J J Kolski Jancio wodnik


Jan Jakub Kolski

JAŃCIO WODNIK

1

Do Brzustowa szedł dziad. Ciągnął za sobą pokraczny, dziadowski wózek. Piszczały koła, podskakiwały tobołki, klekotały luźne kłoniczki. Kark dziada naznaczony był siną pręgą od postronka. Za dziadem szła mgła. Trzymała się jakiś metr za wózkiem, jakby bała się przegonić starego. Stary miał na sobie obszerne, znoszone odzienie. Jak każdy dziad — ubrany był za ciepło.

Była wiosna. Jedna z takich, co to zapadają się w pola gwałtownie, żeby potem uciekać ze strachem, zostawiając po sobie grudę i przymarznięte oziminy.

Dziad zatrzymał się. Mgła przegoniła. Popatrzyły na dziada przydrożne drapaki. Dziad przetarł pot z czoła, odpowiedział wierzbom miłosnym spojrzeniem i ruszył dalej . Po polach poszło śpiewanie:

Jestem dziad,
Mam sto lat,
Ziemi szmat,
Cały świat,
Wszystko moje...
Wszystko moje...

Każde drzewo, każde pole,
Biorę sobie i pierdolę.
Nic się nie boję...
Nic się nie boję...

Idę sobie, jem i żyję,
Mam dwa złote i trzy kije
I myśli głupie
I wszystko w dupie...

Nagle dziad przerwał śpiewanie. Zatrzymał się, przymrużył zdziwione ślepia, zagwizdał cicho i zaklął:

— O kurcza...

Nie mógł uwierzyć. Jakieś dwanaście metrów od niego, pośrodku czarnej drogi, łbem w jego stronę — stała kobyłka. Prawdziwa, lekko gniada z przypaloną na karo, odgniecioną od chomąta szyją. Wyglądała na niczyją. Na Bożą jedynie, wygnaną ze wsi, nadającą się jeszcze do lekkiej przyprzążki. Pojął to dziad od razu. Zabłyszczały mu oczy, zaś usta ułożyły się do szeptu.

— Mam konika. O kurcza... mam Bożego konika. Pierwszy raz w życiu... Cieś, cieś malutki...

Z tymi słowami dziad ruszył ostrożnie w kierunku zwierzęcia.

Kobyłka nie drgnęła nawet. Zwiesiła tylko łeb i puściła z nozdrzy trochę pary. Kiedy człowiek podszedł, zwierzę spojrzało załzawionymi oczami i westchnęło głęboko. Tego starczyło dziadowi. Zrozumiał, że kobyłka oddała mu się w niewolę.

— Czyja ty jesteś? — zapytał i dla przyzwoitości rozejrzał się dookoła. Nikogo nie zobaczył.

— No i mam konika — powtórzył, zawahał się i tknięty jakąś myślą zajrzał pod brzuch zwierzęcia.

— Mam kobyłkę — poprawił się po chwili.

Po tych słowach ruszył biegiem w kierunku wózka. Kiedy do niego dotarł, kopnął w dyszel, potem w koło, szybko rozluźnił postronki krępujące tobołki, chwycił dwa z brzegu i odwrócił się by, biegnąć na powrót do kobyłki. Wtedy zobaczył:

Kobyłka zdychała. Zachwiała się raz i drugi na cienkich nogach, złamała się w przednich kolanach i upadła na pierś. Łeb zadudnił o czarną drogę. Jeszcze tylko chrapnęła dwa razy, puściła mocz spod ogona i już nie żyła.

Dziad rozluźnił dłonie. Tobołki upadły jak kamienie. Zaraz za nimi poleciały na czarną drogę dziadowskie łzy.

Kiedy zakopał swoją kobyłkę, kiedy uklepał dobrze boki mogiły, uwiesił się wzrokiem dalekiej wsi. Uczepił się spojrzeniem zabudowań Jańcia. Tak wyszło. Wymówił klątwę:

— Wy, tam na wsi... Do was mówi dziad. Sram na was... Niech się diabeł pośród was urodzi. Za zmarnowanie cudnej kobyłki, niech się diabeł pośród was urodzi...

Dziad nie wjechał do Brzustowa. Ominął wieś z daleka. Taki to był początek dnia.

2

W Brzustowie Jańcio szykował się do deptania kapusty. Siedział na stołku pośrodku niskiej izby i trzymał nogi w miednicy. Izba była mała. Przez dwa okna wpuszczała do środka trochę światła.

Jańcio był wielki i stary. Twarz zakrytą miał gęstym zarostem. Zafrasowany, mierzył wzrokiem kapuściany hebel, poczerniałą beczkę i górę poszatkowanej kapusty.

Obok Jańcia wisiała głową w dół jego żona Weronka. Było to kobiecisko młodsze od Jańcia o jakieś trzydzieści lat, ładne i okazałe. Poznać to można było po twarzy i odkrytych nogach, które dotykały stopami belki powały. Jańcio uczepił kobietę miłosiernie, owijając jej kostki poduszką. Tym sposobem oszczędzał kobiecie bólu, a do tego przedłużał czas potrzebnego wiszenia. Kobieta odezwała się wkrótce:

— Długo jeszcze?

— Jeszcze, jeszcze...

— Ale długo?

— Który raz wisisz?

— Jedenasty.

— To jeszcze...

— A tyś nad czym się tak zamyślił?

— Ja, Weronka? Ja Weronka nad dwiema sprawami tak się zamyśliłem. Po pierwsze, że drań z tego Sochy. Tak zwierzę wygnać na zimno. Zajeździł, zamęczył, kałduny jej mitręgą napychał, a jak bielmem zaczęła zachodzić i popuszczać wodą spod ogona, to wygnał jak psa. Jeszcze na koniec boki orczykiem obił, bo zwierzę nie rozumiało dokąd ma iść.

Zamilkli oboje. Minął jakiś czas, nim Weronka ułożyła sobie w głowie Jańciowe słowa. Nie były trudne do zrozumienia, ale w odwróconej głowie układały się wolniej. W końcu zaległy tam, gdzie było ich miejsce i kobiecisko mogło znowu zapytać.

— A po drugie?

— Po drugie? Po drugie to ja się zamyśliłem nad niezwykłością Bożego pomysłu, z tą tam... mocą obciążenia ziemskiego.

— Czym?

— Ziemskiego obciążenia... mocą.

— Ja wiszę głową do dołu Jańcio. Mózg mam odwrócony. Jak ja już muszę tak wisieć, to mów ty do mnie Jańcio tak, żebym mogła zrozumieć...

— Widzisz Weronka, ty jesteś moja żona, a ja twój chłop. Zrobiłem z tobą co trzeba w łóżku i powiesiłem cię na belce. To wszystko. Reszta robi się sama... za pomocą tej właśnie mocy obciążenia ziemskiego. Co potrzeba spływa dokąd potrzeba, żeby się tam zagnieździć tak jak potrzeba. Samo...

— Jedenasty raz wiszę. Inne zachodzą bez sposobów.

— Inne... Inne może bez sposobów, a na ciebie taki sposób.

— Nie całkiem chyba zrozumiałam z tym obciążeniem ziemskim. Tobie może chodzi o to, że jak coś rzucisz do góry, to toto zaraz samo wróci?

— Mniej więcej...

— No to teraz zrozumiałam. Zdejmiesz mnie?

— Tylko nogi umyję.

— Inne depczą bez mycia. Kapusta od tego lepsza.

— Inne, inne... Inne to Weronka na jesień kapustę kiszą, a my na wiosnę. Zła była zeszłego roku?

— No, dobra.

— A widzisz. A przecież na wiosnę kiszona. My Weronka nie jesteśmy pospólstwo, żeby wszystko robić tak, jak jest robione. Na nas Pan Bóg miał osobne pomyślenie. Nie czujesz tego?

— Ból czuję. Zdejmiesz mnie?

— Tylko wodę wyleję.

Jańcio wzuł buty i wyszedł z miską przed próg. Uśmiechnął się do świata. Dzień zaledwie się zaczął. W oddali, na kresce horyzontu zobaczył mikrą sylwetkę człowieka ciągnącego za sobą wózek, przy budzie zobaczył Burka, na placu przed obejściem zobaczył kaczkę z kilkoma małymi kaczuszkami. Ładny świat zobaczył w jednej chwili.

— Ładny świat zobaczyłem w jednej chwili — powiedział cicho i chlusnął wodą z mycia nóg.

Wtedy stało się coś, co miało zaciążyć nad całym dalszym Jańciowym życiem. Woda z miski zamiast wsiąknąć w ziemię, jak to ma w zwyczaju, złożyła się w czysty strumień i zawinęła w koło. Za chwilę spadła na ziemię tuż przy rogu chałupy. Jańcio patrzył jak urzeczony. Woda przecząc Jańciowemu prawu ziemskiego obciążenia — zaczęła się wspinać po węgle chałupy.

Zawinęła się na tyczkach drabiny, przykleiła do cegieł i popłynęła do góry. Stary zadarł głowę. Nie mógł widzieć, jak woda z jego nóg znalazła dla siebie miejsce w bocianim gnieździe. Wypełniła je do połowy, nie przeciekając ani kroplą przez dziurawe boki. Oprzytomniał na krzyk Weronki:

— Jańcio!

Pobiegł do chałupy.

3

Dzień poszedł do przodu. Jańcio z podwiniętymi nogawkami tkwił po kolana w beczce i deptał kapustę. Weronka dokładała. W którejś chwili stary odezwał się:

— Wiesz Weronka...

— No.

