Jan Jakub Kolski kulka z chleba

Kulka z chleba

Jan Jakub Kolski


WARSZAWA 1998

Ilustrowała

Mira Żelechower-Aleksiun

Ilustracje na obwolucie, okładce i wyklejkach Mira Żelechower-Aleksiun

Projekt okładki, obwoluty, wyklejki, karty przedtytułowej i tytułowej Maciej Sadowski

Zdjęcie na skrzydełku obwoluty Witold Chomiński

Redaktor Katarzyna Merta

Redaktor techniczny Joanna Krawczykiewicz

Korekta

Barbara Wiśniewska

Wiesława Wiszniewska

Warszawa 1998 © Copyright by Wydawnictwo Książkowe

Twój STYL”, Warszawa 1998

ISBN 83—7l63—093—X

Wydawnictwo Książkowe „Twój STYL

Warszawa 1998

wydanie pierwsze

Łamanie: „Enterek”, Warszawa

Druk i oprawa: Zakład Poligraficzno—Wydawniczy POZKAL, Inowrocław












Marquez wstał o piątej rano. Lubił pa­trzeć na mgłę. Po prostu. Zresztą o tej godzinie cykady nie brzmiały jeszcze tak sucho, a i oddychało się o piątej rano le­piej niż na przykład o dziesiątej. Więc oddychał raz za razem, cieszył oczy czym się dało i nie podejmował żadnych postanowień — ani na ten ani na na­stępne dni.

No, chyba że się potknę o pióro i kawałek papieru. Wtedy napiszę coś. Byle co. Parę gównianych zdań. Najle­piej przed śniadaniem.

Ostatnie śniadania, co by nie jadł —wzdymały mu brzuch. Licho wie dlaczego?

Starość... Po prostu starość — przyznał się po cichu. Czas wracać do Aracataki.

Nie pomagały nawet masaże Conchity To znaczy— pomagały, ale na co innego.

Znam masaż tybetański i kurewski. Piszę doktorat o panu — tak się przedsta­wiła kilka lat temu.

Starzec aż się uśmiechnął do wspo­mnień, do pierwszego razu, kiedy pod ręką Conchity ożył na nowo.

Tylko ten doktorat po cholerę? Co innego masaże. Te powiększają wiedzę o świecie.

Tak myślał Marquez.

Tymczasem mgła podniosła się odro­binę. Nie na tyle jednak, by uwolnić cy­kady od wielkiego napięcia. Każdego dnia nieodwołalnie zmagały się cykady z odwiecznym pytaniem: czy słońce zdoła je osuszyć na tyle, by nie przykleiły się do samych siebie?

Stąd zresztą — zdaje się — —wziął się ten upojny dźwięk, podniecający kochan­ków bardziej niż proszek z gurany — ze strachu cykad.

Tak mógł myśleć Marquez. Tak mo­gło być — powiedział do siebie Stanisław Muskat, pisarz.

Obudził się o dziesiątej rano, pięć go­dzin po Marquezie, i jako pierwsze wypowiedział te właśnie słowa. W chwilę po nich, podjął twarde postanowienie o napisaniu powieści.

Tak, teraz napiszę powieść. Dość już tych zamachów na rzeczy małe. Upy­cham w nich ponad miarę — to to, to tamto. Nie mieści się wszystko, bo jak ma się zmieścić? Zresztą bałem się, a te­raz się nie boję. Nie. Gówno prawda. Boję się tak samo.

Cienka książczyna dawała więcej bez­pieczeństwa. Ktoś czytał ją na raz, nie od­kładał na chwilę spokojniejszą, jak się od­kłada kolubryny z dwudziestu arkuszy drukarskich. Nie wracał, nie zamyślał się...

Ale, co tam. Przyszła pora na większe pisanie. Dojrzało to coś, co dojrzewa. Na—ciążyło to coś tak bezbrzeżnym ciężarem, że jak nie zacznę pisać, to zacznę rzygać.

To coś. Czy się nazywa? Czy ma kształt, dłonie z palcami? Ma, jak każda śmiertelnie zaniechana miłość. Śmier­telnie, to znaczy tak, że jak się jej na coś nie przerobi, to się umrze. Po prostu.

Ten banał: umarł z miłości. Jak takie­go opisać na cmentarzu? Jakim kamie­niem przycisnąć, żeby nie obnosił po świecie tego pierdolonego pękniętego serca?

Napiszę tak: Na przykład Heniek.

Trafił do Prudnika do wojska. Nie miał tych różnych wujków pułkowników, ma­jorów, kochanków matek czy sióstr. Więc trafił do podłego wojska, tak jak i ja trafi­łem. Ja zresztą po roku ucieczek. On — od razu, za pierwszym razem.

Niech to będzie pierwsza historia o śmiertelnie zaniechanej miłości. Zaraz opowiem. Na razie wychodzę z mieszka­nia. Mam spakowaną walizkę, w niej zaś konieczne świętości: dziadkowy sztancownik z dębiny, do wyciskania kresek na krawędziach pasków (dziadek był ryma­rzem), wielki klucz od spichrza stojącego w Popielawskiej resztówce, i parę rzeczy, których nazw nie wolno wymieniać, bo nazywanie odejmuje im świętości.

Za chwilę wsiądę do auta i pojadę. Na jakiś czas zostawię Elkę i syna. Poradzą sobie. Ela jest zaradna, kiedy akurat nie ma mnie pod ręką. Ostatnio poradziła sobie z moim zakochaniem. Niby przy­stała na odejście, niby zrozumiała i wzię­ła część winy na siebie.

Rozumiem — mówiła. — To piękne, że się zakochałeś. Naprawdę piękne.

Pociekły łzy Elczyne. Ja się łatwo daję nabierać na łzy. Już w pięciu łzach moż­na mnie utopić. Tak zrobiłaś, Eluś. Uto­piłaś mnie w swoich, a potem w moich łzach. Nawet nie zauważyłem, jak przydźwigałaś nowe kamienie, by mnie nimi przycisnąć. Więc zostałem jeszcze raz — niby z tobą i Włodziem, a tak naprawdę — znów tylko ze sobą.

Dotrzymuję tak sobie towarzystwa jak umiem, ale prawdę mówiąc, pierdo­lę już to.

A więc najpierw Heniek. Jak to opo­wiedzieć?

Dni przelatywały nam w wojsku, po wojskowemu. To znaczy idiotycznie. Rozrywaliśmy płuca na porannych bie­gach, żarliśmy gówno na śniadania, obiady i kolacje. Między tym — maszero­waliśmy, strzelaliśmy, śpiewaliśmy: „Słońce spięło złotą broszą Prudnickie­go nieba szmat... czołgaliśmy się, pili­śmy kawę z bromem, tęskniliśmy za matkami, panienkami i pierdoleniem.

W każdy czwartek, całą kompanią, czyli set­ką chłopa, maszerowaliśmy do miejskiej łaźni. Tam, w przedwojennym budynku, upychali­śmy się po kilku w kabinkach. Kabinki były ma­łe, wyłożone drobnymi kafelkami, przytulne, poniemieckie. W tych poniemieckich kabin­kach zmywaliśmy z siebie tygodniowy brud.

Potem przychodził czas na papierosa przed budynkiem i na popatrywanie do­okoła. To było najmilsze. Szczególnie mi­łe, od chwili kiedy zobaczyliśmy Luśkę.

Luśka nie była pięknością. Miała naj­wyżej metr pięćdziesiąt wzrostu, perkaty nosek, płowe warkocze sięgające do zie­mi, pionową bliznę na lewej brwi, puco­łowatą buzię, niewielkie cycki i trochę krzywe nogi.

Do tego oczy.

Te były specjalne. Zapisane jak dziewczyński pamiętnik. Drobniutko. Czytało się w nich od razu jakąś chorobę szuka­nia. Oczy Luśki nie wyostrzały się na ni­czym ani na nikim. One szukały, szukały i szukały. Bez ustanku. Były niebieskawe, do tego duże i załzawione.

Trochę już słyszeliśmy o Luśce. O jej nocnych pobywaniach w koszarach i re­putacji najusłużniejszej kurwy w tej czę­ści świata.

Opowieści były bajeczne. Podobno miała kurewską normę, którą wyrabiała nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach. Dwudziestu żołnierzy na dziesięć godzin nocy. Czasem nawet do­kładała do tego czterech, czy pięciu, kie­dy usmarkani z płaczu, błagali o jaki bądź numerek. Brała wtedy po dwóch naraz. Mówiło się też o „ruskiej gwieź­dzie, figurze, którą układała Luśka z pięciu wojaków na niej, pod nią i doo­koła niej. To był popisowy kurewski nu­mer. Jakiś kapral miał nawet takie zdję­cie, ale poszedł z nim do cywila.

Tego dnia pod łaźnią Luśka jak zwykle szukała czegoś tym swoim niebieskawym szukaniem, aż doszukała się Heńka. Po­znać to można było po tym, że w jednej chwili jej wzrok uspokoił się, a miejsce niedawnej choroby od razu zaczęła zaj­mować druga. Tą była miłość.

Powiesili się na jednej gałęzi, w nie­długo po poznaniu. Niczego tam nie było po drodze od poznania do umierania. Żadnego widocznego nasiąkania miło­ścią, żadnych znaczniejszych uniesień. Heniek wrócił z łaźni do koszar, jak wra­cał w każdy czwartek. Potem cały tydzień przewojował na tych gównianych poligo­nach. Jedyną odmianą były kwadranse patrzenia w oczy Luśki. Kupował je od wartowników za papierosy. Jedna paczka —jeden kwadrans. Nawet palców nie mo­gli połączyć w te miłosne minuty. Mur był z pełnej cegły, poniemiecki i tylko tu czy tam miał jakąś znaczniejszą dziurkę. Star­czało tego na patrzenie w oczy, szeptanie zaklęć. Na wielką miłość.

Wreszcie przyszedł czwartek, a z nim wymarsz do łaźni.

Darmo Heniek czekał. Luśka nie przyszła.

Prawda odkryła się następnego dnia.

Stare wojsko wzięło sobie Luśkę do pierdolenia. Dość mieli jej nowego oby­czaju, przy którym nie rozkładała nóg. Zapakowali kurwę do ciężarówki i po­wieźli za miasto. Dwudziestu sześciu chłopców. Zapłacili papierosami. Z całe­go serca.

Ledwo stała mikruska, kiedy przyszła pod mur, żeby popatrzeć w Heńkowe oczy. Przerzuciła przez wysokość dwa­dzieścia sześć paczek papierosów. Tyle kwadransów chciała patrzeć. Ale nie ustała. Zemdlała z wyczerpania.

Tej nocy Heniek uciekł z wojska. Tej nocy Luśka zniknęła z miasta. Ich los poznano dopiero następnej wiosny, kiedy sierpówki zebrały się do układa­nia gniazd.

Za Prudnikiem nad rzeką stały lipy. Mo­carne jedna w drugą. Tam sobie znaleźli miejsce. Wysoko, wysokuśko. Przez naj­wyższą gałąź przerzucili wojskowy pas Heńka. Na jego końcach powyplatali pę­tle z Luśczynych obciętych warkoczy, po­wkładali w nie głowy i wolno, wolniusieńko — spuścili się z gałęzi. Celowali chyba, tak żeby broń Boże nie stracić się ze wzro­ku ani na chwilę. Nie zmarnować już nig­dy żadnej sekundy patrzenia. I udało się.

Tlała odzież, przypalało słońce, siekał deszcz, przelatywał ptak, przysiadał na pierwszej głowie z brzegu, srał pod sie­bie, odlatywał, ubywało mięsa w ciałach, wysychały kiszki, leciały w dół trupie robaki, sypał śnieg, wieszały się sople na kościach spojonych suchymi ścięgnami. Aż zostały na drzewie dwa śmieszne szkielety przyobleczone w resztki ubra­nia. W klatkach żeber tłukły się porusza­ne wiatrem dwa ztrupieszałe serca.

Bóg jeden wie, jak długo mogli tak na siebie patrzeć. Wiadomo, że wojsko da­je na pasy najlepsze skóry, a i warkocze Luśki były dobrego gatunku. Sto, może dwieście lat?

Patrzenie skończyło się po roku, bo jakaś pierdolona sierpówka wybrała so­bie lipę wisielców. Akurat tę, a nie inną. Wymościła sobie gniazdo w Luśczynej piersi i zabrała się do znoszenia jaj. Kie­dy na świat przyszły młode i zaczęły po­żerać znoszone im robaki, Luśka lekko przeważyła. Któregoś ranka, pociągnęła za sobą Heńka. Trupy spadły na polną drogę. Kości pomieszały się na zawsze.

No to opowiedziałem historię o Heńku i Luśce. Ta historia ma dalszy ciąg. Bardzo dalszy.

Luśka... Czy mi kogoś nie przypomnia­ła, tam pod łaźnią? A ja? Czy nie wydałem się jej do kogoś podobny? Kto to wie?

Prawda pomieszała się z gównem, tak jak kości Luśki z kośćmi Heńka. Już i tak za dużo o tym powiedziałem. Teraz przesta­ję mówić, bo dojeżdżam na miejsce.

Akurat wypatruję kogoś na horyzoncie. Horyzont zawsze niesie dobrą nadzieję. Rzeczy są małe i nie wiadomo w co się po­większą. Jeżeli jesteś dobrym człowiekiem, wierzysz, że powiększą się w radość, dla tych których kochasz. Jeśli jesteś tylko dup­kiem, nie wierzysz w horyzont w ogóle.

Właśnie po wiotkiej kresce idzie jakiś człowiek. Ciężeje nad nim niebo. Czło­wiek jest daleko, bo tak musi akurat być. Idzie ze spuszczoną głową, staje, pochy­la się i prostuje na nowo. Pewnie pod­niósł garść ziemi i teraz sprawdza, czy wystarczająco tłusta, by latem udźwi­gnąć pszenicę.

Patrzę na niego i gadam przed siebie.

To powiedziawszy, Stanisław zamilkł. Postanowił, że wypowiedziane słowa były ostatnimi, choć od razu wiedział, że nie dotrzyma postanowienia. Że złamie je przy kapliczce.

Za dużo mówię... — powiedział du­żo wcześniej.

Kapliczka stała na miejscu. Pośród pól, bokiem do drogi — stała jak należy. Kaplicz­ka urągowisko, kapliczka wyrzut sumie­nia, kapliczka ratunek wszechmogący.

Stanisław westchnął z ulgą.

Chwała Bogu. Chwała Bogu, że sioisz, dobra, mądra, nieprzemijająca. Chwała Bogu. Będę miał od czego za­czynać... Właśnie od ciebie zacznę — poprawił się po chwili.

Stał na kamienistej drodze schodzą­cej do kawałka świata zwanego Glinnikiem. Była brudna wiosna. Z pola na po­le przelewała się woda. Nie poznawała się na drodze, nie brała jej serio. Waliła strumieniem jak się patrzy.

Taka wiosenna woda płynie szczegól­nie. Kto ma serce ze wsi, nasiąka nią na za­wsze. Stanisław miał serce. Stał po kostki w wiosennej polnej wodzie i znów płakał.

Zacznę od kapliczki — upewniał się przez łzy — a kiedy już się nią nacieszę, wtedy pomyślę o tobie.

Nie pociągnął dalej słów. Uznał, że ty­le ich wystarczy. Że jak na cztery godziny stania w wodzie i tak powiedział dużo. Ucieszył się nawet, że zaczyna obywać się bez mówienia do siebie. Resztę po­stanowił napisać, kiedy już zabierze się do powieści. Ruszył z miejsca. Podszedł do kapliczki, schylił się po patyk i napi­sał nie rozumiejąc dlaczego to robi: „WSZYSTKO NIEPOJĘTE ŚWIATA”.

Napis utrzymał się do nocy.

Stanisław spał już od trzech godzin, kiedy pod kapliczką pojawił się czło­wiek. Był to wychudły, około pięćdzie­sięcioletni mężczyzna, z twarzą zapisaną czymś nie z tych stron. To była piękna twarz. Taka, jakich darmo szukać w oko­licach Popielaw. Kiedyś przyjechał w to miejsce Żyd z Izraela. Może tylko on miał równie gorejące oczy i szlachetne czoło, jak ów nieznajomy, który nieocze­kiwanie pojawił się pod kapliczką. Zre­sztą nie został długo. Zamazał napis Sta­nisława stopą obutą w dobre angielskie trzewiki, potem wrócił skąd przyszedł.

Stanisław obudził się w dobrym na­stroju. Tę noc przespał tak dobrze, jak mało którą noc w życiu — z gadaniem psów za oknem, z miłosnym ocieraniem lipowych gałęzi o dach. Z wszystkim co lubił. Praw­dę mówiąc, tylko tu w niewielkim domu po dziadkach, stojącym pod bukowym la­sem, zasypiał i budził się bez trudu.

Buty już obeschły. Stanisław wyjął je z piecyka. Odsunął fajerki. Żar trzymał się jeszcze, wystarczyło przerusztować i dorzucić parę żywicznych szczapek. Ogień strzelił od razu...

Nawet godzina wstania ułożyła się w jedno z zejściem chmur z nieba. Słoń­ce zajrzało przez okno. Zobaczyło czter­dziestoletniego mężczyznę. Mężczyzna stał pośrodku izby. Był nagi, jeżeli nie li­czyć butów na gołych stopach.

Miał jakieś sto osiemdziesiąt centyme­trów wzrostu, mocne ciało, zaświadcza­jące o uprawianych kiedyś sportach, tro­chę posiwiałe skronie, zielone, nieco zmatowiałe oczy i wąskie usta z nieznacz­nie opuszczonym lewym kącikiem.

W jego twarzy było pomieszanie świę­tych obrazów z pospolitymi rysami Popielawskich chłopów. Trudno powie­dzieć, żeby to była ładna twarz. Trudno nawet powiedzieć, że odnajdowało się w niej od razu dobroć, czy przynajmniej inteligencję. Twarz Stanisława była taka, jak on cały — broniąca dostępu.

Tego dnia postanowił nie rozglądać się jeszcze po obejściu, nie naprawiać tego, co było do naprawienia i nawet nie zaczynać pisania.

Ten dzień przeznaczył na spotkanie z Julka.

Julka, Julka... Jakby tak dobrze się za­brać, tylko o niej można by napisać całą książkę. Miała szesnaście lat, kiedy Sta­nisław zobaczył ją po raz pierwszy. To było chyba w Zacharzu, na wiejskiej za­bawie.

Upiec szedł już na dobre. Wieczora­mi pachniało nagle zwilgotniałym zbo­żem, kiedy mgła dopadała snopów dosychających na polach.

Julka tańczyła ze starszą siostrą. Tuliły się do siebie jak para kochanków. Grała orkiestra, skrzypiała podłoga ułożona na placu przed remizą. Przez siatkę za­glądały niedorostki, karmiąc oczy czym się dało, a już najbardziej piękną Julka. A Julka tańczyła z zamkniętymi oczami.

Tak się ułożyło, że odemknęła sklejo­ne powieki akurat wtedy, kiedy zauwa­żył ją Stanisław: Dopiero to czarnobrewe i czarnookie spojrzenie zrobiło z Julki całość, ułożyło się w komplet z dumną głową, białą, prawie przeźro­czystą skórą, drobnymi dłońmi, me­szkiem na karku, szczupłymi łydkami i pęciną cieniutką jak u koników z przedwojennych pocztówek.

Julka spojrzała tylko na chwilę, ale tej chwili starczyło, by później, w środku no­cy, tarzać się ze Stanisławem, mieszając po raz pierwszy swój pot z potem męż­czyzny i swoją dziewiczą krew z jego na­sieniem. Nim to się jednak stało, nim Jul­ka poszła za nim jak pies, starsza siostra, wzruszona czymś ponad miarę, lub może podniecona ocieraniem o ciepłe ciało ta­necznej partnerki, pochyliła się do karku Julki, przylgnęła do niego ustami i zosta­ła tak na długo, do pierwszego płaczu.

Pamięcią tej nocy Stanisław karmił się jeszcze przez wiele lat.

To gwałtowne oddanie się Julki, to ofiarowanie się bez grzechu i bez granic, ożywiało nadzieję na miłość bezintere­sowną. Ile razy później usłyszał: „kocham cię wypowiedziane przez siebie lub przez kobietę, tyle razy pamięcią Julczynych spazmów podpierał te nowe miło­ści jak struchlałe płoty, a tak naprawdę grzebał je od razu. Bo jak zrównać się z oddaniem Julki? Jak się zrównać?

Która z was wypisała później zapał­czaną siarką na przedramieniu: „Ko­cham tylko Staszka? Która jeździła ku­lawą damką na szóste wsie i siódme odpusty, by odciągać z płaczem od in­nych dziewczyn i krzyczeć: „zabiję, a nie oddam!. Która czekała do świtów przed stodołami, kiedy siano w sąsiekach nasiąkało zapachem innych ko­chanek?

A ty ostatnia. Czy poszłaś za mną jak pies, nie wspominając słowem o stra­chu? Czy poszłaś, żeby tylko być i być, i nic więcej?

Stanisław przestraszył się. Znów mówił do siebie, choć postanowił nie mówić.

Widać jeszcze nie czas... — dokoń­czył z odnowionym nagle lękiem.

W pobliże domu Julki trafił dopiero do­brze po południu. Wyjechał wprawdzie za­raz po śniadaniu, ale po drodze naszła go myśl, by skręcić na Łaznowski cmentarz.

Odwiedzę groby dziadków — powie­dział do siebie ostatni raz tego dnia.

Nie doszedł nawet do bramy, kiedy usłyszał płacz Kusidełki. Poznał od razu, bo w płaczu staruchy usłyszał ten nie­znośny ton zapamiętany z dzieciństwa.

Był to przeciągły, wysoki, niemiły dźwięk, jaki zdarza się, kiedy głos nie trafia na przeszkodę w postaci zębów: Takim bezzębnym głosem nawoływała kiedyś Ku—sidełka stadko kur i przeklinała cały świat za krzywdy doznawane od pijanego chło­pa. Jak kiedyś, tak i teraz, powtarzało się w płaczu Kusidełki przywoływanie Jezusa na świadka tych wszystkich nieszczęść.

Stanisław wychylił się zza murka. Zo­baczył staruszkę i zaraz od serca odeszła mu twardość. Kusidełka była zaledwie małym pochylonym przecinkiem. Kru­szyną, przepadającą raz po raz za więk­szymi od niej krzyżami.

Dopiero teraz dosłuchał się prawdzi­wej rozpaczy w zawodzeniach kobiety.

Tak nie mogła płakać po mężu. Kto za­tem umarł?

Odpowiedź znalazł po godzinie, kie­dy Kusidełka zabrała się z cmentarza ra­zem ze swoim płaczem.

Podszedł do grobu i spojrzał na zdję­cie, ale jeszcze nim zrównał się wzrokiem z owalną porcelanką, wiedział kogo zo­baczy.

Zobaczył Tadzika Kusidła, syna Ku­sidełki, męża Julki, ożenionego z nią na wyraźną prośbę przyjaciela — Sta­szka Muskata.

Tadzik nie żyje — pomyślał tylko, po­mny przyrzeczeń, że tego dnia nie ode­zwie się już do siebie.

Tadzik nie żyje. Czy to nie głupie? Głupie jak cholera — osądził w myśli.

Długo potem chodził nad rzeczką za cmentarzem. Kręciła się rzeczeńka jak krowi ogon, a Stanisław razem z nią. Wiedział teraz, że jeżeli pojedzie do Jul­ki, to pojedzie do wdowy. A czy będzie umiał rozmawiać z wdową? Czy w ogóle będzie umiał rozmawiać?

Dom Julki stal w tej części Popielaw, którą od zawsze nazywano Podrzeką. Stał na końcu, prawie pod Olszową. Nic nad­zwyczajnego. Szary domek z cegły, czer­wona obora i taka sama stodoła, do tego jakieś przybudówki, które Tadzikowi słu­żyły za „samotnie wynalazcze. Tak je na­zywał, a co tam robił naprawdę — nikt nie wiedział.

Kiedyś wyjechał stamtąd traktorem „samopałem”, zrobionym ze spalinowe­go silnika, służącego zwykle do młocek. Jeździło toto z hukiem i fasonem, aż raz nie dało rady się zatrzymać i zabiło Błochowi krowę, traf chciał—cielną we dwo­je cieląt. Taki przypadek! Więc Tadzik ska­sował „samopał, pożył jeszcze parę lat i nie wiadomo po co zmarł na serce.

Kiedy stara kobieta otworzyła drzwi, Stanisław nie od razu poznał, że to Julka. Coś tam wprawdzie zostało w oczach, coś się jeszcze tliło w tych węglikach spalają­cych kiedyś na przelot, ale przecież nieudacznie, jakoś tak—za wszelką cenę.

Julka widać poznała po wyrazie twarzy te płoche myśli Stanisława. Wszy­stkie naraz. Ale zamiast posmutnieć po kobiecemu, zamiast zawstydzić się, jak to przyłapane na zdradzie kobiety mają w zwyczaju, przywołała na twarz dobry uśmiech i odezwała się delikatnie.

Postarzałam się, co? Wejdź Stasiu. Akurat nic nie robiłam. Wejdź kochany... Wiem, postarzałam się. No, co tam... lu­dzie się starzeją...

Za chwilę usiedli do rozmowy.

O Tadziku pewnie wiesz. Na serce. Teraz teściowa płacze i płacze. Chorował. Stale ta arytmia... Niby można było le­czyć, ale sam wiesz, do lekarza dwanaście kilometrów, do Rokicin. Raz lekarstw starczało, to znowu brakowało. Tak się żyło... Ale co tam... nie ma co... Już swoje wypłakałam. On biedaczysko... też. Niby nie było widać, ale czuło się, że tam w środku płacz nim wstrząsa. Dałam co mogłam. Dwie córki, ręce do roboty... Nawet ten napis po tobie kwasem zapaprałam, żeby go nie kłuł w oczy. Widzisz jaką mam bliznę? Nie umiałam pokochać. Poszłam za niego jak kazałeś, ale poko­chać? Nawet próbowałam, ale sam wiesz... takie próby... Widać od razu, że na siłę. A Tadzika znałeś. Wszystko zoba­czy. No i tak się całe życie przeżyło.

Ale co tam u ciebie, kochany Stasiu? No mów. Co tam u ciebie?

Stanisław mówił długo i nieoczekiwa­nie łatwo. Głównie o nowej książce. O po­wieści. Napisała się w tej rozmowie szyb­ko i pięknie. Nawet żałował, że nie zabrał ze sobą dyktafonu. Śmiał się z młodszych kolegów „piszących tak nowocześnie, aż tu, przy tej rozmowie, sam pożałował, że nie zabrał dyktafonu, bo kupił sobie oczy­wiście na wszelki wypadek.

Nie spostrzegli się oboje, jak wieczór przypadł do dachów.

Zostaniesz na noc, Stasiu? — spytała Julka z nadzieją.

Nie Juluś. Nie mogę. Tak rozgrzałem wyobraźnię, że chyba pojadę zaraz pisać.

No tak. Pisać. Ale może jeszcze cho­ciaż z godzinkę...

Został jeszcze dwie godziny. Julka zgasiła światło. Położyła się do łóżka. Przepadły gdzieś zmarszczki, przepadła zmatowiała skóra. Głos został tamten i pozwalał utrzymywać wiarę. Nie star­czyło tego na długo. Na tyle zaledwie, żeby się trochę sobą ucieszyć. To nie by­ła duża radość.

Zawsze cię kocham — odezwała się Julka. Zrozumiałeś Stasiu?

Tak. Zrozumiałem. Nie przestałaś mnie kochać. Czy tak?

No widzisz. Nie zrozumiałeś. Pi­szesz książki, a nie zrozumiałeś. Powie­działam, że zawsze cię kocham, a to zna­czy, że zawsze. Nie ma w moim życiu pustej chwili. Takiej, która by się obyła bez kochania ciebie.

No co kobieta robi w życiu?

Różne rzeczy.

Właśnie. Różne rzeczy. Podciera dzieciom tyłki, karmi, pierze, gotuje, śpi, oddaje się mężowi, budzi się, patrzy na drzewo, głaszcze kota, płacze, przeklina, wyrywa zęba, je obiad, pije kawę, słucha muzyki, wyrzuca gnój z obory, zbiera zie­mniaki, idzie do sklepu, krzyczy ze stra­chu, patrzy na deszcz, boi się burzy, ubie­ra się ciepło, wysmakuje nos, tamuje krew, myje głowę, modli się, ciągnie san­ki, lepi bałwana, zabija kurę, tęskni, nie rozumie, próbuje zobaczyć, wychodzi na drogę, rodzi dziecko...

Teraz rozumiesz Stasiu?

Tak. Teraz rozumiem. Przepraszam.

Spadł deszcz. Stanisław wracał do sie­bie, pod las. Odkręcił szybę w aucie. Miał nadzieję, że deszcz uczyni powie­trze lżejszym, bowiem tak nadążyło sło­wami Julki, że chmury zdawały się do­ciskać auto do ziemi.

Już na miejscu, zabrał się do drob­nych czynności. Poszedł do drewutni, połupał świerkowe szczapy, sięgnął po węgiel spod podłogi, wygrzebał popiół spod kuchni, rozpalił ogień.

Wierzył, że z takiej powszedniości przyj­dzie spokój, a potrzebował go teraz jak mało kiedy. Pokazał się Julce jak ostatni głu­piec. Jak zadowolony z siebie bałwan. Nao­powiadał mądrości, pookraszał i tak nie­skromne zdania, słowami jeszcze mniej skromnymi. A wszystko po nic. Po nic. Bo to, co stało się ważnego między nimi, co było tylko mądre, tylko dobre tego wieczoru po­chodziło ze słów Julki, albo z jej milczenia.

Pisarzowi odeszła ochota na pisanie, a w każdym razie na pisanie tego, co tak nieskromnie chciał napisać.

Tylko ona. Od niej do niej. Od niej do wszechświata. Od wszechświata do Julki — odmierzał świat na nowo.

Taka na przykład powszedniość: Wła­śnie Julka wstaje, obciąga fartuch i wy­chodzi do sieni. W sieni stoi miednica. Julka zdejmuje górę sukienki. Nie całą sukienkę, a tylko górę. To ważne. Poka­zują się chude łopatki i tasiemka od li­chego stanika. Pochyla się, napina skórę na plecach, nabiera wody z miednicy, trzyma ją tak w garściach, ale nie niesie do twarzy. Woda wycieka i wycieka. —

Wstydzę się — mówi Julka cicho.

W środku nocy Stanisław usiadł przy zeszycie. Postanowił napisać o Julce.

Nawet nie zauważył, kiedy na papier po­sypały się inne słowa, niż planował, i ułoży­ły z nich inne zdania, z tych zaś zupełnie in­na historia niż ta, którą miał napisać.

Uśmiechnął się nieznacznie.

W tym samym czasie, podobnie nie­znacznie, uśmiechnął się mężczyzna przy kapliczce, w Popielawskiej resztówce. Ty­le, że on — w odróżnieniu od Stanisława wiedział dlaczego.







STANISŁAW MUSKAT

ŻYD PLESZKE

POWIEŚĆ —

ROZDZIAŁ PIERWSZY



Ja, Pleszke Hendlisz, religijny Żyd, stojąc u kresu życia, którym nie ucie­szyłem się wcale, kończę spisywać hi­storię.

Kiedy tylko opuszczę na papier ostat­nią literę, wyjdę za granice miasta He—bron i spłonę żywym ogniem. Razem ze mną spłonie dziewięćdziesiąt lat moje­go zasranego życia i słowa o nim, zapi­sane na dobrym, żydowskim papierze.

Potem mój syn, Izaak, wyjedzie do Polski, zbierze dziesięciu religijnych Żydów, by wraz z nimi odmówić kadisz za naszych dobrych zmarłych, po­śród których będę jedynie lichą garścią popiołu, zabranego do kieszeni przez mojego dobrego syna.

Tak będzie, chociaż mój dobry syn Izaak nie zrozumie, po co sięgnie po garść moich ciepłych kości, ścięgien i krwi. Potem tak samo nie zrozumie, po co chowa do kieszeni tę marną czą­stkę żydowskiego ojca i po miesiącach, dalej nie rozumiejąc — rozsypie ją na polskich polach pod Będkowem”.

Żyd Pleszke zakończył pisanie. Wes­tchnął i wraz z westchnieniem postawił kropkę po słowie: „Będkowem. W Hebronie trwała ciepła noc. Ga­dały u; niej suche świerszcze i gwary uliczne. Te jednak dochodziły ciszej, bowiem dom Pleszkego ułożony był na obrzeżu miasta.

Stary Żyd nie odłożył pióra. Sięgnął po kopertę leżącą na filcowym podkła­dzie i po kartkę listowego papieru. Splunął na papier, charknął ordynar­nie, dobywszy plwocinę z dna gardła. Żółtym paluchem dokładnie rozprowa­dził maź po kartce.

Kiedy kartka podeschła, złożył ją we czworo, wsunął do koperty, zakleił, od­wrócił i napisał adres. Mani Perlman, Będków, województwo piotrkowskie, Polska.

Potem połknął kulkę, westchnął je­szcze raz, wstał i podszedł do lustra. Ujrzał w nim to, co spodziewał się ujrzeć — gotowego na śmierć Żyda.

Ten w lustrze miał dziewięćdziesiąt łat, wielką, siwą głowę zamocowaną na cieniutkiej szyi, krzaczaste brwi, ciężkie powieki zachodzące na wybla­kłe oczy, pergaminową twarz, ze zmar­szczkami nienormalnie cienkimi, jak­by wygładzonymi pod ciężarem żół­tawej brody.

Tak wyglądał Pleszke.

Za godzinę płonął już żywym ogniem, stojąc plecami do Hebronu i mieszając swoje ciepło z ciepłem mu­rów miasta, rozgrzanych za dnia.

W dłoni trzymał komplet zapisanych stron, które zajęły się ogniem naj­później. Wyglądało na to, że ciało Pleszkego było łatwiej palne niż papier. I mogło tak być, jak dowiodły przypadki ludzkich samozapaleń, opisane przez Karla von Reichenbacha. Przy czym pi­sał on o „transpiracji podczas gnicia”, a Pleszke przecież nie gnił. Przeciwnie. Pleszke był wyschnięty niczym perga­min i tym chyba należałoby tłumaczyć gwałtowność ognia.

Jak by nie było, stary Żyd Pleszke Hendlisz zakończył życie jako kupka popiołu, a białe mury Hebronu jeszcze przez tydzień oddawały ciepło zabrane z tego ognia.

Zanim zdążyły wystygnąć, Izaak Hendlisz, jedyny syn Pleszkego, pochy­lił się nad grobem ojca, podniósł garść popiołu i nie wiedząc czemu to czyni, schował do kieszeni spodni.

W miesiąc po tym wydarzeniu był już w drodze do Polski.

Tego roku wiosna przyszła do Będkowa łagodnie. Zresztą od początku ten rok ułożył się w Będkowskich uliczkach miłej, niż poprzednie lata.

Nie zamarzła woda w wodociągu, nie zmarł żaden obywatel, a stutrzyletnią Balcerkową opuściła conocna zmora.

Zwykłe było gorzej.

Zima odchodziła niespiesznie, zna­cząc swój odwrót szeroko rozlaną Wolbórką, podmytymi ulicami i zapalenia­mi płuc, które zabierały do grobów starszych mieszkańców. Częściej niż raz w miesiącu odzywała się żałobnym tonem sygnatura na kościelnej wieży. Będkowski bruk deptały wtedy czarne buty żałobników. Pogrzeby były jak spisy mie­szkańców. Stawiali się prawie wszyscy. Z tych pogrzebowych wyliczeń wynika­ło, że mogło tu mieszkać od stu siedem­dziesięciu, do stu osiemdziesięciu osób.

Będków był małym miasteczkiem, zmyślnie wpasowanym między dolinę Wolbórki a łagodne polodowcowe wy­piętrzenie krajobrazu.

Ziemia dookoła była słaba. Utrzy­mywały się na niej tylko kartofle i pod­lejsze zboża. Biedny naród imał się każdego zajęcia. Większość dojeżdżała do hut szkła w Piotrkowie i Bełchatowskich kopalni. Na miejscu zajęcie mieli tylko nieliczni.

Ulic było kilka na krzyż. Stały przy nich parterowe chałupki z nisko osadzo­nymi oknami. Kto chciał, to zaglądał za dnia i za nocy. Nikomu to nie przeszka­dzało. Dwuspadowe dachy stykały się czołami kalenic i układały w kilka nad­zwyczajnie długich, czarnych szlaków. Pomiędzy nimi, zamknięty był mały ryneczek z remizą i gminną zlewnią mleka. Trochę za miasteczkiem, pochwyco­ny w rzeczne rozwidlenie — stał drew­niany kościółek.

Nazywam się Jakub Pleszke — taki­mi słowami zwrócił się Izaak Hendlisz do stewardesy w samolocie lecącym do Polski.

Nie zareagowała wcale. Postawiła ta­cę z posiłkiem, uśmiechnęła się trochę. Imię i nazwisko podane przez przy­stojnego mężczyznę nie zrobiło na niej wrażenia.

Nazywam się Jakub Pleszke po­wtórzył Izaak.

Tak się teraz nazywam.

W trzy dni później, zatrzymał samo­chód na leśnym dukcie, który rozdzielał las na dwie różne połowy. Z lewej strony stały świerki, z prawej brzozy. Brzozy bielały nieprzyzwoicie, zadając ból świerkom i całej okolicznej dziedzinie.

Nazywam się Jakub Pleszke — ode­zwał się cicho.

Ledwo to powiedział, poczuł gwał­towny ból na udzie. Dokładnie w tym miejscu, w którym kieszeń wypełniona prochami ojca stykała się z ciałem. Krzyknął głośno, sięgnął dłonią do kie­szeni i wydobył ojcowski gorejący po­piół. Sypnął nim dookoła.

Wiatr poniósł ziarno gdzie potrzeba. Posiał w całej okolicy, doniósł do Będkowa.

Przez następny dzień zdarzyło się w Będkowie pięć przypadków gwałtownych poparzeń. W siedem lat później, też około wiosny, zsumował je nauczyciel Kuląg, człowiek dociekliwy i powolny.

W Kulągowym wywodzie, poparze­nia ułożyły się w ciąg połączony przy­czyną, którą obiecał wyjawić przed śmiercią.

Zmarł dwudziestego siódmego mar­ca, w kilka dni po ogłoszeniu odkrycia, nie wyjawiwszy niczego.

Ale wróćmy do owego feralnego dnia i pięciu gwałtownych poparzeń.

Pierwsze dotknęło szewca Wochnę.

Warsztat Wochny mieścił się w parte­rowej narożnej chałupce, wystawionej szczytem do Będkowskiego rynku. Było to małe, dwudzielne pomieszczenie, przejęte przez Wochnę po Moszku Szlachtaumie, który pozwolił na to wzruszającym listem z Izraela.

Był ranek. Wochna zajmował wła­śnie miejsce za graniastym warsztacikiem, założonym mnóstwem szewskie­go sprzętu. Miał około sześćdziesięciu łat, czerstwą twarz, siworude włosy i taką samą szczecinę na policzkach.

Otworzył okno. Z dworu doszedł go świergot wróbli i daleki gwizd pociągu od stacji w Czarnocinie.

Ten dzień chciał zacząć najlepiej jak potrafił. Przygotował sobie parę wiosen­nych kamaszy dla Cupra ze Smykowa. Kamasze były już podrobione, zelówki okrojone, przyszpilowane i oszmerglowane. Brakowało tylko laku na krawę­dziach. Wochna przygotował dwie laski laku, sięgnął po maszynkę spirytusową, zapalił płomień, przystawił do niego ruszt i na koniec sięgnął po metalową kolebkę do lakowania. Leżała po jego prawej stronie, obok drewnianego kopy­ta i rulonów świńskiej skóry.

Krzyknął dopiero po dłuższej chwili. Zanim to jednak uczynił, zanim zawył z bólu jak szlachtowany wieprz, zadrasnął dłoń na zgrabnej kolebce i poniósł ją w kierunku rusztu przystawionego do palnika. Poczuł swąd palonej skóry. Nie chciał uwierzyć. Powtarzał tę czyn­ność czterdzieści jeden lat, więc nie chciał uwierzyć, że jego szewska koleb­ka rozpalona jest do białości.

Ale była.

Nim Wochna krzyknął, nim rozluź­nił uścisk, gorejąca kolebka wypaliła mu wnętrze dłoni aż do kości.

Jeszcze wcześniej, bo przed pierwszą mszą, poparzyła się boleśnie kulawka Miazkowa, kobiecina sucha i nieprzy­jemna.

Miazkowa była pierwszą Będkowską dewotką. Nigdy nie wyszła za mąż, bo w dzieciństwie okulawił ją gospo­darski koń. Nadepnął na stopę, kiedy zbyt ciekawie przyglądała się sterczą­cej końskiej pycie.

Za ten jedyny grzech przyszło jej pła­cić przez całe życie. Ale za to wszędzie starała się być pierwsza: na mszy, na pogrzebie, przy konfesjonale i komunii świętej.

Tego ranka stała przed kościołem, za­nim jeszcze kościelny Scibiorek przyszedł z kluczami. Kiedy sięgała do kamiennej misy z wodą święconą, przed oczami nie­oczekiwanie stanął jej inny obraz niż za­wsze. Zwykle widziała podwórko bruko­wane jasnym kamieniem, na nim zaś ciężki zad ojcowskiego ogiera. Wielkie konisko cofało się. Za chwilę Miazkowa jako dziewczynka miała zobaczyć wznie­sioną grzesznie końskość. Szybko sięgała wtedy do kamiennej misy. Chłód wody święconej, najpierw na palcach, potem na czole — gasił gorączkę, powstrzymy­wał drżenie ust i suchość w gardle. Tego dnia stało się jednak inaczej. Zamiast ojcowskiego podwórka, zo­baczyła Miazkowa nasyp kolejowy pod Czarnocinem, na nim pociąg ciągnący bydlęce wagony, pod nasypem zaś pię­cioro dzieci, pośród których przeskaki­wała z nogi na nogę, ona sama — kula­wa Helenka Miazkowa.

Kobieta szybko sięgnęła do misy, za­nurzyła dłoń aż po knykcie palców, podniosła wodę święconą do czoła, a później do lewego ramienia.

Stężała najpierw ze zdumienia, a później z bólu. W kamiennej misie za­miast święconej wody był wrzący me­tal. W jednej chwili zdjął skórę z pal­ców, czoła i przepalił lichą kapotkę na ramieniu kobiety.

Miazkowa z największym trudem zdusiła krzyk. By sobie w tym pomóc, wepchnęła poparzoną dłoń do ust. Za­raz też przypomniała sobie, że grzech z ogierem nie był jedynym w jej życiu.

Do poparzenia przyznała się dopie­ro pod wieczór, kiedy wiadomo już by­ło, że ogień naznaczył nie tylko ją, ale i pozostałe dzieci, spod nasypu kolejo­wego, biegnącego z Łaznowa do Czarnocina.

Następne poparzenia nie były już ta­kie spektakularne.

Na rzeźnika Trzymkę chlusnęła wrzą­ca krew, z otwieranego wieprza.

Jak opowiadali świadkowie, Trzymka rozpruwał właśnie kadłub świński podwieszony na orczyku pod stropem masarni. Krew była już dawno spu­szczona, połączona z octem i wymieszana. Pozostało tylko rozciąć słoninę na brzuchu i wydobyć wątpia.

Trzymka robił to zwykle jednym dłu­gim pociągnięciem noża. Dymiące du­dy wysypywały się wtedy do miednicy, zaś Trzymka odcinał ciepłą nerkę i zja­dał na surowo, nie dzieląc się z nikim.

Tym razem było inaczej. Świńskie wątpia, nabrzmiałe i bu­chające żarem, wystrzeliły z kadłuba, prosto w twarz rzeźnika. Zaraz potem chlusnęła ze świni wrząca krew i zalała nieszczęśnika.

Wielki, ciężki rzeźnik Trzymka upadł z krzykiem na posadzkę. Wtedy stało się jeszcze jedno nieszczęście. Chłop trafił na skrzynię z ukochaną suką Psotką i piątką szczeniąt. Zagniótł wszystkie na śmierć.

Do trójki poparzonych dołączył pod wieczór listonosz Perełka.

Był to chudy mężczyzna, bardziej podobny do tyczki, niż do człowieka. Do tego uformowania dochodziła dziwna twarz — wklęśnięta, ukryta między wy­pukłym czołem a wystającą brodą.

Twarz Perełki przypominała księżyc. I tak właśnie za nim wołali okoliczni lu­dzie. „Księżyc przyjechał sznurek pękł. Było już sporo po południu. Słońce schodziło wiosennie. Perełka jechał na rowerze i pogwizdywał przed siebie.

Tego dnia, otwierając worek poczto­wy odebrany z pociągu, zauważył na jednej z kopert swoje imię i nazwisko. Nie, nadawca nie napisał: „Marian Pe­rełka listonosz”. Takiego listu nie do­stał Perełka nigdy w życiu. Na kopercie widniało inne imię i nazwisko, ale to był list na pewno do niego, do Mani Perlmana, syna Dawida, przechrzty i tchórza, który podstawił kiedyś swoją żydowską twarz pod kamień rzucony z rozbieranego komina.

Kiedy już ożył, kiedy nie zobaczył w lusterku wielkiego żydowskiego no­sa, a jedynie zastrupiałą miazgę, wsu­nął się pod pociąg i przyjechał pod nim na drugi koniec Polski, do Piotrkowa. Tu zgłosił się do sierocińca, by jako Ma­rian Perełka, schować się przed Adolfem Hitlerem. Miał wtedy równo dzie­sięć lat.


Teraz jechał na rowerze — żywy, oca­lony — pogwizdywał przed siebie i rozmyśliwał o dziwnym liście. Z tyłu, w miejscu gdzie podpisuje się nadaw­ca, odnalazł Perełka tylko jedno słowo: „Izrael. Postanowił otworzyć kopertę dopiero po tym, jak rozwiezie inne li­sty. Dzięki takiej decyzji miał dzień pe­łen radosnego oczekiwania. Słońce chowało się już za Kalinowskim lasem, kiedy Perełka zatrzymał się na drodze i wydobył z torby list. Nawet nie zdziwił się specjalnie, kiedy na rozłożonej kartce nie zobaczył liter, tylko żółtawą, pomarszczoną plamę. Złożył kartkę na nowo, wsunął do koperty, rozpiął kieszeń na lewej piersi służbowej kapoty i włożył tam list. Dopiero wtedy się zdziwił, a w chwilę po tym rzucił się na ziemię.

Zwyczajny list z Izraela w jednej chwili zamienił się w rozpaloną bla­chę, nijak nie dającą się ostudzić.

Na nic zdały się zabiegi Perełki. Na nic zdało się tarzanie po ziemi i złorze­czenie. Blacha ostygła dopiero wtedy, kiedy wypaliła ogromny prostokąt na piersi listonosza. Wtedy na nowo zamieniła się w list, a za chwilę w płatek papierowego popiołu.

Ostatnim przypadkiem tego dnia, nie licząc zwykłych poparzeń z wi­dzialną na pierwszy rzut oka przyczy­ną, był przypadek Władka Stępnia,

Władek był dużo młodszy od pozosta­łej czwórki napiętnowanych. Miał czter­dzieści pięć łat, był mężczyzną postaw­nym, masywnie zbudowanym i wy­kształconym. Ukończył Warszawskie konserwatorium, ale los rzucił go na po­wrót w Będkowski kraj dzieciństwa.

Władkowi zmarła żona. Przyczyną była gorączka połogowa, choroba daw­no tu nie widziana i zdawałoby się niepotrzebna. Kiedy Władek podniósł się z rozpaczy, jego córka, Werka, do­biegała już czwartego roku życia. Od tej pory chował ją z troską, dawaną za przykład wielu okolicznym matkom. Posyłał dziewczynkę do szkół muzycz­nych, kupował sukienki, buty i każdy inny potrzebny przyodziewek. Nie spu­szczał z oka, kiedy chorowała, karmił, kąpał i czesał, kiedy była zdrowa.

Tym sposobem Werka dorosła do czternastego roku życia, wybiła się na piękną pannę, o pszenicznych włosach i modracznym spojrzeniu.

Nadchodziła noc, by zamknąć sobą dzień nabrzmiały wydarzeniami ponad zwykłą Będkowską miarę, przepełniony bólem i złorzeczeniami stygmatyków. Szewc Wochna popatrywał to na swoją spaloną dłoń, to na nieposłu­szną kolebkę do lakowania. Ciągle je­szcze kręcił głową z niedowierzaniem, choć prawdę powiedziawszy, coś mu już zaczynała układać się w porządek. Na razie mgliście jeszcze, bez kontu­rów, z fragmentami dźwięków, pośród których gwizd pociągu był najbliższy.

Szewc zaniknął okiennice. Postano­wił wracać do domu.

Rzeźnik Trzymka długo nie mógł za­snąć tej nocy. Świecący księżyc prze­szkadzał mu jak nigdy. Przeszkadzały mu też gwiazdy, choć zwykle, nim poło­żył się spać, długo wędrował grubym paluchem po światełkach Wielkiej Nie­dźwiedzicy.

Białko położone na twarzy zakrze­pło już w skorupę, ból zelżał.

Rzeźnik własnoręcznie zakopał Psotkę ze szczeniętami. Nawet napisał na desce imię suki, a do tego pięć imion szczeniaków: Pimpuś, Maciuś, Bambus, Kluseczka i Świneczka. Wymyślał je ca­ły dzień, przy tym płakał serdecznie marszcząc twarz, zmuszając żonisko do nieustannego odnawiania białko­wego kompresu.

Przez ten cały czas, nikt nie odważył się wejść mu w drogę.

Cała okolica znała miłość Trzymki do psów i umiejętność wymyślania imion. Często przychodzili ludzie z odległych wsi, niby po kiełbasę, kaszankę, czarne, czy białe, ale w gruncie rzeczy po to, by się przy okazji poradzić w spra­wie nazwania psa.

Odchodzili zadowoleni.

Można śmiało powiedzieć, że Trzymka był ojcem chrzestnym, całej okołobędkowskiej psiarni. Tym łatwiej zro­zumieć jego rozpacz po stracie Psotki.

Tej nocy wstawał wiele razy, by się pomodlić nad grobem ukochanej suki.

Modliła się też Miazkowa, ale w in­nej, w swojej sprawie.

Klęczała przed obrazem Matki Bo­skiej Przenajświętszej Pomocy i z ocza­mi zaciągniętymi błoną, niby patrząc na obraz, a tak naprawdę patrząc sobie do środka — szeptała cząstki różańca.

Natrętny obraz zobaczony na chwilę przed poparzeniem w kościele nie chciał odejść. Przeciwnie. Wzmacniał się, nabierał koloru i mocy.

Pociąg jadący Czarnocińskim nasy­pem przybliżał się nieuchronnie.

Tylko listonosz Perełka spał spokoj­nie.

Wydarzenia tego dnia przywróciły mu imię, nazwisko i narodowość.

Po powrocie do domu, przygotował sobie dwulitrowy dzbanek herbaty i wypił szklankę po szklance. Wiele ra­zy wychodził potem do ustępu, żeby przy sikaniu napatrzeć się na swoją ży­dowską nadzwyczajność. Śmiał się przy tym radośnie jak ktoś, kto odzy­skał rodzinę. Powtarzał z uporem przy­wrócone słowa, smakował je jak naj­lepsze jedzenie.

Mani Perlman, Perlman, Perlman Mani... Obrzezany Żyd... Pięknie obrze­zany Żyd.

Władek Stępień sposobił się do snu. Jakieś echo dziwnych wydarzeń dotar­ło i do niego, ale Władek miał swoje troski. Rano wybierał się do Bąkowej, żeby jeszcze raz obejrzeć fortepian. By­ła nadzieja, że Bąkowa zejdzie trochę z ceny i dobry koncertowy Bechstein trafi pod dłonie Werki.

Mężczyzna zajrzał do sypialni córki. Dziewczynka spała spokojnie. Leciutki uśmiech i zarumienione policzki były świadectwem dobrych snów. Władek uśmiechnął się do wtóru. Wrócił do po­koju, rozebrał się szybko, wskoczył do łóżka. Spojrzał na zegar. Do północy brakowało minuty. Wtedy przypo­mniał sobie o kluczach do chóru.

Wstał, podszedł do kredensu, otwo­rzył drzwiczki.

Kiedy sięgał po klucze, od Łaznowa nadjechał pociąg towarowy.

O tej porze roku głosy niosły się daleko, więc Władek usłyszał cieniutki gwizd, a po nim drugi, jeszcze cieńszy.

Kiedy zacisnął palce na kluczach, nie od razu pojął co się stało.

Najpierw wypuścił je, zaklął, stracił równowagę, potem nadepnął gołą sto­pą i poparzył się jeszcze raz. Nie krzyk­nął, by nie przestraszyć Werki. Ciągle klnąc pod nosem, sięgnął po pogrze­bacz, podniósł nim rozpalone żelastwo i wrzucił do wiadra z wodą. Buchnęła para. W tej samej chwili ścienny zegar zaczął wybijać północ.

Dzień piętnowania winnych dobiegł końca.


Była piąta rano. Za oknem szarówka mieszała się z mgłą. Od wioski doszły śpie­wy wozaka, wiozącego mleko do zlewni w Łaznowie. Tu i tam szczeknął pies.

Stanisław odłożył pióro. Uczynił to niespiesznie, z wyliczonym ociąganiem. Takiej chwili należała się dostojność, choć nikt nie patrzył,

Oto stało się — pomyślał pisarz nieco patetycznie, a potem nawet powiedział:

Oto stało się.

Dobrze wiedział, co mówi.

Wyszedł przed dom. Mgła skoczyła do kolan. Właśnie zaczynał się odzywać las. Wszystkim co miał. Zwierzyną przyziemną, poszyciem, ptakami. Ale Stanisław nie sły­szał niczego poza cykadami. Rozszeleściły się dookoła, jakby nie buki miały za towa­rzystwo, ale cedry i cyprysy. „Belki domów naszych cedrowe, stropy nasze cyprysowe — przypomniał sobie wiersz z „Pieśni nad pieśniami. Pasowały mu te słowa jak nigdy dotąd. Ich zapachowi nie przeszkodziła na­wet słodkawa fala smrodu, która nadeszła od pola od świeżego obornika. Teraz on, pisarz, wybierał co prawda, a co ułuda. Praw­dą była poranna pieśń cykad.

Nieoczekiwanie zaczął się rozbierać. Za chwilę stanął przed domem nagusień­ki jaj przy urodzeniu. Poszedł między buki, a potem pobiegł. Stanął dopiero wtedy, kiedy zaczęło mu brakować tchu.

Pierwszym co zrobił po powrocie by­ła pośpieszna lektura dopiero co napisa­nego rozdziału książki.

Były tam. Te wszystkie nieoczekiwane słowa. Były tam. Poukładane w rządki, zręczne, zaskakujące.

A więc to prawda — ucieszył się.

Potem cieszył się jeszcze wiele razy w ciągu dnia, rozkładając radość między drobne, codzienne czynności. Więc naj­pierw naprawił dach. Wiatr zerwał część papowego kołnierza, wchodzącego pod blaszaną kryzę przy kominie. Ta naprawa była banalna. Wystarczyło ustawić ruszt z cegieł szamotowych, rozpalić ogień, ustawić kociołek z bryłkami lepiku, dodać trochę smoły. To wszystko leżało w komór­ce jeszcze od czasów dziadka Jakuba.

Potem wyciął łaty z zielonej papy, przy­stawił drabinę do muru i wdrapał się na dach. Tu spotkał się z problemem nie­przewidzianym. Dach miał strome pała­cie i nie było sposobu płaskiego ustawie­nia wiadra z lepikiem. Ale i ten problem dał się pokonać tak łatwo jak wszystkie inne tego dnia. Przymierzył wiadro do otworu w kominie. Pasowało jak ulał. Szybko posmarował przeciekające miej­sca, położył papę, wcisnął pod blaszany kołnierz, przybił papiakami i zasmarował całość grubą warstwą lepikowej mazi.

Przez cały ten czas pogwizdywał ra­dośnie, ciesząc się perspektywą wie­czornego pisania. Nie odkładał tego mo­mentu z przemyślności. Wcale nie. Chciał tylko spróbować, czy uda się przejść do pisania ze zwykłej, gospodar­skiej krzątaniny. Tak — po prostu. Niepostrzeżenie.

