Clancy Thomas Leo (Tom) 3 Power Plays 1 Polityka


Tom Clancy

Martin Greenberg

Tom

Clancy

POWER PLAYS

POLITYKA

Przełożył

Tomasz Hornowski


DOM WYDAWNICZY REBIS

POZNAŃ 1999



Tytuł oryginału Tom

Clancy's Power Plays. Politika

Copyright © 1997 by RSE Holdings, Inc.


Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,

Poznań 1999

Redaktor

Błażej Kemnitz

Opracowanie graficzne

Jacek Pietrzyński

Fotografia na okładce

EAST NEWS

Wydanie I

ISBN 83-7120-779-4

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49,60-171 Poznań

tel. 867-47-08,867-81-40; fax 867-37-74

e-mail: rebis@pol.pl

http://www.rebis.com.pl

Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 87-93-888

Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza

im. W. L. Anczyca S.A., Kraków. Zam. 319/99


PODZIĘKOWANIA

Chciałbym podziękować Jerome'owi Preislerowi za jego nieoceniony wkład w przygotowanie maszynopisu. Podziękowania należą się też Larry'emu Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi i Tomowi Mallonowi, wspaniałym ludziom z The Putnam Berkley Group, a szczególnie Phyllis Grann, Davidowi Shanksowi, Tomowi Colganowi, Dougowi Littlejohnsowi, Frankowi Boosmanowi, Jimowi Van Verthowi, Dougowi Oglesby'emu i reszcie zespołu pracującego nad Polityką, jak również wszystkim miłym ludziom z Red Storm Entertaiment. Jak zawsze dziękuję mojemu agentowi i przyjacielowi Robertowi Gottliebowi z William Morris Agency. Lecz przede wszystkim to wy, moi drodzy czytelnicy, musicie ocenić wynik naszego wspólnego wysiłku.

Tom Clancy


1

KREML, MOSKWA

24 WRZEŚNIA 1999

Ból głowy, wódka i aspiryna. Aspiryna, wódka i ból głowy.

Można oszaleć od takiej kombinacji, pomyślał prezydent Jelcyn, jedną dłonią masując skroń, a drugą wsuwając do ust trzy tabletki.

Sięgnął po stojący na biurku kieliszek, pociągnął długi łyk i zaczął po cichu liczyć do trzydziestu, przepłukując usta wódką, by rozpuścić lekarstwo.

Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć... Przełknięte. Odstawił kieliszek, pochylił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Czekał.

Po chwili ból zelżał. Nie tak bardzo jednak jak poprzednio. O wiele mniej. Poza tym wciąż miał jakieś dziwne zawroty głowy. Wkrótce będzie musiał dodać do swojej domowej kuracji kolejną pigułkę. Cztery tabletki do połknięcia. Albo może poeksperymentuje. Zwiększy ilość wódki i popije lekarstwo jednym haustem. W ten sposób całe leczenie stałoby się z pewnością znośniejsze. Wciąż jednak było się nad czym zastanawiać. Czy można przedawkować aspirynę i czy w ogóle wolno ją łączyć z alkoholem? Do czego to doprowadzi? Właściwie to wiedział do czego. Zapewne raz jeszcze - zanim to wszystko się skończy - zobaczyłby siebie w telewizyjnych wiadomościach podrygującego głupkowato w rytm rock and rolla na przedwyborczym wiecu i zachowującego się na oczach świata niczym jakiś pijany nastolatek.

Jelcyn siedział za biurkiem; oczy miał zamknięte. Zaciągnięte kotary nie przepuszczały promieni słonecznych padających na okna ponad wysokim wschodnim murem odgradzającym Kreml od placu Czerwonego. Zastanawiał się, co bóle głowy, zawroty i picie od samego rana mówią o stanie jego zdrowia. Z pewnością nic dobrego. A dlaczego nie posunąć się dalej i nie pomyśleć o swoim zdrowiu w kontekście polityki? Skoro, jak uważał, władza wybieranego prezydenta jest we współczesnym świecie w dużym stopniu symboliczna, to co wynika z pogarszającego się stanu zdrowia człowieka zajmującego to stanowisko? Człowieka, który przed objęciem urzędu nie cierpiał nigdy na poważniejsze dolegliwości niż grypa i nigdy nie pił w ciągu dnia, a który teraz stracił ochotę na seks, za to każdego ranka wstawał z łóżka z nieodpartą ochotą na wódkę. Człowieka, który już wystarczająco dużo czasu spędził na stole operacyjnym, pomyślał i machinalnie dotknął blizny po ostatniej operacji wszczepienia bypasu.

Jelcyn wyprostował się i otworzył oczy. Półkę stojącą naprzeciw biurka widział podwójnie, nawet potrójnie. Wziął głęboki wdech i zamrugał kilka razy, lecz wciąż widział pokój niewyraźnie. A niech to, czuł się okropnie. Wiedział, że wszystkiemu winne jest napięcie spowodowane rozgrywką z Korsikowem i Pedaczenką. Szczególnie z tym ostatnim, który od jakiegoś czasu zarażał naród swoją retoryką. Ta choroba rozszerzała się znacznie szybciej, odkąd uzyskał dostęp do telewizji i mógł propagować swoje skrajne poglądy. Co się stanie, jeśli sytuacja na terenach rolniczych na południu Rosji się pogorszy? To właśnie pytanie pozwalało Pedaczence pomstować na demoralizujący wpływ przychodzących z Zachodu dolarów i ostrzegać przed zagrożeniem, jakie, jego zdaniem, dla interesów Rosji stanowiło NATO, a zwłaszcza porozumienie o współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa. Dla jego widzów tego rodzaju obawy były czystą abstrakcją, ale głód to inna sprawa. To zagrożenie rozumiał każdy. Strachu przed głodem nie mogły uśmierzyć uspokajające zapewnienia wygłaszane przez jego politycznych rywali. Pedaczenko był oportunistą i potrafił działać bardzo sprytnie. Wiedział, które guziki nacisnąć. I na dodatek ta jego charyzma. Jeśli przerażające prognozy dotyczące nieurodzaju miałyby się sprawdzić choć w części...

Jelcyn odpędził tę myśl, nim zdążyła się do końca ukształtować. Zakręcił butelkę wódki i schował ją do najniższej szuflady biurka. Lada moment zaświecą się lampki na telefonie. Pojawią się asystenci z teczkami pełnymi akt i streszczeniami zagadnień. Poinformują go o mnóstwie problemów, a wieloma z nich będzie się musiał zająć natychmiast. Otrzyma dokumenty do przeczytania i podpisania.

Musiał się wziąć w garść.

Wyprostował nogi, odsunął krzesło i wstał. Półka znów zaczęła falować mu przed oczami. Oparł dłoń o krawędź biurka, by utrzymać równowagę, i postanowił chwilę zaczekać. Wciąż widział wszystko niewyraźnie. Poczekał dłużej. Zaczął się pocić i poczuł, że kręci mu się w głowie i że ma mdłości. Słyszał, jak wali mu serce. Nagle kołnierzyk koszuli zrobił się za ciasny i odniósł wrażenie, jakby w pokoju niespodziewanie zabrakło powietrza.

Co się z nim dzieje?

Wyciągnął rękę w stronę konsoli telefonicznej, dochodząc do wniosku, że będzie musiał odwołać wszystkie spotkania zaplanowane na najbliższe godziny. Potrzebował odpoczynku.

Zanim jednak zdążył wcisnąć przycisk interkomu, poczuł rozdzierający ból głowy, który na moment oślepił go i sprawił, że zachwiał się na nogach. Mimowolnie przycisnął dłonie do skroni, jakby chciał w ten sposób ochronić głowę przed rozpryśnięciem się na kawałki. Przerażony, jęcząc z bólu, ruszył do telefonu, a właściwie zanurkował w jego kierunku.

Palce wciąż mocowały się z aparaturą, gdy nadszedł atak serca. Nieporadnie starał się uchwycić biurka, ale nie zdołał i stoczył się na podłogę. Jego ramionami wstrząsały nie kontrolowane drgawki, a palce zakrzywiły się niczym szpony.

Kiedy dziesięć minut później jego sekretarz wszedł do gabinetu, Jelcyn był już w stanie śpiączki.

Dwie godziny po tym fakcie przejęci lekarze ze Szpitala im. Miczurina poinformowali, że prezydent Federacji Rosyjskiej nie żyje.


2

SAN JOSE, KALIFORNIA

6 PAŹDZIERNIKA 1999

Przez długi czas Roger Gordian odczuwał skrępowanie, gdy mówiąc o nim w mediach lub przedstawiając go przed wykładami czy spotkaniami handlowymi, używano słowa „wizjoner". Stopniowo jednak przyzwyczaił się, że każdy musi mieć jakąś etykietkę i że niektóre z nich okazują się bardziej przydatne niż inne. Grube ryby w Kongresie nie przetrzymywały wizjonerów w swoich poczekalniach, a stratedzy wojskowi z większą uwagą studiowali ich idee niż pomysły zwykłych śmiertelników cieszących się opinią osób o małej inteligencji, silnej etyce zawodowej i nieco prowincjonalnej gorliwości. W taki właśnie sposób postrzegał siebie, zarówno jednak on, jak i wszyscy inni mieli uzasadnienie dla swojego punktu widzenia. Po prostu dostosowywał się do tego, co najlepiej służyło jego celom.

Nie znaczy to wszakże, że Gordian miał skłonność do popadania w fałszywą skromność. Szczycił się swoimi osiągnięciami. W ciągu zaledwie pięciu lat przekształcił Tech-Electric, kupioną za bezcen w 1979 roku podupadającą firmę elektroniczną, w czołowego producenta komputerów dla przedsiębiorstw i użytkowników indywidualnych. Na początku lat osiemdziesiątych jego przedsiębiorstwo - przechrzczone na UpLink International i specjalizujące się teraz w satelitarnej technice zwiadowczej - zostało głównym dostawcą sprzętu dla instytucji rządowych. Pod koniec tej dekady olbrzymie wydatki na badania naukowe i rozwój technologiczny oraz jego determinacja w dążeniu do zaprojektowania kompleksowego systemu wywiadowczego dla celów militarnych zaowocowały stworzeniem GAPSFREE - najszybszej i najbardziej precyzyjnej techniki zwiadowczej dostępnej na rynku światowym, jak również najbardziej zaawansowanego systemu naprowadzania rakiet oraz pocisków kierowanych. A wszystko to osiągnął jeszcze przed zróżnicowaniem profilu produkcji swojego holdingu...

Na wszystko trzeba jednak patrzeć z odpowiedniej perspektywy, pomyślał Gordian. Mimo dwudziestu lat pracy i tylu zawodowych osiągnięć wciąż nie potrafił ułożyć sobie życia prywatnego. A może po prostu zapomniał o nim przy tylu obowiązkach, jak uważała jego żona, Ashley.

Westchnął ciężko i obejrzał dużą kopertę, która wylądowała na jego biurku wraz ze stosem codziennych gazet. Przesyłkę wysłała poprzedniego wieczoru agencja reklamowa przygotowująca najnowszy prospekt jego firmy. Z pewnością zawiera wstępne materiały do oceny. Zdecydował, że zajmie się tym za chwilę. Wcześniej jednak napije się czarnej kawy, zje pączek z jagodami i przejrzy poranne gazety.

Wziął ze stosu „New York Timesa", wyjął z niego łamy z serwisem zagranicznym i przeczytał spis treści. Komentarz redakcyjny Alexandra Nordstruma, niezależnego współpracownika gazety, znajdował się na stronie A36. Gordian ugryzł pączek, wypił łyk kawy, odstawił filiżankę i wytarłszy starannie palce serwetką, zaczął przeglądać dziennik.

Podczas wywiadu, którego udzielił w zeszłym tygodniu wiadomościom telewizyjnym, zapytano go, czy to prawda, że przesiaduje w ogromnym, nafaszerowanym elektroniką centrum kontrolnym i, otoczony ścianami złożonymi z migoczących monitorów komputerowych, niczym jakiś technokratyczny Wielki Brat śledzi wieści ze świata napływające na bieżąco za pośrednictwem CNN i innych agencji informacyjnych. Odparł, że mimo wkładu, jaki wniósł w rozwój najnowocześniejszych środków przekazu i komunikacji, jest przede wszystkim nałogowym czytelnikiem prasy. Prowadzący wywiad dziennikarz przybrał sceptyczny i lekko oskarżycielski wyraz twarzy, jakby chciał dać widzom do zrozumienia, że gość stroi sobie z nich żarty. Gordian wiedział, że nie warto próbować przekonywać dziennikarzy, iż jest inaczej.

Kiedy dotarł do miejsca z artykułem Alexa, dwie strony wysunęły się ze środka, przez chwilę balansowały mu na kolanach, aż w końcu spadły na dywan. Gordian schylił się, żeby je podnieść, i o mało nie wylał przy tym kawy. Wsunął strony na miejsce, lecz zorientowawszy się, że niechcący umieścił je do góry nogami, naprawił swój błąd.

Wspaniale, pomyślał. A mówiąc o odpowiedniej perspektywie, do listy moich wad można jeszcze dodać absolutną i bezdenną niemożność poradzenia sobie z gazetą.

Kolejną minutę zajęło Gordianowi zmuszenie pisma do posłuszeństwa. Kolumna Nordstruma znajdowała się pośrodku strony z komentarzami redakcji.

ROSYJSKA TROJKA

Czy trójgłowa Hydra zagryzie się na śmierć?

ALEX R. NORDSTRUM JR

Kilka tygodni po nagłej śmierci rosyjskiego prezydenta Borysa Jelcyna zachodni obserwatorzy uważają, że konfrontacja między przeciwstawnymi siłami politycznymi jest niemal pewna. Wielu obawia się powtórzenia zamachu stanu podobnego do puczu twardogłowych członków partii komunistycznej, który w 1991 roku zakończył epokę Gorbaczowa. Na razie widmo kryzysu zostało oddalone - zdaniem niektórych, jedynie odsunięte w czasie - dzięki powołaniu tymczasowego gabinetu i objęciu przez niego władzy. Czy teraz, kiedy Władimir Starinow jest urzędującym prezydentem, a Arkadij Pedaczenko i Andriej Korsikow zgodzili się dzielić z nim władzą do czasu ustania zagrożenia narodowego i rozpisania demokratycznych wyborów, wojna między kremlowskimi frakcjami jest mniej prawdopodobna? Niektórzy zachodni obserwatorzy twierdzą, że nie, dostrzegają bowiem, iż niesnaski między trzema liderami mogą doprowadzić do wybuchu społecznego protestu.

Oznak nadciągającego kryzysu nie sposób przeoczyć. Choć były wiceprezydent Starinow udowodnił, że potrafi być zręcznym politycznym graczem, jego pozycja osłabła z powodu bliskich związków z niepopularnym wśród Rosjan Borysem Jelcynem. Na nim więc skrupiło się niezadowolenie obywateli z powodu nierozwiązania takich problemów, jak: poważne niedobory żywności, epidemia AIDS i szerząca się narkomania. Tymczasem wbrew oficjalnym komunikatom niezależne źródła w Moskwie donoszą, że jego główny rywal, szef partii Honor i Ojczyzna Pedaczenko, odmawia od wielu tygodni spotkania się ze Starinowem, tłumacząc się napiętym terminarzem.

Pedaczenko rzeczywiście był zajęty. W niezwykle skuteczny sposób wykorzystał telewizję, by zwrócić na siebie uwagę i skłonić ludzi do zaakceptowania swoich skrajnych, jawnie antyamerykańskich poglądów, w których pobrzmiewała nostalgia za „dawnymi, dobrymi komunistycznymi czasami". Podczas gdy napięcie między Pedaczenką a Starinowem rośnie, prowadząc do nieuniknionej konfrontacji, Korsikow, typowy aparatczyk popierany zdecydowanie przez rosyjskie kręgi wojskowe, trzyma się na uboczu, czekając, co wyniknie ze starcia dwóch rywali.

Trudno powiedzieć, czy po tej trójce politycznych wspólników, która dotąd nie mogła się porozumieć w sprawie terminu spotkania, można się spodziewać zgody w głównych zagadnieniach polityki wewnętrznej i międzynarodowej, co umożliwiłoby Rosji ułożenie stosunków ze Stanami Zjednoczonymi i innymi światowymi mocarstwami. Na tle tych wszystkich wątpliwości jedno jest pewne: prezydent Stanów Zjednoczonych musi niezwłocznie nawiązać kontakt ze Starinowem, którego reformatorskie poglądy, wola przeprowadzenia reform ekonomicznych i silne związki z Zachodem są gwarancją kontynuowania polityki poprzedniego rządu. Bez takiego poparcia, które dodałoby mu wiarygodności, Starinow niemal na pewno zostanie kozłem ofiarnym złożonym na ołtarzu rosyjskiej polityki. Tymczasem Biały Dom wykazuje charakterystyczne niezdecydowanie...

Gordian zmarszczył brwi i odłożył gazetę. Zaufany doradca w zakresie spraw zagranicznych pozwala uniknąć wystawienia się na ciosy. Nordstrum był ekspertem w dziedzinie historii, polityki i bieżących wydarzeń i miał niezwykły dar trafnego przewidywania rozwoju wypadków na podstawie przeszłości zaangażowanych w nie jednostek i historii danego narodu.

Nie wspominając o talencie do psucia mi nastroju od samego rana, pomyślał.

Cóż, jest trochę niesprawiedliwy. Znał już wcześniej ocenę bieżącej sytuacji, którą usłyszał bezpośrednio z ust Nordstruma... W końcu za to mu płacił. Niepokoiło go tylko to, że Alex publicznie obnosił się ze swoim sceptycyzmem, gdy za miesiąc miała się rozpocząć budowa nowej naziemnej stacji łączności satelitarnej w Kaliningradzie... A Starinow planował wizytę w Waszyngtonie.

Gordian znów podniósł do ust filiżankę, stwierdził, że kawa jest chłodna, i odstawił ją. Mała strata: w najbliższych godzinach jeszcze niejeden raz będzie miał okazję napić się świeżej kawy.

Otrząsając się z chmurnego nastroju, Gordian sięgnął po spis telefonów. Doszedł do wniosku, że będzie musiał zadzwonić do Dana Parkera i zapytać o najnowsze plotki dotyczące reakcji Białego Domu na prośbę Starinowa o pomoc żywnościową. Potem wezwie na naradę Sculla i Nimeca i wysłucha ich oceny sytuacji.

Chwycił słuchawkę i zdjął ją z aparatu.

Była dziewiąta. Czas się zabrać do pracy.


3

REJON KAUKAZU

OKOLICE MORZA KASPIJSKIEGO, ROSJA

10 PAŹDZIERNIKA 1999

We młynie panowała cisza.

Przez pięćdziesiąt lat życia Wielij Gazon aż nazbyt dobrze przekonał się, że wybryki natury mogą mieć naprawdę przerażające skutki. Sześć lat temu podczas epidemii cholery stracił dwóch synów, dwadzieścia lat wcześniej trzęsienie ziemi zabrało mu żonę, a powódź, która zalała pola, gdy rzeka wystąpiła z brzegów, zniszczyła część gospodarstwa. Zmarszczki na twarzy były świadectwem tragedii, jakie go dotknęły. Trzeźwe spojrzenie zdradzało jednak człowieka, który przetrwa pomimo gorzkich doświadczeń.

Obywał się bez wielkich wygód i wyznawał pogląd, że nikomu się one nie należą. Uważał to za rzecz naturalną i nie rozumiał, jak można myśleć inaczej. Po Alanach, swoich przodkach, którzy przez setki lat uprawiali ziemię, odziedziczył przekonanie, że praca w zupełności wystarcza, by zachować poczucie godności. Narzekania i dopominanie się o więcej mogły jedynie sprowadzić na człowieka nieszczęście i sprowokować przyrodę do kolejnej okrutnej manifestacji jej potęgi.

Dziś jednak, kiedy stał na środku pustego magazynu wypełnionego zwykle workami mąki, pośród ogromnych unieruchomionych taśmociągów, maszyn czyszczących, walców i przesiewaczy...

Dziś poczuł złość. I strach.

Wielki strach.

Zaciągnął się głęboko skrętem, zatrzymał na chwilę dym w płucach, po czym wypuścił go nosem. Jego rodzina zarządzała młynem, odkąd komuniści przejęli władzę i wprowadzili kolektywizację, a gdy na powrót prywatyzowano państwowe fabryki, została jego właścicielem. Połączywszy swoje oszczędności, Wielij razem z bratem i kuzynami przekupili skorumpowanych urzędników i choć zapłacili wielokrotnie więcej, niż warte były zużyte maszyny, jakoś udało im się utrzymać młyn w ruchu podczas najgorszych poprzednich klęsk nieurodzaju.

Lecz tym razem... Tym razem we młynie panowała cisza, a jego rampy kolejowe były opustoszałe. Wagony, którymi zwykle dostarczano zwożoną z pól pszenicę, po czym - wypełnione workami z mąką - wysyłano do magazynów na północy kraju, stały dziesiątkami na stacjach odbiorczych, marzły pod szarym październikowym niebem.

Nie było ziarna do mielenia.

Ani trochę.

Czarnoziem, żyzna gleba, która dawała plony w najbardziej katastrofalnych latach, nie pozwoliła tym razem nawet na słabe zbiory. W sierpniu, kiedy na polach wyrosła jedynie karłowata pszenica, ze stolicy przyjechali przedstawiciele Ministerstwa Rolnictwa i po zbadaniu ziemi orzekli, że to ona, jest przyczyną nieurodzaju. Została wyjałowiona w wyniku zbyt intensywnego uprawiania i na dodatek skażona substancjami toksycznymi, które dostały się do niej wraz z opadami. Urzędnicy nie powiedzieli jednak, że intensywną uprawę nakazało ich własne ministerstwo w czasach, gdy państwo narzucało obowiązkowe dostawy zboża i kontrolowało dystrybucję żywności. Nie powiedzieli też, że wodę zanieczyściły ścieki z państwowych fabryk chemicznych i zbrojeniowych.

Przed wyjazdem nie zdradzili również, czy istnieje szansa naprawienia szkód przed najbliższym sezonem lub choćby nawet po nim.

Chyba jest już za późno, pomyślał Wielij Gazon.

We młynie panowała cisza.

Grobowa cisza.

Nie było ziarna.

Wielij zwilżył śliną czubek kciuka i palca wskazującego, po czym zdusił niedopałek i wrzucił go do kieszeni koszuli. Później schowa go do pudełka z innymi niedopałkami, a z tytoniu, który z nich wygrzebie, skręci następne papierosy. Nic nie może się zmarnować.

Nie było ziarna.

Ani w jego wiosce, ani w sąsiednich. W ogóle w żadnej osadzie między Morzem Czarnym a Kaspijskim.

A to oznaczało, że szybko...

Przerażająco szybko...

Jedynym, czego Rosja będzie miała w nadmiarze, będą jęki głodnych i umierających.


4

BIAŁY DOM, WASZYNGTON

26 PAŹDZIERNIKA 1999

- Dla Rosjan chleb jest wszystkim - oświadczył Władimir Starinow. Mówił płynnie po angielsku, choć z wyraźnym rosyjskim akcentem. - Rozumiesz mnie?

Prezydent Ballard rozważał słowa Starinowa.

- Myślę, że tak, Władimirze - odparł. - Na tyle, na ile potrafię.

Przez chwilę obaj milczeli.

Potem zrobili sobie kilka zdjęć w Ogrodzie Różanym i wrócili do dużej, wyłożonej boazerią sali konferencyjnej mieszczącej się w głębi korytarza za Gabinetem Owalnym, postanowiwszy zdecydowanie, że jeszcze przed lunchem z przywódcami Kongresu nakreślą z grubsza plan amerykańskiej pomocy interwencyjnej dla Rosji. Obok Starinowa siedział jego minister spraw wewnętrznych, znany ze swoich komunistycznych przekonań Jenij Baszkir oraz Paweł Moser, wysoki rangą przedstawiciel Rady Federacji. Prezydentowi Stanów Zjednoczonych towarzyszyli wiceprezydent Stephen Humes, sekretarz rolnictwa Carol Carlson i sekretarz stanu Orvel Bowman. Tłumacz Białego Domu, Hagen, zajął miejsce na drugim końcu stołu. Wyglądał, jakby czuł, że jest tu niepotrzebny.

Starinow z ponurym wyrazem twarzy odwrócił się do prezydenta, obrzucił go twardym spojrzeniem szarych, ukrytych za okularami oczu i oświadczył:

- Chcę podkreślić, że w tym, co powiedziałem, nie ma przesady. Amerykańskim wyborcom zależy na swobodzie decydowania. Jeżeli ceny utrzymują się na stałym poziomie, a dochody rosną, obywatele głosują chętniej i politycy ponownie wygrywają wybory. Jeśli jednak sytuacja ekonomiczna państwa jest kiepska, szanse na powtórny wybór maleją i rządzący odchodzą. Tymczasem zmartwienia Rosjan są znacznie bardziej przyziemne. Rosjanie nie martwią się tym, co będą jedli, ale czy w ogóle będą coś jedli. - Przerwał na chwilę i wziął głęboki oddech. - Najlepiej będzie, jeżeli wyjaśnię to na jakimś przykładzie. Czy widzieli państwo kiedyś bar McDonald'sa w Moskwie? Ludzie oszczędzają miesiącami, zanim wybiorą się tam z rodziną na obiad... To znaczy ci, którzy mają pracę. Godzinami stoją w kolejce do drzwi, jakby kryła się za nimi jakaś niezwykła, bajkowa kraina. I w pewnym sensie tak jest. Dla nich wizyta w McDonaldzie jest ekstrawagancją. Rozpustą. A ludzie spoza stolicy, którzy często są pozbawieni pracy, o takiej przyjemności nie mogą nawet marzyć. Rozumiecie? Chleb jest dla nich wszystkim, na co mogą sobie pozwolić. Jeśli go zabraknie, miliony ludzi nie będą miały nic do jedzenia. Zupełnie nic. Ich dzieci umrą z głodu. I słusznie czy nie, swój gniew skierują przeciw rządzącym. - Prezydent pochylił się do przodu, oparł łokcie na stole i dotknął palcami podbródka. - A zwłaszcza przeciw temu przywódcy, który zwrócił się do Stanów Zjednoczonych z apelem o pomoc, lecz wrócił z pustymi rękami.

Spojrzenia obu prezydentów się spotkały.

- Tak - rzekł Starinow. - Rzeczywiście może on sprawiać wrażenie mało skutecznego polityka. Na domiar złego w naszym rządzie wciąż niestety są jednostki, które pielęgnują pochodzącą jeszcze z czasów zimnej wojny wrogość do pańskiego kraju i skwapliwie wykorzystałyby to niepowodzenie do podburzenia rosyjskich wyborców i umocnienia własnej pozycji.

Touché, pomyślał prezydent.

Odwrócił się do swojego sekretarza rolnictwa.

- Carol, jakiej pomocy możemy udzielić i jak szybko?

Elegancka pięćdziesięciopięcioletnia kobieta obdarzona niespożytą energią i szczupłą sylwetką o dziesięć lat młodszej osoby zacisnęła usta, udając, że dokonuje w myślach pospiesznych obliczeń. Prawdę mówiąc, zawczasu zaplanowali z prezydentem całą tę scenę. Ballard lubił Starinowa, szanował go i, co najważniejsze, potrzebował jako sojusznika. Był gotowy zrobić wszystko, co w jego mocy, by zwiększyć popularność rosyjskiego przywódcy i pomóc mu utrzymać się przy władzy. I choć mogło się to wydawać cyniczne, spodobał mu się pomysł dostarczania żywności głodującym dzieciom. Nie upadł wszakże tak nisko, by wykorzystać te dostawy jako dźwignię - a raczej łom - w toczących się negocjacjach na temat redukcji zbrojeń i wymiany handlowej.

- Mamy wystarczające zapasy, aby natychmiast dostarczyć co najmniej sto tysięcy ton pszenicy, jęczmienia i owsa oraz nieco gorszej jakości mąki kukurydzianej - odparła po odpowiednio długiej chwili namysłu. - Co się tyczy czasu, to, moim zdaniem, pierwszy transport byłby gotowy najdalej za miesiąc. Oczywiście pod warunkiem, że zdołamy przekonać Kongres.

Prezydent skinął głową w kierunku wiceprezydenta.

- Co z pomocą finansową, Steve?

- Jako część pomocy proponuję pożyczkę w wysokości trzystu milionów dolarów. Realnie jednak rzecz biorąc, myślę, że zdołamy zgromadzić połowę tej kwoty, i to ściśle obwarowaną warunkami wykorzystania i spłaty.

- Moim zdaniem - wtrącił się sekretarz stanu Bowman - najtrudniejsza będzie dystrybucja pomocy. Nawet jeśli zaangażowanie naszych żołnierzy zostanie ograniczone do minimum, ludzie będą się martwić, czy nie powtórzą się wypadki z Somalii.

Wszyscy w pokoju wiedzieli, że była to delikatna aluzja do sytuacji, w której amerykańskie wojsko zostało zmuszone do odpierania gwałtownych ataków tłumu szabrowników próbujących zrabować ładunek z ciężarówek lub zgromadzone w magazynach zapasy ziarna.

Baszkir spojrzał ostro na Bowmana. Ten srogi mężczyzna w średnim wieku, którego ciemna cera i grube rysy zdradzały azjatyckie pochodzenie, znany był w kręgach dyplomatycznych ze swojej lojalności wobec Starinowa, ale i z jawnej krytyki jego prozachodnich sympatii.

- Z całym szacunkiem, panie sekretarzu, nasz rząd potrafi zapewnić właściwą dystrybucję żywności, kiedy zostanie ona dostarczona. Nie widzę powodu, by angażować w to wasze wojsko - oświadczył.

- Chodziło mi o działanie w ramach Światowego Programu Wyżywienia. - Bowman chrząknął. - Jeśli, jak oczekujemy, zaangażuje się w to ONZ, to najprawdopodobniej poprosi nasz kraj, aby wysłał swoich żołnierzy jako część międzynarodowego kontyngentu. Trudno by nam było odmówić takiej prośbie.

Baszkir wyprostował się na krześle, ale nic już nie powiedział.

Widząc, że jego minister siedzi jak na rozżarzonych węglach, prezydent Starinow zdecydował, że już najwyższy czas, by się wtrącić i załagodzić sytuację.

- Może pokonamy te trudności, kiedy rzeczywiście się pojawią - powiedział i zaprezentował swój ujmujący uśmiech, którym zdobywał punkty podczas politycznych wieców. Zerknął na zegarek i ponownie spojrzał na wiceprezydenta. Nasze pertraktacje z przedstawicielami Kongresu rozpoczną się za niespełna pół godziny. Na czyje poparcie możemy liczyć?

- Mocnego wsparcia udzieli zapewne senator Sommers z Montany. Jest kluczową postacią w Komisji Spraw Zagranicznych i żywi szczery podziw dla wysiłków prezydenta Starinowa zmierzających do zreformowania rosyjskiej gospodarki - poinformował Humes.

Nie wspominając o tym, że w ostatnich trzech latach były w Montanie rekordowe zbiory zboża, pomyślał prezydent.

- Kogo mamy po drugiej stronie?

- Przeciwny będzie z pewnością senator Delacroix, lecz w tej sprawie jego partia podzieli się i dlatego myślę, że ograniczy on swój protest do narzekania.

Prezydent Ballard skinął głową.

- W porządku, myślę, że możemy iść na lunch - rzucił entuzjastycznie. - Mam nadzieję, że nie tylko ja z optymizmem oceniam nasze szanse.

Starinow uśmiechnął się.

- Dziękuję, przyjacielu. Ja również mam powody, by wierzyć tak w twoje zdolności przywódcze, jak i w hojność i sympatię narodu amerykańskiego.

Wyciągnął rękę nad stołem, ujął dłoń amerykańskiego prezydenta i mocno nią potrząsnął.

Baszkir obserwował ich w milczeniu z pozbawioną wyrazu twarzą.


5

KALININGRAD, ROSJA

26 PAŹDZIERNIKA 1996

Gregor Sadow poruszał się w ciemnościach jak nocny złodziej. Jednak Gregor nie był złodziejem. Nie podczas tej misji. On i jego oddział mieli inne, daleko ważniejsze zadanie.

Ich cel majaczył w ciemnościach. Niski, rozległy budynek miał tylko dwa piętra, lecz zajmował większą część kwartału. Był to magazyn z wieloma wejściami i rampą, która biegła wzdłuż niemal całego zaplecza. W dawnych, lepszych czasach ludzie pracowali tu na dwie zmiany, ładując i wyładowując żywność z ciężarówek, które nieprzerwanym strumieniem wjeżdżały przez bramę.

Ale dobre czasy już się skończyły. Obecnie magazyn nie był nawet w połowie zapełniony i pracował tylko na jedną zmianę - zmianę, która miała przybyć dopiero za trzy godziny.

Gregor podniósł rękę. Jego ludzie, którzy doskonale wtapiali się w panujące ciemności, zamarli, czekając na dalsze rozkazy.

Sadow uśmiechnął się do siebie. Kierowany przez niego zespół składał się z nowicjuszy, ale robili oni ciągłe postępy. Czwórka, która przetrwała szczęśliwie miesiące intensywnego szkolenia i doczekała do dzisiejszej akcji, zapowiadała się nader obiecująco.

Wciąż się uśmiechając, sięgnął w dół i odpiął od pasa gogle noktowizyjne. Przez ostatnie siedem nocy Gregor obserwował magazyn, sporządzając grafik patroli, szacując siły, których powinien użyć przeciwko strażnikom, i układając plany.

Strażników było czternastu. Dziesięciu robiło nieregularne piesze obchody tak wewnątrz, jak i na zewnątrz budynku, reszta natomiast zajmowała stanowiska na dachu. Wszyscy stali na widoku. Właściciele magazynu nie chcieli, by wartownicy kogoś ścigali: mieli jedynie odstraszać złodziei i rabusiów i dlatego właśnie kazano im się ostentacyjnie pokazywać.

Wszyscy byli jednakowo uzbrojeni - w kaburach u pasów nosili pistolety małokalibrowe, a w dłoniach karabinki AK-47. Gregor był pewny, że gdzieś w budynku mają też ukrytą broń do rozpędzania demonstrantów, ale to nie uzbrojenie strażników go niepokoiło. Gdyby wartownicy dostrzegli ich i zaczęli strzelać, ta akcja już by się nie powiodła.

Nie, to nie bronią tak się przejmował. Martwił się oddziałami K-9: strażnikami chodzącymi z owczarkami niemieckimi. Wydawało mu się, że patrole były rozmieszczone przypadkowo, lecz zauważył, iż dwa zespoły z psami zawsze znajdowały się po przeciwnych stronach budynku.

To działało na ich korzyść. Jego ludzie mieli dwie i pół minuty, by dostać się do środka, zrobić swoje i się wycofać. Mieliby nieco więcej czasu, gdyby rozpoczęli akcję, zanim jeden z patroli minie ich stanowisko, jednak dwie i pół minuty stanowiło minimum, jakim dysponowali.

Musiało wystarczyć.

Wkładając noktowizor, dał znak swoim ludziom, żeby zrobili to samo. Po chwili wszyscy byli gotowi. Teraz musieli tylko poczekać.

Nie trwało to długo. Gregor uważnie śledził ruchy jednego z dwóch patroli z psem. Ze swojego stanowiska nie widział drugiego, ale łatwo mógł zgadnąć, gdzie się w tej chwili znajduje.

Po niespełna trzech minutach od włożenia noktowizora Gregor dostrzegł, że oddział K-9 dotarł niemal do przeciwnego narożnika budynku. Sięgnął w dół i nacisnął dwukrotnie przycisk maleńkiego, przytroczonego do pasa nadajnika radiowego. Nie powiedział ani słowa. Nie musiał. Podwójny sygnał w zupełności wystarczał.

Po przeciwnej stronie budynku Nikita, piąty i ostatni członek oddziału Gregora, otworzyła cicho drzwiczki owiniętych materiałem klatek, które przyniosła ze sobą, i nacisnęła przycisk na niewielkiej konsoli, przepuszczając w ten sposób przez podłogę klatek prąd o średnim natężeniu. Reakcja była natychmiastowa. Czując niespodziewany ból, dwa króliki wyskoczyły na zewnątrz i pobiegły na oślep prosto przed siebie.

Nikita wiedziała, że wkrótce, gdy ból minie i wyczują obecność psów, oba zwierzaki zaczną kluczyć, lecz wówczas nie będzie to już miało większego znaczenia. Jedyne, co miały zrobić, to zwrócić na siebie uwagę owczarków.

Zrobiły to. Wszystko potoczyło się tak, jak zaplanował to Gregor. Pierwszy zaczął szczekać pies, który znajdował się bliżej, a już po chwili dołączył do niego drugi. Nikita uśmiechnęła się pod nosem. Zabrała klatki i wycofała się w mroki nocy, by zaczekać na powrót Gregora.

Ten usłyszał szczekanie, lecz nie wydał rozkazu do rozpoczęcia akcji. Stał nieruchomo, czekając na moment, w którym wszyscy strażnicy, tak jak robili to przez cały ubiegły tydzień, zwrócą głowy w jedną stronę, aby zobaczyć, co zaniepokoiło psy.

Gregor podniósł dłoń, a potem, gdy ostatni wartownik odwrócił głowę, zacisnął ją w pięść i opuścił. Jego ludzie natychmiast ruszyli naprzód i kryjąc się na tyle, na ile to było możliwe w ciemnościach, pobiegli w kierunku magazynu.

Sadow ruszył z nimi, podążając jak zwykle na czele.

Sam magazyn nie był zbyt dokładnie pilnowany. Niektórzy wartownicy zaglądali do środka w trakcie nieregularnych rutynowych obchodów, ale większość czasu spędzali na zewnątrz, odstraszając w ten sposób ewentualnych rabusiów, którzy zechcieliby się połakomić na przechowywaną w nim żywność. W tych czasach jedzenie było cenniejsze niż złoto, a Gregor przybył tu, by jeszcze bardziej podnieść jego wartość.

Zająwszy dogodną pozycję, dał swoim ludziom znak, by się rozproszyli. Na zewnątrz psy przestały szczekać, lecz nie miało to już znaczenia. W pogrążonym w ciemnościach magazynie oddział Gregora miał przewagę nad strażnikami. Wkrótce rozpocznie kolejne działania zmierzające do odwrócenia ich uwagi.

Przez noktowizor obserwował, jak jego ludzie rozbiegają się po całym budynku, rozmieszczając w upatrzonych punktach niewielkie urządzenia składające się z klocków zmieszanej z ziarnem i trocinami parafiny oraz uruchamianych zdalnie zapalników piezoelektrycznych, które miały wytworzyć iskrę. W zupełności wystarczały one Gregorowi do zachwiania podstawami skorumpowanego reżimu. Na jego sygnał każde z tych urządzeń po prostu się zapali. Rozmieszczone w strategicznych punktach, wywołają pożar, który błyskawicznie obejmie całe pomieszczenie.

Najbardziej podobało mu się to, że nikt nie będzie mógł nawet udowodnić podpalenia. Parafina przypomina bardzo wosk służący do uszczelniania skrzynek i kartonów, a trociny oraz ziarno nie są niczym nadzwyczajnym w drewnianych skrzyniach służących do przewożenia artykułów żywnościowych. Jedynie piezoelektryczne zapalniki mogły się komuś rzucić w oczy, lecz były wystarczająco małe, a ponadto najprawdopodobniej doszczętnie spłoną podczas pożaru magazynu.

Podczas gdy jego ludzie rozkładali klocki parafiny, Gregor unieruchomił system zraszaczy. Urządzenie było stare i od lat nie konserwowane, więc i tak najpewniej by nie zadziałało, Gregor jednak nigdy nie pozostawiał niczego przypadkowi.

Odwracał się właśnie od systemu przeciwpożarowego i miał już wykonać następne zadanie, kiedy jego uwagę przykuł niespodziewany ruch. Jeden ze strażników wszedł do budynku od drugiej strony i skierował się w głąb magazynu. Zbliżał się do ludzi Gregora.

Mieli problem. Jeden człowiek nie mógł ich powstrzymać, lecz ewentualny strzał sprowadziłby więcej wartowników, z którymi Sadow i jego zespół nie zdołałby się rozprawić.

Pojawił się jednak poważniejszy problem. Gdy Gregor ruszył w stronę strażnika, dostrzegł Andrieja, najmłodszego i najbardziej porywczego członka grupy, który również zaczął się posuwać w jego kierunku. I na dodatek sięgał po broń.

Gregor nie mógł do tego dopuścić. Jakikolwiek strzał - czy to oddany przez wartownika, czy przez któregoś z jego ludzi - sprowadziłby więcej ochroniarzy. Dlatego Sadow najchętniej wysłałby swój młody zespół na akcję bez broni... Lecz po co kusić los. Nawet najlepsze plany mogą nie wypalić, a ludzie zasługiwali na szansę wydostania się z opresji.

Gregor sięgnął do nadajnika, lecz było już za późno. Andriej zdążył wyciągnąć pistolet.

Gregor nie miał wyboru i nie zawahał się. Wyciągnął swój nóż grawitacyjny, podrzucił go w dłoni, zamachnął się i rzucił.

Mógłby zlikwidować strażnika, ale nie odważył się. Zbyt dobrze znał swojego młodego podopiecznego. Widząc, że wartownik pada, Andriej mógłby po prostu założyć, iż tamten rzuca się na podłogę, i tym bardziej wystrzelić. Tak więc Gregor zrobił jedyną rzecz, jaka mu pozostała. Rzucił nożem we własnego człowieka.

Ciężkie ostrze wbiło się w gardło Andrieja, lecz Gregor na to nie patrzył. Gdy tylko rzucił nóż, ruszył w stronę wartownika.

Andriej jęknął, dusząc się własną krwią. Usłyszawszy cichy dźwięk, strażnik zaczął się odwracać, jednak ręce Gregora zacisnęły się już na jego szyi. Jedno naciśnięcie, obrót ramion i strażnik padł martwy. Kilka chwil później nie żył też Andriej.

- Cholera! - Syknął cicho Sadow. Przysunął jedną ze skrzynek ze stojącego najbliżej stosu i oparł ją o kark strażnika. Nie było to idealne rozwiązanie, ale na gorąco nic lepszego nie zdołał wymyślić. Poza tym nie musiał przekonywać zwierzchników, że był to wypadek.

Jego zadaniem było tak podłożyć ogień, by nie wyglądało to na podpalenie. Przy odrobinie szczęścia i typowej dla rosyjskiej milicji niekompetencji pożar wciąż mógł wyglądać na wypadek. A jeśli nie, to i tak nie miało to znaczenia. Ludzie głodowali i byli przerażeni. Nawet gdyby władze zebrały razem elementy układanki, nie odważyłyby się ogłosić, że ktoś umyślnie podłożył ogień. Chyba, że chciałyby wywołać panikę, której jak dotąd za wszelką cenę starały się uniknąć.

Odwróciwszy się do Andrieja, Gregor wyciągnął nóż z rany, wyczyścił ostrze i schował broń do pochwy, po czym zarzucił sobie ciało chłopaka na ramię. Reszta oddziału zakończyła rozmieszczanie zapalników i można się było wycofać.

Gregor poprawił układ ciała Andrieja na ramieniu i dał sygnał do odwrotu. Spotkał się z oddziałem przy drzwiach najbardziej oddalonych od miejsca, w którym miał wybuchnąć pożar. Nikt nie powiedział ani słowa, ale z tego, jak spoglądali na niesione przez niego zwłoki, Gregor wywnioskował, że tej nocy wszyscy otrzymali cenną nauczkę. Nikt nie zaproponował, że poniesie ciało.

Stojąc obok drzwi i wypatrując w ciemnościach wartowników, Gregor sięgnął do kieszeni i nacisnął przycisk uruchamiający zapalniki. Chwilę później poczuł pierwszy nikły zapach dymu.

Strażnicy zareagowali szybko - szybciej, niż się spodziewał - ale to dobrze. Ogień za bardzo się już rozprzestrzenił, by można go było powstrzymać, a ich niezwłoczne działania pozwoliły oddziałowi Gregora jeszcze szybciej się wycofać i poszerzyć wąski margines bezpieczeństwa, jakim dysponował. Sadow doskonale wiedział, jak łatwo płonie zboże, i chciał się znaleźć możliwie daleko, zanim ogień rozprzestrzeni się na cały budynek.

Jeszcze raz dał sygnał do odwrotu. Ich zadanie dobiegło końca. Musiał jeszcze tylko złożyć raport. Jego mocodawcy powinni być zadowoleni z tego nocnego wypadu i z następnych misji, które on i jego zespół wykonają w ciągu najbliższych kilku dni.

Znikając w ciemnościach, Gregor starał się nie myśleć zbyt dużo o błędach, które dziś popełnili. Za nimi pierwsze pomarańczowe płomienie rozbłysły na nocnym niebie i pierwszy skład zboża eksplodował.


6

KRAJ CHABAROWSKI

REJON GRANICY CHIŃSKO-ROSYJSKIEJ

27 PAŹDZIERNIKA 1999

Punkcik na mapie nad brzegiem drogi wodnej, którą Rosjanie nazywają Amurem, a Chińczycy Heilong Jiang lub Rzeką Czarnego Smoka, oznacza garstkę chałup tworzących wioskę Sikachi-Alyan zamieszkaną przez tubylcze plemię Nanajów. Jest ono zbyt małe, by zostało ujęte w jakimkolwiek spisie ludności, lecz bynajmniej nie martwi się wcale tym przeoczeniem władz. Pozbawiona hotelu czy restauracji i leżąca z dala od większych szlaków tranzytowych osada nie jest często odwiedzana przez przybyszów, z wyjątkiem garstki uczonych, którzy od czasu do czasu przyjeżdżają tu, żeby badać liczące tysiące lat petroglify wyryte na głazach rozrzuconych wzdłuż mulistego brzegu rzeki.

Ta wielka izolacja oraz bliskość granicy uczyniły z wioski idealne miejsce dla grupy ludzi, którzy chcieli utrzymać w tajemnicy swoje spotkanie.

Ich wynajęty drewniany trawler rybacki opuścił Chabarowsk o zachodzie słońca i pyrkając pięćdziesięcioletnim silnikiem kermata, przepłynął w zapadających ciemnościach czterdzieści kilometrów w dół rzeki. Światełka pozycyjne na dziobie mrugały w zalegającej na rzece mgle i siąpiącym deszczu niczym maleńkie czerwone oczka. Statek pozbawiono całego wyposażenia i zwolniono większość załogi. W zacisznym kokpicie, który mógł pomieścić tylko jednego człowieka, przebywał sternik z plemienia Nanajów. Słabo mówił po rosyjsku, a jako warunek otrzymania zapłaty dostał polecenie pozostawania na pokładzie przez cały czas trwania podróży.

Teraz, gdy stateczek rzucił kotwicę na ciemnych przybrzeżnych wodach naprzeciw zbudowanej w wiosce przystani, dzielny silnik umilkł. Za wzmocnionymi nitami drzwiami ładowni pasażerowie siedzieli na drewnianych ławkach, które przymocowano bezpośrednio do grodzi, tak że kołysały się nieprzyjemnie, gdy trawler podskakiwał na falach.

Wszyscy z wyjątkiem jednego byli mężczyznami. Rosjanie, Romual Possad i Jurij Wostow, przybyli wczesnym rankiem z Moskwy osobnymi lotami rejsowymi. Teng Chou wybrał wolniejszą, bardziej wyczerpującą trasę. Z Pekinu poleciał na lotnisko w Harbinie, skąd na tylnym siedzeniu wojskowego jeepa wyruszył nocą do Fuyuan. Dotarł tam o siódmej rano, udał się prosto na przystań i wszedł na pokład wodolotu płynącego na rosyjską stronę Amuru, do Chabarowska, gdzie trzy godziny później został powitany przez pracowników chińskiego konsulatu. Zdrzemnął się w ich pokojach gościnnych, lecz krótki sen niezbyt go odświeżył.

Siedząca naprzeciw niego Gilea Nastik, jedyna kobieta w tej grupie, klęła cicho na chłód i wilgoć. W tej części świata, pomyślała z obrzydzeniem, w ogóle nie ma normalnych zmian pór roku: jednego dnia jest lato, a już następnego zima. Jej szczupłe, opalone ciało nie było stworzone do przebywania w tak nieprzyjaznym klimacie.

- Cóż, to zależy od ciebie - odezwała się po rosyjsku, znużona niezdecydowaniem Possada, który od prawie dziesięciu minut nie powiedział ani słowa. - Otrzymasz zgodę swoich zwierzchników z ministerstwa czy tracimy tylko czas?

Possad przygryzł dolną wargę.

- To zależy - powiedział. - Zobaczę, co się da zrobić, pod warunkiem, że będziemy mieli pieniądze. I wiarygodne kontakty.

Popatrzyła na niego. Skóra na jej policzkach napięła się, nadając twarzy ostry, niemal drapieżny wygląd. Następnie, kręcąc głową, spojrzała na swoje ręce.

- Zagwarantowałem wam nieograniczone fundusze i dostęp do niezbędnych materiałów - odezwał się Teng Chou zduszonym głosem. - Powinniście wiedzieć, że dotrzymuję słowa.

Possad spojrzał ponad jego ramieniem na Wostowa.

- Twoi ludzie w Stanach... Jesteś pewien, że można im ufać?

Wostow wzruszył ramionami, starając się ukryć irytację.

Lekko zawoalowana wyższość, z jaką traktował go Possad, napełniała Jurija obrzydzeniem graniczącym z nienawiścią.

Od najmarniejszego biurokraty aż po najwyższych oficjeli wszyscy państwowi urzędnicy byli przeklętymi hipokrytami, którzy zachowywali się tak, jakby nie wiedzieli, co to własny interes, chciwość czy zdrada.

- Jeśli nikt nie nawali, nie będzie żadnych problemów - oświadczył. - Koniec, kropka.

Possad jeszcze mocniej przygryzł wargę i poczuł krew. Miał wrażenie, jakby w momencie spotkania z tą trójką skoczył z mostu w bezdenną otchłań. Ale otrzymał jednoznaczne instrukcje. Nie miał innego wyjścia, jak tylko je wypełnić.

Z komunikatu wysłanego przez przebywającą w Waszyngtonie delegację wynikało, że Starinow zawarł szybko porozumienie z prezydentem USA i że większość kongresmanów skłonna jest je poprzeć. A zatem już wkrótce pierwsze transporty opuszczą Amerykę. Moskiewska prasa już teraz wypisuje peany na cześć Starinowa, sławiąc go jako zbawcę narodu. Prezydent użył cennej pomocy żywnościowej do poprawienia swojego wizerunku i pognębienia krytykujących go przeciwników. Wkrótce wykorzysta sprzyjającą koniunkturę, by zdradzić narodowe rosyjskie interesy w ciągu kolejnych, nie kończących się ustępstw na rzecz Zachodu.

Tylko jakaś drastyczna akcja mogłaby zmienić bieg wydarzeń, pomyślał Possad. A jeśli sprzymierzeńcami w planowaniu tego przedsięwzięcia mają być przestępcy, którzy zbili majątek na handlu narkotykami, kradzieżach i prostytucji, indonezyjski handlarz bronią pracujący potajemnie dla Pekinu oraz bezduszna, unurzana we krwi kobieta... Cóż, skoro konieczność zawiodła go do piekła, to nie miał innego wyboru, jak tylko zadawać się z demonami.

- No dobrze - powiedział w końcu. - Ten plan ma mocne strony, więc poradzę ministrowi, żeby go zaakceptował. Jest tylko jedno ale...

- Znam się na tej robocie. Dowiodła tego akcja, którą mój oddział przeprowadził ubiegłej nocy w Kaliningradzie - oświadczyła Gilea. Spojrzała na Possada swoimi ciemnymi, błyszczącymi oczami, które wyglądały jak kawałki wypolerowanego onyksu. - Należy tylko dopilnować, by winą obciążono właściwych ludzi. Pan Chou i ja zdążyliśmy już wymienić pewne pomysły na temat tego, jak to zrobić.

Chou skłonił lekko głowę na potwierdzenie jej słów, lecz nic nie powiedział.

Przez chwilę w zatłoczonej i nie ogrzanej ładowni panowała cisza. Statek kołysał się, woda pluskała rytmicznie w zęzie. Zardzewiałe wiązania trzeszczały i piszczały.

- Szkoda, że w tym gruchocie nie ma żadnych luksusów - rzekł Wostow. - Powinniśmy teraz otworzyć butelkę szampana i wznieść toast za wspólną przyszłość.

- I nadchodzący Nowy Rok - dodała Gilea. Mięsiste wargi Wostowa wykrzywił lekki grymas.

- Tak - zgodził się. - Bardzo trafny wybór.

Possad spojrzał na nich i poczuł ucisk w żołądku. Wiele muszę się jeszcze nauczyć o ludzkim okrucieństwie, pomyślał.

Po chwili przeniósł wzrok na zatłuszczoną owalną taflę szkła, jedyny bulaj, jaki znajdował się w ładowni, chcąc się upewnić, że świat, który zna, jeszcze istnieje, że wciąż tam jest...

Lecz zobaczył jedynie ciemność.


7

KALININGRAD, ROSJA

2 LISTOPADA 1999

- Słuchaj, Vince, nie chcę ci truć dupy, ale wytłumacz mi raz jeszcze, po co pchamy się taki szmat drogi do tego miasta?

- Jestem specjalistą do spraw oceny ryzyka, czyż nie?

- Cóż, to prawda...

- To pierwsza część odpowiedzi na twoje pytanie. Przyjechałem tu, by ocenić stopień ryzyka. To moja działka. Za to właśnie Roger Gordian daje mi co miesiąc duży szmal. Chcesz znać drugą część odpowiedzi?

- Hmm, przypuszczam, że o to właśnie cię pytałem...

- Zgoda, pytałeś, i z przyjemnością ci odpowiem. - Trzymając ręce na kierownicy, Vince Scull zerknął na człowieka siedzącego na tylnej kanapie range rovera. - Druga część mówi, że ty również pracujesz dla Gordiana i twoim obowiązkiem jako członka Miecza, naszej kapitalnej organizacji jest zapewnianie ochrony. Masz dbać o to, by nic złego mi się nie przytrafiło.

- W porządku. - Neil Perry wskazał ręką za okno. - Zdaje się, że widzę wolne miejsce do parkowania...

- Daj spokój, tu jest w czym wybierać. Na pewno dalej znajdziemy jeszcze lepsze - powiedział Scull. - A kończąc odpowiedź na twoje pytanie, to...

Urwał w pół zdania i nacisnął z całych sił pedał hamulca, zatrzymując rovera tuż za poobijaną taksówką marki Wołga, której kierowca stanął na środku ulicy, by wypuścić pasażerów.

Scull policzył po cichu do dziesięciu, rzucając wściekłe spojrzenia na nieruchomy pojazd, którego rura wydechowa wypluwała wprost na jego szybę kłęby czarnych spalin. Później nacisnął przycisk opuszczania szyb i wystawił głowę na zewnątrz.

- Hej, towariszcz, zabieraj z drogi tę śmierdzącą kupę gówna, dobra? - Krzyknął, uruchamiając klakson. - Skoriejel

- Vince, musisz się nauczyć panować nad sobą, kiedy prowadzisz. To nie nasz kraj.

- Nie przypominaj mi o tym. Wciąż jestem w dołku po dwunastu godzinach lotu ze Stanów do Sankt Petersburga i kolejnych trzech do tej cholernej obłasti - rzucił Scull. - A złe samopoczucie po locie sprawia, że staję się upierdliwy.

- Jasne, rozumiem. Twój portfel również mocno schudł przez tych bandytów z GAI czyhających na autostradzie...

- O tym też mi nie przypominaj - warknął Scull, nie zdejmując ręki z klaksonu. Nachmurzył się, przypomniawszy sobie, jak niedawno zostali zatrzymani przez patrol Gosawtoinspiekcji, czyli inaczej mówiąc, Państwowej Milicji Drogowej, za rzekomą jazdę setką na obszarze, na którym obowiązywało ograniczenie do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Te bydlaki pojawiły się nagle z tyłu w swoim patrolowym fordzie escorcie z niebieskim kogutem na dachu oraz wyjącą wściekle syreną i pokazały, że mają zjechać na pobocze. Zrobił to bez ociągania, po czym podał prawo jazdy, kartę wozu, amerykański paszport i wizę z prawem trzykrotnego przekroczenia granicy funkcjonariuszowi, który łamaną angielszczyzną zażądał ich okazania. Potem siedział wściekły w samochodzie, gdy jeden gliniarz przeglądał jego dokumenty, a dwóch innych mierzyło z kałasznikowów w jego głowę, co było normalną procedurą podczas rosyjskiej kontroli drogowej. Po dwudziestu minutach poinformowano go o rzekomym wykroczeniu, jakie popełnił, zażądano natychmiastowego zapłacenia kosmicznego mandatu, co również było typowe, i puszczono, ostrzegając jednocześnie, że może stracić prawo jazdy lub nawet wylądować w więzieniu jak zwykły kryminalista, jeśli powtórnie zlekceważy nakaz ograniczenia prędkości.

Taksówka włączyła się wreszcie leniwie do ruchu i ku uldze Perry'ego Scull przestał trąbić.

- W każdym razie, Neil, wracając do mojej odpowiedzi - odezwał się Vince i przeniósł nogę z hamulca na gaz - trzecim i przedostatnim powodem, dla którego przyjechaliśmy do tego miasta, jest to, że mogę tu kupić jedną z niewielu smacznych rzeczy w tym kraju, czyli wędzonego śledzia. Tutejsze sklepy trzymają go głównie dla naszych sojuszników Szkopów, a na tym wygwizdowie, na którym budujemy stację, nie uświadczysz tego towaru.

Perry mruknął coś wymijająco, dochodząc do wniosku, że warto byłoby już zakończyć ten temat.

- A ostatni powód?

- Jakieś dwie, trzy przecznice stąd jest mała, przyjemna melina, gdzie zadekowało się paru Amerykanów pracujących dla Xeroxa - odparł Scull. - Doszedłem do wniosku, że moglibyśmy sobie zrobić popijawę.

Perry uśmiechnął się i rozsiadł wygodniej w fotelu.

No, na taką odpowiedź warto było poczekać.

Scull uważał, że mimo wymyślnej nazwy przypisanej jego stanowisku, miał jasno zdefiniowany zakres obowiązków: zatrudniono go, by pomagał swojemu pracodawcy planować działania na podstawie wiarygodnej prognozy przyszłej sytuacji. W praktyce trudniej było wyodrębnić czynniki mogące wpłynąć znacząco na jakość takiej analizy. Powiedzmy, że Gordian zażądałby od niego oceny skutków kryzysu w rosyjskim rolnictwie, jego wpływu na sytuację społeczno-polityczną w kraju, a w związku z tym na dokończenie budowanego przez UpLink europejskiego centrum łączności satelitarnej. Zwykle robiło się to, opierając na informacjach prasowych i telewizyjnych, historycznych precedensach i suchych zestawieniach statystycznych, lecz zdaniem Sculla było to pójście na łatwiznę. Istnieje granica możliwości rozwiązywania problemów zza biurka. Z pewnością pojawiłyby się siły, których wpływu nie oszacowano na papierze, a które zaczęłyby zmieniać bieg wydarzeń. Żeby je wykryć, trzeba wykorzystać własny instynkt, wyczuć subtelne zmiany nastrojów oraz mieć oczy i uszy szeroko otwarte na wszystko, co może się okazać istotne. Im więcej się człowiek dowie, tym lepiej.

Właśnie to miał na myśli, gdy powiedział Perry'emu, że przyjechał do Kaliningradu, aby „ocenić stopień ryzyka". Minęło dwanaście tygodni, odkąd wrócił do Stanów, i przez cały ten czas wszystkie informacje, które tam do niego docierały, świadczyły, że sytuacja żywnościowa w Rosji gwałtownie się pogarsza. Zaalarmowany napływającymi raportami, chciał się osobiście przekonać, na ile poważnie to wygląda, więc po przyjeździe uznał, że musi się wybrać w podróż do najbliższego większego skupiska ludzkiego. Sytuacja, jaką tu zastał, bardzo przypominała umowę rozwodową, którą dwa tygodnie wcześniej wręczył mu sędzia, rozwiązując formalnie jego trzecie małżeństwo i pozostawiając go z kupą alimentów do płacenia. Była więc rzeczywiście poważna.

Sklep spożywczy, przed którym stał, był zamknięty na cztery spusty, a jego okna wystawowe świeciły pustkami. Szklaną taflę znaczyły liczne gwiaździste pęknięcia, jakie zostawiają kamienie lub tępo zakończone kije. Na drzwiach wisiał kawałek tektury z wypisanymi ręcznie cyrylicą słowami NIET PISZCZY - ŻYWNOŚCI BRAK. Podobny napis - CHLEBA NIE MA - zauważył na oddalonej o jedną przecznicę piekarni, a na pustym straganie kartkę z informacją OWOCÓW I WARZYW BRAK

Znamienne, pomyślał Scull, że w żadnym sklepie nie umieszczono po prostu napisu ZAMKNIĘTE. Najwyraźniej właściciele chcieli w ten sposób uchronić swoją własność przed zniszczeniem, informując z góry potencjalnych włamywaczy, że niczego w środku nie znajdą.

Podszedł do okna wystawowego, osłonił dłonią oczy i spojrzał na puste półki.

- Kurwa mać - rzucił ze złością. - To by było na tyle, jeśli chodzi o mojego cholernego wędzonego śledzia.

- Miejmy nadzieję, że łatwiej się tu upić, niż najeść - powiedział Perry.

Stał odwrócony plecami do Sculla i rozglądał się po ulicy. Przyszło mu do głowy, że Kaliningrad całkiem trafnie otrzymał nazwę po jednym z mniej znaczących przyjaciół Włodzimierza Lenina: nawet w swoich najlepszych dniach było to szare i ponure miasto. Samochody wyglądały tu na stare, a ludzie na biednych. Kwartały ulic zabudowano fabrykami, prywatnymi magazynami i blokami mieszkalnymi z wielkiej płyty. Wciśnięty między Polskę, Litwę i państwa basenu Morza Bałtyckiego, rejon ten - który przed pierwszą wojną światową był częścią terytorium Niemiec - oddzielało od reszty Rosji kilka granic. Miał jednak duże znaczenie strategiczne, głównie ze względu na to, że pełnił rolę obszaru buforowego i że wybudowano na nim port morski. Nawet niemieckich turystów przyciągała tu nie chęć zwiedzania czy inne romantyczne sposoby spędzania wolnego czasu, lecz status obszaru wolnocłowego.

- Szkoda czasu, lepiej chodźmy poszukać baru - rzekł Scull, odwracając się od okna.

- Zaczekaj, zdaje mi się, że dopisało nam szczęście. - Perry skinął głową w kierunku narożnika ulicy, gdzie straganiarz wyładowywał skrzynki z furgonetki. Obok niego dreptało w miejscu na chodniku piętnastu, może dwudziestu ludzi, w większości kobiet w bezkształtnych szarych ubraniach i z wielkimi płóciennymi torbami w dłoniach.

Scull nachmurzył się i przygładził przerzedzone włosy, ale te już po chwili sterczały tak samo jak wcześniej. Mars na jego czole pogłębił się.

- Daj spokój, nie będę stał w żadnej cholernej kolejce - oświadczył kwaśno. - Idziemy.

Perry wciąż się wahał. Dwóch młodych mężczyzn w okropnych skórzanych marynarkach, na oko dwudziestolatków, obstąpiło kobietę, która wyszła ze sklepu. Jeden był bardzo wysoki, drugi średniego wzrostu. Ten niższy popijał coś z butelki ukrytej w brązowej papierowej torbie i lekko się zataczał.

Owinięta znoszoną ciemną zimową chustą kobieta uginała się pod ciężarem torby z zakupami. Starała się odpędzić intruzów, lecz ci szybko stanęli po obu jej stronach i nie odstępowali jej ani na krok.

Perry poczuł lekki ucisk w żołądku. Często doznawał takiego uczucia, kiedy pracował jako detektyw w Nowym Jorku.

Nie spuszczając tych trojga z oczu, klepnął Sculla w ramię i wyciągnął rękę w ich kierunku.

- Co twoim zdaniem, Vince, jest nie tak na tym obrazku? - Zapytał.

Scull stał obok niego i wyglądał na nieobecnego duchem. Myślał teraz wyłącznie o tym, by się napić.

- Wygląda mi na to, że dwóch czarnorynkowych spekulantów startuje do kogoś, to wszystko. - I mruknął: - Może mają śledzie.

Perry potrząsnął głową.

- Spekulanci polują raczej na gotówkę zagranicznych turystów. Widziałeś kiedyś, żeby zaczepiali taką babuszkę?

Scull nie odpowiedział. Stara kobieta zatrzymała się na środku chodnika i przycisnęła torbę do piersi. Dwóch mężczyzn w marynarkach z taniej skóry wciąż jej nie odstępowało. Wyższy wsunął prawą dłoń do kieszeni marynarki, a drugą wskazał na torbę.

- Te gnojki chcą ją skroić - rzucił Perry.

- To nie nasza sprawa. Niech miejscowi się tym zajmą.

- Widzisz tu kogoś? - Perry zatoczył ręką szeroki łuk, obejmując tym gestem obie strony ulicy. Przechodnie mijający starszą panią zdawali się nie rozumieć, co się dzieje. A może rozumieli, lecz po prostu nie chcieli się w to mieszać?

Na co, do diabła, czekam, pomyślał Perry i pobiegł w dół ulicy.

- Niech cię jasna cholera, Neil! - Krzyknął Scull, po czym ruszył za nim. - Jesteśmy w obcym kraju!

Ignorując jego wołanie, Perry dopadł do obu mężczyzn i chwycił wyższego z nich za lewe ramię.

- Wystarczy już, chłopaki, zostawcie ją w spokoju - powiedział, potrząsając nim.

Wyższy facet zesztywniał nieco, ale nie ruszył się z miejsca. Niższy spojrzał przeciągle na Perry'ego i pociągnął łyk tego, co miał w butelce schowanej brązowej papierowej torbie. Scull podszedł do niego i zastygł w oczekiwaniu. Stojąca między nimi trzema staruszka podniosła rękę do ust i rozglądała się niepewnie dokoła. Na jej twarzy malowały się zdenerwowanie i strach.

- Powiedziałem, żebyście spadali - rzekł Perry, zdając sobie sprawę, że facet wciąż trzyma rękę w kieszeni. - No jazda!

Gość zerknął na niego z ukosa i szarpnął się, próbując strząsnąć jego rękę. Miał małe, blisko osadzone oczka i był nie ogolony. Perry chwycił go mocniej.

Mężczyzna popatrzył na niego jeszcze chwilę, a potem nagle splunął mu w twarz i zaatakował. W wyciągniętej z kieszeni dłoni zalśniło coś metalowego. Nóż.

Perry wykonał unik, by zejść z linii ciosu, po czym zacisnął lewą dłoń na nadgarstku napastnika i popchnął go ku dołowi. Bandyta wytężył siły, by unieść rękę z nożem, lecz Perry uderzył w nią grzbietem prawej dłoni jak siekierą. Usłyszał trzask łamanej kości i jęk faceta, którego ramię zwisało teraz swobodnie pod nienaturalnym kątem. Nóż stuknął o chodnik.

Wciąż zaciskając dłoń na nadgarstku napastnika, Perry przysunął się bliżej i wbił kolano w jego krocze. Mężczyzna zgiął się wpół, złapał za podbrzusze i osunął na ziemię.

Perry schylił się, żeby podnieść nóż, gdy nagle usłyszał głośny brzęk pękającego szkła.

Spojrzał szybko na niższego z mężczyzn, który chwyciwszy butelkę za szyjkę, roztrzaskał ją o mur. Zdarł resztki papierowej torby i wymachując postrzępionym kikutem, zamierzył się na Sculla. Po ścianie, w miejscu, w którym rozbiła się butelka, ściekały piwo oraz piana.

Scull lekko się uśmiechnął. Facet wyrzucił przed siebie ramię z kikutem butelki, strząsając przy tym kropelki cieczy, które zawisły na ostrych krawędziach. Scull poczuł na twarzy lekki powiew i w ostatniej chwili odskoczył do tyłu, chroniąc policzek przed rozcięciem. Następnie sięgnął do kieszeni marynarki, wyrwał metalowy pojemnik zawierający gaz obezwładniający i nacisnął dyszę. Stożkowata mgiełka opadła na twarz napastnika. Ten zakrztusił się, puścił rozbitą butelkę i zataczając się jak ślepiec, przycisnął dłonie do twarzy. Piekąca ciecz rozszerzyła kanaliki łzowe i podrażniła delikatną śluzówkę nosa i gardła. Scull schował pojemnik do kieszeni, złapał napastnika za ramię, obrócił i trafił prawym hakiem w żołądek. Mężczyzna osunął się na kolana obok swego towarzysza i starał się złapać oddech. Śluz obficie ściekał mu po brodzie.

Scull spojrzał na niego, nie ruszając się z miejsca. Facet, mimo że zdezorientowany i z załzawionymi, zaczerwienionymi oczami, nie miał jeszcze dosyć. Zdołał się jakoś dźwignąć na nogi, ale Scull z półobrotu kopnął go z całej siły w twarz. Mężczyzna upadł z powrotem na ziemię, chwytając się za nos. Między palcami ciekła mu krew.

- Nie trzeba było wstawać - mruknął Scull.

Perry uświadomił sobie, że wciąż trzyma nóż sprężynowy wyższego z dwóch napastników. Złożył ostrze i wsunął broń do tylnej kieszeni spodni.

Wtem poczuł, że ktoś ciągnie go za rękaw. Staruszka. Podeszła, zwracając ku niemu rumianą twarz.

- Spasibo - podziękowała po rosyjsku. Z płóciennej torby wyjęła dwie pomarańcze i wyciągnęła rękę w jego kierunku. - Bolszoje spasibo.

Perry położył jej dłoń na ramieniu.

- Dziękuję, ale zatrzymajcie je, babciu - powiedział, pokazując, że ma schować owoce do torby. - Idźcie do domu. - Z Bogiem.

- Lepiej sami się stąd zmywajmy - zaproponował Scull.

Perry rozejrzał się dokoła. Wokół nich zaczął się gromadzić tłum. Samochody i autobusy jechały nadal powoli, lecz wielu gapiów wyciągało szyje, by rzucić okiem na zajście na chodniku.

- Taak - mruknął. - Wciąż masz ochotę na kieliszeczek?

- Jestem spragniony bardziej niż kiedykolwiek odparł Scull.

- No to prowadź - rzucił Perry.

Obaj pospiesznie ruszyli w dół ulicy.


8

WASZYNGTON

5 LISTOPADA 1999

Gordian odnosił wrażenie, że Dan Parker stał u jego boku, odkąd się poznali... Czyli od jakichś trzydziestu pięciu lat. W Nam, gdzie służyli obaj w 355. Skrzydle Taktycznego Lotnictwa Myśliwskiego, Parker był jego skrzydłowym w niezliczonych rajdach bombowych na terytorium wroga. Nadlatując na małej wysokości w swoich fantomach F-4 nad umocnienia Wietkongu, przekonali się, jak trudno przy prędkości niemal dwóch machów trafić w zamaskowane i okopane cele, i zrozumieli konieczność opracowania systemu naprowadzania, który pozwoliłby pilotowi zrzucić bomby z małym rozrzutem, bez konieczności wielokrotnego nalatywania na cel i sprawdzania palcem, skąd wieje wiatr.

Ostatnim dniem, który Gordian spędził za sterami myśliwca, a tym samym i na wojnie, był 20 stycznia 1968 roku, gdy został zestrzelony podczas misji bezpośredniego wsparcia, jakieś osiem kilometrów na wschód od Khe Xanh. Wyskoczył z płonącego kokpitu nad opanowanym przez wroga wzgórzem i ledwo zdążył się wygrzebać spod spadochronu, a już otoczyli go rozgorączkowani, uzbrojeni w karabiny maszynowe Wietnamczycy. Jako pilot był cenną zdobyczą, potencjalnym źródłem informacji o taktyce Amerykańskich Sił Powietrznych i technice wojskowej, w każdym razie zdobyczą na tyle wartościową, że zwycięzcy zamknęli go w klatce, zamiast zatknąć jego głowę nad murem jako trofeum. Przez pięć lat przymusowego pobytu w „Hanojskim Hiltonie" nie puścił jednak pary z ust, choć Wietnamczycy stosowali wobec niego taktykę kija i marchewki, raz obiecując szybkie uwolnienie, innym razem z kolei grożąc mu osadzeniem w izolatce i torturami.

Tymczasem Dan wypełnił w latach siedemdziesiątych swój obywatelski obowiązek i powrócił do Stanów z mnóstwem medali na piersi. Dzięki ojcu, wpływowemu kongresmanowi z Kalifornii, z powodzeniem wykorzystał polityczne i towarzyskie kontakty, by za pośrednictwem Czerwonego Krzyża pomóc jakoś Gordianowi. Mimo braku współpracy ze strony władz Północnego Wietnamu, które ograniczyły się tylko do zapewnień o przestrzeganiu Konwencji Genewskiej, emisariusze zagwarantowali mu podstawową opiekę medyczną, dostarczanie listów oraz paczek i przekazywanie wiadomości o jego losie rodzinie w Stanach.

Pomoc Dana dla przyjaciela nie skończyła się na tym. Gdy rozmowy pokojowe w Paryżu zmierzały nieuchronnie do zawieszenia broni, wychodził ze skóry, żeby Gordian znalazł się wśród pierwszych uwolnionych jeńców wojennych. I choć ten wyszedł z obozu osłabiony i wychudzony, gdyby nie pomoc Dana, byłby w o wiele gorszym stanie.

W następnych latach, gdy wsparcie to objęło także sferę działalności zawodowej Gordiana, ich przyjaźń i wzajemny szacunek zyskały nowy, szerszy wymiar. Doświadczenia, jakie obaj wynieśli z Wietnamu, przekonały ich o konieczności opracowania techniki, która łączyłaby cechy zaawansowanego systemu nawigacji i rozpoznania z precyzyjnym systemem naprowadzania pocisków. Uwolniłoby to pilotów od konieczności polegania podczas misji bojowych jedynie na własnych obliczeniach oraz od wystawiania się na niebezpieczeństwo i ograniczyło niepotrzebne zniszczenia w obiektach cywilnych. Gordian nigdy nie zapomniał, że pobyt w obozie jenieckim zawdzięczał rosyjskiej rakiecie ziemia-powietrze, której w porę nie dostrzegł. Choć z chwilą pojawienia się inteligentnej broni sytuacja bardzo się zmieniła, wciąż nie potrafiono zintegrować urządzeń celowniczych na podczerwień z systemami radiolokacyjnymi. Inaczej mówiąc, między oboma systemami istniała luka.