— To wcale nie takie pewne z tym ziemskim obciążeniem.

— Wszystko spada. Wszyściutko...

— Wcale nie takie pewne...

— Wszystko spada, wszyściutko...

— A jak nie wszystko?

— Jak, nie wszystko? — nie zrozumiała kobieta. Sięgnęła po jajko leżące na talerzu. Podniosła je do góry.

— Trzymam jajko.

— No, trzymasz.

— Puszczę teraz.

— To puść.

— Puszczam — ostrzegła po raz ostatni.

— No to puszczaj.

Kobieta puściła jajko. Spadło na podłogę i rozbiło się.

— Spadło? — zapytała.

— Spadło — potwierdził Jańcio.

— Wszystko spada, wszyściutko... — dokończyła Weronka sprawy.

Przyszedł wieczór. Weronka doiła krowę, Jańcio zaś stał na podwórzu i przestępował z nogi na nogę. Coraz to zadzierał głowę do góry, jakby chciał coś dojrzeć na dachu. Na twarzy miał wyraz cierpienia. Wyraźnie wstrzymywał potrzebę. Nie zdzierżył na koniec. Puścił się biegiem do rogu chałupy, rozpinając po drodze rozporek. Siknął i popatrzył za strumieniem szczyn. Westchnął z ulgą. Strumień posłuszny był prawom ziemskiego obciążenia.

— Chwała Bogu, chwała Panu Bogu... — szepnął uspokojony Jańcio. Poszedł do obory.

Weronka siedziała na niskiej ryczce, trzymając między nogami cynowe wiadro. Kobieta zmęczona była wiszeniem na belce i kiszeniem kapusty. Wsparła się policzkiem na krowim boku, wsłuchała w tętnienie mlecznej żyły, przymknęła oczy. Taką zastał ją Jańcio.

— Co ty Weronka, śpisz?

Kobieta otworzyła oczy.

— Nie śpię. Krowę doję.

— Nie ubrudziłaś czasem nóg?

— Nie ubrudziłam.

— Zdejmowałaś buty dzisiaj?

— A ty czego? — przerwała przestraszona. — „Nie ubrudziłaś nóg Weronka, nie zdejmowałaś butów Weronka?" Nie zdejmowałam. Po co miałam zdejmować?

— To nogi masz do mycia.

— A jak do mycia, to co?

— To trzeba umyć...

— Ty Jańcio odkrywca jesteś. Raz, że jajko spada na podłogę, dwa, że brudne trzeba umyć. Wielki odkrywca...

4

Wieczorem w kuchni przy piecu Jańcio mył nogi Weronce. Kobieta miała podwiniętą spódnicę. Nogi trzymała w miednicy. Stary klęczał przy niej i starannie obmywał jej stopy. Było cicho. Kobieta zdziwiona sytuacją nie odważyła się otworzyć gęby. Podobnie stary. Wiedział, że takiej sytuacji przystoi powaga.

Za oknem jazgotały psy. Wiatr dobijał się do okien. Trzaskały smolniaki pod fajerką i kładły się poblaski na Weronczynych rozpalonych policzkach. Kobieta odezwała się cichutko:

— I co z tego będzie?

— Z czego?

— Z tego mycia nóg.

— Brudna woda będzie.

— Nic więcej?

— Czyste nogi jeszcze będą.

— Nic więcej?

— A to mało Weronka?

Kobieta nie odpowiedziała. Zamilkła na chwilę mierząc się w środku z Jańciowymi słowami.

— I tak co dzień od teraz będziesz mi nogi umywał?

— Czasem ci umyję. Pan Jezus czasem umywał stopy prostego ludu.

— Ty chcesz powiedzieć przez to, że ja Weronka jestem prosty lud, a ty Jańcio — Pan Jezus oczywiście?

— Tak mi się powiedziało, Weronka...

5

Kobieta nie wytrzymała. Wyskoczyła z miski jak oparzona, nabrała powietrza w płuca i ryknęła:

— Tak mi się powiedziało! To nie mogło ci się powiedzieć inaczej? Do gęby nie ma co włożyć przez to twoje panajezusowanie. Tak mi się powiedziało! Pan Jezus z Brzustowa! Ziemia leży ugorem, ludzie się śmieją, a on nogi myje! Pan Jezus z Brzustowa...

Jańcio nie słuchał dalej. Zabrał miskę z wodą i wyszedł przed chałupę. Była noc. Księżyc świecił posrebrzyście. W bocianim gnieździe trzymała się woda z Jańciowych nóg. Pływały po niej małe kaczuszki. Nie wiadomo jak tam wlazły. Jańcio chlusnął wodą. Poszła w górę po chałupie, poleciała do bocianiego gniazda, prosto pod brzuchy kaczuszek.

— A czy to wiadomo od razu, do czego człowiek jest przeznaczony? — odpowiedział cicho Weronce.

W nocy ukrył się w spiżarce. Za oknem gadała noc. Zaraz ułożyła się w uchu Jańcia w drogę prowadzącą od chałupy do horyzontu. Najpierw było słychać świerszcze grające w ciepłych dziurach, przy nich myszy zgryzające zbożowe ziarna, dalej wiatr gżący się z luźnymi dachówkami, jeszcze dalej — psią hołotę porozbieganą po polach. Na koniec usłyszał Jańcio cichutki gwizd pociągu — kuszący bardziej niż kiedykolwiek. Wtedy zabrał się do roboty. Odlał z butelki skwaszone wino, wystawił ją na stół i napełnił wodą. Potem oderwał od chleba spory ułomek. Też go zostawił na stole.

Weronka modliła się przed spaniem. Klęczała w koszuli nocnej przed świętym obrazem. Za nią siedział na łóżku Jańcio. Nie odzywał się długo, potem się odezwał:

— O co się modlisz Weronka?

— O to samo od roku.

— To pomódl się jeszcze Weronka, żebym ja nie chciał stąd odejść w świat.

Kobieta nie odwróciła się. Zamilkła tylko, jak należy w takiej chwili. Nie widziała, bo nie mogła widzieć Jańciowych ciężkich łez płynących po policzkach.

— Pomodlę się — odpowiedziała cichutko.

Taki to był koniec dnia.

6

Rano Jańcio sprawdził stół w spiżarni. Woda nie przemieniła się w wino, chleb nie rozmnożył się. Wszystko było jak było. Nie zmieniło to decyzji Jańcia.

— Nie jestem Pan Jezus. To prawda. Nie jestem nawet święty Byle kto, ale jestem Jańcio Wodnik od posłusznej wody i muszę iść w świat. Takie widać moje zadanie...

7

Trochę później, przysposobiony jak należy — Jańcio ruszał w drogę. Spod chałupy wyprawiała go Weronka, pogodzona z takim wyborem losu. Poprawiła staremu świąteczne palto, dopięła skórzanego pasa, sprawdziła klamerki na walizce i... zabrakło jej czynności, w których ukryć mogła dojmujący żal. Rozpłakała się.

— A czy ty Jańcio aby wrócisz na rozwiązanie?

— Wrócę Weronka. Tylko zaspokoję potrzebę czynienia znaków... i wrócę. Czasem, widzisz — najdzie coś takiego człowieka...

— Że też ciebie akurat teraz musiało najść...

— Ano widzisz Weronka, człowiek myśli, że wybiera dla siebie co chce, a to w gruncie rzeczy nie on wybiera.

— Ładnie mówisz Jańcio od wczoraj. Bardzo ładnie. Szkoda takich słów tylko dla mnie. Podziel się nimi Jańcio z ludźmi.

— Podzielę się Weronka, podzielę. To powiedziawszy, stary dalej siedział na ławce, choć po takich słowach powinien wstać i iść. Coś go trzymało mocniej niż powinno. Spojrzał na Weronkę. Zobaczył jasną twarz i całe pole chabrów w oczach. W jednej chwili zapachniało mu żniwami, zadźwięczało skowronkiem nad głową i jazgotem kosy po pszenicznych łodygach. Odezwał się jeszcze raz:

— Piękna jesteś Weronka. Piękna, aż serce boli. Jak ty Weronka pokusy oddalisz?

— Jakoś oddalę, Jańcio — odpowiedziała kobieta ci­chutko.

— Ciężko mi będzie Weronka pomyśleć o tobie. Aż serce boli...

— To oszpeć mnie Jańcio — odpowiedziała Weronka jeszcze ciszej. — Lżej ci będzie w świat odchodzić. To oszpeć mnie miły.

— Jak oszpecić?

— Utnij mi język Jańcio. Jakoś zmogę. Utnij mi język, żebym nie miała pokusy odzywać się do nikogo.

Po tych słowach Weronka dobyła brzytwę z kieszeni fartucha, otworzyła ją, zamknęła oczy i wystawiła język. Jańcio poderwał się z ławki. Chciał krzyknąć, ale głos został mu w gardle. Drugi raz chciał krzyknąć, ale i tym razem głos został mu w gardle. Wyszeptał więc tylko:

— Jezu... — dlaczego wyrywasz mi duszę?

Sięgnął po drewniany cebrzyk z postronkiem przeciągniętym przez uszy, zarzucił na siebie, umocował na plecach. Weronka wiedziała co robić dalej. Weszła na ławkę i z wysokości nalała do cebrzyka studziennej wody. Tak wyposażony — Jańcio ruszył w drogę.

8

Kiedy Weronka napatrzyła się już za Jańciem boleśnie i długo, zabrała się do codziennej krzątaniny. Wysypała kurom ziarna, podmiotła obejście wiklinowym drapakiem, zabrała się za tęskne śpiewanie:

Siwa głowa, kark zmęczony.
Poszedł Jańcio sobie.
Poszedł Jańcio w obce strony,
Co ja biedna zrobię?

