Clancy Tom Power Plays (Mandragora76)

TOM CLANCY




POWER PLAYS


Przełożyli:

Piotr Kuś

Błażej Kemnitz

1

ARCHIPELAG RIAU, , MORZE POŁUDNIOWOCHINSKIE

15 WRZEŚNIA 2000


Frachtowiec ochrzczono Guanyin, od imienia chińskiej bo­gini miłosierdzia, lecz czy można się dziwić, że jego załoga po­czuła się w końcu opuszczona przez swoją patronkę?

Wypłynęli o dwudziestej z portu w Kuching w Malezji Wschod­niej, unosząc na pokładzie towarowym piętnastometrowego, zwodowanego przed pół wiekiem parowca olej palmowy i przy­prawy. Towary opatrzone były listami przewozowymi informu­jącymi, że produkty przeznaczone są do sprzedaży hurtowej w Singapurze. Mimo zacinającego nieustannie deszczu, pory­wistego wiatru i ograniczonej widoczności morze było względ­nie spokojne, więc pilot nakazał utrzymywać stałą prędkość piętnastu węzłów niemal natychmiast po tym, jak statek odbił od nabrzeża. Spodziewał się spokojnego rejsu, a po jego za­kończeniu - długiej pijackiej nocy w portowym barze. Nawet teraz, podczas pory deszczowej, główny szlak wychodzący z tego portu zdawał się krótki i prosty. Pokonanie cieśniny, a następnie krótkiej trasy wiodącej wzdłuż brzegu do nabrze­ża w dzielnicy Sembawang po północnej stronie wyspy zajmo­wało niespełna cztery godziny.

Około dziewiątej, jako że nie mieli wielu zajęć przed zawi­nięciem do portu, czterej członkowie brygady trudniącej się załadunkiem i wyładunkiem towarów zaczęli grać w karty w ładowni, zostawiwszy na górnym pokładzie pilota i bosma­na. Ten pierwszy nie miał oczywiście wyjścia. Musiał stać przy sterze, jednak ze względu na jego władcze zachowanie, wyższe uposażenie i wygodny, obity skórą fotel znajdujący się na sto­sunkowo obszernym mostku, którego ściany upstrzone były plakatami przedstawiającymi nagie kobiety, nikt specjalnie się nad nim nie litował.

W przeciwieństwie do pilota bosman cieszył się szacunkiem załogi, tak więc zaproszono go do gry. Każdego innego dnia Chien Lo przyjąłby z entuzjazmem taką propozycję, tej nocy jednak postanowił zostać na pokładzie. Jeśli wzięło się pod uwagę złą pogodę i odpowiedzialną naturę bosmana, nietrud­no było zrozumieć, że zdecydował się czuwać nad ładunkiem, kiedy w każdej chwili silny wiatr mógł poluzować mocujące go liny i zmyć z pokładu.

Około dwudziestej drugiej tropikalna ulewa nieco zelżała. Wyglądało na to, że to tylko przejściowa poprawa pogody, więc Chien oparł się pokusie zejścia pod pokład i dołączenia do po­zostałych członków załogi. Kłopoty bardzo cierpliwie czekają na twoją nieuwagę, mawiała jego żona. Mimo to bosman zde­cydował, że to dobry moment, by zrobić sobie przerwę na pa­pierosa.

Jego droga, ukochana żona mawiała także - a zawsze chęt­nie służyła dobrymi radami - że kiedy to tylko możliwe, nale­ży korzystać z wszelkich drobnych przyjemności, jakie oferuje życie.


W chwili, gdy Chien Lo przytykał zapałkę do papierosa, dwa pontony motorowe marki Zodiac wyłaniały się z sitowia i namorzynów otaczających maleńką wysepkę znajdującą się właś­nie mniej więcej czterdzieści stopni na wschód od dziobu frach­towca. Wyposażone w płetwy stabilizujące i napędzane wyci­szonymi dziewięćdziesięciokonnymi silnikami mknęły z pręd­kością niemal pięćdziesięciu węzłów - wystarczająco szybko, by w kilka minut dotrzeć do burty Guanyin. W ich kilwaterze po­wstawały fale przypominające smugi kondensacyjne unoszące się za silnikami myśliwców odrzutowych. Skrawek lądu, z któ­rego wystrzeliły, pochłonęły wkrótce ciemności.

