Visconsini Amadeo Heroina 74

Amadeo Visconsini

Heroina 74

Autor prosi o nieidentyfikowanie postaci z opowiadania z osobami żyjącymi.


1 - Su Perkins, czyli Chińczyk z bujnym życiorysem.


Wielkie dworce lotnicze mają to do siebie, że różnią się tylko odcieniem murów i frontonami o większej czy mniejszej ilości szkła oprawionego w ramy z nierdzewnej stali.

Lotnisko jak potworna maszyna z jednej strony pochłania drgającą masę wysypującego się z podjeżdżających samochodów i autokarów tłumu, a z drugiej strony wyrzuca z siebie takie same podniecone i spieszące się gromady ludzi, rozgorączkowanych radością przyjazdu, z okrzykami powitań przepychających się do oczekujących na podjazdach przeróżnych środków komunikacji.

Te krzyki powitań, wybuchy śmiechu, kłótnie, wywołane jakimś małym nieporozumieniem, wrzask matki w pogoni za zagubionym dzieckiem, warkot silników samochodowych, nawoływania tragarzy, usiłujących przecisnąć swoje wózki bagażowe, nawet specyficzny zapach tego tłumu - wszystko to tworzy jakby odrębny świat.

A wszystko w blaskach olśniewającego słońca pierwszych dni rozpoczynających się letnich wakacji!

Przy oszklonej ścianie głównego korytarza części biurowej pierwszego piętra stało dwóch mężczyzn, zapatrzonych w milczeniu na drgające i przelewające się pod nim tłumy. Korytarz robił wrażenie raczej wielkiego hallu. Szeroki na co najmniej dziesięć metrów ciągnął się przez cały kompleks budynków. Po jednej stronie ściana ze szkła, wychodząca na główne podjazdy lotniska, po przeciwległej stronie rząd niezliczonych drzwi biur zarządu i administracji lotniska i międzynarodowych agencji, które były jakby częścią tego wyizolowanego świata.

- Czy patrząc na te tłumy przyjezdnych nie wydaje ci się, sierżancie, że świat jest mały? - odezwał się młody człowiek w nowiutkim, letnim ubraniu i białej, rozpiętej pod szyją koszuli, do stojącego obok towarzysza. - Ile razy jestem na lotnisku, zawsze mam uczucie, że stoję w oknie otwartym na cały świat, że tylko jeden skok dzieli mnie od Paryża, Tokio czy Honolulu.

Sierżant obrócił głowę do mówiącego. Obrzucił młodego człowieka niechętnym spojrzeniem i zaczął rozluźniać węzeł krawata pod szyją.

- Gorąco - mruknął.

Wyjął z kieszeni chustkę, przetarł spocone czoło i bez słowa ruszył wzdłuż korytarza, odczytując uważnie tabliczki na drzwiach.

Sierżant Davies z miejscowego FBI nie miał powodu do zadowolenia. Wyrwał się w przerwie obiadowej wraz ze swoim nowym asystentem, Bobem Austinem, i od pół godziny błądzili po gmachu lotniska w oszukiwaniu biura rzeczy znalezionych.

Wracając w niedzielę od dziadków z Nowego Jorku jego córeczka zostawiła w samolocie pudełko z kredkami. Te kredki niewarte były i dolara, ale żona tak się piekliła, że Davies dla świętego spokoju przyjechał się o nie upomnieć.

Drażniła go także pewność siebie przydzielonego mu na parę dni Austina, który na każdym kroku podkreślał, że był prymusem akademii i jakby mimo woli delikatnie akcentował swoją wyższość.

Szli wzdłuż korytarza, mijając od czasu do czasu rozgadane stewardesy i spieszących się do swoich spraw urzędników lotniska i miejscowych agencji.

Korytarz ten służył tylko interesantom i miejscowym urzędnikom. Przed nimi, gdzieś w połowie głównego budynku, korytarz był przegrodzony białymi sznurami, tworzącymi przejście dla wyrzucanych przez ruchomy chodnik przyjezdnych, którzy tym przejściem schodzili na dwa rzędy ruchomych schodów, wiozących ich do głównej hali przylotowej.

Parę metrów przed zagrodzonym przejściem Davies wskazał głową drzwi umywalni dla mężczyzn i bez słowa, przepuszczając kogoś wychodzącego, wszedł do środka.

Austin, pozostawiony sam, podszedł do sznurów i zaczął obserwować przelewający się przed nim tłum przyjezdnych.

Rzuciwszy okiem w prawo zauważył ze zdziwieniem mężczyznę, stojącego po drugiej stronie przeciwległego sznura, przy samym zejściu na ruchome schody.

Uwagę jego zwróciło, że ów mężczyzna był w płaszczu, co w gorącym pogodnym dniu rzucało się natychmiast w oczy.

Ponieważ osobnik ten miał twarz zwróconą w lewo, w kierunku nadchodzących, Austin bez trudności rozpoznał w nim Chińczyka. Zwracał on uwagę nie tylko swoim wyglądem. Stał w miejscu niedozwolonym dla osób nie należących do obsługi lotniska.

To wydało się młodemu agentowi dziwne. Nie chcąc być zauważonym cofnął się o trzy kroki i obojętnie zaczął rozwijać tabletkę gumy do żucia. Przesunęła się fala pasażerów, idących prawdopodobnie z tego samego samolotu. Kilkanaście metrów za nią posuwała się ruchomym chodnikiem nowa gromada przybyłych. Była to grupa młodych Japończyków z pomarańczowymi i czerwonymi plecakami, gromada rozkrzyczana, rozbawiona, robiąca niesłychane zamieszanie.

W tłumie tym znajdował się również górujący wzrostem ciemnowłosy mężczyzna w popielatym ubraniu; stale potrącany usiłował z uśmiechem utrzymać równowagę.

Przy zejściu z transportera młodzież zatarasowała zupełnie przejście. Mężczyzna w popielatym ubraniu musiał przystanąć, a popchnięty przez brzdąkającego na gitarze studenta zaczął przeciskać się na lewą stronę, gdzie było nieco luźniej.

W tym momencie Chińczyk w płaszczu szarpnął lewym ramieniem w dół. Szarpnięcie wyrzuciło z rękawa umocowany na gumowej lince pistolet, który sam wpadł do ręki.

Austin błyskawicznie sięgnął po swojego colta.

Osobnik w płaszczu podniósł rękę do góry. Znajdujący się już po lewej stronie zejścia na schody mężczyzna w popielatym ubraniu potknął się nieoczekiwanie o leżący na podłodze plecak. Chińczyk strzelił.

Prawie równocześnie - żeby nie trafić przechodzących - Austin rzucił się na ziemię i oburącz, z dołu, mierząc wysoko, nacisnął spust.

Suchy trzask drugiego strzału Chińczyka zlał się z głuchą detonacją dużego kalibru pistoletu agenta FBI.

Wysoko pod sufitem, wzdłuż ścian, ukryte za ekranami z kolorowego pleksiglasu jarzeniówki rzucały miękkie światło nadające otoczeniu atmosferę spokoju. W dużym pokoju bez okna, o ścianach i podłodze wyłożonych imitacją marmuru nieokreślonego białawego koloru, w nogach łóżka, na szeroko rozstawionych metalowych stołkach, siedziało czterech mężczyzn. Szept gorączkowo wymienianych zdań nie mącił ciszy, a wzmagał napięcie.

Pierwszy z lewej, o siwych, krótko podstrzyżonych włosach, w szkłach o ciężkiej, czarnej oprawie i spokojnej, władczej, ale jakby martwej twarzy, mówiąc szeptem, powoli gładził ręką nie istniejącą zmarszczkę na nieskazitelnie białym lekarskim kitlu. Przy nim, po lewej ręce, wysoki blondyn w nieokreślonym wieku, w fartuchu chirurga z sali operacyjnej, nerwowo bawił się trzymanym w obu rękach stetoskopem. Trzeci, siedzący przy samej podstawie reflektora, nie mógł mieć trzydziestu lat. Był również w białym kitlu i siedział w niedbałej pozie, z nogą założoną na nogę. Na rasowej, suchej twarzy sportowca o uderzającej pewności siebie malował się wyraz zniecierpliwienia. Jednak z uwagą słuchał rozmowy dwóch siedzących bliżej łóżka lekarzy, którzy jakby z rozmysłem ignorowali obecność młodszego kolegi. Czwarty mężczyzna, siedzący najbliżej ściany, stanowił pewien kontrast z pozostałymi. Opalona na brąz twarz z dużą blizną na czole, siwiejące na skroniach włosy, stanowcze spojrzenie i zaciśnięte, wąskie wargi szczupłej, śniadej twarzy o ściągniętych mięśniach policzków, znamionowały człowieka pełnego poczucia odpowiedzialności za wydawane rozkazy. Popielaty, jak z manekina zdjęty garnitur, biała koszula, czarny krawat z jedwabnej, matowej plecionki i wypolerowane do błysku czarne pantofle dopełniały całości sylwetki. Fryzura, trochę za dużo wystające z rękawów mankiety koszuli, jakaś nieuchwytna niedbałość wskazywały nieomylnie wychowanka West Point czy Coloradosprings. 1

Szelest krzesła, przesuwanego w sąsiednim pokoju, przerwał ciszę. Najmłodszy z obecnych powoli wstał ze stołka i stanąwszy za plecami obydwu lekarzy odezwał się półgłosem, skandując jakby dla podkreślenia każde słowo:

- Z przykrością konstatuję, że nie mogę dzielić zdania kolegów, jeżeli panowie pozwolą mi na tę poufałość. Całe moje dotychczasowe doświadczenie chirurga oparte jest na wielu operacjach czaszki i mózgu, co jest i prawdopodobnie będzie moją specjalnością zawodową. Po zapoznaniu się z diagnozą panów, po dokładnym przestudiowaniu ostatnich zdjęć, jestem pewny, że w tym - że się tak wyrażę - szczęśliwym wypadku bezpieczeństwo utraty życia czy poważnych dalszych komplikacji nie wchodzi w rachubę. Pocisk małego kalibru przeszedł od podstawy czaszki przez kość skroniową, nie wywołując nawet wewnętrznego krwawienia i omijając główne węzły nerwowe. Postrzału mięśnia barkowego nie można nawet zaliczyć do poważnych urazów. Według mojego rozpoznania chory jest pogrążony w głębokim, męczącym śnie. Nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny od wypadku i długość snu spowodowana jest po pierwsze szokiem pourazowym, po drugie zastrzykiem znieczulającym przy opatrunku mięśnia barkowego. Proszę mi darować jeszcze jedną uwagę. Mr. Barker 2 - tu zwrócił się do najstarszego z lekarzy - ale my dzisiaj nie zakładamy tak szczelnych i dokładnych opatrunków. W miarę możliwości zostawiamy rany odkryte, przykryte tylko tamponami ze specjalnie preparowanej gazy. Co do rany mięśnia barkowego, konieczny był tylko opatrunek unieruchamiający ramię. Jak panowie zauważyli, do tej chwili nie wyraziłem moich poglądów. Jednak sądzę, że teraz powinny być wzięte pod uwagę.

- Dziękuję, Mr. Weston, za pańskie spostrzeżenia i cenne uwagi - odpowiedział Barker - ale dopóki ja jestem kierownikiem tego oddziału chirurgii i ponoszę zań pełną odpowiedzialność, zasad dokonywania zabiegów i opatrunków, oddział ten dla niczyjego widzimisię nie zmieni. Jeżeli chodzi o pana prorocze diagnozy, to może najbliższe parę minut przyniesie nam wyczerpującą odpowiedź. Zamknął tę dyskusję powiedzeniem, które utkwiło w mej pamięci na całe życie. Wiele lat temu, podczas ostatniej wojny, byłem asystentem wielkiego chirurga angielskiego w szpitalu wojskowym w Belgii. Po ciężkiej, czterogodzinnej operacji, która nas, asystentów, zaczęła denerwować niezliczoną ilością dokładnych zabiegów, już po założeniu klamer, stary Anglik zdjął maskę i ściągając rękawice powiedział: “Gentlemen, przegrywa tylko ten, kto nie docenia niebezpieczeństwa”.

- Doskonała teoria, Mr. Barker - odezwał się mężczyzna w cywilnym ubraniu. - Należy jednak uwzględnić wyjątki, jak choćby ten - tu palcem wskazał na łóżko. - Jeżeli zaś chodzi o Westona, to od sześciu lat jest chirurgiem szpitala wojskowego w Cincinnati. Parę miesięcy temu został wezwany do Frankfurtu w celu przeprowadzenia skomplikowanej operacji mózgu. Mimo młodego wieku cieszy się, jak mi mówiono, pewnego rodzaju uznaniem i jest członkiem naszego departamentu...

- Przepraszam - wtrącił Barker - zapomniałem dodać, że chory w żadnym wypadku nie może poruszać głową. Rooper - zwrócił się do wysokiego blondyna - zastanów się, jaki kołnierz unieruchamiający założyć mu na kark. Przepraszam, że panu przerwałem, Mr. Revell.

- Panie Barker - ciągnął dalej Revell. - Nazwisko moje pan zna. Jestem szefem Departamentu “4”. 3 International Marcotic Bureau z siedzibą w Baltimore. Stamtąd pochodzi cała moja ekipa. Patrzy pan na moją bliznę? To Wietnam, tak, zgadza się, byłem kapitanem “Marines”... Inwalida, zwolniony ze służby stałej, skończyłem wydział prawa w Los Altos i od pięciu lat pracuję w zawodzie, który nie należy do najłatwiejszych. Ranny - tu wskazał na łóżko - to mój przyjaciel, jeden z niewielu, jakich mam. Przyjaciel - to może za bardzo osobiste, ale to nasz człowiek. Mr. Barker! Bardzo się o niego martwimy!

Powoli wszyscy, jakby czając się, powstali z miejsc.

Leżący otworzył oczy. Na zabandażowanej do połowy twarzy odbił się jakby wyraz zdziwienia. Powoli wracała świadomość. Bezwiednie, ruchem nabytym drogą wieloletniego treningu i doświadczenia, z lekka zaczął poruszać palcami stóp i dłoni. Przez usta przeszedł jakby cień uśmiechu. Spokojnie rozpoczął następne próby, te jednak wypadły mniej zadowalająco. Obandażowana i unieruchomiona głowa i kark, lewe ramię przykrępowane do boku. Próba otworzenia ust zakończyła się ostrym bólem w okolicy skroni.

Poczuł głód i niespokojnie, ale już pewnie, poruszył prawym ramieniem, jakby chciał sprawdzić opatrunek na głowie.

Revell pochylił się nad leżącym:

- Spokojnie, Su, nie ruszaj się. Jeżeli mnie poznajesz i słyszysz, zamknij oczy. Nic nie mów. Wszystko jest dobrze.

Leżący uśmiechnął się.

- Hallo, Sam! - mruknął niemal nie otwierając ust. - Po pierwsze jestem głodny, a w ogóle co to za kabaret? Gadaj!

- Uważaj, Su, proszę cię - nic nie mów. Ja będę gadał, a ty potakuj albo zaprzeczaj ręką. Jeść zaraz dostaniesz. Wszystko przywieźliśmy ze sobą. Chory już zupełnie pewnie wskazał ręką na zasłonięte oko. Brook wziął ze stolika nożyczki i wprawnie wyciął w bandażu trójkąt. Ruch ręki był gestem podziękowania.

- Uwaga, Su, zaczynam od początku - powiedział Revell. - Dzisiaj mamy wtorek, 16 maja 1974 roku, godzina - tu spojrzał na zegarek - jedenasta trzydzieści cztery przed południem. Miejsce: sala wydzielona oddziału chirurgii szpitala stanu Floryda w Miami. Wczoraj, to jest poniedziałek, przyleciałeś samolotem Pan American” z Tokio o godzinie dziesiątej rano. Szedłeś z odprawy celnej szerokim korytarzem do podwójnych ruchomych schodów. W lewej ręce trzymałeś torbę, a na niej przewieszony płaszcz. Zgadza się?

- Tak - mruknął leżący.

- Teraz skup się, Su: czy dochodząc do schodów lub może jeszcze idąc korytarzem, zauważyłeś osobnika wzrostu około 175 centymetrów, w płaszczu i sportowej czapce golfowej, stojącego przy przejściu? Dodam, że płaszcz był typu nieprzemakalnego, ciemnoszary, a czapka granatowa.

- Tak - mruknął leżący. - To był Chińczyk.

- Czy już go kiedy widziałeś?

- Chory przymknął oczy i po namyśle kategorycznie zaprzeczył ruchem ręki.

- Ten Chińczyk strzelił do ciebie dwukrotnie. Drugi strzał musiał już paść po strzale agenta FBI, obecnego przypadkiem przy zajściu, i tym tłumaczę postrzał barku. Chińczyk został trafiony w podstawę czaszki, pocisk wyszedł ponad nosem. Twój niedoszły morderca jest, jak dotąd, nie rozpoznany. Przy sobie nie miał - poza kilkunastoma dolarami - nawet starego biletu autobusowego. Pistolet typu lugar, 4 kaliber 22, z fabryki w Detroit. Amunicja włoska o podwójnym ładunku, z pociskiem w koszulce z utwardzonego aluminium. Tłumik nie znany ekspertom FBI. Długość tylko cztery centymetry. Wyrób - albo Formoza, albo Nippon. W tej chwili próbujemy ustalić pochodzenie broni, jak i tożsamość nieboszczyka. Dzisiaj już wysłaliśmy sześćset zdjęć do wszystkich kartotek FBI i policji stanowej. To tymczasem wszystko. Teraz przyniosę ci jedzenie i proszę cię, nie krzyw się na menu.

- Stop, Sam! Trochę głośniej rzucił leżący. - Na jedzenie mam jeszcze dużo czasu. Choć może niewyraźnie, mogę jednak mówić, myśleć mogę bez żadnych wysiłków. Tylko jest mi cholernie niewygodnie leżeć i zaczynają mnie boleć oczy od tego ustawicznego wywracania z góry na dół. Powiedz tym szanownym lekarzom, co się we mnie wpatrują, że po pierwsze dziękuję im i obiecuję każdemu prezent na Boże Narodzenie, a po drugie, żeby się o mnie nie niepokoili i - o ile to możliwe - zostawili nas samych. Muszę przekazać komplet informacji, i to natychmiast, jasne?

Revell wstał.

- Panowie sami słyszeli - zwrócił się do zebranych. - Będę bardzo wdzięczny, jeśli będziemy mogli spotkać się tutaj za godzinę. Dziękuję panom. Ty - zwrócił się do Westona - zaczekaj w sąsiednim pokoju. Chory zamknął oczy. Czekał. Gdy wreszcie zostali sami, powiedział:

- Teraz ty słuchaj, Sam, i staraj się nie przerywać mi. Otóż, jak wiesz, wysłałem ci sześć dni temu z Sydney, przez naszego agenta w “Pan American”, kopertę z fotografią mojej nowej twarzy i kartką z zawiadomieniem o przylocie do Miami. W dwa dni później dostałem przez tego samego faceta nowy paszport. Wiesz także, że w Sydney ten magik z teatru robi nieprawdopodobną charakteryzację. Cztery zastrzyki w gębę i peruka wystarczą, by na pięć do sześciu dni mieć twarz zmienioną zależnie od zapotrzebowania. Cudotwórca. On z tego czarnego Amina zrobiłby conajmniej Alaina Delon...

Umilkł na chwilę, odetchnął głęboko i mówił dalej:

- Zdjęcie miałem wykonane natychmiast po tym zabiegu, czekałem na wywołanie i zabrałem odbitki razem z kliszą. Przesyłka do ciebie szła jak zwykle w kopercie nie do otworzenia, znakowanej wewnątrz. Wiedziałem, że sprawdzisz. Paszport dostałem od ciebie w takiej samej kopercie z twoim znakowaniem. Nienaruszona. Mimo że zawiadomiłem cię o czasie i miejscu mojego przylotu, bilet kupiłem anonimowo na dwadzieścia minut przed odlotem.Samolot szedł do Tokio prawie pusty. Mam absolutną pewność, że na terenie Sydney nie jestem rozszyfrowany. Wiem też, że nie jesteś w stanie odpowiedzieć na pytanie: jakim sposobem mój niedoszły zabójca mógł wiedzieć, kiedy i gdzie przylecę, a co najważniejsze: jak obecnie wyglądam?

- Masz rację, nie jestem - Revell skinął głową. Milczeli.

- Sam, ktoś musiał widzieć mój list i musiał mieć wystarczająco dużo czasu dla zrobienia dobrej odbitki z mojego zdjęcia paszportowego. Bez tej odbitki byłem nie do poznania. Ten drab na lotnisku musiał już “umieć” moją twarz na pamięć. Ów “ktoś” jest człowiekiem z naszego departamentu... Tę sprawę jednak odłożymy na później. Mam kilka jeszcze ważniejszych. Przed odlotem z Sydney wysłałem ci na pocztę miejską w Hagerstown, na poste restente, wyczerpujący raport. Kod adresowy “515”. Poślij zaraz którąś z naszych dziewczyn. Nie pokazuj się tam osobiście, nie wysyłaj też żadnego z naszych ludzi. Potraktuj ten list jako fragment intrygi miłosnej, skrywanej przed żoną. Przeczytaj i spal natychmiast.

- Załatwione. Mów dalej.

Po zakończeniu operacji “French Connection” wysłałeś mnie z powrotem na stare śmieci do Hongkongu i nie widzieliśmy się chyba więcej niż trzy lata. Miałeś moje raporty, prawda, ale postaram ci się teraz uzupełnić to wszystko, czym nie mogłem się z tobą dzielić oficjalnie. Jak pamiętasz, dawniej jedyną naszą troską na tym terenie byli mali pośrednicy, trochę handlarzy i sami przemytnicy, którzy rekrutowali się spośród chińskich załóg trampów różnych bander. Czasem wpadła większa ryba, znany kupiec chiński albo kapitan jakiegoś liberyjskiego trampa. Ale to były wszystko małe ilości, i to surowca. Dzisiaj, po przecięciu francuskiego wrzodu, wszystko się zmieniło. Jak grzyby po deszczu powstały dziesiątki małych destylarni i laboratoriów w najniedostępniejszych zakarmarkach chińskiej dzielnicy i w wioskach po chińskiej stronie. Laboranci - przeważnie Brytyjczycy, paru Amerykanów i Japończyków. Dzisiaj już w Hongkongu nie dostaniesz surowca opium. Idzie czysta heroina, i to lepszej jakości niż francuska. A dystrybucją zajmują się nasi żołnierze. Podczas urlopów z Wietnamu, spędzanych najchętniej w Hongkongu, angażowani przez ludzi triad, 5 za duże pieniądze przewożą do Sanów czystą heroinę i rozprowadzają do określonych odbiorców. Jest okazja łatwych i dużych zarobków. Zysk za przewiezienie jednego kilograma heroiny - to tysiąc dolarów. Jakakolwiek kontrola tego procederu jest niemożliwa. Pozostała jedynie likwidacja źródeł produkcji.

Ale tutaj w grę weszły triady. Triady rozrosły się do nieprawdopodobnych rozmiarów. Dawniej żerowały na protekcji, na uciekinierach z Chin komunistycznych, trochę paprały się narkotykami, ale ich główna działalność i ich dochody wiązały się z handlem surowcem opium w Rangunie i przemytem złota z Macao.

Dzisiaj triady przejęły w swe ręce cały handel narkotykami w świecie. Po dwóch celnych strzałach w zeszłym roku na stadionie basseballowym w Detroit mafia w Stanach odskoczyła od importu narkotyków.

- Czy i Hongkong opanowany jest przez triady - spytał Revell.

- W Hongkongu mamy trzy główne triady. Naturalnie dominująca jest triada “Woh Sing Woh”. “Lu Kun” i “Fu Sing” mają nieco mniejsze znaczenie. Ale nad wszystkimi dominuje potężna triada “czternaście K”, kontrolująca triady całego świata. Ma ona najlepszą organizację i środki jeszcze od czasu Kuomintangu. W Stanach mamy dziewięciu “Starszych” stopnia “462” i kilku Czerwonej Laski z Podwójnym Kwiatem i Złotą Wstążką. Ale gdzieś jest ten ze świętym numerem “444” i zaręczę ci, że on jeden może dać odpowiedź na pytanie o dziury w mojej czaszce...

Przerwał na chwilę, widocznie zmęczony dłuższą relacją, ale po chwili podjął dalej:

- Wracajmy do Hongkongu. Praca była ogromnie utrudniona. Policja miejscowa pod zarządem brytyjskim - skorumpowana od góry do dołu. Znana ci jest afera superintendenta Stanleya Browna?

- Słyszałem. Wystrzeliła kilka miesięcy temu.

- Właśnie. Facet potrafił zgromadzić pół miliona funtów. To daje najlepszy obraz tamtejszych stosunków. Kiedy przejąłem trzy lata temu placówkę od departamentu “1” z Paryża, agenci byli zupełnie bezradni. To byli dobrzy agenci...

- Tyle, że mieli przeciwko sobie nie tylko triady, ale i policję!

- Zgadza się. Zaczęliśmy więc od początku, nie licząc się z nikim i z niczym. Wyciągnąłem trzech moich starych agentów, nigdy nie rozszyfrowanych, i puściłem w ruch moich nowych facetów z dawnego departamentu “1”. Znasz rezultaty.

- Znam. W trzy lata dziewięć wytwórni miejscowych i jedna po chińskiej stronie. Zniszczono heroiny za co najmniej dziesięć milionów dolarów. Pięciu oficerów lotnictwa, dwóch z administracji i czterech marynarzy poszło pod sąd wojenny.

- Niestety, musiały być i ofiary. Brytyjczycy zaczęli się nas czepiać, oskarżając o blisko czterdzieści morderstw. Wszystko zwalali na nas. Wtedy moi starzy agenci rozpracowali tego Browna. Zatuszować się nie dało, wstyd na cały świat. Zamknęło to Anglikom gęby i teraz mamy spokój. Ale sześciu moich agentów przepadło bez śladu, a siódmy odnalazł się tylko przypadkiem. Pijany marynarz francuski nad ranem wziął cudze auto i z miejsca rozbił je o przejeżdżającą furgonetkę. Kierowca zbiegł, a w furgonetce, nikt inny jak Allan Ball, z czterema dziurami w głowie i nóżkami w cemencie.

Tę sprawę wziął w ręce jedyny wartościowy superintendent w całym zespole, Fu Czeng, i w dwa tygodnie rozłożyliśmy połowę triady “Fu Sing”. Ale to były tylko rozgrywki na średnim szczeblu i dla całości sprawy były przysłowiową kroplą w morzu. Produkcja była większa niż dystrybucja organizowana i prowadzona prze paruset dorywczych kurierów. Którędyś musiały iść duże transporty. To były już wyższe szczeble wtajemniczenia. Tego nie mogli rozgryźć nawet moi starzy agenci. Nie zapomnij, że razem z nimi skończyłem szkołę, że razem służyliśmy przez pięć lat w miejscowej brytyjskiej policji w departamencie narkotyków. My znamy Hongkong na wylot, że nic nie jest dla nas tajemnicą. Oni przez te osiem lat po odejściu wraz ze mną ze służby nie stracili żadnego ze swoich dawnych kontaktów i dlatego dzisiaj są najlepsi na naszym rynku.

- A mimo to stanęliśmy przed murem nie do przebycia...

- Dopiero po jakimś czasie zaczęło świtać. Rok temu mój dawny agent z Macao zawiadomił mnie, że ma coś poważnego. Zostawiłem cały kram na głowie Chung Fu, a sam zaopatrzyłem się w trzy kilogramy złota w małych sztabkach i na dżonce wylądowałem w Macao. Macao to cudowny rynek. Można tam dostać wszystko: narkotyki, złoto i naszą broń z Wietnamu, która idzie w dziesiątkach ton na Malaje. Wprowadzenie miałem dobre, legendę nie do rozgryzienia i bez trudności wszedłem w międzynarodową zbieraninę handlarzy złotem i czym się dało. Interes zaczął iść mi z miejsca tak, że policja portugalska zwróciła na mnie uwagę.

- Trochę cię to pewnie kosztowało?

- Trudno, kosztowało, ale mój nowy proceder przeszedł wszystkie oczekiwania. Nie uwierzysz, jak zobaczysz moje ostatnie zestawienia finansowe. Wyglądają jak bajka.

Rozpracowaliśmy kilkunastu z triady “14 K”. Wszyscy o niewielkim stopniu wtajemniczenia. Na tym nici się urywały. Tak minęło prawie dziesięć miesięcy...

Zamilkł i chwilę leżał bez ruchu. Temperatura mu chyba rosła, oczy świeciły chorobliwym blaskiem. Oblizał wyschnięte usta i zaczął opowiadać dalej:

- Dwa miesiące temu mój agent, wracając z jakiejś libacji, znalazł za miastem zmasakrowaną, ledwie żywą dziewczynę. Stary Chińczyk, wdowiec, mieszkający z trzema siostrami, wziął tę prawie umierającą dziewczynę do siebie. Była to zawodowa prostytutka, Chinka z Tajwanu. Po dziesięciu dniach przyszła do siebie i zaczęła gadać. To był najszczęśliwszy przypadek w całej mojej karierze w International Narcotic Bureau.

Informacje były bezcenne. Transporty opium przychodziły do Macao tonami, na miejscu przerabiano to na heroinę i wysyłano dużymi partiami do Stanów i Kanady. W sieć dostały się nie tylko małe płotki z “426”; sięgnęliśmy do wielkich z “14 k”.

Po miesiącu mieliśmy wszystko zlokalizowane. Laboratorium jak w ICI, 6 wszystko: organizacja i urządzenia ultranowoczesne. Produkcja - jedna tona czystej jak łza heroiny miesięcznie i transport do miejsca przeznaczenia. Aż w głowie się kręci: dwadzieścia milionów dolarów w detalu.

- A zatem najpierw likwidacja źródeł? - spytał Revell.

- Likwidacja źródeł była niemożliwa. W tym skorumpowanym bagnie o żadnych rzeczywiście skutecznych posunięciach nie może być mowy. Tam wszystko dzieje się za wiedzą miejscowych władz. Ale można zlikwidować ośrodek kierujący, dochodząc uprzednio do głównego odbiorcy. Odnieśliśmy wielki sukces. Dotarliśmy do świętego numeru “444”. Bodaj pierwszy raz w historii triady. Mamy go umiejscowionego.

- Ale te nitki szły chyba i dalej?

- Jasne, że szły. Gdzieś w pobliżu musiał być ten największy Wielki Brat “489Pu”. Ściągnąłem z Hongkongu numer “01” i wzięliśmy się do roboty. Z “01” nie kontaktowaliśmy się osobiście. Robiła to za nas dziewczyna. “Yoshima Maru” miała odpłynąć z ładunkiem na jakieś dziesięć dni. Szła na Jokohamę i Vancouver. Wtedy dostałem ostrzeżenie. A było to tak.

Poszedłem jak co dzień do baru “Carioca”, żeby zakończyć małą transakcję dotyczącą naszej amunicji. W tłumie przy wejściu podszedł do mnie pijak, jeden z moich kontrahentów w handlu złotem, i mruknął: “Mój drogi przyjaciel zaczyna używać mydła o gorszym zapachu”. To wystarczyło. - Ranny na chwilę przerwał. Mówienie przychodziło mu z trudnością. Ale obydwaj byli niecierpliwi, więc milczenie nie trwało długo.

- Czasu było niewiele. Miałem dobrą legendę na czerwone Chiny. Zabrałem cały swój dorobek - nie śmiej się, prawie czterdzieści kilogramów złota w sztabkach i monetach - dziesięć kilo zostawiłem agentowi i zaczęliśmy łapać okazję do kraju Mao Tse-Tunga. Znalazła się dżonka przemytnicza od czerwonych, za kupę pieniędzy podrzucili mnie na łódź rybacką z Hongkongu.

Przysiadłem cicho w zapasowej melinie, nikomu się nie pokazując. Po czterech dniach odezwał się sygnał alarmowy. Moi agenci coś najwidoczniej odkryli. Okazało się, że na pełnym morzu przeładowywano towar z “Yoshima Maru” na “Oriona”. To stary tramp dalekomorski, własność jakiegoś małego armatora z Hongkongu. Załoga: kapitan, dwóch oficerów, radiotelegrafista i mechanik, wszyscy Brytyjczycy. Reszta to kilku Greków i prawie sami kulisi. Ale żeby przeładować tysiąc sześćset ton drobnicy, i to na pełnym morzu, trzeba mieć ważny powód... Tej samej nocy przyjechała dziewczyna. Przewieźli ją motorówką za kupóę złota. Okazało się, że stary nieostrożnie się “wychylił”. Był śledzony cały czas od mojego wyjazdu. Przyjechał do domu przed obiadem, bardzo przybity. Powiedział dziewczynie, że wszystko mu się zepsuło. Dał jej złoto i polecił wieczorem opuścić dom i starać się dotrzeć do mnie. Dostała adres mojej meliny i drugi kontakt - w razie konieczności. Dziewczyna wyprała łachy i poszła rozwiesić je w ogródku.

Pojechali we trzech samochodem, zastrzelili starego i dwie będące w domu siostry. Dziewczyny nie zauważyli. Jedno mnie zastanawia: po co ten pośpiech? Według ich normalnego sposobu postępowania przesłuchanie celem wydobycia wszelkich możliwych informacji jest podstawą każdego dalszego kroku. Środki perswazji są nam znane, a zakończenie zgodne z przyjętym schematem: nóżki w cement i do wody. Ważne jednak, że od starego nic nie uzyskali, więc i tu jestem kryty. Tylko trudno mi wytłumaczyć ten pośpiech. Nowicjuszostwo wykonawców nie wchodzi w grę, ludzie z “14 K” takich błędów nie popełniają. Pozostaje niedopowiedziane: dlaczego?

Dziewczyna miała wszędzie dobre kontakty i znajomości. Była sprytna i zaradna jak rzadko. Toteż już wieczorem dostała szybką motorówkę przybrzeżnej straży portugalskiej i wkrótce była na kursie. Nad ranem weszli do portu. Po dłuższym targu przewoźnicy obniżyli cenę do dwóch kilogramów złota, i to już z premią. Z podziwem muszę stwierdzić, że Portugalczycy byli uczciwi. Mogli zabrać wszystko, a dziewczynę zostawić rekinom na pamiątkę.

Żal mi tylko starego. To był jeden z moich najdawniejszych współpracowników i zarazem przyjaciel. Moja obecność po tak długiej przerwie dodała mu za dużo pewności siebie. Zachowywał się tak jak za dawnych czasów w Hongkongu. Gdzieś kogoś nie docenił. Za to płaci się życiem.

- A dziewczyna?

- Przywiozła ostatnie wiadomości. “Orion” wiezie 1600 ton drobnicy: żywność chińska produkowana przez czerwonych i przemycana od starego Mao. Puszki konserw w skrzyniach, reszta w workach. Nasz towar jechał gdzieś z główną partią ładunku... Ale wypadki zdarzają się nawet na spokojnej wodzie. Przy przeładunku dwóch kulisów wpadło do wody. Nie zdążyli ich wyciągnąć, bo rekiny w tamtych stronach są bardzo nieprzyjazne ludziom. Zabrakło załogi. Japończycy z “Yoshima Maru” odmówili przejścia, więc stary pijanica musiał zaokrętować kogoś z portu...

- I tak to “przypadek” zrządził, że ten “01”...

- ...płynie w charakterze kulisa ze swoim jakoby kuzynem. Ze wszystkich kandydatów oni mieli najlepsze papiery. Zdążył przekazać przez dziewczynę, że statek idzie do Nagasaki, a po czterech dniach postoju w porcie - do San Francisco. Zaznaczył jednak, żebyśmy nie podejmowali żadnych drastycznych kroków bez jego informacji, które prześle nam pod ten sam adres, pod który ja przesłałem mój raport, tylko z kodem “41”.

Zaczęło mi się palić pod nogami. Dałem dziewczynie dwa kontakty i zakontraktowałem ją na stałe. Jest to dla nas nabytek bezcenny... O jedenastej rano byłem już w powietrzu w drodze do Sydney. W moim raporcie znajdziesz wszystko. Zwróć też uwagę i przekaż do Paryża tego “444”, bo facet lata po całym świecie. Masz wszystkie dane o używanych przezeń paszportach i legendach, jakimi się posługuje.

A teraz przypomnij sobie, co mówiłem uprzednio, i to ci wyjaśni moją maskaradę. “Orion” wejdzie do frisco nie wcześniej niż 28, czyli mamy dużo czasu na przeanalizowanie całości zagadnienia i przygotowanie akcji. Spodziewam się tymczasem jeszcze wielu nowych informacji z Hongkongu. W każdym razie w żadnym wypadku nikt w departamencie nie powinien nic wiedzieć. Możesz zawsze wymyślić jakąś historię, w którą muszą uwierzyć. Wypadku ukryć się nie da, ale przyczyny trzeba koniecznie utrzymać w tajemnicy. Znając ciebie jestem przekonany, że przywiozłeś tutaj tylko moją starą ekipę z okresu “French Connection”...

- Zgadłeś - uśmiechnął się Revell. - Oni nie są nadmiernie ciekawi. Wiedzą, o co idzie w tej zabawie.

- Nagadałem się, ale wiesz - zaczynam się czuć coraz lepiej i jeść mi się chce cholernie. Co ty na to wszystko? - spytał Su.

Revell zastanowił się.

- Ty wiesz, Su, że mam do ciebie pełne zaufanie, że wierzę ci ślepo. Ale wyobraź sobie: prawie trzystu ludzi w departamencie, dobranych, wypróbowanych, doskonałych ludzi... Jednak godzę się z tobą, wszystko jest możliwe. Nam nie chodzi nawet o tonę heroiny czy morfiny. Na miejsce jednej zniszczonej przyjdą dwie następne. Nam chodzi o ten mózg, co nadaje, i te jedne ręce, które odbierają. Musimy zacząć wszystko od innej strony. Jeżeli szczęśliwym wypadkiem dostaniemy tego miejscowego “444”, to jestem przekonany, że dopiero wtedy żona jednego z trzystu zostanie żałobną wdową. Naturalnie zrobi się trochę krzyku, ale do tego już się przyzwyczailiśmy. A teraz chwilę poczekaj.

Revell wstał i otworzył drzwi do następnego pokoju:

- Proszę nakarmić tego kandydata na nieboszczyka. Nie zapominajcie, że nie może szeroko otwierać ust. Musicie go karmić jak niemowlę. Do tego najlepszy będzie Chris, on już swoich troje wykarmił. Chris, energiczny młody człowiek w białym fartuchu pielęgniarza i z twarzą wykładowcy filozofii na wieczornych kursach dla starych panien, wziął podaną mu miseczkę i z udaną powagą zaczął wybierać łyżeczkę, przymierzając wymiary.

- Ty, Gaston - zwrócił się Revell do drugiego - weź słomki i te dwa termosy z czerwonymi korkami. Już teraz niczego naszemu patron nie braknie.

Z uśmiechem weszli do pokoju. Weston był już przy łóżku chorego i przygotowywał stolik.


2 - John Górski, sierżant z wojny wietnamskiej


Kiedy lekarze wyszli, Revell zamknął drzwi. Przed nim stało dwóch mężczyzn. Obydwaj dobrze zbudowani, w wieku około pięćdziesiątki, każdy w innym typie.

Jeden, o nordyckiej twarzy, z dobrze już posiwiałymi włosami na skroniach, całą swą powierzchownością zdradzał byłego wojskowego. Drugi, ciemny, z widoczną łysiną, z przymrużonymi oczami i wąskimi wargami w zaciętej twarzy, nie należał do ludzi, do których czuje się sympatię na pierwszy rzut oka. Wpatrywał się w Revella, bawiąc się wąziutkim sztyletem z Campobasso. 7 Tonem koleżeńskiej poufałości Revell zwrócił się do śpiącego mężczyzny:

- Jak tam, sierżancie, czy jesteś wszystkiego pewny?

- Tak, kapitanie - odpowiedział zapytany. - Rutynowe czynności na wypadek stanu ogólnego zagrożenia. Gaz, materiały wybuchowe, snajperzy. Tych metod jeszcześmy w Stanach nie stosowali, to doświadczenia z akcji “French Connection” i z Amsterdamu. Ale tu przewidują historię cięższego kalibru. Więc po pierwsze: jeszcze wczoraj odgrodziliśmy ścianą działową naszą część korytarza od głównego przejścia. Przed przepierzeniem, tak jak i w recepcji tego oddziału siedzi po dwóch z FBI. Zmieniają ich co cztery godziny, zmiana odbywa się w asyście porucznika i sierżanta. W przepierzeniu pod sufitem wyciąg wentylatorowy. Drzwi wychodzące w końcu naszego korytarza na zewnętrzne żelazne schody przeciwpożarowe zablokowaliśmy i osłoniliśmy podwójną siatką stalową. U góry także wyciąg w tym oknie jak widzisz potrójna siatka i następny wentylator na dole pod oknem dwóch z FBI.

- Co z zasilaniem? - spytał Revell.

- Wentylatory włączone na prąd miejscowy a w razie awarii na nasze akumulatory. Wszystko podłączone do tego aparatu - wskazał na stojące w kącie urządzenie - chwilowo wyłączonego, bo jak otworzyli termosy, zapach jedzenia mógłby włączyć alarm. Mamy też na wszelki wypadek maski.

- Obstawa?

- Teraz przed naszymi drzwiami siedzą Tony i George. Na noc nigdy nie zostawiłbym ich razem. Mają za czułe palce. Jak wiesz, za Tony’ego cztery miesiące siedziałem w marsylskim kryminale. Dwóch stale w tym pokoju, dwóch odpoczywa. Doktorom przy wejściu ściągnęliśmy dla pewności... skarpetki. Wyobraź sobie, że nawet wodę przywieźliśmy z sobą.

Tam, gdzie w grę wchodzi bezpieczeństwo Su, nie możemy sobie pozwolić nawet na najmniejsze ryzyko. Jedna rzecz tylko nie daje mi spokoju i nie miej mi tego za złe kapitanie...

- O co chodzi? - przerwał muRevell.

- Wczoraj widziałem, jak choremu zmieniano opatrunki. Przecież Su był podobny do Chińczyka jak się tylko leciutko “podrobił”, był lepszy od Czang Kai-Szeka. A tymczasem ten nasz pacjent wygląda jak rasowy włoski “Cantatore” z lokami jak angielski Beatle. Czy ty jesteś pewny, że to jest Su?

Revell parsknął śmiechem?

- Wiesz co, sierżancie, nie możesz mu zrobić większej przyjemności niż ta, kiedy mu to sam powiesz. Jego tak świetnie “zrobili” w Sydney, ale za parę dni to wszystko zejdzie i z pięknego “cantatore” będziesz miał znowu swojego “patron”.

Sierżant pokręcił z niedowierzaniem głową.

- Comandotore - odezwał się po chwili drugi z obecnych - od przeszło roku nie mam możliwości kontaktu z tobą i rozmowy jak za dawnych czasów. Czuję się źle, coraz trudniej mi pracować. Co ja tu robię? Wsadzono mnie na tę sekcję od mafii i syndykatów. Siedzę równe dwa lata i co? To ma być wielkie International Narcotic Bureau, te trochę marichuany i LSD? To dobre dla policji stanowej, dla American Drug Enfor Cement Agency, może nawet dla FBI - ganianie studentów i hippisów. Przecież my właściwie nic innego nie robimy, tylko jakoby współpracujemy z policją, która ma zresztą coraz większe ograniczenia - zrezygnowany machnął ręką. - Ogromny sukces, cała prasa trąbi na pierwszych stronach, policja dostała ordery i awanse. To wszystko to za głupie dwadzieścia kilogramów marichuany zeszłego roku we Frisco. Ustawiłem ludzi jak w teatrze. Mieliśmy do głównego magika włącznie, zdawało się, że będzie piękna pokazówka, a rezultat - jak to zawsze u nas. Szajkę wyrobiono łącznie z tym głównym, dwóch uciekło i skończyło się na wielkim krzyku. Ja tylko naraziłem się policji we Frisco za naciski na prokuraturę. Nie nadaję się do robienia zestawień i statystyk i dość już mam tych Włochów, Puertorykańczyków i Mydów.

Policja stanowa nas nie lubi, bo się wtrącamy w ich sprawy, a jak nie lubi, to i nie bardzo pomaga. Tam też w grę wchodzą pieniądze. To nie dla mnie robota - węszenie marihuany po murzyńskich barach Chicago i Frisco i użeranie się z policją, prokuraturą i naszym biurem rozliczeń o nadmierne wydatki. Chcę jeszcze dodać, że mojego Domenica, wspaniałego chłopaka, sprzątnęły typy z policji stanowej, a nie żadni gangsterzy. Taka to i współpraca. Mam tego po dziurki w nosie!

Po trzech latach spotkaliśmy się wczoraj wszyscy w naszym starym zespole. Chcę w nim pozostać już na stałe! Su, to rozumie, to jest prawdziwy “patrone”, z nim człowiek czuje, że żyje, że jest potrzebny, że coś robi. To zawsze wielka gra. I zawsze podwójne wydatki. Inaczej nie widzę dla siebie jutra... - Zamilkł i patrzył gdzieś przed siebie.

- Tego się nie spodziewałem - powiedział po chwili Revell. - Być może to moja wina, ale ja sam przez ostatnie dwa lata, nie widziałem prawie swojej żony. Moi zastępcy kierują się raczej rutyną niż personalnymi względami. Znam twoją pracę tylko ze sprawozdań. Były bardzo dobre i myślałem, żeś ty się Pierrino, w Chicago zadomowił, że wam obojgu z Letizją tam dobrze. Przecież masz tam wielu twoich rodaków...

- Co?! - żachnął się Pierrino. - Rodaków! Ładni mi rodacy, oni mnie znać nie chcą, bo nie służyłem u Andersa jak ten twój sierżant Górski. Kiełbasa polska to tam jest, ale naród ogromnie nieprzystępny i nieżyczliwy. A co do tych rodaków, to jeszcze później będę miał dwa słowa do dodania. Wrócę do Domenica. Myśmy jak dzieci biegali za marichuaną i murzyńskimi “pedlers”, 8 a na rynek szła w zastraszających ilościach heroina. Wiemy, jak straszne są te następstwa. Przyjedzie głupia dziewczyna z prowincji, zahaczy ją taki hippis na ulicy, zakręci w głowie, że zna dobry hotel dla młodych dziewcząt, gdzie znajdzie jeszcze dla nich pracę. Dziewczyna idzie, tam dostaje w łeb i trzymają taką ofiarę tydzień na ustalonej dawce. Dziewczyna już bez heroiny żyć nie może, musi ją mieć, a tu trzeba pieniędzy. Wypychają ją na ulicę. Cała prostytucja San Francisco i Chicago stoi na heroinie. Pedlerzy to mali detaliści. Hurt trzyma triada. To powszechnie szanowani żółci obywatele Stanów... Zaraz, nie przerywaj. W zeszłym roku zakasaliśmy rękawy. Trzech żółtych wyłowiono z zatoki. Zrobił się krzyk. Wszystkie posterunki policji we Frisco stawały na głowie. Parę miesięcy temu dwóch poważnych przemysłowców miało poważny wypadek samochodowy. Tego już nie przepuszczono. Na drugi dzień przywieziono mi Domenica z pięcioma dziurami z automatu. Znaleziono go przy samochodzie. Zupełnie jak z filmów o Al Capone. Domenico zatrzymał wóz na Elm Parade, żeby kupić papierosy. Jechali za nim starym Chevroletem. Jak wysiadł z wozu, wpakowali mu serię i pojechali. Myśleli, że mają z durniami do czynienia. Domenico, tak jak ja, nigdy nie ruszał się bez cienia. Murzyniak na obdrapanym motocyklu rozpoznał dwóch z północnego komisariatu. Po dwóch godzinach mieliśmy już ich wóz. Nie było żadnych wątpliwości, że te dwa policjanty pracowały dla kogoś za dobre pieniądze, jeśli posunęli się tak daleko.

Zacząłem reżyserię mojej sztuki, o której wspomniałem uprzednio. Byli pewni siebie i to ich popchnęło w nasze ręce. Już w dziesięć dni znaleźli ich w chińskiej dzielnicy, każdy po pięć dziur, tak jak mój biedny Domenico. Strzelaliśmy z “351” pociskami z miękkiego ołowiu. To doskonała metoda, w żaden sposób nie można zidentyfikować broni. To wystarczyło. Trzydzieści komisariatów policji San Francisco uderzyło równocześnie. To było przedstawienie: pierwszej nocy zgarnęli ponad dwustu. Wszystkie branże przestępcze. A potraktowali ich tak, że w dwa dni mieli całą szajkę z głównym bossem. Znaczna fiszka, miejscowy aptekarz, naturalnie żółty. Myśmy zacierali ręce i zdawało się - sądząc po przygotowywanych procesach i szumie w prasie - że to jest wielkie osiągnięcie. Nie doceniliśmy triady.

Jak spod ziemi wyrósł jeden senator. Interpelacja w kongresie. Gubernator nakazał dochodzenie, powołał pięć rozmaitych komisji. Trzech prokuratorów usunięto, dziewięciu kapitanów policji przeniesiono na prowincje, wszystkich złapanych zwolniono za kaucją. W sądzie znaleziono fałszywych świadków, lipne dowody i alibii. Dwóch się ulotniło, resztę zwolniono. Kilkunastu małych pedlerów poszło do kryminału. Jedyną pociechą mogło być to, że reszta - po przyjęciu, jakie im zgotowała policja - nigdy do swojego zawodu nie wróci.

Na miesiąc we Frisco heroina zniknęła z rynku. Połowa prostytutek powariowała, ale cała złość policji obróciła się na nas.. Zaczęli wietrzyć prowokację. Jesteśmy ekspozyturą ONZ, więc nic nam zrobić nie mogą, ale - jak już powiedziałem - trudno nam liczyć na ich pomoc. Powtarzam raz jeszcze, comandatore, że nie widzę tam miejsca dla siebie. Ci senatorzy w kongresie są albo ślepi jak dzieci, albo przekupni jak Arabowie...

- Ty tego tak nie ujmuj i sądów czy opinii pochopnie nie wydawaj - odparł Revell. - Zdaję sobie dokładnie sprawę, jak daleko od was odszedłem przez ostatnie dwa lata i pozostawiony sprawozdaniom i suchym raportom straciłem bezpośrednie rozeznanie. Wam wszystkim, tak jak mnie kiedyś, wydaje się, że departament nic nie robi i że jesteśmy pozostawieni sami sobie. Dobrze wiecie, że mamy ograniczone budżety. Wiem, to śmieszne, ale ciągle nam zarzucają nadmierne wydatki, a nasz departament trzystu agentami pokrywa dwie Ameryki i cały Daleki Wschód. W ilu językach wychodzą nasze publikacje? A telewizja, prasa, międzynarodowe kongresy? Ciągła walka o pieniądze. Bez nich jesteśmy bezsilni. Teraz postaram się przerzucić gros naszego wysiłku na Stany. Dotrzemy i do kongresu. A co do ciebie, Pierrino, obiecuję, że wracasz od dziś do starego zespołu; jeżeli chcesz zatrzymać przy sobie któregoś ze swoich, uzgodnisz to z Su. Przeprowadzę to z kierownikiem sekcji zaraz po powrocie do Baltimore. Radzę ci jednak zaznajomić się dokładnie z wytycznymi, jakie opracowała nasza centrala dla resortu senatora Williama Burke w Waszyngtonie. Te wytyczne dadzą ci pewną jasność sytuacji i obraz przeciwnika, z którym rozpoczynasz walkę. Więc zastanów się dobrze... Ja teraz schodzę na dół, bo czeka na mnie ten nasz kapitan z FBI. Gdyby lekarze przyszli podczas mojej nieobecności, zatrzymajcie ich w tym pokoju do mojego powrotu i nie wpuśćcie do chorego do czasu wyjścia jego karmicieli. To wszystko.

Po wyjściu Revella Górski i Pierrino usiedli na tapczanie pod oknem.

- Wiesz co? - odezwał się sierżant po polsku. - Bardzo mi się twoje gadanie podobało. Nauczyłeś się mówić. To już nie to dawne twoje ględzenie. Teraz mówisz naszym językiem, ani jednego niepotrzebnego słowa, wszystko skrótami. Te ostatnie trzy lata ogromnie cię zmieniły, to nie Marsylia, to inny świat. Już nawet moja Franka Zwróciła na to uwagę. Jednej tylko rzeczy nie mogę cię oduczyć. Nie masz prawa zwracać się do kapitana per comandatore, to dobre wobec właściciela garażu, albo restauracji w Benevento czy Campobasso. Sam jest dzisiaj wielką figurą, szefem departamentu. Dawne koleżeństwo i zażyłość - zgoda, ale do pewnej granicy. Chcesz używać zwrotu “mon patron”, też zgoda, jak już musisz operować tą swoją włoszczyzną, to mów “padrone”. Ty też nie jesteś już tym kmiotkiem, jakiego ongiś spotkałem.

- Podziwiam spostrzegawczość Franki - niedbale odpowiedział Pierrino. - Nawet bawi mnie twoja ocena, natomiast mój stosunek osobisty do Sama Revella jest wyłącznie moją sprawą osobistą. Dla ciebie, byłego sierżanta, stopień kapitana wymaga szacunku, stawania na baczność, ale dla mnie to, że ktoś mógł być kiedyś generałem, nie ma żadnego znaczenia. To, że Sam jest teraz szefem departamentu, bardzo mnie nawet cieszy i odpowiada mi, że został moim przełożonym, ale to nie zmienia faktu, że mimo pozornej służbowej zależności mam dużo wyższe od niego uposażenie. Więc nie ośmieszaj się, wymagając ode mnie wojskowej uniżoności. Cokolwiek powiesz, każdy z nas zdaje sobie sprawę, że stanowisko szefa departamentu Sam zawdzięcza tylko twojej wojskowej lojalności...

- Nie wolno ci tak mówić! - Górski zerwał się z tapczana. - To jest rozmyślne podrywanie autorytetu przełożonego na podstawie mglistych przypuszczeń. Nie wracaj więcej, proszę, do tej sprawy. Moje zdanie znasz...

- Spokojnie, stary sierżancie, nie skacz niepotrzebnie - odpowiedział na wybuch Górskiego Pierrino. - Mamy teraz czas na gadanie, nikt nam nie przeszkadza i możemy raz na zawsze rozwiązać spór, ciągnący się między nami od przeszło trzech lat. Co ty na to?

- Sądzisz, że to coś wyjaśni? W porządku, mów - Górski nadal nie mógł się uspokoić. Wstał i nerwowym krokiem zaczął przemierzać pokój.

- Ty i Sam macie do mnie uraz - zaczął Pierrino - że oskarżyłem was o uniemożliwienie Su zakończenia według planu marsylskiej operacji. Trzy lata nie dopuszczaliście nawet do rozmowy na ten temat, ale teraz ja ci wszystko przypomnę i musisz słuchać, bo o ile nie udowodnię ci tak winy twojej, jak i Sama, konflikt pozostanie, a co gorsza, może to źle oddziaływać na atmosferę w zespole.

Górski spojrzał nań spode łba, ale nie odezwał się.

- To może i bardzo ładny gest, że kryłeś swojego dawnego dowódcę - kontynuował Pierrino. - Tobie zawdzięczamy, że obeszło się bez dyscyplinarnego dochodzenia i personalnych zmian. Ale ja takich gestów nie robię, i do tego cudzym kosztem. Więc jak?

- Powiedziałem: gadaj - mruknął niechętnie Górski.

Pierrino wstał i oparł się o framugę okna.

- Jak pamiętasz, było to w końcu marca, bodaj w poniedziałek. Z samego rana wpadł do mojego hoteliku Isidore z informacją, że od kilku dni chodzi za Su dwóch nie znanych nam Algierczyków, męty z zachodniego doku, i wszędzie, gdzie się nadarzy okazja, zadają niedyskretne pytania. Mało tego, z podobnego źródła Isidore dostał poufną informację, że na najbliższy wieczór szykuje się w barze “Chez Auguste” mała “bagarre” (fr. - zamieszanie).

Pierwsza wiadomość była interesująca, bo jeśli chodzili za Su, to ktoś im musiał za to płacić, co dla nas mogło być bardzo ważne. Dlatego mimo nalegań Isidore nie pozwoliłem na ich likwidację.

Natomiast wiadomość o spodziewanym zamieszaniu w barze trochę mnie zaniepokoiła, to było miejsce spotkań Su z jego ludźmi, a ponieważ nie miałem możliwości skontaktowania się z nim przed wieczorem, uradziliśmy z Isidore, że na wszelki wypadek i my się tam zjawimy zabierając ze sobą “Gigi”, który był w dobrych stosunkach z “patron” tej knajpy. Gigi pracował w biżuterii i tylko z paryskimi paserami, a “Chez Auguste” to był teren jego działania. Miejscowe koła zapewniały mu tam bezpieczne dokonywanie transakcji. Nieszczęście chciało, że w parę minut po Isidore zjawił się nagle u mnie z Paryża Sam, któremu zupełnie niepotrzebnie wspomniałem o całej sprawie.

Pożegnałem się z Samem po obiedzie i - jak było umówione - punktualnie o czwartej mercedesem Isidore podjechaliśmy pod knajpę.

Salka była jeszcze pusta i jednooki “patron” na widok Gigi wyskoczył zza szynkwasu po zamówienie i zgrabnie usadowił nas przy stoliku, mającym podwójny blat, gdzie w razie nalotu policji można było ukryć niewygodną biżuterię i pistolet.

Może w dziesięć minut później przyszedł Muche, popatrzył obojętnie na nas i usiadł przy stoliku na środku sali. Robił pozory trochę pijanego, co widząc gospodarz niechętnie przyjął zamówienie na butelkę wina.

Na widok Muche’a wszystkie nasze obawy odpadły. Należał on do stałej obstawy Su i był bezsprzecznie największym “pistolero” (hiszp. - rewolwerowiec), jakiego wydała Marsylia.

Uspokojeni zaczęliśmy omawiać możliwości spenetrowania belgijskiego trampa, mieliśmy nadane dobre informacje. Na omówieniu szczegółów zeszła nam godzina, gdy trzaskając drzwiami wtoczyło się na salę pięciu oberwanych Algierczyków o ponurych twarzach biblijnych morderców. Salka była jeszcze prawie pusta, więc pewni siebie, potrącając z rozmysłem krzesła, szli do dużego stołu koło schodów.

Przechodząc koło stolika Muche’a jeden z nich ściągnął siedzącemu kapelusz na twarz i rzucił niedopałek papierosa do szklanki z winem. Myśmy znieruchomieli.

- “Salaud” (fr. - drań, parszywiec) - mruknął za odchodzącym oberwańcem Isidore. - Przecież on już następnego wschodu słońca w swoim parszywym życiu nie zobaczy.

Muche poprawił spokojnie kapelusz, z wolna wstał i zataczając się poczłapał do kontuaru po czystą szklankę.

Usługująca dziewczyna na widok Arabów wycofała się za bufet. A gospodarz zwrócił twarz jakby z zapytaniem w stronę Gigi, który nieznacznym drgnieniem oka dał mu znak przyzwolenia. Z widocznym niezadowoleniem “patron” zaniósł do arabskiego stolika szklanki i żądaną butelkę araku.

Tymczasem zaczęli się schodzić stali bywalcy, którzy gestami rąk i uśmiechami pozdrawiali gospodarza i znanego im Gigi. Ale uwagę wszystkich zwróciło wejście dwóch przeze mnie najmniej oczekiwanych gości. Uśmiechnięci i zadowoleni z siebie stanęli w drzwiach Tony i George we własnych osobach. Mnie mało krew nie zalała. Po jaką cholerę ich tu przyniosło.

Kiwnęli uprzejmie wszystkim ręką, usiedli przy stoliku, zamówili piwo i udając doskonale majtków z amerykańskiego trampa zaczęli głośno i na wesoło omawiać wdzięki i zalety miejscowych piękności tak soczystym językiem doków San Francisco, że aż mnie zadziwili.

Algierczycy widząc amerykańskich marynarzy, zwietrzyli możliwość złapania kilku dolarów i jeden z nich podszedł do Tony’ego, próbując mieszaniną kilku języków zaproponować im coś ciekawego.

Tymczasem z kieszeni George’a zaczął powoli wysuwać się na stół spory wąż, zdradzając wybitne zainteresowanie stojącą szklanką z piwem.

Obdartus z przerażenia zaniemówił. George ze słodkim uśmiechem podniósł głowę węża do wysokości twarzy oberwańca i uprzejmie zapytał:

- “Do you like a kiss?” (ang. - Chcesz buzi?)

Algierczyk z krzykiem runął do tyłu, szukając schronienia między równie zaniepokojonymi tym zdarzeniem towarzyszami.

Sala wybuchnęła śmiechem i z podziwem obserwowała węża, który z widocznym zadowoleniem popijał piwo. Wąż ugasił pragnienie, rozejrzał się po sali i z godnością wycofał się do kieszeni.

W tym czasie nie zauważony przez nikogo wszedł Su i usiadł przy narożnym stoliku koło okna.

Algierczycy zorientowali się w sytuacji dopiero widząc samego “patron”, idącego na spotkanie nowego gościa. Poprawili się szybko na krzesłach i nie spuszczając przybysza z oczu zaczęli szybko szwargotać między sobą.

Jeszcze “patron” wymieniał z Su zdawkowe słowa powitania, gdy ze schodków salki bilardowej na półpiętrze zeszli ze szklankami w rękach Demetriu i Morales, kierując się do jego stolika. Dla piątki tanich morderców pojawienie się dwóch ostatnich było widocznym zaskoczeniem. Musieli znać ich reputację, bo cała piątka przerwała gadanie i z ogłupiałymi minami spoglądała to na siebie, to na narożny stolik; wyglądało na to, że zaczynają się zastanawiać nad opuszczeniem lokalu.

My orientując się również, że nie dojdzie do żadnej “bagarre”, z miejsca ustaliliśmy, że pójdziemy za Algierczykami, przytrzymamy dwóch za pierwszym rogiem, zaprosimy uprzejmie na najbliższe podwórko i używając najbardziej przekonywającej z najdelikatniejszych metod perswazji dowiemy się, dla kogo i za czyje pieniądze tak wytrwale pracują. Po otrzymaniu wyczerpujących informacji postaramy się im wytłumaczyć, że świat jest piękny i wesoły i że nie ma na nim miejsca dla ludzi o twarzach smutnych i ponurych. Dostaną nożem w gardło i wyrzucimy ich na pierwszy śmietnik, ściągając naturalnie na siebie przekleństwa pracowników oczyszczania miasta.

Wszystko zapowiadało się jak najlepiej i właśnie zamawiałem świeżą butelkę wina, gdy na widowni pojawił się pan sierżant Górski, gość o typowym wyglądzie detektywa Scotland Yardu z eleganckiego filmu. Swobodnym krokiem podszedłeś do bufetu i zamówiłeś kieliszek brandy. Pamiętasz?

Górski milczał, wpatrzony w sobie tylko wiadomy punkt.