Pójdę w pole, żal wypłaczę
Z losem się pogodzę,
Taka mała — nic nie znaczę.
Jak kamień na drodze.

A wieczorem z łez ustroję
Sznur korali biały.
Co jest z żalu, to jest moje.
Taki los mój cały.

Jańcio szedł drogą pod lasem. Cebrzyk ciążył mu na grzbiecie, walizka obijała się o nogę, serce kołatało w piersi. Stary gadał do siebie między oddechami.

— Najpierw uczynię coś nieznacznego na próbę. Jakiś mały znak... Żeby się jeszcze raz upewnić. Zawołam może deszcz?...

Zatrzymał się przy dębie, postawił walizkę, przycisnął cebrzykiem do pnia i uwolnił tym sposobem z postronka. Zadarł głowę do góry.

— Panie Boże... to ja, Jańcio od posłusznej wody. Poproszę cię o deszczyk, taki nieduży. Parę tam... kropelek. Zwykły wiosenny kapuśniak.

Jańcio stał i czekał. Najpierw po jego słowach nie stało się nic, potem przyleciał wiaterek, za nim zaś przygnał wicher. Stary przestraszył się. Wcisnął głowę w ramiona. Zawiało nagle strasznie. Jęknęły drzewa, przygięły się, pokłoniły Jańciowej siwej głowie. W chwilę potem trzasnęła błyskawica, po niej druga i trzecia. Poszedł deszcz ulewny, ciężki, straszny.

9

Zmoknięty do cna, Jańcio kucał pod drzewem. Z kapelusza spływały mu na kolana strumienie wody. Stary drżał z zimna. Z wyrzutem spojrzał w niebo:

— Mówiłem — malutki deszcz. Parę kropel tylko... Czy zawsze będę dostawał więcej niż potrzebuję?

Przerwał, bo oto z głębi drogi nadjechała garbata warszawa. Było to pogotowie jadące najwyraźniej do pobliskiej wioski. Jańcio nie zdążył się odsunąć. Błoto rozstąpiło się pod kołami i błotna breja uwalała go od dołu do góry. Samochód zatrzymał się. Kierowca odkręcił szybę.

— Nie pod drzewem gamoniu! Burzy nie widzisz? Fizyki nie znasz? Do takiego mądrali właśnie jedziemy.

To wykrzyczawszy, kierowca zakręcił szybę. Ruszył ostro. Samochód szybko rozpłynął się w deszczu. Jańcio podniósł się spod drzewa. Wyskoczył na drogę.

— Fizyki nie znasz... A gówno tam... Fizyka... A ty Jańcia znasz mądralo? To moja burza i ja sram na twoją fizykę. A taki samochód jeszcze będę miał.

W takiej chwili trzasnęło donośnie za plecami Jańcia. Piorun trafił w pień dębu, pod którym przed chwilą siedział stary.

10

Deszcz ustał wkrótce. Kiedy Jańcio zbliżał się do Kurowic, zza chmur wychynęło słońce i pozłociście rozlało się po okolicy. Do Kurowic prowadziła głęboka droga między zagonami parującej ziemi. Jańcio brnął po kostki w błocie. Breja zmogła nawet wysokie, juchtowe buty starego. Z przeciwka nadjechała karetka. W tę stronę ciągnęły ją dwa tęgie bachmaty. Obok postępował chłop, dumnie dzierżąc w dłoniach parę lejc. Minęli się bez słowa. Woźnicy nie zainteresował wysoki, brodaty człowiek z drewnianym cebrzykiem na plecach. Przeszedł tak, jakby co dzień mijał na drodze do Kurowic jakiegoś świętego.

Kiedy Jańcio wszedł na kurowickie kocie łby, od razu zauważył zgromadzenie ludzi przy jednym z obejść. Poszedł tam bez ociągania.

Ludzi było sporo. Stali starzy, młodzi i smarkateria.

Patrzyli bez zdziwienia na kwadrat ziemi przy szczycie obórki. Tkwił tam wkopany po szyję starszy mężczyzna. Bok czaszki i policzek osmolony miał od uderzenia pioruna. Wydawał się martwy. Jakaś kobiecina załamywała ręce i zanosiła się od płaczu. Jakieś dzieciska pokucały dookoła martwej głowy i popatrywały jak na robaka. Ktoś zaklął, kto inny wysmarkał się głośno. Zaszczekał pies.

Jańcio trącił pierwszego z brzegu chłopa. Zapytał wzrokiem.

— Z pola jechał. Na stojąco, jak kawaler... Żeby chociaż siedział, toby piorun konie trzasnął. A tak... W samo ucho mu piorun jebnął i wylazł kaloszem, aż podeszwę rozerwało. Kowal kazał wkopać, że niby ziemia prąd wyciągnie. A tu gówno. Nie wyciągnęła...

— Nie wyciągnęła... — powtórzył Jańcio bezmyślnie. Za chwilę twarz mu pojaśniała ożywiona jakąś myślą. Wystąpił na środek. Odezwał się donośnie:

— Ludzie! Wykopcie go! Dajcie spróbować ratunku!

— A ty kto taki?

— Czy to ważne kto ja taki? Dajcie spróbować ratunku. Jak nie pomogę, to mnie psem poszczujecie, a jego zakopiecie jeszcze raz... razem z głową. A jak pomogę? Zdejmijcie mi z pleców ten cebrzyk.

Dwóch chłopów przypadło szybko do Jańcia, dwóch innych chwyciło umarlaka za ręce, a jeszcze dwóch ostatnich zabrało się do odgrzebywania ziemi.

Minął jakiś czas. Mężczyzna uderzony piorunem leżał na gołej ziemi. Przez przyrodzenie ktoś przerzucił mu litościwie nogawkę od spodni. Jańcio klęczał przy stopach umarlaka. Raz po raz zaczerpywał garścią wody z cebrzyka, niósł dłoń do stóp, wylewał wodę i długo, starannie obmywał stopy.

Ludzie nie odstępowali. Zachłannie, mrocznymi spojrzeniami śledzili każdy ruch Jańcia. Było cicho jak na pogrzebie. Nawet psy postrachały się i pouciekały za stodoły. W którymś momencie na skupionej twarzy Jańcia pojawił się uśmiech. Ludzie zauważyli to od razu. Spojrzeli po sobie.

— Czuję, że stopy mu się ocieplają — odezwał się Jańcio.

— A może to wam się ręce oziębiły? — powątpił ktoś.

Dyskusja nie poszła dalej. Nie było takiej potrzeby. Umarlak złapał oddech. Najpierw krótki, szybki, łapczywy, potem dłuższy, rozmyślniejszy. Ludzie zaszumieli szeptami. Obróciły się na Jańcia wszystkie spojrzenia.

Umarlak otworzył oczy. Przypadło zaraz do niego zapłakane żonisko.

— Józuś, Józuś... Ty żyjesz! Mój Bożee, ty żyjesz...

Tłum ożył krzykami, ale zamilkł zaraz, bo chłop przywrócony do życia spojrzał na Jańcia i zapytał rzeczowo:

— Kto wy? Co za człowiek?

— To święty... — odpowiedziała za Jańcia jakaś kobiecina.

11

Noc spadła na wsie jak wrona. Wrócił deszcz. Jańcio nocował w stodółce na okraju wsi. Nie chciał gościny ludzkiej. Zapodziany w końską derkę, siedział na owsianym snopie. Z lewej strony miał drewniany cebrzyk, z prawej walizkę. Trząsł się z zimna. Stodółka była dziurawa. Deszcz wdzierał się do środka, wiatr potrącał deski, błyskawice zapalały się jak psie ślepia. Jańciowi ciążyły powieki. Już prawie zasypiał, kiedy skrzypnęły drzwiczki we wrótniach. Do stodoły weszła kobieta. Była młoda. Oczy jej gorzały, a czarne włosy spływały na ramiona mokrymi sznurkami. Podeszła do Jańcia, obeszła go dookoła, obejrzała dokładnie. Jańcio poznał od razu, że to jedna z tych, co to nie dają spać spokojnie wiejskim chłopom, a ich kobietom wyciskają zmarszczki na twarzach.

— Czego chcesz? — zapytał.

Nie odpowiedziała. Wyjęła zza pazuchy małe nożyczki, sięgnęła lewą dłonią do brody starego, naciągnęła kosmyk włosów i odcięła szybko. Schowała za bluzkę.

— Święty, święty... niczego nie chcę — odpowiedziała dopiero teraz.

Usiadła plecami do Jańcia, wcisnęła się między jego nogi, oparła głowę na piersi starego. Jańcio nie wytrzymał. Nie był jeszcze aż tak święty, żeby odmówić sobie przyjemności. Objął kobietę. Nie wiadomo kiedy jego ramiona skrzyżowały się przed nią, zaś dłonie znalazły bez trudu dwie ciepłe, obfite piersi.

Nie posunęli się dalej, bo oto wrótnie skrzypnęły po raz drugi. Spłoszona kobieta uciekła jak nietoperz. Do stodoły weszły inne kobiety. Te były stare, rozmodlone i objuczone rozlicznym dobrem. Bez słowa złożyły u stóp Jańcia należne mu ofiary. Była tam związana kura, były kiełbasy i kaszanki, był worek z mąką, jaja, cukier, papierosy, żyletki, scyzoryk, święty obrazek i sporo innej, mało przydatnej drobnicy.