Kiedy zabrał się do uzupełniania żer­dek w płocie, było już sporo po połu­dniu. Przypaliło wiosenne słońce. Nie­przespana noc przyszła po swoje. Stanisław zasnął.

Obudziły go czyjeś zręczne palce, gmerające przy rozporku. Ostrożnie otworzył oczy. Nad nim klęczała kobieta. Tej twarzy nie znał. Kobieta była młoda. Miała krótkie kasztanowe włosy i twarz Matki Boskiej z obrazów wiszących w wiejskich sypial­niach. Oddychała pośpiesznie, zdradzając podniecenie i prosty plan, który szedł za nim. Chciała wejść na Stanisława i ulżyć sobie. Zwyczajnie, po ludzku.

Zsunęła spodnie mężczyzny do poło­wy ud, odsłoniła męskość. Nie przeszka­dzało jej wcale, że mężczyzna patrzy. Zna­lazła w oczach przyzwolenie, sięgnęła pod spódnicę i usiadła pomagając sobie dłonią. Nie zdjęła nawet majtek. Przesu­nęła je tylko, odsłaniając dostęp do sie­bie. Jęknęła bezwstydnie.

Za chwilę było po wszystkim. Starczy­ło kilkanaście ruchów. Kobieta z wes­tchnieniem opadła na pierś kochanka, poleżała do uspokojenia oddechu, po­tem wstała i poszła. Po drodze pochyliła się po liść łopianu. Wcisnęła go sobie pod spódnicę. Przepadła za opłotkami.

Conchita... — wyszeptał w ślad za nią Stanisław.

To była Conchita.

Pisanie nie przyszło ani wieczorem, ani w środku nocy.

Stanisław próbował podchodzić do notatnika na różne sposoby, ale pisanie nie przyszło.

Zdenerwowany poszedł pod ścianę lasu i wezwał Marqueza na rozmowę. Miał prawo, Z pierwszego rozdziału powieści jasno wynikało, że mógł wzy­wać na rozmowy każdego pisarza w świecie.

Księżyc był już bardzo wysoko, więc kiedy Marquez pojawił się zza buków, miał przy sobie zwykły, ludzki, kró­ciutki cień. To dodało Stanisławowi odwagi.

Dlaczego nie mogę pisać dalej, tak, jak wczorajszej nocy?— Zapytał Marqueza.

Wielki pisarz uśmiechnął się nie­znacznie.

Może popełnił pan jakiś błąd?

Błąd? Jaki błąd? W ciągu jednego zwyczajnego dnia? Nie. Wszystko zrobi­łem jak należy.

A może zbyt pośpiesznie wbijał pan papiaki, albo niewystarczająco rozgrzał pan lepik?

Pan chyba żartuje. Ja pytam o po­wieść, o moje pisanie, a nie...

A o czym ja mówię? — przerwał Marquez. O pańskiej powieści. Mogły być oczywiście inne przyczyny...

Jakie? — ożywił się Stanisław.

A choćby źle przycięte żerdki na płot, albo ta kobieta...

Właśnie. Ta kobieta. Nie widziałem jej wcześniej...

To nie ma znaczenia, przerwał poi­rytowany Marquez.

To, czy ją pan znał czy nie, nie ma żadne­go znaczenia. Znaczenie ma to, że obszedł się pan z nią jak z suką. Czy to była suka? Nie. To była piękna, spragniona miłości ko­bieta. A pan nasadził ją na siebie, splamił jej uda i suknię nasieniem, potem nawet nie zapytał o imię. W pańskim zachowaniu przejawiło się jakieś nadzwyczajne marno­trawstwo. Przecież ta kobieta mogła być największą miłością pańskiego życia, a pan pogardził nią tak bezrozumnie. Widać nie stracił pan nigdy tak boleśnie i nie szukał tak dramatycznie jak inni mężczyźni. Ja, na przykład. Od lat szukam Marii.

Nie poznałem jej historii do końca.

Ktoś ukradł zeszyt z zapiskami... Nie było go tam...

A pan? Pan nawet nie zapytał o imię...

Conchita. Miała na imię Conchita.

Nie, proszę pana. Conchita, to ktoś całkiem inny. Ta kobieta miała na imię inaczej. Więcej panu nie powiem, bo to pana zadanie — odkryć resztę. Może wte­dy Pan Bóg pojedna się z tobą Stanisławie Muskat i będziesz mógł dalej pisać. Jeżeli piszesz z Nim...

To powiedziawszy, Marquez odwrócił się i zniknął między bukami, razem ze swoim śmiesznym cieniem.

Tej nocy Stanisław zabierał się do pi­sania jeszcze trzy razy. Niemoc trwała i nie chciała odstąpić. Na szczęście przy­szedł sen i uwolnił pisarza od rozpaczy na całych siedem godzin.

Kiedy się obudził, dzień zaczepiał się już o południe.

Poszedł między buki. Miał tam upa­trzone od lat miejsce na żółte kurki. By­ło to kilka zapadlin, wyściełanych chrobotkiem i bukowymi liśćmi. Grzybki pojawiały się w nich już od połowy kwietnia. Nie inaczej było i tym razem. Starczyło piętnastu minut, by Stanisław miał pełne kieszenie żółciutkich kurek.

W domu zabrał się do gotowania za­lewajki. To było kolejne zaklęcie.

Dobrze zrobiona zalewajka miała w sobie równowagę wszech świata. Nie mniej i nie więcej. Wszystkiego po tyle, po ile trzeba, żeby wisieć w międzygalaktycznym zimnie. Tyle ile potrzeba barszczu z żytniej mąki, kartofli, cebuli, grzybów, okrasy ze słoniny, zabiałki ze śmietany i garstki mąki.

Na razie miał za nic słowa Marqueza. Liczył na to, że zalewajka go uratuje. Że przywróci równowagę między nim a światem. Marquez wprawdzie mówił coś o Panu Bogu, ale grubo z tym prze­sadził. Pan Bóg był ciągle po stronie Sta­nisława. Pisarz to czuł. Czuł też wyra­źnie jak mało kiedy, że dobrą zalewajką odsunie niemoc i pisanie wróci tak zwy­czajnie, jak odeszło.

Bez ociągania zabrał się do roboty.

Planował zalewajkę od miesięcy, więc miał wszystko co potrzebne, nie wyłą­czając zakwasu z żytniej mąki. Ten do­stał od Julki przy ostatnim spotkaniu. A swoją drogą, która inna pamiętałaby o zakwasie z żytniej mąki?

Weź Stasiu barszczu na zalewajkę. Oczy ci tak świecą, jak ją zjadasz... Za­zdroszczę kobiecie, która mogła na to patrzeć częściej niż ja.

Zalewajka:

Najpierw obiera się kartofle i kroi na kawałki, ale broń Boże na kostki. Karto­fle do zalewajki mają być okrawkami rozmaitych kształtów. Bierze się kartofel i odkrawa się od niego kawałek po ka­wałku, aż nic nie zostanie w dłoni. Takie kartofle najlepiej ugotować na kiszczaku po szynce, ale że kiszczak to nieco­dzienność, wystarczy w to miejsce kawa­łek boczku, albo nawet dobra tukowa kość świńska. Do tego wrzuca się je­szcze grzybki — wyczyszczone, wypłuka­ne, pokrojone, trochę soli — i niech się gotuje. Kiedy kartofle dają się już kroić łyżką, zalewa się zalewajkę barszczem z żytniej mąki. Potem szykuje się okrasę. Kroi się słoninę w kostki, smaży skwarki i dodaje pokrojonej cebuli. Zalewajkę krasi się wtedy, kiedy cebula i skwarki są już złote. Na koniec trzeba zupę zabie­lić. W tym celu miesza się gęstą śmietanę z odrobiną mąki, potem dodaje gorą­cej zalewajki i kiedy śmietana jest letnia — wlewa się ją do garnka. To wszystko.

Do zalewajki usiadł jak do Wigilii. W myśli złożył sobie życzenia. Jak przysta­ło na Wigilię, nie zapomniał złożyć życzeń najbliższym. Wzruszyła go nieoczekiwa­na myśl o Eli. Może nawet bardziej niż myśl o rodzicach. Ta zamiana kolejności musiała coś znaczyć. Postanowił zamyśleć się nad tym za dzień, dwa — nie wcześniej.

Na razie czyścił duszę, by uczynić ją gotową na przyjęcie zalewajki.

Wstał nagle, nie sięgnąwszy nawet po łyżkę. Widać było, że przez porządek myśli przebiła się jakaś nie czekana, jakaś krót­ka, ale silniejsza od tamtych, wigilijnych.

Do Rudnika zajechał od strony Ujaz­du. Lubił tę drogę, bo spotykało się tam stajka pól spadające od drogi do lasu, jak dziewczyńskie wstążki.

Kto to powiedział — ja czy Marquez? Te słowa, o jednym zwyczajnym dniu? „Co się mogło wydarzyć przez jeden zwyczajny dzień? „Jeżeli on, to lepiej. Jeżeli ja, to aż wstyd, że on nie zauważył.

Żaden pisarz nie powinien tak powie­dzieć. Jeden zwyczajny dzień... Nie ma czegoś takiego. Każdy dzień jest niezwy­czajny. Weźmy na przykład ten — myślał prawie głośno. Jadę do Rudnika. Niby nic, a przecież jadę niezwyczajnie. Wi­dzę pólka spadające w kierunku lasu, widzę drogi między nimi, widzę...

Zamilkł nagle, bo zobaczył coś, co nie mogło się równać z niczym zobaczonym przez całe dotychczasowe życie. Krew uderzyła mu do głowy. Zwolnił, zjechał na bok. Szybko ułożył w głowie opis zo­baczonego obrazu. Wyglądało to mniej więcej tak:

Było wiosenne popołudnie. Właśnie spadł drobny deszcz, ale nim położył się na ziemi, ciepło zgromadzone od rana pochwyciło go i zamieniło na przyziem­ną mgłę. Wisiała nad stajkami, nie wie­dząc co ze sobą zrobić.

Jedno ze stajek, nieco dłuższe od in­nych, wbijające się między dwa młode brzeźniaki, dźwigało posadzone nie­dawno kartofle. Już z daleka było wi­dać, że kartofle się nie udały. Redliny wyglądały nawet dobrze. Były równe i wysokie, ale roślina na ich grzbiecie nie zieleniła się jak należy. Nawet nie wprawione oko dostrzegało to od razu. Kartofle umierały. Nie to jednak wstrzą­snęło Stanisławem, choć obraz umiera­jącego pola zranił mu serce.

Wstrząsnęło nim to, co dostrzegało się dopiero na drugi rzut oka.

Oto pod lasem, w poprzek kartoflane­go pola— chodziła kobieta. Miała krótkie, kasztanowe włosy, podkasaną spódnicę i łydki uwalane polną ziemią.

Stanisław widział ją z dość daleka, ale zobaczył to, co należało zobaczyć, by uznać zjawisko za niezwykłe.

Po udach kobiety spływały strumyki krwi. Prowadziły od obnażonego łona i były wyraźnie z krwi miesięcznej, ciem­niejszej i brudniejszej niż zwykła krew.

O krwi zwiedziały się muchy. Cały rój uwijał się pod brzuchem nieszczęsnej. Radziła sobie z nimi jak umiała, oganiała brzozową gałązką, przeklinała na głos.

Obraz dopełniał się jeszcze drama­tyczniej. Stanisław zobaczył skórzany pas na piersi kobiety i dwa krowie postronki prowadzące do tyłu jak lejce. Dzierżył je w dłoniach, idący w ślad za kobietą, star­szy kędzierzawy chłop. Miał niskie, pobrużdżone czoło i mroczne wejrzenie. Takie mroczne, jakie mógł mieć tylko je­den człowiek w tej okolicy, zabójca Kazi­mierz Opas. To był on właśnie, zaś polną kobyłą była jego córka Janka.

Kazimierz Opas, zabił kiedyś Władka Wielocha z Wilkucic i Janka Małochę z Zacharza. Wielochowi wraził trzy noże w płuco. Odsiedział za to jedenaście lat. Zabicia Małochy nigdy mu nie udowo­dniono, ale każdy wiedział, kto zabił.

Uspokoił się dopiero po tym drugim zabójstwie i po weselu z Tereską Trelanką. Tereska poszła za Opasa, choć był dużo starszy. Bała się, że i ją zabije, tak jak zabił jej ukochanego Janka Małochę. Wesele było głośne. Ze strachu przyszli na nie wszyscy zaproszeni, nie wyłącza­jąc księdza z Będkowskiej parafii. Zre­sztą ten nie podzielał opinii pospólstwa o zbrodniczym usposobieniu Opasa. Jak każdy ksiądz, walczył o dusze najoporniejsze, a ta była oporna jak mało która. Już w miesiąc po weselu, nazbierał od Opasa po mordzie, tak że aż wywalił sobą szklane drzwi od plebanii. Nie wiado­mo o co poszło. Podobno o Tereskę, ale gdyby to była prawda, ksiądz nie miał prawa przeżyć tego spotkania.

Jakby nie było, od tej pory nie zabie­gał już o duszę Opasa, ani nawet o du­szę jego żony Tereni. Skurczył się, zma­lał i wydawało się, że od tej pory nie zabiegał już o nic. Nawet księżowska go­spodyni Mariola poszła z dupą do in­nych chłopów.

W parę miesięcy po tym na świat przyszła Janka.

Urodziła się w chałupie, zaś poród odbierała stara Golnikowa. Od niej to po­chodziło świadectwo o niezwykłości te­go porodu.

Najpierwz z Teresczynej pochwy wyszły małe rączki złożone jak do modlitwy, sklejone płodową mazią i bielutkie jak mleko. Dopiero później wyślizgnęła się z rodzicielki cała Janka. Oczom Golnikowej ukazała się śliczna buzia dziewczyn­ki, oprawiona wianuszkiem nadzwyczaj­nie skręconych, kasztanowych loków. Przez pierwsze minuty, twarz dziecka by­ła bardzo podobna do twarzy księdza dobrodzieja, ale to podobieństwo ustąpiło po kwadransie. Tak opowiada Golnikowa, choć na prośbę Tereski zobowiązała się nie opowiadać. Nie dotrzymała jed­nak, więc dziecko ochrzczono daleko, aż w Moszczenicy.

Podobno ksiądz ojciec przyjechał za dzieckiem, modlił się gorąco w zachrystii i płakał przy tym głośno. Tak głośno, że Janka usłyszała i jej małe łzy pomie­szały się ze świętymi olejkami.

Od tego czasu minęło dziewiętnaście lat.

Teraz Janka szła w poprzek kartofla­nego pola, rosiła ziemię miesięczną krwią i opędzała się od much.

Taki właśnie obraz zobaczył Stanisław i zaraz odezwała się w nim ciemność. Ru­szył w kierunku Opasa w chwilę po tym, jak zwalczył pierwszy odruch mdłości. Po­szedł krokiem ciężkim, nieobliczalnym.

Opas nie zdążył się nawet zasłonić, ani tym bardziej sięgnąć po nóż. Już pierwszym uderzeniem Stanisław zła­mał mu nos i zmiażdżył chrząstkę. Chło­pu zabrakło oddechu. Wtedy dosięgnęło go drugie uderzenie. To strzaskało mu żebra. Któreś z żeber musiało prze­bić płuco, bo za chwilę z ust Opasa rzu­ciła się pienista krew: Chłop upadł na kolana, aż zadudniła ziemia. Stanisław zabierał się do trzeciego uderzenia, kie­dy zatrzymał go głos Janki.

Nie. Proszę. Niech go pan nie za­bija.

Dopiero ten głos uświadomił mu, że chciał zabić. Zatrzymał się. Jasność zaczę­ła wracać. Zaraz poznał, że kobieta była tą, która zeszłego dnia nasadziła się na niego tak bezwstydnie. Zaczął układać myśli, ale na razie nie szło to najlepiej.

Tymczasem Opas odczołgał się na bok, by po chłopsku bez świadków lizać się z ran. Wysmarkał z nosa zakrzepłą krew i ręką przesunął na miejsce popę­kane żebra.

A Janka stała jak stała — przyprzęgnięta do krowich postronków, z zadartą spódnicą, z rojem much pod brzuchem.

Stanisław sięgnął do jej dłoni i rozgiął zbielałe palce. Spódnica opadła. Dopiero wtedy kobieta rozpłakała się jak dziecko. Wyglądało to tak, jakby tym zwyczajnym gestem Stanisław uczynił coś bardzo ważnego. Znacznie ważniejszego, niż przy­krycie jej nagości. Nie spuszczał z niej oka, oczekując że w którejś chwili ich spojrzenia spotkają się i znajdzie odpo­wiedź. Tak się stało za chwilę. Spojrzała. Odpowiedź przyszła natychmiast. Kobie­ta była w nim zakochana. Nie mógł się my­lić. Znał wiele takich spojrzeń. Były wyjąt­kowe, skupione, mające za nic wszystko dookoła, cały boży świat.

Przypomniał sobie słowa Marqueza i zrozumiał, że wczoraj poznał skutek, a teraz poznaje przyczynę. Nie lubił tej kolejności, bo była zaskakująca i zmu­szała do myślenia o czymś innym niż o pisaniu książki.

Postanowił się odezwać. Już nawet przygotował odpowiednie słowa, kiedy usłyszał chrapliwy głos Opasa.

I co? Lepiej ci teraz?

Gorzej — odpowiedział od razu.

A zrozumiałeś chociaż coś z tego?

Z czego?

No z tego, za co złamałeś mi nos i potrzaskałeś żebra?

Zrozumiałem, Opas, że to wszystko prawda co o tobie mówią. Że z ciebie skurwysyn, cham i bandyta.

No to głupi jesteś, Muskat, jak tylko tyle zrozumiałeś. Tak sobie myślałem od dawna i planowałem ożenić się z no­żem, ale mnie Tereska wstrzymała.

Spróbuj. Może ci się jeszcze uda.

Nie. Już nie spróbuję. To postano­wione.

No to przynajmniej objaśnij mi mo­ją głupotę. Jakiś pożytek musi być z tego spotkania.

Objaśnić ci twoją głupotę? A kto to potrafi?

Spróbuj. Mądry jesteś.

Widzisz Muskat, ty nie patrzysz w dół, pod nogi, na ziemię. Masz trochę chłopskiej krwi z Sońtów, ale widać za mało, żeby ci łeb ciążył do dołu. Bo to robi chłopska krew, przygina karku. I wtedy widzi się, to co chłop musi wi­dzieć, żeby przeżyć.

Drugi kierunek chłopskiego patrze­nia, to góra, niebo. Pomyśl nad tym Mu­skat. Chłop nie patrzy w środek, na wy­sokość ludzkich oczu, bo mu to na nic niepotrzebne. Patrzy do góry, żeby zwąchać pogodę i patrzy w dół, żeby mieć na oku rolę. A ty Muskat patrzysz bezu­żytecznie, w środek, w ludzkie oczy. I co ci z tego przychodzi? No co?

Stanisław milczał. Żadne słowa nie mogły zmącić jasności chłopskiego wy­wodu. Opas był mądry. Na ten moment dużo mądrzejszy.

Milczysz? Milcz sobie. Ja odpowiem za ciebie. Z tego przychodzi strach i noc bez spania. Może tobie to potrzebne, ale mnie wcale. Spojrzałeś dzisiaj w oczy Janki. Dobrze wiesz, co tam mieszka. Ona delikatna, księżowska, w sam raz zdatna do mieszania w duszy. Potrzebne ci to? Jak ja bym patrzył ludziom w oczy, to...

Opas przerwał na chwilę. To zdanie nie było przeznaczone na zewnątrz. Do­kończył je w sobie i wrócił do wywodu.

Spójrz, Muskat, w dół. Zobaczysz kartoflane krzaki, a na nich tysiące roba­ków. Nie stonki, bo stonka na kartoflach zwyczajna i wystarczy azotoks, żeby ją szlag trafił. Zobaczysz Muskat takie ro­baki, których nic nie daje rady zabić.

Stanisław spojrzał na kartofle. Opas mówił prawdę. Liście i łodygi oblepione były tysiącami żółtawych, owłosionych liszek. Stąd brało się żółtawe zabarwie­nie całego kartofliska.

Próbowałem już wszystkiego, żeby uratować kartofle. Bo kartofle są dla mnie ważne. Ważniejsze niż dla ciebie. Ale zaraza nie odeszła. To wiesz co zrobi­łem? Zrobiłem to, co robi każdy chłop, kiedy jest w rozpaczy. Sięgnąłem po stary sposób, od dziadów pradziadów: Jak ko­bieta ma swoje dni, to wystarczy przejść z nią nad zarazą. Upuści na ziemię trochę zepsutej krwi i zaraza odejdzie. Tak było i tak jest. Przyjdź jutro to zobaczysz.

Opas skończył przemowę. Zapadło mil­czenie. Przez dłuższą chwilę nie odezwało się żadne z całej trójki. Wytłumaczenie Opasa zrobiło na Stanisławie wrażenie. Starał się je ukryć, ale chyba nie dał rady.

Pomogę ci, Opas — odezwał się nie­oczekiwanie dla samego siebie.

Tereska wyszła z obory akurat w tej chwili, w której zajechali pod bramę. Od­stawiła wiaderko z mlekiem, podeszła i nie zadała żadnego pytania. Widać tak ją Opas nauczył. Pomogła tylko wyciągnąć chłopa z auta i odprowadzić do letniówki. Tam ułożyła go na kozetce. Zaraz zabrała się do darcia płótna na pasy i zawijania potrzaska­nych żeber. Znalazła czas tylko na to, żeby raz czy dwa razy rzucić okiem w kierunku Stanisława. Nie wyniknęła z tego żadna rozmowa. Może nie miała odwagi żeby się odezwać, albo nie umiała znaleźć właści­wych słów. Mogła też wstydzić się swojego wyglądu, bo i prawdę mówiąc było się cze­go wstydzić. Czas zrobił swoje.

W młodości była znana z parzenia się z kim popadnie. Miała swoje miejsce, które wypomniał jej nawet ksiądz z am­bony. Miejscem tym był wymoszczony słomą kwadrat za płotkiem kapliczki, sto­jącej w Popielawskim majątku. Dookoła rosły pachnące tuje. Przed każdym rucha­niem Tereska zrywała kilka gałązek i kła­dła sobie pod plecy. Sok wyciskany z nich pod ciężarem Tereski mieszał się z powie­trzem i układał w miły zapach. Kiedy za­pach taki unosił się po całej wsi, jasnym było, że właśnie Tereska jest ruchana.

To przypomniał sobie Stanisław, sto­jąc pośrodku Tereszczynego podwórka i nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Za chwilę przypomniał sobie coś jeszcze.

W oborze było półciemno, krowa po­brzękiwała łańcuchem, parował gnój i głośno strzykało mleko do skopka.

Terenia miała piętnaście lat. Sprytny­mi palcami pociągała za krowie cycki, nie zapominając od czasu do czasu o tym dodatkowym, wystawionym przez Stasia z rozporka. To była nagro­da za podścielenie świeżej słomy za ka­pliczką. Tyle Terenia mogła zrobić dla Stasia, ale nic więcej. Zwykle kończyła słowami:

Oj Stasiu, Stasiu. Ciebie lubię, a ich wszystkich nie.

Nawet jak dorosnę?

Tym bardziej jak dorośniesz. Nie ro­zumiesz?

Nie rozumiem.

Parzenie Tereski skończyło się z dniem poznania Janka Małochy. Od tej pory mi­łosny zapach rozchodził się tylko w maju, kiedy wieszano na kapliczce bibułowe kwiaty i wieńce skręcone z jedliny poprzetykanej tujowymi gałązkami.

Stanisław dość już miał stania pośrod­ku podwórka Tereski Opasowej. Od­wrócił się i poszedł.

Za bramą dogoniła go Janka. Bez sło­wa podała kilkanaście zdjęć. Zobaczył na nich siebie w różnym wieku. Na pierw­szym mógł mieć nie więcej niż osiem lat, na następnym dwanaście, potem piętna­ście, osiemnaście, dwadzieścia trzy. Dalej były zdjęcia z gazet, spotkań literackich, wręczania nagród. Ostatnim było zdjęcie sprzed roku. Stanisław stał na nim obok innych żałobników rozpaczających po stracie znanego pisarza.

Zdaje się, że zdjęcia podane przez Jankę miały w zastępstwie słów wytłumaczyć ją z niezrozumiałej miłości. Chciała chyba po­wiedzieć, że to nie przelotne zadurzenie, ale ugruntowane dojrzałe uczucie zapro­wadziło ją wczoraj do obejścia ukochane­go. Że nie umiała oddać się inaczej, niż tyl­ko tak jak to uczyniła. Po prostu. Stanisław oddał zdjęcia. Pogłaskał Jankę po policzku.

Po drodze do domu zatrzyma! się obok pola Opasa.

Kartofle zieleniły się, tak jak powinny o tej porze roku. Martwe liszki pospada­ły z krzaków i całymi zastępami leżały między redlinami. Tak było.

Zabrał się do pisania.










ŻYD PLESZKEROZDZIAŁ DRUGI —


Jakub Pleszke nie spał prawie do ra­na. Jego głowę zajęło myślenie o nieoczekiwaności, tego co stało się przez ostatnie tygodnie. Od śmierci Pleszke Henlisza wiedział co robić, tak jasno jak nigdy dotąd. Nie widział jeszcze co prawda celu, nie widział kresu, do którego zmierzają kolejne uczynki, czuł jednak ich nieuchronność. I nawet cieszył się na nią — na ową nieuchron­ność czynienia czegoś dotąd nieznane­go, w czym — wiedział to na pewno — tli­ła się odwieczna historia jego narodu.

Nie zajmował sobie głowy myśle­niem o rodzinie zostawionej w Izraelu. Na to mogła przyjść pora, chociaż nie musiała. Teraz widział siebie pośrodku czystego strumienia. Czuł wyraźnie, że to on, Jakub Pleszke, jest wartką wodą, zaś reszta jest tylko śmieciem, który do­stał się z brzegu.

Miał czterdzieści pięć lat, piękną twarz i ciało, na sobie zaś najlepszy z dwunastu garniturów. Siedział skulony pod podło­gą świniami w dawnym majątku w Kalinowie. Wypełniał sobą prawie całą skryt­kę, wykopaną kiedyś pod betonową posadzką dla trzech osób jego, jego bra­ta bliźniaka Srula i ojca, Pleszke Hendlisza. Nad głową słyszał świńskie pochra­pywanie, kwik prosiąt i stukot kopyt końskich z nieodległej stajni. Przez nie­szczelny strop spływała strumykami gno­jówka wyciskana przez świnie. Torowała sobie drogę po głowie, ustach, ramionach i dłoniach Jakuba, przepadała potem w porowatym gruncie.

Jakub Pleszke jadł skórkę od chleba. Razem z nią przyszedł do Jakuba głód sprzed czterdziestu jeden łat.

Mały Żydek zdzierał zębami resztę miazgi chlebnej. Skórkę — postanowił — odda rano ukochanemu bratu Srulowi. Srul zawsze był słabszy, chociaż wyjęty z tego samego łona prawie o tej samej godzinie.

Nie śpij Srul. Wojna już się kończy. Nie śpij Srulek. Zostawiłem dla ciebie skórkę od chleba. Dam ci ją rano na śniadanie.

Ale Srul spał. Nie chciał się obudzić. Spał już od miesięcy.

Jakub Pleszke nie płakał. Nad sobą miał gwieździste niebo i wielkie zabu­dowania kalinowskiego majątku, który kupił wraz z końmi i maszynami, za maleńką drobinę fortuny, jaką zgro­madził w Izraelu.

Następny dzień wstał nad Będkowem zwyczajnie. Przez stację w Czarnocinie przejechały już pociągi do Piotrkowa, Kołuszek i Częstochowy. Ten ostatni zwykłe budził Władka Stępnia. Gwizdał równo o szóstej. Tak było co dzień, ale nie tym razem. Kiedy po mgle poleciał gwizd „częstochowskiego, Władek już od godziny siedział ubrany na łóżku W dłoniach jak na wadze ważył klucze od chóru. Przekładał z ręki do ręki, oglą­dał pod słabe światło sączące się od okna. Nie umiał odpowiedzieć, bo nie umiał zadać pytania

W mrocznej izbie światło zaczęło się już przeglądać w sprzętach. Nie było ich wiele: drewniane łóżko, nad nim Święta Rodzina w owalnej ramie, po bokach wyblakłe litografie z innymi świętymi. Do tego ścienny zegar w ciemnobrązo­wej szafce, sekretarzyk wyłożony zielonym suknem, mosiężny przybornik, książki, mała maszyna do pisania i pa­rę innych drobiazgów.

Z zamyślenia wyrwało Władka dzwonienie konwi obijających się o sie­bie na pace ciężarówki jadącej do mleczarni. Spojrzał na zegarek. Było dzie­sięć po szóstej. Mężczyzna poderwał się z łóżka. Pobiegł do sypialni Werki.

W pół godziny później siedzieli już w żółtej „jednostce jadącej do Koluszek.

W Kożuszkach Werka prze siadła się na pociąg do Łodzi, Od ponad roku dojeż­dżała do szkoły sama, oddana jedynie pod opiekę kolejarzom. Zapobiegliwy Władek ułożył na całym szlaku system przekazywania sobie Werki z rąk do rąk.

W Koluszkach odbierał ją zawiadow­ca Wons lub zawiadowczyni Dulębowa. Wsadzali Werkę do pociągu łódzkiego, w którym doglądał jej ktoś z kondukto­rów mających akurat zmianę. W Łodzi musiała meldować się w kasie konduktorskiej. Stąd, przez telefon, szła infor­macja odwrotna. Kasjerka dzwoniła do zawiadowcy w Koluszkach, ten do dróż­nika w Czamocinie, dróżnik kręcił korbką na pocztę w Będkowie, a stam­tąd już tylko jeden telefon na Moszczenicką plebanię. Kościelny Malunek za­wiadamiał organistę Władka Stępnia, że jego córka bezpiecznie dotarła do Łodzi.

Gorzej gdy Werka akurat zachoro­wała. Wtedy zaczynało się dzwonienie. Z Łodzi, kasjerka z kasy na dworcu Fa­brycznym, do Wonsa lub Dulębowej w Koluszkach. Z Koluszek Wons lub Du­lębowa, do Majczaka na przejeździe w Czamocinie. Majczak do Pałysowej na Będkowskiej poczcie, Pałysowa na plebanię w Moszczenicy.

Chora, bidulka... Wczoraj pod wie­czór dostała lekkiej gorączki. Wcale się nie zapowiadało, ale na szczęście Wła­dziu sprawdził ręką. Takie miał podej­rzenie, bo oczy jej błyszczały i policzki, tego, czerwone trochę... To sprawdził na wszelki wypadek. Ale, tego, nic poważ­nego… — uspokajał kościelny Malunek. Niepoważnego — wracała informa­cja do Koluszek. Trochę chora, ale Wła­dziu zrobił jej mleka z miodem i czosn­kiem. Za dwa dni powinno być po chorobie...

Drobina taka, a tyle się najeździkończyła sprawę kasjerka w Łodzi, zwracając się do ludzi oczekujących przy kasie.

Kiwali głowami ze zrozumieniem.

Pociąg kołysał miarowo. Właśnie mijał stację Chrusty. Zaraz za nią, po­niżej nasypu, rozciągał się niewielki cmentarzyk, na którym leżała Wanda matka Werki, żona Władka Stępnia. Przejeżdżali obok niej co dnia i co dnia pozdrawiali po swojemu — nieznacz­nym skinieniem głowy i spojrzeniem w kierunku okna, na zewnątrz. Tak uczynili i tym razem. I jak zawsze, tak i teraz, Wanda odpowiedziała.

Zobaczyli to wyraźnie — ojciec i córka: kredowy profil kobiety w trumiennej skrzyni wyłożonej atłasem, delikatny, uciekający sprzed oczu, jakby widzia­nym był z przejeżdżającego pociągu. Po­tem dostrzegali lekkie zawianie wiatru i prawie nieuchwytny ruch kosmyka włosów obok ucha kobiety. Wyglądało to tak, jakby pęd pociągu poruszył powie­trze przy ziemi i posłał je prosto w kie­runku trumny. Tam przez szparę w wie­ku lekki wiatr dostawał się na policzek kobiety, owiewał, muskał włosy. To wła­śnie brali za odpowiedź dawaną sobie.

Pociąg zwolnił. Przejeżdżał nieopodal Moszczenicy. W tym miejscu nie było sta­cji, ale Władek miał cichą umowę z ma­szynistą. Maszynista zwalniał, konduk­tor udawał zajętego sprawdzaniem biletów, a Władek otwierał drzwi i wyska­kiwał na pole. Z tego miejsca miał do Moszczenickiego kościoła niecały kilometr.

Przez następne dwadzieścia dwa dni nie działo się w Będkowie nic szczegól­nego, jeżeli nie liczyć codzienności,

Miasteczko dość szybko sprawiło się z historią gwałtownych poparzeń, a to za sprawą niemowy Pasiasi.

Podobno ktoś widział pod Brzustowem pięcionogie źrebię. Tę piątą nogę miało pośrodku brzucha. Kiedy biegało, podwijało ją pod siebie, żeby nie przeszkadzała Źrebię wyglądało wtedy jak zwyczajne zwierzę. Inaczej się miała sprawa na postoju, kiedy zwierzęciu za­chciało się poskubać świeżego żytka czy innej wzeszłej oziminy. Opuszczało wtedy nogę, stawało na kopycie dużo większym niż u innych źrebiąt i skubało sobie spokojnie. Mogło tak stać nawet dwadzieścia minut, nie używając przy tym pozostałych czterech nóg.

Historię tę podawano sobie z ust do ust, aż po tygodniu wróciła do Pasiasi. Ten szybko wyjaśnił (w Będkowie rozu­miano jego mowę), że to od niego wła­śnie wzięła się historia źrebięcia, ale że on, Pasiasta, nie widział zwierzęcia na własne oczy. O pięcionogu dowiedział się od Smętka ze Sługocic, który jeździł po okolicy i drutował garnki.

Smętek — opowiadał Pasiasia — wi­dział źrebię i może przysięgnąć, że pią­ta noga przyszyta była do brzucha cie­niutkim troczkiem.

Jeżeli już takie rzeczy się wyprawia­ją, to jaka sztuka oparzyć na odległość? — tak podobno tłumaczył Smętek, drutując za darmo żebraczy garnuszek Pasiasi.

Wziąć ogień w siebie — skąd chcesz: z ogniska, z pieca, z pioruna (a najle­piej kulistego, bo ogień zagęszczony jak nigdzie indziej) — żadna sztuka. Prze­chowasz taki we wnętrznościach, bo tam jest taka odporna mazią, co nie daje się flakom oparzyć. A potem wy­plujesz kiedy potrzeba. Wejdzie w wodę święconą, w klucze, W co zechcesz... — upewniał Pasiasia, powtarzając za druciarzem Smętkiem.

Stary Jałmużna, który najlepiej rozu­miał mowę Pasiasi, nachylał się nad niemową i wgapiał w bezzębne usta. Ca­ły wieczór szła rozmowa, aż na koniec Jałmużna uznał, że przyczyna znalezio­na: Ktoś wziął ogień w siebie, a potem przeniósł na szewską kolebkę Wochny, wodę święconą w Będkowskim kościele, krew i dudy Trzymczynego wieprza, do tego na list z Izraela i klucze od chóru Moszczenickiego kościoła.

Jaką złość musiało mieć bydlę na nas, jaką nienawiść diabelską...

Tymi słowami podzielił Jałmużna karę na całą ludzkość, nie pytając ni­kogo o zdanie.

Zresztą i tak by nikt nie zaprotesto­wał.

Ludzie byli już zmęczeni wydarze­niami. Chcieli wrócić do codzienności. Nie zadali więc sobie trudu, by w wy­tłumaczeniu poparzeń połączyć jakoś historię pięcionoga z ogniem przetrzy­mywanym we wnętrznościach. Nie sprawdzili też na nikim, jak to jest z za­chwalaną przez Smętka mazią, bronią­cą wnętrzności przed poparzeniem. Uznali, że są tacy, co potrafią i niech oni sprawdzają.

A egipskie fakirzy? — pytał niedowiarków.

Stanęło, na czym stanęło. W codzienności owych dwudziestu dwóch spokojnych dni zmieściły się też sprawy Władka Stępnia i Jakuba Pleszke. Ten drugi, zaczął już zresztą zajmować w ludzkich rozmowach miejsce przezna­czone dla niedawnych poparzeń. Ale po kolei;

Władek Stępień nie kupił fortepianu od Bąków. Wybrał się, co prawda, za Kalinowski las, uprosił Bąkową o po­kazanie bechsteina, odkrył instrument schowany pod słomą i napłakał się nad każdym matem w dźwięku, nad każdym odpryskiem lakieru.

Przykryjcie choćby brezentem — błagał.

Tak piękny instrument, z duszą... bechstein. Każda struna jak łza... jak łza... — powtarzał.

Bąkowa nie rozumiała. Kiwała wprawdzie głową i powtarzała za Władkiem: „jak łza, ale nie rozu­miała.

Dać pieniądze i zabrać, ale naj­pierw dać pieniądze. Sześćdziesiąt dwa tysiące. Tyle cenię.

A te dwa skąd się wzięły? Ostatnim razem było sześćdziesiąt.

Skąd się wzięły, to się wzięły. Wzię­ły się i tyle. Z głowy... Mój fortepian, to i moje sześćdziesiąt dwa tysiące. Nie weźmie, to inne wezmą. Ten z Kalinowskiego majątku już rozpytywał.

Kto?

No, Pleszke, z majątku, co to go ku­pił za dwanaście milionów. Co mu te dwa do sześćdziesięciu, Pleszke weź­mie, jak organista nie chcą.

Ale ja chcę, Bąkowa. Tylko, że pięć­dziesiąt mam wszystkiego. Zadatkuję, doniosę dwanaście. Poczekacie chyba?

Nie poczekam. Jak mam na podo­rędziu swoje sześćdziesiąt dwa? Na co mam czekać? Mój fortepian.

Jaki tam... wasz?... Wyszabrowany z Kalinowa.

Wyszabrowany, to wyszabrowany. W mojej stodole stoi. Nie tak?

Ale tak, tak... Wasz fortepian. To pięć­dziesiąt pięć? Siedem chociaż opuśćcie.

Pleszke weźmie, jak organista nie chcą.

Tak zakończyła się rozmowa Władka z Bąkową.

Po rozmowie poszedł pod mur Kalinowskiego majątku. Akurat przyjechała przyczepa z końmi. Widział, jak robotni­cy wyprowadzają piękne ogiery i piękne klacze, widział, jak w to miejsce zabie­rają na ubój gospodarskie konie.

Wszystkiemu przyglądał się wysoki mężczyzna o smukłej sylwetce. Chociaż stał daleko od Władka, czuć było, że ma płonące i przenikliwe spojrzenie. Doglądał transportu ze spokojem. Tylko gestem wskazywał, które zwierzę gdzie prowadzić. Cała rzecz odbywała się w ciszy, nie mąconej nawet rżeniem koni czy stukotem kopyt o bruk.

Władek miał wrażenie, że przygląda się tanecznemu pokazowi. Ze tak na­prawdę zwierzęta nie potrzebują łudzi trzymających je za uzdy. Gdyby ich nie było, konie z pewnością poszłyby za pal­cem tego władczego mężczyzny w każde pokazane im miejsce.

W takiej chwili dusza Władka za­mroczyła. To ona właśnie, ciemność z najdalszych zakątków duszy, kazała Władkowi wrócić do stodoły i poprzeci­nać struny fortepianu. Ulgę znalazł do­piero wtedy, kiedy do stodoły wślizgnę­ła się dwudziestoletnia Anula Bąkowa i sięgnęła dłonią do policzka Władka.

Wziął ją na stojąco, od tyłu, opartą o belkę sąsieka. Wdarł się w ciało Anuli, nie czekając na wilgoć, ze złością i wstydem, ra­niąc jej i swoją tkankę. W trakcie uspokoił się trochę. Nie pozbył się jednak sprzed oczu, obrazu zobaczonego w Kalinowskim majątku: bezgłośnych końskich wędrówek i władczych gestów Jakuba Pleszke.

Wieczorem wrócił do domu. Werka wiedziała od razu.

Nie sprzeda? — spytała.

Sprzedała już. Do majątku. Temu nowemu, Pleszce.

Panu Jakubowi? Bardzo miły pan i taki... ładny...

Znasz go? — zdziwił się Władek.

Przedwczoraj, przypadkiem... go po­znałam. Ma córkę w moim wieku, w Szwe­cji. Wspominał coś o fortepianie, ale nie wiedziałam, że o naszym bechsteinie.

O naszym? Gówno, o naszym... A tobie zabraniam tam chodzić zde­nerwował się Władek.

Ale dlaczego, tatku? Mogłabym tam ćwiczyć.

Zabraniam. Moje prawo. I nie mu­szę się tłumaczyć.

Rozmowa Władka z Werką, odbyła się pierwszego z owych dwudziestu dwóch spokojnych dni.

Przez następne dni Jakub Pleszke dalej zwoził konie i odnawiał elewa­cję pałacu. Do Kalinowskiego majątku przyjechały też meble, wykupione — jak mówiono — z Piotrkowskiego mu­zeum.

Wiadomości donosili do Będkowa murarze zatrudnieni przy podwyższa­niu murów okalających zabudowania majątku.

Jakuba Pleszke opisywali jako czło­wieka serdecznego, choć małomówne­go. Płacił za pracę uczciwie, ale bez przesadnej rozrzutności. Wiedział ile warta jest robota i tyle dawał

Kiedy zakończono tynkowanie pod­wyższonych murów, a stolarze z fabryki mebli w Łasku osadzili bramy z czarne­go dębu, upłynął ostatni z dwudziestu dwóch spokojnych dni.

Wiosna dosięgała już maja. Znaczy­ła poła porośniętym zbóżkiem ozimin, przedwieczornymi mgłami i słońcem krwawiącym nad czarną kreską Kali­nowskiego lasu.

Była sobota. Tego dnia Władek Stę­pień grał tęskniej niż zwykłe. Zauważyli to wszyscy i wszyscy chcieli dociec przy­czyny. Zadzierali głowy w kierunku chóru Moszczenickiego kościoła. Ale Władek nie widział. Z zamkniętymi oczami, wyprostowany jak struna wyci­skał z piszczałek niezwyczajne dźwięki. Do kościoła weszła chyłkiem kulaw­ka Miazkowa. Przedeptała dziewięć ki­lometrów, żeby może tu, w Moszczenicy, odnaleźć odwagę zamoczenia ręki w wodzie święconej i uczynienia znaku krzyża. Brakowało jej tego jak niewielu innych rzeczy. Wstrzymywała się już dwadzieścia dwa dni. Nie, nie było tak, że nie próbowała. Próbowała każdego dnia w Będkowskim kościółku. Ale zawsze ,kiedy już dotykała wody, coś co­fało jej rękę. Nawet nie tyle ona sama, Miazkowa, ile to „coś, co powoli za­czynało mieć włosy, ubranie i buty. Miazkowa wiedziała dobrze, że niedłu­go owo „coś zamieni się w człowieka z imieniem i nazwiskiem. Swoja drogą cieszyła ją nawet ta przemiana obrazu. Od pierwszego zobaczonego w dniu po­parzenia, do tego najświeższego, pra­wie kompletnego. Odbierała to jako zwiastowanie kresu udręki. Była prze­cież osobą religijną i wiedziała dobrze, że to pan Bóg tak do niej przemawia. Obrazami. Nikt inny tylko on. Nie za­stanawiała się, co chce powiedzieć. Ważne, że mówił.

Czuła, że jeszcze nie każe jej się przy­znać. Że jeszcze może spróbować prze­żegnać się wodą święconą, nim wyzna, że człowiekiem powstrzymującym jej rękę jest mały Żydek Srul Hendlisz.

Nagle, mimo tylu wewnętrznych po­stanowień, otworzyła usta i przemówi­ła cicho:

Człowiekiem, który powstrzymuje moją rękę, jest Srul Hendlisz.

Po tym wyznaniu, już bez strachu opuściła dłoń do wody święconej. Nic się nie stało. Kulawka Miazkowa prze­żegnała się zwyczajnie. Nawet nie po­czuła, że właśnie modli się po raz pierwszy w życiu.

Z przodu kościoła, prawie przy ołtarzu, odbywała się druga ważna modlitwa. Klęczała tu czternastoletnia Weronika Stę­pień, córka Władysława. Dziewczynka zwracała na siebie uwagę bladością twa­rzy i drżącymi powiekami. Wyglądało to tak, jakby z jakiegoś powodu bała się otworzyć oczy, chociaż bardzo chciała.

Powód był niewinny. Władek poznał go jeszcze przed świtem. Odkrył płatne krwi na żółtej sukience w kwiatki. Kwiatki były białe, więc pierwsza ko­bieca krew Werki czerwieniała na su­kience jak maki w dojrzałym zbożu.

To dla niej, dla Werki, grał tego dnia tak pięknie. Nie wiedział, co powiedzieć córce, jakie słowa. Więc zamiast słów dał jej granie na kościelnych organach. Wiedział, że w takich dniach matki za­mykają się z córkami w pokojach. Wie­dział, że słów i tak nie uniknie, ale od­kładał potrzebną rozmowę, dawał sobie czas.

Te dwa wydarzenia, choć ważne i po­dniosłe, nie miały być jednak znakiem tego dnia. Znakiem tego dnia miała być samobójcza śmierć szewca Stefana Wochny. A ponieważ Wochna pozbawił się życia dramatyczniej niż znani w okolicy samobójcy, warto o tym opo­wiedzieć dokładnie.

Wochna miał dwie córki: Anielę i Ja­dzię. Aniela była jego udręką, zaś Ja­dzia pociechą za wszystkie złe dni.

Tego dnia Aniela wybierała się za mąż. Wochna cieszył się na to, choć we­sele miało go kosztować osiemdziesiąt tysięcy. Szewc liczył oczywiście na po­wrót pieniędzy z czepka, ale jaki to mógł być powrót przy Będkowskiej bie­docie... Piętnaście, dwadzieścia tysię­cy? Od rana liczył wódkę, wyroby, oranżadę, orkiestrę, księdza. Tym był zajęty, więc nie zauważył biedaczysko, że z drugiej strony duszy, tej mniej ską­pej — coś się ukruszyło. Nie zauważyła też Wochnowa chodząca krok w krok za mężem i pilnująca, żeby ze skąpstwa nie odstawił czegoś na „gorsze dnijak nawykł mawiać.

A jakie to mogą przyjść gorsze dni? — pytała kobieta — Jeszcze gorsze? Tej kurwy się z domu pozbędziesz. Nie bę­dzie ciekała po wsiach, jak ciekała. Nie będzie się latowala jak krowa.

Wochnowa mówiła prawdę, chociaż grube słowa mogła odłożyć w tak uro­czysty dzień.

Aniela rzeczywiście miała ogromne potrzeby i na zaspokojenie ich trzeba było wielu okolicznych chłopów, czasem po dwóch naraz. Przy tym zasłynę­ła ze sztuki zaciskania mięsni krocza w taki sposób, że jak nie chciała, to nie wypuszczała z siebie nawet przez pół dnia. Głośny był wypadek z Zacharza, kiedy to po zabawie, szesnastoletnia wtedy Anielka, wystawiła na pośmie­wisko nauczyciela Słubika.

Natarł na nią przy stercie słomy. Po­dniósł sukienkę i włożył co potrzeba. Wtedy Anielka zacisnęła mięśnie kro­cza i spokojnie ruszyła do remizy wraz z doczepionym nauczycielem. Słubik bronił się wprawdzie, zapierał, próbo­wał wyciągnąć uwięzionego członka, ale wszystko na nic. Anielka była sil­niejsza. Dowlokła nieszczęśnika do bramy remizy. Dopiero tam go uwolni­ła. Jak wyjaśniła później zgromadzo­nym ludziom, to była zemsta za lata szkolnej udręki. Zaplanowała ją sobie w szóstej klasie.

Taką to właśnie córkę wydawał za mąż Wochna. Może warto jeszcze dodać, że w dzień wesela Anielka miała dwa­dzieścia łat, ładną pucułowatą buzię, rude włosy, trochę piegów przy nosie, małe piersi i wielki tyłek. Zaś ci, co mieli z nią przyjemność, dopowiadali jeszcze o nienormalnie gęstym owłosieniu na podbrzuszu i nogach. Tak więc miał się Wochna z czego cieszyć, wydając za mąż Anielkę. Mąż się znalazł z Nizin. Przyje­chał w te strony i nim doszły go słuchy o łatwości Anielki, tak się zakochał, że ogłuchł i oślepł na wszystko.

Początek tragedii rozegrał się przy stole weselnym w Będkowskiej remizie.

Było już po ślubach cywilnym i ko­ścielnym. Setka gości siedziała czło­wiek przy człowieku. Zajmowali się właśnie jedzeniem i piciem wódki. A było co jeść i pić. Oprócz gorącego —flaków, rosołu, kotletów schabowych, mielonych, żeberek w sosie i pieczonej kurzyny, podano też całe stoły zakąsek: szynki, kiełbasy białe i wędzone, ka­szankę, salceson, wątrobianą, zimne nogi i co tam kto jeszcze chciał.

Wochna, jak przystało na ojca panny młodej, siedział w centralnym miejscu.

Właśnie podnosił do ust kieliszek wódki, kiedy Srul Hendlisz kazał mu wstać i wyjść. Więc wstał i wyszedł posłusznie, przepraszając przy tym gości, że opuszcza ich w takiej chwili.

Idę się położyć pod pociąg odpo­wiadał na zadawane pytania.

Była dokładnie ósma wieczorem, kiedy nogi zaprowadziły szewca do warsztatu przy Będkowskim rynku.

Nie wiedział, bo nie mógł wiedzieć, że w tej samej chwili, podobnie uroczy­ście ubrany Jakub Pleszke, wczołguje się pod podłogę świniami we własnym majątku Kalinów. Nie mógł też wi­dzieć, jak Jakub Pleszke zabiera się do rozkuwania sarkofagu.

Sarkofagiem był kopiec zeschniętej gliny, sieczki i ziemi, zasklepiony łaj­nem świńskim i ludzkim. Przez czter­dzieści jeden łat skorupa na sarkofagu przemieniła się w kamień. Jakub Ple­szke, jak każdy systematyczny Żyd, był na to przygotowany. Miał ze sobą mło­tek i przecinak.

Tymczasem niewiedzący o tym wszy­stkim szewc Stefan Wochna swoje spra­wy brał za najważniejsze.

Do warsztatu przyszedł po dwie kwadratowe mosiężne blaszki do butów. Nie takie zwykłe, tylko specjalne, z owalnymi otworami do mocowania łyżew. Miał je schowane w najniższej szufladzie warsztaciku, w tekturowym pudełku opasanym gumką.

Drzwi do warsztatu zastał otwarte.

Już w sionce usłyszał miłosne spa­zmy Anielki. Poznał je od razu, bo były piskliwe i nieprzyjemne. Przez uchylo­ne drzwi szewc zajrzał do magazynku łączącego się z warsztatem. Niby miał ważniejsze sprawy, ale ciekaw był, kto tym razem sprzęga się z jego córką.

Mimo ciemności zobaczył Anielkę, bo nie zdjęła białej sukni, a tylko podwinęła ją do pasa.

Wpółleżała w poprzek kozetki, ude­rzała rudą głową o ścianę pod napo­rem klęczącego między jej nogami, starszego mężczyzny. Przez mrok prze­bijały się jego białe kościste pośladki i równie biała łysina. Mężczyzną tym był nauczyciel Słubik.

Nim Wochna wycofał się z magazyn­ku, zobaczył jeszcze strużkę potu bie­gnącą od ucha Anielki, przez szyję, do zagłębienia między piersiami. Zdziwił się, bo pot wydał mu się tak samo rudy, jak cała płeć jego ukochanej córki.

W niedługo po tym szedł już w kie­runku Czarnocińskiego nasypu, ściska­jąc w garści dwie mosiężne blaszki.

Jakoś tak w połowie drogi odezwał się do niego Srul Hendlisz:

Idziesz się Wochna położyć pod po­ciąg?

Ano, idę. Tak jak mi kazałeś, Srul.

Nie ja kazałem, Wochna, ale twoje własne sumienie. Ja je tyłko poruszyłem.

Ty, Srul, ty kazałeś. Ja z moim su­mieniem mocowałem się przez czter­dzieści jeden łat i jakoś nie zaprowa­dziło mnie pod pociąg. Ty, Srul, ty kazałeś, a wszystko przez dwie mosięż­ne blaszki do mocowania łyżew. Taka moja cała wina.

Głupi jesteś, Wochna. Głupi i nie­sprawiedliwy. Te dwie mosiężne bla­szki, to twój udział w zagładzie całego żydowskiego narodu. Mój naród nie ży­je, Wochna, a jakby podzielić winę na

wszystkich winnych, to po tyle właśnie wypadnie, po dwie zasrane, mosiężne blaszki na głowę. Zdejmując mi buty, kiedy tkwiłem zakopaną głową w zie­mi, zamordowałeś, Wochna, pół żydowskiego narodu. A drugie pół zabiłeś wydłubując później blaszki z moich bu­tów i przekładając do swoich. Taka jest twoja prawdziwa wina. Zrozumiałeś, Wochna?

Zrozumiałem, że chcesz mojej krwi.

A na co mi twoja krew, Wochna? Na co mi twoja brudna, gojowska krew? To nie idź pod pociąg, jak nie chcesz. Zatrzymaj się, odwróć i wracaj na wesele.

Nie mogę, Srul, bo mi nie pozwa­lasz.

Ale pozwałam, Wochna. No, zatrzy­maj się.

Nie mogę.

No to idź, jak nie możesz się zatrzy­mać. Połóż łeb pod koła, ale nie mów mi o swojej krwi, bo ona dla mnie nic nie warta. Pamiętasz ten dzień?

Pamiętam.

No to przypomnij go sobie jeszcze raz. Może chociaż w ostatniej chwili zrozumiesz cząstkę tego, co powinieneś zrozumieć, żeby nie żałować swojego zasranego życia.

To powiedziawszy Srul zamilkł w głowie Wochny. Idąc za jego namo­wą, szewc przypomniał sobie tamten dzień.

Była wczesna jesień 1943 roku. Czarnocińskim nasypem w kierunku Często­chowy szły transporty Żydów. Dziennie zdarzały się nawet dwa, trzy. Kto nie miał innego zajęcia, stawał pod nasypem i rezał się palcem po szyi, wskazując przejeżdżającym, ku czemu zmierzają.

Tego dnia zebrali się w piątkę: osiem­nastoletni Stefek Wochna, szesnastolet­ni Józek Trzymka, czternastoletnia He­lenka Miazkowa, dwunastoletni Maryś Perełka, sierota trzymający się jak zwykle z boku zabawy, i najmłodszy, zale­dwie czteroletni Władzia Stępień. Zaba­wa była niewinna. Przecież na koniec i tak sprawdzało się to, co pokazywali pasażerom. A ile przy tym było radości.

Helenka Miazkowa dodawała do tych pomysłów swoje własne. Odwraca­ła się tyłem do pociągu, zadzierała sukienczynę, pokazując czerwone majtki i kręcąc przy tym tyłkiem, jak dorosłe panny z miasta.

Jasnym było, że ta akurat demon­stracja przeznaczona była bardziej dla Józia Trzymki niż dla Żydków upchniętych w wagonach. Helenka bo­wiem beznadziejnie kochała się w Józiku i nie przepuściła żadnej oka­zji, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Józio stal jednak nieporuszony. Za to Władzia Stępień, aż zataczał się ze śmiechu.

Tymczasem w wagonach ludzie bła­gali o śmierć. Wrośnięci jeden w drugie­go, poprzetykani trupami, dla których nie było miejsca do położenia, łapali powietrze krótkimi, zawziętymi odde­chami. Komu udało się opuścić bliżej podłogi, zastawał już tam przyciśnięty przez innych, zanurzony we własnych i cudzych ekskrementach.

Tego dnia w jednym z wagonów po­środku składu jechała pośród innych ro­dzina Hendliszów: Ojciec Pleszke Hendlisz, jego żona Chuwcia oraz dwóch synów bliźniaków — Srul i Izaak.