- Jak omawialiśmy to później w areszcie - mówił dalej Pierrino - wszyscy wzięli cię za paryskiego “fric” (fr. - policjant, glina), od których zaroiło się ostatnio w Marsylii. Obcy glina nie może budzić sympatii w tym środowisku, a do tego wywołanie awantury z tobą dawało Arabom szansę wyjścia z honorem z niejasnej i niebezpiecznej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Podniósł się teraz jeden z nich, śmierdzący skunks, niejaki Mahmoud, poszukiwany od roku przez policję za bestialski mord na dwóch starych prostytutkach, i ostentacyjnie ruszył w twoją stronę. Podszedł, wyjął ci z ręki kieliszek i popijając twoją brandy drugą ręką sięgnął po twój krawat.

Gdybyś mu z miejsca wbił szkło w zęby i znokautował, to nawet gdyby te szakale chciały skoczyć na pomoc, Tony i George wkroczyliby do akcji, zrobiłaby się mała “bouscoulade” (fr. - bijatyka) i kilka pokrwawionych nosów i zbitych szklanek zamknęłoby cały incydent.

Ale ty masz nerwy, wziąłeś na wstrzymanie, chciałeś zagrać Johna Wayne’a w nowym wydaniu. Szkoda tylko, że Tony nie miał takich nerwów i już mu się colt zaczął wysuwać z kieszeni. Kiedy Arab wyciągnął rękę do twojego krawata, Tony strzelił od dołu. Pocisk aż podniósł Mahmouda do góry z taką dziurą w głowie, że można było przez nią zobaczyć oświetlenie uliczne.

Gdyby te szakale widząc, co się dzieje, spisały z miejsca Mahmouda na straty i siedziały spokojnie na kręgosłupach, to może dwóch z nich chodziłoby jeszcze po tym świecie. Niestety, wpadli w panikę, zerwali się z krzeseł i sięgnęli po swoją artylerię.

Jakie szanse mogły mieć te cztery hieny cmentarne przeciwko zawodowcom takiej klasy jak Muche czy Demetriu? Cztery błyskawiczne detonacje 9-milimetrowych P38 zlały się w jedną. Cztery głowy wyznawców Proroka uderzyły o deski podłogi.

Zanim ktoś otworzył usta, po Su i jego ludziach nie było śladu. Za nimi skoczyli do frontowego wyjścia Tony i George. Spóźnili się o pół minuty, bo właśnie zajeżdżał wóz policyjny. George w biegu strzelił do dwóch wyskakujących z samochodu agentów i obaj z Tonym zniknęli w zakamarkach ulicznych. Pech chciał, że tej nocy policja robiła nagłą obławę w poszukiwaniu sprawców napadu na kantor wymiany w śródmieściu. Ty i Muche nieopatrznie próbowaliście tylnego wyjścia. Muche nie miał nic do stracenia, szedł na całego. Strzelił pierwszego agenta, ale policja francuska nie nosi pistoletów tylko po to, żeby im kieszenie obciążały. Rozciągnęli go z dziurą w biodrze i dziękuj Bogu, że i ciebie nie utrupili.

Zabrali nas wszystkich jak owce z pastwiska.

Isidore, Gigi i ja nie mieliśmy przy sobie nic kompromitującego i wszystkie “identite” (fr. - papiery, dokumenty) w najlepszym porządku. Ręczył za nas właściciel knajpy całym majątkiem, tak że Gaston przy swoich stosunkach w dwa dni wyciągnął nas na wolność. Tony i George tej samej nocy płynęli w celach krajoznawczych do Hiszpanii. Nie gorzej wyszło nam z Muche; w trzy tygodnie za cztery tysiące dolarów wyciągnęliśmy go ze szpitala więziennego na dalsze leczenie do Hamburga. Ale z tobą - to była katastrofa. Amerykański paszport, armijny colt, rozszyfrowani Tony i George.

Prasa dostała białej gorączki. Policja podniosła głowę do góry. Prokuratury zatarły ręce. Nareszcie dostali przedstawiciela tajnych organizacji amerykańskich, mordujących obywateli Republiki.

Na pierwszych stronach dzienników twoje fotografie. Przyznaję, że jesteś fotogeniczny i zachowałem z dziesięć tych dzieł sztuki do przekazania w spuściźnie potomności.

Miałeś najlepszego adwokata we Francji, a mimo to wyrok uniewinniający podparliśmy dziesięcioma tysiącami dolarów.

W raportach do departamentu wziąłeś wprawdzie wszystko na siebie, zamykając dalsze dochodzenia, ale czy zdajesz sobie sprawę, że ofiarą tego incydentu padło dziewięciu niewinnych stałych bywalców “Chez Auguste”? To byli ludzie interesu, znajdowali się na swoim terenie i jest zupełnie zrozumiałe, że dla utrzymania równowagi rynku nosili przy sobie pistolety. Nie usprawiedliwia nas nawet to, że pewne karty ich życiorysów w kartotekach policyjnych kolidowały z kodeksami prawa karnego i wywoływały zastrzeżenia prokuratury. Wykorzystano pretekst, by z hałasem zademonstrować potęgę prawa Republiki.

Dano im po dziesięć lat za przestępstwo, którego nie popełnili.

Marsylia mi tego nigdy nie daruje. Sam nie miał żadnych upoważnień ani uprawnień do wydawania ci polecenia podwójnej asekuracji Su bez uprzedniego porozumienia się z nami. Wykorzystał twoją dawną od niego zależność, były kapitan “marines” nie miał do mnie zaufania. Doświadczenie życiowe, którym się kieruję, nauczyło mnie, że brak zaufania jest bardzo kosztowny, bo wykazują go tylko ci, którzy sami na zaufanie nie zasługują, i że człowiek, który popełnił jeden błąd, łatwiej potyka się po raz drugi niż taki, co nigdy go nie popełnił. I proszę cię, przyjmij do wiadomości, że drugiego błędu kosztem moim czy mojego otoczenia nie radzę robić nikomu...

Pierrino odwrócił się do okna, obserwując bezmyślnie zajeżdżające na parking samochody. Zapadła cisza. Po chwili Górski opuścił ręce, którymi od dłuższej chwili zakrywał twarz.

- Tak, to była katastrofa - rzekł półgłosem jakby do siebie, ale już po chwili zdecydowanie dorzucił:

- Mój drogi, przyznaję ci całkowicie rację. Popełniliśmy kapitalny błąd. Ale pozwól, że użyję jednego z twoich starych powiedzeń: tłumaczenie się jest przywarą ludzi słabych i bez kręgosłupa. A teraz zostaw mnie na chwilę, bo muszę się zastanowić nad czymś zupełnie innym.

Nie mówiąc ani słowa więcej usiadł przy biurku w rogu pokoju i zaczął studiować mapę dystryktu, co chwila notując coś w dwóch zeszycikach i trzymając równocześnie w ręku książkę telefoniczną.

Pierrino patrzył nań jeszcze przez chwilę, potem wstał, założył ręce za siebie i zaczął się bezmyślnie gapić przez okno na przejeżdżające i wyjeżdżające z parkingu przed gmachem szpitala samochody.

Tak minęło piętnaście minut. Rozległo się pukanie do drzwi iRevell z dwoma lekarzami wszedł do pokoju.

Pierrino natychmiast wziął ze stołu mały, czarny aparat. Włączył go, zabłysło niebieskie światełko kontrolki.

- Pozwolą panowie, że sprawdzę, czy nie podrzucono albo nie przylepiono któremuś z was “pluskwy”. To jest czynność rutynowa, za którą przepraszam.

Revell podszedł pierwszy. Po dokładnym sprawdzeniu wszystkich trzech Pierrino z przesadną uprzejmością otworzył drzwi do pokoju chorego:

- Proszę bardzo - powiedział.

- Czy pan nie uważa - rzucił z przekąsem Barker - że pańscy ludzie trochę przesadzają, robiąc szopkę jak na tanim filmie o detektywach amatorach?

- Być może tak to wygląda - odpowiedział Revell cedząc powoli słowa - ale z tej - jak pan to nazywa - “szopki” nie wyłączają nawet mnie. My, panie Barker, cenimy życie ludzkie niemniej od panów.

Wchodzący lekarze minęli się z powracającymi po nakarmieniu chorego Gastonem i Chrisem.

- Czy wy wiecie, że “patron” jest OK?! - z roześmianą twarzą oznajmił Gaston. - Zjadł dwie miski tego paskudztwa i wypił cały termos mleka, aż się ten Weston zaniepokoił. Dopominał się nawet o papierosa, ale nie dałem, a jak mu Chris zaczął tłumaczyć, dlaczego, to żeby się nie roześmiać, tą wolną ręką za twarz się złapał. “Czuję tu rękę mojego starego sierżanta” powiedział i zaraz się zaczął o ciebie dopominać, ale wszedł Sam z lekarzami. Su ma trudności z mówieniem, bo ruch szczęki sprawia mu ból, i na początku źle mu szło z łykaniem, ale Weston mówił, że za dwa tygodnie będzie już mógł sobie włączyć czwarty bieg. Postrzelone ramię będzie mu dłużej dokuczać i będzie miał z nim więcej kłopotów niż z głową.

- Cokolwiek by było, mamy z powrotem naszego “patron” i czuję przez skórę, że teraz się zaczną dla nas weselsze zabawy, niż to siedzenie za biurkami i zapisywanie formularzy.

- Me weselsze to na pewno - odezwał się Górski - ale to dopiero uwertura i na podniesienie kurtyny jeszcze trochę poczekamy. A teraz siadać wszyscy na łóżku i słuchać. Ja jestem szefem ekipy i wszystkie przedsięwzięcia są uzależnione wyłącznie od moich dyrektyw. Do tej chwili nie znam całości sprawy, ale rozumuję w taki sposób: był zamach na Su na lotnisku. Su przyjeżdżał do Miami bez żadnego oficjalnego uprzedzenia. Kilka dni temu, jak to sami widzieliście, został on ucharakteryzowany i był prawie nie do poznania. Zamachu dokonał nie przyjezdny, a prawdopodobnie miejscowy. Jakim więc sposobem ten osobnik mógł rozpoznać Su? Albo to była pomyłka i facet miał “kontrakt”9 na zupełnie kogoś innego, albo... Jeżeli to drugie, zakładam, że sprawa jest poważna. Przyjmuję tę drugą ewentualność i decyduję: musimy za wszelką cenę wywieźć stąd Su. Uzależnione jest to od orzeczenia lekarzy. Wywieźć go musimy tak, żeby to wszystko rozpłynęło się w powietrzu przynajmniej na jakiś czas. Jeżeli zapytacie dlaczego, to odpowiem: Sam jest kierownikiem departamentu i nawet jeśli Su już mu coś powiedział, to on nie zdążył się tym ze mną podzielić. Stąd moja decyzja, a tu ja jestem szefem. A teraz do roboty: Ty, Chris, weź z walizki oznaczonej literą “D” perukę i wszystkie inne rekwizyty potrzebne do zrobienia z siebie hippisa. Zabandażuj rękę i weź ją na temblak. Zostaw colta i dopasuj sobie w ten temblak waltera z tłumikiem. Na korytarz wyskocz, jak tylko będzie pusty i udawaj takiego pacjenta zaraz po opatrunku. Wyjdź na zewnątrz i czekaj na Kowasa, czy jak wolicie - Pierrina, nie spuszczaj go z oka i uważaj, czy nie jest śledzony. Teraz przebieraj się, ale słuchaj, co mam do innych. Ty, Pierrino, pójdziesz do budki telefonicznej, ale nie tej pierwszej, przy szpitalu, a do tej na końcu pierwszej ulicy na lewo. Stamtąd połącz się z “Miami Huntig Club”. To jest prywatne lotnisko jakieś dziesięć mil stąd. Dowiedz się, czy nie mają do wyczarterowania dwunastoosobowego jeta, takiego dla dyrektorów. Określ przelot na tysiąc kilometrów w jedną stronę. O ile mają, spytaj, na ile godzin przed startem trzeba złożyć zamówienie. Mów, że jesteś z “Dutch Petroleum” z Nowego Jorku, że się nazywasz Johan van Riyn, podasz adres, centralę i wewnętrzny numer Johana. Musisz to zrobić, bo i tak będą sprawdzać. Powiedz tym facetom na lotnisku, że definitywną odpowiedź dasz im za cztery godziny. Tu masz kartkę z pełnymi informacjami. Jak skończysz rozmowę, idź sobie prosto ulicą. Przed skrzyżowaniem jest włoska restauracja “Civita Vec Chia”. Wejdź i zjedz obiad, nie potrzebujesz się spieszyć. Za tobą gdzieś będzie szedł Chris, a że naprzeciw tej twojej restauracji jest duża drogeria z kafeterią, to Chris wejdzie tam, żeby również coś przekąsić. Ale uwaga: nie może on przepuścić żadnego twojego ruchu. Jasne, Chris? Później ze znudzoną miną możesz się trochę powłóczyć i za dwie godziny wracasz z powrotem. Tu jest mapa policyjna tego wycinka dzielnicy, na wszelki wypadek dobrze będzie, jak się z nią zapoznacie. To tyle. Teraz dalej. Ty Gaston zejdziesz na dół do porucznika z FBI. On się kręci po hallu wejściowym koło recepcji, jeśli nie ma go tam, znajdziesz go siedzącego w szpitalnej kafeterii. Zażądaj na jutro od ósmej rano dwa wozy ze sprawdzonymi kierowcami. Wolałbym kierowców w mundurach policji stanowej. Idź później do pierwszej kabiny telefonicznej na którymś z korytarzy czy w recepcji i połącz się z Johanem. Powiedz mu wszystko o tym samolocie i ani słowa o Su. Rozmawiajcie tylko po holendersku. Dodaj, że zadzwonimy za cztery godziny. Jak skończysz, możesz w tej kafeterii zjeść obiad i później tu wracaj. Jeżeli zauważysz, że jesteś śledzony, staraj się zapamiętać twarz. I nie siedź za długo, bo Tony i George też są już pewno głodni i tęsknią za papierosem.

- Okay, boss - Gaston zasalutował jednym palcem do gołej głowy.

- Chcę was uprzedzić - kontynuował Górski - że teraz będziemy mieli do czynienia z triadą, którą znacie od dawna raczej ze słyszenia, bo jedynie Pierrino i Gaston mają już trochę doświadczenia. Ja sam nie miałem dotychczas bezpośredniego kontaktu z tymi sprawami. Dzisiaj wieczorem postaram się wprowadzić was dokładniej w tę kwestię, która prawdopodobnie za parę miesięcy stanie się dla nas pierwszoplanową. Tymczasem róbcie, co wam powiedziałem... Ja biorę się do dalszej pracy. Chris wybrał z teczki jedną z amatorskich i trochę podniszczonych fotografii i uśmiechając się z zadowoleniem powiedział do Pierrina:

- Wybierz mi dokumenty potrzebne do wstępu na campus miejscowego college.u, a ja zrobię się na tego przystojnego chłopaczka ze zdjęcia. Szkoda, że nie znam żadnej z jego dziewczyn, obydwie wyglądają za dobrze jak dla tego oberwańca.

Pierrino zaczął przerzucać dziesiątki kopert z zestawieniami najrozmaitszego typu dokumentów osobistych, zaświadczeń lekarskich, kart klubowych, starych biletów na zawody sportowe i przedstawienia, rachunków itd. Wreszcie zebrał odpowiedni komplet.

- Przeczytaj i naucz się, kim jesteś. Wszystko pasuje do twojego wyglądu - rzekł do Chrisa. - Teraz, jak zabandażuję ci rękę i powieszę na czarnym temblaku, każdy policjant weźmie cię za przedstawiciela trockistów z miasteczka uniwersyteckiego po wiecu przeciwko wojnie w Wietnamie. Nigdy cię tak ładnego nie widziałem. W ogóle ta cała nasza wyprawa tutaj wygląda na wyjazd zespołu teatralnego na prowincję. Pół pokoju zawalonego rekwizytami. Ale “mon Sergent” lubi wszystko robić metodycznie i zaręczam, że mamy z sobą całą kolekcję serwetek kawiarnianych i znaczków z szatni wszystkich miejscowych klubów. Jego magazyny w sekcji wyglądają zupełnie jak studio Metro Goldwyn Mayer. Już nawet CIA jakieś rekwizyty od niego wypożyczała, kiedy penetrowali Kubę. Dostał za to taki obsztorc, że to go chyba raz na zawsze oduczyło zadawać się z agentami politycznymi.

Obaj roześmieli się i wyszli.

Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Górski wstał i wpatrywał się w okno.

- Psiakrew! - Zaklął głośno po polsku.

Był szefem sekcji organizacji wszystkich poczynań w zasięgu departamentu “4”. Tam w Baltimore ośmiu speców opracowywało mu elementy każdego pociągnięcia. Wystarczyło tylko dać im wytyczne. A mimo to nie czuł się pewny. Coś niezwykłego wisiało w powietrzu, coś, czego nie mógł określić. wszystko odbiegało od normalnej w takich wypadkach kolei rzeczy. Kierownik departamentu, on, szef głównej sekcji ... Na co więc ściągnięto Gastona z Amsterdamu i Pierrina z San Francisco, i to wszystko w pięć godzin? Wiadomo, że Su jest największym agentem International Narcotic, niezastąpionym na Dalekim Wschodzie. Me był zamach na niego, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale jak oni mogli go rozpoznać?

Gaston też coś ukrywał za tą pracą za biurkiem, jak mówił, i formularzami. Przecież nie ma dziesięciu dni, jak zastrzelono w Amsterdamie Chung Mon, najpotężniejszego człowieka triad na Europę. Podobno miała to być wewnętrzna rozgrywka, jak mówiono w sekcji europejskiej. Prawdy dowiemy się dopiero od Gastona. A Pierrino, tam gdzie chodzi o włoskie mafie i syndykaty, był asem nie do pobicia. Szkoda, że musiano go wycofać z Europy, on na terenie Hamburga czy Amsterdamu wydusiłby wszystko, co miało najmniejszy choćby związek z opium czy heroiną. Ale Interpol nie mógł mu wybaczyć Marsylii.

I kto by pomyślał, że ten elegancki Amerykanin z lekkim francuskim akcentem, mówiący językiem ulicy warszawskiej jak przed trzydziestu laty...

Spotkali się w roku 1968 w Porto Recanati u rodziców Franki, gdzie razem z synami spędzali letnie wakacje. Siostra Franki, Letizia, wyszła za mąż jeszcze w 1964 roku za Piotra Kowasa, zwanego pospolicie Pierrino. Zetknęli się w szpitalu w Neapolu, gdzie była pielęgniarką, a Pierrino lizał się przez przeszło rok z cielesnych obrażeń. Później zaczęli ze sobą “chodzić”. Pierrino spodobał się rodzicom Letizji, był miły, przystojny, zawsze dobrze ubrany i - co odgrywało również istotną rolę - miał pieniądze.

Wyprawili córce wesele z drugim zięciem Polakiem i zazdrościło im całe Porto Recanati.

Pierrino kupił mały hotelik w Colombina i tam się osiedlili. Kiedy Piotr Kowas w któryś z pogodnych wieczorów przy szklance wina zaczął opowiadać szczerze o swoim życiu, Górski od razu zrozumiał, że znalazł właściwego człowieka: typowe dziecko Warszawy, Wywieziony w 1941 r. na roboty do Niemiec, już po dwóch latach nabierania doświadczenia życiowego zbiegł do Francji i tam wsiąkł w domkach Marsylii. Portowi złodzieje, sutenerzy, mali i duzi przestępcy wszelkiego autoramentu i narodowości, cała zbieranina mentów społecznych, wyzutych z najprymitywniejszych nawet uczuć - to było otaczające go środowisko. Myli z kradzieży, przemytu i handlu wszystkim, za co można było dostać pieniądze. Jedynie wymiana walut i handel złotem pozostawały w rękach hierarchii tego środowiska. O racji decydowało tam pchnięcie nożem lub pętla na szyję.

Do tego dochodziła ustawiczna walka z konkurencyjnymi bandami i walka ogólna z okupantem i z przedstawicielami porządku i prawa.

Skończyła się wojna i otworzyły się nowe możliwości. Zaczęło się od handlu kradzoną i podrabianą penicyliną, a później przyszły transakcje na szmuglowane towary z UNRA i materiały wojskowe; to już był wielki świat i wielkie interesy.

Szły lata, monsieur Pierre obrósł w piórka. Dochodził już do szczytu hierarchi, miał swoich ludzi i swój zastrzeżony rynek.

Ale konkurencja nie spała. Czasy się zmieniły. Nóż i pętla zostały zastąpione pistoletem automatycznym dużego kalibru. Monsieur Pierre wszedł komuś w drogę, skrzyżowały się interesy. Któregoś dnia wieczorem przed ulubioną kawiarnią powitała go seria z pistoletu. Uszedł cało. W dwa dni później wróciwszy do domu znalazł na stole cztery pary uszu swoich ludzi. Nie miał żadnych wątpliwości co do sprawców. Tej samej nocy w pokoju gry za kawiarnią “Criterion” zastrzelił dwóch podejrzanych drabów z konkurencyjnej szajki. Ale Pierre, dziecko warszawskiej ulicy, miał instynkt zwierzęcia. Zrozumiał, że dni jego są policzone. W południe następnego dnia jakimś starym bananowcem płynął do Genui. Niewiele uratował.

Ale stosunki miał wszędzie. Wstąpił do bandy “Stefano”, trudniącej się przemytem amerykańskich papierosów z Casablanki do Włoch. W tamtą stronę przewożono na “zrobionych” papierach poszukiwanych członków dawnego gestepo i wszystkich, którzy nie mogli pogodzić się z ustawodawstwem prawnym rodzimego kraju. W końcu lat pięćDziesiątych rzucono papierosy i przerzucono się na intratniejszy proceder: handel bronią.

Do Algieru szło wszystko. Stara broń z ubiegłej wojny i nowa ze Szwajcarii i Szwecji. Proceder był niebezpieczny, ale złoto się lało.

Stefano miał dwie łodzie motorowe, przerobione z MTB, 10 a do tego uzbrojone w armatki 37 mm, jako ochronę przed strażą przybrzeżną i konkurencję na afrykańskim brzegu. MTB rozwijały szybkość większą niż najnowsze francuskie torpedowce i ścigacze.

Pewnego razu w porannej mgle, gdzieś przy brzegach Sardynii, spotkali się ze ścigaczem włoskiej floty wojennej. Na sygnał do rozpoznania odpowiedzieli z armaty. Wszystko trwało parę minut. Już wtedy Pierrino uratował się tylko cudem.

W Cagliari nadział się na konkurencję. W stanie prawie beznadziejnym przewieziono go do Neapolu. Tam poznał Letizję.

Górski właśnie w tym czasie był skierowany razem z Su i Samem z ramienia departamentu “4” do Francji. Bez namysłu zaproponował Kowasowi przejście do International Narcotic Bureau.

Pierrino miał już dosyć zamiatania pokoików i szykowania śniadań dla angielskich turystów. Miał dość wieczornych rozmów przy kiepskim winie z dozorcą drogowym i “maresciallo della polizja”, 11 miał dość życia, którego dopiero musiał się uczyć.

Teraz otwierały się dla niego nowe horyzonty. urzędnik Narodów Zjednoczonych! Przeszłość zostanie raz na zawsze wymazana.

Zgoda zapadła natychmiast.

Tak to Piotr Kowas, pospolicie zwany Pierrino, ongiś gangster marsylski i włoski przemytnik, wszedł jako agent kontraktowy do departamentu “4” International NarcoticBureau.

Był to w Stanach okres rozluźnienia norm obyczajowych, lata, w których szerzyły się różne mody dyktowane przez pseudointelektualistów pozbawionych kośćca moralnego, występujących przeciwko wszelkim zasadom życia publicznego.

Opinia społeczna Stanów Zjednoczonych była przerażona zastraszającą szybkością rozszerzania się w środowiskach młodzieżowych nałogu zażywania różnego rodzaju narkotyków, a przede wszystkim najstraszniejszego w swoich skutkach - heroiny.

W walce z narkotykami wzięły udział wszystkie możliwe czynniki porządku publicznego, ale jedynym skutecznym zabiegiem, który mógłby powstrzymać grożące społeczeństwu niebezpieczeństwo, byłoby wyeliminowanie i zniszczenie podstawowych źródeł produkcji.

Wszystkie zebrane dowody wskazywały, że Francja jest ogniskiem skupiającym fabrykantów i dystrybutorów heroiny. Francja leżała w obszarze działalności departamentu “1” głównej centrali INB w Paryżu. Mimo ciągłych interpelacji, interwencji i nacisków idących nawet przez biura Narodów Zjednoczonych, zło zamiast się zmniejszać, stale się powiększało.

Zmuszony rosnącym stale zagrożeniem departament “4” INB zdecydował się na akcję samodzielną, nie uzgodnioną z centralą. Na zneutralizowanie źródeł produkcji heroiny zarząd miast Chicago, Nowego Jorku i San Francisco złożyły sumę jednego miliona dolarów.

Jedyna trudność polegała na tym, że agenci International Narcotic Bureau nie mieli, jako organizacja międzynarodowa, żadnych prerogatyw wykonawczych i byli całkowicie uzależnieni od organów policyjnych w miejscu swojego działania, występując tylko w charakterze informatorów i doradców.

Głównym miejscem produkcji heroiny była Marsylia i jej okolice. Marsylia była miejscem najbardziej zgangrenowanym w Europie. Duży port Morza Śródziemnego dawał wszystkie potrzebne ułatwienia dla podtrzymywania każdego nielegalnego, będącego nawet w skrajnej kolizji z prawem, procederu.

Ekipa departamentu z wyznaczonym na szefa Su Perkinsem, w składzie: Samuel Revell, John Górski, Gaston Leroux, Christopher Deacon, George Brown i Tony Baron, pojedynczo i bez zwracania uwagi znalazła się w krótkim czasie na terenie Francji.

Nowo zwerbowany agent INB, Pierrino, pierwszy raz zetknął się z szefem ekipy w Paryżu i po dwutygodniowych naradach zniknął w tłumie na ulicy. Już wkrótce, przez doki i portowe spelunki Marsylii, przez nadbrzeżne bary i kawiarnie, przez domy gry i lupanary, szło powtarzane szeptem: “Pierre jest z powrotem! Pierre szuka dawnych wspólników, przyjaciół i kolegów!”

W Marsylii przyjęto Pierrina z otwartymi ramionami jak marnotrawnego syna. Oddano mu nawet część ongiś zagrabionego mienia. Dawni wspólnicy i konkurenci, dzisiaj obrośli w piórka niemal szanowni obywatele, odtworzyli mu z miejsca nowe i stare kontakty i udzielili pomocy, jakiej zażądał. Pierrino był wszędzie, widział wszystkich. Pił z szefami konkurencyjnych i zwalczających się band z doków i śródmieścia. Miał starą “wielką” reputację i... dolary. Poruszył wszystkie możliwe sprężyny. Zaczęły płynąć informacje.

I co się okazało? W Marsylii handel opium i produkcja heroiny szły prawie na oczach opłacanych hojnie organów policyjnych, władz celnych portu i lotniska i wszystkich urzędników państwowych, dla których ten proceder był źródłem dodatków do skromnych uposażeń, jakie ofiarowała Republika. Wytworzyła się nowa branża przemysłu, w kawiarniach otwarcie prowadzono transakcje dotyczące surowca i czystego produktu. Do Marsylii opium szło całymi transportami z Rangunu i Bangkoku, wożone wszelkimi rodzajami międzynarodowych flot handlowych. W dużo mniejszych ilościach napływało ono z Turcji, Bejrutu i Egiptu. Tu, na miejscu, przerabiano je w dziesiątkach mniejszych i większych laboratoriów na heroinę i gotowy produkt szedł w świat.

Walka tradycyjnymi metodami nie rokowała żadnych nadziei na powodzenie, a skostniała i rozbudowana nadmiernie biurokracja utrudniała jeszcze wszystkie początkowe wysiłki.

O tym wszystkim nie myślał wcale Pierrino. Siatką swoich dawnych i nowych kontaktów omotywał on powoli wszystkie możliwe szczeble urzędów państwowych, organa policyjne i władze portowe. Pomagały mu dolary. Revell siedział w Paryżu i wieszał się klamek wszystkich departamentów, skomląc o pomoc w głównej centrali i w ministerstwach spraw wewnętrznych i sprawiedliwości.

Na tych wszystkich przygotowaniach, na wielostronnej analizie problemu minął pełny rok.

Po bardzo dokładnym rozpoznaniu Su i Pierrino doszli do wniosku, że pierwsze pociągnięcie musi sparaliżować organa wykonawcze. Wobec powyższego postanowiono uderzyć policję i władze celne. Pierrino miał już w rękach wszystkie możliwe informacje i zapewnioną współpracę swojego tak dawnego, jak i nowego “środowiska”.

Kurtyna poszła w górę, zaczął się pierwszy akt przedstawienia.

Pewnego ranka znaleziono w porcie kapitana greckiego statku i trzech chińskich posługaczy okrętowych z nożami w plecach. To w Marsylii nie robi wrażenia, toteż wspomniano o odkryciu tylko w wieczornej prasie, zwalając wszystko na karb porachunków portowych przestępców.

Następnego dnia znaleziono w dzielnicy przyportowej pięć trupów. Było między nimi trzech znanych urzędników portowych z biura zarządu ceł.

Jeszcze policja nie ochłonęła z wrażenia, gdy w południe odkryto w samym śródmieściu w dwóch małych laboratoriach na tyłach aptek zastrzelonych trzech chemików i jednego laboranta - oraz czego już nie dało się ukryć, nie tylko ślady produkcji heroiny, ale znaczną jej ilość.

Tego samego dnia na biurku ministra sprawiedliwości w Paryżu złożono doniesienie młodego prokuratora z Marsylii, oskarżające na podstawie dowodów i zaprotokołowanych zeznań świadków pięciu komisarzy i dwóch inspektorów policji, dwóch urzędników celnych lotniska i sędziego pokoju o czerpanie zysków ze sprzecznego z prawem handlu heroiną. Doniesienie złożone zostało z pominięciem wszystkich dróg służbowych, a bezpośrednio przez agenta Federal Narcotic Bureau, Samuela Revella.

Wieczorem prasa rozszalała się nagłówkami na pierwszych stronach dzienników, oskarżając policję i inne organa władzy o przekupstwo i niedołęstwo.

Prasa miała dokładne informacje.

Tego już nie dało się zatuszować czy zlekceważyć, opinia publiczna żądała odpowiedzi na stawiane przez prasę zarzuty. Komisje śledcze i prokuratura zwaliły się na Marsylię i rozpoczęto dochodzenia.

A w Marsylii każdy dzień przynosił nową sensację. Znanemu i wielkiemu armatorowi, właścicielowi okrętowych warsztatów remontowych podczas proszonej kolacji przestrzelono głowę w chwili, gdy niósł do ust kawałek kraba. Kapitana Statku angielskiego znaleziono na podwórku domu publicznego z poderżniętym gardłem. Z niewyjaśnionych powodów wybuchł wielki pożar na statku amerykańskim. W przeciągu dwóch tygodni odkryto pięć nowych warsztatów-laboratoriów, a w każdym z nich zwłoki chemików i laborantów o przestrzelonych głowach. Do tego dzień w dzień wyławiano z zatoki lub znajdowano w dzielnicy przyportowej nowe trupy marynarzy czy służby okrętowej przeróżnych narodowości.

Drugiego uderzenia w policję i władze państwowe dokonano na terenie Nicei. Na podstawie oskarżenia prokuratury zawieszono w obowiązkach dwóch komisarzy policji, sędzia pokoju odebrał sobie życie.

Policja francuska jest dobrą policją, i miała prawie z miejsca rozeznanie, że te wszystkie samosądy dokonywane przez motorycznych i znanych im przestępców, są doskonale zorganizowane i przebiegają według jakiegoś schematu. Kto jednak tą akcją kierował - było niejasne. Mnożące się procesy i dochodzenia powiększały panikę, która opanowała wszystkie szczeble organów policyjnych.

Prasa podtrzymywała teorię, że jest to wojna świata przestępczego z handlarzami narkotyków i stale oskarżała policję i czynniki śledcze o współpracę z nimi.

Po sześciu miesiącach cena czystej heroiny w hurcie skoczyła z 1200 do 3000 dolarów za kilogram. Dotychczasowa akcja zaczęła przynosić rezultaty. Podaż towaru na rynki Stanów Zjednoczonych została zahamowana. To zaalarmowało mafię.

Ale powoli zaczęły się odzywać w prasie głosy sprzeciwu wobec nie mającej precedensu samowoli przestępczej poza zasięgiem prawa. Tamta strona nie zasypiała gruszek w popiele, miała środki i wielkich protektorów.

Z Chicago przyleciał z trzema “adiutantami” sam wielki Anselmo maiuri, w celu zbadania słuszności podnoszenia alarmów i opanowania sytuacji. W całej Francji miał swoją zorganizowaną siatkę skupu i dystrybucji.

Dopiero na miejscu zobaczył na własne oczy rozmiar katastrofy.

Dwóch jego najbardziej zaufanych agentów skupu spoczywało od dawna na cmentarzu, dwóch mniejszych przepadło jak kamień w wodę, jeden z jego familii dogorywał z poderżniętym gardłem w szpitalu.

Ale Maiuri nie dał za wygraną. Miał za sobą wielkie doświadczenie jeszcze z czasów prohibicji, czuł się na siłach, by sprostać niepowodzeniom. Już na trzeci dzień przyleciało z Palermo dwóch doświadczonych “mafioso”, 12 w Chicago do odlotu szykowało się trzech niezawodnych z “familii”.

Nie mieli szczęścia.

Piątego dnia po ich przybyciu, w hallu hotelu “Metropol” niewinnie wyglądający, jak mówiono, czyściciel butów trzema celnymi strzałami zlikwidował wielkiego Maiuri i jego dwóch adiutantów. Jeden z mafiosów trafiony w chwili, gdy już sięgał po swoją berettę,13 stracił oko, ale uratował życie.

Przysłani z różnych części Francji nowi komisarze i inspektorzy policji starali się za wszelką cenę powstrzymać tę falę krwawego terroru, tej wojny przestępczych światów. Ale wszystkie usiłowania kończyły się już na najniższych szczeblach, w początkach dochodzeń, mur milczenia był nie do przebicia. Ani jednej informacji, ani jednego konfidenta. Pozostawało jedynie złapanie na gorącym uczynku, co przy precyzyjnej organizacji, jaką demonstrował nieznany przeciwnik, przekraczało możliwości policji.

A tu znowu w biały dzień zastrzelono w biurach lotniska czterech urzędników z wydziału celnego, ten sam los spotkał podczas urzędowania dwóch kierowników komórek celnych w zarządzie portu.

Głosy w prasie o panującym bezprawiu zaczęły się z każdym dniem potęgować, opinia publiczna coraz gwałtowniej domagała się wyświetlenia okoliczności i tła przestępczych porachunków.

Pięciu posłów złożyło w Izbie Deputowanych memoriał, pomijający oskarżenia przeciwko policji, a zwalający winę na ludzi nie rozpoznanych agentur amerykańskich, którzy w ten niesłychany sposób gwałcili prawo Republiki. Oskarżono wyraźnie CIA. A tymczasem w Marsylii robiło się coraz goręcej. Nowe brygady policyjne weszły skutecznie do akcji. Pierwszych pięciu ludzi Pierrina nakryto na gorącym uczynku, zastraszone władze portowe wykryły po raz pierwszy dwa transporty opium, idące w tysiące kilogramów. Zaczęły się aresztowania.

Akcja Pierrina obejmowała trzy wzajemnie się zazębiające działy. Porty, lotniska i kontakty wielkich handlarzy załatwiał Su. W tej dziedzinie miał największe doświadczenie, znał kilka języków. Cały dział tak zwanej produkcji i laboratoria miał pod opieką Gaston Lerouy. Pierrino zatrzymał dla siebie sektor organów policyjnych, urzędów państwowych i pośredników.

Do akcji użyto prawie osiemdziesięciu notorycznych rzezimieszków z dawnego i nowego świata zbrodni, z doków i portu Marsylii. Stosowano metodę uproszczoną. Marynarz czy posługacz okrętowy, przemycający kilogram czy dwa opium, dostawał nożem w plecy i więcej się nim nie interesowano. Urzędnik państwowy, Laborant, policjant, czy ktoś z “wielkiego przemysłu”, to kula w łeb i dobrze zatarte ślady. Pozostawała trzecia kategoria małych i średnich pośredników. Na tych ludzie Pierrina wymuszali ogromne okupy w sposób bezwzględny i okrutny, alternatywą było przekazanie opornego w ręce przedsiębiorcy pogrzebowego. Ten proceder kusił bodaj najbardziej wykonawców.

Osiągnięte rezultaty rocznych zmagań i wysiłków były przerażające. Dostano w ręce tysiąc osiemset kilogramów czystej heroiny i ponad trzy tony surowego opium, prawdopodobnie drugie tyle w formie półfabrykatu zostało zniszczone podczas likwidowania warsztatów przetwórczych.

Dużą cenę zapłacił świat narkotyków. Zastrzelono czterdziestu dwóch chemików i laborantów. Pięciu znanych ogólnie przemysłowców przeniesiono w ręce przedsiębiorców pogrzebowych. Władze celne zarządu portu i lotniska napastowały prokuratury o dochodzenie w sprawie niewyjaśnionych mordów, dokonanych na szesnastu urzędnikach tej instytucji. Burmistrz miasta w przeciągu roku musiał z obowiązku wziąć udział w Ośmiu pogrzebach przedstawicieli porządku publicznego. Nicea opłakiwała dwóch znanych dyrektorów hoteli i sędziego pokoju. Obrazu dopełniało jeszcze kilkanaście zgonów nie wyjaśnionych.

Tych stu trzydziestu wyłowionych w dokach czy znalezionych w dzielnicy przyportowej zrobiło mniejsze wrażenie. W końcu byli to w połowie nie rozpoznani cudzoziemcy, jedynie czterech kapitanów wcale dużych statków zwróciło trochę uwagi.

Odbiło się to wszystko trochę i na świecie handlu. Zarządzeniem prokuratury zamknięto pięć dużych aptek, cztery biura pośrednictwa handlu nieruchomościami, dwa przedstawicielstwa sprzedaży samochodów, dwa przedsiębiorstwa transportowe i dwa duże zakłady remontowe statków.

Opium i heroina zniknęły całkowicie z rynku. Cała produkcja i handel surowcem zostały prawie zlikwidowane. Kto tylko mógł, uciekał z rynku narkotyków. Był to niewątpliwie największy sukces International Narcotic Bureau od chwili powstania tej instytucji. Sukces okryty szczelnie zmową milczenia, który odbił się echem w całym świecie jako osławiona akcja “French Connection”.

Ale przeprowadzane teraz dochodzenia i nowa interpelacja pod adresem centrali International Narcotic Bureau, jak również zarzut postawiony na forum ONZ agenturom amerykańskim, gwałcącym prawo i ustawodawstwo suwerennego państwa, zmusiły do zmiany postępowania.

Mimo oporu stawianego przez Su władze departamentu “4” uznały zadanie za wykonane. Pozostało tylko dobrze przygotowane opuszczenie placu boju.

Pierwszy zniknął jak kamfora Pierrino. Został rozpoznany przez Interpol jako poszukiwany przez prokuratury Francji gangster marsylski z czasów powojennych. Cała jego organizacja, zbudowana na świecie przestępczym, poza dziesięcioma siedzącymi już za kratkami, rozpłynęła się bez śladu po Europie. Ludzie z departamentu rozjechali się na zasłużone urlopy.

Pierrino znalazł się w Colombina, ale już z nowym paszportem. W parę dni scedował hotelik na teściów, zabrał Letizję i wylądował w Kalifornii.

- Tak - mruknął do siebie głośno Górski - jeżeli kapitan ściągnął po trzech latach nas wszystkich, to musi mieć coś w zanadrzu, i będzie to znowu zadanie na miarę całego departamentu Federal Narcotic Bureau.

Poczuł się zmęczony, przeciągnął się i usiadł z powrotem na łóżku opierając się o ścianę, zamknął oczy. Wspomnienia znurzyły go. Czas biegł powoli i tylko nieuchwytny szum wentylatora rozpływał się w panującej ciszy. Górski poczuł, że jeśli posiedzi tak jeszcze parę minut, to nie potrafi opanować opadających powiek. Wstał i żeby coś robić, zaczął machinalnie układać z powrotem w walizce rozrzucone przez Chrisa części garderoby.

Weszli lekarze, a z nimi Revell zamykając delikatnie za sobą drzwi.

- Dziękuję panu, Mr. Barker i panu, kolego, za przybycie i za ciekawą rozmowę - powiedział Weston. - Bardzo mi przyjemnie i pochlebiam sobie, że nasze poglądy na stan chorego i wnioski z nich wyciągnięte obecnie się całkowicie pokrywają. Jeżeli panowie schodzą teraz na dół do restauracji, to za chwilę dołączę i będę uważał za wyróżnienie, jeżeli panowie zechcą zjeść ze mną lunch. Mam również nadzieję, że przy kawie będę miał możność wysłuchania dalszych opinii i spostrzeżeń panów.

- Ależ Mr. Weston - odpowiedział Barker - po pierwsze to jest nasz obowiązek. Dla nas będzie przyjemnością spędzenie trochę czasu z człowiekiem, którego maniery tak mi przypominają zadrzewione wzgórze Harrow i zielony park Winchester College. Proszę szukać naszego stolika na końcu sali po prawej stronie, zaraz za palmami.

- Panowie pozwolą, że ich wyprowadzę na korytarz - powiedział Revell. - Muszę przyznać, że żałuję, iż nie mogę do panów dołączyć tam na dole. Panowie pozwolą, że wyjdę pierwszy.

- Po ich wyjściu, kiedy zamknęły się już drzwi, Weston westchnął głęboko i zwrócił się do Górskiego:

- Miałem z nimi - tu wskazał palcem na drzwi wyjściowe - trochę niepotrzebnych nieporozumień, ale od początku, i słusznie przewidywałem, że stan chorego nie budzi żadnych obaw. Chciałbym teraz tego Perkinsa, czy - jak go nazywacie - Su, dostać jak najprędzej na swój oddział w Cincinnati. Tutaj oficjalne stosunki z miejscowymi zaczynają mi działać na nerwy, i o ile do południa jutro nie będzie jakichś nieprzewidzianych zmian, musimy zacząć myśleć o przeprowadzce. W tej chwili dostał środek nasenny i powinien przespać przynajmniej pięć godzin dobrym, mocnym snem. Zejdę na dół i dołączę do tych miejscowych bożków chirurgii. Byłoby może wskazane, żeby pan sam mnie wyprowadził, pańscy ludzie nie znają mnie i zacznie się wielka szopka, jak ją nazwał Barker, od początku.

W pierwszym korytarzu Revell rozmawiał przyjaźnie z dwoma agentami. Po przekazaniu Westona ludziom z FBI Górski zwrócił się do agentów:

- Słuchajcie, Tony i ty, George! Kiedy Gaston wróci, jeden może zejść na dół i zjeść obiad, niech wypali na zapas ze trzy papierosy i wraca, a później pójdzie następny. Podobno w tej kafeterii szpitalnej dobrze dają jeść, a pielęgniarki jak gwiazdy filmowe; nie byłem, ale takich informacji udzielił mi jeszcze w nocy porucznik z FBI. Sprawdźcie to - uśmiechnął się.

Wrócili do pokoju, Górski zamknął drzwi.

- Wiesz co, John - rzekł Revell - jestem cholernie zmęczony, a do tego chce mi się pić.

Górski bez słowa otworzył duży aluminiowy zasobnik, wyjął puszkę piwa i plastykową, prawie przezroczystą szklankę. Pyknęło odrywane wieczko.

- A to świetnie, że masz piwo - powiedział Revell. - Zostaw, sam naleję. Teraz możemy sobie spokojnie pogadać, siadaj, napijemy się tego piwa.

Rozlał płyn do szklanek i obaj rozsiedli się wygodnie.

- Zamach na Su - rozpoczął - był na pewno dziełem triady, ale jest to wypadek odosobniony. Jak ci wiadomo, triady uciekają się do kroków drastycznych w stosunku do przedstawicieli prawa czy administracji tylko w ostateczności. Wszystkie bezwzględne i bezlitosne likwidacje i mordy - dotyczą tylko własnego środowiska, rodzą się na podłożu niesubordynacji bądź wewnętrznej konkurencji, przekraczającej ustalone zasady organizacyjne. Nawet w czteroletniej walce z mafią i syndykatami znamy tylko jeden wypadek, okrzyczany przez całą mafię; zastrzelenie Francesco Gory na stadionie w Detroit. Ale i tu policja nie była w stanie udowodnić triadzie związku z tym mordem, bo zamachowiec, Kubańczyk, w tajemniczy i nie wyjaśniony sposób zmarł w szpitalu. Wykonano nawet szereg “kontraktów” z obu stron, ale o tym wiedzą tylko ci z wyższego szczebla wtajemniczenia i wielcy przywódcy “familii”. Triadami kierują wielkie mózgi, dla których mafia i syndykaty przedstawiają tylko techniczne trudności na niskich szczeblach wykonawsczych. Przejmowanie światowego rynku narkotyków było planowane i konsekwentnie prowadzone przez szereg lat. Zamach na Su jest pierwszym notowanym w Stanach Zjednoczonych wypadkiem, gdzie triada prawie się ujawniła używając swojego człowieka. Nie mieli czasu na danie “kontraktu” komuś innemu, a pośpiech był dyktowany koniecznością niedopuszczenia Su do kontaktu osobistego z departamentem. Dlaczego? Su sam ci to wyjaśni.

Z chwilą gdy zamach się nie udał, a na pewno za parę godzin dotrze to do zainteresowanych, bezpośrednie zagrożenie dla Su istnieje tylko przez następne dwa dni. Później cały ich wysiłek skieruje się na zatarcie wszystkich śladów i poszlak, po których Su dążył i które rozszyfrował. Jestem przekonany, że wielu braci - nawet wysokiego szczebla wtajemniczenia - połączy się z cieniami swoich przodków...

- Pozwól - przerwał mu Górski. - Czy nie wydaje ci się, że byłoby wskazane przyjąć na zewnątrz, a nawet w departamencie, teorię, że Su padł ofiarą nieporozumienia, że zamachowiec, mający “kontrakt” na zupełnie kogoś innego, strzelił do niego tylko przez pomyłkę? Mamy na uzasadnienie tego twierdzenia doskonały argument, jest to jego nikomu nie znana charakteryzacja. Być może, że ta teoria, o ile się przyjmie, uspokoi tych - jak mówisz - zainteresowanych i doprowadzi do pewnego uśpienia ich czujności.

- Myśl jest dobra - zgodził się Revell - i w zasadzie ją przyjmujemy, choć jestem przekonany, że i ta ewentualność jest już wzięta po tamtej stronie pod uwagę. Przeciwko sobie mamy wielkie mózgi i świetną organizację. Czy chcesz, czy nie chcesz, musimy przyjąć, że stoją dużo wyżej od nas. Ale posłuchaj dalej. Ja nie wiem, co będzie jutro, to zależy od samego Su, on jeden ma w tej chwili w ręku wszystkie założenia dalszych poczynań, ujęte w jego raporcie, który na dniach otrzymamy. Ale równie dobrze może po wyzdrowieniu wrócić do Hongkongu, jak zostać w Stanach czy odlecieć do Europy. Su, jak go znasz, nie jest łatwym człowiekiem. Jest wspaniałym kolegą i przyjacielem, ale mimo wszystko jest Anglikiem, który od dzieciństwa nawet dla rodzonej matki nosi twarz pokerzysty. Wiesz, jak się przyjaźnimy, a mimo to jest w nim zawsze coś dla mnie nieodgadnionego. Czy uwierzysz, że po tylu latach zżycia się i przyjaźni dopiero od jego matki dowiedziałem się wszystkiego o nim? Było to podczas naszego pobytu u starych Perkinsów na Boże Narodzenie, w siedemdziesiątym. Bardzo chwaliliśmy sobie te wakacje, bo to prawie nie do uwierzenia, żeby w angielskim szarym domku gdzieś na farmie stworzyć całe kolorowe Chiny z tym ciepłym nastrojem, tak odbiegającym od zielonego, ale surowego otoczenia północnej Anglii.

- Nie mógłbyś opowiedzieć mi o nim co nieco? - Górski dolał sobie piwa. - Nie od ciebie jednego słyszałem, że to niezwykły człowiek, ale nikt nie potrafił powiedzieć nic więcej. Zacząłem nawet podejrzewać, że to legenda...

- To dużo więcej niż legenda - odparł z uśmiechem Revell. - Jeżeli chcesz posłuchać, zapewniam cię, że nie będziesz się nudzić.

Zapalił papierosa i rozsiadł się wygodnie.

- Jego ojciec, Thomas Perkins, był majstrem w dużej firmie budowlanej, bodajże “Mac Alpine”. W 1931 firma ta wygrała przetarg na budowę fabryki dla jakiejś dużej spółki angielsko-chińskiej w Chungkingu. Perkins zwietrzył okazję podwojenia tygodniowych zarobków i w ten sposób po raz pierwszy znalazł się poza krajem rodzinnym. Co prawda - jak wiesz - w owym czasie Anglia była wszędzie. Po pół roku stary Perkins ożenił się z Lung-yu, jedną z sekretarek firmy, w rezultacie czego pod koniec 1932 Stanley Mateusz Perkins ujrzał światło dzienne. Ale w istocie o Stanleyu czy Tomaszu nie było nawet mowy. Matka zdecydowała, że ma to być Su i tak zostało. Po trzech latach Perkins, zachęcony wyższymi zarobkami, poszedł do miejscowej firmy chińskich konstruktorów i zaczął myśleć o osiedleniu się na stałe w Chungkingu. Su chodził do chińskiej szkoły i jako dziecko czuł się raczej Chińczykiem. Nauka angielskiego - jak sam mówi - to była najtrudniejsza rzecz, z jaką zetknął się w dzieciństwie. W Chinach zawsze była jakaś wojna, tak że całą wielką zawieruchę światową osądzano tam tylko pod kątem jej wpływu na interesy. Ale w 1947 Quomintang zaczął się powoli wywracać i cała rodzina przeniosła się do Hongkongu, gdzie stary Perkins awansował na inspektora robót. Osiedlili się tam na stałe.

Su skończył szkołę i przez rok włóczył się po wszystkich spelunkach Hongkongu i Macao, aż przerażona matka zmusiła go do wyjazdu na uniwersytet do Australii...

- Gdzie?!! - krzyknął Górski.

- Tak, do Australii. Trzy lata Su studiował tam jakoby prawo, ale dyplomu nie dostał, bo więcej zajęty był rugby i pływaniem niż nauką. Trochę się wstydził i bał matki, więc wstąpił do miejscowej policji. Z odznaczeniem ukończył szkołę policyjną i po jakimś skandalu z przełożonymi w 1954 wrócił na łono rodziny. Miał już zawód i miejscowa policja przyjęła go z otwartymi ramionami. Był złotym nabytkiem. Mówił biegle trzema chińskimi narzeczami, znał na wylot Hongkong i jego życie - że tak powiem od podszewki, bo miał świetne stosunki z ulicą i pewnego rodzaju protekcję rodziny matki, liczącej nie mniej niż sto osób...

- Słowem: wymarzone referencje...

- Właśnie. Przydzielono go do działu walki z handlem opium i tu zaczęły się pierwsze trudności. Policja w Hongkongu była cała pod zarządem brytyjskim, wszystkie wyższe stanowiska obsadzone były przez Brytyjczyków. Korupcja sięgała od góry do dołu. Po upadku Quomintangu Hongkong stał się jedynym oknem na czerwone Chiny i największym chyba ośrodkiem handlowym świata. Ustawiczne zamieszki w Chinach Mao Tse-tunga, zatargi z formozą, walki Francuzów w Wietnamie, a później wojna koreańska otworzyły rynek nie mający sobie równego w historii. Zaopatrywano wszystkie walczące ze sobą strony we wszystko. Broń wszelkich typów ze wszystkich państw na świecie. Szło całe oporządzenie, chemikalia, surowce. Szły towary ze wszystkich stron we wszystkie strony pod warunkiem, że płatne z góry, i to złotem.

Powstały tysiące warsztatów produkcyjnych i przetwórczych, od wielkich koncernów do maleńkich budek pokrytych blachą falistą w chińskiej dzielnicy.

Urosły setki drapaczy chmur, tysiące biur, tysiące filii najrozmaitszych zarówno znanych jak i prawie nie istniejących kompanii. Dziesiątki tysięcy pośredników wszystkich możliwych narodowości żerowało na pośpiesznie przeprowadzanych transakcjach. Złoto prawie płynęło rynsztokami.

Setki małych palarni opium, setki domów publicznych obsługiwały tłumy marynarzy we wszystkich odcieniach skóry i wszystkich językach. Wielkie hotele, najbardziej luksusowe kluby podmiejskie, domy gry i do tego wszystkiego setki tysięcy zastraszonych uciekinierów z czerwonej strony, pracujących dzień i noc na głodowym uposażeniu.

Obok tego wszystkiego, przez ten ośmiomilionowy tłum, kanałami triad płynęło opium...

Tego rodzaju atmosfera sprzyjała wszelkiego rodzaju nadużyciom. Połowa handlu była nielegalna, więcej niż połowa przeprowadzanych transakcji kolidowała z ustawodawstwem prawnym państw całego świata. Hongkong jest protektoratem brytyjskim, ale w brytyjskiej mentalności pieniądze mają miejsce przed Bogiem. Nawet stopień szkodliwości przestępstwa oceniany jest tam na podstawie straty materialnej powstałej w efekcie tego przestępstwa. Szły pieniądze, więc protektorat miał oczy zamknięte i mimo odzywających się od czasu do czasu sygnałów alarmowych nic nie słyszał. To dawało przestępcom niemal wolną rękę. Stanowisko inspektora policji było na pewno intratniejsze niż fotel głównego dyrektora Bank of England.

Z zasady brano od wszystkich. Kto nie płacił, nie mógł mieć wielkich perspektyw. Mycie było bezlitosne, oparte na wyzysku i bezwzględności, dającej o sobie znać znajdywanymi codziennie (czy to w dokach portowych, czy w nigdy nie spenetrowanej chińskiej dzielnicy na peryferiach miasta) zwłokami.

Taki to był Hongkong, który my obaj znamy tylko z naszych urlopów. W takim Hongkongu młody podinspektor Perkins rozpoczął pracę. Z miejsca odmówił jakiegokolwiek udziału w podejrzanych procederach i zaczął urzędować. Mimo przeszkód, początkowo niewielkich, szło mu dobrze i jego praca dała nie przewidziane przez statystyki rezultaty. Zaczął stawać się niewygodny i trudności zaczęły narastać z każdym dniem. Tolerowano go pięć lat. Mimo stwarzanych mu nieustannie trudności stał się już zagrożeniem dla ustalonego i ogólnie przyjętego “dolce vita”. Wynaleziono więc sposób na pozbycie się niewygodnego inspektora. Wysłano go do Bejrutu, jakoby na rozpoznanie i obserwację dróg przemytu opium z Rangunu na rynek Środkowego Wschodu i Europy.

Siedział tam prawie pięć lat, nie robiąc nic, bo nic mu robić nie pozwalano, pisał raporty, prowadził statystyki, żył z jakąś wieczną studentką i uczył się z pasją francuskiego i arabskiego. Wrócił do Hongkongu, gdy Starzy Perkinsowie odziedziczyli po babce małą farmę pod Newcastle i uradzili przenieść się na starość do Anglii. Przeprowadził rodziców, posiedział trochę bezczynnie, aż znów go wysłano. Tym razem do Wietnamu. Tam się już zaczęła nasza zbrojna interwencja i od razu rozeszły się pogłoski o przemycie opium przez francuską administrację i żołnierzy do Stanów.

Su został włączony do zespołu niedawno powstałego International Narcotic Bureau, węszącego za wszystkimi możliwymi kanałami przemytniczymi. Wtedy poznaliśmy go w szpitalu.

Su na punkcie heroiny ma prawdziwą obsesję, zetknął się z nią bliżej razem z nami we Francji. Zrobił się zawzięty i nieubłagany. Ma, jak wiesz, cholerną rutynę i doświadczenie i dlatego - jak już wspomniałem - nie mogą przewidzieć, co on może postanowić. Cokolwiek by jednak wymyślił, ja z całym departamentem pójdę na to bez względu na konsekwendcje, nawet gdyby to zagroziło memu stanowisku.

Skończył i duszkiem wypił resztę piwa.

- Wiesz co? - odezwał się po chwili milczenia Górski. - Dopiero teraz mam pełny obraz naszego Su, znałem go z opowiadań, dziesiątków fascynujących detali, ale nigdy nie mogłem ich połączyć w całość, tworzącą jego sylwetkę.

- Z tego, co widzę, moja obecność jest tu niepotrzebna i dzisiaj odlecę do Baltimore - powiedział Revell. - Po powrocie postaraj się porozumieć ze mną, być może będą musiał zapoznać cię z raportem Su. Nie pozostaje mi nic więcej, jak życzyć ci powodzenia we wszystkich twoich przedwsięwzięciach. “a rivederci, signore sergente!” - Podali sobie z uśmiechem ręce.

Revell wyszedł, powoli zamykając drzwi.

Górski został sam i stojąc na środku pokoju starał się rozważyć wszystko, co usłyszał przed chwilą. Czy szczegóły podjętej wcześniej decyzji mógłby jakoś uzupełnić?

Przed sobą widział chwilowo tylko jedno zadanie: wywieźć Su, dając mu pełną ochronę, zapewniającą bezpieczeństwo. Reszta musi ułożyć się sama, tym bardziej że prawdopodobnie i tak rozwój wypadków podyktuje dalsze rozwiązanie.

Odetchnął z ulgą. Byle tylko nie było komplikacji, które by mogły utrudnić planowaną przeprowadzkę. Z drugiej strony miał dziwne zaufanie do młodego Westona. - Ten wie, co mówił - mruknął do siebie.

Podszedł do zasobnika, wyjął nową puszkę piwa, starając się ją otworzyć jak najciszej, i zaczął popijać wolno prosto z opakowania, utkwiwszy oczy w kolorowych błyskach obracającego się z zawrotną szybkością wentylatora.

- Musi robić co najmniej tysiąc obrotów - pomyślał na głos.


3 - Chris Deacon pechowiec, chodź fachowiec

Głośna rozmowa i śmiech na korytarzu zmusiły go do obrócenia głowy, ale zanim zdążył zmarszczyć się gniewnie za to nieprzewidziane zakłócenie panującej ciszy, otworzyły się drzwi i wszedł z rozbawioną miną Gaston.

- Mamy operetkę z Chrisem, sierżancie, to będzie heca! Wyobraź sobie - nakryli go chłopcy z FBI. Już widzę, jak go urządzą i jak się będzie wściekał! A to będzie kupa śmiechu, tak się zawsze chełpił i przechwalał!

- Zaraz, zaraz - przerwał Górski - gadaj od początku.

- Otóż - śmiejąc się ciągle zaczął Gaston - zszedłem na dół, wykonałem całe zlecone mi zadanie i złapawszy w hallu tego porucznika zaciągnąłem go do kafeterii. On już jadł obiad przed półgodziną i poszedł ze mną jedynie na pogadanie i filiżankę kawy. Ledwie zamówiliśmy, jak przyleciał po niego jeden z tych, co siedzą w recepcji, i wezwał go do telefonu. Po chwili wraca i z poważną miną oznajmia mi, że jego ludzie przyskrzynili faceta, śledzącego naszego człowieka. Mało tego, facet był uzbrojony i prawdopodobnie miał “kontrakt” na któregoś z nas. Podawał się za studenta z miejscowego campusu, ale papiery miał prawdopodobnie kradzione, bo jak mu zdjęli perukę, to był podobny do studenta jak ja do Grety Garbo. I wyobraź sobie - Gaston śmiał się ciągle - jak go trochę przycisnęli, to ten dowcipniś zaczął się tłumaczyć, że jest urzędnikiem FNB, a ponieważ przy tym obstawał, chłopcy mego porucznika wzięli go do biura, żeby go namówić do prawdziwego zeznania. A porucznik zaczął mi się przechwalać, jakie jego FBI jest na tym terenie “efficient” (ang. - sprawny, kompetentny).

Mnie aż wyniosło zza stołu.

- Słuchaj, poruczniku - mówię - czy ty wiesz, że to nasz człowiek, Chris Deacon? Na miłość boską, wal do telefonu, bo tu każda minuta droga, przecież ci pańscy ludzie swoimi namowami jeszcze nam chłopca zniekształcą.

Porucznik aż zaniemówił, frunął do telefonu, ja za nim, zdążyłem mu powiedzieć, żeby dali Chrisowi jakieś ubranie, bo tej hippisowskiej dekoracji nie można go tu pokazać. Ten porucznik mało nie płacze. Ale to heca, to heca, czy widzisz Chrisa, jak on tam skacze? - Gaston miał łzy w oczach ze śmiechu.

Górski z uśmiechem postawił puszkę z piwem na biurku.

- Słuchaj, Gaston, i trzymaj teraz ozór za zębami, bo nie chcę, żeby chłop miał do mnie pretensję, czy nawet żal. Zastanów się, po co ja posłałem Chrisa? Może myślisz, że bałem się o Pierrina? Może myślisz, że jestem tak naiwny, żeby uwierzyć, że ktoś nas będzie śledził na zewnątrz jak na tanim filmie? Nie, mój kochany, nas śledzą tu, i tego jestem pewien. Przez Chrisa chciałem tylko wypróbować, jak FBI nas pilnuje i czy możemy na tym terenie mieć do nich zaufanie. Przyznaję, że nie przewidziałem konsekwencji, inaczej wiesz, że posłałbym nie Chrisa, tylko ciebie. Kto by się wtenczas śmiał? Nie kpijcie za dużo z Chrisa, bo on to może wziąć na serio, a nie można podrywać w nim zaufania i pewności siebie, jakie sobie wyrobił w ciągu tych ostatnich czterech lat. Zaręczam ci, że gdybym mu nie narzucił tej maskarady i pozostawił jemu wybór charakteryzacji, to ani FBI, ani najlepsza Securite 14 nie rozpoznałyby go. Pamiętasz Marsylię? To teraz siedźmy cicho i poza oburzeniem na FBI i współczuciem żadnych złośliwości i dowcipów. Jestem przekonany, że nasz Pierrino przewidział to wszystko od początku, bo był za wesoły, kiedy stąd wychodził. Idź teraz, Gaston, zmień któregoś z tych za drzwiami. I proszę cię - nie kpij!

- Łatwo ci powiedzieć: “nie kpij” - odparł Gaston - jak mnie wprost roznosi, gdy tylko wyobrażę sobie jego minę i te wszystkie przekleństwa...

Wyszedł. Górski usiadł z powrotem na łóżku, uśmiechnął się z zadowoleniem. Po chwili jednak twarz mu się ściągnęła.

- A jednak gdzieś tu nas pilnują - mruknął do siebie. Oparł głowę na rękach. Znowu powoli zaczęło zeń wychodzić zmęczenie, znowu ogarnęła go senność. Powieki opadły, zabrakło sił do walki ze zmęczeniem, zaczął drzemać. Czas przestał się liczyć i może minęło dobre pół godziny, gdy hałas otwieranych drzwi przerwał Górskiemu stan półświadomości. Weszli George z Chrisem.

