Jan Jakub Kolski Jancio Wodnik I Inne Nowele

Jan Jakub Kolski

JANCIO WODNIK

I INNE NOWELE



Wydawnictwo

RADUNIA

Agencja Reklamowa

CZART

Wrocław

1994

Projekt okładki Jacek Świerad

Zdjęcie na okładce Stefan Kurzyp

Układ typograficzny i łamanie Jacek Sikora

Korekta Zbigniew Adamski

© Copyright by Jan Jakub Kolski 1994

ISBN 83-86410-00-0 Wydanie I

Wydawnictwo RADUNIA

Agencja Reklamowa Cz Art

Wrocław, ul. Podwale 36a

tel./fax44 28 24

Druk: Anex














POGRZEB KARTOFLA


Mgła opierała się. Świt na przednówku — rychlejszy prze­cież, prawie wiosenny — nie dawał sobie z nią rady. Ciąży­ła przy ziemi, kleiła się do traw i wyziębionego gruntu — ustępowała na koniec.

Otwierał się pejzaż.

Najpierw ukazała się miękka linia wsi zabudowanej tak równo, że można ją było pomylić z linią horyzontu, potem, prostopadle do tej linii, ukazała się droga wiodąca do Resztówki.


Mężczyzna wynurzył się z mgły gdzieś dopiero w poło­wie drogi, ale ciągle był zbyt daleko, by wzbudzić niepokój rozespanych jeszcze domów.


Pierwszy wstał jak zwykle Pasiasia — głuchoniemy, trzy­dziestoletni mężczyzna z nieodłącznym kozikiem na sznurku zawieszonym u szyi. Kiedy oddając mocz i kasz­ląc sucho dostrzegł wreszcie obcego, zabełkotał radośnie owym gardłowym „pasiasianiem”, od którego go nazwa­no, i ruszył w kierunku drogi.


Początku tej historii nie znam dokładnie. To, co o nim wiem, poukładało się przez lata jakoś tak samo z siebie. Ludzie mówili niechętnie, bo w marności tego początku odbijała się ich wina. Potem, kiedy czas rozmienił już na drobne prawie wszystko, co dotyczyło Mateusza ludziom otworzyły się usta. Ale ja już nie chciałem słu­chać...


Człowiek nadchodził.

Był nim Mateusz, sześćdziesięcioletni, wysoki mężczy­zna o wyrazistej twarzy przesłoniętej wielodniowym zaro­stem. Ciągnął za sobą niewielki wózek na drewnianych kołach — pomniejszoną kopię wozu konnego.

Zawiniątko na wózku, a raczej to, czym było przykryte, tłumaczyło posępność i wyblakłość Mateuszowego oblicza. Był to pasiak obozowy z wyraźnie czytelnym winklem z li­terą „P”. Mateusz wracał z obozu. Dopiero to wytłumaczenie pasiakiem miejsca skąd przybywał i drogi, jaką niechybnie musiał przejść, zwracało uwagę na to —jak szedł.

Stawiał nogi uważnie, niepewnie — trochę jak czło­wiek, który traci resztkę sił, i trochę jak koń udręczony cię­żarem ponad miarę.

Kiedy dostrzegł zabudowania Resztówki — długi bu­dynek czworaczny z czerwonej cegły z prawej strony, ka­pliczkę z lewej i stawek ze studnią w głębi — przystanął. W tej samej chwili przystanął też Pasiasia.

Stali tak przez chwilę naprzeciw siebie otoczeni tym samym pejzażem. I kiedy ten zwykły przecież pejzaż poto­czył się łzą po policzku Mateusza, Pasiasia przestraszył się, odwrócił i biegiem ruszył z powrotem do czworaków. To obudziło ludzi na dobre.


Był schyłek lata. Mateusz wracał z obozu. Jako pierwszy po­witał go głuchoniemy Pasiasia, tak jak przed laty jako ostat­ni go żegnał. Mnie w tej historii jeszcze nie było...


Mateusz stał zapatrzony przed siebie. Z czworaków za­częli wychodzić ludzie. Szewcowa Mazurkowa otworzyła okno.


No dobrze, no dobrze... — szepnął Mateusz.


Pasiasia zdyszany dobiegł do budynku i osunął się na ławkę. Pootwierały się drzwi. Szewc Mazurek przełamał na pół papierosa, wkręcił jedną połówkę w szklaną lufkę, dru­gą zaś machinalnie odrzucił. Kiedy zrozumiał niedorze­czność swojego działania, splunął tylko i powiedział jakby do siebie, ale i tak aby świat usłyszał:

No i co wielkiego? Poszedł to i wraca.

Schylił się, podniósł odrzuconą połówkę papierosa i zniknął w sieni. Przed wejściem do prawej strony czwora­ków obserwowali Mateusza w milczeniu starzy Gorzelakowie. Z drugiej strony budynku przykuśtykała kulawa Kusidełka i doszli Mierzwa z Mierzwową. Stali i patrzyli.

Mateusz nadchodził.


Aby zorientować się w geografii Resztówki, należy ją opisać tak: Droga prowadząca od wsi do Resztówki cała wyłożona rzadkim kocim łbem, ucina się nagle przy kapliczce. Kapli­czka stoi z lewej strony, kiedy się idzie od wsi. Zresztą niech to będzie punkt widzenia przybysza ze wsi kogoś rzadkie­go, bo „resztówkowych” wieś nie traktuje poważnie. Ma to uzasadnienie w ich lichej przeszłości pałacowych posługiwaczy i posługiwaczek. Tylko rymarz Mateusz i szewc Mazu­rek traktowani są przez wieś lepiej, bo wsi potrzebne jest ich rzemiosło.

Więc dalej: Przedłużeniem drogi od wsi jest wewnętrzna droga Resztówki, mająca około dwustu metrów, zakończona wielkim spichrzem z wysokim fundamentem licowanym naj­większymi okolicznymi głazami. Idąc tą wewnętrzną drogą, mija się z lewej strony długą na czterdzieści metrów oborę stojącą do drogi szczytem, z prawej zaś stawek okolony bia­łym murkiem. Nad stawkiem pochylają się rzadkie wierzby. Na wysokości stawku, w głębi z prawej strony stoi licem do drogi długi budynek z czerwonej cegły czworaki, wysta­wiając ku drodze dwoje drzwi i osiem okien na dole oraz dwa duże okna na górze.

W lewej sionce mieszka z lewej strony Pasiasia, z prawej Andrzejewscy. Na górze nad lewą sionką mieszka stara Maryśka Gorzelakowa z mężem. Obok jest warsztat szewski Mazurka i jeszcze obok mieszkanie Mazurków. W pra­wej sionce mieszka z lewej strony młody Gorzelak, trzymają­cy dla siebie również prawą stronę, wkrótce bowiem zamierza sprowadzić do Resztówki swoją narzeczoną z głównej wsi.

Na górze nad prawą sionką dożywa swoich dni kulawa Kusidełka.

Z drugiej strony czworaków, niewidocznej od drogi, miesz­kają w jednej sionce Mierzwa z Mierzwową, w drugiej Rzepeccy z dziećmi.

Za czworakami stoją poklecone byle jak prowizoryczne sta­jenki i obórki, za nimi zaś, a dokładniej za torkowym gąsz­czem piękny staw z dwoma dopływami i dwoma białymi mostkami.


Nim Mateusz przeminął sprzed oczu ludzi zgromadzo­nych przy czworakach, spojrzał na nich przez ramię. Przez chwilę wydało mu się, że to on stoi, oni zaś przejeżdżają przed jego oczami w bydlęcym wagonie o otwartych drzwiach. Wrażenie takie mogło sprawić usytuowanie lu­dzi na tle ziejącego czernią otworu prowadzącego do sieni. Długi zaś budynek czworaczny nawet komuś bez doświad­czeń Mateusza mógł się wydać podobny do pociągu.

Ludzie odprowadzili Mateusza wzrokiem, z którego nie wyczytał zachęty do rozmowy. Może tylko stary Andrzejewski wyglądający przez okno pochylił głowę niezna­cznie, co mogło sprawić wrażenie pozdrowienia lub czegoś w tym rodzaju. Jak by nie było — Mateusz poszedł, ludzie zaś powrócili do mieszkań.


Dom Mateusza położony był na obrzeżu Resztówki. By do niego dojść, musiał przebyć drogę do spichrza, potem skrę­cić w prawo, wejść w aleję topól, za którymi po prawej stro­nie stał pałacyk ongiś serce Resztówki. Dom Mateusza stał nie opodal z lewej strony, za gęstym jak las ogrodem, nad małym strumykiem jednym z dwóch dopływów duże­go stawu. Był to niewielki, murowany domek o czterech iz­bach, przedzielony przez środek sienie, z której wchodziło się do dwóch połączonych izb z lewej i dwóch z prawej strony.


Mateusz stanął przed domem. Nie był zdziwiony. Drzwi wyjęte z zawiasów trzymały się skobla i wspierały ukośnie na ścianie. Część okien zabita była deskami, w innych nie było nawet tego.

Kiedy wszedł do środka, zastał podobny widok. Ze sprzętów zostały tylko podstawowe — stół, łóżko, krzesło, kuchnia, kilka garnków i trochę kuchennej drobnicy, którą widać złodziej pogardził.

Nie inaczej było w warsztacie. Jedynie masywny, dębo­wy półkredens, który służył do roboty rymarskiej, stał jak zwykle na miejscu. Szuflady były puste.

No dobrze... — szepnął Mateusz.

No trudno... — powtórzył.


Wrócił do wózka. Zdjął kapotę pasiakową, pod którą było kilka węzełków, duża walizka ze skóry i mniejsza te­kturowa. Wjechał wózkiem do domu i podjechał pod pół­kredens w warsztacie. Sięgnął po mniejszą walizkę. Kiedy ją otworzył, twarz mu pojaśniała. W walizeczce równymi rządkami pozapinane były w skórzane uszka: dłuta, wyci­naki, szydła, szpilorki, igły — słowem cały prawie podsta­wowy sprzęt rymarski. Było od czego zaczynać...

Mateusz nie zwlekał. Wyciągnął na całą długość ma­sywną szufladę półkredensu. Jej dno wyłożone było grubą warstwą kurzu. Kiedy dmuchnął, pył uniósł się i zawiesił w powietrzu. Szydła, szydełka, szpilorki, igły — zaległy wkrótce równym szeregiem tam, gdzie było ich miejsce — w szufladzie warsztatu.

Nie minęło wiele czasu, kiedy Mateusz postawił w kącie pokoju jedyne ocalałe krzesło. Usiadł. Patrzył na kalekie okno podzielone na kwatery deskami, które ktoś poprzybijał z zewnątrz, na blat półkredensu, którego gładź odbijała zakradające się już słońce. Przymknął oczy, a kiedy je na powrót otworzył, stał się świadkiem czegoś dziwnego. Czegoś, co wywołało na jego twarzy najpierw zdziwienie, potem zaś lekki uśmiech.

Oto pokój rozjarzył się światłem, które napłynęło zza okna. Światło było brązowozłote i miało kształt smugi zde­finiowanej przez przypadkowe podziały okna. U końca smugi był kąt z krzesłem i wmurowanym w nie Mateu­szem, zaś u początku?

Julka... Ty jedna, ty jedyna... — szepnęły niedosłyszalnie wargi starego.

Próbował unieść się z krzesła. Na próżno. Ciało było nieposłuszne. Ponowił próbę i powoli podniósł się. Kilko­ma ciężkimi krokami doszedł do warsztatu przedzierając się przez gęstą, świetlną opończę. Spojrzał przez okno. Ku jego zaskoczeniu, na zewnątrz świat był zwykły, codzien­ny. Jednak kiedy zmusił oczy do większego wysiłku — doj­rzał...

Daleko, zbyt daleko by można być pewnym, prawie na kresce horyzontu, jakaś niewielka postać poruszała się to w jedną, to w drugą stronę. Mogło się zdawać, że chciała zwrócić na siebie uwagę właśnie jego, Mateusza.

Był to dzieciak. Maleńki, czarnowłosy i czarnooki chło­piec o twarzy zapisanej zbyt dorośle jak na jego sześć lub siedem lat. Ubrany był obszernie, niewygodnie, w ubranie z kogoś znacznie starszego. Na plecach chłopca wisiały ukośnie skrzypce wraz ze smykiem zamocowane na sznur­ku przełożonym przez pierś. Z przodu odbijała się od brzu­cha płócienna torba zawieszona na pasku przełożonym przez szyję.

Chłopiec zachowywał się dziwnie. Najpierw stał pra­wie bez ruchu wpatrzony w bardzo odległy domek i syl­wetkę człowieka w oknie, potem zrywał się nagle, biegł kilka kroków i tak samo nagle zatrzymywał się. Obserwował reakcję człowieka i kiedy człowiek nie reagował — chłopiec ponawiał próbę. Na darmo. Nie było odpowiedzi. Zdesperowany malec szybko zdjął torbę z szyi. Wydobył z niej dwa zupełnie małe króliki — białego i czarnego. Chwycił je za uszy i uniósł wysoko w górę. Kiedy i tą de­monstracją nie ożywił człowieka w oknie, podjął ostatnią próbę.

Wyplątał się ze sznurka mocującego skrzypce, chwycił je i zaczął przygrywać — to królikom, to tamtemu męż­czyźnie, pląsając przy tym w koło na chudych nóżkach. Przerwał nagle. Mężczyzna w oknie odwrócił się i zniknął w głębi pomieszczenia. Nie było dla kogo grać. Malec roz­płakał się. Musiało mu być bardzo przykro. Zaświadczał o tym każdy ruch przy ubieraniu się na nowo w skrzypce i torbę. Na koniec spojrzał jeszcze raz. Nie mogło być na­dziei. Wyciągnął ręce przed siebie i kiedy dwa małe króliki posłusznie uleciały z łąki ku jego dłoniom — schował je do torby.


Ból w plecach obudził Mateusza. Zerwał się z krzesła na wspomnienie czegoś dziwnego, ale zaraz usiadł na powrót. Pokój był pusty. Słońce wprawdzie coraz śmielej, ale zupeł­nie zwyczajnie zaglądało do środka.

Stary wyszedł przed dom, usiadł na progu i wsparł się obolałymi plecami we framugę. Usłyszał szelest gałęzi. W chwilę po nim zobaczył nadchodzącego przez ogród Pasiasię z dużą torbą przewieszoną przez ramię. Niemowa ukucnął obok, zrzucił torbę z ramienia i sięgnął po uwie­szony przy szyi kozik. Kiedy odciął wąską dziczkę z krza­ku bzu, zajął się zdejmowaniem z niej skóry tak, jakby poza tym nie istniał świat. Równie gwałtownie zakończył pracę, otworzył torbę i odszedł pozostawiając przed zdziwionym Mateuszem rozsypane narzędzia rymarskie. Mateusz roz­poznał je od razu. W torbie był też wosk i szpagat.

Nie zdążył się nacieszyć tak niespodziewanym powro­tem swoich rzeczy, czy nawet ogarnąć ich wzrokiem, kiedy

Pasiasia wrócił. Wskazał na narzędzia, potem na swoje buty i w ślad za tym wykonał gest uderzania bzową witką w podeszwę. Mateusz zrozumiał. Potwierdził to skinie­niem głowy. Uspokojony Pasiasia odwrócił się i odszedł — tym razem na dobre.

Kiedy Mateusz wszedł do warsztatu, by umieścić w półkredensie odzyskane narzędzia, już od progu dojrzał króli­ki. Leżały bezradnie na blacie, nie mogąc postąpić ani na centymetr. Każda próba ruchu na drewnianej gładzi koń­czyła się poślizgiem i łapki królików rozjeżdżały się. Pod­szedł. Szare ślepka czarnego i pomarańczowe albinosa spoglądały umie. Wyjrzał przez okno. Dzień wypełniał się. Jak okiem sięgnąć, nie widać było wokół nikogo.

Stary zabrał zwierzątka.

Za domem, w cieniu szczytowej ściany, stała duża klat­ka na króliki z wydzielonymi przegrodami, z których każ­da miała oddzielne, zasiatkowane drzwiczki. W jednej z przegród umieścił nieoczekiwany prezent.

Kiedy Mateusz zbliżał się do czworaków, szewc Mazu­rek siedział przy oknie w swoim niewielkim warsztaciku. Na kolanach miał rozłożony skórzany fartuch, między ko­lanami zaś wciśnięte metalowe kopyto nakryte naprawia­nym właśnie butem. Kończył okrajać zelówkę, potem przejechał ją szmerglem wzdłuż krawędzi i sięgnął po na­grzaną kolebkę przypominającą mały młotek. Zanurzył ko­lebkę w rozpuszczonym laku i starannie, centymetr po centymetrze oblakował krawędź zelówki.

W takiej chwili do drzwi warsztatu zapukał Mateusz.

Otwarte! — usłyszał.

Kiedy wszedł, starannie zamknął za sobą drzwi. Mazu­rek nie oglądnął się. Wiedział, kto wszedł. Dobił zelówkę kilkoma drewnianymi szpilkami i dopiero wtedy przemó­wił:

Ja tam nic nie brałem. Ludzie brali. Mówiło się, że ciebie Szwaby... i że po co ma się zmarnować... Ja tylko skórę i płótno. Do roboty. Jakby z tym zabiciem była prawda, to by i tak zgniło, albo dostało się takiemu, co się na skórze nie rozumie. Moja przy pochówku twojej kobity była, umyła ją do trumny i za to wziąłem, bo coś się należa­ło. Tylko trochę skóry, płótna i parę szydeł. Wielki mi tam o to krzyk...

Mateusz wysłuchał cierpliwie, potem spytał:

A czemu ty Mazurek, nie patrzysz na mnie, kiedy do mnie mówisz? Może by mi było łatwiej słuchać, gdybyś zechciał spojrzeć? A ty do mnie nie jak do człowieka, ale jak do... Nie, ja nie z pretensjami zaszedłem Mazurek, ale zwy­czajnie, bo mi było po drodze do ciebie...

Szewc odłożył buta, wstał i sięgnął do otwartej szafy stojącej po jego lewej ręce. Wyciągnął z niej kilka płacht wieprzowej, sztywnej skóry. Ruszył w kierunku Mateusza, starając się nie patrzeć mu w oczy.

Miękkiej nie mam. Płótna jeszcze trochę dodam i ośnik do kleszczyn — też twój. Szydła i resztę Pasiasia mi podkradł.


To powiedziawszy uspokojony Mazurek zasiadł na po­wrót do warsztatu. Nakłuł szpilorkiem zelówkę i w tak po­wstałą dziurkę wcisnął drewnianą szpilkę. Nim jednak uderzył w nią młotkiem, odwrócił się lekko przez lewe ra­mię, lub raczej udał odwrócenie i powiedział:

Kobyłkę twoją wziął Mierzwa.


Rozmowa była zakończona, mimo to Mateusz z naręczem skór nie ruszył się z miejsca. Czekał, tak jakby szukał w so­bie odwagi, a kiedy ją znalazł — zapytał:

A twój Tadek w domu?

A co ci do mojego Tadka?

Nic, nic — odpowiedział Mateusz Mazurkowi, sobie zaś dopowiedział w środku:

Nie będę się śpieszył...


Tragiczne przeżycia obozowe powikłały wewnętrznie Mateusza. Często, nie zdając sobie z tego sprawy mówił we­wnątrz siebie, przekonany, że mówi na zewnątrz. Zdarzało się też, że zaczynał zdanie w sobie, kończył zaś na zewnątrz ku zaskoczeniu słuchających go akurat ludzi.


Kiedy Mateusz wyszedł, Mazurek wypuścił powietrze z ulgą i splunął na podłogę.

Gówniana twoja sprawa — powiedział do siebie — gówniana twoja sprawa gdzie mój Tadek.

W sionce czekała Mazurkowa. Dopadła do Mateusza.

Mój nie brał dużo Mateuszu. Inni brali. Mierzwa na ten przykład. Mówił, że do łagra za darmo nie biorą. Od Żydów cię wyzywał, znaczy, że ty niby Żyd jesteś niechrzczony, tylko żeś się z tym ukrywał. Kobyłka drewnia­na u niego i chomąta i szczecina. Dwa razy obracali z Mierzwową. A mój tylko tyle, co ja sama przyniosła, bo się po prawdzie należało. Julkę twoją znalazłam nieżywą, umyłam, ubrałam do trumny...


Mateusz nie słuchał dalej. Zszedł po schodach, stanął przed czworakami i zapatrzył się przed siebie. Odezwał się w nim głos:

Julkę moją znalazłaś nieżywą, umyłaś, ubrałaś do trumny. Dobra z ciebie kobieta.

Patrzył na kapliczkę i przez chwilę zdawało mu się, że uwikłana w głogi kapliczka jedzie ku niemu, zaś kilka drzew stojących wokół przewraca się powoli jak ludzie, których sięgnęła kula.

Do Mierzwy pójdę jutro — powiedział cicho.

Nie będę się śpieszył.

Zmierzchało, kiedy Mateusz stanął przy warsztacie. Po­mieszczenie było już ogarnięte, sprzęty przyniesione z in­nych izb poustawiane porządnie. Mateusz podkręcił knot w lampie naftowej. Ciepłe światło omiotło izbę i położyło się na ścianach migotliwym poblaskiem. Przez otwarte okno doszły odgłosy dworu: oddalone szczekanie psa, żabi zaśpiew od stawu i przyziemny, cichy wiatr, który często o takiej porze przemyka po drogach.

Dłonie Mateusza, odwykłe od rymarskiego rzemiosła, gładziły skórę rozłożoną na blacie półkredensu. Stary bał się zacząć. Kiedy w końcu podjął decyzję, robota poszła sama.

Przejechał płachtą skóry po krawędzi blatu, potem sięg­nął po duże szydło i przybił nim końcówkę płachty do war­sztatu. Sięgnął po nóż ostry jak brzytwa i trzymając go po rymarsku, to znaczy za nasadę ostrza umieszczoną na ścisk między czterema palcami a poduszką dłoni — przejechał końcówką ostrza po brzegu płachty. Skóra odeszła jak mas­ło. Powstała prosta, idealnie przycięta krawędź.

Mateusz próbował się ze sobą. Jeszcze raz lewą ręką na­ciągnął skórę, a prawą przyłożył nóż do krawędzi. Naciął początek rzemienia tak cieniutkiego, że prawie niewidocz­nego, potem zdecydowanie pojechał ostrzem do siebie wzdłuż całej płachty.

Długo przyglądał się wyciętemu troczkowi w świetle lampy naftowej — uspokojony, może nawet zadowolony.


Pasiasia wpatrywał się w światło w oknie Mateuszowego warsztatu. Skryty w ogrodzie, kucał pod drzewem i koły­sał się jak osierocone dziecko. Po policzkach Pasiasi spły­wały łzy. Zatrzymywały się na brodzie i odrywając się ciężko, dokańczały drogi raz na Pasiasiowych butach, raz przed nimi.

Wargi Pasiasi szeptały jakieś tajemne zaklęcia, jakieś wezwania gorące. Oczy Pasiasi patrzyły w okno Mateuszowego warsztatu i widziały dziwną scenę — jaśniej niż się widzi normalnie, wolniej niż się widzi normalnie.


Widzenie Pasiasi:


Jest zimowy, bardzo jasny dzień. Olbrzymia polana śródleś­na założona jest puszysta bielę. Drzewa ciężeją od śniegu.

Drobne ślady zwierząt przecinają biel to tu, to tam, tworząc dziwną, niezrozumiałą dla człowieka geometrie. Na taką polanę wbiega bezgłośnie młody, roześmiany poru­cznik w rozpiętym mundurze, spod którego widać białą ko­szule. Za nim wbiega na polanę tak samo roześmiany Pasiasia, potyka się i upada. Podnosi głowę i ciągle śmiejąc się patrzy na wojskowego. Porucznik odrzuca dłonią białą grzywę włosów, krzyczy coś bezgłośnie do Pasiasi, potem sięga pod koszulę i wyrywa zza paska pistolet. Strzela w ga­łęzie. Czapy śnieżne odrywają się od drzew. Zwolnionym lo­tem sięgają polany. Teraz Pasiasia widzi twarz mężczyzny i jego usta powtarzające tylko jedno zdanie:


Zima jest piękna.


Mężczyzna kręci się dookoła powtarzając bezgłośnie ciągle to samo zdanie. Pasiasia próbuje naśladować ruch ust woj­skowego, ale nie ma dość czasu, by zapamiętać. Podbiega więc i zatrzymuje go w połowie obrotu, twarzą do siebie. To wystarcza, by porucznik zrozumiał, o co chodzi niemowie.

Zima jest piękna mówi, wyraźnie układając usta.

Zima jest piękna „powtarza” za nim Pasiasia. Nagle do polany dochodzi głos Mateusza:

Jurek, Jurek!

Porucznik reaguje. Odwraca głowę w stronę, skąd doszedł głos. Odchodzi.


Jurek! — krzyknął jeszcze raz Mateusz i zerwał się z posła­nia. Trwała noc. Lampa dopalała się. Obok niej leżał nóż i cieniutki rzemyk.

Było jeszcze szaro, kiedy Mateusz stanął przed drzwia­mi Mierzwów. Pod oknem, przy kamiennych schodkach zobaczył swoją drewnianą, rymarską kobyłkę. Zaskrzypia­ły drzwi. Z obórki stojącej nie opodal wyszła Mierzwowa z wiadrem w ręce. Kiedy dostrzegła Mateusza, zawahała się i przystanęła na chwilę, ale zaraz ruszyła dalej. Linia jej drogi musiała wypaść tuż obok stojącego Mateusza. Nie było to kobiecie na rękę. Przeszła powoli, cały czas pilnując wzrokiem jego zachowania. Kiedy już wspięła się na scho­dy i otworzyła drzwi do sieni, wskazała palcem na kobył­kę. Szybko zniknęła za drzwiami.

Mateusz czekał.

Po dłuższym czasie Mierzwowa wyszła z chomątem na jednym ramieniu i podkładką na drugim. Rzuciła rzeczy pod nogi Mateusza i ponownie skryła się w sieni. Mateusz czekał dalej.

Z drugiej, położonej w dalszej części budynku sieni wy­szła Kusidełka. Najpierw spojrzała z daleka mrużąc oczy, potem powoli dokuśtykała pod drzwi Mierzwów.

Mateusz czekał.


Kiedy Mierzwowa wyszła po raz trzeci, na plecach miała zarzucony duży worek. Podeszła kołysząc się pod jego cię­żarem. Rzuciła worek celując tak, by upadł w sporą kałużę rozlaną przed nogami Mateusza. Trafiła. Woda rozstąpiła się, zmieszała z błotem i sięgnęła nogawek starego. Nie starczyło tego kobiecie. Dalej aż drżała od nagromadzonej w wątpiach żółci. Gorączkowo szukała pomysłu i nie znaj­dując go czerwieniała na twarzy, marszczyła niskie czoło, ocierała udem o udo. Na koniec znalazła:

Żyd! — krzyknęła piskliwie. — Co prawda, to pra­wda. Przed prawdą się nie ukryjesz! Długo się udawało, do kościółka się synka posyłało, zdrowaśmaryjki się odma­wiało... A kto u niego widział święte obrazy? A za co świni nie trzymał i nawet krowięce mięso rzadko kiedy jadał? A kto go kiedy widział z kiełbasą na święcone? Żyd i tyle! A ta cała wojna to przez was Judasze, coście Pana Jezusa wydały. Tyle cierpienia... Tyle cierpienia... — załamała rę­ce.

Mateusz milczał.


Prawda, prawda! Najprawdziwsza prawda — po­twierdziła z boku Kusidełka wskazując na Mateusza laską i omal nie tracąc równowagi z podniecenia.

Maryśka Gorzelakowa mówiła, że widziała go jak szczał po pijanemu i że on... rezany, czy jak tam mówią...

Tymczasem Mierzwowa przebierając nogami odeszła szybko na bok, za krzaczek. Tam bez wstydu oddała mocz i pośpiesznie, podciągając po drodze majtki, wróciła do rozmowy:

Ja mu tam między nogi nie zaglądałam, ale on z tą brodą teraz, to nawet po wierzchu widać, że Żyd!


Zeszli się już prawie wszyscy mieszkańcy czworaków. Podrażnieni milczeniem Mateusza, nie przerywali docie­kań.

Matka! Matka! — widzieliście naprawdę? — krzyk­nął młody Gorzelak w kierunku szczytowej ściany.

Stara Maryśka Gorzelakowa wychyliła się z okna.

Że co? — spytała.

No, czyście widzieli, że jak szczał Mateusz... no że on ma tam wszystko po żydowsku obrobione?

Że kto strzelał? — nie zrozumiała stara.

Nie strzelał kurwa, tylko szczał, szczał — Mateusz mówię!

Gorzelak stanął w rozkroku i nakrył rozwartą ręką roz­porek imitując oddawanie moczu. Ludzie roześmieli się.

E, głupi ty... — skwitowała Maryśka synowskie po­pisy i zamknęła okno.

Mateusz powoli podniósł głowę. Spojrzał na ludzi. Po­toczył wzrokiem po tępych twarzach. Napięły się mięśnie Mateuszowych szczęk, stężało czoło. Śmiechy zgasły w jednej chwili. Ludzie odstąpili na krok, na dwa. Mateusz ze świstem nabrał powietrza przez nos, potem krzyknął potężnym głosem:

Ludzie! Ludzie! Czy chcecie mi ludzie jeszcze coś powiedzieć?!

Umilkło wszystko. Zrobiło się przejmująco cicho. W tę zbyt długą ciszę wdarło się potem jak ratunek skrzypnięcie drzwi. To wybiegł z sieni Mierzwa — duży, czerstwy chłop z rudym wąsem. Bez słowa dopadł do żony. Wymierzył jej mocne uderzenie w twarz. Z nosa starej pociekła krew. Lu­dzie zrozumieli i zaczęli się rozchodzić. Mierzwa wrócił do mieszkania, Mierzwowa zaś pochlipując i wycierając lewą ręką krew, prawą pomagała Mateuszowi zbierać rzeczy. Założyła mu na szyję chomąto, zapodała worek. Zza rogu wybiegł jak na wezwanie Pasiasia. Chwycił kobyłkę, zarzu­cił sobie podkładkę na szyję. Tak ubrani ruszyli w drogę.

Obcy dostrzegł ich przez okno w warsztacie Mateusza. Miał jeszcze sporo czasu, bowiem Mateusz z Pasiasia nad­chodzili nieporadnie, coraz to upuszczając i podnosząc z ziemi to uzdę, to półkantarek. Właściwie to Pasiasia uwi­jał się wokół Mateusza, stary bowiem czując jeszcze na so­bie spojrzenia „dworusów”, szedł wyprostowany jak struna, sztywny, ostatkiem sił odbierając tamtym ponurą satysfakcję.

Dłonie obcego pośpiesznie przewracały pożółkłe kartki Mateuszowych dokumentów wydobytych z szuflady półkredensu. Mężczyzna nie miał jeszcze trzydziestu lat. W je­go sylwetce zwracały uwagę masywne bary rozsadzające prawie lichą, sztuczkową marynarkę. Wreszcie znalazł. Fo­tografie wypadły same spomiędzy kartek zapisanych po niemiecku i angielsku. Szybko wybrał jedną z nich i nim schował ją do kieszeni — spojrzał.

Na zdjęciu dwóch młodych mężczyzn w studenckich czapkach siedziało na ławce, na tle białej ściany domu, do­kładnie pośrodku między dwoma oknami o otwartych okiennicach wyciętych w serduszka.

Niezwykłej symetrii tego obrazka dopełniały strzelają­ce w górę malwy po obu bokach fotografii.

Jednym z mężczyzn na zdjęciu był młody porucznik widziany przez Pasiasię na śródleśnej polanie. Wprawdzie sporo młodszy i bez munduru, ale z pewnością on właśnie. Zaś drugi?

Dopiero teraz obcy stanął tak, że światło od okna wyrysowało jego twarz. To była twarz tego drugiego ze zdjęcia. Twarz teraz opuchła i poszarzała, jakby pozbawiana od dawna światła dziennego — ale z pewnością tamta — z fo­tografii.

Obcy spojrzał w okno. Mateusz z Pasiasią byli już nie­bezpiecznie blisko. Szybko złożył dokumenty w pakiet, wsunął je między sztywne, skórzane okładki i na powrót zacisnął gumką. Wsunął pakiet na stare miejsce — głęboko do szuflady półkredensu.

Kiedy wychodził przez okno w kuchni, Mateusz z Pa­siasią dochodzili już do budynku.


Tego samego dnia do Resztówki przyjechał samochód.

Młody Gorzelak dostrzegł go jako pierwszy. Jak wy­strzelony z procy wpadł do warsztatu Mazurka.

Mazurek, z powiatu jadą! Jakiś cywil i dwóch woj­skowych. Może względem tej naszej ziemi jadą?

Lepiej późno niż wcale — mruknął szewc i odłożył robotę.

Nim samochód podjechał pod budynek, stali już przed nim prawie wszyscy mieszkańcy. W odkrytym wozie sie­dział na tylnym siedzeniu sołtys wsi, do której przypisano Resztówkę, z przodu zaś, obok kierowcy — szpakowaty oficer w stopniu kapitana. Samochód zatrzymał się. Oficer wstał. To samo uczynił sołtys, ale przywiedziony gestem do porządku usiadł na powrót. Kapitan wsparł się ręką o przednią szybę i przemówił:

No chodźcie, chodźcie bliżej... Ludzie podeszli dwa kroki.

Śmiało, bliżej jeszcze.

Dodali nowe dwa kroki do tamtych dwóch i w ten sposób znaleźli się w ciasnym półokręgu, przy aucie. Kapitan podniesionymi dłońmi zatrzymał ich. Nabrał powietrza w płuca.

No, chłopy... — zaczął niefortunnie, za wysoko. Szybko zorientował się jednak, upuścił trochę oddechu, odkaszlnął i już łagodniej kontynuował:

To znaczy, dobre wam tu wiadomości razem z pa­nem sołtysem przywozimy. Święto dla was. Będziemy dzielić. Od jutra może nawet. Nie za dużo wam co prawda tej ziemi wyjdzie, ale i nie za dużo jej zostało. No, w każ­dym razie podzielimy sprawiedliwie.

Długo się na nią czekało, to już musi być po spra­wiedliwości — mruknął Mazurek.

Oficer wolno przeniósł wzrok na Mazurka. Zmarszczył czoło.

No oczywiście. Towarzysz Mazurek jak zwykle.

Tylko nie towarzysz, tylko nie towarzysz! — zapro­testował gwałtownie szewc. Oficer uśmiechnął się kwaśno, przełknął niesubordynację i zwrócił się do ogółu:

Obywatel Mazurek znów ma pretensje — powie­dział dobrotliwie. Potem nagle zwrócił się na powrót do Mazurka, ale już z agresją w głosie i zacięciem agitatora:

Wy mi tu Mazurek za dużo nie krzyczcie, boście się jeszcze nie tak dawno wcale nie palili do tej ziemi! Wy wie­cie, o co mi chodzi Mazurek...

Syna wychowaliście na wroga ustroju, który wam dzi­siaj ziemię daje i to się wam nie wydaje niesprawiedliwe. Wy Mazurek za głośno nie krzyczcie o sprawiedliwości, kiedy wasz syn po lasach się kryje i do ludzi strzela!

A widział go kto... że jak strzela... znaczy do ludzi... czy jak? — odezwał się rozsądnie Rzepecki.

Podobno on już w Anglii bimber pije — dorzucił młody Gorzelak i roześmiał się w głos.

Tam z włosami nie piją, ino same łyski — dopowie­dział poważnie stary Gorzelak.

O ziemi mówimy! Pan kapitan o ziemi, o rozdziale przyjechał z nami rozmawiać — przypomniał Andrzejewski.

No właśnie, właśnie... — kapitan z wdzięcznością spojrzał na Andrzejewskiego.

A dziedziczka? Znaczy się Lachowiczowa, to też do­stanie? — spytała Mierzwowa.

No co wy, co wy! — nie wytrzymał młody Gorzelak — nie po to jej odbierali, żeby na nowo dawać. I z pałacu ją wyprowadzić pora najwyższa. Jakiś urząd zrobić albo przedszkole...

Kapitan przymrużył oczy.

Ej ludzie, ludzie...

Tyle tylko zdążył powiedzieć, spostrzegł bowiem, że ludzie przestali go słuchać. Ich uwagę zajęło coś, co działo się za jego plecami. Odwrócił się ostrożnie.

Od studni przy stawku nadchodziła Lachowiczowa. Była to ładna, niespełna trzydziestoletnia kobieta. Pier­wsze, co zwracało uwagę, to nerwowy tik, który spinał jej twarz z niezwykłą regularnością. Co jakieś cztery sekundy twarz jej tężała, a głowa przesuwała się lekko w kierunku lewego ramienia, by za chwilę powrócić do normalnej po­zycji. W samej zaś twarzy zwracała uwagę jej przezroczy­stość i w gruncie rzeczy brak wyrazu. Patrząc na nią, widziało się właściwie przez nią, bowiem emocja zapisana w tej twarzy — kiedyś, w jakimś momencie tragicznym — była czymś nie z tego miejsca i nie z tego czasu.

Dziedziczka nadchodziła.

Ubrana była w długą do ziemi, różową suknię z krót­kim rękawem, białe, długie rękawiczki i kapelusz z dużym rondem. W dłoni trzymała parasolkę, która miała ją chronić przed słońcem. Strój był niekompletny, kobieta bowiem szła bez butów. Rozgarniała bosą stopą małe kamyczki, by jej nie raniły, i zbliżała się.

Jako pierwszy zareagował kapitan. Chciał przeskoczyć z gracją przez burtę samochodu, ale coś nie wyszło, zacze­pił się but i zamiar zakończył się dotkliwym upadkiem przy kole samochodu. Sołtys, kierowca i Rzepecki rzucili się na pomoc kapitanowi. Podnieśli go, zaczęli otrzepywać. Młody Gorzelak ruszył ku Lacho wieżowej. Podbiegł do niej, ukłonił się głęboko i podał kobiecie ramię. Wsparła się, nie znajdując w zachowaniu chłopa niczego fałszywego.

Prosimy pani dziedziczko. Prosimy bardzo. Zapra­szamy. Narada poważna, władza z powiatu przyjechała, to i dawnej nie powinno zabraknąć. Bardzo poważna nara­da... Zaraz tron się przyniesie dla naszej królowej.

Tak błaznując doprowadził kobietę do budynku, wpadł szybko do sieni i wrócił za chwilę z krzesłem, na którym posadził dziedziczkę.

No tak, no tak... — skwitował zajście oficer kończąc otrzepywanie munduru.

Więc wracamy do sprawy. Oczywiście pani Lachowiczowa może zostać w pałacu, to znaczy w tych dwóch pokojach, które już zajmuje. Nad zagospodarowaniem po­zostałych pomieszczeń władza myśli. Geometra wraz z po­mocnikiem powinni przyjechać jutro.

Oczywiście zakwaterować ich w pałacu i nakarmić — wtrącił sołtys.

Oczywiście — potwierdził kapitan. — No, to się ro­zumie samo przez się. Pan Najder, wasz sołtys, osobiście dopilnuje rozdziału według planów, które jutro wraz z geometrą przyjadą z powiatu.

Po prawdzie, to jest jeszcze jedna sprawa — odezwał się nieśmiało Andrzejewski, w chwili kiedy wydawało się już, że rozmowa dobiegła końca.

Jaka sprawa? — zdziwił się młody Gorzelak.

Ja tu jestem od zadawania pytań — przerwał twardo kapitan, potem zaś miękko zwrócił się do Andrzejewskiego:

Jaka sprawa panie Andrzejewski?

No, nie ma co udawać. Szewczyk, Mateusz znaczy się. Przecie wiecie, że wrócił. To co z nim będzie względem tej dzielonej ziemi?

Przerażony Gorzelak spojrzał najpierw na Andrzejewskiego, potem na kapitana. Nie wierzył własnym uszom. Za chwilę odezwał się Mierzwa:

A co ma być? Za co mu niby się należy?

A za to samo Mierzwa, co tobie i mnie! — odpowie­dział twardo Andrzejewski.

Widzicie go jaki hojny z cudzego! — nie wytrzymała Mierzwowa.

Jak ci za dużo ziemi, to oddaj swoją!

Jak za dużo, to niech swoje... a nie czyje czy moje... czy jak — znalazł się rozsądnie Rzepecki.

Zaczęły się spory. Ludzie przekrzykiwali się wzajemnie. Tylko dziedziczka siedziała prawie bez ruchu, jeżeli nie li­czyć regularnych spięć twarzy — zapatrzona gdzieś, nie­obecna.

Kapitan uniósł rękę.

Obywatele, towarzysze! — krzyknął. Głosy ucichły.

Obywatele, kochani obywatele. Nie ma powodu do sporów. Obywatel Mateusz Szewczyk nie był brany pod uwagę przy sporządzaniu planów, bo my, znaczy się — powiat — nie wiedzieliśmy, czy żyje czy nie. Okazało się, że żyje, że wrócił i ma takie samo prawo do ziemi jak wy...

A to kurwa żydowska wiedziała kiedy wrócić — zasyczał Gorzelak.

Kapitan znów uniósł dłoń i jeżeli sądzić po głębokim oddechu, chciał powiedzieć coś szczególnie ważnego, mo­że nawet ostatecznego — ale nie powiedział. Wstrzymał się z pełnymi płucami i zdziwiony spojrzał na Lachowiczową. W ślad za nim na dziedziczkę spojrzeli prawie równocześ­nie wszyscy zgromadzeni.

Kobieta patrzyła w górę. Coś bardzo zajęło jej uwagę. Tak bardzo, że prawie przestała poruszać głową. Teraz ka­pitan spojrzał w górę. W chwilę po nim w górę spojrzała reszta gawiedzi.

Z góry, powolnym, miękkim lotem spadał liść. Leciał koły­sząc się z gracją to w lewo, to w prawo. Ludzie opuścili wzrok na kapitana, potem na powrót na dziedziczkę. Wte­dy kobieta, nie wiedzieć czemu, wyciągnęła przed siebie rękę. Na ten znak część ludzi zaczęła zachowywać się nie­rozumnie. Kobiety powyciągały przed siebie niezgrabne, spracowane dłonie. Każda chciała, by liść trafił właśnie do niej. Nawet rozsądny na ogół Mazurek na chwilę wysunął swoją kanciastą łapę, ale zaraz złapał się na niedorzeczno­ści tego gestu i cofnął rękę, sprawdzając przy tym, czy ktoś przypadkiem nie zauważył jego głupoty. Nikt nie zauwa­żył. Wszyscy byli pochłonięci liściem do tego stopnia, że prowadzili go wzrokiem tak długo, póki nie wylądował łagodnie na dłoni dziedziczki.

W sekundę, może dwie po tym, z szaloną gwałtowno­ścią powiał wiatr zasypując zgromadzonych prawdziwą zamiecią brudnych liści. Potem lunął deszcz, nie uprzedzo­ny choćby jednym pomrukiem burzy.

Ludzie przylgnęli plecami do ściany czworaków. Jedy­nie dziedziczka pozostała na miejscu. Siedziała bezradnie prawie pośrodku placu. Delikatna sukienka przemokła w jednej chwili i przylgnęła do ciała kobiety, czyniąc je pra­wie nagim.

Kapitan znów uniósł dłoń i dzielnie trwając na poste­runku zakrzyczał:

Ja obiecałem, że będzie sprawiedliwie i słowa do­trzymam! Władza nie będzie się mścić! Może nie teraz, ale już wkrótce jakiś kawałek z rezerwy dla Szewczyka się wykroi. Pan sołtys dopilnuje. No to ja tyle...

To powiedziawszy, oficer klepnął kierowcę w plecy. Kierowca ostro puścił sprzęgło i zakręcił kierownicą. Samo­chód zawył na najwyższych obrotach i zrobił zwrot w miej­scu. Spod buksujących kół bryznęło błoto. Ludzie przypadli natychmiast do samochodu, by pomóc mu ru­szyć. Na darmo. Buksujące koła wbiły się w błoto na gru­bość opony.

Młody Gorzelak zgniewany czymś i poruszony do głę­bi odszedł na bok, za szczytową ścianę czworaków, przy której stała buda Brysia, kudłatego psa — własności wszy­stkich „dworusów”. Pies mimo deszczu wyległ z budy i ra­dośnie zamerdał ogonem. Wtedy chłop podniósł z ziemi kij i zajadle, z chłopską szczerością zaczął obijać zwierzę wy­jąc przy tym:

Moje, kurwa! Nie oddam! Za nic nie oddam! Niko­mu nie oddam! — Potem doszeptał tylko sobie:

Zabiję, a nie oddam...

Wyznanie to uspokoiło go widocznie, bo tak samo na­gle odrzucił kij, cmoknął w kierunku psa i odezwał się cie­pło:

Brysiu, Brysiunia... Dobry pies, dobre psisko, biedne psisko...


Kiedy samochód wytoczył się już prawie z błotnej brei przy budynku i ślizgając się zmierzał ku drodze, Gorzelak natchniony jakimś pomysłem puścił się w jego kierunku. Długo biegł obok trzymając się jedną ręką burty i wykrzy­kując coś kapitanowi do ucha. W końcu kapitan dał znak przyzwolenia. Umęczony Gorzelak wskoczył do auta. Od­jechali.


Deszcz ustawał. Przy budynku czworacznym siedziała na krześle już tylko dziedziczka. Reszta ludzi opuściła plac. Kobieta drżąc z zimna starała się oczyścić uwalaną błotem sukienkę. Za chwilę z budynku wybiegła Mazurkowa, by się upomnieć o swoje krzesło. Szturchnęła dziedziczkę w plecy, ale nie wywołała tym żadnej reakcji. Kiedy i dru­gie, mocniejsze szturchnięcie nie przyniosło efektu, Mazur­kowa na siłę wyrwała krzesło spod dziedziczki.

Samochód zatrzymał się przed biednie wyglądającą cha­łupką, wciśniętą między dwie inne, bardzo do niej podobne. Pierwszy wysiadł Gorzelak. Nachylił się do ucha kapitana.

Ja tylko na minutkę panie kapitanie... Przygotować muszę na taką ważną wizytę...

Tak, tak... — potwierdził kapitan, udając, że to co mówi chłop jest mu głęboko obojętne.


W mieszkaniu panował półmrok. Przy kuchni, uwikłana w parujące kotły uwijała się młoda kobieta. Robiła pranie. W drugim pomieszczeniu, na rozbebeszonym łóżku, sie­działa dwuletnia może dziewczynka w kusej koszulinie. Majtała bosymi stopami, gryzła pajdę chleba i gadała coś po swojemu.

Woda ulała się z kotła, zasyczały rozgrzane do czerwo­ności fajerki, buchnęła para. Młoda kobieta pasowała jak ulał do atmosfery tego zaparowanego, zatopionego w pół­mroku pomieszczenia. Była rumiana i obfita. Przy naj­mniejszym ruchu najpierw reagował jej olbrzymi biust, a zaraz po nim krągłe pośladki.

Gorzelak wszedł nie zauważony. Podszedł od tyłu, wsunął ręce pod ramiona kobiety i nakrył wielkimi łapami jej piersi, ale nawet tak wielkich łap nie starczyło. Kobieta zapiszczała i próbowała się wyrwać. Na darmo. Chłop trzymał mocno i już szeptał do ucha:

Wszystkie baby świata jesteś warta Hanka. Wszy­stkie co do jednej... Jak trociniak rozpalasz. Boże, jaki od ciebie bucha gorąc...

No to bierz mnie do ołtarza, jak cię tak rozpalam. Co noc ci będzie gorąco. Na co czekać? Roku mało? Ile jeszcze będziesz zwodził?

A wezmę, wezmę Hanuś. I na dzieciaka się nie będę oglądał. Ja tam swoje zdanie mam i jak kocham — to już na śmierć. Mnie tam ludzkie gadanie obchodzi tyle, co śnieg z zeszłej zimy. Wezmę Hanuś, urządzę i niczego wam nie zabraknie. A ludzkie gadanie...

Ty sam dzisiaj coś za dużo gadasz — przerwała ko­bieta i wyślizgnęła się z objęć.

Gorzelak wybity z mówienia opuścił głowę. Starczyło

tego kobiecie, by wyczuć jakiś zamach na siebie. Odezwała się spłoszona:

No co, no co?

Chłop nabrał odwagi i podniósł głowę.

Sprawa jest poważna do ciebie Hanka. Musisz dla nas... a nawet jak nie dla mnie, to dla siebie i dzieciaka na przykład zrobić mały uczynek... Dla ciebie to tyle co nic. Parę chwil tam... ale dla nas...

Co dla nas? Czego tobie? Jaki uczynek?

Nic takiego Hanuś. Po prostu kawalera ci przywio­złem, od którego dużo zależy, ale jak mówią z kobietami mu niesporo... Znaczy, kłopoty jakieś ma. Trzeba go deli­katnie, bez przestrachu... Tak jak tylko ty potrafisz Hanuś...

Kobiecie ze zdumienia zaokrągliły się oczy, potem szybko napłynęły łzami.

Toś ty taki narzeczony? Taki z ciebie... Alfons! Świ­nia, zwykła świnia!

Gorzelak spoważniał w jednej chwili. Ściągnął brwi.

No, tylko mi tu bez fanaberii! Wyzywać mi się bę­dzie jaśnie panienka z bękartem! Albo przysługa i biorę do księdza, albo poszła won! Ziemia od tego zależy, od twojej za przeproszeniem dupy! Gdzie się taki drugi znajdzie, co cię weźmie z jedną koszulą i niemieckim zasmarkańcem? No gdzie...?! Ludzie już mnie palcem pokazują jak odmieńca jakiego, że sobie niemieckiego bękarta biorę na głowę. Potrzebne mi to?!

Kobieta rozpłakała się po cichu i chlipiąc pod nosem tłumaczyła:

Przecież wiesz, że na siłę... że zgwałcili.

Gorzelak spojrzał na nią z triumfem. Zwyciężył. Lewą ręką przyciągnął kobietę do siebie, a prawą wraził przez spódnicę między nogi. Kobiecie nie potrzeba było dużo. Zacisnęła uda i wyprężyła kark jak kocica. Westchnęła z rozkoszy. Ostatnie zdanie należało do chłopa. Wyszeptał je w gorący kark kobiety:

A bo to ciebie trzeba gwałcić Hanuś...?

Kiedy wyszedł przed chałupę, zniecierpliwiony kapitan wskazał demonstracyjnie na zegarek. Odezwał się:

No ja tu panie Gorzelak ważniejsze mam sprawy... Chłop przypadł do samochodu i pomógł wysiąść ofice­rowi.

Panie kapitanie, kobiety to delikatna rzecz. Nie na co dzień trafia się taki kawaler... — ugryzł się w język — to znaczy, taki zaszczyt, żeby tego...

No dobrze, dobrze — przerwał oficer. — Nie męcz się pan.

Zniknęli za furtką.


Zza drzwi pokoju dochodziły dziwne odgłosy. Takie, któ­re tylko z trudem kojarzyły się Gorzelakowi z miłosnymi uściskami: jakieś poszeptywania, jakieś prośby...

Chłop przez chwilę słuchał zdziwiony, potem wyjął z kredensu flaszkę mętnego bimbru i postawił na powle­czonym ceratą stole. Usiadł. Po przeciwnej stronie stołu sie­działa córeczka Hanki i z uporem dłubała pulchnymi paluszkami w kromce chleba, co jakiś czas spoglądała na Gorzelaka i uśmiechała się radośnie. Chłop nalał bimbru do szklanki. Kiedy już miał wypić na pohybel smutkom, zła­pała go jakaś myśl genialna. Zamoczył w szklance gruby paluch i przez stół podsunął dziecku pod usta, namawiając przy tym:

Na, trinken, trinken. Dobre, gut, gut. Dziewczynka wydęła usta i cofnęła się. Gorzelak nie ustępował. Jeszcze raz zamoczył palec w bimbrze, potem w cukrze. Dziecko dało się nabrać i wessało palec z całą mocą. W chwilę potem skrzywiło się okropnie. Tego trzeba było chłopu. Zarechotał radośnie, przechylił głowę i wlał w siebie całą szklankę bimbru. Potem zapatrzył się w okno — nostalgicznie, po chłopsku...

W pokoju było półciemno. Zza niedociągniętych firanek przekradały się drobne listewki światła. Starczyło ich, by wydobyć z ciemności łóżko i dziwną scenę rozgrywającą się na nim.

Oto u wezgłowia siedziała zupełnie naga Hanka z sze­roko rozrzuconymi nogami i głową odchyloną do tyłu. Oczy miała zamknięte. Między jej nogami, a właściwie pod lewą opuszczoną nogą i z głową wspartą na prawej ugiętej — spoczywał kapitan. Olbrzymia pierś Hanki zdeformo­wana była przez wciśniętą w nią twarz kapitana.

Mężczyzna był pełen uznania dla siebie i aprobaty dla Hanki. Na jego twarzy malowały się na przemian — satys­fakcja i nostalgia. Walczyły ze sobą. Widać wygrała nostal­gia, bo kapitan posmutniał — ale łagodnie jakoś, dostojnie i z tego zasmucenia odezwał się nieoczekiwanie:

I tak jej napisałem, jak uczył nas towarzysz Kalinin. Że z takiej walki przeciwieństw... to znaczy, że dialektyka... no i w ogóle. A, nie wiem, czy to zrozumiesz... Takie nade­szły czasy, że trzeba dokonać wyboru... Tak jej napisałem. Własnej matce. A ona, matka... A, o czym tu mówić...

Po tych słowach zamilkł i puszczając z oczu drobne łzy, na nowo wessał się w pierś. Kobieta bardziej chyba rozczu­lona niż zdziwiona kochankiem, przesypywała pod palca­mi jego posrebrzałe włosy. Nieoczekiwanie — obydwojgu było dobrze.

Gorzelak nie słuchał już odgłosów z pokoju. Zapił smutek i teraz walczył z opadającymi powiekami. Spoglądał w ok­no mętnym wzrokiem. Wódczane ciepło rozlało się po wąt­piach, oczy zaszły błoną. Zasnął. Przyśnił mu się piękny sen.


Piękny sen Gorzelaka:


Dzień był śliczny, wiosenny. Skowronki strzelały w górę i zdzierały sobie w zachwytach ptasie gardła. Gorzelak mocował sie ze szczerozłotym pługiem i dwojgiem mocnych perszeronów z kosmatymi pęcinami. Koniom grały mięśnie na piersiach i biła para z nozdrzy. Rwały się do roboty, ale Gorzelak celowo wstrzymywał Dopiero kiedy usłyszał granie zniecierpliwionych śledzion końskich i zoba­czył zbliżających się ludzi smagnął koniska batem po po­rtkach. Ruszyły z ogromną siłą i wraziły lemiesz głęboko w ziemię. Odłożyła się pierwsza, tłusta skiba. Gorzelak wyprostowany i lekki postępował za pługiem, który bez wysiłku kroił ziemię jak chciał. Przejechał przed ludźmi. Wstali i pokłonili się z szacunkiem dziedziczka, kapitan i reszta.


Chłop uśmiechnął się przez sen i zamamrotał coś. Za­raz zobaczył drugą scenę:


Oto on, Gorzelak zakończył już robotę. Cała ziemia jak okiem sięgnąćjego ziemia była zaorana. Ułożył się w wilgotnej bruździe, wpasował się w nią jak w pierzynę. To nic, że ubranie świąteczne. Ubranie nieważ­ne. Przenicowana ziemia grzała go od spodu, słońce grzało go od góry. Było, jak miało być blisko ziemi, dobrze, po chłopsku.

Wtedy niebem nadleciała Hanka. Gorzelak zdziwił się tro­chę, ale nie tym, że niebo dało radę utrzymać taka ciężką ko­bietę. Hanka miała na sobie sukienkę dziedziczki tę różową, obcisłą. To zdziwiło chłopa. Może nawet zapytał:

Hanuś, jak weszłaś w taką ciasną sukienkę?

Hanka nie dosłyszała. Wokół jej głowy zebrały się skowron­ki i zagłuszyły pytanie Gorzelaka. Chłop zrozumiał, że trzeba rozpinać rozporek. Zdążył w ostatniej chwili, bo oto Hanka zbliżyła się i wylądowała okrakiem na jego przygotowanej męskości. Nie jęknęła na­wet, nie pisnęła, tylko złapała właściwy rytm i już porusza­ła się miarowo to w górę, to w dół. Tak jej było dobrze, że nie mogła się powstrzymać przed jego imieniem. Wzywała coraz głośniej:

Stefan, Stefan, Stefan!


Stefan! — krzyknęła kobieta i szarpnęła Gorzelaka za ramię. Chłop obudził się nagle. Poderwał się od stołu. Przez dłuższą chwilę nie mógł rozdzielić tamtego od tego.

Stefan — powtórzyła ciszej Hanka — zaprowadź pa­na oficera do wygódki.


Kapitan opuścił spodnie, przerzucił przez otwór nad drzwiami pas z pistoletem i zasiadł na otworze ustępu. Gorzelak warował obok. Kiedy tylko ustały pierwsze postęki­wania, chłop nieśmiało zaczął rozmowę:

Czy można powiedzieć?

Co? — nie dosłyszał kapitan.

No, czy można powiedzieć?


Harcujący po drzewach wiatr przygasił i to pytanie chło­pa. Kapitan przez dziurę po sęku wystawił z ustępu palec. Wypadło to gdzieś na wysokości pasa Gorzelaka.

Tu jest dziura po sęku! Do niej mówcie, to was usły­szę!

Chłop posłusznie pochylił się, ale to nie była wygodna pozycja. Podsunął więc kawałek deski i przyklęknął.

Z daleka scena ta prawie we wszystkim przypominała spowiedź. Oto konfesjonał z serduszkiem wyciętym u gó­ry. Oto stuła z pistoletem wypuszczona nad drzwiami, oto wreszcie otwór z nastawionym uchem spowiednika z jed­nej strony i wykrzywioną twarzą grzesznika z drugiej.

Szewczykowi nie dawać — zaczął Gorzelak. — Niby za co? Już my się do tej ziemi przymierzyli i zasłużyli na nią — szeptał wytrwale.

Kto go wie, co on teraz za jeden. Anglicy go wyzwo­lili i ponad rok siedział przy nich bez potrzeby. Kto go tam teraz upilnuje. A synalek? Ho, ho... — szkoda mówić. O synalka go przycisnąć. Przecie kto lepiej wie, gdzie syn, jak nie ojciec? Na mój rozum, to oni po jednej wodzie... Przycis­nąć go i nie dawać ziemi, póki nie powie, gdzie Jurek. Nam rozdzielić. Na razie... Przecie jak będzie potrzeba, to się odda. Jak się przyzna, to proszę bardzo, dlaczego nie — odda­my. Ale na razie niech ziemia nie leży, bo serce boli. Od rodzenia się odzwyczai. Przejrzeje jak baba...

Hmm, hmm — chrząknął kapitan. Gorzelak natych­miast nadstawił ucha.

Ja w ogóle panie Gorzelak tej rozmowy nie usłysza­łem i ja dla pana dobra już zapomniałem. Nie pamiętam już, o czym była mowa. Po prostu.

Czy pan wie, co oznacza reforma rolna? Czy pan wie, jaka tu zachodzi historyczna i dziejowa sprawiedliwość? No co, wie pan czy nie do ciężkiej cholery?

No, ziemia...

Nie wie pan. No to ja panu powiem. Reformą to my panie Gorzelak kładziemy podwaliny pod nowy, spra­wiedliwy porządek na wsi. A pan? Jak pan? Do czego mnie tu pan namawiasz kurwa wasza mać?!

Skrzypnęło siedzisko wygódki. Kapitan aż podniósł się z podniecenia, ale zaraz przysiadł na powrót przymuszony kolejną porcją potrzeby. Stęknął i przymilkł. Fala smrodu uderzyła w twarz Gorzelaka. Wytrwał. Sprawa godna była najwyższego poświęcenia. W nagrodę usłyszał za chwilę spokojniejsze już słowa kapitana:

Ja tylko prywatnie mogę poradzić... Jak wam ta zie­mia tak potrzebna, to swoimi metodami zmuś pan Szew­czyka, żeby jej nie chciał. No co — może nie znacie takich sposobów? No może powiecie, że nie? Są sposoby pańskie Gorzelak i są sposoby chłopskie. Na chłopa trzeba chłop­skich sposobów.

Spowiedź była zakończona. Gorzelak odsunął nos od bardaszki i westchnął tylko ze smutkiem:

Może i racja, ale jaki on tam chłop...

Napadła noc. Lampy w czworakach były wygaszone. Sta­ry Andrzejewski siedział na ławce pod oknem i palił papie­rosa, skrywając ogień w półprzymkniętych dłoniach.

Z sieni wyszedł Pasiasia. Załatwił potrzebę kilka kroków od budynku. Przysiadł obok Andrzejewskiego. Stary podał mu papierosa.

Z ciemności ku szczytowej ścianie wychynęła jakaś po­stać. Po ruchach i szerokich plecach widać było, że to męż­czyzna. Wyraźnie się skradał. Kiedy podszedł do ściany, schylił się po kamyczek i cisnął nim w okno w mieszkaniu Mazurków. Po chwili za oknem rozjarzyło się światełko lampy naftowej.

Mazurek zszedł po schodach. Zniknął za załomem bu­dynku. Mężczyźni przywitali się, potem szeptali coś przez chwilę.


W tym samym czasie Mateusz kończył naprawę kobyłki. Dłutem wybił z otworu w nodze resztki starego, sparszywiałego klina i zabrał się do strugania nowego.

Wiatr poświstywał na dworze. Szurały po szybach pod­rywane z ziemi liście. Przy ścianie domu Mateusza ktoś się skradał. Szedł pochylony głęboko, dźwigając w dłoniach blaszankę z naftą.

Mateusz przerwał pracę i wsłuchał się w odgłosy za ok­nem.

To nic, tylko wiatr... — uspokoił sam siebie. Wrócił do roboty.

Ponura postać za oknem dotarła tymczasem do króli­czej klatki i już pracowicie podlewała naftą drewniane pod­waliny.

Mateusz wbił ostatni klin w otwór w nodze stołka tuż nad siedziskiem. Przysunął kobyłkę do łóżka i położył się do snu. Zasnął z dłonią wspartą na gładkim drewnie.

Przyśnił mu się dziwny sen.


Sen Mateusza:


Była zima. Przez założone śniegiem pola galopował na ry­marskiej kobyłce mały, siedmioletni może chłopiec. Mateusz rozpoznał w nim łękowego biegacza. Tego od polnej muzyki i posłusznych królików. Przesuwały się pejzaże jeden za drugim, coraz szybciej i szybciej. W którymś momencie, bez żadnej widocznej przyczyny, chłopiec znalazł się w bydlę­cym wagonie wypełnionym zdziczałym tłumem ludzkim. Ludzie napierali na siebie, deptali się nawzajem. Kobyłka, na której siedział chłopiec, zajmowała zbyt dużo miejsca, więc ludzie wyrwali ja spod chłopca. Wtedy we śnie, Mate­usz zobaczył siebie samego, jak przeciskając się z kąta docie­ra do napastników, wyrywa im kobyłkę, przystawia do ściany z jednym, małym okienkiem i potem ze straszną siłą wyrywa z okienka metalowe pręty. Sięga po chłopca, ale lu­dzie nie chcą go oddać. Trwa walka, w czasie której na chło­pcu drą odzienie i wykręcają mu ręce. Mateusz wygrywa. Wyszarpuje malca i osłaniając go własnym ciałem wciska mu do kieszeni ziemniaki, które wydobywa z własnych kie­szeni. Niektóre ziemniaki wypadają z dłoni Mateusza. Lecą na podłogę. Ludzie próbują się schylić, by je pochwycić. W tym czasie Mateusz wystawia przerażonego chłopca przez okno. Trzymając go widzi chłopca jednocześnie we­wnątrz i na zewnątrz. Chłopiec krzyczy, ale łoskot pociągu zagłusza krzyk.


Z takim samym krzykiem Mateusz obudził się nagle — zlany potem, przerażony.

Pierwsze co zobaczył, to poblaski ognia wspinające się po ścianach i kładące migotliwie na podłodze. Spojrzał w okno. Na dworze coś płonęło. Stary wyskoczył z miesz­kania. Było już za późno. Na nic zdał się dramatyczny, wzięty prosto z trzewi krzyk. Na nic zdały się wyszeptane po krzyku słowa:

Nie palcie, nie palcie żywych... Żywych przecież nie wolno palić...

Płomień strzelał w górę, wiatr porywał iskry. Klatka za­waliła się z hukiem grzebiąc dwoje królicząt.

O świcie nadeszła dziedziczka. Przyzwał ją tu widać noc­ny krzyk Mateusza, ale bojąc się nocy — doczekała do rana. Zastała starego stojącego przy dymiącym jeszcze pogorze­lisku. Podeszła. Ogień ucieszył ją widać, bo uśmiechnęła się nieznacznie. Nie potrafiła jednak połączyć w jedno tej drobnej, nieoczekiwanej radości z nocnym krzykiem Ma­teusza i z jego wyblakłym teraz, wypalonym do nicości spojrzeniem. Podeszła jeszcze bliżej i wytłumaczyła cicho:

Był ogień... Ogień... Ciepło...

Po tych słowach kobieta uczyniła gest dłonią, jakby po­czątek pogłaskania, nie dokończyła go jednak. Dłoń zatrzy­mana na wysokości twarzy Mateusza powróciła w dół. Dziedziczka odwróciła się i wstrząsana poruszeniami gło­wy — odeszła.


Jako pierwszy dostrzegł Mateusza młody Gorzelak. Gwał­towna potrzeba wygnała go z domu wcześniej niż innych. Ściskając spodnie w garści wypadł z sieni i stanął jak wry­ty. Przetarł oczy.

Mateusz stał na placu przed czworakami przodem do budynku. Na głowie miał obozową czapkę, na ramionach pasiak, zaś spodnie opuszczone do kostek odsłaniały gołe pośladki. Gorzelak pędem wrócił do budynku. Za chwilę wrócił z Mazurkiem kończącym dopinanie koszuli. Zdezo­rientowana Mazurkowa wybiegła w chwilę po nich. Z są­siedniej sieni wychyliła się Kusidełka, ale zaraz schowała głowę.

Mateusz stał bez ruchu pozwalając przyglądać się swo­jej nagości. Ludzie nie bardzo wiedzieli jak, znaleźć się w tej dziwnej sytuacji. Tylko nie mający oporów Gorzelak wy­raźnie patrzył między nogi Mateusza i dla wszelkiej pew­ności podszedł bliżej. Kiedy podniósł wzrok na twarz starego, widać znalazł w niej coś, co go zaniepokoiło, bo odsunął się na bezpieczną odległość.

Ludzie — odezwał się wtedy Mateusz.

Ludzie — powtórzył cicho i zamilkł na nowo.

Jakiś czas stał tak, jak figura przydrożna — wystawiony na widok, wrośnięty w ziemię. Może zdawało mu się, że mó­wi dalej i że ludzie słyszą? Nie wiadomo. Jak by nie było, nim wrócił do zaczętej przemowy, wszyscy już zdążyli zo­baczyć, jak to jest naprawdę z jego przyrodzeniem. Nikt jednak nie ruszył się z miejsca. Trzymała ich na placu jakaś siła, której nawet nie próbowali nazwać. Stali więc tylko i słuchali. Mateusz mówił:

Ja nie jestem Żydem. Gdybym nim był, poznaliby­ście mnie po tym, że mnie nie ma wśród żywych. Gdybym był Żydem, byłbym mniej udręczony — bo martwy.

Stoję na Apelplatzu, który mi uczyniliście przed wa­szym domem, i mówię do was: ja nie jestem Żydem i żałuję, że nie jestem.

Po tym wyznaniu Mateusz uspokoił się. Z jego twarzy odpłynęło napięcie.


Ludzie gotowi byli odejść. Już nawet sposobili się do tego, kręcąc się w miejscu i popatrując po sobie, ale nie miał kto zacząć. Każdemu było nijako. Zrozumiał to Rzepecki i wziął ciężar na siebie.

Mütze ab! — krzyknął głośno.

Mateusz zareagował natychmiast. Tyle razy ćwiczony odruch nie zawiódł. Ręka wystrzeliła w kierunku głowy i już miała pochwycić czapkę, kiedy przyszło opamiętanie. Potem w ułamkach sekund rozegrała się inna scena, którą ludzie ledwo dostrzegli. Oto jakaś ręka z ogromną siłą wciągnęła Rzepeckiego za załom budynku i z jeszcze wię­kszą siłą wyrzuciła go na powrót — tym razem ze złama­nym nosem i okrwawioną twarzą. Ludzie w pierwszym odruchu rzucili się w tamtym kierunku, ale szybko poszli po rozum i wykorzystali okazję, by umknąć do domów. Tymczasem Rzepecki kręcił się dookoła na czworakach i skomlał:

Jezu! Kto mnie kurwa jebana tak...? Kto to mnie...? Zabić chciał, zabić na pewno...

Ale cię kurwa nie zabił. Zamknij się! — przerwał Rzepeckiemu młody Gorzelak, jedyny, który odważył się zostać na placu.


W tym samym czasie nieświadomy niczego Pasiasia wstał o zwykłej dla siebie porze i wyszedł przed dom. Kiedy uj­rzał Mateusza, bez namysłu, z rozpaczą w oczach podbiegł do niego i zaczął mu wciągać spodnie. Mateusz nie prote­stował. Dał się ubrać Pasiasi, potem pozwolił wziąć się pod rękę i poprowadzić w kierunku domu.


Po drodze, kiedy tak objęci przechodzili koło stawu, Mate­usz wejrzał w ciemną toń i zobaczył dziwną rzecz, coś jak­by przedłużenie snu z minionej nocy. Oto spod wody wynurzyła się jego rymarska kobyłka, w chwilę zaś po niej podobnie wynurzył się spod lustra stawu malec ze snu. Lecieli ku niebu i w tym locie malec dosiadł kobyłki. Odle­cieli odprowadzani spojrzeniem Mateusza, który kątem oka zerknął jeszcze na Pasiasię. Pasiasia jednak patrzył w inną stronę.


Po południu Pasiasia pojawił się na wsi u masarza Trzymki. W letniówce przy oborze uwijali się stary Trzymka i jego syn. Obydwaj mieli czerwone i obrzmiałe twarze. Stary Trzymka nabijał lichym mięsem salceson, młody zaś przenosił kijem zaparzone kiełbasy nad wędzarkę. W głębi pomieszczenia kucał przy wiaderku mały, siedmioletni może chłopiec. Odmulał flaki. Nurzał je w letniej wodzie i przepuszczał między kciukiem a kościaną kopystką. Przez plecy miał przewieszone skrzypce wraz ze smykiem. Ekwipunek ten utrudniał mu pracę, więc chłopiec co chwi­lę poprawiał to smyk, to skrzypce.

