Carolyn G Hart Śmierć na żądanie

CAROLYN G. HART



ŚMIERĆ NA ŻĄDANIE

(Tłumacz: BEATA DŁUGAJCZYK)





I


Z osobna żaden z przedmiotów nie miał większego znaczenia. Nie­które zostały zdobyte bez specjalnego trudu, inne skradzione przyja­ciołom czy znajomym. Ich wartość była jednak tak niewielka, że dawni właściciele, odkrywszy zgubę, reagowali co najwyżej lekkim zdziwieniem.

Para gumowych rękawiczek chirurgicznych.

Kłębek mocnej, czarnej włóczki do cerowania dywanów.

Pęk dobranych kluczy.

Bezbarwny lakier do paznokci.

Zmywacz do paznokci.

Pojedyncza strzałka.

Był jeszcze jeden przedmiot, najważniejszy ze wszystkich.



II


Jako pierwszy zaczął ujadać duży owczarek collie, po nim zgodnym chórem odezwały się spaniele, kręcące się nerwowo w swoich bok­sach, wreszcie od tynkowanych ścian odbiło się basowe szczekanie wilczura.

Postać w korytarzu, pochylona nad dziurką od klucza w trzecich drzwiach od wejścia, zamarła bez ruchu.

Do diabła z tymi przeklętymi psami.

Pot spływający po skórze dłoni opiętej cienką warstwą gumo­wych rękawiczek chirurgicznych utrudniał operowanie kluczami. Te­raz ujadały już wszystkie psy, nawet stary, ślepy jamnik.

Czwarty z kolei klucz okazał się właściwy. Zamek ustąpił z krót­kim szczęknięciem. Znalazłszy się w środku, osobnik zamknął za so­bą drzwi i zapalił latarkę. Snop światła zatańczył po nieskazitelnie czystym linoleum na podłodze, omiótł biurko, następnie rząd drew­nianych szafek. Wszystkie byty pozamykane.

Cierpliwości. Szaleńczy jazgot psów nie ustawał, przenikliwe dźwięki odbijały się od ścian, wwiercały w uszy. Gdy drzwi piątej szafki stanęły wreszcie otworem, dłoń w rękawiczce wyciągnęła trze­cią szufladkę, zawierającą dwie niewielkie, plastikowe fiolki. Każda z nich opatrzona była etykietką z napisem Sucostrin.


Jill Kearney jechała jak zwykle z nadmierną prędkością. Szyby w sa­mochodzie miała opuszczone. Lubiła czuć na swojej twarzy chłodny powiew październikowego powietrza. Kochała noce. W ciemno­ściach wszystko przybierało inną postać, nawet droga, ta sama droga, którą znała tak dobrze, że mogła ją pokonywać z zamkniętymi oczami. Co za wspaniały zawód sobie wybrała. Nieważne, że wszy­scy uważają ją za szaloną. Zwykle po wieczornym obchodzie o dzie­siątej nie musiała już wracać do szpitala, teraz jednak ogromny do­berman po operacji wymagał obracania go na boki, by zapobiec za­paleniu płuc.

Tuż przed zakrętem droga obniżała się. Światła hondy omiotły samochód zaparkowany w głębokim cieniu potężnego dębu. Dziwne miejsce na postój; pewnie ktoś ma kłopoty z silnikiem. Honda przy­spieszyła i skręciła w boczną drogę. Przez moment reflektory poko­nującego ostry zakręt samochodu skierowane były niemal prosto w niebo i właśnie w tej chwili błysk światła w trzecim oknie wschod­niego skrzydła kliniki stał się bardzo wyraźny.

Zapiszczały hamulce. Jill wyłączyła silnik, zgasiła reflektory i wpatrzyła się w rząd ciemnych teraz okien.

Coś musiało zaniepokoić psy. Ich szalone ujadanie docierało na­wet tutaj, na parking.

A w jednym z okien przed chwilą zamigotało światło. Była tego zupełnie pewna.

Rozejrzała się po wyżwirowanym parkingu. Oczywiście ani żywej duszy. Kto poza nią samą miałby czegoś szukać w klinice weteryna­ryjnej Island Hills o pierwszej w nocy?

Być może światło było złudzeniem, jednak na pewno nie było nim szczekanie psów. Cóż, dla pewności lepiej będzie sprawdzić sale wschodniego skrzydła. Jill zabrała pęk kluczy i wysiadła z samochodu.

Otworzyła tylne drzwi i zapaliła światła w holu. Poza ogłuszają­cym, basowym szczekaniem i jazgocącym ujadaniem spanieli, wszyst­ko wydawało się w porządku; podłoga błyszcząca po wieczornym my­ciu, powietrze przesycone zapachem środków dezynfekcyjnych i psów.

Jill się zawahała, potem odwróciła się i ruszyła korytarzem, otwierając mijane po drodze drzwi.

Przekręciła klucz w drzwiach prowadzących do apteki, pchnęła je i już miała zapalić światło, jednak wyciągnięta ręka nie zdołała do­sięgnąć wyłącznika.

Pod czaszką poczuła eksplozję bólu.



III


Annie Laurance popatrzyła na aparat telefoniczny, a potem na trzy­maną w ręku listę.

Czy ma zadzwonić do nich wszystkich i powiedzieć, że odwołuje spotkanie?

Ale co ma im powiedzieć? Że zachorowała na wiatrówkę?

Wzięła głęboki oddech i znowu wbiła wzrok w telefon. W końcu to jest jej księgarnia, jej niedzielne wieczory. Jeśli ma ochotę odwołać...

Telefon rozdzwonił się nagle. I Annie, i jej czarna kotka Agatha podskoczyły gwałtownie.

- Agatha, kochanie, wszystko w porządku - zawołała Annie, ale Agatha już maszerowała w stronę swojej zwykłej kryjówki.

Dzwonek zabrzmiał ponownie.

Annie chwyciła słuchawkę, w ostatniej chwili mobilizując się, by nadać swojemu głosowi odpowiednio uprzejme brzmienie.

- Słucham, “Śmierć na żądanie".

Moment ciszy, a potem znajomy głos, nieznośnie znajomy głos, dopytujący się łagodnie:

- Czy oferujecie jakiś wybór? Defenestrację, dekapitację, strangulację?

- Max! - Skrzywiła się lekko, słysząc w swoim głosie tyle jawne­go entuzjazmu. Pragnąc to naprawić, powtórzyła oschle: - Max.

- Ten pierwszy “Max" bardziej mi się podobał - usłyszała w od­powiedzi. Znowu ten leniwy, pogodny, pewny siebie głos.

- Gdzie jesteś?

- Droga Annie, od razu zmierza do sedna.

- Słuchaj, jestem zajęta i...

- Ani trochę czasu dla przyjaciół? Dobrych przyjaciół?

Mogła go sobie doskonale wyobrazić, opartego swobodnie na przykład o słupek balustrady, jakby odgrywał rolę w jakiejś sztuce.

Albo może ma telefon komórkowy w samochodzie? Max zawsze lu­bił otaczać się wszystkim, co najnowsze. Jego jasnoblond włosy są z pewnością rozwichrzone, usta wykrzywione w pełnym ekspresji uśmiechu, a oczy, te cholerne, żywe niebieskie oczy, błyszczą rozba­wieniem.

- Odnalezienie cię zajęło mi diabelnie dużo czasu, kochanie. Mo­głabyś przynajmniej zapytać, jak udało mi się tego dokonać.

Milczała. Max nigdy nie potrzebował dodatkowej zachęty, by pochwalić się swoją przenikliwością.

- W twojej dawnej Alma Mater byli dla mnie niezwykle uprzej­mi. Wydałem przy tym tyle forsy na międzymiastową, że mógłbym utrzymać Sprint* przez najbliższy kwartał.

- Dzwoniłeś do SMU?**- Poczuła, że głos jej drży lekko, i skrzy­wiła się ponownie.


*Sprint, prywatna kompania telefoniczna w USA, obsługująca rozmowy mię­dzymiastowe i międzynarodowe. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.)

** Southern Methodist University, prywatny uniwersytet w Teksasie.


- Czy wydaje ci się, że nie słuchałem uważnie twoich opowiadań z czasów college'u?

- Masz umysł chłonny niczym gąbka.

- Traktuję to jako komplement. Gdy wytłumaczyłem sekretarce wydziału teatralnego, że jestem reżyserem nowej sztuki na scenie “poza Broadwayem"* i że zgubiłem twój numer... Podziałało jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.

- Przecież oni nie mają mojego adresu - sprzeciwiła się Annie.

- Ale znali nazwisko twojej najlepszej przyjaciółki, panny Margaret Melindy Howard, mieszkającej obecnie w Lubbock (swoją drogą ta nazwa brzmi zupełnie jak czkawka pijanego marynarza). Poplotkowałem sobie z panną Howard wystarczająco długo, by móc sfinansować kampanię promocyjną Sprintu. Z rozczuleniem opowie­działa mi, że ty - jej ukochana przyjaciółka, sierota - odziedziczyłaś po swoim zrzędnym wuju Ambrose nie przynoszącą zbytniego do­chodu posiadłość na wyspie u wybrzeża Południowej Karoliny i tam właśnie osiadłaś. Z właściwą sobie błyskotliwością zlokalizowałem ową wyspę na mapie o dużej skali.

Annie odruchowo chciała sprostować. W rzeczywistości nie była sierotą. Jej rodzice rozwiedli się, gdy miała trzy lata, więc ojca nawet nie pamiętała i fakt, że mieszkał teraz w Kalifornii i dobrze mu się powodziło, byt właściwie bez znaczenia. Oczywiście Margaret musiała słyszeć o śmierci jej matki. Uświadomiła sobie nagle, że rozwa­ża teraz te nieistotne przecież szczegóły, by zająć czymś umysł i nie poddać się magnetyzującemu wpływowi Maxa. Na próżno. Znowu poczuła dobrze znane drżenie, które ogarniało ją za każdym razem, gdy odwiedzał jej niewielkie mieszkanko w Greenwich Village. Prze­cież to już przeszłość, przecież się rozprawiła z tym uczuciem raz na zawsze. Nie pozwoli teraz, by wszystko się zaczęło od nowa. A poza tym - popatrzyła na stary zegar nad kominkiem - pozostało jej co­raz mniej czasu.

- Słuchaj, Max, to wspaniale móc znowu z tobą pogawędzić, ale muszę zadzwonić jeszcze w kilka miejsc i coś załatwić.

Niepokój drążący ją od wewnątrz mimowolnie udzielił się jej gło­sowi. Wiedziała, że usłyszał to tak wyraźnie jak ona sama.

- Annie, co cię dręczy? - Teraz już nie mówił lekkim tonem.

- Och, drobiazg - odparta swobodnie - sprawa księgarni.

- Jesteś zdenerwowana.

Westchnęła głęboko. Zdenerwowana - to było łagodnie powie­dziane. Jeśli nie zacznie telefonować w tej chwili...

- Max, to nie jest twoja sprawa.

- Przestań, kochanie. Jaki masz problem? Zmusiła się do śmiechu.

- To żaden problem. Po prostu muszę odwołać dzisiejsze party.

- Gdzie miało się odbyć to party?

No tak, pochłonięta tą historią, zapomniała, że ktoś może tego nie wiedzieć.

- Tutaj, w księgarni.

- W księgarni? Wyśmienicie. Podoba mi się ta “Śmierć na żądanie".


* Poza Broadwayem - off Broadway, określenie ambitnych teatrów nowojor­skich położonych w dzielnicy teatralnej, lecz nie na samym Broadwayu.


Popatrzyła na zegar.

- Posłuchaj, Max, miło mi się z tobą rozmawia... - Nieprawda, wcale nie było tak miło. Z uwagą studiowała swój głos, spokojny, rzeczowy, obojętny. Dobry z ciebie numer, Annie. Zawsze wiedzia­łam, że jesteś wyśmienitą aktorką. - ... ale muszę skończyć i wreszcie odwołać to przyjęcie.

- Niczego nie odwołuj. Wiesz, że uwielbiam przyjęcia.

Westchnęła:

- Przecież jesteś teraz w Nowym Jorku, prawda?

Zachichotał.

- Ależ skądże znowu. Do zobaczenia podczas party.

Połączenie zostało przerwane. Annie wpatrywała się w głuchą słuchawkę.

Przecież Max nie mógł być w Południowej Karolinie.

Max tutaj. Stojąc przy frontowym oknie księgarni, machinalnie spoglądała na zielonkawą wodę rytmicznie uderzającą w kamienne nabrzeże portu. Przecież Max nie mógł być tutaj.

Zanim oswoiła się z tą myślą i przywołała się wreszcie do porząd­ku, jej serce, jej niezdyscyplinowane, irytujące, nie zasługujące na za­ufanie serce zabito radośnie.

Odłożyła słuchawkę na widełki. A więc dobrze, niech przychodzi. Skoro wytropił ją w jej nowym domu i przyjechał za nią aż tutaj, niech przychodzi. Nie zmieni zdania, bez względu na to, jak bardzo będzie roztaczał przed nią swój urok.

Stanowili dwa przeciwstawne bieguny i tak powinno pozostać.

Annie była biedna.

Max był bogaty.

Ona wychowywała się w zaniedbanym, drewnianym domku, w miasteczku położonym na prerii w Teksasie.

Max miał do dyspozycji wiele domów: rezydencję z białego kamie­nia położoną wysoko nad rzeką Connecticut, okazały dom letni z wła­snym kortem tenisowym na Long Island, apartament na szczycie wieżowca górującego nad Piątą Aleją, średniowieczny zamek nad je­ziorem w Szkocji.

Jej stypendium aktorskie z trudem wystarczało na ukończenie szkoły.

Maxowi w Princeton czas upływał leniwie i bez kłopotów.

Ona uznawała życie uporządkowane, bez żadnych niedomówień, takie, gdzie wszystko można z góry przewidzieć.

Max uwielbiał zagadki, lekceważył wszelkie pewniki, nade wszyst­ko zaś bawiło go niespełnianie czyichś oczekiwań.

Ale mimo to jakże radośnie się teraz czuła. Max w Południowej Karolinie.

Na drewnianej werandzie zastukały czyjeś kroki. W niedziele księ­garnia była nieczynna, więc nie mógł to być klient.

A jednak tak. Annie poczuła przypływ irytacji. Żałowała, że wzorem Deli Shannon nie sprawiła sobie tabliczki przedstawiającej gotującego się do ataku węża i opatrzonej napisem: “Nie właźcie mi na głowę", którą umieszczałaby na drzwiach, ilekroć nie chciałaby, by jej przeszkadzano. Oczywiście Shannon wywieszała swoją chorą­giewkę, gdy pogrążała się w pracy nad nowym Louisem Mendozą. Ale Annie powątpiewała, czy jakakolwiek wywieszka powstrzymała­by panią Brawley, stojącą teraz przy północnym oknie, z ostrym, lisim nosem rozpłaszczonym na szybie. Jej czarne, myszkujące oczy z pewnością dostrzegły już Annie za kontuarem, tuż obok telefonu. Pani Brawley była niezawodna. Bez wątpienia podążyła za Annie za­raz po porannej mszy w kościółku St. Mary-By-The-Sea i teraz stu­kała mocno w szybę.

Cóż, pani Brawley kupowała mnóstwo książek.

Annie z rezygnacją skierowała się ku drzwiom. Otworzyła je i wyszła na drewnianą werandę przed wejściem do sklepu. Uśmiech, jaki udało jej się przywołać na twarz, nie był zbyt zachęcający, ale na niedzielne przedpołudnie musiał wystarczyć.

- Bardzo mi przykro, pani Brawley, ale księgarnia jest zamknię­ta. Wpadłam tylko na moment, aby...

Pani Brawley wiedziała nie od dzisiaj, że nachalność - chociaż niegrzeczna - działa niezwykle skutecznie. Zignorowała więc wystą­pienie Annie.

- Panno Laurance, przecież obiecała mi pani sprowadzić naj­nowszą powieść pani Pollifax. Rozmawiałyśmy w piątek, a dzisiaj mamy niedzielę, więc pomyślałam, że a nuż nadeszła wieczornym promem. Czy mogłaby pani sprawdzić ostatnią dostawę?

Ale stojąca w otwartych drzwiach Annie nie słyszała tych słów. Jej oczy wpatrywały się w wysoką postać swobodnie przechodzącą przez plac i najwyraźniej zmierzającą w stronę “Śmierci na żądanie". Drapieżny uśmiech odsłonił białe zęby, gdy Elliot Morgan uniósł wzrok i dostrzegł jej zakłopotanie.

Elliot Morgan. Ostatnia osoba na świecie, z którą miała ochotę rozmawiać właśnie teraz.


IV


Max nacisnął przycisk na tablicy rozdzielczej i dach porsche'a otworzył się z lekkim szelestem. Owionęło go powietrze przesycone zapachem moczarów. Do diabła, jak on kochał ten kraj. Potężne sosny okalające wąską asfaltową drogę, gęste lasy poprzerzynane strugami wody, trawy o łodygach w kolorze złota okalające ciemnozielone oczka wodne. Z zapałem, acz nieco fałszywie, zaczął pogwizdywać niemal już zapo­mnianą melodię o szczęśliwym wędrowcu. Tak właśnie się czuł, niczym szczęśliwy wędrowiec. Jego cel był dosłownie na wyciągnięcie ręki.

Annie.

Zmarszczył czoło. Annie z promiennym uśmiechem i poważnymi, szarymi oczami. Rozwiane włosy o niezdecydowanym kolorze, mię­dzy odcieniem złotych nici a brązem wiewiórki. Jego szczęśliwa... Zmarszczki na czole pogłębiły się. Obecnie nie taka znowu szczęśli­wa, sądząc z brzmienia jej głosu podczas porannej rozmowy. Cóż, cokolwiek się wydarzyło, już on to wszystko uporządkuje.

Słońce znikło na moment za chmurą i w powietrzu nagle powiało chłodem. Max spojrzał w górę, łowiąc wzrokiem promienie słonecz­ne wyłaniające się spoza żeglującego obłoku. Kątem oka dostrzegł znak drogowy: “Prom na Broward's Rock, 5 mil". Uśmiechnął się i ponownie zanucił refren piosenki. Przyjemne miejsce. Ale nawet gdyby przyszło mu wlec się przez wertepy pustyni Mojave, też czuł­by się szczęśliwy, pod warunkiem, że u celu podróży czekałaby na niego Annie. Podobała mu się Południowa Karolina, aczkolwiek ta szosa pozostawiała wiele do życzenia. Wreszcie potężna ciężarówka firmy Texaco, okupująca środkowy pas, skręciła w stronę lokalnej stacji benzynowej z dwoma dystrybutorami. Teraz rozciągała się przed nim zupełnie pusta droga. Pochylając się nacisnął pedał gazu. Porsche skoczyło do przodu, aż wciśnięty za szybę plik różnokoloro­wych mandatów za nadmierną prędkość zafurkotał głośno.


Pochłonięta całkowicie swoją sprawą, pani Brawley nie zwracała uwagi na Elliota Morgana.

- Nie chciałabym oczywiście być natrętna - mówiła, choć jej za­chowanie jawnie przeczyło słowom - ale gdyby pani sprawdziła na zapleczu. - Jej szeroki uśmiech miał tyle wdzięku, co paszcza rekina ze “Szczęk".

- Pani Brawley, dzwoniłam do wydawcy w piątek i złożyłam spe­cjalne zamówienie, ale przecież to musi potrwać kilka dni.

Wścibskie oczy penetrowały księgarnię, zupełnie ignorując Annie.

- Rozmawiałam z panem Parotti i pytałam go, czy podczas weekendu była dla pani jakaś dostawa. Powiedział mi, że była.

Annie musiała uznać się za pokonaną.

Pani Brawley i Elliot pomaszerowali za nią przez całą księgarnię, potem skierowali się na zaplecze, gdzie Annie otworzyła paczkę z dostawą i wyjęła czterdzieści egzemplarzy najnowszej powieści Dicka Francisa. W paczce nie było nic więcej, chociaż pani Brawley z właściwą sobie energią próbowała jeszcze coś znaleźć między opa­kowaniami.

- Trudno - westchnęła. - Tak bardzo chciałam mieć tę nową Pollifax.

Annie bez zbytniej subtelności ujęła ją za ramię i dosłownie wy­wlokła z zaplecza.

Kiedy mijały akwarele rozwieszone na tylnej ścianie, pani Braw­ley zatrzymała się gwałtownie.

- Panno Laurance, jedno małe pytanie, co do tej drugiej.

- Żadnych wskazówek - odparła Annie stanowczo, popychając ją w stronę przejścia między półkami.

Raczywszy się wreszcie ruszyć, pani Brawley odwróciła głowę, by jeszcze raz przyjrzeć się obrazkom.

- One są zbyt trudne - narzekała z irytacją. Przycisnęła znoszo­ną, brązową torebkę do płaskiej piersi i z rozdrażnieniem wzruszyła kościstymi ramionami. Potem jej twarz rozjaśniła się. - Ale i tak wy­przedzam wszystkich. Tym razem wygram, zobaczy pani. - Uwolni­ła się z uścisku Annie. - Jeszcze tylko jeden i w tym miesiącu zwycię­stwo będzie moje. Dostanę Pollifax za darmo. - Popatrzyła na An­nie z niepokojem. - Czy pani coś słyszała na temat tej książki? Czy jest równie dobra jak poprzednie?

- Jestem pewna, że będzie znakomita. Zadzwonię do pani, gdy tylko nadejdzie.

Ostatnie pchnięcie i pani Brawley znalazła się wreszcie na weran­dzie. Annie wzięła głęboki oddech i stanęła twarzą w twarz z Elliotem Morganem.

- Jednym z uroków prowadzenia księgami jest obcowanie z mi­łośnikami książek - zauważył.

- Nie ciesz się tak - odparła zimno. - Właśnie miałam do ciebie dzwonić.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Z ciemnymi, głęboko osadzonymi oczami i wydatną szczęką, nieodmiennie kojarzył się Annie z wil­kiem. W nonszalanckiej pozie stał teraz obok sporego wypchanego kruka umieszczonego na wysokim postumencie tuż przy drzwiach. Pióra ptaka lśniły czernią, podobnie jak włosy Elliota.

- Dwa umysły działające niczym jeden? - powiedział swobodnie. Wpadłem, aby zapytać, czy zjadłabyś ze mną lunch w “Jaskini Przemytników"?

Przez krótką chwilę Annie była bardziej zdumiona niż wściekła. Jak on śmiał przypuszczać, że poszłaby z nim na lunch, po tym, co uczynił podczas ostatniego spotkania Cotygodniowego Klubu Nie­dzielnego. Zmierzyła go wzrokiem, czując wzbierającą złość.

Spoglądał na nią, lekko pochylając głowę. Gdy go spotkała po raz pierwszy, nawet jej się spodobał. Elliot wyglądał imponująco; wysoki, szczupły, dobrze zbudowany, miał wyrazistą twarz o ostrych, jakby rzymskich rysach. Teraz uświadomiła sobie nagle, że zawsze zwracał głowę w lewo, by zaprezentować swój korzystniej­szy profil. Tę samą pozę przybrał do fotografii zdobiącej okładkę je­go ostatniej książki, której stos egzemplarzy leżał teraz na stojącym za nią stoliku, gdzie zawsze wykładała najnowsze powieści lokalnych autorów.

Do tej pory nigdy nie odczuwała gwałtownego pragnienia wzię­cia udziału w paleniu książek.

Ale może nie było jeszcze za późno? Może można jeszcze odwró­cić nieszczęście?

Zmusiła się, by jej głos zabrzmiał łagodnie.

- Chciałabym z tobą porozmawiać.

- Tak? - Znowu ten drapieżny uśmiech. - A o czym to?

Na jej twarzy wykwitł idiotyczny rumieniec. “O Boże, nie po­zwól, abym straciła panowanie nad sobą". Elliot najwyraźniej nie miał zamiaru niczego jej ułatwiać. Z lekkim uniesieniem brwi zapalał jednego z tych swoich obrzydliwych, tureckich papierosów.

- Kiedyś się od nich pochorujesz - rzuciła Annie przez zaciśnięte zęby. Gryzący dym zawirował nad tabliczką “Nie palić", umieszczo­ną na widocznym miejscu nad głową wypchanego kruka.

Wzruszył ramionami.

- Jeśli będę potrzebował niańki, zatrudnię raczej jedną z tych dojrzałych Szwedek z importu. Poza tym żyć zbyt długo to głupota.

- Postępuj tak dalej, a możesz nie dożyć jutra.

Był wyraźnie rozbawiony.

- Jakaś świnka zaczęła pokwikiwać?

- Elliot, przecież oni są twoimi przyjaciółmi. Dlaczego to robisz?

- Kto dzisiaj potrzebuje przyjaciół?

- A tobie się wydaje, że kim ty jesteś? Samem Spade?

- Zabawiłem się w prywatnego detektywa i okazałem się w tym cholernie dobry. Dziś wieczorem każdy będzie się mógł o tym prze­konać. - Wypuścił kilka idealnie okrągłych kółek dymu, wielce z sie­bie zadowolony.

Jak mogła kiedykolwiek uważać go za atrakcyjnego mężczyznę?

Oczywiście to także nie uszło jego uwagi. Wyciągnął rękę i pogła­skał ją po policzku.

- Annie, Annie, nie miej takiego miękkiego serduszka. To nimi wstrząśnie. W rewanżu pewnie każdy z nich wystąpi z jakimś bestsel­lerem.

Umknęła spod jego ręki.

- To nie jest zabawne - rzuciła. - Wiesz, jesteś gnida.

- Naprawdę?

- Pytam po raz ostatni. Czy zmienisz temat swojego wystąpienia? Zaciągnął się głęboko i wypuścił wielki kłąb dymu.

- Nie.

Zacisnęła pięści. Twarz Elliota miała teraz bardzo nieprzyjemny wyraz; ostre rysy zastygły w brzydkim grymasie.

- W takim razie spotkanie nie odbędzie się. Leniwie potrząsnął głową.

- Słuchaj, to jest moja księgarnia - wybuchnęła Annie. - To ja wymyśliłam nasze spotkania i mogę je odwołać.

- Zgadza się. Tylko że nie zrobisz tego.

Czuła paznokcie mocno wbite we wnętrze dłoni.

- Nie posłuchałeś mnie. Spotkania nie będzie.

Zaciągnąwszy się po raz ostatni, Elliot beztrosko minął ją i roz­rzucając przy tym spinacze, zgasił papierosa w niewielkim pojemniczku w kształcie czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami, stojącym im ladzie.

- Zdaje się, że nie wspominałem ci jeszcze, że pieniądze za “Krwawą tajemnicę" zainwestowałem w obrót nieruchomościami.

Annie popatrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. “Krwawa tajem­nica", jego najlepsza książka, kandydująca do nagrody Edgara.

Ruchem głowy wskazał ciemne wnętrze księgami.

Lepiej niech pani sprawdzi swoją umowę dzierżawną, panno Laurance. Cały ten lokal należy do firmy Pleasanton Realty & John D. MacDonald. - Zrobił króciutką przerwę i podjął chłodno: - Zaś Pleasanton Realty to właśnie pani uniżony sługa. Zadrzyj tylko ze mną, dziecino, a możesz się przygotować na niewielką podwyżkę czynszu. Powiedzmy, dodatkowy tysiączek miesięcznie.

Annie szybko postąpiła dwa kroki i zdecydowanym szarpnięciem otworzyła drzwi.

Wynoś się stąd!

Elliot bez pośpiechu wyszedł na werandę, obejrzał się przez ramię i popatrzył na Annie - drobną, ale pełną furii figurkę stojącą w drzwiach.

Myślałem, że moglibyśmy zjeść razem małże, ale coś mi się wydaje, że nie jesteś głodna. To nic, jakoś to przeżyję. Do zobaczenia wieczorem, Annie.

- Idź do diabła!


Chwiejne litery na wyblakłej tablicy głosiły: “Prom na Broward's Kock".

Samochód zahamował, wzbijając kłęby szarego pyłu. Max wy­chylił się przez okno, by odczytać informację. Z trudem udało mu się odcyfrować daty i godziny kursów. W niedziele prom kursował o 10.30 i o 15.30. Max rozejrzał się. Nigdzie żywego ducha. To znaczy żywego ducha w nowojorskim znaczeniu tego słowa. Żadnych ludzi. żadnych samochodów. Ale nabrzeże pulsowało życiem. W ciszy, jaka zapadła, gdy wyłączył silnik, słyszał szmer traw porusza­nych bryzą i uderzenia fal o słupy przystani. Tuż nad powierzchnią Wody unosiły się mewy, a klucz brązowych pelikanów nurkował z wprawą w poszukiwaniu kiełbi.

Dziesiąta trzydzieści. A więc miał jeszcze chwilę czasu. Uśmiechnął się ponuro na wspomnienie swojej pośpiesznej podróży w dół Wschodniego Wybrzeża. Cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną. Sięgnął po “Przewodnik dla zmotoryzowanych", otworzył na Południowej Karolinie i odszukał wyspę Broward's Rock.


Wyspa Broward's Rock

Liczba ludności: 890. Numer kierunkowy: 803. Kod pocztowy: 29929.

Kurort odwiedzany przez cały rok. Wyspa została zasiedlona cztery ty­siące lat temu przez koczowniczych myśliwych. Ich ślady odnaleźć można dzisiaj w słynnym Indiańskim Kurhanie, zawierającym muszle ostryg, kości zwierzęce i gliniane naczynia ceramiczne datowane na około 1450 rok p.n.e. Osadnictwo białego człowieka na tych terenach rozpoczyna się w 1724 roku z przybyciem kapitana Josiaha Browarda, który założył tu pierwszą planta­cję. Jej ruiny zachowały się do dzisiaj na terenie obecnego rezerwatu leśne­go. Na wyspie znajdują się także resztki fortyfikacji z okresu wojny secesyj­nej. Gospodarka wyspy, oparta na uprawie bawełny, uległa załamaniu pod­czas wojny i podźwignęła się dopiero z początkiem lat sześćdziesiątych naszego stulecia, kiedy to zaczęto rozwijać przemysł turystyczny, idąc za przykładem słynnego sąsiedniego kurortu - wyspy Hilton Head. Dwie trze­cie terytorium wyspy stanowi własność prywatną; wybudowano tu kilkaset willi i apartamentów. Na wyspie znajdują się dwa pola golfowe, czterdzieści pięć kortów tenisowych i 18 mil ścieżek rowerowych. Wyspa ma kształt zbli­żony do patelni; jej długość wynosi 7 mil, szerokość - w najszerszym miejscu - 5 mil. Zamieszkują ją jelenie, szopy, aligatory i żółwie atlantyckie, których waga dochodzi czasami do 400 funtów. Panuje tu klimat subtropikalny, z ponad 280 dniami wegetacji w ciągu roku. Jedyne połączenie z lądem stałym stanowi prom kursujący z Port Royal Sound; kurs trwa około 20 minut.


Max zamknął przewodnik i otworzył drzwi samochodu. Przecią­gnął się, rozkoszując się morską bryzą, potem przeszedł aż na koniec pomostu i spojrzał na cieśninę, osłaniając oczy przed jaskrawym po­rannym słońcem. Tak, tamten ciemnozielony garb, niewyraźnie ry­sujący się na wodzie w kierunku południowowschodnim, to musi być właśnie wyspa.

Tak mógłby wyglądać Eden.


Annie uderzyła pięścią w drzwi. Przegrała. Każdego pensa odziedzi­czonego po wuju włożyła w modernizację wystroju księgarni. Wuj z pewnością byłby zadowolony. Za jego czasów “Śmierć na żądanie" - ciemna, przytulna, wiecznie przesycona dymem papierosowym -stanowiła ulubiony kącik pisarzy, lecz dopiero ona, kompletnie zmieniając stare, podniszczone wnętrze, stworzyła księgarnię, jakiej mogliby jej pozazdrościć nawet Carol Brener czy Otto Penzier. Funkcjonalne, metalowe półki z czasów wuja Ambrose zastąpiła regułami z drewna eukaliptusowego w ciepłym, pomarańczowobrązowym odcieniu i położyła podłogę z jasnej sosny. Po prawej stro­nie, między południową ścianą a ukośnie ustawionymi regałami, wydzielającymi część centralną głównego pomieszczenia, stworzyła prawdziwą oazę Amerykańskiej Przytulności i Komfortu zaciszny kącik, którego umeblowanie stanowiły trzcinowe stoliki i krzesełka wyłożone poduszkami w pokrowcach z czerwonego i żółtego perkalu. W plecionych koszyczkach bujnie krzewiły się paprotki. Wokół stojących na onyksowych podstawkach mosiężnych lamp rozlewały się jeziorka złocistego światła, odbijające się w owalnych oknach po­łudniowej ściany, usytuowanych wysoko nad regałami. W głębi ser­cu Annie była przekonana, że tak samo mogłoby wyglądać nasło­necznione wnętrze salonu w trzypiętrowym domu Mary Roberts Riachart na Massachusetts Avenue.

Pogłaskała czarne, lśniące pióra kruka królującego na postumen­cie luz obok drzwi wejściowych. Zaraz za nim niewielka arkada z zasłonką z koralików prowadziła do kącika literatury dziecięcej, wy­pełnionego książkami z serii o Nancy Drew i Hardy Boys oraz pasjonującymi powieściami dwukrotnej zdobywczyni Edgara - Joan Lowery Nixon. O podobnym kąciku, pełnym takich właśnie skar­bów, Annie marzyła już jako dziecko.

Zagrzechotała zwisającymi paciorkami i ruszyła przez środek księgarni. Ustawione ukośnie półki po obu stronach przejścia za­wierały różne rodzaje literatury kryminalnej. Annie nie uznawała ustawiania książek wyłącznie według alfabetu. Zwolennicy lekkich, pogodnych kryminałów nie sięgali przecież po thrillery, konsekwent­ni zaś miłośnicy klasyki woleliby już raczej żółte strony książki tele­fonicznej niż atmosferę tajemniczości i niedopowiedzeń romantycz­nej powieści grozy. Pierwszy regał zawierał wszystkie książki Agathy Christie, jako że ta autorka cieszyła się największą sympatią Annie, której nigdy nie nużyła przenikliwość Lady Agathy i stworzony przez nią skomplikowany wątek. Półki po lewej zawierały opisy au­tentycznych historii kryminalnych, które z kolei stanowiły ulubioną lekturę wuja Ambrose. Było tam wszystko, począwszy od Lizzie Borden i Kuby Rozpruwacza po Dusiciela z Bostonu i kapitana Jeffa MacDonalda. Annie minęła kolejne dwa regały wypełnione po­wieściami szpiegowskimi i thrillerami po prawej oraz komediami i parodiami kryminalnymi po lewej. Z przyzwyczajenia przystanę­ła. by uszeregować alfabetycznie książki Craig Rice. Następny regał zawierał romantyczną klasykę sensacyjną (z kompletem Mary Stewart, oczywiście), odpowiadająca mu zaś półka po prawej po­wieści psychologiczne, powieści grozy i science fiction. Przy połu­dniowej ścianie zgromadzono całą kryminalną klasykę, od Johna Dicksona Carra po Edgara Wallace'a. Dział antykwaryczny zajmo­wały regały stojące pod ścianą północną. A propos, musi pamiętać, żeby ściągnąć z półki egzemplarz “Kamiennego osądu'" dla kapita­na Maca.

Zatrzymała się przy końcu przejścia i nieszczęśliwym wzrokiem popatrzyła w stronę barku kawowego. To tutaj właśnie odbywały się regularne spotkania Cotygodniowego Klubu Niedzielnego. Barek umeblowany był bardzo skromnie: pięć stolików i krzesła z prostymi oparciami. Podniosła wzrok na ścianę zamykającą wnętrze od wschodu. To był jej własny pomysł, stanowiący prawdziwą piece de resistance i nieodmiennie wywołujący długie i często zażarte dysku­sje. Ale niewątpliwie przyciągał klientów, nie tylko pisarzy i czytelni­ków, lecz także artystów. Co miesiąc Annie zwracała się do jednego z miejscowych malarzy parających się akwarelą, zlecając mu namalowanie obrazków, przedstawiających sceny ze znanych powieści kryminalnych. Zadaniem czytelników było zidentyfikowanie książki i jej autora. W tym miesiącu obrazków było pięć. Pierwszy przedsta­wiał starszą damę o białych włosach i różowych policzkach, która nagle znalazła się tuż przed maską rozpędzonego samochodu, na środku ruchliwej londyńskiej ulicy. Jej zaróżowiona twarz wyrażała zarówno przestrach w obliczu nieuchronnej katastrofy, jak i osobli­wy brak zaskoczenia. Na drugim dystyngowany kamerdyner unosił w górę zreumatyzowane ramię, by podciągnąć rolety w bogato umeblowanym salonie. Artysta znakomicie oddał cierpienie spowodowa­ne reumatyzmem, malujące się w bladoniebieskich oczach. Trzecia akwarelka wyobrażała wnętrze wypełnionego po brzegi schowka, mieszczącego dwie pary nart, komplet wioseł, dziesięć czy dwanaście kłów słoniowych, sprzęt wędkarski, torbę z kijami golfowymi, wy­pchaną nogę słonia i skórę tygrysa. Na czwartym obrazku młody mężczyzna, wsparty na lasce, z wyrazem niesmaku na twarzy poda­wał list szczupłej, młodej kobiecie o jasnych włosach. Wreszcie ostat­nia z akwarel przestawiała grupę gości w strojach wieczorowych, sie­dzących w lokalu wokół okrągłego stolika i spoglądających w stronę mężczyzny w średnim wieku, który stał i wznosząc kieliszek szampa­na, najwyraźniej gotował się do wygłoszenia toastu.

Pierwszy z czytelników, który odgadł, co przedstawiają scenki, utrzymywał w prezencie nową książkę i prawo do darmowej kawy przez cały miesiąc. Oczywiście taka nagroda nie mogła się równać z pięciuset funtami przyznanymi w 1905 roku za odgadnięcie rozwiązania “Czterech sprawiedliwych'" Edgara Wallace'a, niemniej jednak konkurs cieszył się sporym zainteresowaniem i nie wiadomo, komu sprawiał więcej radości, Annie czy jej klientom.

I to wszystko Elliot Morgan chciał jej odebrać. Już od tygodnia wiedziała, że nadchodzący wieczór może zakończyć się katastrofą, ale nie przypuszczała, że będzie to dotyczyło także jej osobiście.

Zbliżyła się do trzcinowo-paprotkowej oazy, poprawiła stopą dywanik i opadła na krzesełko. I po co w ogóle przychodziła dziś do księgarni? Zwykle w niedziele po porannej mszy biegała albo szła pływać. Jakże teraz żałowała, że nie trzymała się tego utartego schematu. Kochała niedziele, zwłaszcza o tej porze roku, w październi­ku, kiedy wyspa znowu należała wyłącznie do jej mieszkańców. Uśmiechnęła się, uświadomiwszy sobie, że zaledwie po trzech miesiącach od zamieszkania tutaj już myśli o sobie jak o wyspiarce. (Skoro Maxowi zajęło aż trzy miesiące, by ją odnaleźć, widocznie nie przejął się zbytnio faktem, że wyjechała z Nowego Jorku.) Ale przecież miała prawo czuć się wyspiarką. Już jako dziewczynka odwiedzała wuja Ambrose w każde wakacje, zwłaszcza podczas długich okresów choroby matki. To właśnie wuj wprowadził Annie we wspaniały świat powieści sensacyjnych. W kryminałach każda za­gadka znajdowała rozwiązanie i ta świadomość stanowiła dla Annie niemałą pociechę w latach jej niestabilnej młodości. Dlatego teraz ja­ko była letniczka aprobowała letników, jako wyspiarka zaś doceniała ich hojną rękę. Ale obecnie, w październiku, ostatni letnicy już odjechali. Z pewnością odczuje brak ich rozrzutności, natomiast nie będzie jej brakowało ich skłonności do smarowania wszystkiego musztardą z hot dogów czy colą z cieknących kubków. Oczywiście odpowiednia tabliczka na drzwiach ostrzegała wyraźnie: “Żadnych produktów spożywczych, żadnych napojów. Barek kawowy znajduje się w tylnej części księgarni". To było zadziwiające, jak umiejętność czytania u ludzi, którzy bądź co bądź przychodzili kupować książki, najwyraźniej chwilami szwankowała. Pracująca w księgarni na go­dziny Ingrid Jones nie wahała się ich besztać, powtarzając co chwila: “Proszę nie wchodzić z jedzeniem", natomiast Annie w takich momentach czuła się zakłopotana. To jednak są klienci. A z pieniędzmi było krucho.

Poruszyła się w krześle. Czas płynął nieubłaganie. Zgodnie z pro­gramem wszyscy pojawią się o siódmej trzydzieści, chyba że wcze­śniej odwoła imprezę.

Ten cholerny Elliot!

Taka była dumna z Klubu, który także był jej pomysłem, chociaż już w czasach wuja Ambrose autorzy powieści kryminalnych upodo­bali sobie “Śmierć na żądanie" jako miejsce swoich spotkań. Począt­kowo Annie była zdziwiona ich liczebnością, dopóki Emma Clyde, nestorka w światku sensacji i tajemnicy, nie wytłumaczyła jej tego zjawiska.

- To przecież jedyna księgarnia powieści kryminalnych po tej stronie Atlanty. To oczywiste, że wszyscy tu przychodzimy.

Annie popatrzyła na nią wtedy z rozbawieniem.

- Jak tylu pisarzy może mieszkać na jednej wyspie?

- To nie jest zwykła wyspa, moja droga.

Była to słuszna uwaga. Broward's Rock nie była zwykłą, bagni­stą wysepką, jakich nie brakowało u wybrzeży Południowej Karoli­ny, i w krótkim czasie zaczęta cieszyć się podobnym powodzeniem jak słynne Hilton Head i Kiawah Island.

Zgodnie z tym, co twierdziła Emma, większość pisarzy ceniła so­bie prywatność nie mniej niż sławę - ale nie do końca. Wuj Annie szybko dostrzegł otwierające się możliwości i jego ukochana księgar­nia “Śmierć na żądanie" wkrótce stała się tym wybranym miejscem, gdzie przychodzili, pili kawę, omawiali swoje najnowsze dzieła, plot­kowali, dyskutowali i kłócili się zawzięcie.

Wuj Ambrose. Tak się szczęśliwie złożyło, że w tym roku ponow­nie przyjechała do niego w odwiedziny, gdyż było to ich ostatnie wspólne lato. Gdy zmarł, jej wizyta przeciągnęła się z powodu po­grzebu i konieczności uporządkowania interesów. Każdy upływają­cy dzień sprawiał, że Nowy Jork stawał się coraz bardziej odległy, coraz mniej kojarzący się z domem. Myślała o swoim niewielkim mieszkanku (w rzeczywistości był to jeden pokoik) i bezskutecznych próbach zrobienia kariery aktorskiej (siedemnaście próbnych prze­słuchań bez żadnego rezultatu). Potem pomyślała o Maxie i o przyszłości. Decyzja o pozostaniu na Broward's Rock przyszła zdumie­wająco łatwo. Z pasją zajęła się unowocześnianiem najukochańszej im świecie księgarni. To było trzy miesiące temu.

Do tej pory ani razu nie żałowała swojej decyzji. Nie znaczyło to, że księżycowe noce nie wywoływały czasami ukłucia bólu, gdy myślała o Maxie i o przyszłości. Nigdy jednak nie pozwalała robić z sie­bie idiotki i nie pozwoli z pewnością na to również Maxowi Darlingowi.

Max Darling.

Kiedyś pokłócili się o to, że zmienił nazwisko. Odpowiedział jej wtedy raczej sztywno, że tak brzmiało nazwisko panieńskie jego matki, że Darlingowie są starą rodziną mającą wielu wspaniałych przodków, że woli nazywać się Darling, niż nosić nazwisko rodowe, gdyż ludzie, z którymi się spotyka, usłyszawszy nazwisko jego ojca - jedno z najbardziej liczących się w sferach finansowych - albo zaczynają się przed nim płaszczyć, albo obrzucają go gradem obelg, co jest cholernie denerwujące.

Odpowiedziała mu wtedy ostro:

- Nie musisz zmieniać nazwiska. Powinieneś-raczej zmienić swoje obyczaje.

-Zachowujesz się niczym moja wychowawczyni z podstawówki odparował natychmiast - a na to jesteś o wiele za ładna.

- Nie bądź taki protekcjonalny. Popatrz, przecież jesteś zdolny i inteligentny, dlaczego więc...

Przerwał jej zdecydowanie:

Nie żyjesz zgodnie ze swoimi możliwościami? - Potrząsnął gło­wą. Annie, słyszałem to już po wielokroć: Maxwell, to takie marnotrawstwo. Dlaczego nie zostaniesz prawnikiem-dziennikarzem- lekarzem- dyplomatą- biznesmenem? Właśnie, dlaczego?

- Kochanie, mój prapradziadek zgromadził wystarczającą ilość pieniędzy, by móc kupić wszystko, co ten świat ma do zaoferowania. - Nagle przestał się uśmiechać. - Najzabawniejsze jest to, że nie ma już takiej rzeczy, którą pragnąłbym nabyć. Światu nie są potrzebne moje usługi. Jestem niezłym pisarzem, niezgorszym aktorem, nie znam się natomiast na liczbach. Interesy mnie nudzą, kłótni nie znoszę, moje zainteresowania naukowe skończyły się na obejrzeniu w szóstej klasie filmu o żółwiach rozmnażających się na piasku.

- To co ty lubisz?

Uśmiechnął się ponownie.

- Ludzi. Ludzi we wszystkich odmianach. Sprzedawałem już pa­rówki podczas wystawy światowej w Nowym Orleanie, nurkowałem w poszukiwaniu pereł u wybrzeży Japonii, a obecnie próbuję swoich sił jako producent teatralny na scenach “poza Broadwayem". Do diabła, Annie, dlaczego ty nie potrafisz żyć w podobny sposób?

Ale ona nie potrafiła. Poprawiła poduszkę pod plecami. Choler­ny świat. Dlaczego Max musiał ponownie wtargnąć w jej życie?

Poirytowana uderzyła pięścią w oparcie krzesła. Musi wreszcie zdecydować, co ma zrobić z dzisiejszym spotkaniem klubowym i z Elliotem.

Dziś wieczorem.

Cotygodniowy Klub Niedzielny.

W żaden sposób nie może sobie pozwolić na dodatkowy wydatek tysiąca dolarów miesięcznie.

Czy Elliot rzeczywiście mógłby to zrobić? Jej umowa wygasała za dwa miesiące. Westchnęła. Prawdopodobnie mógłby. Jedyny sklep w pobliżu portu, jaki był do wynajęcia, jest zbyt mały i prawdopo­dobnie także należy do Elliota.

Nie może stracić księgarni. To pierwsza rzecz w jej życiu, która należała wyłącznie do niej, jej jedyny łącznik ze szczęśliwymi epizo­dami z przeszłości, tymi idyllicznymi, letnimi dniami, gdy leżąc w hamaku za niewielkim domkiem wuja Ambrose pochłaniała przy­gody delikatnej panny Silver, eleganckiego lorda Wimseya i bystrookiej panny Marple.

Prowadzenie “Śmierci na żądanie" było dla Annie źródłem praw­dziwej radości. Odkąd przeczytała pierwszą powieść z Nancy Drew, pasjonowała się zagadkami kryminalnymi. Bardzo lubiła miłośników literatury sensacyjnej, którzy wywodzili się z tak różnorodnych środo­wisk i stanowili przekrój przez całe społeczeństwo. Cieszyło ją, gdy mogła podsuwać czytelnikom powieści nowych, dobrych autorów, ta­kich jak Jane Dentinger, Dorothy Cannell czy Charlaine Harris. Cza­sami klienci potrafili ją zaskoczyć, jak na przykład owa wiecznie roz­czochrana stara panna, nie przepuszczająca żadnej książki McBaina, czy lokalny hydraulik, którego ulubioną autorką okazała się Amanda Cross. Tak, ostatnimi czasy Carolyn Heilbrun, pisująca pod pseudoni­mem Amandy Cross, dokonała nie lada wyczynu. Nie dosyć, że zosta­ła uznana na autorkę najlepiej sprzedających się powieści kryminal­nych, to jednocześnie zdobyła profesurę na Uniwersytecie Columbia.

Podczas wakacji na wyspie Annie zawsze z przyjemnością uczestniczyła w spotkaniach z pisarzami, ale aż do teraz nigdy nie miała kiedy poznać ich bliżej. Musiała przyznać, że nie do wszystkich czuła sympatię, chociaż niektórych polubiła bardzo. Elliot to był śmierdziel. Telefon na kontuarze rozdzwonił się ponownie. Psiakrew, to Max. Pewnie potrzebuje instrukcji, jak tu dotrzeć. Postanowiła nie ruszać się z miejsca. czy dzisiaj wieczorem w ogóle ktoś się pojawi? Zaaranżowane przez nią spotkania Cotygodniowego Klubu Niedzielnego, podczas których księgarnia była otwarta wyłącznie dla pisarzy, cieszyły się ogromną popularnością. Przynajmniej tak było do tej pory. Na każdy kolejny wieczór jeden z członków klubu przygotowywał coś w rodzaju nieformalnego wykładu. Którejś niedzieli Farleyowie, autorzy powieści przygodowych dla młodzieży, opowiedzieli o Harriet Stratemeyer Adams, która wystawiła sobie imponującą rezydencję nad Hudsonem, a wszystko za pieniądze zarobione na książkach o Nancy Drew i Hardy Boys oraz na kilku innych seriach, tworzonych początkowo przez jej ojca, a później przez nią samą. Stratemeyerowie używali ponad pięćdziesięciu pseudonimów i sprzedali ponad sto milionów egzemplarzy swoich książek. Podczas innego spotkania Harriet Edelman, której powieściowy bohater był wręcz nieprzyzwoicie mądry, przedstawiła historię komedii kryminalnej, zaczynając od pierwszych, pełnych humoru prób tego typu w “Spiralnej klatce schodowej" Mary Roberts Rinehart', przez powieści Constance i Gwenyth Littie, Craig Rice, Donalda Westlake, Stuarta M. Kaminsky'ego i Joyce Portera, a skończywszy na Gregorym McDonaldzie z jego zawadiackim, często wręcz bezczelnym Fletchem. W inną niedzielę kapitan McElroy, czy też - jak go wszyscy nazywali - kapitan Mac, wykorzystując swoje doświadczenia byłego szefa policji, zrobił im solidny wykład o tym, jak unikać pozostawiania odcisków palców na różnego typu powierzchniach. Wprawdzie kapitan Mac nie był pisarzem, jednak grupa witała go ciepło, ze względu na jego wiedzę i doświadczenie zdobyte w ciągu wielu lat pracy na stanowisku szefa departamentu policji w Miami. Jedna z zasad, jakich nauczyła go praca, brzmiała: polując na mordercę, zawsze pytaj w okolicznych lokalach o klientów obecnych tam zaraz po zabójstwie. Zabijanie pobudza apetyt.

Do tej pory niedzielne wieczory zawsze były czymś specjalnym i zabawnym. Aż do ubiegłego tygodnia, gdy Annie uświadomiła so­bie, że z jej spotkaniami zaczyna dziać się coś niedobrego. Tego wie­czoru Harriet Edelman pojawiła się wcześniej i od razu skierowała się do barku kawowego w tylnej części księgarni.

- Daj mi trochę kawy kona*.

Annie rozlała ciemny, aromatyczny płyn do dwóch kubków i wręczyła jeden Harriet. Pisarka wzięła kubek, a rząd bransoletek na jej przegubie zadźwięczał melodyjnie.

- Przysięgam na Boga, że człowiek niedaleko zajdzie, jeśli nie prześpi się z wydawcą - odezwała się z pasją, wlepiając oczy w paru­jący kubek.

- Z pewnością nie jest aż tak źle. Poza tym, czy w większości przypadków wydawcami nie są kobiety?

Harriet skrzywiła się.

- Może. Ale i tak uważam, że bez poparcia nie da się niczego osiągnąć. Mieszkając na Manhattanie i znając tych wszystkich bę­kartów, człowiek od razu ma lepszy start.

Rozczochrane blond włosy zasłaniały wysokie czoło, a okulary w grubej, rogowej oprawie upodobniały pisarkę do sowy. Jakby na przekór swojej powierzchowności Harriet tworzyła lekkie powieści sensacyjne, pełne zabawnych postaci. Annie uważała to za jeden z kaprysów natury.

- Malejąca liczba sprzedanych egzemplarzy - kontynuowała Harriet gorzko - kretyńskie recenzje i jakby to wszystko nie było wystarczająco wszawe, jakiś dureń napisał do wydawcy, że intryga mojej ostatniej powieści stanowi plagiat. Czy możesz w to uwierzyć? - Głos Harriet wzniósł się do pełnego oburzenia krzyku.

- Po prostu zignoruj to - usiłowała ją uspokoić Annie. - Przecież już dawno ktoś powiedział, że istnieje tylko dziesięć podstawowych wątków i wszystkie są wielokrotnie wykorzystywane.

Harriet nie zwróciła uwagi na te słowa. Na jej ziemistej twarzy malowało się oburzenie.

- Wydaje mi się, że wiem, kto to zrobił.

Annie popatrzyła na nią z niepokojem. Nienawiść w głosie Har­riet była szokująca i zupełnie nie pasowała do lekkiej konwersacji, jaka toczyła się przy sąsiednich stolikach.

- “Pałka" to bez wątpienia jego najlepsza rzecz.

- Ależ skąd, “Szpicruta" jest o wiele lepsza, bardziej zwarta, peł­na napięcia.

- Powiem wam; kto jest obecnie najbardziej oryginalnym twórcą powieści kryminalnych - Tom Perry, nikt inny.

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że wciąż czytujesz Dorothy Saycrs!

Głosy uparte, czasami pouczające, ale w żadnym z nich nie brzmiała tak niepokojąca desperacja jak w głosie Harriet, która mocno zacisnęła palce na ramieniu Annie.

- Jeśli to rzeczywiście był on, jeśli on mi to zrobił, zabiję go.


* Gatunek kawy pochodzący z Jawy.



Czy nie był to dziwny przypadek, osobliwy zbieg okoliczności, że Elliot wybrał sobie akurat ten moment, by zaklaskać w ręce w celu zwrócenia na siebie uwagi?

Annie popatrzyła na niego gniewnie, uwalniając się jednocześnie z uścisku Harriet. Co on zamierza? Przecież dzisiaj jest kolej Emmy.

Pisarze siedzieli przy stolikach w tylnej części księgami. Elliot stanął przy barku kawowym, w miejscu zwykle zajmowanym przez prelegenta, i ponownie zaklaskał w dłonie.

- Wiem, że wszyscy czekamy niecierpliwie na dzisiejsze wystąpie­nie Emmy.

Członkowie Klubu jak na komendę popatrzyli na Emmę, której książkowy detektyw, panna Marigold Rembrandt, tylko o krok ustępowała Jane Marple, jeśli idzie o sympatię czytelników, i która przynosiła Emmie zdumiewający, bo aż siedmiocyfrowy dochód miesięcznie. Emma, o przysadzistej sylwetce, wyglądająca raczej na gospodynię domową, zawsze sprawiała wrażenie zdziwionej swoją sławą, lecz Annie od dawna wiedziała, że jej mózg funkcjonuje niczym komputer najnowszej generacji.

- Niewątpliwie Emma z przyjemnością podzieli się z nami tajem­nicą swego oszałamiającego sukcesu - kontynuował Elliot obłudnie.- Wiecie, naprawdę poczułem się niepewnie, gdy uświadomiłem sobie, że w następnym tygodniu przypada kolej na mnie. No cóż, dłu­go zastanawiałem się, jakiemu tematowi mam poświęcić swoje wystąpienie.

Ja, ja, bez przerwy ja, pomyślała Annie. Oczywiście Elliot nie usiedziałby spokojnie przez cały wieczór, słuchając innego pisarza, więc musiał wtrącić swoje trzy grosze do wystąpienia Emmy. Postą­piła krok do przodu, zdecydowana przerwać mu, zanim narobi więcej szkód.

- Przeprowadziłem pewne śledztwo, prawdziwe śledztwo. Zają­łem się mianowicie odgrzebywaniem tych wszystkich małych sekre­tów, jakie każdy za wszelką cenę stara się ukryć.

- Więcej autentycznych przestępstw? Wspomnienia złodziejaszka sklepowego? - Wysoki głos Fritza Hemphilla ociekał ironią.

Elliot odwrócił ku niemu głowę. Annie ten ruch w nieprzyjemny sposób skojarzył się z wężem.

W powieściach Fritza prawdziwi mężczyźni przeżywali prawdzi­we, męskie przygody, pełno w nich było krwi i brutalności, a wystę­pujących w nich twardzieli wystarczyłoby na skompletowanie bata­lionu Zielonych Beretów.

- Nie, nie, żadnych złodziejaszków sklepowych. Mam na oku coś bardziej wyszukanego. Mój wydawca i ja jesteśmy przekonani, że to będzie bestseller.

- Niczym “Pocałunek obcego"? - zapytał Fritz sarkastycznie. Oho. Tylko Fritz był na tyle odważny czy raczej szalony, by powie­dzieć głośno coś takiego. Wszyscy wiedzieli, że ostatnia książka Elliota okazała się przysłowiowym kijem wsadzonym w mrowisko i musiała zostać wycofana ze sprzedaży w sześć miesięcy po opubli­kowaniu. Oparta na autentycznych wydarzeniach, w bezlitosny spo­sób odsłaniała kulisy romansu znanej gwiazdy Hollywood z przy­godnym autostopowiczem.

Ktoś parsknął śmiechem, pewnie Harriet. Twarz Elliota pociemniała, ale jego głos pozostał łagodny.

- Nie, ta mała książeczka będzie prawdziwym przebojem. Dobrze wiecie, jak bardzo publiczność spragniona jest prawdziwych informacji o swoich idolach. Pranie brudnej bielizny i tak dalej. Dlatego też zde­cydowałem się powiedzieć prawdę o pewnej specyficznej grupie ludzi. Czy nie uważacie, że książka o znanych pisarzach wzbudzi powszechne zainteresowanie? Książka o autorach powieści kryminalnych.

Zapadła absolutna cisza.

- Moja powieść będzie opierała się wyłącznie na faktach i obna­ży wszystkie obrzydliwe, tak chętnie skrywane sekrety. - Oczy Ellio­ta, wpatrzone w zastygłe twarze słuchaczy, błyszczały niezdrowym podnieceniem.

- To brzmi cholernie nudno. - Emma mówiła lekkim tonem, ale w jej jasnoniebieskich oczach czaiła się wściekłość. - Za mało seksu.

- Zapewniam cię, moja droga, że seksu będzie tam mnóstwo.

To było w ostatnim tygodniu. Oczywiście wszyscy wysłuchali prelekcji Emmy, ale po niej ulotnili się natychmiast, bez zwykłych sprzeczek i przekomarzań. Przez cały tydzień Annie zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby zapobiec dzisiejszemu skandalowi. Czy w ogóle było to możliwe?

To była jej księgarnia. Wszystko zależało od niej.

Ale z drugiej strony to są przecież dorośli ludzie, którzy nie potrzebują, by bawiła się w ich niańkę. Mogliby nawet poczuć się tym do­tknięci.

To był jej sklep - i ogarnęła ją wściekłość na Elliota, że usiłuje wykorzystać zorganizowane przez nią spotkania, by wścibiać nos w sprawy jej przyjaciół. Nie może dać mu odczuć, że udało mu się zastraszyć ją groźbą podniesienia czynszu.

Doskonale. A więc...

Nagle Annie wyprostowała się w swoim trzcinowym krzesełku i popatrzyła w kierunku centralnego przejścia. Ze swojej wygodnej norki za ukośnie ustawioną półką niewiele mogła wprawdzie dostrzec, ale przecież nie potrzebowała wcale widzieć ani przejścia, ani barku kawowego, by rozpoznać ten dźwięk. Przy zamykaniu tylnych drzwi księgarni luźna szafka w pomieszczeniu na zapleczu zawsze wydawała ostry trzask, przypominający wystrzał z dwudziestki dwójki.

Zaraz, przecież jest niedziela rano, w księgarni nie ma nikogo poza nią samą, a tylne drzwi są zamknięte. Jednak bez wątpienia słyszała ten wyraźny, nie dający się pomylić z niczym innym odgłos.

Annie wstała, przecisnęła się między stolikiem a trzcinowym krzesełkiem, okrążyła stojącą lampę i paprotki. Środkowa część księgarni kryła się w cieniu. Uprzednio nie zapalała świateł w obawie, że mogłyby ściągnąć kolejną panią Brawley, podczas gdy chciała w spokoju przemyśleć swój problem. Tak więc w sklepie panował półmrok. Annie widziała teraz fragment barku kawowego. Wszędzie było cicho i spokojnie.

Otworzyła usta, żeby zawołać, ale nagle ta pełna napięcia cisza wydała jej się tak obezwładniająca, że nie potrafiła wydobyć głosu z zaciśniętego gardła.

Przecież to idiotyzm.

A jednak drzwi szafki skrzypnęły. Słyszała to wyraźnie. Czując się przy tym jak kretynka, zaczęła się skradać bezszelestnie wzdłuż regałów. Jej niespokojne oczy omiatały każdy kąt, wreszcie spoczęły na kryjących się w półmroku drzwiach prowadzących na zaplecze.

Nagle ogarnęła ją panika. Przypomniała sobie fragment jednego z wystąpień kapitana Maca. “Słuchajcie, co wam mówi instynkt. Je­śli kiedykolwiek poczujecie, że coś jest nie w porządku, natychmiast uciekajcie. Uciekajcie i krzyczcie".

Doskonała rada. Tylko że teraz nie potrafiła krzyczeć. Gardło miała zaciśnięte, nogi jej drżały.

Odwróciła się w kierunku głównego wejścia i przykucnęła niczym biegaczka w bloku czekająca na sygnał startu. Świetnie, zaraz weź­mie głęboki oddech, pobiegnie do drzwi i...

Gwałtownie wypuściła powietrze. Co za idiotyzm.

Wyprostowała się i nieco pewniejszym krokiem przeszła przez środek księgarni. Przystanęła, by spojrzeć w przepastne, zielonkawe oczy Agathy.

- Pewnie sobie pomyślisz, że powinnam zacząć pisywać krymina­ły, prawda, Agatha? Co za wyobraźnia.

Wyciągnęła gładką, czarną kotkę z koszyka stojącego na regale wypełnionym książkami Agathy Christie i pogłaskała czarne futer­ko, zdając sobie sprawę, że Agatha będzie tolerowała tę pieszczotę nie dłużej niż przez moment. W każdym calu niezależna kocica nigdy nie zostawała w jednym pomieszczeniu z nikim obcym. Gdy tyl­ko otwierały się drzwi księgarni, chowała się pod swoją ulubioną pa­protką. Najwidoczniej nikt obcy nie wszedł na zaplecze. Z pewno­ścią wyobraziła sobie tylko ten dźwięk. Mógł to być też trzask łamanej gałązki. W każdym razie nie ma żadnego powodu, by za­chowywać się niczym bohaterka powieści Barbary Michael.