Bandę tworzyło dwunastu mężczyzn. Przywódcą był potęż­nie zbudowany członek plemienia Iban, resztę stanowili rdzen­ni mieszkańcy południowych wysp. W każdym pontonie pły­nęło sześciu piratów. Dwaj spośród nich, których zadaniem było przycumować do statku, mieli skórzane rękawiczki i zwo­je nylonowych drabinek sznurowych, przyczepione do pasków na wzór wspinaczy górskich. Wszyscy zakryli oblicza: jedni prostymi brezentowymi workami, w których wycięli otwory na oczy, nosy i usta, inni starymi szmatami i koszulkami za­słaniającymi po prostu dolne partie twarzy. Na grzbietach dło­ni mieli identyczne tatuaże w kształcie krisu, symbolizujące ich przestępcze braterstwo. Na wyblakłe, będące w strzępach ubrania mężczyźni narzucili kamizelki ratunkowe. Uzbrojeni byli w broń maszynową, a w pochwach, które przytroczyli do pasów, tkwiły sztylety. Gotowi byli bez wahania użyć broni, by zabić, co mógłby potwierdzić wyraz lodowatej zjadliwości ry­sujący się na przesłoniętych twarzach.

Ich dzisiejsze zadanie było nietypowe o tyle, że - w przeci­wieństwie do zwykłych ataków na frachtowce przypuszcza­nych już wiele razy - nie polegało na kradzieży przewożonego ładunku czy na ograbieniu załogi z kosztowności, które można było później sprzedać na czarnym rynku. To wszystko miało być obecnie tylko dodatkową korzyścią. Bary, burdele i areny walk kogutów w Sibu przez jakiś czas musiały się obejść bez nich. Teraz mieli opanować statek i doprowadzić go do Singa­puru, gdzie czekały na nich zupełnie inne zajęcia.

Gdy dwa mknące cicho zodiaki dotarły do rufy Guanyin, popłynęły w różnych kierunkach. Ten, którym płynął przywód­ca, skierował się ku lewej burcie, drugi natomiast ruszył wzdłuż prawej. Oba znacznie zwolniły, by dostosować swoją prędkość do prędkości większej jednostki.

Przez mniej więcej dwie minuty od chwili, gdy pontony za­częły płynąć obok frachtowca, szef piratów przyglądał się bacz­nie swojemu celowi, błądząc wzrokiem po jego przeżartym rdzą kadłubie. Mężczyzna był ubrany w kurtkę z drelichu, jego długie, mokre od deszczu, czarne włosy przytrzymywała prze­paska, a usta i policzki zakrywała szeroka, barwna chusta. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni po piersiówkę z tuak, opuścił na chwilę chustę, po czym wypił spory łyk mocnego alkoholu. Raz jeszcze pociągnął solidnie, otrząsnął się i spojrzał na gwiazdy. Krople mżawki padały na jego odsłonięte, wysmaga­ne przez wiatr policzki. Wreszcie łyknął ostatni raz, włożył chustę i skinął głową na niskiego żylastego mężczyznę z dra­binką sznurową u pasa.

- Amir - powiedział i przeciął dłonią powietrze, dając tam­temu sygnał do rozpoczęcia ataku.

Amir skinął głową, sięgnął między kolana i otworzył pokry­wę schowka, który znajdował się pomiędzy jego siedzeniem a aluminiową podłogą zodiaku. Wyjął ze skrytki drugą, dwudziestostopową linę. Ta była pojedyncza i zakończona ostrym hakiem, zwanym niedźwiedzim pazurem. Zwój ułożył w lewej ręce, natomiast końcówkę z metalowym hakiem przytrzymał w prawej. W końcu wstał, podszedł do burty od strony frach­towca i szeroko rozstawił nogi, aby możliwie najbardziej zni­welować skutki kołysania i drgań pontonu.

Przytrzymał stopą wolny koniec liny i rzucił hak w kierun­ku statku, pozwalając, by jego ciężar pociągnął za sobą linę. Niedźwiedzi pazur z głuchym łoskotem zahaczył o nadburcie.

W chwilę później podobny odgłos dotarł do ich uszu z dru­giej strony frachtowca i Amir wymienił z czterema kompana­mi wyczekujące spojrzenie.

Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Również drugiej grupie udało się przycumować zodiak do Guanyin.