Pasiasia wszedł nieśmiało i stanął zaraz za progiem. Stary Trzymka skinął głową na znak, że dostrzegł Pasiasię, ale nie przerwał roboty. Dopiero po dłuższej chwili ode­zwał się do chłopca:

Dawidek, dogadaj się z Pasiasią. Ja mam ręce zajęte... Chłopiec wstał od wiadra, wytarł dłonie o spodnie i podszedł do Pasiasi. Wskazał ręką na kiełbasy. Niemowa podniósł dwa palce. Malec skrzywił się, pokręcił głową i podsunął prawie pod twarz niemowy dłoń z wyprosto­wanymi czterema palcami. Teraz Pasiasią pokręcił głową i zamknął chłopcu dwa palce, ale tylko na sekundę, bo za­raz ujrzał trzy. Niechętnie przyjął ofertę. Przyszła kolej na kaszankę.

Targi trwały, masarz zaś i jego syn nie przerywali robo­ty. Kiedy Dawidek dobił umowy, zakomunikował:

Kiełbasy trzy, kaszanki cztery.

Młody Trzymka przerwał pracę. Odważył Pasiasi wy­roby, potem sięgnął do kadzi i odciął spory kawałek gorą­cej kiełbasy. Podał go niemowie. Stary Trzymka też przerwał pracę, wytarł dłonie o fartuch i sięgnął po papie­rosa. Kiedy go przypalił, spojrzał na malca.

No jak? — odezwał się.

Chłopiec tylko czekał na ten znak. Szybko wyplątał się ze skrzypiec. Ze wzrokiem uwieszonym sufitu zagrał do smutku. Trzymkom poszły łzy z oczu i zatrzęsły się brody.

Jak to gra, jak to umie — powiedział stary rzeźnik do młodego.


Zmierzchało, kiedy Pasiasią dotarł do pałacu. Podchodził trwożnie. Wyraźnie chciał uniknąć ludzkich spojrzeń. Drzwi do ganku były zamknięte. Pasiasią sięgnął do uwie­szonego na szyi kozika, otworzył go i wcisnął ostrze w szczelinę drzwi. Haczyk odskoczył, drzwi ustąpiły. Pa­siasią zamknął je za sobą i poszedł do następnych, oddzie­lających ganek od budynku. Te były otwarte. Dalej był mroczny, trójdzielny korytarz prowadzący na wprost, w lewo i w prawo. Pasiasią poszedł w prawo. Za chwilę stanął u końca korytarza, przed drzwiami jednego z poko­jów eks-dziedziczki. Nim zapukał, przygładził dłonią włosy. Lachowiczowa zajęta była dziwną toaletą. Siedziała w fotelu z wysoko uniesioną nogą i zamoczonym w wo­dzie gałgankiem myła stopę. Kiedy usłyszała pukanie, przerwała mycie, zasłuchała się i po chwili odezwała:

Jutro pójdę do sklepu. Tak, jutro...

Kiwnięciem głowy potwierdziła słuszność takiego pla­nu. Wstała. Chyba ucieszyła się na widok Pasiasi, choć trudno być pewnym, czy ów grymas prawie niedostrzegal­ny, który na chwilę ułożył się w uśmiech — był istotnie uśmiechem.

Pokój był duży. Oświetlały go dwie naftowe lampy z mocno już przykopconymi szkłami. Niedostatek światła czynił wnętrze niepokojącym i ponurym. Zgromadzone byle jak sprzęty, meble uformowane w przypadkowe stru­ktury, bogata sztukateria sufitu i dużo obrazów — za­świadczały o dostatniej przeszłości tego miejsca. Na owalnym stole stojącym pośrodku pokoju złożył Pasiasia zawinięte w papier kaszanki i kiełbasy.

Potem nastąpiła scena sprawiająca wrażenie odbywają­cej się tu nie po raz pierwszy. Oto dziedziczka z lampą w dłoni poprowadziła Pasiasię do ściany, na której wisiały obrazy. Było ich kilkanaście. Puste miejsca między obraza­mi, odymione wieloletnim kurzem, przypominały, że kie­dyś było ich tu znacznie więcej. Twarz niemowy pojaśniała, oczy zabłyszczały. Podobało się to dziedziczce.

Obrazki... — wyjaśniła jak dziecku, choć Pasiasia i tak nie rozumiał.

Zima, wiosna... — nazywała pory roku i cieszyła się przy tym.


Pasiasia wskazał palcem na zimowy pejzaż z małymi cha­łupkami wiejskimi, przycupniętymi pod lasem. Dziedzi­czka skinęła głową, przekazała mu lampę i ostrożnie zdjęła obrazek ze ściany. Kiedy go podała niemowie, odeszła w głąb pokoju i nastawiła gramofon. Popłynęły dźwięki walca, które uspokoiły trochę głowę kobiety. Mogło się zdawać, że muzyka uczyniła jej tik mniej gwałtownym.

Potem usiedli obok siebie na kanapie pod oknem — dziedziczka z dłońmi złożonymi na podołku, Pasiasia z ob­razem przytulonym do piersi. W chwilę potem niemowa złożył głowę na kolanach kobiety. Trwali tak.

W tym samym czasie Mateusz jadł kolację. Nie zdjął jeszcze pasiaka. Siedział przy stole i nabierał z talerza zale­wajki — łyżka po łyżce, raz za razem, z regularnością, w której było coś niepokojącego. Zza otwartego okna, od pałacu, dochodziły dźwięki wiedeńskiego walca. Jarzyła się lampa naftowa. Całe zastępy ciem rzucały się ku niej, jakby to miejsce lepiej niż inne nadawało się na finał niedo­rzecznego ćmiego życia. Mateusz jadł i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem.


Dłonie obcego przekładały fotografie. Siedział w niewiel­kim, ponurym pomieszczeniu bez okien, o ścianach wyło­żonych nie oflisowaną sosną. Poza pryczą i kilkoma półkami, na wyposażenie tego miejsca składały się jeszcze: stołek, kilka naczyń żołnierskich i lampa naftowa. Na wie­szaku wisiał mundur z dystynkcjami sierżanta, zaś w kącie stał oparty o ścianę, wyczyszczony i błyszczący pistolet maszynowy. Drugi, krótki pistolet wisiał w kaburze tuż nad pryczą.

Obcy wyraźnie sortował zdjęcia. W którymś momen­cie zatrzymał się na dłużej przy fotografii wykradzionej Mateuszowi. Kiedy się na nią napatrzył, sięgnął po legity­mację studencką. Było tam jego zdjęcie z czasów tych sa­mych, co na fotografii zabranej Mateuszowi i treść: „Tadeusz Mazurek. Wydział Prawa i Ekonomii. Uniwer­sytet Łódzki”.

Położył się na pryczy z rękami pod głową, ale trwało to tylko chwilę, bo zaraz wstał, otworzył klapę nad głową i po drabince wyszedł do góry. Klapa wychodziła do sąsieka wyłożonego sianem. Mazurek przeskoczył barierkę sąsieka i wyszedł przed stodołę. Na dworskich polach zapadała noc. Po ziemi niosło się echo psich jazgotów i gadanie świerszczy. Mężczyzna ukucnął pod ścianą stodoły. Zapa­lił papierosa.

Noc wypełniała się. Zgasły już światła w czworakach. Pasiasia nie spał. Tylko w oknie jego izby ćmiło się jeszcze skąpe światełko. Niemowa siedział na łóżku z kolanami podciągniętymi pod brodę i kołysał się lekko — to w tył, to w przód. Był nagi. Jego wzrok ogniskował się na małym obrazku przyniesionym z pałacu. Obok tego obrazka na Pasiasiowej ścianie wisiało ponad dwadzieścia innych płó­cien. W żadnym jednak nie dojrzał Pasiasia tego, co dojrzał w owym niewielkim pejzażyku — jaśniej niż się widzi nor­malnie, wolniej niż się widzi normalnie.


Widzenie Pasiasi:


Jest zimowy zmierzch. Pasiasia skrada się pod ścianę nie­wielkiego domku stojącego tuż pod lasem, daleko od siedzib ludzkich. Domek przykryty czapą śnieżną wygląda jak cha­ta z bajek. Z okna sączy się złotawe światełko, rozkładając na śniegu wachlarz migotliwych listewek. Pasiasia przykle­ja nos do szyby i patrzy. Uśmiecha się. Wewnątrz siedzi na kanapie młoda kobieta bardzo podobna do dziedziczki, lub może nawet dziedziczka, tyle że uśmiech­nięta i trochę młodsza. Jej twarz promieniuje światłem. Ma się wrażenie, że to nie lampa jest źródłem światła, ale właś­nie twarz kobiety. Po chwili z głębi pokoju nadchodzi niewi­doczny do tej pory młody porucznik, ten sam, z którym Pasiasia widział siebie na śródleśnej polanie. Porucznik sia­da obok kobiety, ujmuje jej dłoń, potem wolno składa głowę na jej kolanach. Trwają tak.


Od samego rana czworaki wyludniły się. Ludzie pozamy­kali mieszkania i poszli w pole pilnować rozdziału ziemi.

Zasadnicza część gruntów należących kiedyś do dworu dostała się ludziom z właściwej wsi. Do rozdziału zostało kilkanaście niewielkich zagonów nazywanych tu „stajami”. Staje te położone były na lewo od tak zwanej „starej drogi”. Droga ta biegła równolegle do drogi wiejskiej i wszystka ziemia leżąca na prawo od niej, kiedy patrzeć od czworaków — dostała się wsi. Tych kilkanaście stajek gruntu, zbiegających się w klin zakończony czerzynkowym gąszczem, było przedmiotem podziału dla „dworusów”.

Zgromadzeni byli prawie wszyscy. W czworakach po­został jedynie Pasiasia, którego rozdział nie dotyczył. Nie­mowa nie zdradzał żadnego zainteresowania ziemią. Inna sprawa, że mógł nie wiedzieć o swoim prawie do gruntu, nikomu bowiem nie śpieszyło się wyjaśniać mu, jak spra­wiedliwy przyszedł ustrój.

Geometra, mężczyzna koło czterdziestki, typ przysa­dzisty, wyłysiały i antypatyczny, rozłożył na ziemi plan. Przycisnął kamieniami jego brzegi. Pochyliły się głowy.

W tym samym czasie pomocnik geometry chudy jak patyk młodzieniec o twarzy zeszpeconej ospą, opędzał się od Mazurka. Chłop koniecznie chciał sprawdzić rozstaw nóg fajtaka — podstawowego przyboru geometry.

A skąd ja panie wiem, że on ma dwa metry? Mało to nas oszukiwano? Bo jak on panie nie ma dwóch metrów, to ja tu mam pod ręką siekierkę z twardym obuszkiem. A i rę­kę mam niczego. Mnie tu z tego znają...

Geometra usłyszał groźbę. Wyrwał plan spod kamieni, chwycił teczkę i spojrzał groźnie na Mazurka.

Nie tylko z tego was tu znają! Nie tylko z tego... Sły­szało się coś niecoś o was! A przed wami Mazurek, to mnie specjalnie ostrzegano. No i proszę — zgadza się, wszystko się zgadza! Jak wy tak, to czekajta następny rok! Z woj­skiem mi trzeba było przyjechać. Dworusy! Darmozjady! — krzyknął histerycznie. — Zamach!

Koniec rozdziału! Gówno wam, a nie ziemię. Gówno, mówię! Zamach na przedstawiciela władzy — dokończył spokojniej. — Bo ja tu jestem przedstawicielem władzy i to jest według mnie zamach. Może zaraz strzelać zaczniecie. To się tak zaczyna. Od jednego słowa...

Młody Gorzelak zareagował natychmiast.

Ale kto tu się na szanownego pana geometrę zama­cha... Takie żarty chłopskie. A i czasy takie panie geometro, że ludzie mają nerwy jak postronki ponapinane...

Podbiegł do geometry, wyrwał mu z dłoni teczkę i chwy­cił pod ramię. Odprowadził go na bok, cały czas szepcząc coś do ucha.

Znowu Hanką handluje — wyszeptała mężowi do ucha Andrzejewska.

Geometra przez chwilę gniewał się jeszcze i wyrywał Gorzelakowi. Więcej w tym jednak było pozy niż prawdzi­wego zamiaru. Na koniec dał się udobruchać. Zawrócił. Przez chwilę mierzył ludzi wzrokiem, potem przestrzegł:

Tylko mi tu więcej bez takich...


W tym czasie Rzepecki, z nosem opatulonym w bandaż, przekonywał Mazurka:

Ty... głupi, czy co? Ty, jak ty... kurwa jego... czy jak? Mazurek dał się przekonać. Odezwał się pojednawczo:

A daj pan spokój z tym zamachem. Nas tu już nie­jeden straszył. A ze strzelaniem... Owszem. Rzepecki, po­każ panu geometrze, jak się u nas strzela!

Twarz Rzepeckiego rozjaśniła się uśmiechem. Zrozu­miał. Szybko odbiegł kilka kroków, wypiął zad i pierdnął donośnie. Roześmiały się gęby. Zaczął się rozdział.

Gorzelak odetchnął z ulgą. Podszedł do napiętego Rze­peckiego, gotującego się do jeszcze jednego „strzału”. Ujął go pod ramię, pocałował w usta i przytulił. Przemówił miękko:

Nie trzeba Władziu, już nie trzeba... Starczy już Władziuchna. Ziemia. Rozumiesz Władziu? Ziemia...

Nogi fajtaka odmierzały metr po metrze. Pomocnik geo­metry szykował kolejne kołki, które co dwadzieścia metrów wbijano w ziemię. Zaostrzone drewno wchodziło w wilgotny grunt jak w masło. Chłopi postępowali z tyłu pilnując sprawiedliwości.


W tym samym czasie Mateusz zabierał się do pracy. Roz­kręcił drewniane szczęki kobyłki i wcisnął między nie spasowane ze sobą dwa kawałki skóry. Zakręcił. Teraz wbił szydło w blat warsztatu. Zaplótł na ostrzu długi kawał szpagatu, potem nawoskował szpagat na całej długości. Usiadł okrakiem na kobyłce, zrobił pierwszy otwór, wcis­nął weń igłę i popchnął jej koniec trzonkiem szydła. Kiedy zrównał końce szpagatu, zaczął szyć, przekładając przez kolejne otwory dwie igły zamocowane na dwóch końcach nici. Powstawało mocne, podwójne szycie.


Na dworskich stajach trwała praca. Fajtak poruszany wprawną ręką geometry posuwał się metr po metrze. Chło­pi z uporem postępowali w ślad za geometrą.


Młody Mazurek siedział na pryczy z głową ukrytą w dło­niach. Kołysał się to w tył, to w przód. Kiedy podniósł gło­wę i odkrył twarz, bez trudu można było w niej wyczytać ślady całonocnych zmagań z myślami, podejmowanych i odkładanych decyzji — łez wreszcie.

Wstał. Tym razem zdecydował na dobre. Chwycił mun­dur, pas, broń i raportówkę. Otworzył klapę w powale.


Na dworskich stajach odpoczywano. Geometra z ochotą przyjął od Rzepeckiego kubek kawy i kiełbasę ze skibką chleba. Pomocnik wraz z Andrzejewskim ociosywali nowe kołki. Do stołu podszedł Gorzelak. Przykucnął przy geo­metrze.

Może kieliszeczek na rozweselenie panie geometro?

Już przecież mówiliśmy...

Ale do wieczora jeszcze parę godzin.

Już przecież mówiliśmy...

No tak, już znikam, tylko jeszcze słówko.

No?

Z tą ziemią za drogą jak będzie panie geometro. Dzielimy?

Jakie dzielimy panie...? Rezerwa. Ma czekać. Podob­no jakiś zabity przez Niemców wam ożył...

Geometra zarechotał głośno, zakrztusił się i zakaszlał. Zwróciło to uwagę Mazurkowej. Na chwilę oderwała wzrok od stodoły stojącej nie opodal, jakieś sto metrów w głąb dworskich pól. Podszedł szewc.

Może go jeszcze zawołasz po imieniu? — zwrócił się do żony. — Zaraz wszyscy mają wiedzieć? Idźże kobieto do domu...


Młody Mazurek uchylił wrótni stodoły, by wpuścić do środka więcej światła. Był ogolony i ubrany w kompletny mundur. Przez szparę zobaczył grupę chłopów siedzących w pobliżu czerzynek. Pośród nich matkę odchodzącą w kierunku czworaków i ojca patrzącego za nią. Odwrócił się, dopiął guzików żołnierskiej bluzy i stanął przed lu­strem wiszącym na belce. Potem z barierki sąsieka zabrał pas z pistoletem i koalicyjką. Zapiął. Na koniec wcisnął na głowę rogatywkę, podszedł do wrótni i otworzył je jednym kopnięciem. Poraziło go światło.

Pierwsza zareagowała Mazurkowa. Z macierzyńskim skowytem zawróciła z drogi. Ludzie podnieśli głowy, wsłuchali się w skargi oszalałej z bólu kobiety:

Nie, nie, nie można tak synku... Nie wolno matce łamać serca. Nie wolno przecież. Ja ciebie synku tylko jed­nego mam na świecie! — rozkrzyczała się na dobre. — Nie oddam! Nie oddam! Matko przenajświętszej pomocy! Nie oddam!

Geometra szybko ocenił sytuację. Sięgnął za pazuchę, ale zaraz zrezygnował z zamiaru, spotkał bowiem wzrok starego Mazurka, a z nim dwa zdania, które wbiły go w ziemię:

Nie bądź pan głupi i nie odbieraj dzieciom ojca. Do­piero panu idzie czas na życie, a jemu wszystko jedno...

Po tych słowach stary Mazurek dostojnie i bez pośpie­chu poszedł w kierunku stodoły. Ludzie widzieli z daleka, jak podszedł do syna, jak wziął go w ramiona, jak potem oderwał od niego matkę i tak samo dostojnie wrócił z nią do patrzących.

Młody Mazurek odszedł, zaś ludzie na polu wrócili do roboty.


Dziedziczka stała przy oknie. Spoglądała w nie i mechani­cznie, raz za razem przeczesywała pasmo włosów. Kiedy dostrzegła nadchodzącego młodego Mazurka, zatrzymała się w pół ruchu. Widok ten poruszył jakąś strunę w jej osty­głej duszy, bo zaraz rzuciła się do przygotowań — bez po­rządku, bez pomysłu. Zapięła kosmyk włosów, który za chwilę wysunął się na nowo. Potem pobiegła do lustra, uperfumowała się płynem z pierwszego lepszego flakonu, przypudrowała twarz i jeszcze raz poprawiła włosy...

Zapukał. Kobieta z najpiękniejszym uśmiechem, jaki potrafiła przywołać na nieposłuszną twarz, opanowując skurcze szyi aż do bólu — podeszła do drzwi. Ten, który wszedł, przypominał jej wprawdzie kogoś, ale nie był nim. Posmutniała na nowo.

Tymczasem Mazurek zaczął wyjmować z raportówki zdjęcia, przemawiając przy tym do dziedziczki tak, jakby jej szaleństwo nie było przeszkodą. Chciał się słowami uwolnić od ostatnich wątpliwości, uwikłać, zamknąć drogę.

Masz Haluśka, bierz, to jego zdjęcia — Jurka. Tyś go jedna naprawdę kochała, tyś go nosiła w sercu i straszną za to zapłaciłaś cenę. Niech u ciebie zostaną Haluśka. A ja Ha­luśka... już po mnie, dziecko. Ja nie mogę stale w tych cie­mnościach... Szaleję już od tego, powietrza mi brakuje. Idę się oddać w ich ręce, złożyć broń idę. Nawalczyłem się już Haluś. Nawalczyłem. Za ciebie, za siebie, za Polskę ukocha­ną. A co oni teraz z tą Polską. Boże, Boże miłosierny...

Mężczyzna mówił coraz gwałtowniej. Wyrzucał słowa, uwalniając się od jakiegoś ciężaru niewidzialnego. W któ­rymś momencie zwiotczał i osłabły osunął się w ramiona kobiety. Dziedziczka wytrzymała jego ciężar. Wiedziona instynktem przylgnęła do mężczyzny. Zapłakała wraz z nim, nie rozumiejąc tego wzruszenia, które przyszło tak nagle i tak bez trudu...

Boże, Boże miłosierny... — powtórzył jeszcze raz Mazurek, oderwał się od dziedziczki i słaniając się na no­gach dopadł drzwi.

Kiedy doszedł do kapliczki, uklęknął ciężko, zdjął czap­kę i przeżegnał się. Teraz był już spokojny.

Odszedł drogą w kierunku wsi, odprowadzany spoj­rzeniem Pasiasi — milczącego świadka wszystkich prawie przyjść i odejść.


Na dworskich stajach kończono pracę. Zbliżała się pora przedwieczorna. Geometra odmierzał właśnie kawałek gruntu położony nie opodal czerzynek — gęstwy krzewnej nazywanej przez innych „torkami”, która zamykała klin przeznaczony do rozdziału.

Chłopi postępujący zwykle w dużej bliskości geometry i jego pomocnika teraz jakby oddalili się trochę. Nie mówi­li nic, popatrywali jednak na siebie spojrzeniami wyraźnie wypełnionymi obawą. Fajtak poruszany sprawną ręką geo­metry posuwał się metr po metrze. Geometra odliczał głoś­no:

Osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia. Stanął.

Zaostrzony koniec fajtaka oparł się prawie dokładnie na środku niewielkiego wyniesienia, które w tym płaskim pejzażu musiało zwrócić na siebie uwagę. Było to nieznacz­ne wypiętrzenie ziemi o kształcie z grubsza prostopadłościennym. Geometra zawahał się.

A to co za cholera — przemówił. — Świeżo rozkopa­ne... Grób jaki, czy co?

Oglądnął się na chłopów. I oni zawahali się, ale tylko na jedną chwilę, bo już w drugiej wypadł z szeregu młody Gorzelak z krzykiem:

Że co?! Grób? A niby skąd, panie geometro? Z cmen­tarza uciekł? Jak ja tu umrę ze śmiechu, to dopiero będzie grób! Ale pomysłowy ten nasz pan geometra i nie obezna­ny z rolą. Podkładka z ziemi pod kiszonkę z buraków, co to ją już dawno krowy zechlały. A może już i te krowy zjedzo­ne przez ruskich, znaczy się, przez szanownych wyzwoli­cieli? — poprawił się. — Zresztą może ja się mylę? Może to pan geometra ma rację, a nie głupi Gorzelak? No jak chło­py? Może to grób?

Rzucił się plackiem na wyniesienie i tarzając się po zie­mi krzyczał:

Jak jest grób, to musi być i trup! No to jest! A na tab­liczce napiszcie: Gorzelak Stefan. Zginął za reformę rolną.

Geometra rozchmurzył się, może nawet rozbawił.

No, nie wiem Gorzelak, czy ci dawać ziemię — za­żartował. — Ty za komedianta sam lepiej zarobisz. No wstawaj, wstawaj chłopie...

Wskazał Rzepeckiemu zaostrzony palik. Rzepecki po­słusznie podniósł kołek z ziemi i przyłożył zaostrzonym koń­cem w miejsce, gdzie wypadła noga fajtaka. Pomocnik uderzył obuchem sporej siekiery. Kołek jęknął i wsunął się w ziemię. Pomocnik uderzał dalej raz za razem. Po kolejnym uderzeniu, jakiś metr pod ziemią — kołek natrafił na opór.


W tym miejscu pod ziemią spoczywało okryte tylko mun­durem czyjeś ciało. Twardością zaś, na którą trafił palik geometry, było kółko łączące dwa ramiona Krzyża Walecz­nych. Ostrze kołka trafiło dokładnie w środek odznaczenia i nie chciało postąpić ani na centymetr. Wtedy wystąpił geometra. Podszedł do kołka. Spojrzał na ludzi, potem wprawnym ruchem zamieszał drzewcem w ziemi, orzeka­jąc przy tym ze znawstwem:

Kamień.

Pomocnik uderzył. Ostrze kołka zsunęło się z metalu i wdarło w struchlałe ciało żołnierza.


Dokładnie w tym samym czasie Mateusz nakłuwał szyd­łem skórę umocowaną w drewnianym imadle. I być może w tej samej chwili, kiedy ostrze kołka zsunęło się z odzna­czenia, szydło ześlizgnęło się z grzbietu skóry, zaś jego ostrze wbiło się w kciuk lewej ręki Mateusza. Stary zaklął, wessał się ustami w ranę, splunął krwią i powiedział cicho:

Jeszcze widać nie czas...

Kiedy odrzucał szydło, zajęty bólem nie spostrzegł, iż lecące ostrzem w dół narzędzie sięgnęło podłogi tuż przy narożniku, wbijając się w skrawek zielonej materii, której pozostała część niknęła pod półkredensem.

Wyszedł z domu. Spojrzał w słońce i przymknął oczy. Poszedł w kierunku lasu. Kiedy szedł między drzewami — wysokimi i nagimi, poczuł się nagle przyciśnięty ich ogromem. Wyszeptał:

Jak dobrze, że są drzewa...

Zza drzew napłynęła gęsta mgła, którą słońce rozstrze­liło natychmiast w dziesiątki smug. Mateusz poszedł ich śladem ku cichej muzyce, która doszła z oddalenia, z miej­sca, gdzie świetliste smugi zdawały się zbiegać. Szedł po­woli, coraz wyraźniej słysząc zawodzenie skrzypiec.

Kiedy drzewa trochę przerzedły, oczom Mateusza uka­zało się parujące grzęzawisko porośnięte tatarakiem i żół­tymi liliami. Pośrodku grzęzawiska tkwiła niedorzecznie mała wysepka z kępą brzóz. Mateusz podszedł bliżej i wte­dy dojrzał:

Pod jedną z brzóz siedział czarnowłosy chłopiec w ka­pelusiku i grał na skrzypcach. Grał raz zadzierzyście i nie­poradnie, raz miękko i lirycznie — do smutku, nie widząc niczego, nie patrząc nigdzie — tylko w swoją skrzypkę.

Ja ciebie znam... — szepnął Mateusz.

Obudził się zdezorientowany. Krople rosy uwiesiły się już mchów. Nie wiedział, czy chłopiec w kapelusiku był snem, czy rzeczywistością. Czym by jednak nie był — rozjaśnił oblicze starego.

Wracał do domu w lepszym nastroju, może nawet w uniesieniu, ale nie opodal domu uniesienie to zniknęło nagle, kiedy mijał się z wracającymi z pola chłopami, geo­metrą i jego pomocnikiem. W tym milczącym mijaniu się nikt na nikogo nie spojrzał.


Nadszedł wieczór. W pałacu „urzędowano”. Pomieszcze­nie położone na końcu lewego korytarza rozbrzmiewało pijackim bełkotem. To upijali się — Gorzelak, geometra i je­go pomocnik. Rzepecki był już nieprzytomny. Leżał na fo­telu z głową odrzuconą do tyłu i rozłożonymi nogami. Chrapał głośno. Gorzelak przekonywał o czymś geometrę:

Ja ci to mówię Franuś... Ja ci to kurwa obiecuję. Wstał nagle, uderzył się w pierś i zakrzyczał bełkotliwie:

Jak ja komuś kurwa, to musi być! Rozumiesz?! Potem pochylił się do ucha geometry i doszeptał:

Tylko ty Franek, też musisz dotrzymać... Położył palec na ustach.

Cii. Ani słowa. Nasza tajemnica.

Tak, tak — potwierdził chętnie geometra.

Nie opodal, w pokoju po drugiej stronie korytarza, sie­działa na kanapie dziedziczka. Nie zapaliła lampy. W półmroku rysowała się tylko jej sylwetka na tle okna. Gramofon dograł płytę do końca. Igła stukała rytmicznie o bakelit.

Kobieta siedziała prawie bez ruchu, jeżeli nie liczyć zwykłych wstrząśnięć głowy. Sprawiała wrażenie przera­żonej. Bodźce zewnętrzne, które od dawna nie znajdowały do niej przystępu, tym razem przenikały chyba przez mur choroby. Bała się.

W czworakach szewc Mazurek siedział przy swoim nie­wielkim warsztaciku i naprawiał buty. W którymś momencie podniósł pochyloną głowę, pomasował dłonią kark, za­myślił się... W głębi, pod kaflowym piecem przycupnęła Mazurkowa. Kobiecina pociągała nosem i wycierała chu­stką zaczerwienione oczy. Szewc odwrócił się przez ramię, popatrzył chwilę, westchnął, wrócił do pracy.


Czerwony budynek czworaczny z wolna krył się w mro­ku. W oknie u Pasiasi świeciło się jeszcze światło. Niemo­wa nie spał. Siedział nagi na łóżku i wpatrywał się w pejzaże zamknięte w niewielkich ramach płócien.

W tę ciszę przednocną, w to układanie się do snu, wdarł się nagle szloch Andrzejewskiej. Kobieta wypadła z sieni i gubiąc po drodze trepy, dobiegła do mieszkania Mierzwów. Za chwilę wrócili w trójkę — Andrzejewska, Mierz­wa i Mierzwowa.

Andrzejewski miał atak padaczki. Leżał na skos podło­gi z głową wciśniętą między kozetkę a ścianę. Wstrząsały nim drgawki. Pierwszy wbiegł do mieszkania Mierzwa. Z wprawą interweniującego nie po raz pierwszy, chwycił Andrzejewskiego za ramiona i wyciągnął na środek poko­ju. Mierzwowa — jak to baba — poskomlała trochę dla formy, ale zaraz rzuciła się brzuchem na brzuch Andrzeje­wskiego. Kobiecisko było chude, lekkie, więc podskakiwała na starym do towarzystwa. W tym czasie Andrzejewska rozwarła mężowi szczęki i wcisnęła między zęby patyk owinięty bandażem. Za niedługo konwulsje ustały. Mierz­wa z Mierzwowa wyszli z mieszkania.

Andrzejewski wracał do siebie. Był wyczerpany. Kobie­ta przyniosła kubek wody. Pomogła mu się napić, ani na chwilę nie przestając pochlipywać. Andrzejewski odezwał się cicho:

Ja muszę, ja muszę mu to powiedzieć. Ktoś musi pierwszy... Ja mu to jutro powiem.

Musisz, musisz Antoś — zgodziła się płaczliwie An­drzejewska, nie rozumiejąc, o co mężowi chodzi.

W pałacu trwała libacja. Pomocnik geometry jako kolejny nie wytrzymał tempa. Wsparty na przedramieniu zasnął przy stole. Geometra pytającym wzrokiem spojrzał na Gorzelaka. Gorzelak przytaknął, potem bacznie obserwując pomocnika wstał od stołu. Wziął lampę i chwiejnym kro­kiem poprowadził geometrę w kierunku pokoju Lachowiczowej. Kiedy stanęli u końca korytarza, chłop oddał lampę geometrze, rozpędził się i natarł ramieniem na drzwi. Wpadli do pokoju. Przerażona dziedziczka wcisnęła się w róg kanapy.

Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Geo­metra odstawił lampę, zaś Gorzelak podbiegł do kobiety i nim zdążyła uczynić cokolwiek, potężnym uderzeniem pozbawił ją przytomności. Bezwładną, lecąca przez ręce kobietę położyli na stole. Podciągnęli jej suknię.

Pierwszy wszedł między nogi Lachowiczowej geome­tra. Zsunął spodnie i zaświecił białymi pośladkami. Kiedy natarł na jej ciało, stół przesunął się do przodu i potrącił stolik z gramofonem. Igła drgnęła gwałtownie. Wróciła na połowę płyty. Zabrzmiał walc.


O świcie pod pałac podjechał gazik. Kierowca zatrąbił. Po jakimś czasie na ganku pojawił się geometra. Był blady i wymięty. Za nim wyszli — pomocnik i Gorzelak.

No jak tam panie Franku, było coś? — spytał roze­śmiany kierowca wykonując jednoznaczny gest.

Geometra zacisnął zęby. Nie odpowiedział. Wsiadł do wozu, warknął na pomocnika i nie żegnając się z Gorzelakiem ani nawet nie spoglądając na niego — dał znak do odjazdu. Gorzelak wczepił się w burtę samochodu.

Jak to tak, Franiu? Tak bez pożegnania...? Geometra jeszcze mocniej zacisnął zęby, zmierzył Gorzelaka zimnym spojrzeniem i wycedził:

Gnojem śmierdzisz chamie...

Kiedy odjechali już dość daleko, Gorzelak zreflektował się. Podniósł z ziemi kamień, rzucił w ślad za autem, potem ukucnął i rozpłakał się z wściekłości. Gryząc pięść i śliniąc się — powtarzał:

Ty... Ty...

Nie wytrzymał długo z piekącą go zadrą. Kręcił się przez chwilę przy pałacu, mruczał coś pod nosem i spluwał raz po raz. Nie przyniosło mu też spodziewanej ulgi obicie Brysia, choć tym razem bił zajadlej niż niedawno. Z gniew­nym spojrzeniem, z rękoma w kieszeniach — poszedł na dworskie pola.

Ziemia podzielona na kwatery czekała posłusznie. Nie­wysoki grób przebity kołkiem przeszkadzał teraz Gorzelakowi bardziej niż kiedykolwiek. Chłop rozglądnął się, wyjął kołek, potem zaczął dziobać nim wyniesienie, przydeptywać, wygładzać. Kiedy uznał, że jest już dobrze — poszedł dalej.

Przystanął za czerzynkami. To nie była jego ziemia. Choć tłusta, choć rozłożona szeroko i gotowa do orki — przecież nie jego, nie chłopa...

Przez chwilę, przez okamgnienie zaledwie, zdawało mu się, że widzi szereg nagich współplemieńców z podnie­sionymi przyrodzeniami idących w jego kierunku. Zjawa była za krótka, by Gorzelak mógł zrozumieć, po co idą. Jeszcze raz zatoczył wzrokiem koło i wtedy podjął decyzję.

Szybko padł na kolana. Kilkoma gwałtownymi rucha­mi rozgrzebał ziemię, potem opuścił spodnie i przylgnął brzuchem do otworu. Sięgnął ręką pod siebie, pomógł so­bie trafić.

Poruszał się szybko. Szybciej niż na kobiecie. Wsparty na wyprostowanych przedramionach, z głową odchyloną do tyłu i otwartymi ustami — chłop spółkował z ziemią. Z góry widać było tylko jego bielejące pośladki — reszta stopiła się z czarniawą ziemią w jedno.

Ciężkie oddechy i gwałtowne zachłyśnięcia poprzedzi­ły wypływ nasienia. Chłop opadł twarzą na ziemię. Zagar­nął ku sobie całe jej garście. Przez łzy przemówił do niej:

Moja. Ty moja jesteś... Tyle o tobie śniłem, tyle czekałem na ciebie. Tyś moja i niczyja więcej, bo ja pierwszy posiałem w ciebie...


Zapowiadał się słoneczny dzień. Na parapet otwartego okna w warsztacie Mateusza przyleciał wróbel. Nastroszył piórka, poćwierkał, odleciał.

Mateusz przysunął kobyłkę do okna i założył fartuch.


Czyjeś niezgrabne, popękane od pracy dłonie odwinęły z naoliwionej szmaty karabin. Była to stara, jednostrzałowa broń z poczerniałą od smarów kolbą. Dłonie drżały z pode­nerwowania. Szczęknął zamek.

Mateusz sięgnął do kieszeni, wydobył garść ziarna i po­sypał na parapet. Wróbel przyleciał.

Trzęsąca się dłoń człowieka z karabinem wsunęła po­cisk do komory. Zasunęła zamek.

Mateusz przygotował szpagat oraz igły. Usiadł okra­kiem na kobyłce.

Człowiek przyłożył karabin do ramienia i odsunął gałę­zie. Ukazała się jego twarz. To był Mierzwa. Spocony i roz­trzęsiony — mierzył do Mateusza. Drgania policzka przeniosły się na karabin. Mierzwa opuścił broń, potem je­szcze raz podniósł do twarzy. Wstrzymał oddech.

Strzał odłupał kawałek framugi okna, daleko od głowy Mateusza. Stary rzucił się na ziemię i odczołgał w kierunku drzwi. Kiedy je zaryglował, ciężko oddychając wsparł się w futrynę. Przez chwilę nie wiedział, co czynić. Zabrał się nawet do płaczu, ale zaraz zatrzymał go w sobie, wstał i krzyknął:

Nie będę się ukrywał!

Teraz spokojniejszy już wybiegł przed drzwi, rozdarł koszulę na piersi i dodał do tamtego krzyku nowy krzyk, wspomagając go uderzaniem dłonią o ościeżnicę:

Tu jest moje miejsce! Zostanę tu! Zostanę... — dodał ciszej.

Długo wędrował potem wzdłuż tylnej, bezokiennej ściany domu — to w jedną, to w drugą stronę. Szukał miejsca, a kiedy je znalazł — stanął.

Odejdę — wyszeptał.

Jeżeli przez to ma być wam lepiej...


Wrócił do mieszkania. Podjechał wózkiem pod półkredens w warsztacie. Otworzył szufladę. Ułożone porządnie narzędzia połyskiwały w słońcu. Mateusz umieścił je w te­kturowej, przeznaczonej do tego walizeczce. Jedno ze skó­rzanych uszek pozostało puste. Mateusz przypomniał sobie o odrzuconym szydle. Uklęknął i idąc wzdłuż krawę­dzi półkredensu, przesuwał dłonią po podłodze. Tak dotarł do narożnika. Kiedy znalazł szydło, nie od razu zauważył, iż przybiło ono do podłogi kawałek sukna. Dopiero kiedy wyszarpnął ostrze z podłogi — zauważył:

Na ostrzu szydła tkwił naramiennik oficerski wraz ze strzępem rękawa. Gwiazdka na naramienniku pokryta by­ła sczerniałą krwią, podobnie kawałek materiału.

Mateusz nie od razu pojął. Usiadł ciężko na kobyłce. Kiedy krew uderzyła mu do głowy, najpierw ze środka usłyszał własny głos:

Nie, tylko nie to...


Potem wstał powoli i w miarę jak wstawał, twarz mu się odmieniała. Otworzył usta do krzyku, ale nie wydostał się z nich żaden krzyk. Dopiero później, za chwilę — starzec zawył strasznym głosem:

Nie, tylko nie to!!!

Chwycił nóż leżący na blacie półkredensu i najmocniej jak potrafił zacisnął dłoń na ostrzu. Z głębokiej rany pociek­ła krew.


Drzwi zamykały się jedne za drugimi. Szczękały zamki i skoble. Zawarła swoje wejście na górę nawet stara Kusidełka. Czworaki obwarowywały się.

Pasiasia nie mógł jeszcze zrozumieć. Biegał od wejścia do wejścia i dobijał się. Na próżno. Zrozpaczony pobiegł w kierunku studni. Tam natknął się na Mateusza.

Stary szedł ciężkim krokiem. Ominął niemowę. Po pro­stu przeszedł obok. Sprawiał wrażenie ślepca, który idzie prowadzony wewnętrznym nakazem, jak po sznurku — w jedno miejsce.

Kiedy stanął przed budynkiem, zaczął krzyczeć:

Ja, Mateusz Szewczyk — Polak jak wy i chłop jak wy! Ja pytam was: No czego wy ludzie się boicie?! Pytam was: Co wy ukrywacie przede mną?! Jaką prawdę straszną, żeście mnie chcieli spalić i że strzelaliście do mnie?! No kto, kto mi powie, co strasznego macie na sumieniu?!

Tamci też do mnie strzelali i też mnie chcieli spalić, ale widziałem przynajmniej ich twarze...

Ludzie! Boże! Przecież nie możecie być gorsi od nich...


Odpowiedzią było milczenie.


Mateusz uklęknął. Pasiasia mocował się z nim przez chwi­lę usiłując go podnieść. Bez skutku. Rymarz twardo klęczał szepcząc przy tym do siebie:

Tam gdzie byłem, nauczyłem się czekać. Poczekam... Klęczał, nie opuszczając wzroku z budynku. Po dłuż­szej chwili krzyknął jeszcze raz:

Poczekam!


Mijał czas. Kiedy na twarzy Mateusza widać już było zmęczenie, skrzypnęły drzwi w lewej sionce. Ukazał się w nich stary Andrzejewski — blady, przezroczysty prawie po nocnym ataku choroby. Podszedł kilka kroków w kie­runku Mateusza. Spojrzał najpierw na niego, potem od­wrócił wzrok w kierunku Pasiasi. Wskazał na niego palcem.

On ci powie — odezwał się. — On wie najlepiej...

Mateusz wstał, podszedł do niemowy, położył mu dłonie na ramionach i wejrzał błagalnie w oczy. Odezwał się:

Powiedz mi... No, nie bój się. Powiedz...

Oczy Pasiasi rozszerzyły się ze strachu. Zrozumiał. Wy­trzymał wzrok Mateusza, bo w szklistych oczach starego łatwiej mu było dojrzeć obrazy sprzed kilku miesięcy.


Opowiadanie Pasiasi


Był zimowy poranek. Pasiasia jak zwykle wstał najwcześ­niej ze wszystkich. Rozglądał się oddając mocz i pokasłując. Leżącego w śniegu oficera dojrzał dopiero po chwili. Poznał od razu. Podbiegł do niego. Porucznik był ranny. Leżał na plecach w dużej plamie krwi. Poruszał spękanymi wargami. Widać poznał Pasiasię, bo uśmiechnął się lekko. Pasiasia po­biegł po ratunek.

Wkrótce przy leżącym zgromadzili się wszyscy mieszkańcy czworaków. Pierwszy zreflektował się Andrzejewski. Po­biegł do mieszkania. Wrócił wkrótce odziany w gruby furmański szynel i filcowe buty. Nie zdążył ujść nawet dziesięciu kroków, kiedy zatrzymało go pytanie młodego Gorzelaka:

A wy dokąd Andrzejewski?

Jak dokąd? Do telefonu do wsi. Po lekarza dzwonić.

Jak po lekarza? To wam chyba Andrzejewski lekarz po­trzebny, a nie jemu. Czyście do cna odeszli od rozumu ? Już raz przez nich wskazał głową na oficera już raz nas ominęli. Cała wieś obdzielona ziemią, a dworusy czekają, a nasze odłogiem leży. A za co? A co my winne, że od nas te wszystkie bohatery z AK? Co, może nie o nich tu chodzi? Może nie o nich? Wy dobrze wiecie Andrzejewski i ja wiem. A brat dziedziczki, a Tadek Mazurków? A teraz ten tutaj... A z dziedziczką jak było? Ludzie mówią, że to leśni...

Nikt nie widział przerwał Andrzejewski. — W nocy przyszli, rano Pasiasia znalazł...

Nikt nie widział, ale ludzie mówią. Zawsze jest trochę prawdy w ludzkim gadaniu... Gorzelak zniżył głos. — No co ty, co ty Antoni. Ty mu lekarza zawołasz, wyzdrowie­je, a po paru dniach zapuka w twoje okno lufą... A twoja, Antonijeszcze całkiem, całkiem.

Andrzejewski szybko spojrzał na żonę. Nie wytrzymała spojrzenia. Wróciła do mieszkania. Chłop zupełnie skołowa­ny rzucił czapką o ziemię. Gorzelak czuwał i już szeptał do ucha.

Póki szkopów rżnęli, to byli na prawie. A teraz? Nasze baby rżną za przeproszeniem i tę władzę, która nam ziemię chce dać.


Andrzejewski złamał się. Wrócił pod drzwi sieni, ciężko siadł na ławce i ukrył twarz w dłoniach. Gorzelak był przy nim.

Co, nieprawdę mówię Antoni? Nieprawdę? Jak niepra­wdę, to pluń mi w twarz! Ale jak prawdę, to się zastanów... Teraz Gorzelak już pewny swojego, zwrócił się do reszty:

Całe życie na dziadowskim, na proszonym chlebie? Chce­cie tak? Bo ja nie chcę. Nie ma mowy, nie ma mowy!

Prawda przytaknęła Kusidełka. — Me dadzą gruntu, nie dadzą. Do cna się wyjałowi.

A co tobie do tego?! zdenerwował się Andrzejewski.

Przecie tobie babo i tak nie dadzą, to po co wtrącasz wszę­dzie te swoje pięć groszy?!

Tymczasem mężczyzna leżał ciągle na placu przed budyn­kiem. Zrozpaczony, zdezorientowany Pasiasia puścił się bie­giem do wsi.

Za nim Rzepecki! poszczuł Gorzelak.

Rzepecki dogonił niemowę i powalił go na ziemię. Uderzył raz i drugi, potem poprowadził nieszczęśnika za czworaki. Wrócił z kluczem, który pokazał Gorzelakowi.

Zamknąłem. Znaczy, tego... do komórki, czy jak... Mazurek, nie mogący się znaleźć w tej ponurej sytuacji, przyklęknął przy rannym. Wsłuchał się w bicie serca, potem wstał.

Nie, nie można tak ludzie... powiedział. To jest przecież wojsko polskie.

Co to jest nie wierzył własnym uszom Gorzelak. Wojsko polskie? Wojsko polskie to może on był, jak była woj­na. Teraz to on jest angielskie wojsko, angielskie. Reak­cja powiedział dzieląc słowo na sylaby. Reakcja powtórzył.

A wasz Tadek? To co? To może on też jest wojsko pol­skie? To po co my wszyscy kryjemy waszego Tadka, jak on jest wojsko polskie? Przez to wasze wojsko polskie to już nas to nowe ruskie wojsko, raz ominęło przy reformie. To co wy mi tu pierdolicie Mazurek o tym waszym polskim woj­sku? Pierdolcie sobie po cichu, w domu, a nie w oczy lu­dziom, co swoje wiedzę.

No tak. No co kurwa jego, czy jak...? dopowiedział Rzepecki.



Szala z wolna, ale wyraźnie przechylała się na stronę Gorzelaka. Ludzie spode łba popatrywali na siebie oddalając decyzję.

No to co z nim robimy? Lekarz, nie lekarz zdecydo­wać trzeba Mierzwa spojrzał na żonę. Po chrześcijań­sku, znaczy się, trzeba z człowiekiem. Opatrzyć... Czy ja wiem?

Mierzwowa wzruszyła ramionami. Inicjatywa znów dostała się w ręce Gorzelaka.

Ma chałupę. Zanieść go tam, opatrzyć, dać wody. Tyle. Jak wyżyje, to jego zysk i jeszcze nam podziękuje, że go wła­dzy na katowanie nie oddaliśmy. No, a jak nie wyżyje — to widać taka wola Boża. Jest życie i jest śmierć dołożył filo­zoficznie na koniec.

Mężczyźni ułożyli sobie rannego na ramionach, kobiety przykryły go kocem. Ponieśli porucznika do domu. Gdyby nie brak trumny i fakt, że oficer żył jeszcze, można by pomyśleć, że oto przechodzi pośpiesznie kondukt pogrze­bowy. Stara Kusidełka uległa widać wrażeniu, bo zaniosła się nagle płaczem wyćwiczonym na pogrzebach:

O Jezu, o Jezusiczku złoty... Zabili, zabili... Na śmierć człowieka utłukli...

No co wy? Zwariowaliście do reszty? zgasił pisk sta­rej Mazurek.

Pasiasia wydostawał się z komórki. Nożem odgiął zaklepane końcówki skobla, wyrobił pod nimi dziury, potem wypchnął ucho skobla i otworzył drzwi. Była noc. Niemowa podkradł się do ogrodu przy domu Szewczyków. Pod rozbitymi drzwiami stał ktoś z oborowa latarką na naftę. W środku poruszało się inne światło. Pasiasia podkradł się bliżej. Przez okno w szczytowej ścianie zajrzał do pokoju. Wewnątrz chodził z latarką Andrzejewski. Dokładał drewna do wstawionej tu napręd­ce kanonki. Ciepło wytopiło część śniegu naniesionego przez wybite okna, ale nadal zalegał on w sporej części po­mieszczenia.

Pasiasia zdecydował się wejść. Postąpił kilka kroków w kie­runku drzwi. Wtedy z sieni wyszedł Gorzelak. Zastąpił mu drogę. Okazało się, że skryty w ciemności, przyczajony bronił dostępu. Tego było Pasiasi za wiele. Wydobył z gardła głuchy bełkot, który zawsze tak śmieszył ludzi ale silniejszy teraz, groźniejszy. Zacharczał, napiął się do ostateczności, potem sięgnął po leżący przy podmurówce metalowy pręt. Ruszył na Gorzelaka. Tyle było determinacji w jego postawie, że Gorzelak przestraszył się. Odstąpił. Porucznik leżał na kozetce. Był nieprzytomny. Poruszał spierzchniętymi wargami, przyzywał kogoś szeptem, potem milkł. Weszła Andrzejewska. Postawiła latarkę przy łóżku, usiadła, zapatrzyła się w gasnącą twarz. Niemowa ukucnął w kącie przy kanonce. Ciepło rozłożyło go. Zamknął oczy. Pod powiekami znalazł za niedługo tamten wieczór przy bajkowej chatce, tamto skradanie się po śniegu, tamtą jasną panią... Zasnął. Obudziło go zimno. Był już dzień. Pasiasia podniósł głowę. Naprzeciwko niego stali: Gorzelak, Rzepecki, Mierzwa i Ma­zurek. Za oknem czekały kobiety. W ich mrocznych twarzach zobaczył w jednej chwili to, co już czuł za swoimi ple­cami. Odwrócił się.

Porucznik był martwy. Ktoś złożył mu dłonie, kto inny za­winął różaniec na palcach. Wiatr wniósł przez okno śnieżne kurzawkę. Płatki padały na twarz oficera i nie topiły się. Pasiasia zapłakał.

O zmierzchu wynieśli ciało. Rzepecki nieuważnie chwycił za naramiennik. Sukno nie wytrzymało ciężaru. Wyrwało się wraz z kawałkiem rękawa. Chłop odrzucił naramiennik w kęt.

Pochowali oficera pod czerzynkami, w miejscu, gdzie dwor­skie pola zbiegały się w klin oflankowany z jednej strony sta­ra drogę, z drugiej rowem. Nim złożyli ciało w grobie, Gorzelak sięgnęł do kieszeni munduru porucznika. Wyciąg­nął stamtąd dokumenty i odznaczenia. Przyglądał się im z wahaniem, potem wrzucił je do dołu. Upadły na brzuch porucznika.


Mateusz siedział na progu domu z głową ukrytą w dło­niach. Podniósł wzrok. Pasiasia kończył „opowiadanie”. Narysował na swojej piersi Krzyż Walecznych i uczynił gest odrzucania. Potem chwycił wyimaginowaną łopatę. Pokazał jak chłopi zasypywali grób i jak potem bardzo do­kładnie udeptywali go, by nie pozostawić zbyt wyraźnych śladów. Na koniec w opowiadaniu Pasiasi spadł śnieg i okrył grób bielą.

Teraz Mateusz wiedział już wszystko.


Przez cały dzień nie ruszył się z miejsca. Towarzyszył mu Pasiasia. Kucał nie opodal pod drzewem. Kołysał się, nie spuszczając wzroku ze starego.

Czasem przeszedł ktoś drogą, jakiś mieszkaniec czwo­raków — może na przeszpiegi, może z prawdziwej troski. Postał, popatrzył przez chwilę i wracał do siebie. Mateusz szeptał wtedy coś w ślad za odchodzącym, ale cicho, niedosłyszalnie. Dopiero pod wieczór, kiedy z pałacu odezwał się gramofon i przyszła pora zapalania lamp — Mateusz wszedł do warsztatu.

Pracował przez całą noc. Szył coś pracowicie, z uporem. Nie zważał na opatrunek na dłoni i twardość skóry. Wy­prawiał ją w mocnych rękach, ciął na pasy, wkładał między szczęki kobyłki. Woskował kolejne szpagaty i nawlekał ko­lejne igły. Zaciągał szpagat bardzo mocno, owijając go po kilkakroć na dłoni. Nić znaczyła wtedy jasne pręgi na dłoni, potem nawet przecinała ją. I na to Mateusz nie zwracał uwagi.

Nad ranem zakończył pracę. Zza okna odezwały się koguty. Na stole zalegały dziesiątki nadpalonych ciem. Szczekały psy. To dziedziczka wyszła z pałacu. Chodziła wokół niego, po ogrodzie, między tujami, wokół białego zegara słonecznego. Była bez butów. Strzepywała stopą rosę z trawy. Ogłupiałe psy, nienawykłe do oglądania ta­kich zjawisk — zaszczekiwały się prawie na śmierć. Nie niepokoiło to dziedziczki. Spacerowała.

Mateusz obudził Pasiasię, który spał tej nocy na Mateuszowej kozetce. Wyciął z brzegu skórzanej płachty długi, gruby rzemień i zamoczył go w gorącej wodzie. Zmiękły batog położył na blacie półkredensu, a końcówkę podał niemowie. Potem drewnianą skrzynką przycisnął batog do blatu i zaczął go rolować. Pasiasia pociągnął za rzemień. Im mocniej ciągnął, tym mocniej Mateusz naciskał skrzynką. Ze szczeliny utworzonej między skrzynką a blatem, wysu­wał się okrągły, soczysty bat. Potem Mateusz dorobił koń­cówkę bata i zaplotkę, Pasiasia zaś poszedł wyciąć giętkie biczysko.

Poszli na dworskie pola. Pasiasia wskazał Mateuszowi grób. Pośrodku wyniesienia nie było już kołka. Ktoś wyjął go i odrzucił na bok. Zaczęli kopać. Twarz starego nie zdra­dzała emoqi, za to jego ruchy — twarde, kanciaste — aż nadto dobrze uzmysławiały stan ducha.

W którymś momencie Mateusz przerwał kopanie, uwiesił się wzrokiem horyzontu i powiedział do siebie:

W trzy konie powiozę cię na cmentarz. W trzy wściekłe, posłuszne konie...


Pod wieczór zajechali pod czworaki. Mateusz ciągnął swój obozowy wózek załadowany po brzegi uprzężą. Pasiasia szedł z boku podtrzymując postawione na sztorc chomąta. Już z daleka, od studni zobaczyli stojących przed czworakami ludzi. Mateusz nie zdziwił się. Podjechał pod wysuniętych przed resztę: Gorzelaka, Rzepeckiego i Mie­rzwę. Przez jakiś czas mierzył ich wzrokiem, dawał ostat­nią szansę. Mierzwa z Rzepeckim nie wytrzymali, opuścili głowy. Gorzelak dalej spoglądał butnie. Zdobył się nawet na żart:

Co to, w pole się wybieracie Mateuszu? Nie za późno tak...?

Mateusz nie odpowiedział. Pochylił się do wózka, chwycił za kłoniczki, potem z wielką siłą uniósł wózek do góry. Odrzucił. Wózek roztrzaskał się, uprząż wypadła w błoto. Teraz Mateusz pochylił się po bat. Podszedł. Koń­cem biczyska wskazał najpierw Mierzwę, Rzepeckiego i Gorzelaka, potem zaś duży, drewniany wóz z żelaznymi obręczami stojący pod szczytową ścianą czworaków. Ode­zwał się głębokim, wychodzącym gdzieś z trzewi głosem:

Ty, ty i ty — zakładać chomąta i zaprzęgać się do wozu.


Chłopi zesztywnieli. Spojrzeli szeroko otwartymi oczami najpierw na siebie, potem na powrót na Mateusza. Mateusz powtórzył jeszcze raz głosem spokojnym, ale zdecydowa­nym, wbijającym w ziemię:

Ty, ty i ty — do was mówiłem. Zakładać to na siebie i zaprzęgać się do wozu.


Gorzelak postąpił krok do przodu.

Mateuszu...

Tyle tylko zdążył powiedzieć, kiedy przygwoździł go do ziemi świst bata. Mocne i precyzyjne uderzenie przecię­ło policzek Gorzelaka od ucha do kącika ust. Chłop złapał się za twarz i przerażony spojrzał na Mateusza.

Milcz! — krzyknął Mateusz. — Milcz, bo zatłukę przy kobietach! Jednego po drugim zatłukę jak psy!


Matka Gorzełaka szturchnęła go łokciem w plecy. Chłop spojrzał na nią i zobaczył w oczach przynaglenie. Teraz spojrzał na Mazurka, ale szewc w porę opuścił wzrok. Gorzelak spocił się w jednej chwili. Spode łba, wolno podniósł wzrok na Rzepeckiego. I ten zawiódł. Cofnął się dwa kroki, aż ramieniem trącił ramię Mierzwy. Gorzelak zrozumiał. Schylił się po podkładkę i chomąto. Przełożył przez głowę jak trzeba — od szerszej strony, przekręcając po drodze kleszczynami do góry. Za nim ruszyli Rzepecki i Mierzwa. Ubierali się po cichu, w milczeniu, z ołowiem w gardłach. Kobiety pomagały im zapinać kantary i napierśniki. Kiedy byli gotowi, pochylili się do orczyków, przyprzęgli post­ronki i naszelniki, chwycili za dyszel. Wóz zaskrzypiał na dawno nie smarowanych osiach. Ruszył. Lejce rozwinęły się. Pasiasia podał ich końce Mateuszowi.

Ponury zaprzęg ruszył starą drogą w kierunku czerzynek. Na końcu poszły kobiety i ujadające, drugi raz tego dnia zadziwione, psy.

Ciało leżało już na wykopanej ziemi — owinięte w koc, przygotowane. Mateusz ułożył je między deskami wozu. Obok wrzucił kołek znaleziony przy grobie.

Zawrócili w kierunku czworaków. Wiosenna, rozmięk­ła ziemia wciągała nogi zaprzęgniętych do wozu chłopów. Zlani potem i umęczeni, napinali mięśnie do granic wy­trzymałości. Mierzwie poszła krew z nosa.


Kiedy w drodze na cmentarz przejeżdżali koło pałacu, z budynku wyszła ku nim dziedziczka wstrząsana skur­czami szyi. Pochód zatrzymał się bez żadnego sygnału. Czekali na kobietę — Gorzelak, Mierzwa, Rzepecki. Szła ku nim zatrzymując się raz po raz, jakby nie starczyło jej dotąd czasu na podjęcie decyzji i podejmowała ją teraz — idąc. Była uzbrojona w polny kamień, na który prawie nie star­czało jej dłoni. Zaciskała na nim palce aż do białości i ukry­wała go za sobą.

Niech zobaczą w ostatniej chwili. Niech się przestra­szą — uśmiechnęła się do myśli. — Niech padną na kolana.

Tak idąc — doszła.


Ledwie stanęła, już kamień poszedł w górę, już nabrał energii i ciążył ku głowie Gorzelaka. Zatrzymała się. Oto zdziwiona zauważyła strużkę krwi uwieszoną nosa Mierz­wy, po niej zaś — posiniałą już pręgę na policzku Gorzela­ka. Zapomniała, po co przyszła.

Nie boli? — zapytała cicho.

Nie boli... — zdecydowała.


Sięgnęła do rękawa po zmiętą szmatkę zastępującą jej chu­steczkę. Dopiero teraz Gorzelak padł na kolana. Nie trzeba było bata, nie trzeba było kamienia. Ta wiotka ręka niosąca pomoc starczyła za każdy przymus. Chłop rozpłakał się głośno. I tego dziedziczka nie zrozumiała. Odeszła. Po dro­dze wypuściła kamień.


Cmentarz był małym prostokątem otoczonym wierzbami. Mateusz grzebał syna. Ktoś przyprowadził księdza, kto in­ny sporządził krzyż, jeszcze kto inny wykopał dół.

W chwili kiedy Mateusz okrywał twarz zmarłego, dro­gą prowadzącą do cmentarza nadjechały dwa wojskowe samochody.

Żołnierze KBW szybko obstawili cmentarz, zaś dwóch oficerów, cywilny funkcjonariusz UB oraz fotograf — we­szli na jego teren. W chwilę po nich od samochodu nadesz­ło jeszcze dwóch mężczyzn. Jednym z nich był konwojent, plutonowy KBW spięty kajdankami z więźniem. Tym był młody Mazurek. Był wychudły i najwyraźniej zmaltretowany okrutnymi przesłuchaniami. Szedł ledwo powłócząc nogami, ciągnięty prawie przez konwojenta. Podeszli. Fun­kcjonariusz zdjął kapelusz.

Ojciec? — zwrócił się z pytaniem do Mateusza.


Stary milczał.


Ojciec? — powtórzył pytanie.


Kiedy i na nie nie otrzymał odpowiedzi, ruszył w kierun­ku Mateusza, ale zaraz zatrzymał się wbity w ziemię spoj­rzeniami tłumu.

Tak, ojciec — podpowiedział ktoś z tyłu.

Wyrazy współczucia.

Po tych słowach funkcjonariusz dał znak fotografowi. Fotograf odchylił rąbek koca, którym przykryte było ciało. W twarz uderzył go odór. Wytrzymał. Z wykrzywioną twarzą zabrał się do robienia zdjęć. Teraz ubek spojrzał na młodego Mazurka. Więzień potaknął.

Kiedy już mieli odejść, nastąpił incydent, który zakłócił przebieg akcji połączonych sił UB i KBW. Oto młody Mazu­rek zapragnął oddać ostatni honor swojemu dowódcy. Chciał przyklęknąć. Przygiął więc kolana, ale zabrakło kil­kunastu centymetrów. Przeszkodą był opór konwojenta i kajdanek. Więzień nie zrezygnował. Przywołał swoją dawną siłę i powoli, z rozmysłem przygiął plutonowego do ziemi. Konwojent chciał wytrzymać w tej niewygodnej pozycji, ale młody Mazurek ciągnął dalej. Przerażony plu­tonowy rozglądał się gwałtownie w poszukiwaniu ratunku u swoich przełożonych. Na darmo. Nikt nie reagował. Ugięte nogi nie wytrzymały i kiedy Mazurek szarpnął ostatni raz — plutonowy padł na kolana. Więzień przeżeg­nał się. Spojrzał na Mateusza, potem na jego martwego sy­na i nieoczekiwanie otworzył usta do śpiewu:

Boże coś Polskę...

Tyle tylko zdążył wyśpiewać. Powaliło go na ziemię sil­ne uderzenie kolbą pistoletu w tył głowy. Funkcjonariusz

UB schował pistolet za pasek i wziął nieprzytomnego pod ramię. Razem z konwojentem powlekli go do samochodu.

Odjechali jak zjawy nie z tego świata,

Smutna uroczystość kończyła się. Jej finał zaskoczył jednak przypadkowych świadków. Oto kiedy kościelny chciał wbić w świeży kopiec sporządzony przez siebie krzyż, Mateusz odsunął jego rękę i rzekł:

To będzie jego krzyż.

Po tych słowach wbił w mogiłę zaostrzony kołek geo­metry.


Minęły miesiące. Przyszła jesień. Drzewa pogubiły liście, na polach pozapalały się łętowe ogniska. Wiatr poniósł dy­my po ziemi, okadził ją po swojemu. Ludzie kopali kartofle.

U zbiegu starej drogi i rowu, pod czerzynkowym krza­kiem, w miejscu gdzie tego roku nie zbierano jeszcze karto­fli, bo nie posadzono ich wiosną, kucał przy ognisku mały, czarnooki i czarnowłosy chłopiec ze skrzypcami i smykiem przewieszonymi przez plecy.

Ognisko tliło się zaledwie. Chłopiec małym patycz­kiem wydobywał z żaru ziemniaki. Kiedy miał ich kilka, wykopał dla nich małe dołki. Ukrył w nich ziemniaki i uformował nad nimi małe kopczyki. W tak przygoto­wane „mogiłki” powtykał drewniane krzyżyki zmajstro­wane widać wcześniej.

Co to za zabawa? — usłyszał pytanie i w chwilę po nim ujrzał stojącego obok Mateusza.

Pogrzeb kartofla.

A dlaczego taka zabawa?

Bo mam kartofle.


Mateusz ukucnął obok chłopca.

Można się poczęstować?

Można.

Stary wyciągnął z żaru ziemniaka i okurzył opaleniznę.

Ziemniak parzył, więc stary przerzucał go z ręki do ręki. Spytał po chwili:

A czyj ty synku jesteś? Zawsze wiedziałem po twa­rzy, do kogo przystawić.

Do nikogo.

A to dlaczego?

Zwyczajnie. Bo ja niczyj jestem.

Ale jak to, dlaczego niczyj?

Chłopiec mierzył Mateusza wzrokiem, jakby chciał sprawdzić, czy stary wart jest dalszej rozmowy. Odpowie­dział:

Mama mnie z pociągu wyrzuciła, to znaczy — z transportu, przez takie małe okienko. Mojsze był za ma­lutki, żeby jego też przez okno... No a oni... Oni dalej poje­chali i... No wiesz chyba, co się robi z Żydami.

Stary milczał. Najwyraźniej nie dawał rady znaleźć słów wystarczająco mądrych i dobrych. Najchętniej uciekłby stąd jak najdalej i jak najszybciej. Trzymało go jednak przekona­nie — że nie wolno, że nie ma prawa. Odezwał się:

Nie wolno tak mówić synku. Ludzi niczyich, tak zu­pełnie niczyich — to nie ma. Weźmy mnie na przykład. Ja jestem Mateusz, rymarz stąd. Tu się urodziłem, tu żyłem i tu chyba umrę. Znam ludzi, ludzie mnie znają... Widzisz synku —ja stary, a mam swoje miejsce na ziemi. A to miej­sce wyznaczają mi drzewa, które stoją, ptaki, które śpiewa­ją i pory roku, które nigdy nie są takie same. No wiesz — deszcz, wiatr... i ten, który tym wszystkim obraca i pa­trzy na nas z góry.

Kto patrzy? — nie zrozumiał chłopiec.

No Bóg synku. Pan Bóg patrzy na nas i ma zawsze szeroko otwarte oczy, żeby czegoś nie przegapić...


Zawsze otwarte?


Takie było moje pierwsze spotkanie z Mateuszem.

Potem spotykałem go jeszcze wiele razy.













CUDOWNE MIEJSCE


Lato przesilało się. Sparzone słońcem liście omdlewały i czekały z utęsknieniem na deszcz — choćby lada jaki. Świtało. Mgły odrywały się od łąk, a ciepło niosło je w gó­rę. O takiej porze, na wąskiej drodze między lasami, poja­wiła się resorka zaprzęgnięta w dwa rozbuchane kasztany. Konie tłukły kopytami o ziemię, jakby chciały usłyszeć własne echo. Na darmo. Odgłosy głuchły jeszcze we wrzo­sach i w miękkim poszyciu. Było za wcześnie.

Powoził wąsaty kościelny Balcerek. Chłop ubrany był ponad potrzebę uroczyście i o dużo za ciepło jak na tę porę roku. Za nim siedział sztywno i poważnie młody ksiądz. Był to mężczyzna czarnowłosy i czarnobrewy, o łagodnej, naznaczonej cierpieniem twarzy. Sama zaś twarz przywo­dziła na myśl obrazy z Panem, jakich dziesiątki ozdabiały chłopskie sypialnie. Twarz księdza była piękna. Tak pięk­na, że onieśmielony Balcerek długo milczał, nim zdecydo­wał się odezwać, a kiedy przemówił, w głosie jego za­brzmiały fałszywym tonem słodycz i oddanie:

Jakby ksiądz wcześniej dał znać, to ja bym bryczkę od okazji podszykował, a tu wczoraj wiadomość i martw się człowieku... Resorka tylko była pod ręką, ale koniki paradne. Nieprawdę mówię proszę księdza?

Prawdę pan mówi.

Ale jaki tam pan. U nas na wy się mówi proszę księ­dza. Mnie na przykład Balcerek wołają. A księdza jak?

Mnie Jakub.

Balcerek zmilkł. Jakiś czas smakował podane mu imię, potem odezwał się miękko:

Jakub... To tak, jak ten z Pisma Świętego, co mu się drabina do nieba przyśniła.

Zamilkł na nowo, ale szybko wyszykował sobie nastę­pną myśl:

Ja tak myślę... jeżeli oczywiście można proszę księ­dza...

Można oczywiście.

Więc ja tak myślę, że jakby tę drabinę z Pisma Świę­tego ustawić w Popielawach, no wie ksiądz — w naszej wsi, to z niskiego można powiedzieć szczebla przychodzi księdzu zaczynać. Nieprawdę mówię proszę księdza?

Nieprawdę panie Balcerek. Dla Pana Boga wszędzie jest środek świata, więc i dla mnie...

Środek świata mówi ksiądz...

Z tonu Balcerka zniknęła niedawna słodycz. Upoważ­niła go do tego niedorzeczność słów księdza.

Środek świata — zdziwił się. — No, tego to ja bym o Popielawach nigdy nie pomyślał.

Zamilkł na nowo. Wcisnął głowę w ramiona i zadumał się głęboko, po chłopsku. Podobnie uczynił ksiądz, ale jego zadumanie od razu wydało się boleśniejsze i szlachetniej­sze od zwykłego Balcerkowego zapodziania się w siebie.


Wkrótce dojechali do końca śródleśnej drogi i wtedy coś nagle spłoszyło konie. Miarowe granie końskich śledzion urwało się, konie zastrzygły uszami i parsknęły nerwowo. Ksiądz rozglądnął się zaniepokojony. Za chwilę zobaczył jak z jego prawej strony, o kilka kroków przed resorką, rozchyliły się zarośla i na drogę wybiegł dziwny człowiek. Rozłożonymi ramionami wyraźnie zatrzymywał zaprzęg. Ksiądz spojrzał w plecy Balcerka, zaś chłop jakby czu­jąc to spojrzenie spokojnie, bez pośpiechu wstrzymał ko­nie. Człowiek podszedł bliżej. Był nim popielawski nadwrażliwiec Indorek, nazywany tak od zadzieranej w mó­wieniu głowy. Mężczyzna był nikczemnej postury i urody, tylko oczy mu błyszczały jakimś dziwnym, niepokojącym blaskiem. Podszedł do Balcerka, spojrzał najpierw na nie­go, potem przez chwilę na księdza, potem na powrót na Balcerka. Zapytał zadzierając wysoko głowę:

Nie widzieliście Balcerek Grażynki? Nie szła tam gdzieś lasem? Gdzieś po drodze...

Nie widziałem Staszko... Nie widziałem, nijak...

Nie szła tam gdzieś lasem...? — domagał się Indorek.

Nie szła Staszko. Mówiłem.

Indorek zwiesił głowę i ramiona, ale zaraz nabrawszy odwagi postąpił dwa kroki w kierunku księdza. Ksiądz starał się minąć wzrok Indorka. Jeszcze tylko omiótł spoj­rzeniem marny, sztuczkowy garnitur mężczyzny, jeszcze tylko zobaczył obstrzępiony kołnierzyk koszuli i już chciał uciekać, ale nie zdołał. Pałające węgliki Indorka przyciąg­nęły jego spojrzenie, zmusiły do patrzenia.

