Clancy Tom Power Plays 2 Sprawa Oriona

background image

Tom Clancy

Martin Greenberg

POwER PlAYS 2

SPRAWA ORIONA

DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2000

Przełożył Jarosław Kotarski

Tytuł oryginału Tom Clancy’s Power Plays: Shadow Watch

Copyright C 1999 by RSE Holdings, Inc. All rights reserved

Copyright C for the Polish edition by REBIS Publishing House

Ltd., Poznań 2000 Redaktor Błażej Kemnitz Opracowanie graficzne

Jacek Pietrzyński

PODZiĘKOWANIA

Chciałbym podziękować Jerome’owi Preislerowi za pomysłowość i nieoceniony wkład

w przygotowanie maszynopisu. Podziękowania za pomoc należą się także Marcowi

Cerasinie-mu, Larry’emu Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi

Youdelmanowi i Tomowi Mallonowi, wspaniałym ludziom z Penguin Putnam, a

szczególnie: Phyllis Grann, Da-vidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi. Dziękuję

Dougowi Little-johnsowi, Kevinowi Perryemu i reszcie zespołu pracującego nad

Sprawą Oriona, jak również wszystkim miłym ludziom z Red Storm Entertainment.

Jak zawsze dziękuję też mojemu agentowi i przyjacielowi Robertowi Gottliebowi z

William Morris Agency. Lecz przede wszystkim to wy, moi czytelnicy, musicie ocenić

wynik naszego wspólnego wysiłku.
Tom Clancy
Wydanie I

ISBN 83-7120-966-5

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74

e-mail:

rebis@pol.pl

www.rebis.com.pl

Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel.

879-38-88

* * *

1

CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH

im.J. F. KENNEDY’EGO PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA 15 KWIETNIA 2001

Znacznie później, gdy jej obsesją i pracą jednocześnie stało się wyjaśnienie tego, co

wydarzyło się na stanowisku startowym, Annie wciąż doskonale pamiętała, jak

wszystko, co dotąd przebiegało doskonale, nagle zaczęło się walić, przekształcając

podniecenie i oczekiwanie w horror i zmieniając na zawsze jej życie. Astronautka,

gwiazda mediów, modelka, matka wszystkie szufladki, w których dotąd umieszczał ją

świat, pozostały takie same. Ale zbyt dobrze znała siebie, by wątpić, że Annie

background image

Caulfield, która żyła przed katastrofą, i Annie Caulfield, która w końcu powstała z

popiołów, to dwie nader odmienne kobiety. Rankiem panowały idealne warunki do

startu: słaby, spokojny wiatr, umiarkowana temperatura i czyste błękitne niebo aż po

wschodni brzeg wyspy Merritt. Stanowisko 39A, położone nad morzem, tonęło w

promieniach słońca, a całość oglądana z okien Centrum Kontroli Startowej wyglądała

niczym pocztówka lub folder turystyczny reklamujący uroki Florydy. Była to pogoda,

jakiej ciągle życzyli sobie planiści NASA i jaka rzadko występowała w chwili startu. W

przypadku Oriona zresztą przygotowania od samego początku przebiegały idealnie.

Nie było żadnych falstartów czy frustrujących, wykrytych w ostatniej chwili usterek

powodujących przerwanie odliczania, a czasami wymuszających odwołanie startu.

Wszystko, ale to dosłownie wszystko wyglądało doskonale. Dwie i pół godziny przed

odlotem, wraz z resztą zespołu zarządzającego misją i innymi oficjelami z NASA,

Annie odprowadziła swoją załogę (zawsze tak określała załogi, które nadzorowała)

do pojazdu, który miał ich przewieźć na stanowisko startowe. Przy tej okazji, jak

zwykle, wykonano pamiątkowe zdjęcia, a całość opracowali zatrudnieni przez NASA

specjaliści z agencji reklamowych. Mimo to zaskoczyła ją liczba czekających przed

wejściem dziennikarzy i reporterów oraz mikrofonów w kudłatych osłonach, które

wyglądały niczym przerośnięte gąsienice. Był nawet ktoś z jednej z sieci

telewizyjnych nadających poranne serwisy informacyjne - Gary Jakoś-mu-tam, który

zaciągnął ją przed kamerę, by wygłosiła komentarz. Gdyby się wcześniej nad tym

zastanowiła, przygotowałaby się na coś podobnego - NASA poważnie traktowała

współpracę z mediami, a na jej obecność w centrum podczas startu usilnie nalegano.

Podobnie zresztą jak w pewnym stopniu na mianowanie jej koordynatorem

astronautów, co było całkiem wysoką pozycją w hierarchii agencji. Obliczono to na

przyciągnięcie większego niż zwykle tłumu dziennikarzy. Zgodziła się na taką rolę,

mając nadzieję, że lot spełni oczekiwania rozdmuchane przez reklamę. Wysłanie w

przestrzeń pierwszego modułu laboratoryjnego ISS, jak w skrócie określano

międzynarodową stację kosmiczną, opóźniło się znacznie z powodu problemów

finansowych. Na orbicie znajdowały się już segmenty konstrukcyjne, z którymi miało

zostać połączone laboratorium, a za dwa tygodnie zaplanowano wystrzelenie z

rosyjskiego kosmodromu w Kazachstanie drugiego modułu badawczego. Nie licząc

politycznych korzyści, czyli konkretnego dowodu współpracy Wschodu z Zachodem,

te dwa starty decydowały o istnieniu stacji, a więc otwierały nową erę w badaniach

kosmosu. Dlatego właśnie Annie zwracała taką uwagę na szczegóły, ignorując całą

wrzawę otaczającą misję. Był to dla niej największy z dotychczasowych krok ku

realizacji marzeń, które pielęgnowała od dzieciństwa i które sporo ją kosztowały, gdy

dorosła. Miała nadzieję, że duma z udziału w programie budowy tej stacji wymaże w

końcu winę i ból, które dotąd w niej przeważały. Co prawda, stanowiły niejako

produkt uboczny, ale dręczyły ją od dawna. Nie był to jednak czas ani miejsce na

rozmyślania o własnych problemach, toteż odsunęła je od siebie. Stała przed

wejściem do kompleksu startowego 39 i obserwowała pułkownika Jima Rowlanda

oraz resztę załogi Oriona wsiadających do srebrzystego, przypominającego autobus

pojazdu z błękitnobiałym znakiem NASA. Tych pięcioro miało tworzyć historię, więc

choć obowiązki nie pozwalały jej lecieć, i tak czuła, że jakaś jej część wyruszy z nimi.

Byli jej grupą treningową, jej rodziną. Odpowiadała za nich. Na zawsze wrył się jej w

pamięć obraz Jima, który zatrzymał się przed wejściem do pojazdu i przyjrzał

tłumowi, szukając jej twarzy. Był dowódcą lotu, przystojnym i energicznym

mężczyzną, który zdawał się pulsować pewnością siebie i entuzjazmem. Ale w tej

chwili nie miało to znaczenia, podobnie jak to, że w roku 1994 ukończyli razem kurs

astronautów. W tej chwili przepełniała go niecierpliwość, którą w pełni mógł

zrozumieć jedynie ten, kto widział Ziemię z wysokości dwustu pięćdziesięciu

background image

mil.Marchewka ponad wszystko. - Wiedział, że nie ma szans, by Annie usłyszała go

w tym zgiełku, więc mówił wolno, żeby mogła czytać z jego warg. Tekst był stary - z

czasów szkolenia w Houston - i dotyczył twarzowego koloru skafandrów, w które od

lat ubrani byli wszyscy astronauci w trakcie startów i lądowań. Uśmiechnęła się,

wspominając wspólne treningi - jednak prawdą było, że jeśli ktoś choć raz znalazł się

w przestrzeni, nigdy nie przestawał za nią tęsknić. Nigdy. - Terra nos respuet -

odparła, wolno wymawiając słowa. W dowolnym tłumaczeniu, które wymyślili dość

dawno, motto szkoły brzmiało „Wypluła nas Ziemia”.
Jim uśmiechnął się szerzej i zasalutował jej zawadiacko, po czym odwrócił się i

wsiadł do pojazdu. Za nim podążyli kolejno pozostali członkowie załogi. Niedługo

potem Annie uznała, że jej funkcja reprezentacyjna dobiegła końca, i wymknęła się

dziennikarzom. Zjadła lekkie śniadanie w bufecie i poszła do pokoju startowego

przydzielonego do obsługi Oriona. W centrum były cztery takie olbrzymie

pomieszczenia, a z każdego można było kierować operacją od etapu testów do startu

promu. Później funkcję tę przejmowało Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B.

Johnsona w Houston. Sala, pełna półkolistych konsol komputerowych oddzielonych

niewysokimi przepierzeniami i o ogromnych oknach wychodzących na płytę startową,

robiła wrażenie nawet wtedy, gdy nie było w niej nikogo. W takie dni jak ten, kiedy

pełno w niej było kontrolerów, techników, oficjeli z NASA i zaproszonych na

uroczystość startu VIPów, Annie wydawało się, że sama atmosfera jest elektryzująca.

Zajęła swoje miejsce w sekcji zarządzania operacją, co było miło i oficjalnie brzmiącą

nazwą przestrzeni wydzielonej dla zaproszonych gości i ważniejszych przedstawicieli

agencji, których obecność z punktu widzenia procedury startowej była zupełnie

nieistotna. Zauważyła, że siedzący po prawej mężczyzna posłał jej zaintrygowane

spojrzenie z gatunku: „Na jakiej to reklamie widziałem twoją twarz?” Przyzwyczaiła

się do takich spojrzeń, odkąd stała się sławna, lecz nagle zdała sobie sprawę, że

przygląda się sąsiadowi niemal w ten sam sposób. Co prawda, niewielu

biznesmenów miało bardzo znane nazwiska, ale jedynie ktoś, kto przespałby ostatnie

dziesięć lat, nie rozpoznałby założyciela i szefa UpLink International, jednej z

najważniejszych firm dla rozwoju światowej techniki, a także - co ważniejsze z punktu

widzenia Annie - głównego wykonawcy międzynarodowej stacji kosmicznej.

Mężczyzna wyciągnął ku niej dłoń ze słowami: - Przepraszam, że się przyglądam, ale

to prawdziwy zaszczyt poznać panią, pani Caulfield. Jestem... - Roger Gordian. -

Uśmiechnęła się. - Najsłynniejszy cywilny zwolennik naszego programu. Aha,

wystarczy po prostu Annie. - No tak, imiona to tu zdecydowanie najpopularniejsza

forma. - Wskazał na siedzącą po drugiej stronie uderzająco piękną brunetkę w

doskonale skrojonym kostiumie. - Proszę pozwolić, że przedstawię pani mojego

wiceprezesa projektów specjalnych Megan Breen. W taki czy inny sposób stoi

generalnie za wszystkim, co nasza firma zdołała osiągnąć. Kobiety uścisnęły sobie

dłonie i Megan dodała:

Mam nadzieję, że poświadczysz to, co właśnie powiedział, gdy będę negocjowała

podwyżkę. Gordian mrugnął porozumiewawczo do Annie.

Biedna Megan musi się jeszcze sporo nauczyć o lojalności między byłymi

myśliwcami. W uśmiechu Annie pojawiło się coś więcej niż humor.

Zostałeś zestrzelony nad Wietnamem, prawda? - spytała.

Gordian skinął głową.

- Przez sowiecką rakietę typu Goa podczas przelotu na małej wysokości nad Khe

Xanh. - Umilkł na chwilę. - Latałem od roku z 355. z Laosu, a następne pięć lat

spędziłem w więzieniu Hoa Lo. - „Hanojski Hilton”. Mój Boże, prawda. Czytałam, jak

background image

traktowano tam więźniów. O komorach gwiezdnych... - Annie umilkła, przypominając

sobie detale.

Szczególnie utkwiły jej w pamięci pokoje 18 i 19 w rejonie określanym przez jeńców

mianem „Hotelu Złamanych Serc”. Pierwszy nazwali Zmiękczalnią, drugi -

Pryszczatym. W Zmiękczalni bito nowo przybyłych, by zdali sobie sprawę, gdzie się

znaleźli. Pryszczaty nazwę zawdzięczał specyficznie położonemu tynkowi, który

tworzył guzowate nierówności skutecznie tłumiące krzyki torturowanych. Ten oraz

podobne wynalazki były spuścizną po Francuzach. Można mówić o tej nacji, co się

chce, ale trzeba przyznać, że na skolonializowanych obszarach Francuzi pozostawili

wzbudzające szacunek więzienia, z których nie sposób było uciec. Potrafiono w nich

wymusić pożądane zmiany behawioralne u najbardziej nawet zatwardziałych i

niepoprawnych osadzonych. Do takich należało właśnie więzienie Hoa Lo czy słynna

kolonia karna na Diabelskiej Wyspie przy wybrzeżu Gujany Francuskiej. Brutalna

bezwzględność i nieludzkie warunki były ich atrybutami, a Wietnamczycy okazali się

wyjątkowo pojętnymi uczniami i w pełni wykorzystali swą kolonialną spuściznę. Ja też

słyszałem o twoich przejściach - przerwał ciszę Gordian. - Sześć dni ukrywania się w

Bośni po katapultowaniu z F-16 na dwudziestu siedmiu tysiącach stóp. Przeżyłaś

chyba tylko dzięki łasce boskiej.Dzięki łasce boskiej, kursowi przetrwania,

radiotelefonowi i azbestowemu żołądkowi, z którego wyśmiewano się, odkąd sięgam

pamięcią, a który okazał się wyjątkowo przystosowany do diety składającej się z larw

i gąsienic - wyjaśniła rzeczowo. - Teraz, kiedy właściwie każdy samolot wyposaża się

w twój system naprowadzająco-rozpoznawczy GAPSFREE, jest znacznie mniej

prawdopodobne, by jakiś pilot dał się tak zaskoczyć jak ja.
- Przeceniasz moje zasługi, a nie doceniasz własnych. - Widać było, że poczuł się

nieswojo. Czym prędzej zmienił temat, wskazując na salę. - Choć założę się, że

zgodzimy się, że to rzeczywiście jest godne uznania. Annie, nieco zaskoczona,

przytaknęła odruchowo. Jeśli się nie myliła - a gdy oceniała ludzi, myliła się raczej

rzadko miała właśnie okazję zobaczyć przebłysk autentycznej skromności swego

rozmówcy. U kogoś takiego jak Gordian, czego nauczyło ją przebywanie wśród

wysoko postawionych i potężnych osobistości, był to prawdziwy ewenement. Uczyła

się naturalnie na własnych błędach i nie były one najsympatyczniejsze. - To twój

pierwszy start? - spytała. - W innej niż rola widza, tak. Kiedy nasze dzieci były

jeszcze dziećmi, przyjechaliśmy z Ashley, by z terenu przeznaczonego dla

publiczności obserwować start Endeavora. To było spektakularne przeżycie, ale w

porównaniu z obecnością w centrum startowym... - Drętwieją palce, a serce

podskakuje - powiedziała ze zrozumieniem Annie. - Sądzę, że dla ciebie to też

jeszcze nie rutyna - zauważył z uśmiechem.
- I nigdy nie będzie.
Po chwili Gordian wstał, widząc zbliżającego się administratora NASA Charlesa

Dorseta. Uścisnęli sobie dłonie i Dorset porwał go na spotkanie z grupą osobistości

przebywających w sąsiednim pokoju.Co będzie dalej? - spytała Megan, pochylając

się nad opuszczonym przez Gordiana fotelem. - Tyle się tu naraz dzieje, że trudno

wszystko ogarnąć. Nie przejmuj się. Wysyłanie ludzi w kosmos to skomplikowany

proces. Nawet astronauci nie pamiętaliby o wszystkim bez ściąg. A mają za sobą lata

treningów i mnóstwo prób pocieszyła ją Annie. - Mówisz poważnie? O tych ściągach?

- Przykleja się je na tablicy przyrządów - wyjaśniła. - Mały krok dla ludzkości, wielki

dla rzepów. Klej może być zbyt słaby, więc nie używa się kartek samoprzylepnych,

lecz folii z rzepami. - Zerknęła na zegarek. - Żebyś się lepiej orientowała, co nas

czeka, do startu pozostała mniej więcej godzina i jak dotąd wszystko idzie dobrze.

Zespół odprowadzający zamknął i zabezpieczył właz, a za chwilę opuści stanowisko

background image

startowe i uda się w rejon wycofania. Komputerowe sprawdzanie poprzedzające start

rozpoczęło się wiele godzin temu, ale na pokładzie promu i tak jest mnóstwo

przełączników, więc teraz załoga upewnia się, czy wszystkie znajdują się we

właściwych położeniach. - Przyznam się, że zaskoczyła mnie liczba personelu w tej

sali - powiedziała Megan. - Oglądałam już starty w telewizji i spodziewałam się licznej

obsady, ale tu jest ze dwustu ludzi. - Niezły strzał - przyznała Annie. - Właściwie

nieco więcej, około dwustu pięćdziesięciu. Ale to i tak połowa obsady z czasów, gdy

startowały misje Apollo - wyjaśniła. - Jeszcze kilka lat temu potrzebowaliśmy o jedną

trzecią więcej. Nowy sprzęt i oprogramowanie systemu kontroli startu pozwoliły

skonsolidować całą operację i zmniejszyć liczbę operatorów. - Przepraszam, że

wyszedłem w połowie rozmowy, ale Chuck chciał, żebym poznał jego zastępców -

przeprosił Gordian, zjawiając się z powrotem. Dla kogo Chuck, dla tego Chuck,

pomyślała Annie. Dla niej wciąż był to pan Dorset. Jak widać, nie wszędzie w NASA

obowiązywała zasada mówienia po imieniu. Zapamiętała jednak, że nie powiedziała

tego głośno, by nie urazić gościa. - Gdy cię nie było, wypytałam Annie o różne rzeczy

- poinformowała go Megan. - Dowiedziałam się mnóstwa interesujących rzeczy.
- W takim razie mam nadzieję, że jeszcze jeden żądny wiedzy uczeń nie sprawi

zbytnich kłopotów - powiedział Gordian, siadając w fotelu. - W ogóle. - Annie

uśmiechnęła się lekko. - Dopóki będziemy rozmawiali cicho, możecie pytać, o co

tylko chcecie. Przez następne pięćdziesiąt minut to właśnie robili. Na dziewięć minut

przed startem wstrzymano odliczanie i w sali zapadła cisza. Kontrolerzy czekali w

gotowości, obserwując poczynania zespołu zarządzającego, który tworzyli wyżsi

pracownicy agencji oraz inżynierowie odpowiedzialni za tę misję. Grupa odbywała

cichą, lecz poważną naradę, a kilku jej członków sięgnęło po telefony przymocowane

do pulpitów. - Wstrzymanie odliczania w tym momencie to także rutynowe

postępowanie - wyjaśniła Annie, czując zaintrygowane spojrzenia rozmówców. -

Pozwala astronautom i personelowi naziemnemu nadgonić opóźnienia w

sprawdzaniu sprzętu i wprowadzić ostatnie poprawki, jeśli zachodzi taka potrzeba. W

tym czasie członkowie zespołu zarządzającego podejmują ostateczne decyzje. Przed

startem niektórzy chcą się jeszcze porozumieć z inżynierami z Houston. Kiedy każdy

podejmie decyzję, głosują, by sprawdzić, czy osiągnęli konsensus. - Annie wskazała

lekkie słuchawki leżące na jej pulpicie i dwa dodatkowe zestawy przeznaczone dla

Gordiana i Megan. - Gdy ponownie zacznie się odliczanie, możecie je nałożyć.

Będziecie słyszeć rozmowy między promem a obsługą. - Głosowanie, o którym

wspomniałaś... długo trwa? - spytała Megan.
- To zależy od pogody, problemów technicznych, które pojawiły się do tego czasu, i

mnóstwa innych czynników. Jeśli jeden z kierowników będzie miał zły horoskop na

ten dzień, teoretycznie może wymusić odłożenie startu. Choć nigdy o czymś takim

nie słyszałam, przyznaję, że zdarzały się dziwne przypadki. Na przykład, pięć czy

sześć lat temu start Discovery został odłożony o przeszło miesiąc za sprawą pary

dzięciołów. Gordian spojrzał na nią. - Dzięciołów?!
- Dzięciołów. - Annie uśmiechnęła się, widząc jego minę. Zamiast interesować się

drzewami wydziobywały dziury w osłonie zewnętrznego zbiornika paliwa. Po

naprawie wezwano ornitologa, który przepłoszył je, wieszając wokół stanowiska

startowego sztuczne sowy. - Niesamowite. - Gordian potrząsnął głową. - Nie

przypominam sobie, żebym cokolwiek o tym słyszał... Opowieści z przylądka.

Mogłabym wam powiedzieć więcej, niż mielibyście ochotę usłyszeć. - Zachichotała. -

Ale nie musicie się obawiać. Z tego, co widzę, dziś decyzja o starcie zapadnie

szybko. I miała rację - w ciągu kilku minut narada skończyła się, kierownicy wrócili do

swoich pulpitów i sięgnęli po telefony. Na wielkim ekranie widać było obraz z kamer

background image

przemysłowych pokazujących stanowisko startowe popularnie zwane „kominem”:

kratownicę podtrzymującą w pionie dwa silniki rakietowe na paliwo stałe, masywny,

wysoki na sto pięćdziesiąt stóp zbiornik zewnętrzny i sam prom zwany orbiterem.

Annie doskonale znała jego wnętrze jak tylko potrafi ktoś, kto latał na jego pokładzie -

i widziała oczyma wyobraźni to, czego nie pokazywały kamery. Jim i jego pilot Lee

Everett, przypięci pasami do foteli, mieli opuszczone przysłony hełmów, gdyż słońce

zalewało kokpit potokiem światła. Za nimi spoczywały Gail Scott, zajmująca się

ładunkiem, i specjalistka do spraw misji Sharon Ling; trzej pozostali członkowie załogi

zajmowali fotele nieco niżej, na środkowym pokładzie. Wszyscy siedzieli, ale fotele

znajdowały się prostopadle do ziemi, by zredukować skutki przeciążeń

występujących podczas startu i wznoszenia. Annie nigdy nie miała problemów z

żołądkiem podczas lotu, ale wiedziała, że wszyscy za prawym uchem mają

przyklejony plaster ze skopolaminą neutralizującą symptomy powodowane przez

przyspieszenie czy zanik ciążenia. Sercem i duszą była z nimi, doświadczając tego

samego, czego oni doświadczali na każdym etapie. Do startu pozostało pięć minut.

Annie skupiła się na głosach w swoich słuchawkach. - ...kontrola, tu Orion - mówił

Jim. - Odpalamy APU. Pierwszy i drugi na zielonym, trzeci w trakcie rozruchu. -

Rozumiem, melduj stan trzeciego - odparł kontroler.
- Zielony. Mamy sprawne trzy na trzy. Pracują bez zarzutu. - Rozumiem Orion.

Ślicznie. Annie czuła, jak narasta w niej podniecenie. Rozmowa oznaczała, że

zasilane hydrazyną rozruszniki mające odpalić w trakcie lotu wznoszącego główne

silniki promu zostały uruchomione i działały prawidłowo. Słuchała dalej. Prom

przeszedł na własne zasilanie, w zewnętrznym zbiorniku podwyższono ciśnienie.

Obok niej Gordian z fascynacją wpatrywał się w stanowisko startowe. Teraz

rozmawiali wyłącznie kontrolerzy - reszta milczała zgodnie z wymogami procedur

startowych. Tych przestrzegano z całą surowością, choć Annie podejrzewała, że

przytłaczająca powaga chwili i tak pozbawiłaby ją głosu. Na dwie minuty przed

godziną T główny kontroler oznajmił, że prom gotów jest do startu, a Annie poczuła

mrowienie, które z opuszków palców przeszło na całe jej ciało. Zapamiętała, że gdy

do wyznaczonego czasu brakowało sześciu sekund, spojrzała na zegar wbudowany

w konsolę. W tym momencie w półsekundowych odstępach i w kolejności

kontrolowanej przez komputer pokładowy Oriona powinny odpalić główne silniki

promu. Zamiast tego zaczęły się kłopoty. I to te najgorsze, niezapomniane.
Od momentu, w którym zorientowała się, że coś jest nie tak, aż do tragicznego finału

wszystko przebiegało z tak ogromną prędkością, iż zaskoczenie przekształciło się w

pełne osłupienie i niedowierzanie. W pewien sposób było to zbawienne, gdyż stłumiło

przerażenie, które inaczej mogło się okazać przytłaczające.Kontrola... mam czerwony

stan silnika numer trzy. - Spięty głos należał do Jima. A chwilę później w

słuchawkach rozległ się przeszywający dźwięk głównego alarmu.Mamy gorący

silnik... spada ciśnienie LH2... uruchomiły się detektory dymu... mamy dym w

kabinie! Przez salę przebiegł dreszcz. Annie spojrzała na ekran, odruchowo

zaciskając dłonie w pięści. Z dyszy jednego z głównych silników Oriona wystrzelił

słup oślepiającego ognia.Natychmiast przerwać start! - Głos kontrolera był spokojny,

choć wiele go to kosztowało. - Rozumiesz, Jim? Natychmiast opuśćcie orbiter!

Rozumiem... - wykaszlał Jim. - Ja... my... trudno cokolwiek zobaczyć...Jim, biały

pokój wrócił na pozycję! Wynoście się stamtąd, i to już! Annie z trudem przełknęła

ślinę. Podobnie jak wszyscy astronauci wielokrotnie ćwiczyła awaryjne opuszczanie

promu i doskonale znała procedurę. Białym pokojem nazywano niewielką komorę

ciśnieniową umieszczoną na końcu wysięgnika łączącego wieżę z włazem promu. W

niej astronauci docierali na pokład, a na dziesięć minut przed startem odłączała się

background image

automatycznie wraz z wysięgnikiem. Teraz ponownie znalazła się na miejscu.

Zgodnie z ustalonymi procedurami ewakuacyjnymi załoga opuszczała prom przez

właz, po czym przebiegała po wysięgniku na platformę znajdującą się po przeciwnej

stronie wieży. Z niej do oddalonego o tysiąc dwieście stóp podziemnego bunkra

biegło pięć stalowych lin odpornych na duże obciążenia. Do każdej przymocowana

była stalowa klatka mogąca pomieścić od dwóch do trzech osób, która po zwolnieniu

zaczepu zjeżdżała do bunkra i lądowała w nylonowej sieci amortyzującej. Najpierw

jednak... Najpierw jednak astronauci musieli dotrzeć do klatek. Na ekranie widać

było pomarańczowobiałe płomienie pulsacyjnie wystrzeliwujące ze wszystkich już

silników. Płytę spowił gęsty, tłusty czarny dym, który wkrótce przesłonił część rufową

promu i sięgnął skrzydeł. Bez wątpienia panowała tam ogromna temperatura, a robiło

się jeszcze goręcej. Choć Annie była przekonana, że osłony termiczne Oriona mogą

zapobiec zapaleniu się kadłuba, wiedziała, iż temperatura i dym bardzo szybko

zamienią wnętrze w śmiertelną pułapkę. A jeśli zajmie się paliwo lub odpalą silniki na

paliwo stałe... Zmusiła się, by o tym nie myśleć. Kurczowo przycisnęła ręce do boków

i nie odrywała wzroku od ekranu. Łączność z Jimem została przerwana, a z

gorączkowych rozmów przekrzykujących się podnieconych kontrolerów, które

wypełniały słuchawki, trudno się było zorientować, co z załogą. Skupiła wzrok na

ekranie, czekając, aż astronauci opuszczą prom. Nagle wydało się jej, że widzi

postacie w marchewkowych skafandrach na otoczonej barierką platformie po

zachodniej stronie wieży, tam gdzie umieszczono klatki. Jednak odległość od kamer

w połączeniu z wszechobecnym dymem utrudniała obserwację, toteż nie była pewna,

czy rzeczywiście widziała tam załogę. Nie odrywała zmrużonych oczu od ekranu i

prawie przekonała siebie, że to naprawdę byli podwładni Jima, gdy wieżą

wstrząsnęła pierwsza eksplozja. Była tak silna, że zadzwoniły szyby w oknie

widokowym centrum. Annie bardziej ją odczuła, niż usłyszała. Wciąż czuła w

kościach to przyprawiające omdłości drżenie, gdy kolejny wybuch rozerwał rufę

promu i otoczył ogniem dolną część wieży. Gwałtownie pochyliła się w fotelu, modląc

się jednocześnie do wszystkich bogów, którzy mogliby jej wysłuchać. Na ekranie

widać było malutkie sylwetki w pomarańczowych skafandrach gorączkowo ładujące

się do klatek. Za nimi wyrastała potężna ściana ognia. Nie potrafiła ocenić, ilu

astronautów znajdowało się na platformie, gdyż z tej odległości byli niewiele więksi

od mrówek. Temperatura uruchomiła system przeciwpożarowy na stanowisku

startowym i przez długą chwilę Annie nie widziała nic poza kłębami pary i dymu,

przez które przebijała się poświata ognia otaczająca dolną część promu i wieży. W

tym momencie pierwsza klatka rozpoczęła szaleńczy zjazd po linie. W ślad za nią

wystrzelił z dołu język ognia, ale tylko liznął stalową konstrukcję. Ku swemu

przerażeniu Annie dostrzegła na platformie pozostałych członków załogi; ich sylwetki

rysowały się na tle oślepiająco jasnych płomieni. Druga klatka została zwolniona

dziesięć lub piętnaście sekund po pierwszej, czyli z opóźnieniem nie do przyjęcia

podczas jakichkolwiek ćwiczeń. Zastanowił ją ten poślizg, ale raz jeszcze zmusiła się,

by nie myśleć o tym, co mogło spowodować takie opóźnienie. Widziała jednak to, co

widziała... a później uświadomiła sobie, że takie właśnie świadomie tłumione myśli

najgłębiej wbijają się w pamięć i dręczą człowieka niczym uprzykrzony, nie mogący

znaleźć spokoju duch. Następne kilka minut było czystą torturą nieświadomości i

oczekiwania połączonych z całkowitą bezsilnością. Nikt w centrum nie mógł nic

zrobić; musieli czekać, aż astronauci odezwą się ponownie z bunkra. Czekać,

wpatrywać się w ekran i nie poddawać szaleństwu. W sali panowała absolutna cisza.

Annie przygryzła dolną wargę.
W końcu w słuchawkach rozległ się podniecony głos:

background image

Kontrola, tu Everett. Druga klatka jest na dole i sądzę, że wszyscy jesteśmy...

Nagle głos umilkł.
Annie siedziała bez ruchu, czując, jak łomoce jej serce. Nie wiedziała, co się dzieje,

nie wiedziała nawet, co czuje. Ulga, którą wywołał głos Lee, zmieszała się z

desperacją i zaskoczeniem. Dlaczego tak nagle zamilkł?Lee? - W słuchawkach

odezwał się kontroler. - Przestaliśmy cię słyszeć, Lee. Co się stało? Odpowiedziała

mu długa jak wieczność cisza. W końcu Everett odezwał się ponownie, lecz jego

głos był stłumiony, przerażony: Boże!... Gdzie jest Jim?... Gdzie jest Jim?! Gdzie...?!

Z tego, co nastąpiło później, Annie zapamiętała niewiele głównie porażającą

bezsilność i coraz bardziej docierającą do niej rzeczywistość, która zdawała się

wciągać ją w bezdenną, pozbawioną powietrza dziurę. Na zawsze utkwiło jej w

pamięci tylko jedno: w którymś momencie spojrzała na Rogera Gordiana. Siedział

blady i zapadnięty w sobie, jakby jakaś eksplozja odrzuciła go na oparcie fotela. Po

pytaniu Everetta w jego oczach była już wyłącznie pustka. I ten właśnie pusty wzrok

uzmysłowił jej, że Gordian zna odpowiedź. Podobnie jak ona i wszyscy obecni na

sali. Pułkownik Jim Rowland... Jim... Jim odszedł na zawsze.
2

RÓŻNE MIEJSCA

17 KWIETNIA 2001 5.00 PO POŁUDNIU CZASU WSCHODNIEGO

Opuścili międzynarodowe lotnisko w Portland wynajętym chevroletem, który dni

świetności miał już dawno za sobą. Przejechali ponad sto mil Maine Turnpike do

Gardiner, gdzie droga łączyła się z autostradą międzystanową, która omijając

Bangor, biegła zakolami na północny wschód i północny zachód ku granicy z

Kanadą. Gdy zostawili za sobą zjazd na Bath i Brunswick, już tylko ich samochód

przemierzał trasę pośród przysypanych śniegiem drzew iglastych. Była długa, choć

łagodna zima, jakie zwykle panują w Nowej Anglii. Punkt opłat był opuszczony:

brakowało szlabanu i kamer, a wisząca smętnie puszka na drobne miała co prawda

napis, że opłata wynosi pięćdziesiąt centów, lecz ojej wysokości decydowało

sumienie kierowcy. Pete Nimec wygrzebał z kieszeni dwie monety i wrzucił je do

puszki. Ćwierćdolarówki? - zdziwiła się siedząca obok niego Megan; były to pierwsze

słowa, które wypowiedziała od godziny. - Nie wiedziałam, że jesteś taki uczciwy. Nie

zdejmując nogi z hamulca, spojrzał na nią przeciągle zza okularów

przeciwsłonecznych. - Gdybyś przyjrzała się bliżej, wiedziałabyś, że są kanadyjskie -

odparł po chwili. - Czekałem od ostatniego pobytu tutaj, żeby je oddać. Wcisnął mi je

kasjer w budce, bo była kolejka. Wiesz, że nie lubię mieć długów. - Kiedy to było?

Mniej więcej rok temu - wyjaśnił, puszczając hamulec. Około piętnastu mil za

punktem opłat skręcili w zjazd na Augustę, zatankowali na najbliższej stacji i po

minięciu kilku smętnych, nie pierwszej świeżości sklepów wyjechali na autostradę

numer trzy - biegnącą pośród wzgórz dwupasmówkę prowadzącą na wschód, w

stronę wybrzeża. Megan ponownie zamilkła i spoglądała przez okno. Niebo

przesłaniały ciemnoszare chmury, a wiatr - w miarę jak zbliżali się do wybrzeża -

stawał się coraz bardziej agresywny i wciskał się do wnętrza przez niewidoczne

szczeliny między drzwiami a karoserią. Chłodne podmuchy powoli, lecz nieustannie

wygrywały walkę z ogrzewaniem. Za szybą przesuwały się monotonnie całe połacie

zaśnieżonego lasu, a przerwy wypełniały stacje benzynowe i punkty handlu gratami

albo... punkty handlu gratami i stacje benzynowe. Meg była przekonana, że sterty

pordzewiałych zlewozmywaków, używanych rowerów, mebli kuchennych, sprzętów

ogrodowych i naczyń gromadzono tu w ciągu całych dziesięcioleci, i nic nie

wskazywało na to, by cokolwiek opuściło któryś z przydrożnych śmietników. Poczuła,

background image

jak wstrząsają nią dreszcze, i głębiej wtuliła brodę w kołnierz czarnej skórzanej kurtki.

Oprócz niej miała na sobie niebieskie jeansy i czarne buty do kostek, a spięte w

koński ogon gęste kasztanowe włosy przykryła wojskową czapką polową z daszkiem.

Nimec pomyślał ze zdziwieniem, że wyglądała na zmęczoną - zdradzały to zwłaszcza

jej oczy. - Zastanawiam się, kto kupuje te stare śmieci - odezwała się w pewnym

momencie. - Pojęcia nie mam, ale pamiętaj, że w tej części kraju wszystko ma życie

pozagrobowe. Obiekty nieożywione też. To brzmi świętokradczo. Wzruszył

ramionami.

Ktoś mógłby powiedzieć, że przemawia przeze mnie jankeska tolerancja.

Uśmiechnęła się nieznacznie i włączyła radio, ale sygnał nadającej przez cały czas

wiadomości bostońskiej stacji, której słuchała na początku podróży, był już zbyt

słaby. Po minucie odbierania zakłóceń lub statycznego szumu wyłączyła je i odchyliła

się z powrotem na oparcie fotela. - Nic - stwierdziła. - Pewnie lepiej dla ciebie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Posłała mu zaskoczone spojrzenie. - Na lotnisku

widzieliśmy nagłówki gazet, a gdy wyjeżdżaliśmy z Portland, słyszeliśmy najnowsze

wiadomości - rzekł Nimec. - Ja też chciałbym jak najszybciej poznać wyniki

dochodzenia w sprawie Oriona, ale sama wiesz, że to musi po trwać i że długo nie

będzie wiadomo nic nowego. Teraz media będą przeżuwały na setki sposobów

informacje, które słyszałaś już co najmniej kilkadziesiąt razy, i z uporem maniaka

będą cię nimi waliły po głowie. - Wiesz, że jestem odporna na uszkodzenia. - Nie o to

mi chodziło. Nie mogę tylko uwolnić się od myśli, że lepiej byłoby dla ciebie,

gdybyśmy odłożyli ten wyjazd... - Zawarliśmy umowę: pokażę ci, jak ty pokażesz mi. -

Ładnie to ujęłaś - przyznał rozbawiony. - Mimo to miałaś ostatnio kilka ciężkich dni.

Megan potrząsnęła głową.

Ciężkie jest to, co przytrafiło się astronautom. Rodzinie Jima Rowlanda. Ja tylko

chciałabym wiedzieć, dlaczego tak się stało. Nigdy do końca nie potrafiłam

zrozumieć, dlaczego dla rodzin ofiar wypadków lotniczych tak ważne było poznanie

minuta po minucie przebiegu zdarzeń i przyczyny awarii. Sądziłam, że świadomość,

czy była to awaria silników, konstrukcji nośnej czy błąd pilota, niczego nie zmienia, bo

nikogo nie wskrzesi, i że lepiej byłoby, gdyby jak najszybciej o wszystkim zapomnieli i

pozwolili grupie dochodzeniowej pracować w spokoju. - Ponownie potrząsnęła głową.

- Teraz nie daje mi spokoju świadomość, że mogłam być aż tak tępa. Nimec siedział

wyprostowany i wpatrywał się w drogę.

Taka złość nic nie da - powiedział w końcu. - Trudno zrozumieć kogoś, jeśli

samemu nie przeżyło się czegoś równie strasznego. Nie odpowiedziała.
Kiedy dotarli do stanowego parku Lake St. George, krajobraz zaczął się zmieniać -

oprócz stacji benzynowych i sklepików z używanymi sprzętami na granitowych

zboczach wzgórz po lewej pojawiły się zadrzewione tereny campingowe, a po prawej

rozpostarła się szara i gładka toń jeziora. Jego brzeg pokrywał topniejący śnieg i

dywan liści, które jak się zdawało - trwały tam od dawna i ignorowały niszczycielskie

zapędy wiatru. - Najwyraźniej uważasz, że to spotkanie jest ważne. Przynajmniej na

tyle, że nie poleciałeś na Florydę - oceniła, przerywając milczenie. Nimec wzruszył

ramionami.
- Na miejscu jest już Federalna Administracja Lotnictwa

Cywilnego i pół tuzina innych agencji federalnych, nie licząc

specjalistów z NASA. Gord uruchomił też z pewnością swoje

kontakty w agencji, by wysłać grupę inżynierów UpLink w

charakterze obserwatorów. Poza tym wypadki promów podczas startu

background image

to nie moja dziedzina. Na przylądku tylko bym przeszkadzał,

plącząc się innym pod nogami. Tu mogę coś osiąg nąć.

Potrzebujemy... - Nagle zamilkł i odchrząknął. Już miał

powiedzieć: „Potrzebujemy kogoś na miejsce Maxa”, lecz w

ostatniej chwili zdążył się ugryźć w język.

Przed swą śmiercią Max Blackburn był zastępcą Nimeca w sekcji

ochrony UpLink. Stopniowo został specjalistą od rozwiązywania

kłopotów, a tych nie brakowało, jako że zakłady mieściły się w

rozmaitych państwach, a często i w światowych punktach zapalnych.

Jego umiejętności samodzielnego działania i podszywania się pod

inne osoby okazały się niezastąpione, ale za swoją gorliwość i

skłonność do ryzyka zapłacił najwyższą cenę. Max nie zmarł

spokojnie we śnie - zginął przedwcześnie gwałtowną i trudną do

zaakceptowania śmiercią. Usiłując o tym nie myśleć, Nimec o mało

zapomniałby o pogłoskach, według których Blackburna i Megan

łączył krótkotrwały, lecz namiętny związek. Być może katastrofa

promu nie była jedyną przyczyną jej ponurego nastroju. Bez

względu na to, jak delikatnie próbowałby to ująć i jak starannie

unikaliby wymieniania nazwiska Maxa, nie dało się ukryć, że

przybyli do Maine, gdyż szukali kogoś, kto mógłby zająć jego

miejsce. Odkąd rankiem opuścili San Jose, towarzyszyły im dwa

cienie: pułkownika Rowlanda i Maxa Blackburna. - Musimy

uporządkować pewne sprawy - podjął Nimec, starannie dobierając

słowa. - Te nowe roboty wartownicze, których używamy w Brazylii,

są ładne i pożyteczne, ale podstawą zabezpieczenia każdego

obiektu jest odpowiednio liczna i dobrze wyszkolona grupa

wartowników. Powinniśmy zwiększyć tamtejszy kontyngent i zewrzeć

jego strukturę, a podwoić te działania w zakładach w

Kazachstanie. - Przerwał na chwilę. Szkoda, że Starinow pod

wpływem parlamentu musiał nas pozbawić prawa do ochrony naszych

obiektów. Wydawałoby się, że to, że kilka lat temu uratowaliśmy

mu skórę, powinno pomóc, a tymczasem wręcz nam to zaszkodziło.

Wychodzi na to, że jego rząd za punkt honoru postawił sobie

udowodnić całemu światu, że potrafi sam zapewnić bezpieczeństwo

wszystkiemu, co znajduje się na ich terenie. Typowe paranoiczne

rozumowanie Rosjan, jeśli chcesz wiedzieć. Jeszcze za dwieście

lat nie przestanie im się odbijać czkawką to, że Napoleon zajął

Moskwę.Podobnie jak my nigdy nie zapomnimy, że to na polecenie

jednego z ich polityków został na przełomie tysiącleci zrównany

z ziemią Times Square. Tego nie można porównywać: Pedaczenko był

bandytą i zdrajcą. A poza tym, z tego, co wiem, Napoleon nie był

Amerykaninem. Megan uniosła rękę. - Czekaj, Pete. Możemy wrócić

do tematu, jeśli będziesz miał ochotę. Ale przed chwilą

powiedziałeś coś... uważasz, że wybuch promu nie był

wypadkiem?Nie. Nie widzę też żadnego powodu do podejrzeń. Ale

wolę być przygotowany.

- I naprawdę sądzisz, że najlepiej pomoże ci w tym Tom Ricci?

Nimec przez chwilę nie odpowiadał, choć zdążył się już

przyzwyczaić do sceptycyzmu Meg w kwestii Ricciego.Rozumiem twoją

rezerwę i przyznaję, że to strzał w ciemno, ale powinnaś zachować

otwarty umysł. Przynajmniej spotkaj się z nim, zanim skreślisz

background image

go jako kandydata na to stanowisko. Megan zmarszczyła brwi. Pete,

jestem pewna, że Ricci to dobry kandydat, a gdybym nie uważała,

że trzeba go uczciwie ocenić, nie byłoby mnie tu. Ale po

wydarzeniach w Rosji i w Malezji powinniśmy się na uczyć, że

globalne przedsięwzięcia UpLink prędzej czy później znów rzucą

nas w sam środek jakiegoś politycznego kryzysu. I ty, i Vince

Scull nalegacie, żebyśmy zwiększyli liczebność ochrony i

wyszkolili ją tak, by potrafiła odpowiednio zareagować, kiedy

następnym razem znajdziemy się pod ostrzałem. Zgadzam się z wami,

uważam tylko, że do wcielania tych zmian w życie bardziej nadaje

się ktoś o, powiedzmy, mniej urozmaiconym życiorysie. - Tym razem

to Nimec zmarszczył brwi - ten argument słyszał już wielokrotnie

i przyznawał, że jest w nim trochę racji, ale... Ale tylko ośli

upór kazał mu powtarzać, że właśnie Ricci ma odpowiednie

kwalifikacje, by zrestrukturyzować światową organizację, która -

jak twierdziła Megan Breen - coraz bardziej przypomina swą

wielkością i systemem wojsko, a coraz mniej policję. Zaskoczony

swymi wątpliwościami, porzucił te rozmyślania i skoncentrował się

na prowadzeniu samochodu. Kiedy minęli jezioro, skręcił w lewo

w miasteczku Belfast i wyjechał na autostradę USl prowadzącą na

północ. Pokonali most spinający brzegi małej zatoczki, w której

był port, i kontynuowali podróż wzdłuż wybrzeża. Tu sklepy z

używanymi sprzętami zmuszone były ustąpić miejsca restauracjom

i ośrodkom wczasowym, a te, które pozostały, wyraźnie istniały

dla turystów, nie zaś dla lokalnych majsterkowiczów, gdyż

większość miała na szybach bezpodstawne, ozdobne napisy „ANTYKI”.

Duża część z nich była zamknięta na zimę, podobnie jak motele,

restauracje i pensjonaty. Niemal przy każdym z nich znajdowała

się tablica życząca gościom udanych świąt Bożego Narodzenia i

zapraszająca ich, by powrócili po Dniu Pamięci. Jechali cały czas

na północ autostradą nadbrzeżną, niewiele rozmawiając i od

niechcenia obserwując krajobraz. Z prawej, między pułapkami na

turystów, prześwitywała zatoka Penobscot o linii brzegowej pełnej

kamiennych osypisk i skalnych formacji noszących ślady

wieloletniej działalności wiatru, co dawało wrażenie prymitywnej

dziczy, bardziej uśpionej niż cywilizowanej i w każdej chwili

gotowej do wrogiego zachowania. Mieli też stałe poczucie

bliskości morza, a to za sprawą wszechobecnych mew i odbicia

światła od wody, dzięki któremu słabe zimowe słońce choć w części

neutralizowało przytłaczającą szarość chmur. - Tu jest zupełnie

inaczej niż w środku kraju, prawda? odezwała się niespodziewanie

Megan. - Wprawdzie okolica sprawia wrażenie opuszczonej, ale...

sama nie wiem...

- To urokliwe opuszczenie.

- Coś w tym stylu. Zupełnie jakby reszta świata była gdzieś

daleko. Rozumiem, dlaczego Ricci wybrał ten rejon na kryjówkę.

Jeśli nie masz nic przeciwko takiemu ujęciu sytuacji. - Nie mam,

bo przez ostatnie osiemnaście miesięcy to właśnie robi - odparł

Nimec i skinął głową, wskazując zielono-biały drogowskaz TRASA

175 - BLUE HILL, DEER ISLE, STONINGTON.

- Wygląda na to, że zbliżamy się do zjazdu - dorzucił. - Za

background image

jakieś czterdzieści minut poznasz mojego przyjaciela i byłego

współpracownika. Jeśli chodziło o zjazd, Nimec miał rację, ale

pomylił się co do czasu, ponieważ ledwie dziesięć minut później

Megan Breen poznała Toma Ricciego... podobnie jak dwóch lokalnych

stróżów prawa. Dla nikogo nie było to miłe spotkanie. A dla Megan

okazało się także niezapomnianym.

2.00 PO POŁUDNIU CZASU PACYFICZNEGO

Nordstruma zawsze fascynował fakt, że Roger Gordian, który za cel

swej krucjaty obrał otwarcie i przemianę świata dzięki rozwojowi

telekomunikacji, sam rzadko się na ten świat otwierał i miał

najbardziej niezmienny charakter, z jakim Alex kiedykolwiek się

zetknął. Ale takie sprzeczności były często spotykane u osób,

które dokonały w życiu czegoś naprawdę wielkiego, zupełnie jakby

energia spożytkowana na osiągnięcie tych celów wyczerpała

rezerwy, które zwykli ludzie wykorzystywali w codziennym życiu.

Choć mogła ponosić go wyobraźnia, a Gord mógł po prostu lubić

swoje meble. Zatrzymał się w progu gabinetu Gordiana i rozejrzał

uważnie, porównując obecny wygląd z tym sprzed dziesięciu lat,

sprzed roku i z zeszłej jesieni, kiedy był tu po raz ostatni.

Zgodnie z oczekiwaniami wszystkie meble były takie same jak

zawsze i dokładnie w tym samym stanie. Był to testament

starannego użytkowania i paradygmat troskliwych napraw. W ciągu

tych lat biurko Gordiana doczekało się nowego blatu, fotel nowego

obicia, a długopisy wkładów, ale niebiosa nie pozwoliły

najwyraźniej, aby cokolwiek zostało wymienione na inne. -

Dziękuję, że się zjawiłeś, Alex. - Gordian wstał zza swego

biurka. - Zbyt długo się nie widzieliśmy. - Gord i Nord znów w

jednym stoją domku. Jak Ashley

i dzieciaki?

- Nieźle. - Gordian zawahał się na moment. - Julia właśnie

wróciła na jakiś czas. Z osobistych powodów. Nordstrum rzucił mu

znaczące spojrzenie.

Z mężem?

Gordian przecząco potrząsnął głową.

- Z psami?

- Pewnie właśnie śpią na mojej sofie - odparł szef UpLink i

wskazał gościowi fotel. Gest oznaczał koniec poruszanego tematu.

Usiedli po przeciwnych stronach biurka. W gabinecie Gordiana

panowała atmosfera wielkiej stałości i niewzruszalności, a

Nordstrum - który porzucił ojczyste Czechy, posadę w Białym Domu,

nieruchomość w Dystrykcie Columbia i mnóstwo kochanek, a

ostatnio, ze swobodą godną Freda Astaire’a, również doskonałą

karierę - przyznał, że robi ona na nim ogromne wrażenie i zarazem

uspokaja. Nie wydało mu się, że czas się zatrzymał - włosy szefa

holdingu były trochę bardziej szpakowate i przerzedzone, a jego

filigranowa sekretarka zaokrągliła się, ale też oboje ubierali

się elegancko, w zgodzie z panującą modą. Wszakże mimo nawałnic

i przemian gabinet Gorda pozostał gabinetem Gorda. - I jak się

czujesz na tymczasowej emeryturze? - spytał gospodarz. Nordstrum

uniósł brwi. - Tymczasowej? Sprawdź swoje źródła.

background image

- Znowu wychodzi z ciebie dziennikarz. Nie masz jeszcze

pięćdziesiątki i jesteś jednym z najbardziej kompetentnych i

wykształconych ludzi, jakich znam, więc po prostu wywnioskowałem,

że w końcu zechcesz wrócić do pracy.Komplementów nie będę

odrzucał. Natomiast faktem jest, że po aferze z szyframi i po tym

jak niemal porwano mnie na pokładzie atomowego okrętu podwodnego,

tak dalece wypadłem z branży, że ogrodnicy Białego Domu odganiają

mnie sekatorami, nie odczuwam potrzeby, żeby być kimkolwiek innym

niż spokojnym domatorem.

Przez dłuższą chwilę Gordian siedział bez słowa. Przez usytuowane

za nim okno widać było górujący nad zabudową San Jose masyw Mount

Hamilton, który wzmagał jeszcze panującą w gabinecie atmosferę

niezmiennej stałości.Wiem, że byłeś na przylądku, gdy prom miał

wystartować Nordstrum przerwał milczenie. - Oglądałem transmisję

na CNNie. Potworna tragedia.

Gordian skinął głową.

To coś, czego nigdy nie zapomnę - zgodził się. - Uczucie

straty... smutek panujący w sali kontrolnej były nie do opisania.

Gość przyjrzał mu się.

Zakładam, że skontaktowałeś się ze mną z powodu Oriona?

Gordian spojrzał mu w oczy i raz jeszcze powoli skinął głową. -

Miałem w związku z tym dylemat - stwierdził. - Szanuję twoje

pragnienie wolności, ale przydałaby mi się twoja rada. Bardzo by

mi się przydała. - Za każdym razem, kiedy myślę, że już mi się

udało, ktoś mnie ściąga z powrotem - westchnął Nordstrum. Szef

UpLink uśmiechnął się nieznacznie.

- Nie dramatyzuj. Za chwilę zaczniesz się zachowywać jak Pacino.

- Nie ma o czym mówić.

Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Gordian złączył palce na blacie,

przyjrzał się im, po czym przeniósł wzrok na Nordstruma.W latach

osiemdziesiątych, zanim się jeszcze poznaliśmy, napisałeś dla

„Time’a” analizę katastrofy Challengera - odezwał się wreszcie. -

Nigdy jej nie zapomniałem. A ja nigdy się nie dowiedziałem, że

ją czytałeś. - Nordstrum zmarszczył brwi z namysłem. - To był mój

pierwszy duży artykuł... jeśli dobrze pamiętam, spotkaliśmy się

miesiąc czy dwa po jego opublikowaniu.W Waszyngtonie, na

przyjęciu wydanym przez naszego wspólnego znajomego.

Przypadek? - spytał Alex.

Gordian nie odpowiedział.

Nordstrum westchnął ciężko i dał za wygraną.

- Po katastrofie Challengera media uderzyły zgodnie w jeden ton:

że NASA i program kosmiczny są skończone - rzekł. Pamiętam tę

nieustającą paplaninę o tym, jak to całe po kolenie dzieci

obejrzało wybuch w telewizji i doznało szoku emocjonalnego.

Pamiętam niezliczone porównania wypadku do zabójstwa JFK i

przepowiednie, że nigdy nie otrząśniemy się na tyle, by zebrać

się w sobie i ponownie zapragnąć lotu w kosmos. - Bardzo ostro

zaatakowałeś ten punkt widzenia.

- Owszem, i to z wielu powodów. Pozwolił on wykorzystać tragiczny

wypadek: na potrzeby nocnych wiadomości i głupawych talkshow

stworzono doskonałą mieszankę emocji i sensacji. Takie

background image

postawienie sprawy całkowicie ignorowało ludzką odporność i upór,

zupełnie jakbyśmy byli zmuszeni do działania przez czynniki

zewnętrzne, nad którymi nie mamy w ogóle kontroli. A co

najgorsze, doprowadziło to do wniosku, że wypadek nie był niczyją

winą, lecz skutkiem tego, co musiało w końcu nastąpić: trudno,

by ktoś był odpowiedzialny za związek przyczynowo-skutkowy

wywołany czynnikami psychologicznymi. Uważam, że trudno byłoby

wymyślić coś bardziej ogłupiającego i demoralizującego.

Rozumiesz teraz, dlaczego brak mi twoich rad, Alex.

Nordstrum uśmiechnął się nieznacznie.

To się nazywa wazeliniarstwo - odparł po chwili. - W każdym

razie główna teza mojego artykułu wskazywała, że obwinianie

Challengera za utratę publicznego zaufania do NASA było

całkowitym pomyleniem przyczyn i objawów. Wszyscy odczuwali żal

z powodu śmierci astronautów, ale zszargana reputacja agencji nie

była wynikiem narodowego wstrząsu po wypadku. Była konsekwencją

nawarstwiających się już od dawna problemów instytucjonalnych

oraz zabawy w zrzucanie winy, która zaczęła się, gdy komisja

Rogersa, a potem raport Augustine’a wyciągnęły je na światło

dzienne. - Wniosek był taki, że biurokracja w agencji tak się

rozrosła, że zupełnie zdezintegrowała procesy podejmowania

decyzji i zniszczyła autorytet kierownictwa - dodał Gordian.

Każdy kierownik był władcą swego małego królestwa, a waśnie kadry

skutecznie uniemożliwiały wymianę informacji między działami. Tak

to wygląda w skrócie. Ale w ten sposób pomija się zbyt wiele z

tego, co było naprawdę wstrząsające. Informacje o wadzie

pierścienia, który spowodował katastrofę, oraz o innych

potencjalnych zagrożeniach zostały świadomie ukryte, ponieważ

kierownicy mieli na uwadze wyłącznie własne partykularne

interesy. Problemy finansowe, naciski polityczne i terminy

spowodowały, że agencja obniżyła wymogi dotyczące bezpieczeństwa

materiałowego i proceduralnego. Wielu ludzi obawiało się tego

startu, ale nikt nie odważył się zażądać jego przesunięcia. Nie

chcieli wcale narazić astronautów na zwiększone ryzyko. Ulegli

po prostu grupowej psychozie wyrażającej się w przekonaniu, że

zagrożenia są mniej poważne, niż były w rzeczywistości. Każdy

udany start zwiększał ryzyko i z każdym wmawiali sobie, że nadal

będą mieli szczęście i nic się nie wydarzy. Popełniali błędy z

szeroko otwartymi oczami. Gordian obserwował go w milczeniu, a

gdy Nordstrum skończył, skrzyżował ręce na biurku i pochylił się

ku dziennikarzowi.Wiesz dobrze, Alex, że w przypadku Oriona nie

o to chodzi. Obecnie NASA to zupełnie inna firma, bardziej zwarta

i skoncentrowana na osiągnięciu celu. Jej operacje można już

znacznie łatwiej prześledzić z zewnątrz. Standardy bezpieczeństwa

i wymogi jakościowe zostały ponownie podwyższone. Wiesz, że gdyby

mi tego nie udowodnili, nie zaangażowałbym środków UpLink w

budowę tej stacji kosmicznej. Nordstrum zamyślił się.

Może masz rację - powiedział. - Ale społeczne zaufanie do

NASA, które agencja zbudowała w czasach programów Mercury i

Apollo, prawie się wyczerpało, więc przekonanie ludzi o tym, że

nie mylisz się co do NASA, będzie prawdziwym problemem. Nie

background image

zabrzmiało to zbyt optymistycznie.

Nordstrum westchnął.

- Wypadek wzbudził niepewność nawet wśród tych z nas,

którzy wierzą w badania kosmosu. A trzeba pamiętać, że już na

długo przed katastrofą Oriona znaczna część, jeśli nie większość

podatników uważała program za marnotrawienie ich pieniędzy. Dla

krytyków symbolem tego marnotrawstwa jest

właśnie międzynarodowa stacja kosmiczna, mająca kosztować

czterdzieści miliardów dolarów, do czego trzeba jeszcze doliczyć

setki milionów na wykupienie Rosjan, którzy wbrew twierdzeniom

Starinowa nie są wstanie zapłacić swojej części. Przeciwnicy nie

widzą praktycznej wartości tych wydatków, a nikt nie postarał się

skłonić ich do zmiany poglądów. Teraz, po śmierci pułkownika

Rowlanda... Naprawdę chciałbym być większym optymistą.

Gordian pochylił się jeszcze bardziej.

W porządku - powiedział cicho. - To co robimy?

Nordstrum przez długą chwilę siedział bez słowa, nim w końcu

odparł:

- Nie jestem już twoim konsultantem ani dziennikarzem. Mogę

ci tylko poradzić jak ktoś, kto podobnie jak niezliczone rzesze

obywateli tego kraju, obserwuje pracę rządu i wielki przemysł z

dystansu, przez zasłonięte okna. Może zresztą to dobry punkt

widzenia i może łatwiej dzięki temu być ich głosem. - Umilkł na

chwilę. - Przekonaj ich, przekonaj mnie, że śledztwo w sprawie

przyczyn katastrofy Oriona będzie absolutnie uczciwe. I nie chcę

słyszeć o jego postępach od jakiegoś wyspecjalizowanego w unikach

dziennikarza, który sądzi, że jego głównym zadaniem jest

żonglerka faktami i rozmywanie sprawy, podczas gdy ci, którzy

wszystko wiedzą, będą pracować w tajemnicy. Niedobrze mi się

robi, gdy takich widzę, a jak tylko zobaczę któregoś na ekranie,

natychmiast sięgam po pilota i zmieniam kanał. Jeśli pojawi się

coś, co będzie bolesne, niech boli. Raz, choć raz chcę usłyszeć

prawdę, i to otwarcie. I chcę ją usłyszeć od kogoś, komu mogę

ufać. Nordstrum umilkł i wpatrzył się w potężne zbocze Mount

Hamilton widoczne za oknem. Cisza trwała naprawdę długo. W końcu

Gordian wyprostował się i rozparł wygodnie na fotelu. Robił to

tak wolno, że dało się słyszeć każde skrzypnięcie skóry i

trzaśniecie drewna. - Coś jeszcze? - spytał. - Prawdę mówiąc,

tak. - Nordstrum spojrzał na zegarek. Nie trać czasu. Najlepiej,

żeby w najbliższych wieczornych wiadomościach padło pierwsze

oświadczenie. Wciąż jeszcze jest na to czas przed końcem dnia.

I przed wieczornymi wiadomościami o szóstej trzydzieści. Gordian

uśmiechnął się lekko.

- Wygadany i pełen pomysłów, zupełnie jak dawniej.

- Jedyną różnicą jest to, że dawniej dostawałem za to całkiem

uczciwą rekompensatę - zauważył Nordstrum.

Dwunastu spadochroniarzy wyskoczyło z DC-3 pamiętającego jeszcze

drugą wojnę światową. Jednak na przemalowanej na czarno maszynie,

z której korzystali kiedyś alianccy skoczkowie, podobieństwo się

kończyło, zarówno bowiem zadanie, jak i cel oraz sposób jego

background image

osiągnięcia były obecnie zupełnie inne i na wskroś nowoczesne.

Wystartowali z ukrytego lotniska w Pantanal, pełnej mokradeł

prowincji leżącej w centralnej części Brazylii, a ich strefa

zrzutu znajdowała się kilka mil od granic miasta Cuiaba. Skok

wykonany tradycyjną techniką rozpocząłby się na wysokości trzech

tysięcy stóp, oni jednak opuścili samolot znajdujący się prawie

dziesięć razy wyżej. Technika ta - skok z dużej wysokości z

natychmiastowym otwarciem spadochronu, w skrócie HAHO - wymagała

specjalnego wyposażenia. Na trzydziestu tysiącach stóp powietrze

było zbyt rozrzedzone, by dało się nim oddychać, a temperatura

tak niska, że spowodowałaby odmrożenia nawet w tropikach. Dlatego

każdy z nich ubrany był w izolujący ocieplany kombinezon,

rękawice i czapkę zakrywającą także twarz. Każdy miał też gogle

chroniące przed smagnięciami lodowatego wiatru i butlę tlenową

z maską. Wolny lot w świetle księżyca trwał krótko. Skoczkowie

odczekali jedynie chwilę, by uniknąć turbulencji wywołanych pracą

śmigieł, i otworzyli spadochrony w kształcie skrzydła. Rozwinęły

się najpierw od przodu do tyłu, a następnie od środka ku

stabilizowanym brzegom, dzięki czemu zmniejszony został

początkowy wstrząs. Z wypełnionymi czaszami, trzymając w dłoniach

linki sterownicze, opadali z prędkością osiemnastu stóp na

sekundę przez wysoką warstwę cinpcumulusów składających się z

przechłodzonej wody i lodu. Do uprzęży, w których siedzieli,

przymocowane były pojemniki z bronią, co pomagało odpowiednio

rozkładać obciążenia i równoważyć opór powietrza. Dowódcą

skoczków był mężczyzna znany w przeszłości pod wieloma

nazwiskami; obecnie zdecydował się, by mówiono doń Manuel. Rzucił

okiem na wysokościomierz przypięty do zapasowego spadochronu,

sprawdził aktualną pozycję na zawieszonym na piersi nadajniku

GPS, po czym dał znak pozostałym, by utworzyli wokół niego

półksiężyc. Na plecach, podobnie jak trzech jeszcze skoczków,

miał przyklejony niewielki fosforyzujący na niebiesko znaczek.

Czterej inni spadochroniarze mieli pomarańczowe plakietki,

czterej pozostali - żółte. Kolorowe symbole umożliwiały zespołom

utrzymywanie szyku w ciemnościach, a po lądowaniu miały ułatwić

identyfikację. Obecnie jednak za wszelką cenę musieli trzymać się

razem, tak by nikt nie zgubił się w czasie długiego ślizgu nad

pogrążoną we śnie ziemią. Gnani bezgłośnymi podmuchami nocnego

wiatru zbliżali się do celu niczym tuzin bezlitosnych aniołów

śmierci.

3

RÓŻNE MIEJSCA

17 KWIETNIA 2001

Z BIULETYNU ASSOCIATED PRESS

NASA I UPLINK INTERNATIONAL UTRZYMUJĄ,

ŻE MIMO KATASTROFY PROMU

MIĘDZYNARODOWA STACJA KOSMICZNA

BĘDZIE NADAL BUDOWANA

CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH IM. J. F. KENNEDY”EGO, PRZYLĄDEK

CANAVERAL. We wspólnym oświadczeniu wygłoszonym późnym

background image

popołudniem przez rzecznika prasowego NASA-Craiga Yarborougha

przedstawiciele agencji i Roger Gordian, którego firma UpLink

International jest głównym wykonawcą międzynarodowej stacji

kosmicznej, zadeklarowali niezachwiane postanowienie

kontynuowania budowy tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Na

wstępie swego wystąpienia pan Yarborough oświadczył:

„Przezwyciężymy smutek i żal”, po czym poinformował o utworzeniu

grupy dochodzeniowej mającej ustalić przyczynę wybuchu, który

obudził ponure wspomnienia z 1986 roku. Wtedy to katastrofa

Challengera kosztowała życie siedmiu astronautów i nieomal stała

się początkiem końca amerykańskiego programu kosmicznego.

Zapytany o skład tej grupy, wyraźnie świadom fali krytyki pod

adresem agencji, jaka towarzyszyła śledztwu w sprawie

Challengera, Yarborough odparł, że wejdą do niej zarówno ludzie

z NASA, jak i z innych instytucji, i obiecał przekazać więcej

szczegółowych informacji w ciągu najbliższych dni. Jak głosi

tekst oświadczenia, pan Gordian weźmie „osobisty udział w

pracach” i „dopilnuje, by śledztwo objęło również drobiazgową

kontrolę procedur bezpieczeństwa, które obowiązują w należących

do UpLink zakładach w Brazylii”, gdzie budowane są moduły stacji.

Zapewnienie to uważa się za wskazówkę, że Gordian zamierza

uniknąć wzajemnego publicznego oskarżania się, do jakiego doszło

piętnaście lat temu pomiędzy agencją a wykonawcami pechowego

promu...

Pete Nimec i Megan Breen dostrzegli wóz patrolowy stojący na

żwirowym poboczu za czerwonym pikapem marki Toyota. Koguty na

dachu policyjnego pojazdu rzucały dokoła kolorowe promienie. Na

szczęście syrena została wyłączona. Dwaj funkcjonariusze szarpali

się z kimś w pobliżu półciężarówki. Jeden z nich, krzepki

mężczyzna około czterdziestki, nosił mundur i odznakę zastępcy

szeryfa hrabstwa Hancock. Drugi, o jakieś dwadzieścia lat młodszy

i czterdzieści funtów lżejszy, miał uniform strażnika przyrody

stanu Maine. Cywil był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną ubranym

w zieloną irchową koszulę, beżową skórzaną kamizelkę, jeansy i

buty z cholewami. Stał na drodze, napierając plecami na drzwiczki

swojego samochodu. Zakleszczony w nich strażnik leżał do połowy

na przednim siedzeniu z głową wciśniętą pod kierownicę, dzięki

czemu najbardziej widoczną częścią jego ciała były wypięte

komicznie pośladki. Zastępca szeryfa trzymał kierowcę za kołnierz

i usiłował odciągnąć od pikapa, lecz mężczyzna opierał się

zdecydowanie. Odsuwał go jedną ręką, a drugą młócił nieco na

oślep, próbując trafić go w twarz i szyję. Policjant miał

rozciętą skórę pod prawym okiem, a u jego stóp leżały lustrzanki

bez jednego szkła. Wrzeszczał też dziko na mężczyznę, ale ani

Pete, ani Megan nie mogli go zrozumieć przez zamknięte drzwi.Co

się tu, na litość boską, dzieje?! - rzuciła Meg, patrząc przez

okno. Nimec odetchnął głęboko i zwolnił.

Nie wiem - powiedział. - Ale widzisz tego faceta w zielonej

koszuli?

Megan zerknęła na swego współpracownika.

background image

- Tylko mi nie mów, Pete.

Nimec ponownie odetchnął.

- To Tom Ricci - wyjaśnił.

Megan raz jeszcze spojrzała na scenę za oknem i opuściła szybę,

próbując zrozumieć wrzaski towarzyszące szarpaninie. Zastępca

szeryfa zmienił taktykę. Nie mogąc oderwać przeciwnika od

samochodu, postanowił wykorzystać przewagę masy i natarł na

niego, by przyprzeć go do drzwiczek. Nie ruszając się z miejsca,

Ricci trafił go dwa razy sierpowym w policzek, a następnie

wyprowadził piękny prawy hak na szczękę. Cios zachwiał

policjantem - cofnął się i puścił kołnierz kierowcy, a jego

kapelusz z szerokim rondem potoczył się po ziemi i znieruchomiał

obok rozbitych okularów.Ty popierdolony nizinny kutasie! -

wrzasnął stróż prawa, spluwając krwią. - Ostatni raz ci mówię:

Odejdź od tych drzwiczek albo wylądujesz w jeszcze głębszym

gównie! Ricci obserwował go, nie ruszając się i nie rozluźniając

zaciśniętych dłoni. Ponieważ strażnik, którego przygwoździł

drzwiami, zaczął się wiercić, kopnął go obcasem w łydkę. Z kabiny

dobiegła stłumiona litania inwektyw. Ani kierowca, ani żaden ze

stróżów prawa nie zwrócił najmniejszej uwagi na chevroleta, który

zatrzymał się cicho mniej więcej dziesięć jardów od miejsca

utarczki.Już ci wyjaśniłem, jak to ma wyglądać - odezwał się

Ricci. Zatrzymuję swój połów, a twój chłoptaś Cobbs przestaje się

rzucać. Inaczej możemy tu tkwić do sądnego dnia. Policjant otarł

wargi, zerknął na krwawą plwocinę na swojej dłoni i ponownie

splunął. - Masz jaja - powiedział, rzucając kierowcy wściekłe

spojrzenie. - Żeby mi tu rozkazywać i uważać, że uwierzę w jakieś

wymysły... - Połów był legalny, Phipps.

- To ty tak gadasz. Cobbs uważa, że ty i twój chrzaniony pomocnik

byliście daleko poza granicą łowiska. - O Deksie możemy pogadać

później. Ty i Cobbs widzieliście moje zezwolenie.

- Ale nie widziałem, gdzie kotwiczyła twoja łódź ani gdzie

nurkowałeś, nie mówiąc już o tym, gdzie zbierałeś. Poza tym to

jego działka, nie moja. - Phipps wskazał brodą wypięty tyłek. -

Puść Cobbsa i zostaw nam połów, to może wykręcisz się od napadu

na funkcjonariusza na służbie.Dwóch funkcjonariuszy! Nie

zapominaj, kurwa, o mnie, Phipps! - krzyknął Cobbs spod

kierownicy. - I nie pozwól, do cholery... Ricci ponownie trafił

go obcasem w łydkę i wypowiedź zmieniła się w okrzyk bólu. Phipps

westchnął ciężko.Dwóch funkcjonariuszy - stwierdził. Dwóch

przekupnych funkcjonariuszy.

Zastępca szeryfa skrzywił się urażony do żywego.

Wystarczy! Mam już dość twojego pieprzenia! - warknął,

wyciągając z kabury na biodrze colta kaliber 45. Megan spojrzała

na Nimeca.

- No, no. Zaczynają się kłopoty.

Pete skinął głową i złapał za klamkę.

- Poczekaj tu! - rozkazał.

Jesteś pewien, że to rozsądne, żebyś...

Nie jestem - uciął, napierając ramieniem na drzwi. Wysiadł

i ruszył wąską drogą w stronę pikapa. Zastępca szeryfa zauważył

background image

go dopiero w tej chwili. Spojrzał przelotnie na Nimeca, potem na

samochód, z którego ten wysiadł, ale nie przestał mierzyć w

Ricciego. Ten również zwrócił się nieznacznie ku Nimecowi.Jesteś

pan ślepy? - spytał Phipps, próbując jednym okiem obserwować

przybysza, a drugim kierowcę. - A może nie do tarło do pana, co

się tu dzieje?

Nimec wzruszył ramionami.

Turysta jestem - wyjaśnił. - A chwilę już obserwujemy, co

się tu dzieje. Phipps przemilczał to. Ponownie przyjrzał się

chevroletowi tym razem uważniej, koncentrując się na tablicy

rejestracyjnej.Jest wynajęty - wyjaśnił Nimec, próbując zyskać

na czasie i wymyślić jakiś plan, który pozwoliłby mu wyciągnąć

Toma z kłopotów bez zwracania uwagi na siebie. Obojętnie, jakie

to były kłopoty. - Jadę z żoną do Stonington - dodał. - Chciałem

zapytać, o której tam dotrzemy.

Phipps spoglądał na niego zaskoczony i poirytowany.

- Bo widzi pan, nasza rezerwacja w hotelu jest ważna jeszcze

tylko pół godziny. Ponieważ jechaliśmy tu prosto z Portland trasą

sto... - Na którą powinniście zawrócić - przerwał mu zastępca

szeryfa. - I to natychmiast.

Nimec pokręcił głową.

- Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić.

Phipps spojrzał na niego z niedowierzaniem.

- Coś pan powiedział?!

Nie mogę tego zrobić - powtórzył Pete ze świadomością, że

w tej chwili nie ma już odwrotu. - W okolicy nie ma innych

czynnych hoteli. Jakkolwiek na to spojrzeć, jest po sezonie.

Stróż prawa poczerwieniał. Co prawda wciąż celował w Ricciego,

ale całą uwagę skupił teraz na Nimecu.Następny nizinny kutas! -

krzyknął nieco zduszonym głosem Cobbs. - Po jaką cholerę

wpuszczamy takich do naszego pieprzonego stanu?! Lepiej aresztuj

ich wszystkich, Phipps, bo mi kręgosłup pęknie, jak będę tu

dłużej tkwił! Zastępca szeryfa przyjrzał się z irytacją Nimecowi

i pokręcił głową, najwyraźniej nie wiedząc, co zrobić. W

następnej chwili Ricci podjął decyzję za niego. Korzystając z

roztargnienia Phippsa, oderwał się nagle od drzwi, chwycił w

nadgarstku dłoń z pistoletem i wygiął ją gwałtownie do tyłu,

jednocześnie wykręcając. Sekundę później drugą ręką wyjął mu broń

ze zdrętwiałych palców. Policjant zawył z bólu i zaskoczenia.

Wciąż jeszcze patrzył z niedowierzaniem, gdy Ricci trafił go

stopą w wydatny brzuch i pozbawił oddechu. Phipps zatoczył się

do tyłu i wylądował ciężko na pośladkach z szeroko rozrzuconymi

nogami. W tym czasie Cobbs wydostał się z szoferki i próbował

zaatakować Ricciego od tyłu. Zdążył zrobić tylko krok, gdy ten

obrócił się na lewej nodze i trafił go kolanem w krocze. Cios

posłał Cobbsa na burtę samochodu. Mężczyzna osunął się po niej

z jękiem, trzymając oburącz za przyrodzenie. Ricci wyjął

magazynek z pistoletu i cisnął go w rosnące na poboczu krzaki,

a broń wsunął do kieszeni kamizelki. Nimec skinął do niego głową,

po czym podbiegł do Cobbsa, wyciągnął mu pistolet z kabury i

posłał jego magazynek w ślad za poprzednim. Ricci przyklęknął nad

background image

Phippsem i starannie obmacał mu nogawki.

- Nie masz żadnej zabawki na wszelki wypadek? - spytał. Zastępca

szeryfa spojrzał na niego i pokręcił głową. - W porządku. -

Ricci wstał i cofnął się kilka kroków. - Posłuchaj, jak będzie. Odjeżdżam z tym, co

złowiłem, w swoją stronę, a wy dwaj, minus pistolety, w swoją. Nasz miły turysta

odjedzie z sympatyczną żoną wynajętym samochodem, a ty o wszystkim zapomnisz.

Wtedy może nie zamelduję prokuratorowi w Auguście albo szefom Cobbsa, jaki

numer próbowaliście mi wyciąć. A jeśli naprawdę się postaracie, to może nie

opowiem wszystkim w mieście, jak rozbroiłem was gołymi rękami i skopałem wam

dupy. W ciągu całych dwóch sekund. Phipps jeszcze chwilę przyglądał mu się z

wściekłością, po czym powoli skinął głową.Mądry wybór - pochwalił go Ricci. -

Posiedź sobie, póki nie odjadę. Ziemia i tak potrzebuje tu nawozu. Zastępca szeryfa

prychnął, splunął przez ramię i spytał:

A jak niby, do cholery, mam wytłumaczyć utratę broni? Ricci wzruszył ramionami.

- Twój problem - ocenił zwięźle.

Za ich plecami strażnik wciąż siedział oparty o pikapa, jęcząc

i trzymając się za krocze. Ricci odwrócił się, podszedł do

Cobbsa, chwycił za ramię i brutalnie odciągnął od samochodu.

Cobbs potknął się i przewrócił na bok, podciągając kolana ku

piersi. Ricci spojrzał na Nimeca i podszedł do niego. Powinien

trzymać łapy z dala od mojej stacyjki - powiedział cicho, żeby

funkcjonariusze ich nie usłyszeli. - Witamy w Wakacjolandzie,

Pete. Lepiej wracaj do wozu i jedź za mną. Wyjaśnię ci wszystko,

jak przyjedziemy do mnie.

Cztery zakurzone jeepy tworzyły konwój, który przybył z

położonego na skalistym płaskowyżu Chapada dos Guimaraes.

Siedemdziesiąt kilometrów dzielące ich od celu pokonali potwornie

wolno, jadąc w zapadającym mroku wyboistą polną drogą. Po wielu

godzinach spędzonych w pierwszym wozie Kuhl dostrzegł wreszcie

cel przez przerwę w ścianie zieleni. Nakazał wygasić światła i

cztery pojazdy zjechały z drogi. Gdy znaleźli się pod osłoną

drzew, spytał kierowcę:Que hor as sdo? Ten pokazał mu

fosforyzującą tarczę zegarka. Kuhl przyjrzał się jej bez słowa,

odwrócił i skinął głową siedzącemu z tyłu mężczyźnie. - Vaya

aqui, Antonio. Antonio również skinął głową. Był ubrany na

czarno, a na kolanach trzymał wielkokalibrowy karabin snajperski

Barrett M82A1. Broń ta miała skuteczny zasięg przekraczający milę

i strzelała pociskami kaliber 50 zdolnymi rozpruć pancerz

grubości cala. Donośność, zdolność przebijania i fakt, że była

półautomatyczna, dawały jej olbrzymią przewagę nad innymi

karabinami snajperskimi. Wadą Baretta była waga prawie trzynastu

kilogramów, długa lufa i ogromny odrzut porównywalny do

niszczycielskiej siły rażenia, lecz cele Antonia znajdowały się

w sporej odległości i chronione były płytami szkła pancernego.