- Sierżancie - rzekł George od samych drzwi - porucznik polecił mi go odprowadzić - tu wskazał na Chrisa - i prosił, bym spytał, czy nie mógłbyś zejść na dół, bo on chciałby ci wszystko wytłumaczyć i usprawiedliwić się z tego incydentu.

- Czy nie widzisz, jaki Chris elegancki? Wygląda teraz na angielskiego lorda...

- Zaraz - przerwał Górski. - zachwyty później. Teraz idź do tego porucznika i powiedz, że wprawdzie chwilowo nie mogą zejść, aby się z nim zobaczyć, ale jestem z całym uznaniem dla jego zespołu i bardzo mu jestem wdzięczny w imieniu departamentu za jego efektywną opiekę i starania. Co się zaś tyczy tego incydentu, możesz powiedzieć: “la guerre comme la guerre” (fr. - na wojnie jak na wojnie), choć on tego i tak nie zrozumie. Więc mu to pięknie wytłumacz. Wracaj zaraz, bo Tony też musi mieć parę minut na obiad. Dodaj, tak od siebie, żeby nie siedział za długo. A teraz uciekaj, “compris”?

- “Oui, mon sergent”! - warknął George zamykając drzwi.

- Gadaj! - rzucił Górski nie patrząc na Chrisa. - Ale poczekaj, od ciebie jedzie alkoholem jak od irlandzkiego robotnika. Włączysz mi jeszcze alarm tym zapachem. Wyłącz to - wskazał ręką kontakt na ścianie. Sam zaś podszedł do zasobnika, wyciągnął termos i zaczął nalewać kawę do dwóch stojących na biurku plastikowych kubków.

- Masz - podał jeden Chrisowi. - Pij i gadaj. Żeby nie te kolorowe trepki to, jak mówił George, można by cię było rzeczywiście wziąć za lorda.

- Lorda, mówisz? - przyglądając się uważnie Górskiemu rzekł Chris. - Czy ty wiesz, że mnie się wydaje, jakby to wszystko było z góry ukartowane z tym hippisem? Mnie to od razu śmierdziało, to nie mój styl. Ale poczekaj, zacznę od początku. Wyszedłem na korytarz i już zacząłem się czuć jak ten prawdziwie cierpiący po opatrunku. Z tłumem na dole wykręciłem na placyk i żeby nie zwrócić na siebie uwagi, poszedłem bocznym chodnikiem do ławki, co stoi na rogu. Przysiadłem czekając, aż wyjdzie Pierrino. Wyszedł i maszeruje tym głównym chodnikiem, idącym do ulicy. Miałem czas, bo szedł wolno, zatrzymały go światła. Jak tylko przeszedł, zauważyłem, że tak z dziesięć metrów przed światłami stanął duży chevrolet i mimo zmiany świateł nie ruszył. To mi się nie podobało, ale Pierrino wszedł już w tę z ulicę zaczął się oddalać. To ja wolno podchodzę do przejścia. Ledwie stanąłem, nie zdążyłem nawet się obejrzeć, jak dwóch facetów trzymało mnie pod ramiona. Jeden machnął mi pod nosem legitymacją FBI. Jak tylko otworzyłem usta, dostałem pierwszego w dołek podpiersiowy, aż mi powietrze z płuc wypompowało. Zachwiałem się i wtedy wyleciał mi ten cholerny walter. Zanim mrugnąłem jednym okiem, to dostałem w drugie, rączki z tyłu w obrączki i za łeb do tego wozu, co mi się tak nie podobał. W wozie tłumaczę im, że jestem z Federal Narcotic, a ten, co siedział przy mnie, zaczyna mi radzić, żebym lepszy kawał wymyślił, bo ten oni już znają. A jak mi jeszcze ściągnął perukę, i wyciągnął tę moją legitymację, to “dla zachęty”, jak mówił, wsadził mi pięść w to samo oko. Zdążyłem się trochę uchylić, ale aż mnie zamroczyło. Jak przez mgłę pamiętam, że przez telefon chełpił się, małpi król, swojemu porucznikowi, jaką cenną zdobycz przywozi, mało tego, obiecywał mu, że do wieczora będzie miał pełną moją spowiedź.

Jechaliśmy z dziesięć minut. Z tryumfem wprowadzili mnie do swojego biura, sekretarki się zleciały, a tu konsternacja. Aż pogłupiały te muły! Zaczęły mnie przepraszać i tłumaczyć się nieporozumieniem. A ja ledwie na to jedno oko dowidzieć coś mogłem. W mig posadzili mnie za stołem, naleli pół szklanki brandy, zimnego kurczaka mi przynieśli i sumitowali się ogromnie. Brandy wypiłem, kurczaka zjadłem, choć mnie pysk bolał, a jak naleli drugą, to mi się nawet trochę jaśniej zrobiło. Więc wzięli mnie do ich garderoby, tam dopasowałem sobie to ubranko po jakimś nieboszczyku, a co mnie jeszcze bardziej przekonało, to to, że mówili, jakoby w tym magazynie Harrodsa w Londynie to się wszyscy lordowie ubierają. Dziwi mnie, skąd taki George może wiedzieć... Krawaty nie w moim guście, ale ten wziąłem, bo nie było lepszego. Najgorzej wyszło z obuwiem. Noszę ósemkę, a tam najmniejszy to dziesiątka, widać po samych Murzynach mają. Jak wróciliśmy do biura, to już czeka na nas taki facet, co bokserom po meczach buzie reperuje. I o tym pamiętali! Trochę przypalił, posmarował, pomasował i naleli po trzecim. Ale jak się w lusterku zobaczyłem, to aż płakać mi się chciało. W ten weekend obiecałem moim chłopakom, że ich do dziadków nad morze zawiozę... Jak ja się mogę tak pokazać?

Jak zobaczyli moje zmartwienie, to całe biuro składkę na mnie zrobiło, pięćdziesiąt pięć dolarów czterdzieści centów zebrali nawet dobre chłopaki z tego FBI. Już zapomniałem im wszystkie urazy i ten ból. A ubranko mogę sobie zatrzymać...

- Toś ty wziął te pieniądze? - zapytał Górski.

- A co miałem nie wziąć?!! - odszczeknął się Chris. - Może się miałem ująć honorem? Gębę mi zbili, brzuch mnie boli, niech choć mam jakąś rekompensatę, z dobrego serca i współczucia dawali, więc się wzięło.

- Tyś gorszy od perskiego Myda, na wszystkim chciałbyś zawsze zarobić, ale wiesz co? - rzekł Górski. - Jak już ci się tak powiodło, i już pewni jesteśmy dobrej opieki, to chociaż pijany jesteś, możemy to uczcić inaczej i korzystając z wyłączonego alarmu zapalić papierosa. Ale nie tu, wyjdziemy na korytarz, bo oni też muszą mieć swoją przyjemność. Poczekaj, ja jeszcze zajrzę do chorego.

- Świetnie - rzekł Chris. - Daj mi tylko czas na zmianę tych trepków i krawata, bo mnie te kolory drażnią.

Górski podszedł do drzwi, delikatnie uchylił je i zajrzał do środka. Spokojny i równy oddech chorego wywołał na jego twarzy uśmiech zadowolenia. Wolniutko zamknął drzwi i rzucił do Chrisa:

- Śpi spokojnie jak nowo narodzone dziecko. A teraz chodź i zostaw drzwi od korytarza otwarte.

Na korytarzu byli już wszyscy, włącznie z Pierrinem, który właśnie wrócił przed chwilą. Ten aż przekrzywił głowę z podziwu na widok Chrisa w nowej szacie.

- No co? - powiedział przymykając jedno oko. - Garniturek angielski pierwszej klasy, a buzia pięknie dopasowana, jak tego ich Coopera po meczu z Muhamedem Ali.

- Żebyś wiedział, że angielski, od Harrodsa z Londynu - odpowiedział Chris. - Sam takiego nigdy nie miałeś.

- I takiej gęby również - odrzekł Pierrino.

- To nie koniec - przerwał Górski - ten garniturek to jeszcze nic, wyobraźcie sobie, że on ich nabrał na pięćdziesiąt dolarów z czterdziestoma centami. Czy widzieliście Chrisa, który by kiedykolwiek na czymkolwiek nie zarobił? A teraz możemy się na piętnaście minut rozluźnić i zapalić papierosa. Ja tymczasem zapoznam was wszystkich z wytycznymi i uzupełnieniami, jakie nasza centrala w Paryżu przesłała senatorowi Burke do jego mowy w Kongresie, wygłoszonej w marcu tego roku, a dotyczącej groźby szerzącej się narkomanii w środowiskach młodzieży w Stanach i o roli, jaką odgrywają triady w tej kwestii.

Zatrzymał się, wyjął z kieszeni paczkę cameli i pudełko włoskich woskowych zapałek, uważnie zapalił papierosa, głęboko się zaciągając.

- Gotowi? - rozejrzał się po obecnych. Otworzył trzymaną w lewej ręce broszurkę i zaczął:

- Pozwolicie, że pominę te wszystkie adresy i odnośniki, jakimi się szczyci nasza biurokracja, i skoncentruję się tylko na interesującej nas historii.

Triady to tajne organizacje, zawiązane na terenie Chin, prawdopodobnie w końcu XVII wieku. W założeniu były to związki na pół polityczne, na pół religijne, oparte na ścisłym braterstwie i wywierające pewien wpływ na ustawiczne walki polityczne i religijne między prowincjami. Do dnia dzisiejszego zachowały one swoje tajemnicze rytuały przyjmowania do bractwa i osiągania coraz wyższych wtajemniczeń, będących wykładnikiem hierarchii i kompetencji. Zachodzi tu więc podobieństwo do znanych lóż wolnomularskich czy - jak kto woli - masońskich...

- Ja wolę - odezwał się z końca Chris. Kilku spośród siedzących parsknęło tłumionym śmiechem. Mówiący zamilkł na chwilę, podniósł wzrok znad kartek, zaraz jednak, jakby nic nie zaszło, podjął przerwany wątek.

- Rozróżniamy dotychczas dziesięć rozpoznanych wtajemniczeń i gradacji. Cztery najwyższe oznaczone są liczbami o znaczeniu dotychczas przez nas nie ustalonym. Najwyższy stopień wtajemniczenia oznaczony jest liczbą “489” i ten “Najświętszy Brat” ma swą główną siedzibę, a zarazem centralę dyspozycyjną, na Dalekim Wschodzie, prawdopodobnie w Hongkongu.

Drugie z rzędu wtajemniczenie, oznaczone liczbą “444”, jest prawdopodobnie również odpowiednikiem liczby “Świętego Trójkąta” i liczba dopuszczonych do tego wtajemniczenia nie przekracza trzech “Świętych Braci”. Prawdopodobne jest, że jeden przedstawiciel tego wtajemniczenia ma siedzibę w Stanach Zjednoczonych. Taki sam numer wtajemniczenia został prawdopodobnie ostatnio wykryty przez naszych ludzi w Amsterdamie, ale nie zostało to dowiedzione.

Następne numery, jak “433” i “426”, są kolejnymi oznaczeniami hierarchii i miejsca pobytu ich nosicieli należy szukać w większych skupiskach społeczności chińskiej...

- Zaraz, zaraz - przerwał mu Gaston. - Wciąż mówisz o numerach, a przecież są wtajemniczenia nazywane nazwami roślinnymi, zwierzęcymi czy...

- No tak, zgoda, dojdę i do tego - odparł Górski. - Wiem, że przebywając w Amsterdamie usłyszałeś to i owo, ale bądź cierpliwy. Pierrino też mógłby dorzucić garść uwag, temat z pewnością nie jest mu obcy, a patrz, jak grzecznie i cicho siedzi.

- Do czasu - mruknął Pierrino.

- Wracamy zatem do tematu - podjął Górski. - Rzeczywiście, mniejsze wtajemniczenia mają nazwy, a nie numery. Spośród nich znane nam są tylko “Złota Wstążka”, “Podwójny Kwiat” i “Czerwony Bambus”. Są to wprawdzie wtajemniczenia pośrednie, ale mające duże znaczenie i niemały zasięg władzy. Osiągnięcie tego wtajemniczenia uprawnia już do wydawania niemałej wagi rozporządzeń i zajmowania czołowych stanowisk w komórkach wykonawczych.

- Będąc w Amsterdamie - odezwał się Pierrino - zetknąłem się ze sposobem porozumiewania się członków triad za pomocą sygnałów wystukiwanych palcami...

- Tak, zgoda, to jeden ze sposobów identyfikowania się członków wtajemniczeń najniższego stopnia. Używają oni różnych systemów sygnałów. Mogą to być na przykład słowa o pewnym brzmieniu, najczęściej wyrazy wieloznaczne, których rozumienie uwarunkowane jest okolicznościami, sytuacją bądź przedmiotem, jakiego sprawa ma dotyczyć. Zdarza się, jak to zauważył Pierrino, także wystukiwanie palcami odpowiednich sygnałów.

Nowożytna”, że się tak wyrażę, działalność triad datuje się od roku 1851. Wtedy to właśnie organizacje, o których mowa, przejęły w swoje ręce cały handel opium, dostarczanego przez kupców brytyjskich. W tym też roku, gdy cały import do Chin cesarskich, idący przez ręce brytyjskie, zamknął się ogólną kwotą 9 milionów funtów, dwie trzecie kwoty to była wartość opium. Importowano go za 6 milionów funtów!

- Ale triady to nie tylko handel - mówił dalej Górski. - To także wielka polityka. Podczas chińskiego Powstania Bokserów triady wywierały dominujący wpływ na całość polityki ówczesnych Chin. Wykorzystały one jednego z wysoko wtajemniczonych członków, niejakiego Li-Lien-ying, głównego eunucha dworu cesarza Hsien-Feng. Tylko nie śmiej się z tego eunucha, Chris... Triady rozproszyły się po całym świecie wraz z wędrującą społecznością chińską. Działalność ich nie wychodziła w ogóle poza te społeczności. Nielegalne małe palarnie opium, domy publiczne, zakazana wszędzie chińska gra liczbowa Tse-Fa, małe szantaże na dorabiających się kupcach, wreszcie bezwzględne załatwianie porachunków z nieposłusznymi czy konkurencją - oto obraz tego, czym zajmowały się zawsze triady.

Pierwszy zanotowany oficjalnie wypadek działalności triady na terenie USA miał miejsce w San Francisco. Donosi o tym w swym raporcie szeryf Witzgibons w roku 1871.

Po zakończeniu drugiej wojny światowej i upadku Kuomintangu w 1949 roku rozbitki Armii Narodowej Czang Kai-szeka w sile około dziesięciu tysięcy ludzi zostały odcięte i schroniły się w trudno dostępnych okolicach na pograniczu Laosu, Birmy i prowincji Yun-nan. Regiony te znane były z największej produkcji opium w świecie, ale ludność żyła prawie w nędzy, wykorzystywana bezlitośnie przez nieuczciwych handlarzy i obrabowywana ustawicznie przez chińskich bandytów. Wojska te zorganizowały z miejsca po swojemu całe regiony, dając miejscowej ludności nie tylko całkowitą swobodę, ale i chroniąc ją przed dotychczasowym wyzyskiem i rabunkiem. Wtenczas to triady przejęły w swoje ręce cały handel opium. Szły karawany mułów, przemierzały setki kilometrów przez góry do Rangunu i Bangkoku. Szły bezpieczne, pod zbrojną eskortą, niosąc z powrotem złoto i potrzebne towary. Początkowo władze tak birmańskie, jak i czerwonych Chin próbowały przy pomocy ekspedycji wojskowych zlikwidować to państwo w państwie. Ustawiczne walki trwały do 1960 roku, ale olbrzymie straty w ludziach i sprzęcie, akcje odwetowe atakowanych oraz wroga postawa miejscowej ludności w stosunku do władz legalnych osłabiły zdecydowanie obydwa rządy. W grę weszło prawdopodobnie i złoto, a przede wszystkim przemyt poszukiwanych w obu krajach towarów. Mimo ustawicznych zatargów wytworzyła się jakby cicha kooperacja zainteresowanych stron.

Opierając się na raportach CIA ze stycznia 1974 roku można przyjąć, że tereny głównych producentów opium, a zagospodarowane i kontrolowane przez dawne wojska Kuomintangu, obejmują około dwudziestu tysięcy kilometrów kwadratowych, a zasięgiem i wpływami promieniują na terytorium dwukrotnie większe.

Do roku 1970 głównym odbiorcą opium była Francja, na której terenie przerabiano surowiec na heroinę i pochodne narkotyki, znajdując gros odbiorców na terenie Stanów Zjednoczonych. Dzięki wysiłkom naszych agentów z International Narcotic Bureau to źródło zostało czasowo wyeliminowane. Agencja nasza przeżyła wtedy kryzys, wywołany oburzeniem liberałów. Jej istnienie było zagrożone.

Obecnie całość produkcji heroiny i jej przerzucanie na światowe rynki odbywa się na Dalekim Wschodzie, z głównym ogniskiem w Hongkongu. Z tych źródeł pochodzi heroina obecna na rynku w USA.

Od wybuchu wojny w Wietnamie datuje się wielki rozrost organizacji bractw triad, które dziś już całkowicie przejęły w swoje ręce światowy handel narkotykami. Opierając się na naszych statystykach obliczamy, że liczba ludzi zrzeszonych w bractwach na terenie Stanów Zjednoczonych wynosi w przybliżeniu około piętnastu tysięcy.

Więcej wam czytać nie będę. To są bajeczki dobre dla senatora i dobre rady cioci, zasuwane naiwniakom przez naszych chcących się czymś wykazać urzędników centrali. Macie całą historię “dzieciństwa” naszych braciszków z triad, z którymi w krótkim czasie zawrzemy bliższą znajomość wierząc, że powoli dopuszczą nas do większej poufałości. Dlaczego żaden z was nawet się nie uśmiechnie?

- Ja się do ciebie w głos roześmieję, sierżancie z Korei i Wietnamu - odezwał się Chris. - My chcemy rozbroić tych chłopaczków, a sami robimy dziecinne błędy jak angielski Scotland Yard. Czy wy wiecie na przykład, dlaczego mnie tak piorunem nakryli ci z FBI?

- A ty wiesz? - spytał Gaston.

- Wiem. Otóż już w hallu wejściowym te ich dwa siedzące komputery zauważyły, że ja - wychodząc jakoby po opatrunku - nie wziąłem z jednego z okienek karty szpitalnej. W tłumie paruset osób i to nie uszło ich uwagi. Więc mnie mieli. Kto tu nawalił? Wiadomo: ten, co organizował, ten, co mnie tak pięknie przystroił, i ten, co się teraz tak słodko uśmiecha.

- Brawo, Chris, dwa do zera - rzekł Górski.

- Jak to: dwa do zera? - żachnął się Chris.

- Ano jeden to było to ubranko i te pięćdziesiąt pięć dolarów i czterdzieści centów, a dwa, to ta karta szpitalna. W Baltimore stawiam ci drinka.

Teraz Górski zwrócił się z niemym pytaniem do Pierrina.

- Wszystko załatwione - odpowiedział tamten. - Żądają czterech godzin na zapewnienie sobie wolnej drogi przelotu, niechętnie godzą się na lot nocny. Obowiązuje wtedy dopłata 20% do ustalonej ceny 2000 dolarów, inaczej mówiąc bulimy 400 dolarów więcej.

- Dobrze - rzekł Górski i podał trzymaną w ręku broszurkę Gastonowi. - Możecie sobie po kolei przestudiować dokładniej to pisemko, ja zaś - czy wam się to podoba czy nie - muszę się przespać. Zostańcie wszyscy na korytarzu. Dochodzi trzecia i lada chwila powróci Weston. Gaston załatwi wszystko, co będzie uważał za stosowne. I proszę mnie nie budzić, bo lecę z nóg.

Górski wrócił do pokoju, włączył aparat alarmowy, usiadł na łóżku, powoli zdjął buty i rzucił się na wznak na łóżko, zamykając oczy. Pozostali w korytarzu otoczyli Chrisa, który zaczął w możliwie najbarwniejszy sposób opisywać im swoje poranne przeżycia. Tłumione śmiechy nie mąciły mimo otwartych drzwi zasłużonego odpoczynku Górskiemu, który usnął, zanim głowa dotknęła poduszki.


4 - Mister Weston, niegdyś kapitan Marines


Po pewnym czasie rozmowy zaczęły się rwać. Gaston zagłębił się w lekturze broszurki, Tony i George cicho coś szeptali, Chris rozwalony w głębokim fotelu udawał, że drzemie, a Pierrino z uwagą i skupieniem studiował w miejscowym “Miami Herald” ostatnie notowania giełdowe.

Tak minęło dobre pół godziny. Gaston złożył broszurkę i schował ją do kieszeni, wstał z krzesła, podszedł do Pierrina i położywszy mu rękę na ramieniu cicho zapytał:

- Pierrino, co jest z Westonem? Już po czwartej. Wyszedł parę minut po pierwszej, żeby zjeść obiad z tymi tutejszymi lekarzami i powiedział, że niedługo wróci. Jak dotąd jeszcze go nie ma. Cholera mnie bierze, że Górski kazał wyłączyć tutaj wszystkie telefony, ale o ile nie będzie go jeszcze pół godziny, to zacznę niepokoić się na serio.

- Mój drogi - nie podnosząc głowy odpowiedział Pierrino - mimo że “Alaska Oil” idzie stale do góry, już od godziny myślę tylko o tym. Na twoim miejscu nie czekałbym pół godziny, to nie Amsterdam, tu są Stany, mój drogi, wszystko jest możliwe. Zjeżdżaj na dół do tego porucznika. Gra, mój drogi, zaczyna się od pierwszego rozdania kart, a przegrana od pierwszej pomyłki. Nie zapominajmy o jednym: nas nie stać nawet na minimalne ryzyko.

- Jasne! - szczeknął Gaston i skierował się ku drzwiom. - Ale być może, że on się z tymi nowymi koleżkami gdzieś w tym szpitalu zawieruszył i zjawi się niebawem. Co wtedy?

Nie otrzymawszy odpowiedzi wyszedł na główny korytarz szpitalny.

George i Tony przerwali szeptem prowadzoną rozmowę i patrzyli na Pierrina wyczekująco. Ten skrzywił do nich twarz w grymasie i pogrążył się znowu w swoich kalkulacjach giełdowych. Cisza zapanowała w korytarzu i tylko z sąsiedniego pokoju dochodził ciężki oddech śpiącego Górskiego.

Czas zaczynał się wlec, wskazówki zegarków przesunęły się z trudem o pół godziny. Chris przeciągnął się w fotelu:

- Gaston wraca - powiedział od niechcenia.

Wstał, podszedł do drzwi i już sięgał do klamki, gdy te pchnięte od zewnątrz otworzyły się i stanął w nich Gaston.

- Zaraz tu będzie - rzucił. Minął Chrisa i podszedł do Pierrina, który nawet nie raczył podnieść oczu znad gazety.

- Zrobiłem jak mówiłeś. Porucznik widział, jak Weston pożegnał się z dwoma lekarzami, wyszedł i wsiadł do jakiejś taksówki. Być może, że powiedział swoim towarzyszom o celu tego wyjazdu, nic łatwiejszego, jak sprawdzić. Porucznik nie widział w tym nic nadzwyczajnego i nie bardzo dzielił moje obawy. Poszliśmy do recepcji, kazał sobie podać numery telefonów tych lekarzy i zaczął dzwonić. Barkera nie było w domu, ale był ten drugi, który przypomniał sobie, że Weston wspominał im o jakimś spotkaniu ze swoim szwagrem w “Sacci’s Club”. No to porucznik zadzwonił do klubu. W recepcji odpowiedziano, że owszem, widziano go, jest tam znaną postacią. Poprosili o parę minut celem zebrania dokładniejszych informacji. Zadzwonili po kilkunastu minutach. Tak, przyjechał około drugiej, poszedł do baru na pierwsze piętro, gdzie spotkał profesora Russela, swojego szwagra, również członka klubu. Tam posiedział około pół godziny, wziął z baru cocktail “Americano” i zszedł na basen. Porozmawiał z kilkoma znajomymi i wyszedł. Przed klubem rozmawiał chwilę z dwoma nie znanymi portierom gentlemanami. Wsiedli razem do czarnego cadillaca z rejestracją stanu Nevada. Samochód należy do członka z klubu Signora Vincentiego, który przyjeżdża z żoną zawsze w tym okresie i mieszka w willi, będącej własnością klubu. Wobec tego nasz porucznik zadzwonił do tej willi. Odpowiedział sekretarz signora Vincentiego. Zapewnił, że nie dalej jak przed dwiema minutami mr. Weston odjechał ich samochodem do szpitala, czyli możemy się go spodziewać za kilkanaście minut. Teraz pójdę zajrzeć, czy się “patron” nie obudził.

- Poczekaj - rzucił za odchodzącym Pierrino - jak tam wejdziesz, weź z teki Górskiego dwa wycinki map północnych dzielnic Miami, map policyjnych, i podaj mi je.

Gaston cicho wszedł do pokoju, w którym spał Górski, rzucił okiem na plan rozłożony na biurku, porównał numerację, wyciągnął z biurka dużą tekę, wyjął cztery arkusze i podszedł do stojącego cały czas bez ruchu Pierrina.

- Masz cztery, wszystkie kolejne. A teraz idę do chorego.

Pierrino odszedł w koniec korytarza, rozłożył wybrane plany na podłodze, ukląkł. Chwilę szukał czegoś wzrokiem, wreszcie zaczął wodzić palcem po biegnących na planie ulicach. Wyjął ołówek i na brzegu oddartej gazety zaczął robić szybko jakieś notatki.

Chris podniósł się z fotela, podszedł i pochylił się nad klęczącym.

- Popatrz, popatrz - powiedział jakby do siebie - co za dokładność. Nawet budkę z hot dogs mają zaznaczoną. A właściwie co tak studiujesz? - zwrócił się do Pierrina.

- Jeśli chcesz wiedzieć prawdę - odpowiedział Pierrino - to wynotowuję adresy kilku tanich hotelików. Tanich, bo nie chcę się niepotrzebnie afiszować, a muszę przynajmniej tę noc przespać w innych warunkach, czuję zbliżającą się grypę czy coś w tym rodzaju. Jeszcze by tego brakowało, żeby Su zaraził się ode mnie.

- Ja też bym się przespał w łóżku - mruknął Chris - ale i tak będzie dobrze, jak sierżant pozwoli na to tobie.

- Poczekaj, zaraz skończę - rzekł Pierrino.

Zrobił jeszcze jedną notatkę, schował do kieszeni zapisany świstek papieru i zaczął składać rozłożone arkusze. Ledwie zdążył złożyć ostatni i wstać z klęczek, gdy w otwartych drzwiach stanął Weston.

- Jak chory? Śpi?

- Tak, śpi jeszcze - odpowiedział z drugiego pokoju Gaston.

- To dobrze, tak przewidywałem - odpowiedział Weston. - Teraz chyba wypada panów przeprosić za moją długą nieobecność i za spowodowany tym niepokój. Ale muszę się z panami podzielić przygodą, jaką tymczasem przeżyłem.

- A, brawo, jest pan z powrotem - odezwał się stojący już w drzwiach Górski. - Proszę darować, że jestem w skarpetkach, ale trochę odpoczywałem. Może wejdziemy do środka na dalszy ciąg pana interesującej opowieści - odsunął się z przejścia robiąc miejsce wchodzącym. - Proszę - wskazał Westonowi fotel koło biurka. - Sądzę, że nie przeszkodzi panu, jeśli słuchając włożę pantofle.

- To ja jestem winny panu przeprosiny - odpowiedział Weston. - Za przerwanie zasłużonej drzemki. A teraz, jeśli pozwolicie, - tu twarz mu się rozjaśniła - zacznę od samego początku. Cała moja przygoda, mimo szczęśliwego zakończenia, miała charakter wątku z serialu “Ulice San Francisco” ale z tego wielkiego filmu “francuski Łącznik”.

Otóż zszedłem na dół, żeby dołączyć w sali restauracyjnej do moich nowych kolegów. Idąc wstąpiłem do recepcji i zadzwoniłem do szwagra. Następnie zjedliśmy obiad rozmawiając jak to zwykle między lekarzami. Mimochodem wspomniałem, że zaraz po obiedzie wpadnę na jakąś godzinkę do klubu, żeby się zobaczyć ze szwagrem, którego - jak wynikło z rozmowy - obydwaj znali ze Stowarzyszenia Lekarzy.

Muszę panom wyjaśnić, że tutaj w Miami kończyłem college, jestem od lat członkiem “Sacci’s Club” i do zeszłego roku brałem udział w wyścigach motorówek. Muszę również pochwalić się szeregiem zdobytych rekordów. Tu spędzam wszystkie moje urlopy i każdą chwilę, jaką uda mi się wygospodarować. Mam na tym terenie masę znajomych, kolegów i przyjaciół, a jeżeli dodam, że moja starsza siostra jest żoną profesora miejscowego uniwersytetu, mają panowie pełny obraz moich związków z Miami.

Po obiedzie wziąłem taksówkę i pojechałem do Klubu. Szwagier już na mnie czekał, ale ponieważ był z jakimiś przedstawicielami Izby Lekarskiej, wypiłem z nimi tylko drinka i poszedłem pogapić się na basen. Dzisiaj rozpoczął się sezon wyścigów motorówek i w klubie mamy tłumy z całych Stanów.

Muszę dodać, że “Sacci’s Club” jest na pewno najbardziej luksusowym zakładem, o jakim słyszałem, i to moje członkostwo sporo mnie kosztuje. Dzisiaj wieczorem jest tam ogromne przyjęcie dla zawodników i mój szwagier usilnie nalegał, bym do nich dołączył, nawet obiecał, że wytrzaśnie mi “tuxedo” (am. - smoking), bo w takim ubraniu trudno się pokazać, zresztą w ogóle by mnie nie wpuścili. Naturalnie wymówiłem się obowiązkami...

- Przepraszam - przerwał Górski - czy pan powiedział szwagrowi o celu pańskiego pobytu na tym terenie?

- Nie, panie Górski, w moim pojęciu jest to objęte nie tylko tajemnicą zawodową; wymaga tego dobro instytucji, której jestem członkiem.

- Dziękuję, niech pan mówi dalej - spokojnie powiedział Górski.

- Zaraz, na czym to skończyłem? Aha, więc poszedłem na basen pogapić się na dziewczyny, których teraz zatrzęsienie w klubie, bo w tym czasie mamy eliminacje do finałów i jest to chyba największe wydarzenie na Florydzie. Spotkałem kilka znajomych osób, wypiłem jeszcze jeden “Americano”, obszedłem basen i nie mając nic więcej do roboty, zdecydowałem się na powrót. Dochodziła trzecia. Wyszedłem, żeby rozejrzeć się za taksówką, a że taksówki stoją zawsze z lewej strony podjazdu, trochę w tyle, więc skręciłem w tamtą stronę. Kiedy schodziłem z tarasu, podeszło do mnie dwóch młodych, dobrze ubranych ludzi o miłych twarzach i jeden z nich, najuprzejmiej chyba jak umiał, zapytał: “Mister Weston, o ile się nie mylę?”. Bezwiednie potwierdziłem. Wówczas z miłym uśmiechem wskazał podjeżdżającego wielkiego cadillaca i schylając głowę w ukłonie wycedził przez zęby, że będzie im bardzo miło, o ile zechcę przyjąć zaproszenie ich szefa, signora Andrei Vincentiego, na wypicie drinka w jego “casa”. Odpowiedziałem w tej samej formie, że mimo iż nie miałem dotąd przyjemności poznania pana Vincentiego, jednak dziękuję mu uprzejmie za zaproszenie. Niestety, czas nie pozwala mi go przyjąć i z przykrością muszę mu odmówić. Ale szofer w liberii już trzymał otwarte drzwi samochodu. Zanim się spostrzegłem, siedziałem w środku między tymi dwoma młodzieńcami, z których jeden, siedzący z mojej lewej strony, trzymał prawą rękę w kieszeni marynarki. Wyczuwałem twardy przedmiot, oparty o moje biodro. Samochód ruszył. Jeden przez drugiego zaczęli się sumitować za formę zaproszenia, tłumacząc, że ja sam z pewnością nie chciałbym dopuścić do zrobienia ich szefowi przykrości, skazując go na niepokój oczekiwania. Wtedy właśnie poczułem się jednym z bohaterów z tego filmu i sytuacja, w której się znalazłem, zaczęła mnie interesować, tym bardziej, że nie należę do ludzi, którym czy to lęk czy, powiedzmy, obawa mogą zaćmić trzeźwość oceny rozgrywających się wydarzeń.

Po nie więcej niż dziesięciu minutach jazdy - mówił dalej Weston - wjechaliśmy przez bramę na niewielki podjazd znanej mi dobrze willi, należącej do starego Sacciego. Ledwie samochód podjechał pod szerokie schody, na taras prawie że wybiegł mężczyzna w białym ubraniu o siwiejących lekko skroniach, z wyciągniętymi ramionami i radosnym uśmiechem powitania.

- Ach, Mister Weston! - wykrzyknął. - Jakże wdzięczny jestem panu za przyjęcie mojego zaproszenia! Moja żona będzie zachwycona poznaniem pana. Proszę, może pan pozwoli do środka.

- Drogi panie - odpowiedziałem nie ruszając się z miejsca - pańskie nieoczekiwane zaproszenie, poparte lufą pistoletu, trudno mi zaliczyć do form uprzejmościowych. Jest ono zupełnie wystarczającym powodem, byśmy nie mieli sobie więcej nic do powiedzenia.

- Jak pan powiedział?!! Lufą pistoletu?!! - z oburzeniem na twarzy wykrzyknął ten facet. - Ja nazywam się Andrea Vincenti i jestem członkiem tego samego klubu co i pan. Tych dwóch młodych ludzi, którzy pana przywieźli, to kuzyni mojej żony. Który z nich śmiał postąpić w ten szaleńczy sposób w stosunku do pana?

Bez namysłu wskazałem na osobnika, który ugniatał mi biodro.

- Panie Weston - z poważną miną zwrócił się do mnie Vincenti. - Proszę pana - i nie wolno panu odmówić bez narażenia całej mojej rodziny na nieobliczalne przykrości - o wskazanie, w której kieszeni podejrzany ma ten pistolet i sprawdzenie tego przez pana osobiście. W razie pańskiej odmowy nie pozwolę ruszyć się im obu z miejsca i wezwę policję, by to zrobiła. Pan zechce zrozumieć, że ja, Andrea Vincenti, nie mogę dopuścić do tego, by najmniejszy cień padł na moją osobę.

Mnie diabli wzięli ze złości. Podszedłem spokojnie do stojącego młodego człowieka i wsadziłem rękę do jego prawej kieszeni. Czy wiecie, co wyciągnąłem?... Ustną harmonijkę! Przyznam się, że zgłupiałem do reszty i bezwiednie wszedłem do środka. W pięknym hallu usadowiono mnie w fotelu i natychmiast podjechał barek z napojami.

- Czego się pan napije? - zapytał Vincenti. - Myślę, że szklanka “Punt a Mess” na lodzie nie tylko ostudzi nasze podniecenie, ale i poprawi samopoczucie. Jestem panu winien przeprosiny za to może trochę niefortunne zaproszenie. Bardzo więc pana przepraszam. Ale proszę posłuchać, dlaczego tak postąpiłem. Dzisiaj rano przyniesiono mi do łóżka ten list - wyjął z kieszeni zapisany na maszynie świstek papieru - w którym nie znana mi osoba pisze co następuje...

Tu zaczął czytać. Muszę dodać od siebie, że starałem się zapamiętać dokładnie całą treść i o ile teraz, powtarzając, popełnię jakąś małą pomyłkę, to zasadniczego znaczenia nie zmieni. List brzmiał mniej więcej tak:

Signore Andrea Vincenti. Su Perkins, agent International Narcotic Bureau, znajduje się na terenie Miami, wczoraj na lotnisku uległ nieszczęśliwemu wypadkowi i przewieziony został do stanowego szpitala. Znajduje się pod ochroną FBI. Przyjechała też cała ekipa z Federal Narcotic z lekarzem szpitala wojskowego w Cincinnati, Westonem. Wierzymy, że ta wiadomość pana zainteresuje... Życzliwi.”

- Muszę również panu wyjaśnić - powiedział Vincenti skończywszy czytać - że Su Perkins jest bliską mi osobą i koniecznie chciałem zasięgnąć informacji tak o tym nieszczęśliwym wypadku, jak i o stanie jego zdrowia. Nasza przyjaźń datuje się od dawna i mam w stosunku do niego nawet pewne zobowiązania. On był jednym z niewielu obecnych na pogrzebie mojego jedynego brata we Francji. Biedny Giovanni padł na tej niegościnnej ziemi ofiarą tragicznego wypadku w 1969 r. Dotychczas nie miałem mimo wszelkich usiłowań żadnych możliwości skontaktowania się z panem Perkinsem, przebywającym cały czas w Hongkongu. Rok temu pojechałem go nawet odwiedzić, ale ani moje kontakty, ani nawet policja miejscowa, z którą łączyły mnie dobre stosunki, nie były w stanie wskazać mi ani miejsca jego zamieszkania, ani ludzi, przez których można by się było z nim skontaktować. Mieszkał i obracał się podobno tylko w chińskiej dzielnicy. A jeżeli pan nie był w Hongkongu, to pan nawet nie może mieć wyobrażenia, co to jest chińska dzielnica.

Wydaje mi się tylko, że właściwie niepotrzebnie pana trudziłem, bo jakieś dziesięć minut temu dostałem wyczerpujące informacje w tej sprawie, ze wstydem przyznaję, że część z nich jest oparta na pańskiej rozmowie z kolegami podczas obiadu.

- Jak to?

- Widzi pan - powiedział Vincenti - musiałem mieć te informacje za wszelką cenę, a przy odrobinie dobrej woli nie miałem z tym żadnych trudności. Przyznaję, jestem oburzony na ten zamach na Perkinsa. Wydaje mi się też, że powody nie są mi nie znane. Jak już wspomniałem, panie Weston, jesteśmy członkami jednego klubu.

Chciałem już wstać, ale mi nie pozwolił.

- Chwileczkę, panie Weston, muszę pana przedstawić mojej żonie, ona by mi nigdy nie darowała...

Zaczął wołać: “Dolores! Dolores!”, i z tarasu na tyłach domu weszła młoda, bardzo piękna kobieta o hiszpańskim typie urody.

- A, jak to ładnie - rzekła z uśmiechem - że pan nas odwiedził. Toż to słynny zdobywca pucharu, widziałam pana wielokrotnie, ale zawsze... Oblężonego...

Nie będę panom powtarzał dalszej rozmowy, mogę tylko dorzucić, że koniecznie namawiali mnie do przyjęcia zaproszenia do ich stołu na dzisiejszy wieczór w klubie. Naturalnie wymówiłem się tym, że wcześniej otrzymałem inne zaproszenie. Na pierwsze żądanie dostałem samochód i jestem z powrotem. Osobiście bardzo mi się oboje podobali, ale czuję w tym wszystkim niezrozumiałą dla mnie intrygę. Ciekaw jestem, co powie na to Su, jak mu o tym opowiem.

- Nie uważam za wskazane powtarzania mu tej historii - przerwał Górski. - Proszę, żeby Su nie dostawał bez mojej wiedzy jakichkolwiek informacji z zewnątrz. Ma ich już wystarczającą ilość jak na swoją przestrzeloną głowę.

- Nie omieszkam zastosować się do pańskiego polecenia - odpowiedział Weston. - A teraz pozwolicie, że zajrzę do śpiącego. Wydaje mi się, że byłoby wskazane już go obudzić.

- Jeszcze chwileczkę, panie Weston - przerwał Pierrino. - Zaintrygował mnie pan luksusem tego “Sacci’s Club”. Może mi pan choć w skrócie opisać, na czym to polega? Przecież znam wiele tych tak zwanych ekskluzywnych klubów, choćby taki “Oziris” w Hollywood, uchodzący za szczyt możliwego luksusu.

- Trudno jest w kilku słowach wyjaśnić to panu - rzekł Weston - bo trudno porównywać oba te lokale. “Oziris” to typowy, bardzo kosztowny nocny lokal z zastrzeżonym członkostwem, natomiast nasz klub, poza takim samym nocnym lokalem i kasynem gry, ma najlepsze możliwe wyposażenie, niezbędne dla uprawiania wszystkich sportów wodnych. Prócz tego korty tenisowe, dwa wewnętrzne baseny, sale do Badmingtona i szermierki, saunę i wiele innych atrakcji.

A do tego członkostwo kategorycznie zastrzeżone. Na tym punkcie są bardzo czuli. Dla nas nawet “Florida Palm Beach Club” przestał być konkurencją.

- Czy każdy może tam na przykład zjeść obiad, powołując się na jakiegoś, powiedzmy, znanego członka klubu? - spytał Pierrino.

- Wykluczone. Może być tylko wprowadzony przez członka klubu po okazaniu legitymacji - odpowiedział Weston. - O takiej - tu wyjął z kieszeni oprawną w zieloną skórkę książeczkę. - Dzisiaj jest tam wielka gala, co najmniej tysiąc osób, obowiązuje smoking albo biały frak.

Pierrino po dokładnym obejrzeniu legitymacji oddał ją właścicielowi.

- Sądząc z wyglądu tej książeczki musi to być bardzo elitarny klub - powiedział.

- Jest taki w istocie - odparł Weston. - A teraz chodźmy do naszego chorego. Jestem przekonany, że po obudzeniu zażąda czegoś do picia, a może nawet do jedzenia, więc proszę to przygotować.

- Jak już chodzicie za tych pielęgniarzy - zwrócił się Górski do Gastona i Chrisa - to kładźcie fartuchy i bierzcie się za termosy.

Pierrino podszedł do Górskiego:

- Słuchaj, mam sprawę. Prywatną. Wspomniałem ci już, nie czuję się dobrze. Jestem przemęczony ostatnimi dwiema nocami. Muszę mieć choć kilka godzin spokojnego snu. Znajdę jakiś hotel w pobliżu. I możecie się nie martwić,, jutro o dziewiątej zobaczycie moją uśmiechniętą i zadowoloną gębę. Zresztą tu zabieram niepotrzebnie miejsce. Zgoda?

- Dobrze - wolno odpowiedział Górski. - Dobrze - powtórzył.

Z pokoju chorego dobiegł głos Westona:

- Chodźcie, panowie, z czymś do jedzenia. Nasz pacjent ledwo otworzył oczy, zaraz zaczął się dopominać o jakąś przekąskę.

Dwaj nowo kreowani pielęgniarze pozbierali przygotowane naczynia i weszli do środka.


5 - Piotr Kowas vel Pierrino, były gazeciarz warszawski


Pierrino zamknął za nimi drzwi, podszedł do okna, otworzył walizkę z przyborami do charakteryzacji i wolno zaczął przebierać między dużymi kopertami, posegregowanymi w oddzielnych przegródkach. Wyciągnął jedną, zajrzał do środka i wyrzucił na stół ciemną perukę. Przesunął przegródkę i wyjął garść przejrzystych torebek celofanowych. Chwilę dobierał kolor wąsów do peruki, wreszcie wybrał jedną torebkę, ostrożnie odlepił samoprzylepny papier, przykleił wąsy pod nosem, włożył perukę. Stanął przed lustrem nad umywalką, obejrzał się dokładnie, poprawił palcem wąsy i uśmiechnął się do siebie.

Zdjął perukę, odlepił wąsy, uważnie przylepił z powrotem papierek i odłożył wybrane rekwizyty. Przesunął walizki, otworzył tę z dokumentami, wyjął sporą kopertę znakowaną “V” i zaczął przeglądać znajdujące się w niej mniejsze koperty. Po namyśle wziął jedną z nich i wysypał jej zawartość na stół. Odsunął na bok firmowy bilet wizytowy, dwie karty wstępu do znanych domów gry w Las Vegas i pokwitowanie zapłacenia mandatu karnego.

Wyciągnął spod łóżka małą walizeczkę, położył ją na stole, po czym zebrał i włożył tam wszystkie wybrane uprzednio rekwizyty.

Górski przyglądał się temu wszystkiemu bez słowa.

- Janku - odezwał się Pierrino po polsku - jeżeli z Su będzie w porządku, zwolnij Westona, nawet namów go, by wziął udział w tej gali klubowej. Pamiętaj, zrób to skutecznie. Jak się gdzieś ulokuję, przyjdę do ciebie około siódmej, a teraz... Ciao!

Wziął walizkę, wyszedł na główny korytarz szpitala. Podszedł do opartego o ścianę młodego człowieka i wskazując mały aparat radiowy, stojący na krześle, rzucił z uśmiechem:

- Powiedzcie im tam na dole, żeby mnie nie pilnowali, nocuję dzisiaj na mieście, a i tak przyjdę jeszcze o jakiejś siódmej.

Machnął ręką na pożegnanie i wmieszał się pomiędzy idących korytarzem interesantów.

Minął windy i zjechał ruchomymi schodami do głównego hallu. Chwilę przyglądał się kłębiącemu się tłumowi, potem przez boczne drzwi wyszedł na zewnętrzny podjazd. Chwilę postał, rozglądając się, spojrzał na zegarek:

- Za kwadrans piąta, ale zdążę - mruknął do siebie.

Podjechała taksówka. Ktoś wewnątrz regulował należność. Pierrino podskoczył i otworzył drzwiczki.

- Spieszy się panu - z uśmiechem zauważył kierowca. - dokąd mam pana zawieźć?

- Do dobrego supermarketu, możliwie po północnej stronie - odpowiedział Pierrino.

- Chętnie, ale to będzie kawałek drogi, nie mniej niż dwadzieścia minut jazdy - odparł kierowca i ruszył manewrując między zajeżdżającymi samochodami.

Pierrino oparł się wygodnie, zamknął oczy i tylko po skupionym wyrazie twarzy można było wnioskować, że myśli o czymś intensywnie.

Zaczęło się już największe natężenie ruchu ulicznego, a co za tym idzie wzrosło rozdrażnienie kierowców. Taksówkarz klął wszystkimi językami na każdym większym skrzyżowaniu i - co zwróciło uwagę Pierrina - najgłośniejsze i najgroźniej brzmiące przekleństwa wygłaszał w języku i z akcentem budzącym echa wspomnień z dawnych lat.

- Pan z Warszawy? - spytał kierowcę.

- Wiadomo, że z Warszawy, a pan?

- Ja również - odparł Pierrino.

- O, do diabła! - szofer uderzył dłońmi o kierownicę.

- A to zbieg okoliczności!

Jechali parę minut w milczeniu.

- Pan do rodziny?

- Tak. Jadę do tego supermarketu, żeby im coś kupić.

- Pan musi być z Londynu.

- Jakbyś pan zgadł - odpowiedział Pierrino.

- Ja już tu stanę, bo pan prędzej tam dojdzie, niż ja się przecisnę przez tłum tych Murzynów, ale o ile pan chce, mogę zaczekać - uprzejmie oznajmił kierowca.

- Nie, dziękuję - odparł Pierrino płacąc. - I tak bym pana w tym cholernym tłumie nie znalazł. Dziękuję i do widzenia.

Wziął walizeczkę i wysiadł, przeciskając się między samochodami i tłoczącymi się ludźmi. Dotarłszy wreszcie do wejścia wszedł do dolnej sali sprzedaży. Szedł początkowo głównym przejściem, skręcił gwałtownie w lewo, przeszedł za niezliczoną ilością stoisk z żywnością, zawrócił innym przejściem i znalazłszy na tablicy orientacyjnej poszukiwany kierunek zaczął szybko przepychać się przez tłum kupujących. Dotarł do windy, stanął i po chwili przeszedł na drugą stronę. Skoczył w ostatniej chwili do zamykającej się kabiny, przepraszając popchniętych.

W stłoczonej masie dojechał do drugiego piętra, wysiadł, przeszedł szybko głównym przejściem, mijając co najmniej pięć różnych działów i zjechał ruchomymi schodami na pierwsze piętro. Tu mieścił się dział garderoby męskiej.

Wolno teraz, nie spiesząc się, szedł między stoiskami, zawieszonymi różnego rodzaju garderobą, między półkami z bielizną i kontuarami pełnymi wszelkiego rodzaju drobiazgów. Tu tłok był dużo mniejszy i Pierrino zobaczywszy wolnego ekspedienta kiwnął na niego ręką. Młody, elegancki Murzyn podszedł natychmiast.

- Chciałbym czarne lekkie “tuxedo”.

Sprzedawca kiwnął uprzejmie głową i ręką wskazał kierunek. Przeszli jeden sektor i weszli do działu stoisk, zawieszonych smokingami o różnych odcieniach, wymiarach i cenach. Murzyn uważnie przyjrzał się klientowi:

- Czy cena osiemdziesiąt dolarów panu odpowiada?

Pierrino kiwnął głową. Sprzedający podszedł do jednego ze stoisk, przesunął kilka wieszaków ze smokingami, wybrał jeden spośród nich i podał Pierrinowi.

- Ten będzie w sam raz dla pana. Tam - wskazał kierunek - są przebieralnie, może pan przymierzyć. Jeżeli pan sobie życzy, chętnie zaczekam.

- Przyjacielu - odpowiedział Pierrino biorąc smoking z rąk sprzedającego. - Jeżeli jesteś tak uprzejmy, to może zechcesz wyświadczyć mi małą przysługę. Mam bardzo ograniczony czas, więc może mi pan wybierze białą koszulę z falbankami, numer piętnasty, w cenie piętnastu dolarów, czarną muszkę, powiedzmy... za trzy dolary, pas, kamizelkę też czarną, za jakieś osiem dolarów i przypinany żabocik koronkowy za cztery dolary.

- Ależ naturalnie, z przyjemnością - odpowiedział młody człowiek.

- Nie zapomnij o dwóch białych chusteczkach - rzucił za odchodzącym Pierrino.

Po odejściu ekspedienta sam wszedł do pierwszej wolnej kabiny, zrzucił marynarkę i włożył nowo nabyte “tuxedo”. Ekspedient miał dobre oko; smoking leżał jak na wystawowym manekinie.

Sprawdził spodnie, rzucił okiem na swoje czarne pantofle i skarpetki.

- Ujdą - mruknął do siebie i zaczął przebierać się z powrotem.

Murzyn stał już przy stole do pakowania z całym stosem zakupionych drobiazgów.

- Wszystko, jak pan zażądał, całość kosztuje dwadzieścia dziewięć dolarów dwadzieścia centów. Czy to “tuxedo” mam zapakować również? - zapytał.

- Ależ naturalnie, leży doskonale, odpowiedział Pierrino. - Czy pan może mnie jeszcze poinformować, jak trafić do męskiej toalety?

- Zaraz panu wytłumaczę - odpowiedział młody człowiek nie przerywając pakowania. - Toalety znajdują się po obu stronach budynku, przy wyjściu z wind. Na parterze ma pan zejścia do podziemi. Tam są salony fryzjerskie, toalety i basen pływacki. Najbliżej od nas będzie przez dział przyborów podróżniczych.

Pierrino wziął z ręki sprzedającego dwie duże, papierowe torby i przechodząc szybkim ruchem wsadził w górną kieszonkę marynarki młodego człowieka papierek pięciodolarowy.

- Ależ... po co pan to robi... pan jest za uprzejmy... Bardzo dziękuję - wybąkał za odchodzącym zmieszany sprzedawca.

Pierrino zaczął się przeciskać przez rzędy stoisk, gablotek i kontuarów w kierunku kas. Przechodząc przez dział przyborów podróżnych, możliwych do zastosowania od tropików po biegun północny, zatrzymał się przy stoisku, po namyśle wybrał dużą torbę podróżną z brązowego płótna i znowu powędrował w obranym kierunku.

Z tej strony piętra było tylko sześć kas. Zbliżała się godzina zamknięcia supermarketu i ostatni kupujący tworzyli przy nich długie kolejki. Przeważali mężczyźni, ale nie brakło i kobiet, prawdopodobnie żon pomagających małżonkom w wyborze letniego ekwipunku i uzupełnieniu braków w garderobie.

Cały ten tłum, obładowany pudłami i dużymi papierowymi torbami, upstrzonymi kolorowymi reklamami, tworzył nastrój wesołego ożywienia, podniecenia.

Pierrino długo czekał na swoją kolejkę, a zapytany przez kasjerkę, czy chce mieć swoje zakupy odesłane na zewnętrzną rampę, roześmiał się zapewniając, że musi je wziąć ze sobą, bo nie może się doczekać swojego widoku w lustrach salonu fryzjerskiego na dole, gdzie zamierza od ręki się przebrać. Naturalnie nie oparł się pokusie, by w łobuzerski sposób mrugnąć do wyjątkowo ładnej Murzynki.

Wcisnął się do windy i zjechał na parter. W hallu przy wyjściu zszedł do męskich toalet.

Wszedł do wolnej kabiny, sprawdził zamknięcie, usunął z nowo kupionej torby wszystkie metki, reklamy i numery seryjne, wyjął pozostałe zakupy, ułożył je w torbie, dołożył do tego swoją walizeczkę, a torby i opakowania porządnie złożył i wcisnął za muszlę klozetową.

Nie spiesząc się wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, uważnie wybrał jednego, jakby z namysłem zapalił, wziął torbę, otworzył drzwi i szybko wyszedł na korytarz.

Przeszedł przez prawie opustoszałe salony fryzjerskie i wszedł wzdłuż oszklonej ściany basenu pływackiego, z którego matki perswazjami i siłą wyciągały swoje pociechy. Zatrzymał się na chwilę, przyglądając się jakiejś zabawnej scenie, po czym przeszedł przez kobiece salony fryzjerskie i skierował się ku wyjściu.

Znalazł się na jednej z bocznych ulic, łączących z główną arterią. Rozejrzał się, wyciągnął z kieszeni świstek zapisanej gazety, sprawdził coś, chwilę stał popychany przez stłoczonych przechodniów, wreszcie podejmując decyzję skręcił w prawo w kierunku najbliższego skrzyżowania, rozglądając się beznadziejnie za taksówką. O tej porze złapanie wolnego wozu było marzeniem ściętej głowy.

Idąc starał się zwrócić uwagę każdej przejeżdżającej taksówki, wolnej czy zajętej, i kiedy może dziesiąty raz, ani kiwanie ręką, ani wołanie nie dawały rezultatu, z wnęki sklepu wyskoczyło dwóch Murzyniaków.

- Pan chce taxi? A dolara pan da?

- Dam - z uśmiechem odpowiedział Pierrino.

- To niech pan idzie cały czas przed siebie i stanie koło apteki, my złapiemy - zawołali obaj i zerwali się biegiem, potrącając przechodniów.

Do tej apteki było dobre pół kilometra przepychania się w gęstniejącym tłumie. Gdy jednak dotarł do rogu, dwaj szybkobiegacze trzymali z dumą otwarte drzwi nowego samochodu.

- Winszuję panu pomocników - roześmiał się szeroko czarny kierowca. - Oni mało się nie pokłócili o tego obiecanego dolara.

Pierrino wyjął z kieszeni dwie monety i rzucił chłopakom. Złapali je w locie i wrzeszcząc “dziękujemy” pierzchnęli jak stadko wróbli.

Usłyszawszy adres, kierowca obrócił się z zatroskaną twarzą:

- Panie, pan musi być nie tutejszy, to niedobra dzielnica, sami Puertorykańczycy, tam czasem i ostrożność nie wystarczy. Ja poleciłbym panu hotel w innej dzielnicy, dobrze radzę - dodał z życzliwym uśmiechem.

- Poradzimy sobie, przyjacielu - odpowiedział Pierrino. - W każdym razie dziękuję za ostrzeżenie.

Kierowca wzruszył ramionami i nacisnął starter.

Rush hours” (ang. - godziny szczytu) to przekleństwo ruchu samochodowego wszystkich miast świata i Miami nie należało do wyjątków. Po dobrej półgodzinie przebijania się przez dziesiątki ulic i placów samochód zatrzymał się przy ruchliwym placyku, przed starą, trzypiętrową kamienicą o szarym tynku.

Mały, pomarańczowy neon oznajmiał przechodzącym, że to jest “Oxford Hotel”, a papier, przylepiony na szybie drzwi wejściowych, objaśniał zainteresowanym, że pokój bez śniadania kosztuje siedem dolarów, płatnych z góry.

Pierrino dał dwa dolary napiwku, pokwitowane niskim pochyleniem głowy kierowcy i prosił go, by zaczekał trzy minuty. Wziął torbę i wszedł na cztery schody wejściowego ganeczku. Przeczytał wywieszone ogłoszenie i zadzwonił. Po kilku chwilach oczekiwania drzwi otworzyły się i stanął w nich osobnik w rozchełstanej na piersiach koszuli, trzymający się lewą ręką za czerwony i opuchnięty policzek.

- Chcę wynająć pokój na jeden dzień - spokojnie przez zęby powiedział Pierrino.

- A kto pana tu skierował? - z trudnością wymamrotał tamten trzymając się ciągle za policzek.

Pierrino wyjął z kieszeni legitymację Federal Narcotic Bureau i podsunął ją pod oczy stojącego w drzwiach.

- Panie - jęknął osobnik o obolałej twarzy - niech pan wejdzie. Panie - zaczął zawodzić - ja z tym nigdy nie miałem nic wspólnego, niech pan zapyta w naszym komisariacie...

- Dobrze, dobrze - odpowiedział Pierrino - ja chcę pokój na jedną noc, reszta mnie nie obchodzi. Czy ma pan coś wolnego?

- Tak, panie, mam cztery do wyboru - jęknął hotelarz.

- Poczekaj pan - Pierrino stanął w drzwiach i dał ręką znać taksiarzowi, że może odjechać.

Już samo wejście nie dawało żadnych iluzji co do standardu tego zakładu. Ściany wylepione ponurą tapetą w dębowe liście, dywan na schodach o poprzecieranych brzegach i na brązowo malowane drzwi, wiodące z korytarza, przywoływały na pamięć powieści kryminalne z komisarzem Maigret. Mały kontuarek z tablicą na klucze i reklamy piwa na blacie tego urzędowego mebla dopełniały całości.

- Tu jest moja legitymacja - rzekł Pierrino. - Wpisze pan zaraz dane do książki. Tu ma pan te siedem dolarów za dzisiejszą noc z góry i niech pan nie ryzykuje dając mi brudną pościel.

- Panie - jęknął tamten trzymając się za policzek - chodźmy już na górę, pokażę panu ten pokój. Ja muszę się położyć do łóżka, głowa mi pęka. Ten dentysta Murzyn wyrwał mi ząb i to tak teraz boli, że wytrzymać nie mogę. Żona pojechała na pogrzeb ciotki do nowego Jorku, a ja zostałem sam, a boli mnie tak, że chyba nie dożyję rana.

- Mniej pan gadaj, to mniej będzie bolało. Brał pan jakie proszki?

- Nie, panie, chyba że pójdę do apteki.

Pierrino wyjął z kieszeni portfel, wyciągnął z przegródki małą czarną kopertkę i wysypał na dłoń jedną białą tabletkę. Podszedł do umywalni, wziął szklankę, wlał z kranu odrobinę wody i rozpuścił ją.

- Wypij pan to, panie Hilton, przestanie pana boleć, zanim pan zejdzie ze schodów.

Pokój na pierwszym piętrze tym się różnił od reszty pomieszczeń, że był względnie czysty i miał nawet czyste firanki.

- Łazienki i ustęp na korytarzu, a tu koło lustra ma pan kontakt do maszynki do golenia - objaśniał hotelarz. - Ja mam tylko stałą klientelę - dodał - to są agenci i sprzedawcy różnych firm, przyzwoici ludzie, znam ich od lat. W tej chwili tylko cztery pokoje są zajęte.

- Słuchaj pan, panie Hilton - powiedział Kowas. - Wyjdę za jakąś godzinę i wrócę około ósmej, a później idę na obiad do “Atlanta Hotel” spotkać się z przyjaciółmi. Wrócę prawdopodobnie nad ranem. Jak u pana jest z dyżurem nocnym?

- Panie, ja sam wstaję, żeby klientom otworzyć. Ale takiemu gościowi jak pan, to dam klucz od drzwi wejściowych, choć może z tego bólu to i spać nie będę.

- Dobrze - rzekł Pierrino. - Jak wrócę, przyniosę panu coś więcej na ten pański ząb. A wie pan, dlaczego tak boli? Bo pewno się pan z dentystą targował.

- Jak się miałem nie targować? Chciał złodziej dwadzieścia pięć dolarów za ten jeden spróchniały ząbek, a jakżeśmy się przemówili, to zrobił całą operację za dziesięć. No, a teraz to chyba pójdę się położyć, może po tym pańskim lekarstwie trochę mi przejdzie.

Obolały hotelarz wyszedł. Pierrino ułożył torbę na łóżku, wyjął swoją walizeczkę i marynarkę smokingową, odszukał przybory do szycia w pudełeczku niewiększym niż włoskie zapałki, nawlókł igłę i na wewnętrznej stronie marynarki, na wysokości wewnętrznej kieszeni podwójną nitką na okrętkę zaczął dokładnie robić pętelkę o średnicy jednego centymetra.

Skończył, uważnie odpruł wszystkie naszywki reklamowe, wskazujące na miejsce zakupu, palcami rozprasował jedwab podszewki i ułożył wyjętą marynarkę z powrotem w torbie. Z otwartej walizeczki wziął maszynkę elektryczną, zdjął marynarkę, położył się na łóżku i zaczął się golić.

Gdy skończył, przejrzał się w małym powiększającym lusterku, skrupulatnie i metodycznie złożył wszystkie wyjęte drobiazgi, ułożył je w torbie, przekręcił kluczyk w zameczku i razem z odprutymi naszywkami i papierkami włożył do kieszeni.

Zapalił papierosa i położył się znowu na wznak. Po chwili zerknął na zegarek, wstał, włożył marynarkę i przygotowane uprzednio brązowe rękawiczki, wyciągnął z tylnej kieszeni nóż z Campobasso, wsunął go za rękawiczkę lewej ręki, postał chwilę i wyszedł na korytarz.

Na dole, na blacie kontuaru leżał klucz od drzwi wejściowych. Pierrino otworzył drzwi i wyszedł na ganek. Po przeciwnej stronie placyku dziesiątki małych sklepików i rząd straganów, ustawionych przy chodniku, ściągały o tej porze całe rzesze mieszkańców ulicy, którzy w pośpiechu załatwiali ostatnie sprawunki. Placyki o tym charakterze były typowym zjawiskiem dla przedmieść i zawsze stanowiły jakby odbicie miejscowego folkloru.

Czarny szofer miał rację. Wśród przechodniów kupujących przeważały twarze południowców. Tłum wyglądał ubogo i nie budził na pierwszy rzut oka zaufania. Pod ścianami stały małe grupki młodych ludzi o mało obiecującym wyglądzie, gorączkowo o czymś rozprawiających lub gapiących się na przechodzący tłum.

W powietrzu unosił się zapach sprzedawanych na straganach ryb i smażonego oleju. Pierrino z przymrużonymi oczyma długo lustrował otoczenie. Nagle dostrzegł, że przed sąsiedni dom zajechała taksówka. Wysiadło z niej trzech młodych osobników o powierzchownościach zwracających uwagę każdego przedstawiciela organów porządku publicznego. Odmawiając zapłacenia rachunku czarnemu kierowcy, skierowali się oni w stronę stojącego Pierrina.