Pociąg zbliżał się właśnie do Czarnocina, kiedy Pleszke Hendlisz zauwa­żył, jak doktor Hajtnan podaje swojej żonie ampułkę cyjanku. Kobieta przyję­ła truciznę z wdzięcznością. Podzieliła się zaraz z małą córeczką Hawele. Równo pół na pół. Sytuację tę zauważył też doktor Landesman, jadący na śmierć z młodą żoną Aleksandrą. W ta­kiej chwili znalazł w sobie jeszcze reszt­kę sił. Nie, nie na to, żeby powstrzymać Hajmanową i jej córeczkę. Ich los nie byt dla niego ważny. Na to, żeby się do­stać do okienka i pięścią, głową, łok­ciem czym się dało — wybić siatkę bro­niącą dostępu do świata. Kiedy to już uczynił, wyrzucił przez okno najpierw swoją młodą żonę, a potem wyskoczył sam. Za doktorem Landesmanem wy­skoczył ktoś jeszcze, a potem Pleszke wyrzucił Izaaka i Srula. Sam skoczył zaraz po nich. Na darmo czekał na Chuwcię. Nie wyskoczyła.

To wszystko przypomniał sobie szewc Stefan Wochna, idąc położyć się pod po­ciąg. Oczywiście, przypomniał sobie ty tylko tę część, której był świadkiem, a która zaczęła się od wyrzucenia przez doktora Landesmana jego młodej żony Aleksandry. Biedna kobieta ocalała. Stłukła tylko kolano i otarła policzek o żwir pokrywający skłon nasypu. Dok­tor Landesman skręcił kark przy upad­ku. Nim dobiegła do niego kochająca żo­na, oddał duszę Bogu.

Taka rzecz jak tego dnia, wyskocze­nie Żydów, zdarzyła się pod Będkowem po raz pierwszy. Nic dziwnego, że nie­dorostki nie wiedziały co z tym zrobić. A Żydki od razu puściły się biegiem w kierunku Kalinowskiego lasu. To znaczy Pleszke, Srul i Izaak. Landesmanowa została przy mężu.

Pociąg nie zatrzymał się. Wachmani z eskorty strzelili tylko kilka razy za uciekającymi, ale niewielkie mieli szansę żeby trafić.

Cały dzień trwały potem poszukiwa­nia. Przyjechało SS, aż z Piotrkowa. Kil­kunastu ładnych chłopców. Na darmo puszczali psy w las, na darmo rozpyty­wali. Nie znaleźli zbiegłych. Musieli pocieszyć się Landesmanową. Przy dwu­nastym, kobieta straciła przytomność. Była bezużyteczna, więc któryś litościwszy zastrzelił ją.

Pod wieczór Niemcy ulokowali się nieopodal budynku stacyjnego w Czarnocinie. Rozpalili ognisko, ponabijali kiełbasy na patyki, napili się wódki i zaśpiewali tęsknie. Najładniejszy głos miał Kurt, zastępca tego dowódcy, który przyprowadził wesoły oddział. Miał jasne włosy, niebieskie oczy i śpie­wał jak kobieta. Nawet SS-mańskie psy ucichły przy tym śpiewie. Dookoła sta­ła dzieciarnia z całej okolicy. Z rozpa­lonymi policzkami i rozdziawionymi gębami — patrzyła i patrzyła. Brakowa­ło tylko Józia Trzymki, który wybrał się na swoje osobne poszukiwanie Żydów.

Przypominając sobie te wydarzenia, Wochna doszedł do podnóża nasypu. Złapał się na tym, że na wspomnienie śpiewu Kurta jeszcze teraz, po czter­dziestu jeden latach, uśmiecha się z wdzięcznością.

Od Łaznowa nadjechał towarowy. Ciągnęła go wielka spalinowa lokomo­tywa. Wochna wdrapał się na nasyp i bez namysłu położył się w poprzek torów. Nie wiedząc dlaczego, lewą rękę przycisnął do boku, a prawą wycią­gnął przed siebie. Ostatni raz spojrzał na mosiężne blaszki Srula Hendlisza. Wtedy przyszła śmierć.

Odcięta, ruda głowa Wochny, poto­czyła się z nasypu. Zaraz po niej, skulala się po pochyłości prawa ręka. Wylą­dowała obok głowy. Oczy Wochny patrzyły jeszcze. Nim całkiem zaszły błoną, zobaczyły rozginającą się dłoń z mosiężnymi blaszkami. Z wnętrza dłoni znikało właśnie piętno niedaw­nego poparzenia. Ostatnim wysiłkiem usta w odciętej głowie Wochny ułożyły się w uśmiech.


Była prawie północ. Nad buki wypły­nął księżyc. Dodał się swoim światłem do przyrodzonego im srebra. Drzewa wypuściły cienie. Słychać było jak rosną po cichu. Stanisław siedział bez ruchu, bojąc się spłoszyć chwili. A chwila była płocha i miała wielką wagę. Zbyt wielką.

W takiej godzinie przyszła po swoją delikatność. Pisarz rozpłakał się i zaraz sięgnął po ratunek do miękkich, rozczu­lających wspomnień. Słodkich i tandet­nych jak odpustowa wata z cukru. Mu­siał się ratować natychmiast.

Pisze się mrokiem czy jasnością? — zapytał cicho.

Czym się pisze do ciężkiej cholery? To bardzo ważne, żeby wiedzieć. Pisze się w spółce z diabłem, czy z kimś innym? Kto prowadzi dłoń? Kto płoszy myśli, że trzepocą się w głowie jak stado wróbli? A może nie muszę wiedzieć i w rym wła­śnie jest sens? Żeby nie wiedzieć, tylko pisać, nie móc poznać, dociekać, nie za­znawać spokoju, parzyć sobie źrenice dotykaniem żywego ognia?

Przyjdź na ratunek Matko Boska Kło­bucka. Przyjdź i uratuj mnie, bo umie­ram ze strachu.

Pamiętasz?

Była taka sama noc, brzemienna w księżyc i inne płodne znaki. Nie dopu­ściłaś mnie do swego kruczego łona. Pła­kałaś ze złości, że przesąd okazał się słabszy od pragnienia, a mimo to zaszy­łaś swoje łono i swoje usta ściegami z palców.

Na twojej prawej dłoni linia życia bie­gnie zbyt długo razem z linią głowy. Kie­dy się rozdzielą, wydasz z siebie rozdzie­rający krzyk. Będziesz chciała uczepić się mnie jakkolwiek, natychmiast. Nie postawisz żadnych warunków; przysta­niesz na wszystkie moje piękne rozkazy. A ja będę nakazywał psią miłość, będę nakazywał wspólnictwo i picie krwi spod skóry. Tak, byśmy nareszcie byli. Tylko, czy będę?

Na razie umieram ze strachu trochę mniej, bo udało mi się przywołać twój obraz. Z nikim się NIM nie podzielę.

OJCZE NASZ KTÓRYŚ JEST W NIEBIE ŚWIĘĆ SIĘ IMIĘ TWOJE


Droga Marysiu,


Piszę do ciebie ten list już z miasta.

Zima tu spokojniejsza. Nie ma tyle

śniegu.

Wczoraj wybiegłem na ulicę

bez butów.

Chciałem się przeziębić i umrzeć.

Nie udało się.

Bardzo za tobą tęsknię.


Staszek


Noc była znów księżycowa. Muskat nie spał. Ten obyczaj poetów i pomniej­szych artystów stał się jego obyczajem, odkąd zakończył drugi rozdział nieocze­kiwanej powieści. Odkąd — trzeba to powiedzieć jasno — uśmiercił Wochnę.

Wochna był pierwszą śmiertelną ofia­rą pisania Stanisława. Dotąd nie odwa­żył się tego uczynić z żadnym ze swoich bohaterów: Znał miarę na siebie. Wie­dział, że jest co najwyżej średnim pisa­rzem. Takim, który musi pielęgnować codzienność, by z niej brać. Brał co po­trzeba. Dookoła niego zdarzało się wszystko, co potrzebne do pisania. Jak to w życiu. Więc brał narodziny, zwyczajność, niezwyczajność, rozmaite śmierci — ale delikatnie, bez odwagi. Z pokorą —jak wierzył.

W swoim dotychczasowym pisaniu, świadkował śmierciom tylko z daleka i tylko dyskretnie, bo były prawdziwe.

Przypadek Wochny był inny. Jego śmierć dostała się do książki Stanisława, poza wolą pisarza. Taka była prawda. Stanisław potrzebował pomocy, żeby się z tym jakoś uporać.

Daremnie czekał na Marqueza. Stary drań miał widać ważniejsze sprawy. Pewnie obściskiwał teraz służącą, albo wtrącał się do przyrody, nakazując de­szczowi padanie do góry, a księżycowi pozostawanie w pełni, żeby tym bar­dziej odstręczyć od pisania biednego pi­sarza z Popielaw. w

Udręczony Stanisław już miał prze­kląć Marqueza, kiedy ten przekroczył ścianę buków i wyszedł na polanę za domem. Pojawił się cichutko i tak samo wszedł na podwórko. Za nim, jak zwy­kle, skradał się pomniejszający go cień.

Nie może pan spać? — zaczął bez żadnego wstępu.

Nie mogę, panie Gabrielu — po­twierdził Stanisław płaczliwie. Nie mogę chociaż bardzo chcę. Zabiłem człowie­ka. Położyłem go na nasypie kolejowym i rozpędziłem pociąg, żeby go przeje­chał. Dopuściłem się wyjątkowego okrucieństwa. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, więc czuję się okropnie.

Marquez uśmiechnął się z pobłaża­niem.

Proszę wybaczyć, panie Staszku, że odezwę się do pana jak do dziecka, ale taki ton należy się panu. Niech mi pan uwierzy. Należy się panu i tyle...

Zaczął pan nagle wielkie pisanie. Na­gle czyli prawidłowo. Dotąd pana pisanie było mniejsze, przy tym prawie bezbolesne. Liczył pan, że zamieni się w średnie, większe, a na koniec nawet wielkie. Że ta­ka będzie droga. Ale taka droga prowadzi najwyżej na uniwersytety. Nie dalej.

Wielkie pisanie zaś, prowadzi do gów­na w spodniach i do gorączki. Tak, tak! Niech się pan nie śmieje. Wielkie pisanie pojawia się nagle i z wielkim bólem. Wwierca się w pana jak świder, wentyluje panu kiszki i wyciska z nich w spodnie rzadkie gówno. Czasem rozsadza pałubę, tak że treść mózgowa wycieka przez nos i oczy. Okrucieństwo? Dlaczego pan jest takim idiotą? Okrucieństwo w książ­ce kanalizuje okrucieństwo w świecie. Nieszczęściem w książce, pomniejsza pan nieszczęście w Burundi, Zairze i na Kołymie. Odwrotnie jest tylko z pisaniem o miłości. Na szczęście.

Nie może pan spać, to niech pan nie śpi. Boi się pan? Niech się pan boi. Taki pana zasrany los. Nie wie pan, czy sam napisał, to co wyszło spod pańskiego pióra? A kto powiedział, że pisarz ma mieć pewność, nie bać się i spać w nocy? Tak ma być z panem, jak jest. I tak moż­na te objawy uznać za łagodne.

Wie pan co spotkało mnie, kiedy na­gle zacząłem pisać wielkie książki? Naj­pierw przez tydzień srałem w gacie. Zwieracz odmówił swoich zwykłych funkcji. Potem przez drugi tydzień cho­dziłem jak obłąkany, nie mogąc uwie­rzyć, że piszę sam. Gotów byłem nawet przystać na myśl, że moją ręką porusza jakiś wielki pisarz z przeszłości. Duch, po prostu. Uwierzy pan? Taki idiotyzm. Trochę tak, jak z tymi spirytystycznymi chirurgami. No, wie pan... Wykonują mi­strzowskie operacje, będąc tylko przedłużeniem rąk zmarłych chirurgów. Nawet znają ich nazwiska, porozumie­wają się z nimi, ustalają techniki zabie­gów: Ale ze mną nikt się nie chciał poro­zumieć. Żaden Dostojewski ani Kawka. Nikt. Trzeci tydzień zaczął się wpraw­dzie od ulgi z rozwolnieniem, ale za to opanowała mnie bolesna erekcja. Na początek nawet mnie to ucieszyło, ale potrafi pan sobie wyobrazić co było po tygodniu, po dwóch? Większość okolicz­nych kobiet chodziła z opuchniętymi podbrzuszami, dłońmi i ustami, a mój członek nie opadał ani na chwilę. Do te­go odpływ nasienia uczynił mi pustkę w głowie i nieomal wysuszył pacierz... Na szczęście i ta dolegliwość przeszła po jakimś czasie.

Potem rodziłem, kazałem żyć i zabija­łem dziesiątki ludzi, nie ponosząc żad­nej kary i nie czując winy. Nauczyłem się przy tym widzieć rzeczy pierwszorzęd­ne. Rozumie pan?

Wcześniej byłem zarozumiałym ślep­cem, udającym, że widzi, a nie widzącym.

Teraz widzę całkiem nieźle. Jeszcze mało, ale to przyjdzie. To akurat przyj­dzie z czasem. U pana też.

Wie pan, co zobaczyłem ostatnio ład­nego?

Marquez przerwał na chwilę, bo za­chciało mu się sikać. Poszedł pod dre­wutnię.

Stanisław patrzył za nim bez zdziwienia. Widział jak pisarz obsikuje filar podtrzy­mujący podcień dwuspadowego daszku okrywającego budowlę, jak potem zapina rozporek i wraca pokasłując sucho.

Obsikałem panu drewutnię. Ładna robota. Ten podcień podparty frezowa­nymi belkami. Sam pan frezował? No pewnie, że sam. Ręcznym frezem. Praw­da? Ale, co to miałem powiedzieć? Aha, już pamiętam. Ostatnio zobaczyłem coś ładnego. Prawdę mówiąc, to właśnie przywiodło mnie do pana.

Pamięta pan ten dzień na podwór­ku Tereski Opasowej? Właśnie miał pan odejść, kiedy podeszła do pana ta ładna Janeczka. Pokazała kilka zdjęć, a pan nie wiedząc co robić, dokonał aktu wielkiej, humanistycznej miary. Pogłaskał pan tę dziewczynę po policzku. To był napraw­dę wielki, ważny gest. Godzien najwyż­szego uznania. Więc ja to uznanie dla pana niniejszym wyrażani i podkreślam głębokim pokłonem.

To powiedziawszy, Marquez położył prawą dłoń na sercu i rzeczywiście po­kłonił się głęboko.

Stanisław najpierw przybrał poważną postawę, potem nie wytrzymał i parsk­nął śmiechem. Śmiech był uzasadniony i przez to, że pokłoniwszy się głęboko, starzec miał poważne kłopoty z powro­tem do pozycji pionowej. Za chwilę przyjął ją jednak na nowo, trzymając się tym razem za korzonki.

Milczeć! — krzyknął donośnie. Ja tu mówię święte rzeczy, gówniarzu! A do tego, bolą mnie korzonki. Milcz i słu­chaj, bo sobie pójdę.

Zostań! — krzyknął przerażony Sta­nisław i zaraz dodał po cichu:

Przepraszam pana.

No dobrze — dał się udobruchać Marquez. Mówię dalej... Więc tym pogłaskaniem po policzku nadał pan sens Janczynej długiej tęsknocie, nocnym zapatrzeniom w gwiazdy i tym innym rozmaitym głupstwom, które czynią śmiertelnie zakochane kobiety. Rozu­mie pan?

Uratował pan jej życie jednym pogła­skaniem po policzku. To tak, jakby pan powiedział: szanuję twoje uczucie Janeczko Opasowa. Szanuję twoją delikat­ność, wstrzykniętą w twoją krew razem z księżowskim nasieniem. Mam uznanie dla twojego wyboru i zgadzam się na two­ją odmienność, mimo że ta nieść będzie ból i głównie ból.

Tu Marquez przerwał, zamyślił się nad ostatnim zdaniem.

Co się stało? — zaniepokoił się Stani­sław.

Wie pan, chyba powiedziałem głup­stwo, które o mało co zaprzeczyłoby po­rządkowi całego mojego przewodu my­ślowego dotyczącego Janeczki.

Zapomniałem prawie o tych milise­kundach radości tak intensywnej, że re­kompensującej największy ból. Tak. Te­raz jest trafnie.

Pan, panie Stanisławie, tym pogła­skaniem po policzku, obiecał Jance owe milisekundy wielkiej radości. Większej nawet niż suma orgazmów, których doznała sama ze sobą, i niż wy­obrażenie seksu z panem. Ten zresztą był okropny. Wypomniałem to już pa­nu wcześniej.

To zaiste wielki podarunek od wiel­kiego pisarza. To pogłaskanie... No do­brze. To już powiedziałem...

Marquez zawiesił głos. Widać było, że zabiera się do powiedzenia czegoś nowe­go, ale że nie bardzo wie, jak to uczynić.

Jest jeszcze druga sprawa — zaczął niepewnie — ale ta wymaga zażyłości, al­bo przynajmniej obietnicy zażyłości. Nie wątpię w pana dobrą wolę, więc zacznę od takiej propozycji: mówmy sobie po imieniu. Zgoda?

Stanisława zamurowało. Nie wiedział co powiedzieć, więc przez chwilę nie odezwał się wcale.

No, co? — przynaglał Marquez. — Ja pierdolę! — odezwał się wreszcie.

Mistrzu, dziękuję... Nie wiem, czy zasłu­żyłem...

Ależ zasłużył pan. To pogłaskanie po policzku miało wagę ratowania świata...

Proszę poczekać — przerwał Stani­sław i puścił się biegiem do mieszkania.

Wrócił za chwilę z butelką wódki i dwoma kieliszkami. Drżącą dłonią na­pełnił je. Podał wódkę Marquezowi.

W Polsce jest taki zwyczaj — wyja­śnił — że przy przechodzeniu na ty pije się wódkę z zawiniętymi przedramio­nami.

Jakimi?

Z zawiniętymi, zaczepionymi jedno o drugie. O, proszę, tak. Moja ręka tu, a pana tu.

Wypili, pocałowali się. Wódka na chwi­lę odebrała Marquezowi oddech.

Gabriel.

Staszek.

Mocna. Cholernie mocna.

Bimber, samogon — wyjaśnił Stani­sław. Dwa razy destylowany. Stary Kruk pędzi od sześćdziesięciu lat. Rozwozi­łem po wsiach jako dziecko.

Opowiedz — poprosił Marquez.

Ale... nie... Ciekaw jestem tej dru­giej sprawy, która cię tu przywiodła.

Opowiadanie, za opowiadanie. Naj­pierw ty. Zgoda? Potem może nawet, w drodze do zażyłości, uczynimy z tego nasz zwyczaj. Ty będziesz opowiadał mnie rozmaite historie, ja tobie... Będzie­my nawzajem karmić nasze wyobraźnie. Ty wiesz jakie z tego może wyniknąć za­mieszanie? Pomieszamy, cholera, dwie różne aury kulturowe... No, opowiadaj.

Zimy były u nas, to znaczy w Popielawskiej — resztówce, bardzo poważne. Wyprawa do szkoły zaczynała się już o piątej rano. Wtedy wstawał dziadek. Wstawał głośno, ufając w mój mocny sen. Udawałem że śpię, żeby nie spra­wiać mu przykrości. Więc dziadek wsta­wał, ubierał filcowe kapcie z podeszwą pogrubioną przez szewca Mazurka o sie­dem centymetrów.

Najpierw zapalał lampę naftową, po­tem podgłaśniał kukuruźnika (to taki głośnik zamiast radia, który przekazywał tylko jeden, centralny program radiowy), na koniec — rozpalał ogień pod kuchnią. O szóstej, kiedy w izbie było już ciepło, wstawała babcia. Wzuwała filcowe kapcie o podobnie pogrubionej podeszwie, od krawata od pętka kawałek kiełbasy i podśpiewując pod nosem, wsuwała go do piekarnika. O siódmej budzono mnie. Na stole czekało już śniadanie: kawałek kieł­basy, kawałek chleba i herbata z cukrem. Taka codzienność. A rozwożenie bimbru to było dla odmiany — święto.

Kruk miał syna ożenionego w Zaosiu, w wiosce odległej o jakieś piętnaście ki­lometrów od moich Popielaw. Tam mu­siały docierać bańki z samogonem.

Stanisław przerwał. Ten moment wy­korzystał Marquez.

Słuchaj, Stasiu, opowiadasz bardzo szczegółowo, linearnie, bez dramaturgii, punktów zwrotnych... No wiesz... nie­ciekawie. Męczę się na tej twojej drodze do rozwinięcia, kulminacji i pointy.

Ale to było życie, nie książka, i wszy­stkie, nawet błahe na pozór rzeczy mia­ły dla mnie znaczenie. To znaczy... te­raz mają. A zresztą... może masz rację. Napijmy się, co?

Wypili po kilka łyków prosto z butelki.

No dobrze, Gabryś — zgodził się Sta­nisław. Nieciekawie opowiadam. To mo­że tak: Jechaliśmy z Ryśkiem, synem Kruka, przez bezmiar lasów ciężkich od śniegu. Drzewa pękały z zimna, koń bał się jak dziecko. Pod węglem mieliśmy w saniach ukryte bańki z podwójnie de­stylowanym bimbrem. Płakaliśmy coraz głośniej. Łzy zamarzały na lichych pal­tach. Potem był przystanek na polanie. Piliśmy bimber małą chochelką. Potem rzygaliśmy i onanizowaliśmy się na prze­mian, wychwalając przy tym na głos ty­łek Tereni Trelanki.

Ale przychodziła na koniec wielka na­groda.

Kiedy Wiesiek, brat Ryśka, spał już zmożony bimbrem, kiedy konisko w cie­płej stajni odparowywało zziębnięte bo­ki, my kładliśmy się do łóżka na sklęśnięty siennik i robiliśmy pośrodku, między sobą, miejsce dla Jolki, żony Wieśka.

Przychodziła jak królowa, dudniąc bo­symi stopami po podłodze. Wielka, pra­wie dwumetrowa, rozległa, pachnąca mlekiem i rumiankiem, dostojna, świa­doma doskonałości, z jaką uformowała ją natura w zgodnej spółce z Panem Bogiem. Tak. Trzeba to powiedzieć jasno. Stwarzając Jolkę, Pan Bóg, jak mało kiedy, okazał się prawdziwym mężczyzną i wiel­kim pedagogiem. Zbudował Jolczyne piersi, uda i tyłek, dokładnie na miarę chłopięcych marzeń.

A Jolka kładła się między nami, zsuwa­ła ramiączka halki, uwalniając od resztek dyscypliny ogromne piersi. Odpływały na bok jak wielkie łodzie — jedna na stro­nę Ryśka, druga na moją. Otwieraliśmy usta, zamykaliśmy oczy. Na nasze podbrzusza spływały dwie ciepłe olbrzy­mie dłonie. Losowaliśmy. Lepiej było tra­fić na prawą, bo Jolka była praworęczna. Zwykle wygrywałem. Aha, jeszcze coś. Ostatnie spotkanie z Jolką nie było uda­ne. Miałem katar. Z ustami zamkniętymi sutkiem Jolki dusiłem się, nie mogąc od­dychać nosem. Zasmarkałem olbrzymce całą pierś, a do tego zabrana mi została radość wdychania zapachów Jolki. Licz­nych i mocnych.

Muskat zakończył opowiadanie i za­milkł w oczekiwaniu na śmiech Marąueza. Śmiech jednak nie nastąpił. Zamiast tego Marquez podrapał się za uchem, westchnął, sięgnął po butelkę stojącą na murawie, pociągnął tęgi łyk, oddał flaszkę Stanisławowi, sam zaś przysiadł na ławeczce pod płotem. Odezwał się po dłuższej chwili:

Piękna historia. Wzruszająca. Olbrzymka i dwóch inicjujących chłopców. Pewnie była delikatniejsza od najbardziej delikatnych kobiet w okolicy. Tak bywa z olbrzymkami.

A ja chcę ci, Stasiu, opowiedzieć o in­nej kobiecie, ale podobnie naznaczonej przez los. Odmiennością.

Rzecz w tym, że tej akurat historii nig­dy nie napiszę.

Próbowałem. Podobno z powodze­niem, ale to wszystko gówno. Jedna książka więcej.

Nie poznałem prawdy do końca. By­łem już bardzo blisko, ale nie dosze­dłem do niej. Zresztą, może nie docho­dzi się do prawdy?

Może droga jest ważniejsza i świadec­two zostawione na niej.

Cholera wie.

Maria, bo tak brzmi imię tej kobiety, przyszła na świat w nocy przesilenia wiosenno—letniego, 1634 roku, w Sala­mance. Tyle zdołałem ustalić idąc śladem tej historii i docierając na koniec do kościelnych metryk.

Ale żeby dojść do niej, muszę zacząć od siebie.

Cierpię na korzonki i kręgosłup. Mam odprostowane dwie lordozy — szyj­ną i lędźwiową. Układanie się do snu to cała wyprawa. Nie obywam się przy tym bez pomocy. Na szczęście są chętne. Ostatnio, Conchita, która do tego masu­je mnie i zaspokaja inne potrzeby.

Studenci z Bogoty wymyślili nawet specjalnie dla mnie elektryczny materac o zmiennym profilu. Ale, gówno tam.. Zacząłem mylić sterowanie nim z pilo­tem od telewizora. Mało nie zabił mnie prąd. Jakieś przebicie, jak tłumaczyli udoskonalając kolejną wersję materaca. Dalej trzymałem się sztywno, z czego wyprowadzono wnioski o mojej dumie, przyczyna zaś była w usztywnionych lor—dozach. Była i jest, bo jak się okazało, tej przypadłości nie da się uleczyć. Czego jednak nie zrobi człowiek, żeby sobie trochę ulżyć. Któregoś dnia usłyszałem od ogrodnika, że franciszkanie z pobli­skiego klasztoru wyprzedają pośród przekleństw meble i inne dobra, między tymi — materace z morskiej trawy.

Przyczyna była w klęsce suszy, która uszczupliła dochód mnichów, pochodzą­cy głównie z pielęgnacji gajów oliwnych.

Widziałem tych chłopców nie raz, jak z koszami na plecach, zwinnie i rześko, poruszali się po tarasach. Innym razem spotkałem ich w lesie. Wszyscy jak jeden — mieli posiwiałe skronie i brody, zaś twa­rze przerośnięte suchymi zmarszczkami. Mimo tych niewątpliwych oznak dojrza­łości, śmigali po pniach jak wiewiórki, wybierając pośród śmiechów miód dzi­kim pszczołom.

Pamiętając o tym, pozazdrościłem im zdrowego snu i zapragnąłem mieć chociaż kilka z ich głośnych materaców: Pospól­stwo szeptało, że dobywali trawę do nich z żołądków jednego z gatunków krów morskich. Sięgali do wnętrza zwierzęcia wtedy, kiedy trawa była na wpół strawiona. To dawało jej specjalną miękkość i eteryczność, wspomagającą dobry sen. Po­tem suszyli trawę, mieszali z pyłem z pestek oliwnych i na koniec wpychali ją do poszew:

Tak powstawały franciszkańskie mate­race.

Jak już mówiłem zapragnąłem mieć chociaż kilka. Wybrałem się zatem do klasztoru i kupiłem od mnichów dwana­ście sztuk. Zgoda. Była w tym pewna przesada, ale jak sprawdziłem już naj­bliższej nocy, franciszkańskie materace warte były takiej przesady.

Drugiej nocy odsunąłem od siebie Conchitę. Do tej pory nie czuła się zagrożona w przywileju masowania mi ciała. Nawet wywiodła z tego pewien rodzaj arogancji, przejawiający się w zadawaniu coraz mniej głupich pytań do doktoratu z mojej twórczości.

Płakała jak dziecko, ale ja byłem nieu­gięty.

Odmiana jaką przyniosły franciszkań­skie materace domagała się przemyśleń nie mąconych cudzą obecnością. Pozwa­lałem tylko przynosić sobie posiłki i wi­no, poza tym — leżałem i leżałem.

Ulga jaka pojawiła się wraz z materaca­mi miała z pewnością co najmniej dwa wymiary: fizyczny i transcendentalny. Domyślałem się wprawdzie jeszcze jakiegoś trzeciego wymiaru, ale ten trudny był do rozpoznania, więc zaniechałem do­mysłów na jakiś czas. Obydwie lordozy zmiękły naraz, zaś ból korzonków od ra­zu wydał się odległym wspomnieniem. Ale tego mało. Sny wynosiły mnie do góry w taki sposób, w jaki jogini opuszczają swoje ciała. Z tą jednak różnicą, że ja za­bierałem swoje ciało ze sobą.

Nieuchronnie z każdą nocą przybliża­łem się do Pana Boga. Już szóstej nocy, za­częła mi majaczyć jego wyniosła postać i poczułem zapach fiołków, przypisywa­ny dotąd tylko ojcu Pio. Widziałem go rzecz jasna od dołu. Nosił rzymskie san­dały przewiązane rzemieniami na kost­kach. Nie wiem, czy perspektywiczne wi­dzenie to sprawiło czy może moje wyolbrzymione oczekiwanie, dość że stopy Najwyższego wydały mi się nad­zwyczaj duże. Widziałem też jego obro­śnięte łydki i masywne uda. Musiał wiele chodzić. Była nadzieja, że za kilka nocy franciszkańskie materace wyniosą mnie na tyle wysoko, że stanę ze Stwórcą twa­rzą w twarz. Zacząłem sobie nawet przy­gotowywać pierwsze zdania powitania.

Cóż z tego, kiedy nagle przyszła kata­strofa. Przyszła tak gwałtownie i nieo­czekiwanie, jak tylko przychodzą kata­strofy uruchamiane przez kobiety.

Nie doceniłem otóż seksualności Conchity. Fala pożądania wezbrała w niej do tego stopnia, że którejś nocy wdarła się do mojej sypialni i zgwałciła mnie na wszystkich dwunastu materacach.

Wyobrażasz sobie? Obezwładniła mnie i zgwałciła.

No, ale mniejsza o to, bo nie o fizyczną przykrość tu chodzi. Chodzi o to, co stało się poza kontrolą nas obojga, to znaczy Conchity i moją. Siebie zresztą usprawiedliwiam, bo jak powiedziałem, byłem ofiarą gwałtu.

Otóż erotyczne konwulsje tej suki (od tej pory nie potrafię o niej myśleć inaczej) były tak silne, ze nie panując nad nimi rozdrapała i rozszarpała zęba­mi wszystkie materace.

Odkryłem to dopiero rano, kiedy omdlały i odwodniony, odsunąłem od siebie kochankę.

Zamiast materaców zobaczyłem strzę­py płótna i skrzące się miedzią zwoje ko­biecych włosów.

Trudno mi opisać ten obraz, ale spróbuję:

Zapewne znasz raniący serce widok, kiedy światło zakrada się do sypialni, by delikatnie, najdelikatniej, pokazać ci prawdę. Odkrywasz wtedy po raz setny, że ta cała miłość to głównie rozmaite płyny: pot, łzy, krew; nasienie.

Więc to zobaczyłem najpierw, obu­dziwszy się tego ranka pod Conchitą — liczne, małe kałuże dosychające na po­sadzce.

Do tego silne lubricato mojej kochan­ki zawiesiło się w sypialni mdlącym za­pachem. Pomyślałem, że to normalne u kobiet ciemnej płci, w klimacie moje­go kraju.

Popadłem w rozpacz. W pierwszej chwili postanowiłem oddać się nostalgii na cały dzień, ale już w drugiej uczyni­łem to, co czynią mężczyźni nieuleczal­nie chorzy na miłość. Tacy jak ja czy ty: postanowiłem nie uwierzyć. Na szczę­ście zobaczyłem włosy i to uwolniło mnie od wysiłku idealizowania obrazów i zapachów.

Włosy.

Leżały dookoła, lśniły na posadzce, kreśląc grubymi zwojami jakąś tajemni­czą geometrię. Było ich tak dużo, że na pierwszy rzut oka, zbyt wiele.

Ich barwy nie umiałem określić, mimo licznych doświadczeń malarskich. Po­wiedzmy że były miedzianozłote, choć takie ich opisanie nie jest wiele warte. Nie ma bowiem tego, co pochodzi z ruchliwości koloru, z jego uzależnienia od pory roku, wysokości słońca i innych, bardziej subiektywnych czynników.

Ale niech tak będzie. Nazwę je mie­dzianozłotym.

Od razu, bez przeprowadzenia ba­dań, wiedziałem, że pochodzą od jednej kobiety. Z różnicy odcieni, wyprowadzi­łem wniosek o różnych porach roku, w jakich włosy wzrastały.

Z wolna opanowywała mnie fala wzruszenia. By się jej nie poddać, zają­łem się dzieleniem włosów na cztery grupy: wiosenną, letnią, jesienną i zimo­wą. Dopiero po wykonaniu tej czynno­ści, zacząłem płakać.

Rozpacz trwała ponad tydzień. Ubytek płynów wyrównywano mi kroplówkami.

Conchita była tak troskliwa, że postanowi­łem na powrót przywrócić ją do łask. Zre­sztą, jak upewniał doktor Ronaldo, to jej właśnie zawdzięczałem pozostanie przy życiu. Suka czuwała przy moim łóżku po nocach (płakałem też przez sen), szklaną rurką odsysając flegmę z mojego nosa i gar­dła. Bez tego niechybnie bym się udusił.

A swoją drogą, tylko kobieta zdolna jest powołać do życia taki fenomen: być w przeciągu kilku dni przyczyną, skut­kiem i na nowo przyczyną.

Tak więc, drogi Stasiu, omal nie umarłem przez to dziwne odkrycie.

Postanowiłem zaraz po odzyskaniu sił pójść śladem mnisiej tajemnicy.

Jedyne do czego dopuścili mnie fran­ciszkanie, to publiczna część ich bibliote­ki. Resztę, nie wyłączając rozmów — za­warli przede mną na klucz.

Ten etap poszukiwań nie przyniósł wielkich rezultatów. Jedyny istotny, to ustalenie imienia właścicielki włosów i daty jej urodzenia.

Pośród wszystkich przejrzanych prze­ze mnie metryk tylko jedna opisywała no­wo narodzoną jako dziecko o rudej płci.

To była z pewnością ona — Maria, fe­nomenalny organizm, powołany do nie­ustannej produkcji włosów.

Od tego odkrycia minął cały rok, nim dokonałem następnych, ważniejszych.

Na ten czas, na przeciąg całego roku, zatrudniłem wyobraźnię i rękę do rze­czy pośledniejszej wagi. Napisałem otóż powieść.

Puściłem imaginację śladem miedzianozłotych włosów, poddałem się co­dzienności wypełnionej nasłuchiwaniem cykad, masażami Conchity, wizytami me­dyków rozmaitej maści, trawieniem, wy­dalaniem i tęsknotą.

Wyszła z tego solidna wdzięczna książ­ka, która (jak miałem odkryć wkrótce), za­wiodła mnie na manowce. Oddaliłem się od prawdy tak znacznie, że powrót do niej był powrotem prawie do początku drogi.

Ale po kolei:

Wspomniałem o ogrodniku, który jako pierwszy dostarczył mi informację o wy­przedaży w klasztorze. Ten sam zacny człowiek zwrócił moją uwagę na franci­szkanina dożywającego swoich dni w nie­odległej pustelni. Wybrałem się tam.

Starzec, o imieniu Clotaldo, oddalił się od zgromadzenia swoich braci, bo tak mu było wygodniej.

Biedaczysko miał kłopoty z trawie­niem, skutkiem czego nawiedzały go wiatry o tak intensywnej woni, że braci­szkowie przezwali go ojcem Oip, by tym przezwaniem podkreślić odległość dzie­lącą go od pięknie pachnącego sławne­go mnicha.

Kiedy jedenastu po kolei franciszka­nów przerwało śluby milczenia, by sko­mentować pierdy ojca Oip, ten oddalił się z klasztoru bez jednego zbędnego sło­wa, zabierając ze sobą mleczną oślicę, emaliowany garnuszek, dwa habity, trzy pary sandałów, dwie zmiany bielizny, pra­sę do tłoczenia oliwy, moździerz do ucie­rania ziół i niepozorny zeszyt w okładce z popękanej skóry. W zagłębieniu skal­nym zmajstrował sobie pustelnię. Połą­czył łykiem konstrukcję z drewnianych tyczek, poprzetykał ją żerdziami, zaś do­okoła posadził drzewa oliwne.

Kiedy wzrastały, kierował gałęziami, tak by przeplatały się przez żerdzie, formowa­ły w ściany i dach tej wdzięcznej budowli. Żywił się serem wyrabianym z oślego mleka, oliwkami i wyciskaną z nich oliwą.

Już po roku takiego życia wyregulo­wał sobie trawienie. Uciążliwe wiatry ustały jak ręką odjął. Razem z nimi usta­ła przyczyna odejścia z klasztoru. Jed­nak ojciec Oip postanowił nie wracać do braciszków. Miał ich w dupie.

Zajął się leczeniem niestrawności, za­lecając cierpiącym wynalezioną przez siebie dietę. Wkrótce opatentował ją w urzędzie patentowym miasta Barranquilla i w niedługo po tym wyłożył zło­tymi monetami całą posadzkę w pustel­ni. Takimi samymi monetami kazał sobie podbić sandały. Widziano go czasem jak tańczył flamenco i podśpiewywał moc­nym głosem. Bywało, że jego głosowi wtórował miły głos kobiecy. Ale to już pewnie ludzkie domysły.

W takim momencie życia zastałem oj­ca Oip, kiedy pojawiłem się pod pustel­nią, z motkiem złotomiedzianych wło­sów. Starzec poznał je od razu.

Maria — wyszeptał i wzruszył się tak gwałtownie, że omal nie omdlał.

Widok przyniesionych przeze mnie włosów musiał potrącić w duszy starca jakąś szczególnie czułą strunę.

Kochałem ją — dodał po chwili. Kochałem ją jak my wszyscy.

Tu zatoczył ręką koło obejmujące i mnie.

Wiem! — przerwał nieoczekiwanie i gwałtownie Muskat.

Wiem — powtórzył. Nie musisz mówić dalej. To daremne. Wiem, co było dalej. Ja też ją kochałem...

To powiedziawszy, przyklęknął przy ławce i ukrył twarz w dłoniach.

Przez pierwszą chwilę Marquez nie wiedział co uczynić z gwałtowną reakcją Stanisława. Na wszelki wypadek nie odezwał się ani słowem.

Chwila nabrzmiewała czymś nieokre­ślonym, czego wagę potrafią docenić tylko mężczyźni. Kiedy nabrzmiała do­statecznie, Stanisław odezwał się:

Znam Marię mojego pisania. Wiem ku czemu prowadzisz tę opowieść.

Ta sama Maria urodziła się w Popielawach w styczniu 1958 roku, pod numerem dwadzieścia siedem, w rodzinie murarza i rolnika Mieczysława Sońty.

Zima była jedną z tych, które znaczy się znakiem krzyża przy wspomnie­niach. Mróz zrzucał ptaki z dachów. Przetrwały tylko te, które pogardzając ptasim obyczajem, zakradały się lu­dziom do izb i krowom do obórek. Tej zimy widok wrony spijającej mleko z ko­ciego wymienia, nie był niczym nadzwy­czajnym.

Psy pilnowały kurcząt, między który­mi uwijały się wróble, a spod fajerek go­spodynie wybierały co rana zwęglone trupki kawek.

Poznałem Marysię, kiedy dobiegała jedenastego roku życia.

Akurat szła boso przez wieś. Miała za nic kopny śnieg i mróz odbierający od­dech wszystkiemu co oddycha. Szła zaję­ta czymś nadzwyczajnym, co rozgrywało się w jej głowie. Deptała białą drogę, pod­skakiwała na bosych stopach, przemawia­ła cichutko do kogoś niewidocznego.

Ja nadchodziłem z przeciwka.

Zatrzymaliśmy się naraz i zaniemówi­liśmy. Długo trwało milczenie. W oczach dziewczynki zobaczyłem WSZYSTKO NIEPOJĘTE ŚWIATA.

Opuściła ręce wzdłuż ciała. Uczyni­łem to samo.

Miała duże i czerwone dłonie. Praw­dą było — pomyślałem wtedy — co mówi­li ludzie. Że matka umierając przy poro­dzie, chwyciła dziewczynkę za rączki, by się trochę ogrzać.

Zostawiła ten ślad krótkiego macie­rzyństwa.

Za chwilę zobaczyłem, jak czerwone dłonie Marii zmierzają do moich policz­ków; jak potem obejmują głowę i przy­ciągają ją do swojej. Potem dziecko po­całowało mnie jak kobieta. Miałem wtedy trzynaście lat, znałem dłonie Mat­ki, Babci i Tereski Trelanki, ale tamte by­ły inne. To była pierwsza Maria mojego bólu. Po niej przyszły następne.

Stanisław zamilkł. Czekał na słowa Marqueza, ale nie doczekał się.

Wielki pisarz wstał i bez pożegnania po­szedł między buki. Zniknął między nimi, wyprostowany, dostojny i smutny jak one.

Nie minęło wiele czasu, kiedy Stani­sław zabrał się do pisania.






STANISŁAW MUSKAT

UPADEK OJCA OIP — POWIEŚĆ.

ROZDZIAŁ PIERWSZY.




Więc czego oczekujesz? — zapytał oj­ciec Oip, kiedy już zapanował nad wzruszeń iem.

Marquez nie odpowiedział, tylko po­stąpił dwa kroki do przodu.

Podniósł wyżej motek z miedzianozłotymi włosami.

No, włosy. Widzę przecież. Nie mu­sisz mi ich tak nachalnie demonstro­wać. Wyrabialiśmy z nich materace...

Włosy kobiece. Dobrze się do tego nadawały, bo miękkie, długie, jedwa­biste. Jak to włosy... Więc wpychaliśmy do materaców, mieszając z morską tra­wą i pyłem z pestek oliwnych.

Gówno prawda! — przerwał znie­cierpliwiony Marquez. .

Co powiedziałeś!? %

Łżesz jak pies! Gówno prawda! To powiedziałem.


Idę śladem tych włosów już drugi rok. Spałem na waszych załganych matera­cach. Mam złamane serce, ale dość je­szcze uporu, żeby wycisnąć prawdę z twojego franciszkańskiego gardła. Więc jeśli masz jeszcze pod ręką jakieś kłamstwa, to zużyj je szybko, bo schy­lam się po kamień. Rozwalę nim tę two­ją kłamliwą gębę, zmiażdżę nos i wybiję zęby. Nie wyjdzie już spomiędzy nich żadne, raniące serce kłamstwo.

No, dobrze... odezwał się ojciec Oip pojednawczo. Już dobrze. Wysta­wiłem cię na próbę, ale już przestaję. Zresztą, przestraszyłem się tej wizji sie­bie bezzębnego. Lubię czasem prze­gryźć zieloną oliwkę, poczuć gorycz... Przestraszyłem się i opowiem o Marii wszystko, co wiem. Ale na moich wa­runkach.

Jakich?

Masz zuchwałą wyobraźnię. Do­puszczasz myśli niedopuszczalne, a to popycha świat do przodu. Od tego są pisarze. Czy nie tak?

Nie wiem. Ja tylko piszę.

Czytałem tę twoją książkę o Nibymarii. Zdziwisz się, jak bardzo umknę­ła ci prawda.

Nie uciekaj od odpowiedzi, mni­chu. Na jakich warunkach?

~ Na banalnych, pisarzu. Na higie­nicznych, można powiedzieć.

Najpierw zjemy sobie trochę sera z oślego mleka, potem popijemy oliwą i... mlekiem. Z tej kombinacji powinna wyjść piękna, monstrualna sraczka.

Zasiądziemy sobie do niej na drągu i wypróżnimy się uroczyście. To po­trzebne jest i do mówienia i do słucha­nia. Uwierz mi.

Za chwilę usiedli do jedzenia.

Ojciec Oip podał ser, potem oliwę, na koniec ośle mleko. Marquez zdziwił się, bo przy jedzeniu nie spotkała go żadna ze spodziewanych przykrości.

Ser był lekko słodkawy, oliwa miła w zapachu, a mleko przyjemnie sfer­mentowane.

Organizm pisarza przyjął dziwny posiłek nadzwyczaj przyjaźnie.

Po posiłku poszli na stronę, pod skałę.

W miejscu ekspozycji olśniewającego nawet dla tych stron krajobrazu uczynił ojciec Oip wychodek. Była to szczeli­na skalna, nad którą zawiesił dwie gru­be żerdzie — jedną wyżej, drugą niżej. Wyższa służyła do posadzenia zadków, niższa zaś, biegnąca tuż nad ziemią — do zatknięcia za nią stóp, by nie tracić równowagi przy ważnej sprawie.

Jak na komendą spuścili spodnie. Usiedli.

Najważniejsze jest pierwsze wy­próżnienie — zaczął wyjaśniać Oip.

Żeby się dobrze wypróżnić, musisz uruchomić nie tylko parcie, ale i to, cze­go wy pisarze macie podobno w nadmia­rze. Wyobraźnię.

Wyobraź sobie otóż, że zjedzony u mnie ser formujesz w kulkę, potem otaczasz ją błoną z oliwy, tę zaś na­błonkiem z mleka.

Wyobraziłeś sobie?

Wyobraziłem.

Pięknie! To teraz przepchnij tę kul­kę z żołądka do jelita grubego. Niech się zacznie kulać. No jak?

Przepchnąłem.

Cudownie! Teraz napnij mięśnie wyobraźni. Nie ufaj samej perystaltyce.

Popchnij tę kulkę wyobraźnią i dopro­wadź ją do treści jelitowej.

Do czego?

No, do gówna.

Marquez przymknął oczy. Posłusznie zabrał się do wypełniania kolejnej wskazówki mnicha. Od razu zaczerwie­niły mu się policzki i nabrzmiały żyły na skroniach. Podobnie uczynił ojciec Oip. Też zamknął oczy, ale jego wysiłek był dużo mniejszy, szybciej też doprowadził do rezultatów.

Po wypróżnieniu zabrali się do po­trzebnej rozmowy, w której ojciec Oip mówił, a Marquez słuchał.

Zacznę tak jak należy. Nie od sa­mego początku, bo gówno cię obchodzi, jaki on byt. Zresztą był ponury, obrzę­kły od płaczu, opuchły od skarg i bólu doznawanego z ręki ojca.

Matka. Ta była przyczyną bólu duszy. Umarła, zanim nauczyłem się wyma­wiać jej imię.

Pod furtą klasztorną wylądowałem w dziewiątym roku życia.

Był to czas, kiedy ojciec wziął sobie ko­chankę przeżywającą bardzo głośne orgazmy. Co nocy budziłem się ze strachu i krzyczałem razem z nią.. To zaprowadzi­ło mnie prosto pod mur klasztoru franci­szkanów. Tam, w deszczową noc, cisnął mnie ojciec, upijając się przedtem wód­ką. Cisnął jak tłumok, nie opatrując na drogę żadnym ojcowskim wskazaniem.

Nad ranem znaleźli mnie fran­ciszkanie.

Wyciągnęli z kałuży wymiocin, roz­prostowali zesztywniałe pałce, roze­brali, wykąpali, odziali i nakarmili.

Od tego dnia zaczęło się moje życie pośród nich.

Na początek, zajmowałem się pracami pośledniejszego gatunku. Pędzono mnie do mycia posadzek, usługiwania w kuch­ni, pralni, oczyszczania pras z miazgi oliwnej i tym podobnych czynności.

Potem przyszedł czas na reperowa­nie koszy, łatanie habitów, podbijanie sandałów świeżą skórą, dojenie oślic, zbieranie burzyn z oliwy, szorowanie, suszenie i namaczanie beczek. Nikt przy tym nie pytał mnie o przeszłość, ani nie układał przyszłości. Nikt nie ła­jał i nie chłostał rózgą.

Odpowiadało mi to, bo czyniło w wyobraźni królem własnego króle­stwa. Mieściło się ono w mojej głowie. Było niewyobrażalnie, dogranie, nadę­te wolnością.

Sypiałem w stajni, na słomie, pośród mułów i osłów. Spijałem mleko prosto z rozgrzanych wymion. Często też wy­chodziłem pod niebo usiane gwiazda­mi i doglądałem konstelacji.

Tak było przez sześć lat.

Siódmego roku przeznaczono mnie do łatwiejszych prac przy materacach. To był awans. Ponad wątpliwość.

Materace były źródłem sławy mni­chów. Każda, nawet pośledniejsza pra­ca przy nich, oznaczała przesunięcie w klasztornej hierarchii.

Trochę mnie to nawet ucieszyło, cho­ciaż ubocznym produktem takiego obrotu spraw była abdykacja małego króla Clotaldo. Na tronie zasiadł Clotaldo Większy. Królestwo wolności za­częło się powiększać o zaułki wiedzy.

Proces powstawania materaców był skomplikowany. Czystości technologu strzegło trzech zaprzysiężonych mnichów. Patrzyli spod nawisłych powiek bardzo uważnie. Zdawało się, że widzą wszystko naraz. Może nawet tak było.

Moja rola polegała na sporządzaniu naparu z rumianku, który wlewano do żaren mielących oliwne pestki. Zajęcie odpowiadało mi, bo dawało sposob­ność wymykania się poza mury kla­sztoru, z braciszkami uprawiającymi rumiankowe pola. Razem z nimi łado­wałem zżęty rumianek na dwukółki, przycinałem batem muły, rozkładałem ziele na strychach i zapadałem w moc­ny ziołowy sen.

Czasem w takim śnie przychodziły ko­biety, by kochać mnie delikatnie. Szepta­ły słowa do ucha, rozpalały ogień w skro­niach, a w chwilach orgazmów, zacho­wywały się cichutko i taktownie. Tak by­ło przez kolejne dwa łata, podczas których poznałem cały proces powstawa­nia materaców. Nie przestałem praco­wać przy rumianku, ale miałem sposob­ność zobaczenia innych elementów tego niezwykłego ciągu technologicznego.

Specjalną grupą był zespól mnichów pracujących przy morskich krowach.

To była ciężka i śmierdząca robota. Kierowano do niej braciszków popeł­niających czyny nieobyczajne, przyła­panych na nałogowym samogwałcie, spółkujących ze zwierzętami i sobą na­wzajem.

Specjaliści z tej grupy jadali posiłki osobno, bowiem obcowanie z nimi po­wodowało torsje, mogące doprowadzić nawet do zachłystowego zapalenia płuc i w konsekwencji — do śmierci. Kroniki klasztorne notowały kilka takich przy­padków.

Krowy morskie przywozili kierowcy z wybrzeża. Wyrzucali nieszczęsne zwierzęta zaraz za bramą, prowadzą­cą na tylny dziedziniec klasztoru.

Odławianiem krów nie zajmowano się specjalnie. Potwory stanowiły ro­dzaj zasłony dymnej dla przemytników papierosów i kokainy.

Wyrzucali sieci za burty statków, by na wypadek rewizji, mieć się czym wy­kazać.

Najczęściej w sieci wpadały łagodne krowy morskie, lgnące do ludzi jak ich krewniaczki z pastwisk.

Zwierzęta docierały do naszego kla­sztoru na wpół żywe. Tu zabierało się za nie komando nieobyczajnych mnichów.

Dobijali potwory drewnianymi pał­kami, rozpruwali brzuchy i zakotwiczali w żołądkach metalowe haki z linka­mi. Potem nawijając haki na kołowroty, wyciągali ze zwierząt trzewia.

Dalsza obróbka była podobnie prosta, rozcinało się żołądek tasakiem i wyłuski­wało z niego kulę na wpół strawionej mor­skiej trawy. Mieszało się ją później z ru­miankowym zielem, pozostałym po sporządzanym przeze mnie naparze, roz­kładało na metalowych siatkach i suszyło.

Kadłuby krów morskich zabierali okoliczni chłopi, którzy ustawiali się do tego dobra w długich kolejkach.

Wieźli je potem do swoich gospo­darstw, by nakarmić rodziny i trzodę chlewną.

Poszwy do materaców sporządzano w miasteczku. Na potrzeby tej produk­cji pracowała spora szwalnia.

Franciszkańskie materace... Mięk­kie, dające dobry sen, odnawiające witalność mężczyzn, przywracające życie w jałowych macicach. Czym były? Czy tylko zręczną kompozycją trawy mor­skiej, pestek oliwnych i rumianku? Dla­czego przywilej spania na nich mógł so­bie kupić każdy kto chciał poza klasztorem, my zaś musieliśmy zasługi­wać na to przez lata?

W klasztorze na franciszkańskich materacach mogli spać tylko ojcowie ze święceniami kapłańskimi. Nikt inny. Dlaczego?

Te pytania i wiele innych spędzały mi sen z powiek, odkąd przeznaczono mnie do pracy przy materacach.

Któregoś popołudnia zakradłem się do celi ojca Oresta, kiedy ten zajęty był akurat zbieraniem miodu w lesie. Z łękiem położyłem się na białym ma­teracu.

Tego co przeżyłem przez dwie godzi­ny, nie dało się porównać z niczym po­znanym dotąd. Zresztą nie odważyłem się porównywać, by przez nieuwagę nie obrazić Pana Boga.

W mojej duszy odezwała się głęboka religijność.

Jeszcze tego samego wieczoru upa­dłem na kolana przed celą ojca przeora, by błagać go o pozwolenie na studia w se­minarium duchownym w Cartagenie.

Lat seminaryjnych nie będę opisywał. Były czym były. Jedno jest pewne: nie zdołały zamienić mojej głowy na śmiet­nik wypełniony doktrynalną papką.

Niedostatki wcześniejszej edukacji zastępowałem pilnością, więc wkrótce wyświęcono mnie na księdza. Razem ze święceniami podarowano mi celę z ma­teracem w moim wytęsknionym kla­sztorze.

Pierwsza noc.

Tej nie zapomnę nigdy. WSZYSTKO NIEPOJĘTE ŚWIATA zamieniło się w czy­sty strumień iluminacji. Towarzyszyła jej erekcja tak silna, że nie dało rady się jej oprzeć płótno starego materaca.

Rozdarłem je męskością, a na ze­wnątrz wystrzeliły płomienne włosy Marii. Rzecz jasna, nie wiedziałem je­szcze wtedy, że to jej włosy.

Odkryciem nie podzieliłem się z żad­nym z mnichów. Zatrzymałem je dla sie­bie. Od tej pory, aż do dzisiaj, jestem najbardziej cierpiącym mnichem w Ame­ryce Południowej.

Ojciec Oip wzruszył się nagłe.

Do tej pory opowiadał tak, jakby dzielił się z Marquezem cudzą historią. Mówił głosem wprawnego narratora, używając przepony i rezonatora pier­siowego jak zawodowy aktor. Teraz musiał przerwać.

Wstrząsnął nim płacz tak silny, że Marquez czym prędzej poderwał się z drąga. Zapiął spodnie.

Drogi ojcze Oip — odezwał się po­ważnie. — Dopiero teraz zaczyna mnie interesować twoja historia. Dopiero te­raz, kiedy o cenie, jaką płacisz za jej opowiadanie zaświadczają łzy i smar­ki wiszące u twojego nosa.

Tamto było nawet ciekawe, ale moja —jak ją nazywasz — zuchwała wyobra­źnia produkuje takie historie w dwie minuty. Ciekawsze zaś — w pięć minut. Niewyobrażalne — w dziesięć. I tak da­lej... Ciąg jest bardzo progresywny.

To gówno, podobne do tego, które wyszło z naszych kiszek — ta twoja łzawa historyjka. Nic nie warta. Nawet jednej chwili wzruszenia.

Znam pisarza z małego kraju, gdzie nie uprawia się oliwek, a mleko pach­nie oborą. Ten pisarz nie ma zuchwałej wyobraźni. A jednak wymyśla historie po stokroć ciekawsze od twojej.

Wolałem pić z nim bimber i słuchać opowiadania o pewnej olbrzymce, niż z tobą oglądać ten zadziwiający krajo­braz.

Zobacz, słońce już zachodzi.

O tej porze Conchita rozkłada na stoliku wonne olejki i zdejmuje halkę. Potem siada nade mną okrakiem. Nie­mało tracę. Zakończ więc te łzawe bre­dnie i przejdź do Marii. Zacznij rato­wać nam życie...

Ojciec Oip wciągnął spodnie. Połajanka Marqueza zrobiła na nim duże wrażenie. Wysmarkał w chustkę resztę wzruszenia i zabrał się do roboty. Tym razem głos poszedł z gardła. Za­brzmiał, tak jak brzmi prawda.