Mężczyzna wysiadł, przewiesił broń przez ramię i zniknął w

ciemnościach. Kuhl opadł na oparcie i wyjrzał przez okno. Jego

grupa dotarła na miejsce zgodnie z planem, mimo że jazda była

długa i uciążliwa. Teraz musieli tylko zaczekać, aż Antonio

zrobi, co do niego należy, a druga część zespołu zjawi się i da

background image

sygnał. Jeśli będzie miał szczęście, być może dostrzeże ich, gdy

będą przelatywali nad wierzchołkami drzew. Mężczyźni siedzieli

w absolutnej ciszy, zlewając się z mrokiem nocy dzięki czarnym

mundurom i twarzom poczernionym farbą maskującą. Wszyscy oprócz

snajpera mieli karabiny automatyczne FAMAS z podwieszonymi pod

lufami granatnikami i systemami pozwalającymi na całodobowe

śledzenie celów. Francuska armia wciąż testowała ten udoskonalony

model standardowego karabinu FAMAS, toteż nie był on jeszcze

produkowany masowo, a do oddziałów liniowych miał trafić dopiero

w 2003 roku - za całe dwa lata. Z uwagi na specjalny kształt

nazywano go Le Clairon - Trąbka. Kuhl zawsze uważał, że należy

używać najlepszego sprzętu. Co prawda, było to kosztowne, ale

jeśli nie chciało się przegrać przez głupie oszczędności, wydatki

były jak najbardziej uzasadnione. Opłacano go aż nadto sowicie,

by chciał szczędzić nakładów na broń i sprzęt. Zniecierpliwiony,

zsunął na oczy gogle noktowizyjne i obejrzał przez nie bramę,

pilnujących ją strażników w oszklonej wartowni oraz budynki

rozrzucone nieregularnie za ogrodzeniem. Niczego bardziej nie

pragnął, niż rozpocząć już akcję. Choć znajdowali się poza

zasięgiem wzroku wartowników, w swej karierze najemnika widział

zbyt wiele, by nie zdawać sobie sprawy, że jedynie głupcy i

amatorzy nie biorą pod uwagę nieprzewidywalnego przypadku. A

każda mijająca sekunda zwiększała ryzyko wykrycia. I nie miały

na to wpływu ani doskonały plan operacji, ani nawet

najstaranniejsze jego wykonanie. W jego zawodzie najważniejsze

były tajemnica i maskowanie, co paradoksalnie zakrawało na żart.

W epoce, w której satelita potrafił sfotografować z przestrzeni

kształt znamienia na czyjejś twarzy, na ziemi nie było miejsca,

w którym można byłoby dłużej pozostać nie zauważonym. W

najlepszym wypadku można było liczyć jedynie na chwilową

niewidzialność. Jeśli jego ludziom to się nie uda lub jeśli

zostaną zbyt wcześnie zauważeni, całe kunsztowne przygotowania

szlag trafi. Kuhl siedział, obserwował w ciszy i czekał. Niemal

czuł nad sobą spoglądające nachalnie w dół gigantyczne, przeklęte

oko. Oko widzące wszystko, zaglądające w każdy cień i obserwujące

świat bez chwili wytchnienia... Miał tylko nadzieję, że mrugnie,

kiedy on zacznie swe dochodowe zajęcie, jakim było zabijanie i

niszczenie na zlecenie.

- W kabinie jest dym! Podniesiony poziom CA 19-9 i CA 125, spada

ciśnienie LH2. Wypluła nas Ziemia! Annie czuje, że książka zsuwa

się jej z kolan, i chwyta ją w ostatnim momencie. Mruga

gwałtownie raz czy dwa, sądząc, że musiała się zdrzemnąć podczas

lektury na sofie. No bo chyba czytała, prawda? Poprawia książkę

i spogląda na stojącego przed nią mężczyznę, którego głos ją

obudził. Jest nieco po pięćdziesiątce, ma rudobrązowe włosy i

takiż wąs, a na sobie biały lekarski kitel io Phil Lieberman,

onkolog, który zajmował się jej mężem. Zupełnie nie pasują do

niego domowe wizyty, więc zastanawia się, co też lekarz robi w

jej salonie. Mógł go wpuścić któryś z dzieciaków... Ale wtedy

zdaje sobie sprawę, że to nie jest jej salon, że to nie jest jej

background image

dom i że w pobliżu nie ma jej dzieci. Prostuje się, mruga,

przeciera oczy. Siedzi na plastikowym profilowanym krzesełku, a

powietrze pełne jest medycznych, antyseptycznych zapachów. Ściany

pomalowane są na nijaki instytucjonalny kolor. Nagle dociera do

niej, że jest w szpitalu. Na trzecim piętrze w poczekalni, w

której przez ostatnie kilka miesięcy spędziła tyle czasu, że stał

się niemal znajomy. Szpital, oczywiście Musiała się zdrzemnąć i

to wyjaśniało chwilową dezorientację całkowicie zrozumiałą w

okresie, w którym jej życie stanęło na głowie. Całymi tygodniami

biegała prawie bez odpoczynku od łóżka męża na treningi w centrum

i z powrotem, starając się przy tym nie zaniedbywać dzieci, a

więc nie pierwszy raz zmęczenie dopadło ją z zaskoczenia.

Spoglądając na lekarza, zaczyna miętosić nerwowo rozłożoną na

kolanach książkę, która - co teraz widzi - okazuje się wyczytanym

egzemplarzem „Newsweeka” z przewodnim artykułem dotyczącym

zbliżającego się startu promu i budowy stacji kosmicznej. Mina

i głos Liebermana niczego nie wyrażają, ale wyraz jego oczu

przyprawiają o zimny dreszcz. - Jak w starych rakietach Titan -

mówi. - Trzeci człon od pala i nie ma już odwrotu - Co?! Co to...

- Musimy porozmawiać o wynikach ostatnich badań Marka przerywa

jej z pobłażliwą wyższością, jaką większość lekarzy uważa za

całkowicie naturalną od chwili, kiedy złożą przysięgę

Hipokratesa. Wygląda na to, że nawet ci zdolni do współczucia a

trzeba przyznać, iż Lieberman generalnie zachowuje się

przyzwoicie - muszą przypominać każdemu, że mają innych

pacjentów, inne sprawy i ważniejsze zajęcia od tłumaczenia, co

znalazł u konkretnego chorego. - Badanie laparoskopowe ujawniło

metostatyczne nacieki na wątrobie i woreczku żółciowym dodaje

szybko. - Statystycznie rzecz biorąc, jest to częste, kiedy

choroba rozprzestrzeni się z jelit na powiązane z nim węzły

limfatyczne. Miałby większe szansę przy trzech przerzutach, ale

przy pięciu można mówić o prawdziwym pechu. Annie siedzi

nieporuszona, ale czuje, że w środku zapada się, naprawdę zapada,

zupełnie jakby jej serce było ze stuletniego przynajmniej tynku.

Rzuca lekarzowi zdruzgotane spojrzenie. Umrze w ciągu pięciu

miesięcy - mówi do Liebermana z absolutną pewnością, co w równym

stopniu przerażają i zaskakuje. Jednocześnie czuje, jakby to nie

był jej głos, jakby w ogóle nie powiedziała tego wszystkiego,

lecz słuchała nagrania albo doskonałej podróbki wydobywającej się

z ukrytego głośnika. Lieberman przygląda się jej rzeczowo, potem

patrzy na zegarek i przekręca ramię, pokazując jej cyferblat.Tak.

Dokładnie za pięć miesięcy i trzy dni - mówi. - Teraz można już

powiedzieć, że czas ucieka. Zaskoczona tym komentarzem, zerka na

tarczę zegarka. I wytrzeszcza oczy. Cyferblat jest absolutnie

białym kręgiem pozbawionym wskazówek i jakichkolwiek oznaczeń.

Czuje, że znowu zapada się w sobie.Uspokój się, Annie, on trochę

się spieszy - mówi lekarz. Zdążysz się jeszcze z nim pożegnać.

Stwierdza nagle, że stoi i że tym razem nawet nie próbuje łapać

gazety, która zsunęła się jej z ud i wylądowała obok stopy. Kątem

oka dostrzega, że na częściowo podwiniętej okładce widnieje

zdjęcie płonącego promu na platformie startowej. Krwistoczerwone

background image

litery krzyczą coś o wybuchu Oriona przy starcie z modułem

stacji. Jest zdezorientowana. Jak to możliwe? Orion miał

wystartować za dwa lata, a artykuł był omówieniem programu

międzynarodowej stacji kosmicznej, tak przynajmniej się jej

wydawało... Nagle niczego już nie jest pewna - jej pamięć

przypomina płaską, pozbawioną głębi śliską powierzchnię.Twój mąż

leży w pokoju 377. Wiesz o tym, bo go odwiedzałaś. - Lieberman

wskazuje przeciwległy koniec korytarza. Może nie tak często, jak

by należało, ale nie mi to oceniać. Jesteście zapracowanymi

zawodowcami.

Odwraca się i rusza w drugą stronę. Annie podąża za nim wzrokiem.

Głos lekarza co prawda nie zmienił się, ale ostatnia uwaga pełna

była wyrzutu, a ona nie chce tego tak zostawić. Lieberman może

sądzić, że dostał od Boga prawo, by podawać wyniki w tak nadęty

sposób, że trudno je zrozumieć, i nie mówić, co zamierza w

związku z tym zrobić, ale jeśli chciał ją krytykować, to powinien

to zrobić w prostym i zrozumiałym języku. Już chce go zawołać,

gdy lekarz zatrzymuje się, odwraca do niej i unosi kciuk. -

Marchewka ponad wszystko - mówi. - Radzę się pospieszyć. Po czym

salutuje niedbale i idzie w swoją stronę, malejąc szybko w

perspektywie korytarza niczym postać z kreskówki, która zamierza

zniknąć. „Radzę się pospieszyć”. Jej serce bije jak szalone.

Zapomina o Liebermanie i biegnie do pokoju, w którym umiera jej

mąż. Chwilę później stoi bez tchu pod drzwiami. Mimo to nie

pamięta, by przebiegła całą drogę z poczekalni lub by w ogóle

fizycznie przemieściła się z punktu A do punktu B. Ma nieodparte

wrażenie, jakby w jednej chwili spoglądała na plecy Liebermana,

a w następnej znalazła się przed drzwiami pokoju, próbując wziąć

się w garść po wyroku śmierci wydanym na jej męża. Dla jego dobra

usiłuje się opanować. Bierze serię głębokich oddechów, chwyta za

klamkę i otwiera drzwi. Oświetlenie w środku jest niewłaściwe.

Dziwne, że to właśnie dostrzegła najpierw, ale tak właśnie było.

Oświetlenie jest złe. Nie panuje półmrok, lecz światło jest tak

rozproszone, że znacznie ogranicza widoczność. Choć widzi dobrze

nogi łóżka, dalej obraz błyskawicznie się rozmywa. Rurki,

kroplówki i całą resztę aparatury dostrzega jak przez gazę, a

obraz na monitorze, do którego Mark jest podłączony, ma gorszą

ostrość niż kontur jego nóg pod kocem. Zauważa, że mąż leży na

plecach, lecz jego twarz... Nagle przychodzą jej na myśl

telewizyjne programy, w których oblicza osób są komputerowo

rozmyte, by zapewnić im anonimowość jak w wypadku użycia ukrytej

kamery albo w policyjnych relacjach z aresztowań podejrzanych.

Wygląda to tak, jakby w miejscu, w którym ma się pojawić twarz,

nałożono na ekran grubą warstwę wazeliny. Tak właśnie Annie widzi

twarz męża, który ma umrzeć w tym pokoju za pięć miesięcy i trzy

dni.Annie? - Głos Marka jest chrapliwym szeptem, a jego słabość

wstrząsa nią tak, iż myśli, że się rozpłacze. Przyciska dłoń do

drżących warg.

To ty, Annie?

Stoi w ciszy przerywanej jedynie dźwiękami aparatury umieszczonej

obok łóżka i próbuje zebrać się w sobie. Rozmyte światło

background image

powoduje, że czuje się dziwnie zagubiona i osamotniona - niczym

łódka dryfująca we mgle. W końcu opuszcza dłoń. Tak, to ja

kochanie. Jestem tutaj.

Mark wysuwa częściowo spod koca prawą rękę i kiwa słabo, by

podeszła. Mimo że Annie wciąż nie może rozpoznać jego twarzy,

gest widzi wyraźnie. Jej wzrok spoczywa na chwilę na rękawie

piżamy męża. Podejdź, Annie. Trudno rozmawiać, kiedy stoisz

przy drzwiach.

Wchodzi do pokoju, wciąż myśląc o rękawie. Coś w nim jest nie

tak. Coś w jego barwie...Chodź, na co czekasz?! - pyta Mark,

wyciągając bardziej rękę spod koca i stukając w opuszczoną osłonę

łóżka. - Należysz tu ze mną. W jego głosie słychać narastający

w ostatnich dniach gniew, choć czasami mogło się tak wydawać,

jego obiektem nie była ona, lecz rak. Z początku były to jedynie

krótkie wybuchy, ale jego rozwój dorównywał rozwojowi

pochłaniającej mężczyznę choroby. Mark jest wściekły z powodu

utraty niezależności, niemożności zadbania o siebie, zaspokojenia

swych rosnących potrzeb, a przede wszystkim dlatego, że coś tak

głupiego i przypadkowego jak nie kontrolowany wzrost komórek

skradło mu przyszłość. Annie akceptowała jego uczucia jak stałe,

których nie potrafiła zmienić, i robiła co mogła, by go nie

denerwować. Zbliża się cicho. Po lewej stronie łóżka stoi

aparatura i stojak z kroplówką, więc Annie obchodzi je z prawej,

odsuwając plastikową tacę na wysięgniku. Niespodziewanie Mark

puszcza osłonę i chwyta ją za nadgarstek. - Choć do nas, Annie.

Chcemy usłyszeć, jak jest ci przykro! Stoi zszokowana, a jego

dłoń zaciska się boleśnie. - Ufaliśmy ci.

Uścisk jest już prawie nie do zniesienia. Wie, że będzie miała

sińce, ale nie próbuje uwolnić ręki. Spogląda na leżącego,

żałując, że nie widzi jego twarzy. Jest zaskoczona jego słowami

i wrogością tonu, bardziej niż kiedykolwiek napastliwego i

skierowanego bezpośrednio do niej. Chciał ją zranić, a ona nie

wie dlaczego.Mark, powiedz, o co ci chodzi... Moja

dziewczynka - przerywa jej. - Zawsze gdzieś się spieszy i nigdy nie ogląda się za

siebie. Annie krzywi się boleśnie, gdy Mark zaciska mocniej palce. Nas. My. O kim on

mówi? O sobie i dzieciach? Wydaje się jej, że odgadła. Nie, to nie może być prawda.

Absolutnie nie. To, co przychodzi jej do głowy, jest proste i jednocześnie

niewiarygodne. Mark jeszcze mocniej zaciska palce. Gdyby mogła zobaczyć jego

twarz...Miałaś być odpowiedzialna. Miałaś na nas uważać. Annie nie cofa się,

przeciwnie - podchodzi bliżej, mając nadzieję, że jeśli zdoła spojrzeć mu w oczy, to

Mark przestanie wygadywać bzdury o tym, że go zostawiła... Myśl urywa się nagle,

gdy ponownie spogląda na jego rękaw. Ten kolor. Jak mogła od razu go nie

rozpoznać? Nie zna odpowiedzi na to pytanie, ale wie już, że to nie piżama. W takim

marchewkowym kolorze były tylko grube, izolowane kombinezony używane przez

astronautów NASA. W tej samej chwili dociera do niej, że odgłosy aparatury

mierzącej parametry życiowe jej męża zmieniły się w wycie alarmu, które znała z

innego czasu i miejsca. Dopiero ten dźwięk powoduje, że jęczy z przerażenia.
Leżący na łóżku mężczyzna bez twarzy krzyczy:

Spada ciśnienie LH2! Niech każdy uważa na siebie! Sprawdzić odczyty! Wiedziona

nagłym impulsem, Annie patrzy w bok. Zamiast wyposażenia medycznego widzi tam

background image

tablicę przyrządów i stery promu. Z jakichś powodów wcale jej to nie dziwi.

Błyskawicznie omiata wzrokiem instrumenty, zaczynając od sygnalizatora głównego

alarmu, przez wskaźniki dymu znajdujące się z lewej strony stanowjska dowódcy, a

kończąc na odczytach stanu głównych silników. I tym razem nie jest zdziwiona.

Zachowaj spokój, Annie. Lepiej złap dźwignię katapulty albo żadne z nas stąd nie

wyjdzie! - wyje leżący i tak gwałtownie szarpie ją za rękę, że Annie traci równowagę i

przelatuje przez osłonę łóżka. Ląduje obok mężczyzny, amortyzując upadek wolną

ręką, dzięki czemu nie pada na jego pierś.Wypluła nas Ziemia, więc gdzie jest ten

cholerny spadochron?! - krzyczy mężczyzna, nie puszczając jej ręki. Mimo że ich

twarze dzieli ledwie kilka cali, Annie wciąż nie potrafi rozpoznać jego rysów. Nagle

dezorientacja towarzysząca jej od początku rozmowy z lekarzem ustępuje na

moment miejsca wrażeniu, że istnieje jednocześnie w dwóch osobach. Jedna szarpie

się z leżącym, druga z wysoka obserwuje tę scenę. Wraz z tym wrażeniem nadchodzi

pewność, że twarz nie należy do Marka, o czym przekona się, gdy tylko ją zobaczy.

Będzie to twarz kogoś, kogo także kochała, choć w inny sposób, i kogo również

straciła. Nie ma pojęcia, skąd to wie, ale jest tego pewna. I ta świadomość przeraża

ją, błyskawicznie zmieniając się w histerię.Gdzie jest nasz cholerny spadochron?! -

krzyczy ponownie leżący, szarpiąc ją tak, że Annie pada na jego pierś. Gdy w końcu

próbuje się uwolnić, spogląda raz jeszcze na jego kurczowo zaciśnięte palce... i po

raz pierwszy widzi, że są straszliwie poparzone. Nie ma śladu po paznokciach, na

kostkach zostało tylko krwistoczerwone mięso. Chce krzyczeć... mówi sobie, że musi

krzyczeć... choć wciąż nie wie dlaczego... wydaje się jej, że w ten sposób skończy z

koszmarem... Ale krzyk grzęźnie jej w gardle, koszmar trwa i jedyne, na co się

zdobywa, to bardziej jęk niż krzyk, a i tak boli ją od tego gardło... Annie drgnęła i

obudziła się. Serce tłukło się jej w piersi, a w ustach zamierał jęk. Była zlana zimnym

potem, koszulka lepiła się jej do ciała. Rozejrzała się, oddychając głęboko i

potrząsając głową, by jak najszybciej pozbyć się resztek sennego koszmaru. Była w

domu. W Houston, na sofie w swoim salonie. Z pokoju dzieci dobiegały odgłosy

Teletubbisiów emitowanych właśnie w telewizji. Na dywanie u jej stóp leżała gazeta

wciąż otwarta na artykule, który czytała, gdy zapadła w wyczerpujący sen. Nagłówek

głosił:
PODSUMOWANIE TRAGEDII, a nad tekstem widniało zdjęcie ostatnich chwil

Oriona. Pochyliła głowę i potarła dłonią piekące oczy. Przyleciała tu prosto z

przylądka Canaveral, gdzie od rana brała udział w niekończącej się serii spotkań z

przedstawicielami agencji, rządu i rozmaitych firm wykonujących podzespoły promu

oraz stacji kosmicznej. Wszyscy próbowali uporządkować to, co wiedziano o

wypadku, i wytyczyć wstępne kierunki śledztwa. Mimo to większość czasu spędzili,

patrząc na siebie w pełnej zaskoczenia ciszy. Być może nie należało oczekiwać

czegoś bardziej konstruktywnego tak szybko po wybuchu. W każdym razie pod

koniec ostatniego spotkania czuła jedynie ogromne zniechęcenie i z wdzięcznością

skorzystała z okazji, by wrócić do domu. Tu przynajmniej mogła przestać myśleć o

tym, co się stało, poczytać z radością coś lekkiego i zdrzemnąć się, zanim zacznie

przygotowywać obiad. Uśmiechnęła się gorzko, nie opuszczając dłoni zasłaniającej

oczy. Chwilę później spomiędzy jej palców popłynęły łzy...
Antonio przycisnął kolbę do ramienia, umieścił policzek w wyżłobieniu i odczekał, aż

cel znalazł się dokładnie na przecięciu linii lunety celowniczej. Kilka chwil po

opuszczeniu samochodu Kuhla wspiął się na drzewo dające doskonały widok na

wartownię przy bramie. Teraz na poły siedział, na poły kucał w rozgałęzieniu pnia,

opierając nogi o dwie grube gałęzie. Barrett z uwagi na swą wagę wyposażony był w

składane nóżki, ale na tej drewnianej grzędzie lepszą stabilizację dawało oparcie lufy

background image

na podniesionych kolanach. Nabrał powietrza, a następnie wypuścił je z płuc, powoli

uspokajając tętno. Seria próbnych pociągnięć cyngla pomogła mu znaleźć

najwygodniejszą pozycję i lepiej uchwycić karabin. Ponieważ od celu dzieliło go

ponad dziewięćset jardów, nie mógł sobie pozwolić na najmniejszą nawet utratę

równowagi. W wartowni znajdowało się dwóch strażników jeden nalewał sobie kawę

ze szklanego dzbanka, drugi siedział przy niewielkim metalowym biurku i przeglądał

dokumenty. Mężczyzna przy ekspresie zginie wcześniej, gdyż był bardziej mobilny, a

ruchomy cel zawsze ma większe szansę ucieczki. Antonio wziął kolejny wdech i nie

wypuścił już powietrza. Strażnik przy maszynie do kawy odstawił dzbanek i podniósł

kubek do ust. Ale napić się już nie zdążył. Właściwie już był martwy. Wartownia miała

kuloodporne szyby, lecz nie stanowiły one przeszkody dla półcalowych

wolframowych pocisków typu SLAP, które znajdowały się w magazynku. - Mi mano,

su vida - szepnął snajper i wypuścił powietrze. Jak zwykle przed zabójstwem, czuł się

niemal niczym Bóg. Łagodnie ściągnął spust. Barrett kopnął, wypluwając pocisk.

Kuloodporna szyba rozprysnęła się na kawałki. Strażnik obrócił się w miejscu i padł,

wypuszczając kubek. Był martwy, nim dotknął podłogi. Antonio wziął kolejny wdech i

ponownie nacisnął spust. Drugi strażnik zdążył jedynie odwrócić się ku leżącemu

partnerowi, gdy kula trafiła go w lewą skroń i zrzuciła z krzesła. Strzelec pozostał

jeszcze chwilę na stanowisku, nasłuchując i rozglądając się przez lunetę. W bladym

żółtym świetle padającym przez rozbitą szybę wartowni nic się nie poruszyło.

Zadowolony z dwóch czystych trafień przerzucił karabin przez ramię i miał już zacząć

schodzić, gdy usłyszał nad sobą cichy łopot. Spojrzał w górę przez listowie i

uśmiechnął się - wykonał zadanie dokładnie o czasie. Z ciemnego nieba spływała

właśnie grupa desantowa.
4
MATO CROSSO DO SUL POŁUDNIOWA BRAZYLIA 17 KWIETNIA 2001 Manuel

przeleciał sto metrów nad ogrodzeniem, opuścił na lince pojemnik z bronią i zaczął

lądować. Wiedział, że członkowie jego grupy lecą za nim i że ziemia zbliża się

szybko. Pociągnął lewą linkę sterującą, by skręcić pod wiejący z zachodu lekki wiatr,

wyrównał wysokość i odczekał, aż pojemnik uderzy o ziemię. Zwolnił zaczep linki

pojemnika, a po chwili ściągnął obie linki sterujące do pasa, by zgasić czaszę

spadochronu. Wylądował miękko na palcach. Wyprostowany, z opuszczonym ku

piersi podbródkiem zrobił kilka szybkich kroków, wytracając prędkość, po czym

zwolnił główną klamrę uprzęży i pozbył się spadochronu. Tymczasem dokoła niego

lądowali jego podkomendni. Większość utrzymała się na nogach, kilku jednak

zetknęło się nieco ostrzej z ziemią, kończąc skok płynnym padem na plecy lub bok.

Natychmiast po odczepieniu uprzęży mężczyźni pospieszyli do pojemników

zawierających granaty, materiały wybuchowe i karabiny FAMAS - takie same jak te,

w które wyposażeni byli ludzie w jeepach. Kaski i gogle zamienili na hełmy

zaopatrzone w wizjery sprzężone z elektronicznymi celownikami broni i opuścili na

oczy monokle wyświetlające. Na znak Manuela podzielili się na trzy czteroosobowe

zespoły i ruszyli niepostrzeżenie na ustalone pozycje. Jeśli informacje, które

otrzymali, były prawdziwe, ich obecność zostanie wykryta w ciągu sekund, w

najlepszym wypadku minut. Sprawdzenie ich wiarygodności było jednym z kilku

ważnych zadań, które powierzył im zleceniodawca. Pracownicy zakładów najczęściej

nazywali je jeżami”.
Rollie Thibodeau, dowódca nocnej zmiany straży, wolał określenie „małe skurwiele”,

narzekając, że ich reakcje w określonych sytuacjach za bardzo przypominają mu

ludzkie zachowania. Rollie był jednak strasznym technofobem, a na dodatek, jako

Cajun z Luizjany, czuł wrodzony przymus do gadatliwości i przekory. Mimo to, gdy był

background image

w naprawdę dobrym nastroju, przyznawał, że są to „cwane małe skurwiele”. W

rzeczywistości mobilne roboty nie były wcale takie bystre miały poziom inteligencji

równy inteligencji chrząszczy czy innych owadów, którymi żywiły się prawdziwe jeże.

Mogły co prawda zastępować wartowników w czysto fizycznych zadaniach, lecz

naukowcy mający słabość do praw robotyki Asimova twierdziliby z pewnością, że w

ich przypadku określenie „robot” jest niewłaściwe, a przynajmniej nieprecyzyjne,

ponieważ niezdolne są do samodzielnego działania i myślenia. Automaty sprzężone

były z komputerami bazy i cały czas monitorowane przez strażników. Prawdziwe

roboty, stwierdziliby eksperci, mogłyby samodzielnie podejmować decyzje i działać

zgodnie z nimi bez pomocy swych twórców. W praktyce od ich powstania dzieliło

ludzkość przynajmniej dwadzieścia, trzydzieści lat. Te, które już istniały i które laicy

uznawali błędnie za roboty, były w rzeczywistości jedynie robotopodobnymi

maszynami. Bez względu na sprzeczne definicje jeże były wszechstronnymi i

skomplikowanymi urządzeniami przeznaczonymi do patrolowania czterech tysięcy

akrów zakładów w Mato Grosso do Sul, w których wytwarzano komponenty stacji

kosmicznej. Dzięki skomplikowanej umowie z Brazylią i kilkoma innymi państwami

zaangażowanymi w ten projekt UpLink zdołał wywalczyć sobie prawo zarządzania

fabryką. Jednocześnie holding wziął na siebie pełną odpowiedzialność za jej

ochronę, co brazylijscy negocjatorzy uznali za kosztowne ustępstwo ze strony firmy,

a o co od początku chodziło zarówno Gordianowi, jak i jego szefowi ochrony

Nimecowi i z czego obaj byli nader zadowoleni. Dotychczasowe doświadczenia

związane z prowadzeniem działalności na terenie przechodzących przemiany,

politycznie niestabilnych krajów nauczyły ich, że nikt nie potrafi tak dobrze troszczyć

się o bezpieczeństwo UpLink jak sam UpLink. Roboty bez wątpienia ułatwiały jeszcze

to zadanie. Thibodeau nazywał je „R2D2 na sterydach” i na swój sposób było to

trafne określenie. Wielokierunkowe kamery przekazujące kolorowy obraz znajdowały

się w kopułach umieszczonych na metalowych „szyjach”, dzięki czemu maszyny

miały antropomorficzny kształt, który podobał się wielu pracownicom... i sporej liczbie

pracowników, choć ci z rzadka wyrażali otwarcie swój podziw. Osadzone na

sześciokołowych platformach jeździły szybko i cicho zarówno po wąskich korytarzach

czy klatkach schodowych, jak i po trudnym, nierównym terenie. Zaprojektowano je i

zbudowano w dziale badawczo-rozwojowym UpLink i wyposażono w imponujący

zestaw oprogramowania i oprzyrządowania. System ostrzegawczy obejmował

szerokozakresowe czujniki gazu, dymu i temperatury, sensory optyczne, radar

mikrofalowy, sonar, termolokator oraz detektor drgań podłoża i noktowizor. Chowane,

zakończone szczypcami ramiona mogły podnieść obiekty ważące dwadzieścia pięć

funtów i były na tyle precyzyjne, by pozbierać z ziemi najdrobniejsze monety. Kiedy

wykryły niebezpieczeństwo, nie ograniczały się jedynie do wszczęcia alarmu. W

gruncie rzeczy jeże tworzyły pierwszą linię obrony gotową zneutralizować

zagrożenie, od ataku chemicznego poczynając, na wtargnięciu intruzów kończąc.

Wyposażono je w działka płynowe mogące wystrzeliwać pod dużym ciśnieniem

strumienie wody, polimerowego superkleju albo smaru superpoślizgowego, w

strzelby kaliber 12 z pociskami wypełnionymi gazem obezwładniającym, baterię

oślepiających laserów, działających hipnotyzująco świateł i inne owoce ambitnego

programu niezabijającego uzbrojenia, nad którym pracowały zespoły badawcze

UpLink. Brazylijskich zakładów pilnowało sześć jeży: cztery patrolowały granice

terenu zbliżonego kształtem do prostokąta, dwa pozostałe ochraniały główne

budynki. Każdy z robotów strzegących ogrodzenia nadzorował też pas sięgający sto

metrów w głąb fabryki i każdemu nadano imię od pierwszej litery kierunku, który

dozorował: Ned kontrolował obwód północny, Sammy południowy, Ed wschodni, a

Wally zachodni. Ponadto budynki fabryki ochraniał Felix, biura zaś - Oscar. Zwykle

background image

jeże patrolowały teren od ośmiu do dziesięciu godzin, nim musiały naładować

niklowo-kadmowe baterie. Naturalnie, czas był krótszy, jeśli wykonywały bardziej

energochłonne zadania. Stanowiska umożliwiające ładowanie baterii umieszczono

wzdłuż tras patrolowania,,a czas dobrano tak, by korzystały z nich pojedynczo. I tak

dzień po dniu, noc po nocy roboty strzegły niestrudzenie terenu, sprawdzając każdy

nietypowy ruch, każdą niezwykłą różnicę temperatur, i cały czas przekazywały

strumień danych do stanowisk kontrolnych. Ostrzegały operatorów o wszystkich

niebezpieczeństwach i naruszeniach strzeżonego obszaru. Dotyczyło to naturalnie

intruzów przekraczających ogrodzenie. Lecz inwazja z powietrza była zupełnie inną

sprawą. Jeż patrolujący zachodni obwód był właśnie w trakcie trzeciego obchodu,

gdy jego detektor podczerwieni wykrył promieniowanie w paśmie 12-14 mikronów,

czyli typowe dla ludzkiego ciała. Źródło owego ciepła znajdowało się mniej więcej

pięćdziesiąt jardów przed maszyną. Robot zatrzymał się i zaczął je śledzić, ale

szybko wycofało się poza zasięg jego sensorów. Komputery obliczyły najbardziej

prawdopodobny kierunek ruchu obiektu i jeż ruszył w pościg po skalistym miejscami

terenie. Nagle za nim pojawiło się inne źródło ciepła o tych samych parametrach. A

potem kolejne po lewej i po prawej stronie. Robot zatrzymał się ponownie otoczony

przez cele. Rozmaite sensory potrzebowały ledwie chwili, by wykonać pełny odczyt

otoczenia w promieniu pięćdziesięciu metrów. Jednocześnie reflektor podczerwony

umieszczony w kopule oświetlił okolicę, pozwalając kamerze noktowizyjnej sfilmować

ją w poszukiwaniu ukrytych w mroku obiektów. Wszystkie cztery anomalie szybko

wycofały się z zasięgu czujników, lecz natychmiast powróciły. Nadal otaczały robota i

pozostawały w ruchu, utrzymując mniej więcej równą odległość od niego i od siebie

nawzajem.
Po porównaniu odczytów sensorów obwody logiczne jeża zaklasyfikowały

definitywnie anomalie termiczne jako ludzi i potencjalne zagrożenie. Lecz

oprogramowanie nie zawierało instrukcji pozwalających rozwiązać ten problem.

Robot wysłał więc przetworzone dane kodowanym kanałem radiowym do sali

kontrolnej i czekał, aż jego operator zdecyduje, co robić dalej. - Co jest z Wallym? -

zdziwił się Jeziorski. - Widzisz, jak węszy? - Widzę - przyznał zaniepokojony Delure. -

I wcale mi się to nie podoba. Cody, dowodzący nocną zmianą operatorów w sali

kontrolnej, pochylił się z zadumą nad ekranami, ale nie powiedział ani słowa.

Centrum kontroli znajdowało się w podziemiach budynku i stanowiło serce systemu

bezpieczeństwa brazylijskich zakładów. Wszyscy operatorzy nosili mundury w

kolorze indygo ze świeżo wykonanymi naramiennymi naszywkami przedstawiającymi

miecz otoczony stylizowanymi orbitami satelitów. Symbolizowały one zdolność

zbierania informacji, jaką posiadał UpLink, połączoną z możliwością reagowania na

zagrożenia, na co pozwalał zespół kryzysowy Miecz. Jego nazwa wzięła się od

legendy o węźle gordyjskim, który Aleksander Wielki przeciął jednym ciosem miecza.

Analogiczną metodę wykorzystywał Roger Gordian do rozwiązywania sytuacji

kryzysowych, co było interesującą grą słowną z jego nazwiskiem i pozwoliło znaleźć

odpowiednie określenie dla zespołu. Jeziorski pochylił się ku wyświetlaczowi

podającemu siłę promieniowania wykrytego źródła. Monitor oświetlał jego twarz

zielonkawym blaskiem noktowizyjnego obrazu. - Cholera, popatrz na ilość ciepła.

Tam musi być czło... Urwał, gdyż na konsolecie rozbłysło światełko alarmu, i obejrzał

się na partnera. Delure zerknął szybko na swoją konsolę i wskazał monitor. Na

zielonym tle widać było zielonkawe sylwetki - grupa ludzi otaczała robota, to zbliżając

się, to oddalając od niego. Cody’emu przyszły na myśl ogary, które osaczały

zwierzynę, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego napastnicy zabawiają się w ten sposób

z maszyną. Główną zaletą jeży były ich możliwości wczesnego ostrzegania oraz

wyposażenie pozwalające przyblokować intruza wdzierającego się przez ogrodzenie

background image

zakładu. Roboty miały zyskać na czasie, nim przybędą ludzie wyszkoleni do odparcia

ataku i ujęcia napastników. Do ich zadań nie należało zajmowanie się osobnikami,

którzy znaleźli się już w głębi zakładu - zbyt łatwo było je ominąć lub unieszkodliwić.

Marszcząc brwi, Cody spojrzał na ekran radaru. Na siatce terenu opatrzonej

cyfrowymi koordynatami robot i otaczający go ludzie oznaczeni byli kolorowymi

symbolami. - To bez sensu - ocenił Jeziorski. - Nie ma żadnych śladów przerwania

ogrodzenia... - Tym będziemy się martwić później - rzucił mu Cody, się gając po

słuchawkę. - Przełącz go na pełnozakresowe odparcie ataku, a ja dzwonię do

Thibodeau. Na polecenie Jeziorskiego Wally odpowiedział napastnikom salwą

światła i dźwięku. Najpierw nastąpił rozbłysk umieszczonego w kopule lasera typu

yag. Czterem mężczyznom otaczającym robota wydało się, że wybuchła mała

supernowa - noc na moment zalało oślepiająco jasne światło. Odruchowo cofnęli się

o kilka kroków, ale na podobną reakcję maszyny byli przygotowani. Wiedzieli, że

rozbłysk lasera może ich chwilowo oślepić lub nawet - w zależności od mocy,

długości i intensywności wiązki - wypalić siatkówkę. Wiedzieli też jednak, że roboty

Miecza mają tak skalibrowane lasery, by nie wywołać trwałych uszkodzeń wzroku.

Dlatego mieli na wizjerach czarne filtry, by chronić oczy przed blaskiem. Słusznie

założyli, że to w zupełności wystarczy. Nie wiedzieli wszakże o tym, że jeż dopiero

zaczynał atak. Ledwie przygasł laser, gdy na kadłubie Wally’ego zapaliły się

czerwononiebieskie lampy stroboskopowe, błyskając w zaprogramowanej sekwencji

zbliżonej wzorem i częstotliwością do fal mózgowych człowieka. W tej samej chwili

generator akustyczny robota zaczął emitować z częstotliwością dziesięciu na

sekundę studecybelowe fale dźwiękowe. Dawało to rezonans bardziej odczuwalny

niż słyszalny, gdyż do napastników docierało jedynie natarczywe ciche bzyczenie.

Ale ich wnętrzności odbierały ten dźwięk zupełnie inaczej. Każda broń energetyczna

o ukierunkowanej wiązce działa na tej samej zasadzie. Wymierzona w określone

obszary ludzkiego ciała, dostosowuje długość emitowanych fal do częstotliwości

pracy danego organu, by móc oddziaływać dzięki hiperstymulacji na niego. Pulsujące

światła atakowały receptory wzrokowe w mózgu, wzbudzając gwałtowną aktywność

elektryczną tego obszaru podobną do aktywności towarzyszącej atakom epilepsji.

Generator akustyczny oddziaływał na wiele celów: na ucho wewnętrzne, wywołując

nienaturalne wibracje płynu wypełniającego jego kanaliki i zakłócając tym samym

zmysł równowagi, jak też na wrażliwe organy podbrzusza, powodując konwulsje, ból i

mdłości. Połączony atak podziałał od razu na zmysły i zdolność ruchu napastników:

broń zdezorientowała ich i wywołała efekty chorobowe oraz halucynacje, co

wyłączyło ich z akcji. Wszyscy dygotali, krztusili się i wymiotowali, chwiejąc się przy

tym i zataczając bezsensowne kółka. Jeden padł na plecy, czemu towarzyszyło

zwolnienie zwieracza i groteskowe drgawki kończyn. Drugi klęknął, chwycił się za

brzuch i wymiotował, niezdolny do czegokolwiek innego. Manuel, znajdujący się

najdalej od robota, najsłabiej odczuł skutki ataku, ale zdawał sobie sprawę, że ma

zaledwie sekundy na działanie. Resztką sił zmusił się do pozostania w pionie,

wycelował w kierunku, w którym jak sądził - znajdował się robot, i wypalił z

podczepionego pod lufą granatnika. Było to niezwykle prymitywne użycie bardzo

nowoczesnego

uzbrojenia,

ale

przyniosło

spodziewane

rezultaty.

Dwudziestomilimetrowy pocisk z zapalnikiem uderzeniowym eksplodował z

ogłuszającym hukiem na korpusie jeża oddalonego zaledwie o kilka jardów od

strzelca, niszcząc urządzenie prawie całkowicie. Wybuch cisnął Manuelem o ziemię.

Mężczyzna pozostał na niej parę sekund, po czym podniósł się, otrzepał i rozejrzał.

Jeden z jego ludzi zginął rozszarpany odłamkami, on sam miał głęboką ranę nad

łokciem, ale robot był już wrakiem. Stał przechylony na prawą stronę, buchając

płomieniami i dymem. Śmierdziało spaloną gumą i izolacją. Wrak. Reszta jego ludzi

background image

zaczęła powoli przychodzić do siebie, więc dał im jeszcze kilka sekund, by się

pozbierali, nim ich ponaglił. - Vaya aqui! - syknął - Ruszajcie się. Mamy tu jeszcze

coś do zrobienia.
Rollie Thibodeau w równym stopniu kochał pracę w UpLink i uważał ją za ważną, jak

nienawidził skuteczności, z którą zmiany rozstrajały mu zegar biologiczny, nicowały

codzienny rozkład zajęć i ograniczały życie na więcej sposobów, niż można by to

sobie wyobrazić. Na przykład seks, a raczej jego brak. Gdzie miał znaleźć kobietę,

która chciałaby pójść do łóżka o świcie, a wstać po zmroku niczym wampir? Lub sen.

Był w Brazylii, kraju opalonych ciał i fiodental. Jak miał odpoczywać, gdy tropikalny

upał nacierający na okiennice dręczył go i przypominał mnóstwo wspaniałych

romantycznych wieczorów? Albo choćby coś tak ważnego dla normalnego człowieka

jak jedzenie. Czy mógł być w pogodnym nastroju, kiedy właściwie każdy posiłek był

wprost obrzydliwy? Nie dość, że od najbliższego miasta dzieliło go ponad sto mil i

zdany był na jałowe stołówkowe dania, to na dodatek potrawy odrzucały już po

opuszczeniu kuchni. Serwowanie czegoś, co pół doby leżało w lodówce, a następnie

zostało odgrzane w kuchence mikrofalowej, zakrawało na zniewagę. Nie

wspominając już o godzinach, w których musiał jeść na nocnej zmianie. Thibodeau

siedział przy biurku w swoim niewielkim, ale uporządkowanym gabinecie na

najniższym poziomie podziemi i spoglądał z mściwą pogardą na talerz z rozgotowaną

wołowiną oraz wodnistą papką udającą puree. Było nieco po ósmej wieczorem i

McFarlane, najmłodszy stażem strażnik nocnej zmiany, dopiero co przyniósł mu

posiłek. To że niósł on również swój talerz i wyglądał, jakby nie mógł się doczekać,

by spałaszować jego zawartość, tak zirytowało Rolliego, że nie był nawet w stanie

udać wdzięczności. Poczuł się przez to jeszcze gorzej, świadom, że ukarał

nieuprzejmością posłańca za doręczenie wiadomości. Cóż, będzie musiał mu to

wynagrodzić i wytłumaczyć, że nawet najżyczliwszy człowiek na świecie może być

wściekły po dwóch latach jedzenia śniadania o ósmej wieczorem, a równie jak ono

obrzydliwego obiadu między północą a trzecią nad ranem. Jedynie kolacja była w

miarę dobra, choć i to tylko dlatego, że pierwsi kucharze zaczynali pracę o szóstej

rano. Dzięki temu przed końcem zmiany mógł zjeść świeże jajka lub naleśniki -

przynajmniej jeden w miarę uczciwy posiłek o mniej więcej normalnej porze. - Dzięki

ci, Panie, za naszą pieprzoną conocną breję! - mruknął z nieznacznym cajuńskim

akcentem. Sięgał właśnie z ponurą miną po sztućce, gdy odezwał się stojący obok

niego telefon. Gdy zobaczył mrugające światełko linii alarmowej, zapomniał o

sztućcach i błyskawicznie sięgnął po słuchawkę. Przez cały czas, jaki tu spędził, linii

tej używano jedynie w czasie ćwiczeń, a o tych wiedział zawsze wcześniej. Tak?

Mamy intruzów na terenie, szefie - zameldował Cody z sali kontrolnej. - Gdzie? -

Thibodeau usiadł prosto, zapominając o problemach kulinarnych. - Przy zachodnim

ogrodzeniu. - W głosie Cody”ego słychać było napięcie. - Ale nie mamy śladów

uszkodzenia płotu czy naruszenia obwodu. Wally wykrył ich już na naszym terenie. -

Uzbroiłeś go? Dał im pokaz światła i dźwięku, ale... straciliśmy z nim kontakt. To nie

wygląda dobrze. Rollie odetchnął głęboko. Wielokrotnie podkreślał, że jeżom nie

można ufać, ale nie znaczyło to bynajmniej, że chciał, by jego twierdzenia się

sprawdziły. - Henderson i Travers przy bramie nie meldowali o niczym podejrzanym?

- spytał. - Próbujemy się z nimi skontaktować, ale nie odbierają telefonu i nie

odpowiadają przez radio. - Jezu! - westchnął Rollie. - Poślij tam kilku ludzi. I obstaw

pełną obsadą alarmową zakłady i magazyny. Mają być odcięte od świata, jasne? Tak

jest. Thibodeau umilkł na moment, by zebrać myśli; wciąż ściskał słuchawkę w dłoni.

Chciał pójść do sali kontrolnej i na własne oczy zobaczyć, co się dzieje, ale najpierw

musiał się upewnić, że zadbał o podstawowe sprawy.Lepiej zapewnijmy sobie

background image

wsparcie powietrzne - powiedział po chwili. - Laissez les bons temps rouler. - Co

proszę, szefie? Thibodeau wstał.
- Postaw w stan gotowości pilotów helikopterów.
Manuel kucnął przy bramie. Jego ramię pulsowało, a rękaw kombinezonu był ciepły i

wilgotny w miejscu trafienia. Gwałtowne ruchy powodowały obfitsze krwawienie.

Zniszczenie robota z pewnością ściągnie w tę okolicę ochronę, więc jakakolwiek

zwłoka zwiększyłaby tylko ryzyko pojmania. Raną zajmie się później. Próbując

zignorować ból, wydobył z torby przy pasie trójkątny kawałek C-4, zdjął z niego folię i

przylepił starannie materiał wybuchowy do podstawy słupka bramy. Następnie

wydobył dwunastocalowy kawałek primadetu, którego jeden koniec był już połączony

z zapalnikiem, a drugi z zasilanym baterią zegarem kształtu i wielkości długopisu.

Delikatnie wcisnął zapalnik w plastyk, a zegar ustawił na pięciominutową zwłokę, ale

go nie włączył. Musiał poczekać, aż pozostali założą resztę ładunków i połączą je, tak

by eksplodowały jednocześnie. Zanim to nastąpi, chciał się znaleźć daleko stąd.

Trzymając w palcach zawleczkę blokującą zegar, rozejrzał się po okolicy. Kilka

jardów w lewo przez rozbitą szybę wartowni padało światło. Widział tylko obryzganą

krwią ścianę i oparte o nią ramię jednego z zastrzelonych strażników. Po prawej

wzdłuż ogrodzenia dostrzegł swoich ludzi zakładających ładunki - ciemniejsze

kształty majaczące na tle ciemnego nocnego nieba. Wysadzenie bramy nie było jego

pomysłem i nie podobało mu się. Strażnicy musieli znać elektroniczne kody dostępu,

więc proponował, by wziąć żywcem choć jednego i zmusić do jej otwarcia.

Szczegółowy plan akcji ułożył jednak Kuhl, który chciał, by byli martwi przed

przybyciem desantu - w ten sposób nie mogli wszcząć alarmu. Uważał, że

wyeliminowanie ochrony i robota patrolującego zachodni sektor da im wystarczająco

dużo czasu przed przybyciem odwodów, by grupa Manuela zdołała zrobić przejście,

a zespoły Orange i Yellow wykonały swoje zadania. Manuel nie spierał się z nim -

zadaniem Kuhla było opracowanie planu, do niego należało wykonanie go.

Rozmyślania przerwało mu pojawienie się Juana ciągnącego cienki pomarańczowy

przewód detonacyjny. Umocował go do ładunku i odetchnął z ulgą: rana bolała go

coraz bardziej; musiał w niej tkwić przynajmniej jeden odłamek i skupienie się

wymagało coraz większego wysiłku. - Bueno, Juan - rzucił. - Gdzie Marco? - Idzie tu -

odparł Juan. - Jak twoja ręka?
- W porządku. - Wstał, starając się za wszelką cenę nie stracić równowagi. -

Zawiadom Tomasa i pozostałych, że skończyliśmy. Potem odbezpieczę całość.
Thibodeau wjechał na trzeci poziom podziemny i wszedł do sali kontrolnej. Cody,

Delure i Jeziorski wpatrywali się z napięciem w ekrany monitorów.Co się tu, u diabła,

dzieje?! - rzucił, widząc ich ogłupiałe miny. Delure odwrócił się wraz z fotelem.

Szefie, to Ned... Wykrył w swoim sektorze grupę intruzów. Trudno powiedzieć, czy to

ci sami, którzy załatwili Wally’ego... Thibodeau chrząknął, spoglądając na monitor.

Mało go obchodziło, czy byli to ci sami ludzie, na których natknął się Wally, podobnie

jak to, w jaki sposób znaleźli się na terenie, nie uruchamiając żadnych alarmów na

ogrodzeniu, oraz co chcieli osiągnąć. Natomiast martwiło go tempo i schemat ich

działania. W zwiadzie dalekiego zasięgu 101. Dywizji Powietrznodesantowej w Azji

Południowo-Wschodniej nauczył się polegać na instynkcie, a to, co podpowiadał mu

on teraz, było zbyt zwariowane, żeby mówić o tym podwładnym. Mimo to nie mógł

zlekceważyć wyraźnych wskazówek, a dowodzenie oddziałem zwiadowców

działających z Camp Eagle nauczyło go wiele. Atak nosił wszelkie cechy desantu z

powietrza - tłumaczyło to zarówno niespodziewane pojawienie się intruzów, jak i

zabawę z Wallym. Zaalarmowali robota nie dlatego, że musieli, tylko dlatego, że

background image

chcieli. Niewątpliwie przetestowanie możliwości samobieżnej pokraki było jednym z

ich zadań. A gdy stała się groźna, zniszczyli ją. Thibodeau przypomniał sobie

zaskoczone miny swoich podwładnych, które zobaczył, gdy wpadł do sali... i które z

pewnością były lustrzanym odbiciem jego miny. Był przekonany, że napastników

niezwykle ucieszyłby ten widok. Jego w każdym razie cieszył, kiedy w latach 1969-70

uczestniczył w rajdach przez dżunglę. Gdy nawiązywano kontakt z oddziałami

Wietkongu, helikoptery dostarczały jego ludzi w tajemnicy jak najbliżej pozycji wroga,

a dalej już jego zwiadowcy działali sami, wybierając cele według własnego uznania i

siejąc zamęt oraz rozpraszając siły i uwagę wroga. Faire la chasse.Możesz mi

namierzyć tych gnoi? - spytał. Delure wcisnął przycisk na konsoli i naniósł siatkę

współrzędnych na obraz radarowy. - Wystarczy? - Wystarczy, wystarczy, tylko

powiększ.
Operator nacisnął kolejny klawisz. Thibodeau zobaczył powiększone zarysy

zachodniego sektora, na którym pulsowały plamki oznaczające pozycje napastników.

A non - powiedział i wskazał niebieską linię biegnącą łukiem przez środek. - Widzisz,

gdzie są? Przez moment Delure nie rozumiał, o co mu chodzi. W pobliżu zachodniej

drogi! To najkrótsza trasa z parkingu do sektora. Rollie skinął głową. - Poślij na nich

jeża, ale tym razem nie baw się światełkami, tylko przywal im z czegoś konkretnego.

Nasze wozy będą na tej drodze lada chwila! Miny przeciw pojazdom, które rozmieścili

na drodze, były zamaskowane prymitywnie, lecz skutecznie - owinięto je w szary

papier zlewający się z nawierzchnią, tak że w dzień kierowcy trudno byłoby je

dostrzec. W nocy były zaś właściwie niewidoczne. Chwilę po tym, jak Tomas i Raul

oddalili się od drogi, by dołączyć do pozostałych członków zespołu, usłyszeli z prawej

cichy szum. Nim zdołali zidentyfikować jego źródło, z zarośli przed nimi wypadł robot.

Maszyna wycelowała w nich rurę wystającą z kadłuba i trafiła strumieniem cieczy pod

sporym ciśnieniem. Żaden nie zdążył nacisnąć spustu. Zalał ich supersmar

polimerowy, który prawie natychmiast stężał w cieniutką warstwę pokrywającą skórę,

ekwipunek i ziemię. W pierwszej chwili Raul pomyślał, że spryskano ich pianą

obezwładniającą, ale szybko zrozumiał, że to coś zupełnie innego. Sposobem

twardnienia substancja przypominała nieco suchy lód, ale była tylko nieco

chłodniejsza od powietrza. Wydawało mu się, że płyn zmienił raczej jego stan

fizyczny niż własny, zupełnie jakby każda pokryta nim powierzchnia stała się gładkim

szkłem. Niespodziewanie okazało się, że nie może utrzymać broni - im bardziej

próbował, tym bardziej mu się wyślizgiwała. Wytrzeszczył oczy, zaalarmowany i

oszołomiony, widząc, jak karabin wyskakuje mu z rąk i prawie wyrywa wtyczkę, którą

zakończony był przewód łączący celownik z hełmem. Próbował złapać broń,

zaciskając kurczowo palce na kolbie i lufie, ale ponownie wyśliznęła mu się z rąk i

spadła na ziemię, tym razem wyciągając wtyczkę. Schylił się, by ją podnieść, gdy

poczuł, że podeszwy butów tracą kontakt z podłożem, a nogi uciekają spod niego.

Padł ciężko na plecy, tracąc oddech. Próbował się poderwać, lecz skończyło się

jedynie na nieporadnym przewrocie na bok. Spróbował ponownie i znów wylądował

na plecach. Trawa wokół była sztywna i śliska, a jego ubranie nie chciało się zginać,

zupełnie jakby wykonano je z plastiku. Skóra twarzy i rąk natomiast stała się wrażliwa

i zbyt napięta. Kątem oka dostrzegł Tomasa ślizgającego się na brzuchu i równie

bezradnie jak on machającego rękami. Wyglądał jak ktoś, kto próbuje pływać na

lodzie. Wtedy zaczął krzyczeć, czując, że jego umysł poddaje się strachowi i

błyskawicznie przekracza granicę paniki. Krzyczał ile sił w płucach także wtedy, gdy

kilkanaście sekund później mijały go samochody z mobilnym odwodem wezwanym

przez Thibodeau, pędząc po drodze, którą dopiero co zaminował. Trzy

ciemnogranatowe wozy zespołu szybkiego reagowania wyprzedziły o kilka minut

swoje wsparcie powietrzne. Stało się tak po części dlatego, że kierowcy stacjonowali

background image

bliżej parkingu niż piloci lądowiska, po części zaś dlatego, że helikoptery typu

Skyhawk potrzebują więcej czasu na rozgrzanie silników niż opancerzone mercedesy

300 SE. Pędzący samotnie ku bramie kierowcy trzech wozów zdawali sobie sprawę z

problemu. Zespoły złożone z samochodu i helikoptera posiadały zintegrowany

termiczny system śledzenia celów działający dzięki mikrofalowemu sprzężeniu obu

maszyn. Kamery umieszczone w podwieszanych gondolach helikopterów przesyłały

obraz do monitorów zainstalowanych w deskach rozdzielczych samochodów. Bez

danych z powietrza załogi aut mogły szukać napastników wyłącznie za pomocą

reflektorów. Nikt też nie mógł ich ostrzec o ukrytych na drodze minach. W pierwszym

wozie oprócz kierowcy siedziało dwóch mężczyzn jeden z tyłu, drugi z przodu.

Wszyscy trzej zginęli, nie wiedząc nawet, co ich zabiło. Prowadzący dostrzegł

ciemniejszą plamę mniej więcej trzy jardy przed maską i sądząc, że to wybój lub

dziura, próbował ją ominąć, ale jechał zbyt szybko. Mina eksplodowała trącona lewą

oponą i cały mercedes uniósł się w powietrze, zadzierając wysoko maskę. Wóz

zaprojektowano tak, by wytrzymał ogień broni ręcznej i uderzenia odłamków, ale nie

był czołgiem. Wybuch rozsadził podwozie, zabijając natychmiast wszystkich

pasażerów. Chwilę później wrak opadł na bok i przejechał kilka jardów na prawych

kołach, po czym przewrócił się na dach i eksplodował, a płomienie wystrzeliły przez

rozbite szyby pancerne. Kierowca drugiego wozu gwałtownie nacisnął pedał

hamulca, skręcił ostro i ominął płonący wrak. Przejechał na tyle blisko, by dostrzec w

tylnym oknie pozostałości spalonej, pokrytej pęcherzami twarzy. W następnej

sekundzie przednie koło jego samochodu zdetonowało drugą minę i ostatnią rzeczą,

jaką usłyszał w rozrywającym się wozie, był własny przerażony krzyk. Kierowcy

trzeciego pojazdu udało się to, co nie powiodło się jego poprzednikom. Na maskę i

dach padał deszcz szczątków i fragmentów zniszczonej nawierzchni, gdy ostro

szarpnął kierownicą w lewo i zjechał z drogi, wyrywając kołami grudy ziemi i kępy

trawy. Wykorzystał bezcenne sekundy na reakcję, zrobił jedyną rzecz dającą szansę

ocalenia i przejechał obok zasadzki, unikając śmierci. Po czym zahamował z piskiem

opon. W ciemnościach zalegających za drogą dwaj pozostali członkowie zespołu

Orange czekali w milczeniu na minerów. Wysunęli się nieco przed swoich

towarzyszy, dzięki czemu zdołali wyprzedzić robota strzegącego północnego sektora

i nie znaleźli się w zasięgu jego czujników. Leżeli jeszcze kilkanaście sekund,

obserwując przez noktowizory płonące wraki i oszołomioną załogę ostatniego wozu,

gdy na zachodzie rozległa się kolejna eksplozja, a w niebo buchnął słup ognia.

Zespół Blue wykonał swoje zadanie, więc wycofali się w mrok. Ich pułapka zaczęła

już działać, ale nie skończyli jeszcze zadania. Finałowa część operacji miała się

dopiero zacząć.
Kuhl przyglądał się blaskowi towarzyszącemu eksplozji, wyobrażając sobie

zamieszanie, jakie wprowadził w siłach przeciwnika. Tę misję zaplanował

szczególnie starannie, zważając na wszystkie detale, i teraz ta staranność przynosiła

efekty. Gdy ucichł huk wybuchu, do jego uszu dotarł metaliczny jęk podobny do

odgłosu nieludzkiej agonii i zobaczył, jak poskręcany fragment ogrodzenia wystrzelił

w górę, oderwał się od reszty, a następnie zwalił w dół w deszczu iskier, ziemi i

szczątków. Nadszedł czas. Dał znak kierowcy, ten skinął głową i błysnął światłami

pozycyjnymi. Kierowca następnego jeepa zrobił to samo, podobnie jak kierowca

kolejnego i tak sygnał dotarł szybko do końca konwoju. Silniki ożyły i kolumna ruszyła

ku płomieniom oraz hukom eksplozji przez świeżo otwartą drogę w ogrodzeniu

zakładów.
Thibodeau prawie wepchnął słuchawki w drżące dłonie operatora.

background image

Podobnie jak Delure był blady, ale znacznie bardziej opanowany. Eksplozje były

słyszalne nawet tu, trzy piętra pod ziemią, choć stłumione i głuche, ale dopiero gdy

dotarła do nich wiadomość o wynikach zasadzki, zrozumieli, co naprawdę oznaczały.

Teraz w sali panowała cisza i Rollie zauważył, że zaczyna się trząść. Opanował ten

odruch z dużym trudem i rozejrzał się. Nie było wątpliwości - jak dotąd dowodzący

atakiem był szybszy i sprytniejszy od niego. Przewidział każdy ruch i wymanewrował

go, cały czas wyprzedzając o krok. Tak dłużej nie mogło być albo straci wszystkich

podwładnych i obiekt, który miał chronić. Zgrzytnął zębami i przespacerował się,

zaciskając pięści i próbując opanować wściekłość. Wyglądało na to, że ktoś tu był

zdrajcą, ale na to chwilowo nie był w stanie nic poradzić. Należało szybko

zapanować nad chaosem, jaki nastąpił na górze, a najskuteczniejszym sposobem

było podsumowanie faktów i wyciągnięcie stosownych wniosków. Sytuacja nie była

miła. Zachodnia brama została prawdopodobnie zniszczona wraz z wartownią,

najkrótsza droga do niej zablokowana płonącymi wrakami samochodów, a

pozostałość grupy szybkiego reagowania nie nadawała się do samodzielnej akcji.

Jeden z jeży przestał istnieć, natomiast grupa doskonale przygotowanych i

uzbrojonych zawodowców wdarła się na teren zakładów i operowała na nim

swobodnie już udowodnili, że potrafią zabijać i prowadzić działania dywersyjne. Nie

wiedział jeszcze, ilu ich jest ani jaki jest ich główny cel, ale na pewno chodziło im o

coś więcej niż o zdziesiątkowanie ochrony w serii niespodziewanych ataków. To, co

ich interesowało, musiało się znajdować w centrum zakładów - w halach

produkcyjnych, w magazynie, a może nawet w kwaterach naukowców, jako że

przebywało tu sporo bardzo ważnych członków międzynarodowego zespołu

naukowego projektującego stację kosmiczną. Rejony te były naturalnie strzeżone, ale

nie wiedział, czy dysponował wystarczającymi siłami, by obronić je przed

skoncentrowanym atakiem. - Ilu ludzi chroni budynki? - spytał, przestając

spacerować. - Około dwudziestu, szefie - odparł Delure. - Czyli pełne zmiany dzienna

i nocna?
- Zgadza się. Oprócz załóg samochodów i helikopterów. No i tych, którzy mają wolne

i są poza terenem. Thibodeau skinął głową. Część członków Miecza oraz innych

pracowników wolała długie codzienne dojazdy z Cuiaba niż życie w izolacji na terenie

zakładów. Nie dotyczyło to naturalnie naukowców i kierownictwa. Nagle zdał sobie

sprawę, że sam ma dość zamknięcia - zdecydował się sprawdzić sytuację osobiście,

choć wiedział, że nie jest to najrozsądniejsze wyjście. Podszedł do stalowej szafki

przy ścianie i wyciągnął z niej kuloodporną kamizelkę typu Zylon.Trzymajcie fort -

polecił, nakładając ją. - Ja się rozejrzę na górze.
Jeepy zatrzymały się jakieś dziesięć metrów za wyrwą w ogrodzeniu. Dokoła na

trawie płonęły szczątki, oświetlając twarze załóg migotliwym blaskiem. Zgodnie z

planem czekali tu na nich zdolni do ruchu członkowie zespołów Orange i Blue.

Załadowali się do samochodów i kolumna ruszyła dalej. Manuel wsiadł do wozu

Kuhla samodzielnie, co nie znaczyło, że z łatwością. Ledwie zajął miejsce na tylnym

siedzeniu obok Antonia, dostrzegł krew spływającą po palcach i kapiącą na

fotel.Dobrze się spisałeś - pochwalił go Kuhl, nie odwracając się. Manuel opadł na

oparcie, oddychając z trudem. Czuł, jakby w ramię wbijały mu się przy każdym ruchu

tysiące rozgrzanych do białości igieł.Marco zginął - stwierdził zmęczonym głosem. -

Dwóch ludzi z zespołu Orange musiałem zostawić.
Kuhl był niewzruszony.

Strat należało się spodziewać - powiedział beznamiętnie. Po czym uniósł rękę i

jeep ruszył. W ślad za nim zrobiły to pozostałe, utrzymując zwarty szyk.

background image

Pierwszą myślą Eda Grahama, gdy dostrzegł jeepy z kabiny swego helikoptera, było

wspomnienie wielu lat, które spędził jako pilot Departamentu Policji w Los Angeles.

Potem przyszła druga myśl - jak szybko zmieniają się czasy. Jeszcze nie tak dawno z

Los Angeles kojarzył mu się napis HOLLYWOOD i Teatr Chiński, a nie widok

dwudziestu uzbrojonych w automaty facetów w kilku terenówkach. Dopiero trzecia

myśl była sensowna: jeśli nie przestanie wspominać i nie zacznie działać, znajdzie

się w poważnych kłopotach. Takich jakie widział właśnie w dole. Jezu, ale gówniana

sytuacja! - ocenił drugi pilot, przekrzykując warkot silnika. - Lepiej wezwijmy pomoc i

oświetlmy naszych gości. Ed skinął głową. Mitch Winter był najlepszym drugim

pilotem, z jakim latał: myśleli i działali podobnie, co ułatwiało współpracę. Zmniejszył

pułap, słuchając, jak Mitch przekazuje informacje pozostałym pilotom i centrali. Sto

stóp pod nimi jeepy zatrzymały się, a ich kierowcy i pasażerowie zadarli głowy i

przyglądali się skyhawkowi. Ed spojrzał przez okno, szybko wyrównał lot i włączył

szperacz pokładowy Starburst SX-5. W tym samym czasie Mitch przełączył

nadawanie na głośniki. Promień światła o mocy piętnastu milionów świec omiótł, a

następnie przyszpilił mężczyzn w wozach, zmieniając noc w środek słonecznego

dnia. Ed spojrzał na drugiego pilota. - Jak widać, są twoi - skomentował. Mitch skinął

głową i uniósł mikrofon.
- Pozostańcie na miejscach i...

...rzućcie broń!

Kuhl osłonił dłonią oczy i spojrzał w tył na kolumnę skąpaną w blasku reflektora.

Żądanie, które zagrzmiało z głośników helikoptera, było wyraźne. Zamierzał

odpowiedzieć na nie w ten sam sposób. - Otworzyć ogień! - krzyknął. - Ahoral Czterej

członkowie zespołu Yellow dotarli na odległość kilku jardów od budynku,

przeskakując niczym zjawy z jednego ukrycia do drugiego. Rozpoznanie potwierdziło

wcześniejsze przypuszczenia, że główny cel jest zbyt silnie strzeżony, by atak się

powiódł, ale byli na to przygotowani, a ochrona kolejnego celu z listy była

nieporównywalnie słabsza. Gdy przystanęli za warsztatem, by sprawdzić broń, od

zachodniej bramy dotarł do nich terkot broni automatycznej. Po chwili zagłuszyły go

silniki samochodów i helikopterów koncentrujących się w tamtym rejonie. Zupełnie

jakby był to umówiony znak, ruszyli ku swemu celowi.

Słysząc kule grzechoczące o kadłub, Graham zwiększył prędkość i pchnął drążek, by

jak najprędzej nabrać wysokości. Borowy pancerz kabiny dosłownie ocalił mu tyłek,

ale nie zamierzał bardziej ryzykować, niż musiał, zwłaszcza że nie mógł

odpowiedzieć ogniem. To ograniczenie zawdzięczał uporowi władz brazylijskich,

które nie zgadzały się, by jakiekolwiek samoloty czy helikoptery Miecza posiadały

uzbrojenie pozwalające na przeprowadzenie ataku. Był cholernie wdzięczny temu,

kto za to odpowiadał, podobnie jak reszta pilotów. Nim wznoszący się gwałtownie

skyhawk wykonał zwrot, Graham przyjrzał się dokładnie broni, której używali

napastnicy. Ani karabiny, ani połączone z nimi przewodami hełmy nie przypominały

niczego, z czym się dotąd zetknął. - Pokręcę się tu, dopóki nie sfilmujesz tych

lunatyków, Mitch zdecydował, wskazując głową ekran umieszczony na konsoli. Nie

chcę, żeby naszych zaskoczyło ich uzbrojenie. Mitch bez słowa sięgnął do

przełączników wideo, a tymczasem Graham dokończył ciasną ósemkę i skierował

przód helikoptera ku konwojowi, tak by umocowana pod nim kamera miała jak

najlepsze pole widzenia. Nagle część strzelców wyskoczyła z samochodów i

rozbiegła się po terenie w poszukiwaniu osłony. Nie było o nią trudno, gdyż do

budowy nowych budynków zgromadzono tu dźwigi, buldożery, koparki, ubijaki i inne

ciężkie urządzenia. Maszyny były duże i nieruchome, a już same ich rozmiary

pozwalały doskonale się ukryć. Graham krążył wokół konwoju, nieustannie

zmieniając kurs i wysokość. Za maszynami budowlanymi widać było pajęczynę dróg

background image

biegnących ku centralnej części zakładów, a gdy spojrzał na północ, dostrzegł wraki

dwóch samochodów płonące na głównej drodze prowadzącej na parking. W ich

pobliżu stała karetka i inne wozy. Kilku strażników przeczesywało drogę z

wykrywaczami min, pozostali próbowali ugasić wraki, choć wątpił, by mogli kogoś

uratować. A potem zauważył to, co wywołało rozśrodkowanie napastników: z prawej i

z lewej pomocniczymi drogami zbliżały się, błyskając kogutami dwa oddziały

szybkiego reagowania po trzy samochody każdy. Obie grupy osłaniał helikopter. Były

naprawdę blisko - w ciągu kilkunastu sekund znajdą się przy konwoju.Wysyłamy już

obraz? - spytał, spoglądając na Mitcha. Ten skinął głową i wskazał na monitor

wbudowany w tablicę przyrządów. Widać było na nim zrobione w podczerwieni

dokładne ujęcie jeepa i jego pasażerów.Piękny obrazek - przyznał Graham. - Teraz

pozostaje tylko mieć nadzieję, że chłopaki na dole zobaczą go równie wyraźnie jak

my. Obraz na monitorach zbliżających się helikopterów i samochodów był równie

czysty i wyraźny jak na ekranie, na którym oglądali go Graham i Mitch. Informacje

uzyskane dzięki przekazowi z ich maszyny były wręcz nieocenione - nadjeżdżające

odwody straży znały dokładną liczbę przeciwników, zajmowane przez nich pozycje i

posiadane uzbrojenie. To ostatnie zwłaszcza godne było uwagi. Przybywające posiłki

także nie były standardowo uzbrojone, choć na pierwszy rzut oka członkowie Miecza

mieli zwyczajne karabiny szturmowe M16 kaliber 5,56 mm. W praktyce, dzięki

systemowi zmiennej prędkości wylotowej zwanemu w skrócie WRS, broń ta mogła

strzelać zarówno amunicją obezwładniającą, jak i ostrą. Pozwalała na to obrotowa

osłona odkrywająca lub zakrywająca otworki w lufie. Żołnierz regulował w ten sposób

prędkość gazów wylotowych, a tym samym prędkość początkową pocisku. Przy

małej prędkości na pociskach pozostawała plastikowa koszulka amortyzująca siłę, z

jaką uderzały w cel - wówczas trafienie było jedynie bolesne i ogłuszało. Przy dużej

plastik rozrywał się i w cel trafiały wyłącznie metalowe rdzenie - ze śmiertelnym

zwykle skutkiem. Dan Carlysle, dowódca oddziału szybkiego reagowania, nie miał

cienia wątpliwości, jakiej amunicji powinni użyć. Napastnicy już zabili sporo jego

współpracowników, więc należało im odpłacić pięknym za nadobne. Problem polegał

na tym, że musiał otrzymać autoryzację na użycie ostrej amunicji. Pewne sfery

polityczne w Brazylii były zaniepokojone obecnością tak licznych sił bezpieczeństwa

podległych UpLinkowi, a mała wojna, do której właśnie doszło, z pewnością ich nie

uspokoi. Carlysle gotów był podjąć właściwą decyzję, ale wolał nie stać się powodem

dyplomatycznej burzy, jaką by ona wywołała. Dlatego zbliżając się do stojącej

kolumny, sięgnął po mikrofon wiszący na desce rozdzielczej i wywołał Thibodeau. -

Rób, co uznasz za stosowne, Dan. Słyszysz? Pretensjami tutejszych władz

zajmiemy się później. Tak jest, szefie. Thibodeau przyczepił z powrotem radiotelefon

do paska, zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Z oddali, od zachodniej bramy,

słychać było wymianę ognia, pisk opon i głośniejsze serie zakończone wybuchami.

Czyste szaleństwo. W najdzikszych snach nie wyobrażał sobie, że po opuszczeniu

wojska weźmie udział w takiej strzelaninie. Nie odpowiadało mu co prawda

dowodzenie na odległość - wolał uczestniczyć w akcji, a nie wysyłać na nią

podkomendnych - ale tej nocy cała odpowiedzialność za prowadzenie obrony

zakładów spoczywała na jego barkach. Mimo to wciąż żałował, że musi słuchać tych

piekielnych odgłosów. Stał z papierosem w pobliżu pięciu niewysokich betonowych

budynków, w których mieszkali naukowcy i personel kierowniczy z rodzinami. Na

każdym z trzech pięter znajdowało się od ośmiu do dziesięciu apartamentów, a

łącznie żyło tu dwieście trzydzieści siedem osób. Większość dostępnych sił

skoncentrował właśnie tutaj na wypadek próby porwania czy wzięcia zakładników.

Kradzież wartych setki milionów dolarów elementów stacji lub kopii ich projektów

mogła być równie ważną przyczyną napadu, ale straty wśród naukowców byłyby

background image

znacznie trudniejsze do odtworzenia. Zrobił co mógł, by chronić także kompleks

produkcyjno-magazynowy, ale zagwarantowanie bezpieczeństwa cywilom było dla

niego najważniejsze. Zastanowił się, powoli wypuszczając dym przez nos.

Największym problemem było to, że miał zbyt mało ludzi i musiał zgadywać, gdzie

mogą być najbardziej potrzebni. By optymalnie wykorzystać dostępne siły, zarządził,

aby wszyscy cywilni pracownicy pozostali w mieszkaniach, a ponad dwie trzecie sił

skupił wokół i w środku kompleksu mieszkalnego, tworząc szczelny pierścień

obronny. Był pewny, że przerzuceni tu strażnicy odeprą każdy atak. Odbyło się to

jednak kosztem zmniejszenia liczebności ochrony części produkcyjno-magazynowej,

co bardzo go niepokoiło. Kontyngent pozostawiony przy właściwych zakładach był

zbyt skromny i patrolował zbyt duży obszar, co z łatwością mogli wykorzystać

zdeterminowani, działający z zaskoczenia napastnicy. Tym bardziej że nie wiedział,

ilu ich jest i co zamierzają, za to oni wiedzieli aż za dużo tak o siłach obrony, jak i o

terenie oraz lokalizacji budynków. Od samego początku narzucili ogromne tempo, a

on potykał się co chwilę, usiłując za nimi nadążyć. Co gorsza, coraz bardziej

podejrzewał, że prowadzili go dokładnie tam, gdzie chcieli, czyli w bagno. A to mogło

oznaczać, że od początku nie chodziło im o ludzi, lecz o coś znajdującego się w

kompleksie produkcyjno-magazynowym. Rzucił niedopałek na ziemię, przydepnął go

i klnąc w duchu, pospieszył ku najsłabiej bronionej części zakładów.
Ukryty za jeepem Antonio oparł o maskę lufę karabinu snajperskiego i starannie

wycelował w najbliższy samochód. Zdecydował się na strzał w oponę, która

stanowiła pewniejszy cel niż skulony za kierownicą i częściowo osłonięty przez deskę

rozdzielczą kierowca. Nacisnął spust. Barrett kopnął go w ramię, a chwilę później

rozległ się huk eksplodującej opony. Przód samochodu opadł, uniósł się i ponownie

opadł, ale choć wóz zwolnił trochę, ku szczeremu zaskoczeniu snajpera wpadł

jedynie w lekki poślizg. Trzymał się środka drogi i wciąż zbliżał ku kolumnie jeepów.
Carlysle skierował się ku pierwszemu ze stojących jeepów, gdy nad jego maską

dostrzegł błysk. W następnym momencie samochodem i nim targnęło mocno, gdy

kula zmieniła w strzępy prawą przednią oponę. Zacisnął dłonie na kierownicy i

opanował odruch, by gwałtownie zatrzymać mercedesa. Zamiast tego kilkakrotnie

nacisnął delikatnie hamulec i skontrował kierownicą, gdyż wóz usiłował odbić w

prawo i podskoczył gwałtownie kilka razy. W końcu udało mu się nad nim

zapanować. Chwilę później poczuł, że umieszczona w oponie obręcz odzyskała

kontakt z nawierzchnią. Płaską zewnętrzną powierzchnię obręczy pokrywał

łagodzący wstrząsy elastomer, który stabilizował samochód, pozwalał uniknąć

zniszczenia felg i umożliwiał dalszą jazdę z niewiele mniejszą prędkością.

przeniesiony ostatnio z naziemnej stacji łączności satelitarnej w Malezji -

odpowiedział ogniem, celując w błyski wystrzałów od strony dźwigu samobieżnego.

Po kilku krótkich seriach przerwał ogień i przytulił się do opancerzonego nadwozia,

gdyż napastnicy wzmogli ostrzał. Skulony obok niego Carlysle wystawił za drzwi lufę

zmodyfikowanego M16 i posłał długą serię, zastanawiając się, dlaczego to

brazylijskie pustkowie zamieniło się nagle w Dodge City. Spojrzał na Newella,

przekonał się, że jest cały, i uniesieniem kciuka dał mu znać, że również nie został

ranny. Wtem w zalegających ciemnościach coś błysnęło, a potem nadleciało z

gwizdem. Sekundę później w mercedesa trafił z prawej jakiś pocisk dużego kalibru i

eksplodował w jasnym rozbłysku, masakrując bok samochodu z taką łatwością, jakby

wykonano go z tektury. Carlysle zaklął; wciąż jeszcze słyszał dzwonienie w uszach.