A ksiądz nie widział czasem...? Grażynki, po dro­dze. Nie szła tam gdzieś lasem...?

Ja? Ja nie... Ja od dzisiaj dopiero...

A białego konia, siwka z takimi cieniutkimi pęcinami ksiądz nie widział? Tam, po drodze gdzieś... Białego konia?

Nie Staszko — przerwał Balcerek. — Ksiądz też nie widział. Może kiedyś, jutro... Wsiądziesz z nami Staszko?

Mężczyzna nie odpowiedział. Opuścił głowę i bez sło­wa poszedł przed siebie. Kiedy odszedł już kilka kroków, odezwał się nie odwracając:

Nie, nie wsiądę. Pójdę jeszcze poszukać. Balcerek obejrzał się przez ramię. Może chciał rzucić jakieś słowo w ślad za odchodzącym Indorkiem, a może tylko zaznaczyć, że obchodzi go ten niewielki, zagubiony człowieczek. Jak by nie było, spotkał spojrzenie księdza i szybko zrozumiał, że stało się coś więcej niż odejście In­dorka i że trzeba odwrócić głowę na powrót. Uczynił to w pośpiechu.

Ksiądz tymczasem zszedł z resorki i postąpił kilka kroków w głąb drogi, za odchodzącym Staszkiem. Zatrzymał się na chwilę, potem znów poszedł kilka kroków, tym ra­zem w kierunku lasu. Stanął przy wysokiej sośnie. Kiedy objął ją ramieniem, usłyszał swój głos:

Pochylę się, pochylę się przed każdym i zegnę kola­na przed każdym. Nie opuszczaj mnie... Panie, nie opusz­czaj mnie...


Nie zauważył, że jego prawa dłoń ułożyła się w poprzek świeżej spały, zaś płynąca po jodełkowych nacięciach ży­wica nie uznała przeszkody i nawinęła się na dłoń lepkim strumieniem. Krople wracały na drzewo w zagięciu małe­go palca. Odrywały się od dłoni, trafiały na powrót na spałę, a po niej do ceramicznego kubka.

Przez wyglansowany but księdza skróciły sobie drogę mrówki, zaś tuż przy brzegu sutanny wywijał nóżkami i świecił zielonofioletowym brzuchem spory żuk. Widać ksiądz stąpnął za mocno, przygniótł butem mech, żuk zaś stracił równowagę i runął na grzbiet. Walczył teraz ostat­kiem sił o powrót do normalnej pozycji, zanim jego bez­nadziejną sytuację spostrzegą mrówki. Nie spostrzegły. Żuk wybrnął z opresji i najszybciej jak potrafił oddalił się.

Tymczasem ksiądz uspokajał się. Najpierw usłyszał las, potem oddaloną muzykę i przez nią nawoływanie Balcerka:

Czy ksiądz się źle poczuł? Pomóc w czymś proszę księdza? Takie poranne powietrze potrafi zaczadzić... jak ktoś nienawykły.

Nie, nie. Dobrze... Już dobrze. Co to za muzyka pa­nie Balcerek?

Muzyka? A, muzyka... To od wsi dołem niesie. Za­bawa się widać przeciągnęła.

Zabawa rzeczywiście przeciągnęła się. W niskiej sali popielawskiej remizy doczekało świtu tylko nieliczne grono wytrwałych. Dosiadywali godzin na rzędach podokiennych ławek, dosypiali, zmagali się z nieposłuszeństwem opitych ciał. Świt tymczasem uformował się wyraźniej i pochwycił w smugi zadymioną przestrzeń sali. W głębi, w drugim pomieszczeniu, mieszały się pijackie bełkoty, napomnienia, przekonywanie o racji.

Niezgrabne popiskiwanie akordeonu, które usłyszał ksiądz w lesie, dochodziło z drewnianego podwyższenia dla orkiestry. Został na nim jedynie umęczony akordeoni­sta z brodą wspartą na miechu i półprzymkniętymi ocza­mi. Rozciągał mozolnie harmonię i szukał palcami dźwięków. Kiedy tylko układały się w melodię, na czole lądował mu stuzłotowy banknot przylepiany na ślinę przez wytrwałego, rozkochanego w muzyce Władka Majczaka. Władek był mleczarzem w popielawskiej resztówce. Jego potężne bary wyrobione od dźwigania konwi z mle­kiem budziły respekt, więc Konecki nie ustawał i mozolił się w poszukiwaniu melodii.

Nie tak Feluś, nie tak. Tu nie o siłę kurwa chodzi, ale o serce, o serce! Ty Feluś musisz zagrać szybciej i ta melo­dia musi mnie od razu za duszę złapać. Za gardło, Feluś... Rozumiesz? Zobacz Feluś, tak...

Zmaltretowany Konecki przytaknął bez przekonania. Z wysiłkiem podniósł powieki, by zobaczyć jak jego granie ma złapać za gardło Władka Majczaka. Majczak tymcza­sem demonstrował, ściskając się za szyję i kraśniejąc z bra­ku oddechu.

Starczy Władziu. Widzę przecież. Już widzę...

Taram, taram, tarararararam... O, lepiej teraz, lepiej. Graj Feluś, graj... Taram, taram...

Władek sięgnął po nowy banknot, poślinił go i ukon­tentowany przykleił na czoło Koneckiego. Banknot odkleił się szybko, poleciał w dół, zaległ obok kilkunastu innych. Tymczasem Majczak rozłożył szeroko ramiona, odchylił do tyłu głowę i zatańczył sobie tylko znany taniec.

To był Grek, Feluś. No wiesz, z tej Grecji, co tam u nich ciągle lato... Taki czarniawy, starszy mężczyzna. Jak on tańczył Feluś... Jak on kurwa tańczył! Taram, taram... Ja też Feluś tak kiedyś zatańczę.

Zatańczysz Władziu, zatańczysz...—przytaknął po­słusznie Konecki.

Na taki moment trafił do remizy Indorek. Zaglądnął lękliwie i szybko omiótł spojrzeniem całe wnętrze. Już miał uciekać, kiedy dojrzał go Majczak i przywołał do siebie:

Indorek, Indorek, chodź tu! Ty jesteś taki zagranicz­ny człowiek, jakiego mi potrzeba. Chodź, zatańcz z Gre­kiem. No chodź Staszko...

Przestraszony Indorek najpierw skurczył się w sobie, potem szybko uniósł głowę do góry i przemówił:

Nie, panie Władku, nie zatańczę. Ludzie do kościoła się szykują... Ja Grażynkę muszę znaleźć...

Granie ustało. Majczak przestał tańczyć.

Ludzie do kościoła, mówisz... No, jak ludzie do ko­ścioła, to pan Władek do domu.

A Grażynka?

Grażynka? Pewnie w jakiejś stodole sprawdza, czy siano suche tego roku.

Siano?

Majczak spojrzał na Indorka. Zezłościł się gwałtownie.

Siano, siano głupku! Siano, mówię! Nie wiesz co to siano?

Wiem, wiem... — odpowiedział szybko zdziwiony Indorek.

Za chwilę zdziwił się jeszcze bardziej, bo oto Majczak tak samo nagle uspokoił się, podszedł do Indorka i ucało­wał go mocno w usta.


W stodole było półciemno. Wprawdzie i tu przez szpary przekradał się już ranek, ale światło było jeszcze blade, zalęknione.

Indorek otworzył furtkę w połowie wrótni. Przymru­żył oczy, by przyzwyczaić je do mroku. Rozglądnął się. Najpierw zobaczył założony sianem sąsiek, potem prowadzącą na górę drabinę. Kiedy wszedł kilka szczebli, poka­zały mu się gołe stopy Grażynki i rozrzucone po sianie ubranie. Zszedł szybko zawstydzony. Ustawił się na środ­ku klepiska w równej odległości od sąsieków i uspokojony już, zadowolony, zabrał się do pośpiesznego poprawiania wyglądu. Obciągnął i wygładził marny garniturek, prze­tarł nosy butów o nogawki, przybłyszczył włosy poślinio­ną dłonią. Dopiero kiedy uznał, że jest gotowy, odezwał się, kierując jednak głos nie wprost do sąsieka, ale przed siebie, do wrótni stodoły:

Grażynka...

Zawołanie nie było głośne, jednak kobieta otworzyła oczy. Budziła się, powoli odnajdując w pamięci minioną noc. Kiedy uniosła nieco głowę, znalazła się w smudze światła przenikającego między deskami. Miała ładną, jasną twarz oprawioną podobnie jasnymi włosami i nie więcej niż trzydzieści lat. Kiedy spostrzegła mikrą sylwetkę Indorka, zawołała rozeźlona:

Odwróć się! Nie patrz!

Szybko sięgnęła po siano. Zaciągnęła je na siebie, by ukryć nagość. Pozbierała garderobę.

Indorek czekał cierpliwie. Stał nieruchomo, nieomal na baczność. Nawet nie próbował odwrócić głowy w kierun­ku sąsieka. Mimo to kobieta powtórzyła raz jeszcze:

Nie waż mi się tu patrzeć Staszko. Stój tam i nie ru­szaj się. Zaraz zejdę do ciebie.

Przez chwilę zmagała się z majtkami, zakładając je tak, aby nie wstawać. Potem zapięta bluzkę i włożyła buty. Ru­szyła w kierunku drabiny. Kiedy już stanęła na klepisku, pierwszym co zrobiła, było podejście do Indorka i długie, głębokie spojrzenie w jego ani na chwilę nie przygasające węgliki.

No i co, no i co gamoniu... Znalazłeś mnie.

To zdanie wypowiedziała jednak dość miękko i podob­nie miękko pacnęła go dłonią w czoło.

Siwek z cieniutkimi pęcinami...

A tak. Żebyś wiedziała. Z takimi cieniuchnymi, że ręką obejmuję. A jak mu chrapy chodzą... Jak piórko, deli­katnie... A w kłębie jaki wysoki...

Tego zdania nie dokończył, bo Grażynka zdążyła już uchylić furtki i wymknąć się na zewnątrz.

Droga do popielawskiej resztówki miała dwa kilometry. Po obu jej stronach stały gołe zboża. Była jak czarna nitka w żółtawym materiale. Indorek z Grażynka przekradli się ku niej polami. Szli brzegami drogi — Grażynka z przodu, Indorek kilka metrów za nią. Z góry wyglądali jak dwa niewielkie robaki wtrącone w pejzaż dla zmącenia jego harmonii. Kobieta złorzeczyła po cichu, mruczała coś pod nosem wyraźnie zła na cały świat. W którymś momencie zatrzymała się, zdjęła but i cisnęła nim mocno w kierunku Indorka. Rozkrzyczała się na dobre:

Kawaler się znalazł! Kochanek z zamiarami! A kto cię konusie zapraszał? Tyłka mojego chcesz pilnować, czy może sam się do niego modlisz?

Indorek stał z opuszczoną głową i zwieszonymi ramio­nami. Patrzył spode łba, jak kobieta wypina pośladki i kle­pie się po nich.

No to bierz od razu. Będziemy to mieli z głowy. Je­szcze ciepły. No co Staszko — wstydzisz się? To chyba ty pierwszy...

Kobieta zamilkła. Złapała się widać na myśli, że posu­nęła się za daleko. Ruszyła krok w kierunku Staszka z wyraźnie pojednawczym zamiarem. Czujny Staszko od­wrócił się jednak i spłoszony odbiegł kilka kroków. Stanął. Tego było Grażynce za wiele. Sięgnęła po drugi but i z du­żą siłą cisnęła w kierunku Indorka. Mężczyzna uchylił się. Ze zwykłej dla siebie, przygarbionej pozyqi spojrzał spode łba. Kiedy tylko kobieta odwróciła się na nowo, pochylił się po jednego, potem po drugiego buta i już spokojniejszy ruszył za nią w bezpiecznej odległości, wsłuchany w ucichłe znowu złorzeczenie.

Nie uszli tak daleko, bo oto Grażynka dostrzegła w per­spektywie drogi nadchodzącą od czworaków starą Ludwiczkę, żonę niegdysiejszego karbowego, kobietę pobożną i akuratną.

Ludwiczka zdążała do kościoła. Zaświadczał o tym czarny komplecik z białym, koronkowym kołnierzem i po­łyskliwa, czarna torba trzymana przepisowo za pasek tak, iż torba dawała wrażenie psa prowadzonego na smyczy.

Grażynka szybko przywołała Indorka, włożyła buty i ujęła mężczyznę pod ramię. Nadrabiając minami poszli w kierunku Ludwiczki. Zrównali się wkrótce.

Niech będzie pochwalony... — przemówiła Ludwi­czka.

Na wieki wieków... — odpowiedziała Grażynka.

Do kościółka w drugą stronę, Grażynka...

To dobrze idziecie Ludwiczko.

Ukłoniła się i pociągnęła za sobą zdezorientowanego Indorka. Ludwiczka nie dała za wygraną. Ostatnie zdanie musiało przepisowo należeć do niej:

Zostawiłabyś przynajmniej tego biedaka. Już i tak ma dość w głowie przekręcone.

Nie doczekawszy się odpowiedzi — ruszyła dalej.


Ksiądz siedział w zachrystii. Zachrystia, podobnie jak i kościół, była niewielka. Światło docierało tu przez dwa maleńkie okna o półkolistych wykrojach. Odwrócony twa­rzą do nich — ksiądz trząsł się ze strachu. Był już gotowy do mszy. Sporo za duży strój liturgiczny — pozostałość po zmarłym proboszczu, oprawiał księdza Jakuba jak srebrna koszulka ikonę.

Kościelny Balcerek sposobił kadzielnicę. Niby stojąc w otwartych drzwiach zachrystii, niby nieuważny i zajęty swoimi sprawami — baczył jednak na dziwne zachowanie księdza i obmyślał już sposób przyjścia z pomocą.

Przez ciszę zachrystii przebijał się do kościoła pomruk zniecierpliwionych ludzi. Ksiądz poruszał obeschłymi wargami. Modlił się. W którymś momencie przerwał mod­litwę, zapatrzył się w jedno z okien i z tego zapatrzenia nieoczekiwanie zapytał:

A ten siwek panie Balcerek...? No, koń, o którego pytał ten biedak?

Staszko?

Staszko... jak mu tam...?

Wołają go Indorek, bo głowę tak zadziera, jak ma coś powiedzieć, a naprawdę jak się nazywa, to nikt nie wie. Sierota od wojny. Żydek wyrzucony z transportu koło Łaznowa... A z tym siwkiem to wymyślone... Niby karczma była żydowska w lesie, zapadła się w bagno i tylko ten koń się został, co go do tej pory Żyd ukrywał, że niby taki ład­ny. No i ten koń proszę księdza niby się czasem pokaże komuś i z tego ma być nieszczęście.

Nieszczęście?

No, tak mówią... i jeszcze, że tam bitwa była koło tej karczmy, woda zamieniła się w krew, potem na powrót w wodę, która rany czyści.

Co robi?

No, niby rany czyści... Ja tylko powtarzam proszę księdza, co ludzie mówią.


Ksiądz zamilkł. Jeszcze przez chwilę patrzył w okno, po­tem opuścił wzrok. Już spokojniejszy wrócił do modlitwy. Spod komódki wychynął wąsaty pyszczek myszy. Zwierzątko oszukane ciszą uznało widać, iż teren otwarty jest dla odwiedzin. Trąc prawie brzuchem o drewnianą podłogę poszło wzdłuż listwy. Wtedy ksiądz wstał. Decy­zję podjął gwałtownie. Tak jak podejmuje ją żołnierz idący na wroga. Widać było, że boi się jeszcze, że z twarzy nie odeszła bladość. Jednak wstał zamaszyście i przewrócił stołek, na którym siedział. Stołek uderzył głośno o podło­gę. Mysz przestraszyła się. Gwałtownie rzuciła się w pier­wszą stronę, która przyszła jej do małego mysiego łebka jako bezpieczna. Trafiła prosto pod metalowe ramię sprężynowej łapki i nim zrozumiała co się stało — była mar­twa.

Ksiądz Jakub zbyt był zajęty swoimi sprawami, by do­strzec ten epizod. Ruszył w kierunku drzwi prowadzących do kościoła.

Wnętrze było zapełnione ludzką ciżbą. Zaciekawienie nowym księdzem przygnało tu więcej ludzi, niż było ich zapisanych w parafialnej księdze. Sporo osób stało w otwartych na oścież drzwiach. Kiedy ksiądz Jakub uka­zał się z lewej strony ołtarza, szum miast przycichnąć lek­ko — jak to się dzieje w takich razach — zamilkł zupełnie. Trwało to jednak zaledwie okamgnienie, bo już za chwilę przez kościół przeszło falą westchnienie zachwytu. I czy to uroda księdza była tego przyczyną, czy może zwykłe po­równanie ze starym proboszczem, większości ludzi zabłyszczały oczy ze wzruszenia.

Kiedy zagrały organy mniej niż zwykle zapowietrzając się i prawie nie fałszując, ludzi ogarnęło takie poczucie wspólnictwa, że dużo wcześniej niż trzeba przekazali sobie znak pokoju.

W chwilę potem stało się coś jeszcze bardziej nieocze­kiwanego. Ludzie prowadzeni jakimś wewnętrznym naka­zem, zespoleni przymusem, któremu nie potrafili się op­rzeć — zaczęli klękać. Dziwne, że ksiądz nie uczynił nicze­go, co by dało ludziom jakiś specjalny powód. Po prostu stał ze złożonymi dłońmi i patrzył na nich, oni zaś gięli się jeden po drugim i padali na kolana.

Tylko Olesia Jakiel nie uklęknęła. Była to młoda kobieta z Popielaw, ładna, wydana za mąż za dużo starszego męż­czyznę. Została na miejscu nie z przemyślności czy niedo­statku uczuć religijnych. Przeciwnie. Olesia była ogólnie znana z pobożności i częstego biegania do starego probo­szcza. W tej niecodziennej chwili Olesię po prostu olśniło pojawienie się pięknego księdza. Nie mogła uczynić żad­nego ruchu. Jakaś niewidzialna nić w jednej chwili związa­ła ją z tym pięknym mężczyzną. Oczy jej zajaśniały, nerwowa dotąd twarz wypogodziła się. Dopiero przywo­łanie przez Zenka Jakla, jej czterdziestoletniego z górą mę­ża — wróciło kobiecie rozum. Pociągnięta za łokieć, uklęknęła powoli. Dostrzegła z jednej strony męża, z dru­giej zaś dwuletnią córeczkę Anusię. Oprzytomniała.

Dzień mijał z wolna. Grażynka spała w przepastnym drewnianym łóżku, usytuowanym na środkowej linii dość dużego pokoju. Nad wezgłowiem wisiał podłużny obraz kolorowany bibułą, na którym pracowity Józef heblował deskę, Matka Boża karmiła synogarlice, zaś dzieciątko Je­zus obłaskawiało baranka. Słońce, niskie już, prześwietlało grubo plecioną firankę dziesiątkami smug.

Grażynce śniło się coś. Musiał to być dobry sen, bo na łagodnej twarzy kobiety coraz to pojawiał się uśmiech. Przez chwilę nic nie kłóciło harmonii tej banalnej, wiejskiej sypialni. Czasem przyleciała mucha, usiadła na nosie, ale starczyło, że Grażynka zmarszczyła nos, a mucha odlaty­wała.

W którymś momencie, kiedy muchy akurat nie było — z włosów kobiety popłynęła krew.

Nie stało się nic szczególnego, co by mogło zapowie­dzieć to dziwne zdarzenie. Po prostu spod jasnych, niepo­słusznie skręconych loków wypłynął wąski strumień krwi, ułożył się w przesmyku prowadzącym ku nasadzie nosa, potem spłynął na lewą stronę i sięgnął kącika oczu. Tu wezbrał w większą kałużkę i wzdłuż nosa popłynął do ką­cika ust. Zawinął się pod dolną wargą, by po chwili drob­nymi kroplami spaść na szyję.

Grażynka nie przestawała się uśmiechać. Coś załaskotało ją w oko, więc sądząc, że to mucha, zmarszczyła po­wiekę i nos. Kiedy łaskotanie nie ustało, kobieta sięgnęła ręką do twarzy. Obudziła się gwałtownie i spojrzała na dłoń. Krzyknęła z przerażenia, ale zaraz tą samą dłonią stłumiła krzyk. Uczyniła to za późno. Józef Andryszek, oj­ciec Grażynki, podskoczył na krześle.

Siedział w kuchni i dokręcał śrubę wyciskacza do sera. Były to dwie obrobione owalnie deski, połączone w jed­nym końcu skórzanym zawiasem, w drugim zaś drewnia­ną śrubą. Między deskami spoczywał płócienny worek ze zwarzonym mlekiem, które pozbywając się serwatki, z wolna zamieniało się w ser.

Andryszek był szczupłym, czarnowłosym mężczyzną o pooranej zmarszczkami, zszarzałej twarzy. Krzyk do­szedł go w chwili, kiedy pochylony głęboko nad ściskaczem napierał na śrubę dłonią i tułowiem. W momencie krzyku wypuścił urządzenie. Zamarł na sekundę. Ściskacz wpadł z łoskotem do drewnianej balii.

Chłop nie odwrócił się. Za sobą, dokładnie za plecami, miał otwarte drzwi do sypialni i choć krzyk był głośny — mężczyzna nie odwrócił się. Wolno sięgnął po upuszczony ściskacz, podobnie wolno położył go na powrót na kola­nach i dopiero wtedy odezwał się:

Sumienie za ciebie krzyczy... Życia mi ujmujesz tym włóczeniem się po nocach i wchodzeniem ludziom na języ­ki. Dobrze, że przynajmniej mateczka nie musiała tego do­czekać. Ona by nie zniosła. Za delikatna była...

Mężczyzna zamilkł. Dalej nie odwracał się, więc nie mógł widzieć, jak przerażona Grażynka gorączkowo wy­ciera cieknącą ciągle krew, jak poszukuje przyczyny i nie znajdując jej — oddycha coraz szybciej i z coraz większym wysiłkiem opiera się ponownemu krzykowi. Jak na koniec — krew sama z siebie przestaje cieknąć, zaś Grażynka uspokaja się trochę.

Pamiętasz? Ale gdzie tam... pamiętasz... Nie możesz pamiętać. Mateczka podobnie krzyczała w chorobie. Naj­pierw przez sen... Zresztą po co ja ci to mówię...?

Mężczyzna znów zamilkł. Grażynka zdążyła tymcza­sem wyjść z łóżka, dojść do kaflowej kuchni stojącej tuż za drzwiami sypialni i zmoczyć gałganek w stojącym na niej garnku. Nie odpowiadając na pytanie, uspokajając się powoli — kończyła wycieranie twarzy i obrobionego koron­ką wycięcia w nocnej koszuli.

Na koniec Andryszek dołożył po namyśle jeszcze jed­no zdanie:

Żebyś ty jeszcze w czym innym była podobna do niej...


Dzień kończył się. Staszko Indorek siedział pod bukiem w leśnym ostępie. W miejscu, którego nie odwiedzał poza nim nikt z okolicznych mieszkańców.

Zła sława karczmowiska — bo tak nazywano to miej­sce — wzięła się z legendy o zapadłej w bagno karczmie i siwym koniu niezwykłej urody, którego Żyd karczmarz nigdy nie pokazał ludziom. Koń cieszy się teraz wolnością, ale jego pokazanie się ludzkim oczom zwiastuje rychłe nie­szczęście.

Miejsce było rzeczywiście uroczne. Wysokie, szarosiwe buki powyginane miękko i rozłożone szeroko — zacienia­ły prawie całe podłoże. Korzenie drzew nie znajdując dla siebie dość miejsca w ziemi, powypuklały się nad mchem, poprzerastały go gęstymi splotami. Nie było na karczmowisku gołej ziemi, a wszędzie jasne i ciemniejsze zielenie mchów, kępy jałowca, trochę jarzębiny i żółtozielone koło moczarzyska. Żółć pochodziła od lilii wodnych, zieleń zaś od żabiego skrzeku i tataraków. Gdzieniegdzie strzelały znad kożucha rzęsy brązowe kity owocnika nazywanego tutaj „Bozią”. By domalować obraz do końca, trzeba by go jeszcze przezłocić przedzmierzchowym słońcem, które z wielkim wysiłkiem przedzierało się przez bukową gę­stwinę i kładło na mchach drobnymi plamami.

W takim właśnie miejscu i o takiej przedwieczornej po­rze Staszko Indorek siedział pod bukiem na okraju karcz­mowiska. Bagienny ostęp miał za plecami. Był już ubrany w codzienne odzienie — zużyte, ale dość schludne. Cieszył się. Trudno dociec przyczyny takiego rozradowania, ale mężczyzna wyraźnie cieszył się. Zaświadczał o tym nie tylko uśmiech na twarzy, ale i zmarszczki w kącikach oczu, i łagodne bujanie się w niewielkim wychyleniu — to w tył, to w przód.

Staszko mówił coś przy tym po cichu, jakieś sobie tylko znane zaklęcia:

Zobaczyłam go Staszko. Dzisiaj zobaczyłam. Taki był jak mówiłeś i jeszcze do tego cały w złocie wykąpany od słońca. A jakie miał chrapy delikatne... Takie jak mówi­łeś Staszko, delikatne jak piórka. A nogi jak stawiał pięk­nie... a pędny Staszko... Pędny miał takie cieniutkie, że nawet ręką objąć...

Indorek mówił coraz ciszej, aż na koniec zupełnie prze­stał mówić. Poczuł, jak głos przeszedł mu do środka, coś tam się zmieszało i za chwilę zupełnie naturalnie wyszło na zewnątrz miękkim głosem Grażynki:

Zobaczyłam go Staszko. Dzisiaj zobaczyłam. Taki był jak mówiłeś i jeszcze do tego cały w złocie wykąpany od słońca. A jakie miał chrapy delikatne... Takie jak mówiłeś Staszko, delikatne jak piórka. A nogi jak stawiał pięknie...


W trakcie tych słów, za plecami Indorka, na wyświetlonej na złoto polanie — pojawił się znikąd biały koń. Może wszedł z lewej strony, zza wielkiego buczyska, a może po prostu utkały go słoneczne promienie. Jak by nie było, bia­ły koń o szlachetnym, małym łbie, smukłej szyi i cieniut­kich pęcinach, znalazł się na polanie razem z Indorkowym myśleniem o nim. Ziścił się nie do końca. Lilie wodne na okraju moczarzyska i czerwone kiście jarzębin zdawały się przenikać przez jego cienką skórę.

Koń nie pobył długo. Przepadł razem ze słońcem, któ­remu przyszła pora zachodzić.

Indorek nie przestawał się uśmiechać. Kiedy umilkł w nim głos Grażynki, ponownie odezwał się sam:

Myślę o tobie...

Nie bardzo było wiadomo, kogo dotyczy to wyznanie — Grażynki czy siwka. W każdym razie po nim sięgnął Indorek do kieszeni, wydobył stamtąd garść ziarna i wysy­pał je na głowę, a dokładniej mówiąc — na zimową czapkę pozbawioną podszewki i przysposobioną do lata.

Szybko przyleciały ptaki. Dopadły ziarna i zaraz po­kłóciły się o nie. Zrzuciły Indorkowi czapkę, poleciały za nią, zakłębiły się przed Indorkowymi nogami. Indorek do­sypał ziarna. Uśmiechnął się. W chwilę po tym gwałtownie zapadł zmierzch.


W łaznowskiej gospodzie zaroiło się od ludzi. Targowy poniedziałek przygnał do Łaznowa chłopów z wielu okoli­cznych wsi. Najpierw na brukowanym placu dobijali tar­gu, dogadywali się co do prosiąt, cieląt czy zboża — potem przenosili się do gospody.

Tego dnia Grażynka miała wiele pracy. Uwijała się jak mrówka, coraz to poprawiając nieposłuszny lok wymyka­jący się spod czepka. Donosiła kolejne ćwiartki i kolejne zakąski. Podpici mężczyźni nie tracili okazji, by klepnąć ją w tyłek, pogłaskać po udzie czy po prostu — zagadać. Opędzała się jak mogła, ale bardziej dla formy niż z pra­wdziwego poirytowania. Widać było, że przywykła do ta­kiego sposobu okazywania jej sympatii.

Wszystkie stoliki były zajęte przez wcześniej przyby­łych. Reszta poprzysiadała się na parapetach, powspierała o ściany, poprzystawała w przejściu. W kącie podłużnej sali, przy jednym ze stolików gwar na chwilę przycichł. Przebił się przezeń głos Zenka Jakla, męża Olesi. Mężczy­zna był mocno pijany. Potrząsał butelką mówiąc przy tym groźnie:

I co z tego, że ksiądz... Chłop też przy okazji. Już mu tam Pan Bóg wyrychtował co potrzeba między nogami. Jak będę miał powód, to mu te zbuki wypławię w wodzie święconej! Widzieliście, jak na moją Olkę patrzył?

To nie on Zenek na nią, tylko ona na niego. Śmiechy wybuchły z nową siłą, przygłuszyły Zenkowe groźby.

W tym czasie Grażynka poczuła się źle.

Z trudem doniosła naczynia do kuchennego okienka i z dłonią przy ustach pobiegła do tylnego wyjścia. Otwo­rzyła drzwi, wybiegła na betonowy wyłóg, przewiesiła się brzuchem przez barierkę i chlusnęła wymiocinami. Z dale­ka zobaczył to Władek Majczak, który wyładowywał właś­nie konwie z mlekiem na drewnianą platformę. Słońce świeciło mu w twarz, więc przymrużył oczy i przysłonił je dłonią.

Grażynka tymczasem szybko przyszła do siebie. Od­dychając głośno, wytarła usta kelnerską ściereczką. Z za­plecza gospody doszło krzykliwe przywołanie:

Grażynka!

Kobieta drgnęła, wsunęła kosmyk włosów pod czepek i wróciła do gospody.

Kiedy pojawiła się w sali, natychmiast rozległy się na­woływania. Podeszła do pierwszego stolika z brzegu. Sie­działo przy nim czterech mężczyzn asystujących wyraźnie zadowolonemu Józkowi Trzymce. Trzymka dobrze sprze­dał jałówkę rumianemu chłopu ze Sługocic. Siedział teraz rozparty szeroko, z zuchwałym spojrzeniem. Przed nim na blacie stołu leżał gruby plik banknotów. Chłop zaordyno­wał po pańsku:

Trzy ćwiartki i coś do tego.

Siedzący obok Trzymki Stefan Ścibiorek, nieudaczny, krzywogłowy syn sklepowego z Ujazdu, roześmiał się głośno.

Ciekawe... kurde... co do tego...?

Zamilkł nagle. Nie dokończył tak dobrze zaczętej my­śli, bo coś nadzwyczajnie przyciągnęło jego uwagę. Chłop wlepił spojrzenie w kelnerski fartuch Grażynki. Wolno otworzył usta ze zdumienia.


Oto na białym materiale, tuż pod lewą piersią kobiety, pojawiła się plama krwi. Materiał nasiąkał szybko. Wkrót­ce plama przybrała rozmiar dna od szklanki. Oderwały się od niej dwie krople, pociekły po fartuchu, by potem — jedna po drugiej — dokończyć drogi na brudnej posadzce.

Ścibiorek przełknął ślinę. Spojrzał na kompanów, ale i oni już spostrzegli dziwne wydarzenie. Tymczasem w ślad za tamtą krwią, spod białego mankietu fartucha Grażynki wypłynął inny strumyk, zawinął się na palcu i po nim znalazł drogę do ołówka. Za chwilę blankiet za­czerwienił się krwawym pismem, które Grażynka zatrzy­mała niedorzecznie wolno. W miarę jak ruch ołówka usta­wał, sala milkła.

Zatrzymali się równo — ludzie i Grażynka. W sali do­tąd gwarnej i bełkotliwej — zapanowała cisza. W takiej ci­szy pojawił się w gospodzie Władek Majczak. Wszedł nie zauważony przez nikogo i zatrzymał się tuż za drzwiami. Szybko przerzucał spojrzenie z miejsca na miejsce, by zo­rientować się w sytuacji.

Nie wiadomo, jak długo trwałby ten stan niezwyczaj­nego zawieszenia, gdyby nie nagła, wynikająca z braku zo­rientowania interwencja kucharki. Kobiecina w zwykły dla siebie, piskliwy sposób przywołała Grażynkę do okienka:

Grażynka! Zalewajka dwa razy. Zabierać! Krzywogłowy Ścibiorek szybko znalazł dla siebie szan­sę. Odkrzyknął żywo:

Nie może kurde zabierać, bo ciotka do niej przyje­chała... tylko że trochę nie w to miejsce!

Chłop roześmiał się szeroko i z nadzieją wejrzał w oczy kompanów. Zrozumieli. Huknął ogólny śmiech i klepanie się po udach. Gwar wrócił nagłą falą, zmieszał się z powie­trzem. Grażynka, popchnięta tym gwarem, zaczęła się co­fać. Najpierw niespiesznie, przepraszająco, potem coraz szybciej. Próbowała dawać odpór:

No czego? Czego? Co wam?

Na koniec wybuchnęła płaczem, odwróciła się i po­biegła na zaplecze. Tego trzeba było Majczakowi. Dostoj­nie, bez pośpiechu podszedł do Ścibiorka. Niby uśmiecha­jąc się, niby dzieląc radość pijanych chłopów, z wielką siłą podniósł mężczyznę razem z krzesłem. Potem tak samo niespiesznie wziął zamach i odrzucił przerażonego Ścibiorka daleko od siebie. Chłop ciągle nie opuszczając krzesła zatoczył szeroki łuk i trafił plecami w szybę. Wyle­ciał z gospody razem z nią.

Wróciła cisza. Nikt nie drgnął nawet, nikt nie ruszył w obronie Ścibiorka. Znali Majczaka i wiedzieli aż nadto dobrze, co może oznaczać opór. Ze spuszczonymi oczami wyczekali, aż Władek opuści gospodę.


Było pogodne popołudnie. Blacha na dachu proboszczówki rozgrzała się do białości. Ksiądz Jakub czytał. Była to pewnie jedna z tych świętych ksiąg, których przywiózł ze sobą cały kuferek. Zamyślił się. Widać spotkał pośród zdań problem godny głębokiego namysłu, bo odchylił się do ty­łu, wygodniej wsparł ramionami w oparcie ławki i za­mknął oczy.

Tymczasem na stroniczce wylądowała biedronka. Pe­wnie przyciągnęło ją tu spodziewane towarzystwo wielu czarnych robaczków, które rozpoznała w literkach. Jak by nie było, biedronka przespacerowała, speqalnie dla niej stworzoną, wąską rynienką łączącą strony. Dotarła zale­dwie do połowy, bo oto nagle niebo nad nią zawarło się. Ksiądz Jakub nie otwierając oczu, gwałtownie zamknął książkę. Jakieś głębokie, duchowe przeżycie przymusiło go do takiej decyzji. Nie zdążył jednak dobrnąć do żadnej efektownej konstatacji, jakimi zwykł kończyć podobne zmagania z lekturą. Z zamyślenia wyrwał go piskliwy głos Ludwiczki:

Księże proboszczu! Księże proboszczu! Twarz księdza spiął grymas niechęci.

Tu jestem — odezwał się z oporem.

To, co nastąpiło potem, można było obserwować z da­leka. Gesty wysuszonej Ludwiczki były bowiem aż nadto czytelne.

Ksiądz wyszedł do kobieciny. Stanął w wąskiej furteczce umieszczonej w białym płotku. Spokojnie i z godnością przytakiwał, trzymając ręce opuszczone wzdłuż tułowia, dłonie zaś mając zaplecione na ważnej lekturze.

Rozgrzane powietrze wibrowało, rozmazywało kontu­ry postaci. Mimo to wyraźnie można było dostrzec, jak w którymś momencie opowiadanie Ludwiczki zaintereso­wało księdza. Włożył książkę do kieszeni. Teraz już on przejął inicjatywę. Domagał się pokazania miejsc. Ujął ko­bietę za przegub ręki i dotknął palcem środka dłoni. Ludwiczka pokręciła głową przecząco. Teraz ona z kolei wzięła księdza za nadgarstek i dotknęła palcem przegubu łączącego dłoń z przedramieniem.


Grażynka aż syknęła z bólu. Stała ukryta za drzewem o jakieś piętnaście metrów od proboszczówki. Widziała dokładnie rozmowę tamtych dwojga. Jej uważne oczy nie opuściły żadnego szczegółu. Cała drżała jeszcze po nie­dawnym wydarzeniu w gospodzie. Kiedy Ludwiczka do­tknęła przegubu dłoni księdza Jakuba, Grażynkę przeszedł prąd. Poczuła się tak, jakby to jej rozpaloną dłoń naciskał ktoś i obmacywał. Machinalnie nakryła przegub drugą dłonią, jakby chciała zacisnąć nie istniejącą ranę. Nie wy­trzymała tak długo. Już za chwilę przecierała dłonią czoło i sprawdzała, czy nie znajdzie krwi. Nie znalazła. To ją tro­chę uspokoiło, ale nadal oddychała szybkim, płytkim od­dechem.


Zaraz po Aniele Pańskim ksiądz Jakub ruszył w drogę. Poszedł przez pola, by nie narazić się na niepotrzebne, wy­trącające z równowagi spotkania z ludźmi. Na polach zo­stały już tylko owsy, ale że ziemia w okolicy była licha — nawet te były rzadziutkie, poprzerastane ostem i modrakami. Ksiądz wciągnął głęboko powietrze, potem sze­rokim spojrzeniem ogarnął oddaną mu pod opiekę dziedzinę. Dużo było tego — od horyzontu do horyzontu. Zadowolony pochylił się po kijek leżący na drodze. Przyśpieszył kroku. W takim momencie natknął się na Grażynkę.

Kobieta upozowała się malowniczo i prowokacyjnie na skraju drogi. Udawała lekko przebudzoną ze snu, który zawładnął nią nagle w czasie odpoczynku. Półleżała z sze­roko rozrzuconymi nogami i zamglonym spojrzeniem. Podwinięta wysoko sukienka odsłaniała opalone łydki i dalej — jaśniejące bielą uda, aż do spojenia przedzielone­go wąskim przesmykiem majtek. Uwolnione ramiączko sukienki spowodowało, iż ta obsunęła się pod ciężarem i odsłoniła pierś aż po brązowe obrysowanie sutki.

Kobieta odemknęła lepkie powieki. Kiedy uznała, iż ksiądz wystarczająco długo patrzy między jej nogi — po­zdrowiła go drżącym głosem:

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Na wieki wieków amen — odpowiedział ksiądz Ja­kub i szybko przeniósł spojrzenie nad jej głowę.

A ksiądz gdzie tu zabłądził? W te pola?

Nie widziałem pani w kościele... — odpowiedział ksiądz Jakub, niewiele myśląc, co mówi.

Ano, jakoś tak — zabłądziłem — skłamał bez powodu.

Tą drogą można albo do resztówki, albo na powrót do kościoła... Pomodlić się — dodała po chwili Grażynka.

Ksiądz tymczasem nieoczekiwanie postąpił dwa kroki w kierunku kobiety. Niby słuchając co mówi, niby rozglą­dając się nieuważnie — sięgnął od niechcenia końcem kijka w kierunku wystawionego na pokusę krocza. Kobieta nie od razu odczytała księżowski zamiar. Drżącym głosem kontynuowała:

Ksiądz tu nowy u nas, więc pewnie zapoznaje się dopiero ze swoimi owieczkami. Która dobra, pokorna, nie wystawi na próbę ani na żaden wstyd... Plewy na jedną stronę, ziarno na drugą... Trzeba przecież rozpoznać, w kim oparcie w razie czego, a od kogo tylko pokusa jaka... Nawet w takiej wioseczce — jak na całym świecie — ten dobry, ten zły... W tym nadzieja...

W Bogu jedynie! W Bogu... — przerwał ksiądz Ja­kub i razem z tym gwałtownie wyrzuconym zdaniem sięg­nął końcem kijka fałdki sukienki zawiniętej na brzuchu Grażynki. Pociągnął w dół. Sukienka zjechała do kolan. Ksiądz odetchnął głęboko, nie ukrywając wcale kosztów, jakie poniósł w ciężkich zmaganiach z pokusą. Teraz spo­kój wrócił mu już szybko.

Ludzie, ludzie to... proszę pani...

Nie dokończył. Zaczął zupełnie nową myśl:

Tak. Do resztówki tą drogą. Wiem. Wcale nie zabłą­dziłem.

Znów przerwał. Tym razem powodem nie był brak koncepcji czy zmieszanie. Ksiądz Jakub dostrzegł po pro­stu jakieś poruszenie tuż przy ziemi, na prawo od Grażyn­ki. Wstrzymał oddech. Dopiero kiedy natężył wzrok, dostrzegł niewielkiego kreta, który wysunął pyszczek po­między owsianymi łodygami, podpełzł kilkanaście centy­metrów i niespodziewanie zanurkował w ziemię. Nie minęło kilka sekund, a po krecie został tylko rozpulchniony ślad na drodze.

Kret... — wyjaśniła Grażynka. — Tu pod ziemią jest stare cmentarzysko i krety muszą często wychodzić. Po prostu natrafiają na przeszkody... Jakieś nagrobki, kości...

Kobieta wstała. Obciągnęła sukienkę.

A do resztówki, to do kogo ksiądz?

A, tak — ksiądz Jakub wyrwał się z zamyślenia.

Do Andryszków, a raczej do Andryszkówny, Gra­żyny... Pewnie już pani słyszała...

O czym?

Jak to? O stygmatach.

O czym?

No, o stygmatach, o ranach chrystusowych... Krwa­wy pot, krwawe łzy, krwawiące rany na głowie po koronie cierniowej, rany na dłoniach...

Ksiądz mówił i pokazywał na sobie. W którymś momencie musiał przerwać, bo Grażynka roześmiała się głośno.

I to niby wszystko u Grażynki? A ksiądz chociaż wie co o niej? Przecież to latawiec...

Latawiec to znaczy, że co?

To znaczy, że mało który chłop się do niej nie dobie­rał. Jeszcze i księdza skusi...

Zamilkli. Skonfundowany ksiądz miał najwyraźniej dosyć tej rozmowy. Przez chwilę nie ruszał się z miejsca, potem nie żegnając się wcale ruszył przed siebie z opusz­czoną głową. Grażynka po chwili wahania pobiegła za nim. Jakiś czas szli tak ramię w ramię — w milczeniu, każ­de dla siebie. Pierwszy odezwał się ksiądz Jakub:

A pani tak łatwo o kimś... Trudno zbadać drogi, po których chodzi mądrość Pana Boga. Dobrzy mają w nagro­dę swoją dobroć, a źli...? No widzi pani — już sądzę za panią. A skąd ja wiem, że ona zła? Może ona lepsza od pani, ode mnie... Ile widać na zewnątrz? Odrobinę zale­dwie.

Tego dnia ksiądz wyraźnie nie miał szczęścia do prze­mówień. Zawiesił głos. Nie zdążył wyszykować sobie na­wet pół zdania, bo oto z nieba lunął nagle deszcz, nie uprzedzony jednym choćby pomrukiem burzy. Niebo za­padło się w polną drogę i w kilka stajek lichego owsa, jak­by to miejsce upatrzyło sobie specjalnie. Bezradny ksiądz Jakub rozglądnął się dookoła w poszukiwaniu ukrycia, a kiedy go nie znalazł, zwrócił się do Grażynki przekrzy­kując nawałnicę:

Ale ulewa!

Kobieta nie odpowiedziała. Roześmiała się radośnie i chwyciła księdza za dłoń. Poddał się bezwolnie. Pobiegli dróżką między stajkami owsa. Za chwilę, za obniżeniem terenu pokazała się samotna stodółka. Grażynka wprowa­dziła księdza do środka i ciągle nie uwalniając jego dłoni — pociągnęła nieszczęśnika w kierunku sąsieka z sianem. Upadli niefortunnie, bo ksiądz znalazł się nieoczekiwanie w ramionach kobiety. Nim zdążył zareagować, nim zrozu­miał, co czyni — już był twarzą przy jej twarzy i brzuchem na jej brzuchu. Nie przerywał tej chwili, wyraźnie zdziwio­ny sobą i przyjemnością, jakiej doznaje. Tymczasem Grażynka wolno rozchyliła uda. Pozwoliła księdzu zapaść się między nie. Ksiądz przymknął oczy. Podsunął się wyżej, potem drżącymi wargami sięgnął czoła kobiety. Opamię­tanie przyszło razem z otwarciem oczu. Na czole Grażynki ksiądz ujrzał blade krople chrystusowej krwi. Krzyknął z przerażenia, szybko zerwał się i tak samo szybko wy­biegł ze stodoły. Wstydził się wypchniętej na przedzie su­tanny. Przykrył krocze dłońmi i wejrzał w niebo. Za chwilę upadł ciężko na kolana.

Widziany z wysoka niewiele odróżniał się od poczer­niałej z nagła ziemi. Z tej perspektywy nie był nawet waż­niejszy od luboszkowego drzewa rosnącego przy stodole czy od pozieleniałej ze starości strzechy. Klęczał. Słońce tymczasem przemogło deszcz i wypuściło spod chmur tę­czę, która rozbiegła się leciutko nad polami i zamknęła pod sobą stodółkę. Gdzieś po jej łuku poszła obietnica księdza:

Pochylę się nad wszystkim i zegnę kolana przed każdym. Nie opuszczaj mnie... Panie, nie opuszczaj mnie.

Już po deszczu, tęczy i księżowskich szeptach siedzieli w otwartej na oścież stodółce. Na belkach sąsieka suszyły się obok majtek i sukienki Grażynki — księżowska sutan­na i co tam jeszcze... Przedzielało ich deskowanie sąsieka, w które wspierali się plecami — ksiądz z jednej, Grażynka z drugiej strony. Kobieta była tuż po płaczu, albo nawet jeszcze w jego trakcie. W każdym razie ocierała łzy i ochry­płym głosem tłumaczyła:

Ksiądz myśli, że mi z tym dobrze, że mi to przynios­ło radość? A czy ja tego chciałam, czy prosiłam... Tyle świę­tych ludzi dookoła. Klasztor jest w Ujeździe, siostrzyczki zakonne... Musiało na mnie trafić?

Nie mów tak, nie mów tak...

Nie mów tak. Księdzu łatwo. Nie mów tak... A jak mówić? No proszę — niech mi ksiądz doradzi. Ksiądz nie wie, ale ja nawet ze zwykłym, codziennym życiem nie mo­gę sobie poradzić. Tylko tak — dzień do dnia, noc do nocy składam. A gdzie przyszłość? Ksiądz tu do nas tylko na chwilę, bez dożywocia — to księdzu łatwo mówić. Nie mów tak. Ja się wcale nie czuję wyróżniona. Księdzu łatwo mówić... A nie mógł mnie ten księdza dobry Pan Bóg wy­różnić dobrym mężem?

Po tych słowach ksiądz Jakub aż zacisnął zęby z prze­rażenia. Po chwili milczenia odezwał się:

Czy będę mógł pomierzyć?

Co zrobić?

No, pomiary, badania... Trzeba sprawdzić w centy­metrach, wziąć próbki krwi, sfotografować. Sam nie wiem co jeszcze... Muszę do kurii jak najszybciej, dowiedzieć się...


Była już noc, kiedy ksiądz Jakub pojawił się w kościele. Przekradł się z proboszczówki ukradkiem, tak by uniknąć ludzkich spojrzeń. Zresztą o tej porze cała wieś spała już zmęczona dniem. Nie zapalił światła. Od ołtarza sączyło się jedynie czerwone światełko wiecznej lampki i kładło smugą na starej podłodze. Ksiądz zatrzymał się przy sto­pniach ołtarza, dokładnie naprzeciw Chrystusa wiszącego na krzyżu. Figura była naturalnej wielkości, odrobiona re­alistycznie, z dużą troską o szczegóły. Ksiądz zapatrzył się w cierpienie Bożego Syna. Stanął podobnie nieruchomy i zdrewniały jak tamten nieszczęśnik na krzyżu. Byłby tak pewnie stał całą godzinę, gdyby nie popiskiwania myszy, które wyrwały go z zamyślenia. Przypomniał sobie, po co tu przyszedł i teraz już szybko zrzucił z siebie sutannę. Na­gi upadł na podłogę. Przylgnął do niej ciałem, rozkrzyżował ręce, wsłuchał się w siebie.

Nie był sam. Nie opodal kościoła, ukryta za rozłoży­stym klonem — stała Olesia Jakiel. Widziała dobrze, jak ksiądz zakradał się do kościoła, nie miała jednak odwagi postąpić w kierunku lekko uchylonych drzwi. Po prostu stała, spoglądała w kierunku ciemnej niszy wejściowej i ci­chutko popłakiwała. Jakiś żal ogromny, jakaś dojmująca tęsknota — rozdzierały Olesiną duszę. Nie potrafiła sobie z tym poradzić inaczej, jak tylko przez płacz i bolesne poję­kiwanie.

Coś zaszurało przy ziemi. Kobieta spojrzała przez ra­mię. Od alei kasztanów nadszedł Zenek Jakiel, mąż Olesi. Stanął cicho obok i dopiero po dłuższej chwili przemówił, ale dziwnie jakoś miękko i ciepło:

Oleś, chodź do domu... Nie ma tu co stać... Nic się nie wystoi. Anusia nie chce spać bez ciebie... i chłód jakiś idzie na noc. No chodź Oleńka, chodź... Nie ma potrzeby tu stać...

Po tych słowach Zenek zagarnął ramieniem zrozpaczo­ną kobietę i już bez słowa poprowadził do domu.

Następnego dnia Staszko Indorek pojawił się jak co dzień w gospodzie. Przychodził w porze przedobied­niej, by w jakimś kątku przy kuchni wychłeptać zupkę podaną mu przez Grażynkę i ogryźć kość, specjalnie dla niego niedokładnie obieraną z mięsa. Tego dnia bardziej był zajęty obserwowaniem Grażynki niż jedzeniem. Grażynka przeżywała jakieś wewnętrzne dramaty, które na zewnątrz pokazywały się jako nagłe zamyślenia, sięga­nie ręką do czoła, popatrywanie na fartuch i nadgarstki, słowem — oczekiwanie na krew. Żal było patrzeć, jak się męczyła, a komuś o tak miękkim sercu jak Indorek — podwójnie żal. Kiedy jeszcze zobaczył, jak kucharki wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia — podjął decyzję.

Po południu Indorek z Grażynką wyruszyli w drogę. Kobieta nie wiedziała dokąd idą, upór Indorka był jednak tak wielki, że ruszyła za nim. Ciągle jeszcze miała wątpli­wości.

Ale dokąd Staszko idziemy? Musisz mi powiedzieć. Ja mam w domu dużo roboty

Ja cię tam zaprowadzę...

Ale dokąd gamoniu?

Nie mogę teraz powiedzieć, bo będzie nieważne. I w ogóle nie można za dużo mówić, jak się tam idzie, a już przy ludziach to ani słowa... Rozumiesz?

Rozumiem, ale dokąd? — zapytała po raz kolejny, zdając już sobie sprawę, że nie otrzyma odpowiedzi.

Kiedy weszli na popielawską ulicówkę, ludzie w za­grodach zajęci już byli przedwieczornym obrządkiem. Po­ili krowy, ugniatali zaparzone kartofle z ospą, podrzucali bydłu ściółkę, wynosili gnój. Pojawienie się Grażynki po­ruszyło ich. Powiadomieni nie wiadomo jak — wychodzili przed bramy. Jedni kłaniali się uprzejmie, inni czynili po­śpiesznie znak krzyża, jeszcze inni stali bezmyślnie z otwartymi ustami i patrzyli. Zajęci obserwowaniem przejścia Grażynki, nie mogli widzieć, jak za ich plecami dokonywały się w tym czasie niezwykłe rzeczy, które od biedy można było nazwać — cudami.

Oto w zagrodzie Florczyków, dokładnie w momencie, kiedy stara Florczykowa otwierała furtkę z haczyka i ukradkiem żegnała się na widok Grażynki, ze studni wy­płynęła wierzchem woda. Po prostu przelała się przez ocembrowanie bez żadnej widocznej przyczyny i popłynę­ła przed pyskami zdumionych krów. Z kolei w mrocznym mieszkaniu Sońtów, w obecności sparaliżowanej babci Sońtowej, odnowiły się dwa święte obrazy naraz. W kilka sekund cud uczynił je żywymi i kolorowymi jak niegdyś, kilkadziesiąt lat temu. I tak chałupa po chałupie, małe i tro­chę większe cuda podążały w ślad za przechodzącymi Grażynką i Indorkiem.

Było już przed wieczorem, kiedy Indorek i Grażynką dotarli na miejsce. Stanęli na okraju karczmowiska i odpo­czywali po uciążliwej przeprawie. Kobieta znalazła się w tym miejscu po raz pierwszy. Rozglądnęła się ciekawie.

Żółtozielony kożuch rzęsy i wodnych lilii pokrywał staw. Pokraczne buczyska rozpierały się dumnie. Dzikie pszczo­ły zbierały się już na noc, co oznajmiały donośnym bzyka­niem. Grażynka odezwała się:

No dobrze. Ładnie tu. Doszliśmy. I co teraz, gamo­niu?


Indorek ze spokojem przełknął obelgę, uśmiechnął się taje­mniczo i sięgnął ręką do kieszeni. Wydobył stamtąd kozik w szylkretowych okładkach, otworzył go i nim Grażynka zdążyła zareagować — szybko położył lewą dłoń na pniu buka, zaś prawą uderzył mocno. Ostrze przebiło dłoń, weszło głęboko w drzewo. Po korze popłynęła krew. Indorek krzyknął z bólu, ale szybko opanował się i pojękując już tylko — wydobył ostrze z ciała. Grażynka zamarła z przerażenia. Krzyknęła wprawdzie razem ze Staszkiem, ale zupełnie nie potrafiła mu pomóc. Wydarzenie prze­biegło tak szybko i nieoczekiwanie, że odebrało jej zdol­ność działania.

Tymczasem Indorek pojękując z bólu poszedł w kie­runku stawu. Przywołał kobietę. Podeszła posłusznie. Klęknął, puścił prawą dłonią nadgarstek lewej dłoni i roz­garnął rzęsę. Ukazała się zielona, zmatowiała toń. Mężczy­zna nabrał wody w garść. Pokropił ranę. Zdziwiona Gra­żynka zobaczyła, jak rana zaczyna znikać i jak w miarę te­go Indorek uspokaja się.

Za chwilę było po wszystkim. Rana zniknęła zupełnie, toń zaś na nowo zasklepiła się rzęsą i liliami wodnymi. Staszko odezwał się:

Rozumiesz teraz?

Tak, tak — rozumiem — potwierdziła, ciągle jeszcze nie mogąc uwierzyć w to, czego była świadkiem.

No to na co czekasz?

Już, już Staszko... Tylko... proszę cię, odwróć się. Indorek odwrócił się posłusznie. Wyjął z kieszeni bute­leczkę i nabrał wody ze stawu. Wrócił w stałe miejsce, pod pień wielkiego buka. W czasie kiedy rozglądał się wy­raźnie uspokojony i zadowolony z siebie, Grażynka obmy­ła wszystkie te miejsca, w których pojawiały się chrystuso­we rany. Nim ubrała sukienkę i doprowadziła się do po­rządku, Indorek zdążył jeszcze pokropić ranę pozostawio­ną na bukowej skórze. Zniknęła bezpowrotnie.


Zapadł zmierzch. Niebo od zachodu zaciągnęło się czer­wienią. Józef Andryszek, ojciec Grażynki, siedział pod ok­nem swojej chałupy i w milczeniu palił papierosa. Jakieś sześć, może siedem metrów od niego, stał podobnie mil­czący tłum. Patrzył na Józefa. Na plac przed domem stare­go wyległo chyba pół wsi. Była zasmarkana dziatwa, podrostki, dorośli mężczyźni, kobiety, a nawet kilka popielawskich staruszek, z których niejedna musiała się pod­pierać kosturkiem. Stali tak i patrzyli. Dopiero po dłuższej chwili przez tłum poszedł szept, a za nim odważniejsze już pokrzykiwania:

Jadą! Wiozą krzyż! Kocięba z Trzymką...

Tłum poruszył się, zafalował. Wszystkie oczy zwróciły się w kierunku drogi prowadzącej do Popielaw. Nadjechał nią w dwa konie — duży, żelazny wóz, z wystawionym aż za deski masywnym krzyżem. Do krzyża przymocowany był Chrystus — figura stara i duża. Podtrzymywał go sie­dzący na wozie młody Trzymka, zaś obok wozu postępo­wał stary Kocięba z lejcami w dłoniach. Zajechali, zatoczyli łuk i zatrzymali się zgrabnie o dwa metry przed Andryszkiem.

Chłop nie odezwał się jeszcze ani słowem. Dopiero kie­dy z pomocą innych zdjęli krzyż i zabrali się do wkopywa­nia, Andryszek nie wytrzymał.

A kto zapytał o pozwolenie? Przecież to mój plac.

Twój, nie twój — Józefie, a na wsi cuda się robią od tych znaków, co je twoja córka nosi. Uradziliśmy, żeby krzyż postawić. Całą wsią uradziliśmy. Zebranie było — odpowiedział Pietranek, sołtys z Popielaw.

Możecie sobie nawet całą gromadą albo powiatem radzić, a u mnie na placu — zabraniam!

Józek! No jak ty? No co ty chłopie...? Cud — po­wiadam. Jeden po drugim. Obrazy się odnawiają, wody przybywa w studniach... Pan Bóg obrócił oczy na naszą wieś.

Andryszek nie zdzierżył. Wstał szybko i najpierw spo­kojnie, a potem już coraz głośniej — przemówił:

Cud powiadasz... Pan Bóg na nas patrzy... A gdzie on był — ja się pytam?! No, gdzie on był, jak mnie w obozie żywcem ze skóry obdzierali?! Krzyż postawić? A stawiaj sobie nawet dziewięć krzyży — tylko nie na mojej ziemi, bo na niej to ja sam jestem — krzyż! Rozumiesz, co mó­wię?! Za siebie, za moją żonę i za to moje naznaczone dziecko — ja, ja jestem chodzący krzyż!

Andryszek zmęczył się krzykiem. Wrócił na powrót do ławki i usiadł na niej ciężko. Sięgnął po papierosa.

Przez tłum przeszedł pomruk. Ludzie zaczęli popatry­wać po sobie. Niektórzy nawet poczęli chyłkiem przesu­wać się w tył, by ujść wzroku Andryszka. Wtedy ponad głowami rozległ się głos Gorzelaka:

A tu — Józef, to jeszcze twoje?

Chłop stanął na krawędzi drogi biegnącej wzdłuż ogródka Andryszków.

Nie, nie moje.

A czyje?

Twoje.

A tak. Moje. To na moim postawimy. Ja nie jestem bezbożnik i krzyża się nie boję. A krzyż musi stać! No, jaz­da chłopy — do roboty!

Sprawili się szybko, pośpiesznie. Wykopali głęboki dół, wstawili krzyż. Wystrzelił wysoko, ponad owocowe drzewka i rosnące nad rowem morwy. Zapadł się w pej­zaż, jakby na to miejsce był przeznaczony. Chłopi ugnietli ziemię i uformowali ją u nasady krzyża w zgrabny ko­pczyk. Skończyli. Teraz już zadowoleni z siebie i z zakończonej roboty, poodrzucali łopaty na wóz, postawali ko­łem, pozdejmowali czapki, pozapalali papierosy. Wtedy ich miejsce zajęły kobiety. I one sprawiły się dobrze. Zaraz znalazły się i świeczki do zapalenia, i zielone gałązki do przypstrzenia, i religijna śpiewka do zaśpiewania. Reszta czapek poszła w dół. Tłum zjednoczony wspólną nutą i wspólnym uniesieniem zgiął się w dziesiątkach kolan i z chrzęstem runął na ziemię. Spod oka baczył tylko pilnie na zachowanie Andryszka i półuśmieszkami wykpiwał jego zatwardziałe posiadywanie na ławce.

Na taki moment trafił w to pielgrzymkowe miejsce ksiądz Jakub. Przygnała go tutaj informacja o niezwykłym zajściu i słyszalny z daleka śpiew. Ksiądz zgrzany był bie­giem. Jeszcze przez chwilę po zatrzymaniu nie potrafił zła­pać tchu. Tak mu pilno było do przemowy, że zaczął nim jeszcze doszedł do siebie:

Ludzie! Moi drodzy... Nie wolno tego robić. To świętokradztwo! Dopiero jest przypuszczenie... nie udo­kumentowane.

Dopiero musi się odbyć proces. Tak jak w sądzie. Świadkowie, świadectwa, dochodzenie... I dopiero wtedy — nie wcześniej.

Ksiądz przerwał. Uspokajał się jeszcze. Zaczął na nowo, ale już wolniej, tak jak przystało proboszczowi:

Musi być proces. Ja oczywiście gorąco wierzę, że Pan Bóg tchnął w to miejsce jakieś odnawiające tchnienie. Wierzę, że przemówił do nas znakami na ciele naszej... to znaczy, waszej siostry... Ale nie wolno gorączkowo, bez namysłu. Musi być najpierw komisja z kurii, potem inne komisje. Tak było w Lourdes, tak było w Fatimie... Zresztą po co daleko szukać? Tak było również w naszej Często­chowie u ukochanej Jasnogórskiej Pani. Ja jutro właśnie do kurii zamierzam... Drodzy moi; Pan Bóg wystawił naszą parafię być może na oczy całego świata. Dlatego każdy nasz gest musi być rozważny, przemyślany... Ja wierzę, że mamy cud, że mamy cudowne miejsce, ale proszę — poczekajcie cierpliwie na oficjalne uznanie. A teraz zmówimy po cichu Ojcze Nasz i rozejdziemy się do domów.

Modlitwa przebiegła bardzo szybko. Zaraz po niej ode­zwał się Gorzelak:

Ja krzyża wykopywał nie będę! Nie ma nic złego w staniu krzyża! Jest cud, czy go nie ma — ja krzyża nie wykopię! na moim stoi — niech stoi! Ja krzyża, mówię... — Niech krzyż stoi. Co złego w staniu krzyża...? Niech stoi...


Ksiądz nie odezwał się. Z dłońmi złożonymi przy twarzy — modlił się żarliwie. Ludzie poczęli się wycofywać, wra­cać do domów. Po niedługiej chwili na placu został tylko ksiądz Jakub, wraz z ciągle nie ruszającym się z miejsca, nie odzywającym się Andryszkiem. Ksiądz wkrótce za­kończył modlitwę, rozglądnął się wokół i jakby zdziwiony swoim osamotnieniem — wzruszył ramionami. Nie bar­dzo wiedział, co począć ze sobą. Podszedł do Andryszka. Bez pytania usiadł obok niego. Przez chwilę sprawiał wra­żenie, jakby chciał coś powiedzieć lub może spytać o coś, ale nie znalazł odwagi. Posiedział tak trochę, popatrzył przed siebie, podniósł się i odszedł.

Zapadła noc. Przy krzyżu dopalały się już świeczki we­tknięte w świeżą ziemię. Stopiony wosk pospływał po ko­pczyku długimi strumyczkami, pozastygał w kałużki. Odezwały się świerszcze i zagadały burki pospuszczane z łańcuchów. W takiej chwili kopczyk rozpulchnił się nie­spodziewanie i wychynął z niego spiczasty ryjek kreta. Zwierzątko rozglądnęło się ciekawie, przestraszyło i za­nurkowało na nowo w bezpieczną dla siebie dziedzinę.

Ten dzień zaczął się podobnie normalnie, jak większość popielawskich czy łaznowskich dni. Dopiero przedpołud­nie przyniosło odmianę. Władek Majczak odwoził właśnie do łaznowskiej mleczarni mleko skupione tego dnia. Na resztówkowej drodze zobaczył kościelną resorkę, zaś w niej — powożącego Balcerka, siedzącego obok księdza Jakuba i rozpartego szeroko innego księdza. Władek roz­poznał od razu. Głębokie wejrzenie i różowa czapeczka na głowie nie pozostawiały wątpliwości. To był biskup.

Władek przyciął konia batem po portkach. Przed go­spodą musiał być pierwszy. Konisko niechętnie przystało na pomysł. Nieznacznie przyśpieszyło kroku.

Tego dnia gospoda nie była przeludniona. Przeciwnie. Przy laminatowanych blatach siedziało zaledwie kilku sta­łych bywalców. Pozbawione zajęcia kucharki snuły się po zapleczu lub przysypiały z głowami złożonymi na pulch­nych przedramionach. Grażynka siedziała przy służbo­wym stoliku umieszczonym w kącie, za bufetem. Kiedy pod gospodę zajechał biskup, zajęta była akurat czytaniem jakiegoś kieszonkowego romansidła. Z nogą na nodze, z wypiekami na policzkach i papierosem w dłoni — po­chłaniała słowa. Sprawiała wrażenie pogodnej i wyspokojonej już po wydarzeniach ostatnich dni. Pierwszy zauwa­żył biskupa krzywogłowy Ścibiorek, który prawie cały czas, z wyjątkiem kilku godzin potrzebnych mu na sen, spędzał w gospodzie lub pod nią. Chłop był tak zdziwio­ny, że potrafił jedynie wskazać palcem na okno, przez któ­re nie tak dawno wypadał, i wybełkotać:

O Jezu...

W gospodzie zrobił się ruch. Barwa Ścibiorkowego za­wołania kazała się domyślać wydarzenia wielkiej wagi. Kucharki wybiegły z zaplecza. Przykleiły nosy do szyb. Podobnie uczynili inni obecni akurat w gospodzie. Co pobożniejsi przeżegnali się.

Grażynkę poruszyło co innego. Ona też patrzyła, ale nie na biskupa. Jej wzrok odnalazł zaraz księdza Jakuba. Uśmiechnęła się na wspomnienie czegoś. Może to była pol­na droga, może uciekanie przed deszczem, a może jeszcze co innego. Patrzyła na księdza i dziwiła się, że tak miłe jest to patrzenie. Westchnęła cicho. Z ociąganiem wróciła na swoje miejsce przy służbowym stoliku. Tymczasem na zewnątrz ksiądz Jakub wyskoczył z resorki i już tłumaczył się biskupowi:

Proszę wybaczyć ekscelencjo, ale nie zdążyłem Andryszkówny uprzedzić. Nie wiedziałem, że ekscelencja zdecyduje się tak od razu...

Już mówiłem księdzu, że w tej diecezji w porówna­niu do innych mamy mało cudownych zdarzeń. A już stygmaty... ksiądz wie przecież, jaka to rzadkość. Więc je­żeli jest szansa... Rozumie ksiądz, co chcę powiedzieć...

Tak, oczywiście, rozumiem. Ja tylko na małą chwilę do gospody. Może uda mi się zwolnić z pracy Grażynkę... to znaczy panią Andryszek, to wtedy zabierzemy na pleba­nię, do zbadania. Umówiłem też fotografa, wtedy zdjęcia od razu i...

Biskup zniecierpliwiony machnął ręką.

No niech już ksiądz idzie nareszcie po tę kobietę. A, i jeszcze coś...

Biskup rozpiął sutannę. Wysupłał z kieszeni jakiś grosz.

I niech mi ksiądz jeśli łaska kupi drożdżówkę z se­rem. Dobrze?

Kiedy ksiądz otworzył drzwi gospody i przestąpił jej próg, Grażynka pośpiesznie wróciła do lektury, bacząc jed­nak spod oka na zachowanie księdza. Podszedł. Nie od razu podniosła wzrok. Dopiero kiedy chrząknął i postał chwilę, kiedy zza okienka prowadzącego na zaplecze do­szły chichoty kucharek — zareagowała.

Tak, słucham. Czym mogę służyć?

Niech pani do mnie nie mówi jak do klienta. Prze­cież wie pani, co mnie tu sprowadza.

Ach, to... Ale to już nieaktualne.

Jak to nieaktualne? Przecież zgodziła się pani po­zwolić na badania.

Nie, nie to nieaktualne. Ksiądz źle zrozumiał... Ba­dania? Proszę bardzo, tylko że nie ma już po co. Te znaki nieaktualne. Zniknęły. Przeszły same. Nie ma ich. Po pro­stu wyzdrowiałam. Jestem zdrowa proszę księdza...

Boże! Proszę nie mówić o stygmatach chrystuso­wych jak o chorobie. Pani doprawdy nie zrozumiała, jak Pan Bóg panią wyróżnił i przez panią także nas.

No dobrze. Niech będzie, że wyróżnił. Ale jakie to ma znaczenie teraz? Dał i odebrał. Nie ma. Mówiłam już księdzu. Po prostu zniknęły.

Same?

Same.

Ksiądz był wyraźnie zdruzgotany. Odwrócił wzrok od Grażynki i nie patrząc już na nią ani razu — odszedł. Sztywny, na wpół sparaliżowany — wyszedł z gospody. Potknął się na schodkach. Dostrzegł to biskup.

A księdzu co? Słabo? To my na tę parafię wysłali­śmy z myślą że rozległa, że trudna i młodego pasterza po­trzebuje, a tu patrzcie państwo — mdleje...

Ksiądz Jakub zdołał tymczasem dojść do resorki. Ode­zwał się:

Nie ma stygmatów. Zniknęły...

Biskup najpierw nachmurzył się, potem roześmiał nie­spodziewanie.

Oj księże, księże... Od razu widać brak doświadcze­nia. Pewnie, że zniknęły. A co ksiądz myślał? Jakby ona miała bez przerwy krwią broczyć i krwawymi łzami pła­kać, toby nam szybko zmarła biedulka... No, spokojnie. Niech ksiądz wraca do gospody i powie tej kobiecie, że biskup chce z nią rozmawiać. No, niech już ksiądz idzie i nie zapomni tym razem o drożdżówce.

Wraz ze słowami biskupa księdzu Jakubowi wróciły na powrót siły i nadzieja. Szybko wrócił do gospody.

Z tymi młodymi... — skomentował jeszcze biskup w kierunku Balcerka. Chłop przytwierdził posłusznie.

Do resorki podszedł ktoś z tyłu i zapukał w burtę.

A to co, do diabła? — zaklął biskup. Pukającym okazał się Kaczuba, łaznowski pijak nie unikający nawet denatury, o czym zaświadczał jego posiniały pysk.

No, czego wam potrzeba? — kontynuował biskup już łagodniej.

Wyspowiadać, albo nawet ostatnie namaszczenie, bo czuję, że umrę...

Czego innego ci trzeba pijaku... — zareagował Balcerek i by uwolnić biskupa, podał Kaczubie dwadzieścia złotych.

Oddasz na tacy, a teraz idźże już i daj spokój księ­dzu biskupowi.

Biskupowi?

