NORA ROBERTS
Tytuł oryginału JEWELS OF THE SUN
Idźże, idź! O, ludzkie dziecię!
W dzikiej kniei niechaj cię wiedzie
Dobrej wróżki ręka pewna,
Byś bezmiaru łez i smutku świata tego
Nigdy nie znało.
W. B. YEATES
To oczywiste, że postradała zmysły.
Była psychologiem i nie mogła o tym nie wiedzieć.
Wskazywały na to wszystkie objawy, które od miesięcy dawały się jej we znaki. Rozdrażnienie, wybuchy złości, sny na jawie, kłopoty z pamięcią. A także brak motywacji i energii.
Rodzice skwitowali to na swój sposób - „postaraj się, Jude”. Koledzy zaczęli zerkać na nią ukradkiem - jedni z wyrozumiałym ubolewaniem, inni z wyraźnym niesmakiem. Doszło do tego, iż znienawidziła swoją pracę, zniechęciła się do studentów, wynajdywała najdrobniejsze wady u przyjaciół i u krewnych, u współpracowników i przełożonych.
Najzwyklejsze poranne czynności - wstanie z łóżka i ubranie się - przerastały jej możliwości, były jak wdrapywanie się na wysoką górę. Gorzej, nawet z daleka nie miała ochoty oglądać tej góry, a co dopiero wspinać się na nią.
A potem ta nagła, irracjonalna decyzja. To było ostatnie ostrzeżenie. Zrównoważona dotąd Jude Frances Murray, wrażliwa i oddana córka swoich rodziców, rzuciła pracę.
Nie wystąpiła o urlop naukowy, nie poprosiła o kilkutygodniowe zwolnienie, tylko w środku semestru opuściła uczelnię.
Dlaczego? Nie miała najmniejszego pojęcia.
Dla niej był to taki sam szok, jak dla dziekana, współpracowników i rodziców.
Czy zachowała się podobnie dwa lata temu, kiedy rozpadło się jej małżeństwo? Nic z tych rzeczy! Kontynuowała swoje codzienne zajęcia - seminaria, wykłady, ważne spotkania - płynnie i bez zgrzytów, pomimo męczących wizyt u adwokatów i wypełniania papierków, oznaczających kres związku.
Niewiele zresztą po nim zostało i adwokaci szybko się uporali z rozwodem. W małżeństwie, które trwa zaledwie osiem miesięcy, niewiele jest zawiłych, brudnych, kłopotliwych spraw. Nie targają nim większe namiętności.
Właściwie w ogóle zabrakło w nim namiętności. Inaczej William nie zostawiłby jej dla innej kobiety, zanim jeszcze zdążyły się zasuszyć kwiaty z jej ślubnego bukietu.
Ale nie ma powodu, żeby to wałkować po czasie i robić sobie wyrzuty. Jest, jaka jest. Albo raczej, jaka była. Bóg jeden wie, jaka jest teraz.
Zawisła nad przepaścią, zajrzała w głąb bezkresnego, posępnego morza monotonii i nudy. Zakręciło jej się w głowie, cofnęła się, wygramoliła znad tej przepaści. I uciekła, krzycząc.
To do niej takie niepodobne.
Już sama myśl o tym przyprawiła ją o palpitacje. Może atak serca byłby najlepszym rozwiązaniem?
„Wykładowczyni amerykańskiego college'u znaleziona martwa w wynajętym volvo”.
Taka pośmiertna notatka mogłaby się ukazać na łamach, Jrish Times'a”, który lubiła czytać jej babcia. Rodzice byliby oczywiście zaszokowani. Taki nieelegancki, kłopotliwy rodzaj śmierci. Zupełnie niestosowny.
Byliby też oczywiście załamani, ale przede wszystkim - zaskoczeni. Co też, na miły Bóg, strzeliło tej dziewczynie do głowy, żeby jechać do Irlandii, porzucić tak świetnie zapowiadającą się karierę naukową i śliczny apartament w luksusowym osiedlu nad brzegiem jeziora?
Dopatrywaliby się winy w zgubnym wpływie babci.
I oczywiście mieliby rację, jak zawsze, odkąd, zgodnie z planem, rok po ślubie, podczas bardzo wytwornego stosunku płciowego, poczęli Jude.
Jude nie wątpiła, że życie erotyczne jej rodziców było zawsze bardzo wytworne i wyrafinowane. Przypominało zapewne klasyczne balety, które oboje tak lubili.
Co ona robi? Siedzi w wynajętym volvo z idiotyczną kierownicą po idiotycznej, złej strome samochodu i zastanawia się nad seksem rodziców?
Nie pozostało jej nic innego, jak zacisnąć palcami oczy i przeczekać aż obraz zniknie.
Tak to bywa, gdy człowiek wariuje.
Odetchnęła głęboko raz i drugi. Większy dopływ tlenu oczyszcza i uspokaja mózg. Patrząc na to już nieco trzeźwią, doszła do wniosku, że ma dwa wyjścia. Może wyciągnąć walizki z samochodu, wejść do budynku dublińskiego dworca lotniczego, zwrócić kluczyki ajentowi o włosach czerwonych jak marchewka i szerokim na kilometr uśmiechu, a potem zarezerwować bilet powrotny.
Oczywiście, gdyby wróciła, nie miałaby pracy. Na szczęście przez jakiś czas mogłaby zupełnie nieźle żyć z oszczędności. Nie miałaby także swojego apartamentu, który wynajęła pewnej sympatycznej parze na pół roku, ale na ten czas zamieszkałaby razem z babcią.
Babcia spojrzałaby na nią swoimi pięknymi, wyblakłymi niebieskimi oczami i, nie kryjąc rozczarowania, powiedziałaby: „Jude, kochanie, zawsze dochodzisz do krawędzi tego, co ci dyktuje serce. Dlaczego jednak nigdy nie możesz się zdobyć na ten ostatni krok?”
- Nie wiem. Nie wiem. - Zdruzgotana Jude zakryła twarz rękami, zakołysała się bezradnie jak dziecko. - To był twój pomysł, żeby tutaj przyjechać, nie mój. Co ja będę robiła przez najbliższe sześć miesięcy w Faerie Hill Cottage? Nawet nie umiem prowadzić tego cholernego samochodu.
Czuła, jak szloch podchodzi jej do gardła. Odchyliła do tyła głowę, zacisnęła z całej siły powieki i przywołała się do porządku jednym dosadnym słowem. Ataki płaczu, napady złości, sarkazm to tylko różne sposoby odreagowania. Otrzymała odpowiednie wykształcenie, żeby to rozumieć, miała wystarczająco dużo doświadczenia, żeby to rozpoznać. I nie zamierzała się temu poddać.
- Kolejne stadium, Jude, ty żałosna idiotko. Mówisz do siebie, płaczesz, jesteś niezdecydowana i tak cholernie sparaliżowana, że nie możesz uruchomić silnika i ruszyć przed siebie.
Prychnęła gniewnie, wyprostowała ramiona.
- Drugie wyjście - mruknęła. - Dokończ to, co zaczęłaś. Przekręciła kluczyk i, modląc się w duchu, by kogoś nie przejechać, opuściła parking.
Zaczęła śpiewać, żeby nie krzyczeć z przerażenia, ilekroć dojeżdżała do skrzyżowania dróg, które Irlandczycy beztrosko nazywali rondami. Miała mętlik w głowie, nie mogła odróżnić prawej strony od lewej, oczyma duszy widziała już pół tuzina niewinnych pieszych staranowanych przez jej volvo, podchwytywała każdą przychodzącą jej do głowy melodię i ryczała ją na całe gardło.
W drodze na południe z Dublina do hrabstwa Waterford wyśpiewywała melodie z musicali, irlandzkie songi zasłyszane w pubach, a na zwężonym wyjeździe z Carlów odtworzyła piskliwym głosem partię chóru z Brown Sugar tak głośno, że zaskoczyłaby nawet samego Micka Jaggera.
Trochę się uspokoiła. Niewykluczone, iż przerażone krzykiem celtyckie bóstwa przestały rzucać jej kłody pod nogi. A może działo się tak za sprawą wszechobecnych kapliczek ze Świętą Dziewicą, których pełno było wzdłuż drogi? W każdym razie jazda stała się bardziej płynna i niemal przyjemna.
Zielone wzgórza lśniły w promieniach słońca i pobłyskiwały jak wnętrze muszli, ciągnąc się aż po spowite w półmroku masywy gór. Ich przysadziste bryły sięgały perłowych chmur nierealnych jak na obrazie.
Piękne widoki: wpatrując się w nie, człowiek wtapiał się w kolory, w kształty, w scenerię, którą stworzył geniusz.
Wystarczyło tylko zdobyć się na odwagę i oderwać wzrok od szosy, żeby dostrzec zachwycające, przyprawiające o zawrót głowy piękno, które rozdzierało serce, przynosząc jednocześnie ukojenie.
Niewiarygodnie zielone pola poprzecinane były nieregularną siecią kamiennych ogrodzeń, żywopłotów, szpalerami karłowatych drzew. Na łąkach leniwie pasły się łaciate krowy i wełniste owce, a nad nimi górowały poruszające się na traktorach sylwetki ludzi. Tu i ówdzie przycupnęły białe domki, obok których trzepotała na sznurach bielizna, a na dziedzińcach roiło się od różnokolorowych kwiatów.
Nieoczekiwanie, jak za dotknięciem różdżki, pojawiły się wiekowe mury zrujnowanego opactwa, rzucające wyzwanie polom i niebu, jakby w oczekiwaniu na powrót dawnej świetności.
Czy, wspinając się po jego gładkich i śliskich stopniach, poczułaby przemijanie czasu? Czy usłyszałaby echo stóp, które wydeptywały niegdyś te schody? Czy, zgodnie z tym, co mówiła babcia, usłyszałaby muzykę, i głosy, wrzawę bitew, płacz kobiet, śmiech dzieci, które dawno temu umarły?
Nie wierzyła w takie rzeczy. Ale tutaj, przy tym świetle, w takiej atmosferze, wszystko wydawało się możliwe.
Ta kraina ofiarowywała całe swoje bogactwo. Kryte strzechą dachy, kamienne krzyże, zamki, a zaraz obok wioski i miasteczka o wąskich uliczkach i szyldach z gaelickimi napisami.
Raz nawet zobaczyła starego człowieka idącego z psem skrajem drogi, gdzie rosła wysoka trawa, a nieduży znak ostrzegał przed wiewiórkami. Zarówno człowiek, jak i jego pies mieli na głowach brązowe kapelusiki, które uznała za absolutnie urocze. Długo jeszcze wspominała ten obrazek, zazdroszcząc im takiej prostoty życia.
Pewnie wędrują tak codziennie, w słońce i w deszcz, po czym wracają do domu na herbatę do jednej z tych ślicznych chat z krytym strzechą dachem i ładnie utrzymanym ogrodem. Pies ma własna budę, ale woli leżeć przy kominku u nóg swojego pana.
Ona też chciała wędrować po polach z wiernym psem. A potem usiąść i siedzieć, jak długo będzie miała ochotę.
Jakże obca była jej ta prosta, codzienna wolność. I jakże się bała, że wreszcie ją znajdzie, namaca jej srebrzysty brzeg koniuszkami palców, a potem wszystko popsuje.
Droga pięła się i wiła wstęgą wzdłuż wybrzeża Waterford. Jude mogła dostrzec skrawki i większe fragmenty morza - jedwabistego błękitu, sięgającego po horyzont, niespokojnej zieleni i szarości, rozbryzgującej się w zakolu rozległej piaszczystej plaży.
Napięcie ramion zaczęło ustępować. Powoli rozluźniły się zaciśnięte na kierownicy palce. To była Irlandia, o której opowiadała jej babcia, to był ten koloryt, ta sceneria, ten spokój.
To było to, po co tutaj w końcu dotarła - zobaczyć miejsce, w którym tkwiły jej korzenie, zanim zostały wyrwane i przeniesione na drugi brzeg Atlantyku.
Była teraz zadowolona, że nie stchórzyła na lotnisku i nic uciekła do Chicago. Czy nie pokonała trzyipółgodzinnej trasy bez najmniejszej kolizji? Nie liczy się drobna wpadka na rondzie, które objechała w kółko aż trzy razy i omal nie wyrżnęła w samochód pełen, podobnie jak ona przerażonych, turystów.
Przecież wszyscy wyszli z tego cało.
A teraz zbliżała się do celu. Mówiły o tym drogowskazy, kierujące ją do wsi Ardmore. Z drobiazgowej, starannie wyrysowanej przez babcię mapy wiedziała, że Ardmore było położoną najbliżej domu osadą. Właśnie tam miała jeździć po zakupy.
Naturalnie babcia dała jej także długą listę nazwisk ludzi, do których powinna zajrzeć, dalekich krewnych, których powinna poznać. Z tym jednak można zaczekać.
Pomyśleć tylko, że przez kilka dni nie będzie musiała się do nikogo odzywać, z nikim rozmawiać. Że nikt o nic nie będzie ją pytał. Żadnych pogaduszek na temat pracy. Żadnego harmonogramu, którego należy się trzymać.
Po krótkiej chwili błogiego zachwytu wpadła w panikę. Na miłość boską, a więc co ma robić przez całe sześć miesięcy?
To wcale nie musi być sześć miesięcy, uświadomiła sobie. To nie wyrok. Nie zaaresztują jej, jeżeli wróci po sześciu tygodniach. Albo po sześciu dniach czy sześciu godzinach.
Jako psycholog powinna wiedzieć, że jej największym problemem jest nieustanny przymus sprostania czyimś oczekiwaniom. Również własnym. Choć już pogodziła się z faktem, że jest o wiele lepsza w teorii niż w działaniu, postanowiła raz na zawsze z tym skończyć, a przynajmniej na czas pobytu w Irlandii.
Znowu się uspokoiła, włączyła radio. Strumień języka gaelicki ego, który z niego popłynął, poraził ją i ogłuszył, pochyliła się więc nad przyciskami, szukając jakiejś angielskiej stacji, i zamiast do Tower Hill i do swojego domku, skręciła w drogę do Ardmore.
Nagle, w tej samej chwili, jakby za sprawą jakichś czarów, otworzyło się niebo. Deszcz walił o dach, zalewał szyby, podczas gdy ona szukała włącznika wycieraczek.
Zjechała na pobocze.
Wieś była usytuowana na południowej granicy hrabstwa, na styku Morza Celtyckiego i Zatoki Ardmore. Słychać stąd było potężne uderzenia fal o brzeg. Rozpętała się prawdziwa burza, dzika i bezlitosna. Wiatr smagał o szyby, wył złowieszczo i wdzierał się przez najmniejsze otwory.
Wyobraziła sobie wieś, o jakiej opowiadała jej babcia - ze ślicznymi domkami, zadymionymi, zatłoczonymi pubami, z plażą, niesamowitymi klifami, zielonymi łąkami.
Ale to miało być urocze, skąpane w słońcu popołudnie, po ulicy mieli się przechadzać mieszkańcy wsi, pchający przed sobą wózki z dziećmi o różowych policzkach, a szarmanccy mężczyźni mieli przed nią uchylać kapeluszy.
Nie przewidziała tak nagłej, gwałtownej wiosennej burzy, z huraganowymi podmuchami wichru. Ulice były całkiem wyludnione. Pomyślała nawet, że może nikt tutaj nie mieszka. Może trafiła na jakąś obcą planetę, zabłąkała się w innej epoce.
Kolejnym problemem, przypomniała sobie, była jej imaginacja, która z nękającą regularnością mieszała się z rzeczywistością.
Oczywiście, że mieszkają tutaj ludzie, tyle że są na tyle przytomni, by się nie szwendać w taki deszcz. Domki są śliczne, ustawione w szeregu jak damy z kwiatami u stóp.
Może powinna poczekać na takie skąpane w słońcu popołudnie i wrócić tu jeszcze raz. Teraz była zmęczona, bolała ją głowa i marzyła jedynie o tym, by znaleźć się w jakimś ciepłym i przytulnym pomieszczeniu.
Zawróciła i, jadąc bardzo powoli, wypatrywała w strugach deszczu swojego zakrętu.
Nie miała pojęcia, że porusza się po niewłaściwej stronie jezdni, i o mały włos nie spowodowała czołowego zderzenia. Nadjeżdżający samochód wyminął ją W ostatniej chwili, skręcając gwałtownie w bok i rycząc przeraźliwie klaksonem.
Jednak znalazła swój zakręt, którego trudno było nie zauważyć ze względu na górującą nad wzgórzem potężną okrągłą wieżą, zwieńczoną ostro jak włócznia kamienną iglicą. Przebijając się przez deszcz, sięgała nieba, stojąc na straży starej, pozbawionej dachu katedry pod wezwaniem świętego Declana. a także wszystkich mogił i leżących na ziemi kamieni nagrobnych.
Przez chwilę zdawało się jej, że widzi ludzką postać odzianą w coś srebrnego. Natężając wzrok, omal nie zjechała z tego, co tylko w teorii było drogą. Nerwy odmówiły jej posłuszeństwa i nawet już nie miała sił śpiewać. Serce strasznie jej waliło. Drżały ręce, kiedy tak wlokła się w żółwim tempie, wypatrując tego człowieka, próbując zorientować się, co on tam robi. Ale poza wielką wieżą, ruinami i śmiercią nikogo nie zobaczyła.
Bo też nikogo tutaj nie ma. Kto by w taką burzę stał na cmentarzu? To zmęczony wzrok płata jej figle. Musi jak najszybciej znaleźć się w jakimś ciepłym i suchym miejscu, żeby dojść do siebie.
Kiedy droga zwęziła się i zamieniła w błotnista, ścieżkę porośniętą po obu stronach żywopłotem wysokości człowieka, doszła do wniosku, że zgubiła się na dobre. Zarzuciło ją, wpadła w koleiny, wypatrując rozpaczliwie miejsca, jakiegokolwiek miejsca, gdzie mogłaby zawrócić.
Na pewno ktoś się we wsi ulituje nad nierozgarniętą Amerykanką, która nawet nie potrafi znaleźć drogi.
Zobaczyła kamienny murek, obrośnięty czymś w rodzaju jeżyn, który przy każdej innej pogodzie mógłby wyglądać malowniczo, a także wąski podjazd, który minęła, zanim się połapała, że tam właśnie należało skręcić. Bała się cofnąć samochód, żeby nie ugrzęznąć w błocie.
Droga pięła się do góry, a koleiny zamieniły się w istne rowy. Znowu ją zarzuciło. Trzęsła się ze zdenerwowania, szczękała głośno zębami, kiedy wyprowadzała samochód na prostą. Wreszcie postanowiła się zatrzymać byle gdzie i zaczekać, aż ktoś się pojawi i odholuje ją z powrotem do Dublina.
Odetchnęła z ulgą na widok kolejnego podjazdu. Skręciła tam, pozostawiając na murze trochę lakieru, zatrzymała się i oparła głowę na kierownicy.
Była głodna, zmęczona i okropnie chciało się jej siusiu. Będzie teraz musiała wysiąść z samochodu w ten ulewny deszcz i zapukać do obcych drzwi. Jeżeli się okaże, że jej domek znajduje się daleko stąd, zmuszona będzie skorzystać z tutejszej toalety.
Irlandczycy słyną z gościnności i chyba nie każą załatwiać jej swoich potrzeb pod żywopłotem. Wolała jednak nie pokazywać się ludziom tak zdenerwowana.
Zobaczyła we wstecznym lusterku, że z jej zwykle spokojnych zielonych oczu wyziera teraz obłęd. Włosy miała potargane i poskręcane od wilgoci, a twarz śmiertelnie bladą. Brakowało jej jednak sił, żeby sięgnąć po kosmetyki.
Próbowała się uśmiechać do lustra. Pomyślała, że ma trochę za szerokie usta, co w rezultacie sprawiło, że jej uśmiech przypominał raczej grymas.
Chwyciła torebkę, otworzyła drzwiczki samochodu i wypadła na deszcz. Podbiegła do okna, próbując zajrzeć do środka domu.
Wtedy usłyszała trąbienie.
Za jej autem zatrzymała się mocno zardzewiała czerwona furgonetka, której silnik pomrukiwał jak zadowolony kot Jude odgarnęła opadające na twarz włosy i szykowała się do udzielenia wyjaśnień, kiedy kierowca wyskoczył z auta.
Był niewielkiego wzrostu, w podniszczonych, zabłoconych kaloszach, w wyświechtanej marynarce i w znoszonych roboczych spodniach. Kiedy spod kaptura uśmiechnął się do niej promiennie, stwierdziła, że to nie mężczyzna, lecz kobieta.
W dodatku piękna.
Jej oczy były tak zielone, jak okoliczne mokre wzgórza. Kiedy kobieta podbiegła do niej, zachowując wdzięczne ruchy pomimo kaloszy, Jude dojrzała pod kapturem gęste, rude włosy.
- Panna Murray? A więc przyjechałyśmy jednocześnie.
- Tak?
- Jestem dzisiaj trochę załatana, bo Tommy, wnuk pani Dufry, wpakował do wychodka połowę swoich klocków, a potem spuścił wodę. No i zrobił się z tego nielichy bałagan!
- Hm. - To było wszystko, co Jude miała do powiedzenia. Dlaczego stoi na deszczu i rozmawia z kimś obcym o zatkanej ubikacji?
- Nie znalazłaś swojego klucza?
- Mojego klucza?
- Do frontowych drzwi. To nic, mam swój. Wejdziemy zaraz do środka.
Zabrzmiało to jak poezja.
- Dziękuję - powiedziała Jude, idąc za kobietą do drzwi. - Ale kim ty jesteś?
- Och, przepraszam cię bardzo! Jestem Brenna O'Toole. - Brenna wyciągnęła energicznie rękę, złapała dłoń Jude i dziarsko nią potrząsnęła. - Babcia ci nie mówiła, że przygotuję dla ciebie dom?
- Moja babcia? To jest mój dom?
- Tak, o ile ty jesteś Jude Murray z Chicago. - Brenna uśmiechnęła się miło, unosząc zabawnie lewą brew. - Założę się, że po takiej podróży musisz być bardzo zmęczona.
- To prawda. - Jude otarła ręką twarz, podczas gdy Brenna przekręcała klucz w drzwiach. - A do tego jeszcze sądziłam, że pomyliłam drogę.
- Jednak trafiłaś. Caede mile failte - powiedziała i cofnęła się, żeby przepuścić Jude.
Po tysiąckroć witaj, pomyślała Jude. Tyle jeszcze rozumiała po gaelicku.
W przedpokoju, niewiele większym od werandy, znajdowały się wypolerowane przez długie używanie schody. Zaokrąglone u góry drzwi prowadziły do niedużej bawialni, ślicznej jak z obrazka, o ścianach w kolorze świeżych biszkoptów, o framugach i innych drewnianych wykończeniach w odcieniu miodu, z pożółkłymi lekko ze starości, koronkowymi firankami, dzięki którym cały pokój zdawał się skąpany w słońcu.
Meble były stare z wyblakłymi obiciami w biało - niebieskie paski, z zapadającymi się, zapraszającymi do odpoczynku poduszkami. Na lśniących stolikach stały kryształy, rzeźbione figurki, miniaturowe buteleczki. Szerokie deski podłogowe przykryte były kolorowymi dywanikami, a w kamiennym kominku leżały przygotowane kawałki czegoś, co chyba było torfem.
Pachniało ziemią i kwiatami.
- Jakie to urocze! - Jude jeszcze raz odgarnęła włosy i zakręciła się wkoło. - Jak domek dla lalek.
- Stara Maude lubiła ładne rzeczy.
Coś w tonie jej głosu sprawiło, że Jude przestała krążyć, zatrzymała się, obejrzała i spojrzała na twarz Brenny.
- Przykro mi, ale nie znałam jej. Lubiłyście się?
- Jasne, wszyscy kochali Maude. Była wielką damą. Ucieszyłaby się, wiedząc, że tutaj jesteś. Nie chciałaby, żeby dom stał pusty. Oprowadzę cię po nim.
- Będę ci bardzo wdzięczna, ale najpierw muszę skorzystać z łazienki.
Brenna zaśmiała się.
- Nic dziwnego po tak długiej podróży z Dublina. Na prawo od kuchni znajdziesz maleńką ubikację. Zrobiliśmy ją z tatą zaledwie trzy lata temu. Przedtem stała tam szafa.
Odnalezienie ubikacji nie było trudne. Rzeczywiście była maleńka. Zginając ramiona, trącało się łokciami różowe ściany. Lśniła jednak czystością, a z półeczki równiutko zwisały pięknie haftowane ręczniki.
Lustro w owalnej ramie nad umywalką potwierdziło obawy Jude co do jej wyglądu. Przy filigranowej Brennie poczuła się jak potężna Amazonka.
Zirytowana takim porównaniem, odgarnęła z czoła skręcone w grajcary włosy i wyszła z ubikacji.
- Och, sama bym to zrobiła - zawołała, widząc, że Brenna zdążyła już wnieść do przedpokoju jej bagaż.
- Po takiej podróży musisz odpocząć. Wniosę twoje rzeczy na górę. Pewnie zechcesz zamieszkać w pokoju Maude, jest bardzo przyjemny. A potem nastawimy czajnik, żebyś się mogła napić herbaty. I zapalę w kominku. Mamy dzisiaj wilgotny dzień.
Nie przestając mówić, niosła tak po schodach dwie olbrzymie walizki, jakby były puste. Żałując, że nie poświęcała więcej czasu na gimnastykę, Jude ruszyła za nią ze swoim ładunkiem - laptopem i przenośną drukarką.
Brenna pokazała jej dwie sypialnie. Oczywiście sypialnia Maude, z widokiem na ogród, była ładniejsza. Jude na widok łóżka poczuła się tak, jakby, lecąc odrzutowcem, wpadła w dziurę powietrzną, a jej ciało zaczęło ciążyć jak ołów.
Ledwie docierał do niej wesoły głos Brenny, która informowała ją o pościeli, o ogrzewaniu i kaprysach maleńkiego kominka. A kiedy zeszła na dół, gdzie Brenna nastawiła herbatę i pokazywała jej, jak posługiwać się kuchenką, Jude miała wrażenie, że zanurza się pod wodę.
Usłyszała coś na temat świeżo zaopatrzonej spiżarni i o tym, co i gdzie można kupić we wsi. Stara Maude wolała palić torfem, ale jest też i drewno. Niedawno został ponownie zawieszony telefon, zaś piec kuchenny należy zapalać w taki, a nie inny sposób.
- Ojej, przecież ty śpisz na stojąco. - Brenna podała Jude masywny niebieski kubek. - Weź go na górę i kładź się od razu. Zapalę jeszcze i w tym kominku.
- Przepraszam, ale mąci mi się w głowie.
- Poczujesz się lepiej, kiedy się wyśpisz. Gdybyś czegoś potrzebowała, jest tu mój numer telefonu. Mieszkamy zaledwie kilometr stąd - moja mama, tata i cztery siostry - więc gdybyś czegoś potrzebowała, dzwoń albo zajrzyj do O'Toole'ów.
- Cztery siostry?
Prowadząc Jude korytarzem, Brenna znowu się roześmiała.
- No cóż, tata bardzo chciał mieć syna. A teraz ma same kobiety. No, maszeruj na górę.
- Strasznie ci za wszystko dziękuję. Wierz mi, że nie zawsze jestem taka., .nieprzytomna.
- No jasne, przecież nie co dzień przelatuje się ocean, prawda? Chciałabyś coś jeszcze, zanim pójdę?
- Nie... - Oparła się o poręcz, zamrugała oczami. - Och, zapomniałam. Była tu jakaś kobieta. Dokąd poszła?
- Kobieta?
- W oknie. - Zachwiała się i omal nie rozlała herbaty. - Widziałam w oknie na piętrze kobietę. Wyglądała przez nie, kiedy tu przyjechałam.
- Jesteś tego pewna?
- Tak. Młoda, bardzo ładna blondynka.
- To musiała być Lady Gwen. - Brenna odwróciła się, przeszła do saloniku i zapaliła stos ułożonego torfu. - Nie pokazuje się każdemu.
- Dokąd poszła?
- Pewnie jest tutaj nadal. - Zadowolona, że torf tak łatwo się zapalił, Brenna podniosła się, otrzepała kolana spodni. - Jest tutaj od trzystu lat. To twój duch, panno Murray.
- Co?
- Duch. Ale nie przejmuj się nią. Jest nieszkodliwa. To smutna historia. Opowiem ci ją innym razem, kiedy nie będziesz taka zmęczona.
Niełatwo było jej się skoncentrować. Bardzo chciała spać, ale sprawa wydała się na tyle ważna, iż postanowiła ją natychmiast wyjaśnić.
- Chcesz powiedzieć, że dom jest nawiedzony?
- Oczywiście. Babcia ci o tym nie wspominała?
- Nie przypominam sobie. A więc wierzysz w duchy? Brenna ponownie uniosła brew.
- No więc widziałaś ją czy nie? To ci powinno wystarczyć - powiedziała, kiedy Jude zrobiła niewyraźną minę. - Utnij sobie drzemkę, a wieczorem przyjdź do pubu Gallaghera, postawię ci piwo.
Była tak wytrącona z równowagi, że potrząsnęła tylko głową.
- Nie piję piwa.
- Jak to możliwe! - oburzyła się Brenna. - No więc życzę przyjemnego dnia, panno Murray.
- Jude - wymamrotała z trudem.
- A zatem Jude. - Brenna błysnęła swoim przepięknym uśmiechem i wyszła na dwór, na deszcz.
Nawiedzony dom, pomyślała Jude, idąc po schodach. Irlandzkie nonsensy. Owszem, babcia miała w zanadrzu całą masę takich bajeczek, ale to były tylko bajeczki!
Jednak przecież kogoś widziała ...
Nie, to sprawa deszczu, zasłon, cieni. Odstawiła herbatę, której jeszcze nie zdążyła spróbować, i zaczęła ściągać bury. Nie ma tu żadnych duchów. Jest tylko śliczny domek na uroczym niewielkim wzgórzu. I pada deszcz.
Rzuciła się na łóżko, pomyślała, że należy zdjąć narzutę, i zapadła w sen, zanim zdążyła to zrobić.
A kiedy spała, śniła się jej bitwa toczona na zielonym wzgórzu, gdzie miecze połyskiwały w słońcu jak klejnoty, śniła o czarodziejkach tańczących w lesie przy blasku księżyca, a także o bezkresnym błękitnym morzu, którego fale biją o brzeg.
A wszystkim tym snom towarzyszył cichy płacz kobiety.
Kiedy się obudziła, było już zupełnie ciemno, w kominku wypalił się torf, a to, co jeszcze pozostało, połyskiwało malutkimi rubinowymi węgielkami. Wyglądały jak wpatrujące się w nią ślepia.
Nagłe odżyła jej pamięć, rozjaśniło się w głowie. Znajdowała się w Irlandii, w domku, w którym jej babcia mieszkała jako dziecko. I drżała z zimna.
Usiadła, roztarta zmarznięte ramiona, namacała nocną lampkę. Spojrzawszy na zegarek, zamrugała oczami. Była prawie północ. Jej drzemka trwała blisko dwanaście godzin.
Było jej nie tylko zimno. Umierała też z głodu.
Ogień już wygasł, a ona nie miała pojęcia, jak go rozpalić. Zeszła więc do kuchni, żeby znaleźć coś do jedzenia.
Wokół wszystko skrzypiało, jęczało. Niesamowite wrażenie. Nie bała się duchów, ale nie była przyzwyczajona do takich domowych odgłosów. Podłogi w jej apartamencie nie skrzypiały, a jedynym czerwonym światełkiem, obok którego musiałaby przejść, była kontrolna lampka systemu alarmowego.
Ale stopniowo oswoi się z tym.
Okazało się, że Brenna nie przesadzała. W kuchni było dużo jedzenia - w maleńkiej jak dla lalki lodówce i w wąskiej, niedużej szafce. Z puszką w ręku obeszła kuchnię i dokonała straszliwego odkrycia.
Nie było mikrofalówki.
To poważny problem. Nie pozostaje chyba nic innego, jak wrzucić zawartość puszki do rondla i odgrzać na kuchence. Kiedy się okazało, że nie ma także automatycznego otwieracza do konserw, stanęła wobec nowego dylematu.
Stara Maude żyła w całkiem innej epoce.
Kiedy udało się jej otworzyć puszkę ręcznym urządzeniem, postawiła ją na kuchence, żeby odgrzać zupę. Wybrała jabłko z misy na stole i podeszła do drzwi kuchennych. Otworzyła je na kłębiącą się mgłę, miękką i delikatną, wilgotną jak deszcz.
Nie widziała nic poza samym powietrzem, którego bladoszare warstwy przemieszczały się w ciemnej nocy. Żadnego kształtu, żadnego światła, jedynie smugi i cienie, jakie przybierała mgła. Z duszą na ramieniu postąpiła krok na zewnątrz i w tej samej chwili utonęła w mroku.
Poczucie samotności było natychmiastowe i całkowite, głębsze od wszystkiego, co dotąd znała. Kiedy jednak wyciągnęła rękę i dotknęła mgły, doszła do wniosku, że nie jest to takie przerażające. W pewnym sensie czuła się nawet dziwnie wyzwolona.
Nie znała nikogo. Nikt jej nie znał. Niczego od niej nie oczekiwano poza tym, czego sama dla siebie chciała. Tej nocy, tej jednej jedynej cudownej nocy była absolutnie sama.
Usłyszała coś na kształt pulsowania nocy, jakieś niskie, dudniące uderzenia. Czy to fale morskie? A może tak właśnie oddycha mgła? Zaśmiała się do siebie, kiedy usłyszała inny dźwięk - miarową, skoczną muzykę.
Piszczałki i dzwonki, flety i gwizdki. Oczarowana nimi omal nie zeszła ze schodów, omal nie podążyła za magią tego dźwięku w mgłę niczym idący we śnie lunatyk.
Uświadomiła sobie, że to tylko ozdoby kominów, podobne do dzwoneczków. Chyba była jeszcze niezbyt przytomna, skoro zastanawiała się, czy nie wybiec o północy z domu i nie powędrować tanecznym krokiem przez mgłę w kierunku tych dźwięków.
Wycofała się do środka, zatrzasnęła drzwi. Kolejny dźwięk, który usłyszała, pochodził z kuchni. Zaczynała kipieć zupa.
- Niech to szlag trafi! - Rzuciła się do pieca, wyłączyła palnik. - Ależ z ciebie kretynka! Przecież nawet dziecko potrafi odgrzać zupę!
Wytarła to, co wykipiało, sparzyła sobie przy tym palce, po czym na stojąco zjadła resztkę zupy, przywołując się do porządku.
Najwyższy czas, żeby przestać się miotać i wziąć się w garść. Jest poważną osobą. Stanie na dworze i śnienie we mgle o północy nie leży w jej naturze. Jadła zupę automatycznie, spełniając powinność wobec ciała bez odrobiny przyjemności, jaką daje posiłek o północy.
Najwyższy czas, żeby spojrzeć prawdzie w oczy i odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego przyjechała do Irlandii. Najwyższy czas, żeby przestać udawać, iż urządziła sobie długie wakacje, podczas których zbada swoje korzenie i popracuje nad książką - ukoronowaniem jej błyskotliwej uniwersyteckiej kariery.
Przyjechała tutaj, bo przeraziła się śmiertelnie, że jest na krawędzi załamania. Towarzyszący jej wieczny stres sprzyjał tylko migrenie, mógł spowodować wrzody żołądka.
Doszło do tego, że nie była w stanie stawić czoła codziennym obowiązkom, zaczęła zaniedbywać studentów, rodzinę i siebie. Wszystkiego miała dość.
Niezależnie od przyczyny tego jedynym ratunkiem dla niej była radykalna zmiana życia. Odpoczynek. Nie mogła okazać publicznie, że jest taka załamana.
Żeby nie przynieść wstydu sobie i swojej rodzinie, która na to nie zasłużyła, uciekła. Może postąpiła jak tchórz, ale był to jedyny logiczny krok, na jaki mogła się zdobyć.
A potem, w wieku stu jeden lat, odeszła stara Maude i otworzyły się drzwi.
Wystarczyło tylko w nie wejść. To było odpowiedzialne posunięcie. Potrzebna jej była samotność, spokój i cisza, czas na dokonanie przewartościowań.
A poza tym zamierzała solidnie popracować. Nie potrafiłaby znaleźć usprawiedliwienia dla tej podróży, gdyby nie przygotowała sobie jakiegoś planu. Zamierzała poeksperymentować, napisać coś, w czym połączyłaby badania nad swoimi rodzinnymi korzeniami z uprawianym przez siebie zawodem. Nawet gdyby nic więcej z tego nie wyszło, dokumentowanie miejscowych legend i mitów, dokonanie analizy psychologicznej ich znaczeń i celów utrzymałoby jej umysł w aktywnej gotowości, nie zostawiając wiele czasu na zamartwianie się.
Zbyt wiele czasu straciła na nie. Jej matka twierdziła, że to cecha irlandzka. Irlandczycy jak nikt inny potrafią się zamartwiać, więc gdyby poczuła potrzebę pofolgowania sobie, nie ma lepszego miejsca na świecie.
Pokrzepiona na ciele i duchu Jude odwróciła się, żeby wstawić pustą puszkę do zmywarki, i odkryła, że również tego urządzenia nie ma tutaj.
Krztusząc się ze śmiechu, poszła do sypialni.
Rozpakowała się, starannie porozwieszała i poukładała wszystko w ślicznej skrzypiącej szafie, w cudownej starej bieliźniarce z lekko zapadającymi się szufladami. Rozstawiła swoje kosmetyki, przyjrzała się z zachwytem starej umywalce i pozwoliła sobie na długi prysznic w wannie wspartej na nóżkach w kształcie pazurów, za cienką plastikową zasłoną pobrzękującą na zmatowiałych mosiężnych kółkach.
Zanim zaczęła szczękać zębami, włożyła piżamę i szlafrok, po czym przystąpiła do poważnego zadania, jakim było rozpalenie torfu w kominku. Zaskoczona tak szybkim sukcesem, przez dwadzieścia minut siedziała na podłodze, obejmując rękoma podkurczone kolana, uśmiechając się do wesołego płomienia i wyobrażając sobie, że jest żoną farmera czekającą na powrót swojego męża z pola.
Potem udała się na poszukiwanie drugiej sypialni, żeby ewentualnie urządzić w niej gabinet.
Pomieszczenie było małe jak pokój dla lalki z wąskimi oknami od frontu i z boku domu. Po krótkim zastanowieniu zdecydowała, że do pracy lepsza będzie południowa strona, z widokiem na dachy domów i wieżę wiejskiego kościółka, a także na rozległą nadmorską plażę.
Kolejnym problemem było wstawienie tu czegoś, co mogłoby pełnić rolę biurka. Przez godzinę szukała odpowiedniego stołu, taszczyła go z saloniku po schodach, ustawiała na wprost okna i instalowała na nim swój sprzęt.
Okazało się, że równie dobrze można pisać przy kuchennym stole, w pobliżu nastrojowego kominka przy grających różne melodie ozdobach kominowych. Tyle że nie wyglądało to zbyt poważnie.
Podłączyła komputer do kontaktu i otworzyła plik, w którym zamierzała prowadzić dzienniczek swojego życia w Irlandii.
3 kwietnia, Faerie Bill Cottage, Irlandia
Przebyłam podróż .
Przerwała na chwilę, śmiejąc się pod nosem. Brzmiało to tak, jakby przeżyła wojnę. Zaczęła kasować, ale pomyślała, że dziennik jest przeznaczony dla niej, może więc w nim pisać wszystko, co jej przyjdzie do głowy.
Jazda z Dublina okazała się długa i znacznie trudniejsza, nią przewidywałam. Ciekawe, ile czasu zajmie mi oswajanie się z ruchem lewostronnym. Obawiam się, że nigdy tego nie opanuję. Za to krajobraz był cudowny, żadna ze znanych mi ilustracji nie jest w stanie oddać urody irlandzkiej prowincji. Nie wystarczy o niej powiedzieć , że jest zielona. Ani też , że jej zieleń jest soczysta i wszechobecna. Może „lśniąca” i „roziskrzona „ będą najtrafniejszymi określeniami.
Miasteczka i wsie są urocze i niewiarygodnie czyste, jakby całe zastępy krasnoludków sprzątały i pucowały co noc chodniki i domki.
Zobaczyłam niewielki fragment wsi Ardmore, ale zanim tam dojechałam, rozpadało się na dobre, a byłam zbyt zmęczona, by dostrzec coś więcej poza tak powszechną w tym kraju czystością , a także urokiem rozległej plaży.
Do chaty trafiłam przez czysty przypadek. Babcia powiedziałaby, że to przeznaczenie, ale tak naprawdę to był ślepy los. Położony prześlicznie na niewielkim wzgórzu domek tonie w morzu kwiatów, które podchodzą aż pod frontowe drzwi. Mam nadzieję, że potrafię się nimi odpowiednio zaopiekować . Niewykluczone, że mają we wsi księgarnię i że znajdę tam jakie książki o hodowli kwiatów. Jedno jest pewne, że teraz, pomimo wilgoci i chłodu, są w świetnej formie.
Widziałam - a raczej myślałam, że widzę - spoglądającą na mnie z okna sypialni twarz kobiety. Przez moment czułam się dziwnie. Nasze oczy jakby się spotkały i przyglądały sobie przez kilka sekund. Była piękna, blada, jasnowłosa i chyba cierpiąca. Oczywiście to tylko złudzenie, gra świateł, bo przecież tak naprawdę nikogo tam nie było.
Brenna O'Toole, zadziwiająco energiczna i zaradna kobieta ze wsi, zatrzymała się tuż za moim samochodem, a w tym, jak zajęła się moimi rzeczami, było coś naturalnego, miłego. Jest wspaniała - ciekawe, czy wszyscy tutaj są równie wspaniali - ma w sobie także pewną szorstkość i męskość , jakie niektóre kobiety przejmują niepostrzeżenie, nie tracąc przy tym nic z kobiecości.
Mam wrażenie, iż uważa mnie za osobę nierozgarniętą i nieudolną , ale okazała mi dużo pobłażania.
Powiedziała coś, z czego by wynikało, że dom jest nawiedzony przez duchy, ale pewnie tubylcy mówi tak o każdym domu w tym kraju. Ponieważ jednak postanowiłam skorzystać z okazji i napisać coś na temat irlandzkich legend, mogę tą jej rewelację potraktować jako punkt wyjścia.
Oczywiście mój zegar biologiczny jest zupełnie rozstrojony. Przespałam najlepszą część dnia, a kolację zjadłam o północy.
Na zewnątrz jest ciemno i mgliście. Tutejsza mgła przesączona jest światłem i ma w sobie coś , co chwyta za serce.
Wszystko dobrze się ułoży.
Oparła się, westchnęła przeciągle. Tak, pomyślała, wszystko dobrze się ułoży.
O trzeciej w nocy, kiedy najczęściej krążą duchy, Jude umościła się w łóżku pod grubym pledem, z kubkiem herbaty na stoliku i z książką w ręku. W kominku żarzył się ogień, mgła powlekała okna. Czy można sobie wymarzyć coś wspanialszego?
I zasnęła z zapalonym światłem i z zsuniętymi na nos okularami do czytania.
Rankiem, gdy bryza przegnała chmury i mgłę, obudziła się w zupełnie innym świecie.
Jarzące się łagodne światło opromieniło pola i łąki, nasycając je nieprawdopodobnie intensywną zielenią. Słychać było śpiew ptaków. Pomyślała o atlasie, który kupiła, i z którego zamierzała nauczyć się rozpoznawać poszczególne gatunki ptaków. Jednak ta chwila była tak błoga, iż wystarczyło po prostu stać i wsłuchiwać się w te czyste trele. Nieistotne, jaki ptak śpiewa, byle śpiewał.
Chodzenie po bujnej, sprężystej trawie i deptanie jej wydawało się świętokradztwem, ale był to grzech, któremu Jude nie mogła się oprzeć. Na wzgórzu obok wsi ujrzała ruinę okazałej niegdyś kaplicy poświęconej świętemu Declanowi, a także dominującą nad całością wspaniałą okrągłą wieżę. Pomyślała przelotnie o postaci, którą tam ujrzała podczas deszczu. I poczuła ciarki na plecach.
Bzdura. W końcu to tylko zwykłe miejsce. A do tego interesujące i historyczne. Wiedziała od babci i z przewodnika o staroirlandzkich inskrypcjach znajdujących się wewnątrz kaplicy, a także o romańskich arkadach. Pójdzie tam i obejrzy je sobie. Zaś bardziej na zachód, o ile dobrze pamięta, ponad osadzonym na klifach hotelem, znajduje się średniowieczna studnia świętego Declana - w otoczeniu trzech kamiennych krzyży i z kamiennym siedziskiem.
Zwiedzi ruiny i studnię, wdrapie się ścieżką na klify i może któregoś dnia obejdzie cypel. Wedle zapewnień przewodnika widoki stamtąd są tak niebywałe, że zapierają dech w piersi. Ale na dzisiaj woli coś spokojniejszego, łatwiejszego.
Wody zatoki skrzyły się błękitem, przybierając na intensywności w miarę oddalenia. Na równinnej, rozległej plaży nie było żywej duszy.
Pomyślała, że któregoś przedpołudnia pojedzie do wsi, żeby samotnie pospacerować po plaży.
Dzisiaj natomiast powłóczy się po wzgórzach i łąkach. Zapomniała, że jeszcze przed chwilą zamierzała przyjrzeć się kwiatom, zorientować się w otoczeniu domku, a następnie zająć się praktycznymi sprawami.
Trzeba w drugiej sypialni zainstalować wtyczkę do telefonu, żeby można było korzystać z Internetu. Musi zadzwonić do Chicago i powiadomić rodzinę, że jest cała i zdrowa. Trzeba też udać się do wsi i sprawdzić, gdzie się robi zakupy i gdzie jest bank.
Ale na dworze było tak cudownie, powietrze muskało twarz niczym delikatny pocałunek, a wiaterek był dostatecznie chłodny i orzeźwiający, by usunąć pozostałości zmęczenia po podróży. Szła, nie przestając się rozglądać, aż na mokrej od deszczu trawie przemoczyła na wylot buty.
Zupełnie jakby stanowiła część obrazu, obrazu ożywionego szelestem liści, śpiewem ptaków, zapachem wilgoci, wszystkim, co rośnie.
Nagle ujrzała inne domostwo. Było tuż obok drogi, ukryte za żywopłotem. Wyglądało zupełnie nieźle. Urocza kombinacja kamienia i drewna, wystających i zwisających elementów z kwiatami, których mnóstwo było również na frontowym i tylnym dziedzińcu. Na zapleczu, za kwietnymi rabatami, znajdowała się szopa, którą jej babcia nazwałaby lamusem, z wywalającymi się na zewnątrz narzędziami i sprzętem mechanicznym.
Na podjeździe zobaczyła pokryty matową szarą farbą samochód, który sprawiał takie wrażenie, jakby zszedł z montażowej taśmy na długo przed urodzeniem Jude.
Z boku domu, na ścieżce w słońcu spał wielki żółty pies - albo wydawało się jej, że śpi, ponieważ leżał na plecach, z łapami do góry, i wyglądał jak ofiara wypadku drogowego.
Czyżby dom O'Toole'ów? Jude zobaczyła wychodzącą zza domu kobietę z koszem świeżo upranej bielizny i doszła do wniosku, że nie może się mylić.
Kobieta miała olśniewające rude włosy i szerokie, mocne biodra, takie, żeby móc urodzić pięcioro dzieci. Pies - na dowód, że żyje - przewrócił się w jej stronę i machnął dwa razy ogonem.
Jude nigdy dotąd nie widziała, jak wiesza się bieliznę na sznurze. W środku Chicago nie robiły tego nawet najbardziej gorliwe gospodynie. Kobieta wyjęła z kieszeni fartucha klamerki, włożyła je do ust i schyliła się do kosza po powłoczkę. Strząsnęła ją energicznym ruchem i przypięła klamerką do sznura. To samo zrobiła z następną sztuką pościeli.
Fascynujące.
Posuwała się wzdłuż sznura bez specjalnego pośpiechu, w towarzystwie żółtego psa, opróżniając kosz, podczas gdy to, co już powiesiła, falowało i furkotało na wietrze.
Ten fragment obrazu Jude zatytułowała Wiejska żona.
Po opróżnieniu kosza kobieta odwróciła się w stronę rozciągniętego po przeciwnej stronie sznura, zdjęła z niego suchą bieliznę z poprzedniego dnia, złożyła ją i w koszu uzbierała się wysoka sterta.
Postawiła sobie kosz na biodrze i odprowadzana przez przymilającego się, podskakującego psa poszła z powrotem do domu.
Jude pomyślała, że to całkiem przyjemny sposób spędzania poranka.
Zaś wieczorem, gdy wszyscy się zejdą, dom będzie pachniał gulaszem albo pieczenia wołową z przyrumienionymi w sosie kartoflami. Cała rodzina zasiądzie przy stole, na którym stać będzie pełno różnych przypadkowo dobranych miseczek i talerzy. Będą opowiadali, jak spędzili dzień, śmiejąc się i od czasu do czasu karmiąc żebrzącego pod stołem psa.
Duże rodziny to wspaniała sprawa.
Oczywiście małym rodzinom też nie można zarzucić nic złego, dodała natychmiast z poczuciem winy. Bycie jedynaczką ma swoje zalety. Cała troska i uwaga rodziców skierowana była na nią.
Może nawet było zbyt wiele tej troski.
Pomyślawszy to, Jude zawróciła do domu, by bardziej sensownie spędzić resztę dnia.
Natychmiast zatelefonowała do rodziców. Właśnie mieli wyjść do pracy. Powiedziała im, że zostaje tu i że z góry się cieszy na czekające ją nowe doświadczenia.
Wiedziała, iż oboje traktują jej nagłą i nieoczekiwaną podróż do Irlandii jako rodzaj eksperymentu, gwałtowny zwrot o czterdzieści pięć stopni z drogi, którą z takim zadowoleniem podążała od dawna. Nie sprzeciwiali się temu. Po prostu byli zaskoczeni. Nie wiedziała, jak wytłumaczyć im swój krok - podobnie zresztą jak sobie.
Myślami będąc przy rodzinie, zadzwoniła do babci Murray. Jej nie trzeba było niczego tłumaczyć. Ona po prostu wiedziała. Z lżejszym już sercem zasypała babcię szczegółami o podróży, opowiedziała o swoich wrażeniach, o radości, z jaką parzyła w domku herbatę i robiła sobie kanapki.
- Właśnie wróciłam ze spaceru - ciągnęła, przyciskając słuchawkę ramieniem i przygotowując sobie coś do jedzenia. - Widziałam z daleka ruiny i wieżę. Któregoś dnia przyjrzę im się z bliska.
- To ładne miejsce - powiedziała babcia. - Czuje się tam jeszcze ducha czasu.
- Tak, ale dzisiaj wolałam jeszcze nie wypuszczać się tak daleko. Widziałam dom sąsiadów. Należy chyba do O'Toole'ów.
- A, Michael O'Toole! Pamiętam go, jak był jeszcze smarkaczem - uśmiechnięty od ucha do ucha Mick, który tak zabawnie przymawiał się o herbatę z ciasteczkami. Ożenił się z tą ładną córką Logana, Mollie, i spłodzili pięć córek. Ta, którą spotkałaś, Brenna, jest najstarsza z gromadki. Jak się miewa śliczna Mollie?
- Nie podeszłam do niej. Była zajęta rozwieszaniem prania.
- Jeszcze się przekonasz, Jude Frances, że tam nikt nie jest aż tak zajęty, żeby się nie móc na chwileczkę oderwać. Następnym razem zajrzyj do nich i złóż uszanowanie Mollie O'Toole.
- Zrobi się. Ale babciu - uśmiechnęła się do siebie, popijając herbatę - nie powiedziałaś mi, że domek jest nawiedzony przez duchy.
- Oczywiście, że powiedziałam, dziewczyno. Nie słuchałaś taśm, nie czytałaś listów ani kartki, którą dołączyłam?
- Nie, jeszcze nie.
- I pewnie sądzisz, że babcia znowu wymyśliła jakąś cudaczną bajeczkę. Radzę ci więc, żebyś się najpierw zapoznała z tym, co ci przysłałam. Historia dotyczy Lady Gwen i jej zaczarowanego kochanka.
- Zaczarowanego kochanka?
Tak powiadają. Podobno domek wzniesiono na zaczarowanym wzgórzu, pod którym znajduje się pomost, a ona wciąż go wypatruje i usycha z tęsknoty, ponieważ powodowana rozsądkiem odwróciła się od swojego szczęścia, on zaś je stracił, ponieważ był zbyt dumny.
- To smutne - wyszeptała Jude.
- No cóż, tak to już jest. Niemniej jednak wzgórze jest dobrym miejscem do tego, żeby spojrzeć w głąb siebie i posłuchać, czego serce pragnie. Skorzystaj z tego, skoro tam jesteś.
- Zależy mi tylko na tym, żeby mieć odrobinę spokoju.
- Więc korzystaj z niego, już tego ci tam nie zabraknie. Ale nie stój zbyt długo na uboczu i nie przegap życia. Jest znacznie krótsze, niż sądzisz.
- Dlaczego się nie wyrwiesz, babciu, i nie pobędziesz tu ze mną?
- Och, jeszcze tam wrócę, ale ten czas należy do ciebie. Bądź uważna. Dobra z ciebie dziewczyna, Jude, ale nie musisz się aż tak pilnować przez cały czas.
- Zawsze mi to mówisz. A może spotkam jakiegoś przystojnego irlandzkiego gagatka i przeżyję z nim szalony romans?
- Na pewno by ci to nie zaszkodziło. Połóż ode mnie kwiaty na grobie starej Maude, dobrze, kochanie? I powiedz jej, że kiedy będę gotowa, przyjadę ją odwiedzić.
- Powiem jej. Kocham cię, babciu.
Ani się obejrzała, kiedy zleciał dzień. Naprawdę zamierzała spędzić przy kwiatach tylko parę chwil. Chciała zrobić bukiet, wstawić go do wysokiej niebieskiej butelki, którą znalazła w saloniku. Oczywiście zerwała za dużo kwiatów i potrzebna była inna butelka. Wyglądało na to, że w domu nie ma żadnego wazonu. A potem zasiedziała się na werandzie, układając kwiaty i żałując, że nie zna ich nazw. Tak upłynęło jej prawie całe popołudnie.
Zaniesienie małej pękatej butelki do gabinetu i postawienie jej na stole przy komputerze okazało się nierozważnym posunięciem. Ale przecież zamierzała poleżeć nie dłużej niż kilka minut!
Przespała dwie bite godziny na nie zasłanym niedużym łóżku i obudziła się nieprzytomna i przerażona.
Gdzie jej zdyscyplinowanie? Rozleniwiła się. Od trzydziestu godzin tylko śpi i zajmuje się głupstwami. Teraz znowu jest głodna.
Udając się na poszukiwanie czegoś do przekąszenia, doszła do wniosku, że w tym tempie zrobi się gruba, gnuśna i ogłupiała w ciągu tygodnia.
Musi zaraz wyjść z domu, pojechać na wieś. Znaleźć księgarnię, bank, pocztę. Dowiedzieć się, gdzie jest cmentarz żeby w imieniu babci złożyć wizytę starej Maude. W ten sposób jutrzejszy dzień zacznie od przejrzenia taśm i listów, które dała jej babcia.
Najpierw się przebrała, wybierając porządne spodnie, cienki golf i blezer, w których poczuła się lepiej niż w grubym swetrze i w dżinsach, których nie zdejmowała od rana.
Potem zabrała się za włosy - musiała je okiełznać, zapleść w gruby, porządny ogon, ujarzmiając wszystkie loczki i sterczące kosmyki.
Nie przesadzała z makijażem, ale końcowy efekt zdawał się całkiem dobry jak na rundę po wsi.
Nabrała dużo powietrza w płuca i wyszła z domu, by spróbować zdać kolejny egzamin w wynajętym samochodzie na irlandzkich drogach. Usiadła za kierownicą, sięgnęła do stacyjki i uświadomiła sobie, że zapomniała kluczyków.
- Na sklerozę jest dobry miłorząb japoński - mruknęła pod nosem, wygrzebując się z samochodu.
Po długich, nerwowych poszukiwaniach znalazła kluczyki na stole w kuchni. Ponieważ mogła nie wrócić przed zmierzchem, zapaliła światło przed domem i zamknęła na klucz drzwi.
Słońce miało się już ku zachodowi, kiedy wrzuciła wsteczny bieg i wyjechała tyłem na drogę.
Droga do wsi okazała się krótsza od tego, co zapamiętała z poprzedniego dnia, a także o wiele bardziej malownicza bez zalewającego szybę deszczu. Żywopłoty były obsypane pączkami dzikiej fuksji w kolorze soczystej jak krew czerwieni. Rosły tu też krzaki o malutkich białych kwiatkach. Wzięła je za jeżyny, ale później okazało się, że to tarnina.
Ze wzgórza na zakręcie ujrzała ruiny katedry i ostrą jak włócznia iglicę wieży, dominujące nad nadmorskim miasteczkiem. Niezależnie od wojen, zarazy i głodu, przelanej krwi, narodzin i śmierci, nie straciły nic ze swojej potęgi. Gotowe na przyjęcie boskiej czci i do odparcia wroga. Ciekawe, co się czuje, stojąc w ich cieniu, na ziemi, która zna cenę pobożności i bluźnierstwa.
Stwierdziła, że dziwne myśli przychodzą jej do głowy. Otrząsnąwszy się wjechała do miasteczka, które będzie jej bazą aprowizacyjną przez najbliższe sześć miesięcy.
W pubie Gallaghera światła były przyćmione, a na kominku wesoło potrzaskiwał ogień. W wiosenny deszczowy wieczór taka atmosfera najbardziej odpowiadała klientom. U Gallaghera od ponad stu pięćdziesięciu lat ciągle w tym samym miejscu klienci mogli się napić dobrego lagera albo mocnego portera, dostać solidną porcję whisky, do której nie dolewano wody, rozsiąść się wygodnie z kuflem lub szklanką.
Kiedy Shamus Gallagher z żoną Meg u boku otworzył w roku pańskim tysiąc osiemset czterdziestym drugim tawernę, whisky powinna była potanieć. Ale przecież nawet najbardziej gościnny człowiek chce zarobić. I w rezultacie tego whisky podrożała. Jednak, przychodząc tutaj, człowiek zawsze mógł liczyć, że się dobrze zabawi.
Kiedy Shamus otwierał swój pub, ulokował w nim nadzieje i oszczędności całego życia Bywało różnie, częściej chudo niż tłusto, a raz tak powiało od morza, że zerwało dach i poniosło go aż do Dungarvan.
Tak przynajmniej mawiali niektórzy, kiedy wypili trochę więcej.
Pub zapuścił korzenie w piaski i skały Ardmore, a miejsce Shamusa za starym barem zajął jego pierworodny syn, po nim zaś jego syn i tak dalej.
Pokolenia Gallagherów obsługiwały pokolenia gości, a wiodło się im na tyle dobrze, że mogli powiększyć interes, a tym samym ugościć więcej ludzi, którzy zaglądali tutaj wieczorem po dniu ciężkiej pracy. Można tu było wypić i zjeść, otrzymać strawę dla duszy i dla ciała, a także ukoić serce przy muzyce, która rozbrzmiewała w pubie prawie każdego wieczora.
Ardmore było rybacką osadą, uzależnioną od szczodrości i kaprysów morza. Ponieważ miało piękne plaże, żyło także z turystów. Zdane na ich kaprysy.
Pub Gallaghera był jednym z punktów zbornych miasteczka. W czasach dobrych i złych - gdy łowiono dużo ryb albo gdy morze było wzburzone i tak niemiłosiernie waliło o brzegi zatoki, iż nikt nie śmiał ryzykować zarzucania sieci - jego drzwi stały otworem.
Dym i opary whisky, zapach gorącego gulaszu i potu mężczyzn wsiąkły głęboko w drewniane ściany. Ciemnoczerwone ławy i krzesła okute były poczerniałymi mosiężnymi listwami, zapewniającymi meblom trwałość.
Odsłonięte belki stropowe aż drżały, gdy w sobotnie wieczory muzyka przygrywała na całego. Podłoga była pokiereszowana ciężkimi butami, porysowana stołami i krzesłami, tu i ówdzie przypalona iskrami z kominka czy z papierosa. Ale było tu czysto, ponieważ cztery razy w roku, pucowano lokal do połysku, jak jakiś salon.
Chlubę pubu stanowił bar, wykonany ze szlachetnego, ciemnego kasztanowca przez starego Shamusa. Jak powiadają ludzie, pozyskał materiał z drzewa powalonego przez piorun w noc świętojańską. Dzięki temu tkwiło w nim trochę magii, a ci, którzy przy nim siadywali, odczuwali jej dobroczynny wpływ.
Za barem, na lustrzanej półce, radowały oko rzędy butelek. A wszystkie były czyste i błyszczące jak nowe pensy. Gallagherowie prowadzili wesoły, a zarazem wzorowo utrzymany bar.
Zmywano plamy, ścierano kurz, nie zdarzyło się też nigdy, żeby podano coś w brudnej szklance.
Kominek opalany torfem stanowił szczególną atrakcję dla turystów, o których należało zabiegać, jako że byli wybredni. Przybywali tłumnie w lecie i na wiosnę, by się wygrzewać na plażach, rzadko pojawiali się w zimie i późną jesienią. Zaglądali do Gallaghera, by wychylić szklaneczkę, posłuchać muzyki albo spróbować któregoś z przyprawionych ziołami pasztetów.
Stali bywalcy zachodzili wkrótce po wieczornym posiłku, żeby pogadać i napić się piwa. Inni, gdy nadarzały się specjalne rodzinne okazje, przychodzili tu na kolacją. Mógł też to być kawaler lub wdowiec, któremu znudziło się gotowanie, lub taki, który chciał troszeczkę poflirtować z Darcy Gallagher.
Darcy z wielką wprawą obsługiwała salę, pracowała za barem albo w kuchni. Ponieważ najmniej z tego lubiła kuchnię, przy każdej nadarzającej się okazji przekazywała ją w ręce swojego brata Shawna.
Ci, którzy znali pub Gallaghera, wiedzieli, że szefem jest tu Aidan, najstarszy z rodzeństwa - przynajmniej od czasu, kiedy ich rodzice wyrazili chęć pozostania w Bostonie. Większość bywalców była zgodna, że po okresie włóczęgi po świecie chłopak ustatkował się i że prowadził rodzinny pub w sposób, którego nie powstydziłby się Shamus.
Aidan był zadowolony z tego, co robił. Nauczył się dużo w czasie podróży. Powiadano, że odziedziczył niespokojny duch po Fitzgeraldach, rodzinie ze strony matki, która, zanim wyszła za mąż, zjeździła kawał świata, zarabiając śpiewaniem.
Założył plecak, gdy miał zaledwie osiemnaście lat, i przemierzył z nim cały kraj, a potem udał się dalej - do Anglii, Francji, Włoch, a nawet do Hiszpanii. Spędził rok w Ameryce, podziwiając góry i płaskowyże zachodu, prażąc się w skwarze południa i marznąc do szpiku kości podczas zimy na północy.
Był jak całe rodzeństwo muzykalny, więc śpiewał, żeby zarobić na życie, albo stawał za barem. A kiedy zobaczył wszystko, o czym marzył, w wieku dwudziestu pięciu lat wrócił do domu.
Przez ostatnie sześć lat prowadził pub, mieszkając nad nim.
I czekał. Nie wiedział na co, ale czekał.
Nawet teraz, nalewając piwo, przysłuchiwał się jednym uchem rozmowie na wypadek, gdyby musiał dorzucić jakąś uwagę.
Ci, którzy przyjrzeli mu się z bliska, mogli dostrzec skupienie w jego oczach, jasnych jak błyskawica, pod brwiami tak ciemnymi jak bezcenny bar, za którym pracował.
Miał dziką, piękną celtycką twarz - długi, prosty nos, pełne, zmysłowe usta i mocną jak u boksera brodą z małym dołkiem pośrodku.
Wyglądał jak typowy zabijaka - szeroki w barach, o długich ramionach i wąskich biodrach. We wczesnej młodości nierzadko wdawał się w bójki. Czasem robił to dla zabawy, a czasem, żeby wyładować złość.
Był dumny, że w przeciwieństwie do swojego brata Shawna nigdy nie miał złamanego nosa.
Kiedy dorósł, przestał szukać zaczepek. Przyglądał się tylko światu i ufał, że znajdzie to, na co czeka.
Kiedy Jude weszła do środka, natychmiast zwrócił na nią uwagę. Była taka elegancka w żakiecie, ze związanymi do tyłu włosami, taka zagubiona z wielkimi oczami, badająca uważnie miejsce jak łania na leśnej ścieżce.
Pomyślał, że jest bardzo atrakcyjna. Ponieważ napatrzył się na różne rzeczy w życiu, zwrócił uwagę na jej zdenerwowanie.
Stanęła tuż obok drzwi, jak gdyby chciała już stąd uciekać. Potem wyprostowała się dumnie - w tak sztuczny sposób, że aż go to rozbawiło - i podeszła do baru.
- Dobry wieczór - powiedział Aidan, przeciągając szmatką po barze i wycierając mokre miejsca. - Czym mogę służyć?
Poprosiła o kieliszek białego wina. Kiedy uśmiechnął się w odpowiedzi, nie wiadomo czemu serce zabiło jej mocniej. Pomyślała, że wszyscy tutaj są wspaniali.
Nie spieszył się ze spełnieniem jej zamówienia. Oparł się wygodnie o bar, zbliżając do niej swą cudowną twarz, przekrzywiając zawadiacko głowę i unosząc brwi.
- Czyżbyś się zgubiła, kochanie?
- Nie, nie zgubiłam się. Czy mogę dostać kieliszek białego wina? Chardonnay, jeśli to możliwe.
- Wszystko, co zechcesz - odparł, ale nie wykonał żadnego ruchu. - Nie jesteś przypadkiem amerykańską kuzynką starej Maude, tą, która miała zamieszkać na jakiś czas w jej chacie?
- Tak, jestem Jude, Jude Murray. - Automatycznie podała mu rękę, dołączając do tego ostrożny uśmiech, który na moment pogłębił jej dołeczki w policzkach.
Aidan zawsze miał słabość do dołeczków na ładnej buzi. Ujął podaną rękę i przytrzymał ją, nie przestając wpatrywać się w Jude.
- Witamy w Ardmore, panno Murray, witamy u Gallaghera. Jestem Aidan, a to mój lokal. Tim, podaj pani stołek. Gdzie twoje maniery?
- Och, nie...
Jednak Tim, barczysty mężczyzna z szopą włosów w kolorze i o fakturze stalowej wełny, już zszedł ze stołka.
- Bardzo przepraszam. - Przeniósł na nią wzrok znad ekranu telewizora na końcu baru, gdzie nadawano wiadomości sportowe, i uśmiechnął się czarująco.
- Chyba że wolisz stolik - dodał Aidan, gdy tak stała, niepewna, co ma robić.
- Nie, nie, dziękuję. - Usiadła na stołku, zdenerwowana, że stała się obiektem powszechnego zainteresowania. To właśnie najbardziej przeszkadzało jej w prowadzeniu wykładów - te wszystkie twarze zwrócone ku niej w oczekiwaniu błyskotliwych i mądrych słów.
W końcu puścił jej rękę i zabrał spod beczki półlitrowy kufel.
- Jak ci się podoba Irlandia? - zapytał ją, odwracając się do lustrzanej półki po butelkę wina.
- Jest śliczna.
- Święta prawda, i nie znajdziesz tu nikogo, kto by się z tobą nie zgodził. - Nalał jej wina, patrząc bardziej na nią niż na kieliszek. - A jak się miewa twoja babcia?
- Bardzo dobrze. Znasz ją?
- Pewnie, że znam. Moja matka, z domu Fitzgerald, jest kuzynką twojej babci - w trzecim czy czwartym pokoleniu. W ten sposób my również jesteśmy kuzynami. - Trącił palcem jej kieliszek. - Slainte, kuzynko Jude.
- No tak... dziękuję. - Właśnie podnosiła kieliszek, kiedy za jej plecami rozległ się krzyk. Dźwięczny kobiecy głos beształ kogoś, wyzywając od nieudacznika o móżdżku jak głąb kapusty. Na co poirytowany męski głos odpowiedział, że woli już być głąbem kapuścianym niż jałową gliną, na której nic nie wyrośnie.
Nikt nie wydawał się zaszokowany krzykami ani przekleństwami, które nastąpiły po nich. Potem coś huknęło, aż Jude podskoczyła, oblewając winem rękę.
- To także są twoi kuzyni - wyjaśnił Aidan, sięgając ponownie po jej rękę i wycierając ją wprawnym ruchem. - Moja siostra Darcy i mój brat Shawn.
- Czy nie należałoby zobaczyć, o co tam chodzi?
- A o co miałoby chodzić?
Głosy na zapleczu przybrały na sile.
- Rzuć tylko we mnie tym talerzem, żmijo, a przysięgam, że ci...
Groźbę kończyło jakieś szkaradne przekleństwo, po którym natychmiast coś gruchnęło o ścianę. W chwilę później zza drzwi na tyłach baru wypłynęła kobieta z pełną tacą jedzenia. Była zaróżowiona i miała zadowoloną minę.
- Trafiłaś go, Darcy? - zawołał ktoś z sali.
- Nie, bo nawiał. - Potrząsnęła buńczucznie głową, wzbijając chmurę kruczoczarnych włosów. Było jej do twarzy ze złością. Łypnęła hardymi niebieskimi oczami, wydęła pełne wargi. Kręcąc biodrami, zaniosła tacę do stolika zajętego przez pięcioosobową rodzinę. Kiedy siedząca tam kobieta szepnęła jej coś do ucha, Wybuchnęła śmiechem.
Było jej równie do twarzy ze śmiechem, jak i ze złością.
- Potrącę ci z pensji za talerz - poinformował Aidan siostrę, gdy zamaszystym krokiem podeszła do baru.
- Proszę bardzo. To było warte każdej ceny. Szkoda tylko, że go nie trafiłam. Clooneyowie chcą jeszcze dwie cole, jedno ciemne piwo i dwa harpy - duże i małe.
Aidan zaczął wypełniać zamówienie.
- Darcy, to jest Jude Murray z Ameryki, przyjechała pomieszkać w chacie starej Maude.
- Cieszę się ze spotkania. - Złość w oczach Darcy od razu ustąpiła miejsca żywemu zainteresowaniu. Na jej ustach pojawił się olśniewający uśmiech. - Jak sobie radzisz?
- Nieźle, dziękuję.
- Zdaje się, że jesteś z Chicago, prawda? Podoba ci się tam?
- To piękne miasto.
- Pełne eleganckich sklepów, restauracji. Czym się zajmujesz w Chicago, to znaczy, jak zarabiasz na życie?
- Wykładam psychologię.
- Naprawdę? To świetnie, przyda się, jak znalazł. - W pięknych oczach Darcy pojawiły się radosne iskierki, a nawet odrobina złośliwości. - Może znajdziesz czas i zbadasz głowę mojego brata Shawna. Coś z nim jest nie w porządku od samego urodzenia.
Złapała tacę z napojami, którą podsunął jej Aidan, po czym posłała mu szeroki uśmiech.
- To były dwa talerze. Za drugim razem prawie go trafiłam w ucho.
Odeszła niespiesznie, żeby podać drinki i przyjąć zamówienia przy innych stolikach.
Aidan podstawił pod krany beczki dwa następne kufle, po czym zwrócił się do Jude.
- Nie smakuje ci wino?
- Co? - Spojrzała w dół, stwierdzając, że kieliszek stoi prawie nietknięty. - Nie, jest dobre. - Wypiła przez grzeczność, a kiedy się uśmiechnęła, jej dołeczki znowu nieśmiało ożyły. - Świetne, naprawdę.
- Nie należy się przejmować Darcy i Shawnem. To prawda, że Shawn jest szybki w nogach, ale nasza siostrunia ma potężny cios. Gdyby go chciała trafić, zrobiłaby to jak nic.
W kącie sali ktoś zaczął grać na staroświeckim akordeonie.
- Mam kuzynów w Chicago - powiedział Tira, stojąc za nią i czekając cierpliwie na piwo. - Dempseyowie, Mary i Jack. Nie znasz ich przypadkiem?
- Nie, niestety.
- No tak, Chicago jest duże. Razem z Jackiem spędziliśmy dzieciństwo, a potem on wyjechał do Ameryki do wuja ze strony matki, żeby pracować w fabryce, w której paczkuje się mięso. Jest już tam od dziesięciu lat i okropnie narzeka na wiatr i na zimy, ale nie kwapi się jakoś z powrotem.
Wziął piwo od Aidana, podziękował i położył miedziaki na barze.
- Aidan, ty chyba byłeś w Chicago?
- W przelocie. Warto zobaczyć tamtejsze jezioro, wydaje się wielkie jak morze. A wiatr, który od niego wieje, przeszywa do szpiku kości. Można też tam dostać takie steki, że człowiek dziękuje Bogu za to, iż stworzył krowę.
Mówił, nie przerywając pracy, ustawiając kolejne zamówienia na tacy siostry, dopilnowując kurków przy beczce, otwierając butelkę amerykańskiego piwa dla chłopca, który, sądząc na oko, powinien jeszcze pijać koktajle mleczne.
Muzyka zabrzmiała głośniej, stała się bardziej skoczna. A kiedy Darcy, unosząc tacę z baru, zaśpiewała, Jude wytrzeszczyła oczy z podziwu i z zazdrości.
Mniejsza o głos, choć i on był zachwycająco srebrzysty i czysty. Chodziło głównie o tę łatwość śpiewania przed tyloma ludźmi. Była to piosenka o starej pannie, która umierała na poddaszu. Jak June zorientowała się po spojrzeniach mężczyzn na sali - od dziesięcioletniego chłopca Clooneyów po zgrzybiałego starca w najodleglejszym kącie baru - taki los nie groził Darcy Gallagher.
Ludzie przyłączyli się do chóru, a piwo z beczki popłynęło strumieniem.
Pierwsza melodia przeszła w następną, zmieniając tylko trochę rytm. Aidan tak gładko podchwycił słowa lirycznej piosenki, śpiewając o zdradzie kobiety noszącej czarną aksamitną opaskę na głowie, że Jude nie mogła oderwać od niego oczu. Miał równie mocny głos jak jego siostra i był równie piękny.
Śpiewając, nalał dużego lagera i mrugnął do niej, popychając szklanicę wzdłuż baru. Zalała ją fala ciepła, poczuła, że się czerwieni. Miała jednak nadzieję, że przyciemnione światło okaże się jej sprzymierzeńcem.
Chwyciła swój kieliszek takim gestem, jakby często przesiadywała w barach, gdzie rozbrzmiewa muzyka i gdzie piękni jak z obrazka mężczyźni mrugają do niej. Zdziwiła się, że kieliszek jest pełny. Była przekonana, że już wypiła przynajmniej połowę. Ponieważ Aidan znajdował się teraz z drugiej strony baru, wzruszyła tylko ramionami.
Drzwi, które, jak sądziła, prowadziły do kuchni, otworzyły się ponownie. Na szczęście nikt na nią w tej chwili nie patrzył, bo aż wybałuszyła oczy. Mężczyzna, który wszedł, wyglądał jak żywcem wzięty z ekranu - z jakiegoś filmu o pradawnych rycerzach celtyckich, występujących w obronie królestwa i swoich wybranek.
Był gibki i szczupły, w znoszonych dżinsach i w czarnym swetrze. Miał czarne jak noc włosy. Marzycielskie, błękitne jak górskie jezioro oczy tryskały humorem. Jego usta były pełne i zmysłowe, nos zaś na tyle skrzywiony, że nie mógł uchodzić za ideał urody.