Sytuacja musiała ulec zmianie, i to błyskawicznie, bo jego ludzie, unieruchomieni za

samochodami, stanowili dla kieszonkowej artylerii przeciwnika równie łatwy cel jak

kaczki na strzelnicy. Na dodatek tamci wcale nie musieli opuszczać ukrycia, by

background image

prowadzić ostrzał. Nie wypuszczając z prawej dłoni chwytu karabinu, zdjął z

mocowania na desce rozdzielczej mikrofon, wcisnął przycisk nadawania i spojrzał na

ekran monitora. Doskonały sprzęt noktowizyjny napastników był groźny, ale on i jego

ludzie mieli coś lepszego. Coś, co właściwie wykorzystane, powinno szybko

zapewnić im przewagę. Mieli shykawki. Kiedy napastnicy otworzyli ogień, załogi

wozów szybkiego reagowania zachowały się zgodnie z wielokrotnie przećwiczonymi

procedurami. Samochody dowodzone przez Carlysle’a skręciły ostro w lewo i

zatrzymały się na ukos na poboczu z kołami zwróconymi na zewnątrz. Druga grupa,

nadjeżdżająca inną drogą, skręciła tymczasem w prawo i stanęła z kołami

obróconymi pod równie ekstremalnym kątem. Członkowie obu zespołów wyskoczyli

na zewnątrz, wykorzystując drzwi i koła jako osłony. Dan zdążył przykucnąć za

drzwiami, gdy o karoserię z kilku stron naraz załomotały kule. Ron Newell jego

pomocnik, Po wysłuchaniu Carlysle’a na kanale ziemia-powietrze Winter przełączył

się na interkom i poinformował Grahama: - Musimy zmniejszyć pułap i wystawić tych

kutasów, żeby nasi na dole widzieli dokładnie, skąd do nich strzelają. - Jeśli

zejdziemy jeszcze niżej, trudno będzie uniknąć ostrzału - odparł Graham. Mina

Wintera dowodziła, że zdaje sobie z tego sprawę.
Dobra - zgodził się z rezygnacją Graham. - Zrobimy tak... Plan Eda Grahama

zakładał, że jego maszyna i jeden z pozostałych helikopterów zmniejszą wysokość, a

następnie, zataczając ciasne kręgi nad napastnikami, zrobią zbliżenia zajmowanych

przez nich pozycji, podczas gdy trzeci skyhawk zostanie na dotychczasowym pułapie

i zapewni całościowe ujęcie pola walki. Monitory w samochodach grupy szybkiego

reagowania miały opcję obrazu w obrazie, dzięki której można było oglądać

jednocześnie widok z trzech kamer. Piloci wiedzieli, że plan był ryzykowny. Ledwie

dwa skyhawki zeszły niżej, ostrzelano je z broni maszynowej, i to wyjątkowo celnie.

Graham spiął się w sobie i ignorując pociski rykoszetujące od kadłuba, wleciał

między dwa masywne spychacze, za którymi ukryła się grupa napastników.

Wyrównał lot i zawisł nieruchomo. Po prawej dostrzegł drugą maszynę, która

schodziła niżej i znajdowała się pod równie ciężkim ostrzałem. Nigdy nie był

specjalnie religijny, ale teraz stwierdził ze zdziwieniem, że modli się cicho i klnie na

przemian. Czując, jak coraz bardziej pocą mu się dłonie zaciśnięte na drążku,

wytrzymał nieruchomo jeszcze kilka sekund, by przesłać obraz załogom wozów, po

czym z ulgą zwiększył obroty i wysokość, kierując się ku innej grupie napastników.

Miał nadzieję, że sfilmował to, czego potrzebowali koledzy na ziemi.
Strażnik leżał na brzuchu z głową zwróconą w bok i policzkiem opartym o ziemię.

Gdy Rollie go odwrócił, dostrzegł na piersi naszywkę z nazwiskiem Bryce. Został

zasztyletowany od tyłu - ostrze wbito pod łopatkę i skierowano ku górze, w stronę

serca i płuc. W kąciku ust pojawiło się jedynie kilka bąbelków krwawej śliny, które

błyszczały teraz w świetle latarki. Thibodeau klęknął i na wszelki wypadek sprawdził

puls na przegubie oraz szyi leżącego - nic nie wyczuł. Podobnie jak dwaj strażnicy,

których znalazł wcześniej w pobliżu budynku, ten także był martwy. Jedyna różnica

polegała na tym, że tamtych zastrzelono. Być może właśnie odgłos strzałów zwrócił

uwagę Bryce’a - nawet tłumik nie wyciszał zupełnie broni palnej. Pozycja, w jakiej

leżało ciało, sugerowała, że strażnik wyszedł zza narożnika, a wtedy zabójca wstał i

pchnął go nożem w plecy. Thibodeau skierował promień latarki na rampę

załadunkową magazynu. Bez zaskoczenia stwierdził, że drzwi są do połowy

uniesione. Zabezpieczenie zakładów kosztowało majątek, już same roboty warte

były kilkaset tysięcy dolarów, lecz cały system zaprojektowano jedynie do

wykrywania intruzów złodziei czy szpiegów przemysłowych - nie do zwalczania

inwazji. Choć w tej części kompleksu magazynowego przechowywano różne części

background image

zapasowe modułu laboratoryjnego stacji, nie była ona w przeciwieństwie do innych

magazynów czy kompleksu badawczego - obszarem objętym szczególną ochroną.

Wystarczały tu zwykłe przepustki. Pracownik machał nią strażnikowi przed nosem i

bez trudu wchodził do środka. Teraz się to mściło. Wstał, podszedł do częściowo

otwartych drzwi, odczepił od pasa radiotelefon i wezwał posiłki, ale wiedział, że te

zjawią się najwcześniej za pięć minut, a prawdopodobnie dopiero za dziesięć. Jeśli

będzie tu bezczynnie czekał, napastnicy będą bezkarnie buszować w środku.

Zawahał się i czując przykry smak w ustach, spojrzał ponownie na zabitego. Bryce

miał gładką, dokładnie ogoloną twarz, włosy koloru pszenicy i może dwadzieścia pięć

lat. Nowy dzieciak, którego nie zdążył zbyt dobrze poznać. Teraz już nie będzie miał

okazji. Stał przed wejściem do magazynu i patrzył na ciało. Bąbelki krwistej piany

wskazywały na głęboką ranę płuc, a młodzieńcza, wciąż wykrzywiona w agonii twarz

oznaczała, że zabójca lubił uśmiercać powoli, choć bezgłośnie. Zabójca był okrutny i

bezlitosny. Thibodeau przestał się zastanawiać, oświetlił wnętrze magazynu i

pochylając się, wszedł do środka.
- Dziesięciu albo dwunastu jest za tym półgąsienicowym dźwigiem po lewej, pół

tuzina kryje się za buldożerami, a paru... - Carlysle przerwał, puszczając przycisk

nadawania w mikrofonie, gdy po masce i błotniku załomotała wyjątkowo długa seria.

Jak dotąd jego plan działał i wsparcie powietrzne kolejno wyszukiwało pozycje

przeciwnika. Piloci helikopterów, wystawiając się na bezpośredni ostrzał, ryzykowali

życiem, więc gdyby nie robił co w jego mocy, by uniknąć niechcianych dziur w skórze,

wychwalałby ich pod niebiosa.
Być może będzie jeszcze miał szansę, by wyrazić swą wdzięczność. Korzystając z

przerwy w ostrzale, uniósł mikrofon i dokończył: - ...paru rozproszyło się za tą hałdą

po lewej. Pozostali wciąż tkwią między jeepami. Moja drużyna ma najbliżej do dźwigu

i myślę, że zdołamy ich szybko oskrzydlić. Drużyny Druga i Trzecia niech zajmą się

buldożerami, trzymając się prawej strony drogi... Niespełna trzydzieści sekund

później skończył wydawać rozkazy i wyprowadził swoich ludzi spod osłony

samochodów ku wyznaczonemu celowi.
Thibodeau przemierzał szybko pogrążony w mroku korytarz z bronią gotową do

strzału, rozglądając się przy tym uważnie. Starał się robić to cicho i szybko - wracały

wyuczone odruchy, zwiększając wydzielanie adrenaliny i wyostrzając zmysły, ale

jednocześnie dawał o sobie znać brak treningu. Prośbę o wsparcie nadał na

szerokim paśmie, by usłyszały go zarówno patrole naziemne, jak i zespół Cody’ego w

centrum kontroli, ale ruszył, nie czekając na potwierdzenie. Stwierdził, że szkoda

tracić czas: znał swoich ludzi i wiedział, że jeśli będą mogli, przybędą. Skręcił za róg,

potem za następny i jeszcze jeden i zatrzymał się gwałtownie przy rozwidleniu. Jak

dotąd nie natknął się na żaden ślad napastników, ale korytarz, którym podążał, był

jedynym prowadzącym od wejścia, więc musieli tędy przechodzić. Pytanie tylko,

gdzie poszli dalej - odnoga w prawo prowadziła do głównego magazynu, odnoga w

lewo do windy towarowej, a dalej, o ile pamiętał, do metalowej kładki z poręczami

przecinającej magazyn w połowie jego wysokości. W pierwszej chwili sądził, że

równie dobrze mogli pójść w lewo jak w prawo, ale po namyśle zmienił zdanie - nie

znaleźli się tu przypadkiem, od początku wiedzieli, jak dotrzeć do kompleksu, i mieli

jasno sprecyzowany cel. A skoro znali plany budynku, nasuwało się przypuszczenie,

że poszli prosto do głównego magazynu, gdzie przechowywano elementy stacji

kosmicznej. Czyli skręcili w prawo. Nie wiedział, z iloma przeciwnikami ma do

czynienia, więc jedynym jego atutem było zaskoczenie... ale jak w każdej bitwie

przewaga wysokości była także poważną przewagą taktyczną. Stał jeszcze przez

chwilę w ciasnym korytarzu, nim się ostatecznie zdecydował i ruszył ku windzie.

background image

Carlysle z depczącymi mu po piętach podkomendnymi dotarł z lewej na jakieś trzy

jardy od dźwigu, gdy znieruchomiał, podniósł rękę i nakazał gestem, by ukryli się za

pryzmą świeżo wykopanej ziemi i kamieni. Przed rozpoczęciem ataku chciał jeszcze

raz sprawdzić pozycje napastników. Szperacze helikopterów oświetlały pół tuzina

postaci ukrytych za metalowym fartuchem używanym jako przeciwwaga dla

teleskopowego ramienia. Przypominał on półkolistą ścianę i dawał doskonałą osłonę

przed ostrzałem, ale jednocześnie ograniczał pole widzenia, utrudniając śledzenie

ruchów przeciwnika. Nawet elektroniczne celowniki były bezużyteczne, jeśli

napastnicy nie trzymali broni ponad krawędzią fartucha: gdy tylko któryś opuszczał

karabin, natychmiast „ślepł”, podczas gdy członkowie zespołu szybkiego reagowania

pozostawali w ciągłym kontakcie radiowym ze skyhawkami śledzącymi bez przerwy

poczynania intruzów. To właśnie wykorzystał Carlysle. Poprowadził swój oddział

krótkimi skokami przez otwartą przestrzeń, podczas gdy przeciwnicy kryli się za

fartuchem, i dotarł na pozycję wyjściową do właściwego ataku. By go przeprowadzić,

musieli się jednak wystawić na ostrzał. Dał znak i pobiegli skuleni dokoła dźwigu,

starając się nadal zachować ciszę i nie zwracać na siebie uwagi. Gdy napastnicy

zorientowali się, że zostali zaatakowani, strażnicy w zasadzie siedzieli im już na

karkach. Krótkie oszczędne serie powaliły dwóch, nim pozostała czwórka

odpowiedziała ogniem. Kątem oka Dan spostrzegł padającego z prawej rannego w

nogę Newella. Z półobrotu posłał strzelcowi serię i rozciągnął go na ziemi. Kolejny

napastnik wycelował w Dana, lecz nim zdążył nacisnąć spust, upadł trafiony serią

przez innego strażnika. Jęcząc i trzymając się oburącz za zakrwawiony brzuch,

mężczyzna zwinął się w kłębek. Pozostali dwaj próbowali uciec, więc Carlysle posłał

im pod nogi krótką serię. W końcu należałoby się dowiedzieć, kto na nich napadł i po

co.Stać! - krzyknął po hiszpańsku; bez względu na to, skąd byli, powinni znać ten

język, jako że była to lingua franca kontynentu. W tym też języku polecono

strażnikom zwracać się do wszystkich obcych. - Rzucić broń i na ziemię! Obaj!

Mężczyźni zatrzymali się, ale nie padli i nie odrzucili karabinów. Dan wypuścił kolejną

serię i obserwował, jak kule rwą ziemię za ich nogami.Rzucić broń i kłaść się na pysk!

Natychmiast! - ryknął. Tym razem wykonali rozkaz bez wahania i znieruchomieli na

ziemi z dłońmi splecionymi na hełmach. Dan i jego podkomendni odkopali ich broń i

skuli im ręce na plecach plastikowymi kajdankami. Carlysle podbiegł do Newella i

przyklęknął, by obejrzeć jego ranę.Leż spokojnie. Nic ci nie będzie - ocenił, kończąc

zakładać opatrunek. Ranny spojrzał na niego i z ulgą skinął głową. A Dan odetchnął.

Miał dziwne wrażenie, jakby był to pierwszy uczciwy oddech od naprawdę długiej

chwili.
pomieszczenia, w którym Heitor, wyznaczony na dowódcę oddziału, zamierzał

podłożyć ładunki. W każdej z dwóch czarnych toreb znajdowało się piętnaście funtów

TNT - ilość materiału wybuchowego wystarczająca, by wysadzić stalowe wsporniki,

na których stały platformy robocze z komponentami stacji kosmicznej, a

przypuszczalnie również ściany magazynu. Heitor, najlepszy sabotażysta w oddziale

Kuhla, był zaskoczony tym, jak szybko i prawie bez oporu wykonywali zadanie.

Podejrzewał, że nawet Kuhl nie oczekiwał, iż równie łatwo dotrą tak głęboko. Teraz,

nie tracąc czasu, podbiegł do jednej z platform i umieścił torbę z ładunkiem

kumulacyjnym przy grubym dźwigarze. Oba zegary detonatorów, które przygotował,

nastawione były na dziesięciominutowe opóźnienie, co powinno dać im

wystarczająco dużo czasu na wycofanie. Pozostali członkowie zespołu ubezpieczali

go z bronią gotową do strzału, blokując centralne przejście. Mrok panujący w hali

rozpraszało jedynie kilka lamp fluorescencyjnych, których rutynowo nie wygaszano

po zakończeniu prac. Najemnik usunął zawleczkę blokującą zegar i pospieszył do

drugiej platformy, by podłożyć kolejny ładunek. Gdy odbezpieczył drugi detonator, z

background image

windy nad nim wysiadł Thibodeau. Strażnik bezszelestnie wszedł na jedną z kładek i

zamarł, gdy zobaczył co się działo na dole. W ogromnym magazynie stały na

podwyższeniach trzy spore platformy robocze połączone systemem powietrznych

kładek, dźwigów suwnicowych i innych urządzeń używanych przy przeładunku

ciężkich i dużych obiektów. Z dwóch stron wychodziły na halę rzędy okien

umieszczonego piętro wyżej kompleksu biurowo-administracyjnego. Labirynt

korytarzy, wind, sal i schodów łączył magazyn z pozostałymi, a także z kompleksem

produkcyjnym i innymi budynkami zakładów zajmujących się konstrukcją i budową

stacji kosmicznej. Po wyeliminowaniu strażników pilnujących magazynu, co nie

nastręczyło żadnych trudności, zespół Yellow otworzył wrota rampy załadunkowej,

pokonał szybko znaną z ćwiczeń plątaninę korytarzy oraz podwójnych drzwi i w

końcu dotarł do magazynu.
- Wsparcie dla starego jest w drodze - oznajmił Delure. Zdjąłem czterech ludzi z

grupy pilnującej biur i dalszych sześciu z innych stanowisk. - Kiedy do niego dotrą? -

spytał Cody. - Za mniej więcej dziesięć minut.
- Nie jest dobrze - westchnął Cody. Zmarszczył brwi i spytał Jeziorskiego: - Co z

Felixem? Jak szybko możemy go mieć tam, gdzie teraz jest Rollie? - Daj mi sekundę

na sprawdzenie planów budynku. - Jeziorski postukał w klawiaturę, po czym wpatrzył

się w ekran. Jeż jest w laboratorium systemów napędowych na poziomie piątym...

Jak szybko?!

Przez chwilę operator oglądał uważnie schemat, a następnie odwrócił się do

Cody’ego. - Między kompleksem badawczym i magazynowym jest połączenie.

Możemy poprowadzić go tym korytarzem, a potem zjechać trzy poziomy do kładki -

wyjaśnił, wodząc palcem po ekranie. - Stąd po minucie, góra półtorej dotrze do

magazynu. Kolejne dwie i powinien być w głównej hali. - To co najmniej sześć minut.
- Szybciej się nie da.
- Mówi się trudno. - Cody otarł pot z czoła. - W porządku, nie traćmy czasu i

zabierajmy się do przeprowadzki jeża.
Spychacze stojące w pobliżu wykopu pod fundamenty dawały napastnikom

doskonałe schronienie, dopóki nad nimi nie pojawiły się helikoptery. Po zmasowanym

ostrzale przechodzących do kontrataku strażników intruzi opuścili osłonę maszyn i

przenieśli się do wykopu, odpowiadając ogniem zza wału ziemi i korzeni. Skyhawki

krążyły nad nimi niczym drapieżne ptaki, oświetlając szperaczami zarówno jeepy, jak

i sam prowizoryczny okop. - Gniazdko gotowe do wyczyszczenia - zameldował pilot

śmigłowca wiszącego nad wykopem.
- Rozumiem, zaczynamy - odparł dowódca oddziału naziemnego i dał sygnał

podkomendnym.
Pilot helikoptera pozostał w kontakcie, by na bieżąco informować o zmianach pozycji

napastników. Blask reflektora i coraz gęstszy dym prochowy wypełniający okrągły

wykop tworzyły złudzenie, że krąży nad wylotem wulkanu, w którym uwięzionych jest

prawie tuzin ludzi. Tymczasem grupa naziemna błyskawicznie zmniejszyła odległość

dzielącą ją od przeciwnika, atakując z flanki, by ominąć buldożery oraz koparki i

zasypać wykop ogniem. Mimo silnego oporu jej członkowie doskonale zdawali sobie

sprawę, że przejęli inicjatywę i mają większe pole manewru. Napastnicy, których

systemy celownicze zostały przeładowane ciepłem światła szperaczy, znaleźli się w

pułapce. Co prawda, trochę trwało, nim pierwszy z nich padł trafiony na dno wykopu,

ale potem poszło już szybciej. Ciało terrorysty nie zdążyło jeszcze znieruchomieć,

background image

gdy drugi został dosłownie rozstrzelany, po tym jak podniósł się, by odpalić granatnik.

Trzeci najemnik zerwał się na nogi, jakby gotował się do samobójczego ataku, ale

zanim dosięgły go kule, rzufił broń i padł na ziemię, wyciągając ręce nad głowę. Pilot

śmigłowca zobaczył, że następny zrobił to samo, później następny, a potem niemal

jednocześnie wszyscy pozostali. Dowódca strażników nakazał przerwać ogień i

uniósł kciuk, tak by widział go pilot krążącego nad nimi skyhawka. Ten uśmiechnął

się i odpowiedział tym samym gestem, choć blask pokładowego szperacza nie

pozwalał tego dostrzec. Wyłączył autokontrolę zawisu i odleciał, szukając kolejnego

miejsca, w którym mógł być potrzebny. Druga maszyna odleciała w ślad za nim.
Thibodeau nigdy nie dowiedział się, co zwróciło uwagę jednego z terrorystów

ubezpieczających zakładanie ładunków delikatny ruch dostrzeżony kątem oka, cichy

szczęk mechanizmu, gdy przestawił broń na strzelanie ostrą amunicją, czy też może

coś zupełnie innego. Liczyło się tylko to, że go zauważył i otworzył ogień,

najważniejsze zaś były skutki, jakie wywołała jedna z wystrzelonych przez niego kul.

Z perspektywy Thibodeau wszystko rozegrało się, jak mawiali jego koledzy z wojska,

w „zwolnionym tempie”. Z zaskoczeniem stwierdził, że został zauważony, gdy jeden z

ludzi na dole wycelował w niego broń. Poczuł, jak jego mięśnie zaczynają reagować, i

był pewien, że robią to wystarczająco szybko... dotychczas zawsze tak było. Ale gdy

zaczął się schylać, powietrze dziwnie zgęstniało i stawiło mu opór, zupełnie jakby

nurkował w galarecie. A potem w dole huknęło i coś uderzyło go w prawy bok. Poczuł

ciepło rozlewające się od żołądka i zwalił się na metalową kładkę w momencie, w

którym czas, na podobieństwo pociągu odjeżdżającego ze stacji, odzyskał swą

normalną prędkość.
Spróbował się podnieść, ale jego ciało było potwornie ciężkie i zupełnie go nie

słuchało; jakby nie należało do niego. Leżąc na poły na boku, na poły zaś na

brzuchu, spojrzał na siebie z góry i stwierdził, że kula nie przebiła kamizelki, lecz

czystym trafem przeszła pod jej obrzeżem i trafiła w brzuch, co cholernie źle wróżyło

na przyszłość. Rany brzucha zawsze były groźne, a ta na dodatek obficie krwawiła -

czerwone strumyki już wypełniały wyżłobienia w metalowej podłodze kładki i spływały

po niewielkim nachyleniu. Ciekawe kiedy nadepnął diabłu na ogon, że ten tak się

zrewanżował?! Usłyszał zbliżające się kroki i z trudem oderwał policzek od kładki,

chcąc zobaczyć coś więcej niż poręcze i krew. Mężczyzna, który go postrzelił,

wspinał się po metalowych stopniach, a w ślad za nim szedł drugi. Najwyraźniej mieli

zamiar go dobić. Zastanawiając się gorączkowo, gdzie upuścił broń, Thibodeau

odwrócił głowę i ze zdumieniem stwierdził, że wciąż trzyma w prawej dłoni jej chwyt,

a lufa celuje w zupełnie niewłaściwą stronę. Nie mogąc dłużej utrzymać głowy w

powietrzu, opuścił ją i zanurzył policzek w kałuży własnej krwi. Skupiał teraz

wszystkie siły, by ruszyć ręką. Rozkazywał dłoni, by drgnęła, błagał ją, a kiedy

pozostała głucha, zaczął ją cicho przeklinać, żądając, by przestała robić go w konia, i

obiecując jej w duchu, że potem może sobie odpaść, skoro tego chce, ale teraz ma

go jeszcze posłuchać i przesunąć ten cholerny karabin. Thibodean usłyszał, jak

wciąga ze świstem powietrze, i przekonał się, że nie podnosząc głowy, może

dostrzec czarny hełm pierwszego przeciwnika zbliżającego się do końca schodów. I

nagle jego ręka drgnęła, ciągnąc M16 przez krew zalewającą kładkę. W następnej

chwili zdołał wysunąć lufę pod barierką i skierować ją w dół, w kierunku schodów.

Nacisnął spust i całym ciałem poczuł szarpnięcie odrzutu, gdy omiótł stopnie długą

serią. Usłyszał krzyk, ale nie był pewien, czy kogoś trafił - mógł to być efekt

zaskoczenia, nie bólu. Po paru sekundach wokół niego zagwizdały kule, rykoszetując

od krawędzi kładki i ściany znajdującej się za jego plecami. Przeciwnicy otrząsnęli się

z zaskoczenia; strzelano z dołu, a ci na schodach zwiększyli tempo wspinaczki.

background image

Thibodeau wypuścił kolejną serię, ale zdawał sobie sprawę, że słabnie, że zaraz

skończy mu się amunicja i że nieuchronnie zbliża się jego koniec. Laissez les bons

temps rouler - tak, zdaje się, powiedział wcześniej Codemu. A więc niech trwają

dobre czasy, niech trwają do samego końca i zabiorą go cicho i łagodnie. - Resztką

sił opróżnił magazynek i przygotował się na ostatnią chwilę swego życia.
- Thibodeau dostał! - jęknął Delure. - Jezu, zróbmy coś wreszcie do cholery! - Gdzie

robot? - rzucił Cody, przyglądając się w napięciu obrazom przekazywanym przez

zdalnie sterowane kamery umieszczone pod dachem magazynu. Zazwyczaj obraz z

nich pojawiał się na ekranach co dziesięć minut, bo tyle trwał cykl monitoringu

wszystkich kamer zainstalowanych w miejscach o wzmocnionej ochronie. W

wypadku naruszenia terenu program automatycznie blokował sekwencję,

przełączając obraz na kamery, które wykryły zagrożenie. Tym razem jednak

operatorzy nie zwrócili uwagi na to, co pokazywała rutynowa rotacja obrazu,

pochłonięci walką przy zachodniej bramie, a alarm nie uruchomił się, ponieważ

napastnicy najwyraźniej dostali się do magazynu legalnie, wprowadzając kod

otwierający drzwi. W ciągu ostatnich minut konsekwencje tego przeoczenia stały się

dla zespołu Cody’ego aż nazbyt oczywiste.Felix jest w magazynie - odezwał się

Jeziorski wpatrzony w ekran pokazujący obraz z kamer robota. - Jeszcze trzydzieści

stóp korytarza i po lewej będzie miał windę do głównej hali... - Chcesz powiedzieć, że

przy kładce będzie za ile... za minutę? Jeziorski skinął głową. - Tak sądzę. -

Thibodeau może tyle nie pożyć - ocenił Delure. - Mówię ci, Cody, on już potrzebuje

naszej pomocy. - Kazał nam się stąd nie ruszać.
- Nie możemy tak tu siedzieć i patrzeć, jak go zabiją! - Przestań pieprzyć i zacznij

myśleć! - warknął Cody, czując, jak pot spływa mu pod nosem. - Nie zdążymy tam ani

przed jeżem, ani przed posiłkami. Jeśli chcesz pomóc staremu, to patrz uważnie i

bądź gotów sensownie pokierować robotem, kiedy tam dotrze.
Skulony za jeepem Kuhl nasłuchiwał odgłosów strzelaniny i huku krążących w

pobliżu helikopterów. Myślał intensywnie z nieobecną miną, jakby to, co działo się

wokół, zupełnie go nie dotyczyło. W rzeczywistości doskonale zdawał sobie sprawę

z sytuacji i analizował szczegółowo wszystkie jej aspekty. Do tego momentu misja

była sukcesem - jego ludzie wykonali niemal wszystkie zadania, a w niektórych

przypadkach osiągnęli więcej, niż planował. Ale etap, w którym mógł jeszcze

kierować wydarzeniami, należał już do przeszłości, a dalsze straty były całkowicie

niepotrzebne. Przeciwnik przejął inicjatywę i zaczął zyskiwać przewagę, więc

kontynuowanie walki mogło zdziesiątkować jego ludzi i w konsekwencji uniemożliwić

odwrót. Nie było sensu ryzykować. Zwrócił się ku czekającemu obok

kierowcy.Wycofujemy się - powiedział i ruszył do jeepa. - Poinformuj przez radio

pozostałych. Manuel siedział nieopodal oparty o drzwi samochodu. Prowizorycznie

opatrzona rana krwawiła, oddech był krótki i urywany, a ból zaczynał doprowadzać

go do obłędu, ale mimo to zareagował, gdy usłyszał rozkaz Kuhla: - Nie możemy.

Zespół Yellow jeszcze nie skończył. - Znają ryzyko - odparł Kuhl. - Czekaliśmy tak

długo, jak mogliśmy. Manuel przesunął się wzdłuż burty jeepa, krzywiąc się z bólu. -

Nie mieli dość czasu - wychrypiał. - Wydałem rozkaz. Jak chcesz, możesz na nich

poczekać. W oczach Kuhla błysnął gniew. - Tylko decyduj się szybko. Manuel

przyglądał mu się przez długą chwilę, spuścił głowę, po czym ponownie spojrzał na

niego i powiedział z rezygnacją:Będę potrzebował pomocy, by wsiąść.
Grupa dziesięciu funkcjonariuszy Miecza dobiegła do drzwi, przez które Thibodeau

dostał się do magazynu w ślad za napastnikami. Tworzyli ją ludzie ściągnięci z

ochrony budynków mieszkalnych i biur, którzy dotąd nie mieli okazji walczyć.

background image

Zatrzymali się przy zwłokach zasztyletowanego - jeden zaklął, drugi się przeżegnaj. -

Bryce - mruknął któryś. - Cholera, szkoda chłopaka. Inny chwycił go za ramię.
- Nie ma sensu tu sterczeć - mruknął.
Złapany spojrzał nań i już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale po zastanowieniu tylko

odchrząknął i skinął głową. Obaj ruszyli szybkim krokiem ku otwartym drzwiom

rampy, a reszta poszła w ich ślady.
Thibodeau czuł, że świat mu się wymyka. Desperacko próbował do tego nie

dopuścić, ale świat był sparciały i wykonany z dziwnie miękkiego materiału.

Nieubłaganie stawał się bezkształtny, po czym przechodził w czarną masę, która

tylko czekała, żeby wszystko pochłonąć. Doskonale wiedział, co się z nim dzieje.

Słabł z upływu krwi, a do tego dochodziły skutki szoku pourazowego; krótko mówiąc,

tak czuli się ludzie umierający na skutek postrzału w brzuch. Wolałby co prawda,

żeby świat nie odpływał, ale w tej sprawie nie miał już nic do powiedzenia. Oddychał

z coraz większym trudem przez usta, a gdy kaszlnął, zduszony dźwięk, który temu

towarzyszył, nieco go przestraszył. Powietrze w jego płucach było zimne, ale prawie

nie czuł bólu. Poza tym wszystko wydawało się dziwnie wyraźne. Zobaczył obu

napastników spieszących schodami w stronę kładki. Powstrzymywał ich tak długo,

jak tylko mógł, prowadząc ogień aż do wyczerpania amunicji. Teraz nie był nawet

pewien, czy wciąż jeszcze trzyma broń. Ten, który go postrzelił, stanął nad nim,

celując mu w głowę. Rollie zaczerpnął powietrza i zdołał unieść policzek nad

zakrwawioną kładkę. Na skórze odcisnął się krwawy wzór wyżłobień w podłodze. -

Dokończ - powiedział słabo.
Napastnik nie poruszył się. Nawet jeśli pod maską jego twarzy skrywały się jakieś

emocje, strażnik nie potrafił się ich domyślić. - No - powtórzył. - Dokończ. Mężczyzna

bez słowa wycelował wylot lufy w skroń rannego. Felix wyjechał z tej samej windy, z

której kilka minut wcześniej wysiadł Thibodeau, i szybko skierował się ku niemu,

sporządzając jednocześnie za pomocą sonaru nawigacyjnego mapę warstwową

otoczenia. Było to wbudowane zabezpieczenie pozwalające uniknąć przypadkowych

kolizji, ale teraz sterowanie przejął w całości Jeziorski. Dzięki wizjerowi wirtualnej

rzeczywistości widział trójwymiarowy obraz tego, co jeż rejestrował swoimi

czujnikami. W tym samym czasie za pomocą joysticka na swojej konsoli kierował

wszystkimi systemami robota, wytyczając kierunek jego ruchu i decydując o

wykonywanych czynnościach. Przygryzł wargę i skierował robota na kładkę. Niczym

czarnoksiężnik był w tej chwili w dwóch miejscach jednocześnie, sterując na

odległość istotą i widząc to samo co ona, tyle że zamiast zaklęć i talizmanów używał

do tego techniki i algorytmów. Felix niemal bezgłośnie minął załom i wyjechał nad

rozległą halę, której lampy odbijały się bladoniebieskim światłem od sensorów w jego

kopule. I wtedy nagle stanął. A raczej został zatrzymany. Zrobił to Jeziorski ogarnięty

paniką na widok mającej się właśnie odbyć egzekucji. Setki stóp wyżej i w zupełnie

innym budynku, ale na jego oczach Rollie Thibodeau miał zginąć. Operator nie mógł

nic na to poradzić, bo nagle zapomniał wszystkiego, czego go uczono, i

najzwyczajniej w świecie nie wiedział, co powinien zrobić. - Co się dzieje? -

zaniepokoił się Cody. Jeziorski - czując, jak gwałtownie bije mu serce - wpatrywał się

szeroko otwartymi oczami w wirtualny obraz. Ściskał joystick i nie potrafił podjąć

decyzji, gdyż miał świadomość, że najmniejszy błąd czy złe obliczenie mogły

oznaczać koniec Thibodeau. - Pytałem, do cholery, co się z tobą dzieje?! - powtórzył

zdenerwowany Cody. Jeziorski wziął głęboki oddech i poczuł, że rozluźniają mu się

mięśnie. Ostry ton Cody’ego wyrwał go z chwilowego paraliżu.

background image

- Wszystko w porządku, wszystko w porządku - wymamrotał szybko po części do

siebie, po części do zwierzchnika i wziąwszy kolejny oddech przez zaciśnięte zęby,

wrócił do kierowania robotem. Thibodeau wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy,

widząc zbliżającego się szybko z prawej Felixa. Koła robota lekko szumiały na

metalowej kładce, a zakończone chwytakiem ramię sterczało sztywno przed

korpusem. Stojący nad nim terrorysta usłyszał dziwny dźwięk i odwrócił się, unosząc

jednocześnie broń. Nim jednak zdążył wycelować, strzelba umieszczona na boku

jeża wypaliła, błyskając ogniem i dymem. Pocisk posłał napastnika na barierkę i

wytrącił mu automat z rąk. Felix podjechał bliżej, opuścił broń i strzelił ponownie

niemal z bezpośredniej odległości. Siła uderzenia pocisku poderwała mężczyznę i

cisnęła, wrzeszczącego i machającego rozpaczliwie rękami, za barierkę. Jego ciało

wylądowało z głuchym łoskotem na podłodze magazynu. Jeszcze nie przebrzmiał

huk wystrzału, gdy Felix ruszył ku drugiemu napastnikowi, który nacisnął spust i

posłał w jego stronę serię. Zaskoczony terrorysta nie zdołał dobrze złożyć się do

strzału, wskutek czego w korpus jeża trafiły jedynie dwie kule, reszta zaś przeszyła

powietrze i zrykoszetowała o kładkę oraz ściany budynku. Nie otrzymał drugiej

szansy. Chwytak robota wysunął się nagle do przodu, złapał go za nogę poniżej

kolana i zacisnął się na niej z siłą kilkuset funtów. Nogawka spodni błyskawicznie

nasiąkła krwią, a złapany krzyknął z bólu. Spróbował się wykręcić, lecz chwyt Felixa

był zbyt mocny. Zawył z bólu, wypuścił broń i złapał oburącz manipulator, usiłując za

wszelką cenę rozewrzeć szczypce. Thibodeau, obserwujący jego zmagania z

odległości ledwie kilkunastu cali, zobaczył, jak mężczyzna opadł na zdrowe kolano, a

chwilę później usłyszał mdlący trzask pękającej kości. Krzyk zmienił się w nieludzkie

wręcz wycie, ale napastnik wciąż próbował uwolnić nogę z chwytu robota, który

ponownie ruszył do przodu, spychając go przed sobą tak, że najemnik szybko znalazł

się zbyt daleko, by móc sięgnąć po upuszczoną przed chwilą broń. Rollie musiał

przyznać, że mały skurwiel na coś się jednak przydał, ale potem głowa opadła mu na

kładkę, a pole widzenia zawęziło się do niewielkiego, nieostrego koła. Leżał bez

ruchu z policzkiem opartym na metalowej kratownicy. Z dołu dotarł do niego tupot

wielu stóp, a następnie czyjś głos mówiący donośnie najpierw po hiszpańsku, później

zaś po angielsku. A potem usłyszał kanonadę. Zanim zdołał się zastanowić, co też to

wszystko może znaczyć, oczy uciekły mu w głąb czaszki i stracił przytomność.
Wbiegający do magazynu strażnicy usłyszeli docierający z góry zwielokrotniony

echem huk dwóch wystrzałów ze strzelby i zobaczyli postać w czarnym

kombinezonie spadającą z jednej z kładek. Mężczyzna krzyczał i machał rękami, po

czym z głuchym odgłosem uderzył o posadzkę na lewo od nich i zastygł w bezruchu.

Moment później w górze rozległa się krótka seria, a po niej dziki wrzask

przechodzący w nieludzkie wycie. Dostrzegli innego ubranego na czarno napastnika,

który puścił broń złapany za kolanem przez jeża. Za Felixem widać było kolejną

postać. Leżący miał na sobie uniform Miecza, więc natychmiast domyślili się, że

musiał to być Thibodeau. Nim zdążyli zareagować na ten niespodziewany widok,

spod jednej z platform wyskoczył trzeci napastnik, zostawiając coś przy dźwigarze.

Wszyscy byli wystarczająco doświadczeni, by wiedzieć, że torba w tym miejscu

mogła oznaczać jedynie ładunek wybuchowy, tym bardziej że identyczne znajdowały

się pod wspornikami pozostałych platform. - Stój! - krzyknął jeden ze strażników,

unosząc broń, i powtórzył po angielsku: - Stać! Mężczyzna ani myślał wykonać

polecenie, nieważne w jakim języku wydane - nie przerywając biegu, wycelował z

półobrotu w stronę krzyczącego. Reakcja była natychmiastowa: strażnik nacisnął

spust i napastnik padł przecięty serią, nim zdążył oddać choćby jeden strzał. Strażnik

opuścił broń i podbiegł do wspornika. Przyklęknął, zajrzał ostrożnie do torby i

natychmiast zrozumiał zagrożenie. Nie był saperem, ale wyglądało to na zwykły

background image

zapalnik z zegarem... choć wygląd mógł mylić. Ładunek mógł być zabezpieczony

przed rozbrojeniem, i to na najrozmaitsze sposoby - od prostego mechanizmu

powodującego natychmiastowy wybuch w chwili, gdy ktoś próbował usunąć zapalnik,

aż po wyrafinowane sposoby, o których nie miał pojęcia. Jednak zawleczki

blokującej zegar nie było nigdzie widać, a do wybuchu pozostało ledwie kilka minut,

więc nie miał czasu, by wezwać specjalistę. Po krótkim wahaniu spiął się w sobie, po

czym zagryzając zęby, ujął zapalnik między kciuk i palec wskazujący i pociągnął

stanowczo. Chwilę później odetchnął z ulgą - bomba nie była zabezpieczona, a

zapalnik dał się usunąć bez problemów. Nie oznaczało to bynajmniej, że kłopoty się

skończyły - nadal wszyscy mogli wylecieć w powietrze. - Ten jest rozbrojony -

poinformował towarzyszy. - Teraz trzeba się zająć pozostałymi.
Z rykiem silnika jeep wystrzelił przez dziurę w ogrodzeniu, wracając trasą, którą

wdarli się na teren fabryki. Siedzący obok kierowcy Kuhl odwrócił się i zobaczył w

mroku reflektory goniącego ich samochodu. Nie przejmował się jednak - znajdowały

się w sporej odległości, która na dodatek zdawała się rosnąć. Mimo wszystko

nierozsądnie byłoby spuszczać je z oka. Wóz podskakiwał na nierównościach polnej

drogi, ale błyskawicznie zbliżał się do linii drzew i już po chwili o szybę uderzały

gałęzie i pnącza, pozostawiając na niej długie ślady wilgoci.
Carlysle obserwował zza kierownicy swego samochodu uciekających napastników i

klął, aż powietrze jęczało. Niecałą minutę wcześniej jeep, którym uciekały niedobitki

napastników, przejechał przez wyrwę w ogrodzeniu. Dan podążył naturalnie za nim,

ale problem polegał na tym, że wcale nie był pewien, czy powinien tak postąpić.

Próbował znaleźć odpowiedź na to pytanie, nie przestając wyciskać ile się dało z

silnika, by zmniejszyć odległość dzielącą go od ściganego wozu. Newella wysłał do

szpitala, a jeńców zostawił pod opieką jednej z drużyn. Reszta wracała właśnie do

wozów, gdy stojący na czele kolumny jeep ruszył z wyciem silnika, wykonał ciasne

koło i pomknął ku ogrodzeniu. Strażnicy rzucili się do samochodu, ale nim pościg na

dobre się rozpoczął, jeep przejechał przez wysadzony odcinek płotu, zdobywając

sporą przewagę. Danowi nie dawała spokoju kwestia podziału kompetencji. Rząd

brazylijski zezwolił holdingowi na utrzymywanie własnych sił bezpieczeństwa na

terenie zakładów, ale nie zgodził się, by siły te patrolowały okolice fabryki. Tym

mniejsza więc była szansa, aby Brazylijczykom spodobało się, że ochrona ugania się

według własnego uznania z dala od terenu, którego miała pilnować, i to zaraz po

stoczeniu małej wojny. Zdawał sobie z tego sprawę, a ponieważ był zawodowcem,

znał granice, w których mógł działać. Gdyby na terenie zakładów nie wzięli żadnego

jeńca, z którego wydusiłby informacje na temat zleceniodawcy i celu ataku, mógłby

nieco te granice naciągnąć i kontynuować pościg. Ba, wezwałby wówczas nawet

wsparcie powietrzne. Skoro jednak wzięli jeńców, trudno byłoby usprawiedliwiać

łamanie ustalonych reguł, wiedząc przy tym, że konsekwencje mogą być poważne.

Zacisnął dłonie na kierownicy, spoglądając na tylne światła ściganego samochodu i

zastanawiając się, co robić. Thibodeau nie odpowiadał, więc sam musiał podjąć

decyzję. Posłał w powietrze kolejną wiązankę przekleństw i przeniósł stopę z gazu na

hamulec. Po kilku delikatnych depnięciach wóz zatrzymał się na wyboistej polnej

drodze. - Chromolić tych kilku, wracamy - poinformował siedzącego obok partnera. -

Trzeba zabezpieczyć zakłady, a nikt tego za nas nie zrobi.
Wkrótce niebo zasłoniła nieprzenikniona kopuła roślinności. Kuhl wciąż obserwował

światła pościgu, teraz już pewien, że zostają w tyle, i zastanawiał się dlaczego. Z

pewnością to, że wraz z trzema podkomendnymi ukrył się za jeepem, dało im

przewagę nad strażnikami, którzy w trakcie wymiany ognia odbiegli dość daleko od

samochodów. Ale to tłumaczyło jedynie początkowy sukces, nie zaś brak

background image

zdeterminowanego pościgu. I nie tłumaczyło, dlaczego nie wysłano za nimi

helikopterów. Niespodziewanie uśmiechnął się lekko. Pościgu nie było, gdyż

strażnikom nie wolno się było poruszać poza terenem zakładów. Odkrył właśnie

następną słabość UpLink i kolejny element stosunków panujących między firmą a

rządem brazylijskim. Wiedzę tę należało starannie przeanalizować wraz z innymi

informacjami, które zdobył tej nocy. Wiadomości te będą bardzo przydatne w

następnej fazie rozgrywki.
5

RÓŻNE MIEJSCA

17 KWIETNIA 2001

Bielik amerykański poderwał się z wysokich drzew rosnących po prawej w dole

zbocza i poszybował nad starymi pniami leżącymi na błotnistej linii przypływu. Jego

ogromne rozpostarte skrzydła kontrastowały czernią z błękitem nieba i z

nieskazitelną bielą łba oraz ogona, z którymi tworzyły doskonały kształt powietrznego

drapieżcy. Megan obserwowała, jak zatacza kręgi nad pniami, nabierając wysokości

dzięki prądowi wstępującemu, a potem odlatuje nad połyskujące wody zatoki. Brzeg

w dole pogrążony był w ciszy i bezruchu, podobnie jak okolica tarasu, na którym

siedziała wraz z Nimecem i Riccim, pijąc mocną czarną kawę.Zwykle przez pięć,

dziesięć minut po jego odlocie jest cisza, a potem wracają mewy, rybołówki i kaczki.

Czasami po kilka naraz, innym razem całymi stadami, zupełnie jakby ktoś odtrąbił

koniec alarmu - wyjaśnił Ricci. - Orły najbardziej lubią ryby, ale gdy są naprawdę

głodne albo gdy karmią młode, przerobią na posiłek wszystko, co wpadnie im w

szpony. Mniejsze ptaki, gryzonie, a nawet koty, które zbytnio oddaliły się od domu.

Megan z niechęcią przestała śledzić lot orła - na jego widok przeszył ją przyjemny

dreszcz - ale Ricci obiecał im wyjaśnienie przykrej sceny na drodze i naprawdę miała

ochotę je usłyszeć. Spojrzała na niego przez stół i spytała:Jeżówce też? Ricci

uśmiechnął się lekko. - Też.
Ponieważ zamilkł, nie spuściła z niego wzroku, czekając na ciąg dalszy.Megan chyba

coś ci delikatnie sugeruje - odezwał się Nimec. - Może powinieneś skorzystać z tej

sugestii. Ricci przytaknął po chwili zastanowienia.

Nie chcecie wejść do środka? - spytał, wskazując rozsuwane drzwi. - Robi się

chłodno. Nimec wzruszył ramionami. - Mnie tu dobrze - stwierdził.
- Mnie też - powiedziała Megan. - Wolę już świeże powietrze niż szlajanie się

samochodem, że się tak wyrażę. Ricci przyglądał się im bez cienia współczucia z

powodu bólu głowy, o jaki ich przyprawił. Zirytowało to Megan. Miała nadzieję, że

widać to po jej minie, bo nie starała się ukryć swoich myśli. Szlajanie się obejmowało

niemal godzinę jazdy na śmierdzące targowisko rybne przy nabrzeżu, następną,

którą Ricci spędził na wędrówce między stanowiskami, i kolejną, która upłynęła na

targowaniu się ze sprzedawcami o kilkanaście plastikowych pojemników złożonych

na platformie półciężarówki. A raczej o ich zawartość: zielonkawe kolczaste kule

wielkości piłek do tenisa, które nazywano jeżowcami. Wszystko to zaś po tym, jak

Megan z Nimecem przemierzyli w powietrzu i lądem trzy tysiące mil i byli świadkami

bójki z zastępcą szeryfa oraz strażnikiem. - Jak sądzę, chcielibyście wiedzieć, czego

chcieli ode mnie ci umundurowani durnie? - spytał wreszcie Ricci. - Można to i tak

ująć - powiedziała Megan, przyglądając mu się chłodno znad kubka z kawą. Ricci

upił łyk kawy i odstawił kubek na blat okrągłego stolika.Czy któreś z was wie

cokolwiek o połowach jeżowców? spytał. Megan potrząsnęła głową.
- Pete? - uściślił pytanie gospodarz.

background image

- Wiem tylko tyle, że za granicą jeżowce są cenionym przy smakiem. Sądzę, że

można na nich sporo zarobić. Ricci spojrzał nań z pewnym uznaniem i wyjaśnił:

Tak naprawdę wartościowa jest ikra. W menu japońskich restauracji nazywają ją

uni. Większość trafia do Japonii, reszta do japońskich środowisk w Stanach i w

Kanadzie. Cena zależy od podaży, stosunku wagi ikry do wagi całego stworzenia i od

jej jakości. Jeśli chce się dostać najwyższą cenę, musi być złocisto-brązowa. To co

dziś złowiłem, jakieś dwa i pół buszla, dało mi prawie tysiąc dolarów. Megan

spojrzała na niego.Gdyby ktoś mi to powiedział, kiedy miałam dziesięć lat, dziś

byłabym milionerką. Razem ze starszym bratem chodziliśmy po plaży i zbieraliśmy je

do plastikowych wiader. Potem napełnialiśmy wiadra morską wodą i próbowaliśmy

przekonać rodziców, żeby pozwolili nam trzymać jeżowce w domu. Za każdym razem

ojciec kazał wyrzucać to świństwo. Ricci uśmiechnął się nieznacznie.
- Ludzie różnie je tu określają, ale jeszcze do niedawna podzielali opinię twojego

ojca. Dopiero gdy gusty Azjatów stały się znane i zaczęto za nie słono płacić,

jeżowce zdobyły popularność. Wcześniej traktowano je jako utrapienie. Poławiacze

homarów nazywali je kurwimi jajami, bo zatykały ich klatki i wyjadały przynętę.

Zdarzało się też, że niszczyły same klatki, bo oprócz kolców gnojki mają też całkiem

ostre zęby. - Sam je zbierasz?
- Zbiera się je w co najmniej dwuosobowych zespołach. Jest płetwonurek i pomocnik

czekający w łodzi. Pod wodą wolę pracować sam. Nurkuję z dużą drucianą siatką i

wybieram najładniejsze okazy. Kiedy siatka jest pełna, wysyłam na górę boję z liną.

Dexter wyciąga ładunek na pokład. - To twój pomocnik? Co jeszcze robi? - spytała

Megan.
- Zajmuje się sprzętem do nurkowania, dba o moje bezpieczeństwo, gdy jestem pod

wodą, pilnuje, żeby połów nie zmarzł, a jeśli ma czas, rozcina też jeżowce. Jeżeli coś

zacznie się pieprzyć, od jego reakcji może zależeć moje życie. - Ricci przerwał na

chwilę. - Dlatego zyskiem dzielimy się po połowie. Nimec uniósł brwi. Jeśli mnie

pamięć nie myli, wspomniałeś o Deksie, gdy gawędziłeś z zastępcą

szeryfa...Wspomniałem. Jakoś nie odniosłem wrażenia, że to solidna spółka.
Ricci wzruszył ramionami.

Może nie jest tak solidna, jak sądziłem - przyznał. - Dowiem się wkrótce. Megan

obserwowała go, grzejąc dłonie o kubek.

Zawsze wozisz połów na rynek? - zainteresowała się.

Mężczyzna opadł na oparcie.

Miałem właśnie o tym mówić. - Upił kolejny łyk. - Jeżowce żyją w koloniach, zwykle

w spokojnych rejonach, gdzie nie ma podwodnych prądów, za to są wodorosty.

Jeszcze nie tak dawno pokrywały właściwie całe dno zatoki i można je było zbierać,

nie zanurzając głowy. - Umilkł na chwilę. - W ostatnich kilku latach połowy

zmniejszyły się, bo wcześniej zbierano je bez opamiętania i przetrzebiono populację.

Teraz płaci się za nie niebotyczne sumy, więc ludzie zaczęli tak zazdrośnie strzec

swoich łowisk, że warczą na każdego, kto się do nich zbliży. Te łowiska, jak sądzę,

są prawnie wyznaczone?
Ricci przytaknął.
- Licencja kosztuje prawie trzy setki, a przy obecnych obostrzeniach z uwagi na

ochronę przyrody, trzeba poczekać na swoją kolejkę w losowaniu. Występując o

licencję, musisz określić miejsce i porę roku, w której chcesz nurkować. Strażnicy

background image

przyrody sprawdzają to bardzo dokładnie, a wszystko masz czarno na białym na

zezwoleniu.
- Pojemniki miałeś pełne, więc chyba nie najgorzej ci idzie zauważył Nimec. Ricci

ponownie skinął głową.

A w dobie spadających połowów to musi się rzucać w oczy dodał Pete. - Z

pewnością zauważyli to inni poławiacze i sprzedawcy, a prawdopodobnie również

strażnik przyrody. Gospodarz spojrzał mu prosto w oczy i jeszcze raz

przytaknął.Niewielu jest tu takich, którzy mieliby ochotę wypływać tak daleko czy

schodzić tak głęboko jak ja, zwłaszcza o tej porze roku, kiedy woda jest lodowata, a

prądy silne - wyjaśnił. W zatoce są setki wysepek, kilka z nich w mojej strefie. Przy

jednej znalazłem głęboką podwodną zatoczkę, w której jest mnóstwo wspaniałych

jeżowców. - I się rozniosło - dorzucił ze zrozumieniem Nimec.

Rozniosło - potwierdził Ricci. - Jeśli wziąć pod uwagę poważne pieniądze z jednej

strony, a z drugiej facetów, którzy mają problemy z utrzymaniem rodzin, powstaje

mieszanka wybuchowa. Tutaj niechęć do obcych jest naprawdę stara i być może do

pewnego stopnia usprawiedliwiona. Na przełomie wieków bogacze z miast zaczęli

kupować setki akrów ziemi dokoła swych letnich posiadłości, by odgrodzić się od

miejscowych rybaków i łowców skorupiaków, których uważali za białe śmieci. Napisy

„Nie ma przejścia” ograniczały tym ludziom dostęp do wody, ich podstawowego

źródła utrzymania.Ktoś zmuszał ich do sprzedaży ziemi? - spytała Megan. Ricci

posłał jej ostre spojrzenie. Albo nigdy nie byłaś biedna, albo zapomniałaś, jak to jest

burknął. - Jak się widzi przez zimę w Maine swoje głodne dzieciaki, to nikogo do

niczego nie trzeba zmuszać.
Breen nie odpowiedziała, zastanawiając się, czy przez jego uwagę nie czuje się

bardziej winna, niż należało.Dex i strażnik dogadali się? - Nimec nie miał ochoty na

dygresje. Ricci przez chwilę bawił się kubkiem, skupiając wzrok na wydobywającej

się z niego parze. - Wróćmy do tego, kto zwykle wozi połów na targ - odezwał się po

chwili. - Z Dexem współpracuję ponad rok i nigdy jeszcze nie wiozłem jeżowców na

rynek. Do dzisiaj, ma się rozumieć. On lubi prowadzić, targować się, zna tu

wszystkich i najczęściej sprzedaje połów jednemu klientowi. - Zamilkł na moment. -

Poza tym lubi jak najszybciej mieć w garści gotówkę. Ale dziś rano powiedział mi, że

musi zaraz wracać do domu, bo żona pracuje do późna, a trzeba przypilnować dzieci

po szkole. I rzeczywiście, ledwie zacumowaliśmy, już go nie było. - Zdarza się, gdy

jest się ojcem - stwierdził Nimec, przypominając sobie podobne sytuacje, kiedy jego

dzieci wymagały jeszcze takiej opieki, a eksżona była żoną. Ricci potrząsnął głową. -

Nie znasz Dexa. Spytaj go o dobrą knajpę, a wyrecytuje ci jednym tchem ze

dwadzieścia, i to stąd do New Brunswick, z wyszczególnieniem, jakie piwo z beczki w

której mają. Zapytaj go o daty urodzin jego dzieci, a zacznie się jąkać. - Więc

uważasz, że zaaranżował to tak, żebyś był sam, kiedy cię zatrzymają - ocenił Nimec.

Gospodarz ponownie zainteresował się swoim kubkiem i nic nie odpowiedział. Nimec

westchnął. - Kto cię zatrzymał? Strażnik? - spytał.
- Taa. I wątpię, żeby Dex to wszystko wymyślił. To wykonawca, nie planista. Cobbs to

jeden z tych, którzy nie cierpią obcych... poza tym nie lubi nikogo i niczego i ma

wszystko wszystkim za złe. Czarujący typek. Przyjechałem tu z Bostonu, nieźle

zarabiam, więc jest święcie przekonany, że jego kosztem. Dodaj do tego, że jestem

byłym gliniarzem, a będziesz miał pełny obraz jego osobistego wroga. - Boi się ciebie

i nie rozumie, co przekłada się na agresję podsumował Pete. - To typowe

zachowanie w społecznościach, w których nie ma dużo świeżej krwi. Zwłaszcza w

stosunku do ludzi z wielkich miast. Ricci wzruszył ramionami. - U Cobbsa dochodzi

background image

jeszcze łapówkarstwo i wredna natura - uzupełnił. - Słyszałem o nim sporo od nurków

i poławiaczy homarów. Jeśli odpali mu się działkę, można łowić bez licencji albo poza

swoją strefą, a nawet kraść w nocy homary z czyichś klatek. Do dziś regułą było, że

jeśli ktoś nie chciał mu dać zarobić, to Cobbs zaczynał go tępić za najlżejsze

naruszenie przepisów. Ale nie wymuszał niczego otwarcie i nie przesadzał z

żądaniami. Numer, który dziś próbował mi wykręcić, to zupełna nowość, i to

większego kalibru. - Twierdził, że łowiłeś poza własną strefą i dlatego konfiskuje cały

połów - domyślił się Nimec. - Zgadza się? Ricci przytaknął z uznaniem. Jak

powiedziałeś, czasy są ciężkie - podsumował Nimec. Westchnął i zadał ponownie

pytanie, na które Tom nie odpowiedział: - Więc sądzisz, że Dex i Cobbs

wykombinowali coś razem? Gospodarz patrzył na kubek, obracając go w dłoniach.

Sam próbuję dojść z tym do ładu - odparł z wahaniem. Cobbs i zastępca szeryfa

czekali na mnie, a wątpię, żeby tak przypadkiem wiedzieli dokładnie, kiedy i którędy

będę jechał na targ. Dziwnym trafem zdecydowali się mnie zatrzymać tego jedynego

dnia, kiedy byłem sam. - Ale czy z punktu widzenia Dexa nie byłoby rozsądniej być z

tobą i udawać zaskoczenie? - spytał Nimec. - W ten sposób sam ściągnął na siebie

podejrzenia. - Myślenie nie jest jego mocną stroną. - Ricci wzruszył ramionami. -

Może nie miał odwagi spojrzeć mi w oczy, a może po prostu ma gdzieś, czy go

podejrzewam. Może dogadał się z Cobbsem i zależy mu tylko na wykopaniu mnie z

interesu.
- I z miasta - uzupełnił Nimec. Ricci skinął głową. - Jeśli przyjmiemy najgorszy

scenariusz. Ale jak na razie to tylko spekulacje. Przez dłuższy czas siedzieli w

milczeniu, a Megan przyglądała się im. Czuła się jak ktoś obcy jak obserwator.

Między tymi mężczyznami istniało doskonałe porozumienie, czasami obywali się bez

słów, jak partnerzy przez większość życia działający razem w policji. Dopiero w tym

momencie zrozumiała, dlaczego Nimec chciał, by to Ricci zajął miejsce Maxa. -

Wróćmy na moment do Cobbsa - odezwał się wreszcie Nimec. - Nie zostawi tak tej

sprawy i nie da ci spokoju. Znasz ten typ. Ośmieszyłeś go, więc tak długo będzie

kombinował, aż cię dopadnie. Według mnie, stanie się to raczej prędzej niż później.

Potrzebuje tylko trochę czasu, żeby się wylizać i przekonać samego siebie, że dzisiaj

po prostu miałeś szczęście. - Wiem. - Ponieważ przypisano go do biura szeryfa, jest

przekonany, że wszystko mu wolno. Nie powstrzyma go twoje ostrzeżenie, że udasz

się do jego przełożonych. Z punktu widzenia Cobbsa oni są na innej planecie. -

Wiem.
Nimec przyjrzał mu się uważnie.

To co zamierzasz?

Zapytany mruknął coś niezrozumiale, upił łyk kawy i z obrzydzeniem odstawił kubek

na stół.Zimna - skomentował i odsunął ją. Znowu zapadła cisza.

Megan przeniosła spojrzenie na zatokę. Właśnie zachodziło słońce i unosiły się

pierwsze pasma mgły, gdy chłodna bryza stykała się z cieplejszą powierzchnią wody.

Zgodnie z przepowiednią gospodarza, po zniknięciu orła wróciły inne ptaki przy

brzegu widać było stada kaczek, a dalej mewy szukające zdobyczy na płyciznach

odsłoniętych przez odpływ. Zdawały się rosnąć, gdy stroszyły szare pióra, by

ochronić się przed spadającą temperaturą. Nagle zrobiło się późno. A przynajmniej

tak wyglądało.

Powinniśmy wreszcie porozmawiać o tym, dlaczego przyjechaliśmy do ciebie -

powiedziała niespodziewanie. - Wciąż jeszcze nie powiedziałeś nam, co o tym

myślisz. Ricci spojrzał na nią.
- Skoro już o tym mowa, dlaczego przyjechaliście?

background image

Zaskoczona, zamrugała gwałtownie.

- Nie wiesz?! - Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Ricci pokręcił głową. - Nie

powiedziałeś mu? - zapytała, spoglądając na Nimeca. Ten również pokręcił głową.

Sądziłem, że lepiej będzie poczekać, aż się zobaczymy, i przedyskutować sprawę

osobiście. Megan potarła brwi kciukiem i palcem wskazującym i westchnąwszy z

rezygnacją, pokiwała głową.Lepiej jednak wejdźmy do środka - przyznała. - Wygląda

na to, że posiedzimy tu dłużej, niż się spodziewałam.

Nieco po piątej trzydzieści z zakładów UpLink w Brazylii wykonano dwa telefony do

siedziby firmy w San Jose. Pierwszy z nich był do Rogera Gordiana. Gordian stał

przy oknie swego biura i patrzył na zalewaną deszczem Rosita Avenu. Miał już

wychodzić, kiedy rozdzwonił się telefon. Spojrzał na aparat; kusiło go, by nie

odebrać, zwłaszcza że niemal zdążył już włożyć płaszcz. Ktokolwiek dzwonił, mógł

zostawić wiadomość. W domu czekała Ashley z obiadem. Telefon odezwał się trzeci

raz - po czwartym sygnale włączy się automatyczna sekretarka. Gordian zrzucił z

siebie płaszcz, zmarszczył brwi i złapał za słuchawkę. - Tak? - spytał zwięźle.

Rozmówca przedstawił się jako Mason Cody z centrum operacyjnego Miecza w Mato

Grosso do Sul. Jego głos dobiegał z oddali w charakterystycznej pustce wypełnionej

szumem przypominającym odgłos, jaki wydaje przyciśnięta do ucha muszla. W

młodości Roger mówił, że słucha w ten sposób oceanu. Teraz usiadł, wiedząc, że

mężczyzna jest na zabezpieczonej cyfrowej linii, a więc telefon na pewno nie dotyczy

błahostki.Zdarzył się wypadek, panie Gordian. Ton Cody”ego sprawił, że coś

zimnego przeszło mu po plecach. Słuchał, nie przerywając rzeczowego meldunku o

ataku na zakład, a jego dłoń stężała na słuchawce, kiedy poznał liczbę zabitych i

rannych. - Co z rannymi? - spytał, gdy Cody skończył. - Ewakuowani do szpitala i

większości nic nie zagraża.
- A Rollie Thibodeau? Powiedział pan, że jest ciężko ranny. - Wciąż go operują. - Na

chwilę zapadła cisza. - Na razie nie wiem nic o jego stanie. Gordian zmuszał się do

zachowania spokoju.

Pete Nimec został o tym poinformowany?

Uważałem, że powinienem najpierw zawiadomić pana, panie Gordian. Jak tylko

skończymy rozmowę, będę do niego dzwonił. Szef UpLink obrócił się z fotelem w

stronę okna, analizując to, czego się właśnie dowiedział. Trudno było to wszystko

ogarnąć. - Wiadomo, kto zorganizował atak? - Na razie nie, dopiero zaczęliśmy

przesłuchiwać jeńców. Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, ile mamy czasu, zanim

będziemy musieli ich oddać. Gordian westchnął ciężko. Cody miał rację: zasady

postępowania personelu Miecza zostały ściśle określone w umowie z rządem

brazylijskim i rządami innych krajów, na terenie których istniały zakłady UpLink. W

końcu byli gośćmi na cudzej ziemi i musieli postępować tak, jak wymagały tego

władze danego państwa. Naturalnie, w każdym przypadku istniały drobne różnice

wynikające z uwarunkowań kulturowych czy politycznych, ale generalia pozostawały

wszędzie takie same. Jednym z nich był obowiązek przekazywania policji wszystkich

złapanych na nielegalnym przekraczaniu granic zakładu, i to najszybciej, jak to było

możliwe. Na terenie fabryki nie istniał nawet areszt, a przesłuchiwanie intruzów było

zabronione. Brazylijczycy najprawdopodobniej wiedzieli już o ataku, a jeśli nie, to

dowiedzą się wkrótce. Pewne natomiast było, że od chwili, w której napastnicy znajdą

się w rękach brazylijskich urzędników, UpLink nie dowie się niczego. Jeżeli nawet

zostaną przesłuchani, władze zatrzymają zdobyte informacje dla siebie, a w

zaistniałej sytuacji Gordian nie bardzo mógł wywierać na nie nacisk. -

Skontaktowaliście się, z władzami? - spytał. - Jeszcze nie. Chciałem najpierw

dowiedzieć się, jak chce pan to załatwić. Mam nadzieję, że postąpiłem właściwie,

background image

panie Gordian. - Jak najbardziej. Podejrzewam, że policja lub wojsko pojawi się

wkrótce nawet bez słowa z naszej strony, ale i tak proszę ich jak najszybciej

powiadomić. Naturalnie, proszę też za pewnić o naszej pełnej współpracy i

odpowiedzieć na wszystkie rozsądne pytania, jakie będą mieli. Niech pan także doda,

że liczymy na informacje z ich strony. Teoretycznie tak im, jak i nam zależy na jak

najszybszym dotarciu do prawdy. Ma pan mój numer domowy w komputerze? Po

chwili przerwy, w której słychać było stukot klawiszy, Cody odparł: Mam. - W takim

razie proszę mnie informować o wszystkim, co się wydarzy albo czego się pan dowie.

Niezależnie od pory dnia. - Rozumiem. Gordian znowu westchnął. - To chyba

wszystko. Wiem, że ma pan mnóstwo zajęć, więc nie będę zabierał więcej czasu.

Dziękuję i proszę się trzymać. - Robimy co możemy, panie Gordian - odparł Cody i w

słuchawce zapadła cisza. Szef UpLink odłożył słuchawkę i zapatrzył się za okno.

Krople deszczu bębniły o szybę, spływając w dół długimi strumykami. Ze swego

miejsca nie widział ani ulicy, ani ludzi spieszących przez kałuże, ani jadących wolno

samochodów z włączonymi wycieraczkami. Nawet Mount Hamilton, rozmyta i szara,

zniknęła mu z oczu za ciężką kurtyną deszczu. Wygląda to tak, pomyślał, jakby cały

świat składał się z deszczu. Wyłącznie z deszczu. Cody, jak zapewnił Gordiana,

następny telefon wykonał do Nimeca. Szefa ochrony nie było w biurze, a nagrana

wiadomość informowała, że wróci dopiero jutro, ale będzie regularnie sprawdzał

sekretarkę. Na wypadek nagłej potrzeby podany był też jednak numer jego telefonu

komórkowego. Cody przerwał połączenie i wybrał numer komórki.
- Więc chcecie, żebym był waszymi uszami i oczami na całym świecie. - Ricci

przykucnął, wkładając kolejne polano do kominka, przed którym stała wygodna

skórzana sofa zajęta przez gości. - Tak to wygląda bez upiększeń, prawda, Pete? -

Nie całkiem, jeśli mogę się wtrącić. - Meg spojrzała na Nimeca. Ten wzruszył

ramionami. Siedzieli w przestronnym salonie dobudowanym w połowie lat

osiemdziesiątych od strony morza do postawionego sto lat wcześniej domu w stylu

kolonialnym. Rozsuwane szklane drzwi wychodziły na taras, z którego nie tak dawno

przenieśli się do wnętrza.Człowiek, którego wybierzemy, będzie odpowiedzialny za

wprowadzanie i koordynowanie zasad bezpieczeństwa w krajowych i zagranicznych

obiektach należących do UpLink wyjaśniła. - Będzie podlegał tylko Pete’owi. Chcę

jednak podkreślić, że jesteśmy tu głównie po to, byśmy się poznali, ty i ja. I żebym

mogła ocenić, na ile jesteś zainteresowany naszą propozycją. - I na ile ty jesteś

zainteresowana moją kandydaturą - dodał Ricci, odwracając się ku niej. Przez

moment mierzyli się wzrokiem. Zgadza się - przyznała. - To wyjątkowa i wymagająca

praca. Logiczne jest, że chcemy sprawdzić, czy masz niezbędne predyspozycje. Po

chwili namysłu gospodarz przytaknął.
- To uczciwy układ - powiedział. - Wciąż kompletujecie listę kandydatów? - Jest

jeszcze jeden człowiek, którego bierzemy pod uwagę. To obecny szef

bezpieczeństwa zakładów w Brazylii Roland Thibodeau. Prawdę mówiąc, nie wiemy,

czy interesuje go to stanowisko. Zamierzam z nim porozmawiać w ciągu najbliższych

dni - odparła. - Dlaczego nie chciałeś mi niczego powiedzieć przez telefon? - spytał

Ricci, spoglądając na Nimeca. - Bo gdybym spróbował, błyskawicznie usłyszałbym

trzask odkładanej słuchawki. Uznałem, że najlepiej będzie przyjechać i

porozmawiać. Chciałem na własne oczy zobaczyć twoją reakcję. Ricci wyjął z kosza

na wino trzy kawałki gazety, zmiął je i upchnął pod polanami. Następnie zapalił

zapałkę i przytknął ją do papieru. Zajął się błyskawicznie i płomyki zaczęły lizać spód

drewnianego kloca. Gdy już się zapalił, gospodarz starannie zamknął szklane

drzwiczki i ponownie spojrzał na Megan. - Sądzę, że znasz długą i rzewną historię o

tym, jak straciłem odznakę - bardziej stwierdził, niż zapytał. - Pete przedstawił mi

background image

swoją wersję wydarzeń. Inne opinie poznałam z gazet - odparła. Teraz już wiesz,

dlaczego lubię używać je jako podpałkę. Uśmiechnęła się nieznacznie. Przyszło mi

to do głowy - przyznała. - A w świetle dzisiejszych wydarzeń wydaje mi się również,

że masz dar do zjednywania sobie wrogów w niewłaściwych miejscach. Ricci

zawahał się przez moment. - Czytałaś wersję, w której jestem niekontrolowalnym

dziwakiem, czy tę, w której jestem hańbą bostońskiej policji? - Prawdę mówiąc, obie.

Tyle że mam zwyczaj ignorować opisowe przymiotniki i skupiać się na nagich

faktach. A te są następujące: chłopak spadł z dachu akademika Ivy League i zabił

się. Grupa kolegów, którzy tam z nimi byli, twierdziła, że był to straszny wypadek. Za

dużo piwa i brawura. Jako szef detektywów wydziału zabójstw komendy miejskiej

prowadziłeś śledztwo, które wszyscy uznawali za czystą formalność, dopóki raport

koronera nie ujawnił, że w krwi denata nie było śladów alkoholu. Zacząłeś kopać

wokół sprawy i odkryłeś, że obecni na dachu siedzieli po uszy w handlu narkotykami i

w podobnych przykrych zajęciach pozalekcyjnych, a potem, że między przywódcą

grupy a zabitym panowały nie najlepsze stosunki. Rzeczony przywódca został

oskarżony o morderstwo pierwszego stopnia, a jego kolesie o współudział, lecz w

zamian za zeznania zmieniono im kwalifikację czynu. Odbył się proces i uznano, że

oskarżony jest winny, co powinno automatycznie oznaczać dwadzieścia pięć lat

więzienia. Ale sędzia unieważnił wyrok ławy z powodów formalnych i chłopak

wyszedł z sądu jako wolny człowiek. Chodziło o jakiś błąd w badaniu dowodów przez

lekarzy sądowych. - Zamilkła na chwilę. - Jak się to ma do rzeczywistości? Ricci cały

czas nie spuszczał z niej wzroku.

Jeśli nie masz nic przeciwko, z oceną poczekam, aż skończysz - powiedział

spokojnie. Megan skinęła głową.

Następnie udzieliłeś serii wywiadów, w których podważyłeś decyzję sędziego i

stwierdziłeś, że błąd był zbyt drobny, aby sprawa kwalifikowała się do apelacji, nie

mówiąc już o kasacji wyroku ławy. Co gorsza, oznajmiłeś, że sędzia został

przekupiony przez ojca oskarżonego. W rewanżu oni oświadczyli w telewizji, że

żywisz do nich urazę z przyczyn osobistych, a do prasy przeciekły informacje z

twoich akt personalnych, włącznie z tym, że masz problemy z piciem i że miałeś

załamanie nerwowe. Były też pogłoski, że masz złe podejście. Kiedy cyrk w mediach

się skończył, chłopak wciąż był wolny, a ty oddałeś odznakę. Ogólne odczucie jest

takie, że otrzymałeś propozycję nie do odrzucenia: albo sam zrezygnujesz, albo

zwolnią cię bez prawa do emerytury. Megan umilkła i obserwowała go.
- Nieźle - przyznał. - Ale trochę opuściłaś.

- Nie zamierzałam wcale siedzieć tu i popisywać się recytacją.

Lepiej byłoby chyba, gdybyśmy resztę usłyszeli od ciebie.

Naturalnie, jeśli będziesz chciał opowiadać. Ricci skinął głową.

Jasne. W interesie naszych dobrych stosunków.

Nie odpowiedziała.

Ojciec tego gnojka to milioner z Beacon Hill, a w czasie procesu dowiedziałem się,

że sędzia należy do tego samego ekskluzywnego klubu co tatuś, co moim zdaniem,

powinno wystarczyć, by został odsunięty od sprawy. Prokurator mógł przenieść

proces do sądu okręgowego, ale tego nie zrobił, a ja nie byłem w stanie. Po

rozprawie usłyszałem od pracowników klubu, że podczas obrad ławy przysięgłych

odbyły się trzy spotkania tatusia z sędzią w obitym dębiną gabinecie. Informacja

pochodziła między innymi od kierownika klubu, rozsądnego człowieka, który

pracował tam czterdzieści lat i nie słynął z wybujałej wyobraźni. Powiedział mi o tym,

bo podobnie jak dwaj pozostali, czuł się winny. - Ricci wzruszył ramionami.

Naturalnie, gdy nagłośniłem sprawę, wyparli się wszystkiego.Ktoś skutecznie

background image

wyleczył ich z poczucia winy - zauważyła Megan. - Pieniądze i władza pozwalają na

taką kurację. Zakładając naturalnie, że wierzę w twoją wersję. Zapadła martwa cisza.

Ricci patrzył twardo na Megan, a ogień w kominku rzucał cienie na jego ostre rysy.Co

konkretnie ci się we mnie nie podoba? - zapytał w końcu nerwowo. Otworzyła usta,

jakby chciała coś powiedzieć, po czym zamknęła je i tylko przyglądała mu się bez

słowa.Ja wierzę w jego wersję - Nimec ostatecznie przerwał milczenie. Gospodarz

odwrócił się ku niemu, a Megan z zaskoczeniem poczuła ulgę, że spuścił z niej

nieustępliwe spojrzenie. - Nie potrzebuję adwokata - poinformował go uprzejmie

Ricci.
- Nie o to chodzi. Nie przyjechaliśmy oceniać twojej wiary godności. Nagle rysy

mężczyzny stwardniały.

Powiedziałem ci, że nie potrzebuję adwokata - warknął. Ani w twojej osobie, ani w

czyjejkolwiek. Megan uniosła uspokajająco rękę.

Poczekaj - powiedziała. - Nie próbuję być twoim wrogiem i przepraszam, jeśli tak to

odebrałeś. To był męczący dzień. Ricci przeniósł badawczy wzrok na jej twarz i znów

zapadła cisza.Sądzę, że powinniśmy cofnąć się o krok - stwierdziła. Skoncentrujmy

się na tym, co sądzisz o pracy w UpLink. Gospodarz przyglądał się jej jeszcze przez

chwilę, lecz w końcu z westchnieniem wypuścił powietrze.Nie wiem. Prawdę mówiąc,

nie jestem pewien, czy to coś, w czym chciałbym brać udział, nawet jeśli mam do

tego przygotowanie. To duża robota i wielka odpowiedzialność. Wydaje mi się, że

bardziej jest wam potrzebny dobry zawodowiec niż były gliniarz. Nimec pochylił się

do przodu, opierając dłonie o kolana. Mający za sobą cztery lata w SEAL Team 6,

czyli elicie elit sił antyterrorystycznych - zauważył uprzejmie. - To tak na początek.

Pete...
- Po zakończeniu służby w dziewięćdziesiątym czwartym wstąpiłeś do bostońskiej

policji, gdzie w rekordowym czasie zdobyłeś odznakę detektywa pierwszego stopnia -

przerwał mu Nimec. - Pracowałeś jako tajny agent dla Sił do Zwalczania

Przestępczości Zorganizowanej, do czego miałeś doskonałe przygotowanie, gdyż

jedną z twoich specjalności w SEAL były techniki infiltracji. Po zakończeniu akcji

przeciwko gangowi wymuszającemu haracze poprosiłeś o przeniesienie do wydziału

zabójstw i pracowałeś tam aż do tej przykrej sprawy, o której rozmawialiśmy. -

Przegląd mojej kariery nie zmieni moich uczuć - burknął Ricci, kucając przy kominku.

- Od mojej demobilizacji minęło siedem lat. To szmat czasu. Nimec potrząsnął głową.

Nie rozumiem cię, Tom - stwierdził. - Nikt cię do niczego nie zmusza ani nie każe

natychmiast decydować. Propozycja wymaga starannego rozważenia, zarówno przez

nas, jak i przez ciebie. Powinniśmy przynajmniej zgodzić się co do... -

Niespodziewanie przerwał, gdyż jego telefon komórkowy, nastawiony na sygnał

wibracyjny, właśnie ożył, informując go bezgłośnie, że ktoś dzwoni. - Moment - rzucił,

podnosząc palec wskazujący. Wyjął telefon, otworzył klapkę i odebrał połączenie. W

pierwszej chwili na jego twarzy widać było zaskoczenie, w drugiej uwagę, a w

następnej mieszankę obu. Dzwonił Cody z Mato Grosso. Zdał Nimecowi relację z

wydarzeń, zbliżoną do tej, którą przed kilkoma minutami złożył Gordianowi.

Połączenie także było cyfrowe, satelitarne i kodowane. Wzmocnił je satelita UpLink

znajdujący się na niskiej orbicie nad Argentyną. Z kolei przejęła je antena systemu

komórkowego na wybrzeżu Maine i połączenie było prawie natychmiastowe. Szef

bezpieczeństwa spytał o coś cicho, wysłuchał odpowiedzi, polecił coś szeptem i

zakończył rozmowę. - O co chodzi, Pete? - spytała Megan, widząc jego zatroskaną

minę. - Mamy kłopoty - odparł, nie chowając telefonu. - Pierwszego stopnia. W

background image

Brazylii. Użycie kodu oznaczało, że stało się coś naprawdę poważnego i że nie chce

o tym rozmawiać przy Riccim.Roger wie? - spytała. Nimec skinął głową.