Chien Lo opierał się łokciami o reling na prawej burcie i palił papierosa, gdy od strony kajut dobiegł go głuchy odgłos uderzenia. Po chwili z tego samego mniej więcej kierunku po­nownie dotarł do jego uszu taki sam dźwięk.

Zmarszczył czoło. Pomyślał z niechęcią, że cisza i spokój są zbyt piękne, by mogły trwać długo. W tym momencie Guanyin znajdowała się dwadzieścia mil morskich na południowy wschód od portu docelowego i ociężale pruła fale, omijając znaj­dujące się dokoła, wystające na powierzchnię skały, mielizny oraz porośnięty gęsto tropikalną roślinnością łańcuch maleń­kich wysepek należących do archipelagu Riau. Rozrzucone gru­pami na rozległym obszarze Morza Południowochińskiego, nie miały przeważnie nazw i nie były zamieszkane, a Chien zawsze uważał żeglowanie między nimi za spokojne preludium przed zawinięciem do zatłoczonego portu w Singapurze.

Popatrzył na morze i zaczął się zastanawiać, czy nie zigno­rować tego dźwięku do chwili, kiedy skończy palić. Ale nie potrafił tego zrobić. A co, jeśli źródłem hałasu jest nie zabez­pieczony ładunek, który przewala się po pokładzie?

Chien Lo wzruszył ramionami i wrzucił do wody nie dopalo­ny papieros.

Odpowiedzialność ma swoje minusy, pomyślał, i ruszył, by sprawdzić zamocowanie ładunku, nieświadomy, że na pokład wśliznęła się zgraja morderców.


W chwilę po sczepieniu pontonu z frachtowcem Amir umo­cował swój koniec liny do uchwytu przytwierdzonego do dna zodiaku, po czym obciągnąwszy rękawiczki, odwrócił się w stronę statku. Umieścił linę między rozstawionymi nogami, chwycił ją mocno obiema dłońmi, a następnie skoczył, prostu­jąc przy tym kolana i przyciskając linę do ciała, by możliwie najbardziej się napięła.

Podbite gumą buty mężczyzny oparły się o burtę i pirat za­czął się miarowo, rytmicznie wspinać. Dotarcie na pokład zajęło mu niecałą minutę. Kiedy znalazł się już na frachtow­cu, odwiązał od pasa drabinkę sznurową, starannie przymoco­wał ją do relingu i wyrzucił za burtę, by mogła ją pochwycić załoga pontonu.

Pirat, który ją złapał, zaczai się szybko wspinać na pokład, kładąc sprawnie stopy na nylonowych linach tworzących szcze­ble. Wiedział, że pozostali ruszą za nim w takich odstępach, by umknąć przeciążenia drabinki.

Kiedy dotarł do jej końca, wyciągnął rękę, chwycił dłoń, któ­rą wyciągał do niego pierwszy napastnik, i dzięki temu zdołał pokonać nadburcie.

Mężczyzna wspierał się już łokciami o pokład, gdy Chien Lo -sprawdzający właśnie, co było źródłem tajemniczych głuchych uderzeń, które usłyszał kilka chwil wcześniej - odkrył ku swe­mu przerażeniu, że jego statek zaatakowali piraci.


Klęczący na pokładzie Amir usłyszał kroki bosmana na uła­mek sekundy przed tym, nim obrócił się na pięcie i go dostrzegł. Wiedział już, co robić. Nie miał pojęcia, ilu jeszcze członków załogi znajduje się na pokładzie, ale i tak nie mógł pozwolić, by zostali ostrzeżeni. Tego mężczyznę należało błyskawicznie sprzątnąć.

Chien Lo zatrzymał się kilkanaście metrów od Amira i wpa­trywał się w niego z niedowierzaniem oraz przerażeniem. Nogi bosmana zamieniły się nagle w sople lodu. Odgadł zamiary mężczyzny, który wtargnął na pokład, choć nie mógł nawet zobaczyć jego twarzy. Ciemne, wąskie oczy, spoglądające przez otwory wycięte w masce, powiedziały mu wszystko. Żądza mordu była w nich aż nadto wyraźna.

Nagle Chien Lo przełamał chwilowy paraliż, odwrócił się błyskawicznie i ruszył biegiem w kierunku dziobu, na mostek, gdzie - jak wiedział - znajduje się pilot. Jednak szybkość i zręczność przydały się piratowi nie tylko podczas wspinacz­ki. Amir poderwał się gwałtownie i skoczył za Chienem, wy­ciągając jednocześnie sztylet z pochwy. Poruszał się niemal bezszelestnie, mimo że włożył buty na grubej podeszwie, które były pomocne podczas wchodzenia na frachtowiec.