Na jego prawym uchu zauważyła zadrapanie, z czego wyciągnęła wniosek, że ma przed sobą Shawna Gallaghera, który nie nawiał dostatecznie szybko przed furią siostry.
Przeszedł z wdziękiem przez salę, żeby podać przyniesione na tacy jedzenie. Po czym błyskawicznym ruchem, tak że Jude wstrzymała oddech, spodziewając się bójki, schwycił swoją siostrę, szarpnął nią, zwrócił twarzą ku sobie, a następnie ruszył z nią w skomplikowany taniec.
Co to za ludzie, którzy potrafią obrzucać się wyzwiskami, by zaraz potem tańczyć i śmiać się do siebie?
Publiczność gwizdała i klaskała, wystukując nogami rytm. Kiedy taniec ustał, Darcy i Shawn uśmiechnęli się do siebie.
Pocałowawszy mocno siostrę w usta, Shawn odwrócił głowę i obejrzał uważnie Jude.
- No, no, a któż to wyłonił się z ciemności i zajrzał do Gallaghera?
- To jest Jude Murray, kuzynka starej Maude - powiedziała Darcy. - A to mój brat Shawn, ten, który na gwałt potrzebuje twojej fachowej pomocy.
- Ach, słyszałem od Brenny, że cię spotkała zaraz po twoim przyjeździe. Jude F. Murray z Chicago.
- Co oznacza to „F”? - zapytał Aidan.
Odwracając się w jego stronę, Jude stwierdziła, że lekko kręci się jej w głowie.
- France s.
- Ona widziała Lady Gwen - oznajmił Shawn. Jude nie zdążyła jeszcze odwrócić z powrotem głowy, gdy w pubie zaległa cisza.
- Widziała ją teraz? - Aidan wytarł ręce serwetką i oparł się o bar. - Coś takiego.
Nastąpiła pełna wyczekiwania przerwa.
- Nie, chyba tylko wydawało mi się, że ją zobaczyłam... padał deszcz. - Podniosła kieliszek, upiła spory łyk, modląc się o to, żeby znowu zagrała muzyka.
- Aidan widział Lady Gwen, gdy spacerowała po klifach. Jude wytrzeszczyła oczy na Shawna, a potem spojrzała na Aidana.
- Widziałeś ducha?
- Tak, chodzi i płacze. A ten dźwięk aż przeszywa serce. Była zafascynowana dźwiękiem jego głosu. Ocknęła się, potrząsnęła głową.
- Ale przecież chyba nie wierzysz w duchy.
- A dlaczego miałbym nie wierzyć?
- Ponieważ... one nie istnieją.
Roześmiał się donośnym głosem i znów dopełnił jej kieliszek.
- Zobaczymy, co powiesz za miesiąc. Babcia nie opowiadała ci historii o zaczarowanych Lady Gwen i Carricku?
- Nie, ale mam ze sobą dużo kaset, które dla mnie nagrała, a także nieco listów i pamiętników związanych z mitami i legendami. Zamierzam napisać rozprawę o irlandzkim folklorze i jego roli w psychologii kultury.
- To już jest coś. - Nie zadał sobie fatygi, żeby ukryć wesołość, nie zrobił tego nawet wtedy, kiedy się zachmurzyła. Jeszcze nie widział tak ślicznie dąsającej się dziewczyny. - Wybrałaś doskonałe miejsce na zbieranie materiału do tego pomysłu.
- Powinieneś jej opowiedzieć o Lady Gwen - wtrąciła Darcy. - A także inne historie, Aidanie. Ty to najlepiej potrafisz.
- Czemu nie, zrobię to kiedyś. O ile to cię interesuje, Jude Frances.
Była wytrącona z równowagi. W dodatku zdała sobie sprawę z tego, że jest lekko pijana. Skinęła z godnością głową.
- Oczywiście, chętnie włączę do moich badań tutejszy koloryt lokalny i miejscowe historie. Z przyjemnością umówię się na spotkanie - dostosuję się do ciebie.
Znowu ten sam zabójczy uśmiech.
- Och, daj spokój, nie bawmy się w takie formalności. Wpadnę po prostu któregoś dnia i, jeżeli nie będziesz zajęta, opowiem ci parę historyjek.
W porządku. Dziękuję. - Otworzyła torebkę, zaczęła wyjmować portfel, ale on ją przytrzymał.
- Nie będziesz płacić. Wino jest od firmy, na powitanie.
- To bardzo uprzejmie z twojej strony.
- Mamy nadzieję, że jeszcze zajrzysz - powiedział, kiedy wstała ze stołka.
- Oczywiście, że tak. Dobranoc. Wypowiadając tę grzecznościową formułkę, popatrzyła w stronę gości w barze, by po chwili znowu przenieść wzrok na Aidana. - Dziękuję.
- Życzę ci dobrej nocy, Jude Frances.
Gdy wychodziła, patrzył na nią, machinalnie nalewając piwo, które ktoś zamówił. Ładna sztuka. Taka spięta, że warto ją... zrelaksować.
Tylko bez pośpiechu. W końcu przecież ma masę czasu.
- Musi być bogata - stwierdziła Darcy z lekkim westchnieniem.
- Dlaczego tak sądzisz?
- To widać po jej ubraniu, jest proste i w najlepszym gatunku. A te małe kolczyki są z prawdziwego złota, no i mogę dać głowę, że miała włoskie pantofle.
Nie zauważył kolczyków ani pantofli. Zafascynowała go jej kobiecość. Wyobraził sobie, jak zdejmuje opaskę z głowy, a włosy rozsypują się jej na ramiona.
- Może i jest bogata, moja droga Darcy, ale jest samotna i nieśmiała, co tobie nigdy się nie zdarza. Za pieniądze nie kupi sobie przyjaciela. Podejdę tam kiedyś i zajrzę do niej.
- Masz dobre serduszko. Uśmiechnęła się szeroko i złapała tacę.
- Gdy wychodziła, nie odrywałeś oczu od jej pupy. Odwzajemnił jej uśmiech.
- Mam dobre oko.
Po wyjściu ostatniego klienta, gdy szklanki zostały umyte, podłoga wyszorowana, a drzwi zamknięte, Aidan stwierdził, że nie ma ochoty ani spać, ani czytać przy kominku.
Zazwyczaj w takie noce, gdy niebo było pokryte gwiazdami, a blady księżyc żeglował po wodzie, wybierał się na długie spacery.
Dzisiaj powędrował na klify. To prawda, co powiedział jego brat. Aidan niejeden raz widział Lady Gwen, stojącą wysoko na skale, podczas gdy wiatr rozwiewał do tyłu jej jasne włosy niczym grzywę pędzącego konia i targał jej oświetlonym księżycem płaszczem.
Gdy zobaczył to pierwszy raz, był dzieckiem. Najpierw poczuł strach, a potem jej rozdzierający serce płacz poruszył go do głębi.
Nigdy nie odezwała się słowem, ale patrzyła na niego, widziała go. Mógłby to przysiąc na wszystkie świętości.
Dzisiaj nie szukał duchów, nie próbował przywołać zjawy kobiety, która utraciła miłość, zanim ją rozpoznała.
Chciał pospacerować po tej ziemi, na którą powrócił, ponieważ tylko tutaj czuł się jak w domu.
Kiedy wspinał się ścieżką;, którą znał na pamięć, czuł tylko nocne powietrze i morze.
W dole, w swojej niestrudzonej, odwiecznej wojnie ze skałą, szumiały fale. Na ciemną taflę wody, która nigdy nie pozostawała w bezruchu, padało delikatne światło księżyca. Tutaj mógł oddychać swobodnie i rozmyślać, na co brakowało mu czasu podczas dnia.
Obecnie pub należał do niego. Czuł na swych barkach ciężar obowiązków związanych z jego utrzymaniem. Decyzja rodziców o pozostaniu w Bostonie - zaczęło się od tego, że mieli tam pomóc wujkowi otworzyć pub i poprowadzić z nim interes przez pierwsze pół roku - nie była aż takim zaskoczeniem.
Ojciec ogromnie tęsknił za bratem, a matka zawsze była skora do przeprowadzek i zmian miejsca pobytu. Wrócą tu jeszcze, choćby po to, żeby zobaczyć przyjaciół i pobyć ze swoimi dziećmi. A pub Gallaghera kolejny raz przeszedł z ojca na syna.
Aidan zamierzał dobrze zadbać o swoje dziedzictwo.
Darcy nie będzie wiecznie obsługiwać stolików. Pogodził się z tym faktem. Składała pieniądze niczym wiewiórka orzeszki. Czmychnie, kiedy uzna, że ma ich dosyć.
Na razie Shawn chętnie zajmuje się kuchnią, snuje swoje marzenia i opędza się od dziewcząt z miasteczka. Aż pewnego dnia trafi na przeznaczoną dla siebie kobietę, bowiem taka jest kolej rzeczy.
Jeżeli chce, żeby pub nadal funkcjonował, powinien również sam się ożenić i postarać się o syna albo o córkę, jako że nie trzymał się aż tak kurczowo tradycji, żeby nie móc przekazać interesu dziewczynie.
Ale na to jest jeszcze czas. Przecież ma dopiero trzydzieści jeden lat i nie zamierza się żenić wyłącznie z poczucia obowiązku. Żeby złożyć przysięgę małżeństwa, potrzebna jest miłość i namiętność, a także trzeba mieć jednakowe zainteresowania.
Podczas swych podróży przekonał się o tym, że może żyć skromnie, ale nie powinien nigdy wiązać się z kobietą, która go nudzi, nie pobudza zmysłów, choćby nawet miała najładniejszą twarz.
Kiedy tak rozmyślał, odwrócił się i popatrzył na pofałdowaną ziemię, na łagodne wzniesienie, na którym pod gwiazdami przycupnęła chatka. Z komina jak cienka mgiełka wydobywał się dym, w oknie zaś paliło się światło.
Jude Frances Murray! Co robisz w tym małym domku na zaczarowanym wzgórzu? Może czytasz jakąś mądrą książkę? A może, kiedy nikt tego nie widzi, wolisz lżejszą lekturę?
Przez ten czas, który spędziła w jego barze, przekonał się, jak bardzo ważne jest dla Jude Frances to, co myślą o niej ludzie.
On sam potrzebuje czasu, żeby ustalić, co o niej myśli, co w niej widzi.
Jest bardzo podniecająca z tymi ogromnymi oczami i ciasno związanymi włosami. Spodobał mu się jej głos, jej pedantyczność, która tak dziwnie kontrastowała z nieśmiałością.
Zastanowił się, co by zrobiła śliczna Jude, gdyby zapukał teraz do jej drzwi.
Nie, to nie ma sensu. Przestraszyłby ją tylko. Przecież to nie jej wina, że obudziła w nim takie pragnienie.
- Śpij spokojnie - wyszeptał, chowając dłonie do kieszeni i kuląc się przed wiatrem. - Pewnej nocy, kiedy wybiorę się na spacer, dojdą do twoich drzwi. A wtedy zobaczymy, co z tego wyniknie.
Za oknem przesunął się cień, odchyliła się kotara. A potem stanęła tam, jakby go usłyszała. Było za daleko, żeby zobaczyć coś więcej niż samą sylwetkę.
Pomyślał, że może i ona widzi go na skale.
A potem zaciągnęła zasłonę i po chwili zgasło światło.
Jude powiedziała sobie, że najważniejsza w życiu jest dyscyplina. Z tą myślą wstała następnego ranka z łóżka, przygotowała sobie śniadanie, a następnie wzięła dzbanek z herbatą do gabinetu, by zasiąść do pracy.
Nie wybierze się na spacer po wzgórzach, chociaż dzień był taki cudowny. Nie ruszy się, żeby pomarzyć przy kwiatach, choć tak ślicznie wyglądają, gdy spogląda na nie przez okno. A już na pewno nie pojedzie do miasteczka i nie spędzi kilku godzin na plaży, choć ten pomysł jest tak pociągający.
Jej pomysł zgłębienia legend przekazywanych w Irlandii z pokolenia na pokolenie z pewnością wart jest zachodu, pod warunkiem, że zabierze się w sposób właściwy do pracy. Przecież sztuka ustnych opowieści na równi ze słowem pisanym stanowiła jeden z podstawowych elementów kulturotwórczych.
Musiała przyznać, iż jej najgłębiej skrywanym pragnieniem było pisanie książek, przekazywanie szczelnie ukrytych w sercu słów i obrazów.
Równocześnie uważała, że nie stać jej na zrealizowanie tak niepraktycznej, romantycznej, wariackiej ambicji. Ludzie o przeciętnych zdolnościach powinni się trzymać spraw bardziej przyziemnych.
Prowadzenie badań, zajmowanie się szczegółami, analizowanie - na tym się znała. To było to, czego od niej oczekiwano. Temat, który obecnie wybrała, był już i tak kontrowersyjny i świadczył o jej buncie. Podrąży więc i zbada psychologiczne uwarunkowanie tworzenia się i trwania pokoleniowych mitów, typowych dla kraju jej przodków. W Irlandii roiło się od nich.
Duchy i zwiastunki śmierci, dobre duszki i czarodzieje. Jakże bogata i pełna cudownej fantazji była celtycka wyobraźnia. Powiedziano jej, że domek stoi na zaczarowanym wzgórzu, w miejscu, gdzie był niegdyś wspaniały pałac.
Legendy mówią, że śmiertelnik może zostać zwabiony, a nawet porwany do zaczarowanego podziemnego świata i być tam zatrzymany na setki lat.
Czy to nie fascynujące?
Jak normalni ludzie, u progu dwudziestego pierwszego wieku, mogą w coś takiego wierzyć!
Oto siła oddziaływania mitu na intelekt i na psychiką!
Tej nocy omal sama w to nie uwierzyła. Przyczynił się do tego wiatr grający w kominie.
A do tego ta postać stojąca na klifach. Sylwetka człowieka, tak wyraźna na tle nieba i morza, przyciągnęła jej wzrok i przyprawiła o bicie serca. Mógł to być mężczyzna czekający na ukochaną albo opłakujący jej stratę. Jakiś zaczarowany królewicz.
Bardzo romantyczne.
Ktokolwiek to był, ktokolwiek wędrował smaganymi wiatrem klifami po północy, musiał być somnambulikiem.
Taki somnambuliczny trans dodawał uroku opowieściom. Można to wykorzystać.
Odłożyła na później taśmy i listy i pochyliła się nad klawiaturą komputera. Zaczęła pisać.
Powiadają, że domek stoi na zaczarowanym wzgórzu, na jednym z wielu wzniesień w Irlandii, pod którymi w pałacach i zamkach żyją zaklęci ludzie. Podobno, podchodząc do zaczarowanego wzgórza, można usłyszeć muzykę dobiegającą z wielkich zamkowych dziedzińców, ukrytych głęboko pod warstwą zielonej trawy. A jeśli się wejdzie na szczyt, zaklęci ludzie mogą porwać człowieka i zmusić go, żeby spełnił ich rozkaz.
Uśmiechnęła się. Oczywiście to wszystko jest zbyt poetyckie i zbyt irlandzkie, jak na początek poważnej akademickiej rozprawy. To z tego właśnie powodu na pierwszym roku studiów otrzymywała niższe oceny. Błądzenie, odbieganie od tematu, naciąganie go do własnych koncepcji - takimi adnotacjami opatrzone były jej prace.
Wiedząc, czym dla jej rodziców były stopnie, nauczyła się unikać barwnych dywagacji.
Jednak teraz nie chodziło o stopnie, a poza tym to tylko szkic. Później zastanowi się, co zrobić dalej.
Dzięki opowiadaniom babci wiedziała dostatecznie dużo by móc sporządzić wykaz najczęściej występujących mitycznych postaci. Jej zadaniem będzie znalezienie odpowiednich historyjek, a także schematu, wedle którego kształtowała się dana postać legendy, i ustalenie jej korelacji z psychiką ludzi.
Spędziła ranek na formułowaniu podstawowych definicji, uzupełniając je często komentarzami i zamieszczając odsyłacze do odpowiedników poszczególnych postaci w innych kulturach.
Pogrążona w pracy - pisała właśnie charakterystykę Pisogue - irlandzkiej kobiety - wyroczni i szamanki, spotykanej w większości wsi i miasteczek w dawnych czasach - ledwie usłyszała pukanie do drzwi. Zawieszając okulary na oblamowaniu swetra, zbiegła na dół. Gdy w końcu otworzyła drzwi, Brenna O'Toole wracała już do swojej furgonetki.
- Przepraszam, że przeszkodziłam - powiedziała Brenna.
- Nie, nic podobnego. - To dziwne, że ta kobieta w zabłoconych roboczych butach tak ją onieśmielała. - Byłam na górze. Cieszę się, żeś zajrzała. Nie zdążyłam ci wczoraj nawet podziękować.
- Och, nie ma sprawy. Zasypiałaś na stojąco. - Brenna podeszła do werandy. - Zadomowiłaś się trochę? Masz wszystko, co trzeba?
- Tak, dziękuję. - Zauważyła, że do spłowiałej, nasuniętej na oczy czapki Brenna przypięła nad daszkiem malutką uskrzydloną postać. To niezwykłe, iż tego rodzaju kobieta może nosić podobne maskotki. - Może byś weszła i napiła się ze mną herbaty?
- Dziękuję, ale mam dużo pracy. Chciałam tylko zobaczyć, jak sobie radzisz i czy nie trzeba ci czegoś załatwić, skoro tędy przejeżdżam parę razy dziennie.
- W tej chwili nic mi nie przychodzi do głowy. Z kim mam się skontaktować w sprawie założenia drugiego gniazdka do telefonu? Urządziłam sobie gabinet, a chciałabym podłączyć modem.
- Modem? Masz komputer? - Oczy jej rozbłysły. - Moja siostra Mary Kate uczy się programowania i też ma komputer, ale nawet nie pozwala mi się do niego zbliżyć.
- Interesują cię komputery?
- Chciałabym wiedzieć, jak to działa, a ona się boi, że go rozbiorę na części. Mary też ma modem, dzięki któremu wysyła wiadomości do naszych kuzynów w Nowym Jorku i do przyjaciół w Galway. Istne cudo.
- Jeszcze jakie.
- Przekażę komu trzeba twoją sprawę - ciągnęła Brenna. - Założą ci gniazdko. Wcześniej czy później, ale chyba nie dalej niż w ciągu tygodnia. A tymczasem mogę ci załatwić coś prowizorycznego.
- Świetnie. Będę ci wdzięczna. Pojechałam wczoraj do wsi, ale sklepy już były zamknięte. Chciałam kupić parę książek o ogrodnictwie.
- O ogrodnictwie? - Brenna zdziwiła się. Na co komu czytanie o roślinach? - Nie wiem, czy znajdziesz coś takiego w Ardmore, lepiej poszukaj w Dungarvan albo w Waterford. A na razie, jeżeli chcesz się czegoś dowiedzieć o tutejszych kwiatach, wystarczy, że zapytasz moją mamę. Jest zapaloną ogrodniczką.
Na dźwięk klaksonu Brenna zerknęła przez ramię.
- Oto i pani Duffy, a także Betsy Clooney. Przyjechały się przywitać. Ustąpię im drogę. Pani Duffy na pewno przywiozła ciasteczka - dodała Brenna. - Słynie z nich. - Pomachała wesoło do dwóch kobiet w samochodzie. - Jeżeli czegoś potrzebujesz, krzyknij ze wzgórza.
- Dobrze, ale... - Jude przeraziła się, że ma tu zostać z obcymi kobietami. Ale Brenna wskoczyła już do swojej furgonetki.
Ruszyła gwałtownie, nie zwracając uwagi na to, że jest tak ciasno między żywopłotami. Stanęła obok drugiego samochodu, żeby zamienić parę słów z nowymi gośćmi.
Potem furgonetka, podskakując na wybojach, pomknęła w dół, a samochód pani Duffy zahamował pod jej domem.
- Witaj, panno Murray! - Kobieta za kierownicą miała jasne oczy i jasnobrązowe włosy, które pod grubą warstwą lakieru wyglądały jak błyszczący w słońcu hełm.
Wysiadła z samochodu - biuściasta i biodrzasta, na krótkich cienkich nogach.
Jude, z nienaturalnym uśmiechem na twarzy, powlokła się jak skazaniec w stronę furtki. Właśnie zastanawiała się nad odpowiednią powitalną formułką, kiedy kobieta otworzyła tylne drzwiczki samochodu, w których ukazała się druga osoba.
- Jestem Kathy Duffy, a to Betsy Clooney, moja siostrzenica. Patty Mary, jej matka, a moja siostra, pracuje dzisiaj w sklepie, w przeciwnym razie także by tu przyjechała. Zaproponowałam dziś rano Betsy, żeby zostawiła małe dziecko pod opieką sąsiadki, podczas gdy dwoje starszych będzie w szkole, i żebyśmy pojechały do Faerie Hill Cottage powitać amerykańską kuzynkę starej Maude.
Wypięta na Jude przetrząsała tył samochodu, a słowa, które wypowiadała, zdawały się wydobywać z dolnej części jej ciała, przesłoniętej pstrokatą spódnicą pełną czerwonych maków.
Kiedy się wykaraskała, była lekko zaczerwieniona. Trzymała w ręku przykrytą paterę i promieniała uśmiechem.
- Jesteś podobna do swojej babci - ciągnęła Kathy - takiej, jak ją zapamiętałam, gdy byłam młodą dziewczyną. Mam nadzieję, że ma się dobrze.
- Tak, dziękuję. To miło, że zajrzałyście. - Otworzyła furtkę. - Proszę wejść.
- Chyba dałyśmy ci dość czasu na zagospodarowanie się. - Betsy wyszła zza samochodu i Jude przypomniała ją sobie z pubu. To ta kobieta z rodziną przy jednym ze stolików.
- Wspomniałam cioci Kathy, że widziałam cię wczoraj wieczorem w pubie Gallaghera. I pomyślałyśmy, że może już czas na odwiedziny.
- Byłaś tam z rodziną. Masz bardzo grzeczne dzieci.
- Ależ skąd! - Wcale nie są grzeczne. A ty nie masz dzieci?
- Nie, nie jestem zamężna. Napijecie się?
- Bardzo chętnie. - Kathy szła pierwsza, najwyraźniej czując się tu jak u siebie w domu. - Posiedzimy w kuchni.
Obie kobiety były bardzo miłe i skore do śmiechu. Kathy Duffy usta się nie zamykały.
Nie minęła godzina, a Jude kręciło się już w głowie od imion i nazwisk, od stopni pokrewieństwa ludzi w Ardmore, od opowieści o waśniach rodzinnych, o weselach i pogrzebach. Katherine Annę Duffy wiedziała o wszystkim i o wszystkich.
- Wielka szkoda, że nie poznałaś starej Maude - powiedziała.
- Babcia bardzo ją lubiła.
- Były przyjaciółkami pomimo różnicy wieku. - Kathy pokiwała głową. - Twoja babcia mieszkała tutaj jako dziewczynka po stracie rodziców. Moja matka przyjaźniła się z nimi i obie z Maude tęskniły za twoją babcią, kiedy wyszła za maż i przeniosła się do Ameryki.
- A Maude została tutaj sama. - Jude rozejrzała się po kuchni...
- Miała ukochanego i zamierzali się pobrać.
- Tak? I co się stało?
- Nazywał się John Magee. Wiem od matki, że był przystojnym chłopakiem i kochał morze. Podczas tamtej wojny poległ we Francji.
To smutne - wtrąciła Betsy - ale i romantyczne. Maude nigdy nie pokochała innego i często o nim mówiła, kiedy przychodziłyśmy z wizytą, chociaż już nie żył od ponad pół wieku.
- Dla niektórych - westchnęła Kathy - istnieje tylko jeden mężczyzna... Ale Maude żyła tutaj szczęśliwa, ze swymi wspomnieniami i kwiatami.
To jest taki radosny dom - powiedziała Jude i natychmiast poczuła się jak idiotka. Ale Kathe Duffy uśmiechnęła się tylko i znów pokiwała głową.
- Masz rację. A ci z nas, którzy ją znali, są szczęśliwi, że mieszka tu teraz ktoś z jej rodziny. To dobrze, że jeździsz do wsi, że spotykasz ludzi i poznajesz swoich krewnych.
Krewnych?
- Jesteś .spokrewniona z Fitzgeraldami. Pełno ich tutaj. Podobnie w okolicy Old Parich. Moja przyjaciółka Deidre, która mieszka teraz w Bostonie, leż nazywała się Fitzgerald, zanim wyszła za Patricka Gallaghera. Byłaś wczoraj wieczorem w ich lokalu.
- Tak, wiem. - Natychmiast zobaczyła twarz Aidana. Jego uśmiech i niebieskie oczy. - Podobno jesteśmy kuzynami.
- O ile pamiętam, twoja babcia była kuzynką Sarah, ciotecznej babki Deidre. A może była cioteczną prababką. Mniejsza o to. Teraz lokal prowadzi najstarszy chłopak Gallagherów. - Kathy zrobiła długą pauzę, by schrupać jedno z ciasteczek, które przyniosła. - Miałaś kiedyś na niego chętkę, prawda, Betsy?
- Może i zerknęłam na niego parę razy, kiedy byłam szesnastoletnią smarkulą. - Betsy uśmiechnęła się znad filiżanki. - A i on zwrócił na mnie uwagę. A potem wyjechał na tę swoją włóczęgę. Wtedy pojawił się mój Tom.
- Był narwanym chłopakiem, a i teraz ma w oczach coś takiego, co wprawia w niepokój. - Kathy znowu westchnęła. - A więc nie masz w Stanach żadnego ukochanego, Jude?
- Nie. - Pomyślała o Williamie. Czy kiedykolwiek uważała męża za swojego ukochanego? - Nikogo specjalnego.
- Jeżeli nie są specjalni, to chyba nie warto zaprzątać sobie nimi głowy?
Kiedy już Jude odprowadziła gości do drzwi, wróciła do tego myślami. William nie był jej wielką miłością. Nie dało się tego porównać z historią Johna Magee i Maude.
A jednak przez jakiś czas jej życie koncentrowało się na nim. Kochała go czy raczej chciała wierzyć, że go kocha.
Tymczasem on tak łatwo i beztrosko złamał złożoną przysięgę i pozbył się jej ze swojego życia. Jakie to upokarzające.
Musiała przyznać, że nic opłakiwałaby go przez tyle lat, gdyby zginął w tragiczny sposób. Tyle tylko, że byłaby wówczas dzielną, szanowaną wdową, a nie porzuconą żoną.
Co bardziej boli: jego utrata czy zraniona duma? Niezależnie od odpowiedzi, nie chciałaby, żeby coś takiego powtórzyło się znowu. Nie zamierza wychodzić za mąż tylko dlatego, żeby spełnić oczekiwania innych.
Tym razem skoncentruje się na sobie.
Generalnie nie ma nic przeciwko małżeństwu. Małżeństwo jej rodziców jest dobre i solidne, są sobie bardzo oddani. Może nie ma tam oglądanej na filmach dzikiej namiętności, za którą tęsknią niektórzy, ale ich związek, zawarty przed Bogiem, w pełni zdał egzamin.
Być może, chciała stworzyć podobny związek z Williamem, ale nie udało się. I to z jej winy.
Przyzwyczaili się do siebie, łatwo popadli w codzienną rutynę.
Kolacja z Williamem w piątkowy wieczór o siódmej w jednej z trzech ulubionych restauracji. Sobota - wyprawa do teatru albo do kina, późna kolacja i seks bez wzlotów, ale w dobrym guście. Potem zdrowy ośmiogodzinny sen, śniadanie, obiad i dyskusja przy niedzielnej gazecie.
Tak wyglądało ich narzeczeństwo, a małżeństwo stanowiło po prostu jego kontynuację.
Finał łatwo było przewidzieć.
Tylko wolałaby, żeby to wyszło od niej. Żeby to ona miała odwagę uczynić coś szalonego. Jakaś namiętna przygoda w tanim motelu. Dorabianie w charakterze striptizerki. Ucieczka, by przyłączyć się do gangu motocyklowego. Bóg wie, co jeszcze.
Wyobraziła sobie, jak opięta w śliską skórę wskakuje na tylne siodełko za jakimś krzepkim, wytatuowanym motocyklistą. Parsknęła śmiechem.
- No proszę, jaki miły widok w kwietniowe popołudnie. - W przerwie między żywopłotem z rękami w kieszeniach stał Aidan. - Roześmiana kobieta z kwiatami u stóp.
Podszedł do furtki. A ona mogła przysiąc, że nigdy w życiu nie widziała tak przystojnego mężczyzny - z rozwianymi na wietrze gęstymi, ciemnymi włosami, z jasnymi, niebieskimi oczami na tle majaczących w oddali klifów.
- Czyżbyś rozmawiała z kwiatami, Jude Frances?
- Nie, oczywiście, że nie. - Podniosła odruchowo rękę, żeby sprawdzić, czy jej włosy są w porządku. - Właśnie odwiedziły mnie Kathy Duffy i Betsy Clooney.
- Spotkałem je po drodze. Powiedziały, że spędziły miłą godzinkę przy herbacie i ciasteczkach.
- Przyszedłeś ze wsi pieszo?
- To nie tak daleko, a ja lubię chodzić. - Pomyślał, że Jude jest speszona jego obecnością.
Chciał, żeby się uśmiechnęła, chciał zobaczyć, jak wyginają się jej wargi, jak ożywiają się jej dołeczki.
- Zaprosisz mnie do ogrodu czy mam powędrować dalej?
- Wejdź. - Sięgnęła do klamki furtki w tym samym momencie co on. Ich dłonie się spotkały.
- O czym myślałaś, co cię tak rozśmieszyło?
- Mniejsza o to... Takie sobie głupstewko. Pani Duffy zostawiła trochę ciasteczek i jest jeszcze herbata.
Chyba nigdy jeszcze nie spotkał kobiety, którą tak by przerażał sam fakt rozmowy z nim. Na próbę przetrzymał jej rękę, podczas gdy ona wyrywała ją.
- I wyobrażam sobie, że chwilowo masz dość jednego i drugiego. Ja od czasu do czasu potrzebuję powietrza i wtedy wybieram się na włóczęgę. Jeżeli nie masz nic do roboty, możemy po prostu posiedzieć chwilę na werandzie.
Wyciągnął wolną rękę, przycisnął jej biodro, choć szarpnęła się do tyłu.
- Jeszcze chwila, a wejdziesz w kwiaty - powiedział półgłosem. - Szkoda byłoby je podeptać.
- Och! - Odsunęła się od klombu. - Jestem taka niezdarna.
- Tego bym nie powiedział. Tylko trochę nerwowa. - Jej zdenerwowanie sprawiało mu dziwną przyjemność.
Odsunął się trochę, zakręcił nią dokoła.
- Pomyślałem sobie - rzekł, prowadząc ją w stronę werandy - że może będziesz chciała posłuchać historyjek, związanych z tematem, nad którym pracujesz.
- Bardzo chętnie. - Odetchnęła z ulgą. - Dzisiaj rano zrobiłam wstępny szkic, opracowałam też podstawowe założenia.
Zobaczyła, że jej się przygląda.
- O co chodzi?
- O nic. Po prostu słucham. Lubię cię słuchać. Odchrząknęła, utkwiła wzrok w jednym punkcie, jakby bała się, że gdy spuści z oczu kwiaty, uciekną jej.
- Na czym to ja skończyłam... na założeniach. No więc, chcę się odwołać do rozmaitych dziedzin. Do elementów fantazji, ale także do społecznych i kulturowych aspektów mitów. Ich roli w tradycji jako rozrywki, paraboli, ostrzeżenia.
- Ostrzeżenia?
- Tak, opowiadając dzieciom o zaklętych bagnach, matki chciały je ostrzec przed niebezpiecznymi miejscami, opowiadając o złych duchach, wpływały na ich zachowanie. Więcej jest jednak opowieści, które mają tylko wzbudzać lęk słuchaczy, a nie oddziaływać pozytywnie.
- A które wolisz?
- To zależy od nastroju.
- Często ci się zmieniają?
- Sądzę, że tak.
Poczuła w brzuchu rytmiczne pulsowanie i szybko odwróciła wzrok od Aidana.
Znane są historie o dzieciach wykradanych z kołysek, o zamienianych dzieciach, o dzieciach pożartych przez wilkołaki. W ostatnim stuleciu wielu bajkom zmieniano zakończenie na szczęśliwe, podczas gdy w pierwotnych wersjach pełno było krwi, śmierci. Pod względem psychologicznym stanowi to odzwierciedlenie zmian, które się dokonały w naszej kulturze, jak i tego, czego rodzice chcą dla swoich dzieci - czego mają słuchać, w co wierzyć.
- A w co ty wierzysz?
- Że bajka jest bajką i że takie szczęśliwe zakończenie może oszczędzić dzieciom nocnych koszmarów.
- A czy twoja matka opowiadała ci bajki o zamienionych dzieciach?
- Nie. Ale robiła to moja babcia. W bardzo zajmujący sposób. Wyobrażam sobie, że i ty potrafisz zajmująco opowiadać.
- Opowiem ci coś, jeżeli przejdziesz się ze mną do wsi.
- Przejść się? - Potrząsnęła głową. - To parę kilometrów.
- Nie więcej niż trzy. Zrzucisz trochę kalorii po ciasteczkach pani Duffy, a potem dostaniesz kolację. Mamy dzisiaj w karcie gulasz. Dopilnuję, żeby odwieziono cię do domu.
Spojrzała na niego i znowu się odwróciła. To wspaniale wstać tak i pójść, machnąć ręką na plany i założenia naukowe.
- To bardzo kusząca propozycja, ale naprawdę muszę jeszcze popracować.
- Więc przyjdź jutro. - Wziął ją znowu za rękę i, wstając pociągnął, postawił ją na nogi. - W sobotni wieczór będzie u nas muzyka.
- Wczoraj też była.
- Przyjedzie paru muzyków z Waterford, grają w tradycyjnym stylu. Spodoba ci się - a przecież nie można pisać o irlandzkich legendach, nie znając tutejszej muzyki, prawda? Więc przyjdź jutro wieczorem do pubu, a ja zajrzę do ciebie w niedzielę.
- Zajrzysz do mnie?
Znów się uśmiechnął czarująco.
- Żeby ci opowiedzieć historyjkę przydatną do twojej pracy. Odpowiada ci niedzielne popołudnie?
- Jak najbardziej.
- A więc życzę ci dobrego dnia, Jude Frances. - Zanim doszedł do furtki, odwrócił się. Napotkała jego wzrok. - Przyjdź w sobotę. Lubię na ciebie patrzeć.
Stała jak wryta, kiedy się odwrócił, żeby otworzyć furtkę, kiedy ruszył drogą w dół i kiedy zniknął za wysokim żywopłotem.
Patrzeć na nią? Co chciał przez to powiedzieć?
Czy to był rodzaj zdawkowego flirtu? Jego oczy nie wyglądały zdawkowo. Zresztą skąd mogła to wiedzieć, skoro widziała go zaledwie drugi raz w życiu?
Pewnie należy to traktować jako zwykły odruch mężczyzny przyzwyczajonego do flirtowania z kobietami.
Zła na siebie, że zawsze musi wszystko tak analizować, pomaszerowała z powrotem do domu, zamknęła za sobą drzwi. Każda kobieta uśmiechnęłaby się do niego, kiedy to mówił, poflirtowałyby trochę. Chyba że się jest taką neurotyczka jak ona.
- Tak, Jude F. Murray. Jesteś neurotyczka. Nie potrafisz nawet otworzyć tych swoich kretyńskich ust i powiedzieć coś sensownego.
Jude przystanęła, założyła ręce i zamknęła oczy. Przemawiała do siebie, jakby miała do czynienia z dwiema różnymi osobami.
Oddychając głęboko, uspokoiła się i doszła do wniosku, że ma ochotę na jeszcze jedno z tych lukrowanych ciasteczek, żeby sobie poprawić samopoczucie.
Poszła do kuchni, ignorując nieśmiałe wyrzuty sumienia przypominające jej, że kompensuje przykrość żarłocznością. I co z tego? Skoro taki wspaniały mężczyzna, którego prawie nie zna, wywołuje w niej taką burzę hormonów, ma chyba prawo pokrzepić się odrobiną cukru?
Złapała ciasteczko z bladoróżowym lukrem, po czym, słysząc, że ktoś dobija się do drzwi od strony podwórka, pobiegła tam szybko. Wrzasnęła na widok kudłatego pyska i długich zębów, a ciasteczko pofrunęło do góry, odbiło się od sufitu i spadło jej pod nogi.
Oczywiście nie był to żaden potwór, tylko zwykły pies.
- Jezu! Nie ma ani chwili spokoju!
Miał wielkie brązowe oczy, którymi spoglądał na nią wyczekująco. Szczerzył zęby, stojąc z wywieszonym jęzorem. Potężne, zabłocone łapska zapaćkały szybę. Kiedy szczeknął. Jude aż przysiadła.
Skoro tylko skierowała się do drzwi, pies zniknął. Był tam jednak, kiedy je otworzyła, siedział grzecznie na werandzie, walił ogonem i wpatrywał się w nią.
- Czy ty nie jesteś przypadkiem psem O'Toole'ów?
Traktując to chyba jako zaproszenie, wpakował się do kuchni, węsząc i zostawiając po drodze mokre ślady. Po czym łaskawie wyręczył Jude, zjadając i zlizując z podłogi ciasteczko. Podbiegł do kominka i znowu przysiadł na zadzie.
- Nie zamierzałam dzisiaj palić w tym piecu. - Podeszła bliżej, wyciągając rękę, żeby zobaczyć, jak pies na to zareaguje. Kiedy ją grzecznie obwąchał, a następnie szturchnął nosem, Jude roześmiała się.
- Coś ty taki mądry? - Spełniając psie życzenie, podrapała go między uszami. Nigdy nie miała psa, ponieważ w domu matki były dwa humorzaste syjamskie koty traktowane iście po królewsku.
Doszła do wniosku, iż pies regularnie składał wizyty starej Maude i drzemał w kuchni przy piecu. Czy psy odczuwają smutek po stracie przyjaciela? Przypomniała sobie, że obiecała zanieść kwiaty na grób Maude.
Maude została pochowana na wschód od wsi, wysoko nad morzem, powyżej drogi biegnącej obok hotelu, na tyłach ruin kaplicy i kościoła świętego Declana. Daleka droga w malowniczej scenerii. Pod wpływem impulsu wyjęła kwiaty z butelki i zerknęła na psa.
- Chcesz odwiedzić starą Maude?
Pies szczeknął, poderwał się na łapy, a kiedy razem wychodzili kuchennymi drzwiami, Jude zastanawiała się, kto kogo prowadzi.
Sceneria była prawdziwie wiejska i sielankowa. Wspinając się i pokonując kolejne wzniesienia, idąc razem z żółtym psem i z kwiatami w ręku na grób swojej krewnej, Jude miała wrażenie, iż spełnia cotygodniowy obowiązek. Irlandzka wieśniaczka z wiernym psem u boku idąca złożyć uszanowanie dalekiej kuzynce.
No cóż, tak mogłoby w istocie być - gdyby rzeczywiście miała psa i naprawdę tutaj mieszkała.
Przebywanie na świeżym powietrzu, przy lekkiej bryzie, obserwowanie biegającego i węszącego Bóg wie co psa, wychwytywanie tych wszystkich cudownych oznak wiosny w postaci kwitnących żywopłotów, śmigających i śpiewających ptaków działało niezmiernie kojąco.
Morze grzmiało, klify spowijała delikatna mgiełka. Kiedy po wydeptanych ludzkimi nogami stopniach zbliżała się do kaplicy, zza chmur przedarło się słońce, znacząc trawę i kamienie złocistymi smugami. Trzy rzucające długie cienie kamienne krzyże okalały studnię ze świętą wodą.
Zapamiętała z przewodnika, że do studni przybywali pielgrzymi i obmywali się w niej... Ciekawe, ilu z nich skrapiało w tajemnicy odrobiną wody ziemię dla przebłagania złych mocy pogańskich bożków?
Dlaczego nie skorzystać z okazji, pomyślała i skinęła głową. Sama by tak samo postąpiła.
Jakże spokojne i ciche jest to miejsce, pomyślała. A jednocześnie jakże poruszające, zdające się przechowywać wiedzę o tym, czym jest życie i śmierć, a także to, co je łączy.
Było ciepło jak w lecie, pachniały rozsiane wśród traw kwiaty, targane podmuchami wiatru. Słyszała brzęczenie pszczół i śpiew ptaków, a dźwięk ten był czysty, melodyjny.
Wysoka i zielona trawa pokrywała nierówności terenu. Jude zauważyła kopczyki niedużych, nie obrobionych kamieni, które znaczyły znajdujące się tutaj pradawne groby. A wśród nich był jeden nowy. Stara Maude wybrała takie miejsce na wzgórzu, skąd rozciągał się widok na szachownicę miasteczka, na błękitny pas morza i na zielone pofałdowane wzgórza, ciągnące się aż do gór.
W wąskiej szparze walącego się muru stał wysoki plastikowy dzbanek pełen ciemnoczerwonych kwiatów. Ich widok poruszył Jude. Ludzie na ogół szybko zapominają o zmarłych. Ale nie tutaj. Tutaj pielęgnuje się wspomnienia, przynosząc zmarłym kwiaty.
Prosty napis głosił: Maude Alice Fitzgerald. Pod nazwiskiem była wyryta tradycyjna postać szamanki, a niżej widniały daty spinające długie, jakże długie życie Maude.
Dziwne epitafium. Jude uklękła na stoku wzgórza. Leżały już tutaj kwiaty, nieduży bukiecik fiołków, które zaczynały więdnąć. Jude położyła obok swoją wiązankę, po czym przysiadła na obcasach.
- Jestem Jude - powiedziała - wnuczka twojej kuzynki Agnes. Tej z Ameryki. Zamieszkałam na jakiś czas w twoim domku. Jest naprawdę uroczy. Żałuję, że cię wcześniej nie spotkałam, ale babcia opowiadała mi często o waszych wspólnie spędzonych latach. O tym, jak jej życzyłaś szczęścia, kiedy wyszła za mąż i wyjechała do Ameryki. Ale ty zostałaś tutaj, w domu.
- Była wspaniałą kobietą.
Serce podeszło Jude do gardła. Uniosła głowę i zobaczyła przystojnego, młodego mężczyznę. Miał długie, czarne włosy, sięgające prawie do ramion. Zbliżał się do Jude od drugiej strony grobu, uśmiechając się do niej przyjaźnie.
- Tak cicho się poruszasz. Zaskoczyłeś mnie.
- Po świętym miejscu należy chodzić cicho. Nie chciałem cię przestraszyć.
- Nie? Omal nie dostałam zawału. - Odgarnęła włosy z twarzy. - Znałeś Maude?
- Oczywiście, że znałem. Jak już powiedziałem, była to wspaniała bogobojna kobieta. Miała takie bogate życie. To dobrze, że przyniosłaś jej kwiaty, ponieważ przepadała za nimi.
- To są jej kwiaty, z jej ogrodu.
- Ach, tak. - Uśmiechnął się szerzej. - To jeszcze lepiej. - Położył rękę na łbie psa, a potem spokojnie usiadł obok niego. Jude zauważyła na jego palcu pierścień - ciemnoniebieski połyskujący kamień w masywnej srebrnej oprawie. - Długo trwało, zanim zainteresowałaś się swymi korzeniami.
Spojrzała na niego, mrużąc oczy od słońca, które jak gdyby świeciło teraz mocniej.
- Jeśli chodzi o mój przyjazd do Irlandii, to chyba masz rację.
- W takim miejscu, jak to, możesz zajrzeć w głąb swojego serca i przyjrzeć się temu, co najbardziej się liczy. - Teraz jego oczy były jak kobalt. Intensywne, hipnotyzujące. - A potem wybierz - powiedział. - Dobrze wybierz, Jude Frances, ponieważ to dotyczy nie tylko ciebie.
Czuła się oszołomiona zapachem kwiatów, trawy i ziemi. Oślepiało ją słońce, bombardując ognistymi promieniami, od których piekły oczy. Podniósł się wiatr, nagły, niezwykle silny.
Przysięgłaby, że usłyszała grające piszczałki.
- Nie wiem, o czym mówisz. - Zamroczona, podniosła rękę do głowy, zamknęła oczy.
- Dowiesz się.
- Widziałam cię, w deszczu. - Jak dziwnie kręci się jej w głowie. - Na wzgórzu z okrągłą wieżą.
- To prawda. Czekaliśmy na ciebie.
- Czekaliście? Kto?
Wiatr ucichł równie gwałtownie, jak się podniósł, a muzyka odpłynęła powoli i zapadła cisza. Potrząsnęła głową, żeby się docucić.
Ale kiedy ponownie otworzyła oczy, nie było nikogo, została sama na tym cmentarzysku z wielkim żółtym psem.
Aidan nie buntował się przeciwko papierkowej robocie. Nienawidził jej, ale trzy razy w tygodniu, w słońce czy deszcz, spędzał godzinę albo więcej za biurkiem w pomieszczeniach na górze, przygotowując zamówienia, zestawiając koszty, sporządzając listę wypłat, obliczając zyski.
Jedyną pociechą było to, że zawsze wychodził na swoje. Zanim pub przeszedł w jego ręce, Aidan nigdy zanadto nie dbał o pieniądze. I zastanawiał się często, czy to nie był jeden z powodów, dla którego rodzice skierowali go tutaj. Kiedy podróżował, żył beztrosko z dnia na dzień. Ledwo wiążąc koniec z końcem, zaciskając pasa. Nie zaoszczędził ani jednego pensa, nie czuł też takiej potrzeby.
Wychowywał się we względnym dobrobycie, ale też i pracował od wczesnego dzieciństwa. Jednak szorowanie podłóg, podawanie piwa i śpiewanie w pubie było niczym w porównaniu z obliczaniem ilości piwa, które trzeba zamówić, procentu stłuczek - dzięki ci, siostrzyczko Darcy - z żonglowaniem cyframi i wyliczaniem podatków.
Każde takie posiedzenie przyprawiało go o ból głowy, ale choć do siedzenia w domu nad księgami rachunkowymi miał nie wiele więcej zapału niż do wyrywania zębów, nauczył się tego i odrabiał swoją powinność.
Przy okazji poczuł też większą więź z pubem. Tak, rodzice wiedzieli, co robią. Dobrze znali swojego syna.
Spędził wiele czasu przy telefonie, negocjując z dostawcami najkorzystniejsze ceny. Nie różniło się to aż tak bardzo od handlu końmi. I chyba miał do tego smykałkę.
Cieszył się, iż muzycy z Dublina, z Waterford, a nawet z odleglejszych Clare i Galway, chętnie przybywali, żeby pograć u Gallaghera. Był dumny, że pod jego zarządem pub w ciągu czterech lat zdobył sławę lokalu z dobrą muzyką.
Spodziewał się także, że obecny sezon letni, wraz z napływem turystów, będzie najlepszy ze wszystkich dotąd. Co nie zmienia faktu, że dodawanie i dzielenie nadal pozostawało przykrym obowiązkiem.
Myślał o kupnie komputera - ale wtedy musiałby się nauczyć tego draństwa. Już sama myśl o tym przerażała go. Kiedy zaś zaproponował Darcy, żeby ona nauczyła się zasad obsługi komputera, zaśmiała się do łez.
Shawnowi nawet nie warto było o tym wspominać - potrafi zapomnieć o zmianie żarówki i czytać w ciemności.
Nie zamierzał też zatrudniać nikogo obcego, kiedy pub zaczął przynosić zyski. Więc albo dalej będzie pracował z ołówkiem w ręku i z kalkulatorem, albo zdobędzie się na odwagę i zmierzy się z technologią.
Sądził, że Jude umie posługiwać się komputerem. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby nauczyła go paru rzeczy. Ciekawa byłaby taka wymiana doświadczeń - w jakże zresztą różnych dziedzinach.
Chciał ją dostać w swoje ręce. Zastanawiał się, jak smakuje, jaka jest w dotyku. Już dawno żadna kobieta nie wywarła na nim takiego wrażenia.
Miał nadzieję, że przyjdzie dzisiaj wieczorem, tak jak ją prosił.
Niech się ubierze ładnie i zwiąże do tyłu włosy, żeby mógł sobie wyobrażać, jak je rozpuszcza i mierzwi.
Gdyby Jude wiedziała, o czym myśli Aidan, nigdy nie odważyłaby się wyjść z domu. I tak wahała się i kilkakrotnie zmieniała decyzję.
Byłoby nieuprzejmie nie pójść, skoro ją o to proszono.
Będzie wyglądało, że jej na nim zależy.
To tylko okazja do spędzenia wieczoru w miłej atmosferze.
Nie należała do kobiet, które spędzają wieczory w barach.
Tak ją zirytował ten brak zdecydowania, że postanowiła pójść - dla samej zasady - choćby tylko na godzinę.
Ubrała się w ciemnopopielate spodnie i w żakiet, ożywiając całość kamizelką w wąziutkie paseczki w kolorze burgunda. Ponieważ był to sobotni wieczór, dodała srebrne, dyndające wesoło kolczyki. A ze względu na muzykę postanowiła pójść na całość, dorzucając jeszcze parę cieniutkich srebrnych bransoletek z wisiorkami.
Miłość do biżuterii była jej skrzętnie ukrywaną namiętnością.
Kiedy je włożyła, przypomniała sobie pierścień mężczyzny na cmentarzu. Połyskujący szafir w masywnej srebrnej oprawie, tak nie pasujący do tutejszej sennej wiejskiej atmosfery.
Był taki dziwny, pojawił się i zniknął bezszmerowo, jakby się jej tylko przyśnił. Ale jego twarz i głos zapamiętała bardzo wyraźnie, tak dobrze jak nagły powiew wiatru i zawrót głowy.
Ot, chwilowa utrata świadomości spowodowana nadmiarem cukru. Te wszystkie ciasteczka, które zjadła, nie wyszły jej na zdrowie.
Odsunęła od siebie te myśli i pochyliła się nad lustrem, żeby sprawdzić, czy nie rozmył się jej tusz. Na pewno wkrótce go znowu zobaczy, może jeszcze dzisiaj w pubie albo gdy następnym razem zaniesie kwiaty starej Maude.
Podzwaniając wesoło bransoletkami, zeszła na dół. Nie zapomniała o kluczykach, oszczędzając sobie zbędnego chodzenia tam i z powrotem, co także uznała za poważny postęp. Z zadowoleniem stwierdziła też, że nie pocą się jej dłonie, kiedy w ciemności jechała wyboistą drogą.
Zaparkowała w zatoczce w pobliżu pubu. Poprawiając włosy, zbliżyła się do drzwi, odetchnęła głęboko i weszła do środka.
Omal nie powaliło jej gwałtowne uderzenie dźwięków muzyki.
Piszczałki, skrzypce, głosy solistów, a potem dziki ryk tłumu w refrenie Whiskey in the jar. Rytm był tak szybki, brawurowy i szaleńczy, że ta muzyka natychmiast ją porwała, wciągnęła, osaczyła.
To nie był ciemny, spokojny pub, do którego wstąpiła poprzedniego wieczora. Mnóstwo ludzi siedziało teraz przy stolikach, tłoczyło się przy barze, kręciło się po sali z pełnymi i z pustymi szklanicami w ręku.
Muzycy - że też troje ludzi może robić tyle wrzawy - w roboczych ubraniach, ściśnięci na małym podium, przejęli we władanie lokal, grając jak anioły. Pomieszczenie pachniało dymem, drożdżami i sobotnim mydłem.
Zastanawiała się, czy aby nie weszła w niewłaściwe drzwi ale już po chwili dostrzegła Darcy, z fantastyczną, opadającą chmurą ciemnych włosów, związanych jaskrawoczerwoną wstążką. Żonglowała tacą z pustymi kuflami, butelkami, pełnymi popielniczkami, flirtując jednocześnie z jakimś młodym mężczyzną, o twarzy równie czerwonej jak jej wstążka, onieśmielonym i wniebowziętym, wpatrującym się w nią z zachwytem.
Przechwytując spojrzenie Jude, Darcy mrugnęła do niej i, poklepawszy rozkochanego młodzieńca po policzku, utorowała sobie drogę wśród tłumu.
- Dzisiaj mamy tu duży ruch. Aidan powiedział mi że przyjdziesz i że mam cię wypatrywać.
- To miło z jego strony. Nie spodziewałam się aż takiego tłumu.
- Jak widzisz, muzycy przyciągają tłumy.
- Są wspaniali.
- Grają świetne melodie. - Darcy była bardziej zainteresowana kolczykami Jude. Zastanawiała się, gdzie je kupiła i ile też mogły kosztować. - A teraz chodź, trzymaj się tylko mnie a doprowadzę cię w miarę bezpiecznie do baru.
Omijając ludzi, czasem rozpychając się łokciami, śmiejąc się i zwracając do klientów po imieniu, utorowała drogę do najodleglejszego krańca baru i ponad głowami podała tacę tam, gdzie składało się zamówienia.
- Dobry wieczór, panie Riley - zwróciła się Darcy do sędziwego mężczyzny siedzącego na ostatnim stołku.
- Witaj, moja mała Darcy - odparł piskliwym głosem uśmiechając się do mej oczyma tak, jakby niewiele nimi widział, i upił łyk mocnego, ciemnego guinnessa. - Jeżeli za mnie wyjdziesz, kochanie, uczynię cię królową.
- Więc pobierzmy się w najbliższy piątek, weźmy królewski ślub, bo na taki zasługuję. - Pocałowała go w pergaminowy policzek. - Willu Riley, pozwolisz, że ta jankeska zajmie stołek obok twojego dziadka?
- Oczywiście. - Szczupły mężczyzna zeskoczył ze stołka, uśmiechając się promiennie do Jude. - A więc jesteś jankeska? Siadaj tu, a my postawimy ci dużego guinnessa.
- Pani woli wino. - Aidan, który pojawił się jak spod ziemi, trzymał już kieliszek w ręku.
- To prawda. Dziękuję.
- Zapisz to na rachunek Willa Rileya, Aidanie. A teraz wypijemy za wszystkich naszych kuzynów, także tych za morzem.
- Dobra, Will. - Po czym spojrzał na Jude i powiedział: - Zostań tu przez chwilę, dobrze? - I odszedł do swojej pracy.
Została. Piła toasty za ludzi, o których nigdy nie słyszała. Ponieważ nie wymagało to z jej strony wielkiego wysiłku, wdała się w rozmowę z oboma Rileyami na temat ich krewnych w Stanach. Sprawiła im zawód, kiedy przyznała się, że nigdy nie była w Wyoming i nie widziała prawdziwego kowboja.
Słuchała wspaniałej muzyki. Znane i obce melodie, porywające, chwytające za serce, łatwo trafiały do tłumu. Nuciła je ze wszystkimi, uśmiechając się, gdy stary pan Riley usiłował śpiewać falsetem.
- Durzyłem się w twojej kuzynce Maude - oznajmił pan Riley Jude. - Ale dla mej istniał tylko Johnny Magee - niech spoczywa w pokoju. - Westchnął głęboko i łyknął guinnessa. - A pewnego dnia, kiedy jeszcze raz wybrałem się do niej w zaloty, powiedziała mi, że nie minie rok, jak się ożenię z panną o jasnych włosach i o szarych oczach.
Uśmiechnął się do siebie, jakby spoglądając w przeszłość. Muzyka ogłuszała, więc Jude pochyliła się, żeby go lepiej słyszeć.
- I nie minął miesiąc, jak poznałem moją jasnowłosą, szarooką Lizzie. Pobraliśmy się w czerwcu i byliśmy ze sobą prawie pięćdziesiąt lat, zanim odeszła z tego świata.
- To wspaniale.
- Maude wiedziała różne takie rzeczy. - Spojrzał wyblakłym wzrokiem na Jude. - Dobre duszki nieraz szeptały to jej do ucha.
- Czyżby? - zapytała rozbawiona Jude.
- O, tak, a ty jesteś jej krewną, może podszepną coś i tobie. Bądź czujna i nie omieszkaj ich wysłuchać.
- Oczywiście.
Przez chwilę razem popijali i razem słuchali muzyki. A potem, kiedy Darcy objęła ramieniem kościste barki starego Rileya i razem z nim zaczęła śpiewać piosenkę o wiecznej miłości i o stracie bliskiej osoby, oczy Jude przysłoniła mgiełka łez.
Uśmiechnęła się na widok Brenny, która nalewała whisky i operowała kranikami za barem. Teraz była bez czapki, a jej gęste, olśniewające rade loki spadały swobodnie na ramiona.
- Nie wiedziałam, że tutaj pracujesz.
- Od czasu do czasu, kiedy zachodzi taka potrzeba. Co pijesz, Jude?
- Chardonnaya, ale naprawdę nie powinnam...
Ani się obejrzała, jak Brenna postawiła przed nią kolejny pełny kieliszek.
- W weekendy u Gallaghera bywa tłoczno - ciągnęła Brenna. - Pomagam też w lecie. Świetną dziś mamy muzykę, prawda?
- Cudowną.
- A co tam słychać u pana, drogi panie Riley?
- Wszystko dobrze, śliczna Brenno O'Toole. Kiedy wreszcie zostaniesz moją narzeczoną i ukoisz moje serce?
- W maju, bo to miesiąc wesołków. - Podała mu pełny kufel. - Miej się na baczności przed tym swawolnikiem, Jude, jeszcze ci zawróci w głowie!
- Możesz się zająć drugim końcem baru, Brenno? - Aidan stanął za nią i pociągnął ją za ogniste włosy. - Popracuję teraz tutaj, żeby poflirtować z Jude.
- A oto i kolejny swawolnik. Roi się tu od nich.
- Ta to dopiero jest śliczna - wtrącił pan Riley. Aidan mrugnął do Jude.
- Która, panie Riley?
- Każda. - Pan Riley zaświszczał, śmiejąc się i uderzył chudą ręką o blat baru. - Jeszcze mi się nie zdarzyło widzieć kobiecej buzi, która nie byłaby tak ładna, żeby nie warto było ją uszczypnąć. Ta jankeska ma czarodziejskie oczy. Uważaj, chłopcze, bo rzuci na ciebie zaklęcie.
- Może już to zrobiła. - Wziął brudne kufle, postawił je w zlewie pod barem i wyjął świeże, żeby je napełnić z beczki. - Wychodziłaś na dwór o północy, Jude Frances, zbierałaś księżycowe kwiatki i szeptałaś moje imię?
- Może - usłyszała swój głos - gdybym tylko wiedziała, jak wyglądają księżycowe kwiatki.
Pan Riley zaczął się tak śmiać, iż przestraszyła się, że zaraz spadnie ze stołka. Aidan podał pełne kufle i zainkasował pieniądze. Po czym oparł się o ladę tuż obok i obserwował, jak jej oczy robią się coraz większe, a rozchylone ze zdumienia wargi drżą.
- Pokażę ci księżycowe kwiatki, kiedy znów do ciebie zajrzę.
- No cóż. - Nie wiedząc, co odpowiedzieć, zajęła się winem. Może od wina, a może od jego spojrzenia kręciło się jej w głowie. Stwierdziła, że powinna bardziej uważać. Kiedy Aidan znów sięgnął po butelkę, potrząsnęła głową i zasłoniła ręką kieliszek.
- Nie, dziękuję. Poproszę teraz o wodę.
- Bąbelki?
- Bąbelki? Ach tak, z przyjemnością.
Podał ją w niskiej szklance, bez lodu. Wypiła łyk, obserwując, jak podstawia dwa kolejne kufle pod kurki i rozpoczyna metodyczny proces napełniania ich guinnessem.
- To trwa strasznie długo - powiedziała bardziej do siebie niż do niego, ale na tyle głośno, że obejrzał się przez ramię, jedną ręką manewrując przy kurkach.
- Akurat tyle, ile trzeba. Któregoś dnia, gdy będziesz w odpowiednim nastroju, naleję ci kufel. Przekonasz się, co tracisz, pijąc ten francuski trunek.
Darcy podpłynęła do baru, postawiła tacę.
- Trzy czwarte litra smithwicka, duży guinness i dwa małe jamesonsy. A kiedy to przygotujesz, Aidanie, Jack Brennan chyba już będzie miał dosyć.
- Dopilnuję tego. Która godzina, Jude Frances?
- Godzina? - Przestała przyglądać się jego rękom - były takie szybkie i sprawne - i spojrzała na zegarek. - Chryste, już po jedenastej. Nie zdawałam sobie sprawy. - Przesiedziała tu trzy godziny. - Muszę wracać.
Aidan skinął głową bez zainteresowania i kiedy Jude szukała pieniędzy, żeby zapłacić za swoje drinki, ustawiał na tacy zamówienia złożone przez siostrę.
- Mój wnuk płaci. - Pan Riley położył kruchą rękę na jej ramieniu. - To dobry chłopak. Schowaj pieniądze, kochanie.
- Dziękuję. - Podała na pożegnanie rękę, a kiedy podniósł ją do ust, poczuła się bardzo wzruszona. - Miło mi było pana poznać. - Zsunęła się ze stołka, uśmiechnęła się do młodego Rileya. - Was obu.
Dotarcie do drzwi bez torującej drogę Darcy okazało się trudniejsze niż dotarcie do baru. Kiedy wreszcie się jej to udało, była cała spocona, a od szybkich, ognistych dźwięków skrzypiec wirowało jej w głowie.
Uznała ten wieczór za jeden z najprzyjemniejszych w swoim życiu.
A potem wyszła na dwór, na nocny chłód, i zobaczyła Aidana, który uniknął właśnie potężnego ciosu, zadanego wielką jak konar ręką.
- Posłuchaj, Jack - przemawiał rozsądnym tonem, gdy tymczasem olbrzymi mężczyzna o niesamowicie rudych włosach ponownie zacisnął wielkie jak szynki pięści. - Przecież wiesz, że nie chcesz mnie trafić.
- Zrobię to! Jak Boga kocham, tym razem rozwalę ci ten twój wścibski nos. Za kogo się masz, żeby mi zabraniać picia w twoim pieprzonym barze, kiedy mam na to ochotę?
- Jesteś już zdrowo wstawiony, Jack, idź do domu i pośpij sobie.
- Uważaj, żebyś sam nie musiał pospać!
Zaatakował, a kiedy Aidan szykował się do uniku, Jude krzyknęła przerażona. To wystarczyło, żeby odwrócić jego uwagę i żeby cios Jacka wylądował na szczęce Aidana. Zachwiał się na nogach i odetchnął z ulgą, kiedy atakujący jak taran Jack przeleciał obok niego i runął na chodnik.
- Nic ci nie jest? - Przerażona Jude popędziła do Aidana, przeskakując przez rozciągniętego Jacka, wielkiego jak przewrócony do góry dnem oceaniczny liniowiec. - Krwawią ci usta. Boli? To potworne. - Jąkając się z wrażenia, zanurzyła rękę w torbie w poszukiwaniu chusteczki.
Był zły i chciał powiedzieć, że to jej wina, ponieważ odwróciła jego uwagę. Ale wyglądała tak ślicznie i była taka zrozpaczona, przykładając właśnie chusteczkę do jego boleśnie rozciętej wargi.
Próbował się uśmiechnąć, ale ponieważ bolało jak diabli, skrzywił się.
- Och, co za bydlę. Musimy wezwać policję.
- Po co?
- Żeby go aresztowali. Przecież cię napadł. Spojrzał na nią oburzony.
- Miałbym kazać aresztować jednego z najstarszych przyjaciół za rozkwaszenie mi wargi?
- Przyjaciół?
- Jasne. Właśnie próbował się pocieszyć, pijąc whisky - co jest głupie, ale w pełni zrozumiałe. Dziewczyna, którą kochał, odeszła z pewnym dublińczykiem dwa tygodnie temu. Więc zapija ten swój smutek, a potem wywołuje burdy. Nie miał żadnych złych zamiarów.
- Uderzył cię w twarz. Powiedział, że zamierza rozwalić ci nos.
- Rano będzie mu przykro z tego powodu - tym bardziej że ból głowy nie da mu spokoju. - Uśmiechnął się znowu, tym razem z pewnym namysłem. - Zaniepokoiłaś się o mnie, kochanie?
- Jak widać, zupełnie niepotrzebnie. - Powiedziała to z przesadną obojętnością, zwijając w kulkę zakrwawioną chustkę. - Okazuje się, że wdawanie się w uliczne bijatyki z przyjaciółmi najwyraźniej cię bawi.
- Był czas, kiedy istotnie bawiły mnie uliczne bijatyki, ale odkąd wydoroślałem, wolę to robić wyłącznie z przyjaciółmi. - Wyciągnął rękę i musnął koniuszkami jej związane do tyłu włosy. - Dziękuję za okazane mi zainteresowanie.
Postąpił naprzód, a ona zaraz cofnęła się. Westchnął.
- Pewnego dnia nie będziesz miała aż tyle miejsca, żeby się cofnąć, a ja nie będę miał pod nogami biednego pijanego Jacka, którym muszę się zająć.
Schylił się i ku zdumieniu Jude podniósł na wpół przytomnego wielkoluda i przerzucił go sobie przez ramię.
- To ty, Aidan? - Aha.
- Złamałem ci nos?
- Nie, nie złamałeś, ale rozkwasiłeś mi wargę.
- Pieprzony z ciebie szczęściarz, Gallagher.
- Nie wyrażaj się tak w obecności damy, ty zakuta pało.
- Och, proszę o wybaczenie.
- Obaj jesteście pomyleni - stwierdziła Jude i odwróciła się, żeby pójść do samochodu.
- Jude kochanie! - Aidan uśmiechnął się szeroko i natychmiast syknął, gdy znowu pękła mu warga. - Zobaczymy się jutro, powiedzmy o wpół do pierwszej. - Zachichotał tylko, gdy, nie zatrzymując się i stukając szybko obcasami, podeszła do samochodu i, odwracając się przez ramię, spiorunowała go wzrokiem.
- Już poszła? - dopytywał się Jack.
- Odchodzi - powiedział półgłosem Aidan, gdy z fasonem przejechała ulicą. - Nie, nie odjedzie daleko.
Mężczyźni to prymitywne istoty. Nie ma dwóch zdań. Jude potrząsnęła głową i uderzyła dłonią o kierownicę. Pijackie uliczne burdy to mało zabawna forma spędzania czasu, a każdy, kto się do nich rwie, powinien natychmiast zostać poddany psychoterapii.
Boże, przez niego wyszła na idiotkę. Stał sobie jak gdyby nic i uśmiechał się pełną gębą, gdy tymczasem ona tamowała mu krew i coś bełkotała. Pobłażliwy uśmiech wielkiego, silnego mężczyzny na widok zwariowanej, rozhisteryzowanej baby.
Jest wariatką i histeryczką. Kiedy Aidan zarzucił sobie tego wielkiego chłopa na ramię jak worek z pierzem, coś drgnęło w niej. Gdyby się nie wzięła w garść i nie odeszła, pewnie stałaby teraz i piała z zachwytu.
Makabra.
Czy był choć trochę zakłopotany tym, że oberwał przy niej pięścią w twarz? Nic z tych rzeczy. A czy był zażenowany, kiedy leżącego na ziemi pijanego bałwana przedstawiał jej jako swojego starego i bliskiego przyjaciela? Ani trochę.
A teraz najprawdopodobniej stoi znowu za barem i zabawia klientów, opowiadając o tym, jak się przeraziła, jak trzęsły się jej ręce.
Bydlak.
Prychnęła ze złości i poczuła się odrobinę lepiej.
Kiedy zahamowała na podjeździe, wyperswadowała sobie, że jej zachowanie było ze wszech miar rozsądne. To Aidan Gallagher wyszedł na idiotę.
Księżycowe kwiatki! Też mi coś! Trzasnęła drzwiczkami samochodu, aż echo poniosło się daleko w stronę gór.
Prychnęła kolejny raz, wygładziła włosy i ruszyła ku furtce. A kiedy podniosła wzrok, ujrzała w oknie kobietę.
- O Boże!
Krew odpłynęła jej z głowy. Światło księżyca igrało łagodnie na jasnych drugich włosach, na bladych policzkach, rzucało blask na ciemnozielone oczy.
Uśmiechała się pięknym, chwytającym za serce uśmiechem.
Jude zebrała całą odwagę, przemknęła przez furtkę i podbiegła do drzwi. Kiedy je szarpnęła, okazało się, że zapomniała zamknąć je na klucz. A zatem gdy była w pubie, ktoś musiał wejść do środka. To całkiem proste.
Gdy wbiegła po schodach na górę, drżały jej kolana.
Sypialnia była pusta, podobnie jak pozostałe pomieszczenia, które błyskawicznie sprawdziła. Jedyne, co pozostało, to słaby zapach kobiety.
Czując się nieswojo, pozamykała drzwi wejściowe. A gdy ponownie znalazła się w sypialni, zamknęła także te drzwi.
Kiedy się rozebrała i schroniła w łóżku, zostawiła zapaloną lampę. Upłynęło dużo czasu, zanim usnęła. I przyśniły się jej klejnoty rozsypywane na niebie, spadające do srebrzystego worka jeźdźca na skrzydlatym, białym jak śnieg koniu.
Pogalopował przez pola i góry, jeziora i rzeki, przez bagna i wrzosowiska Irlandii. Mijał zamki i zabudowania dworskie, jak również skromne, pokryte strzechą chaty, a białe skrzydła konia turkotały na wietrze.
Wreszcie dotarł do celu podróży. Kopyta zatętniły przed domkiem na wzgórzu, z białymi ścianami i ciemnozielonymi okiennicami, z kwiatami w oknach i drzwiach.
Wyszła do niego z rozsypanymi na ramiona włosami z najjaśniejszego złota i z zielonymi jak łąka oczami. A mężczyzna ze srebrnym pierścieniem, w którym kamień błyszczał tak, jak jego oczy, zeskoczył z konia.
Podszedł do niej i rozrzucił u jej stóp mnóstwo klejnotów. Trawa zapłonęła diamentami.
- Oto wyraz mojej miłości do ciebie - powiedział do niej. - Przyjmij je razem ze mną, a dam ci, co tylko mam.
- Namiętne uczucie to jeszcze nie wszystko, podobnie jak twoje diamenty. - Jej głos był spokojny, opanowany, a ręce trzymała złożone na wysokości talii. - Zostałam przyrzeczona innemu.
- Dam ci wszystko. Na zawsze. Chodź ze mną, Gwen, a będziesz żyła wiecznie.
- Nie pragnę pięknych klejnotów ani wieczności. - Pojedyncza łza spłynęła po jej policzku, lśniąca jak diamenty w trawie. - Nie mogę opuścić domu. Nie zamienię mojego świata na twój. Za żadne diamenty, za żadną wieczność.
Nie wyrzekł słowa, odwrócił się tylko i dosiadł swojego konia. A gdy unieśli się do nieba, wróciła do domku, pozostawiając diamenty na ziemi, jak gdyby nie były niczym więcej jak tylko kwiatami.
I zamieniły się w kwiaty, i okryły ziemię delikatnym, słodkim zapachem.
Obudziło ją jednostajne bębnienie deszczu. Miała ochotę nakryć się kołdrą i zasnąć, żeby jeszcze raz powrócić do tych barwnych obrazów. Ale nie zdobyła się na to. Nie można sobie zanadto pobłażać.
Grunt to dyscyplina. Deszczowy niedzielny poranek trzeba wykorzystać na prace domowe. To nie Chicago, gdzie wynajmowała kobiety do sprzątania.
W głębi duszy cieszyła się nawet, że może odkurzać, szorować, wykonywać te drobne czynności, dzięki którym poczuje się bardziej u siebie.
Spędziła zatem część poranka na wycieraniu kurzu i przestawianiu różnych ozdóbek i bibelotów, których pełno pozostało po starej Maude. Na stołach, stolikach i półkach pełno było ślicznych obrazków wróżek i wytwornych czarnoksiężników, intrygujących kawałków kryształów. Większość książek poświęcona była irlandzkiej historii i folklorowi. Jednak stara Maude lubiła także romantyczne powieści. Zamiast odkurzacza Jude znalazła staroświecką szczotkę na długim kiju, którą oczyściła stopniowo dywany i deski podłogi.
Wyszorowała kuchnię i poczuła wielką satysfakcję na widok błyszczących chromów i porcelany. Poczynając sobie coraz pewniej, zabrała się do ścierania kurzu w pokojach. Zamierzała wkrótce dobrać się do pudełek w szafie. Może nawet jeszcze dzisiaj wieczorem. A potem wszystko, co będzie miało jakąś wartość, spakuje i wyśle do babci.
Pozbierała rzeczy do prania. Czuła się trochę zaniepokojona, gdyż jeszcze nigdy w życiu nie prała. Ale nauczy się tego.
Zaczęła prać, nie wytrzepawszy uprzednio rzeczy; postara się o tym nie zapomnieć przy następnej okazji.
W zagraconej, przylegającej do kuchni pakamerze znalazła kosz na bieliznę.
Okazało się również, że nie ma suszarki. A to oznacza, że będzie musiała rozwiesić bieliznę na sznurze. I chociaż z zainteresowaniem przyglądała się rozwieszającej bieliznę Mollie O'Toole, zrobienie tego samej było mniej zabawne.
Po prostu musi się tego nauczyć. I nauczy się, zapewniła siebie. Obrzuciła wrogim spojrzeniem pralkę.
Na jej białej powierzchni widniały plamy rdzy. Programowanie było bardzo proste. Ponieważ chciała, żeby dobrze się wyprało, nastawiła na wysoką temperaturę. Zastosowała się do instrukcji na pudełku proszku do prania.
Zadowolona z siebie, nastawiła czajnik na herbatę i zjadła garść ciasteczek z blaszanego pudełka.
W jej domku jest teraz czyściutko. Wszystko stoi na swoim miejscu, bielizna się pierze... Nie było już żadnego usprawiedliwienia, żeby nie powrócić do tego, co zobaczyła poprzedniej nocy.
Kobieta w oknie. Lady Gwen.
Jej zjawa.
Nie znajdowała żadnego racjonalnego argumentu na podważenie faktu, że widziała tę postać, i to dwukrotnie. To było aż nazbyt oczywiste. Tak oczywiste, że nawet przy swoich ograniczonych umiejętnościach mogłaby naszkicować twarz, która spoglądała na nią z okna.
Duchy. Nie należała do tych, którzy w nie wierzą, choć jednocześnie lubiła bajki babci. A zatem, jeżeli wykluczyć halucynacje, widziała ducha dwukrotnie.
Czy to możliwe, że to kolejny etap załamania, że stoczyła się już nawet w tej wątłej krawędzi, której się jeszcze trzymała, opuszczając Chicago?
Ale przecież teraz nie czuje się rozkojarzona. W ostatnich dniach nie miała też ani silnego bólu głowy, ani mdłości, nie czuła nadciągającej depresji.
Nic z tych rzeczy od chwili przekroczenia progu Faerie Hill Cottage.
Czuła się dobrze. Była ożywiona, zdrowa. Prawie szczęśliwa. Pomyślała więc, że albo widziała ducha i że takie rzeczy istnieją - co byłoby równoznaczne z koniecznością zrewidowania i poszerzenia dotychczasowego sposobu myślenia - albo że przeszła załamanie, którego rezultatem jest pogodzenie się z zaistniałym stanem rzeczy.
Pogrążona w myślach Skubnęła następne ciasteczko i doszła do wniosku, że zadowalają ją oba wyjaśnienia.
Słysząc pukanie do drzwi frontowych, strzepnęła okruchy ze swetra i zerknęła w lustro. Straciła rachubą czasu, nie miała pojęcia, że już minęło przedpołudnie - o zapowiedzianych odwiedzinach Aidana celowo nie myślała.
To na pewno on. Dobrze, popracują w kuchni, postanowiła, upinając spinkami włosy i idąc korytarzem do drzwi. Mężczyzna, który się bije z pijakami na ulicy i tak bezczelnie flirtuje z prawie nieznajomymi sobie kobietami, nie pociągał jej w najmniejszym stopniu.
Była cywilizowaną kobietą i uważała, że rozum, dyplomacja i kompromis powinny wystarczyć do zażegnania nieporozumienia. Mogła jedynie ubolewać nad kimś, kto woli korzystać z siły pięści.