Agatha mruczała układnie.

Uśmiechając się z ulgą, a jednocześnie z zakłopotaniem, Annie delikatnie postawiła kotkę na półce. Agatha oczywiście natychmiast zeskoczyła na podłogę. Wszystko w porządku, po prostu kolejny niedzielny poranek. Byłoby absurdem wyobrażać sobie, że ktoś usi­łował włamać się do sklepu. Przede wszystkim jakiż mógłby mieć powód? Nie trzymała tu gotówki, zresztą niewiele brakowało, a mu­siałaby pożyczać pieniądze na lunch. Cały ten epizod był produktem nadmiernie wybujałej wyobraźni. Podobna historia przydarzyła jej się, gdy miała czternaście lat i czytała “Kuzynkę Rachelę"'. Po tej lekturze przez cały ciągnący się w nieskończoność tydzień wyobraża­ła sobie, że wuj Ambrose pragnie ją zamordować.

Mimo to sprawdziła tylne drzwi. Były zamknięte na klucz.

Nie ma się czym przejmować. A co do dzisiejszego wieczoru, to poradzi sobie z Elliotem. Zabierze głos jako pierwsza i powie, że założeniem spotkań klubowych miała być wspólna rozrywka i że jej zdaniem temat wystąpienia Elliota nie wzbudził szczególnego zainteresowania, więc może powinni to przegłosować. Tym sposobem utrze Elliotowi nosa.



V


Gwizd byt pełen aprobaty i subtelnej zachęty erotycznej. Annie nawet nie otwierała oczu. Nie potrzebowała.

- Jak mnie tutaj odnalazłeś?

- Droga panna Laurance, zawsze taka bezpośrednia. Przyjecha­łem promem o dziesiątej trzydzieści. Jako że był to jedyny prom w niedzielny poranek, musiałem się sporo naczekać, więc żeby zabić czas, zająłem się liczeniem krabów. Co za fascynujące stworzenia. Kiedy wreszcie znalazłem się na twojej maleńkiej wysepce, natych­miast wynająłem apartament w pobliżu portu i rozpocząłem poszu­kiwania. Muszę wyznać, że byłem zdumiony stwierdziwszy, że wła­ścicielka “Śmierci na żądanie" jest tak leniwa, że nie otwiera księgar­ni w niedziele, ale przypomniałem sobie, że rzeczona właścicielka tryska energią, więc wydedukowałem, że prawdopodobnie będzie na plaży, biegając albo pływając. Jakież było moje rozczarowanie, gdy znalazłem ją rozciągniętą na plażowym ręczniku, z twarzą przykrytą najnowszym numerem “Vogue".

Annie odsunęła magazyn na bok, otworzyła jedno oko i łypnęła w jego stronę.

- Właśnie przebiegłam trzy mile plażą. A skąd wiedziałeś, że to ja?

- Jak się to mówi, może w nieco innym kontekście, to ciało po­znałbym wszędzie.

Otworzyła szerzej oczy i roześmiała się. Max jak zwykle prezen­tował się wyśmienicie. Sześć stóp i dwa cale Maxa. Ona także rozpo­znałaby wszędzie to ciało, każdy jego szczupły, umięśniony frag­ment. Odpędzając od siebie podobne myśli, skinęła ręką, wskazując mu miejsce obok siebie.

Max rozpostarł ręcznik od Ralpha Laurena, w białe i niebieskie pasy, wzbijając przy tym fontanny piasku.

- Czym się zajmowałeś przez te trzy miesiące?

Przeciągnął ręką po gęstych jasnoblond włosach i wsparty na łokciach popatrzył na nią z góry.

- Czy mama mówiła ci kiedykolwiek, że to nieładnie zadawać ta­kie bezpośrednie pytania?

Annie usiadła i wydobyła z torby plażowej oblepioną piaskiem butelkę olejku Hawaiian Tropic. Celowo ignorując bliskość Maxa i jego spojrzenie, zaczęła nacierać nogi olejkiem kokosowym, nie zwracając uwagi na jego pełne aprobaty pomrukiwania. Dlaczego trzy miesiące? - powtórzyła oschle. Nie zadzwoniłaś do mnie, nie powiedziałaś mi, gdzie jesteś. Nie. Dlaczego? Annie popatrzyła na niego, czując nagle, że trudno jej złapać oddech.

- Do licha, Max, bałam się, że namówisz mnie do powrotu do Nowego Jorku.

- A czy to byłoby takie złe?

Ta część wyspy zwrócona była w stronę otwartego oceanu. Nad ich głowami rozpościerał się łagodny błękit nieba, powietrze zaś przesycone było zapachem morskiej wody, wodorostów i kokosowego olejku do opalania. Po horyzont, jak okiem sięgnąć, nie widać było nic poza wodą o intensywnie zielonej barwie przypominającej świeży groszek. Łagodne fale obmywały plażę ciągnącą się na odległość siedmiu mil, wysypaną szarym piaskiem w kolorze muszli ostrygi. Gdzieś w oddali jacyś plażowicze korzystali z uroków ciepłego słonecznego dnia, kąpiąc się i opalając, lecz w pobliżu nie było nikogo. Ta część plaży należała wyłącznie do nich.

- Max, nic by z tego nie wyszło. Ty nie pracujesz. Życie stanowi dla ciebie coś w rodzaju żartu.

- Tak więc wolałabyś, abym spoważniał. - Zmarszczył brwi i opuścił kąciki ust. - Zobaczmy, jaką to odpowiednią karierę mógłbym sobie wybrać. - Oparł się na łokciach, wpatrzony melancholijnie w horyzont.

Annie walczyła z ogarniającą ją pokusą, by dotknąć splątanych włosów na jego piersi, połyskujących w słońcu lekkim złotem.

Wyprostował się nagle, wzbijając dłonią fontannę piasku; drobniutkie ziarenka obsypały jej wysmarowane olejkiem nogi.

- Już mam. Annie, czy kochałabyś mnie, gdybym został księdzem?

- Max!

Roześmiał się.

- Anglikańskim, oczywiście.

Wyciągnęła dłonie, aby go popchnąć do tyłu. Upadając, chwycił ją za ręce i oboje potoczyli się po piasku.


Max pomógł Annie w parzeniu kawy i teraz z komiczną przesadą wdychał aromatyczny zapach unoszący się z kubka. Podnosząc ku­bek do ust, znieruchomiał na moment, zaintrygowany napisem wy­konanym czerwoną kursywą odcinającą się od białego tła.

- “Słuchający dom"'. Czy domy potrafią słuchać?

- To tytuł powieści. Jeśli zajrzysz pod spód, znajdziesz tam na­zwisko autora.

Posłusznie podniósł kubek tak wysoko, by móc obejrzeć dno.

- Mabel Seely.

Zajęta napełnianiem dzbanuszków śmietanką, Annie gestem ręki wskazała półkę nad barkiem kawowym.

- Każdy kubek nosi tytuł książki, która jest uznawana za znaczą­cą w historii powieści kryminalnej. - Ustawiła dzbanuszki obok cu­kiernicy i sięgnęła po korkociąg, by otworzyć butelkę Sauvignon blanc. Max wszedł za kontuar i zaczął odczytywać na głos szczególnie intrygujące go tytuły.

- “Tajemnica doktora Fu-Manchu", “Trzydzieści dziewięć stop­ni", “Piknik", “Tragedia Y”, “Tajemnica Cape Cod'", “Rebeka", “Róże pani Cherington". - Odwrócił się i popatrzył na nią. - Gdzieś ty wynalazła takie kubki?

- Zrobiłam je.

- W takim małym domowym piecu do wypalania? Roześmiała się.

- Nie, głuptasie. Nie zrobiłam samych kubków, po prostu wyma­lowałam tytuły.

- Dowiaduję się o tobie coraz to nowych rzeczy. Nigdy nie przy­szło mi do głowy, że jesteś nie tylko aktorką, ale i malarka.

- Nie stanowię konkurencji dla Van Gogha - skwitowała sucho.

Max zaczął liczyć kubki stłoczone nad ekspresem do kawy, lecz wkrótce jego uwagę zaprzątnęło coś innego.

- Czyżbyś przeczytała te wszystkie książki?

- Nie wszystkie, ale bardzo wiele.

- Ewidentnie zmarnowana młodość.

- Domyślam się, że ciebie pochłaniała raczej lektura “Wyznań" świętego Augustyna.

- No, powiedzmy. Podejrzewam, że nasz stary Gucio nie pogar­dziłby “Playboyem".

- Rzecz w tym, że później się zmienił.

- Niekoniecznie na lepsze.

Jako że nie zanosiło się na to, by mogła wygrać w tej utarczce słownej, skoncentrowała się na układaniu na tacy plasterków szynki, salami i sera. Agatha cierpliwie ocierała się o jej nogi. Annie rzuciła jej kawałek cheddara.

- Przecież koty nie jedzą sera, głuptasie.

Agatha domagała się repety i Annie, jako dobrze wytresowana właścicielka, uległa.

- Ilu gości się spodziewasz? - zapytał Max.

Wśród różnych rozrywek, jakim oddawali się przez całe popołu­dnie, znalazła też czas, by opowiedzieć mu o spotkaniach Cotygo­dniowego Klubu Niedzielnego i o Elliocie Morganie. Zawsze była to jakaś odmiana po nieustannym wałkowaniu awersji Maxa do jakiej­kolwiek pracy i jej determinacji, by traktować życie tak serio, jak na to zasługiwało.

Zaczęła liczyć na palcach:

- Sam Elliot, oczywiście. Następnie Emma Clyde. Wiesz, kim ona jest. Dalej Farleyowie, Janis i Jeff, autorzy książek przygodo­wych dla młodzieży. Ostatnio opublikowali “Tajemnicę Czerwonego Smoka". Harriet Edelman, która pisuje te mądre książki z Harrisonem Macintoshem. Dalej Fritz Hemphill, ten od “Śmierci w zauł­ku". Jego bohaterowie są zawsze niepozorni, ale cholernie wytrzy­mali. Wiesz, tacy faceci, co to walą gangstera w łeb łyżką do opon. potem sami obrywają, ale zagłuszają ból whisky, zwiewają po scho­dach przeciwpożarowych i na platformie na dziesiątym piętrze ko­chają się z blondynką, która właśnie się nawinęła.

- To już szóstka. Hej, a może mógłbym być księgowym? - rzucił Max złośliwie.

Annie ciągle dręczyła obawa przed zbliżającym się spotkaniem, jednak nawet to uczucie nie mogło przysłonić radości, jaka ogarnęła ją od chwili, gdy Max opadł przy niej na piasek. Teraz spoglądał na nią niewinnym wzrokiem, gęste jasnoblond włosy miał porządnie uczesane i jeszcze odrobinę wilgotne, twarz odświeżoną prysznicem. W olśniewająco białej bawełnianej koszuli, na tle barku kawowego w “Śmierci na żądanie" prezentował się wręcz wyśmienicie.

Odpędziła od siebie te głupie myśli i wróciła do listy gości.

- Dobrze, sześcioro. Dalej Hal Douglas. Pisuje powieści w stylu S.S. van Dine'a, ale nie takie dobre. Następnie Kelly Rizzoli. Ta znowu specjalizuje się w wątkach psychologicznych, niczym Ruth Rendell. Zwykle pojawia się też Ingrid Jones, zatrudniona tu na go­dziny. To już wszyscy... och, nie... Zapomniałam o kapitanie Macu. Wspominałam ci o nim.

- Tak, to ten ponury tajniak.

- Wcale nie ponury sprzeciwiła się Annie - co znowu. On jest poważny, ale bardzo miły. Gdy wuj Ambrose zmarł, zachował się naprawdę wspaniale. O Max, tamta noc była potworna...

- Annie, nie rozpamiętuj już tego. Nie cofniesz przeszłości.

- Wuj musiał zasłabnąć, może zemdlał. Przecież na łodzi spędzał więcej czasu niż na lądzie, więc nie mógł tak zwyczajnie wypaść. Gdybym poszła wtedy z nim... Z twarzą ściągniętą bólem wpatry­wała się w zawartość kubka. Znaleźliśmy go dryfującego zaledwie kilka stóp od łodzi, tutaj w porcie.

- Ty i kapitan Mac?

- Tak. Zadzwoniłam do niego, gdy wuj nie wrócił na noc. Od ra­zu wiedziałam, że musiało się wydarzyć coś okropnego, chociaż ka­pitan usiłował mnie uspokoić, twierdząc, że jestem nierozsądna. Ale gdy już znaleźliśmy go, to znaczy wuja, naprawdę nie mógł być dla mnie milszy. Zadzwonił po policję i został ze mną przez całą noc.

- To musiało ci bardzo pomóc. Głos Maxa był zdławiony.

Popatrzyła na niego zdziwiona.

- Ileż to lat liczy sobie ów szlachetny Galahad?

- Myślę, że koło pięćdziesiątki.

- W typie Jamesa Garnera?

Max był najwyraźniej zazdrosny.

- Powiedziałabym raczej, że w typie Jamesa Bonda. - Annie sta­rała się nadać swojemu głosowi odpowiednio uwodzicielskie brzmie­nie. - Absolutnie porywający dla kobiet w każdym wieku.

Szczęka Maxa niepokojąco wysunęła się do przodu.

- Tak naprawdę to ma sylwetkę zapaśnika sumo, a jego szare oczy spoglądają z lodowatą obojętnością. Ale jest naprawdę bardzo miły. Parę razy zaprosił mnie na lunch.

Zabrzmiał dzwonek u drzwi frontowych. Agatha sztywno skiero­wała się do swojej kryjówki w cieniu największej paprotki.

Zaczynało się kolejne wieczorne spotkanie Cotygodniowego Klu­bu Niedzielnego.


Jako pierwszy pojawił się kapitan Mac. Na swój sposób kapitan byt bardzo przystojnym mężczyzną. Czarne, przyprószone siwizną wło­sy miał krótko przycięte. Jego szczera, inteligentna twarz złagodnia­ła, gdy popatrzył na gospodynię. Annie zerknęła na Maxa i z rozba­wieniem zauważyła, jak jego nieskazitelne maniery zmagają się teraz z uczuciem nagłej wrogości.

- Max Darling - powiedział sucho, wyciągając rękę.

- John McEIroy, ale proszę mi mówić kapitan Mac. Wszyscy ci młodzi ludzie tak się do mnie zwracają.

Uśmiech Maxa był wyraźnie wymuszony.

Emma Clyde i Farleyowie pojawili się jako następni. Emma trzy­mała w ręku przykryty półmisek i dwie ogromne paczki chipsów.

- Ostatnio wszyscy rzucili się na przygotowane przez ciebie je­dzenie niczym stado wygłodniałych wilków, więc pomyślałam, że tym razem coś przyniosę. Czy mam to postawić na stole?

Emma ubrana była we wzorzystą hawajską bluzę, w której wy­glądała jak pomalowany krzyczącymi barwami holownik. Na głowie miała masę sztywnych, brązowych loków i Annie była pewna, że w sobotę Emma musiała złożyć długą wizytę w tutejszym salonie piękności. Emma absolutnie nie wyglądała na pisarkę, a już tym bar­dziej na pisarkę milionerkę. Annie zauważyła, jak jej intensywnie błękitne oczy szybko omiotły cały pokój. Czyżby wypatrywała Elliota? Teraz zwróciła się do Maxa:

- Przyjaciel Annie? To znakomicie. Miło mi pana poznać.

Farleyowie stali trochę z boku. Jak zwykle w ich obecności Annie poczuła nerwowe drgnienie, co sprawiło, że starała się przywitać ich ze szczególną serdecznością.

- Jeff, Janis, tak się cieszę, że przyszliście. Farleyowie spoglądali na nią bez uśmiechu. Jeff miał mi sobie ja­snoniebieskie spodnie i biały, włóczkowy sweter z okrągłym wycięciem przy szyi. Mimo wypielęgnowanej, jasnej brody i okularów w rogowej oprawie wyglądem przypominał raczej wiecznego studen­ta. Janis, blada i szczupła, kryła się za mężem. Jej zielone, rozbiega­ne oczy przenosiły się nerwowo z Annie na Jeffa i znowu na Annie. Wyglądała bardziej na dodatek do męża niż na samodzielną osobę, co Annie zawsze szalenie irytowało.

- Kawy? - zapytała. - A może wolicie wino?

Janis popatrzyła na męża, jakby oczekując jego wskazówek. Brzęczyk odezwał się ponownie, ale Annie zdążyła jeszcze zauważyć, że Max steruje teraz w stronę Janis, której delikatny urok kojarzył się z kwiatem magnolii. No tak, cały Max. Jeff nie spuszczał z nich oka.

Fritz Hemphill skinął wszystkim głową, rzucając lakoniczne “ha­lo". Tuż za nim wśliznęła się Ingrid Jones i ze zwykłą sobie skromno­ścią zaczęła podawać kawę i wino. Pod wpływem serdecznego zacho­wania Maxa jej szczupła twarz rozpromieniła się. Ingrid stanowiła jedną z przyjemniejszych niespodzianek, zgotowanych Annie przez ży­cie. Emerytowana bibliotekarka, wiedząca wszystko o książkach i nie­zwykle chętna do pomocy, a w dodatku usatysfakcjonowana pracą na godziny i za minimalne wynagrodzenie. Więcej niestety nie udało się wykroić ze szczupłego budżetu. Gdyby dochody z księgarni zdołały wreszcie pokryć kwoty włożone w jej modernizację, pierwsza na liście koniecznych wydatków Annie byłaby podwyżka dla Ingrid.

Jako następni przyszli Hal Douglas i Kelly Rizzoli. Ich czule przytulone do siebie głowy nie zdziwiły Annie specjalnie. Instynkt już wcześniej podpowiadał jej, że romans albo kiełkuje, albo jest już w pełnym rozkwicie. Dla Annie Hal i Kelly byli najbardziej normal­ni ze wszystkich pisarzy. Stanowili przyjemną parę, on dobrodusz­ny grubasek, ona - szczupła, rudowłosa, roztaczająca wokół siebie aurę delikatności i kruchości. Na szczerej, otwartej twarzy Hala nie­mal zawsze gościł dobrotliwy uśmiech. Annie lubiła Kelly, zaskakiwała ją natomiast sita jej imaginacji. Książki Kelly koncentrowały się na odsłanianiu okrutnych, drapieżnych, plugawych instynktów, które przeciętnych ludzi zamieniały w czcicieli zła. Stanowczo nie stanowiły odpowiedniej lektury do poduszki dla samotnej osoby. Ostatnia powieść Kelly w dość niemiły sposób kojarzyła się Annie z “Widokiem bestii" Margaret Millar .

Pomieszczenie wypełniał gwar rozmów, swobodnych pogaduszek dobrze znającego się nawzajem grona. Annie upewniła się, że przed­stawiła już Maxa wszystkim gościom. Była mu wdzięczna za ten przyjazd; jego obecność tutaj bardzo jej pomogła. Może przesadza­ła, przewidując jakieś nieszczęście na dzisiejszy wieczór.

Wszyscy sprawiali wrażenie ożywionych i pogodnych, poza oczy­wiście Farleyami, ale pełne humoru uwagi Maxa wywołały rumieniec podniecenia nawet na bladych policzkach Janis. Jeff spoglądał na żo­nę spode łba. Dobrze mu to zrobi, pomyślała Annie, bohatersko starając się nie dopuścić do siebie żadnych dręczących wątpliwości.

Pogodny nastrój udzielił się także i jej. A może Elliot w ogóle się nie pojawi?

- Mówiłem ci, że będzie to bardzo przyjemne spotkanie. Stał tuż za nią. Na dźwięk jego głosu omal nie podskoczyła. Od­wróciła się powoli.

- O, Elliot. Chciałabym, abyś poznał Maxa Darlinga.

- Z prawdziwą przyjemnością. Sporo o nim wiem. - Do dolnej wargi przyklejony był nieodłączny papieros. - Nie sądzisz chyba, że pominąłem cię w swoim śledztwie, kochanie.

Równie dobrze mógł cisnąć czerwoną płachtą wprost na byka lub rzucić zapaloną zapałkę na beczkę z prochem. Zazwyczaj Annie starała się trzymać nerwy na wodzy, zdając sobie sprawę ze swojego wybuchowego temperamentu, tym razem jednak poczuła, że tego już za wiele. Najpierw nieprzyjemna scena z Elliotem z samego rana i je­go pogróżki, potem nieoczekiwane pojawienie się Maxa i wszystko, co mogła przynieść jego obecność, wreszcie długa, pełna napięcia chwila, gdy wydawało jej się, że ktoś jest w pustym sklepie.

Jej opanowanie prysnęło niczym bańka mydlana.

- Tym razem przepełniłeś miarę. Mam dosyć ciebie i twojego obrzydliwego zachowania. Ostrzegam cię, że nie pozwolę, abyś ze­psuł atmosferę spotkań naszego Klubu.

W pokoju zapadła nagła cisza. Wszystkie głowy zwróciły się ku nim. Max zaczął sobie torować drogę w ich stronę. Annie - choć sa­ma nie ochłonęła jeszcze z gniewu - postąpiła krok do przodu, by go powstrzymać, gdyż na twarzy Maxa malowała się mordercza wręcz furia. Zebrani wyglądali na zszokowanych tym nagłym wybuchem.

Annie zaczerwieniła się raptownie. Jak mogła być taka głupia? Elliot był draniem, podłym draniem, ale przecież takie zachowanie stanowiło tylko wodę na jego młyn.

Wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego. Właśnie Max usiło­wał odgrodzić ją od Elliota, gdy znowu zabrzmiał brzęczyk u drzwi wejściowych, a zaraz po nim wysoki, chrapliwy głos.

- Mój Boże, słyszeliście już? Czy to nie okropne? Co my teraz zrobimy?

W drzwiach stała Harriet Edelman. Włosy miała w nieładzie, zie­lone oczy wytrzeszczone. Najwyraźniej rozkoszowała się tą chwilą, kiedy znalazła się w centrum uwagi. Dramatycznym gestem wycią­gnęła przed siebie rękę, a wielki rubin na jej palcu połyskiwał niczym oczy kota w ciemnościach.

- Nie żyje, ma kompletnie rozwaloną głowę. To morderstwo. Morderstwo tutaj, na Broward's Rock.

Ochrypły dyszkant załamał się nagle. Ciszę, jaka momentalnie zapadła, przerwał w końcu bas kapitana Maca.

- Fakty, Harriet - zażądał. W jego głosie słychać było autorytet byłego policjanta.

Wszyscy zachłannie nastawili uszu. Annie pomyślała z nagłym drżeniem, że w podobny sposób zaczynały się kryminały Patrycji Wentworth. Powiodła wzrokiem po znajomych twarzach.

Informacje Harriet były skąpe, lecz budzące grozę.

- To Jill Kearney.

Ktoś westchnął. Annie poczuła skurcz strachu. Znała Jill, lubiła ją. Jill zamordowana?

- W klinice. Ciało znaleziono dzisiaj rano w aptece. Miała roz­waloną głowę. Policja poszukuje osób, które ją ostatnio widziały.

- Czy zginęły jakieś lekarstwa? - spytała Emma szorstko.

- Lekarstwa? - powtórzyła Harriet bezradnie.

- Środki narkotyczne z apteki. - Emma niecierpliwie potrząsnęła ufarbowaną głową. - Morfina, kodeina i tym podobne.

Harriet oklapła niczym przekłuty balonik.

- Nie wiem. Usłyszałam o wszystkim dosłownie kilka minut te­mu. Miałam radio nastawione na lokalną stację i właśnie podawali najświeższe wiadomości.

Kapitan Mac podszedł do kontuaru.

- Annie, czy mogę skorzystać z telefonu?

Zanim odpowiedziała, już wykręcał numer.

Czekali z respektem. Kapitan połączył się bezpośrednio z Fran­kiem Saulterem, komendantem policji na wyspie. Jego pytania były zwięzłe i sprecyzowane. Gdy odłożył słuchawkę, przez dłuższą chwi­lę nie podnosił głowy. Annie widziała, że twarz ma skurczoną, zacię­tą. W końcu odwrócił się ku nim.

- Ciało odkryto dziś rano, pięć po dziewiątej. Znalazł je chłopiec, który w weekendy przychodzi nakarmić zwierzęta. Kiedy rano poja­wił się w klinice, wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie. Tylne drzwi były zamknięte na klucz, żadnych śladów włamania. Chłopak otworzył drzwi, wszedł do środka i skierował się prosto do boksów, kiedy zauważył uchylone drzwi apteki. Normalnie powinny być za­mknięte. Wszedł i znalazł Jill leżącą na podłodze, twarzą zwróconą na dół. Był przekonany, że nie żyje, ale mimo to dotknął jej i stwier­dził, że jest zimna. Jak szalony pognał do telefonu i zadzwonił do Franka do domu.

Kapitan umilkł. W tej chwili nie tylko jego oczy miały lodowaty wyraz, ale cała twarz sprawiała wrażenie wykutej w bryle lodu. Sza­rego, brudnego lodu.

- Czy apteka nosiła ślady przeszukiwania?

Kapitan Mac popatrzył na Emmę z uznaniem.

- Nie, żadnych śladów. Wezwali doktora Fostera.

Foster był wspólnikiem Jill Kearney.

- Cholernie nietypowe miejsce do kradzieży narkotyków - sprze­ciwił się Fritz Hemphill. - A co z obcymi? Czy Jimmy Moon wpusz­czał kogoś?

Dla każdego z mieszkańców wyspy to pytanie było oczywiste. Zabudowując przypominający rączkę patelni półwysep, spółka bu­dowlana Halcyon Development Company postawiła na nim punkt kontrolny, umieszczony przy końcu starej głównej ulicy, w pobliżu Heron's Point. Wszystkie samochody zmierzające do nowych apar­tamentów, na tereny golfowe, korty tenisowe, do luksusowych willi, sklepów w porcie i oczywiście do kliniki weterynaryjnej przejeżdżały wąską, asfaltową drogą obok tego punktu, obsługiwanego przez urzędnika władz lokalnych. W sobotnią noc dyżur pełnił Jimmy Mo­on, były sierżant piechoty morskiej. Jimmy znał wszystkich miesz­kańców wyspy. Obce samochody musiały posiadać przepustkę wy­stawioną przez Halcyon Company.

Głos kapitana nie zdradzał żadnych uczuć.

- Jimmy nie przepuszczał nikogo obcego ani w sobotę wieczorem, ani w niedzielę rano. - Kapitan nie potrzebował tego podkreślać. - Zdaje się, że morderstwo miało miejsce w niedzielę nad ranem. Pato­log przyjął, że śmierć nastąpiła między dziesiątą wieczorem w sobotę a drugą w nocy w niedzielę. Si Whitney, przyjaciel Jill, odwoził ją z ki­na tuż przed dziesiątą. Po drodze zatrzymali się przy klinice i Jill zro­biła ostatni obchód. Si twierdzi, że miała zamiar wrócić tam jeszcze koło pierwszej w nocy, by obrócić na bok jakiegoś psa po operacji.

- Ostatni prom z wyspy odpływa o dziesiątej - powiedział Fritz, mnąc papierową serwetkę.

Przez chwilę rozmyślali w milczeniu. Oczywiście ktoś mógł przy­płynąć i odpłynąć łodzią. Do lądu stałego było dobre dwadzieścia minut drogi. Społeczność Broward's Rock była raczej zamknięta. Przypadkowy maruder? Nie, to mało prawdopodobne. Mordercą musiał być albo ktoś tutejszy, albo ktoś ze stałych gości, znający drogę do kliniki. Co więcej, jeśli Jimmy Moon się nie mylił, morder­cą był ktoś stale mieszkający na wyspie, gdyż nikt obcy nie przejeż­dżał przez punkt kontrolny.

- Ale dlaczego ktoś miałby zamordować Jill?

Kapitan Mac potrząsnął głową.

- Nie wygląda to na robotę narkomana. Foster sprawdził apte­kę; zapasy morfiny i kodeiny są nienaruszone.

- Czy coś zostało zniszczone? - Na niemal kwadratowej twarzy Emmy malowało się skupienie.

- Nie, zupełnie nic.

- Czy została zgwałcona? - zapytała Emma natychmiast. Oczami wyobraźni Annie widziała, jak jej mózg pracuje bez przerwy, odrzu­cając po kolei rozmaite wersje.

- Nie, żadnych śladów przemocy. Tylko to jedno uderzenie w czaszkę. - Gwałtownie wyrzucił z siebie następne słowa. - Patolog mówi, że Jill miała niezwykle kruche kości czaszki. Ktoś inny przy­płaciłby podobne uderzenie zaledwie bólem głowy, natomiast u niej wystąpił krwotok wewnętrzny. Cholerny pech.

- Po wyspie krąży jakiś maniak - syknęła Harriet.- Inne wytłu­maczenie nie ma sensu.

- Już coś tam musi mieć sens - zamyśliła się Emma Clyde. - To raczej nie wygląda na dzieło maniaka. Wspomnicie moje słowa. Gdy prawda wyjdzie na jaw, okaże się, że istniał konkretny motyw.

- Odciski palców? - dopytywał się Fritz.

W tej samej chwili odezwała się Kelly Rizzoli.

- A co właściwie wiemy o Jill Kearney? Jaką była osobą?

Zupełnie jak żarłoczne rekiny, pomyślała Annie. Karmią swoje wygłodniałe umysły śmiercią Jill. Podniosła rękę.

- A teraz posłuchajcie wszyscy. To przecież okropne. Nie znałam dobrze Jill, ale była bardzo miła i... - Annie pomyślała nagle o Bootsie i o tym, co Jill dla niego zrobiła. O Boże. - ...nie mówmy o niej tak bezosobowo jak o raporcie z laboratorium. - Z nagłym skur­czem uświadomiła sobie, że osoba Jill została sprowadzona właśnie do laboratoryjnego raportu. - W każdym razie chyba odwołamy dzisiejsze spotkanie i umówimy się na przyszły tydzień.

- Och, nie odważyłabym się pójść teraz sama do domu - wychry­piała Harriet. - Morderstwo śniłoby mi się przez całą noc. Poza tym moglibyśmy wysilić nasze mózgownice. - Jej koścista twarz promie­niowała niezdrową ciekawością. - Jak myślicie, czy udałoby się nam, gdybyśmy tak spróbowali rozwiązać tę zagadkę? Trudno chyba o lepszy zespół umysłów ćwiczonych w zbrodni.

- Tym razem Harriet trafiła w sedno - przerwał Elliot, wstając i podchodząc do barku. - Umysły ćwiczone w zbrodni, co za dosko­nały tytuł dla mojej najnowszej powieści. - Żartobliwie skłonił się Harriet, której twarz oblała się brzydką purpurą. - Muszę ci podziękować, Harriet. Nie byłem zadowolony z żadnego z wymyślo­nych przeze mnie tytułów. “Umysły ćwiczone w zbrodni", wyśmie­nicie.

Stał, opierając się nonszalancko o barek; gryzący dym z jego pa­pierosa unosił się w powietrzu.

- Słuchajcie, drodzy zebrani, uszanujmy wrażliwość naszej małej Annie, która nie chce rozmawiać na temat zamordowania Jill. Poza tym sądzę, że wyczerpaliśmy już wszystkie informacje, jakie zdobył nasz przyjaciel-policjant. Może więc usiądźcie i dla odmiany posłu­chajcie mnie. Obiecuję dobrą zabawę. Jestem przekonany, że każdy, dosłownie każdy z was uzna moją prelekcję za porywającą, jak się to zwykło pisać na skrzydełkach obwolut.

- Czy mam go kopnąć w tyłek? - wyszeptał Max do ucha Annie.

- Nie, niech mówi. Wypełni to czas, a potem poślemy ich wszyst­kich do domów i... i nie chcę ich tu więcej widzieć. To jest ostatnie spotkanie Klubu.

Elliot oparty wygodnie o ladę barową, z wpół wypalonym papie­rosem w ustach, nalał sobie kawy do kubka z napisem “Zagadka srebrnego persa"'.

Poszeptując między sobą, uczestnicy spotkania z ociąganiem za­jęli swoje zwykłe miejsca.

Najwyraźniej dobrze się bawiąc, Elliot uśmiechał się złośliwie.

- Oczywiście nie dostarczę wam prawdziwej zbrodni, chociaż... jak wiecie, pewnie i mógłbym. Nie będzie żadnych zwłok, to byłoby zbyt skomplikowane. Ale potrząsnę kośćmi niejednego nieboszczyka. Mój agent literacki jest przekonany, że natrafiłem na coś gorącego, na praw­dziwą bombę. My pisarze spędzamy wiele czasu dyskutując o motywie. Czy nie byłoby zabawnie zastanowić się, w jaki rodzaj przestępstw wplątani są osobiście niektórzy ze znanych pisarzy kryminalnych? - Przypalił nowego papierosa od poprzedniego, wzgardzony niedopałek zaś wrzucił nonszalancko do kubka “Nieoczekiwana noc'", pozosta­wionego przez, kogoś na kontuarze. - Mówimy o wielkiej liczbie sprze­danych egzemplarzy, o pięćdziesięciotysięcznych nakładach i o sześciocyfrowych sumach za wydania kieszonkowe. W tych książkach jest wszystko, krew, zbrodnia i różne, szczególnie odpychające...

W tym momencie zgasło światło.

W październiku ciemności zapadają wcześnie. Było już ciemno, gdy pojawili się pierwsi goście. Teraz, gdy księżyc był przesłonięty ciężkimi chmurami i na zewnątrz panował całkowity mrok, do księ­garni nie docierał najlżejszy nawet odblask światła.

Harriet zaczęła piszczeć. Potem ktoś poruszył się, w ciemności ktoś wpadł na Annie.

Kapitan Mac zawołał uspokajająco:

- To może być elektrownia. Annie, gdzie masz latarkę?

Annie zdecydowanie ruszyła w stronę zaplecza. Latarka zawsze wisiała na gwoździu w ścianie przy wschodnim narożniku. Poza czerwonym ognikiem żarzącego się papierosa Elliota w księgarni pa­nował nieprzenikniony mrok.

Nagle kilka dźwięków nastąpiło tuż po sobie. Najpierw jakby lekkie poruszenie, potem mocny trzask, niewyraźne chrząkniecie, wreszcie odgłos czegoś ciężkiego walącego się na podłogę.

Któraś z kobiet krzyknęła.



VI


Kapitan Mac zaczął wołać o ciszę.

- Siadać. Przestańcie wrzeszczeć. Zostańcie wszyscy na swoich miejscach.

- Co się stało? - popiskiwała Harriet. - Co to był za rumor? Niech ktoś włączy...

- Zamknij się, Harriet.

Annie w pośpiechu wpadła na jakieś krzesło i krzyknęła z bólu.

- Kto to? - zapytała Emma ostro.

- To tylko ja. Usiłuję znaleźć latarkę.

- Annie przyniesie latarkę. - Głos kapitana Maca brzmiał uspo­kajająco, chociaż Annie wydawało się, że słyszy w nim stłumione na­pięcie. - Sprawdź najpierw bezpieczniki - polecił.

- Dobrze. Cierpliwości, to potrwa tylko chwilę.

Poruszała się tak szybko, jak tylko potrafiła w tych ciemno­ściach. Gdy dotarła do drzwi magazynku, ze zdumieniem stwierdzi­ła, że są uchylone. Popchnęła je i weszła na zaplecze. W ciemno­ściach zamajaczył podłużny prostokąt nikłego, ciemnoniebieskiego światła. A więc tylne drzwi też były otwarte! Przez chwilę spoglądała zdumiona, potem nieco już pewniejszym krokiem skierowała się w kąt i wyciągnęła rękę. Jej palce błądziły po surowej, cedrowej ścia­nie. Latarka wisiała na gwoździu gdzieś tutaj.

Dotknęła ściany i namacała gwóźdź.

Latarki nie było.

Zaraz, przecież musi tu być. Ostatnio wcale jej nie używała. La­tarka wisiała jeszcze dziś rano; widziała ją, a przynajmniej zauważy­ła kątem oka, wchodząc tu z panią Brawley. Teraz przynajmniej wie­działa, gdzie się znajduje. Szafka z bezpiecznikami była zaraz po lewej, oddalona zaledwie o dwie stopy. Jeśli to nie elektrownia wyłą­czyła prąd - a wyspa słynęła z częstych zaciemnień - zaraz będzie mogła włączyć światło. Pewnie wina tkwiła w wadliwej instalacji. Westchnęła. No tak, koszty elektryka ...

Jej palce namacały szafkę... otwartą.

Poczuła przejmujące mrowienie.

Otworzyła szerzej drzwiczki; wszystkie cztery wyłączniki były przekręcone w prawo, co wskazywało na spore przeciążenie. Zaczęła je po kolei włączać. Gdy przekręciła drugi, zapaliło się światło w barku kawowym i na zapleczu.

Ktoś krzyknął znowu, ale tym razem krzyk przybierał na sile i trwał, i trwał...

Annie zdecydowanym krokiem wyszła z zaplecza. Przystanęła, przytrzymując się framugi drzwi.

Krwi nie było wiele, zaledwie kilka kropel, ledwo widocznych na tle ciemnego bajorka rozlanej kawy.

Nagle masywna sylwetka kapitana Maca przysłoniła jej ciało Elliota Morgana. Mimo to czuła, że nigdy nie zapomni widoku Elliota leżącego bez życia u stóp baru kawowego. Plamka niewiarygodnie purpurowej krwi otaczała drzewce strzałki wystającej z miękkiej tkanki gardła. Obok na podłodze leżał pusty kubek “Tajemnica srebrnego persa".

Annie zadrżała. Ileż to zwłok wyobraziła sobie przez te wszystkie lata, poczynając od martwej Ruby Keene przed kominkiem w bi­bliotece pułkownika Bantry', aż po obdartego, niezidentyfikowane­go włóczęgę w “Stacji arktycznej Zebra". Ale żadna z lektur nie przygotowała jej na to. Nie lubiła Elliota Morgana. Obawiała się, że mógłby zniszczyć jej ukochaną księgarnię. Jednak teraz to wszystko stało się nieważne. Elliot nie żył i niewątpliwie było to morderstwo. Nie choroba, jak w przypadku jej matki, nie nieszczęśliwy wypadek, jak to miało miejsce z wujem Ambrose.

Ale jak zwykła strzałka mogła kogoś zabić? Przecież to jakieś szaleństwo. Najpierw wieść o zamordowaniu młodej, ładnej lekarki weterynarii, a potem zgasły światła i Elliot padł martwy, z gardłem przebitym rzutką.

Przecież taka strzałka nie może nikogo zabić.

- Rzutką nie da się nikogo zabić - powiedziała głośno i rozejrza­ła się wokoło. Przy niej stał teraz Max, z twarzą bladą mimo opale­nizny.

- Wiem, kochanie. Ale właśnie zobaczyliśmy, że jednak jest to możliwe.

- Niczego nie zobaczyliśmy.

- Nie bądź taka dosłowna.

Kapitan Mac, z miną jeszcze bardziej ponurą niż zwykle, nakazał im szorstko, by cofnęli się daleko poza obręb barku.

- Nie dotykajcie niczego.

- Dlaczego? - zapytała uprzejmie Kelly Rizzoli. Na jej białej płó­ciennej spódnicy widniały ciemne plamy. Pewnie rozlała kawę, gdy zgasły światła, pomyślała Annie mimowolnie.

- To miejsce zbrodni - wyjaśnił krótko były policjant. - Proszę zrobić to, o co prosiłem, panno Rizzoli.

Fritz Hemphill, krzywiąc się, zajął miejsce w szeregu.

- Niech pan nie zapomina, że jest pan na emeryturze, McElroy. Kapitan Mac zignorował tę uwagę i sięgnął po telefon.

- Nie obchodzi mnie, gdzie jest Saulter. Znajdź go i powiedz mu, aby jak najszybciej przyjechał do “Śmierci na Żądanie". Mamy ko­lejne morderstwo.

Nastąpiła pełna napięcia chwila oczekiwania.

W pewnym momencie Annie chciała zaproponować, by odsunęli się jak najdalej od baru i przenieśli do kącika dla czytelników przy północnej ścianie, chociaż nie było tam wystarczającej liczby krzeseł. Potem jednak porzuciła tę myśl. Nie była już gospodynią wśród go­ści. Była gospodynią wśród podejrzanych o morderstwo.

Przyjrzała się im wszystkim po kolei.

Emma Clyde stała trochę z boku, jakby pragnąc odizolować się od pozostałych. Jej inteligentne, niebieskie oczy przesuwały się od twarzy do twarzy i Annie dałaby wiele, by poznać jej myśli. Gdy jed­nak te ruchliwe oczy zmierzyły się z jej spojrzeniem, nie była już taka pewna, czy rzeczywiście tego pragnie. Emma była wręcz przerażają­co opanowana i pewna siebie.

Szczuplutka, drobna Ingrid Jones zdawała się jeszcze bardziej skurczona. W dłoniach ściskała notes, który zawsze przynosiła ze so­bą na klubowe spotkania, i z determinacją wpatrywała się w półkę z horrorami. Annie pomyślała, że Ingrid zapewne usiłuje sobie wy­obrazić, że jej tu nie ma.

Z kolei Fritz Hemphill zachowywał się tak swobodnie, jakby cze­kał, aż podadzą herbatę. Od czasu do czasu rzucał obojętne spojrze­nia na zwłoki, w końcu zdjął z półki “Krucjatę Bourne'a" i pogrążył się w lekturze.

Kapitan Mac kilkakrotnie przemierzył barek kawowy, zajrzał na moment do pomieszczenia na zapleczu, następnie wrócił do barku i zanotował coś na serwetce. Twarz miał skupioną. Prawdziwy pies gończy. Annie poczuła się uspokojona. Podobnie jak inspektor Maigret czy Steve Carella, kapitan uosabiał prawo.

Janis Farley zawisła na ramieniu Jeffa. Jej cera o odcieniu kości słoniowej przybrała niepokojąco zielonkawą barwę. Jeff stał sztyw­no, zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Na litość boską, dlaczego ten przeklęty idiota jakoś nie zareaguje. Przecież jego żona wygląda, jakby miała lada moment zemdleć.

- Kapitanie, proszę, krzesło dla Janis.

McElroy podniósł wzrok i skinął głową.

Nastąpiło niewielkie zamieszanie. Ingrid nalała szklankę wody, po­tem dolała jeszcze wina, podczas gdy Max przyniósł trzcinowe krzeseł­ko. Annie pomogła Janis usiąść. Była zszokowana, gdy dotknęła jej ra­mienia - szczupłego i kościstego niczym u niedożywionego kota.

Na twarzy Harriet malowało się jednocześnie podniecenie i strach, a jej oczy wędrowały nerwowo od nieruchomego ciała Elliota do zbi­tych w gromadkę pisarzy.

Hal odezwał się nagle:

- Mój Boże, “Zabójstwo przy rue Morgue", “Tajemnica żółtego pokoju'", “Zaryglowany pokój", “Śmierć w cylindrze",

- Klasyczna sytuacja zamkniętego pomieszczenia podchwyciła Harriet entuzjastycznie. - Elliot stoi na środku pokoju, twarzą zwró­cony do wszystkich - wyliczała. - Jedenaście osób, światła gasną, ofiara nie żyje. Sprawcą musi być ktoś z tej jedenastki.

Emma Clyde zmarszczyła czoło.

- “Śmierć w chmurach" - powiedziała.

Jeff Farley rzucił się w stronę Harriet z policzkami płonącymi gniewem.

- Uważaj, co mówisz. Niech nikt się nie waży nazywać mnie mor­dercą.

- Nie nazwałam cię mordercą.

- Harriet tylko twierdzi, że nie możemy zamykać oczu na to, co jest oczywiste - powiedział Hal poważnie.

Kelly Rizzoli łagodnie potrząsnęła ciemnorudymi włosami.

- Nic nie jest oczywiste. A już zwłaszcza nie w tym przypadku.

- Tylne drzwi byty otwarte.

Spokojne stwierdzenie Annie natychmiast wzbudziło żywe zain­teresowanie. Hal już zmierzał w stronę zaplecza, gdy kapitan Mac przywołał go z powrotem.

Emma mówiła zdecydowanie:

- To jest odpowiedź na nasze pytanie. Zbrodnia typu zamknięty pokój nie wchodzi w rachubę, skoro tylne drzwi były otwarte. - Ekspertka w dziedzinie zbrodni spoglądała na Annie z aprobatą. Nie musiała nawet nic mówić. Annie i tak była pewna, że pisarka jest przekonana, że Annie sama otworzyła te drzwi.

Z oddali dobiegł dźwięk syreny.


- Cholerny świat - mruknął Frank Saulter zdegustowany.

Kapitan Mac potarł szczękę.

- Wygląda to jak dzieło pisarza obdarzonego nadmierną wy­obraźnią.

Saulter zignorował tę uwagę.

- Zastanawiam się, czy denat chorował na serce. Cóż, musimy zawiadomić hrabstwo i prosić o pomoc. Nie dalej jak dwie godziny temu łódź zabrała ciało tej Kearney. Teraz muszą wrócić po tego tu­taj. - Wziął głęboki oddech. - Zabieramy się do roboty.

Odwrócił się ku zgromadzonym pisarzom, obdarzając ich uważ­nym spojrzeniem.

Wzajemna niechęć była wyraźnie wyczuwalna.

Saulter był dogmatyczny i pozbawiony poczucia humoru, z nabo­żeństwem czytywał u fryzjera “Życie Sportowe" i wolał wyspę taką, jaką była dawniej, zanim ci wszyscy ludzie pojawili się tutaj i pozajmowali eleganckie domy przy plaży. Najgorsi byli letnicy, ale nie przepadał także za stałymi mieszkańcami, jeśli pletli bzdury i rozbijali się luksusowymi samochodami. A już najbardziej nie lubił byłych poli­cjantów, którym, odkąd dorobili się forsy, wydawało się. że są kimś lepszym niż zwykli ludzie. Taki Hemphill obnoszący się ze swoim wyszukanym ekwipunkiem do golfa albo McElroy posiadający basen wypełniony morską wodą. Czy któryś z nich zaszedł kiedyś na poste­runek na pogawędkę? A teraz McElroy zachowuje się, jakby był jedy­nym policjantem w tym pomieszczeniu. Saulter czuł pieczenie w żołąd­ku; wrzód palił go żywym ogniem. Najpierw wezwanie do tej martwej lekarki - aczkolwiek sierżant, widząc, jak ona jeździ, był przekonany, że prędzej czy później znajdzie ją martwą. Ale nie zamordowaną. Mój Boże, poradzi sobie z tą sprawą. Nie potrzebuje, aby jacyś policjanci, zwłaszcza zaś policjanci spoza wyspy, pouczali go, co ma robić. Zacisnął usta w wąską kreskę.

- To zupełnie jasne, co się tu wydarzyło. Po prawie godzinnym oczekiwaniu pisarze byli już mocno znie­cierpliwieni. Oświadczenie Saultera zelektryzowało wszystkich.

- Ktoś z was go załatwił.

Emma Clyde wyprostowała się. Mimo sylwetki liczącej zaledwie pięć stóp i trzy cale wysokości i mimo obszernej bluzy w jaskrawych barwach, wyglądała imponująco.

- Drogi panie, to zupełnie bezpodstawne oskarżenie.

- Siedzieliście w tym pomieszczeniu, cała jedenastka. Światła zgasły i ktoś z was rzucił strzałką. Któż inny mógłby to zrobić? Annie wystąpiła naprzód.

- Kiedy poszłam sprawdzić bezpieczniki, zastałam otwarte tylne drzwi. - Wszystkie oczy skupiły się teraz na niej, niektóre zaciekawio­ne, inne sceptyczne. - Ktoś musiał wejść tamtędy, ponieważ nikt z nas nie opuszczał swojego stolika, więc nie mógłby wyłączyć świateł.

- Skąd pani wie, że nikt nie opuszczał stolika? - nacierał Saulter. - Pani odeszła i nikt pani nie widział.

- Poszłam sprawdzić bezpieczniki.

- A więc pani odchodziła. - Głos Saultera był lodowaty.

Max przysunął się bliżej.

- Ktoś inny także mógł odejść od stolika.

Saulter obdarzył go krótkim spojrzeniem i postanowił zignorować.

- Tak więc poszła pani włączyć światło. Skąd pani wiedziała, że to sprawa bezpieczników?

- Wcale nie wiedziałam - odparła Annie zgodnie z prawdą.

Saulter spoglądał na nią oskarżycielsko. Annie wytrzymała jego spojrzenie i popatrzyła mu prosto w oczy.

- Wiedziałam, że powinnam najpierw sprawdzić bezpieczniki. Myślałam, że to jakieś spięcie i poszłam poszukać latarki.

- Gdzie pani zwykle trzyma latarkę?

- Na zapleczu. Wisi na gwoździu.

- Tak więc, gdy zgasły światła, pani była jedyną osobą, która wiedziała, gdzie znajduje się szalka z bezpiecznikami i gdzie szukać latarki, czy tak?

- Myślę, że tak.

- Znalazłem tę latarkę - wtrącił kapitan Mac. - Leżała na podło­dze obok stołu w pomieszczeniu na zapleczu.

Kark Saultera poczerwieniał.

- Czy pan ją ruszał? - warknął.

- Oczywiście, że nie.

Saulter nie kontynuował tematu. Ponownie zwrócił się do Annie.

- To bardzo sprzyjająca okoliczność, że latarki nie było na zwy­kłym miejscu. Jakże mogło być inaczej, skoro potrzebowała pani więcej czasu...

- To zupełnie bezpodstawne przypuszczenie - przerwał Max ostro. - Jeśli morderca zrobił jakiś trik ze światłem, mógł także usu­nąć latarkę. W ciągu całego wieczoru wszyscy kręcili się to tu, to tam i ktoś mógł wśliznąć się niepostrzeżenie.

- Ale jak to się stało, że światła zgasły tak nagle? - Saulter nie spuszczał z Annie lodowatego spojrzenia.

Na litość boską, czy jemu się zdaje, że ona potrafiłaby wyłączyć światło na odległość przy pomocy jakichś sztuczek?

- Zobaczmy - zaczął Max, ale Saulter i kapitan Mac powstrzy­mali go ruchem ręki. Podeszli do szafki z bezpiecznikami.

Wszyscy czekali w napięciu, wyciągając szyje w kierunku zaple­cza i nasłuchując zupełnie bezwstydnie.

- Proszę popatrzeć, sierżancie, od tych wyłączników ciągnie się sznurek - usłyszeli głos kapitana Maca.

- Proszę nie dotykać - ostrzegł Saulter.

- To bez znaczenia. Na tak wąskiej powierzchni i tak nie będzie żadnych odcisków palców. Ale może pan sprawdzić na skrzynce. Ktoś przywiązał tę nitkę do wyłączników.

- Nie potrzebuje mnie pan pouczać, gdzie mam zbierać odciski palców. - Głos Saultera wzniósł się niebezpiecznie.

Obaj mężczyźni wrócili do barku, z oczami utkwionymi w podło­gę.

- Prawdopodobnie nitka była poprowadzona gdzieś tędy i zosta­wiona na podłodze - rozważał kapitan Mac. By wyłączyć światło, wystarczyło jedno szarpnięcie. Po przekręceniu bezpieczników zapa­nowały kompletne ciemności.

- Kompletne ciemności? - Saulter był sceptyczny. Wszyscy przytaknęli z zapałem.

- W takim razie jak, u diabła, morderca zdołał trafić Morgana tą rzutką?

- To zupełnie proste, sierżancie - raczyła wyjaśnić Emma, pod­czas gdy w jej chabrowych oczach malowała się wyraźna pogarda dla tak wolno kojarzącego przedstawiciela władzy. - Elliot kopcił ni­czym komin. Jedyne, co pański morderca musiał zrobić, to złapać strzałkę i cisnąć ją w kierunku żarzącego się końca papierosa.

- Jezu - stęknął Saulter - to najbardziej idiotyczny pomysł, o ja­kim kiedykolwiek słyszałem.

- Ale okazał się skuteczny - powiedział sucho kapitan Mac.

- Taak - Saulter przyglądał się pisarzom zgromadzonym w po­bliżu barku takim wzrokiem, jakby życzył im, by także padli trupem. - Świetnie. Teraz chciałbym zobaczyć, gdzie kto siedział. Zajmijcie miejsca dokładnie tak, jak siedzieliście, gdy zgasły światła.

Harriet zadrżała i kościstym, upierścienionym palcem wskazała nieruchomy wzgórek, który do niedawna był Elliotem Morganem.

- Ma pan zamiar zostawić go tutaj? Doprawdy wydaje mi się to w najwyższym stopniu niewłaściwe.

- Jemu już nic nie zaszkodzi - uciął Saulter.

Z ociąganiem skierowali się ku stolikom, przy których siedzieli w chwili zgaśnięcia świateł. Ingrid Jones podążyła za Maxem i Annie do najdalej odsuniętego stolika. Max szepnął coś do niej i Annie zo­baczyła, że Ingrid wręcza mu swój notes. Max nie usiadł stał obok stolika, szkicując coś szybko ołówkiem. Annie zajrzała mu przez ra­mię; na kartce powstawał plan wnętrza księgarni.

Bili Cameron, jeden z pomocników Saultera, zabrał się do foto­grafowania miejsca zbrodni. Drugi pomocnik. Bud Jurgens, pokry­wał szafkę z bezpiecznikami i - ku uldze Annie także i tylne drzwi specjalnym proszkiem. Cameron i Jurgens stanowili cały personel, jakim dysponował Saulter. Annie pomyślała o wszystkich doskonale wyszkolonych policjantach z 87 Obwodu i poczuła, że obecna proce­dura nie robi na niej wrażenia.

Kelly Rizzoli i Hal Douglas zajęli miejsce przy najbardziej wysu­niętym stoliku po prawej. Na delikatnej twarzy Kelly malowała się dość niezwykła w tych okolicznościach beztroska, a jej oczy błyszczały podnieceniem. Hal uniósł kubek i potrząsnął resztką kawy, jakby w nadziei, że może jest jeszcze gorąca.

Fritz Hemphill i Emma Clyde zajmowali środkowy stolik. Fritz wyglądał na szczerze znudzonego. Annie zastanawiała się przez mo­ment, czy nie jest to najobrzydliwsza z możliwych reakcji. Emma jak zwykle wyglądała na spokojną i pewną siebie; jej dłonie o krótkich, serdelkowatych palcach swobodnie spoczywały na blacie stolika.

Przy następnym stoliku siedzieli Janis i Jed Farleyowie. Janis skuliła się bezradnie w swoim krześle. Jeff nadal ignorował najwy­raźniej złe samopoczucie żony. Rumieńce gniewu znaczyły jego po­liczki.

Kapitan Mac i Harriet w milczeniu zajęli miejsca przy stoliku ustawionym najbliżej ściany. Byty policjant z namysłem wpatrywał się w okolice barku, natomiast Harriet zdawała się doskonale bawić, aczkolwiek wcześniej protestowała przeciw zbytniej bliskości ciała.

Saulter krążył między stolikami, spoglądając co chwila na zwłoki Morgana. Najwyraźniej usiłował wyznaczyć przypuszczalny tor strzałki. Annie pomyślała, że z jej punktu widzenia rzutka nie mogła trafić mniej korzystnie.

- Morderca mógł się przesunąć, w chwili gdy zgasło światło ode­zwała się. - Naprawdę w tym momencie usłyszałam jakieś poruszenie.

- Ona ma rację - potwierdził kapitan Mac. - Zdecydowanie ktoś się przesunął. Wyraźnie czułem ruch.

Saulter zrobił nachmurzoną minę i stanął za krzesłem Annie. Ogarnęło ją uczucie nagłej paniki. Przecież jej krzesło znajdowało się prawie na jednej linii z ciałem.

Utalentowany artystycznie asystent Saultera skierował swój Polaroid na wszystkich po kolei, potem Saulter zarządził zdjęcie odci­sków palców, tę brudzącą i jakże upokarzającą procedurę. Nikt jed­nak nie protestował, nawet Emma Clyde. Annie nic przypuszczała, by Emmie sprawiały przyjemność pomazane tuszem palce ale ona również nie odezwała się ani słowem.

Gdy pobieranie odcisków palców zostało wreszcie skończone, Saulter szorstkim głosem oznajmił, że mogą iść do domu, kiedy tyl­ko Billy Cameron spisze ich nazwiska i adresy. Stłoczyli się więc w szeregu koło baru, nieprzyjemnie blisko przykrytego prześciera­dłem kształtu.

- Sierżancie! - To był kapitan Mac, a jego głos wibrował podnie­ceniem. Annie skojarzył się z ujadającym żywo ogarem.

- Na Boga! - Masywny eks-policjant pochylał się nad wiklino­wym koszem na śmieci, stojącym w najodleglejszym kącie baru. - To nam daje odpowiedź na pewne pytania.

Wszyscy zaczęli się tłoczyć, lecz Saulter zatarasował drogę.

- Do tyłu! - rozkazał, po czym podszedł do McElroya.

Znowu zaczęli nasłuchiwać z wyciągniętymi szyjami.

- Nic nie widzę - zaczął Saulter.

- Powąchaj to, człowieku.

Kapitan Mac wyciągnął z kieszeni spodni dwie dwudziestopięciocentówki i posługując się nimi niczym pincetą, wyciągnął z kosza kłębek wilgotnej waty.

Saulter pociągnął nosem.

- Zmywacz do paznokci. - Spoglądał na kapitana Maca, nic nie rozumiejąc.

- Z czymś takim spotkałem się zaledwie raz w swojej karierze - wyjaśnił były policjant - ale jestem gotów założyć się o całą swoją emeryturę, że morderca pomalował koniuszki palców bezbarwnym lakierem do paznokci, by nie zostawić odcisków na strzałce. Tak, te­raz rozumiem. - Wskazał ręką w kierunku stolików. - Gasną świa­tła, morderca trzyma strzałkę przygotowaną gdzieś w pobliżu, może na podłodze. Potem chwyta strzałkę i rzuca. Podczas gdy Annie idzie sprawdzić, co się stało ze światłem, morderca ma wystarczająco dużo czasu, by wytrzeć palce i wyrzucić wacik do kosza na śmieci. Saulter, założę się, że na rzutce nie będzie żadnych cholernych odci­sków palców. Boże, ale to sprytny pomysł.

Obaj mężczyźni popatrzyli po sobie, a następnie odwrócili się w stronę podejrzanych.

- Zmywacz do paznokci - powtórzył Saulter. Jego wzrok wędro­wał od jednej kobiety do drugiej, wreszcie spoczął na Annie.

Może powinna była zachować spokój, ale była już zmęczona ty­mi wcale niedwuznacznymi podejrzeniami.

- Wszystkie malujemy paznokcie, sierżancie.

- Ale nikt nie zna tego pomieszczenia tak dobrze jak pani od­parował.

- Każdy z nas spędza tu mnóstwo czasu - wtrącił szybko kapitan Mac, po czym odchrząknął: - Sierżancie, z ochotą udzielę panu wszelkiej możliwej pomocy w śledztwie.

- Dziękuję, ale sami potrafimy wypełniać nasze obowiązki. Na razie jesteście państwo wolni. Jutro się z wami skontaktuję.

Wszyscy zgodnie ruszyli w stronę wyjścia, gdy zatrzymał ich głos McElroya.

- Nie chciałbym, aby wszyscy poszli do domu, mając błędny ob­raz całej sprawy - mówił emerytowany policjant. Dlaczego Annie miałaby kogokolwiek zabić?

Harriet Edelman przystanęła i uderzyła się rękami po udach, aż bransoletki na jej przegubie zadźwięczały gwałtownie.

- Tak więc uważa pan, że nasza mała panna Pięknisia stoi poza wszelkimi podejrzeniami? Przypadkiem wiem, że dzisiaj rano nieźle posprzeczała się z Elliotem.

Oczywiście Saulter natychmiast chciał usłyszeć o wszystkim.

- Przejeżdżałam akurat na rowerze i widziałam, jak zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.

Annie nie zauważyła jej wtedy, ale nie było w tym nic dziwnego. Była tak wściekła, że nawet tarantule tańczące pod drzwiami księ­garni nie zwróciłyby jej uwagi.

Saulter niecierpliwym ruchem poganiał ich w stronę drzwi.

- Nie ma obawy, nie będę stosował żadnej taryfy ulgowej wobec ładnych twarzy. Jutro przesłucham wszystkich, pannę Laurance tak­że, na okoliczność stosunków ze zmarłym.

- To brzmi pocieszająco. Emma popatrzyła na niego ironicznie.

- Wobec bogaczy także nie będzie taryfy ulgowej.

Agatha wybrała sobie ten właśnie moment, by wskoczyć na pół­kę z Agatha Christie i prychnąć niecierpliwie. Janis przywarła do ręki męża. Fritz Hemphill roześmiał się.

- Ona chce wyjść na dwór. - Annie otworzyła frontowe drzwi i kotka zniknęła w ciemnościach. Annie spoglądała za nią, a gdy się odwróciła, jej wzrok napotkał spojrzenie sierżanta Saultera. Nagle zrozumiała, jak musi czuć się lis ścigany przez ogary.


Przynajmniej raz Max nie jechał z nadmierną prędkością.

- Nie rozumiem, dlaczego posłał nas wszystkich do domu - za­stanawiała się Annie.

- A co mu innego pozostało? - Max usiłował przebić wzrokiem ciemności. - Słynna Czarna Dziura w Kalkucie nie wytrzymuje po­równania z wiejską drogą na Browards Rock. Naprawdę nie żartuję.

- Nie ma tu lamp ulicznych - odparła obojętnie. - Turyści nieraz się na to uskarżali.

- Tu brak jest jakichkolwiek świateł, nawet światła księżyca. Reflektory z trudem przebijały się przez mrok panujący pod rozło­żystymi dębami, których konary tworzyły nad drogą coś w rodzaju sklepienia. Orzeźwiające, chłodne powietrze napływało przez okno, przynosząc zapach moczarów.

- Jesteś pewna, że na końcu tej dróżki nie spotkamy Jasia i Mał­gosi?

- Domyślam się, że w ciemności wygląda to nieco odstraszająco.

- Naprawdę wolałbym już Park Centralny po zmroku. Gwałtownie nacisnął hamulec. Gdyby nie pasy, Annie poleciała­by na przednią szybę.

- Boże drogi, a co to takiego?

Grube stworzenie na krótkich nóżkach pomykało żwawo w poprzek piaszczystej drogi, doskonale widoczne w świetle reflekto­rów.

- To, mój mieszczuchu, był zwykły szop.