Błyskawicznie dopadł bosmana, rzucił się na niego, objął od tyłu i zacisnął ramię dokoła jego piersi. Siła, z jaką w niego uderzył, sprawiła, że obaj mężczyźni przewrócili się na pokład.

Chien zawył cicho z bólu i strachu, gdy żelazne palce chwy­ciły go za włosy i odciągnęły do tyłu głowę. Po chwili zimne ostrze trzymanego przez pirata sztyletu dotknęło gładkiej, cie­płej skóry na jego gardle i błyskawicznie rozcięło ją od ucha do ucha.

Chien nie poczuł prawdziwego bólu, ale jedynie coś, co wstrząsnęło jego nerwami niczym porażenie prądem. W tym samym momencie napastnik puścił go i bosman uderzył twa­rzą o pokład. Marynarz skonał w długich, spazmatycznych drgawkach, podczas których jego nos, usta i oczy leżały już w kałuży krwi.

Pirat wstał, przyciągnął ciało do nadburcia i wyrzucił je do morza. Gdy uderzyło w wodę, rozległ się jedynie ledwo słyszal­ny plusk i natychmiast pochłonęły je głębiny.

Do czasu, kiedy Amir wrócił na miejsce, w którym przymo­cował drabinkę do relingu, drugi napastnik zdołał się już pod­ciągnąć na pokład. Reszta jego grupy i pięciu mężczyzn z drugiego pontonu również dostało się już na statek i czekali teraz tylko na ostatniego, len chwilę później dołączył do towarzyszy i wszyscy ruszyli cicho w kierunku dziobu.


Pilot spadł jak kłoda pod koło sterowe, a jego krew niczym deszcz spryskała wielkimi kroplami mapy i zdjęcia modelek z rozkładówki “Playboya". Zabójca wykonał swoje zadanie szybko i sprawnie. Otworzył drzwi prowadzące na mostek, zaatakował pilota od tyłu i poderżnął mu gardło w taki sam sposób, w jaki Amir podciął gardło Chien Lo. Całkowicie za­skoczony marynarz nie wiedział nawet, co się stało, i nie miał najmniejszej szansy, by wezwać pomoc.

Na mostek wszedł drugi pirat, odsunął na bok ciało pilota i przejął ster. Szybko przebiegł wzrokiem znajdujące się przed nim wskaźniki instrumentów i skinął głową do swojego towa­rzysza. Ten tylko poklepał go po plecach, po czym wytarł za­krwawiony sztylet i opuścił mostek, by przekazać dobrą wia­domość pozostałym.

Całkowicie opanowali frachtowiec. Mogli się zająć resztą załogi.


- Wszyscy na kolana i ręce za głowy! - wrzasnął stojący na schodach mężczyzna z plemienia Iban. Mimo że zgromadzeni pod pokładem członkowie załogi wyglądali na Malajczyków, rozkaz wydał wyraźnym, choć brzmiącym chropowato angiel­skim. Ich narodowy język miał wiele dialektów, a wolał unik­nąć nieporozumień.

Zdumieni i zaskoczeni marynarze spojrzeli na niego znad stolika do gry, a karty wysunęły się im na blat z drżących nagle dłoni. Po chwili na stalowych schodach zastukały buty pozostałych piratów.

-Zróbcie, co powiedziałem, albo wszystkich was zabiję! -warknął Ibanin, dostrzegłszy wahanie załogi, i odpędził mary­narzy od stolika ruchem trzymanej w dłoni beretty 70/90.

Czterej mężczyźni wykonali jego polecenie, nie usiłując na­wet stawiać oporu. Poderwali się tak gwałtownie, że przewrócili kilka krzeseł. Upadli na kolana pośrodku niewielkiej ła­downi i w milczeniu spoglądali na napastników.