Nawet jeżeli ma piękną twarz i wspaniałe mięśnie.
Nie mogła pozostać ślepa na jego urodę.
Nagra jego opowiadania, podziękuje mu za współpracę. I tyle.
A kiedy otworzyła drzwi i ujrzała go stojącego w deszczu, z połyskującymi, mokrymi włosami, z uśmiechem gorącym jak lato, zarumieniła się niczym podlotek.
- Witaj, Jude.
- Cześć. - Wywarł na niej takie wrażenie, że dopiero po dobrych dziesięciu sekundach dostrzegła stojącego obok niego ogromnego mężczyznę, ściskającego w dłoni bukiet kwiatów.
Wyglądał żałośnie w ociekającym deszczem kapturze, z szeroką i bladą jak poświata księżyca twarzą z opuszczonymi potężnymi ramionami.
Westchnął tylko, kiedy Aidan z całej siły wbił mu w żebra łokieć.
- Dzień dobry, panno Murray - Jestem Jack Brennan. Obecny tu ze mną Aidan powiedział, że wczoraj wieczorem zachowałem się niewłaściwie w pani obecności. Przepraszam za to i mam nadzieję, że mi pani wybaczy.
Spoglądając żałośnie przekrwionymi oczami, próbował jej wcisnąć kwiaty.
- Odrobinę za dużo wypiłem - ciągnął. - Ale to nie usprawiedliwia używania mocnych słów w obecności damy. Chociaż chyba nie wiedziałem, że pani tam jest, prawda? - powiedział to. zerkając w stronę Aidana.
- Nie. - Zachowała surowy ton głosu, chociaż mokre kwiaty były tak wzruszające, że stopniało jej serce. - Był pan zbyt zaabsorbowany, próbując uderzyć swojego przyjaciela.
- No cóż, Aidan jest za szybki, żebym mógł mu porządnie przyłożyć, kiedy jestem wstawiony. - Uśmiechnął się zadziwiająco sympatycznie, po czym ponownie zwiesił głowę. - Niezależnie od okoliczności, nie ma usprawiedliwienia dla takiego zachowania w obecności damy. Więc proszę o przebaczenie i mam nadzieję, że nic będzie pani miała o mnie zbyt złego zdania.
- Dobra, starczy. - Aidan poklepał serdecznie przyjaciela po plecach. - Panna Murray ma zbyt wielkie serce, żeby chować urazę po tak pięknych przeprosinach. - Obejrzał się na nią, jakby wspólnie zorganizowali tę zabawę. - Czy dobrze mówię, Jude Frances?
Zła była, że tak ją sprytnie wymanewrował. Nie zwracając uwagi na Aidana, skinęła głową do Jacka.
- Nie mam o panu marnego zdania, panie Brennan. To ładnie, że wstąpił pan i przyniósł mi kwiaty. Nie wszedłby pan do środka, żeby napić się herbaty?
Twarz mu pojaśniała.
- To miło z pani strony. Nie chciałbym...
- Miałeś jeszcze zajrzeć w parę miejsc, Jack. Jack ściągnął brwi.
- To nic konkretnego.
- Ależ tak - Weź mój samochód i załatw to. Uprzedzałem cię, że mamy z panną Murray coś do omówienia.
- No dobrze - mruknął - Ale nie rozumiem, dlaczego nie mogę się napić filiżanki herbaty. Miłego dnia, panno Murray. - Z opuszczonymi ramionami i w ociekającej wodą czapce powlókł się do samochodu.
- Mogłeś pozwolić mu wejść do środka, żeby nie stał tak na deszczu - rzekła Jude.
- Jakoś nie martwisz się, że i ja stoję na deszczu. - Przyglądając się jej uważnie, Aidan przechylił głowę. - Może rzeczywiście żywisz do mnie urazę.
- Nie przyniosłeś mi kwiatów. - Cofnęła się jednak, żeby go wpuścić.
- Pomyślę o tym następnym razem. Sprzątałaś. Pachnie olejkiem cytrynowym, to miły, domowy zapach. Gdybyś mi dała szmatkę, wytarłbym tę wodę, żeby nie pobrudzić tak ślicznie wysprzątanego domu.
- Potem sama wytrę. A teraz pójdę na górę po magnetofon i po parę innych rzeczy. Popracujemy w kuchni. Możesz tam już wejść.
- Dobra. - Wziął z jej rąk kwiaty. - Wstawię je do wody. żeby nie wyglądały tak smętnie.
- Dziękuję. - Sztywny, grzeczny ton głosu był jedyną formą obrony wobec tego wysokiego, czarującego mężczyzny. - To zajmie tylko chwilę.
Kiedy znowu weszła do kuchni, kwiaty stały już w jednej z butelek Maude, a Aidan wprawnie zaparzał herbatę.
- Zapaliłem w piecu, żeby nie było tak zimno. Nie masz nic przeciwko temu?
- Oczywiście, że nie. - Starała się nie irytować tym, że wszystko, co robił, jej zabierało trzy razy więcej czasu. - Usiądź. Naleję herbaty.
- Musi się jeszcze trochę zaparzyć.
- Wiem o tym - mruknęła, otwierając kredens i sięgając po filiżanki i spodki. - W Ameryce również pijamy herbatę. - Postawiła filiżanki na stole i dodała: - Przestań się na mnie gapić.
- Jesteś taka śliczna, kiedy się złościsz i kiedy masz rozpuszczone włosy.
Zaczęła upinać sobie włosy tak gwałtownie, ze aż pokłuła się szpilkami.
- Może byśmy coś sobie wyjaśnili na wstępie. To spotkanie ma charakter czysto roboczy.
- Roboczy. - Opanował uśmiech, zachowując kamienną twarz. - Chyba to jednak nic złego, jeśli powiem, że jesteś śliczna?
- Nie jestem śliczna i nie chcę tego słuchać. Moglibyśmy już zacząć?
Usiedli.
- Wierzysz w to? No cóż, ciekawe.
- Nie jesteśmy tu po to, żeby rozmawiać o mnie. Wspomniałeś o tym, że znasz pewne mity i legendy z tych okolic.
- Parę historyjek. - Rozsiadł się wygodnie na krześle. Pomyślał, że można zacząć od tego, a potem przejść do następnego etapu.
- Niektóre z nich pewnie też znasz, w tej czy w innej formie. Przekazywane ustnie legendy mogą mieć różne wersje w zależności od miejsca i czasu, ale ich myśl przewodnia pozostaje ta sama. Inne są realia w legendach Indian Ameryki Północnej, inne u chłopów rumuńskich, a jeszcze inne u Irlandczyków. Lecz wszędzie przeplatają się te same wątki. Sięgnął po dzbanek, żeby nalać sobie herbaty.
- Istnieją takie postaci jak Święty Mikołaj, Father Christmas, Kris Kringle. Jeden z nich może wejść przez komin, inny włożyć słodycze do butów, ale istota legendy jest zawsze ta sama. Można więc dojść do wniosku, że u jej podstaw leży jakieś prawdziwe wydarzenie.
- Wierzysz w Świętego Mikołaja. Odstawiając czajnik, napotkał jej wzrok.
- Wierzę w magię i wiem, że to, co w niej najlepsze i najprawdziwsze, płynie z serca. Jesteś już tutaj od paru dni, Jude Frances. Nie poczułaś magii?
Włączyła magnetofon.
- Atmosfera tego kraju sprzyja niewątpliwie tworzeniu się mitów i przekazywaniu ich z pokolenia na pokolenia - od pogańskich ołtarzyków i ofiar składanych bóstwom, poprzez folklor celtycki z różnymi ostrzeżeniami i nagrodami, na który nałożyły się elementy kultury zaszczepionej podczas najazdów wikingów, Normanów i tak dalej.
- To sprawa miejsca - upierał się Aidan - a nie ludzi, którzy próbowali je podbić. To sprawa ziemi - wzgórz i skał. Z krwi, którą nasiąkła w walce o przetrwanie. To sprawa powietrza. To Irlandczycy wchłonęli wikingów, Normanów, a nie na odwrót.
Była w tym duma, dla której miała zrozumienie i szacunek.
- Co nie zmienia faktu, że tamci ludzie przybyli na tę wyspę, że mieli stosunki z tutejszymi kobietami, przekazali swoje nasienie i przywieźli swoje przesądy i wierzenia. A więc Irlandia także je wchłonęła.
- Co było najpierw, opowieść czy opowiadający? Czy to także stanowi część twoich badań?
Pomyślała, że jest bystry i ma ostry język.
- Nie można badać jednego, nie badając drugiego. Ważne jest zarówno, kto opowiada, dlaczego i co.
- Zgoda, opowiem ci historię, którą opowiadał mi mój dziadek, jemu zaś jego ojciec, jemu jego i tak dalej, sięga więc niepamiętnych czasów, gdy Gallagherowie osiedlili się na tym wybrzeżu.
- Opowieść przekazana po mieczu? - przerwała mu Jude. - Częściej historie takie przekazywane są kolejnym generacjom po kądzieli.
- Też prawda, ale w irlandzkiej tradycji bardowie i harfiarze byli płci męskiej, mówi się nawet, że jeden z Gallagherów, który przywędrował tutaj i śpiewał za miedziaka i piwo, na własne oczy widział to, co ci opowiem, resztę zaś usłyszał z ust samego Carricka, królewicza zaczarowanych krain.
I Aidan rozpoczął swoją opowieść.
- Żyła sobie panna o imieniu Gwen. Pochodziła z ubogiej rodziny, ale maniery miała dworskie. Włosy miała tak jasne jak promienie zimowego słońca, a oczy tak zielone jak mech. Wieść o jej urodzie rozeszła się po całym kraju. Była półsierotą, jej matka bowiem zmarła przy porodzie; opiekowała się starym ojcem i dbała o ich chatkę. Robiła więc, co do niej należało, i nikt nigdy nie słyszał, żeby się uskarżała na swój los. Tylko od czasu do czasu widywano ją spacerującą wieczorem po klifach i spoglądającą tak ponad morze, jak gdyby chciała się unieść na skrzydłach i pofrunąć.
Kiedy mówił, zza zasłony deszczu przedarła się delikatna smuga słońca, wpadła przez okno i legła między nimi na stole.
- Nie potrafię powiedzieć, co się działo w jej sercu - ciągnął Aidan. - Może coś takiego, czego sama nie rozumiała. Nadal prowadziła dom, opiekowała się ojcem i samotnie spacerowała po klifach. Pewnego dnia, kiedy niosła kwiaty na grób matki, niedaleko studni świętego Declana spotkała mężczyznę, to znaczy kogoś, kto wyglądał jak mężczyzna. Wysoki i prosty jak struna, miał ciemne, opadające falami na ramiona włosy, a oczy tak niebieskie jak dzwonki, których bukiet trzymała w ręku. Zwrócił się do niej po imieniu, a jego głos był dla niej jak muzyka i sprawił, że jej serce zadrżało. Natychmiast zakochali się w sobie nad grobem jej ukochanej matki, a wiatr od morza szumiał w wysokiej trawie, jakby to wróżki szeptały.
- Miłość od pierwszego wejrzenia - powiedziała Jude - często pojawia się w bajkach.
- Nie wierzysz, że serce rozpoznaje serce?
Pomyślała, że to dziwne i poetyckie sformułowanie. Dobrze, że nagrała słowa Aidana.
- Wierzę w pociąg od pierwszego wejrzenia. Miłość wymaga więcej czasu.
- Wyzbyłaś się wszystkiego, co irlandzkie - powiedział, potrząsając głową.
- Nie na tyle, by nie docenić romantycznej strony dobrej opowieści. Co było dalej?
- No więc, chociaż serce rozpoznało serce, na drodze ich związku pojawiły się przeszkody. Owym mężczyzną, w którym zakochała się Gwen, był Carrick, zaczarowany królewicz mieszkający w srebrnym pałacu pod wzgórzem, na którym stała jej chata. Gwen bała się czarów i zwątpiła w swoją miłość, ponieważ nauczono ją, żeby wystrzegała się czarowników i trzymała się od nich z daleka.
Jego głos wznosił się i opadał jak muzyka. Ukołysana nią Jude oparła łokcie o stół i położyła brodę na pięściach.
- A jednak pewnej nocy, przy pełni księżyca, Carrick wywabił Gwen z chaty i posadził na ogromnego skrzydlatego konia, który ich poniósł ponad lądem i morzem, i pokazał jej cudowne i zdumiewające rzeczy, które chciał jej ofiarować, jeżeli mu obieca, że z nim zostanie. Tak się akurat złożyło, że jej ojciec, który spędzał bezsenne noce, cierpiąc na bóle w krzyżu, zobaczył swoją Gwen z zaczarowanym królewiczem, wzbijających się do nieba na białym, skrzydlatym koniu. Ogarnął go strach, myślał teraz jedynie o tym, by uratować córkę, zdjąć z niej zaklęcie. Zabronił jej spotkań z obcym mężczyzną i obiecał rękę Gwen pewnemu młodzieńcowi, który utrzymywał się z połowów na morzu. Gwen, darząca ojca wielkim szacunkiem, zaprzestała nadmorskich spacerów i przygotowywała się do ślubu, jak jej kazano.
Smuga słońca, która tańczyła między nimi na stole, zniknęła, a kuchnia pogrążyła się w mroku, oświetlana jedynie słabym odblaskiem z pieca.
Aidan wpatrywał się w Jude, zafascynowany tym, co zobaczył w jej oczach: marzenia, smutek, pragnienia.
- Dowiedziawszy się o tym, Carrick wpadł w straszny gniew i zesłał pioruny i wicher, które z całą mocą runęły na wzgórza i na morze. Mieszkańcy okolicznych wsi, farmerzy i rybacy drżeli ze strachu, tylko Lady Gwen siedziała spokojnie w swojej chacie, zajęta cerowaniem i naprawianiem ubrań.
- Mógł więc ją zabrać do podziemi - przerwała Jude - i zatrzymać tam na setki lat.
- Aha, więc jednak wiesz, jak to się mogło skończyć. To prawda, że mógł ją porwać, ale w swojej pysze zażądał, by przyszła do niego z własnej woli. Jak widać, pod tym względem wysoko urodzeni nie różnią się bardzo od zwykłych śmiertelników. - Przechylił głowę i obserwował jej twarz. - Wolałabyś zostać porwana i uprowadzona, nie mając wyboru, czy raczej przeżyć niezwykły romans i być traktowana z najwyższym uwielbieniem?
- Ponieważ nie sądzę, żebym stanęła przed takim wyborem, wolałabym się raczej dowiedzieć, jak postąpił Carrick.
- Więc dobrze, opowiem ci, co było dalej. Kiedy wzeszła zorza, Carrick dosiadł swojego skrzydlatego konia i pomknął ku słońcu. Zebrał z niego rozżarzone ogniki, zrobił z nich olśniewające blaskiem diamenty i wsunął je do srebrzystego worka. I te prażące, czarodziejskie klejnoty przyniósł do jej chaty. Kiedy wyszła mu na spotkanie, rozsypał je u jej stóp i rzekł:
„Przynoszę ci klejnoty słońca, są wyrazem mojej miłości do ciebie. Przyjmij je razem ze mną, a dam ci wszystko, co mam”. Jednak ona odmówiła, bo została już przyrzeczona innemu. Powstrzymywało ją poczucie obowiązku. Kiedy się rozstawali, klejnoty leżały rozrzucone w trawie.
- I zamieniły się w kwiaty.
Kiedy Jude zadrżała, wyciągnął do niej rękę.
- Czyżby ci było zimno?
- Nie. - Zmusiła się do uśmiechu i sięgnęła po filiżankę, żeby napić się herbaty.
Znała tę historię. Mogła ją sobie bez trudu wyobrazić - wspaniałego konia, śliczną kobietę oraz mężczyznę, który nie był z tego świata, a także płomienny blask diamentów na ziemi.
Wszystko to widziała we śnie.
- Sądzę, że babcia musiała mi opowiedzieć jedną z wersji tej baśni.
- To jeszcze nie koniec.
- Nie? - Wypiła jeszcze łyk herbaty, żeby się odprężyć. - A co było potem?
- W dniu ślubu Gwen z rybakiem umarł jej ojciec. Mógł już odejść, kiedy się upewnił, że oddał córkę w dobre ręce. Mąż Gwen wprowadził się do jej chaty i codziennie przed wschodem słońca wypływał na morze, żeby zarzucić sieci. Żyli dobrze i bogobojnie.
Kiedy przerwał, Jude zmarszczyła czoło.
- To chyba jeszcze nie koniec?
Uśmiechnął się, spróbował herbaty. Jak każdy dobry bajarz wiedział, kiedy zmieniać rytm, żeby wzmóc zainteresowanie.
- Tak, to jeszcze nie koniec. Jak pewnie się domyślasz, Carrick nie mógł o niej zapomnieć. Nosił ją w sercu. Ponieważ Gwen wiodła życie tak, jak tego od niej oczekiwano, Carrick posmutniał. Nie było mu teraz ani do muzyki, ani do śmiechu. Pewnej nocy, w przypływie rozpaczy, jeszcze raz dosiadł swojego konia i uniósł się do księżyca. Zebrał jego promienie, które zamienił w perły, i wrzucił je do srebrzystego worka. I jeszcze raz przyszedł do niej, a ona, chociaż nosiła w łonie swoje pierwsze dziecko, wymknęła się z małżeńskiego łoża i wyszła mu na spotkanie. „Oto łzy księżyca - przemówił do niej. - Są wyrazem mojej tęsknoty za tobą. Przyjmij je razem ze mną, a dam ci wszystko, co mam”. Gwen, choć łzy spływały jej po policzkach, znowu mu odmówiła. Ponieważ należała do innego, nosiła w sobie jego dziecko i nie mogła złamać złożonej przysięgi. Znowu się rozstali, a perły, które leżały na ziemi, zamieniły się w księżycowe kwiatki. I tak mijały lata, a Carrick opłakiwał Gwen, która robiła to, czego od niej oczekiwano. Rodziła dzieci, które były jej radością. Dbała o kwiaty i wspominała swoją miłość. A choć jej mąż był dobrym i porządnym człowiekiem, nigdy nie poruszył jej serca, nie przeniknął do jego najmniejszego zakamarka. Gwen postarzała się na twarzy i na ciele, tylko jej serce pozostało młode i pełne tęsknych dziewczęcych pragnień.
- To smutne.
- Smutne, ale to jeszcze nie koniec. Ponieważ w zaczarowanym świecie czas płynie w innym rytmie niż u zwykłych śmiertelników, pewnego dnia Carrick dosiadł swojego skrzydlatego konia, pofrunął nad morze i zanurkował tak głęboko, żeby dotrzeć do jego serca. Uderzenia serca morza wypełniły jego worek szafirami. Powiózł je do Lady Gwen, której dzieci miały już własne dzieci, której włosy stały się białe, a oczy przygasły. Jednak zaczarowany królewicz widział w niej tylko pannę, którą kochał i za którą tęsknił. I rozsypał szafiry u jej stóp. „Oto serce morza. To wyraz mojej wierności. Przyjmij je razem ze mną, a dam ci wszystko, co mam”.
I tym razem Gwen, mądrzejsza o lata doświadczeń, zrozumiała, co uczyniła, przedkładając powinność nad miłość. Nigdy nie zdając się na głos serca. A także to, co on uczynił, ofiarowując jej klejnoty, lecz zaniedbując tę jedyną rzecz, którą by ją skłonił ku sobie.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, Aidan ujął rękę Jude. A kiedy spletli palce, smuga światła znowu odpłynęła.
- A szło tu bardziej o słowa miłości niż o namiętność, tęsknotę czy nawet wierność. Tego potrzebowała najbardziej. Teraz była stara, zgięta w pół, i wiedziała to, o czym zaczarowany królewicz, nie będąc istotą śmiertelną, nie mógł wiedzieć, że już jest za późno. Zapłakała gorzkimi łzami starej kobiety i powiedziała mu, że jej życie dobiegło końca. Powiedziała mu też, że gdyby zamiast klejnotów przyniósł jej miłość, gdyby zamiast o namiętności, o tęsknocie i o wierności mówił jej o miłości, może by jej serce uległo. Był zbyt dumny, a ona zbyt ślepa, żeby dojrzeć pragnienie serca. Jej słowa wprawiły go w gniew, ponieważ za każdym razem przynosił jej miłość, w jedyny znany sobie sposób. I tym razem, przed odejściem, rzucił na nią zaklęcie. Będzie się odtąd błąkała i czekała, jak on, łatami, aż spotkają się ich wierne i oddane serca, a ona przyjmie ofiarowane jej dary. Dopiero po trzech spotkaniach i po trzykrotnym przyjęciu darów zaklęcie zostanie zdjęte. Dosiadł konia i pofrunął w noc, a klejnoty u jej stóp znowu zamieniły się w kwiaty. Umarła tej samej nocy, a kwiaty na jej grobie rozkwitają co roku, podczas gdy duch Lady Gwen, ślicznej jak panna młoda, czeka i opłakuje utraconą miłość. Jude zrobiło się dziwnie nieswojo.
- Dlaczego więc nie zabrał jej ze sobą, nie powiedział, że to, co minęło, nie ma znaczenia?
- Nie byłoby wtedy morału, że trzeba zaufać sercu i nie odwracać się nigdy od miłości.
Uzmysłowiła sobie, że zbyt mocno wczuła się w tę opowieść.
- Może też wyciągnąć z tego inny morał - że spełniając powinność, zapewniasz sobie długie, ale niezbyt porywające życie. Klejnoty nie są najważniejsze. Powinien był się odwrócić i zobaczyć, jak zamieniają się w kwiaty - kwiaty, które zachowała.
- Jak powiedziałem, cechował go upór. Tak, zachowała jego kwiaty. - Aidan dotknął bukietu w butelce. - Była prostą kobietą i podchodziła do życia w sposób nieskomplikowany. Ale w tej bajce chodzi o coś więcej.
- To znaczy?
- O miłość. - Ich oczy spotkały się ponad kwiatami. - O miłość, która trwa niezależnie od czasu i okoliczności. Teraz czekają, aż spełni się, zaklęcie, t wtedy połączą się w srebrnym pałacu pod zaczarowanym wzgórzem.
Jude upomniała siebie, że trzeba oderwać się od baśni i podejść do tego racjonalnie. Dokonać prawidłowej analizy.
- W legendach powtarzają się często podobne elementy. Element spotkania i pogoni, konieczność spełnienia obowiązku, stawianie warunków. Nawet tam istnieje zasada, że na nagrodę trzeba zasłużyć. Symbolika tej baśni jest bardzo tradycyjna. Osierocona przez matkę dziewczyna opiekująca się schorowanym ojcem, królewicz na białym koniu. I odwołanie się do żywiołów - słońca, księżyca, morza. Niewiele poświęcono miejsca mężczyźnie, za którego wyszła. Służy tylko jako niezbędny do rozdzielenia kochanków instrument.
Kiedy podniosła wzrok znad gorliwie sporządzonych notatek, stwierdziła, że Aidan przygląda się jej z największą uwagą.
- O co chodzi?
- Fascynujące jest to, w jaki sposób się zmieniasz.
- Nie wiem, co masz na myśli.
- Kiedy ci o tym opowiadałem, miałaś rozmarzone oczy i byłaś bliska płaczu, a teraz proszę - siedzisz sztywna, zaaferowana analizowaniem historii, która cię oczarowała i poruszyła do głębi.
- Właśnie o to chodzi. A poza tym nie miałam rozmarzonych oczu.
- Przecież sam widziałem. - Poczuła ciepło w jego głosie. - Masz oczy jak bogini morza. Ogromne, zielone. Widziałem je w swojej wyobraźni, kiedy cię jeszcze tutaj nie było. Co ty na to?
- Myślę, że masz łatwość wymowy. - Wstała, nie wiadomo po co. Z braku innego zajęcia odstawiła czajnik na piec. - Dlatego tak ciekawie opowiadasz bajki. Chciałabym usłyszeć ich więcej, porównać je z bajkami babci, a także z innymi.
Drgnęła gwałtownie, gdy okazało się, że stoi on tuż za nią.
- Co robisz?
- Na razie nic. - Pomyślał, że ma ją już w ręku. - Cieszę się bardzo, że mogę ci opowiadać bajki. - Oparł ręce o piec po obu jej stronach. - Jeśli chcesz usłyszeć więcej, zajrzyj do pubu w jakiś spokojniejszy wieczór, znajdziesz tam innych, którzy też sporo ich znają.
- Dobrze, zrobię tak.
- Spodobała ci się wczorajsza muzyka?
Pachniał deszczem. Nie wiedziała, co zrobić z rękami.
- Tak. Muzyka była cudowna.
- Wygląda na to, że nie znasz tych melodii. - Był teraz blisko, bardzo blisko, i mógł dostrzec cieniutką bursztynową obwódkę, oddzielającą jej źrenice od mgliście zielonych tęczówek.
- Znam parę. Napijesz się jeszcze herbaty?
- Nie odmówię. Więc dlaczego ich nie śpiewasz?
- Nie śpiewam? - Ze zdenerwowania zaschło jej w gardle.
- Nie spuszczałem z ciebie oczu przez większość czasu. Nie włączałaś się do śpiewu.
- Nie śpiewam i już. Niech on się wreszcie odsunie. Tchu brak, kiedy stoi tak blisko. - Może zdarza mi się czasami, kiedy jestem zdenerwowana.
- Naprawdę? - Obserwując jej twarz, przysunął się jeszcze bliżej.
Podniosła ręce, starając się go odepchnąć.
- Co robisz?
- Mam ochotę usłyszeć twój śpiew i w tym celu próbuję cię zdenerwować.
Uśmiechnęła się słabo. Kiedy próbowała się odsunąć, przywarł do niej jeszcze mocniej.
- Aidan...
- Już jesteś trochę zdenerwowana - wyszeptał i wargami musnął delikatnie jej brodę. - Drżysz nawet. - Kolejne muśnięcie, pieszczotliwe, leciutkie. - Uspokój się, chcę cię podniecić, a nie przestraszyć.
Jej serce waliło o żebra, dzwoniło w uszach. Kiedy unieruchomił jej ręce, poczuła się cudownie słaba w swojej kobiecości.
- Aidan... To jest... Nie myślę...
- O to właśnie chodzi, świetny pomysł. Niech każde z nas przestanie myśleć, choćby tylko na chwilę.
Skubnął jej dolną wargę - szeroką, cudownie gładką - przytrzymując ją delikatnie zębami. Jude jęknęła cicho, jej pociemniałe oczy pokryły się mgiełką. Nagie, niekontrolowane pożądanie przeszyło jej lędźwie.
- Chryste, jesteś taka słodka. - Muskał palcami jej obojczyk. Sięgnął po jej usta. Najpierw spróbował tylko, a potem zaczął się nimi delektować.
Zmysłowe kąsanie przyprawiło ją o utratę tchu..
Drżała, była jak wulkan, który w każdej chwili może wybuchnąć, jak czająca się gwałtowna burza. Nadal miała unieruchomione ręce, ale palcami szarpała teraz jego koszulę, coraz szybciej.
Usłyszała, że Aidan coś mruczy, a szept ten zderzył się z dźwiękiem jej wzburzonej krwi. Jego usta były takie gorące i wprawne, jego ciało takie twarde i silne. Leciutkie jak skrzydełka ćmy ręce pieściły jej twarz. Mogła tylko dawać i dawać, nawet jeśli jakaś poruszona, nie znana jej część ponaglała ją i zachęcała do brania.
A kiedy się odsunął, jakby zachwiał się cały jej świat.
Obejmował rękami jej twarz, czekał, aż otworzy oczy i odzyska ostrość widzenia. Zamierzał tylko spróbować, nacieszyć się chwilą. Przekonać się. A stało się inaczej, stracił kontrolę.
- Chciałbym cię wziąć.
Jej ogromne oczy pokryły się mgiełką rozkoszy. Z trudem panowała nad sobą.
- Ja...
- Chodź na górę i kochaj się ze mną.
Oburzyła się o ułamek sekundy wcześniej, nim skinęła głową na znak przyzwolenia.
- Nie mogę! Nie! To całkiem bez sensu.
- Masz kogoś w Ameryce?
- Czy mam? Nie, nie jestem z nikim związana. - Błysk w oczach Aidana sprawił, że zesztywniała, odchyliła się nieco od niego. - Co nie znaczy, że mogę tak po prostu... Nie sypiam z mężczyznami, których prawie nie znam.
- W tej chwili mam takie wrażenie, jakbyśmy się znali aż za dobrze.
- To tylko fizyczna reakcja.
- Masz rację. - Znowu ją pocałował namiętnie i mocno.
- Nie mogę oddychać.
- Sam mam z tym pewne trudności. - Postępując wbrew naturze, odsunął się trochę. - No cóż, Jude Frances, coś z tym należy zrobić. Przeanalizujesz to naukowo?
To fakt, że jego głos potrafił wyśpiewać muzyczne rytmy Irlandii, ale umiał też chłostać.
- Nie zamierzam przepraszać za to, że nie wskoczyłam z tobą do łóżka. A jeżeli wolę funkcjonować na płaszczyźnie intelektualnej, to moja sprawa.
Omal nie parsknął śmiechem, w porę zacisnął wargi, po czym, wsuwając ręce do kieszenie, zaczął się przechadzać w ciasnej kuchni tam i z powrotem.
- Czy ty zawsze musisz się zachowywać rozsądnie? - Tak.
Zatrzymał się, zmrużył oczy, a następnie, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem.
- Niech to licho, Jude, gdybyś zaczęła krzyczeć, gdybyś czymś we mnie rzuciła, czułbym się znacznie lepiej.
- Nie mam zwyczaju krzyczeć ani rzucać przedmiotami.
- Nigdy?
- Nigdy.
Tym razem uśmiechnął się szeroko.
- Założę się, że potrafię to zmienić. - Postąpił kilka kroków w jej stronę. Złapał luźny kosmyk jej włosów i pociągnął go lekko. - Chcesz się założyć?
- Nie. - Zdobyła się na blady uśmiech. - Nie uprawiam hazardu.
- Nosisz nazwisko Murray i chcesz we mnie wmówić, że nie uprawiasz hazardu! Przynosisz hańbę całemu swojemu rodowi.
- Jestem taka, na jaką mnie wychowano.
- Założę się o każde pieniądze, że zew krwi zawsze w końcu weźmie górę. - Zakołysał się na obcasach, przyglądał się jej z uwagą. - No cóż, chyba powinienem wracać. Spacer w deszczu odświeży nieco mój umysł.
Kiedy zdejmował kurtkę z wieszaka, zapytała: - Nie jesteś zły?
- A dlaczego miałbym być zły? Masz prawo odmówić, nie uważasz?
- Tak, oczywiście. - Odchrząknęła. - Jednak wielu mężczyzn miałoby mi to za złe.
- Więc może nie jestem jednym z tych wielu? A niezależnie od tego chcę cię mieć i dostanę cię. To nie musi być dzisiaj.
Kiedy otworzyła usta, uśmiechnął się i ruszył do drzwi. - Pomyśl o tym, Jude Frances, zanim dostanę cię w swoje ręce.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, długo nie ruszała się z miejsca. I myślała tylko o tym, jak to jest, kiedy całym ciałem przywiera się do niego.
Zbieram opowiadania i dochodzę do wniosku, że mój pomysł wydaje się znacznie ciekawszy, niż przypuszczałam. Kiedy słucham taśm przysłanych przez babcię, mam takie wrażenie, jakby siedziała naprzeciwko mnie. Wydaje mi się, że znowu jestem dzieckiem, a ona przychodzi do mnie i opowiada mi na dobranoc bajkę .
Legendę o Lady Gwen poprzedza stwierdzeniem, iż nigdy nie opowiadała mi tej historii. Chyba się myli, ponieważ pewne jej fragmenty znałam już przedtem, zanim usłyszałam od Aidana.
Stąd też mój sen - opowieść ta tkwiła w mojej podświadomości, a przyjazd tutaj tylko wydobył ją na wierzch.
Przerwała pisanie i oparła się wygodniej. Od razu poczuła się lepiej, gdy to napisała. Takie właśnie ćwiczenie zadawała swoim studentom na pierwszym roku studiów. Jeżeli masz jakiś problem, zapisz swoje myśli, zrób to w sposób naturalny, bez żadnej autocenzury. A potem oprzyj się wygodnie, przeczytaj to i przeanalizuj wnioski, które się narzucają.
Więc dlaczego nie odnotowała w dzienniku spotkania z Aidanem? Dlaczego nie napisała o tym, jak ją osaczył przy piecu, jak ją smakował. Ani słowa o swoich doznaniach i myślach.
O Boże! Już na samo wspomnienie ściska ją w brzuchu.
Przecież to część jej doświadczenia, a dziennik jest po to, by zapisywać, z jakimi przemyśleniami i odczuciami się wiążą.
To znaczy, że nie chce poznać swoich myśli i doznań. Ilekroć próbowała to uczynić, uczucia brały górę, a z jej przemyśleń wychodziły sentymentalne bzdury.
- Po za tym co w tym nadzwyczajnego? - powiedziała na głos.
Westchnęła i znów położyła dłonie na klawiaturze.
Ciekawe, że babci wersja legendy o Lady Gwen jest prawie taka sama, jak wersja Aidana. Inny jest sposób narracji, ale postacie, szczegóły, charakter opowieści są identyczne.
Klasyczny przypadek utrwalonej i przekazywanej ustnie historii, świadczący o pietyzmie ludzi dla sztuki i ich trosce o zachowanie jej w jak najczystszej formie. A także wskazówka dla mnie, w jaki sposób, na płaszczyźnie psychologicznej, opowieść przechodzi w legendę i jak z kolei legenda przyjmowana bywa za prawdę . Śnią o nich.
Znowu przerwała, wpatrując się w ekran.
Nie zamierzała tego napisać. Myśl wyrwała się sama i spłynęła do jej palców. Ale przecież to była prawda. Śnili się jej teraz prawie co noc - królewicz o niezwykłej urodzie, jak mężczyzna, którego spotkała przy grobie Maude, i biały, skrzydlaty koń. A także kobieta, którą bez wątpienia widziała w oknie domku.
To oczywiste, że obrazy te podsunęła jej podświadomość. To zupełnie naturalne. Wydarzenia z opowieści miały podobno miejsce w domku, w którym zamieszkała, nic więc dziwnego, że posiane ziarno zaowocowało takimi snami.
Naprawdę nie ma w tym nic nadzwyczajnego i nie ma się czym przejmować.
Straciła ochotę do pracy, wyłączyła komputer. Od niedzieli nie wychodziła prawie z domu - żeby móc pracować, a nie dlatego, żeby kogoś unikała. I chociaż praca dawała jej satysfakcję, bywały momenty, że miała jej dość.
Mogła pojechać do Waterford na zakupy, żeby przy okazji zaopatrzyć się w książki o ogrodnictwie. Mogła zwiedzić dalszą okolicę, zamiast wędrować po wzgórzach i łąkach w pobliżu domu. Przecież im częściej prowadziłaby samochód, tym swobodniej czułaby się w czasie jazdy.
Samotność działa kojąco, ale może też ciążyć. A poza tym można stracić poczucie czasu. Rano musiała zajrzeć do kalendarza, żeby ustalić, jaki dziś dzień - czwartek czy piątek.
Wzięła torbę i klucze. Trzeba porozglądać się dookoła, kupić coś sobie, spotkać się z ludźmi. Wzięła też aparat, żeby zrobić trochę fotografii i wysłać je babci w następnym liście.
Na zakończenie zje kolację w mieście.
Gdy jednak wystawiła nogę za próg, wiedziała już, że woli zostać tutaj - w swoim ślicznym ogrodzie z widokiem na zielone pola i łąki, na ocienione góry i na dzikie, poszarpane klify.
W końcu nie stanie się chyba nic złego, jeżeli przez pół godziny powyrywa chwasty w ogrodzie? Cóż z tego, że jest nieodpowiednio ubrana? Czy nie nauczyła się już prać?
Sweter skurczył się tak, że nadawał się teraz tylko dla lalki, ale poza tym eksperyment wypadł całkiem dobrze.
Czy nie potrafi odróżnić chwastów od stokrotek, czy naprawdę trzeba się tego uczyć? Nie wyrwie niczego, co ładnie wygląda.
Powietrze było wspaniałe, świeciło słońce, a po niebie płynęły gęste, białe obłoki.
Kiedy żółty pies zaczął się dobijać do furtki, nie mogła się powstrzymać i wpuściła go.
Chcąc mu sprawić przyjemność, poklepała go i podrapała, aż rozwalił się rozkosznie u jej stóp.
- Cezar i Kleopatra nigdy nie pozwalają się pieścić - mruknęła, mając na myśli snobistyczne koty matki. - Nie pozwala im na to ich godność. - Roześmiała się, gdy pies rozłożył się na grzbiecie i nadstawił do pieszczot brzuch. - Ty za to nie masz ani krzty godności. I właśnie to lubię u ciebie.
Akurat myślała, co by tu kupić atrakcyjnego dla psa, kiedy na wyboistej drodze pojawiła się furgonetka Brerury i z piskiem opon zahamowała na jej podjeździe.
- Cześć, widzę, że już poznałaś się z Betty.
- Tak się nazywa? - Pies trącał nosem jej rękę, zachęcając do dalszej zabawy. - Jest bardzo przyjacielska.
- Ma szczególną słabość do dam. - Brenna zastanawiała się, dlaczego ta kobieta, przyłapana na pieszczeniu psa, czuje się taka zakłopotana. - Lubisz psy?
- Na to wygląda.
- W każdym razie, kiedy ci się znudzi, wyrzuć ją za furtkę, a poleci do domu. Nasza Betty jest subtelną istotą i nie będzie się napraszać.
- Czy w ten sposób nic odbieram jej twojej mamie?
- Ma w tej chwili coś lepszego do roboty, niż martwić się nieobecnością Betty. Wysiadła nam lodówka. Nie widziałam cię w tym tygodniu w pubie.
- Pracowałam. Prawie nie wychodziłam z domu.
- Ale teraz gdzieś się wybierasz. - Wskazała głową na torbę Jude.
- Chciałam pojechać do Waterford, żeby kupić książki o ogrodnictwie.
- Po co masz się wybierać aż tak daleko. Jedź do nas i porozmawiaj sobie z moją mamą, a ja przez ten czas zajmę się lodówką.
- Nie spodziewa się gości.
- Drzwi są zawsze otwarte. - Brenna pomyślała, że Jude jest wyjątkowo nieśmiała. Jednak Mollie O'Toole wyciągnie z niej wszystko, co zechce. - Nie marudź i chodź już - dodała, po czym gwizdnęła na psa.
Z radosnym szczekaniem Betty wskoczyła do furgonetki. Jude szukała jakiejś wymówki, ale wszystko, co jej przychodziło do głowy, wydawało się naciągane i nieuprzejme.
Z bladym uśmiechem zamknęła furtkę i podeszła do furgonetki.
- Jesteś pewna, że nie będą przeszkadzać?
- Ani trochę. - Brenna zaczekała, aż Jude wejdzie do środka, po czym cofnęła samochód i ostro ruszyła z podjazdu.
- O Boże!
- Co takiego? - Brenna nacisnęła hamulec tak gwałtownie, że Jude oparła się ręką o tablicę rozdzielczą, żeby nie rozbić o nią twarzy. Nie zdążyła jeszcze zapiąć pasów bezpieczeństwa.
- Nie boisz się, że nadjedzie jakiś samochód?
Brenna roześmiała się perliście i klepnęła Jude po ramieniu.
- Przecież nic nie jechało, prawda? Nie denerwuj się, dowiozę cię całą i zdrową. Masz śliczne pantofle - dodała. Choć nie była wcale pewna, czy są równie wygodne, jak solidne półbuty, które miała na nogach. - Darcy chce się założyć, że nosisz włoskie pantofle. Czy to prawda?
- Tak, faktycznie.
- Darcy ma oko do tego, co modne, od dziecka. Uwielbia przeglądać żurnale.
- Jest piękna.
- Tak, to u nich rodzinne.
- To dziwne, że tacy przystojni ludzie nie są z nikim związani. - Wypowiadając te słowa, najoględniej zresztą, jak mogła, sklęła siebie za wścibstwo.
- Darcy nigdy nie interesowała się tutejszymi chłopcami. Chociaż trochę z nimi flirtuje. Aidan... - Wzruszyła ramionami.
- Odkąd wrócił, sprawia wrażenie, jakby wziął ślub z pubem, chyba że jest aż tak bardzo dyskretny. Shawn... - Zamyśliła się, a na jej czole, gdy skręciła pod swój dom, pojawiła się zmarszczka. - Powiedziałabym, że nie dość uważnie przygląda się temu, co ma przed nosem.
Pies dał susa z furgonetki i pognał na podwórze. Kiedy Brenna wysiadła, jej twarz była znów pogodna.
- Jeżeli masz zamiar zrobić zakupy w Waterford czy w Dublinie, weź ze sobą Darcy. Uwielbia włóczyć się po sklepach, przymierzać ubrania i pantofle, dobierać szminki i pudry. Ale jeżeli wysiądzie ci piec albo zrobi ci się dziura w dachu... - zrobiła oko do Jude, prowadzając ją do frontowego wejścia - dzwoń po mnie.
Była tu moc różnobarwnych kwiatów: układały się w prześliczny dywan przed wejściem, okręcały się i pięły po kracie, wylewały się wesoło z kamionkowych czerwonych doniczek.
Zdawało się, że rosną, jak popadnie, gdy jednocześnie panował tu porządek. Uroczy, uporządkowany nieład. Weranda była tak wyszorowana, że można by ją porównać do stołu operacyjnego. I kiedy Brenna pozostawiła na niej brudne ślady, Jude aż skrzywiła się z oburzenia.
- Mamusiu! - Dźwięczny głos Brenny poniósł się donośnym echem po ślicznym holu, w górę stromych schodów. Zza drzwi wypadł gruby, szary kot i zaczął się ocierać o jej buty. - Przywiozłam gościa.
Dominowały tu kobiece zapachy. Jakaś bliżej nieokreślona woń perfum, szminki, szamponu, ten słodki zapach, który tak często towarzyszy młodym i starszym kobietom.
Zapamiętała go z college'u i zastanowiła się, czy to dlatego czuje teraz ten nagły skurcz żołądka. Była taka nieszczęśliwa, nie uświadomiona, jakże nie na miejscu pośród tych wszystkich beztroskich i pewnych swojej kobiecości dziewcząt.
- Many Brenno O'Toole, powiadomię cię, kiedy ogłuchnę, będziesz wtedy mogła krzyczeć do mnie, ile tylko zechcesz. - Schodząc do holu, Mollie ściągnęła krótki różowy fartuszek.
Była nie wyższa niż córka, ale z pewnością tęższa. Włosy miała błyszczące i starannie uczesane. Na jej pełnej, ładnej twarzy widniał miły naturalny uśmiech. Zielone oczy spoglądały przyjaźnie.
- A więc przywiozłaś mi pannę Murray. Podobna jesteś do babci. Jestem szczęśliwa, że mogę cię poznać.
- Dziękuję. - Dłoń Mollie była silna i twarda od pracy. - Mam nadzieję, że nic przeszkadzam.
- Ani trochę. U O'Toole'ów zawsze jest coś do roboty, jak nie to, to tamto. Wejdź i usiądź w saloniku, a ja przygotuję herbatę.
- Nie chciałabym sprawiać pani kłopotu.
- Jaki tam kłopot! - Mollie poklepała ją po ramieniu dla dodania otuchy, tak jak to pewnie robiła ze swoimi córkami. - Posiedzimy sobie i porozmawiamy, podczas gdy to dziewczę uda się do kuchni. Brenna, chyba już najwyższy czas wyrzucić tę lodówkę.
- Naprawi się.
- Zawsze tak mówicie z ojcem, wiecznie to samo. - Z dezaprobatą kręcąc głową, wprowadziła Jude do saloniku, gdzie stało mnóstwo świeżych kwiatów. - To istny krzyż pański z takimi ludźmi, którzy wszystko potrafią naprawić. Brenna, zabawiaj pannę Murray, a ja przez ten czas przygotuję herbatę. Potem zajmiesz się tym gruchotem.
- Naprawi się - mruknęła Brenna, kiedy matka nie mogła już jej słyszeć. - A jeśli nie, to tym lepiej, prawda?
- Dla kogo?
Brenna rzuciła okiem za siebie.
- Dla wszystkiego. Słyszałam, że w niedzielę Jack Brennan przyszedł do ciebie z kwiatami, żeby cię przeprosić.
- To prawda, przyszedł. - Jude usiadła sztywno na brzegu wygodnego fotela. - Czuł się strasznie zażenowany. Aidan nie powinien był go do tego zmuszać.
- Chciał się w ten sposób odegrać na Jacku za spuchniętą wargę. - Błyskając chytrze oczyma, poprawiła się w fotelu, zakładając jedną nogę na drugą. - A swoją drogą, jak mu się to udało? Rzadko się zdarza, żeby ktoś zdołał trafić Aidana Gallaghera.
- To była moja wina. Odwróciłam jego uwagę i wtedy dostał pięścią w twarz, aż mu odskoczyła głowa i krew pociekła z wargi. Jeszcze czegoś takiego nie widziałam.
- Nie? - Brenna wydęła wargi. Nawet w tym domu, w którym mieszkały prawie same kobiety, często dochodziło do rękoczynów. - Czyżby w Chicago nikt się nie bił?
- W każdym razie ja tego nie widziałam - powiedziała półgłosem. - Czy Aidan często bije się ze swoimi klientami?
- Nie, skądże. Chociaż dawniej chętnie wszczynał bójki. Teraz używa tylko perswazji. Ludzie wolą z nim nie zadzierać. Gallagherowie są znani z tego, że łatwo wpadają w furię.
- W przeciwieństwie do O'Toole'ów - powiedziała Mollie, wnosząc tacę z herbatą - którzy w dzień i w noc są promienni jak słońce.
- To prawda. - Brenna poderwała się na nogi i ucałowała matkę w policzek. - Obejrzę twoją lodówkę, mamo. Zobaczysz, że będzie chodziła jak nowa.
- Już dawno nie chodzi jak nowa, od urodzenia Alice Mae, która kończy właśnie piętnaście lat. Pospiesz się, nim mleko skwaśnieje. Dobra dziewczyna z tej mojej Brenny - dodała po wyjściu córki. - Wszystkie są takie. Może trochę biszkoptów do herbaty, panno Murray? Upiekłam je dzisiaj rano.
- Dziękuję. Proszę mnie nazywać Jude.
- Bardzo chętnie, a ty mów do mnie Mollie. To miło mieć znowu sąsiadkę w Faerie Hill Cottage. Stara Maude ucieszyłaby się, że przyjechałaś, nie chciałaby, żeby dom stał pusty. Nie, nie, nic z tego, grubasie - powiedziała do kota, który wskoczył na oparcie fotela. Zepchnęła go, ale przedtem podrapała za uchem.
- Macie cudowny dom. Lubię na niego patrzeć, kiedy spaceruję po polach.
- Taka sobie partanina, ale dobrze się tu czujemy. - Mollie ponalewała herbatę do cieniutkich porcelanowych filiżanek i, uśmiechając się, odstawiła z powrotem dzbanek. - Mój Mick ciągle dobudowywał kolejne pomieszczenia, a potem przyłączyła się do tego Brenna.
- Dla tak wielkiej rodziny potrzebna jest odpowiednia przestrzeń. - Jude wzięła dwa lukrowane ciasteczka. - Brenna powiedziała, że masz pięć córek.
- Pięć, ale czasem mam wrażenie, że jest ich dwadzieścia. Brenna to replika tatusia. Maureen wychodzi za mąż na jesieni i zadręcza nas swymi problemami z narzeczonym. Patty zaręczyła się niedawno z Kevinem Rileyem i pewnie jeszcze długo będziemy z nią mieli podobne zmartwienie jak z Maureen. Następna - Mary Kate - studiuje na uniwersytecie w Dublinie i zajmuje się komputerami. A mała Alice Mae spędza cały czas ze zwierzętami i zmusza mnie, żebym brała do domu wszystkie chore ptaszki hrabstwa Waterford. - Mollie przerwała. - Kiedy jednak nie ma tutaj moich córek, strasznie za nimi tęsknię. Jestem pewna, że tak samo twoja mama tęskni za tobą, gdy jesteś daleko.
Jude była pewna, że matka o niej myśli, ale czy aż tak bardzo za nią tęskni?
- To... - Urwała, słysząc straszliwe przekleństwa dochodzące z głębi domu.
- Niech cię nagła krew zaleje, ty cholerny gracie. Mam ochotę osobiście zrzucić cię z klifu.
- Brenna ma wiele ze swojego ojca we wszystkich dziedzinach - powiedziała Mollie, podnosząc z gracją filiżankę z herbatą, podczas gdy do przekleństw i pogróżek jej córki doszły jeszcze jakieś huki i grzmoty. - Jest wspaniałą, bystrą dziewczyną, tylko nie zawsze panuje nad sobą. Powiedziała mi, że interesujesz się kwiatami.
- Tak. Niewiele jednak wiem o ogrodnictwie, a bardzo bym chciała utrzymać w dobrym stanie kwiaty koło domku. Zamierzałam kupie parę książek.
Można i tak. Z książek też się nauczysz, chociaż Brenna woli zawsze sama dojść do wszystkiego. Ja też mam nie najgorszą rękę do kwiatów. Mogłabyś się ze mną przejść dookoła i zobaczyć, co i jak robię. Jude odstawiła filiżankę.
- Z wielką ochotą.
- Świetnie. Zostawmy więc Brennę i chodźmy. Mogłabym zobaczyć twoje ręce?
- Moje ręce? - Zdumiona Jude wyciągnęła je przed siebie.
- Stara Maude miała takie same dłonie - wąskie i delikatne, z długimi palcami. Mollie spojrzała jej w oczy. - Masz dobre ręce do kwiatów.
Kolejna godzina była czystą przyjemnością. Nieśmiałość i rezerwa Jude stopniowo zniknęły.
Te roślinki z pierzastymi listkami, które Mollie nazywała ostróżkami, będą miały delikatne, barwne kwiaty, a te wdzięczne dwukolorowe dzwonki to orliki. Wokół nich rozpleniły się kwiaty o dziwnych i wdzięcznych nazwach, takie jak mydlnica i dziki goździk, przewrotnik i melisa.
Wiedziała, że zapomni ich nazwy albo je pomyli, ale jakże cudownie być tak oprowadzanym, dowiadywać się, które z nich pokryją się kwieciem na wiosnę, a które zakwitną na jesieni, do których przylatują pszczoły, a do których motyle.
Nie krępowała się pytać o różne proste rzeczy.
- Ze starą Maude wymieniałyśmy bez przerwy rozsady, sadzonki, nasiona. Dlatego większość z tego, co tutaj widzisz, rośnie też przed twoim domem. Zajrzę do ciebie któregoś dnia, jeżeli nie masz nic przeciwko temu, i zobaczą, czy nie trzeba czegoś zrobić przy kwiatach.
- Będę bardzo wdzięczna, zwłaszcza że wiem, jaka jesteś zajęta.
- Jesteś miłą dziewczyną, Jude, i z przyjemnością pobędę z tobą od czasu do czasu w ogrodzie. Jesteś światową kobietą. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby coś z tego przeszło i na moją Brennę. Ma wielkie serce i bystry umysł, ale jest taka nieokrzesana. - Spojrzała ponad ramieniem Jude i dodała: - O wilku mowa. Pokonałaś w końcu te bestię, Mary Brenno?
To była walka na śmierć i życie, ale zwyciężyłam. - Brenna wyłoniła się zza domu. Miała pobrudzony smarem policzek i zaschniętą krew na kostkach lewej dłoni.
- Jeszcze długo pochodzi, mamo.
- Przecież wiesz, że marzę o nowej lodówce.
- Jeszcze wytrzymasz przez rok. - Wesoło pocałowała Mollie w policzek. - Muszę już spływać. Obiecałam, że zajrzę do Betsy Clooney i dopilnuję montowania okien w jej domu. Jedziesz ze mną, Jude, czy chcesz jeszcze trochę zostać?
- Muszę wracać. Naprawdę było mi bardzo miło, Mollie. Dziękuję.
- Możesz zaglądać, ilekroć będziesz potrzebowała towarzystwa.
- Zajrzę. Och, zostawiłam w domu torbę. Pobiegnę i wezmę ją, jeśli można.
- Wal, nic krępuj się. - Mollie odczekała chwilę. - Jest spragniona pracy - szepnęła.
- Pracy?
- Chce w ten sposób zaistnieć...
- Darcy uważa, że Aidan ma na nią oko.
- Coś takiego!
- Darcy mówiła też, że niedawno uwodził dziewczynę od Duffych.
- Nie powinna szpiegować swoich braci - oznajmiła kategorycznie Mollie, po czym zerknęła na Brennę. - Którą z dziewcząt Duffych? Później mi opowiesz - dodała szybko, kiedy pojawiła się Jude.
- No więc wizyta okazała się nie taka straszna - stwierdziła Brenna, kiedy wsiadły już do furgonetki.
- Twoja mama jest cudowna. - Jude odwróciła się i pomachała na pożegnanie Mollie. - Nie zapamiętam nawet połowy z tego, co mi powiedziała o hodowli kwiatów, ale na początek to i tak wystarczy.
- Będzie zadowolona, mogąc z tobą czasami pogadać. Patty też ma rękę do kwiatów, ale ostatnio buja w obłokach z powodu Kevina Rileya.
- Ona jest dumna z ciebie i z twoich sióstr.
- Jak to matka.
- Nie wszystkie matki tak to okazują - stwierdziła Jude.
- A ty na pewne rzeczy zwracasz szczególną uwagę. Nauczyłaś się tego na studiach czy masz to wrodzone?
- Myślę, że jedno i drugie. Zauważyłam, jaka była dumna, że potrafisz naprawić lodówkę, chociaż miała nadzieję, że ci się nie uda.
Brenna zaśmiała się, patrząc na Jude.
- Ledwie sobie poradziłam z tym humorzastym pieprzonym gratem. Rzecz w tym, że mój tata wypatrzył już nową, piękną lodówkę. Mają ją przywieźć w przyszłym tygodniu. I jeśli chcemy sprawić mamie niespodziankę, to ten rzężący grat musi jeszcze trochę pochodzić.
- Wspaniale. - Spróbowała sobie wyobrazić reakcję własnej matki, gdyby ją z ojcem zaskoczyli nową lodówką. Pewnie nie byłaby zachwycona.
- Gdybym sprezentowała matce nawet najwyższej klasy sprzęt domowy, pomyślałaby, że postradałam zmysły.
- Twoja matka jest kobietą wykonującą wolny zawód, jeśli dobrze pamiętam.
- Tak, a twoja jest profesjonalną matką. Zaskoczona Brenna roześmiała się radośnie.
- Och, powtórzę jej to przy najbliższej okazji. Popatrz, kto tam idzie.
Jude napięła się cała, gdy Brenna zahamowała gwałtownie i wychylona przez okno zawołała do Aidana:
- Widzę, że uciekamy od świata.
- Skąd, dawno z tym skończyłem - powiedział, mrugając okiem i spojrzał na jej rękę ze skórą zdartą z kostek. - Coś sobie zrobiła?
- Ta cholerna lodówka wzięła wreszcie na mnie odwet. Aidan spojrzał na Jude.
- A dokąd to śliczne damy zmierzają?
- Właśnie odwożę Jude po wizycie u mojej mamy, a potem pędzę do Betsy Clooney, żeby wstawić jej okna.
- Gdybyście jutro z twoim tatą mieli czas, przyjdźcie do pubu. Trzeba coś zrobić z piecem.
- Dobra, któreś z nas wpadnie i rzuci na to okiem.
- Dzięki. Zamierzam właśnie przejąć w swoje ręce twoją pasażerkę.
- Obchodź się z nią ostrożnie - powiedziała Brenna, gdy przechodził na drugą stronę furgonetki. - Bardzo ją lubię.
- Ja też. - Otworzył drzwi, wyciągnął rękę. - Ale przy mnie robi się nerwowa, prawda, Jude Frances?
- Nic podobnego. - Chciała wysiąść z gracją, ale nic z tego nie wyszło, ponieważ zapomniała odpiąć pas bezpieczeństwa.
Aidan złapał ją w talii i postawił na ziemi. Z tego wszystkiego zapomniała podziękować Brennie, która machnęła tylko ręką i pomknęła po wybojach.
- Ta dziewczyna prowadzi jak szatan - stwierdził Aidan, ciągle trzymając Jude za rękę. - Od tygodnia nie zaglądałaś do pubu.
- Byłam zajęta.
- Ale teraz nie jesteś.
- Jestem, właśnie powinnam, ...
- Zaprosić mnie do środka i zrobić mi sandwicza. - Kiedy jak zahipnotyzowana gapiła się na niego, roześmiał się. - Albo, jeśli ci to nie odpowiada, chodźmy na spacer. Idealny dzień na przechadzkę. Nie pocałuję cię, jeśli się tego boisz.
- Nie boję się.
- Tym lepiej.
Cofnęła się, kiedy pochylił ku niej głowę. - Nie to miałam na myśli.
- Trudno - odparł i odsunął się. - A więc pozostaje tylko spacer. Byłaś już na Tower Hill, obejrzałaś katedrę?
- Nie, jeszcze nie.
- Przecież jesteś tak ciekawa wszystkiego? Chodźmy tam, a opowiem ci kolejną historię do twojej pracy.
- Nie mam przy sobie magnetofonu.
Powolnym ruchem podniósł jej rękę i musnął ją delikatnie wargami.
- Postaram się więc opowiedzieć ci ją jak najprościej, żebyś mogła zapamiętać.
Dzień był idealny na spacer. Światło słońca tłumiła cieniutka warstwa mgły. Ponad wzgórzami, pofałdowanymi polami i łąkami wisiała srebrzysta zasłona, która z pewnością znaczyła linię deszczu. Załamały się na niej promienie słońca.
Był to taki dzień, który aż się prosił o tęczę.
Łagodna bryza niemal bezgłośnie muskała powietrze, poruszając pachnące świeżością liście.
Trzymał ją za rękę w lekki i niewymuszony sposób, dzięki czemu czuła się naturalnie.
Odprężona, na luzie i naturalna.
Czarował ją potokiem słów.
- Żyła sobie kiedyś pewna dziewczyna. Była piękna jak marzenie, cerę miała gładką i jasną jak mleko, a włosy tak ciemne jak czarna noc, oczy zaś tak niebieskie jak wody jeziora. A przede wszystkim miała masę wdzięku, była uprzejma, życzliwa. Zachwycano się jej głosem. Kiedy śpiewała, milkły ptaki, żeby jej słuchać, i uśmiechały się anioły.
Gdy się wspięli na wzgórze, morze zaczęło wtórować słowom Aidana.
- Nieraz jej śpiew niósł się ponad wzgórzami, konkurując ze słońcem. Ten dźwięk, radosny i czysty jak łza, dotarł do uszu czarownicy i wzbudził jej zazdrość.
- Zawsze musi pojawić się jakaś czarownica - skomentowała Jude, a on tylko zaśmiał się pod nosem.
- Oczywiście, bez tego nie byłoby opowiadania. A więc ta czarownica miała czarne włosy i znała tajemne moce. Mogła skwasić świeże mleko i sprawić, by rybacy wyciągnęli puste sieci. Chociaż jednak znała różne sztuczki i mogła ze szkaradnej baby zamienić się w prawdziwą piękność, kiedy otwierała usta, żeby coś zaśpiewać, nawet skrzek żaby wydawał się bardziej melodyjny. I właśnie za ten dar śpiewania znienawidziła naszą pannę i rzuciła na nią czary, odbierając jej mowę.
- I znalazło się na to lekarstwo w postaci pięknego królewicza?
- Lekarstwo się znalazło, ponieważ zło zawsze jest przemieszane z dobrem.
Uśmiechnęła się, ponieważ wbrew wszelkiej logice uwierzyła w szczęśliwe zakończenie. Nie tylko takie rzeczy wydawały się możliwe w tym świecie klifów i dzikich traw, morza, na którego ciemnobłękitnej wodzie kołysały się kutry rybackie, i mocnych, splecionych rąk, przekazujących ciepło jej rękom.
- Dziewczyna została skazana na milczenie, nie mogła w piosenkach wyrazić radości swojego serca, ponieważ czarownica włożyła je do srebrnego puzderka, które zamknęła na srebrny kluczyk.
- Dlaczego irlandzkie opowieści zawsze są takie smutne?
- Smutne? - Spojrzał na nią szczerze zdziwiony. - Powiedziałbym, że są raczej... wzruszające. Poezja nie zawsze musi wyrażać radość.
- Chyba masz rację. - Odruchowo odgarnęła potrącane przez wiatr włosy. - Co było dalej?
- Minęło pięć lat, a dziewczyna spacerowała po wzgórzach i polach, i po klifach, po których my teraz chodzimy. Wsłuchiwała się w śpiew ptaków, w muzykę wiatru w trawach i w głuchy łoskot morza. I wszystko to gromadziła w środku, ponieważ czarownica odebrała jej radość życia i czystość głosu.
Kiedy dotarli na szczyt wzgórza z ruinami starej katedry i ostrej jak włócznia okrągłej wieży, Aidan odwrócił się ku Jude i palcami strzepnął włosy z jej twarzy.
- Co było dalej? - zapytał.
- Nie wiem, to jest twoja opowieść.
Pochylił się tam, gdzie w pęknięciach zmurszałych kamieni utorowały sobie drogę i próbowały zakwitnąć małe białe kwiatki. Zerwał jeden i wsunął go jej we włosy.
- Powiedz mi, Jude Frances, jaki byłby twój ciąg dalszy. Po chwili zastanowienia wzruszyła ramionami.
- No więc pewnego dnia jechał wzgórzami przystojny młodzieniec. Jego duży biały koń był bardzo zmęczony, a jego zbroja była matowa i pokiereszowana. Wracał z wyprawy wojennej, w której został ranny, a czekała go długa droga do domu.
Jude zamknęła oczy i wyobrażała sobie gęste lasy i rannego wojownika tęskniącego za domem.
- Kiedy wjechał do lasu, otoczyła go taka mgła, że z trudem słyszał bicie własnego serca. Po każdym uderzeniu czuł, że jego koniec jest coraz bliższy. I wtedy ją ujrzał. Szła ku niemu przez mgłę, jakby się przeprawiała przez srebrną rzekę. Dziewczyna wzięła go do siebie, opatrzyła bez słowa jego rany i pielęgnowała go, kiedy majaczył w gorączce. Wprawdzie nie mogła wymówić słowa i dodać mu otuchy, ale jej delikatność i łagodność zrobiły swoje. Zakochali się w sobie bez słów, choć jej serce omal nie pękło z potrzeby przemówienia do niego, wyśpiewania mu swego uczucia. I bez wahania, bez żalu zgodziła się odejść razem z nim do jego domu, który był daleko stąd, porzucając swój własny, a także swoich przyjaciół i rodzinę oraz cząstkę samej siebie zamkniętą szczelnie w srebrnym puzderku.
Jude widziała to, czuła, przechodząc między pochylonymi płytami nagrobnymi. Poniżej rozciągała się zatoka, baśniowo błękitna, z podskakującymi na fali czerwonymi łodziami.
- Co było dalej? - zapytała Aidana.
- Dosiadła z nim konia, zabierając ze sobą jedynie swoją wiarę i miłość, nie prosząc o nic w zamian. I wtedy nagle otworzyło się srebrne puzderko czarownicy. Wyfrunął z niego uwięziony głos i złotym strumieniem popłynął ponad wzgórzami do serca dziewczyny. [ kiedy jechała ze swoim ukochanym, zaśpiewała głosem piękniejszym niż kiedykolwiek. A ptaki umilkły, żeby jej słuchać, i uśmiechały się anioły.
Jude westchnęła.
- Wspaniała historia.
- Ty mi ją podpowiedziałaś.
Zadrżała na te słowa, znów czując się onieśmielona.
- Ależ skąd.
- A jednak pozostało w tobie coś irlandzkiego. Jude Frances, czy pozwolisz mi się teraz pocałować?
Szybkim ruchem wyśliznęła mu się z rąk.
- Przez ciebie zapomnę, po co tu przyszliśmy. Czytałam o okrągłych wieżach, ale nigdy żadnej nie widziałam z bliska.
Aidan powiedział sobie, że należy być cierpliwym.
- Zawsze ktoś próbował najechać i podbić Irlandię. Ale my wciąż tutaj jesteśmy, nieprawda?
- Tak, wciąż tutaj jesteśmy. - Przyjrzała się uważnie wzgórzu, klifowi, morzu. - To przepiękne miejsce. Czuje się tu przemijanie czasu. - Przystanęła, potrząsnęła głową. - Zabrzmiało to idiotycznie.
- Ani trochę. To prawda, że czuje się jego wiek i świętość. Jeśli się bardzo dobrze wsłuchasz, może usłyszysz, jak kamienie śpiewają o walce i o chwale.
- Nie sądzę, żebym miała ucho do śpiewających kamieni. - Poszła dalej, obchodząc płyty nagrobne, groby obsypane kwiatami, omijając nierówności. - Babcia lubiła tu przesiadywać.
I z pewnością słyszała ich głos.
- Dlaczego nie przyjechała razem z tobą?
- Chciałabym, żeby tutaj była. - Odwracając się w jego stronę, znowu odgarnęła włosy. Pomyślała, że Aidan pasuje do tego starego, świętego miejsca, do pieśni o walce i chwale.
A czy ona tu pasuje?
Weszła do starych ruin, gdzie niebo nad głową pełniło funkcję sklepienia.
- Mam wrażenie, że udziela mi lekcji, co mam robić.
- Dobrze się uczysz?
- Być może. - Przesunęła dłoń po rzeźbionych celtyckich literach i nagle poczuła ciepłe mrowienie w palcach.
- A co chciałabyś osiągnąć?
- To zbyt ogólne pytanie.
- Nie jesteś szczęśliwa?
- Ja... - Ponownie pogładziła ręką kamienie. - Nie czułam się szczęśliwa, wykładając na uczelni. W każdym razie w ostatnim okresie. Nie byłam w tym dobra. A to zniechęca.
- Masz jeszcze aż nadto czasu, żeby dokonać nowego wyboru. Sądzę jednak, że się nie doceniasz.
Podniosła głowę i spojrzała na niego, po czym wyszła na zewnątrz.
- Dlaczego tak uważasz?
- Ponieważ nieźle cię poznałem.
- Dlaczego poświęcasz mi tyle czasu, Aidanie?
- Bo cię lubię.
- Nie znasz mnie. Skoro ja sama nie mogę się jeszcze określić, tym bardziej ty nie możesz mnie znać.
- Lubię to, co widzę.
- A zatem jest to pociąg fizyczny. Uniósł brwi.
- A masz z tym jakiś problem?
- Chwilowo tak. - Postanowiła się jednak odwrócić i spojrzeć mu w oczy. - To jeden z tych problemów, nad którymi pracuję.
- Mam nadzieję, że poradzisz sobie z tym szybko i że jeszcze zdążę się tobą nacieszyć.
Aż ją zatkało.
- Nie wiem, co na to odpowiedzieć. Nie prowadziłam nigdy takich rozmów i naprawdę nie wiem, co mam odpowiedzieć, żeby nie zabrzmiało to strasznie głupio.
Zmarszczył czoło i zbliżył się do niej.
- Dlaczego coś, co masz na myśli, miałoby zabrzmieć głupio?
- Kiedy jestem zdenerwowana, mówię zwykle same głupie rzeczy.
Wsunął głębiej łodyżkę kwiatka w jej włosy, gdy porywisty wiatr znowu próbował go porwać.
- Sądziłem, że śpiewasz, kiedy jesteś zdenerwowana.
- Robię jedno i drugie, na przemian - mruknęła, cofając się, żeby zachować bezpieczny w jej mniemaniu dystans.
- Jesteś teraz zdenerwowana?
- Tak, oczywiście! - Wiedząc, że za chwilę zacznie się jąkać, podniosła rękę na znak, żeby się do niej nie zbliżał. - Przestań wreszcie. Jeszcze nigdy nie czułam się taka skrępowana. Nagły pociąg. Powiedziałam, że w to wierzę, ale nigdy tego wcześniej nie czułam. Muszę to sobie przemyśleć.
- Po co? - Schwycił ją za nadgarstki i przyciągnął do siebie.
- Lepiej przekonać się o tym w praktyce. Masz nierówny puls.
- Przesunął palcami po jej nadgarstku. - Lubię patrzeć w twoje oczy, kiedy zachodzą mgłą i ciemnieją. Dlaczego nie miałabyś mnie pocałować i przekonać się, co będzie dalej?
- Nie jestem w tym taka dobra jak ty. Tym razem roześmiał się.
- Jezu Chryste, kobieto, ale z ciebie numer. Pozwól, że sam zdecyduję, czy jestem w tym dobry, czy nie. Podejdź tu i pocałuj mnie. Jude. Cokolwiek się stanie, zależy od ciebie.
Chciała tego. Znowu chciała poczuć jego wargi na swoich ustach, przypomnieć sobie ich kształt, dotyk i zapach.
Ciągle lekko trzymał ją za ręce. Wychyliła się w jego stronę. Wspięła się na palce. Przechylając nieco głowę, przemogła się i musnęła wargami jego usta.
- Zrób to jeszcze raz, co ci szkodzi?
Zrobiła więc, była jak zahipnotyzowana. Tym razem pocałunek trwał dłużej. Eksperymentując, Skubnęła lekko zębami jego dolną wargę i usłyszała jakby z bardzo daleka swój własny jęk rozkoszy.
Jego oczy były takie niebieskie, takie żywe jak woda na horyzoncie. I cały jej świat zabarwił się teraz na ten cudowny kolor. Serce zaczęło jej walić, widziała jak przez mgłę, było podobnie jak za pierwszym razem, gdy przyszła na grób Maude.
Wypowiedziała jego imię, westchnęła, a potem objęła go ramionami.
Przeszedł go dreszcz - od stóp do głów, a nagłe podniecenie, gwałtowny wybuch energii, które się z niej uwolniły, wzięły go we władanie.
Dotykał jej bioder, pleców, aż mocnym i szybkim ruchem chwycił jej włosy. Pocałunek przestał być nieśmiałym muskaniem, przerodził się w zawziętą walkę języków, zębów i warg, gdy ciało napierało na ciało, a uderzenia serc zlewały się w jedno.
Zatracała się w kolejnych, coraz gorętszych falach doznań. A może odnalazła tę Jude, zamkniętą w środku jak w pułapce - podobną do głosu w srebrnym puzderku.
Później będzie przysięgać, że słyszała śpiew kamieni.
Zanurzyła twarz w zagłębieniu jego szyi, zachłystując się jego zapachem jak świeżą wodą.
- To dzieje się za szybko. - Mówiąc to, zamknęła go w swoich ramionach. - Nie mogę oddychać, nie mogę myśleć. Nie mogę uwierzyć w to, co się we mnie dzieje.
Leciutko się zaśmiał i ukrył twarz w jej włosach.
- Jeżeli to samo, co we mnie, to niewykluczone, że za chwilę eksplodujemy. Kochanie, w ciągu paru minut możemy być z powrotem w twoim domu i tam cię posiądę. Bez wątpienia obojgu nam to świetnie zrobi.
- Z pewnością masz rację, ale ja...
- Nie nadążasz. - Chociaż wiele go to kosztowało, odsunął ją lekko, żeby przyjrzeć się jej twarzy. Pomyślał, że jest śliczna, ale twarda jak skała. Jak to jest, że ona sama nie zdaje sobie z tego sprawy?
A ponieważ tego nie wiedziała, wymagała więcej czasu i czułości.
- Trzeba się będzie do ciebie trochę pozalecać.
Nie potrafiłaby powiedzieć, czy jest bardziej rozbawiona, czy obrażona.
- Nie trzeba.
- Ależ tak. Potrzebujesz kwiatów i czułych słówek, ukradkowych pocałunków, a także spacerów przy pięknej pogodzie. Jude Frances pragnie romantycznej przygody, a ja jestem w stanie jej to zapewnić. No, a cóż to znowu za mina? - Ujął ją za brodę, jakby miał do czynienia z nadąsanym dzieckiem, więc postanowiła się obrazić. - A teraz jeszcze się dąsasz.
- Wcale nie. - Wyrwałaby się z jego uchwytu, ale go przezornie zacisnął, po czym pochylił się i twardo pocałował ją w usta.
- Jeżeli to nie jest urocza nadąsaną minka, to ja jestem Szkotem. Bo tobie się wydaje, że nabijam się z ciebie, a wcale tak nie jest. Więc dlaczego ci nie odpowiada romantyczna przygoda? - Jego głos był teraz ciepły i głęboki. - Będę ci posyłał przeciągłe spojrzenia i rozgrzewające serce uśmiechy, czasami musnę ręką twoje ramię. Gorący i namiętny pocałunek w ukryciu. Dotyk. - Obrysował końcami palców wypukłość jej piersi, co sprawiło, że jej serce zamarło.
- Nie przyjechałam tu w poszukiwaniu romantycznej przygody.
„Czyżby? - pomyślał Aidan. - A te mity, legendy i bajki?”
- Tak czy owak, będziesz ją miała. - Co do tego nie miał wątpliwości. - A kiedy będę się z tobą kochał, nie pożałujesz. Obiecuję. A teraz wracajmy, bo tak na mnie patrzysz, że mógłbym złamać obietnicę, którą przed chwilą złożyłem.
- Po prostu chcesz mieć przewagę. Chcesz panować nad sytuacją.
Wziął ją znowu za rękę w najbardziej przyjacielski - i najbardziej kłopotliwy sposób.
- Sądzę, że przywykłem do tego. Ale jeżeli chcesz przejąć inicjatywę i uwieść mnie, droga Jude, nie zamierzam się opierać.
Parsknęła śmiechem, nim zdążyła się powstrzymać.
- Jestem pewna, że oboje mamy nad czym popracować.
- Ale zajrzysz do mnie - ciągnął, kiedy już wracali. - Usiądziesz i weźmiesz kieliszek wina, żebym mógł na ciebie patrzeć i cierpieć.
- O Boże, prawdziwy Irlandczyk - westchnęła.
- Do szpiku kości. - Podniósł jej rękę i skubnął zębami jej kłykcie. - A tak przy okazji, Jude, umiesz bardzo dobrze całować.
- Hmm - mruknęła w odpowiedzi, ponieważ nic nie udało się jej wymyślić.
Poszła jednak do pubu, usiadła i słuchała opowieści. Przez następne dni, kiedy wiosna na dobre zagościła w hrabstwie Waterford, Jude często można było zastać w pubie. Wpadała tara na godzinę lub dwie wieczorem albo po południu. A potem także inni zaczęli przychodzić ze swoimi opowieściami.
Nagrała wiek taśm i zapisała ryzy papieru; sumiennie je wstukiwała i analizowała na komputerze, popijając przy tym herbatę, którą polubiła.
Jeżeli czasami pomarzyła sobie o romantycznych przygodach, to przecież nie było w tym nic złego. Przecież, mając do tego bardziej osobisty stosunek, łatwiej jej będzie zrozumieć rozliczne motywy i znaczenia zasłyszanych opowieści.
Co nie znaczy, że będzie wyłącznie traciła czas na tego rodzaju zapisy. W pracy naukowej nie ma miejsca na fantazje. Skończy z tym, gdy tylko dotrze do sedna i uzasadni swoją tezę. A potem wygładzi tekst, usunie zbędne dywagacje.
Ale co potem z tym zrobić? Spróbować opublikować w jakimś fachowym czasopiśmie, którego niemal nikt nie czyta? Wykorzystać to na cykl gościnnych wykładów?
Na myśl o czymś takim, nawet w odległej perspektywie, robiło się jej niedobrze.