Samochód znowu ruszył do przodu.

- Nie zadawał nam żadnych pytań.

- Na przykład, panno Laurance, czy to pani zabiła?

- Dobrze, mądralo, teraz w prawo i w dół tą drogą.

Max przyhamował i skręcił w prawo.

- To nie jest żadna droga - narzekał - to jakaś cholerna ścieżyna.

- Tak wygląda prawdziwa wieś. Teraz zwolnij. Mieszkam na drugim drzewie.

- Drugie drzewo. Zaraz, czy ty powiedziałaś “drzewo"?

- Owszem, to była okazja. Jeden z przedsiębiorców budowlanych doszedł do wniosku, że każdy pragnie mieszkać niczym Robinson Crusoe, i wybudował kilka domków umieszczonych na takich plat­formach wokół pni dębu. Tak się pechowo dla niego złożyło, że nie było na nie specjalnego popytu.

W świetle reflektorów domek był doskonale widoczny. Drewnia­ne, spiralne schodki prowadziły wprost z ziemi do okrągłego budy­neczku rozmieszczonego wokół pnia.

- To rzeczywiście niezły domek - skomentował Max sucho - Mieszkanko dla ciebie i dla szczypawek.

- Co miesiąc firma przeprowadza dezynsekcję - odparła ostro. - Sprawdzono, żadnego robactwa.

Max zaciągnął hamulec i zgasił światła, ale Annie już otwierała drzwi po swojej stronie.

- W porządku, nie musisz wysiadać.

- Wiem, że nie muszę, ale wpojono mi zasady dobrego wychowa­nia. Nie zostawię dziewczyny pod drzwiami, zwłaszcza gdy mieszka wysoko na drzewie rosnącym na bagnach.

- Stowarzyszenie Turystyczne Południowej Karoliny dostałoby białej gorączki, słysząc określenie bagna.

Max obszedł samochód i wziął ją pod ramię. Obstawał, że wej­dzie do środka i przeszuka wszystkie pokoje.

Annie stanęła pośrodku centralnego saloniku, czekając z rezy­gnacją, aż Max - który właśnie na kolanach zaglądał pod łóżko - skończy oględziny.

- Och Max, po co to wszystko?

- Mam poważne podejrzenia, że to wyspiarskie powietrze nie jest obecnie zbyt zdrowe. - Rozejrzał się po sześciobocznym saloniku, którego wysokie na jedenaście stóp ściany były całkowicie przeszklo­ne. W dzień pokój skąpany był w słońcu. Teraz, przy podniesionych zasłonach, przez szyby wciskała się noc, groźna i nieprzyjazna.

Annie szybko opuściła drewniane żaluzje i pochyliła się. by zapa­lić lampę od Tiffany'ego. Odgrodziwszy się od panującego na ze­wnątrz mroku, poczuła się bezpiecznie. To był znowu jej dobrze zna­ny, przytulny pokój, umeblowany wygodnymi mebelkami trzciny, na szczęście zupełnie odpowiednimi w nadmorskiej miejscowości i - co nie było bez znaczenia - niedrogimi. Podobnie jak w księgarni, barwne akcenty stanowiły poduszki w odcieniach oranżu, palonej sjeny i czerwonej, teksańskiej glinki. Środek regału z książkami, sto­jącego przy ścianie oddzielającej salonik od sypialni, wypełniała spo­ra, kwadratowa tablica, na której Annie dość nieporządnie poprzypinała wykonane przez siebie fotografie. Szczególną dumą napełnia­ło ją zdjęcie czapli o dwubarwnym upierzeniu jasnoniebieskim na tułowiu i purpurowoczerwonym na szyi - które zrobiła kiedyś o świ­cie w pobliżu strumienia Moccasin Creek. Na stole leżał aparat foto­graficzny Nikon, a obok niego nagroda dla najlepszego strzelca w drużynie Island Dolphins. Każdy centymetr polek wypełniały książki, których barwne okładki stanowiły kolejny, dobrze znany akcent. Przede wszystkim jej ukochana Agathn Christie, dalej książ­ki Phoebe Atwood Taylor, które wydawała pod pseudonimem Alice Tilton, opisujące zabawne przygody Leonidasa Witheralla, wreszcie powieści sióstr Constance i Gwenyth Littie. To był jej pokój, przy­tulny i bezpieczny.

- Przecież nikt nie chce wyrządzić mi krzywdy.

- Skąd ta pewność?

Annie opadła na najszerszy, wyplatany tapczan. Max usiadł tuż obok niej, mimo że na tapczanie śmiało mogłoby się zmieścić jeszcze kilka osób. Odsunęła się odrobinę. Max natychmiast przybliżył się do niej.

- Popatrz, Elliot dopraszał się kłopotów. Odgrażał się, że będzie mówił - no właśnie, sam słyszałeś - że będzie potrząsał kośćmi szkie­letów. Najwyraźniej ktoś nie miał ochoty, by ruszano jego, czy też jej, szkielet.

- A co z tą panią doktor?

Annie westchnęła.

- Nie mam pojęcia. O Max, ona była taka miła. Wkrótce po mo­im przyjeździe do wuja Boots został potrącony przez samochód.

Ten okropny widok ciągle tkwił jej przed oczami. Boots z futrem posklejanym zakrzepłą krwią i błotem, wlokący za sobą bezwładne, bezużyteczne tylne łapy, czołgający się w stronę domu. To wspo­mnienie nie przestawało boleć.

- No więc zabrałam Bootsa do kliniki Island Hills. Nie znałam wte­dy Jill. Biednym Bootsem zajął się doktor Foster. Był miły, ale zupeł­nie obojętny. Powiedział, że jedyne, co można zrobić, to uśpić Bootsa, bo tu nie ma już żadnej nadziei. Pytałam, jak się to odbędzie, a on od­parł, że Boots dostanie zastrzyk z sukcynylocholiny i że to potrwa do­słownie moment. W trakcie naszej rozmowy weszła Jill. Początkowo nie zwróciłam na nią uwagi. Potem Foster wyszedł, a ja żegnałam się z Bootsem, bo pielęgniarz już miał go zabrać. I wtedy Jill powiedziała:

Nie dawaj mu sukcynylocholiny. Weź pięć centymetrów sześciennych stężonego pentobarbitalu sodu". Oczywiście chciałam się dowiedzieć, co to takiego, i ona mi powiedziała, że Foster jest staroświecki, że wie­lu weterynarzy użyłoby sukcynylocholiny, ale że ona tego nie poleca, bo zwierzę się wtedy dusi i to jest niepotrzebne okrucieństwo. Oczy Annie wypełniły się łzami. - To z pewnością nie mógł być zamach na Jill. Może chodziło o kradzież narkotyków albo coś w tym rodzaju.

Nie wiadomo kiedy, ramię Maxa opiekuńczo objęło jej plecy.

- Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś ją załatwił, ale na tej wyspie miały miejsce dwa morderstwa w przeciągu dwudziestu czterech go­dzin i niech zjem szopa, jeśli nie były ze sobą powiązane.

- To nie jest nasz problem - sprzeciwiła się Annie. Była niewia­rygodnie zmęczona. - To sprawa tego niemiłego faceta. Natomiast nadal nie rozumiem, dlaczego puścił nas do domu. Mówił wpraw­dzie, że nie wolno nam opuszczać wyspy, ale i tak najbliższy prom jest dopiero rano. Przecież ten Saulter nawet nie próbował niczego ustalić.

- Wyobrażam sobie, że policja zajmuje się tym właśnie w tej chwili. Muszą zbadać miejsce zbrodni. Gdy wychodziliśmy, ten twój stary kumpel ciągle jeszcze węszył.

Twój stary kumpel. Max miał na myśli kapitana Maca. Nagle Annie gorąco zapragnęła, żeby to właśnie kapitanowi zostało powie­rzone śledztwo.

- Max, czy zwróciłeś uwagę, jak Saulter na mnie patrzył?


Podłoga zaskrzypiała.

Wyrwana z głębokiego snu Annie odwróciła się, powstrzymując okrzyk. Usiadła sztywno, z potarganymi włosami i uświadomiwszy sobie, że jej koszula nocna niewiele zakrywa, gwałtownie podciągnę­ła prześcieradło aż pod brodę.

- Co ty tu u diabła robisz?

- Jesteś w niebezpieczeństwie - stwierdził Max z przekonaniem.

Annie ziewnęła, przetarła oczy i znowu podciągnęła prześciera­dło.

- Zaraz, zaraz, od początku. - powiedziała cierpliwie. - Leżę w łóżku. Śpię. Wytłumacz mi więc, co robisz w mojej sypialni bladym świtem.

- Do tego domku może wejść dosłownie każdy. Spędziłem noc w samochodzie i mam teraz sztywny kark. - Max zrobił króciutką przerwę, wyraźnie oczekując wyrazów współczucia. Usiłował poru­szyć głową. - Au!

- Przecież wynająłeś apartament. Dlaczego nie poszedłeś tam na noc?

- Ponieważ gdzieś na tej wyspie czai się podwójny morderca.

- Ale nie w mojej sypialni.

- Mógłby być i tutaj.

- Albo mogłaby.

- Annie, posłuchaj, przecież ten dom jest dziurawy niczym ser szwajcarski. Czy wiesz, jak tutaj wszedłem? Annie uparcie milczała.

- Podniosłem z ziemi pierwszy lepszy patyk, cichutko wszedłem po schodach i podważyłem kuchenne okno.

- Niczego nie słyszałam.

- Bo ty, kochanie, spałaś w tym czasie jak zabita. Ten dom nie jest bezpieczny, w tym cały problem. Jadę po swoje rzeczy...

- Nie.

- Przecież masz mnóstwo miejsca. Zwinę się na kanapie.

- A wtedy będziesz miał nie tylko sztywny kark, lecz także spara­liżowany kręgosłup. Nie, Max, doceniam twoje starania, ale jestem dużą dziewczynką i sama potrafię doskonale zadbać o siebie.


Jedząc śniadanie, ciągle jeszcze roztrząsali ten sam problem.

Annie po raz drugi napełniła kubki kawą, a teraz z podziwem przyglądała się, jak Max pożera piąty z kolei pączek posypany cu­krem. Oboje siedzieli na przewiewnej werandzie za kuchnią. Powie­trze przesycone było zapachem sosen, wodorostów i smoły, przez korony wysokich, nadmorskich sosen przedzierały się ukośne smugi światła. Asfaltowa ścieżka ginęła gdzieś w zwartym gąszczu palm, czerwonych, południowych cedrów, jukki i krzewów wawrzynu. Pla­ża była oddalona zaledwie o dziesięć minut jazdy rowerem. Przez chwilę Annie pomyślała, że byłoby wspaniale mieć dzisiaj wolny dzień. Mogliby wtedy wybrać się z Maxem na wydmy i spacerować w powodzi kwitnących październikowych ziół, mieniących się wszystkimi odcieniami fioletu, purpury i żółci. Zeszliby aż na plażę wysypaną szarym piaskiem i nie musieliby o niczym myśleć. Po pro­stu cieszyliby się wodą i słońcem.

- Chyba otworzę dziś księgarnię tak jak zwykle.

Max skinął głową i wymamrotał z pełnymi ustami:

- To najlepsze, co możesz zrobić. Zachowuj się tak jak zwykle. - Potem przełknął i dodał już normalnie: - Poza tym niech mnie gęś kopnie, jeśli oni wszyscy nie pojawią się jeden po drugim, by spraw­dzić, czy już coś wiesz.

- Kto ma się pojawić?

- Nasi podejrzani.

- Boże, mam nadzieję, że nie.

- Annie, nie bądź głupia, to najlepsza okazja, żeby ich przyci­snąć.

- Nie mam zamiaru nikogo przyciskać. Dlaczego miałabym to robić?

- Saulter to głupiec. Przecież to jasne jak słońce. To my rozwią­żemy tę zagadkę.

- Mowy nie ma. Na mnie nie licz. Nie mam zamiaru brać w tym udziału.

Max zlizał cukier z kącika warg i zmiął pustą torebkę po pączkach. - Musimy kupić coś do zjedzenia. Czy ty w ogóle jadasz w domu?

Niepewna, z którym tematem rozprawić się najpierw, Annie zde­cydowała się dokończyć kwestię samodzielnego śledztwa.

- Max, słuchaj uważnie, ponieważ nie mam zamiaru powtarzać tego dwa razy. Nie jestem detektywem. Nie jestem nawet autorką powieści kryminalnych. Po prostu przez przypadek prowadzę księgarnie, w której ktoś został zamordowany. Mam zamiar porządnie wyszorować podłogę, przemeblować barek kawowy i zapomnieć o wszystkim. Kryminały to mój zawód, a nie hobby. To nie jest za­bawa i absolutnie nie mam zamiaru angażować się w śledztwo. Mó­wię to zupełnie poważnie, żeby nie było ani cienia wątpliwości. Skończyłam.

Max uśmiechnął się szeroko.




VII


Schodząc po schodach, kontynuowali sprzeczkę.

- Będę po prostu pracować jak zwykle. Nie mam ochoty dysku­tować o tym morderstwie.

- O morderstwach.

- Zwykły zbieg okoliczności - upierała się Annie. - Jill i Elliot nawet się nie znali. On nie miał żadnego zwierzaka.

- Skąd wiesz? - Max zatrzymał się na schodach, zagradzając jej drogę.

Annie nie miała ochoty rozmawiać na ten temat. Zanurkowała pod jego ramieniem.

- Słuchaj, jeśli zaraz nie wyjdziemy, to się spóźnię. Już wcześniej zapowiedziała mu kategorycznie, że nie zabierze go ze sobą do księgarni. Aby mu to wynagrodzić, zaproponowała:

- Zjemy razem lunch koło pierwszej i wybierzemy się na lody z mango.

Max niczym dziecko uwielbiał próbować zawsze czegoś nowego i Annie była zadowolona, że tak sprytnie udało jej się odwrócić jego uwagę. Doprawdy nie była to odpowiednia pora, by przyznawać się do tego, że kilka razy spotkała się z Elliotem, a raz nawet była u niego na obiedzie. Tamten wieczór w zupełności wystarczył, by zafascynowanie jego osobą ulotniło się bez śladu. Elliot pasjonował się sztuką Karaibów, miał kolekcję rozmaitych przedmiotów, nie wyłączając lalek woodoo z Haiti. Pod wpływem jego długich i upiornych opowieści o żyjących trupach zupełnie straciła wówczas apetyt.

Annie zbiegła po schodach i w tym momencie uświadomiła sobie, że jej samochód ciągle stoi na niewielkim, wysypanym piaskiem i muszelkami parkingu w pobliżu księgarni. Oczywiście wczoraj wie­czorem wracali autem Maxa.

Ponieważ tego ranka Max swoim zwyczajem jechał szybko i agre­sywnie, nie starczyło im czasu na pogaduszki.

Dom Annie znajdował się na skraju zabudowanego obszaru. Wprawdzie domki na drzewach okazały się przelotnym kaprysem architekta, ale Annie podobało się mieszkanie na tym odludziu i ob­serwowanie życia na moczarach. Dom stał niemal na samych mo­kradłach, tak że z werandy mogła podziwiać niekończącą się grę świateł i wiatru w gęstej sieci bagiennych traw, bujnie kwitnących mirtów, bzów bagiennych i południowych wawrzynów. Pojedyncza, wąska, asfaltowa droga wiła się między karłowatymi palmami i so­snami, zmierzając ku obszarom gęściej zaludnionym. Hiszpański mech przesłaniał żywą zieleń liści potężnych dębów. Na brzegach cienistych bajorek wygrzewały się aligatory, a węże i żółwie bezsze­lestnie poruszały się w wodzie. Pod drzewami kładły się blade plamy zieleni, muskane łagodnym powiewem wiatru.

Samochód wydostał się na asfaltową drogę i pomykał teraz wśród eleganckiej zieleni równo przystrzyżonych pól golfowych.

- Bezpośrednio z głuszy do wiejskiego klubu - zauważył Max.

- To stanowi o uroku tego miejsca.

Od głównej drogi obiegającej całą wyspę odchodziły ścieżki, pro­wadzące do rezydencji położonych w pobliżu terenów golfowych na­leżących do Island Hills Golf Club. Dwupiętrowy budynek klubowy wzniesiony w stylu tudorowskiego gotyku błyszczał w porannym słońcu. Ozdobne, wysokie na dwanaście stóp bramy odlane w brązie były gościnnie otwarte dla amatorów porannej gry.

Annie wskazała imponującą budowlę na niewielkim wzniesieniu w pobliżu czternastego pola.

- To dom Emmy.

Max wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Jej niewielki domek na wsi.

- Owszem - przytaknęła Annie. - Widziałam nawet jego opis w “American Country House". Ten skromny domek wart jest pra­wie dwa miliony.

- Zbrodnia popłaca.

- Emmie jak najbardziej.

Max zmrużył oczy przed słońcem i zwiększył szybkość do sześć­dziesięciu mil. Mijali teraz szereg eleganckich rezydencji; niektóre z nich były niemal całkowicie ukryte za szpalerem rozłożystych dę­bów. Prawie natychmiast musiał znowu zwolnić, gdyż, dojeżdżali do portu. Rząd apartamentów noszących nazwę “Gniazda Jaskółek" kryty był czerwoną dachówką. Fasady sklepów i lokali otaczających zatoczkę miały szarawy odcień naturalnego drewna, wyblakłego pod wpływem słońca. Max zaparkował na wysypanym muszelkami parkingu.

- Ona mogła to zrobić.

Spoglądająca w stronę księgarni Annie początkowo nie zrozu­miała, o czym on mówi.

- Kto mógł zrobić co?

- Emma mogła zamordować Elliota. Jest dostatecznie sprytna.

- Max!

- Przecież ktoś to zrobił - powiedział z uporem.

- Owszem, ktoś - zgodziła się Annie - a nasz czarujący sierżant Saulter będzie musiał odnaleźć tego ktosia.

Ku zdumieniu Annie Max nawet nie usiłował wejść z nią do księ­garni. Wysadził ją na skraju placyku, obiecał wpaść w porze lun­chu i pomachał jej ręką, z irytująco anielskim uśmieszkiem na twa­rzy.

Dla mieszkańców wyspy placyk okalający łukowato wygiętą przy­stań stanowił coś w rodzaju klubu. Sezon żeglarski skończył się daw­no i niektóre łodzie były już zabezpieczone na zimę. Jednak większość z nich stała po prostu przycumowana do drewnianych pomostów, tak by ich właściciele-wyspiarze mogli jeszcze nacieszyć się żeglowaniem w piękne, październikowe dni. W najodleglejszym zakątku portu wy­znaczono miejsce dla jachtów. Obecnie stały tam zaledwie trzy duże jachty, między nimi “Przyjemność Marigold" Emmy Clyde.

Annie kochała ten niewielki port, elegancki niczym jajko Faberge. Z okien księgarni mogła śledzić łodzie mknące po cieśninie, krążące w powietrzu mewy, zniżające lot w pogoni za rybami. Cią­gnące się łukiem wzdłuż placu sklepy były otwarte, ale wraz z koń­cem sezonu turystycznego minął okres wzmożonego ruchu. Z rzadka pojawiający się klienci byli w większości mieszkańcami wyspy. Ta pora roku znakomicie nadawała się do przeprowadzania inwentary­zacji, przygotowania zamówień na następny sezon; pozwalała nacie­szyć się ciszą i spokojem.

Annie w zamyśleniu szła przez placyk. Dlaczego Max tak łatwo dał sobie wyperswadować towarzyszenie jej do księgarni? I jak po­stępowało śledztwo w sprawie śmierci Elliota? Strzałka? To przecież zupełnie niemożliwe, takie... wyimaginowane. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej cała sprawa wydawała się jej dziwna.

Weszła na werandę i zatrzymała się przed drzwiami księgarni. “Śmierć na żądanie" - głosiły kwadratowe, złocone litery, zajmujące środkową część południowej witryny. W witrynie północnej wypisa­no zdecydowanym szkarłatem: “Sensacje. Podejrzenia. Horror. Przygody. Książki nowe i używane".

Z satysfakcją przyjrzała się wystawie, gdzie naczelne miejsce zaj­mowała seria “Morderczy atrament"', doskonale znana każdemu miłośnikowi literatury kryminalnej. Obok popularnych wydań w miękkiej oprawie wzrok przyciągały najnowsze nabytki, z których była szczególnie dumna; rzadka obecnie pierwsza edycja “Psa ogrodnika" Ursuli Curtis, “Przygody Sherlocka Holmesa" w ośmiu tomach, opublikowane przez Colliera, wreszcie prawdziwa gratka - pierwsza powieść Elisabeth Lemarchand “Śmierć starej panny"', wyceniona na 110 dolarów. Nowości wydawnicze w twardych opra­wach i z barwnymi obwolutami wypełniały południowe okno. Annie pokiwała głową z aprobatą. Znakomicie. Najnowsza Martha Grimes czy Ken Follet z pewnością przyciągną tłumek czytelników. No dobrze, ale przecież nie może stać tutaj w nieskończoność, odwleka­jąc moment wejścia do środka. Bez względu na wydarzenia ubiegłe­go wieczoru, była zdecydowana wymazać to morderstwo z pamięci j i zająć się pracą,

Wyciągała właśnie klucz z torebki, gdy na drewnianych stop­niach werandy zastukotały kroki Ingrid Jones, potrząsającej siwą głową i wymachującej kluczem.

- Pomyślałam, że dobrze będzie uporządkować dziś te książki, które kupiłaś na aukcji w Teksasie.

Poza sezonem Ingrid przychodziła wyłącznie w soboty i w czasie południowej przerwy na lunch. Annie nie była pewna, dlaczego dzi­siaj jej pomocnica zdecydowała się przyjść z samego rana, ale dosko­nale zdawała sobie sprawę, że Ingrid wyraża w ten sposób swoje po­parcie, i poczuła się wzruszona. Jak dobrze jest mieć przyjaciół. Ale zaraz potem pojawiła się zdradziecka myśl. Co właściwie skłoniło Ingrid do demonstrowania tej przyjaźni akurat dzisiaj?

Ingrid otworzyła zamki i weszła pierwsza, zapalając światła i opowiadając z ożywieniem o śnieżnej czapli, którą widziała dzisiej­szego ranka w pobliżu McAlister's Point. Annie szła z ociąganiem, nie zwracając uwagi na tę paplaninę, choć w głębi serca czuła wdzięczność za te ludzkie - i nie tylko ludzkie - głosy. Agatha prze­ciągnęła się, miaucząc niecierpliwie, Annie przystanęła przy kasie i popatrzyła przez główny korytarz w stronę barku kawowego.

Nie było tam żywego ducha.

Podświadomie oczekiwała, że tamten kąt będzie odgrodzony i pilnowany przez policjanta. Ale to przecież było śmieszne. Posteru­nek policji liczący zaledwie trzy osoby i dwa morderstwa w przecią­gu dwudziestu czterech godzin. Saulter nie mógł sobie pozwolić na postawienie tu strażnika.

Wsunęła torebkę na zwykłe miejsce pod ladą i ruszyła przez księ­garnię, zapalając po drodze pozostałe światła. Agatha w milczeniu podążała przodem. Przy barku kawowym Annie zatrzymała się.

Falista kredowa linia zaznaczała podłużny kształt w miejscu, gdzie upadł Elliot. Annie szybko spojrzała w drugą stronę i przeszła za bar. Wyjęła z lodówki mleko dla Agathy i nasypała trochę kociej karmy do niebieskiej ceramicznej miseczki z białym napisem “Praw­dziwa dama".

Odezwał się brzęczyk u drzwi wejściowych. Annie aż podskoczy­ła. Spojrzała ku drzwiom i zobaczywszy, że Ingrid rozmawia właśnie z Samem Mickle, miejscowym listonoszem, starała się na powrót przybrać obojętny wyraz twarzy.

- Dzień dobry, Sam.

- Dzień dobry, Ingrid, dzień dobry, panno Laurance. Annie wymruczała kilka słów do Agathy, która oprócz jedzenia zawsze się domagała także porcji pieszczot, potem podeszła nie­spiesznie, by przejrzeć stosik poczty położony przez Ingrid obok ka­sy. Mimo tego, co się wydarzyło wczoraj, powoli zaczynała odzyski­wać spokój. Był cudownie normalny poniedziałek. Przeglądała kore­spondencję, wrzucając od razu do kosza reklamową makulaturę. Rachunki szły na lewą stronę, “Tygodniowy Przegląd Wydawniczy" na prawo. Tak, najpierw przeczyta “Przegląd", a potem... Wzięła do ręki niewielką, kwadratową paczuszkę, zaadresowaną pochyłym, kanciastym pismem.

Nie miała żadnej wątpliwości, czyja ręka wypisała jej nazwisko mocnymi, energicznymi pociągnięciami pióra.

Ale dlaczego Elliot Morgan miałby jej wysyłać ten niewielki, kwadratowy pakiecik? Zupełnie jak w “Liście Adriana Messengera"', pomyślała zaniepokojona.


Pobieżne zaznajomienie się z topografią wyspy nie zajęło Maxowi zbyt wiele czasu. Rzeczywiście nie była duża: jej długość wyno­siła zaledwie siedem mil, szerokość pięć. Okrążała ją asfaltowa dro­ga, biorąca swój początek przy Heron Point, gdzie zawijały promy, i rozchodząca się na dwie strony zaraz za punktem kontrolnym. Dyżurujący strażnik skinął z respektem głową na widok pędzące­go porsche'a. Biuro promów zajmowało część pokrytego dachów­ką budyneczku, mieszczącego także sklep wędkarski i piwiarnię. Budynek należał do Bena Parotti, którego głównym zajęciem było żucie tytoniu i popijanie piwa. Kiedy firma budowlana Halcyon Development Company zdecydowała się przekształcić wyspę w raj dla bogaczy, wykupiono podłużny, przypominający rączkę patelni półwysep, z zamiarem pozostawienia go w pierwotnym stanie; sta­re, spatynowane domki, czasami wręcz chałupiny, miały być prze­znaczone dla, jak to delikatnie określono, “personelu pomocni­czego". Jednak nawet Halcyon Development musiał uznać, że śmierdząca spelunka tuż obok przystani jest czymś mało apetycz­nym. Firma była więc zdecydowana wykupić prom i sąsiadującą z przystanią biuro-sklepiko-piwiarnię i wybudować obok nowego terminalu także nowy, elegancki domek. Jednak uparty niczym muł Ben Parotti, będący jednocześnie właścicielem promu, nie miał naj­mniejszego zamiaru rezygnować z dotychczasowego trybu życia i nie było takiej sumy, która mogłaby wpłynąć na zmianę jego sta­nowiska. Dla młodego prawnika z Atlanty reprezentującego Halcy­on Development, który do tej pory był święcie przekonany, że wszystko jest kwestią odpowiedniej ceny, stanowiło to zupełnie no­we doświadczenie.

Max pokonał naraz trzy drewniane schodki i pchnął skrzypiące drzwi. Zatrzymał się w progu, usiłując przyzwyczaić oczy do panującego we wnętrzu półmroku. Skrzywił nos, czując mieszaninę zapachów przynęty, kurzu i skwaśniałego piwa. Po lewej stronie, równo­legle do jednej ze ścian, biegł drewniany, poorany butelkami bar. Wiszące nad nim lustro prawdopodobnie czyszczone było po raz ostatni jeszcze przed atakiem na Pearl Harbor. Dwa okrągłe drew­niane stoły i beczki służące do siedzenia uzupełniały umeblowanie części przeznaczonej dla klientów. Zaraz za nią znajdowała się kasa i chłodziarki wypełnione rozmaitymi przynętami: kawałkami okoni, karmazynów, kałamarnic i kurzymi szyjkami. Po prawej porysowa­na dębowa tablica, stanowiąca niegdyś część wyposażenia wiejskiej szkółki, służyła obecnie jako mebel biurowy w Przedsiębiorstwie Przewozów Promowych - Parotti Ferry Service.

Max, starając się nie oddychać zbyt głęboko, przywołał na twarz ujmujący uśmiech.

- Piwo Bud Light proszę.

Parotti z zainteresowaniem zerknął w jego stronę.

- Letnicy nie zamawiają piwa z samego rana, a ty mi nie wyglą­dasz na pijaczka. - Niechętnym spojrzeniem zmierzył lekki biało-niebieski garnitur Maxa. - Znowu jakiś cholerny prawnik.

- Boże uchowaj - odżegnał się Max pobożnie.

Parotti zachichotał.

- Zabawne, jesteś pierwszym bogatym frajerem, który da mi za­robić o tej porze dnia.

Max popatrzył na pokrzywiony, ale ciągle jeszcze rozpoznawalny znak dawno już nie istniejącej firmy Flying Red Horse, wiszący nad kasą.

- Widzę, że prowadzisz ten interes od bardzo dawna. Domyślam się, że wiesz o wszystkim, co dzieje się na wyspie.

- Może.

- Czy gliny pytały cię, ile osób przybyło tu promem wczoraj i w sobotę?

- Jasne. Powiedziałem im, że czworo. Byłeś jednym z nich i jedy­nym obcym.

Max ze smakiem sączył zimne piwo.

- Tak myślałem. - Skinął na Parottiego. - To oznacza, że potrze­buję informacji o ludziach, którzy tu mieszkają.

- A dlaczego mam ci cokolwiek powiedzieć?

- Do diabła z tym. - Max pociągnął kolejny łyk piwa i uśmiech­nął się swoim najbardziej ujmującym uśmiechem.

Parotti zachichotał. Wyglądał jak niechlujny, złośliwy, lecz roz­bawiony karzeł.

- Podobasz mi się, młody człowieku. O kim chciałbyś się dowie­dzieć?

- Znasz faceta o nazwisku McElroy? Mówią na niego kapitan Mac.

Parotti skinął głową i przechylił puszkę Schlitza.

- Ten trzyma się raczej z boku. Zachodzi tu czasami na piwo i po przynęty. Był szefem policji gdzieś na Florydzie. Dostaje dużo pa­czek. Przywożę je promem, a on je tutaj odbiera.

- Jakiego rodzaju paczek? Parotti wzruszył ramionami.

- Zdaje się, że z elektroniką. Może ma ten, no, komputer. Więk­szość z nich ma.

- Większość z nich?

- Pisarzy. Tych, o których zbierasz informacje. - Bystre, niebie­skie oczy spoglądały z rozbawieniem.

- Widzę, że wszystko o mnie wiesz.

- Jesteś przyjacielem tej nowej dziewczyny, która przejęła sklep Ambrosa.

- A co wiesz o pozostałych?

Parotti wyjął z kieszeni jakiś poplamiony farbą gałgan i hałaśli­wie wytarł nos.

- To nie mój interes gadać o ludziach.

- Znasz Saultera?

Stary człowiek skrzywił się niechętnie.

- Ten facet zawsze się mnie czepia. Przed nim nic puściłbym pary z gęby.

- Próbuje wrobić w to morderstwo siostrzenicę Ambrosa.

- Co? - Parotti potarł nos. - A to głupi bękart. No dobrze. - Po­chylił się nad obskurnym barem w stronę Maxu, Słuchaj, co się wydarzyło ostatniego wieczoru?

Max opowiedział mu o wszystkim. Potem dodał:

- Teraz rozumiesz, że muszę dowiedzieć się czegoś o pisarzach, którzy tam byli. - Wymienił wszystkie nazwiska, zaczynając od Emmy Clyde.

Parotti coś tam jeszcze mruczał pod nosem o Saulterze, w końcu upił wielki łyk piwa i zdecydował się puścić farbę,

- No dobrze, mogę ci powiedzieć to i owo. Ta Clyde to sprytna sztuka.

- Co masz na myśli?

- Miała męża młodszego od siebie. Podobno Zadawał się z jedną Kubanką. No i już go nie ma.

- A co się z nim stało?

- Wyleciał przez burtę jej wielkiego jachtu. Późno w nocy. Po­dobno wypadek.

- Myślisz, że to naprawdę był wypadek?

Parotti wydął usta.

- Większość tych nadzianych gości ma na tyle sprytu, by nie wy­paść z łodzi stojącej na kotwicy. - Zduszony chichot utonął w piwie.

- A co z Fritzem Hemphillem?

- Trzyma się na uboczu. Grywa w golfa. Raz miał dla mnie ro­botę; skopałem mu kawałek grobli. Chciał mnie wykiwać, ale opo­wiedziałem mu, co się przytrafiło jednemu gościowi, który próbował tego samego.

- A co mu się przytrafiło? - zapytał Max posłusznie.

- Zabawna historia. Pewnego ranka, gdy usiłował zapalić silnik, jego samochód wyleciał w powietrze.

Wodniste, niebieskie oczy Parottiego były zimne niczym mroźny poranek.

- I Hemphill zapłacił, ile się należało?

- Jasne.

- A co wiesz o Farleyach?

Parotti wskazał głową w kierunku wschodnim.

- Mieszkają ze dwie mile stąd. Kiedyś skończyła mi się benzyna w pobliżu ich domu. Słyszałem, że ktoś krzyczał.

- Krzyczał?

- Kobieta. Poszedłem tam, zapukałem i po chwili on wyszedł. Powiedziałem mu, że słyszałem krzyk, i zapytałem, czy wszystko jest w porządku. A on mi na to, że jego żona oparzyła sobie rękę gorą­cym tłuszczem.

Max pamiętał napięcie towarzyszące Janis i niepewne spojrzenia, jakie rzucała na męża. Gorący tłuszcz, akurat.

- A znasz taką blondynkę w średnim wieku, Harriet Edelman?

Parotti skrzywił się.

- Od takich kobiet trzymam się z daleka. Zbyt mi przypominają moją pierwszą żonę. - Wzdrygnął się na to niemiłe wspomnienie i wysączył resztkę piwa.

- Hal Douglas?

Przez moment Parotti sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, o kim mowa.

- Masz na myśli tego grubasa, który mieszka w Błękitnej Magnolii i bez przerwy się śmieje? Chyba jest w porządku. To nowy, mieszka tu najwyżej rok.

- Jest jeszcze jedna, taka ruda. Kelly Rizzoli. Parotti otworzył drzwi lodówki, przejrzał jej zawartość, wreszcie wyjął kolejną puszkę Schlitza.

- O, ta to niezły numer. Widziałem ją któregoś wieczoru. Gnała plażą jak szalona. Okazało się, że goni inną babkę. Złapała ją na wy­dmie, niedaleko mojego domu. Kopały się i kotłowały po tym pia­sku, że już miałem wyjść i zapytać, co się do cholery dzieje, kiedy tamta poddała się i zaczęła głośno szlochać. Wtedy ta ruda powlokła ją w dół plaży.


Nie minął nawet kwadrans, gdy Annie zrozumiała przyczynę poja­wienia się Ingrid. To było niczym potop. Dwudziestu siedmiu klien­tów przed lunchem. Miała zaledwie chwilkę czasu, by otworzyć przesyłkę od Elliota i rzucić na nią okiem. Okazało się, że jest to dyskietka z dołączonym krótkim liścikiem. Szybko schowała ją za opakowania leżące na stole na zapleczu. Oczywiście nietrudno było się zorientować, że połowa tych wszystkich ciekawskich uważa, że wreszcie mają okazję przyjrzeć się z bliska prawdziwej Lizzie Borden - właśnie jej - Annie Laurance. Na przykład taka pani Porter Frederick, która kupiła sześć książek, nie odrywając od Annie zafascynowanego spojrzenia. Ta kobieta nie miała pojęcia, jakie książki wybiera; grzebiąc na oślep na półkach złapała między innymi pierwsze wydanie Mika Hammera i dwa tytuły z serii z Jamesem Bondem. Przez moment Annie walczyła z pokusą, by zaoferować jej kosmyk swoich włosów za piętnaście dolarów. Ingrid poruszała się sprawnie po księgarni. Minę miała zaciętą. Raz odezwała się półgłosem: “Na Boga, jak już tu przyleźli, to teraz niech kupują". W innych okolicz­nościach Annie cieszyłoby nieustanne brzęczenie kasy, ile cena była doprawdy za wysoka. Połowa klientów odskakiwała nerwowo, gdy się do nich zbliżała. Wreszcie Ingrid wypchnęła ją na zaplecze.

- Już ja tu sobie poradzę.

Przemierzając księgarnię wzdłuż i wszerz i przymuszając ciekaw­skich do kupowania, przypominała buńczucznie nastroszonego wró­belka. Annie była jej niezmiernie wdzięczna za wsparcie.

Pani Brawley wetknęła głowę na zaplecze.

- Panno Laurance, naprawdę nie chciałabym przeszkadzać, ale...

- Ta Pollifax jeszcze nie przyszła.

- Och wiem, ale pomyślałam, że może mogłabym dostać od pani chociaż niewielką wskazówkę co do tego obrazka z kamerdynerem. - Upierścienioną ręką skinęła w kierunku akwarel. - Myślę, że pozo­stałe już odgadłam.

Tak niezwykłe oddanie sprawie konkursu zrobiło na Annie pew­ne wrażenie, jednak karcąco potrząsnęła głową.

- Nie, nie, pani Brawley. Przecież to byłoby nieuczciwe.

Pani Brawley wycofała się niechętnie. W dwadzieścia minut póź­niej ciągle jeszcze tkwiła przy ścianie z akwarelami, pomrukując do siebie:

- Jeszcze tylko ta jedna i będę miała Pollifax za darmo.

Z wczorajszych podejrzanych jedyną osobą, która pojawiła się w księgarni, była Harriet Edelman, jej przybycie zaś omal nie spowodowało zatoru na werandzie, gdy ludzie uświadomili sobie, że mogą zobaczyć jednocześnie dwie osoby obecne na miejscu zbrodni.


Max jechał szybko. Przed lunchem miał czas najwyżej na jedno spo­tkanie. Nazwiska podejrzanych wirowały mu w głowie niczym con­fetti. Kątem oka spoglądał na mapę naszkicowaną przy pomocy Parottiego.

Z piskiem opon skręcił w Sandpiper Terrace. Numer jedenasty to był trzeci dom po lewej, piętrowy, otynkowany na żółto, z przeszklo­ną ścianą frontową. Werandę zdobiła największa wisząca paproć, ja­ką kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć. Max zaparkował samo­chód i ruszył wygracowaną ścieżką wśród elegancko przystrzyżonej trawy i ciągle jeszcze kwitnących nagietków i cynii. Kwadratową grządkę przy schodach wypełniały fioletowe i złote chryzantemy, mieniące się jesiennymi kolorami.

Wstąpił na świeżo odnowiony ganek i nacisnął dzwonek.

- Proszę przyjść tutaj, jestem w ogrodzie - usłyszał. Odwróciwszy się, ujrzał kapitana Maca, ubranego w spodnie w kolorze khaki i wypłowiałą, niebieską koszulkę polo. Max przygryzł dolną wargę. Prawdziwy James Bond. Zmusił się do uśmiechu.

- Świetnie, że pana zastałem.

Wyłożoną kamieniami ścieżką przeszli na tył domu, do wyłożo­nego kafelkami patio obok basenu. McElroy ruchem ręki wskazał Maxowi białe, wyplatane krzesełko ogrodowe. W powietrzu unosił się zapach kapryfolium i mirtu, pnącego się po ogrodzeniu.

- Pan chciał się ze mną widzieć? - Głos kapitana brzmiał przy­jaźnie, ale szare oczy pozostawały czujne.

Max postanowił zacząć od pochlebstwa.

- Annie mówiła mi, że pan jest świetnym policjantem.

- Doprawdy? Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek roz­mawiał z Annie na temat swojej pracy, panie Darling.

Punkt dla niego.

- Domyślam się, że musiała gdzieś usłyszeć tę opinię. Był pan szefem policji na Florydzie.

- Szefem i zastępcą szefa. Na Zachodnim Wybrzeżu. A przedtem służyłem w policji w Miami. Na Zachodnim Wybrzeżu było o wiele przyjemniej.

Max przypatrywał się domowi. Niezbyt obszerny, ale bardzo ele­gancki i jednocześnie przytulny. Ośmioboczny basen zaś był na­prawdę piękny.

- Więc na emeryturze zamieszkał pan w miejscu o podobnym charakterze?

- To prawda. Jedyna różnica polega na tym, że tutaj nie wiem wszystkiego o wszystkich.

- Nie lubił pan tego?

- W miejscowościach turystycznych szef policji czasami wie wię­cej, niż chciałby wiedzieć. - Z twarzy kapitana znikł teraz zwykły, dobroduszny wyraz. Przez krótką chwilę Max dostrzegł mocną, zde­cydowaną stronę jego osobowości, której emerytowany policjant nie zwykł ujawniać.

- Czy to samo dotyczy Saultera?

- To jego proszę o to pytać. - Ton głosu nie był nieuprzejmy, ale też nie zachęcający. Kapitan Mac siedział wyprostowany na swoim krześle, przybierając niemal wojskową postawę.

- Jestem zdumiony, że pan z nim nie współpracuje.

- Współpracuje?

- No, nie pomaga mu. Nie sądzę, aby Saulter kiedykolwiek miał do czynienia z dwoma morderstwami w ciągu jednego weekendu czy nawet z jednym.

- Zna procedurę.

Czy jednak za tym suchym stwierdzeniem nie kryta się szczypta sceptycyzmu co do umiejętności poprawnego poprowadzenia przez Saultera tego śledztwa?

- Wczoraj wieczorem został pan do końca.

McElroy wyprostował się w krześle. Pod ciasno opinającą tors koszulką wyraźnie rysowały się silnie rozwinięte mięśnie.

- Saulter nie chciał mnie tak bezpardonowo spławić, więc się tro­chę rozejrzałem. Dobrze sobie radził. Zabezpieczył miejsce zbrodni, zebrał dowody, fotografie, odciski palców.

- I do czego doszedł?

Kapitan Mac popatrzył na Maxa z ukosa.

- Czy to wchodzi w krąg pańskich zainteresowań?

- Proszę mi mówić Max.

McElroy czekał.

Wreszcie Max powiedział po prostu:

- Moje zainteresowania dadzą się zamknąć w jednym słowie: Annie.

Mocno opalona twarz kapitana złagodniała.

- Rozumiem. - Nachmurzył się. - Ja także trochę się niepokoję. Max poczuł nieprzyjemną pustkę w żołądku. Jeśli ten eks-glina trochę się niepokoił, to on, Max, niepokoił się bardzo.

- Dlaczego? - zapytał ostro.

McElroy sięgnął do szkatułki stojącej na szklanym stoliku i wyjął cygara. Zaproponował jedno Maxowi, ten jednak odmówił. Kapitan miętosił cygaro w palcach.

- Nie chciałbym, aby ktoś pomyślał, że krytykuję innego poli­cjanta.

- Oczywiście, że nie.

McElroy ciągle się wahał, wreszcie włożył cygaro do ust i zapalił. Nie patrzył na Maxa.

- Problem w tym, że Saulter jest przekonany, że najprostsze od­powiedzi są najtrafniejsze. - Wydmuchał kłąb dymu, który zawisł w łagodnym, przesyconym zapachem sosen powietrzu. Oczywiście policjanci są nauczeni tak właśnie rozumować. Najprostsza odpo­wiedź najczęściej jest tą właściwą.

- A jaki jest związek między najprostszą odpowiedzią a Annie?

McElroy strząsnął popiół z cygara.

- Pozwól, że ci wytłumaczę, w jaki sposób policja rozumuje. Po pierwsze, komu byłoby najłatwiej zaaranżować to morderstwo? Po drugie, kto miał motyw? Saulter już to sobie przemyślni.

Kto bez problemu mógł spowodować zgaśniecie świateł?

Czyje odciski palców są na szafce z bezpiecznikami?

Kto mógł najłatwiej ukryć strzałkę?

Kto pokłócił się z Elliotem w niedzielę rano i był najwyraźniej wściekły na niego w niedzielę wieczorem?

Kogo czekałaby klęska finansowa, gdyby Elliot podwyższył czynsz za lokal?

Kto był najlepszym strzelcem podczas sierpniowych rozgrywek softballu?

Kapitan wziął głęboki oddech i znacząco zmarszczył brwi.

- Jest tylko jedna osoba, pasująca do tych wszystkich pytań. An­nie.

- A pozostali pisarze? - zaprotestował Max gorąco. - Czy nie powiedział pan Saulterowi, że Elliot miał zamiar upublicznić ich naj­tajniejsze sekrety? Czy Saulter o tym wie?

- Owszem, ale nie zrobiło to na nim dużego wrażenia. Poza tym, co Elliot mógł tak naprawdę wiedzieć na temat tych ludzi? Jeśli ktoś z nich popełnił przestępstwo, jak to możliwe, by Elliot o tym wie­dział, policja zaś nie miała o niczym pojęcia? Nie, nie, mówię ci, Max, że dla Saultera ta cała sprawa jest już zamknięta. Annie darła koty z Elliotem, Annie była wściekła, księgarnia należy do Annie. Teraz pozostaje mu tylko zebrać dowody.

Max poczuł nagle, jakby otrzymał cios prosto w żołądek. Ale kapitan Mac jeszcze nie skończył. Ściskał w palcach cygaro tak mocno, że pękło.

- Ale jest jeszcze coś, o czym nie wiesz, synu. Coś niedobrego. Saulter wpadł na kolejny, idiotyczny pomysł.



VIII


Jedną z pierwszych inwestycji, jakie Annie poczyniła dla księgami, było wyposażenie jej w komputer marki Apple, nabyty z myślą o re­jestrowaniu zakupów i zamówień. Dzięki temu wspaniałemu urzą­dzeniu oszczędzała mnóstwo czasu; komputer prowadził księgi, sporządzał spisy wszystkich adresów, zapisywał terminy spotkań, a na­wet sprawdzał pisownię wyrazów w korespondencji.

Czego natomiast nie potrafił zrobić, to odczytać dyskietki przy­słanej jej przez Elliota.

W porządku. To znaczy, że Elliot użył komputera innej firmy. Przypomniała sobie wieczór, kiedy pisarze rozmawiali o swoich komputerach. Elliot miał Epsona, Niektóre z komputerów są kom­patybilne, pod warunkiem że dysponuje się odpowiednim oprogra­mowaniem. Widocznie miała nieodpowiednie oprogramowanie albo też nieodpowiedni komputer.

Elliot musiał o tym wiedzieć. Dlatego wysłał jej dyskietkę i zjadli­wy liścik.


Droga Annie,

Wydaje mi się, że jedynie tobie spośród członków Cotygodniowego Klubu Niedzielnego mogę zaufać, że nie zniszczysz tego materiału. Tak więc okaż się dobrą duszą i przechowaj dla mnie ty dyskietkę przez kilka dni. Twoja nudna uczciwość z pewnością jest rezultatem prowincjonalnego wychowania. Czy naprawdę nie dostrzegasz, że grzech bywa o wiele bardziej opłacalny? Na dyskietce znajdują się in­formacje dotyczące was wszystkich. Podzielę się tym z wami w nie­dzielę wieczorem.

Twój wsadzający wszędzie nos

Elliot


Oczywiście Elliot był zbyt zadufany w sobie, by przypuszczać, że ktoś go zamorduje, ale chyba czuł się trochę niepewnie. Jakiż miałby inny powód, aby przysyłać jej tę dyskietkę? Czyżby w ten sposób chciał się zabezpieczyć, mówiąc wszystkim, że ktoś dysponuje kopią zebranych przez niego materiałów? Co zawiera dyskietka?

Próbując nie zwracać uwagi na szuranie nóg i głosy dochodzące z księgami, zaczęła rozpakowywać książki kupione na aukcji w Tek­sasie. Przez moment zastanawiała się, czy nie powinna pójść i pomóc Ingrid, w końcu jednak postanowiła, że nie będzie dostarczała ciekawskim kolejnej porcji rozrywki. Wyciągnęła pierwsze wydanie siódmej z kolei powieści Phoebe Atwood Taylor. Co u licha ma po­cząć z tą nieszczęsną dyskietką?

Max już by szalał z niecierpliwości. Nie dawał jej spokoju, chciał wyciągać od niej informacje na temat członków Klubu. Dyskietka z pewnością zawierała wszystkie brudy, jakie Elliotowi udało się ze­brać na ich temat.

Ktoś zamordował Elliota, aby przeszkodzić mu w rozpowszech­nianiu tych informacji. Dyskietka bezwzględnie powinna znaleźć się w rękach policji.

Z drugiej strony jednak nie mogła być pewna, że Elliota zamor­dował któryś z pisarzy. Owszem, było to dość logiczne przypuszcze­nie, ale tylne drzwi księgarni z całą pewnością były otwarte tamtego wieczoru. Rzucenie wszystkich na żer Saulterowi byłoby doprawdy nieludzkie. Nie może tego zrobić, przynajmniej dopóki nie dowie się, co naprawdę zawiera dyskietka. Max nie wahałby się ani przez mo­ment. Przecież aż się palił do tego śledztwa. Ona sama najchętniej nie miałaby z tym nic wspólnego. Niestety, w jej rękach znalazła się teraz ta cholerna dyskietka.

Czy jeszcze ktoś na wyspie ma Epsona?

Zaczęta się zastanawiać. Wszyscy pisarze przechwalali się swoimi komputerami i każdy był przekonany, że jego model jest najlepszy. Nie, na wyspie tylko Elliot miał Epsona.

Zatem jedynym sposobem na odczytanie dyskietki jest użycie komputera Elliota. I tu nasuwa się bardzo interesujące pytanie. Czy dom Elliota jest pilnowany przez policję?

Zmarszczyła czoło. Prawdopodobnie nie. W końcu Saulter ma do dyspozycji zaledwie dwóch policjantów. Dom pewnie będzie za­mknięty, ale Elliot także zajmował dom na drzewie, Max zaś do­wiódł nie dalej jak wczoraj, jak łatwo można się tam dostać. Na wyspie nikt się specjalnie nie przejmował zabezpieczaniem mieszkań; przynajmniej tak było do tej pory.

Drzwi na zaplecze zaczęły się otwierać. Serce Annie podskoczyło radośnie. To już prawie pora lunchu. Lunch z Maxem. Na przekór ponurym rozważaniom uśmiechnęła się. Dlaczego na myśl o Maxie serce biło jej żywiej? Gdyby tylko...

- Panno Laurance.

Uśmiech zamarł Annie na wargach. To nie był Max. Na twarzy sierżanta Saultera nie było ani odrobiny serdeczności. Stał oddalony zaledwie o stopę od jej biurka. Teraz wydawał jej się znacznie wyższy niż przy poprzednim spotkaniu. Wczoraj w nocy nie była pewna, co wyrażało jego spojrzenie. Obecnie nie miała już żadnych wątpliwości: w oczach sierżanta malowała się otwarta wro­gość. Saulter miał kościstą, pobrużdżoną zmarszczkami twarz, wy­blakłe, piwne oczy, żółtawą cerę i wąskie, skrzywione usta. Z bole­snym przestrachem Annie uświadomiła sobie, że sierżant ma rewol­wer w zwisającym u biodra futerale z czarnej skóry. Ta broń jeszcze bardziej podkreślała władzę, symbolizowaną przez bluzę i spodnie brunatnego uniformu.

Poczuła, że jej zdenerwowanie rośnie, ale zmusiła się do uprzej­mego powitania.

- Dzień dobry, panie sierżancie.

Saulter nie bawił się w uprzejmości. Wyciągnął z kieszeni notes, , przekartkował go i spojrzał na Annie oczami nieruchomymi jak aga­ty.

- Przesłuchuję wszystkich, którzy byli tu obecni poprzedniego wieczoru. - Rozejrzał się dookoła. - Czy można tu przynieść ze dwa krzesła?

Pomógł jej przynieść krzesła z barku. Klienci, ostentacyjnie po­szukujący odpowiedniej lektury, oderwali wzrok od obrysowanego kredą kształtu na podłodze i przyglądali się im ze skrywaną satys­fakcją. Zamykając drzwi, Annie zdążyła jeszcze posłyszeć słowa ja­kiejś kobiety: “Podobno już niebawem ma nastąpić aresztowanie..."

Zimne oczy Saultera przewiercały ją na wylot, głos jednak pozo­stawał zupełnie monotonny.

- Ostrzegam panią, panno Laurance, że jest pani podejrzana o morderstwo. Pragnę panią poinformować o przysługujących jej pra­wach. Wolno pani nie odpowiadać na pytania i domagać się obecno­ści adwokata podczas przesłuchań. Może też pani zrezygnować z tych praw. Czy będzie pani milczeć, czy też zgadza się pani odpowiadać na moje pytania?

Miranda, formuła wygłaszana przez amerykańską policję, tym razem wypowiedziana była specjalnie dla niej.

- Nie mam nic do ukrycia - powiedziała zapalczywie.

- Zwracam pani uwagę, że w każdej chwili może pani odmówić odpowiedzi na dalsze pytania albo zażądać obecności prawnika.

- Rozumiem. - Ton jej głosu był wojowniczy. Czyżby go to tro­chę zdziwiło? W każdym razie postanowiła, że nie pozwoli mu sobą komenderować.

- W porządku, panno Laurance. Proszę powiedzieć mi coś o so­bie.

To najwyraźniej niewinne pytanie zbiło Annie z tropu. Wydawa­ło jej się zupełnie nie związane z tematem, jednak głos Saultera był zimny i śmiertelnie poważny.

- Co pan przez to rozumie?

- Skąd pani pochodzi, kim byli pani rodzice, gdzie pani skończy­ła szkołę, po co pani tu przyjechała?

To okazało się łatwiejsze, niż przypuszczała. W końcu w ostat­nich latach tyle razy pisała swój życiorys.

- Urodziłam się w Amarillo. Moja matka nazywała się Claudia Bailey Laurance. Rozwiodła się z ojcem, gdy miałam trzy lata, więc nawet go nie pamiętam. Matka zmarła na raka, gdy zaczynałam col­lege. Studiowałam w SMU, gdzie uzyskałam bakalaureat ze sztuk pięknych i magisterium ze sztuki aktorskiej.

Saulter notował nieprzerwanie.

- Następnie wyjechałam do Nowego Jorku i próbowałam zna­leźć pracę jako aktorka.

- Bez rezultatu. - To nie było pytanie.

- Dawałam sobie radę.

- Przyjechała pani na Broward's Rock, ponieważ szczęście panią opuściło. - Saulter wysunął do przodu kościstą szczękę.

- Nie, przyjechałam w odwiedziny do wuja, jak to czyniłam co roku, odkąd wuj przeszedł na emeryturę dwanaście lat temu i prze­niósł się tutaj z Fort Worth.

- Była pani bez grosza.

W porządku, stan jej konta w momencie przybycia na Broward's Rock wynosił dokładnie trzydzieści pięć dolarów i dwadzie­ścia jeden centów.

- Wystarczało mi.

- U wuja mogła pani siedzieć za darmo.

- Nie liczył mi za czynsz - przyznała sarkastycznie.

- Był jedynym bratem pani matki.

- Pan zdaje się wiedzieć wszystko o mojej rodzinie. Po co więc te pytania?

Saulter przyglądał się jej z obrzydzeniem, niczym szczególnie od­rażającemu kawałkowi padliny.

- A może powie mi pani, w jaki sposób zamordowała pani swo­jego wuja, panno Laurance?

Annie mocno przycisnęła ramiona do twardego oparcia krzesła.

W uszach czuła dziwny szum, jednak słowa Saultera dochodziły do niej zupełnie wyraźnie.

- Ambrose Bailey byt porządnym człowiekiem. - Głos Saultera brzmiał teraz inaczej. Sierżant naprawdę musiał lubić wuja. Ale kto go nie lubił? Ambrose Bailey był dobrym człowiekiem, oddanym przyjacielem. Jednak gdy w grę wchodził triumf sprawiedliwości, po­trafił być nieprzejednanym wrogiem. Taką reputację zyskał sobie jako prokurator w Fort Worth. - Dobry człowiek - ciągnął Saulter. - A pani przyjechała tutaj i wypchnęła go z łodzi, by odziedziczyć księgarnię. Tak właśnie miały się sprawy, czyż nie? Elliot Morgan odkrył prawdę i groził pani. Pani pokazała nam, jak rozprawia się z tymi, którzy jej grożą. Jednocześnie urządziła się pani tak sprytnie, że podejrzenie padło na wszystkich, którzy byli obecni w księgarni. Ale nikt inny oprócz pani nie pokłócił się z Elliotem Morganem.

- Wuj Ambrose... to był wypadek.

- To pani tak twierdzi. Tak ma pani zamiar zeznawać w sądzie? Czy pani widziała, jak wypadł za burtę?

- Jak pan śmie? - wybuchnęła. Zerwała się na równe nogi. mie­rząc Saultera gniewnym spojrzeniem. - Wuj wyszedł koło dziewiątej. Był sam... Domyślam się, że chciał sprawdzić łódź, bo następnego dnia miał odpłynąć... - Biedny wuj, tak się cieszył na ten rejs, mający stanowić połączenie wyjazdu służbowego z rozrywką. Był taki zado­wolony, że przyjechała i będzie go mogła zastąpić w księgarni. Oglą­dała wtedy show z Johnnym Carsonem. Dochodziła już północ, gdy zaczęta się niepokoić. - Kiedy nie wracał...

- Zadzwoniła pani do McElroya. Pewnie uznała pani, że najle­piej będzie, jeśli to on odkryje zwłoki.

- Mojego wuja nikt nie zamordował!

Koścista twarz Saultera poczerwieniała. Podniósł się, górując nad nią wzrostem.

- O tak, panno Laurance. Ktoś zabił Ambrosa Baileya. Powinie­nem był domyślić się wcześniej. Ostatniej nocy sprawdziłem proto­kół z oględzin zwłok. Za prawym uchem Ambrose miał niewielki ślad po uderzeniu. Mogło się to zdarzyć podczas upadku, ale teraz, gdy zginęły kolejne dwie osoby, nie wierzę w to.

Annie spoglądała na Saultera z nieukrywaną wściekłością w oczach i w sercu. Jego słowa brzmiały przerażająco prawdziwie. Wuj Ambrose doskonale znał się na łodziach, poza tym tamtej nocy nic mu przecież nie dolegało.

- O mój Boże.

Saulter wykrzywił wargi.

- Wielka niespodzianka, co? Tak ma pani zamiar to rozegrać. Może jednak powinna pani zostać aktorką. W przypadku doktor Kearney już się nie udało wszystkiego tak zgrabnie powtórzyć. To zupełnie oczywiste, dlaczego musiała się pani jej pozbyć.

Annie poczuła nagle, jakby znalazła się u podnóża czynnego wul­kanu i obserwowała potoki rozżarzonej lawy, nieubłaganie zmierza­jące w jej kierunku.

- Tego nie rozegrała pani dobrze. Zbyt wielu osobom opowie­działa pani, jakim to wspaniałym człowiekiem okazała się doktor Jill, która nie pozwoliła użyć sukcynylocholiny do uśpienia pani ko­ta, bo to byłoby zbyt okrutne. A stać i patrzeć, jak Elliot Morgan się dusi, to nie było okrutne?

- Przecież został zabity strzałką - powiedziała Annie z upo­rem.

- Jasne. Strzałką, która miała na końcu tampon nasycony Sucostrinem. A to jest, droga pani, handlowa nazwa sukcynylocholiny. Na tej cholernej wyspie nikt nawet nie słyszał o podobnym specyfi­ku, dopóki pani nie opowiedziała o nim wszystkim dookoła.

Annie poczuta nagły przypływ adrenaliny do krwi. Rozpoznała zbliżające się niebezpieczeństwo. W ułamku sekundy przypomniała sobie kryminał Agathy Christie “Pani McGinty nie żyje"'. Gdyby nie Herkules Poirot, lokator zostałby powieszony za morderstwo, którego nie popełnił. Dowody materialne mogą mieć zabójczą siłę. Ale Annie w niczym nie przypominała lokatora z tej powieści. Saulter trafił na ofiarę, która będzie walczyć.

- Może gdy opowie mi pani o wszystkim, poczuje się pani lepiej. Zacznijmy od morderstwa popełnionego na pani wuju. W jaki spo­sób pani tego dokonała, panno Laurance?

Wiedziała, że każdy obdarzony choć odrobiną zdrowego rozsąd­ku człowiek nie pisnąłby w tej sytuacji ani słowa, ale gniew przewa­żył. Ten obrzydliwiec nie będzie jej oskarżał o śmierć wuja. Już ona mu powie i to bez ogródek, co...

- Moja klientka nie ma nic więcej do powiedzenia.

Annie i Saulter aż podskoczyli. W otwartych drzwiach zaplecza stał Max.

Annie zamknęła usta.

- Pańska klientka? - dopytywał się Saulter.

Max przytaknął, dając Annie znaki oczami, by siedziała cicho.

- Panna Laurance ma prawo do korzystania ze wskazówek ad­wokata, a moja wskazówka brzmi: odmówić dalszych zeznań.

- Pańska klientka będzie zeznawać albo pójdzie na posterunek.

Ale Max nie dał się zastraszyć.

- Panna Laurance nigdzie nie pójdzie. Czy ma pan nakaz aresz­towania?


Max kochał oczy Annie. Fascynowały go. Ciemnoszare, ze złotymi punkcikami, czasami promieniowały zmysłowością niczym obrazy Rubensa, czasami, roześmiane i beztroskie, kojarzyły się z atmosferą popołudniowego pikniku. W tej chwili - pałające furią - przypomi­nały mu raczej błysk u wylotu lufy pistoletu.

- Uspokój się, kochanie. Nigdy nie trać panowania nad sobą. W ten sposób dajesz przewagę swoim oponentom.

- Jestem zbyt wściekła, by myśleć o ostrożności.

- Kochanie, podczas balansowania na linie o grubości włosa, za­wieszonej nad przepaścią, naprawdę trzeba zachowywać ostrożność. - Był bardzo zaniepokojony, że Annie zareagowała z taką gwałtow­nością, wiedział bowiem, że za wszelką cenę powinna unikać prowo­kowania Saultera. Sam też musiał się powstrzymywać, by nic rzucić się na coś z pięściami. Najchętniej rozkwasiłby tępą gębę jednego gli­niarza. Jego Annie, jego krnąbrna, złota dziewczyna, z włosami jak­by muśniętymi promieniami słońca, piegowatymi policzkami i kol­czastą, niezależną, wybuchową naturą.

- On się nie odczepi od tego pomysłu. - Annie przejechała dłonią po włosach. - Mój Boże, Max, ktoś zamordował wuja Ambrose. - Jej twarz była bardzo poważna. - Saulter chce mnie w to wrobić. W tej sytuacji sami musimy wykryć, co naprawdę zaszło.

- Jasne. I zrobimy to. Ale nie prowokuj Saultera, Annie.

- Nie pozwolę, żeby ten facet się na mnie wyżywał.

- Oczywiście, że nie, ale proszę trzymać buzię na kłódkę, droga panno Laurance, dobrze?

Zapomniawszy na chwilę o przyczynie swojej wściekłości, Annie powiedziała z ożywieniem.