Ten jednym skokiem znalazł się na chodniku, tarasując drogę całej trójce.

- Płacić! - warknął przez zęby.

Zatrzymali się, jeden z wyrostków o bezczelnej twarzy schylił głowę i przysunął się do Pierrina. Trzasnęła sprężyna noża, błysnęło zakryte do połowy dłonią ostrze.

- Płacić - powtórzył Pierrino.

Cała trójka z oniemiałymi z przerażenia twarzami bez słowa zawróciła do stojącej taksówki. Wszyscy trzej sięgnęli do kieszeni, wyciągając niklowe monety i składając się na należną zapłatę.

- Nie zapominajcie o napiwku! - warknął z tyłu. - A teraz żebym nigdy nie spotkał któregoś z was po raz drugi.

Czarny szofer już trzymał otwarte drzwi:

- Dziękuję panu. Ci Kubańczycy i Portorykańczycy to plaga naszego miasta, nawet policja nie może sobie z nimi dać rady. To sami rabusie i złodzieje. Ale tych to pan dobrze nastraszył.

- Szpital Stanowy, oddział chirurgi. I naciskaj pan, bo się spieszę - rzucił Pierrino.

Ruch uliczny był już dużo mniejszy i mimo że było jeszcze zupełnie widno, na niektórych ulicach zaczęły zapalać się światła wystaw i pomarańczowe latarnie uliczne.

Bez słowa zajechali na podjazd szpitalny.

- Uważaj, królu kierowców: teraz mamy za pięć minut siódmą, jeżeli poczekasz na mnie równe pół godziny, to zawieziesz mnie z powrotem i zapłacę ci za cztery kursy. Jeżeli nie możesz, płacę ci zaraz.

- Poczekam z chęcią na pana - uśmiechnął się Murzyn. - Przecież i tak jestem panu winien za pomoc.

- To odjedź i stań tam na lewo, jeżeli będę parę minut później, nie denerwuj się - rzucił wysiadając Pierrino.

Wszedł do prawie pustego hallu, przechodząc mrugnął okiem stojącemu przy biurku recepcji agentowi, przeszedł do windy i wylądował na głównym korytarzu drugiego piętra. Szedł nim aż do przepierzenia, przed którym stało dwóch młodych ludzi z FBI. Na widok idącego jeden odsunął się od drugiego na dobre cztery kroki. Pierrino stanął i wolno włożył rękę do kieszeni, wyciągając swoją legitymację. Agent skinął głową i przez drzwi wywołał Chrisa, który z uśmiechem wpuścił Pierrina do środka. Siedzący w fotelu Gaston podniósł oczy znad wieczornej gazety:

- A, jesteś - bąknął i znowu pogrążył się w czytaniu.

Pierrino otworzył drzwi i wszedł do pokoju.

- Co u was słychać? - rzucił od drzwi pytanie siedzącemu za biurkiem Górskiemu.

- Pytasz się, co słychać? Otóż Su prawdopodobnie już drzemie, parę minut temu wyszedł Weston. Był bardzo zadowolony z perspektywy kolacji w klubie i spieszył się, żeby zdążyć przed dziewiątą, bo później trudno się tam podobno dotłoczyć. Tony i George zeszli również przed chwilą na kolację do kafeterii. A co u ciebie?

- Janku - przeszedł na polski Pierrino - postaram ci się wyjaśnić tło przygody Westona i moją ewentualną reakcję. To ostatnie bardzo cię niepokoi, ale wprost się mnie o to nie zapytałeś. To będzie długie gadanie, ale uważaj.

- Zamieniam się w słuch - odparł Górski.

- Zacznijmy od mafii. Pamiętaj, że czasy osławionego Godfather minęły wraz z likwidacją Sama Giancana i mafie do dnia dzisiejszego operują poszczególnymi “familiami”, których przywódcy starannie unikają wykreowania takiego głównego bossa, jakim był Giancano. “Familie” współpracują z sobą, czasem zwalczają się krwawo do dnia dzisiejszego, zależnie od wpływów, zainteresowań, terenu działalności i konkurencji. Nie zapomnij, że ja od chwili przybycia na terytorium Stanów żyję tylko między społecznością włoską, czy to w Chicago, czy na terenie San Francisco. Wszyscy moi przyjaciele to Włosi, wszyscy moi konfidenci i informatorzy to “mafiosi”. Oni wiedzą, że jestem agentem Federal Narcotic, ale za mną idzie dawna reputacja człowieka pracującego dla Stefano, który - jakkolwiek było - był jednym z wielkich sycylijskich “Cosa Nostra” (mafia). Mnie ich działalność absolutnie nie interesuje, dopóki nie wkroczy w obręb moich zainteresowań, a do mnie oni mogą mieć zaufanie. Przyjaźnię się z dwoma “Donami” wielkich miejscowych “familii” i mimo że się one zwalczają między sobą, ja należę do przyjaciół obydwóch.

- Ale co to ma wspólnego z Westonem?

- Nie denerwuj się. Czy wiesz, że Andrea Vincenti, pospolicie zwany “Siciliano”, jest bossem mafii “Towarzystwa” z główną siedzibą w Las Vegas? Po śmierci Alfonsa Maiuriego przejął on całą “familię” w Chicago, stosując zwykłą metodę. Czterech czy pięciu opornych zlikwidowano serią z pistoletu maszynowego, a żonę i siostrę Maiuriego w ordynarny sposób zamordowano. Była cholerna awantura i nawet policja nakryła jednego z “kontraktorów”, który posiedzi jeszcze z piętnaście lat, ale sprawa ucichła i wielki dorobek Alfonsa Maiuriego przeszedł do “Towarzystwa” Andrei Vincentiego. Nasz Vincenti operuje tylko przy wielkich kasynach i domach gry, torach wyścigowych i loteriach, reszta go nie interesuje, choć ostatnio mówiono mi, że wyciąga rękę po transport drogowy w Kaliforni. Dla twoich wiadomości dodam, że “Siciliano” kontroluje na terenie Las Vegas, San Francisco, Dallas, Los Angeles i Chicago około trzydziestu domów gry, sześć torów wyścigowych i trzy loterie. To prawdziwa potęga... Poczekaj, nie skończyłem. Otóż Vincenti ma wielkie ambicje zostania drugim “OJcem chrzestnym”, choć na ostatnim wielkim zjeździe w Montrealu mu to nie wyszło, a nie wyszło, bo ma zbyt duże trudności na terenie Kalifornii. Po zastrzeleniu, prawdopodobnie przez triadę, Francesco Gory “familię” przejął jego brat Luso. To wielka i potężna “familia”, o tym samym zakresie działania co naszego Vincentiego. Luso nigdy by nie zniósł jego supremacji. Następnie “Towarzystwo” ma bardzo poważne kłopoty z “syndykatami” i nawet policja federalna siedzi nad kilkoma nie wyjaśnionymi morderstwami. Syndykaty, jak wiesz, też nie przebierają w środkach, a mając “familię” Gory i jakieś piętnaście syndykatów jako konkurencję Vincenti miał bardzo utrudnione zadanie.

Jak widzisz, znam całą mafię na wylot i onego sławnego Vincentiego widziałem wielokrotnie w Chicago i we Frisco. Teraz wyjaśnię ci kulisy przygody naszego Westona.

Czy pamiętasz dobrze awanturę u starego “Barnabe” w Marsylii, gdzie mnie tak pokaleczono? Otóż Su zastrzelił tam jednego “Mafioso”, niejakiego Ignatio Bonzoniego. Mało tego, poszedł jeszcze na pogrzeb, żeby rozpoznać uczestników. Otóż ten Ignatio Bonzoni to nie kto inny, jak Giovanni Vincenti, młodszy brat Andrei, pospolicie nazywany “Siciliano”. Teraz wiesz, dlaczego Vincenti tak się interesuje naszym Su. A to gorsze jest niż groźba śmierci; wszystko zostanie odsunięte na bok, wszystko przestanie się liczyć pieniądze stracą swoją wartość, więzi rodzinne, uczucia, przyjaźnie - wszystko zostanie zepchnięte na dalszy plan. Na pierwsze miejsce wchodzi święta vendetta...

Nie przerywając Pierrino podszedł do stolika, otworzył jedno z pozostawionych tam uprzednio pudełek i wyjął zeń przedmiot wyglądający jak klucz do nakręcania starych zegarów, z tą różnicą, że uchwyt nie miał skrzydełek, a tylko prostą rurkę długości sześciu centymetrów. Nakrętka nie miała więcej niż dwa centymetry. Całość była pomalowana na cielisty kolor. Końcami palców Pierrino wyciągnął z kawałka flaneli szarą igłę o spłaszczonym końcu i ostrożnie umieścił w obsadce. Uważnie sprawdził, czy wszystko w porządku, wziął obsadkę w rękę i zamknął dłoń.

Między środkowym a wskazującym palcem sterczała pionowo szara, mało widoczna igła długości czterech i pół centymetra. Kowas obrócił kilka razy dłonią, wyjął igłę z obsadki, wyciągnął portfel i wpiął ją w jedwab podszewki jednej z przegródek. Obsadkę ulokował w kieszeni. Wyciągnął spod pachy colta, wyrzucił na stół naboje o miedzianych pociskach z miękkiego ołowiu.

Górski przyglądając się tym przygotowaniom uważnie słuchał mówiącego.

- Ty wiesz, co to jest Vendetta, on pojechał za nim z tymi swoimi aż do Hongkongu, przy środkach i możliwościach, jakimi dysponuje mafia, nie widzę takiego miejsca i takiej ochrony w Stanach, która by zapewniła Su przeżycie jednego roku. Jestem absolutnie pewny, że już za parę dni pójdą instrukcje i Vincenti przez trzecie ręce da “kontrakt”, i to nie żadnym patałachom z Murder Incorporation. Dostanie go taki Ziggi Steinbach albo Luciano Alperto, pospolicie zwany “Luppino”. Ten kontrakt jest wart co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy i można być pewnym, że zostanie wykonany.

Jak widzisz, znaleźliśmy się w kiepskiej sytuacji. Przygotowując wielką akcję przeciwko triadom stoimy w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa utraty mózgu tej całej operacji i to drogą niemożliwą do przewidzenia. Jedyną możliwością odsunięcia tego niebezpieczeństwa jest natychmiastowa likwidacja Andrei Vincentiego.

Lepszej okazji jak gala w klubie nie znajdziemy nigdy. Każdy inny krok mógłby pociągnąć za sobą nieobliczalne konsekwencje, nie mówiąc o kompromitacji FBI jak i Federal Narcotic Bureau.

- Chcesz powiedzieć, że zamierzasz to zrobić - szepnął Górski. - Ależ to szaleństwo!

- Możesz mieć pełne zaufanie co do skuteczności mego działania. Co się zaś tyczy bezpieczeństwa, zapeniam cię - nie jestem samobójcą. Ta metoda, stosowana przez europejskich terrorystów, jest jeszcze zupełnie nieznana na terenie Stanów i jestem przekonany, że posądzenie padnie albo na “familię” Gory, albo na któryś z syndykatów. Siebie jestem pewny, zresztą nie będę ci przypominał dawnych czasów. Mogę cię również zapewnić, że nie istnieje taki organ śledczy w USA, który mógłby dociec prawdy i trafić do mnie.

Skończył, wyjął z walizki parę rękawiczek z gumy tak cienkiej, że aż przezroczystej, o różowym zabarwieniu i włożył je do kieszeni.

Górski wstał, przeszedł się po pokoju i stanął przed Pierrinem:

- Trudno mi dyskutować racje twojej decyzji. Wielkie zło musimy usunąć mniejszym złem, mimo że to postępowanie wbrew wszystkim naszym założeniom i sprzeczne z prawem, któremu podlegamy. Nie jestem w stanie przeciwstawić ci żadnego argumentu. Ty masz swoje racje. Ja te racje nie tylko rozumiem. Ja je po rozważeniu podzielam, tym bardziej, że rzecz zostanie na zawsze między nami. Naturalnie, jak się zrobi hałas, każdy z naszej ekipy będzie miał te same podejrzenia, ale - jak ich znamy - nawet w cztery oczy nie podzielą się swoimi spostrzeżeniami.

Jeżeli chodzi o naszą sytuację tutaj, zadecydowaliśmy z Westonem, że przewieziemy chorego jutro przed obiadem na lotnisko. Tam wszystko jest już załatwione i przed wieczorem będziemy w Cincinnati. Na ósmą rano załadujemy naszymi gratami te dwa samochody od FBI, a około dziesiątej złapiemy bez uprzedzenia pierwszą sanitarkę, która przywiezie jakiegoś chorego do szpitala. Na miejsce sanitariuszy wsiadają Gaston i Tony, zwieziemy Su na noszach windą i do sanitarki! Weston cały czas przy chorym. Pierwszym samochodem pojadę ja z Georgem, a za sanitarką ty z Chrisem.

W Cincinnati lądujemy na pasie wojskowym. W nowej sanitarce pojedzie Weston, George, Chris i Tony i oni pozostaną cały czas z Su. My trzej dostaniemy transport na cywilne lotnisko i tam się rozjeżdżamy. Ty wracasz do Chicago i czekasz na dalsze instrukcje. Siedź na miejscu i miej oczy otwarte, bo to może potrwać dobre parę tygodni. Ja wracam do Baltimore, a Gaston leci z powrotem do Amsterdamu. Tam są jakieś poważne kłopoty, bo jak mówi Gaston Chung Mong został zlikwidowany z powodu wewnętrznych rozgrywek w triadzie. Gaston upiera się, że to był “444” i że już siedzieli na wszystkich jego kontaktach, ale ostatnio trzech agentów przepadło jak kamień w wodę. Gaston wykorzystał do współpracy chińskich studentów z Tajwanu i miał już rozpracowane główne szlaki przemytu. Twierdzi również, że Amsterdam jest dzisiaj centrum wielkich transakcji, obejmujących morfinę, opium i heroinę w Europie. Między innymi narzekał ogromnie na utrudnione warunki pracy, bo oprócz dość licznej społeczności chińskiej na terenie samego Amsterdamu osiedliło się kilkanaście tysięcy Indonezyjczyków, dla których choćby drobny handel jakimkolwiek narkotykiem jest jedynym osiągalnym źródłem zarobku. Poza tym Gaston, tak jak i ty czy Su, jest tylko człowiekiem wypożyczonym naszemu departamentowi przez International Narcotic.

Tak wyglądają w tej chwili nasze plany na najbliższy okres. A teraz sądzę, że na ciebie już najwyższy czas - Górski wstał i wyciągnął rękę: - “Bonne chance” (fr. - powodzenia) monsieur Pierre!”

A za stojącym już w drzwiach Pierrinem raz jeszcze półgłosem rzucił:

- “Bonne chance”.

Było jeszcze widno i o tej porze zaczął przycichać ruch i gwar ulicznego życia. Kowas zapalił papierosa i skinął na czekającego taksiarza. Szofer podjechał i z roześmianą twarzą otworzył drzwi.

Ruszyli. Pierrino siedział zamyślony nie zwracając uwagi na skąpane w powodzi świateł neonów śródmieście, na tłumy przewalające się chodnikami, na mijane i wyprzedzające samochody.

W milczeniu zajechali przed hotel. Na placyku, mimo zwiniętych już straganów, panowało jeszcze pewne ożywienie, na przeciwległej stronie, przy kilku stolikach wystawionych na chodnik, siedziały grupki młodzieży pijąc piwo czy coca-colę, chodnikami spacerowały flirtujące pary.

- Niech pan na siebie uważa - rzucił na pożegnanie kierowca.

W hallu wejściowym było pusto i ponuro, to normalne przy jednej palącej się żarówce. Nie lepsze światło dawała sufitowa lampa z różowym abażurem w pokoju zajętym przez Kowasa. Pierrino dokładnie zlustrował wnętrze i upewniwszy się, że podczas jego nieobecności cierpiący na zęby właściciel nie dał się ponieść niezdrowej ciekawości, wyjął z kieszeni i ułożył na stole pod oknem przyniesione drobiazgi.

Otworzył torbę, wyjął smoking i wziąwszy ze stołu obsadkę od igły zaczął dopasowywać ją do zrobionej uprzednio pętelki. Zadowolony z rezultatu odłożył obsadkę, zrzucił ubranie i zaczął się przebierać.

Skończywszy przejrzał się w lustrze, uważnie złożył perukę i wąsy, kładąc je do lewej kieszeni marynarki, tak samo złożył dokładnie koronkowy żabocik i umieścił go w drugiej kieszeni. Dociągnął paski od pistoletowej kabury, wsadził obsadkę do wewnętrznej kieszonki w pasie-kamizelce. Po namyśle wyjął portfel i przeliczył pieniądze. Miał jeszcze około trzystu dolarów. Pieniądze wsadził do tylnej kieszeni spodni, a portfel przeniósł do wewnętrznej kieszeni marynarki. Rękawiczki umieścił w drugiej wewnętrznej kieszeni. Raz jeszcze rozejrzał się po pokoju. sprawdził, czy nie pozostawił po sobie nic niepotrzebnego, zapalił papierosa i wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi na klucz. Na dole nie było nikogo i cały dom robił wrażenie wymarłego.

Na placyku stały dwie taksówki, których kierowcy prowadzili jakąś dyskusję z kilkoma osobnikami palącymi papierosy. Kiwnął na pierwszego kierowcę, który zobaczywszy sygnał skoczył do wozu i podjechał.

- Proszę do “Atlanta Hotel”, ale o ile to nie robi panu różnicy, chciałbym się przejechać nadmorskim bulwarem - rzekł do kierowcy Pierrino.

- Doskonale - kierowca rzucił okiem na zegarek. - Jest pan dobrze spóźniony, wielki bankiet rozpoczął się pół godziny temu. Czytałem dziś w “Heraldzie”, że gubernator będzie przemawiał, tam będą same “Pezzonovanti” (wł. - grube szyszki).

- To mnie nie bardzo martwi - odpowiedział po włosku Pierrino. - Chcę spotkać kilku znajomych, z którymi się umówiłem.

- O ile będę mógł, to trochę nacisnę. Na bulwarze będzie duży ruch, ale za to pewnie mniej policji. Pan musi być z północy - dodał z przekonaniem kierowca.

- Niezupełnie pan zgadł. Mieszkałem kiedyś w Mediolanie, teraz siedzę w Chicago.

Zajechali przed ogromny i oświetlony “a giorno” (wł. - rzęsiście, jasno) podjazd głównego wejścia. Portier Murzyn otworzywszy drzwi taksówki, szeptem rzucił za wysiadającym Pierrinem:

- Jest pan w sam czas, za jakieś pięć minut będzie przemawiał gubernator.

Pierrino uśmiechnął się i wszedł do hallu, pełnego tego ruchliwego i barwnego tłumu, który zapełnia halle wszystkich wielkich hoteli.

Na prawo, przy szerokich schodach wyłożonych czerwonym dywanem, stała duża tablica, obwiedzczająca, że w salach recepcyjnych pierwszego piętra odbywa się doroczny bankiet Stowarzyszenia Restauratorów Stanu Floryda.

Pierrino wolno wszedł na pierwsze piętro i znalazł się w wielkim foyer, gdzie przed zamkniętymi podwójnymi drzwiami, pokrytymi polerowaną miedzią, siedziało przy stoliku dwóch młodych ludzi ze służby hotelowej w zielonych smokingach. Na widok wchodzącego jeden z nich wstał i podchodząc zapytał uprzejmie:

- Czy mogę zobaczyć pańskie zaproszenie i bilet wstępu? Widzę, że pan jest spóźniony.

- Nie - odparł Pierrino - przyszedłem tylko, żeby skorzystać z okazji i spotkać się z moimi przyjaciółmi.

- Ależ proszę, jeżeli pan chce posłuchać mowy naszego gubernatora, radzę panu iść do tamtego baru w końcu foyer, a że tam są otwarte drzwi, nie uroni pan przy drinku żadnego słowa.

- Dziękuję - odpowiedział Pierrino i udał się we wskazanym kierunku.

Przy dużym barze, obsługiwanym przez sześciu barmanów w czerwonych smokingach, stało kilkunastu panów i ze szklankami w rękach przysłuchiwało się popisującym się na bankiecie mówcom.

- Czego się pan napije? - uprzejmie zapytał najstarszy z barmanów.

- Z przyjemnością wypiję z panem “Manhattan” - odparł Pierrino.

- Jak to ładnie z pana strony, dziękuję. Chcę wierzyć, że nie będzie pan żałował decyzji. Sam zrobię - rzekł ujęty zaproszeniem barman.

Pierrino razem ze stojącymi przy barze zaczął przysłuchiwać się rozpoczynającemu swoje przemówienie gubernatorowi. Przez szeroko otwarte drzwi widać było część ogromnej sali, zastawionej stolikami pełnymi porcelany, sreber i stojących butelek. Kolorowe toalety kobiet, biel gorsów, dym palących się cygar i mimo przemowy gubernatora lekki szmer cicho wymienianych uwag tworzyły atmosferę tego wielkiego zgromadzenia przedstawicieli ważnej gałęzi przemysłu stanu Floryda.

Barman przyniósł cocktaile i podnosząc swoją szklankę pochylił głowę:

- Raz jeszcze panu dziękuję. Proszę spróbować.

Pierrino dotknął ustami brzegu szklanki i z uznaniem skinął głową.

- Pan nietutejszy - zagaił barman - to widać, ale jeśli pan myśli, że ten gadacz powie o czymś innym niż o wojnie w Wietnamie, to się pan grubo myli. On się tego na pamięć wyuczył, wszystko wie lepiej, a u nas dziewczyna boi się wieczorem wyjść na ulicę. Policja jest bezradna, bo jak tylko trochę przyciśnie tych owłosionych szympansów z campusów, zaraz krzyk się robi o poszanowanie praw jednostki, o wolność obywatelską zastrzeżoną konstytucją, o brutalność policji. Więc w rezultacie policjanta wyrzucają ze służby, prokuratora przenoszą... A on chce teraz robić pokój w Wietnamie. Słyszy pan? Wojnę kończy! A u siebie ma gorzej niż wojnę.

- Ja jestem z Chicago - odpowiedział Pierrino. - U nas jest niewiele lepiej.

Rozmowę przerwały im brawa i okrzyki na sali. Otworzyły się główne drzwi i do foyer wlał się tłum kobiet i mężczyzn, pchając się do obydwóch barów i biegnąc do toalet.

Przy barze zrobił się ścisk i sześciu barmanów wzięło się do roboty, starając się sprostać wymaganiom śmiejących się i rozkrzyczanych gości.

Pierrino, odepchnięty przez gości przez co najmniej trzy rzędy spragnionych biesiadników, zostawił niedopitą szklankę i poddając się naciskowi tłumu przelawirował do toalet.

Odczekawszy kilka minut w ogonku wszedł do zwolnionej kabiny i dokładnie zamknął za sobą drzwi. Wyjął z kieszeni perukę, odlepił papier samoprzylepny, przeglądając się w bocznym lustrze włożył ją na głowę, przykleił wąsy, przejrzał się jeszcze raz, sprawdził jak leży z tyłu. Wyjął koronkowy żabocik, wygładził go i przypiął do guzika gorsu koszuli. Obejrzał się dokładnie raz jeszcze i zapalił papierosa. Chwilę wyczekał, aż się trochę wymieni tłum czekających i wyszedł na zewnątrz.

Teraz już szedł ostrożnie, przepychając się przez tłoczących się w foyer i na schodach. Dotarł do głównego hallu, wyszedł na podjazd i kiwnął na portiera. W minutę podjechała taksówka.

Sacci's Club” proszę - rzucił kierowcy.

- O, już drugi raz tam obracam - odpowiedział kierowca. - Musimy się spieszyć, bo drugie danie na dole podają o dziesiątej. Ma pan szczęście, że zpłapał pan taksówkę, o tej porze z własnym wozem czekałby pan na odprowadzenie go w ogonku, i to nie mniej niż pół godziny. Dziś tam jest “una grande fiesta” (wł. - wielkie święto).

- Z tego, co słyszę, chyba połowa taksówkarzy w Miami to Włosi - rzekł Pierrino miękkim południowym akcentem.

- A pan, jeśli mnie słuch nie myli, też Sycylijczyk - wykrzyknął młody kierowca. - Z których stron?

- Messina, a jak pana to bardziej interesuje - via Babuino.

- O Boże, jaki ten świat jest mały! Przecież mój dziadek miał sklep rzeźnicki na rogu Babuino i San Antonio.

- Tak, pamiętam - odpowiedział Pierrino. - Stary Calo Tommasino.

- To pan nawet zna mojego dziadka?! Nie widziałem go od czterech lat.

- A ja od dwudziestu - z namysłem rzucił Pierrino.

- Czy pan mieszka w “Atlancie”? - zapytał znowu kierowca.

- Nie - odparł Pierrino. - W “Pacific”.

Jechali piękną, szeroką drogą nadmorską, mijając mieniące się w wodzie światła wielkich hoteli, rozrzuconych wzdłuż ciągnących się plaż. Mimo nocy widać było jeszcze biel żagli powracających na noc łodzi, czasami po powierzchni przemykało światełko płynącej motorówki.

Taksówka wtoczyła się na ogromny plac podjazdu, zatłoczonego samochodami stojącymi w dwu rzędach przed głównym tarasem oświetlonym dziesiątkami reflektorów, umieszczonych na środku owalnego trawnika, biegnącego wzdłuż całego kompleksu zabudowań.

- Wie pan co - rzekł kierowca - lepiej jak pan tu wysiądzie i dojdzie te kilkaset kroków, bo chyba do północy się nie dociśniemy. Widzi pan, ilu jeszcze podjeżdża za nami?

Pierrino zapłacił i lawirując między samochodami dołączył do wchodzącego na taras tłumu gości.

Sześciu umundurowanych portierów błyskawicznie wskakiwało za kierownice i odprowadzało na parking samochody podjeżdżających gości, przylepiając uprzednio duże, żółte numery na frontowych szybach.

Przy głównym wejściu, za rozsuniętą szklaną ścianą, z obu stron przy stołach siedziało czterech urzędników klubu w zielonych smokingach i sprawdzając legitymacje, zaproszenia i bilety, wpisywało dane i nazwiska wprowadzonych gości.

Pierrino stał niby chwilę w kolejce, a zobaczywszy małe zamieszanie wywołane sporem o ważność jakiegoś dokumentu czy zaproszenia, wmieszał się w grupę pięciu osób, z której dwóch mężczyzn, każdy przy innym stoliku, weryfikowało swoje papiery, a trzy pięknie ubrane kobiety czekały między stolikami na swoich wprowadzających. Pierrino bez namysłu wcisnął się między czekające trzy panie, wziął dwie pod ręce i roześmiany wprowadził je do wielkiego hallu.

- Teraz muszę was zostawić na łup waszych mężów - powiedział - ale jestem pewny, że znajdziemy tu czas na pogawędkę.

Obdarzony obiecującymi uśmiechami wsiąkł w tłum.

Pierwsza trudność została pokonana.

Lawirując wśród rozbawionego i rozkrzyczanego tłumu przeszedł zatłoczony, szeroki parter, zajrzał do zapełniającej się sali jadalnej, przesunął się do sali dancingowej, gdzie w sztucznie stworzonym półmroku setki par podrygiwały w takt jęków wychodzącego ze skóry czarnego śpiewaka i przedziwnych dźwięków jego zespołu. Po dobrej półgodzinie dotarł do szerokich ruchomych schodów i wjechał na pierwsze piętro.

Tu atmosfera niczym nie różniła się od tej na dole. W sali dancingowej, przy wejściu do której się znalazł, ten sam obraz tłumu w konwulsyjnych podrygach tańca. Ten sam ochrypły ryk, tym razem białego śpiewaka z długimi blond włosami i jakimś potwornym amuletem na gołej piersi.

Rozpychany i potrącany stał ze znudzoną miną, ale bacznie obserwując wszystko spod zmrużonych powiek. Widząc większy tłok przy zewnętrznym tarasie przecisnął się z trudem do oblężonego baru.

Zaraz jednak zrezygnował z możliwości dostania czegoś do picia. Przypatrując się ludziom siedzącym na miękkich kanapach pod ścianami, zauważył nagle samotną dziewczynę. W wieczorowej sukni koloru czerwonego wina, w czarnym koronkowym szalu o długich frędzlach, w cieniutkim sznureczku pereł na szyi, niebrzydka, choć nie rzucająca się w oczy, a do tego siedząca samotnie, zaintrygowała Pierrina.

Przeczekał chwileczkę i rozejrzawszy się podszedł do dziewczyny.

- Jak widzę, opuszczony i zostawiony na pastwę tłumu, nie jestem jednak odosobniony - rzucił z uśmiechem wyzwanie.

Dziewczyna podniosła głowę.

- Jakby pan zgadł, o tym właśnie przed chwilą myślałam.

Wskazał ręką miejsce obok niej, skinęła głową.

- Piękna, a nieznajoma, jeśli panią zaciekawia moja samotność, z przykrością przyznaję, że mój przyjaciel, który mnie tu przywiózł, wybrał się ze swoją dziewczyną na spacer motorówką, tłumacząc, że wieczór jest zbyt piękny na wędzenie się w dymie. A ja - jak pani widzi - błądzę samotnie.

- Teraz oczekuje pan mojej historii - roześmiała się dziewczyna. - Dużo gorsza od pańskiej. Mój brat namówił mnie, żebym przyjechała dzisiaj dotrzymać towarzystwa jego przyjacielowi z Montrealu. Nie było mi to na rękę, mama, z którą mieszkam, bardzo źle się czuje i nie powinnam zostawiać jej na noc samej. Ale Bill przekonał mamę i umówiliśmy się tutaj na siódmą. Przyjechałam i musiałam na nich czekać pełne pół godziny, bo nie jestem członkiem klubu i muszę być wprowadzona. Oni jakoby nie mogli się docisnąć. Przyjechali we trójkę i - co było widoczne - pod lekkim gazem. Poszliśmy do baru i coś tam wypiliśmy. A przy kolacji ten przyjaciel Billa tak się wstawił, że musieli zaprowadzić go do lekarza i teraz pewnie śpi sobie w jednym z pokoi dla gości, a mój braciszek siedzi gdzieś tam na tarasie, pielęgnowany przez swoją małżonkę, której też wiele nie brakuje. Mój narzeczony, gdy przyjdzie, będzie na mnie wściekły. W tej sytuacji wybieram się z powrotem do mamy.

- Nie - odpowiedział Pierrino. - Nie teraz. Gdy dwoje opuszczonych spotkało się przypadkiem, nonsensem byłoby nagłe rozstanie. Proponuję, żebyśmy się czegoś napili. Zjadłbym też coś, strasznie jestem głodny.

- Dotrzymam panu towarzystwa przy jedzeniu i napiję się, nie drinka, co prawda, a kawy. Ale musimy przejść tarasem na drugi koniec, tam są zimne bufety i dwa bary alkoholowe.

Wstali i po kilkuminutowym przepychaniu się znaleźli się w sali o szklanych ścianach, gdzie, tak jak wszędzie, panował wesoły rozgardiasz.

Pierrino przepchnął swoją partnerkę do wolnego niskiego stolika z miękkimi taboretami. O dociśnięciu się do bufetu nie mogło być mowy.

Przez ruchliwą masę ludzką, przeciskał się ze zręcznością baletmistrza Murzyn w zielono-złotym kubraczku, żonglując nad głową tacą pełną szklanek. Pierrino złapał go za spodnie:

- Synu! Chcesz zarobić dwa dolary?

Odpowiedzią było błyśnięcie pełnym uzębieniem.

- Tu masz dwadzieścia dolarów, przyniesiesz pół kurczaka, zieloną sałatę, kawałek francuskiej bułki, masło, kieliszek czerwonego włoskiego wina i dwie filiżanki czarnej kawy, “pronto”!

Murzynek zawrócił na pięcie, przekręcił tacą nad głową jak cyrkowy żongler:

- W tej chwili, proszę pana! Rzucił za siebie.

Rozsiedli się wygodnie:

- Miał pan trochę szczęścia, a poza tym nie brak panu tupetu. To lubię - uśmiechnęła się dziewczyna.

- Posiedzimy tu trochę, ja zaspokoję głód i pójdziemy potańczyć, bo tak wypada na tym pięknym przyjęciu - powiedział Pierrino. - Muszę przyznać, że publiczność jest niesłychanie elegancka, zaryzykowałbym nawet powiedzenie: wytworna.

- Drogi mój nowy przyjacielu, bo nie wiem nawet, jak panu na imię, za te pieniądze, jakie się tu płaci, nie może pan dostać już nic lepszego, a poza tym mam na imię po prostu Jean.

- A ja Carlo - odpowiedział Pierrino. - Jestem z Las Vegas, chwilowo na tym terytorium. Ono nie wchodzi w orbitę interesów firmy, dla której pracuję.

Rozmawiali o zabawie, o klubie i o programie imprez, zapowiadanych na okres zawodów sportowych w konkurencjach wodnych w tym sezonie.

Murzynek zjawił się z tacą pełną zamówionych wiktuałów, wyszczerzając z radości zęby na widok otrzymanego napiwku.

- Teraz widzę, że byłeś głodny. Z przyjemnością patrzę, jak pochłaniasz tego kurczaka. Czy to jest dziś twój pierwszy posiłek? - zapytała Jean.

- Pierwszy to on nie jest, ale przecież już dobrze po dziesiątej - odpowiedział Pierrino.

- Chyba żartujesz?! - krzyknęła Jean. - Przecież dochodzi dwunasta!

- Czy to nie wszystko jedno, która godzina? Jak dotąd nawet nie zatańczyliśmy. Jeżeli skończyłaś kawę, chodźmy na dół popatrzeć, jak tańczą - z uśmiechem powiedział Pierrino.

- Dobrze, mój drogi Carlo, raz zatańczymy i jadę do domu.

- Co to, to nie - odparł Pierrino. - Raz zatańczymy tutaj, a później pójdziemy się trochę pogapić, jak bawią się na dole i może jeszcze tam zatańczymy, a później ja też chyba wrócę do hotelu, nie widzę tu miejsca dla siebie.

- To mi odpowiada, jak chcesz, mogę cię podrzucić po drodze. A teraz weź mój szal i trzymaj w tańcu.

Z ledwo widocznym uśmiechem Pierrino złożył szal i przewiesił go przez prawe ramię.

Wcisnęli się na rozbawioną salę i zaczęli podrygiwać w tańcu, starając się złapać rytm. Po pięciu minutach obijania się w tłoku Jean wzięła partnera za ramię:

- Chodź na dół, może tam będzie weselej i luźniej.

Zjechali ruchomymi schodami do głównego westybulu i przez środkowe szerokie wejście wcisnęli się w drgający konwulsyjnymi ruchami tłum.

Z lewej strony na dużym podium jakiś słynny zespół wrzaskiem podniecał tańczących. Stojąc za Jean Pierrino pospiesznie, ale uważnie, lustrował salę. Nie było to łatwe w tym tłumie. Jednak zaraz przy orkiestrze zobaczył rozbawionego i roześmianego Vincentiego, tańczącego z piękną partnerką o ciemnej cerze i czarnych włosach, w wydekoltowanej, srebrzystej toalecie. Rozejrzał się teraz dookoła, starając się wypatrzeć goryli z obstawy, co było w tym tłumie prawie niemożliwością. Przy orkiestrze dostrzegł kątem oka samotnego mężczyznę ze szklanką w ręku, uważnie obserwującego przesuwające się pary.

- No jak, napatrzyłeś się? - spytała Jean. - Jeśli tak, możemy już iść - wyciągnęła go do foyer. - Widzisz ten stolik z kwiatami, poczekaj przy nim, ja tylko zajdę do toalety.

- Dobrze - odpowiedział Pierrino - ja też pójdę umyć ręce i tam się spotkamy.

Rozeszli się, przeciskając się każde w swoją stronę.

Pierrino dotarł do męskiej toalety. Wszedł do kabiny, dokładnie zasunął zamek. Wyjął z kieszonki obsadkę, wyciągnął portfel, wydobył igłę i dokładnie umocował ją w uchwycie, odchylił połę marynarki i umieścił narzędzie w przygotowanej pętelce. Naciągnął gumowe rękawiczki, sprawdził ręką uchwyt, wkładając kilkakrotnie prawą dłoń za klapę smokinga.

Szal Jean zarzucił na przedramię, kryjąc pod nim zarazem całą dłoń i spróbował uchwytu po raz drugi.

Umieścił z powrotem obsadkę z igłą w pętelce, poprawił perukę i wyszedł do foyer. Poczekał przy stoliku, dopóki nie zobaczył Jean ze świeżo upudrowaną buzią i poprawionym makijażem.

- Gotowy? - zapytała.

- Chodź, jeszcze chwilę popatrzymy - powiedział jakby od niechcenia Pierrino. - Może ci moi znajomi wrócili i gdzieś tutaj tańczą.

Znowu stanęli przy drzwiach. Pierrino zauważył, że od dużego stołu w kierunku parkietu przesuwa się przez tłum Andrea Vincenti, popychając przed sobą tę samą co uprzednio tancerkę. Dotarli do parkietu i zaczęli podrygiwać w tańcu wraz z otaczającym ich tłumem.

Pierrino odczekał chwilę, a kiedy zobaczył, że tamci przesuwają się w tańcu na wprost przeciwległego wejścia do sali, bez słowa lekko popchnął Jean przed sobą i trzymając lewą ręką jej ramię zaczął kierować ją przez tłum tańczących w kierunku Vincentiego.

Nie zwracając uwagi na tłok przesuwali się oboje uśmiechając się i odpowiadając na słowa zaczepki. Na prawym przedramieniu Pierrina wisiał szal, zakrywając mu całkowicie dłoń, trzymaną na wysokości piersi.

Byli już blisko tańczącej pary, gdy Vincenti puścił wirującą tancerkę i stanąwszy przed nią podniósł ręce i zaczął nad głową klaskać w dłonie.

Pierrino bez namysłu pchnął Jean, rozdzielając oboje tańczących, a sam potknąwszy się uderzył całym sobą Vincentiego.

- Przepraszam - powiedział podążając za prześlizgującą się między tańczącymi Jean.

- “Mascalzone”! - warknął za odchodzącym Vincenti.

Dotarli do wyjścia, a znalazłszy się w głównym westybulu skierowali się do szklanych drzwi wychodzących na główny podjazd. Nie byli odosobnieni, wielu zmęczonych gości zaczęło rozjeżdżać się do domów i na tarasie stało kilkanaście osób, czekając na podprowadzane samochody.

Zeszli z tarasu na wysypany grubym żwirem podjazd i lawirując między dziesiątkami zaparkowanych samochodów szli w stronę drzew pobliskiego parku. Po paru minutach Jean odnalazła swojego datsuna i wyjechali na nadmorską aleję.

- Wiesz co, Carlo, jestem ci wdzięczna za ten wieczór, pośmieliśmy się trochę, obmówiliśmy trochę naszych bliźnich i prawie zrekompensowałam sobie niefortunny początek. Tyś wspominał, że mieszkasz w “Pacific Hotel”, to mi po drodze. Mają tam cudowną plażę i najlepsze lody w całym Miami. Patrz, jest już po pierwszej, a tyle jeszcze wozów na drodze. Czy ci ludzie nigdy nie śpią?! - szczebiotała. - Coś ty taki milczący? - dodała rzuciwszy kątem oka. - Carlo, czy ty się dobrze czujesz?

- Ależ naturalnie - odpowiedział wyrwany jakby z głębokiej drzemki Pierrino. - Tak się tylko zamyśliłem, czy nie warto by było tu częściej przyjeżdżać.

- Słuchaj, już dojeżdżamy. Widzisz, masz “Pacific” po drugiej stronie, ja się tu zatrzymam, o sto kroków dalej masz podziemne przejście pod ulicą.

Zatrzymała wóz. Pierrino wyskoczył i unikając dotknięcia jej ręką przeszedł na drugą stronę wozu. Oparł się rękami o karoserię i nachylił do otwartego okna.

- Dziękuję ci bardzo, Jean, za urocze towarzystwo. Twój chłopak jest bardzo faworyzowany przez los, że ma taką dziewczynę.

Przez otwarte okno pocałował ją w policzek:

- Dobranoc, Jean, i dziękuję za podwiezienie.

Z uśmiechem, machnąwszy ręką na pożegnanie, ruszyła.

Pierrino chwilę postał, rozejrzał się i zaczął iść wolno przed siebie. Minął “Cristal Palace”, przeszedł obok “Semiramis Hotel” i powoli zbliżył się do “Atlanty”. Podchodząc do wejścia wyczekał, aż portierzy wybiegną do przyjeżdżających samochodów i bokiem wszedł na taras.

W hallu ruch był jeszcze duży, więc wszedł na pierwsze piętro, gdzie wmieszał się w tłum przechodzących w różne strony uczestników wieczornego bankietu.

Przeszedł obok zatłoczonego wejścia do sali balowej i skierował się do toalet. O tej porze frekwencja była tu co najmniej zdwojona, więc z trudem doczekał się wolnej kabiny i głęboko westchnąwszy usiadł na klapie sedesu.

Zaczął od rękawiczek, które ściągnął z pewną trudnością, zdjął perukę i odlepił wąsy. Wziął z umywalki mydło, zawinął je w perukę, wyciągnął chusteczkę, zawinął wszystko razem, ścisnąwszy jak mógł najciaśniej, zmoczył całość pod kranem i wsadził pakunek do muszli klozetowej. Nacisnął guzik i spuścił wodę. Chwilę poczekał, odpiął żabocik, zawinął weń obsadkę i rękawiczki, po namyśle wyjął colta, wyciągnął jeden nabój, użył go jako balastu i powtórzył tę samą czynność co uprzednio.

Podszedł do lustra i drugą chusteczką wytarł ślady po wąsach i peruce, przygładził włosy i zapalił papierosa. Przeczekał równe pięć minut i spuścił raz jeszcze wodę, a upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, wyszedł wraz z gromadą innych do foyer.

Już pewny siebie i spokojny, z miną człowieka zmęczonego zabawą skierował się do baru. Docisnąwszy się poczekał, aż stary barman zwróci się w jego stronę. Kiwnął ręką.

- A to pan - uśmiechnął się barman. - Jak się pan bawi? Czy spotkał pan swoich przyjaciół?

- Tak, spotkałem. Może się jeszcze czegoś napijemy?

- Przepraszam, ale ja już niestety nie mogę, ledwo żyję, a tu jeszcze pół godziny, zanim mnie zmienią.

- Szkoda - odpowiedział Pierrino. - Jakąś godzinę temu chciałem się do pana przepchać, nawet kiwałem ręką, ale pan jakby udawał, że mnie nie widzi, więc zrezygnowałem.

Barman pokiwał głową.

- Panie, ja widziałem, ale byłem tak zajęty, że nie mogłem się nawet odwrócić. Bardzo przepraszam, ale niech pan się przyjrzy, jaki tu kołowrotek.

Podał Pierrinowi szklankę z zamówionym cocktailem.

Z przymkniętymi oczami, nieczuły na ustawiczne popychania i poszturchiwania, Pierrino sączył powoli drinka.

Z wolna następowało odprężenie. Był zadowolony z siebie i ze szczęśliwego zbiegu okoliczności. Teraz będzie można spokojnie pomyśleć o dalszych planach.

Postanowił sobie, że po powrocie zabierze Letizię i polecą choć na tydzień do Kalifornii. A może by tak wyskoczyć do Colombina? Teściowie odwiedzili go w Chicago, ale stary narzekał, że ma z hotelem za dużo pracy i że nawet przestały go cieszyć ogromne zarobki. Upierają się, żeby oboje wrócili, bo chcą na starość mieć przynajmniej jedną córkę przy sobie.

Jak długo jeszcze tego życia? Wrócić? I znowu angielscy turyści, i codzienne kłopoty, i uciechy małego miasteczka. Żeby choć Letizia lubiła się włóczyć po świecie. Pieniądze? Sam już nie wie, ile mają, niech ona się martwi.

Wysączając ostatnie krople postanowił: “Jeszcze ta jedna operacja, nie dłużej niż dwa lata, i wracamy do Colombina, a później zajrzę do Warszawy”.

Postawił szklankę, kiwnął barmanowi ręką i skierował się do wyjścia. Czarny portier przywołał taksówkę.

Ten powrót niewiele się różnił od poprzedniego, placyk pod hotelem był prawie pusty, jeśli nie liczyć paru przechodniów i stojącego na rogu policyjnego wozu.

Po cichu przeszedł sień i wszedł na schody. Z przyzwyczajenia otwierając drzwi sięgnął po colta, zapalił światło. Wyjął z walizeczki mały drewniany klinik i wcisnął go mocno w szparę między drzwiami i podłogą.

Rozbierając się zaklął: zapomniał kupić piżamę.

Obudziły go głosy i ruch na korytarzu. Przetarł oczy i rzucił okiem na zegarek. Dochodziła siódma. Włączył maszynkę do golenia i zapalipł papierosa.

Toaleta i zapakowanie się do jednej torby nie zabrało mu więcej niż piętnaście minut.

Na dole przy kontuarze dwóch mieszkańców hotelu rozmawiało z właścicielem.

- Ach, to pan, tak wcześnie! - wykrzyknął. - Nie wiem, jak mam się panu odwdzięczyć. Po wzięciu tego pańskiego proszka ledwie mnie dzisiaj dzwonek dobudził. Mam jeszcze tę stronę bardzo obolałą, ale już tak nie rwie. Gdzie się pan tak spieszy? Ja dla pana chętnie bym zrobił filiżankę kawy.

- Dziękuję, największy konkurencie Hiltona, ale na mnie już czas. Muszę być o dziewiątej na lotnisku, a chciałbym coś zjeść przed odlotem. Do widzenia, radzę panu jeszcze na odchodnym: nigdy nie trzeba targować się z lekarzami i dentystą.

Ulica dopiero zaczynała się budzić do życia, z jej normalnym gwarem otwieranych sklepów i rozwijanych straganów. Pierrino przeszedł placyk, minął kilkanaście sklepików i wszedł do chińskiej pralni.

- Córko nieba - zwrócił się do małej Chineczki za kontuarem - mam tu do czyszczenia “tuxsedo” i koszulę do prania.

- Będzie gotowe za dwie godziny - odpowiedziała zbierając z kontuaru wyłożone części garderoby. - Trzy dolary pięćdziesiąt centów.

- Zgoda, ale czy pani może po wypraniu odesłać wszystko w tej torbie pocztą pod moim adresem? Zostawię pani dziesięć dolarów, resztę proszę zatrzymać dla siebie.

- Ależ naturalnie, proszę pana. Obiecuję, że za dwie godziny ta torba z pięknie wyczyszczoną zawartością będzie na poczcie. My jesteśmy znani z solidności.

Pierrino wypisał dokładnie drukowanymi literami swój adres w Chicago, wziął walizeczkę, uśmiechnął się do dziewczyny i wyszedł na ulicę. Doszedł do stoiska z gazetami, rzucił monetę i wyciągnął jeden z porannych dzienników.

Jeden rzut oka na stronę tytułową wywołał na jego twarzy szeroki uśmiech zadowolenia. Oparł się pokusie wejścia na filiżankę kawy i przeczytania przy tej okazji ostatnich wiadomości. Schował gazetę do bocznej kieszeni i skinął na taksówkę.


6 - Andrea Vincenti, zwany “Siciliano”


Andrea Vincenti miał powód do wewnętrznego zadowolenia, wracała mu dawna pewność siebie zachwiana małymi niepowodzeniami ubiegłych miesięcy. Powoli odmieniały się wyroki fortuny.

Dzisiejsza ranna wiadomość o pokazaniu się na terenie Stanów Su Perkinsa była pierwszym zwiastunem zakończenia złej passy. Kamień spadł mu z serca na samą myśl o możliwości wyrównania zobowiązania, ciążącego jak piętno przekleństwa na całej jego świadomości przez długie cztery lata. Już jutro omówi ze swoim “consigliere” (wł. - doradca) Ernesto Galbą całą sprawę, pozostawiając mu wolną rękę, jeżeli chodzi o szczegóły.

Dzisiejszy wieczór zaliczyć musiał również do swoich sukcesów. Miał on niemałe znaczenie w realizacji dalszych planów “Towarzystwa”. W końcu miał przy swoim stole prezesa “Commercial Bank” Johna Thorpe'a wraz z jego małżonką. Po prawej stronie Dolores siedział rozwalony, z wiszącym w kąciku ust cygarem, Richard Baxon, największy po Hiltonie magnat hotelowy w Stanach z żoną, która przypominała vincentiemu widzianego za lat chłopięcych w jakimś muzeum zasuszonego egipskiego krokodyla.

Koło niej, żwawo poruszając szczękami, siedział z młodziutką żoną prezes sądu stanowego.

No i Dolores, gasząca swoją egzotyczną urodą całe kobiece otoczenie. Szkoda, że Weston nie przyjął zaproszenia, tak się jej podobał. Mignął im gdzieś w sali jadalnej.

Weston... O, to już raczej nie był sukces. Przez twarz przeszedł mu cień. Po co u diabła Weston wspominał mu o tym Perkinsie? Można było to wszystko obrócić w żart. Tak, w przystępie dobrego samopoczucia, popełnił niewybaczalny błąd, który może skomplikować najbardziej przemyślane założenia, a nawet postawić Ernesto Galbę w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Kto mógł zaryzykować taki szaleńczy zamach na Perkinsa? Co prawda jeden “caporegime” 15 miejscowej “familii” twierdzi uparcie, że to są chińskie porachunki. Kim są ci “życzliwi”? Ile każą sobie za tę życzliwość zapłacić?

Nie było czasu na rozmyślania, bo orkiestra zaczęła nową melodię. Andrea wstał, uśmiechnął się do Dolores. Wstała także. Poprowadził ją za rękę, przepychając się przez tłum w stronę parkietu.

Jak ta Dolores tańczy! Kręciła się przed nim z wdziękiem baleriny, a Vincenti jak w transie odepchnął ją od siebie i w takt muzyki zaczął klaskać w dłonie nad głową.

Pchnięty potężnie przez nieostrożnie przechodzącego mężczyznę poczuł nagle coś jakby silne szarpnięcie, zatoczył się i opuścił ręce. W przystępie wściekłości zaklął. Podniósł ręce i zaczął klaskać dalej wirującej Dolores. Nagle ręce opadły bezwładnie. Stał z rozstawionymi nogami, wpatrzony szklistym wzrokiem w obracającą się przed nim partnerkę.

Dolores zatrzymała się:

- Co się stało? Czy ci się zrobiło niedobrze? - zapytała. Tyle razy cię prosiłam, “carissime”, nie pij tyle! Chodź, usiądziemy.

Wzięła go za ramię próbując wyprowadzić z grona tańczących. Po przejściu kilku kroków potrącony przez którąś z tańczących par Vincenti osunął się na podłogę.

- O Boże! - jęknęła Dolores. Pochyliła się nad leżącym, szybkim ruchem rozwiązała muszkę i rozpięła guzik kołnierzyka.

Dwie najbliższe pary stanęły, przyglądając się bezmyślnie całej scenie. Jeden z muzyków, stojący na brzegu rampy, na widok leżącego skoczył do tyłu i włączył ścienny interkom.

- Lekarz! - krzyczał do mikrofonu. - Jeden z tańczących zasłabł, możliwość ataku serca! Parter koło orkiestry - proszę o natychmiastową pomoc!

Wrócił do klęczącej Dolores.

- Lekarz będzie za sekundę, proszę pani - zawołał starając się przekrzyczeć ryk solisty.

Jak spod ziemi pojawiło się czterech ludzi z obstawy, ale wystarczył rzut oka na leżącego bossa. Augusto Neri nie wierzył ani w zasłabnięcie, ani w ataki sercowe. Jednym skokiem znalazł się na podwyższeniu, przebiegł za orkiestrą i rzucił się w tłum przed wyjściem. Nie zwracając uwagi na protesty potrącanych wypadł na podjazd i stanął bezradny.

Dziesiątki podjeżdżających i odjeżdżających samochodów, cisnący się tłum oczekujących - wszystko to wykluczało jakiekolwiek rozeznanie. Opuścił ręce i zrezygnowany wrócił na miejsce wypadku.

Sala drgała w tym samym rytmie hałaśliwej muzyki i sam incydent nie zwrócił - poza niewieloma najbliższymi parami - niczyjej uwagi.

Przybyły lekarz pochylił się nad leżącym - poszukał pulsu i odchylił powiekę oka. Twarz lekko mu drgnęła.

- Na nosze i do gabinetu - rzucił stojącym za nim sanitariuszom. Sam wziął Dolores pod rękę:

- Proszę pani, w tej chwili nie widzę jeszcze powodu do niepokoju. Pani pozwoli za mną i poczeka w pokoju obok mojego gabinetu. Czy ci panowie są z pani towarzystwa? - zapytał.

- Tak, proszę pana.

Przez poczekalnię wniesiono Vincentiego do gabinetu i złożono na stojącym na środku stole. Zamknięto drzwi. Lekarz odpiął brylantowe spinki koronkowego żabotu, rozpiął koszulę i położył rękę na sercu leżącego.

Nagle z gestem przerażenia pochylił się nad Vincentim. Bez słowa wziął ze stolika małe szczypce i szkło powiększające, delikatnie złapał końcem szczypczyków prawie niewidoczny, wciśnięty w skórę kawałek metalu i pociągnął go w górę.

To wystarczyło. Rzucił szczypce na ziemię i wrzasnął do sanitariusza:

- Natychmiast wezwać kierownika klubu!

Stanął nad leżącym i chwycił się obiema rękami za głowę:

- O Jezu! - jęknął.

Po chwili zwrócił się do drugiego z sanitariuszy:

- Sanches, pójdziesz do poczekalni i powiesz tej pani, żeby się nie martwiła, a jak będzie wracał Peter, zatrzymaj go i pozostańcie obydwaj w tym saloniku.

- Tak jest, mister Harper - odpowiedział wychodząc sanitariusz.

Lekarz stał w miejscu kręcąc głową z niedowierzaniem.

Jak burza wpadł kierownik klubu wraz ze swoim asystentem:

- Przepraszam - powiedział Harper do asystenta - może poczekasz w saloniku i dotrzymasz towarzystwa tej pani.

Kierownik zobaczywszy leżącego Vincentiego znieruchomiał z przerażenia.

- O, mój Boże - wyszeptał. - Co to będzie? Ty wiesz, kto to jest? - zwrócił się nagle do lekarza. To Andrea Vincenti, niekoronowany król Las Vegas, potęga finansowa. Co za straszny pech, że właśnie podczas tego wieczoru... rzuca to cień na cały program zabaw i imprez. Czy to atak serca? - zapytał.

- Zamiast martwić się imprezami i interesować się chorobami sercowymi, lepiej przyjrzyj się temu! Harper wskazał palcem na sterczący ze skóry kawałek metalu z otaczającą go ledwie widoczną niteczką krwi.

- Co to jest? - z wysiłkiem zapytał kierownik klubu.

- Igła, mój drogi, taka specjalna igła. Tenże Andrea Vincenti został skrytobójczo zamordowany na oczach dziesiątków ludzi. W sposób, z którym nie tylko się osobiście nie zetknąłem, ale nie słyszałem, żeby kiedykolwiek był zastosowany na terenie Stanów Zjednoczonych. Jest to metoda europejskich terrorystów, politycznych czy innych. Wbicie takiej igły w serce powoduje śmierć prawie natychmiastową, jednak przy wprawie mordercy ofiara może się poruszać, albo nawet mówić, do dwóch minut od chwili wbicia igły. Ukłucie jest ponoć zupełnie bezbolesne. Kilka lat temu, kiedy jeszcze pracowałem jako lekarz policyjny, czytałem o tym w “Medical Journal”.

Kierownik stał jak porażony, nie mogąc się zdobyć na nic więcej niż powtarzanie szeptem: “O Boże, o Boże!”

- Słuchaj, John, natychmiast dzwoń po policję, weź mój aparat z biurka - powiedział lekarz.

Tamten wziął machinalnie słuchawkę i wywołał centralę:

- Policja, sekcja zabójstw - zażądał.

W sekundę dostał połączenie.

- Mówi John Culford, kierownik klubu “Sacci”. Chciałbym mówić z jakimś oficerem, sprawa bardzo ważna... Porucznik Wright? Panie poruczniku, przed może dwudziestoma minutami został zamordowany na terenie klubu znany przemysłowiec z Las Vegas, Andrea Vincenti, tak, Andrea Vincenti!... To jest niemożliwe, panie poruczniku, przecież ludzie odjeżdżają już od pół godziny i o zatrzymaniu nie może być mowy, zresztą zaręczam panu, że i członkowie klubu, i zaproszeni goście byli skrupulatnie sprawdzeni przy wejściu. Mamy pełną listę nazwisk... Tak... Tak, dobrze, dziękuję.

- Ładna historia. Dla klubu to katastrofa, taki skandal. Jutro będzie o tym w prasie całych Stanów. Co ja zrobię? - biadał Culford.

- Pytasz się, co zrobisz? Najpierw uspokój się i staraj się jakoś wytłumaczyć wszystko jego żonie. Rób to bardzo ostrożnie, nie wspominając o zabójstwie. Poczekaj zresztą, przygotuję dla niej jakiś mocny środek uspokajający i pójdę z tobą.

Wyjął z szuflady brązową buteleczkę, wyrzucił na dłoń dwie czerwone pastylki, wziął z umywalni szklankę i wlał z syfonu trochę wody:

- Chodź, idziemy - powiedział.

Na widok wchodzących Dolores zerwała się z fotela:

- No jak, doktorze, jak Andrea? Czy już mu lepiej?

- Najpierw proszę zażyć te dwie pastylki - podał jej szklankę.

Dolores prawie automatycznie przechyliła w tył głowę, wrzuciła do ust pastylki i oddając szklankę raz jeszcze wyszeptała pobladłymi wargami:

- Jak Andrea?

- Proszę teraz usiąść, porozmawiamy. Czy może mi pani powiedzieć, jak się czuł mąż pani podczas całego wieczoru?

- Andrea czuł się świetnie, może trochę za dużo pił, tak przed, jak i podczas kolacji, ale on sobie nie da nigdy nic powiedzieć.

- Proszę pani - odezwał się teraz Culford. - Proszę być przygotowaną na najgorsze.

- Jak to: na najgorsze? - wyszeptała.

- Tak, łaskawa pani, na najgorsze. Z wielką przykrością zmuszony jestem zakomunikować pani, że jej małżonek, signore Andrea Vincenti, nie żyje.

Opadła na oparcie fotela, zamknęła oczy i cichutko jęknęła:

- To niemożliwe, to niemożliwe, o Mamma mia.

- Proszę pani - ciągnął dalej Culford - za chwilę odwiozę panią do domu, ale proszę o poczekanie na lekarza policyjnego, śmierć małżonka pani nastąpiła w trochę w nie wyjaśnionych okolicznościach, nasz lekarz - tu wskazał na Harpera - odmawia wydania świadectwa zgonu.

- Co?! - wrzasnął Augusto Neri - dotychczas stojący milcząco razem z ludźmi pod ścianą. - Proszę mi natychmiast podać tę nie wyjaśnioną przyczynę, natychmiast, rozumie pan?!

- Kim pan jest? - spokojnie zapytał Culford. - I jakim prawem pan się tu znajduje?

- Ja się panu tłumaczyć nie będę! - jak oszalały krzyczał Neri. - Kto go zabił?

Harper skinął na sanitariusza:

- Sprowadź portierów - warknął po hiszpańsku.

- Co pan do niego mówił? - rzucił się z krzykiem Augusto.

- Co mówiłem? Me za chwilę nasi portierzy wyprowadzą pana i pańskich kolegów poza obręb klubu, zrozumiano? - wskazując gestem na drzwi z nie hamowaną już wściekłością ryknął po włosku:

- “Via”!

Dolores uniosła pobladłą twarz:

- Proszę wyjść, Augusto, i wy również - wyszeptała.

Bez słowa cała czwórka opuściła salonik. Ostatni nie zdążył jeszcze zamknąć za sobą drzwi, gdy Neri złapał za ramię jednego ze swoich ludzi:

- Michael, jedź natychmiast do domu i dzwoń do “consigliere”. Powiedz tylko, że “padrone” nie żyje, że został zamordowany, że nie wiemy, kto... Znajdź go choćby pod ziemią, bo już za dwie godziny całe Las Vegas się dowie i może zacznie się wojna, jakiej nie było od tamtej w 1946 roku w Nowym Jorku. Powiedz mu, że zostaniemy tu parę dni i może się czegoś dowiemy od miejscowych “familii”.

W saloniku zapanowała cisza, przerywana tylko tłumionym szlochem Dolores. Lekarz kazał młodemu asystentowi, by przed drzwiami poczekalni uspokajał w razie jakichś zapytań współbiesiadników Vincentiego.

Zapukano do drzwi i do poczekalni weszło pięciu młodych mężczyzn. Harper bez słowa wskazał im drzwi do gabinetu.

- Zostawimy panią na chwilę samą - rzekł zwracając się do Dolorez Harper. - Czy pani ma tu jakichś przyjaciół?

- Znajomych - tak - szepnęła. - Przyjaciół - nie.

Młody elegancki oficer w granatowym ubraniu przyglądał się ze skupioną miną zabiegowi wyjmowania igły przez policyjnego lekarza. Wyciągnąwszy szczypczykami igłę doktor pokazał ją otaczającym go w niemym milczeniu zebranym.

- Z takim wypadkiem jeszcze się nie spotkałem, a ty? - zwrócił się do Harpera.

- Ja również nie - odpowiedział zapytany. - Znam tego rodzaju metodę tylko z literatury poświęconej medycynie sądowej.

- Panie poruczniku, czy pan zdaje sobie sprawę, co to będzie za skandal? Dla klubu kompletna katastrofa - rzekł Culford. - Tracę głowę. Jak my z tego wyjdziemy?

- Proszę pana - odpowiedział młody oficer - skandal czy katastrofa klubowa to pańskie zmartwienie. Mój interes to znaleźć motywy tego morderstwa i mordercę. Po otrzymaniu pańskiego wezwania dzwoniłem do Las Vegas, do tamtejszej policji, prosząc o informacje o tym Vincentim. U nas jest on nie znany, ale lada chwila będę miał odpowiedź tu, na wasz telefon.

- Uważaj, Frank, co ci powiem - przerwał mu lekarz policyjny. - Chcę ci wyjaśnić, że zamordowany mógł po tym śmiertelnym uderzeniu żyć i poruszać się jeszcze do dwóch minut, przecież zmarł tańcząc z żoną na parkiecie, między ludźmi, ten rodzaj skrytobójstwa był szczegółowo opisywany parę lat temu, czy nie tak? - zwrócił się do Harpera. Ten skinął głową potakująco.

- Chciałbym teraz przesłuchać jego żonę - wtrącił porucznik. - Może na świeżo opisze nam dokładniej okoliczności tego niecodziennego mordu.

- Ależ naturalnie - odrzekł Harper - proszę tylko być bardzo ostrożnym, delikatnym, ona jest ogromnie przybita i mimo że dałem jej środek uspokajający, może się załamać.

Porucznik skinął głową bez słowa i wszedł do saloniku:

- Przepraszam panią - zwrócił się łagodnie do Dolores - jestem oficerem policji drugiego komisariatu, nazywam się Frank Wright i będę pani bardzo zobowiązany za pomoc, bez której nie ruszę się z miejsca. Czy może pani odpowiedzieć na kilka pytań?