Przez chwilę omal nie poddała się rozpaczy. Nic nigdy nie wyjdzie z tej pracy, z tego pomysłu. Chyba tylko na zasadzie samoobrony mogła wierzyć, że jest inaczej. Nikogo to nie zainteresuje, nikt nie podejmie dyskusji na temat przeczuć i zainteresowań zawartych w pracy Jude F. Murray.
Przestało to już także być terapią, metodą na wybronienie się przed kryzysem, którego nawet nie potrafiła zidentyfikować.
Po cholerę te lata studiów i pracy w zawodzie, skoro nawet nie potrafiła znaleźć właściwych określeń na swoje kryzysy?
Marna samoocena, brak wiary w siebie, nie dająca satysfakcji praca.
Ale co kryło się pod tym? Zaburzenia osobowości? Może i tak, do pewnego stopnia. Zagubiła się gdzieś, wypadła z szeregu, aż to, co zostało, w czym by się jeszcze mogła odnaleźć, wyblakło, stało się tak nieatrakcyjne, że aż uciekła od tego.
Do czego?
Zdziwiła się, gdy dotarło do niej, że jej palce śmigają po klawiaturze, zapisując myśli biegnące w zawrotnym tempie. Uciekła tutaj, gdzie czuje się bardziej naturalnie niż w domu z Williamem czy w apartamencie, do którego się przeniosła, kiedy mu się znudziła, a już na pewno lepiej niż w sali wykładowej.
O Boże, jakże nienawidziła sali wykładowej. Jude pomyślała, że nie chce być tym, kim była. Chce czegoś innego. Może to być niemal wszystko, byle nie tamto.
Jak doszło do tego, że stała się tchórzliwa, a co gorsze - taka żałośnie nudna? Dlaczego nawet teraz podaje w wątpliwość pomysł, który tak bardzo jej się podobał? Dlaczego nie mogłaby, choćby przez okres pobytu tutaj, pofolgować sobie, popracować nad czymś, co nie ma praktycznego celu?
W celach terapeutycznych warto się tego uchwycić. Nie będzie jej od tego gorzej. Czuje, jak wciąga ją pisanie. Lubi komponować słowa, tworzyć z nich obraz.
Oglądanie własnych słów na ekranie robi niesamowite wrażenie. Jest tak niewiarogodnie ekscytujące.
Jude chciała znowu czuć świat całą sobą. Mieć poczucie pewności. A poza tym znajdowała głęboką, prawie już zapomnianą przyjemność w fantazjowaniu. Teraz, kiedy dostrzegała tlący się w niej płomyczek, nie miało już znaczenia, przez kogo została tak stłamszona, wystarczało, żeby przyświecał jej w trakcie pisania nawet jeśli robiła to w tajemnicy, żeby pomagał rozniecać wiarę w legendy, w mity, we wróżki i w duchy. Czy jest w tym coś złego? W żaden sposób nie może to jej zaszkodzić.
Westchnęła głęboko, zamknęła oczy i poczuła słodką ulgę.
- Tak bardzo się cieszę, że tu przyjechałam - powiedziała na głos.
Wstała, żeby wyjrzeć przez okno. Dni spędzone tutaj uciszyły zbierającą się w niej burzę. Te małe chwile radości były bezcenne. Odwróciła się od okna. Była spragniona powietrza. Wyjdzie na dwór i tam przemyśli sobie to nowe życie.
Aidan Gallagher. Wspaniały, trochę egzotyczny i nie wiadomo dlaczego zainteresowany solidną, racjonalnie myślącą Jude F. Murray. Opowiada fantastyczne historie.
Być może czas spędzany z Aidanem nie był aż tak kojący pomimo jej starań, żeby nigdy nie pozostawali sami. Nawet przy ludziach nie przestawał z nią flirtować, spoglądał na nią przeciągle, uśmiechał się tajemniczo, przełomie muskał ręką jej ramię, jej włosy, jej policzek.
„I co w tym złego?” - zadała sobie pytanie, niosąc bukiet świeżych kwiatów dla Maude, na cmentarne wzgórze. Każda kobieta ma prawo do flirtu. Być może ona, w przeciwieństwie do tych kwiatów, rozkwitała wolniej, ale lepiej późno niż wcale.
Tak bardzo pragnęła rozkwitnąć. Pomysł był równie niesamowity, równie przerażający, równie podniecający jak pisanie.
Czyż to nie cudowne odkrycie, że lubi, kiedy się z nią flirtuje, kiedy się na nią patrzy tak, jakby naprawdę była pociągająca? Na miłość boską, jeżeli zostanie w Irlandii przez sześć miesięcy, skończy tu trzydzieści lat. Najwyższy czas uwierzyć w swoją urodę.
Własny mąż nigdy z nią nie flirtował, a największym jego komplementem było stwierdzenie, że całkiem nieźle wygląda.
- Kobieta nie chce słuchać, kiedy jej mówią, że nieźle wygląda - mruknęła Jude, siadając przy grobie Maude. - Chce, żeby jej mówiono, iż jest piękna, seksowna. Że wygląda nieprzyzwoicie. I nieważne, czy to jest prawda. - Westchnęła i położyła kwiaty u wezgłowia nagrobka.
- Mogę więc powiedzieć, że jesteś tak śliczna jak kwiaty, które przynosisz w ten piękny dzień, Jude Frances.
Szybko podniosła wzrok i napotkała śmiałe niebieskie oczy mężczyzny, którego już raz spotkała w tym miejscu. Pomyślała z niepokojem, że oczy te często widuje w snach.
- Poruszasz się tak cicho.
- To miejsce wymaga ciszy. - Ukucnął po drugiej stronie grobu Maude, ozdobionego delikatną, miękką trawą i jaskrawymi, wesołymi kwiatami.
Szemrząca woda prastarej studni była jak pogański śpiew.
- A jak ci się żyje w Faerie Hill Cottage?
- Bardzo dobrze. Masz tutaj rodzinę?
Jego pogodne oczy zachmurzyły się, prześlizgując się po kamieniach nagrobnych.
- Mam tu tych, o których pamiętam i którzy pamiętają o mnie. Kochałem kiedyś pannę, której chciałem ofiarować wszystko, co miałem. Ale zapomniałem jej dać swoje serce i nie użyłem właściwych słów. - Podniósł głowę i spojrzał na nią z uśmiechem.
- Dla kobiety słowa są bardzo ważne, nieprawda?
Ważne są dla każdego. Bez nich pozostaje niedopowiedzenie, bolesne jak policzek.
- I gdyby mężczyzna, za którego wyszłaś za mąż, nie skąpił tych słów, nie byłoby cię tu dzisiaj, prawda? - Kiedy ze zdumieniem zamrugała oczami, uśmiechnął się tylko niefrasobliwie. - Dziś już wiesz, że byłoby to tylko kłamstwo, że źle go sobie wybrałaś.
Poczuła dreszczyk strachu. Ze zdumienia zabrakło jej tchu. - Skąd wiesz o Williamie?
- Wiem o tym, wiem o tamtym. - Uśmiechnął się znowu. - Zastanawiam się, dlaczego wzięłaś na siebie winę za wasze niepowodzenie. Ale w tej sprawie kobiety zawsze były dla mnie uroczą zagadką.
Jude pomyślała, że babcia rozmawiała o tym z Maude, Maude zaś z tym mężczyzną. Wcale nie była zachwycona tym, że o jej osobistym życiu, o jej kłopotach dyskutowano z obcym przy herbacie.
- Nie sądzę, żeby moje małżeństwo i jego rozpad mogły cię w jakiś sposób interesować.
Nie zważając na lodowaty ton jej głosu, obojętnie wzruszył ramionami.
- No cóż, zawsze byłem egoistą, a to, co zrobiłaś i co robisz, może na dłuższą metę okazać się dla mnie ważne i mieć wpływ na to, czego najbardziej pragnę. Ale wybacz mi, jeśli cię obraziłem. Jak już powiedziałem, kobiety stanowią dla mnie zagadkę.
- Sądzę, że to nie ma znaczenia.
- Ma. Czy odpowiesz mi na pewne pytanie?
- Zależy, o co spytasz.
- Chodzi mi o punkt widzenia kobiety. Powiedz mi, Jude, czy wolałabyś garść klejnotów, takich jak te...
Odwrócił dłoń i wysypał z niej olśniewającej jasności diamenty, szafiry, matowo połyskujące perły.
- O Boże, skąd...
- Przyjęłabyś je, gdyby ci zostały ofiarowane przez człowieka, który wie, że zdobył twoje serce, czy raczej wolałabyś słowa?
Oszołomiona podniosła głowę. Pomimo oślepiającego blasku kamieni dostrzegła jego natarczywe spojrzenie, kiedy wpatrując się w nią, czekał na odpowiedź. Wypowiedziała pierwszą myśl, która jej przyszła do głowy.
- Jakie to słowa?
A wtedy on westchnął, głęboko i przeciągle, jego dumne ramiona opadły, a oczy stały się łagodne i smutne.
- Więc to prawda, że tak wiele znaczą. A to...
Rozwarł palce i błyszczące kamienie rozsypały się po mogile.
- To tylko oznaka pychy.
Nie spuszczała oczu z klejnotów, aż zamieniły się w świeże kwiaty.
- Ja śnię - powiedziała słabym głosem. Kręciło jej się w głowie. - Zasnęłam.
- Obudzisz się, gdy tylko zechcesz. - Mówił teraz ostrym tonem, z rosnącym zniecierpliwieniem. - Rozejrzyj się dokoła, spójrz trochę dalej niż czubek własnego nosa, i słuchaj. Magia istnieje. Ale jej moc jest niczym wobec miłości. Musisz przejść twardą szkołę i potrwa długo, zanim się tego nauczysz. Nie popełnij tego samego błędu. Chodzi teraz o coś więcej niż o twoje własne serce.
Podniósł się, a ona zamarła bez ruchu. Kamień na jego palcu rzucał takie błyski, iż zdawało się, że nawet jego skóra zaczęła świecić.
- Niech Finn ma mnie w swojej opiece, ale żeby to wszystko zacząć, muszę się zdać na istotę śmiertelną, w dodatku na jankeskę. Magia istnieje - powtórzył. - Więc otwórz się na nią.
Rzucił jej ostatnie, zniecierpliwione spojrzenie, w teatralnym geście uniósł obie ręce do nieba i zniknął w powietrzu.
Jude pomyślała, że to sen. Halucynacja. Nic dziwnego, skoro cały czas spędza na słuchaniu bajek. Twierdziła, że są nieszkodliwe, ale, jak widać, przekroczyła już pewną granicę.
Zapatrzyła się na grób, na nowe kwiaty. A kiedy ją oślepił blask, pochyliła się, sięgnęła ostrożnie między płatki i wyłuskała z nich wielki jak piąstka dziecka diament.
Prawdziwy diament. Patrzyła na niego, czuła jego kształt, a także chłodny żar jego wnętrza.
Albo zwariowała, albo właśnie odbyła drugą rozmowę z Carrickiem, zaczarowanym królewiczem.
Drżąca, potarła wolną ręką twarz. Tak czy owak zwariowała.
Więc dlaczego jest jej tak dobrze?
Szła powoli, zabawiając się bezcennym klejnotem jak dziecko ładnym kamyczkiem. Uznała, że musi to wszystko zapisać. Dokładnie i zwięźle. Jak wyglądał, co powiedział, co się wydarzyło.
A potem postara się na to spojrzeć z pewnej perspektywy. Jest wykształconą kobietą. Z pewnością znajdzie sposób, by odnaleźć w rym wszystkim jakiś sens.
Kiedy zeszła ze wzgórza i zbliżała się do domu, zobaczyła na podjeździe mały niebieski samochód i wysiadającą z niego Darcy Gallagher.
Ubrana była w dżinsy i jaskrawy czerwony sweter. Czarne włosy spadały jej na plecy. Jude aż westchnęła z zazdrości, chowając jednocześnie diament do kieszeni spodni.
Pomyślała, że chciałaby choć raz wyglądać tak cudownie beztrosko i być tak absolutnie pewną siebie. Odruchowo dotknęła palcami klejnotu i pomyślała, że za coś takiego warto by oddać każdy diament.
Darcy dostrzegła ją i osłaniając oczy przed słońcem pomachała ręką.
- Wracasz ze spaceru? Jest dziś piękny dzień, chociaż na wieczór zapowiadają deszcz.
- Byłam u Maude. - Postanowiła nie wspominać o tym, że rozmawiała z zaczarowanym królewiczem, który zostawił jej diament, za który prawdopodobnie można by kupić niewielkie państwo Trzeciego Świata, a potem zniknął w powietrzu.
- Napracowaliśmy się z Shawnem, więc wybrałam się na krótką przejażdżkę. Muszę trochę ochłonąć. - Przeniosła spojrzenie na pantofle Jude, próbując ocenić ich rozmiar i porównać go z własnym. Pomyślała, że ta kobieta ma fantastyczny gust, gdy chodzi o buty. - Jesteś trochę blada - zauważyła, kiedy Jude podeszła bliżej. - Dobrze się czujesz?
- Tak, świetnie. - Jude odgarnęła włosy potargane wiatrem od morza. - Może wejdziemy do środka i napijemy się herbaty?
- Niestety, muszę wracać. Aidan na pewno już mnie przeklina. - Uśmiechnęła się olśniewająco. - A może byś pojechała ze mną, choćby na krótko, w ten sposób odwróciłabyś jego uwagę i zapomniałby mnie złoić za to, że się urwałam.
- Ale ja... - Pomyślała, że teraz lepiej nie zadawać się z Aidanem Gallagherem. - Naprawdę muszę popracować. Chcę sporządzić notatki.
Darcy wydęła wargi.
- Naprawdę lubisz tę pracę?
- Tak. Praca, którą się obecnie zajmuję, sprawia mi ogromną przyjemność.
- Ja natomiast skorzystałabym z każdego usprawiedliwienia, żeby uniknąć pracy. - Jej błyszczące oczy z uwagą zlustrowały dom, ogród, a także rozległe, pofalowane wzgórze. - I umarłabym tutaj z samotności.
- Och nie, tu jest cudownie. Ten spokój i widok. I wszystko. Darcy wzruszyła ramionami, wyrażając w ten sposób swoją dezaprobatę.
- Ty masz Chicago, dokąd możesz wrócić. Uśmiech Jude przygasł.
- Tak. Mam Chicago.
- Któregoś dnia i ja tam pojadę. - Darcy oparła się plecami o samochód. - Zwiedzę wszystkie największe miasta Ameryki. I objadę je pierwszą klasą, nie zabłądzę. - Po czym roześmiała się i potrząsnęła głową. - Ale na razie będzie lepiej, jeżeli wrócę, zanim Aidan wymyśli dla mnie jakąś straszną karę.
- Mam nadzieję, że jeszcze tu wrócisz, gdy będziesz miała więcej czasu.
Wsiadając do samochodu, Darcy rzuciła kolejne olśniewające spojrzenie.
- Chwała Bogu, mam dzisiaj wolny wieczór. Zajrzę tutaj później razem z Brenna i przekonasz się, jak bardzo potrafimy być kłopotliwe. Wyglądasz mi na taką, której można trochę podokuczać.
Jude otworzyła szeroko usta, ale nie znalazła żadnej sensownej odpowiedzi. Poczuła się wybawiona z kłopotu, kiedy Darcy uruchomiła silnik i pomknęła drogą niemal tak szybko jak Brenna.
Są trzy dziewczyny - napisała Jude, gryząc herbatnik - a każda reprezentuje jakiś szczególny typ tradycyjnie pojmowanej kobiecości. W niektórych opowieściach dwie są złe, a jedna dobra, jak w bajce o Kopciuszku. W innych trzy są rodzonymi siostrami albo serdecznymi przyjaciółkami, biednymi i osieroconymi, często też opiekującymi się chorym ojcem lub matką .
W niektórych wersjach która z kobiet posiada magiczne właściwości. Prawie we wszystkich dziewczęta są niezwykle piękne. Cnota jest bardzo ważnym elementem, wskazującym na to, że seksualna niewinność stanowi podstawowy czynnik legendotwórczy.
Niewinność, zabłądzenie, bieda, uroda. Te elementy powtarzaj się w wielu opowieściach, które, przekazywane z pokolenia na pokolenie, stały się legendami. Przenikanie się dobra i zła, ingerencja nieziemskich istot - oto kolejny wspólny element. Występujący w opowieści śmiertelnik otrzymuje naukę moralną , którą musi sobie przyswoić , albo też jest nagradzany za bezinteresowny uczynek.
Prawie zawsze nagradzane jest piękno i niewinność.
Westchnęła i poprawiła się w fotelu. Jej to nie dotyczy, prawda, ponieważ nie jest ani piękna, ani niewinna, nie ma też żadnej szczególnej mocy.
Zresztą nie chciałaby się przenieść do świata bajek. Drżała już na samą myśl o spotkaniu twarzą w twarz z mieszkańcami zaczarowanego wzgórza czy zamku pod chmurami ze złym czarownikiem.
To imaginacja kazała jej wierzyć, iż klejnoty zamieniły się w kwiaty. Ostrożnie wsunęła rękę do kieszeni i wyjęła z niej błyszczący kamień, żeby mu się jeszcze raz przyjrzeć.
Wmawiała w siebie, że to zwykłe szkło, co prawda pięknie oszlifowane, połyskujące jak słońce.
Z jednym należało się pogodzić, a mianowicie z tym, że dzieli dom z liczącym sobie trzysta lat duchem. Już samo to wystarczyło, żeby paść z wrażenia. Na temat duchów istniała bogata literatura. Parapsychologia nic cieszy się powszechnym uznaniem, ale również paru bardzo znanych naukowców twierdziło, że energia wytwarza ludzkie formy, zwane duchami.
Mogła się więc z tym pogodzić. Mogła znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla tego, co widziała na własne oczy.
Ale elfy i zaczarowane istoty... Nie. Między tym, że chce się w coś uwierzyć, a stwierdzeniem, że istotnie się wierzy, istnieje zasadnicza różnica. Taka jak między nieszkodliwym zajmowaniem się tym wszystkim a psychozą.
Nie istnieją piękne, zaczarowane istoty, które wędrują po wzgórzach, odwiedzają cmentarze, by prowadzić filozoficzne dysputy, a potem irytują się na przypadkowo napotkanych ludzi.
Nie istnieją zaczarowane istoty, obrzucające obce Amerykanki królewskimi klejnotami.
Ponieważ nie było w tym żadnej logiki, musiała uznać, że przestała panować nad własną wyobraźnią - zawsze miała z tym pewien problem.
Musi kontynuować normalną pracę. Najwyraźniej pomieszały się jej rozmaite elementy i postacie z badań. Być może, są to rezultaty stresu z kilku minionych lat.
Powinna się udać do neurologa i poddać badaniom.
A także odwiedzić dobrego jubilera, który zbada ów kamień.
Tak ją przeraziły oba pomysły, że postanowiła odłożyć wszelkie decyzje na później.
Przynajmniej na kilka dni.
Chciała pracować, żeby oprzeć się potrzebie powędrowania do pubu i udawania, że nie patrzy na Aidana Gallaghera. Zostanie w domu ze swoimi dokumentami i notatkami, a za parę dni pojedzie do Dublina, gdzie znajdzie zarówno jubilera, jak i lekarza.
Pochodzi po sklepach, kupi książki, zabawi się w turystkę.
Popracuje solidnie przez ten wieczór, a potem przeznaczy kilka dni na dokładne zwiedzanie okolic, miast, miasteczek i wzgórz. Dzięki temu nabierze dystansu do opowieści, które zbiera i analizuje, wyrobi sobie własny punkt widzenia.
Pukanie do frontowych drzwi sprawiło, że pomyliła klawisze na klawiaturze. I podskoczyło jej serce. W pierwszej chwili pomyślała o Aidanie i już sam ten fakt wyprowadził ją z równowagi. Oczywiście, że to nie Aidan, powiedziała do siebie, podbiegając do lustra, żeby sprawdzić fryzurę. Jest już po ósmej i musi być teraz w pubie.
Kiedy jednak zbiegała po schodach, serce jej biło trochę szybciej. Otworzyła drzwi.
- Przyniosłyśmy jedzenie. - Brenna wkroczyła do środka, opierając na biodrze brązową torbę z zakupami. - Biszkopty, chrupki i czekoladę.
- Oraz wino, najlepsze, jakie było. - Darcy zadzwoniła trzymanymi przez siebie trzema butelkami i niedbale zamknęła nogą drzwi.
- No cóż... - powiedziała zaskoczona Jude, ponieważ nie potraktowała poważnie zapowiedzi odwiedzin Darcy. Obie dziewczyny, paplając głośno, zmierzały już w stronę kuchni.
- Aidan próbował mnie wrobić w nocną zmianę w ramach kary za to, że dziś się włóczyłam. Kazałam mu się odchrzanić - powiedziała wesoło Darcy, stawiając wino na kontuarze. - Gdybym nie była taka szybka w nogach, przykułby mnie łańcuchem do kraników od piwa. Potrzebny nam będzie korkociąg.
- Jest tutaj - wtrąciła Brenna i, uśmiechając się szeroko do Jude, wydostała korkociąg z szuflady. - Trzeba było widzieć jego ponure spojrzenie, kiedy opuszczałyśmy pub. „Dlaczego nie sprowadzicie jej tutaj i nie wypijecie na miejscu?” - mruczał gniewnie.
- Kiedy zobaczył, że biorę trzy butelki - ciągnęła Darcy, sięgając po kieliszki - powiedział, że Jude Frances nie ma mocnej głowy i żebyśmy jej, broń Boże nie upity. Jakbyś była jakimś szczeniaczkiem, którego zamierzamy ukradkiem nakarmić łakociami ze stołu. Że też mężczyźni mają takie kurze móżdżki.
- Przecież nie ma nic przyjemniejszego od solidnego rauszu. - I Brenna zamaszystym ruchem nalała trzy kieliszki. - Za męskie móżdżki - oznajmiła, wręczając kieliszek Jude i wznosząc swój własny.
- Chwała im - dodała Darcy i wypiła. A potem zwróciła się do Jude: - Napij się, kochanie, żebyśmy mogły szczerze podyskutować na temat wzlotów i upadków naszego życia seksualnego.
Jude wypiła jeden duży łyk, odetchnęła głęboko.
- Mam w tej dziedzinie niewielkie osiągnięcia. Darcy roześmiała się gardłowo.
- Najwyższy czas, żeby Aidan to zmienił.
Jude otworzyła już usta, ale doszła do wniosku, że zrobi najlepiej, jeżeli napije się wina.
- Nie dokuczaj jej. - Brenna rozerwała paczkę z kartoflanymi chipsami i zanurzyła w niej rękę. Następnie mrugnęła okiem. - Najpierw musimy ją upić, dopiero potem ją przyciśniemy.
- Kiedy będzie pijana, namówię ją, żeby mi pozwoliła przymierzyć wszystkie swoje ubrania.
Mówiły tak szybko, że Jude nie nadążała za nimi.
- Moje ubrania?
- Masz cudowne ciuchy. - Darcy rozsiadła się w fotelu. - Myślę, że niektóre będą na mnie jak ulał. Jaki nosisz numer butów?
- Butów? - Jude popatrzyła obojętnym wzrokiem na półbuty, które miała na nogach. - Siedem i pół, średni rozmiar.
- To amerykańska miara, poczekaj, niech pomyślę.. - Darcy wzruszyła ramionami i upiła łyk wina. - No tak, prawie się zgadza, zdejmij je, żebym mogła zobaczyć, czy na mnie pasują.
- Mam zdjąć buty?
- Tak, Jude, Jeszcze parę kieliszków, a będziemy przymierzać spodnie.
- Czemu nie? - zadała retoryczne pytanie Brenna z ustami pełnymi chipsów. - Ta nasza Darcy strasznie lubi się przebierać. Zamęczy cię tym na śmierć.
Nie mając innego wyjścia, Jude usiadła posłusznie i zdjęła buty.
- Och! - Darcy pomacała but. - Mięciutkie jak masełko, słowo daję! - Spojrzała do góry, a na jej twarzy widać było szczery zachwyt. - Ale będzie zabawa.
- No więc ubzdurał sobie, że skoro parę razy dałam mu się zaprosić na kolację, a także pozwoliłam, żeby wsadził mi język do ust - co wcale nie było takie podniecające - to powinnam być szczęśliwa i dumna i rozebrać się do naga, żeby ze mną podokazywał. Seks jest świetną rozrywką - ciągnęła Darcy, oblizując pobrudzone czekoladą palce - ale lepiej spędzić czas na malowaniu paznokci bądź na oglądaniu telewizji.
- Mężczyźni są przy tobie tak otumanieni - powiedziała Brenna - że nie wiedzą, co zrobić z rękami. Potrzebujesz cyników i egoistów, takich jak ty sama.
Jude zakrztusiła się winem, przekonana, że zaraz rozpęta się burza, ale Darcy uśmiechnęła się tylko przebiegle.
- A kiedy go znajdę - zakładając, że będzie bogaty jak król Midas - owinę go sobie ciasno dookoła tego palca. - Podniosła do góry wskazujący palec. - I pozwolę, żeby mnie traktował jak królową.
Brenna parsknęła śmiechem, zgarniając kolejną porcję chipsów.
- A kiedy już to zrobi, będziesz nim śmiertelnie znudzona. Darcy to perwersyjna istota - zwróciła się do Jude. - I właśnie to w niej ubóstwiamy. Ja jestem prostą kobietą i walę, co myślę. Szukam mężczyzny, który spojrzy mi prosto w oczy, przekona się, jaka jestem. A potem padnie na kolana i obieca mi wszystko.
- Oni nigdy nie patrzą nam w oczy - powiedziała wzburzona Jude, zaskoczona swymi słowy.
- Naprawdę? - zainteresowała się Brenna, unosząc brwi i nalewając do pełna kieliszek Jude.
- Kobieta jest dla nich odbiciem tego, co znają z własnego życia. Kurwą lub aniołem, matką lub dzieckiem. W zależności od tego, w jakim punkcie się zatrzymali, czują się zmuszeni do opieki albo do zdobywania. Albo wiążą się z nami z wyrachowania - powiedziała półgłosem. - A potem pozbywają się nas bez żalu.
- I kto mówi, że to ja jestem cyniczna! - zawołała Darcy, uśmiechając się wymownie do Brenny. - Czyżby pozbyto się ciebie, Jude?
Jude czuła przyjemne pulsowanie krwi, rozkoszne wirowanie głowy. W całym swoim życiu nie spędziła ani jednego szalonego babskiego wieczora.
Sięgnęła po chipsa.
- Przed trzema laty wyszłam za mąż.
- Za mąż? - Brenna i Darcy przysunęły się bliżej.
- Siedem miesięcy później mój mąż przyszedł do domu i ze spokojem oznajmił, iż jest mu bardzo przykro, ale zakochał się w kimś innym. Stwierdził, że dla dobra wszystkich zainteresowanych stron wyprowadzi się jeszcze tego samego wieczora i żebyśmy, nie zwlekając, wnieśli sprawę o rozwód.
- Co za podłość. - W przypływie współczucia Brenna nalała wszystkim wina. - Skurwiel.
- Niezupełnie. Powiedział szczerą prawdę.
- Pieprzona szczerość. Mam nadzieję, że dałaś mu wycisk. - W oczach Darcy zapłonęły złe iskierki. - Zaledwie pół roku małżeństwa, a ten już jest zakochany w kimś innym? No i jak to rozegrałaś?
- Rozegrałam? - Jude ściągnęła brwi. - Nazajutrz wystąpiłam o rozwód.
- Ale za to zabrałaś mu wszystko, co miał.
- Nie, oczywiście, że nie. - Popatrzyła ze zdumieniem na Darcy. - Każdy zabrał to, co do niego należało. Wszystko odbyło się w cywilizowany sposób.
Ponieważ wyglądało na to, że Darcy z wrażenia odebrało mowę, pałeczkę przejęła Brenna.
- Gdyby mnie kto pytał o zdanie, powiedziałabym, że cywilizowane rozwody to rzecz najgorsza pod słońcem. Wolałabym awanturę z tłuczeniem naczyń. Gdybym na tyle kochała mężczyznę, że przysięgłabym, iż zostanę jego połowicą do końca życia, musiałby gorzko zapłacić, gdyby mnie porzucił.
- Nie kochałam go. A właściwie sama już nie wiem. O Boże, to straszne, przerażające. Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę.
- No cóż, powtarzam, że jest skurwielem i że powinnaś go była rzucić na pożarcie psom, niezależnie od tego, czy go kochałaś, czy nie. - Darcy wzięła jedno z upieczonych przez Mollie O'Toole ciasteczek. - Możesz wierzyć, że niezależnie od tego, z kim bym była, ostatnie słowo należałoby do mnie. A gdyby próbował mi się wymknąć, płaciłby za to do końca swojego życia.
- Mężczyźni nie porzucają takich kobiet jak ty - wtrąciła Jude. - Jesteś kobietą, dla której porzucają takie jak ja. Nie miałam na myśli nic złego...
- Nie przejmuj się. Można to nawet potraktować jako komplement. - Darcy poklepała Jude po ramieniu. - Myślę też, że wypiłaś dość wina, żeby mi pozwolić pobawić się swoimi ciuchami. Przenieśmy się więc teraz na górę.
Jude nie wiedziała, co począć z tym fantem. Może dlatego, że nigdy nie miała sióstr, które by przeczesywały jej szafę. Żadna z jej przyjaciółek nie okazywała szczególnego zainteresowania jej garderobą, poza zwykłymi uwagami na temat nowego żakietu czy kostiumu. Nigdy też nie uważała się za znawczynię mody poza tym, że lubiła klasyczną elegancję.
Jednak stłumione dźwięki dochodzące z szafy świadczyły o tym, że dla Darcy garderoba Jude była jak skarby Aladyna.
- Och, popatrz no tylko na ten sweter! Czysty kaszmir. - Darcy porwała ciemnozielony sweter z golfem i z wielką rozkoszą pocierała nim policzek.
- Idealny do noszenia na cebulkę - zaczęła Jude i chwilę potem ze zdumieniem stwierdziła, że Darcy zdejmuje swój sweter.
- Równie dobrze można sobie na to popatrzeć w wygodniejszej pozycji - skomentowała Brenna, kładąc się na łóżku i popijając wino. - To trochę potrwa.
- Mięciutki jak pupka niemowlęcia. - Stając przed lustrem, Darcy nie przestawała świergotać - - Cudowny, ale dla mnie trochę za ciemny. Sądzę, że tobie będzie bardziej pasował Brenno. - Ściągnęła go energicznie i rzuciła na łóżko. - Przyjrzyj mu się.
Brenna od niechcenia dotknęła rękawa swetra.
- Jest przyjemny w dotyku.
Siadając na łóżku, Jude przyglądała się, jak Darcy przymierza kremową jedwabną bluzkę.
- Więcej tego znajdziesz w drugiej sypialni.
Darcy podniosła głowę jak wilk, który zwęszył owce.
- Więcej?
- Tak, tam są lżejsze ubrania i parę koktajlowych sukni, które przywiozłam na wypadek...
- Zaraz wracam.
- Wpadłaś - powiedziała Brenna, gdy Darcy wybiegła z pokoju. - Już jej się nigdy nie pozbędziesz. - Odstawiając na bok wino, rozpięła guziki bluzki. Kiedy z sąsiedniego pokoju dobiegł radosny pisk, wciągnęła sweter przez głowę.
- Och, jaki cudowny. - Zdumiona przyjemnym dotykiem delikatnej wełny, Brenna podniosła się, żeby się przejrzeć w lustrze. - Tak przylega, że wszystko uwypukla.
- Masz świetną figurę. Brenna kręciła się przed lustrem.
- Byłoby jednak lepiej, gdybym miała trochę piersi.
- Potrzebny ci jest porządny biustonosz - stwierdziła Darcy, wracając do pokoju w czarnej koktajlowej sukni, z naręczem ubrań. - Zrób użytek z tego, co dostałaś od Pana Boga, zamiast jęczeć i pozwalać, żeby ci byle jak zwisały. Jude, ta suknia jest rewelacyjna, ale swoją drogą mogłabyś zebrać parę centymetrów w biodrach.
- Jestem od ciebie wyższa.
- Tylko troszeczkę. Masz, włóż to i pozwól nam się obejrzeć.
- Ale ja...
Darcy już zdjęła suknię i stała teraz w samym staniku i rajstopach, Jude sięgnęła po suknię. Musiała zmusić się do tego, żeby pokonać wstyd i zdjąć ubranie.
- Wiedziałam, że masz dobre nogi - zawołała Darcy, kiwając z aprobatą głową. - Dlaczego je zawsze ukrywasz?
Trzeba to skrócić co najmniej o dwa centymetry, nie sądzisz, Brenna? - Wciąż na wpół rozebrana uklękła i podwinęła dół spódnicy. - Można nawet ująć trzy centymetry, a do tego włożysz te nowiutkie czarne pantofle z odkrytymi palcami. Będziesz wyglądała zabójczo.
Pokiwała głową, po czym wstała, żeby przymierzyć popielate, zwężające się ku dołowi spodnie.
- Połóż tam tę suknię, później ci ją podwinę.
- Och, naprawdę, niepotrzebnie się fatygujesz...
- To będzie rodzaj zapłaty - powiedziała Darcy z chytrym uśmieszkiem. - Za to, że pożyczysz mi swoje ubrania.
- Darcy świetnie szyje - zapewniła ją Brenna. - Nie musisz się martwić. - Wyszukała sobie czarny blezer.
- Przymierz to - powiedziała Jude, wyciągając marynarkę w drobną zielono - bordową kratkę.
- Masz dobre oko. - Darcy, promieniując radością, dała Jude kuksańca. - No, Brenna, potrzebna ci jeszcze bardzo krótka spódniczka, a mężczyźni będą padali na twój widok.
- Nie chcę, żeby padali na mój widok. Wystarczy, że ty ich usuniesz z drogi.
- Kiedy padnie już wielu, przejdziesz się po ich ciałach do następnych. - Darcy znalazła szaroniebieski kostiumik i szybkim ruchem włożyła spódnicę. - Podwiniesz ją dla Aidana. prawda, Jude?
- Co takiego?
- Tę spódnicę też trzeba skrócić. - Powiedz, czy już z nim spałaś?
- Ja... - Cofnęła się, żeby znowu sięgnąć po kieliszek. - Nie, nie spałam.
- Tak podejrzewałam. - Darcy obróciła się, żeby zobaczyć, jak z tyłu leży żakiet. - Sądzę, że miałabyś wtedy bardziej błyszczące oczy. - Eksperymentując, zgarnęła włosy do góry, układając je to w jedną, to w drugą stronę, marząc już o pożyczeniu tych ślicznych dyndających srebrnych kolczyków, które widziała w uszach Jude. - Powiedz, zamierzasz się z nim przespać?
- Darcy, jak możesz tak ją peszyć.
- O co ci chodzi? - Darcy rozpuściła włosy i sięgnęła po szpilki. - Wszystkie jesteśmy kobietami i żadna z nas nie jest dziewicą. Czy seks to coś złego, Jude? Nie czerwień się, rozkazała sobie Jude.
- Oczywiście, że nie.
- Podobno Aidan jest w tym cholernie dobry. - Roześmiała się, kiedy Jude wypiła duży łyk wina. - Więc kiedy już to z nim zrobisz, będziemy z Brenna wdzięczne za trochę szczegółów, ponieważ chwilowo nie mamy żadnych romansów.
- Z braku seksu przynajmniej miło o nim trochę porozmawiać. - Brenna dostrzegła bluzkę w paski i wyciągnęła ją. - Z nas trzech ty masz chyba największe szanse na seks w najbliższej przyszłości. Mnie ostatni raz omal się to nie zdarzyło pół roku temu, kiedy zmuszona byłam wyrżnąć Jacka Brennana za obmacywanie mnie podczas ostatniego sylwestra - i, prawdę mówiąc, nadal nie jestem pewna, czy nie sięgał po kolejny kufel piwa, jak sam twierdził.
Rozłożyła bluzkę, usiadła w samej bieliźnie i nalała wina.
- Ja przynajmniej wiem, kiedy mężczyzna sięga po mnie, a kiedy po piwo. - Darcy przekrzywiła głowę w lustrze. Pomyślała, że wygląda całkiem elegancko. Jak dama, która może odwiedzać cudowne miejsca i robić wspaniałe rzeczy. - Na jakie okazje wkładasz taki kostiumik, Jude?
- Na ważne spotkania, na wykłady, na lunch.
- Lunch. - Darcy westchnęła. - W jakiejś szykownej restauracji albo w sali balowej z kelnerami w białych frakach.
- Przy daniu - niespodziance, którym najczęściej jest kurczak - dopowiedziała z uśmiechem Jude. - I ze śmiertelnie nudnym prelegentem, ponieważ komitet naukowy nie był w stanie znaleźć nikogo innego.
- Mówisz tak, bo dla ciebie to chleb powszedni.
- Będę szczęśliwa, jeżeli już nigdy nie wezmę w tym udziału. Marny był ze mnie pracownik naukowy.
- Naprawdę? - Brenna dolała Jude do pełna, a potem odszukała swój sweter.
- Nienawidziłam przygotowań do zajęć, oceniania prac, a takie tego, że zawsze powinnam znać odpowiedź. Nie mówiąc o całym politykierstwie i protokole.
- To dlaczego to robiłaś?
Zdezorientowana Jude ponownie zerknęła na Darcy. Jest taka śmiała, tak absolutnie pewna siebie, nawet gdy stoi tutaj w bawełnianym staniku i w cudzej spódnicy.
- Bo tego po mnie oczekiwano - odparła, przeciągając sylaby.
- A ty zawsze robiłaś to, czego po tobie oczekiwano? Jude westchnęła przeciągle i znowu sięgnęła po wino.
- Chyba tak.
- No cóż. - W nagłym odruchu sympatii Darcy ujęła twarz Jude i pocałowała ją. - Znajdziemy na to jakiś sposób.
Zanim opróżniły drugą butelkę wina, sypialnia wyglądała jak pobojowisko. Brenna była na tyle przytomna, że rozpaliła w kominku oraz przyniosła ser i ciastka. Usiadła na podłodze i była lekko rozczarowana, gdy okazało się, że buty Jude są na nią odrobinę za duże. Nie zamierzała w ruch chodzić, ale były tak bardzo eleganckie.
Jude ułożyła się na łóżku z rękami pod głową i przyglądała się Darcy, która bez końca przymierzała różne kreacje.
Co jakiś czas wstrząsała nią lekka czkawka.
- Za pierwszym razem - opowiadała Darcy - to było z Declanem O'Malleyem i przysięgliśmy sobie dozgonną miłość. Mieliśmy po szesnaście lat i nie znaliśmy się na tych sprawach. Zrobiliśmy to pewnej nocy na kocu na plaży, gdy oboje po cichu wymknęliśmy się z domu. I wierzcie mi, że nie ma nic bardziej romantycznego od turlania się na piasku.
- To musi być rozkoszne - rozmarzyła się Jude. wyobrażając sobie księżycową noc, uderzenie fal i dwa ciała opromienione miłością i dokonanym odkryciem. - Co się stało z Declanem O'Malleyem?
- No cóż, nasza dozgonna miłość trwała trzy miesiące, a potem każde z nas zajęło się swoimi sprawami. Przed dwoma laty właśnie przez niego Jenny Duffy znalazła się w kłopotliwej sytuacji, więc się pobrali, a teraz mają już dwie córeczki. I są chyba dosyć szczęśliwi.
- Chciałabym mieć dzieci. - Jude przewróciła się na bok. szukając kieliszka. - Gdy dyskutowaliśmy na ten temat z Williamem...
- Dyskutowaliście, mówisz poważnie? - wtrąciła Brenna i wzięła kieliszek od Jude, żeby go napełnić.
- O tak, w bardzo racjonalny sposób. William był bardzo cywilizowanym człowiekiem.
- Wydaje mi się, że Williamowi przydałby się porządny kopniak w zadek. - Brenna zwróciła pełny kieliszek, omal nie wylewając jego zawartości na głowę Jude.
- Oczywiście jako nowoczesna, pracująca zawodowo kobieta zachowałam panieńskie nazwisko i uniknęłam dzięki temu całego tego zawracania głowy podczas rozwodu. Ale... o czym to ja mówiłam?
- Jak bardzo cywilizowany jest ten William.
- A więc William postanowił, że poczekamy z tym pięć, siedem lat, a jeżeli okoliczności okażą się sprzyjające, powrócimy jeszcze raz do dyskusji na temat dziecka. Jeśli się na nie zdecydujemy, wtedy poczynimy niezbędne przygotowania - znajdziemy odpowiednią pomoc domową, przedszkole, a kiedy już będziemy znali płeć dziecka, ustalimy dla niego odpowiedni program kształcenia, który od razu wprowadzimy w życie - aż do college'u.
- Do college'u? - zdziwiła się Darcy. - Jeszcze zanim się dziecko urodzi?
- William był bardzo przewidujący.
- Tylko że z jego głową jest coś nie w porządku.
- Nie jest chyba aż taki zły, jak go przedstawiam. Jest znacznie szczęśliwszy z Allyson. - Ku własnemu zgorszeniu nagle zalała się łzami. - Po prostu małżeństwo ze mną nie odpowiadało mu.
- Skurwiel. - Powodowana współczuciem Darcy oderwała się od szafy i usiadła na łóżku, żeby objąć ramieniem Jude. - Nie zasłużył na ciebie.
- Nawet na chwilkę - zgodziła się Brenna, poklepując Jude po kolanie. - Sztywny, zadęty podrywacz i skurwiel. Jesteś sto razy lepsza od każdej Allyson.
- Ona jest blondynką - pociągnęła nosem Jude - z nogami aż do uszu.
- I ty masz cudowne nogi. Wspaniałe. Nie mogę od nich oderwać oczu - stwierdziła Darcy.
- Naprawdę? - Jude wytarła nos ręką.
- Są bajeczne - przytaknęła Brenna. - I pewnie za każdym razem, kiedy kładzie się wieczorem do łóżka, gorzko żałuje, że cię stracił.
- Do diabła z nim. Był nudny jak flaki z olejem. Allyson ma za swoje.
- Pewnie nawet nie może się jej pozbyć - oznajmiła Darcy, a Jude aż zapiała z zachwytu.
- Nie miałam nigdy przyjaciółek, które by mnie odwiedzały, upijały się razem ze mną i rozrzucały po całym domu moje ubrania.
- Zawsze możesz na nas liczyć. - Darcy uścisnęła ją z całej siły.
Przy trzeciej butelce wina Jude opowiedziała im o tym, co widziała - a raczej wydawało jej się, że widziała - na starym cmentarzu.
- To jest dziedziczne - powiedziała Darcy, kiwając ze zrozumieniem głową. - Stara Maude widywała różne rzeczy i często zdarzało się jej rozmawiać z Dobroludkami.
- Och, daj spokój.
Na takie dictum Darcy popatrzyła tylko z ukosa na nią.
- I to mówi kobieta, która dopiero co opisała nam dwa spotkania z zaczarowanym królewiczem.
- Nigdy tego nie powiedziałam. Powiedziałam, że spotkałam tego dziwnego człowieka dwa razy. A raczej, że wydawało mi się, że go widziałam. Obawiam się, że mam jakieś zmiany w mózgu.
Brenna aż jęknęła.
- Bzdura, jesteś zdrowa jak koń.
- Jeżeli nie ma na to racjonalnego wyjaśnienia, to znaczy, że po prostu zwariowałam. Jestem psychologiem i potrafię jeszcze rozpoznać objawy poważnych zaburzeń umysłowych.
- Co też ci przyszło do głowy? - zapytała Brenna. - Na ile cię znam, jesteś najbardziej rozsądną kobietą. Moja mama uważa, że może i ja podciągnę się przy tobie. - Uradowana dała Jude lekkiego kuksańca w ramię. - Ale lubię cię niezależnie od wszystkiego.
- Naprawdę mnie lubisz?
- Oczywiście, że tak. Darcy też cię lubi i to wcale nie z powodu twoich ślicznych ciuchów.
- Oczywiście, że lubię naszą Jude niezależnie od jej ciuchów - odezwała się Darcy. - Lubię ją także z powodu jej świecidełek. - Aż zatoczyła się ze śmiechu. - Żartuję. Oczywiście, że cię lubimy, Jude. Wesoło nam razem, a połowa z tego, co mówisz, stanowi dla nas cudowną zagadkę.
- Tak mi miło. - Jude znowu miała oczy pełne łez. - Tak miło jest mieć przyjaciółki, szczególnie gdy umiera się na raka mózgu albo odchodzi od zmysłów.
- Ani jedno, ani drugie. Zobaczyłaś zaczarowanego Carricka - postawiła diagnozę Brenna. - Przechadzającego się po wzgórzach ponad swoją czarodziejską, podziemną krainą, czekającego na Lady Gwen.
- Naprawdę w to wierzycie? - Teraz wydawało się jej to całkiem prawdopodobne. - Wierzycie w zaczarowane zamki, w duchy i zaklęcia? I nie mówicie tego tylko po to, żeby mi poprawić samopoczucie?
- Oczywiście. - Brenna owinięta w gruby szlafrok Jude sięgnęła po resztki czekolady. - O ile wiem, nikt jeszcze nigdy nie udowodnił z całą pewnością, że pod tymi wzgórzami nie ma zaczarowanych zamków, o których opowiadają ludzie.
- Racja! - Jude z entuzjazmem klepnęła Brennę po ramieniu. - Wyjęłaś mi to z ust! Legendy są nieśmiertelne, a często powtarzane nabierają znowu prawdy. Historia króla Artura, po dodaniu zaczarowanego miecza i Merlina, stała się legendą. Wiejskie znachorki stają się czarownicami i tak dalej. Ludzka potrzeba wyjaśniania, dopatrywania się przeciwieństw, ubarwiania opowieści fantastycznymi elementami tworzy legendy, które pewne grupy ludzi włączają do swojej kultury jako fakty.
- Posłuchaj tylko, jak mądrze gada. - Darcy, rozkoszując się jednym z kaszmirowych swetrów, który na siebie włożyła, w zamyśleniu wydęła wargi. - Jestem pewna, kochana Jude, że masz rację, ale dla mnie brzmi to nieprawdopodobnie. Więc widziałaś czy nie widziałaś zaczarowanego Carricka w ten konkretny dzień?
- Widziałam kogoś - nie przedstawił mi się.
- I czy ten ktoś zniknął w powietrzu na twoich oczach?
- Chyba tak, ale...
- Nie, nie, żadne ale, trzymajmy się faktów. Więc tak czy tak? Jeżeli z tobą rozmawiał, to znaczy, że chce czegoś od ciebie, ponieważ nigdy w życiu nie słyszałam, żeby rozmawiał z kimś poza Maude. A ty, Brenna?
- Ja też nie słyszałam. Bałaś się go, Jude?
- Nie, oczywiście, że nie.
- To dobrze. Sądzę, że gdyby chciał zrobić ci krzywdę albo spłatać jakiegoś figla, wiedziałabyś o tym. Pewnie czuje się samotny i pragnąłby mieć obok siebie swoją damę. Trzysta lat - powiedziała tęsknym głosem. - To pocieszająca świadomość, że miłość może trwać tak długo.
- Jesteś tak bardzo romantyczna, Brenno. - Darcy ziewnęła i zwinęła się w fotelu. - To nic nadzwyczajnego, że miłość trwa tak długo, jak długo trwa tęsknota. Ale niech się tylko zejdą, od razu zaczną warczeć na siebie.
- Bo nigdy nie trafiłaś na mężczyznę, który byłby na tyle odważny, żeby cię w sobie rozkochać.
Darcy wzruszyła ramieniem i wtuliła się w fotel.
- I nikomu nie zamierzam dawać takiej okazji. Trzymając ich w ręku, jestem górą. Jeśli dałabym im władzę nad sobą, poszłabym na dno.
- Sądzę, że chciałabym się zakochać. - Powieki Jude opadły bezwładnie. - Nawet jeżeli to boli. Nie można się czuć zwyczajnie, kiedy się jest zakochanym, prawda?
- Nie, ale z pewnością można się czuć głupio - mruknęła Brenna, a Jude zaśmiała się cicho i zapadła w sen.
Gdy Jude się obudziła, huczało jej w głowie, jakby tańczył ktoś w środku w ciężkich chodakach. Mogła policzyć uderzenia, każde najdrobniejsze stąpnięcie i wybijanie rytmu w skroniach. Z trudem uniosła powieki.
Raziło ją światło.
Wszędzie było pełno ubrań. Rozpoznała wiszącą na abażurze lnianą bluzę. Pomyślała najpierw, że przeszła tutaj gwałtowna burza, jakieś tornado.
To by tłumaczyło, dlaczego leży w poprzek łóżka półnaga, z twarzą do dołu.
Wstrzymała oddech, słysząc jakieś dźwięki spod łóżka, a po chwili serce zaczęło jej bić gwałtownie. Może to myszy? A może szatańskie laleczki, które odrąbują ludziom ręce i nogi, jeżeli nieopatrznie wysuną je w nocy poza łóżko.
Takie upiorne istoty śniły się jej od czasu dzieciństwa.
Tak czy owak musiała się przed tym obronić. Na szczęście na poduszce leżał granatowy zamszowy pantofel. Nie zastanawiając się, skąd się tu wziął, chwyciła go gotowa do walki.
Zaciskając zęby, wychyliła się z łóżka i podniosła rękę do zadania ciosu.
Na podłodze leżała Brenna, owinięta jak mumia w jej gruby szlafrok, z głową na stercie swetrów zamiast poduszki i z pustą butelką przy boku.
Jude zamrugała powiekami.
Oto niezbity dowód. Butelki po winie, kieliszki, puste naczynia, porozrzucane ubrania.
To nie żaden kataklizm, lecz skutki pijackiego przyjęcia.
Chciało jej się śmiać. Żeby nie obudzić Brenny, ukryła twarz pod skotłowanym prześcieradłem.
Jej przyjaciele, krewni i znajomi byliby wstrząśnięci, gdyby tak ją tu zobaczyli. Przekręciła się na drugi bok i szczęśliwa wpatrywała się w sufit. Przyjęcia, na jakich bywała w Chicago, ograniczały się zawsze do sztywnych towarzyskich spotkań, z muzyką w tle, równie starannie dobraną jak podawane gościom wino.
A jeżeli ktoś wypił za dużo, zachowywano pełną dyskrecję. Pani domu nie rozwalała się nigdy na łóżku, ale uprzejmie żegnała swoich gości przy drzwiach, a następnie, jak przystało na dobrą gospodynię, uprzątała pozostawiony bałagan.
Nigdy też nikt nie spał skulony na podłodze ani nie budził się następnego ranka z kacem.
Tymczasem tutaj było całkiem inaczej. Spodobało się to jej tak bardzo, że postanowiła zapisać to w swoim dzienniku.
Zeszła z łóżka, skrzywiła, po czym z bijącym mocno sercem uśmiechnęła się od ucha do ucha. Jej pierwszy kac. Niesamowite!
Drżąca z emocji poszła na palcach, chcąc jak najszybciej sięgnąć po dziennik. Potem weźmie prysznic i zrobi kawę. Przygotuje śniadanie dla swoich gości.
Ale gdzie, u licha, podziała się Darcy?
Odpowiedź znalazła już po chwili, gdy weszła do gabinetu. Ta skulona postać pod narzutą na jej łóżku to z pewnością Darcy. A więc trzeba jeszcze poczekać.
Jude czuła się szczęśliwa, że jej nowe przyjaciółki zostały tu na noc.
Stojąc pod prysznicem, pomyślała, że była to najlepsza noc w jej życiu. Co za cudowne rozmowy, śmiech i wygłupy. Poczuła, że należy do świata tych dwóch kobiet.
Prawdziwa przyjaźń. I żadna z nich nie zamęczała jej pytaniami, gdzie chodziła do szkoły, czym się zajmowała, gdzie się wychowywała i dorastała. Wszystkie pytania dotyczyły tego, kim jest, co ma do powiedzenia, co czuje.
I wcale im nie chodziło o jej garderobę. Poznając jej ubrania, poznawały ją samą. Czy nie powinno jej zatem pochlebiać, że taka piękna kobieta jak Darcy Gallagher zachwyca się jej ubraniami?
Wciąż uśmiechnięta wyszła z wanny, żeby się wytrzeć, wzięła też z apteczki dwie aspiryny. Zakładając, że wystarczy poszperać na podłodze sypialni, by znaleźć jakieś ubranie, owinęła się ręcznikiem i ociekając wodą wyszła na korytarz. I niemal w tej samej chwili krzyknęła z przerażenia i wybałuszyła oczy na Aidana.
- Przepraszam, że cię przestraszyłem, kochanie, ale naprawdę pukałem - od przodu i od tyłu - zanim pozwoliłem sobie wejść.
- Byłam... brałam prysznic.
- Tego się nie da ukryć. A jaka to uczta dla oczu - stwierdził, widząc ją zaróżowioną z ociekającymi wodą włosami sięgającymi do ramion.
Potrzeba było silnej woli, żeby nie postąpić kroku naprzód i nie wyciągnąć ręki po taki kąsek.
- Ty... nie możesz tu teraz wejść.
- Drzwi były otwarte, jak zwykle w tych stronach. - Nie przestając się uśmiechać, patrzył jej prosto w oczy. Z trudem opanowywał pokusę.
- Zobaczyłem też furgonetkę Brenny przed twoim domem, pomyślałem więc, że są tu jeszcze obie z Darcy.
- Tak, ale...
- Muszę wyciągnąć Darcy - podaje dzisiaj lunch, wolałbym, żeby o tym nie zapomniała.
- Jesteśmy nie ubrane.
- To także zdążyłem zauważyć, kochanie, i darowałem sobie zbędny komentarz. Ale skoro już o tym wspomniałaś, chciałbym powiedzieć, że wyglądasz prześlicznie. Świeża jak róża i... - podszedł trochę bliżej - pachnąca jak ona.
- Pocałuj ją wreszcie, Aidanie, i przestań tracić czas. Jude aż podskoczyła, słysząc głos Brenny.
- Dobra, dobra, doszedłem do tego, ale po swojemu.
- Nie! - pisnęła Jude i pomknęła do sypialni, żeby złapać jakiś sweter. Zanim jednak sięgnęła po spodnie, wszedł tam Aidan.
- Matko Boska! Co się tu działo?
- Nie mógłbyś zatkać sobie ust? Głowa mi pęka. Przykucnął obok.
- Wiesz przecież, dziewczyno, że po winie boli głowa, jeżeli tylko trochę przeszarżujesz.
- Skoro nie było piwa - mruknęła Brenna.
- W tym rzecz, ale przewidziałem to! Przyniosłem ze sobą miksturę Gallaghera.
- Mówisz serio? - Odwróciła się, podnosząc ku niemu bladą twarz i chwytając go za rękę. - Naprawdę? Niech cię Bóg wynagrodzi, Aidanie. Powinno ci się postawić pomnik na placu w Ardmore.
- Kiedy się podniesiesz, doczołgaj się do kuchni. Przyniosłem cały dzban na wszelki wypadek. - Złożył lekki pocałunek na czole Brenny. - A teraz, gdzie jest moja siostrunia?
- Jest w moim gabinecie - odparła Jude, przyciskając do piersi ubranie.
- Dużo tu jest tłukących się rzeczy?
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Nie zwracaj uwagi na wrzaski i huki. Zrobię wszystko, żeby ograniczyć szkody do minimum.
- Co on chciał przez to powiedzieć? - mruknęła Jude, gdy Aidan opuścił pokój.
- Nic takiego, po prostu Darcy miewa rano zły humor - ziewnęła Brenna.
Przy pierwszym wrzasku Brenna chwyciła się z jękiem za głowę. Zaszokowana Jude wciągnęła sweter przez głowę i pobiegła tam, skąd słychać było hałas i przekleństwa.
- Zabieraj łapy, ty parszywa małpo. Kopnę cię tak, że polecisz na księżyc.
- To ja cię kopnę, jeśli się zaraz nie podniesiesz z łóżka i nie pójdziesz do pracy.
Gdy wpadła do pokoju, ujrzała Aidana, który wyciągał z łóżka Darcy ubraną tylko w stanik i w majtki.
- Jak możesz tak ją traktować! Przestań w tej chwili! - Czując się w obowiązku wzięcia w obronę nowej przyjaciółki, Jude skoczyła do przodu. Odwróciło to uwagę Aidana i w tej chwili Darcy rąbnęła go sierpowym prosto w krocze.
Jude usłyszała jęk. Z mieszaniną przerażenia i czysto kobiecej ciekawości patrzyła, jak Aidan osuwa się na kolana, a Darcy rzuca się na niego jak wilczyca.
- Jezu Chryste! - Robił, co mógł, żeby się obronić przed siostrą, która waliła na oślep, szarpała i gryzła. - Któregoś dnia, Darcy Alice Mary Gallagher, zapomnę, że jesteś kobietą i wyrżnę cię tak, że długo popamiętasz.
- No to wal, ty wielki byku. - Zacisnęła zęby i odgarnęła włosy z oczu. - Wyrżnij mnie teraz.
- Nie chcę złamać ręki na tej twojej buziuni.
I jak gdyby nigdy nic, uśmiechnęli się do siebie szeroko a kiedy poklepał ją po policzku, na jego twarzy malowała się czułość. Gdy podnosili się z podłogi, Jude patrzyła na nich jak zahipnotyzowana.
- Włóż coś na siebie, ty bezwstydnico, i ruszaj do pracy. Darcy próbowała uporządkować rozczochrane włosy ani trochę nie zakłopotana stoczoną przed chwilą bójką.
- Jude, czy mogę pożyczyć niebieski kaszmirowy sweter?
- Oczywiście.
- Och, jakaś ty kochana. - Podskoczyła radośnie i cmoknęła Jude w policzek. - Nie martw się, przed wyjściem posprzątam, co będę mogła.
- Och, nie ma sprawy. Przygotuję kawę.
- Jak to miło z twojej strony. Prawdę mówiąc, wolałabym jednak herbatę.
- Kawa? - ocknął się Aidan, gdy Darcy wypadła za drzwi. - Sądzę, że jesteś mi winna przynajmniej jedną filiżankę.
- Winna? Zbliżył się do niej.
- Już drugi raz rozpraszasz mnie podczas walki i obrywam przez ciebie. Och, zrobiłaś teraz taką obrażoną minę, a wiem, że chce ci się śmiać.
- Chyba jednak jesteś w błędzie. - Celowo odwróciła głowę. - Ale i tak zrobię kawę.
- A jak się miewa twoja głowa? - zapytał, wychodząc za nią z pokoju i schodząc na dół.
- Świetnie.
- Żadnych niezdrowych objawów po wypiciu zbyt dużej ilości wina?
- Może niewielki ból głowy. - Była zbyt dumna, żeby czuć zakłopotanie. - Zażyłam aspirynę.
- Mam coś lepszego dla ciebie. - Jakby od niechcenia dotknął jej karku. Gdy weszli do kuchni, podszedł do lady i sięgnął po dzbanek, w którym znajdował się jakiś groźnie wyglądający czerwony płyn.
- Mikstura Gallaghera. Postawi cię na nogi.
- Wygląda okropnie.
- Ale w smaku jest całkiem niezła. - Wyjął z kredensu szklankę. - Kiedy zarabiamy na życie, serwując drinki, to naszym moralnym obowiązkiem jest podanie nazajutrz lekarstwa na kaca.
- Głowa trochę tylko mnie boli. - Podejrzliwie przyjrzała się szklance z dziwnym napojem.
- Więc wypij tylko trochę, a ja ci przygotuję śniadanie.
- Ty?
- Nie zaszkodzi, jeśli coś zjesz, a potem jeszcze trochę pośpisz. - Podsunął jej szklankę. Miała podkrążone oczy i była blada. - A kiedy się obudzisz, zapomnisz o hedonistycznej orgii z ubiegłej nocy.
- To nie była orgia. Przecież nie było mężczyzn. Uśmiechnął się szeroko i wesoło.
- Następnym razem zaproście mnie. Wypij łyczek, a potem zrób kawę i herbatę. Ja zajmę się resztą.
Nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby tak przystojny mężczyzna przygotowywał jej śniadanie.
To zabawne, jak szybko i jak radykalnie może się zmienić życie. Wypiła łyk, stwierdziła, że napar jest całkiem znośny. Dopiła do końca i nastawiła czajnik.
- Jude, nie masz kiełbasy ani bekonu. Rozbawiło ją zaskoczenie w jego głosie.
- Nie, bo nie jadam tego.
- Nie jadasz? Więc z czego robisz śniadanie?
Ponieważ był autentycznie zaskoczony, nawet trochę zdezorientowany, nie mogła się oprzeć, żeby go nie pokokietować.
- Zwykle wkładam kawałek pełnoziarnistego pszennego chleba do opiekacza i przyciskam małą dźwigienkę.
- Jesz tylko jedną grzankę?
- I pół grapefruita. Albo wypijam filiżankę jakiegoś świeżego soku. Ale od czasu do czasu bywam tak głodna, że zjadam cały obwarzanek z niskokalorycznym śmietankowym serem.
- I coś takiego nazywasz śniadaniem?
- Tak, zdrowym śniadaniem.
- Jankeska. - Aidan potrząsnął głową i wyjął z lodówki pojemnik z jajkami. - Dlaczego uważasz, że będziesz żyła wiecznie? I po co ci to, skoro odmawiasz sobie tylu elementarnych przyjemności życia?
- Ponieważ w ten sposób nie muszę nawet patrzeć na tłuste świńskie mięso.
- I na ogół nie dopisuje nam rano humorek, nieprawda? No cóż, czułabyś się lepiej, gdybyś jadała porządne śniadania. Ale dzisiaj postaram ci się dogodzić.
Chciała mu jeszcze coś przygadać, ale objął ją wolną ręką odwrócił do siebie i pocałował w usta. Ten delikatny pocałunek wyssał z niej wszelkie myśli, które kołatały się jej w głowie.
- Musisz to robić przed śniadaniem? - zaprotestowała Brenna.
- Aha. - Aidan przeciągnął dłoń wzdłuż kręgosłupa Jude, najpierw w dół, polem znowu do góry. - A także później.
- Przyjdzie tu taki, narobi szumu i wszystkich obudzi. - Brenna patrząc spode łba, ubrana w szlafrok, którym się owinęła wczoraj wieczorem, pomaszerowała prosto do dzbana i nalała do szklanki miksturę Gallaghera. Przełykając ją, zmierzyła zaspanym okiem Aidana. - Czyżbyś robił śniadanie?
- Mam taki zamiar. Coś marnie dzisiaj wyglądasz, Mary Brenno. Może chcesz całusa?
Fuknęła, a następnie uśmiechnęła się do niego szeroko.
- Nie mam nic przeciwko temu.
Odłożył więc na bok jajka, podszedł do niej i biorąc ją za łokcie ustawił w pozycji pionowej. Kiedy wydała radosny okrzyk, wycisnął na jej wargach głośnego całusa.
- No i widzisz, od razu wróciły ci rumieńce.
- Kolejna, obok mikstury, niezawodna specjalność Gallaghera - powiedziała Brenna.
- Staram się, jak mogę. Czy moja siostra jest już na nogach?
- Bierze prysznic i wciąż cię przeklina. Sama bym to robiła, gdybyś tak chętnie nie rozdawał całusów.
- Widać Bóg chciał, żeby mężczyzna całował usta kobiety, skoro tak łatwo po nie sięgnąć. Masz kartofle w spiżarni, Jude?
- Sądzę, że tak.
Chętnie rozdaje całusy? Jude przyłapała się na tym, że z niepokojem zadaje sobie pytanie, co też może oznaczać rozdawanie całusów przez Aidana, który właśnie obrał parę kartofli i postawił je do ugotowania. Czy to znaczyło, że krąży i garściami zgarnia kobiety?
Ma w tym wprawę.
I ten jego wygląd!
Jakie to ma znaczenie? Przecież nic ich nie łączy. Nie chciała żadnych związków.
Chciała jednak wiedzieć, czy jest jedną z wielu, czy też znaczy dla niego coś więcej.
- O czym śnisz? - zapytał ją Aidan.
Drgnęła, mówiąc sobie, że nie wolno się rumienić.
- O niczym. - Zajęła się kawą i starała się nie okazywać zdziwienia, kiedy Brenna buszowała w kredensie w poszukiwaniu talerzy i półmiska.
Jeszcze nigdy nie miała do czynienia z ludźmi, którzy czuliby się u niej jak we własnym domu. Ze zdumieniem stwierdziła, że całkiem jej to odpowiada.
Nie szkodzi, że Brenna jest bardziej sprawna od najlepszego robota. Nie szkodzi też, że Darcy jest taka piękna, iż każda kobieta wygląda przy niej bezbarwnie i nieciekawie.
I mniejsza o to, że Aidan całuje codziennie przed śniadaniem setkę kobiet.
Tak czy inaczej w ciągu kilku zaledwie tygodni zostali jej przyjaciółmi. I wystarcza im taka, jaka jest.
Prawdziwy cud.
- Dlaczego jeszcze nie czuję zapachu smażącego się bekonu? - zapytała Darcy, wkraczając do kuchni.
- Bo w tym domu nie ma bekonu - odparł jej Aidan.
Jude była zachwycona, gdy Darcy sama nalała sobie kawę.
- Obiecuję, że będzie. Następnym razem.
Wesoły nastrój towarzyszył jej przez cały dzień. Podczas śniadania zapadło kilka decyzji o wyprawie do Dublina i wspólnych zakupach z Darcy, o niedzielnej kolacji u O'Toole'ów, a także o tym, że Aidan ma jej opowiedzieć inne legendy.
Nie poproszono jej, żeby przyszła wieczorem do pubu - rozumiało się samo przez się, że przyjdzie. I tak było o wiele lepiej.
W kuchni pachniało smażonymi kartoflami i kawą. Na zewnątrz pobrzękiwały na wietrze ceramiczne ozdoby. Kiedy wstała, żeby jeszcze nalać sobie kawy, dostrzegła Betty, uganiającą się za zającem po wzgórzach usianych polnymi kwiatami.
Zapamiętywała to wszystko, żeby wspomnieć sobie w chwili, gdy poczuje się źle, samotna.
Później, kiedy została sama i zabrała się do pracy, miała wrażenie, że dom jest nadal przesycony tym ciepłem i energią. Pisała w swoim dzienniku:
To dziwne, że nigdy nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele jest rzeczy, których pragnę . Brak mi było domu, do którego przyjaciele przychodziliby, kiedy tylko mieliby na to ochotę . Może wcale nie szukałam samotności, gdy w popłochu uciekłam do Irlandii. Potrzebowałam raczej tego, co działo się tutaj w ciągu ostatnich godzin. Towarzystwa, śmiechu, wygłupów, no i, trzeba to przyznać , romansu.
Nigdy nie zdawałam sobie z tego sprawy. A teraz, bez żadnego wysiłku z mojej strony, otrzymałam to wszystko naraz.
Czy nie zadziałała tu magia? Równie dobra, jak zaczarowane podziemne krainy, zaklęcia i skrzydlate konie. Zaakceptowano mnie tutaj nie ze względu na to, co robię, ani skąd pochodzę. Zaakceptowano mnie za to, kim jestem. A co ważniejsze - za to, kim sama postanowiłam być.
Kiedy pójdę na kolację do O'Toole'ów, nie będę już nieśmiała, nie będę też zakłopotana i wyobcowana. Gdy pojadę na zakupy z Darcy, kupię sobie coś ekstrawaganckiego i bezużytecznego. Ponieważ to będzie zabawa.
A kiedy Aidan podejdzie znowu do mojej ogrodowej furtki, wezmę go sobie na kochanka. Bo go chcę . Bo przy nim czuję coś, czego nigdy przedtem nie czułam. Bezwstydną i pełną kobiecość .
I dlatego, że będzie to zabawne.
Pokiwała z zadowoleniem głową, po czym włączyła komputer i zasiadła w fotelu, żeby przejrzeć fragment swojej pracy. Siedząc ekran, przeglądając zapisane uwagi, oddała się rutynowym dociekaniom i naukowym analizom. Pogrążyła się w opowieści o czarodzieju zamieniającym ugory na urodzajne pola, kiedy zadzwonił telefon. Będąc nadal myślami przy swojej pracy, podniosła słuchawkę.
- Słucham.
- Jude? Mam nadzieję, że nie przeszkadzam ci w pracy. Jude zamrugała oczami i dostroiła się do tonu matki.
- Nie, nic ważnego. Cześć, mamo. Co u ciebie?
- Wszystko w najlepszym porządku. - Linda Murray mówiła wyraźnym, nieco chłodnym głosem. - Chcemy z ojcem wykorzystać przerwę międzysemestralną. Wybieramy się do Nowego Jorku, żeby zobaczyć nową wystawę u Whitney'a i pójść do teatru.
- Świetnie. - Uśmiechnęła się na myśl o tym, jak wiele radości czerpią rodzice ze swego wspólnego życia. Doskonale się dobrali. - Bawcie się dobrze.
- Mogłabyś przylecieć i przyłączyć się do nas, jeśli znudziło ci się życie na wsi.
- Dziękuję za propozycję, ale czuję się tu świetnie. Naprawdę pokochałam to miejsce.
- Jesteś tego pewna? - W tonie głosu matki pojawiło się nieznaczne zdziwienie, w Zawsze miałaś coś z babci, która przy okazji przesyła ci pozdrowienia.
- Ucałuj ją ode mnie.
- Nie uważasz, że ten domek jest zbyt prymitywny?
Jude pomyślała o swojej pierwszej reakcji na brak mikrofalówki i elektrycznego otwieracza do konserw.
Mam tu wszystko, co trzeba. Przed oknami kwitną kwiaty. I już zaczynam rozpoznawać niektóre ptaki.
To świetnie. Masz taki wesoły głos. Spodziewam się, że spędzisz trochę czasu w Dublinie, skoro już tam jesteś. Mają podobno fantastyczne galerie. I oczywiście będziesz chciała zobaczyć Trinity College.
- Wybieram się do Dublina na jeden dzień i to w tym tygodniu.
To dobrze. Odpoczynek na wsi ma swoje zalety, ale nie możesz trwać w umysłowej stagnacji.
- Prawdę mówiąc, pracuję obecnie nad pewnym zagadnieniem. I nie nadążam ze zbieraniem materiałów. Uczę się także ogrodnictwa.
- Naprawdę? To urocze hobby. Wyglądasz na szczęśliwą, Jude. Tak się z tego cieszę. Już nie pamiętam, kiedy twój głos był taki radosny.
- Wiem, że niepokoiliście się o mnie, i jest mi przykro z tego powodu. Naprawdę jestem szczęśliwa. Sądzę, że potrzebny był mi ten wyjazd.
- Przyznaję, że twój ojciec i ja niepokoiliśmy się o ciebie. Wydawałaś się taka apatyczna i niezadowolona z życia.
- Czułam jedno i drugie.
- Rozwód był dla ciebie ciężkim przeżyciem. Rozumiem to lepiej, niż przypuszczasz. To było takie nagłe, wszystkich nas zaskoczyło.
- Ze mną na czele - powiedziała oschłym tonem Jude. - Nie powinien był tego zrobić. Nie zrobiłby, gdybym była czujniejsza.
- Być może - odparła Linda, zaskakująco łatwo przyznając jej rację. - Ale to nie zmienia faktu, że William nie był takim człowiekiem, za jakiego go braliśmy. I to jest jeden z powodów, dla których dzwonię, Jude. Uważam, że będzie lepiej, jeżeli dowiesz się o tym ode mnie, a nie poprzez różne plotki.
- O co chodzi? - Jude poczuła skurcz w żołądku. - Czy to dotyczy Williama? Jest chory?
- Nie, wprost przeciwnie.
Nagła i nieukrywana gorycz w głosie matki niezmiernie zaskoczyła Jude.
- No cóż, to dobrze.
- Osobiście nie potrafiłabym tak łatwo wybaczać, jak ty - mruknęła Linda. - Wolałabym, żeby się zaraził jakąś rzadką, ciężką chorobą - albo chociaż wyłysiał i dostał tiku na twarzy.
Kompletnie zaskoczona tak nietypową u matki spontaniczną reakcją, a także przypływem uczucia do niej, Jude wybuchnęła śmiechem.
- To fantastyczne. Kocham cię. Nie miałam pojęcia, że tak go odbierasz.
- Twój ojciec i ja robiliśmy, co mogliśmy, żeby zachowywać się uprzejmie i niczego po sobie nie okazywać, chcąc w ten sposób ułatwić ci sprawę. Spotykanie się z waszymi wspólnymi przyjaciółmi i kolegami musiało cię wiele kosztować. Zachowałaś się godnie. Byliśmy z ciebie dumni.
Jude pomyślała, że w tym domu zawsze przywiązywano duże znaczenie do dumy płynącej z poczucia godności. Czy mogłaby ich zatem rozczarować, robiąc dzikie awantury, wpadając w szał na oczach osób postronnych?
- Doceniam to.
- Uważam, że trzeba wielkiej siły, żeby chodzić z tak podniesioną głową jak ty. I mogę się tylko domyślać, ile cię to kosztowało. Uważam, że odejście z uniwersytetu i ten wyjazd były konieczne, żebyś stanęła na nogi.
- Nie sądziłam, że mnie zrozumiesz.
- Oczywiście, że cię rozumiem, Jude. On cię zranił. Nagle wszystko okazało się takie proste. Jude poczuła, że pieką ją oczy. Dlaczego nie zaufała, nie uwierzyła, że rodzina trzyma jej stronę?
- Myślałam, że mnie potępiasz.
- Jakże mogłabym cię potępiać? Prawdę mówiąc, twój ojciec nawet zagroził Williamowi, że złoi mu skórę. Rzadko kiedy jego irlandzka krew tak bierze górę, ale dobrze mu to zrobiło, przynajmniej trochę się uspokoił.
Jude próbowała sobie wyobrazić dystyngowanego ojca nacierającego na dystyngowanego Williama.
- Nawet nie potrafię wyrazić, jak miło mi to słyszeć.
- Nigdy ci o tym nie wspominałam, bo chciałaś wszystko przeprowadzić w jak najbardziej cywilizowany sposób. I mam nadzieję, że nie sprawię ci przykrości, ale nie chciałam, żebyś o tym usłyszała z innego źródła. Znowu poczuła skurcz żołądka.
- Powiedz wreszcie.
- William i jego nowa żona również chcą skorzystać z urlopu na uczelni. Wybierają się na Bahamy. William rozpowiada radośnie każdemu, kto chce tego słuchać, że zamierzają spędzić egzotyczne wakacje, zanim na dobre osiądą w jednym miejscu. Jude, oni w październiku spodziewają się dziecka.
To coś, co ściskało jej żołądek, dotarło teraz do jej nóg.
- Rozumiem.
- William szaleje z radości. Ostatnio obnosi się z odbitką sonogramu i pokazuje ją, jakby to było zdjęcie rodzinne. Z tej okazji kupił żonie wielki szmaragd. A ona zachowuje się tak, jakby była pierwszą kobietą, która ma rodzić.
- Po prostu są bardzo szczęśliwi.
- Cieszę się, że tak to dobrze przyjmujesz. Bo ja jestem wściekła. Mamy trochę wspólnych przyjaciół, wytworzyła się więc, ku jego radości, bardzo niezręczna sytuacja towarzyska. Można się było po nim spodziewać trochę więcej taktu.
Linda zrobiła przerwę, z pewnością próbowała zapanować nad złością. Kiedy się znowu odezwała, mówiła delikatnym, cichym głosem.
- Nie wart był jednej chwili twojego życia, Jude. Żałuję, że nie zdawałam sobie z tego sprawy, zanim za niego wyszłaś.
- Podobnie jak ja - powiedziała półgłosem Jude. - Ale nie przejmuj się tym, mamo. To przeszłość. Martwię się tylko, że masz przez niego tyle nieprzyjemności.
- Och, dam sobie radę. Jak już powiedziałam, nie chciałam, żebyś się o tym dowiedziała od obcych. Widzę teraz, iż niepotrzebnie się obawiałam, że to cię zasmuci albo zrani. Szczerze mówiąc, nie byłam wcale taka pewna, że uporałaś się z tym i on już się dla ciebie nie liczy. Ulżyło mi, że jesteś taka rozsądna. Jak zawsze.