—„Będę z tobą tyle dni, ile zdań potrze­ba na zapisanie mojej historii. Potem mnie zjesz. “Tak brzmiały pierwsze słowa Marii, kiedy ją ucieleśniłem. Dokonałem tego, posługując się z jednej strony dorob­kiem szamanów z Buriacji, z drugiej zaś współczesnych genetyków. Wyplotłem z jej włosów warkocze, potem używając wikliny uformowałem w łańcuch przy­pominający strukturę DNA.

Instynkt podpowiedział mi tę drogę, a pomogła gorąca modlitwa. Czułem, że jestem nieomylny.

I zdarzyło się.

U końca włosów pojawiła się półcielista istota.

Była to dziewczyna około szesnasto­letnia, niespecjalnie piękna, ale z czymś płomiennym w spojrzeniu. Miała perkaty nosek, około stu pięćdziesięciu centy­metrów wzrostu i dużo piegów na szyi.

Jestem kurwą w garnizonach przedstawiła się.

Mam kurewską normę dwudziestu żołnierzy na noc. Znam wiele kurewskich figur. Najtrudniejsza jest gwiazda. Obsługuję wtedy pięciu naraz. Przeży­łam kilka wielkich miłości. Kochałam chłopaka. Płacił za widzenia ze mną papierosami. Powiesił się. Wisiał na drze­wie cały rok. Ja nie chciałam się powie­sić razem z nim. To wszystko, co mam ci dopowiedzenia. Teraz licz zdania, które zacznę zapisywać w tym zeszycie. Bę­dzie tyle dni, ile będzie zdań. Potem mnie zjesz. Teraz rób ze mną wszystko, co tylko zdołasz wymyślić.

To powiedziawszy, Maria zamilkła i podała zeszyt oprawiony w skórę.

Zabrałem zeszyt z jej dłoni, nie pa­trząc w oczy. Wzrok utkwiony miałem między nogami dziewczyny. Tam bo­wiem zmierzało pasmo miedzianozłotych włosów. Nie. Nie przesłyszałeś się. TO BYŁY WŁOSY ŁONOWE.

Na głowie miała Maria banalną, ru­dą fryzurkę, a te specjalne włosy, te, dla ukrycia których franciszkanie urucho­mili upozorowaną produkcję matera­ców, te, na których układali swoje żylaste ciała — te wyrastały spod pępka Marii.

Oto i cała historia.

Co mogę jeszcze do niej dodać? Kochaliśmy się sto dwadzieścia trzy noce. Tyle bowiem zdań zużyła Maria, by za­pisać swoją historię.

Seks z Marią był dziwaczny. Jak wspomniałem, była istotą na wpół cie­listą. Tylko włosy miała w pełni realne. Reszta była mieszanką czegoś realnego z czymś eterycznym. Może popełniłem błąd w konstruowaniu łańcucha z jej włosów, może umknęła mi jakaś koń­cówka chromosomu albo skupienie przy modlitwie? I dlatego Maria nie ucieleśniła się w pełni? Nie wiem.

Jak by nie było, kochaliśmy się w je­dyny dostępny sposób, to znaczy — prze­nikając się wzajemnie.

Otaczała mnie sobą, umieszczała we­wnątrz miękkiej błony i kołysała w so­bie jak płód. To czego doznawałem w te chwile, nie jest do opisania. Nawet two­im piórem. Po prostu i zwyczajnie nie jest.

Kiedy wypełniły się dni, kazała ugnieść swoje niepełne ciało w kulkę i zjeść.

Tak zrobiłem.

Ugniotłem ją w kulkę wielkości cze­reśni, odciąłem od włosów i poniosłem do ust. Powstrzymałem się w ostatniej chwili. Schowałem Marię do kieszeni na czterdzieści jeden lat.

Przez te lata umierałem co dnia. Za­bijała mnie tęsknota za Marią.

Kiedy z rozpaczy zacząłem zjadać własny kał i wypijać mocz, dołączono mnie do komanda mnichów zajmują­cych się krowami morskimi. Wkrótce stałem się podobny do nichzarośnięty, owrzodzony, cuchnący i nieobyczajny.

Nie ominął mnie żaden rodzaj zbo­czenia. Robiłem wszystko, czego może dopuścić się człowiek, poza zabijaniem.

Któregoś zimowego popołudnia, kiedy oddawałem się właśnie sodomii, kulka Marii rozpaliła się w mojej kieszeni do czer­woności i uczyniła głęboką dziurę w udzie.

Zrozumiałem, że już czas.

Wykąpałem się w rumianku, przy­ciąłem włosy i brodę, wdziałem świeżą bieliznę i habit.

Potem, wałkiem do ciasta, rozwał­kowałem kulkę Marii na okrągły, bie­lutki komunikant. Tak przygotowany, uczyniłem spowiedź generalną.

Przyjąłem komunię z rąk przeora. Sam podałem mu komunikant, kłamiąc że przechowałem go od czasu święceń kapłańskich i że przez to jest mi szczegól­nie drogi.

Przyjąłem komunię z Marii. Byłem uratowany.

To wszystko.

Później był już sam banał: codzien­ność klasztorna, mistyfikacja z mate­racami, kłopoty z trawieniem, dokucz­liwe wiatry i odejście z klasztoru.

Oip westchnął ciężko. Zakończył opowiadanie, położył się na ziemi i za­snął twardym snem.

Marquez okrył starca kocem. Sam poszedł spać do pustelni.

Sprawy ułożyły się w najlepszy dla niego sposób. Miał całą noc na to, by przeczytać historię Marii, zapisaną przez nią samą.

Pamiętał gdzie leżał zeszyt. Miejsce wskazał mu sam Oip oprowadzając po pustelni. Była to ozdobna przegródka na półce, zastawiona półmatową szybką, by do papieru nie dobrały się jaszczurki.

Rozpalił lampki oliwne, zaczerpnął mleka z kamiennego garnka, sięgnął do półki i odsunął szybkę.

Zbladł.

Przegródka była pusta.


Wstawał dzień. Szreń schodziła z traw. Muskatowe buki wybijały się z mgielnej otuliny. Między nimi nie było widać Marqueza, choć Muskat wypatry­wał oczy do bólu.

Zacznę od początku — postanowił pisarz i obwieścił postanowienie światu.

Uczynił to szeptem, żeby broń Boże nie zranić poranka. Miał szacunek dla je­go delikatności. To z niej właśnie, z deli­katności poranka, wywiódł nieoczeki­wane postanowienie.

Nawet nie zmartwił się specjalnie, chociaż takie postanowienie niweczyło pracę wielu dni.

Zacznę od początku — powtórzył. Wsiądę do auta i zajadę do Popielawskiej resztówki od strony starej drogi. Stanę przy kapliczce, sięgnę po patyk i jeszcze raz napiszę zaklęcie. Będę uda­wał, że mnie tu wcale nie było. Potem wzruszę się na nowo, zapamiętam wzru­szenie i ukryję je przed innymi. Będę z niego odkrawał kawałek po kawałku, jak kartofle do zalewajki. To musi zaprowadzić mnie tam, dokąd zmierzam. Do siebie.

Uczynił jak postanowił.

Nie minęły dwie godziny, kiedy po raz kolejny stanął przed kapliczką. Od ostatniego razu nie zmieniło się tu wie­le. Może tylko tyle, że woda ułożyła się już w rowach i dała spokój kocim łbom. Błyszczały w niskim słońcu jak polero­wany marmur.

Stanisław przysiadł na ławeczce przy­stawionej do płotka kapliczki. Nie cze­kał długo. Wzruszenie przyszło z szyb­kością przynależną temu miejscu, a może nawet odrobinę szybciej. Zaci­snęło gardło, wypełniło głowę watą cu­krową a nos smarkami.

To było to na co czekał pisarz.

Zgoda — odezwał się cicho do sie­bie. Zgoda — powtórzył. To ciekawe do­świadczenie pisać tak szybko i tak udatnie jak mi się przydarzyło. Zgoda. Ale co z tego? Przecież to cudze — nie moje.

A gdzie w tym pisaniu osobność Stani­sława Muskata? Gdzie picie wody z Popielawskich rowów, nasłuchiwanie pociągu od Łaznowskiej stacji, wygładzanie kleszczyn do dziadkowych chomąt, rozbijanie kijem świńskiej szczeciny do podkła­dek, zimowe wyprawy do wylęgarni po stadka żółtych kurczaków, sięganie mię­dzy nogi Tereski Trelanki, znajdowanie wilgoci, oczekiwanie na ojca z pięciobateryjną latarką?

Gdzie to wszystko? W dupie! Poszło się pierdolić! Zamienione na jebane cy­kady, chujowe cedry, obsrane cyprysy, zarzygane oliwki, obszczane pinie i inne pierdolone gówna. A wszystko po to, że­by się podobać. I bać się trochę mniej.

OJCZE NASZ KTÓRYŚ JEST W NIEBIE.



Droga Marysiu:

Właśnie piszę do ciebie

nowy list. Już prawie przywykłem

do miasta, Chociaż śmieją się tu z

moich odmrożonych policzków:

Babcia napisała nam, że zabierają

Cię do domu dziecka. Znajdę Cię

tam, bo nie wyobrażam sobie życia

bez Ciebie. Nie martw się. Nigdy o

Tobie nie zapomnę. Przysięgam.


Staszek






Początki?

Muskat pamiętał ich wiele, a każdy zaczynał co innego. Jeden z pierwszych początków. Jazda saniami od Łaznowa.

Babciu?

Co, Stasiu?

Czym będę jeździł do szkoły?

Będziesz chodził, synku.

Na piechotę?

No tak. Na piechotę. Podzelujemy u Mazurka twoje zimowe kamasze, a na drugą zimę dostaniesz dziadkowe ofi­cerki. Dziadek dostał je od samego pana Piłsudskiego za bohaterstwo. Do tego sklep z wyszynkiem na Grębachu.

Gdzie to jest?

Grębach? W Łodzi.

To dlaczego tam nie mieszkacie?

Wszystko przepadło. Na wojnie.

Telefon na pocztę pod Bukowem. Li­stonoszka wchodzi do klasy.

Stasiu, dzwoni twój tatuś. Potem rozmowa:

Staszek?

Tak, to ja tatusiu.

Stasiu, dzwonię do ciebie w trudnej sprawie, ale jesteś już prawie mężczyzną.

Tak, tatusiu.

Brat mamy, wujo Heniek... zmarł dzisiaj w szpitalu... Stasiu... jesteś tam?

Jestem, tatusiu.

Zrozumiałeś? —Tak. Wujo Heniek...

Musisz powiedzieć dziadkom. Nie ma innego sposobu.

Jak wygląda ojciec, który dowiaduje się o śmierci syna? Zwyczajnie. Jak pomnik.

Dziadek wbijał właśnie kołek w zie­mię. Kamieniem.

Dziadek to był mały człowieczek o bar­dzo przestronnym środku. W przestrzeni dziadkowej zmieściło się bardzo wiele: dwie wojny, obóz koncentracyjny, strata córki i starszego syna na wojnie. Chociaż nie. Odrowąża zastrzelił kolega z oddziału już po wojnie, kiedy przepadli w Tomaszowskich lasach po raz drugi, już nie jako partyzanci, ale czarna reakcja. Strzelił w tył głowy, dla pewności. Tak mu kazali w UB.

Jak wygląda ojciec, który dowiaduje się o śmierci drugiego syna? Zwyczajnie. Jak drugi pomnik.

Dziadziusiu...

No, co? Już wróciłeś. Mniej było lekcji? Dziadek podnosił właśnie kamień.

Klęczał na lewym kolanie, lewą ręką trzymał kołek, stopą prawej nogi opierał się na trawie.

Dziadziusiu... wujo Heniek zmarł dzisiaj w szpitalu.

Dziadek, rymarz, szwoleżer Piłsudskiego, szef obwodu AK, mały człowie­czek — został tak do późnej nocy. Za­krzepł w pomnik. Nawet ogłupiała łza, zatrzymała się w pół drogi. Zawisła na czubku nosa i z cierpienia przemieniła się w kryształ.

Kamieniowi uniesionemu w powie­trze pękło serce. Odjął sobie ciężaru, uniósł się nad dłonią i trwał tak razem z dziadkiem, bojąc się poruszyć.

Jeden z kolejnych początków, wcale nie mniej ważny od innych.

Była zima po tym lecie, które zabrało wuja Heńka i tej jesieni, przez którą dziadek nie odezwał się ani słowem.

Staszek leżał pod pierzyną. Choro­wał. Przyplątała się gorączka.

Na górze w rymarskim warsztacie odbywała się pierzawka. Z czworaków przyszły wszystkie baby. Darły pierze, popijały grzane wino, zagryzały kaszan­ką i podśpiewywały cicho, by nie ranić milczenia dziadka.

W takiej chwili na dole otworzyły się drzwi pokoju, weszła Marysia. Miała na sobie lichy paltocik, liche trzewiki i zie­loną czapkę z wełny. Podeszła do łóżka, usiadła na brzeżku.

Długo trwało milczenie.

Dziewczynka musiała przejść trzy kilo­metry przez śnieg, by na koniec dojść do Popielawskiej resztówki. To była wielka wyprawa. Nie wolno było przerwać tak ważnego milczenia czymś błahym. Sta­szek milczał. Czekał na słowa Marysi. Ale Marysia nie odzywała się. Trwała w upar­tym nicniemówieniu. Wgapiała się w Sta­szka niebieskawymi ślepiami, aż z tego wszystkiego wypełzły jej z nosa przezro­czyste gluty. Dziewczynka otarła je wierz­chem odmrożonej dłoni, a potem — dalej bez słowa — wsunęła rękę pod pierzynę. Szybko znalazła ptaka i zacisnęła na nim dłoń. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani odrobinę. Z nosa wychyliły się nowe gluty. Te Marysia wciągnęła w siebie i przełknę­ła. W chwilę po tym odezwała się cichutko.

Już wiem kim będę, jak dorosnę. Al­bo pielęgniarką, albo kurwą w garnizo­nie. Wszystko zależy od tego, czy tatko wyjdzie z choroby.

Jak wyjdzie, będę pielęgniarką. Jak nie wyjdzie i umrze, zabiorą mnie do do­mu dziecka. Wtedy zostanę kurwą—zmie­nię sobie imię na inne, żeby mnie nikt nie rozpoznał. Na przykład na... Luśkę. Za­puszczę długie warkocze, żeby mnie nikt nie rozpoznał. Umiem już całować jak kobieta. Pamiętasz jak cię pocałowałam?

Staszek nie odpowiadał. Gorączka wzmogła się gwałtownie, a do tego roz­bolał go członek uwięziony w dłoni Ma­rysi. Cały poznany świat pomieszał mu się w głowie. Chciał zrobić coś, co mo­gło pasować do tej dziwnej chwili, ale zamiast tego, uczynił coś zupełnie od­wrotnego. Przyciągnął głowę Marysi do swojej głowy i przegryzł dziewczynce le­wą brew. Dłoń na członku zacisnęła się gwałtownie, a w otwarte do krzyku usta, spłynęła słodkawa dziewczęca krew.

Od tej pory aż po kres dni nosiła Ma­rysia pionową bliznę nad lewym okiem.

Początki. Zaczynania. Zaczynania od nowa. Muskat uśmiechnął się cierpko.

W końcu jednak gdzieś dosze­dłem... Do jakiegoś miejsca... Idzie się.

Wstał z ławki, pochylił się po patyk, by odnowić zaklęcie na drodze. Nie odna­lazł starego napisu. Ktoś zatarł go butem. Usiadł na nowo, rozejrzał się dookoła.

Zobaczył wszystko trwające na swo­ich miejscach, ale pomniejszone przez czas i jak on sam — przez czas dotknięte. Czworaki spaliły się parę lat wcześniej, pałacyk przebudował sobie rzeźnik z To­maszowa. Przebudował na nuworyszowską twierdzę, zamknął w niej mło­dą żonę i upijał się denaturatem, chociaż stać go było na najlepsze wódki.

Stawki zarosły sitowiem, sklęsły się w sobie i czekały już tylko na koniec świa­ta. Ten jednak nie zamierzał przychodzić.

W pałacyku była zimna sypialnia. Na górze, naprzeciw warsztatu dziadka. Tam sypiało się od święta. Powiedzmy, że przyjeżdżała rodzina. Jaka bądź. Dziadkowie układali wtedy przyjezdnych na dole, w cieple, sami zaś, razem z wnucz­kiem, szli spać do zimnej sypialni. Jeżeli była akurat zima, każdy dostawał pod no­gi dwie flaszki z gorącą wodą.

Przebudzenia bywały rozmaite, za­wsze jednak z oczami utkwionymi w su­ficie. Tam bowiem zapisana była przy­szłość Staszka Muskata. Na suficie.

To były zwykłe pęknięcia. Zaprawę narzucano na trzcinę wiele razy. Tu i tam trzcina nie dźwignęła ciężaru, zaprawa popękała.

Staszek rzecz jasna znał to wytłuma­czenie, ale nic sobie z niego nie robił. Czytał swoją przyszłość zachłannie, wo­dził palcem po kobiecych profilach, po obłościach ciał, grzbietach książek, ko­rytach rzek, kontynentach. Odkrywał nieodkryte.

Dla ułatwienia podzielił sobie sufit na osiemdziesiąt kwadratów, z których każ­dy wyznaczał kolejny rok życia. Przez kilka lat sypiania w zimnej sypialni zdo­łał odczytać trzydzieści siedem lat swo­jego życia.

Cholera! — krzyknął Muskat i pode­rwał się z ławki. Cholera! Odczytałem tylko trzydzieści siedem lat!

W jednej chwili odezwało się w nim dziecko i opanowało dorosłego bez reszty. Puścił się biegiem w kierunku pałacu.

Żona rzeźnika była ładną, drobną ko­bietą. Jej kruchość podkreślał dodatko­wo męski przyodziewek. Taki widać wy­brała sobie styl: drelichowe spodnie, flanelowa koszula, przyduża marynarka z podwiniętymi rękawami, włosy gład­kie, spięte za głową, do tego mały, pro­sty nosek, brązowe oczy, rządki drob­nych zębów, białych i zdrowych.

Wyglądała jak hrabianka i tak się nosi­ła na przekór podłemu losowi. Bo jak inaczej nazwać wygnanie do Popielaw, do tego zasranego końca świata? Nie wiadomo, co jej naobiecywał czerwono—mordy mąż, że zgodziła się przyjechać za nim w tę wiejską przepadlinę.

Chciałem popatrzeć na sufit w zim­nej sypialni — wytłumaczył się szybko Muskat kiedy otworzyła drzwi.

Na co chciał pan popatrzeć? Na sufit?

Roześmiała się serdecznie, układając zmarszczki wokół oczu w słoneczne promyki. Z jej twarzy nie czytało się go­ryczy ani innych zapisków; które powi­nien ponad wątpliwość wycisnąć zły los. No, może gdzieś na dnie oczu pojawiał się czasem jakiś mat, ale ten dotyczył przeszłości. Muskat znał się na tym tro­chę. Teraz z twarzy kobiety czytało się pogodę i serdeczność Nic innego. Te nieoczekiwane odkrycia odebrały mu pewność siebie. Patrzył na kobietę za­chłannie, dopasowując ją do miejsca tak znanego i tak nowego. Ale pasowała. Nawet czarne włosy i śniada skóra nie były tu obce. Pasowały do ultramaryno­wych ścian i czwórdzielnych okien z zie­lonymi okiennicami.

A co takiego specjalnego w tym su­ficie? Przygnał pan za wspomnieniami?

Trochę tak, a trochę nie. Każdą no­wą książkę zaczynam od Popielaw: Py­tam o pozwolenie studnię, stawki, raj­ską jabłoń rosnącą między nimi. Pytam o pozwolenie, a one zwykle pozwalają. A pani mąż? — zapytał nieoczekiwanie dla siebie samego.

Mój mąż? Nie ma go. Wyjechał w in­teresach. Na giełdę mięsną. Możemy ro­mansować prawie otwarcie.

Weszli do zimnej sypialni. Nie zmieni­ła się prawie. Dalej stały tu dwa dębowe łóżka dziadków, dalej wisiała nad nimi święta rodzina w pozłacanej ramie. Obraz nawet nie przyblakł. Kolory były żywe i soczyste.

I co teraz? — zapytała żona rzeźnika. Zedrzesz ze mnie ubranie i wypierdolisz mnie na łóżku swojego dzieciństwa?

Stanisław nie odpowiedział. Zamiast tego położył się na wznak na lewym łóż­ku, tym, które stało bliżej okien. Po chwili na prawym łóżku położyła się żo­na rzeźnika. Słychać było, jak pod marynarką tłucze się jej ogłupiałe serce.

W tym łóżku sypiałem od święta —odezwał się Muskat. Miałem piękne sny i piękne przebudzenia. Podzieliłem sufit na osiemdziesiąt kwadratów. Z zapa­sem. Odczytałem dotąd trzydzieści sie­dem. Dzisiaj mam czterdzieści lat. Sufit mnie nigdy nie okłamał. Zapisane jest na nim wszystko. Trzeba tylko umieć czytać.

Przeszłość też?

Też.

To przeczytaj mi moją.

Sama sobie przeczytaj.

Myślisz, że mam dość siły?

Nie mam pojęcia. Spróbuj. Może masz dość siły.

Czytam. Zaczynam od osiemnaste­go kwadratu.

Dlaczego nie od dzieciństwa?

Było mroczne. —

Ale było.

Znam odpowiedzi.

Jesteś pewna?

Nie. Nie jestem, ale zaczynam od osiemnastego kwadratu. Tak chcę.

Właśnie dostałam się na studia, na iberystykę. Rodzice ucieszyli się, chociaż oznaczało to mój wyjazd do Warszawy.

Już na pierwszym roku zakochałam się w Marquezie. Czytałam wszystko co napi­sał. Każde słowo, które wyszło spod jego pióra. Uczyłam się hiszpańskiego jak na­jęta. Studia zakończyłam przed czasem bardzo efektowną pracą magisterską. Otworzyłam przewód doktorski, dosta­łam stypendium. Ale ciągle nie miałam dość pieniędzy, żeby wyjechać do ukocha­nego. Zapisałam się na kursy masażu ty­betańskiego. I te ukończyłam przed cza­sem. Szybko znalazłam pracę w instytucie medycyny naturalnej, ale ciągle zarabia­łam zbyt mało, żeby marzyć o wyjeździe. Miłość spalała mnie. Chciałam go zoba­czyć jak najszybciej, usłyszeć jak mówi, dotknąć dłoni, spod której wychodziły te wszystkie piękne słowa. Oszalałam. Pisa­łam listy, ale mój ukochany nie odpisał na żaden. Z rozpaczy poszłam pracować do salonu masażu erotycznego. Miałam zręczne dłonie i dyplom masażystki. Od tej pory przeliczałam kutasy na dolary. Przybywało kutasów, przybywało pienię­dzy, przybliżał się wyjazd do Marqueza. Z tego roku ciężkiej pracy zapamiętałam tylko jedną twarz. Wszystkie pozostałe to były chuje. Wyrastające z czoła, brody, no­sa, długie, krótkie, grube, cienkie, proste, powyginane — chuje. Tylko ten jeden męż­czyzna miał prawdziwą twarz i prawdziwe oczy. Patrzył na mnie tak pięknie jak nikt dotąd. Potem rozmawialiśmy. Opowie­działam mu o mojej nieszczęśliwej miło­ści. Wtedy sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął rulon dolarów zwią­zanych gumką, zsunął gumkę, odliczył dziesięć tysięcy i podał mi bez słowa. Tym sposobem już w dwudziestym czwartym kwadracie znalazłam się przed wiejskim domem Marqueza.

Starzec był tak piękny jak w moich wyobrażeniach, a nawet jeszcze pięk­niejszy. Jego siwizna skrzyła się w sło­necznym świetle, pomarszczone czoło długo sprawiało się z myślami a płatki nozdrzy rozchylały się przy tym jak u młodego byczka.

Doktorat, mówisz... To będzie już chyba dwunasty doktorat. Komu to po­trzebne? Może potrafisz coś innego?

Znam masaż tybetański i kurewski.

No, no... To już jest coś. Masaż. To by mnie nawet interesowało. Wiesz, mam odprostowane dwie lordozy...

Wiem — przerwałam — szyjną i lędź­wiową. Wiem o panu wszystko.

No dobrze, dziecko. Więc codzien­nie dwa masaże i jedno pytanie do dok­toratu. Zgoda?

Tym sposobem zostałam prywatną masażystką mistrza. Przezwał mnie Conchitą.

Sypiałam w sąsiednim pokoju, nasłu­chując uważnie. Zjawiałam się na każde jego zawołanie. Prowadził dziwny tryb życia. Każdego dnia wstawał o piątej ra­no i długo patrzył na mgłę. Jak zrozu­miałam później, potrzebował tych kilku porannych godzin, by nasłuchać się cy­kad na cały dzień. Mgła też była ważna. Może nawet ważniejsza. Wypytywał mnie o cykady w moim kraju.

Nazywamy je świerszczami polny­mi, mistrzu.

Świerszcze polne. Dziwne nazwa­nie. Bardzo dziwne. Ale dobrze, że macie tam świerszcze, bo to znaczy, że macie też kochanków i miłość. To zaś znaczy, że je­steście narodem walecznym i romantycz­nym. Czy nie tak? A wszystko dzięki tym małym, szeleszczącym żyjątkom.

Ten starzec wiedział wszystko. Prawda wchodziła w niego bez trudu i z wszyst­kiego dookoła. Wciskała się w niego jak woda w gąbkę. Drzazga smolna, śmieć, błyskawica, chmura burzowa, zapach ko­biecego potu, kształt powieki WSZYST­KO NIEPOJĘTE ŚWIATA zamieniał na oczywistość. Nie zachowywał się przy tym jak odkrywca. Śmiał się tylko, kiedy przypadałam do jego dłoni, by ucałować ją i przycisnąć do policzka. Przystał na moją miłość jak na wszystko inne, nie wy­różniając jej z codzienności w żaden spe­cjalny sposób.

W te lata żyło się jednak pięknie i do­brze.

Spędzałam czas przy ukochanym, karmiłam oczy jego widokiem, nasyca­łam ciało jego zapachem, a duszę jego duchową, subtelną emanacją. Czego mogłam chcieć więcej?

Wzajemności? A czymże jest wzajem­ność, jak nie dawaniem siebie bez ograni­czeń. Marquez tak właśnie trwonił siebie. Bez ograniczeń. Że przy tym kochał wszy­stkie kobiety świata? Tak rzeczywiście by­ło. Tak było aż do tego dnia, kiedy odkrył istnienie Marii.

Ta historia z Marią zaczęła się banal­nie, od rozmowy Marqueza z ogrodni­kiem Ricardo.

To był drań cieszący się niezasłużonym zaufaniem mistrza. Podobno pochodzili z tych samych stron. Stąd ta sympatia, ta­kie rzeczy były dla Marqueza ważne.

Ricardo nieraz próbował się do mnie dobierać. Był lubieżnikiem. Jestem pew­na, że podglądał igraszki Marqueza i moje. Mistrz chyba wiedział o tym, ale przymykał oczy.

Rozmowa z ogrodnikiem bardzo go podnieciła. Po południu zamówił pół—ciężarówkę. Razem z usłużnym Ricardo pojechali do nieodległego klasztoru franciszkanów. Wrócili pod wieczór z dwunastoma materacami kupionymi od mnichów.

Tej nocy mistrz jeszcze potrzebował moich masaży, ale już następnej nie we­zwał mnie. Od tego czasu, słyszałam przez ścianę, jak mówi do siebie, płacze, śmieje się, milknie nagle, a nawet prze­staje oddychać. Byłam przerażona. Jedy­ne na co mi pozwalano, to zanoszenie do sypialni wina i lekkich posiłków. Pa­trzyłam wtedy na ukochanego i płaka­łam żałośnie. Nie robiło to na nim wra­żenia. Leżał na wznak z dłońmi zaplecionymi pod pępkiem, gapił się w sufit i czekał aż odejdę.

Po jakimś czasie zaczęło mi brako­wać jego ciała. Czułam, że przybliżam się do kresu. Byłam o krok od przyjęcia zalotów Ricardo. Którejś nocy nie wy­trzymałam. Pożądanie wzięło górę nad strachem. Wdarłam się do sypialni mi­strza i zgwałciłam go na tych przeklę­tych materacach. Dopiero w połowie nocy zaczął odwzajemniać pieszczoty. W jego żyłach na powrót popłynęła męska krew. Rzucił się na mnie jak mło­dzieniec. Tarzaliśmy się tak prawie do świtu. Szczytowałam wiele razy. Zetlałe płótno materaców nie dało rady oprzeć się naszemu szaleństwu. Podarło się na strzępy.

Rano Marquez odkrył włosy Marii. To one okazały się przyczyną jego dziwne­go stanu. Oczywiście żadne z nas, nie wiedziało wtedy o Marii. Po prostu zo­baczyliśmy rude włosy leżące na posadz­ce. To znaczy — ja tyle zobaczyłam. Mistrz zobaczył więcej.

Zostałam przy nim jeszcze dwa tygo­dnie. Tyle czasu potrzebował, by podnieść się z choroby, na którą zapadł po odkryciu włosów. Szaleństwu, które nastąpiło po­tem, nie dałam już rady towarzyszyć, mi­mo wielkiej miłości do mistrza”.

Dotarłam przy nim do dwudziestego siódmego kwadratu. Dałam tej miłości ile potrafiłam. Wzięłam dużo więcej. Te­raz musiałam się już tylko uratować.

Pomógł mi ten sam mężczyzna, który kilka lat wcześniej podarował pieniądze na miłosną wyprawę. Zatrzymał mnie na progu burdelu w Bogocie.

Okazało się, że poświęcił majątek, by mieć mnie pod dyskretną kontrolą. Opłacał nawet Ricardo i okolicznych żandarmów.

Pieniędzy starczyło jeszcze na powrót do Polski, skromny ślub i rozkręcenie mięsnego interesu. Jak się okazało, mój mąż znał się na rzeczy. Wkrótce kupił dla mnie ten pałacyk.

I w ten sposób znaleźliśmy się w dwu­dziestym dziewiątym kwadracie. Tak. Ży­ję tu już dwa lata. Doglądam domu i oko­licy. Samotność jest moją serdeczną pieczęcią. Odciskam ją na wszystkim do­okoła. Nawet to polubiłam. Mam trochę zwierząt: parę świnek, stadko kur, dwa psy, wronę, trzy koty, szczura.

Czy go jeszcze kocham, Marqueza? Ko­cham go, ale to jest już miłość bezpieczna. Nie potrzeba jej codziennego widoku ukochanego. Potrzeba tylko czasu.

Żona rzeźnika przerwała odczytywa­nie kwadratów na suficie. Zamilkła. Muskat przełknął ślinę.

A zatem Marquez kłamał — pomy­ślał. Kłamał jak najęty, opowiadając, że Conchita dalej się nim opiekuje. W jego opowiadaniu oddana Conchita ciągle przychodziła do sypialni, nakrywała sto­lik, ustawiała na nim wonne olejki, za­ciągała rolety i zrzucała ubranie.

A twoje kwadraty? — odezwała się żona rzeźnika. Co przepowiadają?

Muskat spojrzał na kobietę. Ciągle leża­ła na wznak ze wzrokiem utkwionym w su­ficie. Wydawała się teraz jeszcze bardziej krucha niż przy poznaniu. Nagle za­pragnął ją przytulić. Nic więcej, tylko przy­tulić, zamknąć w ramionach i zatrzymać ją tak do uspokojenia oddechu. Zrozumiała. Sama przesunęła się na jego stronę.

Potem wszystko ułożyło się inaczej, niż planował. Kochali się.

A twoje kwadraty? — ponowiła pyta­nie, kiedy już było po wszystkim.

Moje kwadraty?

Spojrzał w sufit. Zobaczył.

Moje kwadraty mówią, że odnajdę zeszyt Marii w Izraelu. Poznam przy tym historię największej miłości świata. Nie będzie to jednak twoja historia... ani hi­storia Marii.

Kiedy wrócił pod kapliczkę od razu zauważył napis na drodze. Ktoś odnowił go, bardzo dobrze naśladując charakter pisma Muskata.

Co to właściwie znaczy: wszystko niepojęte świata? — usłyszał pytanie.

Zza tujowego drzewa, pamiętającego miłosne spazmy Tereski Trelanki, wy­szedł mężczyzna. Od razu było widać, że nie jest z tych stron. Jego szlachetne uformowanie gwałciło Popielawską zwyczajność. Można nawet powiedzieć, że zadawało jej ból.

Mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat, ciemne gorejące oczy, starannie przy­strzyżoną, szpakowatą brodę i podobnie szpakowate włosy Sięgały ramion, ukła­dały się na czarnym palcie dokładnie tak jak powinny.

Odpowie mi pan? — przynaglił.

Muskat postanowił podjąć rozmowę, choć nie oczekiwał po niej niczego do­brego. Poczuł nieomylnie, że właśnie grzebie postanowienie o zaczynaniu wszystkiego od nowa. Obcy mężczyzna, skąd by nie przychodził, przychodził ze świata Żyda Pleszke.

Wszystko niepojęte świata? To zna­czy właśnie to. Drobiazgi. Drzewo, ptak, studnia, owoce. Na przykład jabłka. Jadł pan papierówki, gaguły, jeszcze trochę cierpkie? A czereśnie? Białe czereśnie na drzewach dziadka Jakuba. Albo to, że się wraca. Niepojęte. Wraca się do skrzyżo­wania dróg wymoszczonych kocimi łba­mi, do kapliczki skleconej z byle jakiej cegły, do gipsowej Marii. I ta gipsowa nieporuszona Maria ożywia Marię z cia­ła, krwi i kości. Przyobleka w kształt, da­je imię, piersi, palce u dłoni.

Niepojęte.

A szczekanie małego psa po mgle. Je­sienne. Słyszał pan kiedyś? Taki pies szczeka prosto w serce, wymierza od­ległość do innej wsi, z której właśnie Marysia wyrusza do domu dziecka.

Niepojęte.

Teraz deszcze. Rozmaite. Wiosenne, letnie, jesienne. Dźwięk deszczu, a przed­tem zwiastujący pomruk burzy. Idzie się przez taki deszcz boso, aż na koniec do­chodzi się na przystanek pekaesu pod Bu—kowetn. Nie przyjechała.

Niepojęte.

W gruncie rzeczy — drobiazgi. To i tamto.

Muskat przerwał na chwilę, ale zaraz wrócił do mówienia.

Chciałem zacząć coś od nowa. To jest właśnie moje miejsce do zaczyna­nia. Nie udało się.

Był pan w pałacu. Widziałem, jak pan stamtąd wychodził.

Byłem.

Ja też byłem. Kilka razy. Ciekawe, jaką historią zaczarowała pana ta nimfomanka.

Muskat zesztywniał. Rozmowa z nie­znajomym przybierała bardzo zły obrót. Poczuł to razem z gęsią skórką na karku.

Drogi panie — odezwał się — nie wiem kim pan jest, ale nie będę specjal­nie dociekał. Następne słowo wróci pa­nu do gardła razem z zębami. Przysięgam. Potrafię układać zgrabne zdania, ale potrafię też przypierdolić. Nieznajomy uśmiechnął się.

A jednak, zaczarowała... Nie tylko nimfomanka, ale i czarodziejka.

Muskat uderzył bardzo szybko. To, co stało się potem, było jednak dużo szyb­sze. Nieznajomy nie uchylił się. Zasłonił tylko głowę przedramieniem, zaś drugą ręką odwrócił napastnika plecami do siebie. Błysnęło ostrze i na gardle Muskata zatrzymał się nóż, hiszpański mo­tyl z perforowaną rękojeścią. Stanisław znieruchomiał. Dobrze wiedział, że człowiek który tak szybko otwiera nóż, potrafi równie szybko zabić.

Nazywam się Landesman. Doktor Landesman. Jestem Żydem. Prowadzę w Sztokholmie dobrą praktykę kardiolo­giczną. Zajmuję się sercami, układami krwionośnymi. Wiem, gdzie w człowieku przebiegają żyły Właśnie na jednej z nich opieram ostrze. Przyjechałem tu załatwić jedną ważną sprawę i kilka mniej waż­nych. Chciałem prosić pana o pomoc. Li­czyłem na przyjaźń i dalej na nią liczę. Ta kobieta nie może nam przeszkodzić. Teraz odsunę nóż od pana szyi i spokojnie opowiem co wiem. Pan zaś spokojnie te­go wysłucha. Zgoda?

To powiedziawszy, Landesman uwol­nił Stanisława, zamknął nóż i usiadł na ławeczce przy kapliczce. Wyjął chustkę, przetarł pot z czoła.

Nie chciałem pana zranić — odezwał się pojednawczo. — Skąd mogłem wie­dzieć, że przywiązuje pan taką wagę do tej znajomości?

To ładna i niegłupia kobieta, ale mitomanka, do tego bardzo rozbudzona se­ksualnie — jeżeli to określenie mniej pa­na dotyka.

Rozglądam się po tej okolicy od trzech tygodni. Każdy dzień odbiera mi nadzieję, ale przynajmniej dowiaduję się czegoś o ludziach z tych stron. Trud­no pogardzić taką wiedzą. Trudno ją przecenić. Szczególnie w mojej sytuacji.

A z tych dwojga — pokazał głową w kie­runku pałacu — bardziej mnie obchodzi mąż niż żona. Głupiec. Wczoraj zobaczył ją wchlewiku połączoną z dwoma pijany­mi chłopami. Zamiast naprać po pysku, wyjechał bez słowa. Zresztą ten jej talent do pierdolenia równy jest talentowi do konfabulacji. Wie pan jaką mnie ugościła historią? Przedstawiła się jako Małgorza­ta, córka tej Małgorzaty od Mistrza. Wyo­braża sobie pan? Córka Bułhakowa. Ni mniej ni więcej. A jak udatnie opisywała Patriarsze Prudy. Jakby tam była. Może zresztą była... A pan był na Patriarszych Prudach? Dziwne miejsce. Przysiadłem kiedyś na ławce. Tej samej, na której sia­dywał Bułhakow. Patrzyłem na staw; na okalający go płotek. Dobra kowalska ro­bota. Potem poszedłem do mieszkania mistrza, to znaczy na klatkę schodową w oficynie.

Napisy zaczynały się już od bramy prowadzącej na podwórko. Potem ich przybywało i przybywało. Czytałem chy­ba ze dwie godziny, aż w którejś chwili mój wzrok zatrzymał się na zdaniu, które nie było wyrazem hołdu dla pisa­rza, nie było sentencją filozoficzną, nie było też przepowiednią ani zapisem beznadziei. To zdanie brzmiało:

,Wszystko niepojęte świata”.

Więc kiedy po latach odnalazłem to samo zdanie napisane patykiem na drodze, uwierzyłem, że uda mi się wypełnić misję. To pan je napisał, tam, w Mo­skwie. Prawda?

Nie byłem nigdy na Patriarszych Prudach. Nie wierzę też w te brednie o żonie rzeźnika. W ogóle nie wierzę w ani jedno pańskie słowo.

To powiedziawszy, Stanisław odwrócił się i ruszył w kierunku samochodu. Landesman poderwał się z ławki.

Znam człowieka, który zabił Odrowąża. On żyje. To nieprawda, że kole­dzy Odrowąża odnaleźli go na Zie­miach Odzyskanych i zastrzelili. Ten człowiek żyje i jest blisko. Sprzedam go panu za konwersję na judaizm i przyłą­czenie się do modlitwy kadisz. Jednej jedynej. Muszę dotrzymać przysięgi. Przysięgałem ojcu! Błagam, niech pan nie odchodzi!

Stanisław zatrzymał się blady i spoco­ny. Wrócił. Odezwał się cicho.

O Odrowążu wiedzą tu wszyscy. Był bratem mojej matki, porucznikiem AK, bohaterem. Taką wiedzę mógł pan zdo­być w byle jakiej rozmowie, za byle jaką cenę. Za butelkę wódki na przykład. Ale o przysiędze kolegów Odrowąża, poszu­kiwaniach na Ziemiach Odzyskanych i wykonaniu wyroku wiedzieli nieliczni. Większości z nich nie ma już pośród ży­jących.

Ale on, ten który zabił — żyje — po­wtórzył twardo Landesman. — Żyje i jest blisko. Sprzedam go panu za cenę którą wymieniłem.

To dziwna propozycja. Jak pan po­wiedział? Konwersja na judaizm? A po co to panu potrzebne?

Nazywam się Landesman. Tak samo nazywał się mój ojciec i jego starszy brat. Zginął gdzieś tu, niedaleko. Wysko­czył z transportu wiozącego Żydów do Oświęcimia. Rozumie pan? Mój ojciec przeżył, bo wyjechał za ocean jak tylko poczuł co tu Niemcy szykują ludziom. Stryj nie chciał wyjechać. Zakochał się w Polce. Miała na imię Aleksandra i była dużo młodsza od niego. To była wielka miłość. W mojej rodzinie od lat daje się ją za przykład miłości doskonałej.

Kiedy Niemcy utworzyli w Łodzi getto, Aleksandra nie została po aryjskiej stro­nie. Poszła za mężem, a potem pojechała z nim do Oświęcimia. Nie dojechali. Wy­skoczyli z transportu gdzieś między Łaznowem a Czarnocinem. Niemcy znaleźli ich w lesie i zastrzelili. Taką wiadomość przywieźli do Ameryki emigranci zarob­kowi z tych stron. Z Brzustowa, Czy ze Sługocic. Nie pamiętam.

Muskat powoli wrastał w ziemię. Czuł pot już nie tylko na czole, ale na szyi, plecach, między pośladkami. Zro­bił się biały jak papier.

Źle się pan poczuł?

W głosie Landesmana zabrzmiała prawdziwa troska.

Trochę. Mało spałem w nocy. Prze­straszył mnie pan tym nożem... Ale pro­szę opowiadać. To bardzo interesujące.

Nie ma już wiele do opowiadania. Przysiągłem umierającemu ojcu, że odmówię kadisz za duszę stryja w miejscu jego śmierci, a przynajmniej blisko tego miejsca. Teraz szukam Żydów: Do kadisz musi być dziesięciu. Przez trzy tygodnie znalazłem siedmiu Jaj estem ósmy, rzeźnik z pałacu, jeżeli da się namówić — dziewiąty. Dziesiątym będzie pan, pod warunkiem, że dobijemy targu i zmieni pan wyznanie.

Dlaczego panu tak na mnie zależy? W Tomaszowie znajdzie pan wielu Ży­dów. W Łodzi jeszcze więcej.

To już za daleko. Przysięgałem ojcu, że znajdę dziesięciu Żydów w promie­niu dziesięciu kilometrów od miejsca śmierci stryja. Za centrum przyjąłem Będków. Popielawy są już na samej gra­nicy. My, Żydzi, wymyślamy sobie rozma­ite ograniczenia. W życiu i w religii. Przysięgałem. Pan jest moją ostatnią nadzieją. To pan napisał na drodze: „wszystko niepojęte świata. Czy nie tak? To pan pięknie wytłumaczył, co kry­je się za tymi słowami. Czy nie kryje się za nimi również i taka ofiara? Ofiara ze swojego wyznania?

Mówił pan o transakcji.

Mówiłem i dotrzymam. —Zastanowię się.

Proszę się nie śpieszyć. Zostanę tu jeszcze cztery tygodnie. Picie z tej ziemi ożywia mnie. Pan zrozumie tę metaforę.

Nie będę się śpieszył.

Do zobaczenia.

Do zobaczenia.


Stanisław z ulgą przywitał się ze swoimi bukami. Tak o nich myślał: moje buki. Bo też drzewa były mu przyjazne. Co dnia takie same. Przemian, które w nich następowały, nie dostrzegało się dzień po dniu. Trzeba było sezonu, pory roku, albo przynajmniej miesiąca, żeby zobaczyć coś nowego.

To trwanie buków w niezmienności dawało Stanisławowi poczucie równo­wagi, tak bardzo mu teraz potrzebne. Co mówił ten obcy, Landesman? Że Niemcy zastrzelili Landesmanów w lesie?

Przecież napisałem inaczej — odezwał się do siebie, stojąc naprzeciwko drzew.

Przecież napisałem, że stary Landes­man skręcił kark przy upadku. Tak napi­sałem do ciężkiej cholery. Co jest praw­dą? Tamto, czy to?

Próbował ułożyć myśli. Za dużo ich pchało się naraz do głowy. Żona rzeźnika, Conchita, Małgorzata, Maria od ru­dych włosów, jego Marysia z Popielaw, Luśka. Coś mu podpowiadało, że moż­na z tych kobiet złożyć jedną i ta jedna będzie prawdziwa.

Jedną? A może dwie, trzy? Nigdy nie by­łem na Patriarszych Prudach. Zgoda. Byłem

w Moskwie kilka razy. Nadiusza oprowa­dzała mnie po mieście, ale nigdy nie zaszliśmy na podwórko Bułhakowa. Nadiusza. Jeszcze jedna. Nie. O tej zapomnieć. Na­tychmiast! Udało się. Chwała Bogu.

A Marquez? Lubię jego pisanie, ale tylko tyle. Lubię. Kocham moje buki.

Poszedł do pierwszego drzewa z brzegu. Przytulił się miłośnie. Buk od­dał uczucie, nie stawiając warunków. Bezwarunkowo.

Muskat powoli godził się z nieu­chronnym. Wiedział, że za chwilę usią­dzie do pisania, by zacząć trzeci rozdział powieści o Pleszke Hendliszu.

Na czym skończyłem? Uśmierciłem szewca Wochnę. Położyłem go pod po­ciąg, odciąłem rękę i głowę. Właściwie zasłużył na śmierć. Może nie tak okrut­ną, ale przecież zasłużył.

Idę pisać. Nie odwlekam. Potem rozejrzę się po okolicy. Rozpytam o ten epizod z Ży­dami. Może jakieś Żydowskie dusze z tego pociągu tłuką się po okolicy i przymuszają mnie do pisania. Jak to mówił Marquez? Spirytystyczny pisarz? Nawet zabawne. Pier­dolę, idę pisać. Do chuja z tym wszystkim!




ŻYD PLESZKEROZDZIAŁ TRZECI



I z tym wydarzeniem sprawił się Będkowski naród dość szybko. Połączył w jedno z weselem i kurewskim usposo­bieniem Anielki.

Serce ojcowskie krwawiło. Tak pa­trzeć na bezeceństwa—wykładali mądrzy.

To poszedł pod pociąg. Z rozpaczy poszedł i poczucia godności. A bo to wiadomo by było, czyje wnuczki — wyprzedzali przyszłość.

Prawdę mówiąc, coś było na rzeczy w tych ludzkich przewidywaniach. Bo przecież mąż odnalazł Anielkę nad ra­nem, przywaloną ciałem Heńka Wielo—cha, pobrudzoną nasieniem od nóg aż po głowę. Kiedy ściągnął kochanka na bok, najpierw wybił Anielce dwa zęby, potem poinformował o śmierci ojca.

Od tej pory, aż po kres dni, była Aniełka najwierniejszą ze wszystkich Będkowskich żon.

W takie wytłumaczenie śmierci szew­ca Wochny najbardziej chciał uwierzyć rzeźnik Trzymka, a zaraz po nim kulaw­ka Miazkowa. Ale co innego chcieć, a co innego móc.

W zachowaniu Trzymki zaszła wiel­ka zmiana. Rzeźnik już nie wycinał świńskich nerek i nie zjadał na suro­wo. Nawet nie chciał ruszyć cynadrów, które dawniej tak lubił. Dalej otwierał świnie, dalej robił kiełbasy, ale już bez zwykłej radości. Nie wziął też sobie psa, choć dostał wiele propozycji i miał już nawet wymyślone imię. Nie chciał się przyzwyczajać.

Kulawka Miazkowa nie poszła na pogrzeb Wochny. Postanowiła już nigdy nie chodzić na pogrzeby. Cieszyła się z odzyskanej możliwości korzystania z wody święconej. Jak się okazało, moż­liwość ta powróciła na nowo do Będ—kowskiego kościółka. Było to kobiecie na rękę, bo przez tych parę dni chodze­nia do Moszczenicy wykoślawiła jedy­ne niedzielne trzewiki.

Również w zachowaniu Miazkowej pojawiło się wiele nowego. Choćby to, że miała niepohamowaną potrzebę chodzenia do kuźni Józka Andryszka i patrzenia na rozgrzewane żelazo. Wzięło się to jej z nowego obrazu, wi­dzianego przy modlitwach: Oto w wiel­kiej hucie rozpuszcza się żelazo. Sypią iskry, żar bije w oczy. Potem hutnicy przebijają skorupę i białe żelazo spły­wa po rynnie prosto do glinianej for­my. A formą jest odrobiony przez rzeź­biarzy wielki, narowisty ogier. Nie, nie ten z ojcowskiego podwórka. Tamten przepadł razem z poparzeniem.

Ten nowy żelazny ogier — myślała Miazkowa — mógł się wziąć nawet z ra­dia. Bo w radiu mówili o nowym pomni­ku dla Warszawy. Ma być wielki koń i wielki jeździec. Nazwiska Miazkowa nie zapamiętała, bo nie miała pamięci do nazwisk, ale chyba jakiś król. Może stąd właśnie, z radia, wziął się ten obraz przy modlitwach i potrzeba pa­trzenia na żelazo w kuźni Andryszka.

Mani Perlman zwariował. To pewne.

Jego jedynego z piątki poparzonych

nie dotknęła śmierć Wochny. Kto wie, może nawet o niej nie usłyszał, tak był zajęty sobą.

Swoją drogą, szaleństwo Perlmana (ciągle nazywanego przez pospólstwo Perełką) odwróciło trochę uwagę od niedawnych wydarzeń. Wprawdzie nie mówiło się już o poparzeniach, nie wiązało ich w rozmowach ze śmiercią Wochny, ale pod skórą ludzkiego mil­czenia wyczuwało się niepokój. Gdyby jeszcze znaki chciały ustać, ale gdzie tam, nie ustawały.

Przepadł wprawdzie pięcionóg, ra­zem, ze Smętkiem ze Sługocic, ale w to miejsce pojawiły się inne niecodzien­ności.

Właśnie, Smętek. Tej śmierci nikt pra­wie nie zauważył. Biedaczysko pojawił się w Będkowie jedenastego z owych pa­miętnych dwudziestu dwóch spokoj­nych dni i jak gdyby nigdy nic obwieścił: pięcionogowi uschła piąta noga.

Nie miał widać słuchu na ludzkie sprawy, bo objawił swoją rewelację w najmniej dogodnej chwili. W chwili, kiedy wszyscy byli zajęci Jakubem Pleszke i powracaniem do równowagi.

Jedynymi reakcjami na obwieszcze­nie Smętka były wzruszenia ramion i pogardliwe uśmiechy. Tylko dzieciar­nia zareagowała żywiej. Obrzuciła druciarza kamieniami.

Tak więc Smętek musiał się zabrać z Będkowa, nie otrzymawszy przy tym żadnego zamówienia na drutowanie, żadnego, najmniejszego nawet gar­nuszka.

Umarł na polu, okadzony łętowym dymem, opatrzony sakramentami przez Pasiasię, który potraf ił naśladować księżowskie ceremonie jak mało kto. Ten sam Pasiasia zakopał Smętka na karto­flisku i wystawił mu krzyż ze stracha po­lnego, rozebranego do naga. Głupiec my­ślał, że cmentarze można powoływać gdziekolwiek. Powołał więc cmentarz na kartoflisku. Skąd miał wiedzieć, że jest inaczej?

Długo potem rodzina z Bedonia szu­kała umarlaka. Ktoś zabrał sobie stra­cha na inne pole, kto inny przebronował kartoflisko. Nie został żaden ślad po Smętku, nie licząc oczywiście smro­du. Ten właśnie naprowadził na trupa.


Koniec końców, Smetkowe truchło dojechało ukradkiem na prawdziwy cmentarz i zaległo w słuszniejszej ziemi.

Tym sposobem pięcionóg jako znak niecodzienności unieważnił się razem ze śmiercią Smętka, ale uważniły się wtedy inne znaki.

Choćby dwa księżyce obok siebie, je­den przy drugim, bliziuteńko. Albo ta­ka niecodzienność: w izbach jednej z Będkowskich ulic odnowiły się święte obrazy. Nie był to wprawdzie żaden wielki cud. Takie rzeczy zdarzały się tu i dawniej, ale odmienność tego była bezdyskusyjna. Obrazy odnowiły się równo do połowy po jednej stronie uli­cy i równo od połowy —po drugiej.

Albo ten pies, a raczej niewielka psinka. Pojawiła się nie wiadomo skąd. Ma­lutka suczka z podpalanymi boczkami. Przemaszerowała głównym Będkowskim traktem na przednich łapach, za­dzierając zadnie wysoko w górę. Potem jak po sznurku podreptała na grób Trzymczynej Psotki i jej pięciu szczeniąt. Tam, po modlitwie, przepadła ludziom z oczu.

Stary Jałmużna, który najłatwiej znajdował wytłumaczenia, biegał po­tem od chałupy do chałupy z codzien­ną gazetą. Gazeta ogłaszała rychłe przybycie cyrku do Piotrkowa Trybunalskiego.

Ludzie odetchnęli z ulgą. Z jeszcze większą ulgą powitali szaleństwo Pe­rełki. Właściwie dopiero to wydarzenie dało im zbiorowe uczucie powrotu do równowagi.

Napiszmy, więc o szaleństwie Maria­na Perełki w sposób, na jaki zasługuje. To znaczy — rzetelnie i po kolei.

Zaczęło się od listu z Izraela. To już wiadomo. Od tego dnia, a raczej od wieczoru, w którym ukontentował się swoim obrzezaniem, Perełka zaczął żydzieć w tempie nie znanym dotąd całej żydowskiej historii.

Nawet najgłośniejsi konwertyci nie manifestowali nigdy nowej religijno­ści tak żarliwie. Nie mówmy zresztą o całej historii żydostwa. Powiedzmy o tym zaledwie jej ułomku, który zna­ny jest pod nazwą chasydyzmu. Albo jeszcze bliżej. Zamknijmy historię żydowską między współczesnością a śmiercią Beszta, żeby tym jaśniej oświetlić wyjątkowość powrotu Pereł­ki do wiary przodków.

Już na szósty dzień po przeczytaniu listu ogłosił siebie człowiekiem przebu­dzonym i uznał za kontynuatora dzie­ła Magida z Międzyrzecza.

Będę bronił rzeczywistości wewnę­trznej, która w perspektywie rozumu może się want jawić jako coś niedo­rzecznego i paradoksalnego. Będę też wzbogacał rzeczywistość zewnętrzną, zwielokrotniał jej materialną emanację, dodawał do tradycji chasydzkiej nowe olśniewające elementy.

Takimi słowami określił swój pro­gram i zaraz zabrał się do jego urzeczy­wistniania.

Najpierw ubrał się jak należy.

Wyjął z szafy kupon ciemnego je­dwabiu, przechowywany od czasu wy­kolejenia się pociągu z Milanówka. Je­dwab był wprawdzie sztuczny, ale uszyty z niego chałat wyglądał przy­zwoicie. Chałat kazał sobie Perełka uszyć u krawca Kona w Tomaszowie.

To z kolei w trosce o „koszerność” ma­szyny do szycia.

Potem zabrał się za wyplatanie talesu. Do tego celu zużył cały zapas sznur­ka, jaki sklepowy Kaczuba zdołał zna­leźć w swoim sklepie. Tałesem oplótł się od szyi do pasa. Kilkanaście warstw frędzli ozdabiało go jak firankę. Wyglą­dał przy tym jak cała gmina żydowska i prawdę mówiąc — tak samo się zacho­wywał. Krzykliwie i manifestacyjnie. Można by się nawet przyzwyczaić do takiego ubioru Perełki, gdyby nie wietrzne dni. Wiatr wtedy podwiewał frędzle, rozrzucał na boki, wydobywał z nich całą gamę gwizdów i świstów. To z kolei rozjuszało psy. Całymi zgrajami uganiały się za listonoszem, ujadały, obstrzępiały piękny chałat. W takie dni wolał Perełka nie odchodzić od domu dalej niż na rzut kamieniem.

Dom. Ten też przystroił uczeń Magida na miarę swojej wielkiej religijności.

Odrzwia obił mezuzami dookoła, nie wyłączając progu. Pudełeczka mezuz sporządził sam, rozbierając sto trzy­dzieści siedem drewnianych pudełek po cygarach i sklejając z nich trzysta dwa­dzieścia cztery mezuzy. Z powstałymi liczbami próbował sprawić się kabalistycznie, ale nic z tego nie wyszło.