Przywódca piratów spostrzegł, że jeden z pojmanych zdjął z ręki zegarek i wyciągnął go ku jego ludziom, jakby chciał jak najszybciej zakończyć całą sprawę. Wiedział, co myśli teraz ten marynarz, i niemal mu współczuł. Żadna z operacji anty-pirackich przeprowadzonych ostatnio przez Malezję, Indone­zję, Filipiny czy Chiny nie zmniejszyła w najmniejszym choć­by stopniu liczby bandyckich napadów, do których dochodziło na lokalnych wodach. Z tysiącami porośniętych dżunglą wysp i ogromnymi połaciami oceanu do patrolowania władze mor­skie tych krajów nie mogły nawet mieć nadziei, by skutecznie ścigać przestępców, nie wspominając już o wykrywaniu ich baz lądowych. Regionalne kompanie żeglugowe doskonale zda­wały sobie z tego sprawę i po prostu wliczały straty, jakie po­nosiły w wyniku rabunków oraz uprowadzeń statków, w kosz­ty swojej działalności.

Szef piratów przebiegł wzrokiem po twarzach marynarzy. Chociaż w padającym z góry świetle malowało się na nich na­pięcie i niepokój, żaden nie okazywał nadzwyczajnego stra­chu. Bo niby dlaczego? Wszyscy byli pracownikami sezonowy­mi. Zapewne wcześniej płynęli już na statku, który został po­rwany, i spodziewali się, że zostaną ograbieni, a następnie puszczeni wolno w pontonach albo łodziach ratunkowych. Za­zwyczaj tak właśnie się to odbywało.

Biedni, naiwni idioci nie mieli najmniejszego pojęcia, co spo­tkało ich towarzyszy na pokładzie.

Ibanin skinął ręką na stojącego za nim pirata. Tamten zbli­żył się i zamarł wyprostowany, oczekując na rozkazy.

- Nie chcę, żeby ich papiery się zabrudziły, Juara - ostrzegł go chrapliwym szeptem, tym razem w swoim narodowym ję­zyku, bahasa malayu. - Jeśli coś takiego się zdarzy, spieprzy­my całą robotę, rozumiesz?

Ten potwierdził mruknięciem, które nieco stłumił zabrudzo­ny biały ręcznik okrywający jego usta i policzki. Juara - krępy mężczyzna o grubym karku, ogolonej głowie i sporym brzuchu -skinął energicznie na dwóch innych porywaczy, ci zaś podeszli do klęczących marynarzy i rozkazali im opróżnić kieszenie.

Marynarze ponownie bez słowa sprzeciwu wykonali polece­nie. Piraci zbierali ich własność i układali ją w mały stos na stoliku, a Juara mierzył do pojmanych z karabinu. Kiedy człon­kowie załogi opróżnili już kieszenie, napastnicy raz jeszcze ich przeszukali, by mieć pewność, że niczego nie zatrzymali.

Zadowoleni, że marynarze zrobili, co im kazano, skinęli na Juarę.

Ten polecił swoim ludziom, by stanęli obok niego, po czym spojrzał na dowódcę.

- Dokończcie robotę - powiedział Ibanin.

Starał się mówić jak najciszej, jednak jego niski głos niemal zagrzmiał w absolutnej ciszy, jaka zapanowała w ładowni. Gdy napastnicy podnieśli lufy karabinów, twarze członków załogi świadczyły, że zrozumieli przerażające znaczenie tego gestu.

Teraz już wiedzą, pomyślał przywódca piratów. Wiedzą i boją się.

Jeden z marynarzy otworzył usta, by krzyknąć, i zaczai się podnosić, lecz napastnicy otworzyli ogień i mężczyzna upadł na plecy. Na jego ubraniu pojawiły się dziury po kulach, a jeden z pocisków wyrwał mu wielki fragment czaszki. Kule dosięgły też resztę załogi Guanyin. Wszyscy osunęli się na podłogę w chmurze rozbryzgującej się krwi, odłamków kości i strzępów rozrywanych mięśni, rozrzucając szeroko ręce i no­gi, którymi wstrząsały przedśmiertne drgawki.

Potężny Ibanin poczekał na zakończenie kanonady, a na­stępnie podszedł do stolika i ze stosu przedmiotów należących do członków załogi wyciągnął na chybił trafił jeden z portfeli. Zależało mu, by jak najszybciej skończyć tę część zadania i wrócić na pokład. W uszach dzwoniło mu jeszcze po strzela­ninie, a powietrze w ładowni cuchnęło spalonym prochem, krwią i zawartością rozszarpanych wnętrzności.

Otworzył portfel i znalazł prawo jazdy umieszczone w prze­zroczystej plastikowej przegródce. W innych przegródkach było jeszcze więcej dokumentów. Zastrzelony mężczyzna, do które­go należał ten portfel, nazywał się Sang Ye.