- Tak, rozsądna Jude - powiedziała, czując ściskanie w gardle. - W każdym razie, kiedy go znowu zobaczysz, nie omieszkaj przekazać mu moich najlepszych życzeń.
- Zrobię to. Naprawdę się cieszę, że jesteś szczęśliwa, Jude. Skontaktujemy się z tobą po powrocie z Nowego Jorku.
- Dobra. Życzę udanego pobytu. Przekaż ojcu najgorętsze uściski.
- Oczywiście.
Kiedy odwiesiła słuchawkę, czuła się jak sparaliżowana. Odrętwiała. Całe ciepło i radość, miłe samopoczucie, które jej towarzyszyło od rana, stężało w niej w coś, co zidentyfikowała jako rozpacz.
William na Bahamach ze swoją śliczną nową żoną. Zanurzający się w olśniewająco błękitnej wodzie, wędrujący wzdłuż białej jak cukier plaży przy pełni księżyca, oboje trzymający się mocno za ręce, z rozmarzonym wzrokiem.
William, odurzony perspektywą ojcostwa, chełpiący się swoją śliczną, ciężarną żoną, wertujący wraz z Allyson książki o pielęgnacji niemowląt, sporządzający listę imion. Rozpieszczający przyszłą matkę kwiatami i pierścionkiem ze szmaragdem, podający jej do łóżka w niedzielę świeżo wyciśniętą pomarańczę i croissanty.
Widziała to doskonale - tak jej się przysłużyła ta jej przeklęta, wyostrzona wyobraźnia! William, z charakterystycznymi dla niego, zapiętymi na małe guziczki różkami kołnierzyka, radośnie przygarniający swoją śliczną madonnę podczas spacerów po plaży. William zwykle pełen rezerwy opowiadający obcym ludziom o mającym nastąpić błogosławionym wydarzeniu. William - notoryczny ciułacz - wydający masę pieniędzy na pierścionek ze szmaragdem. Zbytkowny pierścionek!
Sukinsynu!
Złamała ołówek na pół, cisnęła obydwoma kawałkami o ścianę. Ale dopiero kiedy wstała z krzesła, waląc nim tak mocno o ścianę, że aż zagrzmiało, stwierdziła, że to, co czuje, to nie rozpacz. To była furia. Rozjątrzona, oślepiająca furia.
Brakowało jej tchu, zaciskała pięści. Nie miała w co uderzyć, nie było pod ręką nic, w co by mogła walić do utraty przytomności. Narastająca w niej wściekłość była tak rozpaczliwa, tak dojmująca, że rozglądała się jak oszalała za czymś na czym by ją mogła wyładować, zanim eksploduje w jej piersi.
Musiała wyjść, poruszać się, pooddychać, zanim siła tej złości zamieni się w krzyk, od którego posypią się szyby w domu. Jak nieprzytomna pognała do drzwi, wypadła na korytarz, zbiegła po schodach.
Biegła po wzgórzach, dopóki nie straciła oddechu, dopóki nie poczuła pieczenia w klatce piersiowej, dopóki nie zaczęły jej drżeć nogi. Z pogodnego, słonecznego nieba spadł łagodny deszcz, roziskrzył powietrze i zrosił trawę. Powiał silniejszy wiatr, który zabrzmiał jak płacz kobiety. A wraz z nim, niczym szept, niosła się muzyka piszczałek.
Znalazłszy się na drodze do Ardmore, Jude kontynuowała marsz.
W deszczowy wieczór ludzie w pubie rozsiedli się na krzesłach, rozmyślając sobie o czymś i prowadząc rozmowy. Młody Connor Dempsey wygrywał na akordeonie rzewne melodie, podczas gdy jego ojciec sączył piwo i roztrząsał sprawy świata ze swoim dobrym przyjacielem, Jackiem Brennanem.
Jack równie gorliwie przykładał się do rozmowy, jak i do piwa.
Na wszelki wypadek stojący za barem Aidan miał go na oku. Bywało, że Jack i Connor Dempsey senior miewali różne opinie na temat kondycji świata i zdarzało się, że aby uzgodnić racje, musieli używać pięści.
Aidan rozumiał tę ich potrzebę, wolał jednak, żeby taka wymiana zdań odbywała się poza jego lokalem.
Zerkał od czasu do czasu na ekran przy barze, kontrolując przebieg meczu futbolowego, na który postawił drobną sumkę.
Marzył o spokojnym wieczorze i zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Brenny i nie poprosić jej, żeby go zastąpiła. Chciał zjeść kolację z Jude. Tym razem w restauracji, przy kwiatach i przy świecach, a także z dobrym winem o słomkowym kolorze, podanym w ładnych kieliszkach.
Sądził, że jest do tego bardziej przyzwyczajona niż do jajecznicy i smażonych kartofli, które przygotował w jej kuchni.
Jest nie tylko słodka i nieśmiała, jest również światową kobietą. Wychowaną w dużym mieście i w wyższych sferach. Przyzwyczajoną do mężczyzn, którzy ją zabierają do teatru i do eleganckich restauracji. Noszących krawaty i dobrze skrojone garnitury, dyskutujących o filmie i literaturze.
No cóż, sam też nie był chyba ignorantem. Czytywał książki i chętnie oglądał filmy. Napodróżował się więcej niż inni ludzie, widział wielką sztukę i wspaniałą architekturę. Niejednego elegancika z Chicago zapędziłby w rozmowie w kozi róg.
Kiedy przyłapał się na tym, że robi groźne miny. potrząsnął głową. Na miłość boską, czy to nie wariactwo stawać do współzawodnictwa z jakimś wyimaginowanym mężczyzną? Podobnie żałosne wydaje się to, iż ciągle musi myśleć o Jude Murray.
Prawdopodobnie fiksuje na tle seksualnym. Już od dłuższego czasu nie dotykał ciała kobiety. Ilekroć to sobie wyobrażał, czuł pod palcami ciało Jude. A dzięki dzisiejszemu porankowi obraz jej ciała stał się znacznie wyraźniejszy.
Obraz jej delikatnej białej skóry, z którą tak wyraźnie kontrastował różowy rumieniec. Długich smukłych nóg i maleńkiego, seksownego pieprzyka w miejscu, gdzie zaczynała się wypukłość piersi. Ma takie śliczne ramiona, które aż się proszą, by musnąć je wargami.
Jak się zawstydziła, kiedy ją dotknął! Czy można się dziwić, że zbzikował na jej punkcie? Trzeba być martwym, żeby się nie podniecić.
Z jednej strony, pragnął po prostu zwabić ją do łóżka i zabawić się. Z drugiej strony, choć niezbyt chętnie, musiał przyznać, że na równi z wyglądem zewnętrznym fascynuje go jej intelekt i maniery.
Spokojna i nieśmiała, zawsze uprzejma. Aż chciało się przebić przez tę jej gładką i zewnętrzną warstwę i dotrzeć do tego, co się znajduje pod spodem.
Otworzyły się drzwi. Od niechcenia rzucił okiem i nagle poczuł się tak, jakby go prąd poraził.
Weszła Jude. Była przemoczona do nitki, a nie uczesane włosy opadały jej do ramion. Miała ciemne oczy, które wyglądały jakoś groźnie. Mógłby przysiąc, że kiedy podchodziła do baru, sypały się z nich iskry.
- Chcę się napić.
- Przemokłaś na wylot.
- Bo pada deszcz, a szłam pieszo. - W jej głosie słychać było wzburzenie. Szybkim, niedbałym ruchem odgarnęła mokre, ciężkie włosy. Biegnąc, zgubiła gdzieś przepaską. - Co w tym nadzwyczajnego? Dostanę coś do picia czy nie?
- Oczywiście, że podam ci twoje wino. Usiądź przy kominku i ogrzej się. Dam ci ręcznik do włosów.
- Nie chcę kominka. Nie chcę ręcznika. Chcę whisky. - Rzuciła to jak wyzwanie i stuknęła pięścią o kontur. - Tutaj.
Wyglądała jak mściwe bóstwo morza. Pokiwał głową.
- Jak sobie życzysz.
Sięgnął po niską szklaneczkę i na wysokość dwóch palców nalał jamesonsa. Jude wypiła to tak, jak wodę. Omal nie spadła z krzesła, kiedy poczuła w piersi gwałtowne, zatykające oddech palenie. Oczy zaszły jej łzami.
Aidan, jako człowiek znający życie, zachował kamienną twarz.
- Zapraszam cię na górę do siebie, jeśli masz ochotę przebrać się w suchą koszulę.
- Nic mi nie będzie. - Czuła w brzuchu przyjemne ciepło. Odstawiła szklaneczkę na bar, kiwnęła w jej stronę głową. - Jeszcze jedną.
Aidan pochylił się nad barem. Z doświadczenia wiedział, że są tacy, który mogą opróżnić do dna butelkę i nic im się nie stanie. Innych natomiast trzeba w odpowiednim momencie wypchnąć za drzwi.
Skoro Jude już po kieliszku wina szumiało w głowie, to dwie setki whisky zwalają z nóg.
- Dlaczego nie powiesz, co cię trapi, kochanie?
- Nie powiedziałam, że coś mnie trapi. Powiedziałam, że chcę jeszcze jedną whisky.
- Nie dostaniesz jej tutaj. Ale zrobię ci herbatę i posadzę cię przy kominku.
Wciągnęła powietrze i wzruszyła ramionami.
- Niech ci będzie, zapomnij o whisky.
- To rozumiem. A teraz usiądź przy ogniu, a ja ci przyniosę herbatę. Potem opowiesz mi, o co chodzi.
- Nie muszę tam siadać. - Odrzuciła mokre włosy z twarzy i pochyliła się ku niemu. - Przysuń się bliżej - zażądała. Kiedy wykonał polecenie, a ich twarze dzieliły centymetry, chwyciła w garść jego koszulę. I powiedziała jasno, zwięzłe, ale na tyle ostrożnie, żeby nie podnosić głosu: - Czy nadal chcesz pójść ze mną do łóżka?
- Co takiego?
- Słyszałeś, co powiedziałam. Czy chcesz pójść ze mną do łóżka?
Aidan z trudem panował nad sobą.
- W tej chwili?
- A co w tym złego? - zapytała. - Czy wszystko musi przebiegać zgodnie z planem, odbywać się wedle tego samego wzorca i jeszcze być przewiązane pieprzoną kokardą?
Ponieważ tym razem zapomniała ściszyć głos, podniosło się wiele głów, a ludzie zaczęli strzyc uszami. Aidan poklepał delikatnie jej rękę, trzymającą go wciąż za koszulę.
- Schowajmy się w gniazdku, co ty na to, Jude?
- W czym?
- Chodźmy na zaplecze. - Jeszcze raz poklepał ją po ręku, po czym rozprostował jej palce. Wskazał drzwi na końcu baru. - Shawn, przyjdź tutaj i postój przez chwilę, dobrze?
Podniósł klapę lady, żeby Jude mogła przejść, a następnie skierował ją w stronę drzwi.
Zaplecze było małym pomieszczeniem bez okna, z dwoma wiklinowymi fotelami, które niegdyś należały do jego babki, i z kiwającym się stołem, zrobionym dawno temu przez jego ojca. Była tu też stara lampa w kształcie kuli, którą Aidan włączył i karafka z whisky, o której zdołał już zapomnieć.
Zaplecze było miejscem przeznaczonym na prywatne sprawy. Na coś takiego jak rozmowa z kobietą, która nagle zapytała go, czy nie chciałby pójść z nią do łóżka.
- Może byśmy... - Tyle tylko zdążył powiedzieć, bo Jude oparła się plecami o drzwi, wczepiła się rękami w jego włosy i gorącymi, wygłodniałymi wargami przywarła do jego warg.
Zatracił się w rozkoszy atakowany przez nią tak gwałtownie. Napierała na niego, przykleiła się do niego, a jej ciało było jak rozżarzony piec. Aż dziw, że nie parowało jej mokre ubranie.
Jego serce łomotało. Czuł narastające napięcie między nimi. Pachniała deszczem i whisky. Kręciło mu się od niej w głowie, paliło w gardle.
Jak przez mgłę słyszał głos brata, wtórujący mu śmiech i jakąś cichą melodię. Z trudem przypomniał sobie, gdzie są. Kim są.
- Jude. Zaczekaj. - Krew dudniła mu w głowie, kiedy ją od siebie odsuwał. - To nie jest odpowiednie miejsce.
Dlaczego? - Gwałtownie potrzebowała jego, czegokolwiek. - Chcesz mnie, a ja chcę ciebie.
Nie mógł postąpić jak ogier kryjący wyrywającą się do niego klacz. Bez żadnego uczucia.
- Przestań w tej chwili. Opanuj się. - Pogłaskał ją po włosach. - Powiedz mi, co się stało.
- Nic się nie stało. - Głos jej się załamał. Nietrudno było poznać, że kłamie. - Dlaczego koniecznie musiało się coś stać? Chcę tylko, żebyś się ze mną kochał. - Drżała jej ręka, kiedy zmagała się z guzikami jego koszuli. - Żebyś mnie dotykał.
Teraz Aidan przyparł ją do drzwi i mocnym ruchem ujął rękami jej twarz, podnosząc ją do góry. Jego ciało było spragnione, ale serce i umysł podpowiadały mu coś wręcz przeciwnego. Należał do mężczyzn, którzy wolą iść za głosem serca.
- Mogę cię dotykać, ale nigdy do ciebie nie dotrę, jeżeli mi nie powiesz, co cię niepokoi.
- Nic mnie nie niepokoi - jęknęła i Wybuchnęła płaczem.
- No widzisz, kochanie. - Łatwiej jest pocieszyć kobietę, niż jej się oprzeć. Delikatnie przygarnął ją do siebie, kołysał ją w ramionach. - Kto cię skrzywdził, a ghra?
- To nic takiego. Takie sobie głupstwo. Przepraszam.
- O nie, to coś poważnego. Powiedz mi, przez kogo jesteś smutna, mavourneen.
Nie mogąc złapać tchu, wtuliła twarz w jego ramiona. Były jak poduszka, w którą można się wypłakać.
- Mój mąż i jego żona wybierają się na Bahamy i będą mieli dziecko.
Odepchnął ją, a słowo to wystrzeliło jak pocisk.
- Co? Masz męża?
- Miałam. - Pociągnęła nosem, pragnąc, by jej głowa mogła znowu spocząć na jego ramieniu. - Porzucił mnie.
Aidan kilka razy odetchnął głęboko, ale nadal wirowało mu w głowie, jakby jednym haustem wypił butelkę jaminsonsa. Albo oberwał nią po głowie. - Byłaś zamężna?
- Formalnie. - Machnęła nerwowo ręką. - Masz chusteczkę? Skonsternowany Aidan sięgnął do kieszeni, podał jej chustkę.
- Uważam, że musimy wrócić do początku sprawy, ale najpierw dam ci suche ubranie i gorącą herbatę, żebyś się nie przeziębiła.
- Nic mi nie będzie. Powinnam...
- Uspokoić się. Pójdziemy na górę.
- Wyglądam jak nieszczęście. - Wysmarkała energicznie nos. - Nie chcę, żeby mnie ludzie widzieli.
- Nie znajdziesz tu nikogo, kto sam nie wylałby paru łez, a niektórzy robili to w pubie. Wyjdziemy i przez kuchnię dostaniemy się na górę.
Nie zdążyła zaprotestować, kiedy ją chwycił za ramię i skierował do drzwi. Następnie, choć trochę się opierała, zaciągnął do kuchni.
- Jude, czy coś się stało? - zapytała zdumiona Darcy i natychmiast umilkła, gdy Aidan kiwnął porozumiewawczo głową i wypchnął Jude na wąską klatkę schodową.
Skoro tylko dotarli na górę, otworzył drzwi i wszedł do niedużego, zagraconego pokoju dziennego.
- Sypialnia jest tam dalej. Rozgość się, a ja tymczasem nastawię herbatę.
Zaczęła mu dziękować, przepraszać, ale on już skierował się ku niskim drzwiom.
Weszła do sypialni. Tu, w przeciwieństwie do pierwszego pokoju, było porządnie i czysto. Jude podeszła do niedużej szafy, rzucając okiem na wąskie łóżko z granatową narzutą, na wysoką szyfonierkę, która wyglądała jak antyk, oraz na wyblakły dywan na pociemniałej ze starości drewnianej podłodze.
Znalazła koszulę, równie szarą jak jej nastrój. Wkładając ją, oglądała ściany. W pełni świadczyły one o romantycznej naturze Aidana. Plakaty i ryciny dalekich krain. Uliczne scenki z Paryża, Londynu, Nowego Jorku i Florencji. Wzburzone fale obrazów marynistycznych i wyspy z bujną roślinnością. A także dumne klify i łagodne wzgórza jego rodzinnych stron. Wisiały jeden przy drugim, tworząc bajeczną, ekscentryczną tapetę.
Ile z tych miejsc udało mu się zobaczyć? Czy są takie kraje, które chciałby jeszcze odwiedzić?
Westchnęła na głos, nie bacząc na to, że dźwięk ten świadczył o użalaniu się nad sobą, i, wziąwszy swój mokry sweter, wróciła do salonu.
Aidan przechadzał się po nim, a kiedy weszła, zatrzymał się w miejscu. Wyglądała w jego koszuli jak skrzat - malutka, nieszczęśliwa, daleka od tych emocji, które się w nim kłębiły. Bez słowa wziął więc od niej sweter i powiesił w łazience, żeby wysechł.
- Usiądź, Jude.
- Masz prawo być na mnie zły - za ten mój najazd i za to, że się tak zachowałam. Nie wiem od czego zacząć...
- Chciałbym, żebyś przez chwilę pomilczała - powiedział i poszedł do kuchni, by zająć się herbatą.
Myślał teraz tylko o tym, że była mężatką. Drobny szczegół, o którym zapomniała napomknąć.
Był przekonany, że Jude ma niewielkie doświadczenie z mężczyznami, a tymczasem okazuje się, iż miała męża, rozwiodła się i jeszcze coś czuje do tego sukinsyna.
Wzdycha za jakimś galancikiem z Chicago, który okazał się na tyle nieuczciwy, że nie dotrzymał przysięgi małżeńskiej, gdy tymczasem on, Aidan Gallagher, usycha z tęsknoty do niej.
Nalał mocnej herbaty, a do swojej filiżanki dodał trochę whisky.
Kiedy wszedł do salonu, stała ze splecionymi rękami. Jej wilgotne włosy wiły się bezładnie, a oczy miała zapłakane.
- Zejdę na dół i przeproszę twoich gości.
- Za co?
- Za scenę, jaką zrobiłam.
Odstawił filiżankę, ściągnął brwi i przyjrzał się jej poirytowany.
- A cóż to wielkiego? Nie ma tygodnia, żeby coś się tu nie działo. Więc usiądź, do diabła, i przestań na mnie patrzeć jak zbity pies.
Kiedy posłuchała, również usiadł i sięgnął po herbatę. Jude upiła łyk, sparzyła sobie język i pospiesznie odstawiła filiżankę.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że byłaś zamężna?
- Nie myślałam o tym.
- Nie myślałam? - Odstawił z takim impetem filiżankę, że aż zadzwoniła. - Czyżby to tak mało dla ciebie znaczyło?
- Znaczyło bardzo wiele - odparowała w tak spokojny i godny sposób, że aż zmrużył oczy. - Znacznie więcej niż dla mężczyzny, którego poślubiłam. Próbowałam nauczyć się z tym żyć.
Ponieważ Aidan milczał, znowu sięgnęła po herbatę, żeby zająć czymś ręce.
- Znaliśmy się parę lat. Jest wykładowcą na uniwersytecie, na którym również i ja pracowałam. Miałam wrażenie, że wiele nas łączy. Moi rodzice bardzo go lubili. Gdy poprosił mnie o rękę, zgodziłam się.
- Byłaś w nim zakochana?
- Myślę, że tak, ale teraz nie jest to już ważne. Aidan był innego zdania, ale pominął to milczeniem. - I co się stało?
- Można powiedzieć, że William wszystko zaplanował. Jest bardzo dokładny, planuje, analizuje szczegóły, przewiduje ewentualne pułapki i już z góry stara się ich uniknąć.
Kupiliśmy dom, ponieważ stanowił dobrą oprawę do przyjmowania gości, a jego ambicją był szybki awans na uczelni. Odbyło się wesele - w wąskim gronie, ekskluzywne, w dystyngowanej atmosferze, ze wszystkim, co trzeba. Mam na myśli dostawców i organizatorów przyjęcia, specjalistów od kompozycji kwiatowych, fotografów, gości.
Wzięła głęboki oddech, a ponieważ miała już oparzony język, tym razem ostrożniej napiła się herbaty.
- Po siedmiu miesiącach przyszedł do mnie i powiedział, że czuje się nieusatysfakcjonowany małżeństwem. Takiego użył słowa. A ja chyba powiedziałam, że jest mi przykro. - Zamknęła oczy, przełknęła gorycz poniżenia. - W pierwszym odruchu prawie zawsze przepraszam. Przyjął to łaskawie, jak gdyby się tego spodziewał.
Aidan poczuł, jak bardzo Jude jest zraniona.
- Powinnaś wyciągnąć z tego nauką, żeby tak często nie przepraszać.
- Możliwe. W każdym razie wytłumaczył mi, że ponieważ mnie szanuje i chce być wobec mnie całkiem uczciwy, uważa za stosowne powiedzieć, iż zakochał się w innej. - W myślach dodała: w młodszej, ładniejszej i bardziej błyskotliwej. - Nie chciał jej wikłać w cudzołóstwo, więc poprosił, żebym natychmiast wniosła sprawę o rozwód. Sprzedamy dom, podzielimy wszystko na pół. A ponieważ rozchodzimy się z jego powodu, chce mi dać pierwszeństwo w wyborze przedmiotów, na których mi zależy.
Aidan nic spuszczał wzroku z jej twarzy. Już się uspokoiła, miała spokojne oczy, opanowane ręce. Była nawet zbyt spokojna. Wolał, kiedy zachowywała się w sposób bardziej spontaniczny.
- I jak postąpiłaś?
- Dostał rozwód, ponownie się ożenił i każde z nas poszło swoją drogą.
- Zranił cię.
William nazwałby to nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności.
- William jest głupim osłem. Uśmiechnęła się blado.
- Możliwe. Ale to, co zrobił, było sensowniejsze niż utrzymywanie nieudanego małżeństwa.
- Byłaś nieszczęśliwa w małżeństwie?
- Nie, ale nie byłam też szczęśliwa. - Bolała ją teraz głowa i czuła się zmęczona. Najchętniej zwinęłaby się w kłębek i zasnęła. - Nie jestem stworzona do przeżywania wielkich uczuć.
Zdziwiony uniósł brwi. I to mówi kobieta, która tak namiętnie rzuciła mu się w ramiona, a potem tak gorzko wypłakiwała się w nich.
- Chyba jednak masz prawo do spokoju, prawda, Jude Frances?
- Tak - westchnęła. - Rozsądna, praktycznie myśląca Jude.
- No właśnie, więc skąd ten wybuch?
- To dziecinada.
- Nie taka znów dziecinada, skoro aż tyle dla ciebie znaczy.
- Właśnie dlatego. Powinno mnie to zupełnie nie obchodzić. - Poderwała gwałtownie głowę, a ogniki, które pojawiły się teraz w jej oczach, wydały mu się nawet intrygujące. - Czyż nie rozwiedliśmy się? Od dwóch łat jesteśmy rozwiedzeni. Co mnie może obchodzić jego wyprawa na Bahamy?
- No właśnie, dlaczego tak cię to dotknęło?
- Bo to ja chciałam tam pojechać! - Wybuchnęła. - Chciałam spędzić nasz miesiąc miodowy w jakimś egzotycznym, cudownym i nieznanym mi miejscu. Przyniosłam do domu masę folderów. Paryż, Florencja, Rimini. Wiele różnych miejsc. Mogliśmy z tego coś wybrać, a ja byłabym zachwycona. Tymczasem on widział same przeszkody i jedyne, o czym był w stanie mówić, to... to...
Wykonała szybki ruch ręką, gdy na chwilę zabrakło jej słów.
- O różnicach językowych, o szoku kulturowym, o odrębności korzeni. Chryste Panie!
Rozwścieczona poderwała się z krzesła.
- Więc pojechaliśmy do Waszyngtonu, gdzie spędziliśmy godziny, dni, wieki, kręcąc się po instytucie smithsoniańskim i uczęszczając na wykłady.
- Chodziliście na wykłady podczas miesiąca miodowego?
- Nazywał to pożywką kulturalną. - Wzniosła do góry ręce i wielkimi krokami zaczęła przemierzać pokój. - Zdaniem Williama większość ludzi wiąże z miesiącem miodowym zbyt wielkie, często niemożliwe do spełnienia oczekiwania.
- A dlaczegóż by nie? - mruknął Aidan.
- Otóż to! - Odrzuciła głowę, jej twarz zapłonęła słusznym gniewem. - Tylko po co była ta cała mowa o wspólnej, intelektualnej płaszczyźnie porozumienia? To całe ostrożne stąpanie po znanych, utartych ścieżkach? Do diabła z tym! Powinniśmy byli uprawiać dziki seks na jakiejś gorącej plaży.
Aidan w głębi duszy cieszył się, że nie doszło do tego.
- Brzmi to tak, jakbyś się na dobre od niego wyzwoliła, kochanie.
- Nie o to chodzi. - Miała ochotę wyrywać sobie włosy.
Do głosu doszła teraz irlandzka krew Jude - kipiała, gotowała się w sposób, który wprawiłby w dumę jej babcię. - Chodzi o to, że mnie rzucił. Może nie złamał mego serca, ale uraził moją dumę, moje ego. Czy jest to jakaś różnica?
- Nie ma żadnej różnicy - odparł spokojnie Aidan.
Fakt, że się zgodził, i to bez chwili wahania, rozognił ją jeszcze bardziej.
- A teraz ten bydlak jedzie tam, dokąd ja chciałam pojechać. I będą mieli dziecko, a on się z tego cieszy. Kiedy wspominałam przy nim o dzieciach, zaczynał mówić o naszej karierze, o naszym trybie życia, przeroście populacji, kosztach college'u, sporządził wykres. - Co?
- Wykres. Pieprzony komputerowy wykres uwzględniający nasze finanse i zdrowie, nasz status naukowy i możliwości czasowe na najbliższe pięć, siedem lat. Powiedział, że dopiero kiedy zrealizujemy nasze cele, możemy się zastanowić - ale tylko zastanowić - nad poczęciem dziecka. Jednak przez najbliższe siedem lat William zamierzał koncentrować się na swojej karierze, zabiegać o awans, gromadzić swój idiotyczny dorobek naukowy. - Teraz już na dobre ogarnęła ją furia. - To on miał zadecydować, kiedy i czy w ogóle będziemy mieli dziecko. Gdyby to od niego zależało, ustaliłby także płeć dziecka. Chciałam mieć rodzinę, a on mi dał wydrukowany wykres.
Dusił ją płacz i znowu miała oczy pełne łez. Ale kiedy Aidan wstał, żeby do niej podejść, energicznie potrząsnęła głową.
- Myślałam, że nie chce podróżować za granicę, że nie chce mieć dzieci. Myślałam, że taki już jest - praktyczny, oszczędny, ambitny. Chodziło jednak o to, że nie chciał ze mną pojechać na Bahamy. Nie chciał ze mną zakładać rodziny. Czy ze mną jest coś nie w porządku?
- Wszystko jest w całkowitym porządku.
- Niemożliwe. - Wyciągnęła chustkę. - Gdybym była normalna, już bym się postarała, żeby ode mnie tak łatwo nie odszedł. Jestem nieatrakcyjna. Znudził się mną zaraz po ślubie. Ludzie nudzą się przy mnie. Moi studenci, koledzy w pracy. Nawet moi rodzice są mną znudzeni.
- Nie mów głupstw. - Podszedł do niej, wziął za ramiona i lekko potrząsnął. - Nie jesteś ani trochę nudna.
- Po prostu mnie nie znasz. - Pociągnęła nosem i mocno potrząsnęła głową. - W tym, co robię, nie ma nigdy nic ekscytującego, a w tym, co mówię, nic błyskotliwego.
Wszystko we mnie jest takie przeciętne. Sama jestem sobą znudzona.
- Kto ci to wszystko nakładł do głowy? - Potrząsnąłby nią jeszcze raz, gdyby nie spoglądała tak żałośnie. - Nie pomyślałaś nigdy, że to William jest nudny, z tymi jego cholernymi drukowanymi wykresami i z tą całą jego kulturą? A że twoi studenci cię nie uwielbiają? Może uczenie nie jest twoim powołaniem?
Wzruszyła ramionami.
- Jestem chodzącą pospolitością.
- Jude Frances, a kto z własnej woli przyjechał do Irlandii, żeby zamieszkać w nieznanym sobie miejscu, obcować z ludźmi, których nigdy wcześniej nie spotkał, i zajmować się pracą której nigdy dotąd nie robił?
- To co innego.
- Dlaczego?
- Bo to była ucieczka. Jakie to irytujące i wzruszające zarazem.
- Nie jesteś nudna, ale uparta! Powinnaś uczyć muły. I co w tym złego, że uciekłaś, skoro to, gdzie byłaś i co robiłaś, nie odpowiadało ci? Czy zatem nie uciekłaś do czegoś innego? Do czegoś, co ci odpowiada?
- Nie wiem. - Była zbyt zmęczona i obolała, żeby się nad tym zastanawiać.
- Sam też uciekałem. W końcu wylądowałem, gdzie powinienem. - Pochylił się, żeby złożyć na jej czole pocałunek. - Podobnie będzie z tobą.
Kiedy ją od siebie odsunął, otarł łzę z jej policzka.
- A teraz posiedź tu sobie, a ja załatwię parę spraw w pubie. Odwiozę cię do domu.
- Nie, nie trzeba. Mogę pójść pieszo.
- Nie będziesz szła w deszczu i po ciemku, zwłaszcza kiedy jesteś w tak złym nastroju. Siedź i pij herbatę. To nie potrwa długo.
Wyszedł, zanim zdążyła zaprotestować, a potem postał chwilę na schodach, żeby uporządkować myśli.
Starał się nie mieć jej za złe tego, że nie powiedziała mu o małżeństwie. Należał do ludzi, którzy poważnie traktują takie zobowiązania. Małżeństwo było dla niego czymś, co wiąże na stałe.
Małżeństwo Jude rozpadło się nie z jej winy, ale powinna mu była o tym powiedzieć. Dla samej zasady.
Doszedł do wniosku, że nie pozostaje mu nic innego, jak się z tym pogodzić. Będzie też musiał bardzo ostrożnie ją traktować, żeby nie rozjątrzyć dawnych ran.
Jezu Chryste, ileż ta kobieta ma problemów!
- Co z Jude? - zapytała Darcy, gdy tylko wszedł do kuchni.
- Wszystko w porządku. Dostała taką wiadomość z domu, która wytrąciła ją z równowagi. - Złapał za słuchawkę, żeby zadzwonić do Brenny.
- Och, mam nadzieję, że nie chodzi o jej babcię! - Darcy postawiła tacę, a w jej oczach pojawił się niepokój.
- Nie, nic w tym rodzaju. Dzwonię do Brenny, może będzie mnie mogła zastąpić przez parę godzin. Chcę odwieźć Jude do domu.
- Gdyby Brenna nie mogła, jakoś sobie poradzimy z Shawnem.
Aidan zawahał się ze słuchawką w ręku, uśmiechnął się.
- Masz dobre serce, Darcy.
- Lubię ją i uważam, że przydałaby się jej odrobina radości w życiu. Zdaje się, że dotychczas miała tego jak na lekarstwo. A to, że została porzucona przez męża dla innej kobiety, gdy jeszcze nie zasuszył się jej ślubny bukiet, też musiał ją...
- Zaczekaj... Wiedziałaś, że była zamężna? Darcy uniosła brwi.
- Oczywiście. - Wzięła tacę z zamówieniem i ruszyła z nią w stronę drzwi. - To żadna tajemnica.
- Żadna tajemnica - mruknął, po czym, zgrzytając zębami, wykręcił numer Brenny. - Cała wieś o tym wie, a ja dowiaduję się ostatni.
Do powrotu Aidana i w drodze do samochodu Jude zdążyła się uspokoić. Zamartwianie się i wstyd na nic się zdadzą. Wpadła jak burza do pubu i rzuciła się na szyję Aidanowi. Może za jakieś dwadzieścia albo trzydzieści lat będzie się z tego śmiała, ale teraz czuła się niezmiernie głupio.
W dodatku płakała, bełkotała coś, przeklinała. Brakowało tylko, żeby rozebrała się do naga i zatańczyła na barze.
Matka gratulowała jej, że zachowała się z taką godnością. No, gdyby mama teraz ją zobaczyła!
I po tym wszystkim Aidan odwozi ją do domu, i jest dla niej taki uprzejmy.
Na pewno odetchnie z ulgą, gdy się jej wreszcie pozbędzie.
Kiedy trzęśli się po wybojach, nie wiedziała, jak ma się zachować. Ale przecież musiała coś powiedzieć. Byłoby tchórzostwem, gdyby tego nie zrobiła.
- Widzisz ją? - powiedziała.
- Kogo?
- W oknie. - Jude wychyliła się, chwytając go za ramię i wpatrując się w postać w oknie swojego domu.
Zadarł głowę i uśmiechnął się lekko.
- Aha. Czeka. Zastanawiam się, czy nie dłuży jej się czas, czy też może rok jest dla niej jak jeden dzień.
Wyłączył silnik i siedzieli tak na bębniącym o dach samochodu deszczu, dopóki postać nie zniknęła.
- Naprawdę ją widziałeś? Nie mówisz tego tylko dlatego, żeby sprawić mi przyjemność?
- Oczywiście, że widziałem, zresztą nie pierwszy już raz. - Odwrócił głowę, z uwagą przyglądając się profilowi Jude. - Nie czujesz się dziwnie, przebywając z nią pod jednym dachem?
- Nie. Ani trochę. A chyba powinnam się tego lękać. Czasami...
- Co czasami?
Zawahała się, czy warto zawracać mu tym głowę. Ale było tak przytulnie i miło w ciepłym samochodzie przy jednostajnie padającym deszczu i kłębiącej się mgle.
- Czasami ją czuję. Coś jest w powietrzu. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. I robi mi się smutno, ponieważ ona jest smutna. Jego także widziałam.
- Jego?
- Zaczarowanego królewicza. Spotkałam go, gdy poszłam położyć kwiaty na grobie Maude. Wiem, że to brzmi dziwnie i że powinnam się raczej udać z tym lekarza, ale...
- Czy ja się z ciebie śmieję?
- Nie. I chyba tylko dlatego o tym opowiadam, bo wiem, że mnie nie wyśmiejesz. Spotkałam go, Aidanie. - Poprawiła się na swoim fotelu, a kiedy odwróciła się ku niemu, z emocji błyszczały jej oczy. - Rozmawiałam z nim. Za pierwszym razem myślałam, że to ktoś, kto tutaj mieszka. Ale za drugim - to było jak sen, jak trans... Mam coś. Chciałabym ci to pokazać. Wiem, że musisz wracać, ale zajmę ci tylko minutkę.
- Zapraszasz mnie do środka?
- Tak. Chciałabym...
- Więc mam czas.
Wysiedli z samochodu na deszcz. Była trochę zdenerwowana, kiedy weszli do domku, odrzuciła mokre włosy.
- Mam to na górze. Zaraz przyniosę. Napijesz się herbaty?
- Nie, dziękuję.
- No to zaczekaj - powiedziała i pognała po schodach do sypialni, gdzie wśród skarpetek ukryła kamień.
Kiedy zeszła, trzymając go za plecami, Aidan rozpalał już ogień. Ukucnął przy palenisku, ciepłe światełko rzucało nań swój blask. Na ten widok serce Jude zabiło mocno.
Jest taki przystojny, jak zaczarowany królewicz. Mogłaby tak stać i patrzeć, jak ogień barwi jego włosy na czerwono, jak przesuwa się i igra na załamaniach jego twarzy, napełnia złotem te cudowne niebieskie oczy.
Nic dziwnego, że się w nim zakochała.
O Boże, zakochała się w nim. Siła tego odkrycia była jak cios zadany prosto w brzuch, tak dotkliwy, że omal nie jęknęła. Ile to jeszcze idiotycznych pomyłek popełni tego dnia?
Nie wolno jej zakochać się w tym Irlandczyku, nie może pozwolić, by znowu złamano jej serce, nie chce też wyjść na idiotkę. Jemu jest potrzebny ktoś całkiem inny, czego wcale nie krył. Potrzebuje seksu, zabawy i podniety. Po co mu taka kobieta o cielęcym spojrzeniu, która nie sprawdziła się już w małżeństwie?
Szukał przygody, a to nie miało nic wspólnego z miłością. Gdyby więc chciała być z nim, musiałaby najpierw nauczyć się oddzielać te dwie sprawy.
Nie będzie tego komplikowała ani nadmiernie analizowała. Nie zniszczy tego, co jest.
Kiedy więc wstał i odwrócił się, uśmiechnęła się do niego.
- Jak to miło, gdy w deszczowy wieczór pali się w kominku. Dziękuję.
- Więc podejdź tu bliżej. - Wyciągnął do niej rękę. Pomyślała, że może podejść. Najwyżej się sparzy. Szła, nie spuszczając zeń oczu. Wyjęła powoli rękę zza pleców, rozchyliła palce. Diament połyskiwał pięknie na jej dłoni.
- Chryste! - Aidan wytrzeszczył oczy. - Co ja widzę?!
- Wysypał je z torby jak cukierki. Klejnoty tak błyszczące, że aż zabolały mnie oczy. Widziałam, jak zamieniają się w kwiaty na grobie Maude. Poza tym jednym, który pozostał w dawnym kształcie. Nie mogłam w to uwierzyć - powiedziała półgłosem, mając na myśli zarówno słowa księcia, jak i ten kamień.
Wziął diament z jej ręki, by go dokładnie obejrzeć przy ogniu kominka.
- Mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Jest w tym jakaś magia, Jude Frances. - Podniósł na nią wzrok. - Co chcesz z nim zrobić?
- Nie wiem. Zamierzałam pokazać jubilerowi, oddać do analizy. Ale zmieniłam zdanie. Nie chcę go poddawać próbie. Czy nie wystarczy, że go mam? Nie wystarczy sama świadomość? W życiu rzadko kierowałam się wiarą. Chcę to teraz zmienić.
- Jesteś mądra i dzielna. I może właśnie z tego powodu dostałaś go na przechowanie. - Ujął jej rękę. Położył kamień na środku jej dłoni i zagiął jej palce. - Należy do ciebie, wraz z całą zawartą w nim magią. Cieszę się, że mi go pokazałaś.
- Musiałam się tym podzielić. - Ściskała kamień i chociaż wiedziała, że to głupie, czuła, że czerpie z niego odwagę. - Byłeś dla mnie taki wyrozumiały i cierpliwy. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę.
- Nie prowadzę księgi zysków i strat.
- Wiem. Nie powinnam tego mówić. Jesteś najmilszym człowiekiem, jakiego znam.
- Najmilszym? - Tak.
- A także wyrozumiałym i cierpliwym. Uśmiechnęła się.
- Tak.
- Jak brat?
Starała się zachować uśmiech. - No cóż, ja...
- I masz taki zwyczaj, że rzucasz się w ramiona mężczyzn, których traktujesz jak braci?
- Muszę cię za to przeprosić, postawiłam cię w takiej niezręcznej sytuacji.
- Czy ci nie mówiłem, że za często przepraszasz? Odpowiedz tylko na pytanie.
- Prawdę mówiąc, nie rzucałam się dotąd w niczyje ramiona.
- Czyżby to była prawda? No, no, pochlebiasz mi, chociaż był to gest rozpaczy.
- Tak, byłam zrozpaczona. - Nagle kamień w jej ręku zrobił się ciężki jak ołów. Odwróciła się i odłożyła go na obramowanie kominka.
- A w tej chwili?
- Czuję się świetnie.
- Więc spróbujmy to jeszcze raz. - Obrócił ją ku sobie, a kiedy otworzyła ze zdziwienia usta, pocałował ją. Podskoczyła. Ten jej spontaniczny odruch zawsze działał na niego podniecająco. - Czy i teraz myślisz, że jestem miły i cierpliwy? - wymruczał i leciutko ją ugryzł w szyję.
- W ogóle nie mogę myśleć.
- To dobrze. Wolę cię taką.
- Myślałam, że jesteś na mnie zły albo...
- Znowu myślisz. - Skubnął ją wargami. - Będę cię musiał prosić, żebyś przestała.
- W porządku. Dobrze.
Głośny i przyspieszony oddech, z jakim wyraziła zgodę, rozbudził jego namiętność.
- Mavourneen dheelish. Oddaj mi się tej nocy. - Powrócił do jej ust i jeszcze bardziej zmącił jej rozbiegane myśli. - Tej nocy. Nie mogę żyć, śniąc tylko o tobie.
- Nadal mnie chcesz? - Zdumienie i radość w jej głosie omal go nie rzuciły na kolana.
- Chcę całą ciebie. Nie każ mi dzisiaj odchodzić.
Do tego miejsca słuchała swego serca. Nadal będzie mu posłuszna.
- Nie. - Zanurzyła palce w jego włosach, wyszła na spotkanie jego wargom z całą dopiero co odkrytą miłością i namiętnością. - Nie, nie odchodź.
Mógł położyć ją na podłodze, wziąć ją tam i oddawać się rozkoszy przy ogniu kominka. Ponieważ jednak pamiętał o danej obietnicy, objął ją i wziął na ręce. A kiedy ujrzał olśnienie w jej oczach, wiedział, że słusznie postąpił.
- Powiedziałem ci, że pierwszy raz nie będziemy się śpieszyć. A ja dotrzymuję słowa.
Nikt jej dotąd nie nosił na rękach. Romantyczność tego gestu zniewalała. Kiedy ją niósł po schodach, a potem korytarzykiem do sypialni, krew huczała jej w uszach niczym głuche uderzenia piorunów.
Całe szczęście, że było tak ciemno. Dzięki temu łatwiej ukryć nieśmiałość. Kiedy ją posadził na krawędzi łóżka, zamknęła oczy. Wtedy włączył światło.
- Śliczna Jude - wyszeptał i uśmiechnął się do niej. - Posiedź chwilę, a ja zapalę w kominku.
Oczywiście, że tak będzie jeszcze przyjemniej. Splotła dłonie i próbowała opanować nerwy, uciszyć nieco pragnienie. O Boże, dlaczego nie może o niczym myśleć, wydusić z siebie ani jednego zdania? Dlaczego nie ma pod ręką jakiejś seksownej bielizny, żeby się przebrać i go olśnić?
Nie mogąc nic powiedzieć, przyglądała się, jak Aidan zapala teraz porozstawiane w różnych miejscach pokoju świece.
- Zamierzałem dzisiaj do ciebie zadzwonić i zaprosić cię na kolację.
Ze zdumienia wytrzeszczyła na niego oczy.
- Naprawdę?
- Trzeba z tym będzie poczekać do następnego razu. - Zatrzymał na niej wzrok, a widząc jej zdenerwowanie, po chwili zgasił światło. Pokój pogrążył się w migoczącym świetle świec.
- Nie jestem głodna. Roześmiał się.
- Właśnie zamierzam to zmienić. - Ku jej całkowitemu zaskoczeniu uklęknął i zaczął rozwiązywać jej buty. - Ja mam na ciebie apetyt od chwili, kiedy pojawiłaś się w pubie.
Przełknęła głośno ślinę. A on delikatnie przesunął palcem po jej gołej stopie, sprawiając, że oddech uwiązł jej w gardle.
- Masz śliczne stopy - powiedział Aidan jakby od niechcenia, a kiedy zaczął je całować, śmiały mu się oczy.
Znowu zachłysnęła się powietrzem, a jej palce, niczym szpony, wbiły się w materac.
- Ale muszę przyznać, że wolę twoje ramiona.
- Moje... - Zajął się drugą stopą, sprawiając, że poczuła pustkę w głowie.
- Twoje ramiona. Zachwyciłem się nimi. - Ponieważ to była prawda, wstał i postawił Jude na drżących palcach. - Są takie wdzięczne, a przy tym mocne. - Mówiąc to, rozpiął guziki koszuli, którą pożyczyła od niego. Żeby trwało to dłużej, zsunął ją tylko z jej ramienia, które zaczął pieścić językiem.
- O Boże! - Poczuła żar wewnątrz siebie. Kiedy dla utrzymania równowagi złapała go za biodra, zaczął całować jej szyję i podbródek jak człowiek, który degustuje rozmaite dania na bankiecie.
Musnął wargami jej usta. drażniąc je, napełniając smakiem, który pobudził jej własne nienasycenie. Gdy Aidan usłyszał jej cichy jęk, jeszcze bardziej wzmógł pieszczoty.
Przylgnęła do niego, poruszyła ciałem w rozmarzonym rytmie, podczas gdy jej głowa opadła do tyłu w geście poddania. Powiedział, że będzie to długo trwało. I tak właśnie było. Przy tańczącym świetle świec i łagodnym, jednostajnym szumie deszczu pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne.
Kiedy zdarł z niej koszulę, wydała jęk rozkoszy, a jej palce zaczęły wędrować po jego plecach, ugniatając mięśnie.
Ich serca biły jednym rytmem. Te powolne, niepewne ruchy jej rąk przyprawiały go o szaleństwo. Jej usta były delikatne i szczodre. A to jak zadrżała - ze zdenerwowania i z oczekiwania - kiedy rozpiął jej spodnie i pozwolił im opaść na podłogę, sprawiło, że jeszcze bardziej zawrzała w nim krew. Gaelickie słowa czułości wdzierały się do jego mózgu, cisnęły się na język, kiedy wodził ustami po jej twarzy, po jej szyi i znowu po tych cudownych ramionach, aż jej drżenie przeszło w dreszcz rozkoszy, a jej jęk w łapczywe chwytanie powietrza.
Wolniej, wolniej, nakazywał sobie. Ale skąd mógł wiedzieć, że pragnienie poniesie go tak nagle? W obawie, żeby jej nie przestraszyć, przywarł wargami do zagłębienia jej szyi i tak trwał, dopóki się nie uspokoił.
Ona zaś szybowała w powietrzu, wstrząsana zbyt wielka ilością doznań, żeby odnotować zmianę rytmu. Rozmarzona odwróciła głowę, odnalazła jego usta i znowu pogrążyli się w pocałunku. Gdziekolwiek jej dotykał, czuła cudowne gorąco.
Na tym polega kochanie się. Tylko o tym była w stanie myśleć. Nie można tego było pomylić z niczym innym.
Musiał mieć więcej. Odrzucił na bok koszulę i zachwycił się prostym, białym staniczkiem. Przejechał koniuszkiem palca wzdłuż jego górnej krawędzi, robiąc kółeczka wokół maleńkiego pieprzyka.
Ugięły się pod nią nogi.
- Aidan!
- Kiedy zobaczyłem dziś rano ten pieprzyk - wymamrotał obserwując jej twarz - chciałem go ugryźć. - Gdy zamrugała oczami, uśmiechnął się szeroko i jednym ruchem rozpiął jej stanik. - To dało mi do myślenia, jakie jeszcze inne seksowne sekrety kryją się pod twoją elegancką garderobą.
- Nie mam żadnych seksownych sekretów.
Stanik upadł na podłogę. Aidan przeniósł wzrok trochę niżej, dojrzał na jej skórze delikatne zaróżowienie i stwierdził, że jest niebezpiecznie erotyczne.
- Mylisz się - powiedział spokojnie i ujął w dłonie jej piersi. I znowu, podobnie jak poprzednio, podskoczyła gwałtownie, z wyrazem zdumienia na twarzy. Eksperymentując, potarł kciukami jej sutki i patrzył, jak jej zielone niczym morze oczy robią się szkliste.
- Nie, nie zamykaj ich - powiedział, kładąc ją na łóżku. - Jeszcze nie teraz. Chcę widzieć twoją reakcję, kiedy cię dotykam.
I obserwował jej twarz, kiedy ją podniecał, kiedy odkrywał sekrety, których rzekomo nie miała. Jedwabista skóra i zmierzwione włosy, a wszystko pachnące deszczem. Łagodne wzniesienia i subtelne zagłębienia. Kiedy jego ręce przesuwały się po niej, drżała. A każdy sekret był rozkosznym odkryciem dla obojga.
Kiedy ją smakował, nie zostało nic poza jej własnym pulsem i gorącą aureolą jego ust na jej skórze.
Oczekująca na spełnienie wygięła się pod jego ręką, kiedy ją sobą przykrył. A kiedy ból nabrał słodyczy, a słodycz, stała się nie do zniesienia, wyszła mu naprzeciw. Zaatakował ją ustami, zamykając w nich jej krzyk rozkoszy. Dawał jej więcej, więcej, aż oddech Jude przeszedł w łkanie, a ciało spłynęło rozkoszą.
Teraz jej oczy, które go tak fascynowały, były niewidzące, a skóra błyszcząca i wilgotna. Również on zapomniał o całym świecie.
Wypowiedział jej imię i wszedł w nią. Pożądanie naprzeciw pożądaniu, pragnienie naprzeciw pragnieniu, silne i głębokie. Powstrzymywał je, aż owinęła się wokół niego.
Złączeni, poruszali się razem, długimi, mocnymi pchnięciami, które były pokarmem dla duszy. Olśniona uśmiechnęła się. Światło migotało jak błyszczący diament, kiedy w odpowiedzi jego wargi wyszły na spotkanie jej wargom.
Pomyślała, że to jest prawdziwa magia. Najpotężniejsza. I chwytając się niej, skoczyła z nim poza krawędź świata.
Migotało światło świec. Syczał ogień w kominku, deszcz łagodnie bębnił w okno. A w jej łóżku znajdował się wspaniały, podniecający, fascynujący, cudowny mężczyzna.
Poczuła się jak kot, który dotarł do rzeki pełnej mleka.
- Tak się cieszę, że William będzie miał dziecko. Aidan odwrócił głowę.
- Co, u diabła, William ma wspólnego z nami?
- Och, nie zdawałam sobie sprawy, że powiedziałam to na głos.
- Nie ma nic gorszego niż myślenie o innym mężczyźnie w takim momencie.
Zatrwożona usiadła na łóżku, zbyt przejęta, żeby pamiętać o swojej nagości.
- Pomyślałam tylko, że gdyby moja matka nie powiedziała mi o tym dziecku, nie przyszłabym do pubu. Właśnie dzięki temu znaleźliśmy się tutaj - dokończyła cichym głosem.
- I tak bym cię dostał.
- Cieszę się, że to się stało dzisiaj. Było tak wspaniale. Przepraszam. To głupie, co mówię.
- Nie uważaj za głupią każdej myśli, która przychodzi ci do głowy. A ponieważ w tym, co powiedziałaś, jest pewien sens, uważam, że powinniśmy wznieść toast na cześć idealnego zgrania w czasie z potencją Williama.
Poczuła ulgę, rozpromieniła się.
- Też tak uważam, chociaż on nawet w połowie nie jest tak dobry w łóżku jak ty. - I natychmiast znów rzuciła na niego przerażone spojrzenie. - Och, co ja mówię?
- Jeżeli sądzisz, że czuję się tym obrażony, to się mylisz - Krztusząc się ze śmiechu, Aidan także usiadł i głośno ją pocałował. - Powiedziałbym, że to jest warte kolejnego toastu - za głupotę Williama, za to, że nie poznał się na klejnocie, który wpadł teraz w moje ręce.
Zarzuciła mu ramiona na szyję, uścisnęła mocno.
- Nikt nigdy nie dotykał mnie w taki sposób, jak ty. Nie myślałam, że ktoś jeszcze zechce.
- A ja znowu jestem spragniony. - Zanurzył nos w zagłębieniu jej szyi. - Może byśmy zeszli na dół i wzięli wino, a także coś do jedzenia? A potem wrócilibyśmy na górę i zaczęli wszystko od początku?
- Uważam, że to znakomity pomysł. - Zmusiła się do tego, żeby nie czuć onieśmielenia, kiedy wyszła nago z łóżka. Zobaczył już wszystko, co mógł zobaczyć, więc byłoby teraz głupio obnosić się ze swoją nieśmiałością.
Ulżyło jej jednak, kiedy włożyła pożyczoną koszulę i własne spodnie. Ale kiedy sięgnęła po opaskę na włosy, Aidan położył na jej ramieniu rękę, co sprawiło, że aż podskoczyła.
- Dlaczego je wiążesz do tyłu?
- Bo tak wyglądają okropnie.
- Lubię, gdy są w nieładzie. - Wsunął w nie palce i pobawił się nimi. - Taki nieład w ślicznym ciemnym kolorze.
- Brązowym. - Zawsze uważała, że jej włosy są równie nieciekawe jak kora drzewa.
- Jak futro norek, kochanie. - Pocałował ją w czubek nosa. - Co my z tobą poczniemy, Jude Frances, gdy kiedyś zdejmiesz klapki z oczu i zobaczysz, jaka naprawdę jesteś? Sądzę, że zrobisz się strasznie zarozumiała. A teraz chodź, taka jaka jesteś - dodał i zaczął ją wypychać z pokoju. - W końcu jestem jedyny, który na to patrzy.
Była zbyt uszczęśliwiona, żeby się sprzeczać, ale postawiła się twardo, kiedy znaleźli się w kuchni.
- Ty zrobiłeś śniadanie, więc ja przygotuję kolację - powiedziała i wyjęła wino. - Nie umiem dobrze gotować, więc będziesz musiał zadowolić się moim żelaznym repertuarem.
- Co by to miało być?
- Zupa z puszki i grzanki z serem.
- To brzmi jak bajka w deszczową noc. - Wziął wino i usiadł przy stole. - Nie mówiąc o przyjemności patrzenia na ciebie, kiedy będziesz to przygotowywała.
- Gdy po raz pierwszy zobaczyłam tę kuchnię, pomyślałam, że jest urocza. A potem uświadomiłam sobie, że nie ma tu zmywarki do naczyń, ani mikrofalówki, ani też elektrycznego otwieracza do konserw i maszynki do kawy.
Śmiejąc się wyjęła ze spiżarni puszkę zupy i zaczęła ją otwierać małym ręcznym otwieraczem.
- Muszę przyznać, że byłam przerażona. Wkrótce jednak gotowanie zaczęło mi sprawiać prawdziwą radość znacznie większą niż w mojej kuchni w apartamencie, wyposażonej w najnowocześniejszy najwyższej jakości sprzęt - kuchenkę Jenn - Air z automatycznym wyciągiem, lodówkę, Sub Zero z nierdzewnej stali.
Sięgnęła do lodówki po masło i ser.
- Oczywiście nie robiłam niczego skomplikowanego. Zbierałam się na odwagę, żeby poeksperymentować z proszkiem do pieczenia i upiec chleb. Może nawet uda mi się upiec prawdziwe ciasto.
- Aż tak się rwiesz do tego.
- Tak - Uśmiechnęła się przez ramię, smarując chleb masłem. - Ale może z tego nic nie wyjść, jeśli się tego nigdy wcześniej nie robiło.
- Nie dowiesz się co wyjdzie, dopóki nie spróbujesz.
- Nie znoszę porażek - potrząsnęła głową, rozgrzewając patelnię. - Wiem też, że to moja wada. Właśnie dlatego nie robiłam wielu rzeczy, na które miałam ochotę. Zawsze sobie wmawiałam, że wszystko spartaczę, więc nawet nie próbowałam. Tak bywa, kiedy się jest niezdarnym i niewydarzonym dzieckiem doskonałych rodziców.
Położyła kromki chleba na patelni i z przyjemnością słuchała jak skwierczały.
- Całkiem nieźle wychodzą mi grzanki z serem, więc nie umrzesz z głodu. - Odwróciła się i wpadła na niego.
I znowu jego usta całowały jej wargi. Gorące, odrobinę szorstkie i bardzo podniecające. Kiedy ponownie pozwolił jej złapać oddech, pokiwał głową.
- Nie ma w tym nic niezdarnego, podobnie jak w reszcie, którą miałem okazje zobaczyć.
Zadowolony wrócił do stołu do swojego wina.
Jude pozbierała się w porę, żeby nie pozwolić wykipieć zupie.
Został na noc, mogła się więc wtulić w jego ciepłe ciało. O wschodzie słońca, kiedy wpadające przez okno złociste światło zamigotało w powietrzu, jeszcze po nią sięgnął, kochając się z nią szaleńczo, po czym pogrążyła się we śnie.
Kiedy się obudziła, siedział obok niej na łóżku z filiżanką kawy w dłoni i głaskał jej włosy.
- Która godzina?
- Już po dziesiątej, a ja naraziłem na szwank twoją reputację.
- Po dziesiątej? - Usiadła szybko, wdzięczna mu za to, że podał jej kawę. - Moją reputację?
- Odtąd jesteś skazana na wieczne potępienie. Chciałem wyjść o świcie, żeby mego samochodu nie widziano pod twoim domem, ale miałem co innego do roboty.
Westchnęła głęboko.
- Przypominam sobie.
- Teraz będą gadali, że chłopak od Gallagherów przygadał sobie jankeskę.
Zaświeciły się jej oczy.
- Będą gadali? To wspaniale. Roześmiał się, pociągnął ją za włosy.
- Pomyślałem nawet, że może ci się to spodobać.
- Byłoby jeszcze lepiej, gdybym to ja naraziła na szwank twoją reputację. Jeszcze nigdy nikomu tego nie zrobiłam.
Mogłabym uchodzić za rozwiązłą amerykankę, która sprzątnęła cię sprzed nosa wszystkim miejscowym paniom.
- No cóż, skoro postanowiłaś zostać rozwiązłą kobietą, wrócę tu wieczorem po zamknięciu pubu i będziesz mnie mogła zniesławić.
- Z przyjemnością.
- Zostaw przed domem zapalone światło kochanie. - Pochylił się i pocałował ją. - Cholerna papierkowa robota. - mruknął - muszę się z nią uporać. - Będziesz za mną tęskniła, prawda Jude?
- Oczywiście.
Gdy wyszedł, usadowiła się znowu na poduszkach, słuchając jak zamyka drzwi samochodu i odjeżdża.
Przez godzinę nic nie robiła, tylko siedziała w łóżku i nuciła.
Mam romans.
Jude Frances Murray ma namiętny romans ze wspaniałym, uroczym, seksownym Irlandczykiem. Pisanie o tym sprawia mi przyjemność. Zachowuję się jak pensjonarka; mogłabym w nieskończoność wypisywać jego imię w dzienniku. Aidan Gallagher. To brzmi cudownie.
Jest taki przystojny. Wiem, że zachwycanie się czyimś wyglądem świadczy o ubóstwie intelektualnym, ale... No cóż . czy nie mogę napisać tego we własnym dzienniku?
Jego włosy są ciemne, intensywny kasztan, a światło słońca wydobywa z nich lekko rudy odcień . Ma wspaniałe niebieskie oczy, a kiedy zwraca je w moją stronę, kiedy na mnie patrzy, co mu się często zdarza, robi mi się gorąco i błogo. Ma wyraziste rysy twarzy. Uśmiecha się beztrosko, a na brodzie ma malutką szparkę .
Jego ciało... Wprost nie mogę uwierzyć , że było na mnie, pode mną . Jest takie silne i twarde, z mięśniami jak z żelaza. Mocarne. Chyba to jest właściwe słowo. Mój kochanek jest mocarnie zbudowany. Sądzę , że pora przestać się rozwodzić nad jego powierzchownością.
Inne jego zalety są równie imponujące. Jest bardzo miły i uprzejmy, i ma wielkie poczucie humoru. Umie też słuchać. Zdolność , której grozi wyginięcie, a Aidan ma ją w nadmiarze.
Jego więzi rodzinne są głębokie i silne, a jego szacunek dla pracy jest godny podziwu. Ma fascynujący umysł, podziwiam go też, gdy opowiada różne historie. Mogę go słuchać godzinami.
Ogromnie dużo podróżował, widział wiele miejsc, o których ja tylko śniłam. Teraz, kiedy jego rodzice zamieszkali w Bostonie, przejął rodzinny interes, a rolę głowy rodziny traktuje ze spokojem i raczej nie narzuca swojego zdania.
Aidana i mnie łączy fizyczny związek, a także serdeczna przyjaźń . Wiem, że powinniśmy się tym zadowolić .
Nic jednak na to nie poradzę, że się w nim zakochałam.
Stwierdzam, że wszystko, co dotychczas napisałam na temat zakochania się , jest absolutną prawda . Powietrze pachnie teraz słodziej, słońce pojaśniało. Gdy chodzę , prawie nie dotykam ziemi.
To niesamowite. I cudowne.
Nie doświadczyłam dotąd niczego podobnego. Nie podejrzewałam siebie o takie uczucia. Namiętne i oszołamiające, absolutnie zwariowane.
Wiem, że jestem tym, kim byłam. Patrzę w lustro i nadal widzę swoje odbicie. Zarazem jednak wydaje mi się, jakby nagle zostały wyeksponowane jakie moje ukryte dotąd części.
Zdaję sobie sprawę , że fizyczny i emocjonalny bodziec, udział endorfin i... Och, do diabła z tym! Nie ma potrzeby analizowania tego ani szukania dziury w całym. Tak ma być i już...
To, jak przychodzi do mnie wieczorem, jest takie romantyczne. Wyłania się z mgły albo pojawia się w świetle księżyca i puka do moich drzwi. Przynosi mi polne kwiaty, muszelki morskie albo liczne kamyczki.
Robi z moim ciałem rzeczy, o których czytałam tylko w książkach. Nie, w żadnych książkach nie potrafiono tego tak opisać.
Czuję się jak rozpustnica. Można się uśmiać. Jude Frances Murray czuje seksualny pociąg. Nie wykazuję żadnych objawów oziębłości.
Nigdy w życiu nie miałam takiej frajdy.
Nie miałam pojęcia, że romans może dawać tyle uciechy. Dlaczego nikt mi tego nie powiedział?
Kiedy patrzę w lustro, czuję się piękna. Kto by przypuszczał - czuję się piękna!
Porywam dzisiaj Darty i jedziemy na zakupy do Dublina. Mam zamiar kupić sobie coś ekstrawaganckiego, bez żadnego, ale to żadnego powodu.
Dom Gallagherów był śliczny i stary, położony na skraju wsi, na zboczu niewielkiego wzgórza, z widokiem na morze. Gdyby Jude zapytała, dowiedziałaby się, że syn Shamusa - także o imieniu Aidan - zbudował ten dom w roku swojego ślubu.
Gallagherowie nie utrzymywali się z morza, ale lubili na nic patrzeć.
Kolejne pokolenia rozbudowywały dom, w miarę jak pozwalały na to finanse. A większość okien wychodziła na morze.
Sam dom był zbudowany z ciemnego drewna i z kamienia w kolorze piaskowym, połączonych ze sobą bez jakiegoś szczególnego stylu. Wydał jej się intrygujący i niepowtarzalny. Miał dwie kondygnacje i duży frontowy ganek, który się prosił o świeżą farbę, oraz wąską, wytartą od ciągłego chodzenia kamienną ścieżkę. Okna składały się z licznych szybek w kształcie rombów, które chyba piekielnie trudno było utrzymać w czystości.
Zastanawiała się, jak mogło wyglądać dzieciństwo Aidana w takim wielkim, pełnym zakamarków domu, tuż obok plaży, a jednocześnie na tyle blisko wsi, żeby mieć moc przyjaciół.
Wprawnym już okiem Jude wypatrzyła, iż ogród wymaga pracy, ale zdobiła go ładna, dzika alejka.
Rozłożony na kamiennej ścieżce leżał czarny kot. Licząc na to, że jej nie drapnie, ukucnęła i podrapała go między uszami. Odwdzięczył się jej, mrużąc oczy i wydając zadowolony pomnik, podobny do hamującego na szynach pociągu.
- To jest Bub. - We frontowych drzwiach stanął Shawn i uśmiechnął się do Jude. - Zdrobnienie od Belzebuba, jako że to prawdziwy szatan. Zapraszam cię na herbatę, Jude, a jeśli się spodziewasz, że Darcy będzie gotowa na czas, to znaczy, że jej nie znasz.
- Nie ma pośpiechu. Tym lepiej, ponieważ ona, nawet gdy idzie za róg po mleko, stroi się przez godzinę.
Cofnął się do środka, żeby ją przepuścić, po czym krzyknął przez ramię w kierunku schodów.
- Darcy, Jude przyjechała i mówi, żebyś szybciej ruszała tym swoim zadufanym tyłkiem, jeśli chcesz jechać do Dublina.
- Och, nic takiego nie powiedziałam - oburzyła się Jude i zaczerwieniła, rozśmieszając tym Shawna, który zdecydowanym ruchem pociągnął ją do środka.
- Ona i tak nie zwraca uwagi na moje słowa. Mogę cię zatem poczęstować herbatą?
- Nie, dziękuję. - Rozejrzała się wokoło. Z niewielkiego holu wchodziło się do salonu pełnego mebli i bibelotów, wygodnie urządzonego.
Oto dom i rodzina. I ciepłe powitanie.
- Aidan jest w pubie i odbiera dostawy. - Shawn ujął ją po przyjacielsku za rękę i pociągnął do salonu. Wreszcie mógł lepiej przyjrzeć się kobiecie, którą jest tak oczarowany jego brat. - Jesteś więc skazana na moje towarzystwo.
- No cóż, nie sądzę, żeby to miała być jakaś katorga. Kiedy się znowu roześmiał, uświadomiła sobie, że jeszcze nigdy nie flirtowała z taką łatwością i tak niewinnie. A już na pewno nie z mężczyzną pięknym jak anioł.
- Nie miałem dotąd okazji zamienienia z tobą nawet paru słów. - Zaświeciły mu się oczy. - Mój brat trzyma cię tylko dla siebie.
- A ty zawsze jesteś w kuchni, kiedy przychodzę do pubu.
- Gdzie przykuwają mnie łańcuchami. Ale możemy to teraz odrobić.
Zdała sobie sprawę, że i on w równie niewinny sposób z nią flirtuje. To jej nie wytrąciło z równowagi. Nie przyprawiło o rozkoszne pulsowanie krwi, jak podczas flirtowania z Aidanem. Ale było jej z rym dobrze.
- Więc zacznę od tego, że powiem, iż macie śliczny dom.
- Czujemy się tutaj szczęśliwi. - Doprowadził ją do fotela. - Darcy i ja mamy dla siebie dość przestrzeni.
- Przeznaczony jest dla dużej rodziny, z liczną dzieciarnią.
- Dawniej nie brakowało tu dzieci. Nasz ojciec był jednym z dziesięciorga rodzeństwa.
- Dziesięciorga? Dobry Boże!
Mamy wujów, ciotki i kuzynów porozrzucanych po całym świecie - Gallagherów i Fitzgeraldów. I ty do nich należysz - dodał z promiennym uśmiechem. - Pamiętam, że kiedy byłem małym chłopcem, przyjeżdżali od czasu do czasu całymi gromadami do naszego domu i że zawsze musiałem dzielić łóżko z jakimś kuzynem z Wicklow, z Bostonu albo z Devonshire.
- I nadal się pojawiają?
- Zdarza się. Na przykład ty, kuzynko Jude. - Spodobał mu się sposób, w jaki się uśmiechnęła, słodko i troszkę nieśmiało. - Ale teraz przez większość czasu mieszkam tu tylko z Darcy. I tak będzie, dopóki jedno z nas nie postanowi założyć rodziny. Dom przypadnie temu, kto pierwszy się zdecyduje.
- A co na to inni?
- Nic. Taki zwyczaj obowiązuje u Gallagherów.
- I wiecie, że zawsze będziecie tu mile widziani - że to zawsze będzie wasz dom.
- Zgadza się. - Powiedział wyczuwając, że ona tęskni za własnym domem. - Masz dom w Chicago?
- Nie. Mam apartament, czyli duże mieszkanie. W doskonałym punkcie. Widać z niego ocean.
Wstała i podeszła do starego pianina. Klawisze były pożółkłe, wyszczerbione, a podstawka do nut połamana.
- Kto z was gra?
- Wszyscy. - Shawn stanął obok niej, położył długie palce na klawiszach i szybko zagrał kilka akordów. Instrument może i był rozstrojony, ale miał piękny dźwięk. - Też grasz?
- Odrobinę. Nie za dobrze. - Westchnęła, karcąc się za robienie z siebie ofermy. - Tak.
- A więc grasz czy nie?
- Tak, gram.
- To świetnie, a zatem posłuchajmy. - Przez zaskoczenie posadził ją na ławeczce.
- Nie grałam od miesięcy - zaczęła, ale on już ustawił nuty i usiadł obok niej.
- Spróbuj to.
Ponieważ zamierzała zagrać tylko parę akordów, nawet nie sięgnęła do torebki po okulary. Bez nich musiała się teraz pochylić i lekko zmrużyć oczy. Była trochę zdenerwowana, wytarła wilgotne dłonie o uda, perswadując sobie, że to nie jest jeden z jej dziecięcych recitali, które ją przyprawiały o straszliwe mdłości.
Uśmiechnął się, kiedy, zanim zaczęła grać, dwa razy odetchnęła głęboko.
- Och, jakie to śliczne! - Zapomniała o nerwach, oczarowana romantyczną melodią. - Jakie przejmujące.
- Też tak uważam. - Słuchając gry Jude, Shawn bacznie się jej przyglądał. Nietrudno zrozumieć, dlaczego wpadła bratu w oko. Śliczna twarz, spokojny sposób bycia i te zadziwiająco sugestywne, zamglone oczy.
- Naprawdę bardzo dobrze grasz, Jude Frances. Dlaczego się opierałaś?
- Zawsze uważam, że nie jestem wystarczająco dobra - odpowiedziała mimochodem pogrążona w muzyce. - Każdy by to potrafił zagrać. To jest cudowne. Jak się nazywa?
- Jeszcze tego nie nazwałem.
- To ty skomponowałeś? - Przestała grać, wpatrując się w niego osłupiałym wzrokiem. Wobec wszystkich artystów czuła nabożny szacunek. - Naprawdę? Shawn, to jest wspaniałe.
- Och, tylko nie zaczynaj mu prawić komplementów. Jest już i tak zbyt zarozumiały. - Do pokoju weszła Brenna, wsunęła ręce do kieszeni workowatych dżinsów.
- Ona uznaje muzykę tylko wówczas, kiedy pije piwo.
- Kiedy skomponujesz jakąś powstańczą pieśń, wzniosę za ciebie toast.
Dogadywali sobie po przyjacielsku.
- A co ty tu robisz? O ile mi wiadomo, nie było tu żadnej awarii.
- A czy widzisz w moim ręku skrzynkę z narzędziami? - powiedziała rozgoryczona, że ten cholerny, zaślepiony dureń nigdy nie spojrzy na nią jak na kobietę. - Wybieram się do Dublina z Jude i z Darcy. - Wzruszyła ramionami. - Już mnie zmęczyły nieustanne podchody Darcy, więc się poddałam. - Odwróciła się i krzyknęła w kierunku schodów. - Darcy, na miłość boską, co się tak, do cholery, grzebiesz? Czekam już od godziny.
- Będziesz musiała się teraz wyspowiadać z tego kłamstwa przed ojcem Clooneyem - odezwał się Shawn - ponieważ dopiero co weszłaś do domu.
- To tylko grzech powszedni, a ona może dzięki temu zejdzie przed upływem tygodnia. - Usiadła w fotelu. - Dlaczego nie jesteś w pubie i nie pomagasz Aidanowi odbierać towaru. Dzisiaj jest dzień dostaw.
- Ponieważ poprosił, żebym został i dotrzymał towarzystwa Jude, zanim Darcy zrobi się na bóstwo. Ale skoro tu jesteś, wychodzę. Przyjdź tu jeszcze, Jude Frances, i pograj. - Wstał, uśmiechając się. - To wielka przyjemność móc słuchać własnych melodii granych przez kogoś, kto docenia muzykę.
Ruszył ku wyjściu, zatrzymał się tylko na moment przy fotelu Brenny i naciągnął jej czapeczkę na oczy. Szarpnęła ją i nałożyła tak jak trzeba, podczas gdy za nim zatrzasnęły się już drzwi frontowe.
- Zachowuje się, jakbym nadal miała dziesięć lat i kopnęła go w tyłek podczas gry w futbol. - Na jej twarzy pojawił się rozmarzony szeroki uśmiech. - Swoją drogą tyłek ma świetny, nie uważasz?
Jude roześmiała się i wstała, żeby uporządkować nuty.
- Reszta też jest niczego sobie. I komponuje cudowną muzykę.
- O tak, ma rzadki talent - Jude odwróciła się zdziwiona.
- Przed chwilą mówiłaś coś wręcz odwrotnego.
- No cóż, gdybym mu to powiedziała, nadąłby się jeszcze bardziej i zrobiłby się zupełnie nieznośny.
- Odnoszę wrażenie, jakbyś go znała od zawsze.
- Od zawsze i jeszcze trochę - przytaknęła Brenna. - Między nami są cztery lata różnicy, a on pierwszy pojawił się na świecie.
- I byłaś w tym domu tyle razy, że nawet nie zliczysz. Możesz tu przychodzić jak do siebie, ponieważ to jest tego rodzaju dom.
Jude wstała, żeby obejrzeć rodzinne fotografie, rozmieszczone tu i ówdzie w przypadkowych ramkach, stary dzban z urwaną pokrywką, z mnóstwem wiosennych kwiatów. Tapeta była spłowiała, dywan sfatygowany.
- Wpadałam tutaj jak do siebie, a Darcy i jej bracia traktowali mój dom jak swój własny - odpowiedziała jej Brenna. - A od pani Gallagher nieraz dostałam w tyłek, ponieważ traktowała mnie tak jak własne dzieci.
Jude w dzieciństwie nie bito. Przemawiano jej zawsze do rozumu, stosując pasywno - agresywną metodę wychowawczą, odwołującą się do poczucia winy.
- Cudownie byłoby się wychowywać w takim domu, pośród muzyki.
Obeszła cały pokój, dostrzegając wygodne, mocno już nadszarpnięte zębem czasu poduszki i podniszczone drewno, nieład i wzory, w jakie układało się światło wpadające przez okno. Nie ulega wątpliwości, że przydałoby się tu małe sprzątanie. A jednak wszystko tu było. Dom, rodzina, tradycja.
Tak, to idealne miejsce dla rodziny, dla dzieci, tak jak jej domek stworzony był do samotności i do kontemplacji.
Wyobraziła sobie, że ściany tego domu przechowują echa wielu głosów - podniesionych w złości, radosnych.
Odwróciła głowę, gdy na schodach rozległ się rumor i z rozwianymi włosami zbiegła na dół Darcy.
- Długo tak jeszcze będziecie próżnować? - zapytała. - Może byśmy wreszcie ruszyły do Dublina?
Podróż do Dublina w niczym nie przypominała jej niedawnej jazdy w przeciwnym kierunku. Samochód rozbrzmiewał paplaniną i Jude nie miała wiele okazji do zdenerwowania. Darcy była nafaszerowana lokalnymi ploteczkami. Podobno Maggie Brennan wpakowała się z młodym Douglasem O'Brianem w tarapaty, więc wesele odbędzie się zaraz po ogłoszeniu zapowiedzi w kościele. A Jack Brennan był tak oburzony tym, że jego córka wymykała się z domu do Douglasa, że upił się za trzech i przespał noc pod drzwiami, jako że żona zamknęła mu dom przed nosem.
- Słyszałam, że pan Brennan postanowił dopaść Douglasa, a on schował się w stodole ojca - gdzie podobno, jak na to wskazują poczynione we wsi zakłady, popełniono ten haniebny czyn - i czekał aż kryzys minie. - Brenna wyciągnęła się na tylnym siedzeniu jak rozleniwiony kot, osłaniając oczy daszkiem czapeczki. - Nie trzeba będzie długo czekać, a Maggie zmieni zdanie - niech tylko spuchnie jej brzuch, a pod łóżkiem zobaczy buty tego niedojdy Douglasa.