W końcu lat osiemdziesiątych Gordian doszedł do wniosku, że istnieje, przynajmniej teoretycznie, możliwość zlikwidowania owej luki dzięki zastosowaniu nowoczesnej łączności satelitarnej, a Dan, wykorzystując swoją pozycję, pomógł mu zdobyć fundusze potrzebne do realizacji tego pomysłu. Idąc w ślady ojca, wybrał karierę polityczną i podczas swojej trzeciej kadencji w Kongresie, gdzie reprezentował stan Kalifornia, zasiadał w kilku komisjach rozdzielających środki z budżetu. Wiara w przyjaciela sprawiła, że przyznał jego firmie granty, które wraz z ogromnymi sumami, jakie holding Gordiana zainwestował w badania naukowe i wdrożeniowe, otworzyły drogę do opracowania GAPSFREE: najbardziej imponującego klejnotu zdobiącego kablowo-silikonową koronę UpLink.

W kategoriach adaptacji do istniejącej awioniki i komputerowego sprzętu łączności możliwości GAPSFREE były wprost niewiarygodne. System pozwalał pilotowi myśliwca lub strzelcowi pokładowemu na dokładne określenie własnej pozycji względem celu albo ustalenie, że jest się namierzanym, przesyłając w czasie rzeczywistym dane z satelitów GPS bezpośrednio do nawigacyjnego komputera pokładowego i wykorzystując radar o syntetycznej apreturze zapewniający widoczność we mgle i ogniu bitewnym. System był ponadto na tyle lekki i zwarty, że mieścił się w zasobniku, który można było podwiesić do węzłów mocowania nawet mało zaawansowanych technicznie samolotów, jak na przykład A-10, zmieniając je po niewielkich modyfikacjach kokpitu w śmiercionośne myśliwce bombardujące, zdolne prowadzić walkę za pomocą najbardziej wyrafinowanego uzbrojenia. Ta wszechstronność czyniła z GAPSFREE najtańszy i najskuteczniejszy system naprowadzania rakiet oraz pocisków sterowanych, jaki kiedykolwiek zbudowano.

Nic dziwnego, że dzięki niemu firma Gordiana została światowym liderem na rynku techniki zwiadowczej, a on sam bardzo, bardzo bogatym człowiekiem.

Osiągnąwszy tak oszałamiający sukces zawodowy, wielu przedsiębiorców udałoby się na zasłużony wypoczynek, a przynajmniej spoczęłoby na laurach. Gordian jednak natychmiast zaczął wprowadzać swoje pomysły w kolejną logiczną fazę. Odcinając kupony od udanego debiutu, rozszerzył działalność holdingu na wiele nowych sfer. Otworzył przedstawicielstwa w kilkunastu krajach, szukał nowych rynków zbytu i przejmował chemiczne, telekomunikacyjne i przemysłowe holdingi na czterech kontynentach. Dążył do stworzenia jednej, obejmującej cały świat satelitarnej sieci telekomunikacyjnej, która umożliwiłaby właścicielom przenośnych telefonów, faksów i modemów niedrogie łączenie się z dowolnym miejscem na kuli ziemskiej.

Motorem jego działania nie było wybujałe ego czy chęć zdobycia jeszcze większego majątku, ale wiara, że nowy system naprawdę może odmienić życie milionów, a nawet i miliardów ludzi, zapewniając usługi telekomunikacyjne i nowoczesną technologię w każdym zakątku globu. Uważał, że szybki dostęp do informacji jest potężną bronią. Z Wietnamu wrócił z mocnym postanowieniem, że zrobi wszystko, by przeciwstawić się represyjnym i totalitarnym reżimom. Wiedział z pierwszej ręki, jak trudno jest się takim rządom utrzymać przy władzy w warunkach nieskrępowanej wymiany informacji.

Aby jednak osiągnąć swój cel, musiał zapewnić sobie poparcie rządów kilkunastu kluczowych krajów. Potrzebował go, żeby zdobyć dla swej firmy przydział częstotliwości radiowych, otrzymać dostęp do ich programów kosmicznych i wynieść na orbitę okołoziemską dużą liczbę satelitów, do czego NASA zwyczajnie nie była zdolna, a także otrzymać pozwolenie na budowę sieci stacji naziemnych, które utrzymywałyby łączność z satelitami oraz przekazywały sygnały do kablowych systemów telekomunikacyjnych.

Potrzebował też Dana Parkera. Znowu. Oczywiście. Od 1997 roku Dan prowadził go przez gąszcz przepisów prawnych wprowadzanych sukcesywnie wraz z rozwojem indywidualnej komunikacji satelitarnej. Ostatnio śledził wydarzenia w Kongresie, które mogły pokrzyżować plany Gordiana zmierzające do uruchomienia w Rosji przed końcem roku naziemnej stacji łączności satelitarnej.

Siedząc naprzeciw Dana w waszyngtońskiej restauracji Palm na Dziewiętnastej Ulicy, Gordian sięgnął po kufel piwa i spojrzał na pokrywające ściany rysunki sportowców i polityków. Mieszając martini, by rozpuścić kostki lodu, Dan zerkał niecierpliwie w stronę kuchni. Gordian nie pamiętał, by jego przyjaciel kiedykolwiek cierpliwie czekał na posiłek.

Siedzieli przy tym samym co zwykle narożnikowym stoliku, obok sympatycznej karykatury Tigera Woodsa. Dziesięć lat temu, kiedy zaczęli jadać tam swoje comiesięczne lunche, na miejscu Tigera wisiał rysunek O. J. Simpsona. Potem, gdy i jego zdjęto, pojawił się Marv Albert, którego zastąpił właśnie Tiger Woods.

- Nasz wspaniały Tiger - zażartował Gordian. - Prawdziwa amerykańska legenda.

- Trzymajmy kciuki, żeby się tu ostał - zauważył Parker.

- Jeśli on zniknie, to kto zostanie? Dan pokręcił głową

- Chyba tylko działacze.

- Chyba - powtórzył Gordian.

Musieli poczekać jeszcze trochę. Dokoła siedzieli głównie pracownicy biur senatorów, dziennikarze, lobbyści i grupki turystów mających nadzieję, że zobaczą jakąś ważną osobę. Jak dotąd Gordian nie zauważył, by ktoś mu się przyglądał. Pewnie mam kiepską fryzurę, pomyślał z próżnością.

- Cóż - odezwał się - może opowiesz mi o ostatnim separatystycznym wystąpieniu Delacroix.

Dan patrzył na mężczyznę, który siedział przy sąsiednim stoliku i jadł kanapkę z wołowiną.

- Chce mi się jeść - poskarżył się.

- Wiem. Chciałem odwrócić twoją uwagę od jedzenia - rzekł Gordian.

Dan wzruszył ramionami.

- Od przyjaciół w Senacie dowiedziałem się, że Delacroix kładł nacisk na te zagadnienia, które przewidziałeś. Mówił o wydatkach na pomoc dla Rosji, wskazując - słusznie zresztą, jak sądzę - że koszt naszego udziału w misji pokojowej w Bośni pięciokrotnie przekroczył pierwotne założenia. Dodał też, że rosyjski parlament i system bankowy są w dużym stopniu opanowane przez zorganizowane grupy przestępcze, co oznacza, iż prawdopodobnie skorumpowani urzędnicy zgarną procent od każdej pożyczki, jaką przyznamy Rosji.

Gordian upił kolejny łyk piwa.

- Co jeszcze?

- Twierdzi, że prezydencka oferta służy ugłaskaniu... W każdym razie argumentuje, że w ten sposób prezydent próbuje raczej kupić ustępstwa Rosjan podczas następnej rundy negocjacji układu START i rozmów na temat zakazu prób jądrowych, niż zdobywać punkty podczas twardych negocjacji.

Gordian dojrzał idącego w ich stronę kelnera z tacą.

- Jest nasza polędwica - oznajmił.

- Dzięki Bogu - mruknął Dan i rzucił się, by rozwinąć serwetkę. - Jak długo już czekamy?

Gordian spojrzał na zegarek.

- Dobre dziesięć minut.

Umilkli. Kelner położył talerze i ulotnił się.

Dan sięgnął po srebrne sztućce i zaatakował swój stek.

- Pyyycha - mlasnął, naśladując Borisa Karloffa w Narzeczonej Frankensteina.

Gordian zabrał się do swojego lunchu, dając Danowi szansę na złapanie oddechu przed wznowieniem rozmowy.

- Przekazałeś mi zarzuty, jakie Delacroix wysuwa publicznie pod adresem propozycji - powiedział. - Ale jakie są jego prawdziwe, oportunistyczne motywy?

Dan popatrzył na niego, przeżuwając kawałek mięsa.

- Dziękuję ci. Miło wiedzieć, że masz tak niskie mniemanie o wybrańcach narodu.

- O wszystkich z wyjątkiem tu obecnych - odparł Gordian.

- Pamiętasz, jak kilka lat temu Delacroix nalegał na zredukowanie wydatków na pomoc społeczną? - Zapytał Dan.

- Trudno zapomnieć. Zdaje się, że rzucił na podłogę Senatu olbrzymią wypchaną świnię, czy coś takiego - odparł Gordian.

- Nie, to zdarzyło się na jednej z niedawnych sesji. I chodziło o piñatę. - Dan nożem i widelcem pracował nad stekiem. - Jego argumentem w debacie na temat cięć były gigantyczne mechaniczne usta.

- Przynajmniej jest konsekwentny.

Dan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Rzecz w tym, że wszyscy dobrze zapamiętali, jakie stanowisko zajął w tamtej sprawie. Nawet konserwatyści uważali je za zbyt nieprzejednane i bezlitosne. A teraz obawia się, że będzie źle wyglądało, jeśli nie zacznie protestować przeciwko rozdawaniu milionów dolarów w żywności i gotówce obcokrajowcom. I to komu... Rosjanom.

Gordian potrząsnął głową.

- Te dwie sprawy nie wiążą się ze sobą. Nawet jeżeli chcemy udawać, że sytuacja nie jest krytyczna...

- Co wielu kwestionuje...

- ...Rzecz wciąż sprowadza się do strategicznych interesów naszego kraju - dokończył Gordian.

Dan wysączył swoje martini, po czym skinął na kelnera, by przyniósł mu następne.

- Słuchaj, nie zamierzam bronić tego wściekłego psa z Luizjany, ale możesz sobie wyobrazić, jaki krzyk podniosą polityczni przeciwnicy Delacroix, jeśli zgodzi się on na program pomocy dla Rosji. Ci sami ludzie, którzy popierają ów program, natychmiast oskarżą go o hipokryzję i przypomną społeczeństwu, że ten sam facet chciał pozbawić amerykańskie dzieciaki szkolnych obiadów.

Gordian znowu umilkł i spojrzał na swój talerz. Odkąd Ashley poleciła ich osobistemu kucharzowi usunięcie wołowiny z domowego menu - nie pamiętał dokładnie, czy chodziło o tłuszcz, rakotwórcze antybiotyki, czy serwowane bydłu sterydy wzrostu - steki, które jadł w Palm, miały dla niego posmak buntu, stały się wytchnieniem, a nawet ucieczką od zdrowej, lecz monotonnej diety opartej na zieleninie, owocach morza i przypiekanych na ruszcie kurzych piersiach. Żeby ten zakazany owoc smakował jeszcze bardziej, tak by można go było doświadczyć w całej jego cholesterolowej pełni, zamiast średnio wypieczonego steku zamawiał mięso krwiste, niemal surowe. Raz w miesiącu zrywał dietetyczne okowy, stając się wilkiem, mięsożernym samcem, który po udanym polowaniu zatapia kły w ciele ofiary.

Dziś jednak nie miał apetytu. Stek, którego nawet nie tknął, leżał na talerzu i wyglądał tak żałośnie, że Gordian miał niemal ochotę go przeprosić.

- Dwaj moi ludzie z rosyjskiej grupy byli przedwczoraj w Kaliningradzie - powiedział. - Pamiętasz Vince'a Sculla? Kiedyś ci go przedstawiłem.

Parker skinął głową.

- Tego eksperta od prognozowania scenariusza wydarzeń? Pamiętam. Bystry gość, choć uderzyło mnie, że... Hmm... Miewa nastroje.

- Nie płacę mu, żeby się podobał ludziom. Trudno znaleźć lepszego od niego faceta, jeśli chodzi o przewidywanie kłopotów, a z Kaliningradu wyjechał przekonany, że nim upłynie miesiąc, będziemy mieli w Rosji do czynienia z zamieszkami spowodowanymi przez brak żywności. - Gordian zamilkł na chwilę, odnalazł wzrokiem kelnera i pokazał mu swój pusty kufel. - Dwadzieścia lat temu, kiedy pracował dla kanadyjskiej firmy inwestycyjnej w Iranie, poradził swoim szefom, by jak najszybciej wywieźli pracowników z kraju. Bonzowie z tej kompanii uznali jednak, że jego ocena politycznego klimatu jest nazbyt pesymistyczna. Sześć dni później władzę objął ajatollah, a pracowników ambasady amerykańskiej wzięto jako zakładników. Scull został jednak w Iranie, by przeszmuglować za granicę kilku amerykańskich pracowników firmy. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, zrezygnował z pracy i wtedy ja go dopadłem.

- Co tym razem przekonało go, że dojdzie do katastrofy?

- Wiele rzeczy. Jeśli chcesz, mogę ci przefaksować kopię jego raportu. Twierdzi jednak, że Kaliningrad jest mniej uzależniony od dostaw krajowej żywności niż inne miasta. Myślę, że dlatego, iż wiele importowanych towarów przechodzi przez ich port wolnocłowy. Ale teraz i tamtejszy rynek został ogołocony. Jeśli mieszkańcy Kaliningradu mają ciężko, to sytuacja w takich miastach jak Sankt Petersburg, czy nawet w stolicy, musi być o wiele gorsza. - Kelner przyniósł kufel świeżego piwa dla Gordiana i ten umoczył w nim wargi. - Wiem, że brzmi to jak anegdota, ale Vince nawet wdał się w bójkę z kilkoma chuliganami, którzy próbowali wyrwać starszej kobiecie siatkę z zakupami. Było to pół godziny po tym, jak wjechał do miasta.

- To, co dotyczy Kaliningradu, dotyczy całej federacji rzekł Parker. - To chcesz mi powiedzieć, tak?

- Taak, mniej więcej.

Dan westchnął.

- Może ten incydent, o którym wspomniałeś, zmatowił kryształową kulę Sculla. A może po prostu się myli. To się zdarza nawet najlepszym.

- A zatem Starinow na próżno przyjechał tu błagać o pomoc? To próbujesz mi powiedzieć?

- Gdybyś zapytał Boba Delacroix, odpowiedziałby ci, że Starinow wyolbrzymia rozmiary kryzysu. Że potrzebuje jakiejś gorącej kwestii, która odciągnęłaby uwagę ludzi od tego Pedaczenki i sprawiła, że mógłby się pokazać jako mąż stanu godny zajęcia miejsca obok innych przywódców światowych.

Gordian spojrzał na niego. W szarych oczach widać było stanowczość.

- Nie rozmawiam teraz z Delacroix - powiedział. - Dan, mam w tej chwili w zachodniej Rosji ponad stu ludzi. Do tego osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu pracowników kontraktowych budujących stację łączności. Zapomnijmy na chwilę o moich inwestycjach. Zapomnijmy o szeroko pojętym interesie narodowym. Sytuacja tych ludzi jest niepewna, a mnie najbardziej obchodzi ich bezpieczeństwo. Jeśli zanosi się na to, że umowa o pomocy nie przejdzie, to zabieram ich stamtąd. Powiedz mi więc, jak twoim zdaniem się to wszystko potoczy.

Dan słuchał w milczeniu przemowy Gordiana, przekładając martini z ręki do ręki. Na oszronionej powierzchni kieliszka zostawały odciski palców. Wreszcie podniósł go do ust i upił łyk.

- Najprawdopodobniej prezydent dobije targu i zdoła uruchomić przynajmniej część pomocy - oświadczył. - Przy odrobinie szczęścia to wystarczy.

- To trzy zastrzeżenia w dwóch zdaniach - zauważył Gordian.

Dan spojrzał na niego i wzruszył ramionami.

- Najważniejszą rzeczą, jakiej nauczyłem się w czasie pierwszej kadencji w Kongresie, było ograniczanie swoich oczekiwań. Wprawdzie była to bolesna nauczka, ale dzięki niej jeszcze tu jestem.

- Radzisz mi więc siedzieć na dupie i mieć nadzieję, że wszystko się dobrze skończy.

- Taak.

Gordian rozsiadł się wygodniej na krześle i westchnął, zatopiwszy się w myślach.

Dan wbijał wzrok w jego talerz.

- Skończysz ten stek? - zapytał.

Gordian potrząsnął głową.

- To może mi go przysuniesz - zaproponował.


9

OBWÓD KALININGRADZKI, ROSJA

16 LISTOPADA 1999

Gregor Sadow stał w ciemnościach i patrzył na pożar. W ciągu ostatnich czterech dni jego oddział podpalił siedem magazynów. Na szczęście oprócz Andrieja nie stracił żadnego ze swoich ludzi. Niestety, jego zleceniodawcy nie byli zadowoleni.

Wciąż było im mało.

Lewą dłonią przyciskał ubranie do niewielkiej rany. Nie był pewien, czy został trafiony odłamkiem, kiedy wybuchł ostatni podpalony magazyn zboża, czy też któryś ze strażników oddał szczęśliwy strzał i ugodził go w bok. Tak czy inaczej, nie miało to znaczenia. Rana, choć bolesna, nie była zbyt głęboka, a odrobina cierpienia mu nie przeszkadzała.

To nie rana go niepokoiła, lecz wiadomość, którą otrzymał tego ranka. Była krótka i - jak zwykle - lakoniczna: „Pożary magazynów przynoszą skutki, ale zbyt wolno. Przygotuj grupę do ataku na amerykańskie obiekty w okolicy".

Otóż to. Żadnej informacji o tym, o jakie obiekty chodzi ani kiedy ma uderzyć. Gregor wiedział, że otrzyma instrukcje, gdy ludzie, dla których pracuje, tak postanowią. Nie miał nic przeciwko temu. Znali jego metody pracy i wiedzieli, że nie zaatakuje dopóty, dopóki on i jego zespół nie będą gotowi.

Stojąc w ciemnościach z ręką przyciśniętą do boku, przyjrzał się zniszczeniom, jakie spowodował, i uśmiechnął się.

Elaine Steiner zamknęła skrzynkę z narzędziami, otrzepała dłonie i wstała powoli, prostując kręgosłup zdrętwiały od zbyt długiego klęczenia. Kosmyk siwiejących włosów wymknął się spod chustki, w której zwykle pracowała, i machinalnie wyciągnęła rękę, by wsunąć go z powrotem. Obok niej Arthur, jej mąż, zamknął drzwiczki szafki rozdzielczej i pokręcił głową w prawo i lewo, chcąc rozluźnić mięśnie karku.

Znajdowali się w jednym z mniejszych budynków na peryferiach kompleksu, który Gordian wznosił na słabo zaludnionym obszarze Obwodu Kaliningradzkiego. Do najbliższego miasta było ponad dziewięćdziesiąt kilometrów, toteż kompleks, który budowali, musiał być w dużej mierze samowystarczalny i zawierać kwatery mieszkalne dla personelu oraz oferować różnego rodzaju rozrywki. Musiał też być mocno strzeżony. Bardzo mocno. Ale to akurat dotyczyło każdego miejsca, w którym dotychczas zdarzyło się im przebywać.

Elaine i Arthur pracowali dla Gordiana od dobrych dwudziestu lat. On wybierał lokalizacje stacji łączności, a Steinerowie jechali tam, budowali je i uruchamiali. Chwalili sobie ten układ i dobrze im się żyło, zwłaszcza wtedy, gdy - tak jak obecnie - zbliżał się moment rozruchu stacji.

- Nie było tak źle - stwierdził, spoglądając na Elaine.

Uśmiechnęła się czule. Arthur we wszystkim doszukiwał się jasnych stron. To właśnie była jedna z cech, które najbardziej w nim lubiła, pewnie dlatego, że sama była skrajną pesymistką.

- Nie tak źle jak w Turcji - powiedziała, po czym odwróciła go i zaczęła masować mu kark. - Pamiętasz, jak nie mogliśmy utrzymać systemu w ruchu dłużej niż przez dziesięć minut?

- Taak - powiedział, schylając głowę, by masaż był skuteczniejszy. - Te cholerne stare tranzystory, które opchnęli nam Afgańczycy, ciągle się przegrzewały. Wieczność całą trwało, nim znaleźliśmy przyczynę.

- A tutaj mieliśmy do czynienia ze zbyt dużymi naprężeniami kabla. Tyle razy mówiłam rosyjskim robotnikom, że nie można ciągnąć tak długiego przewodu bez podparcia, ale czy oni kiedykolwiek nas słuchają?

- W końcu posłuchają. I nauczą się - odparł Arthur.

Elaine westchnęła i potrząsnęła głową, ale uśmiechnęła się tolerancyjnie i wciąż masowała mu kark. Dobrze wiedzieć, że pewne rzeczy w życiu nigdy się nie zmieniają.

- Chodźmy - zaproponowała. - Została nam jeszcze jedna butelka wina z ostatniej dostawy. Sądzę, że powinniśmy ją wypić dziś do obiadu.

Arthur odwrócił się i objął ją. Wyciągnął dłoń, starł tłustą plamę z policzka żony, pocałował ją czule i powiedział:

- Widzisz? Sprawy już wyglądają lepiej.


10

BROOKLYN, NOWY JORK

28 LISTOPADA 1999

Na ciągnącym się od podłogi do sufitu lustrze, które zajmowało całą ścianę gabinetu Nicka Romy, nie widać było ani jednego pyłku kurzu, ani jednej smugi, ani w ogóle żadnej niemal skazy mogącej mącić idealny połysk srebrnej tafli. Nick kazał jednemu ze swoich chłopców - lubił to określenie: „chłopcy" - czyścić je windeksem dwa, trzy razy dziennie, a czasem nawet częściej, jeśli zobaczył najmniejszą choćby plamkę szpecącą jego odbicie. Kiedyś, gdy zauważył drobne zadrapanie, kazał jeszcze tego samego ranka wymienić całą taflę.

Nick nie uważał tego za dziwactwo. Przywiązywał dużą wagę do swego wyglądu i dlatego lustro było dla niego niezwykle ważną rzeczą. Z całą pewnością najważniejszą w jego biurze mieszczącym się w Platinum Club - ważniejszą niż sprzęt multimedialny, telefon czy notatnik. Prawie równie ważną jak pistolet maszynowy MP5K.

Teraz Nicky stał przed lustrem, poprawiając na sobie ubranie. Obciągnął czarny golf, zwracając szczególną uwagę, czy jest równo wsunięty w czarne dżinsy. Wszystko musiało wyglądać perfekcyjnie.

Za oknem, dwa piętra niżej, na Piętnastej Alei przez bramę wjeżdżała tyłem na podwórze duża ciężarówka.

Nick spojrzał na swego rolexa.

Jedenasta.

Dostawa przybyła dokładnie o umówionej godzinie. Był pewien, że furgonetka też pojawi się punktualnie. Ludzie, z którymi robił interesy, byli wyczuleni na takie sprawy.

Popatrzył na swoje buty i sprawdził, czy ich połysk jest równie nieskazitelny jak blask lustra. Były to czarne justiny, uszyte ze skóry jakiegoś gada, i należało o nie szczególnie dbać, w każdym razie znacznie bardziej niż o normalne skórzane obuwie. Podobnie jak lustro, jeden z chłopców codziennie czyścił je i pucował. Ale trzeba było mieć go na oku, by upewnić się, że używa wosku zamiast czarnej pasty do butów. Pasta zniszczyłaby skórę i wyglądałby w nich jak jakiś świeżo przybyły emigrant z Małej Odessy. Na samą myśl o tym ogarniały go gniew i obrzydzenie.

Sześć miesięcy temu stanął przed federalnym sądem okręgowym, oskarżony o przemyt benzyny. Szczegółowe zarzuty dotyczyły wyłudzenia dzięki skomplikowanym transakcjom trzech milionów dolarów od urzędu skarbowego jako zwrotu podatku dochodowego. Podczas mów końcowych prokuratorzy powiedzieli ławie przysięgłych, że Nicky jest wory w zakom, czyli ojcem chrzestnym wschodnioeuropejskiego świata przestępczego. By go opisać, używali takich słów, jak boczja - po rosyjsku „gruba ryba". Oskarżali go o kierowanie amerykańskim ramieniem przestępczego syndykatu nazywanego przez nich na przemian albo organizacją, albo mafią. W pewnym momencie stwierdzili, że jest ona na najlepszej drodze do osiągnięcia takiej potęgi jak cosa nostra czy azjatyckie gangi.

Na najlepszej drodze, pomyślał z ironią i wyciągnął grzebień z tylnej kieszeni dżinsów, by przeczesać falujące włosy.

Rozprawa trwała dwa miesiące, lecz on obalił akt oskarżenia i został uwolniony od wszystkich zarzutów. Miał z tym trochę zachodu, ponieważ tożsamość sędziów przysięgłych trzymano w najściślejszej tajemnicy. Codziennie dowożono ich do gmachu sądu i wywożono z niego w nie oznakowanych furgonetkach eskortowanych przez rój gliniarzy z grupy do zwalczania przestępczości zorganizowanej, a na sali sądowej zwracano się do nich na podstawie przydzielonych numerów. Sędziną numer jeden była blondynka ze zgrabnymi nogami, do której Nick przez całą rozprawę uśmiechał się i puszczał oko. Grubas siedzący ze skrzyżowanymi na brzuchu rękami był sędzią numer dziewięć. Wszystko było ściśle tajne, ale Nick przeniknął tajemnice państwowe. Potrafił być uparty. Jego ludzie znali urzędników z biura prokuratora okręgowego, którzy mieli dostęp do tego, co humorystycznie nazwano „ściśle tajnymi" bazami danych, i otrzymali informacje pozwalające dotrzeć do dwóch członków ławy przysięgłych.

Za pięćdziesiąt tysięcy dolarów oraz gwarancje, że rodzin sędziów nie spotkają żadne nagłe wypadki i zniknięcia, Nick Roma kupił sobie uniewinnienie. Jego zdaniem, zaproponował uczciwy interes. W istocie uważał się przede wszystkim za człowieka interesu. Już w wieku trzydziestu pięciu lat doprowadził do zawiązania porozumień o współpracy z Włochami, chińskimi triadami, kolumbijskimi kartelami, a nawet z Yakuzą. Rozpoczynał od ulicznych przedsięwzięć w rodzaju prostytucji i handlu narkotykami, a następnie wkraczał stopniowo na obszary systemów bankowych, wymyślając wyrafinowane przekręty finansowe i otwierając nowe rynki wszędzie tam, gdzie zwęszył dolary. Nawiązał znajomości w kręgach przemysłowych i politycznych i w kilkunastu stanach zbudował pralnie pieniędzy dla swych przedsięwzięć... Oto dlaczego uznał za osobisty afront to, że prokuratorzy federalni określili go jako napływowego zbira, który ma się za przywódcę etnicznego gangu.

Nic bardziej błędnego.

Kiedy miał sześć lat, wyemigrował z rodzicami z Rosji do Ameryki i odtąd w ogóle nie opuszczał kraju, a nawet Nowego Jorku. Kiedy miał dwanaście, jego matka przeszła pomyślnie proces naturalizacji, uzyskując przy okazji również dla niego obywatelstwo amerykańskie. Pracował nad swoją wymową dopóty, dopóki w jego angielskim nie słychać było w ogóle obcego akcentu. Gdy ukończył dwadzieścia jeden lat, zmienił pisownię imienia i odrzucił ostatnią sylabę nazwiska. W ten oto sposób Nikita Romanow stał się Nickiem Romą.

Był Amerykaninem w takim samym stopniu jak każda inna osoba na sali sądowej. Dlatego za każdym razem, gdy myślał o prokuratorach, przysięgał sobie, że z nawiązką zapłacą mu za te obelgi. Nick nigdy nie żartował. On...

Usłyszał pukanie do drzwi, po raz ostatni przeczesał włosy i schował grzebień do kieszeni.

- Co jest? - Odwrócił się, by wyjrzeć przez okno. Ciężarówka była już rozładowana. Jej skromny ładunek zawieziono małym ręcznym wózkiem do nocnego klubu. Patrzył, jak kierowca opuszcza plandekę, wsiada do kabiny i wyjeżdża na ulicę.

Drzwi uchyliły się i jeden z ludzi Nicka, muskularny chłopak imieniem Bakach, wsadził głowę do środka.

- Ta Arabka jest tutaj - powiedział po angielsku z ciężkim obcym akcentem. - Razem ze swoim kumplem.

Nicky z powrotem skoncentrował uwagę na lustrze i po raz ostatni sprawdził, jak wygląda. Przyszła nawet wcześniej, niż się podziewał. Cokolwiek zamierzała zrobić z kupionym towarem, z pewnością spieszyło się jej.

- Przyślij ich tutaj - rozkazał zadowolony ze swojego wyglądu. - I powiedz Janosowi i Kosowi, żeby przynieśli paczki.

Bakach skinął głową i zniknął, by po minucie pojawić się z powrotem z gośćmi.

Kiedy weszli, Nick odwrócił się w kierunku kobiety.

- Cześć, Gilea - powiedział, przyglądając się jej. Była piękna i naprawdę bardzo seksowna. Długie, równo przycięte ciemne włosy sięgały ramion, a duże, skośne oczy nasuwały skojarzenie z egzotycznym kotem. Rozpięty tweedowy płaszcz odsłaniał długie, zgrabne nogi, których nie mogła ukryć krótka skórzana spódniczka.

Na moment w jego umyśle zagościła myśl, że może byłaby zainteresowana czymś więcej niż tylko zawodową znajomością.

- Witaj, Nick - odparła. Buty na wysokich obcasach zastukały na podłodze, kiedy weszła do pokoju. Policzek wysokiego mężczyzny, który przybył razem z nią, przecinała nieznaczna blizna widoczna pod niedbałym zarostem. Szedł tuż za nią i zatrzymywał się, gdy ona się zatrzymywała. Pod kurtką samochodową Nick dojrzał niewielkie wybrzuszenie pistoletu.

- Na zewnątrz widziałam ciężarówkę - oznajmiła. - Czy mogę zakładać, że moja dostawa nadeszła?

- Moi ludzie zaraz ją tu przyniosą - zapewnił i wskazał krzesło przy biurku. - Może spoczniesz na chwilę?

Obrzuciła go zimnym spojrzeniem.

- Postoję - odparła.

Kilka minut później po raz kolejny zapukano do drzwi. Nick otworzył je i dwóch jego ludzi weszło do środka, niosąc średniej wielkości drewnianą skrzynię. W korytarzu stały jeszcze dwie takie same. Mężczyźni ostrożnie postawili pierwszą z nich na podłodze i kolejno wnieśli pozostałe, kładąc je obok pierwszej. Na wieku trzeciej skrzyni leżał łom.

Gilea stała w milczeniu ze wzrokiem utkwionym w pojemniki.

- Chcę do nich zajrzeć - zażądała.

Nick skinął na Kosa.

Ten wziął łom, wsunął płaską końcówkę pod wieko i zaczął je podważać. Czekając na otwarcie skrzyni, Nick przyglądał się Gilei. Przymrużyła oczy i wodziła językiem po dolnej wardze.

W końcu wieko odskoczyło. Gilea pochyliła się nad skrzynią i zdjąwszy ochronną folię z powietrznymi pęcherzykami, sięgnęła do środka.

Skrzynię wypełniały kule odblaskowe podobne do tych, jakich używa się w teatrach i w dyskotekach do rzucania wirujących błysków światła. Każda z nich była wielkości grejpfruta. Podobna kula, tyle że dużo większa, wisiała pod sufitem w klubie Nicka. Zazwyczaj nazywano ją po prostu „kulą dyskotekową".

- Daj mi łom. - Gilea wyciągnęła rękę do Kosa, nie spuszczając oczu z drewnianej skrzyni.

Ten bez słowa podał jej narzędzie.

Przez chwilę przyglądała się uważnie kulom, a potem wyjęła jedną z nich i uderzyła ją łomem. Na powierzchni ukazała się rysa. Uderzyła raz jeszcze i roztrzaskała na kilka kawałków, które spadły na podłogę w niewielkiej lawinie błyszczącego pyłu.

W dłoni trzymała zawartość kuli.

Był to płaski, kwadratowy pakunek pokryty z jednej strony chińskimi znakami. W przezroczyste opakowanie zawinięto białą, woskowatą substancję przypominającą plastelinę.

- Plastik - szepnęła Gilea. Zamknęła oczy i stała tak z odrzuconą do tyłu głową. Wargi jej lekko drżały, gdy mocno ściskała paczkę.

Patrząc na nią, Nick pomyślał, że wygląda niemal tak, jakby była w ekstazie.

- Wykonałeś dobrą robotę - powiedziała, odwracając się do niego. Oczy jej błyszczały.

Uśmiechnął się, gdy ich spojrzenia się spotkały.

- Jak zwykle - odrzekł.

Nick Roma wyglądał przez okno biura i czekał. Wreszcie Kos wsadził głowę do pokoju i potwierdził to, o czym Nick już wiedział. Gilea i jej goryl wyjechali. Skinął Kosowi głową, a ten opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi.

Nadszedł czas, by sprawdzić ubezpieczenie.

Nick podszedł do lustra, wyciągnął z tylnej kieszeni grzebień i przeczesał włosy. Następnie zmierzwił je lekko swą piękną kobiecą dłonią.

Później podniósł grzebień i nacisnął mały przycisk na dolnym lewym panelu lustra - przycisk tak zupełnie nie rzucający się w oczy, że trzeba by wiedzieć, że tam jest, by go zauważyć.

Na jego oczach ogromna lustrzana tafla odchyliła się. Za nią znajdował się zestaw magnetowidów, z których każdy nagrywał wszystko, co działo się w poszczególnych sektorach budynku. Taśmy sklejono w pętlę w ten sposób, że zapis trwał non-stop przez dwadzieścia cztery godziny. Nick wymieniał kasety tylko wtedy, gdy zawierały jakiś ciekawy, warty zachowania materiał.

Jak, na przykład, ubezpieczenie.

Sięgnął do skrytki za lustrem i wyciągnął taśmę zawierającą zapis wydarzeń, które przed chwilą rozegrały się w jego biurze. Kaseta ta - na której Gilea rozbija kulę dyskotekową i pociera znajdujący się w środku C-4 niczym erotyczną zabawkę, zachowując się przy tym, jakby nie mogła zaczekać z jej wypróbowaniem, aż pójdzie do domu - miała być pamiątką. Nie żeby się obawiał, iż go złapią. Ale gdyby kiedyś do tego doszło, mógł się założyć, że dzięki tej taśmie i całej bibliotece jej podobnych, które doskonale ukrył, kupi sobie przepustkę na wolność.

Po włożeniu czystej kasety do magnetowidu nacisnął przycisk na wewnętrznej stronie ramy lustra. Po chwili gigantyczny, supercienki ekran telewizyjny spłynął z sufitu i zawisł na przeciwległej ścianie gabinetu. Jednocześnie w ośmiu kluczowych punktach pomieszczenia pojawiły się głośniki firmy Bose. Nick Roma kupował wyłącznie to co najlepsze. Czekając na zainstalowanie się tego domowego kina, nie mógł opanować myśli o innych zastosowaniach, jakie mogło znaleźć jego lustro. Z myśli tych wyłaniał się bardzo przyjemny obrazek.

Choć zdarzało się to rzadko, nawet on musiał czasem dać upust swoim fantazjom. Każdy mężczyzna tego potrzebuje.

Dzięki nim zachowuje młodość.

Wsunął taśmę do czytnika wideo i DVD, który znajdował się w ukrytym za ścianą schowku, a następnie usiadł wygodnie na krześle, by obejrzeć przedstawienie.

Na drugim końcu miasta, w opuszczonym magazynie, którego prawdziwy właściciel był ukryty za tyloma fasadowymi firmami, że nawet najbardziej zdeterminowany poszukiwacz nigdy nie zdołałby go wywęszyć, ten sam obraz, który Nick oglądał w swoim gabinecie, w postaci cyfrowej ładował się na twardy dysk potężnego komputera. Zaopatrzone elektronicznie w datę wykonania filmu i miejsce, w którym go nakręcono, bajty informacji powstawały po cichu, potajemnie, wręcz niewidocznie. System Nicka bezbłędnie wykonywał swoją pracę.

Na swój sposób nakręcona przed chwilą scena i inne przechowywane na twardym dysku materiały były równie wybuchowe jak C-4, który Nick przed chwilą sprzedał Gilei.

Informacja może zabijać równie skutecznie jak plastik.

I wkrótce to nastąpi.


11

NOWY JORK

23 GRUDNIA 1999

Komisarz policji Bill Harrison nie mógł się doczekać, kiedy Titanic wreszcie zatonie, a on będzie mógł pobiec do domu, by zasiąść do pisania raportu.

Z zasady nie znosił musicali. Po prostu ich nie rozumiał. A ten, który właśnie oglądał, należał do najbardziej niepojętych widowisk, jakie widział w życiu. Najgorsza katastrofa morska w historii, niemal tysiąc pięćset ofiar, które utonęły i zostały pożarte przez morskie zwierzęta - jeden Bóg tylko wie, jak komuś mogło przyjść do głowy, by uczynić z tego broadwayowski spektakl. Naprawdę nie potrafił dostrzec niczego rozrywkowego w tak straszliwej ludzkiej tragedii. O czym to wszyscy śpiewali? Co wyrażali tańcem? To, jak pójdą na dno razem ze statkiem!

Zerknął na żonę, która siedziała obok niego, patrząc w skupieniu na scenę. Wyglądało na to, że dobrze się bawi. Nie tylko wyglądało. Ona naprawdę dobrze się bawiła. Wskazywał na to lekko opadnięty podbródek i małe dołeczki w kącikach ust. Kiedy dwie osoby od tak dawna jak oni są małżeństwem, potrafią w mgnieniu oka odczytywać swoje nastroje. Później, przy kawie i cieście, będzie wyrażała się z uznaniem o dekoracjach, muzyce, choreografii i inscenizacji. A on zapatrzy się na nią w czymś w rodzaju miłosnego zauroczenia, które odczuwał przed trzydziestoma laty na ich pierwszej licealnej randce, gdy podziwiał jej żywe, inteligentne rysy, gładką kawową cerę, sposób, w jaki dobierała stroje, i wdzięczne ruchy rąk. I patrząc, jak gestykuluje, mówiąc o różnych aspektach przedstawienia, będzie się zastanawiał, czym sobie zasłużył na wsparcie, którego mu udzielała w małżeństwie, na jej niezachwianą wiarę w niego, dzięki którym on, chłopak z najgorszych ulic Harlemu, doszedł do najwyższego stanowiska w Wydziale Policji miasta Nowy Jork.

Ale później, to później, a na razie wciąż trwał pierwszy akt kompletnie niezrozumiałej śpiewogry o wspaniałym wraku, którego pasażerowie umierają powoli z zimna i braku powietrza. Harrison spojrzał na zegarek, zastanawiając się, jak długo jeszcze potrwają te tortury. Dziewiąta wieczór. Jeszcze godzina. Może więcej. Zdaje się, że niektóre przedstawienia kończą się o dziesiątej trzydzieści, a nawet o jedenastej.

Harrison poczuł nagłe zakłopotanie. O czymś takim glina powinien chyba wiedzieć, prawda? Miał cholerną nadzieję, że nie traci kontaktu z rzeczywistością. Można dowolnie przystroić Times Square, można nawet usunąć sex-shopy z głównej arterii komunikacyjnej, by zrobić miejsce dla wspaniałego świata Walta Disneya, ale ręce w śnieżnobiałych rękawiczkach Myszki Miki zawsze będą miały brud za paznokciami i zawsze w cieniu będą się czaiły występek i przemoc, by posłać cię na dno jak tych tańczących pajaców na scenie. W ostatnich latach tyle szumu zrobiono wokół odrodzenia dzielnicy, że czasem zapominano o tym, iż spadek przestępczości niekoniecznie oznacza, że przestępcy gremialnie spakowali walizki i wyjechali na południe. W rzeczywistości to wszechobecność policji trzymała doliniarzy, ćpunów, dziwki i inne męty z dala od tego terenu. Między światłami Broadwayu wciąż jednak występowały enklawy ciemności i ludzie powinni zdawać sobie z tego sprawę. Szczególnie komisarz policji.

Harrison próbował się skupić na przedstawieniu i śledzić rozwój wypadków, aby mieć temat do rozmowy z Rosettą. Kim jest ten facet z brodą? Kapitanem? Szalonym naukowcem? Jezu, to na nic. Jest zgubiony. Skomplikowany, melodramatyczny akord wydobył się z kanału dla orkiestry i jeden z aktorów zaczął śpiewać. Słowa mówiły coś o statku marzeń. Harrison słuchał przez minutę, lecz po chwili ponownie się wyłączył jak radioodbiornik wydostający się z zasięgu nadajnika.

Oczy miał zwrócone na scenę, ale nie widział, co się na niej dzieje. Myślał o planie, który chciał przejrzeć przed pójściem do łóżka. Nazwano go Operacją 2000, bo nazwa ta budziła zaufanie i mile się kojarzyła ludziom z ratusza.

Przez cały ubiegły miesiąc niemal codziennie konferował ze swoimi zastępcami, szefami policji kolejowej, pogotowia ratunkowego i nowojorskiego biura terenowego FBI zajmującego się walką z terroryzmem na temat problemów związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa tłumom pragnącym powitać Nowy Rok na Times Square. Nawet w normalnym roku zadanie to bolało jak wrzód na dupie, a ten był daleki od normalności. Tym razem czekał ich 31 grudnia 1999 roku. Przełom wieków. Jedyne wydarzenie w swoim rodzaju. Przez duże W, panie i panowie.

A co robił burmistrz, kiedy Harrison ze swoim zespołem męczył się, by nakreślić możliwie logiczny plan postępowania w sytuacji, która bezsprzecznie wymykała się wszelkiej logice? Oczywiście na okrągło pokazywał się w mediach, zabiegając o dolary turystów! Wystąpił w niemal każdym lokalnym programie informacyjnym, trąbiąc o gorączkowych miejskich przygotowaniach do wielkiego odliczania. Pojawił się u Davida Lettermana i Conana O'Briena. Wystąpił nawet w programach radiowych Imusa i Howarda Sterna, obwołując trójkąt między Siódmą Aleją, Broadwayem a Czterdziestą Drugą Ulicą „pępkiem świata" i robiąc na falach eteru wszystko oprócz otworzenia butelki szampana, by zachęcić słuchaczy do wzięcia udziału w tej milenarystycznej imprezie.

Umysł Harrisona wypełniała dziwna mieszania smutku i rezygnacji. Wszystko wskazywało na to, że ludzie od samego początku dali się nabrać na reklamowe slogany burmistrza. Na podstawie danych z biur podróży, sondaży i rezerwacji w położonych w centrum hotelach i restauracjach oszacowano, że jakieś dwa miliony balujących będzie się tłoczyło na Times Square, aby obejrzeć, jak kula idzie w dół. Jeśli dodać do tego trzy do czterech milionów widzów z Battery Park, South Street Seaport oraz całego brooklińskiego nabrzeża, którzy przyjdą obejrzeć ognie sztuczne strzelające w górę nad portem nowojorskim, to okazuje się, że siły policyjne będą zbyt rozproszone, by właściwie zamanifestować swoją obecność. I na co to wszystko? Znalazło się paru takich, którzy oczekiwali cudów, i takich, którzy wieszczyli koniec świata. Harrison myślał jednak, że po pierwszym stycznia świat będzie wciąż tym samym orbitującym w przestrzeni szpitalem wariatów, z większą jedynie niż zwykle liczbą nieszczęśliwych wypadków.

Westchnął, nie zdając sobie z tego sprawy. W chwilach największego napięcia nerwowego myślał, żeby rzucić to wszystko w diabły i wybrać się na przechadzkę, zostawiając cały ten bajzel na głowie tego, który był za to odpowiedzialny, czyli burmistrza. Może znalazłby pracę jako strażnik w Stonehenge lub na górze Fudżi, gdzie tłum świętujących koniec stulecia powinien być mniejszy. A może Egipt? Słyszał, że dziesięć tysięcy dolców wystarczy, by kupić bilet wstępu na galę, którą jakaś agencja turystyczna organizuje w wielkiej piramidzie w Gizie. Z pewnością przydałby im się do utrzymania porządku strażnik będący na co dzień komisarzem policji w wielkim mieście. Skoro burmistrzowi zachciało się być impresariem lub wodzirejem na największym balu na Ziemi, to jego sprawa. Ale jakim prawem wciąga w to szaleństwo innych?

Harrison usłyszał oklaski i uważniej spojrzał na scenę. Kurtyna opadła i światła zaczynały się powoli zapalać. Co się dzieje? Rzut oka na zegarek pozwolił mu się zorientować, że jest dopiero dziewiąta trzydzieści, zbyt wcześnie na koniec przedstawienia. Poza tym nie widział jeszcze zatonięcia Titanica.

A zatem przerwa. Musiała to być przerwa.

Rosetta trąciła go łokciem.

- Jak ci się podobało przedstawienie? - Zapytała. Głos miała pogodny i zadowolony.

Jest banalne i męczące i nie mogę się doczekać, kiedy pójdziemy do domu, pomyślał.

- Wspaniałe - stwierdził. - Zwłaszcza ta piosenka o statku marzeń.

Rosetta skinęła głową z aprobatą i uśmiechnęła się.

- Nie mogę się doczekać, co się stanie z Idą i Izydorem. Może pójdziemy do baru na drinka?

Wziął ją pod rękę.

Wstali i przecisnęli się obok pary, która siedziała na końcu rzędu i nie miała zamiaru wyjść na przerwę. Zmierzając w stronę holu, Harrison myślał, że Ida i Izydor, kimkolwiek są, nie mają wielu możliwości. Albo wcisną się na którąś z łodzi ratunkowych i zostaną uratowani przez Carpatię, albo pójdą na dno razem z kapitanem i załogą. Nie powiedział tego jednak Rosetcie.

Cokolwiek miało się zdarzyć, nie chciał psuć jej przyjemności.


12

NOWY JORK

28 GRUDNIA 1999

Kilka minut przed śmiercią Julius Agosten wypychał swój stragan na kółkach z parkingu na Dwudziestej Trzeciej Ulicy, wyobrażając sobie, co zrobi, jeśli wygra na loterii.

Przede wszystkim, pomyślał, podaruje szwagrowi ten wózek, licencję sprzedawcy ulicznego, miejsce, i w ogóle wszystko. Stefan jest jeszcze młody i lepiej będzie znosił długie godziny spędzone na ulicy, wychodzenie z domu o czwartej nad ranem i powroty po dwudziestej, a w weekendy nawet o północy, czy to lato, czy zima, słońce czy deszcz. Rene i Stefanowi, którym ostatnio urodziła się córka, przydałoby się trochę uczciwie zarobionego grosza. Może nawet zdołaliby odłożyć parę dolarów dla małej na przyszłość.

Miasto wydawało ograniczoną liczbę licencji na handel uliczny, a jeszcze mniej było tak ruchliwych miejsc w centrum, jak to, które załatwił sobie Julius: w samym sercu miasta, u zbiegu Czterdziestej Drugiej Ulicy i Broadwayu. W dni powszednie jego klientelę stanowili biznesmeni z aktówkami i szykownie odziane kobiety, których tysiące tłoczyło się na chodnikach, wylewało ze stacji metra i spieszyło do pracy w stronę Times Square, zatrzymując się na chwilę, żeby wypić kawę i zjeść rogalik lub cokolwiek. Dochodzili do tego taksówkarze, gliniarze i personel sklepów - słowem wszyscy. Kto w tych czasach może sobie pozwolić, by zjeść śniadanie w domu?

Julius pchał swój wózek w kierunku furgonetki. Metalowe koła turkotały głośno po chodniku, zakłócając ciszę nocną. Za trzy godziny miasto obudzi się, lecz na razie żaluzje antywłamaniowe zasłaniały okna wystawowe i nikt nie przeciskał się przez obrotowe drzwi biurowców, a cały ruch uliczny stanowiły furgonetki rozwożące prasę i taksówki pojawiające się sporadycznie w przyćmionych światłach latarń. Całe szczęście. Gdyby ulica była zatłoczona, gliniarze z drogówki wylegliby na nią i wlepiliby mu mandat za nielegalne zaparkowanie furgonetki, którą ciągnął swój wózek. Ale co miał zrobić? Pchać go przez dwadzieścia przecznic, co nawet w pogodny dzień było długim spacerem, a w grudniu dłużyło się jeszcze bardziej?

Czterdzieści milionów dolców, pomyślał, przypominając sobie znowu o kuponie lotto w kieszeni. Gdyby wygrał, poszedłby na emeryturę i wyjechał w jakieś cieplejsze strony. Kupiłby sobie wielki dom, posiadłość ziemską z całymi akrami trawników i krętą żwirową drogą prowadzącą do bramy z kutego żelaza. Może rozciągałby się stamtąd widok na ocean. Gerty, niech Pan czuwa nad jej duszą, zawsze kochała ocean. Koniec z zostawianiem furgonetki na noc na płatnym parkingu, koniec z płaceniem dwóch setek co miesiąc za chronienie jej przed wandalami i złodziejami, koniec ze zwlekaniem się z łóżka o trzeciej nad ranem, żeby zdążyć odebrać od hurtowników w Queens bułeczki i ciastka, wytoczyć swój wózek z parkingu i zająć miejsce na rogu przed godziną szczytu.

Tak toczyło się jego życie przez ostatnie dziesięć lat, tydzień po tygodniu, rok po roku. Julius nie należał do ludzi, którzy narzekają na swój los, ale nie mógł zaprzeczyć, że zaczyna zbierać żniwo takiego trybu życia. Wczesne wstawanie z każdym dniem stawało się coraz trudniejsze. Godziny pracy nie zostawiały mu czasu na przebywanie z wnukami. Miał kłopoty z krążeniem w prawej nodze i często bolał go lewy bark.

Najgorzej było zimą. Częściej wtedy chorował i był bardziej zmęczony.

Dziś miał na sobie pikowaną kurtkę, a głowę osłaniał kapturem, lecz mimo to ostre podmuchy wiatru znad Hudsonu boleśnie chłostały jego odkryte policzki, a lodowate zimno przenikało go do szpiku kości. W takie dni Julius wkładał dodatkową odzież, jednak jakoś zawsze było jej za mało.

Przypuszczał, że to przypadłość rozpoczynającego się wieku średniego, tylko dlaczego wcześniej nie zauważył, że młodość przecieka mu przez palce, nim okazało się, że jest już za późno, by się na to przygotować?

Dociągnął wózek do furgonetki i uklęknął, by przymocować go do haka holowniczego. Czterdzieści milionów, czterdzieści milionów, czterdzieści milionów. Biorąc pod uwagę wysokość wygranej, może powinien kupić w tym tygodniu więcej niż jeden los, pomyślał. Gdzieś jednak słyszał, że z matematycznego punktu widzenia nie ma znaczenia, czy kupi jeden, czy sto losów. Jego szanse na wygraną będą praktycznie takie same. Mimo to...

Julius kończył już niemal mocowanie wózka do furgonetki, gdy usłyszał za sobą odgłos szybko stawianych kroków. Zdziwiony, odwrócił gwałtownie głowę. Zdawało mu się, że dochodziły od strony Piątej Alei.

Chwilę później zza rogu wyszła kobieta.

W pierwszym momencie Julius pomyślał, że to prostytutka. Co porządna kobieta robiłaby o tej godzinie na ulicy, na dodatek w tak mroźny poranek? Pomimo akcji sprzątania miasta w okolicy wciąż kwitł handel ciałem, na przykład na rogu Dwudziestej Ósmej i Lexington - paśmie szybkiej obsługi, jak nazywano to miejsce - gdzie w piątkowe wieczory można było zobaczyć zaparkowane w dwóch lub trzech rzędach samochody, a w nich, pod tablicami rozdzielczymi, podskakujące głowy.

Kiedy jednak kobieta podeszła bliżej, Julius pomyślał, że nie wygląda na prostytutkę. W każdym razie nie przypominała dziewczyn, jakie widywał w tej części miasta, dziewczyn z których większość miała na twarzy centymetrowej grubości warstwę makijażu i chodziła ubrana tak, by jak najlepiej zareklamować swoje wdzięki, nawet gdyby miało to oznaczać ich odmrożenie. W rzeczywistości bardziej przypominała bizneswoman, jakie za parę godzin będą się zatrzymywać przy jego wózku, żeby kupić croissanta.

Ubrana w tweedowy płaszcz, ciemne spodnie i beret naciągnięty niemal na uszy kobieta była uderzająco piękna. Miała egzotyczną twarz, na której wyraźnie rysowały się kości policzkowe, i czarne, opadające na ramiona włosy, które rozwiewał wiatr.

Podeszła prosto do niego, stawiając szybko kroki w ciemnościach. Z jej ust wydobywały się obłoczki pary.

- Proszę mi pomóc - powiedziała, a w jej głosie zabrzmiała błagalna nutka. - Bardzo proszę.

Julius popatrzył na nią skonsternowany.

- Co? - Spytał niegrzecznie. - To znaczy, o co chodzi?

Kobieta zatrzymała się zaledwie kilka centymetrów od niego i spojrzała mu prosto w oczy.

- Mógłby mnie pan podwieźć?

Julius zmarszczył brwi.

- Nie rozumiem...

- Chwileczkę, coś panu pokażę - powiedziała i niezdarnie otworzyła torebkę.

Julius obserwował ją z rosnącym zdumieniem. Podchodzić tak do zupełnie obcego człowieka i prosić o...

Zanim zdążył dokończyć myśl, usłyszał za sobą szelest i nagle poczuł na potylicy dotyk twardego i zimnego przedmiotu.

Kobieta lekko skinęła głową.

Raptem zdał sobie sprawę, że nie do niego, lecz do kogoś, kto podkradł się z tyłu.

Serce zabiło mu mocniej w piersi. Wykiwali go, odwrócili uwagę i...

Julius nie usłyszał wystrzału wytłumionego locka, nie poczuł też nic poza szarpnięciem lufy, w momencie gdy padał strzał, a kula, przeszywając czaszkę, wyrywała prawe oko i duży fragment czoła.

Kiedy ciało upadło na ziemię, twarzą do góry, ocalałe oko Juliusa, szeroko rozwarte w szoku, patrzyło, jak skierowany ku ziemi pistolet oddaje kolejne trzy stłumione strzały prosto w jego twarz.

Gilea rozejrzała się dokoła i stwierdziwszy, że ulica jest pusta, stanęła nad ciałem, omijając kałużę krwi, która zaczęła się już tworzyć na chodniku. Z kurtki na piersiach odpięła licencję ulicznego sprzedawcy i wsunęła ją do torebki. Następnie pospiesznie przeszukała kieszenie kurtki i spodni, znalazła portfel i breloczek z kluczami, po czym spojrzała na brodatego mężczyznę z pistoletem.

- Wynośmy się stąd, Akhad - powiedziała, rzucając mu klucze.

Mężczyzna ukrył glocka pod marynarką, otworzył boczne drzwi furgonetki, a następnie wrócił po ciało, zaciągnął je do środka i umieścił za przednim siedzeniem.

Na ulicy Gilea doczepiła wózek, obeszła samochód, otworzyła drzwi od strony chodnika i zajrzała do środka. W tylnej części zauważyła koc leżący na podłodze. Wzięła go i zarzuciła na ciało. Zajęła miejsce obok kierowcy.

Siedzący za kierownicą brodacz znalazł kluczyk od stacyjki i uruchomił silnik.

Furgonetka ruszyła, kierując się na zachód Dwudziestą Ósmą Ulicą. Ciągnięty przez nią wózek podskakiwał na nierównościach.

Dziesięć po piątej furgonetka wjechała na parking przy warsztacie samochodowym na rogu Jedenastej Alei i Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy. Choć warsztat otwierano dopiero o ósmej trzydzieści, brama wjazdowa była podniesiona i Akhad wprowadził wóz do środka. Wewnątrz, przy drzwiach biura, czekało trzech mechaników w szarych kombinezonach.

Gilea pchnęła drzwi po swojej stronie i zeskoczyła ze stopnia na ziemię.

- Gdzie Nick? - Spytała.

- W drodze - odparł po rosyjsku jeden z mężczyzn. Gilea obrzuciła go niezadowolonym spojrzeniem.

- Miał tu na mnie czekać.

Mężczyzna nie odpowiedział. Gilea pozwoliła, by cisza trwała jeszcze chwilę.

- W furgonetce są zwłoki - powiedziała w końcu. - Pozbądźcie się ich.

- W porządku.

Sięgnęła do torebki po laminowaną licencję sprzedawcy i wręczyła im.

- Należy ją natychmiast przerobić - oznajmiła. - Chcę, żeby do jutra wózek był gotowy.

- Zrobi się.

- Mam nadzieję. Zostały niecałe trzy dni.

- Nie martw się, nie będzie żadnych kłopotów.

Gilea zadrżała i skuliła się z zimna.

- Piekielnie tu zimno - poskarżyła się. - Jak możecie to wytrzymać?

Mężczyzna wskazał na furgonetkę i wykrzywił twarz w uśmiechu.

- Na zimno najlepiej pomaga praca - odparł.


13

RÓŻNE MIEJSCA

31 GRUDNIA 1999

Do wejścia na wizję pozostało zaledwie kilka minut, a Arkadij Pedaczenko wciąż nie mógł się zdecydować, jak rozpocząć swój cotygodniowy program telewizyjny. Nie miało to oczywiście nic wspólnego ze zmianą jego formuły czy z brakiem przygotowania. Każda audycja niezmiennie rozpoczynała się kilkunastominutowym samotnym wystąpieniem przed kamerą, w trakcie którego poruszał różne sprawy. Następnie konferował z widzami, którzy telefonicznie zadawali mu pytania. Rozmówców rzekomo wybierano losowo, jednak w gruncie rzeczy pytania i komentarze - przeważnie odpowiednio wcześniej spisane - pochodziły od jego ludzi stanowiących część widowni telewizyjnej. Drugie pół godziny programu wypełniały wywiady i dyskusje panelowe z politykami i innymi ważnymi figurami życia publicznego.

Nie, nie chodziło o formułę programu. Pedaczenko nade wszystko cenił sobie stabilizację i nie lubił odchodzić od rzeczy sprawdzonych i pewnych. Nie chodziło też o jego treść, ponieważ tekst komentarza wprowadzającego ukazał się już na teleprompterze, a jego gość, generał Paweł Iljicz Broden z Rosyjskich Sił Powietrznych, punktualnie przybył do studia i czekał obecnie w „zielonym pokoju", jak nazywali go producenci, przygotowując się do swojego wystąpienia.

Tym, co zaprzątało uwagę Pedaczenki, był raczej styl, ton wystąpienia. Czy - jak zwykle - powinien wygłosić swój komentarz ostro i zdecydowanie, czy też może w sposób łagodniejszy, bardziej stonowany? Jego doradcy medialni sugerowali mu to drugie, dowodząc, że w czasie, gdy widzowie rozpaczliwie szukają okazji do świętowania, by zapomnieć o trudnościach dnia codziennego, i pragną mieć oparcie w swoich przywódcach, lepiej unikać wszystkiego, co mogłoby zostać odebrane jako pesymizm. Z drugiej strony, czyż można znaleźć lepszą okazję do zagrania na ludzkich emocjach niż przeddzień nowego tysiąclecia? Czyż można znaleźć lepszą okazję, by przypomnieć obywatelom o okropieństwach internacjonalizmu i klęsce polityki, którą po śmierci Jelcyna kontynuował rząd Starinowa, oraz przedstawić siebie jako jedynego człowieka zdolnego bezpiecznie przeprowadzić kraj przez ten krytyczny moment jego historii?

Pedaczenko poważnie rozpatrywał taką możliwość. Nie należał do ludzi, którzy marnują okazje. Ale odrobina powściągliwości nie zaszkodzi. Pokaże widzom, że przy wkraczaniu w dwudziesty pierwszy wiek jest też miejsce na nadzieję i optymizm... Pod warunkiem oczywiście, że podążą drogą, którą dla nich wybrał.

- Sześćdziesiąt sekund! - Obwieścił kierownik planu.

Pedaczenko zerknął na swój obraz w monitorze. Przystojny mężczyzna po pięćdziesiątce, o wysportowanej sylwetce, z krótko przystrzyżonymi włosami, równo przyciętymi wąsami i ustami kryjącymi rząd białych zębów. Dbał o swój wygląd nie z próżności, lecz dlatego, że uważał go za przydatne narzędzie zapewniające przewagę we współzawodnictwie. Już jako dziecko nauczył się, że miłym uśmiechem można zaskarbić sobie pobłażliwość rodziców i nauczycieli, a później, w dorosłym życiu, przekonał się, iż te same czarujące maniery przydają się również w zdobywaniu atrakcyjnych kobiet i ułatwiają wkradanie się w łaski wpływowych osób. Zdawał sobie sprawę, że popularność w mediach zawdzięcza w równym stopniu swojej telegeniczności, co politycznym poglądom, i wcale się z tego powodu nie martwił. Każdy sposób był dobry, żeby zdobyć społeczne poparcie i osiągnąć własne cele. Tylko to się liczyło.

Wskazał dłonią na czerwoną plamkę na czole i zza kamery wyskoczyła charakteryzatorka, by przykryć ją warstwą pudru.

Kierownik planu podniósł rękę i zaczął na palcach odliczać sekundy dzielące ich od wejścia na wizję.

- Cztery, trzy, dwa, jeden...

Pedaczenko spojrzał w obiektyw kamery.

- Przyjaciele, drodzy rodacy, dobry wieczór - rozpoczął. - Sądzę, że przygotowując się na powitanie nowego stulecia, powinniśmy na chwilę spojrzeć wstecz i wspomnieć przeszłość. Wypatrując z nadzieją lepszej przyszłości, macie prawo być szlachetnie oburzeni zaniedbaniami władzy, która zniszczyła ducha narodu i zesłała kłopoty, którym każdy z nas codziennie musi stawiać czoło. Dwieście lat temu, podczas pierwszej wojny ojczyźnianej, nasi żołnierze pobili Napoleońską Wielką Armię i zmusili ją do odwrotu z naszej stolicy. Później, już w tym stuleciu, raz jeszcze zademonstrowaliśmy odwagę i determinację i wypędziliśmy z ojczyzny niemieckich faszystów, gromiąc ich podczas tego, co później przyjęło się nazywać wielką wojną ojczyźnianą. Dziś wieczór rozpocznijmy ostateczną wojnę ojczyźnianą. Ta święta wojna nie będzie się toczyć na polach bitewnych, ale na płaszczyźnie moralnej. Grożą nam w niej nie armaty i bomby, lecz kulturalna stagnacja i upadek. To wojna, moi drodzy rodacy, która wymaga od nas, abyśmy wejrzeli we własne dusze, znaleźli oparcie w naszej wspaniałej tradycji i zwalczali pokusy żelazną dyscypliną...

- ...Tej wojny nie wygramy, uganiając się za amerykańskimi dolarami, wyciągając ręce niczym pozbawieni nadziei żebracy po amerykańską kromkę chleba czy też pozwalając, by amerykańska moda i muzyka niszczyła morale naszej młodzieży. - Głos Pedaczenki brzmiał szczerze i przekonująco. - Nie będę zaprzeczał, że sytuacja wygląda źle, jednak musimy wziąć sprawy w swoje ręce...

Starinow, który oglądał jego wystąpienie na ekranie telewizora w swoim gabinecie, musiał wyrazić Pedaczence swoje uznanie. Wałkując wciąż te same stare tematy, poruszał nieustannie czułe struny narodowej psychiki i jak nikt w ostatnich czasach potrafił skutecznie na nich grać. Użycie zwrotów „święta wojna" i „szlachetne oburzenie" - stanowiących aluzję do słynnego hymnu wojskowego z czasów drugiej wojny światowej - było doprawdy genialnym posunięciem. A prezentowanie swoich znanych powszechnie politycznych poglądów w nowym opakowaniu pod postacią ostatecznej wojny ojczyźnianej zasługiwało na miano natchnionej, wręcz wzniosłej manipulacji narodowymi emocjami, gdyż docierało do najgłębszych korzeni rosyjskiej dumy narodowej, przyrównywało problemy, z jakimi obecnie boryka się kraj, do ciężkich doświadczeń z przeszłości i umieszczało walkę z nimi na tej samej płaszczyźnie co legendarne zmagania z obcymi najeźdźcami... Obie wojny zostały wygrane dopiero wtedy, gdy ojczyzna oparła się na własnych zasobach, a jej obywatele i żołnierze zjednoczyli się w spontanicznym odruchu solidarności.

Starinow wciągnął i wypuścił powietrze. Nigdy nie zapomni święta Pierwszego Maja w 1985 roku, czterdziestej rocznicy zwycięstwa nad hitlerowcami - tych ogromnych tłumów, które przybyły na uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza w parku Aleksandra, hałaśliwej defilady żołnierzy, czołgów i orkiestr dętych, ogni sztucznych rozbłyskujących na niebie nad placem Czerwonym, patriotycznych pieśni, powiewania radzieckich sztandarów, grupy sędziwych kombatantów drugiej wojny światowej idących krokiem marszowym, wyprostowanych, dumnych i na swój sposób silnych mimo podeszłego wieku...

Starinow stał wraz z sekretarzem generalnym Michaiłem Gorbaczowem i innymi wysokimi dostojnikami partyjnymi na balkonie Mauzoleum Lenina, obserwując nie kończącą się paradę. W oczach miał łzy dumy i był przekonany, że pomimo chwiania się komunizmu, pomimo społecznych i ekonomicznych problemów Związek Radziecki potrafi się zjednoczyć i stawić czoło nadchodzącej przyszłości.

Rozumiał aż nadto dobrze, jak skuteczna jest płomienna retoryka Pedaczenki. Nawet jego poruszyła do tego stopnia, że nie potrafił zapanować nad tym uczuciem. To właśnie sprawiało, że była tak niebezpieczna. Teraz, u progu nowego tysiąclecia, obawiał się, że jest świadkiem odradzania się rosyjskiego nacjonalizmu, co nieodwołalnie musi doprowadzić jego kraj do izolacji i konfliktu z Zachodem. Przyprawiało go to o bezsenność, a krótkie chwile snu wypełniały koszmary, z których budził się zlany zimnym potem, czując w ustach smak kurzu i popiołu.

W telewizji Pedaczenko kończył wreszcie swoje wystąpienie. Splótł ręce na stole i pochylił się do przodu, uśmiechając się. Przeszywające spojrzenie swoich niebieskich oczu zdawał się kierować wprost na widza.

- A teraz, przyjaciele, zachęcam was do dzwonienia do studia z pytaniami...

- Dziękuję, drogi panie, ale nie skorzystam - powiedział Starinow. Nacisnął przycisk na pilocie i Pedaczenko jak zdmuchnięty zniknął z ekranu. Uwolnił się od jego przykrej obecności. Ale czy na pewno? Niestety, pomyślał, to nie takie proste. Poza murami jego gabinetu, jak kraj długi i szeroki, Pedaczenko był obecny dosłownie wszędzie.

* * *

- Jest pan na antenie.

- Dobry wieczór, panie ministrze. Chciałbym poznać pańską opinię na temat ostatniej wizyty ministra Baszkira w Chinach i jego apelu o zwiększenie współpracy między naszymi krajami.

- Dziękuję panu za telefon. Myślę, że musimy oddzielnie rozpatrywać intencje ministra i specyficzne stosunki, jakie łączą nas z Chinami. W świetle rozszerzenia NATO i wysiłków, jakie podejmują Stany Zjednoczone, żeby zmonopolizować politykę międzynarodową, zgodziłbym się z ministrem Baszkirem, iż z naszym azjatyckim sąsiadem łączą nas zbieżne interesy. Mocarstwowe ambicje Stanów Zjednoczonych stanowią zagrożenie dla świata i należy je zrównoważyć, zwracając się na wschód. Uważam jednak, że minister Baszkir sprzeniewierzył się swoim obowiązkom, ogłaszając plany importu chińskiego uzbrojenia i techniki wojskowej. Nasz przemysł zbrojeniowy, dodam, że najlepszy na świecie, cierpi z powodu spadającej liczby zamówień. Ponadto Chiny zawsze były jednym z największych odbiorców produkowanej u nas broni. Po co więc mamy odwracać tę sytuację? Wydaje się to idiotyczne i idące w złym kierunku...

W swojej daczy na północny wschód od Moskwy Leonid Todsziwalin zasypiał przed telewizorem, kiedy nagle obudził go brzęk pękającego szkła. Obrócił się na leżance i zobaczył, że szyba w jednym z okien od podwórza została rozbita. Zimny podmuch wiatru wtargnął do salonu przez postrzępiony otwór w wybitej szybie. Wśród walających się na dywanie pod parapetem odłamków szkła dostrzegł duży kamień. Taśmą klejącą przymocowano do niego złożoną kartkę papieru.

Otuliwszy się ciaśniej szlafrokiem, Todsziwalin zeskoczył z leżanki i podbiegł do okna. Uklęknął, aby podnieść kamień, i ostrożnie, żeby nie nadepnąć na szkło, wyjrzał przez okno na pokryte śniegiem podwórze. Nikogo nie zobaczył. Przypuszczał jednak, że wie, dlaczego rzucono kamień.

Oderwał przezroczystą taśmę i rozwinął kartkę. Widniały na niej dwa odręcznie napisane słowa:

KUREWSKA PIJAWKA

Poczuł przypływ gniewu. Przez dwa miesiące jego linia kolejowa transportowała amerykańskie zboże z centralnych magazynów w Moskwie do okolicznych zachodnich prowincji. Wielkość dostaw wysyłanych do każdego regionu zależała od liczby ludności i gdyby nie podprowadzał części ładunku, ilość zboża przypadająca na jego miasto byłaby znikoma. Wiedział, że ryzykuje. Dlaczego zatem miałby nie zasługiwać na niewielki zysk, jaki czerpał z narzutu na rozprowadzane przez siebie ziarno?

- Niewdzięcznicy! - Krzyknął, rzucając kamieniem w niewidocznych prześladowców. - Schlaliście się! Idźcie do diabła!

Nie było odpowiedzi. Klnąc pod nosem, odszedł od okna. Pomyślał, że lepiej zrobi, jeśli uprzątnie ten bałagan. Ktoś za to zapłaci. Pragnął jedynie w ciszy i spokoju spędzić sylwestra. Ktoś za to zapłaci.

Todsziwalin ruszył do szafy po miotłę, kiedy usłyszał głośne walenie do drzwi. Zatrzymał się w pół kroku, a następnie zawrócił do okna, by raz jeszcze spojrzeć na podwórze. Na śniegu widać było kilka nakładających się na siebie śladów. Czy były tam już wcześniej? Nie był pewien i nie uważał tego za specjalnie istotne. Zaniepokoił go jednak fakt, że ślady skręcały za róg, ku frontowemu wejściu do domu.

Znów rozległo się walenie do drzwi. I jeszcze raz. Spojrzał na nie i dostrzegł, że zawiasy się wygięły.

- Wynoście się stąd! - Zawołał. - Wynoście się, zanim zadzwonię na milicję!

Drzwi zatrzęsły się głucho. Rygle zastukały w gniazdach zamka. Z framugi poleciały drzazgi.

Todsziwalin słyszał, jak wali mu serce. Poczuł, że po nosie i czole ściekają mu krople potu, a włosy stają dęba.

Znów to bębnienie w drzwi.

Przez kilka bezcennych sekund stał u wejścia do korytarza, zanim w końcu postanowił pobiec do sypialni po strzelbę. Musi to zrobić jak najszybciej, nim drzwi wypadną z zawiasów.

Był już niemal w sypialni, gdy framuga poszła w drzazgi i drzwi wejściowe stanęły otworem. Odwrócił się, by spojrzeć w ich kierunku, i zobaczył trzech biegnących w jego stronę mężczyzn w pończochach na głowach. Dwóch miało w rękach metalowe rurki, trzeci niósł metalową bańkę.

- Zwariowaliście! - Wrzasnął Todsziwalin. - Nie możecie tego zrobić! Jesteście...

Jeden z napastników rzucił się na niego i uderzył rurką w brzuch. Todsziwalin padł na ziemię, a powietrze uszło z niego jak z roztrzaskanego akordeonu. Po chwili do pierwszego zbira dołączył kolejny i obaj zaczęli okładać go rurkami. Kiedy spróbował zasłonić twarz rękami, rurka złamała mu palce. Krzyknął z bólu, zwinął się w kłębek i jęcząc, schował ręce między uda.

Mężczyźni nie przestawali go bić, okładając bezlitośnie rurkami po szyi i twarzy. Któryś uderzył go w szczękę, wbijając przednie zęby głęboko w gardło. Krew ciekła mu z nosa i otwartej rany na policzku.

Przez łzy zobaczył, że trzeci bandzior przechyla metalową bańkę. Wylała się z niej jakaś ciecz i w tym momencie pokój wypełnił zapach benzyny. Napastnik szybko okrążył całe pomieszczenie, opryskując zasłony i meble, a potem podszedł do miejsca, gdzie leżał Todsziwalin, i wylał trochę benzyny na jego szlafrok.

- Nie, proszę - jęknął słabo Todsziwalin. Kręciło mu się w głowie, dławił się krwią. - Dam... Wam... Pieniądze... Jedzenie...

- Zamknij się!

Rurka wylądowała tuż pod szczęką Todsziwalina, który wydał z siebie wysoki, zduszony jęk. Następnie mężczyźni odsunęli się od niego. Jak przez mgłę zobaczył, że jeden z nich wyciąga z kieszeni zapalniczkę oraz kłębek materiału. Przytknął zapalniczkę do tkaniny, podpalając ją.

- Szljucha - rzucił przez maskę, po czym cisnął płonące zawiniątko wprost na nasączony benzyną szlafrok Todsziwalina.

Ten wrzasnął i zaczął się tarzać po podłodze. Płomienie przeskakiwały po jego plecach, błyskając łakomie, w miarę jak obejmowały kolejne partie ciała.