Wie, ale lepiej się z nim skontaktujmy, bo coś mi mówi, że będzie chciał nas jak

najszybciej zobaczyć w San Jose.
Lekarze wiedzieli, że nie mają czasu, od momentu, w którym Thibodeau znalazł się w

szpitalu. Nawet dla niewyszkolonego obserwatora było oczywiste, że ranny jest w

stanie krytycznym. Świadczyły o tym brak przytomności graniczący ze śpiączką,

ilość krwi, która wypływała z dużej rany postrzałowej brzucha i która przesiąknęła już

przez mundur, cienki koc oraz fartuchy sanitariuszy, a przede wszystkim bladość

skóry i słaby, nieregularny oddech. Zawodowca objawy te informowały o

konkretnych, zagrażających życiu komplikacjach, które trzeba było zbadać i

natychmiast wyeliminować. Już sama poważna utrata krwi spowodowała szok

pourazowy. Gdy wózek z rannym wtoczono na salę zabiegową, przepaski kontrolne

na ramionach Thibodeau podawały zerowe wartości ciśnienia skurczowego i

rozkurczowego, co wskazywało na rychłe ustanie krążenia. Nierówny, ciężki oddech

sugerował odmę płucną - poduszkę powietrzną między płucami a otaczającymi je

tkankami, powstałą w wyniku szoku. Wywierała ona nacisk na płuca, uniemożliwiając

im właściwe działanie. Stan ten doprowadziłby niechybnie do śmierci pacjenta na

skutek ustania oddechu, toteż niezbędna była interwencja chirurgiczna. Ratowanie

życia przy poważnym urazie wymaga stałego rozpoznawania i rozwiązywania serii

kryzysów o zmieniającym się tempie rozwoju i priorytecie. W tym przypadku

najważniejsze było ustabilizowanie życiowych funkcji pacjenta jeszcze przed

prześwietleniem organów wewnętrznych oraz eksploracyjną chirurgią podbrzusza.

Dopiero po jej wykonaniu można będzie z całą pewnością określić, ile razy

Thibodeau został trafiony, jakie szkody wywołała kula, kule lub ich odłamki oraz gdzie

się obecnie znajdują. Kierujący zespołem chirurg, świadom braku czasu, wyrzucił z

siebie serię poleceń. - Potrzebuję MAST, siedem jednostek RBC, dużą sondę i

aspirator igłowy, i to stat! Skrótem MAST określano specjalne spodnie ciśnieniowe,

które po napełnieniu powietrzem wypychają krew z dolnych partii ciała do serca i

mózgu. RBC to jednostki czerwonych ciałek krwi - wzbogaconego hemoglobiną

komponentu krwi zapewniającego tkankom niezbędny tlen. W normalnej sytuacji

trzeba by najpierw sprawdzić grupę krwi rannego i porównać ją z grupą

dostarczonego RBC, ponieważ jednak Rollie był pracownikiem UpLink, informacje

takie znajdowały się w banku danych szpitala, przez co zaoszczędzono cenne

minuty. Sonda dożylna z kolei musiała mieć dużą średnicę, by transfuzja RBC była

wystarczająco szybka. Aspirator igłowy był po prostu wielką strzykawką używaną do

spuszczania powietrza z jamy płucnej. Pozwalał na napełnienie płuc i przywrócenie

normalnego oddychania. Określenie „stat” było natomiast skrótem od łacińskiego

statim, czyli „natychmiast”, i w tym też znaczeniu używano go w medycynie. W

żargonie lekarskim oznaczało „zaraz albo jeszcze szybciej!” W powszechnym

przekonaniu lekarze pracują wolno, starannie i w sterylnych warunkach. Nic nie

zburzyłoby tego mitu szybciej niż rzut oka na salę zabiegową. Lekarze toczą w niej

prawdziwe bitwy o życie pacjentów, a każda z nich jest z założenia szybka,

chaotyczna, krwawa i pełna napięcia. Wbicie grubej igły zwanej czternastką w pierś

muskularnego mężczyzny ważącego dwieście funtów, i to gdy trzyma się strzykawkę

i chce trafić między twarde mięśnie, nie jest łatwe i naprawdę rzadko udaje się za

pierwszym czy drugim razem. A igłę trzeba wbić głęboko, żeby jednym ruchem tłoka

usunąć ciepłe, wilgotne powietrze, które zebrało się wokół płuc. To nie zabawa, o

czym zaświadczyłby zapewne pospiesznie wezwany młody lekarz, gdyby tylko miał

czas. Tymczasem robił co mógł, by pacjent nie zmarł, nim znajdzie się na stole

background image

operacyjnym. Wypełniał polecenia szefa zespołu, który zajęty był podawaniem

rannemu krwi i roztworu soli fizjologicznej. Gdyby szpital nie znajdował się na terenie

zakładów, Thibodeau zmarłby w karetce. Po usunięciu powietrza z opłucnej należało

powstrzymać jego napływ, tak by pacjent mógł normalnie oddychać. A to oznaczało

szczelną torakostomię. Pierwszym krokiem było umieszczenie specjalnej rury

intubacyjnej w piersi rannego, a konkretnie w opłucnej, czyli przestrzeni między

płucami a żebrami, gdzie utworzyła się poduszka powietrzna. Młody lekarz

przeciągnął skalpelem między żebrami, pogłębiając nacięcie horyzontalnie przez

mięśnie. Następnie za pomocą klamry Kelly’ego rozszerzył nacięcie, by móc w nie

wsunąć palec. Wyjęciu klamry towarzyszyło obfite krwawienie, ale włożył palec aż po

nasadę i ostrożnie wymacał płuco i przeponę. Delikatnie wsunął podaną przez

instrumentariusza rurę, spojrzał na Thibodeau i odetchnął z ulgą. Pacjent oddychał

regularniej i łatwiej, a jego skóra nie była już przezroczysta. Intubator zaopatrzony był

w system osuszający i jednokierunkowy zawór, który uniemożliwiał przedostawanie

się powietrza do opłucnej. Lekarz musiał jeszcze zaszyć skórę wokół rury

intubacyjnej, by całkowicie ją uszczelnić. Zapowiadała się długa i ciężka noc, lecz

Thibodeau miał przynajmniej jakąś szansę na sali operacyjnej. Czym prędzej został

tam przewieziony, a chirurdzy natychmiast otworzyli jego jamę brzuszną i zaczęli

oceniać szkody, jakie wyrządziła kula.
6
REGION CHAPARE, ZACHODNIA BOLIWIA 18 KWIETNIA 2001 Harlan DeVane

obserwował z cichą satysfakcją trzy ciężarówki pokonujące w tumanach kurzu bitą

drogę biegnącą wzdłuż wschodniej granicy jego rancha. Samochody zmierzały ku

lotnisku, na którym czekał samolot typu Beech Bonanza. Nie wybiła jeszcze

dwunasta, ale słońce prażyło już niemiłosiernie trzy wysłużone camiones i szeroką

płaską łąkę, na której pasły się jego importowane z Argentyny krowy. Na bydle upał

nie robił wrażenia. Bezwietrzna pogoda sprawiała, że dym płonącej puszczy był

nieruchomą smugą na horyzoncie. Kiedy powieje popołudniowy wiatr, dym uniesie

się i rozproszy, zmieniając w szarą mgłę, która przesłoni słońce, tak że można będzie

na nie spojrzeć gołym okiem. Taka była cena postępu i DeVane jako realista

akceptował ją, choć z żalem. Powstawały nowe drogi, a korzystający z okazji chłopi i

ranczerzy osiedlali się na krótko w okolicy, by uprawiać ziemię. Pola w dorzeczu

Amazonki szybko się wyjaławiały - wystarczały na niewięcej niż trzy lata uprawy zbóż

- więc potem karczowali kolejny skrawek puszczy. Gdy w okolicy zabrakło ziemi,

przenosili się w inne rejony. Cykl ów był niezbyt sensowny, ale nieunikniony, a

ponieważ nic w życiu nie przychodzi za darmo, w tym wypadku płacili w pierwszej

kolejności chłopi, na dłuższą metę wszyscy pozostali. - Wygląda na to, Harlan, że

samolot wkrótce wystartuje zauważył Rojas, pociągając łyk schłodzonego guapuru.

DeVane spojrzał na niego spod ronda białej panamy. Jego naciągnięta skóra była

blada, niemal bezbarwna, a błękitne, głęboko osadzone oczy niczym wykute z lodu.

Miał na sobie biały dwurzędowy garnitur uszyty na miarę z jakiegoś lekkiego

materiału - sądząc po kroju, gdzieś w Europie. Kołnierz błękitnej koszuli był starannie

zapięty, a obrazu dopełniały szelki w drobny żółtoniebieski wzór. Mimo upału DeVane

zdawał się zajmować własny, chłodny fragment przestrzeni. Rojasowi przypominał

rybę z rodziny Scorpaenidae, zamieszkującą wody Karaibów - z pozoru delikatną i

elegancką, w rzeczywistości śmiertelnie jadowitą. - A ty, Francisco? - spytał po

portugalsku, choć Rojas do brze władał angielskim. - Odlecisz na jego pokładzie czy

też poczyniłeś inne przygotowania? - Wiesz, że wolę, żeby perico latało osobno. Na

wszelki wypadek DeVane uśmiechnął się w duchu, słysząc ten dobór słów - kokaina

powodowała gadatliwość, toteż po hiszpańsku nazywano ją perico: papuga. Tyle że

background image

było to określenie slangowe, którego można by się spodziewać po ulicznym

sprzedawcy prochów z San Borja, a nie po wyższym rangą funkcjonariuszu policji

brazylijskiej. Do Rojasa jednak pasował ten język - był tchórzliwym, przekupnym i

leniwym biurokratą, jakich pełno na południe od równika, próbującym pozować na

przestępcę. Ale gdyby odpalić przed jego biurem petardę, ukryłby się, trzęsąc ze

strachu, pod własnym biurkiem.Kiedy skończymy, mój kierowca odwiezie cię na

lotnisko w Rurrenabaque - obiecał. - Możesz się czuć bezpiecznie. Rojas usłyszał w

jego głosie lekceważenie i uniósł dłonie w obronnym geście.Różne rzeczy się

zdarzają - wyjaśnił pospiesznie. - Nie spodziewam się problemów, ale zawsze czuję

ulgę, gdy dostawa dociera na miejsce przeznaczenia. Prawdę mówiąc, pomyślał,

ulgę poczuje, gdy zejdzie z oczu ochroniarzom DeVane’a. A zwłaszcza Kuhlowi,

który od pierwszego spotkania przypominał mu nie człowieka, lecz beznamiętną,

precyzyjną broń... i to kierowaną przez kogoś o niezaspokojonym apetycie na władzę

i pieniądze. Kuhl sam zapracował na swą fatalną reputację, ale nie ulegało

wątpliwości, że współpraca z DeVane’em zwiększyła znacznie jego wrodzoną

skłonność do przemocy i rozlewu krwi. Tak, naprawdę miło będzie znaleźć się daleko

stąd. Rojas sięgnął po szklankę z chłodnym napojem i pociągnął spory łyk. Nie

pierwszy raz spotykał się z tym mężczyzną i powinien się już przyzwyczaić. Udawało

mu się nawet panować nad niepokojem, pod warunkiem że nie patrzył na Kuhla czy

uzbrojonych wartowników, lecz koncentrował się na krajobrazie. Sceneria w rzeczy

samej była przyjemna: siedzieli przy ocienionym przez mimozę stole na tyłach domu

DeVane’a. A raczej rezydencji, jako że budynek był duży, elegancki i stylowy,

zupełnie niczym siedziba potomka hiszpańskich konkwistadorów. Tylko basen i kort

tenisowy zdradzały znacznie późniejsze pochodzenie. Była to zresztą jedna z wielu

posiadłości, które DeVane miał na całym świecie i między którymi podróżował,

doglądając interesów swego imperium. Ciężarówki zatrzymały się na pasie

startowym w cieniu czekającego samolotu, a kierowcy, zbieranina Keczua, zajęli się

ich rozładowywaniem i przenoszeniem pakunków do komory bagażowej

bonanzy.Masz nadzwyczajną zdolność pozyskiwania i utrzymywania lojalności

Indian, Harlan - zauważył obserwujący ich Rojas. - Nigdy bym się tego nie

spodziewał. DeVane przyglądał mu się z uwagą.

Dlaczego? Handlowali już z Amerykanami.

Policjant spróbował obojętnie wzruszyć ramionami.

Owszem, ale nie na warunkach, które ustaliłeś. Są wręcz niespotykane. Kupujesz

towar od Peruwiańczyków, a tutejszych cocaderos zatrudniasz wyłącznie do rafinacji

i dystrybucji... - Nie dokończył. DeVane nie spuścił z niego wzroku.

Dokończ... proszę.

Rojas zawahał się, a potem dodał:

Rolnicy są tu biedni, a koka z Chapare jest ich głównym źródłem utrzymania. Sto

kilogramów może przynieść trzy miliony dolców, jeśli zajmą się produkcją od

początku do końca. W tym układzie muszą znaleźć innego kupca na swój towar albo

pozwolić, by zbiory zgniły na polach.
DeVane uśmiechnął się nagle, ukazując na moment równe białe zęby.Jeśli dasz

ludziom za mało, będą niezadowoleni, jeśli za dużo, przestaną cię potrzebować.

Tajemnica utrzymania ich lojalności polega na tym, by dawać im akurat tyle, ile

potrzebują, Francisco. - Mimo to uważam, że twoje kontakty z zagranicznymi

plantatorami spowodują kłopoty. - Ciekawość na chwilę przeważyła u Rojasa nad

ostrożnością. - I że Sendero Luminoso też będą mieli powody do niezadowolenia. Od

background image

dawna mają tu własny system obróbki i zawsze starannie chronili swoje interesy.Nie

bardziej niż ja, o czym doskonale wiedzą. Mam swoje powody, by utrzymywać

lewicowych rzezimieszków w tej operacji. A oni są szczęśliwi, bo nigdy dotąd nie

mieli podobnych dochodów. Rojas zdecydował się wycofać. Miał niejasne wrażenie,

że został wymanewrowany. - Jak już powiedziałem, masz moje uznanie - powtórzył. -

To taniec z diabłem. Ja nigdy bym tego nie potrafił. Nie wyglądało na to, że DeVane

jest skłonny zakończyć rozmowę. - Diabeł może być najlepszym partnerem, kiedy już

poznasz jego kroki. Jestem pewien, że wiesz, jak nazywają go górnicy cyny w górach

na południu. Mówią o nim El Tio: Wujek. W niedzielny poranek idą do kościoła, modlą

się, dają na tacę i śpiewają na chwałę Bogu i świętym. Ale w poniedziałek, nim zjadą

pod ziemię, składają ofiary stojącym przy wejściu posążkom El Tio: alkohol,

papierosy i liście koki. Rojas znów zaczął się czuć nieswojo. - Ofiary stosowne dla

władcy piekieł - skomentował. - Istotnie. - DeVane ponownie błysnął lodowatym

uśmiechem. - Są cudownie pragmatyczni. Jeśli chce się pracować tam, gdzie jest

gorąco i ciemno, trzeba się nauczyć obłaskawiać bogów, których bogactw się szuka.

Na długo zapadła cisza.
Słońce doszło do zenitu i upał zmusił pasące się bydło do bezruchu. Rojas przyjrzał

się strażnikom otaczającym z dyskretnej odległości stół i mając dość widoku AK74,

przeniósł wzrok na lotnisko, gdzie Indianie wciąż poruszali się z trudem między

ciężarówkami a samolotem. Był wyczerpany i ponownie zapragnął znaleźć się daleko

stąd. DeVane upił niewielki łyk i ostrożnie odstawił szklankę na stół. Chciałbym,

żebyś mi w czymś pomógł, Francisco - powiedział. - W pewnej dość ważnej sprawie.

Rojas czekał na tę chwilę. Zwykle po dostawie wysyłał z zapłatą kuriera, ale tym

razem DeVane nalegał, by zjawił się osobiście. Zrobił to, nie domagając się

wyjaśnień, wiedział bowiem, że Amerykanin udzieli ich dopiero wówczas, gdy dojdzie

do wniosku, że nadszedł stosowny czas. - Jeśli chodzi o Guzmana, to może ucieszy

cię wiadomość, że już interweniowałem w jego sprawie. Daj mi jeszcze dzień, a

wyciągnę go z więzienia i przerzucę przez granicę - powiedział. - Doceniam to i

dostarczę funduszy na pokrycie kosztów, ale nie o nim chciałem z tobą rozmawiać.

Rojas uniósł brwi. Eduardo Guzman był chłopcem na posyłki w organizacji DeVane’a.

Aresztowano go, jako podejrzanego o handel bronią i narkotykami, gdyż korzystał z

usług prostytutki współpracującej z policją antynarkotykową. W normalnych

okolicznościach nie byłoby o czym mówić - DeVane nie zaprzątałby sobie głowy

szeregowymi pracownikami, którzy ponosili konsekwencje własnej głupoty. Ale wujek

Guzmana był jednym z najważniejszych przedstawicieli Amerykanina w SSo Paulo, a

ponieważ wszyscy doskonale o tym wiedzieli, Rojas założył, że DeVane będzie chciał

wyciągnąć chłopaka z kłopotów, i poczynił dyskretne rozeznanie w prokuraturze.

Zgodnie z oczekiwaniami dowiedział się, że za stosowną kwotę zainteresowani

prokuratorzy mogą odstąpić od wniesienia oskarżenia. Tymczasem DeVane dał

wyraźnie do zrozumienia, że nie chce rozmawiać o Guzmanie. A więc chodziło o coś

zagadkowego, o czym Rojas nie miał pojęcia. - Wybacz moje zaskoczenie -

wymamrotał. - Myślałem... - Ostatniej nocy wtargnięto na teren amerykańskich

zakładów w Mato Grosso - przerwał mu Kuhl. Odezwał się po raz pierwszy od

przybycia Rojasa. - Słyszałeś coś o tym przed wyjazdem? - Nie sądzę - odparł

policjant. W istocie nic nie słyszał, ale z zasady nie przyznawał się z marszu do

pewnych rzeczy, do póki nie wiedział dokładnie, o co chodzi. Możesz być pewien, że

już wkrótce usłyszysz - stwierdził rzeczowo Kuhl. - Najbardziej powinno cię

zainteresować to, że część napastników została ujęta przez prywatne siły

bezpieczeństwa strzegące zakładów. Nie wiem, ilu i czy przekazano ich już

żandarmerii. Jeżeli nie, to nastąpi to wkrótce, a wtedy musisz dopilnować, by nigdy

nie zostali przesłuchani. Nie ob chodzi mnie, czy ich uwolnisz, zabijesz czy po prostu

background image

znikną. Interesuje mnie jedynie to, by nie zaczęli mówić. Rojas przyglądał mu się,

gorączkowo próbując wymyślić najlepszą odpowiedź. Osiem miesięcy temu zaczął

współpracę z DeVane’em od prostego zakupu kokainy, co - nim zdążył się

zorientować - zmieniło się w skomplikowaną sieć powiązań. Pomógł mu zamaskować

transakcje, które w innym wypadku przyciągnęłyby uwagę władz brazylijskich, i stał

się łącznikiem z kręgami politycznymi i policyjnymi. Był niewielkim ogniwem w długim

łańcuchu - kroplą oliwy w wielkich trybach skomplikowanej maszyny - i szczodrze go

za to wynagradzano. Miał kobiety, pieniądze, luksusowe apartamenty hotelowe i

wyjazdy za granicę na koszt DeVane’a. Dopiero w ostatnich tygodniach zrozumiał,

jak bardzo związał się z Amerykaninem. Musiał robić coraz ryzykowniejsze rzeczy, a

wahanie kończyło się coraz silniejszymi naciskami. Istniały jednak granice. Musiały

istnieć. A to, co właśnie usłyszał, wykraczało daleko poza wszystko, czego się

podświadomie obawiał.Nie wiem - powiedział powoli. - Mato Grosso leży poza moją

jurysdykcją. Mogę bez problemu popytać, dowiedzieć się, co się dzieje z więźniami.

Ale jeśli władze tego regionu będą chciały ich przesłuchać, nie zdołam im w tym

przeszkodzić. Kuhl przyglądał mu się obojętnie. To znajdziesz jakiś sposób - odparł.

- Nie ma innej możliwości. Rojas popatrzył mu w oczy i milczał niemal minutę. Nagle

słońce wydało mu się znacznie gorętsze - miał wilgotne dłonie i pot pod pachami.

Szaleństwem było uważać, że może się związać z DeVane’em, nie tracąc przy tym

niezależności. Kupiono go i regularnie opłacano, a teraz oczekiwano od niego, że

będzie skakał tak, jak każe mu nowy właściciel. W końcu spojrzał na DeVane’a i

powiedział:
- Rozumiesz, że nie chcę obiecywać czegoś, czego nie będę w stanie zrealizować. -

My również tego nie chcemy - zgodził się DeVane. - Spodziewamy się tylko, że

zrobisz, co będziesz mógł. Rojas wysączył duszkiem zawartość szklanki. Cień

rzucany przez mimozę skurczył się i upał stał się nie do zniesienia. Przez chwilę

widział oczyma wyobraźni, jak wybucha płomieniem w wyniku samozapłonu, a Kuhl i

DeVane przyglądają się temu obojętnie.Coś się stało, Francisco? - zainteresował się

DeVane. Wydajesz się zaniepokojony. Policjant potrząsnął głową. Usłyszał odgłos

zapuszczanego silnika bonanzy i spojrzał w stronę lotniska. Cocaderos rozładowali

ciężarówki i zjechali z pasa, a samolot przygotowywał się do startu. Gdyby nie

żelazna zasada, zgodnie z którą nie podróżował z towarem, dałby wiele, by znaleźć

się na jego pokładzie. Nie sądził, żeby jego nerwy zniosły dłużej obecność Kuhla i

DeVane’a.Powinienem się pożegnać - odezwał się rad z wymówki. Kursów

zagranicznych jest tu niewiele, a odloty nie zawsze zgadzają się z rozkładem.

DeVane przytaknął i kiwnął palcami na jednego z wartowników. Ten skinął głową i

podniósł do ust radiotelefon.Twój samochód już jedzie - poinformował go gospodarz.

Nie chcielibyśmy, żebyś utknął w obcym kraju, prawda? Rojas zdołał sfabrykować

uśmiech.

Muito obrigado - wymamrotał zmieszany własną służalczością i pomyślał z

niesmakiem o górnikach, o których nie dawno rozmawiali. Od pewnego czasu

zachowywał się tak jak oni, tyle że nie przyznawał się do tego przed sobą. I on

wszedł w mrok i gorąco i aż za dobrze nauczył się obłaskawiać bogów.
7

PAlO ALTO, KALIFORNIA

18 KWIETNIA 2001

Ashley nigdy nie słuchała muzyki przed poranną kawą i ta nagła zmiana zwyczajów

zaskoczyła go. Roger Gordian siedział na werandzie swego domu w Palo Alto po

wielu godzinach spędzonych przy telefonie i bez cienia zainteresowania przyglądał

się jajecznicy oraz tostom. Talerz stał przed nim, nieco z prawej znajdowała się

background image

filiżanka parującej kawy, z lewej zaś - dalej, ale w zasięgu ręki - leżał telefon

bezprzewodowy. Podejmowanie decyzji było u niego odruchem nabytym, którego

szybkość rosła w sytuacjach kryzysowych. Na wiadomości z Brazylii zareagował jak

na każdą sytuację alarmową: zawsze najpierw zbierał i analizował wszelkie dostępne

informacje, a dopiero potem układał logiczny i systematyczny plan działania. W tym

wypadku proces zbierania informacji zajął mu całą noc, którą spędził w gabinecie.

Cody dzwonił kilkakrotnie z nowymi danymi o napadzie, a on sam telefonował do

swoich doradców i kontaktów politycznych, w tym do wysoko postawionego

urzędnika Departamentu Stanu. Rozmawiał również z Danem Parkerem,

przyjacielem i długoletnim kongresmanem z czternastego okręgu w Kalifornii. Dan

przegrał co prawda ostatnie wybory, ale Gordian zasięgał jego opinii w razie kryzysu.

Każdy z jego rozmówców zaczął własnymi kanałami zbierać informacje o sytuacji w

Brazylii, a tymczasem Gordian skontaktował się z Charlesem Dorsetem,

administratorem w NASA. Powody były dwa. Po pierwsze, chciał go poinformować o

tym, co zaszło w zakładach związanych z budową stacji kosmicznej, zanim nowiny

dotrą doń z innego, niekoniecznie wiarygodnego źródła, na przykład od żądnych

sensacji dziennikarzy czy reporterów. Po drugie, chodziło o ewentualne związki

między atakiem i katastrofą Oriona i ich wpływ na śledztwo. Na razie Gordian nie

wiązał ze sobą wydarzeń w Brazylii i na Florydzie, choć krótki czas, jaki je dzielił,

oraz to, że oba powodowały negatywne skutki dla całego programu budowy stacji,

sugerowały, że takie powiązanie może istnieć. Chwilowo nic na to nie wskazywało,

toteż wystrzegał się pochopnych wniosków, z drugiej jednak strony nie zamierzał

przedwcześnie wykluczać takiej możliwości. Makiaweliczny spisek sprzed roku,

mający zniszczyć UpLink, był kosztowną, lecz niezapomnianą lekcją, którą ignorować

mógł tylko niefrasobliwy głupiec. Dlatego też ostatni telefon, już nad ranem, wykonał

do Jurija Pietrowa, odpowiednika Dorseta w Rosyjskiej Agencji Kosmicznej.

Korzystając z należącego do Miecza tłumacza, poinformował go o wydarzeniach w

Brazylii i doradził zwiększenie ochrony kosmodromu Bajkonur w Kazachstanie oraz

innych podległych agencji obiektów. Póki co jednak telefon milczał, dzięki czemu

mógł wyjść z gabinetu i zobaczyć, jak wygląda ranek. Dorset obiecał oddzwonić w

ciągu godziny z informacjami w najważniejszych sprawach, więc Gordian odłożył

wyjazd do biura. Chciał być zupełnie wolny, by móc spokojnie rozmawiać z

administratorem. Przyjrzał się bez zainteresowania talerzowi, wodząc widelcem po

jajecznicy, i zdecydował, że z rozpoczęciem śniadania poczeka na powrót Ashley.

Usiadł wygodniej i stwierdził, że jego córka Julia odniosła niewiele większy sukces w

starciu z posiłkiem. Pozostał po niej na wpół zjedzony rogal z borówkami i niemal

pełna filiżanka zimnej już kawy. Ledwie zdążył wyjść na taras, Julia popędziła na

pierwsze bolesne spotkanie z adwokatem w sprawie rozwodu, zostawiając rodzicom

nie sprzątnięte naczynia i swe ukochane charty. Właściwie w tej chwili psy

pozostawały pod opieką Rogera, jako że Ashley zerwała się z miejsca i pospieszyła

bez słowa do domu, żeby włączyć jakąś płytę kompaktową. Gordian nie pamiętał, by

zrobiła coś podobnego przez dwadzieścia pięć lat ich małżeństwa, a zwłaszcza nie

pamiętał pośpiechu, z jakim zostawiła jego, śniadanie i kawę. Zastanawiając się, co

też w nią wstąpiło, i żałując, że nie może się w pełni zrelaksować, spojrzał najpierw w

prawo, potem w lewo, a w końcu zmarszczył brwi zaskoczony tym, co zobaczył. Oba

psy darzyły go względami podczas posiłków, ale tym razem miał ich niepodzielną

uwagę - siedziały z obu stron krzesła, przyglądając mu się brązowymi ślepiami. Ze

spojrzeń tych wynikało jednoznacznie, czego się spodziewają. Sięgnął po tost,

przełamał go i dał każdemu po kawałku. Jack, cętkowany samiec, jak zwykle połknął

swój jednym kłapnięciem szczęk, nie ruszając się z miejsca. Mniejsza, lecz

obdarzona większym temperamentem Jill skoczyła na cztery łapy i zdążyła okręcić

background image

się radośnie, nim uporała się ze swoją porcją. Uderzyła przy tym zadem o nogi stołu.

Zastawa zabrzęczała i podskoczyła, a kawa wylała się na talerzyk. Gordian

westchnął ciężko. W ten właśnie sposób zawsze pakujesz się w kłopoty, wiesz?

Odwrócił się i zobaczył Ashley, która wynurzyła się z domu przy akompaniamencie

fortepianu Fatsa Wallera. - Uhmm - mruknął, wycierając kawę serwetką. - O co

konkretnie chodzi? - O karmienie psów resztkami w trakcie posiłków. Pomijając już

fakt, że to wbrew zasadom Julii, jest to sprawdzona przyczyna kłopotów. Zmarszczył

brwi. - Wiesz, jak traktowano te biedne psy na wyścigach? - spytał. - Zanim Julia

wzięła je z ośrodka opieki? Dosłownie biegały o życie. - Wiem, ale nie o tym

rozmawiamy.
- Charty dostają sześć szans, by wygrać lub być w pierwszej trójce, nim przejdą na

„emeryturę”. Co zazwyczaj jest eufemizmem oznaczającym uśpienie, chyba że ktoś

zdąży je wcześniej uratować. - Roger, to wciąż nie to...
- Całymi dniami trzymane są w klatkach trzy na trzy stopy, z wyjątkiem krótkich chwil

na posiłki i wypróżnienie. Zawsze kończy się to otarciami, spuchnięciem stawów,

utratą sierści, że nie wspomnę... Roger...
Apoza tym widziałem z tuzin razy, jak sama w ostatnim tygodniu łamała tę zasadę.

Ashley posłała mu cierpiętniczy uśmiech i usiadła na prawo od niego. Jest ich matką i

to jej prerogatywa. Gordian obserwował, jak sięga po termos i dolewa sobie świeżej

kawy. Ubrana była w rozpiętą błękitną koszulę narzuconą na brzoskwiniowy

podkoszulek, jeansy i białe sportowe buty. Fryzura stanowiła kompromis między

modą, jej zdaniem a opinią Adriana jej wieloletniego fryzjera. Krótko ścięte

jasnobrązowe włosy podkreślały na pozór całkowicie naturalnie wystające kości

policzkowe i morski błękit oczu. - Nie karmiłbym ich, gdyby nie prosiły - bąknął. - Nie

prosiłyby, gdybyś ich nie karmił w czasie jedzenia. Nie zauważyłeś, że do mnie nie

podchodzą, gdy jemy? Przyjrzał się psom, które zgodnie ze swym zwyczajem

spoczywały po obu stronach jego krzesła: Jill ledwie mogła usiedzieć, przenosząc

ciężar ciała z jednej przedniej łapy na drugą, Jack tkwił nieruchomo, przyglądając mu

się wyczekująco znad uniesionego pyska. - Kwadratura koła - mruknął. - Albo ktoś tu

zawsze daje się skusić do pomocy potrzebującym. - Ashley wzięła rogalik i wskazała

podbródkiem talerz męża. - Może sam przy okazji też byś coś zjadł? Posłuchał bez

entuzjazmu, nie mogąc wzbudzić w sobie apetytu. Waller zaczął właśnie grać Cash

for Your Trash, zmieniając lewą ręką oktawy, by dać rytmiczny podkład, a prawą

wygrywając główną linię melodyczną. Gordian stwierdził, że czeka na śpiew. Nie

słyszałam tej piosenki całe wieki. - Ashley poczekała z komentarzem do połowy

utworu. Przytaknął, nabierając jajecznicę.
- Sądzę, że żaden inny wykonawca nie śpiewał tak doskonale z nadzieją o

beznadziejnej sytuacji. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Rozumiem - powiedział,

przyglądając się jej z namysłem. - Chodzi ci o to, że był Murzynem, a żył w czasach

rozkwitu rasizmu. Na dodatek, jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co przeżyło jego

pokolenie: pierwszą wojnę światową, Wielki Kryzys, drugą wojnę światową. Jeśli

dobrze pamiętam, ostatni utwór nagrał, gdy mieliśmy wysyłać naszych chłopców do

Europy.To były burzliwe czasy - stwierdziła. Skinął głową.

Wszystkie jego piosenki mówiły o przetrwaniu złych czasów z zaraźliwą pogodą

ducha - dodała. - O tym, że skoro jesteśmy i żyjemy, mamy szansę dożyć lepszych

czasów... jak kolwiek banalnie to brzmiało. Gordian ponownie przytaknął.

Tak - przyznał po chwili.

Masz na myśli banalność czy całą resztę?

background image

- I to, i to, ale głównie resztę.

W milczeniu wysłuchali Lulu’s Back in Town, I Ain’t Got Nobody i Gonna Sit Right

Down and Write Myself a Letter, w których Wallerowi towarzyszyli Benny Carter,

Slam Stewart oraz Bunny Berigan. Ashley obserwowała przez chwilę Rogera, aż w

końcu wskazała leżącą na stole słuchawkę.Powiesz mi, co się dzieje? - Czekam na

telefon od Dorseta z NASA. Usiłujemy wreszcie rozkręcić śledztwo w sprawie Oriona.

Poświęciłem sporo uwagi jego mechanizmom proceduralnym, ale wczoraj Alex

Nordstrum przekonał mnie, że nie powinienem lekceważyć innego aspektu. - Alex? -

zdziwiła się, unosząc brwi. - Sądziłam, że wciąż jest zajęty leczeniem urażonej dumy.

Gordian uśmiechnął się lekko.

Chodzi ci o to, że wciąż jest na mnie wściekły - uściślił.

W każdym razie poprosiłem go o przysługę i przyszedł do biura... - Wzruszył

ramionami. - Wiesz, jak to jest. Przyjrzała mu się uważnie.
- Nie, nie wiem, ale sądzę, że to jakaś męska sprawa, którą możesz mi wyjaśnić

później. Powiedz mi, o czym rozmawialiście. - Mówiąc w skrócie, przypomniał mi, że

musimy zaskarbić sobie zaufanie ludzi, a nie traktować je jak coś, co się nam należy.

Dzięki jego sugestiom wpadłem na kilka całkiem konkretnych pomysłów i nie

zamierzam pozwolić, żeby to śledztwo zmieniło się w publiczną wojnę między NASA

a komisją wyznaczoną przez Biały Dom. Poprzednio tak było, jeśli pamiętasz.

Chodziło o to, że komisja zewnętrzna odniosła się nader sceptycznie do orzeczenia

komisji wewnętrznej. - Jak pamiętam, był to nader uzasadniony sceptycyzm. -

Owszem, ale nie w tym rzecz. I tym razem wyniki śledztwa będą podawane w

wątpliwość, niezależnie od tego, jak uczciwie zostanie ono przeprowadzone.

Gwarantuję ci, że będzie uczciwe, ale jeśli nie zdołamy przekonać o tym ludzi, to

wątpię, by program stacji kosmicznej miał szansę na kontynuację. Ashley przełknęła

kawałek rogalika i spytała:
- A co myśli Dorset o twoim udziale? Ludzie nie lubią, kiedy ktoś plącze się po ich

podwórku. - Jak dotąd rozumiemy się dobrze. Chuck to rozsądny facet i ma na

uwadze to, co najlepsze dla NASA. - Odwrócił się do żony. - Poza tym nie ma innego

wyjścia. Musi brać pod uwagę moje sugestie, bo bez technologii UpLink i kontaktów z

innymi rządami nie będzie międzynarodowej stacji kosmicznej. Kropka.
Uśmiechnęła się.

Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek próbował cię zignorować, gdy masz ten

stalowy błysk w oczach - stwierdziła. Gordian odchrząknął i pochylił głowę,

spoglądając w talerz z typowo chłopięcym zawstydzeniem, a Ashley udała, że go nie

dostrzega. Odczekała kilka sekund, nim zadała kolejne pytanie. - A w związku z którą

z twoich sugestii ma dzwonić? - Dałem mu do zrozumienia, kto powinien kierować

śledztwem.
Niedwuznacznie.

I?

- Ma tylko jeden problem. Nie chciałby, żeby ktoś w NASA poczuł się pominięty. - To

zrozumiałe. Kwestia kompetencji, już ci to mówiłam. Wiesz, jak to może wyglądać. -

Wiem, Ash. Ale nie czas teraz martwić się zachowaniem biurokratycznej harmonii

agencji. Im szybciej się z tym uporamy, tym lepiej. Pod koniec miesiąca ma nastąpić

start w Rosji i nie chcę, żeby go odkładano. Martwi mnie to, co się stanie, jeśli ten

zakuty łeb, senator Delacroix, albo ktoś, kto równie łatwo jak on za każdym razem

staje po złej stronie, zacznie w którymś z talkshow podawać w wątpliwość sens

background image

międzynarodowej współpracy. - Delacroix - powtórzyła Ashley. - Czy to ten, który

walczył z wielkim wypchanym niedźwiedziem ubranym w strój zapaśniczy z sierpem i

młotem? - W sali Senatu. - Gordian odetchnął powoli. - W każdym razie Dorset ma

mi dać znać, czy osoba, o którą mi chodzi, jest w ogóle zainteresowana propozycją.

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moimi oczekiwaniami, zrobimy naprawdę duży krok

w kierunku zdobycia publicznego zaufania. Uczciwy krok na dodatek. - Są jakieś

powody, dla których nie chcesz mi powiedzieć, kto to taki? Wzruszył ramionami z

nagłym zażenowaniem.

Tylko to, że jestem przesądny. Kolejna cecha starego pilota.

Powiem ci, jeśli nalegasz, ale... Uniosła dłoń.

Daj spokój - powiedziała poważnie. - Jako żona starego pilota wiem, co to

cierpliwość. Tyle razy trzymałam za ciebie kciuki, czekając, aż będziesz gotów, więc

teraz też wytrzymam. Tylko nie zapominaj, że każda cierpliwość ma swoje granice.

Moja też. Znów zapadło milczenie przerywane jedynie przez Fatsa Wallera

rozwodzącego się nad tym, że każdy, kto używa ostatecznych środków, jest

niebezpieczny. Gordian uśmiechnął się lekko, gdy zauważył, z jaką uwagą Jill i Jack

obserwują jego widelec. Ashley, niespodziewanie dla siebie samej, poczuła ochotę,

by go przytulić, ale zapanowała nad nią, podobnie jak wcześniej nad ciekawością -

dotychczas nie zapytała w ogóle o to, co wydarzyło się w Brazylii. Nie zrobiła tego,

choć to, czego zdołała się dowiedzieć, kazało jej podejrzewać, że - podobnie jak inne

dziwne wydarzenia i kryzysy z ostatnich lat - stanowiło to zagrożenie dla jej męża.

Tak jak wówczas będzie ją dręczyć bezsenność spowodowana obawą, że mogłaby

go utracić na zawsze. Skończyli wreszcie śniadanie i siedzieli przy dźwiękach

muzyki, napawając się zapachem świeżo skoszonej trawy i promieniami słońca

wpadającego przez żaluzje. Gordian, który zostawił na talerzu kawałek chleba,

przyjrzał się wymownie psom i spojrzał pytająco na żonę.Uważam, że nie powinieneś

- odparła na nieme pytanie. Ale jeśli to zrobisz, nie chcę potem słyszeć ani słowa na

temat rozpuszczonych zagłodzonych psów. Tak pod swoim adresem, jak pod

adresem Julii.
Gordian rozdzielił tost na dwa kawałki i dał obu głodomorom - Jack połknął swój

natychmiast, Jill z większą gracją i powściągliwością. Potem polizała go po palcach,

jakby przepraszała za zderzenie ze stołem.Ty to masz powodzenie - skomentowała

sytuację Ashley. Choć to trochę mokra forma podziwu. Roger wytarł dłoń o spodnie i

ignorując zaczepkę, spytał: - Mogę teraz ja o coś spytać? - Jasne.
- Zastanawiałem się, skąd u ciebie ta nagła ochota na muzykę.

Spojrzeli sobie w oczy.

- To proste - odpowiedziała i wzruszyła ramionami. - Przypomniało mi się nagle, że

Fats Waller zawsze należał do twoich ulubieńców. - To wyjaśnia wybór wykonawcy. -

Nie przestał się jej przyglądać. - Ale nie porę. Zawsze mówiłaś, że lubisz mieć rano

ciszę i spokój. Ashley uśmiechnęła się.

- Z pewnością się domyśliłeś.

- Nie - przyznał uczciwie. - Pojęcia nie mam.

Przysunęła się bliżej.

To taka kobieca sprawa - odparła, składając mu głowę na ramieniu. - Trenuj

opanowanie, drogi mężu, to może ci później wyjaśnię.
8

PÓŁNOCNA ALBANIA

18 KWIETNIA 2001

background image

Jęcząc amortyzatorami, pordzewiały samochód marki Citroen zbliżał się z wysiłkiem

do miejsca spotkania na przełęczy, trzydzieści mil od Tirany. Siergiej Ilkanowicz,

rozmyślając o dwóch towarzyszących mu Rosjanach, przypomniał sobie nagle często

powtarzaną przez ojca maksymę, według której człowieka można zawsze ocenić po

butach. Bez różnicy było, bogaty czy biedny, twierdził. Nawet żebrak w łachmanach,

jeśli miał silny charakter, robił co mógł, by utrzymać obuwie w jak najlepszym stanie.

Z drugiej strony, słabeusz i miernota, nawet jeśli należał do prezydium, nie dbał o nie

i chodził w znoszonych butach. Osobą, którą najczęściej wskazywał, gdy mówił o

drugiej z tych grup, był Chruszczow. Stary Ilkanowicz pogardzał nim, nazywając

prostakiem zauroczonym amerykańskim kapitalizmem oraz tchórzem, który

przestraszył się pustej groźby Kennedy’ego w czasie kryzysu kubańskiego. Na liście

zarzutów znalazły się też głupota ekonomiczna i polityczna, której efektem było

powstanie w okolicach Morza Czarnego w 1963, i prowadzenie Ameryki od początku

wyścigu zbrojeń. Ojciec twierdził, że kiedy Chruszczow grzmocił butem w stół w

trakcie sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ, nie dość, że zachował się jak kretyn, to

jeszcze pokazał światu, w jak fatalnym stanie ma buty. Zwłaszcza zdarty z jednej

strony obcas dowodził, jakim jest słabeuszem, i ośmieszał Rosję w oczach całego

świata. Jeszcze jako chłopak Siergiej słyszał te narzekania niezliczoną ilość razy i

oglądał ziarnistą czarnobiałą kronikę przedstawiającą owo faux pas. Obraz był

upiornej jakości, więc o kondycji buta nie sposób się było wypowiedzieć. Prawdę

mówiąc, nie miał pojęcia, czy ojciec ma rację, czy też opowiada bzdury, łącząc stan

obuwia Chruszczowa z jego charakterem. Szybko zresztą przestał próbować

zdobywać doświadczenia dzięki obserwacjom ojca. Zapamiętał go jako mrukliwego,

zasuszonego staruszka, który byłby komiczny, gdyby jego ciągłe monologi nie były

tak pełne złości i frustracji. Pracował jako inspektor w państwowych zakładach

samochodowych nad Wołgą i po powrocie do domu nie potrafił odprężyć się bez

pomocy wódki. W wyniku tego Siergiej najczęściej widywał go zmorzonego pijackim

snem na tapczanie w ich dwupokojowym mieszkaniu. Miał dwanaście lat, gdy w 1969

ojciec zmarł na atak serca, i był najmłodszym z czterech synów, którym matka nie

mogła zapewnić utrzymania z pensji szwaczki i państwowej renty po mężu. Sześć

miesięcy później został wysłany do stryja - matematyka mieszkającego w

Akademgorodoku na Zachodniej Syberii. W czasach, w których komuniści wciąż

jeszcze łudzili się, że będą przewodzić światu w jakimś utopijnym raju, nazywano go

szumnie Miastem Nauki. Matka - zapytana, dlaczego właśnie on ma jechać, a nie

któryś z jego braci - wyjaśniła, że najlepiej się uczył, więc ma największe szansę

skorzystać na opiece i przewodnictwie stryja. Mimo to czuł się odrzucony i zesłany na

podobieństwo więźnia Gułagu. Podejrzewał też, że prawdziwy powód był inny -

ważniejsze były dla niej pensje, które starsi bracia szybciej zaczęli przynosić do

domu, niż perspektywy jego kariery akademickiej. W końcu jednak był wdzięczny

matce za jej decyzję. Wszystko, czego dowiedział się o życiu, zawdzięczał sobie, ale

naukowa ciekawość, dzięki której został fizykiem, była zasługą stryja. Citroen

gwałtownie skręcił i Siergiej uderzył o drzwi pasażera. Wyjrzał przez okno i z prawej

strony zauważył skraj drogi, a za nim przepaść. Żołądek zawiązał mu się w ciasny

węzeł. Kierowca dodał jeszcze gazu, ignorując całkowicie możliwość, że jeden błąd

wystarczyłby, by wszyscy skończyli w bezimiennej otchłani. Żeby nie wpaść w

panikę, Siergiej złapał się pierwszej myśli, jaka przyszła mu do głowy - naturalnie

dotyczyła ona butów oraz charakterów - i skoncentrował na niej całą uwagę.

Zastanawiał się, co też ojciec powiedziałby o jego towarzyszach podróży i ochronie

zarazem. Obaj jechali z nim przez ostatnie kilka dni i nosili zachodnie buty starannie

uszyte z dobrej skóry. Obaj mieli również tatuaże, które jednoznacznie wskazywały,

że są recydywistami, i to ciężkiego kalibru. Spoczywający z lewej masywny Mołkow

background image

miał toporne rysy twarzy, a na każdej kostce prawej dłoni krzyż na znak wszystkich

wyroków, które odsiedział.
Na środkowym palcu mężczyzny widniała wytatuowana obrączka:
sztylet opleciony przez węża ukazującego kły oznaczał wyrok za morderstwo. Sygnet

w kształcie odwróconego pika na palcu wskazującym symbolizował gangstera

skazanego za napad z bronią w ręku, ale najgroźniejszy ze wszystkich był gladiator

na prawym przedramieniu. Jego górną połowę zasłaniał podwinięty rękaw koszuli.

Tatuaż ten oznaczał sankcjonowanego przez podziemie przestępcze wykonawcę

wyroków o skłonnościach do sadyzmu. Siedzący z przodu Aleksander, niewysoki i

żylasty Gruzin, mógł się poszczycić zbliżoną kolekcją. Najciekawszy był tatuaż

przedstawiający sygnet w kształcie słońca wschodzącego nad horyzontem w formie

szachownicy. Zdradzał on, że jego właściciel jest spadkobiercą wielopokoleniowej

tradycji utrzymywania się z łamania prawa. Ojciec z pewnością uznałby obu

mężczyzn za wyjątkowe okazy istot ludzkich, biorąc pod uwagę nienaganny stan ich

butów i ignorując zupełnie całą resztę. Siergiej zawsze rozkoszował się ironią, tak jak

inni rozkoszowali się dobrym winem, kawiorem czy kubańskimi cygarami. Szczytem

ironii w tej sytuacji było to, że sam nosił bardzo zadbane buty. Prawdę mówiąc,

zawsze wybierał najlepsze. Było to coś w rodzaju osobistego oświadczenia, podobnie

jak tatuaże jego towarzyszy, że uważa się za lepszego od większości, choć była to

bardziej wyższość umysłowa niż fizyczna. Gdyby jednak ojciec żył i wiedział, co

właśnie zamierzał zrobić jego syn, być może przemyślałby swoją prostą metodę

oceniania ludzi. Tak go pochłonęły te rozmyślania, że dopiero po dłuższej chwili zdał

sobie sprawę, iż w końcu zwalniają, na co przeciążony silnik reaguje z prawdziwą

ulgą. Zmierzali prosto ku skalnej ścianie, która wznosiła się na dużą wysokość po

lewej. Przeniósł wzrok na wzmocnioną blachą walizkę stojącą między jego nogami i

odruchowo złapał jej uchwyt, czując, że zaczyna go ogarniać poczucie nierealności. -

Jesteśmy na miejscu? - spytał, pochylając się ku kierowcy. Śniady Gheg,

czarnobrody kierowca w białej włóczkowej czapeczce ukochanej przez muzułmańską

większość jego ziomków, potrząsnął głową, co w Albanii oznaczało potwierdzenie.

Jego spojrzenie we wstecznym lusterku mówiło wyraźnie, że uważa Siergieja za

durnia, który zadaje zbędne pytania. Z zapalczywością neofity traktował tych, których

motywy uważał za samolubne czy wynikające z chęci zysku, co jednak ani trochę nie

przeszkadzało mu uczestniczyć w nielegalnym nabyciu śmiertelnej technologii, którą

Siergiej miał na sprzedaż. Jak zwykle bezdenna hipokryzja stanowiła najlepszy

pomost między ludźmi zdecydowanymi na wszystko. Zatrzymali się przy gęstych

krzakach porastających zbocze, i to na tyle blisko, że splątane gałęzie przejechały po

boku samochodu. Oczekiwanie znowu zdenerwowało Siergieja. Wiedział, że są

obserwowani, a ponieważ nie mógł dostrzec ukrytych ludzi, czuł się niepewnie i

bezbronnie. Próbował wziąć się w garść, tłumacząc sobie, że albańscy partyzanci

mają wszelkie powody do ostrożności, jego towarzysze zaś są wystarczającą polisą

na wypadek próby oszustwa. Byli żywym przypomnieniem, że wszyscy należą do

organizacji, a ta jest siłą, z którą zadarłby jedynie szaleniec o samobójczych

skłonnościach. Dopiero niemal pięć minut później zauważył lekki ruch w krzewach

powyżej samochodu. W końcu, pojedynczo lub parami, wyszli z nich partyzanci i

ustawili się półkolem przed maską. Było ich sześciu - wszyscy śniadzi, twardzi i

przypominający rysami kierowcę. Przez ramiona przewiesili broń maszynową - MP5,

beretty i kałasznikowy. Ubrania mieli brudne i zużyte i, podobnie jak uzbrojenie,

najrozmaitszych gatunków: od markowych jeansów i kurtek sportowych do

maskujących panterek. Wszyscy natomiast nosili sportowe buty, które stały się

ostatnio symbolem statusu w wielu krajach Azji i Europy Środkowej. Na ironię

background image

zakrawał fakt, że najczęściej produkowano je za grosze w tychże rejonach, a

następnie przewożono do Stanów, gdzie tylko je przepakowywano i zwiększano

wielokrotnie cenę, po czym już jako oryginalny markowy produkt eksportowano do

miejsc produkcji i sprzedawano z astronomicznym zyskiem. Siergiej owi

przypominało to mitycznego węża połykającego własny ogon. Odpędził te myśli -

teraz, nie był na to ani czas, ani miejsce. Przywódca grupy, ubrany w maskujący

mundur mężczyzna o wydatnym nosie i długiej bliźnie na prawym policzku, pod szedł

do samochodu. Parę kroków za nim postępowało dwóch innych. W prawej dłoni

partyzant trzymał używaną skórzaną torbę i widać było, że zależy mu, podobnie jak

Siergiejowi, na jak najszybszym dobiciu targu. Gdy dotarł do przedniego zderzaka,

Siergiej uniósł walizkę i spojrzał na Mołkowa. - Wysiadamy. - Bardziej zaproponował,

niż polecił.
Mołkow przytaknął bez słowa i wysiadł, nie starając się ani ukryć, ani specjalnie

wyeksponować krótkolufowego mini uzi wiszącego na szelkach na koszuli. Przy

wadze trzech kilogramów, z dwudziestonabojowym magazynkiem długości

trzydziestu pięciu centymetrów i złożoną metalową kolbą, ten pistolet maszynowy był

nieco większy od dużego pistoletu, za to mógł strzelać seriami. Aleksander miał taki

sam, a oprócz tego również dziewięciomilimetrowego glocka w kaburze. Wyjeżdżając

z Tirany, ukryli broń pod siedzeniami, ale ledwie znaleźli się za miastem, gdzie

właściwie nie było już policji, wyjęli ją i włożyli kabury. Góry były we władaniu band

tworzonych w zgodzie ze starym systemem więzi klanowych, a szacunek zyskiwało

się jedynie siłą, toteż otwarte pokazywanie broni zapewniało zarówno respekt, jak i

całkiem wymierną ochronę. Kierowca został na miejscu, gdy trzech pasażerów

wysiadło i podeszło do maski, przy której, przyglądając im się podejrzliwie, lecz nie

wrogo, czekali partyzanci. Po pierwszym kroku obaj towarzysze Siergieja ustawili się

po jego bokach i nieco z tyłu. Poza ćwierkaniem jakiegoś ptaka ciszy nie mącił żaden

dźwięk. Ćwierkot zresztą, niczym pustka barwną wstążkę, połknęła natychmiast

przepaść. Fizyk podszedł do mężczyzny z blizną; zamiast żołądka miał skręcony

sznur. Z pozoru transakcja była rutynowa: wymiana towaru za gotówkę. Odległe

miejsca spotkań były typowe przy podobnych czarnorynkowych operacjach, podobnie

jak zbrojna eskorta z obu stron. Albania od lat słynęła z przemytu, który zresztą mało

kogo w Europie bulwersował. Ta przełęcz musiała nie raz służyć za miejsce ubijania

takich transakcji. Siergiej nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, lecz gdyby nawet znał

nazwę tego zakazanego miejsca, i tak nie zdołałby odnaleźć go na mapie. Góry

nazywały się nawet stosownie - Górami Przeklętych bo właśnie miał popełnić zdradę

na dotąd nie spotykaną skalę. A być może nawet nadać temu określeniu nowe,

znacznie szersze znaczenie. Gdyby potrafił budować metafory, mógłby porównać się

do pływaka, który zapuścił się dalej niż ktokolwiek przed nim i który każdym ruchem

coraz bardziej kusi los, oglądając się co chwilę, by mieć pewność, że jeszcze widzi

brzeg. Aż przy kolejnym spojrzeniu dokoła widzi tylko ocean i nagle rozumie, że

jakieś zawirowanie prądu czy odpływu, którego nie wziął pod uwagę, w mgnieniu oka

wyniosło go na otwarte morze poza punkt, z którego mógłby wrócić. Ponieważ

Siergiej nie miał czasu na rozmyślania, do podobnych wniosków nie doszedł.

Wiedział, że mając wolny wybór, decyzję podjął już wcześniej, a teraz pozostawało

jedynie sfinalizować transakcję. Obaj z przywódcą partyzantów skinęli głowami na

powitanie, po czym fizyk położył walizkę na masce samochodu, otworzył szyfrowe

zamki i uniósł wieko. Dowódca zajrzał do wnętrza. - Tak - powiedział po rosyjsku,

prawie z podziwem w głosie. - Tak, tak. - W środku jest wszystko: komponent,

szczegółowa instrukcja i schemat pozwalający umieścić go w urządzeniu - wyjaśnił. -

I mała niespodzianka do przetestowania i posmakowania. Jest tu wszystko, co

będzie potrzebne w Kazachstanie. - Jesteś pewien, że informacje są wiarygodne? -

background image

Absolutnie. Są na dysku i jako wydruk. - Siergiej pozwolił mu jeszcze przez chwilę

oglądać zawartość walizki, nim zamknął wieko. - Teraz zapłata. Partyzant uśmiechnął

się leciutko i wręczył mu torbę. Siergiej poczuł podniecenie i stwierdził, że nagle

zaczynają mu drżeć palce. Trzymając jedną ręką rzemień, drugą otworzył ją i zajrzał.

Sporą chwilę zajęło mu zrozumienie tego, co widzi, i opanowanie szoku połączonego

z niedowierzaniem. Pobladł, czując, jak krew odpływa mu do stóp. Torba pełna była

paczek czystego papieru przyciętych na wielkość amerykańskich dolarów i

pospinanych gumkami. Przeniósł wzrok na partyzanta. Ten nie przestawał się

uśmiechać, więc spojrzał na Mołkowa.Skurwysyny chcą nas oszukać! - oznajmił.

Mołkow patrzył na niego obojętnie.

Słyszałeś?! - warknął, rozpinając torbę i wytrząsając za wartość na ziemię. - Nie ma

forsy! Mołkow wciąż przyglądał mu się pustym wzrokiem.
Zaskoczony Siergiej odwrócił się do Aleksandra. Glock był wymierzony w jego pierś,

a tłumik wydawał się z tej perspektywy olbrzymi. Nim zdążył się odezwać, padły dwa

ciche strzały i fizyk cofnął się, po czym padł na plecy. Był martwy, nim dotknął gruntu

- obie kule trafiły w serce. Na jego twarzy zamarł wyraz zaskoczenia i niedowierzania.

Mołkow spojrzał na martwego mężczyznę, skinął z aprobatą głową i zwrócił się do

partyzanta z blizną:Pieniądze. Teraz. Ten dał znak jednemu z podkomendnych, a

mężczyzna podszedł i podał mu torbę podobną do pierwszej. Otworzył ją i przechylił

tak, by obaj Rosjanie mogli zobaczyć, że wypełniona jest paczkami amerykańskich

banknotów.Tu jest cała suma. Z wyrazami szacunku i pozdrowieniami dla waszego

boozji, Wostowa - wyjaśnił, używając slangowego określenia oznaczającego ojca

chrzestnego. I z lekkim ukłonem wręczył torbę Mołkowowi. Ten wyjął jedną z paczek i

sprawdził, czy banknoty nie znajdują się wyłącznie z zewnątrz. Zadowolony, włożył ją

do torby, zamknął zamki i przewiesił przez ramię.Dobra - poinformował towarzysza. -

Wracamy. Odwrócili się, uważając, by nie wdepnąć w krew Siergieja, i podeszli do

drzwi. Nieobecność kierowcy pierwszy spostrzegł Gruzin; rozumiejąc, co to oznacza,

sięgnął po broń i otworzył usta, chcąc zaalarmować Mołkowa, ale było już za późno.

Jeszcze przed przyjazdem Rosjan w zaroślach na zboczu ukryło się dziesięciu

członków fisu, albańskiego bandyckiego klanu. Stanowiska wybrali tak, by móc

ostrzelać miejsce spotkania, nie ryzykując przy tym trafienia towarzyszy, którzy mieli

wziąć w nim udział. Wszystko poszło zgodnie z planem, a kiedy jeden z bandytów

zastrzelił fizyka, którego w teorii miał ochraniać, kierowca skorzystał z zamieszania i

prysnął w krzaki Z bronią gotową do strzału obserwowali przekazanie pieniędzy i

aprobujący gest większego bandziora, który sprawdził autentyczność banknotów. Do

torby włożyli prawdziwe, by nie wzbudzić podejrzeń Rosjan i zapobiec ostrzelaniu

przez nich dowódcy oraz jego asysty. Dlatego też nie zaczęli strzelać, dopóki mafiozi

nie odwrócili się i nie podeszli do drzwiczek samochodu. W ostatnim momencie

żylasty mężczyzna zorientował się, że to pułapka, i chciał ostrzec towarzysza, ale nie

dali mu szansy. Dziesięć pistoletów maszynowych i karabinków szturmowych

odezwało się niemal jednocześnie, a serie prawie rozerwały obu Rosjan tam, gdzie

stali. Partyzanci strzelali jeszcze przez chwilę do leżących na drodze ciał, dziurawiąc

przy okazji lewą stronę samochodu i zmieniając szyby w lawinę szklanych odłamków.

Gdy przestali, a echo kanonady pochłonęła wszechobecna cisza, na drogę powoli

opadły liście i gałązki ścięte kulami. Dowódca machnął dłonią na znak, że wszystko

jest w porządku, i podszedł do podziurawionego ciała Mołkowa. Przyklęknął, zabrał

upuszczoną przez niego torbę i przerzucił sobie przez ramię. Zadanie zostało

wykonane w całości i bez problemów. Teraz pozostało tylko poinformować o tym

Harlana DeVane’a.
9

background image

HOUSTON, TEKSAS

18 KWIETNIA 2001

Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B. Johnsona składało się z około stu

budynków położonych przy autostradzie międzystanowej numer 45, w połowie drogi

między Houston a leżącą mniej więcej dwadzieścia pięć mil na południe wyspą

Galveston. Był to główny ośrodek administracyjny, treningowy i doświadczalny NASA

od początku programu załogowych lotów kosmicznych. Budynek 30, czyli Centrum

Kontroli Misji - pozbawiona okien, przypominająca bunkier budowla - wznosił się w

sercu zajmującego 1620 akrów kompleksu i mieścił dwie sale kontroli lotów. W

trakcie każdego lotu, począwszy od startu Gemini 4 w czerwcu 1965 roku, pracowały

w nich przez okrągłą dobę ogromne zespoły kontrolerów. Dla tysięcy naukowców,

inżynierów i urzędników, którzy poświęcili swe życie dla „powiększenia ludzkiej

wiedzy o fenomenach w atmosferze i przestrzeni” - jak określał zadania agencji

podpisany przez Eisenhowera statut NASA - centrum było miejscem, w którym dążyli

do osiągnięcia tego celu, wysilając wyobraźnię, inteligencję, pomysłowość,

cierpliwość i upór. Dla o wiele mniejszej grupy kandydatów, którzy zostali

zakwalifikowani do programu szkolenia astronautów, było to miejsce przypominające

krainę Oz, skąd za pomocą magicznych rubinowych pantofli mogli zostać

przeniesieni tam, gdzie pragnęli być najbardziej... tyle że nie w znajome ziemskie

krajobrazy, jak w przypadku Dorotki, lecz w tajemnicze przyzywające przestworza. -

Wystarczy tylko strzelić trzy razy obcasami i powiedzieć, że nie ma lepszego miejsca

niż Betelgeuse - mruknęła zjadliwie Annie Caulfield, świadoma, że ma podjąć jedną z

najważniejszych decyzji w swoim życiu. Pogrążona w myślach spoglądała przez okno

biura na kolejkę rozwożącą pracowników i gości po terenie kompleksu. Po chwili

obróciła się razem z fotelem i bezmyślnie wpatrzyła w trzy oprawione zdjęcia leżące

na pustym blacie biurka. Przypadkiem pierwsze, na którym spoczął jej wzrok, formatu

osiem na dziewięć cali, przedstawiało jej rodziców, Edwarda i Maureen, podczas

czterdziestej rocznicy ślubu. Zostało zrobione pięć lat temu, ale wciąż przywoływało

miłe wspomnienia. Uśmiechnęła się nieznacznie. Podobnie jak bohaterka

Czarnoksiężnika z krainy Oz, urodziła się jako jedynaczka w rolniczym Kansas. Jej

ojciec miał jednoosobową firmę transportową i latał wysłużoną cessną. Mieszkali tak

blisko lotniska, że z okna swej sypialni na piętrze mogła obserwować jego starty i

lądowania. Być może to właśnie sprawiło, że zainteresowała się niebem.

Jakiekolwiek były tego powody, na ósme urodziny zażyczyła sobie i dostała niedrogi

sześćdziesięciomilimetrowy teleskop firmy Meade oraz Cosmosphere Carla Sagana.

Spędziła potem niezliczone wiosenne i letnie wieczory, identyfikując z książką w ręku

planety, konstelacje i gwiazdy. Ojciec pomagał jej ustawiać teleskop zamocowany na

trójnogu, dopóki nie podrosła na tyle, by móc to robić własnoręcznie. Siedem lat

później w ten sam spokojny i uważny sposób pomógł jej osiągnąć kolejny z

wymarzonych celów. Nauczył ją pilotować awionetkę, dzięki czemu w wieku

osiemnastu lat otrzymała licencję pilota i w czasie wakacji zastępowała go za

sterami. Z perspektywy czasu logiczne było, że połączenie fascynacji astronomią i

lataniem musi przerodzić się w pragnienie zostania astronautą, ale dla rodziców jej

decyzja o wstąpieniu do US Air Force była kompletnym zaskoczeniem. Pilot w czasie

wojny ryzykował życiem, a ryzyko to zwiększało się znacznie w epoce lokalnych

konfliktów, które wojsko częstokroć likwidowało niemal wyłącznie za pomocą

lotnictwa. A że podobnych konfliktów było w tym okresie mnóstwo, rodzice mieli

uzasadnione powody do obaw. Jednak doświadczenia zgromadzone podczas służby

w kabinie myśliwca oraz dobre wyniki przekonały ją, że może próbować dostać się do

NASA. Złożyła dokumenty w Biurze Selekcji Astronautów na długo przed tym, jak jej

F-16 Fighting Falcon zmienił się w płonący wrak podczas misji rozpoznawczej nad

background image

północną Bośnią. Po uratowaniu otrzymała przydział w kraju. Było to zgodne z

polityką lotnictwa, by zestrzelonych w walce pilotów trzymać z dala od areny

konfliktu, i to niezależnie od ich ochoty czy przydatności do dalszego bojowego

latania. Zrozumiałą troskę dowództwa powodowała możliwość, że przeżycia

pozostawiły u nich ukryty uraz, który wywoła wahanie w chwili, gdy powinni

odruchowo zareagować, lub też odwrotnie - spowoduje działanie w sytuacji, gdy

wskazana byłaby rozwaga. A to nie było wskazane, gdy leciało się nad wrogim

terenem z prędkością ponad pięciuset mil na godzinę z pełnym uzbrojeniem. Annie

co prawda nie bardzo podzielała ten punkt widzenia, ale przeważyła troska o

rodziców, którzy ciężko przeżyli tydzień dzielący jej zestrzelenie od odnalezienia

przez ekipę ratunkową. Do chwili odebrania przez ratowników sygnału jej nadajnika

uważano, że prawdopodobnie zginęła. Nie chciała, by matka i ojciec ponownie

przeżywali taki strach. Była niezwykle dumna, gdy zaledwie kilka tygodni później

zaproszono ją na wstępną rozmowę do NASA. Nim jednak dostała się do ścisłego

finału, nastąpiły tygodnie morderczej procedury kwalifikacyjnej: sprawdzania

referencji, rozmów oraz testów sprawnościowych i wytrzymałościowych. Potem raz

jeszcze powtórzono całą tę procedurę, po czym skazano ją na długie jak wieczność

oczekiwanie na ostateczną decyzję. Kiedy poinformowano ją, że została przyjęta,

czuła się tak, jakby lada moment miała odlecieć, pokonując grawitację, i to bez

korzystania z promu. Mimo to zdawała sobie sprawę, że wciąż nie ma gwarancji, iż

zostanie wysłana w przestrzeń. Najpierw czekały ją dwa ciężkie lata szkolenia, w

trakcie którego będzie ciągle sprawdzana i oceniana. Wspięła się jednak na szczyt i

jak to ujął Tom Wolfe, widziała już Olimp. Nic nie mogło powstrzymać jej przed

pokonaniem reszty dystansu. Wiedziona życiową ambicją, dzięki samodyscyplinie i

pragnieniu zwycięstwa, które rodzice zawsze w niej umacniali, poświęciła się

szkoleniu z pasją i determinacją, które zaowocowały najlepszą lokatą na roku ex

aeguo z Jimem Rowlandem. Natychmiast po zakończeniu szkolenia oboje zostali

wybrani do treningu poprzedzającego konkretną misję. Po raz pierwszy Annie i Jim

polecieli promem w kosmos w 1997 roku. Dowódcą misji był Jim, Annie towarzyszyła

mu jako pierwszy pilot. Otrząsnęła się ze wspomnień i bębniąc palcami po blacie

biurka, przeniosła wzrok ze zdjęcia rodziców po lewej na fotografię stojącą po prawej.

Było to oficjalne zdjęcie NASA przedstawiające załogę promu, którego lot sprawił, że

„poczuła się pewnie w siodle i straciła niewinność”, jak to ładnie ujął nie znany pisarz,

ale raczej mało delikatny pułkownik Rowland. Z siedmiu widocznych na nim osób

oprócz niej i Jima ponownie w kosmos wylecieli jeszcze Walter Pratt i Gail Klass. To

właśnie wszechstronnie utalentowana, władająca wieloma językami Gail, z

wykształcenia specjalistka od komputerów i inżynier elektryk, wymyśliła hasło z

marchewką i przetłumaczyła na łacinę motto, które ułożyli Annie i Jim. Jak wyjaśniła,

żeby dodać mu autentyzmu i klasy. Żałowała, że nie ma już Jima - brakowało jej jego

złośliwości, najczęściej niezbyt mądrych i niemal zawsze nieco obscenicznych.

Przyjrzała się fotografii ze smutnym uśmiechem: jego poczucie humoru w jakiś

sposób zdołało się przebić nawet na pozowanym, oficjalnym zdjęciu, na którym

wszyscy pozostali wyglądali sztucznie, gdyż tak ich ustawił fotograf. Westchnęła

ciężko i spojrzała na środkową ramkę, którą pominęła świadomie przed kilkoma

sekundami, ponieważ wiedziała, że patrząc na nią, nie zdoła zapanować nad

emocjami. Za taflą antyrefleksyjnego szkła znajdował się fotomontaż, który

pracowicie poskładała z rozmaitych zdjęć Marka, dzieci i swoich, wykorzystując

dziesiątki ujęć wykonanych przez te wszystkie lata. Choć nie była tak pomysłowa jak

Gail Klass, wciąż czuła satysfakcję, gdy patrzyła na efekt końcowy. Większość zdjęć,

które miała do dyspozycji, należała do typowych: kochająca matka, szczęśliwe dzieci

w trakcie urodzinowej zabawy i tym podobne obrazki pokazywane zawsze

background image

współpracownikom czy przyjaciołom i nudzące wszystkich śmiertelnie. Od takich

familijnych fotek gorsze były tylko rodzinne nagrania wideo z urodzin czy grilla.

Jedna z nich przedstawiała Marka chwalącego się flądrą, którą złowił z pomostu na

wyspie Sanibel. Była także Linda na placu zabaw i wszystkie dzieciaki rankiem w

czasie świąt Bożego Narodzenia trzy lata temu - wciąż jeszcze w piżamach, kopiące

w stercie prezentów. I cała rodzina w Disney Worldzie, sfotografowana przez mającą

sześć stóp wzrostu Myszkę Miki. A w samym środku... Patrząc na zdjęcie, wracała

myślami do nocy, kiedy zostało zrobione. Miesiąc miodowy spędzili w podróży po

Wielkiej Brytanii, zwiedzając ją od Londynu przez Endynburg aż po południową Walię

i zatrzymując się po drodze w dziesiątkach miasteczek oraz starych zamków. Zdjęcie

zostało wykonane w małym szkockim pubie prowadzącym na piętrze pokoje

gościnne, w którym zamierzali przenocować przed wyjazdem na Orkady. Plany nieco

się zmieniły, ponieważ wieczorem wypili za dużo whisky z lokalnej destylarni i

tańczyli z mieszkańcami w rytm muzyki celtyckiej, wzbijając kurz z podłogi, dopóki

śpiewak nie zachrypł. Połączenie whisky i tańca do rana zaowocowało snem do

późnego popołudnia i potwornym kacem. Prom naturalnie dawno już odpłynął, za to

gospodarz miał dla nich prezent - zdjęcie wykonane polaroidem przez jednego z

uczestników zabawy, na którym tańczą w tweedowych czapkach. Tyle tylko że żadne

nie pamiętało, by w nich tańczyli, a w pokojach czapek też nie było. Widoczne na

zdjęciu głupawe miny i nasadzone na bakier czapki śmieszyły nawet wiele lat później

i chichotali za każdym razem, gdy natrafili na nie, przeglądając stary album. W jakiś

sposób fotografia uchwyciła coś jeszcze: rzadki moment całkowitego odprężenia

pary, która zbudowała swoje życie na nieprzerwanej samodyscyplinie i ciężkiej pracy.

Pokazywała więź, jaka między nimi była - pełne zrozumienie, którego żadne nie

zdołało osiągnąć z nikim innym. To właśnie stanowiło podstawę ich związku, nic

więc dziwnego, że zdaniem Annie, zdjęcie to powinno się znaleźć w centrum jej

rękodzieła. Jej palce gwałtowniej zabębniły po blacie, a w oczach pojawiły się łzy.

Osiem lat, to było wszystko. Po ośmiu latach rak odebrał jej Marka, wcześniej jeszcze

katując go na tysiące sposobów... O tym jednak nie mogła teraz myśleć, toteż skupiła

się na spotkaniu z Charlesem Dorsetem, które odbyło się pół godziny wcześniej i od

którego wszystko się dziś zaczęło. Ledwie Annie zjawiła się w biurze, została

wezwana przez Dorseta, który nie bawiąc się w uprzejmości, spytał ją wprost, czy nie

byłaby zainteresowana przewodniczeniem komisji mającej ustalić przyczyny

katastrofy Oriona. Propozycja zaskoczyła ją zupełnie, więc przez długie sekundy

siedziała bez słowa przed jego biurkiem, jakby nie zrozumiała czegoś w pytaniu. -

Panie Dorset, jest długa lista osób, które powinny otrzymać to stanowisko, i

naprawdę nie wyobrażałam sobie, że na nią trafię - oznajmiła w końcu. - Dlaczego? -

spytał, obserwując ją znad kubka z parującą kawą. - Co powoduje, że według ciebie

są ludzie bardziej predestynowani do tego zajęcia? Potrząsnęła głową, wciąż jeszcze

zaskoczona.

Staż pracy. Doświadczenie techniczne. Nie jestem pewna, czy potrafiłabym unieść

brzemię tak dużej odpowiedzialności. Dorset przyglądał się jej poważnie. Zawsze

wierzyłem, że największą inwestycją NASA są ludzie, których wysyłamy w kosmos, a

nie technologia, która to umożliwia. Oficjalnie nazywa się to „czynnik ludzki”. A ty

udowodniłaś, że jesteś doskonała, kierując przez ostatnie trzy lata treningiem

astronautów. Annie milczała chwilę.
- Pańskie zaufanie przynosi mi zaszczyt, ale szczerze mówiąc, nie zmienia to

sprawy. Nie mam technicznego czy na ukowego wykształcenia, a trzeba będzie

przeanalizować każdy elektroniczny i konstrukcyjny element promu, by dowiedzieć

się, co zawiodło... - Latałaś takimi promami i uczyłaś innych, jak to robić, a to znaczy,

background image

że jesteś ekspertem od ich działania. Ale nie o to tak naprawdę chodzi. Nikt nie

oczekuje przecież, że sama znajdziesz przyczynę awarii. Chodzi o umiejętność

przewodzenia grupie indywidualistów i zorganizowanie ich pracy. A w skład zespołu

wejdą specjaliści zarówno z agencji, jak i spoza niej. Annie spojrzała mu prosto w

oczy. - Spodziewam się, że kilku ważnych pracowników agencji będzie bardzo

nieszczęśliwych, że ich pominięto - powiedziała. - Zostaw to mi. - Dorsęt machnął

lekceważąco ręką. - Mogą tu przyjść i się wypłakać. Mam zapas chusteczek

higienicznych i komplementów na temat fryzur, biżuterii czy czego tam jeszcze

trzeba, żeby się uspokoili. Dziewięćdziesiąt procent moich codziennych obowiązków

to łagodzenie sporów wybujałych ego. Potrafię schlebiać moim pracownikom nie

gorzej niż szanujący się dyplomata. Nagle Annie przyszła do głowy zupełnie nowa

możliwość.
- Muszę zapytać pana o coś wprost - skorzystała z pierwszej okazji. - Czy ten pomysł

nie sprowadza się przypadkiem do tego, żeby ponownie postawić mnie przed

kamerami? Żeby zrobić ze mnie figuranta? - Trafne pytanie. Nie będę ukrywał, że

braliśmy pod uwagę szacunek, jakim darzą cię widzowie. Ludzie muszą uwierzyć w

wyniki naszego dochodzenia, a oboje wiemy, z jakim brakiem zaufania wszyscy

podchodzą do oświadczeń instytucji rządowych. Ale to tylko jeden z powodów. -

Przerwał i spojrzał jej prosto w oczy. - Mam nadzieję, że określiłem wyraźnie, jakim

szacunkiem cię darzę. Powinnaś też wiedzieć, że uznanie to podziela Roger Gordian,

który bardzo nalega na twoją kandydaturę.

Konsultowaliście to? - Annie stwierdziła ze zdziwieniem, że już chyba nic nie może

jej zaskoczyć. Rozmawiałem z nim dziś rano przez telefon. - Dorset uśmiechnął się

nieznacznie. - I zapewniam cię, że wyraźnie dał do zrozumienia, o kogo mu chodzi.

Poczuła dziwne zdenerwowanie. Nie wiem, co powiedzieć - przyznała. - Są też inne

kwestie, które muszę wziąć pod uwagę. Prom trzeba zrekonstruować kawałek po

kawałku ze szczątków, a można to zrobić tylko w montowni na przylądku Canaveral,

bo inne budynki są za małe. Musiałabym nieustannie przebywać na Florydzie, by być

na bieżąco z wynikami dochodzenia. A to oznacza przeprowadzkę z dziećmi... -

Mieszkanie nie stanowi problemu. Mamy wspaniały kompleks mieszkalny. Nie

opuszczając balkonu, można tam obserwować manaty i delfiny. - To nie tylko sprawa

mieszkania. Dzieciaki chodzą do szkoły... - Gordian zobowiązał się załatwić

przyjęcie obojga do najlepszej prywatnej szkoły na wybrzeżu i pokryć koszty nauki,

jak długo będzie trzeba. Zajmie się również opieką i zajęciami pozalekcyjnymi, które

mogą być skutkiem przeprowadzki. Annie umilkła na moment, przytłoczona. -

Doceniam pańską ofertę i wspaniałomyślność pana Gordiana - wykrztusiła w końcu. -

Ale muszę to przemyśleć. - Rozumiem. - Dorset uniósł kubek do ust. - Masz pół

godziny. Annie spojrzała na niego bez słowa, zastanawiając się, czy rozmówca

przypadkiem nie żartuje. Poważna mina Dorseta powiedziała jej, że nie.Miałam

nadzieję na więcej czasu - wydusiła z siebie. Dzień albo dwa... - I powinnaś mieć

przynajmniej tyle. Niestety, pijawki z mediów już zaczynają rozkręcać przedstawienie.

Znasz atmosferę, jaką tworzą przy takich okazjach. A ludzie oczekują, że każde

wydarzenie, od wojny domowej po trzęsienie ziemi, będzie transmitowane na żywo i

równomiernie niczym opera mydlana. No i że finał nastąpi przed wiadomościami o

dwudziestej trzeciej. Kiedy realia przestają się zgadzać z ich oczekiwaniami,

zaczyna się robić niemiło, a uczucia zmieniają się diametralnie. Obiecuję, że nikt cię

nie będzie poganiał, ale musimy udowodnić opinii publicznej, że szybko zabraliśmy

się do pracy. Startu w Kazachstanie nie da się bowiem opóźnić. Zaskoczona tą

uwagą, potrząsnęła głową. - Nie bardzo widzę związek. Poza koordynacją czasową

oba promy miały od początku niezależne zadania i katastrofa Oriona nie powinna

background image

mieć wpływu na rosyjski wahadłowiec. - Ja to wiem i ty to wiesz, ale z Rosjanami już

nie raz były problemy. Ciągle mają opóźnienia, a to z przyczyn technicznych, a to z

uwagi na inne problemy. W praktyce wszystko sprowadza się do niemożności

zapłacenia tego, co do nich na leży. Ponieważ jednak nie chcą się do tego przyznać,

każdy pretekst jest dobry. Jak mi uświadomił Roger w ostatniej rozmowie, można się

spodziewać, że w ogóle odwołają start, jeśli zaczną się bać, że Stany nie dotrzymają

obietnic finansowych. Zanim jeszcze skończył, Annie zdała sobie sprawę, że nie ma

sensu o tym dyskutować. Dorset miał rację. Całkowitą rację. - Będę w swoim biurze -

obiecała, wstając. - I wrócisz tu za trzydzieści minut? - Wrócę.
A teraz siedziała przy biurku, wpatrując się w fotografie z pełną świadomością

upływającego nieubłaganie czasu. Zostało jej pięć minut na podjęcie decyzji.