Jańcio wstał przed świtem. Dzień przedzierał się ciężko. Z mozołem przebijał się przez chmurny kożuch.

Przemógł na koniec. Słońce wyskoczyło sznurkami i szybko wplotło się w lasy, dachy domów, polne drogi.

Jańcio szedł drogą gołą jak bezwstydnica. Ludzkie dary ciążyły mu. Zapakował je gdzie mógł, obwiesił się tobołkami jak dziad. Chytrość w nim wygrała z rozsądkiem. Nie chciał się pozbyć niczego. Nie dziwota, że co chwila schylał się — a to za osełką masła, a to za pudełkiem zapałek, a to za czym innym, co wypadało akurat przez dziury w tobołkach. Takiego dobiegł go odgłos motoru nadjeżdżającego zza pleców. Stary zatrzymał się i obejrzał. Z głębi drogi, od dalekich Kurowic, które przypominały się jeszcze podwójną wieżą kościoła — nadjeżdżała beemka z koszem. Dosiadał jej czterdziestokilkuletni mężczyzna ubrany w skórzaną kurtkę, wysokie buty, pilotkę i okulary. Przegonił Jańcia o kilkanaście metrów, zatrzymał się, zeskoczył z motoru i podbiegł do starego z szerokim uśmiechem.

— Za takie cuda piechotą puścili. A to swołocz ludzka. Za takie cuda to konia powinni dać i złotą bryczkę na dokładkę.

— Nie chciałem niczego — usprawiedliwił się Jańcio.

— Ja też na początku nie chciałem niczego, broniłem się, ale wciskali — to to, to tamto...

Tak rozmawiając, pomogli sobie nawzajem zamocować się na motorze. Nie minęło dziesięć minut, a przez pola pognał pojazd jeszcze dziwniejszy niż niedawno.

12

Stanęli w lesie. Rozłożyli się przy przecince, rozpalili ogień, zabrali się do koniecznej rozmowy:

— To jaka specjalność?

— Nie całkiem zrozumiałem.

— Specjalność jaka? No, jak pan nazywasz te swoje sztuki?

— Sztuki? — Jańcio obruszył się. — Panie... — odezwał się groźnie — ja mam sześćdziesiąt pięć lat, ale jeszcze potrafię pięścią cielaka zabić. Obcy zmitygował się.

— Ale nie ma się co obruszać. Sztukmistrz to piękny zawód. U mnie w rodzinie trzy pokolenia... taka tradycja... Ojciec chodził po wodzie, mamusia... — zamyślił się — biedaczka... No a ja jestem Stygma od ran Chrystusowych.

— To znaczy?

— To znaczy, że stygmatyzuję się. Rany Pana Naszego przywołuję mistycznie. Taki dar mam Boski...

— Za pieniądze?

— Panie, przecież to boli. Krew z oczu puszczam, z głowy i z dłoni. Przecież to boli jak jasna cholera...

— Za pieniądze... — powtórzył zdziwiony Jańcio.

— A pan?

— Ja? Ja jestem Jańcio Wodnik od posłusznej wody. Stopy obmywam.

— A próbował pan jeszcze czego? Bo wie pan, to mało efektowne. Trudno zrobić dobre widowisko. Stygmatyzacja — to co innego. Pokażę panu.

Minęło trochę czasu. Do ogniska podeszła leśna zwierzyna, zleciały się ptaki, drzewa pochyliły się ciekawie.

Jańcio siedział pod drzewem i czekał na obiecane widowisko cudownej stygmatyzacji. Stygma tymczasem sposobił się, schowany za drzewami. Z oddalenia dochodził tylko jego śpiew:

Nie mam domu, nie mam żony
A mam cały świat.
Jestem Stygma poraniony,
Z Bogiem za pan brat.

Jestem Stygma poraniony,
Cierpię kiedy chcę.
Świat ogląda zachwycony
Krwawe rany me.

Jeden cieśla, drugi rolnik —
Wszyscy równi sobie,
A ja sztukmistrz i swawolnik,
Poprawię się w grobie.

Jestem Stygma poraniony,
Z Bogiem za pan brat,
Nie mam domu, nie mam żony
A mam cały świat.

Tak śpiewając, Stygma przemieniał się w świętego. Zdjął ubranie, przepasał się w biodrach białym płótnem, założył na głowę cierniową koronę. Potem sięgnął po drewniany, ostro zakończony ćwiek. Przyłożył go do kącika oka przy nasadzie nosa, pokręcił leciutko aż ostrze przebiło skórę, wtedy puknął w łeb klina. To samo uczynił z drugim okiem, czołem, wnętrzem dłoni i bokiem. Wstrzymał powietrze, napiął się do czerwoności, upuścił trochę krwi z uczynionych dziurek, przetarł rany i tak przygotowany wyszedł przed oblicze Jańcia.

Jańcio poderwał się na nogi. Zza drzew wyszedł ku niemu Pan. Szedł lekko, pięknie, popatrywał łaskawie na Jańcia i na całą Bożą dziedzinę. Stanął, przymknął lekko oczy, a kiedy je otworzył na nowo — z ran pociekła krew. Potoczyła się po białym ciele, spłynęła w dół czyniąc za­dość sile ciążenia, spadła na mchy, wrzosy, jagodziny i in­ną roślinność poszycia. Jańcio rozpłakał się w jednej chwili. Padł na kolana, zakrył sobie twarz dłońmi, złożył usta do modlitwy:

— Panie, nie jestem godzien, nie jestem godzien... Przerwał mu głos Stygmy:

— Jańcio. No co ty durniu? To przecież ja, Stygma, sztukmistrz...

Stygma uklęknął szybko naprzeciw Jańcia. Stary nie ustawał w płaczu. Stygma przytulił go bardziej zdziwiony sobą niż starym. Wtedy Jańcio podniósł się, spojrzał na wschód, w kierunku Brzustowa i powiedział dziwnie jasnym głosem:

— Weronka... Lato idzie... Tęskno mi do ciebie, ale muszę ponieść swój ciężar, tak jak Pan Nasz nosił swoje rany.

Weronka usłyszała w Brzustowie. Stanęła przy progu z naręczem drewna na opał. Spojrzała na zachód, w kierunku Jańciowego przyzwania i odpowiedziała:

— Jańcio... Lato idzie... Tęskno mi do ciebie, ale jakoś zmogę tęsknotę.

13

Jańcio i Stygma trafili do Będkowa. Będków był czymś więcej niż wsią. Krzyżowało się tu kilka uliczek zabudowanych parterową, drewnianą lichotą. Na placyku u zbiegu dwóch głównych uliczek Stygma wystawił widowisko. Jańcio obserwował z daleka. Ludzie poporzucali zajęcia, poprzedzierzgiwali się w co nowszego, pobrali do kieszeni po parę groszy, i porozdziawiali gęby na widok Jezusowego spektaklu.

Stygma magnetyzował wzrokiem. Traf chciał, że specjalnie magnetycznie spojrzał na bujną dziewczynę nie kryjącą swoich kształtów. Z nią właśnie zniknął wkrótce za miasteczkiem.

Jańcio obmywał stopy dzieci. Siedziały na przykościelnym murku, bawiły się widokiem brodatego starca, chętnie zzuwały trzewiki i podawały do mycia brudne nożyny.

Podszedł strapiony mężczyzna. Usiadł na murku, podał nogi do mycia. Było to chłopię niewielkie i bardzo zasromane. Poczuł to Jańcio. Odezwał się pierwszy:

— Wielkie zmartwienie?

— Wielkie.

— Powiedz. Lżej ci będzie.

— Córkę mam. Dwadzieścia pięć lat. Ładna jak dzień wiosenny.

— To gdzie zmartwienie?

— W oczach. Zostawił ją kawaler dla innej. Płakała i płakała. Oczy się jej skleiły ropą, a potem zaczęły z nich wychodzić robaki. Jak się chciało jakiegoś ułapić, to się wślizgiwał pod powiekę. Takie po dwa centymetry. Dzisiaj rano na pościeli siedem sztuk znalazłem. Żadnej pomocy znikąd...

— Źrenic nie wyżarły?

— Chyba jeszcze nie.

— Może mogę pomóc...

Przerwały mu krzyki od ryneczku. To uciekał Stygma goniony przez ludzi. Ktoś złapał go na romansach. Półnagi dopadł motoru, kopnął w starter i odjechał gubiąc po drodze Jańciowe dary.

14

Dziewczyna była ładna. Miała długie, pszeniczne włosy i wiotką kibić. Na oczy naciągnięto jej szeroką, czarną opaskę. Stała pośrodku izby — bezradna, niewidząca. Wokół stali domownicy, sąsiedzi i sporo ciekawskich. Patrzyli tępymi spojrzeniami.

Jańcio sięgnął do opaski. Dziewczyna sięgnęła po dłoń starego, szybko pociągnęła do ust i... ugryzła boleśnie. Jańcio syknął z bólu.

— Zostawcie nas — rozkazał ludzkiej ciżbie.

Ludzie z ociąganiem wyszli z izby. Został tylko mały braciszek zarobaczonej. Jańcio podsunął rękę pod usta dziewczyny.

— Masz! Kąsaj do woli! Nachłepcz się krwi...

Dziewczyna nie ugryzła. Tym razem przytuliła się przymilnie policzkiem do wierzchu dłoni. Stary szybkim ruchem zerwał opaskę. Cofnął go widok i smród. Oczy dziewczyny były zastrupiałe, zaropiałe i zarobaczone. Szybko zabrał się do dzieła.