- Proszę - cicho wyszeptała Dolores.

- Pani tańczyła z mężem na wspólnej sali, czy pani może mi dokładnie opisać, co robiliście od chwili zejścia na parkiet?

- Tak - odpowiedziała i po namyśle zaczęła bardzo dokładnie opisywać kolejne czynności od momentu wstania od stolika do chwili zasłabnięcia jej męża.

- Dobrze, a może pani sobie przypomina, czy w tym tańcu, jakieś dwie minuty albo mniej przed wypadkiem, ktoś na was nie wpadł, nie popchnął pani męża, czy nie zdarzyło się nic, co by zakłóciło zabawę?

- Dolores chwilę myślała, starając się skoncentrować nad odpowiedzią.

- Chyba nie - odrzekła - ale ja tańcząc odrzucam często głowę do tyłu, nie patrzę na salę. Mnie z pewnością nikt nie trącił mocniej, niż to się zdarza w normalnym tłoku.

- Mam jeszcze ostatnie pytanie. Czy nie zwróciła pani przypadkiem uwagi na jakąś parę stale trzymającą się koło państwa lub w pobliżu?

- Nie, na pewno takiej pary nie zauważyłam.

- Bardzo pani dziękuję. Gdyby przypadkiem jakiś drobny szczególik dotarł do pani świadomości, proszę mnie natychmiast zawiadomić. Proszę zachować moją wizytówkę - tu wsunął jej kartonik do otwartej srebrnej torebki. - Czy mogę pani przynieść coś do picia?

- Nie, dziękuję panu.

Oficer policji ukłonił się z szacunkiem i wrócił do gabinetu, gdzie jego ekipa kończyła rutynową policyjną robotę. Zwłoki Vincentiego zakryto białym prześcieradłem i tylko lekarz prowadzący oględziny zapisywał coś pospiesznie w notesie.

- Pani Vincenti jest do pana dyspozycji - zwrócił się do Culforda. - To bardzo piękna kobieta - dodał z przekonaniem.

Po głębokim namyśle włożył wiszący na poręczy fotela fartuch lekarski i wyszedł na roztańczoną salę. Wskoczył na podium orkiestry i szeptem zapytał roztrzęsionego brodacza od dziesięciu bębnów, kto z tego zespołu pierwszy wezwał lekarza.

Osobnik o wyglądzie troglodyty głową wskazał stojącego z boku gitarzystę. Porucznik przesunął się i lekko dotknął ramienia wskazanego chłopaka, a następnie nachyliwszy się do jego ucha spytał szeptem, w którym dokładnie miejscu upadł zasłabły tancerz.

Młodzieniec o uduchowionym wyglądzie Chrystusa zeskoczył z estrady i nie zważając na tańczących wskazał nie tylko w którym miejscu tamten upadł, ale z którego kierunku prowadziła go partnerka. Zapytany, czy nie zauważył czegoś nienaturalnego, zaprzeczył ruchem głowy.

Porucznik postał parę minut z tyłu za orkiestrą, obserwując skotłowaną w tańcu salę i nie zobaczywszy nic, co by mogło przykuć jego uwagę, wycofał się tą samą drogą do saloniku-poczekalni.

Pani Vincenti z przechyloną w tył głową cichutko popłakiwała z zamkniętymi oczami. Koło niej w usłużnym ukłonie giął się młody asystent kierownika.

W drzwiach gabinetu stanął jeden z członków ekipy policyjnej i ruchem ręki przywołał przełożonego.

Przy biurku drugi z ekipy, ze słuchawką przyciśniętą ramieniem, szybko notował w policyjnym notesie przekazywane mu telefonicznie zażądane uprzednio dane, a zobaczywszy przełożonego dał mu znak ręką pokazując na słuchawkę, i zaczął znowu szybko notować przerzucając strony notesu.

Porucznik wziął do ręki plik kartek z listą uczestników balu.

- Ładna historia - gwizdnął przez zęby. - Tysiąc dwieście dwadzieścia dwie osoby.

- Dziękuję panu - mówił sierżant do telefonu. - Dziękuję za pomoc i proszę o dalszą; potrzebuję dodatkowych informacji z kartoteki miejscowego FBI. Proszę również o potwierdzenie tych informacji na piśmie. Adres: II komisariat, porucznik Frank Wright... tak, Frank Wright... Co, pan go zna? A, byliście razem w akademii? Dobrze, powtórzę, dziękuję.

- Panie poruczniku Wright, pański kolega, Adolf Cohen, przesyła panu pozdrowienia.

- Dobrze, dziękuję - uśmiechnął się Wright, wziął z rąk sierżanta zapisane arkusze i usiadł za biurkiem.

- Panie Culford - zwrócił się po paru minutach czytania do siedzącego bez słowa i z przybitą miną kierownika klubu - winszuję panu tego członka klubu. Pański wielki przemysłowiec Vincenti ma życiorys bogatszy od prezydenta Nixona i zaręczam panu, że dla nas dużo ciekawszy. Kasyna gry, tory wyścigowe, loterie i szereg enigmatycznych interesów, jak oni to nazywają - “Towarzystwa”, a w ogóle w skrócie “Cosa Nostra”. Nazwisko bardzo popularne we wszystkich komendach policji stanu Nevada. FBI też ma coś do powiedzenia. Tamtejsza policja prowadziła w ciągu ostatnich pięciu lat przeciw tym organizacjom jedenaście dochodzeń o morderstwa i cztery o wymuszanie pieniędzy. Naturalnie kończyło się na poszlakach. Dobrzy prawnicy, pięknie sfabrykowane alibi, z bożej łaski świadkowie i wysokie interwencje. Mafia, psiakrew!

I teraz ten “mafioso” przysporzył nam nie tylko roboty, ale i kłopotów. Przesłuchać przeszło tysiąc dwustu uczestników zabawy, późniejsze dochodzenia FBI i policji federalnej, bo przecież on jest z innego stanu. I powiedzmny nawet, że dojdziemy... Znowu będą wysokie kaucje, znowu ci sami prawnicy, nieprawdopodobne alibi i wysokie interwencje, bo przecież to pewno jakaś konkurencyjna “familia” albo syndykat. W rezultacie kilku z nas straci swoje posady. Ot, co.


7 - Sam Revell, zatroskany prywatnie i służbowo.


O tej porze basen był prawie wyludniony i tylko na krańcu, przy jednym stoliku siedziało kilka osób.

Zapowiadał się znowu gorący dzień i mimo że słońce przesłaniała jakby mgiełka szarych chmurek, w tym bezwietrznym przedpołudniu dawał się odczuwać ciężar rosnącego upału.

Wyciągnięty na leżaku Sam Revell odłożył czytaną gazetę i sięgnął po szklankę z oranżadą. Czuł się wyczerpany do granic wytrzymałości. Ostatnie kilka tygodni, spędzone w ciągłych rozjazdach, na konferencjach, naradach i konsultacjach, nawał pracy biurowej i dziesiątki narastających z każdym dniem nowych problemów wykluczyły możliwość wypoczynku. Mycie prywatne zostało w tej atmosferze ustawicznego podniecenia właściwie zupełnie wyeliminowane.

Dzisiaj już nie wytrzymał i wyrwał się z biura przed jakąś godziną do “Ex Service Men Club”, by choć na chwilę oderwać się od codziennej rutyny i przemyśleć wiele nagromadzonych spraw i zagadnień.

Trzydniowa konferencja w głównej kwaterze International Narcotic Bureau w Paryżu, podczas której dyskutowano nad raportem Perkinsa, ustalanie wytycznych dalszej działalności, bezpośrednie zetknięcie się z gromadzącymi się problemami na terenie Europy - wszystko to powstawiło go w obliczu jakiejś dziwnej inercji - będącej najwyraźniej skutkiem zetknięcia się z chorobliwie rozbudowaną biurokracją, i to na wszystkich szczeblach tej organizacji.

W rezultacie wielogodzinnych konferencji centrala w Paryżu mgliście obiecała pomoc ze swej strony, jednak wszystkie sprawy związane na terenie Stanów Zjednoczonych pozostawiła do załatwienia Federal Narcotic i American Drug Enforcement Agency.

Druga sprawa, sprawa przecieku informacji z wewnątrz, znalazła się w rękach FBI.

To była może najcięższa decyzja do podjęcia.

Dostęp do zastrzeżonych tajemnicą kartotek i informacji jego biura miały poza nim samym tylko trzy osoby: Alice Thorpe, stara urzędniczka, wdowa po znanym prokuratorze, będącym na wiele lat przed śmiercią w stanie spoczynku; Ted Levy, emerytowany z powodu kalectwa oficer lotnictwa, i William Beresdorf, jedyny zastępca szefa departamentu. Beresdorf był już zastępcą jego poprzednika. Prawnik z zawodu, po likwidacji firmy, która go zatrudniała, dostał się do administracji, a pięć lat temu przeszedł do Federal Narcotic Bureau.

Oficerowie FBI z Nowego Jorku po dokładnym zapoznaniu się z problemem zapewnili go, że w przeciągu sześciu miesięcy sprawa ta zostanie wyjaśniona.

Tak, miał do nich pełne zaufanie, ale przyznawał się w duchu, że bał się wyników tego śledztwa.

Jakkolwiek by było wszyscy są z sobą zżyci, są dobrymi kolegami, utrzymywali między sobą bliskie stosunki towarzyskie, ich żony przyjaźniły się... Aż strach było pomyśleć.

Każdy dzień zwykłej, rutynowej pracy przynosił setki protokołów i relacji ze spraw sądowych, wykazy złapanych pokątnych sprzedawców i małego kalibru handlarzy marihuaną, kokainą, morfiną i LSD. Do tego statystyki lecznic, domów zdrowia i stanowych szpitali. Wykazy FBI, policji stanowej i federalnej, statystyki... Statystyki - świadectwo potwornej biurokracji we wszystkich zainteresowanych urzędach, stanowych i federalnych.

Jako uzupełnienie tego wszystkiego mieli dziesiątki zażaleń, reklamacji i interwencji diabli wiedzą jakich liberalizujących stowarzyszeń, biur porad prawnych, związków studenckich i wreszcie sprawy najcięższego kalibru - oskarżenia senatorów.

Te stosy przychodzących codziennie papierów zatrudniały bez reszty cały personel departamentu, uniemożliwiając jakiekolwiek planowanie konkretnej działalności w terenie.

Przez Górskiego dostał niejasne informacje, że Perkins, od pięciu tygodni na rekonwalescencji, łapie ryby gdzieś w Kanadzie, ale jednocześnie jest w ustawicznym kontakcie z Kowasem. Dotarło do niego również, że Su zażądał ściągnięcia z Hongkongu jednego ze swoich agentów, jak również tej dziewczyny z Tajwanu. Departament przekazał to do Paryża.

Awizowany w raporcie “orion” uległ jakiejś awarii w Nagasaki. Do tego kapitan wywołał awanturę z zarządem portu, za co został ukarany wysoką grzywną. Uiszczono ją natychmiast. Okazało się, że uszkodzenie jest poważne. Nie należy się spodziewać nadejścia statku przed upływem trzech tygodni. Tę wiadomość przesłał “01” na poste-restante, na pocztówce z widokiem miasta po wybuchu bomby atomowej.

Pozostała jeszcze sprawa Pierrina, która narobiła niepotrzebnie dużo zamieszania i może być również powodem niepotrzebnych komplikacji. Całe szczęście, że właśnie w tym czasie wezwano go prywatnie do Paryża. Inaczej ładnie by wyglądał.

Pierrino obchodził dziesięciolecie swojego małżeństwa, a że Letizia lubi robić koło siebie szum, więc urządzili wielkie przyjęcie w jednej z włoskich restauracji. Naturalnie nie obyło się bez Perkinsa i Górskiego.

Jak zwykle FBI uwieczniła tę uroczystość nie tylko w milowej długości raporcie, ale i zabawnym w pewnym sensie filmem ze szczegółowymi objaśnieniami co do zebranych gości.

Okazało się, że wśród uczestników tej jubileuszowej fiesty znalazły się nie tylko dwie głowy najpotężniejszych “familii” Chicago, ale jeszcze przebywały one w otoczeniu swoich “capo regime”. Oglądając film aż się złapał za głowę; najwięksi agenci International Narcotic w najlepszej komitywie z motorycznymi gangsterami Chicago!

Miejscowa policja chciała z miejsca zrobić nalot, bo taka okazja nie często im się trafia, a między biesiadującymi mieli już kilku upatrzonych. Całe szczęście, że kapitan FBI, używając wszystkich możliwych argumentów, przekonał miejscowego oficera policji.

Ale policja i tak nie wytrzymała i w chwili rozchodzenia się gości usiadła na jednym z uczestników zabawy, osobniku poszukiwanym od roku przez wszystkie komisariaty Chicago.

Spotkało się to z gwałtowną reakcją tak Pierrina, jak i Su; ten ostatni bezskutecznie interweniował u miejscowego prokuratora. Ale FBI umyła ręce i nie ma najmniejszego zamiaru narażania się miejscowej policji i sądowi.

Nie pozostało mu nic innego, jak jechać do Chicago i podjąć wszystkie możliwe wysiłki, by udobruchać policję i całą sprawę zneutralizować. Całe nieszczęście, że ten przytrzymany “mafioso” postrzelił rok temu agenta policji, a do tego kartotekę miał nie mniejszą niż biblioteka watykańska.

Wszystko teraz zależy od postawy policji, która ostatnio zaczęła interesować się zbyt szczegółowo samym Pierrinem” - pomyślał Revell.

Mało tego. Pierrino powiedział Górskiemu, że jak mu tego “mafioso” nie wypuszczą, zrywa kontrakt i wraca do Włoch motywując to tym, że typ ten jest jego konfidentem, niezastąpionym na terenie Chicago. Od siebie Górski dodał, że tak czy owak Pierrino nie przedłuży umowy z International Narcotic, a o ile jest mu wiadome, umowa ta wygasa za niecałe dwa lata...

Nieuniknione nadchodziło powoli i z tym już teraz należało się liczyć. I Pierrino, i Su dochodzili do pięćdziesiątki. Nie byli to ludzie, których można by posadzić za biurkiem. To byli ludzie terenu, ludzie zdecydowanych akcji, których już dawno zaczęło bulwersować nowoczesne zdemokratyzowane prawo. Zaczynali oni buntować się otwarcie przeciwko nakładaniu im kagańców w pościgu za przestępstwem i zbrodnią.

Obaj różnili się od siebie diametralnie, co nie przeszkadzało, że każdy w swoim zakresie był asem nie mającym sobie równych.

Sam skinął na kelnera.

- Przynieś mi jeszcze jedną oranżadę i południowe dzienniki.

Kelner ruchem znamionującym dawnego żołnierza obrócił się na pięcie.

Żeby to było wszystko - rozmyślał Revell - to może i dałbym sobie radę, ale to chyba ta mniej ważna część osobistych zmartwień i niepokoju”. Liza! Coś między nimi nie grało. Od przeszło roku narastały niepowodzenia i dysonanse. Przecież właściwie żyli zgodnie, mieli grono miłych przyjaciół, wesołe środowisko. Prawda, że praca zabierała zbyt dużo jego prywatnego życia, ale tak przecież bywa w każdym zawodzie.

Dzisiaj trudno mu było ją zrozumieć. To otaczanie się młodzieżą, dyskutującą ustawicznie Freuda, te kontemplacje duchowe. Dom stale pełen nie znanych mu twarzy... Zaczynał czuć się nie jak u siebie, jak intruz. Na projektowany wyjazd na urlop do Europy Liza odpowiadała półsłówkami, jakby ją to zupełnie nie interesowało. Co może być tego powodem? Może znalazła innego?

Wziął jedną z przyniesionych gazet. Na pierwszej stronie znowu wojna w Wietnamie.


8 - Signore Giannini, doradca, jakich mało


Do tej małej włoskiej restauracji przy rogu 87 Street o tej porze dnia tylko przygodny przechodzień wpadał na filiżankę kawy lub zamienić parę słów z opasłym “comandatore” w pasiastym fartuchu obsługującym klientów.

W głębi długiej salki, w ostatniej loży, siedziało trzech mężczyzn, zajętych toczącą się po włosku rozmową.

- Ja rozumiem, signore Pierrino, jakie trudności pan może napotkać we wszystkich swoich staraniach, ale my tego nie chcemy za darmo - mówił siedzący za stołem naprzeciwko Pierrina mężczyzna w ciemnym garniturze, ze skupioną i myślącą twarzą.

Jeżeli ta sprawa stanie na wokandzie - jak zapowiedziano - za cztery dni, nasi prawnicy nie są w stanie przygotować obrony i Vito Bonaseta może być skazany na pięć lat.

- Piętnaście - mruknął Pierrino.

Mówiący udał, że nie słyszy tej uwagi i ciągnął dalej:

- Signore Pierrino, ja jako “consigliere” Don Anelliniego, mam pełne upoważnienie do podjęcia wszelkich zobowiązań w stosunku do pana za pańską pomoc. Nie chcemy nic więcej jak odroczenia sprawy na trzy miesiące i wypuszczenia Bonasery za kaucją - proponujemy pięćdziesiąt tysięcy - z danym panu osobiście przyrzeczeniem, że zainteresowany nie zrobi żadnego “skoku”.

- Signore Gianini - odpowiedział Pierrino. - Szanuję pańskiego “Padrone”, jak również bardzo mu współczuję, ale jak Don Anellini mógł przyprowadzić ze sobą na przyjęcie do nas takiego “pimpa” (ang. - sutener, alfons) jak ten Bonaserra? Bandyty, co nie tylko ma na sumieniu postrzelenie policjanta, ale jeszcze handel cannapis? Jak pan wie, to ostatnie wchodzi w zakres moich zainteresowań.

- Niech pan posłucha, signore Pierrino, mój “padrone” Don Annellini chciał jak najbardziej uświetnić pańską uroczystość i zjawił się z całą swoją bliższą rodziną, a jak pan wie, Vito jest jego siostrzeńcem. Proszę niech mi pan nie przerywa, to postrzelenie policjanta to była prawdopodobnie omyłka i nie wiadomo jeszcze czy to on strzelał, mimo dowodów, jakie przedstawia źle ustosunkowana do nas policja. A co do tego cannabis, to były jakieś stare zapasy, trzymane jeszcze przed pana przybyciem na tutejszy teren, i oto trudno wnosić pretensje do naszej “familii”, tym bardziej że możemy to załatwić ugodowo.

- Czy pan zdaje sobie sprawę, na co panowie już nas narazili? - odpowiedział Pierrino. - Na prośbę Don Annelliniego interweniowaliśmy w policji i u prokuratora. W rezultacie doszło nie tylko do odmowy, ale i do niepotrzebnego zatargu, który dla nas obydwóch może mieć poważne konsekwencje. Panie! My jesteśmy urzędnikami International Narcotic Bureau, z immunitetami jak ambasadorzy! Ładnie to teraz wygląda, gdy jeden z nas gości u siebie poszukiwanego przez policję bandytę? Mało tego, interweniuje w jego obronie! Czy pan rozumie, Giannini, w jaką zupę ten kochany Don Anellini nas wpakował?

- Dobrze, proszę panów, odetchnijmy trochę i napijmy się świeżej kawy - tu mówiący skinął na stojącego za kontuarem grubasa, który zobaczywszy gest ręki wrzasnął tylko: “Si, signore Gianini” i nacisnął ramię “espresso”.

- Zapadło milczenie. Pierrino i Su z twarzami bez wyrazu obserwowali ocierającego pot z czoła “Consigliere”. Człapiąc rozdeptanymi pantoflami “comandatore” postawił przed nimi filiżaneczki ze świeżym naparem i kłaniając się usłużnie poczłapał z powrotem do kontuaru.

- Signore Pierrino - zaczął od nowa Giannini - niech pan nie sądzi, że na tę rozmowę przyszedłem z pustymi rękami. Niech pan zechce uwierzyć w najlepsze chęci i intencje mojego “padrone”. Jego obietnice to nie są puste słowa. Doskonale, i to od dawna, zdajemy sobie sprawę, że pana interesuje gałąź, że się tak wyrażę, “przemysłu”, będąca całkowicie w rękach żółtych ludzi, interesu, którego nasza “familia” się nie tyka. Pana interesuje heroina. Przystępujemy do interesu i to, co mówię, proszę traktować jako zadatek dalszych świadczeń naszej “familii”. W południowej dzielnicy, w jednej z bocznych uliczek, tak zwanej Begger Street (ang. - Ulica Mebraków), mieści się od wielu lat dobrze prosperująca fabryczka “chińskiego makaronu”. Należy ona do starego Fu-Sing. Na parterze, zaraz przy wejściu z bramy, jest suszarnia i główna pakownia, na pierwszym piętrze maszyny, wyrabiające to ich ciasto, a na drugim piętrze - coś w rodzaju pakowni. Oprócz tego ich prasowanego makaronu fabrykują tam używane często jako przystawka do drinków prażone na parze i suszone krewetki. Wyglądają jak małe bezy, a w ogóle świństwo...

Su uśmiechnął się.

- ...ten właśnie towar pakują między innymi na drugim piętrze. Ogółem pracuje tam zwykle pięciu mężczyzn, włącznie z rozwożącym towar kierowcą, i jedenaście kobiet, wszystko żółci. Teraz proszę uważać: w soboty i niedziele na dole pracuje w suszarni trzech mężczyzn. Pierwsze piętro jest nieczynne, a na drugim piętrze pracuje dziewięć kobiet. Te kobiety pakują, ale nie żadne tam makarony czy krewetki. W takie koperty - tu wyjął z kieszeni małą niebieską kopertkę, w jakich dawniej sprzedawano proszki od bólu głowy - sypie się nie aspirynę, jakby kto pomyślał, ale czystą heroinę, gotową do rozpuszczania w wodzie destylowanej. Nie zapominajmy, że tych trzech mężczyzn, to obstawa. Na pewno są uzbrojeni i przygotowani na najgorsze...

Skończywszy Giannini rzucił okiem na twarze słuchaczy. Słuchali uważnie, ale ich twarze nie wyrażały nic.

- Czy to wszystko? - spytał po chwili Pierrino.

- To jest pierwszy krok - odpowiedział zapytany.

- Dobrze, przyjmijmy, że to jest pierwszy krok, ale interesuje nas, jak wYście do tego doszli?

- Nie będę z tego robił tajemnicy, wierząc, że na pewno dojdziemy do porozumienia - z lekkim uśmiechem odpowiedział Giannini. - Sprawa przedstawia się następująco: młody Alexandro Cardinale, syn piekarza z Cicero Avenue, chodzi na uniwersytet i chce zostać jakoby “uno dottore”, w każdym razie tak nabiera swego ojca. Chłopak to “uno mascalzone”, a stary Ardinale wierzy w jego studia, które dla tego obiecującego młodzieńca są źródłem poważnych wydatków pokrywanych przez naiwnego ojca. Muszę dodać, że stary Cardinale jest, poprzez swoją żonę, członkiem naszej “familii”. Tenże Alexandro chodzi z córką Fu-Singa, która jest już bardzo zamerykanizowana, studiuje również medycynę i podobno szaleje za tym łobuzem. Teraz w skrócie: Don Anellini odbył małą konferencję z tym draniem. Rozmowa nie trwała długo, Alexandro dostał pieniądze na nowy samochód i będzie się żenił z tą dziewczyną. Resztę załatwimy we własnym zakresie.

- A może by tak do rzeczy? - przerwał Pierrino.

- Już, już... W tej chwili produkcja tego makaronu znajduje się pod nadzorem jednego z naszych najlepszych “capo regime” i jego ludzi. Zaręczam panom, że to najpewniejsi z całego Chicago. Wyłożyłem panu na stół, signore Pierrino, trzy asy, i przysięgam, że o ile panowie załatwią nam naszą sprawę, wyciągniemy z rękawa czwartego.

Jakby chcąc coś powiedzieć Pierrino obrócił się do Su. Temu drgnęły tylko lekko powieki.

Znowu chwila wyczekującego milczenia.

Pierrino nagle wstał i wyciągnął rękę:

- Proszę powiedzieć swojemu dobremu przyjacielowi Don Anelliniemu, że zrobimy co jest w naszej mocy, by zadośćuczynić jego żądaniu. A teraz najważniejsze dla pana i dla nas: niech pan powie swojemu “capo regime” i jego ludziom, żeby odskoczyli jak najdalej od tej fabryczki. Zostawcie temu bastardowi Cardinalemu resztę zadania.

Podali sobie ręce i Giannini pospiesznie wyszedł, żegnany głębokim ukłonem “comandatore”.

- Muszę ci powinszować raz jeszcze, Pierrino, twojego “dziesięciolecia” - uśmiechnął się Su. Ta sławetna rocznica zaczyna przynosić nam owoce w postaci wyników przechodzących możliwości działań trzystu urzędników Federal Narcotic i całej Drug Agency. Złapaliśmy nieprawdopodobną szansę. Zupełnie jak na dobrym filmie. A i tak będziemy mieli do cholery przykrości, bo przecież nie jesteśmy jeszcze ślepi, a te facety z waszego FBI robili zdjęcia na grandę i może nawet nakręcili niezgorszy film. Już widzę, jaką minę będzie miał Sam, gdy zobaczy raporcik o twojej “fiesta”, długi jak stąd do San Francisco. A po tych naszych interwencjach jeszcze większy krzyk się zrobi. Przekonasz się, ile przyjdzie skarg i zażaleń od policji i prokuratury. Gotowi nas jeszcze wyprosić ze Stanów.

- O to się nie martw - odpowiedział Pierrino. - FBI nie da mnie ruszyć, mam tam świetne stosunki, a informacje, jakie przez te trzy lata dostali przez moich konfidentów, są dla nich zbyt wiele warte, by szybko o tym zapomnieć. Ja też zdawałem sobie sprawę, że podczas całej zabawy byliśmy obserwowani przez wszystkie działy policji, i przyznam, że właściwie było mi to na rękę, bo z upływem czasu przekonają się do naszych metod wsiąkania w środowisko i obracania go w narzędzie w naszych rękach. Ale co radzisz teraz?

- Wiesz co? - po namyśle odpowiedział Su. - Tu stawka jest zbyt wysoka, żeby dla jakiegoś drania “mafioso” kładło się na drugą szalę sprawę o wadze prawie międzynarodowej. Zaraz zadzwonię do tego komisariatu i poproszę o rozmowę z kapitanem. Prokurator ma o nim wysokie mniemanie i bardzo mi go polecał. Ze mną on będzie rozmawiał inaczej, ja też jestem po akademii i byłem jednak tym superintendentem policji Jego Królewskiej Mości. Jeżeli to jest rozumny człowiek i zda sobie sprawę z wagi zagadnienia, to nie tylko uda mi się go przekonać, ale jeszcze zapewnimy sobie jego stałą współpracę, która w tej chwili tak bardzo jest nam potrzebna.

Pierrino skrzywił się sceptycznie.

- Powiedzmy, że uda nam się nawet przeciągnąć tego kapitana na naszą stronę. Jak będziemy mieli policję za sobą, to i tak pozostaje jeszcze prokurator i sędzia sądu federalnego. Jeżeli ten prokurator będzie się upierał przy swoich zasadach, co jest do przewidzenia, nie pozostaje nam nic innego jak tylko Waszyngton, a tu potrzebny będzie Sam i ranga całego departamentu, naturalnie także pomoc FBI, na którą według ciebie możemy liczyć...

- Niepotrzebnie wywołałeś awanturę z tym kapitanem - powiedział Su. Na pewno skoczy na sam twój widok i nie łatwo przyjdzie mi przekonać go do ciebie. A teraz, “carissime” Pierrino, wypij sobie jeszcze jedną kawę. Ja idę zadzwonić. Mógłbym i stąd, ale na wszelki wypadek wolę z zewnątrz.


9 - Kapitan O’Grady, lubiący przestrzegać prawa


Młody, umundurowany policjant poprowadził ich długim korytarzem Vi komisariatu do oszklonych drzwi na końcu. Przeszli przez salę, gdzie za biurkami siedziało w gwarze krzyżujących się rozmów telefonicznych ośmiu agentów.

W drzwiach gabinetu kapitana stanął młody człowiek, starannie ubrany, z uśmiechniętą uprzejmie twarzą.

- Miło mi panów powitać - powiedział. - Nazywam się Stanley O’Grady i jestem kapitanem w tym komisariacie.

Przepuścił ich przed sobą i wskazał fotele w rogu pokoju, otaczające mały okrągły stolik.

- O panu dużo słyszałem od naszego prokuratora - powiedział zwracając się do Perkinsa. - Rozumiem, że jesteśmy w pewnym sensie kolegami po fachu. Mam wielkie uznanie dla brytyjskiej policji za jej wielką światową reputację...

Następnie zwrócił się do Pierrina. Twarz mu spoważniała:

- Mieliśmy już możność wymiany naszych poglądów. Żałuję, że przybrało to nieprzewidzianą przeze mnie formę, którą tłumaczę sobie zachodzącą różnicą podejścia do pojęcia prawa tego stanu. W każdym razie jestem do dyspozycji. Czym mogę panom służyć? Co jest celem wizyty panów w moim biurze?

- Panie kapitanie O’Grady - odpowiedział Perkins. - Niech się pan nie spodziewa, że zamknę całość naszych problemów w kilku zdaniach. Zdaję sobie sprawę, że nie jest panu obca działalność instytucji, dla której pracujemy. Sprawy, którymi się zajmujemy, nie ograniczają się tylko do pańskiego terytorium. Pozwolę sobie bez przesady określić je jako ogólnonarodowe. Pan pozwoli, że zacznę od początku...

Zreferowawszy podłoże ustawicznej walki z produkcją i przemytem narkotyków w skali światowej, Perkins naświetlił całą dotychczasową działalność swoją i Pierrina i określił docelowe zamierzenia, akcentując wszystko, co dotyczyło zwłaszcza terenu Stanów Zjednoczonych i roli, jaką muszą tu odegrać wszystkie możliwe instancje prawa i porządku publicznego.

Po upływie dobrej półgodziny tego wykładu O’Grady nie wytrzymał wstał z fotela.

- Jestem panu niezmiernie wdzięczny za podzielenie się ze mną wiadomościami, o których tylko w części miałem przybliżone pojęcie. Czuję się w obowiązku objaśnić panom zakres i charakter mojej działalności i opowiedzieć o jej rezultatach i naszych doświadczeniach. Nie będę poruszał sprawy walki z narkotykami na tutejszym terenie, bo to znane jest panom z raportów i naszych sprawozdań. Natomiast zastanawia mnie nacisk, jaki pan Perkins kładzie na kwestię udziału triad w dystrybucji heroiny. Tak, naturalnie, znamy triady i ich działalność, ale przyznam się panom, że my jako policja mamy najmniej kłopotów ze społecznością chińską. To są jakieś małe palarnie opium, trochę tej ich gry liczbowej, od czasu do czasu wyłowimy z jeziora nie rozpoznanego żółtego trupa, ale to po cichu i bez rozgłosu. Najwięcej kłopotów w walce z narkotykami przysparzały nam różnego rodzaju mafie i przestępcze syndykaty, na których zwykle urywały się nici dalszych dochodzeń. Do tej pory nie mieliśmy żadnych możliwości skoncentrowania się na tym dziale przestępczości, mając cały personel i biura zajęty wykrywaniem mordów, napadów rabunkowych, gwałtów i większych kradzieży. To jest Chicago, proszę panów, słynne Chicago bijące przestępcze rekordy świata. To jest dżungla, gdzie nie jesteśmy w stanie obecnymi siłami opanować sytuacji.

Tego rodzaju atmosfera daje możliwość rozwoju i funkcjonowania takim gałęziom przestępczości jak prostytucja, narkotyki, wyzysk i szereg innych mniejszych przekroczeń prawa, których nawet nie będę wyliczać. Nie mogąc się uporać nawet z tymi najważniejszymi musimy patrzeć na wiele innych przez palce. Inaczej mówiąc widzimy zło, ale okoliczności zmuszają nas do przymykania oczu. Do tego dochodzi ustawiczna nagonka na policję, zaczynająca się przy każdej sprawie, wchodzącej na wokandę sądową. Zarzuty brutalności, prowokacji, a nawet rozmyślnych zabójstw są już z reguły podstawą każdej obrony. Przy większych procesach, a z nimi związane są zwykle mafie, dochodzą jeszcze z reguły interwencje wysoko postawionych i ustosunkowanych osobistości naszego miasta. Jak panowie widzą, nasze zadanie nie należy do najłatwiejszych. No i nie ma mowy o uznaniu czy wdzięczności.

- Nie potrzebują mnie panowie o niczym przekonywać - ciągnął dalej zapaliwszy papierosa - bo nasze punkty widzenia niczym się nie różnią. Jeden Bonasera więcej czy mniej nie robi nam różnicy. Zgoda, postrzelił jednego z moich agentów, i robimy wielki krzyk, bo nareszcie udało nam się przygwoździć dowodami nie do podważenia mafię tego Anelliniego. A dla prokuratora i sędziego federalnego to pierwsza okazja do rozprawienia się z tą “familią” za wszystkie dotychczasowe porażki, oskarżenia podważone na sali sądowej. I tu natrafimy na duże opory i trudności. Zastanówmy się: przecież w razie odłożenia tej sprawy i przyjęcia proponowanej kaucji z góry wiemy, że żaden ze świadków oskarżenia nie przeżyje tych trzech miesięcy, a tłumaczenia, że wypadki chodzą po ludziach, nie przekonają funkcjonariuszy z tego komisariatu.

Ale mimo wszystkich możliwych konsekwencji przyjmuję panów propozycję i ze swojej strony zrobię wszystko... Inaczej mówiąc - na jutro zwołamy małą konferencję z naszym radcą prawnym, na której będzie konieczna panów obecność, zaczniemy radzić, jakimi metodami przekonać przedstawicieli prawa. To wszystko, co mogę zrobić dla panów, na więcej ani mnie, ani mojego komisariatu już nie stać. Robię to nawet z przekonaniem, bo po raz pierwszy w mojej karierze miałem możność spotkania ludzi pokroju panów.

- O, to nie koniec - roześmiał się Perkins. - Drogi kapitanie, dziękujemy za okazaną chęć współpracy i pomocy osobiście, dziękujemy w imieniu departamentu. Ale mamy drugą sprawę, bardziej skomplikowaną, której bez pana pomocy, a nawet osobistego zaangażowania się, nie będziemy mogli przeprowadzić nie budząc żadnych podejrzeń.

- To coś nowego, proszę - z uśmiechem zaciekawienia powiedział O’Grady.

- Panie kapitanie. Za jakieś trzy albo cztery tygodnie na terenie San Francisco FBI zatrzyma dwóch Chińczyków, zbiegłych ze statku. Zatrzyma ich na prostej podstawie bezprawnego przebywania na terenie Stanów Zjednoczonych. Ci dwaj Chińczycy zbiegną z aresztu i po jakimś miesiącu znajdą się na terenie podległym pańskiemu komisariatowi. Dodajmy, że ich statek już dawno opuścił wody terytorialne. My w odpowiednim czasie ich panu wskażemy, tym bardziej że będą za nimi rozpisane przez FBI listy gończe. Pan ich zaaresztuje i siłą rzeczy muszą stanąć przed sądem, który wyda normalny nakaz deportacji. Wtedy, czego łatwo się domyślić, po zapadnięciu wyroku sądowego trzeba im umożliwić w jakiś sposób ucieczkę. Ci ludzie to nasi ludzie i to jest jedyna możliwość zapewnienia im żelaznego alibi. To, co panu referujemy, nie może nigdy wyjść poza nas trzech, i tu ma pan najlepszy dowód zaufania, jakim pana obdarzamy.

- Panowie są rzeczywiście niezwykli! - krzyknął O’Grady. - Najpierw namówiliście mnie do podpisania wyroku śmierci na trzech Bogu ducha winnych świadków oskarżenia, a teraz ja, kapitan policji tego komisariatu w Chicago, mam po pierwsze wprowadzić w błąd prokuratora stanowego, po drugie zrobić durnia z sędziego federalnego, a po trzecie skazanemu przez ten sąd na deportację ułatwić jeszcze ucieczkę! To nawet nieźle jak na początek naszej znajomości i ewentualnej współpracy. Na moje szczęście to wszystko w rzeczywistości wygląda nieco inaczej niż mogłoby się wydawać na podstawie tego szkicowo zarysowanego planu. Przypuśćmy, że przytrzymujemy tych dwóch żółtych. Przecież oni są “własnością” FBI, któremu uciekli, inaczej mówiąc zmuszony jestem zwrócić “zgubę” właścicielom. Następnie FBI, czy chce czy nie chce, jest zobowiązane do umieszczenia ich do czasu rozprawy w więzieniu stanowym, z którego zostaną doprowadzeni do sądu i po sprawie tam przekazani z powrotem... Ale... - tu parsknął śmiechem - panowie tak mnie zafascynowali swoją... egzotyczną, że się tak wyrażę, formą działalności, że już zacząłem rozważać możliwość takiego planu ucieczki. Wydaje mi się, że FBI mogłoby coś zorganizować w czasie transportu aresztowanych do miejsca załadunku skazanych na deportację. Jak się panom podoba takie rozwiązanie? Mnie bardzo, bo odegram tu tylko małą rolę. Uchroni mnie to nie tylko od utraty mojego stanowiska, ale i oddali perspektywę co najmniej trzyletniego odpoczynku w State Penitentiary. 16

To pełne humoru oświadczenie kapitana rozbawiło całą trójkę. O’Grady nie dając sobie przerwać mówił dalej:

- Jak dotąd wydaje mi się, że ustaliliśmy płaszczyznę porozumienia i możliwość dalszej współpracy. Teraz chciałem panów zaprosić na kolację. Rozmowa z panami daje mi dużo więcej, niż wykłady w naszej akademii. Przyznaję, że panowie mi imponują i dużo sobie obiecuję po dzisiejszym wieczorze. Zgoda?

A gdy jednocześnie skinęli głowami, dodał:

- Więc powiedzmy... siódma trzydzieści w “Casa Bianca” - tu zrobił mały ukłon w stronę Pierrina. - Na Carbini Street.

Uścisnęli sobie ręce.


10 - Wang-Wen, czyli posłuszeństwo przede wszystkim


Pierwszym wrażeniem przybywającego do Nowego Jorku jest przytłaczający ogrom drapaczy chmur i piekło przewalającego się ulicami ruchu w tym olbrzymim skupisku ludzkim, ruchu rozlewającego się w nieustannym zgiełku we wszystkich kierunkach.

Prawie przy rogu Chambers Street i Broadwayu, trochę cofnięta od ulicy, stała wyniosła kamienica, która bogactwem gzymsów i ozdób oznajmiała swoje narodzenie w początkach obecnego stulecia.

Po prawej stronie dużych, szerokich drzwi, wiodących do głównego hallu, masywna miedziana tablica głosiła, że na czwartym, piątym i szóstym piętrze znajdują się biura prawnicze firmy “Eric Johnson, Benjeman Berstein, Chen-Liang i Thomas Wade”.

Firma ta od prawie pół wieku cieszyła się dobrą reputacją w miejscowym świecie prawniczym i przemysłowym. Z latami ubywało partnerów, którzy odchodząc w stan spoczynku odsprzedawali swoje udziały pozostałym wspólnikom.

W chwili obecnej żył już tylko ostatni z założycieli i głównych akcjonariuszy firmy, Chen-Liang, który również przekroczywszy siedemdziesiątkę powoli cedował swoje obowiązki i fotel głównego dyrektora na swego syna Seng-hsu, doktora praw Uniwersytetu Columbia.

Firma zatrudniała dwunastu prawników, którzy zależnie od swoich specjalizacji prowadzili różne sprawy, od przestępstw kryminalnych do wielkich transakcji międzynarodowych. Całość personelu pracującego na trzech piętrach tej instytucji wynosiła razem z telefonistkami własnej centrali i obsługą telexu czterdzieści sześć osób.

W firmie, mimo przynależności właścicieli do żółtej rasy, pracowało tylko czterech przedstawicieli kraju wielkiego Konfucjusza.

Wen-hsjang zdolny prawnik, specjalista od banków i koncernów finansowych, dwie starsze już sekretarki i główny woźny biura, który był raczej administratorem i zaopatrzeniowcem w jednej osobie.

Prawdziwym kierownikiem całości był Harry Peacock, niezrównany ekspert giełdowy, którego czterdziestoletnie doświadczenie wyniesione z pracy w tej firmie w pełni uzasadniało tak zajmowane stanowisko, jak i wydawane decyzje. Był on czymś w rodzaju głównego specjalisty.

Młody doktor praw, Seng-hsu, pospolicie zwany Fredem, zajmował w zastępstwie ojca fotel głównego dyrektora, ale zasadniczą dziedzinę jego zainteresowań stanowiły zasady działania wielkich kompanii i towarzystw oraz zagadnienia lokaty kapitałów na rynkach międzynarodowych.

Firma prosperowała znakomicie i Chen-Liang cieszył się w sferach prawniczych i giełdowych opinią bardzo zamożnego człowieka.

Każdego dnia z rana Peacock sprawdzał rozkład dnia głównego dyrektora, przygotowany uprzednio przez sekretarki, i robił potrzebne adnotacje na przychodzącej na biurko pryncypała korespondencji.

Tak było i dziś.

- Dzień dobry, Harry! - krzyknął już od drzwi dyrektor. - Nie staraj się wynajdywać mi czegoś nowego, bo o ile sobie przypominam, dzisiaj będę miał trochę wolnego czasu i mając to na uwadze obiecałem Mary, że się z nią spotkam w południe w tym nowym magazynie na Fifth Avenue.

- Obawiam się, że zaszła jakaś pomyłka - odpowiedział Peacock zapalając ustawicznie gasnące cygaro. - Zapomniałeś, Fred, że dzisiaj o dwunastej umówiłeś u siebie spotkanie z bardzo poważnym bankierem z Hongkongu, który mając wolne kapitały w bankach szwajcarskich chce zasięgnąć porady co do możliwości lokaty na tutejszym rynku.

- To na co ja ci jestem potrzebny? Możesz przyjąć go sam i poradzić mu, by wziął pakiet akcji “North Alaska Oil” - odpowiedział zniecierpliwiony młody dyrektor. - A zresztą - kto to jest?

- Ten pan nazywa się Wang-Wen i nie przychodzi sam, ale z naszymi dobrymi i starymi klientami z San Francisco, Yung-lu i Tung-Fu-ksiang.

- A to co innego - w zamyśleniu odpowiedział Seng-hsu. Bądź tak dobry i zadzwoń do Mary uprzedzając ją, że niestety nieprzewidziane sprawy zatrzymają mnie w biurze, dobrze?

- Naturalnie, zaraz to zrobię - odpowiedział Peacock - ale ja na twoim miejscu nie radziłbym “Alaska Oil”, raczej coś mniejszego, co byłoby pewniejsze, coś w rodzaju “Chineese Food Corporation”, należące do tych dwóch, co z nim przychodzą. Ich akcje od zeszłego roku stale rosną proporcjonalnie do wykazywanych zysków i zwyżki dywidend. Seng-hsu stał zamyślony z pochyloną głową, nie słysząc udzielanych mu wskazówek.

- Harry, porozmawiamy później, a teraz przyślij mi Lilian.

Peacock kiwnął głową bez słowa i wyszedł.

Sekretarka zastała swego szefa stojącego w zamyśleniu przy biurku.

- Hallo, Lilian, czy jest tam coś do przeczytania, czy podpisania? - wskazał ręką na stos ułożonych na tacach papierów.

- Nie, Fred, to normalne codzienne zawracanie głowy, zawiadomienia, prośby, zaproszenia itp., reszta jak zwykle rozdzielona już według kompetencji znajduje się na biurkach twoich ludzi.

- W porządku, bądź tak dobra i osobiście poproś do mnie pana Wen-hsiang czy - jak go nazywacie - “Pittę”, choć - tu uśmiechnął się - on tego przezwiska ogromnie nie lubi i dlatego jest z wami w ustawicznej wojnie. Poproś go, żeby przyszedł tu najszybciej, jak może. Seng-hsu podszedł do szerokiego okna i ciągle zamyślony wpatrywał się w widoczny poniżej Broadway.

Tak zastał go wchodzący Wen-hsiang, niewysoki, już dobrze po czterdziestce Chińczyk w czarnym, londyńskiego kroju garniturze. Skłonił się nisko z uprzedzającym szacunkiem:

- Jestem natychmiast na wezwanie mojego pryncypała - rzekł kantońskim narzeczem.

- Słuchaj, Wen-hsiang - tym samym językiem odpowiedział młody dyrektor. - Czy słyszałeś o znanym bankierze z Hongkongu, który nazywa się Wang-Wen? Jeżeli nie, sprawdź zaraz “Who is who in Hongkong” i z tą odpowiedzią przyjdź do mnie. Pospiesz się, proszę.

Po wyjściu “Pitty” usiadł za biurkiem przeglądając szybko korespondencję. Podpisał dwa zobowiązania do płacenia składek, na jakieś zakłady inwalidzkie, a resztę odrzucił na tacę sekretarki.

Wszedł z powrotem Wen-hsiang. Lekceważąc uprzednio stosowane formy chińskiej grzeczności usiadł w fotelu i z poważną miną zaczął mówić tym samym miękkim narzeczem:

- Jak prawdopodobnie przewidywałeś, nazwisko takie nie istnieje nie tylko w “Who is who”, ale w żadnym spisie dyrektorów banków w Hongkongu. Natomiast miesiąc temu otrzymaliśmy list reklamowy dotychczas nie znanego mi “South Bank Limited”, gdzie nazwisko Wang-Wen figuruje na pieczątce naczelnego dyrektora. Nie bądź zaskoczony, synu mojego chlebodawcy, a mój drogi przyjacielu; ja nie mam najmniejszej wątpliwości, że nasz “Najświętszy Brat” przysyła swojego przedstawiciela i radzę ci - porozum się natychmiast z czcigodnym twoim ojcem. To jest bardzo poważna sprawa, i oby jego decyzja była światłą wskazówką dalszych naszych kroków. Muszę cię ostrzec, drogi mój przyjacielu, że zaczynają się ważyć nasze losy, i proszę cię - nie pobłądź.

- Czyś ty zmysły postradał, Pitt?! - wrzasnął zapominając się doktor praw. - Czego ja mam się obawiać?! Przed czym mnie ostrzegasz? Czyje losy się ważą? Co wy przede mną ukrywacie? Ja też jestem członkiem naszego bractwa. Po powrocie z Korei uzyskałem stopień wtajemniczenia, który znasz. Dlaczego wszystko dzieje się za moimi plecami? Wyjaśnij mi, o co tu chodzi?

- Przyjacielu - łagodnie odpowiedział zapytany - zapominasz o prawie milczenia i o ślepym posłuszeństwie, do którego się zobowiązałeś. Twój nieprzemyślany wybuch jest wyrazem wewnętrznego buntu i znając ciebie od dziecka mogłem to od dawna przewidzieć. Ty jesteś już Amerykaninem i nie miałeś prawa należeć do naszego bractwa. Ja nie słyszałem twojego bluźnierstwa i za swoją głuchotę wcześniej czy później poniosę zasłużoną karę, równą surowością wartości przyjaźni, jaka nas zawsze łączyła. Fred, jeszcze raz cię ostrzegam, pamiętaj o Mary i o twoim małym synku.

To powiedziawszy Wen-hsiang szybko opuścił gabinet. Jeszcze drzwi nie zamknęły się za wychodzącym jak Seng-Hsu podniósł słuchawkę bezpośredniego telefonu i nakręcił numer.

- Czcigodny ojcze, oby słońce w dniu dzisiejszym oświetlało ścieżki twoich myśli! Daruj, że muszę zamienić piękną formę naszej rozmowy na język tego innego świata. Dzisiaj zapowiedział swoją wizytę u nas niejaki Wang-Wen, podający się za bankiera z Hongkongu. Nie przychodzi sam, ale z naszymi dwoma braćmi z San Francisco.

- ...

- Tak, sprawdziliśmy, taki bankier nie istnieje w żadnym spisie Hongkongu. Spotkanie jest o dwunastej, co radzisz?

- Dobrze, zastosuję się. Więc przyjdziesz z dziesięciominutowym opóźnieniem.

- ...

- Dobrze, dziękuję.

* * *

Punktualnie o dwunastej dwie sekretarki wprowadziły do gabinetu dyrektora trzech mężczyzn o powierzchowności przeciętnych przechodniów ulicy Frisco czy Nowego Jorku. Wszyscy trzej niskiego wzrostu, wszyscy w wieku około lat pięćdziesięciu, wszyscy w ciemnych garniturach i w okularach o rogowych oprawach.

Seng-hsu powitał na środku gabinetu znajomych klientów firmy dłońmi złożonymi na wysokości twarzy i niskim pochyleniem głowy. Do nowo przybyłego zwrócił się z gestem wielkiego dyrektora czynionym w stosunku do pierwszy raz spotykanego interesanta.

- Witam pana, dyrektorze Wang-Wen, na terenie Nowego Jorku - powiedział z uśmiechem po angielsku.

- Panowie pozwolą - wskazał na ustawione naokoło małego stolika fotele. - Za chwilę podadzą nam herbatę.

Wang-Wen, mężczyzna o rozlanej, bez wyrazu twarzy, usiadł, wyciągnął obydwie dłonie i środkowymi palcami uderzył kilkakrotnie w blat stojącego przed nim stolika. Jak na komendę wszyscy trzej zerwali się z foteli i stanęli nieruchomo z rękami skrzyżowanymi na piersiach i opuszczonymi głowami.

Bez pukania otworzyły się drzwi i z powagą do gabinetu wkroczył stary Chen-Liang, głowa firmy.

Na widok wchodzącego Wang-Wen skrzyżował ręce na piersiach i zaczął szybko recytować szereg jakby wierszy czy dłuższy ustęp w jednym z mało znanych chińskich narzeczy. Chen-Liang stanął jak wryty, wyciągnął dłonie i pochylając głowę wymamrotał odpowiedz w tym samym języku. Po chwili zajął podsunięty mu przez syna fotel i powoli, z największą uprzejmością powitał nowego gościa.

- Zaszczyt to dla mnie - powitanie i poznanie Świętego Brata i nowego członka Wielkiej Rady, do której i ja należę. Zdaję sobie sprawę z jego misji i zapewniam o obowiązującym mnie posłuszeństwie, jak również o podporządkowaniu się jego dyrektywom całego terytorium, za które odpowiadam od lat czterdziestu. Teraz słucham uważnie i z szacunkiem poleceń “Najświętrzego Brata” naszego i Wielkiej Rady.

- Czcigodny bracie i wy młodzi bracia - z zamkniętymi oczami zaczął Wang-Wen - cztery tygodnie pobytu na tym terenie dały mi możność dokładnego zorientowania się w miejscowych problemach. Wielka Rada i nasz “Najświętszy Brat” wyrażają moimi ustami niezadowolenie z działalności naszych braci na wszystkich płaszczyznach. Szereg nadużyć na niskich szczeblach naszych organizacji. Samowolne wydawanie decyzji przez starszych naszego bractwa. Niestosowanie się do poleceń i wytycznych Wielkiej Rady. Wszystko to doprowadza do rozluźnienia dyscypliny wewnętrznej, a co za tym idzie - do osłabienia naszych związków i ich działalności.

Wszyscy siedzący milczeli. Nawet ich oddechy stały się niesłyszalne.

- Zacznę od ciebie, czcigodny bracie Chen-Liang. Miałeś wyraźne wskazówki Wielkiej Rady, by nie angażować się w międzynarodowych aferach finansowych. Jednak ignorując powyższe ulokowałeś wszystkie nasze rezerwy w “North Alaska Oil”. Nasze rozpoznanie mówi nam, że zrobiłeś to tylko dlatego, żeby zagwarantować bezpieczeństwo swoich prywatnych udziałów. Dalej. Przez lekkomyślne i karygodnie nieudolne zorganizowanie tego dziecinnego zamachu na agenta International Narcotic Bureau zwróciłeś na nasze organizacje uwagę wszystkich możliwych instytucji policyjnych tego kraju. Jest również rzeczą absolutnie pewną, że Federal Narcotic podejrzewa możliwość naszej penetracji w ich zespole. Wobec powyższego polecam zlikwidowanie tego kontaktu w jak najszybszym czasie i bez jakichkolwiek śladów. To samo odnosi się do naszego niefortunnego brata, który się z nim komunikował. Przyznaję, że nasz “Najświętszy Brat” polecił mi wyrazić swoje zadowolenie z tego nieszczęśliwego wypadku, któremu uległ nasz drogi brat “426” w Miami.

Następnie mój czcigodny brat wycofa w jak najszybszym czasie wszystkie nasze kapitały z tego międzynarodowego koncernu naftowego i skieruje nasze wysiłki na tworzenie nowych supermarketów. Jest to interes czysty, nikomu nie wchodzący w drogę i nie zwracający niczyjej uwagi. Tę sprawę już omawiałem z obecnymi tu braćmi. To są chwilowo główne polecenia i uwagi Wielkiej Rady.

- Czcigodny bracie - zaczął powoli Chen-Liang - przyznaję się do błędu z lokatami w “North Alaska Oil” i postaram się naprawić to z zyskiem dla naszych organizacji. Natomiast jeżeli chodzi o ten zamach, to nagłość polecenia uniemożliwiła pięknej pamięci bratu “426” dokładne przygotowanie. Ośmielam się wyrazić zdanie, że przyjęcie takiej decyzji przez “Najświętszego Brata” było dużą nierozwagą, co Wielka Rada powinna wziąć pod uwagę. Co do reszty poleceń - zastosuję się w całej rozciągłości jak zwykle.

- Czcigodny brat mój zapomniał się - z naciskiem odpowiedział Wang-Wen. - Jego krytyczne wypowiedzi kładę na karb zmęczenia wiekiem. Chcę mu tylko przypomnieć, że mieliśmy podobne kłopoty na terenie Europy i Wielka Rada potrafiła znaleźć właściwe wyjście i opanować sytuację. Nie mniejsze trudności napotkaliśmy na naszym terenie, kiedy poprzednio wspomniany przeze mnie agent, podczas swoich penetracji w Macao, doszedł do samego naszego “Świętego Brata” “444”. To był przykład karygodnej nieostrożności i zbytniej pewności siebie. Nieodżałowanej pamięci nasz “Święty Brat” zaszczycił swoją obecnością cienie wielkich przodków. Przypuszczamy, że padł ofiarą swojej namiętności do dobrego jedzenia. Przysłano mu koszyk świeżych trepangów z Kwonghoi i prawdopodobnie zlekceważył ostrzeżenie swojego lekarza.

Na domiar nieszczęścia tej ogólnie szanowanej rodziny dwóch jego braci wracając z pogrzebu uległo wypadkowi, zderzając się z kradzioną ciężarówką. Było to przyczyną wielkich zmartwień naszego “Najświętszego Brata”, ale wszystkie ślady, odkryte przez tego agenta, zostały zatarte i niebezpieczeństwo jakiegokolwiek ujawnienia odsunięte.

Wszystkie nasze związki muszą być stale umacniane, bo my, tylko i wyłącznie my, to jest “14 K”, jesteśmy bractwem dominującym...

Przerwał na chwilę, a potem kontynuował już nieco spokojniej:

- Ponieważ pozostaje nam do omówienia szereg szczegółów dotyczących poleceń i wytycznych Wielkiej Rady, rezerwuję sobie spotkanie we dwóch w tym biurze w przeciągu jednego tygodnia.

Po tym oświadczeniu Wang-Wen wstał, zrobił uprzejmy gest pożegnania w stronę Chen-Liang i jakby nie widząc pozostałych skierował się ku drzwiom. Nagle, jakby sobie coś przypomniał, zatrzymał się:

- Czcigodny mój bracie. W Chicago córka brata naszego, Fu-Singa, interesuje się młodym człowiekiem o nazwisku Cardinale. Ojciec tego chłopca należy, jak mnie poinformowano, do “familii” osławionego Anelliniego. Gdyby ta sprawa zaszła za daleko, dziewczyna powinna zniknąć.

To powiedziawszy otworzył drzwi i wyszedł pierwszy.

Stary Chen-Liang podszedł do biurka, wyjął z kasety cygaro i po obcięciu, uważnie obejrzawszy, poślinił dokładnie koniec. Jakby chcąc zyskać na czasie, z tą samą uwagą i dokładnością zapalał je wyjętą z kieszeni złotą zapalniczką. Po wypuszczeniu pierwszych kłębów dymu usadowił się wygodnie w fotelu i wpatrując się w twarz siedzącego przed nim syna cichym, zmęczonym głosem przemówił w tym samym kantońskim narzeczu:

- Synu, pierwszy raz stanąłeś przed prawdziwym obliczem bractwa, w którym piastujesz trzeci stopień wtajemniczenia. To wystarczało za gwarancję posłuszeństwa naszym prawom i rozkazom twoich przełożonych. Ale nie znałeś ani sił, ani metod, jakimi to posłuszeństwo jest egzekwowane i zapewniane. Miałeś naoczny dowód, jak wielka jest potęga “Najświętszego Brata” i Wielkiej Rady. Ja, który mam drugi “święty” stopień wtajemniczenia i od trzydziestu lat jestem głową szesnastu poszczególnych triad, nawet nie wiedziałem, że wysłannik Wielkiej Rady od czterech tygodni przeprowadza za moimi plecami dochodzenia co do mojej działalności nie znanymi mi kanałami i równie tajne wywiady w organizacjach mi podległych. Dopiero ten Wang-Wen, nowy i całkowicie mi nie znany “Święty Brat”, po raz pierwszy uzmysłowił mi tę przerażającą potęgę, jaką dysponujemy.

Dzisiejsze spotkanie było zwołane między innymi po to, by zawiadomić mnie, że los mój jest przesądzony. To tylko kwestia czasu, który w tym wypadku ja mogę dokładnie obliczyć. Ale nie dlatego uważany byłem zawsze za dobrego prawnika, żeby nie pomyśleć o własnym zabezpieczeniu prawnym, uniemożliwiającym zainteresowanym wyeliminowanie mnie bez utraty kilkudziesięciu milionów, którymi rozporządzam osobiście. Te miliony stworzyłem ja, nie kto inny. Wykonywałem zawsze ślepo wszystkie zarządzenia Wielkiej Rady i sam bezwzględnie kontrolowałem podległe mi resorty. Nawet i teraz posłuszeństwo naszym przykazaniom nie pozwala mi na wprowadzenie ciebie w szczegóły naszych przedsięwzięć. Byłeś, jesteś i będziesz jeszcze bardziej pod obserwacją niż kiedykolwiek mogłeś sobie z tego zdać sprawę. Twoje wychowanie, twoja służba wojskowa i twoje małżeństwo początkowo były na rękę naszym interesom. Można się było obejść bez angażowania ciebie osobiście. Od dzisiaj każde moje najmniejsze niedociągnięcie, każde moje nawet słowne sprzeniewierzenie się, spowoduje ostrzeżenia w postaci uderzeń w ciebie i twoją rodzinę. Ty jesteś jedynym moim synem, a syn twój mym jedynym wnukiem. Mnie ruszyć jeszcze nie mogą, ale uważaj na swoje kroki, na swoje wypowiedzi i odruchy, wbij sobie do głowy, że ty nigdy nic nie widziałeś o niczym nie wiedziałeś i niczego nie słyszałeś. Bądź ostrożny z twoim przyjacielem Wen-hsiang, bo prawo posłuszeństwa jest silniejsze od więzów przyjaźni. Mnie bardzo żal Wen-hsianga, ale los jego został dzisiaj przesądzony.

- Coś ty powiedział, ojcze?! Los Wen-hsianga został przesądzony?!! - Seng-hsu zerwał się z fotela. - Czy ty myślisz, że ja do tego dopuszczę? On jeden mnie zawsze rozumiał, on pomagał mi w studiach, on jeden pamiętał o mnie, jak byłem w Korei, on jeden odwiedził mnie w szpitalu w Japonii, on jest najdroższym moim przyjacielem, przed którym nigdy nie miałem tajemnic, i ty myślisz, że dopuściłbym do jego zamordowania? Ojcze, to są Stany Zjednoczone, a nie Azja, Chiny czy Hongkong. Tu są sądy, prawo i policja, ja mogę być dumny z pochodzenia i moich wielkich przodków, ale jestem Amerykaninem. Byłem oficerem lotnictwa, byłem ranny w Korei, mam “Silver Star” i ty myślisz, że poddam się średniowiecznym prawom kapturowych sądów czy mordów?

- Znając ciebie - ze smutkiem odpowiedział Chen-Liang - nie jestem zaskoczony twoją reakcją. Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że tu w grę wchodzi życie twojego syna, twojej żony i ciebie samego? Nie istnieją w świecie takie prawa ani takie policje, które by mogły powstrzymać wykonanie poleceń Wielkiej Rady. A tobie, jako ojcu i mężowi, pozostaje tylko logiczne rozwiązanie tego problemu. Jeżeli odwołasz się do prawa i do wymiaru sprawiedliwości, zapłacisz za to życiem twojego syna, twojej żony i własnym. Jeżeli wybierzesz cnotę milczenia, na pewno zachowasz status quo. Więc spokojnie sobie to rozważ. Ode mnie niczego więcej nie żądaj, już ta rozmowa była największym pogwałceniem praw bractwa, któremu służymy od czterech pokoleń. Stary już jestem, mój synu, i bardzo zmęczony, ale może ta właśnie starość jest tym jedynym atutem, mogącym utrzymać przez jakiś czas języczek równowagi...

Zamilkł, popatrzył chwilę na syna, po czym ciężko podniósł się z fotela.


11 - Su i Pierrino, czyli duet niezrównany


- Cieszę się, że widzę was w dobrej formie! - powitał Sam Revell siedzących przy stoliku, z którego kelner uprzątał pospiesznie nakrycia do porannego śniadania. - Su! Wyglądasz doskonale. Widzę u ciebie nawet trochę kokieterii w tym pudrowaniu twojej nowej blizny. A ty, Pierrino, nigdy się nie zmieniasz...

- I tobie, Sam, jakby ubyło lat - zrewanżował się Kowas.

Podali sobie ręce i rozsiedli się wygodnie w fotelach.

- Jakkolwiek by było, nie widzieliśmy się od tego pamiętnego wypadku w maju. Mam o was tylko od czasu do czasu trochę informacji od Górskiego, z którym Pierrino skomunikował się w początkach września, i przez niego przesłał mi szczegółowe informacje o waszej działalności.

- Jak go znam, informacje były dokładne jak książka telefoniczna - rzucił pod nosem Su.

- Na twoje telefoniczne żądanie, Su - odrzucił piłeczkę Revell - zwołałem was na tę rozmowę. Obiecałeś mi zapoznać mnie z waszymi ostatnimi planami. Tutejszy “Ex Service Men Club” jest o tej porze najlepszym miejscem na tego rodzaju spotkania, mamy czas, nikt nam nie przeszkodzi i możemy swobodnie rozmawiać...

- ...i wypić drinka - dorzucił Perkins.