Todsziwalin usłyszał odgłos oddalających się kroków i po chwili znów był sam w domu. W uszach rozbrzmiewał mu ryk pożaru, czarny dym zasnuwał pokój. Palił się! Palił! Wtem usłyszał czyjś głos i zaczął wzywać pomocy, lecz chwilę później uświadomił sobie, że to tylko telewizor. Płomienie pożerały żywcem jego ciało, a głos Pedaczenki brzęczał wciąż monotonnie. Spróbował się podnieść na kolana, ale zdołał unieść ciało zaledwie o kilka centymetrów, nim ponownie opadł na podłogę spowity postrzępionymi frędzlami płomieni i zaczął się wić w agonii. Po głowie kołatała mu się jedna myśl: zabili mnie, te bydlaki...

* * *

- Jest pan na antenie.

- Chciałbym zapytać pana, ministrze Pedaczenko, o pańską opinię na temat powolnego tempa, w jakim dociera do nas amerykańskie zboże. Do niektórych miast na wschodzie dojechały tylko pojedyncze ciężarówki z ładunkiem, który trzeba było rozdzielić między setki rodzin. A do Starego Oskołu, niedaleko którego mieszkam, nie dotarł ani jeden transport.

- Dobre pytanie, przyjacielu. Jak pan zapewne wie, niektórzy członkowie naszego rządu utrzymują, że przyczyną nieregularnych dostaw są polityczne przetargi w Stanach Zjednoczonych. Ale można podać jeszcze jedno przynajmniej wyjaśnienie. Możliwe, że Amerykanie uprawiają ekonomiczny sabotaż, rozmyślnie sącząc swą pomoc wąskim strumieniem. Może chcą zdominować nasz kraj, uzależniając go od siebie na długo. Prędzej czy później musimy sobie zadać pytanie...

Vince Scull zerknął na zegar ścienny i wyłączył telewizor. Wystarczy. Jak na jedną noc miał dosyć oglądania wyreżyserowanego gniewu Pedaczenki. Nawet w Rosji człowiek ma się prawo bawić w sylwestra. Lub przynajmniej nie słuchać gównianego ględzenia.

Raz jeszcze spojrzał na okrągłą tarczę zegara. Była ósma wieczór. Oznaczało to, że w Kalifornii, gdzie jego żona - stop, wróć - gdzie jego była żona Anna i ich dwie córki przygotowują się do świętowania wielkiego wydarzenia, nie ma jeszcze południa. Jeśli pamięć go nie myli, wybierają się do Mill Valley, gdzie mieszka matka Anny. Zastanowił się, czy powinien zadzwonić do dzieciaków. Prawdopodobnie będą siedziały do północy, by odtrąbić nadejście Nowego Roku, nowego stulecia, tysiąclecia czy innego kosmicznego punktu zwrotnego, o którym on, Scull, nie ma pojęcia.

Północ w Kalifornii, pomyślał. Tutaj to będzie, zdaje się, siódma rano jutro. A w Nowym Jorku, gdzie mieszka jego matka, wciąż żywotna pomimo swoich osiemdziesięciu dwóch lat, wypadnie trzecia. Przypuszczał, że będzie świętowała po swojemu, oglądając w telewizji spadanie kuli na Times Square z kieliszkiem wina po jednej stronie fotela i talerzykiem wiedeńskich herbatników po drugiej.

Scull wstał i sięgnął po płaszcz. Tu, w Kaliningradzie, zajmował trzy pokoje w modułowym kompleksie mieszkalno-wypoczynkowym, w którym żyło ponad stu ludzi. Jego kwatera, pudełkowata i klaustrofobiczna, przypominała dom z zestawu małego budowniczego. Potrzebował, naprawdę potrzebował świeżego powietrza.

Zapiąwszy kurtkę, podszedł do drzwi, położył dłoń na klamce, zawahał się przez chwilę i cofnął do mieszkania. Wszedł do kuchni, nacisnął pedał otwierający maleńką lodówkę, uklęknął i jego wzrok spoczął na górnej półce, gdzie stała butelka cristala. Zamierzał wypić ją o północy, ale na co, do diabła, czekać? Z pewnością gdzieś na świecie wybiła już o tej porze północ.

Wyciągnął butelkę, po czym sięgnął do zamrażarki rozmiarów pudełka na buty i wyjął z niej kieliszek do szampana, który wstawił tam, aby się oziębił. Zabawne rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy, gdy myśli o czasie. Patrzy się na odległą gwiazdę, a w rzeczywistości widzi się jej obraz sprzed paru milionów lat. Jeśli spojrzy się na zagadnienie z odwrotnej perspektywy, jest jeszcze dziwniej - jakiś astronom z odległej galaktyki kieruje na Ziemię swój futurystyczny megateleskop i widzi dinozaury przemierzające prehistoryczne dżungle. Ludzie wysilają się, by zrekonstruować przeszłość na podstawie wykopalisk, toczą naukowe debaty na temat życia dinozaurów - tego, czy Tyrannosaurus Rex był szybki, czy wolny, mądry czy głupi - a tymczasem astronom Mork od razu wie, jak sprawy wyglądały. Dla niego dziś wieczorem wypada Sylwester roku 2000 minus milion lat.

Ale można sobie wyobrazić jeszcze dziwniejszą sytuację, pomyślał Scull. Za milion lat, kiedy nie zostanie ze mnie nic oprócz pyłu - a może nawet i to nie - jakiś jajogłowy z planety Morka zobaczy, jak opuszczam to miejsce z butelką szampana i wybieram się na przechadzkę. Milion lat minus dziesięć i widzi mnie z Anną podczas naszych pierwszych wspólnych wakacji: romantycznego rejsu na Kajmany, z którego większość spędziliśmy w kabinie, robiąc nasze dziecko numer jeden. Milion minus jeden i Mork staje się świadkiem smutnego zdarzenia, kiedy to Anna przyłapuje mnie - głupiego, nieodpowiedzialnego, pieprzonego idiotę - z inną kobietą.

Scull westchnął. Całe to rozmyślanie nie tylko przenicowało mu mózg, lecz także wprawiło go w nastrój równie mroczny, jak niewidoczna strona Księżyca.

Odkorkował szampana i nałożył na szyjkę butelki odwrócony kieliszek, po czym ruszył z powrotem do drzwi.

Kwatera Sculla znajdowała się na parterze, więc kiedy przekroczył próg mieszkania, jego wzrok padł na rozległy, płaski teren, z którego wyrastały trzy sferyczne anteny satelitarne. Ustawione na betonowych fundamentach w odległości jakichś trzystu metrów od niego, miały czasze pokryte graniastymi, metalowymi płytkami, co nadawało im wygląd wielofasetowych kamieni szlachetnych.

Bez żadnego szczególnego powodu ruszył w ich kierunku. Powietrze było suche i bardzo mroźne, a zmarzniętą ziemię pokrywała cienka warstwa mocno ubitego śniegu. Gęsty, dziewiczy las otaczał pole z trzech stron. Od wschodu zagłębiała się weń asfaltowa droga. Nagie, pokryte lodem gałęzie drzew błyszczały w przejrzystej zimowej nocy niczym delikatnie rżnięte kryształy.

Scull zatrzymał się w połowie drogi między kompleksem mieszkalnym a lasem anten i wsłuchiwał się w ciszę. W oknach przeważnie paliło się światło, które odbijało się od pokrytej bielą ziemi. Większość pracowników wybierała się na przyjęcie, które para inżynierów, Arthur i Elaine Steinerowie, urządzała w jednym z pomieszczeń rekreacyjnych. Reszta spotka się w mniejszych grupach we własnych pokojach. A tymczasem Anna i dzieciaki są tysiące mil stąd.

Zdjął kieliszek z butelki, napełnił go do połowy szampanem i postawił butelkę na ziemi. Zrobiwszy to, stał przez chwilę w bezruchu z policzkami smaganymi wiatrem, starając się wymyślić toast.

Trochę trwało, nim przyszło mu do głowy coś odpowiedniego.

- Niech moi zastępcy umrą przede mną - powiedział w końcu i podniósł kieliszek do ust.


14

SAN JOSE, KALIFORNIA

31 GRUDNIA 1999

Gordian zdjął nogę z hamulca na tak krótko, że koła jego mercedesa SL zdążyły wykonać zaledwie jeden obrót, po czym znów musiał zatrzymać samochód. Zmarszczył niecierpliwie brwi. Powiedzieć, że sznur pojazdów, w którym tkwił, porusza się z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę, byłoby przesadą. Zablokowany przez dwie ciężarówki na środkowym pasie autostrady I-280 czuł się jak piskorz między dwoma nieruchomymi wielorybami.

Spojrzał na zegar wbudowany w tablicę rozdzielczą. Prawie ósma.

- Cholera!

Sięgnął do kieszeni płaszcza po komórkę i wystukał swój numer domowy.

- Słucham? - Odezwała się jego żona już po pierwszym sygnale.

- Cześć, Ashley. To ja.

- Roger? Gdzie jesteś? Co to za hałas w tle?

- Jestem w drodze do domu - odparł. - A ten hałas to samochody na autostradzie.

W słuchawce zapadła cisza. Tak jak Gordian się spodziewał. Nie próbował się usprawiedliwiać.

- Jak to miło z twojej strony, że myślisz o wszystkim - powiedziała w końcu. W jej głosie słychać było nutkę sarkazmu.

Gordian pomyślał, że zasłużył sobie na to. Spojrzał przez przednią szybę na tył jeepa cherokee i zobaczył małego białego pieska z bandycką maską na pyszczku, który spoglądał na niego przez szybę w tylnych drzwiach.

- Posłuchaj, Ashley, zawsze jeżdżę tą drogą. Gdybym wiedział, że dziś będzie zakorkowana...

- A czego się spodziewałeś? Przecież jest sylwester - odparła. - Nie muszę ci chyba przypominać, że stolik mamy zarezerwowany na dziewiątą.

- Zadzwonię do restauracji i zorientuję się, czy można przesunąć rezerwację na dziesiątą - rzucił i już w tym samym momencie uświadomił sobie, jak głupio brzmi to, co mówi. Jak zauważyła jego żona, był wieczór sylwestrowy. U Vica będzie dziś komplet.

Gordian czekał na odpowiedź. Żaden samochód nie drgnął na zatłoczonej drodze. Pies w jeepie obwąchiwał okno, nie przestając mu się przyglądać.

- Obejdzie się - oświadczyła. Jej sarkazm przeradzał się w gniew. - Stoję tu jak idiotka ubrana w moją najlepszą suknię i gotowa do wyjścia. Niech cię szlag trafi, obiecałeś mi, że będziesz punktualnie.

Gordian poczuł ucisk w żołądku. Nie dość, że dał jej słowo, to na dodatek miał szczery zamiar go dotrzymać. Jednak gdy większość jego pracowników wyszła wcześniej, by przygotować się do świętowania, on postanowił nadgonić papierkową robotę, korzystając z rzadkiej okazji, iż nikt mu nie przeszkadza. Sądził, że jeśli wyjdzie o wpół do siódmej, to z powodzeniem zdąży. Dlaczego nie wziął pod uwagę, że może utknąć w korku?

- Kochanie, przepraszam. Musiałem załatwić kilka drobiazgów...

- Pewnie. Jak zwykle. Kosztem wszystkiego, co choć trochę wiąże się z życiem osobistym - odparła. Słychać było, jak bierze oddech. - Roger, nie zamierzam sprzeczać się z tobą przez telefon. Nie odpowiada mi rola zrzędliwej żony. A poza tym już przez to wszystko przechodziliśmy.

Gordian nie miał pojęcia, co powiedzieć. W słuchawce zapadła głucha cisza. Ashley już od kilku miesięcy napomykała o separacji. Nigdy nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Nie przychodziło mu do głowy nic oprócz zapewnień, że ją kocha i że nie chce, by odeszła. Był zaskoczony, że jej zdaniem między nimi układa się tak źle, iż rozważa możliwość opuszczenia go.

Sznur samochodów drgnął lekko. Pierwsza z rumorem ruszyła ciężarówka stojąca obok niego na lewym pasie, kiedy jej kierowca z sykiem zwolnił pneumatyczne hamulce. Chwilę potem ruszył jeep i Gordian również nacisnął na gaz.

Ocenił, że posunęli się naprzód o długość samochodu, kiedy zobaczył błysk świateł stopu jeepa i także musiał nacisnąć na hamulec.

- Nie sądzę, żebyś zastał mnie w domu, gdy przyjedziesz - powiedziała Ashley.

- Kochanie...

- Nie, Roger - przerwała mu. - Nie zaczynaj od nowa. Nie teraz.

Ucisk w żołądku Gordiana wzmógł się jeszcze bardziej. Z tonu jej głosu wywnioskował, że to koniec dyskusji. Zawzięła się.

- Potrzebuję trochę swobody - dodała. - Gdybyśmy się dziś wieczór spotkali, byłoby jeszcze gorzej.

- Gdzie będziesz?

- Jeszcze nie wiem. Później do ciebie zadzwonię i dam ci znać - odparła i odłożyła słuchawkę.

Klik.

Po tym jak połączenie zostało przerwane, Gordian jeszcze przez minutę trzymał telefon przy uchu. W końcu jednak wsunął aparat do kieszeni.

Opadł z powrotem na oparcie fotela, potarł czoło i wydał z siebie zmęczone, pełne rezygnacji westchnienie.

Nie mam się po co spieszyć, pomyślał.

Piesek z jeepa nie spuszczał go z oczu. Po chwili zaczął szczekać i machać ogonem. A w każdym razie wyglądał, jakby szczekał, gdyż przez dwie szyby i w szumie kilkuset pracujących silników nic nie można było usłyszeć.

Gordian podniósł rękę i pomachał do psa, który coraz gwałtowniej merdał ogonem.

- Szczęśliwego Nowego Roku - powiedział do wnętrza swego samochodu.


15

NOWY JORK

31 GRUDNIA 1999

23.40

Na jednym z wyższych pięter błyszczącego stalą i szkłem wieżowca, który wznosił się na rogu Czterdziestej Czwartej Ulicy i Broadwayu, przed sięgającymi do sufitu oknami zebrała się grupa niemieckich dyrektorów z międzynarodowego imperium prasowego Fuchsa. Chcieli obserwować rozgrywające się w dole wydarzenia. Na długo przed ich przyjazdem amerykański personel redakcji zamienił przestrzeń zajmowaną przez biura w salę widowiskowo-bankietową z obitymi pluszem fotelami klubowymi, lunetami o dużych powiększeniach, barem i wykwintnymi przekąskami roznoszonymi przez kelnerów w białych rękawiczkach. Pracownicy wszystkich szczebli otrzymali też notatkę przypominającą, że w sylwestra mają wcześniej opuścić budynek. Niemcy kategorycznie zażądali, by sala widowiskowa była niedostępna dla Amerykanów niezależnie od pozycji, jaką zajmowali oni w firmie. Nie chcieli, żeby ktokolwiek przeszkadzał im w oglądaniu i komentowaniu barwnego, plebejskiego widowiska rozgrywającego się na Times Square.

Choć szampańska zabawa sylwestrowa należała do amerykańskiej tradycji, niemieccy biznesmeni, którzy - chcąc, by dzielnica ta lśniła szkłem i stalą - wpompowali w nią miliony dolarów, uważali, że wyłącznie im należy się przywilej obserwowania jej z wysokości.

23.43

Z polecenia Komitetu Organizacyjnego Obchodów Powitania Roku 2000 na betonowej wysepce zajmującej z grubsza środek kwartału między Czterdziestą Drugą a Czterdziestą Trzecią Ulicą wzniesiono duże podium, usunąwszy wcześniej wojskowe biura rekrutacyjne i ławki. Na nim właśnie stanął burmistrz i pozostali członkowie władz miasta z rodzinami, przyjaciółmi oraz politycznymi protektorami, jak również grono artystów estradowych. Z niego wygłaszali swoje przemówienia, machając do tłumu, wznosząc okrzyki „Kocham Nowy Jork!", uśmiechając się do obiektywów kamer i prosząc aż do bólu serdecznie o wyrozumiałość dla sąsiada, który wbija nam łokieć w żebra, a rękę trzyma na tyłku naszej dziewczyny. Z północnej części Times Square spozierał na widzów gigantyczny ekran telewizyjny Astrovision Panasonica, który w 1996 roku zastąpił Jumbotron firmy Sony, wypożyczony wkrótce potem sieci NBC. Na osiemdziesięciu metrach kwadratowych pikseli widać było w ogromnym powiększeniu każdą osobę znajdującą się na podium, tak że cały tłum mógł się cieszyć ich charyzmatyczną bliskością.

Na podwyższeniu, z którego swoją jednowierszową kwestię wykrzykiwał właśnie do mikrofonu jeden ze słynnych nowojorskich komików, siedział także komisarz policji Bill Harrison z żoną i córką i czuł się na nim jak zimne mięso na ladzie z zakąskami. W każdej chwili ktoś mógł przewrócić to cholerstwo, a wtedy wygłodniały tłum rozpocząłby ucztę.

Komisarz rozglądał się dokoła sceptycznym wzrokiem, nie do końca przekonany, że podjęte przez niego środki ostrożności są wystarczające, by zapewnić bezpieczeństwo grubym rybom, nie wspominając już o żonie i córce, które wbrew jego protestom uparły się, by towarzyszyć mu podczas tej poronionej imprezy.

Swoje przybycie zapowiedziała połowa szych z nowojorskiego ratusza i wystarczająca liczba gwiazd, by na tydzień zapewnić obsadę programowi Entertainment Tonight. Pomimo przezroczystych szyb kuloodpornych chroniących mówców, pomimo całej plejady umundurowanych policjantów, tajniaków i prywatnych ochroniarzy otaczających podium, pomimo policji konnej, psów węszących za bombami i ludzi prowadzących obserwację z dachów budynków oraz pomimo nieustannych dyskusji planistów nad szczegółami Operacji 2000 istniała wciąż możliwość, że jakiś niebezpieczny osobnik zdoła się prześliznąć przez tę sieć. Jak mogło być inaczej, skoro kilkunastoma głównymi miejskimi arteriami i każdą ważniejszą linią metra na Times Square wlewał się nie kończący się potok ludzi?

Omiatając wzrokiem najbliższe otoczenie, oczy komisarza zawadziły o wóz bazę służb ratowniczych zaparkowany niemal tuż obok podium dla VIP-ów na Czterdziestej Drugiej Ulicy. Oprócz pełnego zestawu sprzętu ratowniczego i logistycznego do wielkiego obłego samochodu załadowano różnorodną amunicję i broń, począwszy od karabinów Ruger Mini-14, przez strzelby Ithaca kaliber .12 i zasilane taśmowo ciężkie karabiny maszynowe, na wyposażonych w granatniki M16 kończąc. Za ciężarówką stały w pogotowiu dwie mniejsze furgonetki patrolowe ze sprzętem radiowym, wóz pelengacyjny, pojazd z ruchomym centrum dowodzenia i specjalny furgon zaopatrzony we wszystko, co mogło się okazać potrzebne do rozbrojenia bomby.

Tylko w niewielkim stopniu nastrój Harrisona poprawiała świadomość, że ludzie ze służb ratowniczych odbyli przeszkolenie pozwalające stawić czoło niemal każdej sytuacji kryzysowej. Gdyby wydarzyło się coś złego, z miejsca wiedzieliby, jak zareagować. Reakcja to jednak nie to samo co prewencja i dlatego głowę szefa policji zaprzątały posępne myśli związane z atakiem terrorystycznym w Oklahoma City, przypominając mu, że wystarczyła sekunda, by setki niewinnych osób straciło życie.

- Czy to nie Dick Clark? - Zapytała Rosetta, reagując na nagłe zamieszanie, jakie powstało niedaleko podium dla VIP-ów. - O tam, obok tamtych kamer telewizyjnych.

Harrison pochylił się do przodu, wyciągając szyję.

- Nie sądzę - odparł. - Wygląda zbyt staro.

- Nie bądź taki pewny, Bill. Przecież on musi już być koło siedemdziesiątki.

- Dick Clark przestał się starzeć po trzydziestce - zauważył. - W przeciwieństwie do twojego stetryczałego małżonka, który, jak to mówią, jest kompletnie wypompowany i dziś wieczór zaśnie kamiennym snem, gdy tylko przyłoży głowę do poduszki.

- Na pewno?

- Lata, kiedy mogłem balować do rana, przeminęły, kochanie - powiedział.

Położyła mu dłoń na udzie i z przekornym uśmieszkiem nie zdejmowała jej przez chwilę. Oczy błyszczały jej w sposób, który zawsze zapierał mu dech w piersiach i przyspieszał bicie serca.

Dzisiejszy wieczór nie należał do wyjątków.

Spojrzał na nią zaskoczony, łapiąc oddech.

- Jak powiedziałam, nie bądź taki pewny, staruszku - mruknęła.

23.45

- Hej, kolego, masz ciastka z galaretką? Brodaty sprzedawca uliczny oderwał wzrok od zegarka i potrząsnął przecząco głową.

- A może z kremem?

- Skończyły się.

Des Sanford spojrzał na swego kolegę Jamala. Ten tylko wzruszył ramionami. Obaj nastolatkowie mieli na sobie bluzy z kapturami, spod których wystawały czapeczki z włóczki. I obaj byli bardzo zdziwieni, bo wyglądało na to, że ten białas, któremu powinno zależeć na zarobieniu dziś wieczór paru dolców, nie miał żadnego zasranego towaru. Przed minutą wypalili trochę trawki, która dała im niezłego kopa, i przybiegli tutaj, sądząc, że nie zawadziłoby przegryźć coś słodkiego. A może wypić ze dwie kawy, żeby rozgrzać zziębnięte kości.

Des zatarł ręce, by się trochę rozgrzać. Czemu, do kurwy nędzy, Nowy Rok nie przypada w lipcu?

- Tylko nie gadaj, że nie masz gorącej czekolady - zagadnął sprzedawcę. - Przecież to musisz mieć.

- Sprzedane - mruknął zapytany, spoglądając na zegarek.

Des wsunął palec pod czapeczkę i podrapał się w czoło. Na Boga, nawet jeśli dożyje setki, nigdy nie zrozumie tych białasów, niezależnie od tego, czy są z Bronxu, czy też - jak ten tutaj - mówią z jakimś obcym akcentem. Facet załatwił sobie pierwszorzędne miejsce na południowo-wschodnim narożniku Czterdziestej Drugiej, tuż przy budynku z wielkim ekranem i obok kuli, która lada moment zacznie spadać, i co robi? Patrzy tylko na zegarek, jakby miał coś lepszego do roboty, i opowiada ludziom, że tego nie ma, tamtego nie ma. Des pochylił się i odczytał imię na plakietce z licencją.

- Julius, człowieku, lepiej gadaj, co masz.

Sprzedawca wskazał niedbale ręką na górną półkę, gdzie walało się kilka pączków, polukrowanych i zwyczajnych.

Chłopak z niesmakiem wydął wargi. Pączki nie tylko wyglądały na stare, ale w dodatku prawie na pewno był to fabryczny wyrób.

- Takie coś to se możemy kupić w sklepie - prychnął. - Masz tu nad wózkiem napis świeże pączki. Jeszcze nie minęła północ, człowieku, a u ciebie już pusto.

Mężczyzna spojrzał na Desa, jakby chciał go przewiercić wzrokiem na wylot, po czym sięgnął pod ladę.

Des raz jeszcze zerknął niepewnie na Jamala, zastanawiając się, czy aby nie przeholował z drażnieniem faceta. Może to jakiś świr, co nie lubi czarnych? Może ma pod fartuchem spluwę, na wypadek gdyby ktoś zaczął drzeć na niego gębę? Jamal zadawał sobie te same pytania i już miał zaproponować, żeby sobie poszli, kiedy ręka sprzedawcy pojawiła się z powrotem. Facet trzymał w niej brązową papierową torbę.

- Masz - rzucił, zgarniając do torby pączki z wystawy. Potem zwinął końce opakowania i podał je Desowi. - Za friko.

Chłopak spojrzał na niego pytająco.

- Jesteś pewny, człowieku?

Sprzedawca skinął głową i wyciągnął rękę nad ladą tak, że aż przycisnął torbę do piersi Desa.

- Bierz, zanim się rozmyślę - warknął.

Chłopak złapał pączki. Miał wrażenie, że gdyby tego nie zrobił, ten koleś rozwarłby palce i pozwolił, żeby torba spadła na chodnik.

- Hmm... Dzięki - mruknął i spojrzał na wielki ekran telewizyjny. Pokazywali właśnie zbliżenie burmistrza, który wszedł na mównicę i wstawiał swoją gadkę. Skracał sobie czas do odliczania, apelując, by nie prowadzić po pijanemu, i opowiadając głupoty o Nowym Jorku, który staje się przykładem dla świata, o milionach ludzi na Times Square, o tym, jak wszyscy dobrze się bawią, są przyjaźnie do siebie nastawieni i o pokoju, braterstwie oraz jedności. Ani słowa o sprzedawcach pączków, którzy nie mają ani jednego pączka na sprzedaż. Ale co tam, był sylwester. Poniżej twarzy burmistrza widniał zegar, w tej chwili pokazujący 23.50, który jaskrawoczerwonymi cyframi odmierzał ostatnie dziesięć minut dwudziestego wieku.

Des musiał przyznać, że poczuł coś w rodzaju podniecenia.

- Chodź, zmywamy się stąd. Chcę mieć dobry widok na kulę, gdy zacznie spadać - oświadczył, odwracając się do Jamala.

Jamal skinął głową. Spojrzał na sprzedawcę, dziękując za darmową wyżerkę lekkim skrzywieniem podbródka, a potem ruszył za przyjacielem.

Mężczyzna odprowadzał ich wzrokiem i zobaczył, że potrącili kobietę w czarnym skórzanym płaszczu i berecie zmierzającą w stronę jego wózka. Zatrzymali się, by ją przeprosić, i jednocześnie zmierzyli ją wzrokiem od stóp do głów, po czym w końcu zniknęli w tłumie.

- Smacznego - mruknął.

23.47

Przecisnąwszy się obok dwóch czarnych chłopaków, Gilea podeszła do wózka ze słodyczami i spojrzała na Akhada.

- Sprzedałeś wszystko? - Zapytała.

Skinął głową.

- Właśnie miałem zamykać.

- To niedobrze.

- Gdzieś w pobliżu powinni być inni sprzedawcy. Oni też mają ciastka - zauważył.

- Owszem, widziałam kilku.

- Więc nie powinnaś mieć żadnych problemów.

- Nie powinnam.

Wsunęła ręce do kieszeni płaszcza. W prawej znajdował się nadajnik radiowy, mniej więcej wielkości i kształtu pomadki. Identyczny miał przy sobie Akhad, na wypadek gdyby pierwszy zawiódł. Jeden obrót przełącznika i urządzenie wysyłało zakodowany sygnał do umieszczonego wewnątrz wózka odbiornika-zapalnika, detonując ładunek C-4 upchnięty ze wszystkich stron za cienkimi aluminiowymi ściankami. Osobne bloki plastyku, ważące w sumie ponad pięćdziesiąt kilogramów, umieszczono w schowkach na żywność. Oprócz C-4 wrzucono tam tysiące maleńkich gwoździ i kulek od łożysk. Wystrzelone siłą wybuchu we wszystkich kierunkach na odległość setek metrów, spotęgują moc rażenia eksplozji, przeszywając ludzkie ciała równie łatwo, jak śrut przeszywa chusteczki higieniczne. Choć w każdym schowku ukryto niezależne, elektronicznie sterowane zapalniki, wszystkie przewody były podłączone do jednego centralnego przekaźnika, tak że odpalenie wszystkich ładunków - i wyrzucenie śmiercionośnych pocisków - powinno nastąpić w tym samym czasie.

A to tylko początek.

Gilea zerknęła na prawą rękę i sprawdziła godzinę. Lewą dłoń wciąż trzymała w kieszeni, w której znajdował się nadajnik.

- Prawie północ. Lepiej już pójdę - oznajmiła i spojrzała mu w oczy. - Dzięki za pomoc.

- Nie ma za co - odparł. - Dobranoc.

Uśmiechnęła się, odwróciła i pomaszerowała w kierunku południowej strony placu.

Akhad wziął głęboki oddech i sprawdził godzinę na swoim zegarku. Dokładnie za dwie minuty - niemal w ostatniej chwili - również stąd odejdzie.

Chciał być jak najdalej, kiedy cały ten rejon zamieni się w jęczącą i płonącą jamę z piekła rodem.

23.48

- ...Przenosimy się na Times Square, gdzie sprawozdawca naszej stacji Fox TV, Taylor Sands, przez całą noc obserwuje przebieg uroczystości. Taylor, jak obecnie wygląda sytuacja?

- Jessico, choć temperatura na placu szybko spada, emocje wyraźnie rosną. Jak w piosence Bustera Poindextera, ludzie czują w sobie żar, żar, żar. Przed chwilą rzecznik nowojorskiej policji poinformował mnie, że frekwencja przekroczyła wszelkie przewidywania i w końcowym odliczaniu mogą uczestniczyć ponad trzy miliony ludzi... Proszę mi wierzyć, z miejsca, w którym stoję, nie widać skrawka wolnego chodnika. Mimo to ludzie dobrze się bawią i jak do tej pory doszło jedynie do kilku drobnych incydentów, które wymagały interwencji policji.

- Taylor, burmistrz wydaje się...

- Przepraszam, Jessico, możesz powtórzyć? Jak zapewne słyszysz, wielu ludzi przyniosło ze sobą różnego rodzaju przeszkadzajki i doprawdy trudno w tym hałasie cokolwiek usłyszeć...

- Powiedziałam, że burmistrz przeszedł samego siebie, pełniąc honory mistrza ceremonii.

- Masz rację. Właśnie przemawia do ludzi, a już za moment poprowadzi ostatnie noworoczne odliczanie w tym stuleciu. Dosłownie przed chwilą włożył na głowę czerwono-złoty cylinder przybrany wstążkami z krepy. Krążą pogłoski, że obok niego ma się pojawić na podium legendarny muzyk i tekściarz Rob Zyman, którego pieśń The World's A Gonna Change stała się hymnem całego pokolenia. Zyman zaczynał swoją karierę w klubach nowojorskiego Greenwich Village. Oczekiwane jest również spotkanie po latach Zymana z Joleen Reese, z którą niegdyś czasami występował. Będziemy tu mieli nie lada atrakcje!

- Z pewnością, Taylor. Dziękuję za relację. Za chwilę, po krótkiej przerwie na reklamę, spotkamy się znowu, aby kontynuować nasz przekaz na żywo z obchodów powitania roku 2000...

23.50

Sadow doszedł do końca wyłożonego kafelkami korytarza stacji nowojorskiego metra na rogu Pięćdziesiątej Ulicy i Rockefeller Center i zaczął się wspinać po schodach. Leniwym krokiem zmierzał do celu. Przed kwadransem wysiadł z podmiejskiej kolejki linii B i jakiś czas przesiedział na ławeczce na peronie, udając, że czeka na przesiadkę. Kiedy uznał, że już czas, wstał i ruszył w dalszą drogę. Mógł co prawda skorzystać z którejś z linii biegnących bliżej Times Square, lecz Gilea podkreślała, że na tamtych stacjach należy oczekiwać wzmocnionej ochrony i nie warto niepotrzebnie ryzykować.

U wylotu schodów, między dachowymi blankami, ujrzał skrawek nocnego nieba, a potem owionęło go zimne powietrze i znalazł się na ulicy.

Nawet tutaj, dwie długie przecznice na zachód od placu, docierały do niego entuzjastyczne okrzyki i wybuchy śmiechu wybijające się ponad równomierne akustyczne tło - gęsty potok ludzkich głosów płynący korytem między wysokimi biurowcami po obu stronach ulicy.

Skręcił na północ w Szóstą Aleję i kontynuował niespiesznie swą wędrówkę. Skórzana kurtka skrzypnęła cicho, gdy poprawił na ramieniu pasek sportowej torby. Uszyto ją z ciemnoniebieskiego nylonu i nie rzucała się w oczy. Policja ustawiła jednak na skrzyżowaniach barierki i było całkiem możliwe, że sprawdza zawartość torebek oraz pakunków. Zaplanowano więc, iż Sadow zaczeka przed punktami kontrolnymi na północno-wschodnim narożniku Siódmej Alei i Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy, dopóki odgłos eksplozji nie odwróci uwagi policjantów. Wtedy na chwilę wmiesza się w tłum i upuści swoją torbę. W tym samym czasie człowiek Gilei, Korut, oraz dwóch żołnierzy Nicka Romy zrobi to samo na trzech pozostałych narożnikach placu. Detonatory wszystkich bomb saszetkowych były zaprogramowane na dziesięciominutowe opóźnienie i miały eksplodować w momencie, gdy tłum będzie maksymalnie zdezorientowany.

Ci, którzy znajdą się w centralnej strefie rażenia, zostaną rozerwani na strzępy. Dalsze setki, a prawdopodobnie tysiące, odniosą rany w pandemonium, jakie się rozpęta: zostaną zadeptani przez spanikowane tłumy. Na skąpanych we krwi ulicach rozlegną się jęki rannych i umierających.

Sadow skręcił na zachód w Pięćdziesiątą Trzecią Ulicę i spojrzał przed siebie na ustawioną w poprzek ulicy biało-niebieską barykadę policyjną, przy której kręcili się umundurowani funkcjonariusze. Policjanci śmiali się i rozmawiali, stojąc z założonymi rękami i nie wysilając się zbytnio, by zarobić dodatkowe pieniądze za pracę w nadgodzinach.

Wchodząc w długi obszar cienia rzucanego przez wysoki biurowiec, Sadow zwolnił kroku i sprawdził godzinę na zegarku. Za kilka minut, pomyślał, policjanci będą mieli pełne ręce roboty. Niezależnie od tego, jaka będzie ostateczna liczba zabitych i rannych, ta noc z pewnością zostanie zapamiętana i dziesięć stuleci później, gdy świat wkroczy w następne tysiąclecie, zwykli ludzie z obawą pomyślą o tym, co ich może spotkać, a przywódcy krajów, które dopiero powstaną, będą zachodzić w głowę, jakimi grzechami ludzkość zasłużyła sobie na tak straszną tragedię.

23.51

Na osobistą prośbę komisarza policji Federalna Administracja Lotnictwa Cywilnego, FAA, wypożyczyła dwa spośród swoich najlepszych psów wykrywających ładunki wybuchowe. Pięcioletnia Fay, czarna suka rasy labrador, której imię z pewnością było hołdem złożonym macierzystej organizacji, czterokrotnie w ciągu minionych dwóch lat wykryła w Porcie Lotniczym im. J. F. Kennedy'ego bomby ukryte w walizkach. Natomiast fenomenalny węch dobermana Hersheya wzbudził zeszłego lata czujność ochrony konwencji Partii Republikańskiej, zapobiegając wybuchowi kawałka plastyku A-3 ukrytego w stojącym na mównicy wazonie z kwiatami. Choć ogólnie uważany za najbystrzejszego psa w zespole, Hershey miał słabość do czekolady, której zapach go dekoncentrował. Stąd wzięło się jego imię.

Agent Mark Gilmore od dwunastu lat pracował w oddziale prewencji FAA i niemal połowę tego czasu spędził jako treser i opiekun psów. Kochał je i znał ich wyjątkowe możliwości, choć był również świadom ich ograniczeń. Dlatego od początku uważał, że jego obecne zadanie jest po prostu niewykonalne.

Psy poszukujące ładunków wybuchowych działają najskuteczniej w zamkniętej przestrzeni, a przynajmniej w takich warunkach, w których do minimum ograniczono czynniki rozpraszające ich uwagę, zatem w kabinach samolotów, przechowalniach bagażu na lotniskach, pokojach hotelowych lub - jak w wypadku konwencji Partii Republikańskiej - w pustych salach konferencyjnych. Im więcej różnych zapachów, tym większe prawdopodobieństwo, że psy zgłupieją lub stracą trop. Duża, otwarta przestrzeń i zgiełk zmniejszają ich zdolność do wyczuwania śladowych zapachów materiałów wybuchowych. Times Square nawet w zwykłą noc stanowiłby nie lada wyzwanie, a dziś wieczór, gdy przypominał skrzyżowanie koncertu rockowego z mardi gras, kwietniową fiestą nowoorleańską, stał się przytłaczającą mieszaniną obrazów, dźwięków i zapachów.

Utrudnione było samo poruszanie się. Wcześniej, kiedy tłum był o wiele mniejszy, psy miały jeszcze jakąś swobodę ruchów. Obecnie jednak stanowił on zaporę nie do przebycia i zwierzęta gubiły się w tłoku. Trzeba więc było trzymać je na krótkiej smyczy i ograniczyć zasięg działania do ogrodzonych terenów, jak na przykład do obszaru zarezerwowanego dla VIP-ów.

Kolejny kłopot, jaki miał Gilmore, to chronienie psów przed odwodnieniem, gdyż groziło ono wstrząsem, który mógł je nawet zabić. Przy swoich siedemdziesięciu kilogramach i przyspieszonym metabolizmie psy musiały bardzo dużo pić, aby zapobiec przegrzaniu organizmu. Pamiętając o tym, Gilmore przygotował kilkunastolitrowe pojemniki z wodą i zostawił je w furgonetce zaparkowanej poza Times Square. Zdyszane zwierzęta dwukrotnie w ciągu ostatniej godziny ciągnęły go w tamtym kierunku.

Stał właśnie koło sceny, obserwując, jak Rob Zyman i Joleen Reese wchodzą na podium i dołączają do burmistrza, kiedy zauważył, że Fay znowu ciągnie smycz. Zmartwił się. Te kilka chwil przed odliczaniem pragnął spędzić blisko tych podstarzałych, choć nie zestarzałych gwiazd, z powodów - musiał przyznać - niezupełnie profesjonalnych. Odkąd pod koniec lat sześćdziesiątych starszy brat Gilmore'a przyniósł do domu pierwszy album Zymana, Big City Ramble, Gilmore należał do jego zagorzałych fanów. Obecnie jednak Zyman występował niezwykle rzadko i agent przypuszczał, że może to być dla niego ostatnia szansa, by posłuchać na żywo śpiewu barda, zanim ten zarzuci na ramię sfatygowanego gibsona i powędruje w dal opustoszałą autostradą. Nawet gdyby jego występ ograniczył się do odśpiewania jednej czy dwóch zwrotek Auld Lang Syne tym słynnym, często parodiowanym, zdartym głosem, i tak byłoby to zdaniem Gilmore'a wydarzenie warte obejrzenia.

Jednak chwilę później Fay zaczęła dyszeć i ciągnąć smycz, dając jednoznacznie do zrozumienia, że jej chłodnica wymaga ponownego napełnienia.

Szedł więc teraz w stronę furgonetki, prowadząc psy na krótkiej smyczy. Trzymał się blisko sceny, gdzie nie dopuszczano ludzi. Fay poruszała się z wywieszonym językiem, niemal szorując nim po chodniku. Hershey natomiast nie przerwał pracy. Szedł z nosem tuż przy ziemi, obwąchując wszystko, jakby w zastępstwie partnerki bronił psiego honoru.

Nagle jakieś dziesięć metrów od miejsca, w którym była zaparkowana furgonetka, Hershey stanął jak wryty, położył po sobie spiczaste uszy i odwrócił się w lewo, w stronę ludzi, skowycząc i szczekając. Gilmore popatrzył na niego z zastanowieniem. Zwierzę wyraźnie było czymś podniecone. O dziwo Fay także ujadała jak szalona, spoglądając w tym samym kierunku co Hershey, zapomniawszy najwyraźniej o pragnieniu.

Zaniepokojony Gilmore wydłużył nieco smycz. Psy rzuciły się w lewo i pociągnęły go tak gwałtownie, że niemal wpadł na policyjną barierkę. Przywołał je do nogi ostrą komendą, po czym wprowadził między dwie barierki, bacznie przyglądając się tłumowi.

Lecz widział jedynie morze głów. Tysiące ludzi ściśniętych tak, że wyglądali, jakby stopili się w jeden amorficzny organizm. Większość spoglądała na scenę lub na ekran telewizyjny, wypatrując momentu rozpoczęcia odliczania, do którego pozostały niecałe dwie minuty.

Wtem na rogu Czterdziestej Drugiej Ulicy Gilmore dostrzegł wózek ulicznego sprzedawcy z wielkim napisem ŚWIEŻE PĄCZKI. Zapewne jego wzrok prześliznąłby się tylko po nim, gdyby nie dwie osobliwe sprawy: półki były puste, a sprzedawca opuszczał go bocznymi drzwiami w nadmiernym, jak mu się zdawało, pośpiechu.

Spojrzał znowu na Fay i Hersheya. Oba psy zjeżyły się i wpatrywały prosto w wózek.

W głowie Gilmore'a odezwały się dzwonki alarmowe. Z początku niezbyt głośne, gdyż sądził, że Hershey zwęszył zapach resztek ciastek czekoladowych, a Fay udzieliło się po prostu jego podniecenie. Jednak dzwonki były na tyle wyraźne, że postanowił rzecz zbadać.

Poluźnił smycz i dał się prowadzić psom. Ujadając, pomknęły niczym pociski samonaprowadzające prosto w kierunku wózka. Czując respekt przed ich wielkością i zachowaniem, morze gapiów rozstąpiło się, by je przepuścić.

Sprzedawca znalazł się w potrzasku między warczącymi psami a wózkiem i musiał się zatrzymać. Spojrzał na zwierzęta, a potem na Gilmore'a.

- Przepraszam pana - powiedział policjant, bacznie przyglądając się mężczyźnie. Psy ciągnęły smycz z taką siłą, że miał wrażenie, iż wyrwą mu ramię ze stawu. - Może się pan na chwilę odsunąć? Chciałbym rzucić okiem na pana wózek.

Sprzedawca zagapił się na niego.

- Dlaczego?

- Rutynowa kontrola - poinformował.

Facet nawet nie drgnął. Jego wzrok przeskakiwał od psów do Gilmore'a. Policjant dostrzegł krople potu, które pojawiły się na policzkach sprzedawcy.

- Spieszy mi się - odparł mężczyzna. Oblizał usta. - O co chodzi?

- Proszę się odsunąć - zażądał Gilmore. - Bardzo pana proszę. - Dzwonki alarmowe dźwięczały teraz natarczywie.

Facet się nie ruszył.

Dwukrotnie przełknął ślinę.

Nagle gwałtownie wsunął lewą rękę do kieszeni płaszcza.

- Odpierdol się, Jankesie! - Wrzasnął, po czym wyciągnął mały cylindryczny przedmiot i przekręcił jeden jego koniec.

Gilmore sięgnął po broń, ale nie zdążył wyrwać jej z kabury. To co się potem wydarzyło, sprawiło jednak, że gest ów nie miał większego znaczenia.

23.55

Gliniarz w wozie pelengacyjnym zauważył, że aparatura nasłuchowa odebrała niewielki impuls: krótki sygnał nadany na małej częstotliwości, jakieś trzydzieści do pięćdziesięciu megaherców, w każdym razie mniejszej od sygnałów emitowanych przez pagery lub telefony komórkowe, a dużo większej od impulsów wysyłanych przez umieszczone w breloczkach nadajniki, którymi część kierowców otwiera drzwi samochodów.

Uznał, że rzecz warta jest wzmianki, i odwrócił się do partnera, który siedział na fotelu obok.

- Gene - zaczął - co myślisz o...

Huk wybuchu zdusił jego słowa, po czym furgonetka, jej załoga i w ogóle wszystko wyparowało w ognistej fali ognia.

23.55

Gilea stała na rogu Szóstej Alei i Czterdziestej Drugiej Ulicy i czekając na wybicie północy, zaciskała dłoń na detonatorze, gdy nagle błysk wybuchu rozjaśnił niebo niesamowitą poświatą. Potem dobiegł ją przeraźliwy huk, który zaatakował jej ciało, napierając na błonę bębenkową i wprawiając w drżenie kości i ziemię pod stopami. Wszędzie dokoła zaczęły wyć alarmy samochodowe. Po obu stronach alei szyby powypadały z okien.

Akhad, pomyślała. Serce zabiło jej mocniej i poczuła w ustach metaliczny smak adrenaliny.

Z podniecenia zaparło jej dech w piersiach i musiała wyciągnąć rękę, by oprzeć się o ścianę. Patrzyła na zachód, w stronę Times Square, a w jej oczach migotały odblaski wznoszącej się nad placem czerwono-pomarańczowej góry płomieni.

- Wspaniały widok - wymamrotała. - Mój Boże, jakież to piękne.


16

SAN JOSE, KALIFORNIA

31 GRUDNIA 1999

W Nowym Jorku było pięć minut po północy.

Tam gdzie wcześniej kamery pokazywały sceny z hałaśliwego powitania Nowego Roku, obecnie kłębiły się pomarańczowe płomienie strzelające w niebo wiązkami ogników, które - oglądane z góry - przypominały rozsypane na ciemnym stole zapalone zapałki.

Zapałki, pomyślał Roger Gordian, gdybyż to było tylko to.

Twarz mu pobladła, zgroza i niedowierzanie poraziły umysł. Dłonie zacisnął na poręczach fotela, nie mogąc opanować ich drżenia. Kieliszek courvoisiera, który wysunął się z jego omdlałych palców, leżał na dywanie. W miejscu, w którym rozlał się alkohol, powstała purpurowa plama. Nie zdawał sobie sprawy, że plama się powiększa, nie zdawał sobie sprawy, że upuścił kieliszek, nie liczyło się nic oprócz tragedii na ekranie.

Pięć minut po północy.

Dziesięć minut wcześniej ludzie gotowali się na powitanie nowego stulecia, tak jakby stali na peronie, czekając na przyjazd pociągu z cyrkiem, a tymczasem zamiast niego na stację z hukiem wpadło coś, co bardziej przypominało apokalipsę. Nic dziwnego, że w pierwszych chwilach po wybuchu Gordian nie mógł uwierzyć w to, co się stało, broniąc się przed prawdą i wmawiając sobie, że to pomyłka, że jakiś technik w reżyserce stacji telewizyjnej nacisnął zły guzik i zamiast relacji z Times Square wyemitował potworny film katastroficzny.

Jednakże Gordian nie należał do ludzi, którzy na długo tracą kontakt z rzeczywistością, zwłaszcza gdy napiera ona z taką siłą.

Stał teraz w bezruchu z pobladłą twarzą, trzymając się fotela, jakby nagle zapadła się pod nim podłoga. Choć był w szoku, część jego umysłu wciąż działała na poziomie analitycznym, automatycznie interpretując oglądane w telewizji obrazy, dostosowując się do sytuacji i oceniając rozmiary zniszczeń. Tę umiejętność - niektórzy nazwaliby ją raczej przekleństwem - nabył w Wietnamie. Był jak czarna skrzynka rejestrująca przebieg lotu, której mechanizm wciąż funkcjonuje, mimo że reszta samolotu jest już wrakiem.

Ogień widoczny u dołu po lewej wygląda na pożar budynku. Wysokiego budynku. Jasna plamka powyżej, w kształcie łzy, to miejsce niezwykle wysokiej temperatury. Prawdopodobnie płonąca benzyna i rozgrzany metal... To płonący samochód, lub coś w tym rodzaju. Raczej ciężarówka niż samochód osobowy czy furgonetka. Może nawet autobus".

Gordian wziął głęboki oddech, lecz wciąż miał obawy, że jeśli się ruszy, potknie się o własne nogi. Kiedy oglądał w telewizji koszmarny obraz Times Square i słuchał dziennikarki, która, jąkając się, rzucała strzępy informacji, przypomniał mu się Wietnam, przypomniały mu się naloty i plamki ognia pokrywające dżunglę niczym wstrętne czyraki. Czy to grając w berka z rosyjskimi rakietami ziemia-powietrze, czy obserwując bunkier wojsk Wietkongu, który zaliczył właśnie trafienie dwustupięćdziesięciokilogramową bombą, zawsze właściwie interpretował te ogniste kropki i kreski jako oznaki sukcesu, porażki bądź niebezpieczeństwa. Nigdy nie sądził, że umiejętność owa przyda mu się na coś w cywilu, a tymczasem rzeczywistość udowadniała, jak bardzo się mylił.

Te porozrzucane małe punkty to resztki budynków, a cętkowana, czarno-czerwona powierzchnia, na której widać największe kłęby dymu, musi być poziomem ulicy".

Gordian zmusił się, by skupić uwagę na relacji CNN. Głos dziennikarki docierał do niego przytłumiony, jakby płynął gdzieś z daleka, choć wiedział, że głośność jest tak nastawiona, iż telewizor słychać kilka pokojów dalej. Tęskniąc za Ashley, umościł się w fotelu, żeby w samotności obejrzeć relację z powitania roku 2000. Sączył koniak i słyszał wszystko głośno i wyraźnie.

Ashley, pomyślał. Zadzwoniła do niego o dziesiątej, by powiedzieć, że zostaje u siostry w San Francisco. Przez chwilę zastanawiał się, czy do niej zatelefonować. Tylko co by jej powiedział? Że nie chce być sam w taki dzień? Że brak mu towarzystwa osoby, którą kocha? Biorąc pod uwagę, że ostatnio w zasadzie ignorował jej obecność, jego potrzeby wydawały się egoistyczne i nieuzasadnione.

Skup się na dziennikarce. Nie możesz przegapić tego, co mówi.

...Ponownie przypominam, że to, co państwo oglądają, jest przekazem na żywo z dachu wieżowca Morgan Stanley na skrzyżowaniu Piątej Alei i Czterdziestej Piątej Ulicy. Dowiedziałam się właśnie, że ABC, które nadaje stąd swój program, pozwoliło innym stacjom telewizyjnym ustawić obok kamery, dopóki nie będą w stanie rozpocząć własnej relacji. Z kamer naziemnych ustawionych na Times Square nie otrzymujemy żadnego obrazu... Cokolwiek się wydarzyło, spowodowało ogromne zniszczenia w sprzęcie... I choć krążą nie potwierdzone pogłoski, że eksplozję wywołała bomba, chcę państwa zapewnić, że nie ma, powtarzam, nie ma dowodów, iż był to ładunek jądrowy, jak podała jedna ze stacji. Otrzymałam też wiadomość z Białego Domu, że w ciągu godziny prezydent złoży telewizyjne oświadczenie..."

Gordian poczuł ucisk lodowatego palca na kręgosłupie, bo nagle przypomniał sobie zwrot, którego nie używał od lat ani nie słyszał, by ktokolwiek inny go używał: robota Ducha. To jeszcze jedno szczególne wspomnienie sprzed trzydziestu lat z Wietnamu. Duchami nazywano samoloty AC-47 z zamontowanymi na pokładzie karabinami maszynowymi kaliber 7,62 milimetra, które nadlatywały w nocy nad stanowiska wroga i wypluwając sześć tysięcy pocisków na minutę, z których co trzeci lub co czwarty był ładunkiem smugowym, tworzyły nieprzerwaną ścianę ognia. Choć żołnierze amerykańskiej piechoty czuli otuchę na widok tej iluminowanej czerwonej ściany, którą wznosił na ziemi niewidoczny samolot zwany Charlie, Gordian kulił się w okopie z przerażenia, obserwując tę misję ogniową. Jemu przypominało to obraz gniewu niebios. Miał wrażenie, jakby nigdzie nie był bezpieczny.

...Chwileczkę - wymamrotała dziennikarka, przyciskając słuchawkę do ucha - usłyszałam właśnie, że gubernator stanu Nowy Jork zarządził wprowadzenie w mieście powszechnej godziny policyjnej, której przestrzegania będą pilnowały oddziały policji i jednostki Gwardii Narodowej. Powtarzam, w pięciu nowojorskich dzielnicach zaczęła obowiązywać godzina policyjna..."

O mój Boże, pomyślał Gordian. O Boże.

Dzisiejszej nocy Duch znowu działał. Tym razem w Ameryce.


17

NOWY JORK

1 STYCZNIA 2000

Komisarz policji Bill Harrison nie usłyszał wybuchu, który zabił jego żonę.

Zachował jednak wiele innych strasznych wspomnień, które będą go prześladować do końca życia.

Pamiętał, jak siedział obok Rosetty na podium dla VIP-ów, trzymając ją za rękę i jednym okiem obserwując występ folkowego duetu, który pojawił się na środku sceny obok burmistrza, a drugim zerkając w prawo, gdzie kilka metrów od niego dwa wypożyczone od FAA psy poszukujące bomb wywołały jakieś zamieszanie. Pamiętał, że dostrzegł wózek ulicznego sprzedawcy i uśmiechając się ironicznie, pomyślał, że zwierzęta zwęszyły coś o wiele mniej śmiercionośnego niż materiały wybuchowe, chyba że były na diecie, która zabraniała im jedzenia ciasteczek z kremem waniliowym. Potem jednak zobaczył poważny wyraz twarzy oficera jednostki K-9, zinterpretował mowę jego ciała i zaniepokoił się. Pracował w policji od dwudziestu pięciu lat, a karierę rozpoczął jako stójkowy na górnym Manhattanie, wiedział więc, jak wyglądają oznaki ostrożnego i uważnego zachowania, z jakim gliniarze podchodzą do podejrzanych.

Stanął jakieś dwa, trzy metry od faceta w taki sposób, by móc obserwować jego ruchy, patrzeć mu na ręce i być pewnym, że ma go na oku, pomyślał Harrison. A dłoń trzyma blisko kabury.

Na zawsze zapamięta ten ucisk w żołądku, kiedy zobaczył, że sprzedawca wkłada rękę do kieszeni, a facet z FAA sięga po broń. Już zawsze będzie pamiętał nagły strach, jakiego doznał, i wrażenie, że czas biegnie szybciej, o wiele za szybko, jak taśma wideo, którą w kulminacyjnym momencie akcji zaczęto przewijać na podglądzie. Wtem jego wzrok padł na ekran

Panasonica, na którym zauważył czerwony napis 23.56, i pomyślał: Cztery minuty do północy. Powinni to byli zrobić dokładnie o północy, chyba że coś pokrzyżowało im plany.

Już zawsze będzie pamiętał, że błyskawicznie odwrócił głowę w kierunku Rosetty i córki Tashei, chcąc natychmiast zabrać je ze sceny i uciec jak najdalej. Chwycił żonę za rękę i ciągnąc gwałtownie, zmusił do wstania z krzesła, a ona obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem i wyszeptała: „Co się dzieje", lecz zanim zdążył jej odpowiedzieć, wszystko dokoła roztopiło się w oślepiającym błysku o jasności supernowej i poczuł, jak podmuch gorącego powietrza owiewa jego ciało, poczuł, jak ziemia trzęsie się i drży, poczuł, jak pada, potykając się nieporadnie, oślepiony przez to piekielne, palące światło, wiedząc jednak, że nie może puścić ręki Rosie, nie może puścić ręki Rosie, nie może puścić ręki Rosie...

Raptem spowijająca go jasność rozdarła się, a ciepło, choć wciąż duże, nie było już tak intensywne. Harrison uświadomił sobie, że wciąż jest na podium: leży na boku z lewym policzkiem wtulonym w szorstką, chropowatą niszę pośród ruin. Na twarzy czuł coś wilgotnego, lepkiego, a świat zdawał się kołysać w sposób przyprawiający o mdłości. Jakimś dziwnym sposobem stopy miał ponad głową.

Otaczało go morze ognia, wszystko spowijał dym. Spadał grad odłamków szkła. Noc wypełniła się rykiem syren. Wszędzie, dosłownie wszędzie pełno było ludzi: wielu leżało nieruchomo we krwi, inni biegali, czołgali się, lamentowali i krzyczeli na siebie.

Zewsząd dobiegały głośne trzaski i jęki wyginanego metalu. Niejasno zdawał sobie sprawę, że podium zapadło się w środku, co tłumaczyłoby, dlaczego spoczywa w tak dziwnej, ukośnej pozycji. Czuł się, jakby leżał na pochylni. Deski stały w płomieniach, a równo niegdyś ustawione składane krzesła rozsypały się i pospadały na siebie jak patyczki do gry w bierki. Ogromne bloki betonu sterczały wszędzie w obrębie strefy zniszczenia, która bardziej przypominała krajobraz księżycowy niż Times Square.

Po prawej stronie Harrison zobaczył gigantyczny grzyb ognia i natychmiast zorientował się, że wyrasta on z ogromnego krateru, który musi się znajdować dokładnie w miejscu, gdzie stał wózek sprzedawcy, gdzie stał gliniarz z psami, gdzie doszło do wybuchu...

Jakimś sposobem myśl ta wyrwała jego umysł ze stanu odrętwienia, w jaki popadł w pierwszych sekundach po wybuchu, i raptem ze złowrogą siłą spłynęło na niego olśnienie - zapomniał sprawdzić, co z Rosie i Tasheyą.

Jak dotąd nie zdawał sobie w pełni sprawy, w jakiej pozycji leży, i dopiero teraz zrozumiał, że lewą rękę ma wyciągniętą za siebie i wciąż ściska w niej drobną, bezwładną dłoń żony.

- Rosie? - Jęknął. Nie było odpowiedzi.

- Rosie...?

Wciąż brak odpowiedzi.

Harrison zmusił swoje ciało do posłuszeństwa. Zgrzyt torturowanego metalu nad głową stawał się coraz głośniejszy i bardziej złowieszczy, przepełniając go od nowa lękiem i przerażeniem. Obrócił się ku żonie i raz jeszcze wyjęczał jej imię, ze strachem zadając sobie pytanie, dlaczego nie odpowiada.

- Rosie, czy nic ci...

Urwał w pół zdania, gdy zobaczył jej leżące na plecach ciało. Jedno oko miała zamknięte, drugie wpatrywało się niewidzącym wzrokiem w niebo. Twarz pokrywały krew i cementowy pył, nadając jej wygląd przerażającej maski rodem z teatru kabuki. Włosy miała w nieładzie, a z tyłu głowy widać było ciemną, mokrą plamę. Poza sterczącym ramieniem reszta jej ciała, od stóp po szyję, spoczywała pod stertą z gruzów.

Harrison nie widział, żeby oddychała.

- Kochanie, proszę, proszę, musimy pójść poszukać Tashei. Musisz wstać...

Nie poruszyła się. Martwy wyraz twarzy nie zmienił się.

Spanikowany, podejrzewając w duchu, że umarła, że tak ogromny stos gruzów musi zmiażdżyć każdą istotę ludzką, dźwignął się na jedno kolano i zaczął ciągnąć ją za ramię, ciągnąć niemal po barbarzyńsku, ciągnąć, zanosząc się przy tym zdławionym szlochem.

Wyrwał je po piątym szarpnięciu, odcięte powyżej łokcia, zostawiając poszarpany kikut sterczący z przygniecionego ciała.

Harrison patrzył na nie szeroko otwartymi oczami.

Chwilę trwało, nim dotarło do niego, co się stało. A wtedy zaczął krzyczeć.

* * *

Podczas każdej eksplozji dochodzi do gwałtownego rozprężenia powietrza, po którym następuje równie gwałtowna jego kompresja, bo żarłoczna próżnia zasysa z powrotem odrzucone cząstki ku epicentrum wybuchu. To zjawisko wykorzystują pirotechnicy przy rozmieszczaniu wewnątrz budynków ładunków HMX, TNT lub azotanu amonu, kiedy chcą, by wysadzany obiekt zapadł się wskutek eksplozji. Im większa jest wyzwolona na początku energia, tym bardziej znaczący jest ów efekt, a w wypadku wybuchu na Times Square, zassanie, jakie po nim nastąpiło, było tak ogromne, że rozbijało szyby, wyrywało drzwi z zawiasów, przewracało stalowe rusztowania, burzyło ściany, wyrzucało w powietrze samochody i ciągnęło ludzi do swych monstrualnych ust, jakby nic nie ważyli. Naoczni świadkowie katastrofy porównywali potem odgłos cofającego się powietrza do pędzącego na nich z maksymalną prędkością pociągu.

Nad podium dla VIP-ów przy Czterdziestej Drugiej Ulicy słychać było narastający z każdą chwilą jęk torturowanego metalu, jaki wydawały podpory gigantycznego ekranu Panasonica, które mocno nadwerężone siłą wybuchu, a potem osłabione jeszcze przez efekt próżni, wciąż się wykrzywiały i wyginały, zbliżając się do kresu wytrzymałości.

Kilka sekund po wybuchu gigantyczny telewizor najpierw zgiął się, a potem zawisł nad Times Square niczym skrzywiona rama obrazu i setki kilogramów szkła z popękanego ekranu i lamp fluorescencyjnych poleciało na dół. Zanim jeszcze umilkł odgłos wybuchu, odłamki zmyły ulicę koszmarną ulewą, kalecząc ciała, przecinając żyły i tętnice, amputując kończyny, przebijając ludzi jak sztylety i powodując dziesiątki obrażeń. W ciągu kilku minut na chodniku utworzyła się przerażających rozmiarów kałuża krwi, która przelała się przez krawężniki i popłynęła zakosami do kanałów ściekowych, omijając zapory z gruzów.

Deszcz odłamków padał falami, w miarę jak podpory ekranu odkształcały się i pękały, przesuwając monstrualny telewizor coraz bardziej na bok i wyginając go pod kątem niemal dziewięćdziesięciu stopni.

W końcu, wydając ostateczny jęk, poddał się prawu grawitacji i runął na ziemię.

W jaskrawym blasku wybuchających pożarów cień walącego się ekranu okrył tłum ludzi ogromnym płaszczem ciemności. Potwornie stłoczeni mężczyźni, kobiety i dzieci mogli tylko krzyczeć, widząc, jak spada im na głowy. Wielu zmiażdżył i zabił samym ciężarem swojej dziesięciometrowej metalowej ramy i elektronicznych wnętrzności, innych poranił nawałnicą odłamków stali, plastiku i szkła.

Mijała ósma minuta 2000 roku, kiedy to się stało.

Dwie minuty później wybuchła pierwsza z bomb saszetkowych podrzuconych na placu.

- Pogotowie ratunkowe, słucham.

- Dzięki Bogu, dzięki Bogu. Cały czas było zajęte. Stoję w budce i już myślałam, że nigdy się nie dodzwonię...

- O co chodzi, proszę pani?

- Moja córka, ona... Jej oczy, o Jezus Maria, jej oczy...

- Czy mówi pani o dziecku?

- Tak, ma dopiero dwanaście lat. Chcieliśmy z mężem, żeby była tu razem z nami... Myśleliśmy... Nieważne, cholera, musicie jej pomóc, proszę...

- Niech się pani uspokoi. Jest pani na rogu Czterdziestej Trzeciej i Siódmej Alei, zgadza się?

- Tak, tak, skąd pan...?

- Komputer automatycznie zlokalizował miejsce, w którym się pani znajduje...

- To proszę, do cholery, tu kogoś przysłać! Natychmiast!

- Proszę pani, musi mnie pani uważnie posłuchać. Wiemy, co się stało na Times Square. Pierwsze karetki są już na miejscu. Jednak trochę potrwa, zanim dotrą do każdego, a poza tym musimy ustalić priorytet wezwań. Muszę wiedzieć, jaki jest stan pani córki...

- Priorytet? O czym pan mówi?

- Proszę pani, musi pani zrozumieć, że wielu ludzi potrzebuje pomocy...

- Myślisz, że tego nie wiem? Wiem o tym, kurwa, bardzo dobrze! Mówię o swojej małej córeczce i jej oczach, jej oczach, jej oczach...

Ryk syren, ostry i naglący, ciął powietrze i pokrywał miasto przeszywającą uszy siecią dźwięku. Flota karetek ratunkowych z piskiem opon zmierzała ulicami i autostradami w kierunku Times Square, rozświetlając noc pulsującymi światłami.

Pierwsza karetka, eskortowana przez dwa policyjne radiowozy, przybyła na miejsce cztery minuty po północy i jej załoga pospiesznie zorganizowała punkt selekcji rannych na rogu Czterdziestej Czwartej Ulicy i Broadwayu. Pacjentów z lżejszymi obrażeniami i poparzeniami kierowano do zaimprowizowanego punktu pierwszej pomocy usytuowanego obok ambulansu. Osoby w najcięższym stanie kładziono na noszach, a kiedy ich zabrakło, na każdym wolnym skrawku chodnika. Wielu rannym podano kroplówkę z roztworem glukozy i soli. Jeszcze więcej ludzi otrzymało tlen. Złamane kości wkładano w łubki. Krwawiące rany opatrywano. Poparzonym aplikowano środki przeciwbólowe. Zanotowano dziewięć przypadków zawałów serca wymagających reanimacji i defibrylacji elektrycznej, z których dwa zakończyły się zgonem, zanim ofiarom zdążono udzielić pomocy.

Zmarłych układano na ulicy w dwóch rzędach. Po kilku minutach ratownikom zabrakło plastikowych worków i musieli pozostawiać ciała niczym nie przykryte.

Na Broadwayu kilkunastoletni chłopiec i dziewczyna leżeli przygniecieni ciężką stalową belką i cegłami z zawalonego falą uderzeniową wznoszonego budynku. W chwili wybuchu młodzi musieli się obejmować i zostali przywaleni razem, spleceni ze sobą. Dziewczyna nie żyła; miała straszliwie zmiażdżoną klatkę piersiową. Chłopak ocalał, ponieważ belka spadła ukośnie i przygniotła mu nogi, a nie tułów. Choć zachował częściowo przytomność, był w szoku i utracił mnóstwo krwi z rozerwanej tętnicy udowej.

Nie zważając na niebezpieczeństwo, jakie niosły płomienie i spadający gruz, policjanci i ratownicy z wozu bazy służb ratowniczych starali się go uwolnić przed przyjazdem karetki: dźwigali kawałki murów, spiesząc się, by zainstalować szczęki ratujące życie - hydrauliczne rozporniki - i wielokomorowe torby ratownicze. Te ostatnie przed napompowaniem miały tylko pięć centymetrów grubości, tak że bez trudu wsunięto je między chodnik a belkę, po czym połączono wężem ze zbiornikiem sprężonego powietrza i sterowanym dźwignią dozownikiem. Policjant obsługujący dźwignię podawał powoli powietrze, rozszerzając torbę do jej maksymalnej, ponadmetrowej wysokości, i zerkał przy tym nieustannie na wskaźnik ciśnienia. Aby nie spowodować u chłopca dalszych obrażeń, przygniatający go ciężar należało unosić stopniowo, nie więcej niż dwadzieścia pięć, trzydzieści centymetrów za jednym razem.

Osiem minut po północy chłopca wyjęto spod belki i odwieziono na wózku przy akompaniamencie radosnych okrzyków ekipy ratowniczej. Lecz ani ratownicy, ani ich sprzęt nie mogli sobie pozwolić nawet na chwilę wytchnienia. Po drugiej stronie ulicy, spod innego zwału gruzów, rozległo się wołanie o pomoc. Przy takim tłumie policjantów, lekarzy i strażaków usiłujących ratować ofiary zamachu, człowiek Nicka Romy, Bakach, bez trudu wmieszał się między ludzi, niepostrzeżenie upuścił obok karetki torbę z bombą i wepchnął ją piętą pod samochód.

Kilka minut po tym, jak na chodniku pod oknem utworzono punkt selekcji rannych, barmanka z Jason's Ring - tawerny na Czterdziestej Czwartej Ulicy - zaczęła rozdawać ratownikom i ofiarom butelki z wodą. W piwnicy mieli wielkie jej zapasy i właściciel lokalu osobiście przynosił ją na górę całymi kartonami, nie dbając o to, że odbije się to na jego przyszłych zyskach.

Barmanka poszła właśnie na zaplecze, żeby przynieść jeszcze kilka butelek, kiedy usłyszała za sobą potężny huk. Odwróciła się gwałtownie i ze zgrozą zobaczyła, jak karetka pogotowia zamienia się w pomarańczowo-niebieską kulę ognia i rozpada na kawałki. Ułamek sekundy później dymiące fragmenty wraku uderzyły w okno tawerny, rozbijając je na ogromną liczbę odłamków, które zagrzechotały o ściany, potłukły butelki i spadły na barową ladę jak niesamowity deszcz meteorytów. Gorący podmuch wtargnął przez wybite okno i zachwiał kobietą, a ambulans i wszystko, co się wokół niego znajdowało: ratownicy, policjanci, dosłownie wszystko, zamieniło się w popiół. Jej szef, który stał z tyłu z nożem do przecinania kartonów, patrzył na to w osłupieniu, jakby nie wierzył własnym oczom. Bełkotał przy tym, że to, co widzi, lub wydaje mu się, że widzi, jest jedynie jakimś potwornym snem.

Niestety nie był to sen, choć musiało upłynąć bardzo dużo czasu, nim oboje mogli zasnąć bez obawy, że obrazy eksplozji powrócą do nich w najczarniejszych z sennych koszmarów.

Z twarzą umazaną sadzą Bill Harrison w pośpiechu torował sobie drogę wśród resztek podestu, wykrzykując imię córki, na wpół oszalały z bólu, udręki i rozpaczy. Miał szkliste spojrzenie człowieka, który uświadomił sobie, że to, co przed chwilą uważał za najgorszą rzecz w życiu, było tylko preludium do jeszcze potworniejszej tragedii.

Brodził na kolanach wśród gruzów, odsuwając kawałki betonu, ostre odłamki szkła, połamane deski - wszystko, co mogło zakrywać jego najmłodsze dziecko. Opuszki palców miał odarte ze skóry i pokryte pęcherzami od chwytania płonących desek i rozgrzanych do czerwoności kawałków metalu, które odrzucał na boki podczas swoich szaleńczych poszukiwań.

Wyczerpany, goniąc resztkami sił, raz jeszcze krzyknął imię córki, lecz tym razem głos mu się załamał. Kolejny potok łez zamazał mu widok. Poczuł, jak niewyobrażalny smutek ściska mu pierś, i kawałkiem muru, który trzymał w ręce, uderzył w deski, po czym z rozpaczy i wściekłości uderzył w nie znowu i miał uderzyć raz jeszcze, gdy nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.

Spojrzał w górę i zamrugał.

- Córeczko - wyszeptał jakby obudzony z transu. Nakrył swoją ręką jej dłoń. Chciał jej dotknąć, poczuć jej ciepło, nim ostatecznie uwierzy, że to naprawdę ona. - Tasheya? Mój Boże, myślałem, że... Twoja matka...

Córka skinęła głową w milczeniu, płacząc i coraz mocniej zaciskając dłoń na jego ramieniu. Na czole i policzkach miała liczne zadrapania, rękaw podartego płaszcza był przesiąknięty krwią. Ale żyła. Dobry Boże, żyła. Obok niej stał ten piosenkarz, Zyman, i podtrzymywał ją, choć sam również krwawił i się słaniał.

- Chodź, człowieku. Musimy zejść z tej sceny, póki jeszcze możemy - powiedział, wyciągając ramię do Harrisona. - Za chwilę to wszystko się zawali.

Harrison chwycił jego rękę i pozwolił sobie pomóc wstać, po czym przytulił Tasheyę. Czuł jej policzek na szyi, czuł ciepły strumyk łez na jej twarzy. Przez krótką chwilę, kiedy stał tam wśród zgliszcz, przez głowę przemknęła mu myśl, że choć od tej pory już nigdy nie będzie szczęśliwy, to może mieć nadzieję, że z czasem poczuje się trochę lepiej.

- Nasz przyjaciel ma rację - odezwał się w końcu i skinął głową w kierunku Zymana. - Lepiej stąd chodźmy.


18

BROOKLYN, NOWYJORK

1 STYCZNIA 2000

Nick Roma siedział przy wygaszonym świetle w swoim biurze w Platinum Club pogrążony w melancholijnych myślach. Mieszcząca się piętro niżej sala balowa była opustoszała i cicha. Dochodziła druga nad ranem. Wszyscy oprócz garstki ludzi, którzy jeszcze kilka godzin temu balowali i kręcili tyłkami, wyszli wkrótce po tym, kiedy na sali rozeszła się wiadomość o wybuchu na Times Square. Te kilka osób, które zostało, to w większości jego ludzie, którzy mieli wszystko gdzieś i myśleli jedynie o tym, by się upić.

Oczywiście wiedział o tym, co ma nastąpić, wiedział, że świętowanie nadejścia Nowego Roku zamieni się w narodowy rytuał śmierci. Jednak dopiero gdy zobaczył relację w telewizji, zrozumiał ogrom zniszczeń, których pomógł dokonać.

Milcząc, siedział w ciemnościach i rozmyślał. Zauważył, że na ulicy również panuje cisza. Co jakiś czas po oknach wychodzących na ulicę przesuwały się światła przejeżdżających samochodów, rzucając na jego sylwetkę zasłonę cienia, ale tak czy owak - ludzie zniknęli. Wybuch spadł na nich jak grom z jasnego nieba i zagrzebali się w swoich norach niczym przerażone zwierzaki.

Czy naprawdę taki czyn może mu ujść na sucho? Gdyby powiązano go z tym najtragiczniejszym atakiem terrorystycznym w amerykańskiej historii, przeprowadzonym w taką noc, w samym centrum największego miasta... Nigdy dotąd ten kraj nie otrzymał podobnego ciosu i służby pilnujące przestrzegania prawa dołożą wszelkich starań, by ustalić sprawcę zamachu.

Roma zastanawiał się nad tym przez chwilę. Czy to możliwe, by zaczęli sobie deptać po piętach? W tym widział dla siebie największe niebezpieczeństwo. W wyścigu o to, kto pierwszy dokona aresztowania, będą ukrywać ślady i odmawiać dzielenia się informacjami. Coś takiego zdarzyło się już przedtem podczas kilku dochodzeń, które mogły przysporzyć mu kłopotów, ale za każdym razem udawało mu się obrócić sytuację na swoją korzyść.

Zawsze należał do ludzi, których interesuje wyłącznie ich własne dobro. Zajmował się biznesem, a nie polityką. Nie wiedział ani nie chciał wiedzieć, jak Wostow się w to wplątał, i wyraźnie dał do zrozumienia jego wysłannikowi, że choć woli nie rozbijać organizacji, nie zgodzi się, by kontrolował go ktoś z Moskwy. Wostow chciał, żeby pomógł mu przemycić C-4 do USA. W porządku, ale będzie go to słono kosztowało. Chciał, żeby udzielił wszechstronnej pomocy Gilei i jej grupie. Nie ma sprawy, ale będzie go to kosztować jeszcze więcej. Pieniędzy i przysług.

Milion dolarów, jaki mu zapłacili Rosjanie, rozwiał jego wątpliwości i skłonił do udziału w tym przedsięwzięciu, lecz Roma wciąż się zastanawiał, czy ma już to z głowy. Poczuje się pewniej dopiero wtedy, gdy zamachowcy opuszczą kraj...

Odgłos przekręcanej klamki natychmiast wyrwał go z zamyślenia. Pochylił się do przodu, wsunął rękę do szuflady i zacisnął dłoń na chwycie MP5K.