- Słuchaj, to było znakomite. Bardzo mi pomogłeś. Ale na two­im miejscu nie podtrzymywałabym dłużej tej fikcji, że jesteś prawni­kiem. Jeszcze cię posadzą z tego powodu.

- Sprawdzenie w pięćdziesięciu jeden stanach, gdzie zrobiłem aplikację, zajęłoby Saulterowi cholernie dużo czasu.

- Natomiast telefon do Amerykańskiego Stowarzyszenia Adwo­katów zająłby mu najwyżej pięć minut. Max, to nie są żarty. Chociaż założę się, że Saulter jest o wiele bardziej zainteresowany wsadze­niem mnie za kratki niż sprawdzaniem ciebie.

- Racja.

Oczy Annie znowu zamigotały gniewnie.

Max pożałował, że nie ugryzł się w język. Jeśli Annie znowu za­cznie szaleć...

- Posłuchaj, naszym zadaniem jest dowiedzieć się prawdy i to za­nim którekolwiek z nas wyląduje za kratkami. Musimy zbadać spra­wę śmierci twojego wuja. Czy ktoś mógłby mieć jakiś powód, aby go zamordować?

Katamaran przechylił się odrobinę. Max wyprostował rumpel. Annie przytrzymała się burty. Głęboko wcięty, biały kostium ką­pielowy podkreślał piękną opaleniznę. Max poczuł nagle...

- Wuj Ambrose zamordowany, co za absurd.

Lewy kadłub katamaranu uniósł się w górę. Otoczył ich delikat­ny obłok piany. Płynęli jakby zawieszeni między niebem a wodą, śli­zgając się po grzbietach fal jak głodny pelikan poszukujący żeru. Wreszcie Max poruszył sterem i zluzował żagiel.

Na delikatnej skórze Annie perliły się krople wody. Max zapra­gnął pogładzić je ręką i poczuć pod palcami tę jedwabistą miękkość.

- Jeśli ktoś zamordował wuja, to ta sama osoba zabiła też Jill i Elliota. Saulter jest przekonany, że wszystkie morderstwa to moje dzieło. Tak więc sami musimy przeprowadzić śledztwo. - Annie ze­rwała się w podnieceniu i opadła na kolana.

Max odepchnął ster. Katamaran szarpnął i zaczął się przechylać. Zdążył ją jeszcze pochwycić, gdy wypadali za burtę, i przez chwilę czuł ciepło jej ciała tuż przy swoim. Okazało się, że można krztusić się morską wodą i jednocześnie uśmiechać się radośnie.



IX


- Ile lat miałaś na tym zdjęciu? - Palec Maxa wskazywał szczupłą dziewczynkę z warkoczykami, stojącą pod karłowatą palmą.

- Jedenaście. To były moje pierwsze wakacje na Broward's Rock. Zobacz, tu jest wuj Ambrose.

Tamto cudowne lato na zawsze utkwiło jej w pamięci. Gorący piasek parzący bose stopy, zapach wody, gdy siedziała na pomoście, pierwszy raz w życiu trzymając w ręku wędkę, początkowa niewiara, że w ogóle mogłaby coś złowić, wreszcie podniecenie, gdy poczuta szarpnięcie linki, i satysfakcja, kiedy wuj pomagał jej wyciągnąć wspaniały okaz ropusznika.

Fotografia Annie i jej pierwszej ryby znajdowała się na następnej stronie albumu. Nieco pogięta, ale ciągle wyraźna, pokazywała brą­zową, oślizłą rybę z szeroką paszczą i Annie ukazującą w uśmiechu klamerki na zębach.

- Buzie macie bardzo podobne.

Annie przyglądała się fotografii wuja Ambrose. Jego włosy wte­dy ciągle jeszcze miały kolor orzechowy, lekko tylko przyprószony srebrem. Wuj Ambrose, któremu zawdzięczała znacznie więcej niż tylko umiejętność zarzucania wędki czy szukania robaków. Ojca nie pamiętała wcale, co sprawiało, że w towarzystwie mężczyzn zwykle się czuła niepewnie. Od tamtego lata wszystko się zmieniło. Wuj, mrukliwy odludek, zabierał ją na całodzienne wyprawy na plażę, wieczorami zaś pokazywał jej gwiazdozbiory jaśniejące na południo­wym niebie niczym diamenty na czarnym aksamicie.

- Wuj odmienił całe moje życie - powiedziała po prostu. - Gdy mama umarła, pomagał mi finansowo, tak że mogłam skończyć szkołę. Zawsze mi powtarzał, że jego dom jest moim domem.

Przewróciła ostatnią kartkę albumu i wyjęła fotografię dystyngo­wanego, starszego pana, stojącego na pokładzie żaglówki noszącej nazwę “Detektyw". Na inteligentnej, sceptycznej twarzy wuja malo­wało się rozbawienie.

- Świetny facet. Kto więc mógłby mieć powód, by go zamordować?

- Był świetnym facetem dla mnie i dla przyjaciół, ale niektórzy ludzie mogli się go obawiać. Pamiętaj, że przez całe lata wuj był pro­kuratorem w Fort Worth i że nienawidził przestępców. Jego pasją było tropienie tych, którzy łamali prawo. Nazywał ich renegatami i nie miał dla nich litości. Zawsze powtarzał, że współczucie należy się ofiarom, a nie sprawcom zbrodni.

- Tak więc w dwanaście lat po tym, jak przeszedł na emeryturę, ktoś, kto w przeszłości żywił do niego urazę, pojawił się na Broward's Rock i wypchnął go za burtę?

- Wiem, wiem - Annie z irytacją zaczęła boksować poduszkę - wielkiego sensu to nie ma. Ale bywają ludzie pamiętliwi. Przypomnij sobie hrabiego Monte Christo.

- Hrabia to byt gość, którego niewinnie wrobili. Ty mówisz o kryminaliście pragnącym odwetu za wsadzenie go za kratki.

- “W samo południe".

- Ci znowu nie czekali dwunastu lat. Nie, tu musi chodzić o coś bardziej bezpośredniego.

- Coś, co miało miejsce na Broward's Rock - powiedziała w za­myśleniu.

Max zamknął album.

- Mówiłaś, że jego pasją był triumf sprawiedliwości.

Annie przytaknęła zdecydowanie.

- Skoro całe życie upłynęło mu na wsadzaniu bandytów do wię­zień, to gdyby tutaj, na wyspie, natknął się na jakąś kryminalną afe­rę, też z pewnością nie puściłby tego płazem.

Max wysunął ramiona do przodu. Wyglądał jak typowy amery­kański zawodnik rugby, szykujący się do ataku. Annie, choć myśla­mi ciągle tkwiła przy wuju, nie mogła pozostać obojętna na ten ruch, pełen drapieżnej elegancji. Oczywiście jej zachwyt był czysto estetycznej natury.

- Czy nie wydaje ci się - ciągnął Max - że skoro Elliot odkrył coś na tyle poważnego, że został zamordowany, to twój wuj mógł na­tknąć się na te same informacje?

Annie złapała się rękami za głowę.

- Boże drogi, prawdziwe przestępstwa. No jasne, że to o to cho­dzi. Książka wuja Ambrose.

- On też pisał książki?

- Nie takie jak inni. Wuj od lat zbierał materiały do książki o przestępstwach, które naprawdę miały miejsce. Fascynowały go sprawy, w których sprawcy uniknęli kary, bo wszystko wyglądało na wypadek albo na samobójstwo, podczas gdy mogło to być morder­stwo.

- Zepchnięcie ze schodów na strych kochanej, starej babci Whipple? Albo strącenie kuzynki Alice z urwiska?

- Czy też wypchnięcie za burtę, podobnie jak się to przytrafiło mężowi Emmy... albo właśnie wujowi Ambrose.


- Lepiej poczekaj, aż się ściemni - nalegał Max.

- Nie potrafię widzieć w ciemnościach - sprzeciwiła się Annie. -Poza tym tam są węże i inne paskudztwa. Nie, po prostu będę uda­wała, że odbywam niewielką przejażdżkę. Prędzej też zauważę, gdy­by ktoś się czaił w pobliżu.

- Idę z tobą. - Max wyglądał wspaniale; odważny i zdecydowa­ny, prawdziwy obrońca.

- Nie mamy zbyt dużo czasu. Zrób raczej to, co zaplanowaliśmy. Potrafię sama zatroszczyć się o siebie.

- Cholera, nie podoba mi się to.

Gdy wyprowadzała rower z szopy, Max ciągle spoglądał na nią z wyrzutem. Annie włożyła starannie złożony ręcznik do białego, wi­nylowego koszyczka i uśmiechnęła się promiennie.

Uśmiech ten gościł na jej twarzy, dopóki nie zniknęła mu z oczu, co nastąpiło, gdy przejechała mniej więcej sześć stóp, a potem skrę­ciła w dół i zanurzyła się w świat o barwie akwamaryny. Późne, po­południowe słońce przeświecało przez konary drzew, otaczając wszystko złotozielonkawą mgiełką. Szeroka zaledwie na trzy stopy ścieżka rowerowa prowadziła przez podmokłe tereny bujnie poro­śnięte roślinnością. Grube pnącza zwisały z konarów drzew, oplata­ły pnie, płożyły się po ziemi. Gdy naciskała pedały swojego staro­świeckiego roweru, drobne gałązki pryskały spod kół. Jej obecność wyraźnie płoszyła widocznych i skrytych w gąszczu mieszkańców tego niezwykłego ustronia. Gromady niebieskozielonych jaskółek drzewnych krążyły z popiskiwaniem, w poszukiwaniu ostatniej przed zapadnięciem zmroku przekąski z insektów. Trzy wygrzewa­jące się żółwie zanurzyły się w ciemnozieloną wodę, a aligator uniósł na moment łeb.

Annie nacisnęła mocniej na pedały. Na ścieżce panowała cisza. Latem można tu było spotkać całe rodziny, a szalejące na rowerach nastolatki, nie zrażone morderczym upałem i panującą w powietrzu wilgocią, pędziły z taką szybkością, że stanowiły zagrożenie dla wszystkiego, co stanęło im na drodze. Ale teraz, w późne paździer­nikowe popołudnie, gdy słońca już ubywało, na ścieżce nie było ni­kogo.

Wiedziała, że postąpiła właściwie, nie oddając dyskietki Saulterowi. Nie było najmniejszego powodu, by narażać niewinnych pisarzy na takie ryzyko. Kapitan Mac wyraźnie dał do zrozumienia, że groź­by Elliota, iż rozpowszechni on nieprzyjemną prawdę o swoich kolegach po piórze, nie zrobiły na Saulterze najmniejszego wrażenia. Dla sierżanta taki motyw zabójstwa wyraźnie zdawał się zbyt wyrafinowany, dlatego na mordercę wytypował sobie ją, Annie, uważając, że działała powodowana chęcią zysku. To był zrozumiały motyw. Pie­niądze są istotne. Saulter wiedział o tym i Annie wiedziała o tym także. Jednak reputacja, zwłaszcza dla pisarzy, też jest nie bez zna­czenia, pomyślała.

Dyskietka. Jedyną nadzieją Annie było zapoznanie się z zapisa­nymi na niej informacjami. Uzbrojona w tę wiedzę, będzie mogła porozmawiać z każdym z podejrzanych, co - przy odrobinie szczęścia - może pozwoli rzucić jakieś światło także na okoliczności śmierci wuja.

Ona i Max muszą zdemaskować mordercę, zanim Saulter przyj­dzie ją zaaresztować. W tej chwili Max pewnie już telefonuje, zbiera­jąc informacje o członkach Cotygodniowego Klubu Niedzielnego, poszukując czegoś, co pozwoliłoby im zerwać maskę fałszywej niewinności z twarzy jednego z nich. Emma Clyde, Janis i Jeff Farleyowie, Harriet Edelman, kapitan Mac, Fritz Hemphill, Hal Douglas, Kelly Rizzoli. Jedna z tych osób skrywała mroczną tajemnicę i za żadną cenę nie chciała dopuścić do jej ujawnienia.

Annie zahamowała. Przez chwilę rower toczył się siłą rozpędu, wreszcie się zatrzymał. W tym miejscu ścieżka zakręcała, przecięta krótkim, drewnianym mostkiem, następnie łączyła się z starą, pylistą drogą wiodącą do domu Elliota. Rozglądając sic uważnie, czy nie natrafi gdzieś na węża, Annie zniosła rower w dół i ukryła go pod mostkiem. Trzymając w ręku złożony, biały ręcznik wdrapała się z powrotem na ścieżkę i przechyliła przez barierkę. Świetnie, roweru nie było widać.

Zatrzymała się w cieniu ogromnej sosny i przez kilka minut stała wsłuchana w kumkanie żab, ciche odgłosy zwierząt przemykających przez gęstwinę, delikatny szmer liści, które, wirując w złotozielonkawym powietrzu, opadały na ścieżkę i na poszycie leśne. Wyspa była tak piękna i taka spokojna, że wydawało się wprost nie do uwierze­nia, że zamordowano na niej dwoje ludzi, a nawet troje, jeśli Saulter nie mylił się co do jej wuja.

Od śmierci Elliota nie upłynęły jeszcze dwadzieścia cztery godzi­ny, a jego domek na drzewie już sprawiał wrażenie opuszczonego. Zasłony w oknach były zaciągnięte, na drewnianych stopniach zdą­żyła osiąść warstwa kurzu, a ścieżkę pokrył gruby dywan z liści i so­snowych igieł. Na Broward's Rock natura nie potrzebowała wiele czasu, by ponownie objąć w posiadanie swoją własność.

Usatysfakcjonowana, że drzewo Elliota jest do jej wyłącznej dys­pozycji, Annie śmiało wkroczyła na ścieżkę. Szary piasek zosta­wiał delikatne zadrapania na podeszwach jej tenisówek. W pewnym momencie zatrzymała się i uważnie rozejrzała dookoła. Odnosiła wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Jednak na wyboistej drodze nie do­strzegła żadnego ruchu. Szybko więc pokonała ostatnie metry i lek­ko wbiegła na schody, ciągle ściskając w dłoni ręcznik. Spróbowa­ła otworzyć drzwi frontowe. Zamknięte. Obeszła werandę, zatrzy­mała się przy kuchennym oknie i pchnęła jedno skrzydło. Rama stawiała opór, w końcu jednak ustąpiła z przeraźliwym skrzypie­niem.

Serce Annie zabiło żywiej. Ponownie rozejrzała się dookoła. Nic nie mąciło ciszy.

Pamiętając, że Tessa Crichton nigdy nie wahała się, zbierając do­wody rzeczowe, zabalansowała niezdarnie na parapecie, oparta się o zlew i zeskoczyła na podłogę.


Mikrofon przymocowany pod jednym z krzeseł w salonie Elliota Morgana zarejestrował odgłos otwieranego okna i pojawienia się Annie, wzmocnił go, następnie przeniósł do odbiornika umieszczo­nego w innym salonie na Broward's Rock.

Właściciel tego salonu miał właśnie zamiar wychylić drinka. Usłyszawszy dźwięk, zamarł w bezruchu z uniesioną szklaneczką. A więc ktoś się pojawił. Ten bękart Elliot nie kłamał, naprawdę dał komuś kopię swojej przeklętej dyskietki.

Ciekawość zabiła kota - i niejednego z ludzi.


Harriet Edelman ubrana była w jasnoniebieskie spodnie od dresu i żółtą koszulkę, choć wcale nie miała zamiaru biegać. Po prostu za­łożyła wygodny strój, gdyż czekał ją dłuższy pobyt na tarasie na da­chu. Tutaj spędziła większą część dnia i nawet zjadła tutaj lunch. Przezornie kryjąc się w cieniu, trzymała polową lornetkę wycelowa­ną w stronę domu Elliota. Bynajmniej nie był to zbieg okoliczności, że Elliot zginął akurat tego dnia, gdy miał zamiar ujawnić wszystkie brudy, jakie udało mu się wygrzebać na ich temat. Nie ma cudów, ktoś musi się pokazać, poszukując tych materiałów.

Skrzywiła wąskie usta. Dobrze mu tak. Wielki detektyw, który wiedział wszystko najlepiej. Uśmiechnęła się. No i na niewiele mu się zdało jego wścibstwo. Uśmiech przerodził się w grymas. Jak on śmiał oskarżyć ją, że ukradła intrygę do “Przeklętych diamentów"? Nie czytała maszynopisu, który tamta idiotka przysłała jej do zrecenzowania. Wsadziła go z powrotem do koperty, nie rzuciwszy okiem nawet na jedną jedyną stroniczkę. To był zbieg okoliczności, czysty zbieg okoliczności.

I niech ktoś spróbuje udowodnić, że było inaczej.

Mimo to sytuacja nie była wcale wesoła. Elliot miał pisemne oświadczenie tamtej kobiety i groził wysłaniem go do wydawnictwa, wydawcy zaś są tacy tchórzliwi, że boją się nawet własnego cienia.

Cienia? Patrzcie, patrzcie, a któż to się skrada na werandzie Elliota i włamuje do jego domu? Prawdziwa niespodzianka. Nig­dy nie przypuszczała, że to będzie Annie. Ze wszystkich ludzi na świecie najmniej spodziewała się tej ślicznej Annie Laurance. Prze­cież ona nie jest pisarką. Cóż takiego mógł Elliot wiedzieć na jej te­mat?

Harriet chwyciła Minoltę, zdjęła futerał z obiektywu i nastawiła ostrość. Szybko zrobiła dwa zdjęcia Annie balansującej na oknie ku­chennym. To wystarczy, żeby udowodnić, że dziewczyna nie miała uczciwych zamiarów.

Oczami wyobraźni widziała już nagłówki w gazetach: “Autorka powieści kryminalnych demaskuje mordercę". To powinno wpłynąć na wzrost sprzedaży. Z krzywym uśmieszkiem ponownie skierowała obiektyw na dom Elliota i zrobiła dwa dalsze zdjęcia, polem odłożyła aparat i sięgnęła po lornetkę, by przyjrzeć się kolejnej znajomej sylwetce, wchodzącej po schodach. Brzydki rumieniec zabarwił jej twarz. To ona straciła cały dzień na obserwację i nic pozwoli ode­brać sobie pierwszeństwa. Odłożyła aparat i lornetkę na drewniane krzesełko i szybko zbiegła z tarasu. Dotarcie do domu Elliota ścież­ką rowerową zajmie jej nie więcej niż minutę.


Zadzwonił telefon. Annie podskoczyła dobre trzy stopy w górę, pod­czas gdy serce waliło jej jak młotem. Telefon nie przestawał dzwonić.

Stojąc bez ruchu w drzwiach salonu, pomyślała: “Boże, ten pokój przyprawia mnie o dreszcze". Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się w zgromadzonej przez Elliota kolekcji stalowych bębenków. Jedna z szyb okiennych w salonie była całkowicie zawie­szona karnawałowymi maskami: znajdowały się tam maski w kształ­cie nietoperzy, jedna wyobrażała diabła z rogami, ogonem i widłami, inna czerwonowłosego wikinga. Sporych rozmiarów płótno, przed­stawiające czarnego starucha o groźnej, złośliwej twarzy, stało opar­te o sztalugi. Elliot utrzymywał, że to Papa Bois, duch lasów, chro­niący zwierzęta. Akurat. Każde zwierzę o zdrowych zmysłach na je­go widok uciekłoby prosto do miasta. Pokryte skórą o barwie świeżej krwi krzesła i czarne jak heban stoliki potęgowały nieprzy­jemną, ponurą atmosferę pomieszczenia.

Uspokoiła bijące serce i przebiegła na palcach do gabinetu, który - jak pamiętała z pobytu na obiedzie u Elliota - był urządzony w do­datkowej sypialni. Z pewnością oprócz niej w domu nie było żywej duszy, gdyż telefon postawiłby każdego na nogi. Nieco pewniej otworzyła drzwi drugiej sypialni. Nie zapalała świateł, by nie zdra­dzać swojej obecności.

Biurko stało na wprost frontowego okna. W tym pomieszczeniu zasłony także były opuszczone, ale nie podnosiła ich. Komputer, klawiatura i monitor były starannie przykryte przezroczystymi, pla­stikowymi pokrowcami. Annie zdjęła pokrowce, usiadła i przyjrzała się komputerowi. Główny wyłącznik znajdował się po prawej stro­nie, nieco z tyłu. Przekręciła go. Na klawiaturze zamigotało czerwo­ne światełko, następnie czarny ekran rozbłysnął zielonym napisem:

Włóż dyskietkę".

Poczuła, że pocą jej się ręce. “Czego można się spodziewać po początkującym włamywaczu?" - pomyślała z przekąsem. Rozwinęła ręcznik, wyjęła dyskietkę i włożyła do stacji dysków po prawej. Dys­kietka oprogramowania tkwiła już w stacji dysków po lewej stronie. W lewym górnym rogu zamigotał kursor, a potem na czarnym ekra­nie zaczęły się pojawiać zielone litery: “Wstępne sprawdzanie syste­mu zakończone. Czekaj na załadowanie systemu".

Gdzieś w pokoju tykał zegar. Na zewnątrz zakrzyczała mewa. Uporczywe kapanie wody wwiercało się w uszy. Pewnie drobna nie­szczelność w łazience.

Nagle dziwny, skrzypiący odgłos rozległ się tuż za nią.

Annie nerwowo rozejrzała się dookoła.

Do sypialni wpadł słaby promień światła.

To pewnie z kuchni, gdzie zasłony były podniesione. Drobinki kurzu zawirowały w powietrzu.

Boże, ależ była zdenerwowana. Przecież tu naprawdę nikogo nie ma. A jednak poczucie zagrożenia nie opuszczało jej. To było zrozu­miałe. W końcu włamała się do domu ofiary zbrodni. Gdyby Saulter ją tu przyłapał, z pewnością zostałaby aresztowana. Im szybciej przeczyta dyskietkę i wyniesie się stąd, tym lepiej.

Komputer szumiał cicho, na ekranie pojawiały się kolejne napisy:

Czcionki załadowane. Ładowanie systemu Valdocs. Ładowanie wektorów przerywań i wektorów pracujących w tle". Boże, ależ to się wlecze.

W końcu kolejne polecenie: “Naciśnij dowolny klawisz, żeby uruchomić edytor".

Już niemal u celu. Jeszcze tylko kilka sekund.

Gdy pojawiło się okienko z dokumentem, Annie przestudiowała klawiaturę i nacisnęła na “Indeks". W tym momencie wyświetliły się wszystkie utrwalone na dyskietce pliki. W porządku, trud się opłacił.

Plików było osiem:

1.EmmaClyde 10/8:03

2. J/J Farley 10/8:01

3. Harriet Edelman 10/9:02

4. Fritz Hemphill 10/9:01

5. Hal Douglas 10/9:02

6. kapitan John McEIroy 10/10:03

7. Annie Laurance l0/10:02

8. Kelly Rizzoli 10/10:01


Przestudiowała daty. Elliot zginął w niedzielę, trzynastego, a pracę nad plikami zakończył w czwartek. Wszystko się zgadza. W piątek musiał nadać dyskietkę, tak by otrzymała ją poniedziałkową pocztą.

Czy ma teraz przejrzeć pliki po kolei, zaczynając od Emmy Clyde?

Odgarnęła z czoła niesforny lok. W niewielkim domku było nie­samowicie duszno. Popatrzyła tęsknie na klimatyzator w tylnym oknie. Chyba nic się nie stanie, jeśli go uruchomi. Sięgnęła, przekrę­ciła wyłącznik i znowu zwróciła się w stronę ekranu. Uruchomiła polecenie wyświetlania treści plików. Kursor zatrzymał się przy na­zwisku Emmy Clyde. Już miała otworzyć ten plik, gdy przypomniała sobie nagle, jak to Elliot podkreślał, że o Maxie również zebrał in­formacje. Skierowała kursor w dół, aż do swojego nazwiska. Zoba­czy, co też Elliot powypisywał o niej; to zajmie tylko chwilę. Włączy­ła polecenie “Otwórz plik".

W ułamku sekundy na czarnym ekranie zaczęły się pojawiać flu­oryzujące na zielono zdania.

Boże wielki, jak on się dowiedział o tamtym tygodniu w Santa Fe? Pewnie rozmawiał z Richardem.

Dobry był, nie można powiedzieć. Nie żartował, gdy mówił, że po­trafi wywęszyć każdą informację. Tak, o Maxie też tu było co nieco.

Jej oczy rozszerzyły się nagle. Na litość boską, Max nigdy jej nie powiedział...

Cios był zupełnie nieoczekiwany. Na moment w jej skroni zapło­nął żywy ogień, potem przestała odczuwać cokolwiek.


Max jęknął i zaczął masować sobie kark. Nigdy nie przypuszczał, że długie rozmowy telefoniczne mogą być aż tak męczące. Gdzieś w tym całym bałaganie musi tkwić jeden fakt, którego szukają. Pro­blem w tym, by rozgryźć, który to fakt.

W zamyśleniu podniósł szklankę i wychylił resztkę piwa, nie dba­jąc już nawet o to, że jest ciepłe. Czas to wszystko poukładać.

Umiejętnie wkręcił papier do przenośnej maszyny Olivetti. Kie­dyś pracował przez rok jako reporter i z tamtych czasów pozostała mu umiejętność szybkiego gromadzenia i porządkowania faktów.

Praca szła błyskawicznie. Gdy skończył, zaczął odczytywać zwię­złe biogramy, ignorując liczne błędy maszynowe.

EMMA CLYDE - nestorka amerykańskiej powieści kryminalnej, autor­ka 76 klasycznych utworów sensacyjnych. Urodzona 18 stycznia 1922 w Billings, Montana. 1942 ukończyła Wyższą Szkolę Pielęgniarską w Cincinnati, 1942-45 stużba w US Anny Nursers Corps, 1945 zwolniona w stopniu po­rucznika. W 1946 publikuje pierwszą powieść “Morderstwo w Casablance", w tym samym roku wychodzi za mąż za Harolda Castora, właściciela sieci sklepów z lodziarni w Memphis, którego poznała podczas ewakuacji armii z Afryki Północnej do Stanów. W latach 1945-50 pracuje jako siostra instrumentariuszka w Szpitalu Św. Judy w Memphis, Tennessee. W tym czasie publikuje 5 dalszych kryminatów. 13 sierpnia 1950 rozwód z Castorem; dzieci nie mieli. Przeprowadza się do Nowego Jorku jako zawodowa pisarka. Działa w Stowarzyszeniu Pisarzy Powieści Kryminalnych USA, trzykrotna przewodnicząca Komitetu do Spraw Nagród; dwukrotna laureatka Edgara za najlepszy kryminał roku; zdobywczyni nagrody Grand Master. 8 czerwca 1981 poślubia Enrique Moralesa, właściciela Horizon Villas w Bocca Raton na Florydzie. 15 czerwca 1982 kupuje posiadłość na Broward's Rock. 15 miesięcy później Morales utonął w wypadku na łodzi. Morales i Emma wró­cili po północy motorówką na jacht “Przyjemność Marigold", należący do Emmy. Morales chciał jeszcze wypalić cygaro na pokładzie, Emma poszła do łóżka. Następnego ranka odkryła jego nieobecność i zaalarmowała wła­dze. Rozpoczęto poszukiwania. Ciało znaleziono w odległości około pięć­dziesięciu stóp od jachtu. Straż Przybrzeżna uznała, że Morales zasłabł, stracił równowagę, wypadł za burtę i utonął, ponieważ jego gruby sweter nasiąknął wodą i pociągnął go na dno (Morales był kiepskim pływakiem). W chwili wypadku “Przyjemność Marigold" była zakotwiczona daleko w zatoce, by uniknąć intruzów, jako że Emma często była oblegana przez swoich fanów.

Emma Clyde. Dobrze byłoby rzucić okiem na raport policji w sprawie śmierci Moralesa. Max potarł nos. Zabawne, Emma najwy­raźniej nigdy nie była znana jako pani Morales. Suche fakty sugero­wały, że Morales przestał prowadzić swój interes (co to było? motel? apartamenty?) i zaraz po ślubie przeniósł się do przytulnego gniazdka na Broward's Rock. Oczywiście jego śmierć mogła nie mieć nic wspól­nego z obecnymi morderstwami. Sekret Emmy mógł dotyczyć jej odle­głej przeszłości, czasów, gdy pracowała jako pielęgniarka.


HAL DOUGLAS - Harold Clifton Douglas, urodzony 18 marca 1955 w Wiesbaden, Niemcy Zachodnie, syn oficera zawodowego. Dorastał w miejscach stacjonowania armii, w Europie i w USA. Bakalaureat na Washington University w St. Louis; w 1978 roku żeni się z Leonorą Harris; 1976-79 współpracuje z wydawnictwem Hallmark Cards, Kansas City;1980-82 publicysta w Sierra Leone Films, Hollywood, Kalifornia. Pierwsza powieść “San Berhardino" ogłoszona bestsellerem w 1983 roku. 12 marca 1983 kupił dom “Gniazdo Rozbójników" na Broward's Rork.


Max zmarszczył czoło i jeszcze raz odczytał biogram Douglasa. Annie wspomniała, że on i Kelly Rizzoli sympatyzują ze sobą. A co się stało z Leonorą Harris Douglas?


HARRIET EDELMAN urodzona 5 lipca 1948 roku w Carlisle, Pensyl­wania. 1969 bakalaureat na Pennsylvania State University. W lutach 1969-75 mieszkała w Nicei, Francja. Swoją serią powieści z Macintoshem odnio­sła natychmiastowy sukces. Akcja dwóch pierwszych książek “Jazda na fali" i “Uśmiech dżentelmena" rozgrywa się w Nicei. “Jazda na fali" zdobyta na­grodę Edgara za najlepszy debiut. Pisarka współpracuje z “Detektywem w fotelu". W 1976 nabyta dom na Broward's Rock.


Zero dla Harriet o twarzy łasicy. Tym razem nie udało się złowić w sieć niczego pożytecznego. Ale Annie wspomniała przecież, że Harriet była wściekła na Elliota, ponieważ ten zarzucił jej, że ukra­dła intrygę z cudzej książki.


JEFF I JANIS FARLEY. - Jefferson Allen Farley urodzony 3 lutego 1953 w St. Louis, Missouri, wychowywany przez przybranych rodziców. W 1970 roku poślubił Janis Carey; w 1974 bakalaureat na wydziale dzienni­karskim uniwersytetu Missouri; w 1975 wraz z żoną opublikował pierwszą wspólną książkę “Uciechy Danny'ego" - Jeff napisał tekst, a Janis wykona­ła ilustracje piórkiem i tuszem. W latach 1974-84 Jeff był zatrudniony jako reporter w St. Louis Post-Dispach. 22 września 1984 kupił dom na wyspie.

Janis Carey Farley urodzona 11 kwietnia 1955, wychowana przez przy­branych rodziców; w 1970 roku poślubiła Jeffa Farleya. Ilustratorka.


A więc oboje wychowywali się w rodzinach zastępczych. Janis wyszła za mąż bardzo młodo. To by tłumaczyło jej niezwykłą zależ­ność od tego ważniaka. Nie ukończyła żadnej szkoły, ale miała ogromny talent.


FRITZ HEMPHILL urodzony 16 kwietnia 1945 w Long Beach, Kali­fornia. W 1964 ukończył Long Beach City College; 1964-66 służba wojsko­wa, Fort Ord, Sajgon (Wietnam Północny); 1968 bakalaureat na Loma Linda University w Loma Linda, Kalifornia; 1968-80 służba w policji w Los Angeles: policjant patrolujący, sierżant, detektyw. W 1968 małżeństwo z Doreen Norris, 1980 rozwód; jedyna córka Alice, obecnie 16 lat. Pierwsza książka, opisująca procedurę policyjną, “Śmiertelny łańcuch", opublikowa­na 1972. Jego trzecia powieść “Serce Kerrigana" przez 16 tygodni pozosta­wała na liście bestsellerów “New York Timesa". l września 1980 roku nabył apartament w porcie na Broward's Rock.


Max rozpostarł ramiona i przeciągnął się. Podniósł się z miejsca i przeszedł do kuchni. Wyciągnął z lodówki kolejną puszkę Bud Lighta, po czym rozsiadł się wygodnie na tapczanie, opierając wycią­gnięte nogi na trzcinowym stoliku do kawy. Wypił potężny łyk piwa i ponownie zagłębił się w lekturze.


JOHN MCELROY, kapitan policji (emerytowany), urodzony 24 kwiet­nia 1930 roku w Fort Walton, Floryda. W latach 1948-50 studiował na Jacksonville University. 1950-52 drugi oficer w Kancelarii Szefa Sztabu US Marine Corps (Camp Le Jeune, Luizjana, następnie w Korei); 1952-60 służ­ba w policji w Miami; 1960-80 zastępca szefa policji w Silver City, Floryda; 1980-84 szef policji w Silver City (w stopniu kapitana). W 1954 poślubił Thelmę Farris; trójka dzieci: John, 30 lat, Theodora, 28 lat, Michael, 26 lat; w 1962 rozwód. 20 czerwca 1984 nabył dom na Broward's Rock.


KELLY RIZZOLI urodzona 26 sierpnia 1959 w Fort Smith, Arkansas. W latach 1977-78 uczęszczała do College of Ozarks, w 1983 uzyskała bakalaureat z psychologii na University of Arkansas. Jej pierwsza książka “Za­barykadowany umysł", wydana w 1983, ogłoszona bestsellerem. W 1984 pu­blikuje “Smutną piosenkę" (wydanie w twardej oprawie) - w dwa miesiące po ukazaniu się sprzedano 55 tys. egzemplarzy. W czerwcu 1984 roku kupiła Plantację Sroki na Broward's Rock.


Max przysunął notatnik, westchnął głęboko i w zamyśleniu po­tarł dłonią policzek. Wysączył resztkę letniego piwa. Zaczynał być głodny.

Rozejrzał się. Był tak zmęczony, że w pierwszej chwili nie potrafił się skoncentrować, powoli jednak jego oczy zaczęły rejestrować róż­ne szczegóły: otwarte okno saloniku, drewniane, tropikalne żaluzje, nie opuszczone jeszcze na noc.

Noc...

Na dworze było już ciemno. Popatrzył na zegarek i poczuł niepo­kojące ssanie w żołądku. Kwadrans po siódmej. Dom Elliota odda­lony był zaledwie o pięć minut jazdy rowerem, a Annie wyruszyła kilka minut przed szóstą.

Gdzie ona się u licha podziewa?




X


Annie jęknęła. Dźwięk własnego głosu docierał do niej z oddali, jak­by przez mgłę. Próbowała unieść głowę. Poczuła nagły ból, promie­niujący aż do ramienia. Jęknęła ponownie i poruszyła głową. Ból był tak silny, że aż krzyknęła. Otworzyła oczy. Ciemność. Ogarnęła ją fala paniki. Serce biło jak szalone, mdłości podchodziły do gardła.

Dom Elliota. Dyskietka.

Leżała na plecach, z szeroko rozrzuconymi ramionami. W lewej ręce ściskała jakiś ciężki przedmiot. Ciężki i obrzydliwie lepki.

Niepewnie przewróciła się na bok. Cokolwiek to było, musi się pozbyć tego okropieństwa, a potem podeprzeć się i próbować wstać.

Wstała i zachwiała się raptownie. Podłoga pod jej stopami zda­wała się wirować.

Jeszcze chwila, a zwymiotuje.

Zataczając się, z dłonią tuż przy ustach, dotarła wreszcie do drzwi. Dom Elliota miał podobny rozkład jak jej własny, jedyną róż­nicę stanowiła dodatkowa sypialnia. Skierowała się na lewo, do ła­zienki, zapaliła światło, pochyliła nad muszlą i zaczęła gwałtownie wymiotować.

Czy to się nigdy nie skończy?

No, nareszcie. Przytrzymała się brzegu umywalki, żeby nie upaść.

Oddychając ciężko, pochyliła się nad umywalką.

Lewą rękę miała pokrytą lepką czerwienią. Powoli odwróciła rę­kę, przyglądając się uważnie dłoni, najwyraźniej umazanej krwią. Krew znaczyła biel umywalki, w miejscu gdzie się oparła.

Krew.

Jej głowa.

Podniosła wzrok i spojrzała w lustro. Twarz także miała w pla­mach, czerwonych plamach. Ociężale uniosła prawą rękę i delikatnie obmacała miejsce za prawym uchem. Owszem, opuchlizna była wyraźna, nigdzie natomiast nie było skaleczenia ani świeżej krwi. Od­kręciła kurki i wsadziła obie ręce pod strumień bieżącej wody. Spłu­kała z dłoni nieprzyjemną lepkość, potem przemyła twarz. Wytarta się w bladożółty ręcznik, który natychmiast poróżowiał w miejscach, w których go dotykała.

Jej głowa. Ktoś ją uderzył. Spotkało ją to samo co Jill Keamey. Ale Jill miała czaszkę niczym skorupka jajka. Jej własna głowa - choć w tej chwili rozsadzał ją ból - okazała się wytrzymalsza. Cóż, Max zawsze twierdził, że ma mocną głowę, i najwidoczniej miał rację. Najmniejszego śladu krwi. No dobrze, w takim razie skąd krew na jej ręce? Może ma gdzieś małą rankę, już zaschniętą.

Zaschniętą. Boże, jak długo ona już tu jest? Lepiej się stąd zbie­rać.

Dyskietka. Przecież odczytywała dyskietkę.


Annie poruszała się jak pijany we mgle, myliły się jej odległości. Zata­czając się niepewnie, przeszła do hallu. Zaraz będzie gabinet Elliota.

Najpierw zobaczyła krew; ciemne plamy, brzydko znaczące prąż­kowaną, bambusową ścianę. Zupełnie jakby krew wytrysnęła w gó­rę: niżej duże krople, wyżej drobniutkie rozbryzgi.

Zmiażdżona głowa była nie do poznania. Krew i masa tkankowa plamiły tył jasnożółtej koszulki. Jedna ręka była odrzucona na bok. Nawet w półmroku Annie bez trudu rozpoznała duży pierścionek z rubinem, noszony zawsze przez Harriet.

Ma kompletnie rozwaloną głowę. Harriet tak wyraziła się o Jill Kearney. Nie miała racji. Jill otrzymała tylko jeden cios. To Harriet ktoś kompletnie rozbił głowę, jej czaszka stanowiła teraz jedną masę kości, tkanek, krwi i włosów.

Annie odwróciła się i pobiegła do łazienki. W samą porę.

Harriet nie żyje. Dlaczego? To przecież szaleństwo. Gdy zginął Elliot, Saulter powiedział, że to kretyńska sprawa. Eilliot nie żyje, Saulter podejrzewa, że ona jest morderczynią, że zamordowała także wuja Ambrose. Teraz ponownie znalazła się na miejscu zbrodni. Ma pani szczęście, panno Laurance! Kto jej uwierzy, że nie zabiłą? Zupełnie jak Pam Frye z “Ośmiobocznego domu"', tyle że Annie nie ma Aseya Mayo, by ją z tego wyciągnął. Pulsujący ból w czaszce jak by nieco ze­lżał. Jej głowa. No właśnie, ktoś zaatakował je obie, ją i Harriet..

Uważnie rozejrzała się po hallu. Tym razem sprawa zaszła za da­leko. Nie ma wyjścia, musi zadzwonić do Saultera. Przesuwała się wzdłuż ściany niczym bojaźliwy krab. Boże, chyba nie odważy się przejść koło Harriet, koło tych plam krwi. W gabinecie Elliota powi­nien być telefon.

Weszła do gabinetu i zapaliła światło. Potykając się co chwila przeszła przez pokój i wyciągnęła rękę do telefonu. I wtedy zobaczy­ła pałkę. Zadrżała gwałtownie.

Pałka. Nagle wszystko stało się jasne. Ktoś zabił Harriet pałką; są na niej włosy i krew. Pałka leży dokładnie w tym miejscu, gdzie przed chwilą leżała ona sama. Jest ciężka. Pałki zwykle bywają cięż­kie. Gdy odzyskała przytomność, trzymała w ręku pałkę. Będą na niej odciski palców. Pamiętała dobrze, co powiedział im kapitan Mac którejś niedzieli: na skórze doskonale znać odciski palców. No właśnie.

Teraz poruszała się jakby w gęstej, szarej mazi. Jedyne, co do niej naprawdę docierało, to przejmujący ból głowy i te ohydne, krwawe plamy na bambusowych ścianach. Wróciła do łazienki. Ruchy miała powolne i ociężałe. Zdjąwszy z haczyka ręcznik, zaczęła ostrożnie wycierać muszlę, umywalkę i wyłącznik świateł. Co chwila przysta­wała, by złapać oddech i powstrzymać narastającą falę mdłości.

Czy jeszcze czegoś tu dotykała? Nie, to już wszystko.

Przetarła ściany w hallu, potem przeszła do kuchni, wytarta okno, parapet i miejsce wokół zlewu.

Ponownie uruchomiła komputer w gabinecie Elliota. Przez mo­ment miała nadzieję; w stacji dysków po prawej ciągle tkwiła dyskiet­ka. Niestety, nie potrzebowała wiele czasu, by odkryć, że dyskietka jest pusta. No tak, skasowanie wszystkich plików zajęło napastnikowi nie więcej niż czterdzieści pięć sekund. Wytarła dyskietkę, stację dys­ków, obudowę komputera, klawiaturę i krzesło.

W głowie jej łomotało, a łzy gniewu przesłaniały wzrok.

Czego jeszcze dotykała?

Framuga drzwi, podłoga w miejscu, gdzie upadła, wyłącznik światła.

Wreszcie, choć bała się, że znowu zwymiotuje, chwyciła przez ręcznik zakrwawioną pałkę i powycierała ją starannie, używając wolnego końca ręcznika. Na koniec schyliła się, by podnieść ręcznik, w którym przyniosła dyskietkę.

W tym samym momencie rozległo się donośne łomotanie w drzwi.

Max przykucnął, osłonięty nisko zwisającymi gałęziami sosny. Wi­rujące światło na dachu policyjnego samochodu rzucało szkarłatne błyski na polanę i ciemne masy listowia.

Max wytężył wzrok.

Saulter załomotał w drzwi wejściowe, jednocześnie drugą ręką dając znaki do tyłu. Max wyciągnął szyję. Po przeciwnej stronie po­lany stał policjant. Wszystko jasne. Saulter jest przekonany, że ktoś wtargnął do domu Elliota, i ma zamiar wypłoszyć intruza, tak by wpadł on w ręce jego podwładnego.

Ze swojego punktu obserwacyjnega. Max widział policjanta cze­kającego przy samochodzie, Saultera stojącego u szczytu schodów i szczupłą figurkę, wyraźnie rysującą się na tle okna.

Saulter nie mógł zobaczyć Annie. Natomiast jego podwładny, gdyby tylko odwrócił głowę, dostrzegłby ją z pewnością. Max po­chylił się, namacat wielką szyszkę i cisnął nią tak mocno, jak tylko potrafił. Uderzyła w bok policyjnego samochodu.

Podwładny Saultera rzucił się na ziemię, znikając z pola widzenia.

- Stój albo będę strzelał!

Max uśmiechnął się. Strzał będzie doskonałym ostrzeżeniem dla Annie. Wymacał pięć dalszych dużych szyszek i zaczął przekradać się tyłem w stronę ścieżki rowerowej. Annie z pewnością wyjdzie tamtędy.

Druga i trzecia szyszka wylądowały dokładnie na dachu samo­chodu.

- Wychodź z rękami do góry! - zawołał z wściekłością policjant i kuląc się, pobiegł na tyły domku.

Max podbiegł, by schwycić Annie; przez moment jej szczupła syl­wetka była doskonale widoczna w świetle policyjnego koguta.

- Tędy - szepnął Max nagląco.

Annie poruszała się z trudem, powłócząc nogami, Potknęła się i omal nie upadła. Przytrzymał ją w ostatnim momencie.


Prysznic i czysta bawełniana koszula nieco pomogły, ale najlepszym lekarstwem okazała się podwójna whisky, którą Mnx wetknął w jej drżące dłonie.

- A co będzie, jeśli mam wstrząs mózgu?

- To jest właśnie najlepsze na świecie lekarstwo im wstrząs.

Rzeczywiście whisky uspokoiła pulsujący ból. Ale nawet opowie­dzenie wszystkiego Maxowi nie złagodziło przeżytego niedawno koszmaru.

Max siedział z ponurą miną. Nigdy jeszcze go takim nie widziała i to było przerażające. Annie odpoczywała, leżąc na kanapie, z mnó­stwem kolorowych poduszek pod plecami i z ręcznie tkanym pledem na kolanach. Mimo puszystego, ciepłego, niebieskiego płaszcza ką­pielowego zadrżała.

- On mnie zaaresztuje.

- Nie, do diabła!

Nie brzmiało to przekonująco. Max usiłował zdobyć się na uśmiech.

- Słuchaj, Annie, prawda wygląda tak: cały wieczór spędziliśmy tutaj razem. Nigdzie nie wychodziliśmy. - Zastanawiał się przez chwilę, mrużąc niebieskie oczy. - Raz zadzwonił telefon, powiedz­my, o wpół do siódmej, ale nie podnosiliśmy słuchawki. Nie zależało nam na żadnych telefonach. No, przestań już rozmyślać o tamtym. Lepiej zastanówmy się, jak to wszystko rozwiązać.

Wręczył jej notatki z rozmów telefonicznych, które przeprowa­dził, gdy ona była w domu Elliota, potem zakasał rękawy, zrobił kil­ka kanapek z szynką i zaparzył świeżą kawę. Podał jej tacę z jedze­niem, nalegając, by zjadła wszystko, sam zaś usiadł na krześle tuż obok sofy. To nie był jej dawny, dobrze znany, szarmancki Max. Pod oczami miał głębokie cienie, na podbródku ciemne ślady zaro­stu. Siedział blisko niej i od czasu do czasu wyciągał rękę, by ją po­głaskać. Głos miał bardzo poważny.

- Dobrze, zacznijmy od początku. Rozpatrzmy to wszystko od strony mordercy.

- Od strony mordercy?

- Właśnie. Zobaczmy, co morderca zrobił, gdzie był i w jakim czasie i potem spróbujmy dopasować ten schemat do naszych podej­rzanych. Oczywiście zakładamy, że morderstwo Elliota było morder­stwem z premedytacją.

- Bo zamordowano Jill, żeby zdobyć truciznę?

- Dokładnie tak. Morderca musiał przygotować kilka rzeczy: zdobyć strzałkę, ukraść truciznę i zmajstrować coś z bezpiecznikami, by w niedzielę wieczorem światło zgasło w odpowiednim momencie.

Annie usiadła wyprostowana, krzywiąc się przy tym z bólu.

- Max, mordercą jest kobieta.

- Dlaczego?

- Bo musiał jakoś przynieść strzałkę do księgarni. Kobieta mogła ją ukryć w torebce, natomiast mężczyzna nie miał możliwości przy­niesienia ze sobą strzałki o długości czterech cali.

- Nie, ja to widzę zupełnie inaczej. To byłoby zbyt ryzykowne. Przecież strzałka musiała mieć już ten tampon nasycony sukcynylocholiną, mogłaby więc zostawiać ślady. Mnie się wydaje, że to było tak: morderca przyszedł do księgarni w sobotę w nocy albo niedzielę rano...

- W niedzielę rano - przerwała szybko Annie.

- O której?

Zastanawiała się przez moment.

- Mniej więcej za kwadrans dziewiąta. Słyszałam trzask szafki, a to znaczyło, że ktoś zamknął tylne drzwi. Już miałam uciekać frontowymi drzwiami, gdy zobaczyłam, że Agatha zachowuje się spokoj­nie. Wtedy pomyślałam, że musiałam się przesłyszeć, że to był jakiś inny dźwięk. Wniosek z tego, że Agatha zna i lubi mordercę.

- Gdyby tak jeszcze potrafiła mówić.

Max chwycił kartkę papieru i zaczął gryzmolić.

Niedziela:

l w nocy - Jill ginie, morderca kradnie truciznę;

9.45 rano - morderca wchodzi do księgami, przywiązuje włóczkę do bezpieczników i ukrywa strzałkę;

19.45 - podczas koktajlu morderca otwiera tylne drzwi i uchyla drzwi na zaplecze;

20.10 - gasną światła;

20.12 - morderca rzuca strzałką.

Poniedziałek:

18. l0 - atak na Annie;

18.15 - zamordowanie Harriet.

Annie wzięła kartkę. Wielkiej pomocy ów schemat nie stanowił, choć Archie Goodwin pewnie uznałby go za znakomite osiągnięcie. Ale Archie byt obdarzony specyficznym poczuciem humoru.

- A jak morderca wszedł do księgami?

- Jak to, jak?

- No jak? Zamykam księgarnię na klucz. Max zamyślił się.

- Dobrze, klucze. Prawdopodobnie w klinice weterynaryjnej tak­że nie zostawiano otwartych drzwi, by każdy mógł tam wchodzić, kiedy zechce. Morderca musiał dysponować kluczami, Chyba nie jest trudno zdobyć takie klucze, to nie są jakieś specjalne zamki.

Świadomość, że morderca mógł wchodzić i wychodzić z księgar­ni, kiedy mu się tylko podobało, nie była wcale krzepiąca.

- Morderca przyszedł do księgarni mniej wiecej za kwadrans dziesiąta. Jakieś dziesięć minut wcześniej zadzwonił telefon, ale go zignorowałam. Ktokolwiek dzwonił, sądził, że księgarnia jest pusta.

- Normalnie nie przychodzisz w niedziele rano?

- Nie. Wtedy chciałam spokojnie pomyśleć, jak mam postąpić w związku z wieczornym zebraniem klubu.

- Mordercy zajęło to zaledwie kilka minut - kontynuował Max.

- Wśliznął się do księgarni, ukrył strzałkę na podłodze tuż przy ścia­nie, przywiązał włóczkę do bezpieczników, poprowadził ją po podło­dze aż do barku kawowego. Voila, wszystkie rekwizyty pod ręką, można popełniać zbrodnię.

Annie musiała podziwiać ten plan.

- To było cholernie sprytne. Znakomita intryga. Wiesz, powie­działam nawet Elliotowi, że się kiedyś pochoruje od tych papiero­sów. I poniekąd sprawdziło się, gdyż morderca liczył na to, że ża­rzący się ognik papierosa będzie stanowił cel dla strzałki. Znakomi­ty rzut.

- Raczej unikaj mówienia o znakomitych rzutach - ostrzegł Max. - Mam nadzieję, że Saulter nie będzie się zbytnio zastanawiał nad twoimi osiągnięciami w softballu.

- Rozgromiłam jego żałosną drużynę jedenaście do kółka.

- Widocznie kiepsko grali. - Max potarł nie ogolony podbródek.- Zupełnie inaczej nasz morderca, u niego wszystko pasowało jak w zegarku. Korzystając z zamieszania, jakie zapanowało, gdy zgasło światło, szarpnął silnie za sznureczek i urwał go. A gdy światło zapaliło się ponownie, dyskretnie wrzucił zwinięty kłębek do kosza na śmieci razem z wacikiem nasyconym zmywaczem do paznokci. Pro­szę bardzo, oto zwłoki i żadnego ogniwa łączącego mordercę ze zbrodnią.

Annie naciągnęła pled na ramiona.

- Założę się, że gdyby tak doktor Thorndycke pojawił się na miejscu zbrodni ze swoja małą, zieloną walizeczką, na pewno znala­złby jakieś ślady.

- Nie musiał sobie zawracać głowy nakazem rewizji, ot co.

- Skoro nie dysponujemy fachową ekspertyzą naszego drogiego doktora, spróbujmy podedukować jak Sherlock Holmes. Drogi Watsonie, dlaczego gdy poszłam sprawdzić bezpieczniki, tylne drzwi były otwarte?

- Rodzaj zabezpieczenia. Dla mordercy było dziecinnie proste wśliznąć się na zaplecze i otworzyć drzwi, gdy wszyscy raczyli się kawą i kanapkami. Dzięki temu mógł założyć, że Saulter weźmie pod uwagę także możliwość działania kogoś z zewnątrz.

- Tymczasem Saulter całą swoją uwagę skupił na mnie - powie­działa Annie z goryczą. - O kimś z zewnątrz nie pomyślał nawet przez moment.

- Cóż, musisz przyznać, że morderca miał doskonały plan. - Max westchnął głęboko i wstał, by nalać sobie drinka. - My zaś nie dysponujemy ani kawałkiem dowodu, aby przekonać Saultera.

Annie delikatnie masowała skronie. Gdyby tylko głowa nie bolała jej tak bardzo. W myślach powtarzała oderwane wyrazy: kawałki, dowody, papiery...

- Boże drogi, książka wuja Ambrose! Max, jego książka!

- Wspominałaś mi o niej - powiedział uspokajająco. - Pracował nad książką o wypadkach, które w rzeczywistości mogły być zbrod­niami.

Annie odrzuciła pled i zerwała się na równe nogi. Ciągle chwiała się lekko, ale wyrzucała z siebie słowa z szybkością karabinu maszy­nowego.

- Nie rozumiesz? Powiedzieliśmy, że Elliot mógł natrafić na ślad czegoś, co wuj także podejrzewał. Z dyskietką Elliota ktoś nas wy­przedził, natomiast my możemy przejrzeć papiery wuja.


Gdy Annie otworzyła frontowe drzwi “Śmierci na żądanie" i włączy­ła światło, Agatha wstała, przeciągnęła się leniwie i wlepiła w nią błyszczące figlarnie ślepia. Annie zdjęła kotkę z półki i przytuliła po­liczek do czarnego futerka.

- Agatha, powiedz, kto tu był w niedzielę rano?

Ale Agatha wyswobodziła się z objęć i pomaszerowała przez śro­dek księgarni. O tej porze Annie nie powinna tu przebywać i podnie­siony ogon kotki wyraźnie wskazywał dezaprobatę dla takiego lek­ceważenia ustalonych godzin.

Annie zapomniała o uporczywym bólu głowy. Oto zbliżali się do kresu poszukiwań. Gdy zmierzała w stronę zaplecza, odczuwała nie­mal ulgę. Kredowa linia przed barkiem kawowym zniknęła. Droga Ingrid, niezawodna pod każdym względem.

- Większość papierów wuja włożyłam do dwóch tylnych szafek - wyjaśniła Maxowi. - Były tam teczki, fotografie, wycinki prasowe i maszynopis. Nigdy nie miałam czasu, żeby to uporządkować, tak byłam pochłonięta księgarnią.

Max wyciągnął dwa sporych rozmiarów kartonowe pudła.

Przejrzenie wszystkich materiałów zajęło im prawie godzinę. Gdy skończyli, Annie z kamienną twarzą wpatrywała się w stosy papierów.

- Och, Max, on jednak został zamordowany. Nie ma tu ani jed­nej strony jego maszynopisu.

- Czy jesteś pewna, że on rzeczywiście coś napisał?

- Oczywiście, że jestem pewna. Wuj nie mówił dużo na temat tej książki, ale pracował nad nią w domu. Pisał na starej maszynie Smith Corona i do kopii używał żółtej przebitki.

- I jesteś przekonana, że gdy to pakowałaś, maszynopis byt razem z całą resztą? - Machnięciem ręki wskazał papiery leżące na stole.

- Jestem tego pewna. - Ze ściągniętą twarzą popatrzyła na puste kartony. - Cholerny złodziej musiał je zabrać.

Kradzież mogła mieć miejsce kiedykolwiek w ciągu tych trzech miesięcy, jakie upłynęły od śmierci wuja. Bez większej nadziei Annie podeszła do telefonu i wykręciła numer kapitana Maca.

- Przypadki, którymi interesował się Ambrose? - Kapitan Mac zastanawiał się przez chwilę. - Zobaczmy. Przede wszystkim ta eks­plozja w posiadłości Armbrusterów w Montanie, kiedy zginął stary Armbruster. Przypuszczano, że to sprawka robotników, ale stary miał też syna nicponia, który odziedziczył sześć milionów. Poza tym Ambrose miał pewne podejrzenia co do samobójstwa pani Vinson na Hawajach. Pamiętasz tę sprawę? No i oczywiście przypadek Winninghamów. To wydarzyło się, gdy pracowałem w Silver City, ale byłem zaledwie zastępcą szefa, a ten trzymał całe dochodzenie dla siebie, tak że niewiele mogłem pomóc twojemu wujowi, bo sam nie­wiele wiedziałem. To wszystko, co pamiętam. Wiesz, jaki wuj był małomówny. Za to doskonale potrafił słuchać, gdy inni mówili.

- A czy kiedykolwiek wspominał o jakiejś sprawie, w którą byłby zamieszany ktoś w mieszkańców wyspy?

- Aha, widzę, do czego zmierzasz. Nie, nigdy i szczerze mówiąc, ja też nie widzę żadnego związku między tamtymi trzema sprawami a kimkolwiek z Broward's Rock. Syn Armbrustera mieszka w No­wym Jorku, mąż pani Vinson na Hawajach, w sprawie Winninghamów zaś wszyscy, którzy byli w nią zamieszani, już nie żyją. Cole Winningham zginął w wypadku samolotowym niedługo potem, jak “przypadkiem" zastrzelił żonę. Jeśli Ambrose natknął się na coś po­dejrzanego na własnym podwórku, nigdy o tym nie napomknął. Przykro mi, Annie, żałuję, że twój wuj nie był bardziej rozmowny.

Nie kryjąc rozczarowania, powlokła się z powrotem do bar­ku. W międzyczasie Max sporządzał dokładne pomiary całej księ­gami.

- Słuchaj, Max, kapitan Mac nic nie wie o tym, żeby wuj Ambrose wpadł na jakiś trop, ale mimo to jestem przekonana, że to wszyst­ko wiąże się z jego osobą. Jestem gotowa założyć się o całą księgar­nię, że wuj odkrył coś i dlatego został zamordowany. Komuś bardzo zależało na tym, by wuj nie odbył tej podróży w celu przeprowadze­nia dalszego śledztwa.

Max krążył od stolika do stolika, spoglądając co chwila ku miej­scu, gdzie stał Elliot. Annie obrzuciła wzrokiem wszystkie stoliki po kolei, odtwarzając w myśli, gdzie kto siedział owego fatalnego wie­czoru. Elliot stał dokładnie tutaj. Na podstawie kąta, pod jakim strzałka wbiła się w ciało, z pewnością dałoby się ustalić, skąd ją rzu­cono. Dla doktora Thorndycke byłoby to drobnostką, natomiast sierżant Saulter najwidoczniej nie potrafił tego dokonać. Annie nie była zbyt biegła w geometrii, ale postanowiła spróbować. Ona sama, Max i Ingrid siedzieli przy stoliku najbliżej zaplecza, a Farleyowie naprzeciw nich. Kapitan Mac i Fritz Hemphill zajmowali stolik pod ścianą, tuż obok akwarel, Emma Clyde i Harriet siedziały przy przej­ściu, a Kelly Rizzoli i Hal Douglas najbliżej Elliota i barku. Oczywi­ście Elliot mógł być odwrócony w chwili, gdy ugodziła go strzałka. Poddała się i wróciła myślami do wuja Ambrose. Czy któryś z człon­ków klubu mógł być zamieszany w sprawę jakiegoś wypadku czy sa­mobójstwa, które mogło okazać się morderstwem? Przypomniała so­bie notatki Maxa. Nazwisko Emmy Clyde rozbłysło w jej pamięci ni­czym sześciostopowy neon. Powiedziała to Maxowi.

- Tak, to jedna z możliwości. Oczywiście jest też sprawa żony Hala Douglasa. Gdzie ona się podziewa? To rzeczywiście pech, że nie miałaś możliwości przeczytania dyskietki Elliota.

- Ten morderca jest dla nas za sprytny. Maszynopis wuja musiał zniszczyć miesiąc temu, cichutko, bez śladu. Teraz wymazał dyskiet­kę Elliota. Skąd u licha wiedział, że jestem w jego domu?

- Pojęcia nie mam. Gdybyśmy to wiedzieli... Spróbuj sobie przypo­mnieć. Może coś słyszałaś? Może jakiś hałas albo zapach, choćby drob­na wskazówka, która pomogłaby nam ustalić tożsamość mordercy?

- Nic. Siedziałam, czytając...

Max popatrzył na nią ostro,

- To znaczy, że zaczęłaś czytać. Czy coś tam znalazłaś?

- Oczywiście, że tak. Max, dlaczego mi nie powiedziałeś, że ukończyłeś prawo?

Początkowo patrzył na nią, nic nie rozumiejąc, potem wybuchnął serdecznym śmiechem.

- Wstydź się, Annie Laurance. To cała ty. Jesteś o krok od zde­maskowania mordercy i czy w tej sytuacji przeglądasz pliki osób po­dejrzanych? Nie, ty zaczynasz od swojego własnego.

Usiłowała nadrabiać miną.

- Sądziłam, że zajmie mi to najwyżej chwilkę.

- To kolejny dowód na to, że jesteś prawdziwą kobietą, z typową dla swojej płci słabością, polegającą na przedkładaniu plotek nad obowiązki.

- Może mam słabości, natomiast ty jesteś oszustem i w dodatku szowinistą.

- Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, że nie ukończyłem prawa?

- Max, bądź poważny. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że ukoń­czyłeś?

- Och, u mnie jest to skatalogowane jako “informacje dodatko­we". Przecież wiedziałaś o mnie wszystko, co najważniejsze: że je­stem szalenie przystojny, czarujący, obrzydliwie bogaty, nadzwyczaj spostrzegawczy i że nade wszystko cenię sobie intelekt. Mam trzy siostry i letni dom na Long Island. Ja...

- Ty odbiegasz teraz od tematu. Masz pełne kwalifikacje, by być prawnikiem. Możesz podjąć prawdziwą pracę zawodową.

- Coś ci powiem, Annie. Gdy już znajdziemy mordercę grasują­cego po Broward's Rock, każdą chwilę poświęcę na przemyślenie te­go, co nazywasz prawdziwą karierą zawodową.

- Mówisz serio?

- Jak najbardziej. Słuchaj, wyświetliłaś indeks i zdecydowałaś się zacząć od swojego własnego pliku. Czy nie rzuciłaś nawet okiem na inne?

- Nie, gdy zaś odzyskałam przytomność, dyskietka była już wy­mazana.

- Co za łajdak - nachmurzył się Max. - Tak więc ty spoglądałaś na ekran, gdy ktoś zaszedł cię od tyłu i uderzył. - Zrobił krótką przerwę. - Dlaczego zostałaś tyko ogłuszona?

- To był jedyny Epson na wyspie i każdy, kto patrzył na indeks, wiedział, że przejrzałam tylko swój plik.

- Jak to?

- Przy każdym otwieraniu pliku komputer zapisuje datę i godzinę. Przez moment twarz Maxa miała dziwnie zielonkawy odcień.