Najbardziej zastanawiało ją, dlaczego się waha - oferta Dorseta była wspaniała.

Dzieciaki będą zachwycone Florydą, zwłaszcza gdy dowiedzą się, że po zakończeniu

śledztwa wrócą do domu i swoich kolegów. Orlando ze wszystkimi atrakcjami

turystycznymi znajdowało się o mniej niż godzinę jazdy i była pewna, że zdoła tak

rozłożyć swoje zajęcia, by w każdy weekend móc zabrać je do tego raju. A sama

miała szansę dopilnować, by niczego nie przeoczono i odkryto, dlaczego Orion

eksplodował, a Jim zginął w tak straszny sposób... i by dopilnować, żeby żaden inny

astronauta nigdy już nie znalazł się w niebezpieczeństwie z powodu podobnej usterki

czy błędu. Usiłowała zrozumieć, dlaczego się waha. Czyżby bała się, że nie odkryje

powodu pożaru i zawiedzie tym samym Jima? A może był inny powód, z którego nie

zdawała sobie sprawy? Powód, dla którego nie chciała się w nic angażować od tej

nocy, kiedy zmarł Mark, a której nigdy sobie nie wybaczyła? Być może zachowuje się

jak więzień, który tak oswoił się z zamknięciem, że drży, gdy drzwi celi w końcu stają

otworem i dowiaduje się, że jest wolny. Jak więzień, którego perspektywa wolności

napawa strachem, bo zdążył już zapomnieć, jak żyje wolny człowiek? Z początku

podświadomie, potem zaś rozmyślnie studiowała zrobione w Szkocji zdjęcie, na

którym dwoje ludzi cieszyło się chwilą i z oczekiwaniem patrzyło w niepewną z

założenia przyszłość. I nagle zrozumiała, co powinna zrobić. Co musi zrobić. Wzięła

głęboki oddech, sięgnęła po telefon i wybrała wewnętrzny numer Dorseta. Sekretarka

połączyła ją natychmiast. - Tak? - W głosie administratora słychać było pełne

oczekiwania napięcie. - Chciałam podziękować panu za propozycję i poprosić o

telefon Rogera Gordiana, żebym również jemu mogła wyrazić wdzięczność za

wsparcie. I osobiście poinformować, że przyjmuję propozycję. Dorset podał Annie

prywatny telefon Gordiana ze swojego palmtopa, pogratulował jej podjęcia słusznej

decyzji, odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą. Po chwili wstał i podszedł do ekspresu

do kawy stojącego na stoliku pod ścianą. Nalał sobie kolejny kubek, zastanawiając

się przelotnie, czy był to czwarty czy piąty tego ranka. A zjawił się w pracy nieco

ponad godzinę wcześniej. Szybko jednak przestał zawracać sobie tym głowę -

ostatecznie miał wystarczająco dużo problemów bez liczenia, ile kawy wypił. Zdjął

czajnik z płyty, napełnił kubek niemal po brzegi i natychmiast przełknął łyk mocnego

naparu. Od razu poczuł ogarniające go ciepło. Czuł się spokojniejszy i nie pierwszy

raz zdziwiło go, w jaki sposób napój pełen kofeiny, środka pobudzającego, wpływa na

niego uspokajająco. Co prawda, to samo dotyczyło palaczy, zwłaszcza nałogowych,

jako że nikotyna również była stymulantem. Może był to odruch, podobnie jak

jedzenie w nerwowej sytuacji u niektórych. Ostatecznie co uspokajającego było w

pizzy, kanapce czy cheesburgerze z podwójną cebulą? Kiedy wypił tyle, że poziom

płynu wyraźnie opadł i mógł ją przenieść, wrócił do biurka. Zgoda Annie była

wspaniałą nowiną, zwłaszcza w świetle jej początkowych oporów. Całkowicie zresztą

zrozumiałych oporów. W końcu w ostatnich latach wiele przeszła. Choroba męża, a

potem jego ostatnia noc, podczas której nie mogła mu towarzyszyć... Szczególnie to

background image

ostatnie ją załamało i przez dłuższy czas Dorset przygotowany był na jej rezygnację.

Jakoś się jednak pozbierała - twarda z niej kobieta, co do tego nie było wątpliwości.

Być może wymogi związane z przygotowaniem załogi Oriona pomogły jej dojść do

siebie. Teraz jednak straciła Jima Rowlanda, który był dla niej jak brat... Istniała

granica wytrzymałości nawet dla kogoś tak twardego. Miała wszelkie powody, by

chcieć znaleźć się jak najdalej od dochodzenia, nie mówiąc już o przyjmowaniu

odpowiedzialności za kierowanie nim. To zresztą był główny powód, dla którego aż

do telefonu Rogera Gordiana nie brał jej pod uwagę. Uniósł dymiący kubek i

pociągnął solidny łyk, zastanawiając się, dlaczego zgoda Annie nie cieszy go tak, jak

powinna. Nie miał wątpliwości, że Caulfield poradzi sobie z zadaniem, więc jedynym

powodem mógł być fakt, że do wyboru tej kandydatury zmusił go Gordian. Szef

UpLink był oczywiście wcieleniem uprzejmości - jeśli istniał łagodny sposób

przypomnienia komuś, że trzyma się go za jaja, Gordian zrobił to po mistrzowsku. Od

momentu bowiem, w którym zasugerował, że to Annie Caulfield powinna przewodzić

zespołowi dochodzeniowemu, dołożył wszelkich starań, by Dorset pozbył się nadziei

na protesty czy inną kandydaturę. Poza brakiem zgody samej Annie nie przyjmował

do wiadomości odmowy. Pijąc kolejny łyk kawy, Dorset doszedł do wniosku, że to

właśnie ten uprzejmy przymus pozbawił go części radości. Ale było coś jeszcze i

musiał się do tego uczciwie przed sobą przyznać. Drugim powodem były niepokojące

wieści z Brazylii, o których celowo nie powiedział Annie, choć powinien. Atak na

tamtejsze zakłady mógł nie być w żaden sposób powiązany z katastrofą Oriona i

Dorset modlił się gorąco, by tak właśnie było. Niemniej Caulfield miała prawo

wiedzieć. I to wiedzieć, w co się pakuje, jeszcze przed podjęciem decyzji, ponieważ

jedno słowo o napadzie, które przecieknie do prasy, zrzuci na nią lawinę spekulacji, a

każde jej nie do końca przemyślane oświadczenie, obojętnie jak niewinne, wystarczy

części pytających do podniesienia wrzasku o tuszowaniu sprawy. Musiała wiedzieć,

musiała być przygotowana... i zajmie się tym osobiście w ciągu najbliższej godziny.

Ale chcąc uzyskać jej zgodę, zatrzymał dla siebie tę informację, żeby nie wpłynęła

ona na jej decyzję. A chciał, by się zgodziła, bo zadowoliłoby to Rogera Gordiana. To

właśnie wywoływało irytację i poczucie winy, a w okolicy nie było nikogo, kto mógłby

ukoić jego urażone ego. Westchnął ciężko. Orion, Brazylia, Kazachstan... miał

nieodparte wrażenie, że wydarzenia toczą się zbyt szybko, a on za nimi nie nadąża.

Niczym w niemej komedii z Charliem Chaplinem czy Busterem Keatonem, w której

jeden z nich gorączkowo próbował dogonić drezyną pędzącą lokomotywę. Zabawne.

Nawet histeryczne. Dopóki ogląda się to z widowni, a nie poci na torach. Ponownie

sięgnął po kubek i z zaskoczeniem odkrył, że jest prawie pusty. Z lekka nim to

wstrząsnęło. Wolał nie myśleć o skutkach działania takiej ilości kawy na pusty

żołądek czy system nerwowy. Zmarszczył brwi. Powinien ograniczyć spożycie

kofeiny - miał pięćdziesiąt osiem lat, palpitacje serca, podwyższony poziom

trójglicerydów i mnóstwo innych chronicznych problemów ze zdrowiem. Trzeba na

siebie uważać. Trochę poćwiczyć, zaliczyć jakiś kurs walki ze stresem czy cokolwiek

poza wlewaniem w siebie wiader kawy. Z drugiej strony, istniały gorsze nałogi -

pieczyste nie mogło bardziej szkodzić od papierosów, alkoholu czy środków

uspokajających. Ostatnio słyszał gdzieś, że niektórzy uzależniają się nawet od kropli

do nosa. To co, do cholery, nie powodowało nałogu?! Westchnął raz jeszcze,

odsunął fotel i wstał, by nalać sobie kolejny kubek kawy.
10

QUIJARRO, BOLIWIA

19 KWIETNIA 2001

Eduardo Guzman był nieco zaskoczony, gdy land rover, którym wieziono go od

granicy z Brazylią, skręcił do zapyziałej wioski o nazwie Quijarro, zamiast skierować

background image

się na autostradę biegnącą na zachód ku regionowi Chapare. Kiedy jednak jechali

przez błotniste koleiny udające uliczki, kierowca wyjaśnił, że chce kupić coś do picia

na jednym ze straganów w pobliżu stacji kolejowej. Gdyby Eduardo dowiedział się o

tym wcześniej, zaproponowałby postój, zanim minęli posterunek celny w Corumba.

W mieście tym było sporo uczciwych restauracji na nadrzecznej promenadzie i

można tam było dobrze zjeść oraz wypić coś orzeźwiającego. Choć czekało ich wiele

mil jazdy polnymi drogami, kurz i brud skutecznie stłumiły u Guzmana głód i

pragnienie, które odczuwał przez ostatnie kilka godzin. Nie tracił jednak dobrego

humoru. Wystarczyło wspomnieć wszystko, co zostawił za sobą, poczynając od

zdrady tej pieprzonej kurwy. Pracowała równie sprawnie z policją jak z jego fiutem i

nakłoniła

go

do

sprzedania

trzydziestu

kilogramów

kokainy

swoim

„współpracownikom”, którzy okazali się tajniakami. Po aresztowaniu spędził trzy dni

w jednej celi z obszczanymi pijakami i drobnymi złodziejaszkami. Pocił się przy tym w

dzień i w nocy, usiłując przypomnieć sobie wszystko, co powiedział tej małpie o

swoich interesach, i zastanawiając się, jakie też zarzuty mu postawią. Dzięki Bogu

ktoś w organizacji - choć nie bardzo wiedział, czy to wuj Vicente, czy Harlan DeVane

osobiście - załatwił jego zwolnienie. Tego ranka, jeszcze nim się na dobre rozwidniło,

przed drzwiami celi pojawili się dwaj policjanci w cywilu, wyprowadzili go cicho i

zapakowali do nie oznaczonego samochodu stojącego przed więzieniem w Sao

Paulo. Odwieźli go na przejście graniczne z Boliwią, pogawędzili z celnikami oraz

strażą graniczną, po czym przekazali kierowcy land rovera masywnemu mężczyźnie

imieniem Ramon, który czekał po drugiej stronie szlabanu. Ledwie Eduardo usiadł

obok kierowcy, samochód ruszył i dopiero po drodze Ramon wyjaśnił, że jadą do

posiadłości DeVane’a w pobliżu San Borja, gdzie ten czeka z Vicente. Wiadomość

zaniepokoiła Eduardo, ale mężczyzna wyjaśnił mu konfidencjonalnym tonem, że

trzeba było solidnie opłacić urzędników, by nie wniesiono przeciw niemu oskarżenia,

więc szefowie chcą usłyszeć stosowne podziękowanie. Mówił z pewnością siebie i

swadą kogoś, kto nie stoi wysoko w hierarchii, ale pracuje bezpośrednio dla

szefostwa i w związku z tym jest dobrze poinformowany. Po wszystkim co przeszedł,

Eduardo gotów był okazać wdzięczność, nawet jeśli miałby klęczeć, całując kogo

trzeba w goły tyłek - o czym nie omieszkał poinformować Ramona.W życiu tak już

jest, że łatwiej się dostać, niż wydostać skomentował z chichotem kierowca. Skręcili

w jakąś boczną uliczkę, przy której stały lepiące się od brudu, trzymające na słowo

honoru rudery. Potem skręcili raz jeszcze i ponownie w kolejne, niemal identyczne

błotniste szlaki, aż w końcu znaleźli się na wąskiej szutrowej drodze biegnącej

między pustymi placami. Eduardo, który dotąd zwracał niewielką uwagę na okolicę,

zmarszczył brwi z zaskoczenia. Kierowali się ku bramie, za którą widoczna była niska

szara budowla o płaskim dachu, najprawdopodobniej jakiś magazyn. Przy jednej z

jego ścian stało sześć lub osiem ciągników siodłowych z naczepami. Perdoname,

donde esta la estacion? - spytał, nie widząc nigdzie stacji kolejowej. Kierowca

uśmiechnął się nieznacznie i wskazał w prawo.
Solo al norte de aqui - odparł, zwalniając przed bramą. Guzman spojrzał we

wskazanym kierunku, ale nie zobaczył nic poza polem i błotem. Usłyszał, że Ramon

opuszcza okno, i spojrzał nań w chwili, gdy ten przejechał kartą magnetyczną przez

czytnik bramy. Gdy skrzydła otworzyły się, poczuł pierwszą iskierkę strachu.

Kierowca zaparkował kilka jardów przed budynkiem. Que es estol - spytał Eduardo. -

Nie...
Błyskawicznym ruchem Ramon sięgnął pod deskę rozdzielczą i wyciągnął pistolet,

który musiał być tam przymocowany. Otwórz drzwi i wysiądź - polecił, mierząc do

chłopaka. Powoli. Osłupiały Eduardo przełknął ślinę. Jeden rzut oka wystarczył, by

background image

rozpoznać broń. Był to SIGSauer model P-229 kaliber 40 - standardowe wyposażenie

agentów DEA. Pomyślał, że znowu wpadł w ręce policji antynarkotykowej, tym razem

amerykańskiej, ale odrzucił tę myśl. Po pierwsze, nie pisnął słowa o interesach ani

tajniakom, ani kierowcy, a po drugie, co DEA zyskałaby na całej maskaradzie, skoro

złapano go na gorącym uczynku? Znacznie bardziej prawdopodobne było, że

Ramon, jeśli w ogóle było to jego prawdziwe imię, pracował dla DeVane’a, ale ostre

spojrzenie mężczyzny, szybkość, z jaką sięgnął po broń, oraz jej rodzaj wskazywały,

że nie był zwykłym szoferem. DEA i amerykańskie siły specjalne działające w

Ameryce Południowej rekrutowały i szkoliły agentów wybranych spośród lokalnych

ochotników, którzy znali teren, język i zwyczaje. Po obowiązkowym roku służby

agenci ci, a spora ich część miała krewnych zajmujących się handlem narkotykami,

często oferowali swe umiejętności i wiedzę o zasadach działania policji

antynarkotykowej kartelom, które wcześniej przysięgali zwalczać. Eduardo przeklął

swoją głupotę. Wuj był szanowanym zastępcą DeVane’a, więc założył, że to Vicente

zorganizował jego uwolnienie. Ale równie dobrze mógł to zrobić sam DeVane. To

musiał być DeVane. A co gorsza, nie wyglądało na to, by kierował się chęcią

niesienia pomocy. Zbladł i zrobił, co kazał Ramon. Ten obiegł samochód, złapał go

za ramię i poprowadził wzdłuż magazynu, wbijając lufę pistoletu w podstawę jego

czaszki. Przy metalowej podnoszonej bramie znajdowała się skrzynka interkomu.

Mężczyzna wcisnął guzik pod głośnikiem, przedstawił się i odczekał kilka sekund, nie

zmieniając położenia broni. Drzwi uniosły się z metalicznym łoskotem i Eduardo,

ponaglony pchnięciem lufy, wszedł do środka. Ramon zrobił to samo, a brama

opuściła się za nimi. Szli w półmroku. Powietrze było gorące i nieruchome.

Rozmieszczone z rzadka żarówki osłonięte metalową siatką raczej podkreślały

wszechobecny mrok. Ramon pchnął go do przodu. Kiedy chłopak przyzwyczaił się

już do ciemności, dostrzegł dokoła skrzynie na drewnianych paletach. Jak

podejrzewał, znajdowali się w magazynie. Był długi na jakieś dwieście stóp, a szeroki

na sto. Spojrzał ku wolnej przestrzeni pod ścianą, zobaczył, kto tam na niego czeka, i

zaczął się bać. Przy prostym stoliku siedzieli plecami do surowej ściany dwaj

mężczyźni. Jednym był Vicente. Drugiego Eduardo nigdy dotąd nie spotkał, ale

wystarczająco dobrze znał z licznych opisów, by wiedzieć, że to Harlan DeVane. Po

bokach stali ochroniarze uzbrojeni w mini uzi, a przed stolikiem wysoki muskularny

mężczyzna z obojętną twarzą - Siegfried Kuhl.Eduardo - odezwał się miękko

DeVane. - Jak się masz? Zapytany próbował odpowiedzieć, ale nie mógł wymyślić

niczego sensownego. Pocił się ze strachu na widok grupy mężczyzn i dotyku broni

Ramona na swym karku. DeVane złączył dłonie na kolanie prawej nogi, którą założył

na lewą.Wyglądasz na przestraszonego - zauważył. - Boisz się? Guzman wciąż nie

mógł wydusić z siebie słowa. Dławiły go przerażenie i mdłości.
Powiedz mi, jeśli się boisz - rzekł Amerykanin. Eduardo znowu otworzył usta, po

czym zamknął je i tylko skinął głową. Muszka pistoletu przeczesała mu przy tym

włosy na karku. DeVane westchnął. Coś ci powiem, mój chłopcze. Nie podoba mi

się, że tu jestem, i to chyba bardziej niż tobie - oznajmił, nie podnosząc głosu. - Mam

wiele spraw i generalnie tak drobne komplikacje, jak wywołana przez ciebie,

pozwalam załatwiać innym. Nie mogę być wszędzie, a przywódca musi mieć

zaufanie do swoich podwładnych. - Wskazał mężczyznę po swej lewej. Solidnych

ludzi honoru takich jak twój wuj. Eduardo spojrzał na Vicente. Chudy, wysoki

mężczyzna po sześćdziesiątce, z wysokim czołem, szopą śnieżnobiałych włosów i

pooraną zmarszczkami twarzą, tylko przez chwilę patrzył mu ponuro w oczy. Potem

opuścił wzrok. Sposób, w jaki to zrobił, i jego mina spowodowały, że chłopak poczuł,

jak uginają się pod nim nogi.Nie chodzi o to, że twoja sytuacja mnie nie interesuje czy

że problem uważam za nieistotny - ciągnął DeVane. - Problemem zresztą nie jest to,

background image

że zostałeś aresztowany. Takie rzeczy się zdarzają. W każdym zawodzie popełnia

się błędy albo ma się pecha. Bywa też, że konkurencja lub przeciwnik okazują się

lepsi, niż się sądziło. To normalne. Rozumiesz, o czym mówię? Eduardo przytaknął.

To dobrze. A skoro przyznałeś się do własnego strachu, powiem ci, co mnie

przeraża. - Amerykanin pochylił się lekko do przodu. - Boję się głupich i słabych,

ponieważ historia pełna jest przykładów, które potwierdzają, że działania takich

właśnie miernot powodowały upadki najsilniejszych. Kiedy ktoś jest tak tępy, że

pozwala zwykłej dziwce oszukać się i przekonać do zrobienia interesu z ludźmi,

których nie zna i których nawet nie sprawdził, to nie sposób przewidzieć, jakie

informacje mógł bezwiednie zdradzić. Ważne czy nie, to bez znaczenia, bo nawet

drobiazgi połączone w jedną całość stają się groźne. Dla przykładu, kontaktując się z

Vicente, by cię wydostał, postawiłeś go w sytuacji, w której musiał poprosić mnie o

przysługę. Z szacunku, jaki żywię do twego wuja, czułem się zobowiązany, więc

przekupiłem kogo trzeba. Pieniądze dotarły do urzędasa w magistracie, potem do

prokuratora federalnego, a w końcu do policjanta zarządzającego magazynem

dowodów. Każdy dostawał coraz mniej, ale robił, co do niego należało, a gdy zginęły

narkotyki będące dowodem w twojej sprawie, wypuszczono cię. Pozostały jednak

ślady, mój chłopcze. Teraz myślący i zdeterminowany przeciwnik może dzięki nim

dojść od ciebie do Vicente, od Vicente do mnie, a ode mnie do policji i w końcu z

powrotem do ciebie. Powstała pętla, która teoretycznie może mnie wpędzić w

kłopoty... Nadążasz za moim tokiem rozumowania, Eduardo? Zapytany przytaknął.
DeVane przyjrzał mu się prawie z namacalną siłą, od której kolana chłopaka zmieniły

się w galaretę.
Odpowiedz mi - zażądał DeVane. - Znajdź choć tyle siły. Guzman, chory z

przerażenia, spróbował, zdając sobie sprawę, że stoi w przedsionku piekła, więc jeśli

jego milczenie zostanie odebrane jako arogancja czy brak wdzięczności, będzie

skończony.Tak... - wychrypiał cicho. - Rozumiem. Amerykanin opadł na oparcie

krzesła i ponownie złączył dłonie, wracając do swobodnej pozycji, w jakiej Eduardo

pierwszy raz go zobaczył.To dobrze - rzucił. - W takim razie powinieneś w końcu

zrozumieć coś jeszcze. Jestem tu, ponieważ darzę Vicente szacunkiem i wiem, że

trudno byłoby mu cię ukarać. Gdyby nie chodziło o niego, cała sprawa nie byłaby

warta mojego zachodu. Kazałbym zrobić co trzeba, nie ruszając się z domu, i nie

poświęciłbym jej większej uwagi niż mrugnięciu okiem. Po tych słowach zerknął na

Kuhla, który odwrócił się częściowo ku niemu. Eduardo był pewien, że między nim a

DeVane’em doszło do rozmowy bez słów zakończonej ledwo zauważalnym

skinieniem. Kuhl sięgnął prawą ręką do tyłu i odczepił od skórzanego pasa wiszącą

na biodrze policyjną pałkę. Chłopak spojrzał na siedzących, lecz DeVane przyglądał

się z zainteresowaniem swoim dłoniom, a Vicente wciąż uporczywie wpatrywał się w

stół. Kuhl zbliżył się, zaciskając dłoń na pałce. Proszę. - Eduardo cofnął się i oparł

o potężne ciało Ramona. - Błagam! Kuhl dopadł go moment później. Ledwie

nieszczęsny handlarz zdołał unieść ręce w obronnym geście, precyzyjny cios pałki

zakończył się głośnym trzaskiem, z którym kości dłoni oddzieliły się od

przedramienia. Kuhl błyskawicznie zadał kolejny cios, trafiając między szyję a

obojczyk. Obrócił pałkę płynnym ruchem i tym razem trafił w żołądek. Eduardo osunął

się na kolana i zwymiotował. Kuhl uderzył jeszcze trzy razy - najpierw złamał ofierze

nos, a dwa kolejne ciosy wymierzył w potylicę. Mężczyzna zwinął się w kłębek. Krew

ze zmiażdżonego nosa wypływała na betonową podłogę. Nad sobą widział

rozmazaną sylwetkę Kuhla trzymającego uniesioną pionowo pałkę. Najemnik

przekręcił rękojeść, wyszarpnął ją krótkim ruchem i wydobył z wnętrza pałki długie,

proste ostrze. Przez chwilę stał nieruchomo z nożem w prawej, a pałką-pochwą w

background image

lewej i sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar dobić leżącego. Zamiast tego odwrócił

się i podał broń komuś, kto podszedł do niego. Eduardo obrócił lekko głowę i przez

mgłę bólu zobaczył, kto zbliżył się do Kuhla. Jęknął. Przez chwilę Vicente przyglądał

się ze smutkiem bratankowi, a potem przyklęknął i wprawnym ruchem podciął mu

gardło, zadając coup de grace. Eduardo zadygotał w agonii, zacharczał i padł

martwy. Vicente wstał, oddał nóż Kuhlowi, odwrócił się do DeVane’a i skłonił lekko.

Żałuję twej straty, drogi przyjacielu - powiedział cicho Amerykanin. Vicente raz

jeszcze skinął głową, ale pozostał na miejscu. DeVane wstał i polecił Kuhlowi: -

Odwieź Vicente i przyślij ekipę, żeby uprzątnęła podłogę. Albańczycy dotrzymali

słowa, więc musimy przedyskutować kilka ważnych spraw.
11

SANJOSE, KALIFORNIA

19 KWIETNIA 2001

- Jakieś wieści o Rolliem? - spytał na wstępie Gordian. - Wciąż jest na intensywnej

terapii, ale jego stan nieznacznie się poprawił - poinformował go Nimec. - Lekarze są

do brej myśli, a Rollie odzyskał przytomność i jak słyszałem, zdążył im już zagrać na

nerwach. Czym?
- Lawiną pytań.

- To dobry znak.

- I żądaniem, by znaleźli mu czarnego stetsona. Jeszcze lepiej. - Też tak myślę. - Czy

ktoś może mi wyjaśnić, o co chodzi z tym stetsonem? - spytała Megan. Gordian

spojrzał na nią. - W Wietnamie Thibodeau współpracował z 1. Dywizją Kawalerii

Powietrznej, od której jego jednostka przejęła pewne zwyczaje. Jednym z nich było

noszenie stetsonów w czasie dekoracji i innych uroczystości. Jeśli się nie mylę,

zwyczaj przetrwał do dziś - wyjaśnił z lekkim uśmiechem. Aha, czyli uważa, że jest

okazja do celebry - oceniła. Gordian przytaknął bez słowa. Siedzieli w podziemnej

sali konferencyjnej w kwaterze głównej holdingu. Pomieszczenie wyglądało jak każda

inna sala konferencyjna w budynku - wełniany dywan, owalny stół, sufitowe, nie

męczące oczu oświetlenie - natomiast różniło się zasadniczo kilkoma istotnymi

szczegółami. Dla niewielu pracowników, którzy mieli do niego dostęp, najbardziej

widoczne były elektroniczne ekrany przy wejściu. Oprócz otwarcia uruchamianego

głosem zamka szyfrowego każdy musiał przyłożyć dłoń do skanera linii papilarnych i

spojrzeć w obiektyw innego, sprawdzającego wzór siatkówki. W środku uderzał brak

okien. Najistotniejsze różnice nie były jednak widoczne i polegały na połączeniu

najnowszych technik antypodsłuchowych z projektem i budową sali. W półmetrowych

betonowych ścianach zainstalowano panele dźwiękochłonne. Mury wzmocniono

stalowymi wspornikami, na których umieszczono generatory białego szumu i inne

nowoczesne systemy zagłuszające, które miały uniemożliwić podsłuch elektroniczny

rozmów oraz sygnałów urządzeń. Ochrona dwa razy w tygodniu sprawdzała salę

oraz kontrolowała za pomocą analizy spektralnej i promieni rentgenowskich

wnoszone do niej telefony, komputery i sprzęt audiowizualny, poszukując urządzeń

podsłuchowych. Ponieważ techniki szpiegowskie rozwijały się w zawrotnym tempie,

nie sposób było upierać się, że istnieją na Ziemi jakiekolwiek pomieszczenia

zabezpieczone przed „wśniuchami”, jak Vince Scull zwykł określać „wścibskich

niuchaczy”. W każdym razie salę zabezpieczono tak dobrze, jak tylko pozwalały na to

najnowsze technologie. Aktualnie przebywały w niej tylko trzy osoby:

Gordian, Nimec i Megan Breen, a tematem spotkania była sytuacja w Brazylii. -

Lekarze wspomnieli może, jakie pytania zadaje Thibodeau? - spytał szef UpLink. -

Nie, ale Cody to zrobił, bo to z nim chce rozmawiać Rollie i kilkakrotnie postawił na

swoim - odparł Nimec. - Takie, jakich należało się spodziewać. Kto, co i dlaczego. No

background image

i skąd napastnicy tyle wiedzieli o ochronie oraz lokalizacji obiektów. - Odpowiedź na

to ostatnie jest boleśnie oczywista. - Zdrajca - podsumowała Megan.
- Albo zdrajcy - poprawił ją Nimec. - Może zresztą nie zdrajca, lecz specjalnie

umieszczony agent. - Macie już jakichś podejrzanych?
- Skądże. I nie spodziewam się, żebyśmy mieli w najbliższym czasie. - Nimec

skrzywił się z niesmakiem. - Nie ma żadnych śladów prób włamania do baz danych

czy grzebania w programie, a informacje, którymi dysponowali, nie wymagają

pomocy osoby o wysokim stopniu dostępu. Większość pracowników orientuje się, jak

działa ochrona, choćby dlatego, że byli świadkami ćwiczeń. Zatrudniamy tam ponad

tysiąc osób w administracji, produkcji, obsłudze, warsztatach i w kuchni. Każda z nich

mogła dostarczyć te informacje, więc musimy sprawdzić wszystkich. - Oraz cały

kontyngent Miecza, który przewinął się przez te zakłady - dodała Megan. - Zgadza się

- przyznał Nimec. - Nie można ich pominąć.
- Wnioski i wrażenia? - Gordian przyjrzał się kolejno obojgu. - Napastnicy byli dobrze

wyszkoleni, dobrze zorganizowani i doskonale uzbrojeni - stwierdził Nimec. -

Kierował nimi ktoś z wyobraźnią, bo ataku z powietrza nie braliśmy w ogóle pod

uwagę, a doskonale skoordynowano go z uderzeniem z ziemi. Francuski

zintegrowany system uzbrojenia stanowi odpowiednik naszego Land Warriora i wciąż

jest testowany. Spadochroniarze, którzy zniszczyli robota, wykorzystali trudną

technikę skoku zwaną HAHO. Powtarzam raz jeszcze: akcja wymagała

doświadczenia, umiejętności i sprzętu, a to nasuwa skojarzenia z siłami specjalnymi.

W porównaniu z nimi terroryści, którzy kilka lat temu zaatakowali nas w Rosji, to

niegroźni amatorzy. - Zakładam, że żaden z jeńców nie powiedział, kto ich wynajął? -

Po pierwsze, nie wiedzieli. Zleceniodawcę znał jedynie dowódca, który nam uciekł.

Podobno nazywa się Kuhl, ale wszyscy używali fałszywych imion czy nazwisk, więc

trudno powiedzieć. Sprawdzamy go. Po drugie, nie zdołaliśmy z nich za dużo

wydusić, bo policja federalna zgarnęła wszystkich w niecałą godzinę po tym, jak

zawiadomiliśmy ją o ataku - od parła Megan. - Jak na Brazylię to cud szybkości. - Tak

się spodziewałem. Próbowaliście dowiedzieć się cze goś oficjalnie od żandarmerii? -

Kilkakrotnie, ale nie palą się do współpracy. Nikt z tych, z którymi udało się nam

skontaktować, nie był nawet pewien, gdzie są przetrzymywani więźniowie.
- I założę się, że już o nich nie usłyszymy. - Nimec potarł kciukiem palec wskazujący

w uniwersalnym geście liczenia banknotów. - Ktokolwiek stoi za tą akcją, na pewno

nie cierpi na brak gotówki. A w Brazylii można kupić każdego. Tym razem zarobią

gliniarze, sędziowie i żandarmi, więc od nich niczego się nie dowiemy. - Mamy

własne źródła informacji. Ten konwój musiał skądś wyruszyć. A owo miejsce nie

mogło się znajdować zbyt daleko od zakładów. - Trafnie to ująłeś, tylko że wokół są

setki mil dziczy. To Mato Grosso. Jeśli ma się doświadczenie, można tam ukryć

sporą armię wraz z bazą - ocenił Nimec. - A ci ludzie doświadczenia mają aż za dużo.

Gordian pomasował kark. - Oni mają doświadczenie i potrafią się ukrywać, my mamy

Hawkeye - przypomniał. - Niech rozejrzą się po okolicy i zobaczymy, co jest

ważniejsze. - Właśnie miałem to zaproponować - ucieszył się Nimec. Gdy tylko

znajdę się w Brazylii, polecę przesunąć satelitę na nową orbitę. Szef UpLink

potrząsnął głową.
Możesz to zrobić z tutejszej stacji naziemnej, Pete - powiedział spokojnie. - Pewnie,

że mogę, ale skoro Rollie jest wyłączony z akcji, ktoś musi przejąć jego obowiązki... -

Całkowicie się z tobą zgadzam - przerwał mu Gordian. Teraz jednak wolałbym cię

mieć na Florydzie jako doradcę przy zespole dochodzeniowym. Nimec przyjrzał mu

się podejrzliwie.

background image

- Sądziłem, że wymusiłeś na nich, aby zespołem kierowała Annie Caulfield. -

Wymusiłem. I mam całkowite zaufanie do jej zdolności przywódczych.
- A mimo to chcesz, żebym miał na wszystko oko? - Chcę, żebyś informował mnie o

rozwoju wydarzeń. W NASA jest sporo osób, którym nie spodoba się nagłe

wyniesienie Annie, że się tak wyrażę. Chcę mieć na miejscu kogoś, na kogo będzie

mogła liczyć, jeśli napotka problemy. - Z marszu mogę wymienić z dziesięć osób z

firmy, które nadają się do tego równie dobrze jak ja - zauważył Nimec.
Ale nie mają twojego doświadczenia w rozpoznawaniu aktów sabotażu -

skomentował Gordian. - Mam nadzieję, że nie okaże się ono niezbędne, ale musimy

być na to przygotowani. I to jest trzeci powód, dla którego chcę, żebyś poleciał na

przylądek Canaveral. Przez moment panowała martwa cisza. Nimec przetrawiał to,

co właśnie usłyszał, a stanowcza mina Gordiana wskazywała, że dalsza dyskusja na

ten temat jest bezcelowa. Obojętne, czy mu się to podoba czy nie, i tak poleci na

Florydę. Poza tym nie mógł wysunąć logicznych kontrargumentów: wszystko, co

Gord powiedział, miało sens. Oprócz logiki i sensu chodziło o coś jeszcze - o

spłacenie długu za Malezję. Nimec był pewien, że stanowisko Gordiana wynika w

znacznej mierze z niepokoju o to, by nie powtórzyła się zabawa w Indian i kowbojów,

w jaką przekształciło się ubiegłoroczne nieautoryzowane śledztwo Maxa Blackburna

dotyczące Monolith Technologies. Wciąż pamiętał, co Gord wówczas powiedział.

Kiedy dowiedział się o wszystkim, oczywiste już było, że Max ma kłopoty, choć nikt

jeszcze nie przypuszczał, jak poważne. W każdym razie Blackburn zniknął i Nimec

musiał poprosić szefa o oficjalną zgodę na poszukiwania. Komentarz Gordiana wrył

mu się w pamięć: „Nie mogę pojąć, jak mogłeś wziąć udział w czymś tak

nierozważnym, Pete. Zupełnie nie mogę tego pojąć... A wy dwaj, zamiast przyjść z

tymi podejrzeniami do mnie, wplątaliście się w awanturę, przez którą z łatwością

mogliśmy wpaść w wielkie bagno. Zresztą z tego, co mówisz, wynika, że już w nie

wpadliśmy”. Nimec westchnął. Może nie wpadli w nie, ale Max zginął, a on sam w

znacznej mierze ponosił za to odpowiedzialność. Może nadszedł czas spłacania

długu...A kogo planujesz wysłać do Mato Grosso? - spytał. Znowu zapadła cisza.

Megan poruszyła się niespokojnie.

Gord poprosił mnie, żebym tam poleciała - przyznała. Nimec spojrzał na nią z

wyrzutem. Przepraszam. - Spuściła na moment oczy. - Powinnam ci wcześniej

powiedzieć. Nie odezwał się. - Jeszcze jedno, Pete. - Gordian przerwał zapadającą

po nownie ciszę. - Tom Ricci odezwał się? Nie możemy sobie po zwolić na długie

czekanie. - Dziś rano zostawił mi wiadomość. Planowałem oddzwonić do niego po

powrocie do biura. - Nie wiesz, na co się zdecydował?
Nimec potrząsnął głową.

- Powiedział tylko, że chce ze mną porozmawiać.

- Rozumiem - mruknął Gordian.

Megan wygładziła spódnicę.

- To musi być jakaś męska sprawa - oceniła półgłosem.

Gordian spojrzał na nią, unosząc brwi.

Nie rozmawiałaś ostatnio przypadkiem z moją żoną? spytał. Nie, a dlaczego

pytasz? Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, nim podrapał się za uchem i

odparł:Tak sobie. To nic ważnego.

12

PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA

21 KWIETNIA 2001

background image

Annie Caulfield tak często zmuszona była występować w roli rzecznika prasowego

NASA, że nabrała do tego filozoficznego dystansu. Był to nieprzyjemny obowiązek,

którego sekret polegał na tym, by nie dać po sobie poznać, że tak właśnie się go

traktuje. Obiektyw był nieubłagany: zdradzanie niechęci postrzegano jako drażliwość

i robienie uników, co z kolei prowadziło do wniosku, że ma się coś do ukrycia. A jeśli

dziennikarze doszli do takiej konkluzji, nie dawali człowiekowi chwili spokoju. Nie

należało również zachowywać się zbyt swobodnie wobec reporterów, wówczas

bowiem widzowie odbierali rzecznika jako kolejnego egoistycznego kłamcę, który jest

w zmowie z mediami i ma na względzie tylko popularność i osobiste korzyści. Być

może taka osoba chciała zmienić zawód albo dorabiać jako konsultant - jakkolwiek

było, dogadała się i brała udział w oszukiwaniu normalnego człowieka. Trzeba więc

było za wszelką cenę stwarzać wrażenie, że robi się wszystko, by widzowie mający

prawo do rzetelnych informacji takie właśnie otrzymywali, i nienachalnie budować

dobry wizerunek agencji. Rzecznik musiał uczciwie tłumaczyć podawane fakty i do

znudzenia powtarzać, że nie można wszystkiego wyjaśnić, skoro nie sposób podać

nic innego do wiadomości. Jeśli w dodatku wierzyło się w swoje słowa, osiągało się

ideał. Annie tak właśnie podchodziła do tego obowiązku. Po części był rytuałem, po

części zaś przedstawieniem, tyle że przedstawienia mogły być uczciwe lub nie, a

rytuały czytelne lub mącące obraz. Annie starała się najlepiej jak potrafiła, by jej

wystąpienia były zarówno uczciwe, jak i czytelne. Biorąc pod uwagę zwyczaje

dziennikarzy, przypominało to często balansowanie na linie, w trakcie którego jej

opanowanie i uprzejmość poddawane były ciężkim próbom. Dzień po przyjęciu

propozycji kierowania zespołem dochodzeniowym jej twarz można było zobaczyć we

wszystkich lokalnych i ogólnokrajowych programach informacyjnych. Poza tym

pojawiła się w dwóch,z trzech porannych programów publicystycznych

przeprowadzających wywiady za pośrednictwem satelity, poprowadziła pierwszą z

serii zaplanowanych popołudniowych konferencji prasowych w budynku NASA oraz

była najważniejszym gościem najwyżej notowanego wieczornego programu

informacyjnego, któremu udzieliła wywiadu spoza studia. Pierwszym wystąpieniem

była pięciominutowa rozmowa z Garym Jakośmutam, tym samym, który wymusił na

niej wywiad tuż przed startem promu. Gary miał trzydzieści kilka lat, cukierkowatą

urodę, opływający miodem głos oraz talent do sprowadzania konwersacji o wojnach,

katastrofach i najnowszych plotkach ze świata showbiznesu do jednolitej papki, którą

dawało się doskonale przełknąć z poranną kawą. Dzięki temu regularnie wygrywał w

rankingach Nielsen National Television Index. Choć był oportunistą, Annie nawet go

lubiła, co stanowiło wyjątek od reguły. Nie dała się jednak zwieść pozorom - był

znacznie inteligentniejszy, niż mogło na to wskazywać jego zachowanie. - Doceniamy

fakt, że znalazła pani czas na tę rozmowę, pani Caulfield - zagaił, wczuwając się w

rolę. - W imieniu własnym, ekipy wiadomości oraz naszych widzów chciałbym złożyć

kondolencje NASA i rodzinie Jamesa Rowlanda. Myślami jesteśmy z wami.
- Dziękuję, Gary. Wsparcie opinii publicznej wiele dla nas znaczy i bardzo pomogło

żonie i córce Jima. - Może nam pani powiedzieć, jakie odczucia wywołała w pani ta

tragedia? Wiem, że pani i pułkownik Rowland byliście bliskimi przyjaciółmi i

współpracownikami. Zmusiła się, by odpowiedzieć spokojnie, mając nadzieję, że

reporter porzuci ten bolesny temat.

Cóż... jak każdemu, kto stracił kogoś bliskiego, trudno mi opisać te uczucia. Śmierć

Jima wstrząsnęła wszystkimi, którzy go znali. Był wielką osobowością, więc trudno

uwierzyć, że już go nie ma. Zawsze będziemy o nim pamiętać i zawsze będzie nam

go brakowało. Odbyliście wspólnie kilka lotów w kosmos, prawda? Tak.

background image

Czy kiedykolwiek rozmawialiście o tym, że coś może się wam stać? W końcu to

wysoce niebezpieczny zawód. Już miała ochotę go udusić, ale odparła spokojnie:
- Nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek o tym rozmawiali. Wydaje mi się, że

każdy astronauta uważa się za kogoś uprzywilejowanego... wybrańca, który mógł

polecieć w kosmos. Naturalnie, zdajemy sobie sprawę, że coś może się nie udać, że

może nastąpić awaria, i staramy się przygotować na to podczas szkolenia. Jestem

pewna, że tylko dzięki takiemu właśnie treningowi reszta załogi wyszła bez szwanku

z katastrofy. Nie możemy jednak pozwolić sobie na zamartwianie się ryzykiem

zawodowym, podobnie jak nie mogą tego robić każdego dnia strażacy czy policjanci.

- Naturalnie, rozumiem. Sądzę też, że to jeden z głównych powodów, dla których

astronauci uważani są za niemal mitycznych bohaterów przez tych z nas, którzy

mogą obejrzeć gwiazdy jedynie z Ziemi i śnić o tym, by obejrzeć Ziemię z gwiazd.
Annie uśmiechnęła się uprzejmie, choć nie zrozumiała ani słowa z tego, co usłyszała.

Nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na ten bełkot, ale Gary Jakośmutam nie

oczekiwał odpowiedzi.Została pani kierownikiem zespołu dochodzeniowego

mającego wyjaśnić przyczyny katastrofy Oriona. Co zamierza pani zrobić, by jak

najszybciej ustalić powody wtorkowego nieszczęścia? - spytał. Podziękowała mu w

duchu, że wreszcie przeszedł do rzeczy. W tej chwili najważniejsze jest

skompletowanie zespołu, który zbada ślady mogące doprowadzić nas do przyczyny

tragedii. Każde śledztwo oparte na kryminalistycznym badaniu szczątków jest z

założenia procesem eliminacji, a to wymaga starannego zbadania pozostałości po

Orionie. - Możemy więc założyć, że pani zespół będzie się składał z personelu

NASA? - Jak stwierdziliśmy w pierwszym oświadczeniu dla prasy, jesteśmy

zdecydowani korzystać z pomocy ekspertów tak z agencji, jak i spoza niej i...
- Kiedy mówi pani o ekspertach spoza NASA, zastanawiam się, skąd mogą

pochodzić, jako że wydarzenie to nie jest pierwszą katastrofą pojazdu kosmicznego.

Choć na szczęście poza Apollo 10 i Challengerem inne nie przychodzą mi do głowy.

Z całym naciskiem chciałbym powtórzyć: „na szczęście”. - Rozumiem twoje obawy,

Gary, ale mogę cię zapewnić, że wyciągnęliśmy wiele wniosków z wypadków, o

których wspomniałeś. Sporo osób, które wówczas pomogły nam ustalić, co się

dokładnie wydarzyło, wciąż udziela konsultacji i będziemy korzystali z ich pomocy.

Zresztą część z nich weszła już do naszego zespołu. Poza tym choć prom kosmiczny

jest unikatowym i niezwykle nowoczesnym pojazdem, wiele jego systemów i

podsystemów działa na tych samych zasadach co urządzenia używane we

współczesnych samolotach. Dzięki temu mamy do dyspozycji rzeszę specjalistów z

lotnictwa cywilnego i organizacji rządowych, którzy mogą służyć olbrzymią pomocą. -

Czy to oznacza, że Federalna Administracja Lotnictwa Cywilnego oraz Narodowa

Rada Bezpieczeństwa Transportu będą uczestniczyły w dochodzeniu?
Annie omal nie zemdlała z wrażenia - Gary wymienił właśnie jednym tchem dwie

agencje, którym nikt, ale to nikt nie ufał. Lepiej już byłoby, gdyby spytał, czy do

zespołu wejdą byli agenci KGB lub hydraulicy obsługujący Biały Dom w czasach

Nixona.Aby dojść do prawdy, będziemy współpracować z najrozmaitszymi

organizacjami, toteż może się zdarzyć, że reprezentanci wymienionych przez ciebie

agencji znajdą się w naszym zespole. Jednak muszę podkreślić, że mamy już wielu

specjalistów z przemysłu lotniczego i lotnictwa prywatnego, którzy zaoferowali nam

swoje usługi. Na pewno w pierwszej kolejności skorzystamy z ich doświadczeń. Dla

mnie najważniejsze jest wykonanie zadania i w tym celu gotowa jestem

zaangażować każdego, kto może pomóc, bez względu na to, jakie ta osoba miałaby

powiązania.

background image

Gary umilkł na chwilę. Choć Annie spoglądała prosto w kamerę, nie mając do

dyspozycji monitora, na którym mogłaby widzieć rozmówcę, gotowa była się założyć,

że właśnie otrzymuje on dodatkowe instrukcje od reżysera. W następnym momencie

jej podejrzenia potwierdziły się. Właśnie poinformowano mnie, że nasz czas

dobiega końca - odezwał się Gary. - A więc ostatnie pytanie. Dowiedzieliśmy się z

rozmaitych źródeł o włamaniu do zakładów UpLink International w Brazylii, gdzie

wytwarzane są ważne elementy międzynarodowej stacji kosmicznej. Kilka relacji

wskazuje na duży, zorganizowany atak zbrojny w wojskowym stylu. Czy może nam

pani powiedzieć coś na ten temat? Annie obiecała sobie w duchu, że przy pierwszej

okazji policzy się z nim za tę woltę. Ponieważ jednak przekazano jej bardziej

streszczenie niż opis tego, co zaszło w Brazylii, nawet gdyby chciała, nie mogła

konkretnie odpowiedzieć na to pytanie. Jeśli będzie miała szczęście, może dowie się

czegoś więcej przed dziennikarzami... - Prawdę mówiąc, od chwili gdy zostałam

szefem zespołu dochodzeniowego, tylko raz rozmawiałam z Rogerem Gordianem i

nie miałam okazji przedyskutować tej kwestii... - Może pani potwierdzić, że doszło do

takiego ataku?
- Było włamanie, jak to ująłeś. Ten termin dobrze opisuje ów incydent. Sytuację

błyskawicznie opanowała ochrona zakładów należąca do UpLink. To wszystko, co

wiem na ten temat, ale zamierzam skontaktować się z panem Gordianem dziś lub

jutro, a wtedy, mam nadzieję, uzyskam dodatkowe informacje, którymi podzielę się z

widzami przy pierwszej sposobności. - Wie pani może, jakie siły zaatakowały

zakłady, o co chodziło napastnikom albo kto ich wynajął? - Nie. Chciałabym

powiedzieć ci więcej, Gary, ale wszyscy muszą wykazać trochę cierpliwości. - Mimo

to muszę zapytać o coś jeszcze. Oba incydenty wydarzyły się niemal jednocześnie, a

ładunkiem Oriona był moduł laboratoryjny stacji kosmicznej. Czy w związku z tym

bierzecie pod uwagę fakt, że może istnieć związek między katastrofą promu i atakiem

w Brazylii? - Nic mi o tym nie wiadomo i nie sądzę, aby rozsądne było wysnuwanie

takich wniosków na tak wczesnym etapie. NASA i UpLink ściśle ze sobą

współpracują i na pewno będziemy uważnie śledzić rozwój wydarzeń w Mato Grosso,

które mogą mieć wpływ na program budowy stacji. Zamierzam informować na

bieżąco prasę o wszystkim, czego się dowiemy, naturalnie z zastrzeżeniem, że nie

podam żadnych szczegółów, które mogłyby narazić na niebezpieczeństwo

przebywających za granicą pracowników UpLink. Jak rozumiem, nie obawia się pani,

że Roger Gordian mógłby zawiesić swoje operacje w Brazylii? Jeśli informacje, które

otrzymaliśmy stamtąd, okażą się prawdziwe. Pytanie całkowicie ją zaskoczyło, jako

że nikt nawet o tym nie wspomniał, a jeszcze nie zdążyła się przyzwyczaić do

dziennikarskiego nawyku brania faktów z powietrza, jeśli tylko pasowały do

stworzonego przez reporterów obrazu wydarzeń.Nie. I nie słyszałam absolutnie nic,

co mogłoby wskazywać, że rozważa taką możliwość. Znowu zapadła cisza.
- Niestety, otrzymałem sygnał, że musimy kończyć - odezwał się Gary. - Pora już na

nasz codzienny program Utrzymuj trawnik zielony i obrobiony. Proszę przyjąć nasze

modlitwy i życzenia sukcesu w śledztwie. Mam też nadzieję, że spotkamy się

wkrótce, by poznać jego postępy. - Dziękuję, Gary. Jestem tego pewna - zakończyła i

gdy wyłączono kamerę, odetchnęła z ulgą. Dopiero w trakcie popołudniowej

konferencji prasowej na żywo Annie odkryła, co wymyślili dziennikarze i jaką wersję

rozwoju wydarzeń uznali za najważniejszą. Przygotowywano do niej odbiorców przez

cały dzień, stopniowo wplatając jedyną właściwą interpretację między inne

informacje, aż w końcu zaczęła żyć własnym życiem. Ledwie Annie skończyła czytać

oświadczenie i ogłosiła, że będzie odpowiadać na pytania, z pierwszego rzędu foteli

background image

poderwał się reporter Associated Press. Trzymał rękę w górze i zachowywał się

niczym zdesperowany przedszkolak, który pragnie natychmiast biec do ubikacji.
- Dziś rano w programie ogólnokrajowym mówiła pani o zamknięciu przez Rogera

Gordiana brazylijskich zakładów produkujących elementy międzynarodowej stacji

kosmicznej, co miało nastąpić w wyniku ataku partyzantów. Czy mogłaby pani

szerzej omówić ten temat? - Jak oświadczyłam wcześniej, nie słyszałam nic, co

wskazywałoby, że mają zostać zamknięte. Poza tym muszę podkreślić, że określenie

napastników mianem „partyzantów” jest jeśli nie błędne, to na pewno

przedwczesne... - Ale potwierdziła pani, że doszło do włamania, prawda?
- Owszem, ale określenia tego użył prowadzący program. Ja zajmuję się śledztwem

dotyczącym katastrofy Oriona i na tym chciałabym się skupić. Przed chwilą

wyjaśniłam, że w celu zrekonstruowania pojazdu szczątki promu zostały

przewiezione ze stanowiska startowego do montowni na Florydzie. Cały dzień

zajmowałam się koordynacją tej operacji oraz określeniem zasad prowadzenia

dochodzenia i ostatecznym doborem członków zespołu. Jak również informowaniem

prasy o tym, co robimy - odparła zdecydowanie i wskazała Allena Murdocka z

„Washington Post”. - Nawiążę do pytania mojego kolegi. Gdy zapytano panią, czy

wydarzenia w Brazylii mogą mieć związek z katastrofą Oriona, powiedziała pani, że

nic jej o tym nie wiadomo, ale nie odrzuciła tej możliwości. Czy oznacza to, że mogą

to być powiązane ze sobą akty sabotażu? A jeżeli tak, to kto według pani może być

za nie odpowiedzialny? - Nie sądzę, by komukolwiek potrzebna była zabawa w

słowa. To że nic mi nie wiadomo, oznacza dokładnie to, że... Ale doskonale

wiadomo, że Roger Gordian od wielu lat jest propagatorem i głównym źródłem

finansowania międzynarodowej stacji kosmicznej. Jeśli informacje dotyczące

zamknięcia zakładów w Brazylii okażą się prawdziwe, czy nie można założyć, że

decyzja ta spowodowana była poważnym zagrożeniem jego pracowników? Tryb

warunkowy panoszył się w tej wypowiedzi bez opamiętania.Zadał pan jednocześnie

kilka pytań. Wszystkie one są hipotetyczne, a ja wolałabym się trzymać faktów. Nie

mam pojęcia, skąd wziął się pomysł opuszczenia przez UpLink zakładów w Brazylii,

ale wydaje mi się, że jest to przypuszczenie oparte na niezrozumieniu tego, co

zostało powiedziane rano. Jestem przekonana, że wszyscy zgodzicie się ze mną, iż

ciągnięcie takich bezpodstawnych rozważań doprowadzi jedynie do poważnego

zamieszania. Następny proszę! Wybrała nie znaną sobie kobietę. Identyfikator

informował, że nazywa się Martha Eumans i pracuje dla CNBC. Annie miała nadzieję,

że dziennikarka spyta ją o coś rozsądniejszego i nie będzie tak wojownicza. - Jeśli

UpLink, z jakichkolwiek powodów, zdecyduje się wycofać swoje poparcie dla

programu międzynarodowej stacji kosmicznej, to jak bardzo zaważy to na przyszłości

tego wielkiego projektu? To by było na tyle, jeśli chodzi o nadzieję. I tak upłynęło

kolejne, długie jak wieczność trzydzieści minut...
- Wiem, że to dla ciebie trudne chwile, Annie, ale muszę powiedzieć, że wyglądasz

wspaniale. - To miło z twojej strony, Mac. Mac, czyli McCauley Stokes, był po

sześćdziesiątce i od lat prowadził jeden z najpopularniejszych programów

publicystycznych w sieci kablowej. W swoich wywiadach zawsze zwracał się do

rozmówcy per ty, mówił prostym językiem i grał prostodusznego Teksańczyka. W tym

ostatnim pomagały mu dziesięciogalonowy kapelusz o szerokim rondzie, złota spinka

do krawata i nie kończący się łańcuch dwudziestoparoletnich, rozbudowanych

silikonem żon. Kowbojska spuścizna była, ma się rozumieć, równie naturalna, jak

imponujące popiersie aktualnej żony. Choć rzeczywiście urodził się w Teksasie, jego

rodzice byli trzecim pokoleniem beneficjantów rodowej fortuny naftowej i czym

prędzej wyemigrowali na łono błękitnokrwistej społeczności zamieszkującej

background image

Greenwich w Connecticut. Miał wtedy cztery lata i reszta dzieciństwa upłynęła mu w

pełnym rozpieszczenia zbytku, a konia widział z bliska, gdy oglądał lokalne rozgrywki

polo. Potem były najlepsze prywatne szkoły i dopiero znacznie później powstała poza

prostego człowieka.
- To nie jest zwykły komplement, Annie. Naprawdę jesteś godną podziwu kobietą,

pod wieloma względami. Rozmowa z tobą to dla faceta czysta przyjemność... -

Dotknął ronda kapelusza. - Zanim zajmiemy się Orionem, powiedz, co się u ciebie

zmieniło. Ostatni raz widzieliśmy się, gdy wróciłaś po sześciu tygodniach pobytu w

kosmosie, pamiętasz? Było to, zdaje się, pod koniec 1999? - Zgadza się, Mac. Po

moim trzecim i ostatnim locie.

Potem, jak wiemy, straciłaś męża. Miał na imię Mark. Powoli nabrała i wypuściła

powietrze, spoglądając w monitor zainstalowany przez ekipę techniczną.

To prawda. Mark zmarł ponad rok temu.

Takiej kobiecie jak ty, z dwójką dzieci i wysokooktanową karierą, musi być trudno

prowadzić aktywne życie towarzyskie. Spotykasz się z kimś od śmierci Marka? Tym

razem przerwa była dłuższa. - Moje zawodowe i macierzyńskie obowiązki wypełniają

mi cały czas i są moją prywatną sprawą, Mac. Na nic więcej nie mam ochoty. - Ale

dama z twoją urodą, rozumem i klasą, że o reszcie nie wspomnę, musi wprost

oganiać się od młodych byczków bodących się zawzięcie o...
Annie miała dość.
- Przepraszam, Mac, ale jestem pewna, że twoich widzów bardziej interesują postępy

śledztwa dotyczącego przyczyn katastrofy Oriona. - W takim razie już trzymam język

za zębami i oddaję ci głos. Zacznijmy od tego, jak NASA chce przekonać Rogera

Gordiana, żeby nie wycofywał się z Brazylii. Miejsce, w którym przyszedł na świat,

stało się teraz miejscem jego sekcji. O dziewiątej trzydzieści wieczorem - godzinę po

tym, jak wzięła udział w programie McCauley Stokes Live zakończonym przez

gospodarza obleśnym mrugnięciem - Annie stała samotnie w olbrzymiej montowni

Centrum Lotów Kosmicznych im. J. F. Kennedy’ego. Na szczęście nie miała już w

planach żadnych wywiadów i mogła powrócić myślami do tego, co było naprawdę

ważne. Hala montażu promów, bo tak oficjalnie nazywano montownię, zajmowała

osiem akrów północnego krańca przylądka Canaveral i miała pięćset dwadzieścia

pięć stóp wysokości. Było to jedyne miejsce w całych Stanach Zjednoczonych zdolne

pomieścić prom kosmiczny wraz z rakietami na paliwo stałe i zewnętrznym

zbiornikiem ustawione pionowo na specjalnym rusztowaniu. Ponad miesiąc temu

jeden z dwóch należących do centrum potężnych ciągników przetransportował prom

na oddalone o trzy i pół mili stanowisko startowe 39A. Zajęło mu to pięć godzin, przy

zużyciu stu pięćdziesięciu galonów ropy na minutę. Ten sam ciągnik z naczepą

dostarczył dziś szczątki promu do montowni. Personel NASA, obserwujący jego

dostojny przejazd, miał nieodparte wrażenie, że uczestniczy w pogrzebie olbrzyma.

Teraz poskręcane, stopione i osmolone elementy leżały na podłodze, śmierdząc

dymem, spalonym paliwem i stopionym plastikiem. Klimatyzacja nie radziła sobie z

przykrym, ostrym zapachem - osiadał w nosie Annie i drażnił gardło, wywołując

kaszel i irytację. Nie miała pojęcia, dlaczego przyjechała tu należącym do UpLink

saabem, zamiast wracać prosto do dzieci pozostających pod opieką opiekunki

sprowadzonej z Houston dzięki uprzejmości Rogera Gordiana. Zadzwoniła ze studia

do mieszkania, informując, że będzie przynajmniej godzinę później, ale nie potrafiła

powiedzieć, dlaczego zjawiła się właśnie tu. Była na przylądku zaledwie tydzień

temu, gdy prom był jeszcze majestatycznym statkiem kosmicznym. Jim Rowland

background image

żartował jak zwykle, wskazując swój marchewkowy strój, i uśmiechał się ze

srebrnego autobusu wiozącego go na stanowisko startowe, a nikt nie traktował

nazwy Orion jako synonimu tragedii i niepowetowanej straty. Terra nos respuet. Nikt

nie musiał jej przypominać, że nie jest tu na darmowych wakacjach. Aż nazbyt

dobrze pamiętała o powodach swej obecności na Florydzie. Rozejrzała się po

rozległej podłodze, marszcząc z namysłem brwi. W kącikach jej ust pojawiły się

głębokie bruzdy. Gdyby wybuch nastąpił choć kilka sekund po starcie, szczątki byłyby

rozsiane na dnie Atlantyku, a zebranie ich stałoby się długotrwałym i żmudnym

procesem. Wymagałoby użycia dziesiątków statków ratowniczych i pracy setek

nurków. Ponieważ jednak ogień pojawił się przed startem, udało się zebrać niemal

wszystkie pozostałości, nawet te najmniejsze, wciąż jeszcze nie zidentyfikowane.

Wszystko, aż do gigantycznych trzpieni i dużych fragmentów powierzchni skrzydeł

oraz kadłuba promu, zostało oznaczone i zniesione tu niczym szczątki nieboszczyka

czekające na oględziny koronera. Sama nie wiedziała, co czuje - wdzięczność czy

może zachętę... Takie słowa wydawały się obsceniczne w tak pełnym żalu i tak

ponurym kontekście. Części było tysiące, a jedynie kilka wyglądało na względnie

całe. Jutro miała wprowadzić tu pierwszą grupę specjalistów, by obejrzeli to, z czego

już nigdy nie powstanie żadna całość nawet gdyby udało się zebrać każdą

najmniejszą śrubkę i przewód... Nie, jutro znów będą męczące wywiady, sterta

papierów i długa lista telefonów, w tym do Rogera Gordiana, który obiecał streścić jej

przebieg incydentu w Brazylii. Potrzebowała odpoczynku, prysznica, chwili z dziećmi

i snu. Tym bardziej więc nie rozumiała, dlaczego przyjechała w to przygnębiające

miejsce, gdzie wszystko przypominało jej o nieszczęściu. Oprócz umundurowanych

strażników w centrum nie było żywej duszy. Próbując gorączkowo znaleźć

odpowiedź na to pytanie, zrozumiała, że powód był prosty - musiała przemyśleć

pewne sprawy i uspokoić się. Gdyby miała sama ocenić swój pierwszy dzień

występów telewizyjnych, dałaby sobie najwyżej C minus. Rozmowy zmierzały

nieustannie tam, gdzie nie chciała, a co gorsza, niemal od początku inicjatywa trafiła

w ręce zgrai goniących za sensacją pismaków, którzy - świadomie lub nie - zaczęli

przekręcać jej wypowiedzi. Zaczęło się od przypadkowego pytania słodkiego

Garyego Jakośmutam, dotyczącego możliwości wycofania się UpLink z Brazylii. Kilka

innych programów, komentując wywiad, doniosło w południe o „pogłoskach”. Te kilka

godzin później dzięki Allenowi Murdockowi przerodziły się w „informacje”, wskutek

czego wczesnym wieczorem w Crossfire odbyła się debata na temat skutków

wycofania się Gordiana dla całego programu budowy stacji. A wieczorem uznano to

za fakt. Do kolejnej permutacji prawdy doszło, gdy jedna z sieci podała w

wiadomościach „analizę” dotychczasowych spekulacji, tworząc załganą plątaninę

faktów i fikcji, którą później wykorzystywała jako materiał źródłowy w ogólnokrajowym

programie jeszcze inna sieć. A kulminacją było pytanie McCauleya Stokesa, jak

NASA chce powstrzymać UpLink przed wycofaniem się z Mato Grosso. W ten

sposób, po przejściu siedmiu etapów, w ciągu jednego dnia wytwór wyobraźni

słodkiego Gary’ego uznano za fakt, a Annie przez większość czasu antenowego

prostowała kłamstwa i błędy, zamiast podawać ludziom konkretne informacje.

Najgorsze zaś było to, że niezależnie od jej zaprzeczeń, sprostowań i wyjaśnień

wszyscy rozmówcy cierpieli na selektywną głuchotę - słyszeli to, co chcieli słyszeć, a

reszta odbijała się od nich jak groch od ściany. Była pewna, że jutro zobaczy

nagłówki informujące o wycofaniu się UpLink nie tylko z Brazylii, ale w ogóle z całego

programu budowy międzynarodowej stacji kosmicznej. I na pewno będą poparte

kolejnymi wymysłami. Przypominało to upiorną odmianę perpetuum mobile, które

wymknęło się spod kontroli i w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin wywołało

potworną lawinę. Aby nie dać się jej porwać, musiała mniej mówić, staranniej

background image

dobierać słowa i robić to ostrzej - krótko, zdecydowanie zaprzeczać, nie udzielać

zbędnych wyjaśnień i informować o tym, o czym chciała. Nigdy dotąd nie spotkała się

z taką sytuacją i takim podejściem. Należało porzucić naiwne nadzieje i wrócić do

rzeczywistości. I to mógł być kolejny podświadomy powód, dla którego tu przyjechała.

Konfrontacja z rzeczywistością pomogła jej zrozumieć, jakie czekają zadanie. Być

może jej problemy z dziennikarzami wynikały również z tego, że nie chciała przyznać

się przed sobą do tego, co się stało. Wzięła na siebie obowiązki, by nie mieć czasu

na szok i niedowierzanie, które zawsze poprzedzają żal. Nazbyt pobieżnie

zaakceptowała to, co zaszło. Nie było sensu winić się za to, ale skuteczność jej

działania wymagała, by zdała sobie sprawę z własnych błędów i spróbowała je

naprawić. Powoli obeszła halę, krążąc między zmasakrowanymi fragmentami promu.

Dokoła leżały popękane termiczne łuski poszycia, sterty aluminiowych wręg i

wsporników, prawie nierozpoznawalny fragment tablicy kontrolnej pilota z pękiem

stopionych przewodów zwisających z rozsadzonego tylnego panelu i fragment

krawędzi natarcia skrzydła oderwany przez jedną z eksplozji, które obserwowała

bezsilnie z budynku centrum. Musiała się z tym wszystkim pogodzić, więc tym

bardziej tęskniła za domem, dziećmi i snem. Był jeszcze jeden powód tej samotnej

wycieczki po piekle, ostatnia rzecz, którą musiała rozważyć w całkowitej

samotności... coś, czego przez długi czas bała się nawet podejrzewać. Wśród całego

steku bzdur i bardziej lub mniej nie przemyślanych teorii, którymi bombardowano ją

cały dzień, znalazła się jedna, szczególnie szalona, która przyczepiła się do niej,

ignorując wszelkie próby logicznego tłumaczenia. Pierwszy wyraził ją pod koniec

wywiadu niegroźny na pozór Gary Jakośmutam. Pamiętała dokładnie, jak to ujął:

„Oba incydenty wydarzyły się niemal jednocześnie, a ładunkiem Oriona był moduł

laboratoryjny stacji kosmicznej. Czy w związku z tym bierzecie pod uwagę fakt, że

może istnieć związek między katastrofą promu i atakiem w Brazylii?” Prawdę

mówiąc, do chwili, kiedy usłyszała to pytanie, nie brała pod uwagę takiej możliwości.

Ale od tej pory rozważała ją świadomie lub podświadomie prawie cały czas. A jeśli

okaże się, że taki związek istnieje? A jeśli ktoś celowo spowodował wybuch?
A jeśli Jim Rowland zginął nie dlatego, że coś przypadkiem się zepsuło albo zostało

źle wykonane, ale dlatego, że ktoś chciał tak bardzo uniemożliwić start, że posunął

się do sabotażu? Stała długo w cichej niczym kostnica hali z rękoma złączonymi za

plecami. Mars na jej obliczu pogłębiał się coraz bardziej, w miarę jak te mroczne

pytania powstawały i zaczynały kłębić się w jej głowie. A jeśli?
13

POłUDNIOWO-WSCHODNIA BRAZYLIA

21 KWIETNIA 2001

W miesiącach, jakie nastąpiły po katastrofie nocnego pociągu Sao Paulo-Rio de

Janeiro, w której zginęło stu dziewięćdziesięciu dwóch pasażerów, przeprowadzono

wiele niezależnych dochodzeń mających ustalić okoliczności, przebieg i przyczyny

wykolejenia ekspresu. Nikt się specjalnie nie zdziwił, gdy ich wyniki okazały się

sprzeczne i zakończyły przedłużającą litanią wzajemnych oskarżeń. Towarzystwo

kolejowe i ubezpieczające je firmy obwiniały kompanię, od której dzierżawiły tory,

wyliczając w nieskończoność problemy z niesprawną sygnalizacją, zwrotnicami i

konserwacją urządzeń. Właściciel torowiska i ubezpieczające go firmy oskarżali z

kolei towarzystwo kolejowe o nieprzestrzeganie przepisów bezpieczeństwa, a

maszynistę Julia Sallesa o zaniedbanie obowiązków służbowych. Adwokaci ofiar i ich

rodzin przyłączyli się do nich po obejrzeniu komputerowej rekonstrukcji wypadku

opracowanej przez ekspertów, których wynajęli, by zdobyć silniejsze dowody na

poparcie swych roszczeń. Ponieważ Sallesa zawieszono bez prawa do

background image

wynagrodzenia, jego prawnicy utrzymywali, że został kozłem ofiarnym zarówno

towarzystwa kolejowego, jak i właściciela torów, którzy chcieli ukryć własne

zaniedbania. Pozwali również korporację, która zaprojektowała zainstalowany w

pociągu system elektroniczno-hydraulicznych hamulców oraz prędkościomierz

dopplerowski. Zgodnie z oświadczeniem maszynisty oba systemy zawiodły tuż przed

wykolejeniem. Komisja powołana przez rząd brazylijski potrzebowała osiemnastu

miesięcy i trzech tysięcy stron maszynopisu, by przyznać, że nie doszła do żadnych

jednoznacznych wniosków i że jedynym rozwiązaniem, jakie widzi, jest ugoda między

zainteresowanymi stronami. Kierując się tymi zaleceniami, zawarto rozmaite

porozumienia, które objęły niemal wszystkich. Wyjątkiem był Julio Salles, cały czas

uporczywie twierdzący, że jest niewinny i że jego reputacja została zniszczona na

skutek wysuniętych przeciw niemu oskarżeń. W końcu jednak uległ presji adwokata i

przyjął propozycję przejścia na pełną emeryturę oraz wypłaty wstrzymywanej pensji

w zamian za zaprzestanie publicznego rozgłaszania swojej wersji wydarzeń i

odstąpienie od dochodzenia roszczeń na drodze sądowej. Prywatnie wszakże nadal

mówił swoje i miał żal do firmy, w której przepracował trzydzieści lat. Popadł z tego

powodu w głęboką depresję. Dokładnie dwa lata po katastrofie strzelił sobie w głowę

w mieszkaniu w Sao Paulo, które dzielił z żoną, i został sto dziewięćdziesiątą trzecią

ofiarą wypadku. Ostatecznie to, co rzeczywiście wydarzyło się tamtej nocy w

górzystej okolicy pomiędzy Barra Funda a stacją końcową, pozostało tajemnicą.

Dokładnie o jedenastej wieczorem na drodze biegnącej ćwierć kilometra na zachód

od ostrego zakrętu torów, które opadały następnie stromo w dół zbocza, zatrzymała

się zwyczajna szara furgonetka. Kierowca natychmiast wyłączył silnik i reflektory,

rozsiadł się wygodnie i zaczął obserwować szyny. Choć noc była bezgwiezdna, a

ciemności rozpraszały jedynie światła nielicznych wiosek leżących na wschód od

Taubate, przez gogle noktowizyjne widział wyraźnie sygnalizację obok torów. Opuścił

gogle, odwrócił się do pozostałych i dał im znak, by przystąpili do wykonania zadania.

Z samochodu wysiadły dwie postacie w czarnych strojach i czarnych kominiarkach.

Mężczyźni odwiązali linki przytrzymujące brezent, który zakrywał dach, i zdjęli go,

odsłaniając dwunastocalowej średnicy antenę. Złożyli i schowali plandekę, po czym

wspięli się na samochód i zajęli ostatecznym kalibrowaniem sprzętu. Talerz anteny

obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni na wschód i znieruchomiał wycelowany w

sygnalizację kolejową. Za plecami mężczyzn pracował cicho niewielki przenośny

generator. Kierowca włożył gogle noktowizyjne i spojrzał w lewo - na zachód, skąd

miał się wyłonić pociąg zjeżdżający ze wzgórz. Po chwili przeniósł wzrok na

sygnalizację. W stosownym momencie antena wyemituje szerokopasmowy impuls

trwający kilkaset nanosekund, czyli krócej, niż trwa mrugnięcie, po czym obróci się i

nada kolejny impuls w stronę lokomotywy. Według tego, co napisał ten Rosjanin,

Ilkanowicz, była to cała operacja. Kuhl przypomniał sobie uwagę, którą wraz z

urządzeniem przekazali Albańczycy. Cóż, sam zobaczy, czy próba przypadnie mu do

gustu. Pięć minut przed północą usłyszał odległy jeszcze odgłos zbliżającego się

składu. Zdawał sobie sprawę, że warunki atmosferyczne panujące w dolinie

wywołują złudzenie, iż jest on bliżej niż w rzeczywistości, ale pociąg i tak zjawi się w

ciągu najbliższych minut, zjeżdżając po zboczu z prędkością prawie

siedemdziesięciu mil na godzinę. Nie spuszczał wzroku z sygnalizatora, na którym

paliło się żółte światło oznaczające „wolno”. Odgłosy pociągu były głośniejsze.

Wydało mu się, że zmienił się szum pracującego generatora, a powietrze wokół

zaczęło potrzaskiwać od wyładowań, ale wiedział, że to jedynie złudzenie wywołane

oczekiwaniem. Pierwszy impuls został wyemitowany. Światło wyłączyło się, włączyło

ponownie i znów wyłączyło. I tak już pozostało. Kuhl wypuścił z sykiem powietrze,

zaciskając zęby, i spojrzał w lewo. Najpierw dostrzegł na torach blask lamp

background image

lokomotywy, a po kilku sekundach ją samą. Była na tyle blisko, że w oświetlonej

kabinie mignął mu maszynista. Za nią wyłonił się długi sznur opływowych wagonów

pasażerskich. Antena skierowała się cicho na nowy cel i wyemitowała drugi impuls.
Była wysoka, opalona, młoda i piękna. I pochodziła z Ipanemy, zupełnie jak

dziewczyna w tej starej piosence. Christina z Ipanemy - nawet dobrze brzmiało.

Niewiarygodne. Darvin spotkał ją w barze na dworcu w Barra Funda, gdzie sącząc

martini, czekał na pociąg i rozmyślał o intratnej umowie, którą właśnie zawarł w

imieniu swojej nowojorskiej firmy. Właściwie w imieniu firmy swego teścia, by rzec

prawdę. Zapomniał o interesie, choć miał przynieść pokaźne pieniądze, i o martini,

choć je lubił, gdy do sali weszła dziewczyna w lekkiej, mocno wyciętej na plecach

sukience w kwiaty. Tak jak w piosence, miała diamentowe kolczyki, naszyjnik z

czarnych pereł, a na ramieniu tatuaż przedstawiający kwiat lotosu. I tak samo

kołysała biodrami w rytm samby płynącej z głośników, mimo że niosła sporo toreb z

drogich butików. Christina z Ipanemy. Ledwie mógł uwierzyć w to, co robi, gdy

zaprosił ją na drinka. Po pierwsze, dlatego, że był żonaty. Wziął ślub pół roku

wcześniej i nie przypadkiem od pół roku pracował w Rinas International Hotel

Supplies. Po drugie zaś, ponieważ był dotąd zbyt biedny. Wcześniej sprzedawał

biżuterię po trzydzieści dolarów za pierścionek i trzydzieści pięć za naszyjnik dla

jakiegoś żydowskiego gonifa, który miał biura na Dziesiątej Alei. Dostawał dziesięć

procent od sprzedaży, ale wiedział, że tandeta wkrótce zacznie się odbarwiać, a

przydzielony mu teren leży między 125 Ulicą w Harlemie a Washington Heights, więc

by mieć za co żyć, musiał się nieźle nagimnastykować. Zanim poderwał swoją żonę i

nim teść został jego szefem, dając mu w prezencie doskonale prosperujące interesy

firmy w Brazylii, nie mógł nawet marzyć o zagadnięciu kogoś z taką klasą jak

Christina. Nie miał na to ani pieniędzy, ani pewności siebie. Wciąż zresztą wydawało

mu się to nierzeczywiste, niczym historie, o których czyta się w „Penthousie”. Może

im zresztą wyśle artykuł pod jakimś kretyńskim pseudonimem, na przykład: Wżeniony

Przypadkiem w Kasę. W tej chwili pędzili ekspresem prosto ku Rio i ku pokojowi

Darvina w Ritz Carlton. Przytuleni w pogrążonym w półmroku piątym lub szóstym

wagonie za lokomotywą, zajmowali się czymś, co było doskonałym przedsmakiem

dalszej części nocy. Dziesięć minut wcześniej poprosili konduktora o koc, który

narzucili na kolana - nie dlatego, że zrobiło im się zimno, ale dlatego, że Christina z

Ipanemy, czekająca na pociąg po szaleństwie popołudniowych zakupów z koleżanką,

wyszeptała mu wcześniej kilka sugestii, jak mogliby przyjemnie, a niepostrzeżenie

spędzić kilka długich godzin podróży do Rio. Ponieważ pociąg był luksusowy, już

wcześniej mieli sporo prywatności. Wysokie, miękkie fotele ze skóry zasłaniały ich

przed pasażerami z tyłu, a wykładzina tłumiła wszystkie dźwięki, również te, które

sami mogliby wydawać. Światła sufitowe wyłączono, by nie przeszkadzały

pragnącym snu pasażerom, a reszta podróżnych bawiła w wagonie restauracyjnym.

Lampki o różowych abażurach zamontowane między oknami dawały ciepłe,

przytłumione światło, które wystarczało do czytania i tworzyło romantyczny nastrój.

Dlatego afgański koc zapewniał im wystarczającą osłonę. Darvin jęknął i odwrócił

głowę ku dziewczynie. Christina uśmiechnęła się i zamruczała gardłowo. Ich twarze

niemal się stykały, oddechy mieszały, dłonie zaś poruszały pracowicie pod kocem -

jej w jego rozpiętym rozporku, jego głęboko pod jej sukienką. Darvin miał właśnie

osiągnąć szczytowy punkt podróży, gdy jarzeniowe lampy umieszczone wzdłuż

przejścia rozbłysły z pełną mocą. Zaniepokojona Christina usiadła prosto i rozejrzała

się zaskoczona, a jej dłoń najpierw irytująco znieruchomiała pod kocem, po czym

wysunęła się z jego spodni. Większość śpiących obudziła się i także rozglądała

niepewnie. Nawet Darvin, mimo że postanowił wyciągnąć rękę spod sukienki

dziewczyny jedynie na jej wyraźną prośbę, spojrzał w górę. Lampy bzyczały głośno, a

background image

ich blask był zbyt ostry. Konduktor patrzył na nie jak wszyscy i był tak samo

zaskoczony. - O que e isto? - spytał głośno ktoś z tyłu po portugalsku. Tudo bem?