Zdziwiony Kaczuba zaraz zrzucił czapkę z głowy i z należną czcią sięgnął do ręki biskupa. Cmoknął głośno. W drzwiach gospody minął się z księdzem Jakubem, który tym razem nie zapomniał o drożdżówce. Niósł ją w dwóch palcach — na powrót sztywny i posmutniały.

A co tym razem? — już z daleka zapytał biskup.

Mówi, że znaki zniknęły bezpowrotnie, od jakiejś cudownej wody z lasu... i nie chce wyjść.

Nie chce wyjść?

Nie chce.

A mówił ksiądz... — spytał biskup przejmując droż­dżówkę i wpychając ją sobie do ust — mówił ksiądz, że biskup prosił?

Mówiłem.

I co?

lnic.

Nic?

No, nic.

No tak... — odezwał się biskup przełknąwszy kilka kę­sów — cudowna woda z lasu, brak szacunku dla biskupa... Pogaństwo się w tej parafii pleni! Jeszcze mnie tu jak święte­go Wojciecha ustrzelą! Nie ma co dłużej czekać. Jedziemy!

Biskup klepnął dłonią w plecy Balcerka.

A badania, proces...?

Znajdzie się inne miejsce — odpowiedział biskup i cmoknął na konie. Ruszyły ochoczo.

A krzyż?

Wykopać! — odkrzyknął biskup księdzu Jakubowi, potem zaś zwrócił się miękko do Balcerka:

Zawieź mnie kochasiu do jakiejś gospodyni po świe­że jajeczka. Ze trzy mendle bym wziął. Te miejskie jakieś takie mało żółte...


Przyszło popołudnie. Ludzie rozeszli się po polach. Na rozległych stajach połyskiwały ich sylwetki — to tu, to tam. Paliły się ogniska z targanej słomy, dla której szkoda było wozu i konia. Coraz wyraźniej było widać, że lato skłania się już do jesieni.

O takiej porze Olesia Jakiel przyszła do obejścia Gorzelaków. Krzyż stał dumnie tam, gdzie go postawiono. Jedy­nie wyniosła topola była dla niego konkurencją. Czubek krzyża sięgał zaledwie pierwszych grubych odrostów to­polowej korony. Olesia rozglądnęła się. W obejściu nie by­ło nikogo. Podobnie po drugiej stronie drogi. Chałupka Andryszków miała nałożoną antabkę z masywną kłódką. Kobieta nie miała chyba żadnego gotowego planu, bo przystępowała z nogi na nogę i zeschniętymi ustami poszeptywała jakieś swoje modlitwy. Patrzyła przy tym cały czas na przykurzone Chrystusowe oblicze. Starczyło tego na kilkanaście sekund. Teraz przyszła Olesi jakaś myśl do głowy, bo sięgnęła po drabinę leżącą pod pniem topoli i przystawiła ją do drzewa. Szybko wdrapała się na pier­wszy gruby konar, który prawie równoległy do ziemi — prowadził w kierunku szczytu krzyża. Posuwając się okra­kiem po gałęzi i pilnując równowagi, kobieta dotarła wkrótce do krzyża, przewiesiła nogi na jedną stronę i opar­ła stopy na jego ramionach. Natarła ciałem. Krzyż trzymał się solidnie. Teraz Olesia rozglądnęła się raz jeszcze. Upewniona w tym, iż nikt jej nie widzi — spuściła się na krzyż. Uczyniła to tak, by znaleźć się twarzą do figury Je­zusa Chrystusa i by objąć krzyż w miejscu złączenia ra­mion. Miała w tym swój cel. Z takiej pozycji mogła dobrze zaobserwować koronę Pana, wbite w głowę ciernie i za­krzepłe na czole krople krwi. Nie wytrzymała tak długo. Zabolały ją ręce, więc by pomóc sobie, kobieta zaczęła po­jękiwać boleśnie. Starczyło jej siły, by napatrzeć się jeszcze na przebite Chrystusowe dłonie i zraniony głęboko bok.

Odpadła od krzyża.

Po prostu zjechała po ciele Chrystusa, łapiąc się po dro­dze to bioder, to kolan, to stóp Pana. Upadła ciężko na ziemny kopiec otulający krzyż u nasady. Była zmęczona, obolała, ale i szczęśliwa. Uśmiechając się kącikiem ust, odeszła kilka kroków od figury. Wtedy stało się coś nad­zwyczajnego.

W czasie kiedy Olesia zwyczajnie stała i patrzyła na krzyż obejmując go w całości wzrokiem, krzyż wyraźnie obsunął się kilkanaście centymetrów w dół. Nie uczynił te­go wcześniej obciążony ciałem Olesi, ale dopiero wtedy, kiedy spadła, odeszła kilka kroków i spojrzała. Nie mogła się mylić. Krzyż z głuchym jękiem wyraźnie wszedł w zie­mię przynajmniej dziesięć centymetrów. To do końca upewniło Olesię w słuszności powziętej decyzji. Wiedziała co robić.


Przyszedł kolejny wieczór. Ludzie pozapadali się w cha­łupy, rozszczekały się burki, po polach poszedł daleki gwizd lokomotywy, przypominający o innym gdzieś świecie.

Ksiądz Jakub usiadł w konfesjonale. Darmo czekał na kogoś. Grzesznicy obmyli już obolałe dłonie i razem ze swoimi grzechami wpychali się właśnie pod ciepłe pierzy­ny swoich żon.

Zaskrzypiały drzwi w kościele. To wyrwało księdza z zamyślenia. Wychylił się z konfesjonału, ale zaraz scho­wał się na powrót i aż wstrzymał oddech z podniecenia.

Do kościoła weszła Grażynka. Kobieta rozglądnęła się po mrocznym wnętrzu, uklęknęła, przeżegnała się i pode­szła do konfesjonału. Wszystko to uczyniła bezszelestnie, po cichu, jak duch. Zaskrzypiał klęcznik. Przez długi czas milczeli obydwoje. Pierwszy odezwał się ksiądz, ale ina­czej niż przy takich okazjach:

Czy stało się coś?

Nie, nic.

Chcesz się wyspowiadać?

Nie, właściwie nie.

Ale to jest konfesjonał...

Wiem.

Więc co?

Sama nie wiem.

Żałujesz czegoś? Masz sprawę do Pana Boga czy do mnie...?

Do ciebie.

Do księdza — poprawił ją ksiądz Jakub.

Do ciebie... — powtórzyła z uporem.

Wiesz, co mówisz?

Wiem.

Więc co?

Grażynka nie odpowiedziała. Ksiądz musiał powtó­rzyć:

Więc co?

Brakuje mi ciebie...

Zapadło milczenie. Ksiądz po tym wyznaniu aż za­mknął oczy. Kiedy je otworzył na nowo, znać było, że zwil­gotniały, zabłyszczały od nagłego wzruszenia. Szybko zapukał.

Ale ja jeszcze nie skończyłam... — zaprotestowała Grażynka.

Skończyłaś — przerwał ksiądz tonem, który nie zniesie sprzeciwu. Grażynka wstała i podeszła na wprost okienka. Długo patrzyła na księżowskie błyszczące oczy, na łzę, która popłynęła wzdłuż nosa, na trzęsącą się brodę. Sięgnęła po stułę. Kiedy pochylała się, by ją ucałować, ksiądz Jakub szybko chwycił jej dłoń, przycisnął do niej usta, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Chciała się wyrwać, uwolnić rękę, ale ksiądz był silniejszy. Szarpnęła. W jednej chwili wzruszająca sytuacja zamierała się w groteskę. Oto drzwiczki konfesjonału nie wytrzymały naporu, puściły zawiasy i ksiądz wypadł na podłogę uwikłany w sutannę, stułę i nieszczęsne drzwiczki. Grażynka wykorzystała mo­ment. Szybko wybiegła z kościoła. Minęło trochę czasu, nim ksiądz pozbierał się z tego nagłego nieszczęścia. Zaraz po wstaniu próbował wpasować wyrwane drzwiczki w konfesjonał. Wciskał zawiasy w spróchniałe wyrwy w ościeżu, naprawiał. W którymś momencie zdał sobie sprawę z niedorzeczności tego działania, odrzucił drzwi­czki i rozpłakał się w głos.


Dniało. Staszko Indorek spał w obskurnej izdebce o bielo­nych ścianach. Musiało mu się śnić coś niedobrego, bo przewracał się z boku na bok, bełkotał coś niewyraźnie. Uspokoił się nareszcie, znieruchomiał. Dokładnie w tym samym czasie za plecami Staszka, na siwoszarej ścianie, zaczęło się pojawiać malowidło.

Najpierw wyłoniła się matowa, ledwie nasycona barwą plama o nieostrych konturach — coś jak krew przebijająca się przez koszulę, potem ostrzejszy juz kontur uformował sylwetkę Chrystusa przyciśniętego krzyżem. Trzeba było jeszcze kilkunastu sekund, by z głębi ściany przeniknął na jej powierzchnię cały obraz. Był na nim Jezus Chrystus po­chylony głęboko pod ciężarem krzyża, była zatroskana Maria podtrzymująca syna, był wreszcie jasny pejzaż z kil­koma drzewami.

W tym samym czasie na początku drogi prowadzącej do Popielaw — pojawił się biały koń. Przebiegł przed ok­nami uśpionych jeszcze chałup, zadzwonił podkowami o brukowaną drogę i przepadł na polach. Rozpłynął się ra­zem z niską mgłą i pierwszymi ptasimi zachwytami.


Ksiądz Jakub biegł przez wieś. Dzień zaledwie wstał i lu­dzie dopiero zaczynali poranny obrządek. Ksiądz nie zdążył nawet dopiąć sutanny. Nie oszczędzał nóg ani płuc. Biegł jak oszalały i pokonując ból w piersiach — krzyczał głośno:

Gdzie mieszka Jakiel? Gdzie... Jakiel? Zdziwieni ludzie poprzypadali do okien i furtek. Poka­zywali palcami. Ktoś odkrzyknął:

Tam! Czwarty, murowany dom! Za sołtysem proszę księdza!


Wkrótce do księdza dołączyło kilku co bardziej ciekaw­skich chłopów. Razem wpadli na podwórko Zenka Jakla. Traf chciał, że na podwórku Zenka odbywał się akurat akt miłosny między dorodnym Zenkowym knurem a loszką przypędzoną ze wsi przez stolarza Gniewisza. Loszka pochrząkiwała spokojnie, trzymana za postronek przymoco­wany do zadniej nogi. Wielkie, knurzysko z zadrutowanym ryjem, mocowało się z nią i wykonywało pośpieszne ruchy kopulacyjne. Ksiądz Jakub stanął jak wryty. Zjawisko było w tak jawnej opozycji do dramatycz­nej wiadomości, jaką przyniósł, że na chwilę zapomniał języka w gębie. Z głębi podwórka podbiegł do niego prze­straszony Zenek.

Co, co się stało?

Ksiądz oprzytomniał. Z trudem wydobył głos z gardła:

Przy kościele... Pana żona...


Przy kościele zebrała się prawie cała wieś. Ludzie otaczali miejsce między starymi jaworami. Leżała tam Olesia Jakiel z podłożoną pod głowę poduszką. Kobieta silnie krwawiła z kilku ran zadanych sobie tkwiącym jeszcze w dłoni no­żem. Krew spływała wianuszkiem z głowy, z prawego bo­ku i rąk. Z wszystkich tych miejsc, które dokładnie wypatrzyła na figurze postawionej w obejściu Gorzelaków.

Kobieta oddychała jeszcze i uśmiechała się bladym uśmiechem. Spokojnie poddawała się zabiegom dwóch chłopów, krępujących jej postronkami żyły w zgięciach rąk. Popatrywała po ludziach zamglonym spojrzeniem, jakby kogoś szukała. Wreszcie znalazła. Od kościelnej alei nadbiegł ksiądz Jakub i rozepchnął ludzi. Uklęknął przy Olesi. Szybko zrozumiał, że kobieta umiera, że czas przy­stąpić do ostatniej religijnej posługi. Z trudem panując nad drżącym głosem, zaczął szeptać formuły. W chwili kiedy kończył — nadjechało pogotowie. Olesia przemówiła:

Ja chciałam...

Wiem, wiem... — przerwał jej ksiądz Jakub.

Zenek Jakiel, mąż Olesi, zupełnie nie wiedział, co po­cząć. Przyklęknął tylko na jedno kolano i powtarzał z upo­rem:

Olka, Olka, Oleś...

Na wszelki wypadek czuwało przy nim dwóch chło­pów. Dobrze wiedzieli, co robią. Oto kiedy ułożono Olesię na noszach i poniesiono do samochodu, Zenek poderwał się ze strasznym krzykiem:

Nie oddam! Nie oddam!

Chłopi rzucili się na Zenka. Z największym trudem utrzymali go na miejscu. Jeszcze tylko jeden epizod zakłó­cił działanie pogotowia ratunkowego i opóźnił odjazd ka­retki. Oto nie wiadomo skąd nadbiegł Staszko Indorek z butelką wody. Pełen najlepszych chęci podbiegł do noszy i zaczął polewać rany Olesi, powtarzając przy tym w rytm zadzieranej wysoko głowy:

Cudowna woda... Czyści rany... Z karczmowiska cudowna woda. Zamyka rany. Grażynkę wyleczyła... i mnie dziurę... w ręce. Naprawdę... cudowna...

Nikt nie chciał go słuchać. Któryś z chłopów, by dać wyraz przejęciu sytuacją, brutalnie odepchnął Indorka. Mężczyzna upadł tłukąc butelkę. Tak skończył się jego udział w ratowaniu Olesi Jakiel.

.Karetka odjechała. Zapadła cisza mącona jedynie szlo­chem Zenka. Któryś z chłopów pocieszył go niefortunnie:

Nie płacz Zenuś, nie płacz chłopie. Był ksiądz. To nawet jak umrze, nie będziesz musiał jej kłaść do bocznej alejki.

Zenek podniósł wzrok, potoczył nim po ludzkiej ciżbie i zatrzymał się dopiero na wprost księdza Jakuba. Ode­zwał się dudniąco:

To twoja wina klecho! To jego wina... Wszystko przez tę twoją gładką gębę i delikatne ręce. Otumaniłeś mi kobietę. Odebrałeś jej rozum i doprowadziłeś do rozpaczy. Ty mi ją zabrałeś. Tak naprawdę to nikt inny, tylko ty...

Z tymi słowami Zenek ruszył w kierunku księdza. Po­wstrzymało go natychmiast wiele chłopskich rąk. Ktoś rzucił pomysł:

Nie ksiądz winien! Zostawić księdza! Dobry, poboż­ny ksiądz! Gdzie indziej szukać winy. Dużo wam trzeba mówić? Ja sam nie powiem, ale od kogo się zaczęło? No co, nie Andryszkówna...?

Kto inny przytwierdził natychmiast, zdziwiony, że to nie on odkrył:

Tak, ksiądz nie winien. Andryszkówna winna. Chciała się przypodobać księdzu tymi swoimi znakami. Może je nawet sama zrobiła... Kto to sprawdzi? Trzeba by dziwkę do gółki...

I przy okazji grubym trokiem po dupie... — dopiszczała jakaś babina i pokazała ręką, jak się tym trokiem sprawić.

Przerażony ksiądz popatrzył po ludziach. Odezwał się z niedowierzaniem, o dużo za cicho jak na taką sprawę:

Ludzie. No co wy? No jak tak?

Ludzie jednak nie przestali. Teraz jeden przez drugie­go i jedna przez drugą — wykrzykiwali domysły:

A skąd Olka niby wiedziała jak się kaleczyć? Tamta ją namówiła. Pogańskie nasienie... Jehówka, a może nawet co gorszego... Żydówka?

Dziwka! Pod wszystkimi leżała...

Parzyła się jak suka!

Za księdzem też nogami przebierała! Przez nią nie­szczęścia...

Od tych znaków się zaczęło, od znaków...

A cuda? — spytał któryś ze sprawiedliwszych.

Cuda przyszły za nowym księdzem. Dobry ksiądz. Zostawić go w spokoju! Sukę przepędzić! Oczy chciała na siebie obrócić...

Ksiądz Jakub słuchał z niedowierzaniem. Poruszony tłum gotów już był ruszyć do gospody i wywlec stamtąd Grażynkę. Ksiądz zdobył się na ostatni wysiłek. Zawołał dramatycznie:

Ludzie! Ludzie, słuchajcie mnie! Tłum zamilkł powoli.

Ludzie, nie wystawiajcie sobie takiego świadectwa przed Panem Bogiem. Zdarzyło się nieszczęście i płakać nad nim trzeba, a nie złorzeczyć. Zdarzyło się nieszczę­ście... Płaczmy nad nim tak, jak płakała Matka Boża nad swoim synem. Kochani... Pan Bóg wystawił nas wszy­stkich na dramatyczną próbę. Sprostajmy jej. Okażmy mą­drość i dobroć przed Panem Bogiem. Gdzie wasza wielko­duszność? Zaklinam was... Obudźcie skruchę w waszych sercach, pomódlcie się o pomoc, o ratunek dla waszej sio­stry Aleksandry Jakiel.

Ksiądz skończył. Uklęknął. Za nim, na murawie przy­kościelnej poklękali ludzie. Otoczyli okrwawione miejsce szczelnym wianuszkiem, poskładali dłonie. Poszła modli­twa. Przed kościół wrócił spokój.


Wieczór przyszedł pogodny, księżycowy. Andryszek sie­dział na stałym miejscu, pod oknami chałupy. Palił papie­rosa, popatrywał raz w niebo, raz na drugą stronę drogi, gdzie czerniał na tle gwiazd olbrzymi krzyż. Jakiś pies przebiegł drogę, przestraszył się sam siebie, zaskomlał i odbiegł. Przez okno chałupy widać było krzątającą się wewnątrz Grażynkę. Z kołchoźnika dochodziły dźwięki muzyki. Było cicho. Nic nie zapowiadało tragedii.

Ludzie pojawili się nagle. Nadeszli od Popielaw. Andryszek usłyszał najpierw głuchy śpiew, potem miarowy, równie głuchy odgłos dziesiątek butów depczących drogę. Bruk oddawał echo, mnożył ludzi. Było ich około setki. Szły kobiety i dzieci, szli mężczyźni i starcy — wszyscy zjednoczeni śpiewem i jakimś tępym, ponurym zagniewa­niem. Świecili sobie świecami i pochodniami. Brakowało tylko chorągwi, figurek i baldachimów, by ten ponury po­chód pokazał się jak procesja.

Kiedy zbliżyli się na jakieś dwadzieścia kroków, Andryszek wstał przestraszony, poszedł po siekierę i zaraz wrócił na miejsce. Powoli rozpoznał prowadzących tłum. Była pośród nich Ludwiczka, był Zenek Jakiel i stolarz Gniewisz. Stanęli przy krzyżu. Na jakiś czas zapadło mil­czenie. Nie odezwał się nikt z tłumu, nie odezwał się Andryszek. Ruch zaczął się na nowo, kiedy z tyłu zgromadze­nia jakiś piskliwy głos zakrzyczał histerycznie:

Andryszek! Gdzie ta twoja suka?! Wypuść tę sukę na dwór!

Andryszek nie drgnął nawet. Mocniej zacisnął dłoń na siekierzysku. Czekał.

Wychodź sama dziwko, albo cię wywleczemy siłą!

Na kartofle suko! — dokrzyczał kto inny.

Tłum rozstąpił się nieoczekiwanie. Powstałą przepadliną nadjechał krzywogłowy Ścibiorek na żelaźniaku wyła­dowanym kartoflami.

Na kartofle! Mogłaś gorzej, bo na gnój trafić... Wyłaź!


Wewnątrz chałupy przerażona śmiertelnie Grażynka za­szyła się w najciemniejszy kąt i drżała tylko, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Andryszek zastawił sobą drzwi. Dalej nie odzywał się. To wzmogło agresję.

Na co czekać? Narobiła nieszczęścia dziwka, czy nie? Na co czekać? Musi być na nią sprawiedliwość jak na każdego... Ze wsi sukę... Ze wsi! Jak psa!

Andryszek nie wytrzymał. Nieoczekiwanie, ze strasz­nym krzykiem ruszył na tłum. Poraził chłopów. Spodzie­wali się wszystkiego — ale nie tego. W pierwszej chwili odstąpili na krok. Starczyło tego Andryszkowi, by unieść wysoko siekierę i zadać cios. Trafił w powietrze, stracił równowagę. Dopadli go zaraz i skopali jak psa. Teraz, podnieceni już pierwszym zwycięstwem, ruszyli w kie­runku chałupy, po Grażynkę. Próg zdążyło przekroczyć trzech, bo oto jako czwarty wpadł za nimi Władek Majczak. Nikt nie wiedział, skąd się wziął. W każdym razie zjawił się jak spod ziemi i zaraz odmienił sytuację. Przez okno, razem z okiennicą, szkłem i doniczkami — wypadł okrwawiony pierwszy z napastników. Za nim poleciał na­stępny, trzeci zaś znalazł drogę na powrót przez drzwi, ale tym razem opuścił je razem z ościeżami. Teraz wyszedł Władek. Wielkie to było chłopisko i budzące respekt. Spoglądnął spode łba. Tłum zamruczał, zaszeptał i przymilkł — nie odstąpił jednak. Za chwilę znowu zebrało się kilku odważniejszych i wzięło Władka w koło. Tu i tam błysnęły noże. Przez tłum poszło westchnienie grozy. Zaczęła się walka.

Mężczyźni najpierw zacieśnili krąg, by mieć Władka jak najbliżej, potem zaczęli go obchodzić i straszyć nożami tak, by nie wiedział, z której strony pójdzie pierwsze ude­rzenie. Pierwszy uderzył Zenek Jakiel. On miał najważniej­szy powód. Pchnął bez większego namysłu. Władek zdą­żył osłonić się przedramieniem. Nóż zjechał po wierzchu dłoni, nadgarstku i skórze. Nie zrobił Władkowi większej krzywdy, okrwawił tylko solidnie. Ledwo skończył Zenek, a już Trzymka krótkim scyzorykiem ugodził Władka z ty­łu. Ten lubił taką robotę, poprawił więc zaraz w pośladek, dla śmiechu. Władek zamachnął się wielką łapą i trafił Trzymkę prosto w ucho. Chłop zawył z bólu. Ten moment wykorzystał Sońta zaprawiony w zabawowych bojach. Przejechał Władkowi nożem po żebrach. Władek odciął się kopnięciem w brzuch, ale wystawił plecy na nowy nóż.

I tak — jeden po drugim, pchnięcie po pchnięciu — pozbawiali Władka siły. Byliby zarżnęli go jak prosię — bo już puszczał juchę wszystkimi dziurami, bo już chodził na czworakach i rzęził — ale nagle stało się coś, co przerwało ten ponury spektakl.

Zatrzęsła się ziemia.

Wyraźnie, odczuwalnie, z głuchym łoskotem. Ludzie zachwiali się i krzyknęli z przestrachu. Ten i ów — szcze­gólnie starsi — poupadali. Ten moment wykorzystał Andryszek, który zdołał odzyskać przytomność. Sam ledwo żywy, złapał Władka pod ramię i pociągnął do sieni. Wte­dy ziemia zatrzęsła się jeszcze raz. Co strachliwsi poodwracali się i puścili pędem do wsi. Na taki moment dobiegł przed tłum ksiądz Jakub, przyprowadzony przez Staszka Indorka. Za chwilę ziemia zatrzęsła się po raz trzeci i prze­rażeni ludzie zobaczyli, jak krzyż zaczyna się chwiać. Po­otwierali gęby ze zdziwienia. Wielkie to było zjawisko i groźne.

Ciężki krzyż zaczął się zapadać w ziemię. Nie stracił równowagi, nie przechylił się na bok, tylko płynnie, centy­metr po centymetrze zapadał się w ziemię. Zgrzytał przy tym i skowyczał, ocierając się o kamienie i korzenie Gorzelakowej topoli. Za niedługą chwilę dotknął ziemi poprze­cznym ramieniem i wtedy ziemia otworzyła się, przepu­ściła, nie postawiła zapory. Nie minęła minuta, a po krzy­żu zostało tylko wypukłe, zasklepione wyniesienie na zie­mi.

Zapadła wielka cisza. Ludzie, zatrzymani w pół ruchu, zaczęli teraz powoli wracać do przytomności. Nie popada­li na kolana, nie krzyczeli, że nowy cud. Milczeli i odcho­dzili cichutko jak myszki. Jakby ich tu nigdy nie było. Został tylko ksiądz Jakub. Na kolanach.


Ciągle trwał świt na śródleśnej drodze prowadzącej ze stacji do Popielaw. Wielkie Balcerkowe konie przebierały nerwowo nogami. Balcerek siedział na koźle resorki i dopalał papierosa, ksiądz Jakub zaś stał w głębi lasu, przy sośnie.

Spotkanie z popielawskim nadwrażliwcem Indorkiem wyraźnie poruszyło księdza. Widział jego sylwetkę niknącą już prawie w perspektywie drogi. Stał w lesie z dłonią poło­żoną na żywicznym pniu. Myślał, lub może modlił się. Za chwilę miał zacząć pasterską służbę w swojej pierwszej pa­rafii, a czuł się wytrącony z równowagi tak zwyczajnym epizodem. Nie zauważył, że jego prawa dłoń stała się prze­szkodą dla strumienia żywicy płynącej po spalę do cerami­cznego kubka. Nie zauważył, że jego buty zgniotły mech i omal nie stały się przyczyną nieszczęścia czarnego żuka. Nie zauważył wielu innych rzeczy — tak był pochłonięty rozmyślaniem. Trwał w takim stanie jakiś czas, aż do mo­mentu, kiedy doszły go słowa Balcerka i oddalona muzyka.


Czy ksiądz się źle poczuł? Pomóc w czymś proszę księdza? Takie poranne powietrze potrafi zaczadzić jak ktoś nienawykły...

Nie, nie, dobrze... Już dobrze. Co to za muzyka pa­nie Balcerek?

Muzyka? To od wsi dołem niesie. Zabawa się widać przeciągnęła.

Ksiądz pokiwał głową na znak, że zrozumiał.

Tak, zabawa...

Ruszył na powrót w kierunku resorki.

Żywica szybko wypełniła lukę po zabranej dłoni. Za­czął się prostować mech zdeptany przez księżowskie, wy­glansowane buty. Słychać było, jak ksiądz dochodzi do resorki, jak konie ruszają i resorka oddala się. Z oddalenia doszedł jeszcze głos księdza:

To mądra i ciekawa metafora panie Balcerek, z tą drabiną Jakubową. Podoba mi się. Ciekaw jestem, czy ta drabina ma tylko szczeble prowadzące od ziemi w górę, czy może także — od ziemi w dół, pod spód... Pod ziemię, panie Balcerek... Jak pan myśli?

No, nie wiem... A ksiądz jak myśli?

Ja? Ja też nie wiem...

Tak rozmawiając — odjechali.


Trawy i mchy w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stał ksiądz — wyprostowały się zupełnie. Zdawało się, że nic już nie zakłóci spokoju tego miejsca. Wtedy z oddalenia doszedł głuchy odgłos uderzania kopyt o leśne podszycie i w ślad za nim, tuż obok pnia sosny, pojawiły się najpierw przednie, potem tylne nogi białego konia.

Były niewiarygodnie cienkie w pęcinach. Takie, że można je było objąć ręką.












UŁASKAWIENIE


Marczewską obudziło szczekanie psów. Podeszła do ok­na. Była pora jesieni — brudna i przesiąknięta wilgocią. Ranek przecierał się dopiero z nocą. Padało.

Osłabłym psom zawtórowały wkrótce kawki wyrwane z jakiegoś ciepłego noclegowiska. Marczewską przetarła szybę. Zmusiła oczy do wysiłku. Najpierw zobaczyła w szybie swoją twarz i wiedziona kobiecym odruchem po­prawiła kosmyk włosów. Potem przepatrzyła wolno wszy­stkie miejsca wyznaczające nieskomplikowaną przestrzeń Wiązówki. Dopiero na koniec dostrzegła obcego.

Obcym był mężczyzna około czterdziestu lat — wy­chudły, okryty mokrym płaszczem, przygarbiony. Wklęś­nięcie czarnego kapelusza zbierało deszcz i kiedy mężczy­zna głębiej pochylał głowę — woda ulewała się. Marcze­wską nie wiedzieć czemu uśmiechnęła się do siebie. Nie mogła widzieć, że i obcy uśmiechnął się w tej samej chwili i że też nie wiedział dlaczego.

Od Podlasu doszedł jazgot innych psów. Zajarzyły się w oknach światełka lamp naftowych. Tu i tam rozległy się stłumione deszczem nawoływania. Nadchodzili ludzie.

Mężczyzna przygarbił się jeszcze bardziej, zapadł się w siebie i tak pomniejszony czekał najgorszego.

Wiązówka była małą wsią, którą utrzymywały las i torf. Dawały zajęcie, broniły dostępu. Las piął się po skło­nie, uciekał w suchsze miejsca, torf ciągnął za rzeką, błą­dził, rozsnuwał się w bagna. Ludzie nadeszli od Podlasu, z kilku chałup, które zamykały wieś od zachodu. Byli uzbrojeni w co kto miał, trzymali psy na postronkach. Kiedy doszli, stanęli czujnie w półokręgu, zamykając sobą jedyną

drogę, która przemykała między lasem a rzeką. Czekali. Czekała i Marczewska.


Nareszcie przyszedł ranek — siwy, zmozolony. Starczyło w nim światła, by w tej samej chwili — ludzie i Marcze­wska — rozpoznali Zawieję. Ludzie nie wydali z siebie żadnego głosu, za to Marczewska aż jęknęła boleśnie, po­tem dodała do tego głosu podobnie bolesne spojrzenie na śpiącego trzyletniego Józia i już musiała wracać wzrokiem na wiązówkowy plac.

Jako pierwszy podszedł do Zawiei kuśtyk Macieja — odważniejszy albo może głupszy od innych. Okrążył męż­czyznę dwa razy, potem przekrzywił głowę i wejrzał w twarz. Widać zobaczył w niej przyzwolenie, bo szybkim ruchem strącił mężczyźnie kapelusz z głowy, potem skom­ląc odbiegł kilka kroków. Zawieja nie zareagował. Może tylko głębiej wcisnął głowę w ramiona. Od tłumu oddzielił się teraz torfista Władek Majtyka, postawny chłop uzbrojo­ny w drąg. Zaszedł Zawieję od tyłu i z szerokiego chłop­skiego zamachu — uderzył drągiem pod kolana. Zawieja upadł wzbijając fontannę błota. Grymas bólu przekreślił mu na chwilę twarz, ale opanował się szybko. Został na kolanach. Jakaś kobiecina, okutana w chustę i gumowaną pelerynę, zapiszczała cieniutko:

Trzeba po starego Materkę. Starego Materkę trzeba by do niego...

W grupie ktoś podchwycił pomysł i już za chwilę, w ślad za aprobującyn szeptem gawiedzi, czterech wyrostków ślizgając się po błocie pobiegło w stronę Podlasu.

Marczewska oddychała szybko. W tej chwili to jedynie potrafiła zrobić. Tymczasem tłum wokół Zawiei szybko zgęstniał. Na plac obwiedziony łańcuszkiem takich samych bielonych chałup wylegli prawie wszyscy mieszkańcy, nie wyłączając zasmarkanych, opuchłych od snu dzieciaków.

Mijały chwile. Deszcz zelżał trochę, zdrobniał. Zawieja klęczał w błocie, zaś uparci chłopi, ich kobiety i dzieci — trwali wokół niego w milczeniu. Tylko ruchliwy Macieja kuśtykał w tę i z powrotem, wglądając w twarze ludzi i usiłując z nich coś przeczytać. Na koniec rozeźlony pod­szedł do Zawiei. Nieoczekiwanie wraził koniec laski mię­dzy jego nogi. Zawieja zareagował gwałtownie. Chwycił za laskę i z wielką siłą odrzucił ją na bok, razem z uczepio­nym rączki Macieja. Przerażony kuśtyk zarył twarzą w błoto. To obudziło ludzi. Najbliżej stojący dopadli Za­wiei i celnie, z zawziętością odbili kijami kuśtykową krzywdę. Ktoś krzyknął:

Materkę niosą!

Ludzie odstąpili. Od Podlasu nadchodził, a może bar­dziej nadjeżdżał, Materka. Stary siedział na drewnianym krześle, pod które podłożono wzdłuż dwa drągi. Na takiej rozchybotanej chłopskiej lektyce przynieśli go posłannicy tłumu i postawili trzy kroki od Zawiei. Zapadła cisza. Ma­terka spojrzał na klęczącego mężczyznę. Długo milczał, na koniec dał znak, że chce wstać. Dwóch mężczyzn przypad­ło natychmiast do ramion starca. Unieśli go delikatnie. Po jeszcze jednej, długiej chwili starzec odezwał się cicho:

Śmierć za tobą goni Zawieja... Czego tobie potrzeba od nas? Jakiej nowej krzywdy?

Zawieja podniósł wzrok, przetarł rękawem krew znad górnej wargi i przemówił cicho:

Swoją winę znam... Ciężka, bardzo ciężka... Nie ma dla mnie miejsca na ziemi. Wobec was Materka i wobec innych zgrzeszyłem po równo. Swoją winę, mówię — znam i nie trzeba mi o niej przypominać. Na nic to niepotrzebne, kiedy ja nie was się boję — tylko siebie. Możecie mnie kazać kijami zatłuc i potem rzucić moje ścierwo psom na pożarcie. Możecie. Wy tu rządzicie Materka i waszej woli przyszedłem się oddać. Nie ze strachu przyszedłem, tylko... Ja stąd, Materka. Wy wiecie. Z tych lasów i torfów Grodzony — jak wy. Tu moja śmierć!

Stary opadł z sił. Kazał przybocznym opuścić się na krzesło. Westchnął głęboko.

Krzywdy naszej nie szukasz... Nie przed nami masz strach, ale przed sobą... A Boga — Zawieja...? Boga się nie boisz? Jak my, naszą wolą, mamy tobą rozporządzić, to ty lepiej bój się Boga Zawieja, a nie siebie... Nie nasza tu wła­dza i na nic szukać w niej rozporządzenia... bo to tak, jak­byś śmierci szukał... Ja mówię — nie nasza tu władza... Tyś mądry Zawieja i korzystaj z tego, póki inni milczą.

Wyspa! Jest jeszcze wyspa na Mszarach — przerwał staremu Zawieja. Przez tłum przeszedł szmer:

Wyspa. Mszarowa wyspa. Mszary. Ułaskawienie... Stary podniósł rękę. Szepty zgasły w jednej chwili.

Tyś już został osądzony Zawieja i sądy uwolniły cię od winy. Po co tobie człowieku nasze ułaskawienie?

Mszary albo zabijcie — powtórzył Zawieja.

Zabić bandytę! Za co jemu szansę dawać?! Kijami skurwysyna, niech się własną krwią udusi! Za krzywdę naszą...!

Stary Materka znów podniósł rękę.

Nie ja tu rządzę. Nie mnie decydować... Jeszcze raz popatrzył długo na Zawieję.

Odnieście mnie do chałupy — poprosił.

Przyboczni pochylili się do drągów. Kiedy już podno­sili Materkę i zamierzali zawrócić, od chałupy Marczewskich rozległ się krzyk:

Nie! Zaczekajcie!


Marczewska biegła od domu. Deszcz pochwycił ją naty­chmiast i zdusił krzyk — ludzie usłyszeli jednak. Zostali na miejscach. W którymś momencie kobieta poślizgnęła się i przewróciła w błotną maź. To podnieciło zgromadzo­nych. Odezwali się pośród śmiechów:

Nie słuchać jej! Wykąpać ją w błocie... Marczewska uniosła głowę. Ładną twarz spiął grymas

Tylko spróbuj który! Oczy wydrapię!

Odstąpili. Pozwolili kobiecie podnieść się i podejść do Materki.

Ja was Materka chcę tylko spytać, jak było z torfistą Jędrzejem? Był wyrok od razu? No, mówcie! Daliście wy­rok?! Daliście! Własną kobietę rozciął na pół siekierą i dali­ście mu szansę? Daliście. No to co wy teraz...? Krzywda wam oczy zaślepia Materka. Te oczy, które nieraz za nas widziały. Chcecie go zostawić bez rozsądzenia, dla tłumu? Przecież go zaraz rozszarpią.

Kobieta zamilkła. Oddychając głośno, wejrzała w mro­czne twarze torfistów i lesistów, w bezmyślne twarze ich matek i żon. Kolejno opuszczali wzrok. Materka zamyślił się. Z tego zamyślenia zapytał nagle ludzką ciżbę:

No jak?

Powróz! — odpowiedział pierwszy z brzegu.

Powróz! — zażądał Władek Majtyka.

Powróz, Mszary, powróz — domagali się kolejni. Koło zamknęło się. Doszło do Marczewskiej.

Mszary — orzekła bez wahania kobieta. Odwróciła spojrzenie od ludzi z powrotem na starego

Materkę. Materka swoim zwyczajem pomilczał chwilę, po­tem odezwał się głucho pośród szeptów i domysłów:

Niech będą Mszary, mszarowa wyspa. To ogłaszam przed Bogiem i przed wami ludzie.


Dzień nie zmienił się. Zaciągnięty deszczową mgłą, zsza­rzały, podwieszony pod matowe niebo — trwał. Zawieja oglądnął się. Stał na ostatnim za Wiązówką pagórku. W dole zobaczył niewyraźny obrys kwadratu chałup i za węgłem jednej z nich jakąś postać. To była Marczewska. Patrzyła za mężczyzną wzrokiem, z którego trudno było coś przeczytać. Tego jednak Zawieja nie mógł zobaczyć. Ruszył dalej, zarzucając na plecy brezentowy worek umo­cowany do kija. Wkrótce jego sylwetka była juz tylko nie­jasnym epizodem w pejzażu rzadkich drzew i parujących trzcinowisk, zamkniętych horyzontem, którego można się było tylko domyślać.

Stary Jędrzej pracował przy torfie. Wyrobisko, eksploato­wane od lat, było olbrzymią niszą wypełnioną czerwono-brunatną, błotną breją. Stary kucał przy krawędzi wyrobiska. Obrabiał małą siekierką torfowe kęsy. Formo­wał je w dość zgrabne bloczki i odkładał na pryzmę. Miał na głowie duży worek rozcięty wzdłuż szwu, układający się na plecach w pelerynę. Całe jego odzienie przebarwio­ne było torfem, co sprawiało, iż sylwetka starego wygląda­ła jak jeszcze jeden niedoformowany kawałek kopaliny. Podobnie była ubarwiona nieduża suczka, kręcąca się wo­kół Jędrzeja z niezrozumiałą dla tego miejsca radością.

Stary wykonywał wolne, celowe ruchy. Od czasu do czasu przecierał twarz wierzchem dłoni i zaglądał w niebo tak, jakby niebu złorzeczył. W takim momencie zastał go głos Zawiei:

Szczęść wam Boże, Jędrzeju.

Jędrzej nie od razu podniósł wzrok. Dokończył obciosywać torfowy blok, wsparł się na obuchu siekierki i spoj­rzał wolno spode łba.

A ty kto? Torfista czy lesista? U nas się po tym po­znaje... A zresztą kto byś nie był i tobie szczęść Boże, cho­ciaż Boga tu nie uświadczysz. On bliżej wsi chodzi...

Stary uśmiechnął się do siebie, jakby dopowiadał sobie coś w środku.

Ja Zawieja. To znaczy z lasu, z partyzantki takie przezwanie, a zwyczajnie, to Makowca syn — lesisty z Wiązówki.

Makowiec? To od was już nie ma żywych. Tyś os­tatni.

Nie całkiem ostatni...

Ostatni, nie ostatni... Ja niby z mojego nazwiska też ostatni żywy, a od dawna trupem mnie czuć...

Stary zawiesił głos. Sięgnął pod worek przykrywający głowę. Wydobył stamtąd zmiękłe opakowanie z papiero­sami. Zapalili.

Czasem ktoś ze wsi do mnie zajdzie, ktoś przyjedzie wozem torf odebrać. Słyszy się coś niecoś... To prawda, co o tobie...?

Prawda.

Znaczy, że jak cię żywego puścili, to tobie jedna dro­ga teraz.

Mszary — potwierdził Zawieja.

No to trup z trupem rozmawia... Dużo wody tego roku. Mokry rok, znaczy, a całą wodę bagno wypiło. A pod bagnem — rozumiesz — glina, albo nawet żywa skała i ta woda rozlana z rzeki i z deszczu — nigdzie nie pójdzie, bo i gdzie niby miałaby pójść? Mszary wzięły ją całą w siebie. Opiły się, rozdęły jak ropucha. To pewnie rozumiesz, co to oznacza dla ciebie... Na moje oko nikt nie dojdzie do wyspy. Nikt. Nawet ty. Na ostatnie piętnaście lat — ja tylko... Zresztą nie było potrzeby, żeby kto inny... Nawet przed Niemcem w inną stronę się uciekało. Taka ludzka natura... Jak była wojna i był Niemiec pod ręką, to na niego cała ludzka żółć poszła. Nie było kogo karcić ze swoich, bo cudzy, obcy był na podorędziu do nienawidze­nia. Teraz inny czas... Trzeba ci było wracać człowieku? Ludziom pod oczy na nowo wchodzić?

Zawieja milczał. Skrywał papierosa w półprzymkniętych dłoniach i patrzył przed siebie.

A jak nawet dojdziesz do wyspy, jak cię błota nie utopią i gaz torfowy nie zaczadzi — to co potem, co po­tem?

Wy Jędrzeju wytrzymaliście, inni przed wami też czasem wracali...

Ty człowieku zdaje się nic nie rozumiesz. Dawniej zwierzyny więcej było na bagnach. Wnyki się stawiało. Masz wnyki?

Nie.

A rapcie wiklinowe, a siekierkę jaką, żeby dach nad głową...?

Zawieja milczał.

To można powiedzieć, że pierwsze twoje szczęście, żeś ty mnie spotkał po drodze. Jeszcze ci tylko sto szczęść potrzeba. Dużo, dużo ci człowieku trzeba wytłumaczyć.


Jędrzejowa chatka stała prawie na krawędzi wyrobiska, za niewielkim wyniesieniem z rzadka porosłym brzeziną. Stary sklecił ją byle jak, z krąglaków brzozowych uszczel­nionych mchem, ocieplonych podsuszonym torfem nabi­tym za ogatę z drążków. Całe skromne obejście pełne było przystawek, przykletek małych jak skrzynki, a w każdej jakiś skarb: tu cyranka ze złamanym skrzydłem, tam dwa bobrzyki, ówdzie jeszcze co innego. Obok przysadzistej ła­wy pod oknem stał garncarski toczek, na nim zaś niedoformowany kęs gliny.

Jednak tym, co szczególnie zwracało uwagę i wyrywa­ło obejście z otoczenia, była kamienna kariatyda wspierają­ca jeden z narożników chatki. Tkwiła tam wpasowana ka­miennym grzbietem w krągłość ściany, uwikłana w trzci­nowy dach i gliniane klepisko, dźwigająca brzemię, do ja­kiego nie nawykła.

Wnętrze, choć podobnie posępne, było bardziej upo­rządkowane. Kilka prostych sprzętów: stół na krzyżakach, stołki z brzozowych bierwion z wiklinowymi siedziskami, półki, szafki i dwie prycze pod dwiema przeciwległymi ścianami. I znów, jak na zewnątrz, jeden przedmiot nie przystawał tu do reszty — sprężynowy patefon wspierają­cy się mosiężną tubą o jedną z prycz. Stary odsunął pate­fon. Wyciągnął spod pryczy dwa splecione z wikliny owal­ne rapcie z troczkami do mocowania na butach. Za nimi poszły druciane wnyki, sznurkowy więcierz, siekierka, młotek, piłka ramowa, gwoździe, skórzany woreczek na szyję z zapałkami i papierosami. Wyjmując sprzęty Jędrzej głośno je nazywał, jakby to przydawanie nazw przedmio­tom równe było z przydawaniem na nowo użyteczności.

Zmierzch zapadł gwałtownie, bez uprzedzenia. Zza okna doszło raz i drugi dalekie wycie wilków. Ruda suczka podniosła łepek, zastrzygła uszami i warknęła trochę ze stra­chu, a trochę dla formy.

Stary Jędrzej zmniejszył knot w naftowej lampie. Poło­żył się na pryczy. Za chwilę usłyszał pytanie Zawiei:

Wilki?

Wilki, ale daleko, za Mszarami. Jak rok suchszy, to nawet bagno potrafią przejść za sarną albo koziołkiem. Dziad opowiadał, że ich przewodnik z ludzi się wywodzi. Z takiego jak ja czy ty wygnańca bagiennego, co go wieś za kazirodztwo na wyspę skazała. Podobno sparzył się z wielką wilczycą i z jej miotu jedno wilcze wyszło w ludz­kiej postaci z głową wilka. Do dziś ludzie przysięgają, że widują czasem w lesie takie stworzenie.

A wy widzieliście?

Ja? Ja różne rzeczy widziałem w życiu... Ty też może zobaczysz, jak się nawdychasz mszarowych wyziewów.

A ten posąg?

Jaki posąg?

No ten, co podpiera chatę.

No, podpiera. Stoi sobie, patrzy na świat i podpie­ra—

Ale skąd on tutaj?

Znaleziony...

A was Jędrzeju właściwie za co wygnali na bagno?

Mnie za co wygnali? Ano wygnali. Widać winien byłem. Wielu pamięta, że ja kobietę siekierą zarąbałem.

Mało kto pamięta, że ta moja kobieta, kiedym ją siekierą uderzał, siedziała nadziana na to, co pod brzuchem nosił ten akurat, na którym siedziała. Bo byli i inni... Jak ja już byłem prawie nieżywy z rozpaczy, to ludzie szybko przy­szli z przypomnieniami, że i inni byli, co moją kobietę nad­ziewali na siebie jak pospólną własność. A ja — widzisz — dla tej kobiety... Zresztą może nie tak było, może nie tak... Pamięć — widzisz — zawodna... Jak by jednak nie było, piętnaście lat w kopalni się przesiedziało. Ale to im nie wystarczyło — tym z Wiązówki. Dali swój wyrok. Taki, co to mnie miał sprzed ich oczu na zawsze wypędzić. Ja prze­trzymałem, ale im ten wyrok na zawsze w sercach pozo­stał. Przeszedł z ojców na dzieci. Oni mi tam tak naprawdę — nigdy nie odpuścili...


Dzień wstał taki jak poprzedni. Jędrzej patrzył na Zawieję. Mężczyzna wydostawał się właśnie na wierzchołek wynie­sienia, za którym tłusto rozlewało się bagnisko. Był zale­dwie drobiną wpasowaną na wcisk między jaśniejszą wypukłość ziemi a ciemniejszą wypukłość nieba.

Jakiś ty mały człowieku... — powiedział do siebie Jędrzej, odwrócił się i odszedł.


Zawieja zszedł ze skłonu. Ostrożnie stawiając nogi do­szedł do wyraźnie zarysowanej krawędzi oddzielającej sta­ły grunt od moczarów. Rozglądnął się, potem usiadł i z plecaka podarowanego mu przez Jędrzeja wyjął wiklino­we rapcie. Kiedy umocował je na nogach, poszedł kilka kroków do krzaku leszczyny. Wyciął z niego solidny kij. Tak przygotowany ruszył w drogę.

Pierwszy raz oglądnął się po kilkunastu zaledwie kro­kach. Mierzył decyzję jakąś sobie tylko znaną miarą, spo­glądał pod nogi, potem znów za siebie.


Dokładnie w tym samym czasie Jędrzej bluznął krwią z podciętego gardła. Czyjeś zabłocone dłonie puściły wiot­kie ciało starca. Osunął się na ziemię, a krew wolno zmie­szała się z błotem, tylko nieznacznie zmieniając jego kolor. Zabójca wytarł bagnet o krawędź ławki stojącej pod Ję­drzejowa chałupą. Kiedy chował narzędzie za cholewę, do nogi przypadła mu z jazgotem suczka i wgryzła się w but. Zabójca jednym ruchem odrzucił daleko oszalałe z rozpa­czy zwierzę.

Bagno kusiło. Rozlane szeroko, zamknięte mgłą dooko­ła, uginające się pod każdym krokiem. Zawieja przystanął zmęczony. Spojrzał pod nogi. Mszary rozchodziły się

w szwach, połyskiwały ciemniejszymi, grząskimi przepadlinami. Coraz mniej było drzew, a i krzaki — rachitycz­ne, rozchwiane — nie dawały solidnego oparcia. Tuż pod nogami Zawiei zabulgotało błoto, napęczniała torfowa skorupa i sklęsła zaraz uwalniając obłok błotnego czadu. Zawieja odpiął od pasa manierkę. Upił łyk, potem sięgnął po chustkę i dokładnie nasączył ją wodą. Zawiązał chustkę za głową, naciągnął na twarz przykrywając usta wraz z no­sem. Pochylił się po kij.


Orzeł runął znienacka. Zawieja zdążył tylko usłyszeć groźny poszum skrzydeł i krótki orli piakot. Ptak spadł na pochylone plecy mężczyzny z ogromną siłą. Błysnęły szpony. Zawieja stracił równowagę i runął z krzykiem wprost w ciemne koło błotnej przepadliny. Bagno otwo­rzyło się, odpłynęło lepką falą, aby za chwilę wrócić i po­ciągnąć za sobą. Lewa dłoń mężczyzny trafiła po omacku na kępę trawy. Zacisnęła się na niej rozpaczliwie. Zawieja przetarł oczy i szybko spojrzał w górę. Orzeł zawracał. Wielkie skrzydła z łopotem mieszały powietrze. Mężczy­zna skurczył się w sobie, jęknął głośno uprzedzając ból. Ptak nadleciał jak pocisk i po raz drugi przeorał plecy Za­wiei. Zawieja krzyknął, ptak zaś zawtórował triumfującym piakotem i nabrał wysokości. Teraz Zawieja miał chwilę czasu. Wyciągnął prawą rękę najdalej jak potrafił. Próbo­wał energicznym podaniem ciała w przód sięgnąć jakiegoś oparcia. Na darmo. Bagno ciągnęło w dół, odbierało siłę. Mężczyzna spróbował jeszcze raz. Zacisnął zęby i ze sko­wytem rzucił się przed siebie. Błoto puściło go trochę. Już prawie sięgał trawy, już prawie zaciskał na niej dłoń — kiedy orzeł wrócił. Tym razem sięgnął głowy Zawiei. Mu­siał zranić głęboko, bo krew zalała oczy mężczyzny. Lewa dłoń rozluźniła się na chwilę. Starczyło tego, by trawa wy­ślizgnęła się z palców. Błoto już go prawie miało, już sięga­ło piersi. Z odmętów bagiennych uwolnił się kolejny obłok gazu. Odurzył Zawieję, odebrał wolę walki. Mężczyzna spojrzał w górę. Wysoko na tle pociemniałego nieba orzeł zataczał zwycięski krąg. Nim zdążył zamknąć pętlę — za­czął padać deszcz. To otrzeźwiło trochę Zawieję. Dostrzegł nagle pasek od plecaka przewieszony przez kępy, sięgają­cy błota. Ostrożnie trafił palcem w otwór sprzączki i na­prężył pasek. Plecak trzymał się dość mocno, więc Zawieja milimetr po milimetrze zaczął przyciągać się do brzegu. Nie mógł wiedzieć, że plecak uchem drugiej szelki zacze­piony był o niewielką zaledwie wypukłość terenu. Kiedy po następnej chwili miał już pasek w dłoni, pociągnął zbyt energicznie. Szelka uwolniła się z kępy trawy i plecak jak wystrzelony z procy trafił w bagienne koło nie opodal Za­wiei. Wolno zniknął pod brunatną mazią. Mszary wciągały Zawieję. Błoto sięgało już brody, zaczynało wlewać się do ust.

W takiej chwili nadszedł ratunek.

Czyjaś mocna ręka pojawiła się niespodziewanie o krok od tonącego. Wystarczyło sięgnąć, uczepić się tej podanej na ratunek ręki, uczynić ostatni wysiłek. Zawieja wyprężył się, usztywnił, wyciągnął jak struna. Wreszcie palec dotknął palca, potem dłonie spięły się jak klamry — gwałtownie, łapczywie. Zawieja oddychał głośno. Pa­trzył na rękę niosącą mu ratunek i widział, że ręka i zielone sukno uwalane są krwią. Nie miał czasu się dziwić, bo oto silna dłoń przekręciła go na plecy i chwyciła za kołnierz. Za chwilę był bezpieczny. Całym tułowiem spoczywał na kępach trawy, a tylko nogi zostały w bagnisku. Otworzył oczy. Pozwolił, by deszcz obmywał go, gasił pragnienie. Kiedy tylko uspokoił oddech, wydobył nogi z błota. Spoj­rzał za siebie. Był sam. Szybko wstał. W ostatniej chwili zdążył dostrzec wtapiającą się w mgłę sylwetkę mężczy­zny w zniszczonym mundurze. Uformowanie tamtego, jego ruchy — wydały się Zawiei znajome. Zesztywniał z przerażenia. Z trudem wydobył z siebie ciche, chrapliwe zawołanie:

Odrowąż...

Mężczyzna, nim przekroczył linię mgły, oglądnął się nieznacznie przez ramię. Zawieja rozpoznał.

Odrowąż! — krzyknął głośno.

Mężczyzna nie zareagował. Odwrócił głowę przed sie­bie i po kilku krokach zapodział się w mgielnym mleku. Zawieja został sam. Ukucnął. Wtulił głowę w ramiona i rozpłakał się głośno.


Kuśtyk Macieja pracował przy żywicowaniu sosny. W le­sie w pobliżu Maciei nie było już nikogo z lesistów. Dzień z wolna kończył się. Macieja uwijał się, by zdążyć z nacię­ciem ostatniej tego dnia spały. Drzewo było już okorowane na czerwono, do łyka. Sosna wypuściła soki. Pierwsze kro­ple żywicy wezbrały w lepki strumień. Spłynęły po jodeł­ce. Stary zrobił ostatnie nacięcie, potem podwiesił kubek i zadowolony wsparł się plecami o pień. Zapalił papierosa. Kiedy po raz pierwszy łapczywie zaciągnął się dymem, gdzieś niedaleko rozległ się miarowy stukot czarnego dzię­cioła. Macieja uniósł głowę. Wtedy przyszła śmierć.

Szybkie dłonie zabójcy oplotły drutem szyję Maciei i pień. Pociągnęły. Stary otworzył usta, wypuścił papiero­sa. Po stalowej lince pociekła krew, spłynęła na świeżo skończoną spałę, by po jodełce dogonić żywicę. Jako pier­wsza dotarła do kubka.

Dłonie zabójcy poluźniły uchwyt, połączyły końce dru­tu i zaplotły go mocno na pniu. Ciało Maciei zwiotczało, ale trzymane drutem — pozostało przy sośnie.


Wyspa na Mszarach nigdy nie uległa bagnu. Była owal­nym, łagodnym wyniesieniem o niezwykłej symetrii zła­manej jedynie długą ostrogą, wychodzącą w błota na kilka­dziesiąt metrów. Jej powierzchnia zmieniała się w zależno­ści od obfitości opadów. Jeżeli rok był mokry, rzeka rozle­wała się szeroko i zasilała bagno. Nadymała je do granic możliwości. Wyspa pomniejszała się wtedy, ostroga niknęła pod wodą. Zawsze pozostawało jej jednak więcej, niż można było przerzucić kamieniem. Drzewa na wyspie ro­sły w grupach, jakby bały się samotności. Były to głównie wiotkie brzozy sczepione po pięć, sześć lub rozedrgane osiki, kładące się skosem pod każdym naporem wiatru.

Nie było na mszarowej wyspie jakiegoś naturalnego schronienia. Miejsce zdawało się wystawiać na pokaz, eks­ponować bezwstydnie wszystko — co z nim nie związane. Wrażenie takiej obcości, wystawienia na pokaz, sprawiał na przykład duży głaz uformowany na kształt kamienne­go stolca, wrośnięty w skłon wyniesienia kilka metrów po­niżej wierzchołka.


Zawieja siedział na brzegu wyspy, u nasady ostrogi le­dwo wystającej z błota. Drżał z zimna. Po dłuższej chwili wstał. Poszedł ku wierzchołkowi wyniesienia, w miejsce, gdzie z trudem trzymając się drzew stały resztki Jędrzejowego zabudowania sprzed lat. Ongiś było to pewnie solid­ne schronienie, wpasowane zmyślnie między trzy brzozy, obite małymi drzewkami, przeplecione trzciną i brzozo­wym łykiem. Teraz chatka chwiała się i klekotała poluźnionym poszyciem przy każdym uderzeniu wiatru.

Zawieja nie miał wyboru. Wszedł do środka, zagarnął za sobą naręcze trzciny i wtulił się w najsolidniejszy kąt. Długo trwał w stanie półsnu, który nie dawał odpoczynku, ale pozwalał odłożyć na później wszystkie konieczne decy­zje. Za jakiś czas ożywił się razem z myślą, która przyszła nagle, nieoczekiwanie. Sięgnął do rzemyka wiszącego na szyi i idąc jego śladem wydobył spod zamokłego odzienia brezentowy woreczek podarowany mu przez Jędrzeja. Uśmiechnął się.

Ogień — powiedział do siebie, nazywając głośno to, co było jego główną troską.

Ogień — powtórzył.

Było już ciemno, kiedy uporał się z ogniskiem. Rozpalił je niedaleko szałasu, prawie na wierzchołku wyniesienia.

Ogień podsycany wiatrem sypał dookoła iskrami. Ubranie na Zawiei parowało. Mężczyzna zdjął buty, nałożył je na wbite w ziemię kije, potem podsunął się do ogniska najbli­żej jak mógł. Usiadł, objął rękami kolana, wejrzał w ogień. Ciepło i zmęczenie zniewoliły go szybko. Opuścił głowę. Trwało to zaledwie kilka chwil, bowiem gdzieś bardzo bli­sko, o kilka zaledwie kroków, usłyszał jakieś szurnięcie i w ślad za nim zniżony do szeptu głos napominający ko­goś. Oprzytomniał nagle. Za ogniskiem dojrzał wtopioną w czerń, rozmazaną przez ogień sylwetkę człowieka. Otworzył usta za zdumienia. Nie mógł się mylić. Pięć, mo­że sześć metrów od niego, siedział mężczyzna w wojsko­wym drelichu, obok zaś warowała wielka wilczyca z obna­żonymi kłami i spojrzeniem utkwionym w Zawiei. Zawie­ja chciał się unieść, ale groźne warknięcie wilczycy usadzi­ło go na powrót. Strzelił płomień, zrobiło się jaśniej. Na ten moment przybysz zwrócił głowę w kierunku ogniska. To wystarczyło. Zawieja zbladł w jednej chwili. Chciał się odezwać, ale głos został mu w gardle. Spróbował jeszcze raz. Wydobył z siebie chrapliwy szept, który tylko z tru­dem przypominał ludzką mowę:

Odrowąż. Ty...? Jak to możliwe? Przecież ja... Odrowąż, ja oszalałem wtedy. To nie moje ręce, nie moje... Tereska z dzieckiem, kobiety, twój ojciec... i ten głos rozdający życie, ten straszny głos! Ja oszalałem... To nie ja przecież. Odrowąż... Ty wiesz... Kto może wiedzieć lepiej? Ty wiesz, że ja nie chodziłem za plecami innych. Odrowąż...

Zawieja przerwał. Znów chciał się unieść, ale wilczyca była czujna. Wyprężyła grzbiet, postąpiła krok do przodu, ostrzegła.

Odrowąż, nie milcz. Powiedz chociaż jedno słowo. Że rozumiesz... Chociaż jedno słowo...

Zawieja obudził się nagle. Świtało. Z ogniska wypełzły si­we smużki dymu i nie unosząc się zniknęły pośród traw. Mężczyzna z trudem ogarniał rzeczywistość. Zatoczył koło dzikim wzrokiem i uważnie, spode łba przepatrzył wyspę. Kiedy już koło prawie zamykało się — zobaczył wilczycę. Sporo niżej, prawie przy krawędzi bagniska, wa­rowała przy uwalanym błotem plecaku. Sprawiała wraże­nie, jakby czekała cierpliwie na czyjeś przyzwanie. Zawieja zerwał się na nogi. Był przerażony i zdezorientowany.

Mszary... — szepnął do siebie.

Zasłonił usta i nos dłonią, ale tak samo szybko zrezyg­nował. Uśmiechnął się kącikiem ust jak ktoś, kto odkrył oszustwo.

Mszary... Nie ma ciebie wilku. Ja jestem. Tylko ja jestem. Nikogo nie ma poza mną. Mszary. Ja...

Uspokoił się tylko na chwilę, bo oto gdzieś zza leszczyn doszedł cienki zaświst, coś jak przywołanie, wydanie roz­kazu. Wilczyca postawiła uszy i za chwilę odbiegła w kie­runku głosu. Rozpłynęła się we mgle. Zawieja został sam. Długo trwał w bezruchu, potem ostrożnie poszedł w dół w kierunku plecaka.

W tym samym czasie wilczyca miękko przylgnęła do trzcin obok gołych stóp swojego pana. Przy jej pysku poja­wiła się dłoń. Zwierzę polizało ją pokornie i przymknęło oczy. Odeszli dopiero wtedy, kiedy Zawieja dotarł do swo­jego plecaka i gorączkowo zabrał się do jego rozpakowy­wania.


Marczewska podeszła do okna. Dzień zapowiadał się po­godniejszy niż poprzednie. Uciążliwa siąpawica zamieniła się na miejsca z wiatrem, który przetarł nieco niebo. Wieś milczała jeszcze. Gdzieniegdzie tylko szczeknął pies, po­chwalił dzień jakiś kogut, poskarżyło się zgłodniałe bydlę. Marczewska przepatrywała Wiązówkę, nie spodziewając się w pejzażowym kole żadnego zmącenia. Myliła się. Oto po drugiej stronie kwadratowego placu, przy stodołach — zobaczyła Hankę. Było to głupie dziewczę — jędrne, spragnione męskich lędźwi. To spragnienie pchało ją do jednej ze stodół — prawie na oczach ludzi. Szybko otworzyła furtkę przy wrótniach, oglądnęła się, by chociaż udać ukrywanie i weszła do środka. Za chwilę, przecinając plac w poprzek, poszedł ku niej Władek Majtyka. Już przy wrótniach zaczął rozpinać spodnie.

Marczewska uśmiechnęła się do siebie, potem zarzuci­ła chustkę na ramiona. Wyszła z mieszkania.

Szła brzegiem moczarzyska, wąskim przesmykiem między piaszczystą skarpą a połyskującą powłoką Mszarów. Kiedy wydostała się na wzgórze, niebo akurat prze­tarło się do końca. Słońce strzeliło zza chmur i prześwietli­ło całą okolicę. Marczewska uśmiechnęła się już drugi raz tego dnia. Spojrzała na połyskliwą bagienną powłokę, na rozkołysane trzciny, potem usiadła na trawie. Nie wytrwa­ła tak długo. Zdążyła jeszcze wystawić twarz do słońca i przymknąć oczy, kiedy jej uszu doszedł ochrypły psi jaz­got. Za chwilę w ślad za nim, zza kopuły wyniesienia wy­biegła rozdygotana Jędrzejowa suczka. Zwierzę przypadło do nóg Marczewskiej, pokręciło się trochę, poskarżyło po swojemu i zawróciło w kierunku szczytu wyniesienia. Marczewska wstała.

W stodole panował półmrok. Władek Majtyka biorąc wielkie hausty powietrza, ugniatał poddający się brzuch Hanki. Leżeli w sąsieku. Ich ubrania i ciała wymieszały się z sianem. Kobieta miała półprzymknięte z zadowolenia oczy. Popiskiwała cichutko w rytm Władkowych naporów.

Śmierć przyszła razem z miłosnymi spazmami. Śmig­nęła cienka stalowa linka i oplotła Władkową szyję. Hanka nie zdążyła nawet krzyknąć z przerażenia, kiedy opasłe cielsko Majtyki z wielką siłą zdarte zostało z jej ciała. W chwilę potem ciężka łapa zamknęła jej gotowe do krzy­ku usta, wdusiła głowę w siano.


Kiedy Marczewska stanęła w pobliżu chatki torfisty Ję­drzeja, niebo zaciągnęło się na nowo i okryło okolicę szaro­ścią. Ponurości dopełniła kamienna kariatyda wspierająca naroże domu, nie mająca się nijak do tego miejsca, wybijająca się bielą ponad brunatność otoczenia. Ruda suczka uciszyła się nieco. Zniknęła za załomem budynku i stam­tąd dochodziło teraz jej skomlenie. Marczewska ostrożnie ruszyła naprzód. Była już zaledwie kilka kroków od płotka przedzielonego wąskim przesmykiem przejścia, kiedy zo­baczyła Jędrzeja. Stary, odwrócony plecami, siedział na to­czku garncarskim — sztywny, malowniczo wpisany w pej­zaż. Obok toczka stał niski brzozowy zydel, na nim zaś patefon. Ucichła suczka warowała przy nogach Jędrzeja. Marczewska odetchnęła z ulgą. Odezwała się:

Jędrzeju, Jędrzeju!

Stary nie zareagował. Kobieta zawołała jeszcze raz, po­tem zniecierpliwiona ruszyła w kierunku przerwy w płot­ku. Kiedy przekraczała przejście, potknęła się nagle o nie­widoczną przeszkodę. Była nią cieniutka stalowa linka przewleczona w poprzek przesmyku, na niewielkiej wyso­kości. Przybyła syknęła z bólu, ale zaraz zamilkła, usłysza­ła bowiem skrzypnięcie toczka. Nim uniosła głowę, linka nawinięta na dolne koło toczka naprężyła się, koło weszło w wolny obrót, zaś wiór wciśnięty w jego pęknięcie mus­nął lekko zapadnię uruchamiając mechanizm patefonu. Zdziwiona Marczewska usłyszała dźwięki walca, potem zobaczyła, jak w rytm muzyki toczek okręca się wolno, jak siedzący na nim Jędrzej obraca się dostojnie, jak potem, po kilku obrotach traci równowagę i nie zmieniając pozycji — zwala się na ziemię. Krzyknęła z przerażenia, ale zaraz za­milkła na nowo. Rozglądnęła się trwożnie, potem zaczęła odwrót — krok po kroku, uważnie, szukając przy tym ulgi w cichutkim pojękiwaniu. Po kilku krokach odwróciła się i w wielkim pośpiechu ruszyła na powrót w kierunku Wiązówki.

Biegła nie odwracając się ani razu, potykając się o nie­równości drogi, oddychając głośno. Pod jej powieki wracał co chwilę straszny widok zobaczony w obejściu Jędrzeja. Nie miał to być jednak ostatni taki widok tego dnia.

Słaniając się ze zmęczenia zbiegła ze skłonu pagórka, stanęła między szczytami dwóch chałup flankujących dro­gę wchodzącą do wsi. Z lewej strony miała swój dom, zaś w głębi, po przeciwnej stronie placu — stojące w rzędzie stodoły. Chciała uspokoić oddech, dać sobie chwilę czasu przed przekazaniem wsi ponurej wiadomości, ale nie zdo­łała. Oto w rytm grającego jeszcze w niej upiornego walca otworzyły się ze skrzypem wrótnie stodoły i wyjechał roz­pięty na nich, okrwawiony trup Władka Majtyki. Kobieta jęknęła. Zaraz zobaczyła, jak z otwartych na przestrzał wrótni wybiegają drobne sylwetki mężczyzn w zniszczo­nych mundurach, uzbrojonych, pokrzykujących po nie­miecku. W tym samym czasie od dołu placu, z prawej stro­ny, dwóch kolejnych bandytów zaganiało na plac miesz­kańców wyciągniętych z chałup. Marczewska liczyła na­pastników, nie mogąc uczynić niczego rozsądniejszego. Pięciu ze stodoły i dwóch zaganiających mieszkańców Wiązówki — zbliżało się do siebie. Na taki moment z głębi stodoły wyszła Hanka. Marczewska zagryzła wargi do krwi. Dziewczyna szła na sztywnych, szeroko rozstawio­nych nogach. Postępowała jak zabawka na sprężynę — krok za krokiem, wolno, upiornie. Była prawie naga, okryta jedynie strzępami zdartego na siłę odzienia. W któ­rymś momencie stanęła, rozglądnęła się i roześmiała głoś­no, nie rozumiejąc tego, co dzieje się wokół niej. Nie usta­wała w śmiechu aż do momentu, kiedy dwie grupy Nie­mców połączyły się, kiedy ustawiono mieszkańców Wią­zówki w rzędzie i kiedy jeden z uwolnionych od zajęć ban­dytów uciszył ją mocnym uderzeniem w twarz.

Zapadła cisza. Marczewska zagryzła dłoń, by nie krzy­czeć. Przez chwilę stała jeszcze nie potrafiąc ocenić wyda­rzeń, potem odwróciła się gwałtownie. W jednej chwili jej twarz znalazła się naprzeciw nie ogolonej twarzy bandyty, ukrywającego się do tej pory za jej plecami. Niemiec uśmiechnął się łagodnie, pogłaskał kobietę po policzku, potem przestał się uśmiechać, chwycił ją za kark i pchnął w kierunku placu.