- Pozwolicie, że na początku wprowadzę was w ostatnie wydarzenia i bieżącą działalność departamentu. A jest o czym opowiadać! Zacznijmy od zagadkowej śmierci w zeszłym miesiącu mojego zastępcy, Williama Beresdorfa. Ponieważ prasa jako przyczynę zgonu podała wylew krwi do mózgu, spowodowany panującymi upałami, opiszę wam dokładnie cały przebieg tego do dzisiaj nie wyjaśnionego morderstwa. Tak, moi drodzy, morderstwa - dodał widząc ich zdziwione spojrzenia.

W sobotę przed południem na podjazd przed jego willą na Paradise Avenue zajechała furgonetka z dużym napisem reklamowym firmy produkującej aparaty telewizyjne. Żona Williama, Nancy, we frontowym pokoju przyszywała coś do sukienki, bo szykowali się oboje na wieczorne party do sąsiadów. Widziała dokładnie przez otwarte okno dwóch mężczyzn w szarych kitlach z czerwoną obszywką i w czapkach. Jeden z nich niósł duże tekturowe pudło. Dzień był gorący i słoneczny i obaj nosili ciemne okulary. Zadzwonili do drzwi i William, który na dole pił w hallu kawę i czytał gazety, poszedł im otworzyć. Nancy słyszała na dole rozmowę, która trwała może parę minut, usłyszała otwieranie i zamykanie drzwi i widziała tych samych dwóch ludzi wracających bez pośpiechu do furgonetki z tym samym pakunkiem.

Kiedy w pół godziny później zeszła na dół, zastała męża siedzącego w fotelu i już prawie sztywnego. Z miejsca wezwała swojego lekarza, który stwierdził zgon z powodu ataku sercowego albo raczej wylewu krwi do mózgu. Lekarz zawiadomił natychmiast policję, wydając orzeczenie zgonu, co zostało przyjęte do wiadomości. Zwłoki wydano przedsiębiorstwu pogrzebowemu.

- Na razie bez sensacji - skonstatował Su.

- Ale tu wkroczyło FBI - powiedział Revell. - Muszę dodać, że od czasu zamachu na Su całe moje otoczenie w departamencie było pod ścisłą obserwacją. Specjaliści FBI przeprowadzili sekcję zwłok i skonstatowali, że przyczyną śmierci było zatrucie gazem czy parą cyjankali. Co było uderzające, to to, że mordercy - chcąc utrudnić rozpoznanie - rozpylili w ustach i w nosie zamordowanego zapach mięty. A ponieważ Beresdorf lubił w domu żuć gumę miętową, lekarz stwierdzający zgon nie zwrócił na to baczniejszej uwagi...

- Naturalnie firma telewizyjna o takiej nazwie nie istnieje w całych Stanach, a rejestracja samochodu, i tak nie zapamiętana, była na pewno od dawna skreślona z indeksu - uzupełnił Pierrino.

- Zgadłeś - powiedział ponuro Sam. - FBI twierdzi kategorycznie, że nikt inny tylko Beresdorf był wtyczką triady. Przez jego likwidację zatarto wszystkie ślady. A to jest, moi drodzy, dopiero pierwsza część bardzo interesującego zjawiska. FBI zwróciło uwagę, że w przeciągu ostatnich pięciu miesięcy dwadzieścia dwa zgony, tylko w środowisku chińskim, nastąpiły w anormalnych okolicznościach. Zwrócono uwagę tylko na te dwadzieścia dwa, bo to wszystko byli ludzie o ustalonym stopniu zamożności i popularności w swoich środowiskach. Mam tu zestawienie - Sam wyjął z teczki kilka arkuszy zapisanego papieru. - Dla przykładu przeczytam wam kilka wypadków: Miami, miesiąc maj, właściciel czterech sklepów z obuwiem. Wypadek samochodowy. Samochód spłonął, przyczyna nie ustalona. Ten sam miesiąc w tymże Miami: dwóch restauratorów zasztyletowanych jednego dnia. Żadnych poszlak. Las Vegas, sierpień: znaleziono na pustyni odgrzebane przez kojoty zwłoki dwóch właścicieli nielegalnych domów gry. W tym samym miesiącu znany i zamożny aptekarz wyleciał z okna dziewiątego piętra. Znany lekarz popełnia samobójstwo. Właściciel restauracji ginie zastrzelony podczas awantury ulicznej... I tak dalej. Miejscowa policja składała te wszystkie nie wyjaśnione morderstwa na karb wojny, która rozgorzała między mafiami i syndykatami po zlikwidowaniu przez jedną “familię” niejakiego Luso Gory, takiego samego “mafioso” jak Andrea Vincenti. To samo od sierpnia do dnia dzisiejszego w innych miastach: szereg tajemniczych zgonów w Nowym Jorku, Chicago, Detroit, Los Angeles, San Francisco, Reno, Waszyngtonie i tak dalej. Według opinii FBI te wszystkie wypadki są konsekwencją czystki czy personalnych rozgrywek w łonie samych triad. Potwierdzają to podobne wypadki w Amsterdamie i ostatnie doniesienia z Hongkongu.

- Niezła jatka! - wtrącił się Pierrino.

- Pozwólcie mi mówić dalej - Revell uciszył ich gestem ręki. - Mam tu jeszcze pismo z FBI, w którym zapytują mnie o osobnika nazwiskiem Wen-hsiang. Policja japońska w Nagasaki prowadzi dochodzenie w sprawie zaginionego na morzu człowieka o tym nazwisku, który jakoby był zatrudniony jako prawnik w dużym biurze adwokackim przy Chambers Street w Nowym Jorku i który emigrował na stałe do Hongkongu. Prawdopodobnie nie ma to nic wspólnego z naszymi sprawami, ale FBI w tej chwili nie przepuszcza najmniejszej informacji dotyczącej żółtej rasy. A co jest dla nas najbardziej zastanawiające, to fakt, że cena heroiny na miejscowych rynkach spadła o 20 procent... - Revell zawiesił głos.

- To byłoby ciekawe z tym Beresdorfem - odezwał się po chwili Perkins. - Zabijanie parą cyjankali nie jest nam obce. Stosowały to wywiady polityczne w Europie do likwidacji niewygodnych im osób. W ten sposób zamordowano w Szwajcarii znanego działacza ukraińskiego. Sprawca oddał się w ręce policji i wyjaśnił zasady użycia tej metody. Zgadzam się z opinią FBI. Zawsze podkreślałem, że triady nigdy nie przyjmują walki tak, jak te nasze mafie czy “familie”. Oni mają daleko lepszą organizację, pozwalającą zatrzeć wszystkie ślady i wprowadzić za każdym razem organa śledcze w ślepy zaułek. Jeżeli chodzi o czystki czy przegrupowania, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że te trwają stale. Jaki jest tego cel, nie możemy jeszcze powiedzieć, prawdopodobnie usprawnienie organizacji albo bezlitosna walka personalna na szczytach. Spadek ceny heroiny jest według mnie tylko wskaźnikiem zwiększenia podaży, bo sądząc po aktywności “pushers” i ich obrotach popyt na pewno się nie zmniejszył. To było nie trudne do ustalenia. A teraz, Sam, zanim przystąpimy obydwaj do zreferowania naszej działalności, jej wyników i planów na przyszłość, mamy dla departamentu dwa problemy do rozwiązania. Przez ostatnie trzy miesiące staraliśmy się opracować coś w rodzaju statystyki, obejmującej całość zjawiska narkomanii. Braliśmy pod uwagę zestawienia aresztów, zatrzymań, dane ze szpitali, klinik, ośrodków rehabilitacyjnych, naturalnie to wszystko w przybliżeniu. Ustaliliśmy, że na terenie Stanów Zjednoczonych żyje około 320 tysięcy narkomanów używających heroiny. Jeżeli pomnożymy to przez obecną cenę jednego grama czystej heroiny, to okaże się, że z rynku schodzi heroina wartości minimum ośmiuset milionów dolarów rocznie. A to szacunek i tak zaniżony. Nie znamy przecież pełnego “spożycia”. Przyjmijmy, że koszta produkcji, transportu, dystrybucji oraz ewentualne straty wynoszą łącznie nie więcej niż czterdzieści procent, a pozostaje jeszcze ogromna suma 480 milionów czystego zysku. Ponieważ ten dochód jest zmonopolizowany w jednych rękach, powstaje pytanie: gdzie są te pieniądze i co się z nimi dzieje?

- Otóż to - wtrącił Pierrino. - Nie mogę uwierzyć, żeby takie sumy mogły być przekazywane za granicę bez zwrócenia uwagi całego świata bankowego.

- Doszliśmy z Pierrinem, rozumując każdy z osobna, do wniosku - kontynuował Su - że te pieniądze są inwestowane tu, na miejscu, podobnie jak kapitały mafii i syndykatów. W tej chwili przyszło mi na myśl, że o ile następują jakieś przegrupowania w triadach, to jest również możliwe, że to samo może nastąpić w obrębie inwestycji.

- Jeżeli więc uważasz, Sam, że w tym coś może być, to będziesz miał trochę roboty dla połowy twojego biura.

- Tak - odpowiedział Revell. - To bardzo ciekawy wniosek. Twoje dociekania statystyczne przyjmuję jako punkt wyjścia. Zaraz jutro zwołam konferencję radców prawnych naszego departamentu.

- Cieszę się, że tak myślisz - Su zatarł ręce.

A teraz przystępujemy do naszego sprawozdania.

- Zacznijmy może od znanych perypetii z moją rocznicą ślubu, co? - Zaproponował Kowas.

- Zgoda - skinął głową Su. - Więc jak ci już pewnie wiadomo, Sam, te wszystkie zatargi z policją i prokuraturą zostały wyjaśnione i załagodzone. - Mało tego, teraz, po dojściu do porozumienia, mamy zapewnioną ich pełną współpracę. Chung-Fu przyleciał z Hongkongu razem z dziewczyną wkrótce potem. Przyjechali na emigracyjnych papierach i są już zainstalowani. Chuung-Fu zostawił swój rybny interes bratu, a sam przybył, aby ewentualnie otworzyć filię swojej firmy. Na początek, w celach jakoby rozpoznawczych, wziął dobrą posadę w magazynach na Fisherman’s Wharf. Przywiózł z sobą nawet sporą sumę pieniędzy. Dziewczyna, obrotna jak osa, sama wynalazła sobie pracę w dużej chińskiej restauracji, i mimo że uchodzi za bratanicę Chung-Fu, zamieszkała osobno z dwiema poznanymi tancerkami, naturalnie w China Town. San Francisco mamy dobrze obsadzone: Chris, trzech doskonałych agentów Murzynów i jeden Włoch, czyli dawna ekipa Pierrina. Dochodzi do tego czterech z American Enforcement Drug Agency i naturalnie - jako szef operacji - stary Chung-Fu. Jeżeli dodamy dziesiątki konfidentów i całe zaplecze FBI i policji, to wydaje mi się, że po odpowiednim rozpoznaniu Chung-Fu sparaliżuje w przeciągu jednego roku całą działalność triad na tym terenie.

Mój “02”, inaczej mówiąc Yung-Fen, wraz ze swoim “kuzynem” zostali ustawieni - mimo pewnych trudności - mniej więcej tak, jak ułożyliśmy to z kapitanem o.Gradym. Ten właśnie “kuzynek” od miesiąca zmywa naczynia w chińskiej jadłodajni w Las Vegas. Dlaczego w Las Vegas i dlaczego w tej jadłodajni, to do tego jeszcze powrócę. Zajmijmy się nim samym. Ten gość jest podobno synem któregoś z generałów Czang Kai-szeka i brał udział w likwidacji agentów politycznych przysyłanych z czerwonych Chin do Hongkongu. Motywem był niby tylko rabunek, zapewniający mu środki na hulaszcze życie i ekstrawagancje. Ale rynek się skończył, bo czerwoni mają dzisiaj inne możliwości przekazywania swoich funduszów propagandowych. Więc Yung-Fen zatrudnił go w naszym resorcie. Jest wykształcony, bardzo inteligentny i bardzo niebezpieczny. Operuje tylko nożem i - jak mi mówił Yung-Fen - z dziesięciu kroków przecina przez środek asa kier. Yung-Fen trzymany w Chicago, gdzie pracuje w piekarni, a nie mając legalnego prawa pobytu jest wyzyskiwany przez swojego chińskiego chlebodawcę, zresztą tak samo, jak i jego “kuzynek”. Mimo to gra namiętnie w Tse-FA i uczęszcza do potajemnej palarni opium...

Wyjął papierosy, przyglądał się chwilę wielbłądowi na pudełku, potem schował je i mówił dalej:

- W Chicago idzie nam najlepiej. Nasz nowy przyjaciel Don Anellini, niekoronowany król miejscowego świata przestępczego, z wdzięczności za te dodatkowe trzy miesiące zwłoki w rozpoczęciu rozprawy Bonasery, wskazał nam dziesięciu chińskich dystrybutorów-inkasentów, a idąc tym tropem doszliśmy sami do prawie dwustu handlarzy. Naturalnie większość to Murzyni, reszta sami hippisi. Zwracam uwagę na cenną pomoc tego Anelliniego. Dotychczas ani policja, ani żadna z naszych agentur nie były w stanie dojść choćby do jednego dystrybutora Chińczyka.

Wszyscy wskazani są pod ścisłą obserwacją, naszą i policji, i tutaj znowu “mobsters” (ang. - tu: bojówkarz) “familii” oddają nam największe usługi.

Pozwólcie, że wrócę na chwilę do Frisco. “Orion”, jak było zapowiedziane, przycumował przy Fisherman’s Wharf i prawie tydzień wyładowywał swój ładunek. Tej żywności było niecałe osiemset ton, reszta to metalowe armatury i podrabiane w Hongkongu części do japońskich samochodów. Na te drobiazgi nie zwracaliśmy uwagi, pozostawiając je straży celnej i innym zainteresowanym organom. Wyładowali tysiące worów suszonych i prasowanych ryb, jarzyn i tego, co Pierrino nazwałby “frutti di mare”. Wszystko poszło do zakładów fabrycznych “Chineese Food Ltd.” Tam również zabrano tysiąc skrzyń z puszkami soków i przypraw właściwych kuchni chińskiej. Natomiast czterdzieści ton w skrzyniach złożono w składach przechowalni przejściowej, małej wytwórni filetów rybnych, dostarczanych do miejscowych supermarketów. Zakład ten należy do dwóch Irlandczyków, ojca i syna, a ponieważ mają składy im samym niepotrzebne, więc wynajmują je jako przechowalnię różnych ładunków okrętowych. Te czterdzieści ton to krewetki i kraby, pakowane w puszki dwudziestokilogramowe, na użytek przemysłowy. Według informacji Yung-Fen, nasz “towar” znajdował się w tym właśnie ładunku.

- Interesujące - mruknął Revell.

- Po raz pierwszy w zeszłym tygodniu zabrano na dwie ciężarówki pięćdziesiąt skrzyń, co równałoby się dziesięciu tonom. Z kierowcą firmy transportowej jedzie w każdej ciężarówce Chińczyk, pracownik “Chineese Food Ltd.” Ciężarówki te rozeszły się w dwóch kierunkach - jedna poszła do Reno, Sacramento, Las Vegas i Los Angeles, a druga przez Denver, Omaha i Illinois do Chicago.

W wymienionych miejscowościach rozdział towaru był identyczny: sklepy żywnościowe, restauracje i składy rybne. Jedynie w Chicago dostarczono go do fabryki tego - jak mawia nasz nowy przyjaciel Giannini - “makaronu”. Zwieziono tam dwadzieścia skrzyń. To były jedyne miejsca dostawy. Wszystko wygląda najniewinniej w świecie, jak normalne zaopatrywanie klienteli w zamówione towary. Naturalnie całą tę klientelę mamy pod ścisłą obserwacją...

Inaczej mówiąc, wiedzieliśmy o towarze, znaliśmy miejsca rozładunku, wiedzieliśmy, że w każdej skrzyni jest dziewięć metalowych puszek z krabami czy krewetkami, ale co do heroiny - mieliśmy tylko dosyć ogólne informacje.

- I tutaj jak zwykle wkroczył na widownię Pierrino! - nie bez przechwałki zawołał Kowas. - Wyobraź sobie, cztery dni temu zabrałem moich czarnych agentów z Frisco i wylądowałem w Las Vegas. Zaraz z rana wywołaliśmy awanturę w tej jadłodajni chińskiej, gdzie od dwóch dni nasz “nożownik” zmywał naczynia. Zrobił się krzyk: “Chińczycy nas biją!” Ta knajpa znajduje się przy samym targowisku. Na taki okrzyk tłum włóczących się bezczynnie Murzyniaków rzucił się na pomoc. Chińczyków było nie więcej niż dziesięciu, więc zrobiła się cholerna awantura. Ktoś krzyknął: “Brać, co się da!” - to Murzyny wzięły się za rabunek tak dokładnie, że zanim nadjechała policja, nawet worki z mąką wynieśli. W mig znaleźli poszukiwaną skrzynię. Była już otwarta. Wzięli jedną puszkę, skrzynię dla niepoznaki rozbili, resztę puszek rozrzucili. Z tyłu już czekał samochód, i do hoteliku. Tam otworzyliśmy puszkę. Między prasowanymi krewetkami znaleźliśmy cztery plastykowe torebki, razem kilogram heroiny. Puszkę chłopcy pogięli i wsadzili do walizki. Krewetki poszły do sieci kanalizacyjnej.

- To tak wyglądało w skrócie - zmienił go Su - ale muszę dodać kilka uzupełnień. Jak znasz Pierrina, nie potrzebuję ci mówić, że znowu połowa tej operacji oparta była na informacjach mafii. Don Anellini wylazł ze skóry i “mafiosi” z niedobitków “Towarzystwa” Andrei Vincentiego skoczyli Pierrinowi na pomoc. Wszystko było do dyspozycji i na czas: i szofer, i hotelik, i samochody. Strata tej jednej puszki nie zwróci uwagi. Ciekawe zjawisko i pewnego rodzaju przezorność. Wszystkie puszki miały już rosyjskie etykiety jakieś spółdzielni przetworów rybnych we Władywostoku. Wspomniałem o wadze. Otóż zabrana puszka miała włożoną dla uzupełnienia wagi sztabkę ołowiu. To tyle o szczegółach. Mam jak zwykle wielkie uznanie dla pomysłowości i wykonania tej operacji przez Pierrina, obawiam się tylko, że mojego zdania nie podzieli dziesięciu leżących w szpitalu Chińczyków i dwudziestu paru Murzynów oczekujących za kratkami na rozprawę sądową.

Wracając zaś do spraw zasadniczych sądzę, że ładunek “towaru” na “Orionie” jest dwukrotnie większy od spodziewanego. Musimy być bardzo ostrożni, żeby agenci z Drug Agency nie zwietrzyli tego. Oni dla samego wykazania się skoczyliby na ten ładunek, psując nam całą operację w samym założeniu.

- Zgoda, takie niebezpieczeństwo istnieje - skinął głową Revell.

- Idę dalej. Jak ci już wspomniałem, mamy rozszyfrowanych na terenie Chicago dziesięciu dystrybutorów, którzy wszystkie transakcje ze swoimi “pushers” załatwiają tylko za gotówkę. Obliczyliśmy, że taki Chińczyk, na zewnątrz aptekarski pracownik, starszy kelner albo właściciel kiosku ze słodyczami, a w rzeczywistości bandzior silny fizycznie i zawsze uzbrojony, zaopatruje dziennie mniej więcej pięciu swoich handlarzy, w przybliżeniu sprzedaje sto dwadzieścia pięć porcji wagi około jednego grama, po dwadzieścia dolarów kopertka. Każdy “pusher” zarobi pięć dolarów na porcji i tego nie bierzemy pod uwagę. Teraz najważniejsze: gdzie idą pieniądze od inkasentów?

W Chicago mamy to zagadnienie częściowo rozwiązane. Po długich obserwacjach doszliśmy, że pieniądze te są wpłacane codziennie i czasem przez różne osoby i o różnych porach do kas supermarketu, który należy do “Chineese Food Ltd.” z San Francisco. W tym supermarkecie jest czternaście kas, z których połowa jest obsługiwana przez Chinki albo Chińczyków. Dotychczas nie możemy dojść w których kasach i komu te pieniądze są stale wpłacane. Tym bardziej że w sklepie tej wielkości w kasach kwota trzydziestu tysięcy dolarów dziennie więcej nie wzbudzi zastrzeżeń jakiejkolwiek kontroli. A więc roboty jest jeszcze niemało.

Ja już właściwie skończyłem, ale nie mogę się oprzeć pokusie, żeby ci nie powiedzieć o naszym Pierrino...

- Nie musisz, nie musisz - Kowas skromnie spuścił wzrok. - To tylko kwestia rutyny.

- Gadaj zdrów! - roześmiał się Su. - Te trzy lata w Stanach zrobiły z ciebie innego człowieka. Pamiętasz go w Marsylii, Sam? Cienia uśmiechu, zawsze zaciśnięte usta, zmrużone powieki, takim był ongiś monsieur Pierre, a dzisiaj?! Elegancki, uśmiechnięty, wygadany, nawet trochę żartowniś. Co on wyprawia z tymi mafiosami! Ten rzezimieszek Anellini jest w nim rozkochany, we wszystkich “familiach” Chicago signore Pierrino jest persona grata. Wszystkie Murzyny szczerzą do niego zęby, a już największa heca to z tym jego nowym przyjacielem, kapitanem O’Gradym. O’Grady tępi wszystkie mafie i nawet słuchać nie chce o żadnej z ich pomocy, ale Pierrino zawsze go nabierze i zanim się gość spostrzeże, już ustąpił. Najlepsze było z tym “bodyguard” (ang. - ochrona osobista) Pierrina. Gdzie go wynalazł, sam nie wie. Czarny, strzela znakomicie, i za ten talent odsiedział razem piętnaście wiosen. Naturalnie nie ma licencji na noszenie broni. Więc Pierrino chciał to zalegalizować i poszedł do komisariatu z gotowymi formularzami. Możesz sobie wyobrazić, jak on je wypełnił! Zrobiła się awantura taka, że O’Grady z wściekłości biurko przewrócił. Ale zaraz poszli razem na mecz piłki nożnej. Tam dopiero kapitan O’Grady się spostrzegł, że wydał licencję notorycznemu i poszukiwanemu gangsterowi. Znowu się pokłócili, i to tak, że aż ich policja mitygowała. O reszcie tych nieporozumień niech on sam ci opowie...

Revell nic nie odpowiedział, z tej prostej przyczyny, że nie mógł powiedzieć słowa, śmiejąc się do łez.

- Wiesz co, “padrone” - odezwał się Pierrino - wszyscy, z tobą włącznie, macie mi za złe moje dobre stosunki z miejscowymi “familiami”. Nie będę dyskutował waszego punktu widzenia, byleście pozostawili mi mój własny, bo jak dotychczas wszystkie sukcesy były na tych dobrych stosunkach oparte. Nas nie interesuje hazard, prostytucja czy wyścigi konne, zostawmy te zmartwienia policji. Byłoby z naszej strony lekkomyślnością nie do darowania niewykorzystanie nadarzających się okoliczności. Co nam dała policja? Co nowego wniosło słynne FBI? Co myśmy sami zrobili? Wszystko, co dotychczas osiągnęliśmy, zawdzięczamy takim jak Anellini, Giordano czy Maranzano. Ja im mówię: “good luck!” (ang. - powodzenia!) Jeśli idzie o prostytucję, wymuszenia i hazard tak długo, jak mnie będą prowadzić po ścieżkach heroiny. To są Włosi, oni umieją być przyjaciółmi i zaręczam wam, że tak Letizja, jak i ja jesteśmy jedynymi ludźmi w Chicago, którzy mogą spać spokojnie z otwartymi oknami. Su mnie rozumie, ale takiemu Górskiemu już się trochę we łbie przewraca. Kto to słyszał - z sierżanta robić dyrektora?!! Czy ty wiesz, “padrone”, że on zaczął mi wygrażać, że jak nie skończę z mafią, to mnie zwolnicie? Tak jakby mi kto łaskę robił. Naturalnie Letizja wyrzuciła go za drzwi, co mu trochę pomogło, bo jej kwiaty przysłał...

Teraz największe kłopoty mam z O’Gradym. To świetny oficer, ale jak każdy policjant straszny “ortodoks”. Do swoich przepisów modli się jak Myd do talmudu, a do tego nie znosi mafii, bo dotychczas w potyczkach z nią spotykały go same porażki. Tłumaczyłem mu jak uczniakowi w szkole powszechnej, że znajomość prawa nie polega na jego stosowaniu, bo to potrafi każdy głupi, ale na jego obchodzeniu, a już urzędniczą głupotą daleko się nie zajedzie, tu trzeba mózgu. Ale jak mu na przykład dałem “consigliere” Gianniniego, to mnie wyrzucił za drzwi. Nieszczęście chciało, że jeden ze świadków oskarżenia Bonasery spadł ze schodów we własnym domu i skręcił kark. A czy to on jeden? Naturalnie policja zrobiła z wielkim hałasem dochodzenie i ich doktorek stwierdził, że przyczyną śmierci było uderzenie karate. O’Grady wezwał mnie i pół godziny się pieklił, mało tego, wyciągnęli z łóżka Bogu ducha winnego Bonaserę i za kraty. Dopiero Don Anellini uzyskał pozwolenie na przeprowadzenie drugiego badania wykonanego przez dwóch znanych profesorów uniwersytetu. Naturalnie obydwaj oświadczyli, że karate można przyjąć jako ewentualność, ale upadek ze schodów zupełnie wystarczał do złamania karku. Całe szczęście, że sędzia był rozsądny i uwierzył światłym profesorom, a nie doktorowi policyjnemu na rocznej pensyjce dziewięciu tysięcy dolarów. No i na podstawie tego orzeczenia Bonaserę wypuścili. O’Grady był wściekły, bo jeszcze przegrał obiad, o który zdążyliśmy się założyć, przed wejściem na salę sądową.

Jak wiesz, “padrone”, z własnego doświadczenia, nieszczęścia zawsze chodzą parami, a tutaj zupełnie jakby się los zawziął. Ten drugi świadek oskarżenia, taki uliczny handlarz, pewny siebie i swojego bezpieczeństwa, bo go policja strzegła jak śmierdzącego jajka, poszedł ze swoją nową dziewczyną do lunaparku. Jak mówił agent, który ich pilnował, wypili bodaj po dwa drinki i skoczyli na karuzelę, gdzie jakoby pięknie się bawili. Dziewczynie zachciało się tych diabelskich tuneli, bo tam ciemno i diabła nikt jeszcze nie zobaczył, a na sex się jej zebrało. Więc jazda na te tunele. Agent jechał za nimi, ale po pierwszej turze niedobrze mu się zrobiło i musiał wysiąść, a im ta ciemność nie przeszkadzała, więc tak długo jeździli, aż chłopu łeb wlazł między kraty. Dziewczyna się darła o pomoc. Ale zanim zatrzymali wagoniki, to i drugiego świadka diabli wzięli. I znowu zaczęło się od początku. Tego biednego Bonaserę z łóżka prosto do kryminału, a na domiar złego okazało się, że dziewczyna była kiedyś jego kochanką, więc i ją zamknęli, bo znowu ich doktorek zaczął się upierać, że ofiara nieszczęśliwego wypadku była uduszona sznurkiem.

Zaprosił mnie do siebie O’Grady i z uprzejmym uśmiechem oznajmia, że teraz, gdy ma wszystkie dowody, to Bonasery od elektrycznego krzesła nawet Nixon nie uratuje. Mnie to nie bardzo przekonało i mówię jak do dobrego kolegi: “Stanley! Daj sobie spokój z tym sznurkiem, żaden sąd ci nie uwierzy, że w tych zabawowych tunelach łapią ludzi jak gołębie na sznurek; po drugie nie masz sznurka, bo go nie znaleziono. Daj sobie spokój, bo znowu się ośmieszysz”. Najgrzeczniej odprowadził mnie do wyjścia, obiecał solennie, że co roku będzie mnie odwiedzał w Colombina, bo po sprawie wniesie podanie o moją deportację z miasta Chicago.

Była wielka rozprawa, ale od samego początku policja nie miała żadnych szans, bo jak adwokaty Anelliniego zaczęły gadać, to bałem się, że w sędziego wmówią ciążę, a w tego biednego agenta policyjnego - morderstwo.

Don Anellini mało nie spadł z sądowego stołka jak mu wspomniano o sznurku. A chcąc pokazać swoją wielkoduszność, po sprawie osobiście pojechał na pogrzeb tego nieszczęśliwca. W rezultacie wrócił rozgoryczony, bo mu z wdzięczności ta hołota cegłami nowego cadillaca potłukła. Trzy tygodnie mój biedny Bonasera siedział niewinnie, jednak prawnicy wymogli na sądzie, że mu to siedzenie od zasądzonych wcześniej sześciu miesięcy odliczyli.

O’Grady drugi obiad do mnie przegrał, bo i teraz zdążyliśmy się założyć, i aż mi go żal było, że musiał przyznać swoją wyższość w dziedzinie interpretowania prawa.

Zakończenie było dla mnie najprzyjemniejszą niespodzianką. Don Anellini utrwalając naszą współpracę nie tylko obiecał mi premię w postaci kilku Chińczyków, ale przysiągł mi na “Santa Madonna di Palermo”, że w Chicago nikt tak z jego, jak i z innej “familii” nie tknie nawet cannabis i bez litości będzie ścigał każdego handlarza, bez względu na jego familijną przynależność. A ponieważ chciał mnie przekonać o swoich najlepszych intencjach, już dwa dni potem znaleziono trzech “pimps” z “familii” Giordana podziurawionych jak rzeszoto.

Naturalnie O’Grady znowu się do mnie przyczepił z zarzutem, że nie kontroluję dostatecznie miejscowych mafii, jakbym sam był nowym “Godfather”. Trochę było i krzyku, w końcu dał się przekonać i nie robiono niepotrzebnych dochodzeń...

- Ja już nie wytrzymam! - krzyknął Perkins, zanosząc się od śmiechu. - Czyś zauważył, Sam, że on mówi tak, jakby sam w to wierzył? Ukatrupili dranie na zimno dwóch świadków oskarżenia, a on lituje się nad wyciągniętym z łóżka notorycznym bandytą Bonaserą. Mało tego, wmawia w inteligentnego chłopaka, jakim jest O’Grady, że to były tylko nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, do tego mówi z taką miną i tak przekonująco, że mało brakowało, a ja sam bym w to uwierzył.

- Przepraszam cię Su - ze sztucznie poważną twarzą odpowiedział Pierrino. - Ja swoje przekonania opieram na wyrokach sądu federalnego, a ty negując je, podrywasz jego autorytet. Nareszcie widzę jakiś postęp w twoim sposobie myślenia.

- Z tego co słyszałem - śmiejąc się zwrócił się do obydwu Revell - żadne rady ani wytyczne departamentu nie są wam potrzebne. Reszty mogę tylko zazdrościć! Chodźmy teraz na obiad, Pierrino musi nam dokładnie opowiedzieć o tej murzyńskiej awanturze w Las Vegas.


12 - Tso-Tsung, człowiek podejrzliwy


Duża sala popularnej restauracji chińskiej przy placu targowym w Las Vegas przyponinała wyglądem pobojowisko narodów nie zjednoczonych. Połamane krzesła, powywracane stoły, stosy potłuczonych naczyń, rozdeptane resztki jedzenia, pobite lustra ścienne i porozbijane butelki - to wszystko było najlepszym świadectwem instynktu niszczenia bezmyślnego motłochu.

Rozbite frontowe okno i drzwi zasłonięto już arkuszami falistej blachy.

W tylnej części, do której wchodziło się z wąskiego korytarza, w małym kantorku z wyrwanymi drzwiami i wybitymi szybami oszklonego przepierzenia, trzech Chińczyków z obandażowanymi głowami i pozalepianymi plastrem twarzami otaczało siedzącego na stołku czwartego Chińczyka, którego oblicze nie nosiło żadnych śladów udziału w niedawno stoczonej bójce.

Najstarszy z nich, właściciel restauracji, z nosem przewiązanym szerokim bandażem, indagował siedzącego.

- Wezwałem cię tutaj, żebyś się wytłumaczył, dlaczego dzisiaj rano odmówiłeś nam pomocy przeciwko tej bandzie rozwydrzonych Murzynów?

- Ja nie odmawiałem pomocy - stanowczym głosem odpowiadał zapytany. - Nie mając papierów i prawa pobytu, a do tego z wyrokiem deportacji, nie mogłem narazić się na żadne zatargi z policją.

- Mówiłeś mi trzy dni temu, kiedy przyszedłeś prosić o pracę, że nie znasz języka tego kraju, a Sien-Fu słyszał cię mówiącego do dwóch szarpiących się z tobą Murzynów.

- Sien-Fu kłamie - padła odpowiedź. - Ja krzyczałem w moim języku prosząc, żeby mnie puścili.

- Dlaczego po miesiącu rzuciłeś pracę w lokalu “Siedem Mórz” i przyszedłeś do mnie?

- Już ci to tłumaczyłem, Tso-Tsung. Tam kucharz dawał mi do jedzenia tylko resztki, co zostawały z talerzy, i potrącał mi pięć dolarów dla siebie z mizernych trzydziestu, jakie mi płacili tygodniowo.

- Li-Hung, twój pierwszy dobroczyńca, mówił mi trochę o twoich kłopotach. Chciałbym, abyś mi raz jeszcze odpowiedział na parę pytań: podobno pracowałeś w Linping w komunie. Co tam robiłeś?

- Pracowałem przy budowie dróg i mostów.

- Jak się nazywałeś?

- Tak jak i tutaj, Chiang-chen.

- Czy to prawda, że byłeś w wojskach Kuomintangu oficerem?

- Prawda, że byłem w armii Czang Kai-szeka, ale nie byłem oficerem, bo nie miałem kwalifikacji.

- Jak się znalazłeś w Macao i co tam robiłeś?

- Uciekłem od czerwonych, bo znudziło mi się życie na garstce ryżu i myślach Mao Tse-tunga, a w Macao żyłem przy porcie, z czego się dało.

- Kto to jest ten twój krewny, z którym przyjechałeś do Stanów, czym się trudnił i gdzie się znajduje?

- Yung-Fen jest bratem ciotki mojej matki, z zawodu jest piekarzem, a gdzie się znajduje dokładnie - nie wiem; ale wydaje mi się, że pozostał w tym mieście Chicago, z którego uciekłem.

- Dlaczego nie zostałeś razem z nim w Chicago?

- Bo spotkałem kulisa, który twierdził, że tutaj więcej się zarabia.

- Gdzie się znajduje ten kulis?

- Nie wiem.

- Ile ci obiecał Sien-Fu tygodniowo?

- Trzydzieści dolarów i przyzwoite jedzenie.

- To nieprawda, on ci obiecał tylko dwadzieścia pięć dolarów i więcej nie dostaniesz.

- Jak nie dostanę trzydziestu dolarów, to proszę mi wypłacić za trzy dni i odchodzę.

- Nic nie dostaniesz, bo nie dotrzymujesz umowy.

- Ja dotrzymuję umowy i jestem dzisiaj w pracy, a nie jest moją winą, że wy czekacie na tych ludzi z asekuracji i nie pozwalacie mi się niczego dotknąć.

- Ty się tak bardzo nie stawiaj, bo nie jesteś u siebie i w każdej chwili możemy zawiadomić policję.

- Spróbujcie! Tak ten z “Siedmiu Mórz”, jak i ty wiedzieliście, kogo zatrudniacie, wyzyskiwaliście moją sytuację, płacąc mi tylko trzydzieści dolarów. Co na to powie policja, którą mnie straszycie?

- Milcz! Jak ci się nie podoba, to możesz zaraz odejść.

- Dobrze, wypłaćcie mi moje piętnaście dolarów.

- Nic ci się nie należy, wynoś się natychmiast! Chiang-chen wstał ze stołka i podszedł do restauratora:

- Słuchaj ty, Tso-Tsung, ja nie jestem jednym z waszych niewolników, jak ci od Mao, i jeżeli mi zaraz nie wypłacisz należnych mi za trzy dni pracy w tej norze piętnastu dolarów, to któregoś dnia powrócę z moim wujem, i nie starczy ci pieniędzy ze sprzedaży “Żółtego Smoka” na zapłacenie mi procentów.

Ociągając się Tso-Tsung sięgnął do kieszeni:

- Masz i wynoś się stąd natychmiast, przeklęty kulisie! Chiang-chen wziął bez słowa podane mu pieniądze, poszedł do kuchni, zdjął z wieszaka swoją marynarkę i odsunąwszy tylne drzwi wyszedł na boczną uliczkę.

Restaurator wyjrzał za wychodzącym.

- Powiedz, co myślisz o nim, Sien-Fu, bo mnie on się nie podoba.

- Zacny mój chlebodawco, ten kulis kłamie! Ja mogę przysiąc na cienie moich przodków, że jak się tarmosił z tymi Murzynami, krzyczał głównie w naszym języku, ale zdążył szybko wyrzucić kilka słów w ich mowie i ja to na pewno słyszałem.

- To zastanawiające - mruknął restaurator - bo w “Siedmiu Morzach” sprawdzili, że wszystko, co im mówił, było prawdą. Jednak on na zwykłego kulisa trochę za mądry i za bardzo pewny siebie, on musi mieć kogoś za sobą. Zaczynam podejrzewać, że to jest szpieg, może nawet z tego bractwa Woh Sing z Hongkongu. Widzieliście, jak on się zawsze ruszał, wszystko robił lepiej niż każdy z was, prawda, że był w wojsku, ale kim on tam był? Kto to jest ten jego krewny i gdzie obecnie przebywa? Do tego musimy dojść, i to jak najprędzej. Kimkolwiek on jest, może być niebezpieczny. Moim zdaniem, ze względu na zaleconą nam ostrożność, nie ma prawa wyjść z naszego rejonu.

- Zacny Tso-Tsung - podjął Sien-Fu - w tej chwili spokoju nam nie daje raczej strata tej jednej puszki. Rozgłosiliśmy już między Murzynami, że za odniesienie zapłacimy sto dolarów, więcej nie mogłem, bo to zwróciłoby uwagę. Kto wziął, tego dotychczas nie wiadomo, ale wygląda na to, że ta strata jest tylko zbiegiem okoliczności, więcej wziąć nie mogli ze względu na samą wagę puszek. Ważniejszy jest Chiang-chen.

- Zgadzam się z tobą, Sien-Fu, zaraz poradzę się “Czcigodnego Brata”, bo mam złe przeczucie co do tego kulisa. Tymczasem idźmy dalej ze spisem strat inwentarza dla tych ludzi z asekuracji. Wygląda na to, że przy małej pomocy ze strony policji tak źle na tym nie wyjdziemy, naturalnie, o ile ta puszka się odnajdzie.


13 Chiang-chen, któremu prawie że się udało


Chiang-chen skierował się prosto do miejsca swojego zamieszkania. Była to trzypiętrowa kamienica w wąskiej uliczce za rogiem placu targowego, gdzie na strychu, za pięć dolarów tygodniowo, Murzyn właściciel pozwolił mu z pozostawionych przez robotników resztek starego dachu zbudować mały niby-pokoik, w którym poza rozlatującym się łóżkiem i kilkoma wbitymi w zbudowane przepierzenie gwoździami nie było miejsca na nic więcej. Jedynym oświetleniem tej klitki była część dachu pokryta falistym, przejrzystym pleksiglasem.

Do pomieszczenia tego wchodziło się z korytarza trzeciego piętra po metalowej drabinie, opuszczanej na zasadzie przeciwwagi na sznurze z sufitu. Opuszczona drabina tarasowała całe przejście przez tę stronę korytarza.

Zlew z kranami na końcu tego korytarza zaspokajał część potrzeb sanitarnych mieszkańca strychu. Chiang-chen wgramolił się do swojego pomieszczenia, rzucił pod łóżko robocze ubranie, wyszukał w szparze między deskami kopertę z pieniędzmi, przeliczył je i schował do kieszeni. Posłał dokładnie łóżko i zamknąwszy za sobą skobelek improwizowanych drzwi zsunął się po drabinie na korytarz. Schody o tej porze pełne były wrzasku bawiących się dzieci, tak że chwilami trudno mu było przecisnąć się przez gromadę rozwydrzonych podrostków. Chiang-chen zdawał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znalazł. Ostatnia rozmowa przekonała go nie tylko o braku zaufania, ale o wyraźnych podejrzeniach co do jego osoby. Wiedział, że z chwilą powstania podejrzeń wzrasta niebezpieczeństwo osobiste. Zdecydował się na natychmiastowe opuszczenie Las Vegas. Autokarem do Los Angeles, tam zginie w tłumie, a zaszyte w kołnierzu dwa papierki studolarowe umożliwią mu dostanie się do Chicago.

Nie spiesząc się i zatrzymując się przed wystawami, by sprawdzić, czy nie jest śledzony, skierował się w stronę głównego dworca autobusowego. Pokręciwszy się w tłumie pasażerów zatrzymał spotkanego Chińczyka, ubranego w biały kitel kelnera restauracji dworcowej, i tłumacząc się nieznajomością języka poprosił go o informacje i kupno biletu na pierwszy ranny autokar do Los Angeles.

Wychodząc spostrzegł, że popełnił kapitalny błąd. Przesadził z ostrożnością. Przecież nie było nic łatwiejszego, jak bez zwrócenia uwagi wyczytać te wszystkie informacje z rozwieszonych tabel rozkładów jazdy, nic też łatwiejszego, jak kupić bilet rano w autobusie. Zatrzymany kelner na pewno opowie kolegom o spotkanym rodaku nie mówiącym językiem kraju, w którym mieszka.

Poczuł się nieswojo, usiłował wobec samego siebie zbagatelizować zdarzenie. Zrezygnowany powlókł się na wczesną kolację do “Siedmiu Mórz”. Usługujący kelner poznawszy byłego pracownika odmówił przyjęcia zapłaty za jedzenie, dając gestem do zrozumienia, jak łatwo w takim tłumie parę porcji może zginąć bez śladu.

Po wyjściu z restauracji, już na swojej uliczce, wstąpił do sklepiku ze starzyzną i kupił używaną lampkę elektryczną z nową baterią.

Klatka schodowa opustoszała z powodu pory kolacji, co nie trudno było poznać po zapachach idących ze wszystkich korytarzy. Opuścił drabinę. Wszedł na górę. Zapalił latarkę uważnie rozglądając się po wszystkich kątach, zakrzywionym drutem podciągnął drabinę. Zewnętrzny skobelek drzwi był nienaruszony, więc wszedł do środka, zamknął drzwi na druciany haczyk i usiadł na łóżku, rozważając ewentualność jakiegoś zagrożenia, któremu przecież sprzyjała zbliżająca się noc.

Kamienicę zamieszkiwały liczne murzyńskie rodziny robotnicze, więc zaduch robił się nie do wytrzymania, bo wszystkie kuchenne smrody z całej klatki schodowej dostawały się na nie wietrzony strych.

Po pewnym czasie schody i korytarze wypełnił codzienny gwar i krzyki połączone z kakofonią dźwięków telewizji, radia i głośników dochodzących ze wszystkich mieszkań trzypiętrowej kamienicy.

Dotychczas największą gwarancję bezpieczeństwa dawały pary migdalących się na wszystkich schodach nastolatków. Wystarczyłby jeden okrzyk dla podniesienia alarmu.

Prowizorycznie sklecona klitka nie dawała dużych szans obrony. Konstruując ją nieopatrznie zawiesił drzwi na zewnętrznej stronie futryny i normalnie zamykał je na noc przesuwając żelazny pręt przez hak wkręcony na środku i opierając jego końce na wewnętrznej ramie.

Po namyśle powziął decyzję. Zostawił drzwi zamknięte tylko na druciany haczyk, kucnął na końcu łóżka i oparł się o ścianę.

Zaczęło się czekanie. To nie było mu obce, przez całe lata przeczekał tak wiele nocy, polując na przemykających się agentów, którzy po szczęśliwym wyminięciu straży granicznych już zaczynali czuć się bezpieczni między pierwszymi budami chińskiej dzielnicy Hongkongu.

Tamto czekanie było jednak inne. W bezchmurne noce wygodnie usadowiony na znanym mu przejściu oczekiwał nasłuchując zbliżających się kroków z dreszczykiem emocji myśliwego, czatującego na upatrzoną zwierzynę.

Już z góry sobie wówczas obliczał wielkość spodziewanego łupu w złotych rosyjskich monetach lub amerykańskich dolarach. Oczami duszy widział pełną szacunku rozlaną twarz właściciela kantoru wymiany i roześmiane, radosne buzie oblegających bar dziewczyn we francuskim kabarecie “Paradis”. Tam był tym, który dyktował warunki życiu, tutaj role były zmienione. Chociaż może to wszystko jest niepotrzebne? Może tę swoją ostrożność posuwa do przesady, może to jutrzejsze rano będzie takie jak poprzednie? Wsiądzie sobie bez przeszkód do autobusu, powłóczy się trochę w nowym otoczeniu i dopiero wtenczas zacznie myśleć o jutrze. Dosyć miał tego środowiska, tych śmierdzących kulisów, tego prymitywu, którym się brzydził, i ludzi, do których czuł jedynie pogardę.

Ale dzisiaj on miał być zwierzyną.

- Żal mi matki tego, co zaryzykuje polowanie na mnie - mruknął do siebie.

Około godziny jedenastej zaczęło powoli przycichać na korytarzach i klatce schodowej, powoli gaszono drące się głośniki, radia i telewizory. Cisza zaczęła ogarniać dom pogrążający się w spoczynku, w oczekiwaniu na nowy dzień. Od czasu do czasu przejeżdżająca ciężarówka mąciła jeszcze ciszę wąskiej uliczki.

Przez przejrzysty dach klitki wraz ze skąpym światłem granatowego nieba docierał stale daleki szum i gwar wielkich bulwarów i wycie samolotów, lądujących na leżącym z tej strony miasta lotnisku.

Dochodziła północ, gdy wyostrzony słuch czekającego przesłał do mózgu pierwszy alarm: wyraźny szmer bocznych ciężarków opuszczanej drabiny.

Poprawił się z uczuciem ulgi na łóżku i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki ciężki nóż o szerokim ostrzu i rękojeści z białej kości.

Usłyszał trochę niewyraźnych szmerów i parę ostrożnych stąpnięć i znowu zapadła cisza. Między deskami przepierzenia zamigotało światełko punktowej latarki, lekko skrzypnęły dotknięte drzwi - i znowu cisza. Po chwili z lekkim chrobotaniem ktoś zaczął przez szparę podważać haczyk. Chiang-chen jak kot przygotowany do skoku pochylił się naprzód, prawe ramię przygotowane do zamachu poszło do tyłu, nóż leżał na wierzchu dłoni trzymany dwoma palcami za ostrze.

Powoli, skrzypiąc lekko, drzwi się otworzyły i w obramowaniu ukazała się ciemna sylwetka intruza. Chiang-chen błyskawicznie wyrzucił ramię do przodu. Nie było słychać uderzenia, stojący odruchowo podniósł ramiona do góry i osunął się na podłogę.

Hałas szybkich kroków na zewnątrz, stukot ciężarków drabiny, a później szelest zbiegających po schodach kroków - to było wszystko.

- A jednak było ich dwóch - mruknął do siebie Chiang-chen i uśmiechnął się z zadowoleniem. Zapalił latarkę, przeskoczył nad drgającym w przedśmiertnych konwulsjach intruzem, wciągnął za pomocą drutu drabinę i umocował ją do poprzecznej belki wiązania dachu nie tylko blokując wejście, ale i uniemożliwiając jej opuszczenie na dół. Podszedł do leżącego i zdarł mu z twarzy czerwoną chustkę. Twarz ta była mu całkowicie nie znana.

Wyciągnął wbity aż po rękojeść w gardło nóż i wytarł go o ubranie ofiary. Wyciągnął spod łóżka parę gumowych kuchennych rękawic. Nie spiesząc się naciągnął je na dłonie i zaczął skrupulatnie przeszukiwać kieszenie nieżyjącego osobnika.

Zostawił znalezionych parę dolarów, schował samochodowe prawo jazdy, a zobaczywszy, że otwarta rana potwornie krwawi, zdjął poszewkę z własnej poduszki i podłożył ją pod kark zabitego.

Odsunął zwłoki, zamknął i zaryglował prętem drzwi i nie oczekując już tej nocy więcej niespodzianek, spokojnie położył się do łóżka.

Obudził się jak każdego dnia o piątej rano, wciągnął sztywnego już trupa na łóżko i nakrył go kocem. Zszedł na korytarzyk do zlewu, by jak codziennie dopełnić porannych ablucji.

Kamienica zaczynała budzić się do życia i spoza zamkniętych drzwi dolatywały już głosy prowadzonych rozmów. By nie tamować ruchu, podciągnął drabinę i właśnie szykował się do odejścia, gdy otworzyły się drzwi i pojawił się w nich stary Murzyn Jonatan, który oszczędzając na elektryczności brał gorącą wodę z kranu przy korytarzowym zlewie.

Jonatan, który codziennie przygotowywał śniadanie dla córki i zięcia idących do pracy w fabryce, ucieszył się, rozdziawiwszy w uśmiechu bezzębne usta na widok tego przyjaznego Chińczyka, który choć porozumiewał się z nim tylko na migi, jednak przynosił mu od czasu do czasu wytargowane od kucharza resztki chińskiego jedzenia.

Stary nie był w stanie zamknąć szeroko otwartych ust ze zdziwienia, kiedy ten nie znający ponoć ani jednego angielskiego słowa nowy przyjaciel zagadał jego językiem:

- Jonatan, przyjacielu, ja wychodzę i nie wrócę, ale tu po mnie niedługo przyjdą źli ludzie. Będą chcieli wejść na górę. Uważaj więc, a jak ich zobaczysz, postaraj się niepostrzeżenie natychmiast zawiadomić policjanta. A teraz pamiętaj, na Boga, w którego wierzysz, że mnie dzisiaj nie widziałeś.

- Zrobię jak mówisz, panie - wyseplenił stary Murzyn. Mój wnuk nie idzie do szkoły, bo powiedział matce, że go głowa boli. Zawsze go boli, jak ma grać z tymi łobuzami w piłkę, on jest bardzo sprytny i jego poślę, jak tylko co zobaczę. Chiang-chen podał mu rękę wsuwając trzy papierki jednodolarowe i szybko zbiegł ze schodów.

Miasto było jeszcze na pół uśpione i ruch uliczny ograniczał się tylko do ciężarówek i furgonetek, rozwożących pospiesznie towary do handlowych dzielnic. Z rzadka osobowy samochód czy taksówka przemykały jezdnią w kierunku lotniska. Jednak z każdą chwilą przybywało samochodów i z minuty na minutę nasilał się gwar ulicy...

Na dworcu autobusowym było jeszcze o tej porze pustawo. W ogromnej hali o dwóch oszklonych ścianach z widokiem na stanowiska autobusów siedziało już kilkadziesiąt osób, wyczekujących na otwarcie kas i biur dworca.

Autokary stały dziesiątkami w dwóch rzędach przy dziesięciometrowej szerokości peronach gotowe do wyruszania na trasę.

Wielki autokar z napisem “Los Angeles” był piąty z kolei. Chiang-chen bez namysłu wsiadł i zajął miejsce przy oknie. Obserwował okolicę.

Był już zupełnie spokojny. Napięcie ostatnich godzin zaczęło powoli ustępować. Rozsiadł się więc wygodnie w miękkim fotelu i czekał na odjazd.

Od tyłu długiego rzędu stojących autobusów zbliżały się powoli dwa wozy porządkowe, z których jeden polewał jezdnię szerokim strumieniem wody, a drugi, idący za nim, wirującymi szczotkami usuwał pozostałe zanieczyszczenia. W pewnej odległości za nimi posuwało się dwóch ludzi w popielatych mundurach obsługi dworca. Szli bez szelestu na gumowych podeszwach, przy samych autobusach, zaglądając przez okna do środka.

Bez trudu zauważyli siedzącego. Zatrzymali się. Na dany głową znak jeden przeszedł przed frontem autokaru, zwracając na siebie uwagę siedzącego. Podszedł do ściany budynku i odwrócony plecami zaczął majstrować coś przy wiszącej gaśnicy. Chiang-chen natychmiast spostrzegł przechodzącego przed autobusem pracownika dworcowego, a kiedy ten odwrócony tyłem podszedł do wiszącej gaśnicy, natychmiast zauważył, że kurtka uniformu ma założone rękawy i jest na tamtego dużo za obszerna. Chciał się podnieść.

Tymczasem ten drugi nisko schylony obszedł od tyłu autobus i na czworakach wczołgał się do wnętrza. Skradając się jak kot między fotelami stanął za siedzącym zasłonięty oparciem siedzenia i jednym zamachem ramienia uderzył go w tył czaszki krótkim prętem metalowym. Kiedy po uderzeniu głowa Chiang-chena opadła do tyłu, napastnik błyskawicznym ruchem zarzucił mu na szyję czarny sznurek i całym ciężarem ciała zawisł na tylnym oparciu. Po upływie paru sekund zwolnił uścisk, ściągnął sznurek. Nisko pochylony, przeszedł na miejsce swojej ofiary i zaczął przeszukiwać jej kieszenie. Schował znaleziony nóż, prawo jazdy i pieniądze i już szykował się do odwrotu, gdy drzwi budynku prawie naprzeciwko autokaru otworzyły się i wyszło z nich pięciu kierowców, udających się na poranną odprawę do kierownika ruchu.

Któryś z nich zobaczył siedzącego przy oknie pasażera i ze śmiechem krzyknął:

- Patrrz, Jock! Znowu masz w wozie nocnego pijaka, ty masz do nich szczęście!

- O nie! - wyjąkał wysoki młody kierowca - znowu mi pewnie wóz zapaskudził, będę miał, jak wczoraj, pół godziny opóźnienia. Chodźcie mi pomóc usunąć tego skurwiela!

To mówiąc wskoczył na stopień i po chwili znalazł się przy siedzeniu zajmowanym przez domniemanego pijaka.

Morderca nie miał odwrotu. Podniósł się, odbił nogą od fotela i runął z góry na kierowcę.

Źle trafił. Potężne uderzenie pięścią w dołek dopadło go w połowie skoku i wycisnęło mu powietrze z płuc. Odrzucony do tyłu wyrżnął głową o szybę okienną, która zbielała tysiącem pęknięć. Nieprzytomny osunął się na podłogę, pociągając za sobą ciało zamordowanego.

- Policja! - krzyknął kierowca do stojących przy autobusie kolegów.

Drugi osobnik na widok wychodzących kierowców zaczął powoli oddalać się w kierunku oszklonego wejścia do poczekalni, a usłyszawszy krzyk “policja” nie wytrzymał nerwowo i skręciwszy między autobusami na rozjeździe zaczął uciekać.

Z miejsca padł okrzyk: “trzymaj go!” i czterech kierowców rzuciło się w pościg.

Z drugiej strony rozjazdu szedł majster z dwoma ludźmi obsługi, niosącymi dwie szerokie i ciężkie szczotki chodnikowe.

Na okrzyk goniących zagrodzili uciekającemu drogę. Ten zatrzymał się i odruchowo sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni przydużej kurtki mundurowej. Ale że asfalt był świeżo polany wodą, poślizgnął się.

Jedno uderzenie “przyborem toaletowym” do sprzątania dworca autobusowego rozciągnęło uciekającego ze strzaskanym ramieniem na jezdni.

Zanim zdążyło się zrobić zbiegowisko, zajechały wozy policyjne.


14 - Jonatan i policja, czyli w samą porę


Stary Jonatan po wyprawieniu do pracy córki i zięcia dolał wnukowi kawy do kubka i rozpoczął pertraktacje.

- Tom, nie bardzo się dzisiaj czuję, i wolałbym, żebyś posiedział ze mną w domu. Nie myśl, że chcę coś od ciebie za darmo. Zaraz dam ci pół dolara, a za zrobienie zakupów dostaniesz jeszcze całego. Co ty na to?

- Umowa stoi - z uśmiechem na twarzy powiedział szczerbaty wyrostek.

Jonatan pozmywał naczynia, nalał sobie kubek świeżej kawy i usiadł na stołku przy lekko uchylonych drzwiach kuchenki.

Nie czekał długo. W pewnej chwili na korytarz weszło w zwykłych ubraniach roboczych trzech Chińczyków. Chwilę postali, rozejrzeli się, a później szybko opuścili drabinę i dwóch z nich weszło na strych.

Stary z wrażenia zastygł w bezruchu.

Po chwili dano znać z góry temu, który został na dole. Jonatan usłyszał tylko pospieszny szept i facet na korytarzu dla niepoznaki wciągnął drabinę, a sam pospiesznie zbiegł ze schodów.

- Tom! - zawołał wtedy Jonatan. - Biegaj, o tej porze za rogiem przy sklepie ze słodyczami chodzi gdzieś sierżant Johnson, leć i mów, że u nas na strychu jest dwóch złych ludzi, Chińczycy, był trzeci, ale po naradzie z tamtymi szybko zbiegł ze schodów. Powiedz, że ja cię posyłam i powiedz, że tamci dwaj siedzą na strychu, biegaj!

Wyrostkowi z emocji zaświeciły się oczy, jak szalony zjechał po poręczy, potrącając przechodniów wyleciał na placyk i już z daleka zobaczył sierżanta, rozmawiającego z trzema agentami w wozie policyjnym.

- Panie sierżancie - wykrztusił zadyszany. - Dziadek... stary Jonatan kazał mi... panu powiedzieć... u nas na strychu ukrywa się dwóch złych ludzi... Chińczycy... trzeci poleciał gdzieś z ich poleceniem... i wciągnął do góry drabinę...

Agenci wyskoczyli z samochodu.

- Czekajcie, chłopcy, znam tę dzielnicę i jeśli stary Jonatan przysyła po mnie, to musi być sprawa poważna. O ile ten Chińczyk, tak się spieszył, jak mówi ten mały, to poleciał albo po pomoc, albo po transport. Tam naprzeciwko jest sklep ze starzyzną, tam się ukryjemy i poczekamy, aż będziemy mieli w worku wszystkich trzech, a może i więcej. Jak zaraz nie wróci, obejrzymy tych dwóch na strychu. A teraz nadajcie komunikat do komisariatu, poproście o pomoc. Ty, mały, wracaj do dziadka, i powiedz, że mu dziękuję za wiadomość, tylko wracaj nie spiesząc się, tu masz ćwierć dolara na komiksy.

Ukryci za porozwieszaną w oknie wystawowym starzyzną detektywi nie zdążyli nawet dopalić papierosów, gdy na plac targowy zajechała przed dom Jonatana furgonetka “Chineese Products Departament Store”, z której wyskoczył Chińczyk, i szybko wbiegł do środka.

Kierowca, również Chińczyk, miał głowę odwróconą w kierunku odchodzącego.

Policjanci jednym skokiem byli na drugiej stronie ulicy. Johnson otworzył drzwi szoferki. Kierowca zmartwiał z przerażenia poczuwszy pod pachą twardy ucisk lufy pistoletu.

- Spokojnie, cytrynowy synku, trzymaj prawą rączkę na kierownicy, a lewą podaj powolutku prawo jazdy, obróć główkę w prawą stronę i niech ci nawet oko nie mrugnie, bo jak nie będziesz grzeczny, wmontuję ci do mózgu system wentylacyjny. A teraz ani mru-mru, zrozumiano?

Trzech detektywów ustawiło się z obu stron drzwi wejściowych, starając się nie zwaracać uwagi przechodzących. Po upływie kilku minut zastygli nieruchomo przytuleni do muru.

Na ganeczek wysunął się ciemno ubrany Chińczyk. Nie zauważywszy stojących tuż za nim agentów dał znak kierowcy i obrócił się. W tym momencie jeden z agentów skoczył usiłując go przytrzymać. Chińczyk błyskawicznie uchylił się, pchnął agenta, który spadł ze schodów na chodnik, i rzucił się do ucieczki.

W tej samej chwili na ganeczek wyszło dwóch ludzi niosąc podłużny, owinięty w koc pakunek. Zobaczywszy zagrodzone przejście upuścili detektywom pod nogi niesiony ciężar, odsłaniając przykryte kocem stopy w żółtych pantoflach. Pierwszy z idących korzystając z zamieszania skoczył bokiem ze schodów, ominął stojącą furgonetkę i usiłował przebiec jezdnię.

Drugi uderzony w głowę kolbą pistoletu, nie stawiał oporu.

Pchnięty agent spadając na chodnik przekręcił się na brzuch, oparł obydwa łokcie na płytach trotuaru i trzymając oburącz swojego colta wycelował. Dwa prawie równoczesne strzały targnęły powietrzem wąskiej uliczki. Uciekający trotuarem zatrzymał się, zatoczył na mur domu, wyciągnął ręce jakby się chciał odepchnąć i runął w poprzek chodnika.

Biegnącego przez jezdnię złapał strzał Johnsona przy krańcu przeciwległego trotuaru. Trafiony stanął, zachwiał się i osunął na jezdnię, gdzie siedząc z pochyloną głową trzymał się obiema rękami za prawe biodro.

Zawyły syreny policyjne. Dwa wozy na pełnym gazie wpadły z placyku w uliczkę i zablokowały jezdnię.

W tym samym dniu o godzinie piątej po południu w gabinecie szefa odbywała się odprawa sierżantów detektywów drugiego komisariatu policji stanu Nevada w Las Vegas. Kapitan O’Rurke zbierał ostatnie informacje do raportu, przygotowywanego dla prokuratora dystryktu.

- Panie kapitanie - zaczął pierwszy z siedzących rzędem, młody detektyw - w teczkach leżących przed panem zebraliśmy wszystkie fotografie, analizy, materiał daktyloskopijny i zeznania świadków. Znalezione narzędzia zbrodni i zabrane dokumenty posegregowane i odpowiednio oznaczone są gotowe do doręczenia prokuratorowi. Zamordowany na dworcu autobusowym nie miał żadnych papierów identyfikacyjnych. Według zeznań świadków nazywał się Chiang-chen i podobno był nielegalnym emigrantem, wobec czego przekazaliśmy dochodzenie FBI. Zatrzymany morderca Chiang-chena to syn właściciela restauracji “Siedem Mórz”. Jest on nam dobrze znany od czterech lat, podejrzewano go o handel narkotykami. Poza narzędziem mordu miał przy sobie prawo jazdy Seng-Fu, zamordowanego na tym strychu. Analiza laboratoryjna stwierdziła również, że krew na nożu, znalezionym przy mordercy odpowiada dokładnie krwi tego na strychu. Wspólnik mordu, niejaki Li-Lun, jest pomywaczem kuchennym w restauracji dworcowej, nie notowany, natomiast miał barettę z długą lufą z tłumikiem, kaliber dwadzieścia dwa, którą groził ścigającym. Znajduje się on w szpitalu więziennym, ponieważ uciekając poślizgnął się i złamał kość prawego ramienia. To ostatnie opieram na zeznaniach świadków. Wszyscy zatrzymani odmawiają kategorycznie zeznań.

O’Rurke kiwając głową robił szybkie notatki na marginesach leżącego przed nim raportu.

- No, a ty co powiesz, Hoggard? - zwrócił się z kolei do siedzącego obok detektywa.