Przymocował pudełeczka dookoła ościeża w sposób tak dopasowany, że ufor­mowały nową, mezuzową ościeżnicę. Rozmyśliwał potem, czy aby nie powinien umocować kolejnych mezuz na tej z kolei ościeżnicy, ale na szczęście zrezygnował.

Po mezuzach przyszedł czas na filak­teria. Te umieścił Perełka na obwodzie elastycznej taśmy, jedne obok drugich. Powstała korona, w której Marian Pe­rełka wyglądał jak żydowski król.

Z mycką nie było problemu, podob­nie z pejsami. Problem pojawił się, kie­dy Perełka postanowił spożywać wy­łącznie koszerne pożywienie. Najpierw nie jadł przez tydzień, bowiem wszyst­ko, czego się nie dotknął, wydawało mu się nieczyste: Chleb, mleko, woda, mąka, sery, jaja. Zapowiadało się, że tej litery żydowskiego obyczaju Perełka nie dotrzyma. Dotrzymał.

Uznając się za ucznia Magida z Mię­dzyrzecza, sam wybrał się na szocheta i sam na rabina, strzegącego zgodności własnego postępowania z halachą i pieczętującego jako koszerne to, co uznawał za koszerne. Pieczątkę zabrał z poczty i tylko nieznacznie ją przero­bił. Nadawała się do nowego zajęcia bardzo dobrze.

Tak sobie żył szczęśliwie, aż do dnia, w którym uznał, że ośrodek któremu przewodzi, powinien zacząć promienio­wać duchowym światłem na całą okoli­cę. Inaczej mówiąc, Marian Perełka po­stanowił nawracać ludzi na judaizm.

Przedtem spróbował jeszcze manife­stacji naśladujących zachowania grupy chasydów związanych z Abrahamem Kaliskerem, zwolennikiem Magida z czasów jego aktywności.

Żydzi ci mieli zwyczaj natrząsania się z uczonych w Torze. Perełka wyczy­tał, że w swoim czasie, na ulicach Kolu­szek i Łęcznej fikali koziołki, obnażali się i okazywali wzgardę myślącym ina­czej. Bardzo mu odpowiadało takie za­chowanie. Tym samym sposobem po­stanowił okazać wzgardę katolikom i ponatrząsać się z biskupów.


Wyprawa do Koluszek zakończyła się porażką. Już przy pierwszej próbie ob­nażenia listonosza aresztowano. Noc spędził w celi aresztu kolejowego. Od tej pory postanowił postępować rozmyślniej.

Wybrał się do Kalinowa, by zapew­nić sobie sprzymierzeńca w osobie Ja­kuba Pleszke. Myślał prostolinijnie:

On Żyd i ja Żyd. On bogaty mate­rialnie, ja bogaty duchowo. Co prze­szkadza, żeby nasze dwa małe światy połączyć w jeden wielki? Tak kiedyś za­czynały się rewolucje.

Chociaż nie całkiem. Biedni zabiera­li bogatym. Mniejsza o to. I tak na czele każdej rewolucji jaśniały żydowskie na­zwiska.

W każdym razie, taki pomocnik mi się przyda.

I ta wyprawa zakończyła się poraż­ką. Odźwierni nie dopuścili Perełki przed oblicze pana Jakuba. Nawet nie chcieli się wytłumaczyć z takiej decyzji. Skopali nieszczęśnika, wytarzali w bło­cie i na koniec oszczali potrząsając przy tym gojowskimi kutasami.

Perełka nie rozpaczał długo. Już na­stępnego dnia, zaczął się sposobić do trzeciej wyprawy, najważniejszej.

Nie mógł wiedzieć — bo niby skąd —że ta wyprawa będzie ostatnią w jego życiu.

Tymczasem nadeszła zima. Dopa­dła świata bez ostrzeżenia. Nie zapo­wiedziała się odlotami ptaków, ani nawet szrenią ponocną. Świat uspoko­ił się na biało. Ludzie pozapadali uj nory, poprzylegali do pieców i przy­piecków. W ruch poszły zimowe histo­rie. Od tej pory wieczory znaczone by­ły czerwonymi policzkami zasłuchanej dzieciarni.

Opowiadał kto mógł i co mu ślina przyniosła na język. Ożyły na nowo je­sienne wyprawy Perełki. Ludzie dopowiadali do nich historie tak rozległe, że prawdziwa istota Perełkowych wysił­ków zalegała gdzieś na dnie opowieści. Mniejsza o to. Perełka i tak wybierał się w swoją trzecią drogę.

Ta miała się zakończyć triumfem. By tak się stało, Żyd spędził cały miesiąc na badaniach. Od czytania znacznie pogorszył mu się wzrok. Do żydowskich oznak dołożył więc jeszcze jedną — okrągłe, druciane okulary.

Badania prowadził cierpliwie i sy­stematycznie. Wynik przeszedł wszelkie oczekiwania.

Uczony Perełka odkrył, że w Kalinowskim lesie, nigdzie indziej tylko tam, znajduje się to święte miejsce, które chasydzka tradycja wychwala od czasów Beszta.

Kiedy Baal-Szem miał do załatwie­nia jakąś szczególnie ważną sprawę, powiedzmy — sprowadzenie deszczu w czas suszy, szedł do lasu, rozpalał w pewnym miejscu ogień, zapadał w medytację i modlił się gorliwie. Deszcz spadał.

Jedno pokolenie później po to samo szedł do lasu Magid z Międzyrzecza. Znał miejsce, ale nie rozpalał już ognia. Modlił się tylko, pogrążony w medyta­cji. Deszcz spadał.

W następnym pokoleniu po to samo szedł do lasu Mojżesz Lejb z Sasowa.

Znał miejsce, chociaż nie rozpalał ognia i nie znał już sposobu na medytowanie, które czyniło modlitwę sku­teczną. Ale deszcz i tak spadał.

W kolejnym pokoleniu, rabbi Izrael z Rużyna już nie ruszał się ze swojego pałacu. Nie rozpalał ognia, nie znał miejsca w lesie. Znał tylko opowiada­nie o ogniu, miejscu i medytacji. I to wystarczało. Deszcz spadał.

Marian Perełka był szczęśliwy. Bez obawy o przesadę, można powiedzieć, że w dzień dokonania odkrycia Ma­rian Perełka był najszczęśliwszym Ży­dem na świecie. Postanowił spakować się i najszybciej jak to będzie możliwe wyruszyć do lasu. Przedtem jednak musiał zajść do rzeźnika Trzymki po ostatnie błahe wskazówki.

Istotą odkrycia Perełki było przekona­nie, że miejsce w lesie, w którym Trzymka odnalazł Żydów, było tym samym, które zgubili chasydzi gdzieś między pokole­niem Mojżesza Lejba z Sasowa, a pokole­niem rabbiego Izraela z Rużyna.

Wszystko na to wskazywało.

Nieomylność, z jaką Żydki pomknęły w kierunku lasu, nieskuteczność strza­łów wachmańskiej eskorty (żaden nawet nie zranił uciekinierów), no i na koniec fakt najdonioślejszy: Pleszke Hendlisz, jego syn Izaak i jeszcze jakiś Żyd przeżyli wojnę, o czym donosił nie­jeden powracający z Izraela.

Jakim sposobem, jeżeli nie przez wy­jątkowość miejsca?

Przecież mogli wyskoczyć gdziekol­wiek. Wyskoczyli między Łaznowem a Czarnocinem.

Przecież mogli uciekać gdziekol­wiek. Uciekli do Kalinowskiego lasu.

Przecież powinni zginąć wszyscy. Trzech ocalało.

Perełka triumfował. Był pewien aż dwóch rzeczy naraz: Po pierwsze, że od­krył święte miejsce, po drugie, że wkrót­ce zostanie wielkim mistykiem, pozna tajemnicę medytacji, a wtedy wymodli dla świata, co potrzeba.

Bez ociągania ubrał się w chałat, ob­wiązał tałesem, nakrył głowę mycką, okręcił filakteriami (miał zamiar się modlić), narzucił na grzbiet lichą bur­kę, schował do kieszeni flaszkę koszernej wódki i poszedł prosto do domu rzeźnika Trzymki.

W Kalinowskim pałacu, Jakub Pleszke kończył właśnie kolację.

W jego rodzinie już od łat nie stoso­wało się religijnych rygorów, jadł więc wszystko co lubił.

Tego wieczoru upodobał sobie kawior. Czarny i czerwony. Przedtem zjadł jed­nak potrawkę z cielęciny i szpinak z jaj­kiem. Dopiero po tym sięgnął po kawior. Gryzł ziarenka z namysłem. Nasycał się smakiem bez pośpiechu. Miał czas.

Niezawodny, wewnętrzny zegar pod­powiadał mu, że zdąży jeszcze wziąć kąpiel, wybrać odpowiednią koszulę, odpowiedni krawat i garnitur. Potem zdąży jeszcze zapalić papierosa, wy­myć po tym zęby, zejść na dziedziniec i dojść do świniami.

Na razie układał sobie w myśli roz­mowę Srula z Mani Perlmanem, synem Dawida. Myślał prawie głośno:

Perlman musi dojść do Trzymki. To kilometr. Kiedy ten go odprawi, będzie musiał przejść cztery kilometry do Kalinowskiego lasu. W lesie zabłądzi i prze­marznie. Na koniec usiądzie na pola­nie. Zacznie padać śnieg. Dopiero wtedy Stul się odezwie. Srul nie będzie się śpie­szył do tej rozmowy. Srul ma czas. Ma dużo czasu.

Nie miał racji. Srul nie chciał cze­kać. Zaczął się spieszyć.

Perełka zastał Trzymkę przy wstydli­wej czynności. Być może to właśnie za­decydowało o przebiegu całej rozmowy.

Za domem miał Trzymka czereśnio­wy ogród. Pamiętnego dnia, tam wła­śnie zakopał Psotkę, Pimpusia, Bambusia, Maciusia, Kluseczkę i Świneczkę.

Od tej pory przynajmniej raz w tygo­dniu wymykał się pod czereśnie i rozmy­ślał nad psim grobem o ludzkim życiu.

Pielęgnował to miejsce po kryjomu. Wiosną wyrywał trawę, latem sadził bratki, jesienią wybierał liście, zaś zi­mą odgarniał śnieg.

Skutkiem tej pielęgnacji, było ufor­mowanie grobku tak pięknego, że mało który na Łaznowskim cmentarzu mógł się z nim mierzyć.

Aż do tej pory, do najścia Perełki, udawało mu się ukrywać tę słabość przed ludzkim wzrokiem. Tego wieczo­ru prawda została odkryta.

Zmieszany rzeźnik na długą chwilę stracił oddech. Kiedy go na powrót odzyskał, odezwał się niegrzecznie:

A ty, pierdolony parchu, czego szu­kasz w moim sadzie?

Ciebie szukam, bo mam ważną sprawę.

Ważne sprawy to ludzie mają do mnie w dzień, w masarni, a nie po no­cach, w sadzie.

Perełka nie dawał się zbić z tropu. Od razu wyłożył całą rzecz.

Do masarni nie przyjdę, bo nie jem już świniny. Zresztą już pora, żebyś i ty przeszedł na wołowe mięso. Wyszkołę cię na szocheta, dam certyfikat, przy­stawię pieczęć. Jak wymodlę dla nas to, co zamierzam, będziesz miał dużo za­jęcia i dużo pieniędzy. Tylko najpierw musisz mnie zaprowadzić do Kalinowskiego lasu, w to miejsce, gdzie zna­lazłeś Hendliszów.

Jakich Hendliszów?

No, Żydów z transportu.

Z jakiego transportu?

No, do lagru. –Do jakieąo lagru?

Perełka zaczął się pocić, ale ciągle jeszcze brał słowa Trzymki za dobrą monetę.

Była wojna, Józiu. Staliśmy przy nasypie, ty, ja, Helenka Miazkowa, Ste­fek Wochna i Władzio Stępień. Rezaliśmy się palcami po szyjach, jak to dzie­ci. Ktoś w wagonie wybił okno. Oni wyskoczyli...

Trzymka pokraśniał na gębie jeszcze bardziej, niż to czynił na co dzień. Po­tem krzyknął tak donośnie, że aż śnieg poleciał z gałęzi

Nie było żadnej wojny! Słyszysz?! Nie było wojny, Żydów, transportów, lagru, nasypu pod Czarnocinem! Nie było! A teraz spierdalaj jak najdalej od tego miejsca! Spierdalaj, mówię i omi­jaj moją masarnię, mój sad i mój świat!

Perełka zrozumiał. Odwrócił się i poszedł w kierunku Kalinowskiego la­su. Miał nadzieję, że wyjątkowość od­krytego przez niego miejsca objawi się tym, że znajdzie się samo.

Był już prawie mistykiem, przy tym Ży­dem o bardzo rozbudzonej intuicji. Ktoś go wybrał do zapisania tej karty w histo­rii żydowskiego narodu. Ten sam Ktoś (Perełka domyślał się kto, ale nie chciał wymieniać imienia Boga) zadba o to, że­by on, Mani Periman, trafił na miejsce.

Trafi. Na pewno. Wtedy rozpali ogień (czy nie zapomniał zabrać zapałek?), za­łoży na głowę filakteria, poczeka na dar medytacji i zacznie się modlić żarliwie. Tak żarliwie jak żaden Żyd na świecie.

Panie Boże, to ja, Mani Perlman, syn Dawida, przebudzony Żyd.

W tym świętym miejscu, pamiętają­cym wielkich cadyków naszej wiary, proszę Cię o odwrócenie karty. Niech czas się unieważni jakimś spo­sobem.

Niech popiół zamieni się w kości.

Niech kości obrosną mięsem i żyłami.

Niech między żebra wrócą serca, a oczy zaczną patrzeć.

Niech zgasną piece.

Niech pociągi zaczną się cofać.

Niech runą mury qett.

Niech Niemcy wsiądą do samolotów,

czołgów, samochodów i motocykli ja­dących do tyłu.

Niech Adolf Hitler odmłodnieje.

Niech wróci do Wiednia i zostanie wielkim malarzem.

Niech wyrosną synagogi i zapalą się Chanukowe świece.

Niech stanę znów pod kominem ce­gielni, a kamień z mojej twarzy niech poleci do góry.

Tak myśląc, Marian Perełka brnął przez śnieg, upadał, wstawał, szedł da­lej. Litościwy księżyc rozjaśniał drogę, drzewa usuwały się na boki. Stanął na polanie.

To tu — zdecydował.

Ledwo to powiedział, niebo pociem­niało. Zaczął padać ciężki śnieg. Mię­dzy drzewami przymknął na polanę mroźny wiatr.

Rozpalę ogień — powiedział cicho Perełka i stracił siły. Upadł na kolana.

Umierasz — odezwał się Srul Hendlisz.

Nie, Srul, nie umieram, Modlę się w świętym miejscu. Modlę się za ciebie.

Nie módl się za mnie, Perełka. Za mnie ma się kto modlić. Umieraj.

To była najkrótsza rozmowa Srula ze zbrodniarzem. Zaraz po niej — Pereł­ka umarł.

Drwale znaleźli go dopiero po tygo­dniu. Poszli za dziwnym zawodzeniem dobiegającym z samego środka Kalinowskiego lasu. Na polanie zobaczyli zamrożonego trupa.

Wiatr grał sobie na talesowych frędz­lach.

Kulawka Miazkowa miała szczęście. Jej śmierć odkryto od razu. Ba, gdyby tyko odkryto. Śmierć kulawki dostała się do powiatowej gazety, a nawet do radia. To prawda. Przemilczano przy tym wstydliwe szczegóły wydarzenia, ale może nawet lepiej, bo dzięki temu wspominano kobietę bez śmiechu.

Wypadek wydarzył się w dwa dni po zniknięciu Mariana Perełki.

Dalej trwała zima. Tego dnia kulawka odważyła się wyjść ze swojej zimnej chałupy. Dookoła było cicho. Nie sły­szało się wszechobecnych świstów chałata Perełki, nie ujadały psy, nie nawo­ływała się wzajem dzieciarnia, by ku­lami śnieżnymi przeganiać Żyda od końca do końca miasteczka.

Nie słyszało się prawie niczego.

Bardzo to było kobiecinie na rękę. Miała prosty plan: najpierw ogrzać się w kuźni Andryszka i popatrzeć przy tym na czerwone żelazo, potem pójść do lasu po chrust, by pierwszy raz od miesiąca zaznać ciepła we własnej izbie. Przez ca­ły miesiąc, a może nawet jeszcze dłużej, Miazkowa nie rozpalała pod kuchnią. Wszystko przez Perełkę. Uparł się (jeszcze zażycia), żeby najpierw nawrócić na do­brą wiarę zbrodniarzy spod nasypu. Z Wochną nie musiał się trudzić. Ten trud, jak wiadomo, przejął na siebie oso­biście Pan Bóg. Ale została Miazkowa, do tego Trzymka i Stępień. Za Stępnia się nie zabierał, Trzymkę zostawił na później.

Najpewniejszym celem wydała mu się Miazkowa. Najpewniejszym i najszlachetniejszym. Szlachetność miała pochodzić z trudu nawracania. Wiado­mo było powszechnie o głębokiej religijności Miazkowej (nikt przecież nie wiedział o buncie święconej wody). Więc Perełka zabrał się do roboty, z gorliwością zwykłą dla tamtych pięknych dni.

Zachodził do chałupy kobiety po kil­ka razy na dzień, a kiedy zawarła drzwi, przesiadywał na progu (było je­szcze ciepło) i modlił się głośno. Czaił się, doganiał, otaczał, zapędzał.

W te dni można się było spodziewać Perełki właściwie wszędzie. Było tak, jak gdyby nie jeden, ale stu Żydów na­raz zamieszkało w Będkowie.

Umęczona kulawka już nie wiedzia­ła gdzie się schować. Nie wychodziła prawie z chałupy. By nie pękł jej pęcherz, sikała do wszystkich naczyń dostępnych w izbie. Mocz znajdowało się w wia­drach, miednicy, dzbankach, bańkach na mleko, a na koniec — nawet w szklan­kach i talerzach. Gorzej było z grubszą potrzebą. Tej nie umiała wstrzymać Miazkowa dłużej niż przez tydzień. Nic dziwnego, że na koniec dopadł ją Pereł­ka w drodze do ustępu. Tam, przestępując z nogi na nogę, obiecała mu, że na początek odstawi świninę. Był to rzecz jasna wybieg. Kobiecina była biedna i od dawna nie było jej stać na mięsne posiłki. Jadała chleb, jaja, ser, kaszę, a i to skromnie. Krótko mówiąc, ten aspekt żydowskiego życia opanowała dużo wcześniej niż sam Perełka.

Ale powróćmy do spraw poważniej­szych.

Cisza jaką przyniosło nieoczekiwa­ne zniknięcie Perełki, była jak modli­twa. Miazkowa nie mogła się nią na­cieszyć. Nawet starała się oddychać delikatniej, by swoim chrapliwym od­dechem nie pomniejszać obecności ci­szy w świecie.

W kuźni nie pobyła długo. Zresztą Andryszek zajmował się akurat piciem wódki, nie wykuwaniem żelaza. Nie było na co patrzeć.

To był jeden powód.

Drugim było wezwanie pod nasyp kolejowy.

Srul Hendlisz nie chciał czekać, aż Miazkowa nasyci się ciszą.

To niesprawiedliwe — pomyślała Miazkowa. —Ledwo tamten przestał ja­zgotać, już ten się odzywa. To niespra­wiedliwe. Ciekawe tylko, jaką śmierć mi obmyślił. Chyba nie taką jak Wochnie. Tamtemu miał kto przyszyć głowę do kadłuba. Zapłacili weterynarzowi. Dobrze zapłacili. Przyszył łeb taka spe­cjalną dratwą, co to jej prawie nie wi­dać (tak mówili ludzie, bo Miazkowa nie poszła śpiewać przy trumnie). Ręką, to mu tylko włożyli w rękaw kapoty. I tak by nie było widać łączenia. Na co marnować tyle dobrego szpagatu? Miał szczęście Wocbna. Anielka uzbierała parę groszy na czepek. Było z czego pła­cić. Bo i księdzu trzeba było dać, żeby nie położył w bocznej alejce. A ze mną? Co miałam grosz, to go zostawiłam w kościele. Może mi to zapamiętali?

Nie. Tylko nie pod pociąg. Wrzucą potem do trumny po kawałku i zako­pią gdzie bądź, jak tego głupka Smętka.

Srul, jaką mi obmyśliłeś śmierć? —zapytała kobieta niepewnie.

Lubiłaś się śmiać? zapytał Srul, zamiast odpowiedzieć.

Lubiłam, ale dawniej, jako dziew­czynka w żółtej sukience i czerwonych majtkach.

Lubiłaś się śmiać i potem.

Potem, to już mniej, Srul. Nie było okazji. Jakoś tak nie do śmiechu mi ży­cie przeszło. Chłopa nie znalazłam. Ty­le, co mnie Pasiasia za młodu parę ra­zy wychędożył. Ale mi to nawet niespecjalnie smakowało. Nie. Nie śmiałam się za często, Srul. To jaką mi śmierć obmyśliłeś?

Lekką, Helenka. Nie martw się. Lżejszą niż moja.

To powiedziawszy, Srul zamilkł w głowie Miazkowej, tak jak kiedyś w głowie Wochny. —:

Ledwo to zrobił, odezwała się pa­mięć z tamtego dnia.

Józio Trzymka znalazł Żydków — Józio był zawzięty. Jak sobie coś po­stanowił, to zawsze dotrzymywał. Na­wet ucieszyło go, że esesmańskie psy pogłupiały.

Poszedł po Żydków, jak tylko Niemcy zabawili się z Landestnanową.

Wrócił, kiedy pod budynkiem stacyj­nym płonęły już ogniska, Kurt śpiewał, piekły się kiełbaski, a okoliczna dzie­ciarnia patrzyła i patrzyła.

Niemcy przyjęli podarunek z wdzięcz­nością. Józio Trzymka dostał za to szklankę wódki i dwie paczki papiero­sów. Spodziewał się więcej. Ale co tam, liczyła się prawda o Józiowej zawziętości.

A nie mówiłem, że znajdę? — wy­chwalał się głośno. — Pod świecącym dębem sobie norę wykopały... Wycią­gnąłem za nogi. Kwiczały jak prosiaki. Stary obiecywał złoto, ale po wojnie, to się nie dałem wyruchać. Te małe to darli mordy jak najęte. Jeden się zejszczał, a drugi się modlił, żeby go z powrotem zakopać. Bojący naród. Pogna­łem ich jak psów przez poła.

Który się modlił, żeby go z powro­tem zakopać? — zaciekawił się Kurt.

A bo to wiadomo? Takie same oby­dwa jak jeden. Może ten?

Józio pokazał palcem na Izaaka.

Nie. To nie Izaak. To ja chciałem —odezwał się Srul, zamawiając w tej go­dzinie śmierć.

Chciałem z powrotem do ziemi, bo tam było mniej strachu. Poprosiłem świecący dąb żeby mnie ogrzał — wtedy oddał mi liście.

Poprosiłem świecący dąb żeby mnie nakarmił — wtedy oddał mi żołędzie.

Poprosiłem go żeby mnie przytulił, tak jak marne — wtedy otoczył mnie ga­łęziami i zakopał pod sobą.

Drzewo jest lepsze niż Niemiec.

Srul zamilkł, przestraszony swoją odwagą. Milczeli też Pleszke i Izaak. Ten ostatni nie przestawał poszczywać w spodnie. Nie wiadomo było, skąd się brała taka ilość szczyn.

Drzewo jest lepsze niż Niemiec? — powtórzył za Srulem esesman. — Może dlatego, że to polskie drzewo. To ja ci pokażę, że człowiek potrafi być lepszy niż drzewo. Zakopię cię głębiej i miłosierniej niż świecący dąb.

Nikt, nawet sami Niemcy, nie wzięli słów Kurta na poważnie. Ale mylili się. Dotrzymał obietnicy. Już po kwa­dransie mały Żydek Srul Hendlisz tkwił zakopany głową i połową ciała w ziemi.

Wszystko stało się tak szybko, że ma­ło kto zorientował się w kolejności.

Były jakieś krzyki, rozbijane szkło, szczęk łopat, dudnienie odrzucanej ziemi, zawodzenie ojca, śmiech, płacz, okrzyki przerażenia, trzask rozrywanej tkaniny, nawoływanie matki...

Marne, marne, Chuwcia!

I wszystko zamilkło naraz.

Niemcy chyba zawstydzili się. Ode­szli z pospuszczanymi łbami, powsia­dali w samochody. Przepadli.

Zostało po nich wiele niedojedzonych kiełbas i Srul Hendlisz wbity gło­wą w ziemię.

Został też Pleszke Hendlisz i jego dru­gi syn Izaak. Niemcy widać zapomnieli o nich. Ojciec z synem siedzieli na ziemi zakrzepli w bezruchu. Nie drgnęli nawet wtedy, kiedy Stefek Wochna zdjął buty z nieżywych nóg Srula.

Nie trafił w rozmiar, głupek — ucie­szyła się idąca na śmierć Miazkowa.

Tylko blaszki były dobre. Mosiężne.

Miała trochę racji, ale tylko trochę. Stefek i tak nie był stratny. Wyuczył się na szewca. Kto wie, może z tej pier­wszej ciekawości wzięła się później­sza decyzja o szewstwie? Może to wła­śnie butom Srula Hendlisza tyle zawdzięczały przez łata inne okoliczne buty?

Dzień podchodził pod zmierzch. Mroźne niebo zapadało w Kalinowski las. Gwizdnął pociąg od Czarnocina, poderwał z poła zziębnięte wrony. Miazkowa szła, znacząc drogę nierów­nymi śladami.

Nie miałam wielkiej winy, Srul. Tylko patrzyłam... I nie śmiałam się za często. Nie było do kogo się śmiać — do­powiedziała Srulowi ostatnie zdania, choć dobrze wiedziała, że Srul ma uszy zasypane ziemią.

Z tymi zdaniami doszła do nasypu. Spojrzała w górę. Od Czarnocina nad­jeżdżał pociąg. Jarzyły się ciepłe ślepia lokomotywy. Maszyna jęczała ciężko. Tak ciężko, jak tamte w czas wojny. Ciągnęła żelazo ze Śląska — odlany w częściach pomnik dla Warszawy. Ku­lawce zapaliły się oczy. Uśmiechnęła się tak promiennie, jak nigdy do tej po­ry. Kto wie, może ten ostatni uśmiech miał być zapłatą? Jeżeli nawet nie, to był nią na pewno widok żelaznego ogiera. Takiego samego jak w kościelnych widzeniach. Właśnie obrazy na­kładały się na siebie. Koń kościelny i koń żelazny składały się w jednego konia. Wtedy pękła szyna. Z mrozu. Platforma przekrzywiła się, zjechała z toru i poleciała w dół. Na darmo uwolniony koń szukał oparcia dla ko­pyt. Trafił na kulawkę Miazkową. Głu­pio. Najgłupiej na świecie. Przebił jej brzuch żelazną pytą.

Srul Hendlisz nie miał czasu. Spie­szył się. Nie wiadomo dlaczego. Nawet mniej rozmawiał ze zbrodniarzami o winie. Tylko Wochnę potraktował sprawiedliwiej. Z tym pogadał, poprzekomarzał się, aż na koniec wyło­żył jasno za jaką winę pcha szewca pod pociąg.

Z Perełką sprawy poszły gorzej. Dużo gorzej. Srul omamił go w takiej pięknej chwili życia. Wcisnął w głowę biedaka niedorzeczną myśl, że można odkupić wszystkie winy jedną modlitwą, a prze­cież nie można. Choćby nawet modli­twa była najgorętsza, najszczersza i najlepiej wycelowana. Choćby nawet modlitwa była śmiertelnie żarliwa — nie można.

A przecież Perełka mógł zmywać wi­ny powolutku, niespiesznie, bez za­chłanności. Mógł naprawiać świat we­dług swojego planu. Niechby się śmiali ludzie, niechby rzucali kamieniami i potrącali. W końcu Pan Bóg dostrzegł­by wysiłki Perełki, uszanował, pochwa­lił i otworzył trochę ludzkie serca. Z te­go dopiero mogły wyniknąć pożytki trudne do wyliczenia.

Ale Srul Hendlisz był mściwy. Nie chciał czekać. Dlatego prawie nie ode­zwał się do Perełki, chociaż tak się nie robi z człowiekiem idącym w ostatnią drogę.

A Miazkową? O tylu sprawach moż­na było z nią pogadać. Serdecznie i po ludzku.

Srul mógł zapytać o kalekie życie, o nadzieje, udręki, samotność. Mógł. Co by mu szkodziło?

W końcu jaka to wina stać na łące w żółtej sukience i czekać na pociąg?

Ta żółta sukienka i czerwone majtecz­ki to był prezent od mamy. Jeden z niewielu jakie Helenka dostała. Nie można się było cieszyć takimi cudami w samot­ności. Więc pobiegła mała kulawka na łąkę, pod nasyp.

Co w tym dziwnego, że chciała się pokazać? Najpierw swoim, potem tam­tym, przejezdnym.

Na pewno w wagonach jechały inne dziewczynki w ładnych sukienkach. Mo­gły zobaczyć, że ona, Helenka Miazkowa, też ma dobrą i pamiętającą matkę.

I zobaczyły. W chwilę śmierci.

Srul zapamiętał małą Hawełe Hajtnan, kiedy podnosiła do ust ampułkę z cyjankiem. Dziewczynka przyjęła tru­ciznę z rąk matki.

Właśnie przejeżdżali nie opodal łąki. Pęd pociągu podniósł do góry żółtą su­kienkę Helenki Miazkowej. Pokazały się czerwone majteczki. To był ostatni obraz, jaki zobaczyła Hawełe. Takim obrazem przywitała się ze śmiercią. Chwała Bogu.

Srul, dlaczego nie chcesz zapo­mnieć? — zapytał Jakub Pleszke.

Srul, dlaczego zamroziłeś serce?

Tyle polskich drzew rośnie w Jerozo­limie. Cały polski las.

Tylko patrzeć, jak zaśpiewają w nim kosy, zastukają dzię­cioły.

Zapomnij Srul. Już pora zapomnieć.

Jakub Pleszke zamilkł. Nie doczekał się odpowiedzi. Po chwili wrócił do pracy.

Leżał pod podłogą świniami w Kalinowie i rozkuwał sarkofag. Przez mie­siące dokonał znacznego postępu. Zdjął wierzchnią warstwę skamieliny, dostał się do warstw przystępniejszych, wybrał resztki zgniłego ubrania, od­garnął prześmierdłą ziemię.

Tu i tam zaczęły już przebłyskiwać białe kości brata.

Nazywam się Jakub Pleszke, Je­stem tu w ważnej sprawie. Najważ­niejszej. Mój wysiłek ma wielki sens. Wydobędę brata ze świniami. To podła i zimna ziemia. Przesiąknięta gnojem, gównem, szczynami, łzami, strachem i krwią. To niesłuszna zie­mia. Słuszna jest w lesie pod świecą­cym dębem. Tam Srul czuł się dobrze. Dąb dał mu chwilę ukojenia. Przytulił przed śmiercią i nakarmił. Jak nasza mamusia Chuwcia.

Tak przemawiając do siebie, Jakub Pleszke znów wywołał obraz.

Ten obraz leżał bliziutko, na brzegu pamięci i łatwo dawał się wywoływać. Ten obraz sam przesuwał się gdzie należy, wydobywał się spod innych obra­zów, pomniejszał je i unieważniał. Chciał być najważniejszym obrazem i prawdę mówiąc — zasługiwał na to.

Obraz:

Niemcy odjechali. Mężczyźni, kobie­ty, dzieci, psy i inni zbrodniarze spod nasypu odeszłi do swoich zajęć.

Noc zawiesiła się nad nogami Srula Hendlisza. Połyskiwała w niej jak gwiazda tylko jedna białość. Była nią dziura w skarpetce.

Nikt by jej nie zauważył, gdyby nie Stefek Wochna. Po co zabierał te schodzone buciska? Dla dwóch za­sranych blaszek? Biedny Srul musiał się teraz wstydzić przed ojcem i przed bratem.

Dobrze, że Chuwcia nie musiała patrzeć na ten wstyd. Pojechała sobie dalej.


Stanisław Muskat przerwał pisanie w środku następnej nocy, licząc od tej, w której usiadł do notatnika.

Pisał nie zatrzymując się, nie popra­wiając słów, nie zawracając do zdań po­przednich i przedpoprzednich. Pisanie wciągnęło go bez litości. Nie pozwoliło sięgnąć po jedzenie, wodę do mycia. Nie pozwoliło wyjść do ustępu, czy choćby rozprostować kości.

Mijał opisywane epizody bez żalu. Wiedział, że i tak wróci do nich po napi­saniu. Wtedy rozsądzi. Przerwał, kiedy uderzył głową w stół.

Noc była cicha. Słyszało się w niej tyl­ko najpotrzebniejsze rzeczy. Gdzieś da­leko, psy nawoływały się na nocną awanturę. Głosy szły wyraźnie, aż do te­go momentu, kiedy uderzały w buki. Tam pokorniały, by na koniec rozpuścić się w mchach.

Stanisław zasypiał. Na nic zdała się walka z opadającymi powiekami. Poddał się. Zgasił światło i poszedł do łóżka.

Noc nie ustępowała. Do piątej brako­wało jeszcze dwóch godzin. Mimo to, Marquez przyszedł między buki.

Nie chciał czekać na mgłę, chociaż cie­kawiło go, jak ta mogła się sprawić z jego sercem. Co innego przywiodło go w to miejsce. Przyszedł się pożegnać. Nie ina­czej. Przyszedł się pożegnać i wyznać prawdę. Postanowił ją zostawić między bukami. Wiedział, że to najlepsze miejsce.

Muskat przyjdzie tu, podniesie ją z poszycia, ucieszy się, wróci do pisania.

Do tej chwili, Marquez miał jeszcze wie­le planów związanych ze Stanisławem. Najpierw chciał razem z nim posłu­chać świerszczy polnych, porównać ich gadanie z gadaniem cykad, ucieszyć się podobieństwem, albo zasmucić różnicą, wyprowadzić wniosek o przewadze jed­nych żyjątek nad drugimi. A kiedy by już poszła rozmowa, wtedy niepostrzeże­nie, przy okazji, mógłby napomknąć o Conchicie.

Ale to się już nie uda. Za późno. Teraz trzeba ułożyć jak najlepsze zdania i upuścić je w mech porastający drzewa.

Starzec zabrał się do roboty.

Drogi Staszku. Ta historia z Marią od rudych włosów wciągnęła mnie tylko na początku i tylko nieznacznie.

Mam wprawę badacza historii, mam wprawę dziennikarza i reportera. Szyb­ko zatem trafiłem do potrzebnych doku­mentów.

Nie będę cię zanudzał niepotrzebny­mi szczegółami. Powiem tylko, że Maria okazała się zwyczajną dziewczynką, a potem zwyczajną kobietą.

Od innych rówieśniczek odróżniały ją tylko bujne, rude, szybko rosnące włosy. To wszystko.

Jej rodziców zabrała zaraza. Dziew­czynką zaopiekowali się franciszkanie.

Nie chcieli marnować pięknych wło­sów, więc odcinali je co tydzień i groma­dzili w jednej z pustych cel. Kiedy cela wypełniła się, braciszkowie otworzyli drugą celę. Kiedy i ta była pełna włosów, uradzili, by zrobić z nich materace. Wy­szło dwanaście sztuk.

Któregoś popołudnia odkupiłem je wszystkie, idąc za radą mojego ogrod­nika Ricardo. Wtedy zaczęło się nie­szczęście.

W jednej chwili straciłem wrażliwość na sprawy moich najbliższych. Nie wiem jak to się mogło stać.

Dość długo niczego nie napisałem. Krytyka czekała na nową książkę, czytelni­cy zasypywali mnie przynaglającymi lista­mi. Te materace dawały okazję. Rozbudzi­ły moją imaginację, a potem rozpaliły we mnie nieczysty ogień. Chciałem go ugasić książką i zrobiłem to. Tyle zyskałem.

Straciłem Conchitę.

Tej straty nie da się niczym wyrów­nać.

Wróciła do Polski. Pomógł jej jakiś dobry człowiek. Miałem nadzieję, że uda mi się ją nakłonić do powrotu. Na­wet podjąłem pewne kroki, ale na szczę­ście powstrzymałem się w porę.

Jestem starym człowiekiem. Potrafię już nazwać swoje uczucia, potrafię się nimi ucieszyć, zasmucić, ale potrafię też — i to jest największy przywilej sta­rości — wyznaczyć im granice.

Przychodziłem do ciebie, by przez cie­bie być bliżej Conchity. Opowiadałem roz­maite historie, rozniecałem twoją wyobra­źnię, a potem karmiłem się nią jak najlepszym jedzeniem. To nic złego. Na koniec i tak znalazłeś drogę do OSOBNO­ŚCI.

Na koniec i tak dokopałeś się do źródła żywej wody, bijącego pod korze­niami dębu. Świecącego dębu.

W takim dębie świeci próchno. Trze­ba wielu lat, żeby dąb zaświecił, ale wy­starczy chwili, by znaleźć światło. Ty, po­śród godzin szamotania — znalazłeś chwilę. Słyszysz jej obietnicę? Wsłuchaj się. Ta chwila obiecuje ci cierpienie. To dobra obietnica. Oznacza bowiem, że właśnie zostałeś pisarzem.

Pozdrawiam cię. Twój Gabriel.





ŻYD PLESZKEROZDZIAŁ CZWARTY —



Miazkową pochowano na Łaznowskim cmentarzu, ze wszystkimi należny­mi honorami, w dwa dni po wypadku.

Takiej trumny w jaką położono ku—ławkę nie widział Będkowski naród od pogrzebu poprzedniego proboszcza. Zrobiona była z dębowego drzewa, wypolerowanego do gładkości, pokrytego najlepszą politurą. Do tego ozdoby wy­ciśnięte były nie z tektury, ale z naj­prawdziwszego mosiądzu. To pewne. Zaświadczył o tym Józef Andryszek, człowiek znający się na żelazie jak ma­ło kto. Wnętrze skrzyni trumiennej wy­łożono atłasem, obrobionym ręcznymi koronkami. Nawet pod głową miała kulawka atłasową poduszeczkę. Wy­glądała jak lalka. To z kolei zasługa specjalisty z Piotrkowa Trybunalskiego, który wypudrował zmarłą, podmalował oczy tuszem, a na policzkach położyl różowy krem. Zachwytom nie było końca. Ludzie kręcili głowami, mlaska­li, a w chwili otwarcia trumny nawet bili brawo.

Miała szczęście Miazkową. Miała szczęście kobiecina. Tak paradnie zejść z tego świata...

Nawet siwe konie się znalazły i ka­rawan z Moszczenicy. Konie oddano do pilnowania Pasiasi. Miał trzymać za uzdy, żeby przy wkładaniu trumny broń Boże się nie obejrzały. Nie upilno­wał głupek. Koniska obejrzały się na­raz. To zwiastowało następny pogrzeb, ale ludzie nawet się nie przejęli. Za to Pasiasta spłakał się jak dziecko. Tłu­maczył się jak mógł, chociaż nikt nie rozumiał. Skąd miał wiedzieć, że ta za­powiedź już spełniona? Że w Kalinowskim lesie zamrożony Marian Perełka od trzech dni czeka na odnalezienie?

Tyle że dwa konie się obejrzały na­raz. Dwa, a niejeden. Tego nie zauwa­żył nikt poza Trzymką.

Rzeźnik trzymał się z boku konduk­tu, Był odświętnie ubrany i poważny jak zawsze. Wiedział po co tu przyszedł.

Pomodlić się. Serdecznie i z całego twardego serca. Żal mu było Miazkowej prawie tak mocno jak Psotki i jej popiątnego, szczenięcego miotu. Ni­czym nie zasłużyła na taką śmierć.

Swoją drogą, mógł dawać ochłapy z masarni. Dlaczego pożałował, kiedy przyszła prosić o byłe co? Nie umiał od­powiedzieć. Mógł być lepszy, zaprosić do chałupy dla ogrzania się. Mógł przy­wieźć worek węgla, wóz chrustu. Mógł dać grosz na załatanie dachu. To wszy­stko mógł zrobić, ale już nie zrobi. Za późno przyszło przebudzenie.

Jedno co było możliwe zrobił na ostatnią chwilę. Wcisnął proboszczo­wi dziesięć tysięcy na dobrą trumnę, dobry karawan, dobre konie, dobre miejsce na cmentarzu i dobry po­chówek.

Proboszcz miał mówić, że to kolej dała, albo ministerstwo, które za­mówiło pomnik z koniem. I tak mówił, a ludzie wierzyli..

Takie dobre ministerstwo. Taka do­bra kolej. Coraz lepiej w tym świecie. Coraz lepiej... — cieszyli się na głos.

Drugie co było możliwe, też zrobił Trzymka na ostatnią chwilę. Zapłacił dróżnikowi, który jako pierwszy do­biegł do wypadku i ściągał kulawkę z końskiej pyty. Kazał mówić, że to po­myłka, że Miazkowa nabiła się na miecz tego króla od pomnika.

I tak mówił dróżnik, a ludzie wie­rzyli.

Taka ładna śmierć. Jak pod Grunwaldem, na bitwie — zazdrościli na głos.

Tyle mógł zrobić Trzymka i tyle zrobił.

Żal mu jeszcze było Perełki, ale dużo mniej niż Miazkowej. Ta nie oddała swojej katołickiej wiary, a Perełka od­dał. Dwa razy. Raz, kiedy się prze—chrzcił na polską, a drugi raz, kiedy się przechrzcił na żydowską. Podwójny przechrzczeniec, ale przecież człowiek. Głupek najęty, ale przecież człowiek. Nie trzeba było przeganiać ze sadu.

Prawdę mówiąc, Trzymka zawsty­dził się tego najścia przy grobie Psotki. Ale jaki to w gruncie rzeczy wstyd — mo­dlić się przy grobie ukochanej suczki? Jaki wstyd? Przecież żaden. A to w niebie nie mają psów czy innego żywota? Mają, na pewno. Niby kto ostrzega przed złodziejami, jak nie psy? A mleko skąd biorą, jak nie od krów. A nad gło­wami kto śpiewa. Same chóry aniel­skie? Ptaki śpiewają. Jakieś szczygły, wilgi i kosy. Tak musi być.

Szkoda tylko, że on, Trzymka, nie sprawdzi. Dobrze wie, że nie pójdzie do nieba. Tam nie biorą zbrodniarzy. I na czyściec też nie zasłuży. Pójdzie prosto dopiekła, zbrata się z innymi rzeźnika—mi i będzie aż po koniec świata zabijał czarne, rogate wieprze. Tak będzie. To wiedział już Trzymka, stojąc z boku po­grzebu kulawki Miazkowej. To wie­dział, znacząc czoło, ramiona i pierś znakiem krzyża. To, czego nie wiedział, przyszło za chwilę razem ze ściśnię­ciem gardła.

Tego nie wiedziałem powiedział do siebie. — Nie wiedziałem, że taki za­twardziały zbrodniarz i cham jak ja potrafi jeszcze zapłakać na ludzkim pogrzebie.

Wytarł łzę ukradkiem i sprawdził, czy czasem kto nie zauważył. Nikt nie zauważył. Rzeźnik odwrócił się i po­szedł do chałupy.

W chałupie kręcił się jak bąk. Wszystko mu przeszkadzało. Nie zjadł kolacji, nie posłuchał radia, nie przeczy tał gazety.

Wyszedł na dwór. Otworzyło się nad nim gwieździste niebo. Wielką Nie­dźwiedzicę widać było tak wyraźnie jak nigdy wcześniej, ale i to nie bardzo go poruszyło.

Poszedł do masarni. Zapalił światło. Zobaczył oskrobanego wieprzka leżące—go na posadzce. Zwierzę było zostawio­ne w połowie rzeźnickiej roboty. Obłożo­ne lodem, czekało na lepszy czas. Ale lepszy czas miał już nie nastąpić.

Ostatnim miejscem, jakie odwiedził tej nocy przed pójściem na stację w Czarnocinie, był czereśniowy sad. Tam za­trzymał się na chwilę przy grobie Psotki, Pimpusia, Bambusia, Maciusia, Świneczki i Kluseczki.

Kochane pieski — pomodlił się na głos wam tylko w życiu nie musiałem się z niczego tłumaczyć.

Ty, Psotka, machałaś ogonkiem nie zważając na to, czy byłem dobry, czy zły, czy byłem pijany, czy trzeźwy. Tobie było wszystko jedno. Kochałaś mnie. Dałem słoninę — zeżarłaś. Dałem ka­szankę — zeżarłaś. Nic nie dałem — i tak się ucieszyłaś, że mnie widzisz. Obiłem kijem w złości, wracałaś i nie wyrzeka­łaś jak ludzie. Tak wygląda prawdziwa miłość.

Ty, Pimpuś, miałeś nos w połowie różowy, a w połowie czarny. Ty Bambus, miałeś brązową łatę na lewym uchu i podpalany prawy bok. Ty, Maciuś, mia­łeś białą gwiazdkę na czołe. Ty, Swinecz—ka, miałaś ogonek zakręcony na bok. Dlatego tak cię śmiesznie nazwałem. Ty, Kluseczka, miałaś krzywe łapy i najwię­cej żarłaś ze wszystkich. Takie z was były psy. A teraz już idę na stację w Czarnocinie porozmawiać ze Srulem Hendliszem.

Mam na sobie odświętne ubranie, je­stem wymyty i ogolony. Szkoda marno­wać takiej okazji. Pójdę na to miejsce, gdzie widziałem Srula po raz ostatni. Powiem, co mam do powiedzenia.

Trzymka zakończył modlitwę. Z cze­reśniowego sadu poszedł prosto na Czarnocińską stację.

Po drodze nie przyszło mu do głowy żadne zdanie, którym warto by było zaczynać tak ważną przemowę. Nie po­jawiły się żadne słowa, mogące oddać to, co czuł przez dwa ostatnie dni.

Kiedy doszedł na miejsce, w jednej chwili wiedział co powiedzieć, tak sa­mo jak wiedział, że Srul go słyszy.

To ja, Józef Trzymka z Będkowa. Rzeźnik, znawca mięsa, wędlin, psów, za­twardziały bandyta i cham. Stoję tu, na stacji w Czarnocinie, bo mam ci dużo do powiedzenia. Nieraz próbowałeś ode­zwać się w mojej głowie, ale to był głupi trud. Mam twardą głowę. Dopuszczam do niej tylko to, co chcę dopuścić. Ina­czej niż Wochna, Perełka i Miazkowa. Mnie nie dałbyś rady zaciągnąć ani pod pociąg, ani nigdzie indziej. Wszyscy to wiedzą, dobrze żebyś i ty wiedział.

Nie nasłuchałem się w życiu prawdy od nikogo. Wszystkich, którzy próbowali, odstręczal mój głupi upór — matkę, księdza, nauczycieli. Nawet mistrza masarskiego, chociaż to był wyjątkowy człowiek.

Za to otwierałem głowę na głupoty. Uwierzyłem, że to ty zamordowałeś naszego Jezusa, że to ty jadłeś macę z krwią polskich dzieci, że to ty rozpija­łeś całe polskie chłopstwo, że to ty wy­wołałeś rewolucję, że to ty przyjechałeś na sowieckich czołgach, że to ty kato­wałeś na UB. Że to wszystko ty.

Dlatego, jak cię wygrzebałem z próch­na pod świecącym dębem, pomyślałem „ to ten zbrodniarz. Patrzcie, jak się trzę­sie ze strachu”.

Tak pomyślałem wtedy. Nie prze­szkadzało mi, że miałeś cztery lata i le­dwo odrastałeś od ziemi. Głupio się wtedy zachowałeś. Chciałeś wracać do jamy. Szukałeś ratunku. To mnie zezło­ściło jeszcze bardziej. Dlatego cię ude­rzyłem przy ojcu. Twój ojciec nawet się nie ruszył, a brat zejszczał się w spodnie.

Z moim ojcem było inaczej. Niechby mnie kto przy nim uderzył... Od razu mógł się kłaść do grobu. Sam, bez po­mocy. Twój ojciec nawet nie spojrzał. Może bał się, że potrafię zabić wzro­kiem? Dziwnie mi się wtedy zrobiło. Po­myślałem. „Bojący naród, ojciec nie staje za synem. Czekałem na coś, na jakąś walkę, albo wytłumaczenie. A wy nic. Jeden stał, drugi stał, trzeci stał. A potem, kiedy zawołałem: „Chodźta!, poszliście za mną jak za swoim panem.

Niemców też nie lubiłem za bardzo, bo to podły naród. Zresztą w całym życiu — mało kogo lubiłem. Najbardziej to psy, ale tobie nie będę się z tego tłumaczył.

Nie liczyłem na wiele za znalezienie was. Trochę myślałem o skórkowych butach z cholewami, ale mi nie dali. Dali tylko szklankę wódki i dwie pacz­ki papierosów. Mało. Najważniejsza by­ła prawda. Ludzie mówili, że jak Niem­cy nie znaleźli, to nikt nie znajdzie. Że niby Niemcy lepsi od Polaków. To mnie najbardziej zabolało. Pokazałem im kto lepszy. Narobiłem wstydu. To z tego wstydu tak się z tobą obeszli.

Przez cale życie trochę żałowałem te­go dnia. Wyspowiadałem się księdzu, a on nie dał wielkiej pokuty, zabronił przychodzić do kościoła. Przezwał mnie świnią i zakazał wstępu. Taka pokuta.

Potem zabrało go gestapo. Ale do ko­ścioła już nie chodziłem. Tylko czasem, od wielkiego święta.

Tak było aż do przedwczoraj. Nagle wszystko zrozumiałem.

Pomyślałem o świecącym dębie.

W takim drzewie świeci próchno. Trzeba wielu lat, żeby dąb zaświecił, ale wystarczy chwili, by znaleźć światło.

Znalazłem światło. W jednej chwili rozjaśniło mi wszystko. Zrozumiałem winę Stefana Wochny, Hełeny Miazkowej, Mariana Perełki, a nawet Włady­sława Stępnia. Nie mówię o swojej wi­nie, boją znam najlepiej. Oni patrzyli. Otwierali oczy i pa­trzyli na was jadących w bydlęcych wagonach.

Takie patrzenie to była wielka odra­żająca wina. Takie patrzenie to była część patrzenia całego świata i wielka część jego winy.

Rozbijało się Żydowi szybę w sklepie — patrzyliśmy, przyszywało mu się gwia­zdę na kapocie —patrzyliśmy, zamykało się go w getcie — patrzyliśmy, upychało się go w wagonie — też patrzyliśmy.

Tak, Srul. Patrzeniem można zabić. Słusznie twój ojciec nie chciał spojrzeć w moje oczy, kiedy cię uderzyłem.

Podobno pisarz z Ameryki napisał książkę o włosach. Że jakaś kobieta miała włosy rosnące szybciej niż żyto. Cała książka o tym. Przedwczoraj kie­dy mnie nie było w Będkowie, pojecha­łem do Oświęcimia. Nie wiem, co mnie tknęło. Pojechałem. Zobaczyłem co po­trzeba, żeby tu dzisiaj stać przed tobą. Gdyby ten pisarz z Ameryki zobaczył to co ja, nigdy by się nie zabrał za książkę o kobiecych włosach. Nigdy, przenigdy.

Wszystko zrozumiałem. Nie mówię

o swojej winie, bo ta jest odrażająca. Szkoda na nią ludzkich słów. Niech mój grób, jak już zejdę z tego świata, osrają ptaki, krowy, świnie, kaczki i każde inne zwierzę.

Mówię o winie tamtych i za nich chcę się przed tobą pomodlić jak przed Chrystusem. Bo to też zrozumiałem, Srul. Że TY JESTEŚ.

Panie mój, wybacz winowajcom. Przepraszam Cię za ich oczy i za palce kładzione na szyjach. Amen.

Tak pomodliwszy się, rzeźnik Józef Trzymka zabrał się spod Czarnocińskiej stacji razem ze swoją wielką winą.

Nagle wydało się, dlaczego w ostat­nie dni Srul Hendlisz tak bardzo się śpieszył.

Oto otwierały się ludzkie serca. Bez żadnej widocznej przyczyny. Taki był widać plan.

Uchylały się powolutku, nieznacznie, wpuszczały przez szpary trochę światła.

Mogła nadejść chwila, że ludzkie ser­ca otworzą się na oścież.

Tego Srul Hendlisz nie chciał zoba­czyć.

Noc już dobrze poszła do przodu, kie­dy Trzymka wchodził na powrót w swo­je obejście. Wchodził pewnie, bo znał już cały plan na tę noc. Nic dziwnego, że od tej pory wszystkie jego ruchy były celo­we, wymierzone, prawie doskonałe.

Równo w kwadrans po wejściu na podwórko zadał sobie śmierć.

Dziwna to była śmierć, ale warta opisania.

Chłop zaczął od wyboru postronka. Miał ich na podorędziu całe góry, jak to rzeźnik. Wiązało się nimi świnie za zadnie nogi, podwieszało orczyki do rozpięcia kadłubów, krępowało kwi­czące świńskie ryje.

Wybrał najcieńszy, najrzetelniej spleciony drobnym, pracowitym splo­tem.

Odkręcił korek od latarki naftowej, wylał naftę do wiaderka, wrzucił tam postronek, dołożył wykręcony z latarki knot, zabrał wiaderko, poszedł do chle­wu. Trzymał tam wielkie, rozpłodowe wieprze, jeszcze większe maciory, obok tego trochę zwyczajnej, świńskiej drob­nicy. Przywitały go nieprzyjazne pochrząkiwania świń.

Sięgnął po półkosek służący do prze­cinania na pół podściółkowej słomy. Wszedł do klatki z największym wie­przem. Tam umocował półkosek. Wci­snął go między pręty przegrody oddzie­lającej kłatki i przywiązał drutem. Ustawił narzędzie w taki sposób, że wi­siało w powietrzu poziomo, ostrzem do góry. Dla wszelkiej pewności podparł półkosek drewnianym kołkiem wbitym w gnój.

Przygotowania dobiegły końca. Z postronka namoczonego w nafcie Trzymka splótł szubieniczny węzeł. Zawiesił go na haku umocowanym w betonowym stropie chlewu, obwią­zał knotem z latarki. Hak był mocny. Na świnie. Spojrzał na szubienicę. By­ła dobrze wycelowana. Prosto na półkosek.

Potem wszystko poszło szybko i do­kładnie tak, jak miało pójść. Rzeźnik oparł drabinę o przegrodę, wszedł parę szczebli do góry, włożył głowę w pętlę, zaciągnął, wyjął zapałki z kieszeni, podpalił postronek nad głową, ode­pchnął nogami drabinę i zawisł.

Był ciężki, nie męczył się długo. Pa­cierz chrupnął już po paru sekun­dach.

Po minucie przepalił się postronek. Uwolnił wisielca i puścił go w dół. Ostrze pólkoska zetknęło się z ciałem Trzymki dokładnie między jego noga­mi. Rozcięło na pół jak słomę, posłało na gnój w rzeźnickiej postaci dwóch półtuszy, przyodzianych w dwie poło­wy świątecznego garnituru.

Wieprz nie od razu zrozumiał, co się sta­ło. Najpierw skoczył w róg klatki, potem podszedł, obwąchał, zabrał się do żarcia.

Zeżarł wszystko — ciało, ubranie, pę­tlę i nerki.

Nie tak łatwo otworzyć ludzkie ser­ca. Będkowski i okoliczny świat miał to sprawdzić już wkrótce. Na razie zaj­mował się pogrzebami.

Najpierw pochowano Perełkę. W za­mieszaniu. Nie wiadomo, w jakiej wie­rze wydal ostatnie tchnienie, bo nikt nie świadkowal śmierci.

A jak w żydowskiej? Żyda na kato­licki cmentarz?

Ksiądz dobrodziej znalazł rozwiąza­nie. Pamiętał te dni, kiedy Perełka zajeż­dżał na plebanię z dobrymi listami od brata z Argentyny. Żal mu się zrobiło nieszczęśnika. Położył na samym końcu cmentarza, przy samiutkim murku. Jeszcze tam gdzie należy, a już prawie za murem.