Zawieja pracował przy umacnianiu domostwa. Zdążył już zgromadzić sporo brzozowych pasów, leszczynowych tyczek i trzciny. Kończył właśnie przetykanie brzozowym łykiem jednej ze ścian chaty. W pewnej odległości od niej wbił gęstym rzędem kilkanaście leszczynowych kołków i upchnął za nimi trzcinę. Powstawała ciepła, solidna ogata. Spojrzał na robotę. Podobała mu się. Zadowolony po­szedł do płonącego nie opodal ogniska, dorzucił drew, po­tem usiadł na kamiennym stolcu i sięgnął po siekierkę. Za­brał się do ociosywania na tyczki kolejnych leszczynowych drzewek. Przerwał, kiedy usłyszał daleki piakot orła. Spoj­rzał w górę. Ptak krążył wysoko, zataczał koła, pilnował swojej dziedziny — wyraźnie niezadowolony z obecności intruza. Zawieja przymrużył oczy. Kilkoma ruchami za­ostrzył koniec leszczynowej tyczki. Wbił ją obok kamienia, potem położył siekierkę na kamiennym siedzisku i nie­oczekiwanie zaczął podskakiwać wymachując ramionami i pohukując przy tym głośno. Ptakowi to wystarczyło. Ru­nął w dół. Gwałtownie nabierając szybkości, celował najwyraźniej w dziwnie zachowującego się człowieka. Za­wieja wyczekał do końca, do momentu kiedy orzeł przybli­żył się na kilka metrów, a okolicę przeszył jego groźny głos zmieszany ze świstem gwałtownie ciętego powietrza. Szybko chwycił oburącz leszczynową tyczkę i zamachnął się z całej siły. Nie trafił. Energia włożona w uderzenie po­zbawiła go równowagi, zaś zaostrzony koniec kija zmiótł z kamienia siekierkę. Ptak zdziwiony oporem człowieka poleciał wyżej niż zwykle. Zawieja zaklął. Podniósł się z ziemi i popatrzył za orłem. Ptak nie zamierzał wracać. Uspokojony, a może nawet zadowolony Zawieja sięgnął na powrót po siekierkę. Spojrzał zdziwiony. Na kamieniu nie było narzędzia. Przyklęknął i na czworakach dokładnie spenetrował otoczenie głazu. W którymś momencie doj­rzał trzonek siekierki znikający w wąskim otworze, które­go większa część przykryta była kamieniem. Sięgnął, ale nie dość ostrożnie. Siekierka potrącona końcami palców zniknęła pod kamieniem. W ślad za tym ucha Zawiei do­szedł zwielokrotniony, zanikający odgłos uderzeń drewna i metalu o skałę. Mężczyzna zląkł się. Znalazł spory ka­mień, rozgrzebał nieco obrzeże otworu i wpuścił kamień do środka. Szybko przyłożył ucho do otworu. Nie mógł się mylić. Pod głazem otwierała się przestrzeń. Zawieja nie zwlekał. Ciekawość była silniejsza od strachu. Przypadł do głazu. W pierwszym odruchu chciał go przesunąć siłą swoich rąk. Na darmo. Kamień drgnął zaledwie, ale nie przesunął się więcej niż kilka centymetrów. Spróbował inaczej. Położył tuż przy głazie duży okrąglak z brzozowe­go pnia, oparł na nim żerdź i mocnym ruchem wcisnął ją pod kamień. Naparł na dźwignię najpierw samymi ręko­ma. Kiedy poczuł, że głaz poddaje się, podniecony prze­wiesił się brzuchem przez żerdź i naparł jeszcze mocniej. Pomogło lekkie nachylenie terenu. Głaz zsunął się naj­pierw kilkanaście centymetrów po żerdzi, potem przeko­ziołkował i odsłonił czeluść. Różnica temperatur spowo­dowała gwałtowny ruch powietrza w kierunku otworu. Wszystko, co było w pobliżu, zniknęło za chwilę w dziu­rze, a Zawieja tylko z trudem utrzymał równowagę. Po chwili wiatr ustąpił tak samo nagle jak się zerwał. Zawieja ostrożnie podszedł do krawędzi otworu. Zobaczył, że ma on ściany z litej skały, a tylko przy brzegach porośnięty jest mchem i przysypany ziemią. Dziura nie była szeroka. Mia­ła nieregularny kształt i około czterdziestu centymetrów przekroju. Zawieja ocenił, że zdoła się w nim zmieścić. Po­biegł do chaty po sznur.

Skalna studnia poszerzała się stopniowo i łagodnie. Jej ściany były szorstkie, dawały oparcie dla stóp i dłoni. Za­wieja poruszał się ostrożnie. Schodził klinując się plecami i stopami o przeciwległe ściany. Zauważył, że wilgoć z po­krywy mszarowej wyspy przenikała do studni, formowała się w strumyki cieknące po skale ze wszystkich stron. W którymś momencie zatrzymał się i wsłuchał w odgłosy studni. Dochodził go miarowy poszum strumyków, stukanie kropli o skalne występy — wszystko powiększone o pogłos, który kazał się domyślać położonych niżej, wię­kszych przestrzeni. Pośród odgłosów doszło tez uszu Za­wiei przeciągłe, ledwo słyszalne wycie jakiegoś zwierzęcia. Sięgnął do boku. Sprawdził, ze nóz zatknięty za pas i przy­wiązany do niego rzemieniem jest na miejscu. Ruszył dalej. Pionowa studnia dość szybko otworzyła się w przestronną komorę, od dna której prowadziła ukośna pochylnia. Za­wieja zawahał się, ale po chwili ruszył dalej. Zaczął się zsuwać pochylnią, nie tracąc z oczu sklepienia. Zauważył, ze przybliża się ono zacieśniając korytarz. Za chwilę przed jego nogami wyrosło zawalisko. Widać kęsy granitu, kiedy przychodził ich czas — odrywały się od sklepienia, toczyły pochylnią i nieruchomiały wpasowane w siebie. Przez szczeliny między kamieniami przekradało się światło. Za­wieja trącił pierwszy głaz z brzegu. Kamień nie drgnął. Sprawiał wrażenie trzymającego się dość mocno reszty za­waliska. Odszukał większą szczelinę. Wpasował się w nią ciałem, zaczął się przeciskać. Przez kilka metrów dość ła­two znajdował drogę. Mając do wyboru wiele wąskich szczelin — wybierał najlepszą, prowadzącą do przodu. W którymś momencie wybrał źle. Przesmyk między głaza­mi zacieśnił się szybko i urwał zamknięty granitową gła­dzią. Zawieja zaklął. Spojrzał na świetlne smużki sączące się między głazami, obiecujące rychły koniec drogi. Naparł nogami na przeszkodę. Zawalisko drgnęło. Jeszcze raz na­piął mięśnie i pomagając sobie krzykiem — wyprostował nogi. Głaz najpierw odchylił się lekko, potem przesunął potrącając inne głazy. Za chwilę całe zawalisko ożyło. Ka­mienie uwolnione z krępujących je uścisków ruszyły z hu­kiem, zabierając ze sobą uwięzionego pośród nich człowie­ka. Po chwili wszystko ucichło, zawalisko zaś pokryło się granitowym pyłem.


Napastnicy zgromadzili mieszkańców Wiązówki w sto­dole. Na zewnątrz, z jednej i drugiej strony przechadzali się wartownicy. Zapadł zmierzch Ludzie poszeptywali coś do siebie trwożnie, milkli jednak natychmiast, kiedy przez szpary wrótni przemykał do stodoły cień któregoś z bandytów. W pewnej chwili do wartownika podszedł któryś z Niemców. Po krótkiej rozmowie otworzył furtkę w skrzydle wrótni. Marczewska poznała. Był nim ten, któ­ry zatrzymał ją przy wejściu do wsi. Niemiec zmrużył oczy. Niespiesznie rozglądnął się. W pewnym momencie jego spojrzenie trafiło na Marczewska. Kobieta szybko opuściła wzrok. Serce zabiło jej mocniej. Przytuliła do sie­bie Józia. Niemiec uśmiechnął się i podobnie bez pośpie­chu podszedł. Odezwał się:

No wstawaj, wstawaj...

Marczewska skuliła się, przylgnęła plecami do ściany sąsieka. Na nic zdała się taka obrona. Niemiec pochylił się, ujął kobietę pod ramię i mocno zaciskając dłoń podniósł ją z klepiska. Wysyczał przy tym:

Nie opieraj się dziwko, bo tylko sobie zaszkodzisz. Po tych słowach pociągnął Marczewska do wyjścia

Wyszli ze stodoły odprowadzani porozumiewawczymi śmiechami innych Niemców.

Noc pogłębiła się. Zza chmur wyszedł księżyc i posre­brzył okolicę. Zrobiło się jasno jak o świcie. Niemiec zmie­nił taktykę. Objął Marczewska ramieniem, dziwnie miłym głosem — zaśpiewał po cichu. Kiedy znaleźli się za ostatni­mi chałupami, bandyta odwrócił nagle kobietę twarzą do siebie i wpił się ustami w jej usta. Marczewska usiłowała się bronić, ale napastnik był bardzo silny. Jednym ruchem zdarł jej górę sukienki, uderzył wierzchem dłoni w twarz. Kobieta upadła. Przerażona, pozbawiona woli — przestała się opierać. Zbir uśmiechnął się. Bez pośpiechu rozpiął pas i kurtkę. Nagle powietrze przeszył groźny zaświst i w ślad za nim mignął przed Marczewska wielki cień zwierzęcia. Szara wilczyca uczepiła się gardła bandyty, powaliła go na ziemię i przegryzła krtań — nim zdążył zrozumieć co się stało. Marczewska nie poruszyła się, nie drgnęła nawet.

Patrzyła zdziwiona, jak wilczyca skończyła sprawę, potem usiadła w oczekiwaniu. Po chwili zza prześwietlonych na srebrnoszaro drzew — wychynęła wolno jakaś postać. Podeszła kilka kroków. Marczewska patrzyła jak zahipno­tyzowana. Był to prawie nagi mężczyzna... z głową wilka. Nie mogła się mylić. Otworzyła usta ze zdumienia. Stwo­rzenie podeszło jeszcze dwa kroki. Zatrzymało się. Było dość daleko, a mimo to Marczewska zobaczyła wyraźnie wielki wilczy łeb z mądrymi oczami, zrośnięty z musku­larnym ciałem mężczyzny. Patrzyli na siebie przez długą chwilę, potem stworzenie wydało z siebie cienki zaświst. Wilczyca postawiła uszy, naprężyła się i kilkoma skokami przypadła do nóg swojego pana. Odeszli w noc.


Nad bagnem rozszalała się burza — gwałtowna, nie zapo­wiedziana choćby pomrukiem. Z nieba lunął potok, które­go centrum zdawało się celować w mszarową wyspę. Błyskawice raz za razem wstrzeliwały się w ciemność. Woda szybko wzbierała w strumienie i szukała dla siebie ujścia. W otworze po granitowym głazie zakotłowało się.


Zawieja ocknął się. Wolno otworzył oczy. Próbował się poruszyć. Był cały, ale zawał uwięził go w tak wąskiej przestrzeni, że nawet odwrócenie się na bok było niemożli­we. Za sobą i przed sobą miał skalne bloki wklinowane w siebie z całą mocą. Ruch kamieni wyniósł go prawie pod sklepienie pochylni. Leżał na wznak i miał ją zaledwie trzydzieści centymetrów nad głową — wilgotną, połyskli­wą gładź. Z dużym wysiłkiem sięgnął do pasa i odtroczył nóż. Spróbował naruszyć skalne otoczenie. Na darmo. Ostrze odbijało się od wszystkiego, ześlizgiwało, sypało iskrami. W pewnym momencie usłyszał jednostajny, nara­stający szum. Znieruchomiał. Szum szybko przybliżył się i zaatakował nagle potokiem wody, która wdarła się do pochylni. Zawieja zakrztusił się, szybko jednak odkaszlnął, złapał oddech, gwałtownie wrócił do przerwanej próby poszukiwania ratunku. W jakiejś chwili, wiedziony bar­dziej rozpaczą niż świadomym zamysłem — mocno ude­rzył nożem w sklepienie, tuż nad głową. Nóż wszedł po rękojeść. Zawieja ożywił się. Nie było jeszcze za późno. Zaczął szybko, raz za razem uderzać w cienką warstwę spoiwa łączącego kamienie. Powoli otwierała się prze­strzeń nad nim. Dopływała z niej odrobina światła. Tym­czasem woda w pochylni wezbrała i sięgnęła już połowy tułowia. Zawieja wzmógł wysiłek. Pryskały kawałki skały, powiększał się otwór — ale woda była szybsza. Już za chwilę zaczęła sięgać ust. Zawieja zaczerpnął powietrza, zamknął usta, zanurzył głowę w wodzie. Dał chwilę odpo­cząć zesztywniałemu karkowi, potem na nowo wynurzył się i wykonał kilka ruchów nożem. Tym razem odpadł większy okruch kamienia, jednak otwór ciągle był zbyt mały, by dać szansę ucieczki. Zawieja jeszcze raz odchylił głowę i zanurzył się w wodzie. Po chwili wynurzył się. Ciężko oddychając uderzył nożem w sklepienie. Tym ra­zem uczynił to tak niefortunnie, że ostrze ułamało się tuż przy nasadzie i wpadło do wody. Mężczyzna jęknął z roz­paczy. Wypuścił trzonek i samymi dłońmi próbował po­większyć dziurę. Na darmo. Siły opuszczały go. Przegry­wał. Jeszcze tylko przywarł ustami do otworu, łapczywie zaczerpnął haust powietrza, potem wolno opuścił głowę do wody. Umierał.

Ratunek przyszedł w ostatniej chwili. W mętnej toni pojawiła się tuż koło głowy Zawiei czyjaś dłoń, chwyciła za włosy, pociągnęła. Głowa Zawiei znalazła się nad wodą. W chwilę potem tajemniczy wybawca kawałkiem kamie­nia skruszył wokół niej skałę i wyciągnął nieprzytomnego Zawieję na jasny, połyskliwy wyłóg. Odszedł.


Nawieję obudziła muzyka. Otworzył oczy, podniósł się szybko i spojrzał. Stał na błyszczącym kamiennym jęzorze, w przestronnym korytarzu o dość regularnym, łukowa­tym sklepieniu. Korytarz prowadził w dwie strony, ale tylko na prawo od Zawiei otwierał się w większą salę, od której napływało słabe jeszcze, niebieskawe światło. Mu­zyka ucichła. Zawieja spojrzał pod nogi. Zobaczył wykru­szony w podłożu otwór, pod którym pienił się potok. Do­piero teraz — uspokojony, bezpieczny — wolno rozgląd­nął się. Ściany korytarza wyłożone były skalną draperią, uformowaną w najbardziej fantastyczne struktury, mie­niącą się wielobarwnie. Wolno poszedł przed siebie, w kie­runku światła. Stąpał ostrożnie, omijając kamienne wyżło­bienia O delikatnych, koronkowych obrzeżach, skrywające pod przejrzystą tonią skupiska małych, wygładzonych przez wodę kamyków. Korytarz poszerzył się i niepostrze­żenie przeszedł w wielką salę o surowych, granitowych ścianach. Sklepienia sali nie sięgał już wzrok Zawiei. Po drugiej stronie sali, jakby na przedłużeniu korytarza, zoba­czył regularny, zamknięty owalem otwór, zza którego na­pływało intensywne dzienne światło. Ruszył w tym kie­runku. Po kilku krokach z prawej strony doszło go ciche popiskiwanie. Stanął. Popiskiwanie dobywało się z nie­wielkiej niszy skalnej umieszczonej w ścianie jaskini. Za­wieja podszedł wolno. Kiedy wysilił wzrok, dojrzał wielką, szarą wilczycę leżącą na ziemi, przy niej zaś — dwa wilczęta wessane pyszczkami w wymię. Wilczyca bezgłośnie ob­nażyła kły. Zawieja zrozumiał. Wycofał się bez pośpiechu. Nie zatrzymując się już, poszedł w kierunku wyjścia.


Na zewnątrz było ponuro, dużo ciemniej, niżby wskazy­wała na to intensywność światła dochodzącego do jaskini. Zawieja nie zdziwił się. Otwierający się przed nim świat niczym zasadniczym nie różnił się od tego, który zostawił na górze. Był może trochę ciemniejszy, bardziej przybliżo­ny do zmierzchu. I tu padało, ale deszcz był drobniejszy, prawie niewidoczny. Zawieja nie postał długo. Szybko za­ufał nowemu miejscu i już bez strachu ruszył w kierunku dwóch rzędów drzew uformowanych w rodzaj alei, która mogła gdzieś prowadzić. Aleja wyłożona była kamiennymi płytami, które spajał mech przerastający łączenia. Mszany nalot gęstniał w miarę zagłębiania się w aleję, aż w którymś momencie, zupełnie zacierając rysunek płyt — przechodził w zwykłą, wiejską drogę. Podobnie działo się z drzewami stojącymi po bokach. Rzedły, karlały, zwyczajniały — by niepostrzeżenie pokazać się jako zdziczałe jab­łonie i śliwy, porastające boki wiejskiej drogi. Nagle, w jed­nej chwili, Zawieja poznał w niej drogę prowadzącą do Wiązówki. Stanął. Zaczął się bać. Serce podeszło mu do gardła. Bardzo wolno, pokonując opór zesztywniałego karku — oglądnął się. Zobaczył to, co spodziewał się zoba­czyć — długą, wiejską drogę, zamkniętą na horyzoncie ścianą lasu. Drogę, którą nie tak dawno przyszedł do Wią­zówki. Czy przyszedł? Spocił się. Szybko ruszył z miejsca — przed siebie, do wsi.


Nadszedł od zachodu, od skłonu porośniętego lasem, schodzącego do tylnych ścian stodół, za którymi droga za­wijała wraz z rzeką i wprowadzała na wiązówkowy plac. Na placu było pusto. Wiatr podrywał z ziemi źdźbła sło­my, sianowe targańce i rzucał na powrót w kałuże, pod płoty. Skrzypiały okiennice, uderzały głucho w omszałe ściany, odzywały się poluźnione szyby w oknach. Wieś była pusta. Zawieja wszedł do pierwszej z brzegu chałupy. Wnętrze też nie tłumaczyło przyczyny wyludnienia wsi. Nie było żadnych oznak pośpiechu, ucieczki. Przeciwnie. Na łóżkach kłębiły się odęte pierzyny i poduszki. Na ścia­nach wisiały prosto święte obrazy. Naczynia stały na pół­kach w posłusznych rzędach i innych przeznaczonych im konfiguracjach. Wszystko jednak zaciągnięte było błoną pajęczyny i kurzu, która drżała przy każdym kroku Za­wiei. Wyszedł na powrót na plac. Dopiero teraz spostrzegł przerwę w rzędzie stodół, a w niej pogorzelisko rozwle­czone już przez czas. Spojrzał w kierunku swojego domu. Nie chciał wejść. Wystarczył mu widok zbutwiałych stopni prowadzących do ganku i zdziczałego oplotu winorośli, która pozapętlała się drapieżnie wokół okien i szczytowej ściany. Nie doszedł uszu Zawiei żaden psi jazgot ani też inny, normalny dla wsi głos. Tu nie było życia. Zawieja nie czekał. Ruszył w kierunku przesmyku wyprowadzającego ze wsi na pobliskie wzgórze. Kiedy wydostał się na wierz­chołek, przez chwilę miał pokusę, by oglądnąć się, by zo­baczyć kogoś żywego, namawiającego do powrotu. Wy­trwał. Nie oglądnął się. Poszedł w kierunku torfowego wy­robiska. Nim doszedł — świat dookoła pojaśniał. Dopiero teraz Zawieja zrozumiał, że w tym świecie, tak do złudze­nia przypominającym Wiązówkę i jej okolice, czas nie wy­przedza — ale zostaje w tyle. Że dopiero wstaje dzień.

Na torfowym wyrobisku nie było nikogo. Niszę wypeł­niała błotna breja, po której pływały sparciałe worki. Przy krawędzi stał drewniany wóz, cały pozieleniały od mszanego porostu. Przy dyszlu leżały uformowane w koński porządek — czaszka, żebra, kości nóg i rozpadająca się uprząż. Konisko za życia musiało być płochliwe, bo biele­jąca czaszka ubrana była ciągle w dopasowany kantar z klapami na oczy. I tu Zawieja nie pobył długo. Zostało mu jeszcze jedno miejsce — Jędrzejowa chata. Ruszył ku niej pośpiesznie.

Niskie zabudowania trzymały się solidnie. Drobny płotek klekotał poluźnionymi sztachetkami — ale stał. Za­wieja zrobił krok w kierunku przesmyku w płotku. Po­tknął się o coś. Była to pordzewiała stalowa linka, której naprężenie wprowadziło w obrót garncarski toczek, ten zaś wpasowanym weń wiórem poruszył na chwilę mecha­nizm stojącego przy nim patefonu. Zaskrzypiała igła, ode­zwał się spowolniony, ochrypły walc i zaraz zamilkł. Zawieja nie wszedł do chatki. Wiedział, co zastanie. Jesz­cze tylko zmierzył się spojrzeniem z kamienną kariatydą i już wracał do siebie, do domu, na bagno...

Po drodze doszło go dalekie wycie wilka. Ten głos miast przestraszyć go — wrócił nadzieję. Tym głosem za­powiadało się życie.

Bagno nie było głębokie jak kiedyś. Pierwsze kroki wy­dały się Zawiei dziwnie łatwe. Leszczynowy kij zagłębiał się zaledwie do połowy. Był już dość daleko od miejsca, w którym piaszczysta skarpa schodziła się z moczarzyskiem, kiedy usłyszał krzyk. Nie od razu oglądnął się. Krzyk doszedł po raz drugi. To wołała Marczewska. Za­wieja stanął. Tym razem odwrócił się. Nie próbował zrozu­mieć. Po prostu zobaczył biegnącą kobietę i poznał, że jest nią Marczewska — jego kobieta. To wystarczyło, by nie rozumiejąc — zawrócił.


Ukryli się w lesie. Dzień zaledwie się zaczął. Marczewska trzęsąc się z zimna, obejmując ramionami kolana siedziała na powalonym drzewie. Patrzyła na Zawieję, który z ręką utkwioną po ramię szukał czegoś w dziupli wielkiego dę­bu. Po chwili znalazł. Wydobył zawiniątko o podłużnym kształcie, omotane gęsto sznurkiem. Kiedy je rozwinął, z naoliwionych szmat ukazał się dobrze zakonserwowany, pięciostrzałowy mosin z celownikiem optycznym. Zawieja powąchał przesiąkniętą smarami kolbę karabinu, potem odryglował zamek i zajrzał do komory. Uśmiechnął się złym, zaciętym uśmiechem. Wstał.

Do wsi zbliżyli się od zachodu. Zawieja, ukryty za drzewami, przepatrzył najpierw z lunetą przy oku tylne ściany stodół. Szybko zauważył, że na wrótniach stodoły, w której trzymano mieszkańców Wiązówki, Niemcy umie­ścili zmyślną pułapkę uniemożliwiającą wyjście. Były to dwa granaty zwrócone do siebie uszkami zawleczek, przy­mocowane do dwóch połówek wrótni. Zawleczki z roz­prostowanymi końcówkami połączone były sznurkiem. Wystarczyło lekko pchnąć wrótnie, lub nawet jedną z po­łówek, by granaty oddaliły się od siebie, zaś zawleczki wy­sunęły z zapalników. Ze stodoły dochodził głośny płacz dzieci i ciche zawodzenie kobiet. Zawieja szybko opuścił to miejsce. Przemykając lasem przekradł się na przeciwległą stronę. Był teraz na pagórku położonym od wschodniej części wsi. Miał przed sobą główny plac Wiązówki za­mknięty od góry przednią ścianą stodół, z lewej strony okazały dom Marczewskich z przybudowanym szerokim gankiem, na dole zaś, najbliżej siebie — opustoszałe chłop­skie zabudowania. Przyłożył lunetę do oka. Od tej strony wejście do stodoły nie było zabezpieczone w podobny spo­sób jak od tyłu i dawało pozór łatwego dostępu. Zawieja przeniósł karabin w lewo. Za barierą ganku dostrzegł na­tychmiast czterech przyczajonych bandytów z karabinami. Odetchnął głęboko i spojrzał na Marczewską.

Na pewno chcesz?

Kobieta przytaknęła w milczeniu.

Pamiętasz wszystko?

Marczewską spojrzała na Zawieję i oczy jej zabłyszczały. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zawa­hała się, opanowała i tylko kiwnęła potakująco głową. Wstała.

Zawieja ułożył się wygodnie w trawie. Przylgnął poli­czkiem do kolby mosina, odciągnął do tyłu cięgło bezpie­cznika i przekręcił je w lewo do oporu, potem szybko odryglował zamek. Do komory wskoczył z chrzęstem na­bój z magazynka i ułożył się w podajniku. Zawieja wolno pchnął rygiel do przodu. Nabój wszedł do lufy.

Tymczasem Marczewską zdołała już dojść prawie na środek placu. Zawieja szybko przeniósł karabin w lewo. Zobaczył przez lunetę, jak Niemcy skryci za barierą ganku popatrywali po sobie zdziwieni i wyraźnie uspokojeni. W pewnym momencie drzwi od domu otworzyły się. Sta­nął w nich przywódca zbirów. Zawieja rozpoznał od razu. Nie miał czasu się dziwić, bo oto przystojny, jasnowłosy dowódca szczeknął coś po niemiecku i w ślad za tym czte­rech zbirów wpadło na plac. Zdążyli zrobić pięć, może sześć kroków w kierunku Marczewskiej, kiedy dwa precy­zyjne strzały powaliły dwóch pierwszych. Marczewską rzuciła się w kierunku stodoły, szybko dopadła furtki we wrótniach. Czyjeś ręce wciągnęły ją do środka i kiedy tylko furtka zamknęła się na nowo, po wrótniach posypały się serie z pistoletu maszynowego. Wszystko przebiegło bar­dzo szybko. Zawieja zdążył przeładować broń po raz trze­ci, ale nim przymierzył się do strzału, dwóch ocalałych Niemców zdołało już wrócić w popłochu na ganek, zosta­wiając na placu trupy kamratów. Zapadła cisza. Zawieja przetarł pot z czoła i uzupełnił magazynek. Nie czekał dłu­go. Za chwilę przez szczytowe okno domu Marczewskich wyskoczył któryś z Niemców z płonącą pochodnią w rę­ku. Gwałtownie ruszył w kierunku stodoły. Miał do niej około czterdziestu metrów — za daleko na rzut. Przebiegł więc kilkanaście metrów i zamachnął się potężnie. Strzał Zawiei zgasił go tuż przed rzutem. Niemiec, młody, ładny chłopak, zwiotczał gwałtownie, upadł i potoczył się jesz­cze kilka metrów. Pochodnia upadła tuż przy nim. W sto­dole ktoś uchylił furtkę, ale zaraz zamknął ją na nowo przygnieciony serią z automatu. Z niewidocznego okna w szczytowej ścianie domu Marczewskich wyskoczył ko­lejny zbir. Głęboko pochylony dopadł do płonącej jeszcze pochodni. W tym samym czasie trzej pozostali Niemcy za­kryli ogniem wzgórze i stanowisko Zawiei. Zawieja szyb­ko przeturlał się kilka metrów w prawo i przyłożył karabin do ramienia. Spóźnił się. Strzał przeciął Niemca w trakcie rzutu. Pochodnia zatoczyła łuk, sięgnęła węgła stodoły. Wilgotne drewno zatliło się. Przerażony Zawieja zobaczył, jak za chwilę ze stodoły wypadło dwóch odważniejszych mężczyzn. Jeden z nich skierował się do leżących Nie­mców po broń, zaś drugi do rogu stodoły, by przygasić ogień. Żaden nie zdążył. Dziesiątki pocisków pozbawiły ich życia. Minęło jeszcze kilka chwil i płomień wspinając się po narożnej desce sięgnął strzechy stodoły. We wnętrzu rozległo się zawodzenie ludzi. Zawieja nie zwlekał. Naj­szybciej jak potrafił obiegł wieś i ustawił się między drze­wami od zachodniej strony. Po prawej stronie widział te­raz oddalony szczyt domu Marczewskich, przed sobą zaś zabezpieczone granatami tylne wrótnie stodoły. Nie mógł ryzykować podejścia. Wsparł się bokiem o pień sosny. Umieścił łokieć między pasem karabinu a kolbą i odstawił go szeroko. Przyłożył policzek do tak usztywnionej broni. Wolno doprowadził wytrasowany na łupie krzyż w pobli­że sznurka łączącego zapalniki granatów. Odetchnął głę­boko, potem wypuścił połowę powietrza i ustawił pozio­mą kreskę krzyża na sznurku. Lekko nacisnął spust. Strze­lił. Broń odbiła, pocisk zaś przepalił połowę sznurka ocie­rając się o kółko zapalnika. Zawleczka w lewym granacie wysunęła się do połowy. Tymczasem ogień ogarnął już całą strzechę. Wilgotna słoma spalała się w kłębach burego dymu. Ludzie zgromadzeni w stodole zaczęli się dusić i kaszleć głośno. Zawieja oblizał spierzchnięte wargi. Szyb­ko zarepetował. Przyłożył policzek do kolby. Tym razem wycelował bliżej prawego granatu. Palec powędrował do spustu, dolna linia krzyża zatrzymała się na poluźnionym już nieco sznurku. Huknął strzał. Sznurek przestrzelony tuz przy uchu zawleczki prawego granatu opadł luźno. Ludzie wewnątrz stodoły zareagowali bez paniki. Naj­pierw któryś z mężczyzn lekko uchylił wrótni, prześlizg­nął się przez szparę i dwoma wprawnymi ruchami zagiął końcówki zawleczek. W chwilę potem na wrótnie naparł tłum oszalałych ze strachu, na wpół zaczadzonych ludzi. Ruszyli przed siebie, do lasu, w ukrycie. Nagle z prawej strony, zza węgła, wyskoczył jeden z trzech pozostałych przy życiu Niemców z bronią gotową do strzału. Zawieja zareagował błyskawicznie. Nie składając się prawie — strzelił z biodra. Niemiec upadł.

Wieś opustoszała szybko. Zrobiło się cicho jak w gro­bie. Zawieja wrócił na stanowisko położone od wschodniej strony. Ułożył się w trawie. Przed sobą miał widoczny jak na dłoni plac Wiązówki, na nim zaś leżące dwa trupy Nie­mców i dwóch martwych mieszkańców wsi. Zapalił papie­rosa. Po dłuższej chwili skrzypnęły drzwi w domu Marczewskich. Pojawił się w nich Kurt — przywódca zbirów. Zawieja zesztywniał z przerażenia. Niemiec trzymał za kołnierz Józia — syna Zawiei i Marczewskiej. Drugi ocala­ły zbir celował chłopcu w plecy. Wyszli na plac i wtedy zdarzyło się coś, czego Zawieja nie mógł przewidzieć. Oto Kurt bez słowa wyciągnął pistolet, uśmiechnął się i wyce­lował w głowę chłopca. Zawieja szybko przyłożył się do strzału. Niepotrzebnie. Kurt uniósł pistolet wyżej, potem nie przestając się uśmiechać — strzelił dwukrotnie w brzuch swojemu kompanowi. Niemiec upadł martwy. Kurt nie śpiesząc się, świadom, iż jest obserwowany przez Zawieję — wycofał się wraz z chłopcem na powrót do mie­szkania Marczewskich. Zawieja zaczął rozumieć. Wyjął magazynek z mosina, sprawdził go, potem przeładował karabin. Sięgnął do uwiązanej na szyi chustki, która do tej pory chroniła go przed mszarowymi wyziewami. Odwią­zał chustkę i niespiesznie zszedł po skłonie stoku na plac Wiązówki. Tam stanął przodem do domu Marczewskich. Po dłuższej chwili nieoczekiwanie zawiązał sobie chustkę na czole. Nie czekał długo. Skrzypnęły drzwi. Wyszedł z nich Kurt trzymający za kołnierz Józia. Ruszył w kierun­ku stodół. Zawieja prowadził zbira wzrokiem — czujnie, gotów do natychmiastowej reakcji. Kurt doszedł wraz z chłopcem do zgliszcz stodoły i odwrócił się twarzą do Zawiei. Przez długą chwilę mierzyli się spojrzeniami, po­tem Zawieja sięgnął ręką do czoła, w kierunku chustki. Opuszczając ją na oczy, przypomniał sobie dokładnie dzień sprzed dwóch lat.


Trwała wojna. Dowodzony przez Odrowąża oddział zdziesiątkowała doborowa jednostka SS dowodzona przez Kurta. Tego dnia Niemcy wprowadzili kilkunastu ocala­łych partyzantów, pośród nich Zawieję, na plac między domami Wiązówki. Leśni wyglądali strasznie. Byli obszarpani, nie ogoleni, brudni. Było kilku rannych, naprędce opatrzonych bandażami, które zdążyły juz nasiąknąć krwią, zbrunatnieć. Kurt, przystojny blondyn o chłopięcej twarzy, kazał ustawić partyzantów na środku placu i zgromadzić przy nich mieszkańców Wiązówki. Niemcy przy­pędzili ich pośród płaczów, krzyków, wydawanych głośno poleceń. Szybko ustawiono miejscowych półkolem za par­tyzantami. Wtedy do akcji wszedł Kurt. Swobodnie, jakby chodziło o pokaz mody, zaczął ustawiać długi szereg lu­dzi, wybierając spośród miejscowych, swoich żołnierzy i partyzantów. Układem nie rządziła żadna logika. Naj­pierw stał któryś z wiązówkowych starców, dalej — kobie­ta, niemiecki żołnierz, partyzant, Marczewska, niemiecki żołnierz, Odrowąż, inny partyzant, znów Niemiec, któryś z wiązówkowych chłopów, kobieta, Niemiec. Kiedy uznał, iż konfiguracja odpowiada jego pomysłowi — zwrócił się niespodziewanie do Zawiei:

Ty, do ciebie mówię. Ty dobrze strzelasz. Tyś za­strzelił najwięcej moich ludzi. Ja ciebie dobrze zapamięta­łem. Teraz sobie postrzelasz...

Po tych słowach, na dany przez Kurta znak, do Zawiei przypadło dwóch niemieckich żołnierzy i przyciągnęło go przed oblicze swojego dowódcy. Kurt nie patrząc na Za­wieję kontynuował:

Gdybyś nie chciał strzelać, to ja wtedy będę strzelał, ale będzie pewna różnica... Kurt przerwał, wyjął z kieszeni czarną chustkę i przewiązał nią oczy Zawiei. Dokończył:

Ja będę wiedział, do kogo strzelam i nie muszę ci chyba mówić, jak będę wybierał...


Napadła cisza. Zawieja ciężko oddychając stanął naprze­ciw ustawionego przez Kurta szeregu. Rozwiązano mu rę­ce, podano karabin. Długo nie mógł nic zrobić, uczynić najmniejszego ruchu. Stężało mu czoło, wyszły żyły na szyi, zadrżały dłonie. Nagle usłyszał strzał. Kurt dotrzy­mywał słowa. Na ziemię upadł któryś z wiązówkowych lesistów. Wtedy z szeregu rozległ się straszny, donośny krzyk Odrowąża:

Zawieja — strzelaj! Na co czekasz?! Wszystkich nas wybije! Strzelaj! To rozkaz! Szósty, dziewiąty, trzeci i jedenasty — to szkopy! Pierwszy z lewej stary Materka! Mater­ka, krzyknijcie!

Materka zrozumiał.

Zawieja, ja tu stoję! Tu stoję — słyszysz?!

Kurt uśmiechnął się. Zabawa zaczynała mu się po­dobać. Zawieja wciągnął głęboko powietrze. Podniósł broń do ramienia. Krzyknął:

Materka, krzyknijcie jeszcze raz! Gdzie wy?!

Ja tu!

Zawieja przesunął broń w prawo. Szybko nacisnął spust. Stojący jako trzeci z lewej Niemiec — dostał w pierś. Upadł. Na twarzy Kurta nie drgnął nawet jeden mięsień. Patrzył dalej. Zawieja wolno prowadził broń. Zawołał:

Siódmy, odezwij się! Usłyszał głos Odrowąża:

To ja!

Szybko przesunął broń odrobinę w lewo. Strzelił. Nie­miecki żołnierz stojący przed Odrowążem zgiął się wpół i upadł na twarz. Zawieja przetarł pot z czoła. Po raz kolej­ny przeładował broń. Nagle usłyszał jakiś ruch i w ślad za tym przerażony głos Odrowąża:

Zawieja, przestawiają się skurwysyny! Szkopy się przestawiają! Uważaj! Drugi z lewej... nie, teraz czwarty! Pierwsza jest Teresa! Bardziej w prawo, w prawo... ósmy, ja piąty!


Zawieja napięty do granic możliwości, wodził karabinem w ślad za wskazówkami Odrowąża. Rzucał bronią to w le­wo, to w prawo, w końcu strzelił. Usłyszał jęk. Trafił w ra­mię któregoś z Niemców. Opuszczały go siły, tracił pano­wanie nad nerwami. Tymczasem Odrowąż nie przestawał krzyczeć:

W lewo, drugi, czwarty! W prawo! Zawieja! Boże!


Zawieja trwał jeszcze przez chwilę w wysiłku poszukiwa­nia lufą karabinu ustawionych w szeregu Niemców, potem nie wytrzymał, złamał się. Otworzył szeroko usta i wydobył z trzewi straszny, zwierzęcy ryk. Wszystko za­milkło. Przestraszył się i pobladł nawet Kurt. Potem wyda­rzenia potoczyły się bardzo szybko, nieubłaganie. Zawieja zerwał opaskę, rzucił karabin, wyrwał automat stojącemu obok Niemcowi. Strzelił prosto w głos wskazujący mu ofiary. Nawet nie celował. Pamiętał gdzie jest głos i tam strzelił. Długą serią przeciął prawie na pół Odrowąża i opuszczając broń — ranił w nogi starego Materkę, potem wypuścił automat i płacząc upadł na kolana. Kurt dał znak na zakończenie spektaklu. Ludzie rozpierzchli się.

Niedługo potem żołnierze Kurta, śmiejąc się głośno, ubrali Zawieję w mundur SS i wcisnęli mu na głowę nie­miecką czapkę. Zawieja poddał się bezwolnie — złamany, wygasły wewnętrznie. Dał sobie też otworzyć usta i wlać do gardła szklankę wódki.

Długo w noc patrzył spod napuchniętych powiek, jak Niemcy bawili się przy ognisku, pili wódkę, śpiewali głoś­no i puszczali na patefonie wojskowe marsze. Czasem podszedł któryś do niego, pocałował w policzek jak kom­pana, odszedł. W stodołach kotłowało się od kopulacji, krzyków zniewalanych kobiet, pisków i śmiechów. Zawie­ja patrzył i nie widział. O świcie odszedł z Niemcami.


Teraz, po dwóch latach, stał naprzeciw Kurta na tym sa­mym placu. Zacisnął wargi, potem szybko zsunął opaskę na oczy. Przeładował. Pocisk z chrzęstem wskoczył do lu­fy. Bardzo wolno uniósł broń, przyłożył policzek do kolby. Nie zdążył nawet usztywnić ramienia i położyć palca na spuście, kiedy gdzieś z lewej strony usłyszał strzał. Wolno podniósł opaskę. W głębi placu stała Marczewska z karabi­nem w dłoni i mierzyła w Kurta. Zraniony Niemiec wypu­ścił pistolet. Ciągle uśmiechając się, popchnął przed siebie Józia. Chłopiec odbiegł na bok, Kurt tymczasem ruszył chwiejnym krokiem w kierunku Marczewskiej. Kobieta strzeliła jeszcze raz. Pocisk sięgnął Kurta. Uklęknął, potem upadł. Kobieta odrzuciła karabin. Targana konwulsjami — odeszła na bok. Kiedy na plac nieśmiało, grupkami, wraca­li mieszkańcy Wiązówki, Zawieja zdążył już dojść do Marczewskiej i objąć ją ramieniem.


Minęło kilka miesięcy. Przyszła wiosna. Zawieja stał na wzgórzu, po skłonie którego z jednej strony schodziło się do Wiązówki, z drugiej zaś na przesmyk między skarpą a rzeką.

Mężczyzna patrzył w milczeniu na mały punkcik na niebie. Punkcik poruszał się wyraźnymi kołami. To był orzeł. Ten sam, z którym Zawieja mierzył się już dwukrot­nie. Za chwilę od wsi posłyszał jakieś odgłosy. Odwrócił się. Zobaczył, jak pod górę brnie mozolnie orszak złożony z siedzącego na krześle Materki i dwóch postękujących z wysiłku chłopów. Kiedy doszli do Zawiei, stary kazał się postawić na trawie i odesłał chłopów na bok. Posłusznie odeszli. Materka odezwał się:

Wiosna.

Wiosna — odpowiedział Zawieja.

Zawsze trudno było z tobą pogadać Zawieja. Za­wsze milczek, uparty, zawzięty. A teraz? Gorzej niż z nie­mową. Po coś wracał człowieku? Po coś wystawiał na próbę i siebie, i nas? Teraz ty ojciec jesteś i mąż, a twoi tyle cię widzą, co przy stole, przy posiłkach. Milczysz?

Milczę.

Poirytowany stary poczekał jeszcze chwilę na jakieś słowo, ale nie doczekał się. Przywołał nosicieli. Chybotli­wy pochód ruszył z powrotem do wsi.


Następnego dnia Zawieja spakował rzeczy i poszedł w kierunku wyspy. Od tej pory szedł jak we śnie, nie sta­rając się nawet rozróżniać tego, co pochodziło z jego gło­wy, od tego, co być może działo się wokół niego. Szedł. Najpierw brnął po pas w bagnie, potem zmagał się z me­andrami w jaskiniowej pochylni, na koniec wszedł do przestronnej sali z owalnym wyjściem prowadzącym na zewnątrz.

Za jaskinią, w wytęsknionym świecie — była jesień i pa­dał drobny, dokuczliwy deszcz. Szybko poszedł aleją, po mszanym, zacierającym się nalocie. Wiązówka czekała. Kie­dy ostrożnie wchodził po zbutwiałych stopniach — do swojego domu, zdawało mu się, że winny oplot poluźnił się nieco, otworzył drogę. Wszedł. W domu nie było nikogo.


Po kilku dniach znalazły go dzieci. Leżał na skos piaszczy­stej skarpy schodzącej do bagien. Miał roztrzaskaną czasz­kę i wydziobane oczy.



















JAŃCIO WODNIK


Do Brzustowa szedł dziad. Ciągnął za sobą pokraczny, dziadowski wózek. Piszczały koła, podskakiwały tobołki, klekotały luźne kłoniczki. Kark dziada naznaczony był si­ną pręgą od postronka. Za dziadem szła mgła. Trzymała się jakiś metr za wózkiem, jakby bała się przegonić starego. Stary miał na sobie obszerne, znoszone odzienie. Jak każdy dziad — ubrany był za ciepło.

Była wiosna. Jedna z takich, co to zapadają się w pola gwałtownie, żeby potem uciekać ze strachem, zostawiając po sobie grudę i przymarznięte oziminy.

Dziad zatrzymał się. Mgła przegoniła. Popatrzyły na dziada przydrożne drapaki. Dziad przetarł pot z czoła, od­powiedział wierzbom miłosnym spojrzeniem i ruszył dalej. Po polach poszło śpiewanie:


Jestem dziad,

Mam sto lat,

Ziemi szmat,

Cały świat,

Wszystko moje...

Wszystko moje...


Każde drzewo, każde pole,

Biorę sobie i pierdolę.

Nic się nie boję...

Nic się nie boję...


Idę sobie, jem i żyję,

Mam dwa złote i trzy kije

I myśli głupie

I wszystko w dupie...


Nagle dziad przerwał śpiewanie. Zatrzymał się, przy­mrużył zdziwione ślepia, zagwizdał cicho i zaklął:

O kurcza...

Nie mógł uwierzyć. Jakieś dwanaście metrów od niego, pośrodku czarnej drogi, łbem w jego stronę — stała kobył­ka. Prawdziwa, lekko gniada z przypaloną na karo, odgniecioną od chomąta szyją. Wyglądała na niczyją. Na Bo­żą jedynie, wygnaną ze wsi, nadającą się jeszcze do lekkiej przyprzążki. Pojął to dziad od razu. Zabłyszczały mu oczy, zaś usta ułożyły się do szeptu.

Mam konika. O kurczą... mam Bożego konika. Pier­wszy raz w życiu... Cieś, cieś malutki...

Z tymi słowami dziad ruszył ostrożnie w kierunku zwierzęcia.

Kobyłka nie drgnęła nawet. Zwiesiła tylko łeb i puściła z nozdrzy trochę pary. Kiedy człowiek podszedł, zwierzę spojrzało załzawionymi oczami i westchnęło głęboko. Tego starczyło dziadowi. Zrozumiał, że kobyłka oddała mu się w niewolę.

Czyja ty jesteś? — zapytał i dla przyzwoitości rozej­rzał się dookoła. Nikogo nie zobaczył.

No i mam konika — powtórzył, zawahał się i tknięty jakąś myślą zajrzał pod brzuch zwierzęcia.

Mam kobyłkę — poprawił się po chwili.

Po tych słowach ruszył biegiem w kierunku wózka. Kiedy do niego dotarł, kopnął w dyszel, potem w koło, szybko rozluźnił postronki krępujące tobołki, chwycił dwa z brzegu i odwrócił się by, biegnąć na powrót do kobyłki. Wtedy zobaczył:

Kobyłka zdychała. Zachwiała się raz i drugi na cien­kich nogach, złamała się w przednich kolanach i upadła na pierś. Łeb zadudnił o czarną drogę. Jeszcze tylko chrapnęła dwa razy, puściła mocz spod ogona i już nie żyła.

Dziad rozluźnił dłonie. Tobołki upadły jak kamienie. Zaraz za nimi poleciały na czarną drogę dziadowskie łzy.

Kiedy zakopał swoją kobyłkę, kiedy uklepał dobrze boki mogiły, uwiesił się wzrokiem dalekiej wsi. Uczepił się spojrzeniem zabudowań Jańcia. Tak wyszło. Wymówił klątwę:

Wy, tam na wsi... Do was mówi dziad. Sram na was... Niech się diabeł pośród was urodzi. Za zmarnowa­nie cudnej kobyłki, niech się diabeł pośród was urodzi...

Dziad nie wjechał do Brzustowa. Ominął wieś z daleka. Taki to był początek dnia.



W Brzustowie Jańcio szykował się do deptania kapusty. Siedział na stołku pośrodku niskiej izby i trzymał nogi w miednicy. Izba była mała. Przez dwa okna wpuszczała do środka trochę światła.

Jańcio był wielki i stary. Twarz zakrytą miał gęstym zarostem. Zafrasowany, mierzył wzrokiem kapuściany he­bel, poczerniałą beczkę i górę poszatkowanej kapusty. Obok Jańcia wisiała głową w dół jego żona Weronka. Było to kobiecisko młodsze od Jańcia o jakieś trzydzieści lat, ładne i okazałe. Poznać to można było po twarzy i od­krytych nogach, które dotykały stopami belki powały. Jań­cio uczepił kobietę miłosiernie, owijając jej kostki podusz­ką. Tym sposobem oszczędzał kobiecie bólu, a do tego przedłużał czas potrzebnego wiszenia. Kobieta odezwała się wkrótce:

Długo jeszcze?

Jeszcze, jeszcze...

Ale długo?

Który raz wisisz?

Jedenasty.

To jeszcze...

A tyś nad czym się tak zamyślił?

Ja, Weronka? Ja Weronka nad dwiema sprawami tak się zamyśliłem. Po pierwsze, że drań z tego Sochy. Tak zwierzę wygnać na zimno. Zajeździł, zamęczył, kałduny jej mitręgą napychał, a jak bielmem zaczęła zachodzić i popu­szczać wodą spod ogona, to wygnał jak psa. Jeszcze na koniec boki orczykiem obił, bo zwierzę nie rozumiało do­kąd ma iść.

Zamilkli oboje. Minął jakiś czas, nim Weronka ułożyła sobie w głowie Jańciowe słowa. Nie były trudne do zrozu­mienia, ale w odwróconej głowie układały się wolniej. W końcu zaległy tam, gdzie było ich miejsce i kobiecisko mogło znowu zapytać.

A po drugie?

Po drugie? Po drugie to ja się zamyśliłem nad nie­zwykłością Bożego pomysłu, z tą tam... mocą obciążenia ziemskiego.

Czym?

Ziemskiego obciążenia... mocą.

Ja wiszę głową do dołu Jańcio. Mózg mam odwróco­ny. Jak ja już muszę tak wisieć, to mów ty do mnie Jańcio tak, żebym mogła zrozumieć...

Widzisz Weronka, ty jesteś moja żona, a ja twój chłop. Zrobiłem z tobą co trzeba w łóżku i powiesiłem cię na belce. To wszystko. Reszta robi się sama... za pomocą tej właśnie mocy obciążenia ziemskiego. Co potrzeba spływa dokąd potrzeba, żeby się tam zagnieździć tak jak potrzeba. Samo...

Jedenasty raz wiszę. Inne zachodzą bez sposobów.

Inne... Inne może bez sposobów, a na ciebie taki spo­sób.

Nie całkiem chyba zrozumiałam z tym obciążeniem ziemskim. Tobie może chodzi o to, że jak coś rzucisz do góry, to toto zaraz samo wróci?

Mniej więcej...

No to teraz zrozumiałam. Zdejmiesz mnie?

Tylko nogi umyję.

Inne depczą bez mycia. Kapusta od tego lepsza.

Inne, inne... Inne to Weronka na jesień kapustę ki­szą, a my na wiosnę. Zła była zeszłego roku?

No, dobra.

A widzisz. A przecież na wiosnę kiszona. My We­ronka nie jesteśmy pospólstwo, żeby wszystko robić tak, jak jest robione. Na nas Pan Bóg miał osobne pomyślenie. Nie czujesz tego?

Ból czuję. Zdejmiesz mnie?

Tylko wodę wyleję.

Jańcio wzuł buty i wyszedł z miską przed próg. Uśmie­chnął się do świata. Dzień zaledwie się zaczął. W oddali, na kresce horyzontu zobaczył mikrą sylwetkę człowieka ciągnącego za sobą wózek, przy budzie zobaczył Burka, na placu przed obejściem zobaczył kaczkę z kilkoma małymi kaczuszkami. Łaciny świat zobaczył w jednej chwili.

Ładny świat zobaczyłem w jednej chwili — powie­dział cicho i chlusnął wodą z mycia nóg.

Wtedy stało się coś, co miało zaciążyć nad całym dal­szym Jańdowym życiem. Woda z miski zamiast wsiąknąć w ziemię, jak to ma w zwyczaju, złożyła się w czysty stru­mień i zawinęła w koło. Za chwilę spadła na ziemię tuż przy rogu chałupy. Jańcio patrzył jak urzeczony. Woda przecząc Jańciowemu prawu ziemskiego obciążenia — za­częła się wspinać po węgle chałupy.

Zawinęła się na tyczkach drabiny, przykleiła do cegieł i popłynęła do góry. Stary zadarł głowę. Nie mógł widzieć, jak woda z jego nóg znalazła dla siebie miejsce w bocianim gnieździe. Wypełniła je do połowy, nie przeciekając ani kroplą przez dziurawe boki. Oprzytomniał na krzyk Weronki:

Jańcio! Pobiegł do chałupy.



Dzień poszedł do przodu. Jańcio z podwiniętymi noga­wkami tkwił po kolana w beczce i deptał kapustę. Weron­ka dokładała. W którejś chwili stary odezwał się:

Wiesz Weronka...

No.

To wcale nie takie pewne z tym ziemskim obciąże­niem.

Wszystko spada. Wszyściutko...

Wcale nie takie pewne...

Wszystko spada, wszyściutko...

A jak nie wszystko?

Jak, nie wszystko? — nie zrozumiała kobieta. Sięg­nęła po jajko leżące na talerzu. Podniosła je do góry.

Trzymam jajko.

No, trzymasz.

Puszczę teraz.

To puść.

Puszczam — ostrzegła po raz ostatni.

No to puszczaj.

Kobieta puściła jajko. Spadło na podłogę i rozbiło się.

Spadło? — zapytała.

Spadło — potwierdził Jańcio.

Wszystko spada, wszyściutko... — dokończyła We­ronka sprawy.

Przyszedł wieczór. Weronka doiła krowę, Jańcio zaś stał na podwórzu i przestępował z nogi na nogę. Coraz to zadzierał głowę do góry, jakby chciał coś dojrzeć na dachu. Na twarzy miał wyraz cierpienia. Wyraźnie wstrzymywał potrzebę. Nie zdzierżył na koniec. Puścił się biegiem do rogu chałupy, rozpinając po drodze rozporek. Siknął i po­patrzył za strumieniem szczyn. Westchnął z ulgą. Stru­mień posłuszny był prawom ziemskiego obciążenia.

Chwała Bogu, chwała Panu Bogu... — szepnął uspo­kojony Jańcio. Poszedł do obory.

Weronka siedziała na niskiej ryczce, trzymając między nogami cynowe wiadro. Kobieta zmęczona była wisze­niem na belce i kiszeniem kapusty. Wsparła się policzkiem na krowim boku, wsłuchała w tętnienie mlecznej żyły, przymknęła oczy. Taką zastał ją Jańcio.

Co ty Weronka, śpisz? Kobieta otworzyła oczy.

Nie śpię. Krowę doję.

Nie ubrudziłaś czasem nóg?

Nie ubrudziłam.

Zdejmowałaś buty dzisiaj?

A ty czego? — przerwała przestraszona. — „Nie ubrudziłaś nóg Weronka, nie zdejmowałaś butów Weron­ka?” Nie zdejmowałam. Po co miałam zdejmować?

To nogi masz do mycia.

A jak do mycia, to co?

To trzeba umyć...

Ty Jańcio odkrywca jesteś. Raz, że jajko spada na podłogę, dwa, że brudne trzeba umyć. Wielki odkrywca...

Wieczorem w kuchni przy piecu Jańcio mył nogi Weronce. Kobieta miała podwiniętą spódnicę. Nogi trzymała w miednicy. Stary klęczał przy niej i starannie obmywał jej stopy. Było cicho. Kobieta zdziwiona sytuacją nie odważy­ła się otworzyć gęby. Podobnie stary. Wiedział, że takiej sytuacji przystoi powaga.

Za oknem jazgotały psy. Wiatr dobijał się do okien. Trzaskały smolniaki pod fajerką i kładły się poblaski na Weronczynych rozpalonych policzkach. Kobieta odezwała się cichutko:

I co z tego będzie?

Z czego?

Z tego mycia nóg.

Brudna woda będzie.

Nic więcej?

Czyste nogi jeszcze będą.

Nic więcej?

A to mało Weronka?

Kobieta nie odpowiedziała. Zamilkła na chwilę mie­rząc się w środku z Jańciowymi słowami.

I tak co dzień od teraz będziesz mi nogi umywał?

Czasem ci umyję. Pan Jezus czasem umywał stopy prostego ludu.

Ty chcesz powiedzieć przez to, że ja Weronka jestem prosty lud, a ty Jańcio — Pan Jezus oczywiście?

Tak mi się powiedziało, Weronka...



Kobieta nie wytrzymała. Wyskoczyła z miski jak oparzo­na, nabrała powietrza w płuca i ryknęła:

Tak mi się powiedziało! To nie mogło ci się powie­dzieć inaczej? Do gęby nie ma co włożyć przez to twoje panajezusowanie. Tak mi się powiedziało! Pan Jezus z Brzustowa! Ziemia leży ugorem, ludzie się śmieją, a on nogi myje! Pan Jezus z Brzustowa...

Jańcio nie słuchał dalej. Zabrał miskę z wodą i wyszedł przed chałupę. Była noc. Księżyc świecił posrebrzyście. W bocianim gnieździe trzymała się woda z Jańciowych nóg. Pływały po niej małe kaczuszki. Nie wiadomo jak tam wlazły. Jańcio chlusnął wodą. Poszła w górę po chałupie, poleciała do bocianiego gniazda, prosto pod brzuchy ka­czuszek.

A czy to wiadomo od razu, do czego człowiek jest przeznaczony? — odpowiedział cicho Weronce.

W nocy ukrył się w spiżarce. Za oknem gadała noc. Zaraz ułożyła się w uchu Jańcia w drogę prowadzącą od chałupy do horyzontu. Najpierw było słychać świerszcze grające w ciepłych dziurach, przy nich myszy zgryzające zbożowe ziarna, dalej wiatr gżący się z luźnymi dachów­kami, jeszcze dalej — psią hołotę porozbieganą po polach. Na koniec usłyszał Jańcio cichutki gwizd pociągu — ku­szący bardziej niż kiedykolwiek. Wtedy zabrał się do robo­ty. Odlał z butelki skwaszone wino, wystawił ją na stół i napełnił wodą. Potem oderwał od chleba spory ułomek. Też go zostawił na stole.

Weronka modliła się przed spaniem. Klęczała w ko­szuli nocnej przed świętym obrazem. Za nią siedział na łóżku Jańcio. Nie odzywał się długo, potem się odezwał:

O co się modlisz Weronka?

O to samo od roku.

To pomódl się jeszcze Weronka, żebym ja nie chciał stąd odejść w świat.

Kobieta nie odwróciła się. Zamilkła tylko, jak należy w takiej chwili. Nie widziała, bo nie mogła widzieć Jańdowych ciężkich łez płynących po policzkach.

Pomodlę się — odpowiedziała cichutko. Taki to był koniec dnia.



Rano Jańcio sprawdził stół w spiżarni. Woda nie przemie­niła się w wino, chleb nie rozmnożył się. Wszystko było jak było. Nie zmieniło to decyzji Jańcia.

Nie jestem Pan Jezus. To prawda. Nie jestem nawet święty Bylekto, ale jestem Jańcio Wodnik od posłusznej wody i muszę iść w świat. Takie widać moje zadanie...



Trochę później, przysposobiony jak należy — Jańcio ru­szał w drogę. Spod chałupy wyprawiała go Weronka, po­godzona z takim wyborem losu. Poprawiła staremu świą­teczne palto, dopięła skórzanego pasa, sprawdziła klamer­ki na walizce i... zabrakło jej czynności, w których ukryć mogła dojmujący żal. Rozpłakała się.

A czy ty Jańcio aby wrócisz na rozwiązanie?

Wrócę Weronka. Tylko zaspokoję potrzebę czynie­nia znaków... i wrócę. Czasem, widzisz — najdzie coś ta­kiego człowieka...

Że też ciebie akurat teraz musiało najść...

Ano widzisz Weronka, człowiek myśli, że wybiera dla siebie co chce, a to w gruncie rzeczy nie on wybiera.

Ładnie mówisz Jańcio od wczoraj. Bardzo ładnie. Szkoda takich słów tylko dla mnie. Podziel się nimi Jańcio z ludźmi.

Podzielę się Weronka, podzielę.

To powiedziawszy, stary dalej siedział na ławce, choć po takich słowach powinien wstać i iść. Coś go trzymało mocniej niż powinno. Spojrzał na Weronkę. Zobaczył jasną twarz i całe pole chabrów w oczach. W jednej chwili zapa­chniało mu żniwami, zadźwięczało skowronkiem nad gło­wą i jazgotem kosy po pszenicznych łodygach. Odezwał się jeszcze raz:

Piękna jesteś Weronka. Piękna, aż serce boli. Jak ty Weronka pokusy oddalisz?

Jakoś oddalę, Jańcio — odpowiedziała kobieta ci­chutko.

Ciężko mi będzie Weronka pomyśleć o tobie. Aż serce boli...

To oszpeć mnie Jańcio — odpowiedziała Weronka jeszcze ciszej. — Lżej ci będzie w świat odchodzić. To osz­peć mnie miły.

Jak oszpecić?

Utnij mi język Jańcio. Jakoś zmogę. Utnij mi język, żebym nie miała pokusy odzywać się do nikogo.

Po tych słowach Weronka dobyła brzytwę z kieszeni fartucha, otworzyła ją, zamknęła oczy i wystawiła język. Jańcio poderwał się z ławki. Chciał krzyknąć, ale głos zo­stał mu w gardle. Drugi raz chciał krzyknąć, ale i tym ra­zem głos został mu w gardle. Wyszeptał więc tylko:

Jezu... — dlaczego wyrywasz mi duszę?

Sięgnął po drewniany cebrzyk z postronkiem przeciąg­niętym przez uszy, zarzucił na siebie, umocował na ple­cach. Weronka wiedziała co robić dalej. Weszła na ławkę i z wysokości nalała do cebrzyka studziennej wody. Tak wyposażony — Jańcio ruszył w drogę.



Kiedy Weronka napatrzyła się już za Jańciem boleśnie i długo, zabrała się do codziennej krzątaniny. Wysypała kurom ziarna, podmiotła obejście wiklinowym drapakiem, zabrała się za tęskne śpiewanie:


Siwa głowa, kark zmęczony.

Poszedł Jańcio sobie.

Poszedł Jańcio w obce strony,

Co ja biedna zrobię?


Pójdę w pole, żal wypłaczę

Z losem się pogodzę,

Taka mała — nic nie znaczę.

Jak kamień na drodze.


A wieczorem z łez ustroję

Sznur korali biały.

Co jest z żalu, to jest moje.

Taki los mój cały.


Jańcio szedł drogą pod lasem. Cebrzyk ciążył mu na grzbiecie, walizka obijała się o nogę, serce kołatało w pier­si. Stary gadał do siebie między oddechami.

Najpierw uczynię coś nieznacznego na próbę. Jakiś mały znak... Żeby się jeszcze raz upewnić. Zawołam może deszcz?...

Zatrzymał się przy dębie, postawił walizkę, przycisnął cebrzykiem do pnia i uwolnił tym sposobem z postronka. Zadarł głowę do góry.

Panie Boże... to ja, Jańcio od posłusznej wody. Po­proszę cię o deszczyk, taki nieduży. Parę tam... kropelek. Zwykły wiosenny kapuśniak.

Jańcio stał i czekał. Najpierw po jego słowach nie stało się nic, potem przyleciał wiaterek, za nim zaś przygnał wi­cher. Stary przestraszył się. Wcisnął głowę w ramiona. Za­wiało nagle strasznie. Jęknęły drzewa, przygięły się, pokłoniły Jańciowej siwej głowie. W chwilę potem trzasnę­ła błyskawica, po niej druga i trzecia. Poszedł deszcz ulew­ny, ciężki, straszny.

Zmoknięty do cna, Jańcio kucał pod drzewem. Z kapelu­sza spływały mu na kolana strumienie wody. Stary drżał z zimna. Z wyrzutem spojrzał w niebo:

Mówiłem — malutki deszcz. Parę kropel tylko... Czy zawsze będę dostawał więcej niż potrzebuję?

Przerwał, bo oto z głębi drogi nadjechała garbata war­szawa. Było to pogotowie jadące najwyraźniej do pobli­skiej wioski. Jańcio nie zdążył się odsunąć. Błoto rozstąpiło się pod kołami i błotna breja uwalała go od dołu do góry. Samochód zatrzymał się. Kierowca odkręcił szybę.

Nie pod drzewem gamoniu! Burzy nie widzisz? Fi­zyki nie znasz? Do takiego mądrali właśnie jedziemy.

To wykrzyczawszy, kierowca zakręcił szybę. Ruszył ostro. Samochód szybko rozpłynął się w deszczu. Jańcio podniósł się spod drzewa. Wyskoczył na drogę.

Fizyki nie znasz... A gówno tam... Fizyka... A ty Jańcia znasz mądralo? To moja burza i ja sram na twoją fizykę. A taki samochód jeszcze będę miał.

W takiej chwili trzasnęło donośnie za plecami Jańcia. Piorun trafił w pień dębu, pod którym przed chwilą sie­dział stary.



Deszcz ustał wkrótce. Kiedy Jańcio zbliżał się do Kurowic, zza chmur wychynęło słońce i pozłociście rozlało się po okolicy.

Do Kurowic prowadziła głęboka droga między zago­nami parującej ziemi. Jańcio brnął po kostki w błocie. Breja zmogła nawet wysokie, juchtowe buty starego. Z przeciw­ka nadjechała karetka. W tę stronę ciągnęły ją dwa tęgie bachmaty. Obok postępował chłop, dumnie dzierżąc w dłoniach parę lejc. Minęli się bez słowa. Woźnicy nie zainteresował wysoki, brodaty człowiek z drewnianym ce­brzykiem na plecach. Przeszedł tak, jakby co dzień mijał na drodze do Kurowic jakiegoś świętego.

Kiedy Jańcio wszedł na kurowickie kocie łby, od razu zauważył zgromadzenie ludzi przy jednym z obejść. Po­szedł tam bez ociągania.

Ludzi było sporo. Stali starzy, młodzi i smarkateria.

Patrzyli bez zdziwienia na kwadrat ziemi przy szczycie obórki. Tkwił tam wkopany po szyję starszy mężczyzna. Bok czaszki i policzek osmolony miał od uderzenia pioru­na. Wydawał się martwy. Jakaś kobiecina załamywała ręce i zanosiła się od płaczu. Jakieś dzieciska pokucały dookoła martwej głowy i popatrywały jak na robaka. Ktoś zaklął, kto inny wysmarkał się głośno. Zaszczekał pies.

Jańcio trącił pierwszego z brzegu chłopa. Zapytał wzrokiem.

Z pola jechał. Na stojąco, jak kawaler... Żeby chociaż siedział, toby piorun konie trzasnął. A tak... W samo ucho mu piorun jebnął i wylazł kaloszem, aż podeszwę roze­rwało. Kowal kazał wkopać, że niby ziemia prąd wyciąg­nie. A tu gówno. Nie wyciągnęła...

Nie wyciągnęła... — powtórzył Jańcio bezmyślnie. Za chwilę twarz mu pojaśniała ożywiona jakąś myślą.

Wystąpił na środek. Odezwał się donośnie:

Ludzie! Wykopcie go! Dajcie spróbować ratunku!

A ty kto taki?

Czy to ważne kto ja taki? Dajcie spróbować ratunku. Jak nie pomogę, to mnie psem poszczujecie, a jego zako­piecie jeszcze raz... razem z głową. A jak pomogę? Zdejmij­cie mi z pleców ten cebrzyk.

Dwóch chłopów przypadło szybko do Jańcia, dwóch innych chwyciło umarlaka za ręce, a jeszcze dwóch ostat­nich zabrało się do odgrzebywania ziemi.

Minął jakiś czas. Mężczyzna uderzony piorunem leżał na gołej ziemi. Przez przyrodzenie ktoś przerzucił mu lito­ściwie nogawkę od spodni. Jańcio klęczał przy stopach umarlaka. Raz po raz zaczerpywał garścią wody z cebrzy­ka, niósł dłoń do stóp, wylewał wodę i długo, starannie obmywał stopy.

Ludzie nie odstępowali. Zachłannie, mrocznymi spoj­rzeniami śledzili każdy ruch Jańcia. Było cicho jak na po­grzebie. Nawet psy postrachały się i pouciekały za stodoły. W którymś momencie na skupionej twarzy Jańcia pojawił się uśmiech. Ludzie zauważyli to od razu. Spojrzeli po so­bie.

Czuję, że stopy mu się ocieplają — odezwał się Jańcio.

A może to wam się ręce oziębiły? — powątpił ktoś. Dyskusja nie poszła dalej. Nie było takiej potrzeby.

Umarlak złapał oddech. Najpierw krótki, szybki, łapczy­wy, potem dłuższy, rozmyślniejszy. Ludzie zaszumieli szeptami. Obróciły się na Jańcia wszystkie spojrzenia.

Umarlak otworzył oczy. Przypadło zaraz do niego za­płakane żonisko.

Józuś, Józuś... Ty żyjesz! Mój Bożee, ty żyjesz...

Tłum ożył krzykami, ale zamilkł zaraz, bo chłop przy­wrócony do życia spojrzał na Jańcia i zapytał rzeczowo:

Kto wy? Co za człowiek?

To święty... — odpowiedziała za Jańcia jakaś kobie­cina.



Noc spadła na wsie jak wrona. Wrócił deszcz. Jańcio noco­wał w stodółce na okraju wsi. Nie chciał gościny ludzkiej. Zapodziany w końską derkę, siedział na owsianym snopie. Z lewej strony miał drewniany cebrzyk, z prawej walizkę. Trząsł się z zimna. Stodółka była dziurawa. Deszcz wdzie­rał się do środka, wiatr potrącał deski, błyskawice zapalały się jak psie ślepia. Jańciowi ciążyły powieki. Już prawie zasypiał, kiedy skrzypnęły drzwiczki we wrótniach. Do stodoły weszła kobieta. Była młoda. Oczy jej gorzały, a czarne włosy spływały na ramiona mokrymi sznurkami. Podeszła do Jańcia, obeszła go dookoła, obejrzała dokład­nie. Jańcio poznał od razu, że to jedna z tych, co to nie dają spać spokojnie wiejskim chłopom, a ich kobietom wyciska­ją zmarszczki na twarzach.

Czego chcesz? — zapytał.

Nie odpowiedziała. Wyjęła zza pazuchy małe nożycz­ki, sięgnęła lewą dłonią do brody starego, naciągnęła kos­myk włosów i odcięła szybko. Schowała za bluzkę.

Święty, święty... niczego nie chcę — odpowiedziała dopiero teraz.

Usiadła plecami do Jańcia, wcisnęła się między jego nogi, oparła głowę na piersi starego. Jańcio nie wytrzymał Nie był jeszcze aż tak święty, żeby odmówić sobie przyje­mności. Objął kobietę. Nie wiadomo kiedy jego ramiona skrzyżowały się przed nią, zaś dłonie znalazły bez trudu dwie ciepłe, obfite piersi.

Nie posunęli się dalej, bo oto wrótnie skrzypnęły po raz drugi. Spłoszona kobieta uciekła jak nietoperz. Do stodoły weszły inne kobiety. Te były stare, rozmodlone i objuczone rozlicznym dobrem. Bez słowa złożyły u stóp Jańcia należ­ne mu ofiary. Była tam związana kura, były kiełbasy i ka­szanki, był worek z mąką, jaja, cukier, papierosy, żyletki, scyzoryk, święty obrazek i sporo innej, mało przydatnej drobnicy.

Jańcio wstał przed świtem. Dzień przedzierał się cięż­ko. Z mozołem przebijał się przez chmurny kożuch.

Przemógł na koniec. Słońce wyskoczyło sznurkami i szybko wplotło się w lasy, dachy domów, polne drogi.

Jańcio szedł drogą gołą jak bezwstydnica. Ludzkie da­ry ciążyły mu. Zapakował je gdzie mógł, obwiesił się toboł­kami jak dziad. Chytrość w nim wygrała z rozsądkiem. Nie chciał się pozbyć niczego. Nie dziwota, że co chwila schylał się — a to za osełką masła, a to za pudełkiem zapa­łek, a to za czym innym, co wypadało akurat przez dziury w tobołkach. Takiego dobiegł go odgłos motoru nadjeż­dżającego zza pleców. Stary zatrzymał się i obejrzał. Z głę­bi drogi, od dalekich Kurowic, które przypominały się je­szcze podwójną wieżą kościoła — nadjeżdżała beemka z koszem. Dosiadał jej czterdziestokilkuletni mężczyzna ubrany w skórzaną kurtkę, wysokie buty, pilotkę i okula­ry. Przegonił Jańcia o kilkanaście metrów, zatrzymał się, zeskoczył z motoru i podbiegł do starego z szerokim uśmiechem.

Za takie cuda piechotą puścili. A to swołocz ludzka.

Za takie cuda to konia powinni dać i złotą bryczkę na do­kładkę.

Nie chciałem niczego — usprawiedliwił się Jańcio.

Ja też na początku nie chciałem niczego, broniłem się, ale wciskali — to to, to tamto...

Tak rozmawiając, pomogli sobie nawzajem zamoco­wać się na motorze. Nie minęło dziesięć minut, a przez pola pognał pojazd jeszcze dziwniejszy niż niedawno.

Stanęli w lesie. Rozłożyli się przy przecince, rozpalili ogień, zabrali się do koniecznej rozmowy:

To jaka specjalność?

Nie całkiem zrozumiałem.