Z gardła przywódcy piratów wyrwał się niski, pełen zado­wolenia pomruk. Miał nadzieję, że marynarz zdołał nacieszyć się życiem i dobrze wydał swoje pieniądze. W każdym razie teraz jego portfel i tożsamość należały do kogoś, kto zrobi z nich równie dobry użytek.

A na niego czekały wielkie, naprawdę wielkie sprawy i Ibanin niecierpliwie oczekiwał chwili, kiedy zawiną do Singapu­ru i przystąpią do realizacji właściwej części zadania.

Pomyślał o złożonej kartce papieru, którą trzymał w kiesze­ni na piersi, pomyślał o zapisanych na niej instrukcjach, po­myślał o tym, jaką miały dla niego wartość. Z całą pewnością były warte o wiele więcej niż wszystko, co zdobył podczas któ­regokolwiek z dziesiątków pirackich napadów, jakich dokonał do tej pory.

Amerykanin Max Blackburn nie miał szans.

W każdym razie nie były one większe niż te, które mieli marynarze ze statku...

Nawet najmniejszej szansy.

2

PALO ALTO, KALIFORNIA

15 WRZEŚNIA 2000


Kiedy Roger Gordian miał trzynaście lat, na jednym z drzew w zagajniku, do którego przychodził się bawić z kolegami, wybudował domek. Pierwotnie miał to być posterunek ostrze­gający przed zbliżającymi się od strony zabudowań dorosłymi, a także azyl chroniący przed starszymi dziećmi, które były potencjalnym źródłem kłopotów. Roger sam naszkicował jego projekt i zrealizował plan przy pomocy dwóch najlepszych przyjaciół. Pierwszym był Steve Padaetz, najbliższy sąsiad Gordiana, drugim natomiast Johnny Cowans, wiecznie nie­spokojny, niski chłopak przezywany przez wszystkich - z po­wodów, których nikt nigdy nie pamiętał - Rzepem. Roger za­stanawiał się też, czy nie otoczyć ich domku pierścieniem pu­łapek, które miałyby go chronić przed intruzami, jednak żaden z przynajmniej tuzina przedstawionych przez niego projektów nie wykroczył nigdy poza fazę planowania. Prawdę mówiąc, chłopcy nie spodziewali się żadnej napaści, tak więc pułapki były jedynie fantazyjnym pomysłem, czymś, co dodałoby ro­mantyzmu ich wybrykom balansującym na ekscytującej gra­nicy tajemnicy i przygody. W sąsiedztwie było naprawdę nie­wiele dzieci, które uważali za wrogów, a jeszcze mniej takich, które na tyle interesowałyby się kryjówką i zabawami trójki przyjaciół, by w jakikolwiek sposób mogły ich niepokoić.

Tak przynajmniej uważali.

Drabina i narzędzia, które wykorzystali podczas budowy, pochodziły z garażu rodziców Rogera. Wszystkie materiały dostarczył Steve. Chłopak wziął je ze sklepu z artykułami że­laznymi i drewnem należącego do jego ojca. Gordian nigdy nie zapytał, czy opuściły sklep za wiedzą i zgodą pana Padaetza. Wówczas jakoś nie wydawało się to istotne. Zresztą chłopcy nie potrzebowali wiele, by zbudować swoją kryjówkę. Wystarczyły dwie belki, kilka kawałków sklejki i skrzynka gwoździ, których nie wyjaśnione zniknięcie z magazynu Padaetz Home Improvements, największego interesu rodzinnego w Waterford w stanie Wisconsin, z pewnością nie mogło doprowadzić firmy do bankructwa.

Strażnica, bo tak trzej chłopcy nazwali swoją siedzibę na drzewie, stanowiła centrum ich życia przez całe lato. Okres ten rozpoczął się wkrótce po tym, jak ukończyli szóstą klasę, skoń­czył zaś dwa tygodnie przed pierwszym dzwonkiem w gimna­zjum. Podczas tych dwóch gorących, pełnych marzeń wakacyj­nych miesięcy trwonili beztrosko czas w domku i dokoła niego, wymieniając się kartami z wizerunkami baseballistów, czytając komiksy, opowiadając sobie sprośne dowcipy, szperając wśród drzew i prowadząc bezowocne poszukiwania grotów indiańskich strzał, których - przynajmniej według szkolnej mitologii - mia­ło być mnóstwo na nieużytkach hrabstwa Racine.