Nie zwolnił uścisku nawet wtedy, kiedy zobaczył, że do pokoju weszła Gilea. Jej szczupła sylwetka zamajaczyła w mroku.

- Mogłaś zapukać - rzucił.

- Owszem. - Pchnęła drzwi i Nick usłyszał szczęk zamka. - Mogłam.

Roma przyjrzał się jej we wpadającym przez okno nikłym świetle latarń ulicznych.

- Na ścianie za tobą jest włącznik - powiedział.

Skinęła głową, ale nie ruszyła się, by go dosięgnąć.

- Udało się nam - rzekła, zbliżając się do niego. - Ale już chyba o tym wiesz.

- Oglądałem telewizję - odparł. W dłoni wciąż ściskał pistolet maszynowy.

Gilea zrobiła jeszcze jeden krok do przodu, później kolejny i zatrzymała się przed biurkiem. Sięgnęła ręką do kołnierzyka płaszcza i odpięła najwyższy guzik, a potem następny.

- Po co tu przyszłaś? - Spytał. - Wiesz przecież, że Czahary przygotuje ci papiery dopiero na jutro, a nie sądzę, żebyś zjawiła się tylko po to, by życzyć mi dobrej nocy.

- Nie, niezupełnie - odparła. Położyła obie dłonie na blacie i pochyliła się do przodu tak, że w panującym mroku jej twarz znalazła na wprost jego.

Skończyła rozpinać płaszcz, strząsnęła go z siebie i położyła na fotelu obok. Pod spodem miała ciemny sweter. Nick czekał.

- Strasznie mi się podobała ta noc, Nick. Tak bardzo, że nie chciałam, by się kiedykolwiek skończyła - wyznała. Jeszcze bardziej pochyliła się ku niemu i niemal szeptem dodała: - Możesz odłożyć ten pistolet.

Roma przełknął ślinę. Podobała jej się ta noc? Co z niej za kobieta? Dwie godziny temu urządziła krwawą jatkę, a teraz ni stąd, ni zowąd...

Poczuł, że ogarnia go coś na kształt przerażenia, a jednak...

A jednak...

Najbardziej przeraziła go własna reakcja na bliskość jej ciała.

Siła, z jaką ta kobieta go pociągała, była wprost niewiarygodna.

Pochyliła się jeszcze bardziej, niemal dotykając ustami jego ucha.

- Wiesz, po co przyszłam - szepnęła. - Wiesz, na co mam ochotę.

Nickowi zaschło w ustach. Serce waliło mu jak szalone.

Odetchnął głęboko.

Odłożył pistolet maszynowy i wyjął ręce z szuflady, by przyciągnąć ją do siebie. A kiedy poczuł ciepło jej miękkiego ciała, zerknął w lustro i pozwolił sobie na nikły, osobisty uśmiech.


19

NOWY JORK I SAN JOSE, KALIFORNIA

1 STYCZNIA 2000

6.30

Miasto było w szoku.

To słowo najlepiej oddawało stan, w jakim byli nowojorczycy. Nawet wybuch w budynku World Trade Center nie wystawił mieszkańców Manhattanu i okolicznych dzielnic na równie ciężką próbę.

A przecież eksplozja w World Trade Center nie zniszczyła serca miasta.

Na Times Square panował tłok równie wielki jak podczas eksplozji. Światła karetek pogotowia otaczających pierścieniem strefę zniszczeń oraz lamp łukowych przywiezionych przez ratowników zaczęły blednąć w padających ukośnie pierwszych promieniach słońca.

Zapowiadał się bezchmurny i mroźny dzień. Świt odsłonił nagi krajobraz. Trzymetrowe tymczasowe kominy wzniesione w pośpiechu przez pracowników służb komunalnych okrywały sterczące z ulicy pęknięte rury centralnego ogrzewania, chroniąc ratowników przed gorącymi wyziewami i kierując do góry strumienie pary wodnej. Wydobywająca się z kominów mgła utrzymywała się nad placem, tworząc liczne tęcze i nadając scenerii nieziemski wygląd. Ludzie w ortalionowych kurtkach z wydrukowanymi na plecach skrótami FBI, NYCFD, ATF, NYPD brodzili wśród zgliszcz, przesiewając gruzy w nadziei, że znajdą coś, co naprowadzi ich na ślad osób odpowiedzialnych za ten akt bezprzykładnego barbarzyństwa. Pospiesznie zmobilizowani członkowie Gwardii Narodowej trzymali na dystans gapiów, tak by nie przeszkadzali oni w akcji ratunkowej. Każdy, niezależnie od tego, jak bardzo zależało mu na własnych poszukiwaniach, dawał pierwszeństwo ratownikom i psom przeczesującym rumowisko. Zwierzęta poszukiwały uwięzionych, a ich opiekunowie modlili się, by znalazły kogoś żywego.

Cała noc upłynęła na poszukiwaniach. Kiedy pies zaczynał szczekać i drapać ziemię, czy to przy pogiętych resztkach ogromnego neonu, czy wśród stosu połamanych krzeseł lub ruin wieżowca, dookoła niego natychmiast zaczynali się uwijać ludzie. Ratownicy znosili osobliwą aparaturę: czujniki na podczerwień, superczułe mikrofony, elastyczne sondy z kamerami wideo, urządzenia ultradźwiękowe, detektory metali i ruchu oraz aparaty rentgenowskie.

Jeśli u osoby pogrzebanej pod gruzami stwierdzano jakiekolwiek oznaki życia, nie szczędzono wysiłków, by ją wydobyć. W próbach dotarcia do niej używano dźwigów, toreb, które po wsunięciu w szczeliny w zgliszczach i nadmuchaniu pozwalały delikatnie unieść przeszkodę, lewarów, klamr albo po prostu siły mięśni. Lecz w miarę upływu czasu rozpaczliwe poszukiwania ocalałych ofiar wybuchu z reguły kończyły się smutną czynnością oznaczania pomarańczowymi odblaskowymi flagami miejsca położenia zwłok. Nad ranem całe mnóstwo flag powiewało na wietrze. W końcu, kiedy stało się jasne, że nikt więcej nie przeżył, rozpoczęło się ponure zadanie wydobywania ciał.

A przez cały ten czas kobiety i mężczyźni w ortalionowych kurtkach poszukiwali dowodów.

Jakieś osiemset metrów dalej promienie porannego słońca wpadały ukośnie przez witrażowe okna do wnętrza katedry Świętego Patryka. Powietrze w świątyni, przesycone dymem i wonią tysięcy świec ustawionych pod ścianami i przy ołtarzu, przybrało tęczowy odcień. Jednak ludzie, którzy zasiedli w ławkach, nie zwracali uwagi na piękno wnętrza. Wielu z nich znajdowało się na Times Square w momencie wybuchu. Inni oglądali całe zdarzenie w CNN lub lokalnych wiadomościach. Niektórzy stracili przyjaciół lub kogoś bliskiego. Śmiercionośna eksplozja i krzyki umierających na zawsze wryły im się w pamięć. Nic, nawet pociecha religijna, jakiej szukali tu, w kościele, podczas całonocnego nabożeństwa za zmarłych, nigdy nie zdoła zatrzeć tych wspomnień.

Spotkanie rozpoczęło się kilka minut po północy w podziemnej sali konferencyjnej kwatery głównej holdingu UpLink przy Rosita Ayenue w San Jose. Sala miała prosty kształt, górne oświetlenie, wełniane dywany oraz automaty do kawy i poza tym, że nie było w niej okien, niczym nie różniła się od sal na wyższych piętrach. Brak widoku na Mount Hamilton był najbardziej rzucającą się w oczy różnicą.

Zaproszenie na spotkanie wraz z cyfrowym kluczem kodowym otwierającym drzwi otrzymały wyłącznie osoby z wąskiego grona najbliższych współpracowników Gordiana. Półmetrowe betonowe ściany i dźwiękochłonne panele sprawiały, że nawet osoba obdarzona doskonałym słuchem nie mogła niczego usłyszeć. W ścianach zainstalowano generatory szumu oraz inne nowoczesne systemy maskujące, które miały uniemożliwić podsłuch elektroniczny. Ochrona regularnie sprawdzała salę oraz kontrolowała za pomocą analizy spektralnej i promieni rentgenowskich wnoszone do niej telefony, komputery i sprzęt audiowizualny, poszukując ewentualnych urządzeń podsłuchowych.

Choć Gordian uważał termin „bezpieczne pomieszczenie" za rzecz względną i zdawał sobie sprawę, że zawsze można trafić na kogoś wystarczająco przebiegłego, zdeterminowanego i wyposażonego w wyrafinowane urządzenia techniczne, kto znajdzie sposób podsłuchania jego ściśle tajnych narad, ufał jednak, że ta część jego centrum operacyjnego jest na tyle zabezpieczona przed podsłuchem, na ile pozwalają na to współczesne techniki jego wykrywania i zwykła ostrożność. W tej grze między bronią i antybronią jedyne, co można zrobić, to być o krok przed „wśniuchami", jak Vince Scull zwykł określać „wścibskich niuchaczy".

Gordian powiódł wzrokiem po twarzach osób zgromadzonych wokół stołu konferencyjnego, zastanawiając się, jak najlepiej rozpocząć spotkanie, które o całe lata świetlne wyprzedzało ich zwyczajne narady. W sali konferencyjnej zebrali się doradca do spraw międzynarodowych Alex Nordstrum, wiceprezes projektów specjalnych Megan Breen i szef ochrony Peter Nimec. Po drugiej stronie stołu z monitora telewizyjnego spoglądała na niego groźnie psia twarz z wyłupiastymi oczami należąca do Vince'a Sculla, który uczestniczył w spotkaniu z Kaliningradu za pośrednictwem łącza satelitarnego.

Gordian wziął głęboki oddech. Pomyślał, że ich miny doskonale odzwierciedlają jego własny, ponury nastrój.

- Dziękuję wam za przybycie, choć praktycznie zwołałem tę naradę bez zapowiedzi - rozpoczął. - Nie wiem, ilu z was straciło zeszłej nocy krewnych lub przyjaciół na Times Square, lecz tym, których to spotkało, składam wyrazy głębokiego współczucia. - Zawiesił głos i spojrzał na Megan. - Czy masz jakieś wiadomości o bracie i szwagierce?

Szczupła brunetka pod czterdziestkę obrzuciła go bacznym spojrzeniem szafirowych oczu.

- Jeszcze nie, ale to nie znaczy, że coś im się stało. Linie międzymiastowe do Nowego Jorku są praktycznie zablokowane - odparła.

Swobodny ton nie zwiódł Gordiana. Kiedyś, dawno temu, popełnił błąd, myśląc o Megan jak o jeszcze jednym sztywnym i nadętym klonie wyprodukowanym przez Szkołę Biznesu Uniwersytetu Harvarda, w tym konkretnym przypadku mającym jeszcze dyplom z psychologii zdobyty na Uniwersytecie Columbia. Klonie zdolnym jedynie do umysłowych akrobacji. Wynikało to ze zwykłego uprzedzenia, ostatniej pozostałości zapiekłej niechęci do ludzi z wyższych sfer, która stanowiła część jego rodzinnej spuścizny. Wiele lat zajęło mu pozbycie się tego krzywdzącego stosunku do ludzi wywodzących się z inteligencji. Pierwszą osobą, która kazała mu inaczej spojrzeć na te sprawy, był Dan Parker. Meg dokonała reszty.

Okazało się, że gdy mianował ją szefem kadr i „łowcą głów" dla licznych jednostek badawczo-rozwojowych firmy, jego uprzedzenia zadziałały na korzyść Meg. Na stanowisku, które jej powierzył, widział kogoś, kto potrafiłby przyjmować i zwalniać pracowników, kierując się jedynie obiektywnymi i racjonalnymi kryteriami. Meg nie tylko doskonale wywiązywała się ze swoich obowiązków, ale na dodatek udowodniła, że zatrudnił osobę godną zaufania i mającą oryginalne pomysły. A tego się po niej nie spodziewał.

- Pete, masz swoich ludzi na wschodzie, prawda? Jak myślisz, czy mogliby się dowiedzieć czegoś o krewnych Meg? - Zwrócił się do szefa ochrony.

Nimec wysunął lekko wąską szczękę, co w jego wykonaniu miało być powściągliwą wersją skinienia.

- Nie ma problemu - odparł.

- Doskonale. - Gordian milczał przez chwilę, ponownie wodząc wzrokiem po twarzach osób siedzących wokół stołu. - Lepiej porozmawiajmy o tym, co się wydarzyło zeszłej nocy. Na miłość boską, co waszym zdaniem mogło pchnąć kogoś do popełnienia takiego czynu? Kto byłby do tego zdolny?

- Jeśli włączycie telewizor, usłyszycie gadające głowy, które ględzą o krajowym terroryzmie - stwierdził Nimec - Twoja kolej, Alex.

Nordstrum oglądał swoje okulary i przecierał szkła specjalną ściereczką wyjętą z kieszeni swetra w jodełkę.

- Pracuję na pół etatu jako konsultant w CNN i innych agencjach informacyjnych. Dobrze mi płacą i pozwalają wygłaszać na wizji własne opinie. Nie wszystko, co mówią... Hmm... Gadające głowy, należy natychmiast odrzucić.

- Pilnuj swojego tyłka, Nimec - dobiegł głos od strony monitora telewizyjnego.

Ten wzruszył ramionami.

- Chciałem powiedzieć, że ta ich jednomyślność jest nieco zabawna, bo jeszcze niedawno każdy akt terroru odruchowo przypisywali Arabom. Oklahoma City wszystko zmieniło.

- Rozumiem więc, że nie zgadzasz się z poglądami prezentowanymi w mediach - stwierdził Gordian.

- Nawet przy tak szczątkowej wiedzy, jaką mam na temat wybuchu tej bomby, bardzo wątpię, żeby podrzuciły ją jakieś szajbusy z Ephraim City.

- Powody?

- Kilka - odparł Nimec. - Po pierwsze, stosowana przez nich przemoc wynika z patologicznej nienawiści i podejrzliwości żywionej do urzędów federalnych oraz z przekonania, że są ostatnimi rewolucjonistami walczącymi o konstytucyjne swobody. Cele ich ataków zawsze miały jakiś związek, rzeczywisty lub symboliczny, z agendami rządowymi. Zabijanie zwykłych obywateli uważają za uboczny skutek swojej walki. - Przerwał na chwilę i upił łyk kawy. - Pamiętajmy, że przyczyną podłożenia bomby pod budynek Alfreda P. Murraha była chęć zniszczenia biur FBI i ATF, które mieściły się na jego górnych piętrach. Zniszczenia dolnych pięter nie sposób było jednak uniknąć, ponieważ beczki z nawozem i olejem opałowym, które zdetonował McVeigh, ważyły ponad dwie tony. Nie mógł wnieść ich do środka, więc pozostały na zewnątrz, przed budynkiem. Chodzi mi o to, iż skoro nie mógł zniszczyć jedynie właściwego celu, to przekonał swoje sumienie, że te dzieciaki z przedszkola są nieuniknionymi ofiarami wojny, wkalkulowanymi stratami własnymi.

- A co z bombą podłożoną w parku olimpijskim? Zapytała Megan. - Tam mieliśmy do czynienia z terenem publicznym.

- Wciąż nie rozstrzygnięto, kto jest za to odpowiedzialny - zauważył Nimec - ale i w tym wypadku dostrzegam komunikat, jaki być może chcieli nam przesłać. Ci skrajni patrioci są święcie przekonani, że instytucje wszystkich trzech organów władzy państwowej są infiltrowane przez międzynarodowy spisek syjonistyczny... Tajną sektę zdecydowaną uczynić ze Stanów Zjednoczonych część Nowego Światowego Ładu. A olimpiada od samego początku jest przecież symbolem globalizmu. Rozumiecie, do czego zmierzam?

- Lecz idąc śladem tak pokrętnego rozumowania, można sobie wyobrazić, że dla tych ludzi to, co odbywało się na Times Square, było czymś podobnym. Rodzajem ogólnoświatowej imprezy, w której uczestniczą ludzie różnych narodowości - zauważył Gordian.

Nimec machnął mu ręką przed nosem.

- Trochę to naciągane. Przywódcy takich ruchów są w najlepszym wypadku obdarzeni jedynie przeciętną inteligencją. A jeśli chodzi o zwykłych żołnierzy, wyniki są znacznie poniżej wykresu krzywej średniego IQ. Tym ludziom kłopot sprawia połączenie kilku punktów więcej niż jednym pociągnięciem ołówka.

- Przepraszam, Pete, lecz jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym wrócić do tego, co powiedziałeś przed chwilą. Że nie wierzysz, by to oni podłożyli...

- Posłużmy się raz jeszcze przykładem Oklahoma City - przerwał mu Nimec, kiwając głową. - Zdetonowana tam bomba była tak wielka i prymitywna, gdyż przestępcy nie potrafili zdobyć niczego bardziej wyrafinowanego, żadnych ściślej kontrolowanych materiałów wybuchowych... W każdym razie w takiej ilości, jaka była im potrzebna do osiągnięcia celu. Skorzystali więc z przepisu, który można znaleźć w poradniku domowego pirotechnika, na stronie internetowej i gdzie tam jeszcze chcesz. Pomysł zaczerpnęli z Turner Diaries, a reszta to już historia. Całe ich przedsięwzięcie cechuje brak wyobraźni i ograniczenie się do wykorzystania materiałów, które można łatwo i legalnie zdobyć.

- W zeznaniach naocznych świadków, jakie słyszałem, powtarza się twierdzenie, że wszystko zaczęło się od wybuchu wózka ze słodyczami na Czterdziestej Drugiej Ulicy - zauważył Nordstrum. - Mówi się też, że chwilę wcześniej doszło tam do jakiejś scysji między gliną z K-9 a sprzedawcą.

- Potwierdza to zapis transmisji telewizyjnej - zgodził się Nimec. - Już kazałem naszym fachowcom powiększyć komputerowo niektóre kadry. Szukamy również dojść do amatorskich taśm wideo. Musiało się tam kręcić tysiące ludzi z kamerami. Ale nawet przy braku innych dowodów myślę, że możemy przyjąć, iż bombę przemycono na plac w wózku. Czy stało się to za wiedzą sprzedawcy, czy nie, na razie nie wiadomo.

- Jedno jest pewne - odezwał się Scull. - Ktokolwiek podrzucił ten ładunek, nie zmarnował dolców i zrobił niezłe bum.

Nimec popatrzył chłodno w obiektyw kamery umieszczonej nad monitorem.

- Ładunek był bardzo skuteczny w stosunku do swych rozmiarów, to prawda - rzekł, marszcząc czoło i dając jasno do zrozumienia, że nie podoba mu się sposób, w jaki Scull formułuje myśli. - Przypuszczam, że użyto czegoś w rodzaju C-4 albo HBX.

- A następne eksplozje? - Zapytał Gordian. Nimec wzruszył ramionami.

- Na tym etapie trudno cokolwiek powiedzieć - rzucił.

W pokoju przez chwilę panowała cisza. Gordian wypił kolejny łyk kawy.

- W porządku, Pete. Przypuśćmy, że na razie zgodzimy się z tobą i zrezygnujemy z podejrzewania krajowych terrorystów. Co w takim razie z fundamentalistami islamskimi?

- Tak w ogóle? Gordian spojrzał na niego

- Mówiłem poważnie.

- Ja też. Chodziło mi o to, że kiedy mamy do czynienia z naszymi wrogami w świecie arabskim, sprawy nie zawsze wyglądają jednoznacznie. Z jednej strony przypuszczalnie byliby zdolni do dokonania zamachu dla samej chęci spowodowania masakry. Ich nienawiść do Ameryki w równym stopniu dotyczy rządu jak zwykłych obywateli. Z drugiej jednak strony trzeba odróżnić terroryzm państwowy od ataków przeprowadzanych przez niezależne grupy ekstremistów lub wolnych strzelców, których nic nie łączy ani z jednymi, ani z drugimi. Granica między nimi nie zawsze jest wyraźna, lecz istnieje. A w tym wypadku może to być szczególnie istotne.

- Zapewne zaraz nam wytłumaczysz dlaczego - wtrącił się Gordian, nie spuszczając z niego wzroku.

- Moim zdaniem, wybuch w World Trade Center pasuje mniej więcej do tej trzeciej kategorii - ciągnął Nimec. - Nigdy nie znaleziono rozstrzygających dowodów, które świadczyłyby o powiązaniach spiskowców z jakimś obcym państwem. Ramzi Yousef, rzekomy mózg przedsięwzięcia, był niewiarygodnym partaczem. Wybuch jego bomby miał doprowadzić do przewrócenia się większej z bliźniaczych wież na mniejszą, co nie nastąpiło. Miał ponadto uwolnić trujące opary cyjanku. To również się nie powiodło, ponieważ cyjanek sodu, którym nasączył bombę... Wyparował w momencie eksplozji. Przewidziałby to każdy licealista z przeciętnymi ocenami z chemii. Dwa lata później, podczas produkcji płynnych materiałów wybuchowych Yousef wywołał pożar w swoim pokoju hotelowym w Manili i chcąc uniknąć aresztowania, nawiał do Pakistanu. Zostawił jednak komputer, na którego twardym dysku znaleziono mnóstwo plików z obciążającymi go danymi. Jeśli ten dureń był agentem jakiegoś wrogiego bliskowschodniego państwa, jego przełożeni musieli być nieźle zdesperowani, skoro skorzystali z jego usług.

- W porządku, więc to zwykły tłuk. Rozumiem, co chcesz powiedzieć - rzucił Scull. - Ale skoro już omawiamy terroryzm od A do Z, powinniśmy wspomnieć o facetach, którzy strącili boeinga Pan Amu.

- Scull ma rację, powinniśmy - zgodził się Nimec. - Wydaje mi się, że nawet na tak wczesnym etapie śledztwa można znaleźć przynajmniej parę podobieństw między oboma zamachami. Obie operacje były skuteczne, kosztowne i diabelnie krwawe. I, niech Bóg ma w opiece ludzkość, obie zostały przeprowadzone przez znakomitych fachowców.

- Wiadomo, że za katastrofę samolotu Pan Amu odpowiedzialna jest Libia - odezwał się Gordian. - Czyżbyś sugerował, że wczorajszy zamach nosi znamiona terroryzmu państwowego?

- Jest za wcześnie na tak daleko idące wnioski. Z pewnością jednak spełnia on niektóre jego kryteria - odparł Nimec. Przejechał dłonią po krótko przyciętych włosach na głowie. - Ale rodzi się pytanie, kto nadał tę robotę.

- Myślę, że wiem, do czego zmierza Pete - odezwał się Nordstrum. - Wszyscy standardowi podejrzani siedzieli ostatnio cicho, choć z różnych powodów. W Iranie reżim Chatamiego stara się zaprezentować Unii Europejskiej bardziej nowoczesne oblicze niż jego poprzednicy. Tak samo Irak, gdzie Saddam ma nadzieję, że zachowując się jak chłopiec na posyłki, uzyska złagodzenie sankcji gospodarczych nałożonych na jego kraj po wojnie w zatoce. Wiemy, że Syryjczycy zaangażowali się w zakulisowe rozmowy pokojowe z Izraelem... Tak na gorąco nie przychodzi mi do głowy żaden muzułmański reżim, któremu zależałoby na sianiu fermentu.

- Nie słyszałem, byś wśród tych nawiedzonych drani wymienił raz jeszcze Kadafiego - zauważył Scull.

Nimec potrząsnął głową.

- Och, on zawsze chętnie by ukąsił, ale nie opłaca mu się pakować w kłopoty, kiedy reszta jego arabskich braci dogaduje się z zagranicą. Nie chciałby ryzykować znalezienia się w izolacji.

Cała piątka przez jakiś czas siedziała w milczeniu. Gordian wstał od stołu, podszedł do kredensu, nalał sobie kawy i znowu usiadł. Przez kilka sekund wpatrywał się w filiżankę, aż wreszcie spojrzał na pozostałych.

- Mogę chyba powiedzieć głośno to, co nam wszystkim chodzi po głowach - odezwał się w końcu. - Niewykluczone, że to Rosja. Lub jakaś frakcja w rosyjskim rządzie. Starinow ma wielu politycznych przeciwników, którzy chętnie widzieliby go obrzuconego jajami... A mają oni dostęp do pieniędzy, materiałów i wysoko wykwalifikowanych fachowców.

Zobaczył, że Megan mruży oczy w zamyśleniu.

- Meg?

- Coś mi w tym wszystkim nie gra. Nikt nie przyznał się do podłożenia bomby...

- I być może nikt nigdy tego nie zrobi, jeśli mogę się wtrącić - rzekł Nimec. - W minionych dziesięciu latach obserwuje się tu charakterystyczną tendencję. Grupy terrorystyczne unikają zwracania na siebie uwagi. Chodzi o to, że wolą, by ich wrogowie musieli zgadywać i błądzić po omacku.

- Wiem o tym - odparła Megan. - Lecz tym razem zamachu dokonano w ściśle określonym celu: by doprowadzić do ochłodzenia stosunków między naszymi krajami oraz osłabić autorytet i pozycję Starinowa w rosyjskim rządzie. Moim zdaniem, nie miałoby to sensu, jeśli nie wskazano by go wyraźnie jako inicjatora akcji. Tylko po co Starinow miałby organizować zamach, skoro mógł tym przypieczętować swój upadek? Jak powiedziałam, to się nie trzyma kupy. Za cholerę nie ma w tym logiki.

- Rzeczywiście nie ma, na razie - przyznał Nimec. - Nasi przeciwnicy mogą jednak prowadzić z nami subtelną grę, której istoty na tym etapie jeszcze nie rozszyfrowaliśmy.

- Zgadzam się z tobą - rzekł Nordstrum. - Wydaje się, jakby od wybuchu upłynęła cała wieczność, a tymczasem nastąpiło to ledwie dwanaście godzin temu. Musimy poczekać na więcej informacji, zobaczyć, jak się to wszystko rozwinie...

- A co mamy robić do tego czasu? Siedzieć z założonymi rękami? - Spytał Scull. - Gord, posłuchaj, czy nie zdajesz sobie sprawy, jak negatywny wpływ będzie to miało na naszą stację, jeśli zamach rzeczywiście miał udupić Starinowa? Ja jeden jestem w Rosji. Mam lepsze rozeznanie sytuacji politycznej niż wy. I powiem ci, że wielu tutejszych dygnitarzy nie posiadałoby się ze szczęścia, gdybyśmy wzięli swoje jankeskie dupy w troki i poszli do diabła.

- Jezu, Scull - jęknęła Megan. - Setki niewinnych ludzi zostało wczoraj zabitych, dyskutujemy o wydarzeniu, które może zdestabilizować cały ten rejon, a ty...

- Co ja? Chodzi ci o to, że jestem szczery i że choć w Kaliningradzie minęła północ, siedzę jak głupek przed wideotelefonem i staram się nakreślić ogólny obraz sytuacji? Jeśli my nie zadbamy o nasze interesy w Rosji, to kto to zrobi? A po co niby Gord zwołał tę nasiadówę?

Nordstrum westchnął i przetarł oczy.

- Wszyscy wiemy, po co tu jesteśmy, Scull. Wydaje mi się jednak, że Megan chodziło o spojrzenie na sprawę z pewnego dystansu...

- Poczekaj - przerwał mu Gordian, podnosząc rękę. - Wiem, że wszyscy jesteśmy niewyspani i zmęczeni. Poruszyliśmy jednak kilka istotnych kwestii i rad jestem, że nie odłożyliśmy tego spotkania na później. Ktoś, zdaje się Juliusz Cezar, zauważył, że sztuka życia bardziej przypomina sztukę zapaśnika niż tancerki. Zawsze uważałem, że chciał przez to powiedzieć, iż niespodziewanym kłopotom należy wychodzić naprzeciw i brać się z nimi za bary, a nie starać się chyłkiem je omijać. Dlatego uruchomiliśmy projekt Miecz. - Zawiesił głos, czekając na komentarz, a gdy nikt się nie odezwał, zwrócił się do Nimeca: - Pete, chcę, żeby Max zebrał grupę, która zajmie się zbieraniem informacji mogących pomóc w znalezieniu osób odpowiedzialnych za ten zamach. Koszty nie grają roli.

Nimec skinął głową. Gordian obrzucił go spojrzeniem, jakim czasami mierzył ludzi: twardym, skupionym, przywołującym na myśl kogoś, kto wystawia do słońca szkło powiększające, by podpalić liście. Takie właśnie spojrzenie, pod którym człowiek miał wrażenie, jakby zanurzył się w ukropie, Gordian zatopił w Nimecu.

- Myślę, że najlepiej będzie, jeśli Max czym prędzej poleci do Rosji. Niech stamtąd kieruje sprawami i korzysta z naszej stacji łączności jako bazy - ciągnął Gordian. Jednocześnie ty, Pete, sprawdź każdy ślad tutaj, w USA. Oczekuję szybkich postępów.

Nimec ponownie skinął głową.

- Działamy dyskretnie, dobrze? Jeśli sfery wywiadowcze nabiorą jakichkolwiek podejrzeń, że prowadzimy niezależne śledztwo, zastopują nas. - Gordian powiódł wzrokiem po twarzach zebranych. - Jakieś uwagi?

- Tylko jedna - powiedział Nordstrum.

Gordian spojrzał na niego pytająco.

- Ten cytat o zapaśniku i tancerce, pamiętasz?

- Tak.

- Jego autorem jest Marek Aureliusz, a nie Juliusz

Cezar. Gordian jeszcze przez chwilę nie spuszczał z niego wzroku, a potem powoli podniósł filiżankę do ust, wypił kawę i skinął głową.

- Dziękuję za uwagę, przyjacielu - rzucił.

Pokój błękitny w nowojorskim ratuszu, gdzie władze miasta zazwyczaj organizowały spotkania dla prasy, okazał się zbyt mały, by pomieścić tłum dziennikarzy i reporterów telewizyjnych chcących wziąć udział w pierwszej po eksplozji konferencji prasowej. Wybór miejsca na to spotkanie był zaledwie jedną z setek decyzji, jakie musiało podjąć biuro burmistrza.

Lecz burmistrz odszedł. Nie żył. Zginął w wybuchu, jak tysiące innych.

Jego zastępca leżał w szpitalu i miał w nim pozostać jeszcze co najmniej tydzień. Z powodu obrażeń wewnętrznych. Kawałek deski wbił mu się w brzuch i miał szczęście, że w ogóle przeżył. Nikt nie wiedział, kiedy wróci do pracy.

Połowa przewodniczących rad dzielnicowych odniosła zbyt poważne rany, by mogła przybyć, a komisarz policji był zbyt przybity osobistą tragedią oraz zajęty śledztwem, żeby - jak to określił - marnować czas na głupoty związane z public relations.

Jednak media domagały się czegokolwiek. Choćby ochłapów. Dlatego sekretarz prasowy Andrea DeLillo spędziła ostatnie piętnaście godzin, robiąc, co w jej mocy, żeby rozwiązać wszystkie problemy, i w umiejętności radzenia sobie w trudnej sytuacji osiągnęła poziom światowej ekstraklasy. Opędziła się od polityków, którzy zapragnęli zbić kapitał, pokazując się w blasku jupiterów zwróconych na Times Square. Zebrała dane od ekipy pracującej na miejscu zdarzenia, ze szpitali i od ocalałych lekarzy pogotowia. Na drugi plan zepchnęła własny ból, nie wspominając już o lęku o pracę, której utraty obawiała się po objęciu urzędu przez nowego burmistrza. Jeśli mogła uczynić cokolwiek, by zaszkodzić mordercom, którzy zesłali na jej miasto anioła zagłady, zrobi to. Postanowiła, że zapozna media ze wszystkimi faktami, które zna, i pozwoli dziennikarzom znaleźć zbrodniarzy. Nic więcej nie mogła teraz zrobić. Mogła się tylko modlić, by to wystarczyło.

Mikrofony ustawiono na podwyższeniu na szczycie schodów prowadzących do ratusza. Tłum dziennikarzy, szczelnie opatulonych z powodu zimna, zapełnił schody i ulicę, którą policja musiała wyłączyć z ruchu. Otoczona przez przedstawicieli policji, straży pożarnej, rady miejskiej i FBI Andrea obserwowała tłum.

W końcu podeszła do mikrofonu i rozpoczęła swoje wystąpienie. Kiedy z jej ust płynęła ponura statystyka, złożyła sobie w duchu solenne przyrzeczenie: ktoś za to zapłaci, nawet gdyby sama musiała o to zadbać.


20

WASZYNGTON

2 STYCZNIA 2000

Z DZIENNIKA „WASHINGTON POST"

FBI ODMAWIA ODPOWIEDZI

NA PYTANIE O PIĄTĄ BOMBĘ

Mnożą się domysły na temat

znaleziska poddawanego testom

w laboratorium kryminalistycznym FBI

WASZYNGTON. Dziś rano, podczas konferencji prasowej w gmachu J. Edgara Hoovera przy Pennsylvania Ayenue, zastępca dyrektora FBI, Robert Lang, uchylił się od odpowiedzi na pytanie, czy biuro dysponuje dowodami pozwalającymi ustalić tożsamość osoby lub osób odpowiedzialnych za krwawy zamach na Times Square, w którym w noc sylwestrową zginęło około siedmiuset osób, a dalszych kilka tysięcy zostało rannych.

W swoim oświadczeniu Lang po raz pierwszy oficjalnie potwierdził, że po wybuchu, który nastąpił o godzinie 23.56, nastąpiły trzy dalsze eksplozje „noszące znamiona umyślnego działania", co wyklucza możliwość, że mogły je spowodować uszkodzenia sieci gazowej, jak to wcześniej podały niektóre agencje. Jako „niezwykle pomocne dla śledztwa" Lang określił relacje naocznych świadków i wyraził przekonanie, że fotografie oraz zapisy wideo z miejsca zdarzenia dostarczą organom ścigania jasnego obrazu „sytuacji przed i po wybuchu".

Lang był jednak o wiele bardziej wstrzemięźliwy, gdy zapytano go o przedmiot znaleziony przez ekipę dochodzeniową. Według krążących plotek miał to być piąty ładunek wybuchowy, który nie eksplodował. „Mogę jedynie powiedzieć, że zabezpieczyliśmy dowód rzeczowy, naszym zdaniem pozostawiony przez sprawcę bądź sprawców, który jest obecnie poddawany badaniom w EU-BDC - Centrum Informacji o Bombach, czyli oddziale naszego laboratorium zajmującym się materiałami wybuchowymi", oświadczył Lang, odpowiadając na pytania dziennikarzy. „Ze względu na dobro śledztwa nie mogę się wdawać w szczegóły, ale pragnę zapewnić opinię publiczną, a zwłaszcza rodziny ofiar wybuchu, że czyn ten budzi w nas najwyższą odrazę i że dołożymy wszelkich starań, aby rozwiązać tę sprawę".

Zamiast uciąć spekulacje na temat odkrycia, jakiego rzekomo miał dokonać oddział specjalny nowojorskiej policji w kilka minut po wybuchu kolejnych bomb, wypowiedź Langa tylko wzmogła zainteresowanie prasy, gdyż nieopatrznie wspomniał on, że tajemniczym przedmiotem zajęło się Centrum Informacji o Bombach: najważniejsze laboratorium FBI badające materiały wybuchowe. Choć przyznał, że badanie resztek bomb i śladowych pozostałości po ładunkach wybuchowych należy do normalnych obowiązków EU-BDC, odpowiadając na pytania dziennikarzy, odmówił „stwierdzenia, o jaką kategorię dowodu rzeczowego chodzi".

Zdaniem wielu biegłych sądowych może to mieć daleko idące konsekwencje, gdyż nawet szczątki urządzenia wybuchowego mogą nosić charakterystyczne „znaki", które pozwalają porównać je z bombami użytymi podczas innych zamachów i powiązać z konkretnymi ugrupowaniami terrorystycznymi...

Artykuł snujący domysły na temat tajemniczej piątej bomby trafił niemal w dziesiątkę.

Rzeczywiście, obok wystawy sklepowej na rogu Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy i Siódmej Alei znaleziono niewypał piątej bomby saszetkowej, choć odkrycia dokonał nie policjant, lecz strażak. W odpowiedzi na wystosowaną przez policję nowojorską prośbę o pomoc biuro terenowe FBI szybko skierowało na miejsce sapera w kombinezonie ochronnym. Kiedy stwierdzono, że zapalnik urządzenia nie działa i bombę można bezpiecznie przenieść, wyspecjalizowany oddział - po otrzymaniu zgody zastępcy dyrektora biura terenowego FBI - zorganizował przewóz ładunku do kwatery głównej agencji w Waszyngtonie, gdzie przekazano go EU-BDC w celu wykonania badań. Kolejne odkrycie dokonane jeszcze na miejscu przez agenta wyposażonego w lampę ultrafioletową spowodowało, że w laboratorium zaczęto snuć różne domysły na długo przed dotarciem tam niebezpiecznej przesyłki: zarówno na niewypale, jak i na szczątkach zebranych w pobliżu miejsca pierwszego wybuchu znaleziono ślady farby fluorescencyjnej, co oznaczało, że producent pokrył materiały wybuchowe chemicznymi znacznikami. Reakcja pracowników laboratorium była w pełni uzasadniona, bo choć w Stanach Zjednoczonych znakowanie nie było jeszcze obowiązkowe w świetle prawa, Szwajcaria od lat wymagała tego od swoich dostawców, a wiele innych krajów dobrowolnie stosowało się do tego wymogu. Jeśli na ładunku rzeczywiście znaleziono ślady fluorescencyjnego znacznika, to mógł on doprowadzić ekipę dochodzeniową do miejsca sprzedaży wykorzystanych przez terrorystów składników i dostarczyć cennych informacji o ich nabywcy.

Gdy tylko ładunek plastyku C-4 dotarł do laboratorium, zdjęto z niego cieniutką warstwę wierzchnią, którą, po umieszczeniu pod mikroskopem, poddano działaniu pola magnetycznego w celu zorientowania ewentualnych znaczników melaminowych - chemicznie obojętnych mikrocząstek pokrytych barwnymi prążkami - w jednym kierunku. Zazwyczaj znaczniki mieszano z ładunkiem wybuchowym w stosunku dwieście pięćdziesiąt do miliona, dzięki czemu były wyraźnie widoczne pod mikroskopem, a nie pozbawiały materiału wybuchowego stabilności i siły rażenia. Specjaliści posłużyli się mikroskopem optycznym Olympus wyposażonym w trzydziestopięciomilimetrową kamerę wideo Polaroida i od razu wykryli obecność znaczników w próbce. Pracując w szalonym tempie, zarejestrowali je i odczytali zakodowaną kolorem informację o wytwórcy, dacie produkcji i numerze serii użytego plastiku.

Pozostało tylko rutynowe przeszukanie komputerowej bazy danych o będących w obrocie materiałach wybuchowych, którą niedawno dodano do Systemu Wyszukiwania Danych o Materiałach Wybuchowych ochrzczonego przez rozmiłowanych w akronimach rządowych specjalistów mianem EXPRESS. Już w pierwszym podejściu osiągnięto sukces.

Producent został zidentyfikowany jako Lian International, firma chemiczna będąca częścią większej malezyjskiej korporacji z siedzibą w Kuala Lumpur, którą kierował biznesmen pochodzenia chińskiego nazwiskiem Teng Chou. Choć ślad był ważki, zbladł wobec następnego odkrycia. Kiedy przeszukanie przeprowadzono pod kątem numeru serii, okazało się, że pasuje do partii plastyku, którą niedawno zakupiła pewna rosyjska firma handlująca bronią powiązana ściśle ze sferami rządowymi.

Mając w zanadrzu tak istotne poszlaki, specjaliści z EU-BDC wiedzieli, że natrafili na grubszą aferę.

Był to podręcznikowy przykład skuteczności szczegółowej analizy dowodów na wszystkich etapach śledztwa.

Oznaczał też wstąpienie na drogę, która miała sprowadzić amerykańskie ekipy dochodzeniowe na manowce.


21

NOWY JORK

3 STYCZNIA 2000

CMENTARZ CALVARY, QUEENS

Płatki śniegu łagodnie opadały na drzewa i stojące wokół nagrobki. W każdej innej sytuacji komisarz Harrison byłby zachwycony tym widokiem. Rosetcie też by się on pewnie spodobał, zwłaszcza gdyby mogła go oglądać z dobrze ogrzewanego pokoju. Zbyt łatwo marzła, żeby w innych warunkach potrafiła docenić piękno zimowego krajobrazu. Powinien kazać włożyć do trumny kilka koców. Nie znosił myśli, że już nigdy nie będzie jej ciepło. W ogóle nienawidził wszystkiego, co się z tym wiązało.

Komisarz policji Bill Harrison stał nad otwartym grobem. Wiedział, że nie jest sam. Ta sama scena zostanie bowiem odegrana jeszcze setki razy, gdyż Nowy Jork rozpoczął żegnanie swoich zmarłych. Marna to jednak była pociecha. Pogarszała raczej jego samopoczucie.

Jak ma dalej żyć bez Rosetty? Była jego ciałem, duchem, sensem istnienia. Kiedy miał dość pracy, kiedy czuł się przygnębiony tym, co musiał oglądać każdego dnia, szedł do domu do swojej kobiety, a ona przywracała mu równowagę ducha. Nie mogła zaoszczędzić mu tych widoków, ale każda spędzona z nią chwila uświadamiała mu, że jego praca ma sens. Żona była dla Harrisona ucieleśnieniem wszystkiego, co dobre na tym świecie.

A teraz miał ją włożyć do dziury w ziemi. Lada chwila przyniosą trumnę.

Ból stał się nie do zniesienia.

Milion razy zadawał sobie pytanie, dlaczego zabrał ją ze sobą na Times Square. Mógł powiedzieć „nie", twierdząc, że większość miejsc zarezerwowali politycy i nie zostało nic dla zwykłych śmiertelników. Miał taką możliwość, lecz w swej nieskończonej mądrości zdecydował, że chęć sprawienia przyjemności Rosie przeważa nad potencjalnym ryzykiem.

Nie mógł sobie tego darować.

Obok niego stała córka. Łzy na jej twarzy były solą wysypaną na jego rany. O mało nie zginęła, a wszystko przez to, że nie potrafił w porę dostrzec zagrożenia i mu zapobiec. Co noc nawiedzały ją te same koszmary. Jego córka - dziecko, które kochał ponad wszystko - śmiertelnie się przeraziła. Choć była pod jego opieką, u jego boku, nie potrafił ochronić jej przed niebezpieczeństwem. Dlaczego?

Zrzucanie winy na burmistrza nie miało sensu. Człowiek nie żył. Zapłacił najwyższą cenę, bo przez swoją lekkomyślność stworzył zbyt kuszący cel, by terroryści mogli mu się oprzeć.

Zrzucanie winy na podwładnych też było bezsensowne. Wózek sprzedawcy wydał mu się zupełnie zwyczajny, kiedy przez chwilę na niego patrzył. Jakim cudem inni mogli dostrzec w nim coś podejrzanego? Pierwsze raporty określały atak jako sprawnie wykonaną robotę zawodowca i nie mogła mu zapobiec nawet najbardziej skrupulatna kontrola.

Żałobnicy, w większości oficerowie policji w galowych mundurach, przynieśli trumnę i powoli złożyli ją na pasach, na których Rosie zostanie opuszczona w głąb ziemi i odejdzie, dopóki następna śmierć, tym razem jego, ich nie połączy.

Serce o mało nie pękło mu z żalu.

Wyciągnął rękę, ujął dłoń córki i ścisnął ją.

Rozległ się szum kamer i trzask migawek.

Nawet cierpienie stało się sprawą publiczną.

Trumna powoli opadała na miejsce wiecznego spoczynku. Głuche stuknięcie drewna o ziemię było najsmutniejszym, najbardziej ostatecznym dźwiękiem, jaki usłyszał w całym swoim życiu.

Podobnie jak odgłos wybuchu, będzie go prześladował do końca jego dni.

Ksiądz wypowiadał słowa otuchy, jednak dźwięki odbijały się od niego, nie znajdując drogi do umysłu. Przynajmniej teraz. Być może później, gdy zostanie sam i zacznie wspominać wydarzenia dzisiejszego dnia, odnajdzie w nich nutę pociechy, którą miały przynosić.

Rzucił na trumnę wiązankę róż, którą ze sobą przyniósł. Jaskrawa plama szkarłatu na błyszczącej drewnianej powierzchni znikała powoli pod białymi płatkami śniegu, które wciąż leniwie spadały z nieba. Podobnie jak jego serce, kwiaty wkrótce zastygną w lodowej skorupie.

Wiązanka Tashei upadła obok jego kwiatów. Pod koniec ceremonii żałobnej wpatrywał się tylko w oba bukiety niknące pod śnieżną pokrywą.

Utracił Rosie. Czuł w środku tak wielką pustkę, że zdumiewało go, jak jego ciało może ją pomieścić. Przed całkowitym załamaniem powstrzymywała go świadomość, że ma zadanie do wykonania.

Był komisarzem policji miasta Nowy Jork. Do niego należało znalezienie sprawców tego barbarzyńskiego czynu. W dniu, w którym doprowadzi ich przed oblicze sprawiedliwości, rozpocznie się jego uzdrowienie.


22

MOSKWA

6 STYCZNIA 2000

Łaźnia na Pietrowce należała do ulubionych miejsc rekreacji gangsterów, urzędników państwowych i tych, dla których dystynkcje nie mają znaczenia, toteż Jurij Wostow odwiedzał je dwa, trzy razy w tygodniu, aby zażyć gorącej kąpieli lub odprężyć się w saunie. Przybywał zawsze punkt dwunasta z jedną przynajmniej lub z dwoma kobietami.

Wostow uważał swoje wizyty w łaźni za rodzaj terapii i źródło fizycznej przyjemności, a jak się przekonał, przyjemność również wymaga zabiegów. Kilka lat temu, gdy zbliżał się do pięćdziesiątki, przeżył okropny strach. Gdzieś w okolicy swoich urodzin zauważył, że jego seksualny wigor powoli maleje, a po paru okropnych i żenująco wstydliwych doświadczeniach w łóżku zaczął się nawet obawiać, że powoli staje się impotentem. Choć miał długą listę młodych, pięknych kobiet gotowych dotrzymać mu towarzystwa w sypialni, a każda wykazywała w sprawach łóżkowych spory talent i wyobraźnię, wyglądało jednak na to, że żadne zabiegi nie są w stanie go podniecić. Spotkania z kochankami przebiegały rutynowo, niemal bezbarwnie, dopóki pewnej nocy, idąc za radą przyjaciela sprawującego ważną funkcję państwową, nie spróbował ménage à trois - czego z niewiadomych powodów nie robił nigdy wcześniej - z parą sióstr znanych z chęci do baraszkowania w grupie. Między ich spoconymi ciałami odnalazł ratunek.

Podejrzewał, że sekret tkwi w tym, iż jest człowiekiem przedkładającym ilość nad jakość. Podobnie jak w wypadku jedzenia, picia i dóbr materialnych, największą rozkosz sprawiało mu, gdy upragnioną rzecz dostawał natychmiast.

Dziś w saunie towarzyszyły mu Nadia i Swieta. Nie były to owe siostry, którym zawdzięczał cielesne oświecenie, lecz para chętnych i pełnych zapału dziewczyn, o ile mu wiadomo, wcale ze sobą nie spokrewnionych. Nadia, kasztanowa brunetka, nie miała na sobie nic oprócz pary złotych kolczyków w kształcie kółek, natomiast Swieta, cynamonowy rudzielec, zdecydowała się zaakcentować swoją nagość złotą obrączką. Obie klęczały przed Wostowem, który odrzucił ręcznik i siedział nagi na ławce, patrząc, jak ich głowy podskakują pod jego wystającym brzuchem, a piersi łagodnie kołyszą się w perłowej mgiełce pary wodnej.

Nagłe, gwałtowne stukanie do drzwi wyrwało Wostowa i jego towarzyszki ze stanu ekstazy. Złoty kolczyk Nadii przestał uderzać o wewnętrzną stronę jego uda, a rude włosy Swiety zniknęły z jego kolan. Obie dziewczyny spojrzały na niego niepewnie, jakby nie wiedziały, co mają dalej robić.

Wostow zmarszczył brwi, przeklinając w myślach tego, kto zepsuł mu tę chwilę.

- Co jest? - Warknął.

- Prastitje, panie Wostow - rozległ się zza drzwi głos łaziebnego. - Jest rozmowa do pana na komórce...

- Rozmowa? Przecież mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać!

- Wiem, proszę pana, ale telefon dzwonił i dzwonił...

- Kurwa mać! Dosyć! - Wostow wstał, zdjął ręcznik z wieszaka i owinął się nim w pasie. Następnie uchylił drzwi i wystawił przez szparę otoczoną kłębami pary rękę. - Daj mi ten telefon.

Łaziebny podał mu aparat i wycofał się. Zatrzasnąwszy drzwi, Wostow nacisnął klawisz, aby przyjąć rozmowę.

- Słucham - powiedział, podnosząc słuchawkę do ucha.

- Ach, Jurij. Mam szczerą nadzieję, że ci nie przeszkodziłem. Wostow rozpoznał głos Teng Chou i znów zmarszczył brwi.

- Owszem, przeszkodziłeś - odparł.

- A zatem wybacz mi. Od dłuższego jednak czasu próbowałem złapać cię w twoim biurze.

Wostow zerknął na Nadię i Swietę, które usiadły na ławce i coś do siebie szeptały, chichocząc cicho od czasu do czasu. Co je tak rozśmieszyło?

- Nic nie szkodzi - rzucił do słuchawki coraz bardziej rozłoszczony. - O co chodzi?

- Mam kłopot ze skontaktowaniem się z naszym wspólnym znajomym. Obawiam się, że część złości na niego skrupiła się na tobie.

- Nie szkodzi, już powiedziałem. Ale co ja mam z tym wspólnego?

- Wspólnego? Mój drogi przyjacielu - Teng mówił miękkim głosem, uważnie wypowiadając rosyjskie słowa - bardzo wiele.

Wostow zbladł.

- Wiesz, o co mi chodzi. Nie będę nieustannie pośrednikiem między wami.

- Oczywiście, że nie. Ale to ty nadałeś nam ten interes. - Teng urwał na chwilę. - Prawdopodobnie te kłopoty na łączach, że się tak wyrażę, nic nie znaczą. Wszyscy ostatnimi czasy mamy urwanie głowy. Mimo to jednak moi mocodawcy potrzebują jakiegoś zapewnienia, że otrzymają należną im gratyfikację. Że wszystko odbędzie się tak, jak ustaliliśmy.

Wostow odwrócił się tyłem do dziewczyn i zniżył odrobinę głos.

- Posłuchaj, gówno mnie to obchodzi - warknął. - Mów sobie, co chcesz, lecz mój udział jest skończony. Chcesz, żebym zadzwonił do naszego przyjaciela? Dobrze, zobaczę, co się da zrobić. Ale w formie przysługi, a nie na rozkaz, rozumiesz?

Teng milczał przez chwilę.

- Tak - odezwał się w końcu. Jego głos wciąż brzmiał łagodnie. - Powinieneś jednak pamiętać, że poszukiwacze prawdy mogą wrócić na właściwy trop równie łatwo, jak przedtem zostali zmyleni.

Wostow poczuł ucisk w żołądku. Ci Azjaci zawsze wnerwiali go swoim okrężnym sposobem wyrażania się.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Musisz ponownie przyjrzeć się swoim interesom, mój przyjacielu. Niedobrze by się złożyło, gdyby nagle weszły one w kolizję z moimi. Kiedy chodzi o chowanie urazy, mocodawcy, których lekkomyślnie zlekceważyłeś, mają długie ręce, a jeszcze dłuższą pamięć.

Wostow poczuł silniejszy ucisk w żołądku. Gdzieś w środku pojawił się ostry, piekący ból. Do cholery, pomyślał, już dawno ten wrzód tak mi nie dokuczał.

Przez ramię zerknął na Swietę i Nadię. Wciąż szeptały do siebie i chichotały, najwyraźniej nie zwracając na niego uwagi.

Ambicja to niebezpieczna i ryzykowna kochanka, pomyślał. Może wynieść człowieka z dna rynsztoka na najwyższe szczyty, a potem zepchnąć w otchłań.

- Zaraz zadzwonię do naszego przyjaciela - obiecał i nacisnął klawisz przerywający połączenie.

Nadia przysunęła się do Wostowa w nadziei, że odciągnie jego uwagę od spraw zawodowych i ponownie skupi na przyjemnościach.

- Za chwilę - rzucił, odpychając ją grubiańsko. - Tylko coś załatwię. - Następnie z powrotem skupił uwagę na telefonie. Dzwonił pod prywatny numer ministra, więc żadna sekretarka nie zapamięta rozmowy. Sygnał odezwał się pięć razy, nim usłyszał pełne irytacji powitanie. Odpowiedział uprzejmie:

- Dzień dobry, panie ministrze.

- Wostow, chyba oszalałeś, że tutaj dzwonisz.

- Będę się streszczał.

- Nie o to chodzi. Ta linia nie jest bezpieczna.

- Niech mnie pan posłucha, panie ministrze. Nie lubię się mieszać do polityki i zaczynam żałować, że wszedłem w ten interes. Trzeba jednak ponosić konsekwencje swoich decyzji.

- Przestań pan filozofować i przejdź do rzeczy. I pamiętaj pan, że prawdopodobnie nie jesteśmy sami.

- W porządku. Dam panu pewną radę - oświadczył Wostow. - Niech pan robi, co chce, ale proszę chociaż udawać, że dba pan o pozory.

- Dobra, dobra, o co chodzi?

- Nasz wspólnik z zagranicy czuje się zaniedbywany przez pana. Mówi, że...

- To nie jest żaden mój wspólnik, a jedynie zwykły dostawca. Chłopiec na posyłki.

- Nieważne. Unika pan jego telefonów, a w każdym razie on tak twierdzi. Myślę, że powinien pan z nim porozmawiać.

- Wostow, nie widzisz, że mam kupę roboty? Niech nie myśli, że będę gotowy na każde jego skinienie. Jeśli już teraz uważa, że ma carte blanche na mój czas, to wyobrażam sobie, jakie będą jego przyszłe żądania. A także jego tajemniczych mocodawców.

- Niech pan z nim porozmawia, panie ministrze. Uspokoi go. Nie chcę mieć tego faceta na karku.

- A mnie się nie podoba, że on napuszcza nas na siebie. Poczeka, aż będę gotowy z nim porozmawiać, a na razie niech się odpierdoli.

- Proszę zrozumieć, że on może odwrócić całą tę cholerną sprawę o sto osiemdziesiąt stopni...

- Mamy wystarczająco dużo na głowie, żeby jeszcze martwić się z jego powodu. Dostałem raport wywiadu na temat tej operacji Amerykanów w Kaliningradzie. Knują coś, co może nam przysporzyć kłopotów, ale nie wiem dokładnie co. Musimy być przygotowani, żeby w razie konieczności przeprowadzić szybką akcję. Masz teraz okazję, by pokazać, że jesteś użyteczny.

- To nie moja sprawa. Ja już swoje zrobiłem...

- Zrobisz więcej. Potrzebuję dalszych dostaw. Sprzętu, a może nawet ludzi. Nie myśl, że możesz teraz umyć ręce.

- Pieprzyć politykę. Jak powiedziałem, żałuję, że w ogóle się w to wplątałem.

- Nic na to nie poradzisz, Wostow. Życie to polityka. Nawet w dzieciństwie, gdy rywalizujemy z rodzeństwem o względy rodziców. Jestem przekonany, że właśnie wtedy rodzi się zdrada. Rodzina jest jak Judaszowy krąg: brat, którego kochamy, okazuje się naszym wrogiem, co nie?

- Nie wiem. Nie chwytam.

- Naprawdę? Nie zapomnij, że byłeś na łodzi w Chabarowsku.

- To wszystko? - Zapytał Wostow z sarkazmem w głosie.

- Nie. Niestety, potrzebuję twoich kontaktów tak bardzo, jak nimi pogardzam. Wygląda na to, że nadszedł czas, by zagmatwać nieco sprawy. Są ugrupowania, które stawiają sobie cele podobne do naszych. Myślę, że na nich warto skupić zainteresowanie opinii publicznej.

- Kogo ma pan na myśli? - Zapytał Wostow.

- Nacjonalistów, separatystów, komunistów i reformatorów. Wszystkim im zależy na zablokowaniu dostaw zagranicznej pomocy. Uważam, że nadszedł czas, aby ktoś im to uświadomił, co? A wojsko i KGB niesprawiedliwie wykolegowane z dystrybucji darów od naszych wrogów i przez to pozbawione swojej działki? Nie sądzisz, że ktoś powinien ich zapytać, co o tym myślą i co zamierzają z tym fantem zrobić? Nawet Kościół i mafia mają w tym jakiś interes. Mój drogi, im większą presję wywrzemy na Starinowa i na Zachód, tym prędzej osiągniemy nasz ostateczny cel. Twoje macki sięgają wszędzie i sądzę, że powinieneś zrobić z tego użytek.

- Tego, o co pan prosi, nie da się zrobić ot tak, w jednej chwili! - Wybuchnął Wostow.

- A więc radzę ci, żebyś natychmiast zabrał się do roboty. Pamiętaj, Wostow, człowiek, który nie potrafi być użyteczny, staje się bezużyteczny. Chcesz jeszcze o czymś porozmawiać?

- Nie odpowiedział mi pan w sprawie, w której do pana zadzwoniłem. Ten dostawca, jak raczył go pan nazwać...

- Powiedziałem, że może się wypchać! Od tej pory będę rozmawiał wyłącznie z jego zwierzchnikami, a i to tylko wtedy, kiedy mi to będzie pasowało. To samo zacznie dotyczyć ciebie, Wostow, jeśli się dobrze nie spiszesz. Do widzenia, na razie. I uważaj, żebyś był gotowy, gdy będę cię potrzebował.

- Chwileczkę, niech się pan nie rozłącza. Halo? Jest pan tam jeszcze? Halo, halo, halo... - W telefonie, który trzymał w dłoni, rozległ się ciągły sygnał. Cisnął aparat w kąt. - Cholera!

Cichy szmer sprawił, że zwrócił uwagę na kobiety. Skuliły się pod ścianą i wyglądały na lekko przestraszone.

- No, na co się gapicie!? Chodźcie tu i pokażcie, że jesteście użyteczne! - Tak samo wyraził się jego rozmówca. Użyteczne! Usiadł i czekał. Kiedy dziewczyny z wahaniem zbliżyły się, zamknął oczy. Tamta sprawa to brudny interes. Wolał przyjemniejsze czynności.


23

WASZYNGTON

6 STYCZNIA 2000

Z wyrazem skupienia na twarzy, w szarym dresie, czapeczce baseballowej z logo drużyny Baltimore Orioles i w butach firmy Nike Alex Nordstrum biegł na zachód miarowym tempem wzdłuż promenady. Znajdował się w połowie dystansu i czuł, że krew ma wspaniale dotlenioną, a mięśnie ud i łydek przyjemnie rozluźnione.

Poruszając rękami w rytm kroków, zmierzał w kierunku Constitution Gardens i widocznej z daleka marmurowej bryły Washington Monument, gdzie zawróci i pobiegnie z powrotem na wschód do punktu startu, kończąc w ten sposób swą normalną, trzykilometrową trasę. Dziś być może będzie musiał zrobić chwilę przerwy, bo uzależniony jest od Blake'a, a nie wiadomo, czy ten przybędzie punktualnie. Szczerze mówiąc, Nordstrum wątpił, by spotkała go taka przyjemna niespodzianka. Zastępca sekretarza stanu już jako student miał nieodwracalnie uszkodzony zegar biologiczny i zawsze spóźniał się na wykłady z nauk politycznych, które Nordstrum prowadził na Uniwersytecie w Georgetown. Mimo to należał do wyróżniających się studentów.

Nordstrum biegł spokojnym tempem, uznawszy, że nie musi się spieszyć. Na północ od parku ciągnęło się skupisko masywnych budynków Federal Triangle, których czerwone dachy prześwitywały przez nagie gałęzie drzew. Na południu Nordstrum widział białe kolumnady i portyki budynku Departamentu Rolnictwa. Przy każdym oddechu z jego ust wydobywał się obłoczek pary, lecz był w doskonałej formie i prawie nie zauważał zimnych porywów wiatru znad Potomacu, które rozpryskiwały mu kropelki wody na czole i na policzkach. Koszulkę na plecach między łopatkami miał przesiąkniętą potem - zdrowym potem, który oczyszczał jego pory.

Po prawej stronie mijali go wytwornie ubrani mężczyźni i kobiety w drogich samochodach, które potem przeważnie skręcały w Siedemnastą Ulicę, kierując się na północ bądź na południe do śródmiejskich muzeów lub budynków rządowych. Niewielki odsetek pojazdów jechał prosto obok Reflecting Pool, gdzie Aleja Konstytucji przechodziła w drogę nr 66 i zawijasami przecinała most prowadzący do Arłington. Za plecami Nordstruma poranne słońce oświetliło kopułę Kapitolu wachlarzem złotych promieni, w których zaczynały już połyskiwać ceglane wieżyczki zamku mieszczącego Smithsonian Institution. W panoramie, jaka się przed nim rozpościerała, chodziarze i biegacze uprawiali poranną gimnastykę, wiewiórki i gołębie kłóciły się o nieliczne zimowe kąski, a wyglądające jak małe elfy, ubrane w puchowe kurtki i czapeczki z włóczki dzieciaki wędrowały w stronę niewielkiego, okrągłego lodowiska obok Muzeum Historii Naturalnej, niosąc przerzucone przez ramię łyżwy związane sznurowadłami. Dzieciaki były równie przygnębione wydarzeniami na Times Square jak ptaki i wiewiórki, czyli wcale.

Przywilej młodości? - Zastanawiał się Nordstrum. A może kwestia zahartowania cechującego pokolenie, jakie przyszło na świat w epoce, w której terroryzm jest stałym zagrożeniem, pokolenie oswojone z klęskami żywiołowymi takimi jak trzęsienia ziemi czy huragany. Nie był pewny, czy chce znać odpowiedź na to pytanie, miał jednak nadzieję, że prawdziwy jest ten pierwszy powód. W każdym razie majestat Kapitolu zawsze przywodził mu na myśl refren Gwieździstego sztandaru i przypominał o obowiązkach względem przybranej ojczyzny.

Dotarł do Czternastej Ulicy, przez chwilę dreptał w miejscu, czekając na przerwę w strumieniu pojazdów, po czym przebiegł na drugą stronę promenady, skąd było już blisko do Washington Monument: trawnik wznosił się łagodnie do podnóża strzelistego obelisku.

Ruszył pod górę, kiedy usłyszał za sobą odgłos kroków. Odwróciwszy się, w odległości kilku metrów ujrzał Neila Blake'a, atletycznie zbudowanego, około trzydziestopięcioletniego przystojnego mężczyznę z długimi, zapuszczonymi na cześć Waszyngtona brązowymi włosami, który ubrany był w czarny dres Speedo z odblaskowym niebieskim lampasem. Wyglądał dokładnie tak, jak powinna wyglądać osoba należąca do elity władzy

- Cześć, Neil - powitał go Nordstrum, zwalniając kroku. - Od dawna się za mną skradasz?

Blake wskazał głową za siebie, w kierunku Czternastej Ulicy.

- Przyszedłem od strony Ellipse i zobaczyłem, jak przebiegasz przez jezdnię. Dogoniłbym cię wcześniej, ale zatrzymała mnie pewna młoda dama, pytając o drogę. Poza tym pomyślałem, że pozwolę ci jeszcze parę minut spokojnie się pogimnastykować.

- Jak to miło z twojej strony - zażartował Nordstrum. - Poprosiłeś ją o numer telefonu, na wypadek gdyby znów potrzebowała pomocy?

Blake poklepał się po kieszeni.

- Jest schowany w bezpiecznym miejscu - odparł.

Nordstrum uśmiechnął się. Przez chwilę biegli obok siebie w milczeniu na szczyt wzniesienia, a potem w dół, do Reflecting Pool. W tafli stawu odbijały się poranne promienie słońca.

- Mam coś dla ciebie - powiedział Blake. - Nie było to łatwe. Jeśli ktokolwiek się dowie, że przeciek pochodzi ode mnie, to od razu mogę wejść w interes z rogalikami, który już od dawna proponuje mi kuzyn Steve z Chicago.

Nordstrum skinął głową, lecz nic nie powiedział.

- Słyszałeś o Lian Group? - Spytał Blake.

- Oczywiście.

- To oni wyprodukowali towar.

Nordstrum ponownie skinął głową. Twarz miał poważną i zamyśloną.

- Kto był nabywcą? - Zapytał.

- Ślad prowadzi do rosyjskiego handlarza. A co się potem stało, na razie nie wiadomo.

Zapadła długa cisza.

- Cholera - zaklął w końcu Nordstrum, kręcąc głową.

- Nie dziwię się, że niezbyt podobają ci się moje rewelacje - powiedział Blake.

Nordstrum znów przez chwilę milczał.

- To wszystko? - Spytał wreszcie.

- Taak, na razie - odparł Blake. - Dam ci znać, jeśli dowiem się czegoś więcej.

- Dzięki. Cieszę się, że postawiłem ci piątkę.

- Zasłużyłem na nią.

Nordstrum spojrzał na niego przeciągle.

- Zarozumiały szczeniak - mruknął.

- Wszystko coraz bardziej wskazuje na to, że miałeś wtedy rację, Gord - rzucił Nordstrum do słuchawki.

Właśnie wziął prysznic, owinął się szlafrokiem, wrócił do salonu swojego apartamentu na Pennsylvania Ayenue i relacjonował Gordianowi przebieg rozmowy z Blake'em.

- Wolałbym się mylić - odparł Gordian. - Lian Group... Słyszałem o nich. Czy to nie ich nazwa wypłynęła kilka lat temu podczas przesłuchań Thompsona w sprawie finansowania jego kampanii wyborczej?

- Zgadza się - potwierdził Nordstrum. - Co prawda dowody, że pośredniczyli w pompowaniu chińskich pieniędzy w naszą kampanię wyborczą, nie były aż tak przekonujące jak w wypadku Lippo i innych zagranicznych ofiarodawców... Ale tak czy owak, były dość mocne. Moim zdaniem, pieniądze uzyskane od Lian pomogły co najmniej dwóm senatorom nawiązać równorzędną walkę z rywalami, a może nawet zdobyć mandat.

- Wciąż podzielam zastrzeżenia Megan, że jest tu wiele niejasności. Co łączy Lian z Rosjanami? A przede wszystkim, z którymi Rosjanami?

Nordstrum usiadł na kanapie i zaczął machinalnie nawijać na palec sznur telefonu.

- Mogę jedynie spekulować. To znaczy, muszę zajrzeć do moich archiwów i sprawdzić dane, zanim będę mógł dostarczyć ci coś, na czym mógłbyś się oprzeć.

- Bierz się do pracy.

- Pewne poszlaki wskazywałyby, że maczał w tym palce rosyjski minister spraw wewnętrznych Jenij Baszkir. Z Lian łączą go długoletnie związki. Podobnie zresztą jak z członkami władz chińskich. Poza tym rodzina Baszkira do czasu rewolucji październikowej prowadziła rozległe interesy w Azji.

- A jakie miałby motywy?

- Trudno nazwać Baszkira amerykanofilem... Jeśli można się tak wyrazić.

- Nie wiem, ale znaczenie tego terminu jest dla mnie zupełnie jasne - odparł Gordian.

- Jak zwał, tak zwał, w każdym razie Baszkir nie wierzy w kapitalizm oraz demokrację i podobnie jak wielu Rosjan z jego pokolenia wolałby zachować dawny komunistyczny ustrój i oglądać raczej jego upadek niż demontaż. Poza tym, choć to nie skrajny nacjonalista w rodzaju Pedaczenki, jest bez wątpienia kimś na kształt kulturalnego szowinisty.

- Sugerujesz więc, że mogłoby mu zależeć na skompromitowaniu proamerykańskich inicjatyw Starinowa i pokazaniu, że taka polityka jest mało skuteczna.

- W zasadzie tak - potwierdził Nordstrum. Nagle uświadomił sobie, że całkowicie zaplątał się w sznur telefoniczny i zaczął oswabadzać palce.

Na drugim końcu linii Gordian westchnął do słuchawki.

- Czy to, że Baszkir pomagał wynegocjować pakiet amerykańskiej pomocy żywnościowej, nie obala naszej hipotezy? - Zapytał. - Jeśli spojrzysz na dowolne zdjęcie Starinowa z październikowego spotkania w Białym Domu, zawsze u jego boku zobaczysz naszego ministra.

Nordstrum chrząknął w sposób, który można byłoby nazwać werbalnym odpowiednikiem wzruszenia ramion.

- Gord, zdaję sobie sprawę, że należysz do ludzi, którzy uważają, iż szklanka jest do połowy pełna, a nie do połowy pusta, ale wiesz równie dobrze jak ja, że polityka rosyjska wciąż w dużym stopniu przypomina to, co robili w swoim czasie Katarzyna czy Mikołaj II. To ciąg dalszy tej samej długiej i uświęconej tradycji intryg, zakulisowych działań, niezależnie, czy rzecz dzieje się w dzisiejszej Moskwie, czy w dziewiętnastowiecznym Sankt Petersburgu.

Na chwilę zapadła cisza. Nordstrum próbował rozplątać sznur, dając przyjacielowi czas do namysłu.

- W porządku - odezwał się w końcu Gordian. - Czy zdołasz napisać krótki raport dla Nimeca i jeszcze dzisiaj podesłać mu go e-mailem?

- Może być trochę ogólnikowy... Ale dobrze, napiszę.

- Wyślij kopię Blackburnowi i Megan w Kaliningradzie. A także Vince'owi Scullowi. Zobaczymy, co zdziała nasz trust mózgów.

- Dobrze - zgodził się Nordstrum. Nagle poczuł głód. - Coś jeszcze?

- Tylko jedna mała prośba.

- Wal śmiało.

- Musisz skończyć z tym zwyczajem zabawiania się sznurem podczas rozmowy albo przynajmniej kup sobie aparat bezprzewodowy. Cały czas słyszę trzaski w słuchawce.

Nordstrum zmarszczył brwi.

- Dla ciebie, szefie, postaram się.


24

SAN JOSE, KALIFORNIA

7 STYCZNIA 2000

Tuż po jedenastej wieczorem Pat Nimec usiadł przed swoim domowym laptopem. Kiedy czytał e-mail, który przed chwilą pojawił się na ekranie, na jego twarzy malowało się skupienie. Wiadomość dotyczyła śledztwa w sprawie wydarzeń w Rosji, któremu Gordian nadał kryptonim „Polityka".

Status: Odpowiedź 1 plik 1, 3 załączniki (SYSTEM PEM, PRZEKAZ SZYFROWANY)

Re: „Polityka"

>Pete,

>W Waszyngtonie jest już 2 w nocy, ale zanim strzelę

>w kimono, podsyłam ci te pliki, o które prosiłeś.

>Ponieważ znam cię na wylot, wiem, że jesteś teraz

>w sieci i nie odejdziesz od tej cholernej

>maszyny, dopóki to opracowanie nie wyląduje w twojej

>skrzynce. Oto więc ono: przypomina raczej szkic, ale to

>wszystko, co mogłem zrobić w tak krótkim czasie. Proponuję,

>żebyś przejrzał pobieżnie te materiały i walnął się do

>łóżka. Dla mnie już za późno na porządny

>wypoczynek, ale nie ma sensu, żebyśmy obaj zarywali noc.

>Pozdrowienia, Alex

Nimec przesunął kursor na główne menu, kliknął opcję „Ładuj", po czym zaczął się kiwać na krześle, leciutko się uśmiechając. Alex tak często miał rację, że było to wręcz niesamowite. I nigdy się nie pomylił.

Kiedy transmisja danych dobiegła końca, Nimec wylogował się z internetowego serwera, otworzył pierwszy z trzech plików i zaczął przeglądać jego zawartość.

Profil: Jenij Baszkir

HISTORIA

ŻYCIORYS

Urodzony 2/12/46 we Władywostoku, w Kraju Primorskim. Dziadek ze strony ojca prowadził przed rewolucją firmę handlową, która miała biura w całych Chinach i Korei. Ojciec (nie żyje) należał do pierwszej generacji oficerów marynarki, którzy służyli w radzieckiej flocie Oceanu Spokojnego. Matka (nie żyje) urodziła się w chińskiej rodzinie w Mandżurii. Żonaty, obecnie mieszka w Moskwie. Starszy z dwóch dorosłych synów jest skrzypkiem, koncertuje z...

Nimec przebiegł wzrokiem resztę tekstu i przeszedł do następnej części. To co Alex nazwał szkicem, inni analitycy uznaliby za wyczerpującą rozprawę akademicką.

WOJSKO/POLITYKA

Podobnie jak ojciec zrobił błyskotliwą karierę w marynarce wojennej. Podczas zimnej wojny służył w radzieckiej flocie Oceanu Spokojnego. Kapitan atomowych okrętów podwodnych klasy November i Echo II z portem macierzystym na Kamczatce. W 1981 roku, po awansie do stopnia wiceadmirała, otrzymał ostatecznie dowództwo całej atomowej floty podwodnej. Były członek partii komunistycznej, dołączył do Jelcyna około 1991 roku. Rozległe kontakty we władzach chińskich, zwłaszcza w Ministerstwie Handlu, które przetrwały nawet okres napięć w stosunkach chińsko-radzieckich. W 1992 roku osobiście wybrany przez prezydenta Michaiła Gorbaczowa na specjalnego konsula w Chinach. Duży udział w umocnieniu politycznych i ekonomicznych związków między oboma krajami. Główny autor chińsko-rosyjskich umów o współpracy z 1996 i 1997...

Następne kilka akapitów streszczało oba porozumienia, które były raczej zbiorami deklaracji niż formalnymi umowami. Kilka linijek dalej Nimec znalazł jednak fragment, który sprawił, że wyprostował się na krześle.

W sierpniu 1999 roku Baszkir wziął udział w szczycie handlowym w Pekinie, gdzie był głównym negocjatorem dwustronnej umowy o wymianie uzbrojenia i technologii wojskowej. W skład delegacji rosyjskich firm zbrojeniowych weszli przedstawiciele Zawtra Group (patrz załączony plik), której Baszkir jest ponoć poważnym udziałowcem. Wśród biznesmenów obecny był również Teng Chou, prezes malezyjskiego konsorcjum Lian Chemicals (patrz plik), o którym mówi się, że jest kontrolowane przez Chińczyków.