Nikt nie wiedział, co się dzieje, więc nikt nie miał też pojęcia, czy wszystko jest w

porządku. Odpowiedziała mu cisza. Chwilę później pociągiem szarpnęło, a za

oknami rozległ się ogłuszający ryk klaksonu lokomotywy, uzmysławiając pasażerom,

że wszystko na pewno nie jest w porządku. Kilka minut potem Darvin, kobieta

nazywająca siebie Christiną i dwudziestu pięciu innych pasażerów tego wagonu nie

żyli.
Kiedy byli młodzi, mieszkali z czwórką dzieci w Baltimore i ledwie starczało im na

czynsz. Al i Mary Montelione przed każdą wyprawą do supermarketu bawili się w

głupawą grę, którą wymyślili po urodzeniu trzeciej pociechy - Sofii. Ponieważ

utrzymywali się ze skromnej pensji listonosza, którą przynosił Al, musieli oszczędzać,

na czym się dało, i starannie sprawdzać ceny żywności oraz innych towarów

codziennego użytku. W weekend czwartego lipca zdecydowali się uczcić święto

lodami, ale gdy stanęli przed ladą chłodniczą, zrozumieli, że nie bardzo ich na to stać

- na koncie nie mieli ani centa, a przy sobie około dziesięciu dolarów na cały

weekend. Widząc zmartwioną minę Ala, Mary złapała go za łokieć i oświadczyła: „No

dalej, proszę pana! Okazja! Kto znajdzie najtańsze, wygra darmową podróż do Rio!”

Była to jedna z tych sytuacji, w których można się tylko śmiać lub płakać. Ton i tekst

udający reklamy sprawiły, że Al zachichotał histerycznie, zanurkował w ladę i zaczął

grzebać w jej zawartości z takim entuzjazmem, jakby istotnie brał udział w konkursie.

Mary - zadowolona, że podniosła go na duchu - poszła w jego ślady. Chociaż

wygrała o dwadzieścia dwa centy, kupili lody dla całej rodziny, a Al czuł się jak

zwycięzca. Od tego momentu „podróż do Rio” stała się standardową taktyką walki ze

stresem przy problemach finansowych. Dzieciaki, gdy już trochę podrosły,

zrozumiały, o co chodzi, i hasło zyskało nowych zwolenników. Czterdzieści lat

później, żyjąc może nie wystawnie, ale całkiem wygodnie z emerytury Ala - gdy

awansował na kierownika urzędu pocztowego, z pieniędzmi przestali mieć problemy,

ale wtedy lekarze wykryli u niego ciężką arytmię serca, która wymagała założenia

rozrusznika - uczcili swoje złote gody prawdziwą podróżą do Rio oraz innych

turystycznych atrakcji Brazylii. Przejazdy i hotele w całości opłaciły im dorosłe już i

pożenione dzieci, które postanowiły zrobić rodzicom niespodziankę. Jak dotąd

wyjazd był naprawdę udany - pięć dni w Copacabanie, przelot do Brasilii i zwiedzanie

zachodnich rejonów kraju z zapierającą dech w piersiach wycieczką balonem nad

rezerwatem dzikiej zwierzyny w Pantanal. Potem lot na wschód, dwudniowy

przystanek w Sao Paulo i podróż nocnym ekspresem do Rio, gdzie mieli spędzić

ostatni weekend wakacji. Po trzech godzinach podróży odwiedzili bufet, a potem

wrócili na swoje miejsca w środkowym wagonie. Mary wyjęła z torby powieść

Danielle Steele i pogrążyła się w lekturze, a Al zapadł w drzemkę., Spokój nie trwał

długo. Niespodziewanie jarzeniówki pod sufitem zapaliły się i zaczęły bzyczeć

niczym rój os. Mary najpierw przyjrzała się lampom, a potem zerknęła na męża. I

natychmiast zaczęła się bać. Al był zupełnie rozbudzony i blady jak śmierć.

Przyciskał dłonie do piersi w okolicach serca i gorączkowo łapał powietrze otwartymi

ustami. - Al, co się dzieje? - spytała, puszczając książkę i łapiąc go za ramię. - Al,

kochanie, źle się czujesz? Skinął głową, nie mając dość powietrza, by odpowiedzieć.

Ignorując zaniepokojone komentarze współpasażerów, Mary rozglądała się

gorączkowo za konduktorem. - Potrzebujemy lekarza! - krzyknęła. - Pomocy, mój

mąż umiera! Nikt jednak nie zareagował, gdyż nagle pociąg szarpnął ostro, a zaraz

potem rozległ się przeraźliwy sygnał klaksonu lokomotywy. Panika ogarnęła

wszystkich pasażerów - Mary słyszała wokół krzyki zagłuszane przez łoskot kół

uderzających o szyny. Kolejne, coraz silniejsze wstrząsy i kołysanie wagonu omal nie

background image

wyrzuciły jej z fotela. Al zaczął się dusić, nie przestając trzymać się za miejsce, w

którym wszczepiono mu rozrusznik. Pod wpływem impulsu i bezradności zarzuciła

mu ręce na szyję i tuląc z całych sił, osłoniła własnym ciałem. W takiej pozycji

następnego dnia ekipa ratunkowa odkryła we wraku wagonu ich zakrwawione,

zmasakrowane ciała. W drugim wagonie za lokomotywą Enzio Favas z dumą

pokazywał Alyssie swój zegarek z pagerem produkcji UpLink Telecommunications.

Alyssa była jedną z australijskich modelek, które wynajął, by prezentowały jego nową

kolekcję strojów plażowych na spotkaniu projektantów mody, które miało się odbyć w

przyszłym tygodniu w Rio.Mogę wysyłać i odbierać emaile, wiesz? Emaile! - Wskazał

entuzjastycznie dolną część wyświetlacza. - Dotyka się tu i pojawiają się wyrazy!

Alyssa spojrzała nań przelotnie, pochłonięta studiowaniem dziwnego skupiska

wapnia pod paznokciem. Żałowała, że w pobliżu nie ma manikiurzystki. - Uhmm -

mruknęła. - I dostosowuje się do różnych stref czasowych! Automatycznie! - oznajmił

po angielsku z ciężkim akcentem. - Można lecieć z Nowego Jorku do Los Angeles

czy z Paryża do Tokio, a on całą drogę podaje właściwy czas! Wszystko robią

satelity, wiesz? - Uhmm - mruknęła, słuchając hałasujących dziewczynek, które

siedziały kilka rzędów za nimi. - Nie sądzisz, że te gówniary powinny się wreszcie

uspokoić i położyć? Enzio wzruszył ramionami. „Gówniary” były w istocie trójką

sympatycznych sióstr podróżujących przez kraj pod opieką niani. Rozmawiał krótko z

tą kobietą, więc znał smutną historię - rodzice dziewczynek rozwiedli się, ojciec

mieszkał w Rio, matka w Sao Paulo. Ponieważ uzgodniono wspólną opiekę nad

dziećmi, te cały czas podróżowały z miejsca na miejsce niczym piłeczki do

pingponga. Enzio też pochodził z rozbitej rodziny, dlatego rozumiał ich sytuację i

zaskoczyła go obojętność Alyssy. Czyżby była aż tak głupia i samolubna? A na

dodatek jak mogła w ogóle nie zainteresować się jego nowym zegarkiem?Ma

dwadzieścia różnych dźwięków, w tym melodyjki! wrócił do ulubionego tematu. - I...

jak się to nazywa... GPS! Jeśli cię gdzieś zgubię, gdziekolwiek na całym świecie, naci

skam ten guzik. Zegarek wysyła wtedy sygnał do operatora UpLink, a ten odpowiada

i już wiem, gdzie jestem! Wiesz?
Alyssa oblizała nerwowo wargi, próbując zachować spokój. Jeśli gadanie Enzia o

zegarku nie doprowadzi jej do obłędu, to zrobi to sposób, w jaki mówi. Albo te

uciążliwe bachory.Uhmm - bąknęła, zaczynając żałować, że nie usiadła po drugiej

stronie przejścia razem z Thandie. Tyle że Thandie zawsze mówiła tylko o tym, jak to

może jeść do woli wysokokaloryczne potrawy, a mimo to utrzymuje wciąż wspaniałą

linię, nie wspominając już o rozmaitych pigułkach odchudzających czy o bardziej

prozaicznych metodach, czyli palcach wsadzonych do gardła w samotności ubikacji.

Enzio podjął ostatnią próbę wzbudzenia jej podziwu dla swojej nowej kosztownej

zabawki. Podsunął jej rękę z zegarkiem pod nos, i to tak blisko, że szkiełko omal nie

starło jej pudru.Można zapisać w nim nazwiska, numery telefonów i adresy tysiąca

ludzi! Zaznaczać spotkania w kalendarzu i zgrać wszystkie informacje na twardy

dysk komputera. Wi...? Umilkł gwałtownie, gdyż nagle rozbłysły lampy pod sufitem.

Alyssa nie miała pojęcia, dlaczego światło się zapaliło - może któraś gówniara

zaczęła się bawić przełącznikiem. Nawet jeśli, to i tak powinna być jej wdzięczna, bo

Enzio zamknął się na chwilę. Nie tłumaczyło to natomiast jaskrawości światła ani

buczenia lamp. Zerknęła przez ramię: trzy dziewczynki siedziały na swoich miejscach

i rozglądały się z zaskoczeniem podobnie jak wszyscy pasażerowie. No, prawie

wszyscy, ponieważ Enzio jak sparaliżowany wpatrywał się w swój zasmarkany

cudowny i genialny super-zegarek, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, co

dzieje się wokół. - Enzio! Wiesz, co się... - Ćśśś! Nie teraz!

background image

Umilkła zdziwiona. Enzio mógł być upiornie męczący, ale zawsze był uprzejmy...

Przyjrzała mu się uważniej i stwierdziła, że nie podziwia już zegarka, lecz przygląda

mu się z zaskoczeniem. Pochyliła się ku niemu, by zobaczyć, co wywołało tak

nietypową reakcję, a gdy zobaczyła, uniosła brwi. Wyświetlacz nie pokazywał

godziny, ale szeregi mrugających zer i jedynek, a alarmy włączyły się chyba

wszystkie jednocześnie. Ćwierkanie, bipnięcia, fragmenty melodyjek zagłuszały się

wzajemnie. Zauważyłaby to natychmiast, gdyby jej uwagi nie odwróciły bzyczące

światła i narastające zdenerwowanie pasażerów. Zanim jeszcze po raz pierwszy

szarpnęło, miała przeczucie, że coś jest bardzo nie w porządku. A potem pociąg

zaczął się zachowywać tak, jakby wypadł z torów, i musiała złapać się fotela, by nie

spaść na podłogę. Enz...? - zaczęła i ugryzła się w język. Wciąż wpatrywał się w

zegarek, potrząsając głową i ignorując otoczenie. Zupełnie jakby przyglądał się

najlepszemu przyjacielowi, który właśnie na jego oczach wpadł w szał. Pociąg

zgrzytał, podskakiwał i miotał się dziko na torach, czemu towarzyszyło wycie syreny

lokomotywy i krzyki pasażerów. Dziewczynki zaczęły płakać, pytając opiekunkę, co

się dzieje. Gdy przód następnego wagonu rozbił tył ich wagonu i zbliżał się,

zgniatając resztę niczym aluminiową folię, po głowie Alyssy tłukła się ostatnia myśl:

te biedne gówniary zginą razem ze wszystkimi. Gdyby zdarzyło się to w idealnym

świecie, pełnym idealnych istot ludzkich, Julio Salles być może zdołałby zmniejszyć

liczbę śmiertelnych ofiar. Dwie mile przed niesprawną sygnalizacją pociąg jechał

pięćdziesiąt pięć mil na godzinę, czyli mieścił się w granicach prędkości

wyznaczonych dla tego odcinka trasy, choć rozsądniej byłoby ją nieco zredukować,

jako że zjeżdżał z pochyłości. Mimo że Salles czuwał na stanowisku, wyglądając

sygnalizatora, nie miał podstaw podejrzewać, że coś jest nie w porządku. Mógł

zwrócić uwagę na charakterystyczne cechy terenu, gdy zbliżał się do miejsca, gdzie

tory ostro skręcały po stoku, obiegając wzgórze. I być może zrobiłby to, gdyby góry

nie wzięła rutyna. Najczęściej daje ona o sobie znać na równych, prostych odcinkach

w monotonnym wiejskim krajobrazie. Każdy, kto jeździ dzień po dniu i miesiąc po

miesiącu tymi samymi drogami, zaczyna szybko ignorować scenerię i polega na

znajomości okolicy, dopóki nie podjedzie do skrzyżowania czy innego znaku

wymagającego zatrzymania. Budynki, pola, wieże radiowe czy wiśniowy mustang

rocznik 1963 na czyimś podjeździe, który jeszcze niedawno wpadał w oko, stają się

niezauważalne. Nieodłącznie zjawisku temu towarzyszy nadmierna pewność siebie,

przekraczanie dozwolonej prędkości, a nawet ignorowanie znaków stopu. Jeśli zna

się lokalne zwyczaje, wiadomo, że przy dozwolonej prędkości sześćdziesięciu pięciu

mil na godzinę policjant nie zatrzyma kogoś jadącego sześćdziesiąt osiem, a w innym

miejscu nawet siedemdziesiąt mil na godzinę. Salles był maszynistą od trzydziestu

lat, a odkąd dwa lata temu przeniesiono go na trasę z Sao Paulo do Rio, przemierzył

ją ponad pięćset razy. Nigdy w karierze nie miał problemów z przepisami czy z jazdą,

o wypadku nie wspominając. Tamtej nocy wypatrywał sygnalizatora, który przestał

funkcjonować, i bezgranicznie ufał elektronicznym urządzeniom, których nikt nie

zabezpieczył przed nowym rodzajem uzbrojenia. Julio Salles wykonywał swą pracę

zgodnie z przepisami i szybko zareagował na pierwsze oznaki kłopotów. Gdyby

wyrokował sędzia znający wszystkie fakty, Salles zostałby uniewinniony, a nawet

pochwalony. Maszynista bowiem - tak na sali sądowej, jak i w innych publicznych

wystąpieniach - mówił całą prawdę i tylko prawdę. Jego pociąg pokonywał serię

wzniesień przecinających trasę z Sao Paulo do Rio. Ponieważ zalesiona okolica na

wschód od Taubate była przeważnie pogrążona w mroku, a krajobraz regularnie się

powtarzał, przejeżdżając przez ten rejon, Salles zawsze polegał bardziej na

sygnalizatorach stojących wzdłuż torów i instrumentach lokomotywy niż na cechach

terenu. Zjeżdżając ze zbocza, oceniał, że do zakrętu ma jeszcze pięć mil. Zakręt

background image

należało pokonać z prędkością nie większą niż dziesięć mil na godzinę, a

decydowały o niej warunki pogodowe oraz obecność innego pociągu na sąsiednim

torze. Zwykle zaczynał hamować dwie mile na zachód od zakrętu, ledwie dostrzegł

palące się żółte światło ostrzegawcze. Wyglądał go od momentu rozpoczęcia zjazdu,

ale nie zdawał sobie sprawy, że pomylił się o trzy mile i minął już wyłączoną

sygnalizację. W panujących ciemnościach zakręt dosłownie wyrósł mu przed nosem.

Salles dostrzegł w blasku reflektorów, że tory zaczynają skręcać, z odległości być

może trzydziestu jardów. Natychmiast spojrzał na prędkościomierz, ale cyfrowy

wyświetlacz migotał, pokazując dwa zera i symbol błędu. Pierwszemu objawowi

problemów ze sprzętem elektronicznym, na który zrzucił później winę za katastrofę,

towarzyszyło nagłe rozjarzenie się lamp, zupełnie jakby ktoś zwiększył napięcie

prądu. Zmuszony ocenić prędkość na oko, doszedł do wniosku, że wynosi ona

pięćdziesiąt pięć mil na godzinę, i podjął środki zaradcze. Uruchomił klakson, by

ostrzec każdy zbliżający się pociąg, i próbował włączyć hamulce. Ale nowy,

zaawansowany system hamulcowy zainstalowany rok wcześniej i używający

sensorów oraz mikroprocesorów zamiast konwencjonalnych pneumatycznych

zaworów kontrolnych nie zadziałał. A ekran prędkościomierza dopplerowskiego

pokazywał jedynie pulsujący symbol błędu. W tym momencie wiedział już, że

sytuacja jest naprawdę zła - gnał na złamanie karku ku ostremu zakrętowi, nie mając

hamulców. A system awaryjny zaprojektowano tak, by automatycznie opróżniał

cylindry hamulców na wypadek utraty zasilania czy uszkodzenia oprogramowania. W

tej sytuacji nie mógł stopniowo użyć hamulców i w miarę łagodnie zatrzymać składu.

Przy tej prędkości i zjeździe ze wzgórza ku ostremu zakrętowi wstrząs towarzyszący

gwałtownemu hamowaniu mógł zakończyć się jedynie wykolejeniem pociągu. Były to

najgorsze z możliwych okoliczności do użycia systemu awaryjnego, a on nie mógł nic

zrobić, by temu zapobiec. Siedział w lokomotywie składu, który wymknął mu się

spod kontroli i miał właśnie zmienić w rzeźnię. Kiedy sięgał do wyłącznika głośników,

by ostrzec pasażerów, pociąg dotarł do zakrętu. System awaryjny zadziałał dokładnie

w tym samym momencie i nim Salles dotknął przełącznika, nagłe szarpnięcie

wyrzuciło go z fotela. Uderzył w szybę i zdążył tylko zapamiętać odgłos tłukącego się

szkła. Gdy kilka godzin później odzyskał przytomność, zorientował się, że siła, która

cisnęła nim w okno, uratowała mu życie. Była na tyle potężna, że maszynista zbił

szybę i spadł na zbocze wzgórza. Skończyło się drobnymi w sumie obrażeniami -

wstrząśnieniem mózgu, złamaną w nadgarstku ręką i mozaiką siniaków oraz

skaleczeń. Lekarze szybko sobie z tym poradzili. Nie uporali się natomiast z urazem

psychicznym, który dwa lata później doprowadził go do samobójstwa. Reszta obsługi

i pasażerów miała mniej szczęścia niż Salles. Po zablokowaniu kół skład wypadł z

szyn, a wagony uderzyły w siebie z takim impetem, że trzy z nich zbiły się w jeden

wrak, zanim jeszcze pokoziołkowały w leżącą kilkaset stóp niżej dolinę. Inny pękł na

kilka części, które zostały rozsiane po okolicy wraz z krwawymi szczątkami ludzi.

Wagon restauracyjny wpadł na lokomotywę, w której popękały przewody paliwowe, a

chwilę później eksplozja spowodowała kolejne ofiary. Ze stu dziewięćdziesięciu

pięciu osób znajdujących się w pociągu poza Juliem Sallesem przeżyły tylko dwie.

Konduktorka Maria Lunes, która została sparaliżowana od szyi w dół w wyniku

złamania kręgosłupa, i dziesięcioletnia Daniella Costas, której opiekunka i dwie

siostry zginęły. Dziewczynkę znaleziono całą i zdrową w objęciach australijskiej

modelki zidentyfikowanej jako Alyssa Harding. Zgodnie z oświadczeniem dziecka,

Harding zerwała się z fotela o dwa rzędy przed jej siedzeniem w chwili, gdy wagon

wypadł z szyn. Podbiegła do niej i osłoniła własnym ciałem przed zapadającym się

dachem, kiedy koziołkowali w dół zbocza. Był to akt spontanicznego bohaterstwa

pozbawiający Harding wszelkich szans na przeżycie.

background image

14

WSCHODNIE MAINE

22 KWIETNIA 2001

Otwarty skiff z włókna szklanego odcumował od nabrzeża tuż przed siódmą rano.

Ricci siedział na ławeczce na śródokręciu, a Dex stał przy sterze. Chwilę wcześniej

pomocnik uruchomił kilkoma pociągnięciami linki podwieszony motor marki Mercury.

U stóp mężczyzny, w specjalnych mocowaniach na burtach, ustawione były butle z

tlenem i przenośny kompresor.Ładny dzionek będzie, mi się widzi - ocenił Dex i

ziewnął. Jak myślisz, będzie dziś dobrze? Ricci przyglądał się wodzie przed

dziobem.
Zależy od tego, czy będziemy mieli szczęście. Dex przesunął rumpel, kierując łódź w

stronę kanału. Był wysokim, szczupłym trzydziestokilkulatkiem o jasnorudej brodzie i

włosach do ramion przykrytych niebieską czapeczką z daszkiem, jakie nosili

marynarze US Navy. Stroju dopełniały gruba kurtka z materiału, grube spodnie i

wysokie gumowe buty. Cerę miał jasną, jak większość Kanadyjczyków francuskiego

pochodzenia, a skórę osmaganą słonym wiatrem.Ja tam nie wiem, co ma do tego

szczęście - ocenił. - Sam mówiłeś, że jest ich tam kupa, jak ostatni raz wypłynąłeś, a

one przecież nigdzie nie poszły, tylko siedzą przyssane do tego, do czego się

przyssały, i czekają, aż ktoś się zjawi i je pozbiera. - Zachichotał. - Głupki dawno

powinny się już do myślić, kiedy i gdzie będziesz nurkował, bo robisz to regularnie, i

między siódmą a trzecią przenosić się w bezpieczniejsze sąsiedztwo albo chociaż

gdzieś się kryć. Ricci wzruszył ramionami.

Nie można się niczego domyślić, jeśli nie ma się mózgu. - Odwrócił się ku Dexowi. -

A one nie mają. Ponownie odwrócił się w stronę dziobu i zapatrzył przed siebie z

dłońmi w kieszeniach kurtki z kapturem. Pomimo bryzy ranek był uczciwie wiosenny -

prąd pięć do sześciu węzłów, dużo słońca i niebieskie, usiane chmurkami niebo. Mgły

niemal nie było: bez trudu mógł przeczytać cyfry na wytyczających kanał bojach i

pławach. Kanał rozszerzył się, więc Dex otworzył przepustnicę i zwiększył prędkość,

bo płynęli przeciwko przypływowi. Lekka szesnastostopowa łódka przyspieszyła

natychmiast, czemu towarzyszył ryk motoru i mgiełka wzbita przez śrubę. Ricci

oceniał, że woda ma około czterdziestu stopni Fahrenheita, dlatego też ubrany był w

srebrno-czarny kombinezon z neoprenu, a pod nim miał bieliznę z thisolatu,

pozwalającą zatrzymać ciepło w czasie nurkowania. Wypłynęli poza ostatnie boje i

czerwono-czarne pławy oznaczające płycizny przy wejściu do portu, które mogły

stanowić zagrożenie dla jednostek o większym zanurzeniu. Na gładkiej powierzchni

zatoki widać było zawirowania, w których słona woda i drobiny piasku mieszały się z

lżejszą słodką wodą z rzeki. Należało na nie uważać w czasie nurkowania, gdyż

zachodni prąd przy dnie był słabszy, za to wyżej zawirowania mogły być silniejsze, a

fitoplankton, który zwykle się w nich zbierał, znacznie ograniczał widoczność. Przez

następne pół godziny płynęli w milczeniu i w końcu dotarli w pobliże wyspy, przy

której Ricci odkrył kolonię jeżowców. Wyspa nie miała nawet akra i przypominała

kształtem podkowę. Jej rozszczepione północno-wschodnie ramię tworzyło zatokę

głęboką przynajmniej na sto sążni o wewnętrznych brzegach porośniętych gęstym

lasem wodorostów. Dex jednocześnie przełożył ster na lewą burtę i zwolnił, kierując

się ku brzegowi. Ricci siedział na sterburcie i przyglądał się porastającym wyspę

krzakom i drzewom. Zanim wpłynęli do zatoczki, dostrzegł w krzewach w pobliżu

granitowego nawisu błysk światła. Spojrzał tam ponownie i znów zobaczył błysk

światła odbitego w jakimś szkle, więc zapamiętał to miejsce i na wszelki wypadek

sprawdził wskazania ręcznego kompasu. Słońce mogło się odbić od rozbitej butelki

wyrzuconej przez fale na brzeg lub od puszki po piwie ciśniętej w krzaki przez

background image

jakiegoś rybaka, który zatrzymał się tu na samotny posiłek. Gdyby jednak okazało

się, że odbijało się od czegoś znacznie groźniejszego, skała stanowiła doskonały

punkt orientacyjny. Dex opuścił kotwicę i skierował dziób skiffu pod wiatr, po czym

ziewnął, przeciągnął się i sięgnął po termos stojący obok butli ze sprężonym

powietrzem.Chyba dzieciaki dały ci w kość - zauważył Ricci. Znów wpatrywał się w

wodę przed dziobem. Eee? - zdziwił się Dex, odkręcając termos. - O co ci chodzi?

Ricci odwrócił się ku niemu.

Cały ranek robisz co możesz, żeby ci muchy w gębę wpadały, więc sądziłem, że

dzieciaki cię wykończyły, kiedy pilnowałeś ich w zastępstwie żony. A jeśli to nie one,

to coś ty w nocy robił? Pomocnik opuścił wzrok, nalewając kawę do kubka.

Spałem - oznajmił i siorbnął wrzątku. - A pentaki faktycznie dały mi w dupę. Chwili

spokoju nie miałem. Ricci obserwował go bez słowa.
- Nancy się po nocy zachciało amorów, ale nic z tego nie wyszło, bo miałem dość -

wyjaśnił Dex. - Nie wiem, czy mnie tak chłopaki wymęczyli, czy myślenie, jak Phipps i

Cobbs próbowali cię przerobić, i to akurat wtedy, jak się musiałem w niańkę bawić. -

Podrapał się po brodzie. - Pewnie myślenie, bo człowiek nie zwyczajny... a oni chcieli

gwizdnąć cały nasz połów. To się nazywa zasrane szczęście, że mnie z tobą nie

było... - Daj spokój, dostali, na co zasłużyli. - Tom wciąż nie spuszczał go z oka. - Ale

ja bym ci wtedy pomógł im dupy skopać. - Dex siorbnął ponownie i spytał: - Chcesz

spróbować kawy mojej starej? Tom potrząsnął głową. Dzięki, ale nie - odparł. -

Chcę zacząć, dopóki woda jest jeszcze w miarę spokojna. Zdjął kurtkę, a Dex skinął

głową, dopił drobnymi łyczkami kawę i zabrał się do pracy. Wystawił za burtę

metalowy pływak oznaczający miejsce nurkowania i wyjął z uchwytu butlę z

reduktorem oraz przewodami zakończonymi ustnikiem. Obwiązał butlę liną, po czym

opuścił powoli do wody. Tymczasem Ricci otworzył jedną ze swoich toreb i wyjął z

niej aparat do nurkowania. Nałożył kaptur, wsunął ramiona w przypominający

kamizelkę kompensator wyporności, który składał się z dwóch pęcherzy

napełnianych powietrzem z butli, i zapiął na pasie zatrzaskowy zamek umożliwiający

szybkie pozbycie się całości. Następnie przytroczył pas z czterema

dwunastofuntowymi ciężarkami rozmieszczonymi równomiernie wokół ciała, a także

dwufuntowe obciążniki mocowane do kostek, które pomagały utrzymać równowagę i

zmniejszały obciążenie kręgosłupa. Choć przy normalnym nurkowaniu pięćdziesiąt

dwa funty to za dużo, Ricci wiedział, że w tym wypadku ciężarki są niezbędne, by

mógł dłużej pozostać na żądanej głębokości przy silnych spiralnych prądach. Po

przymocowaniu balastu nałożył maskę, rękawiczki i płetwy, a następnie wyciągnął z

torby dwa noże w pochwach: jeden do odczepiania jeżowców, przypinany na udo, i

normalny, o tytanowym ostrzu, mocowany na wewnętrznej stronie lewego

przedramienia. W końcu przymocował do lewego nadgarstka halogenową latarkę na

elastycznej lince. Z drugiej torby wyjął trzy nylonowe siatki zwinięte w długie, zgrabne

pakunki, przypiął ich linki do karabinków kompensatora i siadł na okrężnicy plecami

do wody.Nie zapomnij zapasu. - Dex podał mu aluminiową butlę wielkości pompki

rowerowej z zamontowaną na końcu fajką. Znajdowała się w wodoszczelnej torbie,

którą Ricci przewiesił przez ramię.W porządku - ocenił. - Jestem gotów. Pomocnik

pokazał mu uniesiony kciuk.

Jak nie możesz mi przysłać całej kurwy, to niech już będą kurwie jaja -

zaproponował i wyszczerzył zęby w uśmiechu, zachwycony swoim poczuciem

humoru. Tom przewrotem na plecy znalazł się w wodzie, podpłynął do akwalungu,

włożył go na plecy i przymocował przewód napełniający kamizelkę. Zawór

regulacyjny znajdował się na klatce piersiowej, gdzie łatwo go było dosięgnąć, a jako

background image

zabezpieczenie kompensator zaopatrzony był w urządzenie umożliwiające

gwałtowne napełnianie. Na prawym ramieniu przypięta była rura o dużym przekroju

przypominająca elastyczny przewód odkurzacza i zakończona ustnikiem. Całość

uruchamiało się jednym naciśnięciem sprężynowego przycisku. Przed zejściem pod

wodę Ricci sprawdził jeszcze elektroniczny wskaźnik zamontowany na elastycznym

przewodzie z prawej strony reduktora. Podawał on temperaturę oraz głębokość i

miał zamontowany analogowy ciśnieniomierz. Obecnie wskazywał maksymalne

ciśnienie powietrza w butli - cztery tysiące atmosfer ze standardowym

dziesięcioprocentowym marginesem. Tom Ricci uniósł głowę i zobaczył

uśmiechniętego Dexa, który wciąż pokazywał wyprostowany kciuk. Odbił się stopami

od burty, wypuścił powietrze z kompensatora i zanurzył się. Gdy tylko Ricci zniknął

pod wodą, Dex przestał się uśmiechać. Zmrużył oczy, zacisnął wargi i stał,

obserwując pęcherzyki powietrza docierające na powierzchnię. Nagle przypomniało

mu się, co powiedział tego ranka: „Głupki dawno powinny się już domyślić, kiedy i

gdzie będziesz nurkował, bo robisz to regularnie...” Potem musiał na gwałt pleść

głupoty o wynoszących się z zatoki jeżowcach, żeby się całkiem nie wygadać. A Ricci

odparł, że nie mają mózgu. W porządku, niech te kolczaste kule mają mózg wielkości

ziarenka piasku, i to nie wiadomo gdzie, bo przecież nie mają głów, ale nie wszyscy

byli tacy głupi. On na ten przykład sporo sobie przemyślał, choć przecież geniuszem

nie był - gdyby było inaczej, nie musiałby co zimę opiekować się łodzią i wyłazić na

wiatr tak zimny, że się człowiekowi jaja kurczyły i smarki zamarzały. Był jednak

pewny, że Ricci też rozmyślał o tym, co wydarzyło się na drodze i dlaczego jego przy

nim nie było. Może już nawet coś podejrzewał - ot, choćby dziś był wyjątkowo

małomówny. Nie żeby w ogóle był gadatliwy, nawet w najlepszym nastroju, ale dziś w

ogóle się nie odzywał. A on nie mógł sobie pozwolić, by Ricci od podejrzeń przeszedł

do wniosków, bo choć nie strzępił gęby jak inni z nizin, co to w pięć minut od

przywitania całe życie opowiadali, wspomniał kiedyś, że był detektywem w Beantown.

Alice, siostra dziewczyny Hugh Temple’a, pracowała w biurze obrotu

nieruchomościami w mieście i dowiedziała się co nieco o Riccim od swojego

chłopaka zatrudnionego w Key Bank. Hugh, kumpel Dexa, przekazał mu, że zanim

Ricci zaczął się bawić w policjantów i złodziei, służył w Navy SEAL czy w rangersach.

O tym, że był niebezpieczny, Dex wiedział - wystarczyło popatrzeć mu w oczy, by

zrozumieć, że groźny z niego kawał sukinsyna. Wytrząsnął papierosa z paczki

wyjętej z kieszeni kurtki, wsunął go między zęby i zapalił, osłaniając dłonią

zapalniczkę bic. Zaciągnął się dymem, ani na moment nie spuszczając z oczu

pęcherzyków powietrza. Prawda była taka, że dobrze mu się pracowało z Riccim:
Tom był uczciwy, zyski dzielił równo i nigdy nikogo nie traktował z góry. W

przeciwieństwie do innych miastowych, co to mieli na dachach terenówek z napędem

na cztery koła kajaki, kanoe i rowery górskie, pojawiali się latem po pięciu i więcej,

ubrani w bielutkie ciuchy i buty, i wietrzyli równie bielutkie zęby. Sterczeli na

chodnikach, jakby do nich należały, nigdy się człowiekowi z drogi nie usunęli, a

wrzeszczeli do siebie niczym głusi. Zachowywali się jak gwiazdy filmowe na

gościnnych występach, zupełnie jakby cała okolica była dekoracją ustawioną tylko na

ich cześć i zwijaną do magazynu, kiedy ostatni z nich wyjechał we wrześniu. I jakby

czekała tam, aż łaskawie raczą znowu tu przyjechać w następnym roku. Dex nie żywił

do Ricciego urazy ani teraz, ani nigdy dotąd. Ani wczoraj, kiedy nałgał mu o opiece

nad bachorami, ani teraz, kiedy pomajstrował w nocy przy jego ciśnieniomierzu. Ale

nie miał wyjścia - wokół toczyła się wojna. A na wojnie człowiek musi strzelać do

ludzi, do których w sumie nic nie ma, a których może by nawet polubił, jak by miał

okazję poznać przy piwie. Wszystko przez okoliczności, nad którymi nie miało się

żadnej kontroli. Ricci był żołnierz, to pewnie by to zrozumiał. Ale jako obcy nigdy nie

background image

zrozumiałby, dlaczego on, Dex, musiał się dogadać z Cobbsem. A sprawa była

prosta - musiał się dogadać z kutasem, jeśli nie chciał mieć poważnych kłopotów.

Cobbs i szeryf byli kumple i strażnik już by dopilnował, żeby Dex nie miał w mieście

życia. Mandaty za najdrobniejsze przewinienie, kontrole samochodu za każdym

razem, a jak by wypił w barze kolejkę czy dwie, to kazaliby mu dmuchać, ledwie by

siadł za kółko. Mógł się założyć, że za każdym razem wynik byłby taki, że siedziałby

do rana w pudle. O te rzeczy Ricci nie musiał się martwić. Zjawił się z taką forsą, że

starczyło mu na ładny dom nad zatoką, i na pewno miał uczciwą gliniarską

emeryturę, nie wspominając już o pieniądzach z wojska, których było dość, by pokryć

koszty badań i pobytu w szpitalu w Togas, gdzie raz wylądował. Bóg jeden wiedział,

czy nie miał jeszcze czegoś od rządu. Nie miał żony ani dzieci i pewne było, że

prędzej czy później przeniesie się w lepsze miejsce. To niby co on, Dex, miał do

cholery zrobić? Musiał tu żyć rok po roku i pilnować, żeby rodzina nie głodowała.

Musiał chodzić po ulicach, nie oglądając się przez ramię, czy nie wlecze się aby za

nim Phipps albo inny kopnięty zastępca szeryfa, który tylko czeka, żeby zatrzymać go

przy pierwszej okazji, jaką znajdzie albo wymyśli. Zaciągnął się głęboko i wypuścił z

płuc strużkę dymu. Znowu przypomniał sobie swoją wpadkę: „Głupki dawno powinny

się już domyślić, kiedy i gdzie będziesz nurkował, bo robisz to regularnie...” A

regularny był istotnie jak zegarek. Każdego ranka wyruszali o tej samej godzinie i

płynęli w to samo miejsce. Tak samo rozkładał na pokładzie i zarzucał na siebie

sprzęt i tak samo w pół godziny napełniał dwie siatki tym, co znalazł na półkach przy

wejściu do zatoki. Ledwie ich boje pojawiały się na powierzchni, Dex wciągał połów

na pokład. Wiedział, że Ricci zszedł niżej, w gąszcz wodorostów, i płynąc z prądem

zamiast pod prąd, zbierał najlepsze okazy. Większość płetwonurków, na wypadek

gdyby się zgubili, wolała, by prąd niósł ich w stronę łodzi, więc zaczynali od drugiej

strony. Ricci dzięki nurkowaniu z prądem mógł przepłynąć w krótszym czasie nad

większym obszarem dna, przez co połów był znacznie lepszy, tylko droga powrotna

trudniejsza i dłuższa. Dex musiał w tym czasie podnieść kotwicę, dać wsteczny i

płynąć wzdłuż pęcherzyków powietrza. Niektórzy nurkowie przyczepiali sobie do butli

linkę zakończoną jaskrawą bójką, gdyż pęcherzyki powietrza znacznie trudniej było

wypatrzyć. Tu jednak było zbyt dużo wodorostów i linka tylko przeszkadzałaby

Ricciemu. Dex spojrzał na zegarek. Za kilka minut Ricci zejdzie na jakieś pięć, może

sześć sążni - zbyt głęboko, by wynurzyć się bez powietrza, a to wkrótce mu się

skończy. Musiał tylko jeszcze trochę poczekać, potem zaś będzie mógł szybko

odpłynąć ze świadomością, że wspólnik topi się pod nim i że płuca pęcznieją mu jak

balony, by w końcu eksplodować niczym przekłute szpilką. Taak, sprzedał Ricciego,

nie było sensu się oszukiwać. Sprzedał go, a teraz właśnie go zabijał. Cóż więcej

można było powiedzieć? Nie miał wyboru. Rzeczywiście nie miał wyboru.
Ale nic nie mogło tego zmienić i nie było sensu się nad tym rozwodzić. Ricci był już

na dnie prawie pół godziny, gdy trafił na skarb. Najpierw wysłał na górę dwie siatki

napełnione jeżowcami ze zboczy, a dopiero potem zszedł poniżej granicy

wodorostów. Jak się przekonał, schodzenie nie było łatwe - zmienne wiatry wywołały

całkiem silne prądy, więc stracił sporo energii, nie chcąc pozwolić, by zniosły go z

kursu. Zmąciły też wodę, unosząc drobiny piasku i inne szczątki, i to do tego stopnia,

że w niektórych miejscach widoczność spadła do pięciu, sześciu stóp. Choć przy

samym dnie warunki poprawiły się, gdy płynął z prądem, widział otoczenie w

promieniu ledwie dziesięciu jardów i zaczął się zastanawiać, czy nie skrócić pobytu

pod wodą. I wtedy właśnie ukazała się nisza. Był to czysty przypadek, jako że od

góry zasłaniał ją szeroki nawis skalny, a sam otwór porastały wodorosty. Gdyby prąd

nie poruszył ich w chwili, gdy przepływał obok nawisu, nie zauważyłby jej tak jak

wcześniej. Podpłynął bliżej, oświetlając okolicę, i rozgarniał wolną ręką długie

background image

wężowate pasma wodorostów. Wśród nich pływały szkoły srebrzystych śledzi i

innych rybek, których nie mógł rozpoznać. Dopiero wtedy zdołał oświetlić wnętrze

niszy i zajrzeć do środka. Promień silnego światła ukazał niewielką jaskinię

sięgającą dwanaście do piętnastu stóp w głąb skały pod nawisem. Otwór wejściowy

był tak wąski, że ledwie mógł się przezeń przecisnąć w akwalungu. Ale niemal całą

jaskinię wypełniały dorosłe, niewiarygodnie duże jeżówce. Każda pozioma czy

pionowa powierzchnia pokryta była trzema, a nawet czterema warstwami stworzeń

siedzących lub powoli przemieszczających się jedno po drugim albo obok drugiego.

By napełnić siatkę, wystarczyło zebrać te, które znajdowały się w pobliżu wejścia,

zostawiając resztę w spokoju, Na wszelki wypadek sięgnął po dłutowaty nóż i

sprawdził zegarek oraz zegar butli. Po krótkiej kalkulacji zapamiętanej ze szkolenia w

marynarce stwierdził, że choć ma dość powietrza, podczas wynurzania będzie musiał

zrobić przerwę na dekompresję. Nie było to coś niesłychanego, ale nie robił tego

często, więc musiał o tym pamiętać. Wpłynął do jaskini, uważając, by nie zahaczyć

butlą o skałę. Mimo że postanowił skończyć z dotychczasowym źródłem utrzymania,

był podekscytowany znaleziskiem, co trochę go zaskoczyło i zarazem rozbawiło.

Prawdopodobnie był to skutek wychowania przez ojca - starał się do końca zrobić coś

dobrze, choć dobrze wykonana praca mogła z równym powodzeniem przynieść

nagrodę, jak i problemy. Z siatką w lewej ręce, a nożem w prawej zabrał się do pracy.

Ponieważ jeżówce pełzały powoli jedne po drugich, w ciągu kilku minut zapełnił

siatkę do połowy i dopiero wtedy miał okazję użyć noża, by zdjąć ze skały naprawdę

dorodne okazy. Aby oderwać stworzenie od podłoża, należało podważyć ostrzem

jego ssawki. Zajęcie było czasochłonne, gdyż zbyt duży nacisk mógł skruszyć muszlę

i zabić jeżowca, co w konsekwencji powodowało straty finansowe, bo na

powierzchnię musiały dotrzeć żywe. Praca ta absorbowała go przez mniej więcej

dwadzieścia minut. Zbierając jeżówce, zaczął się zastanawiać nad błyskiem światła,

który zauważył z łodzi. Mógł go wywołać przedmiot zostawiony przez jakiegoś

żeglarza albo też śmieć wyrzucony przez przypływ. Ale mogło to też być słońce

odbite od okularów lornetki czy lunety celowniczej. Być może doświadczenia

wyniesione z wojska i policji zaowocowały lekką manią prześladowczą lub

nadmiernym rozwojem wyobraźni, ale nie mógł nie brać tej możliwości pod uwagę,

podobnie jak nie mógł jej ot tak sobie odrzucić. Na dodatek przemawiały za tym nie

tylko jego doświadczenia, a to zupełnie zmieniało sytuację. Pete doskonale ocenił

Cobbsa: Ricci wstrząsnął jego światkiem, zupełnie jakby znajdował się w kuli z

płatkami śniegu, które wirują, gdy potrząśnie się zabawką. Tego typu tandetę można

było kupić w każdym sklepie z pamiątkami. Cobbs będzie się dusił w swoim sosie,

dopóki nie odzyska w swoich oczach choć części dumy. I nie tylko w swoich - w

małych miasteczkach wieści rozchodziły się błyskawicznie i strażnik o tym wiedział.

Jeśli nie chciał, by się z niego śmiano, musiał wyrównać rachunki, zanim historia

spotkania na drodze, po stosownym ubarwieniu, zostanie elementem lokalnego

folkloru. W normalnych okolicznościach zaplanowanie takiego rewanżu zajęłoby

trochę czasu, ale Cobbs był narwańcem i czuł się bezkarnie, toteż było znacznie

bardziej prawdopodobne, że zacznie działać jeszcze pod wpływem wściekłości i

spróbuje czegoś równie nie przemyślanego co ekstremalnego. Ricci wrzucił jeżowca

do siatki, zaczął odrywać następnego i rozmyślał dalej. W porządku, należy założyć,

że Cobbs spróbuje czegoś głupiego.
Co w takim razie mógł mieć z nim wspólnego ów refleks światła? Jeśli postanowił go

zabić, miał po temu znakomitą okazję: jako strażnik przyrody mógł nosić broń i miał

dostęp do motorówki, ponieważ zatoka stanowiła część hrabstwa Hancock, którego

tereny patrolował. Wiedział też, gdzie i o jakiej porze można znaleźć Ricciego. Nic

prostszego, jak wcześniej podpłynąć z drugiej strony do wysepki, ukryć tam łódź i

background image

poczekać w krzakach na pojawienie się celu. A w wodzie Ricci był celem, i to

bezbronnym. Cobbs mógł spokojnie poczekać, aż się wynurzy, i zdjąć go jak kaczkę

na strzelnicy, jeśli był wystarczająco dobrym strzelcem. Nie musiał się nawet

pokazywać - wystarczyłby mu dobry sztucer z silną lunetą. Jeśli nie był pewien

swoich umiejętności, mógł podpłynąć bliżej i czekać. To drugie było mniej

prawdopodobne, ale skutek obu był taki sam: Ricci zniknąłby w odmętach i uznano

by go za kolejną ofiarę Penobscot. W ciągu ostatnich lat kilku rybaków i poławiaczy

utonęło, a dwóch czy trzech ciał w ogóle nie odnaleziono, czemu trudno się dziwić,

gdyż obfitość wodorostów i morskich padlinożerców stwarzała warunki zdecydowanie

nie sprzyjające przetrwaniu nieboszczyka. Po czterech dniach przemyśleń Ricci był

pewny, że Cobbs spróbuje go dostać, gdy zakończy nurkowanie. Jeśli nie tym razem,

to na pewno następnym. Pozostawało tylko jedno pytanie: Jaka była w tym

wszystkim rola Dexa? To, że wystawił go na drodze, nie ulegało wątpliwości jego

winę potwierdzała reakcja na pytanie o pilnowanie dzieci. Zachowanie pomocnika -

nerwowy słowotok, zapewnienia, że czuje się winny za to, co spotkało Ricciego,

tarmoszenie brody i to, że ani razu nie spojrzał mu w oczy - było wręcz

podręcznikowe. Niezliczone przesłuchania podejrzanych, gdy pracował w policji,

nauczyły go rozpoznawać takie objawy. Zawsze świadczyły one o oszustwie i

poczuciu winy. Tylko że można być winnym rozmaitych rzeczy i w rozmaity sposób.

Jakoś nie potrafił uwierzyć, by Dex pomógł teraz Cobbsowi wyrównać rachunki,

chyba że nie wiedział, jak drastyczną zemstę zaplanował strażnik. Albo też został do

tego zmuszony sposobami, z których Ricci nie zdawał sobie sprawy. Dex nie miał

łatwego życia ani sytuacji finansowej, a Cobbs i jego przekupni kumple w niebieskich

mundurkach mogli mu je jeszcze bardziej skomplikować. Należało więc założyć, że

Dexter pozostał biernym, ale milczącym świadkiem wszystkiego kimś, z kogo

obecnością Cobbs mógł się w ogóle nie liczyć. Ricci miał tylko dwie możliwości -

mógł albo się wycofać, albo udawać, że nic nie zaszło, i nie zmieniając trybu życia,

uważać i czekać. Wybrał to drugie i wciąż był zdania, że postąpił słusznie. Jeśli

okaże się, że Dex go zdradził albo że gotów jest przyglądać się, jak strażnik będzie

próbował go zabić, tym lepiej: będzie miał pewność. A by zachować wewnętrzny

spokój, musiał ją mieć. Co z tym dalej pocznie, zobaczy, gdy stwierdzi, jak bardzo

pomocnik nadużył jego zaufania. Jeśli zaś chodziło o Cobbsa, należała mu się

nauczka. I to taka, której ani szybko, ani łatwo nie potrafiłby zapomnieć...

Rozmyślania przerwał mu dochodzący z góry pomruk silnika. Dźwięk był rozproszony

i przytłumiony, zdawało się, że dobiega ze wszystkich stron, bo tak właśnie ludzkie

ucho odbiera pod wodą dźwięki o niskiej częstotliwości. Dla wytrenowanego ucha

Ricciego nie ulegało jednak wątpliwości, że był to pracujący na wysokich obrotach

silnik skiffu. W zależności od wiatru Dex zmuszony był czasami korygować kurs, więc

nie było w tym nic dziwnego. Na wszelki wypadek raz jeszcze sprawdził odczyty i

zadowolony wrócił do pracy. Nie miał powodu do pośpiechu: wybrał zabawę w

wyczekiwanie i zamierzał bawić się w nią do końca. Jakikolwiek on będzie. Dex

chciał poczekać, aż na powierzchni przestaną się pokazywać pęcherzyki powietrza

wydychanego przez Ricciego. Ich brak oznaczałby zgon, a wtedy mógłby spokojnie

zawrócić skiff. Napięcie okazało się jednak zbyt duże - cholernie bolał go brzuch i nie

mógł już dłużej czekać i patrzeć. Zresztą nie miało to znaczenia - własnoręcznie

przestawił ciśnieniomierz tak, by pokazywał, że butla jest pełna, podczas gdy w

rzeczywistości została nabita w trzech czwartych. Obliczenie czasu, na jaki starczy

powietrza przy najlepszych warunkach do nurkowania, nie było znowu takie trudne, a

warunki nie były nawet zbliżone do najlepszych. Roiło się od wirów i silnych prądów,

co było widać nawet na powierzchni. Ricci nie miał najmniejszych szans. Przykre

było, że skończy z galaretą zamiast flaków, ale nic już nie można było na to poradzić,

background image

a Dex doszedł do wniosku, że skoro go nie trzęsie, to jest całkiem opanowany. A

nawet bardziej, biorąc pod uwagę to, że musiał stać i czekać, aż wreszcie ten na dole

przestanie oddychać... Nie, cholera, to było zdecydowanie za dużo. Przestawił

przepustnicę, złapał rumpel i z rozwianymi włosami pomknął pod wiatr na miejsce

spotkania z Cobbsem, jakby mógł w ten sposób zostawić za sobą swoją winę i zmyć

ją białą pianą kilwateru.
Ukryty w krzewach koło skały Cobbs obserwował przez lornetkę nadpływający z

północy skiff. Dex pędził z taką prędkością, że wydawało się, iż lada chwila łódka

wystartuje w powietrze niczym rakieta. Strażnik odetchnął głęboko powietrzem

przesyconym zapachem morza i sosen, chcąc zapamiętać tę chwilę w

najdrobniejszych szczegółach. Pragnął wbić sobie w pamięć każdy obraz, dźwięk i

zapach, by móc je przywołać nawet wtedy, gdy będzie już stetryczałym sklerotykiem.

Mógł nie pamiętać, jak się nazywa, ale to wspomnienie chciał zachować do śmierci.

Kilka minut przed pojawieniem się skiffu usłyszał jego silnik pracujący na wysokich

obrotach i z trudem opanował podniecenie, chcąc uniknąć przykrego rozczarowania.

Gdy zobaczył, że Dex jest sam, doznał takiego uczucia, jakby za chwilę miał sięgnąć

stratosfery. Trwało to jedynie moment, wkrótce bowiem napięcie opadło i przyszła

wdzięczność. Był wdzięczny Ricciemu, gdyż dzięki niemu przekonał się, że jest

zdolny do popełnienia morderstwa bez żalu, strachu, wyrzutów sumienia czy

jakichkolwiek innych uczuć poza wszechobecną satysfakcją. Skiff skręcił w prawo i

wpłynął na brzeg. Jego dziób znieruchomiał na piasku za linią przypływu z finałowym

ryknięciem dopełniającym radość Cobbsa, który właśnie wyobrażał sobie, jak Ricci

musiał cierpieć w ostatnich momentach życia. W ciągu kilku sekund od momentu, w

którym Ricci zdał sobie sprawę, że ma kłopoty z zapasem powietrza, jego problem

zmienił się w zagrażający życiu kryzys. Wszystko zaczęło się od wdechu, który

wydawał się nieco trudniejszy od dotychczasowych. Przyczyną mogło być

przemęczenie - w końcu przeszło godzinę poruszał się pod prąd ale prawdę mówiąc,

nie wierzył w to. Był doświadczonym nurkiem i wiedział, że zmniejszanie tempa

wskutek przemęczenia było odruchowe. Wziął kolejny wdech... i jeszcze jeden...

Każdemu towarzyszył coraz większy wysiłek, co w końcu go zaniepokoiło. Sprawdził

ciśnieniomierz. Urządzenie wskazywało, że ma jeszcze ponad tysiąc atmosfer, czyli

jedną czwartą pojemności butli, ale jego ciało i umysł twierdziły coś innego.

Znieruchomiał, unosząc się w pozycji pionowej, i wziął kolejny wdech. Udało mu się

to z najwyższym trudem. Ciśnieniomierz kłamał. Butla była prawie pusta i mogła się

opróżnić lada moment, więc chwilowo nie było ważne, jak mogło do tego dojść. Serce

mu łomotało, poczuł pierwsze objawy paniki i z trudem nad nimi zapanował. Musiał

zachować spokój i po kolei rozwiązywać problemy jeśli nie będzie myślał logicznie,

zginie. I tym razem mógł liczyć wyłącznie na siebie. Wyjął z warg ustnik reduktora, a

z torby na ramieniu wyciągnął zapasową butlę, wypuszczając jednocześnie

powietrze. Na tej głębokości ciśnienie wynosiło niemal cztery atmosfery, więc gdyby

nie nabrał szybko powietrza, naraziłby płuca na zbyt wielkie obciążenie. Czym

prędzej zatem wsunął między zęby ustnik rezerwowej butli, odkręcił zawór i wziął

oddech. A raczej próbował, bo z butli nie wydostała się ani krztyna tlenu. Jakoś nie

bardzo go to zaskoczyło. Zmusił się do zachowania spokoju. Pamiętał, by zajmować

się problemami po kolei. Musiał się wydostać z jaskini. Wróć! Najpierw musiał pozbyć

się wszystkiego, co nie było absolutnie niezbędne do przeżycia. Odczepił siatkę

wypełnioną niemal po brzegi jeżowcami. Z zaskoczeniem stwierdził, że żal mu łupu.

Prawda, połów był najlepszy w jego karierze, ale w tych okolicznościach był też

całkowicie bez znaczenia. Chciał już wyrzucić zapasową butlę, lecz uświadomił

sobie, że fajka może mu się przydać - odczepił ją i włożył do torby. Dopiero wtedy

pozbył się niepotrzebnego pojemnika. Następnie wsparł się oburącz o skałę, którą

background image

przed chwilą oczyścił z jeżowców, i mocno odepchnął. Wypadł z jaskini, próbując

zaczerpnąć oddechu z podstawowej butli. Choć przypominało to wdech przez knebel

lub dłoń blokującą usta, udało mu się napełnić płuca. Dwa kolejne pracowite wdechy

opróżniły ostatecznie butlę. Raz jeszcze opanował panikę, zmuszając się, by powoli

wypuszczać powietrze z płuc. Jedno z podstawowych praw, jakie poznał podczas

szkolenia w Navy SEAL, mówiło, że nurkowanie sprowadza się do wyrównywania

ciśnień. Podstawą było zachowanie równowagi między ciśnieniem zewnętrznym i

wewnętrznym, umysłowym i fizycznym. Normalny człowiek, jeśli ma kłopoty w

wodzie, koncentruje się na tym, by móc jak najszybciej zaczerpnąć powietrza.

Właśnie ten impuls powoduje, że tonący wchodzi ratownikowi na głowę, wpychając

go pod wodę, co przeważnie jest fatalnym w skutkach błędem. Jeśli ktoś nie urodził

się ze skrzelami, musi nauczyć się kontrolować odruchy, chyba że chce się szybko

utopić. Należy skupić się na utrzymaniu równowagi i wykorzystaniu wszystkich

umiejętności do kontrolowania oddechu, by maksymalnie wykorzystać dostępne

źródło tlenu. Zakładając, że się takowe posiada. Jedną z pierwszych lekcji

udzielanych przez instruktora musztry, byłego członka UDT, sierżanta Rackela, była

nauka rozpaczliwej techniki wynurzania bez źródła powietrza. Rackel urodził się w

kombinezonie płetwonurka, a jeśli nie, to robił co mógł, by wywrzeć takie wrażenie.

Metodą, którą pomagał opanować, było swobodne unoszenie. Jeśli nurek pozbędzie

się całego obciążenia, jego wyporność dodatnia wyniesie go na powierzchnię. W

trakcie wypływania należy stopniowo wypuszczać powietrze i utrzymywać pozycję

zwaną popularnie orłem, czyli unosić się z rozsuniętymi szeroko rękami i nogami, by

spowolnić w ten sposób ruch ku górze. Podczas nurkowania powietrze ulega

sprężeniu, a w czasie wynurzania rozprężeniu, więc w płucach zawsze jakieś się

znajdzie. Jeśli ktoś wynurza się szybciej niż sześćdziesiąt stóp na minutę bez

wypuszczania powietrza, ryzykuje, że rozprężone powietrze po prostu go rozerwie.

Głównym problemem Ricciego było to, że znajdował się dziewięćdziesiąt stóp pod

powierzchnią i już od kilku sekund opróżniał płuca. Czas wlókł się w nieskończoność i

Tom zdawał sobie sprawę, że bez względu na szybkość wynurzania nie będzie miał

czego wydychać na długo przed osiągnięciem powierzchni. Nie wspominając już o

przystanku na dekompresję, którego brak mógł spowodować chorobę kesonową. Jej

skutkiem mogła być śmierć, a w łagodniejszej wersji uszkodzenie nerwów lub mózgu.

Tym akurat się chwilowo nie martwił - najpierw należało dotrzeć na powierzchnię przy

życiu, a potem można się było zastanawiać, co jeszcze się zdarzy. Ażeby dotrzeć na

powierzchnię, potrzebował źródła powietrza, które wystarczyłoby mu choć na część

drogi. I być może miał takie źródło. Kompensator, podobnie jak jego płuca, był

niemal zupełnie opróżniony, gdyż poddany był tym samym przeciążeniom. W obu

komorach wyglądającego jak kamizelka ratunkowa urządzenia także znajdował się

sprężony tlen, który tym bardziej zwiększy swą objętość, im bliżej powierzchni się

znajdzie i im niższe będzie ciśnienie wody. Powietrze z płuc, szukając drogi wyjścia,

dąży do nosa i ust, a powietrze z kamizelki do ich sztucznego odpowiednika, czyli

rury zakończonej ustnikiem, gdyż ma ona większą średnicę. Zapas wystarczający na

trzydzieści do czterdziestu sekund pozwoliłby mu dotrzeć na sześćdziesiąt stóp. A

stamtąd być może zdołałby wynurzyć się swobodnie. Nie było to pewne, ale tylko ta

jedna szansa dzieliła go od wąchania kwiatków od spodu i od uroczystego pogrzebu.

Choć pogrzeb wcale nie musiał być uroczysty, biorąc pod uwagę, jak skończyła się

jego policyjna kariera. Zrobił gwałtowny obrót w lewo, by łatwiej sięgnąć do ustnika

rury umieszczonej na ramieniu. Resztką oddechu przedmuchał ustnik i spojrzał w

górę. Najbezpieczniejsze byłoby wynurzenie na plecach z uniesioną ręką, by móc

dostrzec i odepchnąć się od każdej potencjalnej przeszkody. W dodatku wtedy rura

byłaby ponad jego głową i ciśnienie wody wypchnęłoby z niej powietrze. Teraz jednak

background image

musiał jak najszybciej przejść od teorii do praktyki, bo przed oczyma zaczynały mu

migać czarne płaty, a żyły na skroniach pulsowały żywym bólem. Zagryzł zęby na

ustniku, wcisnął palcem zawór i wciągnął powietrze, nie puszczając go. Do jego płuc

wpłynął słaby strumień tlenu. Ledwie wystarczył, by Ricci przestał się dusić, lecz

mimo to był bezcenny. Wypuścił je ustami i powoli wciągnął powietrze z rury. Tlen

oczyścił mu trochę umysł. Czas było ruszać. Pozbył się pasa z ciężarkami i

obciążników przy kostkach. Nim zniknęły wśród wodorostów, woda porwała go i

wypchnęła w górę z oszałamiającą prędkością.
15

RÓŻNE MIEJSCA

22 KWIETNIA 2001

- Comment ca va, Rollie?

- Gdy do mojego pokoju wchodzi piękna kobieta, która mówi po francusku i

przyleciała ze Stanów, to jak się mam czuć? Muszę się czuć dobrze, no nie? Megan

uśmiechnęła się, zamykając za sobą drzwi.
Thibodeau na wpół siedział oparty o uniesioną część szpitalnego łóżka. Kobieta

dostrzegła dren umieszczony w podbrzuszu rannego i stojak z kroplówką podłączoną

do jego ramienia. Rollie wskazał brodą dużą brązową torbę z papieru, którą Meg

wzięła na kolana, gdy usiadła na krześle stojącym po prawej stronie łóżka. - Powiedz

mi, że masz tam King Cake ze święta mardi gras albo trochę sosu z aligatora, a

przysięgam, że poproszę cię o rękę. - Naprawdę istnieje coś takiego jak sos z

aligatora? - Mógłbym go jeść codziennie.
- Ugh - skrzywiła się i postawiła torbę obok krzesła. - Cajunowie muszą mieć żelazne

żołądki. - Gdyby tak nie było, już byłbym martwy, kochanie. Według łapiduchów,

pocisk, który mnie trafił, powinien przejść prosto przez brzuch i rozerwać mi aortę.

Odchyliły go wnętrzności i w efekcie zamiast wykrwawić się na śmierć, straciłem tylko

kawałek jelita grubego i śledzionę. - Tylko?
Thibodeau wzruszył nieznacznie ramionami.
- Jak człowieka postrzelą w brzuch, zawsze są jakieś straty. - Bardzo cię boli? - Da

się wytrzymać. Konowały twierdzą, że największym problemem może być infekcja,

bo śledziona pomaga zwalczać bakterie we krwi. Uważają, że wątroba i pozostałe

organy przejmą tę funkcję, ale nie od razu. - Rollie umilkł i poprawił się na poduszce.

Widać było, że robi co może, by nie krzywić się przy tym z bólu. - Dobra, koniec

pogawędki o podrobach - podsumował, nieruchomiejąc. ,To co jest w tej torbie i co z

moją propozycją ślubu? Pod warunkiem, jak wspomniałem, że masz ten sos. Megan

uśmiechnęła się ponownie. - Zaraz do tego wrócimy, obiecuję. - Pochyliła się i

pogładziła go po ramieniu. - Lekarze dobrze cię traktują? - Ujdzie. Tylko ciągle mnie

badają i wypytują. - Za to biorą pieniądze. Miałeś piekielny tydzień, Roi. - Ale

jeszcze żyję. - Spoważniał. - Nie wszyscy mieli tu tyle szczęścia. - Nie wszyscy -

przyznała. - Przykro mi, że straciłeś tylu ludzi. Przez moment milczał, po czym powoli

skinął głową. - Jak powiedziałaś, to był piekielny tydzień, i to nie tylko dla obsady

tych zakładów. - Oblizał wargi. - Słyszałaś o tej katastrofie kolejowej niedaleko

wybrzeża? - Mówili w wiadomościach. Straszny wypadek.
- Ostatnio wszędzie w okolicy leją się całe litry krwi. Zastanawiam się, kiedy z nieba

zaczną spadać żaby, komary, czy co tam jeszcze. Potrząsnęła głową.

Nie jestem religijna - stwierdziła. - Ale nie sądzę, by zdarzenia, o których mówimy,

spowodował palec boży. Rollie wzruszył ramionami.

background image

- To może w taki sposób Bóg pokazuje nam, co o nas sądzi. Pismaki, o których

mówiłaś, podawali może, jak się czuje ta dziewczynka? Wiesz, ten dzieciak, który... -

Daniella Costas - przerwała mu Meg. - Ostatnio słyszałam, że czuje się dobrze i jest z

którymś z rodziców. Bon. Gdybym był jej ojcem, poczekałbym, aż maszynista

wyzdrowieje, a potem zabiłbym go gołymi rękami. - On utrzymuje, że to nie jego wina.

- A kogo?

Nie kogo, tylko czego - poprawiła go. - Maszynista twierdzi, że zawiodły

urządzenia. Rollie milczał przez chwilę, zastanawiając się nad czymś, po czym

ponownie wzruszył ramionami. - Nieważne - stwierdził w końcu. - A przechodząc do

rzeczy, nie mam nic przeciwko twoim odwiedzinom, ale odkąd dowiedziałem się, że

jesteś w drodze, zastanawiam się, po co przyleciałaś. - Roger uważa, że mogę się tu

przydać, dopóki nie wyzdrowiejesz. Ale miałam też swoje powody, by się z tobą

spotkać, Rollie. Jeden z nich jest w tej torbie. Chcę ci go dać. Powiadasz, że

zasłużyłem na prawdziwy prezent?
Przytaknęła.

- I to bardzo specjalny. Wiem, że go docenisz.

Thibodeau przyglądał się jej w milczeniu. W drzwiach pojawiła się pielęgniarka,

obrzuciła pokój krótkim, ale dokładnym spojrzeniem, wycofała się na korytarz i

kontynuowała obchód. Megan poczekała, aż zamknie za sobą drzwi, i sięgnęła do

torby.Pete Nimec powiedział mi, że chciałeś swojego stetsona i że lekarze nie

pozwalają ci go jeszcze nosić. Ranny wyprostował się odruchowo.

Przyniosłaś mi mój kapelusz?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie byłam w twoim mieszkaniu i nigdy nie łamię zasad szpitalnych - odparła,

wyjmując z torby przedmiot owinięty w cienki papier. Delikatnie złożyła pakunek na

kolanach Thibodeau. - Cokolwiek to jest, ma kształt kapelusza - ocenił, nie

dotykając. - Z tego co wiem, zabronili ci nosić stetsona. O innych markach nie było

mowy. - Uśmiechnęła się przekornie. - Może przestałbyś się męczyć i sprawdził, czy

ten się nada wzastępstwie? Rollie zmarszczył brwi i odwinął papier. Westchnął

głośno.

Szary kawaleryjski kapelusz był stary i tak znoszony, że ledwie utrzymywał kształt.

Miejscami materiał wypłowiał, a czarny skórzany pasek pod brodę przetarł się i

popękał, lecz złotoczarny pleciony sznur otaczający denko i zakończony metalowymi

żołędziami pozostał prawie nie naruszony, podobnie jak jedwabna wstążka

stanowiąca jego tło. W doskonałym stanie były też złote skrzyżowane szable

kawaleryjskie spinające denko z uniesionym z jednej strony rondem. Thibodeau

spojrzał podejrzliwie na ofiarodawczynię. - Jeśli to nie to, co myślę, to gdy powiem o

tym głośno, zrobię z siebie durnia. - Nie zrobisz - odparła Megan. - Kapelusz należał

do mojego pradziadka, który służył w Pierwszej Ochotniczej Kawalerii Teddy’ego

Roosevelta. - Mon Dieul - Rollie z podziwem przejechał palcem po wnętrzu denka. -

Surowi Jeźdźcy. Przytaknęła.
- „Daleko lepiej jest odważyć się na rzeczy wielkie i zdobyć chwałę, nawet jeśli pozna

się smak klęski, niż równać się z ubogimi duchem, którzy ani wiele nie cierpią, ani

wiele się nie radują...” - „...bo żyją w szarości, nie znając ni klęski, ni zwycięstwa”

dokończył Thibodeau. - Nie wiem, co powiedzieć, Megan... Naprawdę, nie wiem.
Uśmiechnęła się.
Taylor Breen w pół roku zamienił rakietę tenisową na karabin i wylądował na Kettle

Hill. Wstąpił do jednostki na osobistą prośbę Teddy”ego Roosevelta i choć był

profesorem Yale, wziął urlop, by walczyć z Hiszpanią... - Umilkła, nie przestając go

background image

obserwować. - Rollie, mam do ciebie prośbę... Nie będę cię zmuszać, ale przyznam,

że wolałabym już teraz znać twoją decyzję. Spojrzał jej prosto w oczy. Chodzi o

robotę Maxa Blackburna? - spytał się.
Przytaknęła.
- Gdy kilka tygodni temu rozmawialiśmy o tym, powiedzia łeś, że potrzebujesz trochę

czasu, żeby się zastanowić, czy chcesz brać na siebie taką odpowiedzialność... - I

czy Pete Nimec chce, żebym ją na siebie wziął. Uważałem, że ma na myśli kogoś

innego i że pod tym względem nie możecie dojść do porozumienia. - Rzeczywiście

miał i nie mogliśmy się porozumieć, ale sytuacja się zmieniła. Częściowo z powodu

tego, co się wydarzyło i jak na to zareagowałeś. - Nimec też tak uważa?
- Rozmawialiśmy przed moim odlotem do Brazylii. I osiągnęliśmy wstępne

porozumienie.
- Coś mi się zdaje, że w tej propozycji jest jakiś haczyk. Megan roześmiała się. -

Jestem kobietą.
- Zauważyłem. To co z tym haczykiem?
- Powiem ci, jeśli ty mi powiesz, co zdecydowałeś. Thibodeau przyglądał się jej przez

chwilę, po czym przeniósł wzrok na kapelusz i po chwili nałożył go ostrożnie. -

Pasuje? - spytał.
- Doskonale.

- Wyjdziesz za mnie?

Nie.

Wzruszył ramionami.

- I tak mogę przyjąć twoją ofertę. Choćby dlatego, żeby nie mieć już nocnych zmian.

Megan lekko uścisnęła jego dłoń leżącą na łóżku. Gratuluję.

I?

Uśmiechnęła się do niego. - I haczyk polega na tym...
16

WYBRZEŻE MAINE

22 KWIETNIA 2001

Dobrze się przyjrzałeś? Jesteś pewien? - spytał Cobbs, żując gumę. - Chodzi mi o

to, czy obserwowałeś cały czas. Dex strzepnął z rękawa kurtki nie istniejący kurz.

Może dziesięć minut temu wysiadł z łodzi, a w tym czasie Cobbs zdążył zadać to

pytanie w ten czy w inny sposób z dziesięć razy.Powiedziałem ci, że załatwione. Co

jeszcze mam ci powiedzieć? Spojrzenie Cobbsa było niczym pogardliwy

szturchaniec. Mężczyzna miał na sobie mundur strażnika i kapelusz. Z szyi zwisała

mu lornetka, a w dłoni trzymał remingtona model 870 kaliber 20 ze składaną

metalową kolbą.Chcę, żebyś mi opowiedział, co widziałeś - oznajmił. Dex oblizał

wargi. W pobliskim lesie coś zaskrobało po pniu, więc obejrzał się odruchowo. Na

gałęzi klonu siedziała wiewiórka, ruszając ogonem i ogryzając jakiś smakołyk, który

trzymała w przednich łapkach. Nie przeszkadzało jej to uważnie obserwować obu

stojących poniżej ludzi. Popatrzył na Cobbsa. - Najważniejsze jest to, czego ani ty,

ani ja nie widzieliśmy powiedział. - Czyli co?
- Czyli to, że ja nie widziałem więcej pęcherzyków powietrza, a ty głowy Ricciego

wyskakującej na powierzchnię. Na wet przez te twoje szkiełka. Strażnik przyglądał

mu się, poruszając miarowo szczękami. Stali w cieniu skalnego odłamu, który dotykał

z jednej strony niewielkiej piaszczystej plaży będącej miejscem spotkania.

background image

No to podsumujmy to zasraństwo, żebym miał pełen obraz sytuacji - powiedział.

Dex westchnął z rezygnacją i przytaknął.

Czekałeś, dopóki bąbelki wydostawały się na powierzchnię - powiedział Cobbs.

Dex skinął głową.

A kiedy przestały się pojawiać, zawróciłeś i przypłynąłeś tutaj. Mężczyzna

przytaknął po raz trzeci.
- Czyli mówiąc inaczej - rzucił strażnik i potrząsnął strzelbą - nie muszę tam popłynąć

i rozwalić go, jak się tylko wynurzy. - Właśnie to próbuję ci wytłumaczyć. - Dex był

wyczerpany i czuł do siebie większe niż kiedykolwiek obrzydzenie. Cobbs

obserwował go przez dłuższą chwilę z miną, która wskazywała, że ma ochotę na

kolejną rundę pytań, ale zmienił zdanie. Przesunął językiem gumę do żucia i wypluł ją

na kamienie.No to pozbyliśmy się naprawdę zasranego dupka - stwierdził.
Ricci wynurzył się akurat wtedy, gdy był już pewny, że nie ma czym oddychać i że

utopi się o kilka stóp od powierzchni. Wyczerpany, leżał na plecach i wentylował

płuca. Jak dotąd nie odczuwał żadnych symptomów choroby kesonowej, co

bynajmniej nie oznaczało, że może wykluczyć tę możliwość. Pierwszym objawem był

zazwyczaj przenikliwy ból stawów, który mógł się pojawić w ciągu minut lub nawet

godzin po wyjściu z wody. Wywoływał go azot obecny w krwiobiegu. Cząsteczki gazu

gromadziły się w tkankach tłuszczowych i dlatego Ricci ćwiczył regularnie, choć nie

informował o tym kobiet, na których robiła wrażenie jego sylwetka. By uniknąć

gromadzenia azotu we krwi, w trakcie wynurzania stosowano przerwy

dekompresyjne. W ten sposób wydalano azot przez drogi oddechowe. Pozwolił sobie

na kilka minut odpoczynku, by odzyskać siły, ale miał świadomość, że jest to luksus,

na który go nie stać. Nie był bezpieczny. Choć nie mógł dostrzec skiffu, wiedział, że

ktoś czeka, aż się wynurzy. Nie miał pewności, czy wypatrują go z brzegu, czy ze

skiffu, ale nie zamierzał ryzykować. Nie miał pojęcia, jak daleko zniósł go prąd, więc

rozejrzał się i dwukrotnie sprawdził swoje położenie za pomocą kompasu. Okazało

się, że wypłynął około stu jardów na południowy wschód od wejścia do zatoki. Brak

skiffu nie zaskoczył go spodziewał się, że tak będzie. Co więcej, podejrzewał, dokąd

popłynął Dex. Ponieważ oddech wrócił do normy, poczekał na wszelki wypadek

jeszcze dwadzieścia sekund, wyjął z torby ośmiocalową fajkę i wsunął ustnik między

zęby. Przedmuchał rurkę, opuścił głowę pod wodę i popłynął do brzegu. Poruszał

wyłącznie nogami, by nie zmącić powierzchni, a jedynym znakiem zdradzającym jego

ruch był prujący fale wylot plastikowej rurki. To się nazywało „mieć pecha”. Dwa razy

w ciągu ostatnich dni został wystawiony i w obu wypadkach, gdy doszło do

konfrontacji, miał przeciw sobie dwóch przeciwników. Tyle że tym razem nie mógł

liczyć na niespodziewaną pomoc Pete’a Nimeca. Przyklęknął za krzakiem jałowca,

jakieś pięć jardów od skały, którą zapamiętał z pokładu łodzi, i słuchał, jak Dex z

Cobbsem uzgadniają oficjalną wersję jego zniknięcia. Była prosta, acz

prawdopodobna: przemądrzały mieszczuch Ricci od dawna nurkował, nie pozwalając

skromnemu fachowcowi z okolicy właściwie obsługiwać i sprawdzać swego sprzętu.

Dex kilkakrotnie próbował wytłumaczyć mu, że źle robi, ale po kolejnej kłótni przestał.

Płetwonurkowie często wpadali w tarapaty przez własną lekkomyślność i na pewno

będą w nie wpadać w przyszłości. Jeśli ciało nie wypłynie, będzie to koniec sprawy.

Jeśli natomiast - co było znacznie mniej prawdopodobne - wypłynie, zanim kraby,

ryby i homary rozszarpią je na strzępy, autopsja wykaże, że zmarł z braku tlenu na

skutek wadliwego działania ciśnieniomierza butli. Nikt nie będzie podejrzewał

sabotaż, gdyż wszyscy odbiorcy poświadczą, że Dex i Ricci byli w doskonałej

komitywie. Na dodatek, skoro zeznania będzie spisywał szeryf lub któryś z jego

background image

zastępców, a potwierdzał Cobbs, za powód zniknięcia Ricciego Dex mógł podać

porwanie przez UFO, atak yeti czy zderzenie z Latającym Holendrem i też nie będzie

głupich pytań. Na swój sposób byli genialni, a ich plan spalił na panewce tylko

dlatego, że miał lepiej rozwinięty instynkt samozachowawczy, niż sądzili. Jego

błędem, i do tego Ricci przyznawał się ze wstydem, było to, że nie przewidział, jak

dalece Dex da się zmusić do kolaboracji. Znał jego i jego wady i choć nie można było

ich nazwać przyjaciółmi, to wspólnikami byli dobrymi. Wszystkiemu winne było to, że

zawsze uważał, iż człowiek z natury jest dobry - nawet lata, które przepracował w

policji, kiedy to miał okazję poznać najciemniejsze i najpodlejsze strony ludzkiej

natury, nie wyleczyły go do końca z tego idealizmu. Tym razem o mało co

przypłaciłby złudzenia życiem. Oddychał cicho, pozostając w bezruchu i obserwując

obu mężczyzn rozmawiających na niewielkim kamienistym spłachetku obok głazu.