Mniej więcej pod koniec sierpnia - wykorzystując do tego rupiecie, których całe mnóstwo zebrali podczas długiego lata - rozpoczęli dokładnie pod domkiem budowę czegoś, co miało być salą gimnastyczną na otwartym terenie. Do początku za­jęć pozostawały wciąż aż dwa tygodnie, poza tym byli przeko­nani, że mają jeszcze przed sobą przynajmniej miesiąc, nim zrobi się zbyt zimno na zabawy na powietrzu po lekcjach i odrobieniu wszystkich zadań domowych. Ustawili poziome i pionowe pale i przystąpili do konstruowania konia do ćwi­czeń, jednak ich prace zostały gwałtownie przerwane, gdy atak, którego podświadomie się obawiali, przerodził się w tra­giczną rzeczywistość.

Dziećmi, a właściwie nastolatkami, którzy zniszczyli ich idyllę, byli Ed Kozinski, Kenny Whitman i Anthony Platt. Ten ostatni był dalekim kuzynem Kenny'ego i miał opinię narwańca, co sprawiało, że unikał go, kto tylko mógł. Przerażająca trójka, starsza może o dwa lata od Rogera i jego kolegów, nie zwracała dotąd na nich najmniejszej uwagi, koncentrując się na aktach drobnego wandalizmu, wyszukiwaniu sposobów kradzieży piwa i papierosów z okolicznych sklepów oraz pry­mitywnych zalotach do dziewcząt, które jednak udawały, że ich po prostu nie widzą. Anthony w jakiś sposób dowiedział się o domku i przyszło mu do głowy, że dziewczęta spojrzą może na niego i jego kohortę łaskawszym wzrokiem, jeśli wraz z kumplami będzie dysponował miłą i zaciszną kryjówką, gdzie będzie się można do woli upijać i dobrze bawić.

W chwili, gdy ta myśl zakwitła w mętnym umyśle Antnony'ego, strażnica była już dla młodszych chłopców bezpowrotnie stra­cona. Pewnego ranka udali się do niej jak zwykle i stwierdzili, że Kenny oraz jego kompani zajmują ją niczym zjawy z jakie­goś złego świata fikcji. Ich przyrządy gimnastyczne na ziemi zniszczono; fragmenty drewna, z których je zbudowali, walały się po okolicy. Na ścianach z dwóch stron strażnicy wypisano sprayem wielkimi, czerwonymi literami słowa “Pałac Tańcuw”, popełniając przy tym nieświadomie błąd. Mogłoby się to nawet wydawać śmieszne, gdyby nie bolesne dla trójki przyja­ciół okoliczności. Gordian poczuł się, jakby był właśnie świad­kiem profanacji.

Anthony przyglądał się z góry Rogerowi i jego kolegom. Sie­dział w wejściu, wymachiwał nogami w powietrzu, palił papie­rosa i głupio się uśmiechał. Komiksy, karty z baseballistami oraz wszystko, co chłopcy zgromadzili w strażnicy, zostało bez­ceremonialnie wyrzucone i leżało teraz wśród butelek po pi­wie, pustych torebek po chipsach, papierków po cukierkach i zgniecionych paczek od papierosów.

Gordian i jego koledzy ledwie mieli czas przyjrzeć się znisz­czeniom, gdy z ich własnego posterunku obserwacyjnego po­sypał się na nich grad pocisków. Rozważyli szybko możliwość stawienia desperackiego oporu, lecz wtedy właśnie jeden z rzu­conych kamieni trafił Rzepa w sam środek czoła i chłopiec padł na ziemię, krzycząc wniebogłosy. Płynąca strumieniem krew zalała mu oczy. Później na ranę nałożono aż cztery szwy i dano chłopcu zastrzyk przeciwtężcowy. Roger zrozumiał, że został pokonany. Gorzej, wiedział, że pobito go bez walki, i czuł się potwornie upokorzony swoją bezbronnością. Tamci byli wyżsi, starsi i o wiele silniejsi od każdego z jego kolegów. Siedzieli na drzewie, pewni siebie i gotowi do walki.

Gdy gang Kenny'ego zaczął schodzić na ziemię, Roger i Johnny pomogli się podnieść Rzepowi, po czym wszyscy trzej rzuci­li się do ucieczki.