Nimec przeczytał ten urywek dwukrotnie, nim przeszedł dalej. Nie spuszczając wzroku z ekranu, wydał niskie, znaczące chrząknięcie. Wyglądało na to, że znalazł odpowiedź na wiele pytań, i to go właśnie niepokoiło - nie ufał rzeczom oczywistym.

Wypił łyk letniej kawy i przebiegł wzrokiem resztę dokumentu.

W 1999 roku Borys Jelcyn mianował Baszkira ministrem spraw wewnętrznych i piastuje on to stanowisko do dziś. Mówi się, że jego przyjaźń z Władimirem Starinowem rozpoczęła się, gdy ten ostatni był dowódcą elitarnych Wojsk Powietrznodesantowych (WDW) stacjonujących w Pietropawłowsku na Kamczatce. Choć wciąż zachowuje osobistą i polityczną lojalność wobec Starinowa, należy do najbardziej nieprzejednanych krytyków prozachodnich reform demokratycznych i wycofywania się państwa z kontroli gospodarki...

Dziesięć minut później Nimec skończył czytać dossier, po czym przesłał je na drukarkę, zamknął plik i otworzył następny dokument: szczegółową charakterystykę różnych międzynarodowych aktywów Lian Group.

Wybiła północ, kiedy przejrzał raporty Nordstruma, a niepokój, który ogarnął go po zapoznaniu się z ostatnim z nich, był wzmocnioną wersją uczucia, jakiego doznał w połowie lektury dossier Baszkira: uczucia, że za łatwo mu poszło. Ni stąd, ni zowąd przypomniała mu się podróż sprzed wielu lat do Wielkiego Parku Przygody i Rozrywki w New Jersey. Jechało się samochodem przez dzikie, naturalne środowisko, lecz naprawdę niebezpieczne zwierzęta odgrodzono byle jak zamaskowanymi płotami. Pomysł polegał na zasugerowaniu gościom odwiedzającym park, że uczestniczą w prawdziwym safari, w gruncie rzeczy jednak poruszali się oni bezpieczną, sztucznie utworzoną i ściśle kontrolowaną trasą.

Potarłszy oczy, Nimec zrobił jeszcze jeden wydruk raportów, a następnie wyszedł z programu, wyłączył i zamknął laptopa. Odepchnął krzesło, wstał i przeciągnął się, wykonując skręty szyi i ramion, by rozruszać zastałe mięśnie. Był jednocześnie wyczerpany i podniecony. Znał siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że tej nocy nie zmruży już oka. Coś mu tu nie pasowało, czegoś nie rozumiał, jakiś istotny element zdawał mu się umykać.

Potrząsnął głową. Musiał rozwikłać tę zagadkę.

Przeszedł z gabinetu do obszernego pomieszczenia, które pełniło funkcję salonu, jadalni i kuchni, po czym skierował się do prywatnej windy. Nacisnął klawisz wzywający kabinę, a kiedy się zatrzymała, wjechał na górne piętro swojego apartamentu.

Drzwi windy otwierały się na salę gimnastyczno-rekreacyjną, która zajmowała całą kondygnację. Podzielono ją na cztery obszary: matę, gdzie codziennie ćwiczył sztuki walki, w pełni wyposażoną salę bokserską, dźwiękoszczelną strzelnicę i pokój będący wierną kopią obskurnej sali bilardowej w Filadelfii, w której bywał jako nastolatek i uczył się gry od kilku niedościgłych mistrzów, nie mówiąc już o nałogowych hazardzistach potrafiących wyczyniać kijem istne cuda. Jednym z nich był jego ojciec, który bił wszystkich na głowę. Całość otaczała okrągła bieżnia, gdzie uprawiał jogging.

Ruszył w kierunku sali bilardowej, pchnął drzwi i wszedł do środka. W pokoju znajdowały się dwa rzędy staromodnych stołów z porysowanymi ramami, pokrytych zielonym suknem, któremu przywrócono oryginalny wygląd i wyrównano tak, by pozwalało uzyskiwać jak najlepsze rezultaty. Obok znajdował się barek z laminowanym blatem i obracanymi taboretami. Była też ozdobiona neonami szafa grająca Wurlitzera zawierająca zestaw rock and rollowych szlagierów na winylowych krążkach. Pomieszczenie oświetlały tanie plastikowe lampy dające żółtawy blask, który sączył się przez skrupulatnie zachowaną warstwę brudu. Wszechobecne pamiątki, jak na przykład stare kalendarze z rozebranymi panienkami, napisy informujące o wymaganych niegdyś wysokościach stawek i zabraniające nieletnim grania na pieniądze, Nimec zdobywał pracowicie na pchlich targach i w odwiedzanych przez siebie niezliczonych sklepach ze starzyzną.

Brakowało jedynie przenikliwego zapachu mieszanki potu, brylantyny i dymu papierosowego i choć Nimec uważał, że lepiej jest bez tego ostatniego znamienia autentyzmu, to jednak czasem za nim tęsknił.

Zapalił światła, zdjął ze ściany jeden ze swoich ulubionych dwudziestouncjowych kijów i podszedł do stołu. Wziął z półki sześć bil, po czym ustawił je w półkole przy bocznej łuzie, postanowiwszy, że raczej poćwiczy, zamiast się wyżywać w ciągłym wbijaniu kul. Od ostatniego treningu minął już ponad tydzień.

Potarł kredą koniec kija, pochylił się nad bandą, oparł kij na odpowiednio ułożonych palcach i zaczął nim metodycznie poruszać w przód i w tył.

Rozpoczął jak zwykle od bili numer osiem, ponieważ wierzył, że mu to przynosi szczęście. Od czasów służby w oddziałach komandosów poważnie podchodził do tych spraw i opracował niezwykle rozbudowany rytuał, który miał mu je zapewnić w walce, choć niektórzy nazywali to po prostu przesądem. Mimo że jego prośby o przychylność losu przybrały w cywilu inną formę, sam zwyczaj jednak pozostał.

Gdy koncentrował wzrok na białej bili i usiłował sobie wyobrazić tor jej ruchu, z szarych oczu biła pewność i skupienie strzelca wyborowego. Sztuczka polegała na kolejnym wbijaniu bil do łuz po lewej i prawej stronie, a mówiąc prościej - na wyrabianiu sobie po każdym uderzeniu pozycji do następnego.

Rozluźniając nadgarstek i trzymając ramię blisko ciała, cofnął rękę, a potem płynnym, precyzyjnym uderzeniem trafił bilę nieco poniżej środka, nadając jej wsteczną rotację. Ta wbiła do łuzy bilę numer osiem, potoczyła się z powrotem i zatrzymała dokładnie przy następnej w szeregu.

Dokładnie tam, gdzie chciał.

Szybko, jedna po drugiej, wbił do łuz kolejne trzy bile, lecz przy piątym uderzeniu mimowolnie zacisnął dłoń na nasadzie kija, powodując w ostatniej chwili lekkie jego podbicie. Ku jego niezadowoleniu tym razem do łuzy wpadły obie bile.

Przez okrągłą twarz Nimeca przebiegł grymas niezadowolenia. Zepsuł uderzenie jak pierwszy lepszy amator.

Westchnął głęboko. Nie tylko z powodu nieudanego zagrania. Raport Nordstruma wskazywał, że FBI dysponuje nie zdetonowaną bombą, o czym od kilku dni pisano w prasie. Niemożliwe, by policja tak szybko wpadła na ślad powiązań Lian z Zawtra, gdyby nie miała składników bomby i nie wykryła w nich znaczników. Oczywiście to samo można byłoby ustalić, badając chemiczne pozostałości znaczonego zdetonowanego ładunku, lecz trwałoby to dłużej. Fakt jednak pozostawał faktem: wszędzie znajdowały się odciski palców Baszkira. Można więc było założyć, że to on należał do głównych pomysłodawców zamachu. Ale dlaczego to zrobił? Aby rozniecić nastroje izolacjonistyczne w Stanach Zjednoczonych, wymusić rewizję umowy o przyznaniu Rosji pomocy żywnościowej, która miała ją ściślej związać z Zachodem? Tylko takie wyjaśnienie miało w ogóle jakiś sens, jednak i ono było trudne do przyjęcia. Baszkir był wojskowym. Dosłużył się jednego z najwyższych stanowisk w rosyjskiej marynarce i dowodził drugą co do wielkości flotą uzbrojonych w pociski balistyczne okrętów podwodnych. Był również biznesmenem i potrafił starannie ważyć decyzje. Czy naprawdę mógłby usprawiedliwić masowe morderstwo w zamian za tak okrężną drogą zdobywane i niepewne korzyści? Ponadto ostatnio uczestniczył w negocjowaniu poważnego kontraktu wojskowego Rosji z Chinami i najprawdopodobniej miał udziały w rosyjskiej firmie transportowej, która zajmowała się także przewozem broni. Wiedziałby, że łatwo można odtworzyć drogę materiałów wybuchowych od producenta do nabywcy i że poszukiwania w końcu doprowadziłyby do pytań o jego rolę w zamachu. Gdzie tu sens?

Marszcząc czoło, uklęknął i poustawiał bile w jednym końcu stołu, by poćwiczyć celność. Im dłużej myślał o Baszkirze jako sprawcy zamachu, tym więcej miał wątpliwości. Rzecz nie w tym, że brakowało fragmentów układanki. Miał raczej wrażenie, jakby ktoś powrzucał do pudełka elementy nie pasujące do innych, by wprowadzić go w błąd.

Doszedł do wniosku, że nie ma sensu wybiegać naprzód. Trzeba krok po kroku prześledzić drogę materiałów wybuchowych od miejsca pochodzenia do nabywcy.

Raz jeszcze potarł kredą czubek kija, pochylił się nad stołem i zaczął wbijać bile do narożnych łuz po przeciwnej stronie. Pierwsze, co musi jutro zrobić, to zadzwonić do Gordiana. Jako eksporter amerykańskiej technologii Roger nieustannie miał do czynienia z celnikami i warto któregoś z nich wziąć na spytki. Skoro Lian wyprodukowało materiały wybuchowe, a Zawtra działała jako pośrednik, to kto był ich odbiorcą w Stanach Zjednoczonych? I jak się tu dostały?

Ktoś musiał pomóc je przemycić i Nimec postanowił się dowiedzieć kto.


25

SAN JOSE, KALIFORNIA I NOWY JORK

8 STYCZNIA 2000

Natychmiast po zakończeniu rozmowy z Nimecem Gordian zadzwonił do Lenny'ego Reisenberga, który kierował nowojorskim oddziałem jego firmy spedycyjnej.

- Z jakiej to okazji dzwoni do mnie sam gantse knahker? - spytał Lenny, przejmując słuchawkę z rąk sekretarki.

- Myślałem, że jestem groyss makher.

- Jest tu subtelna różnica - odparł Lenny. - Pierwsze wyrażenie oznacza „grubą rybę", drugie zaś kogoś, kto pociąga za sznurki. Właściwie obu określeń można używać zamiennie, ponieważ makher to także knahker i na odwrót. - Zawiesił głos. - Z drugiej strony, gdybym cię nazwał ahlte kakhker, miałbyś prawo poczuć się urażony.

Gordian zaśmiał się wyrozumiale, kręcąc głową. Nie wiedzieć czemu, Lenny uznał, że powinien znać jidysz, i od dziesięciu lat regularnie dawał mu takie lekcje. Czyżby to była reguła, że jego najlepsi pracownicy są dziwakami, czy też po prostu tacy mu się akurat trafiają?

- Len, wyświadczysz mi przysługę?

- Ponieważ na twoim podwórku jest dopiero dziewiąta rano, a ty jeszcze nie wypiłeś pierwszej kawy, wnioskuję, że sprawa jest pilna.

- Bardzo - przyznał Gordian. - Jest taka rosyjska firma eksportowa, Zawtra Group...

- Chwila, niech sobie zapiszę. - Gordiana dobiegł szmer przesuwanych na biurku papierów. - W porządku. Pisze się Z-A-W-T-R-A, tak?

- Zgadza się.

- Chyba nie robiliśmy z nimi dotąd interesów. Oczywiście, mówiąc tak z pamięci.

- Nie o to chodzi, Len. Potrzebuję chronologicznego spisu wszystkich przesyłek, jakie Zawtra dostarczyła do Nowego Jorku w ciągu ostatnich, powiedzmy, sześciu, ośmiu miesięcy. Być może okaże się, że będziemy musieli się cofnąć jeszcze bardziej, ale na początek ograniczymy się do tego okresu. Chciałbym też wiedzieć, kto był ostatecznym odbiorcą.

- Mogę spytać, po co ci te informacje?

- Tym razem lepiej, żebyś nie wiedział.

Reisenberg gwałtownie wypuścił powietrze.


- W porządku, zobaczę, co da się zrobić. Znam w World Trade Center pewnego gościa od ceł. Jeśli zakończymy tę rozmowę w ciągu następnych dziesięciu sekund, spróbuję go dorwać i zaprosić na wyżerkę. Mam coś, co powinno go przyjaźnie do nas nastawić.

- Cokolwiek to jest, użyj tego. Obyś się tylko nie wpakował w kłopoty.

- Dobrze, dobrze. Oddzwonię, kiedy się czegoś dowiem.

- Dzięki, Len.

- Nie ma sprawy. Teraz wiesz, dlaczego wszędzie jestem znany jako ogier wśród czempionów czystej krwi.

- I prawdziwy mensch - dodał Gordian.

- Przepraszam, ale nie mówię po francusku - powiedział Reisenberg i odłożył słuchawkę.

- Mówię ci, to kompletna paranoja, że przez kilku niepalących faszystów nigdzie w tym mieście nie można zakurzyć, nawet, kurwa, we własnym kiblu. - Słowa te wyszły z ust Steve'a Baileya, wyższego urzędnika straży celnej, o którym Lenny Reisenberg wspomniał Gordianowi. Siedział naprzeciw Lenny'ego na obitej skórą kanapie w Quentin's: urządzonym w angielskim stylu pubie z ciemną boazerią, ogromnym barem w kształcie podkowy i kelnerami w średnim wieku, którzy pracowali tu na tyle długo, że potrafili w tę i z powrotem recytować z pamięci menu.

Lenny wymijająco wzruszył ramionami.

- Są pewne za i przeciw - bąknął.

- Co złego widzisz w wydzieleniu w restauracjach miejsca dla palących, tak jak to było, zanim świat został opanowany przez świętoszków i gogusiów?

- Żal mi po prostu tych biednych kelnerów, którzy wdychając dym podczas pracy, ryzykują zachorowanie na raka płuc.

- Przemawia przez ciebie nawrócony grzesznik. Sam pamiętam, jak kiedyś wypalałeś trzy paczki dziennie - parsknął Bailey. - Jeśli właściciel ma wyrzuty sumienia z powodu swoich pracowników, to niech zatrudni palaczy do obsługiwania sektora dla palących.

- Mimo to - zaoponował Lenny - musieliby, tak jak dawniej, określić wielkość sektora, biorąc pod uwagę maksymalną liczbę miejsc w knajpie, co trudno zweryfikować Wydziałowi Zdrowia. No wiesz, inspektorzy musieliby chodzić po restauracjach i liczyć klientów, żeby sprawdzić, czy nikt nie łamie przepisów. - Znów wzruszył ramionami. - Tymczasem właściciele knajp zaczęliby tak gęsto ustawiać stoliki, że gość przy sąsiednim stole praktycznie siedziałby ci na kolanach...

- Albo młoda laseczka. Mogłoby to mieć i dobre strony...

- Nieważne - parsknął Lenny. - Rzecz w tym...

- Że właśnie skończyłem pyszny gulasz jagnięcy, w kieszeni trzymam świeżutkie macanudo i mam cholerną ochotę je zapalić, by podsumować dzisiejsze przeżycie kulinarne - Bailey wszedł mu w słowo, czochrając dłonią resztki siwych włosów. - Mam pięćdziesiątkę na karku i prostatę większą od piłki do kosza, więc niewiele przyjemności pozostało mi w życiu. Człowiek potrzebuje trochę luzu.

Lenny popatrzył na niego. Zrozumiał, że nawet gdyby czekał milion lat, nie mógłby wymarzyć sobie lepszego wstępu do sprawy.

- Á propos. - Sięgnął do kieszeni sportowego płaszcza, wyciągnął podłużną kopertę z logo Madison Square Garden i pchnął ją po blacie.

Bailey gapił się na nią, trzymając ręce pod stołem.

- Jezu! - Zawołał. - Co to, u diabła, jest!?

- Mały prezent, Steve. Od nowojorskich Knickerbockersów dla mnie, a ode mnie dla ciebie.

- Od Knicksów?

- Uhm!

- O Jezu. - Bailey przełknął ślinę. Jedna ręka wysunęła się spod stołu i sięgnęła po kopertę. Chwycił ją ostrożnie, jakby parzyła, po czym koniuszkiem palca rozchylił, zerkając do środka.

Oczy mu się rozszerzyły.

- Jezu - powtórzył po raz trzeci. Głowa mu się trzęsła. - To, do cholery, jest wejściówka na cały sezon.

- Cóż, ściśle mówiąc, na pół sezonu, bo mamy już styczeń - zauważył Lenny i zerknął na Baileya. - Dlaczego kręcisz głową?

- Nie kręcę.

- Kręcisz. Jeśli nie podoba ci się mój prezent...

- Oczywiście, że mi się podoba, przecież wiesz. Jak, kurwa, mógłby mi się nie podobać? Ale biorąc pod uwagę, że już po Gwiazdce, a ty nie masz pojęcia, kiedy obchodzę urodziny, musi istnieć inna przyczyna, dla której mi go dajesz, i nie wiem, czy chcę wiedzieć jaka.

- Ranisz mnie, Steve. - Lenny odkroił widelcem kawałek sernika z jagodami, który zamówił na deser. - Wejściówka jest twoja za darmo, po prostu dlatego, że jesteśmy przyjaciółmi. - Skrzywił twarz w uśmiechu. - Ale skoro sam o tym wspomniałeś, to rzeczywiście jest coś, co mógłbyś...

- Nie przypominam sobie.

- Czego?

- Żebym o czymś takim wspominał. - Bailey patrzył z namysłem na kopertę, wyglądał, jakby ważył ją w dłoni. Chwilę później mruknął coś pod nosem i wsunął ją do kieszeni. - Skoro jednak to ty poruszyłeś kwestię odwdzięczenia się, nie krępuj się i mów, o co ci chodzi. Pamiętaj jednak, że staram się być praworządnym obywatelem. W każdym razie zawsze, kiedy to możliwe.

Lenny skinął głową, zjadł kawałek sernika i wytarł usta serwetką. Następnie pochylił się do przodu i wyjaśnił Baileyowi, o co mu chodzi.

- Wezmę wszystko, co dla mnie zdobędziesz - zakończył ściszonym głosem. - Listy przewozowe, pokwitowania załadunku, upoważnienia, sam najlepiej wiesz co. Im więcej, tym lepiej.

Bailey spojrzał na niego.

- Ta rosyjska firma, Zawtra... To przewoźnik lotniczy czy morski?

- Z tego, co wiem, może być i jednym, i drugim. Czy to ważne?

- O tyle, że ułatwia mi sprawę. Chodzi o to, że w dzisiejszych czasach dziewięćdziesiąt procent transakcji handlowych jest dokumentowane elektronicznie, co oznacza, iż wyciągnięcie tej informacji z komputera zajmie mi najwyżej minutę. Jednak w zależności od rodzaju przewozu używa się różnych systemów.

- Nie są kompatybilne?

- Oczywiście, że są. Jak powiedziałem, można dokonać globalnego przeszukania. To żaden problem. Staram się jedynie zaoszczędzić trochę czasu. - Bailey podrapał się za uchem. - A tak przy okazji, na kiedy potrzebny ci ten towar?

- Na wczoraj - odparł Lenny. - A to i tak będzie za późno.

Bailey wydął policzki i powoli z gwizdem wypuścił powietrze.

- Czy kiedy robisz prezenty żonie i dzieciakom, też wciskasz im taki kit?

Lenny potrząsnął głową.

- Miłość, którą ofiarowuję rodzinie, jest bezwarunkowa - wyjaśnił. - Z takimi wulgarnymi kibolami jak ty zadaję się tylko z konieczności.

Bailey wyszczerzył zęby.

- Proś o rachunek, dupku, i to szybko - zadrwił.

- Michael Caine!

- Nie, Tom Jones.

- Tom Jones jest piosenkarzem, a pytanie dotyczyło brytyjskiego aktora, który pracował w kopalni, nim stał się sławny.

- Widziałem go w filmie o najeździe Marsjan, Boch...

- Taką rólkę nazywa się epizodem, a to nie to samo. Poza tym Tom Jones był, kurwa, grabarzem, a nie...

- Nie, nie, mówię ci, grabarzem był Rod Stewart, a Tom Jones...

- Posłuchaj, stunade, nie chcę więcej słyszeć o Tomie Jonesie, dobra? Jeśli to nie Michael Caine, to musi chodzić o Richarda Harrisa...

- A kto to taki, u diabła?

- Jezu Chryste, z jakiej planety się urwałeś? To ten facet, który...

- Hej, Boch, jak się masz? - Przerwał im Lenny Reisenberg, który pojawił się przy wejściu do budki.

Przez ostatnie pięć minut odmrażał sobie tyłek, słuchając Tommy'ego Boccigualupa, brygadzisty portowego dyskutującego z kumplem na temat pytania, jakie padło w telewizyjnym teleturnieju, który obaj robotnicy oglądali w małym kolorowym odbiorniku Tommy'ego. Z tyłu za nim, na nabrzeżu wychodzącym na Dwunastą Aleję, słychać było syk hydraulicznych wciągarek i szczęk wózków widłowych, które transportowały kontenery z ładowni na szerokie naczepy. Na prawo od Lenny'ego dwa gołębie biły się z brudną mewą o resztki pizzy. Za nimi rzeka i niebo stapiały się w jedną szarą plamę.

Lenny usłyszał dobiegające z telewizora radosne dzwonki, piszczałki i krzyki zawodników. Wydawały się w nieskończoność tłuc między nierównymi ścianami z blachy falistej, z jakiej zbudowano budkę. Któryś z uczestników programu najwyraźniej coś wygrał.

- Niech cię szlag, Len - mruknął Boch. - Przez ciebie nie usłyszeliśmy odpowiedzi.

- Przepraszam. - Lenny spojrzał tęsknie na piecyk węglowy stojący obok krzesła Tommy'ego. - Mogę wejść?

- Właź, mi dupku, es su dupek - powitał go Boch. Wskazał ręką kanapę z zapadniętymi siedzeniami. Lenny przypomniał sobie, że dokładnie taką samą wyrzucił na śmietnik około 1974 roku.

Usiadł. Sprężyny zaskrzypiały, jęknęły i wbiły mu się w pośladki. Boczne oparcie wyglądało, jakby w ciągu swego długiego żywota wchłonęło tony oleju silnikowego. Jednak ciepło bijące od piecyka szybko rozgrzało jego zziębnięte kości i nie pozostało mu nic innego, jak tylko okazać wdzięczność.

- Jak syn? - Spytał Boch, zwracając się w kierunku Lenny'ego na krześle obrotowym.

- W zeszłym tygodniu zmył purpurowe pasemka, a zamiast tego zaczął nosić coś, co się nazywa dredami. Tak jak ci faceci z Jamajki. - Lenny bezradnie rozłożył ręce. - Ale ze szkoły przynosi same piątki, więc co mam powiedzieć?

Boch mruknięciem wyraził współczucie i pogładził dłonią lśniące brylantyną włosy.

- Moja najstarsza córa, Theresa, jest drugi raz w ciąży, ale jej mąż to obibok, capisce? Nie wiem, czy mu pogratulować, czy, kurwa, rozwalić kolano.

Lenny pochylił się i przysunął dłonie do piecyka.

- Dzieciaki - mruknął, potrząsając głową.

- Dzieciaki - powtórzył Boch i westchnął. - Co mogę dla ciebie zrobić, Len? Bo jeśli znowu chodzi o szybką robotę dla UpLink, to nie masz fartu. Po zamachu kapitanat owinął mi jaja czerwoną taśmą...

- Nic z tych rzeczy. - Lenny spojrzał na niego znacząco, pokazując głową drugiego mężczyznę, który wciąż oglądał teleturniej.

Boch skinął głową.

- Joe - powiedział.

Facet oderwał wzrok od ekranu.

- Taa?

- Idź i sprawdź, jak idzie rozładunek tego koreańczyka - rzekł Boch, pokazując okno wychodzące na port. - Przypomnij chłopakom, że przed fajrantem chcę widzieć towar w magazynie.

- Dobra - odparł Joe.

- Aha, jeszcze jedno.

- Taa?

- Przynieś nam dwie kawy.

- Robi się.

Joe zapiął kufajkę i wyszedł.

Boch zaczekał, aż znajdzie się poza zasięgiem głosu, i ponownie odwrócił się do Lenny'ego.

- No to wal.

- Znajomy celnik powiedział mi, że firma Mercury Distribution wwozi przez wasz port masę towaru. Jakiś miesiąc, półtora miesiąca temu odebrała transport z Rosji. - Zawiesił głos. Boch wydał nieokreślony dźwięk, gestem dając do zrozumienia, że ma kontynuować. - Potrzebuję informacji o tej firmie - oświadczył Lenny. - Czy to legalny interes?

Boch popatrzył na niego.

- Czemu pytasz?

- Bo szef mnie o to prosił - odparł Lenny.

Upłynęła dłuższa chwila.

Boch wciąż mu się przyglądał.

- W dzienniku gadali, że to Ruski wycięły ten numer na Times Square - powiedział.

- Taa.

- A teraz ty przychodzisz i dopytujesz się o Mercury.

- Taa.

- Nie wierzę w przypadki - stwierdził Boch.

- Ja też nie, ale przysięgam, że powiedziałem ci wszystko, co wiem. Robię to w dobrej wierze, Boch - zapewnił go Lenny.

Nastała kolejna chwila ciszy. Boch splótł dłonie na kolanach, spojrzał w dół i wyłamał sobie palce.

- Mercury firmuje facet znany jako Nick Roma - odezwał się w końcu. - Nie daj się jednak ogłupić tej ksywie, to nie żaden goombah. Może się nazywać, jak chce, ale i tak, kurwa, jedzie od niego barszczem.

Lenny skinął głową.

- Jakiego rodzaju towary importuje?

- Nie mój interes - burknął Boch. - Jeszcze mi życie miłe, rozumiesz?

Lenny ponownie skinął głową, wstał z kanapy i ruszył do wyjścia. Przy drzwiach odwrócił się do Boccigualupa. Choć wciąż był w środku, kiedy tylko odsunął się od piecyka, znów poczuł zimny powiew wiatru.

- Jestem tobie winien jedną rzecz. Tym z teleturnieju chodziło o Richarda Burtona - powiedział.

- Dzięki. Myślę, że Joe sam na to wpadnie. - Boch przygryzł górną wargę. - Powiedz swojemu szefowi, żeby uważał, Len. Niech nie zadziera z tymi facetami. To niebezpieczni ludzie.

Lenny zrobił następny krok w kierunku drzwi, lecz w progu zatrzymał się. W porcie mewa wygrała pojedynek z drużyną gołębi i triumfalnie potrząsała trzymanym w dziobie kawałkiem pizzy. Niebo wydawało się jeszcze bardziej szare niż przedtem.

- Powiem mu.

Gordian zadzwonił do biura Nimeca o piętnastej. - Dobre nowiny - rzekł. - Właśnie dostałem wieści od Reisenberga.

Palce Nimeca zacisnęły się mocniej na słuchawce.

- Ma jakieś materiały?

- Mnóstwo, a w każdym razie tak mówi - stwierdził Gordian. - Chcesz, żeby wysłał to do nas FedExem?

Nimec zastanawiał się nad tym przez chwilę. FedEx był wiarygodną firmą, lecz nawet im zdarzało się czasem dostarczyć przesyłkę pod zły adres. Tylko że tej nie mogło to spotkać. Nimec nie miał pojęcia, gdzie Lenny zdobył materiały, ale wiedział, że ktoś wpadłby w kłopoty, gdyby się rozniosło, że odpowiada za przeciek takich informacji. Poza tym, pomyślał, jeśli i tak czeka go kolejna bezsenna noc, to równie dobrze może ją spędzić, pakując torbę podróżną.

- Nie - oświadczył. - Sądzę, że lepiej będzie, jeśli polecę jutro rano do Nowego Jorku.

Zapadła krótka chwila ciszy, nim Gordian się odezwał:

- Coś mi mówi, że znowu niszczysz swój dywan, Pete.

Nimec przestał spacerować po gabinecie.

- Wychodzi na to, że słabo znasz swoich pracowników.

Gordian uśmiechnął się, jednak szybko spoważniał.

- Czy twoja grupa jest gotowa do wyjazdu, Pete?

- Zawsze jest gotowa - pochwalił się Nimec. - Już chwilę po zawiadomieniu mogą jechać, dokądkolwiek chcesz.

- To dobrze - odetchnął Gordian. - Bo być może chwila to wszystko, czym będziemy dysponować.

Nimec skinął głową.

- Ogłoszę alarm. I chyba zabiorę się do pakowania.

Nacisnął przycisk aparatu, rozłączył się i zaczął wystukiwać pierwszy numer.


26

NOWY JORK

16 STYCZNIA 2000

Jak głosi legenda, Aleksander Wielki, gdy zaproponowano mu rozwiązanie węzła gordyjskiego, wolał przeciąć go jednym ciosem miecza, niż bawić się w rozplątywanie skomplikowanych supłów. W ten właśnie sposób Aleksander, który uchodził za człowieka pragmatycznego i zmierzającego wprost do celu, zwykł radzić sobie z problemami.

Kiedy Roger Gordian, Megan Breen i Peter Nimec doszli do wniosku, że należy powołać w UpLink zespół kryzysowy, pomysł, by nazwać go Mieczem, wydał się Megan równie oczywisty jak poranne słońce w letni dzień. Aluzja do nazwiska Rogera*1 była wyjątkowo uzasadniona, biorąc pod uwagę jego bezpośrednie i zdecydowane podejście do pokonywania trudności, przywołujące na myśl Aleksandra Wielkiego.

Odpowiedzią Gordiana na współczesny węzeł gordyjski był Miecz: szczególny rodzaj globalnej siatki wywiadowczej, do której zadań należało przewidywanie potencjalnych problemów i opracowywanie sposobów ich minimalizowania, zanim zdążyłyby zagrozić stabilizacji, pokojowi na świecie oraz interesom jego kraju lub firmy.

Nie oznaczało to jednak wcale, że Miecz nie dysponował fizycznymi środkami na wypadek kłopotów. Jego ramię zbrojne składało się z setek drobiazgowo sprawdzonych przez Nimeca mężczyzn i kobiet, których ten podkupił policjom i agencjom wywiadowczym na całym świecie. Mogło się ono nawet uciec do przemocy, by poradzić sobie w niebezpiecznych sytuacjach. Ramy organizacyjne i operacyjne, na jakich Nimec zbudował tę siłę, były jasne, wewnętrznie spójne i niemal eleganckie w swojej prostocie: dla osiągnięcia maksymalnej tajności i skuteczności regionalne komórki tworzono niezależnie od lokalnych przedstawicielstw korporacji, członkowie grupy działali na obszarach, z którymi łączyły ich silne więzi osobiste lub zawodowe, wreszcie agenci pracujący w terenie musieli przestrzegać prawa kraju, do którego zostali przydzieleni, i używać, gdy tylko było to możliwe, wyłącznie broni obezwładniającej.

Nimec zastanawiał się właśnie, czy szef lokalnej sekcji, Tony Barnhart, zastosował się do wszystkich wytycznych zawartych w liście, zapewniając tym samym planowy przebieg ich operacji pomimo pustoszącego okolicę wściekłego północno-wschodniego huraganu.

Niepozorne zakłady mięsne z przełomu wieków, które przekształcono w nowojorską kwaterę Miecza, ukryte były wśród zabudowań Soho między ulicami Hudson i Dowar. Nazwa tej części Manhattanu oznaczała nie tylko jej położenie na mapie*2, lecz była także ukłonem złożonym przez tutejsze silne środowisko artystyczne znanej londyńskiej dzielnicy teatrów. Dawniej, przed inwazją wieżowców, wyglądając przez przeszklone drzwi wychodzące na taras na drugim piętrze, wśród krętych uliczek Greenwich Village można było zobaczyć łuk na Washington Square, Gramercy Park na północy, a jeszcze dalej Empire State Building górujący śmiało nad skupiskiem nowocześniejszych - i mniej wdzięcznych - stworzonych z bazaltu i szkła drapaczy chmur. Dziś jednak te punkty orientacyjne zniknęły z krajobrazu, pogrzebane w morzu nowszych i wyższych budynków.

Tego wieczoru burza przesłaniała nawet tę panoramę miasta na tle nieba i Nimec nie widział nic oprócz gęstej zasłony deszczu ze śniegiem oraz oślepiających błyskawic.

Odwrócił się tyłem do tarasu i obrzucił wzrokiem pokój, w którym Barnhart i członkini jego zespołu, Noriko Cousins, oboje w czarnych kombinezonach z kapturami zsuniętymi na plecy, kończyli przygotowania do akcji. W utrzymanym w szaro-białej tonacji pokoju znajdował się skromny kominek wyłożony błyszczącymi płytkami marmurowymi, lecz pozbawiony przedniej osłony. Trzaskające płomienie rzucały łagodną pomarańczową poświatę na puszysty dywan, rozłożystą białą sofę i drewnianą boazerię, która odchylała się po naciśnięciu ukrytego guzika, odsłaniając schowek, z którego Nimec wyjął narzędzia i broń potrzebne w czasie włamania.

Na kolanach Barnharta spoczywała półautomatyczna strzelba Benelli z kolbą obciągniętą gumą, czarnym, matowym wykończeniem i zamontowanym na lufie oświetlaczem celu. W komorze zamkowej Tony osadził magazynek bębnowy zawierający sześć ładunków kaliber .12 z koszulką, która odrywała się podczas strzału, uwalniając stabilizowane brzechwowo pociski z gazem łzawiącym. Jego pierś opinała nylonowa uprząż z ładownicami, w których umieścił pół tuzina dodatkowych magazynków z miękką gumową amunicją, granaty zawierające gumowe kule, granaty zapalające oraz inne środki dezorientujące. Ponadto do skrzyżowanych na piersi pasów przytroczył pojemniki w kształcie pióra zawierające sulfotlenek dimetylowy lub inaczej DMSO: środek obezwładniający, który ludzka skóra wchłania jak gąbka. W pochwie przytroczonej do pasa schował pałkę elektryczną.

Noriko, której czarne włosy były spięte w kucyk, siedziała po turecku na podłodze i ostrożnie rozkładała na stole wytrychy, mrużąc w skupieniu skośne oczy. W kaburze na biodrze miała broń obezwładniającą firmy Foster-Miller, którą na cześć urządzenia, jakim posługiwał się bohater komiksu o przygodach Człowieka-Pająka, nazywała pajęczomiotem. Wielkością była zbliżona do rakietnicy i wyrzucała cienką jak włókno żarówki sieć pokrytą polimerowym superklejem. Na dywanie po prawej stronie leżał miniaturowy rozpierak ościeżnicy przypominający nieco podnośnik samochodowy. Nosiła go na ramieniu i używała tylko wtedy, gdy bardziej liczyła się szybkość niż ostrożność.

Obok niej, w zasięgu ręki, spoczywała na podłodze twarda plastikowa kapsuła laserowego oślepiacza Sabera. Tuż przed wyruszeniem na akcję wstawi go do czterdziestomilimetrowego granatnika podwieszonego pod lufą M16. Przełącznik celownika tej broni optycznej był umocowany na zatrzaskach pod rurą granatnika. Amunicję, którą załadowała do magazynka łukowego, stanowiły naboje 5,56 mm umieszczone wewnątrz plastikowych koszulek kaliber 50. Przy wystrzeliwaniu z małą prędkością wylotową ze specjalnie przekonstruowanej komory zamkowej, koszulka pozostawała nienaruszona, spełniając rolę amortyzatora zmniejszającego siłę rażenia pocisku. Przy większych prędkościach rozpadała się na dwie części, uwalniając schowane w niej śmiercionośne metalowe kule.

Nimec uśmiechnął się pod nosem. Same nowinki techniczne. Tak bardzo różniły się one od zaimprowizowanego arsenału, jakim posługiwał się w przeszłości podczas misji specjalnych. Trudno jednak zerwać z dawnymi przyzwyczajeniami, a i on pozostał w pewnym stopniu tradycjonalistą, toteż wybierał się na akcję z granatami dymnymi i błyskowo-ogłuszającymi, pojemnikami z gazem obezwładniającym i swoją dziewięciomilimetrową berettą, którą załadował standardową amunicją, na wypadek gdyby wbrew zamiarom musiał jednak użyć bardziej zabójczej broni.

Spojrzał na zegarek.

Była siódma czterdzieści pięć. Zbliżał się czas rozpoczęcia akcji.

- Myślisz, że Roma zachowa się rutynowo nawet w tym zamieszaniu? - Zagadnął Barnharta, wskazując głową za siebie, na zimową zamieć szalejącą za rozsuwanymi drzwiami.

Barnhart podniósł na niego wzrok.

- Jeśli nie zakopie się w zaspie, będzie ściśle przestrzegał rozkładu - odparł.

- Miejmy nadzieję, że znajdziemy w jego biurze coś ciekawego - powiedziała Noriko, nie spuszczając wzroku ze swoich narzędzi.

Nimec skinął głową. Wsunął ręce do kieszeni spodni i zacisnął kciuki, ale tak, by nikt tego nie zauważył.

- Miejmy - rzucił.


27

BROOKLYN, NOWY JORK

16 STYCZNIA 2000

Niebo za oknem przesłaniała zamieć. Śnieg padał falującymi kaskadami, które barwił na różowo rozproszone światło uliczne.

Odkładając bezprzewodowy telefon na podstawkę, Nick Roma zaklął w duchu. Z zewnątrz dochodziło zawodzenie wiatru, który ciskał płatkami o szybę, jakby to były ziarenka piasku. Choć deszcz, który wcześniej zmoczył chodnik, utrudniał gromadzenie się śniegu, Roma nie miał wątpliwości, że do rana miasto zostanie pogrzebane pod białymi zwałami.

No cóż, pomyślał, za dużo mam kłopotów, żeby się jeszcze przejmować pogodą. Lepiej się zastanowić nad tym, co niesie przyszłość. Przed chwilą Marissa oświadczyła mu przez telefon, że bardzo za nim tęskni. Dlaczego tak długo się do niej nie odzywał?

Niech się trochę pogłowi. Dziś wieczorem szczodrze okaże mu uczucia i postara się sprawić, by o niej nie zapomniał. Co z tego, że pochylając się nad nim, będzie myśleć wyłącznie o pieniądzach? Utrzymanie domu na Shore Road, w którym ją ulokował, kosztowało go co miesiąc dwa tysiące dolarów. Do tego dochodziła mała fortuna, którą wydał na ubrania i błyskotki. To pieniądze budziły w niej namiętność, choć szczodrze rewanżowała mu się za prezenty, którymi ją obsypywał. Tak jak przy każdej dobrej umowie, obie strony były równie zadowolone.

Wstał zza biurka i poszedł do garderoby, gdzie zdjął z wieszaka i włożył sportowy płaszcz od Armaniego. Chwilę później stał już przed lustrem, gładząc i czesząc włosy. Niech sobie pada, niech miasto udławi się śniegiem, on i tak spędzi tę noc, rozkoszując się ciepłym i miękkim ciałem.

Zadowolony ze swojego wyglądu, wrócił do biurka, obok którego leżała plastikowa torba z dwiema butelkami Pinot Noir. Francuska marka - najlepsze amerykańskie roczniki się do niej nie umywały.

Spojrzał na tarczę zegarka. Za dziesięć jedenasta. Była niedziela, więc klub na dole był nieczynny. Jak w każdy niedzielny wieczór Nick przyjmował w biurze swoich dowódców, odbierał dolę, wydawał rozkazy, rozstrzygał spory i tym podobne. Większość petentów narzekała na konieczność przybycia w taką niepogodę, ale gdyby wiedzieli, jak to jest, pewnie nie chcieliby się znaleźć w jego skórze. Uważał, że musi osobiście sprawować kontrolę nad wszystkimi swoimi przedsięwzięciami. Jego zdaniem każdy, kto myślał inaczej, narażał się na kłopoty.

Niepokoiła go oczywiście sprawa jego udziału w noworocznym zamachu. Od samego początku zbyt wiele odbywało się bez jego wiedzy. Na dodatek ta afera z niewybuchem. Podejrzewał, że coś takiego się stało, zanim jeszcze wiadomość o tym przeciekła do prasy. Już pierwsze doniesienia mówiły o trzech eksplozjach, które nastąpiły po pierwszym wybuchu. Wtedy jeszcze łudził się, że dziennikarze się mylą. Dręczyły go jednak wątpliwości, które narastały, w miarę jak przybywało dowodów, by w końcu przerodzić się w pewność - były trzy wybuchy, nie cztery eksplozje. Tak twierdzili wszyscy naoczni świadkowie, tak wynikało z każdej kasety wideo i fotografii. Gdy pojawiła się wiadomość o odkryciu bomby, która nie eksplodowała, i o przekazaniu jej FBI do zbadania, od razu w to uwierzył. I wtedy zaczął się zastanawiać. Czy to możliwe, że o to właśnie chodziło Gilei i jej ludziom? A jeśli tak, to dlaczego? Rozumiał, że chcieli gwałtownie zastopować pomyślny rozwój politycznych stosunków Rosji ze Stanami Zjednoczonymi... Jednak popełnił kardynalny błąd, dystansując się od szczegółów ich planów, przez co nie ogarniał w pełni ich rzeczywistych zamiarów. Wplątał się w intrygę bardziej pokrętną, niż się spodziewał? A skoro tak, to czy możliwe było, że zrobiono z niego kozła ofiarnego?

Wyglądało na to, że ponosi go wyobraźnia... Ale czyż nie to samo można by powiedzieć o kimś, kto przed pierwszym stycznia twierdziłby, że możliwy jest zamach na taką skalę jak ten, do którego doszło na Times Square? Przypuśćmy, że wystawiono go na odstrzał. Musi rozważyć taką ewentualność mimo tego, co zaszło między nim a Gileą w noc ataku... A może właśnie dlatego. Tej nocy oddała mu się bez reszty. Jakby cała płonęła w środku. Jakby płomienie, które zabiły setki ludzi, wznieciły w jej ciele ogień nie do ugaszenia. Nie wiedział, jak inaczej opisać jej zachowanie. Och, ta Gilea... Pojawiła się i odeszła. Co miał z nią począć? Kobieta taka jak ona była zdolna do wszystkiego. Absolutnie wszystkiego.

Może posunął się za daleko w swoich podejrzeniach? Zgoda, przez ostatnie tygodnie żył w ogromnym napięciu. Załóżmy, że istotnie jest zbyt podejrzliwy i nie był pionkiem w żadnej zdradzieckiej grze, a bomba nie wybuchła przez zwykły przypadek. Czy fakt, że Gilea tego nie zaplanowała, w jakimś stopniu poprawia jego obecną sytuację? Niekoniecznie od razu ktoś go wykiwał. Po prostu coś idzie nie tak, jak trzeba, i w konsekwencji ludzie idą na dno. Martwił się tym, że analiza materiału wybuchowego może naprowadzić policję na ślad powiązań dostawcy z jego firmą importową. Nie był w tych sprawach ekspertem, ale wiedział, że niektóre testy pozwalają to wykryć. Władze zdecydowanie chcą kogoś aresztować. Czy takie dowody można wykorzystać przeciw niemu? Na razie nie wiedział. Nie mógł tego wiedzieć. Ale nie zamierzał stać i czekać spokojnie, aż znajdzie się pod ścianą.

Wiatr naparł na okno, bębniąc o szybę ostrymi kryształkami lodu. Dźwięk był na tyle głośny, że wyrwał Nicka z zamyślenia. Pokręcił głową, by odegnać ponure myśli, i wrócił do biurka.

Zrobił, co mógł - tak czy owak, na razie. Miał ludzi, którzy starali się wywęszyć, czego dowiedzieli się federalni, i tam, gdzie to możliwe, odwrócić uwagę od jego osoby. A jeśli to nie wystarczy, to cóż... Pozostała mu jeszcze polisa ubezpieczeniowa: taśmy, na których Gilea zabawia się plastykiem. Był przekonany, że w razie konieczności zdoła ubić interes.

Znów podniósł słuchawkę, zadzwonił na dół i kazał swoim ludziom rozgrzać silnik w samochodzie. Chciał na chwilę zapomnieć o tym, co go dręczy, i zanurzyć się głęboko w ciało Marissy. Chciał się zrelaksować.

W przeciwnym bowiem wypadku oszaleje, myśląc o tym, co może nastąpić.


28

BROOKLYN, NOWY JORK

16 STYCZNIA 2000

- Jest Nicky i jego zwierzyniec - poinformował Barnhart.

Nimec siedział na miejscu obok kierowcy, patrząc w milczeniu na ulicę przez przednią szybę kombi.

- Punktualny jak w zegarku - odezwała się Noriko z tylnej kanapy.

Nimec skinął lekko głową, ale się nie odezwał. Stali na parkingu, w połowie przecznicy od Platinum Club. Silnik był wyłączony, światła zgaszone. Ogrzewanie nie działało. Na szybach osiadła cienka warstwa śniegu, ograniczając widoczność, a mimo to od paru minut powstrzymywali się od włączenia choćby na chwilę wycieraczek.

Starali się nie zwracać na siebie uwagi.

Nimec bacznie przyglądał się Romie przecinającemu chodnik przed Platinum Club. Poły płaszcza owijały mu się dokoła łydek. Gangsterowi towarzyszyło dwóch członków obstawy, a dwaj następni czekali na ulicy. Ochroniarze odprowadzili Romę do pierwszej z dwóch dużych limuzyn, które zajechały przed wejście do klubu, po czym podeszli do drugiego samochodu i władowali się do niego.

Nimec i jego ludzie obserwowali to i czekali. Śnieg sypał małymi, zwartymi grudkami, które padając na maskę, pękały jak torebki nasienne wilczomlecza.

- Czy on zawsze otacza się tyloma gorylami? - Zapytał Nimec, przerywając w końcu milczenie.

Barnhart wzruszył ramionami.

- Dziś jest z nim trochę więcej mięśniaków niż zwykle. Może ostatnimi czasy Nicky jest nieco przewrażliwiony. Lubi być przygotowany na każdą niespodziankę - odparł.

Nimec rozważył jego słowa. Barnhart, były agent FBI i członek grupy do zwalczania przestępczości zorganizowanej, przygotował obszerny, sięgający wiele lat wstecz raport na temat Romy. W ciągu ostatniego tygodnia Nimec przestudiował go dokładnie i dowiedział się prawie wszystkiego, co było wiadomo o Romie i jego przestępczej organizacji... W tym o kontrolowanej przez niego po cichu firmie Mercury Distribution zajmującej się obrotem zarówno legalnymi, jak i nielegalnymi towarami, które sprowadzał, wysyłał za granicę i rozwoził po kraju.

Dwudziestego ósmego listopada Mercury Distribution odebrała transport artykułów określonych zdawkowo jako „aparatura do wytwarzania efektów scenicznych", którego ostatecznym nabywcą okazało się przedsiębiorstwo Partners Inc. - jeszcze jedna z licznych fasadowych firm Nicka Romy będąca nominalnym właścicielem Platinum Club.

Towar przypłynął do stoczni Red Hook na pokładzie frachtowca należącego do Zawtra Group.

Kap, kap, kap.

- Deszcz, śnieg czy grad, a Nicky tak jak co poniedziałek pogna do chałupy swojej laski - zauważył Barnhart, patrząc, jak pojazd z Nickiem Romą oddala się od krawężnika, zawraca i pędzi Piętnastą Aleją w przeciwnym kierunku.

- Albo robi to z nawyku, albo babka naprawdę jest wyjątkowa - odezwała się Noriko.

- Prawdopodobnie po trosze i jedno, i drugie - orzekł Barnhart. Na jego ustach pojawił się nikły uśmiech. - Zazdrosna jesteś, Nori?

- Wolałabym się umówić z elektrycznym węgorzem - odcięła się.

Nimec spoglądał na tylne światła samochodu ginące w mroku nocy. Odczekał dziesięć minut, słuchając, jak grudki śniegu bębnią o dach samochodu. Potem spojrzał na Barnharta, zerknął we wsteczne lusterko na Noriko i skinął głową tak, by oboje to zauważyli.

Cała trójka zarzuciła na głowy kaptury z nomeksu.

- Idziemy - rozkazał i sięgnął do klamki.


29

BROOKLYN, NOWY JORK

16 STYCZNIA 2000

Nimec czekał u wylotu alei i stojąc nieruchomo, obserwował Noriko oraz Barnharta, którzy kryjąc się w cieniu, zmierzali na tyły Platinum Club. Barnhart trzymał w jednej dłoni nożyce do przecinania drutu, a w drugiej reflektorek MagLite. Przez ramię miał przewieszoną strzelbę Benelli. Zostawiali na śniegu ślady butów, ale nie mogli nic na to poradzić. Zresztą jeśli Nick wykaże się dobrą formą, to nie wróci do rana i ślady zostaną zasypane, nim ktokolwiek je zauważy.

Skrzynka telefoniczna była zamontowana na zewnątrz budynku na wysokości oczu. Nori zlokalizowała ją dwa dni wcześniej w czasie zwiadu, podążając za przewodami odchodzącymi od ulicznego słupa telefonicznego.

Stała teraz przed nią, badając wzrokiem metalowe pudełko. Z ust i nosa kapały jej krople wody, pod stopami skrzypiał śnieg. Po chwili wyciągnęła rękę do Barnharta, a ten podał jej nożyce, kierując na skrzynkę światło reflektora. Kabel wchodził od spodu przez rurkę z PCV. Noriko wiedziała, że tym samym przewodem biegnie sygnał od systemu alarmowego do firmy monitorującej jego działanie. Choć istniało ryzyko, że Roma zainstalował w tym celu oddzielną linię lub nawet wykorzystał telefon komórkowy, Noriko wątpiła, żeby tak było. Jako członek tajnej grupy uderzeniowej Barnharta - jeszcze za czasów jego służby w FBI - włamywała się do wielu chronionych siedzib i wszystkie oprócz jednej zabezpieczały proste, łatwe do obejścia systemy. Wyjątek stanowiła górska rezydencja Wielkiego Paula Castellana, ale też ojciec chrzestny rodziny Gambino zawsze miał wielkopańskie skłonności. To z pewnością nie dotyczyło Romy, który należał do gangsterów starej daty i za najlepszą ochronę uznawał silną obstawę.

Noriko zgarnęła śnieg z plastikowej rurki i zacisnęła na niej nożyce. Powietrzem wstrząsnął grzmot. Pod nogami śmignęła jej folia do pakowania żywności, którą wiatr zwiał z kosza na śmieci. Zacisnęła usta z wysiłku i przecięła połowę rurki. Następnie obróciła nożyce i dokończyła dzieła, odsłaniając biegnącą w środku wiązkę izolowanych przewodów. Szybkie cięcie i druty zostały przerwane.

Telefony i zewnętrzne urządzenia alarmowe były odcięte, chyba że zainstalowano jakieś dodatkowe zabezpieczenie.

Noriko oddała nożyce Barnhartowi i gestem pokazała na lewo. Kilka metrów dalej w ścianie znajdowały się tylne drzwi wychodzące na alejkę. Skinął głową i oboje pospieszyli w ich stronę. Nori prowadziła.

Przed drzwiami uklęknęła, a Barnhart oświetlił zamek pod klamką. Następnie wyjęła z kieszeni kombinezonu płaski skórzany futerał, rozsunęła zamek błyskawiczny i z pokaźnej kolekcji wytrychów wybrała dwa długie i cienkie jak igły stalowe pręty. Jeden chwyciła w usta, a zakrzywioną końcówkę drugiego wsunęła do dziurki od klucza. Manipulowała nim zręcznie w otworze, aż wyczuła, że dolne kołeczki - najpierw jeden, a potem drugi - zostały odblokowane. Chwilę później wyciągnęła wytrych, zamieniła go na ten, który trzymała w ustach, i otworzyła nim pozostałe zastawki.

Zasuwka przesunęła się z metalicznym kliknięciem.

Noriko spojrzała przez ramię na Barnharta, a ten ponownie skinął głową. Sięgnęła do klamki. Gdyby za drzwiami znajdowała się krata lub coś w tym rodzaju, musieliby podjąć próbę wejścia od frontu, co wiązałoby się oczywiście z dużo większym ryzykiem.

Przekręciła klamkę i lekko naparła ramieniem na drzwi.

Uchyliły się do środka, zostawiając wąską szczelinę.

- Abrakadabra - mruknął Barnhart i uścisnął jej ramię.

Noriko odetchnęła z ulgą i rozluźniła mięśnie. Następnie starannie włożyła wytrychy do futerału i schowała go do kieszeni. Barnhart skierował latarkę na alejkę, po czym dwukrotnie zgasił i zapalił światło. Nimec dał w odpowiedzi sygnał „wszystko w porządku" i wyskoczywszy z cienia, dobiegł do swych towarzyszy, dźwigając nylonową torbę turystyczną.

Raptem usłyszeli warkot silnika i na pokrywającym asfalt śniegu ujrzeli żółty blask reflektorów. Zamarli w bezruchu pod drzwiami, czekając. Minęła sekunda. Następna. A potem nadjechał pług przedsiębiorstwa oczyszczania miasta, skręcił na rogu w lewo i zniknął w alei.

Nimec ponaglił ich, by weszli do środka.

Barnhart wszedł pierwszy. Narzędzia schował do kieszeni, a w rękach trzymał strzelbę. Umieszczony pod lufą oświetlacz celu rzucał w panujący za drzwiami mrok wąską, stożkowatą wiązkę światła. W jej blasku zobaczyli po lewej wąskie tylne schody wiodące na piętro, a na wprost długi korytarz.

Barnhart zerknął na towarzyszy, po czym ruszył w stronę schodów i zaczął wchodzić na górę.

Pozostała dwójka bez wahania podążyła za nim.

* * *

Kiedy samochód Romy skręcił z Shore Road w stronę skrzyżowania Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy z Narrows Ayenue, piorun uderzył w stojącą na nim latarnię. Gdy sodowa lampa gwałtownie rozbłysła i pękła, zasypując ulicę ostrymi, dymiącymi odłamkami szkła, na twarzy Nicka odmalowało się zaskoczenie. Płynący z radioodbiornika lincolna głos Michaela Boltona utonął w huku, trzasku i syku.

- Kurwa mać - zaklął kierowca.

Rozparty na tylnym siedzeniu Nick Roma wyglądał przez okno. Wzdłuż ulicy nagie, wiotkie drzewa kołysały się na wietrze, który dął od strony Gravesend Bay.

Zerknął przelotnie na zegar wbudowany w tablicę rozdzielczą.

- Już prawie jedenasta trzydzieści. Czemu, do cholery, tak się wleczesz? - Warknął.

- To przez tę pieprzoną pogodę. Jeśli przyspieszę, każde koło pojedzie w innym kierunku - usprawiedliwił się kierowca.

Roma odpowiedział nieokreślonym pomrukiem. Zastanawiał się, czy Marissa ubierze się w to krótkie, koronkowe wdzianko, które podarował jej w zeszłym tygodniu. Zastanawiał się, ile czasu upłynie od jego przyjścia, nim wyłuska ją z niego. Dobry Boże, był tak naładowany, miał taką chcicę, że nie sądził, by zdołał wytrzymać do czasu, aż pójdą do łóżka. Może potem wezmą wspólnie kąpiel, z butelką wina, które...

- Kurwa! - Krzyknął nagle, uderzając się w kolana. Co się z nim dzieje? Wino. Zapomniał zabrać z klubu to cholerne wino.

Spojrzał przez ramię na jadącą z tyłu limuzynę zadowolony, że polecił ochroniarzom, by w drodze do domu Marissy trzymali się blisko niego. Przynajmniej raz się na coś przydadzą.

- Val, posłuchaj mnie uważnie - powiedział, pochylając się do przodu. - Wywołaj tamtych. W moim gabinecie obok biurka stoi plastikowa torba. W środku są dwie butelki wina. Powiedz im, żeby pojechali z powrotem, zabrali je i przywieźli do domu dziewczyny. Niech zadzwonią, a ja zejdę i odbiorę torbę.

Val skinął głową, zdjął jedną rękę z kierownicy i sięgnął do kieszeni po telefon komórkowy.

- Aha, Val...

Kierowca na chwilę oderwał wzrok od drogi i spojrzał we wsteczne lusterko.

- Powiedz im, żeby się pospieszyli.

- Nasz Nicky lubi żyć na wysokiej stopie - powiedział cicho Barnhart, kierując zawieszony pod lufą oświetlacz celu na plastikową torbę stojącą obok biurka. Światło zaiskrzyło się na dwóch butelkach czerwonego wina. - Ma tu dwie butle chambertin.

- I drogą wodę kolońską - szepnęła Noriko. Stała przed otwartymi szufladami biurka i przetrząsała ich zawartość. - Ale chyba nic poza tym. Niczego tu nie ma. Żadnych papierów, piór ani nawet gumy do żucia.

Barnhart podszedł do niej, wyjął jedną z szuflad i położył ją na podłodze. Następnie zaczął obmacywać pustą wnękę w poszukiwaniu ukrytych schowków.

W tym samym czasie Nimec chodził wzdłuż ścian, wodząc po nich dłonią w rękawiczce i szukając zamaskowanego sejfu lub pomieszczenia. Jedynym ukrytym urządzeniem, które do tej pory znaleźli, był gigantyczny telewizor, wysokiej klasy sprzęt audio oraz połączony z oboma odtwarzacz kaset i płyt DVD. Jak można się było spodziewać, w odtwarzaczu tkwiła pierwsza część Ojca chrzestnego. Nie natrafili jednak na żadne inne taśmy, dyski ani w ogóle na nic niezwykłego. W biurze panowała nieskazitelna czystość. Znajdowali się w pomieszczeniu od pięciu minut, a Nimec chciał tam zostać najwyżej dziesięć. Jak na razie mieli szczęście, bo zlokalizowali biuro niemal natychmiast po wejściu na piętro. W krótkim, ślepym korytarzu znajdowało się tylko dwoje drzwi, z których jedne prowadziły do magazynu, a drugie do gabinetu. Nori uporała się z zamkiem równie szybko jak z tym na dole. Mimo to nie mieli czasu do stracenia.

Nie znalazłszy niczego w pierwszym podejściu, Nimec zrobił krótką przerwę i rozejrzał się. Nawet w ciemności widział, że pomieszczenie jest nienaturalnie czyste i puste. Jeśli były tu jakieś skrytki, Roma włożył wiele wysiłku, żeby je zamaskować.

Spojrzenie Nimeca padło na lustro znajdujące się naprzeciw drzwi. Odwrócił się szybko do Barnharta i klepnął go w ramię.

- Oświetl to lustro - polecił, wskazując je palcem. - Zacznij od brzegów i posuwaj się w kierunku środka.

Barnhart skinął głową i obrócił strzelbę.

Kiedy Nimec podszedł do ściany, światło latarki Barnharta zaczęło macać kasetony lustra, rozjaśniając pokój gwiaździstymi błyskami.

Spojrzenie Nimeca wędrowało w górę i w dół po ścianie. Gestykulując, w milczeniu kazał Barnhartowi przesunąć promień w lewo, potem trochę w dół, by w końcu gwałtownie opuścić rękę, który to gest miał mu zasygnalizować, żeby się zatrzymał.

- Widzisz to? - Zapytał podnieconym szeptem. - Poświeć w to miejsce i nie ruszaj się.

Barnhart ponownie skinął głową. Gdy światło padało prostopadle na lustro, można było zauważyć niewielki obszar o średnicy nie większej niż dwa centymetry, który wydawał się przezroczysty. Wyglądało to tak, jakby wewnętrzna, odbijająca światło warstwa została zarysowana lub starta. Potem uświadomił sobie, że plamka jest idealnie kolista i ma kształt zbyt doskonały jak na defekt.

Nimec w zasadzie położył się na lustrze, napierając na nie dłońmi.

W tej samej chwili, kiedy Barnhart uświadomił sobie, że patrzy w lustro weneckie, panel otworzył się na zewnątrz jak drzwiczki w szafce na lekarstwa.

- Proszę, proszę - mruknął, kierując strumień światła na ukryty za nim schowek. - Co my tu mamy?

Nimec wiedział, że nie musi odpowiadać. Najwyraźniej mieli przed sobą ukryty system nagrywający: wywiadowczą kamerę wideo i przenośny zestaw do kopiowania kaset. Okrągły obiektyw kamery znajdował się na jednej linii z przezroczystym fragmentem lustra i wycelowany był wprost na gabinet. Być może Roma nie trzyma żadnych papierowych zapisków dotyczących swoich interesów, pomyślał Nimec, ale to wcale nie oznacza, że w ogóle nie istnieją żadne zapisy.

Stał i rozglądał się po schowku. Na półce pod sprzętem elektronicznym leżało kilka taśm i arkusz z samoprzylepnymi etykietkami. Kasety nie były opisane.

- Wygląda na to, że nie zdążył jeszcze skatalogować swoich ostatnich przygód - szepnęła Nori, która stanęła za Nimecem. Laserowy oślepiacz kołysał się u jej pasa. - Ciekawe, co na nich jest?

- Myślę, że to, czego szukamy - odparł Barnhart.

Nimec zgarnął pospiesznie kasety z półki do torby, potem wyjął taśmę znajdującą się w magnetowidzie i dorzucił ją do reszty.

- Idziemy. - Zatrzasnął lustrzany panel i odwrócił się do towarzyszy. - Lepiej zmywajmy się...

Przerwał mu odgłos nadjeżdżającego samochodu. Cała trójka wymieniła szybkie, zaniepokojone spojrzenia. Usłyszeli chrzęst opon na świeżym śniegu. Dźwięki dobiegały z bliska, bardzo bliska, może nawet sprzed budynku. Raptem silnik umilkł, trzasnęły drzwi i odezwały się głosy. Ochrypłe męskie głosy dochodzące z ulicy.

Nimec przebiegł przez pokój, stanął przy oknie i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. W stronę głównego wejścia do klubu zmierzali dwaj mężczyźni. Na przednich siedzeniach samochodu majaczyły sylwetki jeszcze co najmniej dwóch. Jeden z mężczyzn na chodniku miał na sobie brązową kurtkę lotniczą z demobilu z wełnianym kołnierzem, drugi długi tweedowy płaszcz. Obaj byli potężnie zbudowani. Nimec rozpoznał ich natychmiast, podobnie jak samochód, którym przyjechali. Ochroniarze Romy - banda, która go otaczała, gdy pół godziny temu opuszczał budynek.

Kiedy Nimec wyglądał przez okno, dwójka, która wysiadła z limuzyny, weszła pod markizę i zniknęła z pola widzenia.

Nimec błyskawicznie odwrócił się i spojrzał na Barnharta i Nori.

- Mamy problem - oświadczył.

- Hej, chodź no tu - zawołał mężczyzna w kurtce lotniczej.

- Co jest, Wasyl?

- Chodź tu, kurwa, i popatrz.

Mężczyzna w szarym płaszczu Strząsnął śnieg z butów i ciężko stąpając, podszedł do niego.

Wasyl stał przy wejściu z twarzą zwróconą do ściany i przyglądał się wyświetlaczowi na centralnej tablicy rozdzielczej systemu alarmowego. Alarm był nastawiony na trzydziestosekundową zwłokę, tak że każdy, kto znał kod blokujący, miał dość czasu, by wejść i wystukać właściwe cyfry na klawiaturze. Wasyl chciał to właśnie zrobić, kiedy zauważył napis na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu.

Drugi mężczyzna spojrzał na podświetlony od spodu ekran. Bladoniebieskie komputerowe litery układały się w napis:

KOD 29: AWARIA SYSTEMU

Wasyl zerknął na niego.

- Co jest grane?

- Może to burza. Wiatr mógł na chwilę odciąć zasilanie. Albo linia telefoniczna.

- Bo ja wiem, Paweł. - Wasyl pokręcił głową. - Chcesz sprawdzić tylne wejście?

Paweł stał przez chwilę nieruchomo ze ściągniętymi brwiami. Zastanawiał się, czy lepiej zadać sobie trochę trudu i pójść na tył budynku, czy też narazić się na gniew szefa, gdyby jednak okazało się, że wydarzyło się coś złego, a on i Wasyl zlekceważyli sprawę.

- Taa - mruknął, wydobywając pistolet spod płaszcza. - Lepiej nie ryzykować.

W gabinecie Romy Nimec, Barnhart i Nori usłyszeli tę ożywioną wymianę zdań dwóch ochroniarzy. Chwilę później dobiegł ich tupot nóg na schodach, zobaczyli błysk światła na korytarzu, a potem usłyszeli odgłos szybkich kroków.

Zmierzały w kierunku gabinetu.

Przed drzwiami kroki ustały.

Potem nastąpiła chwila ciszy.

Cisza się przedłużała.

Raptem klamka brzęknęła i obróciła się.

Nimec uścisnął ramię Nori powyżej łokcia i zobaczył, że jest przygotowana. Jej ciemna sylwetka majaczyła w ciemnościach.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wtargnęło jednocześnie dwóch bandziorów. Przed sobą trzymali pistolety maszynowe uzi.

Nori nacisnęła przełącznik celownika lasera, a z rury granatnika M203 wystrzeliła oślepiająca wiązka światła o wysokim natężeniu i padła wprost na twarz Wasyla. Mężczyzna wydał piskliwy okrzyk, puścił broń i przycisnął dłonie do oczu. Nori mierzyła w niego jeszcze przez sekundę. Laserowa wiązka przeszywała powietrze niczym jaskrawy promień słońca. Bandyta zachwiał się, cofnął o krok, trącając przy tym Pawła w ramię, i zataczając się, wyszedł na korytarz. Wskutek jego chaotycznych ruchów na ścianie powstawały tańczące cienie.

- Moje oczy! - Wrzasnął, padając na kolana. Ręce wciąż trzymał przy twarzy. - O kurwa, moje oczy!

Ignorując go, Paweł wycofał się na korytarz i wystawiwszy zza framugi swoje uzi, nacisnął spust. Z krótkiej lufy wyleciała seria pocisków. Nori rzuciła się na ziemię, kiedy zabójczy strumień dziewięciomilimetrowych kul przeszywał gabinet, roztrzaskując szybę, wyrywając kawały tynku ze ścian, dziurawiąc biurko Nicka i ciskając krzesło między fruwające w powietrzu kłęby gąbki z porozrywanych obić. Łuski wirowały dookoła pistoletu maszynowego niczym połyskujące płatki śniegu podczas zamieci.

Wyskakując z cienia, Barnhart skierował w stronę drzwi strzelbę Benelli załadowaną amunicją błyskowo-dymną i wypalił. Rozległ się ogromny huk i na korytarzu wykwitł jasny płomień i kłąb dymu. Pistolet Pawła przestał terkotać i zniknął z wejścia. Niemal jednocześnie Nori zdjęła palec z przełącznika lasera, po czym zacisnęła go na spuście zmodyfikowanego M16 i wypuściła serię pocisków w plastikowych koszulkach, osłaniając kolegów ścianą ognia.

- Teraz! - Krzyknął Nimec.

Cała trójka wybiegła z gabinetu. Karabin Nori wciąż wypluwał strumień nabojów obezwładniających. Kiedy znaleźli się na korytarzu, obróciła się w prawo i spostrzegła ochroniarza, który klęczał przy drzwiach, wciąż ściskając uzi w dłoniach. Wycelowała w jego pierś, a bandyta rzucił się do tyłu, odruchowo naciskając spust pistoletu maszynowego, z którego wytrysnęła w górę fontanna pocisków.

Kawały tynku posypały się z sufitu. Wiele kul, rykoszetując, przeleciało przez korytarz po szaleńczych trajektoriach.

- O kurwa! - Usłyszała za sobą jęk Barnharta.

Szarpnęła głowę w bok i zobaczyła, że kolega trzyma się za bok. Twarz miał wykrzywioną z bólu, a między palcami ciekła mu krew. Na jego kombinezonie rozszerzała się już ciemna plama. Zatoczył się do przodu, ugięły się pod nim nogi i byłby upadł, gdyby Nimec nie podbiegł i nie złapał go za ramię.

Tymczasem broń ochroniarza wciąż podskakiwała i terkotała. Nori odwróciła głowę, skierowała karabin w dół i wypuściła prosto w pierś bandyty kolejną serię pocisków. Ochroniarz Romy zwalił się z okrzykiem na ziemię jak rażony piorunem. Po chwili znieruchomiał, a uzi z metalicznym stuknięciem wypadło z jego omdlałej dłoni.

- Mocno dostałeś? - Zapytał Nimec, podtrzymując Barnharta. Wskazał głową w stronę przesiąkniętej krwią centralnej części kombinezonu.

- Nie wiem dokładnie, ale boli jak diabli - jęknął Barnhart.

Nimec przyjrzał mu się uważnie, zaciskając usta.

- Spróbujemy wyjść tak, jak tu weszliśmy. Przy odrobinie szczęścia reszta tych drabów wciąż będzie od strony ulicy - oświadczył po chwili.

Barnhart gwałtownie potrząsnął głową.

- Nie wiem, czy zdołam zejść po schodach. Idźcie beze mnie... Dam sobie radę, gdyby któryś tu wszedł... Wezmę uzi tego smutasa.

- Zrób nam przysługę, Tony, dobrze? - Warknął Nimec.

Barnhart spojrzał na niego.

- Zamknij gębę i współpracuj.

Barnhart znów potrząsnął głową, ale tym razem nie protestował.

Noriko stanęła po lewej stronie Barnharta, ujęła go w pasie i przerzuciła sobie jego rękę przez ramię. Jednocześnie Nimec objął go z prawej strony. W lewej dłoni trzymał wyjętą z kabury berettę.

Wymienili z Noriko spojrzenia, po czym oboje skinęli głowami. Na wpół niosąc Barnharta, ruszyli w kierunku podestu.

Zanim jednak dotarli do schodów, trzeci bandyta zdążył się już pojawić u ich podnóża. Trzymał oburącz dziewięciomilimetrowego glocka i unosił go, przyjmując postawę strzelecką.

W jego oczach malowało się skupienie. Nimec strzelił do niego dwukrotnie, nim ochroniarz zdążył wystrzelić choćby jedną kulę. Pierwszy pocisk trafił mężczyznę w prawą rzepkę, drugi w lewą. Ochroniarz zachwiał się i zwalił na podłogę, zwijając się i wrzeszcząc przeraźliwie z bólu.

- Ucisz go - wycharczał Barnhart. Odczepił od uprzęży pojemnik z DMSO i podał go Noriko. Ta, choć zauważyła, że jego cylindryczna powierzchnia lepi się od krwi, nic nie powiedziała.

Wysunąwszy się spod ramienia Barnharta, zbiegła błyskawicznie po schodach, przysunęła pojemnik do wykrzywionej bólem twarzy wrzeszczącego mężczyzny i nacisnęła dyszę. Z lekkim sykiem wydobyła się z niej delikatna, niemal niewidoczna mgiełka. Bandyta osłonił twarz rękami w obronnym geście. Rozszerzone, wytrzeszczone oczy rzucały przerażone spojrzenia. Raptem jego ramiona opadły niczym powłoka przebitego balonu, mięśnie twarzy zwiotczały i stracił przytomność.

Nori odwróciła się w stronę towarzyszy. Niemal dotarli do podnóża schodów. Nimec jedną ręką trzymał się poręczy, a drugą podtrzymywał Barnharta, którego twarz była blada i pokryta lepką warstwą potu. Przygryzał dolną wargę i ciężko oddychał przy każdym kroku.

Pospieszyła do nich, by pomóc im pokonać resztę drogi, i znów położyła sobie rękę Barnharta na ramieniu. We trójkę przecisnęli się przez tylne drzwi i wyszli na alejkę.

Na zewnątrz owionęło ich mroźne powietrze. Wciąż padał śnieg, a błyskawice cały czas rozdzierały niebo. Ostrożnie ruszyli ku wylotowi uliczki. Barnhart potykał się co krok, grymas bólu wykrzywiał mu twarz, krew ściekała z piersi na śnieg.

Nagle na końcu alejki, dokładnie na wprost nich, pojawił się czwarty ochroniarz, wymachując karabinkiem niczym różdżką. Kule wyleciały z lufy i zaryły się w zaspę u ich stóp, wznosząc fontannę białego pyłu. Nimec odciągnął Barnharta na bok, usuwając go z linii ognia, a następnie pchnął rannego na siatkę odgradzającą sąsiednią posesję od alejki. Kolejne pociski wyprysnęły z karabinka. Dziurawiły ceglany mur budynku i krzesały snopy iskier z przeciwpożarowych schodków, które znajdowały się gdzieś nad ich głowami.

Nimec wymierzył broń w napastnika i strzelił dwukrotnie. Stracił jednak równowagę i nie mógł precyzyjnie wycelować, toteż oba pociski poszybowały w ciemności, nie czyniąc mężczyźnie najmniejszej krzywdy.

Zabójca szykował się do kolejnego strzału. Najprawdopodobniej zorientował się, że jeden z jego przeciwników jest ranny, toteż wolnym, zdecydowanym ruchem skierował w ich stronę broń jak myśliwy, który dobija zranioną zwierzynę.

Nimec przywarł do płotu, nakrywając ciałem Barnharta.

Nori o ułamek sekundy wyprzedziła goryla Romy. Zanim bandzior zdążył nacisnąć spust, użyła swojego pajęczomiotu. Rozległ się głuchy huk i z jego lufy wystrzeliła lepka sieć, która spowiła napastnika od stóp do głów mikrocienką nicią, upodabniając go do kokonu. Zaskoczony bandyta usiłował rozedrzeć siatkę, lecz jeszcze bardziej zaplątał się w bawełniany całun, poślizgnął się na śniegu i runął na plecy, co w innych okolicznościach mogłoby nawet wyglądać zabawnie.

Nori dopadła do leżącego ochroniarza i prysnęła mu prosto w twarz DMSO. Chwilę później przestał się ruszać.

Wciąż trzymając w dłoni pajęczomiot, kobieta wyminęła go i pobiegła do wylotu alejki. Spojrzała najpierw w lewo, a potem w prawo, starając się coś zobaczyć przez gęsto sypiący śnieg. W pobliskich kamienicach zaczynały rozbłyskiwać światła - najwyraźniej odgłos strzałów zaalarmował mieszkańców - lecz nikt nie pojawił się w zasięgu wzroku. Odwróciła się i podeszła do towarzyszy.