- Gdybym przejrzała wszystkie pliki, zajrzała do pliku mordercy, to wtedy... wyglądałabym jak Harriet.

- Harriet musiała natknąć się na mordercę.

Chwała Bogu za jej ciekawość. Potem, gdy bolesne pulsowanie w skroniach ponownie dało znak o sobie, poczuła, że wzbiera w niej gniew.

- Do licha, nie znoszę dostawać po łbie. No więc nie przeczyta­łam tamtych plików. Będziemy musieli jakoś do tego dojść.

- Założę się, że nam się uda. - Max wyciągnął z kieszeni notatki. - Chodź, zabieramy się do roboty.

- Co będziemy robić?

- Przygotowywać cię.

- Przygotowywać mnie do czego? Pochylił się i powiedział jej.




XI


Annie poczuła na swoim ramieniu czyjąś dłoń, szarpiącą, nieustępli­wą. Zamrugała niepewnie oczami i odwracając głowę, usiłowała umknąć przed jaskrawym światłem.

- No chodź, Annie, otwórz oczy. Muszę sprawdzić twoje źrenice. Mój Boże, ty chyba naprawdę przeszłaś wstrząs mózgu. Chyba łatwiej by mi było obudzić południowoamerykańskiego leniwca.

- Idź sobie - wymamrotała, bijąc na oślep rękami. - Jak noc długa sprawdzałeś je równo co godzinę. Zostaw mnie wreszcie w spokoju.

- Proszę, otwórz choć jedno oko, tylko jedno. Wreszcie, nieszczęśliwa, otworzyła jedno oko, popatrzyła przez chwilę, po czym zamknęła je i z powrotem opadła na poduszki.


Stojąc w kabinie prysznicowej, Annie z rozkoszą wdychała gorące, przesycone parą powietrze.

- Może umyć ci plecy? - zaśpiewał Max pod drzwiami łazienki.

- Zawołam cię, jeśli będę potrzebowała pomocy - odśpiewała.

- Zawsze gotów do pomocy bliźniemu.

Annie wytarła się grubym, puszystym niebieskim ręcznikiem, tro­skliwe przygotowanym przez Maxa na wieszaku, ubrała się w żółto-niebieską spódniczkę i miękki, żółty, bawełniany pulower. Starannie wyszczotkowała włosy, starając się nie dotykać opuchniętego miejsca za prawym uchem. Przetarła zaparowane lustro i przyjrzała się swojej głowie. Cóż, wyglądała zupełnie normalnie, bez żadnych widocznych obrażeń. Dotknęła skóry za uchem i skrzywiła się. Ciągle bolało. Nie mogła jednak nie uśmiechnąć się, słysząc, jak Max krząta się po kuch­ni. Gdy weszła, ruchem ręki wskazał jej miejsce przy stole.

- Szef kuchni Darling przy pracy. Madame, może się pani przy­glądać i rozkoszować.

Ziemniaki i cebulka apetycznie skwierczały na patelni. Max roz­bijał jajka.

- Zaraz podam wytworny posiłek.

Przenieśli się z talerzami do drewnianego stołu na kuchennej weran­dzie. Max nalał kawy i przelotnie pocałował Annie w czubek głowy.

- To tylko przedsmak niezliczonych przyjemności życia małżeńskiego.

- Och, Max, dlaczego nie włożysz tyle energii i wysiłku w sprawy zawodowe?

- Co za obsceniczne myśli.

- Wiesz chyba, że mówię serio.

- Wiem. Na tym właśnie polega twój urok i jednocześnie twoja największa wada, kochanie. Jesteś zbyt zasadnicza. - Westchnął. -Czy ty nie wierzysz w dobre wróżki?

- Nie. Wierzę w ciężką pracę i wypełnianie swoich obowiązków. Max westchnął raz jeszcze i spróbował ponownie.

- Annie, co by było, gdybym tak... to znaczy... gdyby jakaś do­bra wróżka włożyła darmowy bilet do Singapuru na przykład tu, pod tę serwetkę. Czy nie skorzystałabyś z niego i nie pojechała ze mną w szeroki świat?

- Nie.

- Dlaczego nie?

- Bo nie zapracowałam na niego.

- Słuchaj, popatrz na to w ten sposób. Słyszałaś o facecie, który wygrał 30 milionów dolarów na loterii nowojorskiej?

- I co z nim?

- Czy uważasz, że przyjęcie takiej wygranej jest niemoralne?

- Nie, chyba nie.

- No więc potraktuj mnie jak wspaniały, wygrany, kochający cię los na loterii.

Zanim przyszła jej do głowy jakaś cięta odpowiedź, zobaczyła sa­mochód policyjny zatrzymujący się przed domem. Wolno odstawiła filiżankę.

- Pamiętaj, że spędziliśmy tu cały wieczór - powiedział Max spo­kojnie.

Saulter ciężkim krokiem wchodził po schodach. Wyglądał na zmęczonego i Annie zastanawiała się, czy był na nognach przez całą noc. Wstała na jego powitanie. Sierżant przyjrzał się jej bacznie, po­tem skierował wzrok na Maxa.

- Jesteśmy właśnie przy śniadaniu - odezwała się.

- Co pani robiła wczoraj wieczorem?

- Moja klientka odmawia zeznań, sierżancie Saulter.

- Niewinni ludzie nie potrzebują tego rodzaju wskazówek.

- Niewinni ludzie potrzebują anioła stróża, panie sierżancie.

Annie i sierżant popatrzyli zdumieni. Max uśmiechał się wyrozu­miale.

- O ile dobrze zrozumiałem, pan pragnie się dowiedzieć, co pan­na Laurance robiła wczoraj wieczorem.

- Dokładnie tak.

- Mogę to panu powiedzieć. Była tutaj. Ja także byłem tutaj. Jednym słowem byliśmy tu razem przez cały wieczór. - Max zacho­wywał się z taką swobodą jak zręczny łyżwiarz na ślizgawce przed Rockefeller Center.

- Przez cały wieczór?

- Przez większość wieczoru. Koło ósmej wstąpiliśmy na chwilę do księgarni. A dlaczego pan pyta?

- Ktoś może dzwonił do państwa albo też przyszedł z wizytą?

- Był jeden telefon, ale nie podnosiliśmy słuchawki. Nikt nas nie odwiedził. Ale co mają znaczyć te pytania o wczorajszy wieczór, sier­żancie?

Zimne oczy Saultera zwróciły się teraz w stronę Annie, która udawała, że jej uwagę całkowicie pochłaniał leżący przed nią tost.

- Czy dobrze pani znała Harriet Edelman?

- Średnio - odparła uprzejmie, starając się za wszelką cenę wy­mazać z pamięci obraz krwawej masy w salonie Elliota. - Dwa tygo­dnie temu urządziłam dla niej wieczór autorski.

- Została zamordowana wczoraj wieczorem.

- O mój Boże!

- Gdzie? Jak to się stało? Czy wie pan, kto to zrobił?

- Znaleziono ją w salonie.

Annie zręcznie uniknęła pułapki.

- Mieszkała sama. Kto ją znalazł?

- To nie wydarzyło się w jej domu. - Saulter mówił opryskliwie, nie spuszczając z Annie podejrzliwych oczu.

- A gdzie? - zapytał Max skwapliwie.

- W domu Elliota Morgana.

- Boże drogi! - wykrzyknęła Annie. - A czegóż ona tam szukała?


Porsche podskakiwało na piaszczystej drodze.

- Jak do tej pory nie aresztował mnie. Max, czy pozbyłeś się tego ręcznika?

- Ręcznik starannie owinięty wokół ciężkiego kamienia spoczy­wa obecnie na dnie morza po przeciwnej stronie wyspy. Nawet jeśli wypłynie, w żaden sposób nie będzie można połączyć go z tobą.

- To dobrze. Natomiast zastanawiam się, czy opony mojego ro­weru nie zostawiły śladów pod mostkiem.

- Każdy mógł się posłużyć twoim rowerem. Szopa nie jest zamy­kana.

Popatrzyła na niego ponuro.

- Czy występujesz już jako obrońca oskarżonej?

- Nasza w tym głowa, żeby na ławie oskarżonych zasiadł ktoś inny.

Znakomity pomysł. Tego ranka, wzorem Philipa Marlowe, w ra­mach polowania na mordercę miała w planie zadawanie mnóstwa niewygodnych i nieprzyjemnych pytań.

Samochód skręcił w mierzące dwanaście stóp wysokości wrota z brązu, prowadzące na tereny klubu golfowego. Z oddali dochodzi­ły odgłosy celnych uderzeń piłek. Annie z żalem pomyślała o swoim komplecie kijów. Jaka szkoda, że ona i Max nie mogą pójść teraz ku szerokim, drewnianym stopniom, wyznaczającym początek toru.

Max oczywiście był wyśmienitym graczem. Grywał też w tenisa i żaden turniej klubowy nie mógł się obyć bez jego udziału. Oprócz tego potrafił doskonale nurkować i latać na lotni. I on jej zarzucał, że zmarnowała młodość.

- Miło tu - skomentował Max lakonicznie na widok kolejnych, okazałych domów. Szary, dwukondygnacyjny budynek, zaplanowa­ny na czterech różnych poziomach, reprezentował architekturę su­pernowoczesną, podczas gdy jego sąsiad ze smukłymi, doryckimi kolumnami, podpierającymi dwie werandy, stanowił współczesną wersję siedziby z okresu poprzedzającego wojnę secesyjną. Kolejny, obłożony wykładziną w bladoróżowym odcieniu, naśladował archi­tekturę typowej kalifornijskiej misji. O mój Boże.

Annie roześmiała się.

- To jeden z tych domów, na których widok okoliczni mieszkań­cy dostają szału. Ale tak to już jest, gdy ktoś ma za wiele pieniędzy i nie wie, co z nimi zrobić. Właściwie przepisy budowlane są dość re­strykcyjne, jeśli idzie o wysokość, kubaturę i tym podobne, nato­miast tutejsze władze odważnie zgodziły się na to, by budynki mogły reprezentować “różnorodność i swobodę artystyczną". Nie chciano, by wyspa upodobniła się do Hilton Head, gdzie wszystkie domy są z drewna w identycznym, naturalnie szarym odcieniu.

Max przyhamował i wychylił się, by lepiej obejrzeć kolejne dwu..., trzy..., nie, zgoła czteropiętrowe cudo, w którym chrom, brąz i piaskowiec występowały jednocześnie. Fasada załamywała się pod różnymi dziwnymi kątami, a całość wieńczyła trzydziestostopowa okrągła wieża, błyszcząca aluminium.

- Chciałbym kiedyś spotkać właściciela - westchnął.

- Nie ty jeden. Dom należy do Marguerite Dumaney.

Max gwizdnął z przejęciem. Niemłoda gwiazda Hollywood prze­szła już do legendy. W kręgach giełdowych mówiło się nie od dzisiaj, że Marguerite jest kobiecym odpowiednikiem słynnego Howarda Hughesa.

Samochód przyspieszył, skręcił w kolejną uliczkę, wreszcie za­trzymał się na Cormorant Road.

Dom z numerem 603 był skromny, ale uroczy, idealnie wpasowa­ny w otaczający go krajobraz. Sosnowe drewno stanowiące budulec z upływem lat przybrało szary, spatynowany odcień, ale całość nadal promieniowała aurą niezaprzeczalnej elegancji. Trzykondygnacyjny ryzalit wejściowy był przeszklony od parteru aż po dach, zaś same drzwi miały około dziesięciu stóp wysokości. Starannie utrzymane grządki białych astrów i rzędy wysmukłych nawłoci i drzewek kam­forowych otaczały wjazd.

Annie wysiadła z samochodu. Max podniósł w górę kciuk i za­wołał:

- Pamiętaj, nie podchodź do nikogo bliżej niż na dwie stopy, nie wahaj się przed użyciem gazu łzawiącego, a przede wszystkim po­wiedz każdemu jasno i wyraźnie, że ja tu czekam.


Emma Clyde w białoróżowej spódnicy i bluzce wyglądała dosłownie jak cukierek. Wydawała się trochę zdziwiona widokiem Annie, ale przywitała ją serdecznie. Starannie wymalowane koralową pomadką usta uśmiechały się, jednak uśmiech zdawał się nie obejmować chabrowych oczu.

- Jak miło, że wpadłaś, kochanie. - Pauza. - Wiesz, że przed po­łudniem zwykle pracuję.

Stały w głównym hallu. Wyłożona zielonozłotym marmurem podłoga błyszczała w potokach porannego słońca, wlewających się przez szklane ściany. W rogu szemrała fontanna, stanowiąca wierną kopię miniaturowego, hawajskiego wodospadu. Chińskie wazony - purpurowe ze złoceniami - wypełnione były różnymi odmianami storczyków. Annie kiedyś już czytała o tej słynnej kolekcji orchidei. Emma pozowała na Nerona Wolfe.

- Przykro mi, że przeszkadzam, ale musiałam się z tobą zoba­czyć. - Mówiąc to, poczuła się niczym dziecko wdrapujące się na szczyt ślizgawki mogącej konkurować wysokością z Empire State Building; tak samo przepełniała ją mieszanina ekscytacji połączonej ze strachem. Czy podobnie odczuwał “Święty", rzucając się w wir kolejnej przygody?

- Musiałaś się ze mną zobaczyć?

- Bo widzisz, naprawdę nie wiem, co mam zrobić - zaczęła Annie.

Emma czekała; jej niebieskie oczy były czujne i skupione.

- Elliot przesłał mi kopię tych materiałów, które miał zamiar ogłosić w niedzielę wieczorem.

Emma nie reagowała. Mogła wyglądać jak cukierek, ale emano­wała z niej nieustępliwość i lodowata twardość. Początkowo hall wy­dawał się Annie ciepły i słoneczny, jednak teraz ogarnął ją chłód, jakby nagle znalazła się w lodówce.

- Naprawdę nie wiem, co z tym począć.

- Dlaczego przyszłaś z tym do mnie?

- Niektóre informacje dotyczyły ciebie. - Czy ona zamierza stać tu niczym sfinks przez cały poranek? Dlaczego jakoś nie zareaguje?

Nieruchoma twarz Emmy przypominała maseczkę kosmetyczną w salonie piękności. Spróbujmy jeszcze raz.

- Widzisz, Emmo, nie chcę iść z tymi materiałami prosto na poli­cję. Pomyślałam więc, że gdybyś mi to wytłumaczyła, mogłabym im wcale nie mówić o tobie. W końcu to, co napisał Elliot, nie musiało być prawdą.

- Oczywiście, że nie było - odparła Emma. - Straż Przybrzeżna stwierdziła, że to było przypadkowe utonięcie.

A więc chodziło o śmierć jej drugiego męża. Zaraz, czego to Max dowiedział się od tego gościa prowadzącego sklepik z przynętami? Podobno Enrique Morales miał romans z Kubanką.

- A czy Straż Przybrzeżna wiedziała o tej Kubance?

Jeśli w eleganckim hallu było przedtem chłodno, to teraz atmos­fera stała się wręcz lodowata. Łagodny szmer fontanny przez dłuż­szą chwilę był jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę.

- Ile chcesz? - zapytała Emma ochryple.

- Ile chcę? Och nie, Emmo, przecież ja nie chcę pieniędzy. Usiłuję po prostu zrozumieć, co się stało.

- Wszystko jest w raporcie Straży - mówiła Emma zduszonym głosem. - Ricky i ja wypiliśmy po obiedzie kilka drinków w klubie “Sans-Souci". Po powrocie na jacht Ricky powiedział, że zostanie chwilę na pokładzie, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Ja zeszłam na dół i poszłam spać.

- I nic nie słyszałaś, żadnego plusku, żadnego wołania o pomoc?

- Jak już mówiłam, wypiliśmy wcześniej kilka drinków, poza tym tego dnia sporo pracowałam i byłam zmęczona. Zasnęłam prawie natychmiast i aż do chwili, gdy steward przyniósł mi śniadanie, nie zdawałam sobie sprawy, że coś jest nie w porządku. Kazałam mu poprosić Ricka. Steward wrócił i powiedział, że kabina jest pusta i że nikt w niej nie spał.

A więc nie mieli wspólnej kabiny.

Emma poprosiła stewarda, aby zawołał męża. Dlaczego nie zawo­łała go sama? Odruch rozpieszczonej milionerki, starającej się unikać każdego, najmniejszego nawet wysiłku? A może po prostu wiedziała, że kabina jest pusta, i chciała, by rozpoczęto poszukiwanie zwłok.

- O czym chciałaś z nim porozmawiać tak wcześnie rano?

Na jedną jedyną chwilę wygładzona maska opadła. Nikt wcze­śniej nie zadał jej takiego pytania. Annie wiedziała już, zupełnie jak­by była świadkiem tej sceny, że w sobotnią noc 16 października Em­ma Clyde podeszła do nie umiejącego pływać męża i wypchnęła go przez niski reling, by utonął.

- Chciałam z nim porozmawiać o interesach.

- W niedzielę rano?

Fakt, że Emma natychmiast pomyślała, iż Annie zażąda od niej pieniędzy, wskazywał na to, że już przedtem miała do czynienia z szantażem. Ale jeśli Elliot ją szantażował, to musiał dysponować czymś więcej niż przypuszczeniami. Szantaż nie może bazować na zwykłych spekulacjach. Elliot musiał dysponować jakimiś konkretnym dowodem, którego ujawnienie spowodowałoby wznowienie śledztwa i być może zaprowadziłoby Emmę na ławę oskarżonych.

- Czy tej nocy stewarda nie było na pokładzie?

- Nie.

- Czy zawsze miał wolne w soboty wieczorem? A co z resztą załogi?

- Gdy zakotwiczyliśmy, na jachcie zostali tylko steward i ku­charz. Zwolniłam ich także, gdyż Rick i ja planowaliśmy spędzić wieczór na lądzie.

- Ale steward nie zszedł na ląd, prawda? - To było źródło infor­macji Elliota: steward albo kucharz. Któryś z nich musiał usłyszeć krzyk albo zobaczył Emmę i Ricka razem na pokładzie. Enrique Morales został zamordowany, a Elliot odnalazł świadka tej zbrodni.

Emma nie zmieniła wyrazu twarzy, lecz nagle jakby opadło z niej napięcie. Ostatnie pytanie musiało jej uświadomić, że Annie nie dys­ponuje tą najważniejszą informacją.

- Taki wypadek zawsze jest szokiem, prawda, kochanie?

Przenikliwe niebieskie oczy mierzyły teraz Annie ostrzegawczo i taksujące. Zapadła przerażająca, pełna niedomówień chwila ciszy.

- Jestem pewna, że doskonale rozumiesz, jak się wtedy czułam i jak przykro jest paść ofiarą nikczemnych plotek.

Jaśniej już nie mogła się wyrazić. Emma widziała między nimi pewne podobieństwo i była przekonana, że ona - Annie - jest odpo­wiedzialna za śmierć Ambrose Baileya.


Annie zacisnęła dłonie w pięści.

- Czy naprawdę wszyscy myślą, że to ja zamordowałam wuja?

- Do diabła, skądże znowu. To jej własne nieczyste sumienie skłaniają do podobnych przypuszczeń.

- Ale ona dała mi do zrozumieniu, iż wszyscy są przekonani, że to ja.

Annie nagle poczuła się, jakby dotknęła czegoś wstrętnego i oślizłego. Była taka szczęśliwa na Broward’s Rock, Kochała to miejsce, wyobrażając sobie, że jest ono czymś w rodzaju jej własnego St. Ma­ry Mead. Tymczasem uśmiechy na twarzach maskowały wstrętne podejrzenia. Rzeczywistość okazała się podobna do tej, jaką wykre­owała w swoich opowieściach Ruth Rendell.

Gdy przejeżdżali pod zwisającymi gałęziami sosen. Max chwycił ją za rękę.

- Nie daj się wyprowadzić z równowagi tej starej kwoce.

- A ja sądziłam, że mam tu wielu przyjaciół.

- Bo masz.

Annie pomyślała o wczorajszym tłumie ciekawskich w księgarni i o Saulterze.

- Kogo?

Max zastanawiał się przez chwilę.

- Ingrid Jones, Ben Parotti, kapitan Mac, wreszcie ja sam. Wi­dzisz, twoi wierni czterej muszkieterowie.

Wiedziała, kto uważa się za D'Artagnana, i zdobyła się na słaby uśmiech.

- Dzielna dziewczynka. Nie daj się zgnębić tamtym łajdakom. To ty jesteś górą, a nie Emma Clyde. Wycisnęłaś z niej sporo, a to, co wycisnęłaś, jest cholernie interesujące.

Poprawiła się na siedzeniu.

- Max, to zupełnie zmienia postać rzeczy. Elliot był szantażystą. Porsche zwolniło nieco przed znakiem stopu i ponownie znalazło się na głównej szosie. Max rzucił okiem na swoją mapę, minął rząd sklepów przy porcie, zatoczył łagodny łuk wzdłuż wybrzeża i pojechał za drogowskazem w stronę domów przy plaży. Hamując przed “Błękitną Magnolią" powiedział:

- Nie, to nie pasuje.

- Dlaczego nie? Założę się o pierwsze wydanie “Zabójstwa Rogera Ackroyda"', że Emma była szantażowana.

- Na czym polega szantaż?

- Płacisz komuś, by siedział cicho.

- No właśnie, natomiast Elliot miał zamiar rozgłosić wszystko całemu światu, a przynajmniej członkom klubu.

Annie wolno wysiadała z samochodu. Wetknęła głowę do środ­ka.

- Może Elliot chciał w tak wyrafinowany sposób wywrzeć na nią presję i zmusić do podwyższenia kwoty?

Idąc wysypaną muszelkami ścieżką, rozważała tę myśl, potem jednak przywołała się do porządku. Czeka ją kolejna rozmowa i po­winna rozegrać ją lepiej niż poprzednią.

Na podjeździe stała poobijana przyczepa. Cynie na frontowej grządce były zduszone przez chwasty, a płacząca wierzba koło ganku gwałtownie domagała się przycięcia. Wczorajsza gazeta leżała nietknięta koło pustej puszki na przynęty, śmierdzącej niczym rozkładająca się ośmiornica.

Tutaj, chociaż też jej nie oczekiwano, przywitanie było serdeczne. Życzliwy jak zwykle Hal Douglas był nie ogolony, a jego strój skła­dał się z poplamionej koszuli i podartych szortów. Zaproponował jej coś do picia. W przeciwieństwie do elegancko umeblowanego domu Emmy, meble w domku Hala stanowiły dość przypadkową zbierani­nę: wytarta sofa, krzesła nie pasujące jedno do drugiego i stojący w kącie stolik, zawalony starymi numerami “Geo", “Esquire", “Playboya" i “Omni". Prowadząc ją do pokoju. Hal usiłował nieco uporządkować panujący wokół bałagan. Zmiótł na podłogę stos ga­zet, uprzątnął wilgotny ręcznik plażowy, tenisówki i rakietę.

Jego przyjazne zachowanie sprawiło, iż Annie na samą myśl, że musi rozpocząć swoją grę, poczuła się okropnie. Przecież to najlep­szy sposób, żeby stracić przyjaciela. Jak reporterzy dają sobie radę z tym problemem? Widocznie poczucie władzy musi być silniejsze niż potrzeba ludzkiej aprobaty. Coś za coś.

Wzięła głęboki oddech. Będzie z Halem zupełnie szczera, niczym sam inspektor Dagliesh.

- Nie, Hal, dzięki, nie będę nic piła. Tak naprawdę to nienawidzę myśli, że musiałam przyjść tutaj.

To było prawdą.

Okrągła twarz Hala przybrała zaniepokojony wyraz.

- Coś nie tak? Czy mogę ci pomóc? Czy ten glina cię niepokoi?

- Tu właśnie tkwi problem. Sprawa polega na tym, że posiadam pewne informacje, dzięki którym odczepiłby się ode mnie, ale za nic w świecie nie chciałabym mu ich przekazać.

- Nie wahaj się ani chwili. W śledztwie o morderstwo nie powin­naś nikogo osłaniać.

Z każdym przyjaznym słowem padającym z jego ust Annie czuła się coraz bardziej podle. Jeszcze trochę, a da za wygraną i zwieje stąd. Ale gdy to zrobi, skończy w więzieniu na wyspie, pełnym sto­nóg i karaluchów.

- Elliot przystał mi kopię swojego wystąpienia wyrzuciła z siebie.

Otwarta twarz Hala nie była już, tak przyjazna.

- Nie chcę mówić Saulterowi o tym, co napisał o tobie. Pomyśla­łam, że gdybyś mi wytłumaczył pewne rzeczy, nie musiałabym ich ujawniać.

Dopiero teraz uświadomiła sobie, że Hal jest potężnie zbudowa­nym mężczyzną, silnym, z ramionami jak niedźwiedź. Być może miał ze dwadzieścia funtów na nadwagi, co sprawiało, że jego twarz stawała się okrągła. Mógł mieć łagodny chrakter, ale niewątpliwie dyspo­nował dużą siłą. Wsunęła rękę do kieszeni i namacała obły, dwucalowy pojemniczek z gazem łzawiącym.

- Nie chcę, żeby Kelly się o tym dowiedziała - powiedział Hal, pocierając wydatną szczękę.

- Potrafię to zrozumieć - mruknęła.

Hal podniósł głowę i popatrzył na nią z determinacją w oczach.

- Czy ktoś jeszcze o tym wie?

Uważaj, Annie.

- Tylko Max.

Hal odwrócił się i podszedł do kominka. Jednym ruchem ręki zmiótł z półki kilka książek. Gdy ponownie zwrócił się ku niej, od­dychał ciężko.

Znieruchomiała. Jeśli zrobi choć krok w jej kierunku, wyciągnie pojemnik. Ukradkiem zdjęła zatyczkę.

- Do diabła - mówił Hal urywanym głosem - opuściła mnie i to wszystko. Leonora porzuciła mnie.

- Ludzie mówili, że między wami zdarzały się awantury.

Głowa Hala chwiała się na grubym karku. Bynajmniej nie spra­wiał już wrażenia miłego chłopca, ulubieńca wszystkich. Wyglądał teraz jak bokser, który zainkasował o jeden cios za dużo.

- Ten cholerny Elliot źle wszystko zrozumiał. Nikt nie mógł tego widzieć. Byliśmy w chacie w górach, gdzie nie mieliśmy żadnych są­siadów. Leonora często jeździła do miasta, podrywała facetów, jak to miała w zwyczaju. Poszedłem na ryby, a gdy wróciłem, już jej nie było. Nie zostawiła żadnego listu. Nic. Przyplątał się jakiś gość i za­brał mi ją.

W nalanej twarzy nie pozostało już ani śladu dawnego dobro­dusznego wyrazu; była teraz wykrzywiona bólem i nienawiściii

- Powiedziałeś, że Leonora odeszła. Ale pewnie miałeś od niej wiadomości od tamtego czasu.

Hal odprężył się wyraźnie. Oddychał teraz spokojnie

- Nie miała powodu, żeby się ze mną kontaktować. Powiedziałem jej, że jeszcze jeden facet i będzie z nami koniec. Napatoczył się jeszcze jeden i to był koniec.

- Gdzie znajdowała się ta chata?

- W pobliżu jeziora Tahoe. - Hal przechadzał się nerwowo, po­cierając dłońmi o uda.

- Czy kiedykolwiek mówiłeś o tym Kelly?

- Nie, nie chcę, żeby Kelly wiedziała. - W jego spojrzeniu kryła się prośba. - Dla nas obojga jest to przecież zupełnie nieistotne. Uzyskałem rozwód w Tijuanie. Z Leonora już, skończone.

- Jak poznałeś Leonorę?

- A co to ma za znaczenie, do cholery? - Słysząc napięcie we własnym glosie, dorzucił spokojniej: - W St. Louis. Poznałem ją w szko­le. Ale czy to ważne? Przecież to już przeszłość. - Zmusił się do nie­przekonującego uśmiechu. - Widzisz, Annie, cała sprawa okazała się zupełnie błaha. W dodatku to wszystko jest już skończone.

- Wiem, Hal, wiem. Po prostu chciałam to usłyszeć z twoich wła­snych ust, a nie opierać się wyłącznie na wersji Elliota.

Oczy Hala przewiercały ją na wylot.

- A co Elliot napisał o Leonorze?

- Ze zniknęła bez śladu.

Zapanowało długie milczenie. W ciszy Annie słyszała ciężki od­dech Hala, widziała pulsującą żyłę na jego szyi.

- Do licha, Leonora zabawia się gdzieś, tak jak zwykle - powie­dział, ale jego oczy były zupełnie bez wyrazu.

- Pewnie tak - zgodziła się Annie - pewnie tak.

Idąc ścieżką w stronę samochodu, zastanawiała się, jak ciężko musiało być wykopać grób oddalony o mile od samotnej chaty.


Idąc na plażę, zabrali ze sobą całe opakowanie smażonych kurcząt z Kentucky. Max przyglądał się podejrzliwie każdemu kawałko­wi, jaki Annie wyjmowała z pojemnika i kładła na papierowym ta­lerzu.

- Może my dwoje nie pasujemy do siebie aż tak bardzo - narze­kał, rozstawiając plażowe krzesełka, wyjęte z bagażnika samochodu.

Przesypując piasek między palcami, Annie pomyślała o wyprawie Mary Roberts Rinehart na pustynię w pobliżu Kairu, odbytej przez pisarkę w 1925 roku. Wieczorem całe towarzystwo stanęło na odpo­czynek w namiotach ozdobionych scenami z egipskich grobowców. W namiocie jadalnym i w sypialniach rozłożono na piasku oriental­ne dywany, obiad zaś składał się z przystawki, zupy, pieczeni z jarzy­nami, przepiórek, sałaty i deseru. Potem podano jeszcze owoce, ka­wę po turecku i słodycze. Był to niezwykle wystawny piknik, który z pewnością zadowoliłby Maxa

- Ja uwielbiam te ćwierćfuntowe porcje.

Max skrzywił się.

Annie wbiła zęby w soczysty, przyrumieniony kawałek, przypomianjący ni to pierś, ni to udko, podczas gdy Max niepewnie obracał w palcach jakąś niekształtną porcję.

- Czy to kurczę było na zawiasach?

- Kurczęta z Kentucky słyną z różnorodności form i zawsze sta­nowią niespodziankę - odparła Annie z pełnymi ustami.

Pod koniec posiłku zgodzili się, że ich upodobania kulinarne znacznie się różnią.

Max lubił sushi.

Annie była amatorką placka owocowego, najchętniej brzoskwi­niowego, nigdy z wiśniami.

Max uwielbiał nouvelle cuisine.

Annie przepadała za chili.

Max gardził preclami.

Annie nie znosiła quiche.

Po lunchu, trzymając się za ręce, poszli na spacer plażą. Przysta­wali co chwila, by przyjrzeć się śladom brodźców lub przewrócić przyniesiony przez morze kloc drewna obrośnięty muszelkami, z re­spektem ustępowali przed parzącymi czułkami olbrzymich meduz. Było wspaniale, ale taki nastrój nie mógł przecież trwać w nieskoń­czoność. Annie przypomniała o tym pierwsza.

- Czas ponownie ruszać do boju - powiedziała wesoło. - Sherlock Annie kontynuuje swój nieubłagany pościg za mordercą. - Sta­rała się mówić raźnym tonem, choć wcale nie czuła się pewnie. Czy­tanie o zastawianiu pułapek na podejrzanych było o wiele przyjemniejsze niż robienie tego naprawdę.

- Brawo, dziewczyno. Pamiętaj, że jestem z tobą, gdybyś potrze­bowała pomocy.

Zupełnie jak Tommy i Tuppence. No, prawie tak jak oni.



XII


Jeff Farley czekał na werandzie, bez cienia uśmiechu na twarzy. Wsparty na palach, dwukondygnacyjny drewniany dom usytuowa­ny był na samych wydmach, mieniących się obecnie barwami paź­dziernika - bladym fioletem groszków i migotliwym złotem drze­wek kamforowych. Zaraz za wydmami rozciągało się dwieście jar­dów szerokiej, spokojnej plaży. Wokół była pustka; jak okiem sięgnąć nie widać było żadnych zabudowań. Annie stała w połowie drewnianych schodów, trzymając się poręczy i wdychając zapach soli niesiony morską bryzą. Mimo wspaniałego widoku i cudownej, jesiennej pogody wokół domku Farleyów panowała ponura, przy­gnębiająca atmosfera. Czy działo się tak za sprawą groźnego spoj­rzenia jasnobrązowych oczu Jeffa? W białych spodniach i białym swetrze wyciętym w szpic nie sprawiał już jednak wrażenia wieczne­go studenta. Stał niewzruszenie, z ramionami przyciśniętymi do bo­ków.

- Muszę z wami porozmawiać - powiedziała Annie, przekrzyku­jąc szum fal.

- Jesteśmy zajęci. - głos Jeffa był płaski i otwarcie wrogi. Od­wrócił się, by zamknąć jej drzwi przed nosem.

- Czy mam więc przekazać Saulterowi informacje uzyskane od Elliota?

Jeff zesztywniał i gwałtownie zwrócił się w jej stronę. Jednym skokiem znalazł się u szczytu schodów.

- O czym ty do cholery mówisz?

- Posłuchaj, Jeff. Przyszłam tu, żeby dać tobie i Janis szansę wyja­śnienia pewnych spraw. Jeśli nie możesz albo nie chcesz tego zrobić, nie będę miała innego wyjścia jak pójść do Saultera. Musisz to zro­zumieć.

Drzwi za Jeffem otwarły się gwałtownie i na ganek wypadła Janis. Oczy Annie rozszerzyły się ze zdumienia. Prawy policzek Janis znaczyła opuchlizna, a purpurowofioletowy siniec rozlewał się od kości policzkowej aż po szczękę, stanowiąc jaskrawy kontrast z bla­dą cerą. Jeff popatrzył na żonę z błyskiem szaleństwa w oczach.

- Wracaj do środka.

Janis rzuciła mu przestraszone spojrzenie, lecz zrobiła jeden krok do przodu, potem drugi i podbiegła do schodów.

- Och, Annie, proszę, nie mów. Jeff nic nie może na to poradzić. On naprawdę nie ma złych zamiarów, po prostu od czasu do czasu mu się to zdarza. Miewa ataki szaleństwa. Jemu robili to samo, gdy był małym chłopcem. To i jeszcze gorsze rzeczy. Przypalali go...

Jeff chwycił ją od tyłu, odwrócił ku sobie i mocno uderzył w twarz grzbietem dłoni. Janis krzyknęła, gdy cios spadł na roz­ogniony policzek.

- Przestań, natychmiast przestań! - zawołała Annie. Szybko wbie­gła na ganek, wyciągając jednocześnie pojemnik z gazem.

Jeff okładał pięściami pochylone plecy Janis, bezradnie kulącej się pod ścianą. Gdy strumień gazu dosięgnął jego twarzy, zatoczył się do tyłu, gwałtownie zakrywając twarz rękami. Dygotał cały, wstrząsany napadem kaszlu.

Janis, choć z kącika jej ust sączyła się krew, rzuciła się na swoją zdumioną wybawicielkę, wykrzykując oderwane przekleństwu. Max wbiegł po schodach i unieruchomił ją mocnym chwytem za ramiona.

- To był tylko gaz łzawiący. Jeffowi nic nie będzie. Mój Boże, Janis, musiałam go jakoś powstrzymać. On cię zranił.

- Nie miał takiego zamiaru. Musicie to zrozumieć. On nie chciał mnie skrzywdzić. On mnie kocha - wyszeptała z rozpaczą - Gdybyście wiedzieli, ile on przecierpiał.

- Czy Jeff groził Elliotowi, dowiedziawszy się, że Elliot ma zamiar opowiedzieć o tym publicznie?

- To jest bez znaczenia - powiedziała Janis z desperacją - Wszystko, co Jeff mówi albo robi ze mną, nie ma znaczenia. On nie potrafiłby nikogo zamordować. Nie zabiłby Elliota... ani Jill, ani Harriet. Nigdy!

- Ale przecież ciebie bije powiedziała Annie znużonym tonem.

- Nie robi tego z premedytacją. - Janis wyciągneła przed siebie drżące dłonie. - Och proszę, nie mówcie nikomu. Jeśli powiecie...

- Zamknij się, Janis. - Na twarzy Jeffa malował się gniew i ból.

- Janis, nie zostawaj z nim. Chodź z nami. Możesz zamieszkać u mnie - zaoferowała Annie.

Janis otarta krew z podbródka. Jej oczy napełniły się łzami. Po­trząsnęła głową. Nie, nie pójdzie z nimi, bez względu na to, jak bar­dzo będą nalegać.

- Musisz go zaprowadzić do lekarza - upierała się Annie. -W przeciwnym razie kiedyś cię zabije w ataku szału.

Ale Janis nie chciała zostawić męża.


Podczas powrotnej jazdy Max skrzywił się z niesmakiem.

- Nie mamy innego wyjścia, jak opowiedzieć o tym Saulterowi - zauważył.

- Jeśli ta wiadomość dostanie się do gazet, będą skończeni.

- Skończeni? Co masz na myśli?

- Skończeni jako pisarze.

- A co ma wspólnego pisanie książek z biciem żony?

- Może niezbyt wiele, jednak nie w ich przypadku. Oni piszą dla dzieci. Czy myślisz, że jakikolwiek wydawca literatury dziecięcej bę­dzie promował pisarza, który regularnie bije żonę do krwi? Proszę to sobie przemyśleć, panie Darling.

- Rozumiem. W takim razie oboje mieli wyśmienity motyw.

- Janis nie. Ona nie zrobiłaby niczego bez męża.

- Nie zapominaj, że w jego obronie była gotowa wydrapać ci oczy. Jak myślisz, co zrobiłaby Elliotowi, dowiedziawszy się, że ma on zamiar rozgłosić to wszystko ku zbudowaniu szanownych człon­ków Cotygodniowego Klubu Niedzielnego?

- Uderzyłaby go albo i coś więcej. Nie sądzę natomiast, by miała tyle zimnej krwi, by wymyślić tak przebiegły plan. Natomiast Jeff byłby do tego zdolny, ona zaś nie wydałaby go za nic w świecie.

Gdy porsche oddalało się od domu na plaży. Annie powiedziała przez zaciśnięte zęby:

- Wiesz, gdyby nie Jill, Harriet i wuj Ambroiie, gotowa byłabym nagrodzić mordercę Elliola orderem..

Zaczęli się sprzeczać, dokąd teraz, pojechać. Max upierał się przy Kelly Rizzoli, podczas gdy Annie wolałaby odwiedzić kapitana Maca. W tym momencie usłyszeli za sobą syrenę policyjną.

Max zjechał na pobocze.

- Trzydzieści mil na godzinę, przysięgam, że jechałem góra trzydzieści mil na godzinę.

Ale jedyny zmotoryzowany policjant na wyspie nie zawracał so­bie głowy ograniczeniem prędkości. Zsiadł z motoru i zajrzał do sa­mochodu, nie zwracając uwagi na Maxa.

- Sierżant Saulter chce z panią porozmawiać, panno Laurance.


Oczywiście Saulter nie miał ochoty widzieć również Maxa, który jed­nak zupełnie się tym nie przejął.

- Może pan rozmawiać z moją klientką wyłącznie w mojej obec­ności - powiedział, krzyżując ręce na piersiach i niewzruszenie spo­glądając przed siebie.

- Mogę posłać pańską klientkę do więzienia.

- Po jakim zarzutem?

- Na przykład morderstwo pierwszego stopnia.

- Za dwie godziny wyszłaby za kaucją. Nie dysponuje pan nawet cieniem dowodu.

Saulter zacisnął szczęki i złączył palce obu dłoni, z trudem po­wstrzymując się od wybuchu.

- Panno Laurance, chciałbym, aby pani nie odmawiała współ­pracy. Jeśli to nie pani zabiła tę lekarkę, Morgana, Edelman i wuja, powinna pani pomóc władzom.

- Cztery osoby. Czy naprawdę pan sądzi, że zamordowałam czworo ludzi?

- Ktoś to uczynił, a pani odnosi z tego korzyść. Finansową korzyść, młoda damo.

- Panna Laurance nie miała żadnego finansowego motywu, sierżancie. - O dziwo, głos Maxa brzmiał beztrosko i pogodnie.

- Oczywiście, że miała. - Saulter zaczął liczyć na palcach: - Jest spłukana. Odziedziczyła majątek wuja wraz z księgarnią, a sam pan wie, jak jej zależy na księgarni. No więc, żegnaj, wuju. Pozostałe morderstwa to już kwestia bezpieczeństwa. W jakiś sposób Morgan wyniuchał, że utopiła Ambrosa, i tym samym podpisał na siebie wyrok. Na dodatek groził jej, że ją wyruguje z księgarni, podnosząc czynsz do sumy znacznie przekraczającej jej możliwości płatnicze. Lekarkę zabiła, by zdobyć truciznę, a tę cholerną wścibską Edelman, bo wpakowała nos w nie swoje sprawy.

Max przejechał ręką po włosach i łagodnie potrząsnął głową.

- Nic z tego. Jest pan w błędzie. Widzi pan, gdyby Annie potrzebowała czy też pragnęła pieniędzy, wystarczyłoby jej tylko wyjść za mnie za mąż. - Jego ciemne oczy błyszczały - Byłoby to o wiele prostsze niż wypychanie za burtę, rzucanie zatrutymi strzałkami czy walenie pałką, i z pewnością o wiele przyjemniejsze.

Saulter otworzył usta i Annie wiedziała, że na jego wargi ciśnie się pytanie, ileż to Max ma pieniędzy, gdy jego wzrok powędrował do okna, za którym w całej okazałości prezentowało się czerwone porsche. Sierżant zamilkł w pół słowa.

- Nie mam zamiaru ani zabijać dla pieniędzy, ani wychodzić za mąż dla pieniędzy - powiedziała Annie zimno. Jak na jej gust adwo­kat najwyraźniej zachowywał się niezbyt poważnie.

- Nigdy przedtem nic pani nie wspominała o tym panu.

- Nie, chociaż...

- Annie, przyznaj, czy nie jest prawdą, że gdybyś tylko chciała, mogłabyś wyjść za mnie w każdej chwili?

- Tak, ale...

- Tak więc nie ma motywu. - Max uniósł w górę ręce, najwyraź­niej traktując tę kwestię jako zamkniętą. Annie rzuciła mu wściekłe spojrzenie.

- Gdyby tak panowie skierowali swoją uwagę w stronę morder­stwa, a odczepili się ode mnie, może udałoby się nam do czegoś dojść. Panie sierżancie, ja i Max jesteśmy przekonani, że osoba, któ­ra zabiła Elliota, zamordowała też mojego wuja. Ktoś ukradł jego rękopis.

Saulter zesztywniał niczym ogar, który złapał trop.

- Tę książkę o mordercach, którym udało się ujść sprawiedliwości?

Po raz pierwszy od chwili, gdy w “Śmierci na żądanie" pogasły światła, Annie poczuła promyk nadziei. Saulter wiedział o książce wuja Ambrose. Z pewnością potrafił wyciągnąć wnioski z faktu, że ją skradziono. Irracjonalnie zapragnęła obdarować sierżanta egzem­plarzem “Morderstwa w Zatoce Pslamów".

- Właśnie. Max i ja doszliśmy do wniosku, że wuj musiał wpaść na trop jakiegoś przestępstwa, w które był zamieszany jeden z miesz­kańców wyspy i...

-Chwileczkę. Rozmawiałem z Ambrosem o tych jego morder­cach. Interesował się sprawą Armbrusterów i tym niby samobój­stwem pani Vinson. - Saulter zmarszczył czoło. - Wspominał też o sprawie Winninghamów. - Nagły błysk zainteresowania, który pojawił się w jego agatowych oczach, przygasł. - W żadnej z tych spraw nie ma najmniejszych śladów prowadzących do wyspy. To fał­szywy trop.

- Ale maszynopisu brakuje.

- Jasne. - Równie dobrze mógłby powiedzieć: “Niezłe zagranie".

- Niech pan posłucha, sierżancie. Nie uda się panu wrobić mnie w to wszystko. Jeśli nam pan nie pomoże, Max i ja sami wytropimy morder­cę. Ale przynajmniej mógłby pan posłuchać, co zdołaliśmy ustalić.

Max poruszał brwiami, wyraźnie coś jej sygnalizując, ale była zbyt wściekła, by zwrócić na to uwagę.

- Zacznijmy od tego, że zarówno Emma Clyde i Hal Douglas, jak i Jeff, i Janis Farleyowie mieli motyw, aby zamordować Elliota.

- Czyżby? - Ton Saultera bynajmniej nie brzmiał zachęcająco. Prawdopodobnie sierżant myślał teraz o Emmie, o jej pieniądzach i wpływach. Obywatele tacy jak ona z pewnością będą mieli wiele do powiedzenia w czasie nadchodzących wyborów.

- Właśnie tak. Emma Clyde zamordowała swojego drugiego mę­ża. Wypchnęła go z jachtu i pozwoliła mu utonąć. Hal Douglas zabił swoją żonę i ukrył zwłoki w górach Kalifornii, zaś...

- Młoda damo! - wybuchnął Saulter.

- Annie, na litość boską! - zawołał Max. Podniosła głos:

- A Jeff Farley bije żonę.

Dłoń Saultera opadła na biurko, aż segregator z przychodzącą pocztą podskoczył gwałtownie. W ciszy, jaka teraz nastąpiła, sier­żant przyglądał się Annie zimno i taksujące.

- A w jaki sposób dowiedziała się pani o tym wszystkim, panno Laurance?

Nagle Annie zrozumiała znaczenie znaków dawanych jej przez Maxa. Pokonana przez własną głupotę, tak - to powiedzenie dosko­nale do niej pasowało. Utkwiła wzrok w Saulterze, żałując w duchu, że nie urodziła się niemową. Chociaż lepiej nie, zważywszy na to, co się stało w “Spiralnej klatce schodowej'".

- No dalej, panno Laurance, przecież pani nam pomaga. Skąd pani wie o tym wszystkim?

Dobierała słowa tak ostrożnie, jak stawia się kroki, stąpając nad brzegiem przepaści.

- Cały czas panu mówiłam. Elliot Morgtin zapowiedział swój wielki występ, więc wszyscy wiedzieliśmy, że w niedzielę wieczorem miał w planie ujawnienie wielu nieprzyjemnych spraw, takich, jakie ludzie woleliby ukryć. - Opowiedziała o planowanej książce Elliota. - Więc teraz rozumie pan, Elliot miał zamiar mówić o przestęp­stwach, które popełnili.

Po raz pierwszy naprawdę udało jej się wzbudzić zainteresowanie Saultera.

- Przestępcza działalność tych wszystkich osób? - Sierżant po­chylił się do przodu. Gdyby był psem koniuszek jego nosa z pewno­ścią zacząłby drgać. - Wszystkich, którzy byli w księgarni? Pan i pa­ni Farley, Emma Clyde, Hal Douglas, Kelly Rizzoli, kapitan McElroy, Harriet Edelman, Fritz Hemphill i pani, panno Laurance.

Ostatnie nazwisko - jej własne - zabrzmiało niczym turkot do­rożki na wybrukowanej paryskiej ulicy.

Tamta noc w Santa Fe. Emily postąpiła źle - patrząc na to z czy­sto prawnego punktu widzenia - ale Annie nigdy nie żałowała, że udzieliła jej pomocy. I uczyniłaby to ponownie bez chwili wahania.

- Och, nie. Ja nie i kapitan McElroy także nie. Ani ja, ani kapitan Mac - aha i jeszcze Ingrid - nie jesteśmy pisarzami. No i Max, oczywi­ście. Ale Max w ogóle nie wchodzi w rachubę, ponieważ jego obec­ność w księgami tamtego wieczoru była zupełnie przypadkowa. Elliot wyraził się zupełnie jasno, że ma zamiar odsłonić kryminalną prze­szłość niektórych dobrze znanych pisarzy powieści sensacyjnych.

- I chce pani, abym uwierzył, że oskarżenia, które tu pani rzuci­ła, stanowiły fragment tego, co Elliot zamierzał ujawnić?

- Dokładnie.

- A jakie zarzuty stawiał pozostałym?

Ha!

Annie otworzyła usta i czym prędzej je zamknęła. Mimo woli przypomniała sobie swoją ostatnio złowioną rybę, trzepocącą się na wędce. Prawdopodobnie tamta biedaczka czuła się tak samo jak ona w tej chwili.

Max odchrząknął.

- Moja klientka nie jest w stanie udzielić tych informacji, sier­żancie.

Saulter uczynił niecierpliwy ruch głową.

- A dlaczego nie, do diabła? Przed chwilą wręcz się paliła, by wsypać pozostałych. - Ponownie odwrócił się ku Annie. - No dalej, co on takiego miał na resztę - Edelman, Hemphilla, Rizzoli?

Annie zdecydowanie potrząsnęła głową.

- Nie. Max też rozumie, że nie mogę udzielić żadnych informacji, dopóki ich nie zweryfikuję.

Obaj mężczyźni patrzyli na nią, nic nie rozumiejąc.

- To kwestia zasad. - Hildegarda Withers nie mogła być bardziej pryncypialna. - Elliot nie był godny zaufania, wobec czego nie mogę rozpowszechniać tych informacji, dopóki nie będę miała możliwości porozmawiać z zainteresowaną osobą, by mogła ona potwierdzić bądź zaprzeczyć oskarżeniom. W naszym systemie prawnym, w na­szym społeczeństwie każdy jest niewinny, dopóki wina nie zostanie udowodniona. Takie jest moje stanowisko. - Co za błyskotliwa przemowa, godna Perry Masona. Annie podniosła się z miejsca. - Tak więc Max i ja wracamy do pracy. Tym właśnie zajmowaliśmy się, panie sierżancie, gdy pański zmotoryzowany podwładny zatrzy­mał nas w tak grubiański sposób.

Ale Saulter nie dał się tak łatwo zbyć. Nie był przecież głupi.

- Jeszcze jedno pytanie, panno Laurance.

Annie zatrzymała się w drzwiach.

- Powiedziała pani, że Elliot przekazał jej swoje materiały.

Annie ponownie ogarnęło uczucie, że tonie. Ledwo uniknęła jed­nego niebezpieczeństwa, gdy już nadchodziło następne. Czuła się tak, jakby w ostatniej chwili umknęła przed dwunastostopową falą. podniosła głowę i dostrzegła, że oto zbliża się następna, znacznie wyższa.

- Kiedy to uczynił i gdzie są teraz te materiały?

- Kiedy?

Saulter czekał bez ruchu.

Jeśli przyzna, że dyskietka przyszła w poniedziałkowej poczcie, sierżant oskarży ją o ukrywanie dowodów. Ukrywanie? Może nawet oskarżyć ją o ich zniszczenie, bo to właściwie zrobiła. Nie może utrzymywać, że dysponuje egzemplarzem maszynopisu, bo musiałaby go pokazać, a ona ma puste ręce. Jeśli zaś powie o dyskietce, Saulter będzie chciał wiedzieć, co się z nią stało, a wtedy... .Jeśli tylko zacznie podejrzewać, że była w domu Elliota w czasie, gdy zamordowano Harriet, będzie skończona.

Wzięła głęboki oddech.

- Właściwie to on mi ich nie dał.

- Tylko?

Pytanie idealnie trafiło w sedno.

- Moja klientka nie ma nic więcej do dodania - wtrącił szybko Max.

Saulter potrząsnął głową.

- Nic z tego, panie Darling. Panna Laurance odpowie na to py­tanie albo wyląduje w areszcie śledczym jako świadek zbrodni.

Annie w desperacji zaczęła się rozglądać po pomieszczeniu. Po­czesne miejsce na stole zajmował stary, poobijany Remington. Przy­pomniała sobie wygląd sąsiedniego pokoju. Dwa zniszczone biurka dla policjantów i jedno dla sekretarki. Żadnego komputera na wido­ku. No cóż, w sytuacji podbramkowej najlepiej będzie powiedzieć trochę prawdy.

- Elliot przysłał mi dyskietkę. Pan wie, że on miał komputer. - Ostrożnie nie wspomniała, że dyskietka została zapisana na kompu­terze Elliota. Niewykluczone, że Saulter - co daj Boże - nawet dzi­siaj, w dobie elektroniki, nie orientuje się, że materiał zapisany na dyskietce przy użyciu jednego komputera i danego programu jest niemożliwy do odczytania na innym komputerze, z niekompatybil­nym oprogramowaniem. - No, w każdym razie przeczytałam dys­kietkę i byłam tak wzburzona tym, co tam umieścił, że ją wymaza­łam.

- Co pani zrobiła?!

- Wymazałam. - Popatrzyła na niego badawczo. - Czy pan ma komputer, sierżancie?

Kiedy potrząsnął przecząco głową, poczuta, że Max oddycha z ulgą. Pochyliła się do przodu.

- No więc to się robi w ten sposób...


Max wyszedł ze sklepiku Parottiego, niosąc dwie puszki Bud Lighta.

- Parotti twierdzi, że wczoraj nie przybył na wyspę nikt obcy.

Annie wzięła piwo i popatrzyła zaintrygowana.

- Zawsze należy się upewnić - tłumaczył Max. - Ktokolwiek za­bił Harriet, był już na wyspie w niedzielę albo też przypłynął prywat­ną łodzią.

- Ktokolwiek zabił Hitrriet. był tu już w sobotę w nocy, ponie­waż osoba, która zabiła Harriet, zabiła też Jill i Elliota.

- Wiem, ale gdyby w poniedziałek pojawił się ktoś nowy, obrońca mógłby tego użyć jako argumentu.

Annie zakrztusiła się piwem

- Cholernie słaba obrona,

- Annie, czy ktoś ci już wspomniał, że cierpisz na niepohamowa­ne gadulstwo?

- To brzmi groźnie.

- Może być zabójcze - odparł Max z goryczą. - Co u diabła po­wiemy, gdy Saulter zorientuje się, że dyskietki Elliota mogą być od­czytywane tylko przy pomocy jego własnego komputera?

- Odczytałam ją na moim komputerze - powiedziała z uporem. - Widocznie Elliot musiał mieć dostęp do Apple.

Tym razem Max się zakrztusił.

Annie z gracją sączyła swoje piwo.

- W porządku, panno Przemądrzalska. A co ma pani zamiar po­wiedzieć, gdy nasz sierżant zorientuje się, że paczka nadeszła w po­niedziałek rano, już po niefortunnym zejściu Elliota? To znaczy, kie­dy będzie cię oskarżał o zniszczenie dowodów?

Czy Saulter będzie przesłuchiwał listonosza? Czy będzie spraw­dzał każdy szczegół jej zeznań? Czy skonsultuje się może z kimś, kto w ramach hobby zajmuje się naprawianiem komputerów, na przy­kład z kapitanem Macem?

- Jak myślisz, ile mamy czasu? - zapytała ponuro.

- Resztę dzisiejszego dnia. Może jeszcze jutro.

- W takim razie lepiej zabierzmy się do roboty.



XIII


Po bocznej ścianie domu wspinała się zielona jaszczurka. Żaluzje w przesuwanych, szklanych drzwiach wiodących z werandy do wnę­trza były opuszczone. Popołudniowe słońce zalewało werandę poto­kami światła, pogłębiając cienie pod wysokimi sosnami. Od czasu do czasu ciszę zakłócały odgłosy wiewiórek uganiających się po gałę­ziach i miękkie uderzenia szyszek i aromatycznych sosnowych igieł, spadających na płaski dach.

Annie była cała skąpana w pocie, spływającym jej po plecach i po udach. Właściwie na dworze nie było wcale gorąco; temperatura wy­nosiła najwyżej 25 stopni, poza tym nie było wilgotno. Ale kiedy po­przednio włamała się do czyjegoś domu, rezultat okazał się katastro­falny. Jeśli pomyśleć przy tym, co przytrafiło się Grace Kelly w “Oknie na podwórze"'... Tym razem przynajmniej nie była sama.

Lekko odwróciła głowę i wyszeptała:

- Chyba wszystko w porządku.

Max powstrzymał ją ruchem ręki.

- Sprawdzę, jak jest od frontu. Jeśli będzie czysto, zapukam. Ty schowaj się tutaj i czekaj na mnie.

Oboje doszli do wniosku, że dom Harriet wart jest bliższego obejrzenia. W końcu musiała być jakaś przyczyna, dla której pisarka pojawiła się w domu Elliota w tak nieodpowiednim dla siebie momencie.

Czy Harriet miała jakieś konkretne podejrzenia? A jeśli tak, to czy zostawiła na ten temat jakieś wskazówki w swoich notatkach al­bo w dzienniku? Annie wiedziała, że Harriet prowadziła dziennik. W “Śmierci na żądanie" kupowała specjalne notatniki, nie omieszkując za każdym razem podkreślić, że prawdziwi pisarze mają obowiązek notować swoje myśli i uczucia dla potomności.

Gadanina.

Jednak teraz jej zapiski mogły okazać się ważne. Annie podkradła się bliżej i odsunęła nisko zwisające gałęzie dębu. Ciepłe powie­trze, jakie ją owiało, było uspokajające niczym gorąca kąpiel.

Niewiele czasu zostało im do dyspozycji: dzisiaj i ewentualnie jutro. Nie rozmawiali jeszcze z Fritzem Hemphillem, kapitanem Macem i Kelly Rizzoli. Ale czy to im coś da? A co będzie, jeśli odkryją już motyw dla każdego z podejrzanych, natomiast nie znajdą cienia dowodu łączącego konkretną osobę ze zbrodnią?

Gdzieś musi tkwić jakiś dowód, realny, namacalny dowód... Nikt nie mógł popełnić trzech morderstw zupełnie nie zauważony. Czy Saulter sprawdził, czy tamtej nocy widziano w pobliżu kliniki wete­rynaryjnej jakiś samochód? Z pewnością sprawdził. Prawdopodob­nie rozpytywał na wszystkie strony, czy ktoś widział jej niebieskie volvo rocznik 1982.

W klinice na pewno nie znaleziono żadnych odcisków palców. Nie po tym, jak kapitan Mac zrobił im tak szczegółowy wykład na ten temat. A co z odciskami palców w księgarni? Z pewnością zabez­pieczono ich sporo, ale nie miało to żadnego znaczenia. W końcu wszyscy tam bywali. Jedyne odciski, które Saultera naprawdę intere­sowały, to były jej własne, pozostawione na szafce z bezpiecznikami. W domu Elliota? Znowu miała wrażenie tej nieprzyjemnej pustki, ja­ka zwykle poprzedza uświadomienie sobie czegoś niemiłego. A jeśli zostawiła odciski na framudze okiennej albo na podłodze? Chociaż nie, chyba wytarła wszystko, czego uprzednio dotykała. W końcu zawsze może powiedzieć, że kilka tygodni wcześniej była u Elliota na obiedzie. Mimo to jeśli Saulter znajdzie jej odciski palców w jakimś trudnym do wytłumaczenia miejscu, będzie miał dostateczny powód, by zakuć ją w kajdanki.

Gorąco zapragnęła natychmiast przystąpić do działania. Jeśli bę­dą mieli wystarczająco dużo czasu i przepatrzą wszystko sumiennie, z pewnością natrafią na dowody, dzięki którym zdemaskują morder­cę. Gdzież ten Max się podziewa? Jakby w odpowiedzi usłyszała stu­kanie do drzwi wejściowych. Po chwili przerwy stukanie rozległo się ponownie, a potem Max wynurzył się zza domu. Annie pomachała mu niecierpliwie. W odpowiedzi podniósł w górę kciuk, Najwyraźniej świetnie się bawił, sądząc po błysku w jego niebieskich oczach. Jako chłopak pewnie naczytał się przygód “Świętego", Będzie mu­siała zapytać go o to później.

- Droga wolna - wyszeptał Max.

Na palcach przemknęli przez wyłożone kafelkami patio. Max prowadził. Zupełnie jak w zabawie w Indian i kowbojów, pomyślała przelotnie Annie.

Max szarpnął za klamkę.

Annie dotknęła jego ramienia i wskazała na kij od miotły, klinu­jący drzwi od wewnątrz.

- Czy frontowe drzwi także były zamknięte? - zapytała cicho.

- Nie sprawdzałem. Po drugiej stronie ulicy stoi jakiś dom. Wy­glądał na pusty, ale pomyślałem, że mimo wszystko lepiej będzie spróbować od tyłu.

Annie przypomniała sobie, że naprzeciw Harriet mieszkają McGuirowie. Mildred McGuire była gorącą wielbicielką Sary Paretsky, w związku z czym wszystkich przyjaciół obdarowywała egzem­plarzami “Impasu" a swoją papugę nazwała Boom Boom.

Pokiwała głową i dała znak Maxowi. Niczym spiskowcy prześli­znęli się wzdłuż bocznej ściany. Annie spróbowała pierwszych drzwi, na jakie natrafili. Były otwarte. Weszli do pralni, niewielkiego, kwa­dratowego pomieszczenia bez okien, oświetlonego teraz smugą światła wpadającego przez wpół uchylone drzwi. Za pralką i suszarką znajdo­wały się dwa betonowe schodki prowadzące do wnętrza domu.

- Założę się, że kuchenne drzwi są otwarte. Na wyspie nikt nie zawraca sobie głowy zamykaniem wszystkiego na klucz.

- Broward's Rock: prawdziwy raj dla włamywaczy - skomento­wał Max zgryźliwie.

- Do tej pory nie musieliśmy przejmować się włamywaczami ani mordercami.

Kuchenne drzwi rzeczywiście okazały się otwarte.

Harriet wyszła z domu wczoraj po południu, nic przeczuwając, że już tu nie wróci. Po kuchennym oknie piął się powój wyrastający z ceramicznej doniczki w kolorze ochry. Zlew i suszarka były ideal­nie czyste. Annie ze smutkiem pomyślała o swojej kuchni, gdzie pię­trzyły się torebki chipsów, ciastek i herbatników, gdy pojemnik na pieczywo był pełny.

Podłogę w hallu przykrywał orientalny dywnn w odcieniu morelowym, najwyraźniej świeżo odkurzony. Tonący w półmroku salon z opuszczonymi storami w kolorze barwinka urządzony był przytulnie i z wielkim smakiem, stanowiąc zaskakujący kontrast z szorstką osobowością Harriet, która nieoczekiwanie okazała się miłośniczką pięknych przedmiotów. Na ścianie nad kominkiem wisiało kilka ob­razów przedstawiających wybrzeże Riwiery, poniżej, na gzymsie ko­minka, stały starannie dobrane naczynia szklane. Zdobiony intarsjami wielki fortepian z różanego drewna, dumnie zajmował miejsce pod zamkniętym francuskim oknem. Październikowe numery “Antiques" i “Architectural Digest" leżały na kwadratowym stoliku do kawy, z różowego marmuru. Blady, szaroniebieski dywan miał ten sam odcień co wzorzyste tapety na ścianach. Pedanteria Harriet i jej zamiłowanie do porządku widoczne było na każdym kroku. Zarów­no stolik przy drzwiach wejściowych, jak i mahoniowe biurko w bi­bliotece lśniły czystością, nieskalane najmniejszą drobiną kurzu. An­nie przystanęła, podziwiając wspaniałą kolekcję książek na temat Francji: francuscy impresjoniści, francuska kuchnia, rosnące dziko kwiaty Francji. Oczywiście nie brakowało też kryminałów, wśród których naczelne miejsce zajmował komplet Rexa Stouta; najwyraź­niej pierwsze wydania, może nawet z autografem. Przez chwilę wal­czyła z pokusą, by to sprawdzić.