Specjalność jaka? No, jak pan nazywasz te swoje sztuki?

Sztuki? — Jańcio obruszył się.

Panie... — odezwał się groźnie — ja mam sześćdzie­siąt pięć lat, ale jeszcze potrafię pięścią cielaka zabić.

Obcy zmitygował się.

Ale nie ma się co obruszać. Sztukmistrz to piękny zawód. U mnie w rodzinie trzy pokolenia... taka tradycja... Ojciec chodził po wodzie, mamusia... — zamyślił się — biedaczka... No a ja jestem Stygma od ran Chrystusowych.

To znaczy?

To znaczy, że stygmatyzuję się. Rany Pana Naszego przywołuję mistycznie. Taki dar mam Boski...

Za pieniądze?

Panie, przecież to boli. Krew z oczu puszczam, z głowy i z dłoni. Przecież to boli jak jasna cholera...

Za pieniądze... — powtórzył zdziwiony Jańcio.

A pan?

Ja? Ja jestem Jańcio Wodnik od posłusznej wody. Stopy obmywam.

A próbował pan jeszcze czego? Bo wie pan, to mało efektowne. Trudno zrobić dobre widowisko. Stygmatyzacja — to co innego. Pokażę panu.

Minęło trochę czasu. Do ogniska podeszła leśna zwie­rzyna, zleciały się ptaki, drzewa pochyliły się ciekawie.

Jańcio siedział pod drzewem i czekał na obiecane wi­dowisko cudownej stygmatyzacji. Stygma tymczasem spo­sobił się, schowany za drzewami. Z oddalenia dochodził tylko jego śpiew:


Nie mam domu, nie mam żony

A mam cały świat.

Jestem Stygma poraniony,

Z Bogiem za pan brat.


Jestem Stygma poraniony,

Cierpię kiedy chcę.

Świat ogląda zachwycony

Krwawe rany me.


Jeden cieśla, drugi rolnik —

Wszyscy równi sobie,

A ja sztukmistrz i swawolnik,

Poprawię się w grobie.


Jestem Stygma poraniony,

Z Bogiem za pan brat,

Nie mam domu, nie mam żony

A mam cały świat.


Tak śpiewając, Stygma przemieniał się w świętego. Zdjął ubranie, przepasał się w biodrach białym płótnem, założył na głowę cierniową koronę. Potem sięgnął po drewniany, ostro zakończony ćwiek. Przyłożył go do kąci­ka oka przy nasadzie nosa, pokręcił leciutko aż ostrze prze­biło skórę, wtedy puknął w łeb klina. To samo uczynił z drugim okiem, czołem, wnętrzem dłoni i bokiem. Wstrzymał powietrze, napiął się do czerwoności, upuścił trochę krwi z uczynionych dziurek, przetarł rany i tak przygotowany wyszedł przed oblicze Jańcia.

Jańcio poderwał się na nogi. Zza drzew wyszedł ku niemu Pan. Szedł lekko, pięknie, popatrywał łaskawie na

Jańcia i na całą Bożą dziedzinę. Stanął, przymknął lekko oczy, a kiedy je otworzył na nowo — z ran pociekła krew. Potoczyła się po białym ciele, spłynęła w dół czyniąc za­dość sile ciążenia, spadła na mchy, wrzosy, jagodziny i in­ną roślinność poszycia. Jańcio rozpłakał się w jednej chwili. Padł na kolana, zakrył sobie twarz dłońmi, złożył usta do modlitwy:

Panie, nie jestem godzien, nie jestem godzien... Przerwał mu głos Stygły.

Jańcio. No co ty durniu? To przecież ja, Stygma, sztukmistrz...

Stygma uklęknął szybko naprzeciw Jańcia. Stary nie ustawał w płaczu. Stygma przytulił go bardziej zdziwiony sobą niż starym. Wtedy Jańcio podniósł się, spojrzał na wschód, w kierunku Brzustowa i powiedział dziwnie jas­nym głosem:

Weronka... Lato idzie... Tęskno mi do ciebie, ale mu­szę ponieść swój ciężar, tak jak Pan Nasz nosił swoje rany

Weronka usłyszała w Brzustowie. Stanęła przy progu z naręczem drewna na opał. Spojrzała na zachód, w kie­runku Jańciowego przyzwania i odpowiedziała:

Jańcio... Lato idzie... Tęskno mi do ciebie, ale jakoś zmogę tęsknotę.



Jańcio i Stygma trafili do Będkowa. Będków był czymś więcej niż wsią. Krzyżowało się tu kilka uliczek zabudo­wanych parterową, drewnianą lichotą. Na placyku u zbie­gu dwóch głównych uliczek Stygma wystawił widowisko Jańcio obserwował z daleka. Ludzie poporzucali zajęcia, poprzedzierzgiwali się w co nowszego, pobrali do kieszeni po parę groszy, i porozdziawiali gęby na widok Jezusowe­go spektaklu.

Stygma magnetyzował wzrokiem. Traf chciał, że spe­cjalnie magnetycznie spojrzał na bujną dziewczynę nie kryjącą swoich kształtów. Z nią właśnie zniknął wkrótce za miasteczkiem.

Jańcio obmywał stopy dzieci. Siedziały na przykościel­nym murku, bawiły się widokiem brodatego starca, chęt­nie zzuwały trzewiki i podawały do mycia brudne nożyny.

Podszedł strapiony mężczyzna. Usiadł na murku, po­dał nogi do mycia. Było to chłopię niewielkie i bardzo zasromane. Poczuł to Jańcio. Odezwał się pierwszy:

Wielkie zmartwienie?

Wielkie.

Powiedz. Lżej ci będzie.

Córkę mam. Dwadzieścia pięć lat. Ładna jak dzień wiosenny.

To gdzie zmartwienie?

W oczach. Zostawił ją kawaler dla innej. Płakała i płakała. Oczy się jej skleiły ropą, a potem zaczęły z nich wychodzić robaki. Jak się chciało jakiegoś ułapić, to się wślizgiwał pod powiekę.

Takie po dwa centymetry. Dzisiaj rano na pościeli sie­dem sztuk znalazłem. Żadnej pomocy znikąd...

Źrenic nie wyżarły?

Chyba jeszcze nie.

Może mogę pomóc...

Przerwały mu krzyki od ryneczku. To uciekał Stygma goniony przez ludzi. Ktoś złapał go na romansach. Półnagi dopadł motoru, kopnął w starter i odjechał gubiąc po dro­dze Jańciowe dary.

Dziewczyna była ładna. Miała długie, pszeniczne włosy i wiotką kibić. Na oczy naciągnięto jej szeroką, czarną opa­skę. Stała pośrodku izby — bezradna, niewidząca. Wokół stali domownicy, sąsiedzi i sporo ciekawskich. Patrzyli tę­pymi spojrzeniami.

Jańcio sięgnął do opaski. Dziewczyna sięgnęła po dłoń starego, szybko pociągnęła do ust i... ugryzła boleśnie. Jań­cio syknął z bólu.

Zostawcie nas — rozkazał ludzkiej ciżbie. Ludzie z ociąganiem wyszli z izby. Został tylko mały braciszek zarobaczonej. Jańcio podsunął rękę pod usta dziewczyny.

Masz! Kąsaj do woli! Nachłepcz się krwi...

Dziewczyna nie ugryzła. Tym razem przytuliła się przymilnie policzkiem do wierzchu dłoni. Stary szybkim ruchem zerwał opaskę. Cofnął go widok i smród. Oczy dziewczyny były zastrupiałe, zaropiałe i zarobaczone. Szybko zabrał się do dzieła.

Posadził dziewczynę na stołku pośrodku izby, zzuł jej buty i skarpety. Szybko obmył nieszczęsnej stopy, potem stanął za nią, nabrał wody w garści i przemagając obrzy­dzenie przemył zarobaczone oczy.

Poleciały robaki — na kolana, do cebrzyka, na podłogę. Dopadł do nich braciszek dziewczyny i zadeptał wszy­stkie.



Jańcio przywykał powoli do swojej służby. Już nawet za­czął ją znakować przyzwyczajeniami. Tę noc, tak jak i po­przednie, spędzał w lichej stodółce stojącej nad rzeką, przy granicy Będkowa.

Siedział na snopie pszenicznym, ogarniał wzrokiem nowe dary od ludzi, przemyśliwał, jak się z nimi sprawić.

Na taki moment do stodółki weszła jasnowłosa kobieta oczyszczona z robaków. Na oczach nie miała już opaski. O niedawnej chorobie zaświadczały jedynie posiniałe po­wieki i obramowanie oczu.

Stary chciał wstać, podniósł się nawet trochę, ale usiadł zaraz zrozumiawszy, że mu nie przystoi taka demonstra­cja.

Oczyszczona podeszła cichutko. Była zalękniona. Nie odzywała się ani słowem. Ukucnęła naprzeciw Jańcia i dłu­go, miłośnie patrzyła w jego oczy. Stary nie zdzierżył. Opuścił wzrok. Wtedy Oczyszczona uczyniła coś, co Jańcio miał pamiętać jeszcze przez dwadzieścia osiem lat, bo tyle przeznaczone mu było do śmierci.

Kobieta pochyliła się do Jańciowych trzewików, rozwiązała je, ściągnęła skarpety, wymościła sobie pszeniczne leże i położyła policzkiem przy stopach starego —jak psie oszalałe z wierności.

Dzień zastał ich nagich, leżących na słomie, przykrytych jedynie końską derką. Słońce uwiesiło się pszenicznego pyłu i na wskroś pocięło stodółkę dziesiątkami smug. Na dworze chwalny koncert dawał skowronek, zaś od Będkowa dochodziły kogucie piania.

Jańcio popatrzył zdziwiony najpierw po sobie, potem zaś po Oczyszczonej. Uśmiechnął się.

W takiej chwili drzwiczki w stodole otworzyły się i do środka wszedł uśmiechnięty szeroko Stygma. Spojrzał na kobietę.

A mnie za to samo psami poszczuli, mordę obili i wygnali ze wsi. Ale co tam ja... marny sztukmistrz. Ty to co innego. Prawdziwy święty...

Jeszcze nie święty — zaoponował Jańcio.

Nie święty? A to, to co?

To powiedziawszy Stygma pchnął połówki wrótni. Rozwarły się na oścież. Słońce oślepiło Jańcia. Przymrużył oczy, a kiedy przyzwyczaiły się — dojrzał:

Przed stodołą stała kolejka cierpliwych ludzi. Stali chromi, beznodzy, ślepcy, epileptycy i sporo innej choro­by. Każdy ściskał w garści, co tam miał — kury, kaczki, gęsi, baranka, owoce, jaja. Za ludźmi zobaczył Jańcio pięk­ny wóz cygański z parą koni przebierających kopytami.

A to co?

To? Prezent. Wóz dla nas załatwiłem. Mieszkać nie chcesz na stałe, a gdzieś się podziać trzeba. Zmień tylko zdanie, a zaraz chałupę wystawimy. Prawda ludzie? — Stygma zwrócił się do ludzi.

Prawda, prawda... Takiemu świętemu to dom ze złota wystawić nie szkoda — potwierdzili.

Zatrzymali się w zagajniku na rozstaju dróg — Jańcio, Stygma i Oczyszczona. Szła za nimi dobra nowina. Ledwo zdążyli wyprząc konie, ledwo Oczyszczona rozwiesiła sznurek na pranie, ledwo Stygma ogolił się przy lusterku powieszonym na pniu — a już zgromadziło się parę osób z groszem zawiniętym w chusteczki i z chorobą wypisaną na gębach.

Oczyszczona wzięła się za pranie, rozwieszanie bieli­zny i przypatrywanie Jańciowej udręce. Zaśpiewała tęsk­nie:


Nauczyłeś mnie uśmiechu

Jednym dobrym gestem.

Twoja jestem.

Twoja jestem.


Będę kochać cię bez grzechu,

Tulić sukni swej szelestem.

Twoja jestem.

Twoja jestem.


W piękny uśmiech się ustroję,

Wyjdę w pole wiatr przegonię,

Jestem twoja.

Jestem twoja.

Kochać inne ci zabronię.

Wyjdę w pole lnu nazbieram.

Nić wierności ci uprzędę.

Uszanujesz moją wolę.

Twoja będę.

Twoja będę.


Tak śpiewając widziała Oczyszczona, jak Jańcio umy­wa nogi ludziom, jak śpieszy się przy tym coraz bardziej, jak patrzy z pokusą na pieniądze zabierane przez Stygmę, jak klepie w pośladek to jedną, to drugą kobietę, jak obże­ra się kurczakiem i tłustą rybą, jak wyciera uwalaną brodę, jak popija tęgo wina z butelki.


Posmutniały Oczyszczonej pozbawione robaków oczy. W ich miejsce znowu zagościły łzy. Nie zmieniło to piosenki.


Nauczyłeś mnie uśmiechu

Jednym dobrym gestem.

Twoja jestem.

Twoja jestem.


Tak zakończył się ten dzień na rozstajach dróg.


Przeszła wiosna i lato. Na świat spadła jesień. Weronka szła po podwórku. Niosła przed sobą duży brzuch. Zatrzy­mała się, sypnęła ziarna kurom, poszła do studni, nakręciła wody, poszła do obórki.

Kiedy wyprowadzała bydlątko, od starej drogi nad­szedł dziad ciągnąc za sobą pokraczny wózek z marnym dobytkiem. Przysiadł na pieńku. Patrzyli na siebie uważ­nie — dziad i Weronka. Nie otwierali gęb, póki bydlę nie opiło się wody. Pierwsza odezwała się Weronka:

Z dalekiej drogi?

Ze świata.

Co tam w świecie?

W świecie — jak to w świecie. Ludzie się rodzą i umierają, wojny tylko gdzieś daleko, a Jańcio Wodnik od posłusznej wody chodzi, leczy i naucza jak Chrystus jakiś. Wyście Jańciowa żona?

Ja.

Jego plemię w brzuchu?

Jego.

To bez ojca będzie rosło.

Z ojcem, z ojcem. Wróci Jańcio. Nie zostawi sa­mych...

Wróci? To sama zobaczysz kobieto, czy wróci. Może zajrzy na chwilę...

Wróci Jańcio, wróci... Gówno masz w gębie dziadu, ale psem nie poszczuję. Nawet z gościńcem wyprawię. Tak mnie Jańcio uczył. Potrzeba ci czego?

Wiadomości.

To pytaj.

Wyście kobyłkę wysłali wiosną na zmarnowanie?

A tobie szkoda?

Wy?

Socha wygnał i jeszcze na drogę orczykiem grzbiet obił. U nas kobyłki nie było.

Szkoda kobyłki. Pod czerzynkami na starej drodze zakopałem. Szkoda kobyłki, a jeszcze bardziej szkoda cie­bie kobieto.

Ty tak nie żałuj. Lepiej dotknij brzucha, bo powiada­ją, że szczęście od dziada.

Dziad wstał i dotknął Weronczynego brzucha. Podsko­czyło dziecko w środku. Dziad uśmiechnął się.

Kopie jak diabełek jakiś...

To powiedziawszy zarzucił postronek na ramię i ruszył w dziadowską drogę. Przy opłotkach krzyknął przez ramię:

A Jańcio w sąsiedniej wsi. Może zajrzy do was... Weronka biegała po izbie z wypiekami na twarzy.

Umyła głowę, zaplotła włosy, omiotła podłogę, włożyła świąteczne ubranie i wyszła przed chałupę.

Dzień schodził pogodnie. Zaczerwieniło się niebo nad lasem.

Pod wieczór od Sługocic nadjechał Jańcio. Mało powie­dzieć — Jańcio. Nadjechała cała kompania, cały orszak kró­lewski — bogaty, rozgadany i rozpustny. A było tak mniej więcej: Najpierw jechała resorka w dwa karę konie. Siedzia­ło na niej czterech Cyganów i grało muzykę. Za nią jechała bryczka w dwa gniade konie, a w bryczce panny i kawalery — jak z obrazka — pijący gorzałkę, jedzący i całujący się. Potem szło dwudziestu chłopa — mocarnych jeden w dru­giego. Dźwigali na ramionach nowiutkie auto warszawę. Za nimi dopiero nadjechał Jańcio w bryczce, jakiej Weronce nie dane było dotąd widzieć. Ciągnęły ją dwa siwki.

Jańcio ubrany był w kożuch z długą wełną. Na szyi miał złote łańcuchy, na palcach pierścienie. Obok siedziała Oczyszczona ubrana równie pięknie, ale smutna, zamyślo­na. Naprzeciw Jańcia i Oczyszczonej siedziały dwie piękne kobiety z miasta. Poznać to można było od razu po umalo­waniu i zachowaniu. Pozakładały nogi na nogi, popozowały się i patrzyły z góry.

Za bryczką jechał wóz cygański, za wozem cygańskim Stygma na motorze, ze śliczną miejską panią w koszu.

W pewnym oddaleniu postępowała za orszakiem schorowana biedota, czekająca na swoją kolejkę do Jańcia. Były tam wózki inwalidzkie, byli chromi wspierający się na kulach, byli sparaliżowani niesieni na noszach przez rodziny i bliskich.

Taki to pochód zobaczyła Weronka.

Jańcio wstrzymał ludzi i dał znak do ciszy. Zapadło milczenie. Patrzyli na siebie — Jańcio i Weronka. Patrzyli długo, bez słowa. Na koniec stary odezwał się:

Ładnie się ubrałaś Weronka. To na mój przejazd?

Na przejazd? To ty Jańcio nie wróciłeś do mnie?

Do ciebie Weronka? A co tu ważnego u ciebie?

Zdziwiona Weronka spojrzała na brzuch. W ślad za nią popatrzył na brzuch Jańcio. Roześmiał się w głos.

Niby to takie ważne? Ja takich brzuchów Weronka zrobiłem na okolicę... z... kilkanaście. To przy każdym mam zostać? Mnie do ważniejszych spraw Pan Bóg prze­znaczył.

Obiecałeś wrócić do domu...

Do domu? Dla mnie świat domem, Weronka.

Ja wierna byłam...

A co to wierność? Ja wierności mam pod dostat­kiem. O, choćby ona.

Jańcio pokazał na Oczyszczoną.

Robaki jej wyrzuciłem z oczu. Ona wierniejsza od ciebie Weronka. Wierna jak pies. Wierna jesteś?

Jańcio zwrócił się do Oczyszczonej i wystawił rękę. Kobieta przypadła ustami do dłoni Starego. Ucałowała, popa­trzyła jak szczenię.

Widzisz Weronka sama. Ja wierności mam pod do­statkiem. Dla mnie świat domem. Mnie do ważniejszych spraw Pan Bóg przeznaczył. Ale ja nie zapomniałem o to­bie Weronka. Widzisz, samochód ci kupiłem i jeszcze kaza­łem nieść, żeby koła się nie zabrudziły.

Jańcio dał gestem przykazanie chłopom trzymającym na ramionach warszawę. Postawili auto przy obórce. Stary jeszcze raz zwrócił się do Weronki:

Masz na sobie bieliznę Weronka?

Mam Jańcio.

Jaką?

Jak, jaką? Ciepłą, barchanową.

Pokaż.

No co ty Jańcio.

Pokaż, mówię.

Weronka ze wstydem podciągnęła spódnicę. Pokazały się różowe, barchanowe majtki sięgające do kolan. Rozle­gły się śmiechy Jańciowej kompanii.

To ja przy tym mam zostać Weronka? Przy barcha­nie? Zobacz, jaką ja teraz oglądam bieliznę.

Stary dał znać kobietom siedzącym przy nim na brycz­ce. Wstały i rozchyliły futra. Weronka aż poczerwieniała ze wstydu. Zobaczyła koronkową, przezroczystą bieliznę, przez którą wszystko było widać. Kobieta rozpłakała się nie wiedzieć czemu, zaś Jańcio roześmiał do wtóru.

Wio! Wio, dalej! Nic tu po nas... — krzyknął donoś­nie. Kondukt rozbrzmiał muzyką i gwarem. Ruszył w dro­gę. Przejechał przed płaczącą Weronka. Długo jeszcze sta­ła, patrzyła i wsłuchiwała się w echo Jańciowego śmiechu.

Wieczorem Weronka usiadła przy piecu. Dalej popła­kiwała żałośnie. Sięgnęła do stojącej obok beczki, wyciąg­nęła garść kiszonej kapusty, odcisnęła wodę i zaczęła jeść.

Przyszedł czas dojenia krowy. Weronka poszła do obórki, podścieliła świeżej słomy, zasiadła na drewnianej bryczce, przyciągnęła wiadro między nogi na tyle, na ile pozwalał wielki brzuch i wzięła się za cycki. Wtedy złapały ją bóle. Kobiecie aż oczy wyszły na wierzch. Najpierw zdziwiła się bardzo, dopiero potem krzyknęła donośnie:

Jańcio!

Jańcio spał w cygańskim wozie między dwiema baba­mi z miasta. Obudził się nagle z potem skroplonym na czo­le i odkrzyknął:

Weronka!

Zdziwił się własnym krzykiem, zmieszał nie na żarty. Dopiero kiedy odróżnił sen od jawy — zamamrotał coś niewyraźnie i na nowo ułożył się do snu.

Weronka rodziła w obórce. Leżała na owsianej słomie, krzyczała jak obdzierana ze skóry, darła pazurami ściółkę.

Usłyszał krzyk pastuch pilnujący pod lasem krów i og­niska. Wsłuchał się w noc. Kiedy znów usłyszał Weronczyne wrzaski — puścił się biegiem do wsi.

Zastał Weronkę w obórce. Półleżała wsparta plecami w żłóbek. Obok kwiliło niemowlę zawinięte w zapaskę. Weronka była zmęczona, ale uśmiechnięta. Popatrzyła na pastucha jak na jakiegoś króla. Zobaczyła iskry w jego oczach, więc poprowadziła to roziskrzone spojrzenie ku swojemu dziecku. Pastuch spojrzał posłusznie na miłą mordkę narodzonego, potem na zapaskowe zawinięcie, potem... Zdziwił się aż do rozdziawienia gęby. Zawój nie kończył się tam, gdzie powinien, ale przedłużał w cieniut­kie, długie, pracowite omotanie. Tak, jakby Weronka z po­śpiechu zawinęła w chustkę krowi postronek. Szybko pod­niósł spojrzenie na Weronkę. Kobieta zmieszała się trochę, ale nie na długo. Sięgnęła do cienkiego zawoju, rozplatała chustkę. Oczom zdumionego pastucha pokazał się... ogo­nek. Był różowiutki, czysty, prosty, zakończony niewiel­kim frędzelkiem. Tego było dość pastuchowi. Zemdlał.

Noc poszła do przodu. Weronka i pastuch siedzieli wsparci plecami w żłóbek. Narodzony karmił się przy piersi. Pastuch zmagał się z myślami. Czoło żłobiło mu się zmarszczkami, oczy chodziły na boki — szła ciężka robota w głowie. Na koniec wymyślił:

Trzeba do Jańcia. Komu pomoże chętniej jak nie swojemu? Nóżki pomyje... ogonek uschnie... A może jesz­cze wróci za nim do ciebie Weronka... Ja bym za tobą i... za nim... na koniec świata...

Może masz rację. Może trzeba do Jańcia?



Dzień był pogodny. Weronka szła do Jańcia. Na rękach trzymała narodzonego opatulonego w chusty i zapaski. Weszła do brzozowego zagajnika. Zabieliło się za nią i przed nią. Przebiegła sarna z małym koziołkiem, zastukał czarny dzięcioł. Weronka zaśpiewała:


Wszystko jest jak było.

Nic się nie zmieniło.

Świat żywy dokoła.

Śpiewa ptak na niebie.

Ja idę do ciebie.

Jańcio miły,

Nie mam siły

Tak za tobą wołać.


Wszystko jest jak było.

Nic się nie zmieniło.

Dzień za dniem ucieka.

Łzy mi się skończyły,

Bardzo gorzkie były.

Jańcio miły,

Nie mam siły

Tak na ciebie czekać.


Weronka śpiewała. Dołączyły się ptaki. Nawet drzewa zdawały się szumieć w takt Weronczynych smutnych śpie­wań.

Tak doszła do leśnej drogi. Z daleka usłyszała gwar

Jańciowego obozowiska. Coś tknęło Weronkę. Obejrzała się za siebie. Zza zagajnika wyszła na drogę Oczyszczona. Miała smutne oczy. Kobiety stanęły twarzami w tę samą stronę — w stronę Jańcia. Stały długo. Żadna nie chciała się ruszyć pierwsza. Po długiej chwili Weronka poszła parę kroków przed siebie. To samo uczyniła Oczyszczona — bez słowa, trzymając się z osiem metrów za Weronką. We­ronka zatrzymała się, zatrzymała się też Oczyszczona. We­ronka ruszyła, ruszyła też Oczyszczona. Tak idąc i stając na przemian — doszły wkrótce do miejsca, w którym Jańcio leczył pospólstwo.

Miejsce — choć ustronne i leśne — było przepyszne. Jańcio, otoczony przybocznymi, siedział na wielkim tronie. Kiedy podszedł ktoś z chorobą, musiał się wspiąć na drew­niane schody, które kończyły się podestem wystawionym prosto pod Jańciowy nos. Dwóch przybocznych podawało wtedy Jańciowi ceberek, w którym maczał dłonie, otrząsał i przytykał do nóg chorego. Nie mogących wejść o włas­nych siłach — wkładano na podest. Jańcio nie podnosił się z tronu. Nie musiał. Zawsze był na podorędziu ktoś, kto »podawał co potrzeba.

Weronkę zobaczył już z daleka. W pierwszej chwili chciał się poderwać z tronu, ale powściągnął odruch. Po­czekał na podejście kobiety. Stanęła przed nim. Jańcio ode­zwał się po dłuższej chwili:

Moje?

A niby czyje, Jańcio?

Chłopak?

A niby co innego, Jańcio?

Pokażesz?

Będziesz się gniewał.

Na co niby miałbym się gniewać?

Że on nie jest całkiem taki, jakbyś chciał.

Nie całkiem? A czego mu brakuje?

Kiedy akurat odwrotnie, Jańcio. Nie brakuje, tylko ma za dużo.

Jańcio zdenerwował się.

Mów jaśniej Weronka. Co odwrotnie? Nogi ma trzy?

Ogonek... ma...

No, ma. Chłopak, to musi mieć ogonek.

Ale on ma jeszcze jeden... dodatkowy... Jańcio nie wytrzymał.

Pokazać! Odwinąć i pokazać. Cebrzyk podać! Nie gapić się! Podejść do mnie z tym... ogonkiem!

Weronka zabrała się za odwijanie narodzonego. Wesz­ła po schodkach na podest. Jańcio spojrzał na ogonek. Nie zdziwił się wcale. Odezwał się cicho:

No, ogonek. I co? Przeszkadza to w czym?

Na razie nie.

A stopy? Jakie ma stopy?

Jak dziecko. Malutkie.

Stary sięgnął do główki narodzonego. Dotknął w miej­scu, gdzie mógł spodziewać się rożków. Odetchnął z ulgą.

Eee... Wielkie rzeczy. Nie takie choroby się leczyło. Po tych słowach sięgnął garścią do cebrzyka, nabrał wody i pokropił stopy Narodzonego.



I przyszedł wieczór. Jańcio siedział na tronie, zaś Weronka przy ognisku. Było cicho. Nikt nie odważył się odezwać słowem. Milczał Stygma, milczały kobiety z miasta, mil­czeli przyboczni. Słychać było jedynie trzask ognia, par­skanie koni i pohukiwanie puszczyka. Stary potoczył wzrokiem z wysokości, potem obrócił łaskawe spojrzenie na Weronkę.

To jak? Usechł już?

Jeszcze nie usechł, Jańcio.

Nie usechł... To uschnie, uschnie.

To powiedziawszy Jańcio przymknął oczy. Zabrał się do spania.

Obudził się grubo po świtaniu. Ptaki darły się już od paru godzin. Przetarł oczy i ryknął:

Stygma! Pić!

Nikt nie odpowiedział. Stary rozejrzał się spłoszony. Zobaczył straszną rzecz. Na polanie nie było nikogo i ni­czego. Zniknęli ludzie, zniknęły wozy, konie, tron, schody i wiele innych rzeczy. Zostało tylko wygniecione poszycie, dogasające ognisko a przy nim on sam — Jańcio, jego żona Weronka z Narodzonym i wierna jak zawsze Oczyszczona.

Stary poderwał się i chwycił za głowę. Nie mógł uwie­rzyć. Pobiegł parę kroków w las, zawrócił do ogniska, sta­nął i ryknął strasznym głosem:

Niee! Nie może być!

Obudziło się dziecko i rozpłakało w głos. Stary zwiot­czał. Osunął się po pniu. Oczyszczona podała mu flaszkę gorzałki. Wypił tęgi łyk, złapał oddech i odezwał się do Weronki:

Mów.

Weronka milczała przestraszona.

No mów. Nie będę bił.

Przecież nigdy nie biłeś, Jańcio.

Ale teraz mogę przywalić. To powiesz nareszcie?

Przyszli rano ze wsi. Nagadali, że powracały choroby ludziom. Te, co to je wyleczyłeś niedawno. Ktoś umarł, komuś wrócił paraliż, kto inny oślepł na nowo. Pieniądze chcieli odebrać. Ten twój pomagier uciekł, to wzięli co było pod ręką. Nawet ubić chcieli na koniec, ale postraszyłam ogonkiem.

Stary słuchał i zapadał się w sobie. Długo siedział bez słowa po opowiadaniu Weronki, potem poderwał się i jak oszalały pobiegł do lasu.

Biegł między drzewami, przewracał się, wstawał, zno­wu biegł. Na koniec zabrakło mu siły. Stanął pośrodku brzeźniaka. Pod drzewem zobaczył dziada, obok niego po­kraczny wózek. Dziad siedział i jadł chleb ze słoniną. Ode­zwał się do Jańcia:

Takie życie... dziadu...

Ja pan. Ty dziad...

Nie. Teraz ja pan, a ty dziad — odpowiedział dziad.

Weronka siedziała pod drzewem i karmiła Narodzonego. Oczyszczona kucała parę kroków dalej. Grzebała patykiem w ognisku, nie spuszczała oka z Weronki. Z lasu nadszedł Jańcio. Odezwał się:

Czas wracać Weronka. Czas wracać do chałupy. Weronka wstała, poprawiła Narodzonemu ogonek i podała dziecko Jańciowi. Ruszyła pierwsza, za nią Jańcio, za nimi zaś Oczyszczona.

A ty dokąd? — zwróciła się Weronka do Oczyszczo­nej.

Oczyszczona zatrzymała się. Wlepiła w Jańcia błagalne spojrzenie.

Niech idzie z nami, Weronka — odezwał się Jańcio. — Przywiązałem się do niej jak... jak do psa.

Weronka spochmurniała. Ładna, jasna twarz pobrzydła w jednej chwili. Odezwała się groźnie:

Tyś już się narządził Jańcio. Wiele dobrego z tego nie wyszło... Teraz moja kolej.

Weronka podeszła parę kroków w kierunku Oczysz­czonej. Schyliła się po patyka. Rzuciła. Trafiła w głowę ko­biety.

Poszła won, psie! Do budy! Do lasu! No, do budy psie! Bo kamieniem przywalę, bo robaków do oczu po­wkładam... Poszła! Powiesić się, utopić się, spalić się! Po­szła na koniec świata!

Weronka krzyczała strasznie, jakby chciała tym jed­nym wszeteczeniem wyrzucić z siebie cały ból, cały ciężar żywota.

Odeszli z Jańciem i Narodzonym. Na drodze leśnej zo­stała tylko Oczyszczona. Malała w miarę jak Jańcio oddalał się, kurczyła się w sobie, marniała w oczach.

Jańcio i Weronka siedzieli w izbie. Przyszedł wieczór. Rozszczekały się psy, wiatr zagwizdał w kominie, zadzwoniły szyby, zajęczały okiennice.

Na stole stała wystygła zalewajka.

Siedzieli i milczeli długo, aż na przekór milczeniu ode­zwał się Jańcio:

Barszcz z żytniej mąki?

Z żytniej, Jańcio.

Okrasiłaś po mojemu?

Po twojemu, Jańcio.

Więcej nie powiesz?

Zalewajka jak zalewajka. Kartofle, barszcz żytni, okrasa. Zalewajka jak zalewajka. Co tu mówić więcej?

Na nowo zapadło milczenie. Nie na długo tym razem. Staremu wyraźnie śpieszyło się do zadania ważnego pyta­nia. Jako też zadał je za chwilę:

A jakbym ja, Weronka jeszcze raz odchodził w świat, to chciałabyś się oszpecić dla mnie? Język sobie odjąć?

Weronka spojrzała na męża.

Widzisz Jańcio naszą kuchnię? Stary spojrzał na kuchnię.

Sam zobacz. Wygasło pod kuchnią. Nie dołożyłeś łrewna Jańcio, bo uznałeś, że tylko ja od tego jestem.

Do tych mądrych słów dołożyła na koniec Weronka jeszcze jedno zdanie:

Zęby tak można było cofnąć czas...

To co?

To byśmy Jańcio całkiem inaczej żyli.

Stary spojrzał na kobietę. Wydała mu się nagle mądra i piękna. Wstał bez słowa. Wyszedł z izby.

Weronka wyszła za Jańciem. Stary siedział na niskiej ['ławce pod oknem. Nie odzywał się ani słowem. Kobieta i spojrzała na niego. Odezwała się:

Będziesz tak siedział?

Będę.

Wróciła do izby, zabrała palto i czapkę, wyszła na nowo na dwór. Okryła Jańcia.

Świt zastał Jańcia siedzącego bez ruchu na ławce. Wyszła Weronka z dzieckiem. Usiadła obok.

Co robisz Jańcio? — zapytała.

Cofam czas.

A można cofnąć czas, Jańcio?

Nie wiem Weronka. Kobieta wróciła do izby.

Jańcio cofał czas. Siedział z uporem na ławce i nie od­zywał się ani słowem.

Od starej drogi nadjechał Stygma na motorze. Zatrzy­mał się przy obórce. Miał niepewną minę.

Co robisz Jańcio?

Cofam czas.

No tak. Czas cofasz. Ty zawsze robisz coś niezwy­kłego... A ja po samochód przyjechałem. Zostawię ci mo­tor. Po co ci samochód?

Jańcio nie odpowiedział. Stygma przepakował się do samochodu, zapuścił silnik i już miał odjechać, ale nie od­jechał. Zdjęty nagłą, nierozumną potrzebą wysiadł z auta. Podszedł do Jańcia. Usiadł. Nie wiedząc co zrobić, na po­czątek zanucił pod nosem:


Nie mam domu, nie mam żony

A mam cały świat — dla siebie.

Jestem Stygma poraniony

Z Bogiem za pan brat — tym w niebie.


Przerwał. Widać było, że zbiera się do jakichś ważnych słów, nie często mówionych i przychodzących z trudem. Przyszły na koniec, ale nie same. Pojawiły się równo ze łzami. Był to widok tak rzadki, że lecąca mimo jaskółka ze zdziwienia wyrżnęła łebkiem w pień kasztana.

Sto razy cię oszukiwałem, durniu. Okradałem, ma­miłem — ale to wszystko gówno. Ty masz coś, czego ci nikt nie odbierze. Pan Bóg cię pilnuje Jańcio. Wystawia na pró­bę, ale baczy pilnie, żebyś mu tego Boskiego eksperymentu nie popsuł. Teraz pewnie patrzy uważnie, czy ja ci na nowo duszy nie zatruwam. Ale ja nie jestem w stanie zatruć ci duszy, bo cię kocham durniu. Jak ojca, którego nig­dy w życiu nie znałem, i jak matkę, która mnie z karteczką zostawiła u karmelitanek trzewiczkowych. Myślała pew­nie prosta kobieta, że jak trzewiczkowe, to mnie bosemu sprawią buty. I nie pomyliła się, sprawiły mi butki...

Stygma przerwał. Szybko zaciągnął na oczy motocy­klowe okulary. Przez chwilę nie mówił, potem wyciągnął z plecaka parę zniszczonych dziecięcych trzewików. Poło­żył je na dłoni Jańcia.

Nie są nowe — usprawiedliwił się — ale je zosta­wiam Jańcio. Dla twojego syna...

To powiedziawszy wstał szybciej niż usiadł, odszedł do auta, przetarł rękawem szybę i powiedział na odchodne:

A ogonkiem się nie przejmuj. Gówno tam... ogo­nek... Pierdolić ogonek. Pomyśl co by to było, jakby się ze skrzydłami urodził. Jak byś go wtedy łapał? A tak — cap za ogonek i już go masz. Gówno tam... ogonek. Skrzydła, to by było zmartwienie.



Przyszła zima. Jańcio z uporem siedział na ławce pod ok­nem. Cofał czas. Śnieg przysypał go, mróz powiesił się so­plami na włosach i brodzie. Wyszła Weronka. Omiotła Jańcia wiklinową miotłą, postała, popatrzyła, wróciła do izby.

Przyszła kolejna wiosna. Drzwi od chałupy otworzyły się. Pojawił się w nich synek Jańcia i Weronki. Wybiegła za nim Weronka, złapała za ogonek, przywiązała go sznur­kiem do nogawki. Jańcio nie spojrzał na syna. Był zajęty. Siedział na ławce pod oknem i cofał czas.

Przyszła kolejna wiosna. Weronka pasła krowę na łące. Pastuch bawił się z jej synkiem. Przywiązał go ogonkiem do ogona krowy. Krowa pociągnęła, chłopiec przewrócił się.

Jańcio siedział na ławce pod oknem. Broda mu urosła do pasa, zmarszczki pogłębiły się, odzienie sparciało.

W gnieździe na kapeluszu wykluło się kolejne pokole­nie trznadli. Wróciła ptasia matka z robakiem w dziobie. Podzieliła jak mogła — niesprawiedliwie. Odleciała.

Przy butach wrośniętych w podwórko rozpulchniła się ziemia. Wyjrzał kret, powąchał nadziemnego świata, za­nurkował na powrót.

Wtedy Jańcio poruszył się nieznacznie. Musiało się stać coś ważnego, bo w oczach starego zapaliły się iskry. Spoj­rzał — nie całą głową, a jedynie oczami — w kierunku sta­rej drogi. Nadchodziła stamtąd Oczyszczona. Kobieta mia­ła na sobie znoszone, dziadowskie odzienie, kosturek i... szeroką, czarną opaskę na oczach. Widać płakała za Jańciem, widać oczy posklejały się ropą, zastrupiały i zarobaczywiały na koniec.

Nadchodziła niepewnie, chybotliwie, raz po raz zna­cząc sobie drogę kosturkiem.

Nareszcie doszła.

Stanęła na długo przed Jańciem. Spod opaski zamiast łez wypadł robak, po nim drugi. Jańcio nie drgnął nawet. Pamiętał kobietę aż nadto dobrze, ale nie znalazł w sobie dość siły, by uczynić jakiś gest. Siedział jak siedział — sztywno, dostojnie — jak święty. Oczyszczona drgnęła. Wypuściła kosturek, pomacała dłonią powietrze przed so­bą, na koniec znalazła twarz starego. Pojechała po niej nie­dużą dłonią. Dotknęła oczu, nosa, ust, brody. Uśmiechnęła się nieznacznie. Potem uczyniła coś, co dołożyło się do Jańciowego wspomnienia o niej — nowym bólem i na zawsze zapadło w pamięć. Uklęknęła, objęła nogi Jańcia, zjechała po nich policzkiem, ułożyła głowę na Jańciowych butach i... zniknęła. Nie od razu. Znikała przez jakąś godzinę. Ubywało jej, mieszała się z powietrzem, przezroczystowiała, aż na koniec został po niej jedynie kosturek i parę robaków wijących się przy Jańciowych, zniszczonych bu­tach. Jańcio wstał powoli. Przetarł zapłakane oczy, wziął do ręki kosturek pozostawiony przez Oczyszczoną i po­wiedział głośno:

Wiem co zrobię.

Poszedł w pole niosąc ze sobą ciężki śpiew:


Pochylę nisko głowę,

Przeproszę wszystkie drzewa,

Ułożę piękną mowę,

Zaśpiewam,

Zaśpiewam,

Zaśpiewam.


Pochylę głowę nisko,

Przeproszę wszystkie ptaki,

Dziad jestem — nie panisko,

Dziad jestem byle jaki.


Jańcio z kamiennym sercem,

Jańcio z zamkniętą głową,

Jańcio z duszą w rozterce,

Jańcio z nieczystą mową.


Pochylę nisko głowę,

Przeproszę czarną ziemię,

Niech wszystko będzie nowe,

Niech stare wyjdzie ze mnie.


Jańcio z kamiennym sercem,

Jańcio z zamkniętą głową,

Jańcio z duszą w rozterce,

Jańcio z nieczystą mową.


Tak śpiewając i czyniąc tak, jak powiedziane było w piosence — Jańcio doszedł do zabudowań Sochy.

Socha zajęty był przycinaniem na kosie słomy na podściółkę. Zgięty głęboko, rozpierał ostrze między ziemią a swoim brzuchem. Podniósł spojrzenie na Jańcia, uśmie­chnął się półgębkiem jak wypadało w przytomności kogoś o tak złej sławie jak Jańcio i wrócił zaraz do zajęcia. Nie na długo. Jańcio podszedł bez przywitania. Nim Socha zrozu­miał co się stało, wykopnął mu kosę spod brzucha. Chłop zarył gębą w ziemię. Chciał się poderwać z klęczek, ale Jańcio zdążył już się pochylić po kosę i położyć ją na karku Sochy. Wyglądał jak śmierć, która przyszła po swoje — chudy, wysoki, zawieszony nad szyją nieszczęśnika. Odezwał się głucho:

Pamiętasz Socha starą kobyłkę, coś ją wygnał na zmarnowanie sześć lat temu?

Pamiętam Jańcio. Stara była. Ochwaciła się, par­chów dostała, wodę zaczęła puszczać spod ogona... tom ją wygnał. Po co mi było takie zwierzę?

A wiesz ty Socha, że przez ten twój zły uczynek na świat spadło nieszczęście?

Na cały świat?

Widzisz Socha, przez jeden zły uczynek jednego złe­go człowieka przybywa zła w całym świecie. I to zło potem wraca odpryskiem i uderza w kogo chce. Tyś sześć lat te­mu posiał zły uczynek, ja przez sześć lat zbierałem żniwo To nie jest sprawiedliwe. Ale tak samo Socha, od każdego dobrego uczynku przybywa dobra w całym świecie. I ja teraz zrobię dobry uczynek... Nie zabiję cię Socha, choć może powinienem.

To powiedziawszy, Jańcio odrzucił kosę. Spojrzał w niebo. Zza chmur wyszło słońce. Strzeliło światłem gdzie chciało. Jańcio uśmiechnął się trochę.

Wracając do chałupy, Jańcio zatrzymał się przy stru­mieniu. Jak stał, tak wszedł do niego po szyję. Sięgnął do kieszeni po brzytwę. Za jej pomocą zrzucił z siebie długie włosy i długą brodę.

Kiedy wszedł do obejścia, Weronka była już przygoto­wana i uroczysta. Na środek podwórka wystawiła stół szczerobiały, przykryła go takim samym obrusem, posta­wiła trzy miski z parującą zalewajką i bochen chleba.

Jańcio wiedział co robić. Przeoblekł się szybko w świąteczne ubranie. Nim usiadł przy stole — poszła konieczna rozmowa:

Długo tak siedziałem?

Długo Jańcio.

Jak długo?

Pięć i pół roku.

To długo.

Cofnąłeś czas Jańcio?

Nie da się cofnąć czasu, Weronka.

To warto było tyle siedzieć?

Jańcio, nim odpowiedział, usiadł przy stole, posadził sobie na kolanach syna, chwycił za ogon, pędzelkiem wło­sów na jego końcu otrzepał pył z kapoty, sięgnął po łyżkę, przełknął pierwszy łyk zalewajki, spojrzał na Weronkę. Dopiero wtedy odpowiedział:

Warto było.








































MAGNETO


Jest to historia opisująca życie człowieka, który przyciągał do siebie metalowe przedmioty. Kiedy jako wypalacz wę­gla zmarł nagle w Bieszczadach na buczynowym skłonie, ludzie zdali sobie sprawę, że nie wiedzą nawet, jak się na­zywał. Lesista Manieczek, wyratowany przez niego od śmierci, wyciął na desce to zdanie: „Tu leży Józef Magneto, który przyciągał żelazo. Niech leży w spokoju”. Ludzie uznali, że zdanie wypisane przez Manieczka dobrze oddaje to wszystko, co wiedzieli o zmarłym.



Część I

Bieszczady

późne lata siedemdziesiąte


Kończył się wrzesień. Po Bieszczadach poszło jesienne malowanie. Połoniny przypaliły się brązami i czerwienia­mi. Była pora przedwieczorna. Po stokach rozbiegły się mgły — niziutko, pracowicie.

O takiej porze od stacji PKS-u, wciśnięty w piaszczystą drogę — jechał wóz. Ciągnął go z mozołem stary, prze­chodzony w Bieszczadach kasztan o zapadłym grzbiecie. Na wozie siedział Władeczek z lejcami w dłoni i starszy, około sześćdziesięcioletni mężczyzna o szlachetnej twa­rzy. Miał długie, siwe, niespotykane w tych stronach wło­sy, oraz podobnie niespotykane odzienie — jasny płaszcz i kapelusz.

Odezwał się po dłuższej chwili:

Daleko jeszcze?

Za wypaleniskami...

To znaczy, daleko?

Nie, niedaleko.

Przejeżdżali właśnie przy idącym łagodnie stoku, w poprzek którego spływał strumień prowadzący jak się zdawało od drewnianej chałupki stojącej wyżej. Zobaczył ją Stary, ucieszył się, zapytał zaraz:

A jakbym dłużej chciał się tu zatrzymać... no powie­dzmy — tydzień. To chyba jest gdzie zamieszkać? No, choćby w tej chałupie u góry.

Władeczek spojrzał w ślad za palcem Starego.

W tej chałupie? Dobra chałupa po Rozpendku. Dłu­go stała pusta, ale jakiś wynajął ją niedawno.

Jakiś?

Obcy jakiś... Taki, co to już się pewnie nażył, już się nachłeptał życia zachłannie, jak pies wody w gorąco i teraz szuka spokoju w bukach. Bo buki dają spokój, ukojenie... Mówiłem to już?

Tak, mówił pan. Ukojenie dają... buki... Mówił pan już.

Po tych słowach Starego mężczyźni zamilkli na nowo. Władeczek śmignął Kasztana batem po portkach — ale de­likatnie, dla formy jedynie, bo konisko i tak nie potrafiło iść szybciej. Miało w nogach już na zawsze, do śmierci, ten ciężki, mozolny, bieszczadzki rytm. Rytm konia zamęczo­nego na wyrębach.

Odjechali z widoku, odprowadzani wzrokiem kogoś, kto z ukrycia, z chałupy na stoku obserwował każdy ruch na drodze. Miał ją jak na dłoni — długą, piaszczystą nitkę. Stał w cieniu sieni, za grubą belką ościeża, by stamtąd pa­trzeć zachłannie i nie uronić z widoku niczego.

Przy chałupie Józwika stało zgromadzenie. Przybyli w to miejsce okoliczni drwale, wypalacze i lesiści — razem około dziesięciu żylastych chłopów i kilka wyschniętych kobiet.

Chałupa była niska, drewniana, postawiona ukośnie przy stoku. Przylegała do niej bokiem równie leciwa dre­wutnia.

Wkrótce nadjechali Stary z Władeczkiem. Stary nie ba­wił się we wstępy. Ledwo zlazł z wozu, a już szedł w kie­runku drewutni pytając po drodze:

Tam leży?

Tam, tam — przytwierdzili ludzie idący za Starym i wcale nie dziwiący się, że Stary wie, gdzie leży trumna.

Skrzypnęły wrota w drewutni, otworzyły się na całą szerokość. Do środka pomknęło światło, poderwało drew­niany pył, pocięło mrok dziesiątkami świetlnych nitek. Lu­dzie przymknęli oczy, by dopatrzeć się widoku. Za chwilę zobaczyli:

Oto w głębi przejazdu, między sąsiekami, stał drew­niany wóz wypełniony po deski grubymi kęsami lodu. Umieszczono w nim prostą trumnę obitą kawałkami bla­chy.

W twarze ludzi uderzył odór, więc co słabsi pozakrywali zaraz nosy i usta czym kto miał — fartuchami, chu­stkami, dłońmi.



Było duszno. Lód parował obficie, topił się i skrzył w słonecznych nitkach. Stary patrzył długo na trumnę, po­tem równie długo na siedzącego przy wozie człowieka.

Był nim około trzydziestoletni, jasnowłosy mężczyzna pospolitej urody i budowy — zapłakany, posadzony na krześle, pod które podłożono wzdłuż dwa brzozowe drąż­ki dla amortyzacji. Mężczyzna miał zagipsowane obydwie nogi od stóp aż do pachwin. Nie mógł sam chodzić, więc tym sposobem musiano go widać nosić z miejsca na miej­sce.

Stary spojrzał na stojącego obok Władeczka.

To Manieczek. Przysposobiony przez Magneta... to znaczy, przez nieboszczyka. Bardzo był do niego przywią­zany — wyjaśnił Władeczek. Przerwał zaraz, bo oto nie­spodziewanie trumna poruszyła się, uniosła kilka centy­metrów do góry, aż lód zadudnił o metalowe boki.

Ludzie jęknęli ze strachu. Odsunęli się parę kroków do tyłu. Za chwilę trumna opadła na nowo, znieruchomiała, uciszyła się.

I tak od tygodnia — odezwał się Józwik podchodząc do Starego.

Nie wiemy, czy chować czy nie... Niby nieżywy, ni­by pałuba potrzaskana, aż mózg wycisnęło... a tu...

A dlaczego blachą obita?

Bo śmierdziało już mocno, to my blachą i lodem... Przerwał, ale zaraz odezwał się na nowo:

To jak? Spróbujecie?

Spróbować mogę...

To powiedziawszy, Stary podszedł jeszcze dwa kroki w kierunku wozu, przymknął oczy, wciągnął mocno po­wietrze przez nos i wtedy otworzył oczy na nowo. Spojrzał na trumnę. Uczepił się wzrokiem tego miejsca, w którym powinna leżeć głowa zmarłego.

Ucichły głosy. Zdawało się, że nawet ptaki przestały śpiewać i ustało granie wiatru po bukowych czubkach.

Trumna nie ustąpiła.

Mimo wzroku Starego — czystego, posłanego prostą nicią od oczu do głowy nieboszczyka, mimo nadzwyczaj­nego wysiłku, który pokazał się strużką krwi wypływającą z nosa — trumna nie ustąpiła. Za chwilę sama z siebie pod­niosła się na nowo, zagruchotała lodem i opadła budząc popłoch wśród ludzi.

Stary spróbował jeszcze raz. Napiął się do ostateczno­ści, aż białka oczu zarysowały mu się żyłkami, a uchem poszła druga krew...

Nie zmógł trumny. Dalej robiła co chciała. Co innego spowodował swoim wzrokiem. Obluzował koło od wozu. Zsunął je niechcący z osi, aż pod ciężarem trumny i lodu odpadło z chrzęstem.

Przewrócił się wóz, poleciał lód, przekoziołkowała trumna, zaś ludzie z krzykiem pouciekali do swoich obejść.

Zostali sami — Stary i Manieczek.

Ty byłeś świadkiem? — zapytał Stary.

Ja.

Tylko ty?

Tylko ja.

Umarł śmiercią naturalną?

Życie mi ratował...

Ale czy naturalną śmiercią umarł?

No tak. Sam z siebie...

Wiesz co mówisz?

Przecież słyszę chyba co mówię, to tak samo — wiem co mówię.

Tak zakończyła się rozmowa Manieczka ze Starym i próba przywrócenia przez tego drugiego spokoju nie­boszczykowi Józefowi Magneto.

Jeszcze tylko Stary powiedział do siebie tak, by nikt nie mógł słyszeć:

Nie wiem dlaczego kłamiesz, ale wiem kto tam leży w środku... i czego chce...


Przyszedł czas pochówku. Uformował się skromny kon­dukt. Trumnę położono między deski gumiaka, który po­ciągnęły dwa leśne bachmaty. Poszły śpiewy, przez które przebił się zaraz bezduszny pisk Józwikowej. Kobiecisko zaniosło się pełną piersią, by nie przepuścić rzadkiej w tych stronach okazji.

W pierwszym rzędzie, za trumną, pojechał Manieczek jak król na swojej krzesłowej lektyce — spłakany, zasmar­kany, bez ustanku zabierający się do pogrzebowych zawo­dzeń.

Kiedy kondukt przechodził drogą przy potoku, Manie­czek spojrzał spode łba w kierunku starej chałupy Rozpendka.

I stamtąd ktoś spojrzał w kierunku Manieczka.

Nie widząc się nawzajem — przypominali o sobie — Manieczek Obcemu i Obcy Manieczkowi.

Z tego spojrzenia na chałupę Rozpendka przyszło zara­zem do Manieczkowej głowy przypomnienie wydarzenia sprzed tygodnia. Zobaczył je wyraźnie, z wszystkimi szczegółami, które widział, i z tymi, których się tylko do­myślał.


Tego dnia podciął pilarką wielkiego buka, podklinował go i położył obok młot. Wystarczyło tylko puknąć w klin dwa razy, by buczysko poległo obok paru innych. Tę robotę zostawił sobie Manieczek na później. Teraz usiadł przy in­nym drzewie, by w spokoju napić się podpiwku z butelki i zjeść co tam miał ze sobą. Magneto stał niżej, u podnóża skłonu. Zabawiał się wołaniem do ręki szpaka i wypusz­czaniem na nowo. Ptaki słuchały go jak nikogo w Bieszcza­dach.

Jak święty Franciszek... — powiedział do siebie Ma­nieczek. Zabrał się do jedzenia.

Do podciętego buczyska podszedł ktoś delikatnie. Wi­dać było tylko jego nogi i wyświecone, wyglansowane nadzwyczajnie trzewiki. Dziwne to były trzewiki. Niby zwyczajne, z dobrej brązowej skóry, ale ozdobione na czubkach półkolistymi wyłogami z innej, jeszcze lepszej, żółtej skórki.

Obcy podniósł młot, skierował go obuchem na klin, wziął niewielki zamach i uderzył w łeb klina. Drewno wes­zło w szczelinę na kilka centymetrów.

Manieczek podniósł głowę, ale opuścił ją zaraz przeko­nany, że się przesłyszał.

Obcy uderzył jeszcze raz. Tego starczyło. Nim Manie­czek zrozumiał co się dzieje, już buk zaskrzypiał złowróżb­nie, już pochylił się i zabrał do upadania.

Magneto! — rozdarł się Manieczek w chwilę potem, kiedy zrozumiał nareszcie, że buk celuje prosto w jego gło­wę.

Magneto odwrócił się od razu. Stał w głębokim cieniu, tak, iż widać było tylko jego sylwetkę i pałające w twarzy dwa ogniki — oczy. Tymi ognikami, a raczej wysłaną od nich świetlistą nicią, przesunął w locie straszne drzewo. Starczyło tego na tyle, że na nogi Manieczka spadły tylko mniejsze, boczne gałęzie.

Cała reszta spadła na Magneta.

Kiedy Manieczek odzyskał przytomność, zobaczył coś, co zapadło mu w pamięć do końca życia i zdziwiło bar­dziej niż śmierć Magneta.

Oto do potrzaskanej, zakrwawionej głowy starego podszedł Obcy, pochylił się i posadził staremu na głowie małą, różową, nakręcaną lalkę z pozytywką.

Lalka była smutna. Patrzyła paciorkami oczu, kręciła mądrą główką z bawełnianymi włosami, grała cichutko zwieszając szmaciane nóżki przy uchu martwego Józefa Magneto.


Manieczka wyrwał z zamyślenia miły głos kobiecy:

Był kimś bliskim dla pana?

Mężczyzna nie od razu zorientował się gdzie jest i skąd pochodzi głos. Dopiero za chwilę przypomniał sobie, że jest już po pogrzebie i że na własną prośbę został sam przy mogile, by w spokoju dopłakać reszty smutków.

Pytanie powtórzyło się:

Zmarły... Czy był kimś bliskim?

Manieczek obejrzał się. Za nim stała elegancka, około trzydziestoletnia kobieta w kapeluszu na głowie i cie­mnych okularach na oczach.

Magneto? — zawahał się — Magneto był moim oj­cem — skłamał bez kłopotu.

Po tych słowach zamilkł na długo, potem widać wpadł na jakiś pomysł, bo zapytał nie oglądając się:

A dla pani?

Dla mnie? Nie zdążyłam na pogrzeb... Czy był kimś bliskim dla mnie? No cóż... był moim ojcem.

Pojechali samochodem kobiety. Był to wygodny szary mercedes. Manieczek rozparł się na tylnym siedzeniu i wy­stawił przez okno zagipsowane nogi. Auto porwało za sobą tuman kurzu i liści. Zaczęła się rozmowa:

Opowiesz mi o nim?

A co byś chciała wiedzieć?

Najlepiej wszystko...

Wszystkiego to nikt o nim nie wie.

Opowiedz w takim razie to co wiesz. Manieczek, nim odpowiedział, sięgnął ręką za szybę samochodu i wypuścił tajemniczy przedmiot, który z upo­rem skrywał dotąd w dłoni.

Opowiem — odpowiedział kobiecie.


Na bieszczadzką polną drogę wypadła z samochodu bla­szka od wojskowego buta — zwyczajna, metalowa, ani ładniejsza, ani brzydsza od innych blaszek. Poleżała przez chwilę, potem poderwała się z ziemi, zawirowała i kosząc po drodze napotkane rośliny — poleciała w kierunku cmentarza. Nie miał szczęścia przelatujący gołąb. Wirująca blaszka w jednej chwili przewierciła go na wylot. Spadł na ziemię, nim zrozumiał co się stało.

Tymczasem blaszka bez trudu znalazła drogę do mogi­ły Józefa Magneto i jak żelazo do magnesu — przylgnęła do drewnianej klepsydry sporządzonej przez Manieczka, osunęła się wzdłuż krzyża, by na koniec upaść obok skó­rzanych butów z brązowej skóry, ozdobionych na czub­kach żółtymi wyłogami.




Część II

Warszawa

Galicja. Wioska Bożewo

1929 ROK


Była wiosna. Drogą od stacji do wioski Bożewo jechała chłopska furmanka z drewnianymi kołami i plecionymi z łyka boczkami. Ciągnęło ją liche, czarniawe konisko. Przy kłonicy, bokiem do jazdy siedział furman — chłop krępy i ponury. Wiózł do wioski służącą Marcysię, której służba w Warszawie dobiegła dni niespodziewanie i tragi­cznie. Majora Starowiejskiego rozerwał granat na ćwicze­niach. Został po nim dziewięcioletni syn Józef i sporo karcianych długów.

Chłopiec siedział sztywno obok Marcysi. Wbity w czarny garniturek i lakierki — popłakiwał cichutko i żałośnie. Nie patrzył na boki, jakby bał się, że zamiast war­szawskich kamienic zobaczy tylko lasy i lasy. W garści ściskał do białości jakiś niewielki przedmiot. Kiedy rozgiął palce, pokazała się blaszka od wojskowego buta — metalo­wa, wygięta w półksiężyc, zwyczajna.

Chłopiec zamyślił się i zaraz zobaczył niedawne spot­kanie z generałem Zatorskim. Generał przyjął go i Marcy­się w swoim wielkim gabinecie. Oczy miał poczerwieniałe od płaczu albo od wódki. Odezwał się:

To tylko zostało po twoim ojcu. Rozerwał go granat na ćwiczeniach... to tylko zostało... — powtórzył i kiwnął ręką na adiutanta.

Młody porucznik podskoczył posłusznie. Dobył z kie­szeni munduru blaszkę od buta. Podał ją chłopcu.

Był dzielnym człowiekiem — dodał jeszcze generał do przemowy, zafrasował się, spojrzał sobie na buty, po­tem sięgnął do piersi odznaczonej rzędem medali. Odpiął któryś z nich i zawiesił na piersi chłopca. Jeszcze tylko ad­iutant wsunął Marcysi do kieszeni kopertę z pieniędzmi... i już było po audiencji.


Mały Józef M. wrócił myślami na śródleśną drogę prowa­dzącą do Bożewa, zaś wzrokiem najpierw do blaszki od wojskowego buta ojca, potem do generalskiego medalu wiszącego na kieszeni ubranka. Westchnął głośno, potem skrzywił się i puścił z oczu kilka łez.

A matka? — zapytał nieoczekiwanie furman.

Zmarła na suchoty jakieś pięć lat temu — odpowie­działa Marcysia.

No tak... Zmarła... — powtórzył furman i pociągnął nosem. Tak dojechali wkrótce do Bożewa.

Bożewo było biedną, galicyjską wioską. Otaczały ją północnym zakolem lasy, zaś południowym — grzęzawi­ska. Ledwo kilkanaście spłachetków lichego gruntu nada­wało się pod uprawę.

Biedny naród imał się wszystkiego, by chociaż wykarmić gęby. Nie inaczej było u Marcysi. Niską, dymną chału­pę zamieszkiwał jej owdowiały brat z gromadką dzieci.

Przybycie siostry było dobrą nowiną, głównie przez wzgląd na pieniądze otrzymane od wojska za opiekę nad małym Józefem M. Jasne było, że z pieniędzy tych przybę­dzie ogonów do obory i roboty na pasionce.

Chałupę Marcysi dzieliła na połowę sień. Z prawej strony była kuchnia z wielkim dymnym piecem, zaś z lewej — mniejsza izba. Tyle było wszystkiego. Bielone ściany za­łożone sadzą od dołu do góry oraz trochę prostych sprzę­tów dopełniało obrazu.

Wszyscy czekali w izbie, cała delegacja. Drobnicy było pięć sztuk — trzech chłopaków i dwie dziewczyny, od trzech do trzynastu lat — towarzystwo zasmarkane, brud­ne i kędzierzawe.

Gospodarz Bronisław puścił sobie sumiastego wąsa, by chociaż tym sposobem budzić respekt u dzieci. Stały w po­słusznej, milczącej kupce i wpatrywały się w zjawisko, ja­kim był dla nich Józef M. W nienagannym garnitur ku, lakierkach i śnieżnobiałej koszuli, z walizeczką w dłoni i medalem na piersi — był dla nich tym właśnie — zjawi­skiem, które z trudem ogarniały swoją zamkniętą granica­mi wioski wyobraźnią.

Minęło kilka dni. Sytuacja z izby Bronisława i Marcysi po­wtórzyła się wobec całego zgromadzenia wioskowej dzia­twy.

Stało się to daleko za wsią, na podmokłych łąkach — na pasionce.

Z jednej strony wiejskie niedorostki od czterech do szesnastu lat, z drugiej rozebrany do naga Józef M. — stali i patrzyli na siebie. Chude ciało Józefa, wystawione na wi­dok, bielało boleśnie na tle łąki i na tle ogorzałych gęb wiej­skiej dziatwy. Kilkanaście par oczu patrzyło uważnie i dokładnie. Więcej w tym jednak było ciekawości niż okrucieństwa.

Kiedy wszyscy — dziewczyny i chłopaki — napatrzyli się do syta na Józefa M., przywódca społeczności, Zbynek, rzucił mu pod nogi zgrzebne odzienie w miejsce niedaw­nego garniturku.

Możesz tam sobie w środku myśleć po swojemu, ale chodzić masz po naszemu... — powiedział dorośle.

Po tych słowach dał znak dwóm przybocznym. Rzucili się zaraz w kierunku Józefa, chwycili go pod ręce i pociąg­nęli po ziemi. Dobierali drogę tak, by brzuchem wyrywają­cego się chłopca celować w świeże krowie placki. Wkrótce nie tylko nowe, zgrzebne odzienie, ale i twarz, i włosy unurzane miał w krowim łajnie.

Starczy! — przerwał Zbynek, widząc już w oczach dziecisków znużenie podłą zabawą.

Właśnie. Starczy już może tego męczenia — usłysze­li głos z głębi łąki.

To nadchodził chromy Jędrzej z Bożewa, chłop wysta­wiony przez wieś na żołnierkę i dotkliwie poraniony na wojnie z bolszewikami. Jak mówili, zamiast biodra miał żelazną kulkę, a czaszkę połataną gutaperką i drutami. Czy była to prawda czy nie, dzieciaki lubiły słuchać Jędrzejowych opowieści i zaraz straciły zainteresowanie Józefem M.

Przyszedł przedzmierzch. Usiedli przy ognisku. Naj­starszy Zbynek bez ponaglania zabrał się do zwyczajnego w takiej chwili obrzędu. Szybko wyrobił spory dołek w ziemi i wrzucił do niego grudkę zeschłej gliny.

Pluć tu wszystkie! — padła komenda.

Dzieciaki rzuciły się do plucia. Jedno po drugim charkały zawzięcie, aż glina rozmiękła i dała się rozprowadzić po ścianach dołka.

Dawać co tam kto ma! — warknął teraz Zbynek. Wszystkie łapy poszły do kieszeni po machorkę podkradzioną ojcom, braciom i stryjkom. Szczypta po szczy­pcie, kłębek po kłębku — uzbierało się z pół dołka. Swoje parę kłębków dla formy dorzucił też Jędrzej, przyklepał, ułożył i sięgnął do ogniska po żar.

Pastuszkowie tylko czekali na ten znak. Nie patrząc kto starszy czy młodszy, kto chłopak czy dziewczyna — sięg­nęli po bzowe rurki z wypchanymi środkami i powbijali je z boków dołka tak, by dostać się do machorki. Zaciągnął się każdy do łez, do kaszlu, do zaczadzenia... Za chwilę poszła opowieść, którą Jędrzej kierował wyraźnie do małe­go Józefa M.

Jak kto krowę wyprowadzi na moczary i ją wypasie przez dzień, to z tej moczarowej trawy i żółtych kwiatów krowie dorosną trzy cycki i wymię się potroi. Przy takiej krowie od razu bogacz z biedaka. Trzy razy tyle mleka co dzień... Ino że bohatera trzeba do pójścia na moczary...

Bohatera? A za co od razu bohatera? — odezwały się pytania.

Bo tam głuptasy straszy i to na każdym kilometrze inaczej. Najpierw to strzygi się odzywają, ale to blisko jesz­cze. Tam trawa taka sobie i krowie najwyżej jeden cycek dorośnie. Potem wodniki spod bagna się pokazują i rzyga­ją gazem błotnym, żeby człowieka zaczadzić, otumanić i sprowadzić z drogi dalszej. Ale tam trawa na dwa cycki najwyżej...

A gdzie wreszcie ta trzycyckowa trawa? — nie wy­trzymał któryś z młodszych, mniej cierpliwych słuchaczy.

Zbynek pilnujący porządku zareagował jak należy. Wyjął z ust bzowy cybuch i strzyknął piekącą śliną prosto w oko ciekawskiego. Wybuchły śmiechy, ale zgasły zaraz, bo Jędrzej po zaciągnięciu się dymem kontynuował opo­wieść:

Jak już przejdzie kto przez te strzygi i wodniki, to trafi w takie miejsce, gdzie mu się pokaże kawałek jego życia. Taki obraz się pokaże, że będzie widział kawałek tego, co dopiero przyjdzie później... dużo później... No i tam rosną te żółte kwiaty i ta trawa, od której krowie trzy cycki dorastają i wymię się potraja.

Zamilkli wszyscy, pozapadali się w siebie. Słychać było tylko czarnego dzięcioła od lasu, dalekie psy i rozpalone dziecięce oddechy. Najmocniej płonęła jasna twarz Józefa. W duszę chłopca w mig zapadło opowiadanie Jędrzeja.


Kiedy następnego dnia nad Bożewem wstawało słońce, Józef M. wraz z krową kupioną za wojskowe pieniądze by­li już w połowie drogi na Moczarzysko.

Chłopiec szedł bez ustanku, póki łąka pod jego stopami nie zmiękła, a krowa nie zaczęła grzęznąć powyżej racic.

Stanął w reakcji na cichą muzykę. Było to delikatne, dźwięczne granie — coś jak małe dzwoneczki przesypy­wane między palcami. Zaraz po odezwaniu się muzyki, nie wiadomo skąd napłynęła mleczna mgła i zatarła drogę. Józef M. zatrzymał się. Nie wiedział, w którą stronę iść. Rozejrzał się. Za ścianą mgły zniknęła gdzieś krowa i cały świat. Usiadł przestraszony przy kępie leszczyn. Wsłuchał się w głosy.


Z daleka dochodziło go tylko głuche porykiwanie krowy, bulgotanie bagna i od czasu do czasu — cicha, pełna dzwonków muzyka. Od tej strony, od muzyki mgła prze­tarła się nieoczekiwanie i oczom chłopca ukazał się dziwny obraz.

Oto zobaczył małą, może dziesięcioletnią dziewczynkę siedzącą tak jak i on pod kępą leszczyn. Dziewczynka mia­ła jasną, koronkową sukienkę, rozpuszczone włosy i bladą twarz. Patrzyła przed siebie ze smutkiem, uczepiona wzro­kiem czegoś, co widać było dla niej ważniejsze od pojawie­nia się Józefa M. Tak w każdym razie zdawało się chłopcu.

Obok smutnej dziewczynki siedziała na gałęzi niewiel­ka, różowa, podobnie smutna lalka z bawełnianymi wło­sami.

Kręcił się kluczyk w plecach lalki, grała pozytywka, a mądra lalka obracała głową i ogarniała paciorkowym spojrzeniem cały świat.


Józef M. obudził się nagle pod tą samą kępą leszczyn, pod którą zasnął. Mgła już opadała. Chłopiec poderwał się przestraszony dziwnym snem. Zdążył zrobić zaledwie kil­ka kroków w prawą stronę, kiedy łąka pod nim ustąpiła i bagno wciągnęło go po szyję. Ostatnim wysiłkiem zdołał pochwycić kępę trawy. To uratowało mu życie.


Ludzie ze wsi znaleźli go dopiero pod wieczór. Nadeszli tłumną ławą, pokrzykując, macając grunt kijami i przy­świecając sobie oborowymi latarkami na naftę. Z daleka wyglądali jak rój świetlików.


Kiedy opatulony derką i umocowany do pleców Bronisła­wa wracał do Bożewa, zapytał cichutko:

Bronisławie?

No, czego?

A krowa?

Wyratowana.

Ale ile ma cycków?

Ty Józiu chyba od rozumu odszedł. Tyle czasu na wsi, a nie wie ile cycków ma krowa... Cztery, jak każda i jeden mały dla fasonu.

Ani jednego więcej?

Ty musi chory od tego bagiennego błota. Ta nie od­zywaj się już lepiej...