Większy kłopot był z Trzymką. Po tym nieboszczyku nic nie zostało, jeżeli nie liczyć opasłego wieprza.

Ludzie mieli różne pomysły. Znajdowa­ło się pośród nich tak głupie, że aż żal wspominać, Ktoś nawet wymyślił (czy aby nie Pasiasia, który chciał tym sposobem wrócić do łask?), żeby zabić wieprza ludojada, wyczyścić mu wnętrzności i spalić TO w krematorium. Potem wsypać prochy do urny, tę zaś zakopać na cmentarzu.

U nas nie ma takiego zwyczaju — zaprotestował dobrodziej.

Pomysł upadł.

Koniec końców, zebrano żałosne re­sztki — kilka złotych zębów, zawiasy szczękowe, dwa palce (obydwa kciuki) oraz nadgryzioną obrączkę, którą zwie­rzę wysrało.

Resztki zaległy w maleńkiej trumien­ce, wykonanej z troską i pieczołowito­ścią przez stolarza Gniewisza.

Poszedł pogrzeb na cmentarz...

Cały kondukt był zwyczajny, śpiewa­jący, zapodziany w myślach i szepta­nych rozmowach. Tylko czoło konduk­tu było odmienne.

Zaraz za kościelnym dźwigającym krzyż szła żony Trzymki, niosąc pod pa­chą maleńką trumienkę. To nie wyglądało po ludzku. Taka krucha kobieci­na, którą wiatr prawie porywał przy mocniejszym podmuchu, niosła pod pachą trumnę z mężem. Ale nie do ta­kich obrazów miał jeszcze Będkowski naród przywykać. Los szykował to i tamto.

Najpierw jednak spadł nowy śnieg i na świat zwaliła się zima tysiąclecia.

Są różne śniegi: mokre, suche, gęste,

cienkie, cieniuteńkie, pylące. Rozmaite.

Jednak tego śniegu, który spadł na Będków po pogrzebie Trzymki, nikt nie

umiał nazwać. Nawet mądry Jałmużna.

Całe białe niebo zwaliło się naraz. Między płatkami nie znajdowało się przerwy na oddech, czy choćby otworze­nie oczu. Śnieg padał, padał i padał.

Już na trzeci dzień zawalił ulice na wysokość dachów, ale nie zatrzymał się. Trochę tylko zwolnił w szaleństwie. Dał czas ludziom na przysposobienie się do nowych niespodzianek. Czym tylko mie­li, powybijali tunele od bram do ulic, a tam, wspólnym wysiłkiem wykopali główny tunel. Jego grzbiet bielał wysoko nad głowami. Tym traktem poszły trans­porty węgla, chrustu, soli, cukru, mąki i kaszy jęczmiennej. Tego, co gromadzi się zwykle w czas wojny.

Ludzie uwijali się jak mrówki. Śmi­gały sanie, sanki, dzwoniły dzwonki w uprzężach. Aż wszystko umilkło. Spi­żarnie były zapełnione.

Sprawdziły się przeczucia. Po śniegu przyszedł mróz tak okrutny, że i tego nie dało się z niczym porównać. Trzaskały termometry, spadały na głowę zamro­żone w locie wrony, kruki i gołębie.

Wróble nabrały nieludzkiej odwagi. Całymi zgrajami wpadały do nieuważnie otwieranych drzwi i utykały się po dziu­rach. Co było robić. Ludzie przywykli.

W te dni zwierzyna przemieszała się nadzwyczajnie. Poszła przy tym na ugody, nie znane nawet najmądrzej­szym ludziom. Mogli się uczyć od zwie­rząt i to właśnie robili w długie wieczo­ry, patrzyli na żywoty przeciwnego obyczaju i przeciwnej wiary, dzielące się pożywieniem i pielęgnujące w nie­szczęściu. Ta nauka była nagrodą za niewygodę, jaką przy wlokła ze sobą zima. Ludzie tak bardzo przywykli do zwierzęcych zachowań, że nawet na siebie obrócili łaskawsze spojrzenia.

Ten czy tamten, gniewający się od lat z innym, podał mu rękę.

Tak było tej zimy aż do chwili, kiedy Władek Stępień przyprowadził do Będkowa Kalinowski las

Poparzonych była piątka, pośród nich Władek Stępień. Czwórka zeszła z tego świata niezwyczajnie.

Cała okolica znała dzieci spod nasy­pu. Naturalnym było więc oczekiwanie na śmierć Władka. Ale ten miał się do­brze. W każdym razie tak wyglądał na zewnątrz. Co się działo w środku — tego nikt nie wiedział.

Za to wiedział Władek.

Już od śmierci Wochny zaczął coś podejrzewać. Jako pierwszy i jedyny skojarzył te śmierci z pojawieniem się w Kalinowie Jakuba Pleszke. Po wypad­ku Miazkowej miał już prawie pewność: ziarno pochodziło z rąk tego siewcy. Tyl­ko jak to udowodnić, albo jeszcze lepiej — przerwać? Tego nie wiedział.

Za to Jakub Pleszke coraz łatwiej rozmiękczał ludzkie dusze. Najładniej­sze wieńce na pogrzebach Wochny, Miazkowej, Perełki i Trzymki — pocho­dziły od niego. W czas wielkiego śniegu oddał ludziom czterdzieści beczek ropy do ciągników, żeby nawiozły z miasta potrzebnych towarów. Do tego jeszcze przed mrozami urządził dzieciom za­bawę w pałacu, a po niej piękny kulig. Władek puścił Werkę, chociaż wiedział swoje. Wróciła rozogniona i szczęśliwa.

Takimi sposobami Pleszke zaskarbiał sobie wdzięczność i zapewniał dobre sło­wa. A wszystko po to, żeby odsunąć podej­rzenia, przygotować drogę do ostatniej ofiary — tego Władek był pewien.

Z tamtego nie pamiętał wiele. Kiedy to się stało, miał zaledwie cztery lata. Ty­le samo, ile ci dwaj chłopcy. Zaplątał się w tę historię przypadkiem. Szedł zupeł­nie gdzie indziej, kiedy go zawołał Stefek Wochna. Poszedł pod nasyp pierwszy raz. Patrzył na jakieś pociągi, na dzieci piłujące się palcami po szyjach to było bardzo śmieszne, chociaż nic nie rozu­miał. Potem stała się ta straszna rzecz.

Wyskoczyli z pociągu. Rozległy się strza­ły. Przestraszył się. Pobiegł do domu. Płakał w nocy. Reszty dowiedział się po łatach. Po trochu. Od różnych ludzi.

Wina?

Kiedy o tym myślał teraz, czuł jej cię­żar, chociaż rozum zaprzeczał.

Kara?

Bał się. Naprawdę się bał.

Z tego strachu chodził pod mur Kalinowskiego majątku. Brnął po pas przez śnieg, stawał pod bramą i oswajał się ze strachem. Po jakimś czasie trochę się oswoił. Przynajmniej na tyle, żeby wró­cić do codziennych zajęć.

Ludzie na jego widok opuszczali wzrok. Odpowiadali na pozdrowienia, nie podnosząc głów. Lubili go, więc tym sposobem pomniejszali przyszły żal po stracie Wladka. Bo tego jednego byli pewni — Władek wkrótce odejdzie z Będkowa.

Na zawsze.

Wielkie mrozy, wielkie troski i dziwne zachowanie zwierząt, odwróciły uwagę łudzi od Władka. Na jakiś czas dali spokój domysłom o dzień jego śmierci. Władek odczuł to odciążenie. Przyjął je z wdzięcznością. Zaczął nawet szukać sposobu na jej wyrażenie. Mogło nim być piękne granie na organach, ale do Moszczenicy mało kto zachodził z Będkowa. Szczególnie tej zimy.

Wymyślił więc inny sposób. Postano­wił pójść po zwierzęta do Kalinowskiego lasu.

Przez lata życia w Będkowie nauczył się myśleć podobnie jak tutejsi ludzie. Nie było w tym nic dziwnego. Myślenie brało się z tych paru kilometrów za—chwyceń, którego otaczały — z horyzon­tu, rzeki, pól przedwieczornych.

Nie zmienił tego pobyt w mieście. Po­jechał tam jako obcy, a po paru łatach wrócił jako swój. Więc myślał okrawka­mi ich wspólnego myślenia. Nie mogło być inaczej. Stąd zapewne wzięła się i ta ostatnia myśl o pójściu do lasu, ze­braniu zziębniętej zwierzyny, popro­wadzeniu do Będkowa.

Niech się ludzie ucieszą, niech za­biorą do domów, wytrą boki wiech­ciem, nakarmią, napoją, przytulą do serca. Wieczorem niech zasiądą przy piecach i uradują oczy widokiem ta­kim samym, jaki radował oczy praojca Noego. Potem przyjdzie wiosna. Zwie­rzyna odejdzie do lasu, a ludzie zosta­ną u siebie — lepsi o to zimowe spotka­nie i serdeczniejsi o nie — tak myślał Władek.

Wyprawa nie była lekka. W skorupie zmrożonego śniegu trafiały się miejsca słabsze. Tam nie utrzymywała ciężaru. Pękała z łoskotem, a Władek zapadał się w miękkość po piersi. Tak było wiele razy, nim umęczony doszedł do lasu.

Zwierzęta znalazł na polanie. Było tak, jak się domyślał. Biedaczyska zbi­ły się w jedną kupę, by tym sposobem dodawać swoje małe ciepła, składać je w jedno większe, dające szansę na przetrwanie. Nie wszystkim się udało. Dookoła stada leżały promieniście wy­chudłe trupy saren, zajęcy i kuropatw.

Na widok Władka, wszystkie zwie­rzęta podniosły łby. W setkach oczu, nie było widać strachu.

Poszły za człowiekiem jak za wiel­kim przywódcą. Wyczuwały, czego chce, więc kiedy krzyknął, by szły za nim — poszły długim, nie kończącym się sznurkiem.

Na głównym Będkowskim trakcie, w tunelu który dosięgnął już połowy dachów — na powrót zbiły się w stado. Znały tego człowieka który im przewo­dził, nie znały pozostałych. Postawiły uszy i otworzyły nozdrza.

Taki widok zobaczyli ludzie, kiedy wylegli na ulicę, przywiedzeni stuko­tem setek kopyt — stojącego na przedzie Władka Stępnia, zaraz za nim wielkie­go jelenia, a z tyłu rozmaitość leśnej i polnej zwierzyny: sarny, daniele, dzi­ki, lisy, zające, wiewiórki, kuropatwy, kuny, łasice, bażanty.

Ludzie też zbili się w grupę.

Przez dłuższą chwilę obydwa stada patrzyły na siebie nieufnie. Nie wiado­mo było, czym się zakończy to patrze­nie. Zwyciężyła zwyczajna już tej zimy miłość do zwierząt. Ludzie rzucili się do chałup, spiżarni, obór i komórek, po siano, słomę, ziarno, kartofle, kiszon­kę, a nawet po suszone owoce, grzyby, mleko i chleb.

Z tym wszystkim wrócili na ulicę. Rozłożyli dobro na śniegu.

Jeszcze przez chwilę nic się nie dzia­ło, a potem zaczęło się nieszczęście.

Nie wiadomo kto dał znak. Może ten wielki jeleń?

Leśne i polne zwierzęta rzuciły się w kierunku żarcia. Już podczas tego krótkiego biegu zginęła drobnica za­deptana przez pobratymców. Ale to miał być dopiero początek tragedii.

Zwierzęta poczuły smak pożywienia razem z zapachem krwi. W jednej chwili odepchnęły się od siebie osobne wiary. Rzuciły się jedna na drugą jak oszalałe. W powietrzu rozległy się odgłosy, mrożą­ce najodpomiejsze serca. Ulica zaczęła warczeć, skowyczeć, porykiwać i wyć z bólu. Dziki rzuciły się na lisy, lisy na ku­ropatwy, jelenie na kuny, kuny na zające. Tryskała krew z przegryzionych żył, tętni­ły porzucone na śniegu serca, wylatywa­ły w górę trupy wiewiórek i bażantów.

Ludzie pouciekali do domów. Stam­tąd przez okna dopatrzyli do końca.

Kiedy bitwa się skończyła, wyszli na ulicę. Zobaczyli niedojedzone ciała ofiar, walające się od brzegu do brzegu tunelu, parującą krew, pomieszane żarcie, wbite w śnieg odchody.

Na końcu ulicy niknęły nieliczne ocalałe zwierzęta. Odchodziły kulejąc, porykując z bólu i liżąc sobie rany.

Jeszcze tego samego dnia dołączyły do nich pozostałe, powyrzucane przez ludzi z domów. Te nie wiedziały co ze sobą zrobić. Zapomniały. Zanim odzy­skały pamięć, część zdechła z rozpaczy. Pozostałe dojadły resztki z ulicy i prze­padły gdzieś po świecie.

W opustoszałych izbach ludzie próbo­wali dociec przyczyny. Nie szukali jej tam, gdzie była — w równowadze świa­ta. Od dawna nie wierzyli w równowa­gę. Świat manifestował im się przewa­gami. Od lat.

Ostatnia przewaga — miłości nad nienawiścią, przyniosła im dramat. Przedostatnia przewaga, ta która obja­wiła się czterema śmierciami, przynio­sła ten lęk. Musieli coś z tym zrobić. Ra­zem. Tak nie mogło być dalej.

Nie potrzeba było narad. Przez długi tydzień po zwierzęcej bitwie siedzieli po domach jak mysz pod miotłą. Wsty­dzili się i milczeli. Osobno.

Ale z tego osobnego milczenia wzięła się wspólna decyzja. Nawet nie przeka­zali jej sobie słowami. Wspólna decyzja Będkowskiego narodu objawiła się dzień po dniu nienawiścią do Władka.

To w Stępniu dopatrzyli się ostatniej przeszkody w powrocie do zwyczajno­ści. Zwyczajność opisywali sobie w gło­wach jako stan sprzed śmierci Wochny. Tęsknili do tego stanu coraz bardziej. A Władek przeszkadzał.

Na początek postanowili go nie zau­ważać, ale to nie dało wiele. Chodził po ulicach jak dawniej, odwoził córkę do szkoły, grał na organach w Moszczenicy, kłaniał się. Jawnie śmiał się im w oczy.

Czekali więc na wypadek. Nie liczyli na to, że Stępień sam pójdzie na szyny. Czekali, aż źle wyskoczy z pociągu i zła­mie sobie kark. Nic takiego się nie stało.

Nie było innej rady. Posłali do Łomin po Lubickiego.

Lubicki był tępym, ponurym chło­pem, o spojrzeniu tak mrocznym, że mało kto odważał się spoglądać mu w oczy.

Kłusował po okolicznych lasach. Miał karabiny od wojny i milczące przyzwolenie władzy. Bali się go, więc pozwalali strzelać, ile chciał.

Tej zimy nie musiał używać broni. Zwierzyna była tak otępiała, że mógł podchodzić pod sam łeb i walić drą­giem. Takie polowanie nie dawało mu jednak uciechy.

Za Lubickim szła jeszcze jedna ponu­ra sława. Mówiło się, że przyjmował zamówienia na łudzi.

Przyjął zamówienie na Władka. Obiecał, że wykona je, jak tylko znaj­dzie okazję.

Poszedł do lasu z karabinami, poci­skami, nożami, wnykami, ciepłym ubraniem, jedzeniem, wódką i zapał­kami.

Zrobił szałas ze świerczyny, rozpalił ognisko, napił się wódki i zasiadł do czekania na Stępnia. Dla pewności wbił w ziemie widłowe podpórki. Na nich oparł karabiny. Był ciemnym durniem, więc pomysł z czekaniem w lesie przyszedł mu do głowy jako jedyny.

Kiedyś tu musi przyjść — pomyślał.

Czekał dzień, dwa, tydzień potem zamarzł.

Kiedy go odkryła zwierzyna, zosta­wiła po kłusowniku mniej więcej tyle, ile zostało po Trzymce.

Od tego wypadku ludzie już nie nastawali na życie Stępnia. Czekali na odejście zimy i przyjście wiosny.

Zima zamroziła im głowy. Niedobre­go z tego nie wyszło. Przyjdzie wiosna —myśleli—świat się odmieni, strzeli w górę słoneczko i wszystko pójdzie tępiej.

Wkrótce doczekali się. Przyszła wio­sna. Odmieniła Będków gruntownie.

Odmieniła go w rwąca rzekę.

A było tak:

Śniegi schodziły od marca. Niespie­sznie, po Bożemu. Aż przyszło niemiło­sierne słońce. Śniegi stajały w oczach. Wolbórka nie dała rady pomieścić ta­kiej wody. Odpuściła ją na powrót w rowy i rzeczeńki, ale i te nie zdzierży­ły. Rozesłały wodę po połach, wsiach i miasteczkach.

Piękne położenie Będkowa w jednej chwili stało się jego katastrofą. Woda nie miała gdzie odpłynąć. Poszła ulica­mi, uliczkami, zakamarkami, a kiedy oparła się o wzgórze — wróciła. Od tej chwili zaczęła się podnosić. Zatrzymała się na wysokości dwóch metrów. Takie­go wzrostu nie miał nikt w miasteczku.

Ludzie i tym razem zjednoczyli się w nieszczęściu. Nie było wprawdzie w nich takiego ognia jak przy walce z zimą, ale starczyło na byle jaką obro­nę. Ocalały dobytek wyprowadzili na wzgórze. Tam zbudowali miasteczko.

Ale jeszcze nim to uczynili, pogodzili się ze zwierzyną leśną.

Przypłynęło tego kilkadziesiąt sztuk. Tyle ocalało z żywiołu i pamiętnej bitwy. Niektóre nosiły na sobie ślady tamtych wydarzeń — niedoschnięte blizny, puste oczodoły, krzywo pozrastane nogi.

Czego nie zrobiła zima, tego doko­nała wiosna. Żadna niezgoda nie wchodziła w grę. Wzgórze było teraz wyspą. Ludzie i zwierzęta wiedzieli to dobrze. Rozpoczęli wspólne życie, unikając wchodzenia sobie w drogę. Zwie­rzęta poszły skubać pierwszą trawę, zaś ludzie zabrali się do budowania.

Postawili miasteczko z czego się tylko dało — z desek, papy, blachy falistej, eter­nitu, gałęzi i gliny. Rosły domki jeden za drugim. Z czasem zaczęli się nawet prze­ścigać w wymyślności kształtów i zasto­sowań. Budowali całe zagrody z obora­mi dla zwierząt i budami dla psów. Przyklejali do nich mniejsze budynki, a do tych jeszcze mniejsze. Zamieszki­wały je zgodnie z przeznaczeniem świ­nie, kury i kaczki. Z nadgorliwości zbu­dowali za dużo. Do tych nadliczbowych budynków wprowadziły się wkrótce zwierzęta z lasu.

Tymczasowość nie chciała przegrać z odwieczną cechą ludzkiego rodu —po­trzebą konkurowania. Pod siekiery i piły poszła większość drzew na wy­spie. Ostały się jedynie mocarne dęby. Z gałęzi ludzie wyplatali płotki, te przystawiali do ścian swoich nowych zagród i oblepiali gliną. Formowali ją w artystyczne wzory, porównywali po­tem, który ładniejszy.

Pieńki rąbali na szczapy. Nocą pło­nęły ogniska.

Największe nieszczęście dotknęło kościółka. Nie wiadomo jaki idiota po­stawił go kiedyś w rozwidleniu rzecz­nym. Wojsko zdążyło wprawdzie przy­płynąć łodziami, wymontować organy, ołtarz i drogę krzyżową, ale reszta po­szła pod wodę.

Ksiądz nie chciał się schronić w Pio­trkowie. Został na wzgórzu, z ludźmi. Wybudowali mu za to okazałą pleba­nię, postawili dach nad organami i ołtarzem.

Zaczął odprawiać pod niebem. Gło­sy niosły się nie gorzej niż w kościele. Tylko na organach nie miał kto grać.

Władek Stępień odsunął się od po­spólstwa. Dowiedział się o Lubickim i o zamówieniu, jakie złożyli ludzie. Swoją chatę wybudował daleko od nich, na drugim krańcu wyspy. Nie chciał rozmów i wyjaśnień. W tej spra­wie napotykał wzajemność.

Mijały dni, a woda nie odchodziła. Ludzie w nowym miasteczku okrzepli. Popatrywali wprawdzie tęsknie w kierunku Będkowa, ale wracali zaraz do wyspiarskich zajęć.

Karmili bydło, wyrabiali sery i ma­sło, wypiekali chleb, prowadzili handel. W cenie był cukier, bo można go było przerobić na bimber. Ten dopiero stawał się cennym towarem... Za butelkę moż­na było dostać na targu co się chciało. Targ wyznaczyli na poniedziałek. Taki dzień impasował, bo przypominał targi w Ujeździe. Sprzedawali sobie konie, krowy, owce, cielęta, świnie, zamieniali się, odprowadzali zwierzęta na bok, cie­szyli się przez tydzień, odsprzedawali z zyskiem w następny poniedziałek.

Co trzy dni przypływało wojsko z prowiantem. Wypytywali o chorych, ale na wyspie panowało zdrowie. Mie­rzyli potem wodę wodometrem. Nie od­pływała. .

Największą radość miały niedorostki. Takich kąpieli, jak przy powodzi nie za­znały nigdy w bladych nurtach Wolbórki.

Do tego woda urodziła ryby. Wielką ilość. Łowił, kto chciał i czym miał ochotę. Nie było sztuką złowić karpia czy suma. Te szły pod rękę same.

Nowa sposobność zrodziła nową konkurencję. Rybacy prześcigali się w odławianiu coraz większych sztuk. Olbrzymy wisiały później w wędzar­niach, a po wyspie rozchodził się miły zapach palonego jałowca.

Życie na wyspie zbliżało się do nie­bezpiecznej granicy. Ustawały tęsknoty za domami, bo te zostawione pod wo­dą, zacierały się już w pamięci, zaś te nowe, wyspiarskie, obrastały świeżymi wydarzeniami jak bluszczem.

Ludzie złapali się na tym, że prowa­dzeni instynktem, uformowali ulice na wyspie tak jak w Będkowie. Przymierzy­li więc do ulic tamte nazwy. Pasowały. Pozostało tylko czekać na pierwszą zdradę małżeńską, pierwsze narodziny i pierwszą śmierć.

Wkrótce wszystko przyszło po kolei.

Majczak zdradził Majczakową z jej siostrą. Dostał za to po pysku dwa ra­zy. Raz od żony, drugi raz od kochanki. Siostry pogodziły się szybko, a Majczak musiał stawiać osobną chatę. Taki do­stał wyrok od żony:

Zejdź mi z oczu jak najdalej.

Jak najdalej” oznaczało w tym wy­padku dwa kilometry.

Anielka Wochnowa urodziła córkę. Małą, rudą i wrzaskliwą. Poród odebrał mąż z Nizin. Okazał się człowiekiem za­radnym, bystrym i utalentowanym.

Ludzie spoglądali z zazdrością na je­go zagrodę. Postawił ją według wzorów ze swoich stron, a ściany wygładził ku­rzym żółtkiem. Nabrały przez to poły­sku i koloru. Kiedy przypaliło słońce, zagroda Anielki i męża z Nizin skrzyła się jak pałac ze złota.

W dwa dni po chrzcinach córki Aniel­ki zmarł Pasiasta. Poszedł na szczyt wzgórza, stanął tam i stał tak cały dzień, spoglądając na zatopiony Będków. Potem usiadł i umarł.

Ksiądz postanowił pochować niemo­wę na wyspie. Nie chciał myśleć o od­daniu ciała żołnierzom.

Zabiorą gdzieś na koniec świata, położą w cudzej ziemi. Nie można tak. U nas nie ma takiego zwyczaju.

Gniewisz popisał się zgrabną trum­ną. To była sztuka zrobić trumnę z ni­czego. Ale zrobił.

Zbił osikowe żerdki tak gęsto, że przypominały deskę. Wyszlifował po­tem szkłem i trumna gotowa.

Pasiasię pochowano na szczycie wzgórza. Tam, gdzie umarł. Przy takiej okazji, Wladek nie chciał się trzymać z boku. Przyszedł na mszę, zagrał na organach. I tak już zostało, aż do koń­ca wody.

Koniec wody zapowiedział się od­płynięciem ryb.

Woda ruszyła — orzekł Jałmużna.

Wojsko potwierdziło diagnozę. Wodometr nie kłamał.

Jeszcze tego samego dnia ruch wody stał się widoczny dla ludzkich oczu. Odpływała w kierunku Wolbórki. Lu­dzie wylegli na brzeg wyspy. Nie wie­dzieli czy się cieszyć.

Napłynęły śmieci od miast. To dopie­ro uzmysłowiło rozmiar katastrofy. Wi­dok poruszył serca. Płynęły dziecinne wózki, radia, telewizory, szafy, krzesła, wanny, fotele, portrety ślubne, święte obrazy. Wszystko.

Ludzie wrócili do tymczasowej osa­dy. Już nie myśleli o sobie jak o wyspia­rzach.

Kiedy następnego dnia o świcie ko­ścielny Scibiorek poszedł się wyszczac, nie zobaczył wody. Odpłynęła.

Spod kożucha szlamu i śmieci wydo­bywało się jego miasteczko.

Janka przyszła bez uprzedzenia. Jak kiedyś. Zresztą trudno uprzedzić ko­goś, kto przez cztery dni nie wychodzi z domu.

Muskat słaniał się na nogach. Niewo­la pisania okazała się żywiołem dosłow­nym — nie metaforycznym. Od czterech dni prawie nie jadł i nie spał.

Kobieta przysiadła na kozetce, bo­kiem do okna. Nerwowe dłonie złożyła na podołku. Słońce nie dało rady prze­świetlić jej gęstych włosów: Położyło się tylko refleksami na szyi i odkrytych ra­mionach.

Pisałem — wytłumaczył się Stanisław.

Nie zareagowała w żaden widoczny sposób. Po chwili odpowiedziała:

Wiem. Pisałeś.

Posiedziała tak jeszcze przez chwilę, potem zabrała się do pracy.

Rozpaliła ogień pod kuchnią, nagrza­ła sagan wody, zmyła naczynia, ułożyła rzeczy w należnych im miejscach, wytar­ła podłogę, omiotła kurze, pokroiła przyniesiony chleb, usmażyła przynie­sione jaja, nalała do garnuszka przynie­sionego mleka. Podała śniadanie.

Potem, kiedy już jadł, przyciągnęła z komórki wielką balię, wymyła ją, nasta­wiła do grzania nowej wody, wyłożyła ba­lię prześcieradłem, podeszła do Stanisła­wa. Zaczęła go rozbierać. Nie protestował. Przyjął jej zabiegi z wdzięcznością.

Nagi usiadł w balii. Janka przyklęk­nęła. Zabrała się za obmywanie. Była delikatna i dokładna. Stanisław poddał się jak dziecko. Potem pozwolił się wy­trzeć, uczesać i ogolić. Zasnął na pięć godzin.

Kiedy się obudził, Janka ciągle była w mieszkaniu, a wraz z nią bukiety majowych narwańców. Poustawiała je w wielu miejscach.

Chyba nie przeszkadzają? — upewni­ła się.

Wszystko mi się pomieszało — zaczął Stanisław, nie odpowiadając na tamto pytanie.

Który mamy rok?

Dziewięćdziesiąty szósty, maj.

Maj — powtórzył — a ja spędziłem ostatnie dni w osiemdziesiątym piątym. Czy wtedy była powódź? Tu, w okolicy? W Będkowie. Wielka powódź.

Wielka powódź? Wolbórka jest za mała na wielką powódź. Osiemdziesiąty piąty? Nie, nie było. Miałam osiem lat. Musiałabym pamiętać.

Wszystko mi się pomieszało... Znasz żonę rzeźnika z Popielawskiej resztówki? — zmienił nagle temat.

Znam. Tyle, ile inni. Podoba ci się?. Ładna i wykształcona. Mówi po hiszpań­sku, angielsku. Pracowała w Kolumbii, u pisarza...

Skąd wiesz?

Listy przychodziły na pocztę.

Z Kolumbii?

Różnie. Ze świata. Ale najwięcej z Kolumbii.

A nazwiska? Czy w okolicy są takie na­zwiska: Trzymka, Wochna, Miazkowa...

Wochnów i Miazków jest dużo. Nie wiem, o których ci chodzi.

O szewca, na przykład. Szewc Wochna z Będkowa.

W Będkowie nie ma szewca. Był w Popielawach. Mazurek. Umarł. Jeździ­my do Ujazdu. Tam jest duży zakład.

A majątek w Kalinowie?

Co?

Ktoś go kupił, przebudował?

Nie. Zrujnowany. Jak się skończyły PGR—y, ludzie się zebrali i wydzierżawili. Ale sami go sobie rozkradli. Ruina. O “wszystko już zapytałeś?

Nie, nie o wszystko. Nie zapytałem o ciebie.

Co chcesz wiedzieć?

A co chcesz powiedzieć?

Mogę powiedzieć wszystko. Mam dziewiętnaście lat. Uczę się w Techni­kum Rolniczym w Czarnocinie. Jestem średnią uczennicą, ale zrobię maturę, a potem ucieknę pracować do jakiegoś pisarza. Najlepiej do Kolumbii. Wpra­wiam się u ciebie. Poza tym... nie jestem podobna do ojca ani do matki. Ojciec... ktoś ci już na pewno powiedział. Matka zbierała twoje zdjęcia, bo się w tobie ko­chała. Teraz ja przejęłam po niej tę mi­łość.

Chciałabym tu przychodzić od cza­su do czasu. Patrzeć jak piszesz, jak jesz, jak palisz papierosa. Chciałabym żebyś mnie wziął do łóżka...

Nie zostanę długo.

Zdążę.

Wylądowali w łóżku. Dopiero teraz Muskat mógł się przyjrzeć Jance. Miała młode, napięte ciało. Pot kroplił się na nim bezwstydnie. Krople nie utrzymy­wały się długo, spływały po gładkościach piersi i brzucha, przepadały w pościeli.

Chciał zostać w niej długo, jak naj­dłużej. Nie dała szansy. Nawet się nie obejrzał, kiedy było po wszystkim.

Pojedziesz tam? Sprawdzić? — ode­zwała się.

I tak pojedziesz...

Gdzie?

No tam, pod nasyp. Przeczytałam, kiedy spałeś. Płakałam. Narwałam kwia­tów polnych. Przepraszam.

Nie przepraszaj.

Kocham cię.

Nie zostanę długo.

Zdążę.

Do Będkowa pojechał pod wieczór. Jak wszystko, tak i to miejsce pomniej­szyło się przez lata. Główny trakt i bocz­ne uliczki, wyłożone niegdyś brukiem, dźwigały szary asfalt.

Zdziwił się, jak dobrze odtworzył z pamięci topografię. Kościół stał na sta­rym miejscu, na niewielkiej wypukłości, przy której Wolbórka rozdzielała się na dwa nurty. Gdzieś się chyba potem łą­czyły, ale to nie było ważne.

Przy plebani ksiądz dobrodziej obkopywał drzewka. Muskat zagadnął:

Szczęść Boże.

Szczęść Boże.

Nie ma kto pomóc?

Eee tam, mieć to ma kto. Ale drze­wo wymaga serdeczności, a tu nie ma ta­kiego zwyczaju. Sam pielęgnuję. Od lat.

Ksiądz tu dawno? Wychowałem się niedaleko. W Popielawach.

W Popielawach? Tam nie ma kościo­ła. Parafię macie w Łaznowie.

W Łaznowie.

Ja? Zaraz... osiemnaście lat. Od sie­demdziesiątego ósmego.

Rzeka nie wylewa? Kościół między nurtami. Głupio umieszczony...

Rzeka? A co to za rzeka? Rów. Nawet ryby w niej nie ma. Ja z Żuław wycho­dzę. Wisła... to jest rzeka. Nie, nie wyle­wa. Zbiornik jest na Pilicy, w Sulejowie.

A nawet jak nie było, też nie wylewała. Rów, nie rzeka. Nie ma strachu. A pan?...

Stanisław Muskat, z Popielaw. To znaczy, kiedyś z Popielaw. Teraz z War­szawy.

Podróż sentymentalna.? Nawet to rozumiem. I pochwalam. Człowiek się naprawia w miejscu wychowania. Ko­rzenie, źródło pamięci...

Świecący dąb...

Co takiego?

Świecący dąb. W takim drzewie świeci próchno. Metafora. Podobno ro­śnie w Kalinowskim lesie.

Nie słyszałem.

Święte miejsce Żydów. Dziadek opowiadał.

Nie słyszałem. Trzeba zapytać jakie­goś Żyda. Mamy tu jednego, w aptece. Szkoda, że tylko jednego. Piękna kultu­ra. Piękna i zdyscyplinowana.

A o zimie tysiąclecia ksiądz słyszał?

Pan pewnie pisarz? Z rodziny ryma­rza Szewczyka?

Dobrze ksiądz czyta w ludziach.

Taka profesja... Dziadek pana nie chodził do kościoła, ale rozumiem.

Oświęcim. Syna stracił zaraz po wojnie.

Brat matki.

Nie, o zimie tysiąclecia też nie sły­szałem. Musiała być wcześniej, przed moim przyjazdem.

A co to za drzewko?

Nie poznaje pan? Buk, mały buczek. To samo, tylko inaczej się pisze. Lubię drzewa. A pan?

Mam dużo buków przy domu. —Żyd w aptece nazywał się Ezra War­szawski. Miał osiemdziesiąt dwa lata. Pa­miętał wszystko.

Wszystko pamiętam, proszę pana. Dobra pamięć, rodzinna. Apteka też ro­dzinna, ale rozglądam się za jakimś mło­dym magistrem. Nie zna pan kogoś takie­go? Wojnę przeżyłem dzięki Polakom. Ukryli w stodole, pod klepiskiem. Ta ro­dzina, która mnie ocaliła, miała dobrego nosa. Skrytkę zaczęli kopać, jak tylko wy­buchła wojna. Bardzo dobra robota. Wszystko tam miałem, wychodek, wenty­lację, ogrzewanie. Bardzo pomysłowa robota. I nie chcieli za to nic. Ani grosza. Wy­obraża sobie pan?

Transporty szły przez Czarnocin, ale nikt nie wyskoczył. Żaden człowiek. Ktoś panu źle powiedział. Coś by się o tym słyszało. Może gdzieś dalej, ale na pewno nie u nas. Tu odkryty teren. Nasyp jak na dłoni. Tylko głupi by wy­skoczył w takim miejscu. A pan? Nietu­tejszy.

Szukam pana Landesmana.

A kto to taki? Żyd?

Żyd. Nie zna pan?

Drugiego Żyda to ja proszę pana spo­tykam, jak patrzę w lusterko. Landesman? Nie ma tu takiego. Sto procent. Pan wie, ile to u Żyda sto procent? Bardzo dużo.

Spotkałem go w Popielawach. Przyje­chał ze Szwecji. Szukał Żydów po okolicy, dziesięciu, żeby odmówić kadisz za stryja.

Kadisz za jednego stryja. Straszna rozrzutność. Nie, to nie mógł być Żyd. Sprzedać panu coś? Jakieś proszki na sen? Widać, że pan mało śpi.

Mani Perlman. To nazwisko też pa­nu nic nie mówi?

Perlman? Zaraz, zaraz... Perlmana znałem w Łodzi, przed wojną. Miał szczęście. Wyjechał do Ameryki.

Mnie chodzi o Perlmana z Będkowa, listonosza.

Pan żartuje. Po co Listonosz w Będkowie, jak poczta w Czarnocinie?

Był uczniem Magida z Międzyrzecza.

To może niech pan tam szuka, w Międzyrzeczu:

Te proszki na sen to pan ma dobre?

A pan potrzebuje dobre?

No, tak.

To mam.

Proszę opakowanie.

Coś jeszcze?

Jeszcze chciałem zapytać o świecący dąb.

To nazwa restauracji? U nas nie ma takiej. Jest „Pod dębem”, za mostem na Wolbórce.

Nie, to nie restauracja. Podobno wasze święte miejsce.

Ezra Warszawski zdjął grube okulary. Pokazały się ukryte dotąd za nimi smut­ne dobre oczy. Długo patrzył na Stani­sława. Bardzo długo. Potem odezwał się tonem, po którym nie zadaje się dal­szych pytań:

Słyszał pan takie słowo:

Izrael?”

Słyszał pan takie słowo:

Jerozolima?

Słyszał pan takie słowo:

Ściana płaczu?

Słyszał pan takie słowo: „Auschwitz?

Czarnociński nasyp stał na swoim miejscu. Jak kiedyś, tak i teraz, jego skłon obsypany był szarym tłuczniem. Pod nasypem smarkateria pasła krowy. Zachodziło słońce. Celowało jak zwykle w Kalinowski las. Od Łaznowa nadje­chał pociąg towarowy. Dzieci podniosły głowy. Dobry maszynista zatrąbił. Ucie­szyły się, pomachały na drogę.

Nie zmieniła się też stacyjka. Ten sam mały budynek, ten sam liszaj szarego tynku. Tylko wszystko mniejsze. Jak to po latach.

Muskat usiadł na peronie, pod da­szkiem opartym na żelaznych słupach. Dróżnik podniósł zapory. Przejechało kilka samochodów. Muskat wstał. Po­szedł w kierunku budki. Dróżnik usiadł na krześle, przy korbach. Stary człowiek. Nieogolony. Na goły grzbiet, narzuconą miał kolejarską kapotę.

Zapali pan? — Stanisław podał pa­pierosy.

Eee, za dobre dla mnie. Jeszcze za­smakują i kłopot gotowy. Albo niech pan da. Zapalę.

Zapalili.

Pan samochodem przyjechał, a przy­szedł na stację. Ja się na tym znam. Pew­nie z tych stron i przyjechał popytać o rodzinę? Jak nie zgadłem, to jest druga możliwość. Reymont tu mieszkał blisko, w Prążkach. Jego ojciec grał na organach w Będkowie i w Łaznowie. Dużo ludzi o niego pyta. Moda teraz wróciła na Rey­monta. Piękna książka. Czytał pan? Ja dwa razy czytałem. Nazwiska od nas, opi­sy od nas, zwyczaje od nas. Aż miło czy­tać. Dobrze mieć takiego pisarza od... siebie. Dużo ludzi pyta. Przychodzą do dróżnika, patrzą — stary, znaczy dużo wie. To pytają, a ja odpowiadam. Czter­dzieści lat na przejeździe, a wcześniej oj­ciec, a jeszcze wcześniej — dziadek. Mało takich rodzin teraz, z tradycją. A pana co interesuje? To pierwsze, czy to drugie?

To pierwsze.

To niech pan zapyta.

Znał pan Odrowąża, syna rymarza z Popielaw?

A pan, rodzina?

Wnuczek Szewczyka.

A, to miło poznać. Wnuczek Szew­czyka, to znaczy syn Halinki, a to znaczy, że pisarz. Bardzo miło poznać. Ja, Wawrzyniak z Będkowa. Stanisław.

Ja też Stanisław.

Też Stanisław? No, proszę. Szkoda, że dzisiaj nie Stanisława. Byłaby wódka pijana... Odrowąża znałem. Wszyscy znali. Tylko że on w Tomaszowskich la­sach walczył, nie u nas. Kalinowski las za mały na partyzantkę. Ja też byłem za ma­ły. Jak wojna wybuchła, to miałem sześć lat. Kajber. W sam raz do pilnowania krów. Ale oczy miałem otwarte. Nieraz widziałem leśnych. A pan do książki roz­pytuje?

Tak, do książki. Podobno tędy szły transporty do lagru. Słyszałem, że kie­dyś uciekło kilku Żydów. Wyskoczyli przez okno.

Eee, głupoty Nic takiego nie było. Oj­ciec robił na przejeździe. Ja bym nie wie­dział? Ktoś panu głupot naopowiadał, żeby zaciekawić. Może jeszcze wziął za to pieniądze? Szły transporty, ale zapieczęto­wane, obstawione wachmanami.

A wypadek? Nie wykoleił się pociąg ze Śląska, z pomnikiem dla Warszawy? W ostatnich dwudziestu latach?

Wypadek? Za moich czasów nic ta­kiego się nie zdarzyło. Szły pomniki do Warszawy po wojnie i wracały w ostat­nich latach, ale tylko tyle. Za moich cza­sów tylko jeden człowiek poszedł na to­ry. To było w sześćdziesiątym ósmym. Żołnierz. Uciekł z jednostki, bo nie chciał jechać do Pragi.

Dróżnik przerwał, bo przedzwoniono mu pociąg od Moszczenicy. Wziął się za korby.

Już pan jedzie? Szkoda. Tak miło się rozmawiało. To znaczy, że już drugiego mamy pisarza od siebie...

Nie wiem. Może są inni.

Coś bym wiedział. Czterdzieści lat na przejeździe. Coś bym wiedział...

Na ten dzień Muskat zakończył po­szukiwania. Już nie wiedział czego szu­kać. Nie znalazł zimy tysiąclecia, powodzi, wypadku na torach, ucieczki Żydów. Niczego. Landesman rozpłynął się w powietrzu, chociaż wydawał się najbar­dziej realny.

Zatem wszystko, co napisał, było wy­tworem imaginacji. To może lepiej — po­myślał. Wyrzuci rozdział z ojcem Oip, wyczyści rękopis, dopisze zakończenie. Będzie miał swoją powieść.

A swoją drogą, dziwna to okolica.

W Popielawskiej resztówce mieszka kochanka Marqueza, chłop na polu po­krapia zarazę krwią miesięczną swojej córki, mgła układa się w ludzkie postaci i kusi rozmowami. Dziwna okolica.

Przez kilka dni nie ruszał się z domu. Nie dopisał zakończenia. Przyczyna była odwrotna niż do tej pory: znał je. Tym razem nie czaiło się nieoczekiwane. Wszystko wracało na swoje miejsce. Świat na powrót rozdzielał się na praw­dziwy i wymyślony. Po stronie prawdzi­wego — rozpędzała się wiosna, ludzie kończyli siewy i pierwsze zbiory siana.

Po stronie wymyślonego — Będków przychodził do siebie po wielkiej powodzi, groby złoczyńców porastały samosiejką.

Stanisław zrobił też porządki wokół sie­bie. Wykosił trawę na podwórku, przeko­pał ogródek, wyznaczył grządki, wydeptał między nimi ścieżki. Nie miał jeszcze na­sion, ale zamierzał je kupić w Ujeździe, po­tem poprosić Jankę o pomoc.

Piątego wieczoru usłyszał głos. Do­chodził z lasu. Brzmiał jak płacz dziecka.

Noc jeszcze nie zapadła na dobre. Słońce już wprawdzie zaszło, ale niebo trzymało ciągle trochę światła. Taka po­ra nie była dobra na wyprawę. Ćmok mógł dopaść świata w każdej chwili. Po­szedł jednak. Ten głos, który przypomi­nał płacz dziecka, mógł nim być.

Zabrał latarkę, nóż i mleko. Pomyślał, że mleko przyda mu się najbardziej. Dziecko mogło być głodne.

Głos prowadził jak po sznurku. Wzy­wał w głąb lasu, w tę część, której Stani­sław nie znał. Zimne światło nieba ga­sło. Ćmok obejmował władzę nad lasem. Odezwały się puszczyki, prze­mknęła zwierzyna przyziemna. Las za­czynał straszyć.

Nie potrwało to długo. Na szczęście, bo serce Muskata raniło się już o żebra.

Ciemność powoli ustępowała. W jej miejsce pojawiła się ciepła poświata. Na początek ledwo widoczna, potem coraz wyraźniejsza. Omiecione nią drzewa nie były już tak groźne.

Głos był coraz bliżej, prawie w zasię­gu ręki. Tak, to płakało dziecko. Muskat był pewien. Przyspieszył kroku.

Nagle drzewa rozstąpiły się i odsłoniły polanę. Mocne światło uderzyło w oczy. Muskat przymrużył je i wtedy zobaczył.

Na polanie stał świecący dąb.

Wielki, rozłożony szeroko, uczepio­ny ziemi masywnymi korzeniami. Świe­cił żółtozłoto. Nie całym sobą, a tylko próchnem przy ziemi i zrobaczywiałym pniem. Tego jednak wystarczyło, by oślepiać inne drzewa, budzić w nich pokorę i przymuszać do ciszy. Bez wąt­pienia — ten dąb był królem nocnego lasu.

Muskat na chwilę zapomniał o dziec­ku. Patrzył na światło, radował się nim, mierzył proporcje między sobą a dę­bem. Poczuł je od razu. Siebie zobaczył jako błahy konkret, dąb zaś — jako część nieodgadnionego.

Odezwał się głos. Muskat spojrzał. Zobaczył małą sarenkę złapaną we wny­ki. Zwierzątko tkwiło w nich zadnią no­gą. Szarpało się, zaciskając pętlę, wzy­wało pomocy po ludzku.

Szybko uwolnił stworzenie. Pobiegło w ciemność, w kierunku pozapalanych oczu współplemieńców.

Wielki dąb przygasał. Zrobił swoje.

Stanisław poszedł w powrotną drogę.

Rano pojechał do Popielaw.

Żonę rzeźnika zastał przy porannym obrządku. Uwijała się pośród swoich zwie­rząt, rozdawała karmę, śmiała się w głos.

Mało przez ciebie nie zginąłem — za­czął rozmowę.

Odstawiła wiadro, poprawiła włosy.

To ciekawe. Jeszcze żaden mężczy­zna nie zginął przeze mnie.

Landesman chciał mi poderżnąć gardło.

Landesman? Kto to taki?

Myślałem, że ty mi powiesz. Przed­stawił się jako twój kochanek.

Kobieta przestała się uśmiechać. Po­kręciła głową z niedowierzaniem. Długo milczała, nim odezwała się na powrót.

Powiedziałam ci za dużo. Wtedy. Wstyd mi. Spodobała mi się ta zabawa z sufitem w zimnej sypialni. A poza tym...

Przerwała zmieszana. Znów sięgnęła do włosów.

Nie znam Landesmana. Żałuję, że powiedziałam tak dużo.

Nie żałuj. Uwierzyłem tobie, a nie jemu.

Skąd wziąłeś tego Landesmana?

Sam się wziął. Nie wiem skąd. Z mgły, ze skołatanej głowy, zza hory­zontu. To dziwna okolica.

Kobieta uspokoiła się. Już nie popra­wiała włosów. Usiadła na pieńku, sięg­nęła po cieniutkiego papierosa.

Wiem, że dziwna. Doświadczam te­go. A ty i ja? Tu powinien dalej mieszkać dziedzic Lachowicz. Po ogrodzie powin­ny biegać jego wnuki, a w stawach wy­grzewać się złote karasie. Z owczarni powinny dochodzić pobekiwania ja­gniąt, z kuźni pokrzykiwania kowala i rżenie koni, ze spichrza szelest przesypywanej pszenicy, z czworaków pod­śpiewywanie panien, ze stodół miłosne spazmy... Czasem mi się wydaje, że sły­szę te wszystkie odgłosy.

Lachowicz zginął w Oświęcimiu, za partyzantkę. Dziwny dziedzic. Wziął za żonę pokojówkę. Piękna miłość. Ta głu­pia, nie umiała wcielić się w nową rolę. Dalej biegała do czworaków i na chałup­ki do wsi. Nie umiała oswoić nowego miejsca. Jak ja. Ale oswoiła.

A ty?

Ja? Ja też oswoiłam.

Dlaczego mi nie chcesz powiedzieć?

Czego?

Tego, czego nie chcesz.

Powiedziałam przecież. Mogę ci je­szcze pokazać listy od niego, wyznania, zdjęcia... Opisać wycieczkę do Aracataki. Byłam jedyną kobietą, którą tam zabrał.

Miałem na myśli to drugie.

Nie ma niczego innego.

Jest.

Przeczytałeś na suficie?

W oczach. Tam jest twój pamiętnik. Bardzo drobno zapisany, ale ja mam do­bry wzrok.

Nie ma niczego innego.

Nie przysięgaj...

Zamilkła. Znów długo milczała.

To dotyczy ciebie.

Wiele rzeczy dotyczy mnie. Ty też. Kochaliśmy się. To nie było nieważne.

Mówi ci coś nazwa „Luboszewy?

Mówi. Pojechał od razu.

W Luboszewach znalazł schronienie Odrowąż, kiedy na nowo musiał iść do lasu.

Po wojnie ujawnił się wraz z oddzia­łem, zdał część broni, wrócił na studia. Wkrótce zaczęło się do niego dobierać UB. Wrócił do lasu. Na krótko.

Miejsce znał tylko jego ojciec, dzia­dek Muskata. Którejś nocy do okna za­stukał kolega z dawnego oddziału. Jemu też UB deptało po piętach. Chciał do la­su. Rymarz poprowadził.

Tą samą drogą, już za kilka dni, wra­cał z trupem syna. Wybrał się po niego wozem, nocą, bez pomocy. Dojechał do lasu, wykopał syna z ziemi, powiózł na Łaznowski cmentarz. Pogrzebał.

Potem grzebał go jeszcze trzy razy, bo tyle razy UB wyjmowało Odrowąża z zie­mi. Na koniec ojciec nie wytrzymał. Kazał zrobić trumnę z grubej blachy. Żelazną. W niej pochował syna. Na zawsze. Dziurę zasypał kamieniami i zalał betonem.

Muskat rozpoznał podwórko. Był tu kilka razy. Drewniana leśniczówka z pra­wej strony stojąca szczytem do drogi, przy niej mały ogródek, z lewej drewut­nia, jakieś komórki. Wszystko połączone równym płotkiem. Podwórko zamykała stodółka. Też mała. Jak wszystkie budyn­ki w tym dziwnym obejściu.

Ze stodoły wyszedł postawny mężczy­zna. Niósł wiklinowy koszyk, w nim ja­kieś naczynia. Kołysał się na krzywych nogach, aż naczynia pobrzękiwały.

Muskat znał tę twarz i ten chód. Wi­dywał rzeźnika z żoną, kiedy przecha­dzali się po Popielawskich zakamarkach. Dawała się obejmować, szeptać coś do ucha. Nawet śmiali się oboje.

Teraz rzeźnik był ponury. Widać do śmie­chu potrzebna mu była ona, Conchita.

Podszedł od razu, jak tylko zauważył Stanisława. Stanął. Koszyk wiszący na przedramieniu nie chciał się zrymować z powagą tej chwili. A chwila była po­ważna, wzrastająca, niebagatelna. W końcu odezwał się:

Błagam, niech mu pan nie robi krzyw­dy. To stary człowiek, ślepiec, mój ojciec. Zabił ze strachu i z miłości. Z miłości robi się różne rzeczy. Najlepsze, ale i najgorsze. Ja z miłości... zresztą, pan jest pisarzem i wie dobrze, co mam na myśli. To starzec. Bar­dzo cierpi. Próbował żyć normalnie. Kiedy się urodziłem, on umarł. Schował się pod podłogę i nie wychodzi stamtąd od czter­dziestu lat. To tyle, ile mamy—pan i ja. Całe nasze życie — pod podłogą. Oślepł od tego. Chciał się spotkać. Wie o panu. Nie proszę, żeby mu pan wybaczył...

Wybaczę mu — odezwał się Muskat.

Prawy sąsiek stodoły był odkryty. Nie leżało tam zboże ani siano. W miejsce klepiska, ktoś zrobił podłogę z masyw­nych desek. Wejście do skrytki znajdo­wało się u zbiegu ścian. Była to klapa, od której prowadziły schody w dół.

Starzec usłyszał. Zamarł. Poczekał aż obcy wejdzie i odezwie się.

Podobno chciał mi pan coś powie­dzieć.

Bierwionowe ściany złagodziły głos Muskata. W pomieszczeniu zaległa ci­sza, w której mieszały się tylko dwa sły­szalne odgłosy — bicia przerażonych serc.

Starzec usiadł na pryczy Omiotło go światło powieszonej lampy. Światło było dla tych, którzy przychodzili. Wyglądał na świętego, nie na zbrodniarza. Miał si­we włosy spływające na ramiona, siwą brodę sięgającą piersi, zmarszczki wyci­śnięte głęboko na czole i wyblakłe oczy. Zrozumiał chyba, że pora się odezwać. Uczynił to za chwilę.

Wszystko robiliśmy razem. Wszyst­ko. Razem chodziliśmy do gimnazjum, razem na dziewczyny, razem na studia. Nawet piąta w lesie nosiliśmy razem. To była prawdziwa przyjaźń. Wydawało się, że nic jej nie zagrozi. Pan pewnie wie, zna historię... Po wyzwoleniu, to my byliśmy niesłuszni politycznie. No­wa władza zrobiła gest, wydłubała nas z dziur, z lasów, ze skrytek, a potem do­brała się do skóry. Mnie to nawet nie dotknęło specjalnie. Byłem zakochany. Bardzo zakochany. Przez czterdzieści lat siedzenia pod podłogą, nie znala­złem słów na opisanie tej miłości. A przeszukałem wiele słów, wymyśli­łem nowe, potem jeszcze nowsze. Nie, nie ma takich słów w ludzkim języku.

Ja wiem, że tam na górze nikt mnie już nie szuka. Od dawna. Ale nie ze strachu wybrałem to miejsce na życie. Chciałem zatrzymać w pamięci jej obraz. Świat mnie rozpraszał, zamazy­wał jej twarz, kształt głowy, dotknięcie dłoni. Świat mi ją zabierał. Ożeniłem się, ale to była ucieczka. Mam dzięki te­mu dobrego syna. Wie pan, ja nawet oślepłem z wyboru. Chodziło mi o to żeby tu, pod podłogą, też nie mieć za wielu pokus. Nie chciałem patrzeć na zewnątrz siebie, a tylko do środka. W to miejsce, w którym przechowuję jej portret.

Odrowąża zastrzeliłem w nocy, kiedy spał. UB zabrało mnie z ulicy w tydzien po tym, jak on przepadł. Od razu zaprowa­dzili mnie do jej celi. Ma pan kogoś, kogo kocha? Żonę, dziecko? Ona była piękna nawet wtedy, wybili jej zęby, okaleczyli twarz, złamali palce. Nie dali mi wyboru. Ceną za jej wolność był Odrowąż.

Najgorsza była ta noc, w którą ojciec Odrowąża prowadził mnie do niego. Rozmawialiśmy. Planował różne rzeczy w związku z synem.

Potem uciekłem na Zachód. Ona mia­ła przyjechać za mną. Nie przyjechała. Nie wiem, co się z nią stało.

Starzec zamilkł. Sięgnął po kubek z herbatą. Napił się. Odstawił. Sięgnął jeszcze raz. Chciał w czynnościach ukryć wzruszenie. Nie nawykł do płaczu w czyjejś obecności. Martwe oczy za­świeciły na chwilę. Wytarł je chustką.

Wie pan, ja tę rozmowę traktuję jak spowiedź. Pan jest dla mnie dobrym spowiednikiem. Pan słucha. Czuję to. Pan nie zabiera się do mówienia. Nie na­biera oddechu, żeby mnie oskarżyć, al­bo uzmysłowić rozmiar mojej winy. Zre­sztą to nie jest potrzebne. Znam jej rozmiar i wyznaczyłem sobie karę. Sąd byłby mniej surowy Pan przyszedł do mnie z rozgrzeszeniem, nie wiedząc je­szcze co usłyszy. Ale ja nie dokończyłem spowiedzi. Położyłem na szalę grzech, a teraz chcę położyć dobry uczynek. Pan Bóg to zmierzy...

W czterdziestym trzecim roku, jesie­nią, byliśmy w lasach Smulskich nad Wartą. Tam wyskoczyło z transportu kil­ku Żydów. Nie znam dokładnie tego wy­darzenia, ale Niemcy z jakiegoś powodu zostawili przy życiu ojca i małego syna. Drugiego zakopali w ziemi. Głową w dół. Taką mieli fantazję.

Znalazłem ich o świcie przy torach. By­li zziębnięci, wyczerpani i nieprzytomni ze strachu. Ukryłem ich pod świniarnią w pobliskim majątku. Mieliśmy tam skrytkę na broń. Uparli się, żeby zabrać tego małego chłopca. Przekonywali, że potrafią go przywrócić do życia... Co mia­łem zrobić? Wyciągnąłem go z ziemi, za­rzuciłem na ramię i poniosłem.

Przez dłuższy czas przynosiłem im je­dzenie. Na zimę zaopatrzyłem w ciepłe ubrania. Potem straciłem ich z oczu, ale zapewniłem dalszą pomoc. Na pewno przeżyli wojnę.

To wszystko.