- Jesteś cały? - Zapytała Nimeca.

- Taa - odparł.

Spojrzała na Barnharta. Jego twarz była zlana potem, a szklane, jakby nieobecne oczy napełniły ją obawą, że jest w szoku.

- Wygląda na to, że droga wolna - powiedziała, biorąc go pod ramię. - Ale musimy wrócić do wozu, nim ktoś zawiadomi gliny. Dasz radę?

Popatrzył na nią przez chwilę, po czym zdołał jakoś wykrzywić twarz w nikłym uśmiechu.

- Chcesz się ścigać?


30

NOWY JORK

20 STYCZNIA 2000

Seks był szybki i brudny. To samo odnosiło się do rozmowy, jaka go poprzedziła. „Brudna" oznaczało w tym wypadku, że dźwięk był zniekształcony i ledwie słyszalny.

To nie sprzęt nagrywający zawinił. Po prostu Nick Roma mówił zbyt cicho do kobiety w czarnym skórzanym płaszczu, która weszła do jego gabinetu.

- Obejrzyjmy raz jeszcze ten fragment - zaproponował Barnhart.

- Który? Ten, w którym jest za nią, czy gdy jest na niej?

- Nie bądź taki dowcipny.

- Cofnę do miejsca, w którym całość jest jeszcze dozwolona od lat szesnastu - rzucił z udaną powagą wysoki, długowłosy mężczyzna obsługujący cyfrową aparaturę audiowizualną. Nacisnął przycisk na konsolecie i Barnhart usłyszał słaby szum obracającego się twardego dysku.

Znajdowali się w studiu dźwiękowym urządzonym w piwnicy kwatery głównej Miecza w centrum Manhattanu. Barnhart i technik siedzieli obok siebie przy aparaturze, a Pete Nimec i Noriko Cousins stali za nimi.

Barnhart pochylił się lekko na krześle i poczuł, jak pod bandażami naciągają mu się szwy na piersi. Rana wciąż bardzo mu dokuczała, lecz upływ krwi okazał się w rzeczywistości mniej groźny, niż na to wyglądał. Choć kula wyżłobiła w prawym boku długą, płytką ranę, to jednak ominęła ważniejsze organy, gdyż przy zderzeniu z warstwą twardych mięśni zmieniła trajektorię lotu. Zdaniem lekarza z izby przyjęć, przeżycie zawdzięczał doskonałemu stanowi zdrowia.

- Myślisz, że zdołasz dojść do tego, co on mówi? - Spytał Nimec.

- Gdybym nie był w stu procentach pewien, że tę ścieżkę dźwiękową da się oczyścić do zrozumiałej postaci, nie zawracałbym sobie głowy konwertowaniem tej różowej serii na cyfrową postać - odparł mężczyzna siedzący przy aparaturze. - W końcu te sapania i jęki były wystarczająco wyraźne, żebym zapalił się do pracy.

Nimec i Noriko wymienili spojrzenia pełne bolesnego politowania. Jeff Grolin należał do najbardziej wytrawnych amerykańskich ekspertów sądowych w dziedzinie techniki audiowizualnej - gdyby było inaczej, Megan nie ściągnęłaby go do firmy - lecz czasem zachowywał się jak irytujący, nieopierzony gówniarz. Czy społeczne nieprzystosowanie jest czymś, czego automatycznie nabawiają się osoby z jego branży, jakimś rodzajem zawodowej choroby, czy też może cechą charakterystyczną ludzi uzdolnionych technicznie? - Zastanawiał się Nimec.

- Dobra, dziewczyny i chłopaki, złapcie się za swoje klejnoty - oznajmił Grolin, manipulując gałkami. - Oto Wielka Przygoda Nicka Romy, czyli Zakochany Bandzior. Scena druga, ujęcie pierwsze.

Oczy wszystkich zwróciły się na dwudziestojednocalowy monitor.

Na ekranie otworzyły się drzwi gabinetu Romy i do środka weszła kobieta. Zatrzymała się na wprost obiektywu ukrytej kamery. Ciemne włosy miała zaczesane do tyłu, usta rozchylone. Po jej ruchach widać było, że jest świadoma reakcji, jakie jej ciało wzbudza w mężczyźnie, do którego się zbliżała.

W lewy dolny róg klatki wkadrowana była data i godzina: 01.01.2000 1.00.

Nimec uważnie przyglądał się kobiecie. Choć pokój był skąpo oświetlony, przez okno wpadało dość światła, żeby móc rozpoznać jej rysy bez komputerowego wyostrzania obrazu. W istocie z zatrzymanego kadru sporządzono już fotografię, którą porównywano z przechowywanymi w kartotekach Miecza zdjęciami znanych terrorystów oraz osób podejrzanych o działalność terrorystyczną.

- Mogłaś zapukać. - Głos Romy odezwał się w kolumnach głośnikowych audiksa. W tym momencie widać było jedynie tył jego głowy.

- Owszem. Mogłam. - Trzaśnięcie drzwiami.

- Na ścianie za tobą jest włącznik...

- Przewiń do miejsca, w którym zaczynały się kłopoty z dźwiękiem - powiedział Barnhart, wpatrując się w ekran.

- Dobra - odparł Jeff. Stuknął palcem w klawisz z dwiema strzałkami oznaczający przewijanie do przodu. - Choć mnie osobiście rajcował sugestywny dialog podczas tej gry wstępnej... Mimo iż był banalny.

Taśma wideo śmignęła do przodu. Grolin ponownie uderzył klawisz „Play". Teraz kobieta stała bliżej biurka, a jej płaszcz był częściowo rozpięty.

- Po co tu przyszłaś? - Zapytał Roma i umilkł. Jego głos stał się chrapliwy i zszedł niemal do poziomu szeptu.

- Akurat. Jakby nie miał oczu - skomentował Grolin. - Facet zaczyna pleść od rzeczy...

- Szszsz, to jest to miejsce - odezwała się Noriko. - Wsz... Pzachar... Tuje... Paop... Utro... Dbrjcy.

- To wciąż tylko bełkot - zauważył Barnhart.

- Bo jeszcze nie rozpocząłem swoich elektronicznych czarów. - Grolin zatrzymał obraz, po czym przeniósł dłonie na mniejszą konsolę, na której było więcej pokręteł, suwaków oraz kilkanaście klawiszy wielkości tabulatora ze standardowej klawiatury komputerowej. Kiedy stuknął palcami w klawisze, wzdłuż górnej krawędzi ekranu wyświetlił się pasek narzędziowy, a obraz wideo skurczył się do okna, po którego prawej stronie pojawiły się graficzne wskaźniki poziomu i pokrętła regulacyjne. - Spróbujmy raz jeszcze, wzmacniając trochę środek pasma i eliminując drżenie dźwięku. - Nacisnął klawisz „Rewind", później „Pause", a potem znowu „Play".

- Po co tu przyszłaś? - Głos Romy wydobył się z głośników. Przerwa.

Grolin szybko obrócił jakieś pokrętło, potem jeszcze jedno. Mrużył przy tym oczy kryjące się za okularami w rogowych oprawkach, które celowo miały mu nadawać wygląd jajogłowego nudziarza.

Znów odezwał się Roma:

- Wiesz przecież... Zchry... Pgtje... Ci papry dopiero na jutro...

Grolin zatrzymał wirtualny film, cofnął go do miejsca, w którym głos Romy stał się niesłyszalny, i znów puścił do przodu. Jego palce stukały w klawisze. W oknie edycyjnym pojawiały się i znikały jakieś wykresy.

- Po co tu przyszłaś? - Zachrypiał Roma. - Wiesz przecież, że zchry przygotuje ci papry dopiero na jutro, a nie sądzę, żebyś zjawiła się tylko po to, by życzbrejcy.

- Słyszeliście? - Barnhart szarpnął głową, by spojrzeć na Nimeca, i skrzywił się z bólu wywołanego gwałtownym ruchem. - Mówi, że załatwi jej papiery. Pewnie paszport i bilety.

- Musowo - mruknął Nimec. - Ten skurwiel zorganizował to wszystko od początku do końca.

- Tak à propos - wtrącił się Grolin. - Jeszcze jedno podejście i każde słowo z tej taśmy będzie dla nas tak namacalne jak brajl dla niewidomego.

Noriko niecierpliwie bębniła palcami po oparciu krzesła Barnharta.

Technik cofnął taśmę, zatrzymał i puścił, zmieniwszy coś w ustawieniu regulatorów interfejsu MIDI.

- Po co tu przyszłaś? - Spytał Roma stojącą przed nim kobietę, która rozpinała płaszcz. - Wiesz przecież, że Zachary przygotuje ci papiery dopiero na jutro, a nie sądzę, żebyś zjawiła się tylko po to, by życzyć mi dobrej nocy.

- Na Jowisza, tak, kurwa, myślę, że go mamy! - Krzyknął Grolin. - A tak przy okazji, kto to jest Zachary?

Nimec patrzył na Barnharta.

- Jak myślisz, to imię czy nazwisko?

Barnhart potrząsnął głową.

- Może być i jednym, i drugim, ale popytam. Moim zdaniem, to któryś z fałszerzy pozostających na usługach Romy. Albo ktoś, kto dla kogoś takiego pracuje. Najsolidniejszym i najbardziej odrażającym źródłem dochodów Romy jest handel żywym towarem. Przemyca do Ameryki biedne, zdesperowane Rosjanki i robi z nich prostytutki... Faktyczne seksualne niewolnice... Ze sfałszowanymi wizami i dowodami tożsamości. W ten sposób organizacja sprowadza też swoich żołnierzy i zabójców.

- Grupa odpowiedzialna za robotę na Times Square z pewnością chciała się natychmiast wydostać z kraju - zauważyła Noriko. - Znajdźmy tego Zacharego, a on doprowadzi nas do nich.

- Tak czy inaczej, da nam jakąś wskazówkę - zgodził się Barnhart. - Oczywiście pod warunkiem, że dopadniemy go... Albo ją, tak sobie teraz pomyślałem... I zmusimy do mówienia.

- To drugie zostaw mnie - rzekł Nimec, nie spuszczając wzroku z Barnharta. - Dużo czasu zajmie ci dokopanie się do informacji, których potrzebujemy?

- Nie, pod warunkiem, że właściwie odgadliśmy specjalność tej osoby i jej powiązania z Romą. Mam trochę znajomych wśród agentów FBI, detektywów policji nowojorskiej, a nawet ludzi z biura prokuratora generalnego, którzy mają na oku każdą ważną personę z otoczenia Romy i porozmawiają ze mną, nie zadając pytań.

- Upewnij się co do tego - przestrzegł go Nimec. - Przez ostatnie dwa dni pociągałem za wszelkie możliwe sznurki, żeby raport o twoim pobycie na izbie przyjęć został wymazany z akt, zanim trafiłby na policję. Nie chcę, by ktoś się zorientował, że prowadzimy własne śledztwo.

Barnhart skinął głową i spróbował wstać z krzesła, ale opadł na nie z powrotem, najwyraźniej z powodu bólu.

- Jeśli któreś z was poda mi rękę, pójdę na górę do gabinetu i zadzwonię w parę miejsc.

- I nie poczekasz na punkt kulminacyjny? - Zapytał Grolin. - Zamierzam puścić ją raz jeszcze w całej jej lubieżności.

Noriko spojrzała na niego z irytacją.

- Jeff, wierz mi, na pewno będziesz miał większą radość, jeśli obejrzysz ją w samotności - powiedziała.

Roger Gordian siedział samotnie z telefonem komórkowym w dłoni. Pomimo zamieszania w pracy, nagłych wypadków wymagających jego reakcji, uwagi i troski wyglądało na to, że wszystko przesłoni jego sytuacja domowa.

Kochał swoją żonę. A żona go opuściła. Minęły już prawie trzy tygodnie, odkąd wyjechała z domu, i ani razu nie zadzwoniła.

Czasem wydawało mu się, że małżeństwo jest grą, której reguły ustalają kobiety, a biedne niezguły, które się z nimi związały, muszą je po omacku odgadywać.

Wciąż nie wiedział, czym właściwie zawinił.

Uczucie, jakie żywił do poślubionej przez siebie kobiety, nigdy nie osłabło. Zmieniło się, to prawda, ale na lepsze, stało się tylko jeszcze głębsze i bogatsze.

Im lepiej ją poznawał, tym mocniej kochał. I tym częściej przyłapywał się na myśli, że nigdy nie zgłębi tajemnicy jej osobowości.

Choć przez wszystkie te lata, które wspólnie przeżyli, spotkał na korytarzach władzy wiele pięknych kobiet, nigdy nie odczuwał do nich niczego poza krótkotrwałym zauroczeniem. Jak każdy mężczyzna zwracał uwagę na ładne dziewczyny, lecz nie do pomyślenia było, żeby mógł ulec pokusie i wdać się w romans. Choćby nie wiadomo jak piękne, nie były Ashley. Dla niego jej piękno zasadzało się tyleż na jej wnętrzu, ile na wyglądzie.

Miał w życiu dostatecznie dużo kobiet, zwłaszcza gdy służył w wojsku, by poznać, na czym polega różnica między krótkotrwałym zauroczeniem a prawdziwą miłością.

Miłość. Stały związek. Małżeństwo.

Dopóki nie spotkał Ashley, śmiertelnie bał się tych spraw. Przerażało go to, że wszystkie te wspaniałe laski przelecą mu koło nosa.

Gdy los ich ze sobą zetknął, po raz pierwszy zrozumiał, na czym polega różnica.

Nie mógł jedynie pojąć, dlaczego uznała, że przestał ją kochać. Przecież było dokładnie na odwrót. Kochał ją nawet bardziej niż wtedy, kiedy się poznali. Dlaczego nie chciała tego zrozumieć?

To nie w porządku. W głębi ducha wiedział jednak, o co jej chodziło.

O czas. Chciała, żeby spędzał z nią tyle samo czasu, co niegdyś. Tylko że firma była wtedy mniejsza, a problemy łatwiejsze do rozwiązania.

Obecnie miał wrażenie, jakby jego decyzje miały wpływ na losy całego wolnego świata. Żyjąc w przeświadczeniu, że rosyjskie dzieci będą chodziły głodne, jeśli wyjdzie z pracy, nie załatwiwszy wszystkich spraw, trudno mu było rzucić wszystko i pójść do domu.

Tylko czy kiedykolwiek spróbował jej to wytłumaczyć?

Najwyższa pora to zrobić.

Podniósł telefon komórkowy i wystukał numer do siostry Ashley w San Francisco.

Jeszcze zanim Ann oddała jej słuchawkę, Ashley Gordian poznała, że dzwoni Roger. Tylko on samym powitaniem potrafił przywołać na twarz jej siostry ten zacięty wyraz dezaprobaty.

Od samego początku nie lubiła go. Roger był młody, nawiedzony - i jak na standardy Ann - biedny jak mysz kościelna. Nie zasługiwał na poślubienie jej młodszej siostry. Sprzeciwiała się temu małżeństwu, jeszcze nim go poznała. Ani szacunek, ani uznanie czy majątek, które zdobył, nie wpłynęły na zmianę jej zdania. Wszystko to były zbyt świeże osiągnięcia, żeby mogły się liczyć w jej eleganckim świecie.

Jednak Ashley wystarczyło jedno spojrzenie w ogniste oczy Rogera, by rozpoznać w nim bratnią duszę. I nie pomyliła się. Poślubiła mężczyznę, a nie rodowód, i nigdy tego nie żałowała. Kochała go. Tak jak kobieta może kochać mężczyznę. Przez ostatnie dwadzieścia lat zbudowała wokół niego swoje życie. Nie uważała tego za poświęcenie, cokolwiek by jej siostra o tym mówiła. Roger był dobrym człowiekiem, przejętym losem świata i zdeterminowanym, by uczynić zeń lepsze miejsce. Jednakże ten sam świat wykradał go jej kawałek po kawałku, minuta po minucie.

Przez ostatnie kilka lat częściej widywała się ze swoim fryzjerem niż z mężem, a w przeciwieństwie do wielu kobiet z jej sfery nie spędzała u fryzjera aż tak wiele czasu. Choć poświęciła swoją karierę, aby lepiej dostosować się do jego rozkładu dnia, miała bystry, żywy umysł. Nie chciała, żeby jej prace zajmowały czas, który mogli spędzać razem, kiedy Roger był wolny. Chciała być z nim, rozmawiać z nim, czerpać radość z jego obecności. Chciała móc rzucić wszystko w każdej chwili i towarzyszyć mu w częstych podróżach służbowych, gdyby o to poprosił.

Jednak ostatnio był tak zajęty, że bez względu na to, jak starała się być elastyczna, widywała go coraz rzadziej. Próbowała wypełnić czas, pracując jako wolontariuszka, i z nadzieją czekać na chwile, gdy będą razem. Lecz teraz te chwile wypadały w środku nocy, kiedy przyglądała mu się pogrążonemu we śnie. Przychodził tak wyczerpany, że ledwie mógł się przywitać, i padał na łóżko. Wiodła puste, beznadziejne, bezcelowe życie.

Roger miał swoją pracę.

Ona nie miała nic, nawet męża.

To przepełniło czarę. Czas spędzony u siostry poświęciła na poważne rozmyślania. Dla własnego dobra musiała zmienić ten stan rzeczy. Któreś z nich musiało ustąpić. Albo Roger poświęci jej więcej czasu, albo ona zacznie żyć własnym życiem.

Odbierając słuchawkę z rąk Ann, wzięła głęboki oddech.

- Tak, Roger?

- Jak się masz, Ashley? Tęsknię za tobą.

Wyświechtane słowa, być może, lecz Ashley wiedziała, że powiedział to szczerze. Choć ucieszyła się, usłyszawszy znów jego głos, zastanowiło ją, ile czasu upłynęło, odkąd ostatnio powiedział jej coś takiego, odkąd naprawdę słuchał, co do niego mówiła. Zbyt dużo. Bała się pomyśleć, ile dokładnie, bo sprawiało jej to zbyt wielki ból.

- Dziwię się, że w ogóle zauważyłeś moją nieobecność - rzuciła do słuchawki.

- Uwierz mi, zauważyłem - odparł. - Nie ma cię przy stole, przy którym jem śniadanie. Każdy dzień zaczynam, tęskniąc za tobą, a im bliżej wieczoru, tym jest gorzej. - W głosie Rogera słychać było zmęczenie.

- Od kiedy to jadasz śniadanie w domu? - Zapytała cicho. - Zazwyczaj wychodzisz przed siódmą i przegryzasz coś w drodze do biura.

Po drugiej stronie linii zapadła cisza. Roger przetrawiał w myślach jej słowa. Każdy, kto go znał, spodziewałby się, że zaprzeczy. On jednak był uczciwym człowiekiem i sięgnął wstecz pamięcią. Pamięć Rogera była legendarna, fotograficzna. Doliczyłby się pewnie setki bułeczek zjedzonych przy biurku, po czym zacząłby liczyć owoce i grzanki. Cisza się przedłużała, stawała się napięta.

- Masz rację. - Przyznanie się do winy bez wątpienia musiało być dla niego bolesnym przeżyciem.

- Tak, wiem.

- To nie dlatego, że cię nie kocham. - Roger przełknął ślinę. Głos niósł się wyraźnie linią telefoniczną. - Niezależnie od tego, co robię, zawsze wolałbym spędzać czas z tobą.

- To dlaczego go nie spędzasz? Ile obiadów zjedliśmy razem w ciągu ostatnich sześciu miesięcy?

Znów cisza. W końcu padła odpowiedź:

- Trzydzieści osiem.

- Odejmij bankiety oraz polityczne, firmowe i partyjne uroczystości. - Ashley wiedziała, że jest niesprawiedliwa, lecz walczyła o czas i życie człowieka, którego kochała. - Z moich obliczeń wynika, że osiemnaście. Trzy obiady w miesiącu.

- Wiem, że było ci ciężko, ale mnie również nie było łatwo. - Roger przerwał na moment, najwyraźniej zastanawiając się nad doborem słów. - Nie zawsze mam swobodę wyboru.

- Jak to? Przecież to twoja firma.

- To przez te stacje łączności. Tak się przez nie uwikłałem w politykę światową, że nie jestem do końca panem własnego czasu. Kiedy ta faza się zakończy, sytuacja powinna się poprawić.

- Ile już razy obiecywałeś to sobie i mnie? Czy rzeczywiście będzie lepiej, czy też gdy tylko złapiesz oddech, zajmiesz się kolejnym wielkim projektem? - Ashley chciało się płakać, czuła, że jest bliska wybuchu, co musiało być słychać w jej głosie. Miała tylko nadzieję, że Roger jest zbyt przejęty własnym bólem, żeby to zauważyć.

- Wiem, że obiecywałem, lecz tym razem naprawdę dotrzymam słowa.

- Ile razy to już powtarzałeś, Roger? Być może nigdy nie powiedziałam ci tego wprost, ale jestem z ciebie dumna. Jestem dumna z tego, czego dokonałeś. Wiem, że wszystkie twoje osiągnięcia wiele znaczą dla ludzi na całym świecie. Wiem, że to twoje powołanie, coś, co musisz robić. Nie wiem tylko, czy jestem dość silna, żeby czekać, aż osiągniesz swoje cele.

- Ashley, wszystkie sukcesy nie mają dla mnie żadnego znaczenia, gdy nie mam cię przy boku, byś mogła je ze mną dzielić.

- Mówisz poważnie? - Ashley poczuła nikły cień nadziei. Może tym razem im się uda. - Mógłbyś tu przyjechać i spędzić ze mną trochę czasu. Może poszlibyśmy do terapeuty, żeby pomógł nam znaleźć płaszczyznę porozumienia?

Zapadła długa chwila ciszy. Znów usłyszała, jak Roger przełyka ślinę i bierze głęboki oddech.

- Kochanie, naprawdę mam teraz w pracy urwanie głowy.

Gdybym w tym momencie wyjechał, miałoby to globalne konsekwencje... Może za tydzień lub dwa?

- A za tydzień lub dwa znowu dojdzie do wybuchu w innym zapalnym punkcie i poproszą cię, żebyś się tym zajął... Ponieważ jesteś najlepszy. - Łzy, które przez całą rozmowę próbowała powstrzymać, w końcu popłynęły. - Jesteś najlepszy - zaszlochała - i nie wiem, co mam z tym począć. Kocham cię. Do widzenia. - Bojąc się, że zmieni zdanie, nacisnęła guzik przerywający połączenie. Następnie ukryła twarz w dłoniach i szlochała tak, jakby świat się dla niej skończył. Bo możliwe, że dla niej i dla Rogera tak się właśnie stało.


31

BROOKLYN, NOWY JORK

26 STYCZNIA 2000

Anton Zachary nie potrafił się obejść bez rozkładu zajęć. Wierzył w porządek i surową dyscyplinę. Bez tego czuł się, jakby minuty i godziny przeciekały mu przez palce, istotne sprawy wydawały się mniej ważne, pilność zamieniała się w lenistwo, rzeczy nic nie warte nabierały znaczenia i w ogóle wszystko rozchodziło się w szwach. Według niego, życie bez wyznaczonych ram stawało się bezwartościowym ciągiem przypadkowych zdarzeń.

Nie zawsze wyznawał takie poglądy. Dojrzewały one w nim stopniowo wraz z upływem lat i szły w mniejszym lub większym stopniu w parze z zawodową odpowiedzialnością. Zachary był zapracowanym człowiekiem - człowiekiem, któremu Nick Roma często powierzał wykonanie niemożliwych zadań w nierealnym czasie. Nie wynikało to bynajmniej z braku szacunku, ale z tego, że Roma - podobnie jak większość ludzi władzy - nie doceniał umiejętności innych i nie potrafił zrozumieć, ile pracy, dyscypliny i spostrzegawczości trzeba, by dokonać oszustwa, wymyślić przekonujące kłamstwo, podrobić paszport, wizę, świadectwo ślubu, metrykę urodzenia, które zmylą nawet najbardziej uważne i bystre oko. Dla Romy Zachary był jedynie fałszerzem dokumentów, żywym stemplem, kserokopiarką, która, tak się złożyło, ma krew i ciało - słowem, zwykłym wyrobnikiem, którego pracę równie dobrze można byłoby wykonać samemu, gdyby się miało trochę wolnego czasu. Roma cenił tylko takich rzemieślników, którzy natychmiast mogli przedstawić mu efekty swojej pracy. Wystarczyło raz nie sprostać jego wymaganiom i od razu zyskiwało się w jego oczach opinię człowieka nieudolnego, niekompetentnego, głupca nie potrafiącego się uporać z zadaniem, które mógłby wykonać byle kto, choćby pierwszy lepszy pijak wyciągnięty za kołnierz z rynsztoka.

Zachary wiedział, że taki jest już los artystów. Jak niewiarygodną presję wywierali na Michała Anioła jego mecenasi? Albo na Szekspira? Namaluj zaraz to sklepienie! Napisz tę sztukę do wieczora i przynieś, do cholery, kilka dobrych linijek! Rozbaw nas, wzrusz, wpraw w zachwyt i oszołomienie i pospiesz się. Szybciej, szybciej, szybciej! Ależ oni musieli cierpieć. Kim jednakże byliby, gdyby nie protektorzy? Z czego by żyli? Konflikt między sztuką a komercją mógł doprowadzać człowieka do szału, ale miał istotne znaczenie. Był paliwem dla kreatywności. Jin i jang - właśnie tak! - Jin i jang procesu twórczego.

Szkoda tylko, że prowadził do bezsenności, kołatania serca, wrzodów i przedwczesnej utraty włosów...

Szedł teraz w Brighton promenadą wzdłuż Dwunastej Ulicy. Pod butami, z których kapryśne porywy wiatru zwiewały płatki śniegu, miał podniszczone drewniane belki, nad głową krążące i pikujące mewy, po lewej stronie szarą toń oceanu, a po prawej ciągnący się wzdłuż plaży kompleks mieszkalny, za którym stał jego dom. Dwie przecznice dalej stał kiosk, gdzie kupował rosyjską prasę, potem piekarnia, z której brał rogaliki na śniadanie, a jeszcze dalej, naprzeciw biegnących po estakadzie torów kolejowych linii D, biuro podróży... Tak więc idąc jak co rano punktualnie o siódmej - nigdy ani sekundy wcześniej, ani później - Zachary powtarzał sobie w duchu, że czas wyrzucić z głowy te bezużyteczne, egocentryczne myśli, te dąsy i oznaki niezadowolenia, i poświęcić uwagę czekającym go tego dnia ważnym sprawom.

Roma złożył zamówienie na studenckie wizy wjazdowe dla sześciu kobiet, które pewien lokalny sutener i właściciel klubu ze striptizem chciał sprowadzić z Moskwy. Roma zażądał, by papiery były gotowe i dostarczone facetowi trudniącemu się przerzutem najpóźniej o pierwszej po południu. Roma wydał polecenie wczoraj wieczorem i nie miał ochoty na żadne targi. W ogóle przez ostatnie tygodnie był jakiś przewrażliwiony, a od kilku dni zrobił się zupełnie nie do wytrzymania. Krążyły pogłoski, że coś złego stało się w jego klubie, choć żaden z będących najbliżej niego ludzi nie chciał puścić na ten temat pary z ust ani nawet potwierdzić, że w ogóle coś się wydarzyło.

No cóż, powiedział do siebie Zachary, schodząc z promenady, każdy ma swoje problemy. Nie zamierzał wnikać w szczegóły machinacji Romy - ani go to nie interesowało, ani nie miał na to czasu i ochoty. Robił to, czego od niego żądano, i tyle. Sześć wiz wjazdowych, sześć godzin na wykonanie zlecenia. To wszystko, co...

- Przepraszam pana.

Zachary zatrzymał się gwałtownie, podnosząc wzrok na mężczyznę, który tak nagle pojawił się przed nim, jakby wyrósł spod ziemi. Skąd on się wziął?

- O co chodzi? - Spytał zdziwiony.

Mężczyzna był chudy, żylasty i ostrzyżony niemal na zero. Miał na sobie długi płaszcz. Prawą rękę trzymał w kieszeni.

- Możemy porozmawiać, panie Zachary? - Zapytał i przekrzywiając lekko głowę w lewo, dodał: - Tam.

Zachary zerknął we wskazanym kierunku i zobaczył zaparkowany przy krawężniku samochód z uchylonymi tylnymi drzwiami. Jakaś postać majaczyła na miejscu kierowcy.

- Nie rozumiem.

Spojrzał ponownie na mężczyznę, na wybrzuszenie w prawej kieszeni jego płaszcza. Czyżby miał tam pistolet?

- Czego pan chce...

- Wsiadaj do samochodu - rozkazał nieznajomy. Zauważył, w którą stronę powędrowało spojrzenie Zacharego, i dźgnął go w brzuch tym, co trzymał w kieszeni. Ten poczuł coś twardego. - To nie potrwa długo. Jeśli będziesz współpracował i odpowiesz na kilka pytań, nic złego ci się nie stanie.

- Ale ja mam mój rozkład zajęć...

- Idziemy, już! - Warknął mężczyzna i znów pchnął go w brzuch twardym przedmiotem. - Ty pierwszy.

Drżąc ze strachu, Zachary skinął głową i ruszył ku uchylonym tylnym drzwiom pojazdu. Facet w płaszczu ruszył za nim, wciąż dźgając go w plecy.

Usiadłszy obok niego na tylnym siedzeniu, Nimec skinął Noriko, żeby ruszała.

W kieszeni trzymał rolkę dropsów i przyciskał ją do ciała Zacharego, myśląc przy tym, że właśnie nadał nową definicję terminowi „broń obezwładniająca".

Sadow zrozumiał, że są tajniakami, gdy tylko przeszedł przez bramkę z wykrywaczem metali. Podejrzewał, że pracują w FBI, ale równie dobrze mogli należeć do innej agencji rządowej. Przyzwyczaił się nieufnie rozglądać dokoła, sprawdzając, czy nikt go nie śledzi, toteż z miejsca rozpoznał charakterystyczne barwy i insygnia agentów.

Pierwsze, co wzbudziło jego czujność, to sposób, w jaki się rozstawili. Jeden zajął pozycję obok stoiska z gazetami, drugi przy wejściu do poczekalni, a trzeci obok bramki. Poza tym to, jak stali: uniesione podbródki, wyprostowane sylwetki, oczy rzucające dyskretne spojrzenia, oszczędne ruchy, ciemne garnitury i płaszcze, pastelowe krawaty oraz lekkie wybrzuszenia kilka centymetrów nad rąbkiem płaszcza - oczywisty dowód istnienia kabury umieszczonej na łydce. Z ich wyglądu emanowały czujność, profesjonalizm i sprawność.

Przysiadł na plastikowym, wyprofilowanym krześle i spojrzał na rząd monitorów wyświetlających informacje o czasach przylotów i odlotów. Samolot do Sztokholmu miał wystartować za pół godziny i w każdej chwili spodziewał się usłyszeć spikera zapraszającego pasażerów do wejścia na pokład.

Zazwyczaj odkrycie, że jest śledzony, nie burzyło jego spokoju. Przez wiele lat zacierał za sobą ślady w kilkunastu krajach na całym świecie, więc znał mnóstwo sposobów pozbycia się ogona. I choć tym razem sieć zarzucono szerzej niż w przeszłości, to jednak oczka, przez które można się było prześliznąć, pozostały równie duże jak dawniej. A nawet większe w porównaniu z niektórymi poprzednimi sytuacjami. Narodowość zamachowca wciąż pozostawała nie znana. Co więcej, nie ustalono również jego mocodawców. Nawet trop prowadzący do Rosji był jedynie domysłem. Mając taki nijaki, bezbarwny wygląd, powinien się czuć bezpieczny. I czułby się, gdyby nie ta fotografia.

Ukazała się w „New York Daily News" następnego dnia po zamachu i natychmiast została przedrukowana przez wszystkie inne gazety oraz pokazana w telewizji: ziarniste zdjęcie skopiowane z amatorskiej taśmy wideo nakręconej przez kogoś, kto znajdował się wysoko nad skwerem u zbiegu Siódmej Alei i Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy. Obwiedziona kółkiem twarz należała, jak głosiły nagłówki, do mężczyzny odpowiedzialnego za podłożenie jednego z trzech ładunków, które eksplodowały wkrótce po wybuchu pierwszej bomby. Na fotografii widać było, jak stawia na chodniku obok opuszczonej barykady policyjnej nylonową torbę sportową. Choć nie ulegało wątpliwości, że ma ciemne włosy i jest ubrany w skórzaną kurtkę, to jednak twarz skrywała się w cieniu i nie można jej było rozpoznać. Mimo to Sadow rozpoznał siebie i zaczął się obawiać, że ludzie, którzy go poszukują, będą w stanie komputerowo wyostrzyć obraz. Dlatego nie miał ochoty pokazywać się na ruchliwym lotnisku w czasie, kiedy jego zdjęcie spoglądało z każdego stojaka z gazetami. Oznaczało to pozostanie w Nowym Jorku niemal tydzień dłużej niż Gilea i pozostali oraz zadekowanie się w jednej z bezpiecznych met Romy. W ciągu tego tygodnia rozjaśnił i ostrzygł włosy, otrzymał parę okularów i zamienił swoje ubranie na kosztowny, elegancki garnitur. Był zadowolony z przebrania i uznał, że mimo wzmożonej kontroli na lotnisku uda mu się niepostrzeżenie wśliznąć do samolotu. Niemniej jednak nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie wkroczy do rękawa prowadzącego na pokład odrzutowca.

Tak, odetchnie, gdy znajdzie się w samolocie. Planując jego powrót do Rosji, ludzie Romy spodziewali się, że kluczowe punkty znajdą się pod dyskretną obserwacją, i wzięli ten fakt pod uwagę. Trasa, jaką dla niego wybrali, przewidywała podróż koleją ze Szwecji do Finlandii, a następnie samochodem do Sankt Petersburga przez przejście drogowe w Nuijamaa. Choć okrężna i wymagająca dodatkowych dokumentów, została uznana za najlepszą z możliwych. Na granicy fińsko-rosyjskiej panowało rozprzężenie i pogranicznicy tylko pobieżnie kontrolowali samochody. Potem krótka odprawa celna - prześwietlenie bagażu promieniami Roentgena oraz krok przez bramkę wykrywającą metale - i będzie po wszystkim. Kiedy znajdzie się u siebie, będzie bezpieczny.

Siedział i przerzucał magazyn ilustrowany, nie zwracając uwagi na jego treść. Znad kartek spoglądał na agentów obserwujących halę odlotów. Czyżby ten rudzielec miał go na oku, zastanawiał się. Odwrócił następną kartkę. Wyraźnie stracił panowanie nad sobą. Wszystko przez tę fotografię i przedłużający się pobyt w Nowym Jorku.

Czekał.

Dziesięć minut później oznajmiono przez głośniki, że osoby odlatujące rejsem 206 do Sztokholmu proszone są do odprawy biletowej. W pierwszej kolejności mieli być odprawiani inwalidzi i pasażerowie z miejscami w rzędach od A do L. Proszono o przygotowanie biletów.

Sadow zamknął powoli czasopismo i wrzucił je do przegródki w torbie. Siedzący obok niego podróżni zaczęli się podnosić z krzeseł i ustawiać w kolejce do bramki. Zerknął na rudego agenta. Mężczyzna stał ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i najwyraźniej zajęty był obserwowaniem poczekalni. Kiedy Sadow zajmował miejsce w kolejce, mężczyzna przestąpił z nogi na nogę. Jeden raz. Czy był to objaw znudzenia i zniecierpliwienia, krótka chwila dekoncentracji, czy też oznaka, że zamierza się ruszyć ze swojego miejsca? Przez krótką chwilę Sadow miał wrażenie, jakby czuł na sobie jego wzrok.

Zarzucił torbę na ramię i stanął na końcu kolejki. Nagle zauważył, że agent czekający dotąd przy wejściu do hali odlotów, zaczął iść z grubsza w jego kierunku. Był obcięty na jeża i miał spiczastą, czujną twarz. Jak lis.

Sadow zacisnął szczęki. Przypomniała mu się sytuacja po robocie w Londynie, gdy niewiele brakowało, żeby wpadł. Wydarzyło się to mniej więcej rok temu. Rozpoznało go dwóch konstabli i szło za nim przez kilka przecznic. Zostawił ich w zaułku z kulami w czaszkach. Ale teraz nie miał przy sobie broni. A przy tylu ludziach dokoła znalazł się w pułapce.

Kolejka ruszyła do przodu. Rudy agent stał teraz niemal dokładnie na wprost niego, na prawo od bramki, i uważnie przyglądał się pasażerom, którzy przez nią przechodzili. Sadow zastanowił się, do jakiego stopnia mogli polepszyć jakość zdjęcia. Władze miały dostęp do wszystkich najnowszych osiągnięć techniki. A może dostali cynk? Obiecano nagrodę. Same władze Nowego Jorku wyłożyły pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Sadow nie ufał do końca Romie i jego ludziom. Może któryś się skusił. Przecież sam robił różne rzeczy dla pieniędzy.

Posuwał się w stronę bramki. Przed nim znajdowało się tylko troje pasażerów. Dwoje starszych ludzi i elegancko ubrana kobieta pod czterdziestkę. Staruszkowie wymienili uprzejmości z kontrolerką, która wzięła od nich bilety, po czym zniknęli w rękawie. Następnie przyszła kolej na kobietę. Rudy obrzucił ją przelotnym spojrzeniem i przeniósł wzrok na resztę kurczącej się kolejki.

Sadow zdusił narastające w nim napięcie. Nie miał innego wyjścia, jak tylko posuwać się w kierunku bramki i mieć nadzieję, że jakoś uda mu się przejść.

Podał swój bilet. Kontrolerka się uśmiechnęła. Skinął głową i sam wyszczerzył zęby w czymś na kształt uśmiechu. Rudy agent znajdował się teraz dokładnie za nim.

- Przepraszam pana, mógłby pan na chwilę wyjść z kolejki? - Odezwał się.

Sadow nie przestawał się uśmiechać do stewardesy i kątem oka dostrzegł agenta o lisiej twarzy podchodzącego do niego z prawej strony i zatrzymującego się obok rudego. Nie widział jeszcze trzeciego tajniaka, którego wcześniej zauważył przy stoisku z gazetami, ale był pewny, że również on się zbliża.

- Słyszy mnie pan? Chcemy zadać panu kilka pytań.

Krew napłynęła Sadowowi do uszu. Musiał się poddać. Nie miał innego wyjścia.

Spojrzał na rudego.

W tym momencie uświadomił sobie, że mężczyzna wcale nie mówi do niego, lecz do kogoś stojącego za nim.

Odetchnął z ulgą i na chwilę obejrzał się przez ramię.

Czwartą stojącą za nim osobą był mężczyzna w tym samym mniej więcej wieku co on i takiego samego wzrostu. Ubrany był w dżinsy i krótką narciarską kurtkę. Miał ciemnobrązowe włosy. Dokładnie takie same, jakie miał Sadow, zanim je ufarbował. Agenci stanowczo złapali go za łokcie, odprowadzili na bok i poprosili o dowód tożsamości. Kiedy facet sięgał do torby, wyglądał na skonsternowanego, zdenerwowanego i zażenowanego.

Sadow odwrócił się w stronę kontrolerki. Poczuł, że jego uśmiech przeistacza się w coś autentycznego niczym kamienna rzeźba, która nagle budzi się do życia.

Agenci byli blisko, ale pomylili się o trzy osoby. Wyciągnęli owcę w wilczym przebraniu, pomyślał z rozbawieniem.

- Przyjemnego lotu - rzekła kontrolerka.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Dziękuję - odparł, przechodząc przez bramkę. - Na pewno taki będzie.


32

WASZYNGTON

26 STYCZNIA 2000

- Co za bzdety! - Krzyknął prezydent na zebraniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. - Co za, kurwa, kolosalne bzdety.

Uderzył otwartą dłonią w leżący na biurku tajny raport FBI i CIA, czym przyciągnął spojrzenia mężczyzn siedzących przy stole w sali konferencyjnej położonej na tyłach Gabinetu Owalnego. W trakcie śledztwa dotyczącego zamachu na Times Square obie agencje w bezprecedensowy sposób połączyły siły i doszły do wspólnych wniosków, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mogły obrócić wniwecz jego politykę wobec Rosji, rujnując przy okazji jego osobisty polityczny wizerunek. Rozgoryczenie i niezadowolenie prezydenta brało się stąd, że gdyby ustalenia owe okazały się prawdziwe, musiałby porzucić politykę wspierania Starinowa i jego zwolenników w rosyjskim rządzie. Zawsze zważał na aktualne nastroje społeczne i potrafił wyczuć moment, gdy mogły go one posłać na dno, a kiedy w grę wchodziła jego kariera polityczna, nie wahał się uciekać z tonącego okrętu. Głosy krytyki spływały po nim jak woda po kaczce, chyba że potwierdzały je badania opinii publicznej. A zwłaszcza nie był przyzwyczajony, by moralne wątpliwości przebijały się przez jego grubą i śliską skórę.

Stało się tak jednak, gdy przeczytał raport wywiadu. W spektakularny sposób. Prezydencka skorupa została nadwerężona, i to od środka. Na dodatek nieoczekiwanie poznał lepiej swoją prawdziwą naturę i to, co odkrył, rozdrażniło go.

Gdyby wnioski płynące z raportu miały się potwierdzić - gdyby - byłby oburzony, przerażony i załamany. Najbardziej jednak irytowała go myśl, że będzie musiał postąpić zgodnie z tym, co dyktuje mu sumienie. Inaczej już nigdy nie mógłby spojrzeć sobie w oczy. Ale jaki będzie wtedy z niego przywódca narodu? Prezydent, który podejmując najważniejsze decyzje polityczne, kieruje się sercem i sumieniem? Święty Boże, waszyngtońskie rekiny pożrą go żywcem!

- Moim zdaniem, mamy pewne pole manewru. Hipoteza, że Baszkir maczał w tym palce, oparta jest na domniemaniu. Wnioskowaniu. Dysponujemy jedynie poszlakami. Na mój rozum, nie da się niezbicie udowodnić jego winy... - Odezwał się wiceprezydent Humes.

Prezydent położył lewy łokieć na stole, rozstawił szeroko kciuk i palec wskazujący, tak że utworzyły literę „V", i oparł na nich głowę. Jednocześnie machnął prawą dłonią w powietrzu niczym policjant kierujący ruchem, dając Humesowi do zrozumienia, aby zamilkł.

- Posłuchaj mnie, Steve. Posłuchaj uważnie. Tu nie chodzi o to, co możemy udowodnić, lecz o to, co skłonni jesteśmy uznać za prawdę. A ten raport dowodzi, że rosyjski minister spraw wewnętrznych odpowiada za śmierć tysięcy amerykańskich obywateli, którzy zginęli na amerykańskiej ziemi, w największym amerykańskim mieście. - Przerwał na chwilę. Wciąż opierał głowę na rozstawionych palcach i miał niemal skruszoną minę. - Skalę tej napaści można porównać niemal do ataku na Pearl Harbor... I jak na złość musiało się to zdarzyć akurat na mojej zmianie.

- Masz rację - zgodził się Kenneth Taylor, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Przy okazji warto zaznaczyć, że Japończycy uderzyli w cel wojskowy, a nie w cywili.

- Jest jeszcze jedna istotna różnica, którą należy wziąć pod uwagę - zabrał głos sekretarz obrony Roger Farrand, gładząc swoją starannie przyciętą, melvillowską bródkę. - Jeśli Baszkir jest za to odpowiedzialny, musiał działać z ramienia grupy renegatów, która nie jest reprezentatywna dla całego rosyjskiego rządu. Więcej. To, co zrobił - zakładając, że to on - było w istocie próbą obalenia przywódcy własnego kraju.

- Co w Rosji czyni z niego wywrotowca i zdrajcę, a wszędzie indziej zbrodniarza - oświadczył sekretarz stanu Bowman, kiwając głową. - Sądzę, że rozumiem punkt widzenia Rogera, i jestem gotów poprzeć go w tej kwestii.

Biorąc pod uwagę skłonność obu mężczyzn do zajmowania w każdej sprawie przeciwnych stanowisk, ich jednomyślność jeszcze bardziej wstrząsnęła prezydentem. Jak tak dalej pójdzie, świat stanie na głowie, a słońce zacznie zachodzić w południe. Wypłynął na nie zbadane wody, w których smoki czają się pod kilem.

- Byłbym wdzięczny, gdyby któryś z was wytłumaczył mi, do czego właściwie zmierzacie - odezwał się prezydent. Może jestem przemęczony, ale wciąż potrzebuję czyjegoś ładnego i przejrzystego wykładu.

Bowman ponownie skinął głową.

- Starinow mógłby publicznie zdemaskować Baszkira. Nie widzę powodu, dla którego miałby się od tego powstrzymywać, biorąc pod uwagę nielojalność tego ostatniego. Gdyby natychmiast go zdymisjonował, miałby szansę na ocalenie swojej reputacji i obronę naszych stosunków. Potem moglibyśmy przedyskutować postawienie go przed sądem, być może powołania przez ONZ specjalnego trybunału, który osądziłby go za zbrodnie przeciwko ludzkości. - Urwał na chwilę. - Wiem, że trochę się zapędziłem, ale to kierunek, w jakim powinniśmy podążyć.

- To, co powiedziałeś, brzmi sensownie, lecz przeoczyłeś kilka innych aspektów sytuacji - wtrącił się prezydent Ballard. - Dowody, jakie mamy, można interpretować bardzo różnie, a kiedy przedstawimy je Starinowowi, ten z pewnością wyciągnie z nich mniej kategoryczne wnioski niż my... Jeśli w ogóle to zrobimy. Tych dwóch ludzi łączy dwudziestoletnia przyjaźń.

- Można go przycisnąć - zauważył Veep. - Starinow potrzebuje naszego poparcia, aby dalej rządzić wspólnie z Korsikowem i Pedaczenką i wygrać wybory po zniesieniu w Rosji stanu wyjątkowego. Możemy dać mu jasno do zrozumienia, że jeśli nie pozbędzie się Baszkira, cofniemy je.

Prezydent Ballard spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem. Przed kilkoma minutami Humes mówił o zapewnieniu ich administracji pewnego pola manewru, zastanawiał się, jak uniknąć oskarżenia Baszkira o dokonanie masowego zabójstwa dla osiągnięcia korzyści politycznych. Jakiego skrótu myślowego dokonał, przechodząc od tamtych propozycji do ostatniej sugestii? Skąd u niego taki cynizm? Ballard poczuł się jak ktoś, kto nagle odkrył religię, lub jak osoba, która paliła trzy paczki dziennie, a potem przeszła do obozu wojujących antynikotynowych aktywistów. Czy jednak jest w tym gabinecie miejsce dla nowo narodzonego idealisty? Musiał się wziąć w garść.

- Nie będę się sprzeciwiał manipulowaniu Starinowem, jeśli okaże się to konieczne - oświadczył. - Myślę jednak, że trochę go znam, i wierzcie mi: to człowiek lojalny.

- Et tu, Brute - zażartował Taylor.

- Tak jest. - Prezydent wyprostował się na krześle. - Teraz zastanawiam się, czy bardziej powinniśmy się martwić reakcją Moskwy, czy Waszyngtonu. Nie zapominajmy o Delacroix, który zasiada w senackich komisjach spraw zagranicznych i wywiadu. Od początku sprzeciwiał się naszej pomocy dla Rosji, a te raporty dadzą mu w końcu jakiś punkt zaczepienia.

- Założę się, że jak zwykle zrobi z tego cyrk - stwierdził Humes. - Pytanie tylko, jakiego rodzaju przedstawienie zaserwuje nam tym razem.

Prezydent Ballard spojrzał na niego.

- Te raporty trafią do niego jutro w południe. Coś mi mówi, że wkrótce poznasz odpowiedź na swoje pytanie. Radzę ci, byś przygotował się, zanim nasz miły senator wkroczy na scenę - rzekł.

Dochodziła północ, kiedy spotkali się na skwerze przed soborem Świętego Bazylego. Tylko we dwójkę, jak uzgodnili, choć obaj przybyli w asyście ochroniarzy. Ci jednak trzymali się na dystans i starali się nie zwracać na siebie uwagi, dyskretnie pozostając w cieniu. Całe zaufanie, jakie mieli do siebie, opierało się na sile.

- Witaj, Arkadij. - Starinow skinął głową na powitanie.

Nie wyjmując rąk z kieszeni płaszcza, Pedaczenko obdarzył go przymilnym, sztucznym uśmiechem.

- Rad jestem, że zgodziłeś się ze mną spotkać, Władimirze - rzekł.

Starinow przemilczał jego słowa. Na dworze panował przejmujący ziąb, toteż przyszedł ubrany w gruby wełniany płaszcz, szalik i futrzaną czapę. Pedaczenko natomiast stał z odkrytą głową, a płaszcz miał rozpięty pod szyją tak, jakby rzucał wyzwanie żywiołom.

Ten facet jest na wskroś przesiąknięty arogancją, pomyślał Starinow.

Pedaczenko odwrócił się i wyciągnął szyję, by spojrzeć na niesamowity zespół kopuł nad ich głowami. Reflektory, które oświetlały sobór dla turystów, o tej godzinie były już wyłączone. W ciemnościach jego wymyślna architektura przybrała dziwną, obcą, jakby wyjętą z dawnych mitów postać.

- Myślałem dziś trochę o świętym Bazylim - rozpoczął Pedaczenko. - Czy wiesz, że ten świątobliwy głupiec odmawiał sobie wszelkich wygód, chodził boso po śniegu i jadł oraz pił tylko tyle, żeby się utrzymać przy życiu? Jednak zawsze mówił tylko prawdę i uważano go za sumienie Rosji. Był człowiekiem takiej dobroci i pobożności, że nawet Iwan Groźny tolerował jego cięte uwagi.

Starinow spojrzał na Pedaczenkę.

- Mam nadzieję, że nie zaczniesz mnie przekonywać, iż nagle stałeś się zwolennikiem takiego samoumartwiania - zażartował.

Pedaczenko zachichotał.

- Nie dorównuję świętemu Bazylemu cnotą - oświadczył, odwracając się z powrotem do Starinowa. - Jesteśmy politykami, Władimirze. Już to jedno wystarcza, żeby skazać nas na wieczne potępienie, nie sądzisz?

Starinow wzruszył ramionami i spojrzał prosto w bladoniebieskie oczy Pedaczenki. Chciał, by przeszli do rzeczy.

- Skoro mamy rozmawiać o sprawach państwowych, to chyba powinien być z nami Korsikow, nie sądzisz?

- On jest jednym z powodów, dla których spotykamy się tutaj, a nie w którejś z przytulnych sal rządowych, gdzie podczas rozmowy moglibyśmy się trącać kieliszkami koniaku i wpatrywać z zamyśleniem w kłody drewna płonące na kominku - wyjaśnił Pedaczenko. Jego uśmiech w jakiś sposób stał się szyderczy, mimo że położenie ust się nie zmieniło. - Korsikow to, za przeproszeniem, gorsza siostra w naszej trojce. Na dodatek wścibska. Nie ma potrzeby go do tego mieszać. Zgodzi się na wszystko, cokolwiek uradzimy dziś w nocy.

Starinow nie spuszczał z niego wzroku.

- Niezależnie od opinii, jaką o nim masz, Korsikow wciąż siedzi na Kremlu.

- Ale prawdopodobnie nie pozostanie tam już zbyt długo - powiedział Pedaczenko.

Starinow milczał przez kilka sekund. Przy oddychaniu z nosa wydobywały mu się małe obłoczki pary.

- Kilka godzin po śmierci Jelcyna nasza trójka sformowała gabinet tymczasowy i wspólnie postanowiliśmy, że będzie on rządził do wyborów. Nie będę się bawił w podchody...

Pedaczenko podniósł rękę.

- Proszę, Władimirze, źle mnie zrozumiałeś. To, co chcę ci zaproponować, jest całkowicie uczciwe. Nie będzie nocy długich noży, ani dosłownie, ani w przenośni.

Starinow zmierzył wzrokiem Pedaczenkę.

- Posłuchajmy więc, co masz do powiedzenia. Chcę wrócić do domu jeszcze przed świtem.

Pedaczenko skinął głową.

- To, co wydawało się dobrym pomysłem w chwili, kiedy Jelcyn wreszcie zapił się na śmierć, w praktyce okazało się niewypałem - oświadczył. - Czy przeszedłeś się ostatnio po GUM-ie?

Na ustach Starinowa pojawił się kwaśny uśmiech.

- Nie mam czasu na chodzenie po sklepach.

- Tak, ale nawet z twojego wysokiego stołka widać chyba, że kolejki po jedzenie zniknęły. Półki pokrywa kurz. Ten krótki okres prosperity, którym tak się chwalił nasz zmarły prezydent, zniknął niczym w czarnej dziurze. - Pedaczenko rozłożył ręce. - Nasz kraj pogrąża się w chaosie, Władimirze. Międzynarodowa pomoc żywnościowa została wstrzymana, bosowie grup przestępczych łupią ludzi na każdym kroku, moralna degrengolada osiągnęła...

- Mój Boże, Pedaczenko, rozejrzyj się! Tu nie ma kamer. Oszczędź więc sobie tego kazania! Prosiłem cię, żebyś przeszedł do rzeczy.

Na twarzy Pedaczenki znowu pojawił się zacięty, sztuczny uśmiech. Starinow miał wrażenie, jakby patrzył na maskę z papier-mâché.

- Krajowi potrzebny jest jeden przywódca, nie trzech. Brak spójnej wizji, jaki zdradza nasza trojka, sprawia, że ludzie staczają się na dno. - Spojrzał na Starinowa i bez mrugnięcia okiem wypalił: - Przyszedłem zaproponować ci, żebyś ustąpił. Przekaż mi władzę. Zrób to dla dobra ojczyzny.

Starinow odwzajemnił spojrzenie.

- Nie mogę, niestety, powiedzieć, byś mnie zaskoczył, Arkadij - rzekł. - Właśnie czegoś takiego się spodziewałem.

- I?

- I co oferujesz w zamian? Trzecią wielką wojnę ojczyźnianą, o której, jak słyszałem, opowiadasz? - Zaśmiał się Starinow. - To nic innego, jak tylko podżeganie do buntu. Herby, sztandary i odwoływanie się do poczucia wyższości etnicznej trzymają to wszystko razem. Nic na to nie poradzę, ale przypomina mi się Norymberga.

Uśmiech powoli zniknął z twarzy Pedaczenki

- Powinieneś staranniej dobierać słowa.

Starinow popatrzył na niego z udawanym zdziwieniem.

- Ach, uraziłem cię. Przypomina mi się Miloszević z Serbii.

- Z którym się obejmowałeś.

- Z politycznej konieczności, podobnie zresztą jak z tobą - stwierdził Starinow. - Jakże wrażliwy się robisz, kiedy porównuję cię z faszystami. Dlaczego? Czyżby ze strachu przed upiorem, którego możesz ujrzeć w lustrze?

- Boję się, to prawda, ale tego, że nasz naród utraci honor i godność. Boję się poniżenia z powodu wyciągania ręki do Amerykanów. Boję się sprzedania Rosji jej wrogom. Zagranica nam pomożyt, inne kraje nam pomogą. Oto twoje panaceum na wszystkie problemy.

Wiatr rozchylił Starinowowi kołnierz. Poczuł dotknięcie lodowatego powietrza pod szalikiem i wzdrygnął się.

- Posłuchaj mnie, proszę - powiedział spokojnie. - Świat nie jest taki, jakim każdy z nas chciałby go widzieć. Cóż, żyjemy w czasach, kiedy żaden naród nie może się okopać w twierdzy. - Przerwał na moment. - Słyszałeś o amerykańskiej naziemnej stacji łączności satelitarnej pod Kaliningradem? Tej, którą buduje Roger Gordian? Kiedy ją skończy, będzie można postawić budkę telefoniczną na zboczu Mount Everestu i porozmawiać z kimś, kto znajduje się tysiące kilometrów dalej. Żadnych drutów, a jedynie mała bateria słoneczna. Pomyśl o tym, Arkadij. Czyż to nie cud? Musisz zrozumieć, że w przyszłości ludzkość będzie się łączyć, a nie dzielić.

- Uważasz za cud to, że po górach będą się niosły echem amerykańskie przeboje?

- Módlmy się tylko, żeby to, co zyskamy, było warte tego, co utracimy - odpowiedział Starinow. Milczał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

- Będę z tobą szczery, Arkadij. Odrzucam twoją propozycję. Nie ma powrotu do świetlanej przeszłości.

Pedaczenko stał nic nie mówił. Jego oczy były jednolitą lodową ścianą.

- Nie wygrasz - odezwał się w końcu. - Ludzie nie będą czekać biernie, aż kraj całkowicie się zawali. Zaczną się jednoczyć wokół mnie.

- Jakaż pewność przemawia przez ciebie. Można by pomyśleć, że masz dar jasnowidzenia. Jak święty Bazyli - zakpił Starinow.

Pedaczenko stał w bezruchu jeszcze przez chwilę, obrzucając Starinowa lodowatym spojrzeniem swoich niebieskich oczu. W końcu wyprostował ramiona, obrócił się na pięcie i pomaszerował przez wyłożony brukiem plac w kierunku swoich ochroniarzy.

Starinow patrzył, jak odchodzi, dopóki jego sylwetka nie zniknęła w ciemnościach, a następnie ruszył w przeciwną stronę.


33

WASZYNGTON

28 STYCZNIA 2000

Szczyt bogato zdobionej kopuły Kapitolu tonął w światłach. Nad północnymi drzwiami zapaliła się czerwona lampka. W sali zabrzmiał pojedynczy sygnał dzwonka. Przywódcy większości i mniejszości senackiej wymienili sztywne grzecznościowe ukłony i skierowali się na swoje miejsca w pierwszych rzędach ławek po obu stronach centralnego przejścia. Parlamentarzyści, urzędnicy i sekretarki usiedli, przewodniczący sesji wziął do ręki młotek, dyskretnie ustawione kamery sieci C-SPAN obudziły się do życia i rozpoczęła się kolejna sesja obrad szacownej legislatury.

W górze, na galerii dla publiczności, Roger Gordian patrzył, jak pierwszy mówca, ubrany w ciemny, sztywny garnitur senator Bob Delacroix z Luizjany, zbliża się powoli, godnie do podium. Za nim z szacunkiem podążało dwóch młodych, wyelegantowanych pomocników.

Dźwigali dwumetrowego wypchanego szarego niedźwiedzia, który miał na sobie czerwony satynowy strój zapaśnika ozdobiony sierpem i młotem, czyli godłem byłego Związku Radzieckiego.

- Przyjaciele i koledzy! - Zahuczał Delacroix. - Chcę wam dziś przedstawić Borysa, niedźwiedzia zapaśnika! - Tak à propos, Borys założył swój stary strój, ponieważ pasuje na niego o wiele bardziej niż nowy!

Ze sprzyjającej senatorowi części sali dobiegły chichoty i aplauz.

Siedzący po drugiej stronie przejścia spojrzeli po sobie i ciężko westchnęli.

- Borys może sobie wyglądać jak łagodny misio, ale niech was to nie zmyli. Choćby nie wiadomo jak dużo zjadł, zawsze jest głodny. A to dlatego, że z każdym dniem staje się większy i silniejszy... I wierzcie mi, w końcu ugryzie rękę, która go karmi!

Gordian stłumił jęk obrzydzenia.

Panie i panowie, pomyślał, oto główna atrakcja wieczoru.

- Pozwólcie, że opowiem wam pewną historyjkę o Borysie. Niezbyt miłą i raczej nie przeznaczoną dla osób o słabych nerwach. Płynie z niej jednak dla nas morał - ciągnął Delacroix. - Pewnego razu Borys poczuł taki głód, że pomyślał, iż mógłby pożreć cały świat. Nic nie mogło go nasycić! Jadł, jadł i jadł, aż zapadł się pod własnym ciężarem. Wtedy wkroczył usłużny Wuj Sam, podsunął mu dietę doktora Wolnyrynek, nauczył dobrych manier, wskazał, jak zachowują się cywilizowane stworzenia, i próbował przekonać, by przestał być taki żarłoczny.

Nieco ponad połowa senatorów zebranych na sali parsknęła śmiechem. Reszta wyglądała na zażenowanych.

- Cóż, przez kilka lat wydawało się, że dieta zdaje egzamin. Borysowi nawet udało się wbić w takie same czerwono-biało-niebieskie portki, w jakich chodził Wuj Sam, z tym że pasy miały inny wzór, tak by nikt, ma się rozumieć, nie powiedział, że Borys kogoś naśladuje! - Głos Delacroix odbił się echem od sklepienia.

Gordianowi przypomniał się nagle Burt Lancaster w Zaklinaczu deszczu. A może chodziło o ten drugi film, w którym Lancaster grał wędrownego kaznodzieję? Niezwykłego kaznodzieję, który potrafił przemówić do sumień ludzi. Nawet gdy wygłaszał kazanie dla nawróconych lub tylko częściowo nawróconych, widać było, że są głęboko poruszeni.

- Lecz później Borys znowu wrócił do swych starych, złych przyzwyczajeń - kontynuował Delacroix. - Ponownie poczuł głód. Tylko że tym razem był już przyzwyczajony do wyciągania ręki do Wuja Sama, tak jak te niedźwiedzie z parku Yosemite, które idą po jedzenie wprost do namiotów turystów. I Wuj Sam, poczciwa, hojna dusza - nazbyt hojna, moim zdaniem - nie potrafił mu odmówić. Widzicie, Wuj Sam przekonał siebie, że trzymając Borysa w pobliżu swojego namiotu i pozwalając mu obserwować przez szparkę, jak załatwia codzienne sprawy, nauczy go sztuki przetrwania o własnych siłach. Wierzcie mi, Wuj Sam dał mu setki tysięcy ton żywności. Dziesiątki milionów dolarów. Uwierzycie w to, dziesiątki milionów po to tylko, by zatrzymać go przy sobie! I wiecie, co się stało? Czy ktoś potrafi zgadnąć? Borys zwrócił się przeciwko niemu! Wdarł się do namiotu i zrobił coś tak ohydnego, tak niewyobrażalnie potwornego, że z trudem przychodzi mi wam o tym opowiedzieć. Ale muszę to zrobić, naprawdę muszę, bo zapewne niektórzy z was wciąż nie uświadomili sobie, że można sierp i młot oderwać od niedźwiedzia, ale nie można niedźwiedzia oderwać od sierpa i młota!

Na sali zapadła nagle cisza. Każdy z senatorów zdążył już przeczytać albo usłyszeć o raporcie wywiadu wskazującym na powiązania Baszkira z zamachowcami, wiedzieli więc, do czego zmierza Delacroix.

Gordian uświadomił sobie nagle, że i on pochylił się do przodu, tak wciągnęło go to przedstawienie. Zastanawiał się, czy Delacroix porzuci opowieść o Borysie i okiełzna swoje teatralne zapędy, gdy dotrze do tego momentu. Nic jednak na to nie wskazywało. Senator z Luizjany, w którego żyłach płynęła krew Cajunów, do końca zachował się jak showman.

- ...Pewnej nocy wdarł się do namiotu Sama, kiedy ten akurat zwolnił strażników, w noc, w którą świętował, w noc, która miała przynieść nadzieję na pokój w nowym stuleciu. Wdarł się i zatopił kły w jego ciele - ciągnął Delacroix. - Rzucił się na niego i odgryzł mu kawał ciała, raniąc go tak dotkliwie, znacząc jego ciało tak poważnymi bliznami, że ból już nigdy go nie opuści. Nigdy! I wiecie co? Trzymajcie się mocno poręczy foteli, drodzy przyjaciele, bardzo mocno, bo to, co wam powiem, jest naprawdę niewiarygodne. - Delacroix wyszedł zza mównicy, wyciągając przy tym szyję jak żuraw i wodząc spojrzeniem po wielkiej sali. - Słuchacie mnie? Trzymacie się? Dobrze, oto, co się stało: niedźwiedź miał czelność wrócić następnego dnia, jak gdyby nic się nie stało, i znów zaczął żebrać o jedzenie! I niektórzy ludzie, łatwowierni, nierozumni ludzie - nie podam żadnych nazwisk, ale wszyscy wiemy, o kogo chodzi - chcą, żeby Wuj Sam przymknął oko i dał mu je! - Delacroix podszedł do niedźwiedzia i złapał go za łapy. - Ale ja nie dopuszczę do tego. Zdecydujcie, komu chcecie kibicować. Każdy z was musi się zdecydować, ponieważ staję do wałki z Borysem. Teraz ja odgryzę mu kawał ciała. Zamierzam pokazać mu, że czasy dokarmiania przez Wuja Sama skończyły się i że lepiej zrobi, jeśli pójdzie precz! Raz na zawsze!

Gordian sądził, że jest przygotowany na wszystko, dosłownie wszystko, lecz to, co chwilę później zobaczył, sprawiło, że wytrzeszczył ze zdumienia oczy.

- No chodź, Borys. Posiłuj się ze mną. Dołóż mi, jeśli potrafisz! - Wrzasnął Delacroix.

Raptem poły jego marynarki zatrzepotały, a krawat pofrunął na plecy. Delacroix skoczył na niedźwiedzia, przewrócił go, ściskał ramionami, tarzał się z nim na oczach senatorów, zdumionych obserwatorów z galerii dla publiczności i kamer telewizyjnych, aż w końcu wspiął się na wypchanego zwierza i przycisnął go do podłogi.

- Skończone, Borys! - Wrzeszczał. - Koniec z tobą!

Przyglądając się temu z galerii, spoglądając na surowe oblicza senatorów i myśląc, jak błazeństwa Delacroix podziałają na opinię publiczną, kiedy pokażą je w wieczornych wiadomościach, Gordian doznał uczucia, że słowa senatora mogą się okazać prorocze.


34

NOWY JORK

29 STYCZNIA 2000

- No chodź, Borys. Posiłuj się ze mną. Dołóż mi, jeśli potrafisz!

Od chwili, kiedy Gordian oglądał wygłupy Delacroix na sali posiedzeń na Kapitolu, upłynęły niemal dwadzieścia cztery godziny, lecz dotąd nie mógł zapomnieć tej sceny. Po części dlatego, że jak się spodziewał, tego rodzaju widowiska najbardziej przyciągają media. Każda stacja, nawet CNN, rozpoczynała wiadomości wieczorne od pokazania przedstawienia, jakie urządził Delacroix. CNN na dodatek uczyniło z tych wygłupów temat dyskusji w Inside Politics, Crossfire i Larry King Live, jak również w emitowanym codziennie o dziesiątej programie relacjonującym postępy śledztwa w sprawie zamachu na Times Square. A rano raport o wystąpieniu senatora pojawił się na czołówkach „Washington Post" i „New York Timesa".

Gordian musiał przyznać Delacroix, że potrafi wykorzystywać media. Zanim został senatorem, przez dwie kadencje piastował urząd burmistrza Nowego Orleanu i przyjechał do Waszyngtonu z bagażem pełnym chwytów i zagrań rodem z mardi gras, co w połączeniu z wrodzoną swobodą w obcowaniu z mediami dało mu unikatowy, jedyny chyba w swoim rodzaju polityczny atut.

Teraz Gordian próbował usadowić się jak najwygodniej w zwykłym fotelu lotniczym, który nawet w pierwszej klasie nie dorównywał wygodą temu z jego gabinetu. Przez cały lot starał się zapomnieć o możliwych reperkusjach wczorajszej sesji Kongresu. Trudno mu jednak było uciec od tych myśli. Jak brzmiał fragment tego wiersza? Wszystko się wali; Fundament nie wytrzymuje. Pomyślał o rozmowie, którą odbył z Ashley przed odlotem do Waszyngtonu. W zeszłym miesiącu przeprowadziła się do ich mieszkania w San Francisco i zamierzała podjąć kroki w celu „uregulowania" kwestii ich małżeństwa. Dopóki nie odeszła od niego w sylwestrowy wieczór, dopóty nie zdawał sobie sprawy, że ich związek legł w gruzach. No, może potrzebował niewielkiego odświeżenia, ale to wszystko. Jednak potem Ashley odeszła, a on stanął wobec perspektywy wyjawienia ich osobistych sekretów osobie trzeciej, do której profesji czuł głęboką niechęć. Otworzenia się przed zupełnie obcym człowiekiem.

Gordianowi wydawało się to bolesną i niepotrzebną stratą czasu. Byli z Ashley małżeństwem przez prawie dwadzieścia lat. Wychowali wspaniałą córkę. Jeśli sami nie potrafili ułożyć sobie życia, to trudno oczekiwać, żeby ktoś inny mógł to zrobić za nich. Przypomniało mu się spotkanie z psychoterapeutą po zwolnieniu z „Hanojskiego Hiltona" i ten nie kończący się, nieznośny program, który musiał przejść na żądanie Amerykańskich Sił Powietrznych, a który miał mu rzekomo pomóc przezwyciężyć dekompresję nerwicową. Wspomnienie to nie przynosiło mu otuchy. Słyszał, że niektórym ludziom ta terapia bardzo pomogła, lecz jemu nic nie dała. Zupełnie nic.

Musiał jednak coś postanowić i wiedział, że błędna decyzja może spowodować, iż Ashley odejdzie od niego na zawsze.

Głos stewardesy przerwał jego rozmyślania.

- Za dziesięć minut startujemy. Proszę zapiąć pasy i sprawdzić, czy państwa bagaż podręczny znajduje się w schowkach nad głowami lub pod fotelami.

Gdzie, do cholery, podziewa się Nimec? Po telefonie Petera, który wczoraj późnym wieczorem zadzwonił do niego do hotelu, Gordian zmienił rezerwację i zamiast lecieć bezpośrednio z Waszyngtonu do San Francisco, wybrał nocny lot z przesiadką w Porcie Lotniczym im. J. F. Kennedy'ego w Nowym Jorku, gdzie miał wsiąść Nimec. W każdym razie tak się umówili. Pete oświadczył, że ma mu coś ważnego do przekazania i że chce to zrobić osobiście tak szybko, jak to tylko możliwe. Czy on zawsze musi być taki tajemniczy? A może, pomyślał Gordian, to ja po raz pierwszy w życiu jestem podenerwowany i niecierpliwy? Rozumiał, że Pete dowiedział się w Nowym Jorku czegoś niezwykle ważnego i trudno...

Zwykła szara koperta wylądowała na kolanach Gordiana, który po raz drugi został wyrwany z zamyślenia. Spojrzał do góry i zobaczył Nimeca stojącego w przejściu.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedział. - Korek w drodze na lotnisko.

- Nie denerwowałem się - odparł Gordian z pokerową twarzą. Podniósł kopertę. - To ma być to, co dla mnie masz?

Nimec skinął głową i wsunął torbę do schowka na bagaże.

- Czy mogę otworzyć to teraz, czy mam poczekać do następnej Gwiazdki?

Nimec usiadł. W dłoni trzymał miejscowy brukowiec, na którego pierwszej stronie widniała fotografia Delacroix.

- Aż tak długo nie musisz czekać, ale wstrzymałbym się z tym, aż znajdziesz się w biurze - odparł.

Gordian trzepnął kopertą o kolano. Wziął głęboki oddech.

- W porządku, skończ z tymi zagadkami. Powiedz mi, co tam jest.

Nimec uśmiechnął się.

- Sporo dobrych wiadomości o złych facetach.


35

KALININGRAD, ROSJA

30 STYCZNIA 2000

Romans z Megan Breen całkowicie zaskoczył Maxa Blackburna. Nie żeby którejś nocy otworzył oczy i ze zdziwieniem zobaczył ją obok siebie w łóżku, ale prawdę mówiąc, trochę tak to wyglądało. Gdyby miesiąc albo nawet tydzień wcześniej ktoś powiedział mu, że będzie leżał nago w łóżku i oglądał Megan ubraną tylko w kusy, podobny do kimona szlafroczek, podziwiając jej długie, smukłe nogi, myśląc o tym, co robili ubiegłej nocy, i nie mogąc się doczekać, kiedy znów poczuje dotyk jej ciała - roześmiałby mu się w twarz. Trudno byłoby znaleźć bardziej różniącą się od siebie parę: naznaczony licznymi bliznami były oficer sił specjalnych SAS i intelektualistka po college'u należącym do Ivy League.

W przeszłości nie przyjaźnili się i wkurzało go, że nie jest pewny, czy obecnie mogą o sobie powiedzieć, że są przyjaciółmi. Nie był nawet pewny, czy łączy ich cokolwiek poza niezłomną lojalnością wobec Rogera Gordiana, wspólną pracą wymagającą częstych wyjazdów do odległych krajów, które niekoniecznie mieli ochotę odwiedzać, i fizycznym pociągiem, któremu skwapliwie ulegli, kiedy zorientowali się, że oboje go odczuwają. Nie znali się dobrze i nie wiedzieli, o czym mają rozmawiać, gdy nie dyskutowali na tematy zawodowe, a mimo to byli namiętnymi, wręcz nienasyconymi kochankami. Co do tego ostatniego nie było najmniejszych wątpliwości.

- Muszę już iść, Max. Scull chciał się spotkać ze mną dziś rano w centrum łączności - powiedziała, siadając na krawędzi łóżka.

Max podniósł się i oparł o wezgłowie.

- Jest dopiero siódma.

- Wcześnie rano. Co miałam mu odpowiedzieć? Scull umie tak pokierować ludźmi, żeby spełniali jego zachcianki.

- Co mu leży na żołądku?

- Różne rzeczy, każdego dnia coś nowego. - Wzruszyła ramionami. Kątem oka Max zerknął na materiał opinający krzywiznę jej piersi. - Kilka dni temu martwił się, że zmiana konfiguracji oprogramowania na potrzeby „Polityki" odciąga zbyt wielu ludzi od pracy przy uruchomieniu stacji, co w jego mniemaniu powinno mieć absolutny priorytet.

- A jego najnowsze zmartwienie?

- Wynika z pierwszego. Twierdzi, że poziom bezpieczeństwa pogorszył się po tym, jak przesunęliśmy ludzi do zbierania danych wywiadowczych i wpakowaliśmy się w niestabilną sytuację międzynarodową. Przypuszczam, że chce urządzić wielki obchód, aby udowodnić mi, że jest źle, a potem przekonać, byśmy zwiększyli nasze siły.

- Nie wiedziałem, że te sprawy leżą w jego gestii - roześmiał się Max. - Wydawało mi się, że to moje podwórko. Ktoś ostatnio mówił, że jestem zastępcą szefa Miecza.

Megan położyła mu dłonie na piersiach. Poczuł zimno, kiedy dotknęły jego skóry, lecz jednocześnie w jakiś paradoksalny sposób sprawiły, że zrobiło mu się ciepło. Przyszło mu do głowy, iż ta dwoistość oddaje z grubsza, acz celnie naturę ich związku.