Minęło kilka dni. Józef M. leżał w łóżku przy oknie. Po przygodzie na grzęzawisku zapadł na ciężkie zapalenie płuc. Był sobotni wieczór. Za oknem szczekały psy, zaś w izbie odbywała się narada nad dalszym postępowaniem wobec chorego. Na taki moment weszła do chałupy znachorka i zaraz zabrała się do stawiania baniek. Po kilku pierwszych orzekła z kwaśną miną:

Niedobra krew. Zła krew. Idzie na suchoty. Niedo­bra krew...

To co robić? — zapytała przestraszona Marcysia.

Jak się do jutra nie przemoże, to trzeba w piecu wy­grzać i dopiero do tak wygrzanej krwi pijawki przystawić.


Następnego dnia Józef M. poczuł się lepiej. Była niedziela, w izbie poza Józefem nie było nikogo. Cała rodzina opo­rządziła się i poszła do kościoła. Chłopiec wystawił nogi spod pierzyny, usiadł na brzegu łóżka, mocno wciągnął powietrze i nie usłyszał w piersi grania. Uśmiechnął się do myśli. W chwilę po tym drzwi do izby otworzyły się bez­głośnie. Z dworu napłynęła mgła. W ślad za nią weszła do izby dziewczynka spotkana na grzęzawisku. Była jasna, rozświetlona, na wpół przenikająca się z przedmiotami. Ledwo weszła, a już wychodziła oglądając się przez ramię i mówiąc przy tym:

Chodź... No chodź...

Chłopiec poszedł za nią tak jak stał—w koszuli nocnej, bez butów.


W kościele przyszła pora podniesienia. Ksiądz wycierał właśnie kielich po wypitym winie, kiedy wzrok jego przy­ciągnął dziwny widok z okolic wejścia. W ślad za zdziwie­niem księdza, zdziwili się ludzie. Poodwracali się zaraz w kierunku księżowskiego patrzenia i wszyscy zobaczyli to samo.

Od głównego wejścia, od światła, nadchodził w kie­runku ołtarza mały Józef M. — boso, w koszuli nocnej się­gającej do kostek. Chłopiec miał matowe, nieuważne, niczemu nie poświęcone spojrzenie. Można powiedzieć, że patrzył sobie do środka, nie bardzo rozumiejąc gdzie jest i dokąd idzie... Nikt mu nie przeszkodził. Zjawisko było tak niecodzienne, że ludzie tylko pootwierali gęby ze zdzi­wienia i nie ruszyli się z miejsc. Nie wiedzieli, że za chwilę zdziwią się jeszcze bardziej. Być może najbardziej w ich życiu.

Józef M. zatrzymał się jakieś osiem metrów od ołtarza i wtedy jego wzrok nabrał blasku. Chłopiec spojrzał na święty obraz wiszący nad głową księdza. Była na nim Mat­ka Boska z dzieciątkiem, w bogatej srebrnej koszulce, oto­czona jak wianuszkiem — najrozmaitszymi wotami. Było tam wszystko, co darowują ludzie z wdzięczności za urzą­dzone cuda — większe czy mniejsze. Srebrne i metalowe serca, krzyżyki, odznaczenia wojskowe, srebrne symbole wyleczonych organów — oczy, nogi, a nawet miniatury kobiecych piersi — wszystko to promieniało wokół postaci Matki Boskiej.

Józef M. patrzył na obraz takim wzrokiem, po jakim od tej pory aż po kres życia mieli go poznawać ludzie.

Minęła dłuższa chwila. Zmieszany ksiądz zadarł głowę i zrozumiawszy na co patrzy mały Józef M. odwrócił się do obrazu. Wtedy i on, i cały naród kościelny zobaczyli cud.

Oto materia na obrazie napięła się i metalowe wota, jedno po drugim, zaczęły z trzaskiem odrywać się od obra­zu. Ludzie powstrzymywali oddechy. Zrobiło się cichuteń­ko. W tej ciszy słychać było tylko świst metalowych przedmiotów, nieomylnie przemierzających drogę od świętego obrazu do piersi Józefa M. jak do magnesu.

Ktoś zapłakał wzruszony, kto inny westchnął głośno. Przez kościół poszedł szum i za chwilę ludzie sami z sie­bie, bez żadnego przymuszenia zaczęli klękać. Kiedy już cały bożewski i okoliczny naród padł z chrzęstem na kola­na — ksiądz dobrodziej oprzytomniał.

Nie ma cudu! To sztuczki cyrkowe! Nie ma żadnego cudu! — zakrzyczał poczerwieniały i puścił się szybkim krokiem w kierunku Józefa M.

Dokończył roboty w zachrystii. Przegiął chłopca przez klęcznik, podciągnął koszulę do szyi, sięgnął po brzozową witkę i porządnie, systematycznie wychłostał chłopcu ty­łek tyle razy, ile przedmiotów odczepiły od świętego obra­zu jego „cyrkowe” sztuczki.


Był wrześniowy wieczór w Bieszczadach. Od wypalenisk dochodził dym z drzewa palonego na węgiel. Przed ubogą chałupą Magneta siedzieli Manieczek i Lena — kobieta po­dająca się za córkę zmarłego. Manieczek rozłożył się na dwóch zydelkach, kobieta zaś przysiadła na ławeczce pod oknem. Na parapecie stał rząd butelek z piwem.

Kobieta podała Manieczkowi jedną z nich. Manieczek zdjął kapsel zębami, napił się, potem dokończył:

I podobno moczył te brzozowe witki w wodzie z solą, żeby lepiej kleiły się do dupy, a jak przecięły skórę, to żeby szczypało do niewytrzymania. Popatrz sama. Niby ksiądz... a taki jucha...

Przerwał. Od Jegielnej doszedł go odgłos nadjeżdża­jącego auta. Spojrzał w tamtym kierunku. Nie mylił się. Wąską, ubitą przecinką między dwoma świerkowymi wzgórzami nadjeżdżała ciężarówka klekocząc głośno i ciągnąc za sobą tuman kurzu.

Dziwne to było auto. Niby kabina ciężarówki, ale wy­malowana na różowo-żółto i upstrzona napisami. Podob­nie wyglądała obciągnięta brezentem skrzynia ładunkowa. Na żółtym tle namalował ktoś połyskliwy kufer z wieloma zamkami i mężczyznę celującego weń płonącymi szabla­mi. Całość okraszał napis, że oto nadjeżdża SKRZYNIA CUDÓW — CYRK W OBJEŹDZIE.

Auto zatrzymało się kilka metrów za szarym mercede­sem. Z szoferki wysiadł kierowca — duże, umięśnione chłopisko. Zaraz za nim wyskoczyła na drogę gibka, mło­da dziewczyna w dżinsach i koszuli zawiązanej na brzu­chu. Nie podchodząc do góry, krzyknęła z daleka:

Dzień dobry. Jesteśmy w drodze... Możemy się tu zatrzymać? — zatoczyła łuk dłonią.

To państwowe, nie moje — odkrzyknął Manieczek. — W gminie by pytać, ale na moje oko w Bieszczadach trudno komuś zawadzać, to już się tam zatrzymujcie gdzie chcecie.

Dziewczyna podziękowała skinieniem głowy i szepnę­ła coś partnerowi na ucho. Poszedł posłusznie do kabiny auta. Wrócił za chwilę z butelką wódki. Tak zaopatrzeni ruszyli w kierunku chałupy.

Kiedy podeszli do Manieczka i Leny, dziewczyna dyg­nęła jak panienka z pensji.

Ja jestem Linka, a to jest Edzik... Tylko wygląda tak groźnie. Obłaskawiony jak pies... —wytłumaczyła, widząc niepewne spojrzenie Manieczka.

Edzik nie słuchał. Jak urzeczony patrzył na Lenę. Zare­agował dopiero na przynaglenie Linki.

Tak, tak... Tylko tak wyglądam groźnie — przy­twierdził w kierunku Manieczka i wyciągnął w jego kie­runku butelkę z wódką.

Na dobre zapoznanie — dodał.

Manieczkowi zaświeciły się oczy. Sięgnął po wódkę, ale uczynił to niezręcznie i butelka wysunęła mu się z dło­ni.

Edzik pochwycił ją zgrabnie tuż przy ziemi, przy swo­ich butach. Twarz Manieczka stężała w jednej chwili. Wy­glansowane nadzwyczajnie buty Edzika zrobione były z brązowej skóry, zaś na czubkach miały żółte, półkoliste wyłogi.

Coś się stało? — zapytała zaniepokojona Linka.

Nie, nic... wszystko w porządku — skłamał Manie­czek. — Tak, jakoś nagle odechciało mi się pić... — dodał i z trwogą podniósł spojrzenie na Edzika. Ładna twarz Edzika wydała mu się nagle mroczna i nieprzenikniona.

Przyszła noc. Z daleka odezwał się samotny basior. Poszło echo po bukowych czubkach. Lena przykręciła knot w lam­pie naftowej i położyła się do łóżka. Nie mogła zasnąć.


W izbie z drugiej strony sieni Manieczek umierał ze strachu.

Wyglądnął przez okno. Na zewnątrz wszystko zdawa­ło się biegnąć swoim rytmem. Buki szumiały, niebo roz­świetlały dalekie błyskawice zwiastujące dobry następny dzień, przy samochodzie Edzik i Linka rozłożyli namiot.

Manieczek nie dał się oszukać pozorom. Sięgnął po starą dubeltówkę, zapakował breneki w obydwie lufy, dokuśtykał się do krzesła i zapadł w nie z bronią na kola­nach. Czuwał.

Lena sięgnęła po torebkę. Wypadł z niej jakiś przed­miot i stuknął głośno o podłogę. Kobieta podkręciła knot w lampie.

Podniosła z podłogi medal podarowany jej ojcu przez generała Zatorskiego. Medal był duży, solidny, zwracający uwagę. Kobieta uśmiechnęła się śladem uśmiechu. Pod jej powieki przybiegły zaraz obrazy z dalekiej przeszłości.




Część III

Wczesna jesień 1947 roku

Miasteczko Gołubin na zachodzie Polski


Dyło niedzielne popołudnie w Gołubinie. Od rynku w kie­runku uliczki rzemieślników zmierzało małżeństwo M. Na piersi Józefa M. dyndał rząd medali, pośród których wy­różniał się ten, który ofiarował mu ongiś generał Zatorski.

Lena, czteroletnia córeczka państwa M., wpatrywała się w promienie słońca igrające w medalu ojca. Z jej per­spektywy ojciec jawił się jako dumny, wielki, nadzwyczaj­ny człowiek.

Gołubin był niewielkim miasteczkiem podobnym do wielu innych, opuszczonych przez Niemców na zachodzie Polski. Położony w dolinie między wapiennymi wzgórza­mi, nad rzeką — wystawiał do świata ratuszową wieżę, mały rynek i kilka kwadratów uliczek nisko zabudowa­nych.

Tego dnia, jak zawsze, ludzie wylegli na chodniki przed domami. Każdy miał tam ławeczkę i parę metrów kwadratowych „własnego” rewiru, którego pilnował jak czegoś niezwykle ważnego. Przed zakładem fryzjerskim siedział na ławce fryzjer Razowski, przed szewskim — szewc Mazurek, przed fotograficznym — fotograf Mędzik, przed zegarmistrzowskim — zegarmistrz Chwalibóg. Siedzieli też inni do towarzystwa, milczeli, czasem odzywali się kilkoma słowami.

Sekretarz partii Józef M. wraz z żoną i małą córeczką — przybliżali się. Małżeństwo wyglądało reprezentacyj­nie. Aż serce się radowało, że takie niepozorne miasteczko ma takiego pięknego i dzielnego sekretarza partii oraz taką elegancką sekretarzową. Józef M. ubrany był w kremowy garnitur i szerokie spodnie z mankietami. Na głowie miał miękki kapelusz, nieco ciemniejszy niż garnitur. Żona Jó­zefa M. ubrana była w szarą garsonkę, dobrze harmonizu­jącą z garniturem męża i równie dobrze dobrany kapelusz. O córeczce państwa M. nawet nie trzeba mówić... Wyglą­dała jak laleczka z niemieckich magazynów mody, które znajdowało się jeszcze po Niemcach tu i tam. Kilka kroków za małżeństwem M. postępowało dwóch milicjantów w mundurach z „pepeszami” przewieszonymi przez pier­si, bowiem były to jeszcze czasy, kiedy na sekretarzy partii polowano jak na króliki.

Sekretarz pozdrawiał chętnie mieszkańców, zaś oni odpowiadali mu pozdrowieniem, zdjęciem czapki czy ka­pelusza i serdecznym uśmiechem. Prawdę mówiąc, ele­gancki kapelusz Józefa M. rzadko spoczywał na jego głowie, bowiem mężczyzna kłaniał się prawie bez ustan­ku.

Tak idąc, doszli wkrótce do sklepu Chwaliboga. Zegar­mistrz poderwał się z ławki i gnąc się nisko, wyprzedził pytanie Józefa M.

Tak, tak... Już mam panie Józefie te kolczyki dla mał­żonki. Z samego Wrocławia przywiezione... A rubinki czerwioniutkie, że cały świat w nich widać daleki... Te góry, te morza, te kontynenty...

To mówiąc wszedł za sekretarzostwem do sklepiku, po­pędził do gabloty i wysunął z niej szufladę. Za chwilę po­dał żonie Józefa M. dwa śliczne złote kolczyki z rubinowy­mi oczkami.

Kobieta zabrała się do przymierzania, zaś Józef M. z ze­garmistrzem stanęli bliżej wyjścia, by uciąć zwykłą przy takiej okazji rozmowę. Zaczął Chwalibóg:

To jak się toto będzie nazywało? Pomnik Wdzięcz­ności?

Pomnik Wdzięczności — potwierdził Józef M.

Ale za co wdzięczności, panie Józefie? Te odznacze­nia to z wojny pan przyniósł... nieprawda? — wskazał na pierś sekretarza.

Prawda. Przecież wie pan...

No właśnie. To ja panu jestem wdzięczny, że rżnął pan wroga, chociaż nie musiał. A im? Za to, że na stare lata muszę po urzędach język łamać po ichniemu? Że mnie przewieźli w bydlęcym wagonie ze wschodu na zachód? Za to, panie Józefie? Za tę przejażdżkę mam być wdzięcz­ny? Dziwnie nam układacie tę historię...

Ona się sama układa panie Antku... My jej tylko nie przeszkadzamy.

Zegarmistrza nie przekonały słowa sekretarza. Pokrę­cił głową i dołożył po namyśle jeszcze dwa zdania:

Niech pan uważa panie Józefie, żeby panu, tak jak i mnie, nie zaczął się w snach pokazywać wujaszek Józef. Całe szczęście, że ta cała statua wdzięczności taka sama prawdziwa jak i ta wdzięczność...

Pomnik Wdzięczności nie był specjalnie urodziwy. Ot, zwykły graniastosłup bijący w niebo ostrymi ścianami, pod nim zaś kwadratowy cokół z marmurowych płyt i na­pisy sławiące braterstwo zadzierzgnięte na polu walki.

Postawiono go na rynku nie opodal ratusza. Tego dnia dokonywało się uroczyste otwarcie.

Na trybunie, jak wypadało przy takiej okazji, stali obok siebie radzieccy i polscy oficerowie, kombatanci wojenni, władze partyjne i cywilne dla dekoracji.

Było uroczyście.

Miejsce Józefa M. wypadło obok radzieckiego pułkow­nika, wąsatego, z piersią ciężką od dziesiątków medali.

Kiedy pułkownik zabrał głos, poszły w Gołubin słowa o przyjaźni, o wspólnej walce i świetlanej przyszłości.

Józef M. znał je na pamięć, więc dla przetrzymania za­czął oglądać granitowy słup.

W którejś chwili poczuł się bardzo źle. Poznał to po tym, że zobaczył na samym czubku, na samiutkiej igle sta­tui... Józefa Wissarionowicza.

Wódz siedział tam sobie spokojnie, pykał fajkę i uśmie­chał się bezczelnie.

Józef M. przełknął ślinę. Nagle zaczęło mu brakować oddechu. Sięgnął do kołnierzyka od koszuli, by go rozluźnić. Strzelił guzik. Pułkownik, trafiony w czoło, spojrzał z przyganą. Przez trybunowe zgromadzenie po­szedł szum. Pułkownik wrócił do przemowy, zaś Józef M. do dalszych prób ratowania się przed omdleniem.

Za chwilę wydarzyło się coś jeszcze gorszego. Oto nie­spodziewanie, bez żadnej widocznej przyczyny, po wielu latach przerwy — do Józefa M. wrócił magnetyzm.

Wrócił w sposób najgorszy z możliwych, bowiem w obszarze oddziaływania strumienia magnetycznego, prowadzącego do piersi Józefa M., znalazły się odznacze­nia i guziki od munduru przemawiającego pułkownika.

Pułkownik po raz drugi przerwał przemówienie, zła­pał się dłońmi za medale, ale i tak jeden z nich wymknął się mu między palcami, pomknął w powietrzu i „wsko­czył” na nienależną mu pierś Józefa M. Sekretarz próbował się pozbyć natręta, zrzucić go ze swoich odznaczeń, ale nie dał rady. Podskoczył ktoś do pomocy, potrącił pułkowni­ka, przewrócił na trybunę...

Tak, z grubsza biorąc, przebiegło w Gołubinie uroczy­ste odsłonięcie Pomnika Wdzięczności.


Nadeszło nieuchronne spotkanie z sekretarzem wojewó­dzkim.

Był to przystojny, czarnowłosy, niewiele starszy od Jó­zefa M. około trzydziestoletni mężczyzna.

Siedział w mrocznym pomieszczeniu, którego głów­nym umeblowaniem były metalowe szafy.

Rozmowa nie była długa.

Macie dwa wyjścia. Wiecie o tym?

Wiem.

Dobrze się domyślam, co wybraliście?

Dobrze się domyślacie.

Macie broń?

Mam.

Nie zabraknie wam odwagi?

Józef M. podniósł ciężkie spojrzenie na sekretarza wojewódzkiego. Uśmiechnął się pogardliwie i odezwał głęboko, z trzewi:

Mam Virtuti i dwa KW.

Sekretarz wojewódzki nie utrzymał spojrzenia Józefa M. Nie wiedząc co zrobić, powiedział w podłogę:

A swoją drogą, to sprytna sztuczka z tymi magnesa­mi...


Józef M. poszedł odebrać sobie życie. Na miejsce śmierci wybrał ciche zakole rzeczne, opływające miękko wapienne wzniesienia.

Wspiął się na skałę. W dole zobaczył rzekę, zaś w głębi, za nią — Gołubin.

Była pora przedwieczorna. Na miasto kładły się cie­niem chmury, przez które tu i tam przebijało się niskie słońce.

Mężczyzna sięgnął po pistolet, położył go sobie na ko­lanach i przymknął oczy. Pod powieki przybiegły mu za­raz natrętne obrazy.

Najpierw zobaczył smutną dziewczynkę na bożewskim moczarzysku i siedzącą przy niej tak samo smutną lalkę. Potem znalazł się w kościele, przy ołtarzu, skąd przyciągnął ku sobie srebrne serce ofiarowane Matce Bo­skiej. Na koniec doszedł do niego śmiech Józefa Wissarionowicza dosiadającego szczytu gołubińskiej statui.

Niski śmiech wodza zamienił się nieoczekiwanie w dźwięczny śmiech kobiecy i wtedy Józef M. otworzył oczy. Ku jego zdziwieniu ten śmiech był prawdziwy. Do­szedł z dołu, znad rzeki. Józef M. poznał od razu. To był śmiech jego żony. Mężczyzna wychylił się zza skały.

Zobaczył to, co nieuchronnie musiał zobaczyć.

Dołem, nad rzeką, dłoń w dłoń — przechadzała się jego żona z sekretarzem wojewódzkim. Wyglądali na do­braną parę. Nawet mała córeczka Józefa M. pasowała do tej kompozycji. Stała parę kroków dalej, tuż nad wodą i stam­tąd doglądała świata.

Żona Józefa M. zatrzymała kochanka, przytuliła się do niego wdzięcznie, złożyła pocałunek na ustach.

Tego Józef M. nie potrafił wytrzymać. Sięgnął po pisto­let.


Lena obudziła się gwałtownie. Minął jakiś czas, nim uświadomiła sobie gdzie jest. Zdawało jej się, że obudził ją strzał. Za chwilę przypuszczenie potwierdziło się, bowiem usłyszała drugi strzał. Doszedł z pokoju Magneta. Kobieta poderwała się z łóżka.

W pokoju Magneta zastała niecodzienną sytuację. W ro­gu, pod wybitym oknem siedział Edzik z rękoma na gło­wie, zaś obok popłakiwała cichutko przestraszona Linka.

Manieczek przeładował dubeltówkę. Wytłumaczył Le­nie:

W ogóle nie spałem. Jakbym coś przeczuwał. Siedzę sobie, a tu z pokoju Magneta jakieś głosy... w papierach sta­rego grzebali. Weszli przez okno. W nocy... jak złodzieje...

Ale po co? — nie rozumiała Lena. Edzik pośpieszył z wyjaśnieniami:

Ja nie mam z tym nic wspólnego. To wszystko Lin­ka. To ona mnie namówiła, żeby tu jechać i szukać tych przepisów... no, tych tam... — przerwał nie potrafiąc znaleźć właściwego słowa.

Formuły. Formuły magnetyzmu... Przecież jasne, że to nie żaden nadprzyrodzony dar, tylko wypracowana umiejętność. Specjalne odżywianie, ćwiczenie ciała, odde­chu...

A na co wam to?

Na co? Do pracy. Przecież to nasz zawód. Pani ma swój zawód, on ma swój zawód — pokazała na Manieczka — i my mamy nasz zawód. Sztuczki cyrkowe, cudowna skrzynia, znikająca kobieta...

Ze znikaniem to nie radzę... — przerwał Manieczek.

Ale dlaczego tym sposobem? — nie ustępowała Lena. — Przecież to zwykła kradzież. Obcy dom, obce miejsce, rzeczy obcego człowieka...

On nie był dla mnie obcy... — przerwała Linka.

To był mój ojciec...



Część iv

Centralna Polska

Schyłek 1947 roku


Autobus zatrzymał się na rynku niewielkiego miasteczka, wyraźnie podobnego do Gołubina. Józef M. wysiadł z mocnym postanowieniem, że pójdzie tam, gdzie go same poniosą nogi.

Nogi poniosły go na targowy placyk. Zauważył zgroma­dzenie ludzi przy budzie jarmarcznej udającej cyrk.

Marny to był cyrk. Na podwyższeniu z desek pamięta­jących chyba Franciszka Józefa rozwieszony był na tycz­kach lichy, połatany brezent uformowany w kształt muszli. Tył podwyższenia i boki zamknięte były czterema wozami cyrkowymi, upstrzonymi napisami i rysunkami ponad miarę i potrzebę. Zaś na estradzie... Tu była dopiero mizeria.

Dwóch akrobatów prezentowało bez ustanku gwiazdy i fiflaki. Żeby było śmieszniej, każdy z nich miał na nosie czerwoną piłkę, na głowie zaś melonik z gumką trzymają­cą się brody.

Za chwilę pojawiła się gibka dziewczyna w połyskli­wym kostiumie i jej partner od wbijania szabli. Dziewczy­nę zamknięto w skrzyni na wiele zamków, zaś partner wrażał płonące szable w wyrobione w skrzyni otwory. Nie uczynił dziewczynie krzywdy. Wyskoczyła ze skrzyni je­szcze żywsza niż przed pokazem. Jeszcze pokazał się no­żownik — mężczyzna koło trzydziestki, słusznej budowy, z wąsem i zaciętym, mrocznym spojrzeniem — poddający próbie pulchną, rudą partnerkę, ustawioną na tle okrągłej tarczy.

Kompanii dopełniał żongler i zapowiadający występy dyrektor — iluzjonista.

Taki to był cyrk, ale ludziom przybyłym na targ pod­obał się nadzwyczajnie.

Józef M. wmieszał się w tłum. Na chwilę opadły z nie­go troski. Pośród ludzi poczuł się bezpiecznie i prawie pewnie. Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się tuż przy estradzie. Spojrzał na podwyższenie. W głębi, w rogu, sta­ła gibka dziewczyna która zakończyła już numer z magicz­ną skrzynią i przyglądała się teraz numerowi z nożami. Patrzyła przy tym na nożownika tak, że jasnym było, iż między tymi dwojga coś jest. Na chwilę pochwyciła spoj­rzenie Józefa M. — tyle w nim bowiem było zachłanności, może uśmiechnęła się nawet kącikiem ust i wróciła zaraz spojrzeniem na estradę.

Na estradzie rozgrywał się właśnie ostatni akt spekta­klu. Nożownik przysłonił sobie oczy opaską, wytarł nóż oraz dłonie białą chusteczką, chwycił za ostrze noża i... rzucił. Nóż świsnął w powietrzu. Poniosły go oczy ga­piów, wstrzymały się oddechy. Pośród innych wstrzymał oddech Józef M. Za chwilę wszyscy usłyszeli krzyk. To krzyknęła ruda partnerka nożownika. Nóż miast trafić w przeznaczone mu miejsce między biodrem a odchyloną lewą ręką, trafił w dłoń kobiety. Nożownik jednym ru­chem zdarł opaskę.

To niemożliwe! To po prostu niemożliwe! — krzyk­nął niedorzecznie i zamiast zająć się ranną kobietą, szybko zbiegł z podwyższenia.

Zaczął się ruch nadzwyczajny. Dwóch akrobatów pod­biegło do wyjącej z bólu kobiety, zaś przed tłum wystąpił dyrektor trupy i by odwrócić uwagę od tragicznego wyda­rzenia — zaczął, najlepiej jak potrafił, wyczyniać swoje ma­giczne sztuczki. I jemu się nie powiodło. Oto rzucone w górę monety, zamiast ułożyć się w łuk i opaść do drugiej dłoni, poleciały jedna po drugiej do piersi Józefa M. Przy­lgnęły do niej zgrabnym kółkiem. Dyrektor znieruchomiał. Otworzył usta ze zdumienia, ale zaraz zaczął się kłaniać gawiedzi raz po raz, bowiem gawiedź obdarowała i jego, i Józefa M. gorącymi brawami za tak udaną sztuczkę.

Józefowi M. spodobała się ta reakcja. Szybko skorzystał z niej, dołączając się do ukłonów i podziękowań dyrektora. Tak zakończył się jego pierwszy, przypadkowy występ przed publicznością.


Cyrkowcy odnaleźli Józefa M. wieczorem, w miejskiej knajpie. Był już trochę pijany. Siłą doprowadzili go do naj­bardziej okazałego z cyrkowych wozów, przed oblicze dy­rektora.

Rozebrać go! — padła komenda.

Do Józefa M. przypadł natychmiast nożownik Kosa. Gwałtownie zdarł z niego marynarkę i koszulę, nie bacząc na guziki pryskające na boki. Pokazała się jasna, zwyczajna klatka piersiowa Józefa M. Dyrektor wstał zdziwiony. Spo­dziewał się zobaczyć jakieś sprytne urządzenie, jakąś mag­netyczną płytkę, a tu nic — tylko zwyczajna, męska pierś. Podszedł bliżej z monetą w palcach. Przytknął ją do piersi Józefa M. Moneta przylgnęła posłusznie.

No, no... patrzcie państwo. Więc to nie żarty — sko­mentował z uznaniem.

Kosie nie spodobał się taki obrót sprawy.

To wszystko jasne teraz! — krzyknął podniecony. — Jego sprawka, że nóż nie trafił gdzie należy. Bydlę od­ciągnęło go tym swoim magnesem w trzewiach. Szybko mogę mu ten magnes z brzucha wydłubać!

Po tych słowach sięgnął do kieszeni, wydobył sprężyniaka i otworzył go wprawnym ruchem.

Stój Kosa! — krzyknął dyrektor.

Ja wiedziałem zawsze, że ty jesteś kretyn, ale teraz to ty dajesz pokaz nadzwyczajnego kretynizmu. Można powiedzieć... kretynizmu najwyższej próby! Przeproś za­raz pana... przepraszam, jak się pan nazywa? — zwrócił się do Józefa M.

Mówią na mnie Magneto. Józef Magneto.

Magneto? A to piękne... a to śliczne... Bardzo, bar­dzo odpowiednie. Kosa bardzo pana przeprasza panie Magneto i razem z nami wszystkimi zaprasza do pracy w zespole. Kompania zgrana, praca, jak pan zobaczy — interesująca, wdzięczna i nawet opłacalna. To jak, dogada­liśmy się?

W pytaniu dyrektora było przynaglenie. Podobnie w oczach reszty obecnych w wozie.

Tak, zgadzam się — odpowiedział Józef M. po chwili.

.Kiedy wyszedł z wozu, zaraz podbiegła do niego gibka dziewczyna, specjalistka od magicznej skrzyni.

Zgodził się pan? Zostaje pan z nami?

Zgodziłem się — odpowiedział.

To bardzo dobrze, bardzo się cieszę...

Naprawdę?

Naprawdę, bardzo. Nie widać po mnie? Wołają na mnie Woda, bo podobno widać przeze mnie każdą myśl...

A widać rzeczywiście?

Sam odpowiedz.

Magneto spojrzał w twarz dziewczyny.

Chyba chcesz mnie pocałować.

Zgadłeś — odpowiedziała szybko, pocałowała go w policzek i odbiegła zawstydzona.


I przyszedł dzień występu. Cyrk stanął na rynku kolejnego miasta na szlaku. Numer Magneta zostawiono na okrasę. Kiedy już zebrał się pokaźny tłum zapowiadający niezłą kasę, na podwyższenie wyszedł dyrektor, by zapowie­dzieć występ. Zaczął:

Drodzy państwo! Z numerem tym byliśmy w Bru­kseli, w Gandawie i nawet w samym Paryżu — wszędzie budząc entuzjazm. Wybierając niewygodę, trudny szlak ? znój — postanowiliśmy go pokazać na koniec polskiej publiczności. Wszak zasłużyła sobie na to nadzwyczajnie. Zaczynamy od was. Od mieszkańców Zagrodzia. Oto za chwilę przed wami, twarzą w twarz, stanie fenomen natu­ry — człowiek niezwykły, promieniujący nadludzką i... uzdrawiającą energią — Józef Magneto. W jego piersi tkwi tajemnica niezwykłego układu aminokwasów w łańcuchu genetycznym... Ach, żeby to zresztą było takie proste... Może bliższe prawdy jest to, że w duszę tego człowieka tchnął nieśmiertelny oddech sam Najwyższy...

Panie... panowie... Józef Magneto!

Po tych słowach na podwyższeniu ukazał się Magneto rozebrany do pasa, z narysowaną na piersi tarczą składają­cą się z kół oznaczonych liczbami — jak na tarczy strzelni­czej. Dyrektor podszedł do niego, wyjął z kieszeni chustkę i przewiązał magnetykowi oczy.

Zaczął się pokaz polegający na tym, iż dyrektor rzucał z daleka monetą, którą pochwytywał strumień magnetycz­ny prowadzący do piersi Magneta. Moneta lądowała na którymś z pól, zaś Magneto bezbłędnie podawał liczbę odpowiadającą polu, na które spadła moneta.

Pokaz wzbudził nadzwyczajny entuzjazm zgromadzo­nej gawiedzi.

Z boku, w przerwie między wozami oflankowującymi scenę — stała Woda. Z uśmiechem przyglądała się magne­tykowi.

Występowi przyglądał się uważnie ktoś jeszcze z cyr­kowej kompanii. Stał w głębi, w cieniu drzewa, w oddale­niu, bez uśmiechu na ustach. Tym kimś był Kosa.


Pod wieczór Magneto z Wodą spacerowali nad rzeką. Z daleka wyglądali jak para zakochanych. Woda odezwała się:

Nic nie mówisz. Tyle jest słów...

Kiedy jest się z tobą, nie ma słów za wiele.

To nie mów nic.

Tak rozmawiając, zniknęli wkrótce z widoku.


Minęło kilka tygodni. W kolejnym mieście, po występie, Magneto i Woda oddalili się od cyrkowej kompanii. Trafili w rejon odpustowych kramów. Szybko wmieszali się w tłum. Najpierw zjedli watę cukrową, potem lody, na ko­niec sfotografowali się za tekturową planszą, w której uda­wali dwa gołębie lecące ku sobie i dotykające się dzióbkami.

W obozowisku za miastem cyrkowa kompania układała się do snu. Nożownik Kosa zapił mocną gorzałką smutki, których powodem była niewierność Wody. Spał schlany jak wieprz przy kole wozu.

W nocy Woda przyszła do wozu Magneta. Została tam do rana.

Przyszedł nowy dzień. Cyrkowe obozowisko spało jesz­cze. Nad łąkami puściły się mgły. Sięgały do pęcin cyrko­wych perszeronów, które z pozwieszanymi łbami czekały pierwszego karmienia.

W wozie Józefa Magneto otworzyły się drzwi i wyszła z nich Woda rozglądając się ostrożnie. Za nią pojawił się Magneto. Był ubrany w garnitur. W dłoni trzymał walizkę. Wyraźnie zamierzał opuścić cyrkową kompanię i zabrać ze sobą Wodę.

Zdołali odejść zaledwie kilka kroków, kiedy strzał od­dany z tyłu zranił Magneta w nogę.

To strzelał Kosa. Mocno pijany, nie zamierzał poprze­stać na tym jednym strzale. Trzymając pistolet oburącz, skierował go teraz w pierś Wody. Krzyknął:

Patrz Magneto! Patrz uważnie, żebyś zapamiętał dobrze, po kim będziesz płakał do końca życia!

To powiedziawszy nacisnął spust. Pistolet nie wypalił. Mężczyzna jeszcze raz próbował strzelić. Bez skutku. I on, i wyrwani ze snu cyrkowcy usłyszeli tylko suchy trzask iglicy.

Kosa odrzucił pistolet, podbiegł szybko do dziewczy­ny, chwycił ją za włosy, przyciągnął, odwrócił plecami do siebie, przycisnął lewym przedramieniem i sięgnął po nóż. Szczęknęło ostrze. Magneto stężał.

Zobaczył jak w zwolnionym filmie, że nóż w dłoni Ko­sy podąża wyraźnie w kierunku szyi dziewczyny. Znał ten ruch z wojny — idealnie prosty, równoległy do linii ra­mion, nieuchronny...

W oczach Magneta pojawił się nagły błysk.

Zdążył na tę chwilę, na ten ostatni fragment ruchu przedramienia, który kończył się nagłym buchnięciem krwi z gardła.

I krew buchnęła... ale z gardła Kosy. Nożownik tak był zdziwiony, że nim krew zalała mu oczy, spojrzał jeszcze z niedowierzaniem na własną dłoń i własny, wierny nóż.



Była ostatnia część nocy. Za niedługo miało wschodzić słońce. Manieczek, Linka, Lena i Edzik siedzieli kołem przy ognisku, nie opodal chałupy.

Edzik dla bezpieczeństwa umocowany został przez Manieczka do drzewa. Siedział tyłem do pnia, ze skrępo­wanymi nogami i rękoma. Mimo tak niekorzystnego poło­żenia zainteresował się bardzo opowiadaniem Linki.

To on mu ten nóż na jego własne gardło wzrokiem przesunął... Czwarty raz to słyszę, i zawsze ten nóż mnie najbardziej dziwi. Nożownik załatwiony nożem... — zdzi­wił się jeszcze raz.

Nikt nie pociągnął myśli Edzika. Wszyscy siedzieli po­ruszeni opowiadaniem Linki. Lena opuściła spojrzenie, po­tem podniosła je i zawiesiła na końcu Bieszczad. Manieczek był wzruszony. Niemałe to było chłopisko, ale skore do łez. Przetarł nos rękawem, westchnął, na koniec odezwał się:

Piękna, bardzo piękna historia. Wszystko zobaczy­łem tak, jakby to było moje własne życie... Piękna historia i aż szkoda, że nieprawdziwa...

Jak to nieprawdziwa? — obruszyła się Linka. — Co znaczy, nieprawdziwa? To co, ja dla zabawy ją pół nocy opowiadałam, dla zabawy mi się to śni w nocy? Co do słowa zapamiętałam z opowiadania matki. To może matka sobie to wszystko wymyśliła? Że ojciec siadał wieczorami daleko od wszystkich, pisał coś w zeszycie, potem nawet czytał fragmenty...

Jaki ojciec? Jaki ojciec? — przerwał poirytowany Manieczek. — Przecież mówię, że to wymyślona historia. Od początku do końca. Magneto nigdy nie mówił o żad­nym cyrku i żadnej cyrkówce wyskakującej ze skrzyni. Każdy dzień jego życia znam, ale o żadnym cyrku tam nie było mowy!

A zdjęcie?

Jakie zdjęcie? — zdziwił się Manieczek.

Mam zdjęcie matki i ojca razem. Na odpuście zrobi­li. Takie.. z gołąbkami.

Manieczek długo przyglądał się fotografii. Odezwał się na koniec jak wyrocznia:

Zdjęcie porządne, duże, wyraźne. Kiedyś to potrafili robić zdjęcia... Widzę, że ta kobieta jest bardzo do ciebie podobna — zwrócił się do Linki.

Tak... zdjęcie dobre, tylko że ten mężczyzna to nie jest Magneto. Przynieście siekierę i odrąbcie mi nogi, a po­wiem to samo. Potem odrąbcie mi ręce, a ja powiem to samo. Dwanaście lat z nim spędziłem w jednej chałupie i mówię: ten człowiek na zdjęciu to nie jest nieboszczyk Józef Magneto.

Lena nie wytrzymała. Wyrwała zdjęcie z rąk Manieczka i teraz ona przyglądała się długo.

Nie wiem. Nie pamiętam... Może trochę podobny... Kiedy widziałam go ostatni raz, miałam zaledwie dwana­ście, może trzynaście lat. Nie pamiętam — powiedziała ci­cho, wzruszyła się i by ukryć łzy — odeszła od ogniska.

Linka zabrała zdjęcie zostawione na stołeczku.

To skąd ja?... To kim ja jestem?

Rozpłakała się w głos i pobiegła po stoku w kierunku ciężarówki.

Zostali sami — Manieczek i Edzik. Edzik odezwał się z wyrzutem:

To skłamać chociaż mogłeś. Musiałeś prawdę mó­wić? Co to za różnica teraz — ojciec czy nie ojciec? Miała cel w życiu, szukała czegoś... Za mądrego się ma... Roz­wiąż mnie — zażądał.

Nie rozwiążę cię — odpowiedział Manieczek.

Rozwiąż mnie durniu. Muszę do niej iść.

Już się dość w tych butach po Bieszczadach nacho­dziłeś.

W jakich butach? Coś ty się, do cholery, do tych bu­tów przyczepił?

Ktoś w takich butach chodzi po Bieszczadach i ludzi morduje. Nie wiesz nic o tym?

Edzik nie wytrzymał. O nic już nie prosił, tylko wciąg­nął głęboko powietrze, natężył się i szarpnął kilka razy cia­łem. Sznury nie wytrzymały. Popękały jak marne nitki.

Manieczek patrzył z przerażeniem, jak Edzik wstaje, zdejmuje więzy z dłoni i nóg.

Rzucił się do strzelby, którą na wszelki przypadek trzy­mał ciągle na podorędziu. Kiedy wycelował, Edzik był już całkiem wolny. Stał przed Manieczkiem — wielkie, silne, zdecydowane na wszystko chłopisko. Manieczkowi za­trzęsły się ręce. Zobaczył, jak Edzik bez strachu chwyta strzelbę za lufę, jak wyrywa ją z Manieczkowych dłoni i odrzuca daleko za siebie.

Teraz Manieczek spodziewał się najgorszego, ale naj­gorsze nie nastąpiło. Ku jego zdziwieniu Edzik zdjął dziw­ne buty z nóg, wrzucił je z impetem do ogniska, krzycząc przy tym:

A odpierdol się wreszcie na zawsze od tych zasra­nych butów. Nigdy mi się nie podobały. Do alfonsa pasują lepiej niż do cyrkowca!

To wykrzyczawszy, Edzik spojrzał raz jeszcze na Manieczka, potem odwrócił się i pobiegł w kierunku cięża­rówki.

Nie minęło wiele czasu, kiedy zagrał silnik, zapaliły się światła i auto odjechało w kierunku Jegielnej.


Przyszedł nowy dzień. Słońce bez trudu wpełzło na ła­godne, bieszczadzkie stoki i rozlało się pozłociście. Jeszcze tylko gdzieniegdzie, w zacienionych głębiach, mgła trzy­mała się traw i zetlałego poszycia.

Manieczek ze złością rozpruł gips ostrym nożem, od­rzucił niepotrzebną skorupę, wziął pod pachę jedną kulę, zaś do dłoni jedną siekierę. Chybotliwym krokiem poszedł w buki.

Wybrał sobie drzewo wysokie, zadzierzyste, ciężkie.

Popluł w dłonie, umocował siekierzysko w garści i raz po razie, cierpliwie, ale zdecydowanie — podciął drzewo aż do igły, aż do tego stanu, że starczyło je tylko podklinować i puknąć parę razy obuchem.

Tak je zostawił. Gotowe do czegoś, ledwo trzymające się odziomka, zwiastujące rychłe nieszczęście.

Po tej robocie usiadł pod pniem, otarł pot z czoła i za­myślił się głęboko, do odurzenia. Zaraz przyszły obrazy, które miały przyjść.


Oto zobaczył siebie, nikomu niepotrzebnego, piętnasto­letniego Manieczka, jak stoi na szczycie węglowej pryzmy i sam sobie wytrąca świeże drewno spod nóg. Potem zoba­czył, jak zapada się po pierś w żywy ogień i krzyczy głoś­no, żeby przekrzyczeć ból. Następnym obrazem, który zobaczył Manieczek, była twarz Magneta. Twarz, która mówiła oczami, całą sobą: „Mnie jesteś potrzebny Manie­czek. Ja jestem tak samo samotny jak i ty”.

Manieczek nie opierał się Magnetowi. Poznał po tej zo­baczonej wtedy twarzy, że jest jeszcze po co żyć. Magneto wyciągnął go z płonącej pryzmy — poparzonego, nadpa­lonego prawie i zalał wiadrami wody. Uśmiechnęli się wtedy do siebie, mimo bólu i strachu. Popatrzyli na siebie białymi oczami, ledwo widocznymi w zasmolonych twa­rzach.

Przyszła pora wyjazdu. Lena zeszła do samochodu z czar­ną walizką w dłoni. Rozejrzała się. Nie było widać Manie­czka. Przepadł gdzieś w lasach. Kobieta otworzyła bagaż­nik.

Obcy nadszedł od góry, z boku chałupy. Stąpał cicho i ostrożnie. Poszycie gięło się miękko pod jego dziwnymi butami. Kilka metrów od chałupy schylił się i podniósł od­rzuconą przez Edzika dubeltówkę. Złamał ją. W lufach cią­gle tkwiły breneki. Zamknął. W dole miał jak na dłoni, jak na wybiegu — kobietę i samochód. Przyłożył broń do ramienia. Palec spoczął na spustach. Spojrzał po lufie i po­prowadził ją w dół. Za chwilę przedłużeniem jej linii uczy­nił głowę kobiety. Palec przygiął się lekko.

W takim momencie od Jegielnej nadjechał Władeczek na motorze. Był podniecony. Krzyczał już z daleka:

Manieczek! Manieczek!

Lena podeszła kilka kroków w kierunku nadjeżdża­jącego.

Obcy opuścił broń. Odszedł. Przygięte poszycie wy­prostowało się cichutko.

Władeczek postawił motor na stopkach.

Jest Manieczek? — zwrócił się do Leny.

Przepadł gdzieś od rana — odpowiedziała.

Kurde... przepadł... a tu takie ważne sprawy...

Jakie ważne sprawy? — usłyszeli nagle pytanie i w ślad za nim zobaczyli nadchodzącego od dołu Manieczka.

Gdzieś ty był? — krzyknął Władeczek.

Gdzie byłem, to byłem... Jakie sprawy?

Magneto wykopany! Magneta ktoś wykopał z grobu i otworzył trumnę... w nocy się zakradł drań, wykopał...

To już powiedziałeś — zdenerwował się Manieczek — ale co dalej?

Co dalej? A dalej jak trzeba... Zobaczył ktoś, zawołał Marusika i drań siedzi teraz w Jegielnej na posterunku, ale nie chce powiedzieć ani słowa.

Po co wykopał? — odezwała się Lena.

Po co? a kto to wie... Mówię, że nie chce ani słowa powiedzieć.


Sierżant Marusik rozmawiał z Leną. Stali pod prostą, mu­rowaną chałupką z dwuspadowym daszkiem, która w wa­runkach Jegielnej udawała solidny areszt i posterunek milicji.

Zgoda. Wypuszczę go. I tak nie wiadomo co z tym dziadkiem zrobić. Niech pani popatrzy... łeb siwy, a tu ta­kie rzeczy... Zgoda, wypuszczę go, ale musi być kara. Sam niech Magneta zakopie. Odkopał, odebrał nieboszczykowi spokój, to niech teraz sam zakopie. Musi być kara.

Z aresztu wyszedł więzień. Był nim Stary. Ten sam, który przed pochowaniem Magneta zmagał się z jego tru­mną i zamiast pomóc, obluzował koło od wozu, wskutek czego trumna wywróciła się i solidnie nastraszyła ludzi.


Nie wyglądał na przygniecionego ciężarem ostatniego występku. Przeciwnie. Mogło się zdawać, że Stary uśmie­cha się pod nosem i ma za nic noc spędzoną w areszcie ani spojrzenia mieszkańców Jegielnej — groźne, pełne najgor­szych obietnic.

Pod ciężarem tych spojrzeń zakopywał na nowo Mag­neta. Czynił to spokojnie, z namysłem, raz po razie wbija­jąc łopatę w ziemię i celując ziemią w wieko trumny, by się nasłuchać głuchego łoskotu. Pogodny uśmiech nie scho­dził mu przy tym z twarzy. Zdawało się, że zajęciem całe­go jego życia było odkopywanie i zakopywanie zmarłych.

Jegielnicki naród pilnował każdego ruchu Starego. Stał i patrzył.

W oddali, przy cmentarnym płotku przechadzała się Lena. Była podenerwowana. Jakiś niepokój, jakiś wewnę­trzny przymus kierował raz po raz jej spojrzenia na Stare­go. I ona pilnowała, ale inaczej, po swojemu. W jej patrzeniu było upewnienie się, czy pamięć i przeczucie do­brze jej podpowiadają...

Spojrzała jeszcze raz. Dokładnie w tej samej chwili spojrzał na nią Stary. Chociaż byli daleko od siebie, kilka­dziesiąt metrów — zobaczyli się z bliska, twarzą w twarz. W tym spojrzeniu Starego było zatroskanie i trochę bólu.

Lena odwróceniem wzroku próbowała się obronić przed wspomnieniami. Na darmo. Wspomnienia przyszły zaraz — smutne i wyraźne.




Część V

GOŁUBIN

Koniec lat pięćdziesiątych


Dom dziecka mieścił się w starym, poniemieckim klaszto­rze. Był to ponury, czerwonocegły budynek o pruskiej bry­le, pociętej rytmem wysokich okien. Otaczał go podobnie ponury park z dębowym starodrzewem i mrocznymi ale­jami.

Józef M. i jego dwunastoletnia córka Lena siedzieli na­przeciw siebie w wielkiej sali. Było tu kilka stołów z krze­słami, przy których spotykali się od czasu do czasu zajęci rodzice i opuszczone dzieci...

Przy takim właśnie stole siedzieli i patrzyli na siebie — ojciec i córka.

Nie mogę cię teraz zabrać córeczko — mówił Józef M. — Musisz jeszcze poczekać trochę... Ktoś, nie wiadomo dlaczego, chce mi zrobić krzywdę. Jakiś zły człowiek. Cho­dzi za mną. Na pewno mnie z kimś myli, ale zanim to się wyjaśni, musisz tu jeszcze zostać. Rozumiesz? Ten czło­wiek jest niebezpieczny. Musisz jeszcze poczekać. Niedłu­go...

Po tych słowach Józef M. ledwo zapanował nad wzru­szeniem. Sięgnął do skórzanej teczki i wydobył z niej różo­wą lalkę ze smutną twarzą i bawełnianymi włosami. Przekręcił kilka razy kluczyk w plecach lalki. Zagrała po­zytywka, mądra lalka zakręciła główką. Józef M. posadził ją na czarnym blacie stołu. Lena nie spojrzała na lalkę. Da­lej wpatrywała się z nadzieją w twarz ojca.

Józef M. odchodził dębową aleją. Miał zapłakaną twarz i ściśnięte gardło. Nie obejrzał się, więc nie mógł widzieć, jak Lena wygląda przez wielkie okno, jak sadza na parape­cie grającą lalkę i jak potem jednym uderzeniem w tył ba­wełnianego łepka — wyrzuca lalkę na zewnątrz.

Lalka poleciała dwa piętra koziołkując w powietrzu.

Z jękiem upadła na brukowany wyłóg przy budynku. W chwilę po tym przy jej głowie pojawiły się czyjeś nogi w brązowych butach z żółtymi noskami. Mężczyzna sięg­nął po lalkę, zatrzymał kluczyk, zdławił głos zabawki.


Na jegielnickim cmentarzu Stary zakończył zakopywanie Magneta, uklepał porządnie grób i wbił na nowo krzyż z napisem sporządzonym przez Manieczka.

Przy grobie nie było już ludzi z Jegielnej. Odeszli, rozu­miejąc że ich rola już się wypełniła. Manieczek zostawiony sam na sam ze Starym uznał, że przyszła pora na zadanie pytania, więc zadał je w sposób prosty i bez specjalnej emocji:

Kim jesteś człowieku, do cholery, że kręcisz się przy truchle Magneta? Raz na wsi, drugi raz na cmentarzu. Od­kopujesz, zakopujesz... Jak grabarz jakiś.

Stary usiadł na obmurowaniu sąsiedniej mogiły. Długo milczał, nim odezwał się:

Oszukałeś mnie. Tam, na wsi. Nie umarł śmiercią naturalną. Gwałtownie umarł. Kim jestem? W jego przy­padku — pokazał głową na trumnę — można powiedzieć — księdzem. Oddałem mu ostatnią posługę. Kiedy umie­ra magnetyk, to wolniej niż inni ludzie, żeby dusza zdąży­ła wyjść z ciała. Każda dusza ma w sobie odrobinę żelaza. Jakieś atomy niewielkie, ale to starczy, żeby w razie gwał­townej śmierci w magnetycznym ciele duszę zatrzymać. Tak było z nim. Została w środku. Sam widziałeś co z tru­mną wyczyniała. Jeszcze do tego metalem obiliście dla utrudnienia... Więc uwolniłem tę biedną duszę dziś w nocy.

Jak uwolniliście?

A czy ja się pytam, jak się drzewa zwala? Manieczek zamilkł. Odpowiedź Starego trafiła mu do przekonania, ale chciał wiedzieć więcej. Odezwał się za chwilę jeszcze raz:

Ale kim jesteście, że dajecie sobie przyzwolenie na

takie rzeczy?... Kim jesteście, do cholery? To jeszcze mam prawo wiedzieć...

Stary podniósł ciężkie powieki. Odezwał się po namy­śle:

Ja... jestem...

Nie dokończył sam. Dokończyła za niego Lena, która nadeszła od cmentarnego płotka:

To jest Józef Magneto. Mój ojciec.

Zapadła cisza. Po długiej chwili wdarł się w nią boleś­nie śmiech Manieczka. Wielki to był śmiech i dobrze ułożo­ny. Zaczął się wysoko, potem opadł trochę, zamienił się w spazmy i wyplute niewyraźnie słowa:

Magneto! A to dobre... Drugi Magneto... Od drzewa nie umarłem, to umrę chyba od śmiechu. On jest Magne­to... A to dopiero!

Manieczek długo się uspokajał, aż na koniec uspokoił się dopuściwszy do głowy dwie myśli: Po pierwsze — że cmentarz nie jest miejscem do śmiechu, po drugie — że w spojrzeniu Leny wcale nie było kłamstwa.

Stary wyczekał uważnie na moment, kiedy będzie mógł kontynuować opowiadanie. Moment ten wkrótce nadszedł, bowiem na cmentarzu na nowo zapadła cisza.




Część V

Gołubin. Koniec lat pięćdziesiątych

CIĄG DALSZY


W Gołubinie była wiosna. Miasteczko nie zmieniło się wiele przez dziesięć lat. Przed witrynami zakładów na rze­mieślniczej uliczce dalej przesiadywali ci sami ludzie. Tyl­ko przed zakładem fotograficznym Mędzika siadywało już inne towarzystwo. Stary fotograf zmarł, więc bywalcy jego chodnika przenieśli się w inne miejsce.

Józef M. nadszedł od przystanku PKS-u. Wiadomość o jego przybyciu prześcignęła go. Ludzie wyglądali cieka­wie przez okna, wychodzili przed bramy, patrzyli, jednak kiedy przybliżał się niebezpiecznie — odwracali się i uda­wali że ich nie ma.

Na początku Józef M. próbował nawiązać kontakt, za­gadać, ukłonić się tak, by trudno było uniknąć odkłonienia. Po kilku próbach zrezygnował jednak. Zrozumiał, że Gołubin boi się go.


Wszedł do zakładu zegarmistrza Chwaliboga. Mistrz udawał niezwykle zajętego jakąś naprawą. Trzymał po­wiekami lupę i nadzwyczajnie natężał uwagę nad trybilcami. Marna to była komedia, więc Józef M. przerwał ją bez wstępu:

Niech się pan nie wygłupia, panie Antku — ode­zwał się. — Całe miasto się wygłupia, to chociaż pan, przy­zwoity człowiek, niech się zachowuje normalnie. Zapytam o parę rzeczy i pójdę zaraz...

Zmieszany zegarmistrz uniósł głowę znad zegarka.

A czy pan wie chociaż co się tu przez pana działo? Wie pan, panie Józefie? KBW, UB, milicja, przesłuchania, kontrole... Cały Gołubin przenicowali, odwrócili do góry nogami. I tak my tu musieliśmy przez parę lat żyć — gło­wami do dołu, panie Józefie... przez pana. To niech się pan chociaż nie dziwi ludziom. Boją się po prostu.

Zegarmistrz na chwilę przerwał przemowę i innym już, łagodniejszym głosem zapytał:

Był pan już na cmentarzu, u żony?

Nie byłem.

Biedaczka. Całkiem straciła głowę. Najpierw ktoś zastrzelił tego drugiego, z województwa, no...

Kochanka? — pomógł Chwalibogowi Józef M.

No tak. Kochanka. Potem pan zniknął. Całkiem stra­ciła głowę...

Pan myśli, że to ja go zastrzeliłem?

Ja nic nie myślę, panie Józefie. Tylko jak pochylam się nad zegarkiem, to wtedy myślę, bo zegarek się tego domaga.

Znowu przerwał. Milczeli teraz razem z Józefem M. —A w domu dziecka, u córki — był pan?

Byłem.

I co?

I nic. Urosła. Do matki się zrobiła podobna.

Po tych słowach Józef M. ledwo zapanował nad wzru­szeniem. Zatrzymał się jednak ostatkiem sił, sięgnął po chusteczkę, przetarł oczy.

A Pomnik Wdzięczności? Dalej stoi? — zapytał.

Stoi, stoi. Jeszcze jak stoi.

Nie pokazuje się na nim od czasu do czasu Józef Wissarionowicz?

Chwalibóg zrozumiał. Roześmiał się serdecznie. Józef M. dołączył zaraz do śmiechu.

Kiedy się uspokoili, zegarmistrz zapytał:

I co pan zamierza teraz zrobić?

Józef M. nie odpowiedział. Wyjął z kieszeni pięćdzie­siąt złotych i zwrócił się do zegarmistrza:

Niech mi pan panie Antku rozmieni tę pięćdziesiąt­kę na drobne, na monety...

Dla Gołubin przyszedł sądny dzień i znów za przyczyną Józefa M.

Całe miasteczko, kto żyw — pojedynczo i całymi rodzi­nami — puścili się ludzie na gołubiński rynek, pod ratusz, w pobliże Pomnika Wdzięczności. Odbywał się tam spe­ktakl — niezwykły, ponury.

Oto na cokole stał rozebrany do pasa Józef M. Górę ubrania ułożył porządnie obok. Rozłożył ramiona jak Chrystus na krzyżu. W zaciśniętych dłoniach trzymał peł­no drobnych monet. Krzyczał głośno:

Bliżej! Chodźcie wszyscy bliżej, żeby lepiej widzieć. Śmiało! Nie bójcie się! Panie Banaś, panie Ząbkowski, pani Halinko... proszę, proszę bliżej. Nie bójcie się ludzie. Mag­netyka nie ma. Jest zwykły, upodlony, zrozpaczony czło­wiek — Józef M. — wasz były sekretarz partii. Pamiętacie mnie? Dobrze wam ze mną było. To dzięki mnie wasze dzieci dostały szkołę, to dzięki mnie zbudowano dworzec PKS-u i parę innych rzeczy. Nie odwracajcie się ode mnie teraz... Nie mam nikogo poza wami. Nie mam żony, nie mam domu. Nie jestem dla was groźny. Już nawet nie przyciągam metalu. Zobaczcie sami...

Józef M. rzucił garść monet na swoją pierś. Odbiły się zaraz i poleciały na ziemię. Mężczyzna rzucił drugą garść. I te monety nie przylgnęły do ciała.

Widzicie? Widzicie sami? Jestem taki jak wy — zwy­czajny, zmęczony i spragniony zwykłego, spokojnego ży­cia.

Skończył zmęczony. Tłum nie poruszył się. Długo trwało milczenie, aż nareszcie ktoś ze starszych odkrzyknął:

Nie chcemy cię sekretarzu! Nie jesteś taki jak my... Nieszczęście za tobą idzie...

Tak, tak — nieszczęście — przytwierdził kto inny. Jakieś kobiecisko zapiszczało boleśnie:

A sekretarz z województwa? Dobry był człowiek. A twoja kobita? — wszystko trupy. Same się zrobiły? Nie potrzeba nam tutaj takiego!

Na nic twoje sztuczki! Nie chcemy cię w Gołubinie! Tłum zaszumiał, zafalował, wezbrał złością, która w takich chwilach jednoczy niezwykle ludzi, daje im wspólny, zamknięty dla myślenia mózg.

Może stałoby się coś gorszego niż obrzucenie wyzwi­skami, gdyby Józef M. nie powstrzymał agresji kolejnym dziwnym zachowaniem.

Oto bowiem spojrzał na szczyt Pomnika Wdzięczności przyciągnięty jakąś niewidzialną potrzebą. W ślad za nim spojrzeli ludzie.

Oni nie zobaczyli, za to Józef M. zobaczył wyraźnie:

Na szczycie statui siedział sobie spokojnie, jakby nigdy nic — Józef Wissarionowicz i rozpinał rozporek. W chwilę po tym napiął się i siknął strumieniem moczu prosto na głowę Józefa M. Patrzył przy tym tak, jakby chciał powie­dzieć: „Zawsze sikałem ci na głowę Józefie Magneto, ale ty byłeś ślepy...”

Ludzie nie zobaczyli sikającego Stalina — tylko deszcz, który przyszedł nieoczekiwanie, odjął im agresję, rozpę­dził po domach i bramach.

Nie zobaczyli jeszcze czegoś, tak bardzo byli zajęci ucieczką przed deszczem. Oto monety rozsypane na coko­le zebrały się nagle w jeden migotliwy strumień i poleciały do góry, do piersi Józefa M.

W Gołubinie wstawał kolejny dzień. Słońce szybko wy­strzeliło zza wzgórza. Wieża ratuszowa wypuściła długi cień. To samo chciał uczynić Pomnik Wdzięczności, ale nie zdążył. Wyleciał w powietrze.

Silna detonacja wstrząsnęła miastem, powybijała szyby w oknach, porwała do lotu gołębie.




Część VI

Rawicz. Więzienie

dla ciężkich przypadków

Koniec lat sześćdziesiątych.


Była pora obiadu. Po mrocznym korytarzu więziennym jechał wózek z kotłami. Otwierały się zasuwy, szczękały zamki, kolejni więźniowie odbierali swoje porcje.

Obiad dojechał do celi, którą Józef M. dzielił z dokto­rem B. — fizykiem i dysydentem. Obydwaj wstali w re­akcji na zawołanie strażnika. Podeszli do drzwi z cynowy­mi miskami w dłoniach. Otworzyła się niewielka klapa w drzwiach. Głos z korytarza zawołał:

Doktor!

Doktor podał miskę. Otrzymał ją za chwilę na powrót z zawartością — kleistą breją, która udawała zupę. Teraz przyszła kolej na Józefa M. Podał swoją miskę, ale kiedy otrzymał ją na powrót, usłyszał słowa:

Ty, Magneto! Dla ciebie jeszcze dokładka będzie!

Podał miskę jeszcze raz. Za chwilę usłyszał odgłos ude­rzania metalu o metal i głośny śmiech. Kiedy dostał swoją porcję z powrotem, zobaczył w zupie nakrętki od śrub i metalowe podkładki. W ślad za śmiechem z korytarza dotarły jeszcze słowa:

Karmisz siebie, to i ten swój magnes nakarm... Mag­neto...


Usiedli na pryczach.

Niech pan spróbuje w koszulce jeść — poradził Do­ktor.

Józef M. sięgnął pod poduszkę. Wydobył spod niej ko­szulkę splecioną z pasków płótna i pasków cieniutkiej bla­chy miedzianej. Założył koszulkę na siebie, sięgnął po łyżkę i jedna po drugiej — wyłowił z zupy wszystkie wrzucone tam muterki.

Widzi pan, że leżą sobie spokojnie, a pan może jeść

odezwał się Doktor. — Polaryzacja fali elektromagne­tycznej. Fizyka... po prostu.

A jakiś inny sposób na pozbycie się tej zmory, tego cholernego magnesu w piersiach? Czy jest inny sposób?

Tylko ten, o którym już panu mówiłem. Przekazać magnetyzm, namagnesować kogoś innego... Ale to już jest zjawisko z obszaru innej dziedziny nauki. Nauki — podkreślił — nie szarlatanerii.

Nie dokończył. Na nowo szczęknęła zasuwa i w drzwiach pojawił się strażnik więzienny.

Marek Bauman.

Jestem.

Pora na was.

Widzi pan, panie Józefie — zwrócił się do Józefa M.

nawet obiadu nie dali nam dokończyć.

Niech pan pozdrowi drzewa i wodę — poprosił Jó­zef M.

Pozdrowię, pozdrowię na pewno. A gdyby przyszło panu do głowy pozbyć się tej przypadłości w sposób, o którym mówiliśmy, proszę pamiętać o swoim życiu i z namysłem podjąć decyzję.

Uściskali się serdecznie na pożegnanie.

Ciekawe kogo mi teraz przyślą do towarzystwa? — powiedział Józef M. do siebie, kiedy na korytarzu ucichły już kroki po odchodzącym doktorze B.


W nocy leżał na pryczy z dłońmi pod głową. Przez okno docierała od czasu do czasu skąpa smuga światła od wię­ziennego szperacza.

Nieoczekiwanie usłyszał na korytarzu kroki. Uniósł się na pryczy. Kroki zatrzymały się pod jego celą. Strażnik odsłonił judasza, potem odsunął zasuwę i przekręcił klucz w zamku.

Masz towarzystwo Magneto! — powiedział głośno, po czym wepchnął do celi Zanika.

Do celi wpadł mężczyzna około pięćdziesięcioletni, na oko rówieśnik Magneta. Widać było, że ma za sobą ciężkie przejścia. Był blady z przerażenia. Na głowie i twarzy miał ślady po brutalnych przesłuchaniach. Kiedy przy pomocy Magneta usiadł na pryczy, sięgnął najpierw po papierosa, przypalił go, zaciągnął się dymem, potem się odezwał:

Przepraszam, że się panu nie przedstawię, ale nie znam swojego nazwiska. Zanik, zanik pamięci po przesłu­chaniach. Zresztą tak właśnie na mnie wołają zabawnie od paru miesięcy: obywatel Zanik, numer na ewidencji wię­ziennej.

Przypuszczam, że jestem Żydem, bo jestem obrzezany. Nie sądzę, żeby na skutek jakiegoś wypadku... — roze­śmiał się gorzko. — Zresztą kojarzę to z ostatnimi wyda­rzeniami w kraju. Słyszał pan?

Słyszałem.

Próbowałem już chyba wszystkiego, żeby sobie przypomnieć. Mało nie oszalałem od tego... Nawet — mu­szę przyznać — troskliwie się mną zajęli, kiedy odkryli, że to nie symulacja z tym moim zanikiem pamięci. Jakieś trwałe uszkodzenie mózgu — orzekli.

Innych kłopotów nie mam. Poziom inteligencji dość wysoki jak na — powiedzmy — średnią krajową. Szybko się uczę... Całą bibliotekę wyczytałem w sieradzkim wię­zieniu, wszystkie gazety... Tylko ciągle nie wiem — jako kto wyczytałem, jako kto jem, jako kto oddaję mocz, jako kto tęsknię...

Rozpłakał się w głos.

Niczego o sobie nie mogę sobie przypomnieć. Wy­obraża sobie pan? Lekarze rozkładają ręce. Nawet kartote­ki mojej nie chcą mi udostępnić, bo to tajemnica... Co ich zresztą może obchodzić jeden człowiek, jeden egzemplarz ludzki, jeden zanik pamięci...

Najbardziej mi dokucza myśl, że nie wiem, czy kocha­łem kogoś kiedyś, czy miałem dzieci, rodzinę... i myśl, że nie wiem jako kto kiedyś stąd wyjdę. Jeżeli wyjdę oczywi­ście.

Józef M. nie odzywał się. Nie wiedział co powiedzieć. Dawał wygadać się Zanikowi. Zanik nie ustawał:

O panu to już słyszałem. Dziwne rzeczy opowiada­ją... że podobno ma pan jakieś magnetyczne talenty. To prawda?

Prawda.

I że Pomnik Wdzięczności dla ruskich pan wysa­dził. To prawda?

Nie. To akurat nieprawda.

Zazdroszczę panu. To musi być bardzo ciekawe, ta­kie życie prowadzić — inne niż wszyscy ludzie.

Tak. Ciekawe to z pewnością jest...

Minął jakiś czas. Więźniowie pracowali w głębokim wy­robisku kamieniołomu. Z góry wyglądali jak drobiny, jak garść robaków wrzuconych w to miejsce przypadkowo i bez pomysłu.

Zanik trzymał się Magneta. Pracowali przy kruszarce, która wypluwała ze swojego wnętrza zgrabny, granitowy tłuczeń. Ładowali go łopatami na niewielkie wagoniki.

Przyszła pora odpoczynku. Kiedy usiedli na granito­wych blokach, z głębi, od strażnicy nadbiegł poruszony strażnik krzycząc już z daleka:

Zanik! Zanik! Już po twoich kłopotach. Ty nie szu­kałeś, to ciebie znaleźli! Ciesz się chłopie, bo masz odwie­dziny. Jakaś kobieta czeka na ciebie przy strażnicy. Sama zeszła na dół. Odważna. Mówi, że jest twoją żoną!

Zanik poderwał się jak oparzony, ale zaraz usiadł na powrót. Zasłabł ze wzruszenia. Spojrzał na Józefa M. Wzrok miał błyszczący, młody, uradowany.

Nareszcie... — wyszeptał.

Boję się — dodał.

No chodź już Zanik. Żona na ciebie czeka — przyna­glił strażnik.

Idę! — odkrzyknął Zanik.

Idę... — powtórzył cicho do Józefa M.

Idź, idź... Nie bój się...


Józef M. wstał i spojrzał za odchodzącym w pośpiechu Za­nikiem. W pobliżu strażnicy zobaczył rzeczywiście jakąś kobietę stojącą tyłem i rozmawiającą z innymi strażnikami. Śledził wydarzenia zachłannie i z emocją. Zobaczył, jak Za­nik wyprzedził strażnika, podbiegł do kobiety, jak zatrzy­mał się dwa kroki za nią. Wtedy strażnicy umilkli, zaś kobieta odwróciła się.

Rozległ się donośny śmiech, którego echo jeszcze dłu­go odbijało się od ścian kamieniołomu.

Żoną” Zanika okazał się któryś ze strażników wię­ziennych — mężczyzna niewielki, z sumiastym wąsem i peruką na głowie — dobrze nadający się do tego piękne­go pomysłu.

W nocy obudził Józefa M. stołek przewracający się na podłogę celi. Mężczyzna poderwał się z łóżka. Zobaczył

Zanika wiszącego na kracie, posiniałego już i trzepoczące­go nogami. Szybko ruszył na ratunek.

Sznur spleciony był z prześcieradła, więc nie uczynił wielkiej krzywdy. Minęło kilkanaście sekund i Zanik leżał na powrót na pryczy, z trudem łapiąc oddech. Kiedy tylko trochę przyszedł do siebie — usiadł.

Siedział długo, bez słowa, potem odezwał się tylko jed­nym zdaniem:

Kiedyś mnie nie upilnujesz...

Po tych słowach Zanika Józef M. zrozumiał, że nadesz­ła pora. Odezwał się:

Od dzisiaj nie będziesz już Zanikiem. Oddam ci swoje życie, swój życiorys. Mnie on ciąży... Będziesz wie­dział, jako kto stąd wyjdziesz...


Stary ze swoją córką uciekli w Bieszczady, by tam, najdalej jak można, na szczycie Rozsypańca dopowiedzieć sobie re­sztę ważnych słów. Kobieta była po płaczu. Na twarzy nie wyschły jeszcze ślady po łzach.

Nie wiedzieli, które ma się odezwać pierwsze. Kobieta milczała z uporem, więc Stary po namyśle odezwał się:

Czy to coś zmieni w twoim życiu?

Nie, chyba nie zmieni.

Masz żal do mnie?

Żal? o co? Przecież ciebie tak naprawdę nie było w moim życiu...

Właśnie o to.

Nie, nie mam żalu. Szybko nauczyłam się polegać tylko na sobie.

Ten człowiek...

Ten człowiek? Czy ty go aby nie wymyśliłeś? Może potrzebny ci jest do zabicia wyrzutów sumienia? A czym było opowiedzenie swojego życiorysu, to jak ty nazywasz — ofiarowanie życia? Nie ucieczką? Więc może ten czło­wiek, który cię prześladuje, jest taką samą ucieczką? My­ślałeś o tym?

Od czego ucieczką?

Od odpowiedzialności... za innych. Za mnie na przykład.

Jest wiele goryczy w tym co mówisz...

Jest.

Ten człowiek istnieje naprawdę. Nawet domyślam się kto nim jest. Wróci, kiedy przekona się, że zabił nie tego, kogo zamierzał.