- Oboje nie mają jeszcze dwudziestu lat - dodała Darcy, kręcąc głową. - Współczuję im takiego startu.
- Czy muszą się pobierać? - zapytała Jude. - Są jeszcze za młodzi.
Darcy wytrzeszczyła na nią oczy.
- Skoro będą mieli dziecko, co mogą innego zrobić?
Jude powstrzymała się od wymieniania różnych innych rozwiązań. Przypomniała sobie w porę, że przecież znajduje się w Irlandii.
- A ty co byś zrobiła, Darcy - zapytała - gdyby się okazało, że jesteś w ciąży?
- Po pierwsze, uważałabym, żeby nie zadawać się z kimś, z kim nie chciałabym żyć w stałym związku, gdyby zaszła taka potrzeba. A po drugie - powiedziała po namyśle - mam dwadzieścia cztery lata i zarabiam, więc nie bałabym się tak bardzo plotek, żebym nie mogła samodzielnie wychować dzieciaka, gdybym popełniła błąd.
Przechyliła głowę, bacznie spoglądając na Jude.
- Chyba nie jesteś w ciąży, co?
- Nie! - Z wrażenia Jude omal nie zjechała z drogi. - Oczywiście, że nie.
- Dlaczego „oczywiście”, skoro przez cały ostatni tydzień śpisz co noc z Aidanem? Żadne zabezpieczenie nie jest niezawodne.
- Tak, ale...
- Och, przestań ją straszyć, Darcy. Po prosto zazdrościsz jej, że to ona, a nie ty regularnie uprawia seks.
Darcy rzuciła kpiące spojrzenie na tylne siedzenie.
- Podobnie jak ty, moja droga.
- Tym gorzej dla nas. - Brenna wyprostowała się, pochyliła do przodu, opierając się łokciami o przednie siedzenia. - Więc opowiedz nam, biednym, samotnym kobietom, o seksie z Aidanem. Niezły facet, prawda, Jude?
- Nie opowiem - odpowiedziała ze śmiechem.
- Och, nie rób z siebie świętoszki. - Brenna traciła ją ramieniem. - Powiedz no tylko, czy poświęca temu trochę swojego drogocennego czasu, czy też mógłby zostać członkiem Irlandzkiego Klubu Gry Wstępnej?
- Irlandzkiego Klubu Gry Wstępnej?
- Nie słyszałaś o tym? - zdziwiła się Brenna, gdy tymczasem Darcy parsknęła śmiechem. - Ich zawołaniem bojowym jest: „Dogadzaj sobie sama, Bridget”. A potem wsadzają i wyjmują, zanim zagrzeje im się piwo.
Ku własnemu zdziwieniu Jude Wybuchnęła śmiechem.
- Nic nazywa mnie Bridget, o ile ja nie nazywam go Shamusem.
- Zażartowała. - Darcy udała, że ociera łzę z policzka. - Nasza Jude zażartowała. Cóż to za piękna chwila.
- A jaka finezja - dorzuciła Brenna. - Ale powiedz nam. Jude, czy on poświęca temu trochę czasu, to znaczy, czy pieści powoli, skubie zębami tam, gdzie trzeba, czy też jest tak napalony, że załatwia to szybko i kończy, zanim zdążysz krzyknąć z rozkoszy?
- Nie mogę rozmawiać o tym w obecności siostry Aidana.
- A więc wyrzućmy ją, wtedy mi opowiesz.
- Dlaczego nie miałabyś mówić o tym przy mnie? - zapytała Darcy, nie zwracając uwagi na zaskoczone spojrzenie Brenny. - Wiem, że żyje z tobą. Skurczybyk. Jeżeli to cię krępuje, potraktuj mnie jak swoją przyjaciółkę, zapomnij na chwilę, że jestem siostrą Aidana.
Przyciśnięta do muru Jude westchnęła.
- No dobrze, powiem tylko tyle, że z nikim nie było mi tak dobrze. William wszystko musiał idealnie zaplanować. A przed nim był tylko Charles.
- Charles? Brenno, nasza Jude jest kobietą z przeszłością.
- A kim był Charles? - zareagowała błyskawicznie Darcy.
- Jest specjalistą od spraw finansowych.
- Więc jest bogaty. - Darcy z lubością zaakcentowała to magiczne słowo.
- Jego rodzina ma pieniądze. Poznaliśmy się, gdy byłam na ostatnim roku college'u. Śmiem twierdzić, że fizyczne zbliżenie z nim... No cóż, ostateczny bilans się zgadzał, ale był to raczej żmudny proces. Aidan jest... romantyczny.
Jej towarzyszki zaśmiały się tak radośnie, że sama nie zdołała zachować powagi.
- Och, przestańcie. Nie powiem więcej ani słowa.
- To draństwo, żeby nas w ten sposób rozdrażniać. - Brenna pociągnęła Jude za włosy. - Nie wymigasz się, póki nie podasz choćby jednego malutkiego przykładu świadczącego o jego romantyzmie - oczywiście w nawiązaniu do seksu.
- Jednego?
- Będziemy tym usatysfakcjonowane, prawda, Darcy?
- No jasne. Nie prowadzimy dochodzenia na temat jej osobistego życia, prawda?
- No dobrze, niech wam będzie. Za pierwszym razem wziął mnie na ręce i zaniósł na górę, do sypialni.
- Jak Rhett i Scarlet.
- Nieźle. - Brenna ułożyła policzek na ramieniu. - Daję mu za to wysoką notę.
- Traktuje mnie tak, jakbym była kimś szczególnym.
- A dlaczego nie? - zapytała Darcy.
- Nikt tak nigdy nie robił. No więc, skoro jesteśmy przy tym temacie i tyle wam opowiedziałam, wyznam jeszcze, że nie mam nic... no nic ładnego, seksownego. Żadnej szykownej bielizny - Pomyślałam, że może mogłybyście mi pomóc coś wybrać.
- Tak się składa, że znam odpowiednie miejsce. - Darcy z emocji aż zatarła ręce.
- Wydałam dwa tysiące funtów na bieliznę. Oszołomiona Jude przeciskała się Grafion Street. Wszędzie tu było pełno ludzi, aż się od nich roiło. Kupujący, turyści, grupy nastolatków, a co parę kroków muzycy grający za miedziaki. Wszystko tu było zdumiewające: dźwięk, kolory, formy. Ale nie tak zdumiewające jak to, co zrobiła.
- Dwa tysiące! Na bieliznę!
- Warta jest każdych pieniędzy - zapiała Darcy. - Zostanie twoim niewolnikiem.
Były obładowane firmowymi torbami, ale według Darcy Jude i tak zachowywała się powściągliwie.
- Nie mam siły tego nieść.
- Dawaj. - Darcy wyrwała Jude kilka toreb i wcisnęła je Brennie.
- Już nic więcej nie kupię.
- Chyba masz wolne ręce, prawda? Och! Spójrz na te pantofle. - Darcy przedarła się przez zgromadzony wokół trzech skrzypków tłumek i stanęła na wprost obiektu pożądania.
- Chcę herbaty - mruknęła Brenna, po czym rzuciła gniewne spojrzenie na czarne pantofle na dziesięciocentymetrowych obcasach, przy których Darcy stroiła głupie miny. - Porobią ci się bąble i dostaniesz skurczu, zanim ujdziesz w czymś takim kilometr.
- One nie są do chodzenia, ty idiotko. Będę je miała. - Darcy weszła do sklepu.
- Nie doczekam się tej herbaty - poskarżyła się Brenna. - Umrę z głodu i z odwodnienia, a wy nawet nie zauważycie, kiedy padnę przywalona tą stertą toreb, w których, pozwolę sobie zauważyć, nie ma ani jednej rzeczy dla mnie.
- Jak tylko przymierzę buty, napijemy się herbaty. A te. Jude, są idealne dla ciebie.
- Nie potrzebuję więcej butów. - Bez sił osunęła się na krzesełko i w tej samej chwili jej wzrok przykuły piękne wieczorowe pantofelki w brązowym odcieniu. - Są śliczne, ale musiałabym jeszcze mieć do nich odpowiednią torebkę.
- Torebkę. Jezu Chryste!
Kupiła pantofle - i torebkę - a oprócz tego cudowny żakiet w sklepie na tej samej ulicy. A potem doszedł jeszcze słomkowy kapelusz, który miał służyć tylko do prac w ogrodzie. Ponieważ były obładowane, przegłosowały przy jednym głosie sprzeciwu Brenny, że zataszczą zakupy do samochodu i zamkną je w bagażniku, by następnie wyruszyć na poszukiwanie jakiegoś miejsca, gdzie się posilą.
- Dzięki ci. Najświętsza Panienko, i wam, wszyscy święci. - Brenna ciężko usiadła w kąciku malutkiej włoskiej restauracji, w której cudownie pachniało czosnkiem. - Wezmę dużego harpa - złożyła zamówienie, gdy tylko kelner skłonił się przed nimi - i pizzę ze wszystkimi dodatkami.
Darcy posłała kelnerowi uśmiech, od którego aż się zatoczył z wrażenia.
- Weźmiemy pizzę i będziemy sobie dziobać z dwóch różnych zestawów. Ja też wezmę harpa, ale tylko szklaneczkę.
- Jak uważasz, ale ja muszę mieć do tego grzyby i kiełbasę.
- Świetnie - zgodziła się Darcy. - A ja czarne oliwki i zieloną paprykę. Jude?
- Dla mnie, woda mineralna i... peperoni, i kapary. Niemiłosiernie bolały ją nogi, nie pamiętała nawet połowy z tego, co kupiła, z głodu i nieustannego gadania bolała ją trochę głowa. A mimo to czuła nieopisaną radość.
- To mój pierwszy dzień spędzony w Dublinie - powiedziała spokojnie Jude. - Nie byłam w żadnym muzeum ani w galerii, nie zrobiłam też ani jednego zdjęcia. Nie zwiedziłam St. Stephen Green, nie poszłam do Trinity College. To hańba.
- Dlaczego? Dublin ci nie ucieknie. - Darcy przestała na chwilę flirtować z kelnerem. - Możesz tu wrócić i zrobić wszystko, cokolwiek zechcesz.
- Chyba masz rację. Tak będzie najlepiej. Już sobie wszystko zaplanowałam, przewertowałam przewodniki i opracowałam trasę, a także dokładnie obliczyłam czas. Nawiasem mówiąc, zakupy umieściłam na początku listy.
- Więc teraz będziesz musiała odwrócić listę do góry nogami? - Kiedy kelner podawał im drinki, Darcy posłała mu kolejny promienny uśmiech.
- Już i tak wszystko stanęło na głowie. Zaczekaj. - Złapała Brenna za nadgarstek, zanim zdążyła ona sięgnąć po piwo.
- Jude, suszy mnie w gardle. Zmiłuj się.
- Chcę tylko powiedzieć, że nigdy nie miałam takich przyjaciółek jak wy.
- Pewnie, bo też i nie ma drugich takich jak my. - Brenna zrobiła do niej oko.
- Nie, chciałam powiedzieć... że nigdy nie miałam naprawdę bliskich przyjaciółek, z którymi mogłabym się powygłupiać na temat seksu, podzielić się pizzą, wspólnie wybierać czarną koronkową bieliznę.
- O Boże, tylko się nie rozpłacz, Jude. - Brenna poklepała dłoń Jude. - Bo i ja nie zapanuję nad sobą.
- Przepraszam. - Ale było za późno, ponieważ oczy Brenny lśniły już od łez. - Jestem po prostu taka szczęśliwa.
- Daj spokój. - Pochlipując, Darcy upuściła papierową serwetkę. - My też jesteśmy szczęśliwe. A więc za przyjaźń.
- Tak, za przyjaźń. - Kiedy zadzwoniły szklanki, Jude przejmująco westchnęła. - Slainte.
A jednak, gdy już sobie zjadły, zobaczyła kawałek Dublina. Wyciągnęła też kamerę i delektowała się wdzięcznymi łukami mostów nad imponującą rzeką Liffey, wielkimi koszami kwiatów, ozdabiającymi puby.
Przyglądała się ulicznemu artyście, który malował zachodzące nad morzem słońce, po czym odruchowo kupiła ten obraz dla Aidana.
Wiele razy zatrzymywała i ustawiała Brennę i Darcy, każąc im sobie pozować, przekupując je eklerami z cukierni, żeby jeszcze choć trochę pochodzić.
Kiedy dotarły na parking, ciągle jeszcze miała nadmiar energii. Pomyślała, że mogłaby wędrować w nieskończoność. Kiedy opuszczały Dublin, niebo na wschodzie pokryło się kolorowymi plamami zachodzącego słońca.
A kiedy już były blisko Ardmore, wzeszedł księżyc i porozrzucał iskierki światła po łąkach i polach, rozpostarł wachlarz białych promieni nad morzem.
Nawet gdy podrzuciła przyjaciółki do domu i pomogła Darcy wytaszczyć jej paczki, nie była zmęczona. Weszła niemal tanecznym krokiem do domu i dźwigając na górę torby, zawołała radośnie:
- Wróciłam, spędziłam cudownie czas.
I nie zamierzała na tym poprzestać. Pomyślała, że najtrudniejszy będzie wybór właściwej bielizny pod nową jedwabną bluzkę.
Chciała zdążyć przed zamknięciem pubu, żeby poflirtować publicznie z Aidanem.
Był zawalony pracą. Tego wieczora odbywał się w szkole pokaz tanecznych kroków, po którym co najmniej pół wsi postanowiło zajrzeć do Gallaghera na piwo. Kilka młodych dziewcząt włożyło z powrotem pantofle do tańca i popisywało się przed jego gośćmi.
Zrobiło się wesoło, tłoczno.
Aidan obiema rękami nalewał kufle, prowadził równocześnie trzy rozmowy i obsługiwał kasę. Przeklinał siebie za to, że zwolnił Darcy na cały dzień.
Shawn znikał i wyłaniał się z kuchni, a w miarę jak mu czas pozwalał, pomagał trochę przy barze i podawał do stolików. Jednak często porywano go do tańca i nie śpieszył się z powrotem do pracy.
- Nie jesteś tu na przyjęciu - przypomniał mu Aidan, kiedy Shawn wrócił za bar.
- A mnie się zdawało, że jestem. Przynajmniej wszyscy dobrze się bawią. - Wskazał głową na tłum otaczający trzy tancerki. - Na mój gust dziewczyna od Duffych jest najlepsza. Ma styl.
- Przestań się gapić i zajmij się obsługiwaniem drugiego końca baru, dobrze?
Shawn uśmiechnął się tylko.
- Tęsknisz za swoją panią? Nie dziwię ci się. Jest urocza. Aidan westchnął, wkładając w czyjeś wyciągnięte ręce pełne kufle.
- Nie mam czasu za nikim tęsknić.
- Cóż, wielka szkoda, bo właśnie weszła i pomimo późnej pory wygląda świeżo jak kropla rosy - dodał Shawn, a Aidan błyskawicznie odwrócił głowę.
Starał się o niej nie myśleć, ale niezbyt mu się to udawało.
Teraz jest tu, ze związanymi do tyłu włosami i z uśmiechem przeznaczonym tylko dla niego. Zanim dotarła do baru, a jej uśmiech zamienił się w śmiech, aż zapomniał o nalewanym właśnie guinnessie.
- Co tu się dzieje? - Podniosła głos, krzycząc prawie, i nachyliła się blisko - tak blisko, że poczuł jej zapach, przypominający tajemnicę jej ciała.
- Takie sobie małe przyjęcie, jak widzisz. Podam ci wino, gdy tylko będę miał wolną choć jedną rękę. - Miał ochotę podnieść ją, przenieść nad barem i przygarnąć do siebie.
Doszedł do wniosku, że właściwie nie miałby nic przeciwko temu, żeby wywołać taką sensację.
- No i co, jak było w Dublinie?
- Och, cudownie. Kupiłam wszystko, co weszło mi w ręce. A gdy próbowałam się opierać, Darcy nie dawała mi szansy na odwrót.
- Potrafi wydawać pieniądze - powiedział Aidan i nagle się zreflektował. - Darcy? Wróciła? O, dzięki ci Boże. Może przy dodatkowej parze rąk przetrwamy jakoś do końca bez burdy.
- Możesz skorzystać z moich rąk. - Co?
- Mogę przyjmować zamówienia. - Ledwie pomysł ten zaświtał jej w głowie, a już chciała wprowadzić go w czyn. - I podawać.
- Kochanie, przecież nie mogę cię o to prosić. - Wyprostował się, kiedy ktoś oparł się łokciami o bar i zamówił kufel piwa oraz wodę z bąbelkami.
- Nie prosisz mnie. Sama się o to proszę. Jeśli nawalę, pomyślą najwyżej, że jankeska jest trochę nieruchawa - wtedy będziesz mógł zawołać Darcy.
- Potrafisz być kelnerką? - Uśmiechnął się pobłażliwie, co tym bardziej ją zmobilizowało.
- Czyżby to było aż takie trudne? - parsknęła i, żeby postawić na swoim, przepychając się poszła w stronę stolików.
- Nie wzięła notesu ani tacy. - Aidan spojrzał porozumiewawczo na klienta, od którego przyjmowała zamówienie. - A gdybym teraz zawołał Darcy, to by dopiero zrobiła awanturę.
- Kobiety - padła odpowiedź - to niebezpieczne istoty.
- Co prawda, to prawda, ale akurat ta jest z natury spokojna. Razem pięć funtów i osiem pensów. Jednak - ciągnął, przyjmując pieniądze i wydając resztę - właśnie takie spokojne potrafią poderżnąć ci gardło, ani się obejrzysz.
- Jesteś mądrym człowiekiem, Aidanie.
- Aha. Na tyle mądrym, żeby nie wołać Darcy i nie dopuścić, żeby mnie obie naraz pobiły.
Poza tym sądził, że już po kwadransie Jude dojdzie do wniosku, iż taka praca przerasta jej możliwości. W końcu jest przecież praktyczną kobietą. A później jakoś ją udobrucha, podziękuje za to, że chciała mu pomóc, rozbierze do naga i weźmie do łóżka.
Pokrzepiony taką perspektywą, obsłużył ochoczo kolejnego klienta. I z uśmiechem czekał na Jude, która przepychała się z powrotem do baru.
- Teraz możesz dostać swoje wino - powiedział.
- Nie piję w pracy - zażartowała. - Potrzebuję dwa duże harpy i szklankę smithwicka, dwie whisky... paddy, dwie cole i baileysa. - Posłała mu filuterny uśmiech. - I chciałabym dostać jakiś fartuszek.
- Przecież nie znasz cen.
- Włóż mi cennik do kieszeni fartuszka. Potrafię dodawać i to całkiem nieźle. Pójdę teraz pozbierać puste kufle, zanim wylądują na podłodze i potłuką się.
Po kwadransie będzie miała dosyć, pomyślał znowu, sięgając po menu i po fartuch, które położył na tacy.
- To miło z twojej strony, że się do tego włączyłaś, Jude Frances.
Uniosła brwi.
- A ty nadal jesteś przekonany, że nic nie potrafią - żachnęła się i odeszła.
- Ona ma styl - stwierdził Shawn, obserwując, jak Jude uprząta stolik i gwarzy z siedzącą przy nim rodziną - Byłbym szczęśliwy, mogąc ją wyjąć z twoich łap, gdybyś...
Urwał, trochę speszony piorunującym wzrokiem, jakim go poczęstował Aidan.
- Żartowałem tylko - mruknął i przezornie usunął się na drugi koniec baru.
Jude wróciła, zaczęła zdejmować puste naczynia i ustawiać na tacy pierwsze zamówienie.
- Duży i mały guinness, dwie oranżady i herbata z whisky. Zanim Aidan zdążył otworzyć usta, podniosła tacę. Zrobiła to tak niewprawnie, że wstrzymał oddech i ruszył jej na pomoc.
Bawiła się wybornie. Była w środku tego wszystkiego, była częścią tego, co się tu działo. Muzyka i ruch, głośne rozmowy, śmiech. Ludzie wołali ją po imieniu i dopytywali się, jak jej idzie. Ani przez chwilę nikt się nie dziwił, że przyjmuje zamówienia i opróżnia popielniczki.
Wiedziała, że brak jej stylu i wdzięku Darcy, ale radziła sobie. Omal nie wylała piwa na pana Duffy'ego, ale wyszła z tego obronną ręką. Duffy złapał kufel w powietrzu uśmiechnął się, mrugnął okiem i powiedział, że będzie lepiej, jeśli wleje piwo w siebie, zamiast się nim polewać.
Poradziła sobie także z pieniędzmi i chyba nie popełniła jakiegoś większego błędu. W każdym razie już wkrótce jedną kieszeń fartuszka wypchaną miała napiwkami, z czego była niezmiernie dumna.
Kiedy pojawił się Shawn i porwał ją do szybkiego tańca, była zbyt zaskoczona, żeby czuć zakłopotanie.
- Nie umiem tego tańczyć.
- Potrafisz. Wpadniesz jeszcze i zagrasz moją muzykę, Jude Frances?
- Bardzo bym chciała. Ale teraz już mnie puść. Nie mogę złapać tchu i cały czas depczę ci po nogach.
- Gdybyś chciała mnie pocałować, Aidan aż by się zapienił z zazdrości.
- Naprawdę? - Nie można się było oprzeć takiemu uśmiechowi. - Pocałuję cię, ale dlatego, że jesteś taki śliczny.
Kiedy zaniemówił, pocałowała go w policzek.
- A teraz powinnam wrócić do pracy. Szef urwie mi z pensji, jeżeli nie przestanę z tobą tańczyć.
- Te chłopaki od Gallagherów wstydu nie mają - powiedziała Kathy Duffy, gdy Jude uprzątała puste szklanki. - I chwała im za to. Wystarczą dwie energiczne kobiety, żeby się ustatkowali, ale wtedy przestaną już być tacy interesujący.
- Aidan wziął już ślub z pubem - odezwał się Kevin Duffy, zapalając papierosa. - A Shawn z muzyką. Lata upłyną, zanim któryś z nich weźmie sobie żonę.
- Co nie przeszkadza, żeby jakaś sprytna dziewczyna próbowała się przy którymś zakręcić. - I Kathy zrobiła oko do Jude.
Przechodząc do następnego stolika, Jude zmusiła się do uśmiechu. Postarała się też go zachować, kiedy przyjmowała zamówienie. Ale w jej głowie aż się kotłowało.
Czy ludzie myślą, że próbuje usidlić Aidana i złapać go na męża? Dlaczego nigdy jej to nie przyszło do głowy?
Czy on także tak uważa?
Spojrzała na niego ukradkiem, zobaczyła, jak żwawo nalewa piwo, prowadząc jednocześnie rozmowę z dwiema z sióstr Riley. Nie, oczywiście, że nie. Przecież to tylko zabawa. Jeżeli nawet myśl o małżeństwie przemknęła jej przez głowę, co było dość naturalne, nigdy nie zagnieździła się w niej na dłużej.
Prawdę mówiąc, nie chciała tego. Raz już się sparzyła.
Brak zobowiązań i oczekiwań działa wyzwalająco. Darzą się wzajemnym uczuciem i szacunkiem, a jeżeli jest w nim zakochana, no cóż... to tym bardziej romantyczne.
Nie zamierza tego psuć. Prawdę mówiąc, zrobi wszystko, żeby to umocnić, wycisnąć każdą kroplę przyjemności z czasu, jaki jej pozostał.
- Kiedy obudzisz się, Jude, podaj mi jeszcze jedno duże przed zamknięciem pubu.
- Słucham? - Odrywając się od swoich myśli, popatrzyła w dół na szeroko uśmiechniętego Jacka Brennana. - Och, przepraszam.
- Tym razem nie jestem pijany - zarzekł się. - Sam nie wiem, jak mogłem doprowadzić się do takiego stanu przez kobietę. Jeżeli chcesz, zapytaj Aidana, czy mogę sobie zafundować jeszcze jedno piwo.
Musiała się powstrzymać, żeby go nie pogłaskać po głowie jak wielkiego, kudłatego psa.
- Nie czujesz potrzeby złamania mu nosa?
- Och, jakby ci powiedzieć... Przyznam, że zawsze miałem na to cholerną ochotę.. Tymczasem to on złamał mi nos.
- Co takiego? To przerażające. Fascynujące.
- Prawdę mówiąc, nienaumyślnie - zastrzegł się Jack. - Mieliśmy po piętnaście lat i graliśmy w futbol...
- Łatwo przy tym rozkwasić nos koledze?
- No właśnie - rozpromienił się Jack. - Ale nie sądzę, żeby w ostatnim czasie Aidan pozwolił sobie na jakąś porządną nawalankę. Jest zbyt zajęty zabieganiem o ciebie.
- Wcale o mnie nie zabiega.
- Więc nie kochasz go?
- Ja... - Co ma mu odpowiedzieć? - Bardzo go lubię. Lepiej już przyniosę ci to piwo. Wkrótce będą zamykać.
- Napracowałaś się - powiedział Aidan, zamykając drzwi za ostatnim maruderem. - Usiądź sobie teraz, Jude, dam ci kieliszek wina.
- Nie odmówię. - Musiała przyznać, że to była wyczerpująca praca - urocza, ale wyczerpująca. Bolały ją ręce od dźwigania ciężkich tac. Nic dziwnego, że Darcy ma taką piękną sylwetkę.
A jej stopy aż pulsują.
Usiadła ciężko na stołku, rozprostowała ramiona.
W kuchni Shawn robił porządki i śpiewał. Powietrze było niebieskie od dymu i wciąż jeszcze ciężkie od zapachu piwa i whisky.
Wszystko to wydało się jej takie ciepłe i swojskie.
- Jeżeli zrezygnujesz z psychologii - odezwał się Aidan, stawiając przed nią kieliszek - masz u mnie zatrudnienie.
Nie mógł jej sprawić większej przyjemności.
- Prawda, że dobrze się spisałam?
- Na medal. - Wziął jej rękę i pocałował ją. - Dziękuję.
- Zawsze unikałam wydawania przyjęć - zbyt się przy nich denerwowałam. A rola kelnerki mi odpowiada. - Zabrzęczała monetami w kieszeni fartuszka. - I jeszcze za to płacą.
- Posiedź więc teraz i opowiedz, jak spędziłaś dzień w Dublinie, a ja tymczasem posprzątam.
- Opowiem, pomagając ci sprzątać.
Wolał nie sprzeczać się z nią, żeby nie psuć jej humoru. Okazała się szybsza, niż sądził, zakasała rękawy i gdy sam był jeszcze zajęty przy barze i kasie, z wiadrem i szmatą, które dostała od Shawna, wzięła się za mycie podłogi pod stolikami.
Przysłuchiwał się jej, głównie melodii jej głosu, kiedy opisywała, co widziała i co robiła tego dnia. Słowa nie są aż tak ważne, pomyślał Aidan. Wystarczy jej tylko słuchać, a od razu na człowieka spływa ukojenie.
Aidan również wziął się za podłogę, pracując razem z nią. Jakie to zabawne, że z taką łatwością wpadła w jego rytm. A może to on dostosował się do niej? Nie potrafił tego powiedzieć. W tak naturalny sposób pojawiła się w jego lokalu, w jego świecie. W jego życiu.
Nigdy nie wyobrażał jej sobie dźwigającej tacę czy wydającej resztę. Oczywiście, że nie miała w tym wprawy, ale poradziła sobie świetnie. Traktowała to jak zabawę. Przecież nie została stworzona do wycierania rozlanego piwa.
Kiedy objął ją w pasie, przytuliła się do niego.
- Jak miło - powiedziała półgłosem.
- Jeszcze jak. Chociaż zatrzymuję cię do późna i pozwalam ci wykonywać brudną robotą.
- Dobrze się z tym czuję. Zwłaszcza teraz, kiedy już wszystko ucichło i ludzie udali się do domów. Mogę się spokojnie zastanowić nad tym, co usłyszałam od Kathy Duffy, pomyśleć o dowcipie, który opowiedział Tom O'Brian, a także posłuchać śpiewającego w kuchni Shawna. W Chicago spałabym już o tej porze - po sprawdzeniu prac studentów i przeczytaniu rozdziału książki dobrze ocenianej przez krytyków.
Przycisnęła rękami jego dłonie, oparła się swobodniej.
- Tak jest znacznie lepiej.
- A kiedy wrócisz... - Przytulił policzek do jej głowy. - Czy znajdzie tam jakiś pub, w którym będziesz mogła spędzić wieczór?
Na samą myśl o tym ujrzała opasujące jej przyszłość ponure, grube mury.
- Mam jeszcze sporo czasu. Nie chcę myśleć, co będzie, wolę żyć z dnia na dzień.
- I z nocy na noc. - Odwrócił ją, popłynął z nią w walcu do melodii śpiewanej przez Shawna.
- Z nocy na noc. Jestem okropną tancerką.
- Skądże znowu. - Ciągle jeszcze brak jej było śmiałości. - Obserwowałem, jak tańczyłaś z Shawnem - a potem go pocałowałaś na oczach całej wsi.
- Powiedział, że zapienisz się z zazdrości.
- Gdybym go nie znał od tej strony, sprałbym go na kwaśne jabłko.
Roześmiała się, zachwycona sposobem, w jaki zawirował pokój, kiedy zakręcił nią w koło.
- Pocałowałam go, bo jest śliczny. I dlatego, że mnie poprosił. Ty też jesteś śliczny i mogę cię pocałować, jeśli poprosisz.
- Skoro tak łatwo rozdajesz pocałunki...
Żeby się podroczyć - czyż to nie cudowne odkrycie, że może się droczyć z mężczyzną - złożyła niewinny pocałunek na jego policzku. Po czym kolejny, równie delikatny, na drugim. Kiedy się uśmiechnął i nie spuszczał z niej oczu, wspięła się na palcach i przycisnęła gorące wargi do jego ust.
Tym razem to on drgnął zaskoczony. Jej pocałunek stawał się coraz bardziej gorący, namiętny, jego usta, jego krew i jego mózg pełne były jej smaku.
Oszołomiony przycisnął ją do siebie.
- Wygląda na to, że szybko stąd nie wyjdę. Aidan uniósł głowę.
- Zamknij, kiedy będziesz wychodzić, Shawn - powiedział, nie odrywając oczu od Jude.
- Zamknę. Życzę ci dobrej nocy, Jude.
- Dobranoc, Shawn.
Pogwizdując, dyskretnie zamknął za sobą drzwi, gdy tymczasem Aidan i Jude stali na środku świeżo wyszorowanej podłogi.
- Mam straszną ochotę na ciebie. - Jeszcze raz pocałował jej rękę.
- Bardzo się cieszę.
- Bywają chwile, gdy nie ma się ochoty być dżentelmenem.
- Więc nie bądź. - Zalała ją gorąca fala pożądania. Zdumiona własną śmiałością, postąpiła krok do tyłu i zaczęła rozpinać guziki bluzki. - Możesz się zachowywać, jak ci się żywnie podoba. Brać wszystko, co chcesz.
Nigdy nie rozbierała się na oczach mężczyzny, nie w taki sposób, żeby wzbudzić pragnienie. Jej zdenerwowanie łączyło się z podnieceniem.
Głęboko wycięty czarny koronkowy stanik, jakże erotycznie kontrastował z jej mleczną skórą.
- O Jezu. Próbujesz mnie zabić.
- Tylko cię uwodzę. - Zrzuciła pantofle. - To mi się zdarza pierwszy raz. - Bardziej z braku doświadczenia niż celowo powoli rozpinała spodnie. - Więc... mam nadzieję, że mi wybaczysz niezdarne ruchy.
Z oczekiwania na to, co nastanie, zaschło mu w ustach.
- Nie zauważyłem nic niezdarnego. Wydaje mi się, że jesteś bardzo naturalna.
Miała trochę sztywne palce, ale wreszcie spodnie opadły. Kolejna czarna koronka, tym razem mały trójkącik, który się zwężał u dołu i rozszerzał ku biodrom.
Zabrakło jej odwagi, żeby włożyć podwiązki i czarne pończochy, na które namówiła ją Darcy, widząc jednak wyraz twarzy Aidana, pomyślała, że musi koniecznie naprawić ten błąd następnym razem.
- Nakupowałam dzisiaj masę rzeczy.
Stała w świetle pubu, ze związanymi do tyłu włosami, z marzycielskimi oczami morskiej boginki, ubrana tylko w podniecające czarne koronki.
Która część jej ciała była bardziej uwodzicielska?
- Boję się ciebie dotknąć. Jude podeszła do niego.
- Więc ja ciebie dotknę. - Z walącym sercem objęła go za szyję i uniosła ku niemu usta.
Była zupełnie naga, on zaś nadal w ubraniu, a tulenie się do niego było takie... podniecające. Czuła jego drżące ciało, które zdawało się tłumić w sobie jakąś szaloną gwałtowność i nieokiełznaną potrzebę, i to było takie... wstrząsające.
Zaś świadomość, że może wyzwolić to z niego, działała na nią tak... kojąco.
- Weź mnie, Aidanie. - Ocierając się o niego, Skubnęła zębami jego dolną wargę. - Weź wszystko, co chcesz.
Już panował nad sobą. Wiedział, że jest niedelikatny, i nic na to nie mógł poradzić, ponieważ miał szorstkie dłonie i nienasycone usta. To, że tak spazmatycznie i szybko chwytała powietrze, jeszcze go bardziej rozpaliło. Pociągnął ją na podłogę.
Potoczyli się razem, chciał ją wszędzie dotykać. Pragnienie narastało, szarpał ustami koronkę na jej piersi.
Wygięła się w łuk, czując pod jego ciężarem rozkoszne mrowienie. Zalało ją nieznane poczucie siły, dotarła do niej wspaniała świadomość, że to ona doprowadziła go do stanu, w którym stracił kontakt z rzeczywistością.
Samą swoją obecnością. Tylko dając mu siebie. Czując, podobnie jak on, niepohamowaną potrzebę dotykania, szarpała i ciągnęła jego koszulę, aż dotknęła jego ciała. To samo zrobiły jej wargi, zęby.
Roznamiętnieni i nieprzytomni przyciągali się chciwymi rękami, pieścili się, dawali sobie rozkosz. To nie był cierpliwy mężczyzna ani nieśmiała kobieta, ale para, która pozbyła się wszelkich konwenansów i sięgała do tego, co pierwotne. A Jude delektowała się tym, odwzajemniając się Aidanowi z nawiązką.
Pierwszy orgazm rozbłysnął w niej i wystrzelił jak słońce. Aidan chciał więcej i jeszcze więcej. Chciał ją zjeść żywcem, pochłonąć, żeby ten jej nieziemski smak pozostał w nim na zawsze. Ilekroć zadrżała, ilekroć krzyknęła w zachwycie, myślał: jeszcze. I jeszcze, i jeszcze.
Czuł nieprzeparte pragnienie złączenia się z nią, a krew kipiała w nim jak w gorączce. Zanurzył się w niej, poruszał się w coraz szaleńczym tempie, kiedy mu wyszła na spotkanie i wykrzyknęła jego imię. A potem podnosiła się i opadała razem z nim, ponaglając go. Pociemniało mu w oczach, aż jej twarz, jej oczy, jej zmierzwione włosy spowiła delikatna mgiełka.
A kiedy nawet i to zniknęło, pozostał tylko nagi zwierzęcy instynkt.
Leżała rozciągnięta na nim, wyczerpana, obolała, uśmiechnięta. A on leżał pod nią oszołomiony, oniemiały.
Te ich tak różne reakcje miały to samo źródło.
Wziął ją na podłodze w pubie. Nic na to nie mógł poradzić; po prostu nie zapanował nad sobą. Żadnej finezji ani odrobiny cierpliwości. Nie kochał się z nią, ale parzył - tak strasznie prymitywnie.
Był wstrząśnięty swoim zachowaniem.
Myśli Jude biegły tym samym torem. Ale jego zachowanie, a także jej własne, zrobiły na niej wstrząsające wrażenie.
Kiedy usłyszał jej przeciągłe, wieloznaczne westchnienie, skrzywił się i doszedł do wniosku, że musi zrobić wszystko, by poczuła się swobodnie.
- Zaniosę cię na górę.
- Aha. - Oczywiście, że na to liczyła, mogliby tam zacząć wszystko od nowa.
- Może chciałabyś wziąć gorącą kąpiel i wypić filiżankę herbaty, zanim cię odwiozę do domu?
- Dobra. - Znowu westchnęła. - I ty się wykąpiesz? - Pomysł wydał się nad wyraz intrygujący.
- Pomyślałem, że może poczujesz się lepiej.
- Nie sądzę, żeby istniało coś, co mogłoby sprawić, żebym poczuła się jeszcze lepiej.
Przesunął się, a ponieważ była miękka i elastyczna, bez trudu przekręcił ją na siebie, tak że wylądowała w jego ramionach jak w kołysce. Kiedy się uśmiechnęła i opuściła głowę na jego ramię, potrząsnął głową.
- Co też cię naszło, Jude Frances Murray? Nakładasz bieliznę, która może doprowadzić człowieka do białej gorączki, a potem pozwalasz mi na wszystko, na co mam ochotę, i to na podłodze?
- Mam jej więcej.
- Więcej czego?
- Więcej bielizny. Nakupowałam jej całe torby.
- Jezu! Będę nieprzytomny przez tydzień.
- Zaczęłam od czarnej, ponieważ Darcy powiedziała, że najtrudniej ją zniszczyć.
Parsknął tylko śmiechem.
Zadowolona z takiej reakcji przytuliła się mocniej.
- Byłeś jak plastelina w moich rękach. Bardzo mi się to podobało.
- Patrzcie no tylko, jaka zrobiła się przy mnie bezwstydna.
- To prawda, więc teraz ci powiem, żebyś mnie zaniósł na górę - uwielbiam, kiedy to robisz, czuję się wtedy w pełni kobietą, co mnie podnieca. Więc zanieś mnie do swojego łóżka.
- Skoro muszę. - Rozejrzał się wokół, dostrzegł porozrzucane ubrania. Trzeba będzie później po nie wrócić.
Kiedy, po dłuższym czasie, niósł je na górę, dotykając po drodze palcami skąpych kawałków koronki, pomyślał, że Jude Frances jest zagadkową kobietą. Zagadkową także dla samej siebie.
Nieśmiała róża rozkwitła.
Spała teraz smacznie w jego łóżku. Siadając na brzegu, przyglądając się, jak śpi, stwierdził, że wygląda tu na swoim miejscu. Podobnie jak na swoim miejscu wyglądała, podając drinki w jego pubie, pracując w ogrodzie, wędrując po wzgórzach w towarzystwie psa O'Toole'ów.
Dlaczego nie mogłaby stać się częścią jego? Dlaczego musi wracać do Chicago, skoro tutaj jest szczęśliwa, a on przy niej? Chyba już czas, żeby znalazł sobie żonę i założył rodzinę. Cały czas czekał na kogoś? I oto, nieoczekiwanie, weszła w deszczowy wieczór do jego pubu. To się nazywa przeznaczenie.
Niewykluczone, że na początku trzeba będzie ją przekonywać.
Po pierwsze, wcale nie musi rezygnować z pracy. Nie wiedział tylko, jaki rodzaj zajęcia mógłby ją usatysfakcjonować. Ale była praktyczną kobietą, potrafi więc rozważyć różne możliwości i wybrać to, co najodpowiedniejsze.
Darzy mnie silnym uczuciem, pomyślał, bawiąc się jej włosami. Podobnie jak ja ją. A jej korzenie są tutaj. Nawet ślepy dostrzegłby, że kiedy je odnalazła, rozkwitła.
W całym tym rozumowaniu tkwiła żelazna logika, niemożliwe zatem, żeby do niej nie przemówiła. A że na myśl o tym czuje lekki skurcz żołądka, to chyba naturalne: przecież nie co dzień mężczyzna zastanawia się nad tak ważnym krokiem, którego konsekwencją jest przyzwolenie na stałą obecność żony i dzieci i wzięcie za nich pełnej odpowiedzialności.
A jeśli nawet spociły mu się trochę dłonie, to przecież naprawdę nie ma powodu do niepokoju. Trzeba tylko przemyśleć szczegóły, omówić je z nią, a potem już od razu ruszyć z miejsca.
Zadowolony wsunął się do łóżka, przyciągnął ją, ułożył przy swoim boku, tak jak najbardziej lubiła, i odpłynął w sen.
Gdy spał, Jude śniła o nim. Siedział na białym skrzydlatym koniu, prześlizgując się po niebie, lądzie i wodzie. A kiedy frunął, zbierał klejnoty słońca i księżyca.
To był odważny krok, a ona nie miała ich wielu na swoim koncie. Nie robi nic złego. Może to i głupie, i nierozsądne, ale przecież nie zakazane.
A jednak, wynosząc stół do ogrodu, rozejrzała się dookoła z poczuciem winy. Starannie wybrała miejsce przed domem, w zakolu ścieżki, gdzie werbena i bodziszek dotykały kamieni. Na nierównym terenie stół chybotał się trochę, było to jednak niczym w porównaniu z widokiem, z powietrzem i zapachem.
Wróciła do środka po krzesło i ustawiła je za stołem. A ponieważ nie pojawił się nikt, kto by ją zapytał, co też ją naszło i co ma zamiar tu robić, ponownie dała nurka do domu i wyniosła laptopa.
Zamierzała pracować na dworze, z radości aż zakręciło jej się w głowie. Tak ustawiła swój warsztat, żeby widzieć zarówno wzgórza, jak i żywopłoty, na których jak szalona kwitła fuksja. Łagodne słońce przeświecało zza warstwy chmur, przez co światło tworzyło delikatną złoto - srebrną tkaninę. Słaba bryza poruszała kwiatami i przynosiła ich zapach.
Zrobiła sobie herbatę, wybierając w tym celu jeden z najładniejszych dzbanuszków Maude. A już kompletną rozpustą były starannie ułożone na talerzu malutkie czekoladowe ciastka.
Zamierzała pracować z wszystkich sił. Na razie jednak siedziała sobie, sącząc herbatę i wybiegając marzeniami ku wzgórzom. Był to jej raj. Skrzeczały sroki. Jedna oznacza smutek, dwie - radość.
Zaśmiała się do siebie. Trudno o większą radość i szczęście, jakich doznawała w tej chwili. A co może być lepszym przedłużeniem szczęścia, jeśli nie baśń?
Zainspirowana tą myślą, wzięła się natychmiast do pracy.
Wokół rozbrzmiewała ptasia muzyka. Nad kwiatami trzepotały czarodziejskimi skrzydełkami motyle. Pszczoły bzyczały niemrawo, gdy pogrążyła się w świecie czarownic i dzielnych rycerzy, elfów i wróżek.
Aż dziw, jak wiele zdążyła już tego zgromadzić. Ze dwadzieścia pięć opowieści, bajek i legend. Nie wymagało to wielkiego nakładu pracy. Ale do zakończenia analizy każdej z nich było jeszcze bardzo daleko, nie ma więc czasu do stracenia. Najgorsze jest to, że w porównaniu z melodią i magią bajek, jej własne słowa wydają się takie suche i płaskie.
Może powinna przelać trochę tego bajkowego rytmu w swoją pracę? Czy analiza musi być aż tak sucha, taka... naukowa? Nie zaszkodzi, gdy ją trochę ożywi, włączy parę własnych myśli i odczuć, a nawet parę własnych doświadczeń i impresji. Opisze ludzi, którzy opowiedzieli jej te historie, a także sposób, w jaki je opowiadali, miejsce, w jakim się to działo.
Ciemnawy pub, w którym gra muzyka, gwarną kuchnię O'Toole'ów, wzgórza, gdzie chodzi na spacery z Aidanem. Nada temu więcej osobistego wyrazu, uczyni to bardziej realnym.
To powinna być praca literacka.
Splotła patce, mocno przycisnęła dłonie. Była przeciętnym wykładowcą. Może okaże się równie przeciętną pisarką, ale przynajmniej będzie robiła coś, co lubi, do czego aż się rwie.
Poczuła, jakby dodano jej skrzydeł. Położyła ręce na klawiaturze. Brak wiary w siebie - jej najwierniejszy towarzysz - sprawił, że jakby usunęło się spod niej krzesło.
Daj sobie spokój, Jude, nie masz talentu do wyrażania tego, co czujesz. Poprzestań na tym, co umiesz. A przynajmniej nie licz, że ktokolwiek opublikuje twoją pracę. Już i tak strasznie sobie pobłażasz. Powróć więc do pierwotnego zamiaru i zajmij się tym wreszcie.
Oczywiście, że nikt nie będzie tego chciał wydać. A materiał, który ma, jest już i tak za obszerny na pracę naukową czy na artykuł. Najlepiej byłoby wybrać sześć opowieści, przeprowadzić ich analizę zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami, a potem mieć nadzieją, że uczelnia zechce to opublikować.
Na brzegu stołu przysiadł motyl, zatrzepotał błękitnymi skrzydełkami. Przez chwilę zdawało się, że przyglądają się sobie z jednakowym zainteresowaniem.
I posłyszała muzykę, piszczałki i flety, a także szelest wszystkich żywopłotów. Zdawało się, że dźwięki płyną ku niej ze wzgórz.
Czy w takim miejscu można kierować się rozsądkiem? Przecież doznała już działania magii. Trzeba tylko otworzyć się na więcej.
Nie chciało jej się pisać cholernej pracy naukowej. Chciała pisać książkę. Nie trzymać się kurczowo tego, co umie i wie, a czego wszyscy po niej się spodziewają. Sięgnąć wreszcie po coś własnego, na co nigdy nie śmiała się odważyć. Porażka czy sukces - ważne, żeby doświadczyć tego świadomie i na własną rękę.
Kiedy brak wiary w siebie znowu coś jej podszepnął, odtrąciła go bezpardonowo.
Za oknami padało, kłębiły się mgły. W domku, w palenisku mojej kuchni, pobłyskiwał ogień. Kwiaty w butelce ociekały deszczem. Gdy Aidan opowiadał mi tą bajkę , na stole między nami parowała herbata w filiżankach.
Jego głos był jak jego ojczyzna, pełen muzyki i poezji. Prowadzi w Ardmore pub, który od pokoleń należy do jego rodziny. To ciepłe, mile miejsce. Wielokrotnie widuję go za barem, przysłuchuję się jego opowieściom, podziwiam, w jaki sposób opowiada, a w tle najczęściej gra muzyka, goście zaś popija piwo.
Jest pełen wdzięku, a jego twarz przyciąga wzrok kobiet i budzi zaufanie mężczyzn. Kiedy w deszczowe popołudnie siada w zaciszu mojej kuchni, opowiada mi baśnie.
Podniosła ręce i przycisnęła je do warg. Jej oczy błyszczały, ożywione, jakby zatrwożone dokonanym odkryciem. A więc zaczęła pisać. Boże, czuła się jak pijana.
Zaczęła stukać w klawisze i nie zatrzymała się, dopóki nie zapisała całej baśni Aidana o Lady Gwen i o królewicza Carricku.
Ponownie to przeczytała i poprawiła, uwzględniając tym razem sposób jego mówienia, dodając własne uwagi i refleksje, nie zapominając o cieple bijącym z kuchennego pieca, o słońcu, które zaświeciło, rzucając ukośne promienie na stół. Wprowadziła jeszcze szereg innych, ciepłych akcentów.
Kiedy skończyła, wróciła do początku i znów coś dodała. Wciągnęła się w to, otworzyła nowy dokument. Czyż nie potrzebna jest do tego przedmowa? Miała ją już w głowie. Bez chwili przerwy zapisywała to, co umysł przekazywał palcom.
A w głowie jakby coś śpiewało. Słowa tej pieśni były proste i zdumiewająco cudowne: pisze książkę.
Aidan zatrzymał się przy ogrodowej furtce i patrzył. Ale widok! Jude siedzi sobie wśród kwiatów i wali w klawisze komputera, jakby od tego zależało jej całe życie.
Na głowie ma śmieszny słomkowy kapelusz, który ma chronić oczy przed słońcem. Nasadziła na nos okulary w czarnej drucianej oprawce. Olśniewająco niebieski motyl fruwa nad jej lewym ramieniem, jak gdyby odczytywał wyskakujące na ekranie słowa.
Nogą wybija rytm, co wskazywałoby na to, że w głowie ma jakąś melodię. Ciekawe, czy jest tego świadoma, czy też muzyka stanowi tylko tło dla jej myśli.
Lekko wygina w uśmiechu wargi, więc zapewne jej myśli są przyjemne. Może będzie mu chciała pokazać, co pisze. Czy widzi ją taką przez pryzmat miłości, czy też rzeczywiście wygląda oszołamiająco pięknie, jakby emanowała z niej nowa siła.
Nie chciał jej przeszkadzać, więc oparł się o furtkę, trzymając w zagięciu ramienia to coś, co dla niej przyniósł.
Ale przerwała nagle, odrywając ręce od klawiszy i przyciskając jedną do serca, jakby zakręciło się jej w głowie. Spotkali się wzrokiem i nawet z tej odległości mógł dostrzec różnorodność malujących się w jej oczach wrażeń. Zaskoczenie na jego widok, a zaraz potem niekłamana radość. Następnie leciutkie zakłopotanie.
- Dzień dobry. Jude France. Przepraszam, że przeszkadzam ci w pracy.
- Och, no wiesz... Wszystko w porządku. - Uderzyła w klawisze, żeby zamknąć dokument, potem zdjęła okulary i odłożyła je na stół. To nic ważnego - powiedziała, myśląc w duchu, że właśnie jest to cały jej świat. - Pewnie dziwisz się, że tak tu sobie siedzę na dworze.
- Dlaczego? Dzień jest odpowiedni do tego, żeby posiedzieć na dworze.
- Tak. Tak, idealny. - Wyłączyła komputer, żeby oszczędzić baterie. - Straciłam rachubę czasu.
Ponieważ powiedziała to tak, jakby spowiadała się księdzu z grzechu, Aidan roześmiał się i wolną ręką otworzył furtkę.
- Wydawałaś się zadowolona, jakbyś dopięta twojego. Czy więc warto przejmować się czasem?
- Skoro tak uważasz, powiem tylko, że najwyższy czas na przerwę. Sądzę, że herbata jest już zimna, ale...
Urwała, kiedy zobaczyła, co przyniósł. Z wyrazem zachwytu w oczach podbiegła do niego.
- Och, masz szczeniaczka. Jaki on słodki.
W drodze ze wsi piesek zdążył usnąć, teraz jednak, na dźwięk głosów, obudził się i poruszył. Najpierw ziewnął potężnie, po czym zamrugał i otworzył brązowe ślepka. Był jak biało - czarna kulka, z opadającymi uszkami i wielkimi łapkami, z podwiniętym pod brzuszek cienkim ogonkiem.
Ożywił się, warknął zabawnie i natychmiast zaczął się wiercić.
- Och, jakiś ty rozkoszny, jaki śliczny! I jaki mięciutki - szeptała Jude, kiedy Aidan podał jej szczeniaka. A gdy zanurzyła nos w jego futerku, zaczął ją natychmiast entuzjastycznie lizać po twarzy.
- No cóż, patrząc na was, nie trzeba nawet pytać, czy przypadliście sobie do gustu. To miłość od pierwszego wejrzenia, do której nasza Jude ma tak bardzo sceptyczny stosunek.
- Czy można mu się oprzeć? Podniosła szczeniaka do góry, gdzie zaczął się wić i merdać ogonkiem, jakby się znalazł w siódmym niebie.
- Suka Clooneyów oszczeniła się parę tygodni temu, a ja uznałem, że ten ma najbardziej zdecydowany charakter z całego miotu. Jest już samodzielny i gotowy do zamieszkania w nowym domu.
Jude ukucnęła, postawiła szczeniaka na ziemi. Piesek wspiął się na łapkach, wdrapał na jej nogi i przewrócił się na plecy, nadstawiając do podrapania brzuszek.
- Wygląda na to, iż jest ciekaw wszystkiego, jak go nazwiesz?
- Wybór pozostawiam tobie.
- Mnie? - Spojrzała do góry, po czym roześmiała się, kiedy szczeniak skubnął ją w palce, domagając się jej uwagi i czułości. - Coś ty taki zachłanny? A wiec ja go mam nazywać?
- Jest twój. Przyniosłem go dla ciebie, o ile tylko zechcesz go przyjąć. Pomyślałem, że mógłby ci dotrzymywać towarzystwa na twoim zaczarowanym wzgórzu.
Znieruchomiała.
- Przyniosłeś go dla mnie?
Uwielbiasz to żółte psisko O'Toole'ów. pomyślałem wiec, że może będziesz chciała mieć jakieś własne stworzenie. Ponieważ patrzyła na niego, nie odzywając się słowem. Aidan zaczął się wycofywać.
- Jeżeli nie, zatrzymam go dla siebie.
- Przyniosłeś mi szczeniaczka... Aidan przestąpił z nogi na nogę.
- Chyba powinienem był cię najpierw zapytać, czy w ogóle masz ochotę na psa. Doszedłem jednak do wniosku, że zrobię ci miłą niespodziankę...
Jude nagle usiadła na ziemi, porwała szczeniaka w ramiona i Wybuchnęła płaczem.
Im bardziej szczeniak szalał w jej ramionach i lizał ją po twarzy, tym mocniej go obejmowała i bardziej szlochała.
- Och, daj spokój, kochanie, nie podchodź do tego w ten sposób. No już dobrze, a ghra, nic się takiego nie stało. Ukucnął obok niej, wyciągnął chustkę, poklepał ją po ramieniu. - To wszystko przeze mnie, od początku do końca.
- Przyniosłeś mi szczeniaczka. - Jej kwilący głos przyprawił psa o pełne współczucia skomlenie.
- Rozumiem cię. Tak mi przykro. Powinienem był to przemyśleć. Ale w pubie też będzie mu dobrze. To żaden problem.
- On jest mój! - Kiedy Aidan sięgnął po psa, przytuliła go do siebie. - Dałeś mi go, więc jest mój.
- Aha. - Powiedział to jak najbardziej neutralnym tonem. Chryste Panie, ta kobieta to istna zagadka. - Więc chcesz go mieć?
- Zawsze chciałam mieć szczeniaczka - wyszlochała. Aidan poddał się. Usiadł obok niej.
- Naprawdę? Więc dlaczego nie miałaś?
Podniosła wreszcie do góry zapłakaną twarz. Wciąż miała oczy pełne łez.
- Moja matka miała koty.
- Rozumiem. Koty też są fajne. Mieliśmy kiedyś jednego.
- Nie, nie, nie. Tamte były takie dumne, humorzaste. To czystej krwi koty syjamskie, naprawdę piękne, ale nigdy mnie nie lubiły. Marzyłam o psie, który właziłby na meble, gryzł moje buty i kochałby mnie.
- Na tym możesz polegać pod każdym względem. - Uspokojony poklepał ją po wilgotnym od łez i psich pocałunków policzku. - Więc nie będziesz mnie przeklinała, kiedy zostawi na podłodze kałużę albo pogryzie twoje śliczne włoskie pantofle, którymi zawsze zachwyca się Darcy?
- Nie. To jest najcudowniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam. - Przytuliła się do niego, przyciskając rozanielonego szczeniaka. - Jesteś najcudowniejszym człowiekiem na świecie.
Obsypała twarz Aidana pełnymi uwielbienia pocałunkami.
Może, przynosząc jej psa, chciał tylko zrobić na niej wrażenie, ale grunt, że zdało to egzamin. Nie podejrzewał nawet, do jakiego stopnia zaspokoi jej dziecięce pragnienia.
Ważne, żeby była szczęśliwa.
- Potrzebna jest mi książka - wymamrotała.
- Książka?
- Nie wiem nic na temat wychowywania szczeniaków. Muszę mieć do tego książkę.
Ponieważ była to typowa dla niej reakcja, uśmiechnął się.
- Po pierwsze, zalecałbym dużą ilość gazet, na które mógłby siusiać, a także kłębek nici albo sznurek, żeby oszczędzić twoje buty.
- Sznurek?
- Żeby miał co żuć zamiast twoich pantofli.
- To całkiem pomysłowe. - Rozpromieniła się. - Potrzebne mu będzie także jedzenie, obroża, zabawki. - Znowu podniosła szczeniaka do góry. - Potrzebuje mnie, jak nikt dotąd.
Chciał już powiedzieć, że i on ją potrzebuje, kiedy podskoczyła do góry i zakręciła się w kółko razem ze szczeniakiem.
- Pojadę na wieś i kupię mu wszystko, co potrzeba. Zaczekaj chwilę.
- Pochowam rzeczy, a ty zostań na dworze i zawrzyj znajomość z nowym przyjacielem.
Lepiej, że jej tego nie powiedział. Dla obojga było jeszcze za wcześnie, żeby zmieniać aktualny stan rzeczy. Jest dość czasu, żeby poruszyć sprawę małżeństwa.
Dość czasu na zastanowienie się, jak to zrobić najlepiej.
Kupiła mu czerwoną obróżkę i smycz, jaskrawoniebieskie miseczki. Aidan znalazł kawałek sznurka i zrobił z niego twardy motek. Niezależnie od tego przygotowała cały worek innych przedmiotów, które uznała za najważniejsze dla szczęścia i dobrego samopoczucia swojego młodocianego pupila.
Pospacerowała z nim po wsi - a raczej była to próba spaceru. Szczeniak cały czas szarpał się na smyczy, gryzł ją.
Stwierdziła, że musi jak najszybciej zdobyć podręcznik do nauki tresury.
Spotkała Brennę, która ładowała skrzynkę z narzędziami do swojej furgonetki nieopodal położonego za wsią pensjonatu.
- Dzień dobry, Jude, a co my tu mamy? Czy to nie jeden ze szczeniaków Clooneyów?
- Tak, czy nie jest cudowny? Nazwałam go Finn, na pamiątkę wielkiego wojownika.
- Jesteś wielkim wojownikiem? - Brenna ukucnęła. by potarmosić Finna. - Aha, jesteś dzielny. - Roześmiała się, kiedy podskoczył i oblizał jej twarz. - I jaki żwawy! Dobry wybór, Jude, uważam, że będziesz miała miłe towarzystwo.
- Aidan też tak uważa. Dostałam go od niego. Brenna popatrzyła na nią z uwagą.
- Mówisz poważnie?
- Tak, przyniósł mi go dzisiaj do domu. Jakie to miłe że pomyślał o mnie. Czy Betty go polubi?
- Oczywiście, Betty także uwielbia towarzystwo. - Jeszcze raz poklepała Finna, po czym się wyprostowała. - Będzie zachwycona, mogąc się pobawić ze szczeniakiem. Właśnie zamierzałam zajrzeć do pubu na piwo. Nie przyłączysz się do mnie? Ja stawiam.
- Dziękuję, ale... Nie, powinnam zabrać Finna do domu. Zawsze je o tej porze.
Brenna zakręciła na szosie i pomknęła prosto do pubu. Pochwyciła wzrok Darcy, kiwnęła do niej głową i usiadła w rogu sali, gdzie można było liczyć na odrobinę prywatności.
Darcy podeszła ze szklanką harpa.
- Coś się tak nadęła.
- Usiądź na chwilę. - Starała się mówić cicho, a kiedy Darcy usiadła, nie spuszczała z oczu Aidana. - Przed chwilą widziałam Jude spacerującą ulicą z nowych szczeniakiem.
- Postarała się o szczeniaka?
- Szsz... Mów ciszej, bo usłyszy, o czym mówimy.
- Kto usłyszy? - zapytała Darcy świszczącym szeptem.
- Aidan. Wybrał szczeniaka z miotu suki Clooneyów całkiem dorodnego i zaniósł go Jude.
- On... - Gdy Brenna znowu ją uciszyła, Darcy konspiracyjnie pochyliła się do przodu. - Aidan dał jej szczeniaka? Nawet nie pisnął o tym słówka ani mnie, ani nikomu innemu, o ile się orientuję. - Darcy zamyśliła się. Od czasu do czasu dawał dziewczynom jakąś błyskotkę, ale musiała być do tego specjalna okazja.
- To też sobie pomyślałam.
- I kwiaty - ciągnęła Darcy. - Zawsze przynosił kwiaty kobiecie, która mu wpadła w oko, ale to coś innego.
- To zupełnie coś innego. - Tu już chodzi nie o jakieś tam zabawianie się w łóżku. - By zaakcentować swój punkt widzenia, podniosła szklankę i wypiła.
- Jude, dała mu ten obrazek, który kupiła w Dublinie. Może chciał się zrewanżować i akurat trafił mu się szczeniak.
- Gdyby chodziło o ofiarowanie jej czegoś w zamian za obraz - swoją drogą uważam, że jest ślicznie namalowany - dałby jej jakiś drobiazg, jakąś błyskotkę, coś w tym rodzaju. Prezent za prezent. Dając jej szczeniaka, posunął się znacznie dalej.
- Masz rację. - Darcy zabębniła palcami, zmrużyła oczy i popatrzyła uważniej na krzątającego się za barem brata. - Myślisz, że się w niej zakochał?
- Poszłabym o zakład, że wszystko zmierza w tę stronę. - Brenna przysunęła się bliżej. - Musimy do lego dojść.
- Może wyciągniemy coś z Shawna.
- On jest cholernie lojalny wobec Aidana. Chciałabym ją mieć w rodzinie - oznajmiła Darcy. - I wydaje mi się, że pasuje do Aidana. Jeszcze nie widziałam, żeby patrzył tak na jakąś kobietę, jak patrzy na naszą Jude. Tyle że mężczyźni z rodziny Gallagherów nie decydują się szybko na małżeństwo. Moja matka mówiła, że długo musiała tłuc ojca po głowie kwiatami pomarańczy, zanim się zdecydował i poprosił ją o rękę.
- Zostanie tu jeszcze przez trzy miesiące.
- Trzeba więc coś zrobić, żeby się żwawiej ruszał. Oboje myślą o małżeństwie, więc nie powinno to być aż tak trudne. Trzeba mu podsunąć tę myśl.
Aidan miał rację. Finn okazał się dobrym kompanem. Wędrował z nią po wzgórzach, bawił się i zajmował sobą, kiedy przystawała, żeby podziwiać polne kwiaty, kiedy zrywała jaskry i pierwiosnki, które zakwitły na przełomie maja i czerwca. Lato w Irlandii niosło ze sobą cudowny strumień ciepła, a powietrze było dla Jude jak poezja.
Przy łagodnej pogodzie, gdy deszcz spływał jak jedwab, skracała spacery, żeby się później schronić w przytulnym domku.
A kiedy było sucho, wybierała się z Finnem na długie poranne marsze, pozwalając mu na dzikie harce wokół cierpliwej i pobłażającej mu Betty.
Niezależnie od pogody - w słońce i w deszcz - myślała o mężczyźnie, którego widziała na drodze z Dublina, wędrującego ze swoim psem.
Finn spał przy palenisku, podczas gdy ona przeprowadziła pierwszą próbę pieczenia chleba. Zakwilił jak dziecko, kiedy obudził się samotnie o trzeciej nad ranem.
Kiedy wykopał dziurę na klombie, musieli odbyć poważną rozmowę, ale doszli już do tego, że od dwóch tygodni nie obgryzał jej butów.
Poza jednym jedynym razem, który oboje postanowili puścić w niepamięć.
Pozwalała mu hasać, aż padał skonany. Przy ładnej pogodzie pracowała na dworze, podczas gdy on chrapał pod krzesłem.
Jej książka! Marzyła, żeby zobaczyć ją w pięknej okładce, z własnym nazwiskiem, na półce księgarni.
Utrzymywała to w tajemnicy, pogrążając się w pracy, którą tak pokochała. A na dodatek wieczorem robiła szkice ilustracji do opowieści.
Nie była nimi zachwycona. Lekcje rysunku, na które kładli nacisk rodzice, okazały się niezbyt owocne. Ale bawiło ją i wciągało rysowanie.
Na wypadek, gdyby ktoś przyszedł z wizytą, starannie chowała swoje szkice.
Była w kuchni i przyglądała się ostatniemu rysunkowi, kiedy usłyszała pukanie, a po chwili dźwięk zatrzaskiwanych drzwi.
Poderwała się z miejsca, co spowodowało, że Finn zaczął szczekać jak oszalały, i pospiesznie wsunęła szkice do przeznaczonej na nie teczki.
Ledwie zdążyła ją zamknąć i wsadzić do szuflady, kiedy do pokoju weszły Darcy i Brenna.
- To się nazywa dzielny, bojowy pies. - Brenna przykucnęła i zaczęła bawić się z Finnem.
- Masz coś zimnego do picia dla strudzonych przyjaciółek, Jude?
- Tak, ale bez alkoholu.
- Pracowałaś? - zapytała Darcy, kiedy Jude otworzyła lodówkę.
- Skończyłam prawie wszystko, co sobie zaplanowałam na przedpołudnie.
- To dobrze, ponieważ Brenna i ja mamy pewien plan w związku z twoją osobą.
- Naprawdę? - Rozbawiona Jude wyjęła drinki. - Czyżbyście już zamierzały powtórzyć zakupowe szaleństwa?
- Zawsze jestem gotowa na zakupy, ale nie, nie o to chodzi. Jesteś tu z nami od trzech miesięcy.
- Plus minus - zgodziła się Jude, starając się nie myśleć, że to już półmetek.
- A Brenna i ja doszłyśmy do wniosku, że przyszedł czas na ceili.
Zaintrygowana Jude aż przysiadła. Zawsze lubiła słuchać opowiadań babci o ceili, na których bywała jako młoda dziewczyna. Dom aż pękał od jedzenia i muzyki. Tańczono. Ludzie tłoczyli się w kuchni, wylewali się na dziedziniec.
- Zamierzacie urządzić ceili?
- Nie. - Darcy pokazała w uśmiechu zęby. - Ty to zrobisz.
- Ja? - Zatkało ją z przerażenia. - Nie potrafię.
- To nic trudnego - zapewniła ją Brenna. - Stara Maude, zanim biedaczka odeszła, wydawała je każdego roku o tej porze. Gallagherowie zapewnią muzykę, znajdzie się wielu takich, którzy będą szczęśliwi, mogąc pograć. Każdy przyniesie jedzenie i picie.
- A tobie nie pozostanie nic do roboty, jak tylko otworzyć drzwi i dobrze się bawić - uspokajała ją Darcy. - Pomożemy ci, a także dopilnujemy, żeby wiadomość dotarła do wszystkich. Za tydzień od tej soboty będzie przesilenie dnia z nocą. Noc świętojańska jest idealnym terminem na ceili.
- Za tydzień? - pisnęła Jude. - To za mało czasu. Naprawdę za mało.
- Aż za dużo. - Darcy mrugnęła okiem. - Pomożemy ci we wszystkim, więc nie martw się ani trochę. Czy mogłabym pożyczyć twoją niebieską suknię? Tę z wąskimi ramiączkami i z żakietem?
- Tak, oczywiście, ale ja naprawdę nie mogę...
- Nie możesz stchórzyć. - Brenna podniosła się z podłogi i usiadła na krześle. - Moja mama także jest ci gotowa pomóc. A poza tym dobrze jej zrobi trochę rozrywki, bo Maureen zamęcza ją i doprowadza do szału tym swoim weselem. Na twoim miejscu zorganizowałabym tańce w saloniku, a beczki z piwem wyniosłabym na zewnątrz od strony kuchni.
- Trzeba też będzie przesunąć meble, żeby zrobić więcej miejsca - wtrąciła Darcy. - A jeśli dopisze pogoda, dostawi się trochę krzeseł na dworze.
- Akurat będzie pełnia księżyca. Mama wpadła na pomysł, żeby tylne wejście ozdobić świecami, w ten sposób ludzie nie będą się potykać w ciemności.
- Ale ja...
- Namówisz Shawna, żeby zrobił colcannon, Darcy? - przerwała Brenna, zanim Jude zdążyła cokolwiek wtrącić.
- Oczywiście, przyrządzi tego całą furę, a pub ofiaruje beczkę piwa i trochę butelek wina. Twoja mama mogłaby zrobić gulasz barani. Nikt tak go nie robi, jak ona.
- Będzie uszczęśliwiona.
- Naprawdę - Jude czuła się tak, jakby szła na dno po raz trzeci, a jej przyjaciółki rzucały jej z pobłażliwym uśmiechem kotwicę zamiast sznura - nie śmiem prosić...
- Aidan zamknie na ten wieczór pub, więc będę mogła przyjść wcześniej i pomóc we wszystkim.
Jude nie pozostało nic innego, jak tylko skapitulować.
- Wydaje mi się, że wszystko poszło dobrze - odezwała się Darcy, gdy obie z Brenna wdrapały się z powrotem do furgonetki.
- Czuję się trochę winna, że tak ją przyciskamy do muru.
- Przecież robimy to dla niej.
- Kiedy wychodziłyśmy, jąkała się i była blada, ale i tak nieźle nam poszło. - Śmiejąc się, Brenna uruchomiła silnik. - Na szczęście przypomniałam sobie, jak mój ojciec oświadczył się mamie podczas ceili właśnie w tym domu. To bardzo dobry znak.
- Przyjaciele dbają o swoich przyjaciół. - Ktoś mógłby ją nazwać lekkoduchem, ale nie było solidniejszej przyjaciółki od Darcy, jeśli już kogoś obdarzyła przyjaźnią. - Jest w nim do szaleństwa zakochana, a jednocześnie zbyt nieśmiała, żeby nim pokierować. Postaramy się, żeby mieli ten wieczór i muzykę.
Tak popracuję nad nią, żeby Aidanowi oczy wyszły na wierzch z wrażenia. A jeżeli numer nie wypali, to... no cóż, trzeba będzie uznać Aidana za beznadziejny przypadek.
- Jeśli miałabym osądzać, to powiedziałabym, że mężczyźni od Gallagherów są jednakowo beznadziejni.
- Jak mam wydać przyjęcie - zapytała Jude - skoro nie wiem, ile przyjdzie osób? Kiedy nie mam żadnego menu, żadnego harmonogramu? Żadnego planu?
Ponieważ Finn był jej jedynym słuchaczem i nie kwapił się z odpowiedzią, Jude osunęła się na fotel w swoim nieskazitelnie czystym saloniku i zamknęła oczy. Sprzątała od wielu dni. Aidan wyśmiewał się z niej, radził też tak się tym nie przejmować. Mówił, że przecież nikt nie będzie przetrząsać kątów w poszukiwaniu kurzu, nie wskaże go palcem, nie skaże na banicję za jeden zabłąkany pyłek.
Nic nie rozumiał. W końcu był tylko mężczyzną.
- To jest mój dom - mruknęła pod nosem. - A dom kobiety świadczy o niej. Nic mnie nie obchodzi, że zbliża się koniec drugiego tysiąclecia, skoro i tak trzeba to wszystko zrobić.
Przyjmowała już wcześniej gości, miała nawet na koncie parę udanych przyjęć. Ale kosztowało ją to tygodnie, jeśli nie miesiące planowania i przygotowań. Sporządzała listy gości, tematy rozmów, wyszukiwała dostawców, starannie dobierała przystawki i muzykę.
I zużywała moc środków uspokajających.
A teraz oczekiwano od niej, że tak po prostu rzuci się i otworzy drzwi dla przyjaciół i dla nieznajomych.
Wielu ludzi, których nigdy przedtem nie widziała, zaczepiało ją każdego dnia, napomykając o ceili. Miała nadzieję, że nie powiedziała im żadnych niestosownych rzeczy, ale ich oczy nie przestawały jej prześladować.
To było jej pierwsze ceili. Pierwsze prawdziwe przyjęcie, które wydawała w swoim domku. Po raz pierwszy podejmowała w Irlandii gości.
Na Boga, znajdowała się przecież na zupełnie innym kontynencie! Skąd miała wiedzieć, co należy robić?
Połknęła aspirynę.
Próbując się uspokoić, spojrzeć na sprawy z innej perspektywy, położyła głowę na oparciu fotela i zamknęła oczy. Przyjęcie ma mieć niezobowiązujący charakter. Ludzie przyjdą z półmiskami i z tacami, z furą jedzenia. Do niej należy tylko zapewnienie oprawy, a domek wygląda ślicznie.
I kogo ona próbuje oszukać? Cała ta sprawa zmierza prosto ku katastrofie.
Domek jest za mały na przyjęcie. Gdyby padało, czy ludzie mają stać na dworze pod parasolami, a ona ma im podawać jedzenie przez okno? W środku nie pomieszczą się wszyscy, jeżeli nawet pojawi się tylko połowa tych ludzi, którzy ją nagabywali.
Za mało jest także miejsc do siedzenia. Za mało jest w domu powietrza, żeby dla wszystkich wystarczyło tlenu.
Co gorsza, kilkakrotnie w ciągu ostatnich kilku dni tak zajęła się swoją książką, że nie wykonała wyznaczonej na dany dzień pracy. Po pierwszej takiej wpadce nastawiła nawet budzik. Ale kiedy zadzwonił, wyłączyła go, chcąc tylko dokończyć ten jeden akapit. Kiedy się ocknęła, było już zbyt późno na porządkowanie łazienki.
Ma się o nic nie martwić! W kółko jej to powtarzano. Ale oczywiście musi się troszczyć o wszystko. To jej rola. Przecież musiała pomyśleć o jedzeniu. To jest jej dom.
Spróbowała tart, które wyszły twarde jak kamień. Nawet Finn nie chciał ich tknąć. Druga próba wypadła lepiej - przynajmniej pies je skubnął, choć po chwili wypluł. Ale też nie twierdziła nigdy, że jest dobrą kucharką!
Udało jej się zrobić zapiekankę według przepisu z książki kucharskiej starej Maude. Wyglądała i pachniała zupełnie nieźle. Teraz trzeba mieć nadzieję, że nikt się od niej nie pochoruje.
W piekarniku piekła szynkę. Już trzy razy dzwoniła do babci, by upewnić się, jak powinien przebiegać cały ten proces. Była taka wielka, skąd więc można wiedzieć, czy jest już gotowa? Pewnie będzie surowa w środku i zaszkodzi gościom. Ale przynajmniej zostanie podana w idealnie wysprzątanym domu.
Dzięki Bogu do szorowania podłóg i mycia okien nie trzeba żadnego talentu. Przynajmniej to jedno wykonała bez zarzutu.
Przez całą noc padało, a od strony morza przesuwała się mgła. Jednak nad ranem przejaśniło się, zaświeciło słońce i poczuło się ciepło lata, od którego ożyły zarówno ptaki, jak i kwiaty.
Trzeba mieć tylko nadzieję, że pogoda się utrzyma.
Pootwierała na oścież lśniące okna, żeby przewietrzyć dom i dać znać, że goście są tutaj mile widziani. Do środka wdzierał się zapach róż i pachnących groszków starej Maude. Koił napięte nerwy Jude.
Kwiaty! Poderwała się z fotela. Nie ścięła żadnych kwiatów, żeby ozdobić dom. Wpadła do kuchni po nożyce. Na jej widok Finn zerwał się na nogi i pognał za nią. Stracił punkt oparcia na świeżo wypastowanej podłodze, poślizgnął się i wyrżnął łbem o kredens.
Oczywiście trzeba go było utulić i pocieszyć. Szepcząc mu słowa otuchy, wyniosła go na dwór.
- Pamiętaj tylko, żadnego kopania dziur na klombach, rozumiesz?
Rzucił jej pełne uwielbienia spojrzenie, tak jakby dawał do zrozumienia, że taka myśl nawet nie postała mu w głowie.
- Ani żadnego polowania na motyle wśród bławatków - dodała i postawiła go na ziemi, dając mu lekkiego klapsa w pupę.
Wzięła koszyk i zaczęła wybierać najlepsze nadające się do ścięcia kwiaty.
Było to zajęcie, które ją zawsze uspokajało. Kształty, zapachy, kolory, dobieranie najciekawszych zestawów. Wędrowanie wąską kamienną ścieżką wzdłuż kwietników.