Janka zasiała kwiaty. Przy każdej grząd­ce zostawiła patyk z torebką po nasio­nach. Stanisław ucieszył się na jej widok.

Dawno cię nie było.

Zamieszkałam w internacie przy szkole. Chcę żyć sama.

Skąd wiedziałaś, że lubię maciejkę?

Nie wiedziałam.

Znalazłem to miejsce z wojny. Rozmawiałem z człowiekiem, który uratował moich Żydów z książki. Jest trochę tak, jak napisałem. Kawałek mi się zgodził. Oni wyskoczyli. Nie wiem, cholera... Chyba tylko to... Ta cała reszta. Nie. To moja głowa... Mu­siałem usłyszeć, może dziadek opo­wiadał?... Dużo opowiadał wieczora­mi. Zapadło w pamięć, odżyło teraz... To możliwe.

Co zrobisz?

Pojadę tam. Takie rzeczy nie dzieją się bez przyczyny. Zobaczę, rozpytam. Napiszę reportaż zamiast powieści.

Nie żartuj. Jesteś wyjątkowym pisa­rzem. Płakałam. Narwałam kwiatów po­lnych. Znajdziesz miejsce.

Znalazłem.

Ja myślę o twoim miejscu. Napraw­dę wydaje ci się, że tylko piszesz?

Nie wymądrzaj się.

Poczekaj, aż urosną kwiaty. Zawie­ziesz im na groby

Komu?

Tym swoim złoczyńcom z powieści: Wochnie, Miazkowej, Trzymce, Perełce. Dużo im zawdzięczasz.

Znam już zakończenie.

To napisz, a później pojedź. Będę cię karmiła, kąpała, kochała.

Powtórz.

Będę cię karmiła, kąpała, kochała.

Powtórz jeszcze raz.

Będę cię kochała, karmiła, kąpała.

Nie zostanę długo.

Zdążę.




ŻYD PLESZKE — ROZDZIAŁ PIĄTY


Będków nieprędko podniósł się z upadku. Na nic zdały się zapewnie­nia nauczyciela Kuląga, że klęski ży­wiołowe ożywiają koniunkturę.

Ludzie nawet chcieli wierzyć, ale obraz zobaczony po opadnięciu wody o mało nie odebrał wiary nawet księ­dzu proboszczowi.

Tymczasem Kuląg zabrał się za pro­jektowanie nowych dróg, nowych szkół, nowych placów, a nawet pomieszczenia na kino.

To dziwactwo nauczyciela bez trudu utrzymało się w Będkowskim standar­dzie tamtych dni. Niedawni wyspia­rze, przedzierzgiwali się w mieszkań­ców lądu bez goryczy. Akceptowali więc dalekosiężne plany Kuląga.

A niech ma te swoje place — zgodził się Jałmużna w imieniu wspólnoty. —Komu to przeszkadza? W porządnym mieście nigdy za dużo placów. Kino też niech postawi, albo lepiej — kinoteatr. Nowa szkoła się przyda, szpital nie za­szkodzi. Niech buduje nauczyciel. Wiele kłopotów z tego nie będzie.

Jałmużna się mylił. Kuląg nie zamie­rzał zmarnować dziejowej szansy, jaką jego miastu przyniosła powódź. Wyje­chał z Będkowa, by już wkrótce po­wrócić. Z kłopotami.

Ale na razie w duchowej przestrzeni miasteczka formowała się nowa kate­goria — „znaków mniejszych”.

Większymi znakami były oczywiście —zima tysiąclecia i powódź. Mniejszy­mi, okazały się tamte sprzed katakli­zmów pięcionóg, pies akrobata, na wpół odnowione obrazy, oraz te, które odczytano już pierwszego dnia po zej­ściu wody.

Były nimi płyty nagrobne, wzbrania­jące mieszkańcom Będkowa wejścia do ich własnych domów. Nie inaczej.

Nie wiadomo, jak przypłynęły z cmentarza. Woda mogła podmyć, pod­nieść płytę, odsunąć ją na bok, wypłukać truchło, pomieszać kości. To mogła zrobić. Ale żeby przenieść kamienne pły­ty tyle kilometrów?

Coś tłumaczył nauczyciel (jeszcze przed wyjazdem) o pęcherzykach po­wietrza w strukturze krystalicznej marmuru, granitu i lastryka, coś oma­wiał z Jałmużną, ale nie dało to wiele. Ludzie wiedzieli swoje.

Nie było tak, że nie słuchali. Broń Boże. Intelektualna aktywność Kuląga była im na rękę. Wreszcie mieli alterna­tywę dla przemądrzałka Jałmużny. Więc słuchali, kiwali głowami, posapywali, ale nie wierzyli.

A skąd te pęcherzyki wiedziały, że­by płytę Balcerka przyprowadzić pod bramę Balcerka, płytę Woźniaka pod bramę Woźniaka, płytę Treli pod bramę Treli, płytę Kaczuby pod bramę Kaczuby i tak dalej?

Ksiądz dobrodziej znalazł religijne rozwiązań ie.

Nasi kochani zmarli przyszli pilno­wać domostw. Usłyszeli modlitewne wezwanie, posłane wprost ze wzgórza. Usłyszeli zjednoczoną pieśń czystych serc. Dobry Pan Bóg pomógł... swoją silną dłonią...

Nie wytłumaczył jednak, które serca miał na myśli, ani tego, jak mu się im­manencja Osoby zgodziła z jej trans­cendencją. Prawdę mówiąc — nikt nie zadał takich pytań.

Ludzie mieli swoje wytłumaczenie: nowe „mniejsze znaki mogły zapowia­dać tylko jedno — nowe kataklizmy. Gdzie przyczyna? — zastanawiali się, a przeczucie wskazywało im Stępnia.

Na razie płyty musiały wrócić na cmentarz.

I znów pomógł Jakub Pleszke, cho­ciaż powódź dotknęła go w podobnym stopniu jak mieszkańców Będkowa.

Przysłał ciągniki uratowane z ży­wiołu oraz wiele beczek paliwa. Jak zwykle nie zapomniał o dzieciach. Na pierwszej przyczepie przyjechała góra paczek ze słodyczami.

Płyty umieszczono na cmentarzu, według planów uratowanych z kościo­ła. Przyjęto oczywiście pewien margi­nes błędu, ale to było zrozumiałe dla wszystkich.

Domy zastano w opłakanym stanie. W warstwie szlamu zagnieździły się padalce i żaby błotne. Zabijano je przez kilka dni, potem zgromadzono na pla­cu przy remizie i podpalono.

Od tej chwili zaczęła się wielka Będkowska robota, dobrze wycelowana, bo majowe słońce wsparło mieszkań­ców całym dostępnym żarem.

Ludzie wystawili sprzęty do suszenia i... na tym się skończyło.

Ulice zamieniły się w długie trakty tymczasowych pokoików, sypialni i sa­lonów.

Po trochu przenosiły się do nich ca­łe rodziny, by po tygodniu zamie­szkać tam na stałe, tłumacząc decy­zje oczekiwaniem na wyschnięcie mieszkań.

Na ulicy prowadzono normalne ży­cie. Ludzie gotowali, prali, myli się, je­dli, spali, uprawiali miłość.

Sprawy ukrywane kiedyś w zakamar­kach domów stawały się odkrytymi. Mieszkańcy ulic dyskutowali je publicz­nie, poddawali wspólnemu osądowi, głosowali.

Tym sposobem w maju tysiąc dzie­więćset osiemdziesiątego piątego roku Będków odkrył dla siebie nieoczekiwa­ną jakość — demokrację.

Mieszkania już dawno wyschły, maj przybliżył się do czerwca, wojsko przy­wiozło zapomogi, a ludzie z uporem mieszkali na ulicach.

Tego stanu nie zmienił nawet deszcz. Poradzili sobie z nim bez trudu, korzy­stając z niedawnych wyspiarskich do­świadczeń. Postawili dziesiątki foliowych daszków umocowanych na słupach, skryli się pod nimi.

Stan ulicznej demokracji utrwalał się. Obywatele zarządzili wybory do samorządu. To mógł być pierwszy krok do katastrofy.

Na szczęście wrócił Kuląg.

Przyjechał służbowym samochodem z kierowcą. Był szczupły, opalony i do­brze ubrany.

Nie wytłumaczył się ze swoich zajęć poza Będkowem.

Byłem w stolicy.

Tyle powiedział na początek.

Potem poszedł ulicą w tę i z powro­tem. Kręcił głową z dezaprobatą. Z obrzydzeniem patrzył na uliczne mieszkania, foliowe daszki — na całe to żałosne prowizorium, które jeszcze przed chwilą było przedmiotem dumy obywateli.

Fawela, fawela mruczał pod no­sem w niezrozumiałym języku.

Po inspekcji zapalił papierosa ze zło­tym ustnikiem.

Byłem w stolicy —powtórzył. Prze­konałem czynniki do zainwestowania w Będkowie. Zbudujemy fabrykę mem­bran przeciwpowodziowych i zapór przeciwśnieżnych. Prognozy są pomyśl­ne. Cała Europa będzie przez łata na­wiedzana śnieżycami i powodziami.

Dla takiej inwestycji niezbędne jest zaplecze logistyczne i infrastruktura. To oczywiste. Czynniki uczyniły mnie swoim pełnomocnikiem.. ———

Za miesiąc przyjadą inżynierowie, technicy i wykwalifikowana kadra robot­ników. Wy dołączycie do nich jako prosta silą robocza. Na razie jednak musicie im stworzyć godne warunki dożycia.

Na poparcie swoich słów Kuląg po­kazał pismo z pieczątką. Nie było wąt­pliwości.

Przez następne dni Będków przeży­wał prawdziwe oblężenie. Przez miasto przejeżdżały wiele razy wszystkie moż­liwe do wyobrażenia środki jezdne.

Samochody ciężarowe, półciężarówki, ciągniki wieloosiowe, zwykle i niskopodwoziowe, traktory, samochody osobowe, wozy konne — zwoziły do miasteczka wszystko co niezbędne.

Skład zrobiono w remizie i na placu wokół niej. Zaległa tu wielka ilość ce­mentu, wapna, cegieł, desek, papy izo­lacyjnej, dachówek, kafelków, okien, drzwi, przewodów elektrycznych, rur kanalizacyjnych, grzejników, pieców centralnego ogrzewania i innego do­bra.

Pismo Kuląga otwierało wszystkie magazyny w województwie i powiecie. Urzędnicy stawali na baczność, kie­rownicy działów oddawali do dyspo­zycji pojazdy z kierowcami, majstro­wie pomagali wybierać najlepsze technologie.

Będkowski naród, wsparty zaple­czem logistycznym w osobie Kuląga przygotowywał infrastrukturę.

Od razu powstały nowe zawody.

Dekretem pełnomocnika powołano pięciu strażników miejskich dopilnowa­nia przywiezionego bogactwa, czterech sortowników do układania towarów we­dług cech wspólnych, oraz dwóch regula­torów ruchu.

Ci ostatni byli błogosławieństwem dla Będkowa. Wielka ilość pojazdów po­ruszała się bowiem w chaosie. Sprzyjały temu wąskie ulice i brak oznakowań. Kolizje, stłuczki, awantury kierowców— były na porządku dziennym. Ustały, kie­dy umundurowani Majczak i Piecho­ta, zabrali się do regulowania ruchu. Niedawny chaos — zastąpiony został dwoma zdyscyplinowanymi strumieniami pojazdów.

Kuląga widziało się wszędzie. Dojeż­dżał na czas, wysiadał z limuzyny, oglą­dał, chwalił, przyganiał, odjeżdżał.

Nieliczne konflikty lub wątpliwości wyjaśniał okazaniem słynnego pi­sma.

Po tygodniu, kiedy już zgromadzono odpowiednią ilość materiałów, Kuląg zarządził budowę wodociągu, kanali­zacji i dróg. Wyznaczył też miejsca pod szkołę, szpital, hotel dla specjalistów, kinoteatr i plac zabaw dla dzieci.

Prace ruszyły równolegle. Przy okazji okazało się, że Będków posiadał wielki, uśpiony potencjał rzemieślników. Ujaw­nili się murarze, malarze, cieśle, stola­rze, hydraulicy, elektrycy i posadzkarze — wszyscy o najwyższych kwalifikacjach.

Robotnicy ziemni rozkopali ulice Będkowa, hydraulicy położyli rury ka­nalizacyjne i wodne, wybudowali stu­dzienki ściekowe, pomogli elektrykom umocować nowy, gruby (cztery razy szesnaście kwadrat) przewód elek­tryczny. Robotnicy ziemni zasypali ro­wy, rozrzucili piasek, tłuczeń i szuter, ubili wibrującymi ubijakami.

Ledwo to uczynili, na miejsce przyje­chał (koordynacją zajmował się Jałmuż­na) wielki, zautomatyzowany kombi­nat do kładzenia asfaltu,

W dwa dni wylał lśniącą nawierzch­nię na wszystkich ulicach Będkowa.

W tym czasie murarze kończyli już sklepienia na budynkach użyteczności publicznej. Na dachy weszli cieśle i de­karze, zaś do wnętrz instalatorzy. Pra­ca była zorganizowana tak dobrze (organizacją zajmował się mąż z Ni­zin), że nikt nikomu nie wchodził w drogę.

Termin przyjazdu specjalistów z War­szawy przybliżał się. Zostały jeszcze dwa tygodnie. Przez ten czas obywatele Będ­kowa musieli wyposażyć hotel, szpital, szkołę, kinoteatr i plac zabaw dla dzieci.

Znów ruszyły transporty do magazy­nów. Majczakowi i Piechocie przybył no­wy regulator ruchu, Wąsik. To była decyzja na miarę ratowania całego przedsięwzię­cia, bowiem samochodów przybyło niepo­miernie. Ustawiono oświetlenie uliczne. Transporty szły również nocami.

Słynne pismo Kuląga zniszczyło się od częstego używania. Pełnomocnik zrobił więc kopię, a po oryginał sięgał tylko w chwilach najwyższej koniecz­ności. Te jednak nie zdarzały się.

Były wprawdzie drobne kłopoty, jak choćby z tomografem komputerowym dla szpitala, regulatorem temperatury wody do basenu w hotelu, systemem doby stereo dla kina, czy obrotową sceną dla teatru, ale te pokonywał Kuląg zdecydowaną postawą i okaza­niem kopii pisma.

Cały okoliczny świat znal już hero­izm obywateli małego miasteczka Będków nad Wolbórką. Z dnia na dzień przybywało sprzymierzeńców i gapiów. Na wielki plac budowy zjeżdżali dzien­nikarze, dygnitarze powiatowi i woje­wódzcy. Odnotowywali swój pobyt w kronice miasta (niech czynniki z Warszawy wiedzą) i podniesieni na duchu wracali do siebie. Zajęci Będkowianie nie mieli czasu na pozowanie do wspólnych zdjęć, czytanie o sobie w gazetach czy oglądanie telewizji.

Musieli zdążyć.

Ostatniej nocy przed upływem ter­minu pracującym (głównie sprzątacz­kom i dekoratorom wnętrz dodawały ducha gwiazdy rocka.

Przy odnowionej remizie stanęła estrada oraz wiele tysięcy wat nagło­śnienia.


Dla gwiazd występ w takim miejscu i w takiej chwili był nobilitacją. Ozna­czał gwałtowny wzrost nakładu płyt. Wiele piosenek poświęcili zatem ci­chym bohaterom Będkowskiego zrywu. W szlagworcie jednej z nich powtarza­ło się emocjonujące pytanie: „Ale czy zdążą?

Zdążyli.

Nad Będkowem wstawał świt. Ode­zwały się koguty, zawtórowały im psy. Od nadwolbórkowych łąk oderwało się czerwone słońce. Zmęczeni Będkowianie kładli się do łóżek, by za kilka godzin wstać, umyć się, ubrać świą­tecznie i wyjść na powitanie specjalistów z Warszawy. Gwiazdy rocka zmy­wały makijaże, technicy pakowali sprzęt, menedżerowie robili ostatnie rachunki.

O takiej porze ksiądz dobrodziej z kościelnym Scibiorkiem, za przyzwo­leniem pełnomocnika Kuląga, zabrali się do dyskretnego poświęcania ulic, latarni, hydrantów, wodociągu, szpita­la, szkoły, kinoteatru i placu zabaw dla dzieci.


Żywioł polityczny był wtedy świecki. Ta uroczystość musiała się odbyć bez ostentacji.

Wreszcie przyszło południe. Świątecz­ny Będków zgromadził się na placu przed remizą. Byli wszyscy: pełnomocnik, oby­watele, ksiądz, kościelny, strażacy i ich re­prezentacyjna orkiestra. Nie zabrakło też stuczteroletniej Balcerkowej. Staruszkę wyeksponowano na wysokim podeście. Jako najstarsza mieszkanka miasta, mia­ła przywitać gości chlebem i solą. Bochen trzymała na kolanach, sól jej odebrano bo rozsypywała ją dookoła. Ustalono, że dostanie solniczkę w ostatniej chwili.

Tego dnia słońce nie miało litości. Już po godzinie oczekiwania na specja­listów ludzie byli zlani potem.

Po dwóch godzinach, co mniej od­porni pozdejmowali krawaty i rozpięli koszule pod szyjami.

Balcerkowa zgłodniała. Zjadła pół bochenka. Chleb trzeba było wymie­niać na nowy.

Po trzech godzinach ktoś litościwszy umieścił nad głową staruszki przeciw­słoneczny parasol.


Wreszcie po czterech godzinach ocze­kiwania z głębi ulicy prowadzącej na plac przed remizą — nadjechała limu­zyna. Kapelmistrz dał znać. Orkiestra huknęła marsza. Auto zatrzymało się przed czerwonym chodnikiem. Kuląg podbiegł, chwycił za klamkę, ale drzwi były zablokowane. Puknął w szybę, ta opuściła się z szelestem.

Z klimatyzowanego wnętrza ktoś po­dał pismo. Limuzyna odjechała.

Przez wiele następnych lat Będków miał wspominać ten moment.

Kuląg włożył okulary, przeczytał pi­smo, a potem zaczął się śmiać. To nie był zwyczajny śmiech. Odezwały się w nim wszystkie frustracje nauczycie­la, wszystkie upokorzenia, zawiedzio­ne nadzieje i poniesione trudy.

Zmiął pismo, rzucił na ziemię, pode­ptał, potem podniósł, rozprostował, przeczytał jeszcze raz (ciągle nie prze­stając się śmiać), ponownie rzucił pi­smo na ziemię, rozpiął rozporek, wyłu­skał ptaka, napiął się i na oczach wszystkich — oszczał ważny dokument. Dopiero po tym zaczął płakać.


Jak się dowiedziano później, pismo obwieszczało zmianę decyzji czynni­ków. Czynniki uznały, że z punktu wi­dzenia nowej strategii gospodarczej re­gion Będkowski nie nadawał się już na lokalizację fabryki membran przeciw­powodziowych i zapór przeciwśnieżnych. Wybrano inne miejsce — masyw Rozsypańca w Bieszczadach. Argumen­tem, który przeważył szalę, był — jak się okazało — wysoki poziom zawodowo-moralny tamtejszej siły roboczej.

I ten wyrok losu ludzie przyjęli ze spokojem, chociaż zabolało ich podej­rzenie o zawodowo—moralną niższość.

Szybko zrobili bilans. Wychodziło z niego, że nie wykładając z kieszeni ani grosza, zamienili Będków w kwit­nące, nowoczesne miasteczko. Trudno było pogardzić taką odmianą. Nie mieli wprawdzie pomysłu, jak zapełnić no­we budynki, czym przyciągnąć do Będkowa lekarzy, pielęgniarki, nauczy­cieli, aktorów i reżyserów, ale to mogło przyjść w każdej chwili. Wyskoczyć nie­oczekiwanie z każdej Będkowskiej głowy.

Zainwestowali więc w kłódki, poza­mykali obiekty i postanowili czekać.

Pomysł nie pojawił się nigdy. Za dziesięć lat nowe budynki miały się za­mienić w hurtownie, magazyny i skle­py. Ale do tego czasu czekało Będków jeszcze wiele ciekawych wydarzeń.

Wyprzedźmy trochę fakty.

Nauczyciel Kuląg odsunął się od pu­blicznego życia i od nauczania w szko­le. Zajął się pisaniem pamiętników, utrzymując się przy tym ze skromnej emerytury.

Czarną limuzynę oddał do dyspozy­cji pospólnej. Jej kierowca ożenił się w miasteczku z drugą córką Wochny, Ja­dzią. Wkrótce urodziły się im bliźniaki.

Kuląg ożywił się na krótko w sześć lat po pamiętnej uroczystości pod remi­zą i oszczaniu dokumentu. Ogłosił wte­dy ważną wiadomość, że on, Marian Kuląg, syn Antoniego, zdrowy na ciele i umyśle — zna przyczynę, która połą­czyła w ciąg poparzenia Wochny, Trzymki, Miazkowej, Perełki i Stępnia. Zna również przyczynę ich śmierci i wiele innych ważnych przyczyn. Wyja­wi je przed śmiercią.

Zmarł w kilka dni później, nie wyja­wiwszy niczego.

Po pochowaniu Kuląga zaciekawio­ny naród zabrał się za czytanie pamięt­ników. Z czasów prosperity roku osiem­dziesiątego piątego w magazynie remizy zachowało się dwadzieścia kserokopiarek. Uruchomiono je na tę oka­zję i już wkrótce w każdej chałupie leżał oprawiony egzemplarz pamiętników Kuląga.

Co to była za lektura!... Ludzie tygo­dniami nie wychodzili z domów, zapo­minali o spotkaniach, nabożeństwach, a nawet karmieniu dzieci.

Nauczyciel opisał wszystko ze szcze­gółami, nazwiskami, charakterami, detalami anatomicznymi i wstydliwy­mi przypadłościami.

Mniejsza jednak o szczegóły, choć te były naprawdę zajmujące. W pamiętni­kach szukano głównie zapowiedzianej rewelacji o poparzonych. Tej nie znale­ziono. Za to odkryła się prawda o wiel­kiej, mistrzowskiej, artystycznej mistyfikacji nauczyciela, której Będków za­wdzięczał krótką prosperitę.

Okazało się, że nauczyciel miał wiele zamierzeń, pośród których projekt z fabryką membran i zapór był jednym z pośledniejszych.

Główny projekt opierał się na do­świadczeniach wielkiej powodzi. Kuląg zamierzał zbudować nowy Będków, lo­kując fundamenty na palach, te zaś mocując solidnie w gruncie. Potem pla­nował zalać miasto, wybudować porty, nabrzeża, przystanie i wszystko inne, co mogło uczynić z Będkowa ośrodek turystyki wodnej.

Dla tego pomysłu nie znalazł jednak poparcia w stolicy. Dla tego i dla żad­nego innego.

Ważne pismo, z którym przyjechał, sporządził sam. Podobnie pieczątkę i podpis. Od razu napisał też drugie pi­smo, to, które odwoływało lokalizację fabryki w Będkowie. Dygnitarza, który je przywiózł, oraz limuzynę — wynajął za grosze.

To wszystko zmieściło się ludziom w głowach. Ostatni rok nauczył ich pokoju w kontakcie z nieoczekiwa­nym.

Zrozumieli pasję Kuląga, uszanowali jego pomysłowość, pochwalili za wy­trwałość i odwagę. W komentarzu do pamiętnika podnieśli też zasługi nauczy­ciela i jego bezinteresowność w budowa­niu nowego wizerunku miasteczka.

Było jednak coś, czego pojąć nie po­trafili.

Tego dnia przed remizą Kuląg zmiął pismo z prawdziwą złością, zdeptał z pasją, przeczytał z niedowierzaniem, prześmiał z bólem, wyjął członka z bezwstydnością i oszczał dokument prawdziwym żółciutkim moczem.

Ci, którzy byli bliżej, potwierdzali tę wersję, bijąc się przy tym w piersi i przy­sięgając na głowy dzieci (bezdzietni przysięgali na Matkę Boską Kłobucką).

Oznaczało to, że byli świadkami fe­nomenalnego mikrospektaklu, z precy­zyjną strukturą dramaturgiczną.

Uczestnikami wydarzenia artystycz­nego najwyższej rangi.

Zatem mieli pośród siebie wybitnego aktora, godnego największych scen i nie poznali się na tym przez lata. Tego właśnie nie mogli pojąć, doczytując ostatnie rozdziały pamiętnika.

A były to rozdziały poruszające.

Kuląg opisał w nich swoją skrywaną aktorską pasję, wieloletnie studia nad historią metod aktorskich, szaleńcze umiłowanie teatru i filmu, walkę z nie­posłuszeństwem ciała, zmagania z uruchomieniem go według metody Grotowskiego, opór rezonatorów i przepony przy próbach ustawiania głosu metodą Gurdżijewa (to akurat ludzie zauważy­li — że w ostatnim czasie Kuląg mówił trochę dziwnie) — wszystko z detalami, wykresami, rysunkami i kalendarium.

Nauczyciel opisał też przygotowania do spektaklu jednego aktora, który wy­stawił pamiętnego dnia przed remizą.

Metodę aktorską opisał jako kombi­nację doświadczeń Stanisławskiego i Strasberga, z elementami technik ezo­terycznych.

Żółte zabarwienie moczu uzyskał dzięki aspirynie.

Wyznał też, że to całe zamieszanie z fabryką służyło mu do zbudowania odpowiedniej scenografii dla spekta­klu i wyposażenia go w inne niezbędne elementy — statystów, muzykę, kostiu­my i widownię.

Kuląga pochowano w alei zasłużo­nych. Wyznaczono ją w dniach rekon­strukcji cmentarza, na miejscu grobów, których nie dało się zidentyfikować.

Tym sposobem, ciało Nieodgadnionego znalazło miejsce między nie­znanymi.

Władek Stępień ostygł w ludzkich sercach na dobre. To zrozumiałe. Gwał­towny skok cywilizacyjny musiał przy­nieść taki efekt. Kultura materialna nie mogła się rozwijać w oderwaniu od duchowej. Zabobon nie mógł sąsiado­wać z magnetowidem, sceną obrotową i układami scalonymi.

Ludzie to zrozumieli. Dokonali po­stępu i w tej sferze. Część odeszła od ko­ścioła, zaś garstka z Jałmużną na czele, założyła zgromadzenie luterańskie. Niestety, nie mogli znaleźć pastora.

W czasie wielkiego budowania Stępień trwał przy swoich sprawach. Powódź nie wyrządziła mu szkody, bo mieszkał na poddaszu. Wymienił tylko podłogę.

Nie przypłynął też do niego z cmen­tarza żaden kamień. Dalej jeździł do Moszczenicy, dalej grał na organach i sprawował kontrolę nad szkolnymi postępami córki.

Werka zaś przemieniała się w kwiat.

Przybliżała się do kobiecości ze wszystkich stron naraz. Władek pozwo­lił jej jeździć czasem do Kalinowa i ćwi­czyć na ocalałym z powodzi fortepia­nie Jakuba Pleszke.

Uznał, że wcześniejsze obawy, były wytworem jego imaginacji.

Przełom nastąpił tego dnia, kiedy Ple­szke przysłał do Będkowa traktory, pali­wo oraz przyczepę słodyczy dla dzieci.

Miał tyle własnych problemów. Po­wódź obróciła Kalinów w ruinę, nie mógł ruszyć z odbudową, póki nie za­kończyła się histeria związana z fabryką membran i zaporą, mimo to otworzył serce na nieszczęście powodzian i wspo­magał ich heroiczny wysiłek jak mógł.

Tak nie mógł postąpić złoczyńca, za jakiego Stępień miał go do tej pory.

Nawet w budowaniu pozorów moż­na znaleźć granicę. Wyznacza ją chwi­la, w której ludzie uwierzą, a ludzie uwierzyli już dawno.

Teraz uwierzył Władek Stępień. Jakub Pleszke. Obcy, swój, dobro­czyńca, samotnik, artysta? — nieodgadniony jak Kuląg.

Proporcje góry lodowej, jakie odkry­to w życiu nauczyciela, mogły równie dobrze odnosić się do niego.

Jedna część na powierzchni — reszta pod wodą.

W dniach wielkiej powodzi Jakub Pleszke nie miał wiele do roboty. Uratował co było do uratowania, prze— niósł cenne przedmioty na piętro pała­cu w Kalinowie i na strychy. Konie oraz inną zwierzynę wyprowadził na i wzgórze nie opodal Kalinowa. Nim przyszła woda i zamieniła wzgórze na wyspę, zdążył jeszcze dowieźć paszę dla zwierząt, skrzynie z książkami oraz trochę materiałów budowlanych.

Na wyspie mieszkał aż do końca po­wodzi. Czytał książki, karmił konie i rozmyślał.

W te dni odkrył dla siebie wolność.

Znał to słowo wcześniej, rozumiał co znaczyło, ale stan przez nie opisywany —traktował jako niedostępny abstrakt. Pracowite życie, pomnażanie majątku, troski rodzinne, zobowiązania wobec kochanego ojca — to —wszystko odwraca­ło uwagę Jakuba od samego siebie.

Za życia, ojciec miał nad nim ni­czym nieograniczoną władzę.

Każda próba oporu kończyła się przypomnieniem kulki. Kulka miała niezwykłą moc. Przypomnienie o niej na powrót zmieniało Izaaka-Jakuba w dobrego, posłusznego syna.

Kiedy sytuacja tego wymagała, stary Hendlisz pokazywał kulkę. To była osta­teczność. Sięgał do drewnianej skrzynecz­ki, otwierał szyfrowy zamek, ujmował kulkę w dwa palce i podnosił do góry.

Taka demonstracja zdarzyła się dwa razy. Raz, kiedy Izaak-Jakub przedsta­wił ojcu nieżydowską narzeczoną, dru­gi raz, kiedy postanowił nie posyłać sy­na na lekcje języka polskiego.

Ożenił się z kobietą wskazaną przez ojca, a kiedy na świat przyszedł Natan, dostał polską opiekunkę. Miała go nau­czyć historii i języka starego kraju. Ta­ką moc miała kulka.

Sprawowanie władzy nie zakończy­ło się ze śmiercią Hendlisza. Nim spło­nął jak pochodnia, połknął kulkę, by moc w niej zawartą spopielić i pomie­szać ze swoim ciałem.

Tym sposobem jego woła dosięgała Izaaka-Jakuba gdzie chciał i kiedy chciał.

Tylko Kalinowska wyspa oparła się kulce. Dopiero tam Izaak-Jakub odkrył smak wolności.

Postanowił, że tego uczucia nie da już sobie odebrać.

Na razie jednak nie niszczył swoich kulek. Tych, które czyniły posłusznymi jego syna Natana i córką Esterę.

W swoim czasie sporządził je według przepisu usłyszanego od ojca. Ten z ko­lei, zaczerpnął go od zaklinaczy koni. Ci zaś utrzymywali tajemnicę swojego zawodu przez pokolenia, aż ustąpili pod naciskiem sześciu kilogramów zło­ta, które przyniósł do stajni sprytny Żyd, Pleszke Hendlisz.

To nie była wysoka cena. Przez wiele lat Izaak-Jakub gotów był zapłacić wię­cej, by dowiedzieć się, jak zwalczyć przemożny wpływ kulki.

Kulkę przygotowywało się bardzo ła­two. Jeżeli rzecz miała dotyczyć koni, wystarczyło być przy porodzie. W chwi­li kiedy źrebak wymykał się z brzucha matki, należało sięgnąć palcem pod ję­zyk. W to miejsce, gdzie w życiu płodo­wym zebrała się połyskliwa maź. Zaklinacze koni nazywali ją „chlebkiem płodowym “.

Wygarnięty chlebek płodowy miesza­ło się z miąższem zwykłego chleba i for­mowało w kulkę. To wszystko.

Podobnie jak z końmi rzecz miała się z ludźmi. Tym sposobem Pleszke Hendlisz zaopatrzył się w kulki Srula i Izaaka. Tym samym sposobem Izaak-Jakub zaopatrzył się w kulki Natana i Estery.

Wkrótce Natan miał poznać tajem­nicę kulek i uczynić z nią co chciał. Na razie kończył prawo na uniwersy­tecie w Jerozolimie i tęsknił za ojcem (Kulka).

Tymczasem kończył się czerwiec, Będków odpoczywał po wielkim budo­waniu, nauczyciel Kuląg zabierał się do pisania pamiętników. Władek Stę­pień przekonywał się do Jakuba Pleszke, a ten ostatni przygotowywał się do realizacji wielkiego zamiaru po­wziętego na wyspie.

Swoje zobowiązania wobec ojca —właściwie zakończył.

Jeszcze przed wielkimi śniegami roz­kuł do końca sarkofag Srula, wydobył kości, spalił je, umieścił w pięknej urnie, odnalazł świecący dąb i zakopał pod nim prochy brata.

Wtedy czul jeszcze nienawiść, wtedy skrywał się jeszcze pod podłogą świ­niami i przemawiał do zbrodniarzy głosem Srula, wtedy odbierał jeszcze drganie ojcowej kulki.

Tak było wtedy. Ale teraz, po zdumie­wającym odkryciu na wyspie, po za­smakowaniu wolności i upewnieniu się, że ta nie mija —Jakub Pleszke wszy­stko zamierzał podporządkować swo­jej nienaruszalnej, osobistej woli.


Muskat przerwał pisanie, tak jak się przerywa każdą błahą pracę — na śniadanie, sen, spotkanie z kobietą — na cokolwiek.

Tu nie było już zmagań. Słowa stawa­ły się posłuszne, odgadnięte przed zapi­saniem. Gówniane.

Z powietrza wyciekało to niedawne, uroczne „coś. Jakieś resztki dobijały się wprawdzie do głowy, ale nie miały już tamtej siły. Nie dawały rady ułożyć się w zdarzenie przerastające nową wyobra­źnię Muskata.

Właśnie tak. Nową.

Jego wyobraźnia odsunęła się znacz­nie od tego miejsca, które gotów był na­zwać granicą — jeszcze nie tak dawno. Przed spotkaniem ze ślepcem. —

Odkrył prawo, które dwa miesiące te­mu sformułowałby odwrotnie: doświad­czenie jest trucizną dla wyobraźni.

Nie jest.

Spotkanie ze ślepcem. Zbrodnia za miłość. Ekspiacja. Długa, bolesna. Poniewczasie? Kto to osądzi?

Janka na polu, a potem ta druga Jan­ka, w łóżku. Tamto mroczne, ponure, z przepadlin wieczności. Trwałe.

To — ulotne, dotknięte krótką rado­ścią, niebyłe.

Jedno i drugie — to samo. Czy to sa­mo?

Lasy Smulskie. Gdzie to jest? Daleko. Bardzo daleko od Popielaw.

Muskat wiedział, że powinien tam pojechać, ale tylko tyle — powinien. Przez pamięć rodzinnej tajemnicy, która go formowała, by pośród innych przy­czyn — uczynić pisarzem. Powinien poje­chać. Przez przyzwoitość.

Janka siedziała na kozetce, w koszuli nocnej zaciągniętej na kolana, obejmu­jąc nogi przedramionami. Siedziała i pa­trzyła. Coś chciała wypatrzeć.

Może to, czy Muskat znajdzie powód, by dokończyć książkę? Dokończy. Choć­by dla niej. To jest wystarczający powód. Nie ma wielu innych. Nie ma nieodgadnionego. Nieodgadnione otrzymało nazwę: Lasy Smulskie.

Kulka. Ten pomysł wziął się z praw­dziwych praktyk zaklinaczy koni. Mu­skat wiedział o nich sporo, a mimo to sprawił się z kulką powierzchownie.

Kiedyś nazwałby taką postawę marno­trawstwem.

Mógł przecież namalować mroczny obraz stajni, opisać ponure oczekiwanie zaklinaczy, ich parujące kapoty, szepty pomieszane z parskaniem koni.

A ten szczególny zapach stajni, to po­mieszanie końskiego moczu, świeżej sieczki i ludzkich oddechów? Mógł to opisać. Potrafił. Nawet ciężki krok Pleszke Hendlisza wracającego z ostatnim, szóstym kilo­gramem złota — też potrafił opisać. Nie opisał. Śpieszył się.

Może to właśnie chciała wypatrzeć Janka? Pośpiech w odgadnionym?

Może chciała, żeby Muskat nie pomi­nął narodzin źrebięcia? Żeby dał się przyjrzeć obrazowi zamkniętemu w ko­le naftowego światła.

Oto spękane usta dmuchają w nozdrza źrebięcia, potem niecierpliwy palec wy­krada spod jęzora chlebek płodowy razem z wolną wolą zwierzęcia. Odtąd już aż po kres dni — ten palec będzie nakazywał.

Potem sięgnie pod język człowieka, a kiedy przyjdzie czas, wskaże mu drogę.

Izaak -Jakub.

Czym wymości sobie wolność? Muskat znał odpowiedź. Wymości ją niewo­leniem. Jak każdy neofita.

Gówniane pisanie. Substytut. Prokreacja czyniona wyobraźnią, nie kuta­sem. Niewola.

To już ostatni rozdział powieści o Ży­dzie Pleszke. Nieodwołalnie.





ŻYD PLESZKE”

ROZDZIAŁ SZÓSTY” OSTATNI —


Przyszedł lipiec. Wczesne lato rozbie­gło się po połach. Wróble strzeliły w niebo jak za dawnych dni. Przyroda odnawiała się po swojemu.

Tej wiosny prawie każda ptasia sa­mica zniosła więcej jaj niż zwykłego ro­ku Podobnie uczyniły inne zwierzęta. Rodziły naraz po dwie, a nawet trzy sztuki młodych. Pośród bolesnych po­stękiwań samic odnawiały się popu­lacje. Nie inaczej zachowała się rośli­na. Wzrosła na podłej ziemi tak gęsto jak na rędzinie.

Ozimina rzecz jasna przepadła pod wodą. Za to jare żytka i pszeniczki wy­biły się w bujności nadzwyczajne.

Ludzie kręcili głowami z niedowierza­niem. W pośpiechu Będkowskiego budo­wania nie postawili młyna. Już teraz ła­mali sobie głowy nieoczekiwaną troską.

Jak to zebrać wszystko? Jak przero­bić na mąkę, poślad i chleb?

Gleba wzbogaciła się o tłusty kożuch naniesiony przez wodę. Okołobędkowskie pola ukradły żyzność innej ziemi. Pewnie gdzie indziej, niedaleko, inny na­ród pochylał grzbiety nad jałową skibą. Na czołach wyciskały się ciężkie bruzdy.

Gdzie w tym sprawiedliwość? Wszy­stko naraz od Pana Boga? Przecież to miejski naród. Nie poradzi sobie z takim bogactwem. Zmarnuje.

Będkowskie głowy wypełniała ta sa­ma obawa.

Poszła delegacja do Kuląga, ale ten nie chciał słuchać.

Pisał pamiętnik.

Na podsuniętej kartce postawił kilka kresek. Jałmużna szybko odczytał rysu­nek.

To jest cep. Dwa kije połączone rze­miennym przegubem.

Ludzie wzruszyli ramionami. Praw­dę powiedziawszy, taka rada obrażała ich. Rwali się do nowego niepowstrzy­manie, a nauczyciel chciał ich zawrócić o jakieś sto lat.

Dziwny człowiek. Cham.

Jakub Pleszke doczekał się właściwej chwili. Sięgnął po ludzi z tamtych uka­ranych stron. Wyprostował im karki obietnicą dobrej pracy i takiej samej zapłaty. Będkowianie wiedzieli o nim zbyt wiele. Zresztą nie byli już tak złaknieni pracy jak kiedyś. Czas wielkiego budowania zrobił swoje.

Tamtym zaś z okradzionych pól i zapleśniałych domów — ręce paliły się do każdej roboty.

Jakub Pleszke wykorzystał to. We­tknął im w dłonie narzędzia i pokazał, co mają robić.

Jego osobliwy plan obliczony był na kilka miesięcy wysiłku. Efekt miał się zrównać z niedawnym odkryciem na wyspie.

Pleszke ukontentował się już wolno­ścią wewnętrzną. Sprawdził ją na wie­le sposobów, poddał próbom, wystawił na pokusy — ale nie przeminęła. Trwała nienaruszanie, jak jego żydowska krew.

Teraz przyszedł czas, żeby zamanife­stować wolność na zewnątrz.

Co mogło ją wyrazić? Jaka budowla? Forum Romanum, Kaplica Sykstyńska, wieża Eifla? Żadna z nich. To były zale­dwie karły nie warte zainteresowania. Plan Jakuba był dużo ambitniejszy.

Zaraz po powodzi dokupił dwadzie­ścia hektarów pól przylegających do ma­jątku. Ludzie wyzbyli się ich bez żalu.

Z dnia na dzień zaczął wyrastać no­wy mur. Wiódł po obrzeżu powiększonej własności, obrysował ją grubą kreską.

Żydowski mur — żartowali Będkowianie. Tylko patrzeć jak postawi bara­ki, puści prąd przez druty i rozpali kre­matoria.

Żart był ponury. Odbijało się w nim echo żalu, jaki mieli do Jakuba za przy­jęcie do pracy obcych.

Mur tymczasem wzrastał — solidny, oparty na betonowym fundamencie, licowany klinkierową cegłą kładzioną w poprzek. W najwyższych miejscach sięgał czterech metrów wysokości.

Równolegle trwały inne prace. Do Kalinowa zwożono wielką ilość mate­riałów budowlanych. Przyjeżdżały też transporty kontenerów z tajemniczą zawartością. Układano je na placu, je­den przy drugim, aż uformowały wie­lopiętrowy blok.

Robotnicy mieszkali na miejscu, w Kalinowie. Taki był warunek. Raz na tydzień mogli się widywać z rodzina­mi. Za ten dziwny wymóg Jakub Pleszke płacił dodatkowo, więc przysta­wali nań bez oporu.

Pod koniec lipca z budowlanego chao­su zaczął się wyłaniać porządek. Nowy mur był na ukończeniu. Wielki pierścień domykał się, by otulić mniejszy, okalający majątek w Kalinowie. Rozległą przestrzeń między murami, Pleszke kazał utwardzić kilkoma warstwami szlaki. Przedtem oczywiście uzbroił teren w kanalizację, wodociąg, gazociąg i elektryczność.

To samo uczynił z placem zamknię­tym w obrębie mniejszego muru.

Wyczyścił go z wszystkiego co zbęd­ne. Ostały się tylko główne budynki — pałac, stajnie, wozownia, spichlerz, dwie stodoły. Przeszkadzająca reszta została rozebrana.

Obraz klarował się. Nawet ciemny murarz odkrywał zamysł Jakuba Pleszke. Oto powstawały dwa wielkie pla­ce budowy, okolone dwoma murami.

Tylko co miało między nimi wyro­snąć? Jakie budowanie?

Srul mieszkał pod dębem. Tak jak chciał. Spełniło się marzenie strachliwego Żydka. Usypany w kupkę popiołu, zamknięty w glinianej foremce dosypiał niedospanych nocy.

Obudził się przy pierwszych krokach Izaaka—Jakuba, kiedy ten wchodził na polanę.

Przyszedłem porozmawiać, Srul. Odkryłem wielką tajemnicę, podjąłem wielkie dzieło. Przyszedłem ci o tym opowiedzieć. Nie zapytać o radę, tylko opowiedzieć. Właśnie tak.

Mam teraz wolną wolę, więc wybie­ram dla siebie to, co chcę. Szkoda, że nie dożyłeś tej chwili. Wolność jest czymś wyjątkowym. Szkoda, że nie po­znałeś wolności za życia.

Na pewno pamiętasz rzemień, który nosił na szyi nasz dobry ojciec Pleszke Hendlisz. Miał na nim nanizane dwa szare paciorki. To były nasze kulki, Srul. Twoja i moja. Ojciec ulepił je z chleba zmieszanego z naszą śliną — twoją i moją. Wygarnął ją spod na­szych języków w godzinę narodzin. Od tej chwili sprawował nad nami wła­dzę. Wiele w niej było miłości, ale też niemało przymusu.

Tego dnia w wagonie najpierw do­tknął kulek, potem spojrzał na nas. Wy­skoczyliśmy bez zastanowienia. Nasza matka Chuwcia nie wyskoczyła. Wy­brała, bo mogła wybierać. Taki był jej wybór — naszej kochanej matki.

Z całego życia pamiętam tylko kil­ka obrazów. To był pierwszy obraz: dłoń ojca na chlebowych paciorkach. Drugim obrazem były oczy Chuwci i jej siwiejące włosy. Ile to trwało? Pięć, może siedem sekund. Przez ten czas włosy naszej matki zabieliły się jak śnieg.

Następnym, co zapamiętałem, były twoje nogi celujące w niebo i dziura w skarpetce wyraźniejsza niż niejedna gwiazda.

Nie płakałem, ho ojciec zaciskał dłoń na naszych kulkach. Plącz był za­broniony.

O świcie znalazł nas człowiek. Wy­dobył cię z ziemi na wyraźne żądanie ojca, a potem poniósł na ramieniu. Płakał przy tym jak dziecko.

To był kolejny obraz, który zapamię­tałem. Człowiek płakał jak dziecko, chociaż był dorosłym, odważnym męż­czyzną.

Nasz ojciec chciał cię ożywić, Srul. Już pierwszej nocy w skrytce rozmiękczył kulki w ustach i ulepił z nich jedną. Po­łączył nieżywe z żywym. Jedyne, co osią­gnął to podwojenie mojego strachu.

Ożyłeś we mnie podwójnym odczu­waniem. Tak miało zostać na zawsze.

Kiedy niedawno odkryłem wolność, odczułem ją podwójnie. Za ciebie do­danego do mnie i za siebie.

Wcześniej doznałem wiele złego. Wszystkiego było więcej. Stwardniałem przez to na kamień.

Wypełniłem wszystkie przyrzeczenia, Srul. Wydobyłem cię ze świniami, uło­żyłem pod drzewem. Teraz cieszę się podwójną wolnością. Wiem też, co z nią zrobić. To jest najważniejsze.

Buduję DROGĘ DO RADOŚCI.

Tak nazwałem moje wielkie dzieło.

Zaraz pozwolę ci zasnąć, ale naj­pierw opowiem o tym.

Czym jest radość, jeżeli jest tylko so­bą, radością?

Niczym ważnym.

Jak cieszą się ludzie, kiedy uciecha jest ich chlebem powszednim?

Zwyczajnie. Powszednio.

O tym myślałem w czasie wielkiej powodzi, kiedy nikt nie mącił mojego spokoju.

Odkryłem wolność, a razem z nią — radość. Obydwie były niezmierzone.

Próbowałem znaleźć dla nich grani­ce, wystawiałem na próby, na pokusy. Wszystko na nic. Trwały, nie dobijając do żadnego brzegu. Nie imała się ich żadna chlebowa kulka. Tak było, tak jest teraz. Jak myślisz, Srul — dlaczego?

Odpowiedź jest bardzo prosta. Zdzi­wisz się, Srul, jak bardzo: dzięki kulce. Właśnie tak.

Wolność po kulce jest taka wielka, bo była kulka zniewolenia. Radość po kulce jest taka wielka, bo była kulka smutku. Szczęście po kulce jest tak przejmujące, bo była kulka cierpie­nia.

Rozumiesz, Srul? Pewnie, że rozu­miesz.

Teraz przemieniam te odkrycia w DROGĘ DO RADOŚCI. Umieszczę w niej całe moje doświadczenie, podzielę się nim z dziećmi, nauczę je prawdziwej radości.

Niedługo usłyszysz dziecięce śmie­chy. Poczekaj, Srul. Wkrótce rozweselą twoje spopielałe serce.

Werka przychodziła każdej soboty po lekcjach w mieście.

Na dwie godziny milkły wtedy silni­ki maszyn, młoty pneumatyczne, ludz­kie pokrzykiwania. Milkło też wszystko inne, zamieniając się w słuch.

Rzadko kiedy Jakub Pleszke korygo­wał dziewczynkę. Grała pięknie, na­prawiając improwizacją liczne błędy partytur. W te godziny salon w Kalinowskim pałacu był miejscem najwięk­szego szczęścia w świecie. Świętym z obrazów nie raz skapywały łzy na malaturę, ale nikt nie śpieszył się, żeby ogłaszać cud. Cudu nie było.

Z każdym spotkaniem Jakub Pleszke patrzył na Werkę inaczej. Coraz bardziej jak na kobietę, coraz mniej jak na dziecko.

Kiedy rozmawiali po graniu, często musiał opuszczać wzrok. Ukrywał też drżenie kącika ust.

W pracowitym życiu mało miał czasu na miłość. Ledwo jakaś zakwitła, już ją Pleszke Hendlisz przepędzał z synow­skiego serca. Miał swoje rachuby. Nie by­ło w nich miejsca na takie uczucia.

Teraz tamten niedosyt odzywał się zachłannym patrzeniem na Werkę. v

Czy Estera i Natan kiedyś tu przy­jadą?

Przyjadą, kiedy zakończę budowę.

To znaczy, kiedy?

Wkrótce, Modraczku. Wkrótce... Pod koniec sierpnia Jakub Pleszke zwolnił większość robotników, dając im wysoką odprawę. Pozostawił dwu­dziestu najlepszych. Podwoił im staw­kę, ale przedtem od każdego odebrał przysięgę o dyskrecji na temat ich za­jęcia.

Z kalendarza wykreślił wolne dni i spotkania z rodzinami. Zaczynał się drugi etap inwestycji.

Pleszke zebrał robotników w wozow­ni. Na tablicy rozpiął kilkanaście ry­sunków, objaśniających dalszy kształt zamierzenia.

Informacje były tak szczegółowe, że żaden z robotników nie zadał pytań.

Przyszła pora na rozładunek konte­nerów. Kiedy opadły klapy, robotnicy otworzyli usta ze zdumienia. Z metalo­wych skrzyń zaczęły wyjeżdżać takie cuda, jakich tu nigdy nie widziano. Na­wet w czas objazdowego kina czy za­trzymującego się sporadycznie rosyj­skiego cyrku.

Trudno było znaleźć porządek w tym bogactwie. Na razie znał go tylko Jakub Pleszke. Przez mnogość rzeczy przebijał jednak pewien sens. Zawierał się w ich dość czytelnej przynależności do trzech grup.

W pierwszej grupie znajdowały się: pomniejszone szyny kolejowe z podkła­dami, lokomotywa nie większa niż zwykły wóz konny, do tego wagoniki towarowe, osobowe, lory i cysterny. Słowem — cały skład z budynkiem sta­cyjnym na dokładkę.

To był bez wątpienia osobny kom­plet, przygotowany na osobną okazję. Należał do niego jeszcze jeden dziwny element. Był nim metalowy pojemnik o kształcie prostopadłościanu, z kilko­ma niewielkimi otworami. Swoimi roz­miarami idealnie pasował do dziury w ziemi przygotowanej zawczasu przez robotników. Umieszczono go w niej.

Druga czytelna grupa elementów układała się w porządek żydowsko-religijny. Były tam między innymi: niewielka synagoga w częściach, jej wypo­sażenie ławki, bima, tora, stroje religijne, pomniejszona karczma ży­dowska, równie niewielki kirkut z macewami w sam raz na groby krasnolud­ków, ściana płaczu z prawdziwych kamieni, małomiasteczkowy cheder, do tego mnogość uzupełniających sprzętów — naczynia zwykłe i liturgicz­ne, mezuzy, filakteria, tałesy, menory, instrumentarium szocheta, a nawet sukki na święto kuczek.

W ostatnich dziesięciu kontenerach mieściło się wesołe miasteczko z ogro­dem cudów.

Były tam: karuzele, strzelnica, becz­ka śmiechu, huśtawki, budki z lodami i watą cukrową, kramy z zabawkami, loterie fantowe, elektryczne samocho­dy, fontanny z aniołkami, podświetla­ne wodospady, rajskie jabłonie, sztucz­ne ognie i wiele innych potrzebnych rzeczy, których nie sposób wyliczyć.

Do trzech wymienionych grup nie chciały pasować grube, gąbkowe mate­race pokryte skórą, jakich używa się w zawodach sportowych, przy skokach wzwyż i o tyczce.

Z pewnością nie znalazły się tu przez przypadek. Jakub Pleszke nie tra­cił czasu na przypadki.

Prace trwały jeszcze przez dwa mie­siące. Ustawały tylko na dwie sobotnie godziny, kiedy to czas Jakuba Pleszke wypełniało słuchanie i oglądanie Werki. Pozostałe godziny zajmowało mu doglądanie wielkiego dzieła.

Dzieło dokonało się nagle. W jednej chwili wszystko było gotowe. Prace nie zakończyły się tak jak w Będkowie. Nie było żadnej uroczystości przecinania wstęgi, przemówień.

Robotnicy odebrali pieniądze, odda­li narzędzia, przebrali się w swoje ubrania i wyszli główną bramą, by nie wrócić tu już nigdy.

Zapadła cisza. Ptaki z Kalinowskiego lasu nie dowierzały. Na wszelki wy­padek nie odezwały się jeszcze przez dobrą godzinę.

Po południu Jakub Pleszke wybrał się na obchód DROGI DO RADOŚCI.

Ruszył w kierunku zgodnym z ru­chem wskazówek zegara, zaczynając wędrówkę od bramy umieszczonej w zewnętrznym murze.

Miał potrzebę mówienia do kogoś. Wybrał sobie Srula.

Znów cię budzę, Srul, ale nie mam poczucia winy. Sprawa dotyczy rów­nież ciebie. Sam osądzisz, czy warto by­ło otworzyć oczy na te cztery uroczyste godziny. Tyle czasu zajmie nam przej­ście DROGI DO RADOŚCI.

Jej wybudowanie kosztowało mnie trzy miliony dolarów. To niewiele. Za drugie tyle gotów jestem wybudować synagogę w Jerozolimie, by podzięko­wać Najwyższemu za łaskę przywróce­nia wzroku.

To powiedziawszy, uroczyście ubra­ny Jakub Pleszke ruszył przed siebie.

Już po minucie doszedł do ziemnego wału, długiego na jakieś dwieście me­trów. To był pomniejszony nasyp kolejowy. Bez wątpienia. Jego skłon pokryty był szarym tłuczniem, zaś na wierzchu skrzyły się nitki stalowych szyn.

Poniżej nasypu stał niewielki budy­nek stacyjny z napisem: „Czarnocin”.

To jest stacyjka w Czarnocinie. Po­znajesz, Srul? Trochę pomniejszona, ale skopiowana bardzo wiernie. Nawet zwrotnice działają tak jak na prawdzi­wej stacji, semafory świecą prawdziwym światłem, szlabany opuszczają się i pod­noszą. Dzieci uwierzą bardzo szybko.

Teraz idziemy dalej. To jest nasyp ko­lejowy, na nim zaś pociąg towarowy z lokomotywą i bydlęcymi wagonami. Nie są duże. Obliczyłem je na dwanaścioro dzieci. Będą się musiały schylać i przytulać do siebie. To dobrze. Poczu­ją wtedy smak naszej podróży.

Nie kazałem wstawiać wiader na odchody. Bez przesady. Na DRODZE DO RADOŚCI stoi dwadzieścia sanita­riatów oczyszczanych biologicznie. Nie chcę męczyć dzieci. Chcę je tylko nau­czyć prawdziwej radości. t

Ale zostawmy to. Idźmy dalej.

Pociąg rozpędza się do niewielkiej szybkości, otwierają się automatycznie drzwi wagonów i gdzieś na setnym me­trze dzieci wyskakują... Bez obawy, Srul. Wyskakują na sportowe materace, umieszczone w ziemi w epoksydowej otulinie. Do tego będą je asekurować specjalnie wyszkoleni pracownicy. Szkolę ich w Izraelu.

Co teraz? Sam podpowiedz, Srul. Zresztą nie. To dla ciebie za trudne. Rozumiem to.

Teraz wracamy pod budynek stacyjny. Ta część DROGI DO RADOŚCI ma nauczyć dzieci solidarności z tobą, tkwiącym gło­wą w ziemi. Właśnie tak. W tym miejscu. Będę dzieci zakopywał głową w dół.