Zaszedł ich z boku przez las i znajdował się za plecami Cobbsa. Strażnik zwrócony

był twarzą ku plaży, natomiast Dex patrzył na wyspę. Gdy uzgadniali szczegóły

oficjalnej wersji, Tom dopracował własny plan. Niewyszukany, ale dobry. Cobbs był

uzbrojony. Ricci spodziewał się sztucera z lunetą, tymczasem mężczyzna miał

strzelbę, która na niewielką odległość była znacznie groźniejsza, więc musiał zostać

wyeliminowany pierwszy.
Tym razem Ricci nie mógł przytrzymać Cobbsa drzwiami pikapa, ale

remington stanowiłby problem tylko wtedy, gdyby funkcjonariusz

zdołał go użyć. Dex, z tego co widział, nie był uzbrojony, toteż

był znacznie łatwiejszym przeciwnikiem. Największy atut Ricciego

stanowiły zaskoczenie i umiejętność szybkiego oraz skutecznego

trafienia przeciwnika w czułe miejsce. Maskę, płetwy i resztę

sprzętu zostawił w lesie, zatrzymując sobie jedynie noże i

kombinezon. Nóż do podważania jeżowców był nieprzydatny w ataku,

więc nie wyciągnął go z pochwy. Za to normalny, o obustronnym,

ostro zakończonym ostrzu był groźną bronią; Tom trzymał go w

prawej dłoni. Powiał wiatr i Ricci ruszył przed siebie,

korzystając z narastającego szelestu liści i gałązek. Gdy bryza

ucichła znieruchomiał, czekając na kolejny podmuch. Wracały

nawyki wyuczone lata temu podczas treningów w Navy SEAL - gdy się

do kogoś podkradał, przestawiał nogi jedną przed drugą i najpierw

powoli opuszczał palce, sprawdzając, czy nie stąpa na gałęzie,

kamienie, suche i liście lub cokolwiek, co mogło zdradzić jego

obecność albo naruszyć jego równowagę. Dopiero potem stawiał

resztę stopy. Co kilka kroków zmieniał kierunek ruchu, by krzewy

czy wysoka trawa poruszały się naturalnie w jedną stronę i nie

zwracały niczyjej uwagi. Wiatr znowu przestał wiać, więc raz

jeszcze znieruchomiał. Dex i Cobbs wciąż rozmawiali, a od pleców

tego ostatniego dzieliły go trzy stopy. Jeszcze jeden podmuch,

a zaatakuje i może zdoła rozbroić strażnika, nim ten zdąży

wystrzelić... I wtedy wiewiórka wszystko zepsuła. -

...żeby wszystko wyglądało naturalnie, powinieneś poczekać jeszcze dwie godziny i

dopiero wtedy zadzwonić do mnie i do biura szeryfa - wyjaśnił Cobbs. - Załatwię to

jak każde inne... Umilkł i spojrzał pytająco na Dexa. Ten patrzył na drzewo, na którym

chwilę wcześniej dostrzegł wiewiórkę. Zwierzątko, zaalarmowane już obecnością

jego i strażnika, nagle zeskoczyło z gałęzi i pognało w górę pnia, robiąc przy tym

mnóstwo hałasu i wypuszczając szyszkę z pyszczka. Nie ulegało wątpliwości, że coś

je przestraszyło, a jego reakcja zdenerwowała Dexa, który od dawna już miał napięte

nerwy. Opuścił wzrok na rosnące pod drzewem jałowce i kilka stóp za Cobbsem

background image

dostrzegł to, co przegoniło wiewiórkę. Zobaczył nieboszczyka gotowego skoczyć na

nich z półprzysiadu i ściskającego w garści długi nóż. Zbladł natychmiast i otworzył

usta, ale był zbyt zszokowany, by wydobyć z siebie artykułowany dźwięk. Pisnął więc

jedynie i gorączkowym gestem wskazał Ricciego. Cobbs nie miał pojęcia, co się

dzieje, ale przerażenie Dexa aż nadto mu wystarczyło. Nie tracąc czasu na pytania,

obrócił się na pięcie, uniósł broń i wycelował tam, gdzie wskazywał pomocnik nurka.

Tom Ricci miał właśnie skoczyć, gdy usłyszał wiewiórkę gnającą na czubek klonu.

Odgłosy ucieczki zaalarmowały Dexa, który spojrzał na drzewo, potem na krzewy, a

w końcu dostrzegł go i wytrzeszczył oczy. Nie było czasu do stracenia. Skoczył, gdy

Dex wskazał krzaki, a na ułamek sekundy przed obrotem Cobbsa, i pochylony nisko

przemknął pod lufą strzelby. Strażnik natychmiast wypalił, ale gruby śrut przeleciał

nad głową Ricciego, trafiając w pień i rozsiewając wokół drzazgi oraz liście. Odrzut

cofnął Cobbsa, lecz mężczyzna zachował zadziwiająco zimną krew i zdążył

przeładować broń, nim Tom go dopadł. Usłyszawszy charakterystyczny dla tego

rodzaju strzelb dźwięk towarzyszący przepompowywaniu naboju do komory

zamkowej, Ricci zrobił dwa kroki prawie na kolanach i wyprostował się gwałtownie,

łapiąc lewą ręką za lufę i unosząc ją ku szczytom drzew. Cobbs nacisnął spust i

kolejny ładunek stalowych śrucin poleciał w niebo, nie robiąc nikomu krzywdy. Nie

puszczając lufy, Tom trzasnął strażnika prawym przedramieniem w szyję i zaraz

potem prawym łokciem w szczękę. Jednocześnie wykręcił strzelbę ostro w lewo.

Głowa Cobbsa odskoczyła, a z ust popłynęła krew. W następnej chwili jego twarz

wykrzywił grymas wściekłości. Nie puścił co prawda strzelby, Ricci był jednak zbyt

blisko, by mógł zrobić z niej użytek. Ten ostatni zaskoczony był uporem i wolą walki

Cobbsa, ale adrenalina i złość stanowiły skuteczną mieszankę dającą siłę i upór. To

nieco komplikowało sprawy, bo należało skończyć ze strażnikiem, nim Dex włączy

się do walki. Ricci pchnął niespodziewanie Cobbsa w pierś i zmusił do cofnięcia. Gdy

dzieliło ich pół kroku, wpakował mu prawy łokieć w żołądek, a kiedy strażnik zwinął

się w kłębek, jęcząc z bólu, wyszarpnął mu w końcu strzelbę, kucnął i wbił nóż w jego

śródstopie. Ostrze przebiło but, ciało i podeszwę i zagłębiło się na sześć cali w

ziemię. Cobbs zawył jak zranione zwierzę. Wycie stało się jeszcze głośniejsze, gdy

spróbował podnieść stopę i zrozumiał, że nie zdoła tego dokonać. Oczy wyszły mu na

wierzch, a twarz spurpurowiała, kiedy spojrzał w dół i zobaczył krew płynącą z buta

wokół trzonka noża. Histeryczny wrzask sięgnął zenitu i załamał się w płacz.Zobacz,

co mi zrobiłeś! - zaskomlał, opadając na kolano zdrowej nogi. Krew i łzy

błyskawicznie stworzyły na jego twarzy groteskowy makijaż, a nagła utrata

wyrazistości mowy świadczyła, że miał albo złamaną, albo wybitą szczękę.O kurfa...

O Jeszu... Czosz ty, kurfa, szrobił?! Ricci zignorował go. Kątem oka dostrzegł nagły

ruch z lewej. Wyprostował się, robiąc jednocześnie półobrót, lecz przekonał się, że

nie może być mowy o ataku - Dex uciekał, roztrącając gwałtownie krzewy. Ruszył za

nim, nie wypuszczając z rąk odebranej Cobbsowi broni. Dex miał niewielką

przewagę, lecz panika powodowała, że biegł na oślep. Co chwilę wpadał na gałęzie i

krzaki i potykał się o korzenie. Mimo że kombinezon krępował mu ruchy, Tom dopadł

go po niecałej minucie.Stój, Dex! Ani kroku dalej! - warknął, przeładowując broń. Nie

żartuję! Mężczyzna znieruchomiał pod rozłożystymi gałęziami świerka. Dyszał tak ze

zmęczenia, jak i ze strachu.Odwróć się! - polecił Ricci. - Powoli! Pomocnik wykonał

polecenie.
Tom podszedł do niego, trzymając palec na spuście uniesionej lekko strzelby. Dex

stał przygarbiony, z włosami zlepionymi potem i przyklejonymi do policzków i karku.

Przez moment spoglądał na Ricciego, lecz po chwili wbił wzrok w ziemię. Tom

wsunął mu lufę pod brodę i zmusił do uniesienia głowy.Spójrz na mnie! - zażądał,

unosząc ją jeszcze wyżej. - Po patrz mi w oczy! Dex zrobił, co mu kazano.

background image

Po pierwsze, jesteś chciwym wszarzem - poinformował go. Dex milczał, ale zaczęły

mu drżeć usta, a spod czapki popłynęły strużki potu. Po drugie, próbowałeś mnie

zabić. Tym razem Dexter próbował coś powiedzieć, lecz Ricci uciszył go dźgnięciem

lufy.Mogę ci przerobić łeb na sałatkę mięsną, więc lepiej po zwól mi gadać - ostrzegł.

Tamten zamknął usta. Jakiś czas stali w milczeniu, a zmieniały się jedynie cienie

rzucane na ich twarze przez poruszane wiatrem liście i gałązki.Zawsze dzieliliśmy

zysk po połowie, a ja nie miałem nic przeciwko temu, że ryzykuję, jak długo

pilnowałeś mojego tyłka i robiłeś, co do ciebie należy - odezwał się wreszcie Ricci.

Ale ty dogadałeś się z Cobbsem i wystawiłeś mnie jemu i Phippsowi. A potem

pomajstrowałeś przy ciśnieniomierzu, żebym się nie zorientował, że mam pustą butlę.

I opróżniłeś rezerwową. Zamiast przyjść i powiedzieć, że Cobbs ci się naprzykrza, na

co byśmy coś poradzili i ustawili gnojka, skumałeś się z nim i próbowałeś mnie zabić.

- Zamilkł i tym razem ciszę przerywało tylko dobiegające z oddali płaczliwe skomlenie

Cobbsa. - Jestem ci coś winien, Dex. Zasłużyłeś na odstrzał i możesz mi wierzyć, że

mam na to wielką ochotę. Dex stężał. Oddychał szybko i płytko, a na policzkach

wykwitły mu czerwone plamki. Ricci przyglądał mu się przez kilka sekund, po czym

potrząsnął głową i opuścił broń.Uspokój się - powiedział. - Pospieszyliście się. Gdyby

nie wasz pośpiech, zostałbyś jedynym właścicielem najbogatszego w jeżowce

miejsca w okolicy, które właśnie odkryłem. Dostałem propozycję i zdecydowałem się

ją przyjąć, co oznacza wyprowadzkę. Wystarczyło, żebyście poczekali do popołudnia,

bo wtedy wszyscy dowiedzą się, że wystawiam dom na sprzedaż. Zapadła kolejna,

tym razem dłuższa i cięższa cisza. Dex wyglądał na pogodzonego z losem i

przybitego, ale Ricci podejrzewał, że w pewien sposób jest to poza - pomocnik nie

czuł żalu czy wstydu z powodu tego, co zrobił, i jedynie w części zdawał sobie

sprawę ze swej winy. Uważał się za ofiarę, co go rozgrzeszało i usprawiedliwiało

jego postępowanie. Wstydził się głównie tego, że dał się złapać.Cobbsa też nie zabiję

- poinformował go z niesmakiem Ricci. - Biorę skiff i radzę wam odczekać z

piętnaście minut, nim odpłyniecie jego łodzią. Zawieź go do szpitala, ale pamiętaj: o

mnie ani słowa. Albo, daję ci słowo, wrócę i zapłacisz za wszystko. Cisza. Ricci

poczuł, że ogarnia go obrzydzenie i że lada chwila straci panowanie nad sobą. -

Wskazał lufą skałę za swoimi plecami i warknął:Zejdź mi z oczu! Dex zawahał się

sekundę, jakby chciał coś powiedzieć, tylko nie bardzo wiedział co lub bał się ataku

furii Ricciego. W końcu po prostu skinął głową, obszedł go i ruszył między

drzewa.Jeszcze jedno, Dex! Mężczyzna zatrzymał się i obejrzał przez ramię.

Nie martw się - rzucił Ricci. - Jestem pewien, że wyrzuty sumienia cię nie zabiją.

17

RÓŻNE MIEJSCA

22 KWIETNIA 2001

Harlan DeVane i Kuhl siedzieli naprzeciwko siebie przy trzcinowym stoliku na

werandzie domu Amerykanina. Gospodarz kładł pasjansa, obserwując czerwone

słońce zachodzące nad boliwijską puszczą tropikalną. - Co o nim sądzisz? - spytał,

nie podnosząc oczu znad kart. - Urządzenie powinno spełnić nasze oczekiwania.

Jesteśmy prawie gotowi do ostatecznej rozgrywki - odparł Kuhl. DeVane odwrócił

kartę i obejrzał ją uważnie. Był to walet karo. Położył go na królową trefl. - Próba,

zdaje się, wywarła na tobie nadzwyczajne wrażenie - zauważył. - Owszem - przyznał

Kuhl. - Zniszczenia składu przeszły wszelkie oczekiwania. DeVane uniósł wzrok znad

stolika.

Fascynuje mnie nacisk, jaki kładziesz na masakrę będącą rezultatem tej próby,

Siegfriedzie. Wiesz, co mnie najbardziej zainteresowało, kiedy słuchałem twojej

relacji? Kuhl przyglądał mu się bez ruchu. Nie odpowiedział. Po jego minie nie

background image

sposób było się zorientować, czy zastanawia się nad odpowiedzią, i DeVane byłby

zaskoczony, gdyby jakąkolwiek usłyszał. Naprawdę skuteczny drapieżnik nie

odkrywa nigdy tego, co myśli, ani też tego, czy w danej chwili w ogóle myśli. Czy ktoś

potrafi poznać umysł rekina albo pytona?Światło sygnalizacyjne przy torach - odparł

DeVane. Widziałeś, jak się zapala kilka sekund po katastrofie, a to ozna cza, że nie

zostało w ogóle uszkodzone. Gdy ustały zakłócania pola elektromagnetycznego,

zaczęło właściwie funkcjonować. A to z kolei znaczy, że nie tylko nikt nie będzie mógł

odkryć powodów, dla których przestało działać, ale w ogóle nikt nie będzie

podejrzewał uszkodzenia, bo nie ma żadnych jego śladów. Czyli nie można ustalić

powodów wykolejenia się pociągu, a co za tym idzie, powiązać katastrofy z nami.

Uważam, że to niezwykle ważne z punktu widzenia naszego głównego celu. Oczy

Kuhla były niczym okna otwarte na lodowiec.Gdybym nie uznał, że to ważne, nie

umieściłbym tego w raporcie - powiedział spokojnie. - I dlatego pogratulowałem ci

dokładności. - DeVane ponownie przyjrzał się kartom na stole i przełożył piątkę kier

na szóstkę trefl. - Naturalnie, choć nie musisz wyjaśniać, dlaczego wybrałeś taki cel,

przyznaję, że mnie to zaintrygowało. Tak? DeVane skinął głową.
Zastanawiam się, dlaczego ekspres, a nie pociąg towarowy. Dlaczego w przepaść

wpadło kilkuset ludzi zamiast kilkuset krów czy iluś tam pni, skoro ani trupy, ani ich

liczba nie były istotne dla wyników próby? - Odkrył kolejne trzy karty i dodał:
- I nagle znalazłem odpowiedź. Jak to mówią, olśniło mnie. Kuhl milczał.
Amerykanin spojrzał na niego.

- Znasz obrazy Breughla lub Hieronymusa Boscha?

Najemnik potrząsnął głową.

- Nie interesuję się sztuką.

Może nie, ale istnieje szansa, że akurat ich prace będą stanowiły wyjątek, jeśli je

zobaczysz. Sąd Ostateczny, Triumf Śmierci albo Żebracy... to dzieła pełne

doskonałego diabelstwa, że przekształcę słowa poety, który szczególnie podziwiał

Breughla. - DeVane uśmiechnął się. - O obu niewiele wiadomo, a większość ich

obrazów nie jest datowana. Wiemy, że żyli w odstępie mniej więcej stu lat. Można

jedynie spekulować, kto zamawiał ich obrazy, co chciał na nich zobaczyć albo czy

malowali raczej dla siebie niż dla swych opiekunów, ale ich style i wielka wyobraźnia

są wyjątkowe i w owych czasach musiały trącić herezją. Kiedy widzi się obraz

Boscha nie trzeba podpisu, by rozpoznać autora. Sama praca jest jego podpisem.

Kuhl spojrzał mu prosto w oczy.
- Wciąż nie rozumiem.

DeVane uśmiechnął się lekko.

- Sądzę, że jednak rozumiesz, i to pomimo mojej okazjonalnej

skłonności do zbyt kwiecistych opisów. Jeśli okazałem ci brak

szacunku, przepraszam, bo nie miałem takiego zamiaru. Wręcz

przeciwnie. Uważam cię za mistrza, niewidzialnego artystę,

którego dzieło uważny koneser zawsze rozpozna. I sprawia mi

przyjemność dawanie ci twórczych możliwości. Gospodarz przewrócił

kilka kart, a Kuhl obserwował go, nie okazując ani znudzenia, ani

zainteresowania. - Muszę ci powiedzieć, Siegfriedzie, że martwi

mnie nie to, czy nam się uda czy nie, ale czy nasz sukces nie

rozczaruje naszych klientów - podjął DeVane. - W porównaniu z

tym, co zamierzamy umieścić na orbicie, urządzenie, które

przetestowałeś, jest niczym armata przy zdalnie sterowanej

rakiecie. Kuhl minimalnie wzruszył ramionami.

background image

Havoc ma do wykonania znacznie trudniejsze zadanie i to, że jeden

jego model zdał egzamin, nie gwarantuje, że tak samo będzie z

drugim. Albańczycy zapłacili nam z góry, kartele również, a od

początku było uzgodnione, że zatrzymujemy pieniądze niezależnie

od wyników - rzekł najemnik.

- Tyle że ja wolę patrzeć na to z szerszej perspektywy i mieć

zadowolonych klientów, bo to pomaga w kolejnych negocjacjach. -

DeVane umilkł na chwilę. - Mam również ochotę zobaczyć, jak

cierpią reputacja i wpływy Rogera Gordiana. Wzrastająca obecność

UpLink w tak wielu krajach, przez które biegną nasze linie

przerzutowe, coraz bardziej nam zagraża. Ekonomiczna i polityczna

stabilizacja, jaką wywołują jego operacje, źle wpływa na nasze

interesy, a to, co jest przeszkodą w interesach, powinno zostać

wyeliminowane. Jeśli wykonamy, co obiecaliśmy, straci zaufanie

na całym świecie, jeśli nie, będziemy się wstydzić. A obie strony

mogą ponieść naprawdę poważne straty. Kuhl skinął głową.

- Skuteczności nowej broni można dowieść tylko wtedy, gdy się

jej użyje, ale znamy problemy techniczne, jakie prześladowały

prototypy - powiedział rzeczowo. - Przede wszystkim brak

odpowiedniego, wielokrotnego źródła energii i wrażliwość na

własne promieniowanie. Te problemy zostały już jednak rozwiązane.

Słońce jest niewyczerpanym źródłem energii, a z orbity celowanie

będzie precyzyjniejsze. Nowy stop metalu opracowany przez zespół

Ilkanowicza okazał się skuteczną osłoną i urządzenie przestało

być podatne na własne szerokopasmowe emisje mikrofal, nawet przy

wielokrotnym użyciu. Dostarczona przez Ilkanowicza dokumentacja

dotycząca rosyjskich prób została potwierdzona przez nasz

test.Chodzi ci o „wypadek” pociągu? - I o katastrofę 747 w Los

Angeles kilka miesięcy temu. Amerykanie odkryli, że eksplozję,

do której doszło zaraz po starcie, spowodowało iskrzenie w

przewodach biegnących przez główny zbiornik paliwa. Rzeczywiście

tak było, ale w oficjalnych raportach nie wskazano przyczyny

iskrzenia. Jeden z urzędników FBI, który publicznie snuł

przypuszczenia, że powodem mógł być impuls mikrofalowy, nagle

odszedł na wcześniejszą emeryturę, a FBI zatuszowało sprawę. -

Kuhl umilkł. Jestem przekonany, że twierdzenie Ilkanowicza, iż

to ich zasługa, jest prawdziwe. I że Hauoc jest znacznie

skuteczniejszy od tamtego urządzenia naziemnego, które wywołało

iskrzenie. Wyobraź sobie zniszczenie nie pojedynczego samolotu,

ale większej ich liczby, jeśli za cel obierze się system kontroli

lotów dużego lotniska. Wyobraź sobie chaos, który zapanuje po

zakłóceniu cywilnych systemów elektronicznych i łączności w tak

dużych miastach jak Londyn czy Nowy Jork. Cały świat może stać

się naszym zakładnikiem, jeśli broń zadziała po umieszczeniu jej

na orbicie. DeVane przyglądał mu się bez słowa. Czego

dowiedziałeś się o przeforsowanym przez Gordiana wzmocnieniu

ochrony kosmodromu? - niespodziewanie zmienił temat.

Stało się to, co przewidzieliśmy. Moje źródła potwierdziły,

że zdołał przekonać urzędników Bajkonuru do wprowadzenia na terem

kosmodromu swoich sił bezpieczeństwa. Większość

ludzi i sprzętu pochodzi z bazy UpLink w Kaliningradzie, choć z

background image

innych także. Wszystkie środki ochrony mają powstrzymać każdego,

kto chciałby przeszkodzić w starcie promu.

- A więc istotnie dał się oszukać. Nie znając naszego prawdziwego

celu, uważa, że chcemy zniszczyć lub choćby opóźnić program

budowy stacji kosmicznej. Miło patrzeć, jak ktoś marnuje siły i

środki.

- W rzeczy samej.

DeVane przyjrzał mu się ponownie i skinął głową.

- Dobrze - ocenił. - Masz w Kazachstanie wystarczające

siły, by skutecznie zaatakować?

- Mam, jeśli wliczyć tych, którzy jutro w nocy wyruszą

z bazy w Pantanal.

Havoc pojedzie z nimi?

Tak.

Wobec tego w ciągu najbliższych kilku dni wszystko się

rozstrzygnie. Tak.

DeVane wyłożył na stół trzy ostatnie karty i uśmiechnął się z

satysfakcją, ukazując drobne białe zęby.Asy, Siegfriedzie -

powiedział radośnie. - Asy są najważniejsze.

Słońce zachodzące nad Boliwią, nad Kazachstanem świeciło jasno,

jako że nie dotarło jeszcze do zenitu. Wyraźnie też widać było

helikoptery i samoloty transportowe ze znakami UpLink, które

lądowały na lotnisku wojskowym w Lenińsku, około dwudziestu mil

na południe od kosmodromu Bajkonur. Jurij Pietrow osłaniał dłonią

oczy przed blaskiem słońca odbitego od pustyni. Akurat obserwował

podchodzącego do lądowania pękatego transportowego lockheeda i

krzywił się, aż przykro było patrzeć. Powinien czuć wdzięczność

za pomoc, jaką właśnie otrzymywali od UpLink, a zamiast tego

czuł... właśnie, co? Wściekłość była luksusem, na który nie było

go już stać, bo upokorzenia znosił zbyt długo. Ale jakże mogło

być inaczej? Był dyrektorem Rosyjskiej Agencji Kosmicznej, a ta

istniała tylko dzięki amerykańskim dotacjom i pożyczkom. Bajkonur

zaś, miejsce chwały i startów wszystkich sowieckich załogowych

lotów kosmicznych, a także Lenińsk, założony jako garnizon i

punkt zaopatrzeniowy, od 1994 roku były dzierżawione od

suwerennego Kazachstanu, który powinien pozostać częścią Rosji,

tak jak był częścią Związku Radzieckiego. Kosztowało to rocznie

ponad sto milionów dolarów, w większości pochodzących z pomocy

zza oceanu. A teraz Wojenno Kosmiczeskije Siły, stanowiące

garnizon i ochronę kompleksu, podporządkowano prywatnej armii

ochroniarskiej tego Amerykanina. Do tego w zasadzie sprowadzał

się rozkaz prezydenta Starinowa, choć mowa w nim była o

„wzajemnej pomocy”. Starinow zresztą zachowywał się ostatnio nie

jak dłużnik, lecz jak uczeń Gordiana. Odkąd pracownicy UpLink

uratowali go w zeszłym roku od śmierci, bezwstydnie i świadomie

popierał interesy Amerykanów oraz NATO. Pietrow skrzywił się

jeszcze bardziej. Po co zadawać sobie trud i podnosić rosyjską

flagę nad kosmodromem czy umieszczać rosyjskie emblematy na

promach i kombinezonach kosmonautów? Prościej byłoby potwierdzić

to, co i tak wszyscy już wiedzieli, i nakleić amerykańską flagę,

background image

a jeszcze lepiej dolara. I to na czołach wszystkich pracowników

agencji, która niegdyś przodowała w badaniach kosmosu, wysłała

pierwszego satelitę na orbitę okołoziemską czy pierwsze

bezzałogowe próbniki na powierzchnię Księżyca i Wenus, nie

wspominając już o pierwszym człowieku w kosmosie. Pietrow,

obserwując lockheeda kołującego do miejsca wyładunku, gdzie

czekały już taśmociągi i obsługa naziemna, podświadomie słuchał

silników innych maszyn oczekujących na zezwolenie podejścia do

lądowania. Wszystkie należały do UpLink i wypełnione były bronią,

amunicją oraz pojazdami opancerzonymi, a także, ma się rozumieć,

ludźmi. Przylatywały od czterdziestu ośmiu godzin i miały

przylatywać niemal do przewidzianego za kilka dni momentu startu.

Zastanawiał się, jaka byłaby reakcja Amerykanów, gdyby ich rząd

zaprosił do samego serca Stanów Zjednoczonych rosyjskie siły

paramilitarne posiadające olbrzymie możliwości zwiadowcze i dużą

siłę ognia. I gdyby zniósł dla nich ograniczenia w użyciu broni,

a także pozwolił przejąć im kontrolę zabezpieczenia militarnej

operacji od regularnych jednostek wojskowych. Mógł się założyć,

że odebrano by to jako naruszenie bezpieczeństwa narodowego,

jeśli już nie jako zagrożenie suwerenności państwa, i

podejrzewał, że nie tolerowano by tego. Opuścił oczy i wsadził

ręce do kieszeni spodni. Nie mogło być lepszego dowodu globalnej

hegemonii Ameryki niż samoloty krążące właśnie nad lotniskiem.

Nie bardzo potrafił znaleźć właściwe słowo, by opisać to, jak się

czuł. W końcu skinął głową. Wykastrowany. To było to. Pasowało

wręcz idealnie.

Na szczęście jego żona już kilka lat temu straciła

zainteresowanie seksem... Pochylił głowę i zgarbiony powędrował

do niewielkiego budynku terminalu, gdzie musiał uprzejmie powitać

nową grupę pracowników UpLink. Powitać, bo choć na pewno nie byli

mile widziani, mogli się okazać potrzebni.

- ...i naprawdę nie rozumiem, dlaczego ciągle przychodzisz z

wizytą. Nie ma cię, jak człowiek umiera, a to nie to samo, co

spóźnić się na pociąg, do dentysty czy na wyprzedaż w WalMarcie.

Są spóźnienia i spóźnienia, więc jeśli uważasz, że ci to ciąży,

spróbuj sobie wyobrazić, jak ja się czuję. Annie jest znowu w

pokoju szpitalnym numer 377. Siedzi przy łóżku mężczyzny w

marchewkowym kombinezonie astronauty, mężczyzny o niewyraźnej

twarzy, który jest i nie jest jej mężem. Za oknem rządzi się noc,

a mrok pokoju rozświetla jedynie poświata aparatury umieszczonej

po drugiej stronie łóżka. Przyzwyczaiła się już, że co spojrzenie

ulega ona metamorfozie w konsolę kontrolną promu kosmicznego albo

tablicę przyrządów F-16. Potrząsa głową. Nie wiedziałam.

Powiedzieli mi, że jeszcze jest czas...

A ty musiałaś przeprowadzić trening - kończy za nią i rechocze,

wydając odgłos przypominający tratowanie suchych gałęzi i

rozbitego szkła. - Jaki miły zbieg okoliczności. - To nieuczciwe!

- protestuje oburzona. - Miałam przyjść rankiem, wiesz, że

miałam. A potem oni zadzwonili... i powiedzieli...Pewnie, wiem.

Przerabialiśmy to już kilka razy. Nagły atak serca, dym w kabinie

background image

i sprawa się rypła. - Tym razem zgrzytliwy śmiech kończy się

atakiem kaszlu. - Pewnie, można by wszystko ułatwić mojej Annie,

podać jak syropek do łóżeczka, żeby to łatwiej przełknęła. Ale

prawdę mówiąc, z mojego miejsca lepiej widzi się różnicę między

spóźnieniami, a ty spóźniłaś się na randkę... Annie kręci głową.

- Nie mów tak...

- Jak nie możesz tego, lala, słuchać, to naciągaj czapkę na uszy

i zmiataj do Erlsberg Castle. Będzie lepsza balanga niż te

podskoki - warknął, źle naśladując szkocki akcent i wymowę i

jednocześnie unosząc popaloną dłoń, z której skóra zwisa niczym

źle przyklejone pasy materii. - Albo możesz się katapultować.

Dźwignię masz przed sobą. I rzeczywiście, mają przed sobą. Choć

pamięta, że siadła na zwyczajnym drewnianym krześle, nagle

okazuje się, że się myli. Siedzi w fotelu katapultującym ACES II

firmy McDonnell Douglas stanowiącym standardowe wyposażenie

myśliwców F-16. Takie właśnie urządzenie uratowało ją nad Bośnią.

Odkrycie to przyjmuje z takim samym spokojem jak ciągłe

transformacje urządzeń przy łóżku czy rysów twarzy leżącego,

które uniemożliwiają jego rozpoznanie. Siedzi w fotelu lotniczym

z katapultą. Dobrze - siedzi. Przypięta pasami, z pojemnikiem w

zagłówku zawierającym spadochron, magnetofonem i awaryjną butlą

tlenową przymocowanymi do lewej strony fotela... I z żółtą

dźwignią katapulty przed sobą. - Zrób to! Katapultuj się! - W

głosie leżącego słychać wyzwanie. - Oboje wiemy, jak to działa:

katapulta odpali po trzech dziesiątych sekundy, a ładunek

rakietowy jedną dziesiątą później. Po pięciu sekundach zostaniesz

oddzielona od fotela i opadniesz wolno i miękko na spadochronie.

- Nie! - Sama jest zaskoczona swoim uporem. - Nie zrobię tego! -

Łatwo ci mówić teraz, ale poczekaj trochę. W kabinie jest dym!

Wszędzie pełno dymu! Znowu nie zaskakuje jej, że ma rację.

Przyzwyczaiła się już do tych niespodziewanych ogłoszeń, zupełnie

jak u prowadzących tygodniową listę przebojów na MTV czy VH-1.

Wiedział, co się wydarzy, i jeśli mówił, że jest dym, to można

go było wyczuć. Wystarczyło sekundę poczekać. Najpierw pojawia

się biały bezwonny opar wypływający spod fotela jak w efekcie

specjalnym przy użyciu suchego lodu. Ale gwałtownie ciemnieje,

staje się szarą chmurą wypełniającą usta i nos i grożącą

uduszeniem. A przynajmniej ostrym kaszlem wywołanym przez

smrodliwy zapach. - Dalej, na co czekasz, Annie? - pyta

ironicznie, podnosząc się na łokciu i machając jej przed nosem

opalonym palcem. Pociągnij dźwignię i już cię tu nie będzie! -

Nie! - oznajmia jeszcze ostrzej niż przed chwilą. - Nie zrobię

tego, słyszysz? Nie zrobię! - Przestań pieprzyć i łap za...

Nie! - krzyczy i szarpie się, ale uprząż nie puszcza.

Wyciąga obie ręce, ale nie ku dźwigni. Ujmuje delikatnie jego

spaloną dłoń.

Jesteśmy w tym razem i to się nigdy nie zmieni - mówi

łagodnie. - Nie dla mnie. Dym jest już czarny i nie może dostrzec

łóżka - widoczność kończy się o cale od jej nosa, ale wciąż czuje

jego ciepłą dłoń w swoich dłoniach. A potem z zaskoczeniem, co

samo w sobie jest zaskakujące, pojmuje, że on nie usiłuje jej

background image

zabrać. - Wszystko jest na taśmie, Annie. - Głos należy do Marka,

ale nie ma w nim złości czy ironii, które dotąd zawsze go

przepełniały. - Mark...

- Na taśmie - powtarza łagodnie.

Tak jak zawsze mówił, zanim dopadł go rak. Tak jak wówczas, gdy

zaczęła go kochać, co - jak się zdawało - stało się wieki temu.

Wiesz już wszystko, czego potrzebujesz - mówi jakby z oddali.

Wtedy właśnie pojmuje, że tak właśnie się dzieje - Mark oddala

się od niej. Jego dłoń powoli wyślizguje się z jej uścisku.

Powoli, lecz nieuchronnie, a ona - bez względu na wysiłki - nie

może jej zatrzymać. Jego zatrzymać.Mark, Mark... - Zgina ją atak

kaszlu wywołany dymem wypełniającym płuca.

Chce za wszelką cenę zobaczyć go i zatrzymać...

Mark, ja...

Annie obudziła się z wyciągniętą ręką, chwytając palcami

powietrze. Leżała w pogrążonej w mroku sypialni, zlana potem,

drżąca i bez tchu, z sercem łomoczącym dziko w piersiach i śladem

krzyku na ustach. To był sen. Znowu sen.

Sięgnęła po szklankę, którą przed snem postawiła na nocnym

stoliku, i wypiła duszkiem przynajmniej połowę wody. Odgarnęła

włosy z czoła i westchnęła ciężko. Dobrze, że nie pobudziła

dzieci hałasem, jakiego musiała narobić. Przez kilka minut

siedziała, zbierając się w sobie i czekając, aż oddech i puls

wrócą do normy. Dopiero wtedy odstawiła na wpół opróżnioną

szklankę i wcisnęła klawisz oświetlający tarczę budzika. Była

trzecia w nocy. Zasnęła niespełna dwie godziny temu, znużona

przeglądaniem zapisu rozmów prowadzonych między Orionem a

centrum. Koncentrowała się na ostatnich meldunkach z pokładu

promu i to właśnie musiało wywołać koszmar, podobnie jak artykuł

o katastrofie wywołał poprzedni. Łącznie w ciągu tygodnia miała

ich... zaraz... cztery! - Cholera! - mruknęła głośno. - Lepiej

znajdź sposób, by oczyścić głowę przed snem, albo spalisz się

szybciej, niż sądzisz, moja droga Annie. Posłuchaj trochę muzyki,

obejrzyj powtórkę jakiegoś serialu... zrób cokolwiek, tylko nie

bierz ze sobą pracy do łóżka... Otworzyła szeroko oczy i

wyprostowała się tak nagle, że zagłówek łóżka uderzył głucho o

ścianę. Jej serce znów biło jak oszalałe. Słowa Marka ze snu...

Jego ostatnie słowa... Pamiętała je tak dokładnie, jakby

rzeczywiście to on je wypowiedział. Jakby poustawiał je właśnie,

stojąc tuż obok. „Wszystko jest na taśmie, Annie. Na taśmie.

Wiesz już wszystko, czego potrzebujesz”. Włączyła nocną lampkę

i złapała zszyty wydruk, nieświadoma, że prawie udało jej się

przy okazji przewrócić szklankę z wodą. „Wiesz już wszystko,

czego potrzebujesz”. - O mój Boże! jęknęła, kładąc wydruk na

kolanach i otwierając go gwałtownymi, spazmatycznymi ruchami. -

O mój Boże!

18

FLORYDA

23 KWIETNIA2001

Bez względu na ilość pracy Annie regularnie odwoziła co rano

background image

dzieci do szkoły, nie chcąc wysyłać ich z opiekunką, i nie miała

zamiaru zmieniać tego zwyczaju podczas pobytu na Florydzie. Kiedy

zadzwonił telefon, pomagała im pakować książki. Przepełniały ją

energia i niecierpliwość - na długo przed świtem wyskoczyła z

łóżka, wzięła prysznic i ubrała się. Gestem kazała im dokończyć

pakowanie i chwyciła słuchawkę. - Cześć, tu Annie. - Dzień dobry

- odezwał się męski głos. - Mówi Pete Nimec z... - UpLink

International - dokończyła, spoglądając na zegar ścienny. Było

wpół do ósmej. Jak widać, nie brakowało mu tupetu. - Pan Gordian

zadzwonił wczoraj i uprzedził mnie o pańskim przyjeździe.

Doceniam chęć niesienia pomocy, ale nie spodziewałam się, że

skontaktuje się pan ze mną tak szybko. Przepraszam, wiem, że jest

wcześnie. Miałem jednak nadzieję, że zjemy razem śniadanie.To

niewykonalne. Złapał mnie pan w drzwiach, a muszę być na

przylądku... Zatem spotkajmy się tam. Przywiozę kawę i

rogaliki.

Potrząsnęła głową.

Panie Nimec...

Pete.

Pete, mam przed południem milion spraw, choćby muszę złapać

jednego z naszych bardziej ekscentrycznych ochotników, więc

naprawdę nie będę miała czasu...Mogę chodzić za tobą, jeśli nie

masz nic przeciwko. Zapoznam się z okolicą i nie będę się później

gubił. Spojrzała na taras i zastanowiła się nad propozycją. Jasne

poranne słońce odbijało się od błękitnych wód Atlantyku, po

których płynęła wzdłuż brzegu mała żaglówka. Dorset obiecał jej

mieszkanie z widokiem i dotrzymał słowa. Annie żałowała tylko,

że nie potrafiła się tym cieszyć, nie wspominając już o

obserwowaniu delfinów i manatów, których ponoć miało być pełno

w okolicy.Naprawdę nie sądzę, by to było rozsądne - odparła w

końcu. - Nie zdajesz sobie sprawy, jaki tłok i ruch panuje w

montowni. Kręcą się tam dziesiątki ludzi, którzy sortują

szczątki, prowadzą badania i robią Bóg jeden wie co jeszcze. To

czysty chaos.Obiecuję, że nie będę nikomu wchodził w drogę.

Posłuchaj, nie ma sensu owijać w bawełnę. Część moich

zajęć jest nader delikatnej natury. Wiem, że jesteśmy po tej

samej stronie, i nie chcę czegokolwiek przed tobą ukrywać, ale

najpierw muszę sprawdzić pewne przeczucie, co wymaga wysoce

technicznych detali, i...

- I dlatego możesz być pewna, że nie będę ci się narzucał, nie

mając pojęcia, o co chodzi, i nie rozumiejąc, na co właśnie

patrzę - podchwycił Nimec. - Wolałabym jednak, żebyśmy przełożyli

to spotkanie na później. Może umówimy się na lunch...

- Mamo, a Chris mówi, że mam twarz małpy! - krzyknęła

z salonu Linda.

- A bo ona rozwiązała mi sznurowadła! - zareagował na

tychmiast Chris.

Annie zakryła dłonią mikrofon.

- Wystarczy! - oznajmiła. - Rozmawiam przez telefon. Książki

spakowane? - Aha - odpowiedzieli chórem.

- To marsz do kuchni i poczekajcie, aż Regina da wam pieniądze

background image

na śniadanie. - Chris znowu mówi, że mam twarz...

- Dość!

Halo? - odezwał się Nimec. - Jesteś tam jeszcze?

Annie zdjęła dłoń z mikrofonu.

- Przepraszam, ale właśnie wyprawiam dzieciaki do szkoły. -

Rozumiem. Sam mam dziewięciolatka. - Moje współczucie.

Mieszka z matką.

- Więc to jej współczuję. Na czym to stanęliśmy?

- Miałaś mnie zaprosić do centrum w zamian za lunch w późniejszej

porze. Westchnęła z rezygnacją - w końcu przysłał go Roger

Gordian, cóż zatem szkodziło zabrać go ze sobą? - To nie całkiem

tak, ale niech będzie - poddała się. - Może my się spotkać w

oficjalnym rejonie przyjęć za godzinę. Ale pod jednym warunkiem.

- Strzelaj.

- To mój cyrk i moje małpy, więc bez mojej zgody nic nie może

przedostać się do prasy. Przyjmujesz? To uczciwy układ.

Ponownie spojrzała na zegar.
- Mamusiu, Chris powiedział, że śmierdzę jak małpa! -

krzyknęła Linda z kuchni.

W takim razie punkt ósma - powiedziała i odłożyła słuchawkę.

Ekscentrycznym ochotnikiem, o którym mówiła Annie, był

dwudziestopięcioletni naukowiec i badacz Jeremy Morgenfeld.

Zdołała go złapać, dzwoniąc z telefonu komórkowego, gdy odstawiła

już dzieci do szkoły, i to złapać w ostatnim momencie, bo jak

wyjaśnił, miał właśnie wsiąść na katamaran i przez resztę dnia

nie odbierać telefonów. Jeśli wziąć pod uwagę to, że Jeremy

pracował tylko cztery godziny dziennie, zaczynając nie wcześniej

niż w południe, i to wyłącznie od poniedziałku do czwartku, miała

dużo szczęścia. Morgenfeld był żywym dowodem na istnienie

cudownych dzieci. Na miesiąc przed swymi szesnastymi urodzinami

ukończył inżynierię lotniczą w Massachusetts Institute of

Technology, a potem jeszcze cztery inne wydziały o zbliżonych

specjalnościach oraz zrobił trzy doktoraty z nauk ścisłych i

przyrodniczych. W wieku dwudziestu jeden lat założył fundację

Spectrum, niezależną grupę badawczą finansowaną niemal w całości

ze sprzedaży własnych patentów. Reszta funduszy pochodziła z

dotacji MIT, który dał pieniądze w zamian za możliwość

uczestniczenia w kilku projektach, w tym między innymi w czymś,

co Jeremy właśnie próbował opisać Nimecowi i co nazywał

magnetohydrodynamiką... - Teoria plazmowa - wyjaśniła Annie,

widząc minę Nimeca. Musisz wybaczyć Jeremy’emu. Czasami lubi

jeszcze przypominać innym, że w swoim czasie był obiektem studiów

Mensy. Ludzi z Mensy interesują badania inteligencji

ponadprzeciętnych oraz wyszukiwanie kulturowych, fizjologicznych

i środowiskowych czynników determinujących narodziny osób o

ilorazie inteligencji geniusza.

- Naturalne czy hodowane - podsumował Nimec siedzący

między Annie i Jeremym w kolejce zmierzającej do montowni.

Odwieczny spór. Posłuchaj, nie zależy mi na tym, żeby robić z

ludzi durniów albo żeby ktoś czuł się w mojej obecności jak głąb.

- Jeremy najwyraźniej usiłował być wspaniałomyślny. - Ale

background image

powracając do magnetohydrodynamiki, definicja Annie jest

stanowczo zbyt szeroka. To mniej więcej tak, jak w tym

przykładzie: każda mysz to ssak, ale nie każdy ssak to mysz.

Rozumiesz? Teoria plazmowa obejmuje wszystko od stworzenia

wszechświata do dziwnych wzrostów energii elektrycznej w

przestrzeni, które nazywam iskrami Kirby’ego, od rysownika

komiksów Jacka Kirby”ego. Facet za pomocą ołówka, papieru i

wyobraźni bije te wszystkie warte miliony efekty specjalne w

filmach. I to by było na tyle, jeśli chodzi o zagadnienie

geniuszu. Magnetohydrodynamika natomiast zajmuje się zachowaniem

plazmy w polu magnetycznym i może przynieść naprawdę ważne

zastosowanie praktyczne. Od fuzji jądrowej poczynając. Byłby to

najczystszy znany nam sposób pozyskiwania energii, gdybyśmy tylko

wiedzieli, jak zbudować odpowiednio duże reaktory, które mogłyby

produkować ją na skalę masową, nie zmieniając przy tym siebie i

okolicy w stopione szkliwo. - Lepiej przestań, bo zaczynam się

bać - wtrącił Nimec. - A to dlaczego?

- Nie mogę o tym rozmawiać - odparł Nimec z kamienną

twarzą. - Uraz z dzieciństwa.

Jeremy uniósł brwi.

Zadowolony z efektu, Pete odetchnął, usiadł wygodniej i przyjrzał

mu się okiem starego policjanta. Jeremy miał proste, dość krótko

przycięte brązowe włosy, okulary w złotej drucianej oprawie,

niewielki podbródek i bródkę przypominającą odwróconą łezkę.

Ubrany był w nałożoną daszkiem do tyłu czapkę drużyny

baseballowej Boston Red Sox i koszulkę w barwach zespołu oraz

szerokie szorty, białe skarpety i sportowe buty nike. Nimec

wskazał godło klubu na koszulce. Widzę, że jesteś fanem Red Sox

- zaryzykował, próbując znaleźć jakiś wspólny temat. Jeremy

przytaknął.

Mam domek na wyspie Sanibel, mniej więcej godzinę jazdy od

ich wiosennego obozu treningowego, i co roku obserwuję, jak

ćwiczą. Nimec przyjrzał mu się zaskoczony.

- Sanibel leży kilkaset mil na południowy zachód stąd, jeśli się

nie mylę - zauważył. - Powiedziałeś mi, że chciałeś właśnie

wypłynąć katamaranem, gdy Annie złapała cię przez komórkę...

Jakim cudem dotarłeś tu tak szybko? - To proste - odparł Jeremy.

- Mam mieszkanie w Orlando i tu właśnie siedzę, odkąd Annie

poprosiła mnie o pomoc w dochodzeniu. - Pochylił się i mrugnął

do niej teatralnie. Kiedy dama wzywa, przybywam biegiem. Annie

uśmiechnęła się nieznacznie.

Spotkaliśmy się jakieś trzy lata temu, gdy zjawił się w

Houston na szkoleniu dla specjalistów. Nimec usiłował nie okazać

zaskoczenia.

Byłeś astronautą? - spytał.

Jeremy poprawił okulary; wyglądał na zakłopotanego.

Nie całkiem - wtrąciła się Annie, przybywając mu z odsieczą.

- Nie należący do NASA specjaliści tworzą szczególną kategorię.

Wybierają ich sponsorzy, przeważnie koncerny, które uczestniczą

w konkretnym programie. Prowadzą doświadczenia w warunkach

zmniejszonego przyciągania albo umieszczają sprzęt na orbicie.

background image

Rekrutują się głównie z firm chemicznych, farmaceutycznych lub

telekomunikacyjnych, jak twoja albo z instytucji wojskowych czy

edukacyjnych. - I z fundacji Spectrum? - dodał Nimec. Annie

skinęła głową. - Jeremy zajmował się wtedy powstawaniem

kryształów. - Wzorami krystalizacji w różnych warunkach

środowiskowych, termodynamicznych i termochemicznych - poprawił

ją Morgenfeld. - Dam ci przykład: wszyscy słyszeli stare

powiedzenie, że nie ma dwóch takich samych płatków śniegu. W

rzeczywistości jest ono wielkim uproszczeniem, jak to zwykle bywa

z popularnymi przekazami wiedzy. W latach trzydziestych

dwudziestego wieku Ukichira Nakaya, genialny profesor z Hokkaido,

skatalogował podstawowe formy kryształów śniegu oraz określił

temperatury i wilgotności powodujące ich powstawanie. Jego praca

stanowiła materiał wyjściowy dla innego japońskiego naukowca,

Shotaro Tobisawy, który przestudiował i opisał krystalizację

rozmaitych substancji chemicznych w warunkach kontrolowanej

implozji. - Jeremy pogładził brodę. - Teraz inny przykład: jeśli

zastosuje się ładunek nuklearny o znanej mocy, można przewidzieć,

w jakiej strefie od epicentrum wystąpią określone typy

mineralnych i atmosferycznych formacji krystalicznych. Są one

niezmienne, co udowodniły wszystkie próby, od Los Alamos

poczynając. Ja natomiast mówię o badaniach mających umożliwić

zrozumienie tych fenomenów. Wiedzieć, jaki zespół warunków

spowoduje powstanie określonych kryształów, to jedno, lecz

zrozumieć dlaczego, to zupełnie co innego. Fascynuje mnie to,

ponieważ prowadzi do zupełnie nie zbadanego obszaru fizyki. Teraz

nikt o tym nie myśli, ale w przyszłości, gdy dzięki lotom

kosmicznym będziemy musieli zainteresować się terraformingiem czy

adaptacją genetyczną, by żyć w środowisku innych planet, taką

wiedzę będzie można zastosować do... Jer, zboczyliśmy z tematu

- przerwała mu Annie.
Zaskoczony, zmarszczył brwi, by po chwili wzruszyć ramionami.

Powiadają, że nie nadaję się do pracy zespołowej - rzucił Morgenfeld. Nimec

przyjrzał mu się uważnie.
- Jacy „oni”?
- Dyrektor Narodowego Systemu Transportu Kosmicznego, obaj jego zastępcy i

administrator Biura Lotów Kosmicznych. Kółko wzajemnej adoracji, które uważa się

za półbogów, a nam śmiertelnikom znane jest jako Władcy Wielkiego Kurnika -

wyjaśnił z urazą Jeremy. - Jedynym przedstawicielem NASA, który miał o mnie dobre

zdanie, była Annie, za co solidnie oberwała. - Czy nie powiedziałeś, że tacy

specjaliści z zewnątrz są wolni od wpływów administracji rządowej? - Ale ostatecznie

muszą uzyskać akceptację agencji - wyjaśniła Annie. - Jeremy miewa nieco

nieortodoksyjne zachowania, więc część szefostwa doszła do wniosku, że na tym tle

może dojść do konfliktu z resztą załogi, który to konflikt wybuchnie w niewielkim,

zamkniętym środowisku, jakim jest prom kosmiczny.
Annie próbuje ci powiedzieć, tak by mnie przy tym nie obrazić, że ich zdaniem jestem

przemądrzałym, rozpieszczonym i upierdliwym dupkiem - podsumował Jeremy. -

Wiesz, że ci specjaliści z zewnątrz nie muszą być nawet obywatelami tego kraju?! A

ja jakoś nie mogłem polecieć na głupie dziesięć dni, bo albo reszta wyskoczyłaby w

background image

próżnię, albo mnie by tam wyrzucili z powodu mojego wrodzonego wdzięku.

Przynajmniej według opinii NASA. Annie uśmiechnęła się z dumą i poklepała go po

ramieniu. - Nie byłoby żadnej tragedii - oceniła. - Jerry poradziłby sobie z lotem, a

załoga poradziłaby sobie z nim. W każdym razie dzięki temu właśnie się poznaliśmy i

od tej pory jesteśmy przyjaciółmi. - Już mówiłem, jestem tu dla ciebie, maleńka -

zabasował Jeremy, udając macho. Kolejka zatrzymała się po wschodniej stronie

montowni. Annie wysiadła pierwsza i poprowadziła dwóch mężczyzn ku wejściu

pilnowanemu przez strażników. Nimec, idąc tuż za nią, wyczuł nagłą zmianę jej

nastroju - pod opanowaniem pojawiło się napięcie, które niemal namacalnie starała

się stłumić, i pośpiech, którego dotąd nie było. Cokolwiek zamierzała zrobić, widać

było, że jest zdecydowana, i to w stopniu, którego mógł jej tylko pozazdrościć.

Zgodnie z ostrzeżeniem w olbrzymim budynku panował chaos, ale był to

zorganizowany chaos grupy ludzi, przed którymi postawiono poważne i

skomplikowane zadanie i którzy działali pod silną presją. Znał ten typ zachowania z

walk, badania miejsc przestępstw, a w ostatnich latach z operacji Rogera Gordiana.

Stanowiły część gry, w której uczestniczył przez całe zawodowe życie. Uderzył go

natomiast całkowity brak hałasu, który zwykle towarzyszył takim działaniom. Grupa

zebrana przez Annie zachowywała milczenie. Część miała na sobie cywilne ubrania,

część kombinezony NASA, większość zaś dokądś spieszyła, omijając tych, którzy

składali lub w bezruchu studiowali szczątki. Cisza i liczba szczątków naprawdę robiły

wrażenie - rozglądając się po olbrzymiej montowni, zrozumiał, że nie sposób było w

pełni zrozumieć siłę wybuchu, który zniszczył prom, jeśli nie zobaczyło się na własne

oczy tego, co po nim zostało. Przez chwilę przyglądał się tej gorączkowej aktywności,

nim dotarło doń, że Annie i Jeremy są już daleko w przodzie, pogrążeni w cichej

rozmowie. Ruszył za nimi, ale bez pośpiechu. Co prawda, poznał ją ledwie pół

godziny wcześniej, lecz zdążył się już przekonać, że Annie Caulfield zawsze kieruje

się rozsądnymi powodami. Poza tym obiecał jej, że nie będzie się plątał pod nogami.

Caulfield i Morgenfeld wspięli się szerokim podjazdem na jedną z ruchomych

platform, na której przy kilku dużych fragmentach Oriona zebrało się czterech czy

pięciu specjalistów. Annie porozmawiała z nimi krótko, podkreślając łagodnie, ale

całkowicie naturalnie swój autorytet: uważała na ich komentarze, tu kogoś

pochwaliła, tam poklepała, a wszystko to z ciepłem, jakie okazała Jeremy’emu w

kolejce. Nimec musiał przyznać, że jest pod wrażeniem. Kiedy specjaliści - wyraźnie

na jej prośbę - opuścili platformę, Annie i Jeremy przykucnęli w pozycji typowej dla

archeologów. Przeglądając szczątki i od czasu do czasu wymieniając uwagi,

wskazywali sobie całe fragmenty promu lub miejsca na nich. Po kilku minutach

Nimec doszedł do wniosku, że może do nich dołączyć. Gdy dotarł na platformę,

Annie powitała go skinieniem głowy i nie przerywając oględzin jednego z fragmentów,

zaprosiła bliżej. Obiektem jej zainteresowania był stopiony i osmalony zespół rur,

mocowań oraz zaworów przytwierdzony do spalonego, powyginanego i popękanego

przedmiotu w kształcie dzwonu. Nimec podejrzewał, że wie, co to takiego, ale nie

odzywał się, nie chcąc ujść za przemądrzałego czy nachalnego. W końcu Annie, nie,

podnosząc się, spojrzała mu w oczy.Patrzysz na to, co zostało z dyszy głównego

silnika - powiedziała, potwierdzając jego podejrzenia. - Prom ma ich trzy w części

rufowej, a nie jest żadną tajemnicą, bo wiadomo to z zapisów rozmów z załogą, że na

sześć sekund przed startem zaczął się przegrzewać silnik numer trzy. To ten? - Pete

wskazał na przedmiot przypominający dzwon. Przez moment milczała, potem jednak

odpowiedziała cicho: - Silnik numer trzy w zasadzie przestał istnieć w wyniku

eksplozji. Dokładnie rzecz biorąc, wyparował. Silnik numer dwa, znajdujący się obok

niego, został częściowo zrekonstruowany z nielicznych fragmentów, jakie zdołaliśmy

odnaleźć. To silnik numer jeden. Nie wiem dlaczego, ale jest relatywnie nie

background image

uszkodzony. Silniki ustawione były w trójkąt, a ten znajdował się na szczycie, być

może więc dzięki temu uniknął najgorszych skutków eksplozji. Dojdziemy do tego. W

tej chwili najważniejsze dla mnie jest to, że mamy co badać. - Napędzane są

mieszanką kriogenicznego płynnego wodoru i płynnego tlenu - dodał Jeremy

pochylony nad przeciwną stroną dyszy. - Annie, popraw mnie, jeśli się mylę, ale o ile

dobrze pamiętam, silnik promu zapewnia jeden i siedem dziesiątych miliona

newtonów, czyli trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy funtów ciągu na poziomie morza.

To najskuteczniejsze dynamo w dziejach ludzkości. Z drugiej strony, najbardziej

wybuchowe: zapłon ciekłego wodoru, jeśli nie jest starannie regulowany, powoduje

upiorne spustoszenia. Wystarczy przypomnieć sobie Hindenburga. - A jaki to ma

związek z Orionem? - spytał Pete.
- Z nagrań rozmów centrum kontroli z pilotami promu wynika wyraźnie, że wszystko

zaczęło się od problemów z przepływem płynnego paliwa wodorowego - odparła

Annie z poważną miną. - To powszechnie znana informacja i wątpię, bym

powiedziała ci coś nowego. Rozmowy emitowano do znudzenia w telewizji. Jedną z

ostatnich rzeczy, jakie Jim... pułkownik Rowland zdążył przekazać kontrolerom, był

komunikat, że spada ciśnienie LH2. Potem nastąpiła przerwa w transmisji. Nimec

słuchał uważnie, ale poczuł się zdezorientowany. Jeśli dobrze rozumiem, twierdzisz,

że spadek ciśnienia płynnego wodoru spowodował wzrost temperatury silnika, co z

kolei wywołało pożar, tak? Tyle że zawsze wydawało mi się, że jest na odwrót: mniej

paliwa to mniejszy ogień.Pewnie, jak długo ciśnienie nie spada w tych tu wiązkach

spaghetti. - Jeremy wskazał częściowo stopione rury umieszczone po zewnętrznej

stronie dzwonu. - Doprowadzają płynny wodór do ścian dyszy i komory spalania,

zanim dotrze on do przedpalaczy. Nimec uniósł dłoń.
- Stop - polecił. - Wciąż nie rozumiem, jakim cudem w tym wypadku mniej znaczy

więcej. - Bo nie zwróciłeś uwagi na jedno małe, lecz niezwykle ważne słowo, którego

użyłem, opisując wodór. Mam na myśli „kriogeniczny”. Annie dostrzegła, że

zirytowany Nimec ugryzł się w język, toteż dodała pospiesznie:Silniki główne promu,

jak powiedział Jeremy, są niezwykle wydajne. Częściowo wynika to z tego, że paliwo

używane jest do kilku celów. Aby wodór pozostał płynny, musi być utrzymywany w

bardzo niskiej temperaturze... jak niskiej, najlepiej obrazuje fakt, że zmienia się on w

gaz przy minus cztery stu dwudziestu trzech stopniach Fahrenheita. Ponieważ silnik

musi być silnie chłodzony, żeby się nie przegrzał, projektanci połączyli te dwie rzeczy

i tak część płynnego wodoru przepływa przez osłonę silnika, nim zostanie

zastosowana jako paliwo płynne. Każdy silnik ma dwa przedpalacze, których

zadaniem jest zapalenie gorących oparów wodoru, nim zdołają się one zgromadzić i

wybuchnąć w dyszy. Jeśli kiedyś obserwowałeś w zwolnionym tempie nagranie startu

promu, mogłeś za uważyć tysiące małych ognistych kulek eksplodujących poniżej

wylotów dysz. To właśnie to, o czym mówię. Nimec zamyślił się. A więc uważasz, że

znaczny spadek ciśnienia płynnego wodoru mógł spowodować przegrzanie silników,

co doprowadziło z kolei do wybuchu oparów wodoru w dyszy albo i w samym silniku -

powiedział po chwili.To właśnie powiedział nam Jim. Albo raczej próbował nam

powiedzieć. Wiedział, w którym miejscu spada ciśnienie, bo pokazywał mu to zegar

na tablicy przyrządów, ale wszystko działo się tak szybko... w kabinie było pełno

dymu... I... - nigdy nie dokończył tego, co chciał powiedzieć.
A pełne zdanie miało brzmieć: „Spada ciśnienie LH2 w systemie chłodzenia”. Ich

spojrzenia spotkały się i Pete Nimec, widząc, jak wilgotnieją jej oczy, z trudem się

opanował. Nie należało jej pocieszać, bo... Nagle zesztywniał tknięty nową myślą i

popatrzył na Jeremy”ego.W kolejce wspomniałeś o różnicy między świadomością

background image

tego, co stanie się w określonych warunkach, a zrozumieniem tego, dlaczego tak

będzie - powiedział. Jeremy zmarszczył brwi. - Opowiadałem o płatkach śniegu.
- To opowiedz mi o eksplozjach - zaproponował Pete. - Jak sądzisz, co spowodowało

spadek ciśnienia płynnego wodoru? Ajeśli nastąpiło to w systemie chłodzenia silnika

numer trzy, to dlaczego stopione są rury silnika numer jeden? Jak ten sam problem

mógł wystąpić jednocześnie przynajmniej w dwóch spośród trzech niezależnych

systemów?
Jeremy spojrzał z wahaniem na Annie; najwyraźniej chciał się przekonać, ile może

powiedzieć, a jasne było, że bez jej zgody słowa z siebie nie wydusi. Nimec

stwierdził, że ma o nim nieco lepsze zdanie.Poprzedniej nocy przyszłam tu, gdy już

nikogo nie było, żeby spokojnie pomyśleć - powiedziała w końcu Annie. - Miałam

ciężki dzień, użerałam się z dziennikarzami i musiałam sobie poukładać pewne

sprawy... Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że przebywałam tu naprawdę długo.

Prawdę mówiąc, znacznie dłużej, niż się spodziewałam. Chodziłam i oglądałam

szczątki, które zaczęliśmy składać. Kiedy zobaczyłam ten silnik, odkryłam, że

wewnętrzne zniszczenia są znacznie większe niż zewnętrzne, i zaczęłam zadawać

sobie te same pytania, które ty zadałeś Jeremy’emu. - Umilkła na chwilę, po czym

odetchnęła. - Poprosiłam o pomoc centrum naukowo-dochodzeniowe w San

Francisco. Mieści się w Narodowym Laboratorium imienia Lawrence’a Livermore’a...

Nie wiem, czy słyszałeś o...Analizowali dowody w sprawie Unabombera, Times

Square i bomby w World Trade Center w Nowym Jorku, a pewnie jeszcze w setkach

innych, mniej znanych spraw - przerwał jej Pete. - UpLink współpracuje z nimi od lat,

sam znam większość pracowników. Ci z Lawrence’a Livermore’a mają najlepszą

grupę kryminologów w kraju. Caulfield skinęła głową. - Mają przysłać zespół z

jonowym spektrometrem masowym.
- Co oznacza, że szukacie pozostałości materiałów wybuchowych. To cudo pozwoli

przeanalizować cząsteczki powstałe w wyniku eksplozji tu, w tej hali, bez

konieczności przewożenia próbek do laboratorium. A wiadomo, że w transporcie za

wsze zanikają pewne elementy śladowe. - Zgadza się.
Nimec przetrawiał dłuższą chwilę te rewelacje.
- Osoba dokonująca sabotażu z reguły spieszy się i boi złapania, przez co czasami

popełnia błędy - odezwał się w końcu. - Jeśli jest to zawodowiec, liczy się z taką

możliwością i próbuje się przed nią zabezpieczyć... czyli zwielokrotnić ładunki, często

niepotrzebnie. W przypadku promu wystarczy, by odmówił pracy jeden silnik, a jeśli

dobrze rozumiem, to co spowodowało przegrzanie silnika numer trzy i być może

silnika numer dwa, powinno również wywołać ten efekt w silniku numer jeden, czego

jednak nie zrobiło. A przynajmniej wystarczająco wyraźnie. - To sensowne

wyjaśnienie, jeśli założymy, że ktoś celowo próbował zniszczyć prom - przyznała

Annie. - Zobaczymy, co wykaże spektrometr masowy i co ustalą kryminolodzy.

Niemniej, Jeremy jest przekonany, że to właśnie usiłowano zrobić. Mogę się założyć

o dowolną kwotę - dodał Jeremy.
Nimec przyjrzał mu się z namysłem i spytał:
- Skąd ta pewność?
- Pamiętasz, jak chwilę wcześniej mówiłem o płatkach śniegu, a ty chciałeś

rozmawiać o eksplozjach? Pete poznał go już na tyle, by wiedzieć, że nie jest to

pytanie retoryczne, więc odparł:

background image

Uhmm. - Tak się składa, że obaj znamy się na tych ostatnich. Co prawda, w moim

przypadku jest to poboczne zainteresowanie związane z termodynamiczną geometrią

krystaliczną, ponieważ wykorzystuje się w niej rozmaite rodzaje kontrolowanych

eksplozji, niemniej jednak znam się trochę na geometrii wybuchu. - Jakoś mnie to

nie zdziwiło - przyznał Pete.
- Wiem.

Nimec wskazał ruchem głowy wrak silnika.

- Powiedz mi, dlaczego jesteś taki pewny, Jeremy. - Mówiąc prostym językiem,

określone rodzaje reakcji chemicznych są analogiczne do eksplozji i pozostawiają po

sobie określone ślady. Takie osmalenia i mikrokratery, jakie widać na tym silniku,

mogły wywołać jedynie mikroładunki termiczne, coś podobnego do niekomercjalnej

odmiany RDX. A to oznacza, że chciano zniszczyć turbopompy podające paliwo

wodorowe, ale nie do końca się to udało. Nimec zastanowił się nad tym, co usłyszał,

skinął głową i powiedział zwięźle: - Dzięki. - Nie ma za co. - Jeremy oparł dłoń o

zrujnowany silnik i spojrzał na Pete’a ponad szkłami okularów. - Jeśli chcesz, to

chodź tutaj. Pokażę ci dokładnie, o co mi chodzi. Było to całkowicie przyjacielskie

zaproszenie.

Jasne - mruknął Nimec, zadowolony ze zniknięcia mentorskiego tonu. - Już idę.

Pół godziny później, gdy zostali sami, Nimec przyznał się Annie:
- Jest coś, co zachowałem dla ciebie. Nie byłem pewien, ile można powiedzieć przy

Jeremym.
Pili kawę w barku. Annie zrezygnowała z zaproszenia na lunch z uwagi na napięty

rozkład zajęć, Jeremy zaś był już w drodze do Orlando. Przyglądała mu się uważnie

znad brzegu filiżanki. Mów dalej - zachęciła go po chwili.
W niektórych sytuacjach terroryści chcą zostawić ślad wskazujący jednoznacznie, że

nie był to wypadek, ale zarazem nie chcą ogłaszać, że to oni. To zjawisko nasila się

w ostatnich dziesięciu latach. W ten sposób osiągają za jednym posunięciem dwa

cele: sieją strach, nie ściągając sobie przy tym na głowę problemów. Annie nie

spuszczała z niego wzroku. - Sądzisz, że silnik numer jeden nie miał być zniszczony,

ale że powinno to wyglądać tak, jakby próbowali, tylko im się nie udało? - spytała. -

Sądzę, że należy brać to pod uwagę.
Zapadła cisza, a potem Annie leciutko się uśmiechnęła. - To musiało również przyjść

do głowy Jereny’emu - powiedziała. - Sądzę, że milczał, bo nie był pewien, ile można

po wiedzieć przy tobie. - Możliwe. - Nimec wbił wzrok w stół, zastanawiając się, co się

z nim dzieje. Byli kolegami i nie czas był teraz na... właśnie, na co? Zanim się

zorientował, ponownie patrzył na jej twarz. - Jest wystarczająco sprytny, by się tak

zachować ocenił. Annie w milczeniu wypiła kawę.
- Mam dwa pytania - odezwała się. - Czy UpLink nie będzie miał nic przeciwko temu,

jeśli poinformuję prasę, że rozważamy możliwość, iż katastrofa Oriona i atak w

Brazylii są ze sobą powiązane? - Na pewno nie.
- Doskonale. Teraz drugie: Czy podejrzewacie, kto może być za to odpowiedzialny?

Namyślał się przez moment, a potem podjął decyzję.

Może wkrótce się dowiemy. Mamy małą stację kontroli satelitarnej w Pensacoli.

Dziś o czwartej lecę tam z Orlando, by nadzorować przeprowadzenie pewnej

obserwacji, która może cię zainteresować. Jeśli chcesz, możesz lecieć ze mną

firmowym odrzutowcem. Przygryzła dolną wargę i rozważała jego propozycję. Para z

filiżanki trafiała tymczasem prawie dokładnie w jej nos. - Muszę wrócić na noc do

background image

dzieci. - To krótki lot, a odrzutowiec zabierze cię z powrotem, jak tylko skończymy.

Cisza. Annie Caulfield dopiła kawę, odstawiła filiżankę na spodek i oświadczyła:W

takim razie lecę z tobą.
19

RÓŻNE MIEJSCA

23/24 KWIETNIA 2001

Była druga po południu 23 kwietnia czasu pacyficznego w San Jose w Kalifornii. Była

również piąta po południu czasu wschodniego w Pensacoli na Florydzie. Była szósta

po południu czasu brazylijskiego w centralnym Pantanal. I była także trzecia rano 24

kwietnia w Kazachstanie. Rozpiętość dat i stref czasowych nie miały znaczenia dla

należących do UpLink International satelitów hiperspektralnych o wysokiej

rozdzielczości obrazu Hawkeye I iHawkeye II, podobnie zresztą jak dla przekaźników

czy aparatury przetwarzającej obraz w czasie rzeczywistym i łączącej stacje

odbiorcze. Jak ujął to Rollie Thibodeau, patrząc w wyświetlacz notebooka

dostarczonego mu przez Megan były to w końcu tylko maszyny. Ale dla ludzi

biorących udział w tym zsynchronizowanym monitoringu cały proces koordynacji był

prawdziwą udręką. Co Rollie równie trafnie skomentował. Tom Ricci przetarł

zaczerwienione oczy. Opuścił Maine przed niespełna siedemdziesięcioma dwiema

godzinami, zostawiając za sobą jeżowce i samotnicze życie, które wiódł przez ponad

dwa lata. Tak wiele dzieliło go już od przeszłości, że nie sposób byłoby zawrócić.

Najpierw był lot do San Jose i spotkanie z Rogerem Gordianem. Ten oficjalnie

zaproponował mu pracę w UpLink International, w którym - ku swemu zaskoczeniu -

miał zostać globalnym szefem bezpieczeństwa do spraw operacji terenowych i dzielić

to stanowisko z niejakim Rolliem Thibodeau, o którym wspominała, jeśli go pamięć

nie myliła, wspaniała i niepokalana Megan Breen. Przyjął tę propozycję mimo

zastrzeżeń co do dzielenia pracy z osobą, której nigdy nie spotkał i która była

protegowaną Megan. Tom odruchowo nie polubił tej kobiety, co pogłębiło się w

czasie rozmowy, i był prawie pewny, że uczucie jest odwzajemniane. A to

zapowiadało współpracę równie miłą jak szybka jazda po wąskiej i dziurawej, ale

dwukierunkowej dróżce: w końcu musiało dojść do kolizji. Jedynie zaufanie do

Nimeca i złożona mu wcześniej obietnica spowodowały, że nie odrzucił

zmodyfikowanej oferty. A zaraz potem w ekspresowym tempie wysłano go do

Kazachstanu - dzikiego, niegościnnego miejsca zamieszkanego przez równie dzikich

i niegościnnych rosyjskich wojskowych i naukowców, których stosunek do niego jako

żywo przypominał uczucia, jakimi darzył go Cobbs. Byli urażeni, że przejął

dowodzenie siłami bezpieczeństwa strzegącymi kosmodromu Bajkonur. Mieli mu też

za złe, że użył do patrolowania pierwszej linii ludzi należących do Miecza i że

obsadził nimi najważniejsze stanowiska obronne. Uważali pomoc za wtrącanie się i

okazywali mu to na każdym kroku. Zastanawiał się, o ile gorsze byłoby ich

zachowanie, gdyby wiedzieli, że jest to jego pierwszy dzień w pracy. Doszedł do

wniosku, że niewiele. Sytuacji nie poprawiało zmęczenie i rozregulowany zegar

biologiczny. Czas wskazywany przez zegarek wciąż był dla organizmu fikcją, toteż

Ricci z ulgą siadł przed komputerem w ruchomym stanowisku dowodzenia i

zalogował się przez modem komórkowy do zabezpieczonego serwera UpLink. Gdy

czekał na pojawienie się obrazów z satelity, miał przeczucie, że spowodują one

komplikacje, przy których wszystkie problemy, jakie napotkał od chwili pojawienia się

w centralnej Azji, o pożegnaniu z Cobbsem i Dexem nie wspominając, wydadzą się

dziecinadą. Wkrótce po rozpoczęciu transmisji przeczucia te okazały się aż nazbyt

trafne.

background image

- Ta stacja naziemna stanowi część naszego działu geograficznej służby

informacyjnej - wyjaśnił Nimec, gdy znaleźli się z Annie w sali przypominającej

niewielkie amfiteatralne kino z płaskim ekranem. - Naszymi klientami są firmy obrotu

nieruchomościami, przedsiębiorstwa budowlane, planiści miejscy, wydawcy map i

atlasów, nafciarze i górnicy oraz mnóstwo innych przedsiębiorstw korzystających ze

zdjęć lotniczych o dużej rozdzielczości. Prawdę mówiąc, dochody z tego tytułu nie

pokrywają nawet kosztów wykorzystania satelitów. Gord prowadzi tę działalność z

czystego altruizmu. Annie rozejrzała się po salce. Byli jedynymi widzami, ale nie

jedynymi obecnymi - po lewej i prawej, w dole, obok ekranu znajdowały się

stanowiska komputerowe w kształcie podkowy wraz z obsługującymi je

operatorami.Satelity szpiegowskie i działalność charytatywna - pod sumowała. - Tego

jeszcze nie słyszałam. Nimec przyjrzał się jej z namysłem.

Pamiętasz to porwanie dziecka w Yellowstone, jakieś pół roku temu? Dziewczynka,

Maureen Block, została wykradziona z wozu kempingowego swoich rodziców przez

jakiegoś świrniętego surwiwalistę, który przetrzymywał ją w szałasie z gałęzi i liści.

Uwolnili ją strażnicy parku, po tym jak Hawkeye I odnalazł kryjówkę, przeszukując

teren w podczerwieni, i zrobił zdjęcie ofiary oraz porywacza w szałasie. Annie potarła

czoło.

Chyba się właśnie wygłupiłam - przyznała.

Nie masz powodu, bo nasz udział nie został podany do wiadomości publicznej.

Współpracujemy z lokalną policją, FBI, NSA i czym tylko chcesz. Nie jest to

całkowicie utajniona informacja, ale też żadna z zainteresowanych agencji jej nie

ujawnia. - Na czyje życzenie? - Wszystkich. Dobrze wiesz, jak ostro potrafią

rywalizować ze sobą rozmaite agencje strzegące prawa. Wszyscy lubią być chwaleni

za szybkie rozwiązywanie spraw, a nam to odpowiada: podczas gdy ich doceniają,

nam nikt nie zarzuca, że wtykamy nos tam, gdzie nie należy. A to doprowadziłoby

szybko do odrzucenia naszej pomocy. Dodatkową korzyścią jest to, że przestępcy

nie wiedzą, czego się spodziewać. - Pete umilkł i obserwował operatorów

pochylonych nad klawiaturami. - Jest całe mnóstwo zastosowań takich satelitów:

mogą wykryć groźną koncentrację toksycznych chemikaliów w glebie, śledzić wycieki

ropy i ubytki określonych minerałów w ziemiach rejonów rolniczych, co pozwala

farmerom zapobiec klęsce nieurodzaju... i tak dalej. Annie była pod wrażeniem. -

Jakie są możliwości tych satelitów, jeśli naturalnie mogę zapytać? - Nieoficjalnie? -

Jak najbardziej prywatnie - odparła z lekkim uśmiechem. - Potrafią wykryć obiekt o

średnicy nie przekraczającej pięciu centymetrów i przeskanować ponad trzysta pasm

widma, czyli mają takie same parametry jak satelity, którymi dysponuje Narodowe

Biuro Rozpoznania. To samo dotyczy szybkości i dokładności naszych analiz, a

mamy nadzieję, że za kilka lat będziemy mogli przekazywać w czasie rzeczywistym

ruchome obrazy, nie zaś tylko zdjęcia. To, co zobaczymy tutaj, będą jednocześnie

oglądać dzięki sieci UpLink szefowie sił Miecza na trzech kontynentach i analizować

specjaliści od zdjęć lotniczych i satelitarnych w San Jose. - Wskazał słuchawkę z

mikrofonem przyczepioną do poręczy fotela. - Dzięki nim każdy z oglądających może

zażyczyć sobie powiększenia, identyfikacji czy analizy dowolnego fragmentu obrazu.

Możesz słuchać, jeśli chcesz. Annie przypomniała sobie, jak niedawno udzielała

podobnych informacji Gordianowi i Megan w sali centrum na przylądku Canaveral.

Wydawało się jej, że całe wieki temu wyjaśniała im, po co są słuchawki przy

fotelach... Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Nimec zauważył jej nieobecne

spojrzenie.

Coś nie tak? - spytał.

background image

Nie. Tylko oszołomiła mnie skala tej operacji.

Wiedział, że kobieta kłamie, ale postanowił nie drążyć tematu, choć ciekaw był, o

czym myślała. Wtedy spostrzegł gest jednego z operatorów.

Przygotuj się - polecił. - Przedstawienie zaraz się zacznie.

Mniej więcej dwa i pół tysiąca mil dalej na północny zachód Roger Gordian siedział w

takim samym pomieszczeniu, obserwując podobnie jak Pete i Annie pierwsze obrazy

przekazywane przez Hawkeye I znajdującego się nad Brazylią. Obok szefa UpLink

siedzieli specjaliści od rozpoznania fotograficznego, o których Nimec wspomniał

Caulfield. Większość z nich stanowili byli pracownicy Narodowego Biura

Rozpoznania, a szczególnie sekcji PHOTINT - Narodowego Centrum Interpretacji

Fotograficznej. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin Hawkeye I wykonał

serię przelotów, fotografując z niską rozdzielczością rejon w promieniu trzystu

kilometrów od zakładów w Mato Grosso do Sul. Obszar ten wyznaczono na

podstawie komputerowej analizy wektorowej, szukając terenów, które były

najbardziej prawdopodobnym miejscem lokalizacji bazy wypadowej do ataku

przeprowadzonego siedemnastego kwietnia. W analizie uwzględniono siłę i kierunek

wiatru wiejącego tamtej nocy, miejsce lądowania skoczków na terenie zakładów,

maksymalną odległość, jaką mogli pokonać, oraz dokumenty kontroli lotów

wszystkich okolicznych lotnisk. Wzięto także pod uwagę prawdopodobne lokalizacje

ukrytych pasów startowych, dane na temat lokalnego świata przestępczego, enklaw

politycznych ekstremistów i mnóstwo innych danych, które specjaliści uznali za

niezbędne, a którymi dysponowano dzięki zwiadowi elektronicznemu. Po przejrzeniu

analiz i wstępnych wyników lotów rozpoznawczych specjaliści od interpretacji zdjęć

lotniczych i satelitarnych systematycznie zawężali obszar poszukiwań, aż pozostały

dwa: aluwialne równiny i sawanny Pantanal i skaliste wzgórza zwane Chapada dos

Guimaraes. Zwłaszcza te ostatnie wzbudziły zainteresowanie i poddano je

najdokładniejszym

badaniom.

Powiększenia

zdjęć

wykazały

istnienie

prowizorycznego pasa startowego na skalnej równinie w pobliżu zachodniej krawędzi

formacji, mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów od zakładów UpLink. Pozwalał on

zarówno na start, którego nie mogły wykryć radary, jak i na dokonanie zrzutu techniką

HAHO. Dalsze badania odkryły starannie zamaskowaną wijącą się drogę docierającą

aż do polowego lotniska, na nim zaś odbicia światła, które w spektrum widzialnym

nosiły cechy urządzeń mechanicznych. Ukrycie ich w wąskiej dolince nie na wiele się

przydało - analizy wykazały, że są to pojazdy kołowe i przynajmniej jeden samolot.

Na zdjęciach w podczerwieni wyraźnie widać było ludzkie sygnatury cieplne w

pobliskiej grocie, ślady termiczne pozostałe po użyciu pojazdów oraz kontrastowe

emisje naturalnej roślinności, od których odbijały się rejony sztucznie zamaskowane.