Zamilkli na długo. Mgła w dolinach zebrała się w chmury i poszła w górę. Zawisła nad lasami. Podzieliła świat na dwie połowy.

Powiesz mi coś jeszcze? — zapytała Lena.

Powiem.

A Woda? Dlaczego ten drugi Magneto nie wiedział o cyrku i Wodzie?

Nie wiedział, bo mu nie powiedziałem. Oddałem obcemu człowiekowi całe swoje życie — jakie by ono nie było — raz lepsze, raz gorsze, ale tego jednego, tych paru miesięcy prawdziwego szczęścia — nie mogłem mu oddać.

Czy spotkałeś ją jeszcze kiedyś?

Nie, już nigdy... ale wiem o Lince.

O Lince? Skąd?

I ją, i ciebie doglądam od lat z daleka. Tyle ile mo­gę... Kocham was, po prostu... jak córki. Wiem, to byle jaka miłość... ale na taką tylko starczyło mi odwagi. Tobie prze­cież nie muszę mówić, że życie nie układa się tak, jak by człowiek chciał...

Stary nie wytrzymał. Wzruszył się. Głos został mu w gardle. Kiedy Lena wiedziona współczuciem przytuliła się do niego — rozpłakał się na dobre.

Uspokoił się po długiej chwili. Milczeli teraz zawsty­dzeni sobą, ale bliżsi sobie niż przed rozmową.

Mówiłeś, że domyślasz się kto cię prześladuje.

Stary nie odpowiedział od razu. Sięgnął do niewielkie­go plecaka, odpiął klapę i wydobył ze środka dwa nadpa­lone solidnie buty.

Znalazłem w ognisku przy domu. Ten który zabił chodzi w identycznych butach. Wiem od Manieczka. Zna­łem kiedyś człowieka, który miał całą kolekcję takich bu­tów.

Nie dokończył. Przerwał mu odgłos motoru nadjeż­dżającego wąską ścieżką opasującą skłon. Człowiek sie­dzący na motorze trzymał kierownicę jedną ręką, zaś drugą gestykulował szeroko.

Wkrótce dojechał. Był nim Władeczek nie ustający w codziennych poszukiwaniach Manieczka.

Manieczka szukam! Myślałem, że poszedł za wami.

Ale co się stało? — zapytała Lena.

W Jasnym Potoku, niedaleko, znaleźli to auto cyrko­we, no... to kolorowe takie — całe spalone i w środku spa­lonego człowieka.

Jednego tylko? — przerwał z trwogą Stary.

Jednego. Tylko tego dużego chłopa.

A dziewczyna?

No właśnie. Dziewczyny nie było. Marusik zarzą­dził szukanie i posłał mnie po Manieczka. Już by tam Manieczek wiedział gdzie szukać...

Stary odszedł na bok.

Ja też wiem... — powiedział cicho do siebie.


Zachodziło słońce. Dołożyło się czerwienią do bukowych karminów i purpur. Zakrwawiły się Bieszczady — dołem i górą.


W drewnianej chałupie po Rozpendku siedziała na krze­śle przerażona Linka. Jakiś mężczyzna ponury, o szerokich plecach i ciężkim chodzie — przywiązał ją do oparcia.

Kiedy odwrócił się do okna, światło omiotło na chwilę mroczną twarz. Pokazały się ciemne oczy i szyja przecięta w poprzek blizną. Tym mężczyzną był Kosa.

Podszedł do Linki za chwilę, rozwiązał ją i podał su­kienkę.

Ubierz się w to — zażądał.

Ale po co?

Kosa zareagował gwałtownie. Szarpnął za dekolt su­kienki i zdarł ją z Linki do pasa. Powtórzył:

Ubierz się w to.

Przerażona Linka tym razem nie pytała już o nic. Prze­brała się posłusznie.

Kosa podszedł na nowo. Tym razem zabrał się bez sło­wa do rozpuszczania włosów dziewczyny, potem do po­krywania jej twarzy jasnym pudrem.

Dziwna charakteryzacja przebiegała w milczeniu. Sły­chać było tylko oddechy — szybki Linki i powolny, chra­pliwy Kosy.

Kiedy mężczyzna karminową szminką umalował gru­bo usta Linki, kobieta zrozumiała, w czym uczestniczy. Odezwała się cichutko:

Ja nie jestem Woda...

Tyle tylko zdążyła powiedzieć, bo przerwało jej potęż­ne uderzenie w twarz, po którym poleciała na ścianę, roz­cięła sobie usta i nos.


Wyszli z chałupy.

Kosa trzymał Linkę lewym przedramieniem pod szyję. Prowadził ją przed sobą. Na plecach miał dubeltówkę Manieczka, zaś w prawej dłoni wierny nóż.

Poszli w górę skłonu, wzdłuż potoku, w kierunku lasu.

Zatrzymał ich donośny głos Starego:

Kosa! To ja, Magneto! Ze mną przecież masz sprawę! Stary nadchodził od chałupy. Z tyłu szła jego śladem przerażona Lena.

Kosa zatrzymał się, odwrócił w kierunku głosu i po chwili odkrzyknął:

A tak! Z tobą Magneto mam sprawę! Z tobą! Spró­buj teraz Magneto... — to powiedziawszy Kosa przyłożył nóż do szyi Linki.

Spróbuj teraz — powtórzył. — Przesuń mi nóż na gardło! Zrób to Magneto! Obiecałem ci płacz do końca ży­cia i dotrzymam słowa. Przeszkodź mi teraz, no przeszkodź...

Stary zatrzymał się przerażony. Zupełnie nie wiedział co robić. Odezwał się drżącym głosem:

Mnie chcesz Kosa, nie ją... Przecież mnie chcesz, to po co ci ona? Zostaw ją, a zabij mnie Kosa...

Ciebie? Twoje życie? A po co mi ono? Pożyj sobie jeszcze trochę... Pożyj sobie, Magneto i dobrze zapamiętaj to co teraz zobaczysz.

To powiedziawszy dotknął ostrzem szyi Linki. Dziew­czyna zamknęła oczy.

W takiej chwili za plecami Kosy rozległ się trzask. Męż­czyzna zatrzymał się w pół ruchu i obejrzał za siebie. Tego starczyło, by Linka jednym szarpnięciem wyswobodziła się z jego uchwytu. Kosa nie zareagował nawet. Jak zahi­pnotyzowany patrzył za siebie.

Oto zobaczył wielkie drzewo, olbrzymiego buka lecą­cego wolno, nieuchronnie ku jego głowie. f Nie ruszył się, nie drgnął nawet, trzymany jak na sznurku silnym, czystym spojrzeniem kogoś, kto przygo­tował niedawno drzewo, a teraz stał przy pniu i trzymał w jednej dłoni siekierę, zaś w drugiej — różową lalkę.

Tym kimś był Manieczek.

Za chwilę trafiły na siebie — pień drzewa i głowa Kosy. Drzewo było silniejsze. Wycisnęło mózg z głowy Kosy, jak miąższ z jabłka.

Jeszcze tylko Manieczek podszedł delikatnie, nakręcił lalkę i posadził ją na strzaskanej głowie Kosy. Zagrała po­zytywka.

Twoja lalka... człowieku... — powiedział cicho Ma­nieczek i wrócił skąd przyszedł.

Stali w trójkącie, daleko od siebie — Lena, Linka i Sta­ry. Długo nie ruszali się z miejsca.

Pierwsza drgnęła Lena. Podeszła do Starego.

I co teraz zrobisz? — zapytała z troską.

Stary nie odpowiedział słowem, tylko spojrzeniem. Obrócił je na Linkę...


















POGRABEK


Była wiosna. Pograbek szedł drogą pod lasem. W krok za nim postępowało konisko z zabielmionymi oczami. Pogra­bek pogwizdywał. Przyglądał się drzewom ociężałym od deszczu. Konisko na poluźnionym postronku deptało zie­mię do rytmu.

Wiosna była podła. Jedna z takich, w które niebo traci umiar i zapada się w pola deszczami, w drogi błotem, w duszę — smutkiem.

Pograbkowi było smutno. Tak, jak tylko może być czło­wiekowi o marnej postaci i nikczemnym zajęciu. Pograbek prowadzał do Iis5w podupadłe zwierzęta. Okolica była niebogata i odległa od miejskich bakutilów. Kiedy zwierzę dobiegało swoich dni i nie nadawało się już ani do roboty, ani na mięso — wołano Pograbka. Ten za niewielką opłatą odprowadzał to konia, to krowę w sobie tylko znane miej­sce. Tam otwierał zwierzęciu żyłę na szyi i miłym głosem przyzywał lisy. Przybywały całymi rodzinami. Lubiły głos Pograbka, bo po nim wracały do nor z kałdunami ciężkimi od świeżego mięsa.


Tego dnia trafił się Pograbkowi kościsty Kasztan z wy­giętym grzbietem i oczami zaciągniętymi błoną. Szedł po­słusznie, wypuszczał z nozdrzy parę, grał śledzioną jak młody bachmat. Pewnie czuł już dokąd idzie i resztką sił — oszukiwał, tumanił, odmładzał się. Na darmo. Pograbek nie słuchał. Jego uwagę zajął człowiek, który nadchodził od drugiej strony drogi. Był nim stary Kaczuba. Pograbek poznał od razu. Zagadał z daleka:

Niech będzie pochwalony, Kaczuba.

A, niech tam nawet i będzie... — odpowiedział stary i kiedy zrównali się — zatrzymał się do rozmowy.

Miał zszarzałą twarz, siwą szczecinę na policzkach, wyblakłe oczy schowane pod nawisłymi powiekami i zetlałe odzienie.

Postawił na ziemi parciany worek, przydepnął go podeszwą namiękłego filcaka, spojrzał na Pograbka.

Coś markotnie odpowiadacie, Kaczuba — dołożył Pograbek następne słowa.

Dzień taki — mruknął Kaczuba pod nosem i by upewnić Pograbka o racji — rozejrzał się dookoła.

Jak każdy — odpowiedział Pograbek i też rozgląd­nął się, by dać dowód, że racja jest jego.

Może jak każdy, może nie jak każdy... Dla mnie tam... ostatni.

Idziecie się powiesić?

Ano... idę.

Znaczy, zdecydowaliście się na koniec.

Ano, zdecydowałem.

Długoście się decydowali.

Ano, trochę długo.

Aleście się zdecydowali...

Ano, zdecydowałem się...

Pokażecie postronek? Mówią, że szczęście dotknąć postronka wisielca.

Głupiś. Dopiero jak się obwiesi — odpowiedział z wiedzą Kaczuba, sięgnął jednak do wora i wydobył z niego konopny postronek. Podał Pograbkowi.

Zgrabnie spleciony — ocenił Pograbek — widać, że od Szymorka ze Sługocic.

Zgadłeś. Od Szymorka.

Teraz to wyście głupi Kaczuba — obruszył się Po­grabek. — Ja nie muszę zgadywać. Dziesięć lat zwierzęta prowadzam... to co mi zgadywać. Od razu widzę.

Zapalimy? — przerwał Kaczuba na zgodę. Sięgnął do wybłyszczonej czapki i wysupłał spod podszewki zapotniałe papierosy. Wytłumaczył się szybko:

Zwilgotniały w czapce. Miękkie się zrobiły. Wi­dzisz, na co mi przyszło?...

Znaczy, niby na co? — nie zrozumiał Pograbek.

Że papierosy muszę w czapce nosić, bo mi synówka kieszenie zaszyła.

Przecie już parę lat wam zaszywa, żebyście łap nie wsadzali i nie stawali w robocie.

Prawda. Ino że teraz to mi szpagatem zaszyła. Nawoskowanym. Jak rymarz podogonie na kobyle. Za nic nie rozprujesz — zademonstrował”— to i papierosy w czapce noszę.

Zamilkli jak należało w takiej chwili. Każdy zaciągnął się dymem, przepuścił przez wątpia, wypluł tytoń, chark­nął. Pierwszy odezwał się Pograbek:

Na jakim drzewie będziecie się wieszać? Mówią, że na grabie dobrze.

Na grabie? Kto takie głupoty rozpowiada?! A jak li­stonosz dwa lata temu się wieszał, to co — na grabie? A elegancko się powiesił. Sztywno...

No, niby elegancko...

A widzisz. A przecie na brzozie się powiesił. Brzoza miękciejsza, giętsza. Jak szarpniesz, to odda trochę, pod­puści do góry, wyrówna. Brzoza delikatniejsza...

Może i prawdę mówicie. Może i brzoza delikatniej­sza — powtórzył Pograbek bez przekonania.

Nie na darmo dyszle z brzozy... — pomagał sobie uwierzyć.

To jak już przy dyszlach jesteśmy, powiedz ty mi Pograbek — prawda to, że wisielcowi staje?

Co niby staje?

No, głupiś... Pyta staje.

A, pyta... No, podobno staje. Listonosza jak dwa lata temu zdejmołem, to mu stała.

Kaczuba ożywił się. Przez szarą twarz przebiegł uśmiech.

Znaczy, że i mnie staremu, jak już będę wisiał... Nie wytrzymał. Roześmiał się w głos. Za chwilę zawtó­rował mu Pograbek:

A kto tam wie... Może i wam stanie na stare lata.

Poszedł śmiech po lesie — serdeczny, zdyszany, po­śpieszny. Na koniec, bardziej ze zmęczenia niż z innej po­trzeby — zamilkli. Po chwili odezwał się Kaczuba:

Konia do lisów prowadzisz?

Ano, prowadzę.

Który to już raz?

Trzydziesty siódmy.

Z Kuśtyczka pójdziesz?

Z Kuśtyczka. Jak zawsze.

Dalej zaciążyć nie może?

Ano, nie może.

A ogolić przyjdziesz do trumny?

Jak mnie wasza synówka zawoła...

Sam przyjdź. Ona nie zawoła. Grosza jej będzie żal. Sam przyjdź, bo jeszcze gotowa ochemdać jak wieprza i pokaleczyć.

Sięgnął do czapki.

Pięćdziesiątkę uzbierałem... Przyjdź ogolić. Przyj­dziesz?

Przyjdę.

No to idę.

To idźcie. Z Bogiem...

To idę.

To idźcie.


Kuśtyczka siedziała przy rogu chałupy na odwróconym świńskim korycie. Wspierała się grzbietem w założone na zrąb belki i nożem w drewnianej oprawie strugała coś z mozołem. Szło jej niesporo, bo strugała po babsku, ku sobie, ostrzem w kierunku brzucha. Cały podołek założo­ny miała białym, lipowym wiórem.

W okalającym ją pejzażu wszystko było do siebie podo­bne. Szarosiwa stodółka, szarosiwa obórka, szarosiwe bło­to, które ani razu nie zakrzepło tej wiosny. Tylko chałupa wybijała się bielą, a nawet nie tyle bielą, co siwością wa­piennej skorupy.

W takim pejzażu jawiła się Kuśtyczka zwyczajnie. Tak, jak jawić się może spracowana, trzydziestoletnia kobieta o pospolitej urodzie.

Na wprost siebie miała Kuśtyczka omszały płotek pro­wadzący jak strzelił do furtki, uczepiony do kilku nisko rozłożonych antonówek i jednej koszteli. Za płotkiem ciąg­nęły się pola, aż po horyzont przymknięty ścianą lasu. Stamtąd, od pól nadszedł Pograbek.

Kiedy wszedł na podwórko i zawarł za sobą bramę — zawołał z daleka:

No to przyprowadziłem nareszcie...

Kuśtyczka podniosła głowę. Jednym spojrzeniem oce­niła konia.

Nie taki lekki jak mówiłeś... Nie taki lekki.

Eee tam... Chudzina... Jak szedł, to tak mu wątpia grały...

Nie dokończył. Podprowadził konia pod studnię, od­piął kantar, wyjął kiełzno z pyska. Spragnione zwierzę przypadło do wiadra z wodą. Kuśtyczka wstała, otrzepała fartuch i podeszła do Pograbka.

Ile? — zapytała z zaciekawieniem.

Sto dwadzieścia.

Nie szło więcej?

Nie szło.

A próbowałeś targować?

Nie próbowałem.

To skąd wiesz, że nie szło?

Bo nie szło i już.

Kobieta wzięła się pod boki. Spojrzała z ukosa.

Bo nie szło i już... bo nie szło i już... — przedrzeźniała Pograbka. — Mądrala. A ja tu zelówkę do buta strugam jak jaki szewc, a jemu nie szło się targować! Nigdy nie nazbieramy!

Nazbieramy, Kuśtyczka.

Nie nazbieramy.

Nazbieramy — powtórzył z uporem Pograbek to­nem, który kończy rozmowę. Kuśtyczka odwróciła się.

Nazbieramy, nazbieramy... Tyle czasu już zbiera­my...

Odeszła kulejąc w kierunku chałupy. Przy progu za­trzymała się.

Jadłeś? — zapytała.

A niby gdzie?

Wzruszyła ramionami i zniknęła w sieni.


Przyszedł wieczór. Za oknem jazgotały psy, ale daleko gdzieś. Pograbek z Kuśtyczka leżeli w łóżku, pod siwą, odętą pierzyną. W izbie było półciemno. Mrok rozjaśniała tylko naftowa lampa z blaszanym kołnierzem. Kuśtyczka zbierała się do powiedzenia czegoś ważnego. Szykowała sobie słowa mrucząc coś po cichu. Na koniec odezwała się:

Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Jest, jest... — odpowiedział Pograbek, żeby coś po­wiedzieć.

Nie ma sprawiedliwości...

Jest, jest.

A z moją nogą? A co ja komu winna? A że zaciążyć nie mogę — to jest sprawiedliwość?

Ze zaciążyć nie możesz, to przecież moja usterka...

A widzisz... A co ty komu winien, że nasienie masz słabe?

Prawda. Co ja komu winien? Nie ma sprawiedliwo­ści na tym świecie — dał się przekonać Pograbek.

Zamilkli na chwilę. Kuśtyczka szykowała nowe słowa do czegoś ważnego, ale zrezygnowała i odezwała się zwy­czajnie:

Do dnia pójdziemy?

Do dnia.

To pora spać.

To śpij, śpij. Zasnęli.


Ruszyli o ćmoku. Dnienie złapało ich już na skłonie Górzyska, w gęstym jak smoła lesie. Światło z mozołem prze­darło się przez świerki, zasmużyło las, obudziło zwierzynę.

Pierwszy szedł Pograbek z postronkiem. Za nim szło konisko i dopiero ze dwa metry z tyłu kuśtykała Kuśtyczka z worem uwieszonym na plecach. Patrzyła pod nogi, omijała gałęzie, szykowała przemowę.

Wkrótce odezwała się:

A jak życie przychodzi?

Niby jakie życie?

No, ludzkie.

Znaczy, jak się człowiek stwarza?

No, tak. Jak się stwarza?

Pograbek przestraszył się. Miał wiedzieć lepiej, a nie wiedział. Nabrał powietrza w płuca.

To pewnie tak, jak z ziemią na przednówku... — za­czął niepewnie.

Głupiś — przerwała Kuśtyczka — jak tak masz tłu­maczyć, to już lepiej wcale nie tłumacz. Jak z ziemią... A kto niby ziemię liga? Ty mi wytłumacz, jak to jest póz niej, po liganiu, jak już nasienie jest we mnie.

Pograbek milczał. Nie umiał wytłumaczyć. Opuścił głowę, ale podniósł ją zaraz, bo Kuśtyczka podbiegła parę kroków, zrównała się z nim i sama zabrała się do tłuma­czenia:

Ja tak myślę, że ten twój zaplennik wlatuje na takie sitko, na taki przetaczek z oczkami. One, te oczka nie są równe. Jedno jest większe, drugie jest średnie, trzecie jest mniejsze. To on wtedy, ten zaplennik, znajduje takie ocz­ko... no, taką dziurkę, do której pasuje.

A nie wleci do większej? — zaniepokoił się Pograbek.

Nie wleci. Jak ma wlecieć, kiedy to Pan Bóg wszy­stkim kieruje.

Pan Bóg? Wszystkim? — zdziwił się Pograbek.

Głupiś. A niby kto?

Racja. Niby kto?

To jak już wpasuje się w tę swoją dziurkę, to tam jest coś w podobie drożdży, żeby rosło jak ciasto...

Ciii — przerwał Pograbek i zatrzymał się gwałtow­nie.

Co?

Słyszysz?

Ale co?

Czarny dzięcioł. Na nieszczęście.

A skąd wiesz, że on czarny?

Wiem.

A że na nieszczęście?

Też wiem.


Było po południu. Pograbek i Kuśtyczka siedzieli na pola­nie, pod szczytem Górzyska, w miejscu dzikim i nieprzy­stępnym. Dookoła bielały końskie czerepy i kości porozwlekane przez zwierzynę. Tu i tam trafiała się kro­wia czaszka przerośnięta mchem czy drobne kości lisa za­gryzionego w walce o ochłapy.

Pograbek z Kuśtyczka siedzieli na powalonym świer­kowym pniu. Odpoczywali. Konisko ze spienionym py­skiem i parującymi bokami stało dalej, w głębi polany. Po dłuższej chwili Pograbek podniósł się i wydobył z kieszeni zgrabny scyzoryk w szylkrecie. Poszedł do konia, zaszedł go od zadu, poklepał po boku, przejechał dłonią po zapad­łym grzbiecie, doszedł do szyi, zgrabnym ruchem przeciął żyłę niedaleko od ucha, wyczyścił ostrze o grzywę i zamy­kając koło — wrócił do Kuśtyczki. Usiadł obok.

Kobieta kończyła wydobywanie z wora bochna chleba i pęta kaszanki. Z wprawą przycisnęła bochen do brzucha, potem obracając nim wykroiła pełną skibę. Razem z kaszanką podała Pograbkowi. Zaczęli jeść — w milczeniu, niespiesznie.

W tym czasie staremu Kasztanowi zmiękły nogi w ko­lanach, zaszumiało w uszach i zakręciło się w niebie. Przy­klęknął. Tego starczyło Pograbkowi. Przełknął kęs, przyłożył do ust otwartą dłoń i miłym głosem zawołał lisy.

Kasztan walczył jeszcze, ale ciężki łeb nie chciał słu­chać. Zwiesił się na bok, pociągnął do ziemi, zadudnił o poszycie. Za nim poszły tylne nogi. Żył jeszcze, kiedy przyszły lisy. Nie widząc, nie czując już prawie, Kasztan chciał kopnąć którego, trącić przynajmniej kopytem. Niech wiedzą na koniec, kto tu większy i ważniejszy. Wyszło z tego niewiele. Kilka zaledwie muśnięć o grubą lisią sierść i nabrzmiałe mchy. Zdechł za chwilę.


Zdążyli przed zmierzchem. Kiedy bezlitosny ćmok opadł na wioskę, siedzieli już przy stole powleczonym ceratą. Kuśtyczka wsparła brodę na dłoniach i zapatrzyła się na Pograbka. Chłop rozłożył na stole szewskie narzędzia. Za­brał się do mocowania lipowej zelówki do odświętnego trzewika Kuśtyczki. Szło mu dobrze. Widać było, że dło­nie, choć pogrubiałe od roboty, były zręczne i szybkie. Ponakłuwał zelówkę szpilorkiem na całym obrzeżu, przygotował druciane pętliczki i szybko przymocował ni­mi drewno do skóry. Odezwał się:

Czasem to mnie taki sen nachodzi, że te wszystkie konie, które wyprowadziłem na śmierć, zbierają się do sta­da i to one — te liche koniska z wyschniętymi pacierzami i zarobaczywiałą skórą — że to one mnie, Pograbka na Li­sią Górę prowadzą. Na śmierć...

Dobrze śmierć przyśnić. Dobrze przyśnić... — uspo­koiła Pograbka Kuśtyczka.

Dasz trzewika przymierzyć?

A po co ci to teraz?

To może pieniądz policzymy?

To już lepiej trzewika przymierz. Po co liczyć? Sama wiesz ile jeszcze brakuje. Przecież sama wiesz, to po co liczyć? Już lepiej trzewika przymierzyć.

To powiedziawszy, wziął Pograbek trzewika ze stołu, przyklęknął przed Kuśtyczką i pomógł jej włożyć podwyższonego przez siebie buta.

No to się przejdź teraz — powiedział.

Kuśtyczką wstała od stołu. Przemaszerowała przez iz­bę, starając się kuśtykać jak najmniej. Zawróciła i jeszcze raz przemaszerowała przed Pograbkowym nosem, stuka­jąc przy tym o podłogę lipowym podbiciem.

Równiej ci idzie. Dużo równiej. Jak sukienka będzie długa i jeszcze się zelówkę oblakuje — to nikt nie zauważy. Nie ma prawa.

Nikt nie zauważy?

Nikt. Nie ma prawa. Przez cały kościół przejdziesz i nikt nie zauważy.

A stukanie?

Gumą ci jeszcze podbiję. Nikt nie zauważy i nie usły­szy.

Kuśtyczką ucieszyła się. Usiadła przy stole i cieplej ja­koś spojrzała na Pograbka.

Czasem przyjdzie taki lepszy dzień jak dzisiaj, że tak człowiekowi lżej na duszy. Żeby jeszcze wyszło tak, jak umówione. Jak ty myślisz Pograbek? Wyjdzie jak umówione?

Wyjdzie.

A jak nie wyjdzie?

Wyjdzie jak umówione. Dwa razy było umawiane.

A pójdź ty niedługo Pograbek do Stasiny i umów jeszcze raz. Co trzy razy, to nie dwa. Pójdziesz?

Pójdę.

To pójdziesz na pewno?

Niedługo pójdę.

To pójdź Pograbek, pójdź...

Przyszła noc smolista. Wiatr uderzył w okiennice, poskrzypiał nimi, postraszył, na koniec przeniósł się na drze­wa. Jakieś psy jazgotliwe przebiegły przez podwórko, pomarudziły ochryple, pokłóciły się z Pograbkowym Burkiem, zapadły się w pola.


Pograbek nie spał. Leżał na wznak z dłońmi podłożo­nymi pod głowę. Wsłuchiwał się w nocne głosy i kiedy tro­chę przycichły, odezwał się do Kuśtyczki:

Kuśtyczka...

Aha?...

Śpisz?

Aha.

Znaczy, nie śpisz?

Śpię...

To powiedz mi jeszcze jak nie śpisz, powiedz jak to później jest z tym moim zaplennikiem, jak już wpadnie w to jego oczko?...

W jakie oczko?

No, w tym twoim sitku...

Aaa, w sitku... No, rośnie sobie powolutku, bez po­śpiechu. Aż urośnie ile potrzeba, żeby Pan Bóg duszyczkę do niego przysłał.

A kiedy Pan Bóg duszyczkę przysyła?

A to już Pan Bóg wie najlepiej. Śpij Pograbek, śpij...

Śpię Kuśtyczka, śpię. A jak będzie potrzeba, to na­wet czwarty raz pójdę do Stasiny umówić. Niech będzie umówione cztery razy. A pójdę.

Pójdziesz?

A, pójdę...

Tak rozmawiając — zasnęli.


Tej nocy naszedł Pograbka sen. Zobaczył w nim wyraźnie, wyraźniutko, jak liche koniska z zapadłymi grzbietami, te wszystkie, które prowadzał na Górzysko — wychudłe, poochwacane, ale zdecydowane i uparte — pędziły go na Lisią Polanę. Na głowie założony miał kantar, między zębami pożółkłe kiełzno, zaś na szyi postronek spleciony przez Szymorka ze Sługocic.

Na polanie zwierzęta otoczyły go kołem i ciasno wzięły między siebie. Miały spienione pyski, a każdemu sterczał z czoła nóż jak jakiemu jednorożcowi.

Pograbek krzyknął ze strachu i potem krzyczał coraz głośniej, aż się obudził — spocony i przerażony.


Dniało już dobrze. Miejsce przy nim było puste, a pierzy­na wychłodła. Wstał szybko, włożył łapcie i podbiegł do okna. Od razu zobaczył Kuśtyczkę: W koszuli nocnej się­gającej do ziemi i w świątecznych trzewikach, przechadza­ła się wzdłuż płotka — to w jedną, to w drugą stronę. Chodziła prościutko, wdzięcznie, prawie nie kulejąc. Prze­mawiała przy tym do kogoś wymyślonego, kłaniała się miękko, przekonywała o racjach. Ładna była jak nigdy. Po­grabek uśmiechnął się do siebie. Postanowił zaraz po ran­nym obrządku pójść do Stasiny.


Jak postanowił, tak i zrobił. Już koło dziesiątej doczłapał się do Stasinowej chałupy. Stała na skraju wsi — niby niska i zwyczajna, ale w gruncie rzeczy okazała jak niejeden dworek sprzed wojny. Obejście było wycementowane. Nie rządziło tu błoto, tak jak w Pograbkowym gospodarstwie. Wszystko było wylicowane jak pod sznurek — obora, chlewik, wygódka. Zaszczekały brysie. W letniówce otworzyły się drzwi. Wyszedł z nich niski, łysy człowieczek po pięć­dziesiątce — rzeźnik Stasina. Od razu zobaczył Pograbka, spojrzał na niego chytrymi oczkami i skrył się na nowo w letniówce. Pograbek nieproszony poszedł tam. Stasina roz­bierał świnię. Wisiała u stropu rozpięta na orczyku, z du­dami wywieszonymi na kadłub. Obok, w kącie letniowki, dwóch niedorostków szykowało wiadra do odmulania fla­ków.

Szczęść Boże przy pracy — zaczął nieśmiało Pogra­bek.

Szczęść Boże — odpowiedział Stasina.

Spory knur — ocenił Pograbek.

A skąd tyś poznał od razu, że knur?

Po zapachu. Jaja mu za późno wycięliście i mięso moczem zaszło.

Moczem zaszło... Widzicie jaki mądry. Dwie setki świń pokrył, to byś nie wiadomo kiedy omisił, a i tak go będzie trochę czuć.

To mówię właśnie...

Zamilkli, bo oto drzwi do letniówki otworzyły się i pokazała się w nich młodziutka Julka. Było to kruche dziewczę, kurczak nieledwie, zabrany przez Stasinę z biedniackiej rodziny z Brzustowa do pomocy w gospo­darstwie.

Spojrzała bystrym spojrzeniem, ogarnęła grzywę ru­dych włosów i weszła drobnym krokiem do letniówki. By­ła w zaawansowanej ciąży. Wielkie brzuszysko nijak nie pasowało do jej mikrej postaci. Pokręciła się trochę patrząc spode łba. Przetarła szmatką rzeźnicką stolnicę i już chcia­ła wracać do chałupy, ale spotkała spojrzenie Pograbka. Patrzył z uśmiechem nie na jej twarz, tylko na brzuch. Jul­ka szybko przerzuciła wzrok na Stasinę.

Gadaliście już?

Jeszcze nie — odpowiedział stary.

To chodźcie do chałupy pogadać.

Ale po co gadać — zaniepokoił się Pograbek — już dwa razy było umawiane. Po co tyle gadać na darmo? Już przecie dwa razy było...

To idę wódki przybrać — przerwała Julka i kołysząc wielkim brzuchem wyszła z letniówki.

Usiedli przy stole postawionym u okna. Julka przetarła ceratę i podała na stół co potrzeba. Wypili po pół szklanki mętnego bimbru, przegryźli kiełbasą i ogórkiem. Pierwszy odezwał się Stasina:

Powiedz ty mi Pograbek, ile ja na twoje oko mam lat?

Ze czterdzieści sześć... — ocenił Pograbek.

A jak pięćdziesiąt i sześć... to co, dobrze będzie?

A co ty mu o latach opowiadasz?! — krzyknęła spod kuchni Julka. — A powiedz od razu, że nie sprzedamy i już! Po co człowieka zwodzić. Powiedz, że nie sprzeda­my, bo jak ty nie powiesz, to ja zaraz sama powiem i już! A ty mu tam z latami wyjeżdżasz...

No tak, no tak — posmutniał Stasina. — Odwidziało się jej, a prawdę mówiąc i mnie. Nie potrzeba dużo mówić Pograbek, kiedy można powiedzieć krótko: nie sprzedamy dziecka. Ożenię się z nią i będę chował jak swoje.

No co wy?! — przestraszył się Pograbek — no co wy, przecie wszyscy wiedzą — cała wieś — że nie wasze...

Będę mówił, że moje.

No co wy, no co wy Stasina. A kto uwierzy? Przecie Julka znana z parzenia się...

No, no! — odezwała się groźnie Julka spod kuchni. — Co to, ja kurwa jestem jaka?!

Zamilkli. Wypili nowe pół szklanki. Pograbek spróbo­wał z innej beczki, na litość:

Przecie miała niby wyjechać z pieniędzmi, a dziecko nam sprzedać. Tyle czasu pieniądze my zbierali z Kuś tycz­ką, tyle czasu... Przecież miałaś — zwrócił się do Julki — do miasta, z pieniędzmi, do szkół... a dziecko nam zostawić. Dwa razy było umawiane. No powiedzcie Stasina, dwa razy było umawiane, czy nie?

Ja już za chłopami latać nie będę — przerwała pojed­nawczo Julka. — Swoje lata mam. Ja już tam po wsi latać nie będę — upewniała. — A dziecko moje...

Zamilkli wszyscy troje. Pograbkowi zakręciło się we łbie od mocnego bimbru, ciepło jakieś podeszło pod serce, rozmiękczyło...

Rozpłakał się w głos.

A tak my się z Kuśtyczką szykowali na to dziecko... Tak my się szykowali. Co ja teraz powiem? Źle wyszło Julka, źle wyszło... Dziecko niby twoje, ale nieszczęście nasze — moje i Kuśtyczki. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie...

To powiedziawszy wstał od stołu, zatoczył się i z tru­dem doszedł do drzwi. Tam odwrócił się jeszcze do Julki i spróbował ostatniego sposobu:

A jak by tak pieniędzy było więcej, no choćby dwa razy tyle?... — zapytał z nadzieją w głosie.

Julka nie odpowiedziała. Pokręciła tylko głową w taki sposób, że już Pograbek nie pytał więcej, bo i nie było po co pytać. Wyszedł z chałupy.


Wybiegł za nim zaraz Stasina. Podtrzymał za ramię i po­mógł odprowadzić do furtki. Przy furtce zatrzymali się. Stasina chciał coś powiedzieć. Już miał to za zębami, na końcu języka — ale zatrzymał się. Nie powiedział. Zoba­czył to Pograbek i chociaż pijany, przemówił trzeźwo:

No mówcie, mówcie Stasina. Przecież widzę, że chcecie coś powiedzieć.

Bez obrazy Pograbek, ale jest na to sposób.

Niby na co?

Na brzuch Kuśtyczki.

Eee, to już lepiej nic nie mówcie... Przecież wiecie, że ja mam nasienie za słabe. Tych tam, zaplenników za mało.

Zaplenników za mało... Wielkie rzeczy... A mnie to niby kuśka staje? Przecież nie staje mi już parę lat.

No, nie staje wam. I co?

I dziecko będę miał, chociaż mi już parę lat nie staje. Rozumiesz?

Coś tam zaczynam rozumieć.

Julce przecież Materka z Popielaw brzuch wyrychtował. On do tego sprytny i na dodatek kawaler. Pójdź ty Pograbek do niego, jak u ciebie nasienie za słabe...

No co wy Stasina? — obruszył się Pograbek. — Ob­cego chłopa mam na swoją Kuśtyczkę położyć?

Zaraz położyć. Sam przypilnujesz, żeby to nie dla przyjemności było, ale dla interesu. Rozumiesz?

Coś tam niby zaczynam rozumieć... — odpowie­dział niepewnie Pograbek. — Coś tam zaczynam rozu­mieć... — powtórzył.


Kuśtyczka szykowała kartofle dla świń. Odlała wodę z sa­gana, wyrzuciła kartofle do koryta i zasypała śrutą. Teraz popluła w dłonie, zatarła, chwyciła motyczkę i naparła na nią z wprawą.

Pograbka zobaczyła, kiedy ocierając pot z czoła uniosła nieco głowę. Stał przy furtce. Nie miał odwagi podejść bli­żej. Zrozumiała od razu. Nie trzeba jej było nic mówić. Zrozumiała od razu i od razu też zaczęła kręcić głową na znak, że się nie zgadza na taką nowinę. Rzuciła motykę, wpadła do chałupy, okręciła głowę chustką, wrzuciła na grzbiet zapaskę, sięgnęła do pudełka po landrynkach i wy­ciągnęła stamtąd zwitek banknotów. Wybiegła na po­dwórko. Jeszcze raz spojrzała na Pograbka. Opuścił głowę. Nie próbował nic powiedzieć ani zatrzymać Kuśtyczki. Za mądry był na to. Dobrze wiedział, że zatrzymanie Kuśty­czki, która patrzy takim wzrokiem — na nic się nie zda.


Kiedy zziajana jak pies Kuśtyczka wpadła do mieszkania Stasinów, Julka zajęta była akurat domowym obrządkiem. Stała przy kuchni i drewnianą kopyścią mieszała kaszę do kaszanki. Spojrzały na siebie. Julka była tą, która jako pier­wsza opuściła wzrok i nie wiedząc co zrobić — wysmarkała się w fartuch. Kuśtyczka tymczasem doszła do stołu. Usiadła nieproszona. Wyjęła z zapaski grosz, ściągnęła gumkę opasującą rulon i banknot po banknocie, setka po setce — zaczęła odliczać na głos:

Sto, dwieście, osiemset, tysiąc trzysta, dwa pięćset, cztery osiemset pięćdziesiąt. Widzisz Juleczka, tylko sto pięćdziesiąt brakuje. Niedużo. Tyle było umawiane — pięć tysięcy. Przecież tyle było umawiane. To jak ty teraz, Jule­czka? Jak ty teraz?...

Julka milczała. Jakaś łza zakręciła jej się koło nosa, to ją przetarła wierzchem dłoni, to jeszcze zakręciła kopyścią w garze — ale nie odezwała się.

Ty Julka młoda jesteś... Tobie jeszcze przyjdzie ro­dzić a rodzić. Teraz tobie szkoły potrzebne w mieście, lżej­sze życie, kino, kawiarnia... A gdzie ja pójdę z tym moim kulasem? Wszędzie palcem pokażą, wyśmieją, nawet ka­mieniem czasem rzucą... Gdzie ja pójdę? To dziecko bar­dzo, bardzo mi potrzebne. Słyszysz Juleczka? No słyszysz mnie? — dokończyła już z płaczem.

Drobne łzy puściły się jej z oczu, poleciały po policz­kach, wysypały się na rozłożony grosz. I Julka nie wytrzy­mała. Też rozbeczała się i wytłumaczyła smarkając co chwila w fartuch:

Ja nie mogę Kuśtyczka. Serce by mi pękło z żalu. A pierdolić szkoły, a pierdolić kawiarnie, a pierdolić lżej­sze życie. To małe w środku rusza się jak do niego mówię i pod rękę podpływa jak jaka rybka. Nie mogę Kuśtyczka. Nie mogę kochana...

To powiedziawszy, Julka wzięła Kuśtyczkę w ramiona i już we dwie spłakały się serdecznie, pocieszając jedna cłrugą. Kiedy już było po płaczu, Julka odezwała się rze­czowo:

Jak tobie to dziecko tak potrzebne, to podłóż się Henkowi Materce. U niego od pierwszego razu, a i jeszcze przyjemność będziesz przy tym miała. Dasz ze dwa tysią­ce, to mordę zamknie na zawsze i będziesz mogła mówić, że Pograbkowi choroba przeszła. Tak to można urządzić, że nikt nawet nie pomyśli...

Kuśtyczka spojrzała groźnie. Przełknęła przemowę Julki i już nie spuszczając jej z oka, pozbierała rozłożone na stole pieniądze. Wyszła bez słowa.


Przyszedł wieczór zmozolony. Psy rozszczekały się na do­bre. Pola poniosły dalekie echa. Było w nich z grubsza to samo, co w Pograbkowym życiu — jakieś smutki dalekie, jakieś zawołania ludzkie, jakieś niedole...

Siedzieli przy stole — Pograbek i Kuśtyczka. Kobieta popiskiwała boleśnie wspomnieniem niedawnego płaczu, a może bardziej jego przyczyny. Nie mogła zboleć.

Nie mogę zboleć — wytłumaczyła cicho.

Umyjesz mnie? — zapytał nieoczekiwanie Pograbek.

Wybierasz się gdzieś?

Wybieram się.

Jutro?

Jutro.

To cię wymyję.

Nie ciekawaś, dokąd się wybieram?

Do Popielaw?

Właśnie. Do Popielaw.

To może do Materki?

Właśnie. Do Materki.

To może względem mego zaciążenia? Pograbek nie odpowiedział. Zamilkł na długo.

Wody nastaw na kuchnię! Niech się grzeje! — krzyknął nagle i głośno wstał od stołu.

Jak masz mnie umyć, to najpierw wody nastaw, ko­bieto! Bez wody chcesz mnie myć?!

To powiedziawszy wyszedł zagniewany z izby, trza­skając przy tym głośno drzwiami.


Kuśtyczka myła Pograbka, nucąc przy tym jakąś swoją melodię dziwnie miłym, miękkim głosem. Stał nagi w du­żej, drewnianej balii pośrodku izby. Nad nim wisiała lam­pa naftowa. Światło pochwycone przez parę położyło się na Pograbku miękką smugą. Widać przez nią było, że choć marny w odzieniu — nago wyglądał lepiej, prawie mocarnie. Kuśtyczka sięgała do balii, moczyła w wodzie miękką szmatkę, namydlała i śpiewając po cichu — myła męża.


Przyszła kolejna noc. Kuśtyczka leżała tyłem do Pograbka pod siwą, odętą pierzyną. Nie spała. Wzdychała głośno, by zwrócić na siebie uwagę. Za którymś razem Pograbek ode­zwał się:

No, co tam znowu?

Nie śpisz?

Nie śpię.

Pamiętasz tę moją nocną koszulę z koronką u dołu?

Pamiętam.

To kupisz jutro w spółdzielni kopiowy ołówek.

Niby po co?

Narysujesz mi takie małe kółeczko na koszuli w jed­nym miejscu, to ja je wytnę nożyczkami i obrobię...

Kupię jutro ołówek.

A będziesz wiedział gdzie kółeczko narysować?

Śpij już nareszcie...

Jak byś nie wiedział, to możesz na mnie naryso­wać...

Śpij już...

To śpię.

To śpij.



W nocy przyśnił się Kuśtyczce sen. Ustrojona w białą suk­nię aż do ziemi, obuta w trzewik podbity lipową deseczką i gumą — weszła do kościoła. Ale gdzie tam weszła... Wpłynęła jak chmurka na nieboskłon. Obróciły się na Kuśtyczkę wszystkie spojrzenia. Twarze porozjaśniały się uśmiechami. Ludzie patrzyli, jak płynie między rzędami i jak za nią postępuje dumny Pograbek z niemowlęciem zawiniętym w zapaskę.

Kiedy się obudziła, Pograbka już nie było w obejściu.


Heniek Materka był wysokim, barczystym mężczyzną o sztubackim spojrzeniu i rękach twardych jak imadła. W wolnych chwilach zajmował się kowalstwem. Miał do tego celu przysposobioną niewielką szopkę przy obejściu, z podcieniem, pod którym stało palenisko, kowadło i przyprzążka do koni. Kiedy na drodze, jakieś dwadzieścia metrów od szopki pojawił się Pograbek, Heniek zajęty był akurat hartowaniem podkowy.

Wyjął ją klapcęgami z ognia, podklepał niedużym mło­tkiem i rzucił do wiadra z wodą. Zasyczało, zabulgotało, zaparowało. Heniek chyba się uśmiechnął, ale z daleka nie było widać dokładnie. Za to widać było jak Pograbek ko­rzystając z tego, że przy Heńku nie ma teraz akurat nikogo — przybiegł szybko do kuźni. Potem wszystko poszło po­myślnie. Pogadali na stojąco jak chłop z chłopem, ścisnęli sobie ręce, Heniek wrócił do podkowy, a Pograbek na dro­gę. Nie skończyło się tak. Coś Materce strzeliło do głowy, bo dogonił Pograbka, zabrał się do niego jak do baby na zabawie i zmusił biedaka do odtańczenia na drodze paru kółek oberka. Na koniec Pograbek wyrwał się, rozglądnął czy kto nie widział i oddalił szybko. Tak skończyła się jego rozmowa z Heńkiem Materką.


Zaraz za Popielawami natknął się na Kaczubinę, synową starego Kaczuby. Było to kobiecisko chude, z płaską pier­sią i złym spojrzeniem. Już z daleka zakrzyczała jak na od­puście:

Pograbek! A to ja od was właśnie biegnę!

Kiedy tylko się zrównali, Kaczubina wybuchnęła fał­szywym płaczem.

Nieszczęście Pograbek! Teściu się obwiesili... Obie­cywali, obiecywali, aż na koniec — popatrz sam — dotrzy­mali...

Pograbek przerwał gwałtownie:

Gdzie? Powiedz kobieto gdzie? To chcę na razie wiedzieć!

Kaczubina otrzeźwiała nagle. Odezwała się ze złością:

Gdzie... gdzie... Aż koło Górzyska go zaniosło! Na złość ostatnią! A tam same moczary i ostrężyny.

Kto znalazł?

Leśni, pilarze znaczy się. Mówią, że na pięćdziesiąt metrów od niego śmierdziało i nogi miał już podechlane przez lisy. Tylko ty Pograbek możesz go stamtąd przy­wieźć. Zapłacę dobrze.

Ile zapłacicie?

Sto dwadzieścia.

Tyle to mi za konia płacą.

Sto trzydzieści.

A trzeba mu było kieszenie zaszywać?

Dam sto pięćdziesiąt — zakończyła Kaczubina targi i szybkim krokiem oddaliła się.

Pograbek nie ruszył się z miejsca.

A ogolę sam. Mam zapłacone... — powiedział do siebie i dopiero wtedy poszedł.


Kuśtyczka już czekała przy rogu chałupy. Obok stał ich koń — gniady, wypasiony wałach z lśniącymi bokami. Miał na sobie lekką, pasową uprząż, napierśnik zamiast chomąta i derkę w miejsce siodła. Na kłębie zamontowała mu Kuśtyczka worek z obrokiem oraz parcianą torbę z je­dzeniem dla Pograbka.

Nie spojrzeli na siebie — Pograbek i Kuśtyczka. Nie zamienili słowa. Chłop obsprawił konia, podociągał pasy, chwycił za uzdę, odwrócił zwierzę łbem w kierunku Górzyska i cmoknął głośno. Ruszyli z koniem. Uszli zale­dwie kilka kroków, kiedy Kuśtyczka zatrzymała ich woła­niem:

Pograbek!...

No, co tam jeszcze?... — zapytał Pograbek i wstrzy­mał Gniadego.

Ołówek kopiowy... Zapomniałeś?

Chłop nie odpowiedział. Sięgnął za pazuchę, wydobył z kieszeni ołówek i nie oglądając się na Kuśtyczkę, wyciąg­nął za siebie rękę. Kobieta podbiegła. Powoli wysunęła ołó­wek z palców Pograbka, a potem nieoczekiwanie padła na kolana i przyssała się ustami do dłoni męża. Pograbek zdumiał się. Wyrwał rękę jak oparzony. Nie wiedząc, co powiedzieć, powiedział głupio:

No co ty, Kuś tyczka... no co ty? To przecież tylko ołówek...

To powiedziawszy cmoknął na Gniadego. Ruszyli od nowa. Kuśtyczka podniosła się z kolan patrząc w plecy Pograbka. Po dłuższej chwili odwróciła się w kierunku chału­py. Dopiero wtedy — czując to — Pograbek otarł łzę podwieszoną do nosa, głośno wciągnął smarki, charknął i odezwał się do myśli:

Wielkie rzeczy... Wielkie mi tam rzeczy... Widziało się w życiu to i tamto...

Wkrótce odeszli daleko od Pograbkowych zabudowań, przylgnęli do bruzd polnych, przepadli z widoku.


Kuśtyczka zabrała się do roboty. Było już sporo po połud­niu. Przyszedł czas zawierania drzwi i zapalania lamp. To uczyniwszy, uprzątnęła Kuśtyczka stół, rozłożyła na nim koszulę nocną obrobioną koronką u dołu, wygładziła ma­terię do równa, wymierzyła miejsce, przyłożyła na nie gar­nuszek denkiem do góry, naśliniła czubek kopiowego ołówka, objechała nim po garnuszkowym okręgu, sięgnęła po duże nożyce, nakłuła materiał czubkiem i miękkim ru­chem wycięła naznaczone kółeczko. Wyszło zgrabne i okrągłe — takie, jakie miało wyjść.


Zmierzchało, kiedy Pograbek i Gniady dotarli na wysoką polanę w pobliżu Górzyska. Byli zmęczeni. Jednemu i drugiemu zmiękły nogi, skrócił się oddech i zapotniała skóra.

Tu przenocujemy — powiedział Pograbek do Gnia­dego.

Zdjął z kłębu worek z obrokiem, zarzucił sznurek na szyję, pomógł koniowi trafić pyskiem do żarcia.

Nie minęło wiele czasu, kiedy ćmok zawiesił się nad lasem. Tu i tam zabłyszczały oczy lisów, kun i innej zwie­rzyny. Popatrzyły, poznały Pograbka, poczekały na wez­wanie. Kiedy się nie doczekały, zrozumiały, że tej nocy nie

będą im ciążyć brzuchy. Bezgłośnie pozapadały się w no­ry, w pnie drzew i poszycie.

Pograbek siedział przy ognisku opatulony w wełnianą derkę. Obok stał Gniady. Nad nimi jak gwiazda zaranna wisiała na gałęzi oborowa latarka na naftę. Pograbek koły­sał się i pogwizdywał po cichu dla dodania sobie odwagi. Gniady coraz to stawiał uszy i parskał do melodii. W któ­rejś chwili doszło Pograbka stłumione zapytanie gdzieś zza pleców:

Pograbek, ty na szczęście... Po moje truchło idziesz... Pograbek stężał. Nie podniósł się ani nie odwrócił. Zesztywniał tylko i z tego zesztywnienia odezwał się nieswoim głosem:

Kaczuba... Wy?

A niby kto inny?

Kaczuba, nie straszcie...

Nie straszę... Pograbek, tylko pogadać chciałem. Gdzie tam mi straszenie w głowie... Widzisz mnie Pogra­bek?

Pograbek rozglądnął się zalękniony.

Nie, nie widzę was, ale słyszę dobrze...

To podejdę do ognia i usiądę przy tobie. To jak, mo­gę podejść?

Podejdźcie Kaczuba. A pierdolę, najwyżej się w ga­cie sfajdam. Najwyżej...

To podchodzę.

Z której strony podejdziecie?

Od lewej ręki.

To podejdźcie. No jak, podchodzicie?

Już stoję koło ciebie Pograbek. Jaki metr od ciebie.

To może usiądziecie. Lżej wam będzie... Kaczuba roześmiał się w głos.

Lżej? Przecie mi Pograbek leciutko — czy stoję, czy siądę.

To już tam róbcie jak chcecie — powiedział Pogra­bek niepewnie.

To usiądę. O, już siedzę... niedaleko. Pograbek uspokoił się trochę. Sięgnął po papierosy.

Zapalicie? — wyciągnął rękę w lewą stronę, w miej­sce, z którego dochodził głos Kaczuby.

Nie, nie zapalę. Próbowałem... Żadnego smaku nie czuję. Właściwie to względem tej brzozy chciałem poga­dać. Jak jutro zobaczysz, na brzozie się powiesiłem, ale głupio... Na grabie by poszło lepiej. Podgięła się ta brzoza za dużo, umęczyła mnie z pół godziny, zanim dusza ze mnie wyszła... A wiesz ty Pograbek, którędy dusza wycho­dzi?

Którędy?

Aż wstyd mówić... Nie powiem, bo aż wstyd mówić, którym otworem dusza z człowieka wychodzi.

Zamilkli na długo.

Kaczuba? — odezwał się Pograbek.

No...

Powiedzcie dokładnie, gdzie się powiesiliście, że­bym nie szukał za długo...

Nie ma co mówić Pograbek. Lisy cię doprowadzą. Zechlały mi nogi do kostek przez tę brzozę. Aż żal było patrzeć. To pójdę już Pograbek.

Dokąd pójdziecie Kaczuba?

Najpierw tę sukę synówkę postraszę. Niech się tam zesra w pierzynę... a potem...

A potem?

A bo to ja wiem, Pograbek? A bo to ja wiem... dokąd

Pograbek obudził się nagle. Wstawał dzień. Światło prze­darło się już do polany. Ogień płonął dalej, zaś obok nano­sił ktoś górę gałęzi.

Jakie to sny nachodzą człowieka ze strachu — po­wiedział niepewnie.


Kiedy Materka zastukał w okno, Kuśtyczka spała jeszcze leniwie pod pierzyną.

Kto tam? — zawołała ledwie przebudzona.

Heniek Materka! — usłyszała w odpowiedzi. Usiadła szybko na łóżku, pozbierała szybko myśli i po­tem bez porządku zabrała się do ubierania.

Tylko się ubiorę! — zawołała przy wzuwaniu bu­tów.

I tak się będziesz zaraz rozbierała... — powiedział Heniek do siebie, oparł się plecami o ścianę i zapalił papie­rosa.

Kuś ty czka otworzyła drzwi. Widziana od strony Heńka, stanęła w nich — niby ta sama, ale trochę odmieniona. Włosy miała spięte za głową, twarz zarumienioną i opusz­czone spojrzenie. Dużo czasu minęło, nim odważyła się spojrzeć do góry. Kiedy zobaczyła czerstwą, uśmiechniętą twarz Heńka przyozdobioną białymi zębami — zarumie­niła się jeszcze bardziej.

A co to jaśnie panienka się tak rumieni? — zapytał Heniek dowcipnie. — Czy to ja pierwszy kawaler, który tu zachodzi?

To mówiąc przekroczył próg, odsuwając Kuśtyczkę delikatnie na bok. Rozglądnął się po mieszkaniu.

Widać gospodynię. Ho, ho — jeszcze jak widać... Szczęściarz z tego Pograbka. Sam nie wie co ma. Gdzieś ty się podziewała, że to nie ja pierwszy cię znalazłem?

Eee, żartuje sobie pan, panie Heńku ze mnie... — odpowiedziała Kuśtyczka i złożyła dłonie na podołku.

Materka tymczasem rozglądał się dalej. Podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz i nie oglądając się, zapy­tał:

A Pograbek?

Kaczubę poszedł zdjąć.

A, Kaczubę... To pewnie do wieczora mu zejdzie?

Pewnie zejdzie... — potwierdziła Kuśtyczka. Materka odwrócił się.

Kuśtyczka... Tak na ciebie wołają?

Tak.

A jak ty właściwie masz na imię?

Anna.

Anna. Ania... śliczne imię. Zaraz coś dorymujemy.

Zamyślił się.


Jasnowłosa Ania na chłopaka czeka,

więc przybywa do niej kawaler z daleka.

Dobra do roboty, lepsza do kochania —

znalazła kochasia jasnowłosa Ania.


Pan wierszem mówi, panie Heńku... — zachwyciła się Kuśtyczka.

A skończ już z tym panem Heńkiem — powiedział Materka, wyjął zza pazuchy flaszkę wódki i podszedł do Kuśtyczki. Ukucnął przy niej, spojrzał głęboko w oczy, za­recytował:


Mówić wierszem to nie sztuka,

kiedy serce rymu szuka.

Tylko z wszystkich najpiękniejsza

jest naprawdę warta wiersza.


Podasz dwa kieliszeczki? — dokończył nie spuszczając wzroku z Kuśtyczki. Nie zareagowała. Siedziała dalej, wciśnięta w stołek przez nagłe gorąco i wzruszenie.

Kieliszeczki dwa... Musimy brudzia przepić, żeby skończyć z tym... panie Heńku...

Kuśtyczka oprzytomniała. Szybko wstała, obciągnęła sukienkę, podeszła do kredensu, wyciągnęła kieliszki i po­stawiła je na stół.

Tylko jajecznicy jakiejś zrobię — powiedziała, stara­jąc się unikać wzroku Materki. Materka nie pozwolił jej odejść. Postawił flaszkę na stole, przyciągnął Kuśtyczkę do siebie tak, że poczuła na twarzy jego oddech i powiedział miękkim głosem:


Wszystko może poczekać,

nawet Bóg na niebie,

kiedy ja, Heniek,

chcę przepić do ciebie.


No — mruknął niezadowolony — to trochę gorzej wy­szło...

To powiedziawszy puścił Kuśtyczkę i nalał wódkę do kieliszków. Jeden wziął dla siebie, drugi podał Kuśtyczce. Założyli rękę za rękę, wypili pomalutku, patrząc sobie w oczy.

Heniek jestem.

Anna... Ania — poprawiła się Kuśtyczka, zamknęła oczy i podała pierś do przodu. Na to czekał Materka. Przy­ciągnął biedaczkę do siebie, zamknął ją w mocnym uści­sku, odchylił do tyłu i wpiął się ustami w usta — soczyście, na długo. Wyrwała się z trudem i nie wiedząc, co zrobić, odeszła kilka kroków w głąb izby. Odezwała się nie od­wracając:

Mówią, że pan... że ty, Heniu przyśpiewujesz tak pięknie. Przyśpiewasz dla mnie?

Na to nie trzeba było Materki namawiać. Założył jedną rękę za głowę, podparł się drugą pod bok i zaśpiewał moc­nym głosem:


Olaboga, co się stało?

Pod fartuszkiem pękło ciało!

Ni to zaszyć, ni załatać,

ni też z taką dziurą latać...


Kuśtyczka roześmiała się uszczęśliwiona. Wódka roze­brała ją szybko, w mig odeszły od niej zawstydzenie razem ze strachem. Zabłyszczały oczy Kuśtyczki. Ucieszyło się serce.

Jeszcze, jeszcze Heniu... — poprosiła cicho.


Moja matuś, był tu, był tu.

Chciał pożyczyć chyłtu, chyłtu.

Moja córuś, dać mu było —

przecie by ci nie ubyło...


Materka zmęczył się trochę. Podszedł do Kuśtyczki, zniżył głos do szeptu:

A teraz będzie taniec, w którym Heniek przytuli Anię.

Co powiedział, to uczynił. Przytulił Kuśtyczkę do sie­bie, zamruczał melodię, zakręcił się wolniutko, pocałował w usta. Kuśtyczka nie walczyła. Poddała się miękko, wdzięcznie.

Dzień poszedł do przodu o parę godzin. Niebo przetarło się i porozjaśniało czubki świerków, grabów, buków i so­sen. Zaczął się ruch na poszyciu. Poszła po lesie zwierzyna — mała i duża.

Pograbek wracał z Kaczubą. Trup owinięty szczelnie derką, przewiązany postronkiem jak baleron i rzucony w poprzek na grzbiet Gniadego — kołysał się miarowo, obijał o końskie boki.

Pograbek szedł z głową przy pysku konia. Trzymał za uzdę króciutko i sztywno, by panować nad każdym kro­kiem. Krzywił się. Mimo derki, mimo szczelnego zawinię­cia, trup musiał bardzo śmierdzieć. Pograbek splunął.

Za taki smród?... Nie, sto pięćdziesiąt — za mało. Za taki smród najmniej dwieście wezmę — powiedział.

Tak, dwieście — upewnił po chwili.

Zatrzymał się nagle. Po czubkach drzew, kołem, poszło miarowe stukanie czarnego dzięcioła. Zadarł głowę.

To chyba na szczęście... — powiedział po dłuższym czasie.

Nie wiem. Pierwszy raz, nie wiem...


W Pograbkowym mieszkaniu zakończyły się zaloty. Heniek Materka siedział na ławce w kuchni, oparty plecami o ścianę, w której były drzwi do sypialni. Nucił coś pod nosem, uśmiechał się do siebie, pociągał z butelki, stukał ciężkim butem o podłogę.

Wesoło mu było.

Kuśtyczka przebierała się. Widać ją było przez otwarte drzwi — dalej, w głębi sypialni. Zdjęła spódnicę, złożyła równo, przewiesiła przez poręcz krzesła. Podobnie uczyni­ła z resztą garderoby. Kiedy została tylko w majtkach, sięg­nęła po nocną koszulę przysposobioną do spędzenia nocy z Materką. Założyła ją na siebie, wygładziła wzdłuż ciała i dopiero wtedy niezgrabnie zdjęła majtki. Wyciągnęła je spod koszuli, schowała pod poduszkę i cichym, drżącym głosem zawołała Materkę:

Już Heniu... już jestem gotowa...

Usłyszał. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, zabłyszczał rzędem białych zębów i bez ociągania poszedł do sypialni.

Na początek przytulił się przodem do stojącej tyłem Kuśtyczki, odgarnął włosy, pocałował w kark, potem za­szedł od przodu i spojrzał niżej. Twarz mu się zmieniła w jednej chwili. Najpierw pokazało się na niej zwyczajne zdziwienie. Kiedy zdziwienie minęło, przyszła pora na śmiech. Heniek aż zakrztusił się. Chciał wytrzymać, żeby nie robić przykrości Kuśtyczce — ale nie wytrzymał. Buch­nął głośnym, serdecznym śmiechem, aż kobiecisko zmie­szało się, skrzywiło do płaczu, rozpłakało, zakryło dłońmi śliczne kółeczko i rzuciło twarzą na pierzynę.

Heniek uspokajał się z trudem. Jego dźwięczny śmiech mieszał się jeszcze przez chwilę z płaczem Kuśtyczki. Na koniec zamilkli prawie jednocześnie. Heniek ruszył do Kuśtyczki.


Wieczór przyszedł pogodny. Wiatr przegonił chmury nad inne wsie. Pograbek zbliżał się do swojego obejścia. Postępując ciężkim krokiem już nie z przodu, a za koniem, popatrywał co jakiś czas przed siebie. Wypatrywał dymu z komina, albo chociaż jakiegoś ruchu na podwórku. Na darmo. Nie było dymu z komina, nie było nikogo na pod­wórku. Przyśpieszył kroku, dogonił pysk Gniadego, po­ciągnął za uzdę, aż kiełzno wypchnęło na bok koński ozór.

Wkrótce byli na podwórku. Z budy wychynął zdziwio­ny pysk Burka. Psisko nie uradowało się tak, jak to miało w zwyczaju. Popatrzyło tylko ze smutkiem, jakby chciało powiedzieć: „nie dopilnowałem” i schowało się na powrót do budy. Wrótnie od obory były rozwarte. W środku nie było krowy. Został tylko parujący gnój i trochę siana w paszniku.

Pograbek wszedł do izby. Starczyło chwili, by zrozu­miał. Zobaczył talerze po jajecznicy, zobaczył pustą butel­kę i kieliszki. Poszedł do sypialni. Na łóżku nie było pierzyny ani poduszki, ani nawet ozdobnej kapy. Wszy­stko poszło z Kuśtyczką do Materki. Pograbek usiadł na łóżku, skurczył się, pomniejszył się w sobie i rozpłakał w głos.


Tej nocy ogolił Kaczubę. Nie przeszkadzał mu smród, zre­sztą trupa obłożono lodem i śmierdział już trochę mniej. Pograbek ciągnął brzytwą raz za razem. Ktoś przyświecał mu naftową latarką, kto inny popłakiwał dla formy. Z dru­giej izby dochodził piskliwy śpiew staruch. Za oknem dośpiewywały psy nie nawykłe do takich melodii.

Ze ściśniętym gardłem, z mgłą na oczach — Pograbek golił Kaczubę za pięćdziesiąt złotych.


Obudził się nad ranem. Tu i tam odzywały się już ptaki, pełną piersią chwaliły się koguty, krowy skarżyły się na ciężejące wymiona. Było jeszcze ciemno. Zaskrzypiało ok­no. Pograbek spojrzał tam i zesztywniał. Oto okno samo z siebie, wolniutko otworzyło się i do izby napłynęła mgła. Za mgłą poszedł zaraz głos Kaczuby:

Kręcę się Pograbek po swoich stronach, łażę tu i tam i nijak mi odejść... Nieprawdę mówią, że po śmierci spokójniej, ale swoją drogą, to nie za dobrze mnie Pograbek ogo­liłeś, nie za dobrze...

Skóra wam już się rozchodziła na szyi, Kaczuba... — usprawiedliwił się Pograbek.

Co ty mi tu pierdolisz Pograbek o skórze... Myślami byłeś gdzie indziej i ręką gdzie indziej, to ochemdałeś tylko po wierzchu. Tam, skóra... Ręka nie słuchała głowy, to już nie pierdol o skórze jak komu obcemu.

Przecież wiecie, Kaczuba. Przecież wiecie, co się zro­biło... — usprawiedliwił się Pograbek już inaczej.

Kuśtyczka?...

No, Kuśtyczka i ten tam... Materka.

To idź i odbierz Pograbek — twoje przecież... Twoja kobieta, twoja krowa, to nad czym tu myśleć? Idź po swoje.

Racja. Pójdę, odbiorę i jeszcze mordę obiję jak jakiej suce!

A obij Pograbek, obij. Twoje prawo, mordę obić jak suce.

To pójdę zaraz.

To idź Pograbek, idź.


Pograbek obudził się nagle drugi raz i nie wiedział, czy to drugi, czy może dopiero pierwszy.

Spojrzał w okno. Dniało któryś już raz. Podniósł się z łóżka z mocnym postanowieniem odebrania swojej włas­ności.

Wiem, co nie jest moje, ale też wiem, co jest moje — powiedział do siebie upewniając się w decyzji.


Kiedy zbliżył się do zabudowań Materki, jazgotliwe psy wywołały gospodarza. Wyszedł w podkoszulku i oparł się plecami o framugę. Pograbek zatrzymał się parę kroków od niego. Miał w oczach takie spojrzenie, że nawet Heńkowi przeszło mrowie po grzbiecie.

Ładny dzień. Teraz to już wiosna pójdzie... — ode­zwał się głupio.

Pograbek nie wszedł w rozmowę. Dalej nie spuszczając Materki z oka sięgnął za pazuchę, po mały, ostry scyzoryk. Otworzył go.

Trzydzieści siedem razy otwierałem koniom żyły na szyjach, dwadzieścia cztery razy otwierałem krowom żyły na szyjach. Można powiedzieć, że wprawiony jestem w upuszczaniu juchy... Jeden ruch starczy. Ty nie patrz Materka, że ja słaby jestem i nikomu dotąd krzywdy nie zrobiłem. Nie zrobiłem, to zrobię. Ty się na to Materka nie oglądaj...

Materka nie odpowiedział. Krzywy uśmiech zszedł mu z gęby. Splunął papierosem i zniknął w chałupie. Za chwi­lę poleciały przez otwarte drzwi: pierzyna, poduszka, ozdobna kapa na łóżko i na koniec wypchnięta z siłą Kuśtyczka. Kobieta przewróciła się, ale zaraz wstała szyb­ciutko i bez słowa — pochlipując jedynie pod nosem — zabrała się do wiązania rzeczy w tobołek. Kiedy była z tym gotowa, poszła do obory po krowę.

Pograbek nie drgnął nawet. Prowadził spojrzeniem każdy ruch Kuśtyczki, ale nie postąpił z miejsca ani na krok. Na koniec były gotowe — Kuśtyczka i krowa z tobo­łem na grzbiecie. Ruszyli do chałupy.


Wyszło słońce i strzeliło w las. Zaparowało poszycie. Mg­ła uczepiła się światła i poniosła smugami. Pograbek z Kuśtyczka wracali do domu.

Chłop szedł przodem, parę kroków za nim kuśtykała Kuśtyczka ciągnąc na postronku krowę. Było cicho, jeżeli nie liczyć zwykłego gadania lasu. W tej ciszy jakoś dziwnie zabrzmiał głos Kuśtyczki:

Zapomniałam się, Pograbek... Otumanił mnie ten Materka... Zapomniałam się — powtórzyła ciszej.

Pograbek nie odpowiedział. Zbierał w sobie słowa, by w takiej chwili odezwać się specjalnie mądrze. Po chwili zapytał:

A czym to znowu tak cię otumanił?...

Wierszem mówił tak zgrabnie i tak jakoś miękciutko... Pograbek nie wytrzymał. Stanął. Poczekał, aż Kuśtyczka przybliży się trochę.

Bił będziesz? — zapytała, kiedy zatrzymała się przed nim.

Nie odpowiedział po raz kolejny, wziął tylko zamach i uderzył na odlew, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Kiedy upadła, zamierzył się buciorem w brzuch.

Nie po brzuchu! Pograbek! — krzyknęła rozpaczli­wie. — Nie po brzuchu!

Zatrzymał się, oprzytomniał, obrócił i poszedł dalej. Po chwili, po wstaniu — ruszyła za nim Kuśtyczka ciągnąc krowę.

Minął jakiś czas, przez który nie działo się nic, jeżeli nie liczyć tego, że Pograbek z Kuśtyczka i krową szli drogą przy lesie. Po tym czasie Pograbek odezwał się, ale innym, bardziej miękkim głosem:


Jak będzie taka potrzeba

żeby zamiast kiełbasę,

wiersz dawać do chleba —

to zrymuję czasem...


Kuśtyczkę zamurowało.

Ty wierszem się odezwałeś, Pograbek... Pograbek wzruszył ramionami.

Wierszem, wierszem... Wielkie rzeczy! Jak trzeba, to się wierszem mówi...

Tak idąc, doszli wkrótce do domu.







OD AUTORA


Drogi Czytelniku,

Nowele pomieszczone w tej książce pozamieniały się już w prawdziwe pejzaże, w prawdziwe zdarzenia i w prawdziwych ludzi. Pozamie­niały się w filmy.

Trudno mi ocenić, ile ze świata za­pisanego udało mi się ocalić, a ile uroniłem przez nieuwagę, brak słu­chu czy zmącony wzrok. Być może nie znajdziesz w tej książce czegoś, co znasz już z fil­mu, lub znajdziesz w to miejsce co innego. No cóż. Trudno jest sfilmo­wać wszystkie litery.


Spis treści

Pogrzeb kartofla

Cudowne miejsce

Ułaskawienie

Jańcio wodnik

Magneto

pograbek

Od Autora





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jan Jakub Kolski Ulaskawienie
Egzamin z oddychania Jan Jakub Kolski ebook
JAN JAKUB KOLSKI Kulka z chleba
Jan Jakub Kolski Pograbek
Egzamin z oddychania Jan Jakub Kolski ebook
Jan Jakub Kolski Mikroświaty
J J Kolski Jancio wodnik
Jan Jakub Kolski kulka z chleba
Jan Jakub Kolski Kulka z chleba
Jan Jakub Kolski Mikroświaty
Jan Jakub Kolski Dwanaście słów
Kolski Jan Jakub Egzamin z oddychania
Kolski Jan Jakub Dwanaście słów
JAN JAKUB ROUSSEAU doc

więcej podobnych podstron