Jakub Pleszke nacisnął przycisk umieszczony w ścianie budynku stacyj­nego. Odezwał się cichutki szmer siłow­ników i wraz z nim odjechała na bok płyta pokryta imitacją trawy. Odsłoni­ło się sześć stanowisk. Przewodnik wrócił do objaśnień:

Tu mamy sześć stanowisk. Każde ma anatomiczny kształt dziecięcego tułowia i inny rozmiar. Powstały z gumowych od­lewów zdjętych z prawdziwych dzieci. Wyłożone są pianką poliuretanową oraz warstwą lateksu. Mają podłączoną instalację tlenową i kanaliki umożliwiają­ce odpływ łez, na wypadek gdyby dzieci płakały. Po każdej próbie będą automa­tycznie myte i sterylizowane. Nad stano­wiskami umieszczone są maszty z ela­stycznymi taśmami. Będzie się je mocowało do nóg dzieciaków, by je ochronić przed kontuzjami i urazami kręgosłupów. Do tego oczy wiście ~ aseku­racja wyszkolonych pracowników. My­ślę, że ten etap będzie bardzo pouczający i wyraziście zaowocuje przy końcu drogi.

Co było dalej? Droga do świniami w Kalinowskim majątku. Nie, nie chodzi o prawdziwą świniarnię. Ta była dla nas, Srul. Dla ciebie, dla mnie i dla naszego ojca Pleszke Hendlisza. Dzie­ciom przygotowałem bezpieczną świ­niarnię, a w niej ciepłą skrytkę. Jedyną niedogodnością będzie dochodzący z magnetofonu odgłos pochrząkiwania świń.

Tę drogę dzieci naśladujące mnie przejdą same, zaś te, które będą naśla­dować ciebie — na ramionach pracow­ników. To jest jakiś kilometr od nasypu. Niewiele.

Jakub Pleszke przerwał objaśnianie. W milczeniu ruszył przed siebie. Przez cały kilometr nie odezwał się ani słowem.

Kiedy doszedł do metalowego po­jemnika zakopanego w ziemi, na nowo przybrał postawę i ton przewodnika.

Pojemnik ze stali najwyższego ga­tunku, z powłokami antykorozyjnymi, przegrodzony poziomą płytą.

Prowadzą do niego otwory umiesz­czone na górze, od nich zaś schodki na górny i dolny poziom.

Dolny poziom podzielony jest na dwadzieścia małych pomieszczeń. To są skrytki. Każda skrytka wyściełana jest gąbką pokrytą tkaniną tapicerską, zaopatrzona w wentylację, obiektyw światłowodowy, mikrofon i głośniki —podłączone do systemu monitoringowego. Centrala monitoringu znajduje się na górnym poziomie.

Jeden pracownik będzie obserwował pięć monitorów. Nie więcej. Chodzi o pełną kontrolę nad stanem psychicz­nym dzieci.

To bardzo nowoczesne urządze­nie, Srul. Jeżeli któreś dziecko będzie źle znosiło próbę, po prostu powie o tym, lub swoim zachowaniem da taki sygnał. Odpowiedni pracownik zajmie się jego ewakuacją. Według moich obliczeń potrzeba na to minu­ty czasu.

Tak to ma działać.

Na tej próbie kończy się DROGA. Dwieście metrów dalej zaczyna się stre­fa RADOŚCI. Czego jeszcze brakuje? No właśnie. Brakuje DO.

Nie jestem przesadnie religijny, Srul, Z religii biorę to, co mi się wydaje prak­tyczne. To chyba właściwe podejście.

Praktyczny wydał mi się podział na piekło, czyściec i niebo.

Prawdę powiedziawszy, właśnie we­dług takiego planu przebiegło moje ży­cie. W projektowaniu dzielą odwoła­łem się do tej analogii. To chyba czytelne.

MIĘDZY DROGĄ A RADOŚCIĄ zbudo­wałem stację DO. Właśnie się do niej zbliżam.

Jakub Pleszke zbliżył się do okazałe­go pawilonu. Budynek był rozpięty na aluminiowej konstrukcji, wypełnionej tafiami przydymionego szklą. Szkło le­żało też na skośnych połaciach dachu.

W tym pawilonie na dzieci będą czekali ich rodzice i opiekunowie. To będzie taki swoisty czyściec. Dzieci podzielą się z najbliższymi pierwszymi wrażeniami z prób, ostudzą rozpalone wyobraźnie, wypiją chłodne napoje, zjedzą smaczne posiłki.

Pawilon jest dobrze nasłoneczniony, klimatyzowany, wyposażony w wygod­ne meble, łazienki i pokoje wypoczyn­ku. Godzina pobytu w nim powinna spełnić swoje zadanie.

Wreszcie ostatni etap, RADOŚĆ, za­płata za strach, upokorzenie i niewy­gody.

Jeżeli dobrze zrozumiałem ludzką naturę, to ten etap odkryje przed dzieć­mi nie znany dotąd świat odczuć in­tensywnych do granic.

Po tych słowach skierowanych do Srula, Jakub Pleszke ruszył w kierunku bramy, która wraz z poprzecznym mu­rem broniła dostępu do ostatniej strefy DROGI DO RADOŚCI.

Aby usunąć wszelkie wątpliwości, nad bramą rozpięty był półkolisty na­pis: „Radość czyni wolnym”.

Pleszke nacisnął przycisk. Brama otworzyła się z cichym szmerem.

Za nią rozciągało się królestwo. Wszystko o czym mogło zamarzyć dziecko znajdowało się tu na wycią­gnięcie ręki. Atrakcji nie sposób było policzyć. Dobry pan Jakub zadbał również o oprawę. Urządzenia mają­ce dostarczać radości eksponowane były pośród ogrodów z egzotyczną roślinnością, fontann i podświetlanych wodospadów.

Tego nie będę opisywał, Srul. To nie jest potrzebne. Wszystko widać jak na dłoni. Radość w wielu postaciach. To wła­śnie kochają dzieci. Bez biletów, kolejek czy innych uciążliwości. W gruncie rzeczy — banał dostępny w całym cywilizowa­nym świecie. Z tą jednak różnicą, że tu ra­dość dosięgnie rozmiarów nie znanych gdzie indziej. Już ci to tłumaczyłem.

Wyobraź sobie teraz takie dziecko wracające do swojego środowiska. Niech nawet najprostszymi słowami opowie o swoich przeżyciach.

Rozumiesz moje rachuby?

Jakub Pleszke przerwał wyraźnie wzruszony. Po chwili łamiącym się gło­sem dokończył opisywanie swojego wielkiego dzieła.

Na koniec każdego dnia odbędzie się pokaz sztucznych ogni. Takie podsu­mowanie.

Wyobraziłem sobie, że te ognie strze­lające w niebo to są rozświetlone dusze dzieci odwiedzających to miejsce.

Wkrótce w październikowe pogodne popołudnie odbyła się inauguracja DROGI DO RADOŚCI.

Do Kalinowa przyjechało trzydzieścioro dzieci wybranych z całego woje­wództwa.

Stacyjka i kolejka wzbudziły w nich zachwyt, ale już na pierwszych metrach przejażdżki pięcioro dzieci zesrało się ze strachu, a troje dostało histerii.

Po otwarciu drzwi wagoników nie wyskoczyło żadne. Doczekały do za­trzymania się pociągu i z ulgą opuściły upiorny skład.

Na stanowisku przy stacyjce nie było lepiej.

Do próby zgłosiło się trzech chłopców. Wetknięci w anatomiczne dziury zrzygali się jak na komendę i zachłysnęli wy­miocinami. Potrzebny był lekarz.

Podobna klęska czaiła się w imitacji świniami.

Dziesięciu najodważniejszych chłop­ców trzeba było wyciągać w chwilę po umieszczeniu ich w skrytkach. Reszta nawet nie chciała słyszeć o poddaniu się takiej próbie. Uciekli.

W przejściowym pawilonie dzieci nie mogły utrzymać kubków w drżących dłoniach. Żadne nie tknęło posiłku.

Rodzice byli przerażeni. Zabrali po­ciechy i czym prędzej opuścili straszne miejsce.

Taki opis inauguracji DROGI DO RA­DOŚCI, choć odpowiadający prawdzie nie jest jednak sprawiedliwy. Trzeba przecież powiedzieć, że rachuby Jaku­ba Pleszke częściowo się sprawdziły.

Oto dzieci wracające do domów kli­matyzowanym autobusem, zaczęły się radować z każdego odkrytego drobiaz­gu. Jedno zobaczyło ptaka, inne ucie­szyło się drzewem, jeszcze inne odkryło po raz pierwszy w życiu kolor oczu swojej matki.

Jakub Pleszke przez wiele dni nie mógł się podnieść z upadku. Na koniec idąc za radą Werki— odwrócił kolejność.

Druga grupa dzieci goszczących w Kalinowie zaczęła pobyt od obejrze­nia pokazu sztucznych ogni. Nie miało to wiele sensu, bo w środku dnia ognie ledwo było widać. Ale za to wesołe mia­steczko i ogród cudów zrobiły swoje.

Dzieci uradowały się zabawą. Po­tem z wdzięcznością przyjęły napoje i posiłek w pawilonie. Na koniec z uwagą wysłuchały opowiadania o drodze wiodącej od stacyjki do skrytek pod sztuczną świniarnią.

Z poczuciem częściowego sukcesu Ja­kub Pleszke wybrał się na polanę ze świecącym dębem.

Stanął przy grobie brata.

Nie mam, Srul, wiele do powiedze­nia. Tylko tyle, ile brat powinien powie­dzieć bratu.

Milczałeś, kiedy roztaczałem przed tobą wizję mojego dzieła. Milczałeś, kiedy oprowadzałem cię po mojej dro­dze. Potem też milczałeś. Na szczęście, bo jedno twoje słowo mogło mnie wte­dy zabić.

W twoim milczeniu, Srul, była wielka racja i wielka mądrość. Wie­działeś, że muszę dojść do tego miejsca, do którego doszedłem. Więc doszedłem.

Wiem teraz więcej, Srul, ale nie odwa­żę się powiedzieć, że dużo. To ostatnie doświadczenie przyszło w porę. Zrozu­miałem, że ulepiłem tym dzieciom wiel­ką, monstrualną kulkę przymusu.

Przymus do radości pozostaje tym czym jest — przymusem. Czy nie tak, Srul?

Odwróciłem kolejność. Tyle mogłem zrobić, żeby nie zniweczyć całego dzie­ła. Nie wymyśliłem tego sam. Na to by­łem zbyt głupi. Ten pomysł wyszedł z pszenicznej głowy Werki. Mądrość, jak widać, nie zawsze jest dziełem do świadczenia.

Dopiero kiedy to uczyniłem i kiedy z ukrycia patrzyłem na dzieci, odkry­łem głęboki sens takiej zamiany.

Zamysł się nad tym, Srul, tak jak ja się zamyśliłem. RADOŚĆ DO DROGI. Radość z tego, że się idzie, że się zmierza, że ciągle jest przestrzeń przed.

To odkrycie mnie ożywiło. Znów je­stem gotów nakreślać plany i zmie­rzać do celów. Będę to jednak robił ostrożniej.

Teraz zaśnij jeszcze raz. Może już na zawsze. W moim nowym dziele będę unikał świadków, więc śpij, Srulek, i nie patrz.

Jakub Pleszke nie wyznał bratu całej prawdy. To, co się działo w pierwszym kręgu, nie miało wielkiej wagi.

Mogło przebiegać jakkolwiek — z ra­dością albo bez niej. Było ważne tylko o tyle, o ile dobrze odwracało uwagę od drugiego kręgu. Tego, który był za­mknięty wewnętrznym murem.

Kompletne dzieło miało się dokonać wraz z ożywieniem mniejszego kręgu. Jedno bez drugiego, było tylko połową.

Tymczasem nadchodziła zima i pla­ny trzeba było odłożyć do wiosny.

Zresztą Werka nie miała jeszcze szes­nastu łat.

Ta zima miała serce. Przepraszała za tamtą zimę. Śnieg, którym okryła okolicę, wydawał się lekki i ciepły. Lu­dzie niepotrzebnie nagromadzili wiel­ką ilość opału, wyczyścili kominy i ogacili ściany. Zima nie przeszkodziła niczemu. Wiodła ku pomyślności każ­dego pojedynczego człowieka i każde pojedyncze zwierzę.

Ludzie z ukaranych stron mieli ra­cję. Będkowski naród nie uporał się z klęską urodzaju. Na polach została ponad połowa zboża. Wzbogaciło to pejzaż o nie znaną jakość. Żyta przebijały wysoko ponad śnieg, złociły się i gięły pod naporem wiatru.

Sarny wybierały tylko najlepsze kło­sy Podobnie wróble, kuropatwy i ba­żanty. Ta jadłodajnia dawała wybór i cieszyła oczy.

Dwunastego lutego Werka ukończyła szesnaście lat.

Urodziny wyprawiono w pałacu. Władek dał się namówić, chociaż miał złe przeczucia. Niepotrzebnie. Uroczystość wypadła nadzwyczajnie.

Na tę okazję Werka włożyła nową sukienkę. Kiedy weszła do salonu wszy­stkie oddechy zamarły.

Dziewczyńskie ciuszki przyozdabiały wprawdzie Werkę, ale nie dodawały się do jej urody. Dopiero ta suknia ~ czarna, do­pasowana, z dekoltem podkreślonym sre­brnym oblamowaniem —mówiła prawdę.

Werka była piękną kobietą.

Tego wieczoru nic nie mogło się z nią równać. Ani uruchomione specjalnie wesołe miasteczko, ani podświetlane wodospady, ani nawet wyjątkowy po­kaz sztucznych ogni.

W pamięci pozostawała dumna gło­wa Werki, błyszczące oczy, uwypuklają­ce się piersi z sutkami nieprzyzwoicie napinającymi tkaninę, wiotka kibić i usta ledwo tamujące napór krwi.

Jakub Pleszke nie mógł zasnąć. Płakał.

W środku nocy wyszedł przed pałac.

Księżyc świecił posrebrzyście. We­wnętrzny krąg nie odbijał światła. Po­chłaniał je prawie całe. Kształty od­realniały się jak w bajce spod kręgu po­larnego.

Jak całun. Jak dotknięcie śmierci —powiedział cicho Pleszke i wrócił do pałacu.

Na dworze zostało wszystko nieżywe mały kirkut z macewami zmiękczo­nymi przez śnieg, przysadzista synago­ga, cheder tak niewielki, że nie mogła w nim zamieszkać żadna żydowska prawda.

Wkrótce to wszystko miało ożyć. Zapulsować krwią, odezwać się modli­tewnym szeptem, zaśpiewem kantora, chrzęstem szkła pod lupą, krzykiem przypomnianego dziewictwa, przekleństwami Sandaka, cmokaniem Mohela wypijającego święty płyn.

Wiosna przyszła o właściwej porze. Nie było żadnych zaskoczeń. Śnieg stop­niał po cichutku. Wolbórka przybrała tylko nieznacznie. Jedyną odmianą był brak ozimin.

W Będkowie i okolicach sprawy szły zwyczajnie. Podobnie w Moszczenicy.

Władek nastroił kościelne organy. To było wszystko, co zrobił. ~Ó sobie już prawie zapomniał. Po­rzucił myśl o nowym ożenku, o budo­waniu domu, o wszystkim. Została tyl­ko Werka.

Z początkiem wiosny zajęła go spra­wa dzwonu. Wspomniał o nim mimo­chodem, w pałacu, kiedy przyszedł po Werkę. Jakieś dwa niezobowiązujące zdania.

Stary dzwon pękł w nowym miej­scu. Żałość — nie dzwonienie.

Chodziło mu o to, żeby się zaczepić do rozmowy. Ale rozmowa i tak nie ru­szyła z miejsca. Pleszke wziął jednak sobie do serca te dwa zdania.

W pierwszych dniach marca pod ko­ściół podjechała ciężarówka, a za nią dźwig. Na platformie spoczywał wielki lśniący, nowy dzwon.

Zaraz zaczął się ruch.

Instalacja dzwonu nie była sprawą prostą. Kościelna wieża miała swoje la­ta i już ledwo dźwigała stary, lżejszy dzwon. Trzeba ją było wzmocnić, do­dać ciesielskie obejmy z odkosami, na­wiercić, przepuścić przez nie stalowe pręty i ściągnąć rzymskimi śrubami.

Dźwig zdjął dzwon z ciężarówki, po­stawił na ziemi i odjechał.

Władek zabrał się do ciesielskiej ro­boty.

Szło mu to niesporo, bo dłonie miał nawykłe do innego rzemiosła. Koniec końców, z pomocą okolicznych chło­pów — wzmocnił wieżę.

Dźwig przyjechał na nowo. Zdjął stary i zawiesił nowy dzwon. Kościelny pociągnął za sznur, rozkołysał. Serce dzwonu ożyło, pobiegło po dźwięk. Za­drżało powietrze. Piękne to było dzwo­nienie. W sam raz na miarę dookolnego świata.

Jeszcze tej samej nocy Jakub Pleszke wczołgał się pod podłogę świniami. Sam nie wiedział, po co to czyni. Po­wtórzył konieczny rytuał. Zjadł kola­cję, wykąpał się, ubrał w najlepszy gar­nitur, spojrzał w lustro i poszedł do świniami.

Wszystko wokół niego było już inne. Nawet skrytka. Odmienił w otaczają­cym go świecie to, co jego zdaniem do­magało się odmiany — budynki, łudzi, przyrodę.

W tym dziele osiągnął sukces. Niewątpliwy.

Czy miał się przyznać, że nie odmie­nił siebie? Że cała ta historia z odzyska­niem wolności była brednią? Wołaniem o inne, własne, nieprzymuszone.

Wolność? Od czego?

Jak pozbyć się tego, co rozpuszczone we krwi? Odnawiane — od zawsze?

Musiał się przyznać. W tym miejscu. Teraz.

Za chwilę pod betonową podłogą za­brzmiał głos.

Przyznaję się. Nie dałem rady się odmienić.

W jednej chwili oczy Jakuba Pleszke straciły blask.

Miały się ożywić jeszcze tylko jeden raz, za rok, przy sięganiu pod język ukochanego wnuka.

Kiedy zginął Władek, Werka zamie­szkała w pałacu. To było zrozumiałe. Nigdzie indziej nie mogła oczekiwać takiej troski jak u pana Jakuba. Ten zresztą troszczył się umiejętnie, dys­kretnie, bez narzucania. Rozumiał, że potrzeba czasu.

Wynajęty kierowca odwoził Werkę do szkoły w mieście, czekał tam i przy­woził z powrotem. W pałacu zatru­dniono nauczyciela muzyki. Wszystko kręciło się wokół Werki.

Sam Pleszke odsunął się na bok. Schodził z oczu dziewczynki przeczu­wając, że to jest najlepsza droga do niej. Nie mylił się. Wkrótce Werka za­tęskniła. To był znak, że czas najwięk­szej rozpaczy właśnie odchodził.

Władek miał rację. Jeszcze za życia. Pleszke nie zapomniał o piątym, zbrodniarzu spod nasypu. Do tego wybrał jednak inną, dłuższą drogę.

Władek miał rację. Co z tego, kiedy z tą swoją racją, stającą naprzeciw racji pospólnej—musiał się położyć do grobu.

Umarł przygnieciony przez dzwon. Nie od razu. Męczył się przez dwie go­dziny.

Dzwon urwał się przy szóstym ude­rzeniu. Belka, na której wisiał wysunę­ła się z rozlazłej ściany i dzwon pole­ciał Po drodze zabierał ze sobą wszystko, co się tylko dało belki, scho­dy, deski, podłogi.

Kiedy przebijał strop chóru, Władek nie spojrzał do góry. Pomyślał o córce i zagrał najsmutniejszy akord świata. Serce dzwonu jeszcze żyło, kiedy pękało serce organisty.

Ksiądz mazał się jak smarkacz. Przez wiele dni. Chodził z rzymskimi śrubami od chałupy do chałupy i poka­zywał przyczynę.

Ktoś rozkręcił. Dotąd powinien się­gać gwint, a sięga dotąd. Tyle brakuje, ja­kieś osiem centymetrów. Ktoś specjalnie rozkręcił

Kiedy te same słowa kierował do Jakuba Pleszke, ani przez chwilę nie poczuł, że mówi do kogoś, kto dobrze wie.

Przyjazd Natarta i Estery był dobrze wyliczony. Akurat zaczynał się maj. Werka nie jeździła już na cmentarz tak często jak kiedyś. Znajdowała też odwagę, by się uśmiechnąć raz i drugi. To był dobry moment.

Estera miała siedemnaście lat. Była ładną, śniadą Żydówką.

Natan był piękny. Na opisanie jego urody można użyć wielu słów, albo te­go jednego.

Miał dwadzieścia dwa lata, był wy­soki, szczupły i gibki. Czarne włosy oprawiały śniadą twarz, w której wi­działo się głównie oczy. Te były wyrysowane czarną kreską, płonące i niespo­kojne. Miały kolor burzowego nieba.

W postawie Natana czuło się przy­czajenie, gotowość do skoku, zaś w jego chodzie —powietrzną lekkość.

Młodzi uściskali ojca. Nie było w tym wiele serdeczności. Akurat tyle, ile powinno być.

Nowe miejsce wydawało im się dziw­ne. Wyglądało jak kartka z podręcznika historii,

Wytłumaczę wam później — ode­zwał się Jakub Pleszke, patrząc w oczy swoich dzieci.

Po tych słowach poszedł płakać.

Płakał przez trzy godziny. Tyle czasu potrzebował, by się rozstać ze starymi myślami i oswoić z nowymi.

Wiedział, że Natan odbierze mu Werkę w tej chwili, w której ich spojrzenia się spotkają. Taki był plan. Wiedział też, że serce mu nie pęknie, bo twarde serca nie pękają.

Ale kochał. Co z tym zrobić?

Wszystkie miłości przed tą — odbie­rał mu ojciec. Tę — miał mu odebrać syn.

Stało się tak, jak się miało stać.

Kiedy Werka przekraczała bramę mniejszego kręgu, Natan wychodził akurat ze stajni. Stanęli naprzeciw sie­bie na długie minuty. Patrzyli.

Wyznanie przyszło nieuchronnie. Je­szcze nie poznali dotyku dłoni, kiedy Werka odezwała się:

Kocham cię, Natan. Natan odpowiedział.

Kocham cię, Weronika.

Wieczorem Jakub Pleszke zabrał sy­na na rozmowę.

Wyszli przed pałac.

Drogi synu— odezwał się Jakub. — To ważna rozmowa. Nasza najważniejsza. Wiele razy usłyszysz w niej słowa: „na­ród”, „wiara”, „tradycja” i „krew”. Tak ma być. Mówię ci o tym na wypadek, gdybyś pomyślał że oszalałem.

Nie da się uciec od krwi. Wiem, bo próbowałem. Tak samo, jak nie da się uciec od wiary i tradycji. I to wiem.

Naszej krwi nie da się podzielić. Ten kto ma jej połowę, ćwiartkę, czy nawet jedną ósmą — ma całą krew żydostwa. I to wiem.

Droga w tamtą stronę, droga „od, staje się nieuchronnie drogą „do”. Jest w tym taki sam paradoks jak w cimcum akcie wycofania się Boga w głąb samego siebie. Nie można go pojąć rozumem. Dlatego nie każę ci zrozumieć. Każę ci uwierzyć.

Na tej ziemi, dźwigającej zbrodnie jednych przeciw drugim, postawiłem małą, żydowską osadę. Taką samą jak te w których rodził się i wzmacniał chasydyzm. Jest tu wszystko, czego po­trzebuje narodzony Żyd, żeby zaczyna­jąc od początku — dojść do końca.

W pierwszy piątek po narodzinach mojego wnuka urządzę uroczysty posi­łek. Tak jak chce tradycja. Ósmego dnia zawezwę mohela, sandaka i postawię fotel dla proroka Eliasza.

W swoim czasie chłopiec pójdzie do chederu, żeby nauczyć się tego, co mu będzie potrzebne w dzień bar micwy i przez całe dalsze życie. Tak chcę.

Jakub Pleszke zakończył rozmowę. Ani na chwilę nie wypuścił z dłoni chlebo­wej kulki. Ściskał ją tak mocno, że zawilgotniała od potu i zmiękła. Nie straciła jednak mocy. Potwierdził to Natan, który odezwał się tylko jednym zdaniem:

Tak będzie, ojcze.

Wkrótce Pleszke sprowadził do Kali­nowa rodzinę z Łodzi, Białegostoku i Izraela.

Jego żona okazała się małą, rudą kobietką Werka przypadła jej do serca.

W szabat przed dniem ślubu Natan odczytał w synagodze haftarę.

Pod kupę prowadził go ojciec i któryś z krewnych. Werkę podtrzymy­wała matka Natana i jej stryjeczna sio­stra.

Panna młoda płonęła z miłości.

Wkrótce stanęli obok siebie, pod bal­dachimem.

Błogosławiony jesteś, o Panie, który radujesz oblubieńca oblubienicą”.

W dziewięć miesięcy później, w mro­źny lutowy wieczór, urodził się jehuda.

Dziecko było jeszcze unurzane w pło­dowej mazi, kiedy do pokoju wszedł Ja­kub Pleszke. Poszedł do wnuka jak po sznurku. Wiedział po co idzie. Wetknął palec w przerażone usta dziecka i się­gnął pod język.


KONIEC





Koniec maja ogłaszał się niebem otwartym aż po kres. Wszystko było wi­dać. Wielki Wóz opierał się o buki. Wi­siał tak nisko, że chciało się sięgnąć po patyk i odepchnąć go jak zabawkę.

Na Mlecznej Drodze wylegiwały się

ptaki.

Pierdolona wyobraźnia — odezwał się Muskat w kierunku nieba.

Nasłuchiwał nocy.

Niedługo miał stąd wyjechać. Chciał zabrać ze sobą jak najwięcej zapamiętanego.

Zagwizdał pociąg. Głos pobiegł po­wietrzem. Po drodze dołączyły do niego zapodziane Burki. Łajzy polne.

Napisał książkę. Powieść? Bał się tego słowa jak mało czego.

Napisało się... — mruknął niezado­wolony.

Poszedł spać. ;

Rano wybrał się na objazd miejsc.

Do miasta chciał wrócić uporządko­wany. Z nieporządkiem miasta trzeba było się czymś mierzyć. Czym? Chyba tylko tym — pewnością dwóch, trzech świętych rzeczy.

Drzewo jest okrągłe, ptak lata, pies szczeka, staw zamarza na zimę, w studni jest woda, kobieta czeka, dziecko tęskni — powtarzał słowa modlitwy.


Kochana Marysiu:

Nie ma Cię nigdzie.

Gdzie jesteś?

Dlaczego wyjechałaś?

Jak będę żył bez ciebie?

Byłem w Popielawach. Drogi Są puste.

Tak puste, że aż boli serce.

Nikt o ciebie nie zapytał.

Bardzo za tobą tęsknię.

Twój Staszek




Pałacyk był zamknięty na głucho. Okiennice i drzwi przepasano żelazny­mi sztabami. Z podwórka nie dobiegał żaden odgłos.

Przy kapliczce stał stolik do ma­jówek. Ktoś zdążył na ostatnią chwilę. Nawet wieńce zrobił — pokraczne, roso­chate. Za bibułkę posłużył szary papier pocięty na pasy. Tujowe gałązki zwisały smutno, głową w dół. Muskat sięgnął po którąś, zgniótł w garści, poniósł dłoń do nosa.

Zapachniało majowym śpiewaniem, gorącym oddechem Tereski Trelanki.

W końcu gdzieś doszedłem. Do ja­kiegoś miejsca. Idzie się... Ważne, żeby ciągle była jakaś przestrzeń przed. Wrócił między buki.

Po południu jeszcze raz przejrzał po­wieść.

Nie była taka zła. O czymś zaświad­czała. „O drodze — pomyślał.

Nagle prześwietliło go światło. Po­czuł to tak, jakby Pan Bóg pomylił go z paciorkiem i nanizał na świetlny sznu­rek. Sznurek wchodził czubkiem głowy, a wychodził pod pępkiem. Za chwilę na tym samym sznurku zobaczył Elę i Włodzia. Ela była nad nim, Włodziu jeszcze wyżej.

Wtedy zrozumiał słowa Janki.Wyda­je ci się, że tylko piszesz?

Ułożyło się w komplet. Z trudem, ale się ułożyło. Gadali do niego. Ci wszyscy. Gada się do tego, kto słucha. A on prze­cież słuchał. Całym sobą. Gadali, bo każdy nie powiedział kie­dyś czegoś... Dziadek z kamieniem polnym (czego nie powiedział?). Marquez, Marysia, Luśka, Odrowąż, ślepiec spod podłogi — żywi i umarli.

Kiedy przyszła Janka, bez słowa za­brał ją do łóżka.

Znalazł na jej ciele wszystkie miejsca. Szukał dłońmi, ustami i znalazł wszyst­kie. Ścięgno nad piętą, solne pole na plecach, dolinę między łopatkami, brzo­skwiniowy mech na szyi, zgięcie ręki, su­tek wsparty różowym kręgiem.

Zmieszali swoje ciała najpierw w mil­czeniu, potem w oddechach, na koniec w krzyku.

Janka wiedziała, ze to pożegnanie.


Nad ranem zajechał pod dom w mie­ście. Ela z dzieckiem spali w jednym łóżku.

Obudziła się. Wstała. Podeszła. Poca­łowała.

Ładną napisałeś książeczkę? Dziec­ku powiedziałam, że to bajka.

Bajka — potwierdził.

Zakrzątnęła się w kuchni, zaparzyła kawy. Usiedli.

Pusto bez ciebie. Zostań trochę.

Zostanę.

Przyszło dużo listów. Jeden z Izrae­la. Znasz tam kogoś? Dzwonili z wydaw­nictwa. Czekają na maszynopis. I znów ten Izrael. Chcą cię wysłać na targi jako eksponat. Jak z twoim hebrajskim? (

Kiepsko. Ale z polskim lepiej.

Wszystko w porządku?

Nie wszystko.

Ale trochę lepiej?

No tak. Trochę lepiej.

Patrzył na żonę jak na nową kobietę w swoim życiu. Zmieniła uczesanie. Pod­cięła włosy z tyłu, zapuszczoną grzywkę rozdzieliła na boki. Odsłoniła czoło.

Zmieniłaś uczesanie.

Trochę. Chciałam sobie poprawić nastrój.

Pierwszy raz od miesięcy popatrzył w oczy. Były niebieskie.

Masz niebieskie oczy.

Kiedyś mówiłeś: „modraczne”.

Masz modraczne oczy.

Przemalowałam dla ciebie.

Kiedy ten Izrael?

Za tydzień.

Zdążę jeszcze coś załatwić.

Nie załatwiłeś czegoś?

Nie pojechałem nad Wartę. Smulskie Lasy. Znasz takie miejsce?

Nie znam.

Przestraszyłem się. Nie pojechałem. Powinienem pojechać. Pojadę.

Ale wróciłeś, prawda?

Wróciłem.


Smulskie lasy rozciągały się na wielu kilometrach. Warta płynęła środkiem. Drzewa były inne niż w okolicach Popielaw. Nie czuło się ich obecności. Każde przynależało do lasu.

Ludzkie osady rozłożyły się na obrzeżach. Nie spotykało się tu więk­szych miast. Co najwyżej miasteczka i wsie.

Stanisław jechał wzdłuż nitki kolejo­wej. Czasem udawało się to przez wiele kilometrów, potem droga uciekała w bok, błądziła po polach.

Nazwy mijanych miejscowości nic mu nie mówiły

Liczył na to, że może zauważy coś z pejzażu zapisanego w książce. Wieżę kościoła w rozwidleniu rzecznym, albo nasyp kolejowy.

Zamiast tego zobaczył psi cmentarz. Nieoczekiwanie. Jakieś dwadzieścia me­trów od drogi. Nic go nie zapowiedzia­ło. Pojawił się nagle, zamiast kolejnego pola, które w tej okolicy układały się re­gularnie — jedno po drugim.

Był psi. Bez wątpienia. Na kolum­nach oprawiających bramę siedziały dwa wielkie, kamienne owczarki.

Stanisław nie od razu uwierzył. Za­trzymał się, cofnął auto, wysiadł.

Przy bramie stało kilka eleganckich samochodów, pośród nich jeden pełnią­cy funkcję karawanu. Był opisany: „A. Skrzydlak — cmentarz dla zwierząt, usługi pogrzebowe, kremacja”.

Na cmentarzu odbywała się smutna uroczystość. Starsza pani grzebała jamniczkę. Pomnik zwierzęcia był skromny. Kamienna jamniczka leżała na grobo­wej płycie z łebkiem podniesionym do góry. Tak rzeźbiarz wyobraził sobie zmarłą.

Ceremonia przebiegała w milczeniu. Nie było w niej ostentacji, przemówień ani płaczów.

Obok starszej pani stało kilka osób. Byli to z pewnością krewni i przyjaciele. Muskat nie zatrzymał na nich wzroku. Dookoła były ciekawsze rzeczy: nagrob­ki z rzeźbami psów, kotów, żółwi, pa­pug, królików, świnek morskich, a na­wet wykonana z czarnego marmuru podobizna świni.

Nagrobki opatrzone były zdjęciami na porcelanie oraz inskrypcjami. Poza imieniem i datą śmierci, można było przeczytać rymowane dziełka, opisujące zasługi za życia, i tęsknotę po śmierci. Jak u ludzi.

W głębi cmentarza, na przedłużeniu głównej alejki, stała spalarnia zwłok — parterowy budynek z kominem przy­stawionym do szczytu.

Wyszedł z niego Trzymka.

Muskat nie miał wątpliwości. Elegancko elegancko ubranym, opasłym, ciężko idącym star­cu — rozpoznał Józefa Trzymkę. Nie miał czasu się zdziwić, bo rzeźnik też zobaczył. Domyślił się klienta. Podszedł do rozmowy.

Antoni Skrzydlak. Właściciel.

Stanisław Muskat.

A zawód, przepraszam — jaki? To ważna informacja.

Pisarz... literat.

Pisarz? To będzie wyżełek, albo kundelek. Albo... zaraz, niech pan nie podpowiada. Kot, prawda? Miałem tu już jednego reżysera z kotem. Mówił, że kot jest najlepiej wymyślony. Tak po­wiedział: „wymyślony. Chodziło mu o to, że tylko w kocie Pan Bóg zainsta­lował tę maszynkę do mruczenia. Ła­dnie powiedziane. Nowocześnie... A ja, proszę pana, wolę pieski. Ładniej od­dają miłość. Kot pójdzie swoją drogą, a pies... ludzką...

Skrzydlak zamyślił się. Na chwilę za­pomniał o obecności Stanisława i o tym, że zadał pytanie. Myślał o Psotce.

Nie, nie chcę pochować nikogo. Też wolę koty... Przejeżdżałem tylko, a taki widok nie zdarza się często.

Skrzydlak oprzytomniał. Spojrzał na Stanisława.

No tak. Nie zdarza się... Może pan napisać. Do gazety. Bardzo proszę. Chociaż ja nie narzekam na brak zamówień. Ludzie kochają zwierzęta. — Wcześniej byłem masarzem, rzeźnikiem. No wie pan, robiłem wyroby —kiełbasy, kaszanki, czarne, białe, różne salcesony. A teraz przyszła moda na fa­bryki. Dwieście świń na dzień, linia pro­dukcyjna. Próbowałem tych wyrobów. Całkiem bez smaku...

Skrzydlak przerwał nagle. Spłoszony spojrzał za plecy Stanisława, w kierunku wejścia na cmentarz.

Właśnie przekraczała je kulawka Miazkowa. Nie inaczej.

Stanisław dojrzał ją zaraz po Skrzydlaku. Przełknął ślinę, a potem uśmiechnął się głupkowato. W sam raz na miarę sytuacji.

Psi cmentarz stawał się nieoczekiwa­nie sceną z teatru niedorzeczności. Ak­torzy sami meldowali się do odegrania ról. Wystarczyło tylko patrzeć.

Miazkowa, czy jak tam się naprawdę nazywała — dokuśtykała do połowy alei, stanęła, podniosła w kierunku Skrzydlaka kostur i ryknęła wniebogłosy:

Zbrodniarz, zdrajca, Judasz z Iszkariotu! Wydał bliźnich na krzyż! Zakopał w ziemi i jeszcze wziął zapłatę! No, przy­znaj się, ile ci dali?!

Żałobnicy przy grobie jamniczki, szybko dokończyli ceremonii. Pośpie­szyli do wyjścia.

Grabarze opuścili urnę do grobu, za­mknęli dziurkę marmurową płytką i ru­szyli w kierunku kulawki.

Nie była to jej pierwsza wizyta, bo do­brze wiedziała co teraz zrobić.

Rozłożyła ramiona, dała się podnieść do góry i wynieść z cmentarza. Nie usta­wała przy tym w złorzeczeniach.

Zbrodniarz spod nasypu! Możesz spać w nocy? Serce ci nie krwawi?

A tobie, kurwo? — nie wytrzymał Skrzydlak.

Już za chwilę żałował tych słów.

Przepraszam — powiedział. Nie wy­trzymałem.

Wziął Stanisława pod rękę, odwrócił w kierunku spalarni i poprowadził.

Wiem, co mi pan powie — odezwał się Stanisław.

Że to chora kobieta, że pomieszało się jej w głowie, dzieci zostawiły, wyje­chały do miasta...

Nie wie pan, co powiem. A jak pan nie wie, niech pan nie mówi, że wie.

Usiedli w małym pokoiku na zaple­czu spalarni. Skrzydlak otworzył butelkę wódki. Chciał się uspokoić, ale nie szło to łatwo. Drżały mu ręce. Wzrokiem po­prosił o wyręczenie. Stanisław nalał wódki do kieliszków: “wypili.

Skąd pan może wiedzieć, co po­wiem? Czyta pan w myślach? Ja sam nie wiem, co powiem...

To była Muszyńska... Balbina... Takie dziwne imię jej dali. Koń ją okulawił. Dawno temu, przed wojną. To znaczy, dla kogo dawno, dla tego dawno. Dla mnie... wczoraj. Tak. Dobrze powiedzia­łem. Dla mnie jeszcze wojna nie prze­szła. I nie przejdzie. Aż do śmierci.

wydałem kogoś. Na wojnie. Nie ma usprawiedliwienia dla takiego człowie­ka, który wydał drugiego. A ja wydałem. Muszyńska ma rację. To jest zbrodnia. Nic innego. Tylko że to jest jedna stro­na. Druga, to jest — kara. Nie tak? Pan Bóg mi ją rozłożył na długie lata. Żadne tam ichnie więzienia... To gówno. Dali mi pięć lat, wypuścili po trzech, a potem to nawet przyszła moda na takich jak ja. Antysemitów: Gówno. Więzienie to gów­no. Jebane gówno. Najgorzej jak czło­wiek nosi więzienie ze sobą, albo lepiej powiedzieć — w sobie. Tak. Dobrze po­wiedziałem. W sobie.

W takim więzieniu — żebra to kraty, a za kratami przerażony człowiek.

To był mały Żydek. Wyskoczył z trans­portu. Chciał się ratować. Nie dał rady. Trafił na mnie...

Ale ona też tam była, Muszyńska i Ja­nek Płocha. Wydłubał mu blaszki z bu­tów. Takie do zakładania łyżew. Listo­nosz też był... to znaczy Julek Zabigoś. To co, oni całkiem bez winy? Dlaczego ten cały jebany grzech we mnie uderzył? Przecież oni wdzieli, a potem widzieli jeszcze raz, a potem też patrzyli, patrzy­li, patrzyli i patrzyli...

Skrzydlak rozpłakał się. Muskat wstał i wyszedł.

Przy samochodzie zwymiotował, cho­ciaż wypił tylko kieliszek wódki. Zatrzy­mał się chłopiec na rowerze.

Pomóc panu?

A co, palce mi włożysz do gardła?

Tak tylko pytałem...

Zaczekaj. Powiesz mi gdzie mieszka Zabigoś?

Będków nazywał się „Uników. Był niewielką mieściną, utrzymującą się Bóg wie z czego. Miał wprawdzie to co potrze­ba—kościół, remizę, sklepy, ulice, budyn­ki — ale wszystko szarawe i byle jakie.

Unieważnione przez czas.

Zabigoś mieszkał w dwóch pokojach przy poczcie, w emeryckim przytulisku.

Wyglądał inaczej niż w książce. Z twa­rzy przebijał jakiś rodzaj szlachetności. Taki, który utrwala się w oczach razem z wiekiem.

Najpierw uchylił drzwi, potem postał przez chwilę twarzą w twarz z Muskatem, na koniec zaprosił do środka.

Wnętrze było ubożuchne, ale schlud­ne. Wszędzie widziało się książki.

Cały czas czytam, czytam i czytam —zaczął rozmowę.

I żadnej mądrości, proszę pana. Podobno w książkach żyje mądrość. Więc jak to jest? Żyje, czy nie żyje?

Muskat usiadł na kozetce przystawio­nej do ściany. Od razu przeszedł do rzeczy.

Wiem o panu więcej, niż wolno wiedzieć drugiemu człowiekowi. Nie powiem skąd, bo prawdę powiedziaw­szy — nie wiem. Też z książki, tylko że z takiej, którą sam napisałem.

Zabigosia zamurowało. Włożył okula­ry, żeby się lepiej przyjrzeć Muskatowi. Odezwał się po chwili:

Niczym mnie pan nie zadziwił. Takie rzeczy się zdarzają. Czytałem o tym. Mówi pan... więcej niż wolno? A co to właściwie znaczy? No, niech pan powie, co wie o mnie.

Jest pan Żydem, ukrywającym swoje pochodzenie od dziesiątego roku życia. Jako dziecko był pan świadkiem ucieczki z transportu. Było was pięcioro. Najstar­szy odnalazł uciekinierów i oddał ich Niemcom. Niemcy obeszli się okrutnie z pięcioletnim Srulem Hendliszem. Za­kopali go głową w ziemi. Potem niejaki Jan Płocha wydłubał mu blaszki z butów.

Ale to nie o mnie — przerwał Zabi­goś. — Opowiada pan zdarzenie. Rzeczy­wiście. Tak było. Takie zdarzenie miało miejsce. Ale co pan wie o mnie? Wie pan coś? Jestem Żydem, więc handlujmy. Handele, handele... Co pan wie o mnie? Jaki ma pan towar?

Wie pan coś o ludziach?

Pan jest historykiem. Zgoda, dociekli­wym, rzetelnym, ale tylko historykiem. Niech pan nie udaje, że wie więcej. No co? Wie pan coś o strachu małego Żydka, który się boi, że ma trochę za duży nos, trochę za czarne oczy, trochę za go­łego kutasika? Wie pan coś o tym?

Ojciec tego chłopca z pociągu nie był dobrym ojcem. Pozwolił mu patrzeć na swoją bezradność, a wcześniej na bez­radność matki. Pozwolił być świadkiem.

Mój ojciec do tego nie dopuścił. Ka­zał mi uciekać. Nawet nie zapłakał w mojej obecności. Wziął mnie w ramio­na i powiedział: „takiego mnie zapamię­taj, a matkę zapamiętaj jeszcze piękniej, bo to jest piękna i dobra kobieta. Zapa­miętaj ją pochyloną nad świecami przy szabasowym stole. Zabierz ze sobą obraz jej miedzianych włosów i alaba­strowej szyi”.

Z takim obrazem dożyłem do dzisiaj.

Nie musiałem ich widzieć w getcie, transporcie, komorze gazowej.

To po co pan chodził pod nasyp? — Chciałem ich zobaczyć.

Zapadło ciężkie milczenie. Było w nim słychać tylko tykanie zegara i po­świstujący oddech listonosza. ;

Głupie milczenie, co? — odezwał się. — Człowiek w takiej chwili nie wie co po­wiedzieć. Chciałem ich zobaczyć. To zrozumiałe. A pan nie chciałby zobaczyć matki?

No, ale zostawmy to, bo znowu trze­ba będzie głupio milczeć.

Z tym Hendliszem, ojcem, nawiąza­łem kontakt listowny Pierwszy napisał. Każdy list to był poemat. Wychwalał w nim Izrael od każdej strony. Jaki pięk­ny, jaki sprawiedliwy, jaki czysty, jaki no­woczesny... Przyznałem się do swojego pochodzenia, więc tym sposobem chciał mnie chyba zachęcić do wyjazdu. Nie wiem. Nigdy nie napisał wprost.

A inni spod nasypu?

Inni? Skrzydlak otworzył cmentarz dla zwierząt. Śpi na pieniądzach, ale nie obraca ich na ludzki pożytek. Dom wybudował z windą, sprowadza kobiety z miasta, bawi się... Pewnie chce tym sposobem zagłuszyć duszę. Dostał wy­rok za tamto. Odsiedział trzy lata.

Muszyńska... Tu nie ma wiele do opo­wiadania. Chałupina, chleb ze smalcem, ledwo pocukrzona herbata, kościół, wy­rzekanie na Skrzydlaka, znowu kościół — i tak dookoła. Płocha nie żyje od czte­rech lat. Przed śmiercią trochę sfiksował.

Zrobił sztancę i sztancował na niej blaszki do łyżew. Potem chodził z pełny­mi kieszeniami tego żelastwa, zaczepiał dzieci i wciskał im to.

No i na koniec Władek Bożyk. Ten się w porę zreflektował. W osiemdziesiątym wyjechał do Ameryki razem z córką. Ożenił się drugi raz, córka pokończyła uniwersytety. Dobrze im się żyje. Cza­sem przyjdzie kartka...

A pan?

A ja? Czytam, czytam, czytam...

Był środek nocy. Uników milczał. Nie odezwał się nawet jeden parchaty kun­del. Psy zwiedziały się chyba o dziwnym cmentarzu i opuściły te strony.

Stanisław doszedł do rynku miastecz­ka. Stanął przy drewnianym, narożnym domu. Z głębi ulicy nadjechało auto. Światło omiotło ściany, wyjęło z ciemno­ści stary szyld:

Jan Płocha. Zakład szewski”.

Drzwi były otwarte, choć zastawiała je żelazna, sztaba. Pojękiwały na starych za­wiasach, odmykając się i domykając bez ustanku.

Stanisław wszedł.

W środku nie było dość światła, ale ta drobina która dostawała się przez wybi­te okna, dawała wystarczające poczucie beznadziei. Miejsce umarło razem z wła­ścicielem.

Pod oknem stał ciągle graniasty warsztacik, przy nim zydel ze skórzanymi pasami w miejsce siedziska, po bokach walały się zrzynki starej skóry, drew­niane kopyta i papierowe szablony cholewek.

Muskat sięgnął do najniższej szuflady.

Kiedy ją wysunął, od razu zobaczył tekturowe pudełko opasane gumką. Zdjął gumkę, wstrzymując przy tym od­dech. Otworzył.

Na dnie pudełka leżały dwie mosięż­ne blaszki Srula Hendlisza.

Ten list z Izraela, który dała mu Elka, nie był ważny. Romek Pomersbach za­praszał, dziękował za książkę, chwalił. W liceum siedzieli w jednej ławce. Muskat jeszcze wtedy nie wiedział, że świat jest podzielony na Żydów i resztę.

Teraz leciał do Izraela. Nie miał uło­żonych planów: Spotkania na stoisku targowym, podpisywanie książek, roz­mowy. Może Romek zabierze go tu i tam.

Nie zapamiętał niczego ważnego. Jakiś pierdolony banał. Pomersbach też banal­ny. Rozmowy o książkach. Szkoda mówić. I to denerwujące żydłaczenie starców. Ni­by polski, ale jaki wkurwiający.

Nie zapamiętał niczego do tej pory.

To, co miał zapamiętać na resztę życia — dopiero się zaczynało. Taksówka za­trzymywała się w Hebronie, przy domu starego Żyda Pleszke Hendlisza.

Dom stał w szeregu z innymi doma­mi. Był biały jak one, miał skrawek trawnika przed sobą i za sobą. Dzień pod­chodził pod zmierzch, ale powietrze nie chciało się nasycić wilgocią. Było suche jak pustynny piasek. Taki sam piasek rozsypał się pod sercem Muskata.

Nie wiedział jak wejść, jak zacząć roz­mowę.

W tym samym czasie podobny piasek wysuszył oddech Pleszke Hendlisza, chociaż dom był dobrze klimatyzowany.

Starzec przyglądał się Muskatowi przez szparę w roletach. Wyglądał do­kładnie tak jak w książce.

To będzie sucha noc — powiedział do siebie i poszedł otworzyć drzwi.

W niedługo po tym siedzieli w fote­lach na trawniku za domem. Skrawek ziemi otoczony był gęstą roślinnością. Cykady czepiły się jej tak zachłannie, że drzewa kołysały się, choć nie było wiatru.

Pleszke Hendlisz ściskał w garści bla­szki z butów swojego syna Srula. Na twarzy nie było widać wzruszenia. Na—wzruszał się już w życiu dostatecznie. Teraz tylko myślał. Ważył w ciężkiej gło­wie słowa Muskata, mierzył je z tym, co sam wiedział o sobie. W końcu odezwał się tak głucho, że drzewa wokół znieru­chomiały.

Odebrał pan moje myśli. To wszy­stko. Ja w tym nie widzę żadnego feno­menu.

W osiemdziesiątym piątym zmarł na raka mój drugi syn Izaak. Przez krótki czas po jego śmierci bardzo nienawidzi­łem. To była nienawiść szczególnego ro­dzaju — bardzo silna i bardzo wycelowa­na. Posłałem ją dokładnie w tamto miejsce. Wyobraziłem sobie, jak umiera­ją po kolei — Płocha, Zabigoś, Muszyń­ska, Skrzydlak, Bożyk.

A kiedy już ich zabiłem w mojej gło­wie, przestałem czuć nienawiść. Zresztą po co, kiedy oni byli martwi?

Głupi ludzie często używają takiego zdania: „przepadło bezpowrotnie”.

Nic nie przepada bezpowrotnie. Wszystko wraca. Absolutnie wszystko. Trochę inne, odmienione — ale wraca.

Kości moich dzieci, oczy Chuwci...

Ja, proszę pana, wierzę w powrotność. Powrotność jest religią nakaza­ną. Pan też wyznaje powrotność, chociaż może o tym nie wie. Do pana po­wraca własne —dzieciństwo, kamień polny w ręku dziadka (czego nie powiedział?), pierwszy posiew, wydawało­by się tak zmarnowany — zostawiony na podściółce w oborze i na dłoniach Tereski Trelanki.

Ale do pana też wraca czyjeś. Żyd się nie boi małych i wielkich słów. Żyd się boi słów średnich. Ja teraz uży­ję wielkiego słowa. Bez strachu. Do pana powraca wiekuiste. Właśnie tak.

Chuwcię poznałem na kilka dni przed ślubem. Ożeniłem się późno, w trzydziestym czwartym roku życia. Wcześniej nie znałem kobiet. Gromadzi­łem majątek. W dzień ślubu byłem już człowiekiem zamożnym.

W dziewięć miesięcy później rozda­łem swój majątek w ciągu jednego dnia.

Chuwcia miała ciężki poród. Nie po­mogło pootwieranie wszystkiego, co by­ło w domu — okien, drzwi, szuflad, na­czyń. Tak robią Żydzi. Aby łono kobiety otworzyło się bez bólu — otwierają.


Wziąłem z banku dwie walizki pienię­dzy i pobiegłem do miasta. W ciągu kil­ku godzin otworzyłem bramy wielu fa­bryk, drzwi restauracji, kawiarni, teatrów, kin, budynków państwowych. Ale i to nic nie pomogło. Wróciłem do miasta, by jak oszalały otwierać drzwi tramwajów; samochodów; bramy cmen­tarzy i szkół.

Pod wieczór, kiedy razem z odźwier­nym pchałem bramę lecznicy Varikoffa, o moim szaleństwie wiedziało już całe miasto— Dobrzy ludzie pootwierali wszy­stko w swoich domach. Dopiero wtedy Chuwcia urodziła Izaaka i Srula.

W ten dzień miasto Łódź w Polsce by­ło najbardziej otwartym i radosnym mia­stem w świecie.

Potem przyszedł inny naród. Niemcy. To byli specjaliści od zamykania.

Głupia Chuwcia. Pojechała. Dała się oszukać tysiąc razy, chociaż była najmą­drzejszą kobietą, jaką znałem.

Kiedy ją wydarto z wagonu, uwierzy­ła że to przerwa w podróży. Potem, kie­dy pognano moją Chuwcię do łaźni, ucieszyła się na myśl o ciepłej wodzie.

Tak było. Znam moją Chuwcię.

Stała pod tym nieludzkim pryszni­cem, rozpaczała że brakuje jej rąk do ukrycia wstydu i zachłannie patrzyła do góry. Czekała na wodę.

Kąpiele, to była jej specjalność. Wchodziła do łóżka pachnąca mlecznym ciałem i czystością. Gasiła światło. Przez pięć lat naszego życia była tajemnicą. Odkrywałem ją bez pośpiechu. Wierzy­łem, że mam na to całe życie.

A tam... Rozebrali do naga moją Chuwcię i każdy mógł patrzeć.

Chwała Bogu, że woda wreszcie po­ciekła. Że zamknęła ludziom oczy.

Dzięki Ci Ein Sof.

Pleszke Hendlisz zamilkł i znierucho­miał. Zapomniał o obecności Muskata.

Siedzieli tak przez długą godzinę. Po­tem Żyd wstał, poszedł do domu, by za chwilę wrócić z szarą kopertą.

To przyszło na pańskie nazwisko. W pierwszej chwili chciałem oddać, po­myślałem że pomyłka poczty, ale coś ka­zało mi zatrzymać. Czekało na pana dwadzieścia lat.

Potem nie było już żadnego słowa —wielkiego, ani małego.

W samolocie otworzył kopertę. Zna­lazł w niej to, co spodziewał się znaleźć. Sufit w zimnej sypialni nie kłamał.

Otworzył zeszyt Marii.


Kochany Stasiu!

Ten list piszę na koniec mojego dziennika. Na pewno zrozumiałeś, dla­czego na stronach nie ma liter. Są, ale inne. Łatwe do odczytania.

Nad każdą stroniczką pochylałam głowę. Te chłodniejsze, to strony zimo­we. Pamiętasz? Szłam boso przez śnieg. Stanęliśmy naraz. Potem Cię pocałowa­łam jak kobieta.

Te najzimniejsze, kruche od mrozu, to są strony z Twojego pokoju. Prze­gryzłeś mi wtedy brew. Nie bolało.

Potem są strony słoneczne. Poznasz je, bo pożółkły od słońca. Pochylałam się nad nimi na łące. Może znalazłeś su­chego modraczka?

Nad stronami pomarszczonymi nie zatrzymuj się. Nad tymi pochylałam się w domu dziecka. Zmoczyłam papier, więc się pomarszczył. Nie czytaj wszyst­kiego z tych stron. To są smutne słowa. Potem znów będą strony chłodne, zimne, ciepłe, gorące, pomarszczone i gładkie od szczęścia. Jak to w życiu.

Wtedy w Prudniku, pod łaźnią — roz­poznałam Cię. Nie przeszkodził mi mundur, ani twoja ogolona głowa. Star­czyło chwili. Na szczęście w porę ukryłam radość. Przeniosłam spojrzenie na Heńka i to cię uratowało.

Te strony są pod koniec. Najbardziej słoneczne. Wymyśliłam, że on to ty, a ja to nie ją — tylko Marysia z Popielaw.

I wyszło co wyszło — śmierć ze szczę­ścia.

Kocham Cię. Twoja Marysia.


Kochana Marysiu:

Ja też Cię rozpoznałem, ale Zabrakło mi odwagi. Żałuję. Kiedy spadłaś na ziemię, podniosłem mniejsze serce. Pisklęta były martwe. Zakopałem serce pod kapliczką. Przeczytałem dziennik. Słowo po słowie. Odnalazłem suchego modraka. Ciągle pachnie łąką. Jutro naprawię błąd. Zrozumiałem, że zakopałem cudze serce. Twoje było to drugie. Większe.

Bardzo za tobą tęsknię.

Twój Staszek.



KONIEC —


Rokiciny, grudzień 1997 r.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
JAN JAKUB KOLSKI Kulka z chleba
Jan Jakub Kolski Kulka z chleba
Jan Jakub Kolski Ulaskawienie
Egzamin z oddychania Jan Jakub Kolski ebook
Jan Jakub Kolski Pograbek
Egzamin z oddychania Jan Jakub Kolski ebook
Jan Jakub Kolski Mikroświaty
Jan Jakub Kolski Jancio Wodnik I Inne Nowele
Jan Jakub Kolski Mikroświaty
Jan Jakub Kolski Dwanaście słów
Kolski Jan Jakub Egzamin z oddychania
Kolski Jan Jakub Dwanaście słów
JAN JAKUB ROUSSEAU doc
JAN JAKUB ROUSSEAU

więcej podobnych podstron