Nie, pomyślał, nie związku, ale wzajemnych stosunków. To było zdecydowanie trafniejsze określenie.

- Scull nie potrafi przyjąć do wiadomości faktu, że jego władza jest ograniczona. A ponieważ od tak dawna wydaje rozkazy, ludzie przyzwyczaili się, że wszystko mu wolno - stwierdziła.

- Ciekawe, czy domyśla się, że ze sobą sypiamy - zastanowił się Max. - To jedna z tych rzeczy, która by go wkurzyła.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Naprawdę tak myślisz?

- Scull od tak dawna przebywa na tym zadupiu, że pewnie niewiele miał okazji, by się rozerwać. A gdy jest ponury, nie lubi słuchać, że inni faceci dobrze się bawią.

- Albo facetki.

- Cieszę się, że zadowolenie jest obopólne.

- Jak najbardziej, a czasem nawet wzrasta w dwójnasób. - Spojrzała na pościel, która zakrywała go od pasa w dół, zobaczyła, jaki efekt wywarł na nim jej dotyk, i leciutko się zaczerwieniła, bynajmniej jednak nie ze wstydu.

- Mój Boże, nie chciałam rozpraszać twojej uwagi - powiedziała.

Spojrzał na siebie.

- Semper fi - odparł.

- Mówisz, jak prawdziwy były żołnierz marines. - Wciąż uśmiechała się jak kot, który właśnie schrupał kanarka. - Hmm, wracając do poprzedniego tematu: jak twoim zdaniem powinnam zareagować na zmartwienia Sculla? To znaczy na te, które wyartykułował.

Blackburn pomyślał, że nie ma teraz ochoty o tym rozmawiać. W ogóle nie ma ochoty rozmawiać. Koniec, kropka. Megan najwyraźniej zdawała sobie z tego sprawę.

Powiódł delikatnie palcem w górę jej uda, dosięgnął rąbka szlafroka i zatrzymał się, zastanawiając, czy ruszyć wyżej.

- Myślę, że mam ochotę namówić cię, byś do niego zadzwoniła i powiedziała, że spóźnisz się pół godziny.

- Myślę, że też miałabym na to ochotę, dlatego nie pozwolę ci się posunąć dalej ani o centymetr. - Zamknęła jego dłoń w żelaznym uścisku. - A tak na poważnie, co o tym sądzisz?

Westchnął. Był rozczarowany, lecz starał się tego nie okazać.

- Nie mam pojęcia, czy przełożono termin uruchomienia stacji, czy nie. W przeciwieństwie do Sculla trzymam się tego, co wiem. Jeśli jednak chodzi o wzmocnienie ochrony, to zgadzam się z nim. Nie oszukujmy się, że to jedna z normalnych misji Miecza.

- Jeśli dobrze cię rozumiem, przyznajesz, że potrzebujemy więcej ludzi.

- Niekoniecznie. Na razie proponowałbym się nie wychylać, a skoncentrowałbym się raczej na reorganizacji i optymalizacji procedur. Nie masz pojęcia, jak wiele można dokonać samym tylko...

Ostry dźwięk telefonu stojącego przy łóżku przerwał jego wywód.

Megan spojrzała na niego.

- Myślisz, że to Scull? Nie sądzisz chyba, że miałby czelność dzwonić do ciebie, by skontaktować się ze mną?

- Nie dałbym głowy. - Blackburn wzruszył ramionami, sięgnął po słuchawkę, po czym na chwilę zasłonił ją ręką. - Jeśli to Scull, to co? Mam go opieprzyć?

- Jeśli to on, sama go opieprzę.

Uśmiechnął się lekko i podniósł słuchawkę do ucha.

- Słucham?

- Max, przepraszam, że ci przeszkadzam. Wiem, że u was w Kaliningradzie jest bardzo wcześnie, ale mam ważną sprawę - odezwał się ktoś po drugiej stronie.

- Nic nie szkodzi. - Blackburn odwrócił się do Megan i przykrywając dłonią mikrofon, wyszeptał: - Gordian.

Twarz Megan przybrała dziwny wyraz. Czy mu się zdawało, czy też naprawdę stalowa Megan Breen wyglądała na podenerwowaną. Nagle przypomniały mu się plotki, jakoby podkochiwała się w Rogerze, odkąd została zatrudniona w firmie. Czyżby to była prawda? A nawet jeśli, to nie jego sprawa. Dlaczego jednak zrobiło mu się jakoś przykro?

- Max, pamiętasz grupę, którą śledził Pete? - Spytał ostrożnie Gordian. - Tę, która rozwaliła noworoczne przyjęcie?

- Uhm.

- Mamy ich rysopisy. Wiemy, którędy wjechali i wyjechali - poinformował go Gordian.

Blackburn się wyprostował.

- Powinienem przejść do biura. Tam jest bezpieczna linia. Rozłączę się i za chwilę zadzwonię do ciebie.

- Czekam - rzekł Gordian i odłożył słuchawkę.

Blackburn odrzucił kołdrę, spuścił nogi przez krawędź łóżka i ruszył szybko w stronę szafy.

- Co się stało, że tak pędzisz? - Zapytała Megan ze zdziwieniem w głosie.

- Lepiej się ubieraj - rzucił, wkładając spodnie. - Powiem ci po drodze.


36

KREML, MOSKWA

1 LUTEGO 2000

Starinow stał przy oknie tyłem do drzwi, ze splecionymi na plecach dłońmi i patrzył, jak promienie słońca odbijają się pod ostrym kątem od złotych hełmów soboru Woskriesienskiego, gdy do jego biura wszedł Jenij Baszkir.

Na wielkim, zaopatrzonym w mnóstwo szuflad mahoniowym biurku Starinowa leżał oprawiony raport. Na pierwszej stronie widoczny był napis cyrylicą TAJNE.

Pozwalając, by drzwi cicho zatrzasnęły się za nim, Baszkir mruknął coś pod nosem i postąpił dwa kroki po kaukaskim, haftowanym w medaliony dywanie. Jak zwykle myślał o bogatej historii tego miejsca. Iluż to carów i ministrów w ciągu stuleci musiało stać tu, gdzie teraz znajdował się wraz ze Starinowem?

- Witaj, Jenij - odezwał się Starinow. Wciąż stał odwrócony do niego tyłem. - Punktualny, jak zwykle. Jesteś jedynym znanym mi człowiekiem, który ma taką samą obsesję na punkcie punktualności jak ja.

- Trudno się pozbyć starych wojskowych nawyków - stwierdził Baszkir.

Starinow skinął głową. Wyłamywał sobie palce.

- Ten raport - powiedział stanowczym tonem. - Przeczytałeś kopię, którą ci przesłałem?

- Przeczytałem.

- To nie wszystko. Amerykański Kongres zgłosił projekt ustawy. Jej ewentualne przyjęcie zmusi prezydenta do przerwania dostaw pomocy żywnościowej dla Rosji i właściwie nałoży na nas całkowite ekonomiczne embargo. Wszelkie kontakty gospodarcze między naszymi krajami zostałyby wtedy zawieszone.

- Wiem o tym.

- Poinformowano mnie, że można uniknąć tych sankcji, jeśli wniosę oskarżenie przeciwko człowiekowi, którego Amerykanie uważają za pomysłodawcę ohydnego spisku i sprawcę zamachu. Człowiekowi, który bez wątpienia zasługuje na najsurowszą karę, gdyby wysunięte przeciwko niemu oskarżenia okazały się prawdziwe.

W pokoju na jakieś dwie minuty zapadła cisza. Baszkir nie poruszył się. Starinow nie spuszczał wzroku z wielkich, przypominających korony kopuł soboru.

- Choć raz - podjął w końcu, pochylając głowę chciałbym mieć taką samą pewność siebie jak wtedy, kiedy byłem młodszy. Czy koniecznie prędzej czy później wszystko musi się rozpływać w niepewności, tak że stojąc nad grobem, wiemy mniej niż w dzieciństwie?

Baszkir milczał przez chwilę, wbijając wzrok w plecy Starinowa. W końcu powiedział:

- Skończmy z tym. Jeśli chcesz mnie o coś spytać, to pytaj. Starinow potrząsnął pochyloną głową.

- Jenij...

- Zapytaj mnie.

Starinow wypuścił powietrze z głębokim westchnieniem. Potem odwrócił się i popatrzył smutno na Baszkira.

- Chcę wiedzieć, czy raport, który otrzymałem od Amerykanów, mówi prawdę. Czy ponosisz odpowiedzialność za zamach w Nowym Jorku? Możesz dać mi słowo honoru, że to nieprawda?

- Chcesz poznać prawdę... - Powtórzył jak echo Baszkir.

Starinow znów skinął głową.

W oczach Baszkira pojawił się błysk.

- Gdybym był człowiekiem, który zamordował tysiące ludzi w tchórzliwym ataku terrorystycznym, człowiekiem, który uważałby, że względy polityczne uzasadniają przelanie krwi niewinnych kobiet i dzieci - nieważne, czy Amerykanów, czy Rosjan, czy też przedstawicieli innych narodów - to na ile wiarygodne byłoby moje słowo honoru? I jaką wartość miałaby dla ciebie nasza przyjaźń? Czy człowiek, który podstępnie uknułby spisek przeciwko tobie, człowiek zdolny do tak haniebnej zdrady, miałby teraz problemy z okłamaniem się?

Starinow roześmiał się smutno.

- Myślałem, że to ja mam zadawać pytania tobie - stwierdził.

Baszkir stał wyprostowany, nie ruszał się. Broda lekko mu drżała, ale to wszystko. Po minucie znowu się odezwał.

- Oto prawda, Władimirze. Nie kryłem się ze swoją nieufnością do Amerykanów. Protestowałem przeciw twojej otwartej polityce wobec amerykańskich inwestorów. Wciąż podpisuję się pod zasadniczymi ideami komunizmu i jestem przekonany, że powinniśmy budować ściślejsze więzy z Chinami, krajem, z którym mamy sześć tysięcy kilometrów granicy. Nie kryłem się z tym. Nie kryłem również odrazy do terroryzmu. I jako członek gabinetu, który złożył przysięgę lojalności, zawsze działałem w sposób, który moim zdaniem najlepiej służył twoim interesom. Jeśli chcesz, zbadaj dokładnie moją działalność. Odrzuć to, co przeczy przesłankom podającym w wątpliwość moją lojalność i uczciwość. To, jak sądzę, łatwe wyjście z sytuacji. Oczekuję jednak, że ocenisz mnie kompleksowo i weźmiesz pod uwagę całą naszą długą znajomość. - Urwał. Jego kryjące się pod krzaczastymi brwiami oczy wprost przewiercały Starinowa. - Nie mam nic wspólnego z tym zamachem. Nigdy nie wziąłbym udziału w czymś tak odrażającym. Odwołujesz się do mojego honoru? Nigdy więcej nie zniosę czegoś tak niehonorowego jak odpowiadanie na pytanie, które mi zadałeś. Zamknij mnie w więzieniu, rozstrzelaj... Lub jeszcze lepiej - pozwól Amerykanom to zrobić. Ja powiedziałem, co miałem do powiedzenia.

Zapadła cisza.

Starinow przyjrzał mu się bacznie z drugiego końca pokoju. We wpadającym przez okno jaskrawym, zimowym świetle widać było tylko zarys sylwetki Baszkira.

- W przyszłym tygodniu jadę nad morze na swoją daczę - powiedział. - Muszę pobyć trochę w samotności i przemyśleć tę sprawę. Stany Zjednoczone będą wywierać na nas silny nacisk, a dołączą do nich także ci z naszych, którzy chcą, żebyśmy się ugięli. Znajdziemy jednak sposób, by się im przeciwstawić. Bez względu na to, co zrobią, przeciwstawimy się im.

Baszkir skłonił się sztywno, niemal niedostrzegalnie.

- Mamy przed sobą wiele pracy - powiedział.


37

ANKARA, TURCJA

7 LUTEGO 2000

Namik Ghazi rozsiadł się wygodnie w fotelu ze skrzyżowanymi pod biurkiem nogami i oparł głowę na splecionych na potylicy dłoniach. Na twarzy czuł ciepło promieni słonecznych wpadających przez okno biura. Przed nim leżała błyszcząca srebrna taca, na której stał kieliszek wina, porcelanowa misa pełna oliwek i misternie złożona serwetka. Oliwki zakonserwowano w oleju, pochodziły z Grecji. Były o niebo lepsze od hiszpańskich i o wiele smaczniejsze od zbieranych w jego rodzinnym kraju. Dostarczono je wczoraj i choć kosztowały fortunę, nie żałował, że je sprowadził. Czyż starożytni nie wierzyli, że oliwki są darem bogów, zapobiegają chorobom i pomagają zachować młodość i męskość? Czyż nie są owocem drzewa symbolizującego pokój? Dostateczna ilość oliwek oraz trochę czułości ze strony żony lub kochanki wystarczają, by zapewnić mężczyźnie szczęśliwy schyłek życia. Amerykański i europejski personel należącej do UpLink bliskowschodniej naziemnej stacji łączności satelitarnej często nabijał się z niego z powodu tych nawyków śniadaniowych, ale co oni tam wiedzieli. Nie miał wątpliwości, że kolonialne dziedzictwo odcisnęło swoje piętno na kształtowaniu się ich cech. Nie żeby miał coś przeciwko nim. Był wyrozumiałym szefem. Większość pracowników tolerował, niektórych lubił, a kilku nazywał nawet przyjaciółmi. Na przykład Arthur i Elaine Steinerowie często gościli u niego w domu, zanim Gordian wysłał ich do Rosji. Ale nawet oni... No cóż, smakoszami to oni nie byli.

Otóż to, ludzie Zachodu uwielbiali ferować wyroki. Jakby ich styl jedzenia, picia i uprawiania miłości opierał się na jakichś empirycznych standardach. Czy on kiedykolwiek zwracał im uwagę, że jedzenie smażonej wieprzowiny i jajek na śniadanie oraz delektowanie się krwistą wołowiną podczas lunchu i obiadu jest w złym guście? Czy mówił, że ich kobiety zachowują się wulgarnie... Jakże perwersyjny musiał być umysł, w którym wylągł się pomysł oblekania kobiecych kształtów w spodnie? Tak, tak, ludzie Zachodu. Cóż to za arogancja z ich strony, że myślą, iż potrafią sformułować wyczerpującą definicję doczesnych przyjemności. Jego dzień rozpoczynał się i kończył na oliwkach i winie, a prawie cała reszta była męką i znojem!

Ghazi westchnął tęsknie, rozplótł palce, pochylił się do przodu i ostrożnie wydobył oliwkę z miski. Wsunął owoc do ust i zamknąwszy oczy, zaczął żuć, delektując się jego smakiem.

Wtedy zabrzmiał sygnał interkomu.

Zignorował go.

Dzwonek zabrzęczał ponownie, nie dawał mu spokoju.

- Tak, o co chodzi? - Rzucił zrzędliwie i wypluł pestkę na serwetkę.

- Dzwoni Ibrahim Bayar, proszę pana - odezwała się jego sekretarka. Jak zwykle mówiła miłym i spokojnym głosem. Dlaczego zawsze jest dla niej taki szorstki?

- Dobrze, odbiorę, Rizo. Dziękuję. - Nagle zaciekawiony podniósł słuchawkę. Blackburn osobiście oddelegował szefa regionalnego oddziału Miecza do sprawy o kryptonimie „Polityka". O co mu chodzi? - Gün aydin, Ibrahim. Zanotowałeś jakiś postęp w poszukiwaniach naszej czarnej owcy?

- Więcej niż postęp - odparł Ibrahim. - Znaleźliśmy kryjówkę przynajmniej jednego terrorysty. Prawdopodobnie nawet tej kobiety.

Serce Ghaziego zabiło mocniej.

- Gdzie?

- W kurdyjskiej kryjówce w okolicy Derinkuyu. Jestem właśnie w tamtejszym zajeździe o nazwie Hanedan. Później podam ci pozostałe szczegóły.

- Potrzebujesz więcej ludzi?

- Właśnie dlatego dzwonię. Przyślij mi trzy zespoły i zrób wszystko, żeby był z nimi Tokat. Zadanie może się okazać trudne.

- Zaraz się do tego zabiorę - odparł Ghazi. - Aha, Ibrahim.

- Tak?

Ghazi zwilżył usta.

- Bądźcie bardzo ostrożni, bracia i siostry.


38

KAPADOCJA

POŁUDNIOWO-WSCHODNIA TURCJA

9 LUTEGO 2000

Zanim jeszcze cztery tysiące lat temu w regionie tym osiedlili się Hetyci, w pomarszczonym wulkanicznym masywie górskim Kapadocji, którego szczyty przypominały kopuły, guzy, stożki i iglice, troglodyci epoki brązu kopali w kredowym tufie tunele, tworząc ciągnącą się kilometrami sieć podziemnych osad dających schronienie setkom ludzi. Kwatery mieszkalne miały sypialnie, salony i kuchnie. Oprócz mieszkań były tam świątynie, zbiorniki na wodę, stajnie, spiżarnie, warsztaty i piwnice z winem. Znajdowały się tam również szpitale, kościoły oraz więzienia. Drzwi, parapety, balkony, schody i kolumny, freski i rzeźby, nawet meble takie, jak: stoły, krzesła, ławy i podesty do spania, wyrzeźbiono w całości w solidnym, choć plastycznym kamieniu. Szpary w ścianach między poszczególnymi kwaterami umożliwiały łączność potrzebną do załatwiania codziennych spraw, a w chwilach zagrożenia pełniły także funkcję skutecznego obywatelskiego systemu alarmowego.

Przez stulecia rzymskiej okupacji w tym podziemnym megalopolis znajdowały azyl liczne plemiona, a później również pierwsi chrześcijanie - uważa się, że był wśród nich apostoł Paweł. Później dawało ono schronienie wiodącym pustelniczy żywot zakonom, które kryły się tam przed brutalnymi prześladowaniami ze strony mongolskich, arabskich i otomańskich najeźdźców. W ostatnim stuleciu pewne wydzielone jego części - odpowiedniki współczesnych przedmieść - odkopali archeolodzy i w kilku wypadkach udostępnili je turystom. Inne albo pozostały nie odkryte, albo były znane jedynie tubylcom. Kilka zamieszkali Kurdowie napływający z północnego Iraku w przededniu wojny w zatoce i przekształcili je w ukryte fortece służące jako kryjówki dla partyzantów kurdyjskich toczących krwawą walkę z rządem tureckim oraz jego zagranicznymi sojusznikami... Wśród których, z różnych powodów, znajdowały się też Stany Zjednoczone.

Jedynie dlatego, pomyślał Ibrahim, poganiając ostrogami konia do żwawszej wspinaczki po nierównym zboczu, te wyżłobione przez człowieka, leżące na południe od Derinkuyu jaskinie mogłyby stanowić idealną kryjówkę dla Gilei Nastik i jej kuzyna Koruta Zelvy, sprawców zamachu bombowego na Times Square. W tych odizolowanych rejonach mieszkało wiele osób sympatyzujących z Kurdami: górali, którzy z reguły nieufnie spoglądali na nieznajomych i nie lubili, gdy przybysze z zewnątrz wtykali nos w ich lokalne sprawy. Nawet osoby politycznie neutralne nie chciałyby mieć nic wspólnego z grupą polującą na terrorystów.

Dlatego też Ibrahim, jedyny człowiek, którym dysponował Gordian w tym odizowalowanym rejonie globu, obawiał się, że jeśli jakiś tubylec dostrzeże jego jeźdźców, mordercy z pewnością zostaną ostrzeżeni.

Poruszał się jednostajnym galopem, a krople potu niczym olej kapały na strzemiona z muskularnych, spienionych boków wierzchowca. Promienie słońca padały mu na ramiona, rzucając wyblakłe światło na grunt, po którym jechał: teren tak nagi i urwisty, że żadne pojazdy kołowe - ani samochody terenowe, ani nawet specjalne, wykorzystywane podczas błyskawicznych ataków wszędołazy Miecza - nie były w stanie go pokonać.

Napotkać tu można rejony, które zdają się trwać w niezmienionym kształcie przez całą wieczność, pomyślał Ibrahim. Obszary, gdzie kończą się linie telefoniczne, drogi, a odległości pokonuje się albo konno, albo wcale. Tu nie można było iść na żaden kompromis. Albo przystosowywało się do warunków, albo się ginęło.

Ibrahim jechał dalej, trzymając luźno lejce. Szyja jego konia wznosiła się i opadała, wznosiła i opadała w równym, kołyszącym rytmie. Po prawej i lewej stronie słyszał tętent kopyt wierzchowców swoich towarzyszy. Mężczyźni byli ubrani w lekkie, ciemnobrązowe mundury i wieźli karabiny M16 z podwieszonymi granatnikami M234 RAG. Z szyi zwisały im maski przeciwgazowe i gogle ochronne.

Przed sobą, w odległości jakiegoś kilometra, Ibrahim dostrzegł wyrastającą z ziemi olbrzymią formację skalną w kształcie łuku. Przypominające strukturę plastra miodu rzędy otworów wydrążonych w wysokiej skalnej ścianie prowadziły kiedyś do poszczególnych kwater karawanseraju. Tutaj wędrowni kupcy zatrzymywali się na postój, przywożąc zaopatrzenie dla rozciągającego się pod ziemią miasta, które schodziło w dół długimi, stromymi korytarzami.

Ibrahim wiedział, że obecnie korytarze te zamieszkiwały głównie skorpiony, zarówno te ludzkie, jak i te znane z atlasów. Otrzymał rozkaz wypłoszenia ich z kryjówek i pochwycenia żywcem tych najbardziej zabójczych. Zwierzyna nie będzie jednak miała żadnych skrupułów. Jeśli da im się szansę, zabiją jego oraz jego ludzi i zostawią ich, by zgnili na gołej ziemi.

Cóż, żadna walka nie jest nigdy sprawiedliwa dla obu stron. Ibrahim i jego towarzysze broni znali swoje zadanie i zamierzali dołożyć wszelkich starań, by wykonać je jak najlepiej. Reszta jest wolą Allaha.

Mając przed sobą legowisko skorpionów, mknęli naprzód w głuchej ciszy.

Recepcjonista zajazdu Hanedan opuścił wioskę o świcie, nieco tylko wcześniej niż grupa nieznajomych, którzy zjechali tu przed dwoma dniami. Wybrał mało znany skrót między niedostępnymi zboczami gór, poganiając bezlitośnie swojego wierzchowca w kierunku wygiętej w łuk półki służącej za główne wejście do podziemnej kryjówki. Takich króliczych dziur, przez które mógł się przecisnąć człowiek, było więcej, lecz ogromna większość z nich prowadziła do korytarzy, które przez lata zawaliły się lub zostały zasypane.

Korut na pewno rozmieścił większość wartowników na półce i wystarczyło ich jedynie ostrzec. Ajaj, już są.

Młody pracownik hotelu zerknął do tyłu przez ramię i dostrzegł grupę uzbrojonych jeźdźców: kilka poruszających się punkcików wzniecających tumany kurzu, które, wirując, wzbijały się w powietrze. Nie wiedział, kto wysłał ich w pościg. Zresztą ani jego, ani innych mieszkańców wioski nic to nie obchodziło. Kilka tygodni temu do Derinkuyu wrócili Korut i Gilea i poprosili o schronienie i pomoc. Otrzymali je. Z mieszkańcami wioski łączyły parę więzy krwi oraz klanowa przynależność, toteż zasługiwali na lojalność.

Nie mógł ich zawieść. Musi do nich dotrzeć wcześniej niż intruz i ostrzec przed nadciągającym niebezpieczeństwem, nawet gdyby miało to oznaczać zajechanie konia na śmierć.

Nieważne, co takiego zrobili jego pobratymcy. Nic, absolutnie nic, nie powstrzymałoby go od udzielenia im pomocy w ucieczce.

* * *

Korut wsunął trzydziestonabojowy magazynek do swojego kałasznikowa AKMS, przewiesił broń przez ramię i ruszył biegiem w głąb korytarza. Jego kroki dudniły po nierównej kamiennej posadzce. Kilka minut temu zaniepokojony głos dobiegający ze szczeliny w ścianie ostrzegł go przed nadchodzącym atakiem. Jacyś obcy jadą od południa przez pustkowie. Są niecały kilometr stąd i z każdą sekundą się zbliżają. Rano wyjechali z wioski - mieszana grupa składająca się z Turków, Amerykanów i Europejczyków.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Gilea zdążyła wyjechać, zostawiwszy go z poleceniem zwerbowania i wyszkolenia nowych ludzi. Do tego czasu powinna już dotrzeć do Amasry na południowym brzegu Morza Czarnego, wejść na pokład miniaturowej łodzi podwodnej i znajdować się w połowie drogi do celu.

Korut nie sądził, żeby jego prześladowcy pracowali w CIA lub Interpolu. Ci przylecieliby helikopterami, być może samolotami, ale na pewno nie przyjechaliby konno. Niezależnie od wielonarodowego składu grupą dowodził człowiek, który znał teren i stosowaną przez tubylców taktykę. Czyżby to była ta sama tajemnicza organizacja, która, jak mu powiedziano, dokonała nalotu na biuro Romy w Nowym Jorku?

Nie miał sposobu, by się o tym przekonać, ale jaka to w końcu różnica? Wyruszyli na jego poszukiwanie, znaleźli go, a teraz jechali po niego.

Korut mógł się tylko modlić, żeby tego pożałowali.

Nim rozległa się pierwsza salwa, Ibrahim ujrzał na szczycie urwiska błysk promieni słonecznych odbijających się w metalowych częściach karabinów. Spojrzał do góry na strzelców przyczajonych w otworach w skalnej ścianie i w tym samym momencie ich karabiny z terkotem wypluły strumień pocisków.

Ściągnął wodze, zmuszając konia do zatrzymania się. Jednocześnie gwałtownie podniósł i opuścił rękę. Jego towarzysze stanęli obok niego. Ich wierzchowce parskały i rżały, wzbijając kopytami tumany kurzu, podczas gdy ziemię wokół nich dziurawiły pociski Parabellum. Padające z tej odległości strzały nie mogły być celne, gdyż znajdowali się na granicy donośności broni. Niemniej jednak terroryści zajmowali lepszą pozycję. Byli przygotowani, a więc musieli zostać poinformowani o zbliżaniu się oddziału Miecza.

Nie była to najlepsze, co mogło ich spotkać, ale też nie najgorsze, ocenił Ibrahim. Miał nadzieję na atak z zaskoczenia, lecz brał również pod uwagę możliwość, że sami wpadną w zasadzkę. Dlatego zapoznał się z terenem i miał w zanadrzu kilka niespodzianek.

Obrócił się do Amerykanina siedzącego w siodle po jego prawej stronie.

- Weź swoich ludzi i jedź od czoła, Mark! Ja z moją grupą obstawię miejsce, którym nasz ptaszek najpewniej będzie chciał wyfrunąć z gniazdka! - Krzyknął.

Spod spalonych słońcem brwi niebieskie oczy Marka obrzuciły go bacznym spojrzeniem. Potem Amerykanin skinął głową i dał znak swojej grupie, by ruszyła za nim.

Kiedy ich konie pognały prosto ku skalnej półce, Ibrahim skręcił w lewo, pociągając za sobą drugą połowę oddziału, i pogalopował tak szybko, jak tylko jego klacz zdołała go nieść.

Dotarłszy do podnóża urwiska, członkowie dowodzonej przez Amerykanina części oddziału Miecza natychmiast oparli o ramiona kolby granatników RAG - broni o zasięgu od czterdziestu do sześćdziesięciu metrów - i wycelowali. Dokoła nich padały kule obrońców przyczajonych za skalnymi występami. Byli już blisko celu, więc ostrzał obrońców stanowił dla nich śmiertelne zagrożenie. Mark zobaczył, jak jeden z jego ludzi wypada z siodła, chwytając się za gardło. Między palcami ciekła mu krew. Kolejny mężczyzna osunął się na ziemię. Przód jego pustynnej tuniki zabarwił się na karmazynowo. Za nim jeden z koni został trafiony w bok serią pocisków, wierzgnął i zwalił się na ziemię, wyrzucając oszołomionego jeźdźca na kilka metrów w powietrze. Ryk bólu, jaki wydało zdychające zwierzę, brzmiał strasznie, przerażająco ludzko.

- Ognia! - Krzyknął Mark. - Dołóżcie draniom!

Pozostali członkowie jego oddziału niemal jednocześnie odpalili pierscieniowate granaty, posyłając je w kierunku wejść do jaskiń. Wirując z prędkością pięciu tysięcy obrotów na minutę, ciągnęły za sobą spiralną smugę gazu. Wyposażone w żyroskopowe stabilizatory lotu pociski wzniosły się po precyzyjnych płaskich trajektoriach i rozerwawszy w pobliżu mężczyzn przyczajonych na skalnych półkach, zwaliły ich z nóg. Miękkie gumowe pierścienie nałożone na granaty pękły pod wpływem uderzenia i uwolniły zawarty w nich gaz łzawiący CS1, który wypełnił jaskinie.

Zadowolony, że pierwsza salwa odniosła spodziewany skutek, Mark wykrzyknął następną komendę. W odpowiedzi jego ludzie założyli maski przeciwgazowe, zeskoczyli z koni i zaczęli się wspinać po zboczu. Buty osuwały się im na piaszczystej ziemi, lecz w trakcie wspinaczki niemal bez przerwy prowadzili ostrzał.

Gaz łzawiący oślepił mężczyzn przyczajonych w wejściach do jaskiń. Zwalili się na skalne półki, krzyczeli, wili się w konwulsjach i krztusili. Niektórzy przez kilka sekund utrzymywali się na nogach, rozkładając ręce dla utrzymania równowagi, lecz w końcu padali. Inni - bezradni, niezdolni do użycia broni - próbowali iść na czworakach, szukając po omacku drogi, jednak sparaliżowani bólem, nie mogli trafić do jaskiń.

Po wspięciu się na skalne półki oddział Miecza pospiesznie załadował broń i posłał następną salwę granatów RAG z gazem CS1 ku wejściom do jaskiń.

Przedarłszy się przez kłęby gazu, atakujący wpadli do tuneli, by zgnieść resztki oporu.

Korut pomknął w kierunku schodów, zmierzając do zapasowego wejścia. Zamglone światło lamp elektrycznych rzucało na jego sylwetkę tygrysie pasy cienia. Za sobą słyszał echo krzyków i ciężkich oddechów towarzyszy odbijające się od ścian tunelu, ale na razie nie mógł nic dla nich zrobić. Był przekonany, że w Rosji, nawet mając o połowę mniej żołnierzy, poradziłby sobie z napastnikami działającymi na nie znanym sobie terytorium. Jednak ludzie, którzy go ścigali, nie zachowywali się jak obcy. Kim byli? Jak odkryli jego podziemną kryjówkę?

Musiał się tego dowiedzieć. Musiał zawiadomić Gileę o tym, co się dzisiaj stało. Ale to przyszłość. Jeśli nie uda mu się wymknąć, nie będzie mógł nic zrobić. Ani dla niej, ani dla siebie.

Wcisnął się na wąskie schody prowadzące na powierzchnię. Przeskakiwał po dwa stopnie naraz, trzymając broń w pogotowiu. Widział już światło słoneczne rozlewające się w położonej na górze pieczarze i słyszał rżenie swojego konia zostawionego w stajni.

Dotarł do szczytu schodów, skręcił za występ skalny i wpadł do pieczary. Koń, najwyraźniej przestraszony odgłosami toczącej się na dole walki, darł kopytami podłoże i tańczył w miejscu, chcąc się urwać z postronka.

Korut zdjął z haka derkę, potem siodło i zarzucił jedno i drugie na grzbiet zwierzęcia. Szybko podciągnął popręgi, modląc się, żeby wytrzymały. Następnie wsunął nogę w strzemię, wspiął się na grzbiet, szarpnął lejce tak, by zwierzę skręciło ku wyjściu ze stajni, i mocno kopnął jego boki.

Koń na ułamek sekundy znieruchomiał, po czym zarżał i wybiegł ze stajni, pędząc w kierunku połyskującego w oddali pustynnego słońca.

Oddział Ibrahima został poinformowany o stajni i znał jej lokalizację. Zdradził ją lokalny kupiec, który wyżej cenił amerykańskie dolary niż plemienną lojalność. Po rozdzieleniu się z grupą Marka Ibrahim i jego ludzie pojechali, by przyczaić się za występem skalnym w pobliżu wyjścia ze stajni. Spodziewali się, że Korut, jeśli nie zginie we frontalnym ataku, spróbuje uciec tą właśnie drogą.

Dojrzał ich, gdy tylko wynurzył się z jaskini. Siedzieli okrakiem na koniach, tworząc luźne półkole. Broń trzymali wycelowaną w jego kierunku.

- Świnie! - Wrzasnął, pojmując, że wpadł w pułapkę. - Pierdolone świnie!

Uniósł karabin, chcąc zabić tylu wrogów, ilu tylko zdoła, lecz nim zdążył zacisnąć palec na spuście, pocisk RAG trafił go w pierś i zrzucił z siodła. Runął na ziemię, wijąc się w agonii z podciągniętymi nogami i przyciśniętymi do brzucha rękami.

- Musimy go zeskrobać i zabrać ze sobą - oznajmił Ibrahim i zsiadł z konia.


39

OBWÓD KALININGRADZKI

9 LUTEGO 2000

Gregor Sadow trenował właśnie z Nikitą na strzelnicy, kiedy zadzwonił telefon. Komórkę miał przypiętą do pasa i choć nastawił ją na najmniejszą głośność, wyczuł na plecach drżenie aparatu.

Wsunął do AKMS nowy magazynek, przeładował broń, po czym podawszy karabin Nikicie, bez słowa odwrócił się, odpiął od pasa telefon i przyjął rozmowę.

- Słucham - rzucił do mikrofonu.

- Już czas. - Głos w słuchawce brzmiał jak męski, ale to o niczym nie świadczyło. Z całą pewnością został elektronicznie przetworzony i mógłby należeć nawet do babki Gregora, a on i tak by się nie zorientował. Mimo elektronicznych zniekształceń rozpoznał jednak w nim głos, który wynajął go do przeprowadzenia szeregu akcji i przekazywał rozkazy. Gregor nie miał pojęcia, z kim rozmawia, ale nie to było niezwykłe. W jego zawodzie od pracodawcy izolowało go przynajmniej kilka warstw. Bardziej zdumiewało go to, że nie wiedział, dla kogo właściwie pracuje. Przypuszczał, iż to ktoś wysoko postawiony w rządzie, i mógł nawet próbować zgadnąć, kto wyznacza dla niego cele, uznał jednak, że tym razem lepiej pozostać w niewiedzy.

- Ma pan wybrany cel? - Zapytał.

- Tak. To naziemna stacja łączności satelitarnej w Obwodzie Kaliningradzkim.

Gregor skinął głową na swój własny użytek. Nie pytał, dlaczego wybrano akurat ten cel. Nie musiał tego wiedzieć.

- Jakieś specjalne życzenia? - Nie potrzebował wyjaśniać, o co mu chodzi. Chciał wiedzieć, czy są jakieś konkretne osoby, które muszą zginąć... Albo przeżyć.

- Nie. Tylko proszę to zrobić należycie.

Sadow ponownie skinął głową.

- Zrozumiałem - przytaknął.

- Jest jeszcze jedna sprawa - odezwał się elektronicznie zmieniony głos.

Gregor zacisnął dłoń na aparacie. Obawiał się, że ta drobna „jeszcze jedna sprawa" mu się nie spodoba.

- Zadanie musi być wykonane jak najszybciej.

Gregor uśmiechnął się, lecz w tym krótkim, przelotnym wygięciu ust trudno było dostrzec rozbawienie.

- Jak szybko? - Spytał. - Musimy mieć czas na zaplanowanie akcji, przeprowadzenie rekonesansu...

- Dziś w nocy - powiedział ostro i nieustępliwie głos. - Najpóźniej jutro.

- Niemożliwe...

- Podwoimy pańskie wynagrodzenie.

To sprawiło, że Sadow przestał protestować.

- Potroicie - oświadczył.

Mężczyzna - jeśli w ogóle był to mężczyzna - o elektronicznie zmienionym głosie nie wahał się ani przez chwilę.

- Zgoda - rzucił natychmiast, co sprawiło, że Gregor zaczął się zastanawiać, jak daleko mógł się posunąć w żądaniach. - Pod warunkiem, że zadanie będzie wykonane najpóźniej jutro wieczorem.

- Będzie - odparł Gregor. Rozłączywszy się, odwrócił się z powrotem do Nikity, odebrał jej karabin i zasypał cel gradem pocisków. - Idziemy - rozkazał, kiedy już opróżnił magazynek. - Mamy robotę do wykonania.


40

OBWÓD KALININGRADZKI

10 LUTEGO 2000

- Znów padło zasilanie, Elaine.

Elaine Steiner oderwała wzrok od skrzynki z bezpiecznikami. Jej mąż wszedł właśnie do pokoju, przynosząc ponownie złą nowinę.

- Co tym razem? Nie mów mi, że kolejny raz wjechali koparką w generator.

Część umowy, którą Gordian zawarł z rządem rosyjskim, stanowiło zobowiązanie, że jego naziemna stacja łączności satelitarnej będzie pobierała prąd z państwowej sieci energetycznej. Gordian nie był jednak głupcem. Dobrze wiedział, że w takich zapadłych dziurach, w jakich stawiał swoje centra, nie można polegać na regularnych dostawach energii i dlatego każdy kompleks wyposażał w generator o odpowiednio dużej mocy. Problem w tym, że wiele części zamiennych do generatora, jak również paliwo kupowano na miejscu, a ani jedno, ani drugie nie dorównywało standardom, do których przyzwyczajeni byli Steinerowie.

- Nie - odparł Arthur. - Generator włączył się automatycznie bez żadnych kłopotów, ale nie wiemy, dlaczego padła miejscowa sieć. Zadzwoniliśmy do najbliższej podstacji, gdzie powiedziano nam, że tylko my meldujemy o kłopotach.

Elaine zmarszczyła brwi i odłożyła narzędzia. Ona i Arthur pracowali w tym fachu na tyle długo i poznali wystarczająco dużo niebezpiecznych miejsc, by zdarzenie to obudziło jej czujność.

- Od jak dawna nie ma prądu? - Zapytała.

- Od jakichś dziesięciu minut. Podstacja wysłała ekipę, żeby sprawdziła linię, więc wkrótce się czegoś dowiemy.

Elaine wydęła wargi w niemym wyrazie frustracji, reagując w ten sposób na wieczny optymizm męża.

- Tutejszą ekipę? - Spytała. - Będzie dobrze, jeśli w ogóle znajdą jakąś linię. Nie, kochany, jeśli chcemy mieć szybko z powrotem prąd, musimy się sami wziąć do roboty.

Gregor Sadow spojrzał na uszkodzoną linię i pozwolił sobie na nikły uśmieszek zadowolenia. Trzy słupy zostały przewrócone: padły ofiarą zdetonowanego tuż nad powierzchnią ziemi maleńkiego ładunku plastyku C-4.

Ich celem była naziemna amerykańska stacja łączności satelitarnej i Sadow zdawał sobie sprawę, że odcięcie zasilania nie sparaliżuje całkowicie wszystkich jej systemów zabezpieczeń, ale wiedział też, iż większość mocy awaryjnego generatora pójdzie na podtrzymanie głównych systemów, w tym łącza satelitarnego i kanałów komunikacyjnych.

Gregor chciał zniszczyć ten generator. Nie obawiał się telefonów wewnątrz kompleksu. Stacja leżała na takim odludziu, że jej pracownicy nie mieli do kogo zadzwonić po pomoc. Nikt nie zdołałby dotrzeć tu na tyle szybko, by móc coś zrobić. Lecz Gregorowi udało się przeżyć tak długo jedynie dlatego, że nigdy nie podejmował niepotrzebnego ryzyka. Nie mógł pozbawić stacji łączności ze światem, chyba że znalazłby jakiś sposób na strącenie satelitów z orbit, mógł jednak spróbować zniszczyć ich generator.

Dał znak swym ludziom, żeby się zbierali. Było ich siedmioro: troje ocalałych członków jego ekipy i czterech nowych, których przysłała mu Gilea. Gregor nie miał okazji wypróbować nowicjuszy, nie miało to jednak większego znaczenia. Byli ludźmi Gilei, a nie jego, i nawet gdyby pracował z nimi przez rok, nie potrafiłby im zaufać.

Rozmieścił członków zespołu w czterech transporterach opancerzonych BTR 40. Ludzie Gilei wzięli dwa pojazdy, Nikita i on jeden, w czwartym pojechał ostatni członek jego grupy. Każdy BTR miał nad przedziałem kierowcy zamontowany ciężki karabin maszynowy KPW kaliber 14,5 milimetra. Poza tym mieli pod ręką cały arsenał śmiercionośnej broni. Rozkazano mu zrobić to należycie i zamierzał wypełnić polecenie co do joty.

Uruchomili silniki i ruszyli w kierunku stacji, od której dzieliło ich pięć kilometrów. Sadow chciał być pewien, że nikt w kompleksie nie usłyszy odgłosów eksplozji, które zerwały przewody.

Gdy zbliżyli się do amerykańskiej bazy, Gregor ujrzał zmierzającego w ich kierunku jeepa z wymalowanym na karoserii logo UpLink. Nie mógł zobaczyć, kto siedzi w środku, ale nie miało to znaczenia. Wiedział, że musi to być ktoś z ekipy naprawczej wysłanej w celu zlokalizowania przyczyny braku zasilania.

W innych okolicznościach pozwoliłby im przejechać. Mała grupka robotników nie liczyła się zbytnio w całej rozgrywce. Rozkazano mu jednak zrobić to należycie.

Naciskając na hamulec, rzucił do Nikity:

- Rozwal ich.

Dziewczyna skinęła głową. Wyciągnąwszy z tyłu ręczny granatnik przeciwpancerny, wydostała się z pojazdu, wycelowała i strzeliła.

Droga była dość wyboista, toteż Arthur jechał w pasach. Elaine odmówiła jednak ich zapięcia. Oświadczyła, że wystarczy, iż w Stanach prawo wymaga od niej zapinania pasów w samochodzie, wkładania kasku podczas jazdy motocyklem i wożenia dzieci w specjalnych fotelikach - nie z troski o jej lub ich bezpieczeństwo, lecz by w razie wypadku zaoszczędzić państwu kosztów leczenia.

Prowadził Arthur. Jak zwykle. Prawdę mówiąc, Elaine była lepszym kierowcą, ale ilekroć jechali razem, zawsze prowadził Arthur. Z tego powodu, jak również dlatego, że skupił uwagę na leśnym dukcie, który w tej części Rosji nazywano drogą, to Elaine pierwsza dostrzegła wrogów.

Tak właśnie o nich pomyślała, gdy wynurzyli się zza niewielkiego wzniesienia. Wrogowie. Kiedy Arthur powiedział jej o przerwie w dopływie prądu i o tym, że lokalna podstacja energetyczna poinformowała ich, iż tylko oni mają kłopoty z zasilaniem, od razu nabrała podejrzeń, że dzieje się coś złego. Był to zastanawiający zbieg okoliczności, zwłaszcza w świetle niedawnego zamachu na Times Square. Oddałaby miesięczną pensję, by móc mieć przy sobie jakąkolwiek broń, lecz skromne uzbrojenie, jakie znajdowało się na wyposażeniu stacji, trzymano w pokojowych czasach pod kluczem... A niezależnie od jej podejrzeń oficjalnie wciąż panował pokój.

Kiedy więc zobaczyła cztery nie oznakowane transportery opancerzone zbliżające się do stacji, zrozumiała, kogo ma przed sobą: wrogów.

- Arthur... - Zaczęła, ale było już za późno. Cztery BTR-y zwolniły, zatrzymały się i Elaine ujrzała kobietę, która wysiadała z pierwszego wozu, wyciągnęła ze środka jakiś przedmiot i skierowała go w ich kierunku. - Skręcaj, Arhtur! - Krzyknęła. - Natychmiast skręcaj!

Jej mąż podniósł wzrok i zaczął obracać kierownicą, lecz w tym momencie kobieta wystrzeliła.

* * *

Strzał Nikity okazał się zbyt krótki i pocisk zrobił w ziemi ogromną wyrwę tuż przed nadjeżdżającym jeepem. Nic nie szkodzi, pomyślał Gregor, efekt będzie taki sam. Jeep wpadł w lej, który nagle się przed nim pojawił, i zatrzymał się na jego przeciwległej ścianie, wyrzucając na zewnątrz osobę siedzącą na miejscu obok kierowcy.

Wkleszczając bieg, Sadow ponaglił Nikitę, by wracała do środka.

- Chodź już - powiedział. - Kończmy z nimi i jedźmy dalej.

W pierwszej chwili Elaine nic nie poczuła i nie mogła sobie nawet przypomnieć, co się stało. Wiedziała jedynie, że leży na plecach, wpatrując się niebo, które zdawało się takie błękitne, spokojne i sielskie. I wtedy z ogromną siłą spłynęły na nią wspomnienia: wrogie pojazdy, kobieta, wybuchająca przed nimi rakieta, Arthur...

- Arthur - szepnęła. Poruszyła się, przewracając na bok, i poczuła ból - wielką, białą ścianę agonalnego bólu, który zaczynał się w okolicy stóp, a kończył na linii włosów. Wiedziała, że było z nią strasznie źle, że albo wybuch, albo twarde lądowanie na zamarzniętej ziemi spowodowało nieodwracalne uszkodzenia jej ciała. Ale to się nie liczyło. Liczył się tylko Arthur.

Ignorując ból, stanęła na czworakach i zaczęła się czołgać do pogiętego wraku.

Arthur wciąż tkwił w środku. Pas uchronił go przed wypadnięciem z pojazdu, jednak wcale nie wyszło mu to na dobre. Kiedy podpełzła bliżej, zobaczyła, że kolumna kierownicy wbiła mu się w pierś. Był przygwożdżony do siedzenia i nie ruszał się.

- Arthur - szepnęła głosem oscylującym między płaczem, a modlitwą. - Arthur...

Dotarła do samochodu, wczołgała się do środka i skuliła obok nieruchomego ciała. Wiedziała, że jej mąż nie żyje. Nie oddychał, z ran nie płynęła krew. Wiedziała, że nie ma dla nich nadziei.

- Och, Arthur - załkała. Wyciągnęła rękę, delikatnie zamknęła mu oczy, a następnie pokonując ból, pochyliła się i lekko pocałowała go w usta. - Śpij dobrze, kochany - szepnęła i po raz ostatni oparła głowę na jego ramieniu.

Gregor z berettą w dłoni podszedł powoli do zniszczonego amerykańskiego jeepa. Był pewien, że nikt z pasażerów nie przeżył, a w każdym razie nie mógł stanowić poważnego zagrożenia, jednak warto zachować ostrożność, zwłaszcza że trudno było cokolwiek zobaczyć przez popękaną i zakrwawioną przednią szybę.

Obszedł pojazd dokoła i zajrzał do środka przez drzwi. Błyskawicznie ocenił sytuację. Mężczyzna z pewnością nie żył, ale kobieta... Została wyrzucona z jeepa, lecz jakoś z powrotem się w nim znalazła. Mogła jeszcze żyć.

Uniósł berettę, zanim jednak zdążył wystrzelić, kobieta odwróciła głowę i powoli, najwyraźniej zmagając się z ogromnym bólem, spojrzała mu w oczy.

- Dlaczego? - Spytała łamiącym się głosem. - Jesteśmy tu, by wam pomóc. Dlaczego nas zabijacie?

Gregor wzruszył ramionami.

- Taki mam rozkaz - odparł po angielsku. A potem wystrzelił. Pocisk trafił ją w czoło i odrzucił głowę na ramię męża. Po chwili jej ciało zwiotczało i poleciało do przodu, odsuwając się od mężczyzny, który był miłością jej życia.

Gregor zastygł na moment, po czym sięgnął do środka i z powrotem delikatnie ułożył głowę kobiety na ramieniu mężczyzny. Następnie odwrócił się, wsiadł do transportera opancerzonego i ruszył w kierunku amerykańskiego kompleksu.


41

NOWY JORK

9 LUTEGO 2000

Kiedy Roger Gordian podchodził do sierżanta dyżurnego w kwaterze głównej policji, był podenerwowany i nieswój.

Wiedział, że po części spowodowała to wędrówka, jaką odbył przed chwilą po Times Square. Widok pobojowiska i świadomość ogromu tragedii wryły mu się głęboko w pamięć. Choć w relacjach CNN wyglądało to równie strasznie, ujrzenie wszystkiego na własne oczy wywołało w nim głęboką emocjonalną reakcję, której się nie spodziewał.

Z równowagi wytrącił go nie tyle obraz zniszczeń, ile pewne szczegóły, które przekształcały tragedię w osobiste przeżycie. Pod szczątkami neonu zobaczył zakrwawionego pluszowego misia z przemoczoną różową wstążką pokrytego dodatkowo miesięczną warstwą nowojorskiego brudu i kurzu. Mógł jedynie mieć nadzieję, że jego właścicielka żyje gdzieś wolna od bólu i zmartwień i płacze tylko z powodu utraconej zabawki.

Tak, widok Times Square wstrząsnął nim i zdążył już powziąć decyzję o przyłączeniu się do jego odbudowy. Wiedział jednak, że nie tylko to jest przyczyną jego niepokoju. Zdawał sobie doskonale sprawę z ryzyka, jakie zamierzał podjąć, mając świadomość, że to, co trzyma w kieszeni płaszcza, jest naprawdę wybuchowym materiałem.

Stanął przed sierżantem.

- Do komisarza Harrisona. Jestem z nim umówiony na spotkanie.

* * *

Kiedy sekretarka poinformowała go przez interkom, że przyszedł Gordian, Bill Harrison odsunął na bok stos przeglądanych właśnie raportów, zdjął okulary, których używał do czytania, i przetarł oczy.

- Daj mi minutę, a potem go wpuść - polecił.

Od śmierci żony nie sypiał zbyt dobrze. Policyjny konował powiedział mu, że to nic dziwnego, lecz świadomość, iż jego stan nie zaskoczył lekarzy, ani trochę nie złagodziła bólu. Nie podpowiedziała także, jak ma się uporać z nocnymi koszmarami. Ani z samotnością.

Zrezygnował ze spania w ich małżeńskim łożu. Zawsze gdy w nim leżał, wspomnienia związane z Rosie wracały z ogromną siłą. Kiedy wchodził do ich sypialni, przestawał normalnie funkcjonować. Jej ubrania, zapach perfum... Brał to, czego potrzebował, i szedł do pokoju gościnnego. Nie na wiele się to jednak zdawało. Gdy tylko zamykał oczy, natychmiast zaczynał śnić. W tych snach wciąż od nowa przeżywał ową straszną noc. I budził się, krzycząc z przerażenia.

Najgorsze były sny, w których ratował żonę, ratował wszystkich, a wtedy budził się, by znowu stanąć wobec strasznej prawdy.

Rosie odeszła.

Próbował sypiać na fotelu w salonie, ale było mu tak niewygodnie, że właściwie tylko drzemał. Pomagało to na koszmary, lecz niezbyt dobrze wpływało na koncentrację. A potrzebował jej, by móc rozwiązać tę sprawę.

Przetarł dłonią twarz, przygładził włosy i poprawił krawat. Trzeba być nieustannie zajętym, myśleć o czymś innym - oto klucz do przetrwania tego koszmaru.

Zastanowił się, czego ten ważniak od niego chce.

Tak wiele dzieli biedne ulice Manhattanu od Kalifornii. Szczególnie od tej Kalifornii, w której mieszka ktoś taki jak Gordian.

Cały jego gabinet zmieściłby się w garażu tego faceta, a jeszcze zostałoby miejsce na zaparkowanie minivana.

Dlaczego więc poprosił przez sekretarkę o prywatne spotkanie? Sprawy służbowe? Wątpliwe.

Cóż, wkrótce się dowie. Ciekawość - potrzeba wtykania nosa we wszystkie sprawy, która skłoniła go do pracy w policji - pozostała cechą, na którą przeżyta tragedia nie miała żadnego wpływu.

Drzwi się otworzyły i do środka wszedł mężczyzna, którego twarz widywał niezliczoną ilość razy w telewizji i na okładkach czasopism. Harrison wstał, żeby go powitać. Wnosząc z ponurej miny, nie chodziło tu raczej o kaprys bogacza. Gordian wkroczył w milczeniu, położył swój płaszcz na kanapie i odwrócił się do komisarza.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i wymienili powitania.

Formalnościom stało się zadość. Usiedli i rozpoczęli rozmowę. Promienie porannego światła wpadły ukośnie przez pionowe żaluzje, tworząc nieco tajemniczą scenerię dla spotkania z tajemniczym gościem. Widać było, że Gordian nie czuje się ani trochę swobodniej niż on. Najwyraźniej obaj zdawali sobie sprawę ze sztuczności sytuacji, lecz to Harrison pierwszy zdecydował się przerwać tę pogawędkę i przejść do sedna.

- Leciał pan sześć godzin, żeby spotkać się z człowiekiem, którego nigdy nie widział pan na oczy. Ze mną. Pańska sekretarka powiedziała mi, że jeszcze dziś wieczorem zamierza pan wrócić do San Francisco. Zakładam, że nie przyszedł pan tu, by dyskutować o pogodzie. Proszę mi po prostu powiedzieć, co go do mnie sprowadza.

Moment prawdy. Harrison mógł to wyczytać z twarzy Gordiana.

- To - zaczął Gordian - długa historia. - Urwał. - I może nie mieć szczęśliwego zakończenia. - Wyciągnął grubą, wypchaną kopertę z kieszeni płaszcza, który wolał zabrać ze sobą, niż oddać sekretarce, by powiesiła go na wieszaku. Dziwne zachowanie jak na takiego człowieka, pomyślał Harrison. W domu pewnie ma na każde skinienie tłum służących. Gordian zważył kopertę w dłoniach, patrząc na nią, jak gdyby za chwilę miała eksplodować. Potem jakby przypomniał sobie, gdzie się znajduje, i spojrzał na Harrisona, który siedział w milczeniu i czekał, aż jego gość zacznie mówić.

- Nie wiem, czy się pan orientuje - odezwał się Gordian - ale przez pewien czas byłem jeńcem wojennym. Zostałem zestrzelony nad Nam i trafiłem do „Hanojskiego Hiltona".

- Każdy o tym wie - bąknął Harrison, nie mogąc odgadnąć, do czego to wszystko zmierza. O co tu, do diaska, chodzi?

- To przeżycie zmieniło mnie jako człowieka. Postanowiłem rzucić wyzwanie światu, uczynić go otwartym dla każdego, zrobić wszystko, co w mojej mocy, by już nigdy nie powtórzyła się taka tragedia. - Zawiesił głos i popatrzył na komisarza policji. - Zatrudniam ludzi na całym świecie. Wszyscy oni pracują dla naszego wspólnego dobra, z dala od domu, narażeni na polityczne zawieruchy w krajach, w których przebywają. Ja ich tam wysłałem i jestem za nich odpowiedzialny.

- Rozumiem pana - rzekł Harrison. - Codziennie wysyłam tysiące ludzi w niebieskich mundurach, by wykonywali zadania, które mogą się okazać niebezpieczne.

- Zatem rozumie pan, że zrobię niemal wszystko, by chronić moich ludzi.

- Ale jak wiele? Jak daleko jest się pan gotów posunąć, gdy w grę wchodzi ważna dla pana sprawa? - W końcu Harrison zaczynał rozumieć.

- To zależy... Kiedy chodzi o praworządnych obywateli, przestrzegamy bezwzględnie ducha i litery prawa danego kraju. Zawsze. Jestem dumny ze swojej firmy. Kiedy jednak chodzi o przestępców i terrorystów, to powiedzmy, że w polityce bezpieczeństwa mojej firmy istnieje pewna szara strefa, i poprzestańmy na tym, dobrze? - Gordian uderzał kopertą o nogi. Ocierając się o garnitur z najlepszej angielskiej wełny, lekko szeleściła. W ciszy gabinetu ten nikły dźwięk wydawał się bardzo głośny.

- Powiedzmy, że nie będę wnikał w pańskie metody, jeśli nie będę musiał. - Harrison podobnie jak Gordian wpatrywał się w kopertę.

- Zamach na Times Square był straszliwą tragedią - zaczął Gordian. - Oglądałem telewizję, kiedy to się stało. Od razu przypomniał mi się Wietnam. Przy okazji, wyrazy najgłębszego współczucia.

Harrison zaczerpnął głęboko powietrza. Mógłby przysiąc, że Gordian wie, co on teraz czuje, wie, bo doskonale zna to uczucie z własnego doświadczenia. Gordian był tam. Przeżył to na własnej skórze. Harrison z trudem przełknął ślinę.

- Dziękuję. To wiele dla mnie znaczy.

- Nie lubię terrorystów. - Gordian zacisnął szczęki. - I nie zamierzam siedzieć z założonymi rękami i biernie się przyglądać, kiedy grożą moim ludziom. Niektórzy moi pracownicy stracili swoich bliskich na Times Square.

- Ja również - szepnął Harrison. - Ja również... - Przepraszam. Nie myślałem... - Gordian wyglądał na skonsternowanego, kiedy uświadomił sobie, co właśnie usłyszał.

- W porządku. Codziennie oglądam zdjęcia z miejsca przestępstwa, przeglądam dowody dostarczone przez moich ludzi oraz pracowników FBI i ATF, starając się znaleźć coś, co może mnie naprowadzić na ślad tego, kto to zrobił. Niech mi pan wierzy, myślę o tym cały czas. Zamierzam znaleźć tego, kto zabił moją żonę i okaleczył moje miasto. Mam czterystu ludzi, którzy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę pracują tylko nad tą sprawą. Dokopiemy się do korzeni prawdy, nawet gdybym sam musiał wykopać dziurę. Musimy. Dla miasta. Dla burmistrza. I dla mojej żony. Tylko to trzyma mnie przy życiu. - Harrison obrzucił Gordiana przeciągłym, szczerym spojrzeniem. - Oddałbym duszę diabłu za dowód, który pomoże rozwiązać tę sprawę.

Gordian wręczył mu kopertę. Harrison odebrał ją drżącą ręką, ale nie otworzył.

- Skłamałbym, gdybym panu powiedział, że nie wiem, co jest w środku - oświadczył Gordian. - Nie powiem też, że zdobyliśmy ten materiał wyłącznie legalnymi sposobami. Parę razy musieliśmy pójść na skróty.

Harrison nic nie powiedział. Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć.

- Zakładam, że zatarł pan za sobą ślady.

- Niecałkiem. Ale zajmę się tym, jeśli będzie trzeba. Wszystko, co zdołaliśmy ustalić, znajduje się w tej kopercie wraz z dowodami, jakie udało się nam zdobyć. Jeżeli pan chce, będę go informował na bieżąco o naszych postępach. Z drugiej strony, o ile wyrazi pan zgodę, prosiłbym, oczywiście w granicach obowiązującego prawa, o odwzajemnienie przysługi.

- Dziękuję. - Harrison spojrzał na kopertę, którą trzymał w rękach. - Postaram się nie wymienić pańskiego nazwiska, jeśli nie będę musiał. - Spojrzał ponownie na Gordiana, który najwyraźniej zbierał się do wyjścia. - Mam jedno pytanie. Dlaczego ja? Przecież nawet mnie pan nie zna.

- Wydało mi się, że ma pan do tego największe prawo. Że dobrze pan wykorzysta te informacje. - Powiedziawszy to, Gordian uścisnął dłoń Harrisonowi. Ciepły, mocny uścisk, który bez słów przekazywał sympatię, zaufanie i otuchę. A potem wyszedł równie cicho, jak wszedł. Harrison pomyślał, że spotkanie z tym mężczyzną mocno go poruszyło i że obiegowa opinia o Gordianie, choć jak najlepsza, nie oddaje całej prawdy o tym człowieku. Trzeba być facetem z jajami, żeby zrobić coś takiego. Z jajami i wrażliwym sumieniem, biorąc pod uwagę to, co powiedział o szarej strefie.

Potrząsnął głową, by dojść do siebie.

Oderwawszy brzeg koperty, wysypał jej zawartość na biurko.

- O Jezu!

Nazwiska, zdjęcia, zapisy rozmów, kasety magnetofonowe, wideokasety - było tam wszystko.

Przejrzał je, przeczytał urywki. Wsunął kasetę wideo do odtwarzacza i obejrzał fragment zapisu. Szczęka mu opadła. Nagle uświadomił sobie, o czym mówi mizdrząca się na ekranie para.

O Jezu!

Podbiegł do drzwi.

- Jackie! - Wrzasnął. - Przyślij mi tu szefów zespołów zajmujących się zamachem na Times Square. Zadzwoń do prokuratora okręgowego. Będziemy potrzebować kilku wezwań do stawienia się przed sądem. I zadzwoń do FBI.

Ponownie skupił uwagę na scenie rozgrywającej się na ekranie, obecnie dozwolonej wyłącznie dla widzów dorosłych. Patrzył na twarze morderców swojej żony. Nadszedł czas, by przystąpić do działania.

Ochrona Platinum Club została wzmocniona. Liczbę wartowników potrojono, pod sufitem zawieszono dodatkowe kamery wideo.

Borys uśmiechnął się do siebie, oceniając te środki bezpieczeństwa. Naprawdę miał inne imię, lecz na czas tej misji został Borysem. Nie mógł przestać myśleć, że wysiłki, jakie Nick podjął po włamaniu dla zwiększenia ochrony swojej osoby, są niczym w tym starym amerykańskim powiedzonku... Jak ono brzmiało? Ach, tak: „zamykanie stodoły, gdy bydło już uciekło".

Za mało, za późno. To jeszcze jedno amerykańskie przysłowie, bardzo na miejscu w tym wypadku.

Czując ciężar zaopatrzonego w tłumik SIG-Sauera P229, spoczywającego wygodnie pod jego skradzionym uniformem doręczyciela UPS, wziął do ręki mocno wypchaną kopertę i zaczął się wspinać po schodach prowadzących do gabinetu Nicka.

U ich szczytu drogę zagrodzili mu dwaj wielcy, zwaliści ochroniarze - jeden z krótko przyciętą bródką, drugi gładko wygolony. Nie miał nawet czasu się rozejrzeć.

- Ja podpiszę - powiedział jeden z nich.

Borys spojrzał do góry. Na drugim końcu wyłożonego pluszowym dywanem korytarza pod sufitem widać było jedno z tych nieprzezroczystych plastikowych wybrzuszeń. Nie zaskoczyło go to. Z tego, co słyszał, Nick Roma lubił wszystko nagrywać.

- Jasne - odparł, wręczając grubą kopertę ochroniarzowi po lewej, temu bez brody, i podsuwając tekturową podkładkę z pokwitowaniem do podpisu facetowi po prawej. Gdy mężczyzna wyciągnął rękę, Borys nacisnął przycisk wyzwalający ukryte w podkładce urządzenie miotające elektryczne rzutki oraz odpalający niewielki ładunek wybuchowy umieszczony w kopercie.

Rzutka trafiła brodacza i wbiła się głęboko w ciało tuż pod linią równo przyciętej, czarnej brody. Obok niego drugi ochroniarz zaczął krzyczeć, gdy koperta w jego ręce nagle zajęła się ogniem.

Borys bez zwłoki przystąpił do działania. Wyciągnął dziewięciomilimetrowego SIG-Sauera, wpakował po dwie kule każdemu z ochroniarzy, a następnie podbiegł do drzwi gabinetu Nicka.

Wiedział, że jego cel znajduje się w środku. Wiedział też, że drzwi nie będą zamknięte - Nick dla zapewnienia sobie ochrony za bardzo polegał na omylnych ludziach - i że ostrzeżenie ze strony goryli przyjdzie zbyt późno.

Nick Roma patrzył, jak drzwi jego gabinetu otwierają się wolno i ukazuje się w nich mężczyzna w znajomym brązowym mundurze.

- Paczka? Od kogo? - Zapytał, mimo że w tym samym momencie uzmysłowił sobie, iż doręczyciela z UPS nie otaczają, jak powinni byli to zrobić, jego ochroniarze. Zaczął sięgać po pistolet maszynowy ukryty w szufladzie biurka, lecz jego ręka nie zdołała dotrzeć tak daleko.

- Nasz wspólny znajomy, Jurij Wostow, przesyła ci pozdrowienia - powiedział mężczyzna w brązowym stroju pracownika UPS.

Oczy Nicka rozszerzyły się ze zdziwienia i pod wpływem nagłego olśnienia - olśnienia, które jednak przyszło zbyt późno.

- Poczekaj...

Jednak Borys nie czekał. Wpakował dwie kule prosto w głowę Nicka, pierwszą dokładnie między oczy, a drugą - strzał był trudny, głowa znajdowała się bowiem w ruchu po poprzednim trafieniu - nieco wyżej. Odkręciwszy gorący, zużyty tłumik, zamocował nowy, wymienił magazynek i ruszył w kierunku wyjścia ewakuacyjnego. Zatrzymał się tylko raz na krótką chwilę, by się uśmiechnąć i pomachać do lustra, po czym wybiegł z gabinetu.


42

OBWÓD KALININGARDZKI

10 LUTEGO 2000

Amerykański kompleks wyłonił się z ciemności niczym olbrzymia, milcząca forteca, jednak jego solidność i niedostępność były czystą iluzją. Składał się z dziesięciu budynków, w większości jednopiętrowych, i betonowego ogrodzenia. Gregor wiedział, że nad ogrodzeniem biegną wiązki promieni podczerwonych, których przerwanie może uruchomić alarm. Wiedział też, że ani te promienie, ani czujniki, nie pomogą zamkniętym w środku ludziom.

W murze znajdowała się jedna brama. Była wystarczająco szeroka, żeby mogły się w niej minąć dwie ciężarówki. Wzmocnione żelazne skrzydła otwierały się ku dwóm budkom strażniczym ustawionym po obu jej stronach.

Typowy amerykański projekt, pomyślał Gregor. W środku będzie tylko kilku słabo uzbrojonych strażników i może dwudziestu techników. Żaden z nich nie może się równać z jego ludźmi.

Zgodnie z planem cztery BTR 40 zatrzymały się pięćdziesiąt metrów przed metalową bramą, daleko poza zasięgiem umieszczonych na murze reflektorów. Wszystkie pojazdy miały wyłączone światła, a napastnicy założone gogle noktowizyjne.

Gregor spojrzał na Nikitę.

- Bierzemy się do roboty, Nikki - zakomenderował.

Nikita w milczeniu odwzajemniła spojrzenie, po czym skinęła głową. Wspiąwszy się na tył transportera, stanęła obok przymocowanego do podłogi moździerza M-38 kaliber 82 milimetry i wprowadziła ostatnie poprawki do urządzeń celowniczych.

Odczekała trochę, dając załogom pozostałych trzech pojazdów czas na przygotowanie, po czym strzeliła po raz pierwszy.

Chwilę później trzy napędzane silnikami rakietowymi granaty poszybowały łukiem na tle nocnego nieba, mknąc w kierunku żelaznej bramy.

Nikki nie czekała, by zobaczyć efekt oddanej przez siebie salwy, lecz natychmiast po odpaleniu pocisków zanurkowała z powrotem do kabiny jadącego transportera, zdejmując po drodze z uchwytów RPG.

Spokój i cisza przerodziły się nagle w piekło gwałtownej śmierci i zniszczenia. Jeden z granatów trafił prosto w żelazne skrzydła bramy, wyrywając je z zawiasów i rzucając na teren kompleksu. Dwa następne zniszczyły budki wartownicze, odcinając wszelką łączność i uśmiercając znajdujących się w środku strażników. Nikita jednak nie celowała ani w bramę, ani w budki. Zamierzała strzelić sprytniej, posyłając pocisk moździerzowy wysoko ponad murem, tak żeby spadł wprost na dach budynku mieszczącego generator. W ten sposób przerwaliby całkowicie łączność stacji ze światem. Choć Gregor wiedział, że Amerykanie nie mają do kogo dzwonić, uważał, iż lepiej niepotrzebnie nie ryzykować.

Strzał Nikki okazał się doskonały. Gregor uśmiechnął się do siebie. Dodał gazu, szybko pokonał pięćdziesiąt metrów dzielące ich od ogrodzenia i wjechał między rumowisko powstałe po wybuchu granatów, nie zważając na to, co odłamki kamieni, szkła i metalu mogą zrobić z oponami i podwoziem transportera. Wcześniej jego oddział zlokalizował miejsce garażowania pojazdów; nie zamierzali go niszczyć. Chcieli jedynie zlikwidować ludzi, którzy by ich pilnowali lub się tam ukryli. Gdyby okazało się, że ich BTR-y zostałyby uszkodzone, po zakończeniu zadania uciekliby po prostu skradzionymi jeepami.

Transportery opancerzone wjechały jeden za drugim przez bramę - Gregor na czele, następnie czterech ludzi Gilei w dwóch kolejnych pojazdach, a na końcu BTR z ostatnim członkiem jego własnego oddziału. W środku każdy pojazd skręcił w kierunku wcześniej wyznaczonego mu narożnika kompleksu. Kiedy wszystkie zajęły pozycje, skręciły i strzelając, ruszyły w stronę budynku znajdującego się w centrum - niskiej budowli z betonu z czaszą anteny satelitarnej na dachu.

Nikt im nie przeszkadzał. Zresztą Gregor nie spodziewał się większego oporu. Oczekiwał jednak, że Amerykanie zrobią cokolwiek. Dwóch strażników zaskoczono i zlikwidowano zaraz na samym początku, lecz wyglądało, że reszta personelu ukryła się w swoich kwaterach mieszkalnych z prefabrykatów, chowając głowy i myśląc, że przetrwają jakoś tę rzeź.

Na ich nieszczęście Gregor otrzymał w tej materii inne rozkazy.

Mijając poszczególne budynki, ludzie Gregora posyłali granaty w kierunku drzwi, wywołując dodatkowe zniszczenia i odcinając drogę ucieczki zamkniętym w nich ludziom. Priorytetowym celem był jednak budynek stacji łączności satelitarnej. Kiedy go zniszczą, z całą siłą uderzą na resztę kompleksu.

Jedynym budynkiem, przy którym Gregor zatrzymał się na chwilę, był składzik, gdzie Amerykanie trzymali niewielki zapas broni. Dwa BTR-y okrążyły budynek z dwóch stron i zrównały go z ziemią ogniem granatników. Następnie, zmniejszywszy czułość gogli noktowizyjnych, Gregor podjął na nowo swoją metodyczną marszrutę w stronę centrum łączności.

Max Blackburn rozmawiał z szefem ochrony stacji Alanem Jacobsem, kiedy nagle połączenie zostało przerwane. Max oraz jego grupa wyjechali na rekonesans i wracali właśnie do kompleksu. Alan zadzwonił do niego na chwilę przed wyłączeniem prądu. Nikt nie podejrzewał, że kryje się za tym jakieś złowrogie i rozmyślne działanie, lecz standardowa procedura wymagała utrzymywania nieustannej łączności, dopóki źródło problemu nie zostanie zidentyfikowane i usunięte. Blackburn oraz jego oddział wracali już do stacji - z wyjątkiem Vince'a Sculla, który postanowił wyjaśnić jeszcze parę szczegółów - lecz gdy zadzwonił telefon, powiedział kierowcy, żeby lekko przyspieszył.

Max nie rozłączył się po przerwaniu rozmowy, lecz odwrócił się do Megan. Oboje siedzieli z tyłu półciężarówki zbliżonej do tych, jakich używa się do przewożenia towarów na niewielkie odległości, i podskakiwali na wybojach lokalnego odpowiednika drogi.

- Dzwoń - powiedział do niej i podyktował jej bezpośredni numer Jacobsa.

- Kłopoty? - Zapytała, wystukując cyfry. Standardowa procedura zabraniała zapisywać jakiekolwiek numery w pamięci szybkiego wybierania i nakazywała kasować po zakończeniu każdej rozmowy wybrany ostatnio numer.

- Nie wiem - odparł. - Możliwe.

Meg nacisnęła przycisk „Send" i podniosła aparat do ucha.

- Dzwoni - dodała po chwili. Max pochylił się do przodu.

- Dodaj gazu - rzucił do kierowcy.

Meg spojrzała na niego pytająco. Blackburn zareagował, nie czekając, aż ktoś jej odpowie.

- W tym właśnie kłopot - wyjaśnił. - Powinien być zajęty. A ponieważ tak nie jest, znaczy to, że siadły główne linie. - Odwróciwszy głowę, powiedział do Lee „Foki" Johnsona, specjalisty od łączności radiowej: - Spróbuj przez TAC-Sata. Chcę natychmiast mieć łączność ze stacją. Coś się tam dzieje i muszę wiedzieć co.

- To na nic, proszę pana - odezwał się Johnson po chwili. - Satelita odpowiada, ale stacja nie.

Blackburn skinął głową i zacisnął usta.

- Ile zajmie dotarcie tam?

- Dziesięć minut, proszę pana - odpowiedział kierowca.

Blackburn potrząsnął głową. Wiedział aż nadto dobrze, co oznacza długie dziesięć minut podczas walki.

- Zrób to w pięć minut.

- Ależ, proszę pana, oś nie wytrzyma...

- Mam gdzieś oś i wyboje. Martwię się o ludzi w stacji, którzy zostali zaatakowani i liczą na naszą pomoc. Stąd im jej nie udzielimy. Zawieź nas tam w pięć minut. To rozkaz - warknął.

- Tak jest - potwierdził kierowca. - Pięć minut.

Blackburn skinął głową, po czym odwrócił się i zaczął wydawać polecenia swoim ludziom. Mieli pięć minut, żeby przygotować się do walki z nie znanym przeciwnikiem, dysponującym nie znaną liczbą ludzi i nie wiadomo jaką bronią.

Pięć minut - cała wieczność dla tych, którzy są w stacji, lecz o wiele za mało, by Blackburn mógł właściwie przygotować swój oddział do walki.

* * *

Ludzie Gregora napotkali pewne kłopoty. Nic, z czym nie umieliby sobie poradzić, lecz zatrzymało ich to dłużej, niżby sobie tego życzył.

Spodziewał się, że strażnicy nie będą uzbrojeni, kiedy jednak jego ludzie zbliżyli się do małego bunkra w centrum kompleksu, ich pojazdy opancerzone oświetliły rozbłyski wystrzałów. Dostali się pod niewielki ogień prowadzony z otworów strzelniczych wykutych w czterech ścianach bunkra. Sądząc po odgłosach, strażnicy nie dysponowali bronią cięższą niż kaliber .38, ale nie to go zaniepokoiło. Jeśli personel w budynkach mieszkalnych również będzie uzbrojony, Gregor i jego ludzie mogą się dostać w krzyżowy ogień, zanim zdążą wykonać zadanie.