Posadził dziewczynę na stołku pośrodku izby, zzuł jej buty i skarpety. Szybko obmył nieszczęsnej stopy, potem stanął za nią, nabrał wody w garści i przemagając obrzydzenie przemył zarobaczone oczy.

Poleciały robaki — na kolana, do cebrzyka, na podłogę. Dopadł do nich braciszek dziewczyny i zadeptał wszystkie.

15

Jańcio przywykał powoli do swojej służby. Już nawet zaczął ją znakować przyzwyczajeniami. Tę noc, tak jak i poprzednie, spędzał w lichej stodółce stojącej nad rzeką, przy granicy Będkowa.

Siedział na snopie pszenicznym, ogarniał wzrokiem nowe dary od ludzi, przemyśliwał, jak się z nimi sprawić.

Na taki moment do stodółki weszła jasnowłosa kobieta oczyszczona z robaków. Na oczach nie miała już opaski. O niedawnej chorobie zaświadczały jedynie posiniałe powieki i obramowanie oczu.

Stary chciał wstać, podniósł się nawet trochę, ale usiadł zaraz zrozumiawszy, że mu nie przystoi taka demonstracja.

Oczyszczona podeszła cichutko. Była zalękniona. Nie odzywała się ani słowem. Ukucnęła naprzeciw Jańcia i długo, miłośnie patrzyła w jego oczy. Stary nie zdzierżył. Opuścił wzrok. Wtedy Oczyszczona uczyniła coś, co Jańcio miał pamiętać jeszcze przez dwadzieścia osiem lat, bo tyle przeznaczone mu było do śmierci.

Kobieta pochyliła się do Jańciowych trzewików, rozwiązała je, ściągnęła skarpety, wymościła sobie pszeniczne leże i położyła policzkiem przy stopach starego — jak psie oszalałe z wierności.

16

Dzień zastał ich nagich, leżących na słomie, przykrytych jedynie końską derką. Słońce uwiesiło się pszenicznego pyłu i na wskroś pocięło stodółkę dziesiątkami smug. Na dworze chwalny koncert dawał skowronek, zaś od Będkowa dochodziły kogucie piania.

Jańcio popatrzył zdziwiony najpierw po sobie, potem zaś po Oczyszczonej. Uśmiechnął się.

W takiej chwili drzwiczki w stodole otworzyły się i do środka wszedł uśmiechnięty szeroko Stygma. Spojrzał na kobietę.

— A mnie za to samo psami poszczuli, mordę obili i wygnali ze wsi. Ale co tam ja... marny sztukmistrz. Ty to co innego. Prawdziwy święty...

— Jeszcze nie święty — zaoponował Jańcio.

— Nie święty? A to, to co?

To powiedziawszy Stygma pchnął połówki wrótni. Rozwarły się na oścież. Słońce oślepiło Jańcia. Przymrużył oczy, a kiedy przyzwyczaiły się — dojrzał:

Przed stodołą stała kolejka cierpliwych ludzi. Stali chromi, beznodzy, ślepcy, epileptycy i sporo innej choroby. Każdy ściskał w garści, co tam miał — kury, kaczki, gęsi, baranka, owoce, jaja. Za ludźmi zobaczył Jańcio piękny wóz cygański z parą koni przebierających kopytami.

— A to co?

— To? Prezent. Wóz dla nas załatwiłem. Mieszkać nie chcesz na stałe, a gdzieś się podziać trzeba. Zmień tylko zdanie, a zaraz chałupę wystawimy. Prawda ludzie? — Stygma zwrócił się do ludzi.

— Prawda, prawda... Takiemu świętemu to dom ze złota wystawić nie szkoda — potwierdzili.

17

Zatrzymali się w zagajniku na rozstaju dróg — Jańcio, Stygma i Oczyszczona. Szła za nimi dobra nowina. Ledwo zdążyli wyprząc konie, ledwo Oczyszczona rozwiesiła sznurek na pranie, ledwo Stygma ogolił się przy lusterku powieszonym na pniu — a już zgromadziło się parę osób z groszem zawiniętym w chusteczki i z chorobą wypisaną na gębach.

Oczyszczona wzięła się za pranie, rozwieszanie bielizny i przypatrywanie Jańciowej udręce. Zaśpiewała tęsknie:

Nauczyłeś mnie uśmiechu
Jednym dobrym gestem.
Twoja jestem.
Twoja jestem.

Będę kochać cię bez grzechu,
Tulić sukni swej szelestem.
Twoja jestem.
Twoja jestem.

W piękny uśmiech się ustroję,
Wyjdę w pole wiatr przegonię,
Jestem twoja.
Jestem twoja.

Kochać inne ci zabronię.
Wyjdę w pole lnu nazbieram.
Nić wierności ci uprzędę.
Uszanujesz moją wolę.
Twoja będę.
Twoja będę.

Tak śpiewając widziała Oczyszczona, jak Jańcio umywa nogi ludziom, jak śpieszy się przy tym coraz bardziej, jak patrzy z pokusą na pieniądze zabierane przez Stygmę, jak klepie w pośladek to jedną, to drugą kobietę, jak obżera się kurczakiem i tłustą rybą, jak wyciera uwalaną brodę, jak popija tęgo wina z butelki.

Posmutniały Oczyszczonej pozbawione robaków oczy. W ich miejsce znowu zagościły łzy. Nie zmieniło to piosenki.

Nauczyłeś mnie uśmiechu
Jednym dobrym gestem.
Twoja jestem.
Twoja jestem.

Tak zakończył się ten dzień na rozstajach dróg.

18

Przeszła wiosna i lato. Na świat spadła jesień. Weronka szła po podwórku. Niosła przed sobą duży brzuch. Zatrzymała się, sypnęła ziarna kurom, poszła do studni, nakręciła wody, poszła do obórki.

Kiedy wyprowadzała bydlątko, od starej drogi nadszedł dziad ciągnąc za sobą pokraczny wózek z marnym dobytkiem. Przysiadł na pieńku. Patrzyli na siebie uważnie — dziad i Weronka. Nie otwierali gęb, póki bydlę nie opiło się wody. Pierwsza odezwała się Weronka:

— Z dalekiej drogi?

— Ze świata.

— Co tam w świecie?

— W świecie — jak to w świecie. Ludzie się rodzą i umierają, wojny tylko gdzieś daleko, a Jańcio Wodnik od posłusznej wody chodzi, leczy i naucza jak Chrystus jakiś. Wyście Jańciowa żona?

— Ja.

— Jego plemię w brzuchu?

— Jego.

— To bez ojca będzie rosło.

— Z ojcem, z ojcem. Wróci Jańcio. Nie zostawi samych...

— Wróci? To sama zobaczysz kobieto, czy wróci. Może zajrzy na chwilę...

— Wróci Jańcio, wróci... Gówno masz w gębie dziadu, ale psem nie poszczuję. Nawet z gościńcem wyprawię. Tak mnie Jańcio uczył. Potrzeba ci czego?

— Wiadomości.

— To pytaj.

— Wyście kobyłkę wysłali wiosną na zmarnowanie?

— A tobie szkoda?

— Wy?

— Socha wygnał i jeszcze na drogę orczykiem grzbiet obił. U nas kobyłki nie było.

— Szkoda kobyłki. Pod czerzynkami na starej drodze zakopałem. Szkoda kobyłki, a jeszcze bardziej szkoda ciebie kobieto.

— Ty tak nie żałuj. Lepiej dotknij brzucha, bo powiadają, że szczęście od dziada.

Dziad wstał i dotknął Weronczynego brzucha. Podskoczyło dziecko w środku. Dziad uśmiechnął się.

— Kopie jak diabełek jakiś...

To powiedziawszy zarzucił postronek na ramię i ruszył w dziadowską drogę. Przy opłotkach krzyknął przez ramię:

— A Jańcio w sąsiedniej wsi. Może zajrzy do was...

Weronka biegała po izbie z wypiekami na twarzy. Umyła głowę, zaplotła włosy, omiotła podłogę, włożyła świąteczne ubranie i wyszła przed chałupę.

Dzień schodził pogodnie. Zaczerwieniło się niebo nad lasem.

Pod wieczór od Sługocic nadjechał Jańcio. Mało powiedzieć — Jańcio. Nadjechała cała kompania, cały orszak królewski — bogaty, rozgadany i rozpustny. A było tak mniej więcej: Najpierw jechała resorka w dwa kare konie. Siedziało na niej czterech Cyganów i grało muzykę. Za nią jechała bryczka w dwa gniade konie, a w bryczce panny i kawalery — jak z obrazka — pijący gorzałkę, jedzący i całujący się. Potem szło dwudziestu chłopa — mocarnych jeden w drugiego. Dźwigali na ramionach nowiutkie auto warszawę. Za nimi dopiero nadjechał Jańcio w bryczce, jakiej Weronce nie dane było dotąd widzieć. Ciągnęły ją dwa siwki.

Jańcio ubrany był w kożuch z długą wełną. Na szyi miał złote łańcuchy, na palcach pierścienie. Obok siedziała Oczyszczona ubrana równie pięknie, ale smutna, zamyślona. Naprzeciw Jańcia i Oczyszczonej siedziały dwie piękne kobiety z miasta. Poznać to można było od razu po umalowaniu i zachowaniu. Pozakładały nogi na nogi, popozowały się i patrzyły z góry.

Za bryczką jechał wóz cygański, za wozem cygańskim Stygma na motorze, ze śliczną miejską panią w koszu.