Gdyby miała zamieszkać tu na stałe, powiększyłaby ogród za domem. Od wschodu wzniosłaby niewielki kamienny mur i puściła tam pnące róże, a może zrobiłaby coś w rodzaju żywopłotu z lawendy. Na samym przodzie posadziłaby dalie. Zaś po zachodniej stronie mogłoby rosnąć drzewo, po którym pięłoby się słodko pachnące wino, które po jakimś czasie utworzyłoby malowniczy tunel.
Zrobiłaby tam ścieżkę, żeby móc spacerować - obsianą gęsto rumiankiem, tymiankiem i orlikiem. Dróżka wiłaby się wśród kwiatów i zewsząd rozciągałby się widok na wzgórza i łąki.
Byłaby tu też kamienna ławeczka, na której wieczorami po skończonej pracy odpoczywałaby, wsłuchując się w stworzony przez siebie mały świat.
Byłaby amerykańską pisarką, która powróciła do starej ojczyzny, zamieszkała w domku na zaczarowanym wzgórzu razem ze swoimi kwiatami i wiernym psem. A także ze swoim ukochanym.
Oczywiście to tylko fantazja. Minął już półmetek jej pobytu tutaj. Na jesieni wróci do Chicago. Jeśli nawet wystarczy jej odwagi i nie zrezygnuje z pomysłu złożenia książki w wydawnictwie, będzie musiała podjąć pracę. Trudno byłoby żyć z oszczędności i z tego, co odziedziczyła.
Chyba wróciłaby do nauczania. Pomysł prowadzenia prywatnej praktyki był zbyt przerażający. Mogłaby się rozejrzeć za posadą w jakiejś niedużej, prywatnej szkole.
Gdzieś, gdzie, miejmy nadzieję, czułaby kontakt z uczniami. Miałaby też więcej czasu na pisanie. Nie wolno teraz rezygnować z tego, co dopiero odkryła.
Mogłaby się wyprowadzić za miasto, kupić nieduży dom. Nic jej nie zmusza do mieszkania w Chicago. Mogłaby mieć tam gabinet służący tylko do pisania. Zbierze się na odwagę i zaproponuje swoją książkę wydawnictwu. Nie może pozwolić sobie na tchórzostwo w tak ważnej dla siebie sprawie.
I mogłaby przyjeżdżać do Irlandii. Na parę tygodni każdego lata. Mogłaby odwiedzać przyjaciół. Spotykać się z Aidanem.
Nie, lepiej o nie myśleć o przyszłości. Należy pielęgnować to, co jest teraz.
Ich drogi się rozejdą. To nieuniknione.
On będzie żył tutaj, a ona pojedzie do siebie. Ale ma przynajmniej tę radosną świadomość, że nic nigdy nie wróci do poprzedniego stanu. Nie była już tą samą osobą. Wiedziała, że teraz potrafi zbudować sobie życie.
Może być szczęśliwa. Może się realizować. Ostatnie trzy miesiące pokazały, że stać ją na wiele. Że może doprowadzić do końca to, co zaczęła.
Gdy tak dodawała sobie w myślach otuchy, Finn szczeknął radośnie i pomknął do ogrodowej furtki - prosto przez jej bratki.
- Witaj, Jude. - Mollie O'Toole weszła bez zaproszenia, gdy tymczasem Finn wymknął się na zewnątrz i zaczął obskakiwać Betty. Oba psy pomknęły w podskokach w stronę wzgórz, - Pomyślałam, że może trzeba ci w czymś pomóc.
- Ponieważ sama już nie wiem, co robić, każda twoja sugestia będzie dobra. - Spojrzała w dół na koszyk i westchnęła. - Ścięłam już za dużo kwiatów.
- Nigdy nie jest ich za dużo.
Mollie zawsze potrafiła powiedzieć to, co trzeba.
- Cieszę się, że tu jesteś.
Policzki Mollie zaróżowiły się z radości.
- Mówisz tak tylko, żeby mi sprawić przyjemność.
- Mówię poważnie. Przy tobie zawsze czuję się spokojniej. Kiedy jesteś blisko, odnoszę wrażenie, że najgorsze mam za sobą i że już nic złego nie może się zdarzyć.
- Pochlebiasz mi. Czy coś cię teraz niepokoi?
- Wszystko. - Ale mówiąc to, Jude uśmiechnęła się. - Chodź ze mną do środka, żebym mogła wstawić kwiaty do wody. Z pewnością natychmiast zwrócisz uwagę na wiele spraw, o których zapomniałam.
- Jestem pewna, że o niczym nie zapomniałaś, ale chętnie wejdę i pomogę ci przy kwiatach.
- Myślałam, żeby je porozstawiać po całym domu, w butelkach i misach. Maude nie ma odpowiedniego wazonu.
- Ona tak samo robiła. Postaw wszędzie po trochu. Jesteś do niej bardziej podobna, niż sądzisz.
- Ja do niej?
- Tak. Pielęgnujesz kwiaty, chodzisz na długie spacery, zaszywasz się w swoim domku, ale twoje drzwi stoją otworem dla gości.
- Zawsze mieszkała sama. - Jude rozejrzała się po schludnym, ładnym domku.
- Bo jej to odpowiadało. Ale sama to nie znaczy samotna. Po Johnnym nie kochała żadnego mężczyzny. Jak sama mówiła, nie znalazła już żadnego mężczyzny godnego jej miłości. - Gdy weszły do środka, Mollie pociągnęła nosem. - Masz szynkę w piekarniku. Pachnie cudownie.
- Naprawdę? - Jude też pociągnęła nosem. - Chyba masz rację. Nie rzuciłabyś na nią okiem, Mollie? Jeszcze nigdy czegoś takiego nie piekłam i jestem zdenerwowana.
- Oczywiście, że zerknę.
Otworzyła piekarnik, dokonując inspekcji, podczas gdy Jude odstawiła koszyk i stanęła za nią, zagryzając wargę.
- Pięknie się piecze. I jest prawie gotowa - oznajmiła po upewnieniu się, że skórka już łatwo odchodzi. - Sądząc po zapachu, goście nie zostawią ci nawet skrawka na jutrzejszy lunch. Mój Mick tak uwielbia pieczoną szynkę, że kiedy się do niej dorwie, będzie się nią zajmował bez opamiętania.
- Naprawdę?
Mollie zamknęła piekarnik.
- Jude, nie spotkałam drugiej kobiety, która by z takim niedowierzaniem przyjmowała komplementy.
- Jestem znerwicowana. - Ale powiedziała to raczej z uśmiechem niż w formie wyjaśnienia.
- Dobrze, dobrze, mam nadzieję, że sama wiesz, jak jest naprawdę. Doprowadziłaś ten dom do połysku, nie widzisz tego? Mogę ci udzielić tylko jednej rady.
- Słucham.
- Kiedy skończysz z kwiatami i wyjmiesz szynkę do ostudzenia, postaw ją na tyle wysoko, żeby twój szczeniak nie zdołał się do niej dobrać. Przeżyłam coś takiego i nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie.
- Świetna rada.
- Potem pójdź na górę i weź gorącą kąpiel. Przesilenie dnia z nocą jest doskonałym czasem na ceili, a jeszcze lepszym na romans.
Z macierzyńskim ruchem poklepała Jude po policzku.
- Włóż na tę noc piękną suknię i zatańcz z Aidanem w świetle księżyca. O resztę się nie martw.
- Nawet nie wiem, ile będzie osób.
- Co za różnica? Dziesięć czy sto dziesięć...
- Sto dziesięć? - Jude aż zatkało, pobladła z przerażenia.
- Każda z tych osób przychodzi po to, żeby się zabawić. - Mollie sięgnęła po butelkę. - To jest najważniejsze. Irlandczycy potrafią docenić gościnność.
- A jeżeli będzie za dużo jedzenia?
- Och, to ostatnia rzecz, którą powinnaś cię martwić. - A co...
- Jeżeli żaba zeskoczy z księżyca i wyląduje na twoim ramieniu... - Mollie wzniosła do góry ręce. - Upiększyłaś swój dom i przygotowałaś go na przyjęcie gości. Teraz zrób to samo ze sobą, a reszta, jak już ci powiedziałam, sama się zrobi.
To była dobra rada, stwierdziła Jude. Nawet jeżeli na początku nie była o tym przekonana. Skoro kąpiel miała być niezawodną metodą na odprężenie, wzięła ją w swojej ulubionej wannie wspartej na pazurach i tak długo w niej zabawiła, aż jej skóra stała się różowa i błyszcząca, powieki zaczęły opadać, a woda prawie ostygła.
Potem otworzyła przywieziony z Dublina krem i posmarowała się nim obficie. Był niezawodny i zawsze czuła się po nim bardziej kobieco.
Całkowicie zrelaksowana postanowiła przed pojawieniem się gości uciąć sobie króciutką drzemkę. Weszła do sypialni i stanęła jak wryta.
- Finn! O mój Boże!
Szczeniak na środku łóżka toczył zażartą walkę z poduszkami. Wszędzie fruwało pierze. Odwrócił się w jej stronę, machając triumfalnie ogonkiem i trzymając pokonaną poduszkę w zębach.
- Fe! Brzydki pies! - Ruszyła w jego stronę. Czując, że coś jest nie w porządku, Finn zeskoczył z łóżka, porywając ze sobą poduszkę. Posypały się kolejne piórka, znacząc jego trasę.
- Nie, nie, nie! Stój! Zaczekaj! Finn, wracaj mi tu natychmiast!
Pobiegła za nim, powiewając połami szlafroka. Nim go złapała, zasłał już pierzem całe schody. A potem popełniła błąd, chwytając poduszką zamiast szczeniaka.
Błysnął okiem, obwieszczając wojnę o swoje trofeum. Warcząc zabawnie, zanurzył zęby w poduszce i potrząsając łbem wzbił tuman pierza.
- Oddaj! Co robisz? - Wykonała gwałtowny ruch, żeby go złapać, i poślizgnęła się na wypastowanej i przysypanej pierzem podłodze. Z przeraźliwym krzykiem, przejechała na plecach przez cały salon.
Usłyszała dźwięk otwierających się drzwi.
- Co ty wyprawiasz, Jude Frances? - Aidan oparł się o futrynę drzwi, gdy tymczasem Shawn zerkał zza jego ramienia.
- Nic takiego. - Zdmuchnęła włosy i pióra z oczu.
- No popatrz, myślałem, że ciągle coś tu szorujesz i polerujesz, a ty tymczasem leniuchujesz, bawiąc się z psem na podłodze.
Udało się jej usiąść. Rozcierała łokieć, którym wyrżnęła o podłogę. Finn pobiegł w podskokach i złożył łaskawie poduszkę u stóp Aidana.
- O, tak. Daj mu ją.
- No co, załatwiłeś ją, koleś, prawda? Na amen. - Gratulując Finnowi sukcesu, poklepał go po grzbiecie, a następnie podszedł do Jude i podał jej rękę. - Nie zrobiłaś sobie nic złego, kochanie?
- Nie. - Rzuciła mu ponure spojrzenie. - Nie ma w tym nic śmiesznego. - Odtrąciła jego rękę, spoglądając na Shawna, który zaczął chichotać. - Pierze jest wszędzie. Będę potrzebowała wielu dni, żeby je wszystkie pozbierać.
- Możesz zacząć od swoich włosów. - Pochylił się, ujął ją w pasie i podciągnął do góry. - Są całe przysypane.
- Świetnie. Dziękuję za pomoc. A teraz muszę się wziąć za robotę.
- Przynieśliśmy parę beczułek z pubu. Postawimy ci je z tyłu domu. - Zdmuchnął pióro z policzka Jude i powąchał jej szyję. - Co za zapach - wyszeptał. - Wyjdź stąd, Shawn.
- Nie, ani mi się waż. Nie mam czasu na zabawy.
- i zamknij za sobą drzwi - dokończył Aidan, przyciągając do siebie Jude.
- Wezmę też psa, skoro już zakończył działalność na tym terenie. Chodź, ty bestio. - Shawn cmoknął na psa i dokładnie zamknął za sobą drzwi.
- Muszę posprzątać ten bałagan - zaczęła Jude.
- Jeszcze jest czas - odparł Aidan.
- Nie jestem ubrana.
- Zdążyłem to zauważyć. - Kiedy dotknęła plecami ściany, przejechał ręką wzdłuż jej ciała. - Proszę o pocałunek, Jude Frances. O taki, który zapamiętam przez cały ten najdłuższy dzień roku.
Nie miała nic przeciwko temu - zwłaszcza że tak rozkosznie świdrował ją wzrokiem, a jego ciało było takie mocne, ciepłe, bliskie. W odpowiedzi uniosła ramiona i objęła go za szyję. Po czym bez zastanowienia odwróciła go szybkim ruchem, aż jego plecy dotknęły ściany, a jej ciało przywarło do niego, miażdżąc mu usta w gorącym pocałunku.
Wydał taki dźwięk, jakby tonął - i to z własnej woli. Ścisnął jej biodra, wpijając w nie palce, jak w tamtą noc, kiedy kompletnie stracił panowanie nad sobą. Na wspomnienie tamtej chwili przeszedł ją dreszcz rozkoszy, odezwał się też w niej przemożny, długo uśpiony instynkt posiadania.
Jest jej, tak długo, jak to trwa. Może go dotykać, brać i smakować. To jej pragnie. Po nią sięga. Tylko przy niej tak wali mu serce.
Dotarło do niej, iż jest to największa prawda świata.
Trzasnęły drzwi, ale ona nie oderwała od niego ust. Nie obchodziło jej, że w każdej chwili może tu wtargnąć jakiś obcy człowiek.
- Jezus Maria, Józefie święty - jęknęła Brenna. - Nie moglibyście sobie wymyślić innego zajęcia? Gdzie się nie ruszę, zawsze was widzę przykutych do siebie ustami.
- Jest po prostu zazdrosna - powiedziała Jude, wtulając się w szyję Aidana.
- Myślałby kto, że nie mam nic lepszego do roboty, jak być zazdrosną o jakąś zwariowaną kobietą całującą jakiegoś Gallaghera.
- Chyba jest znowu wściekła na Shawna. - Aidan zanurzył twarz we włosach Jude. Nie zamierzał się stąd ruszać przez najbliższych dziesięć lat.
- Wszyscy mężczyźni to zakute pały, a twój brat jest jeszcze większym głupcem niż inni.
- Och, przestań już narzekać na Shawna - zaprotestowała Darcy, wpadając jak burza do środka. - Co się stało? Pełno tu pierza. Jude, oderwij się od tego człowieka, chyba musisz się ubrać, prawda? Podobnie zresztą jak ja. Aidan wyjdź stąd i pomóż Shawnowi przy tych beczkach. Przecież nie może sam wszystkiego robić!
Aidan odwrócił głowę i przytulił policzek do włosów Jude. Widok jego twarzy wstrząsnął Darcy - przez długą chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu, po czym zaczęła popychać Brennę w stroną kuchni.
- Wnieśmy lepiej te półmiski i złapmy się za miotłę.
- Przestań mnie pchać. Do jasnej cholery, mam już po uszy tej waszej rodziny.
- Spokojnie, spokojnie, muszę coś sobie przemyśleć. - Wzburzona Darcy odstawiła na ladę półmiski, które przyniosła, i zaczęła przemierzać kuchnię. - On jest w niej zakochany.
- Kto?
- Aidan, w Jude.
- Na Boga, Darcy, już to mówiłaś. Czy nie dlatego urządzamy ceili?
- Ale on jest w niej naprawdę zakochany. Widziałaś jego twarz? Chyba muszę usiąść. - Usiadła i odetchnęła nerwowo. - Nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak to wygląda. Jak ją trzyma! Jaki ma rozkochany wzrok! Brenna, gdy mężczyzna spogląda tak na kobietę, może go ona zranić, może złamać mu serce.
- Jude nie skrzywdziłaby muchy.
- Nie mówię, że to zrobi świadomie. - Z niepokoju aż kurczył jej się żołądek. Aidan był jej opoką, nawet przez chwilę nie wyobrażała sobie, że może być tak bezbronny. - Jestem pewna, że jej również na nim zależy i że całkowicie zaangażowała się w ten romans.
- Więc w czym problem? Jest tak, jak mówiłyśmy.
- Nie, nie jest tak, jak mówiłyśmy. Brenna, ona jest kobietą wykształconą, z tytułami naukowymi, wychowała się w Chicago. Ma tam rodzinę, pracę, eleganckie mieszkanie. Miejsce Aidana jest tutaj. - Ogarnęła ją prawdziwa rozpacz, łzy napłynęły jej do oczu. - Czy ty tego nie rozumiesz? Ani on się tam nie przeniesie, ani ona tutaj nie zostanie. Co też mi przyszło do głowy, żeby ich skojarzyć?
- Sami się skojarzyli. - Ponieważ to, co powiedziała Darcy, zaniepokoiło ją samą, Brenna sięgnęła po miotłę. Pomyślała, że najlepiej zrobi, jeżeli zajmie czymś ręce. - Co się stało, to się nie odstanie. Nasz udział polegał tylko na tym, że namówiłyśmy ją na zorganizowanie tego przyjęcia.
- I wybrałyśmy termin - przypomniała jej Darcy. - Noc świętojańską. To jest kuszenie losu. Jeżeli stanie się coś złego, będzie to nasza wina.
- Zdajmy się na los. Nic więcej nie da się zrobić - zawyrokowała Brenna i zaczęła zamiatać.
Jude zdecydowała się na niebieską suknię - kolejny zakup z Dublina, na który nigdy by się nie zdecydowała, gdyby nie upór Darcy.
Była to długa, miękko układająca się suknia, bardzo prosta, bez ozdób i falbanek, z prostokątnym staniczkiem na cieniutkich ramiączkach, spadająca aż do ziemi i odsłaniająca tylko niewielki, ledwie zarysowujący się fragment kostek. A jej srebrzystoniebieski kolor był jak światło księżyca w noc świętojańską. W uszach miała małe klipsy z perełkami. Kolejny księżycowy symbol.
Bardzo chciała skorzystać z ostatniej rady Mollie i zatańczyć z Aidanem przy blasku księżyca.
A właśnie w ten najdłuższy dzień w roku niebo było czyste i piękne, a powietrze pełne aromatów.
Matka przyroda postanowiła, że noc świętojańska będzie jednym z jej triumfów.
Jude przysłuchiwała się muzyce, grającej w jej salonie, odbijającej się głośnym echem od ścian. Przenikającej przez nie. Jej dom pełen był ludzi, którzy się śmieli i tańczyli.
Triumf przyrody był niczym w porównaniu z jej triumfem.
Zniknęła już ponad połowa szynki. Jude sama spróbowała zaledwie parę kęsów, ponieważ była zbyt podekscytowana, żeby coś jeść czy pić.
Pary tańczyły na korytarzu, w kuchni, a także na podwórzu. Inni bawili się z dziećmi lub plotkowali. Przez pierwszą godzinę starała się pełnić honory pani domu, przechodząc od grupy do grupy, upewniając się, czy każdy ma pełny talerz i kieliszek. Ale ludzie sami nakładali sobie wyborne potrawy, których było pełno w kuchni, a także na dworze, na desce rozciągniętej pomiędzy krzyżakami do piłowania drewna, którą to konstrukcję zmontował na podwórzu jakiś pomysłowy wynalazca.
Dookoła uganiały się dzieci, inne garnęły się na kolana. Zdarzało się, że jakieś niemowlę podnosiło wrzawę, domagając się mleka albo szczególnej uwagi, otrzymując zarówno jedno, jak i drugie. Ponad połowa twarzy, które się przed nią przesunęły, była jej nie znana.
Wreszcie uczyniła to, czego nigdy nie robiła na żadnym wydawanym przez siebie przyjęciu. Usiadła i włączyła się w ogólną zabawę.
Wciśnięta między Mollie i Kathy Duffy przysłuchiwała się jednym uchem komentarzom, zapominając o talerzyku z kawałkiem ciasta na jej kolanach.
Shawn grał na skrzypcach żywe, gorące kawałki, które tak strasznie chciałaby umieć zatańczyć. Darcy, olśniewająca w pożyczonej czerwonej sukni, grała na flecie, a Aidan na akordeonie. Co jakiś czas zmieniali się instrumentami albo dobierali inny. Fujarka, podłużny bębenek, mała harfa przechodziły z ręki do ręki, nie gubiąc rytmu.
Najbardziej jej się spodobało, kiedy dołączyli do tego swoje głosy, osiągając tak skomplikowaną, tak subtelną i pełną porozumienia harmonię, że aż jej się serce krajało.
Gdy Aidan zaśpiewał o młodym, dziewiętnastoletnim Willie MacBride, Jude pomyślała o utraconym narzeczonym Maude i nie wstydziła się swoich łez.
Od rzewnych melodii przeszli na szybki, wybijany rytm. Ilekroć Aidan, podchwytując jej wzrok, uśmiechał się, czuła się wniebowzięta jak podlotek.
Gdy Brenna przycupnęła u jej stóp i oparła głowę na kolanach matki, Jude podała jej talerzyk z ciastem.
- Ile Shawn ma wdzięku i wyrazu, kiedy gra - mruknęła Brenna. - Łatwo zapomnieć, że to taka zakuta pała.
- Wszyscy są cudowni. Powinni nagrać płytę. Mogliby grać na estradzie.
- Shawn gra dla przyjemności. Lepiej, żeby nie miał takich ambicji i nie przewróciło mu się w głowie.
- Nie zawsze ludzie chcą tego samego - powiedziała oględnie Mollie i pogłaskała Brennę po włosach. - Na przykład ja i twój ojciec.
- Im więcej zrobisz, tym więcej będzie zrobione.
- Jesteś zupełnie jak twój ojciec. Dlaczego nie zatańczysz jak twoja siostra, zamiast tu siedzieć naburmuszona? Dziewczyno, jesteś O'Toole do szpiku kości.
- Jest też we mnie trochę z Loganów. - Ożywiając się nagle, Brenna poderwała się na nogi i złapała matkę za rękę. - Ruszaj więc, mamo, chyba że czujesz się za stara i za słaba i w ogóle nie masz siły.
- Jeszcze zobaczysz, jak się tańczy bez zadyszki.
Gdy Mollie zaczęła wywijać, podniosła się radosna wrzawa. Inni tancerze ustąpili jej miejsca, klaszcząc i gwiżdżąc.
- Mollie była za młodu mistrzynią w tańcu - powiedziała Kathy. - I przekazała tę umiejętność swoim córkom. Niezły z nich zespół, prawda?
- Tak - zgodziła się Jude.
Jedna za drugą dziewczyny Mollie przyłączały się do tańca, aż cała szóstka stanęła parami na wprost siebie. Sześć kobiet, mieszanina włosów blond i rudych, z opartymi zuchwale na biodrach rękami, wywijających nogami. Im szybsza była muzyka, tym szybciej fruwały ich nogi, aż Jude straciła dech od samego patrzenia na nie.
Jude była zafascynowana ich więzią rodzinną. Zaś muzyka jeszcze to podkreślała.
Na tradycje kultury składają się nie tylko legendy i mity.
Teraz dotarło to do niej w pełni. Aidan miał rację. Nie może pisać o Irlandii, pomijając tutejszą muzyką.
Werble bojowe i śpiewane w pubach piosenki, ballady i fantastyczny, skoczny reel. Do nich także musi dotrzeć, do ich źródeł, do ich ironii, ich humoru i rozpaczy.
Przytuliła do serca to nowe dla niej natchnienie i otworzyła się cała na muzykę.
Zanim skończyły, w pokoju stłoczyli się wszyscy, którzy rozeszli się po domu albo powędrowali na dwór. A ostatnia nuta, ostatni szybki przytup zostały powitane szalonymi brawami.
Brenna zatoczyła się lekko i ponownie usiadła przy nogach Jude.
- Mama ma rację, nie dorastam jej do pięt. Ta kobieta to cud prawdziwy. - Ocierając czoło, westchnęła. - Może ktoś się ulituje i da mi piwa.
- Przyniosę ci. Zasłużyłaś na nie. - Jude podniosła się z fotela i próbowała przecisnąć się do kuchni. Otrzymała kilka zaproszeń do tańca, od których z uśmiechem się wymówiła, usłyszała komplementy na temat szynki, co ją niepomiernie uradowało, a także na temat swojego wyglądu, pewnie od gości, którzy zabawili zbyt długo przy beczkach.
Kiedy w końcu dotarła do kuchni, zdumiała się, że tuż za nią stoi Aidan. Wziął ją za rękę.
- Wyjdźmy na dwór i pooddychajmy trochę świeżym powietrzem.
- Obiecałam Brennie, że przyniosę jej piwo.
- Jack, zanieś Brennie kufelek, dobrze? - zawołał głośno, ciągnąc Jude w stronę drzwi.
- Uwielbiam słuchać, jak grasz, ale jesteś już chyba porządnie zmęczony.
- Parę godzin muzykowania nigdy mi nie zaszkodziło. Tak to już jest z Gallagherami. Nie przestawał jej ciągnąć, mijając grupę ludzi stłoczonych blisko tylnego wyjścia, aż znaleźli się na zakręcie ścieżki, gdzie w trawie i w kwiatach płonęły świece. - Ale gdybym grał cały czas, nie mógłbym być z tobą ani też powiedzieć ci, jak ślicznie wyglądasz. Rozpuściłaś włosy - powiedział, bawiąc się ich końcami.
- To chyba pasuje do sukni. - Potrząsnęła głową, odrzuciła włosy do tyłu i uniosła twarz ku niebu. Było teraz ciemnoniebieskie, oświetlone srebrzystymi promieniami księżyca.
Magiczna noc świateł i cieni, podczas której wychodzą na tańce zaczarowane istoty.
- Wprost nie mogę uwierzyć, że wpadłam w taką panikę. Mieliście rację, mówiąc, że odbędzie się to bez mojego udziału. I tak się stało. Sądzę, że tak się dzieje ze wszystkim, co najlepsze.
Gdy znaleźli się w miejscu, w którym wyobrażała sobie, że mogłaby posadzić drzewo, odwróciła się. Dom za nimi - jej dom, pomyślała ciepło i nie bez dumy - był oświetlony jak na Boże Narodzenie. Muzyka, wrzawa, śmiech, wylewały się z niego nieprzerwanym strumieniem.
- Tak właśnie powinno być - powiedziała półgłosem. - W domu zawsze musi grać muzyka.
- Zapewnię ci ją, ilekroć zechcesz. - Kiedy się uśmiechnęła, poprowadził ją do tańca, tak jak to sobie wymarzyła.
Czy może być coś wspanialszego? Magia, muzyka, światło księżyca. Długi wieczór, w którym ciemność trwa tyle, co pstryknięcie palcami.
- Gdybyś pojechał do Ameryki i zagrał swoją piosenkę, natychmiast miałbyś kontrakt na nagranie.
- To nie dla mnie. Moje miejsce jest tutaj.
- Tak, wiem. - Odchyliła się i uśmiechnęła do niego. Rzeczywiście nie wyobrażała go sobie gdzie indziej. - Twoje miejsce jest tutaj.
A muzyka, światło księżyca oraz magia sprawiły, że słowa popłynęły, zanim je sobie przygotował.
- Twoje także. Nie ma powodu, żebyś wracała. - Odsunął ją lekko. - Tutaj jesteś szczęśliwa.
- Byłam tutaj bardzo szczęśliwa. Ale...
- To powinno wystarczyć, żeby tu zostać. Czy jest coś złego w zwyczajnym szczęściu?
Tak ostry ton głosu Aidana wprawił ją w zakłopotanie.
- Nie, ale muszę pracować. Muszę sobie zapewnić utrzymanie.
- Tu także możesz znaleźć pracę, z której będziesz zadowolona.
Pomyślała, że znalazła pracę swojego życia, odnalazła się w pisaniu. Ale niełatwo jest za jednym zamachem odrzucić stare nawyki.
- Nie wydaje mi się, żeby w Ardmore istniało zapotrzebowanie na wykładowców psychologii.
- Nie lubisz tej pracy.
Była coraz bardziej zdenerwowana. Poczuła chłód i pomyślała, że przydałby się jej żakiet.
- Tym się zajmuję. Na tym się znam.
- Więc wymyśl coś innego, czym mogłabyś się zajmować. Chcę cię mieć tutaj, Jude, przy sobie. Potrzebuję żony.
Serce zabiło jej mocno.
- Słucham?
- Potrzebuję żony - powtórzył. - Uważam, że powinnaś za mnie wyjść, a o reszcie później pomyślimy.
- Potrzebujesz żony - powtórzyła spokojnym głosem, dokładnie akcentując sylaby.
- Tak, potrzebuję. - Może trochę inaczej zamierzał to ująć, ale teraz było już za późno. - Potrzebujemy się nawzajem. Pasujemy do siebie, Jude. Nie ma powodu, żebyś wracała do życia, które nie daje ci satysfakcji, skoro możesz ją znaleźć tutaj.
- Rozumiem. - Nie, wcale nie rozumiała. To była próba dostrzeżenia czegoś w czarnej wodzie. - Więc uważasz, że powinnam zostać i wyjść za ciebie, ponieważ potrzebujesz żony, i że jest to dla mnie... szansa na ułożenie sobie życia?
- Tak. - Był zbyt wzburzony, żeby rozszyfrować ton jej głosu. - Powiadam, że mogę ci zapewnić zupełnie niezłe utrzymanie, dopóki nie znajdziesz takiej pracy, która ci sprawi przyjemność. Albo możesz się zająć prowadzeniem domu, co też jest warte uwagi. Pub nie najgorzej funkcjonuje. Nie jestem biedny i chociaż przywykłaś do innego stylu życia, poradzimy sobie jakoś.
- Poradzimy sobie. To znaczy, że ty... zapewnisz mi utrzymanie, w stylu, do jakiego nie jestem przyzwyczajona. Będziesz mnie utrzymywał, a ja mam szukać sobie jakiegoś zajęcia?
- Posłuchaj. - Brakowało mu słów, żeby ująć to wszystko, jak należy. - Masz tutaj zapewnione życie, oto, co chcę powiedzieć. Życie razem ze mną.
- Tak mówisz? - odwróciła się. Uważała Irlandczyków za poetów, za romantyków. Tymczasem drugi raz w życiu dowiaduje się, że powinna wyjść za mąż, ponieważ tak będzie dla niej dobrze.
Przecież William także potrzebował żony. Żeby mu pomogła umocnić pozycję, podejmowała gości i dobrze się prezentowała. I, oczywiście, potrzebował żony, żeby ją pouczać, co i kiedy ma robić.
Kiedy zaproponowano to jej po raz pierwszy, posłusznie przystała. Spokojnie, potulnie. Wspominała to teraz ze wstydem.
Ale teraz stała mocniej na nogach. Mocniej, niż przypuszczała. Robi coś na własną rękę i zamierza to doprowadzić do końca. Bez pobłażliwego kierowania nią potrafi znaleźć własną drogę w życiu.
- Było mi tu dobrze, Aidanie. - Odwróciła się napięta, żeby uważnie przyjrzeć się jego twarzy w srebrnym świetle przesuwającego się na niebie księżyca. - Było mi tu dobrze z tobą. Ale ja próbuję znaleźć sposób na moje życie.
- Zrobimy to razem. - Ta nagła desperacja zaskoczyła go. - Przecież zależy ci na mnie.
- Oczywiście, że zależy. - Choć nadal starała się zachować miły ton głosu, wewnątrz niej wszystko kipiało. - Ale małżeństwo to poważna sprawa, Aidanie. Przeszłam przez nie, w przeciwieństwie do ciebie. Nie zamierzam tego powtarzać.
- To śmieszne, co mówisz.
- Nie skończyłam jeszcze. - Teraz jej głos stał się chłodny jak lód. - Nie zamierzam tego powtarzać - zaznaczyła jeszcze raz. - Dopóki na tyle nie zaufam samej sobie i wybranemu mężczyźnie, a także okolicznościom, by móc uwierzyć, że to jest na zawsze. Nie chcę zostać znowu odstawiona na bocznicę.
- Czy sądzisz, że zrobiłbym coś takiego? - Chwycił ją za ramiona, ścisnął mocno. - Porównujesz mnie z tym sukinsynem, który złamał złożoną ci przysięgę?
- Nie mam innej skali porównawczej. Przepraszam, że sprawiam ci przykrość. Ale nie planuję na razie małżeństwa. Dziękuję ci, że o tym pomyślałeś. A teraz już muszę wracać do środka. Zaniedbuję moich gości.
- Do diabła z nimi. Dojdźmy do porozumienia.
- Chyba już doszliśmy. - Zachowując ten sam sztywny uśmiech, uwolniła się z jego rąk. - Jeżeli nie wyraziłam się dość jasno, postaram się to jeszcze raz zrobić. Nie, nie wyjdę za ciebie, Aidanie, ale dziękuję ci, że mnie o to poprosiłeś.
Kiedy to wypowiedziała, na wzgórzach zagrzmiało, a błyskawica przecięła niebo, rozszczepiając się na szereg drobniutkich, białych zygzaków. A gdy odwróciła się, żeby pójść do domu, podniósł się wiatr, wprawiając w ruch jej porcelanowe kuranty, grając na nich żałośnie.
Również jej serce przepełnione było żałością. Aidan powiódł za nią wzrokiem. Odmówiła mu. Nie był przygotowany na taką ewentualność. Postanowił, że się pobiorą. Była jego wybranką.
Nagły, wściekły wiatr wzburzył mu włosy, a powietrze wypełniło się ozonem, kiedy kolejna błyskawica jak harpun przeszyła niebo. Stał w samym środku nadchodzącej burzy i za wszelką cenę próbował odzyskać trzeźwość myślenia.
Widać nie jest jeszcze gotowa i potrzebuje więcej czasu, a także perswazji. Kłuło go w sercu, ale nie warto na to zwracać uwagi. Jude zmieni zdanie, oczywiście, że zmieni. Nawet głupi doszedłby do wniosku, że potrzebują się nawzajem.
Musi ją tylko przekonać, że będzie tutaj szczęśliwa, że zadba o nią, jak tylko umie najlepiej. Że nie dozna przy nim rozczarowania, jakie ją wcześniej spotkało. Jest nieufna, to wszystko. Zaskoczył ją, ale teraz, kiedy poznała jego intencje, oswoi się z nimi.
Żaden Gallagher nie zrejterował z pola walki po pierwszej salwie. Jeszcze bardziej zwierali szyki. A Jude Frances Murray przekona się jeszcze, jak jest nieugięty i wytrwały.
Z zawziętą twarzą poszedł z powrotem do domu. Gdyby podniósł oczy do góry, zobaczyłby postać w oknie na piętrze. Postać kobiety o bardzo jasnych włosach opadających na ramiona i z błyszczącą jak diament łzą, spływającą po policzku.
Jude udało się dotrwać do końca przyjęcia. Śmiała się, tańczyła, gawędziła. Nie trzeba było wielkiego wysiłku, by w tłumie uniknąć kolejnego sam na sam z Aidanem. Trudniej było wypchnąć go za drzwi, kiedy ludzie zaczęli wychodzić tłumaczyć mu, że jest zmęczona. Powiedziała, że musi się wyspać.
Naturalnie nie poszła spać. Gdy tylko dom opustoszał, zakasała rękawy. Chciała o niczym nie myśleć, a najlepszym na to sposobem była solidna praca.
Pozbierała talerze i szklanki z całego domu, pozmywała je, wytarła i schowała na miejsce. Trwało to parę godzin, aż naprawdę opadła z sił. Ponieważ jednak w jej głowie ciągle kłębiły się różne myśli, kontynuowała sprzątanie, ścierając, szorując, porządkując.
Raz wydało się jej, że słyszy dochodzący z góry płacz kobiety, ale postanowiła nie zwracać na to uwagi. Było w nim tyle rozpaczy, że i ją zapiekły oczy, a to przecież do niczego nie prowadziło. Jej własne łzy nie pomogą Lady Gwen. Tak jak nie pomogą nikomu.
Ustawiła meble na miejsce, wyciągnęła mechaniczną szczotkę i odkurzyła podłogę. A gdy wreszcie udała się na górę i dotarła do sypialni, była blada ze zmęczenia i ledwie widziała na oczy.
Ale nie płakała, po ciężkiej pracy czuła jedynie fizyczne, przyprawiające o zawrót głowy wyczerpanie, Położyła się na łóżku w ubraniu i zmusiła się do zaśnięcia.
Śniło jej się, że tańczy z Aidanem w srebrzystym świetle zaczarowanego księżyca, z którego sypią się kwiaty.
Cwałuje z nim na grzbiecie białego skrzydlatego konia, ponad lśniącymi zielonymi łąkami, wzburzonymi morzami i spokojnymi, niewiarygodnie błękitnymi jeziorami.
Oto, co jej ofiarował. Słyszała, jak jej to mówił. Ten zachwycający kraj. Dom, który zbudują. Rodzinę, którą założą.
Powiedział, żeby wzięła to wszystko.
Ale odpowiedź brzmiała „nie”, musiała tak brzmieć. To nie był jej kraj. Nie jej dom. Nie jej rodzina, I nic tego nie zmieni, dopóki nie znajdzie w sobie siły, wiary, nie przekona się o jego miłości.
A potem jeszcze śniła, że stoi w oknie, a deszcz spływa po szybie. Jest sama, ponieważ we wszystkich obietnicach, które złożył, nie było ani jednego słowa o miłości.
Obudziła się z płaczem, kiedy świeciło ostre słońce.
Z niewyspania czuła zamęt w głowie i była tak słaba, jak gdyby się nagle postarzała. Rozpoznała w tym tak dobrze jej znane symptomy depresji. Po rozpadnięciu się małżeństwa trwała w takim stanie przez długie tygodnie.
Bezsenne noce, niekończące się pozbawione radości dni, kumulujące się chmury nieszczęść, chroniczne skrępowanie.
Teraz będzie inaczej. Teraz panuje nad sytuacją, sama podejmuje własne decyzje. A pierwszą z nich będzie utrzymanie się na powierzchni, i to nie tylko przez godzinę.
Zebrała kwiaty, związała je ładną wstążką i w towarzystwie Firma i Betty wyruszyła na grób Maude.
Burza, która groziła tej nocy, odeszła. Choć na południowym wschodzie widniały jeszcze chmury, powietrze było cudownie ciepłe. Morze wyśpiewywało swoją pieśń, a jaskry na wzgórzach wystawiały główki do słońca. Dostrzegła zająca z białą kitką. Betty rzuciła się za nim w pogoń. Po chwili wróciła z wywieszonym językiem, zawstydzona, że jeszcze raz dała się skusić na polowanie, na którym nic miała szans.
Pięć minut przyglądania się obskakującemu Betty szczeniakowi wprawiło Jude w lepszy nastrój.
Kiedy dotarła na cmentarz, była już spokojna. Usiadła więc i jak to miała teraz w zwyczaju, zaczęła przekazywać Maude najświeższe nowiny.
- Mieliśmy wczoraj wspaniałe ceili. Wszyscy się cieszyli, że w twoim domku znowu rozbrzmiewa dobra muzyka. Dwie siostry Brenny O'Toole przyprowadziły swoich kawalerów. Wszyscy czworo wyglądali na tak szczęśliwych, że Mollie aż promieniała. A ja zatańczyłam z panem Rileyem. Wydaje się taki stary i kruchy, iż bałam się o niego, a tymczasem z trudem dotrzymałam mu kroku.
Śmiejąc się, potrząsnęła głową, odrzuciła do tyłu włosy i przysiadła na piętach.
- Nawet poprosił, żebym za niego wyszła, z czego wnioskuję, że zostałam tutaj zaakceptowana. Upiekłam szynkę. Nigdy w życiu tego nie robiłam, ale bardzo się udała. Nie zostawili nawet jednego skrawka dla psów. Kiedy śpiewał Shawn Gallagher wszyscy mieli wilgotne oczy. Nigdy jeszcze nie urządzałam przyjęcia, na którym ludzie tak się śmieli, pokrzykiwali, śpiewali i tańczyli.
- Dlaczego nie opowiesz jej o Aidanie?
Jude podniosła powoli głowę. Nie zdziwiła się, gdy po drugiej strome grobu Maude zobaczyła stojącego Carricka. Zaskoczyło ją tylko to, że jego oczy rzucały złe błyski, a usta przybrały sarkastyczny wyraz.
- Był też Aidan - powiedziała najspokojniej w świecie. - Grał i śpiewał przepięknie, przywiózł też z pubu tyle piwa, że mógłby po nim pływać okręt wojenny.
- Wyprowadził cię na dwór i staliście w blasku księżyca, gdzie poprosił, żebyś została jego żoną.
- Tak mniej więcej było. Staliśmy w blasku księżyca, a on powiedział, że potrzebna mu jest żona - i że będę w sam raz. - Jude przeniosła wzrok na szczeniaka, obwąchującego jasnobrązowe buty Carricka.
- I co mu odpowiedziałaś?
Jude ułożyła ręce na kolanach.
- Skoro wiesz tyle, to z pewnością znasz i resztę.
- Nie! - Słowo to eksplodowało tak gwałtownie, że aż trawa zadrżała. - Powiedziałaś mu „nie”, ponieważ nie masz za grosz rozumu. - Wycelował w nią palec i chociaż dzieliło ich kilka metrów, poczuła ukłucie w ramię. - Miałem cię za inteligentną kobietę, o światłym umyśle i dobrych manierach, a także o dobrym, stałym sercu. A teraz widzę, że jesteś płocha, bojaźliwa i uparta.
- Skoro masz o mnie tak złe mniemanie, nie musisz przebywać w moim towarzystwie. - Podniosła się, zadarła dumnie brodę, po czym, kiedy się odwróciła, straciła oddech i zatoczyła się prosto na niego.
- Pozostaniesz tutaj, gdzie jesteś, dopóki nie pozwolę ci odejść.
Po raz pierwszy posłyszała w jego głosie królewską władczość, grozę i siłę. Chociaż czuła, że za chwilę zacznie cała drżeć, nie dawała za wygraną.
- Odejść? Jestem wolną osobą i mogę przychodzić i odchodzić, kiedy mi się podoba. To jest mój świat.
Kiedy jego oczy rozgorzały złością, niebo zadrżało i pociemniało.
- Był to mój świat, kiedy twój rodzaj gnieździł się jeszcze w jaskiniach. I będzie mój, kiedy po tobie zostanie już tylko proch. Miej się na baczności i zapamiętaj to sobie.
- Dlaczego ja z tobą dyskutuję? Jesteś tylko ułudą. Mitem.
- I jestem równie prawdziwy jak ty. - Chwycił jej rękę, a jego ciało było jędrne i ciepłe. - Czekałem na ciebie trzy razy po sto lat. Jeżeli się pomyliłem i będę musiał czekać na inną, zaczynać od początku, przynajmniej chcę wiedzieć dlaczego.
Powiedz mi, dlaczego powiedziałaś „nie”, kiedy ten mężczyzna poprosił, żebyś została jego żoną.
- Ponieważ taki był mój wybór.
- Wybór. - Zaśmiał się ironicznie i odwrócił się od niej. - Och wy, istoty śmiertelne! Zawsze przywiązujecie taką wagę do swoich wyborów! A na końcu i tak dosięga was przeznaczenie.
- Możliwe, ale do tego czasu idziemy w obranym przez siebie kierunku.
- Nawet jeśli to jest zły kierunek.
Uśmiechnęła się lekko, kiedy się do niej odwrócił. Był wyraźnie zaintrygowany!
- Tak, nawet jeśli to jest zły kierunek. Taka jest nasza natura. Carricku. I nie możemy jej zmienić.
- Czy go kochasz? - Teraz z kolei, kiedy się zawahała, on się uśmiechnął. - Nie podejrzewam, żebyś chciała skłamać takiej ułudzie jak ja?
- Nie, nie zamierzam kłamać. Kocham go. Uniósł do góry ręce i jęknął.
- Ale nie chcesz do niego należeć?
- Nie chcę należeć do nikogo wyłącznie dla jego wygody. - Mówiła głośno, ożywiona nowym rodzajem siły. - Już raz ofiarowałam się mężczyźnie, który mnie nie kochał, idąc wyłącznie za głosem rozsądku...
Zamknęła na chwilę oczy, uświadamiając sobie, że jeszcze się nigdy do tego nie przyznała, nawet przed sobą.
- Ponieważ się bałam, że nikt mnie nigdy nie zechce. Bałam się, że będę zawsze sama. Ale to już minęło. Uczę się być sama, staram się mieć szacunek do siebie takiej, jaka jestem.
- Czy zatem zdecydowałaś się na samotność?
- Nie. - Tym razem to ona wyrzuciła do góry ręce, zakręciła się w kółko i zaczęła się nerwowo przechadzać. - Dlaczego zawsze trzeba mężczyznom tłumaczyć wszystko po kolei? Ja nie muszę wychodzić za mąż, żeby być szczęśliwa. A już z pewnością nie zamierzam zmieniać życia, które dopiero zaczęłam, ryzykować kolejne małżeństwo dla czyjejś zachcianki. Dopóki nie będę pewna, że tym razem to ja jestem na pierwszym miejscu. Ja, Jude Frances Murray.
Podniosła głos, uderzając ręką w piersi. A Carrick zmrużył oczy i zadumał się.
- I nie ustąpię ani o centymetr. Właśnie dlatego, że kocham Aidana. Ale z faktu, że jesteśmy kochankami, nie wynika jeszcze, że zemdleję z wrażenia, ponieważ on doszedł do wniosku, że musi mieć żonę i że jestem tą, którą wybrał. Dziękuję bardzo, ale tym razem to ja będę wybierała.
Zaróżowiona i zdyszana wlepiła wzrok w Carricka. Nigdy więcej nie zadowoli się połowicznością. Wszystko i ani odrobinę mniej.
- Sądziłem, że nie rozumiem istot śmiertelnych - po krótkiej chwili odezwał się Carrick. - Ale teraz uważam, że nie rozumiem po prostu rodzaju żeńskiego. Więc mi to wytłumacz, Jude Frances? Czy nie wystarczy sama miłość?
Odetchnęła spokojnie.
- Wystarcza wtedy, kiedy jest.
- Dlaczego odpowiadasz zagadkami?
- Ponieważ sam musisz znaleźć odpowiedź. Poszeptał coś po gaelicku, potrząsnął głową.
- Bądź ostrożna, jedno słowo może sprawić, że spełnią się wszystkie twoje życzenia bądź zostaną zaprzepaszczone. Dokonaj dobrego wyboru. - Po czym zniknął w rozedrganym powietrzu.
W tej chwili Aidan był nie mniej zły na kobiety niż Carrick Gdyby mu ktoś powiedział, że jego ego zostało paskudnie okaleczone, wyśmiałby go. Gdyby mu ktoś powiedział, że to, co ściska go w gardle, to panika, przekląłby go i nazwał kłamliwym idiotą. A tym, którzy sugerowaliby, że ucisk w sercu to ból po zadanej ranie, kazałby się wynieść z pubu.
Ale prawda była taka, że odczuwał to wszystko, a towarzyszyły temu zakłopotanie i bieganina myśli.
Był taki pewny, że poznał i rozumiał Jude. Jej myśli, jej serce, na równi z jej ciałem. Świadomość, że coś jednak przeoczył, była poniżająca. To prawda, że się zagalopował. Ale też nie spodziewał się, że jego propozycja spotka się z tak zdawkową i chłodną odpowiedzią.
Zaproponował jej małżeństwo, a ona uśmiechnęła się i z właściwym sobie wdziękiem odparła, że bardzo dziękuje, by zaraz potem wrócić na ceili.
Jego słodka i nieśmiała Jude Frances nie zająknęła się i nie zaczerwieniła, tylko go zmierzyła chłodnym wzrokiem i rozłożyła na obie łopatki. Co nie miało najmniejszego sensu, skoro nawet głupi by dostrzegł, że należą do siebie.
Jak dwa ogniwa długiego i skomplikowanego łańcucha. Mógł go sobie doskonale wyobrazić - z całą jego ciągłością i tradycją. Kobieta obok mężczyzny, pokolenie za pokoleniem. Była tą, z którą chciał być i z którą utworzyliby kolejne ogniwo tego długiego łańcucha.
Ale okazuje się, że do tego potrzebne jest inne podejście, mówił sobie, przemierzając pokoje, nie mogąc się skupić i zakończyć codziennej papierkowej roboty. A przecież potrafił zalecać się do kobiet i je zdobywać? Niemało się naflirtował i nazdobywał.
Choć robił to w zupełnie innych celach, mógłby teraz nie błądzić jak dziecko we mgle, gdy próbował zdobyć sobie żonę.
Usłyszał kroki na schodach, na sekundę przedtem, nim Darcy - jak to było w jej zwyczaju - wpadła bez pukania.
- Shawn traktuje mnie jak dziewczynę na posyłki. Przysłał mnie, żebym się dowiedziała, czy zamówiłeś kartofle i marchewkę, pyta też, czy Patty Ryan dostarczy na weekend dostatecznie dużo białej ryby.
- Patty obiecała nam świeżą rybę na jutro, a reszta dojdzie w połowie tygodnia. Czy to znaczy, że Shawn jeszcze nie zaczął przygotowywać dzisiejszego menu? Dochodzi już wpół do drugiej.
- Wczytuje się w jakiś przepis, który dostał wczoraj na ceili od jednej z pań, i dlatego zwala całą robotę na mnie. Wyjdziesz stąd i staniesz za barem czy będziesz tak tu siedział i gapił się w ścianę?
- Pracowałem - odparł lekko zakłopotany, bo znaczną część czasu przesiedział, gapiąc się w ścianę. - A gdybyś kiedykolwiek miała ochotę zabrać się za tę papierkową robotę, oddam ci ją od razu.
Powiedział to takim tonem, że aż uniosła brwi. Mimo że zostawiła tam Shawna samego, usiadła na fotelu i przerzuciła przez oparcie nogi.
- Liczenie zostawiam tobie, skoro jesteś taki mądry i zdolny.
- Więc daj mi teraz spokój, zejdź na dół i zajmij się swoją robotą.
- Należy mi się dziesięciominutowa przerwa. - Uśmiechnęła się do niego zbyt słodko, żeby można jej było zaufać. - No i co się tak zamartwiasz?
- Nie zamartwiam się.
Podniosła rękę i bez większego zainteresowania przyjrzała się paznokciom. Aidan spacerował między oknem a biurkiem. W pokoju zalegała cisza.
- Zaprzyjaźniłaś się z Jude.
- Tak, zaprzyjaźniłam. - Jej uśmiech nie był już taki słodki. - Choć nie tak bardzo jak ty. Posprzeczaliście się? To dlatego tak miotasz się tam i z powrotem i patrzysz spode łba?
- Nie, nie posprzeczaliśmy się. Niezupełnie. - Wsunął ręce w kieszenie spodni. Och, jakie to poniżające, ale czy miał jakiś wybór? - Co ona o mnie mówi?
Darcy omal nie parsknęła śmiechem.
- To by było donosicielstwo. Nie jestem kapusiem.
- Dostaniesz za to wolną godzinę w sobotę.
Darcy natychmiast się wyprostowała i chytrze zmrużyła oczy.
- No cóż, od tego trzeba było zacząć. Co chcesz wiedzieć?
- Co ona o mnie sądzi?
- Uważa, że jesteś przystojny, czarujący i, cokolwiek bym o tobie złego mówiła, ona i tak wie swoje. Podziwia twoją romantyczną naturę. To, że zaniosłeś ją na górę po schodach, było świetnym chwytem. - Widząc jego zbolały wyraz twarzy, zaśmiała się głośno. - Lepiej nie pytaj więc na przyszłość, o czym rozmawiają między sobą kobiety.
Udało mu się zapanować nad sobą.
- Chyba nie mówiła... co było później.
- Mówiła, o każdym westchnieniu i szepcie. - Nie mogąc się powstrzymać, zerwała się, obiema rękami ujęła jego twarz i pocałowała go. - Oczywiście, że nie, ty głuptasie. Jest na to zbyt dyskretna - chociaż robiłyśmy z Brenna wszystko, żeby z niej choć trochę wydusić. Czym się tak martwisz? Z tego co wiem, Jude uważa cię za najwspanialszego kochanka od czasów Salomona i Saby.
- I to wszystko? Seks, romantyczna przygoda i paromiesięczne zauroczenie. Tylko tyle?
Gdy na niego spojrzała, nie było jej do śmiechu.
- Tak mi przykro, kochanie, ale ty naprawdę jesteś wytrącony z równowagi. Co się stało?
- Poprosiłem ją wczoraj, żeby za mnie wyszła.
- Naprawdę to zrobiłeś? - Podskoczyła do góry, objęła go mocno. - Ależ to cudownie! Jestem taka szczęśliwa! Śmiejąc się, cmoknęła go głośno w oba policzki. - Chodźmy od razu do kuchni i powiedzmy to Shawnowi, a także zadzwońmy do mamy i taty.
- Odmówiła mi.
- Będą chcieli przyjechać i poznać ją przed ślubem. A potem. .. Co powiedziałeś?
Kiedy tak wpatrywała się w niego, zrobiło mu się jeszcze smutniej.
- Odmówiła mi.
- Nie mogła tego zrobić.
- Powiedziała to dostatecznie wyraźnie. Była na tyle uprzejma, że nawet podziękowała mi za tę propozycję.
- Chyba oszalała? Oczywiście, że chce za ciebie wyjść.
- Powiedziała, że nie chce. Powiedziała, że w ogóle nie myśli o małżeństwie. To wszystko przez tego sukinsyna, który ją zostawił. Porównała mnie z nim, a kiedy jej to wytknąłem, powiedziała, że nie zna nikogo innego, z kim mogłaby mnie porównać. No cóż, lepiej niech już mnie z nikim nie porównuje. Jestem tym, kim jestem.
- Oczywiście, że sto razy bardziej męski niż ten William. - Darcy poczuła wyrzuty sumienia, że tak lekko traktowała ten romans brata. - A może chodziło jej o to, że nie chce zrezygnować ze swojego życia w Ameryce?
- Nie doszliśmy do tego. A poza tym dlaczego nie miałaby zrezygnować, skoro jest tutaj szczęśliwa jak nigdy przedtem?
- No cóż... - mruknęła Darcy, zastanawiając się nad sytuacją. - Do głowy mi nie przyszło, że nie ma zamiaru wyjść za mąż.
- Ciągle ma w pamięci to, co wydarzyło się wcześniej. Najchętniej skręciłbym za to kark temu facetowi. - Jego oczy zabłysły groźnie. - Ale nie chcę jej robić przykrości.
Darcy pomyślała, że będzie ją hołubił jak skarb i troszczył się, jak o wszystko, co kochał.
- Może jeszcze jej rana jest zbyt świeża. A poza tym nie wszystkie kobiety marzą o ślubie i niańczeniu dzieci.
Chciała wstać i potrząsnąć nim, jakoś go pocieszyć, ale za dużo było w jego oczach złości, żeby mógł przyjąć jej pieszczoty.
- Rozumiem, co ona czuje, Aidanie. I wydaje mi się, że to już chyba koniec.
- Żaden koniec, tylko początek.
- Może dla ciebie, ale nie dla każdego. - Usiadła z powrotem, zastukała palcami. - No cóż, jestem niezłym obserwatorem, i uważam, że nasza Jude posiada instynkt małżeński, jeśli nawet w to nie wierzy. Jest stworzeniem stadnym, któremu nie dane było nigdy uwić gniazdka. Dlatego przyjechała tutaj. Może działaliśmy odrobinę za szybko.
- My?
- To znaczy ty - poprawiła się Darcy, mając na myśli uknuty przez siebie i Brennę spisek. - Ale stało się i tego nie odwrócisz. Musisz więc wykonać jakiś ruch do przodu. Przekonać ją. - Znowu się uśmiechnęła. - Nie spiesz się z tym za bardzo, ale pokaż jej, co straci, jeżeli nie weźmie tego. co jej ofiarowujesz. Jesteś Gallagherem, Aidanie. A Gallagherowie dostają to, czego chcą, wcześniej czy później.
- Masz rację. - Wziął się w karby. - Teraz już nie ma odwrotu. Muszę tylko doprowadzić do tego, żeby się oswoiła z tym pomysłem.
Darcy z ulgą poklepała go po policzku.
- Stawiam na ciebie.
Nie spodziewała się go, w każdym razie nie tak prędko. Ale skoro Darcy wykazała tyle dobrej woli i chęci współpracy, Aidan urwał się na parę godzin przed zamknięciem i powędrował do domku Jude.
Od morza wiała bryza, a nocne powietrze było jak balsam. Zza przesuwających się szybko chmur wyłaniał się od czasu do czasu rój gwiazd, które po chwili znów znikały. Księżyc był okrągły jak bania, a jego światło łagodne.
Odpowiednia noc na romantyczne spotkanie z kobietą, którą się chce poślubić.
Przyniósł jej pęk bajecznych róż w delikatnym różowym kolorze, które ukradł z ogrodu Kathy Duffy. Nie sądził, żeby miała mu za złe tę stratę, skoro chodziło o taką sprawę.
W oknach Jude paliło się światło - ciepły znak powitalny. Tak musi być zawsze, gdy się już pobiorą. Będzie czekała na jego powrót z zapalonymi światłami służącymi mu za przewodnika. Już nie dziwił go fakt, że tak bardzo tego pragnie ani że tak jasno to teraz widzi. Noc będzie następowała po nocy, rok po roku, aż do kresu życia.
Nie zapukał. Dość szybko zrezygnowali z podobnych formalności. Odnotował fakt, że posprzątała już po przyjęciu. Jakie to do niej podobne, pomyślał z rozczuleniem. Wszędzie było czyściutko i panował ład, tak jak powinno być.
Usłyszał płynącą z góry muzykę i poszedł w jej kierunku.
Była w swoim malutkim gabinecie, nastawiła cichutko radio, a u jej stóp pochrapywał szczeniak. Ze związanymi do tyłu włosami szybko przebierała palcami po klawiaturze.
Pragnął ją wziąć w ramiona i zatracić się w niej. Pomyślał jednak, że w obecnej sytuacji nie byłoby to chyba najwłaściwsze posunięcie.
Perswazja nie polega na szybkim, zapalczywym działaniu potrzebna jest do niej cierpliwość.
Poruszając się cicho, zbliżył się do Jude, pochylił się i złożył na jej karku delikatny pocałunek.
Podskoczyła, czego się spodziewał. Objął ją, trzymając w ręku kwiaty, a jego usta znalazły się przy jej uchu.
- Wyglądasz tak ślicznie, siedząc tutaj, a ghra, i zapracowując się do późna. Która bajka tak cię pochłonęła?
- Och, ja... - Serce miała w gardle. To prawda, że się go nie spodziewała. Myślała, że już w ogóle go nie zobaczy. Wiedziała, że potraktowała Aidana ostro i niegrzecznie. Była pewna, że między nimi wszystko skończone.
A tymczasem jest tutaj, przynosi jej kwiaty i szepcze do ucha.
- To jest opowieść o pooka złym duchu i o Patryku McNee, którą opowiedział mi pan Riley. - Ponieważ nie chciała nikomu pokazywać swojej pracy, wyłączyła komputer i powąchała róże.
- Cieszę się, że ci się podobają, ponieważ są kradzione i w każdej chwili mogą mnie za to aresztować.
- Zapłacę za ciebie kaucję. - Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Z ulgą, choć i nie bez pewnego zdziwienia zauważyła, że nie był na nią zły. - Wstawię je do wody i przygotuję herbatę.
Kiedy wstała, szczeniak przeturlał się na drugi bok, sieknął, po czym wrócił do poprzedniej pozycji.
- Nie nadaje się na psa obronnego - skomentował Aidan.
- Jest jeszcze mały. - W drodze na dół wzięła od niego kwiaty. - A poza tym nie mam tu niczego, co wymagałoby obrony.
Jak miło było powrócić do zwykłej rutyny - wzajemnej życzliwości i delikatnego flirtu. Chciała już wyjaśnić, dlaczego tak postąpiła poprzedniego wieczora, lecz dała temu spokój. Po co wracać do czegoś, w czym się nie zgadzają?
Pewnie żałuje, że ją poprosił o rękę, i czuje ulgę, że mu odmówiła. Włożyła róże do jasnoniebieskiej butelki.
A gdy spojrzała na zegarek, zmarszczyła brwi.
- Dopiero dziesiąta. Zamknąłeś pub?
- Nie, wziąłem sobie parę wolnych godzin. Od czasu do czasu mam do tego prawo. Stęskniłem się za tobą - dodał, kładąc rękę na jej talii. - Nie przyszłaś się ze mną zobaczyć.
- Pracowałam. - Przecież nie wiedziała, że chce ją widzieć. Czyż nie pogniewali się na siebie?
- A ja ci przeszkodziłem. Ale już się stało... - Odsunął się. - Nie wybrałabyś się ze mną na spacer, Jude Frances?
- Na spacer? Teraz?
- Aha. - Popchnął ją w stronę drzwi kuchennych. - Jest tak pięknie, że warto się przejść.
- Ciemno - powiedziała, będąc już na dworze.
- Jest księżyc i są gwiazdy. Opowiem ci historię o zaczarowanej królewnie, która wychodziła ze swojego pałacu tylko nocami, a księżyc wskazywał jej drogę. Ponieważ, jak ci pewnie wiadomo, zaklęcie może również zostać rzucone na istoty nie z tego świata, z nastaniem dnia królewna zamieniała się w białego ptaka.
Kiedy wędrowali, trzymając się za ręce, opowiadał o spacerującej nocami samotnej królewnie i o rannym wilku, którego znalazła u podnóża klifów.
- Miał oczy zielone jak szmaragdy i patrzył na nią groźnie, ale ponieważ była tak dobra, przemógł w sobie strach. Zaopiekowała się nim, wkładając całą duszę w opatrywanie i leczenie jego ran. Odtąd towarzyszył jej wszędzie, wędrował z nią po wzgórzach i skałach co noc, dopóki nad morzem nie zaświtał poranek, kiedy to, trzepocząc białymi skrzydłami i przywołując go smutnym głosem swojego zrozpaczonego serca, odlatywała od niego.
- Czy nie było sposobu, żeby zdjąć zaklęcie?
- Zawsze jest jakiś sposób. - Podniósł ręce Jude do ust i pocałował je, a następnie pociągnął ją w stronę ścieżki prowadzącej na klify, gdzie wiał wiatr, a morze donośnie grzmiało.
Wysokie, dzikie trawy były skąpane w blasku księżyca, a kamyki na ścieżce zamieniły się w srebrne monety, zwietrzałe skały zaś w zgarbione elfy. Pozwoliła, by Aidan pomógł jej wspiąć się na górę, i czekała na dalszy ciąg opowieści.
- Rankiem pewien młodzieniec przemierzał pola w poszukiwaniu pożywienia. Był głodny, miał tylko kołczan ze strzałami i łuk, zaś zwierzyny było bardzo mało. Cały dzień podobnie jak poprzednie, uganiał się za umykającymi zającami i sarnami, aż nastało popołudnie, a głód doskwierał mu coraz bardziej. I wtedy ujrzał szybującego białego ptaka. Naciągnął łuk, wypuścił strzałę i zestrzelił ptaka. Uważaj na kamienie, kochanie. Oto i sposób.
- Chyba jej nie zabił?
- A kto mówi, że już skończyłem? - Odwrócił się, żeby ją wciągnąć na górę. - Nabrzmiały bólem i rozpaczą krzyk ptaka rozdarł mu serce. Młodzieniec ledwie przytomny z głodu podbiegł tam i ujrzał wpatrzone w siebie niebieskie jak woda jeziora oczy. Ponieważ znał te oczy, zadrżały mu ręce. I zrozumiał, że to była ona.
Odwrócił się i, biorąc Jude pod ramię, ruszył dalej, a miriady gwiazd mrugały nad nimi.
- I choć prawie konał z głodu, zrobił wszystko, co mógł, żeby opatrzyć ranę, którą jej zadał, i zaniósł ją do swojej kryjówki, która znajdowała się na tych klifach. Rozpalił ognisko, żeby jej było ciepło, i czuwał przy niej, czekając na zachód słońca.
Kiedy dotarli na szczyt, Aidan otoczył ją ramieniem i razem wpatrywali się w ciemną toń morza. Przewalały się fale, zalewały brzeg, cofały się w tym samym, niezmiennym, odwiecznym, zmysłowym rytmie.
Czując, że opowieść Aidana ma także swój własny rytm, Jude położyła rękę na jego dłoni.
- Co było potem?
- Gdy słońce zanurzyło się w morzu, a noc próbowała dogonić dzień, oboje zaczęli się zmieniać. Ptak w kobietę, a mężczyzna w wilka, i tylko na jedną króciutką chwilę zbliżyli się do sobie. Zdążyli tylko podać sobie ręce, kiedy dokonała się ich przemiana. I tak przeszła noc, a ona gorączkowała i była zbyt słaba, żeby stanąć na nogach o własnych siłach. Wilk nie odstępował jej na krok i ogrzewał ją własnym ciałem. - Zmarzłaś? - zapytał, kiedy zadrżała.
- Nie - wyszeptała. - Wzruszyłam się.
- Ale to jeszcze nie koniec. - Minęła noc i znowu nastał dzień, a potem znowu dzień zamienił się w noc i zawsze była tylko ta jedna krótka chwila, kiedy wyciągali do siebie ręce, by zaraz się rozdzielić. A on nadal jej nie odstępował, nic nie jadł - ani jako człowiek, ani jako wilk - i był już bliski śmierci. Czując to, użyła całej mocy, która jej pozostała, żeby mu dodać sił i ratować go, nawet za cenę własnego życia. Ponieważ miłość, którą do niego czuła, znaczyła dla niej więcej. I znowu świt zaczął połyskiwać na niebie, i zaczęli się zmieniać. I znowu wyciągnęli do siebie ręce, wiedząc, że nie ma dla nich nadziei. Ona była przekonana, iż nie doczeka już kolejnego świtu. Ale tym razem ich poświęcenie zostało wynagrodzone. Ich dłonie spotkały się, ich palce złączyły i wreszcie spoglądali na siebie jak mężczyzna na kobietę, kobieta na mężczyznę. A pierwsze wypowiedziane przez nich słowa były słowami miłości.
- A potem żyli długo i szczęśliwie?
- On okazał się królewiczem z dalekiej krainy i wziął zaczarowaną królewnę za żonę. I żyli razem aż po kres swoich dni, nie spędzili osobno ani jednego wschodu i ani jednego zachodu słońca.
- Śliczna bajka. - Położyła głowę na jego ramieniu. - Tak jak i śliczne jest to miejsce.
- To moje miejsce. Tak przynajmniej uważałem, gdy jako dziecko wdrapywałem się tutaj, żeby popatrzeć na morze i pomarzyć o miejscach, które chciałem zobaczyć.
- Dokąd chciałeś pojechać?
- Wszędzie. - Przytulił twarz do jej włosów i pomyślał, że nigdzie nie czuł się tak dobrze jak tutaj, teraz. Ale z nią było inaczej. - A ty dokąd chciałabyś pojechać. Judei.
- Nie wiem. Tak naprawdę nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
- Więc zastanów się. - Usiedli razem na skale. - Ze wszystkich miejsc na świecie, które najbardziej chciałabyś zobaczyć?
- Wenecję. - Nie wiedząc, skąd jej się to wzięło, zaśmiała się w duchu. - Chciałabym zobaczyć Wenecję z jej cudownymi budowlami, wspaniałymi kościołami i tajemniczymi kanałami. A także winnice we Francji, stare wiejskie domy i ogrody. A także Anglię. Oczywiście Londyn ze względu na muzea, historią, ale przede wszystkim wieś. Kornwalię, z jej wzgórzami i klifami. Pragnęłabym oddychać tym samym powietrzem, którym, przychodząc na świat, oddychał król Artur.
Żadnych tropikalnych wysp, gorących plaż, egzotycznych portów, dokąd na krótko zawijają statki. Aidan odnotował, że jego Jude szukała romantyczności i tradycji owianych legendą.
- Stąd, gdzie teraz siedzimy, nie jest wcale daleko do tych miejsc. Nie wybrałabyś się tam ze mną, Jude?
- No pewnie, wystarczy polecieć dzisiaj wieczorem do Wenecji, a w drodze powrotnej zahaczyć o Francję i Anglię.
- Z dzisiejszym wieczorem mógłby być problem, ale resztę już przemyślałem. Czy odpowiadałby ci wrzesień?
- O czym ty mówisz?
Miał na myśli miodowy miesiąc, ale stwierdził, że na razie lepiej zachować dla siebie ten pomysł.
- O wspólnym wyjeździe. - Znowu trzymał jej rękę i skubał wargami jej palce, uśmiechając się przy tym do niej. - Żebyśmy razem obejrzeli miejsca owiane legendą. Pokażę ci, gdzie został poczęty król Artur tej nocy, kiedy Merlin zaczarował Uthera, a Ygraine pomyślała, że wita swojego męża. Zatrzymamy się także na jednej z farm we Francji, będziemy pili wino, kochali się w wielkim łożu z pierzyną. A potem powędrujemy sobie wzdłuż kanałów w Wenecji, podziwiając wspaniałe kościoły. Co ty na to, kochanie?
Zabrzmiało to cudownie, magicznie, jak jedna z jego opowieści.
- Niestety, to niemożliwe - odparła Jude.
- Dlaczego?
- Bo... muszę pracować, i ty także.
- Uważasz, że mój pub zapadnie się pod ziemię, a twoja praca gdzieś się ulotni? Czym są dwa tygodnie wobec wieczności?
- To prawda, ale...
- Widziałem miejsca, o których mówisz. - Niespiesznie zaczął pieścić jej wargi. - Teraz chcę je zobaczyć razem z tobą. - Ujął w dłonie jej twarz i stopniowo zatracał się w jej smaku, dotyku. - Pojedź ze mną, a ghra - wyszeptał, tuląc ją do siebie, kiedy zadrżała.
- Ja... muszę wrócić do Chicago.
- Nie musisz. - Jego wargi poczynały sobie coraz namiętniej i władczo. - Zostań ze mną.
- Ale... - Nie mogła pozbierać myśli. Ciągle traciła wątek. Czym są w końcu dwa tygodnie? - A więc we wrześniu?
- Tak. - Podniósł się z miejsca, poderwał ją ze skały, uśmiechając się szeroko, kiedy zabrakło jej tchu, i objął ją ramionami za szyję. - Trzymam cię i już cię nigdy nie wypuszczę. - Zobaczysz, jak potrafię się zatroszczyć o to, co moje.
O to, co jego? Trochę ją zaniepokoiło takie stwierdzenie, ale nim znalazła odpowiedź, ujrzała zbliżającą się postać.
- Aidan - cichutko szepnęła.
Naprężył się, chcąc ją bronić, a kiedy się odwrócił i zobaczył Lady Gwen, znowu się uspokoił.
Gdy szła, jej jasne włosy lśniły w blasku księżyca, podobnie jak jej łzy.
- To Lady Gwen, szukająca miłości, którą utraciła. - Serce mu się krajało na widok połyskujących na jej policzkach łez.
- Tak jak on. Znowu go dzisiaj widziałam. Rozmawiałam z nim.
- Można wręcz powiedzieć, że spoufalasz się z zaczarowanymi istotami, Jude Frances.
Czuła na twarzy wiatr, zapach morza. Obejmowało ją silne i ciepłe ramię Aidana. A jednak to wszystko wydawało się jakąś ułudą która może zniknąć w jednym mgnieniu oka.
- Wciąż prześladuje mnie myśl, że za chwilę obudzę się w swoim łóżku w Chicago, a wszystko tutaj to jakiś długi i bardzo niezwykły sen. A wtedy pękłoby mi serce.
- Więc przestań się martwić. - Pochylił się, żeby ją pocałować. - To nie jest sen i daję ci na to moje słowo.
- Widok kochanków w tym miejscu musi ją przyprawiać o cierpienie. - Spojrzała za siebie. Złociste włosy Lady Gwen fruwały na wietrze, a jej policzki były wilgotne od łez. - Nie mają nawet dla siebie tej chwili o wschodzie i o zachodzie słońca.
- Jeden wybór może zaważyć na całym losie - może uszczęśliwić albo też zniszczyć wszystko.
Kiedy zaskoczona podobieństwem jego słów do słów Carricka popatrzyła na niego, potrząsnął głową.
- Chodź, idziemy stąd. Widzę, że jej widok cię zasmuca.
- To prawda. - Ponieważ schodzenie wymagało znacznie większej zręczności niż wspinanie się, uczepiła się teraz ramienia Aidana. - Chciałabym móc z nią porozmawiać - a swoją drogą dziwię się, iż potrafię tak zwyczajnie mówić o tym, że chcę rozmawiać z duchem. Ale to prawda. Chciałabym ją zapytać, co czuje, myśli, co chciałaby zmienić.
- Sądząc po jej łzach, myślę, że zmieniłaby wszystko.
- Nie, kobiety płaczą z byle powodu. Gdyby chciała zmienić wszystko, musiałaby zrezygnować z dziecka, które nosiła w łonie, które wychowała i które kochała. Nie sądzę, by mogła to zrobić. Carrick żądał od niej zbyt wiele. On tego nie chce zrozumieć. Może uda mu się to pewnego dnia, a wtedy odnajdą się nawzajem.
- Poprosił ją tylko o to, czego pragnął, a w zamian chciał jej dać wszystko, co miał.
- Rozumujesz jak mężczyzna.
- No cóż, jestem mężczyzną, jak więc mam myśleć? Rozśmieszyła ją jego irytacja.
- Dokładnie tak, jak to robisz. A ponieważ kobieta myśli po kobiecemu, znamy już powód, dlaczego te dwa rodzaje równie często się kłócą, jak żyją ze sobą w zgodzie.
- Nie mam nic przeciwko sporadycznym kłótniom, bo dzięki nim żyje się ciekawiej. Ale ponieważ rozumuję znowu jak mężczyzna... - Porwał ją w ramiona i zamknął pocałunkiem jej usta.
Jak to możliwe, żeby pocałunek był tak delikatny i zarazem tak gorący? Pogrążyła się w nim jak w jakiejś kipieli.
- Chcesz mnie, Jude? Powiedz, czy mnie chcesz?
- Tak, chcę ciebie. Ciągle cię chcę - odparła, tracąc świadomość.
- Kochaj się ze mną. - Gorączkowo ssał jej dolną wargę. - Tutaj, przy blasku księżyca.
Już chciała się zgodzić, kiedy nagle wynurzyła się na powierzchnia i jak nierozważny pływak zachłysnęła się powietrzem.
- Tutaj? Na dworze?
Rozśmieszyłaby go jej reakcja, gdyby nie był już zbyt podniecony.
- Tutaj, na trawie, pośród tchnienia nocy. Wciąż ją trzymając, wodząc ustami po jej twarzy, wyszeptał:
- Oddaj mi się.
- A jeżeli ktoś będzie tędy przechodził?
- Jesteśmy sami na całym świecie, tylko my. - Dotykał ją i całował. Nie dał jej dojść do słowa, kiedy chciała zaprotestować. - Tak bardzo cię pragnę. Pozwól, że ci to udowodnię. Chcę ciebie, Jude.
Trawa była taka miękka, a on taki ciepły. Takie pożądanie było czymś cudownym, o ileż ważniejszym od rozsądku i skromności. Kiedy zaczął ją dotykać, powoli, bardzo powoli, w jego rękach było tyle czułości i delikatności, że zawrzała w niej krew. Muskał wargami jej usta, szeptał różne obietnice.
I nagle nie było już nikogo innego na świecie, żadnej potrzeby szukania usprawiedliwienia.
Podniosła leniwie ręce, kiedy ściągał z niej sweter, a gdy końcami palców wędrował w dół jej ciała, jej powieki stały się ciężkie, a ciało bezwładne, Zdjął z Jude pantofle, spodnie, rozbierał ją bez pośpiechu, dotykając i zatrzymując ręce w jej ulubionych miejscach, drażniąc rozkosznie.
Leżała rozebrana do naga w trawie, w iskrzącym się świetle księżyca. Gdy wyciągnęła do niego ręce, uniósł ją do góry.