Od tego momentu plan bitwy wziął w łeb. Do tej pory wszystko szło jak w zegarku, co szczególnie go cieszyło, biorąc pod uwagę, jak mało mieli czasu na przygotowania. Teraz jednak należało zacząć improwizować.

Pochylając się, gwałtownie przerzucił włącznik reflektorów. Jednocześnie nadepnął na przełącznik w podłodze, zmieniając światła z krótkich na długie.

- Przygotuj się, Nikki! - Krzyknął, naciskając mocno na hamulec.

Wyskoczył z pędzącego BTR-a i przeturlał się kilka metrów, uważając cały czas, by pozostawać w cieniu powstałym poza jaskrawymi światłami reflektorów. Przyklęknąwszy, poprawił ostrość obrazu w swoich goglach noktowizyjnych, uniósł karabin, oparł łokieć na lewym kolanie i dokładnie wycelował w najbliższy otwór strzelniczy.

Ujrzał przestraszoną twarz strażnika patrzącego ponad lufą czegoś, co wyglądało jak dziewięciomilimetrowa beretta. Ładna broń, ale w tych warunkach praktycznie bezużyteczna.

Gregor wziął głęboki oddech, wypuścił trochę powietrza, po czym wstrzymał oddech, by uspokoić lekkie drżenie karabinu, i delikatnie nacisnął spust.

Nawet w goglach noktowizyjnych nie mógł zobaczyć, czy kula trafiła w cel. Zachwiał się lekko pod wpływem odrzutu, lecz sekundę później dostrzegł, że otwór strzelniczy jest pusty i z tej strony ostrzał ustał.

Po chwili ujrzał Nikki odpalającą kolejny pocisk z moździerza i posyłającą go wprost na dach bunkra. Odgłosy wystrzałów umilkły i reszta członków oddziału Gregora zaczęła strzelać ze swoich granatników. Po kilku minutach mały, biały budynek zmienił się w płonącą kupę gruzów.

Gregor odwrócił się do swoich ludzi i rozkazał im przeszukać kompleks. Zrealizowawszy główny cel misji, mogli wypełnić rozkaz do końca, czyli zneutralizować wszystkich, którym udało się przeżyć.

Dając znak ręką, zasygnalizował trzem członkom swojego oddziału, żeby trzymali się lekko z tyłu. Ta część misji nie była zadaniem bojowym, lecz zwykłym morderstwem, toteż z radością pozwolił wykonać ją ludziom Gilei.

Kiedy zbliżyli się do kompleksu, Max Blackburn ujrzał płomienie. Siedział z tyłu półciężarówki, pochylając się do przodu i starając się skłonić kierowcę do szybszej jazdy. Siedząca obok niego Megan zesztywniała z przerażenia, gdy dotarło do niej, co oznacza ten widok.

- Mój Boże - wyszeptała tylko.

Max nie powiedział ani słowa. Zacisnął jedynie mocniej pięści.

Oddział był gotów. Wszyscy widzieli płomienie strzelające ku niebu i rozumieli, co one oznaczają. Każdy członek grupy, nawet kierowca, miał na sobie kamizelkę kuloodporną z kevlaru i gogle noktowizyjne. Broń trzymali w pogotowiu; wiedzieli, jak mają prowadzić ostrzał. Otrzymali rozkazy i poczynili niezbędne plany. Teraz potrzebowali jedynie, by ktoś pokazał im cel i dał szansę na dokonanie zemsty.

Pięćdziesiąt metrów od stacji Max rozkazał kierowcy wyłączyć światła, zwolnić i podjechać od tyłu. Tutaj, blisko kompleksu, droga była wreszcie równa, toteż z trudem powstrzymywał się od odwołania poprzedniego rozkazu i nakazania kierowcy, by jechał jak najszybciej. Wiedział jednak, że nie może tego zrobić. Personel stacji - w każdym razie ci, którzy jeszcze żyli - liczył na niego. Nie pomoże im, pchając się tam na głupiego i dając się zabić.

Nie. Równie silne jak ochota, by zaszarżować w stylu kawaleryjskim, było przekonanie, że musi to zadanie wykonać w podręcznikowy sposób.

Zwalniając w pobliżu pierwszego narożnika, Blackburn nakazał czterem członkom swojego dwunastoosobowego oddziału wyskoczyć z półciężarówki. Mieli sforsować mur i zająć pozycje tak, by w każdym narożniku na frontowej ścianie było dwóch ludzi. Czterech dalszych zajmie podobne stanowiska w pobliżu narożników na tylnej ścianie, a Blackburn, Megan i pozostała trójka staną przy murze dokładnie naprzeciw głównej bramy. Kierowca zostanie w samochodzie.

Proszę cię, Boże, modlił się Blackburn, patrząc, jak kierowca skręca za róg. Zamierzał prosić Boga, by pozwolił choćby kilku Amerykanom przeżyć tę noc. Ale w jego głowie powstała inna modlitwa. Proszę cię, Boże, żebym ich tam zastał. Pomóż mi sprawić, żeby zapłacili za to, co uczynili.

Obok niego Megan wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni, chcąc w ten sposób dodać mu niemej otuchy, lecz on tego nie zauważył. Był zbyt zaabsorbowany odgłosem pojedynczego wystrzału, który rozległ się za murem, oraz wizją zemsty, jaka mu się ukazała.

Gregor usłyszał milknący odgłos wystrzału i uśmiechnął się. Jeszcze kilka minut i odwoła swoich ludzi.

- Dobrze się dziś spisałaś - pochwalił Nikki. Mówił to szczerze. Wykonała wszystko bezbłędnie, jej strzały trafiały czysto w cel i zachowywała spokój, kiedy robiło się gorąco. Była dobrym wojownikiem, dobrym żołnierzem i cieszył się, że zdołała tak długo przeżyć.

Z prawej strony dobiegły go odgłosy dwóch wystrzałów z AKMS, a potem zapadła cisza.

To by było na tyle, pomyślał. Koniec. Sięgnąwszy do nadajnika, który nosił na pasku, nacisnął trzykrotnie biper - krótki, długi, krótki - sygnalizując, że mają się zebrać w garażu, jedynym nie zniszczonym budynku w całym kompleksie. Kiedy się tam znajdą, opanują pomieszczenie, oczyszczą je z ewentualnych niedobitków i zabiorą pojazdy, które zdaniem Gregora będzie można sprzedać.

Tak przewidywał plan. Kiedy jednak poczuł czyjąś rękę na ramieniu i ostrze noża na gardle, zrozumiał, że plan się nie powiódł.

Max był dumny ze swoich ludzi. Jak prawdziwi zawodowcy potrafili stłumić emocje i sprawnie, w całkowitej ciszy wykonywać swoje zadanie. Z wprawą nabytą w Rangersach, Siłach Specjalnych, oddziałach SEAL Marynarki Wojennej i innych specgrupach zlokalizowali wrogów i po kolei ich wyeliminowali, nie strzelając w ogóle. Jeszcze bardziej zdumiewające było to, że choć nienawiść płonęła w nich równie silnym ogniem, jak ten, który pożerał ruiny kompleksu, potrafili stłumić to uczucie i zneutralizowali napastników, nie zabijając żadnego z nich. Zanosiło się na to, że będzie to pierwsza grupa terrorystów, która w całości dożyje procesu.

Dostrzegłszy przed sobą ostatnich dwoje wrogów, Max podniósł rękę i przekazał swoim ludziom, żeby zachowali szczególną ostrożność. Po lewej stronie miał Megan, a z obu stron towarzyszyło mu dwóch innych członków jego grupy.

W innych okolicznościach Blackburn być może rozegrałby to ostrożniej i pozwolił jednemu ze swoich ludzi zarobić punkty. Ale nie musiał tego robić. On i Gordian spierali się o to tysiące razy, lecz Max nie chciał przyjąć do wiadomości, iż jakikolwiek członek jego grupy - choćby nie wiadomo jak młody i niedoświadczony - był łatwiejszy do zastąpienia niż on. Poza tym absolutnie nie pozwalał wysyłać ludzi tam, dokąd sam by nie poszedł.

Przestępując po cichu z nogi na nogę, poczekał, aż mężczyzna zdejmie dłoń z nadajnika przy pasku, a potem zaczął działać. Chwycił go prawą ręką za ramię, a lewą przyłożył mu nóż do gardła. Nie powiedział przy tym ani słowa. Miał wielką nadzieję, że terrorysta jakoś zareaguje, zacznie walczyć i tym samym da mu pretekst do użycia noża.

Obok niego Megan nie była tak łagodna. Trzymając w dłoni nóż o krótkim ostrzu, zrobiła jednocześnie z Blackburnem krok do przodu i dopadła do kobiety, która stanowiła jej cel. Chwyciwszy nóż za ostrze, zadała jej silny cios rękojeścią w podstawę czaszki. Kobieta zwaliła się nieprzytomna na ziemię. Gdy padała, długie, ciemne włosy wysunęły się jej spod hełmu.

Zbyt łatwo poszło, pomyślał Blackburn. Łaknął krwi. Chciał przeciągnąć nożem po gardle mężczyzny, którego schwytał. Ale nie mógł tego zrobić. Przede wszystkim był żołnierzem i choć pracował dla prywatnej firmy, wciąż przestrzegał pewnego niepisanego kodeksu postępowania.

Poza tym pewnego dnia gniew i ból przeminą i nie chciałby, żeby gnębiły go wtedy wyrzuty sumienia.

Pilnował człowieka, którego pojmał, dopóki nie zajęli się nim jego ludzie. Wtedy schował nóż do pochwy i powiedział:

- Zabierzcie ich w cholerę.

Odszedł i zaczął szukać ocalałych przy życiu. To była długa noc, a wyglądało na to, że będzie jeszcze dłuższa.


43

SAN JOSE, KALIFORNIA

10 LUTEGO 2000

- Jurij Wostow - powiedział Gordian do stojącego na biurku wideotelefonu. Jego głos brzmiał głucho, matowo, niemal mechanicznie. Nimecowi przypominał głosy, jakimi przemawiały roboty w filmach z lat pięćdziesiątych. Nigdy nie słyszał, żeby Gordian mówił takim tonem, i zaniepokoiło go to bardziej niż wszystko inne, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Co się działo w duszy tego człowieka?

Gordian siedział w swoim biurze i wpatrywał się w twarz Maxa Blackburna spoglądającą na niego z niewielkiego ekranu ciekłokrystalicznego. Po przeciwnej stronie biurka Nimec pił trzecią tego ranka kawę. Tej nocy żaden z nich nie zmrużył oka, co widać było po ich podkrążonych oczach.

- Z tego, co Pete zebrał na jego temat, wynika, że Wostow działa na czarnym rynku. Handluje narkotykami. Taka tania imitacja Johna Gottiego. Trudno uwierzyć, by to on stał za tak wyrafinowaną intrygą - oświadczył Gordian.

W głośniku rozległ się głos Blackburna.

- Nie przywiązywałbym większej wagi do kitu, który starał się nam wcisnąć Korut Zelva. Najprawdopodobniej uznał, że wystawiając nam Wostowa, na jakiś czas odwróci naszą uwagę od kogoś innego.

- Od kogo? Komu i po co potrzebny jest ten czas? - Zapytał Nimec. - Jeśli ten facio nie jest kompletnym durniem, to musi zdawać sobie sprawę, że sprawdzimy jego informacje. - Zwłaszcza po tym, co spotkało naszych ludzi w Kaliningradzie, chciał dodać, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili.

- Otóż to, Pete - zgodził się Blackburn. - Skłonny jestem uwierzyć, że w tym, co powiedział nam o Wostowie, jest sporo prawdy. To znaczy, Wostow doskonale pasuje mi jako następne ogniwo w łańcuchu wiodącym od Nicka Romy.

Gordian potrząsnął głową.

- Tylko że wciąż nie mamy rozwiązania zasadniczego problemu poruszonego przez Pete'a. Co nam daje, że wiemy o Wostowie? Przecież gdyby rosyjska mafia maczała w tym palce, nie wzięliby do tej roboty Zelvy i tej kobiety, jak jej tam... - Zerknął do notatek, szukając nazwiska. - Gilei Nastik. To zawodowi terroryści. Wolni strzelcy do wynajęcia.

- Z zadawnioną urazą do Stanów Zjednoczonych datującą się od czasów wojny w zatoce - dodał Nimec. - Z tego, co Ibrahim powiedział Maxowi, wynika, że mają pretensje do naszego rządu o to, iż nie dotrzymał obietnicy i nie wspomógł kurdyjskiego powstania przeciwko Saddamowi Husajnowi. I niech mi Bóg wybaczy, ale mają trochę racji.

- Mam gdzieś ich żale po tym, jak zamordowali tysiące niewinnych ludzi - obruszył się Gordian. - A poza tym nie tłumaczy to tego, dlaczego Wostow nie ułatwił sobie zadania i nie posłużył się własnymi ludźmi.

- Roger...

- To się nie trzyma kupy - przerwał mu Gordian. - To się po prostu nie trzyma kupy, do cholery!

Nimec zobaczył, że Gordian zaciska pięści, i po raz kolejny zastanowił się, jak głęboko wstrząsnęła nim śmierć Steinerów i innych pracowników stacji.

- Gord, posłuchaj, wydaje mi się, że wszyscy mówimy o tym samym. Jeśli przyjmujemy, że Wostow maczał w tym palce, to powinniśmy się do niego zabrać. Przycisnąć go mocno. Zobaczyć, co wyśpiewa - powiedział Nimec.

- Nie sądzę, byśmy mogli zakładać, że facet coś wyśpiewa. - Gordian spojrzał na Nimeca, a potem znowu skierował wzrok na ekran. Miał stanowczy wyraz twarzy. - Nie rozumiecie? Zgodnie z waszym rozumowaniem Korut wydał nam Wostowa, żeby odwrócić naszą uwagę. Po co miałby się jednak wysilać, gdyby wiedział, że Wostow zmięknie i skieruje nas na właściwy ślad?

Nimec zacisnął usta, namyślając się.

- Może nie docenił nacisku, jaki możemy na niego wywrzeć - zasugerował Blackburn niskim, znaczącym głosem.

- Ktoś zostawia nam zwłoki w hotelu w Mediolanie i kolejnego truposza na andaluzyjskiej plaży. Pierwszy facet został powieszony, drugiemu poderżnięto gardło. Obaj uczestniczyli w zamachu na Times Square. Ktokolwiek ich zamordował, najwyraźniej był przekonany, że jesteśmy zdecydowani odsłonić kulisy tej sprawy.

- Roger - zaczął Blackburn - chcę jedynie powiedzieć...

Gordian kontynuował swoją myśl, jak gdyby Max nic nie powiedział.

- Ci ludzie z zimną krwią zamordowali Arta i Elaine Steinerów, dwoje najmilszych i najporządniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem. Czterdzieści lat małżeństwa, tuż przed emeryturą. Zabili kilkunastu naszych pracowników: techników, urzędników i robotników budowlanych, ludzi, którzy nigdy w życiu nie mieli broni w rękach. Ludzi, którzy znaleźli się tam tylko po to, by wykonać swoją pracę, uczciwie zarobić i przy okazji uczynić coś dobrego dla świata. Zabili moich przyjaciół i pracowników i próbowali zrównać z ziemią moją stację, Max. Wiedzieli, jak bardzo się w to zaangażowaliśmy. Wiedzieli o tym i chcieli nas przestraszyć, lecz wczoraj posunęli się za daleko. Popełnili błąd. Przysięgam na Boga, że zniszczę tych sukinsynów za to, co zrobili.

Zamknął oczy i siedział w milczeniu. Usta mu się trzęsły, pięści miał zaciśnięte. Nimec zerknął na niego, ale szybko przeniósł wzrok na ścianę. Czuł się trochę jak intruz.

Musiało go to strasznie zaboleć, pomyślał.

- Roger, chcę pójść śladem tego Wostowa i przekonać się, dokąd nas to zaprowadzi - odezwał się Blackburn po długiej chwili. - Potrzebuję jednak twojej zgody, bym mógł to zrobić szybko i bez pardonu. Może to oznaczać porządne poturbowanie tego skurwysyna...

Jego zdanie zawisło gdzieś w przestrzeni między Rosją a zachodnim wybrzeżem Ameryki.

Upłynęła pełna minuta, zanim Gordian się odezwał. Potem skinął głową, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.

- Nie ma mowy o zabijaniu, chyba że w samoobronie. Nie zniżę się do poziomu tych łajdaków. Robię to jedynie po to, by świat mógł poznać prawdę - powiedział.

- Rozumiem.

- Wiem, Max. I przepraszam, że naskoczyłem na ciebie.

- Nie ma sprawy - mruknął Blackburn. - Wszyscy przechodzimy trudny okres.

Gordian ponownie skinął głową.

- Chcę, by to, co robimy, miało jakiś sens - rzekł, przełykając ślinę. Żaden z jego rozmówców nie skomentował tych słów. Żaden nie wiedział, co powiedzieć.

Sens?

Siedząc ze wzrokiem utkwionym w ścianę i wciąż nie mając ochoty spojrzeć na Gordiana, Nimec zadawał sobie pytanie, czy to w ogóle jest możliwe.

Przygotowali się do oblężenia.

Mieli nakaz aresztowania, ale nikt nie oczekiwał, że Nick Roma otworzy drzwi i potulnie da się zakuć w kajdanki.

Spodziewali się, że będą z nim mieli ciężką przeprawę.

Zabrali więc ze sobą wszystko, co mogło się im przydać: wyrafinowany sprzęt podsłuchowy, najzwyczajniejszy w świecie taran, kuloodporne zbroje chroniące całe ciało i granaty z gazem łzawiącym.

Postawili nawet w stan gotowości kompanię antyterrorystyczną.

Nie spodziewali się, że w Platinum Club będzie panowała grobowa cisza.

I że zastaną drzwi szeroko otwarte.

- Cholera, ten facet wszędzie ma swoich informatorów. Dowiedział się, że zamierzamy go zgarnąć, i prysnął. Pewnie jest teraz w połowie drogi do Rosji. - Oficer dowodzący akcją, porucznik policji Manny deAngelo, wyłączył radiotelefon i z powrotem naciągnął rękawiczki. Chciało mu się kląć, ale było zbyt zimno, żeby niepotrzebnie tracić energię.

- Myślisz, że to pułapka? - Zapytał jeden z policjantów.

- Nie. - Manny westchnął. - Nick to spryciarz, lecz nigdy nie słynął z subtelności. Jednak nie zaszkodzi zachować ostrożność. - Dał znak swoim ludziom, by ruszali.

Poszli. Ostrożnie. Parami, osłaniając się wzajemnie.

Magazyn był opuszczony i splądrowany. Ktokolwiek tego dokonał, zostawił po sobie nielichy bałagan i zabrał wszystkie co cenniejsze przedmioty. Wyrwał telefony ze ścian i rozbił automaty z napojami w puszkach, by zrabować bilon. Wymalował na ścianach graffiti. Musiało tu przebywać kilka gangów. Na niektórych malowidłach farba była jeszcze mokra.

Drobne rzezimieszki.

Wyglądało na to, że pan Roma ma wrogów wywodzących się z nizin społecznych.

- Lepiej dla tych facetów, żeby Romy tu nie było. Jaja by im pourywał, gdyby wciąż kręcił się po okolicy. - Manny ocenił pobojowisko krytycznym okiem. - Ciekawe, czego się dowiedzieli?

- Taak.

Poszli dalej. Im głębiej zapuszczali się do środka, tym większe napotykali zniszczenia. Być może stało się tak dlatego, że rosła rynkowa wartość przedmiotów, które się tu kiedyś znajdowały. W końcu dotarli do gabinetu Nicka. Wyglądał, jakby wyczyściła go chmara szarańczy. Bandziory coś jednak zostawiły.

- Szefowi się to nie spodoba. - Manny spojrzał w dół. Ciało Nicka leżało na podłodze, bo ktoś ukradł krzesło, na którym siedział w chwili śmierci.

- Nie wiem... Wydaje mi się, że Nick dostał to, na co zasłużył. - Gliniarz zacisnął usta. - Ale cieszę się, że to do ciebie należy obowiązek powiadomienia o tym szefa.

Manny miał rację.

Bill Harrison wciąż siedział w biurze. Zbliżała się północ, a na jego biurku piętrzyły się stosy raportów i załączników. Sięgały tak wysoko, że aby dostać się do papierów na spodzie, potrzebny byłby archeolog.

Zdjęcie zwłok Nicka Romy zajmowało poczesne miejsce na szczycie stosu.

Harrison nie był zadowolony.

Chciał postawić tego człowieka przed sądem. Chciał wraz z innymi ofiarami zamachu stanąć z nim twarzą w twarz i powiedzieć mu, co zrobił. Powiedzieć o koszmarach sennych, o bólu i o samotności.

Chciał go zamknąć za kratkami i patrzeć, jak powoli ginie pożerany żywcem przez system.

I dopiero potem, po kilkudziesięciu latach męki, przywiązać go do krzesła i uśmiercić.

Na to jednak było za późno.

W przeciwieństwie do większości ofiar zamachu Nick miał szybką i lekką śmierć. Ledwo zdążył się zorientować, że nadchodzi, a już nie żył.

Harrisonowi odebrano szansę zemsty.

Zupełnie mu się to nie podobało.

Spojrzał na zdjęcie formatu osiem na dziesięć przedstawiające człowieka, który mu się wymknął, wymknął mu się na dobre.

Wtedy właśnie usłyszał głos Rosie. Usłyszał go wyraźnie, tak jakby stała obok niego.

- Lepiej, że tak się stało. Możesz teraz na nowo ułożyć sobie życie.

Rozejrzał się dokoła. Był sam. Ani żywej duszy w zasięgu wzroku. Na dole zwykłym biegiem toczyły się sprawy, jakie w mieście załatwia się o północy. Tu jednak oprócz niego nie było nikogo. Musiało mu się coś przywidzieć.

- Rosie? - Nic. - Rosie! - Cisza. Znów ogarnęła go fala bólu. Ale poczuł też, że po raz pierwszy spod jego warstwy przebija się pewien spokój. Rosie - jeśli to rzeczywiście była ona - trafiła w dziesiątkę. Jak zwykle.

Jego pragnienie zemsty było równie destrukcyjne jak ten człowiek ze zdjęcia. Zatrułoby mu życie, pożarło powoli duszę, gdyby na to pozwolił.

Powinien raczej szukać sprawiedliwości.

Należy powstrzymać ludzi, którzy są za to odpowiedzialni. Trzeba ich złapać, zamknąć w klatce, by nigdy więcej się już to nie powtórzyło.

W tym życiu Nick Roma nie przysporzy już więcej kłopotów. Po odwaleniu papierkowej roboty jego sprawa zostanie zamknięta.

Lecz, rzecz jasna, Roma nie działał w pojedynkę. Bill Harrison nie zamierzał spocząć, dopóki nie dopadnie wszystkich sprawców.

Jednak nie dla zemsty. Dla sprawiedliwości. I po to, żeby zapewnić spokój wszystkim porządnym ludziom, których przysięgał ochraniać.

Na tym polegała jego praca i zamierzał ją wykonać.

Wstał, odwrócił się tyłem do biurka i sięgnął po marynarkę oraz płaszcz.

W domu czekała na niego córka i życie, które na powrót musiał poskładać w jedną całość. Miał przed sobą przyszłość. Powinien dołożyć wszelkich starań, by jak najlepiej - na tyle, na ile jest to możliwe - przeżyć resztę życia bez Rosie. Był winien to swojej żonie.

Wyłączył światło i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Tasheya czekała na niego.


44

MOSKWA

11 LUTEGO 2000

Minutę po opuszczeniu studia telewizyjnego, w którym uczestniczył w nocnym talk-show, Arkadij Pedaczenko wsiadł do mercedesa i kazał szoferowi zawieźć się do luksusowego hotelu National naprzeciwko cebulowatych kopuł soboru Świętego Bazylego. Wysiadł przed głównym wejściem, przeszedł oświetlonym żyrandolami holem pozdrawiany przez odźwiernego i recepcjonistę, po czym wszedł do windy i pojechał do eleganckiego apartamentu, który wynajął na kilka lat.

Dla Pedaczenki stało się już niemal rutyną, że przyjeżdżał tu raz czy dwa razy w tygodniu, zazwyczaj sam, by zaraz potem spotkać się w pokoju z dostupnoj diewoczkoj, kobietą lekkich obyczajów. Kierowca i personel hotelu dobrze wiedzieli, po co tu przyjeżdża, jednak jego zachowanie, nawet w wypadku znanego polityka, trudno byłoby nazwać skandalicznym. Pedaczenko nie miał żony, a reputacja playboya jedynie dodawała blasku jego charyzmatycznemu wizerunkowi w oczach opinii publicznej, która - podobnie jak na Zachodzie - oczekiwała od swoich przywódców młodzieńczej werwy przyprawionej lekko szczyptą erotyzmu. Poza tym Rosjanie - a zwłaszcza zamożni moskwiczanie, którzy stanowili trzon zwolenników Pedaczenki - cenili sobie uroki życia i nie pojmowali seksualnej pruderii, jaka zdawała się opanowywać Stany Zjednoczone. Mężczyzna ma prawo do małych przygód.

Tego wieczoru tuż po wejściu do pokoju Pedaczenko usłyszał delikatne pukanie do drzwi. Otworzył je i cofnął się, żeby wpuścić do środka piękną kobietę w krótkiej czarnej sukience, czarnych rajstopach, czarnej skórzanej kurtce i czarnym berecie. Kiedy odźwierny zobaczył ją wchodzącą do holu, natychmiast odgadł, że zmierza do pokoju Pedaczenki. Ocenił pozytywnie długonogą figurę, zazdroszcząc nieco politykowi, który z całą pewnością zazna dzisiejszego wieczoru więcej niż zwykle przyjemności. Kobieta ma coś z pantery, ocenił. I bez wątpienia jest napalona.

Usiadła teraz w pluszowym fotelu w stylu królowej Anny, zdjęła beret i potrząsnęła głową, tak że jej włosy opadły luźno na kołnierz kurtki.

- Najpierw pieniądze - zażądała chłodno.

Pedaczenko stanął naprzeciw niej, wciąż w płaszczu i spodniach, i prawie niedostrzegalnie pokręcił głową.

- Przykro mi, że nasz związek opiera się wyłącznie na płaceniu za wykonane usługi - powiedział, rzucając kobiecie zbolałe spojrzenie. - Po tym wszystkim, czego razem dokonaliśmy, moglibyśmy pomyśleć o jakiejś głębszej więzi.

- Zachowaj te cwane gadki dla widzów swojego programu - zadrwiła. - Chcę dostać to, co mi się należy.

Pedaczenko cmoknął cicho i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, z której wyjął grubą białą kopertę. Kobieta wzięła ją i zajrzała do środka, po czym wrzuciła do torebki.

- Dobrze, że przynajmniej nie liczysz ich przy mnie, Gileo - rzekł Pedaczenko. - Być może to początek bliższego związku opartego na wzajemnym zaufaniu.

- Już mówiłam, żebyś zachował te swoje gawędy dla kogoś innego. Mamy ważne sprawy do omówienia. - Nagle na jej twarzy wyraźniej zarysowały się kości policzkowe. - Nie otrzymałam żadnej wiadomości od Koruta, a miał się ze mną skontaktować przed dwoma dniami.

- Dlaczego ty się z nim nie skontaktujesz?

- Ludzie z mojej grupy nie nocują wygodnie w drogich hotelach z telefonami obok łóżka i faksem dostępnym za naciśnięciem guzika - stwierdziła, akcentując swoją wypowiedź szybkim, pojedynczym potrząśnięciem głową. - Otoczenie, w którym przebywają, jest dalece bardziej spartańskie.

Spojrzał na nią poważniej.

- Powinniśmy się tym martwić?

- Chyba nie, na razie. Być może przemieszcza się i doszedł do wniosku, że komunikowanie się z nami jest dla niego niebezpieczne. To się już zdarzało. Musimy czekać. - Przerwała na moment. - Przyśle mi wiadomość, gdy tylko będzie mógł.

Pedaczenko nie spuszczał wzroku z jej twarzy.

- Cóż, nie podoba mi się to - mruknął. - W świetle fiaska ataku na stację łączności...

- Nie doszłoby do tego, gdybym to ja dowodziła, a nie Sadow. Trzeba było na mnie zaczekać.

- Być może masz rację. Nie chcę się sprzeczać. Teraz najważniejsze jest, byśmy naprawili nasze błędy.

- Twoje błędy - rzuciła. - Oszczędź sobie tych psychologicznych zagrywek.

Pedaczenko westchnął i podszedł do niej.

- Posłuchaj, dajmy spokój tej wrogości i porozmawiajmy wprost. Mam dla ciebie nowe zadanie, Gileo.

- Nic z tego - powiedziała. - Na razie wystarczy. Wrobiliśmy tego ministra, Baszkira, który, upadając, pociągnie za sobą Starinowa. Tak jak planowałeś.

- Owszem, lecz istnieje możliwość, że ktoś wpadnie na nasz ślad. Wiesz to równie dobrze jak ja. Incydent w siedzibie tego gangstera z Nowego Jorku, pogłoski, że UpLink maczał w tym palce, a potem niespodziewany opór personelu stacji łączności...

- Tym bardziej nie powinniśmy zwracać na siebie uwagi.

Pedaczenko ponownie westchnął.

- Posłuchaj, Starinow zawiadomił ministerstwo, że kilka następnych dni spędzi na swojej daczy pod Dagomysem. Byłem tam kiedyś i mówię ci, że to miejsce szczególnie sprzyja przeprowadzeniu ataku.

- Chyba nie mówisz tego poważnie - stwierdziła, lecz oczy nagle jej pojaśniały, a spojrzenie stało się ostre jak brzytwa. Rozchyliła usta, ukazując krawędzie przednich zębów.

- Zapłacę ci tyle, ile zażądasz, zrobię, co zechcesz, żeby zapewnić ci potem bezpieczne schronienie.

Popatrzyła mu prosto w oczy. Oblizywała wargi, jej oddech był krótki, urywany. Minęła sekunda. Dwie.

Popatrzyła mu w oczy. W końcu skinęła głową.

- Załatwię go - oświadczyła.


45

MOSKWA

12 LUTEGO 2000

Kiedy rover podjeżdżał pod wejście do łaźni, stało tam trzech mężczyzn w ciemnych garniturach, kapeluszach z szerokimi rondami i bardzo długich płaszczach.

- Popatrzcie tylko na nich - rzucił z tylnego siedzenia Scull. - Wyglądają, jakby, kurwa, grali gangsterów w filmie.

- I tak, i nie - powiedział Blackburn, wyglądając przez przednie okno od strony pasażera. - Z jednej strony, doprawdy nie sądzę, żeby te małpiszony potrafiły odróżnić rzeczywistość od starych amerykańskich filmów gangsterskich. Musisz jednak pamiętać, że każdy z nich ma broń pod płaszczem.

- Hej, chłopaki, chcecie bym poszedł z wami?

Pytanie to zadał Neil Perry, który siedział za kierownicą. Blackburn potrząsnął głową.

- Lepiej będzie, jeśli tu na nas poczekasz, na wypadek gdybyśmy musieli się ewakuować w pośpiechu - rzekł i rozpiął skórzaną kurtkę. Scull zobaczył chwyt dziewięciomilimetrowego Smitha & Wessona wystający z kabury pod pachą. Nie sądzę, żebyśmy mieli z nimi jakieś kłopoty.

Perry wolno skinął głową.

Blackburn spojrzał ponad oparciem fotela na Sculla.

- W porządku - powiedział. - Jesteś gotowy?

- Od tygodnia - rzucił Scull.

Mężczyźni wysiedli z samochodu i przeszli przez chodnik. Był słoneczny dzień, temperatura sięgała kilku stopni powyżej zera, czyli jak na moskiewską zimę było ciepło. Jednak mimo względnie ładnej pogody na ulicy Pietrowka i w znajdujących się na niej modnych sklepach panował niewielki ruch. Chyba z powodu pogłosek o pogarszającej się sytuacji żywnościowej, wycofaniu się NATO z pomocy humanitarnej i grożących Rosji sankcjach ekonomicznych, pomyślał Scull Ludzie oszczędzali pieniądze, przygotowując się na najgorsze.

Gdy Blackburn i Scull zbliżyli się do wejścia do łaźni, bandziory zwarły szeregi, blokując przejście. Jeden z nich, wysoki facet o ciemnych włosach i mocno wysuniętym podbródku, powiedział coś po rosyjsku do Blackburna.

- Ja nie goworju po ruski - odparł Blackburn.

Wysunięty Podbródek powtórzył to samo raz jeszcze, pokazując Amerykanom, żeby zjeżdżali. Kątem oka Blackburn dostrzegł, że inny z facetów robi krok do przodu i odpina środkowy guzik płaszcza. Był niższy od swojego kompana i miał wąsy, które wyglądały, jakby namalował je sobie nad wargą kredką do brwi.

- Już powiedziałem, że nie mówię po rosyjsku oświadczył Blackburn i zrobił krok naprzód.

Wysunięty Podbródek stuknął go ramieniem.

- To, kurwa, powiem ci po anglijski! - Wrzasnął, napierając na niego piersią. - Spierdalaj stąd, kurwa, no już, ty jebany amerykański dupku.

Blackburn popatrzył na niego przez chwilę, po czym z półobrotu uderzył go pięścią w pierś nad mostkiem, wkładając w cios całą siłę. Wysunięty Podbródek padł na kolana z wykrzywioną twarzą. Zakrztusił się i zwymiotował na płaszcz.

Kątem oka Blackburn zobaczył, że bandyta z wąsikiem sięga pod płaszcz. Błyskawicznie obrócił się, wyciągnął swojego glocka i dźgnął bandytę lufą w gardło. Dłoń Wąsika zastygła pod klapą płaszcza.

- Wyciągnij powoli rękę tak, żebym ją widział rozkazał Blackburn. - Rozumiesz?

Facet skinął głową. W jego oczach pojawił się strach. Wyjął dłoń spod płaszcza. Scull podszedł do niego, klepnął w ramię, sięgnął za klapę, wyciągnął glocka i wsunął go do prawej kieszeni swojej marynarki.

Blackburn spojrzał na trzeciego z mężczyzn. Ten przez całą walkę nie ruszył się z miejsca. Gdy wzrok Blackburna spoczął na nim, szybko potrząsnął głową i podniósł ręce.

- Poddaję się - rzekł. - Poddaję.

Scull przeszukał go, znalazł broń i schował ją do swojej marynarki.

Blackburn głębiej wbił lufę pistoletu w szyję Malowanego Wąsika.

- Pomóż wstać swojemu kompanowi.

Gangster zrobił, co mu kazano. Cała trójka stanęła, trzęsąc się ze strachu.

Blackburn zrobił wymowny gest bronią.

- Wszyscy trzej macie powoli i po cichu wejść do łaźni. Jeśli któryś piśnie choćby słówko, pożałuje tego. Będziemy za wami. No, jazda!

Chwilę później cała trójka ruszyła chodnikiem w stronę wejścia. Wysunięty Podbródek stąpał niepewnie, wymiociny ściekały mu po brodzie.

Przecisnęli się przez drzwi do łaźni, gdzie ogarnęło ich duszne, wilgotne ciepło. Łaziebny wystawił głowę na korytarz, by momentalnie ją cofnąć i zamknąć za sobą drzwi.

Scull rozejrzał się i zaczął otwierać kolejne drzwi. W połowie korytarza znalazł to, czego szukał: szafę pełną ręczników i przyborów do sprzątania. Wepchnął do niej gangsterów, mówiąc im złowieszczo szeptem, co ich spotka, jeśli w ciągu następnej godziny usłyszy jakiekolwiek dobiegające z szafy odgłosy. Potem zamknął drzwi i podłożył krzesło pod klamkę. W końcu uda się im wydostać, to pewne, ale narobią przy tym mnóstwo hałasu. Poza tym przez jakiś czas będą zbyt przestraszeni, żeby próbować się uwolnić.

- Idziemy - rzucił do niego Blackburn.

Sauna znajdowała się w głębi, po lewej stronie. Dochodziły stamtąd jęki i sapania. Mężczyzny i co najmniej dwóch kobiet. Blackburn skinął głową w kierunku Sculla, chwycił klamkę i otworzył drzwi, wypuszczając trochę pary. W drugiej dłoni trzymał Smitha & Wessona.

Jurij Wostow był nagi. Podobnie jak kobieta siedząca mu na kolanach. To samo odnosiło się do drugiej z kobiet, której głowa spoczywała między ich udami. Cała trójka popatrzyła z wyrazem osłupienia i niedowierzania, po czym odskoczyła od siebie, zobaczywszy w drzwiach uzbrojonych ludzi.

Scull zdjął dwa ręczniki z wieszaka na ścianie i rzucił je kobietom.

- Do widzenia - powiedział do nich, pokazując kciukiem za siebie w kierunku drzwi do sauny. - Do swidanija!

Wybiegły w pośpiechu, owinięte niedbale ręcznikami. Wostow zaczął się podnosić z ławki.

- Poczekaj. - Blackburn uniósł dłoń, kierując broń na Wostowa. - Zostań tam, gdzie jesteś.

Małe oczka Wostowa przeskakiwały od Blackburna do Sculla jak kamyki na powierzchni stawu.

- Kim jesteście? - Zapytał po angielsku. - Czego ode mnie chcecie?

Blackburn podszedł bliżej, wciąż celując w niego. - Powiesz nam, kto zlecił ci przeprowadzenie zamachu w Nowym Jorku - zażądał. - Natychmiast.

- Oszaleliście? Skąd niby mam to wiedzieć...

Blackburn dźgnął Wostowa pistoletem między nogi.

Mocno.

Ten wzdrygnął się z bólu i rozpłaszczył na wyłożonej kafelkami ścianie.

- Gadaj - rzucił Blackburn i odwiódł kurek swojego glocka.

Klik.

Wostow spojrzał na siebie, pod mięsistym podbródkiem utworzyła mu się fałda. Oddech miał urywany, oczy wytrzeszczone.

- Jesteście z CIA? - Spytał. - Mój Boże, to kryminał!

Blackburn wbił mocniej pistolet. Wostow miauknął i skulił się. Na policzki wystąpiły mu rumieńce.

- CIA nie odstrzeliłaby ci jaj, a ja mam zamiar to zrobić. Chyba że zaczniesz mówić - rzekł Blackburn.

- Proszę...

- Masz trzy sekundy - oświadczył Blackburn. - Jeden, dwa...

- Pedaczenko - pisnął Wostow i przełknął ślinę. - To był Arkadij Pedaczenko. I inni, z zagranicy. - Raz jeszcze przełknął ślinę. - Posłuchaj, zabierz ten pistolet, powiedziałem to, co chciałeś.

Blackburn potrząsnął głową, zaciskając usta.

- Nie, nie powiedziałeś. Dopiero zacząłeś mówić.


46

DAGOMYS

WYBRZEŻE MORZA CZARNEGO, ROSJA

12 LUTEGO 2000

Władimir Starinow spacerował wzdłuż brzegu ubrany w lekką kurtkę, krótkie spodenki i tenisówki. Szedł w niewielkiej odległości od rozbijających się fal. Z przyjemnością wdychał słonawą, zwrotnikową bryzę, która pieszczotliwie owiewała mu policzki. Kilka metrów za nim biegł jego cocker-spaniel, podskakując na białym jak talk piasku, goniąc fale, od czasu do czasu porywając strzępy wodorostów, szarpiąc je szczękami i zabawnie przy tym trzęsąc uszami oraz sierścią. Była urocza, jasna noc. Nad wodą świecił miedziany księżyc, na niebie lśniły gwiazdy przypominające diamenty rozrzucone na czarnym jubilerskim suknie.

Starinow czuł wewnętrzny spokój. Po raz pierwszy od długiego czasu. Spokój. Wiedział wprawdzie, że wiele kilometrów na północ stąd wciąż panuje okrutna zima, a groźba głodu wciąż wisi nad krajem jak klątwa, tu jednak człowiek znajdował wytchnienie, przerwę w nieustannym kołowrocie spraw państwowych i w walce o polityczne przywództwo.

Czasami, pomyślał z rozbawieniem, życie na Kremlu przypomina upadek w tryby gigantycznej maszyny, nad którą nikt już nie panuje.

Przystanął na chwilę i trzymając ręce w kieszeniach, popatrzył na wodę. Jakieś trzysta metrów od brzegu dostrzegł światła małej łodzi sunące wolno na powierzchni morza niczym ślimak na gładkiej, ciemnej tafli szkła.

- I co, Ome - rzekł do psa i pochylił się, by go pogłaskać po łbie. - Moje życie nie składa się wyłącznie z kłopotów. Tutaj uświadamiamy sobie, że nasz wysiłek nie idzie na marne. - Spojrzał na wyraz malujący się na psim pysku i zaśmiał się. - Ale zdaje mi się, że nic a nic nie obchodzi cię moja paplanina, prawda, aniołku?

Pies polizał go po ręce.

Wciąż śmiejąc się, Starinow odwrócił się i popatrzył na swój domek. W oknach od strony plaży odbijało się blade, żółte światło. Ledwo widoczni w ciemnościach stali przed domem członkowie jego ochrony. Ich sylwetki nie poruszały się. Jakże oni martwili się tymi jego samotnymi przechadzkami. Bywają jednak chwile, kiedy człowiek potrzebuje samotności.

Jeszcze przez moment stał nad brzegiem morza, obserwując łódkę zmierzającą leniwie do nie znanego mu portu, po czym postanowił wrócić do domu i napić się herbaty. Być może poczyta trochę przed snem. Tak czy owak, zrobiło się późno i czuł przyjemne zmęczenie.

- Chodź - powiedział, klaszcząc w dłonie, by zwrócić uwagę spaniela. - Nie chcemy przecież jeszcze bardziej denerwować mojej ochrony! Są już wystarczająco nieszczęśliwi!

Zaczął iść z powrotem w stronę wydm poganiany przez psa plączącego mu się pod nogami.

Doskonale, pomyślała Gilea, obserwując plażę przez okrągłe lunety swoich gogli noktowizyjnych.

- Jak się miewa nasz przyjaciel? - Usłyszała za sobą męski głos.

- Dość już się nazachwycał i wraca do swojej daczy. - Odłożyła gogle i zamrugała, żeby pozbyć się wirujących przed oczami zielonych plamek. - A może wyczuł, że czarna morska otchłań szykuje mu dziś wieczorem niespodziankę. Nie sądzisz, Adil?

Wysoki, kościsty mężczyzna mruknął coś niezrozumiale. Podobnie jak Gilea oraz inni pasażerowie kutra rybackiego, ubrany był w czarny strój płetwonurka ze spandeksu i płetwy, a na czole miał maskę. Na nadgarstkach wszyscy zapięli głębokościomierze, na ramionach zaś wodoszczelną broń i torby z ekwipunkiem. Kiedy zanurkują, aparatura tlenowa z zamkniętym obiegiem, którą dźwigali na plecach, zacznie pochłaniać dwutlenek węgla zawarty w wydychanym przez nich powietrzu, by mieszać oczyszczone z tlenem pobieranym z butli.

- Nurkowie są gotowi - zameldował Adil.

Gilea popatrzyła na niego i skinęła głową. Promienie światła księżyca odbite w jej źrenicach połyskiwały jak odłamki szkła.

Pojazdy terenowe cicho i zwinnie pokonywały wzniesienia i rowy pagórkowatego terenu. Ich wytłumione silniki pomrukiwały, kiedy kierowcy dodawali gazu. Specjalnie wykonane dla UpLink przez jedną z firm koncernu, pojazdy te wyposażone były w pełni automatyczną skrzynię biegów i mogły pomieścić dwuosobowy zespół: kierowcę i strzelca. Miały zasłonięte reflektory, a z tyłu kabiny zamontowane na obrotowej podstawie karabiny maszynowe. Pasażerowie ubrani byli w kombinezony z nomeksu, kamizelki kuloodporne i gogle ochronne. Pod ich hełmami umieszczono miniaturowe słuchawki. Twarze umazali farbą maskującą.

Samochodów było w sumie dwanaście. Na czele jechał Blackburn z Perrym, reszta za nimi w jednym rządku.

Ściskając kierownicę, Blackburn niecierpliwie patrzył przez gogle na nie kończącą się procesję wydm, pragnąc wreszcie ujrzeć domek Starinowa. Żałował, że miał tylko kilka godzin na przygotowanie tej akcji. Żałował też, że nie wie, kiedy i gdzie zamachowcy zamierzają uderzyć, bo mógłby wtedy telefonicznie ostrzec Starinowa i jego ochronę. Obawiał się jednak, że telefon rosyjskiego prezydenta jest na podsłuchu i jakakolwiek próba kontaktu może sprowokować Gileę Nastik do przyspieszenia ataku. W końcu musiał rozważyć wszystkie za i przeciw i podjąć decyzję ze świadomością, że do końca swoich dni będzie musiał żyć z jej konsekwencjami. Podobne rozterki przeżywał wcześniej tego ranka, kiedy zawierał diabelski pakt z Wostowem.

Teraz podjeżdżał pod wysoką wydmę, z łatwością wdrapując się na jej grzbiet. Na policzkach czuł ukłucia ziarenek piasku. Nie mógł przestać myśleć o przyjętym porozumieniu. Umowa była prosta: w zamian za ujawnienie wszystkich szczegółów i bezwarunkową współpracę udział rosyjskiego mafioso w zamachu puszczony będzie w niepamięć, a jego cojones pozostaną nietknięte. I facet wszystko wyśpiewał, nie tylko o zamachu na Times Square i sfingowaniu dowodów przeciwko Baszkirowi, ale także to, co wiedział o planowanym na dzisiejszy wieczór zabójstwie Starinowa. A wiedział sporo. To on w zamian za milion dolarów dostarczył Gilei ludzi, broń i środki transportu. Atak miał nastąpić z wody przy prawdopodobnym wsparciu z lądu. Cel był wyraźnie określony: Starinow musiał umrzeć. Koniec z makiawelicznymi gierkami, koniec z subtelnościami, koniec z czekaniem, aż rządy runą pod ciężarem procesów historycznych.

Dobry facet umrze, a to oznaczać będzie koniec, coup de grâce dla demokratycznych reform w Rosji.

Chyba że on i jego zespół - sklecony ad hoc z niedobitków ocalałych z ataku na naziemną stację łączności satelitarnej i z niewielkiego wsparcia udzielonego przez europejską kwaterę główną Miecza w Pradze - załatwią wcześniej złych facetów. Blackburn wcisnął gaz do dechy i używając zastrzeżonej częstotliwości, polecił przez radio jadącym za nim ludziom, by też przyspieszyli. Chwilę później usłyszał, jak silniki ich pojazdów zwiększają obroty, by dostosować się do jego tempa.

Przypomniało mu się, jak w noc, kiedy została spalona stacja łączności, zwalczył pokusę, by zaszarżować w kawaleryjskim stylu, i ponuro uświadomił sobie, że okoliczności ponownie zmuszają go do tego samego.

Postąpiłby wbrew instynktowi i zasadom, wbrew swoim głębokim przekonaniom.

W najgorszym wypadku szarża kawaleryjska na oślep mogłaby się zamienić w samobójstwo, gdyby okazało się, że wróg jest przygotowany i czeka na atak.

Czerpiąc powietrze ze zbiorników przeznaczonych do misji podwodnych, nurkowie sunęli pod falą niczym płaszczki.

Opływowe, gumowe podwodne skutery zostały bez problemów przewiezione na kuter Gilei, a potem sprawnie wyładowane. Każdy był poruszany przez nieduże, lecz mocne silniki i wiózł w stronę plaży trzech nurków. Cichy i niewykrywalny, mógł pokonać dzięki swemu elektrycznemu napędowi niemal siedemdziesiąt mil morskich. Nurkowie natomiast mogli przebywać pod wodą ponad cztery godziny, nie obawiając się zdradliwych pęcherzyków powietrza, jakie wytwarzają standardowe aparaty tlenowe. Jeśli jednak zeszliby poniżej piętnastu metrów, zwiększone ciśnienie spowodowałoby, że czysty, przefiltrowany tlen, którym oddychali, zgubnie wpłynąłby na ich organizmy. Jednak podczas tej misji ani czas, ani odległość nie miały znaczenia. Brzeg był niedaleko, a ich metoda podejścia wymagała krótkiego i płytkiego zanurzenia.

Po kilku minutach od wyruszenia nurkowie wynurzyli się na powierzchnię i mknęli teraz z maksymalną prędkością przekraczającą osiemdziesiąt węzłów, sunąc jak gorący olej po teflonie. Kiedy osiągnęli przybrzeżną płyciznę, gwałtownie zeskoczyli z pojazdów i wyciągnąwszy z wodoszczelnych pojemników strzelby oraz gogle noktowizyjne, zaczęli brnąć w kierunku brzegu.

Kilkaset metrów od plaży, na niskim, samotnym cyplu, gdzie znajdował się domek Starinowa, z którego okien wciąż sączyło się słabe światło, ochroniarze prezydenta nie mieli pojęcia o zbliżających się zabójcach.

Zdjąwszy z gazu czajniczek do herbaty, Starinow poczłapał do stolika i nalał sobie wrzątku do filiżanki.

Zanim usiadł, wyjął z pudełka herbatnik dla psa i zawołał z kuchni Ome, mając nadzieję, że smakowity kąsek uspokoi zwierzę. Pies popatrzył na niego, ale się nie ruszył. Przed chwilą wybiegł z pokoju i rozciągnął się na brzuchu przed drzwiami frontowymi, piszcząc, węsząc i machając ogonem.

W pierwszej chwili prezydent pomyślał, że zwierzę przestraszyło się gwizdu czajnika, lecz mimo powtarzanych zachęt, Ome wciąż leżał przy drzwiach, ignorując swojego pana.

Starinow wzruszył ramionami, wrzucił wzgardzony herbatnik do kieszeni szlafroka i podmuchał na herbatę, żeby ją ostudzić. Choć zachowanie psa było odrobinę niezwykłe, Starinow nie poświęcił mu więcej uwagi. Czasami któryś ze strażników wołał Ome podczas obchodu i prawdopodobnie to właśnie podnieciło spaniela.

No dobrze, niech sobie tam siedzi, pomyślał Starinow. Po spacerze na plaży prezydent czuł się wypoczęty i odprężony i chciał jak najdłużej delektować się tak rzadką sytuacją.

Wkrótce jednak miało się to skończyć. Nadciągały kłopoty.

Na zewnątrz daczy strażnikowi w mundurze rosyjskiej armii wydało się, iż usłyszał jakiś odgłos u podnóża cypla, i choć był przekonany, że to nic takiego, ruszył w tamtą stronę, by sprawdzić, co się dzieje. Pewnie wiatr zaszeleścił piaskiem lub gałązką albo to jakiś żerujący gryzoń.

Spojrzawszy na swojego towarzysza, który stał przy drugim końcu domu, zastanowił się, czy powinien go ostrzec, lecz gdy zobaczył w jego dłoni pomarańczowy ogienek papierosa, postanowił mu nie przeszkadzać.

Zszedł na dół, zatrzymał się i rozejrzał, nasłuchując. Zrobił kilka kroków w głąb plaży i znów stanął. Zmarszczył brwi. Choć nie widział żadnego ruchu, wydało mu się, że słyszy inny rodzaj dźwięku, warkot, taki jaki robi zbliżająca się łódź motorowa. Nie, wiele łodzi. Wciąż jeszcze znajdujących się daleko od brzegu, ale z każdą chwilą zbliżających się coraz bardziej. Przypominało mu to brzęczenie osy. Całego roju os. Ale co to ma wspólnego z szelestem, który wcześniej usłyszał? I czy może to oznaczać zagrożenie dla prezydenta?

Nagle ogarnął go niepokój i postanowił zaalarmować innych. Odwracał się właśnie w stronę domku, kiedy poczuł, że czyjaś dłoń zaciska mu się na ustach, a silne ramię obejmuje jego szyję i szybkim, brutalnym ruchem skręca kark.

* * *

- Słyszysz? - Syknęła Gilea do Adila. - Coś jakby silniki?

Adil stał obok niej na brzegu i wyciągał szyję. Reszta ludzi gramoliła się za nimi z wody. Martwy wartownik leżał u ich stóp.

- Nic nie... - Urwał nagle i wskazał w dal wstęgi plaży.

Oczy Gilei powędrowały za jego palcem i rozszerzyły się ze zdziwienia.

- Kurwa! - Krzyknęła, podnosząc karabin.

Cypel z samotną chatką wyrósł po lewej stronie i Blackburn, wyjechawszy zza zakrętu, zobaczył w świetle reflektorów na piasku postacie w mokrych kombinezonach, porzucony w wodzie skuter i ciało umundurowanego strażnika, który miał szyję skręconą pod takim kątem, że nie było wątpliwości, iż ma złamany kark.

- Są! - Krzyknął do mikrofonu. - Omiótł wzrokiem plażę, rejestrując wszystkie szczegóły. - Razem, na nich!

Wcisnął gaz do oporu, zobaczywszy, że napastnicy rozproszyli się po plaży, a dwójka, która stała nad ciałem zabitego wartownika, ruszyła w kierunku cypla. W tyle pojazdu Perry zataczał karabinem szeroki łuk, posyłając krótkie, urywane serie. Na plaży wykwitły pomarańczowe rozbłyski. Kałasznikowy z tłumikami płomieni obróciły się w stronę roju pojazdów i zagrzechotały.

Jeden z nurków upadł, ugodzony w pierś serią wystrzelonych przez Perry'ego pocisków w plastikowych koszulkach. Broń wypadła mu z rąk jak odrzucona pałeczka. Za jego plecami kolejny napastnik runął na piasek.

Blackburn zobaczył, że pojazd prowadzony przez Vince'a Sculla skręcił w prawo, zapędzając dwóch ludzi w kombinezonach z powrotem do morza. Wskoczyli do wody po kolana, lecz Scull nie zrezygnował z pogoni. Wjechał w fale niczym szarżujący byk. Blackburn gwałtownie skręcił, gdy w boku jego pojazdu zaryła kula, i dalej jechał zygzakiem, chroniąc się przed ostrzałem.

Powietrze drżało od odgłosów strzałów, lecz choć zaskoczenie dało oddziałowi Miecza przewagę, mieli do czynienia z morderczym i zdeterminowanym przeciwnikiem. Terkocząca seria pocisków 7,62 milimetra trafiła jeden z pojazdów terenowych, którego zakrwawiony kierowca wyleciał w powietrze niczym szmaciana lalka. Pojazd przekoziołkował dwukrotnie, zrzucając na ziemię strzelca. Kiedy ten podniósł się zdezorientowany - strużki krwi ciekły mu spod hełmu - został zastrzelony, nim zdołał oprzytomnieć.

Po prawej stronie Blackburna trafiony został drugi pojazd. Z pękniętej opony gwałtownie uszło powietrze, bieżnik odpadł od obręczy jak zrzucona skóra węża. Łazik stracił równowagę, wpadł w poślizg i przewrócił się na bok, wzbijając tumany piasku i wyrzucając na zewnątrz dwóch ludzi ubranych w mundury w maskujących barwach. Blackburn zobaczył, iż jeden z nich podbiega do drugiego i pomaga mu wstać. Jednocześnie kątem oka zarejestrował, że któryś z napastników bierze ich obu na cel, i zrozumiał, że musi działać szybko.

Znaleźli się w potrzasku.

Skręcił ostro w ich kierunku, podjechał bliżej i oderwawszy na chwilę dłonie od kierownicy, dał Perry'emu znak ręką. Ten skinął głową, pochylił karabin i położył nurka krótką, kontrolowaną salwą, nim ten zdążył zastrzelić oszołomioną dwójkę.

Nagle Blackburn usłyszał odgłos wystrzałów dobiegający z boku, ze szczytu wzniesienia, i zaklął pod nosem.

Starinow, przemknęło mu przez głowę. Skręcił ostro i skierował pojazd w stronę wzniesienia.

Na górze byli zabójcy.

Na górze, tam gdzie Starinow.

Gilea i Adil puścili się biegiem przez szczyt wzniesienia w kierunku chatki oddalonej zaledwie o kilka metrów. Za sobą zostawili w kałuży krwi podziurawionego kulami wartownika. Dopadli do drzwi i zatrzymali się. Gilea ustąpiła miejsca Adilowi, który rozwalił je kopniakiem.

Kobieta stanęła plecami do mężczyzny, osłaniając jego tyły. Jej oczy rzucały szybkie spojrzenia na prawo i na lewo. Zza rogu domu wypadł wartownik, lecz skosiła go, przeszywając mu pierś kulami, zanim zdążył ich dostrzec. W chwili gdy usłyszała trzask pękających w drzazgi drzwi, dwóch kolejnych żołnierzy wypadło zza domu. Pierwszego położyła od razu jednym strzałem, ale drugi zdążył wypuścić serię, nim go zdjęła. Trafiony żołnierz zatoczył się, zacharczał i przewrócił na bok. Broń wyśliznęła mu się z dłoni.

Ponownie odwróciła się w stronę domu. Adil leżał na ziemi przed otwartymi drzwiami. Pocisk odstrzelił mu pół głowy. Musiał go trafić ten drugi, pomyślała, rejestrując beznamiętnie jego śmierć.

Skupiła się na wykonywanym zadaniu. A jej zadaniem było dopilnować, żeby Starinow podzielił los Adila.

Wjechawszy na szczyt wzniesienia, Blackburn zdążył jeszcze zobaczyć, jak Gilea Nastik przeskakuje nad ciałem swojego kompana i znika w domu.

Nacisnął na hamulec i zatrzymał pojazd, wyrzucając w powietrze obłoki piasku. Wyskoczył z wozu i dobywając spod kamizelki ochronnej swojego Smitha & Wessona, pognał za nią. Chciał dostać Nastik żywą, ale gdyby przyszło mu wybierać między nią a Starinowem, zastrzeliłby terrorystkę bez wahania.

Korytarz był pusty. W którą stronę powinien pójść? Gdzie, u licha, się podziała?

Za sobą usłyszał Perry'ego, gestem pokazał mu, że ma przeszukać lewą stronę domu, a sam ruszył w prawo, w kierunku pomieszczenia, które wyglądało na sypialnię. Raptem dobiegło go ujadanie psa, usłyszał strzał, a potem odgłos czegoś ciężkiego padającego na ścianę.

Starinow znajdował się w kuchni, kiedy rozpoczęła się strzelanina. Zrozumiawszy, co się dzieje, zrozumiawszy, że ktoś zaatakował dom, skoczył do sypialni, by wyjąć broń osobistą z garderoby. Był to niewielki pistolecik kaliber .22, toteż zdawał sobie sprawę, że niewiele nim zdziała przeciwko karabinom maszynowym, których odgłosy słyszał w ciemnościach. Ale nie miał innej broni.

Wyciągnął szufladę i rozgarnął ubrania, żeby wydobyć pistolet, kiedy do pokoju wtargnęła kobieta i wymierzyła do niego z bliska ze swojego kałasznikowa. Jej twarz wykrzywił uśmiech, który miał w sobie coś nieludzkiego.

Wtem spod łóżka, szczerząc kły, wyskoczył Ome. Warcząc i ujadając, rzucił się na kobietę i chwycił ją zębami za łydkę.

Zaskoczona, zatoczyła się do tyłu i wpadając na ścianę, przypadkowo nacisnęła spust. Spróbowała odzyskać równowagę i strząsnąć zwierzę, lecz nim zdążyła to zrobić, zęby psa głęboko zatopiły się w jej ciele.

- Nie ruszaj się! - Wrzasnął z całych sił Blackburn, kierując w jej stronę trzymanego oburącz Smitha & Wessona. - Rzuć broń, słyszysz! Rzucaj!

Spojrzała na niego z drugiego końca pokoju, ściskając karabin. Przed nią ujadał rozwścieczony Ome. Nogawka jej kombinezonu płetwonurka spływała krwią. Z tyłu, za Blackburnem, do pokoju wpadli wezwani przez radio jego ludzie, których prowadził Scull, i odgrodzili prezydenta ochronnym pierścieniem.

- Opór będzie samobójstwem - rzekł Blackburn. - To koniec.

Kobieta spojrzała na niego. Potrząsnęła głową. Uśmiechnęła się. Wciąż ściskała broń w drżących dłoniach.

Raptem, nim Blackburn zdążył zareagować, podrzuciła kałasznikowa. Lufa celowała teraz wprost w jego serce.

- Koniec ze mną, koniec z tobą - powiedziała.

Czując suchość w ustach i pulsowanie krwi w uszach, Blackburn trzymał broń wycelowaną w kobietę. Teraz oboje mierzyli do siebie. Obserwował jej dłonie, starając się wypatrzyć najmniejsze ich drgnięcie, w nadziei, że zdąży uprzedzić jej ruch. Jego uwaga zawęziła się do wąskiego tunelu, który obejmował jego własne dłonie, Gileę i nic poza tym.

Powoli upłynęła jedna chwila. Następna. Żadne z nich się nie poruszyło. Żadne nie opuściło broni. Blackburn miał wrażenie, jakby powietrze dokoła niego było przesycone elektrycznością.

Raptem usłyszał za sobą nagły ruch, lecz nim zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, było już za późno. Wszystko potoczyło się z szybkością błyskawicy: metaliczny szczęk zamka w pobliżu jego ucha, głośny odgłos wystrzału, zdziwiony, wręcz zagadkowy wyraz twarzy Gilei na chwilę przed tym, nim pocisk ugodził ją w czoło, wywiercając idealnie okrągłą dziurkę tuż nad nasadą nosa. Blackburn zobaczył szarpnięcie jej karabinu i z zapartym tchem czekał na strzał, pewny, że jej palec w ostatnim spazmie naciśnie spust.

Broń jednak bez strzału wysunęła się z omdlałych dłoni kobiety. Oczy Gilei stanęły w słup, nogi ugięły się pod nią i osunęła się bezwładnie na ziemię, pozostawiając na ścianie krew, fragmenty mózgu i czaszki.

Blackburn opuścił pistolet i obrócił głowę, zmuszając do posłuszeństwa napięte mięśnie.

Tuż za nim stał Starinow, który wysunął się przed otaczających go członków oddziału Miecza. Z lufy jego dwudziestkidwójki wydobywał się dymek.

Spojrzenie prezydenta spotkało się ze spojrzeniem Blackburna. Na dłuższą chwilę.

- Tak będzie lepiej - powiedział.

Blackburn z trudem przełknął ślinę. W nozdrza uderzył go zapach kordytu.

- Twoi ludzie uratowali moje życie, ja uratowałem twoje. - Starinow opuścił broń. - A teraz bądźcie tacy mili i powiedzcie mi, skąd się tu wzięliście.

Blackburn milczał przez chwilę. Spojrzał ponad głową Starinowa na członków swojego oddziału, ludzi zebranych z całego świata do wykonania zadania, które było tyleż niewdzięczne, ile niebezpieczne. Pomyślał o Ibrahimie i jego pustynnych jeźdźcach w Turcji, o współpracownikach Nimeca w Nowym Jorku i o różnych zwykłych ludziach, którzy mu pomagali.

Jak odpowiedzieć na takie pytanie?

Myślał jeszcze przez kilka następnych sekund, aż w końcu wzruszył ramionami i odparł.

- Znikąd, sir.


47

NOWY JORK

PORT LOTNICZY IM. J.F. KENNEDY'EGO

17 LUTEGO 2000

Zachodzące słońce zabarwiło porozrzucane nad Zatoką Jamajską obłoki wspaniałymi odcieniami szkarłatu i złota. W oddali, na zachodzie, rysowały się sylwetki wieżowców Manhattanu. Wszędzie zapalały się światła, toteż Nowy Jork, miasto, które nigdy nie śpi, rozpoczynał swoje nocne życie bajkową poświatą. Roger Gordian stał jednak samotnie na końcu pasa startowego nieświadomy otaczającego go piękna.

Miał sprowadzić swoich ludzi do domu.

Ból i ciążące mu poczucie odpowiedzialności przytłaczały go.

Kiedy stał tam, czekając, przez głowę przemykały mu wspomnienia wydarzeń ostatnich miesięcy. Zastanawiał się, czy mógł coś zrobić, by zapobiec tej chwili? Coś zmienić tak, by ludzie, na których teraz czekał, wrócili do domu żywi, a nie w drewnianych skrzyniach. By ich rodziny mogły się śmiać i cieszyć z ich powrotu, zamiast ich opłakiwać.

Nawet jeśli coś takiego było, nie przychodziło mu w tej chwili do głowy. Co się stało, to się nie odstanie, lecz nawet z perspektywy wydarzeń nie pamiętał, żeby coś przeoczył, żeby działał na podstawie jakiejś informacji, nie sprawdziwszy jej wcześniej.

Tragedia wydarzyła się równie niespodziewanie, jak nadejście mgły w środku nocy. Okryła ich swoim całunem, wdarła się między nich zupełnie bez ostrzeżenia. Doszło do niej, bo na drugim końcu świata znalazła się garstka oportunistów owładniętych żądzą władzy i chorobliwą ambicją, za to całkowicie pozbawionych skrupułów. Raz zaplanowany, cały ten ciąg wydarzeń był już nie do powstrzymania.

Tylko że koszty, mój Boże, koszty...

Gordian przesunął ręką po oczach.

Times Square był jedynie początkiem. Ponad tysiąc ludzi zabitych, wiele tysięcy rannych. Całe rodziny, które już nigdy nie będą dzielić zwykłych życiowych radości. I ci, którzy przeżyli - poszkodowani na ciele i umyśle, zmuszeni, by próbować od nowa ułożyć sobie jakoś życie. A wszystko tylko dlatego, że chcieli świętować wspaniały początek nowego tysiąclecia.

Roger Gordian z własnego doświadczenia wiedział, jak wysoka była to cena.

Lecz tamci, choć opłakiwał ich śmierć i współczuł ich cierpieniom, nie byli jego ludźmi. Żałował ich, lecz nie odpowiadał bezpośrednio za ich śmierć. Nie wiedział, że naraża ich na niebezpieczeństwo.

Ponad dwudziestu ludzi, którzy na jego prośbę pojechali tam, dokąd ich wysłał, wracało do domu w trumnach. Ze stacji łączności w Rosji. Z Kapadocji w Turcji.

Niemal wszystkich znał osobiście, niektórych bardzo dobrze. Kilku należało do wąskiego kręgu ludzi, których uważał za najbliższych przyjaciół.

Wysłał ich na śmierć.

Nigdy nie przestanie o nich myśleć.

Nigdy sobie tego nie wybaczy.

I o co w tym wszystkich chodziło?

O politykę.

O nędzną, śmierdzącą, skorumpowaną politykę.

Jego ludzie zginęli, bo jakiś ogarnięty żądzą władzy demagog chciał uniemożliwić wybory.

Niedobrze mu się od tego robiło.

Każdy z jego pracowników był na swój sposób dobrym człowiekiem. Pedaczenko nie zasługiwał, żeby przebywać razem z nimi w tym samym pokoju, jednak przez swoją niepohamowaną żądzę władzy zabił ich wszystkich.

O Boże, co za ból...

Dość tego, Gordian, powiedział do siebie. Weź głęboki wdech. Przestań się obwiniać, przerwij ten nie kończący się cykl oskarżeń pod swoim adresem. Nie zmienisz tym przeszłości, a wiesz, do czego takie obwinianie się może doprowadzić.

Racja.

To na czym skończył?

Teraz, kiedy...

Sytuacja w Rosji chwilowo się ustabilizowała. Starinow wykorzystał wrzawę, jaka rozpętała się po ujawnieniu knowań Pedaczenki, by skonsolidować swój gabinet. Do Rosji napływała pomoc z Europy i Stanów Zjednoczonych. Groźba głodu, która mogła spowodować śmierć milionów niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci, została oddalona.

Czy śmierć Arthura i Elaine Steinerów była tego warta?

Nie, nic nie było tego warte.

Nic jednak nie mogło tego zmienić.

Nawet Roger Gordian, szara eminencja światowej elity władzy, nie potrafił zmienić przeszłości, ani jednej jej sekundy. Był jedynie samotnym człowiekiem, targanym poczuciem winy, stojącym i czekającym na wyczarterowany samolot wiozący zmarłych, których śmierć na zawsze obciąży jego sumienie.

To bolało. Bardzo bolało.

Czy mógł coś na to poradzić?

Poszukał odpowiedzi na niebie.

Wtedy dopiero dostrzegł piękno zachodu słońca w jego pełnym rozkwicie. Na sekundę zapomniał o wszystkim i delektował się jego urodą. Uświadomił sobie, że po raz pierwszy od zamachu na Times Square naprawdę patrzy na coś i napawa się oglądanym widokiem.

Świat nie zniknął. Wciąż tam był w całym swoim nieskazitelnym pięknie. Wciąż kręcił się dokoła własnej osi i będzie się obracał niezależnie od tego, co uczynią stąpający po nim ludzie.

Przyszłość leżała w jego rękach.

Był to dar, za który Elaine i Arthur Steinerowie dziękowaliby na kolanach. Dałby wszystko, żeby mogli tu być razem z nim, żywi i szczęśliwi, i wziąć udział w kształtowaniu przyszłości. Ale nie ma ich i sam będzie musiał podjąć to zadanie.

Może to była odpowiedź, której poszukiwał.

Nie można zmienić przeszłości.

Można się jedynie poświęcić kształtowaniu przyszłości.

Nadszedł czas, by rozpocząć wszystko od nowa.

Samolot, na który czekał, szary Ił-76 skąpany w złotych promieniach zachodzącego słońca, podkołował na pas naprzeciwko niego. Człowiek wymachujący pomarańczowymi fluorescencyjnymi lampami dał znak, by się zatrzymał, a kilku innych podbiegło, żeby zablokować koła. Kierowca wózka ze schodami uruchomił silnik, ruszył w kierunku samolotu i po chwili zatrzymał je o kilka centymetrów od drzwi. Wyłączył silnik, zaciągnął hamulec i opuścił swoje miejsce za kierownicą, by ręcznie poprawić ich ustawienie.

Drzwi się otworzyły i ze środka zaczęli wychodzić ludzie, niektórzy w bandażach. To ci, którzy ocaleli z pogromu. Mocniej poparzeni zostali w Europie, gdyż nie można było ich ruszać ze względu na ciężki stan. Łzy napłynęły Gordianowi do oczu, zamazując widok. Na szczęście nie wszyscy jego ludzie zginęli. Dzięki Maxowi i jego oddziałowi wielu, którzy z pewnością przypłaciliby życiem atak na stację łączności satelitarnej, wychodziło z samolotu o własnych siłach. Zamrugał, by przetrzeć oczy.

Z tyłu samolotu otworzono luk towarowy. Orkiestra, którą wynajął na tę okazję, zaczęła grać. Smutne tony Bacha przerwały wieczorną ciszę. Trumna została złożona na ziemi. Roger wiedział, że to dopiero pierwsza z wielu. Wyrzuty sumienia znów zaczęły go dręczyć. Odepchnął je i skupił się na wspomnieniach. Przez głowę przelatywały mu obrazy chwil spędzonych z Arthurem i Elaine w wielu stacjach łączności na całym świecie. Otoczenie zmieniało się, ale jedna rzecz była stała, niezmienna jak czas. Miłość Steinerów stała się opoką, przykładem dla wszystkich, którzy ich poznali. Nawet śmierć tego nie zmieniła. Takiej miłości nie mogła zabić nawet kula mordercy. Gordian wiedział, że gdziekolwiek się teraz znajdują, są razem, i że właśnie tego przez całe życie pragnęli.

Kolejne trumny spoczęły na asfalcie. Kolejne wspomnienia odżyły w jego pamięci. Był dłużnikiem tych ludzi i nigdy nie zdoła się im odpłacić.

Musi ich jakoś upamiętnić.

Odbuduje stację łączności w Rosji i postawi nowe na całym świecie, tak by informacja mogła swobodnie przemierzać stepy, góry i niziny. Jeśli w przyszłości coś może zapobiec takim wypadkom, zapobiec przemocy, to właśnie swoboda wymiany informacji. Mógł się do tego przyczynić.

Nie spocznie, dopóki tego nie dokona.

Tylko że wciąż czuł, iż to wszystko za mało.

Ponownie obraz Elaine i Arthura, zapamiętany z ostatniego z nimi spotkania, przemknął mu przez głowę. Niemłodzi już, lecz złączeni pamięcią długiej, bogatej, wspólnej przeszłości; trzymający się za ręce jak nastolatkowie, spacerujący po łące pokrytej pierwszym wiosennym kwieciem. Ich miłość była wręcz namacalna.

To również był rodzaj pomnika.

Wiedział, czego by mu życzyli.

Czas zadzwonić do Ashley i uporządkować własne życie.

Kochał ją. Ona kochała jego. Tego daru nie można zaprzepaścić. Musi się nauczyć kochać własną żonę tak jak Arthur Elaine. Powinien dać prawdziwą szansę swojemu małżeństwu. Winien to był sobie i Steinerom.

Dziś wieczorem zadzwonię do niej, pomyślał.

Kiedy ostatnia trumna spoczęła na asfalcie, a ostatni promień zachodzącego słońca zastąpiła jasna plama jarzeniowego światła, Roger Gordian dał znak do rozpoczęcia ceremonii. Świat nigdy nie zapomni tego, co spotkało tych ludzi.

On też nie zapomni.

Nadszedł czas, żeby rozpocząć nową erę, za którą jego ludzie oddali życie.

Był im to winien.

Odgłos werbla obwieścił początek uroczystości.

Roger Gordian postąpił krok naprzód, by przejąć cenny ładunek. Gdy to robił, zrozumiał, że jego podróż dopiero się rozpoczęła.

Roger Gordian otworzył serce na powitanie przyszłości.


1* Nazwisko szefa UpLink to przymiotnik określający ten węzeł - gordyjski (przyp. red.).

2* Nazwa pochodzi od pierwszych liter angielskiego słowa south (południe) i ulicy Houston.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Clancy Thomas Leo (Tom) 3 Power Plays 2 Sprawa Oriona
Clancy Tom Power Plays 01 Power Plays
Clancy Tom Power Plays 2 Sprawa Oriona
Tom Clancy Splinter?ll Operacja?rakuda
Tom Clancy Cykl Centrum (06) Oblężenie
Clancy Tom ?sus?lli
Tom Clancy Splinter?ll Szach Mat
Clancy Tom Zwierciadło (Mandragora76)
Tom Clancy Polowanie Na Czerwony Pazdziernik

więcej podobnych podstron