Podjęto zatem decyzję, by dokładnie przyjrzeć się temu obszarowi przy użyciu

pełnozakresowego skanera i wykonać zdjęcia wysokiej rozdzielczości. Operacja ta

właśnie się rozpoczęła. Gordian obserwował powiększający się obraz transmitowany

przez Hawkeye I, na który komputer przed wyświetleniem na ekranie nakładał siatkę

współrzędnych geograficznych. - O, widzi pan tu samoloty? - odezwał się siedzący

obok niego specjalista i spytał: - Jaką mamy rozdzielczość? - Nieco poniżej metra -

rozległo się w słuchawkach.
- Dajcie większą, musimy zobaczyć, co to za maszyny... - Jeden to lockheed L-100,

taki sam jakiego i my używamy wtrącił się Gordian. - Drugi to stary DC-3. - Sporo

ludzi się koło nich kręci. Powiedziałbym, że trzydziestu, może czterdziestu. Analityk

siedzący z drugiej strony Gordiana wyprostował się nagle i oznajmił:Te wozy stojące

wzdłuż zbocza wyglądają jak ćwierćtonowe jeepy zwane Mutt. Są całkiem solidnie

załadowane. Gordian pochylił się.

background image

Zwijają się stamtąd - rzucił.

- Ci faceci w pustynnych mundurach wokół samolotu. Jak duże zbliżenie możecie

uzyskać? - spytał Ricci.
- Za minutę będziesz wiedział, czy któryś ma pryszcze rozległo się w słuchawkach.

Ricci czekał, nie spuszczając wzroku z ekranu. Wiedział w mniej niż minutę.

Mężczyzna stojący przy rampie załadunkowej L-100 miał krótko ścięte włosy, twarz o

ostrych rysach i wyraźnym podbródku, przeciwsłoneczne okulary lotnicze i

wchłaniającą pot przepaskę na czole. Widać było, że wydaje rozkazy, decydując o

rozmieszczeniu ludzi i ładunku. - Widzisz go? - Thibodeau zacisnął dłonie na

poręczach łóżka i podciągnąwszy się z jękiem, pochylił nad ekranem notebooka. -

Widzisz? - Rollie, nie denerwuj się, bo ci...
Le chaut sauvage! - przerwał jej ze złością.

Co?

Ma wygląd drapieżnika. - Oczy Thibodeau pałały spod ronda kapelusza. - On tam

dowodzi, i to nie tylko załadunkiem. Megan obejrzała uważnie wskazanego,

pochyliwszy się na krześle stojącym obok łóżka. - Uważasz, że sfotografowaliśmy

szefa? - spytała. - Nie wiem, czy szefa... Nie musi być mózgiem całej operacji, ale na

pewno jest dowódcą... założę się, że dowodził nocnym atakiem. - Przerwał na

chwilę, po czym dodał: - Bo ci, którym rozkazuje, to nie jacyś tam partyzanci czy

handlarze narkotyków. To najemnicy. Z pewnością właśnie oni nas za atakowali.

Megan studiowała twarz widoczną na ekranie.

Lepiej dowiedzmy się, kim on jest - powiedziała cicho. Thibodeau spojrzał na nią

wymownie. Cherie, sądzę, że chwilowo ważniejsze jest ustalenie, do kąd ci

chłopcy zamierzają lecieć... A jeśli to wykonalne, powinniśmy uniemożliwić im

dotarcie na miejsce.
- Za ile? - Przysłuchująca się tej wymianie zdań Annie odwróciła się od ekranu, na

którym widniało powiększenie twarzy Kuhla, i spojrzała na Nimeca.Kazach... -

szepnęła. Pete przerwał jej ruchem dłoni, słuchając odpowiedzi operatora, i zdjął

słuchawki. - Przepraszam, ale chciałem się dowiedzieć... - Sądzicie, że oni chcą

przeszkodzić w starcie rosyjskiego promu? - Teraz ona mu przerwała. - I to w

podobny sposób, jak zrobili to z Orionem? Nimec zwilżył wargi.

Uważam, że tak - odparł. - Ale pewność uzyskamy po obejrzeniu zdjęć.

Potrząsnęła z niedowierzaniem głową.
- I co teraz? - spytała. - Musimy... zamierzacie skontaktować się z Departamentem

Stanu? Zobaczył, że jej dłonie drżą na poręczach, więc ujął jedną z nich.Annie...

Nie można pozwolić, żeby to się powtórzyło, Pete. Nie... Annie! Spojrzała na niego.

Zajmiemy się tym - powiedział stanowczo, nie puszczając jej dłoni. - Przyrzekam ci.

- Pytanie brzmi: Dlaczego się wynoszą? - odezwał się Nimec. - Fakt - zgodził się

Ricci. - A jeśli to mobilizacja, to co jest celem. - Za ile Hawkeye II zacznie nadawać

obraz z Kazachstanu? - spytał Gordian. - Rejon jest dość dokładnie zakryty

chmurami - odparł jeden z operatorów. - Prognoza mówi o wolno przesuwającym się

froncie.
20

ZACHODNIA BRAZYLIA

23 KWIETNIA 2001

Para szarych, nie oznakowanych boeningów V-22 Osprey uniosła się pionowo z

lądowiska na terenie zakładów UpLink. Samoloty tego typu miały na końcach płatów

background image

ruchome silniki, które mogły się obracać w pionie o dziewięćdziesiąt stopni kiedy

znajdowały się w położeniu poziomym, osprey leciał jak normalny samolot, kiedy

ustawione były pionowo, olbrzymie łopaty śmigieł działały jak w helikopterze,

umożliwiając mu pionowy start lub lądowanie. Maszyny wystartowały o siódmej po

południu czasu brazylijskiego, wznosząc się przez purpurowe niebo z prędkością

tysiąca stóp na minutę. Ed Graham siedział w fotelu pierwszego pilota prowadzącego

samolotu i obserwował w lusterku, jak jego skrzydłowy zajmuje pozycję po lewej.

Przed sobą miał zintegrowany ekran modułowy, a na głowie hełm pozwalający latać

zarówno w dzień, jak i w nocy. Hełm zaopatrzony był w wyświetlacz HUD,

przekazujący pilotowi najistotniejsze dane o stanie maszyny oraz warunkach lotu, i

przypominał nakrycie głowy rebelianckich pilotów z Gwiezdnych Wojen. Taki sam

hełm przesłaniał również górną część twarzy siedzącego obok Mitcha Wintera. Choć

w czasie szkolenia wylatali sporo godzin na samolotach tego typu i udowodnili, że

potrafią działać zespołowo w trudnych warunkach, gdy pilotowali pod ostrzałem

skyhawki, była to ich pierwsza bojowa misja na ospreyach. Po sześciu minutach

wznoszenia Graham ustawił silniki pod kątem czterdziestu pięciu stopni i turbiny

Allison T406AD-400 zaczęły się zachowywać jak normalne jednostki napędowe.

Samolot ruszył na zachód ku Chapada, wznosząc się stopniowo na pułap dwudziestu

sześciu tysięcy stóp. W przedziale desantowo-ładunkowym każdej z maszyn

znajdowało się dwudziestu pięciu członków Miecza w pełnym oporządzeniu

antyterrorystycznym, poczynając od kamizelek kuloodpornych typu Zylon, przez

hełmy z osłonami i goglami noktowizyjnymi oraz cyfrowe systemy łączności, na

pałkach i nożach kończąc. Na Zylpny mężczyźni narzucili krótkie kamizelki z

mnóstwem kieszeni wypełnionych rozmaitym wyposażeniem, a uzbrojeni byli w

zmodyfikowane M16 z systemem WRS, strzelby Benelli Super 90 kaliber 12

przystosowane do strzelania trzycalowymi pociskami ogłuszającymi, pistolety

automatyczne FN Herstal 57 zaopatrzone w celowniki laserowe oraz w asortyment

granatów zapalających, dymnych i gazowych. Grupa lecąca w drugim samolocie

miała także nakolanniki, uprzęże do zjazdu na linie, liny i haki. Prawie tydzień minął

od nocy, kiedy to zostali zaskoczeni na własnym terenie i zmuszeni do obrony, w

trakcie której piętnastu ich przyjaciół i towarzyszy broni zginęło lub odniosło ciężkie

rany. Wówczas nie znali jeszcze napastników. Teraz mieli nadzieję na rewanż.
Kuhl schował lotnicze okulary przeciwsłoneczne. Zapadał zmierzch, a chłodny wiatr

osuszał przepoconą opaskę na jego czole. Na pasie za plecami najemnika lockheed

rozgrzewał silniki, a w dole ładowano drewniane skrzynie - ostatnie warte zabrania

rzeczy z częściowo zwiniętego obozowiska usytuowanego w skalnej rozpadlinie.

Choć wszystko szło dobrze, był zdenerwowany i nie wiedział dlaczego. Być może

przyczynił się do tego napięty terminarz, którego musiał się trzymać, a może również

zniecierpliwienie, bo chciał się już znaleźć w Kazachstanie. Przed ostatecznym

uderzeniem zawsze był zdenerwowany, ale tym razem denerwował się bardziej niż

zwykle. Może to dlatego, że dotąd wszystko szło zbyt gładko, a Roger Gordian w

ogóle nie zareagował. Tak dobrze zorganizowane siły jak jego powinny agresywnie

poszukiwać napastników, a tu niemal przez tydzień nic się nie stało, bo ludzie UpLink

nie przejawiali żadnej aktywności. Jako doświadczony myśliwy wiedział, jakie

korzyści płyną ze skrytego podchodzenia zwierzyny. Ale wiedział też, że jeśli myśliwy

nie jest ostrożny, może się stać ofiarą... Rozmyślania przerwało mu dwóch

mężczyzn w kombinezonach maskujących, którzy zbliżali się od strony lockheeda.

Obaj mieli karabinki szturmowe Steyr AUG, gdyż FAMASy były już w drodze do

Kazachstanu.Wszystko gotowe do startu - poinformował go jeden z nich. Kuhl

wskazał na DC-3, przy którym stały samochody kursujące wciąż między pasem

startowym a obozowiskiem na dole. Chcę, żebyście załadowali sprzęt bez

background image

jakiejkolwiek przerwy - polecił. - Upewnijcie się, czy pilot wie, że musi wystartować

nie później niż pół godziny po naszym odlocie. I dopilnujcie właściwego rozłożenia

ładunku. Ten, który poinformował go o gotowości do odlotu, skinął głową, lecz nim

zdążył się odwrócić, Kuhl dostrzegł bandaż na jego ręce i spytał: - Jak rana, Manuel?

- Estd mejor - odparł najemnik zgodnie z prawdą.
- Dobrze, że jest lepiej. - Kuhl zacisnął dłoń w pięść i przy łożył do serca. Alo hecho,

pecho. Było to powiedzenie, które poznał dawno temu. W wolnym tłumaczeniu

brzmiało: „Noś w sercu to, co zrobiłeś, i ciesz się z własnych osiągnięć”. Manuel

popatrzył na niego bez słowa, po czym skinął głową i wraz z towarzyszem odszedł ku

dakocie. Kuhl przyglądał się im przez jakiś czas, a następnie wpatrzył się w cienie,

które unosiły się z nizinnych rejonów niczym wody mrocznej rzeki podczas powodzi.

Zaczynały pochłaniać płaski piaszczysty płaskowyż, na którym stał. W końcu odwrócił

się i podszedł do czekającego transportowca.
Graham zaklął. Obserwował na dwunastej oddalające się światła pozycyjne

gwałtownie nabierającego wysokości samolotu. - Po rozmiarach sądząc, to musiał

być ten lockheed - ocenił Winter, sprawdzając dane FLIR wyświetlane na

wewnętrznej powierzchni wizjera hełmu. - To się nazywa mieć pecha.
- Taak - przyznał ponuro Graham.
Byli znowu na sześciu tysiącach stóp i przygotowywali się do ustawienia silników w

pozycji pionowej. Do płaskowyżu pozostały im ledwie dwie mile.Widzę drugą

maszynę na pasie. - Winter wskazał nieco w prawo od kierunku lotu. - To DC-3!

Graham sprawdził wskazania HUD.
- Masz jego sygnaturę w podczerwieni? - spytał.

Drugi pilot przytaknął.

- Rozgrzewa silniki. Jest gotowy do startu.

Graham zerknął w lusterko. Drugi osprey był tak blisko, że widział rozczarowaną

minę pilota, który również był świadkiem odlotu L-100. Moment później on i Winter

usłyszeli w słuchawkach potwierdzenie:

- I co, do diabła, robimy, Batter 1? Winter odetchnął głęboko.

Zapomnij o ptaku, Batter 2. Zgodnie z planem zajmujemy się gniazdem - odparł,

przesuwając przepustnicę. Do oporu.
Manuel znał dźwięk helikopterów. Ukrywał się przed nimi w Salwadorze, gdy jako

osiemnastoletni naiwniak przyłączył się do marksistowskiego Frontu Wyzwolenia

Narodowego imienia Farabundo Marti i ich skazanego na porażkę zrywu

rewolucyjnego. Po latach, już jako najemnik kartelu z Medellin, a po jego likwidacji

członek rozmaitych mniejszych oddziałów, które wylęgły się niczym węże z brzucha

zabitego smoka, bawił się w kotka i myszkę z black hawkami, cobrami i bellami

pilotowanymi przez Amerykanów w Kolumbii. Raz czy dwa udało mu się nawet

zmienić rolę i zestrzelić je. Słyszał helikoptery w całej Ameryce Łacińskiej, którą

przemierzył jako najemnik służący każdemu, kto potrafił zapłacić żądaną przez niego

cenę. Umiał rozpoznać rodzaj maszyny po samym dźwięku silnika. Jednak dźwięk

rotorów, które słyszał teraz nad pogrążającym się w mroku płaskowyżem, był

zupełnie obcy. Gdyby nie prędkość, z jaką maszyny obniżały lot, gotów byłby

przysiąc, że to silniki dużych samolotów.
Stał przed DC-3 i nasłuchiwał wraz z pozostałymi, którzy zamarli na pokładzie lub w

pobliżu drzwi do przedziału załadunkowego. Czuł bicie serca - maszyny były blisko,

prawie nad nim... A potem dostrzegł dziwne skrzydlate kształty, których cienie padły

na samolot, i unosząc broń, dał swoim ludziom sygnał, by się rozproszyli.

background image

Graham miał właśnie wysunąć podwozie, gdy usłyszał, jak pierwsza seria broni

maszynowej zagrzechotała o opancerzoną podłogę kabiny. Tym razem dupkom się

nie udało. Opuścił nieco nos samolotu i polecił Winterowi: Odpal kilka sunburstów,

a potem poczęstuj ich z peacemakerów. Sunbursty to rakiety o statecznikach

rozkładających się po opuszczeniu wyrzutni, wypełnione mieszanką fosforu i związku

wytwarzającego chmurę gryzącego dymu. Wyrzutnie zamontowane były pod

skrzydłami, a same rakiety mogły mieć rozmaite głowice. Te miały oślepiać i

ogłuszać. Peacemakerami natomiast nazywano zamontowane w obrotowej

wieżyczce przed dziobem szybkostrzelne działka kaliber 30 milimetrów. Mogły

strzelać standardową amunicją o pełnym stalowym pocisku albo - jak w tym

przypadku - elastycznymi kulami wypełnionymi sulfotlenkiem dimetylowym zwanym

inaczej DMSO: silnym środkiem obezwładniającym wchłanianym bezpośrednio przez

skórę i błony śluzowe. Peacemakery miały szybkostrzelność praktyczną sześćset

pięćdziesiąt pocisków na minutę, a kule najpierw neutralizowały wroga dzięki swej

dużej energii kinetycznej, po czym uwalniały środek obezwładniający o niemal

natychmiastowym działaniu. Jak inne tego typu wynalazki, opracowane zostały przez

dział uzbrojenia Miecza. Stosowano je zamiast ostrej amunicji, ponieważ Brazylia,

mimo ataku sprzed tygodnia, nie zmieniła restrykcyjnej polityki w sprawie uzbrojenia,

jakie UpLink mógł montować w samolotach.Już się robi - rzucił Winter. I sięgnął do

pulpitu sterowania uzbrojeniem. Ukryty za skrzynią w przedziale ładunkowym DC-3,

Manuel gorączkowo podważał jej wieko łomem, który wyjął ze skrzynki na narzędzia

przytwierdzonej do burty obok wejścia do kabiny pilotów. Po twarzy spływał mu pot, a

przez otwarte drzwi słyszał huk rotorów wzbijających z ziemi tumany piasku. Jeden

narożnik skrzyni odskoczył, więc natychmiast zaczął podważać następny. Zdążył się

ukryć w samolocie, nim eksplodowała pierwsza rakieta. Chwilę później obie maszyny

wroga otworzyły ogień z działek i widział, jak jego ludzie zataczają się i padają na

pełnym dymu pasie. Dopiero po kilku sekundach dostrzegł, że żaden z nich nie

krwawi, i przypomniał sobie robota, którego rozstrzelał. Gdyby mechaniczny strażnik

uzbrojony był nie w oślepiające światła i wywołujące mdłości urządzenie, lecz w

normalną broń, nie miałby szans go zniszczyć. Teraz tę samą słabość w

wyposażeniu samolotów mógł wykorzystać przeciwko nim. Drugi narożnik wieka

odskoczył, ukazując pokrzywione gwoździe. Manuel odrzucił łom i wsunął palce pod

drewnianą płaszczyznę. A potem pociągnął w górę, czując, jak otwiera mu się nie

zagojona rana ręki. Na bandażu pojawiły się świeże plamy krwi i zmieszały z potem.

Ale wieko z trzaskiem puściło. Gorączkowo łapiąc powietrze, sięgnął do skrzyni i

rozerwał materiał, w który otulona była jej zawartość. W końcu jego dłonie natrafiły na

znajomy kształt ręcznej wyrzutni rakiet przeciwlotniczych stinger.
Batter 2 krążył nad pasem, na wypadek gdyby potrzebne było wsparcie ogniowe, a

Batter 1 przyziemił i otworzył rampę załadunkową, by desant mógł jak najszybciej

znaleźć się na lotnisku. W rejonie pasa znajdowało się około tuzina uzbrojonych

przeciwników, ale po ataku rakietowym i ostrzale z działek większość leżała

nieprzytomna, więc oczyszczenie okolicy zajęło dosłownie kilka minut. Graham

otrzymał meldunek o zabezpieczeniu terenu i natychmiast skontaktował się ze

skrzydłowym: - Dzięki za pomoc, Batter 2, i powodzenia w dolinie.
- Przyjąłem, lecimy - odparł pilot drugiego ospreya i skierował maszynę ku półce, na

której miał wysadzić desant. W tym momencie z DC-3 wyskoczył Manuel z wyrzutnią

rakietową na ramieniu. Manuel nie miał kłopotu z wyborem celu - samolot na pasie

wyładował już desant, za to odlatująca maszyna wciąż miała ludzi na pokładzie.

Przytknął oko do przyrządów celowniczych, skierował otwór wyrzutni ku ospreyowi i

uaktywnił samonaprowadzanie rakiety. Stinger był pociskiem zaopatrzonym w

background image

chłodzony argonem system poszukiwania źródła termicznego. W kilka sekund po

uaktywnieniu cichy, choć przenikliwy dźwięk potwierdził uzyskanie namiaru i

najemnik odpalił rakietę. Pocisk pomknął za odlatującym samolotem, włączając

własny napęd. Piloci Battera 2 nie widzieli momentu wystrzelenia stingera.

Zarejestrowały to natomiast sensory umieszczone w gondolach pod ogonem i nosem

samolotu i natychmiast poinformowały obsługę o zagrożeniu, wyświetlając

odpowiednie symbole na konsoli i wizjerach. Przy tak niewielkiej wysokości, na jakiej

znajdował się samolot, rakieta potrzebowała zaledwie trzech, czterech sekund, żeby

dotrzeć do celu. Lotnicy mieli zbyt mało czasu, by wykorzystać urządzenia

pokładowe, nie mówiąc już o wykonaniu uników. Dlatego właśnie w takich sytuacjach

system GAPSFREE uruchamiał się automatycznie. Teraz odpalił umieszczone na

skrzydłach wyrzutniki flar i pasków folii aluminiowej, rozsiewając za maszyną

pozorowane cele termiczne i stawiając kurtynę odblaskową, która dezorientowała

samonaprowadzającą głowicę rakiety. Włączył też pulsacyjną lampę podczerwoną

emitującą krótkie, ale intensywne rozbłyski cieplne pod kątem w stosunku do

kadłuba. Stinger zboczył z kursu zwabiony przez jedną z flar i eksplodował przy

zderzeniu ze ścianą skalną, niszcząc jedynie piaskowiec i porastającą go roślinność.

Choć Ralph Peterson należał do Miecza od ponad trzech lat i dotąd z broni korzystał

tylko na strzelnicy, jego pierwszy strzał w warunkach bojowych okazał się śmiertelny.

W nocy, w której zaatakowano zakłady w Brazylii, miał dzienną zmianę, a po służbie

poderwał śliczną dziewczynę w jednym z barów w Cuiaba. Nie sądził, że będzie

żałował zaproszenia do jej mieszkania, lecz tak właśnie stało się następnego dnia,

gdy zameldował się w bazie i dowiedział o ataku oraz zabitych. Teraz nie zamierzał

pozwolić, by zabito któregokolwiek z jego kolegów, jeśli tylko mógłby temu zapobiec.

Strzelca dostrzegł w momencie, gdy ten odpalił rakietę. Woląc nie ryzykować,

przestawił M16 na ogień ostrą amunicją i polecił mu rzucić broń. Mężczyzna

zlekceważył polecenie - co prawda rzucił wyrzutnię, ale zamiast się poddać, sięgnął

po przewieszony przez ramię pistolet maszynowy. Gdy Manuel obrócił się

błyskawicznie w stronę Petersona i uniósł AUG, ten posłał dwie krótkie serie, mierząc

w pierś terrorysty. Krew trysnęła z rozerwanej klatki piersiowej Manuela, a po chwili

rzuciła mu się ustami. Był martwy, nim jego ciało padło na ziemię. A lo hecho, pecho.

Batter 2 opadł czterysta stóp poniżej płaskowyżu i znieruchomiał nad półką skalną,

którą starannie wybrano na miejsce desantu po analizie map stereoskopowych

wykreślonych na podstawie zdjęć z Hawkeye. Stąd do dna rozpadliny pozostało

jeszcze około stu stóp, które grupa uderzeniowa miała pokonać, opuszczając się na

linach. Pionowe ściany i niewielka szerokość wąwozu uniemożliwiały wysadzenie

desantu bezpośrednio na jego dnie. Tylna rampa samolotu opadła i desant pod

dowództwem Dana Carlysle’a wyładował się biegiem. Gumowe karbowane podeszwy

zapewniały im dobrą przyczepność, a gogle noktowizyjne pozwalały dobrze widzieć

mimo zmroku. Na każdą z pięciu lin przypadało pięciu ludzi. Komandosi wbili w skałę

tytanowe haki z karabińczykami i dowiązali do nich liny, które następnie zrzucili, by

sprawdzić, czy są wystarczająco długie i sięgną dna rozpadliny. Pierwsza piątka

nałożyła rękawiczki, sprawdziła haki, przełożyła liny przez uprzęże, tak by biegły

przez uda, piersi i plecy, po czym zaczęła zjazd, amortyzując ugiętymi nogami

opadanie na ścianę. Ręce, którymi hamowali, trzymali pod pośladkami, drugie

unosili, przepuszczając w nich przejechane już odcinki lin. Zdjęcia satelitarne

wskazywały, że przez większość drogi ściany są gładkie i twarde, co pozwalało na

szybki zjazd. Dopiero ostatnie dziesięć jardów było trudniejsze, gdyż spod nóg

sypały się kamienie odpadające od zwietrzałej ściany. Mimo to dotarli na dół szybko i

bez urazów. Wyplątali liny z uprzęży, ujęli je oburącz i szarpnęli, dając znak

następnej grupie, że są już na dole. Po kilku sekundach kolejnych pięciu mężczyzn

background image

rozpoczęło schodzenie. Obóz był całkowicie opuszczony i w zasadzie ewakuowany.

Pozostały puste namioty - niektóre nietknięte, niektóre częściowo złożone - jeep z

przebitą oponą oraz sterty spalonych w całości lub fragmentami śmieci. Komandosi

znaleźli również trochę rzeczy osobistych i wyposażenia - łopaty, kuchenki gazowe,

zwoje lin, metalowe wiadro, apteczkę, jednorazową maszynkę do golenia, cztery

baterie typu D, okulary przeciwsłoneczne bez jednego szkła, przewrócony drewniany

stół i mapę okolicy, którą można kupić w każdym sklepie. Nie zaznaczono na niej

jednak niczego: żadnych punktów ani tras, nie zapisano też niczego na marginesach.

Mieszkańcy starannie po sobie posprzątali - nie zostawili ani sztuki amunicji czy też

wskazówek co do swojej tożsamości lub miejsca, do którego się przenieśli. Carlysle

splunął z uczuciem i połączył się z samolotem.- I jak przyjęcie? - zainteresował się

pilot ospreya o kryptonimie Batter 2. - Spóźniliśmy się na imprezę - odparł z

niesmakiem Carlysle.
Megan pomogła Thibodeau spocząć wygodnie na poduszkach, zdjęła mu z głowy

kapelusz i położyła na stoliku obok łóżka. Rollie wyglądał na porządnie zmęczonego,

a dyżurna pielęgniarka odkryła, że ma podwyższoną temperaturę. Jak zapewniła

Megan, nie było to nic poważnego, ale wskazywało, że ranny potrzebuje

wypoczynku. Thibodeau nie wziął też przygotowanych przez nią środków

przeciwbólowych, upierając się, że chce być przytomny i mieć jasny umysł, gdy

napłynie meldunek od grup desantowych. Teraz, gdy napłynął, Megan nalała wody

do szklanki i podała mu ją wraz z tabletkami.Do dna! - poleciła. Wymamrotał coś pod

nosem, ale przełknął podaną porcję i opróżnił szklankę. Odebrała od niego naczynie,

naciśnięciem guzika ułożyła górną część łóżka w pozycji siedzącej i poprawiła mu

koc. A potem pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Dobrej nocy, Roi. Przyjdę

rano. Spojrzał na nią przytomnie.
- Trudno będzie coś z nich wyciągnąć. Wiesz o tym.

Skinęła głową.

- Postaramy się - zapewniła go.

Le chaut sauuage... nie było go tam. Musiał odlecieć tym samolotem, który nam

uciekł. Megan przytaknęła.Bardziej mnie martwi, że wciąż nie wiemy, dlaczego za

atakowali zakłady. Taki wysiłek włożony w zaplanowanie i koordynację działań oraz

cały ten fikuśny sprzęt użyty tylko po to, żeby wysadzić magazyn z częściami

zapasowymi... To bez sensu, wiesz - powiedział. Poklepała go po ramieniu.

Śpij. Dzień był długi, a teraz i tak nic więcej nie możemy zrobić. Przygasiła światło,

wzięła torebkę z krzesła i ruszyła ku drzwiom.Meg! - zawołał słabo. Odwróciła się z

ręką na klamce.

Myślisz, że jeśli coś zacznie się w Kazachstanie, ten Ricci da sobie radę? Przez

długą chwilę stała bez słowa, po czym wymownie westchnęła.Jutro też jest dzień,

Rollie - powiedziała delikatnie. A potem wyszła na korytarz i cicho zamknęła za sobą

drzwi.
21

KAZACHSTAN

26 KWIETNIA 2001

W południowym Kazachstanie od początku lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku

Rosjanie w ścisłej tajemnicy testowali swe pojazdy kosmiczne. Być może właśnie

dlatego region ten słynął z obserwacji UFO. Były ich setki i widzieli je wszyscy -

rolnicy, pasterze, mongolscy handlarze końmi. Prawie każdy miał jakąś opowieść o

dziwnych latających obiektach dostrzeżonych nad brązowym stepem. Jedne były

prawdziwe, inne wymyślone, a wszystkie ubarwione w trakcie powtarzania rodzinie i

background image

przyjaciołom, gdyż chciano w ten sposób urozmaicić trochę szarą codzienność tego

odległego górskiego zakątka. Ciemny, podobny do dysku obiekt okrążający okolicę

kosmodromu Bajkonur po południu 26 kwietnia, wyjątkowo pochmurnego i

deszczowego dnia, obserwował cały klan alBijan. Od pradziadków do najmłodszych

podrostków, sześćdziesiąt siedem osób zgromadziło się przed domem przodków, by

jeść pieczoną koninę, pić wysokoprocentowe napoje - przynajmniej jeśli o dorosłych

chodzi - oraz tańczyć do wtóru trójstrunowego komuza, czyli mówiąc krótko, by

uczcić ślub jednej z panien z synem szanowanego i całkiem jak na lokalne warunki

majętnego Kazacha. W ich jednak wypadku, mimo urojenia, opisy tego, co widzieli,

nie były ani wymyślone, ani przesadzone. Ricci siedział samotnie w przyczepie

służącej mu za prywatną kwaterę i przeglądał mapy okolicy. Sytuacja podobała mu

się tak samo jak gospodarze, czyli z każdą mijającą minutą coraz mniej.

Oczekiwanie, że Rosjanie dotrzymają obietnicy współpracy, było równie rozsądne jak

wynajęcie pedofila na pedagoga szkolnego, gdyż dał słowo, że będzie trzymał ręce

przy sobie. Pierwotne uzgodnienia dawały mu pełne dowództwo nad połączonymi

siłami strzegącymi kosmodromu, lecz w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin

ewoluowały one tak, że obecnie dowodził jedynie obroną obwodu, a rosyjscy wojacy

z sił kosmicznych, czy jak je tam nazywano, przejmowali kontrolę nad terenem bazy,

uniemożliwiając w dodatku jego ludziom wejście do części budynków. Przy

niektórych punktach kontrolnych doszło już nawet do scysji z Rosjanami, którzy

próbowali rządzić i tam. Sytuacja przypominała jako żywo to, co zdarzyło się w latach

dziewięćdziesiątych w Jugosławii, kiedy to po negocjacjach z NATO Moskwa

zgodziła się nie wchodzić do Kosowa, po czym natychmiast wysłała spadochroniarzy,

by zajęli strategiczne lotnisko w Pristinie. Co prawda, wynieśli się z niego jak

niepyszni, i to prosząc wojska NATO o wodę, ale nie od razu. No i wtedy mieli

prezydenta, który wyglądał i zachowywał się jak przerośnięta pijawka moczona w

alkoholu i na którego mogli zrzucić winę za całe to „zamieszanie”... Lecz jakie teraz

znajdą wytłumaczenie? Potrząsnął ponuro głową. Wiedział, że Gordian kilkakrotnie

kontaktował się z Pietrowem, usiłując skłonić go, by trzymał się pierwotnych ustaleń,

ale sam rozmawiał z Rogerem przed dwunastoma godzinami i usłyszał, że ma

ćwiczyć cierpliwość, robić co się da i czekać na nowe informacje. Głos szefa holdingu

nie brzmiał specjalnie optymistycznie i Gordian nie odezwał się od tej pory, co

najlepiej świadczyło, że próby przemówienia Pietrowowi do rozsądku skończyły się

tak samo jak przemawianie chłopa do obrazu. Rosjanie dobrze opanowali sztukę

odwlekania w nieskończoność negocjacji. Robili to dopóty, dopóki ziemia nie paliła

się im pod stopami, więc jeśli będzie tylko na to liczył, zanim ustąpią, wszyscy dawno

już zapomną o starcie promu. Zakładając naturalnie, że start się odbędzie i nie

zmieni się w katastrofę. Przyglądał się mapie. Był przemęczony i niewyspany: po

pierwsze, na skutek podróży, po drugie, na skutek pośpiechu, z jakim musiał

organizować swoje siły. Do tego dochodziły zwykłe problemy logistyczne wynikające

z konieczności posiadania odpowiednich środków, no i ciągła wojna podjazdowa z

tępym, biernym Pietrowem, który nieustannie podważał jego autorytet. Cała ta

sytuacja zaczynała go wyprowadzać z równowagi, a w dodatku cios wymierzony w

terrorystów w Chapada trafił w próżnię. Większość, w tym wszyscy, którzy coś

wiedzieli, odleciała wcześniej, a ich samolot rozpłynął się bez śladu. Jeśli byli tak

dobrzy i tak doskonale wyposażeni, jak wskazywały na to informacje, którymi

dysponował, to mieli także do dyspozycji sieć bezpiecznych lotnisk polowych, o

których nikt nie wiedział, i mogli, wykorzystując je jako punkty paliwowe, oblecieć cały

świat, a nie tylko dotrzeć tam, gdzie chcieli. A był pewien, że wiedział, co jest ich

celem. Przyglądał się mapie, czując, że są gdzieś blisko. Była to niewytłumaczalna,

bo nie poparta dowodami i nie dająca się logicznie wytłumaczyć pewność. Jedynym,

background image

który mógł go zrozumieć, był Pete, gdyż on również wiele lat przepracował w policji i

musiał wiedzieć, co to takiego przeczucie. Każdy dobry glina to wiedział, podobnie

jak każdy przed aresztowaniem czuł mrowienie końcówek nerwowych. W ten sposób

najpewniej zwierzęta w puszczy wiedziały o nadciągającej burzy. Problem polegał na

tym, że nie miał pojęcia, gdzie się ukrywali. Nawet pogoda była przeciw niemu - tak

długo jak front niżowy pozostawał nad Kazachstanem, satelity miały znacznie

ograniczone zastosowanie, gdyż chmury poważnie zmniejszały ich możliwości. Co

prawda, Gordian i Nimec dysponowali inną zabawką, ale musiał ją dopiero

sprawdzić. Był to bezzałogowy samolot zwiadowczy SkyManta. Wyglądał zupełnie

jak latający talerz z któregoś z filmów fantastycznonaukowych z lat pięćdziesiątych,

jak choćby Ziemia kontra obcy z Zanthora. Podczas służby wojskowej miał do

czynienia z innymi tego typu maszynami, wliczając w to Predatora, który w końcu

trafił do wyłącznego użytku II Eskadry Rozpoznawczej US Air Force. Zarówno jednak

Predator, jak i Hunter czy pozostałe przypominały kształtem klasyczny samolot...

SkyManta holdingu UpLink należała do zupełnie innej klasy. Ricci, choć nie był

naukowcem, uczył się szybko, zwłaszcza jeśli ktoś mu coś przystępnie wyłożył. A

Nimec zrobił to bardzo przystępnie. SkyManta miała tak zwaną „sprytną skórę”

kompozytowy

stop

naszpikowany

systemami

mikroelektromechanicznymi,

określanymi czasem mianem MEMS, na które składały się sensory tak małe, że

mogłyby być przenoszone przez mrówki. Pozwalały one wykrywać źródła ciepła i

przekazywać obraz zarówno widzialny, jak i radarowy, wzmocniony komputerowo w

prawie rzeczywistym czasie. Obraz był ruchomy, a radar potrafił przeniknąć chmury.

SkyManta miała niemal taki sam kolor jak maszyny typu Stealth, co przy średnicy

trzydziestu pięciu do czterdziestu stóp powodowało, że w nocy nie sposób było ją

dostrzec z ziemi, a i w dzień nie było to łatwe. Na dodatek coś w jej kształcie

powodowało, że niezwykle ciężko było ją wykryć za pomocą naziemnych systemów

radarowych. Pojazd i jego obsługa zostali dostarczeni z Kaliningradu i od godziny

maszyna znajdowała się w powietrzu. Ricci postanowił nie siedzieć swoim ludziom na

karkach, tylko poczekać, aż odkryją coś interesującego - ta metoda zawsze lepiej się

sprawdzała. Teraz najbardziej potrzebował kilku godzin spokoju i samotności, by

wszystko przemyśleć. Ponownie spojrzał na mapę i przesuwał palcem po konturach

terenu otaczającego kosmodrom. Wszędzie pełno było dolinek, wzgórz, rozpadlin i

innych kryjówek, w których mogły się ukryć nawet spore siły, jeśli tylko opanowały

choćby podstawowe techniki maskowania. Jeśli byli w tym dobrzy, mogli ukrywać się

tam tygodniami. Co ważniejsze, mogli swobodnie wybrać czas i miejsce uderzenia,

bo w to, że uderzą, nie wątpił ani przez moment. A przez to miał coraz większą

ochotę, by gołymi rękami udusić Pietrowa za jego głupotę. Potrząsnął ze

zniechęceniem głową i wstał, zostawiając mapę na stole. Gdy parzył kawę, życzył

sobie dużo szczęścia było niezbędne, żeby powstrzymać atak, kiedy wreszcie

nastąpi.
Kuhl podjechał do punktu kontrolnego przy północnej bramie kosmodromu. Siedział

obok kierowcy w kabinie wojskowej ciężarówki MZKT-7429, ubrany w mundur

porucznika Wojenno Kosmiczeskich Sił. Samochód miał oznaczenia tejże formacji, a

wszyscy pasażerowie nosili mundury tego rodzaju broni. Prowadził Oleg, Ukrainiec,

który od lat był najemnikiem, z tyłu zaś siedział Antonio i czterech ludzi wybranych

przez Kuhla z grupy brazylijskiej. Mundury były oryginalne - ich prawowici właściciele

leżeli kilka mil dalej ukryci w skalnej rozpadlinie. Żeby nie poplamić i nie uszkodzić

uniformów, Antonio zabił ich z pistoletu kaliber 22 strzałami w tył głowy. Oprócz

pięciu ludzi na pace ciężarówki znajdowało się również działo mikrofalowe, które

przetestowali na pociągu z Sao Paulo, i jego mniejsza, lecz potężniejsza wersja

zwana Havoc, która miała zostać zainstalowana w rosyjskim module stacji

background image

kosmicznej. Dysponując bateriami słonecznymi stacji, Havoc byłby bronią

wielokrotnego użytku pozwalającą Harlanowi DeVane’owi na zdalne zniszczenie

elektronicznej infrastruktury dowolnego miasta na globie. Przy bramie stało pięciu

wartowników - dwóch w ciemnoniebieskich mundurach Miecza, trzech pozostałych

zaś w takich samych uniformach jak Kuhl i jego ludzie, tyle że wszyscy byli

szeregowcami. Kuhl puścił stojący obok siedzenia pistolet maszynowy MP5K -

obecność Rosjan mogła zapobiec konieczności użycia broni. Oleg zwolnił i

zahamował przed bramą. Do ciężarówki podszedł jeden z amerykańskich

wartowników.Proszę pokazać dokumenty - powiedział po angielsku, stając obok

drzwi kierowcy, po czym powtórzył to podręcznikowym rosyjskim:
Pakażitie, pażałujsta, dakumienty. Oleg sięgnął po broń, lecz znieruchomiał, gdy

dostrzegł gest Kuhla. Ten opuścił szybę po swojej stronie i wychylił się.O co chodzi? -

spytał po angielsku ze sztucznym rosyjskim akcentem. - Jestem oficerem

żandarmerii. Nie rozróżniacie oznaczeń?
Wartownik przyjrzał mu się spokojnie, lecz z determinacją. Przepraszam za kłopot,

ale wystarczy, że pokażecie dokumenty, i będziecie mogli wjechać - odparł. - Takie

dostaliśmy rozkazy, gdy obejmowaliśmy posterunek. Kuhl skrzywił się i skinął na

rosyjskiego wartownika. Co to jest?! Długo mają mnie ci obcy obrażać w moim

kraju?! - warknął po rosyjsku. Strażnik należący do Miecza mógł nie zrozumieć słów,

za to ton zrozumiał doskonale.Zapewniam pana, że to rutynowa... Przerwał, bo jeden

z rosyjskich wartowników podszedł do ciężarówki, uderzył w błotnik i dał znak, by

pozostała dwójka otworzyła bramę.Me biespakojsia - uspokoił Olega. - Jedź! Oleg

skinął głową i wcisnął pedał gazu.

Zaraz, moment... - Amerykanin próbował protestować, widząc, że ciężarówka mija

posterunek.
Nietl - Rosjanin aż się nadął. - To dowódca naszej straży, a nie jakiś kryminalista.

Amerykanin rozważył możliwości - mógł rozkazać, by zatrzymano i przeszukano

ciężarówkę, ale jedynie pod groźbą użycia broni, bo samochód był już w ruchu. Z

drugiej strony, była to trzecia taka scysja od momentu objęcia warty. W dwóch

poprzednich Rosjanie indyczyli się, ale ustąpili. Choć byli dupkami, nie robili tego z

własnej woli, ale wykonywali rozkazy wyższych rangą dupków. Na ich współpracę nie

miał co liczyć, jeśli jednak w wyniku kolejnej konfrontacji sprawa oprze się o oficerów,

mogli mu wręcz zacząć przeszkadzać w wypełnianiu obowiązków. Postanowił tym

razem ustąpić i zameldować o wszystkim przełożonym. W końcu do tego służyły

środki łączności. Odwrócił się z niesmakiem od Rosjanina i włączył radiotelefon. W

ciężarówce Kuhl również chwycił mikrofon i nakazał grupie uderzeniowej przystąpić

do akcji. Po otrzymaniu rozkazu Kuhla niewielka armia, którą najemnik zgromadził

wśród wzgórz na południowy wschód od kosmodromu, ożyła i wyłoniła się z miejsc

przykrytych sztucznymi głazami, fałszywą roślinnością oraz siatkami maskującymi.

Przez ostatni tydzień cierpliwie czekali w ukryciu. Jedynie zwiadowcy byli aktywni i co

noc rozpoznawali rejon ataku. Tej nocy także sprawdzili wschodni odcinek obwodu

kosmodromu i zameldowali, że obrona jest nieliczna i tak rozciągnięta, iż nie

powstrzyma skoncentrowanego, błyskawicznego ataku. Należało się naturalnie liczyć

z tym, że opór zwiększy się, gdy nadciągną odwody, ale to akurat nikogo nie

martwiło. Nie musieli zdobywać Bajkonuru, tylko urządzić wiarygodną próbę,

ściągnąć w rejon ataku jak najwięcej wojska i wycofać się. Plan był dobry, jednak

wykonawcy nie wiedzieli, że na rozkaz Kuhla zwiadowcy ich okłamali. Chodziło o to,

by próba ataku była naprawdę przekonująca.

background image

- SkyManta coś znalazła, panie Ricci. - Młody chłopak, któremu Tom otworzył drzwi

swej przyczepy, był zdyszany i zaczerwieniony. - Wygląda, że to to! Ricci przyglądał

mu się przez chwilę, nie ruszając się z miejsca i nie odstawiając kubka z kawą. - A co

konkretnie? - spytał. - Piętnaście, może dwadzieścia jeepów. Operatorzy mówią, że

w podczerwieni widać je zupełnie wyraźnie. Tworzą konwój i zbliżają się do nas od

wschodu. Tam właśnie mieściło się stanowisko startowe. Ricci stwierdził, że życzył

sobie szczęścia w najwłaściwszym momencie. - Jak daleko są? - Dwie, może trzy

mile. W tym rejonie jest system wąwozów i jaskiń... Mogli się tam ukrywać...
- Lepiej martwmy się teraźniejszością. - Ricci wziął głęboki oddech. - Te zdalnie

sterowane platformy strzeleckie... jak im tam...? - TRAP T-2, panie Ricci.
- Właśnie. Są na pozycjach? Tych samych, na których były w czasie ćwiczeń? - Tak,

panie Ricci. Cały ten sektor znajduje się pod ich ostrzałem, a pola ognia nakładają

się na siebie. Platform jest piętnaście, tak samo jak na wszystkich odcinkach... -

Weźcie po kilka z pozostałych, ale nie za dużo. Trzy, najwyżej cztery. To da nam

trzydzieści stanowisk ogniowych skupionych w rejonie ataku. I połączcie je w system

rozplanowania ognia. - Tak jest, panie Ricci.
Tom miał dość formy „panie Ricci” i powtarzania „tak jest”. Miecz nie był wojskiem, a

on nie był oficerem, ale zaspokojenie jego preferencji językowych należało odłożyć

na później. - I proszę poinformować zarówno strzelców, jak i grupy szybkiego

reagowania, żeby nałożyli kamizelki kuloodporne.Takie są przepisy, panie Ricci.
- I co z tego?! Chcę, żeby je mieli na sobie, a nie wiedzieli, że mają mieć!Tak jest,

panie Ricci! Tom Ricci westchnął zrezygnowany.

Dobra, prowadź do przyczepy dowodzenia. Chcę ich zobaczyć na własne oczy.

Kilka minut po przejechaniu bramy Oleg zatrzymał ciężarówkę w spokojnym rejonie

kosmodromu. Na metalowym dachu zainstalowano wcześniej uchwyty, w których

teraz ludzie Kuhla zamocowali trójnóg niewielkiej anteny satelitarnej. Następnie

pojazd ruszył dalej. Włączyli umieszczony z tyłu generator, gdy ciężarówka stanęła

dwieście stóp od długiego, niskiego budynku mieszczącego halę montażowo-

kontrolną, w której znajdował się moduł techniczny międzynarodowej stacji

kosmicznej. Rankiem miano go umieścić w ładowni promu. Betonowej, pozbawionej

okien budowli pilnowali wyłącznie Rosjanie i było ich niewielu. Żadnego nie

zainteresowała parkująca niedaleko ciężarówka z talerzem na dachu - była to w

końcu ich ciężarówka, więc widocznie miała tam stać. W okolicy panował zresztą

spory ruch, jak zwykle na krótko przed startem. Kuhl był co prawda przygotowany do

konfrontacji z personelem Miecza, ale nie zaskoczyła go jego nieobecność. Zawsze

można było polegać na rosyjskiej dumie. Głupota w połączeniu z fatalnym stanem

gospodarki dały pożądany efekt. Wartownicy byli nieliczni, a kosmodrom nie

zabezpieczony przed nowymi rodzajami broni, które za pomocą mikrofalowego

impulsu potrafiły unieszkodliwić wszystkie zainstalowane alarmy. Kuhl odwrócił się do

Olega. - Idź do tyłu i powiedz im, że mają uruchomić działo, jak tylko będą gotowi.
Przyczepa dowodzenia pełna była ludzi. Ricci dostrzegł, że obsadzone są wszystkie

stanowiska umieszczone pod ścianami, a poświata bijąca od ekranów i błyskających

kontrolek rzuca różnobarwne cienie na twarze operatorów. Umieszczony na ścianie

duży ekran pokazywał obraz przesyłany przez SkyMantę. Widać na nim było

filmowaną z powietrza kolumnę pojazdów terenowych. - Ten obraz przekazywany

jest prawie w czasie rzeczywistym, tak? - spytał Ricci, podchodząc do Sharon Drake,

jednej z operatorek. - Tak jest, panie Ricci.
- Ile wynosi to „prawie”?

background image

- To co widzimy, działo się przed niecałymi dwiema sekundami. - O ile zbliżyli się od

tego momentu?
Sharon nacisnęła klawisz i nałożyła na obraz siatkę współrzędnych.Trochę mniej niż

sto jardów - odparła. Czy przy innych bramach wykryto jakikolwiek ruch?
Operatorka potrząsnęła głową.

Na pewno nie przy użyciu zdjęć lotniczych w podczerwieni czy kamer naziemnych.

Wartownicy także nie meldowali o niczym podejrzanym. Ricci zamyślił się. To co się

właśnie działo, nie miało sensu. Przebieg nocnego ataku w Brazylii, z którym

zapoznał się dokładnie dzięki relacji Nimeca, dawał zupełnie inny obraz.

Przeprowadzono go wielokierunkowo, doskonale zaplanowano, a napastnicy znali

lokalizację budynków i wart na terenie zakładów. Desant z powietrza, jak też seria

zasadzek wskazywały na operację sił specjalnych, które doskonale wykorzystały

przewagę, jaką daje zaskoczenie i rozproszenie ochrony. Tutaj zaś, choć dotąd nie

było wiadomo dokładnie, co jest celem ataku, na pewno nie uderzali zawodowcy.

Szarża terenówkami na karabiny maszynowe była misją samobójczą. Odetchnął

głęboko i spytał:Te platformy, TRAP T-2... jaka jest maksymalna odległość, z której

strzelcy mogą nimi kierować? Sharon pochyliła się ku chudemu czarnoskóremu

operatorowi w okularach siedzącemu przy pulpicie po prawej. - Ted, powiedz mi... -

Sześćdziesiąt metrów - odparł, nie podnosząc oczu znad ekranu. Ricci przeliczył

dane - to mniej więcej dwieście stóp.

Powiadomcie obronę odcinka, żeby strzelcy zajęli pozycje sto stóp za platformami i

otworzyli ogień, gdy tylko jeepy znajdą się w zasięgu. Dwie trzecie platform

zaopatrzcie w ostrą amunicję, ale najpierw poczęstujcie ich gazem i fajerwerkami,

żeby mieli okazję się wycofać. Jeśli nie zawrócą, zabijcie ich. Zespoły szybkiego

reagowania mają stanowić drugą linię obrony. Ted bez słowa skinął głową. Panie

Ricci. - Sharon obejrzała się nagle przez ramię. Dzieje się coś, czego nie rozumiem...

Dał jej znak, żeby mówiła dalej.
- Mam niezwykle gorące miejsce, nigdy czegoś takiego nie widziałam... Ale odczyt

pochodzi z terenu kosmodromu... z północnej części, ściśle mówiąc.
- Możemy to zobaczyć?
- Zasięg nanosensorów SkyManty jest znacznie mniejszy niż elektroopty... - Sharon,

mów po ludzku! Proszę! - Emisje ciepła czy energii możemy wykryć ze znacznie

większej odległości, ale obraz wideo nagrywa się tylko w linii wzroku, czyli

bezpośrednio pod pojazdem. Ricci przeczesał dłonią włosy.

Na północy znajduje się kompleks przemysłowy - powiedział. - Daj mi mapę tego

rejonu. Chcę wiedzieć, jakie budynki tam są i co zawierają. Z prawej doszedł go

krótki stukot klawiatury. Ted wskazał na swój ekran. - Gotowe.
- Nie wiem, czy to ważne, ale właśnie dostaliśmy informację od wartowników przy

północnej bramie - odezwał się mężczyzna spod przeciwnej ściany. - Doszło do

sprzeczki z miejscowymi wartownikami. - O co poszło?
- Podjechała ciężarówka. W kabinie był rosyjski porucznik i nie chciał pokazać

dokumentów. Rosyjscy wartownicy przepuścili go, ignorując nasze procedury. Mamy

z tym coraz więcej kłopotów. Złożyliśmy już skargę u ich dowódcy, ale w tej sytuacji

wolałem, żeby był pan na bieżąco, panie Ricci. Tom przyjrzał mu się uważnie.
- Kiedy to się stało? - spytał.

- Około dziesięciu minut temu.

background image

Ricci przeniósł wzrok na ekran z mapą i doznał olśnienia. Nagle wszystko zaczęło

wręcz idealnie do siebie pasować.Budynek montażowo-kontrolny - powiedział,

pochylając się nad ramieniem Teda. - Wiesz, co w nim teraz jest? Ted spojrzał nań,

wykręcając głowę, i widać było, jak jego oczy za szkłami okularów robią się coraz

większe i większe.Moduł stacji kosmicznej - wykrztusił w końcu.

Mówiąc po ludzku, czego zażądał Ricci, TRAP T-2 umożliwiały obłożenie przeciwnika

silnym, skoncentrowanym ogniem z osłoniętych miejsc zapewniających zerowe straty

własne. Nadawały się zatem doskonale do obrony najrozmaitszych obiektów.

Wypełniając rozkaz Ricciego, strzelcy poczekali, aż na ekranach pojawiły się, jak się

to mówi, „białka oczu przeciwników”, i dopiero wtedy wypuścili salwy pocisków

dymnych, fosforowych i gazowych. Jednocześnie nadali po angielsku, rosyjsku i

kazachsku wezwania do rzucenia broni. Gaz był stratą czasu, bo napastnicy nosili

maski przeciwgazowe, ale istniała szansa, że kanonada i efekty pirotechniczne

skłonią ich do zatrzymania. Otoczona rozbłyskami ognia i dymu kolumna zwolniła,

lecz nie zatrzymała się. Strzelcom nie pozostało nic innego, jak zmienić konfigurację

uzbrojenia na ostrą amunicję, śledzić cele i poczekać kilka sekund. TRAP T-2

zawdzięczała swą nazwę niewyczerpanej pomysłowości konstruktorów i starym

zwyczajem był to skrót oznaczający ruchomą telewizyjną platformę ogniową w wersji

T-2. Sześćdziesiąt platform skonfigurowanych specjalnie na potrzeby UpLink

International i rozstawionych wokół kosmodromu Bajkonur uzbrojono w karabiny M16

z systemem WRS oraz półautomatyczne strzelby Heckler & Koch model M3P. Całość

zamontowana była w uchwytach na trójnogu i wyposażona w precyzyjne

oprogramowanie służące do wyszukiwania celów. Światłowody oraz system

łączności pracujący na częstotliwościach mikrofalowych pozwalały prowadzić walkę

za pomocą zaopatrzonych w ekrany przenośnych stanowisk kierowania ogniem,

które można było przełączyć na ręczne sterowanie. Każda platforma posiadała dwie

kamery - szerokokątną, obracającą się niezależnie od uzbrojenia, i drugą,

zamontowaną na kolbie M16 w ten sposób, by dawała obraz z lunety celowniczej 9-

27X. Oba obrazy przekazywane były zarówno operatorowi, jak i do stanowiska

dowodzenia, skąd kierowano walką.
Przed opuszczeniem przyczepy dowodzenia Ricci zadzwonił do Pietrowa. - Co się

dzieje? - Dyrektor programu kosmicznego był bliski paniki. - Ta strzelanina... -

Kosmodrom został zaatakowany i od tej chwili zamierzam go bronić zgodnie z

pierwotnym porozumieniem zawartym przez pański rząd z firmą UpLink. Oznacza

to...
- Zaraz, momencik... przez kogo zaatakowany? Musi mi pan powiedzieć... - Oznacza

to, że chcę, by pańscy ludzie tak poza, jak i na terenie kosmodromu nie wchodzili

moim w drogę i nie próbowali utrudniać dostępu do żadnego budynku, bo będziemy

zmuszeni użyć siły - przerwał mu Ricci. - Z całym szacunkiem, panie Pietrow, radzę

panu wziąć swoje wojsko w karby, inaczej bowiem rzeczywiście niebo może się panu

zwalić na głowę! Podobnie jak w Brazylii napastnicy dostali się do budynku przez

tylną rampę załadunkową. Podstawowa różnica polegała na tym, że tym razem nie

musieli nikogo zabić, by tam dotrzeć, i że wszystkie alarmy, elektroniczne zamki,

kamery i mikrofony - każde urządzenie zasilane prądem i posiadające obwody oraz

kable - zostały zneutralizowane. Ponieważ Ilkanowicz starannie skalibrował działo,

chwilowo wyłączyło ono, nie zaś zniszczyło urządzenia, na które oddziaływało.

Oznaczało to, że większość systemów, jeśli nie wszystkie, zacznie działać za

kilkanaście minut, najdalej pół godziny, a napastnicy zdążą się niepostrzeżenie

wycofać. Tak katastrofa Oriona, jak i atak na zakłady w Mato Grosso do Sul miały

utwierdzić wszystkich w przekonaniu, że ktoś za wszelką cenę chce powstrzymać

background image

budowę międzynarodowej stacji kosmicznej, a pozorowane uderzenie ze wschodu

powinno przyciągnąć uwagę obrońców. Po jego odparciu Amerykanie i Rosjanie

będą gratulować sobie, że tym razem udało im się ocalić prom i moduł stacji

kosmicznej. Nikt nie powinien podejrzewać, że od samego początku Harlan DeVane

zamierzał doprowadzić do szczęśliwego startu, tylko wówczas bowiem mógł

wykorzystać stację do własnych celów. Zarówno sabotaż, jak i nocny atak miały

jedynie ukryć prawdziwy cel, którym było umieszczenie na orbicie w pełni sprawnego

Hauoca. Wykorzystanie do tego holdingu Rogera Gordiana dawało dodatkowe

korzyści w postaci osłabienia i destabilizacji jego operacji w Ameryce Łacińskiej i

poważnych problemów, jeśli nie całkowitego zerwania współpracy z rządami Rosji i

Brazylii. Kuhl i jego ludzie mieli opuszczone wizjery hełmów i trzymali w dłoniach

karabiny FAMAS, ale nie spodziewali się oporu. Maszerowali prostym i długim

korytarzem prowadzącym do hali, w której przechowywano moduł stacji kosmicznej.

Plan budynku opanowali już dawno temu, toteż bez trudu poruszali się po budowli.

Kuhl był dodatkowo objuczony plecakiem, w którym znajdował się ważący około

dwudziestu funtów Hauoc wraz z anteną. Urządzenie miało gabaryty przeciętnej

przenośnej miniwieży stereofonicznej i zainstalowane dyskretnie w module stacji

kosmicznej przypominającej rozmiarami wagon, nie powinno zostać przez nikoąo

odkryte. Ani przez techników, którzy umieszczą moduł w ładowni promu, ani przez

kosmonautów, którzy połączą go z resztą stacji. Mogliby je odkryć inżynierowie

przeprowadzający kontrolę przed startem, ale ta odbyła się wczoraj. Po przyłączeniu

modułu rosyjscy kosmonauci mieli wrócić na Ziemię, a pierwsza załoga powinna się

znaleźć na stacji dopiero po kilku tygodniach przeznaczonych na bezzałogowe próby

całości. Do tego czasu DeVane zamierzał spokojnie zakończyć szantażowanie Rosji i

Stanów Zjednoczonych. Według Kuhla, plan był elegancki, rozsądny i rozkosznie

wręcz symetryczny. Antonio i reszta jego ludzi trzymali się blisko, ale nie deptali mu

po piętach, gdy otwierał kolejne drzwi zaopatrzone w elektroniczny, nie działający

obecnie zamek. Najważniejsza była szybkość. Choć Havoc mógł być podłączony do

baterii słonecznych w ciągu kilku ledwie minut, trzeba było tego dokonać i opuścić

budynek, nim systemy zaczną działać, a kiedy to dokładnie nastąpi, nikt nie był w

stanie przewidzieć. Kuhl podszedł do ostatnich drzwi, złapał za klamkę i bez trudu je

otworzył. Moduł stacji kosmicznej znajdował się bezpośrednio pod nim na specjalnej,

nieco podwyższonej kołysce. Mimo pośpiechu Kuhl zatrzymał się na moment w

drzwiach, odczuwając czystą satysfakcję z prawie wykonanego zadania. A potem

ruszył dalej. Antonio i pozostali poszli w jego ślady, zmniejszając dzielącą ich

odległość. - Wszyscy stać! - rozległo się nagle z prawej. - Jeszcze krok i rozwalimy

wam łby! Ricci trzymał M16 na wysokości pasa, celując w mężczyznę z plecakiem.

Przez gogle noktowizyjne widział wyraźnie tak jego, jak i pozostałych terrorystów.

Obok swego dowódcy, wzdłuż prawej ściany, stało sześciu uzbrojonych i

wyposażonych w noktowizory członków Miecza. Sześciu następnych zajmowało

stanowiska pod lewą ścianą. Wszyscy mierzyli w stronę drzwi.Rzućcie broń! - polecił

Ricci. - Mam nadzieję, że rozumiecie po angielsku, bo macie dokładnie trzy sekundy,

nim zaczniemy strzelać. Nikt się nie poruszył.

Dwie - powiedział spokojnie Ricci.

Kuhl zacisnął zęby i odwrócił się do Antonia. Szkoda było tracić tych ludzi, ale nie

miał wyboru.Walczymy! - szepnął, kłamiąc tak, jak okłamał ludzi w jeepach. - Do

końca!
Antonio błyskawicznie podniósł broń, obracając się jednocześnie w stronę dowódcy

ochrony, ale Ricci skosił go serią w brzuch, nim najemnik zdążył nacisnąć spust. Kuhl

tylko tego potrzebował. Gdy jego podkomendni zaczęli strzelać seriami, obrócił się na

background image

pięcie i dał nura ku drzwiom prowadzącym na korytarz. Był dosłownie w progu, kiedy

Ricci dopadł go rozpaczliwym skokiem i złapał za plecak.
- Wciąż tu jadą - odezwał się operator siedzący obok dowódcy platform. Ten

odetchnął głęboko - najwyraźniej przeciwnicy byli zbyt głupi, by zdać sobie sprawę, w

co się pakują.Otworzyć ogień do dowolnie wybranych celów! - rzucił do mikrofonu.

Napastnicy w jeepach nie spodziewali się zdalnie sterowanych platform strzeleckich,

bo zwiadowcy o nich nie meldowali. Powiedzieli im natomiast, że Rosjanie są

przekonani, iż atak - jeśli w ogóle nastąpi - skierowany będzie przeciwko

kompleksowi przemysłowemu, i dlatego zostawili ten rejon strażnikom z Miecza. Ich

pozorowane uderzenie miało pozwolić Kuhlowi i jego grupie wykonać zadanie i

wycofać się, a sam Kuhl poinformował ich, że Amerykanie nie mają dość ludzi, by

utworzyć drugą linię obrony albo skutecznie kontratakować. Dowódca ataku, choć

zaskoczony, przyjął, że platformy rozlokowano po ostatnim zwiadzie nocnym, a

ponieważ nigdy się z czymś podobnym nie zetknął, całkowicie nie docenił ich

możliwości. Zwłaszcza celności. W dodatku użycie pocisków dymnych, gazowych i

zapalających potwierdzało informacje zwiadowców i Kuhla, że Amerykanie, podobnie

jak to było w Brazylii, mają zakaz używania ostrej amunicji. Dlatego też trzymał się

planu i nakazał kontynuować atak. Wskutek tego kolumna jeepów znalazła się w

krzyżowym ogniu broni automatycznej i została zmasakrowana w pierwszych

kilkunastu sekundach, które minęły od chwili, gdy operatorzy platform zaczęli

strzelać. Wielu napastników kule dosięgły w pojazdach, inni zginęli, wyskakując z

podziurawionych samochodów. Resztki zdołały się ukryć za jeepami i próbowały

odpowiedzieć ogniem, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że przegrali. Atak został

powstrzymany, a napastnicy całkowicie unieruchomieni, nic więc dziwnego, że gdy

na skrzydłach kolumny pojawiły się amerykańskie wozy z odwodami, ci z

napastników, którzy pozostali przy życiu, czym prędzej się poddali. Uderzenie

załamało się błyskawicznie, a funkcjonariusze Miecza byli bardzo zadowoleni.

Wszystko odbyło się tak, jak zaplanował to Kuhl.
Ricci zdążył zarzucić broń na ramię, nim wczepił się palcami w pasek plecaka i

pociągnął go ku sobie, zatrzymując Kuhla dosłownie w drzwiach. Drugą ręką otoczył

pierś najemnika, ale ten parł do przodu, dzięki czemu zdołał się częściowo obrócić i

uderzyć go łokciem w żebra. Ricci stracił oddech, ale nie zwolnił chwytu. Kuhl

ponownie trafił go łokciem w żebra. Po trzecim ciosie Tom zmuszony był rozluźnić

chwyt, ale nie puścił przeciwnika.
Za ich plecami grzmiała kanonada. Wąskie przejście nie pozwalało użyć broni, więc

rzucili ją na podłogę i miotali się, odbijając od częściowo otwartych drzwi i framugi.

Drzwi łomotały o ścianę, zwiększając ogólne zamieszanie. Ricci dostrzegł, że Kuhl

sięgnął prawą ręką po pałkę wiszącą przy pasie, i spróbował złapać go za

nadgarstek, by mu to uniemożliwić. Terrorysta okazał się jednak szybszy - wydostał

pałkę z krótkiej pochwy i z półobrotu wbił mu jej koniec w splot słoneczny. Tom napiął

mięśnie przed ciosem, ale nie na wiele się to zdało: pałkę wykonano z naprawdę

twardego drewna i ból prawie go sparaliżował. Oszołomiony, oparł się z jękiem o

drzwi i puścił najemnika. Wciąż jednak resztką sił ciągnął ku sobie jego plecak,

podczas gdy uwolniony z uścisku Kuhl próbował wyrwać się wraz z pakunkiem i

uciec. Rozległ się trzask pękającego materiału i oddarł się prawy pasek plecaka.

Przez moment plecak wisiał na lewym, lecz zaraz zsunął się i upadł na podłogę

między mężczyznami. Kuhl odwrócił się i schylił, by podnieść zgubę. Ricci zrobił

przerwę na oddech, zebrał się w sobie i gwałtownym wyrzutem uderzył go kolanem w

brzuch. Korzystając z tego, że najemnik zgiął się wpół i zatoczył, ugiął nogi i

prostując się, wyprowadził piękny sierpowy na jego szczękę. Głowa Kuhla

background image

odskoczyła, lecz Ricci poczuł, że najemnik uniknął najgorszego. Uderzył raz jeszcze,

wykorzystując fakt, że ciasne przejście nie pozwalało na uniki. Jego pięść trafiła

mężczyznę w bok nosa, z którego natychmiast trysnęła krew. W oczach najemnika

błysnął ból, ale nie zdradzał on oznak słabości. Nim Ricci zdążył uderzyć po raz

trzeci, Kuhl grzmotnął go na odlew pałką powyżej nerki i uniósł broń do kolejnego

ciosu, tym razem celując w skroń. Strażnik zablokował uderzenie przedramieniem,

ale nie mógł złapać tchu, a do starego, słabnącego ogniska bólu doszło nowe,

promieniujące na cały bok. W oczach migały mu mroczki, toteż z trudem dostrzegł,

że Kuhl ponownie sięgnął po leżący między nimi plecak. Złapał go za częściowo

oderwany pasek i odwrócił się, by uciec. Chwytając oddech, Ricci odepchnął się od

drzwi. Cokolwiek znajdowało się w tym plecaku, było na tyle ważne, że przeciwnik

dwukrotnie usiłował go odzyskać, choć mógł w tym czasie uciec z budynku. Gdy Kuhl

próbował wybiec na korytarz, skoczył za nim, złapał go wpół i przewrócił siłą

uderzenia. Tym razem najemnik stracił oddech. Ricci wylądował mu na plecach,

amortyzując upadek jego ciałem. Nogi Kuhla, który przy okazji wypuścił z dłoni

pałkę, blokowały drzwi do hali. Druga ręka pozostała zaciśnięta na naderwanym

pasku plecaka. Utrudniło mu to złapanie oparcia, ale i tak usiłował się podnieść.,Tom

miał nieodparte wrażenie, że dosiadł młodego, dzikiego ogiera, który robi co może,

by go zrzucić, a biorąc pod uwagę, jak grały mu mięśnie, nie miał wątpliwości, że nie

zdoła długo utrzymać wroga na posadzce. Ricci skoncentrował się na plecaku.

Rozpłaszczył się na plecach Kuhla i prawą pięścią uderzał w jego zaciśniętą dłoń.

Bez rezultatu. Przerwał, wziął głęboki oddech oraz większy niż dotąd zamach i

uderzył raz jeszcze, celując w kłykcie. Tym razem obaj usłyszeli trzask pękającej

kości. Kuhl ponownie nie zdradził żadnych oznak bólu, ale jego palce rozprostowały

się nagle. Ricci sięgnął po plecak, złapał go i przerzucił nad sobą przez otwarte drzwi

do hali. Jednak wtedy czyjaś dłoń złapała go za kostkę. Ciągnąc za sobą smugę krwi

i nie czując jeszcze bólu, Antonio doczołgał się do drzwi i resztką sił złapał Ricciego

za kostkę. Do głowy mu nie przyszło, że został poświęcony przez dowódcę, którego

usiłował w ten sposób ocalić.Mi mano, su vida - powtarzał te słowa niczym mantrę.

Moja ręka, twoja śmierć. Ricci obejrzał się, zobaczył bladego jak trup napastnika i

spróbował uwolnić nogę. Potrząsanie nic nie dało, więc kopnął mocno i trafił tamtego

w twarz. Antonio trzymał go kurczowo samą już tylko siłą woli. Umierał, lecz ciągnął

ku sobie jego nogę, szczerząc zęby w upiornym grymasie. Z kącika ust ciekła mu

krew, plamiąc policzek i brodę. ŚMi mano, su uida...
Wyczuwszy zmianę obciążenia na plecach, Kuhl skorzystał z okazji - rozpłaszczył

się, wsparł oburącz o podłogę i ignorując strzaskaną dłoń, poddźwignął niczym ktoś

wykonujący pompki. Ricci zsunął się z niego, a najemnik czym prędzej poderwał się i

rozejrzał, szukając plecaka. Dostrzegł go za Antoniem, w hali mieszczącej moduł

stacji kosmicznej. Zobaczył też uzbrojonych funkcjonariuszy Miecza. Miał tylko dwie

możliwości, więc wybrał mniej chwalebną, za to zapewniającą przeżycie. Mi mano, su

vida, mi mano... - głos Antonia cichł stopniowo aż do niesłyszalnego szeptu i

ostatecznie mężczyzna umilkł. Ricci w końcu zdołał wyszarpnąć nogę z jego

zaciśniętych palców, poderwał się i rozejrzał gorączkowo. Korytarz był pusty. Pobiegł

nim aż do rampy załadunkowej, wypadł z kompletnych ciemności w mrok nocy i

ponownie się rozejrzał. Przeciwnik zniknął. Choć szukał go jeszcze godzinę i

natychmiast rozkazał otoczyć kordonem teren kosmodromu, Kuhla nie odnaleziono.

Zdołał uciec, ale jego plecak trafił w ręce Ricciego.

EPILOG

RÓŻNE MIEJSCA

background image

30 KWIETNIA 2001

Dźwiękoszczelna sala konferencyjna kwatery głównej UpLink International w San

Jose w Kalifornii.Tym razem nam się udało - rzekł Gordian. - Spadliśmy na cztery

łapy, ale nie ma się co oszukiwać i sądzić, że na pewny grunt. Siedzący wraz z nim

przy stole konferencyjnym Megan Breen i Tom Ricci przytaknęli w milczeniu. - Wciąż

nie znaleźliśmy zdrajcy - odezwała się Megan. - Wiemy już, że znał plany zakładów

w Brazylii, kosmodromu Bajkonur i montowni na przylądku Canaveral. Wiemy też, że

nie tylko dostarczył terrorystom dokładne schematy stacji kosmicznej, a zwłaszcza

modułu technicznego, lecz również po mógł im znaleźć miejsce zainstalowania tego

działa mikrofalowego i sposób podłączenia go do baterii słonecznych. - A to wymaga

dużej wiedzy technicznej i naprawdę dobrego dostępu do informacji - dodał Ricci. -

To samo dotyczy również tego, kto wykonał brudną robotę przy Orionie. - A ten,

któremu odebrałeś plecak z urządzeniem? - spytał Gordian. - Wiemy o nim coś poza

tym, że dowodził w walce, jest bezwzględny i używa nazwiska Kuhl? Ricci potrząsnął

głową. W trakcie przeszukiwania terenu odkryto tylko dwóch martwych rosyjskich

strażników. Jeden został uduszony, drugi miał skręcony kark. Brakowało także ich

łazika, którym Kuhl mógł opuścić kosmodrom.Rollie uważa, że to nie on jest mózgiem

całej tej operacji - powiedziała niespodziewanie Megan. Gordian spojrzał na nią

zaskoczony.

Podał jakieś powody?

Wzruszyła ramionami.

Przeczucie.

- I to wszystko? Skinęła głową.

Czasami przeczucie jest najlepszą wskazówką - zauważył Ricci. Szef UpLink

odetchnął głęboko.

Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiam, tym więcej pojawia się pytań bez

odpowiedzi - stwierdził. - Najważniejsze brzmi: Jaki miał być cel tego działa? W

pomieszczeniu zapadła cisza.

Stopniowo i po kolei - powiedział po chwili Ricci tak cicho, jakby mówił do siebie.

Gordian spojrzał nań pytająco.

W ten sposób znajdziesz odpowiedź. Poznałem tę metodę w wojsku, a

potwierdziłem jej przydatność, gdy pracowałem w policji - wyjaśnił Tom. - Tylko

ostatnio prawie o niej zapomniałem. Kiedy wszystko się wali i ma się dziesięć

pozornie beznadziejnych problemów, należy zabrać się do nich po kolei i posuwać

naprzód drobnymi krokami. Gordianowi przemknęło przez myśl, że coś w tym jest:

pewność, że się żyje tu i teraz, oraz szansa doczekania lepszej

przyszłości.Doskonale się spisałeś w Kazachstanie - pogratulował po chwili

Ricciemu. - Cieszę się, że jesteś z nami. Megan przytaknęła, przyglądając się

Tomowi.

Ja też - dodała.

Ricci zauważył jej wzrok.

Zobaczysz, o co mi chodzi - obiecał.

Barek Centrum Lotów Kosmicznych im. J. F. Kennedy’ego, przylądek Canaveral na

Florydzie.
Pete Nimec przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami stojącemu przed nim talerzowi.

- Powiedz mi, jeśli zwariowałem, ale ten omlet wygląda, jakby go zrobiono ze

sproszkowanych jaj - rzekł. Annie uśmiechnęła się nieznacznie. A czego poza

jedzeniem dla astronautów się tu spodziewałeś? - Dlatego zamówiłaś tylko kawę?

background image

Przyjrzała mu się z wahaniem.

- Chcesz poznać pewien sekret?

Skinął głową. ,

Wolę mieć do czynienia z prasą o pustym żołądku. Głód pomaga pamiętać, z jakim

rodzajem osobników mam do czynienia. Ostatnio, niestety, codziennie.
Teraz Nimec się uśmiechnął.

To ma sens - przyznał.

Uniósł nóż i widelec, odkroił porcję omletu, po czym zdecydował, że ma dość i z ulgą

odsunął talerz - przynajmniej był to ostatni posiłek, który zmuszony był tu spożyć. Za

mniej więcej godzinę Annie poprowadzi konferencję prasową, w trakcie której

oficjalnie ogłosi, że powodem katastrofy Oriona był sabotaż, a konkretnie bomby

podłożone w przedziale silnikowym. Od tej chwili śledztwo przejmowały odpowiednie

agencje rządowe powołane do ścigania przestępców... a po cichu również Miecz.

Choć Pete obiecał jej, że zrobi wszystko co możliwe, by złapać winnych, i przyrzekł

informować ją na bieżąco o postępach śledztwa, jego obecność na przylądku

Canaveral nie była już niezbędna. Następnego ranka wracał do San Jose. Ona

zresztą także wkrótce opuszczała Florydę i wracała do domu w Houston. Po raz

kolejny w ciągu ostatnich kilku dni przyszło mu do głowy, że lot z San Jose do

Houston nie był w sumie całkiem długi. Wziął głęboki oddech i wypalił: Co powiesz

na kolację dziś wieczorem? W normalnej restauracji z normalnym jedzeniem?

Będziemy się mogli odprężyć i może zostaniemy przyjaciółmi, nie tylko

współpracownikami. - Umilkł na chwilę. - Jeśli chcesz, możesz zabrać ze sobą dzieci.

Upiła łyk kawy, odstawiła filiżankę i z namysłem wpatrzyła się w jej

zawartość.Przyjaciółmi - powiedziała w końcu. Uniosła głowę i przez długą chwilę

przyglądali się sobie w ciszy. A potem Annie uśmiechnęła się.

- Podoba mi się ten pomysł, Pete - oświadczyła. - Naprawdę mi się podoba.
Kabina pasażerska prywatnego odrzutowca gdzieś nad zachodnią Boliwią.
Harlan DeVane spoglądał przez okno na chmury, które przebijał nabierający

wysokości samolot, dopóki nie zasłoniły one zupełnie rozciągającego się w dole

krajobrazu. I myślał. To co zdarzyło się w Kazachstanie, było istotnie godne

pożałowania. Kolumbijscy i peruwiańscy lewacy zapłacili mu z góry za wyrównanie

rozmaitych rachunków, jakie mieli ze światem. Podobnie albańscy partyzanci... i ich

wróg, rząd w Belgradzie, o czym naturalnie nie mieli pojęcia. Ale kolejka przyszłych

klientów zapowiadała się naprawdę imponująco. Część z nich miała w rzeczy samej

sprzeczne interesy, za to wszyscy zgadzali się z jego warunkami dotyczącymi

zachowania tajemnicy i uznania go za stronę neutralną. W ostatnim tygodniu, kiedy

sprawy wyglądały naprawdę obiecująco, zgłosiły się ze szczodrymi ofertami Irak i

Iran - oba po to, by przysporzyć problemów sąsiadowi. Nowy Jork, Waszyngton,

Moskwa, Bagdad, Teheran... jeśli chodzi o wybór celów do zniszczenia, był

egalitarianinem, a Hauoca mógłby wypożyczać przez długie tygodnie, nim zdołano by

wysłać na stację astronautów, którzy odłączyliby urządzenie, tracąc dodatkowy czas

na jego odszukanie. Westchnął ciężko. Cóż, nie udało się i należało się z tym

pogodzić. Tym razem się nie udało. Nigdy na szczęście nie gwarantował klientom, że

operacja na pewno się powiedzie, a Gordianowi i tak przysporzył sporo problemów.

Naprawdę, znacznie lepiej było z nadzieją spoglądać w przyszłość. Świat pełen

konfliktów był jednocześnie światem pełnym dochodów, a jakoś nie wyglądało na to,

by konflikty miały szybko dobiec końca.
KONIEC


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Clancy Tom Power Plays Sprawa Oriona (popr61)
Clancy Thomas Leo (Tom) 3 Power Plays 2 Sprawa Oriona
Clancy Tom Power Plays 02 Sprawa Oriona 2
Clancy Tom Power Plays 02 Sprawa Oriona
Clancy Tom Power Plays (Mandragora76)
Clancy Tom Power Plays 01 Power Plays
Clancy Thomas Leo (Tom) 3 Power Plays 1 Polityka
Clancy Tom Sprawa Oriona
Clancy Tom Zwierciadło (Mandragora76)
CLANCY Tom ?kret tom 1
Clancy Tom Czerwony krolik
Clancy Tom Zwiadowcy 03 Walka kołowa
Clancy Tom ?ntrum04 Racja Stanu (Mandragora76)
Clancy Tom Zwiadowcy Wandale
Clancy Tom 2 Smiercionośna Gra
Clancy Tom ?ntrum Morze ognia(z txt)
Clancy Tom Suma wszystkich strachow t 1
Clancy Tom Czerwony sztorm

więcej podobnych podstron