- Panie kapitanie - rozpoczął Hoggard. - Jest w tej chwili dla nas zagadką, skąd Chińczyk zabity nożem znalazł się na strychu domu tego notorycznego złodzieja Coopera. Stary Jonatan, do którego dzielnicowy ma wielkie zaufanie, kategorycznie twierdzi, że nigdy go tam nie widział. Utrzymuje również, że krytycznego dnia nie spotkał Chiang-chena, który mieszkał na tym strychu od kilku tygodni. Lekarze nasi nie są również w stanie ustalić okoliczności powstania rany, która spowodowała zgon. W normalnej sytuacji jej kanał powinien iść z góry na dół, w tym wypadku ma tylko niewielkie nachylenie. Wysuwają oni hipotezę, że zamordowany trzymany był przez wspólników mordercy w pozycji leżącej. Z drugiej strony znaleźliśmy dobre odciski palców tego Seng-Fu na drzwiach i futrynie. Od chwili śmierci upłynęło około dziesięciu godzin, trup był bardzo wykrwawiony. To śledztwo spoczywa w moich rękach, ale przyznaję się, że dotychczas nie mam żadnych teorii. Postrzelony przez sierżanta Selmana zmarł w drodze do szpitala. Był majstrem w tej firmie “Chineese Products”. W niej też pracował zatrzymany kierowca furgonetki. Dwaj pozostali są pomywaczami kuchennymi z restauracji “Żółty Smok”. Zamordowany Seng-Fu był kuzynem pracownika z restauracji “Żółty Smok”, niejakiego Sien-Fu, obydwaj przyjechali do Stanów z Hongkongu na papierach emigracyjnych jakieś cztery lata temu. Seng-Fu był małym pośrednikiem w detalicznym handlu mięsem. Obydwaj dotychczas nigdzie nie notowani. Wszyscy moi zatrzymani odmawiają zeznań. Trzymamy ich osobno, nie mają możliwości porozumiewania się, Dzisiaj wieczorem spróbujemy przemówić im do rozsądku, zanim skontaktują się ze swoimi adwokatami. Chciałem jeszcze dodać, że jadąc na tę odprawę dostałem wiadomość o znalezieniu w kołnierzu marynarki zamordowanego na dworcu Chiang-chena zaszytych dwóch banknotów studolarowych i karteczki z numerem telefonicznym w Chicago. Po powrocie przekażę to do FBI.

- All right - O’Rurke siedział chwilę rozmyślając o tym, co usłyszał. - Podsumujmy. Kierując się tak zeznaniami świadków, jak i waszymi uzupełnieniami, polecam obydwa incydenty połączyć w jedną sprawę. Zresztą takiego samego zdania będzie pewnie i prokurator. W ostatnich sześciu miesiącach mamy czterdzieści parę mordów, zabójstw i nie wyjaśnionych zgonów. Zgodzimy się chyba, że większość z nich to rezultat porachunków po śmierci Andrei Vincentiego i tu przynajmniej mamy jakieś motywy czy uzasadnienia. Natomiast te wypadki wśród Chińczyków są zdaniem FBI nie skutkiem walk konkurencyjnych, jak w wypadku “familii” i syndykatów, a świadectwem rozpoczęcia procesu eliminacji w tych ich tajemniczych związkach zwanych triadami. W większości wypadków nie jesteśmy w stanie doszukać się motywów tych kapturowych mordów, bo dotychczas nie mogliśmy nawet wyjść poza poszlaki. Pierwszy raz dzięki sprzyjającym okolicznościom dostaliśmy do rąk nie tylko ciała nieboszczyków. Mamy morderców, narzędzia zbrodni i - co najważniejsze - świadków. Zwracam wam uwagę, że nie możemy dopuścić do jakichkolwiek “zagadkowych” zgonów - w szpitalu i więzieniu stanowym - któregoś z oskarżonych czy świadków oskarżenia. Mamy tu do czynienia z oskarżeniem o morderstwo i prokurator zrobi wszystko, by uniemożliwić zwolnienie któregokolwiek ze świadków za kaucją...


15 Wito Bonasera, który kłania się nisko i przeprasza


- Jakie piętnaście tysięcy dolarów?!! - wrzeszczał nie panując nad sobą Pierrino. - Czy ty wiesz, durniu, że Giannini i cała ta wasza banda zepsuła sześć miesięcy naszej ciężkiej pracy i wysiłków?!! Bodaj was ziemia pochłonęła z tymi dolarami!!!

- Signore Pierrino... - bąknął nieśmiało stojący w płaszczu i gniotący w rękach kapelusz Bonasera.

- Milcz! Teraz ja mówię! Czy żadnemu z was nie przyszło do głowy, żeby się ze mną porozumieć? Nie mogliście zadzwonić? Dlaczego nie daliście znać kapitanowi O’Grady? Już ja wam za to zapłacę, “bloody bastards” - zamachnął się i cisnął ciężką kopertę w twarz wystraszonego Bonasery.

- “Per favore”, signore Pierrino - zaczął znowu pokornym tonem Bonasera - “Consigliori” Giannini szukał pana po całym mieście, dzwonił nawet do San Francisco, do tego Signore, co się nazywa Chris...

- Co?! - wrzasnął Pierrino. - Skąd ten skurwysyn Giannini miał jego telefon?

- Tego nie wiem, ale dzwonił, tam też nikogo nie było, a kapitan jest do nas - jak panu wiadomo - nieprzychylnie nastawiony - więc lepiej było nie próbować...

Zapanowała chwila ciszy. Podniecony Pierrino chodził tam i z powrotem po tureckim dywanie rozłożonym w dużym salonie, podczas kiedy Bonasera nie ruszając się od progu znęcał się dalej nad swoim kapeluszem.

- Siadaj, bandyto chicagowski - Kowas wskazał mu w końcu najbliższy fotel. - Siadaj i zaczynaj od początku, mów nie spiesząc się, mów nie opuszczając nawet mrugnięcia okiem kota, którego mogłeś spotkać na drodze. Mów jakbyś widział stryczek wiszący nad twoją głową. Jeżeli skłamiesz albo coś opuścisz, przysięgam, że ja będę ten pierwszy, co posadzi cię wygodnie na krześle elektrycznbym i pięknie upozuje do ostatniego zdjęcia rodzinnego dla Don Anelliniego. “pronto”!

Bonasera, młody człowiek o typowej włoskiej urodzie i inteligentnej twarzy z charakterystycznym wyrazem dziecka ulicy wielkiego miasta, nie zdradzał swoim zachowaniem najmniejszego podniecenia. Dla gospodarza tego pięknego apartamentu miał nie tajony podziw i szacunek. Instynktownie czuł, jak podejść do tego niebezpiecznego człowieka, z kórym najmniejszy zatarg sprowadzał śmiertelne zagrożenie. Usiadł we wskazanym fotelu, kapelusz położył przed sobą na dywanie.

- Signore Pierrino, rano o dziewiątej poszedłem do Pippa Vitalego obejrzeć jego nowe lambordini. Ponieważ jestem zwolniony warunkowo, za każdym razem muszę się w domu opowiadać. Była punkt dziesiąta, jak zadzwoniła do mnie “consigliere” Giannini. Dzwonił do domu i siostra dała mu numer Vitalego. Opowiedział mi następującą historię: parę minut przed dziewiątą do piekarni starego Cardinalego przyszedł w pięknym futrze młody i bardzo wytworny Chińczyk, żądając widzenia się z właścicielem. Stary zaprosił go do kantorku. Gość prosząc o zachowanie rozmowy w najgłębszej tajemnicy, ostrzegł, że dziewczynie tego huncwota młodego Cardinalego grozi ze strony jej rodziny wielkie niebezpieczeństwo. Gdy wyszedł, stary cardinale, który nie jest taki głupi na jakiego wygląda, posłał za nim natychmiast największego spryciarza na całej ulicy Giuseppe Loriniego. Ten zobaczył, jak zaraz za rogiem Chińczyk wsiadł do wielkiego Cadillaca, w którym siedziała kobieta nie-chinka, i mały chłopak. Lorini zapisał numer rejestracyjny, o mam go tutaj, N.Y.042-SLK. Mało tego, zauważył jeszcze, że gdy cadillac ruszył, ruszył za nim także stojący o jakieś pięćdziesiąt kroków z tyłu szary Chevrolet, Lorini dostrzegł, że siedziało w nim trzech typów, wyglądających na Portorykańczyków. Cardinale zadzwonił do “consigliere”, który porozumiał się z naszym “caporegime” w Wayne, bo doszedł do przekonania, że wóz wraca do Nowego Jorku. Znalazł mnie i polecił jechać za nimi. Miałem powiedziane, że na obwodnicy przed Wayne czekać na mnie będą dwa wozy wyposażone w radia i we wszystko, co może być potrzebne, z sześcioma ludźmi dobranymi z naszej “familii”. “Consigliere” zapowiedział i mnie, i Dino Collovatiemu, że jesteśmy przed panem odpowiedzialni za bezpieczeństwo tych w cadillacu. Mnie, jak pan wie, nie wolno nosić nawet noża, więc Pippo wziął tylko na wszelki wypadek dwie baretty. Jadący mieli przed nami godzinę przewagi, ale liczyliśmy, że jako nietutejszym wyjechanie z miasta zajmie im z godzinę.

Kiedy przejechaliśmy przez miasto i wylecieliśmy na autostradę, zaczął padać śnieg i widoczność zrobiła się gorsza. Pippo szedł po drodze jakby walczył o Grand Prix w Indianapolis. Mieliśmy trochę szczęścia - nie napotkaliśmy patroli drogowych.

Złapaliśmy ich na pięćdziesiątym kilometrze. Mówię panu, ten Pippo wart jest swojego lamborgni.

- Ty - warknął Pierrino. - Nie opowiadaj mi o Pippo.

- Pan chciał dokładnie, to mówię - skromnie zaznaczył Bonasera. - Jechali wolno, a za nimi - tak jak zauważył Lorini - szedł szary chevrolet.

Widoczność robiła się coraz gorsza.

Minęliśmy ich na cholernym gazie, a ponieważ prószył śnieg, nie byłem w stanie rozpoznać jadących. Do Wayne jest od nas około dwustu czterdziestu kilometrów, a byliśmy na obwodnicy, w trochę więcej niż dwie godziny. Dino był już na miejscu z wozami. To spryciarz. Na dachu jednego wozu przymocowali stary wózek dziecięcy, tak dla niepoznaki. Dino wszystko potrafi przewidzieć. Odesłałem Pippa do warsztatu przy stacji benzynowej, żeby tam na mnie czekał. Dino z dwoma najlepszymi pojechał tym wozem z wózkiem na dachu w kierunku Pittsburgha. Muszę dodać, że drugi nasz wóz poszedł inną drogą na Toledo.

Mój ford stał na estakadzie, my trzej siedzieliśmy w środku, a Bruno Maldini dłubał pod podniesioną maską. Cadillac nadjechał w równe pół godziny po mnie. Puściliśmy ich pół kilometra przed sobą, ale gdy zjeżdżaliśmy z obwodnicy, przez radio wydałem Dino polecenie trzymania się nie więcej niż dwieście metrów przed tamtymi.

Śnieg padał coraz większy. Trzeba było zwolnić, zrobiło się trochę ślisko. Sobota i pora dnia sprawiały, że jechało się zupełnie swobodnie.

Dziesięć kilometrów za Fort Wayne, akurat na naszej stronie, jest wielka stacja benzynowa i motel, nazywa się “Coo-coo Motel”, Cadillac zajechał przed restaurację i tam się zatrzymał.

Jadący chevroletem zajechali pod stację benzynową i stanęli przy pierwszym rzędzie pomp.

Natychmiast nadałem do Dina, żeby się zatrzymał na najbliższym zjeździe z autostrady i czekał na dalsze instrukcje. My podjechaliśmy pod pompę w trzecim rzędzie. Cacciatori wysiadł z wozu i stanął za pompą, a myśmy drzwi tylko uchylili, gotowi na wszystko, bo oni właśnie nas zauważyli. Dwóch wysiadło z wozu. Popatrzyli w naszą stronę i po namyśle zatankowawszy benzynę odjechali.

Nadałem do Dina, że oni mogą poczekać, albo na pasażerów cadillaca, albo na nas. Na pewno mieli “kontrakt”, i to dobry, a zorientowali się, że my też coś do tego mamy. Tutaj, przy tym natłoku wozów i ludzi, bo każdy zatrzymywał się, żeby przeczekać śnieżycę, oni nie powinni się nawet pokazywać. Jak odjechali, posłałem na wszelki wypadek do restauracji Roberta Benettiego i Eugenia Comino, bo ci mniej na siebie zwracają uwagi, a my z Alberto Salvadorim wstąpiliśmy na jedno espresso do baru.

Z daleka zobaczyłem tych z cadillaca przy stole. Piękna kobieta, “una bellina”, a futro miała jak Soraya...

- Boże, daj mi z nim wytrzymać - mruknął do siebie Pierrino.

Per favore”, co pan powiedział? - Nic, gadaj dalej.

- Był duży tłok i straciliśmy na tę kawę dobre piętnaście minut. Razem z Albertem wróciliśmy do wozu.

Tu zaniepokoiłem się poważnie, bo wzywani przez radio nie odpowiadali. Po kilku próbach, mimo że świata nie było widać, pojechaliśmy sprawdzić, czy się co złego nie stało. Jak dojechaliśmy, było już po przedstawieniu. Wsiadali do wozu...

- Bez błazeństw, wyrzuć te kwiatki ze swojej opowieści, pajacu!

- Zaraz, Signore, dokładnie powtórzę relację Dina. Jak dostali sygnał, zatrzymali się na pierwszym zjeździe z autostrady, który leżał około pół kilometra od motelu. Chłopcy schowali się w głębi samochodu, a Dino podniósł maskę i zaczął udawać, że grzebie w motorze. Jak przewidywałem, w kilkanaście minut zajechali tamci, a że w zadymce mało co było widać, zatrzymali się nie dalej jak dziesięć kroków od naszego wozu. Dino zaczął machać rękami i z daleka krzyczał do nich, że mu klucza brakuje i podszedł do ich samochodu, żeby to niby grzecznie poprosić. Wtedy ten, co siedział przy kierowcy, otworzył okno i wrzasnął do Dina, żeby szedł do diabła, to był człowiek “molto brutto” (wł. - bardzo brutalny, nieokrzesany) i nie mogę powtórzyć, co jeszcze dodał. Dino zdążył zobaczyć na kolanach tego z tyłu pistolet, więc zaczął się z głupią miną usprawiedliwiać, podszedł do samego wozu i sięgnął po lugara. Zdmuchnął pierwszego tego z tyłu, a później tych na przodzie. Nie wyszło mu tylko z kierowcą, bo musiał poprawiać. Dla wyjaśnienia dodam, że Dino miał na sobie kombinezon z dwiema przednimi kieszeniami nisko na udach.

W czasie zadymki ruch na drodze całkowicie ustał, więc mieli czas. Przeszukali całą trójkę i samochód. Okazało się, że Lorini się nie pomylił, to byli Puertorykańczycy, ale prawdziwi “professionals”. W bagażniku leżały trzy walizki zapakowane tylko łachami, strzelba automatyczna z tłumikiem i remington z lunetą. Każdy z nich miał pistolet i po paręset dolarów, tylko u tego za kierownicą znaleźli kopertę z dolarami, tę, którą pan później wyrzucił na korytarz, równe piętnaście tysięcy, to był piękny “kontrakt”, signore Pierrino, z takim zadatkiem... Dino nie pozwolił ruszyć niczego poza tą kopertą, którą polecił doręczyć panu, wychodząc z założenia, że to jest pańska operacja...

Słuchający bez słowa zacisnął pięści aż mu zbielały kostki palców.

- ...odłączyli akumulator, rzucili trochę śniegu na silnik, żeby się nie zapalił, i zepchnęli samochód z “banditi” w środku po pochyłości w zagajnik świerkowy, co porasta zbocza. Zjechał w dół co najmniej sto kroków. wyprostowali z tyłu pogięte i połamane drzewka i właśnie kończyli zrzucanie śniegu z samochodu, gdy nadjechałem ja... Niech pan będzie spokojny, Dino nie robi dziecinnych błędów, pracowali w rękawiczkach... Posłałem natychmiast piechotą Alberta do restauracji, żeby wywołał Roberta i Eugenia, kazał im przejść przez most na drugą stronę drogi i czekać, aż ich zabiorę. Dino moim fordem odjechał natychmiast zabierając swoich. Pomyśleliśmy, że w taką pogodę nasz Chińczyk z tą piękną panią ledwo przed nocą dojadą do Pittsburgha, a bardziej prawdopodobne jest, że zatrzymają się w jednym z elegantszych moteli przy drodze. Dino pojedzie za nimi na miejsce i zbierze o nich wszystkie możliwe informacje.

Zabrałem ten samochód z wózkiem i żeby zawrócić musiałem zrobić jeszcze pięć kilometrów do najbliższego ślimaka. Śnieżyca przechodziła i zaczął się normalny ruch. Zabrałem wracając czekających chłopców i wróciliśmy do Wayne. Stamtąd zadzwoniem do “signore” Gianniniego, który nas pochwalił i polecił natychmiast się z panem skomunikować i opowiedzieć o tym zdarzeniu. “Consigliere” przesyła panu “molti auguri” (wł. - dużo pozdrowień, serdeczności). Jechaliśmy z Pippem z powrotem nie gorzej od tych z Indianapolis, nawet nie narażając się, bo pierwszy wóz patrolowy spotkaliśmy przy wjeździe do Chicago. Jak pan widzi, lamborgdini stoi przed domem, a daleko jeszcze do piątej.

Przyzna pan “signore” Pierrino, że więcej nie mogliśmy zrobić, a akcja przeprowadzona przez Dina była bez zarzutu. Tym “proffesionals” już słowiki będą śpiewać, zanim ich odnajdą, a Dino był tak przewidujący, że kazał zatrzeć nawet ślady opon przy zjeździe z pochyłości. Jutro, jak śnieg się trochę rozpuści, Alberto pojedzie poszukać łusek, bo w śniegu nie mogli ich odnaleźć...

Bonasera kątem oka zauważył, że słuchającemu minęło początkowe wzburzenie i w niektórych momentach opowiadania bezwiednie potakuje głową i nawet uśmiecha się nieznacznie z wyrazem zadowolenia. Poczuł się pewny siebie, poprzedni niepokój rozwiał się bez śladu.

- “Senti” (wł. - uważaj), Bonasera, ile ty sobie wiosen liczysz?

- Dwadzieścia trzy, “Signore”.

- To wcale nieźle, jak na ten wiek masz piękny dorobek: trzy dochodzenia o skrytobójcze mordy i tego policjanta...

Bonasera zerwał się z fotela:

- “Signore” Pierrino!

- Siedź, milcz i słuchaj - odpowiedział spokojnie gospodarz. - urwałeś się spod szubienicy, ale masz szczęście, wykręciłeś się prawie od sprawy zabójstwa dwóch niewinnych świadków oskarżenia, teraz znowu utrupiliście trzech lumpów z Puerto Rico. Tego nie mam ci za złe, bo im mniej takich jak oni i ty chodzi po ulicy, tym więcej noworodków ma szansę dożycia późnej starości. Żal mi cię, bo ładny chłopak jesteś, a siwych włosów się nie doczekasz, chyba w State Penitentiary. Nie myśl, że to już koniec. Teraz zrobisz coś dla mnie i ja pokrywam koszta. Bierz zaraz swojego Vitali i jedź złapać Dina i jego rzezimieszków. Każ im wracać natychmiast i uważać incydent za zakończony. Ten twój Dino też nie najgorszy i jego spadkobiercy długo czekać nie będą, jemu także wróżę krótki żywot na tym świecie.

Dalej: rozważyłem sprawę tych piętnastu tysięcy. Weź je i złóż w depozycie u “signore” Gianniniego. Jak dożyjesz szczęśliwie nowego roku, złożysz je osobiście na fundusz “Towarzystwa do Walki z Rakiem Społecznym”, którego to raka jesteś wybitnym symptomem. Przyjmij do wiadomości, że w tym towarzystwie ja będę “il Presidente”. A teraz uciekaj, bo jeszcze tego brakuje, żeby moja żona cię tu zastała.

Sam nie wiedząc kiedy Pierrino podał rękę Bonaserze, który już z rozjaśnioną twarzą zamknął drzwi za sobą.

Pierrino chwilę stał bez ruchu myśląc o czymś intensywnie, wreszcie poszedł szybko w koniec salonu, gdzie stało biurko. Podniósł słuchawkę telefonu i nakręcił numer.

- Mówi Peter Kowas z Chicago, proszę do aparatu pana Górskiego. To ty, Górski? Jak się masz - tu przeszedł na polski. - Uważaj, sierżant. Na tutejszym terenie zaszły poważne wydarzenia. Nie będę cię teraz wprowadzał w szczegóły. Nie wychodź z biura i skontaktuj się ze swoimi współpracownikami z FBI, żeby również nie wychodzili do czasu, aż do ciebie zadzwoni Su, z którym za chwilę będę rozmawiał. Do ciebie również zadzwonię za moment powtarzając instrukcje, jakie dostanę od Su. Teraz uważaj: w stronę Nowego Jorku jedzie czarny cadillac, numer 042-SLK rejestracja New York. W tej chwili są prawdopodobnie około dwustu pięćdziesięciu kilometrów przed Pittsburghiem. Młody Chińczyk, z nim kobieta i dziecko, ona biała. Warunki na drodze są złe, czyli nie dojadą wcześniej niż za trzy godziny, a najprawdopodobniej zatrzymają się na noc w którymś z przydrożnych moteli. Daj natychmiast znać do FBI, niech ich znajdą i opiekują się nimi do odwołania. W tej chwili mają eskortę samych zawodowców. Sprawdź tymczasem dane właściciela wozu i jego pasażerów. A teraz czekaj na nasze telefony i bądź zdrów.

Nie zwlekając odłożył słuchawkę.

Tak to niespodziewana wizyta eleganckiego Chińczyka u małego piekarza Cardinale stała się przysłowiową iskrą rzuconą na beczkę prochu.

Znowu podniósł słuchawkę.

- Chris? Jak się masz, daj mi jak najprędzej Perkinsa... Co? U dziewczyny? Dzwoń do niego, żeby natychmiast zadzwonił do mnie na domowy numer...

Tak, zanosi się na operację, wszystko wyjaśni ci Su.

Odłożył słuchawkę. Lada chwila wróci Letizia, przyrzekł jej, że pójdą wieczorem do kina... Będzie jej przykro... “Obiecam, że pojedziemy na święta do San Quentin w Kalifornii, ona tak tęskni za słońcem, może jej żal z powodu kina przejdzie”.

Nalał sobie szklankę wina i zapalił papierosa.

Zadzwonił telefon.

- Tak, to ja, jak się masz, Su? To bardzo pilne, posłuchaj...

Systematycznie i dokładnie zaczął zdawać relację z przebiegu ostatnich wydarzeń. Rozmowa trwała długo. Pierrino słuchając uważnie szybko notował na bloku odbierane instrukcje.

- dobrze, zaraz przekażę Górskiemu... Tak, powtórzę, dziękuję. “Good luck”!

Wybrał następny numer.

- Komisariat? Mówi Peter Kowas, proszę kapitana O’Grady... Dobry wieczór, Stanley, złapałem cię pewnie już z kapeluszem w ręku. Słuchaj, bo to sprawa bardzo ważna, poczekaj na mnie w biurze, i proszę cię - zatrzymaj swoich dwóch poruczników i sierżanta Wilkinsona z Drug Squard... Stanley to jest pilne! Ja jeszcze zadzwonię do departamentu, bo oni tam czekają na mój telefon, i zaraz przyjadę... Dziękuję... Za mniej więcej godzinę...

Po chwili znowu telefonował.

- Mówi Peter Kowas z Chicago, proszę połączyć mnie z Górskim... Tak, to ja. Notuj, co ci potrzebne, ale podłącz też magnetofon, bo powtarzam wyniki naszej narady i instrukcje Su Perkinsa... Gotowy? Dobra. Omówiłem z Perkinsem wypadki dzisiejszego dnia. Su zadecydował przeprowadzenie jutro wielkiego nalotu na wszystkie zidentyfikowane i będące pod naszą obserwacją punkty w San Francisco, Las Vegas, Sacramento, Denver, Los Angeles, a także Chicago. W tej chwili Perkins znajduje się w biurach FBI, gdzie rozpoczyna przygotowania do tej operacji. Pozostanie tam prawdopodobnie całą noc. FBI z policją federalną, policją stanową, naszymi agentami i z American Enforcement Drug Agency przeprowadzi wszystkie naloty. Obejmą one nie tylko źródła dystrybucji, ale wszystkich nam znanych czy podejrzanych dystrybutorów, pośredników, handlarzy ulicznych, a nawet zwykłych alfonsów. Su pozostawił Chicago, w tym wypadku największe pole operacyjne. Decyzję swoją oparł na wnioskach wyciągniętych z wydarzeń ostatniego roku, popartych dotychczasowymi doświadczeniami. Wynika z nich, że w drugiej połowie tego roku we wszystkich tajnych bractwach triad w świecie następują nie wyjaśnione przesunięcia i rozgrywki. Ten incydent z wizytą Chińczyka u piekarza Su tłumaczy rozkładem wewnętrznym triady. To była wyraźna zdrada któregoś z członków bractwa, podyktowana niewytłumaczalnymi w tej chwili względami. Powinno to być dla nas zwiastunem mających nagle nastąpić przesunięć wszystkich rozszyfrowanych przez nas ludzi i zmian lokalizacji punktów dystrybucji. Tego rodzaju zmiana naraziłaby nas na zmarnowanie dotychczasowych wysiłków i pieniędzy. wobec tego Su zadecydował, że należy ratować to wszystko, co możemy jeszcze w wyniku nagłej akcji uchwycić. Ma na myśli nie tylko heroinę i inne narkotyki. Największy nacisk kładzie na ludzi z tym związanych. Tego rodzaju akcja przeprowadzona z zaskoczenia da nam materiał do przemyśleń i wykonania następnych pociągnięć. Zachowamy przy tym w rękach część dotychczas trzymanych nitek. W zasadzie nasze uderzenie ma na celu nie tylko to. Idzie o choćby chwilowe sparaliżowanie handlu narkotykami w wymienionych środowiskach.

Wszystkie nasze akcje są skierowane nie tylko przeciwko przedstawicielom chińskiej społeczności i tajnych bractw triad. Obejmuje też przestępcze syndykaty i “familie” mafii, związane z dystrybucją i handlem narkotykami...

Przerwał na chwilę, wypił łyk wina, zapalił papierosa, a przynaglany przez Górskiego referował nie wyjmując go z ust.

- Perkins przewiduje ogromny krzyk w prasie, gdy wiele ogólnie znanych i wysoko postawionych osób znajdzie się pierwszego dnia za kratami. Wszystkie organizacje liberalizujące i długowłosi intelektualiści wystąpią przeciwko organom policyjnym, powołując się na modne dzisiaj swobody obywatelskie zagwarantowane konstytucją. Ułatwi to FBI i policji orientację w środowiskach propagujących walkę przeciwko moralności i normom społecznym. Su jest przybity rozwojem wypadków. Zaraz po przyjeździe z Hongkongu i nawet po tym zamachu miał w sobie dużo więcej optymizmu. Zlokalizowany po roku wysiłków ładunek “Oriona” i rozpoznane ogniska dystrybucji w Chicago uważał za punkt wyjścia dla głównej rozprawy z bractwami triad. Liczył, że w rok zdążymy spenetrować i rozszyfrować wszystkie siatki nielegalnego przemytu i dystrybucji. Ale Su nie znał ustawodawstwa Stanów Zjednoczonych. Nie może nadal zrozumieć, dlaczego prawo w każdym stanie różni się oceną wagi tego samego przestępstwa. Do tego dochodzi niespotykana nieuczciwość prawników, którzy sposobami w naszych pojęciach niedopuszczalnymi podważają każde oskarżenie wniesione przez organa policyjne. rozwydrzona wojną w Korei prasa i podniecana przez diabli wiedzą jakie czynniki młodzież uniwersytecka wypowiedziały otwartą wojnę policji i ustawicznymi interwencjami na najwyższych szczeblach stale ograniczają jej kompetencje i zakres działania...

- Pierrino, na litość boską, ja to wszystko znam! - nie wytrzymał Górski.

- To sobie utrwalisz - powiedział ze stoickim spokojem Kowas. - Słuchaj! Do dziś komórki informacyjne Federal Narcotic nie potrafią wyjaśnić tak gwałtownie następujących zmian w tajnych organizacjach triady na tutejszym terenie. Podrywa to w oczach nas wszystkich zaufanie do kompetencji naszych zwierzchników. Opieramy się dotychczas na informacjach i pomocy FBI i International Narcotic Bureau. Wykorzystywanie mafii jest możliwe na krótko i może doprowadzić do kompromitacji. A więc dla twojej wiadomości, drogi sierżancie, i możesz to powtórzyć “padrone”, w obecnym układzie Perkins nie przewiduje sukcesu. Nie stara się nawet porównywać jutrzejszej operacji do “French Connection”, tam musiało się udać, bo uprzednio zapewniliśmy sobie wolną rękę, a tutaj... Pamiętasz, co się działo we Frisco, jak zlikwidowaliśmy dwóch żółtych i dwóch przekupnych agentów policji? W Kongresie z pięściami do oczu sobie skakali. Ja do dziś we Frisco nawet pokazać się nie mogę. To jutrzejsze uderzenie robimy, jak mówi Su, żeby “ratować twarz”, bo żeby walczyć z triadami, potrzebujemy innych ludzi. Tamci mają za sobą tradycję paruset lat, a my się bawimy w amatorów. Triady to heroina, mój drogi, a heroina to dwadzieścia tysięcy dolarów za kilogram... Wiesz o tym? To świetnie. Mnie znajdziesz do północy w Vi komisariacie, proś kapitana O’Grady. A teraz na zakończenie i poza protokołem: zaciskaj kciuki!

- Już to robię - odpowiedział mu z daleka Górski.

Pierrino odłożył słuchawkę, spojrzał na zegarek. Przechodząc przez przedpokój wyjął z szafy płaszcz i nie oglądając się wyszedł z mieszkania, kierując się do windy.


16 - Sierżanci Wilkinson i Forster, ludzie umiejący planować


Na widok wychodzącego dostojny portier podniósł się zza marmurowego kontuaru i schylił w uprzejmym ukłonie:

- Dobry wieczór, mister Kowas. Dzisiaj na ulicy taki ścisk, że trudno się przepchać samochodem. Jeżeli pan nie ma nic pilnego, to radziłbym poczekać z godzinę.

Pierrino z uśmiechem kiwnął głową i wyszedł na podjazd.

Równocześnie ze stukiem silnika podjechał dobrze już sfatygowany buick i czarny kierowca w kraciastej czapce rozdziawił paszczę w uśmiechu powitania, demonstrując poważne braki w przednim uzębieniu.

- Jak się masz, Valentino - pozdrowił kierowcę Pierrino. - Jedziemy do Vi komisariatu.

Kierowca skrzywił się na dźwięk imienia, którym go ochrzcił od pierwszego spotkania jego nowy boss, ale bez słowa ruszył.

Ulica zalana potokami światła z ogromnych wystaw sklepowych i migających neonów, reflektorami czterech rzędów posuwających się w dwóch kierunkach samochodów, tłumami przechodniów, przelewającymi się chodnikami i tłoczącymi się przed szybami wystaw, nie odbiegała wyglądem od takich samych ulic o tej samej porze dnia w innych wielkich miastach zachodniej półkuli.

Ruch potęgował się coraz bardziej, jak corocznie przed zbliżającymi się świętami. Kto tylko mógł, wyjeżdżał do miasta po tradycyjne zakupy.

Ustawione w wielu oknach wystawowych choinki obwieszone świecidełkami i różnokolorowymi palącymi się lampkami nadawały całemu miastu specyficzny nastrój.

- Valentino - odezwał się rozparty na tylnym siedzeniu pasażer - dzisiaj czekasz na mnie, dopóki nie wyjdę, a jutro przyjedziesz po mnie o godzinie szóstej trzydzieści, zrozumiano?

- Tak jest, mister Kowas, zrozumiałem i będę na czas - odpowiedział Murzyn.

- I chcę cię jeszcze raz ostrzec, żebyś nie wytykał nosa poza nasz rewir, a już w żadnym wypadku nie dał się wciągnąć w awanturę z twoimi pobratymcami. Ciąży na tobie posądzenie o zastrzelenie jednego z hersztów bandy “muggers” (ang. - napastnik uliczny). Mówił mi kapitan O’Grady, że tkwisz w zawieszeniu tylko dlatego, że nikt ze strachu nie chce świadczyć przeciwko tobie. Ale niech tylko cię przymkną za byle co, znajdzie się pół tuzina takich, co swoimi zeznaniami wpakują cię na drugie dziesięć lat. Mimo że jesteś na naszej gaży, nie będziemy mogli ci pomóc.

- Boss - powiedział uniżonym głosem Murzyn - ja się nie boję świadków, bo ich nie ma, cała złość na mnie to nie o Joego, a o tych dwóch innych, co nawet policja nie wie. Byłem u swojej dziewczyny. Przyszło ich pięciu, z bandy Joego. Była długa rozmowa. Dziesięć dni u niej leżałem. Trzy najlepsze zęby mi wybili. Dwóch mnie trzymało, a dwóch biło. Jak tylko wydobrzałem, zacząłem chodzić za tymi dwoma, co tak mnie zeszpecili, że mnie pan dzisiaj Valentinem nazywa. Dostałem ich w parku na robocie przy ich upatrzonej ofierze. Jak ta ofiara później rozpoznała w nieboszczykach napastników, to policja nawet dochodzeń nie robiła. Na tamtych trzech nie starczyło mi czasu, bo pana spotkałem i przyjmując to zaszczytne stanowisko przyrzekłem, że w żadne zatargi z policją więcej nie wejdę. Mnie wołają Kim, mister Kowas, i chciałem pana prosić, że o ile się to imię panu nie podoba, to na drugie mam Baltazar, mogę zgodzić się i na inne imię, ale nie Valentino. We wszystkich barach teraz na mnie wołają “Valentino”. Diabli mnie wzięli, to poszedłem do muzeum starych filmów, żeby tego Valentina zobaczyć i nie mogę zrozumieć, jak pan mógł się dopatrzeć podobieństwa, kiedy tamtemu żadnego zęba nie brakuje.

- Dla mnie jesteś Valentino - roześmiał się ubawiony tą przemową Kowas - ale jeśli ci to imię wielkiego aktora nie odpowiada, to możemy je zmienić na Lumumba. Zaznaczam, że Valentino jest przystojniejszy i w swojej chwale miał dłuższy żywot.

- Lumumba? Nie znałem, ale o ile pan tak mówi, to już chyba zostanę przy Valentino. Tamtego nawet fotografii nie widziałem i w barach byłoby za dużo nieporozumień. Jesteśmy na miejscu, boss, ja zaparkuję z drugiej strony budynku.

Kowas wszedł szybko do wnętrza gmachu. Zaanonsował się dyżurnemu sierżantowi, który przeprowadził go długim korytarzem do znajomych drzwi gabinetu kapitana O’Grady.

Wokoło biurka siedziało czterech oficerów pijących kawę z plastykowych kubków.

- Wieczór dobry - przywitał zebranych Pierrino. - Dziękuję panom za przybycie i przepraszam za niespodziewany alarm, ale mamy tu do czynienia ze sprawą naglącą. Oczekiwaliśmy tego zresztą z kapitanem od dłuższego czasu. Czy pozwolisz, Stanley - zwrócił się do kapitana - że zacznę referować swoją sprawę stojąc?

- Jeżeli masz na to ochotę... - O’Grady wzruszył ramionami.

- Okay. Otóż na mocy moich upoważnień, których potwierdzenie na piśmie przyjdzie jutro, International Narcotic Bureau i Federal Narcotic Bureau zwracają się do kapitana O’Grady z prośbą o pomoc w organizacji i wykonaniu zmasowanego nalotu na wszystkie znane nam źródła dystrybucji narkotyków i ludzi z tym związanych na terenie miasta Chicago. Tu obecny sierżant Wilkinson ma dokładną ewidencję wszystkich podejrzanych, na pracy jego “Drug Squard” oparliśmy bowiem cały nasz wywiad w tym mieście. Proszę kapitana O’Grady o wydanie sierżantowi Wilkinsonowi niezbędnych pełnomocnictw do przeprowadzenia, wraz z jego kolegami z innych komisariatów, rewizji i zatrzymania wszystkich rozszyfrowanych osobników. Proszę, by nalot ten rozpoczął się punktualnie o godzinie siódmej trzydzieści z przyczyn, które wyjaśnię w drugiej części mojego sprawozdania.

- Możemy napotkać proceduralne trudności - zauważył O’Grady. - Tego rodzaju akcja powinna mieć aprobatę czynników odgórnych. Biorąc jednak pod uwagę konieczność pośpiechu przeprowadzimy to opierając się jedynie na brygadach antynarkotykowych poszczególnych komisariatów i to zostawcie mnie. Następnie, Bill - tu zwrócił się do Wilkinsona - nie zapomnij o nakazach rewizji. We wszystkich rewirach wydostań je od prokuratorów dystryktu. W razie konieczności zezwalam na użycie broni. Bill, ilu masz podejrzanych?

- Według dotychczasowych, sprawdzonych danych mamy dwustu czterech na terenie sześciu rewirów. Moi koledzy mają każdego z nich pod obserwacją.

- Ilu potrzeba ci ludzi i ile wozów?

Sierżant sprawdzał chwilę w notesie:

- Czterdziestu ośmiu agentów i dwadzieścia dwa wozy.

- Porucznik Tilly da ci ze swojego resortu. Czy masz jakieś pytania?

- Nie, kapitanie, nie mam pytań. Na ten rajd czekaliśmy od dwóch miesięcy. Czy mogę już odejść? O tej porze muszę łapać wszystkich po domach, a to zabierze mi czas do północy. Czy porucznik Tilly może wyjść razem ze mną?

- Dobrze, możecie już odejść, raz jeszcze zalecam wam ostrożność.

- Następna operacja może być bardziej skomplikowana - zabrał po ich wyjściu głos Kowas. - Kapitan O’Grady zna od dawna sprawę fabryczki “Shanghai Egg Noodle” na Beggars Street. To jest, proszę panów, główne źródło dystrybucji heroiny na Chicago. Zaznaczam, że miejsca tego i zatrudnionych tam pracowników strzeże trzech uzbrojonych ludzi i należy przewidywać strzelaninę...

Wyjął z kieszeni złożony arkusz papieru.

- To, proszę panów, jest dokładny plan budynku. Tu widać parter z główną bramą wjazdową od ulicy, do dużej hali. Hala jest rozbudowana i sięga aż do muru sąsiedniej posesji, która wychodzi na ulicę zwaną potocznie “Pekin”. Płaski dach tej dobudówki jest podciągnięty do parapetu tylnych okien drugiego piętra. Okna pierwszego piętra, wychodzące poniżej dachu przybudówki, są zamurowane. Inaczej mówiąc: wysokość starej części hali wynosi trzy metry, natomiast nowej - sześć i pół. W tylnej części na wysokości trzech metrów mamy biegnącą wokół galerię. Tam są umieszczone prasy i maszyny do pakowania z długim rzędem stołów. Hala ma długości trzydzieści cztery metry, szerokości czternaście, jest oparta na dwóch rzędach betonowych słupów podtrzymujących wiązania górnych pięter. W końcu prawego skrzydła starego budynku znajdują się otwarte schody na górne piętra, dwie małe elektryczne windy towarowe i stoły do pakowania gotowych paczek w kartony. Po lewej stronie hali, wzdłuż starego muru, na umieszczonej wyżej platformie leży złożonych kilkaset worków z mąką. W tylnej części stoją maszyny do robienia “makaronu”, a w szczycie - duże gazowe suszarnie. Dodajmy, że cały środek hali w tylnej części jest zapchany stołami, kotłami i innymi rupieciami. Od frontu, koło bramy, mam drzwi z wizjerem. Tak brama, jak i drzwi są bardzo solidne, okute żelazem, o wyłamaniu nie może być nawet mowy. Skrzynie z “Oriona” są prawdopodobnie trzymane w chłodni, ale tej nie mam zlokalizowanej. Na drugim piętrze dziewięć kobiet waży i pakuje heroinę w porcje jednogramowe.

Nie możemy dopuścić do zwłoki, to znaczy do oblężenia, podczas którego mogliby zniszczyć wszystkie dowody rzeczowe. Zwracam uwagę, że nawet przy postrzeleniu któregoś z agentów ich prawnicy znaleźliby do diabła usprawiedliwień. Chcę dodać, że w hali stoi, szykowany pewnie na niedzielę, ich wóz transportowy, półciężarówka forda. Taka jest sytuacja. Jak widać spraw do rozwiązania sporo...

Zapadło milczenie.

O’Grady powoli sączył kawę wpatrując się w plan rozłożony na biurku.

- Kapitanie - odezwał się wyjmując z ust cygaro sierżant Andrew Forster, szef Homicide Squard (ang. - Sekcja Zabójstw) - z tego, co słyszałem, warunkiem powodzenia jest pełne zaskoczenie, które wyeliminuje możliwość długiej walki. Proponuję uderzenie z dwóch stron w sposób następujący: dziś w nocy rozłączymy przeciwpożarowe instalacje wodociągowe na ulicy. Woda zacznie płynąć rynsztokami. Już od świtu zaczną się skargi w zarządzie miejskim, a o siódmej rano zajadą wozy z ekipami z miejskich wodociągów. Tymi ludźmi będą moi agenci. Podjadą oni pod dwa sąsiednie domy i rozpoczną robotę. W wozach ukryję sześciu umundurowanych policjantów.

O godzinie siódmej trzydzieści zaczynają pracę zatrudnione w “fabryce” kobiety i ktoś je musi wpuścić do środka przez te widoczne na planie drzwi. W momencie gdy drzwi się otworzą, dwóch moich ludzi wyskoczy z wozu i spróbuje dostać się do wewnątrz za wchodzącą pracownicą. Będą mieli z sobą nakaz. To będzie kompletne zaskoczenie. A jak będziemy mieli tych dwóch w środku, nie powinno nawet dojść do strzelaniny. Na wszelki wypadek o tej samej porze na “Pekin” wjadą dwie ciężarówki meblowe. W nich będę miał ośmiu agentów i dwie dziewięciometrowe drabiny składane. Punkt siódma trzydzieści wyskoczą, przejdą przez sąsiednią posesję i po drabinach wejdą na dach hali. Jeden skok i już są w oknach trzeciego piętra. Czy panu kapitanowi ten plan odpowiada?

- Tylko powinszować, Andrew - O’Grady zatarł ręce - ale czy ty zdążysz do jutra załatwić z miejskimi zakładami?

- Bez najmniejszych trudności, oni trzymają wiele ekip na dyżurach nocnych, tak jak zresztą wszystkie zakłady miejskie użyteczności publicznej i usług. Ja tam do nich sam pojadę, a ludzi zwołam na odprawę za dwie godziny, jak już w domach zjedzą kolację.

- Panie sierżancie Forster, żałuję, że pana tak późno poznaję - wyraził swoje uznanie Kowas - proszę liczyć mnie i mojego “bodyguard” do pierwszej ekipy z wodociągów. Gdzie i o której mamy się stawić?

- Najlepiej o szóstej trzydzieści w garażu komisariatu. A teraz pozwoli pan, że zabiorę plan budynku, z którego zaraz zrobimy kilka kopii na wieczorną odprawę.

- Moi drodzy - kończył zebranie O’Grady - mówcie, co macie jeszcze do dodania, ja muszę uspokoić sumienie i porozumieć się z naszym radcą prawnym i prokuratorem dystryktu, a już dochodzi ósma.

- Nikt nie miał nic więcej do dodania. Wstali z krzeseł kierując się ku drzwiom.

- Poczekajcie - zatrzymał wychodzących O’Grady. - Porucznik Logan zostaje ze mną. Czynię go odpowiedzialnym za operację “Makaron”. Do siedzącego już w samochodzie Pierrina podszedł sierżant Forster:

- Przepraszam, mister Kowas, chciałem pana prosić, żeby pana “goryl” nie wziął czasem udziału w ewentualnej strzelaninie. Jemu wolno użyć broni tylko w obronie pańskiego życia. Jedzie pan w najlepszym zespole Chicago, proszę mieć do nas trochę zaufania. Cieszę się, że mnie pan zatrzymał, Forster - powiedział Pierrino. - Chciałem się jeszcze upewnić, czy kapitan O’Grady wspomniał panu, że towarzyszyć panu będzie sześciu naszych ludzi i sześciu agentów z American Drug Enforcement Agency, których pan przydzieli do ekip przeprowadzających rewizję?

Tak, to w porządku. Ale żeby uniknąć jakichkolwiek nieporozumień podkreślam, że dla naszych agentów autorytetem są tylko ich przełożeni.

- Rozumiem - Forster skłonił lekko głowę.

- Wracając zaś do pańskich cennych zapewnień o moim bezpieczeństwie, powiem panu, że życie nauczyło mnie, drogi Forster, asekurować nawet najdalej idące zaufanie.

Skinął na Valentina, który ostro ruszył z miejsca.


17 - Valentino, bohater operacji “Makaron”


Pierwsze zgłoszenie o rwącej rynsztokami wodzie na dwóch uliczkach południowej części miasta wpłynęło o czwartej rano od dwóch chińskich prostytutek, które po wyjściu z lunaparu “Trzy Cnoty” w wieczorowych sukienkach zażyły nieoczekiwanej kąpieli wepchnięte do wody przez pijanych łobuzów. Składająca piskliwym głosem zażalenie nie oszczędziła nawet dobrego imienia nieżyjącej od lat babki dyżurnego telefonisty.

Około szóstej rano telefon już się urywał od gwałtownych zażaleń ludzi zaniepokojonych wzrostem poziomu wody, od rozpoczynających poranną pracę w podziemiach posługaczy i kucharzy dziesiątków restauracji przedziwnych narodowości.

Telefonista za każdym razem uprzejmie zapewniał o jak najszybszej interwencji pogotowia technicznego miejskich instalacji wodnych.

Dzień wstawał powoli, pochmurny i ponury nawet w świetle palących się jeszcze lamp ulicznych. Była niedziela i tylko w tej dzielnicy zauważało się o wczesnej porze trochę pieszych, spieszących się do pracy przy przygotowaniach do nadchodzących świąt.

Dziesięć minut po siódmej nadjechały dwa duże wozy techniczne miejskich wodociągów. Pierwszy zatrzymał się przy rogu domu, koło zakładu “Shanghai Egg Noodle”, gdzie na chodnik buchała woda z uszkodzonego dziesięciocentymetrowej średnicy węża przeciwpożarowego. Nie spiesząc się wylazło z każdej szoferki po trzech pracowników w długich gumowych butach i granatowych kombinezonach.

Nikt się bardzo nie spieszy po całej nie przespanej nocy dyżuru, a do tego w niedzielę rano i przy parszywej pogodzie, więc po namyśle zapalili papierosy, omawiając oczekującą ich robotę.

Jak zwykle w takich razach znalazło się i kilku gapiów, nie mających o tej porze innego obiektu zainteresowania. Oni to, zniecierpliwieni czekaniem na początek jakiejś akcji, zaczęli na głos wyrażać dalekie od pochlebstw uwagi o pracowitości przedstawicieli usług publicznych. Wywiązała się nawet krótka dyskusja, popierana obustronną wymianą poglądów w języku, który nie wychodzi poza rynsztoki Chicago i jedynie mało zachęcający widok ciężkich kluczy w rękach przedstawicieli urzędu miejskiego trzymał w przyzwoitej odległości wszystkich niezadowolonych z dotychczasowych wysiłków ekipy.

Stojący przy bramie fabryczki przenieśli zainteresowanie na dwie młode Chineczki, które czekając na otwarcie zakładu stanęły przy bocznych drzwiach. Posypały się zaczepne dowcipy. Do dwóch panienek przyłączyły się następne cztery i dziewczyny chichocząc odpowiadały wesoło i z piskiem na przedstawiane im propozycje. Gdyby nie gniewne komentarze i pokrzykiwania z przeciwnej strony ulicy, o wodzie zupełnie by zapomniano.

Dochodziła siódma trzydzieści. Z daleka krzycząc biegły w obawie spóźnienia trzy ostatnie pracownice. Drzwi się otworzyły i dziewczyny śmiejąc się i robiąc przyjazne gesty w kierunku zaczepiających je młodych ludzi zaczęły tłoczyć się przy wejściu.

Nagle boczne drzwi pierwszego wozu technicznego rozsunęły się i dwóch policjantów jednym skokiem przecięło drogę spóźnionej trójce i za ostatnimi wchodzącymi wpadło do środka. Z obydwu wozów wysypali się ludzie.

Pojedynczy strzał odbił się głośnym echem w fabrycznej hali.

Trzy dziewczyny nie wiedząc, co się dzieje, wrzeszcząc pchały przed sobą policjantów, tarasując przejście. Za nimi usiłowało przedostać się do wewnątrz dwóch agentów w granatowych kombinezonach miejskich wodociągów - Kowas z nieodstępnym Valentino i sierżant Forster z dwoma detektywami.

Drzwi wejściowe znajdowały się po prawej stronie, zaraz przy murze. Wewnątrz dwóch pierwszych policjantów rozpostartymi ramionami starało się przytrzymać i przycisnąć gromadkę rozwrzeszczanych kobiet do ściany. Obok, na betonie podłogi, nie dalej niż trzy metry od wejścia leżał na wznak z rozrzuconymi nogami młody Chińczyk z krwawiącą raną pod prawym okiem. W zaciśniętej dłoni trzymał szeroki pasek pistoletu automatycznego schmeisser.

W myśl powziętego na odprawie planu atakujący mieli w pierwszej fazie przesunąć się w lewo i zająwszy całą szerokość budynku uniemożliwić przewidywany opór. Dlatego pierwsi agenci po przekroczeniu progu rzucili się z miejsca w lewo. Za nimi biegli Valentino, Kowas i sierżant Forster ze swoimi ludźmi.

Powstrzymały ich dwie serie pistoletów maszynowych.

Policjant biegnący na przedzie, minął już pierwszy rząd słupów i zaparkowaną ciężarówkę, potknął się nagle, przekoziołkował z rozpędu i rozciągnął się jak długi na betonie. Drugi agent zatrzymał się i schronił za tył wozu. Valentino rzucił się na ziemię pod samochód. Kowas przysiadł na podłodze przy samym słupie betonowym. Forster przeskoczył w biegu przez nogi siedzącego i dopadł tyłu samochodu. Biegnącego za nim detektywa wyciągnęło na brzuchu dwa metry od drzwi wejściowych. Ostatni wbiegający do hali agent upadł na kolana i zaczął wyciągać na zewnątrz rannego kolegę.

Dwaj za ciężarówką rozpoczęli gwałtowną strzelaninę w kierunku Chińczyka z automatem, co umożliwiło leżącemu na betonie policjantowi przeczołganie się za osłonę słupa i natychmiastowe włączenie się do akcji.

- Niech nikt więcej nie wchodzi! - krzyknął Forster. Odpowiedziała mu krótka seria trzasków o blachę karoserii.

Wrzask rozhisteryzowanych kobiet, urywane trzaski pistoletowych strzałów, dochodzący z zewnątrz ryk policyjnych syren - wszystko to czyniło prawdziwe piekło. Kowas wolno uniósł się na rękach, przesunął się za słup betonowy i siedząc na ziemi tyłem do strzelających rękami ściskał krwawiące prawe podudzie.

- A to mnie urządzili - mruknął ze złością do siebie. - Na same święta. Będzie miała Letizia kalifornijskie słońce z okna naszego balkonu!

Rozejrzał się do koła. Przed sobą miał bramę wjazdową, z prawej dwóch strzelających zza samochodu, dalej za słupem leżącego w kałuży krwi, ale ładującego magazyn swego colta agenta.

Z lewej, oddalony o metr leżał zabity Chińczyk w niebieskiej czapce, a za nim stała grupa wrzeszczących piskliwymi głosami dziewczyn, trzymanych siłą pod ścianą przez rosłych policjantów.

Bitwa nie gorsza jak ta o Monte Cassino, którą Górski zawsze się przechwala - pomyślał z przekonaniem. - Ale gdzie, do cholery, jest Valentino?”

Valentino w pierwszym skoku wpadł pod stojącą ciężarówkę i zniknął z widowni. Pozostawiony samemu sobie, przylegając niemal do ziemi, małpimi ruchami zaczął przeciskać się pod wozem. Z trudem prześlizgnął się pod przednią osią i dotarł do samego przodu. Nie mogąc się obrócić z najwyższym wysiłkiem zdołał wyciągnąć umieszczony za paskiem od spodni pistolet.

Leżał teraz na brzuchu i uważnie wypatrywał przed sobą kryjówek strzelających.

Z lewej strony pod murem mieścił się magazyn mąki, który ciągnął się aż do początku nowej hali. Wysokość ułożonych tam worków przekraczała dwa metry, ale pole widoczności Valentina nie sięgało więcej niż połowy tej wysokości i dzięki temu znalazł natychmiast pierwszy obiekt zainteresowania. Na samym końcu jednego rzędu część najwyżej leżących worków była zdjęta. Kilka z nich leżało na podłodze, tworząc stertę wysokości jednego metra. Nad grzbietem jednego z worków Murzyn zobaczył czubek niebieskiej czapki wystający nie więcej niż na dwa centymetry.

O przód wozu, pod którym leżał, oparte były dwukołowe metalowe taczki do przewozu worków. Valentino wyciągnął rękę, oparł lufę dziewięciomilimetrowego armijnego colta na metalowym grzbiecie przedniej części taczki i uważnie zaczął celować.

W momencie gdy czapka wysunęła się jeszcze może o centymetr wyżej, Valentino ściągnął spust.

W ogólnym zgiełku pojedynczy strzał nie zwrócił uwagi. Odpowiedzią był biały obłok mąki z rozdartej pociskami górnej części worka i głuche uderzenie padającego ciężaru na drewnianą podłogę rampy.

Valentino próbował przesunąć się nieco w lewo, by móc obserwować drugą stronę hali. Widok zasłaniało mu nie tylko koło samochodu, ale i rząd słupów betonowych konstrukcji budynku. Do tego za nimi stał rząd stołów, na których dolnych półkach stosy kartonowych pudeł zasłaniały kompletnie widok. Jedynie w głębi, koło wejścia na schody, była mała luka między stosem gotowych do wysyłki kartonów a pierwszym stołem. W tej wąskiej luce widział tylko dolną część białego słupka, podtrzymującego poręcz schodów, i krawędź pierwszego stopnia.

Przypuszczał, że strzały padły spoza sterty kartonów. O ile strzelający będzie szukał schronienia na wyższych piętrach, musi przeskoczyć tę lukę.

Na dachu przybudówki zatupotały kroki biegnących ludzi i po chwili doszedł Valentina odgłos brzęku tłuczonych szyb okien górnego piętra. To zwróciło ogólną uwagę. Chaotyczna strzelanina samorzutnie ustała. I w tenczas w obserwowanej przez Murzyna luce przesunęło się ramię czołgającego się do schodów osobnika. Kiedy ciemna sylwetka przesłoniła biały słupek poręczy, Valentino strzelił.

Krzyk trafionego zagłuszył tupot zbiegających ze schodów górnego piętra agentów.

Forster dał ręką znak przyzywający sanitariuszy i podszedł do Pierrina.

- Bardzo mnie zmartwił pana wypadek. Jak się pan czuje?

- Fatalnie, panie sierżancie Forster. Ceną mojego zaufania pokładanego w zapewnieniach o moim bezpieczeństwie, jest to piękne angielskie ubranie, na które czekałem dwa miesiące, ale to jest kwestia do późniejszego omówienia. Teraz proszę o jak najszybsze przeprowadzenie waszych policyjnych dochodzeń i umożliwienie moim agentom dokonania rewizji i zabezpieczenia materiału dowodowego. Panowie - zwrócił się do dwóch sanitariuszy - pomóżcie mi wstać, chciałem sprawdzić, czy nie dostałem po kości.

- O Jezu! Pana ranili!! - zawył Valentino, który dopiero teraz zdołał wydostać się spod wozu.

Sanitariusze wzięli siedzącego delikatnie pod ramiona i z pomocą zrozpaczonego Valentina oparli o słup.

Pierrino postawił lekko lewą nogę na ziemi.

- W porządku - oznajmił zadowolony z wyniku eksperymentu.

- Pan bardzo krwawi - odezwał się jeden z sanitariuszy. Szybkim ruchem odpiął i opuścił rannemu spodnie i wziąwszy od kolegi przygotowane bandaże błyskawicznie założył powstrzymujące krwawienie opatrunek.

Na zewnątrz kordon wozów policyjnych i umundurowanych funkcjonariuszy odgradzał tłum od miejsca akcji. We wszystkich oknach pełno było zaciekawionych twarzy. Tłum uliczny w ponurym milczeniu przyglądał się rozgrywającej się przed nim akcji, nie kryjąc wrogiego nastawienia do przedstawicieli porządku publicznego, a kiedy wyniesiono na noszach przykrytego białym prześcieradłem zabitego Chińczyka, podniósł się tumult i zewsząd padły okrzyki “Świnie! Mordercy!”

Sam widok policji na tej uliczce murzyńskich barów, podejrzanych sklepików i chińskich lunaparów prowokował jej mieszkańców do demonstrowania swoich uczuć.

Niesiony do sanitarki Pierrino zapytał nie odstępującego go Valentina:

- Czy te dwa strzały z podłogi to były twoje? Czy to ty sprzątnąłeś tych żółtków?

- Tak, boss - odpowiedział zrezygnowanym głosem Valentino. - Oni byli bardzo nieostrożni.

- Biegnij teraz i poproś do mnie sierżanta Forstera.

Ułożony wygodnie w sanitarce Pierrino mrugnął okiem do sanitariusza:

- No, teraz możecie mi dać papierosa.

- Żaden z nich nie pali - wtrącił się kierowca. - Ja dam panu małe cygaro.

Na stopień wskoczył Forster:

- Czym mogę służyć, mister Kowas?

- Panie sierżancie, czy zgodzi się pan ze mną, że tych dwóch postrzelonych, czy zabitych padło ofiarą ogólnej wymiany strzałów?

Forster przymrużonymi oczami wpatrywał się w twarz palącego cygaro:

- To zupełnie zrozumiałe - powiedział po namyśle. - Nie miałem jeszcze czasu na dokładne sprawdzenie, ale jestem przekonany, że to sierżant Lucas zapisał ich na swój rachunek, leżał za słupem i miał najlepsze pole widzenia.

- Dziękuję panu, sierżancie - uśmiechnął się i... - Proszę powiadomić kapitana i oficerów FBI, że moje kompetencje przejmuje George Brown. Jak pan widzi, jestem wyeliminowany i nie chcę już o niczym wiedzieć. Zaczynam biadolić nad zmarnowanymi świętami, podartymi spodniami i bolącą nogą.

- Pan jest niezwykły, mister Kowas - kręcąc głową z podziwem odpowiedział Forster. - Ten pański Murzyn mówi, że pan nie miał z sobą pistoletu...

- Jestem z natury delikatnym człowiekiem, sierżancie, nie znoszę huku i mam od dziecka wrodzony wstręt do gwałtu fizycznego - ze smutną miną odpowiedział Pierrino. - Tym może pan tłumaczyć zaufanie, jakie pokładałem w pańskich zapewnieniach o moim bezpieczeństwie.

Forster otworzył ze zdumienia usta i z niedowierzaniem wpatrywał się w mówiącego. Odmienne relacje o tym człowieku miał od kapitana O’Grady.

Obsługa zamknęła drzwi sanitarki.

- Boss - odezwał się pierwszy Valentino - niech pan wyrzuci to śmierdzące świństwo, ja dam panu papierosa.

Leżący zaprzeczył ruchem głowy.

- Boss, mnie jest bardzo przykro, że pozwoliłem pana postrzelić, ale to z winy tego sierżanta. Jak stuknęli pierwszego przy wejściu, to zamiast pchać się do środka, powinien ich zagazować jak szczury, i byłoby po całym zmartwieniu, a tak mamy i pana, i dwóch gliniarzy postrzelanych jak króliki, o Chińczykach nie mówię, oni się nie liczą...

- Valentino, bardzo sobie cenię twoje uwagi i jak będziesz kiedy kandydował na stanowisko Chiew od “Inspectors” policji stanowej miasta Chicago, to może i ja swój głos dorzucę, ale teraz wbij sobie do głowy jedno: zapomnij raz na zawsze, żeś ty strzelił tych dwóch żółtych żartownisiów, a cokolwiek by mówili, ty w ogóle nie strzelałeś. Jestem pewny, że ich prawniki wyciągną ciebie na świadka i nawet gdyby Grand Jury skórę z ciebie ściągnęło, gdyby ci potępienie wieczne groziło, nie pozwól sobie tego wmówić. Ładnie by wyglądała policja i my wszyscy, gdyby ich obrona dostała ciebie w ręce. Mnie twój bogaty życiorys nie przeszkadza, ale to nie może być zachętą do chwalenia się tą piękną przeszłością na tytułowych stronach wszystkich dzienników w Stanach. Do tego nie wierzę w twoją fotogeniczność i chciałbym uniknąć rozczarowania.

- To może i prawda, mister Kowas, na ostatnim zdjęciu, które zrobiła mi policja, sam się sobie nie podobałem.

- Jak widzę, dobrze się rozumiemy, mój drogi Valentino. Za twój trzeźwy sąd należy ci się premia. Jak przyjedziemy do szpitala, dam ci pięćdziesiąt dolarów, tylko staraj się grać szczęśliwiej, bo widzę po twoich używanych spodniach, że fortuna cię nie faworyzuje.

Sanitarka zajechała przed boczne skrzydło “Casually Department” i nosze z rannym Kowasem złożono na czekającym już wózku, którym dwóch posługaczy szpitalnych w białych fartuchach wjechało szerokim przejściem przez dużą salę poczekalni, kierując się ku końcowi korytrarza, gdzie mieściły się małe sale operacyjne i opatrunkowe.

Przy wjeździe do korytarza ogromny Murzyn w popielatym uniformie szpitalnej obsługi położył rękę na ramieniu podążającego za wózkiem Valentina.

- Czego? - warknął zatrzymany.

- Tam pozostaniesz, pięknisiu - powiedział stróż miejscowego porządku, wskazując ręką poczekalnię, w której nawet o tej porze siedziało na krzesłach kilkanaście osób.

- Jak to: tam? - odszczeknął się zatrzymany. - To był mój boss, od którego mi nie wolno odstępować. Weź swoją łapę z mojego ramienia, ty postrachu niewiniątek, bo na następnym wózku powiozą ciebie.

- Nie mądrzyj się, ty poroniony synu twojej matki. Ja nie znam innych bossów poza sobą, ja tu jestem prawem - oświadczył z poczuciem własnej ważności ogromny Murzyn, niezbyt zachęcająco łypiąc białkami.

Sprzeczka odwróciła uwagę Valentina. Nie zauważył, za którymi drzwiami zniknął wózek z jego szefem.

Zrezygnowany usiadł na wolnym krześle, rzucając niechętne spojrzenia na nieżyczliwie doń ustosunkowanego przedstawiciela miejscowej władzy.

- Mądrala - pomyślał sobie - wielki urzędnik w kurtce ze świecącymi guzikami - poczekaj, jeszcze cię dostanę, będziesz, gorylu, łykał swoje świecące guziki jak kaczka, już ja ci dam “pięknisia” - wymyślał mu w duchu Valentino.