Stojący w gabinecie Harriet komputer ITT był starannie nakryty, biurko uprzątnięte. Max niecierpliwie wysuwał szuflady. W pierw­szej natrafił na zrealizowane czeki i pokwitowania rachunków, w drugiej na polisy ubezpieczeniowe i wreszcie w ostatniej na kore­spondencję z wydawnictwem, starannie poukładaną w skoroszytach.

Annie natychmiast dostrzegła rząd oprawnych w płótno książek na górnej półce biblioteczki w gabinecie. Dzienniki Harriel, staran­nie ponumerowane, z wypisanymi na grzbiecie datami. Pewnie się­gnęła ręką i zatrzymała się nagle. Ostatni tom w rzędzie nosił daty 23 czerwiec - l październik bieżącego roku. Drugiego października Harriet prawdopodobnie zaczęła kolejny zeszyt, na półce go jednak nie było.

Starannie przeszukali całą biblioteczkę, sprawdzili zawartość szaf, zajrzeli pod każdy mebel, spenetrowali kuchnię.

- Zobaczmy na górze - zaproponowała Annie. - Prawdopodob­nie pisywała wieczorami przed pójściem spać i ostatni zeszyt pewnie będzie w sypialni.

Skierowali się ku schodom wyłożonym szarym dywanem. Harriet nie prowadziła ożywionego życia towarzyskiego. Annie, przeczulona teraz na temat odcisków palców, nie dotykała poręczy, wypolerowanej na wysoki połysk środkiem pachnącym cytryną. Czuła się jak in­truz i ta świadomość doskwierała jej coraz mocniej. Fakt, że znaleźli się tutaj, grzebiąc w prywatnym życiu Harriet, nagle wydał jej się obrzydliwy. Pobieżnie przepatrzyli oba pokoje gościnne.

Sypialnia Harriet zdominowana była przez szerokie, białe, fran­cuskie łóżko nakryte jedwabną, różową kapą. Na białej komódce siedziała porcelanowa lalka o delikatnych rysach i z namalowanymi niebieskimi oczami, przypominającymi oczy Emmy Clyde. Kto po­darował Harriet tę lalkę? Czy był to jedyny przedmiot, jaki pozostał jej z dzieciństwa? Delikatna, koronkowa sukienka lalki wyglądała na świeżo wypraną.

Sypialnia była posprzątana równie pedantycznie jak inne po­mieszczenia. Jedynie bluza od dresu niedbale rzucona na różową, je­dwabną kapę łóżka wskazywała na to, że zaszło coś niezwykłego. Harriet musiała się bardzo spieszyć, skoro rzuciła bluzę na łóżko. Najwyraźniej miała zamiar odłożyć ją później na miejsce.

Przeszukanie sypialni i garderoby, gdzie staranie złożone ubrania czekały na właścicielkę, która miała już nigdy nie wrócić do domu, nie zajęło im zbyt wiele czasu. Wreszcie Max potrząsnął głową.

- Nic z tego. Tego cholernego dzienniku nie ma w całym domu. Miał rację. Po raz kolejny zostali pokonani. Jeszcze raz wyprze­dził ich ktoś szybki, sprytny i zdecydowany, ktoś, kto także wiedział, że Harriet prowadzi dziennik, i był zdeterminowany nie dopuścić do jego przeczytania.

Stali już u szczytu schodów, gdy Max popatrzył w górę.

- To dziwne. Dlaczego wejście na dach jest otwarte? Jeżeli rze­czywiście jest to wejście na dach.

- Raczej na taras.

Schludna, pedantyczna do przesady Harriet nigdy nie wyszłaby z domu, zostawiając otwarte wejście na taras. Przecież kosztowny orientalny chodnik szybko spłowiałby w słońcu, Musiała się rzeczy­wiście spieszyć, skoro nie zamkneła tych drzwi.

Jednocześnie dopadli drabiny, lecz Max zatrzymał się, puszczając Annie przodem po wąskich szczeblach.

Z tarasu rozciągał się wspaniały widok na bagna, mieliznę, cie­śninę i nadmorski las. Pierwszą reakcją Annie było zdumienie na wi­dok rozległej, zapierającej dech panoramy. Potem przyszedł szok.

- Max, przecież z tego miejsca Harriet miała dom Elliota jak na dłoni.

Max wygrzebał z tylnej kieszeni spodni wymiętą mapę wyspy i przejechał palcem wzdłuż kapryśnie wygiętej granicy bagien. Dom Elliota znajdował się dokładnie na jednej linii z domem Harriet, w dodatku z góry nie przesłaniały go potężne dęby i sosny.

- A ja myślałam, że jestem zupełnie sama, tymczasem ze swojego ta­rasu Harriet widziała, jak przyszłam i wdrapuję się na okno kuchenne.

Max sięgnął po wykładaną masą perłową lornetkę i podał Annie. Przyłożyła ją do oczu i skierowała na dom Elliota. Kuchenne okno dosłownie rzuciło się jej w oczy, wyraźne w każdym, najdrobniej­szym nawet szczególe.

- A teraz popatrz na to.

Odwróciła się.

Max trzymał w ręku aparat fotograficzny.

Lornetka, aparat.

Oboje przemówili jednocześnie:

- Max, nie myślisz chyba...

- Gotów jestem się założyć...

Odwrócili się i popatrzyli w stronę domu Elliota.


Annie wydawało się, że na masce porscha wymalowano wielki znak X, krzyczący jaskrawą czerwienią. Stanowczo nie była stworzona na przestępcę, nawet na takiego, który jedynie ukrywa dowody. Nerwo­wym ruchem coraz to dotykała torebki, kryjącej w swoim wnętrzu aparat Harriet. Jakkolwiek by na to popatrzeć, ten film stanowił do­wód rzeczowy.

- Słuchaj, Max, musimy to oddać Saulterowi.

- A może chcesz, abym od razu zaniósł mu twoją głowę na srebr­nej tacy, co? Aparat zostanie w samochodzie do czasu aż będziemy mogli pojechać na stały ląd i oddać film do wywołania. Gdy tylko skończymy przesłuchiwanie podejrzanych, złapiemy prom.

Pod tym względem był nieugięty.

W jednym punkcie byli zgodni. Harriet nie trzymała aparatu na tarasie bez powodu. Była nastawiona na robienie zdjęć. Prawdopodobnie widziała nadchodzącą Annie i sfotografowała ją.

- Ale potem przyszedł morderca.

- Tego nie wiemy - tłumaczył Max cierpliwie. - Harriet zostawiła aparat i na łeb na szyję zbiegła w dół. Spieszyła się tak bardzo, że rzu­ciła bluzę na łóżko. Aparat i lornetka zostały nu górze. Bardzo jej za­leżało, żeby cię przyłapać i rzucić na pożarcie Saulterowi. Czy sfotografowała również mordercę? Musimy się upewnić, zanim oddamy ten film policji.

Wieczorny prom odpływał dopiero o szóstej, mieli więc dość cza­su, by kontynuować przesłuchania.


Annie znalazła Fritza Hemphilla na polu golfowym, przy dziesiątym dołku. Zaczekała w cieniu sosny tuż obok toru, dopóki pięknym, trzynastostopowym strzałem nie umieścił piłki w dołku. Grał sam.

Pogoda była jakby wymarzona do gry, a Fritz prezentował się wyśmienicie na tle wypielęgnowanego toru. W jasnożółtych spodniach, białym, prążkowanym swetrze i białych butach do golfa, wyglądał w każdym calu jak bywalec klubu. Może tylko krótko przystrzyżone włosy psuły nieco ten idealny obraz.

Gdy pochylił się do piłki, Annie zawołała:

- Czy mogę przejść z tobą do następnego podwyższenia?

Fritz schował piłkę do kieszeni i skinął w stronę elektrycznego wózka.

- Spacerowanie po trawnikach jest zabronione, ale z przyjemno­ścią podwiozę cię wózkiem.

Mówił uprzejmym tonem, ale w jego spojrzeniu malowała się czujność.

- Najlepiej będzie, gdy od razu przejdę do sedna.

Wózek gładko sunął po ścieżce.

- Elliot przysłał mi kopię wystąpienia, które miał zamiar wygło­sić w niedzielę.

- Tak?

- Wiesz, co miał zamiar powiedzieć na twój temat?

Fritz wyciągnął z kieszeni papierosa, zapalił i wydmuchał wielki kłąb dymu.

- Nie. A co miał zamiar powiedzieć?

Nagle poczuła się tak, jakby schodziła w ciemnościach po scho­dach i nie zauważyła jednego stopnia. Szybko przebiegła w myślach wszystkie znane jej fakty na temat Fritza. Nie było ich wiele.

Po pierwsze Fritz służył kiedyś w policji. To przydawało wiarygod­ności jego książkom i stanowiło o ich sukcesie. Oto policjant, który przedstawia wszystko na podstawie swoich własnych doświadczeń. Bohaterem powieści Fritza był Dan Lundy, walczący z korupcją we władzach miejskich i nieodmiennie odnoszący zwycięstwo. Fritz cyzelował swoją prozę z realizmem godnym Josepha Wambaugha.

- Że jeśli to, co zrobiłeś, wyjdzie na jaw, możesz skończyć w wię­zieniu.

Wózek szarpnął i zatrzymał się. Ignorując Annie, Fritz odwrócił się do wyjścia i sięgnął po torbę. Zarzucając ją na ramię, popatrzył wprost na Annie.

Z pewnym zdziwieniem uświadomiła sobie, że nigdy przedtem nie spoglądała mu prosto w oczy, czarne i płaskie jak oczy ośmiornicy.

- Niczego mi nie udowodniono - powiedział, rozciągając w uśmiechu wąskie usta. - To zabawne, Annie, ale umarli nie powie­dzą już ani słowa.


- To na pewno on - upierała się Annie.

Max obronnym gestem podniósł ręce do góry.

- Na razie żadnych faworytów. Ciągle jeszcze nie rozmawiali­śmy z Kelly i kapitanem Macem. Poza tym ja stawiam na Emmę Clyde.

- Max, nawet nie wiesz, jakie to było niesamowite. Fritz cedził słowa kątem ust, zupełnie niczym Al Capone. - Zrobiła efektowną pauzę. - Poza tym on jako jedyny z przesłuchiwanych nie był zde­nerwowany. Twierdził, że nie wie, jakie informacje zebrał Elliot na jego temat, i czekał, aż ja mu to powiem. A tylko morderca wie, że nie miałam okazji przeczytać dyskietki.

- Racja. Ale z drugiej strony Hemphill mógł się nauczyć już daw­no temu, że im mniej gadasz, tym lepiej dla ciebie.

- Może - mruknęła Annie bez przekonania - ale musimy to sprawdzić. Musimy zobaczyć, czy uda nam się dopasować Fritza do jakiegoś nieboszczyka.

Max uderzył pięścią w kierownicę.

- Boże, a może to jest zupełnie proste? Przecież to były glina. Mo­że gdzieś doszło do jakiejś strzelaniny i ktoś - na przykład inny poli­cjant - jest zdania, że Fritz wcale nie musiał strzelać. Coś w tym stylu.

- Właśnie. Bo inaczej dlaczego miałby rezygnować z pracy w po­licji? Fritz nie jest w wieku emerytalnym, tak jak kapitan Mac. Za­stanawiam się, czy swoje pieniądze zarobił wyłącznie na ksiażkach.

- Zanotuj to wszystko - zażądał Max. - Gdy skończymy już na­sze rozmowy z podejrzanymi, musimy przyjrzeć się bliżej tym histo­riom. Na przykład, czy ktoś widział Emmę szykującą się do decydu­jącego pchnięcia?

- Zaczynamy do czegoś dochodzić, naprawdę. - Spojrzała na swoją torebkę. - Musimy koniecznie wywołać ten film. Może wynaj­miemy łódź?

- Saulter pomyślałby, że uciekasz, i natychmiast by cię zamknął. Cierpliwości, wytrzymasz do szóstej.

Popatrzyła na zegarek. Druga. Jeszcze cztery godziny. Samochód zakręcił koło Hook Point i wjechał na główną drogę. Gdy zbliżali się do znaku stopu, na nowo rozgorzała kłótnia, do kogo teraz poje­chać - do kapitana Maca czy do Kelly Rizzoli.




XIV


Kapitan Mac rozpromienił się na jej widok.

- Annie, co za przemiła niespodzianka.

Kapitan był pierwszą osobą tego dnia, która zdawała się cieszyć z jej wizyty. Annie zrobiło się przykro na myśl, że jego uśmiech może wkrótce przekształcić się w ponury grymas, ale skoro tak już musia­ło być, to lepiej załatwić to od razu, zanim jeszcze wejdą do środka. Annie Laurance robi postępy w zdobywaniu sobie wrogów. Jak ra­dził sobie z tym problemem Peter Kinsey? Subtelnie, moje dziecko, delikatnie i z wdziękiem.

- Chciałam porozmawiać z panem, zanim udam się do sierżanta Saultera.

- Oczywiście. Z przyjemnością ci pomogę, jeśli tylko potrafię. - Kapitan wyszedł na werandę i popatrzył ponad jej głową. - Czy to nie jest samochód twojego młodego przyjaciela?

- On nie jest moim młodym przyjacielem.

- W takim razie dla nas, staruszków, jest jeszcze jakaś nadzieja. Hej, Darling, niech pan dołączy do nas.

Postępując posłusznie za kapitanem, udali się do patio na tyłach domu, gdzie gościnny gospodarz zaproponował im miętowy julep*. Patio było rzeczywiście komfortowe. Wokół ośmiobocznego basenu stały białe, wyściełane, plastikowe meble, z boku ustawiono błyszczący czernią rożen, najwyraźniej nowy, bez jednej plamki od słońca czy soli, w łagodnym cieniu rozłożystego dębu zapraszająco kołysał się hamak. Ani jeden chwast nie zakłócał perfekcji grządek, pełnych kwitnących jesiennych nagietków i cynii. Wyraźnie nie szczędzono tutaj trudu ani pieniędzy.

Kapitan przyniósł tacę z napojami w oblodzonych szklankach, ozdobionych listkami świeżej mięty, i z miseczkami pełnymi orzesz­ków.

- W jaki sposób mogę wam pomóc?

Annie delektowała się drinkiem i nienawidziła myśli, że będzie musiała zepsuć ten przyjemny nastrój. Max dawał jej znaki oczami, ale sam tchórzliwie wpakował sobie do ust całą garść orzeszków i siedział cicho.

- Pan wie, że sierżant Saulter jest przekonany, że to ja zabiłam Elliota?

- Wiem i nie przestaję mu powtarzać, że to idiotyczny pomysł.

Z każdym jego słowem Annie czuła się coraz gorzej. Oto kapitan robi, co może, by jej pomóc, podczas gdy ona szykuje się do oskar­żenia go o ukrywanie jakichś brudnych sprawek i czterech mor­derstw na dodatek.

- Annie i ja próbujemy sami rozwiązać tę zagadkę - powiedział Max, przypominając Annie, dlaczego się tutaj znaleźli.

Aczkolwiek kapitan starał się ukryć zdumienie, to jednak najwy­raźniej był zaskoczony. Annie poczuła się mocno zdeprymowana. Jak ona i Max mogli przypuszczać, że uda im się rozwikłać tę spra­wę zupełnie samodzielnie?


* Koktail z whisky, mięty i cukru, z pokruszonymi kostkami lodu.


- Chciałabym, aby nam pan pomógł - wypaliła, starannie unika­jąc wzroku Maxa. W końcu panna Marple też korzystała z pomocy sir Henry Clitheringa. Max powinien to zrozumieć, a nie zachowy­wać się jak zazdrosne prosię.

- Kochanie, zrobię wszystko, żeby wam pomóc.

Gdyby Max był ropuchą, pewnie nadąłby się w tym momencie jak balon. Co za zazdrośnik z niego.

- Przypuszczamy, że Elliot zgnął z powodu zapowiadanego wy­stąpienia na niedzielnym spotkaniu. W końcu wszyscy wiedzieli, że miał zamiar mówić o różnych brzydkich sekretach członków klubu.

Kapitan z namysłem potrząsnął szklanką, grzechocąc kostkami lodu.

- Nie brałbym jego pogróżek zbyt serio. Elliot uwielbiał być w centrum zainteresowania. Prawdopodobnie za jego przechwałka­mi nie kryło się nic naprawdę ważnego.

- Właśnie, że tak. Widzi pan, Elliot przesłał mi kopię swojego wystąpienia. Miał rację, twierdząc, że członkowie naszego klubu mieli mnóstwo do ukrycia,

Kapitan Mac odstawił szklankę i sięgnął po orzeszka.

- Naprawdę?

Annie zaczęła opowiadać.

- Emma Clyde wypchnęła męża za burtę. Hal zamordował żonę, Jeff Farley bije Janis, a Fritz Hemphill... - tu musiała już improwizo­wać - był przekupny. Kelly Rizzoli zaatakowała kiedyś inną kobietę.

Kapitan zjadł kolejnego fistaszka.

- Może te historie są prawdziwe, a może nie. A jeśli nawet są, to czy można je udowodnić? Prawdopodobnie nie, inaczej część na­szych podejrzanych byłaby już za kratkami. Pewnych rzeczy poli­cjant uczy się wcześnie. Aby wnieść oskarżenie i uzyskać wyrok, po­trzeba cholernie dużo dowodów. Większość historyjek, jakimi dys­ponował Elliot, mogłaby wprawić ich bohaterów w zakłopotanie i wprowadzić nieprzyjemną atmosferę w naszym klubie, ale nie były to poważne groźby. Chociażby to, co miał przeciwko mnie. - Kapi­tan sięgnął po karafkę i ponownie napełnił szklaneczki. - Wyobra­żam sobie, że odkąd się o tym dowiedziałaś, nie masz o mnie najlep­szego zdania. Nie chciałbym też, aby plotkowano na ten temat. - Rzucił Annie niepewne spojrzenie i szybko odwrócił wzrok. - Cho­lernie kłopotliwa historia. Cóż mogę powiedzieć? - Wzruszył ma­sywnymi ramionami. - To nie jest miłe, mieć sprawę o ojcostwo. Z tego powodu rozleciało się moje małżeństwo. Ciągle za to płacę... ale byłbym głupcem, gdybym myślał, że chłopak jest mój.

Max i Annie sączyli swoje drinki i przez dłuższą chwilę żadne z nich nie odzywało się. Po raz pierwszy podczas tej rozmowy kapi­tan Mac wyglądał na poruszonego. Twarz miał pociemniałą z gnie­wu, usta zaciśnięte.

- Przypuszczam, że Elliot miałby jakąś przewrotną satysfakcję. gdyby rozgłosił tę historię przed całym światem. - Nieśmiało skłonił głowę ku Annie. - Wiedział, że zależy mi na tym, byś miała o mnie dobre mniemanie. Ale zapewniam cię z całą odpowiedzialnością, że nie posunąłbym się do morderstwa, by go uciszyć. Owszem, z przyjemnością rozkwasiłbym mu gębę, żeby zetrzeć z niej ten wyraz samozadowolenia. Niestety, nie miałem ku temu okazji.

Twarz kapitana na powrót przybrała normalny odcień, choć wciąż malował się na niej niesmak.

- Powiem wam, że nie wydaje mi się, by wielkie expose Elliota miało jakiekolwiek znaczenie. Insynuował, że Emma wypchnęła męża za burtę. No i co z tego? Kto to udowodni? Nie zapominajcie, że oskarżenie bez dowodu to jedno wielkie gówno. - Skinął gło­wą ku Annie. - Przepraszam cię, moja droga, ale ja to tak widzę. Elliot był wrednym typem, zgoda, ale niegroźnym. No, może mógł­by pokrzyżować plany Farleyom. Wiem, że są kandydatami do Na­grody Narodowej. Ale w przypadku całej reszty nie traktował­bym tego poważnie. Całe wystąpienie Elliota potwierdza jedynie, że był z niego kawał drania. I teraz, gdy o tym myślę, coś mi przy­chodzi do głowy. Sądzę, że powinniście zaznajomić się z jego byłą żoną.

Annie i Max popatrzyli na niego w osłupieniu.

- Ależ Elliota zamordował ktoś z obecnych w “Śmierci na żądanie".

- Tak sądzicie? - kapitan Mac wzruszył ramionami. - Może tak, a może nie. Tylne drzwi były otwarte. - Umilkł na chwilę. - Była żo­na Elliota to moja najbliższa sąsiadka, Carmen Morgan. Ta kobieta to prawdziwy pistolet.


Przystanęli przy samochodzie.

- Popatrz, Max. to przecież tuż obok. Kapitan Mac jest spostrze­gawczy. Przez długie lata byt policjantem i myślę, że instynkt go nie zawodzi.

- Może próbował z nią flirtować, a ona mu dała odprawę?

- Max!

- Nie żartuję. Mamy mnóstwo solidnych podejrzanych, a kapi­tan wyskakuje z kimś. kogo nie było w księgarni.

- Bo jest na tyle mądry, by zwrócić uwagę na te otwarte drzwi, o których tyle razy mówiłam Saulterowi.

Max zdenerwował się.

- A niby skąd była żona miałaby wiedzieć wystarczająco dużo o waszych spotkaniach, by móc ukryć strzałkę i spreparować bez­pieczniki?

Annie nie lubiła, gdy ją pouczano. Co ten Max sobie właściwie myśli? Wyobraża sobie, że jest pułkownikiem Primrose, czy co?

- Jeśli była na niego tak wściekła że chciała go zamordować, są­dzę, że jakoś by się dowiedziała. To byłoby dopiero genialne posu­nięcie, zabić go w obecności osób, które same miały solidne motywy, żeby go uśmiercić.

Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę sąsiedniej posesji.

Trawnik był starannie przycięty, dom niedawno odmalowano i zainstalowano nowe rynny, jednak te wszystkie zabiegi zdradzały robotę przedsiębiorstwa budowlanego Halcyon, gdyż całość nie no­siła najmniejszego nawet śladu indywidualnego gustu. Nie było tu ani wiszących roślin, ani rabatek kwiatowych.

Drzwi otworzyły się, ledwo Annie dotknęła dzwonka. Kapitan Mac miał rację. Carmen Morgan rzeczywiście była ostra. Srebrnobiałe włosy do ramion, wiśniowa, obcisła bluzeczka sięgająca zaledwie pępka i mocno wycięta u góry, podkreślająca biust a la Dolly Parton i talię klasycznej piękności z Południa. Do te­go paznokcie tak długie, że pewnie trudno jej było chwycić coś pal­cami. O, Mike Hammer z pewnością by się w niej zakochał - do czasu, dopóki nie dałby jej kopa w tyłek. Z ciemnego salonu dolatywał zapach kamforowego kadzidełka.

Carmen utkwiła w Annie przebiegłe, niebieskie jak u dziecka oczy.

- Wiem, kim jesteś. Elliot wykorkował w twojej księgarni. - Za­śmiała się piskliwie. - Bardzo bym chciała być przy tym.

- A byłaś? - zapytała szybko Annie, rada ze swojego refleksu.

- Nie miałam tego szczęścia. A czy ktoś twierdzi, że byłam? - Niebieskie oczy zwęziły się w szparki. - Rozmawiałaś z tym grubym gliniarzem mieszkającym obok. Ten zawsze musi wsadzać nos w nie swoje sprawy.

- Sądziliśmy, że może ty podsuniesz nam jakąś wskazówkę, kto mógł zabić Elliota - wtrącił Max łagodnie, pojawiając się tuż za Annie.

Carmen popatrzyła na niego i jej twarz przybrała zupełnie inny wyraz. Blade oczy, ostro podkreślone niebieską kredką do powiek, rozszerzyły się raptownie. Najczęściej w ten sposób ludzie reagują na widok lufy Magnum.

Annie poczuła, jak twarz zastyga jej w nieruchomą maskę. Oczy Carmen z aprobatą mierzyły wysoką sylwetkę Maxa.

- A dlaczego ty się tym zajmujesz, mój chłopcze?

Mój chłopcze, patrzcie państwo!

- Gliny mają jakieś kretyńskie pomysły. Staramy się to naprawić,

- Masz na myśli, że chcą wrobić tę oto lalę?

Trwało to dłuższą chwilę, zanim Annie zorientowała się, kogo Carmen ma na myśli. Lala. Już otwierała usta, żeby wybuchnąć, lecz Max przytomnie zareagował pierwszy.

- Założę się, że nawet nie poprosili cię o pomoc.- Poufale na­chylił się w stronę Carmen.

- Nawet się nie pofatygowali, żeby mnie powiadomić, że nie żyje. - Ładną, porcelanową twarz wykrzywił nagły grymas. Wyglądała teraz dobre dziesięć lat starzej. - Byłam żoną tego drania przez cztery lata, trzy miesiące i osiemnaście dni i nikt mi nawet nie powiedział, że on zmarł.

- To okropne - wtrącił współczująco Max. - Więc skąd się do­wiedziałaś?

- Mam przyjaciela w komisariacie.

Annie przypomniała sobie muskularnego policjanta na motocy­klu. Przyjaciel, rzeczywiście.

Carmen Morgan odwróciła swoją platynową głowę i popatrzyła na Annie badawczo i niezbyt przyjaźnie.

- To od niego wiem, że ona jest teraz w tarapatach. Bud, mój przyjaciel, mówi, że jutro ją aresztują. - Prychnęła pogardliwie. - Nie zabiłaś Elliota. Mogę to powiedzieć, patrząc na ciebie. Nie star­czyłoby ci odwagi.

Podczas gdy Annie zastanawiała się, czy potraktować tę uwagę jako komplement, czy też wręcz przeciwnie, Carmen skoncentrowała się na Maxie.

- Wejdź. Powiem ci, co tylko mogę, o tym cholernym wszarzu, czyli moim eks.

Annie ruszyła tuż za nimi. Przykleiła się do Maxa niczym Nora do Nicka. Mniejsza z tym, czy Carmen się to podoba, czy nie.

Niewielki hall, wyłożony poobtłukiwanymi kafelkami w czarno-białą szachownicę, sprawiał dość obskurne wrażenie. Ciężki zapach kamforowego kadzidła w połączeniu z dwoma miętowymi julepami sprawił, że Annie poruszała się nieco chwiejnie.

- Piwo?

Już miała odmówić, ale Max uśmiechnął się szeroko i poprowa­dził Carmen do kuchni, mówiąc przy tym:

- Ależ chętnie. Pozwól, że ci pomogę.

Annie szła tuż za nimi Max był nie tylko zazdrosną świnią i wstrętną kreaturą, ale i rozpustnikiem pierwszej klasy.

Carmen otwarła trzy butelki piwa Dos XX. Ruchem ręki wska­zała im wyplatane stołki. W tym pomieszczeniu nie trzymano słabe­go piwa i najwyraźniej niewiele gotowano. Kuchnia, nie nosząca naj­mniejszych nawet śladów użytkowania, wyglądała niczym dział z meblami kuchennymi w magazynie Searsa.

Carmen, uwodzicielsko zwrócona w stronę Maxa, zapytała:

- Co chciałbyś wiedzieć?

- Powiedz nam coś o sobie. - Max przysunął swój stołek bliżej krzesła Carmen. Jeszcze chwila, a znajdzie się po tej samej stronie stołu co ona.

Annie z całej siły ściskała swoją butelkę, powstrzymując się, by nie cisnąć nią w twarz tego niewiniątka.

Carmen wystudiowanym gestem przesunęła dłonią po swoich długich, srebrnych włosach.

- Szczera spowiedź? - powiedziała ochryple.

Annie z przyjemnością zauważyła, że Max zaczyna być nieco zmieszany. Podniósł butelkę do ust i wypił łyk piwa.

- Na przykład, skąd pochodzisz i gdzie poznałaś Elliota - rzuciła Annie cierpko, uśmiechając się z wyższością na widok miny Maxa.

- Jestem tancerką i występowałam w klubie w Keys na Florydzie. Elliot miał zwyczaj tam zachodzić. Był bardzo hojny, poza tym pisał książkę. - Zmrużyła oczy na to wspomnienie. - Powiedział, że jestem w typie Saddie Jakiejśtam i że stanowię doskonały materiał. - Pocią­gnęła łyk piwa i nieśmiało popatrzyła na Maxa, mrużąc przy tym oczy. Pewnie ślepa jak kret, ale przez próżność nie założy okularów.

Annie przetłumaczyła jej wypowiedź na swój język. Carmen była striptizerką, a Elliot odgrywał swoją kolejną rolę - pisarza-twardziela a la Hemingway.

- A potem pobraliście się? - zapytała z nieukrywaną ciekawością.

- Tak. Urządziliśmy ogromne przyjęcie i wydawało się nam, że to znakomity pomysł.

Ciekawe, jak Elliot ocenił to następnego ranka, gdy już wytrzeźwiał. Carmen zacisnęła usta. Annie błyskawicznie dodała jej jeszcze pięć lat.

- Od jak dawna jesteście po rozwodzie?

Skąd u Maxa tak wielkie pokłady współczucia?

- Od sześciu miesięcy.

- A dlaczego zostałaś tutaj? Dlaczego nie wróciłaś na Florydę?

Carmen z pasją odwróciła się ku Annie.

- A niby dlaczego miałabym wracać? Mam takie samo prawo mieszkać tutaj jak każdy inny.

Max skończył piwo, z ukontentowaniem oblizał wargi i przerwał niewygodną ciszę.

- Czy wiedziałaś o niedzielnych spotkaniach pisarzy w “Śmierci na Żądanie"?

- Jasne. - Oczy Carmen ponownie powędrowały do Annie. -“Śmierć na żądanie", co za makabryczny pomysł. Dlaczego nie poprowadzisz sklepu z różnymi ładnymi drobiazgami, takimi jak malo­wane muszelki, szklane ptaszki i tym podobne?

- Mój wuj zmarł i zostawił mi księgarnię - odparta Annie sztywno.

Carmen wzruszyła ramionami.

- No tak, zawsze trzeba zadowolić się tym, co się posiada. Przy­najmniej ja zawsze tak robiłam. - Świadomie czy też może odrucho­wo podniosła w górę ramiona i przeciągnęła się kusząco.

Max pochylił się do przodu.

- A czy wiedziałaś, że tego wieczoru, kiedy został zamordowany, Elliot miał zamiar powiedzieć różne brzydkie rzeczy o pisarzach?

- O tak, wspomniał mi o tym.

- Naprawdę? - Annie rzuciła Maxowi triumfujące spojrzenie. - Kiedy się z nim widziałaś?

- Wpadł tu w piątek wieczorem, gdzieś koło piątej. Przyniósł mi czek na alimenty i jak zwykle usiłował mnie naciąć na dwieście dola­rów. Mówił, że wydał trochę na antyki, ale że przyniesie resztę w przyszłym tygodniu. - Obciągnęła dekolt wiśniowej bluzeczki. - I jak ja teraz odzyskam te pieniądze?

O, Max z rozkoszą objaśni ci wszystkie zawiłości prawne", po­myślała Annie z wściekłością.

- A co Elliot powiedział ci na temat pisarzy?

- To i owo. Elliot lubił wtykać nos w nie swoje sprawy i obrzucać ludzi błotem.

- Czy zdradził ci przypadkiem, z czym zamierza wystąpić w nie­dzielę wieczorem?

- Mniej więcej. Nie zwracałam większej uwugi na jego słowa, wo­lałam mówić o forsie, którą był mi winien, Ciekawe, jak tu można wyżyć bez pieniędzy?

Max przechylił się przez stół i obdarzył Carmen swoim najbar­dziej uwodzicielskim uśmiechem.

- Spróbuj sobie przypomnieć, To może być bardzo ważne.

- Dla ciebie? - wdzięczyła się Carmen.

- Dla wszystkich - przerwała Annie lodowatym tonem. Najwi­doczniej zainteresowania Carmen ograniczały się wyłącznie do tego, co dotyczyło jej samej, i dlatego tak trudno było jej zapamiętać inne rzeczy. Ale przy wyraźnej zachęcie ze strony Maxa w końcu wydo­była z pamięci parę interesujących szczegółów.

Niektóre z nich znali - o Emmie, Farleyach i Halu - inne były dla nich nowością.

- Elliot powiedział, że Fritz Hemphill był prawdziwym idiotą, sko­ro nie płacił swojej żonie alimentów. W zupełności się z nim zgadzam. Facet nie płacący alimentów to łobuz. - Annie dopiero teraz dostrzegła wysadzany brylancikami kolczyk, ukryty w gąszczu jasnych włosów.

- Czy to wszystko, co miał na Fritza?

Carmen prychnęła pogardliwie.

- Skądże. To właśnie dzięki temu zdobył te informacje. Zdaje się, że eks-małżonka Fritza miała wszystkiego dosyć i opowiedziała Elliotowi o tej całej niemiłej historii.

- Ale o czym konkretnie? - zapytał Max.

Carmen przejechała swoim zabójczo długim paznokciem po bu­telce, ścierając kroplę wody.

- Coś o zabezpieczeniu sobie tyłów i nieodwracaniu się do niego plecami, gdy trzyma w ręku broń. Coś w tym stylu.

Broń. To brzmiało prawdopodobnie. Annie przypomniała sobie oczy Fritza, zimne i nieruchome niczym oczy ośmiornicy.

- A o tym gliniarzu obok - ruchem platynowej głowy Carmen wskazała w stronę domu kapitana Maca - Elliot powiedział, że to zim­ny drań, który dobrze wie, że najlepiej jest trzymać gębę na kłódkę.

Wszystko pasowało. Kapitan Mac raczej nie rozgłaszał tej histo­rii z ojcostwem.

- A Kelly Rizzoli? - niecierpliwił się Max.

- Kompletnie szurnięta - odparła Carmen, znacząco pukając się palcem w czoło. - Tak twierdził Elliot.

- Szurnięta? - powtórzyła Annie. “No tak, zaczynam się wyrażać zupełnie jak ona", uświadomiła sobie nagle. Jakby czytając w jej my­ślach, Max uśmiechnął się złośliwie. Zignorowała go.

- Wspominał o jakichś sztuczkach, w których celowała. Paskud­ne historie. Zdaje się, że zamordowała czyjegoś kota.

Annie poczuła gęsią skórkę. “Psychoza"', “Halloween II". Patricia Higsmith, Ruth Rendell. Owszem, zdarzali się ludzie, którzy ro­bili takie rzeczy. Ale czy to możliwe, by do nich należała także Kelly, która miała taką wrażliwą twarz i którą otaczała aura delikatności i kruchości?

Niedowierzanie Annie nic uszło uwagi Carmen.

- O tak, z pewnością miewałaś znakomite przyjęciu niedzielne. Sami mili ludzie. - Jej oczy błyszczały złośliwie. - Na twój temat też było to i owo. Elliot wiedział o Santa Fe. - Pogardliwie skrzywiła usta. - Uważasz mnie za tanią dziwkę, ale ja nigdy nie uczyniłabym czegoś podobnego. Powinieneś zapytać ją kiedyś o Santa Fe.

Santa Fe. Co Max pomyślałby sobie na ten temat? Dla niej i dla Richarda oznaczało to koniec. Dzięki Bogu. Spojrzała Carmen pro­sto w oczy.

- Nie ma problemu. Mogę opowiedzieć Maxowi o Santa Fe.

Nastąpiła chwila nieprzyjemnej ciszy. W końcu Max zapytał ła­godnie:

- Carmen, czy Elliot często kupował antyki?

Annie omal nie rzuciła mu się na szyję.

Była pani Morganowa skrzywiła się.

- Z regularnością zegarka. To był prawdziwy drań.

- Więc może naprawdę potrzebował pieniędzy?

- On zawsze potrzebował pieniędzy - powiedziała Carmen po­ważnie. Ten temat najwyraźniej był bliski jej sercu.

Annie zwróciła się do Maxa.

- Widzisz, podejrzewałam, że w grę może wchodzić szantaż. Mniejsza z tym, jaka jest twoja opinia, ale moim zdaniem on wycią­gał forsę od Emmy Clyde.

- Zaraz, chwileczkę - przerwała Carmen - a dlaczego tak uwa­żasz?

- Jak tylko dałam Emmie do zrozumienia, że wiem, jakimi infor­macjami dysponował Elliot, ta od razu zapytała, ile chcę pieniędzy. A to oznacza, że już przedtem miała do czynienia z szantażystą.

- Ale to absolutnie nic mógł być Elliot, mowy nie ma. - Carmen straciła całe zainteresowanie teorią Annie.

- Dlaczego nie? Skoro potrzebował pieniędzy, a sama twierdzisz, że potrzebował, to dlaczego nie miałby ich wyciągać od kogoś w za­mian za milczenie?

- Nie Elliot. To byt drań, ale nie ostatni łajdak Powiedział mi kie­dyś, że jego zdaniem szantnż to obrzydliwość, prawdziwa obrzydli­wość. - Carmen podniosla się z miejsca i podeszła do lodówki. -Zro­zum, Elliot to był szczur, ale on naprawdę nienawidził morderców, przekupnych policjantów i różnegu rodzaju gangsterów. Jego ulubio­nym detektywem był Josh Hibbert. Problem w tym, że Elliot lubił wy­wlekać na światło dzienne rożne takie paskudne historie i podsuwać je ludziom prosto pod nos. Lubił dręczyć ludzi. Nie mogłam tego stra­wić, więc go wywaliłam. Powiedziałam mu, żeby się wypchał. - Z na­mysłem przejrzała zawartość lodówki. - Skończyło mi się piwo. Moim zdaniem Elliot posunął się wobec kogoś za daleko.


- Uważam, że to świetna babka - powiedział Max, naciskając pedał gazu.

- Jak każdy facet w Południowej Karolinie.

- To bardzo dyskryminująca uwaga.

- Zgadza się. - Annie delikatnie masowała skronie. Najpierw dwa julepy, a potem jeszcze piwo. - Ale dobrze, że z nią porozma­wialiśmy. Wiedziała, że w niedzielę wieczorem Elliot będzie miał wy­stąpienie i o czym będzie mówił. Spokojnie mogła ukryć strzałkę i majstrować przy bezpiecznikach.

- Och Annie, przyznaj po prostu, że nie lubisz tej dziewczyny.

Dziewczyny, dobre sobie.

- Tyle w niej z dziewczyny co w samicy anakondy.

- Ale dla prawdziwego samca anakondy...

- Zastanawiam się, komu Elliot zostawił pieniądze. Max zwolnił nieco przed wjazdem na główną szosę, obsadzoną sosnami, których pomarańczowobrązowe, proste jak świece pnie wznosiły się po obu stronach drogi. Przez otwarty dach dochodził do nich zapach rozgrzanego asfaltu.

- Zgodnie z tym, co mówiła Carmen, wydał pieniądze na antyki.

- To ona tak twierdzi. A czy nie pomyślałbyś ze dwa razy o tym słodkim dziewczęciu, gdyby tak okazało się, że to ona dziedziczy?

Max niechętnie pokiwał głową.

- Zgoda, to było niedopatrzenie. Musimy sprawdzić, kto dosta­nie jego pieniądze, jeśli w ogolę zostały po nim jakieś pieniądze. To oczywiście zmieniałoby postać rzeczy.

- Znamy już motywy: nienawiść, zemsta, strach, chęć zysku albo też kilka z nich jednocześnie. Jak sądzisz, która z tych możliwości będzie pasowała do Kelly Rizzoli?

Na pozór rozmawiali zupełnie normalnie, lekko, swobodnie, ze swadą. Jednak bez względu na to, jak to odbierał Max, Annie wy­czuwała między nimi pewne podskórne napięcie.

Wyciągnęła rękę i dotkneła jego ramienia.

- Zanim pojedziemy zobaczyć się z Kelly, chciałabym ci opowie­dzieć o Santa Fe.



XV


- Nigdy nie zależało mi na tak zwanych szczerych wyznaniach - po­wiedział Max oschle. - Liczy się tylko dzień dzisiejszy. - Jego ciem­noniebieskie oczy spoglądały prosto na nią.

Kochany Max.

- Ale ja chcę ci powiedzieć. Wiem, że nie muszę. - Nie mogła oprzeć się pokusie wyciągnięcia ręki i dotknięcia jego policzka. - Jedźmy na Indigo Beach.

Pilotowała go do piaszczystej, pokrytej koleinami bocznej drogi. Gdy wymijali przewróconą karłowatą palmę, nisko zwisające pną­cza zadrapały dach samochodu. Na myśl o lakierowaniu Max jęk­nął;

- Od czasu do czasu mogliby tu trochę pomachać maczetą i oczyścić tę drogę.

Rozłożyste paprocie przesłaniały koronką liści konary dębów, a wokół jeziorka po lewej stronie drogi bujnie rozkwitały paprocie cynamonowe. Poszycie leśne zawirowało nagle, gdy ciemnoszary je­leń z białym zadem przemknał w poprzek wąskiej ścieżki i dał nurka w gęstwinę wawrzynów,

Dwadzieścia jardów od plaży drogę blokował zwalony pień czer­wonego cedru, więc zostawili samochód i ruszyli dalej pieszo, poko­nując nierówny, piaszczysty teren, aż doszli do wąskiej, w połowie zasypanej piaskiem ścieżki, biegnącej wzdłuż wybrzeża. Wiejąca od morza bryza poruszała wysokie źdźbła nadmorskiego owsa, który przybrał już łagodną, październikową barwę. Sięgające do kolan tra­wy szeleściły przy każdym kroku Gdy przystanęli na wydmie, spo­glądając ku wybrzeżu i obserwując grę fal, nad ich głowami przele­ciał klucz kormoranów. Powoli zeszli na brzeg, gdzie na szarym, ubi­tym piasku wyraźnie odcinała się linia przyboju

Annie zanurzyła rękę w ciepłej wodzie.

- Nie potrzebujesz mi nic mówić - powtórzył Max. - Wiem o to­bie wszystko, co powinienem wiedzieć.

- Ale ja chcę ci powiedzieć. - Twarz miała poważną i z namysłem ważyła każde słowo. - Elliot prawdopodobnie rozmawiał z Richardem.

Max milczał.

- Nigdy nie opowiadałam ci o Richardzie. Było to zaraz po tym, jak ukończyłam szkołę. Mieszkałam wtedy w Dallas i pracowałam jako modelka. - Odwróciła się i zaczęła iść wzdłuż plaży. Max podą­żał za nią. - Richard pracował w banku. - Roześmiała się. - Wiem, że to nie fair, że bankowcy bywają różni, ale Richard uosabiał wszystkie wady tego zawodu. Był do przesady podejrzliwy, do prze­sady przezorny i święcie wierzył, że w każdej sytuacji istnieją sztywne reguły. Byliśmy zaręczeni. - Potrząsnęła głową w zdumieniu. - Teraz zupełnie nie potrafię zrozumieć, jak kiedykolwiek mogłam myśleć o wyjściu za niego. Richard był bardzo miły, szalenie przystojny i... niezwykle nudny.

- Nudny - powtórzył Max. - Przynajmniej o mnie nigdy nie po­wiedziałaś, że jestem nudny.

- To prawda. W każdym razie Richard i ja zaręczyliśmy się. A potem zadzwoniła do mnie moja bardzo dobra przyjaciółka. Mia­ła prawdziwy kłopot. Prosiła mnie. abym pojechała z nią do Santa Fe, nikomu nic nie mówiąc. No więc oznajmiłam Richardowi, że muszę natychmiast wyjechać i że wrócę za tydzień.

Oczywiście chciał wiedzieć, dlaczego, ale ja się uparłam, że nie mogę mu tego powiedzieć. - Annie skrzywiła się na wspomnienie nieprzyjemnej sceny, jaka nastąpiła później. - Richard nie był za­chwycony. Ja straciłam panowanie nad sobą, nagadałam mu imper­tynencji i pojechałam. Wróciłam po tygodniu, nie mówiąc mu, gdzie byłam ani co robiłam. W trzy dni po moim powrocie Richard wpadł do mojego mieszkania dosłownie siny z wściekłości. W ręku trzymał raport od prywatnego detektywa, stwierdzający, że Anne McKinley Laurance w niedzielę wieczorem została przyjęta do prywatnej klini­ki położniczej, gdzie tej samej nocy urodziła syna. a w środę wieczo­rem została wypisana z oddziału.

- Twoja przyjaciółka posłużyła się twoim nazwiskiem.

- Czy wiesz, że Richardowi w ogóle nie przyszło to do głowy? Chciał natomiast wiedzieć, z kim się łajdaczyłam, skoro doskonale wiedział, że dziecko nie mogło być jego.

Max uniósł w górę jedną brew.

- Czy ten jego bank nie znajduje się przypadkiem na czarnej liście FDIC*?

- Nie, na finansach Richard zna się doskonale.

- Na szczęście zupełnie nie zna się na ludziach,

- No i właśnie tego dogrzebał się Elliot. Dziecko natychmiast zostało oddane do adopcji,

- A dlaczego to wszystko było okryte taką tajemnicą? - zapytał Max.

- Przecież potrafisz kojarzyć - Annie przygryzła wargę.

- Nie musisz nic więcej mówić.

- Nie, powiem ci, gdyż wiem, że to, co zrobiłam, było nielegalne. Widzisz, Emily była mężatką, więc problem nie na tym polegał. Ukry­wała ciążę przed mężem, który pochodził z jednej z najbardziej wpły­wowych rodzin w Teksasie i chyba najokropniejszej. Emily dopiero po wyjściu za Quentina zorientowała się, że jego ojciec - obrzydliwy stary tyran i despota sprawował absolutną kontrolę nad nimi wszystkimi. Cały dom płaszczył się przed tym wstrętnym monstrum, podobnym jota w jotę do pani Boynton z “Rendes-vous ze śmiercią" Agathy Christie. Quentin i jego siostra zażywali kokainę, a matka była alkoholiczką. Życie w tej rodzinie było prawdziwym koszmarem i Emily zadręczała się myślią o dziecku jedynym wnuku. Pragnęła by jej dziecko miało normalny, bezpieczny dom. Tak więc pojechała do Santa Fe i posłużyła się moim nazwiskiem, a ja w trzy dni później podpisałam zgodę i chłopiec trafił do wspaniałej pary, która od lat marzyła o dziecku i modliła się o spełnienie tych pragnień.

Wpół odwrócona, wpatrywała się w rozkołysaną, zieloną wodę.

- Nigdy nie żałowałam tego, co wówczas uczyniłam. W rok póź­niej Emily i Quentin zginęli w katastrofie samolotowej i gdyby nie ja, to ten mały zostałby żywcem pożarty przez ojca Quentina.

- Dobrze zrobiłaś - powiedział Max ciepło. Gdy popatrzyła zdumiona, dorzucił niemal szorstko:- Richard może był głupcem, ale ja nim nie jestem.


*FDIC, Federal Deposit Insurance Corporation, agencja kontrolująca działalność banków, objętych gwarancją rządową.


- I nie przeszkadza ci, że brałam udział w ... nie wiem, jak to na­zwać... w oszustwie? szalbierstwie?

- Myślę, że jesteś wspaniała. Zawsze tak uważałem. - Nie mógł się oprzeć, żeby nie dodać: - Nawet jeśli nie mam tak szacownego zawodu jak na przykład finansista.


Po drodze do Kelly Rizzoli zatrzymali się jeszcze w “Śmierci na żą­danie", gdyż Max doszedł do wniosku, że do odejścia promu mają jeszcze mnóstwo czasu, więc mogą najpierw uporządkować zebrane do tej pory fakty i dopiero potem udać się do Kelly. Pogłaskał czar­ną, lśniącą głowę wypchanego kruka, stojącego przy wejściu.

- Jak on się nazywa?

- Edgar, oczywiście.

Przywitała ich wyraźnie zmęczona Ingrid.

- Wszystko w porządku. Zdaje się, że szczyt już minął. W kasie mamy 689 dolarów i ani jednego egzemplarza Christiny Brand. - Z dumą poklepała stos paragonów. Jej oczy z zatroskaniem powędro­wały od Maxa do Annie, zanim dodała z wahaniem: - Saulter był tu­taj dwukrotnie, pytając o ciebie, a pani Brawley dzwoniła trzy razy.

Złe nowiny i dobre nowiny. Annie podeszła do Ingrid i uścisnęła ją.

- Lepiej zamknijmy już. I nie martw się, Ingrid, Max i ja zajmu­jemy się tą sprawą.

Twarz Ingrid rozjaśniła się.

- Tak jak Pam i Jerry North?

Niezupełnie tak, choć Annie nie miałaby nic przeciwko martini. Jednak po dwóch miętowych julepach lepiej było nie ryzykować.

Ingrid wywiesiła tabliczkę z napisem “Zamknięte" i wychodząc dodała jeszcze: - Jutro rano ja otworzę.

Czyżby obawiała się, że jutro Annie będzie już w więzieniu?

Max wybrał dla siebie największe krzesło, najbardziej miękką po­duszkę i rozsiadł się wygodnie.

- Pora uporządkować materiał, którym dysponujemy. - Rozpo­starł na kolanach żółty notatnik.

Annie niecierpliwie krążyła po księgarni. Barek kawowy, akwa­rele, środkowe przejście wydzielone przez ukośnie ustawione reduty z eukaliptusowego drewna, Edgar lśniący czernią piór i spoglądnjący w przestrzeń niewidzącymi oczami.

Po śmierci wuja Ambrosc księgarnia stała się dla niej schronieniem. Tu czuła się bezpieczna i szczęśliwa. Czy Slauter przyszedł po to, aby ją aresztować? Carmen Morgan była przekonana, że aresztowanie ma nastąpić jutro. Ile czasu jej jeszcze zowstało? Zegar w ozdobnej szafce z orzechowego drewna, w stylu królowej Anny, stojący tuż obok Edgara, wskazywał 15:07. Czas, czas, czas, miała coraz mniej czasu.

Okręciła się na pięcie i znowu ruszyła wzdłuż półek, gdy nagle jej wzrok zatrzymał się na regale z autentycznymi historiami krymi­nalnymi. Nie brakowało tu także Clarka Howarda - ulubionego autora wuja. Clark Howard - w 1980 roku nagrodzony Edgarem za opowiadanie “Wścibski facet" - z powodzeniem uprawiał różne ga­tunki literackie; pisywał krótkie opowiadania, powieści, scenariusze filmowe i telewizyjne i książki opisujące prwdziwe historie krymi­nalne.

Annie wpatrywała się w książki z takim natężeniem, aż tytuły za­częły skakać jej przed oczami.

Przestali brać pod uwagę najbardziej istotny fakt.

- Max! - wykrzyknęła. Potknęła się i wpadła na doniczkę z paprotką. Przy krześle Maxa udało jej się jakoś odzyskać równo­wagę.

Wypłoszona ze swojego schowka Agatha popatrzyła na Annie z wyrzutem i pomknęła w najciemniejszy kąt barku kawowego. An­nie postukała palcem w trzymane przez Maxa papiery.

- Gdzie masz to, co napisałeś, wtedy gdy ja oberwałam po głowie w domu Elliota?

Max zaczął przetrząsać notatki, wreszcie wyciągnął plik zapisa­nych na maszynie kartek, Niecierpliwie wyrwała mu je z ręki.

- Musimy dokładnie uporządkować ten materiał pod kątem związku podejrzanych osób z. przypadkami, którymi zajmował się wuj Ambrose, rozumiesz? Przecież cała sprawa zaczeła się właśnie od niego. To jest ważniejsze niż jakieś tam duperele typu ojcostwo kapitana Maca.

- Najpierw musimy uporządkować ten materiał. Max miał mi­nę niczym sam Herkules Poirot. Brakowało mu tylko jajowatej głowy.

Annie nie zawracała sobie głowy odpowiedzią. Chwyciła dossiers i szybko naszkicowała tabelę z nazwiskami i miejscowościami


Emma

Clyde

Hal

Douglas

Jeff, Janis

Farley

Fritz

Hemphill

Kapitan

Mac

Kelly

Rizzoli

Billings

Cincinnati

Pn. Afryka

Memphis

Nowy Jork

Boca Raton

Broward’s

Rock

Wiesbaden

St. Louis

Hollywood

Jezioro

Tahoe

Broward’s

Rock

Columbia

Kansas

City

Broward’s

Rock

Long Beach

Sajgon

Loma Linda

Los Angeles

Broward’s

Rock

Ft. Walton

Jacksonville

Camp

LeJeune

Korea

Miami

Silver City

Broward’s

Rock

Ft. Smith

Ozark

Fayetteville

Broward’s

Rock

Przyjrzawszy się swojemu dziełu, poczuła lekki niepokój. Na pierwszy rzut oka nie istniały żadne poszlaki łączące podejrzanych ze słynnymi przypadkami, którymi interesował się wuj Ambrose. Ale może po prostu nie dysponowała wystarczającą ilością informacji o tych sprawach?

W kwadrans później odkładała słuchawkę telefonu. Rękę miała zdrętwiałą od notowania. Max stanął za jej krzesłem i zaczął maso­wać jej skulone ramiona.

- Co tak pilnie zapisywałaś? Dzisiejszą afirmację?

- Rozmawiałam z Samem, reporterem od spraw kryminalnych z “Atlanta Constitution". Zaprosił mnie na drinka, gdy będę w mie­ście. - Zerknęła w stronę zegara. O Boże, już 15:22, a oni ciągle tkwią tutaj; Max zajęty kolejną, cholerną listą, a ona usiłując znaleźć jakiś związek między zaginionym maszynopisem wuja Ambrose a podejrzanymi. Do diabła, nic z tego nie wychodzi.

Max pochylił się, by popatrzeć na jej notatki.

- Wszystko na nic - powiedziała z goryczą. - Och, wuj z pewno­ścią był na właściwym tropie, natomiast my nie dysponujemy ni­czym, co łączyłoby tamte zbrodnie z naszymi podejrzanymi. - Za­częła wyliczać na palcach: Aldon Armbruster, udając się do pracy, wsiadł właśnie do samochodu marki Lincoln Continental, uruchomił silnik i wyleciał w powietrze. W jego fabryce, produkującej opancerzone łuski artyleryjskie, były uprzednio zatargi z robotnikami. O zamach podejrzewano Aldena Armbrustera Juniora, który na krótko przed wypadkiem odbył podróż do Miami, gdzie bez trudu mógł zdobyć plastik użyty do wysadzenia samochodu, Brak odcisków palców, brak dowodów. Sprawy nigdy oficjalnie nie zamknię­to. Młody Armbruster mieszka obecnie w Nowym Jorku i przy­puszczalnie świetnie się bawi. Innych podejrzanych w tej sprawie nie było, a z naszych kandydatów nikt nie może być Aldenem Armbrusterem Juniorem. Samobójstwo Amalie Vinson. Amalie Vinson, spad­kobierczyni fortuny zrobionej na oponach samochodowych, została znaleziona martwa w czerwcowy poranek w swojej letniej posiadło­ści w Waikiki. Śmierć nastąpiła z powodu przedawkowania kokainy. Mógł to być wypadek, mogło też być samobójstwo. Zostawiła list, a ściślej mówiąc oderwany fragment kartki z klasycznym zdaniem:

Nie mogę dłużej". Każdy głupiec wie, jak to się robi. Zręcznie od­rywasz odpowiedni kawałek z pierwszego lepszego bileciku zawiera­jącego odmowę przyjścia na przykład na przyjęcie i już masz gotowy klasyczny list samobójczy. Agatha Christie opisała ten trick w “Za­trutym piórze"', Głównym podejrzanym w sprawie śmierci pani Vin­son był jej trzeci mąż, Bobby Kaiser, który z całą pewnością nie mieszka na Broward's Rock. Wreszcie sprawa Winninghamów. Całe Winningham. dziedzic fortuny tytoniowej, znany był jako sadysta, człowiek zdeprawowany i kobieciarz. Minio tych wad udało mu się poślubić miłą dziewczynę, Sheilę Hammonds. Pewnej grudniowej nocy Winningham zastrzelił swoją żonę z pistoletu. Twierdził, że ostatnio mieli kłopoty z chuliganami, a miesiąc wcześniej zostali obrabowani. W nocy usłyszał hałas, więc wstał, przeszedł na palcach do hallu i zawołał: “Stój albo będę strzelał". Nie otrzymawszy żad­nej odpowiedzi, pociągnął za spust. Potem zapalił światło i zobaczył martwą Stellę. Był załamany. W dwu miesincc poźniej poślubił inną kobietę, jednak jego szczęście nie trwało długo.Oboje zginęli w kata­strofie prywatnego samolotu, który rozbił się podczas startu. Komi­sja badająca przyczyny katastrofy znalazła cukier w przewodach pa­liwowych. Tak więc Cale Winningham nie może przebywać na Broward's Rock, chyba że w charakterze ducha.

Energicznie przeciągnął palcami po włosach.

- Do diabła, nigdzie nie widzę żadnego związku z Broward's Rock.

Max uniósł swój notatnik.

- Tu są ważniejsze kwestie.


Lista Maxa:

Emma Clyde wypchnęła Ricka za burtę. Kto widział tę brudną robotę? Sprawdzić w Straży Przybrzeżnej.

Żona Hala Douglasa zdradzała go z innymi mężczyznami. Hal utrzymuje, że uciekła od niego. Gdzie jest Leonora Douglas?

Jeff Farley maltretuje swoją żonę. Czy posunąłby się do morder­stwa, żeby ukryć ten fakt? A czy Janis byłaby do tego zdolna?

Fritz Hemphill najwyraźniej ma broń zbyt luźno tkwiącą w ka­burze i przeszłość, którą za wszelką cenę stara się ukryć. Co wie jego była żona?

Kapitan Mac trzyma język za zębami. Czy ukrywa coś bardziej nie­bezpiecznego niż rzekome ojcostwo?

Carmen Morgan wiedziała o niedzielnych spotkaniach oraz o tym, że każda z uczestniczących w nich osób miała motyw, aby uciszyć Elliota. Czy Carmen dziedziczy? Gdzie była w niedzielę wie­czorem?

Kelly Rizzoli. Elliot powiedział, że robiła różne nieprzyjemne sztuczki. Jakiego rodzaju?

Max sięgnął po telefon.


Godzina 15:33. Annie pociągnęła Maxa za rękaw i wskazała na ze­gar.

Zakrył dłonią słuchawkę. - Mamy jeszcze mnóstwo czasu - po­wiedział, wybierając numer.

Agatha przemknęła niczym szary cień i wskoczyła na ladę. Popa­trzyła na Annie głębokimi, żółtymi oczami.

- Co o tym sądzisz, Agatha?

Kotka zamruczała gardłowo,

- Gdybyś tak potrafiła mówić, dowiedzielibyśmy się wreszcie, kto tu był w niedzielę rano.

Agatha zaczęła robić toaletę, starannie liżąc prawą łapkę i ener­gicznie pocierając nią mordkę. Annie wyciągnęła rękę, pogłaskała je­dwabiste futerko i przechyliła głowę, by posłuchać, co mówi Max.

- Poruczniku Ferril, czy to pan prowadził sprawę utonięcia Enrique Moralesa dwa lata temu?

- Tak.

- Tu Max Darling z kancelarii adwokackiej. W sprawie, którą się obecnie zajmuję, wyniknęła kwestia ustalenia przyczyny zgonu. w związku z czym potrzebuję kopii raportu o tym wypadku. Czy mógłby mi pan przysłać ją ekspresem?

- Tak, myślę, że tak... - Chwila ciszy pełnej zakłopotania. - Ustalenie przyczyny zgonu? Ta śmierć została zakwalifikowana jako wypadek.

- Istnieje podejrzenie niedopatrzenia ze strony wykonawcy jach­tu. Za niski reling na tylnym pokładzie.

- To będzie trudne do udowodnienia - powiedział Ferrill sucho. - Reling miał cztery stopy wysokości.

Max nie dał się zbić z tropu.

- Czy przesłuchiwał pan stewarda i kucharza z “Przyjemności Marigold"?

- Oczywiście. Krytycznego wieczoru nie było ich na pokładzie.

- To znaczy, że pani Morales i jej mąż byli sami?

Porucznik zawahał się przez chwilę.

- Ona przedstawiała się jako pani Clyde. Tak, ona i jej mąż byli sami na pokładzie.

Jeśli teoria Annie o szantażu była słuszna, musiał istnieć jakiś świadek całego zajściu.

- Czy nie było żadnych innych świadków?

- Rozmawialiśmy z właścicielem łodzi zakotwiczonej w pobliżu. Potwierdził informacje, jakie uzyskaliśmy od pani Clyde. Obawiam się, że jest pan na fałszywym tropie. Reling na tym jachcie był jak najbardziej w porządku.

- Bardzo możliwe zgodził się Max. Mimo to chciałbym otrzy­mać kopię pańskiego raportu.

Podawszy Ferrillowi adres Annie, Max odłożył słuchawkę i po­stawił przy nazwisku Emmy kilka zamaszystych znaków zapytania. Annie miała rację. W całej sprawie musisał tkwić jakiś szkopuł, ina­czej Emma nie podejrzewałaby jej tak od razu o próbę szantażu. Może w raporcie będą jakieś poszlaki, może nazwiska osób, z który­mi warto by porozmawiać?

Pracownica wydawnictwa, w którym publikowali Farleyowie, wróciła właśnie z lunchu w “Czterech porach roku”, gdy Maxowi udało się z nią połączyć.

- Tu Max Darling. Piszę artykuł do czasopisma poświęconego książce i w związku z tym zbieram informacje na temat, w jaki spo­sób prywatne życie autora może wpłynąc na sprzedaż jego książek. Polecono mi panią jako doskonałą znawczynię rynku literatury dziecięcej. Oczywiście wszystkie uzyskane od pani Informacje potraktuję jako poufne, nie będę też przytaczał żadnych nazwisk.

- Co chce pan wiedzieć? - Głos był pewny siebie i obojętny.

- Czy gdyby autor powieści dla dzieci został skazany za jazdę po pijanemu, wpłynęłoby to w jakiś sposób na sprzedaż jego książek?

- Panie Darling, to bardzo osobliwe pytanie.

- Niektórzy bibliotekarze zaczynają się obawiać, że literatura dzie­cięca podlega pewnego rodzaju wewnętrznej cenzurze, czego nie notu­je literatura dla dorosłych. Innymi słowy, czy tryb życia pisarzy two­rzących dla dzieci może mieć wpływ na publikowanie i sprzedaż. Stąd moje pytanie, czy na przykład sprawa o jazdę po wypiciu alkoholu al­bo oskarżenie o maltretowanie żony może tu odegrać jakąś rolę.