W pewnym oddaleniu postępowała za orszakiem schorowana biedota, czekająca na swoją kolejkę do Jańcia. Były tam wózki inwalidzkie, byli chromi wspierający się na kulach, byli sparaliżowani niesieni na noszach przez rodziny i bliskich.

Taki to pochód zobaczyła Weronka.

Jańcio wstrzymał ludzi i dał znak do ciszy. Zapadło milczenie. Patrzyli na siebie — Jańcio i Weronka. Patrzyli długo, bez słowa. Na koniec stary odezwał się:

— Ładnie się ubrałaś Weronka. To na mój przejazd?

— Na przejazd? To ty Jańcio nie wróciłeś do mnie?

— Do ciebie Weronka? A co tu ważnego u ciebie?

Zdziwiona Weronka spojrzała na brzuch. W ślad za nią popatrzył na brzuch Jańcio. Roześmiał się w głos.

— Niby to takie ważne? Ja takich brzuchów Weronka zrobiłem na okolicę... z... kilkanaście. To przy każdym mam zostać? Mnie do ważniejszych spraw Pan Bóg przeznaczył.

— Obiecałeś wrócić do domu...

— Do domu? Dla mnie świat domem, Weronka.

— Ja wierna byłam...

— A co to wierność? Ja wierności mam pod dostatkiem. O, choćby ona.

Jańcio pokazał na Oczyszczoną.

— Robaki jej wyrzuciłem z oczu. Ona wierniejsza od ciebie Weronka. Wierna jak pies. Wierna jesteś?

Jańcio zwrócił się do Oczyszczonej i wystawił rękę. Kobieta przypadła ustami do dłoni Starego. Ucałowała, popatrzyła jak szczenię.

— Widzisz Weronka sama. Ja wierności mam pod dostatkiem. Dla mnie świat domem. Mnie do ważniejszych spraw Pan Bóg przeznaczył. Ale ja nie zapomniałem o tobie Weronka. Widzisz, samochód ci kupiłem i jeszcze kazałem nieść, żeby koła się nie zabrudziły.

Jańcio dał gestem przykazanie chłopom trzymającym na ramionach warszawę. Postawili auto przy obórce. Stary jeszcze raz zwrócił się do Weronki:

— Masz na sobie bieliznę Weronka?

— Mam Jańcio.

— Jaką?

— Jak, jaką? Ciepłą, barchanową.

— Pokaż.

— No co ty Jańcio,

— Pokaż, mówię.

Weronka ze wstydem podciągnęła spódnicę. Pokazały się różowe, barchanowe majtki sięgające do kolan. Rozległy się śmiechy Jańciowej kompanii.

— To ja przy tym mam zostać Weronka? Przy barchanie? Zobacz, jaką ja teraz oglądam bieliznę.

Stary dał znać kobietom siedzącym przy nim na bryczce. Wstały i rozchyliły futra. Weronka aż poczerwieniała ze wstydu. Zobaczyła koronkową, przezroczystą bieliznę, przez którą wszystko było widać. Kobieta rozpłakała się nie wiedzieć czemu, zaś Jańcio roześmiał do wtóru.

— Wio! Wio, dalej! Nic tu po nas... — krzyknął donośnie.

Kondukt rozbrzmiał muzyką i gwarem. Ruszył w drogę. Przejechał przed płaczącą Weronka. Długo jeszcze stała, patrzyła i wsłuchiwała się w echo Jańciowego śmiechu.

Wieczorem Weronka usiadła przy piecu. Dalej popłakiwała żałośnie. Sięgnęła do stojącej obok beczki, wyciągnęła garść kiszonej kapusty, odcisnęła wodę i zaczęła jeść.

Przyszedł czas dojenia krowy. Weronka poszła do obórki, podścieliła świeżej słomy, zasiadła na drewnianej ryczce, przyciągnęła wiadro między nogi na tyle, na ile pozwalał wielki brzuch i wzięła się za cycki. Wtedy złapały ją bóle. Kobiecie aż oczy wyszły na wierzch. Najpierw zdziwiła się bardzo, dopiero potem krzyknęła donośnie:

— Jańcio!

Jańcio spał w cygańskim wozie między dwiema babami z miasta. Obudził się nagle z potem skroplonym na czole i odkrzyknął:

— Weronka!

Zdziwił się własnym krzykiem, zmieszał nie na żarty. Dopiero kiedy odróżnił sen od jawy — zamamrotał coś niewyraźnie i na nowo ułożył się do snu.

Weronka rodziła w obórce. Leżała na owsianej słomie, krzyczała jak obdzierana ze skóry, darła pazurami ściółkę.

Usłyszał krzyk pastuch pilnujący pod lasem krów i ogniska. Wsłuchał się w noc. Kiedy znów usłyszał Weronczyne wrzaski — puścił się biegiem do wsi.

Zastał Weronkę w obórce. Półleżała wsparta plecami w żłóbek. Obok kwiliło niemowlę zawinięte w zapaskę. Weronka była zmęczona, ale uśmiechnięta. Popatrzyła na pastucha jak na jakiegoś króla. Zobaczyła iskry w jego oczach, więc poprowadziła to roziskrzone spojrzenie ku swojemu dziecku. Pastuch spojrzał posłusznie na miłą mordkę narodzonego, potem na zapaskowe zawinięcie, potem... Zdziwił się aż do rozdziawienia gęby. Zawój nie kończył się tam, gdzie powinien, ale przedłużał w cieniutkie, długie, pracowite omotanie. Tak, jakby Weronka z pośpiechu zawinęła w chustkę krowi postronek. Szybko podniósł spojrzenie na Weronkę. Kobieta zmieszała się trochę, ale nie na długo. Sięgnęła do cienkiego zawoju, rozplatała chustkę. Oczom zdumionego pastucha pokazał się... ogonek. Był różowiutki, czysty, prosty, zakończony niewielkim frędzelkiem. Tego było dość pastuchowi. Zemdlał.

Noc poszła do przodu. Weronka i pastuch siedzieli wsparci plecami w żłóbek. Narodzony karmił się przy piersi. Pastuch zmagał się z myślami. Czoło żłobiło mu się zmarszczkami, oczy chodziły na boki — szła ciężka robota w głowie. Na koniec wymyślił:

— Trzeba do Jańcia. Komu pomoże chętniej jak nie swojemu? Nóżki pomyje... ogonek uschnie... A może jeszcze wróci za nim do ciebie Weronka... Ja bym za tobą i... za nim... na koniec świata...

— Może masz rację. Może trzeba do Jańcia?

19

Dzień był pogodny. Weronka szła do Jańcia. Na rękach trzymała narodzonego opatulonego w chusty i zapaski. Weszła do brzozowego zagajnika. Zabieliło się za nią i przed nią. Przebiegła sarna z małym koziołkiem, zastukał czarny dzięcioł. Weronka zaśpiewała:

Wszystko jest jak było.
Nic się nie zmieniło.
Świat żywy dokoła.
Śpiewa ptak na niebie.
Ja idę do ciebie.
Jańcio miły,
Nie mam siły
Tak za tobą wołać.

Wszystko jest jak było.
Nic się nie zmieniło.
Dzień za dniem ucieka.
Łzy mi się skończyły,
Bardzo gorzkie były.
Jańcio miły,
Nie mam siły
Tak na ciebie czekać.

Weronka śpiewała. Dołączyły się ptaki. Nawet drzewa zdawały się szumieć w takt Weronczynych smutnych śpiewań.

Tak doszła do leśnej drogi. Z daleka usłyszała gwar Jańciowego obozowiska. Coś tknęło Weronkę. Obejrzała się za siebie. Zza zagajnika wyszła na drogę Oczyszczona. Miała smutne oczy. Kobiety stanęły twarzami w tę samą stronę — w stronę Jańcia. Stały długo. Żadna nie chciała się ruszyć pierwsza. Po długiej chwili Weronka poszła parę kroków przed siebie. To samo uczyniła Oczyszczona — bez słowa, trzymając się z osiem metrów za Weronką. Weronka zatrzymała się, zatrzymała się też Oczyszczona. Weronka ruszyła, ruszyła też Oczyszczona. Tak idąc i stając na przemian — doszły wkrótce do miejsca, w którym Jańcio leczył pospólstwo.

Miejsce — choć ustronne i leśne — było przepyszne. Jańcio, otoczony przybocznymi, siedział na wielkim tronie. Kiedy podszedł ktoś z chorobą, musiał się wspiąć na drewniane schody, które kończyły się podestem wystawionym prosto pod Jańciowy nos. Dwóch przybocznych podawało wtedy Jańciowi ceberek, w którym maczał dłonie, otrząsał i przytykał do nóg chorego. Nie mogących wejść o własnych siłach — wkładano na podest. Jańcio nie podnosił się z tronu. Nie musiał. Zawsze był na podorędziu ktoś, kto podawał co potrzeba.

Weronkę zobaczył już z daleka. W pierwszej chwili chciał się poderwać z tronu, ale powściągnął odruch. Poczekał na podejście kobiety. Stanęła przed nim. Jańcio odezwał się po dłuższej chwili:

— Moje?

— A niby czyje, Jańcio?

— Chłopak?

— A niby co innego, Jańcio?

— Pokażesz?

— Będziesz się gniewał.

— Na co niby miałbym się gniewać?

— Że on nie jest całkiem taki, jakbyś chciał.

— Nie całkiem? A czego mu brakuje?

— Kiedy akurat odwrotnie, Jańcio. Nie brakuje, tylko ma za dużo.

Jańcio zdenerwował się.

— Mów jaśniej Weronka. Co odwrotnie? Nogi ma trzy?

— Ogonek... ma...