- Chcę ci rozwiązać włosy, lubię, kiedy są w nieładzie. - Ściągając przepaskę, patrzył jej w oczy. - Pamiętasz pierwszy raz?
- Tak, pamiętam.
Teraz już wiem, co lubisz. - Przylgnął wargami do jej ramienia, z lubością wzburzył jej włosy, okrywając nimi swą twarz niczym jedwabną, pachnącą zasłoną. - Połóż się znowu na trawie i pozwól mi się pieścić. Dam ci wszystko, co mam.
Obsypywał ją długimi, zmysłowymi pocałunkami, które poruszały jej duszę, wydobywając z niej ciche jęki. A przy każdym takim dźwięku sięgał dalej i głębiej.
Mógłby gwałcić, ale wolał wabić i nęcić. Powolne, czule pieszczoty przyprawiały ją o drżenie. A on przedłużał chwilę.
Zatraciła się w nim, w tym rozkosznym, oszałamiającym gąszczu zmysłów i doznań. W chłodzie trawy i w dotyku gorącego ciała, w niosącej różne zapachy bryzie i namiętnym szepcie, w mocnych rękach i cierpliwych wargach.
Patrzyła na przesuwający się nad głowami księżyc, na tę lśniącą białą kulę na granatowym niebie, ściganą przez strzępiaste wstęgi chmur. Usłyszała pohukiwanie sowy, niski, nie znoszący sprzeciwu krzyk, którego echo wdarło się w jej krwiobieg, gdy tak ją ponaglał i prowadził na ten pierwszy, wznoszący się coraz wyżej szczyt.
Wyśpiewała jego imię, wstępując jeszcze wyżej, gdy niczym wodospad runęła na nią i zalała wysoka, gorąca fala.
- Wznieś się wyżej. - Chciał zobaczyć jej podniebny lot, mieć pewność, że potrafi ją porwać tak daleko, aż jej oczy staną się nieprzytomne i niewidzące, a jej ciało rozedrgane. - Wznieś się wyżej - powtórzył jeszcze i poniósł ją zapalczywiej, niż zamierzał.
Była teraz jednym pożądaniem, eksplodującą gwiazdą. Natężenie rozkoszy, którą jej dawał, było takie intensywne, takie nieoczekiwane po dotychczasowej delikatnej czułości, że jej ciało uniosło się bardzo gwałtownie w proteście i upojeniu. A to, co się z niej wyrwało, to nie był jęk, tylko krzyk.
- Aidan. - Uchwyciła się go, żeby nie stracić równowagi, ponieważ jej świat jakby oszalał. - Nie mogę.
- Jeszcze. - Pociągnął ją do tyłu za włosy, miażdżąc jej wargi. - Jeszcze, aż nic w nas nie zostanie. - Ręce, które potrafiły być tak delikatne, wpiły się w jej biodra i uniosły ją. - Powiedz, że chcesz mnie w środku. Mnie i nikogo innego.
- Tak. - Nie wiedziała, co się dzieje, była jednym wielkim szlochem. - Ciebie i nikogo innego.
- Więc mnie weź.
Ściągnął ją na siebie, aż się nim wypełniła, aż dosięgło ją najwyższe spełnienie. Kiedy znowu się wygięła, jej ciało srebrzyło się w świetle księżyca. Jej włosy opadały w dół jak ciemne strugi deszczu. Uniosła ramiona w geście poddania, wplatając palce we włosy.
Wtedy jej ciało zaczęło się kołysać, poruszać, domagać.
Teraz ona miała władzę, panowała nad każdym smagnięciem rozkoszy. A kiedy jego ciało poddało się jej rytmowi, pokazała, co potrafi. Kiedy go dotykała, drżały mu mięśnie. Kiedy pochyliła się, by dręczyć jego usta, jego oczy stawały się ciemne jak noc. Niski, basowy jęk, który się z niego wydobywał, przyprawił ją o triumfalny śmiech.
Śmiało ujęła jego ręce i położyła je na swoich piersiach.
- Dotykaj mnie. Dotykaj mnie tam, gdzie zechcę. Kierowała jego delikatnymi rękami, odnajdując na swojej śliskiej skórze rozkosz ich dotyku, doprowadzając go coraz bliżej i bliżej nad krawędź przepaści.
Czuła, jak bezradnie rzuca się pod nią, słyszała jego zdławiony oddech i, poruszona swoim własnym dokonaniem, podążyła za nim.
To on drżał, to jego ręce opadły bezwładnie, gdy pochyliła się i obcałowywała jego usta. A kiedy przywarła wargami do jego szyi, poczuła jego szaleńczy puls.
Z okrzykiem triumfu odgięła się do tyłu i wyrzuciła wysoko ręce.
- O Boże, to cudowne! Ludzi powinni się zawsze kochać na dworze. To takie... wyzwalające.
- Wyglądasz jak zaczarowana królewna.
- Bo tak też się czuję. - Odrzuciła do tyłu włosy i popatrzyła na niego z uśmiechem. - Pełna magii i cudownych sekretów. Tak się cieszę, że nie czujesz do mnie złości. Byłam pewna, że będziesz na mnie zły.
- Zły? Za co? - Wykrzesał z siebie tyle energii, że usiadł i objął ją, aż przywarli do siebie piersiami. - Zachwycasz mnie taka, jaka jesteś.
Wtuliła się w niego, nadal jeszcze uskrzydlona rozkoszą chwili.
- Nie byłeś mną zachwycony wczoraj wieczorem.
- Nie, ale skoro już załagodziliśmy nieporozumienie, nie mamy się czym martwić.
- Załagodziliśmy nieporozumienie?
- Aha. A teraz włóż na siebie sweter, zanim się przeziębisz.
- Co masz na myśli... - Urwała, kiedy naciągał jej sweter przez głowę.
- No, jesteś ubrana, zdejmę go, kiedy znajdziemy się w domu.
- Aidan, co miałeś na myśli, mówiąc, że załagodziliśmy nieporozumienie?
- To, że jest już wszystko w porządku. - Uśmiechając się, wziął ją na ręce i poniósł w stronę domu. - Weźmiemy we wrześniu ślub.
- Co? Zaczekaj.
- Zaczekam aż do września. - Popchnął łokciem ogrodową furtkę.
- Nie weźmiemy żadnego ślubu we wrześniu.
- Och, weźmiemy, z całą pewnością. A potem ruszymy w podróż, obejrzeć te miejsca, o których mówiłaś.
- Aidan, ja nie mówiłam tego poważnie.
- Ale ja mówię poważnie. - Znowu się do niej uśmiechnął zadowolony, że znalazł sposób, który pozwalał mu panować nad sytuacją. - Poczekam, bo wiem, że musisz to rozważyć pod każdym kątem, kochanie. I tak oboje wiemy, o co nam chodzi.
- Postaw mnie.
- Nie, jeszcze nie. - Wszedł do środka i zaczął ją nieść po schodach.
- Nie wyjdę za ciebie we wrześniu.
- No cóż, to tylko kwestia paru miesięcy, więc już niedługo się przekonamy, kto ma rację.
- Ta niezbita pewność siebie, jest wprost obraźliwa. Uważasz mnie za idiotkę, która nie wie, o co jej chodzi?
- Nie uważam cię za idiotkę, wprost przeciwnie. - Poszedł z nią do łazienki. - Uważam, kochanie, że jesteś jedną z najmądrzejszych kobiet, jakie znam. Tyle że trochę upartą, ale mnie to nie przeszkadza. - Podniósł ją trochę, żeby mogła odkręcić kran prysznica.
- Tobie to nie przeszkadza - powtórzyła.
- Ani trochę. Podobnie jak nie przeszkadzają mi gromy, sypiące się w tej chwili z twoich oczu. A nawet uważam, że to działa... stymulująco.
- Postaw mnie, Aidanie.
- W porządku. - Postawił ją w wannie, prosto pod strumieniem wody z prysznica.
- Niech cię jasna cholera!
- Nie martw się o sweter, zajmę się nim. - I śmiejąc się, podczas gdy ona szarpała się i wierzgała, zdjął go z niej i rzucił na podłogę.
- Nie dotykaj mnie. Muszę to sobie uporządkować.
- Już to sobie ułożyłaś w głowie, tak jak ja. A ja mówię, iż chcę, żeby było po mojemu, ty zaś się upierasz, że ma być inaczej, choć sama nie wiesz jak. - Odgarnął jej z twarzy mokre włosy. - Ale skoro jesteś taka pewna swojego, tym bardziej nie masz się czym przejmować, więc cieszmy się razem spędzanym czasem.
- Nie o to chodzi...
- Chcesz powiedzieć, że nie cieszy cię przebywanie ze mną?
- Oczywiście, że tak, ale...
- A więc może nie wiesz, czego chcesz?
- Oczywiście, że wiem.
Uśmiechając się, przytknął wargi do jej czoła, do jej skroni.
- Więc co jest w tym takiego złego, że nawet nie chcesz mi dać szansy?
- Nie wiem. - Widziała jednak, że przerażała go ta jej chłodna kalkulacja. - Nie rozmawiamy tutaj o jakiejś zachciance czy kaprysie, Aidanie. Podchodzę do tego bardzo poważnie i nie zamierzam zmienić swojego zdania.
- W porządku, żeby więc się stało zadość irlandzkiej tradycji, załóżmy się. Stawiam sto funtów, że zmienisz zdanie.
- Nie zakładam się w takiej sprawie.
Wzruszył beztrosko ramionami, po czym sięgnął po mydło.
- Obawiasz się straty...
- Nie obawiam się - prychnęła jak kotka. - Niech będzie dwieście funtów.
- Stoi.
Żeby przypieczętować zakład, pocałował ją w czubek nosa.
To niepoważne. Jak mogła założyć się o to, czy wyjdzie czy nie wyjdzie za niego za mąż? Śmiechu warte! Irytujące i trochę żenujące.
Skłoniła ją do tego złość, która już sama w sobie była dość dziwna. Przecież z natury ma łagodne usposobienie.
Oczywiście powinna zapomnieć o tym zakładzie. Nie będzie się przecież ośmieszać i wracać do tej sprawy.
Na razie ma o czym myśleć - czekają ją obowiązki domowe i praca. Trzeba wziąć Finna na spacer i zwrócić półmiski Mollie. Zadzwoni do domu i dowie się, co słychać u rodziny. A potem, o ile pogoda pozwoli, wyniesie się z pracą na dwór.
Chciała zapisać baśń, którą wczoraj opowiedział jej Aidan. Czuła już w głowie jej rytm, widziała oczyma wyobraźni białego ptaka i czarnego wilka. Powątpiewała tylko, czy potrafi to oddać wystarczająco dobrze. Ale przynajmniej musi spróbować.
Pozbierała naczynia, włożyła do pojemnika lukrowane ciasteczka, które upiekła. Gotowa do wyjścia, rozejrzała się za psem. Akurat siusiał pod kuchennym stołem. I oczywiście zabrakło mu paru centymetrów, żeby wycelować w gazetę.
- Nie mogłeś jeszcze chwili zaczekać? - Zachichotała, kiedy radośnie pomachał ogonkiem, po czym odstawiła naczynia, żeby się zająć kałużą.
Kiedy ją wycierała, podbiegł do niej w susach i oblizał jej twarz. Powarkiwał przy tym zabawnie. Tak ją rozśmieszył, że zapomniała go skarcić. Przytulanie go sprawiało obojgu jednakową przyjemność, spędziła więc jeszcze dziesięć minut na miętoszeniu psa, drapaniu po brzuszku i zanurzaniu nosa w jego futerku.
Oczywiście, że go psuję, tego nie da się ukryć. Ale kto mógł przypuszczać, że znajdzie w sobie tyle miłości do ofiarowania?
- Mam już prawie trzydziestkę - mruknęła, bawiąc się długimi, jedwabistymi uszami Finna. - Pragnę mieć dom. Pragnę mieć rodzinę. Chcę założyć ją z mężczyzną, kochającym mnie do szaleństwa. - Przytuliła psa, który się wił na wszystkie strony, chcąc ją polizać po ręku. - Nie stać mnie na kolejny kompromis. Nie mogę zadowolić się byle czym tylko dlatego, że nie spodziewam się niczego lepszego w życiu. Więc...
Podniosła Finna, żeby potrzeć o niego nos.
- Teraz liczymy się tylko ty i ja, kolego.
Gdy otworzyła kuchenne drzwi, wypadł jak strzała. Uwielbiała patrzeć, jak pędzi - darowała mu nawet ten sprint przez kwiaty.
Kiedy go ostro przywołała po imieniu, zatrzymał się w miejscu i omal nie przekoziołkował. Uznała to za postęp, nawet gdy się okazało, że zrównał z ziemią jeden rząd żeniszka.
Finn przygnał do niej, zaczął zataczać koła wokół jej nóg, po czym pobiegł zygzakiem, wąchając wszystko, co go zainteresowało. Wyobraziła go sobie, kiedy osiągnie swój pełny wzrost - duży, piękny pies, z ogonem jak bicz, uwielbiający gonitwy po wzgórzach.
O Boże, co ona z nim zrobi w Chicago?
Potrząsnęła głową, odpędzając od siebie kłopotliwe myśli. Nie warto się dręczyć czymś, co tylko zepsuje przyjemność spaceru.
Powietrze było krystaliczne, a słońce płynęło między chmurkami w stronę Anglii. Rzuciła okiem na zatokę Ardmore - ciemnozielone wzgórza schodzące faliście ku morzu. Gdyby przystanęła, mogłaby w tej rozedrganej ciszy usłyszeć nawet muzykę. Turyści tłumnie wylegną dzisiaj na plaże. Pojawi się też trochę miejscowych, o ile wygospodarują wolną godzinę.
Młode matki pozwolą swoim pociechom brodzić po wodzie, nabierać piasek do czerwonych plastikowych wiaderek. Powstanie dzisiaj wiele zamków, które później zmyje woda.
Ciągnące się wzdłuż drogi żywopłoty uginały się od kwiatów, a trawa pod jej nogami była sprężysta i połyskiwała poranną rosą. Góry na północy przygarbiły się pod ciężarem chmur, które usiadły na ich szczytach. A zielone, cudowne wzgórza zdawały się ciągnąć w nieskończoność.
Uwielbiała ten widok, uwielbiała proste i nieskalane piękno tej ziemi, ruiny starych zamków, zniszczonych nie przez wodę, ale przez czas i nieprzyjaciół. Przywodziły jej na myśl rycerzy i damy, wielkich królów, wesołych służących i przebiegłych szpiegów. I oczywiście magię, guślarstwo, pieśni zaczarowanych krain.
I wiele baśni, o poświęceniu z miłości, dla sławy, o triumfie serca i honoru, o rzuconych zaklęciach i ich odczarowaniu.
W takim miejscu jak to można spędzić lata na zbieraniu ich, na ich tworzeniu i przekazywaniu dalej. W takie srebrzyste poranki jak ten mogłaby wędrować i fantazjować, w deszczowe popołudnia zaś pisać i opracowywać zebrany materiał. Wieczorami natomiast, po dobrze spełnionym dniu, siadałaby w fotelu i wpatrywałaby się w ogień kominka, wyobrażając sobie różne obrazy, albo też, gdyby potrzebowała zgiełku, towarzystwa i muzyki, zachodziłaby do pubu.
To byłoby cudowne życie, ciekawe, piękne, pełne marzeń i snów.
Otrząsnęła się, zaskoczona tą myślą, a jeszcze bardziej tym, że taka myśl w ogóle mogła powstać w jej głowie. Może tu zostać, nie tylko przez trzy miesiące, ale na zawsze. Może pisać opowiadania - te, które usłyszała, a także własne, do czego zawsze zdawała się mieć skłonności.
Nie, oczywiście, że nie może. Co też jej przychodzi do głowy? Zaśmiała się, ale jakoś nerwowo i nieprzekonująco. Musi wrócić do Chicago zgodnie z planem, znaleźć pracę w jakiejś znanej sobie dziedzinie, nie oddawać się mrzonkom. Powiedzieć sobie wyraźnie, że cała ta reszta jest czymś kompletnie nieodpowiedzialnym.
- Dlaczego? - zapytała głośno sama siebie. - Oczywiście, że jest jakiś powód. Mnóstwo powodów. Mieszkam w Chicago. Zawsze tam mieszkałam.
Przecież nigdzie nie zostało powiedziane, że musi mieszkać w Chicago. Przecież nie przykuto jej łańcuchem, żeby się nie mogła ruszyć z miejsca.
- Oczywiście, że nie, ale... muszę pracować. A niby czym się zajmuje od trzech miesięcy?
To nie jest prawdziwa praca. - Czuła niepokój w żołądku, a serce podeszło jej do gardła i dziwnie łaskotało. - Po prostu bawię, się tym.
Dlaczego?
Zamknęła oczy.
- Ponieważ to lubię. Lubię wszystko, co się z tym wiąże. Nagle na tym porośniętym trawą wzgórzu doznała olśnienia.
- Dlaczego nie mogę robić czegoś, co kocham, nie obwarowując tego natychmiast całą masą ograniczeń? Dlaczego nie mogę mieszkać tam, gdzie czuję się lepiej niż gdziekolwiek indziej? Kto, jeśli nie ja sama, ma decydować o moim życiu?
Wóz albo przewóz - wreszcie może się uprzeć przy czymś, czego pragnie dla siebie.
Przemyśli to szczegółowo. Przyspieszając kroku, udała, że nie słyszy wewnętrznego głosu, który ją ponaglał do natychmiastowego działania, od zaraz, zanim sobie znajdzie jakąś wymówkę. To będzie milowy krok w jej życiu.
Ucieszyła się, widząc po drugiej stronie wzgórza domek O'Toole'ów. Musi się rozerwać, zająć czymś chociaż na chwilę.
Na sznurze suszyła się już bielizna, zupełnie jakby Mollie robiła pranie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Kwiaty w ogrodzie kwitły nieprzytomnie, a szopa przy domu była jak zawsze zagracona. Betty przerwała poranną drzemkę i zaszczekała na powitanie. Finn z głośnym ujadaniem jak błyskawica pognał w jej stronę.
Jude dotarła już na skraj podwórza, kiedy otworzyły się kuchenne drzwi.
- Witaj, Jude - Mollie pomachała do niej ręką. Coś wcześnie jesteś dzisiaj na nogach.
- Nie tak wcześnie jak ty, sądząc po tym, co tu widzę.
- Gdybyś miała dom pełen rozszczebiotanych dziewcząt i mężczyznę, któremu trzeba podać herbatę, zanim otworzy oczy, nie miałabyś wielu okazji do wylegiwania się w łóżku. Wejdź do środka, napijesz się herbaty i dotrzymasz mi towarzystwa, gdy będę piekła chleb.
- Przyniosłam twoje półmiski, a także trochę ciasteczek, które wczoraj zrobiłam. Wydaje mi się, że są odrobinę lepsze od mojego ostatniego wypieku.
- Spróbujemy je do herbaty i porównamy.
Otworzyła na oścież drzwi. Kiedy Jude weszła do środka, powitały ją ciepło i przyjemne zapachy - a także stukanie Brenny, stojącej z narzędziami nad kuchennym zlewem.
- Już prawie skończyłam, mamo.
- Tym lepiej. - Mollie podeszła do zlewu. - Mówię ci Jude, jestem jak szewc, który chodzi bez butów. I mój maż, i córka wciąż tylko dłubią przy czymś u innych, gdy tymczasem u mnie wszystko się psuje.
- No cóż, widać za mało nam płacisz - powiedziała Brenna i dostała od matki lekkiego kuksańca.
- Za mało płacę, tak? A kto pożarł dziś rano górę jaj i stos grzanek z dżemem?
- Zrobiłam to wyłącznie po to, żeby zapchać usta i nie musieć rozmawiać z Maureen o jej weselnych planach. Ta dziewczyna doprowadzi nas wszystkich do szału - o byle co się dąsa, marudzi i wybucha płaczem bez żadnego powodu.
- Samo wyjście za mąż jest dostatecznym powodem do zmartwień. - Mollie postawiła herbatę i ciasteczka, ruchem głowy zaprosiła Jude, żeby usiadła, po czym z powrotem zanurzyła ręce w dzieży z ciastem. - Kiedy na ciebie przyjdzie pora, będziesz jeszcze gorsza.
Też coś. Gdybym pomyślała o małżeństwie, zaciągnęłabym faceta do księdza, wypowiedzielibyśmy formułkę i byłoby po wszystkim. Bez tych cudów - sukni, dodatków i kwiatów, bez zastanawiania się, jaka pieśń ma być zagrana. Miesiące przygotowań na jeden tylko dzień, dla sukni, której już się nigdy nie włoży, kwiatów, które zaraz zwiędną, i pieśni, które i bez tego można śpiewać o każdej dowolnej porze.
Odskoczyła od zlewu i zamachnęła się kluczem nasadowym.
- A jak pomyślą o kosztach tego wszystkiego. To po prostu grzech!
- Och, Brenno, ty romantyczna idiotko. - Mollie dosypała więcej mąki do ciasta. - Ten jeden jedyny dzień to początek życia i wart jest każdej minuty, każdych pieniędzy. - Niemniej westchnęła lekko. - Chociaż przebywanie z nią i znoszenie jej humorów bywa męczące.
- Otóż to. - Brenna wsadziła klucz do sfatygowanej skrzynki z narzędziami i wyprostowała się, żeby sięgnąć po ciasteczko. - Popatrz na naszą, Jude. Spokojna aż miło. Nie zanudza, czy chce mieć białe czy różowe róże w swoim bukiecie. - Brenna ugryzła ciasteczko i opadła ciężko na krzesło. - Jesteś rozsądną kobietą.
- Dziękuję. Staram się. Ale o czym ty mówisz?
- O różnicy między tobą a moją rozkapryszoną siostrą. Obie będziecie brały ślub, ale czy ty krążysz po domu, czy załamujesz ręce i co dwie minuty zmieniasz zdanie na temat zapachu tortu weselnego? Oczywiście, że nie.
- Nie - wycedziła Jude. - Nie, ponieważ ja nie planuję wesela.
- Nawet jeżeli zdecydujecie się z Aidanem na skromną ceremonię - nie wiem tylko, jak to zrobisz, skoro on zna co drugą osobę w promieniu najbliższych stu kilometrów - to wesele jednak pozostanie weselem.
Jude odetchnęła głęboko.
- Skąd ci przyszło do głowy, że wychodzę za Aidana?
- Wiem to od Darcy. - Brenna wychyliła się po kolejne ciasteczko. - A ona dowiedziała się o tym od samego delikwenta.
- Który okazał się bałwanem.
Na tak ostry ton jej głosu Brenna zamrugała oczami, a Mollie przestała miesić ciasto. Brenna już chciała otworzyć usta, kiedy Mollie rzuciła jej porozumiewawcze spojrzenie.
- Lepiej zatkaj buzię ciastkami, dziewczyno, i nie wtykaj nosa w cudze sprawy.
- Ale Darcy powiedziała...
- Może Darcy źle zrozumiała.
- Nie, nie sądzę - powiedziała Jude. Dławiło ją w gardle z wściekłości. Nie mogąc tego wykrztusić z siebie odsunęła się od stołu i wstała. - Skąd w tym człowieku aż tyle podłości, aż tyle arogancji?
- Większość się z tym rodzi - odparła Brenna, przechylając głowę i krzywiąc się na syk matki.
- Wiesz, Jude, ja sama myślałam, iż macie się ku sobie Mollie powiedziała to uspokajającym tonem, spoglądając z prawdziwą sympatią na Jude. - Kiedy dowiedzieliśmy się o tym wczoraj od Brenny, nikt z nas nie był zaskoczony, byliśmy bardzo zadowoleni.
- Powiedziałaś im... - Jude oparła się o stół, patrząc Brendę w oczy. - Powiedziałaś całej swojej rodzinie?
- No cóż, nie widziałam...
- Komu jeszcze? Ilu jeszcze osobom powtórzyłaś tę idiotyczną plotkę?
- Ja... - Brenna sama miała porywczy temperament, rozpoznała więc niebezpieczne błyski w oczach Jude. - Nie pamiętam dokładnie. Prawie nikomu. Zrozum, jak bardzo ucieszyłyśmy się z Darcy. A ponieważ tak lubimy ciebie i Aidana, uznałyśmy, że ceili może trochę przyśpieszyć bieg wypadków.
- Ceili?
- Noc świętojańska, księżyc, to wszystko. Pamiętasz, mamo? - Odwróciła się do Mollie, rozpaczliwie szukając u niej ratunku. - Pamiętasz, opowiadałaś nam, jak tatuś ci się oświadczył, kiedy tańczyliście przy świetle księżyca podczas ceili. I że to właśnie miało miejsce w domu starej Maude.
- Pamiętam. - Z łagodnym uśmiechem poklepała Brennę po ramieniu. - Chciałaś dobrze, tak?
- My... oj! - Brenna złapała się za nos, w który dostała prztyczka od matki.
- A to, żebyś nie wsadzała więcej nosa w sprawy innych ludzi - nawet, jeśli masz najlepsze zamiary.
- To nie jej wina, - Jude podniosła ręce. - To wina Aidana. Jak on może opowiadać siostrze, że się pobieramy? Przecież mu odmówiłam! Bardzo wyraźnie, i to kilka razy.
- Odmówiłaś - odezwały się chórem Brenna i Mollie jednakowo zaskoczone.
- Teraz widzę, do czego on zmierza, przejrzałam go. - Zakręciła się na pięcie i znowu zaczęła przemierzać kuchnię. - Potrzebuje żony, a ja mu odpowiadam, ponieważ sądzi, że brak mi charakteru. Tymczasem pomylił się grubo. Mam charakter. Może nie za często z niego korzystam, ale go mam. Nie wyjdę za Aidana ani za nikogo. Nikt mi więcej nie będzie mówił, co mam robić, gdzie mieszkać, jak żyć. Już nigdy, przenigdy.
Mollie z zainteresowaniem przyglądała się wzburzonej twarzy, na której pojawiły się wypieki, i zaciśniętym pięściom Jude. Pokiwała głową.
- To mi się podoba, brawo. A teraz może byś tak usiadła, napiła się herbaty i opowiedziała nam - jako że jesteśmy twymi przyjaciółkami - co się właściwie stało?
- Powiem, co się stało. A potem ty - dodała z wymierzonym w Brennę palcem - pójdziesz do wsi i opowiesz każdemu, jakim ciężkim idiotą jest Aidan Gallagher i że tak łatwo nie dostanie Jude Murray.
- Mogę to zrobić - zgodziła się Brenna, uśmiechając się na wszelki wypadek.
- Świetnie. - I Jude usiadła, żeby im opowiedzieć całą historię.
Wyrzucenie z siebie tego wszystkiego przed przyjaciółkami bardzo jej pomogło. Wyparowała z niej najgorsza złość, umocniła się w swoim postanowieniu i była usatysfakcjonowana tym, że obie kobiety oburzyły się na skandaliczne zachowanie Aidana.
Zanim wyszła, uściskały ją i pogratulowały dzielnej postawy wobec tego nędznika. Nie mogła oczywiście wiedzieć, że zaraz po jej wyjściu matka i córka wyciągnęły po dwadzieścia funtów każda i postawiły je na Aidana.
Nie dlatego, żeby nie sympatyzowały z Jude, albo żeby nie były przekonane, iż ma na tyle rozumu, że wie, co robi. Nie, wierzyły po prostu w przeznaczenie.
Brenna pojechała do miasteczka, żeby powiedzieć Darcy, jakim to okropnym bałwanem jest jej brat - i żeby zacząć zakłady.
Szczęśliwa i nieświadoma niczego Jude wróciła do domu z lżejszym sercem, podniesiona na duchu. Nie zamierza się konfrontować z Aidanem. Powiedziała sobie, że szkoda na to jej czasu i trudu. Zachowa się spokojnie, niewzruszenie, i tym razem to on zostanie upokorzony.
Zadowolona z siebie udała się prosto do telefonu w kuchni i bez chwili wahania przystąpiła do realizowania kolejnego kroku.
Pół godziny później siedziała za stołem, z głową opartą na rękach.
A więc zrobiła to.
Jej apartament zostanie wystawiony na sprzedaż. Ponieważ para, która tam zamieszkała, dowiadywała się już o możliwość kupienia go, pośrednik był dobrej myśli, uważał, że transakcję szybko da się sfinalizować. Zabukowała lot na koniec miesiąca, żeby załatwić na miejscu wszystkie formalności, wysłać drogą morską albo zmagazynować to, co chciała zatrzymać, resztę zaś sprzedać lub rozdać.
Tylko tyle pozostało jej z całego życia, które zbudowała zgodnie z oczekiwaniami innych ludzi. Trwając w tej pozycji, wstrzymując oddech, próbowała określić swoją reakcję na to, co zrobiła.
Panika? Żal? Depresja?
Nic z tych rzeczy. Stało się to tak łatwo, może nawet za łatwo, jakby pozbyła się kolosalnego ciężaru. Poczuła ulgę. Ulgę, niecierpliwe oczekiwanie na mające nastąpić zdarzenia, satysfakcję, że wreszcie postawiła na swoim.
Nie mieszka już w Chicago. Teraz mieszka w Faerie Hill Cottage, w hrabstwie Waterford. W Irlandii. Rodzice chyba zemdleją.
Na myśl o tym przycisnęła obie ręce do ust, żeby powstrzymać śmiech. Pomyślą, że postradała zmysły. I nigdy, ale to nigdy nie zrozumieją, że to, co zrobiła, było właśnie cudownym powrotem. Powrotem do zdrowych zmysłów, dotarciem do własnego serca, znalezieniem miejsca na ziemi.
A także, pomyślała lekko oszołomiona, odnalezieniem własnego celu.
- Babciu, odnalazłam siebie. Odnalazłam Jude F. Murray w niecałe sześć miesięcy. Co ty na to?
Telefon do Nowego Jorku był już trudniejszy. Ważniejszy od całej symboliki sprzedaży mieszkania, która oznaczała tylko pieniądze. Telefon do Nowego Jorku był równie ważny jak jej przyszłość.
Nie była pewna, czy znajomi z college'u jeszcze ją pamiętają. Zadzwoniła. Holly Carter Fry, pośredniczka w sprawach wydawniczych, powiedziała Jude, że bardzo jej się podoba pomysł takiej książki, i poprosiła Jude o przysłanie próbki pracy.
Ponieważ na samą myśl o zrobieniu czegoś takiego rozbolał ją brzuch, Jude z wysiłkiem podniosła się z miejsca i poszła na górę. Drżały jej palce, kiedy usiadła do pisania listu przewodniego, niemniej jednak zmusiła się do logicznego myślenia i napisała go, uprzejmie i rzeczowo.
Tylko raz musiała przerwać dla złapania oddechu.
Wybrała trzy pierwsze opowiadania i prolog, słowa, które kosztowały ją wiele wysiłku, w które włożyła serce. Zbierało jej się na płacz, kiedy wkładała swoje rysunki do dużej miękkiej koperty.
Wysyłała za ocean swoje serce, ryzykując, że zostanie złamane. Oby tak się nie stało. Popatrzyła przez okno. Lepiej po prostu udawać, że wszystko przewidziała, że właśnie nadszedł ten dzień. A może lepiej nadal utwierdzać się w przekonaniu, że to jest tylko zabawa, eksperyment, do którego nie przywiązuje aż tak wielkiego znaczenia?
Gdy wyśle kopertę, nie będzie odwrotu, nie będzie udawania, nie będzie już takiego poczucia bezpieczeństwa.
Tak to jest, tak było zawsze. Łatwiej sobie powiedzieć, że się nie jest w czymś dobrym. Bezpieczniej jest wierzyć, że się nie jest zdolnym i bystrym. Gdy się podejmuje jakąś próbę, zawsze grozi porażka.
Poniosła porażkę w małżeństwie, także jako wykładowca - dwie sprawy, do których z pewnością się nadaje.
Ale było tyle innych rzeczy, o których marzyła, ale nie próbowała ich realizować. Powtarzając sobie zawsze, że musi się. kierować rozumem, bo takie są oczekiwania wobec niej.
Ale głębiej, jeszcze głębiej tkwiła świadomość, że jeżeli się nie powiedzie, będzie musiała z tym żyć. A na to zawsze brakowało jej odwagi.
Ponownie rzuciła okiem na kopertę. Teraz ma odwagę. Tym razem, jeżeli nie zrealizuje marzenia, jeżeli nie zaryzykuje, nie będzie mogła z tym żyć.
- Życz mi szczęścia - powiedziała półgłosem do kogoś niewidzialnego i złapała kopertę.
Trzeba jak najszybciej przestać o tym rozmyślać, doszła do wniosku, jadąc do miasteczka. Wyśle to, a potem zapomni, obiecywała sobie. Nie będzie codziennie cierpieć męczarni, drżeć z niepokoju, wyobrażać sobie wszystkiego, co najgorsze. O efekcie dowie się wkrótce, a jeżeli okaże się, że nie jest to na tyle dobre... postara się zrobić lepiej.
Czekając na decyzję, będzie kontynuowała pisanie książki. Tak ją wygładzi i wypoleruje, aż zacznie błyszczeć jak brylant. A potem... zacznie pisać następną. Tym razem będą to jej własne, przez nią wymyślone historie. Rusałki i przeistaczające się postacie, czarodziejskie butelki. Gdy odblokuje swoją wyobraźnię, sprawy ruszą w takim tempie, że nie będzie w stanie nadążyć.
Szumiało jej w uszach, kiedy zaparkowała przed pocztą. Serce jej biło tak szybko, że aż bolało w piersi. Kolana jej się uginały, gdy otwierała drzwi.
Urzędniczka na poczcie miała śnieżnobiałe włosy, a cerę świeżą jak młoda dziewczyna. Przywitała Jude radosnym uśmiechem.
- Witam, panno Murray. Co słychać dobrego?
- Nie może być lepiej, dziękuję. - „Kłamczucha, kłamczucha, kłamczucha - huczało jej w głowie. - Jeszcze chwila, a dostanę mdłości i na dobre się upokorzę”.
- Trzeba przyznać, że śliczny dziś dzień. Takiego lata dawno nie było. Może przyniosłaś nam szczęście.
- Chciałabym bardzo. - Z uśmiechem na twarzy, który, jak podejrzewała, przypominał bardziej przedśmiertny grymas, Jude położyła kopertę na kontuarze.
- Widzę, że wysyłasz coś do przyjaciółki w Ameryce.
- Tak. - Zachowała uśmiech, gdy kobieta odczytywała adres. - Dawna przyjaciółka z college'u. Teraz mieszka w Nowym Jorku.
- Mój wnuk Dennis z żoną i rodziną też mieszkają w Nowym Jorku. Denis pracuje w jakimś wytwornym hotelu i dobrze zarabia, wnosząc i wynosząc ludziom bagaże z windy. Powiada, że niektóre pokoje wyglądają jak w pałacu.
Jude nie przestawała się uśmiechać, choć sprawiało jej to wiele trudu. Po trzech miesiącach wiedziała już dobrze, że na poczcie, podobnie jak wszędzie w Ardmore, nie można uniknąć pogaduszek.
- Lubi swoją pracę?
- Och, jeszcze jak, a jego śliczna żona do przyjścia na świat ich drugiego dziecka pracowała u fryzjera.
- Ach tak. Chciałabym, żeby to dotarło do Nowego Jorku możliwie jak najszybciej.
- Jeżeli to ma być specjalna przesyłka, to będzie trochę drożej kosztować.
- W porządku. - Kiedy sięgnęła po portfel do torby, czuła się tak, jakby poruszała się w przezroczystym syropie. Obserwując jak przez mgłę ważenie koperty, podliczanie kosztu przesyłki, podała urzędniczce banknoty i odebrała resztę w bilonie.
- Dziękuję.
- Nie ma za co. Czy twoja nowojorska przyjaciółka przyjedzie na twoje wesele?
- Słucham?
- Nie wątpię, że zjawi się twoja rodzina, ale miło by było mieć obok sobie także starych przyjaciół, prawda?
Szum w głowie przeszedł w natrętne, uporczywe buczenie. Zdenerwowanie ustąpiło miejsca wściekłości. Stała, nie mogąc wydobyć z siebie słowa.
- Mój John i ja pobraliśmy się już prawie pięćdziesiąt lat temu, a ja nadal tak wyraźnie pamiętam dzień ślubu. Lało jak z cebra, ale mnie ani trochę to nie przeszkadzało. Zebrała się cała moja rodzina, a także Johna, i wypełniliśmy po brzegi niewielki kościół, tak że zapach wilgotnych ubrań był prawie tak mocny jak zapach kwiatów. A mój tatuś, niech spoczywa w pokoju, płakał jak dziecko, kiedy prowadził mnie nawą, ponieważ byłam jego jedyną córką.
- To urocze - wydusiła z siebie Jude, kiedy złapała oddech. - Ale ja nie wychodzę za mąż.
- Och, daj spokój, czyżby między zakochanymi doszło już do sprzeczki? - na wpół żartem obruszyła się urzędniczka. - Nie przejmuj się rym, kochana, to jest tak naturalne jak deszcz.
- Nie pokłóciliśmy się. - Czuła, że jeszcze trochę, a dojdzie tu do takiej awantury, jakiej jeszcze na świecie nie było. - Po prostu nie wychodzę za mąż.
- Słusznie, daj mu nauczkę - powiedziała, mrugając okiem. - Każdemu z nich się przyda, a w rezultacie będą tylko lepszymi mężami. I koniecznie porozmawiaj z Kathy Duffy na temat tortu weselnego. Robi pyszne, a śliczne jak z obrazka.
- Nie potrzebuję tortu - wycedziła przez zęby Jude.
- Dajże spokój, czy uważasz, że skoro wychodzisz za mąż drugi raz, nie należy ci się tort? Każda panna młoda zasługuje na niego. A co do sukni, powinnaś porozmawiać z Mollie O'Toole, podobno znalazła dla swojej córki jakiś cudowny sklep w Waterford.
- Nie potrzebuję tortu - powiedziała Jude, z trudem zachowując cierpliwość - ani sukni, ponieważ nie wychodzę za mąż. Dziękuję.
Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do drzwi. Kiedy wyszła i znalazła się na chodniku, odetchnęła głęboko i spojrzała na szyld pubu Gallaghera.
Nie może tam teraz wejść, wykluczone. Gdyby to zrobiła, zabiłaby go.
A niby dlaczego nie miałaby tego zrobić? Zasłużył na śmierć.
Długimi, dokładnie odmierzonymi krokami skierowała się do pubu. I otworzyła z impetem drzwi. - Aidanie Gallagher!
W pubie, który pękał w szwach od miejscowych i turystów, przybyłych tu, by coś przekąsić i wypić, zapadła martwa cisza. Za barem Aidan przestał nalewać piwo. Kiedy wkroczyła do baru ze świdrującym jak laser wzrokiem, odstawił kufel na ladę. Nie wyglądała na łagodną, senną kobietę, z którą pożegnał się o świcie. Kobietę miękką jak jedwab i usatysfakcjonowaną. Teraz miała krwiożerczy wygląd.
- Wpadłam tylko na jedno słowo - oznajmiła mu. Nie podejrzewał, żeby mogło to być coś miłego.
- Dobrze, zaraz przyjdę na górę, gdzie porozmawiamy sobie na osobności.
- Nie chcę żadnej osobności. Zapomnij o tym. - Odwróciła się w stronę sali. Tym razem nie czuła zakłopotania na widok wpatrzonych w nią twarzy, nie przyprawiło ją to o żadne paskudne uczucie pustki w brzuchu. Tym razem ich widok tylko ją rozgrzał i potęgował wściekłość.
- Zapraszam wszystkich do wysłuchania tego, co mam do powiedzenia, ponieważ każdy z was, jak tu siedzicie, tak żywo interesuje się moimi sprawami. Pozwólcie, że powiem jasno i wyraźnie - nie zamierzam wyjść za mąż za tego pawiana ucharakteryzowanego na mężczyznę.
Parę osób parsknęło śmiechem, a kiedy zobaczyła otwierające się drzwi kuchni, odwróciła się kolejny raz.
- Nie chowaj się za drzwiami. Shawn, nie krępuj się, chodź tutaj. Nie przyszłam tu w twojej sprawie.
- Dzięki ci Boże i za to - powiedział półgłosem i jako lojalny brat stanął obok Aidana.
- Tworzycie śliczny obrazek. I ty także - powiedziała, pokazując palcem na Darcy. - Mam nadzieję, że oboje macie więcej rozumu niż wasz brat, któremu, ponieważ jest tak przystojny, wydaje się, że kobiety mdleją na jego widok.
- Daj spokój, kochanie.
- Nie nazywaj mnie żadnym kochaniem. - Stanęła na palcach, sięgnęła ręką przez bar i walnęła go pięścią w pierś. - I nie używaj wobec mnie tego protekcjonalnego i doprowadzającego do szału tonu, ty.,, sakramencki durniu.
Teraz już zapłonęły jego oczy, a groźba wybuchu zawisła w powietrzu. Aidan dał znak ręką Shawnowi, żeby stanął przy kranach, i spojrzał na Jude.
- Chodźmy i dokończmy to na górze.
- Nigdzie z tobą nie pójdę. - Jeszcze raz wyrżnęła go pięścią w pierś, znajdując dziwną przyjemność w przemocy. - Nie zastraszysz mnie.
- Zastraszyć cię? Chciałbym wiedzieć, kto tu kogo straszy, przecież to ty mnie walisz?
- Stać mnie na jeszcze więcej. - Nagle, ku własnemu zdumieniu, a nawet lekkiemu przerażeniu, stwierdziła, iż rzeczywiście jest gotowa zrobić mu krzywdę. - Jeżeli sądzisz, że opowiadając na prawo i lewo każdemu, kto tylko tego chce słuchać, iż wychodzę za ciebie za mąż, wpłyniesz na zmianę mojej decyzji, to jesteś w błędzie. Nie będę tolerowała pouczania mnie, co mam zrobić ze swoim życiem.
Znowu odwróciła się w stronę sali.
- Byłoby dobrze, gdyby to do was dotarło. To, że z nim sypiam, nie znaczy jeszcze, że na jego pierwsze pstryknięcie palcami polecę zamawiać weselny tort. Sypiam, z kim mi się podoba.
- Jestem do dyspozycji - zawołał ktoś z sali, wywołując lawinę śmiechu.
- Dość tego. - Aidan uderzył ręką o bar, aż podskoczyły szklanki. - To jest prywatna sprawa. - Przecisnął się obok Shawna i podszedł do niej. - Na górę, Jude Frances.
- Nie. - Zadarła dumnie głowę. - Widzę, że wciąż czegoś nie rozumiesz.
- Na górę - powtórzył i chwycił ją mocno za ramię. - To nie jest właściwe miejsce.
- To twoje miejsce - przypomniała mu. - Zabierz tę rękę.
- Porozmawiamy na osobności.
- Nie mamy o czym, powiedziałam już swoje. - Kiedy się szarpnęła, próbując wyrwać ramię, zaczął ją ciągnąć na zaplecze. Fakt, iż się na to ośmielił, że ludzie rozstępowali się, by im zrobić drogę, że był na tyle silny, by ją wlec tam, gdzie sobie życzył, sprawił, że coś w niej pękło w środku. Puściły ostatnie hamulce.
- Powiedziałam, żebyś zabrał rękę, sukinsynu. - Poprzez czerwoną mgłę, która przesłoniła jej oczy, nie wiedziała już, co się dzieje, poczuła tylko, że jej zaciśnięta w pięść ręka wylądowała gwałtownie na jego twarzy.
- Jezu! - Zobaczył gwiazdy, a ból był nie mniej potworny niż szok spowodowany tym, co zrobiła. Instynktownie przycisnął rękę do nosa, kiedy polała się z niego krew.
- I trzymaj je z daleka - powiedziała z najwyższą godnością, gdy w pubie ponownie zapadła cisza. Odwróciła się i wyszła, nim rozległy się oklaski.
- Masz, przyłóż to. - Shawn podał mu ściereczkę. - Ależ ona ma piekielny prawy sierpowy.
- Jeszcze jak. - Musiał usiąść i Darcy doholowała go do wolnego stolika. - Co za diabeł w nią wstąpił? - Nie obchodziły go nowe zakłady i stawki, które natychmiast pojawiły się na parkiecie małżeńskim, i przyjął z wdzięcznością podany mu przez Shawna lód. Wpatrywał się zdumiony w zakrwawioną ściereczkę.
- Tej kobiecie udało się to, czego nikt nie dokonał w ciągu trzydziestu jeden lat. Złamała ten mój cholerny nos.
- Nie będę się za nią uganiał, nie jestem szczeniakiem. Shawn kontynuował smażenie ryb i chipsów, podczas gdy Aidan przykładał w kuchni lód do uszkodzonego nosa.
- Już to mówiłeś z dziesięć albo dwanaście razy w ciągu ostatnich dwudziestu minut.
- Więc dobrze, powtarzam to po raz ostatni.
- Świetnie. Bądź sobie sakramenckim, zakutym idiotą.
- Tylko ty już nie zaczynaj. - Aidan opuścił woreczek z lodem. - Bo jeszcze oberwiesz zamiast niej.
- Proszę bardzo, wal, ile zechcesz. Ale od tego nie staniesz się mniejszym idiotą.
- Dlaczego uważasz, że jestem idiotą? Jeszcze nie było tu takiej, która by weszła tak bezczelnie do pubu - w godzinie szczytu - napyskowała na mnie, a na koniec rozwaliła mi nos.
- Tu cię boli, prawda? - Shawn zsunął na talerze kawałki usmażonej na złoto ryby i porcje chipsów, dodając po łyżce sałatki z kapusty i kładąc na wierzch trochę zielonej pietruszki. - Że po tylu latach, po tylu chwalebnych walkach, pokonała cię o połowę drobniejsza od ciebie kobieta.
- Po prostu miała fart, że mnie trafiła - mruknął Aidan, cierpiąc nie tylko z bólu, ale i z powodu zranionej dumy.
- Raczej cię zaskoczyła - poprawił Shawn. - A ty jesteś wyjątkową ofermą - dodał i zakręcił się na pięcie, żeby zanieść zamówienia.
- To się nazywa rodzinna lojalność. - Aidan podniósł się z miejsca i podszedł do kredensu, żeby wygrzebać stamtąd trochę aspiryny. Twarz bolała go piekielnie.
Pewnie w innej sytuacji byłby pełen podziwu dla popisu Jude, ale w ten chwili jakoś nie mógł go z siebie wykrzesać.
Zraniła go nie tylko w twarz, zraniła jego durną i serce. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie zraniła mu serca i nie wiedział, co z tym począć. Zrozumiał, przynajmniej częściowo, że tamtego wieczora podczas ceili spartaczył sprawę. Ale był przeświadczony, nieomal pewny, że naprawił to wszystko wczoraj wieczorem.
Romantyczna sceneria i pieszczoty, wytrwałość i perswazja. Czego jeszcze może chcieć kobieta, do diabła! Przecież pasują do siebie, każdy to widzi!
Każdy, tylko nie Jude Frances Murray.
Jak to jest, że ona go nie chce, skoro on jej tak pragnie, że aż mu dech zapiera? Jak ona może nie widzieć, że przeznaczone jest im wspólne życie, skoro dla niego jest to tak jasne jak słońce.
Wszystko to ma związek z jej pierwszym małżeństwem. Ale skoro on już się z tym pogodził, dlaczego ona nie może?
- Jest po prostu strasznie uparta - powiedział, gdy Shawn wrócił do kuchni.
- No to znakomita z was para.
- Nie nazwałbym uporem dochodzenia do czegoś, co się uważa za słuszne.
Shawn pokręcił tylko głową i zaczął przygotowywać sandwicze. Mieli tu dziś istny kołowrót. Ludzie siedzieli w pubie dłużej niż zwykle. Ciągle wchodził ktoś nowy, ciekawy nowinek. Shawn i Darcy poprosili Michaela O'Toole'a i Kathy Duffy, żeby ich wsparli przy barze, i Brenna była już w drodze. Nie należało liczyć na to, żeby w najbliższym czasie Aidan miał nastrój do nalewania piwa i prowadzenia rozmów.
- Są sposoby i sposobiki na załatwienie takiej sprawy z kobietą - powiedział Shawn po chwili.
- Dużo ty wiesz o kobietach.
- Założę się, że więcej od ciebie - jak widzisz, mnie jeszcze żadna nie wyrżnęła pięścią w twarz.
- Mnie też nie, aż do dzisiaj. - Nos, choć niemal już odmrożony, bolał i pulsował, jak z całej siły uderzany perkusyjny kocioł. - Czy to normalna reakcja u kobiety, którą poprosi się o rękę?
- Powiedziałem ci przecież, że chodzi o sposób proszenia.
- A ile znasz takich sposobów? - zapytał Aidan. - Chciałbym też wiedzieć, dlaczego to ma być moja wina?
- Ponieważ widać jak na dłoni, że ona cię kocha i że oczekuje w zamian miłości. I gdybyś nie pochrzanił tego wszystkiego, nie odmówiłaby i nie rozkwasiła ci nosa.
Podczas gdy Aidan gapił się na niego z otwartymi ustami, Shawn wyszedł z następnym zamówieniem. Aidan chciał za nim pobiec, ale doszedł do wniosku, że cała wieś miała dzisiaj wystarczająco dużo uciechy. Chodził więc niecierpliwie tam i z powrotem, czekając na powrót Shawna.
Tym razem Shawn przyniósł puste kufle, które wstawił do zlewu.
- Można cię poprosić, żebyś to łaskawie pozmywał? Mam kolejne zamówienie na rybę i chipsy.
- Może i schrzaniłem to za pierwszym razem - zaczął Aidan. - Przyznaję. Nawet rozmawiałem o tym z Darcy.
- Z Darcy? - Shawn wzniósł oczy do nieba. - Teraz już bez cienia wątpliwości mogę oświadczyć, że jesteś idiotą.
- Jest przyjaciółką Jude, a także kobietą.
- Tylko że bez krztyny romantyzmu. Daruj już sobie to zmywanie, zajmę się tym później - ciągnął, panierując rybę w mące. - Siadaj i opowiadaj, jak się do tego zabrałeś.
Aidan nie przywykł, by młodszy brat udzielał mu wskazówek, i wcale nie był pewien, czy akurat będą mu odpowiadały. Ale tonący brzytwy się chwyta.
- Za którym razem?
- Niezależnie od tego, ile ich było, zacznij od pierwsze go. - Shawn wrzucił rybę i kartofle na olej i zaczął przygotowywać następną porcję sałatki z kapusty.
Pracując, słuchał Aidana bez słowa komentarza. Kiedy skończył swoje, a Aidan wciąż mówił, podniósł palec do góry, zmuszając go do milczenia, i wyszedł znowu, żeby obsłużyć gości.
- To by było na tyle. - Gdy wrócił, usiadł tym razem, oparł ręce na stole i popatrzył na brata. - Powiem ci, co myślę, i nie potrwa to dłużej niż dziesięć minut. Ale najpierw muszę ci zadać pytanie. Czy w tym całym mówieniu jej o tym, czego pragniesz i jak to będzie w przyszłości, zdarzyło ci się wspomnieć, że ją kochasz?
- Oczywiście, że tak. - Nieco skonsternowany Aidan poruszył się na krześle. - Ona wie, że ją kocham. Mężczyzna nie prosi kobiety, żeby została jego żoną, jeżeli jej nie kocha.
- Po pierwsze, Aidanie, wcale jej nie poprosiłeś, ale oznajmiłeś jej to, a to całkiem inna sprawa. Poza tym, jak sądzę, ten, który ją o to poprzednio poprosił, nie kochał jej, w przeciwnym razie nie złamałby przysięgi przed upływem jednego roku. I chyba ona nie ma co do tego wątpliwości?
- Nie, ale...
- Więc powiedziałeś jej czy nie?
- Może nie. Niełatwo jest wykrztusić z siebie coś takiego.
- Dlaczego?
- Bo nie - mruknął Aidan. - Nie jestem jakimś chrzanionym jankesem, żeby ją zostawić w ten sposób. Jestem Irlandczykiem, który dotrzymuje słowa, katolikiem, który traktuje małżeństwo jak sakrament.
- Już dobrze, dobrze, już widzę, jak ją to przekona. Małżeństwo z tobą to sprawa honoru i religii, gwarancja, że jej nie zostawisz.
- Nie to miałem na myśli. - Zaczynało mu się kręcić w głowie. - Mówię tylko, że może mi zaufać, ponieważ jej nie skrzywdzę, tak jak tam została skrzywdzona.
- Chodzi o coś więcej, Aidanie - ona ufa, że będziesz ją kochał tak mocno, jak nigdy dotąd nie była kochana.
- Od kiedy to stałeś się taki bystry?
- Od prawie trzydziestu lat przyglądam się ludziom i unikam sytuacji, w jakiej ty się znalazłeś. Uważam, że bardzo jej brak miłości i szacunku.
- Żywię do niej i jedno, i drugie.
- Wiem o tym. - Shawn uścisnął ramię brata. - Ale ona o tym nie wie. Czas, żebyś spokorniał. Wiem, że to będzie najcięższa próba dla ciebie. Ona to także będzie wiedziała.
- Powiadasz, że mam się czołgać.
Tym razem Shawn uśmiechnął się szeroko.
- Twoje kolana jakoś to zniosą.
- Mam nadzieję. Chyba nie będą bardziej bolały niż złamany nos.
- Zależy ci na niej?
- Bardziej niż na czymkolwiek.
- Więc jeśli jej teraz tego nie powiesz, jeśli nie ofiarujesz jej swojego serca, Aidanie, jeśli nie przecierpisz tego dla niej i nie dasz jej czasu, żeby nabrała zaufania, nigdy nie będziesz jej miał.
- Może mnie znowu odprawić.
- Może. - Shawn wstał, położył rękę na ramieniu Aidana. - To jest ryzyko. Ale nie przypominam sobie, żebyś się kiedykolwiek bał i nie podjął wyzwania.
- A więc jeszcze raz muszę spróbować. - Aidan położył rękę na ramieniu brata. - Naprawdę się boję. Przespaceruję się, jeśli nie jestem tu niezbędny. Może rozjaśni mi się w głowie, zanim ją odwiedzę. - Po czym ostrożnie dotknął palcami nosa. - Bardzo źle wygląda?
- Och - zadrwił dobrodusznie Shawn - będzie jeszcze gorzej. Ręka bolała jak diabli. Gdyby nie była tak zajęta przeklinaniem, mogłaby się zaniepokoić, że coś tam sobie złamała. Ale skoro mogła ją jeszcze zacisnąć w pięść, należało przypuszczać, iż jest to stłuczenie po uderzeniu w twardą jak beton głowę Aidana Gallaghera.
Chwyciła za słuchawkę i zmieniła rezerwację lotu. Wyjedzie nazajutrz. Nie dlatego że Aidan zmusił ją do ucieczki, nic z tych rzeczy. Chciała po prostu udać się do Chicago, załatwić szybko to, co było do załatwienia, i zaraz wrócić.
Potem na dobre zainstaluje się w Faerie Hill Cottage i będzie żyła długo i szczęśliwie, robiąc to, co postanowiła, wtedy, kiedy będzie miała na to ochotę, i z tym, kogo sama wybierze. Zaś jedyną osobą, która nie znajdowała się na liście ewentualnych kandydatów, był Aidan Gallagher.
Zadzwoniła do Mollie i uzgodniły, że zaopiekuje się ona Finnem.
Z góry już za nim tęskniąc, wzięła go na ręce i przytuliła z całej siły.
- Będzie ci wspaniale u O'Toole'ów. Zobaczysz. I wrócę tak szybko, że nawet nie zauważysz, ze mnie nie było. Przywiozę ci prezent. - Pocałowała go w nos.
Ponieważ nie miała nastroju do pracy, poszła na górę, żeby się spakować. Nie potrzebowała wiele. Nawet gdyby cała sprawa miała potrwać kilka tygodni, ma dość ubrania w Chicago. Ograniczy się do podręcznej torby i laptopa. Z takim bagażem będzie się czuła jak prawdziwa kosmopolitka.
Gdy już się znajdzie na pokładzie samolotu, usiądzie wygodnie z kieliszkiem szampana i sporządzi listę spraw do załatwienia.
Namówi babcię, żeby pobyła z nią w Irlandii do końca lata. Postara się przekonać rodziców, by ją odwiedzili i przekonali się na własne oczy, jak mieszka i jaka jest szczęśliwa.
Pozostałe sprawy to już same konkrety. Sprzedaż samochodu, mebli, wysłanie drogą morską paru najbardziej ulubionych przedmiotów. Aż dziw, że przez te wszystkie lata zebrało się tak mało rzeczy, które naprawdę kochała.
Stawiając swój bagaż pod drzwiami szafy, pomyślała, że trzeba zlikwidować rachunki bankowe. Załatwić parę nie dokończonych spraw na uczelni. Zmienić adres. Wystarczy na to tydzień. Najwyżej dziesięć dni. I będzie to miała za sobą.
Do sfinalizowania sprzedaży apartamentu wystarczy poczta i telefon.
Wszystko gotowe. Rano zawiezie Mollie Finna i klucze, a potem uda się do Dublina. Rozejrzała się dookoła, zastanawiając się, jak spędzić resztę czasu.
Popracuje teraz w ogrodzie. Zostawi go w idealnym stanie, bez jednego chwastu i zwiędłego kwiatka. Później jeszcze raz pójdzie do Maude, żeby ją poinformować, iż wyjeżdża na parę dni.
Ciesząc się z pomysłu, wzięła narzędzia ogrodnicze, wcisnęła kapelusz na głowę i ruszyła do pracy.
Aidan nic zamierzał zachodzić na grób Maude, ale potem skręcił tam. Może u Maude znajdzie odrobinę zrozumienia dla sytuacji, w jakiej się znalazł?
Przykucnął i musnął palcami kwiaty, które pozostawiła tu Jude.
- Często cię odwiedza. Ma gorące i szczodre serce. Chcę wierzyć, że na tyle gorące i na tyle szczodre, że ofiaruje mi odrobinę. Jest twoją krewną - dodał. - I chociaż cię nie znałem, gdy byłaś młodą kobietą, słyszałem, że miałaś żywy, porywczy charakter. Doszedłem do wniosku, że wrodziła się w ciebie i podziwiam ją za to. Teraz idę się z nią zobaczyć i jeszcze raz ją poprosić.
- Więc nie popełniaj tych samych błędów.
Aidan podniósł głowę i spojrzał w surowe, zielone oczy. Wyprostował się powoli.
- Kto by pomyślał, że ty naprawdę istniejesz.
- Jestem tak prawdziwy jak dzień - zapewnił go Carrick. - Dwukrotnie ci odmówiła. Jeżeli znowu to powtórzy, nie przysłużycie mi się w niczym, a mój czas pójdzie na marne.
- Nie idę jej prosić, żeby się tobie przysłużyć.
- Niemniej pozostała mi tylko ta jedna szansa. Więc weź to pod uwagę. Nie mogę się uciec do czarów. Nawet mnie tego nie wolno robić. Ale mam dla ciebie radę.
- Mam ich dość na dzisiaj, dziękuję.
- Przyjmij więc jeszcze tę jedną. Miłość, nawet jeżeli ją obiecujesz, to nie wszystko.
Zirytowany Aidan przeciągnął ręką po włosach.
- Więc co jeszcze potrzeba, do diabła? Carrick uśmiechnął się.
- To słowo wciąż jeszcze z trudem przechodzi mi przez gardło. Ale chodzi o kompromis. A teraz idź, byś zdążył, gdy ona znajduje się jeszcze pod urokiem swoich kwiatów. Może na tym skorzystasz. - Półuśmiech przerodził się w szeroki uśmiech. - Potrzebna ci będzie każda pomoc.
- Dziękuję bardzo - powiedział półgłosem Aidan, chociaż jego rozmówca zniknął już w srebrzystym, rozedrganym powietrzu.
Aidan ruszył w stronę domku Jude.
- Mój własny brat nazwał mnie zakutym idiotą. Obrażają mnie i szydzą ze mnie zaczarowane istoty. Kobiety grzmocą mnie w twarz. Ile jeszcze zniewag można przełknąć w ciągu jednego cholernego dnia?
Gdy tak mówił do siebie, niebo pociemniało i zagrzmiało złowieszczo.
- Och, rób, co ci się podoba. - Podniósł głowę i spojrzał wrogo na niebo. - Nie boje. się twoich gróźb. Najważniejsze, żebym się jakoś uporał z własnym życiem.
Wsunął do kieszeni ręce i starał się zapomnieć o obolałej twarzy.
Chciał już zapukać do drzwi kuchennych, kiedy przypomniał sobie słowa Carricka, że zastanie ją przy kwiatach.
Oddychając powoli, żeby uspokoić nerwy, obszedł dom.
Śpiewała. Podczas ich całej znajomości nigdy jej nie słyszał śpiewającej. Utrzymywała, że robi to tylko wtedy, gdy jest zdenerwowana.
Śpiewała swoim kwiatom i poruszyła tym jego serce. Miała słodki, niepewny głos, świadczący o nieśmiałości, choć przecież wiedziała, że nikt jej nie słyszy.
Wyglądała ślicznie, gdy tak klęczała obok kwiatów, śpiewając spokojnym głosem o samotności wśród łudzi w biesiadnej sali, ubrana w słomkowy kapelusz z rondem osłaniającym twarz, ze śpiącym szczeniakiem, zwiniętym w kłębek na ścieżce tuż obok.
Zdawała się nie dostrzegać kłębiących się w górze ciemnych chmur, zapowiadających burzą. Stanowiła pewny i jasny punkt tego niewielkiego zaczarowanego świata i gdyby nie był w niej już zakochany, podbiłaby teraz jego serce.
Po prostu całą duszą należał do niej. Wiedział, że decydując się na ten krok, podejmuje największe ryzyko, jakie może wziąć na siebie mężczyzna.
Postąpił krok do przodu i wypowiedział jej imię.
Poderwała głowę, spotkali się wzrokiem. Było mu przykro, gdy ten łagodny i zadowolony wyraz zniknął z jej twarzy, a jego miejsce zajęła chłodna, nieprzejednana złość, Ale przecież mógł się tego spodziewać.
- Nie mam ci nic więcej do powiedzenia.
- Wiem o tym.
Rozbudzony Finn zaczął go witać radośnie. Robił to, czego Aidan oczekiwał od Jude. Tak bardzo chciał, żeby podbiegła, rzuciła mu się w ramiona spragniona jego czułości.
Aż trudno pomyśleć, że jest to ta sama kobieta, która dawała mu tyle rozkoszy, gdy ją traktował po trosze jak małego szczeniaczka.
- Chciałbym ci powiedzieć parę rzeczy. Po pierwsze, że jest mi przykro i że przepraszam.
To ją poruszyło, ale nie na tyle, żeby zmiękła.
- Świetnie. A więc i ja przepraszam za to, że cię uderzyłam. Miał spuchnięty nos, a krwawy ślad podszedł mu już pod oczy. Czy to naprawdę ona zrobiła? Uznała ten fakt za przerażający i za bezwstydnie podniecający.
- Złamałaś mi nos.
- Ja? - Jej pierwszą reakcją było przerażenie i nawet zrobiła krok w jego stronę, lecz w porę się zreflektowała. - No cóż, zasłużyłeś sobie.
- Tak, to prawda. - Spróbował się uśmiechnąć. - Będą tu o tobie mówić przez długie lata.
- Jestem pewna, że niedługo znajdą inny, ciekawszy temat do rozmów. A teraz, jeżeli już skończyłeś, wybacz, że cię nie będę zatrzymywała. Muszę to skończyć, a także zająć się jeszcze masą rzeczy przed jutrzejszym wyjazdem.
- Wyjazdem? - Poczuł, że ogarnia go panika. - Dokąd?
- Wracam rano do Chicago.
- Jude... - Zrobił krok naprzód i zatrzymał się, speszony ostrzegawczym błyskiem jej oczu. Chciał uklęknąć, żeby prosić i błagać. - Czy jesteś tego pewna?
- Tak, jestem. Mam umówione spotkania.
Odwrócił się. Musiał się jakoś pozbierać - Spojrzał na wzgórza, w stronę wsi, morza. Domu.
- Czy wyjeżdżasz z mojego powodu?
- Ponieważ tego chcę.
- W porządku. - Shawn uprzedzał go, że musi spokornieć. Odwrócił się i powoli szedł do niej. - Jest kilka rzeczy, które chciałbym ci powiedzieć. Proszę tylko, żebyś mnie wysłuchała.
- Słucham.
- Już zaczynam - powiedział prawie szeptem, - Proszę cię o jeszcze jedną szansę, nawet jeżeli na nią nie zasługuję. Proszę cię, żebyś mi wybaczyła sposób, w jaki to już dwukrotnie ująłem, i wysłuchała, jak ujmę to teraz. Jesteś silną kobietą, ale nie upartą. Więc proszę cię, żebyś tylko na chwilę odłożyła na bok złość, tak żebyś się mogła przekonać...
Kiedy urwał skonfundowany, potrząsnęła tylko głową.
- Nie wiem, o czym mówisz. Przyjęłam twoje przeprosiny, a ty przyjąłeś moje.
- Jude. - Chwycił jej rękę, ścisnął tak mocno, że ze zdumienia otworzyła szeroko oczy. - Nie wiem, jak to zrobić. Na samą myśl o tym, co chcę powiedzieć, kurczy mi się żołądek. Nigdy przedtem nie miałem z tym problemu, nie rozumiesz? Nie brakuje mi słów. Znam ich całą furę, ale gubię się przy tobie, ponieważ waży się moje życie.
Dotarło do niej, jak bardzo go zraniła. Nie tylko fizycznie. Wymierzyła policzek jego osobowości, poniżyła go przed jego przyjaciółmi i rodziną. A on mimo to przepraszają.
- Odłóżmy to teraz na bok i zapomnijmy o tym, co się stało.
- Nigdy nie powiedziałem wszystkiego i na tym polega problem. - W jego oczach pojawiła się teraz złość. Ponad ich głowami uderzył piorun, zagrzmiał jak ołowiane kule. - Słowa mają magiczną moc. Są jak zaklęcie i jak klątwa. Niektóre, najlepsze z nich, raz wypowiedziane zmieniają wszystko. A ja ich nie wypowiedziałem, mając tchórzliwą nadzieję, że ty pierwsza się zmienisz, a że ja dopasuję się później do ciebie. Za to także cię przepraszam. Naprawdę pragną się tobą zająć i dbać o ciebie. - Podniósł rękę do jej policzka. - Nic na to nie poradzę. Chcę, żebyś była szczęśliwa.
- Jesteś dobrym człowiekiem, Aidanie.
- To nie ma nic wspólnego z dobrocią. Kocham cię, Jude. Zobaczył, jak zmieniają się jej oczy, a to, że pojawiły się w nich zdumienie i ostrożność, świadczyło tylko o tym, jak bardzo źle postąpił. Nie pozostało mu nic innego, jak obnażyć swoje serce.
- Straciłem dla ciebie głowę. Od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem, a może, w jakiś niewytłumaczalny sposób, jeszcze wcześniej. Jesteś dla mnie wszystkim. Nie było żadnej takiej kobiety przedtem i nie będzie później. Ugięły się pod nią nogi, ale nie miała na czym usiąść.
- Nie jestem pewna... nie wiem. O Boże!
- Nie będę cię ponaglał. Dam ci tyle czasu, ile będziesz potrzebowała. Proszę cię tylko o jakąś szansę. Załatwię wszystkie sprawy na miejscu, a potem przyjadę do Chicago. Mogę tam otworzyć pub.
- Co?
- Jeśli tam jest twoje miejsce...
- W Chicago? - Już nie istniało dla niej nic poza tym mężczyzną który trzymał ją kurczowo za rękę i wpatrywał się w jej oczy, jakby wszystko, czego pragnął na świecie, koncentrowało się w tym jednym punkcie. - Opuściłbyś Ardmore i przyjechał do Chicago?
- Pojechałbym wszędzie, żeby móc być z tobą.
- Zaczekaj chwilę. - Uwolniła rękę, żeby podejść do ogrodowej furtki i oprzeć się o nią.
Kochał ją. I dlatego mógłby zrezygnować ze swojego domu, ze swojej ojczyzny, żeby pojechać za nią. Nie prosząc jej, żeby była taka, jak on sobie tego życzy, jaką chciałby ją widzieć. Wystarczała mu taka, jaka jest.
Co więcej, sam jest teraz taki, jak ona tego chciała.
To cud.
Nie, nie, nie oczekuje aż takiej miłości, nie chce być kochana tak mocno, tak głęboko, tak rozpaczliwie. Najważniejsze, że zasługują na siebie, na życie, które stworzą.
Musi tylko odpowiednio do tego podejść.
Przecież odnalazła już siebie samą.
Kiedy się odwróciła, jej serce biło równo, spokojnie i pewnie. Nie do końca wiedział, jak ma potraktować ten jej uśmieszek.
- Powiedziałeś, że potrzebujesz żony.
- Bo tak jest, o ile to ty nią zostaniesz. Będę czekał tak długo, jak tylko zechcesz.
- Rok? - Uniosła brwi. - Pięć, dziesięć lat? Ściśnięty żołądek skręcał mu się jak wąż.
- No cóż, mam nadzieję, że przekonam cię wcześniej. Pomyślała, że marzenie wymaga ryzyka. I odwagi. I oto jej najgłębsze marzenie może się spełnić, należy dać tylko odpowiedź.
- Powiedz mi jeszcze raz, że mnie kochasz.
- Całym sercem, całym sobą, kocham cię, Jude Frances.
- To brzmi bardzo przekonująco. - Patrząc mu w oczy, szła ścieżką w jego stronę. - Kiedy zdałam sobie sprawę, że czujesz do mnie sympatię, pomyślałam, że mogłabym przeżyć romans, coś namiętnego, szalonego i zuchwałego. Nigdy czegoś takiego nie miałam, i oto znalazłeś się ty - wielki, wspaniały Irlandczyk. Czy i ty tego chciałeś?
- Ja... myślę, że tak. - Poczuł na plecach dreszcz paniki. - Ale nie tylko o to chodziło!
- A więc dobrze się składa, ponieważ problem polega na tym, że nie jestem stworzona do szalonych przygód na dłuższą metę. Wiedz zatem, że już tej pierwszej nocy, kiedy wniosłeś mnie po schodach, byłam w tobie zakochana.
- A ghra. - Ale kiedy wyciągnął do niej ręce, potrząsnęła głową i cofnęła się o krok.
- Nie, jest jeszcze coś. Wracam do Chicago nie po to, żeby tam zostać, ale żeby sprzedać apartament i uporządkować sprawy, żeby móc się tu przenieść na stałe. Nie robiłam tego dla ciebie i nadal dokonuję tego wyboru nie dla ciebie, ale dla siebie. Chcę pisać. Piszę książkę.
- Książkę? - Stwierdziła ze zdumieniem, że jego twarz pojaśniała z dumy. To przesądziło o wszystkim. - To cudownie. Jesteś do tego stworzona.
- Skąd wiesz?
- Ponieważ widzę, że jesteś szczęśliwa. I masz talent narracyjny. Już ci to kiedyś mówiłem.
Tak - odparła ze spokojem. - Mówiłeś, zanim jeszcze odnalazłam to w sobie.
- Tak się cieszę.
- Zawsze chciałam pisać, ale nie miałam na to odwagi. Teraz wziąłem się do tego poważnie. - Dodała w duchu, że odwagi starczy jej na wszystko. - Chcę pisać i zamierzam osiągnąć sukces. Chcę tu pisać. To jest teraz moje miejsce. Mój dom.
- Więc naprawdę nie wyjeżdżasz na stałe?
- Wyjeżdżam, ale nie na długo. Tyle że nie zamierzałam wracać do ciebie. Znalazłam tu moje miejsce. Moje miejsce, Aidanie. Znalazłam też cel mego życia.
- Dobrze to rozumiem. - Wyciągnął ręce i dotknął lekko jej włosów. - Rozumiem, bo sam byłem taki. Czy rozumiesz, że chcę dla ciebie wszystkiego?
- Wiem, że znalazłam swoje miejsce, swój cel, a teraz znalazłam ciebie. A więc wrócę do ciebie. I będę dobra, bardzo dobra, we wszystkim. - Tym razem wyciągnęła ręce, ujęła jego głowę. - Ofiarowałeś mi słowa, Aidanie, i ich magię. Zwrócę ci je. Bo zaczynamy wszystko teraz z tej samej płaszczyzny.
Zamilkła w oczekiwaniu na pojawienie się obaw i wątpliwości, ale jedynym uczuciem, które ją ogarnęło, była radość.
- Nie było nikogo wcześniej - powiedziała spokojnie. - Choć chciałam, żeby był, bo bałam się samotności. Teraz nauczyłam się być sama i ufać sobie samej, czuć się dobrze w swoim towarzystwie. Nie chcę przychodzić do ciebie słaba i bezwolna, gotowa zawsze robić to, co mi każesz.
Z bijącym nieprzytomnie sercem dotknął lekko rozbitego nosa.
- Pierwsze wyniki są już widoczne, kochanie. Roześmiała się.
- Kiedy cię wezmę, nie będzie już później nikogo innego. - Wyciągnęła rękę. - Na zawsze, Aidanie, albo nigdy.
- Na zawsze. - Ujął jej ręce, podnosząc do ust najpierw jedną, potem drugą. Westchnął i uklęknął przed nią.
- Co robisz?
- Wreszcie robię to, jak należy. I moja duma nic na tym nie traci - powiedział, a cała miłość, jaką miał w oczach, skierowana była do niej. - Nie mam worka z klejnotami słońca, żeby ci je sypnąć do stóp. Mam tylko to.
Sięgnął do kieszeni i wyjął pierścionek. Obrączka była cienka i stara. Nieduży brylant rozbłysnął w promieniu światła.
- Należał do matki mojej matki. Bardzo go cenię, choć jest tak skromny. Proszę, cię, żebyś go przyjęła, a wraz z nim również mnie, bo moja miłość do ciebie nie zna granic. Bądź moja, Jude, tak jak ja należę do ciebie. Zbudujmy wspólne życie na równych prawach.
Obiecała sobie, że nie będzie płakać. W takiej chwili chciała mieć pogodne oczy. Mężczyzna, którego pokochała, klęczał u jej stóp i ofiarowywał jej wszystko.
Uklękła razem z nim.
- Przyjmę pierścionek i przyjmę ciebie. Będę was traktowała jak największy skarb. Należę do ciebie, Aidanie, tak jak ty należysz do mnie. - Wyciągnęła rękę, żeby mógł wsunąć na jej palec pierścionek, symbol składanego w ofierze serca. - A życie, które zbudujemy, zaczyna się już teraz.
Kiedy włożył jej na palec pierścionek, chmury zniknęły, a promienie słońca spłynęły na ziemię, błyszcząc jak klejnoty.
Klęcząc tak pośród kwiatów nie dostrzegli przyglądającej się im z okna postaci, tęsknego wzroku, jakim na nich patrzyła.
Objęli się. Ich usta się spotkały. Aidan aż syknął, kiedy dotknęła jego nosa.
- Och! Przepraszam! - Jude odsunęła się i poklepała go po policzku, z trudem powstrzymując śmiech. - Chodźmy do domu, przyłożymy na to trochę lodu.
- Znam lepszą kurację. - Wstał i wziął ją w ramiona. - Przy odrobinie uwagi zda świetnie egzamin.
- Na pewno jest złamany? Popatrzył na nią zezem.
- Ponieważ tak się składa, że to dotyczy mojej twarzy, nie mam co do tego wątpliwości. I nie widzę powodu, dla którego miałabyś się aż tak cieszyć. - Zatrzymując się przy drzwiach, pocałował ją w czoło. - A skoro tak, Jude Frances, uważam, iż to właściwa chwila, żeby ci przypomnieć, że jesteś mi winna dwieście funtów.
- A ja uważam, że powinieneś się postarać, żebym była tego warta.
Podniosła dłoń, obserwując przez chwilę, jak brylant mieni się w słońcu. A potem, wysuwając się przed Aidana, wyciągnęła rękę i otworzyła drzwi.