- I nie będzie pan przytaczał mojej wypowiedzi?

- Z całą pewnością nie.

- No więc zupełnie nieoficjalnie i wyłącznie do pańskiej wiado­mości powiem panu, że podobne historie mają kolosalne znaczenie. Jeśli ktoś pisujący dla dzieci ma na swoim koncie jakieś nieprzyjemne historie, lepiej niech ich pilnie strzeże, by nie wydostały się na światło dzienne.

- Czy pani zdaniem byłoby możliwe, by taki pisarz otrzymał ja­kąś prestiżową nagrodę, gdyby podobna historia dostała się do wia­domości publicznej?

- Nigdy w życiu.

Annie usiłowała akurat odcyfrować jego notatki, gdy Max skoń­czył rozmowę.

- Moja kolej - powiedziała, odbierając mu słuchawkę. Połączyła się z informacją i zapytała o numer biura absolwentów Washington University w St. Louis. Trwało to dłuższą chwilę, zanim udało jej się uzyskać nazwisko pani Bennett Berry, siostry Leonory Harris Douglas.

- Pani Berry? Dzwonię w sprawie pani siostry Leonory.

Po drugiej stronie przewodu usłyszała podekscytowany okrzyk:

- Mój Boże, czy pani wie, co się z nią dzieje? A w ogóle to kim pani jest?

Annie poczuła brak tchu w piersiach. Okrzyk Marthy Berry powiedział jej niemal wszystko, co chciała wiedzieć.

- Pani Berry, strasznie mi przykro, ale źle mnie pani zrozumiała. Dzwonię, aby się dowiedzieć, czy ma pani adres siostry,

- Och, zaraz, chwileczkę. Martha Berry wzięła głęboki oddech. - Nie znam jej adresu i nie mam pojęcia, co się z nią dzieje.

- A kiedy kontaktowała się z panią po raz ostatni?

- Dwa lata temu przysłała mi pocztówkę znad jeziora Tahoe. Czy pani zna Leonorę albo może kogoś z jej znajomych? - pytała drżącym głosem.

- Nie, bardzo mi przykro. Dzwonię w sprawie spotkania absol­wentów naszego roku. Jedyny adres, jakim dysponujemy, to numer skrzynki pocztowej w Kalifornii. Napisaliśmy tam, ale nie otrzyma­liśmy żadnej odpowiedzi.

- Żadnej odpowiedzi. Do mnie też nie napisała. Byłam tam na­wet poszukując jej, ale domek był pusty. Ani śladu Leonory i tego faceta, którego poślubiła.

- Czy pani coś wie na jego temat?

- Nazywa się Harold Douglas i to jest wszystko, co o nim wiem. Leonora pojechała z nim do Hollywood i od tej pory nie mieliśmy od niej żadnej wiadomości, gdy z nią ostatnio rozmawiałam, powie­działa mi, że on jest do szaleństwa zazdrosny. Poradziłam jej wtedy, żeby wracała do domu, ale ona się tylko roześmiała i odparła, że wszystko będzie w porządku. - Martha Berry umilkła na chwilę. - Gdyby udało się pani skontaktować z Leonorą, proszę jej powie­dzieć, żeby do nas zadzwoniła. Proszę jej przekazać, że bardzo się martwiliśmy, ponieważ.., no cóż... Leonora jest dobrą dziewczyną, ale... zawsze chciała się dobrze bawić. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego do nas nie dzwoni ani nie pisze,

Annie odłożyła słuchawkę i zaczeła szkicować szubienicę ze stryczkiem. Dziewczęta lubią się dobrze bawić.

Telefon w mieszkaniu byłej pani Hemphill nie odpowiadał. W jej biurze powiedziano, że wyjechała służbowo i będzie się z nią można skontaktować wieczorem w hotelu Vanderblit Plaza w Nashville, Tennessee. Annie popatrzyła na zegar. 15:50. Do wieczora nie będą przecież czekać. Aż dziw, że Saulter do tej pory nie pojawił się ponownie, tym razem z nakazem aresztowania. Poza tym muszą jeszcze poroz­mawiać z Kelly Rizzoli i zawieźć film Harriet do wywołania.

Czekając na rozmowę, nerwowo spoglądała na przesuwające się wskazówki zegara. Wreszcie polączono ją szefem wydziału śledczego policji w Los Angeles. Jego głos nie brzmiał zachęcająco.

- Tak, Hemphill pracował u nas. Dziesięć może dwanaście lat.

- A dlaczego odszedł?

- Proszę zapytać jego samego. Zaraz, jak się pani nazywa?

- Piszę artykuł o autorach powieści kryminalnych - improwizowała Annie. - Słyszałam, że odszedł, ponieważ miał jakieś kłopoty.

- Odszedł, ponieważ odziedziczył pieniądze. - Głos jej rozmówcy był zupełnie bez wyrazu. - Jeśli chce się pani dowiedzieć czegoś wię­cej na ten temat, niech pani zadzwoni do Cynthii Harmon.

Cynthia Harmon okazała się właścicielką salonu kosmetycznego w Long Beach.

- Kto panią do mnie skierował?

- Horace King.

- Horace? Pani chciałaby dowiedzieć się czegoś o Fritzu Hemphillu? - Głos Cynthii nabrał nagle twardych akcentów. - Cóż, trafiła pa­ni pod dobry adres. Opowiem pani o Fritzu. Horace musi trzymać ję­zyk za zębami, jeśli nie chce być oskarżony o oszczerstwo. Mnie jest wszystko jedno. Tak, opowiem pani o Fritzu. To morderca.

- Kogo zamordował?

- Swojego najlepszego przyjaciela. I co pani na to? Swojego naj­lepszego przyjaciela Mike'a Gonzalesa. Strzelił mu w plecy, a potem stał i patrzył, jak tamten się wykrwawia. - Zaczęła szlochać.

- Przykro mi - powiedziała Annie słabo.

- Wszystkim nam powinno być przykro. Mike był wspaniałym człowiekiem. Fritza nigdy nie lubiłam, ale nie mówiłam tego Mike'owi. Mężczyźni nie przepadają za tym, gdy kobieta krytykuje ich przyjaciół. Ale zawsze byłam zdania, że Fritz ma bezlitosne oczy węża. Taki też miał charakter; okazał się bezlitosnym wężem. Widzi pani, Mike uratował mu kiedyś życie. Pewnego dnia ścigali gangsterów i jeden z tych bandytów wyciągnął nagle pistolet. Byłby za­strzelił Fritza, gdyby Mike nie dopadł go i nie obezwładnił. Tym sposobem ocalił życie Fritzowi i od tego momentu zaprzyjaźnili się. Fritz był rozwiedziony, a pierwsza żona Mike'a umarła na raka. Mike nie miał dzieci, więc uczynił Fritza swoim spadkobiercą. Powinien był przeczuć... No, w każdym razie po swojej niezamężnej ciotce Mike odziedziczył dom przy plaży w Carmel. Może sobie pa­ni wyobrazić, jakie to były pieniądze. Mike nigdy nie przepadał za tą miejscowością, twierdząc, że jak na jego gust ludzie są tam zbyt wyelegantowani, więc w testamencie zostawił ten dom Fritzowi. A potem poznał mnie i wszystko zapowiadało się wspaniale. Dla mnie Mike był cudowny. Kochałam go, a on mnie. Przepadał za moimi dziećmi. Mieliśmy się pobrać za dwa miesiące, kiedy Mike poszedł z Fritzem na polowanie, podczas którego zginął z odstrzelonym tyłem głowy.

- Wypadek... - zaczęła Annie.

- Wypadek! Moja droga, gliniarze nie miewają wypadków z bro­nią.

Annie odłożyła słuchawkę i już miała zrelacjonować Maxowi, czego się dowiedziała, gdy wzrok jej padł na zegar.

- Opowiem ci wszystko po drodze. Dochodzi czwarta, więc lepiej się pośpieszmy.

- Nie sądzisz, że mamy jeszcze chwilę czasu? Zdążyłbym zadzwo­nić w sprawie kapitana Maca.

W tym momencie usłyszeli łomotanie do drzwi frontowych. Na werandzie stał sierżant Saulter i zaglądał do wnętrza księgarni. An­nie i Max bez słowa padli na podłogę.




XVI


Nigdy dotąd Annie nie zdawała sobie sprawy, jak twarda może być podłoga z sosnowych desek, gdy trzeba ją przemierzyć na czwora­kach. Czy Saulter ich zauważył? Drzwi miały szybę z mlecznego szkła, więc zaglądanie do środka było nieco utrudnione. Wstrzymując od­dech wymknęli się na palcach i pobiegli alejką do samochodu Maxa zaparkowanego za krzakiem hibiskusa. Gdy porsche skoczyło do przodu, Annie obejrzała się przez, ramię. Nikt ich nie ścigał. Oczywi­ście gdyby Saulter uparł się ich odnaleźć, zrobiłby to bez trudu. Ale każda sekunda dawała im szansę zdobycia nowych informacji. Poza tym musieli złapać prom o szóstej i oddać film do wywołania.

Plantacja Sroki, przesłonięta gęstym listowiem rozłożystych dę­bów rosnących po obu stronach wąskiej, piaszczystej ścieżki i zwisa­jącymi z gałęzi festonami hiszpańskiego mchu, była niewidoczna z głównej drogi. Jazda przez ten zielony, duszny, wilgotny i posępny teren przypominała jazdę przez terrarium.

- Brakuje tylko kruka siedzącego na płocie - mruknął Max.

Minęli stary, chylący się ku ruinie Fort Hendrix, wzniesiony w 1862 roku przez okupacyjne wojska Unii jako strażnica nad Abelard Creek. Gdy przejechali wąski, rozklekotany, drewniany mostek, Annie szepnęła stłumionym głosem.

- To właśnie ten dom.

Plantacja Sroki była pięknie odrestaurowana. Dom zbudowano przed wojną secesyjną, a więc w czasach, kiedy na wyspie uprawiano bawełnę. Balustrady szerokiej, podwójnej werandy i wysmukłe doryckie kolumienki połyskiwały świeżą bielą farby. Gdy silnik umilkł, ogarnęła ich żałobna cisza. Max uniósł w górę jedną brew.

- Założę się, że musi się tu wesoło mieszkać. Mój Boże, przecież to miejsce wygląda dokładnie jak Wichrowe Wzgórza w wersji połu­dniowej połączone z letnim domem rodziny Adamsów.

Srebrzyste festony hiszpańskiego mchu zwisały nieruchomo; bry­za znad oceanu nie docierała tu przez zwartą ścianę dębów. Ciszę mąciły jedynie odgłosy ich kroków na piaszczystej ścieżce.

Annie pamiętała plantację z letnich wycieczek rowerowych z wu­jem Ambrose. Wówczas była to prawie ruina, z niebezpiecznie zwi­sającym balkonem na piętrze i kępami zielska płożącego się po pod­jeździe. Wiedziała oczywiście, że Kelly kupiła i odrestaurowała stary dom. Ale dlaczego nie włączono go do trasy turystycznej wiodącej przez stare plantacje? Większość właścicieli posiadłości z tego okresu z dumą udostępniała zwiedzającym swoje rezydencje.

Byli właśnie na podjeździe otoczonym rabatkami róż, gdy gło­śny, wznoszący się coraz wyżej okrzyk poszybował w ciężkim po­wietrzu.

- Mój Boże, a co to takiego?

Max popatrzył na piękna fasadę domu. - Tam! - zawołał, wska­zując balkon na pierwszym piętrze, na którym szamotały się dwie kobiety, jedna rozpaczliwie usiłująca się uwolnić i druga, mniejsza, przytrzymująca ją desperacko.

Max jednym skokiem znalazł się u szczytu schodów i naparł na ciężkie drzwi frontowe. Nie ustąpiły. Kilkoma susami pokonał we­randę i zaczął się wspinać po ozdobnej, porośniętej bluszczem kra­cie. Annie próbowała pójść w jegu ślady.

- Ta krata nie utrzyma nas obojga - zawołał Max, gdy krata za­skrzypiała ostrzegawczo.

Annie zeskoczyła i zadarła głowę do góry, obserwując rozwój wypadków na balkonie.

Wyższej z kobiet nudało się wyswobodzić i teraz niezdarnie usiło­wała wdrapać się na poręcz. Drobniejsza od niej Kelly złapała ją kurczowo i próbowała powstrzymać. Obie chwiały się niebezpiecz­nie. Max dotarł do balkonu, przeskoczył balustradę i trzy sylwetki zlały się w jedno kłębowisko nóg i ramion.

Ponownie rozległ się głośny przenikliwy okrzyk, po nim nastąpi­ła chwila ciszy, przerwana przejmującym szlochem.

- Max - zawołała Annie i wspieła się na poręcz, by dosięgnąć kraty.

Wychylił się z balkonu.

- Zaczekaj na dole, zaraz tam bedziemy.

Zanim frontowe drzwi staneły wreszcie otworem, Annie zdołała nieco ochłonąć.

Kelly postąpiła krok do tyłu i wpuściła ją do środka. Jej ciemno-rude włosy były rozwichrzone, twarz blada. Max miał brzydkie za­drapanie na prawym ramieniu i rozdartą kieszonkę na piersi.

- Wejdźcie do salonu. - Kelly mówiła łagodnym i opanowanym tonem, zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. Zdawać by się mogło, że przyszli do niej na popołudniową herbatę.

Salon był uroczy; wysoki, z delikatnymi białymi sztukateriami zdobiącymi sufit. Z centralnej rozety zwisał imponujący trzyramienny, kryształowy żyrandol, bladoszare ściany kontrastowały z turku­sowymi zasłonami kunsztownie udrapowanymi w wielkich, arkadowych oknach. Pokój był ciemny, jednak Kelly nie zapalała światła. Annie pomyślała, że w tym wnętrzu panuje podobna atmosfera jak na podjeździe, osobliwy nastrój melancholii i opuszczenia.

Gospodyni wskazała im miejsca na chippendalowskiej sofie, sa­ma usiadła w niewielkim, eleganckim fotelu w stylu królowej Anny, obitym różowo-białą tapicerką.

Annie poczuła się niepewnie. Ten dom był jakby żywcem wyjęty z “Królewskiego gambitu"' - na parterze spokojna, klasyczna rezy­dencja Południa, na piętrze szalona kobieta.

Kelly uprzejmie zwróciła się w stronę Maxa.

- Jestem panu winna podziękowanie.

- To drobiazg. - Max okupował niemal dwie trzecie sofy, wyraź­nie dominując nad tym typowo kobiecym wnętrzem. - W młodości nabrałem niezłej wprawy we wspinaniu się i złażeniu po kratach.

Annie zanotowała w pamięci tę informację, aby ją później wyko­rzystać i ewentualnie wdrożyć śledztwo.

Kelly nie uśmiechała się. Nieśmiało skinęła głową i nadal wpatry­wała się w Maxa zielonymi, wyrazistymi oczami.

- To wielkie szczęście, że akurat byliście w pobliżu. Mieszkamy raczej na uboczu. Czym mogę wam służyć?

Była to elegancka forma zapytania, czego u diabła chcą, i jedno­cześnie wskazówka, że epizod mi balkonie należy traktować jako za­mknięty. Kelly nie była podobna ani do Carmen, ani do żadnej z osób, z którymi do tej pory rozmawiali. Jeśli ktokolwiek był w sta­nie pojąć ten skomplikowany świat, to właśnie Kelly Rizzoli.

- Chodzi o Elliota - zaczęła Annie, uprzedzając Maxa.

- O Elliota? - powtórzyła Kelly chłodno.

- Przysłał mi kopię swojego wystąpienia, które miał zamiar wy­głosić w niedzielę wieczorem,

- Naprawdę? Czy sądzisz, że miał jakieś przeczucia?

Annie wzruszyła ramionami.

- Nie wydaje mi się. Raczej była to pewna forma zabezpieczenia.

- Która zawiodła, prawda?

Annie była gotowa przysiąc, że w fascynujących oczach Kelly błysnęła iskierka rozbawieniu. Zdecydowanym tonem mówiła dalej:

- Naprawdę wzdragam się na myśl, że miałabym przekazać Saulterowi zawarte w niej informacje na twój temat.

- Więc przyszłaś skonfrontować je ze mną?

Kelly miała na sobie golf w kolorze mchu i szerokie, białe spodnie. Siedząc w eleganckim fotelu wyglądała krucho i delikatnie, ale jednocześnie imponująco.

Annie skinęła głową.

- I jeśli was przekonam że jego informacje nie były wystarczają­cym motywem do popełnienia morderstwu, będziecie ochraniać mo­je dobre imię. Czy tak mam to rozumieć?

- Tak.

Groźba, że Saulter miałby się o wszystkim dowiedzieć, najwyraź­niej nie zrobiła na Kelly żadnego wrażenia. Siedziała z głową zwró­coną w bok, z nieobecnym spojrzeniem utkwionym w wytwornym kominku w stylu Robeta Adama. Zaczęła mówić jak we śnie.

- To zabawne, jak różne motywy mogą kierować ludźmi. To by­ła część teorii Elliota, który uważał , że to, co pisarz przeżywa w rze­czywistości, staje się podstawą kreowanego przez niego świata wy­obraźni. Ja także jestem zdania, że motywy ludzkiego postępowania potrafią być fascynujące. - Poprawiła się w fotelu i popatrzyła na Annie. - W moim ostatnim zbiorze opowiadań jest jedno, które szczególnie lubię, “Poranek Gedeona".- Głos Kelly brzmiał teraz śpiewnie, niczym muzyka odległego wodospadu. - To był jego ostatni poranek. Gdy jadł śniadanie, matka rozwaliła mu głowę sie­kierą.

Max i Annie siedzieli bez słowa, nie mają odwagi głośniej ode­tchnąć.

Kelly przechyliła głowę jak ptak obserwujący robaka.

- Właściwie było to zupełnie niezrozumiałe. Tyle razy przedtem powtarzała mu, by nie wchodził do kuchni w zabłoconych butach, gdy właśnie umyła podłogę,

W ciemnym salonie zamajaczyła nagle wizja wiejskiej kuchni zbroczonej krwią.

- Motywy. Tak, Elliot miał rację. Pisząc, wykorzystujemy całą naszą wiedzę, wszystko, co widzimy i czujemy. Czasami zbieramy okruchy cudzego życia, podobnie jak sroka gromadzi świecące ka­wałki połamanej broszki. Zbieramy je i łączymy w coś zupełnie no­wego i odmiennego, jednak ta nowa jakość zawsze bierze początek w przeszłości. Naszej wspólnej przeszłości.

- Twojej także - wtrąciła miękko Annie.

Kelly skinęła głową. Siedząc w staromodnym fotelu z wysokim oparciem, z rękami skromnie złożonymi na kolanach i szczupłymi ramionami obciągniętymi zielonym swetrem, wyglądała niemal jak dziecko.

- Moja przeszłość - i Elliot. Moja przeszłość i moja teraźniej­szość. Wiecie, Elliot miał rację co do mnie i mylił się jednocześnie.

- Czy może nam to pani wyjaśnić? - nalegał Max niskim, łagod­nym tonem.

Kelly w zamyśleniu pokiwała głową.

- To bardzo interesujące. Zawsze wracamy do motywów. Elliot nie rozumiał, że dla mnie nie miało żadnego znaczenia, czy rozpowie o wszystkim, czy nie, czy poda prawdziwą wersję czy fałszywą. Przy­puszczam, że wyciągnął tę historię od którejś z moich szkolnych ko­leżanek. To wydarzyło się podczas studiów. Czy był pan kiedyś na południu stanu Arkansas? Kelly zwracała się teraz bezpośrednio do Maxa. - Gdyby pan był, może lepiej by pan teraz zrozumiał. Czy wie pan, że gdy się przemierza bagna Arkansas, można natknąć się na jeziora całkowicie osłonięte drzewami, a z gałęzi tych drzew zwi­sają węże.

Znowu ten senny, marzycielski uśmiech.

- Wyobraźcie sobie podobny obraz. Ciemność pod cyprysami, spokojna, szmaragdowa woda i grube węże kołyszące się na gałę­ziach. Arkansas - kraina ciszy, ciemności i opuszczenia. O tak, wła­śnie opuszczenia. Wiele rodzin żyje tam przez długie wieki bez żad­nego kontaktu ze światem zewnętrznym. Ale moja siostra Pamela i ja poszłyśmy razem do collge'u. Wiedziałam, że Pamela jest nieco dziwna, ale sądziłam, że gdy będę w pobliżu, wszystko się ułoży Wynajęłyśmy skromny pokoik w pensjonacie oddalonym o dwie przecznice od campusu. Pamela uczęszczała na kursy rysunku i ma­larstwa. - Głos Kelly ożywił się nagle. - Ona naprawdę świetnie rysuje. Gdy jest szczęśliwa, maluje roześmiane dzieci, gdy jest nieszczę­śliwa... Najpierw odnaleziono psa sąsiadów mieszkających tuż obok nas. Miał poderżnięte gardło. Potem była papuga z ukręconym łbem. Nasza gospodyni miała kota, pięknego kota, który sypiał na jedwabnej poduszce i jadał specjalne pożywienie. - Ręce Kelly poru­szały się, jakby głaskała kota.

Annie nie pytała, co się stało z tym kotem. Nie chciała wiedzieć.

- Pamela?

Oczy Kelly skoncentrowały się na Maxie.

- Powiedziałam, że to ja byłam winna, że chciałam przeprowa­dzić eksperyment związany z psychologią stresu. Obiecałam, że to się już więcej nie powtórzy. Czy rozumie pan, dlaczego tak postąpi­łam?

- Żeby chronić siostrę.

- Tak. Inaczej zamknięto by ją w zakładzie, a tego by nie zniosła. Ja nigdy jej nie zamykam. Pozwalam jej chodzić, gdzie chce, tyle że zawsze czuwam w pobliżu. Ataki takie jak dzisia nie zdarzają się często. Myślę, że wyczuła moje zdenerwowanie; ona jest bardzo wrażliwa na atmosferę, Teraz już wszystko w porządku. Dostała środek uspokajający, po którym będzie spała przez całą noc, a jutro się obudzi w znakomitym nastroju i pójdziemy razem na plażę w po­szukiwaniu najpiękniejszych okazów morskich jeży.

- Dlaczego nic zaprowadzisz jej do lekarza? Przecież ona jest chora. Powinnaś to wiedzieć studiowałaś psychologię.

W zielonych oczach Kelly, zwróconych teraz ku Annie, nie było widać śladu rozmarzeniu

- Sporo o mnie wiesz.

- Dlaczego nie oddasz jej do szpitala?

Pod niemal przezroczy skórą Kelly wyraźnie rysowały się nie­bieskie żyłki.

- Nigdy. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, czym by to było dla niej. Byłaś kiedyś w szpitalu dla umysłowo chorych? Brązowe ściany i cementowe podłogi, ludzie o pustym nieobecnym spojrzeniu odzia­ni w zielone kitle, lekarze, którzy nie potrafią właściwie potraktować choroby, gdyż sami jej nie rozumieją. - Zawahala się i dalej mówiła tak cicho, że Annie musiała się pochylić, by ją usłyszeć. - Byłaby tam śmiertelnie wystraszona i niezwykle samotna.

- Historia tych incydentów ze zwierzętami musi być odnotowana w pani papierach w college'u - powiedział Max żywo. - Stąd pochodzą informacje Elliota. Czy naprawdę byłoby pani obojętne, gdyby zaczął głośno o tym mówić?

- A dlaczego miałabym się tym przejmować?

- Ponieważ ktoś mógłby odkryć prawdę o Pameli i nalegać na jej odosobnienie.

- Nigdy bym na to nie pozwoliła. - Kelly dumnie podniosła gło­wę. Była bezlitosnym, nieubłaganym i niebezpiecznym przeciwni­kiem, niezwykle przewidującym, i doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

Piękne oczy mierzyły Annie uważnym spojrzeniem.

- Słuchaj, Kelly, będę z tobą szczera. Saulter chce mnie jutro aresztować. Jest przekonany, że to ja zabiłam Elliota, ponieważ ten groził, że podniesie mi czynsz, co zmusiłoby mnie do zamknięcia księgarni. Więcej, on nawet myśli, że spowodowałam śmierć wuja Ambrose, aby odziedziczyć spadek po nim.

Po raz pierwszy Kelly wyglądała na szczerze zdumioną. Annie zastanawiała się, czy z jej strony jest to tylko gra, czy też rzeczywi­ście nigdy nie przyszło jej do głowy, że śmierć Ambrose Baileya mogła nie być dziełem przypadku.

- To absurd. Nie zrobiłabyś tego.

- No cóż, dziękuję ci. Cieszę się, że nie zgadzasz się z tą opinią.

Ale Kelly już nie słuchała. Pilnie studiowała wzór na zielonkawym dywanie.

- Ambrose zamordowany.- Jej wzrok powędrował z powrotem do Annie. - Dlaczego?

Annie krótko opowiedziała o planowanej książce opisującej au­tentyczne zbrodnie i o zaginionym rękopisie.

- Och, Annie - przerwał Max niecierpliwie - ty i Saulter jesteście na fałszywym tropie. Twój wuj miał wypadek, jestem gotów się założyć.

- A co się stało z maszynopisem?

- Prawdopodobnie porządkują jego rzeczy, zgubiłaś gdzieś całe pudło.

- Zgubić całe pudło! Za kogo ty mnie uważasz, za debilkę?

- Nie byłby to pierwszy raz, gdy coś zgubiłaś.

To był cios poniżej pasa.

- Czy tylko dlatego, że położyłam tamten scenariusz nie tam, gdzie trzeba?

Na szczęście Max okazał resztki przyzwoitości i nie wspomniał, że z powodu tamtego incydentu omal nie stracili producenta.

- I gdzie go później znaleźliśmy?

- Dobrze, już dobrze, zostawiłam scenariusz na ławce w parku. Ale jeden skoroszyt jest znacznie mniejszy niż cale pudło z papiera­mi. - Annie miała już dosyć tej utarczki. Odwróciła się do Kelly. - No, w każdym razie moja głowa już leży na szafocie i Saulter nie będzie słuchał żadnych wyjaśnień. Tak więc Max i ja sami postanowiliśmy znaleźć mordercę. Czy nam pomożesz?

- Jak mogę wam pomóc? spytała Kelly ostrożnie. W jej głosie brzmiało jednak zainteresowanie. Może nawet pociągała ją taka per­spektywa?

- Oczywiście, że pani może. Przecież pani zna tych ludzi, oprócz tego jest pani spostrzegawcza i może dostrzec coś, co my przeoczyli­śmy.

Max już roztaczał przed Kelly swój urok. W wyłudzaniu był prawdziwym mistrzem. Pochlebstwami potrafił zdobyć miejscówkę w zatłoczonym ekspresie na pięć minut przed odjazdem pociągu czy miejsce na trybunach podczas pucharowych rozgrywek baseballu już po rozpoczęciu meczu. W tych sprawach był prawdziwym czarodzie­jem i Annie z niechętnym podziwem obserwowała, jak Kelly otrzy­muje teraz skoncentrowaną dawkę tego uroku

- Może ma pan rację. Proszę mi najpierw powiedzieć, czym dys­ponujecie. - Lekki rumieniec zabarwił marmurowe policzki. Czar Maxa znowu okazał się nie do odparcia i przez krótki moment An­nie miała szaloną ochotę dać mu sójkę w bok

Zaczęli od Emmy Clyde.

Gdy Max podsumował posiadane przez nich informacje, Kelly poruszyła rękami. Annie iten gest skojarzyl się z widokiem trawy morskiej lekko kołysanej wodą.

- O tak, to jest prawdopodobne. Emma bez wątpienia byłaby w stanie obmyślić sprytny plan i bezbłędnie go zrealizować. Jeśliby doszła do wniosku, że jej drugie małżeństwo było pomyłką, i nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby rozwieść się z mężem, nie tracąc na tym finansowo, zdecydowałaby się na morderstwo bez chwili waha­nia. Jej słowa, że chciała się z nim zobaczyć z samego rana, aby po­rozmawiać o interesach, także wydają się znamienne. Świadczą, że myślała o nim w kategoriach czysto finansowych. I to, że od razu podejrzewała Annie o próbę szantażu. Uważam, że to bardzo ważne. Najwidoczniej już wcześniej była szntażowana, tu chyba nie ma żadnych wątpliwości.

- Jeśli potrafi tak sprytnie planować i nie zawahała się przed morderstwem, to dlaczego nie pozbyła się szantażysty?

- Ależ zrobiła to - wtrąciła Annie. - Właśnie dlatego zamordowa­ła Elliota. To on ją szantażował, więc wymyśliła nowy plan. Ukradła truciznę, zabiła Jill, gdyż ta akurat przyszła do kliniki, potem ukryła strzałkę w księgarni i spreparowała bezpieczniki. Dla mnie to brzmi logicznie.

- Nie, nie - ze spokojem sprzeciwiła się Kelly. - Zupełnie fałszy­wie oceniasz Elliota, moja droga. Jego największym pragnieniem by­ło zdobycie władzy nad ludźmi. Chciał ich do czegoś zmuszać, znie­walać ich, karcić według własnego uznania. - Nikły uśmiech przewi­nął się przez gładką twarz. Nasz drogi Elliot nie był specjalnie , sympatyczny.

- A czym jest szantaż, jeśli nie okazywaniem władzy nad ludźmi? - upierała się Annie.

- Tylko w ograniczonym sensie. Czy sądzisz, że z punktu widzenia Elliota branie pieniędzy za milczenie zrekompensowałoby mu przewrot­ną satysfakcję, jaką czerpałby, stojąc przed wszystkimi członkami klubu i publicznie obnażając każdego po kolei aż do emocjonalnej nagości?

- Na Boga, pani na rację powiedział Max. Ciekawe, skąd w Maxie ta perwersyjna słabość do blondynek-anakond i rudowłosych jadowitych żmij?

- Wierzysz więc, że on serio traktował swoje pogróżki, że to wszystko ujawni w niedzielę wieczorem?

- Oczywiście. Nie mam wątpliwości, że gdyby udało mu się do­żyć, usłyszelibyśmy niejeden pikantny szczegół na temat każdego z nas. - Czyżby w głosie Kelly brzmiała nutka zawodu? Co za jędza.

- Tak więc zgadza się pani z nami, że motywu morderstwa nale­ży szukać w jego wystąpieniu?

- Bez wątpienia.

- A co z jego eks-żoną? Co z Ambrosem Bailey?

Żadne z nich nie popatrzyło nawet w stronę Annie. Max nie spuszczał wzroku z Kelly, kicia odpowiadała na każdy jego sygnał. Annie pomyślała, że na przyszłość musi zapamiętać sobie jego uzdolnienia w tej dziedzinie.

- To już rozpracowaliście bardzo dokładnie. Kim są pozostali kandydaci?

Max otwarcie wykładał karty na stół przed ich nowym sprzymie­rzeńcem.

- Następną osobą, z którą rozmawialiśmy, byt Hal Douglas. Tu pobladł nagle i Annie wiedziała, że w tym momencie przypo­mniał sobie jej własny komentarz na temat romansu między Halem a Kelly.

Kelly czekała.

Ponieważ Max nagle zaniemówił, Annie opowiedziała o gwał­townym wybuchu Hala. Kelly była nieporuszona.

- Jego żona rzeczywiście mogła z kimś uciec.

- Wiedziałaś, że miał żonę?

- Wiedziałam, że ma jakąś blokadę emocjonalną.

Annie omal nie wypaliła, że jej zdaniem Leonora spoczywa gdzieś w nieoznaczonym grobie w pobliżu domku nad jeziorem Tahoe. W ostatniej chwili ugryzła się w język i powiedziała:

- A co ty myślisz o Halu? Czy byłby zdolny do morderstwa?

- Hal kieruje się emocjami. Sądzę że byłby zdolny, gdyby odkrył niewierność kogoś, kogo kochał, natomiast nie wyobrażam go sobie zabijającego z zimną krwią Jill... czy Hariett.

- Śmierć Jill mogła być niezamierzona - zasugerowała Annie. -Autopsja wykazała, że Jill miała bardzo cienką czaszkę i została uderzona tylko raz. Prawdopodobnie morderca chciał ją tylko ogłu­szyć. - Wyciągnęła rękę i dotknęła bolesnego i ciągle jeszcze trochę opuchniętego miejsca za uchem. - A co do Harriet, tonikt z nas na­prawdę nie wie, jak się to stało, Może zauważyła kogoś idącego w stronę domu Elliota i podążyła za nim. Jeśli oskarżyła tę osobę o morderstwo, jeśli w trakcie ich rozmowy zaszło coś, co utwierdziło Harriet w jej podejrzeniach, morderca nie miał wyboru.

- To brzmi prawdopodobnie - zgodził się Max.

Kelly była sceptyczna. Wstała, wolno podeszła do kominka i lek­ko pogładziła malowany cynowy dzbanek.

- Hal jest impulsywny. Mógłby uderzyć Elliota czy nawet za­strzelić go, ale nie mogę sobie wyobrazić, by ułożył i przeprowadził tak skomplikowany plan.

Atak na Hala wyraźnie zaniepokoił Kelly, Jak dalece była gotowa posunąć się, by go chronić? A może ona i Max byli po prostu naiwni? Może Kelly wiedziała o Leonorze i była gotowa bronić Hala za wszelką cenę? Pokazała przecież ze jest zdolna do wielu czynów, gdy jej na kimś zależy. Z jaką determinacją broniła swojej siostry.

- Intrygi w książkacii Hala są zawsze skomplikowane.

Kelly uśmiechnęła się z wyższością i potrząsnęła głową.

- A co z Farleyami? Solo albo w duecie?

Kelly oparła się o gzyms kominka, wyraźnie uspokojona, że nie Hal jest przedmiotem rozmowy.

- Tak, to jest dość prawdopodobne. - Jej rude włosy poruszyły się, gdy skinęła głową. - Ta atmosfera przemocy i tłumionych reakcji.

Nie była wcale zdumiona, usłyszawszy o brutalności Jeffa i o re­akcji Janis. Ale znowu była zdania, że Jeff raczej działałby pod wpływem impulsu, ten zaś skomplikowany plan nie bardzo do niego pasuje.

- Ale mimo to nie wykluczałabym ich tak całkiem, z psycholo­gicznego punktu widzenia.

- A Fritz Hemphill? - Czy Max musi wpatrywać się w nią tak, jakby oczekiwał wyroczni guru?

Kelly pogładziła wypukły haft na oparciu fotela.

- Fritz jest niebezpieczny. Co Elliot o nim wiedział?

- Najprawdopodobniej pozbył się swojego najlepszego przyjacie­la, by odziedziczyć dom z widokiem na morze w Carmel.

- Fritz potrafi planować i zawsze zdobywa to, czego pragnie.

- Został nam jeszcze kapitan Mac. - Głos Maxa ociekał jadem. - Oskarżenie o ojcostwo.

- Przynajmniej nie zamordował nikogo - zawołała Annie tonem obrony.

Zielone oczy Kelly przesuwały się od Annie do Maxa, obserwu­jąc i oceniając.

Annie miała już po dziurki w nosie tej spostrzegawczości.

- A więc libido kapitana Mocą wpędziło go w kłopoty? Nic dziw­nego. O tak, on jest inteligentny i bezwzględny. Ale tego oczywiście należałoby spodziewać się po kimś, kto był szefem policji. Nieustę­pliwości, bezwzględności, wreszcie przenikliwości i sprytu.

- Kapitan Wspaniały - powiedział Max sarkastycznie.

Kelly z gracją usiadła w Fotelu i popatrzyła na niego z rozbawie­niem.

- Pytał mnie pan o opinię. Nie powiedziałam, że go lubię.

Max zmienił temat.

- Kto jest najbardziej podejrzany, pani zdaniem?

Kelly uśmiechnęła się zagadkowo.

- Raczej chętnie bym się dowiedziała, co sądzi o tym pan albo Annie. Wasz wybór będzie bardzo znaczący.



XVII


Wiatr wdzierający się przez otwarty dach rozwiewał włosy Annie i tak już nie czesane od dłuższego czasu. Gdy porsche minęło drew­niany mostek i zostawili za sobą ruiny Fortu Hendrix, wydała z sie­bie westchnienie ulgi.

- Mój Boże, ta kobieta potrafi przyprawić człowieka o dreszcze. Nie sądzę, aby Hal był takim miłym facetem, za jakiego wszyscy go uważają.

- Nigdy nie uważałem go za miłego faceta - powiedział Max sucho.

Annie uśmiechnęła się lekko.

- Ja chyba jestem przewrotna. Cały czas stawiałam na Emmę, dopóki Kelly nie powiedziała, że ona może być naszym mordercą. Od tej chwili myślę wyłącznie o jej dobrych stronach..

- Na przykład?

Annie roześmiała się.

- Była takim miłym gościem wtedy w niedzielę, przyniosła chipsy i sos z małżów.

- I zatrutą strzałkę?

Motor zawył, gdy samochód skręcił w prawo na asfaltowej drodze.

- Hej, zaczekaj, dokąd ty jedziesz? Wracamy do księgarni. Mam jeszcze parę pomysłów i musimy się pospieszyć przed odejściem promu.

- Pić mi się chce.

- Za kogo ty się uważasz, może za Philipa Marlowe? Nie może­my spędzić całego popołudnia zaspokajając twoje nienasycone pra­gnienie. Przed nami jeszcze mnóstwo pracy.

Ale samochód już mijał punkt kontrolny i skręcał na parking przed sklepikiem Parottiego. Nagle z tyłu dobiegł ich dźwięk syreny policyjnej. Max przyhamował i z oburzeniem zwrócił się do potężnie zbudowanego policjanta na motorze.

- Jechałem równo 28 mil na godzinę. Nawet policyjny wózek in­walidzki byłby w stanie mnie wyprzedzić.

W młodym, masywnym policjancie Annie rozpoznała drugiego z asystentów Saultera, tego samego, który po śmierci Elliota zdejmo­wał odciski palców w “Śmierci na żądanie". Teraz oparł swoje wiel­kie, podobne do łopaty dłonie na ramie drzwi i ignorując Maxa, wpatrywał się w Annie okrągłymi jak paciorki oczami. Jeszcze za­nim przemówił, poczuła ukłucie irytacji.

- Małe słówko ostrzeżenia, panno Laurance. - Policjant rozsie­wał wokół siebie mocny zapach wody kolońskiej.

Już sam początek sprawił, że zawrzała gniewem.

- Niech pani lepiej zostanie na miejscu. Szef kazał mi mieć panią na oku.

Zanim Max zdążył przywdziać adwokacką togę, Annie ruszyła do ataku.

- Czy płacą panu ekstra za nadgorliwość? - zapytała z oczyma błyszczącymi niebezpiecznie.

Max podniósł rękę, najwyraźniej pragnąc ją uspokoić.

- Jestem na służbie - odparł policjant.

- Jest pan impertynencki - powiedziała głośno. - Jest pan niegrzecz­ny, arogancki i zarozumiały. Przypomina mi pan inspektora Slacka.

Twarz młodego policjanta przybrała kolor śliwki.

- Może pani mówić, co pani chce, młoda damo. Ale proszę uwa­żać, co pani robi, bo inaczej wyląduje pani za kratkami.

Z tymi słowami odwrócił się na pięcie, wsiadł na motocykl i odje­chał w kierunku wioski.


Annie zatrzasnęła drzwi księgarni z takim impetem, że witryna aż zadygotała, a egzemplarze “Włamania"' spadły na podłogę.

- Jestem wściekła.

- Uspokój się, Tygrysku. Max ruszył środkiem księgarni, dzier­żąc w ręku łupy z wyprawy do tawerny Parottiego.

Zapalając światła, pospieszyła za nim, zbyt wściekła, by przysta­nąć i obdarzyć kotkę zwykłą porcją pieszczot. Tę niewdzięczność Agatha skwitowała pełnym wyrzutu spojrzeniem. Max postawił na kontuarze dwa kartony Bud Lighta i otworzył lodówkę.

- Chcesz piwo?

- Wolałabym raczej głowę policjanta na tacy.

- Annie, Annie - powiedział z wyrzutem - co my zrobimy z two­im temperamentem? - Wyjął butelki z kartonów i schował je do lo­dówki, zostawiając dwie na wierzchu. - Robię, co mogę, byś nie wy­lądowała w więzieniu, ale twój słynny temperament Laurance'ów wpędzi cię tam jeszcze przed nastaniem ciemności. Kochanie, czy nikt ci nigdy nie powiedział, że używając słodkich stówek możesz za­oszczędzić sobie wielu kłopotów?

Annie ułożyła egzemplarze “Sugartown"' w ładny stosik. Rumie­niec gniewu na jej policzkach przybladł, zdobyła się nawet na uśmiech.

- Moje bezpieczniki łatwo się przepaląją.

- To nie jest takie, zależy tylko, w jakiej sytuacji. - Ciemno­niebieskie oczy Maxa zamigotały znacząco.

Przejechała rękami po jego włosach.

- Przestań, rozpustniku,

- A teraz mówiąc powiażnie, kochanie, naprawdę powinnaś trzy­mać buzię na kłódkę. Sierżant Saulter to nie tamten reżyser, którego nieustannie strofowałaś podczas prób “Marynarzy na lądzie".

- Ten nieszczęsny idiota traktował swój kretyński scenariusz zbyt poważnie. - Ujęła się pod boki, jakby gotując się do walki. - Przynajmniej Saulter nie próbował się do mnie przystawiać. - Zmarszczyła brwi. Zastanawiam się, dlaczego nie, u diabła?

Max roześmiał się głośno,

- Mój Boże, przecież nie możesz mieć wszystkiego naraz.

- No, niechby tylko spróbował - powiedziała groźnie

Max otworzył piwo i podał jej mówiąc:

- No, już dobrze. Może piwo cię ochłodzi. Tracisz zbyt wiele energii na podobne ataki furii.

Annie podniosła butelkę do ust, ale odstawiła ją z powrotem.

-Wiesz co? My nie pasujemy do siebie.

- Czy dlatego, że ja staram się unikać kłopotów?

- To jeden powód. Ale to jest typowe...

Max skrzywił się, wyciągnął rękę nad barkiem kawowym i poło­żył palec na jej wargach.

- Typowe to jeden z tych wyrazów, którymi tak chętnie szafuje Kelly Rizzoli. Ona bez watpienia potrafiłaby sporządzić listę powodów nie do podważenia, dla których ja i ty powinniśmy trzymać się z daleka od siebie. - Ręka Maxa powoli przesuwała się po jej policzku. - I nie miałaby racji.

Powinna odsunąć jego rękę, ale właśnie ten rodzaj bezpieczni­ków, które miał na myśli Max, uległ przepaleniu.

- Wszyscy twierdzą, że kontynuowanie związku bez przyszłości jest głupotą... - Nie dokończyła. Przeszkodziły temu usta Maxa. Ba­rek trochę przeszkadzał, ale nie zwracali na to uwagi. Kto zrobił pierwszy krok? Jakie to miało znaczenie? Ich usta spotkały się i An­nie przestała analizować, argumentować, rozważać.

Ciszę przerwał dzwonek telefonu.

Podnosząc słuchawkę, Annie ciągle jeszcze oddychała w przy­spieszonym tempie. Max spoglądał na aparat wściekłym wzrokiem.

- Tak, panie sierżancie? - powiedziała lodowatym tonem.

- Podobno pani i ten pani ukochany adwokat naprzykrzacie się ludziom.

- To wolny kraj, przynajmniej tak mi się wydawało.

- Nie macie prawa nachodzić ludzi i indagować ich. Pani Morgan nie podobało się to.

- Eks-pani Morganowa była doskonale poinformowana o nie­dzielnych spotkaniach Klubu i w dodatku wściekła na Elliota, że nie wypłacał jej w terminie alimentów powiedziała Annie z furią.

W tym momencie do rozmowy wtrącił się inny głos.

- Lepiej zostawcie Carmen w spokoju. - Annie wyobraziła sobie mięsistą twarz i brązowe oczy jak paciorki.

- Wyłącz się. Bud.

Inspektor Slack także miał na imię Bud.

- Panno Laurance, dzwonię, żeby dać pani ostatnią szansę. Pro­szę się nie wtrącać do śledztwa. Mam dosyć kłopotów na tej wyspie bez pani i pani przyjaciela, bawiących się w detektywów. Bud udzie­lił pani przyjacielskiej rady.

- Ja także mam przyjacielską radę dla Buda - odparła. - Jego przyjaciółka Carmen jest naprawdę ostra i bardzo jej zależy na pie­niądzach, i...

- Zaraz, zaraz, niech p.mi lepiej uważa na słowa, mówiąc o Car­men. Co to znaczy, że jest naprawdę ostra?

- A co więcej, sierżancie, czy sprawdził pan już, kto dziedziczy majątek Elliota?

- Oczywiście.

- Kto?

- To nie pani sprawa.

- Jeśli ma pan zamiar założyć mi jutro kajdanki, może być pan pewien, że mój adwokat już się o to zatroszczy, aby to było jego sprawą.

Saulter odezwał się dopiero po krótkiej chwili, a w jego głosie brzmiało teraz zastanowienie.

- Nie zmienił testamentu.

- Zatem Carmen dziedziczy?

Bud ciągle nie mógt ochłonąć ze złości.

- Nie uda się wam wrobić Carmen w to morderstwo. W niedzielę wieczorem byliśmy razem na plaży.

Więc jednak nie inspektor Sluck, zdecydowała Annie. Raczej Mi­ke Hammer na urlopie.

- Bud, wyłącz się wreszcie! Po krótkiej chwili usłyszeli odgłos słuchawki odkładanej na widełki.- Dobrze, panno Laurance, widzę, że pani i jej przyjaciel świetnie się bawicie. Ale jutro z samego rana przyjdę do pani na rozmowę i... lepiej żeby pani potrafiła odpowie­dzieć mi na parę pytań. - Odwiesił słuchawkę

Annie odłożyła swoją.

- Jutro z samego rana zaturkocze tu karetka więzienna. - Mówi­ła spokojnie, ale jej wzrok powędrował ku tarczy zegara. - No, mu­simy się pospieszyć. Słuchaj dzielimy się robotą. Ty podsumujesz, czego dowiedzieliśmy się o podejrzanych, a ja zadzwonię do nich i spróbuję ustalić, co robili w czasie, gdy zgineła Harriet.

Max rozłożył notatki na stoliku najbliżej barku. Rozsiadł się wy­godnie, zrzucił z nóg mokasyny z brązowej kordobańskiej skóry, rozprostował palce i pociągnął łyk piwa.

Annie zaczęła od telefonu do Emmy,

- Tak? - Głos pierwszej damy powieści kryminalnej nie brzmiał zachęcająco.

- Emmo, gdzie byłaś w poniedziałek między piątą a szóstą po południu?

Na chwilę zapadła przytłaczająca cisza.

- O ile wiem, o tej porze zgineła Harriet - powiedziała Emma w końcu. - Czy to jest właśnie powód twojego telefonu? - Roześmia­ła się lekko. - Jesteś niezmordowana, moja droga. Byłam w domu, w swoim gabinecie. Pracowałam.

- Myślałam, że pracujesz z rana?

- Po południu też, gdy zbliżam się do końca książki.

- A w niedzielę rano, za kwadrans dziesiąta?

- A to coś nowego. - Głos Emmy był teraz pewniejszy, słychać w nim było nawet nutki rozbawienia. - Czy odkryto jakieś nowe zwłoki, o których nie wiem?

- Nie, w tym czasie morderca przyniósł strzałkę i ukrył ją w księ­garni.

- No, no, ty i pan Darling jesteście bardzo sprytni w ustalaniu różnych szczegółów. Przykro mi, że nie mogę wam pomóc. Pracowa­łam. Następnym razem gdy będę zamieszana w morderstwo, jakoś lepiej zorganizuję sobie czas.

Emma najwyraźniej była teraz w dobrym humorze. Widocznie nie czuła się zagrożona ich śledztwem. Annie postanowiła to wyko­rzystać.

- A o 10:30 wieczorem w środę siedemnastego lipca?

- A jakiż jest sens tego pytania?

- W tym dniu ktoś wypchnął wuja Ambrose za burtę.

- To bardzo ciekawe, że znasz, dokładny czas. - Annie już miała na końcu języka jakąś ciętą odpowiedź, gdy Emma dodała: - Przy­kro mi, moja droga, ale nie prowadzę dziennika. Natomiast tamtej nocy na pewno nie kręciłam się po porcie. - Odłożyła słuchawkę.

Obdzwonienie wszystkich z listy nie zajęło Annie zbyt wiele czasu.

Hal Douglas nie był urażony jej pytaniami.

- W tym czasie gdy Harriel została zamordowana, poszedłem po­biegać. Wybrałem ścieżkę koło rezerwatu ptaków i po drodze nie spo­tkałem żywej duszy - powiedział przyjaznym tonem. W niedzielę ra­no spałem. A co do lipca, to nic mam pojęcia, co robiłem. - Zniżył głos. - Czy naprawdę sądzisz, że twój wuj został zamordowany?

Annie odetchnęła z ulgą, gdy telefon odebrał nie Jeff, tylko Janis, która na wszystkie pytania odpowiadała cichym, niepewnym gło­sem. W niedzielę rano ona i Jeff jedli razem śniadanie, a w ponie­działek wieczorem grali w scrabble. Oczami wyobraźni Annie wi­działa Janis trwożnie oglądającą się do tyłu podczas całej rozmowy.

Fritz Hemphill wysłuchał jej, a potem powiedział zdecydowanie:

- Idź do diabła.

Zanim zdążył odłożyć słuchawkę, rzuciła:

- Czy ciągle jeszcze masz tę broń, z której zastrzeliłeś Mike'a Gonzalesa?

- To zabawne, Annie, ale umarli mężczyźni nie mówią. To samo dotyczy nieżywych kobiet - dodał zimnym, obojętnym tonem. - Pewnie, że mam tę broń, ciągle używam jej, polując.

Kapitan Mac próbował dodać jej otuchy.

- Czy coś odkryliście?

- Mnóstwo. W niektóre rzeczy nawet by pan nie uwierzył.

- Uwierzę we wszystko, wystarczająco długo byłem policjantem. Nie było łatwo zapytać: “Gdzie pan był w czasie, gdy zginęła Harriet?"

- Trochę w domu, trochę na dworze. Niestety, nie mam alibi. Przesadzałem barwinek i większą część czasu spędziłem w patio. Wiesz, na wyspie można się świetnie odizolować, ale czasami żałuję, że nie mam wścibskich sąsiadów.

- Jest przecież Carmen Morgan - podsunęła Annie.

Kapitan zachichotał.

- Ta dama nie spędza zbyt wiele czasu w ogrodzie.

Raczej w sypialni, pomyśleli oboje, ale żadne z nich nie powiedziało tego głośno.

- Czy rozmawiał pan z Saulterem na temat śmierci Harriet?

- Tak, ale nie mam zbyt wiele do przekazaania. Odciski palców były starannie pościerane. Saulter sądzi, że to bardzo interesujący szczegół. Ja też tak uważam. Należy przypuszczać, że morderca został zaskoczony, bo inaczej założyłby rękawiczki.

Kapitan Mac powiedział jeszcze, że w niedzielę rano prawdopodobnie brał prysznic. Wieczór, kiedy utonął Ambrose, spędził reperując samochód.

Annie zadzwoniła do Carmen Morgan.

- Poniedziałek po południu? Jezus, nie pamiętam. Nie mam stałego rozkładu zajęć niczym jakaś sklepowa,

- To było zaledwie wczoraj - przypomniała jej Annie z tak cięż­kim westchnieniem, że Max aż podniósł głowę i uśmiechnął się.

- A, rzeczywiście. Pewnie oglądałam show w telewizji. Tak, oglą­dałam telewizję. Akurat.

- A co zamierzasz zrobić z pieniędzmi pozostawionymi ci przez Elliota?

- Pieniędzmi? Z jakimi pieniędzmi ?

- Przecież wiesz, że Elliot nie zmienił testamentu i teraz ty dzie­dziczysz tak jak faktyczna wdowa.

- Jezus, nie miałam pojęcia! To świetnie,

Wysiłek Carmen, by udawać zaskoczenie, był równie sztuczny jak jej długie rzęsy. Annie poczuła ulgę, że nie musi zarabiać na życie jako aktorka. Carmen dodała jeszcze, że w niedzielę rano spała, a w tamtą lipcową środę prawdopodobnie poszła grać w bingo.

Kelly powiedziała tonem rozmarzenia:

- Koło szóstej? Nie mam pojęcia. Czasami chodzę do ogrodu skalnego. O zmierzchu jest tam bardzo spokojnie.

Kelly rozmawiająca z naturą", pomyślała Annie.

Max pracował z niezwykłym jak na niego zapałem, przewracając papiery i od czasu do czasu notując coś w pośpiechu. Annie, mimo, że nie udało się jej uzyskać znaczących wyników, sporządziła kolejną tabelę.



9: 45

niedziela

18: 00

poniedziałek

22: 30 środa

17 lipca

Emma Clyde

Pracowała

Pracowała

?

Kapitan Mac

Brał prysznic

Przesadzał barwinek

Naprawiał samochód

Farleyowie

Jedli śniadanie

Grali w scrabble

Nie pamiętają

Fritz Hemphill

-

-

-

Kelly Rizzoli

?

Spacerowała po ogrodzie

?


Carmen Morgan

Spała

Oglądała telewizję

Grała w bingo?



Zaniosła swoje dzieło Maxowi i rzuciła na stos jego papierzysk.

- Czy uwierzysz w to?

Przestudiował tabelę z uwagą.

Annie przeciągnęła rękami po swoich zmierzwionych włosach.

- W książkach Freemana Willsa Crofta żaden z podejrzanych nie wykręciłby się czymś takim. - Ze złością uderzyła pięścią w stół. - Popatrz tylko na to. Nikt z nich nie ma alibi. Jak to możliwe, by tyle osób pozostawało poza zasięgiem wzroku innych, w czasie gdy po­pełniono morderstwo?

- Mówi się, że pisarze to samotnicy. Może to prawda.

- Więcej niż samotnicy, po prostu dziwacy - mruknęła. - Ile razy rozmawiam z Kelly, odnoszę wrażenie, że jestem o północy na cmen­tarzu i odbywam pogawędkę z wampirem.

- Nie możesz się spodziewać, że rozwiążesz wszystko za pomocą tabelek. - Max mówił z irytującą pobłażliwością. - Życie nie jest na­śladownictwem sztuki. Stare kryminały nic nam nie pomogą w zde­maskowaniu mordercy.

- Oczywiście, że pomogą. Założę się, że będę znała rozwiązanie wcześniej niż ty. Wiem o mordercach więcej, niż możesz przypuszczać.

Obdarzył ją uśmiechem, który trudno byłoby nazwać inaczej jak uśmiechem wyższości, odłożył na bok tabelę i sięgnął po swoje notatki. Pomachał kartką papieru pokrytą okrągłym, zamaszystym pismem.

- Oto lista problemów, które przedewszystkim wymagają wyja­śnienia.

Annie zignorowała podsuwany jej papier Max uniósł w górę brew, ciągle z wyrazem pobłażania na twarzy, opuścił stopy na pod­łogę i wstał. Wymachując notatkami, podszedł do telefonu.

- Gdy poznam odpowiedzi na te pytania sprawa będzie rozwią­zana. - Sięgnął po słuchawkę.

Annie podjęła wędrówkę po barku kawowym i przystając co chwila, spoglądała na akwarele. Oczywiście, że wie o mordercach więcej niż Max. Jego przekonanie, że to on wie więcej, jest przeja­wem zwyczajnej męskiej pychy. Do licha, już ona mu pokaże. Najważniejsze są małe, szare komórki. W tym całym bałaganie tkwi nie­wątpliwie klucz do zdemaskowania mordercy. Brak alibi. To ozna­czało, że morderca musiał czuć się bardzo pewny siebie. Dobrze, ona też będzie pewna siebie.

Ale nastawiała uszu, żeby posłuchać, co Max powie. Było to po­stępowanie fair, w końcu ona też mu pokazała swoją tabelę.

Max rozpoczął bardzo zręcznie.

- ...dzwonię z hrabstwa Beaufort w Południowej Karolinie. Ma­my tu morderstwo, nawet potrójne morderstwo, i potrzebujemy in­formacji o pannie Kelly Rizzoli. W aktach gdzieś z lat 1978-79 po­winny być odnotowane pewne wykroczenia. Gdyby był pan uprzej­my sprawdzić w komputerze. Tak, oczywiście, że zaczekam.

- Jeśli dowiesz się czegoś na temat Kelly, będziemy wiedzieli już o wszystkich - szepnęła Annie.

Max zasłonił ręką słuchawkę.

- Oprócz Harriet. W jej przypadku jeszcze nie wszystko jest jasne.

- To akurat wiem. Elliot oskarżył ją, że ukradła fabułę z cudzej książki.

Max wzruszył ramionami.

- Wiemy, że to nie ona zamordowała. Poza tym nie byłby to wy­starczająco silny motyw.

Annie przypomniała sobie, jak bardzo Harriet była wzburzona tamtego wieczoru. Max mylił się. Tego dnia Harriet naprawdę była­by zdolna popełnić morderstwo.

- Skąd mamy wiedzieć, co może stanowić wystarczająco silny motyw. Pamiętasz, co spotkało Gedeona z tej historii Kelly?

Max ruchem ręki nakazał jej milczenie.

- Tak - powiedział do słuchawki tak, to ta sama. No, jasne. Ser­decznie dziękuję za pomoc. Jeśli będę mógł się jakoś zrewanżować...

Odłożył słuchawkę i odwrócił się do Annie z oczami błyszczący­mi podnieceniem.

- Tamten facet pamięta wszystko i uważa, że Kelly jest tak samo szurnięta jak jej siostra. Ściślej mówiąc, jest przekonany, że te wszystkie sprawki są dziełem samej Kelly. - Skrzywił się z niesma­kiem. - Zapomniała opowiedzieć nam o kurczętach. Najprawdopodobniej ona - albo Pamela - podłożyła ogień pod wylęgarnię kurcząt w pobliżu pensjonatu, w którym mieszkały.

- Brrr.

- Właśnie. Zdaje się, że Kelly miała więcej do ukrycia niż tylko kłopotliwe historie o siostrze wariatce.

- A może Pamela wcale nie jest szalona? Może Kelly ją uwięziła? Podobna historia była w “Kwiatach na poddaszu".

Max nie uśmiechnął się.

- W tej chwili nic na temat Kelly nie jest w stanie mnie zadziwić - Przeciągnął ręką po włosach. - Carmen podsumowała te wasze spotkania zupełnie trafnie. Czy zdawałaś sobie sprawę, jacy naprawdę są członkowie twojego klubu?

Annie sięgnęła myślami do czasów poprzedzających fatalną niedzielę, które teraz wydawały się odległe o tysiące lat.

- Zawsze sądziłam, że Emma jest o wiele sprytniejsza, niż wska­zują pozory. Przecież ona wygląda jak zwyczajna gospodyni domowa robiąca zakupy w supermarkecie,

- Na tej samej zasadzie niektórzy nazywają kobrę zwierzątkiem.

- Naprawdę lubiłam Hala Douglasa. Ma twarz zupełnie przeciętnego Amerykanina,

- Zupełnie przeciętny morderca żony, mieszkający w sąsiedztwie - zanucił Max.

- A Kelly zdawała się taka delikatna i nieśmiała, niemal jak uczennica, która przypadkiem zawędrowała do portowej knajpy.

- Tymczasem okazała się drapieżnikiem.

- Nigdy nie przepadałam za Farleyami. W ich towarzystwie zawsze czułam się nieswojo.

- Kolejna typowo amerykańska paru. - Max wyminął bar i skie­rował się w stronę lodówki. Gdy wyjmował piwo, Annie dodała w zamyśleniu:

- Fritza nikt specjalnie nic lubił. On jest zimny jak ryba. Max ostrożnie manewrował otwieraczem.

- Jest jeszcze “Kapitan Wspaniały" - powiedział, spoglądając z ukosa na Annie.

Oparła się o ladę barku.

- Dlaczego go nie znonisz? Jedyny normalny w tym gronie.

Kapsel odskoczył i butelki zaczeła się wylewać piana.

- Żaden gliniarz nie jest normalny,

- To nie fair. Poza tym jakiż nikły ma on motyw.

Max podał jej butelkę i otworzył nastepną.

- Rzeczywiście, trzymane w tajemnicy oskarżenie o ojcostwo nie jest warte zatrutej strzałki. Ale mężczyzna, który oszukuje żonę, jest zdolny do oszukania każdego Mam zamiar trochę powęszyć wokół niego.

Annie pociągnęła łyk piwu Lepiej nie pić tyle. Musi mieć jasną głowę, zwłaszcza skoro chcer dac po nosie Maxowi. Jemu się wydaje, że jest bardzo sprytny. Oczywiście jeśli na filmie Harriet będzie foto­grafia mordercy, żadne z nich,,,

Wskazując na zegar ścienny, wykonała gwałtowny ruch uzbrojo­ną w butelkę ręką, aż piwo zachlupotało niebezpiecznie.

- Max, już prawie szósta!




XVIII


Porsche gwałtownie skoczyło do przodu. Annie przytrzymała się czerwonego obicia przy tablicy rozdzielczej. Zegar wskazywał 17:52.

- Nie przejmuj się, zdążymy. Ta staruszka potrafi fruwać. Poza tym Parotti pewnie nie odpływa punktualnie.

- Właśnie, że tak - odparła, próbując przekrzyczeć wiatr gwiż­dżący nad ich głowami i wdzierający się przez otwarty dach. Dęby po obu stronach drogi zlewały się w zamazaną smugę. - Pod wzglę­dem punktualności Parotti jest pedantem. Ze sposobu, w jaki prze­strzega rozkładu, mógłbyś przypuszczać, że ten jego prom to co naj­mniej “Queen Elisabeth".

W odpowiedzi Max silniej nacisnął pedał gazu.

Pęd wtłoczył Annie w siedzenie. Muszą zdążyć, muszą! Samo­chód przyspieszył na ostatnim zakręcie, zbliżając się do punktu kon­trolnego. Max przyhamował ostro. Zdumiony Jimmy Moon mach­nięciem ręki pozwolił im jechać dalej. Max ponownie dodał gazu i sportowy samochód wyrwał do przodu niczym zwycięski dwulatek na ostatnim okrążeniu.

Zdążyli. Z piskiem opon zajechali na molo dokładnie w momen­cie, gdy Parotti dawał pierwszy sygnał, zwiastujący bliski odjazd promu. Dźwięk rogu zmieszał się z wysokim, ogłuszającym wyciem syreny policyjnej.

Annie odwróciła głowę i zobaczyła motocykl skręcający z głów­nej drogi.