— No, ma. Chłopak, to musi mieć ogonek.

— Ale on ma jeszcze jeden... dodatkowy...

Jańcio nie wytrzymał.

— Pokazać! Odwinąć i pokazać. Cebrzyk podać! Nie gapić się! Podejść do mnie z tym... ogonkiem!

Weronka zabrała się za odwijanie narodzonego. Weszła po schodkach na podest. Jańcio spojrzał na ogonek. Nie zdziwił się wcale. Odezwał się cicho:

— No, ogonek. I co? Przeszkadza to w czym?

— Na razie nie.

— A stopy? Jakie ma stopy?

— Jak dziecko. Malutkie.

Stary sięgnął do główki narodzonego. Dotknął w miejscu, gdzie mógł spodziewać się rożków. Odetchnął z ulgą.

— Eee... Wielkie rzeczy. Nie takie choroby się leczyło. Po tych słowach sięgnął garścią do cebrzyka, nabrał wody i pokropił stopy Narodzonego.

20

Przyszedł wieczór. Jańcio siedział na tronie, zaś Weronka przy ognisku. Było cicho. Nikt nie odważył się odezwać słowem. Milczał Stygma, milczały kobiety z miasta, milczeli przyboczni. Słychać było jedynie trzask ognia, parskanie koni i pohukiwanie puszczyka. Stary potoczył wzrokiem z wysokości, potem obrócił łaskawe spojrzenie na Weronkę.

— To jak? Usechł już?

— Jeszcze nie usechł, Jańcio.

— Nie usechł... To uschnie, uschnie.

To powiedziawszy Jańcio przymknął oczy. Zabrał się do spania.

Obudził się grubo po świtaniu. Ptaki darły się już od paru godzin. Przetarł oczy i ryknął:

— Stygma! Pić!

Nikt nie odpowiedział. Stary rozejrzał się spłoszony. Zobaczył straszną rzecz. Na polanie nie było nikogo i niczego. Zniknęli ludzie, zniknęły wozy, konie, tron, schody i wiele innych rzeczy. Zostało tylko wygniecione poszycie, dogasające ognisko a przy nim on sam — Jańcio, jego żona Weronka z Narodzonym i wierna jak zawsze Oczyszczona.

Stary poderwał się i chwycił za głowę. Nie mógł uwierzyć. Pobiegł parę kroków w las, zawrócił do ogniska, stanął i ryknął strasznym głosem:

— Niee! Nie może być!

Obudziło się dziecko i rozpłakało w głos. Stary zwiotczał. Osunął się po pniu. Oczyszczona podała mu flaszkę gorzałki. Wypił tęgi łyk, złapał oddech i odezwał się do Weronki:

— Mów.

Weronka milczała przestraszona.

— No mów. Nie będę bił.

— Przecież nigdy nie biłeś, Jańcio.

— Ale teraz mogę przywalić. To powiesz nareszcie?

— Przyszli rano ze wsi. Nagadali, że powracały chorob­y ludziom. Te, co to je wyleczyłeś niedawno. Ktoś umarł, komuś wrócił paraliż, kto inny oślepł na nowo. Pieniądze chcieli odebrać. Ten twój pomagier uciekł, to wzięli co było pod ręką. Nawet ubić chcieli na koniec, ale postraszyłam ogonkiem.

Stary słuchał i zapadał się w sobie. Długo siedział bez słowa po opowiadaniu Weronki, potem poderwał się i jak oszalały pobiegł do lasu.

Biegł między drzewami, przewracał się, wstawał, znowu biegł. Na koniec zabrakło mu siły. Stanął pośrodku brzeźniaka. Pod drzewem zobaczył dziada, obok niego pokraczny wózek. Dziad siedział i jadł chleb ze słoniną. Odezwał się do Jańcia:

— Takie życie... dziadu...

— Ja pan. Ty dziad...

— Nie. Teraz ja pan, a ty dziad — odpowiedział dziad.

21

Weronka siedziała pod drzewem i karmiła Narodzonego. Oczyszczona kucała parę kroków dalej. Grzebała patykiem w ognisku, nie spuszczała oka z Weronki. Z lasu nadszedł Jańcio. Odezwał się:

— Czas wracać Weronka. Czas wracać do chałupy.

Weronka wstała, poprawiła Narodzonemu ogonek i podała dziecko Jańciowi. Ruszyła pierwsza, za nią Jańcio, za nimi zaś Oczyszczona.

— A ty dokąd? — zwróciła się Weronka do Oczyszczonej.

Oczyszczona zatrzymała się. Wlepiła w Jańcia błagalne spojrzenie.

— Niech idzie z nami, Weronka — odezwał się Jańcio. — Przywiązałem się do niej jak... jak do psa.

Weronka spochmurniała. Ładna, jasna twarz pobrzydła w jednej chwili. Odezwała się groźnie:

— Tyś już się narządził Jańcio. Wiele dobrego z tego nie wyszło... Teraz moja kolej.

Weronka podeszła parę kroków w kierunku Oczyszczonej. Schyliła się po patyka. Rzuciła. Trafiła w głowę kobiety.

— Poszła won, psie! Do budy! Do lasu! No, do budy psie! Bo kamieniem przywalę, bo robaków do oczu powkładam... Poszła! Powiesić się, utopić się, spalić się! Poszła na koniec świata!

Weronka krzyczała strasznie, jakby chciała tym jednym wszeteczeniem wyrzucić z siebie cały ból, cały ciężar żywota.

Odeszli z Jańciem i Narodzonym. Na drodze leśnej została tylko Oczyszczona. Malała w miarę jak Jańcio oddalał się, kurczyła się w sobie, marniała w oczach.

22

Jańcio i Weronka siedzieli w izbie. Przyszedł wieczór. Rozszczekały się psy, wiatr zagwizdał w kominie, zadzwoniły szyby, zajęczały okiennice.

Na stole stała wystygła zalewajka.

Siedzieli i milczeli długo, aż na przekór milczeniu odezwał się Jańcio:

— Barszcz z żytniej mąki?

— Z żytniej, Jańcio.

— Okrasiłaś po mojemu?

— Po twojemu, Jańcio.

— Więcej nie powiesz?

— Zalewajka jak zalewajka. Kartofle, barszcz żytni, okrasa. Zalewajka jak zalewajka. Co tu mówić więcej?

Na nowo zapadło milczenie. Nie na długo tym razem. Staremu wyraźnie śpieszyło się do zadania ważnego pytania. Jako też zadał je za chwilę:

— A jakbym ja, Weronka jeszcze raz odchodził w świat, to chciałabyś się oszpecić dla mnie? Język sobie odjąć?

Weronka spojrzała na męża.

— Widzisz Jańcio naszą kuchnię?

Stary spojrzał na kuchnię.

— Sam zobacz. Wygasło pod kuchnią. Nie dołożyłeś drewna Jańcio, bo uznałeś, że tylko ja od tego jestem.

Do tych mądrych słów dołożyła na koniec Weronka jeszcze jedno zdanie:

— Żeby tak można było cofnąć czas...

— To co?

— To byśmy Jańcio całkiem inaczej żyli.

Stary spojrzał na kobietę. Wydała mu się nagle mądra i piękna. Wstał bez słowa. Wyszedł z izby.

Weronka wyszła za Jańciem. Stary siedział na niskiej ławce pod oknem. Nie odzywał się ani słowem. Kobieta spojrzała na niego. Odezwała się:

— Będziesz tak siedział?

— Będę.

Wróciła do izby, zabrała palto i czapkę, wyszła na nowo na dwór. Okryła Jańcia.

23

Świt zastał Jańcia siedzącego bez ruchu na ławce. Wyszła Weronka z dzieckiem. Usiadła obok.

— Co robisz Jańcio? — zapytała.

— Cofam czas.

— A można cofnąć czas, Jańcio?

— Nie wiem Weronka.

Kobieta wróciła do izby.

Jańcio cofał czas. Siedział z uporem na ławce i nie odzywał się ani słowem. Od starej drogi nadjechał Stygma na motorze. Zatrzymał się przy obórce. Miał niepewną minę.

— Co robisz Jańcio?

— Cofam czas.

— No tak. Czas cofasz. Ty zawsze robisz coś niezwykłego... A ja po samochód przyjechałem. Zostawię ci motor. Po co ci samochód?

Jańcio nie odpowiedział. Stygma przepakował się do samochodu, zapuścił silnik i już miał odjechać, ale nie odjechał. Zdjęty nagłą, nierozumną potrzebą wysiadł z auta. Podszedł do Jańcia. Usiadł. Nie wiedząc co zrobić, na początek zanucił pod nosem:

Nie mam domu, nie mam żony
A mam cały świat — dla siebie.
Jestem Stygma poraniony,
Z Bogiem za pan brat — tym w niebie.

Przerwał. Widać było, że zbiera się do jakichś ważnych słów, nie często mówionych i przychodzących z trudem. Przyszły na koniec, ale nie same. Pojawiły się równo ze i łzami. Był to widok tak rzadki, że lecąca mimo jaskółka ze zdziwienia wyrżnęła łebkiem w pień kasztana.

— Sto razy cię oszukiwałem, durniu. Okradałem, mamiłem — ale to wszystko gówno. Ty masz coś, czego ci nikt nie odbierze. Pan Bóg cię pilnuje Jańcio. Wystawia na próbę, ale baczy pilnie, żebyś mu tego Boskiego eksperymentu nie popsuł. Teraz pewnie patrzy uważnie, czy ja ci na nowo duszy nie zatruwam. Ale ja nie jestem w stanie zatruć ci duszy, bo cię kocham durniu. Jak ojca, którego nigdy w życiu nie znałem, i jak matkę, która mnie z karteczką zostawiła u karmelitanek trzewiczkowych. Myślała pewnie prosta kobieta, że jak trzewiczkowe, to mnie bosemu sprawią buty. I nie pomyliła się, sprawiły mi butki...