Widok zatroskanych twarzy ludzi siedzących w poczekalni nie wpływał dodatnio na czekającego i do tego rozdrażnionego Valentina.

Jedynym urozmaiceniem dla czekających były ustawione na podjazd sanitarki i widok pospiesznie przejeżdżających wózków z leżącymi.

Przez szklane drzwi od strony głównego budynku wbiegł na salę młody człowiek w skórzanej kurtce, rozejrzał się i zobaczywszy kraciastą czapkę Valentina podszedł do niego.

- Czy ty jesteś szoferem “signore” Kowasa?

Valentino nie odwrócił nawet głowy:

- A jak nie jestem, to co?

- Słuchaj, odpowiadaj, jak cię pytają, bo nie wiesz, do kogo mówisz.

- Spuść wodę, włoski pimpie, i oczyść powietrze, bo cię każę zebrać temu świecącemu gorylowi na śmietniczkę - padła odpowiedź.

Bonasera, bo on to był, zaniemówił z wściekłości. Miał wyraźne polecenie zasięgnięcia dokładnych informacji, a tu przez odruch zwykłej pewności siebie naraził się na publiczną kompromitację. Wprowadził go w błąd nie tylko kolor skóry, ale i mało przekonywający wygląd kierowcy “signore” Pierrina. Informacje musiał dostać za wszelką cenę, nie pozostawało więc nic innego, jak tylko zmiana frontu w stosunku do tego szczerbatego i pewnego siebie czarnucha.

Przeczekał chwilę, i zaczął rozmowę innym tonem.

- Mister, nie obrażaj się, każdemu się zdarzy, jestem zdenerwowany, “signore” Kowas jest moim przyjacielem, a słyszałem że spotkało go nieszczęście.

- Nie widzę mojego bossa z takimi przyjaciółmi jak ty, włoski benkarcie, ale jak się tak upierasz, człowieku, przy tej przyjaźni, to kup sobie czarne ubranie.

- Jakie czarne ubranie? - krzyknął bonasera puściwszy mimo uszu drugą obelgę.

Valentino od niechcenia wskazał dziurkowaną metalową ochronę dolnej części kaloryfera.

- Człowieku, tak wygląda to nieszczęście.

- “O mamma mia”! - jęknął bonasera i potrącając w przejściu trzy idące siostry wyskoczył z sali.

- Bastard - rzucił za nim właściciel kraciastej czapki. Po upływie dobrej pół godziny i dopiero na piątym z rzędu wózku, ginącym w głębi korytarza, zobaczył Valentino złożone w nogach ubranie swojego szefa.

Jednym skokiem minął groźnego cerbera i dopadł lekarza, który jeszcze w sterylnej masce na twarzy towarzyszył wózkowi.

- Panie - czy mogę towarzyszyć panu Kowasowi?

- Ależ naturalnie - odpowiedział uśmiechając się zapytany. - Wieziemy go do separatki na drugim piętrze, numer pokoju przyczepiony jest z drugiej strony do poduszki.

- Daj papierosa, Valentino - rzekł zadowolony z widoku swego obrońcy Pierrino. - Nie uwierzysz, jaką dziurę mi wywiercili.

- Czy bolało? - zapytał Murzyn wyjmując papierosy.

- Trochę to zawsze boli... Wiesz co, mój drogi, napiłbym się kawy...

- Postaramy się o to na górze - wtrącił lekarz. - Ale palenie jest tu wzbronione, więc niech pan nie robi tego zbyt ostentacyjnie.

Zdyszana recepcjonistka z drugiego piętra zatrzymała wózek w momencie, gdy wjeżdżali do pokoju.

- Czy to jest pan Kowas?

- Tak - odpowiedział idący za wózkiem sanitariusz.

- Już drugi raz dzwoni kapitan O’Grady i dopytuje się o stan chorego. Co mam mu odpowiedzieć?

- Powiedz mu aniołku, że spać mi się chce - warknął zniecierpliwiony Pierrino.

- Tak nie można, panie Kowas - tonem perswazji odezwał się lekarz. - Ten kapitan dzwonił już uprzednio na salę opatrunkową. Proszę mu powiedzieć - zwrócił się do recepcjonistki - że rana nie jest niebezpieczna, a chory jest tylko osłabiony dużą utratą krwi i nie przespaną nocą. Proszę też powiedzieć, że tych informacji udzielił pani chirurg dyżurny Eric Wolf.

Ułożywszy się wygodnie w łóżku i zapewniwszy lekarza, że poza czarną kawą nic mu nie brakuje, Pierrino westchnął z ulgą, gdyż za całą ekipą szpitalną zamknęły się drzwi.

- Valentino, wyjmij z mego ubrania wszystkie drobiazgi i wrzuć je do szuflady. Odlicz sobie z portfela obiecane pięćdziesiąt dolarów, zbierz wszystkie łachy i oddaj zaraz do pralni. Niech nie reperują dziur w spodniach, zrobi to ktoś inny, lepiej. Wracając rozejrzyj się: o ile pamiętam, tu na Clark Street jest włoska restauracja, kup mi podwójne espresso. Nie mam przekonania do tej szpitalnej lury.

- Czy to już wszystko, mister Kowas?

- Chwilowo tak, tylko powiedz jeszcze tej dziewczynie na korytarzu, żeby mi wyłączyli telefon.

Pierrino poprawił się na poduszkach. Zabandażowanej nogi nie czuł w ogóle. Był zmęczony i bardzo senny. Noc spędzona na rozjazdach i rozmowach z agentami, szybkość następujących po sobie zdarzeń, ten nieoczekiwany postrzał - wszystko to spędzało mu sen z powiek, powodując natłok chaotycznych myśli.

Zapalił papierosa.

Strzelanina podczas nalotu na fabryczkę uspokoiła jego obawy. Nikt nie strzela z pistoletów maszynowych do policji, nie mając do tego ważnych powodów. Inaczej mówiąc, informacje były dobre.

Ten jego postrzał też jest w gruncie rzeczy na rękę. Ominie go cholerna robota przy wypełnianiu setek formularzy tak dla departamentu, jak i dla policji, a później włóczenie się tygodniami po salach sądów federalnych. Na rekonwalescencję dostanie nie mniej niż sześć tygodni, pojadą do Górskich na święta, tam posiedzą, dopóki zupełnie nie wydobrzeje, potem miesiąc w Kalifornii. Można by do Colombina, ale tam teraz za zimno.

O Wilkinsona nie bał się, byle mu tylko izolowano wszystkich Chińczyków do czasu przyjazdu Perkinsa. Czy to będzie możliwe przy tym ustawodawstwie?

No, ekipy Wilkinsona będą miały robotę! Przesłuchać paruset handlarzy i alfonsów... Dadzą im wycisk! A ile towaru nabiorą? Zabraknie heroiny na rynku i prostytutki w całym Chicago będą gryzły przechodniów po łydkach!

Su musiał tam narobić zamieszania, będzie miała prasa w Stanach o czym pisać. O’Grady stanie się sławny. Już widział jego zdjęcie na pierwszych stronach dzieników, uśmiechnął się z zadowoleniem.

Mafiosi” też przy tym potężnie oberwą po łapach. Murzyńskich alfonsów bojówkarze z dawnego “Towarzystwa” Annelliniego zaopatrywali w heroinę i resztę narkotyków, teraz to się urwie, no i triady potracą zęby.

Revell też wypłynie, jeśli Perkinsowi wyjdzie ta wielka operacja. Wszyscy na tym coś zarobią, policja dostanie nowe awanse i odznaczenia, prawnikom fortuny wpadną do kieszeni, a ci, którym nie uda się wykręcić za duże pieniądze, długie lata będą łupali kamienie w State Penitentiary.

Nam tylko, jak zawsze niewidocznym, wpiszą parę zdań do ewidencji. A ile przy tym krzyku się zrobi, ile będzie ciągania po sądach o tę strzelaninę... Zapomną o heroinie, ważniejsza swoboda jednostki. Co tu teraz zrobić z Letizją? Zadzwonić? Może lepiej wstrzymać się do wieczora.

Pogrążony w rozmyślaniach zapalił drugiego papierosa. Trochę informacji o przebiegu całości operacji dostanie dopiero wieczorem od George’a. A teraz napić się kawy i ze sześć godzin dobrego snu!

Bez szmeru otworzyły się drzwi i do pokoju wślizgnął się na palcach Valentino. Stanął zaskoczony widokiem leżącego i palącego papierosa Pierrina.

- Dlaczego pan nie śpi, boss? Przyniosłem dużo dobrej i gorącej kawy, termos kupiłem w sąsiedniej drogerii.

Podszedł do umywalki, wziął szklankę, wyciągnął z kieszeni garść kolorowych torebek z cukrem i plastikową łyżeczkę, złożył wszystko na stoliku i zaczął nalewać z termosu parującą, aromatyczną kawę.


18 - Letizja, kobieta, która nic z tego nie rozumie


Nie zdążyli podnieść głów, kiedy po krótkim, ostrym pukaniu otworzyły się drzwi. Stał w nich sierżant Wilkinson.

- Przepraszam pana za wtargnięcie, mister Kowas, uważałem za swój obowiązek wpaść do pana na dziesięć minut.

Leżący przerwał mu znakiem ręki i wskazał Valentinowi drzwi. Gdy te zamknęły się, Wilkinson kontynuował: - Przykro mi, że pan padł ofiarą tego nieszczęśliwego wypadku, ale pocieszono mnie na dole i w tej chwili mogę panu tylko powinszować szczęścia. Głównym powodem mojego przyjazdu jest nieprzewidziana przez bossa śmierć, powiedzmy: morderstwo, Fu-Singa.

- Co za śmierć?!! Jakie morderstwo?!! - chory poderwał się z łóżka. - Co wyście narobili? Pan dobrze wiedział, sierżancie, że on dla nas był najważniejszym ogniwem miejscowych powiązań triad, miał pan specjalne dyrektywy. Ja jeszcze o czwartej rano przyjechałem, aby się z panem zobaczyć i raz jeszcze upewnić, że pan mnie dobrze zrozumiał! Perkins wam tego nigdy nie daruje. “O, porca Misseria”! - zaklął przez zęby czerwony ze wściekłości Kowas. - Jak mogliście do tego dopuścić?!!

- Proszę się nie irytować, panie Kowas, mleko zostało rozlane i proszę mnie wysłuchać. Ja będę mówił, tylko proszę raz jeszcze: niech się pan nie denerwuje. Wczoraj wieczorem w myśl pana instrukcji, żeby nie zwracać uwagę, zdjęliśmy obserwację z domu Fu-Singa. Dzisiaj rano o siódmej dwadzieścia pięć dwóch moich sierżantów detektywów i agent z FBI zajechali przed dom. Zwrócił ich uwagą brak na podjeździe cytrynowego lincolna Fu-Singa, który w podwójnym garażu trzyma swój lepszy wóz i samochód sportowy swojej córki, zostawiając lincolna na podjeździe.

Nie czekając zadzwonili do domu. Otworzyła im siostra żony gospodarza oświadczając, że szwagier parę minut temu odwiózł córkę, której wóz nie chciał zapalić, na dyżur do szpitala. Nie była pewna, ale zdawało jej się, że to jest St. Vincent Hospital. Była w szlafroku. Nie zmieszana wizytą policji o tak wczesnej porze w niedzielę rano dodała, że spodziewają się jego powrotu przed południem.

Sierżant Weber natychmiast porozumiał się ze mną i tu ja popełniłem błąd. Niech pan pamięta, że to była godzina zero, czas rozpoczęcia całej operacji. Wydałem polecenie jechania za nimi i zdjęcia Fu-Singa z drogi, zapominając o pozostawieniu jednego człowieka na miejscu. W szpitalu okazało się, że informacja była mylna, Weber znowu starał się ze mną porozumieć, ale upłynęło co najmniej dziesięć minut, zanim mnie przywołano do wozu. Tymczasem Weber odnalazł dziewczynę telefonicznie. Przypomniała sobie ona, że ojciec wspomniał o zamiarze wpadnięcia do swojej fabryczki. Posłałem ich do tej fabryczki licząc, że może być zatrzymany po zjawieniu się na miejscu, tym bardziej, że nikt z nowego patrolu nie potrafił udzielić na to pytanie odpowiedzi. Pojechali, ale tam również trafili w próżnię, więc wrócili na Huron Street, do domu Fu-Singa. Huron Street, jak pan wie, jest za rzeką, droga zabrała im dobre dwie godziny, przyjechali równo na dziesiątą.

Lincoln stał na podjeździe, ale nikt nie odpowiadał na dzwonek, więc weszli od tyłu, kuchennymi drzwiami. Fu-Sing siedział nieżywy w fotelu bawialnego pokoju, żonę i siostrę żony znaleziono leżące na jednym łóżku. Wszyscy uduszeni sznurkiem, śladów walki nie było. W tej chwili nasze ekipy śledcze są już prawdopodobnie na miejscu, a dochodzi dopiero dziesiąta trzydzieści.

Wchodząc do szpitala dostałem wiadomość, że dwóch chłopców z sąsiedniego domu wracało z rannego połowu ryb. Widzieli, jak twierdzą, że parę minut przed dziewiątą zajechały przed dom Fu-Singa dwa wozy, pierwszym był znany im lincoln, a drugim, granatowy chevrolet. Niestety, chłopcy spiesząc się do domu nie zauważyli, kto z wozów wysiadał.

- To bardzo niefortunne wydarzenie - spokojnym już tonem powiedział Pierrino. - Bardzo niefortunne... - dodał po chwili.

- Panie Kowas, zaręczam panu, że zanim zapalą światła uliczne, będziemy mieli morderców Fu-Singa. W dwie minuty po stwierdzeniu morderstwa O’Grady zarządził alarm. Ruszył nawet z łóżka “Chief of Inspectors”. Wszystkie drogi w promieniu stu mil od Chicago zablokowane, obstawiono stację kolejową, lotniska, rzekę, jezioro, każdą ścieżkę. Dzisiaj jest niedziela, przy takiej pogodzie więcej na ulicach naszych informatorów niż przechodniów, mogli sobie zmienić i pięć samochodów, nic im nawet ich czary triady nie pomogą. To typowy mord sekciarski, a nie żaden “kontrakt” z “cosa nostra”, my ich dostaniemy i przysięgam panu, że nie kto inny, tylko Forster będzie prowadził pierwsze badania, i to w mojej asyście. Dotychczas nie mam jeszcze dokładnych informacji o wynikach naszych operacji, ale wydaje mi się, że na podstawie tego, co wiem, możemy sobie powinszować. Takiego pogromu ludzi związanych z rynkiem narkotyków Chicago jeszcze nie przeżyło. Zaskoczenie było zupełne. Jak zwykle w takich razach kilkunastu uciekło, same małe rybki, hippisi z campusu. Dostaliśmy wszystkich rozszyfrowanych dystrybutorów, alfonsów i większych handlarzy łącznie z niezłym materiałem dowodowym. Tym od heroiny zapewniamy dodatkową opiekę. Dotyczy to zwłaszcza żółtych.

- Tak, to była piękna robota - westchnął Pierrino.

- Takiego uderzenia “Cosa Nostra” nie miała od czasu Vito Genovese, zrobił się większy krzyk niż po morderstwie Scottoriggio. Nakryliśmy ich ze świeżutkim transportem haszyszu, i to “Redbrand”, pakowanego w Libanie. Będzie tego paręset kilogramów, a marihuany wręcz całe worki, i nie meksykańskiej, ale dobrej, “Thai-sticks”.

Pańscy agenci robią inwentaryzację i już pokrzykują, że samej heroiny jest za miliony. No, muszę uciekać, bo przy tym nawale pracy czeka mnie druga nieprzespana noc. Rychłego powrotu do zdrowia panu życzę i obiecuję, że o schwytaniu morderców Fu-Singa zawiadomię pana osobiście.

- Dziękuję. Trzymam za słowo - Pierrino uśmiechnął się na pożegnanie.

Wychodzący Wilkinson o mało nie zderzył się w drzwiach z wbiegającą przerażoną Letizją.

- Pierrino, “carissime”, dlaczego mnie nie zawiadomiłeś, że leżysz w szpitalu?!! - przysiadła na brzegu łóżka głaszcząc rękę leżącego. - Co ja przeżyłam przez te ostatnie pół godziny! Najpierw straszna wiadomość o tobie, a później ta okropna awantura na korytarzu. Jak ty możesz trzymać takiego strasznego człowieka, jakim jest twój szofr?

Zaraz, kochanie - przerwał Pierrino. - Ogromnie uradował mnie twój widok, jednak może mi powiesz, kto cię zawiadomił, gdzie jestem?

- Już mówię - wyrzuciła z siebie zadyszana i podniecona Letizja. - Może godzinę temu wracałam z porannej mszy. W hallu nasz “portenaio” 17 wskazał mnie młodemu człowiekowi “molto elegante”, w czarnym garniturze, który ładnie przedstawił się jako twój przyjaciel, signore Bonasera.

- Co?! Wrzasnął siadając na łóżku Pierrino. - Jak on powiedział?!! Me mój przyjaciel?!!

- Czego się dziwisz? Przecież gdyby nie był twoim przyjacielem, to by o tym nie mówił. Nie przerywaj i daj mi skończyć. Otóż ten “ragazzo molto gentile” (wł. - bardzo miły chłopiec) zakomunikował mi, że z polecenia swojego “padrone”, którego nazwiska dobrze nie dosłyszałam, ma zawieźć mnie do Henrotin Hospital, gdzie leżysz ciężko chory. Żeby go nie posądzono o chęć porwania mnie, zostawił swoją legitymację na biurku “portenaio”. Byłam bardzo niespokojna o ciebie i wpadłam do jego pięknego el-dorado. W drodze opowiedział mi o swojej rannej rozmowie z twoim szoferem, od którego dowiedział się, że w bitwie z Chińczykami zostałeś podziurawiony jak sito. Nie bardzo mnie to przekonało, bo nawet radio poranne nic nie wspomniało o nowej wojnie z Chinami. Raczej zaczęłam cię posądzać o chęć zgotowania mi niespodzianki, jak ongiś z niedźwiedziami w Neapolu. Przyznaję jednak, że trochę się bałam tej niespodzianki, a jak zajechaliśmy przed szpital, zaniepokoiłam się na serio. W recepcji młody człowiek, pewnie policjant, wtrącił się do rozmowy i zakomunikował mi, że jego szef jest u ciebie na konferencji, a ty czujesz się dobrze po nieszczęśliwym wypadku z bronią i że to jest tylko małe draśnięcie. Nic mnieto nie zdziwiło, bo od lat cię ostrzegam i proszę, żebyś nie nosił stale ze sobą tego “pistole”.

Nie wiem dlaczego, ale signore Bonasera bardzo się zdenerwował i - co mnie zdziwiło - był niegrzeczny dla tego młodego policjanta. Uparł się, że mnie odprowadzi na drugie piętro.

W korytarzu przy twoich drzwiach siedział na krześle ten okropny człowiek. Jak mnie zobaczył, to wstał, zdjął kraciastą czapkę i nawet uprzejmie poprosił o wstrzymanie się z wejściem parę minut, bo masz ważną konferencję.

Przyznaję, że signore Bonasera był bardzo wzburzony i niepotrzebnie zaczął temu “brutto” robić wymówki. Zupełnie nie mogłam zrozumieć tego wszystkiego, bo powodem kłótni była ilość dziur w obudowie kaloryfera.

Ponieważ signore Bonasera w sposób mało taktowny i niedelikatny, co u człowieka o tak dobrych manierach bardzo dziwiło, wyraził się o kolorze skóry twojego szofera, ten “brutto” nie zważając na moją obecność uderzał signore Bonasera tak mocno, że z przerażenia zamknęłam oczy. Jak je otworzyłam, to widziałam, jak leżącego z całą twarzą zakrwawioną jeszcze kopnął. Mało tego, co za czelność miał ten Murzyn! Korytarzem dwóch posługaczy, czarnych jak on, spiesząc się bardzo pchało wózek z chorym przykrytym prześcieradłem. on ich zatrzymał, dał po dolarze, położyli tego “Poverino” (wł. - biedak) koło chorego, nakryli prześcieradłem i biegiem popchali do windy...

- O Jezu!!! - wrzasnął rycząc ze śmiechu i bijąc rękami po kołdrze Pierrino. - To cudo! Co za przedstawienie! Ten mój Valentino Hitchcocka zdystansował! Czy ty wiesz, kobieto, że on go położył przy nieboszczyku i wysłał do trupiarni?!! Daj mi wody, bo się z tego śmiechu uduszę! Wspaniały numer! - cały czas zanosząc się od śmiechu krzyczał leżący. - Czego bym nie dał, żeby zobaczyć minę tego alfonsa, jak przyjdzie do siebie i zobaczy, w jakim towarzystwie podróżuje. A to przyjęcie, jakie go czeka w trupiarni!!! Tam będzie “eruzjone di Vesuvio” (wł. - wybuch Wezuwiusza), nieboszczyki z posługaczami w powietrzu będą latali! Letizja, trzymaj mnie, bo spadnę z łóżka!...

- Z czego ty się tak cieszysz? Co ty widzisz śmiesznego w tej brutalności? Jakżeś ty nazwał tego biednego chłopca? “Pimp”? To tylko, żeby mnie dokuczyć, bo on jest Włochem i był dla mnie grzeczny...

Tu Letizja wyciągnęła chusteczkę i przyłożyła ją do oczu.

- Letizja, kochanie moje - zaczął uspokajać płaczącą małżonkę rozbawiony Pierrino. - Letizja, ten twój “Poverino” Bonasera to gangster słynny na całe Chicago. Mimo młodego wieku i tej ujmującej powierzchowności, ma konto nie gorsze od okrzyczanego “Coppoli”. 18 Jak nie wierzysz, spytaj George’a albo kapitana O’Grady’ego.

- To wszystko nieprawda - szlochała Letizja - i nic ci nie wierzę, a O’Grady’ego i George’a nie lubię, bo oni tak jak ty w każdym, nawet najprzyjemniejszym Włochu, widzą “uno mafioso”...

- Z nieboszczykiem do trupiarni się przejechał! - ryknął znowu śmiechem Pierrino.

- Z nieboszczykiem? “Santa Madonna di Loreto”! To świętokradztwo! - wyszeptała przerażona Letizja. - mógłbyś się przynajmniej nie śmiać z cudzego nieszczęścia. A to wszystko przez tego obrzydliwego Murzyna. Czy ci nie wstyd mieć szofera z twarzą, co ludzi straszy i wygląda jak “fratello” (wł. - brat) starego goryla, co się nam tak nie podobał w ogrodzie zoologicznym w San Francisco? I do tego taki brutal! Żeby pobić chłopca za kilka niezgrabnych uwag...

- Letizja, kochanie - ledwo wykrztusił z siebie płaczący ze śmiechu Pierrino. - Letizja, kupię ci pierścionek z brylantem, kupię ci futro, samochód, jaki zechcesz, nawet willę na Florydzie! Nie ubawiłem się tak od dzieciństwa! Skarbie, ja za ekspedycję do trupiarni tego “ragazzo molto gentile” każę mojemu Valentino na własny koszt na gwiazdkę trzy nowe piękne złote zęby wstawić...

- Jak to?! Z własnej kieszeni?! - przerwała natychmiast szlochanie Letizja. - Czy ty wiesz, ile to kosztuje? A po drugie pomysł nazwania takiego brzydala imieniem tego “grande attore” (wł. - wielkiego aktora) to na złość mnie, bo Valentino był Włochem...

Znowu przyłożyła chusteczkę do oczu.

- Nie martw się o koszta, jedyna - uspokoił ją Kowas. - Postaram się włączyć ten wydatek do ogólnych kosztów służbowych. Wiesz, przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł. Jak skończy mi się umowa, zabierzemy Valentina do Colombina i zrobimy go w naszym hoteliku “il direttore”...

- Tyś chyba oszalał, jedyny! Na widok jego twarzy całe Colombina się wyludni. Wstydziłabym się tam z nim pokazać. Jeżeli ty rzeczywiście masz taki zamiar, to uprzedzam, że mieszkam z rodzicami...

I znowu przyłożyła chusteczkę do oczu.

- Letizja, nie bierz tego na serio, to jest dopiero propozycja do przedstawienia kandydatowi. Jak myślisz, czy on tam jeszcze siedzi na korytarzu?

Letizja odjęła chusteczkę od oczu...

- Przecież ja ci już chyba wspomniałam, że po tej awanturze zabrała go policja...

- Jak powiedziałaś?! Policja? - rozbawiona i roześmiana twarz Pierrina stężała. - Mojego Valentina - policja? Co to, to nie!

I już zmienionym do niepoznania głosem rzucił:

- Letizja, bądź tak dobra i poproś tę panienkę, co siedzi za biurkiem na korytarzu, żeby mi natychmiast włączono telefon.


19 - Mafia woli trzymać się z daleka


Samochód z wolna zatoczył się pod krawężnik chodnika. Siedzący przy kierownicy młody człowiek wyskoczył i otworzył tylne drzwiczki czarnego cadillaca.

Pierwszy wysiadł i stanął na brzegu chodnika mężczyzna już dobrze w sile wieku, o ociężałych ruchach i w ciemnym nakryciu głowy.

- Signore Colombo - z uszanowaniem pochylając głowę odezwał się młody człowiek - restauracja, przed którą stoimy, jest tą, którą wskazał nam na spotkanie panów signore Carlo Gambino. Prawdopodobnie wraz ze swoim gościem już tutaj na panów oczekuje.

- “Bene” - mruknął w odpowiedzi Colombo, rozglądając się wokół z miną nie zdradzającą zachwytu - powiedz mi, czy znasz tę norę i czy już w niej byłeś?

- Tak, signore. Z tego, co mi mówiono, właścicielką jest wdowa po Alfredzie Ricardi. Należy do naszej “familii”, restaurację prowadzi z dwoma córkami i, jak mi również mówiono, daje sobie dobrze radę. Dzisiaj z samego rana raz jeszcze dokładnie sprawdziliśmy całe otoczenie, a stosując się do instrukcji Alberto od południa kręci się gdzieś w pobliżu.

- Zawsze przesadzasz z tą twoją podejrzliwością i obawami, Joseph - odezwał się wysiadający z samochodu drugi mężczyzna. - Mnie by nawet do głowy nie przyszło, żeby wysyłać jakieś ubezpieczenie. Co ci może tu grozić? Na terenie mojej “familii”! Wymietliśmy za moich czasów wszystkie zagrażające otoczeniu uliczne bandy murzyńskie.

- To dlatego, że jestem podejrzliwy, jak to określiłeś, mój drogi Joe, szczęśliwie dożyłem prawie do siedemdziesiątki. Przeżyłem szczęśliwie Castellamare del Golfo, 19 przeżyłem Maranzano i wielkiego Lucky Luciano,20 nie dziw się zatem, że jeszcze dziś oglądam się za siebie, nawet teraz kiedy nic ani nikt mi nie grozi. Łatwo ci się dzisiaj przechwalać, Joe, ale ty i twoja “familia” Bonnano zawsze potrafiliście się wywinąć z każdego zatargu idąc z reguły na ustępstwa. To też metoda, okazuje się skuteczna, daje dobre końcowe rezultaty. Spryt zawsze popłaca, czego najlepszym dowodem jest, że nie straciłeś z twojej obecnie łysej - głowy ani jednego włoska w sposób nienaturalny, i teraz chwalisz się swoją, nazwijmy to, emeryturą!

Uliczka była wąska i wychodziła na mały placyk z kilkoma rachitycznymi drzewkami i małym metalowym budyneczkiem od stacji elektrycznej na środku zżółkłego trawnika.

Z jednej strony placyku stało kilka ciemnych i o tej porze zamkniętych bud, przeważnie straganów żywnościowych.

Zaczynało się ściemniać, ale zarząd miasta, albo być może dzielnicy, prawdopodobnie ze względów oszczędnościowych, nie spieszył się zbytnio z włączeniem świateł ulicznych. Świeżo pomalowany na kolor zielony fronton restauracji z pretensjonalnym szyldem “Albergo Nuovo” z daleka rzucał się w oczy.

Placyk był wyludniony, bo o tej porze, i do tego w niedzielę, albo spożywa się w domu wieczorny posiłek, albo obsiada się stoliki miejscowych albergo.

W głębi dwa sterane wiekiem szyldy małych sklepików podkreślały charakter dzielnicy.

Dzielnica była tak wąska jak kręte uliczki Messyny i sam zapach “sugo”21 mógł naprowadzić zabłąkanego przechodnia na właściwy kierunek.

Młody człowiek podbiegł i zapraszającym gestem otworzył oszklone drzwi restauracji.

Salka była długa, trochę przyciemniona ciężkimi kotarami w oknach. Na ścianach pomalowanych na biało kilka kolorowych oleodruków. Stoliki stały wzdłuż ścian, nakryte obrusami w czerwoną kratę, na każdym mały wazonik z kwiatami i pojedynczy świecznik z czerwoną świecą.

Środkiem biegł czerwony chodnik z kokosowego włókna. Całość stwarzała przyjacielsko-familijną atmosferę restauracji, do której w niedzielę wieczorem cała rodzina przychodzi na miskę spaghetti a la “Genovese” i “uno pichierie di vino” (wł. - szklanka wina).

Salka była w połowie zapełniona, szumiała wieczornym gwarem starej klienteli schodzącej się powoli na tradycyjne pranzo.

Po prawej stronie, za bocznym wejściem do kuchni i stołem dla obsługi, małe przepierzenie oddzielało ostatni stolik od reszty sali.

Na widok wchodzących podniosło się od tego ostatniego stolika dwóch mężczyzn.

- Carlo, “come va”? (wł. - jak idzie?) - wykrzyknął idący przodem Colombo - patrzcie wszyscy, nam brzuchy porosły, a on zawsze jak krawiecki manekin!

Uściskali się serdecznie.

Z bombiastyczną miną Carlo zwrócił się oficjalnie do przybyłych.

- Signori, mam zaszczyt wam przedstawić uprzednio nam zapowiedzianego Lackey Cerone, caporegime “familii” - Joego Aiuppy z Chicago, który przyjechał do nas do Nowego Jorku, by osobiście zreferować wniosek “familii”, którą reprezentuje w zastępstwie Joego Aiuppy. Senti Cerone, to jest signore Joseph Colombo i reprezentuje “familię” Profaci, a signore Joe Bonnano występuje z ramienia familii Bonnano. Zajmijcie panowie miejsca, proszę, za chwilę podadzą nam kawę. Zapomniałem dodać, że ja reprezentuję “familię” Gambino, proszę mi darować to uchybienie. Ponieważ to ja pierwszy zostałem dokładnie objaśniony co do złożonego wniosku i co do jego motywacji i uzasadnień, wydaje mi się, że będzie najbardziej wskazane, iż ja panom to zagadnienie zreferuję... A teraz poczekajmy chwilę, nim rozniosą nam kawę.

Młoda kelnerka w czarnej sukience i czerwonym fartuszku rozstawiła filiżanki i z niklowego pękatego dzbanka rozpoczęła nalewanie kawy. Po ukończeniu tej czynności postawiła dzbanek na elektrycznym podgrzewaczu stojącym na półce i nie otrzymawszy dalszego polecenia z uprzejmym uśmiechem odeszła.

Zapadła chwila milczenia. Po krótkiej przerwie głos zabrał Carlo Gambino.

- Proszę panów, zebraliśmy się tutaj, przedstawiciele trzech wielkich “familii” Nowego Jorku, by przedyskutować i wydać ostateczną decyzję w sprawie wniosku złożonego nam przez Joego Aiuppę za pośrednictwem signore Cerone.

Wniosek złożony na moje ręce przez obecnego tu signore Cerone jest wnioskiem o sankcjonowanie przez nas likwidacji życia ludzkiego, inaczej mówiąc jest wnioskiem na “commisione contract”. Na podstawie przedstawionych dowodów i oskarżeń.

Do obowiązków moich należy panom przypomnieć, że “commisione contract”, inaczej komisyjne zlecenie likwidacji człowieka, jest w myśl prawa “Cosa Nostry” stosowany wyłącznie w razie złamania kardynalnych praw “familii” przez jednego z jej członków. W tym wypadku nie ulega najmniejszej wątpliwości, że żaden z nas nie posiada uprawnienia do zabierania głosu w dyskusji nad przedstawionym nam wnioskiem.

Po pierwsze: człowiek, o którego tutaj chodzi, jest cudzoziemcem i nie jest członkiem żadnej z nam znanych “familii”.

Następnie: oskarżenie zarzuca wykonanie przez tegoż osobnika szeregu mordów na członkach “familii” Aiuppy; oskarżenie to zawiera także zarzut zabicia ludzi także z dwóch innych “familii”.

Dwadzieścia dwa życia ludzkie byłyby na pewno wystarczającym argumentem, ale po otrzymaniu tego wniosku od signore Cerone, chcąc upewnić się przed podjęciem decyzji w dniu dzisiejszym, telefonowałem wczoraj w nocy do Jimmy Lanza i Gaspara Sciortina w San Francisco, do Anthony Accarda w Chicago i do Bompesiera w Los Angeles.

I czego się dowiedziałem? Dowiedziałem się, że ten osobnik, na którego Aiuppa zażądał “commisione contract”, jest agentem International Narcotic, agencji - jak sama nazwa wskazuje - do walki z handlem heroiną i innymi narkotykami. Likwidacja takiego człowieka sankcjonowana przez nas, byłaby najprostszym przyznaniem się do uprawiania tego procederu, którego się zdecydowanie wypieramy.

Mało tego, wszyscy jak jeden przyznali, że te biedne ofiary mordu, jak je określił w swoich dowodach Cerone, trudniły się handlem heroiną i nieodmiennie prowokowały strzelaniny z agentami American Enforcement Drug Agency.

Po zanalizowaniu powyższych danych doszedłem do przekonania, że samo złożenie takiego wniosku wygląda, jak ostrzegł mnie mój “consigliere”, na prowokację ze strony Joego Aiuppy, który swoje brudne porachunki chce regulować zasłaniając się dobrym imieniem naszych “familii”.

Pilnie śledzimy wszyscy proces Aiuppy, któremu zarzucają porwanie kobiety. Jeśli mu to dowiodą, to od elektrycznego krzesła może go uratować tylko nóż w plecy od współtowarzysza celi, w której teraz kontempluje swoje grzechy. A za zamordowanie Sama Giancany też mu coś na drogę do piekła dołożą.

Nie lekceważmy, panowie, opinii publicznej, która od czasu prohibicji każdym wystąpieniem przeciwko prawu, każdym przestępstwem, każdą zbrodnią obciąża mafię, inaczej mówiąc - nasze tradycyjne “familie”.

Każdy fałszywy krok, każda nieprzemyślana decyzja rozjątrza nie tlyko policję, ale i prasę, zawsze nam nieprzychylną. Otóż ja, Carlo Gambino, w imieniu mojej “familii” kategorycznie odrzucam ten prowokacyjny wniosek i wycofuję się z głosowania. Chciałem jeszcze dodać do tego małe ostrzeżenie: z tego, co mi powiedział signore Cerone, wywnioskowałem, że tak on jak i siedzący w St. Quentin i oczekujący na proces Jimmy Fratiano podpisali “commisione contract” na jednego z członków “familii” Anelliniego, niejakiego Bonaserę, za zabójstwo “caporegime” familii Aiuppy i poranienie dwóch jego towarzyszy.

Otóż ten Bonasera działał w obronie porwanej kobiety i podpisanie wyroku jest złamaniem prawa “Cosa Nostry”!

Proszę panów, ja nie mam nic więcej do powiedzenia, sami zadecydujecie, czy warto dochodzić ważności tego wniosku. Dziękuję.

Gambino podniósł do ust filiżankę i pijąc uważnie obserwował twarze zebranych, które mimo zainteresowania jego wystąpieniem cechowała drewniana obojętność.

Senti Cerone! - przerwał pierwszy zapadłe milczenie Colombo - czy uważnie wysłuchałeś tego, co nam przed chwilą powiedział Gambino? Wniosek twojego “capo di familia” śmierdzi! Śmierdzi brudną prowokacją, której i ty jesteś udziałowcem?

Zdajesz sobie dobrze sprawę, że twój “capo” zobaczy światło dzienne tylko przez kraty, o ile nie zrobią z niego gniazdka na żarówkę?

Ten wniosek wyszedł od ciebie, bo już dzisiaj szykujesz się do objęcia miejsca po Joem Aiuppie i chcesz to uświetnić skandalem nowojorskich “familii”. To nawet nie głupio zostało pomyślane, ale ty, Cerone, jesteś dużo za mały, ot taki “piccolino” (wł. - malusieńki).

Zapamiętaj sobie dobrze ostrzeżenie Carla Gambino, że o ile wykonacie ten “contract”, który ty nazywasz” commisione”, to pamiętaj, że będzie to mord pospolity, który otworzy całej “familii” Annelliniego prawo vendetty.

Łatwo to było podpisywać Jimmy Fratiano, który i tak żywy nie opuści gościnnych murów St. Quentin, 22 ale teraz pomyśl, o ile dni przeżyjesz ten swój “commisione”? Ja, proszę panów, więcej w tej sprawie głosu nie zabieram.

Wstał Joe Bonnano, popatrzył po twarzach zebranych, i teatralnym gestem, jak Mussolini, pokazując kciukiem w dół, spokojnie powiedział: Macte habet (łac. - niech się stanie)! - i bez słowa usiadł i wziął do ręki filiżankę.

Zapadło krępujące milczenie.

Lackey Cerone siedział cały czas bez ruchu, na ciemnej twarzy nie drgnął nawet najmniejszy mięsień. Zdał sobie sprawę, że i jego “padrone” i on sam poszli za daleko. A przecież to wwszystko przygotował im Viterbi, “consigliere” słynny z nieomylności! Teraz trzy czarne gałki, które mu rzucono, są zapowiedzią konsekwencji, jakie poniesie za przekroczenie praw “Cosa Nostry”. Wstał.

- Proszę panów, dziękuję za chęć wysłuchania mojej sprawy. Nic mi nie pozostaje, jak posłusznie przyjąć panów decyzję, którą przekażę zleceniodawcy. A teraz żegnam panów.

Ukłonił się z uszanowaniem każdemu z osobna i zdecydowanym krokiem opuścił restauracyjną salkę.

- Śmierdziel! - burknął za odchodzącym Colombo.


20 - Heroina, czyli jutro zaczynamy od początku


Kelner z siwymi bokobrodami dopełnił obrzędu nalewania kawy i oddalił się z głębokim ukłonem. Podszedł za to boy hotelowy w czerwonym kubraczku i podsunął tackę ze stosem różnokolorowych pudełek z cygarami.

Su Perkins wskazał na duże “Corona” i chłopiec uważnie obciął koniec, podając równocześnie palącą się błękitnym płomieniem lampkę spirytusową.

Na zachęcający gest chłopca Piotr Kowas przecząco pokręcił głową i wyciągnął paczkę francuskich papierosów.

- Cały obiad zająłeś mi opowiadaniem o kłopotach małżeńskich Sama Revella - powiedział zaciągając się dymem. - Nigdy nie lubiłem jego żony, a już Letizja jak mogła unikała ich domu. Weź choćby Górskiego, z którym Revell żyje jak z bratem. Między ich żonami też nie było sympatii. Liza miała przewrócone w głowie milionami swego ojca i atmosferą środowiska uczonych czy pozujących na uczonych długowłosych szympansów. Ich rozejście się nie dziwi mnie ani trochę. Niepokoi mnie natomiast to wezwanie na dzisiaj. Wprawdzie Górski telefonując zapewniał, że to tylko po to, by przedstawić nas obydwóch nowo mianowanemu następcy szefa departamentu, ale... Zanim tam pójdziemy, chciałbym dowiedzieć się od ciebie, jak wygląda sytuacja na naszym odcinku. W prasie były tylko wzmianki o naszej operacji, a jak wiesz, lecę prosto z Palm Springs nie miałem możliwości skontaktowania się nawet z Georgem.

Su Perkins przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby interesowało go tylko zapalone przed chwilą cygaro. Podniósł wolno do ust filiżankę, rozejrzał się po sali i wypuścił kłąb dymu.

- Pierrino drogi, ty jak zwykle masz szczęście i drobnym postrzałem wykpiłeś się od diabelskiej pracy, jaka zwaliła się na nas wszystkich. Do dzisiaj żaden z nas nie miał jeszcze świątecznych wakacji, a wy z małżonką wygrzewaliście się w słońcu Kalifornii. Wspomniałeś o prasie. To był charakterystyczny objaw dla tego kraju - nie pisze się o tym, o czym się nie chce wiedzieć. Sprzeczka partii politycznych o wojnę w Wietnamie jest ważniejsza, woła się wielkim głosem o stratach materialnych, o ofiarach na polu walki, których rocznie jest więcej na tutejszych drogach niż na całej wojnie wietnamskiej do dzisiaj. Być może mam obsesję na tym punkcie, ale wierz mi, że heroina zabiera więcej ofiar niż jakakolwiek awantura wojskowa. Wojnę możesz zakończyć w godzinę, heroina jak rak toczy i zżera organizm społeczeństwa przez najczulszą jego tkankę, przez młodzież...

Zaciągnął się znowu cygarem, oparł wygodniej w fotelu, i po małej przerwie zaczął mówić dalej...

- Nasza operacja była przedwczesna, a przedwczesna dlatego, że spowodowały ją nieprzewidziane i zbyt szybko następujące po sobie zmiany strukturalne tajnych bractw, których likwidacja była celem mojej wieloletniej pracy. Nie powinniśmy brać pod uwagę zachwytów departamentu, policji czy FBI, to dobre dla reklamy ich działalności. Dla nas to zawracanie głowy. Zgoda, wpadło w nasze ręce heroiny za czterdzieści milionów, cannabis i marihuany za dalsze pięć, nawet w San Francisco złapaliśmy cały kontyngent - trzydzieści tysięcy pięćdziesięciogramowych ampułek francuskiej morfiny. Więc dla nich jest okazja do klaskania w ręce. Zdawałoby się, że w sześciu wielkich ośrodkach cały rynek narkotyków został sparaliżowany.

Tymczasem już w trzy tygodnie później podaż heroiny na rynek nie była mniejsza od poprzedniej, a na domiar złego pokazała się na rynku dużo gorszego gatunku heroina meksykańska, importowana nie przez triady czy mafię, ale przez grupy przestępcze złożone z uchodźców kubańskich z Miami.

Nasuwa się teraz pytanie, dlaczego tak się dzieje?

Ja to tłumaczę w skrócie niesłychaną tolerancją zróżnicowanego stanowo ustawodawstwa prawnego USA i ograniczeniami, narzucanymi organom wykonawczym i śledczym.

- Czy to nie za łatwe? - spytał Pierrino.

- Posłuchaj. Podczas ostatniej obławy wpadło w nasze ręce sześćdziesięciu ośmiu ważnych dystrybutorów, z których prawie połowa to Chińczycy niezaprzeczalnie należący do triad. Reszta to naturalnie “Cosa Nostra”. Do tego przytrzymaliśmy stu czterech różnoskórych alfonsów i około sześciuset drobnych sprzedawców, przeważnie Murzynów.

Jaki jest końcowy rezultat?

Policja potrafiła “przypucować” kilkunastu stręczycieli i jakąś setkę handlarzy do innych przestępstw i wykroczeń i ci jak dotąd siedzą za kratkami. Reszta w przeciągu trzech dni została zwolniona za kaucjami i przebywa na wolności. Będą odpowiadać z wolnej stopy. Dało im to możność przeorganizowania się i interes idzie dalej. Zaczną się procesy, interwencje, apelacje i po roku wielu z nich pójdzie do więzień, bo każdy był przytrzymany z materiałem obciążającym. Posiedzą w najlepszym wypadku dwa lata i wrócą do kwitnącego interesu. Kilku ważniejszych z chińskiego bractwa zemrze przed rozprawą z przyczyn nam znanych, wybuchną ze dwie małe wojny między “familiami” i wszystkim się będzie zdawało, że po dwóch wielkich procesach - morderców naszego agenta w Las Vegas i Fu-Singa w Chicago zapanuje do następnego roku względny spokój...

Poczekaj - przerwał Pierrino. - Czy ty uwierzysz, że morderców Fu-Singa złapano już w cztery godziny po morderstwie? Nakryli ich w wozie rzeźni miejskich czterdzieści mil od Chicago; jeden był inkasentem elektrowni, a dwaj to świeżej daty emigranci z Hongkongu. O’Grady jest pewny dla nich elektrycznego krzesła!

- Niepotrzebnie mi przerwałeś, bo i te szczegóły nie były mi obce i nie mają żadnego związku z tym, do czego zmierzam. Idziemy dalej, Nie zapomnij, mój drogi, że jestem w duszy policjantem i jako taki nie przyjmuję do wiadomości zbrodni doskonałej. Więc i w tym wypadku ktoś musiał się gdzieś poślizgnąć. Jak zwykle przypadek obalił teorię doskonałości.

Przyczyną główną mojej decyzji o natychmiastowym przeprowadzeniu operacji był twój telefon z zawiadomieniem o wizycie Chińczyka z ostrzeżeniem u piekarza Cardinale. Zrozumiałem to jako zdradę wewnątrz jednej z triad i tu się nie omyliłem. Okazało się, że ten młody Chińczyk, którego wraz z rodziną, Górski przekazał opiece FBI, jest dyrektorem dużego i znanego biura prawników w Nowym Jorku. Nazywa się Fred Sang-hsu, doktor prawa. Był oficerem lotnictwa, odznaczony za Koreę orderem Silver Star”. Jest on żonaty z córką bogatego maklera giełdowego z Chicago. Stamtąd wracali po przyjęciu urodzinowym jej matki. Zła pogoda zmusiła ich do spędzenia nocy w przydrożnym motelu pod Pitsburghiem. Na drugi dzień, to jest w niedzielę, śnieg walił tak, że dopiero późną nocą, dobili do Nowego Jorku.

Rano o dziewiątej Fred Sang-hsu jak zwykle pojechał do biura. Po dziesiątej zadzwoniła do niego żona mówiąc, że służąca dopiero teraz powiadomiła ją o kilkakrotnych telefonach jego ojca, zaniepokojonego ich nieobecnością. Ostatni telefon był około ósmej wieczorem.

Sang-hsu miał ważną konferencję i zadzwonił do ojca Chen-Liang, prezesa firmy i również prawnika, dopiero przed samym południem. Telefon nie odpowiadał. To go zaniepokoiło, bo stary Chen-Liang miał dwoje służby domowej.

Wskoczył więc w samochód i pojechał na miejsce. Zastał ich wszystkich troje pomordowanych według ustalonego rytuału, czyli sznurkiem. Ślady wskazywały na opór stawiany przez służącego.

Zjechała się policja. Jak wiesz, Sang-hsu był pod opieką FBI i agent znalazł się na miejscu.

Początkowo nic nie można było z chłopaka wydobyć, bo dostał szoku nerwowego. Dopiero przed wieczorem załamał się zupełnie i zaczął składać zeznania. Przyznał się, że był członkiem tajnego bractwa, dostąpił tylko niskiego wtajemniczenia i trzymany był na uboczu jakichkolwiek działań organizacji. Natomiast ojciec jego miał wysoką rangę w triadzie “14 K”.

Sang-hsu zeznał o wizycie w Stanach wysłannika najwyższej hierarchii, niejakiego Wang-Wena, i o zebraniu bractwa, w którym brał udział. Złożył przy tym formalne oskarżenie tegoż Wang-Wena o morderstwo sekciarskie na swoim przyjacielu Wen-hsiang, co do którego tajemniczego zniknięcia ze statku śledztwo przeprowadza policja w Nagasaki, a o którym wspominał nam Revell. Cały aparat FBI poszedł w ruch. Zdążyli jeszcze przed północą uzyskać informacje, że poszukiwany Wang-Wen odleciał już o siódmej rano samolotem “Pan American” do Tokio z biletem wykupionym do Hongkongu. FBI porozumiało się natychmiast z policją japońską i tutaj zadecydował ten właśnie przypadek, to małe poślizgnięcie. Policja na lotnisku w Tokio zauważyła młodego człowieka, który ukradkiem filmował pasażerów wysiadających z samolotu, ponieważ w grupie przyjezdnych znajdowała się jego siostra z mężem, wracająca z podróży poślubnej. Chciał im zrobić niespodziankę. W trzy dni FBI była już w posiadaniu filmu, na którym Sang-hsu rozpoznał bez trudu Wang-Wena, upozowanego jak królowa do zdjęcia koronacyjnego.

Otrzymawszy tę wiadomość przyleciałem bez zwłoki do Nowego Jorku... - Zawiesił na chwilę opowieść. - A teraz, “mon cher Pierre”, każ nalać mi świeżej kawy.

Zasłuchany Pierrino z wiszącym w kącie ust zgasłym papierosem otrząsnął się z zamyślenia:

- “Oui, mon patron” - odpowiedział bezwiednie i skinął na kelnera.

Po jego odejściu Su Perkins chwilę się zastanawiał.

- Wszystko, co teraz powiem, mój drogi, przeznaczone będzie chwilowo tylko i wyłącznie do naszej wiadomości.

Poprawił się w fotelu i zapalił zgasłe cygaro.

- Po przyjeździe do Nowego Jorku rozpocząłem rozmowy z Sang-hsu. To bardzo inteligentny człowiek i bardziej Amerykanin niż Chińczyk. Początkowo otrzymywałem bardzo mądrze sformułowane odpowiedzi nie wnoszące nic nowego. Po kilku dniach prawie zaprzyjaźniliśmy się. Zacząłem go przekonywać, uświadamiając o zgubnych skutkach heroiny. To podziałało. Nie mogłem wprost uwierzyć. Jego ojciec był “Świętym Bratem” triady “14 K” z wtajemniczeniem “444” i z władzą obejmującą wszystkie triady Stanów Zjednoczonych. Mało tego, wspomniany Wang-Wen posiadał ten sam stopień wtajemniczenia. Fred, bo tak będę nazywał Sang-hsu, wtajemniczył mnie ogólnie - sam nie posiadał dokładnych informacji - w sposoby zarządzania kapitałami poszczególnych triad, za co odpowiedzialny był jego ojciec. Jednak jako prawnik uprzedził mnie, że mimo iż idzie tu o ponad sto milionów dolarów, nie istnieje taka komisja prawna, która by mogła znaleźć punkt zaczepienia dla jakiegokolwiek dochodzenia tym bardziej, że nie ma poszkodowanych, którzy mogliby wnieść zażalenie, a urząd podaktowy nie może rościć żadnej pretensji. Kapitał jest rozłożony na około czterdzieści spółek i towarzystw akcyjnych i tak między nie rozdzielony, że śladu pochodzenia nikt nie będzie się w stanie doszukać.

Przypominam, że wszystkie te zeznania zachowujemy dla siebie. Papiery, które ci doręczę, zdeponujesz w prywatnej skrytce bankowej.

Pozostała jeszcze osoba “Świętego Brata” “444” w osobie pana Wang-Wena. Sprawa wymagała natychmiastowego działania.

Zrobiłem sobie z filmu trzy piękne odbitki podobizny tego dygnitarza i poleciałem bez zwłoki do Hongkongu. Trafiłem w sam czas, właśnie moi ludzie wywęszyli wielki transport heroiny, idący charterowanym przez naszą armię frachtowcem, który uszkodzony w działaniach wojennych po dorywczej naprawie szykował się do powrotu celem generalnego remontu w macierzystym porcie San Diego. Moi ludzie oceniali ilość heroiny na dwa tysiące kilogramów.

Trzy dni naradzaliśmy się z moim agentem i starym kolegą Yuah Shih-Kai. Wang-Wen był mu dobrze znany od lat. I moje relacje były zupełnym zaskoczeniem. Wang-Wen był właścicielem małego kantorku wymiany w dzielnicy portowej nazwanego szumnie “South Asian Bank”, a naprawdę trudnił się lichwą. Był w swoich sferach szanowaną osobistością. Pozostawał poza wszelkimi podejrzeniami.

Mieliśmy alternatywę; ja obstawałem przy dokładnej obserwacji Wang-Wena i całego jego środowiska i kontaktów, licząc na możliwość dalszych odkryć. Proponowałem puścić transport do San Diego i - jak w wypadku “Oriona” - uderzyć w ludzi dystrybucji.

Innego zdania byli moi agenci, tak Yuah-Shih-Kai jak i Hua-Sha-na. Oni kategorycznie zażądali natychmiastowej interwencji na miejscu w obydwu wypadkach. Motywowali swoje zdanie następująco: Wang-Wen wrócił ze Stanów po przeprowadzeniu wyznaczonych zmian i reorganizacji wszystkich podległych bractw i po pozostawieniu dyrektyw co do dalszego działania. Tu, na miejscu, podporządkował sobie w ostatnich tygodniach drogą bezwzględnej likwidacji wyłamującą się dotychczas triadę “Woh-Sing-Woh”. Po dokonanych reformach pozostaje mu tylko usprawnienie działalności. Natychmiastowe i nieprzewidziane uderzenie wywoła zamieszanie i konsternację na najwyższych szczeblach hierarchii. Zanim dojdą do źródła, pierwsze podejrzenie padnie na zbuntowanych członków triady “Woh-Sing-Woh”. Wywoła to kolejne rozgrywki, które mogą nam ułatwić dalsze penetracje.

Pierwszego stycznia zapadła ostateczna decyzja. Byłem zmuszony do przyjęcia ich rozumowania, tym bardziej, że w końcowym efekcie “Święci Bracia” po rozeznaniu przekonają się, jak mocno potrafimy uderzyć nawet w ich centralę dyspozycyjną.

Wróciłem do Stanów, bo czekały na mnie przesłuchania, raporty i doniesienia tak policji, jak i władz administracyjnych i sądowych. Praca zajmowała nam szesnaście godzin na dobę. Wyjazdy, rozmowy, wypełnianie formularzy... Dwa miesiące żyję z walizką w ręku.

Dwudziestego stycznia, bez żadnych oficjalnych zawiadomień, dostałem w liście pierwszą stronę “Hongkong News”. Tytułowy artykuł był jakby głosem opinii publicznej, domagającej się ukrócenia nielegalnego napływu emigrantów z czerwonych Chin, którzy nie mogąc znaleźć pracy powiększają szeregi środowisk przestępczych angażujących się w działalność wychodzącą poza chińską dzielnicę. Dowodem - ostatni bestialski napad rabunnkowy na dom znanego i szanowanego ogólnie pana Wang-Wena w dniu obchodów jego święta rodzinnego. Dom obrabowano, wyżej wymienionego wraz z małżonką zamordowano. Ofiarami tego zezwierzęcenia padło także dwóch jego synów z żonami i czterech dalszych członków rodziny. Artykuł kończył się złośliwymi aluzjami pod adresem miejscowej policji.

Na dole strony zamieszczono obszerną wzmiankę o eksplozji i pożarze, który zniszczył doszczętnie amerykański transportowiec, kończący naprawę w północnej części portu. Śledztwo wykazało, że powracający do Stanów “Liberty” miał w swoich lukach ponad dwieście ton rakiet, których użycie w Wietnamie zostało zabronione. Wracały one do miejsca wysyłki...

Pierrino zerwał się z fotela...

- Musimy napić się po kieliszku brandy, “mon patron”, to piękna operacja! Mogę ci tylko powinszować twoich ludzi.

Skinął na kelnera:

- Bisquit! Zgodzisz się ze mną - ciągnął dalej Perkins - że możemy nazwać wypadki ostatnich dziesięciu miesięcy fazą numer jeden naszych rozgrywek z tajnymi bractwami triad. Dotychczasowy wynik określę jako “jeden do zera”. W dniu, kiedy dojdziemy do rezultatu “trzy do zera”, każdy z nas może przejść na dobrze zasłużoną emeryturę.

- Wyrzuć to cygaro, “patron”, bo zapałek nie wystarczy w hotelu - przerwał od niechcenia Pierrino - i zapal jak za dawnych czasów dobrego, katolickiego gauloise’a.

- Świetna brandy - rzekł Perkins stawiając kieliszek i biorąc papierosa. - Słuchaj dalej, powziąłem decyzję, którą za godzinę powtórzę Samowi i jego nowemu zastępcy. Decyzja dotyczy osobiście mnie; po uporządkowaniu naszych spraw tu, na miejscu, co - liczę - zabierze mi jeszcze trzy miesiące, wracam do Hongkongu. Przyczyny? Pierwsza: nie jestem na tym terenie chwilowo potrzebny, druga: wzgląd na własne bezpieczeństwo. Tu zostawiam Chung-Fu i dziewczynę w San Francisco, i Young-Fen w Chicago. Są dobrze ustawieni, wsiąkli w chińskie środowiska, nie byli przez nas dotychczas użyci i mogę liczyć, że są nie rozpoznani. Posunąłem się tak daleko, że usunąłem z kartotek FBI wszystkie dotyczące ich fiszki. Cała trójka kontaktuje się tylko ze mną i o ich istnieniu należy zapomnieć.

Jeżeli chodzi o moje bezpieczeństwo, mogę ci zaręczyć, że tylko w Hongkongu czuję się równie spokojny jak ty w swoim Chicago. Stany są za duże i nie jestem w stanie zapewnić sobie bezpieczeństwa, na co mam namacalny dowód. Jeżeli chodzi o ciebie, twoim zadaniem będzie teraz wyeliminowanie “Cosa Nostra” z rynku pośrednictwa w handlu heroiną... Proszę cię, nie wstawaj i nie przerywaj mi. Dotychczas nie stwierdziliśmy żadnego bezpośredniego kontaktu między bractwami triad a murzyńskimi organizacjami przestępczymi i czarnymi syndykatami. Cała prostytucja w gettach murzyńskich na terenie Stanów oparta jest na heroinie, a ponieważ organizacje murzyńskie nie mają stałego charakteru i powiązań takich jak mafia, Chińczycy nie mają do nich zaufania.

Wiele “familii” z “Cosa Nostra” uprawia proceder pośrednictwa. Biorąc na siebie rolę kupców rozprowadzają oni heroinę wśród murzyńskich alfonsów i przygodnych handlarzy.

Bez tych handlowców Murzyn nie dostałby za żadne pieniądze grama heroiny, a nas od dzisiaj obchodzi heroina i nic więcej prócz heroiny. Zostaw wszystkie cannabis i marihuanę dla agentów American Drug Agency i policji stanowej i skoncentruj się na tym jedynym zagadnieniu...

- Pozwól, że nareszcie ci przerwę - zapalając nowego papierosa wtrącił Pierrino. - Wszystko co odnosi się do mojego udziału w twoich planach, należy wykreślić...

- Co?! - Perkins wyprostował się gwałtownie w fotelu.

- Teraz ty mi nie przerywaj, Su. Ustaliliśmy z Letizją, że po zakończeniu całej procedury prawnej, związanej z ostatnimi wypadkami, złożę wniosek o rozwiązanie mojej umowy z International Narcotic Bureau. Poczekaj, proszę, nie przerywaj mi, i ja mam swoje racje. Przez sześć ostatnich lat moja żona żyje na walizkach w przygodnych hotelach czy apartamentach, trzęsąc się ze strachu o mnie. Letizja nie ma już dwudziestu lat i nie mam prawa skazywać jej na takie życie. Być może, że mnie zaboli serce, to było piękne życie. Jednak ja mam dzisiaj, mój drogi, równe pięćdziesiąt lat i przyszedł czas, kiedy musiałem i sobie powiedzieć: “basta, finito”!

Zamilkł i sięgnął po papierosa.

Perkins trzymając w obu dłoniach kieliszek z uwagą obserwował bursztynowy płyn na jego dnie.

- Czy skończyłeś, mój drogi? - zapytał. - Zgoda, to są twoje racje. Zacznijmy więc z innej strony. Nie zaprzeczam, że mam w stosunku do ciebie wielkie zobowiązania, nie jestem ślepy i nie będę przypominał, że to ja zastrzeliłem Giovanniego Vincenti. Ale czy pamiętasz noworoczną pijatykę w Marsylii u starego Barnabe, na Rue Des Meutiers, za cmentarzem? Nad ranem podaliśmy sobie ręce, przyrzekając, że nie ustaniemy, dopóki nie wytępimy heroiny. To było, mój drogi Pierre, zobowiązanie do vendetty...

- Jesteś bezwzględny - szepnął Kowas.

- Jestem. Przyjmij do wiadomości, że moją ojczyzną nigdy nie będzie Newcastle. Moją ojczyzną są Chiny, a Chińczyk szanuje święte prawo zemsty, do której was wtenczas zobowiązałem. Ty, Pierre, w duszy jesteś gangsterem, wielkim gangsterem, tak samo wielkim gangsterem był “condotiere” Malatesta, on miał styl i ty masz wielki styl, ludzie o takim stylu zawsze są gentlemanami, dotrzymuącymi przyrzeczeń nawet po pijanemu danych przyjacielowi...

Wysączył ostatnie parę kropli z kieliszka i sięgnął po butelkę.

Pierrino wyjął z ust papierosa, wstał, przez chwilę szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w przestrzeń gdzieś nad głową siedzącego przed nim Perkinsa. Wreszcie wyciągnął rękę.

- “Ca va, ca va” (fr. - zgoda, w porządku), “mon patron” - powiedział szeptem. - Jutro zaczynamy od początku.

1 Słynne szkoły oficerskie w USA.

2 Do chirurga w krajach anglosaskich zwraca się zawsze per “mister”.

3 Departament “4” - Federal Narcotic Bureau.

4 Lugar - parabellum, wyrabiane w USA, o różnych kalibrach.

5 Triady - tajne organizacje chińskie.

6 ICI - największy koncern chemiczny Wielkiej Brytanii.

7 Sztylet z Campobasso - zamykany (składany) sztylet o bardzo silnej sprężynie.

8 Pedler (ang. - tu: drobny sprzedawca narkotyków.

9 Kontrakt - wykonanie zamachu za określoną sumę pieniędzy.

10 MTB - (Torpedo Motor Boat) (ang.) - kuter torpedowy.

11 Maresciallo della polizja - w policji włoskiej stopień kaprala.

12 Mafioso - członek mafii.

13 Beretta - włoski pistolet automatyczny.

14 Securite - tajna policja francuska.

15 Caporegime - w “familiach”: kierownik sekcji wykonawczej.

16 State Penitentiary - więzienie stanowe.

17 Portenaio (wł.) - w eleganckich blokach mieszkalnych portier dyżurujący stale na parterze.

18 Coppola - wielki włoski “mafioso”

19 Castella Mare del Golfo - tak nazywano wojnę między “familiami” na tle pochodzenia.


20 Maranzano i Lucky Lucjyno, przywódcy “familii”

21 Sugo - przyprawa do spaghetti.

22 St. Quentin - więzienie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Visconsini [Heroina 74] (p)
74 Leki stosowane w chorobach wątroby
74 Nw 11 Obwody drukowane
74 Sliding Roof Convertible
74 76
74 75
71 74
73 74
74 1
73 74
73 74
74 Rownowaga Donnana
02 1995 71 74
05 1996 73 74
74 Nw 08 Jak zostac krotkofalowcem 6
Maszyny Elektryczne Nr 74 2006
page 74 75
74, Studia, Psychologia
20 XII74

więcej podobnych podstron