- Szybciej, wjeżdżaj na prom.

Max także popatrzył do tyłu. Samochód nie drgnął nawet.

- Pobyt w obozie pracy to nie jest mój wymarzony sposób na spędzenie reszty października.

Gdy motocykl zatrzymał się przy nich, Annie popatrzyła na Maxa z gorzkim wyrzutem. Młody, potężnie zbudowany policjant po raz kolejny zbliżył się do samochodu. Intensywny zapach wody kolońskiej uderzył Annie w nozdrza.

- Osiemdziesiąt sześć mil na godzinę. Czy panu się wydaje, że ta wyspa to jakiś cholerny tor wyścigowy?

Annie podskoczyła na siedzeniu. Przecież muszą się pospieszyć. Prom zawsze odpływał bardzo punktualnie. Na zegarze była do­kładnie 17:59. Widziała Parottiego spoglądającego ku nim z kabiny.

- Bardzo przepraszam, panie oficerze zaczął Max grzecznie. - Mamy nie cierpiący zwłoki interes na lądzie.

- Pan może mieć, ale ona nie. - Policjant pokazał palcem na An­nie.

- Chwileczkę - zaczęła z wściekłością

- Przestań się wtrącać - szepnął Max - Ja to załatwię.

- Ona nie może opuścić wyspy.

- Nie jest aresztowana, więc...

Olbrzymi policjant uśmiechnął się czarująco, niczym barrakuda podczas tańca.

- Mam tu nakaz. - Poklepał się po kieszeni koszuli w kolorze khaki. - Jeśli tylko postawi nogę na promie, aresztuję ją.

Dzwonek promu zabrzmiał ponownie. Ostatni sygnał. Annie po­patrzyła na Buda, potem pochyliła się, jakby chciała pocałować Maxa na pożegnanie. Jednocześnie Anie otworzyła torebkę, wyłowiła z niej film i wcisnęła mu do ręki.

- Jedź już - szepnęła mu do ucha. Przesunęła się po siedzeniu i wysiadła.

Max spoglądał to na nią, to na policjanta.

- Max, ruszaj wreszcie!

Samochód wolno wjechał na prom. Róg zabuczał po raz ostatni i prom zaczął oddalać się od nadbrzeża.

Annie skrzyżowała ręce na piersiach i zmierzyła Buda wymownym spojrzeniem. Na jego mięsistej twarzy malował się wyraz zawodu.

- Po co ten pośpiech?

- Chciałby pan wiedzieć, co?


W wypożyczalni Henry’ego Annie dostała rozklekotany, żółtozielony rower. Na chwilę zatrzymała się jeszcze w barze u Marii, gdzie kupiła kilka tacos na kolację, potem z wściekłością popedałowała do domu, wybierając skrót przez rezerwat leśny, ponury i chłodny o tej porze dnia, gdy pod sosnami zapadał zmierzch. Z furią naciskała na pedały, jakby ścieżka była torem wyścigowym w Le Mans. Musiała jakoś wy­ładować swój gniew. Zasłużyła na to, by być przy odkryciu prawdy. Skoro już nie mogła być świadkiem aresztowania, to chciała chociaż zobaczyć moment, gdy morderca zostanie zdemaskowany.

Postawiła rower obok schodów, wbiegła po drewnianych stop­niach, otworzyła drzwi frontowe i zaniosła torbę do kuchni. Czuła się jak upuszczony na piasek cukierek. W tej chwili Max pewnie sie­dzi rozparty wygodnie w samochodzie i rozkoszuje się chłodną bryzą wiejącą z cieśniny, w jego kieszeni zaś tkwi klucz do rozwiązania ca­łej tajemnicy.

Wrzuciła dwa tacos z mięsem do kuchenki mikrofalowej i po­dreptała do łazienki umyć twarz i ręce. Wyciągnęła gorące tacos i szczodrze polała je ostrym sosem. Do żółtego, plastikowego kubka nalała pomarańczowej gatorady. Zaniosła jedzenie do pokoju i roz­siadła się wygodnie na wyplatanej kanapie, podkładając pod plecy miękką, czerwoną poduszkę. Jedząc wyobrażała sobie, co Max po­wiedziałby na ten posiłek (z pewnością byłby wstrząśnięty). Jej wzrok leniwie przesuwał się po sięgających do sufitu półkach wypełnionych kryminałami. Niektóre z nich były naprawdę cenne i wcale niełatwe do zdobycia. Miała większość książek Constance i Gwenyth Littie. Wszystkie poza jedną zawierały w tytule słowo “czarny". Jej ulubiona? Chyba “Czarny welon"'. Miała książki Leslie Ford, Mary Roberts Rinehart, Mary Collins, Erica Amblera, Patrycji Wentworth, Phoebe Atwood Taylor, Rexa Stouta i oczywiście kom­plet Agathy Christie.

Skończyła pierwsze tacos, popiła gatoradą i już sięgała po na­stępne, gdy jej ręka zatrzymała się nagle. Przecież w każdym niemal kryminale, wyjąwszy książki Amblera, była wspaniała scena, kie­dy detektyw gromadził wszystkich podejrzanych, przeprowadzał błyskotliwe podsumowanie i voila - triumfalnie demaskował mor­dercę.

Herkules Poirot w “Godzinie zero", Asey Mayo w “Nieczyn­nym"', Nero Wolf w “Braku dowodów". Dlaczego nie ma tego uczynić Annie Laurance w “Śmierci na żądanie"? Pułapka, po pro­stu musi zastawić pułapkę na mordercę.

Zapomniała o drugim taco. Zeskoczyła z sofy i podbiegła do tele­fonu, który rozdzwonił się nagle, zanim zdążyła sięgnąć po słuchaw­kę. Jakieś zawracanie głowy. Zlizała sos z palców, podniosła słu­chawkę i rzuciła niecierpliwe “halo".

- Czyżby wybuchła rewolucja?

- Co takiego?

- Mówisz takim głosem, jakbyś przebywała w oblężonej twier­dzy. Jesteś zdenerwowana, przestraszona. - Max porzucił swój żar­tobliwy ton. - Czy ten policjant ci się naprzykrzał?

- Och nie, wcale. Słuchaj, Max, mam znakomity pomysł.

- Cokolwiek wymyśliłaś, zaczekaj do mojego powrotu.

- Nie mam czasu. Muszę złapać mordercę w pułapkę, zanim Saulter przyjdzie mnie aresztować z samego rana. A ty nie wrócisz do jutra.

- Wracam o dziewiątej wieczorem

- Masz skrzydła? Najbliższy prom jest o dziesiątej rano.

- Pan Parotti i ja właśnie popijamy piwo w knajpie o jedną prze­cznicę od sklepu fotograficznego w Savanah. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że bogaci są coraz bogatsi, biedni coraz biedniejsi, a pracujący człowiek zawsze zostanie wyrolowany. W tle George Jones śpiewa “On przestał ją dzisiaj kochać". Tak więc uspokój się i czekaj mojego powrotu.

Zignorowała go.

- Max, mój plan jest genialny. Zamierzam zadzwonić do wszyst­kich podejrzanych i powiedzieć im, że właśnie znalazłam w księgar­ni dzienniki wuja i że teraz już znam prawdę. Będę udawała, że je­stem wzburzona i podekscytowana, a potem przerwę połączenie.

Zapadło grobowe milczenie; tylko George Jones smętnie zawo­dził w tle.

Annie aż tańczyła z podniecenia.

-To wyśmienity pomysł. Morderca będzie musiał przyjść. Za­dzwonię do Saultera, żeby był przygotowany.

- I myślisz, że ktoś tak sprytny jak nasz morderca nabierze się na tak ograny trick i natychmiast przybiegnie z ostrym narzędziem?

- Oczywiście. Do diabłu Neronowi Wolfe zawsze się to udawało.

- Annie, to bardzo piękne, że przeczytałaś tyle książek, ale nie możesz brać ich wszystkich serio. - Musiałabyś być głucha, żeby nie słyszeć nuty pobłażania w jegn głosie. - “Uciekaj, wszystko się wy­dało". Świetnie. - Zachichotał.- Słuchaj baw się dobrze, o dziewiątej wracam z dowodami, a teraz muszę postawić Parottiemu kolejne piwo.

Ostrożnie odłożyła słuchawkę na widełki. Dobrze, postara się opanować, choć najchętniej wyrzuciłaby telefon za okno, wprost w bagnisko. Mierząc aparat ponurym wzrokiem, zastanawiała się, w jaki sposób Grace Latham uniknęła pokusy rękoczynów podczas wieloletniej współpracy z Johnem Primrose. Już ona mu pokaże.

Max wraca o dziewiątej wieczorem. Sięgnęła po słuchawkę, ale za­wahała się. Max jednak miał odrobinę racji, twierdząc, że zagranie:

Uciekaj, wszystko się wydało", może nie wypalić. W zamyśleniu ssa­ła kciuk. A gdyby tak spróbować inaczej? Zastanawiała się przez mo­ment i wreszcie uśmiechnęła się. To musi się udać. Zgromadzi wszyst­kich podejrzanych w Miejscu Zbrodni, a potem - wzorem panny Marple, która zawsze miała w zanadrzu stosowny przykład z życia St. Mary Mead - posłuży się odpowiednią analogią z literatury, a od­powiedź sama się nasunie. Ponownie sięgnęła po słuchawkę.

Saulter podniósł do ust kubek z ciepłym mlekiem i skrzywił się. Cho­lera, w żołądku paliło go żywym ogniem, jakby miał w nim garść roz­żarzonych węgli. Ta sprawa nabierała rozgłosu. Trzy morderstwa od soboty, a czym on dysponował? Raportem z autopsji, który brzmiał, jakby wyszedł spod pióra Johna Dicksona Carra. No proszę, sam już zaczyna myśleć jak ci przeklęci pisarze. Ale czy ktoś kiedykolwiek słyszał o morderstwie za pomocą sukcynylocholiny? I czy te nazwy środków medycznych muszą brzmieć jak nazwiska węgierskich tance­rzy? Piekielna sprawa. Nie, nie da się wodzić dłużej za nos. Od po­czątku do końca był to zwykły blef. Morderstwo miało sprawiać wra­żenie, jakby było dziełem pisarza - szaleńca. Najczęściej jednak zbrod­nie - gdy przyjrzeć im się dokładniej - są zupełnie proste.

Tym razem głównym motywem były pieniądze. Ta mała, opalo­na blondynka nie chciała stracić księgarni, dla której już raz zabiła. Do śmierci Ambrosa nie miała ani grosza, a potem dziedziczyła po nim. Każdego centa z jego majątku władowała w tę księgarnię i za wszelką cenę chciała ją utrzymać.

Saulter łyknął trochę mleka i wzdrygnął się. Jasno dał jej do zro­zumienia, że jutro ma zamiar ją aresztować. Teraz nie pozostawało mu nic innego, jak siedzieć i czekać, aż zrobi jakieś głupstwo. Szkoda, że Bud nie pozwolił jej odjechać. Gdyby usiłowała zwiać, jej ucieczka byłaby równoznaczna z przyznaniem się do winy.

Problem polegał na tym, że nie dysponował żadnymi dowodami. Potrzebował jednego konkretnego, namacalnego dowodu, łączącego ją z tym morderstwem. Oczywiście na szafce z bezpiecznikami były jej odciski palców, ale ten mądrala prawnik szybko by się rozprawił z takimi dowodami. W przypadku lekarki i Harriet Edelman nie dysponował niczym.

Zdobyć jeden dowód, a byłby to gwóźdź do trumny Annie Laurance. Jeden ślad łączący ją z zamordowaniem Elliota Morgana.

Spojrzał ponuro na dwie skrzynki papierów zabranych z domu de­nata. Przeglądanie notatek tego faceta przyprawiało go niemal o cho­robę. Jednak sumienny policjant nie ma prawa niczego zaniedbać.

Gdy zadzwonił telefon, ręka Saultera drgnęła i gorące mleko ob­lało mu palce. Jeśli to jeszcze jeden z tych cholernych pismaków...

- Tu Saulter.

- Sierżancie, musi pan przyjść do “Śmierci na żądanie". Zwoła­łam zebranie wszystkich podejrzanych za pół godziny. Jeszcze dzisiaj złapiemy mordercę.

Pieczenie w żołądku odezwało się z podwójną siłą. Już on dopad­nie tę sprytną, małą morderczynię, nawet gdyby to miała być jego ostatnia czynność służbowa na Broward's Rock.

- Panno Laurance, jeśli się tam pojawię, to z nakazem areszto­wania pani w kieszeni.

I rzucił słuchawkę.

A to mała żmija. Jakby bez jej mieszania się w sprawy śledztwa nie miał dość kłopotów.


Annie wzięła błyskawiczny prysznic, wytarła się kilkoma pośpiesz­nymi ruchami i nałożyła na siebie ubranie - białe, szerokie, baweł­niane spodnie, żółty, wełniany sweter i żółte, lekkie pantofle. Wybie­gając z domu, rzuciła okiem na zegarek. Za piętnaście minut wszy­scy podejrzani znajdą się w księgarni. Przedtem musi jeszcze zaparzyć kawę i uporządkować myśli. Potrzebowała całej minuty, by uruchomić volvo. Odkąd pojawił się Max, prawie nie korzystała ze swojego samochodu. Komplet kijów golfowych podskakiwał na tyl­nym siedzeniu, gdy jechała wyboistą ścieżką w stronę asfaltowej dro­gi. Ani jeden promień księzycowego światła nie przedostawał się przez nieprzeniknioną zasłonę bagiennej rożlinności. Na głównej drodze przyspieszyła nieco i wkrótce skręciła w wysypany muszelka­mi parking na tyłach sklepów w porcie.

Jej kroki głośno chrzęściły po muszelkach. Otaczała ją łagodna noc, typowa dla dla Południowej Karoliny; powietrze było jedwabiste niczym futerko Agathy. Otwarła frontowe drzwi księgarni i zapaliła światła. Agatha popatrzyła na nią badawczo, potem lekko zeskoczyła na podłogę i pomaszerowała w stronę barku kawowego. Annie odmie­rzyła odpowiednią ilość kawy i uruchomiła młynek. Zapobiegliwa go­spodyni przygotowująca się na przybycie gości-morderców. Uśmiech­nęła się, z lubością wdychając zapach świeżo zmielonej kawy i starych, zakurzonych książek. Rozejrzała się wokoło. O Boże, musi sprzątnąć notatki Maxa. Nie może pokazać podejrzanym, co o nich wiedzą. Ze­brała kartki i rzuciła okiem na sporządzoną przez niego listę.


1. Dla kogo wystąpienie Elliota oznaczałoby koniec?

2. Dlaczego morderca pojawił się dokładnie w tym momencie, gdy An­nie była w domu Elliota?

3. Czy Elliot szantażował Emmę? Annie twierdzi, że tak, natomiast Carmen uważa, że nie. Carmen powinna lepiej wiedzieć. (Dzięki, Max.)

4. Czy Carmen i ten tępy policjant naprawdę byli razem na plaży, w cza­sie gdy zginął Elliot? Bardzo wygodny zbieg okoliczności.

5. Czy Harriet zrobiła dwa rożne zdjęcia? A jeżeli nie?


Kawa była gotowa. Annie wyszukała swój ulubiony kubek “Żół­ty pokój" (Rineharf, nie Leroux), napełniła go kawą, oparła się o barek i pogrążyła w myślach.

Goście zaczęli się schodzić punktualnie o ósmej. Przywitała ich przyjaźnie, choć od ostatniej niedzieli jej sąd o nich zmienił się diametralnie.

Chabrowe oczy Emmy spoglądały ze zwykłą przenikliwością, Suk­nia w ostrych odcieniach oranżu i purpury kontrastowała ze sztywny­mi, brązowymi lokami. Annie już nigdy nie pomyślałaby o niej jak o gospodyni domowej. Dzisiaj Emma nie przyniosła chipsów,

- A więc zwołałaś spotkanie mieszkańców wyspy uważanych za ekspertów w dziedzinie zbrodni? - zaczęła Emma. - Czuję się zaszczycona, że mnie w to włączyłaś - dodała jadowitym tonem.

Kelly Rizzoli i Hal Douglas przyszli razem, jakby w groteskowy sposób kopiując tamten wieczór. Wtedy Annie widziała w nich parę w początkowym stadium romansu. Teraz nie mogła się uwolnić od myśli, że to Sinobrody i Grace Poole.

Kapitan Mac wszedł do księgarni z ponurym wyrazem na opalo­nej twarzy. Popatrzył na Annie pytająco. Farleyowie zatrzymali się nieco z boku. Janis starała się ukryć w cieniu swoją posiniaczoną twarz, jednak Annie zobaczyła, jak oczy Emmy rozszerzyły się w zdumieniu na ten widok.

Fritz Hemphill pojawił się jako ostatni. Nie przywitał się z nikim, a jego ciemne oczy gniewnie błyszczały w nieruchomej twarzy.

- Poczęstujcie się kawą - zaproponowała Annie. - Potem zajmij­cie miejsca, tak jak siedzieliście w niedzielę wieczorem, i możemy za­czynać.

Sięganiu po kubki i siadaniu przy stolikach nie towarzyszył zwy­kły gwar rozmów.

- No, skoro jesteśmy już wszyscy...

- Niezupełnie - głos Fritza przypominał skrzypienie nie naoli­wionej furtki. Gdzie twój przyjaciel i szczebiocąca pomocnica Ingrid?

- No przecież nikt nie może twierdzić, że Max albo Ingrid mieli coś wspólnego z zamordowaniem Elliota. Max nigdy go przedtem nie widział na oczy, a Ingrid nie było na Jego liście.

Ale Hemphill nie dał się tak łatwo zbyć.

- Tak więc wykluczamy Ingrid. Zgoda, kupuję to. Ale gdzie się podziewa twój przyjaciel? Przeszukuje nasze mieszkania, podczas gdy my siedzimy tutaj?

- Ależ skądże - sprzeciwiła się gorąco. - Maxa nawet nie ma na wyspie.

- To prawda. Widziałem go na promie o szóstej - wtrącił Hal. - Ale co zaszło na molo między tobą a tym policjantem, Annie?

Oparta plecami o ladę barku,. Annie poczuła, że rozmowa zaczy­na się wymykać spod jej kontroli.

- Nic wielkiego - odparła szybko. - Max miał coś do załatwienia w Savannah, a ja z nim nie pojechałam.

- Ale jak się to stało, że zostawił cię na molo? - nalegał Hal.

- Bo ten czarujący policjant miał zamiar mnie aresztować, gdybym chciała opuścić wyspę. - Jej głos nie brzmiał już przyjaciel­sko.

- I teraz my mamy rozwiązać całą zagadkę, ratując w ten sposób twoją skórę? - podchwyciła Emma.

- Wszyscy odetchną z ulgą, gdy sprawa zostanie wyjaśniona. Oprócz mordercy, oczywiście

Nikt nie powiedział ani słowa. Siedem par oczu wpatrywało się w nią z napięciem.

Nadszedł decydujący moment. Annie wskazała ręką najbliższy stolik. Policzki Jeffa Farleya nad rzadką, jasną brodą poczerwienia­ły raptownie. W szkłach jego ciężkich okularów w rogowej oprawie zamigotało odbite światło lampy. Opięta jasnobrązowym swetrem klatka piersiowa falowała gwałtownie. Janis ściągnęła ramiona i przycisnęła do ust zbielałe kostki obu rąk. Gruba warstwa ciemne­go pudru, która miała ukrywać brzydkie sińce na policzkach, pod­kreślała tylko alabastrową biel szyi.

- Jeff Farley nie mógł dopuścić do tego, by Elliot pozostał przy życiu - zaczęła Annie.

Emma pochyliła się do przodu, z oczami utkwionymi w twarzy Jeffa. Pozostali siedzieli bez ruchu, niczym myszy na widok zbliżają­cego się kota.

- Jeff jest chory - mówiła Annie drżącym głosem. To było okropne, owo zdejmowanie kolejnych warstw ochronnych, aby od­słonić otwartą ranę. - Elliot wiedział, że Jeff maltretuje Janis. Gdyby napisał o tym w swojej książce, Jeff byłby skończony jako pisarz.

Jeff zerwał się na równe nogi, odpychając krzesło, które przewró­ciło się na podłogę.

- Jeff nie, nie! - Głos Janis wzniósł się do desperackiego krzyku.

Kapitan Mac w dwóch krokach pokonał dzielącą ich odległość i chwycił Jeffa za ramiona. Ten bez oporu poddał się silniejszemu od siebie mężczyźnie.

- Siadaj i nie ruszaj się.- Kapitan łagodnie popchnął Jeffa w stronę krzesła i odwrócił się ku Annie z kamienną twarzą. - Nie sądzisz, że tego już za wiele? Lepiej zostaw śledztwo policji.

- Tylko morderca mógłby mieć coś przeciwko temu.

- Nikt nie lubi, gdy się publicznie pierze jego brudy.

- To nie jest miejsce publiczne. Wszyscy byliśmy tutaj w niedzielę wieczorem. - Annie przesunęła wzrokiem po twarzach obecnych. - Dopóki morderca nie zostanie zdemaskowany, wszyscy jesteśmy po­dejrzani.

- Ona ma rację - powiedziała Kelly łagodnie.

- Dalej, Annie - poparł ją Hal.

Kapitan Mac wzruszył ramionami i wrócił do stolika. Na jego twarzy wyraźnie malowała się dezaprobata. Annie wiedziała, że w tym pomieszczeniu nie ma już ani jednej przyjaznej jej osoby.

- Emma.

Emma o szerokiej twarzy i inteligentnych oczach powiedziała krótko:

- Obecna. - Wypiła łyk kawy. - Znakomicie zaparzona. Jak się to mawia, atmosfera tutaj jest w najwyższym stopniu ekscytująca. Za nic w świecie nie chciałabym, aby mi coś umknęło.

- Twojej uwagi niewiele uchodzi - powiedziała Annie. - Jeśli sa­ma nie jesteś morderczynią, doskonale wiesz, kto zabił. Jestem goto­wa się założyć.

Przenikliwe, niebieskie oczy wpatrywały się w Annie bez jednego drgnięcia, ale Annie była przekonana o swojej racji.

- Co ty wiesz, Emmo? Dlaczego nie zdradzisz nam tego? Emma ponownie upiła łyk kawy, przedłużając chwilę napięcia.

Uśmiechała się, ale jej uśmiech był równie sztuczny jak plastikowy kwiat w doniczce na stacji benzynowej.

- Wiem jedno.

Wszyscy zwrócili się w jej stronę i zastygli w oczekiwaniu: Jeff Farley z rękami zaciśniętymi w pięści i twarzą ciągle czerwoną z gniewu, Janis z rozszerzonymi oczami i ramionami skrzyżowanymi obronnym ruchem na piersiach. Kelly Rizzoll z ciemnorudymi wło­sami opadającymi wokół głowy i zielonymi oczami, w których nie było teraz śladu poprzedniego rozmarzenia, Hal Douglas z wyrazem kompletnej pustki na pucołowatej twarzy i wreszcie kapitan Mac, w którego ciemnych oczach malowało się napięcie.

- Wiem, kiedy mam do czynienia z blefem powiedziała Emma zjadliwie. - Nie masz o niczym pojęcia. Annie.

Annie spojrzała przeciwniczce prosto w oczy.

- Natomiast ty znasz mnóstwo sztuczek. Jesteś najmądrzejsza z nas wszystkich i wiesz, że najlepszą formą obrony jest atak, i... i wiesz doskonale, że wypchnełaś swojego męża za burtę.

W czujnych, kalkulujących oczach Emmy wreszcie coś drgnęło.

-Wiem przede wszystkim, że stać mnie na wszczęcie procesu o zniesławienie. Jeszcze jedna uwaga tego typu i dzwonię do adwo­kata.

Annie zignorowała ją i oparła się łokciami o bar.

- Morderstwo zawsze wyjdzie na jaw, obojętnie, czy ktoś dyspo­nuje dowodami, czy nie. Pewni ludzie w Los Angeles wiedzą i bez do­wodów, że Fritz, pragnąc odziedziczyć posiadłość w Carmel, zastrzelił swojego przyjaciela podczas tak zwanego wypadku na polowaniu.

Fritz, ubrany w jasnoróżową bawełnianą koszulę, niebieski swe­ter w pasy i szerokie, szare spodnie, wyglądał jak typowy mieszka­niec Broward's Rock. Zdradzały go tylko czarne, błyszczące oczy. Annie śmiało wytrzymała jego spojrzenie.

- Ilu policjantów znałeś w swoim życiu, którzy mieliby wypadek z bronią, Fritz?

Kiedy nie odpowiedział, dodała wolno:

- Elliot wiedział. Wiedział o Jeffie i Janis, Emmie, Fritzu, wie­dział też o Kelly i Halu.

Idealna para kochanków spoglądała na nią bez ruchu.

- Kelly uwięziła swoją siostrę. Twierdzi, że dziewczyna jest umysło­wo chora. Zastanawiam się, czy to prawda. Może ktoś powinien po­rozmawiać z tą siostrą. A co do Hala, to nikt nie widział jego żony, od­kąd zniknęła z domku nad jeziorem Tahoe. Halowi nie podobało się, że żona utrzymywała kontakty towarzyskie z innymi mężczyznami.

Hal sprawiał wrażenie kogoś, kogo dosięgnął niespodziewany cios nożem. Jego głowa automatycznie zwróciła się w stronę Kelly, której nieporuszona twarz przypominała gładką powierzchnię jezio­ra. Teraz wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni.

Kapitan Mac uderzył pięścią w blat stolika, przy którym siedział samotnie. Tamtej niedzieli towarzyszyła mu Harriet. Kawa chlusnę­ła gwałtownie i małe strumyczki pociekły po stole, ale kapitan nie zwracał na to uwagi.

- Do diabła, naprawdę posunęłaś się za daleko. Nie mam zamia­ru siedzieć tu jak uczniak, czekając, aż zostanę wyrwany do odpo­wiedzi. - Z twarzą pociemniałą z gniewu odwrócił się ku pozosta­łym. - Jestem następny w kolejce. Co Elliot wyszperał na mój temat? Oskarżenie o ojcostwo, jeśli was to interesuje. - Wstał i popatrzył na Annie. - Usiłowałem ci pomóc. Nie wierzę, abyś zabita Elliota, Har­riet czy Jill Kearney. Ale nabiłaś sobie głowę kryminałami i uważasz się teraz za ekspertkę. Mam tego dosyć.

Sięgnął po czapkę i ruszył przejściem między regałami. Rozległo się szuranie odsuwanych krzeseł, gdy wszyscy zaczęli się zbierać do wyjścia.

Jej wspaniały pomysł oklapł niczym suflet zbyt długo trzymany w piecyku. Teraz właśnie nadchodził decydujący moment, w którym - gdyby była Herkulesem Poirot, Aseyem Mayo, Neronem Wolfe, panną Marple czy panną Silver - powinna podnieść rękę i wskazać mordercę, po czym kurtyna mogłaby opaść.

Pozostawał tylko jeden mały problem. Nie miała pojęcia, kto jest mordercą.

Jej podejrzani pośpiesznie opuszczali księgarnię. Nikt się z nią nawet nie pożegnał.

Emma Clyde, idąca na czele całej grupki, zatrzymała się, popa­trzyła do tyłu i rzuciła z ironią:

- Zapewniam cię, Annie, że Marigold Rembrandt rozegrałaby to znacznie zręczniej.

To była kropla przepełniająca czarę.

Do diabła, przecież ktoś z nich był potrójnym, ba, nawet poczwórnym mordercą, jeśli liczyć wuja Ambrose.

- Świetnie - zawołała z gniewem możecie się teraz śmiać. Ale jutro ja się będę śmiała, wręczjąc Saulterowi fotografię mordercy.

Pośpieszny exodus zatrzymał się nagle.

- Jak u licha zdobyłaś fotografię mordercy? - zapytała Emma.

- Morderca nic był znowu aż taki sprytny. Czy nikomu z was nie przyszło do głowy, że ze swojego domu Harriet miała doskonały wi­dok na dom Elliota i że całe poniedziałkowe popołudnie spędziła na tarasie z aparatem fotograficznym?


XIX


Palce Maxa wystukiwały na szklanym blacie rytm ragtime'u, pod­czas gdy jego oczy spoglądały na zegarek. Jeszcze tylko pięć minut i będzie wiedział, kogo Harriet uwieczniła na swoim filmie. Czy tyl­ko Annie, czy też może jeszcze kogoś.

To przypomniało mu jego listę pytań. Elliot zebrał informacje o wszystkich członkach Klubu i miał zamiar je opublikować. Gdy Annie udawała, że zna ich treść, Emma od razu podejrzewała szan­taż, ale Carmen z uporem twierdziła, że jej mąż nie był szantażystą. Max wyprostował się. Szantaż.. Co sprawia, że ktoś zostaje szantaży­stą? Myślał o tym z rosnącym podnieceniem. Rozważał kandydatury wszystkich obecnych w niedzieli; wieczorem w “Śmierci na żądane" w połączeniu z najbardziej tradycyjnym powodem do szantażu.

- Pańskie zdjęcia. - Sprzedawca, nie kryjąc znudzenia, przesunął kopertę po kontuarze.

Max pochwycił ją pośpiesznie. Tu była Annie wchodząca przez kuchenne okno do domu Elliota Morgana, a tu... O Boże! Dokład­ne tej właśnie osoby się spodziewał.

- Czy mogę skorzystać z pańskiego telefonu? - krzyknął do przestraszonego tym nagłym wybuchem sprzedawcy.

Zamówił rozmowę, posługując się kartą Sprintu, ale numer w “Śmierci na żądanie" był zajęty.


W księgarni było teraz cicho. Tak cicho, że Annie słyszała stukot łapek Agathy idącej przez cale pomieszczenie, żeby sprawdzić, dlacze­go jej pani ciągle stoi przy frontowych drzwiach.

- Agatha, wszystko zepsułam.

Żółte oczy kotki wpatrywały się w nią z ciekawością.

- Emma doprowadziła mnie do szału - dodała. Max zawsze ostrzegał, że pewnego dnia temperament wpędzi ją w poważne kłopoty. To, że Emma tak jej dopiekła uwagą o Marigold Rembrandt, nie było żadnym usprawiedliwieniem. Nie powinna była wspominać o filmie.

Zmarszczyła brwi w zamyśleniu. Zastanawianie się nic już nie po­może. Powiedziała wszystkim o filmie Harriet i o tym, że jutro wrę­czy zdjęcia Saulterowi. Tego faktu nie da się odwołać. W księgarni panowała cisza niczym na cmentarzu o północy. Annie przełknęła ślinę, postąpiła kilka kroków do przodu i założyła zasuwę.

Nagle poczuła, że coś dotyka jej nogi, i serce załomotało jej jak szalone. Popatrzyła w dół. Agatha ponownie zamierzała się miękką łapką, najwyraźniej ucieszona nową, podniecającą zabawą.

Boże drogi, gdzieś na zewnątrz czai się morderca, a tu w środku bawi się kot, nie mający najmniejszego wyczucia sytuacji.

W pośpiechu podbiegła do stolika z kasą i wyszarpnęła szuflad­kę. Agatha wskoczyła na ladę i zwineła się w kłębek, pomrukując ci­cho. Annie przetrząsała zawartość szuflady. Nóż do papieru, nada­jący się co najwyżej do rozsmarowywania masła na chlebie, gumka, aspiryna, pudełko spinaczy, nowa paczka piłek golfowych. Wycią­gnęła trzy twarde piłki i wsuneła do kieszeni spodni. Nie było to wie­le, ale nie na darmo grając w softball zasłużyła sobie na przydomek Sokołego Oka. Nie podda się bez walki,

No więc dobrze. Posiada już amunicję na wypadek, gdyby mor­derca miał pojawić się właśnie w tej chwili, a teraz zadzwoni do Saultera. Tym razem musi jej wysłuchać. Sięgając po telefon, spo­strzegła, że drżą jej ręce, Do tej pory bohaterki gotyckich powieści grozy, z własnej winy pakujące się w kłopoty aż po szyje wyłaniające się z koronkowych dekoltów nocnych koszul, uważała za skończone idiotki. Była przekonana, że ona sama nie umówiłaby się na spotka­nie z nieznajomym mężczyzną z wąsami, zwłaszcza gdyby to spotka­nie miało się odbyć o północy przy trzecim nagrobku po prawej. Ona? Nigdy w życiu. No i proszę, a teraz stoi tu, wstrzymując od­dech, i nasłuchuje zdradzieckich odglosów, sygnalizujących zbliżanie się mordercy.

Jej ręka ciągle spoczywała na słuchawce. Ściągneła brwi w zamy­śleniu. Dlaczego do tej pory morderca nie strzelił do niej przez okno? Równie dobrze mógł też cisnąć kolejną zatrutą strzałkę czy wtar­gnąć do księgarni z ciężkim narzędziem. Dlaczego jest tu tak cicho i spokojnie jak w przysłowiowym grobowcu?

Jakoś nikt nie usiłuje wedrzeć się do środka,

A może morderca czeka na nią na zewnątrz?

Zdjęła rękę z telefonu i przycisnęła dłonie do policzków.

Niech sobie czeka. Ona nie ruszy się z miejsca aż do powrotu Maxa. Gdy będą już razem, nikt im nie da rady.

Odetchnęła swobodniej i popatrzyła na zegarek. Max i Parotti pewnie już odbijają. Teraz to nie potrwa długo. Max przyjedzie tutaj i od razu pójdą oddać zdjęcia Saulterowi.

Ale dlaczego nikt nie zareagował na jej sensacyjną wiadomość o zdjęciach zrobionych przez Harriet? Czyżby pisarka sfotografowa­ła wyłącznie ją, Annie? To dlatego drzwi pozostały zamknięte. Nikt nie przyszedł, nikt nie zadzwonił.

- Do diabła!

Agatha natychmiast przestała mruczeć.

- To nie było do ciebie, kochanie. Annie zaczęła gładzić jedwa­biste futerko, aż Agatha wykręciła się i zeskoczyła na podłogę.

Jeśli na zdjęciach nie występował nikt oprócz niej samej, to teraz ona i Max będą musieli zaczynać całe śledztwo od nowa. Zaplano­wany wieczór skończył się fiaskiem. A może należało popatrzeć na wszystko zupełnie świeżym okiem? Zacząć od początku, od śmierci wuja Ambrose. Powoli szła przez księgarnię, przesuwając wzrokiem po barwnych obwolutach. Przepełniało ją uczucie rozczarowania. Nawet książki ją zawiodły. Dramatycznie wyreżyserowana próba zdemaskowania mordercy stanowczo powinna się była udać. Tymczasem nie wypaliła, zupełnie jak korek w zwietrzałym szampanie. Mijała sekcję literatury szpiegowskiej, gdy wzrok jej padł na “Światła dnia" Amblera. Tak, okazała się równie kompetentna jak Arthur Abdel Simpson.

Włożyła rękę do kieszeni i namacała piłeczkę golfową. Może po­winna zrezygnować z prowadzenia księgarni i skoncentrować się na golfie? Przystanęła i bez zwykłej przyjemności popatrzyła na akwarele.

Oto na pierwszej z nich staruszka o niebieskich, wyblakłych oczach bez najmniejszego wymrazu zaskoczenia wpatruje się w nie­uchronną śmierć, zbliżającą się pod postacią ciężkiego samochodu, pędzącego wprost na nią. Na kolejnej stary sługa, wypatrujący cze­goś za oknem, na trzeciej wnętrze schowka najwyraźniej należącego do wysportowanego mężczyzny, wypełnione po brzegi trofeami my­śliwskimi i ekwipunkiem sportowym, na czwartej młody mężczyzna z wyrazem niesmaku na twarzy podający list siostrze i wreszcie na ostatniej goście przyglądający się swojemu gospodarzowi wznoszą­cemu toast.

Jaki sens ma ta cała wiedza o mordercach i morderczyniach, skoro w decydującym momencie człowiek staje bezradny? Wszystkie historie z akwarel znała przecież na pamięć. Wysportowany mężczyzna pew­nego wieczoru, gdy na dworze szalała śnieżyca, otworzył drzwi wiodą­ce z biblioteki na taras, gdyż oczekiwał kogoś, komu ufał.

Ktoś, komu ufał.

Annie zamarła bez ruchu, wpatrzona w trzecią z akwarel.

Zaufanie.

Morderca wuja Ambrowe,

Wuj Ambrose.

Przypatrywała się obrazkowi, ale tak naprawdę widziała swojego wuja, jego poważną, myślącą twarz. Wuj był mądry, inteligentny, doświadczony, może nawet cyniczny, Nic dziwnego, skoro tyle lat przepracował w Fort Worth na stanowisku prokuratora. Doskonale wiedział, jak źli potrafią być ludzie, zdawał sobie sprawę, że morder­cy są jak drapieżne zwierzęta, Przecież prowadził niejedno śledztwo w sprawie o morderstwo i nigdy by się nie odwrócił plecami do ko­goś, kogo podejrzewałby o popełnienie zbrodni. Wuj Ambrose nie był głupcem.

Skoro tak, to najwidoczniej zginął z ręki kogoś, komu ufał, po­dobnie jak właściciel schowka namalowanego na jednej z akwarel.

Herkules Poirot zawsze powtarzał, że w rozszyfrowaniu osoby mordercy decydujące znacznie mu charakter ofiary. Patrząc na ob­razek, myślała o wuju i o członkach Klubu i nagle uświadomiła so­bie, kto jest autorem czterech zbrodni na Broward’s Rock.

Okręciwszy się na pięcie, podbiegła w stronę kasy i złapała słu­chawkę telefonu. Agatha przemkneła jak błyskawica w ciemno­ściach, szukając schronienia pod swoją ulubioną paprotką. Annie podniosła słuchawkę do ucha i zamarła

W słuchawce panowała cisza.


Max rozparł się leniwie na siedzeniu samochodu napawając się bry­zą wiejącą od wody, podczas gdy prom pracowicie pokonywał cie­śninę. Przepełniało go uczucie satysfakcji. Znał rozwiązanie, zanim jeszcze popatrzył na fotografie. Niebawem opowie o tym Annie. Wszystko polega na umiejętności logicznego rozumowania, na od­rzucaniu drobiazgów i skoncentrowaniu się na tym, co istotne. Bied­na Annie ze swoim pomysłem w rodzaju: “Uciekaj, wszystko się wy­dało". Potrząsnął głową i uśmiechnął się, tłumiąc ziewnięcie. No, już prawie dobijają do brzegu. W rozmowie z Annie musi być taktowny i uważający.

Światła zgasły. Annie odsunęła się od wyłączników i szybko przebie­gła przez księgarnię, cały czas ściskając w dłoni piłkę golfową. Bez­szelestnie niczym duch wśliznęła się do pomieszczenia na zapleczu i skulona dotarła do tylnych drzwi. Teraz nadchodził trudny moment.

Morderca z pewnością czeka na zewnątrz. To nie przypadek, że linia telefoniczna została przerwana. Morderca uszkodził ją celowo, by uniemożliwić jej zadzwonienie do sierżanta, a to oznaczało, że film musiał zawierać zdjęcia mordercy. Nie będzie siedziała w “Śmierci na żądanie" tak jak jeden z dziesięciu Murzynków.

Uchyliła drzwi i wyjrzała na zewnatrz. Ciemniej niż w grobowcu. Cichutko, ruchem węża nurkującego w bagiennym jeziorku, wyśli­znęła się z księgarni. Z nerwami napiętymi do ostatnich granic na­słuchiwała złowieszczych odgłosów Przy końcu alejki, między rzę­dem sklepów a parkingiem, rozciągał się szeroki trawnik, na którym rosło kilka pojedynczych sosen. Jej niebieskie volvo stało zaparko­wane samotnie w pobliżu gęstego krzewu wisterii. Boże, ileż dałaby teraz za trochę wielkomiejskiego ruchu i gwaru. Wszystkie sklepy i parking zamykano na noc, a od domów dzieliło ją pole golfowe. Po lewej, o kilkaset jardów od niej. znajdowały się apartamenty; w nie­których oknach migotały przyjażnie światła. Czy ktoś usłyszałby jej wołanie o pomoc?

Bez sensu, skoro i tak nikt nawet nie zdążyłby dobiec. Ulubiona technika mordercy polegała na szybkim ciosie w głowę, wobec czego należało raczej nie alarmować go. Gdyby tylko zdołała dostać się do samochodu...

Zaczęła się skradać od palmy do krzewu azaliowego, potem do kolejnej palmy, wreszcie dotarła do głębokiego cienia tuż przy samochodzie. W tym momencie potknęła się i upadła wprost na rozcią­gnięte ciało.

Nie potrzebowała światła, by wiedzieć, że to jest ciało. Po prostu czuła to. W pierwszym odruchu paniki pomyślała, że to Max. Ale przecież Max nie mógł już, wrócić. Mimo przerażenia przesunęła rękami po nieruchomym kształcie, aż natrafiła na bijący puls na szyi. Na męskiej szyi. Znajomy zapach wody kolońskiej. Boże, to przecież Bud. Widocznie Saulter wysłał go tutaj, by miał na nią oko, i mor­derca musiał go zauważyć. Przeszukała kieszenie munduru. Kluczy­ki, zapalniczka. Zapaliła ją, osłaniając płomyk dłonią. Tak, to był Bud, z plamą krwi na skroni. Kaburę miał pustą.

Kuląc się przy ziemi, Annie przemknęła koło nieprzytomnego policjanta, dopadła samochodu, szrpnaeła za klamkę, wskoczyła do środka i zatrzasnęła drzwi, blokując je dodatkowo. Przekręciła klu­czyk w stacyjce. Żadnej reakcji.

Przerwana linia telefoniczna, Bud nieprzytomny, uszkodzony sa­mochód.

Była niczym mysy, w pułapce. Odgłos zatrzaskiwanych drzwi był zupełnie jednoznaczny. Teraz morderca mógł ją dokładnie zlokalizować.

Minuty mijały, ale nic się nie działo.

Położyła ręce na kierownicy, W porządku, mordercy zależy na filmie...

O Boże...

Annie odblokowała drzwi, wyskoczyła z samochodu i zaczęła biec w stronę księgarni, potem zatrzymała się gwałtownie i ruchem pełnym rozpaczy zakryłą twarz rękami.

Jak mogła być taka głupia?

Przecież to nie ona stanowiła teraz cel. Morderca polował na Maxa. Po jej nieudanym wystąpieniu od razu stało się jasne, w jakim celu Max udał się na ląd. Morderca myślał szybko, a reagował jesz­cze szybciej. Prom przybije do brzegu lada moment, a morderca będzie na przystani, gotowy do ataku.

Samochód uszkodzony, Bud nieprzytomny, telefon zepsuty.

Musi zawiadomić Saultera.

Zanim dotrze do któregoś z apartamentów, przekona właściciela, by wpuścił ją do środka i pozwolił skorzystać z telefonu, zanim połą­czy się z Saulterem i wytłumaczy mu wszystko, dla Maxa będzie już za późno.

Za późno na zawsze.

Popatrzyła na fosforyzującą tarczę zegarka. Za pięć dziewiąta. Pozostało jej pięć minut.

Zaczęła biec w stronę apartamentów. Rower, musi ukraść rower. Na Broward's Rock nikt nie zamykał rowerów na noc. W pobliżu krzewów, gdzie leżał Bud, dostrzegła błysk metalu. Rozgarnęła gałęzie wisterii, następnie błyskawicznym ruchem wyszarpnęła z kieszeni Buda kluczyki. Uruchamiając motocykl, pomyślała przelotnie o wu­ju i o wycieczkach na motorach, jakie odbywali we dwoje, i mocniej nacisnęła gaz.

Gdyby tej nocy znaleźli się świadkowie jej szaleńczej jazdy, z pewnością stałaby się częścią wyspiarskiej legendy: “A teraz posłu­chaj, dziecko, opowieści o tamtej nocy, kiedy przejeżdżała tędy An­nie Laurance". Jednak wybrała ścieżkę rowerową prowadzącą przez rezerwat leśny, która - co zrozumiałe w październiku o dziewiątej wieczorem była zupełnie pusta, i dopiero w pobliżu punktu kontrol­nego wynurzyła się z lasu na widok publiczny.

Przyhamowała, piszcząc oponami, i zawołała do zdumionego Jimmiego Moona:

- Dzwoń do sierżanta Saultera i powiedz mu, niech tu natychmiast przyjeżdża. Morderca zaczaił się na Maxa przy przystani promów.

Motocykl skoczył do przodu, niemal kładąc się na krętych ulicz­kach. Jeszcze tylko jeden zakręt. Prom przybijał właśnie do mola. Annie zamknęła dopływ gazu, zostawiła motor, zeskoczyła z siodeł­ka i zaczęła biec. Nie odważyła się krzyczeć. Morderca miał rewol­wer Buda. Co prawda wolał ciche metody, ale - o czym nie wątpiła ani przez chwilę - gdyby to było konieczne, nie zawahałby się przed jego użyciem.

Biegła nieprzerwanie, a podceszwy jej butów głośno klaskały po asfalcie. Porsche powoli zjeżdżało z promu.

Z cienia wynurzyła się ciemna sylwetka i skinęła na Maxa.

Samochód zatrzymał się.

Annie była na tyle blisko, by wyraźnie widzieć ubraną na czarno , postać, pochylającą się w stronę okna.

Chwyciła piłeczkę golfową, wycelowała starannie i cisnęła ze wszystkich sił.



XX


Piłka trafiła kapitana Maca w skroń dokładnie w tym samym mo­mencie, gdy Max z całej siły uderzył go drzwiami samochodu. Jed­nocześnie z przeraźliwym wyciem syreny na molo gwałtownie zaha­mował samochód policyjny, błyskający czerwonym światłem. Wirujący snop dosięgnął kapitana Maca w chwili, gdy usiłował podnieść się na nogi, sięgając jednocześnie ręką do kieszeni czarnego swetra.

- On ma rewolwer Buda - zawołała Annie, podczas gdy Max wyskoczył z samochodu i rzucił się na kapitana. Sierżant Saulter się­gnął po broń.

Druga piłka uderzyła kapitana w nadgarstek w momencie gdy wyciągał rewolwer. Jednocześnie Max powalił go na ziemię swoim impetem. Saulter wymierzył pistolet w stronę walczących, podniósł z ziemi broń Buda i nakazał Maxowi i jego przeciwnikowi, by stanęli oparci plecami o samochód policyjny,

Parotti, który właśnie opnuścił prom, spoglądał ku nim ciekawie.

- A co się tu u diabłu wyprawia? Czy człowiek nie może nawet napić się piwa w spokoju po całym dniu cięzkiej pracy? - W tym mo­mencie dostrzegł Maxa. - Pan ciągle tutaj? Jakieś kłopoty z wozem?

Max ruchem głowy wskazał kapitana Maca i zaczął rozmasowywać sobie kark.

- To morderca. Chciał mnie zaatakować, nie widział pan?

Byłem pod pokładem - zaczał utyskiwać Parotti - ale wy tutaj narobiliście takiego hałasu, że umarłego postawiłoby to na nogi.

Kapitan Mac spróbownt po raz ostatni.

- Sierżancie Saulter, usiłowałem ując tego człowieka. To Darling jest poszukiwanym przez pana mordercą,

- Niech się pan nie trudzi - poradził Max. - Mam pana zdjęcie na stopniach domu Elliota Morgana.Harriet okazała się utalento­wanym fotografem.

Z poszarzałą twarzą kapitan Mac bezwładnie oparł się o samo­chód policyjny. Max zaczął poprawiać sweter przekrzywiony w cza­sie walki. W czerwonym świetle policyjnego koguta widać było brzydkie zadrapanie na jego policzku.

Annie już miała wystąpić naprzód z czystą chusteczką i słowami otuchy, gdy Saulter, nakładając kapitanowi Macowi kajdanki, ode­zwał się w końcu:

- A więc rozwiązał pan to, Darling.

Annie zatrzymała się w pół kroku.

- O nie - zaprotestowała energicznie. - To ja rozwiązałam tę za­gadkę i uratowałam życie Maxowi.

- Uratowałaś mi życie? Do diabła, przecież wiedziałem, że to ka­pitan jest mordercą. Jak myślisz, dlaczego uderzyłem go drzwiami? Pewnie trzeba będzie je teraz wyklepać.

- Ty po prostu zatrzymałeś się na środku drogi, a on już się szy­kował do ataku na ciebie. Gdyby nie ja...

- Do licha, musiałem się przecież zatrzymać. Zawołał, że ma cię w swoich rękach i że jeżeli chcę cię jeszcze zobaczyć, muszę z nim współpracować.

- Ty po prostu popatrzyłeś nu fotografie, które zrobiła Harriet - powiedziała szyderczo. - Ja to wydedukowałam.

- Wydedukowałaś! Ciekawe, jak?

Opisała mu trzecią z akwarel wiszących w “Śmierci na żądanie".

- I oczywiście kiedy o tym pomyślałam, wszystko stało się jasne. To musiał być kapitan Mac. Pochyliła się do przodu i zaczęła tłu­maczyć z zapałem. - Herkules Poirot zawsze utrzymywał, że najważ­niejszy jest charakter ofiary.

- Och, Annie, przyznaj, że po prostu zgadłaś - upierał się Max.

- Zgadłam, ładne żarty. To było logiczne rozumowanie. Po pierwsze wuj Ambrose był mądry. Pisał książkę o zbrodniarzach i doskona­le zdawał sobie sprawę z tego, że mordercy są niebezpieczni. Przecież całe swoje życie spędził na wsadzaniu ich za kratki. Z pewnością nie odwróciłby się plecami do kogoś, kogo podejrzewałby o morderstwo. A to znaczy, że nie obawiał się tej osoby, z której ręki zginął. Po dru­gie, co wuj miał zamiar robić w następnym tygodniu? Wybierał się w podróż, żeby uzupełnić dane do swojej książki. Najpierw miał zamiar zatrzymać się w Silver City na Florydzie... - Annie odwróciła się, żeby popatrzeć na masywnie zbudowanego mężczyznę z kajdankami na rękach. - Pan nam powiedział, że nie miał pan nic wspólnego ze śledztwem w sprawie Winninghamów. Tymczasem jestem gotowa się założyć, że pan coś wie na ten temat.

Oświetlona czerwonym światłem policyjnego koguta twarz kapi­tana Maca sprawiała wrażenie wyciosanej z jednej bryły kamienia. Popatrzył na Annie z nienawistnym błyskiem w oku.

- Wuj panu ufał, a pan go zabił

- Nie ma pani żadnych dowodów - sprzeciwił się Saulter.

- Gdy zacznie pan sprawdzać wszystko pod tym kątem, na pew­no coś się znajdzie - upierała się Annie. Teraz, gdy już wiadomo, czego szukać, na pewno natrafi pan na dowody.

- Po prostu zgadłaś powtórzył Max lekceważąco. - Natomiast ja wydedukowałem wszystko na podstawie posiadanych przez nas informacji. Kluczem do całej sprawy okazała się Emma Clyde. Z pewnością ktoś ją szantażował. Szantaż, to była pierwsza rzecz, ja­ka przyszła jej do głowy w rozmowie z Annie o rzekomych rewela­cjach, jakie Elliot miał zamiar ujawnić w niedzielę. Ale Carmen upierała się, że Elliot nie był szantażystą. Zatem dokąd nas to prowadzi? Kto był jedyną osobą obecną wtedy w księgarni, która mieszka w domu za dwieście tysięcy dolarów, a przecież nie ma wystarczają­cych dochodów, by pozwolić sobie na taki luksus? Wskazał ręką ponurą postać byłego policjanta. Oto on. Żyje jak milioner, choć jest zaledwie emerytowanym policjantem. Skąd zdobył pieniądze, by kupić taki dom i żyć na tak wysokiej stopie? Zastanawiam się, ile Winningham mu zapłacił. W jakiś sposób udało mu się zdobyć do­wody na to, że Emma zamordowała swojego męża. Tym sposobem mógł żyć sobie jak król, a jego ofiara płaciła mu za milczenie. I to właśnie odkrył Morgan. Gdyby kiedykolwiek wzięto pod lupę finan­se McElroya, byłby skończony.

- Owszem - zgodził się Saulter. - Dziś wieczorem zakończyłem przeglądanie papierów Morgana wśród których znalazłem kopię ra­portu Straży Przybrzeżnej w sprawie utonięcia męża Emmy Clyde. Sam w sobie raport był bez większego znaczenia, ale do waszej teorii pasuje znakomicie. Zgadnijcie, czuja łódź była zacumowana w pobliżu “Przyjemności Marigold” i kto zeznał, że tamtej nocy nie słyszał żadnego wołania o pomoc.

- Tak więc odkryłem wszystko - zakończył Max z triumfem.

- Nieprawda Annie potrząsneła blond włosami właśnie, że ja. Dwie głowy pochyliły się ku sobie w zacietrzewieniu. Ująwszy się pod boki, Annie i Max zmierzyli się wściekłym spojrzeniem.




XXI


Saulter zatrzymał się w progu księgarni i popatrzył na Edgara.

- Bardzo tu przyjemnie.

Annie powstrzymała cisnące się jej na usta słowa, że za poprzed­nim pobytem tutaj oskarżał ją o morderstwo.

- Miły kotek. - Saulter wyciągnął rękę, by pogłaskać Agathę. Ta zamiast uciec, jak postąpiłby na jej miejscu każdy rozsądny kot, przewróciła się na grzbiet i wyciągnęła łapki.

Annie oparła się o ladę, dumając o kociej inteligencji. Potem ro­zejrzała się po pustym wnętrzu.Gdzie się podziali ci wszyscy ciekaw­scy, przychodzący tłumnie, gdy uważano ją za morderczynię. Ingrid otworzyła księgarnię dzisiaj rano i wyszła zaraz po przybyciu Annie, ponieważ okres wzmożonego ruchu najwyraźniej już minął. Nie było ani jednej osoby, która mogłaby być świadkiem porażki Saultera.

Sierżant otworzył usta i zamknął je na powrót. Najwyraźniej nie było mu łatwo przyznać się do błędu.

Annie zlitowała się nad nim.

- Jak się czuje Bud?

Ponura twarz Saultera rozjaśniła się uśmiechem.

- Chyba nieźle - powiedział sucho. - Carmen Morgan zapako­wała go do łóżka. Po chwili dodał powściągliwie: - Żeby się wyle­czył z urazu głowy.

Popatrzyli na siebie ze zrozumieniem.

Sierżant przestępował z nogi na nogę.

- Pomyślałem, że wpadnę tu i powiem pani, że wszystkie poszla­ki przeciwko kapitanowi Macowi pasują wyśmienicie. Było dokład­nie tak, jak pani i pani młody przyjaciel wydedukowaliście.

Poczuła, że znowu wzbiera w niej gniew. Jak Max mógł przy­właszczać sobie cudze zasługi?

- Miała pani całkowitą rację. Kapitan Mac nie mógł dopuścić do tego, by Ambrose pojechał do Silver City. Dzwoniłem tam dziś rano. Pamięta pani, jak kapitan zapewniał, że nie miał nic wspólnego ze spra­wą Winninghamów? - Prychnął pogardliwie. - Nic wspólnego! Prowa­dził to śledztwo. Zdaje się, że tamtejszy szef policji, niejaki Al Candy, pił. Burmistrz powiedział mi, że kapitan Mac był wspaniałym facetem, który znakomicie kierował wydziałem i nigdy nie miał żadnych preten­sji, że jest zaledwie zastepcą - mówił Slauter z irytacją. - Kto wie, ile ra­zy wziął pieniądze? W przypadku Winninghama złowił rzeczywiście grubą rybę. Potem kotwiczył koło jachtu Emmy akurat wtedy, gdy ta wypchnęła męża za burtę. Tego nigdy nie udowodnimy, gdyż Mac mil­czy jak zaklęty. Ale jest jasne jak słońce, że ona płaciła komuś, i założę się, że tym kimś był właśnie Mac. Dlatego zamordował Elliota. Musiał też zabić Jill Kearney, gdyż przyłapała go w klinice, gdy kradł... - Sier­żant zamilkł na moment, gdyż nazwa lekarstwa ciągle była dla niego za trudna do zapamiętania - ...no, ten lek. A Harriet obserwowała dom Elliota i widziała przybycie pani i Maca. - Z dezaprobatą potrząsnął głową. - Wtargnięcie na teren cudzej posiadłości połączone z włama­niem. Nie powinna była pani tego robić, pani Laurance.

- Wiem przyznała z pokorą - ale pan mnie podejrzewał i mu­siałam się jakoś bronić

- Domyślam się, że była pani mocno zdenerwowana tym śledz­twem - powiedział sierżant z zakłopotaniem

Annie machinalnie obracał w palcach tabliczkę szpikulcem, na której przytwierdzone były wiadomości telefoniczne (cztery od pani Brawley). Sierżant nie odrywał wzroku z podłogi.

- Naprawdę lubiłem starego Ambrosa. Gdy uświadomiłem so­bie, że został zamordowany, poniosły mnie nerwy. Ale powinienem był wiedzieć, że pani nie mogla być sprawcą. Zawsze zastana­wiałem się, dlaczego nikt w porcie nie usłyszał żadnego plusku, gdy ciało wrzucano do wody. Chyba już wiem, jak się to odbyło. Am­brose musiał pójść do McElroya na drinka, a ten zaszedł go od tyłu, ogłuszył i wepchnął do basenu wypełnionego morską wodą. A gdy już... no, później wyciągnął ciało z wody i zawiózł do por­tu. - Saulter potarł koniuszek nosa wierzchem dłoni. - W każdym razie powinienem był wiedzieć, że to nie pani

Reakcja Annie zaskoczyła ją samą. Wyciągneła rękę i poklepała sierżanta po ramieniu.

- Wszystko rozumiem. Wuj Ambrose naprawdę był wspaniałym człowiekiem.

Sierżant wreszcie popatrzył prosto na nią.

- A więc nie żywi pani urazy? - Wyciągnął masywną dłoń.

Uścisnęła ją.

- A co z innymi, sierżancie?

- Badamy sprawę. Policja w Tahoe poszukuje grobu w pobliżu tamtego domku, ale nie sądzę, by im się to udało. Za duży obszar. Fritz Hemphill? Bez wątpienia morderstwo ujdzie mu na sucho, gdyż niczego mu nie udowodnią. A co do pani Clyde, to ona także jest poza naszym zasięgiem, gdyż kapitan Mac nie powie ani słowa. Wysłałem pielęgniarkę okręgową, żeby porozmawiała z Farleyami i panią Rizzoli. Farleyowie zgodzili się na konsultację medyczną, na­tomiast ta Rizzoli... Ona chyba nie ma wszystkich klepek, prawda? Niezłych miała pani tutaj przyjaciół.

Popatrzył na nią badawczo.

- Czy ma pani zamiar kontynuować te niedzielne spotkania?

- Boże, nawet się nad tym nie zastanawiałam. Policzyła w myślach nazwiska tych, którzy pozostali. Emma, Farleyowie, Fritz, Kelly i Hal. Saulter uśmiechnął się.

- Z pewnością na wyspę zjadą nowi pisarze. Założę się, że za kil­ka miesięcy będzie pani mogła zacząć od początku.

Wiedziała, że był to najbardziej wspaniałomyślny gest, na jaki mógł się zdobyć.

- A ten pani przyjaciel pomoże pani utrzymać wszystkich w ry­zach, zwłaszcza kiedy się zadomowi po przeciwnej stronie ulicy.

- Zadomowi?

- No tak. Właśnie mierzy ten pusty sklep.

- Ale po co?

- Zakłada agencję detektywistyczną.

Saulter właśnie wychodził, gdy w drzwiach księgarni ukazał się Max, uśmiechając się od ucha do ucha. W ręku trzymał notes i miarkę. i Obaj mężczyźni przywitali się serdecznie. Saulter obiecał Maxowi zabrać go na ryby. Annie już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale Max byt szybszy.

- Robię wyłącznie to, co mi kazałaś.

Był idiotycznie zadowolony z siebie. Zarzucił miarkę na szyję Edgara i zawiązał ją na kokardkę, nie przestając się uśmiechać.

- Kazałam ci! Max, w życiu nie kazałam ci zostać prywatnym detektywem. To przecież idiotyzm. Nie możesz mówić tego poważnie. Po co prywatna agencja detektywistyczna na tak maleńkiej wyspie?

- Dlaczego nie? Gdy tylko wszyscy dowiedzą się, jak genialnie rozwiązałem sprawę czterech morderstw, podczas gdy policja zawio­dła, nie będę się mógł opędzić od klientów.

On rozwiązał sprawę czterech morderstw! Na ten temat poroz­mawiają za chwilę.

- Do licha, Max, jesteś niemożliwy. Kiedy mówiłam o zajęciu się czymś, miałam na myśli prawdziwą posadę. Znowu ta sama historia. Czy ty choć raz w życiu mógłbyś być poważny?

Chwycił ja za rękę i przyciągnął do siebie.

Podeszła niechętnie.

Potem jeszcze bliżej...

- Max - jej oburzony głos został stłumiony przez obejmujące ją ramię - dlaczego ty wreszcie...

- Annie...

Słysząc brzęczyk nad drzwiami, odskoczyli od siebie zakłopotani. Pani Brawley wetknęła głowę do środka. Lisi nos był zmarszczony, a jasne oczy błyszczały triumfalnie. Z pewnością istniały sprawy ważniejsze niż miłość. Pani Brawley zdecydowanym ruchem ujęła Annie za rękę i pociągnęła w stronę barku kawowego.

Annie nie miała żadnej szansy, żeby się uwolnić. Max podążył za nimi.

- ...dzwoniłam i dzwoniłam. Wiem, że jestem pierwsza. A oto odpowiedzi.

Wskazała palcem pierwszą akwarelę.

- “Morderstwo jest proste"', dalej “Po pogrzebie", potem “Ta­jemnica Sittaford", “Zatrute pióro" i wreszcie “Rosemary znaczy pamięć". Wszystkie z Agathy Christie. Moja droga - dodała strofu­jąco - czy to jest fair?





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carolyn Hart Smierć na żądanie
Carolyn Hart Śmierć na życzenie Morderstwo na zamówienie (2016)
Hart Carolyn Śmierć na żądanie
Smierc na zadanie Carolyn Hart
2017 10 27 Eutanazja dla nastolatków Kanadyjscy pediatrzy chcą dać dzieciom prawo do śmierci na żąda
Jakie slowa ludzie najczesciej wypowiadaja przed smiercia, !!!Na Wesoło-HUMOR-DOWCIPY-ŚMIESZNE
Wniosek o urlop na żądanie
Droga śmierci na jawie, KATECHEZA W SZKOLE, scenariusze
Christie Agatha Hercules Poirot Śmierć na Nilu
Odmowa urlopu na żądanie
Strefa śmierci na Bajkale, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Agatha Christie Smierc na Nilu

więcej podobnych podstron