Stygma przerwał. Szybko zaciągnął na oczy motocyklowe okulary. Przez chwilę nie mówił, potem wyciągnął z plecaka parę zniszczonych dziecięcych trzewików. Położył je na dłoni Jańcia.

— Nie są nowe — usprawiedliwił się — ale je zostawiam Jańcio. Dla twojego syna...

To powiedziawszy wstał szybciej niż usiadł, odszedł do auta, przetarł rękawem szybę i powiedział na odchodne:

— A ogonkiem się nie przejmuj. Gówno tam... ogonek... Pierdolić ogonek. Pomyśl co by to było, jakby się ze skrzydłami urodził. Jak byś go wtedy łapał? A tak — cap za ogonek i już go masz. Gówno tam... ogonek. Skrzydła, to by było zmartwienie.

24

Przyszła zima. Jańcio z uporem siedział na ławce pod oknem. Cofał czas. Śnieg przysypał go, mróz powiesił się soplami na włosach i brodzie. Wyszła Weronka. Omiotła Jańcia wiklinową miotłą, postała, popatrzyła, wróciła do izby.

Przyszła kolejna wiosna. Drzwi od chałupy otworzyły się. Pojawił się w nich synek Jańcia i Weronki. Wybiegła za nim Weronka, złapała za ogonek, przywiązała go sznurkiem do nogawki. Jańcio nie spojrzał na syna. Był zajęty. Siedział na ławce pod oknem i cofał czas.

Przyszła kolejna wiosna. Weronka pasła krowę na łące. Pastuch bawił się z jej synkiem. Przywiązał go ogonkiem do ogona krowy. Krowa pociągnęła, chłopiec przewrócił się.

Jańcio siedział na ławce pod oknem. Broda mu urosła do pasa, zmarszczki pogłębiły się, odzienie sparciało.

W gnieździe na kapeluszu wykluło się kolejne pokolenie trznadli. Wróciła ptasia matka z robakiem w dziobie. Podzieliła jak mogła — niesprawiedliwie. Odleciała.

Przy butach wrośniętych w podwórko rozpulchniła się ziemia. Wyjrzał kret, powąchał nadziemnego świata, zanurkował na powrót.

Wtedy Jańcio poruszył się nieznacznie. Musiało się stać coś ważnego, bo w oczach starego zapaliły się iskry. Spojrzał — nie całą głową, a jedynie oczami — w kierunku starej drogi. Nadchodziła stamtąd Oczyszczona. Kobieta miała na sobie znoszone, dziadowskie odzienie, kosturek i... szeroką, czarną opaskę na oczach. Widać płakała za Jańciem, widać oczy posklejały się ropą, zastrupiały i zarobaczywiały na koniec.

Nadchodziła niepewnie, chybotliwie, raz po raz znacząc sobie drogę kosturkiem.

Nareszcie doszła.

Stanęła na długo przed Jańciem. Spod opaski zamiast łez wypadł robak, po nim drugi. Jańcio nie drgnął nawet. Pamiętał kobietę aż nadto dobrze, ale nie znalazł w sobie dość siły, by uczynić jakiś gest. Siedział jak siedział — sztywno, dostojnie — jak święty. Oczyszczona drgnęła. Wypuściła kosturek, pomacała dłonią powietrze przed sobą, na koniec znalazła twarz starego. Pojechała po niej niedużą dłonią. Dotknęła oczu, nosa, ust, brody. Uśmiechnęła się nieznacznie. Potem uczyniła coś, co dołożyło się do Jańciowego wspomnienia o niej — nowym bólem i na zawsze zapadło w pamięć. Uklęknęła, objęła nogi Jańcia, zjechała po nich policzkiem, ułożyła głowę na Jańciowych butach i... zniknęła. Nie od razu. Znikała przez jakąś godzinę. Ubywało jej, mieszała się z powietrzem, przezroczystowiała, aż na koniec został po niej jedynie kosturek i parę robaków wijących się przy Jańciowych, zniszczonych butach. Jańcio wstał powoli. Przetarł zapłakane oczy, wziął do ręki kosturek pozostawiony przez Oczyszczoną i powiedział głośno:

— Wiem co zrobię.

Poszedł w pole niosąc ze sobą ciężki śpiew:

Pochylę nisko głowę,
Przeproszę wszystkie drzewa,
Ułożę piękną mowę,
Zaśpiewam,
Zaśpiewam,
Zaśpiewam.

Pochylę głowę nisko,
Przeproszę wszystkie ptaki,
Dziad jestem — nie panisko,
Dziad jestem byle jaki.

Jańcio z kamiennym sercem,
Jańcio z zamkniętą głową,
Jańcio z duszą w rozterce,
Jańcio z nieczystą mową.

Pochylę nisko głowę,
Przeproszę czarną ziemię,
Niech wszystko będzie nowe,
Niech stare wyjdzie ze mnie.

Jańcio z kamiennym sercem,
Jańcio z zamkniętą głową,
Jańcio z duszą w rozterce,
Jańcio z nieczystą mową.

Tak śpiewając i czyniąc tak, jak powiedziane było w piosence — Jańcio doszedł do zabudowań Sochy.

Socha zajęty był przycinaniem na kosie słomy na podściółkę. Zgięty głęboko, rozpierał ostrze między ziemią a swoim brzuchem. Podniósł spojrzenie na Jańcia, uśmiechnął się półgębkiem jak wypadało w przytomności kogoś o tak złej sławie jak Jańcio i wrócił zaraz do zajęcia. Nie na długo. Jańcio podszedł bez przywitania. Nim Socha zrozumiał co się stało, wykopnął mu kosę spod brzucha. Chłop zarył gębą w ziemię. Chciał się poderwać z klęczek, ale Jańcio zdążył już się pochylić po kosę i położyć ją na karku Sochy. Wyglądał jak śmierć, która przyszła po swoje — chudy, wysoki, zawieszony nad szyją nieszczęśnika. Odezwał się głucho:

— Pamiętasz Socha starą kobyłkę, coś ją wygnał na zmarnowanie sześć lat temu?

— Pamiętam Jańcio. Stara była. Ochwaciła się, parchów dostała, wodę zaczęła puszczać spod ogona... tom ją wygnał. Po co mi było takie zwierzę?

— A wiesz ty Socha, że przez ten twój zły uczynek na świat spadło nieszczęście?

— Na cały świat?

— Widzisz Socha, przez jeden zły uczynek jednego złego człowieka przybywa zła w całym świecie. I to zło potem wraca odpryskiem i uderza w kogo chce. Tyś sześć lat temu posiał zły uczynek, ja przez sześć lat zbierałem żniwo. To nie jest sprawiedliwe. Ale tak samo Socha, od każdego dobrego uczynku przybywa dobra w całym świecie. I ja teraz zrobię dobry uczynek... Nie zabiję cię Socha, choć może powinienem.

To powiedziawszy, Jańcio odrzucił kosę. Spojrzał w niebo. Zza chmur wyszło słońce. Strzeliło światłem gdzie chciało. Jańcio uśmiechnął się trochę.

Wracając do chałupy, Jańcio zatrzymał się przy strumieniu. Jak stał, tak wszedł do niego po szyję. Sięgnął do kieszeni po brzytwę. Za jej pomocą zrzucił z siebie długie włosy i długą brodę.

Kiedy wszedł do obejścia, Weronka była już przygotowana i uroczysta. Na środek podwórka wystawiła stół szczerobiały, przykryła go takim samym obrusem, postawiła trzy miski z parującą zalewajką i bochen chleba.

Jańcio wiedział co robić. Przeoblekł się szybko w świąteczne ubranie. Nim usiadł przy stole — poszła konieczna rozmowa:

— Długo tak siedziałem?

— Długo Jańcio.

— Jak długo?

— Pięć i pół roku.

— To długo.

— Cofnąłeś czas Jańcio?

— Nie da się cofnąć czasu, Weronka.

— To warto było tyle siedzieć?

Jańcio, nim odpowiedział, usiadł przy stole, posadził sobie na kolanach syna, chwycił za ogon, pędzelkiem włosów na jego końcu otrzepał pył z kapoty, sięgnął po łyżkę, przełknął pierwszy łyk zalewajki, spojrzał na Weronkę. Dopiero wtedy odpowiedział:

— Warto było.

Koniec

18



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jan Jakub Kolski Jancio Wodnik I Inne Nowele
Jańcio Wodnik & Janko Grajek, czyli miszmasz różnych bajek
cykl Wodnik Szuwarek 1, ZHP - przydatne dokumenty, Cykle
=11 Asc Wodnik, astrologia, Arroyo, Ascendent
02 wodnik[1]
era wodnika, Psychologia UJ
cykl Wodnik Szuwarek 2, ZHP - przydatne dokumenty, Cykle
11 Wodnik (2)
2. Nowe czakry w Epoce Wodnika, Czakry
Wodnik
WODNIK
16. Wodnik, Astrologia - podstawy - W.J
Znak zodiaku Wodnik
ERA WODNIKA
Adams Richard Opowiesc z wodnikowego wzgorza
Jan Jakub Kolski Ulaskawienie
D19250471 Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 26 czerwca 1925 r o zaliczeniu osady wiejskiej Kłoda

więcej podobnych podstron