Wtedy po raz pierwszy w życiu Gordian był świadkiem bru­talnego zagrabienia swojej własności. Czterdzieści lat później doświadczenie to wciąż tkwiło w nim jak zadra.

Było całkiem zrozumiałe, że tego wieczoru zadra przypomnia­ła o sobie ze zdwojoną siłą, biorąc pod uwagę to, iż jego gość zdążył mu już przekazać niepokojący raport z Wall Street.

- Powróciliśmy tam dwa, może trzy miesiące później - mó­wił, kończąc opowieść. - Wtedy Kenny nie mieszkał już w na­szym mieście, a jego kuzyn, jak by to powiedzieć, był bez niego zupełnie niegroźny. W każdym razie wróciliśmy tam i zoba­czyliśmy, że domek na drzewie został zniszczony tak samo jak przyrządy gimnastyczne. Ze śniegu wystawały kikuty desek. Nie wiem, czy zrobiono to z rozmysłem, czy też te osły, które zajęły naszą siedzibę, zrzuciły go po prostu z głupoty. To zresz­tą, jak przypuszczam, nie ma znaczenia. Znaczenie ma jednak to - i smuci mnie to za każdym razem, gdy przypominam sobie ten drobny, przykry epizod - że oddałem prymitywnym łotrom coś, co należało przecież do mnie. Oddałem im bez walki cząst­kę siebie, coś, co zbudowałem z niczego, zupełnie od podstaw.

Charles Kirby spoglądał dłuższą chwilę na Gordiana, po czym wypił łyk szkockiej z wodą sodową. Minęła dziewiąta wieczo­rem, a Charles był wyczerpany i czuł się źle po długim locie z Nowego Jorku. Mimo to zdecydował się na tę wieczorną wizy­tę w domu Rogera w Palo Alto, ponieważ czuł, że wiadomości, które przywiózł, są zbyt ważne, by czekać z nimi do rana.

Gord nie tylko płacił firmie prawniczej Fisk, Kirby & Towland sporą sumkę za doradztwo i reprezentowanie go w spra­wach holdingu, ale był także przyjacielem Kirby'ego. Gdy ten dowiedział się, że konsorcjum Spartus, największy udziałowiec UpLink International, zamierza sprzedać swoje dwadzieścia procent udziałów w przedsiębiorstwie, zrozumiał natychmiast, co to oznacza. Zdecydował się przylecieć i osobiście poinformo­wać o tym Gordiana.

Przyglądając się uważnie zaniepokojonej twarzy Rogera, miał pewność, że podjął właściwą decyzję. Kirby był czterdzie­stopięcioletnim, szczupłym, szpakowatym mężczyzną o inteli­gentnych niebieskich oczach, wystających kościach policzko­wych i tak cienkich wargach, że nawet najszerszy jego uśmiech wydawał się bardzo nikły. Miał na sobie ciemnoniebieską weł­nianą marynarkę i rozpiętą na piersiach białą koszulę; kra­wata pozbył się na długo przed wejściem do domu w Palo Alto. Anomalię tę gospodarz spostrzegł natychmiast. “Chuck, jesteś największym elegantem, jakiego znam. Gdy facet, który prze­słał mi ilustrowane instrukcje wiązania windsorskiego węzła na krawacie i który nauczył mnie, że sportowa marynarka się­ga tradycyjnie do kłykci wyprostowanych wzdłuż boków rąk, przybywa do mnie w pośpiechu bez obowiązkowego krawata, dochodzę do wniosku, że stało się coś złego. Wejdź, proszę", powiedział.

Całkiem trafne spostrzeżenie, pomyślał Kirby, popijając szkocką.

- Cóż, przynajmniej ci idioci nie cieszyli się długo tym miej­scem - rzucił z wygodnego, obitego skórą fotela stojącego na­przeciw miejsca Gordiana. - Stawiam dziesięć do jednego, że nigdy nie było tam z nimi żadnej dziewczyny.

- Masz rację, Chuck. Ale nie o to teraz chodzi — powiedział Gordian. - Na miłość boską, jestem już dorosły. Czy uważasz, że mam prawo popełniać takie same błędy, jakie mi się zda­rzały, gdy byłem wyrostkiem i marzyłem o pierwszym poca­łunku?

-Gord, posłuchaj...

-Chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób uśpiono moją czujność. Jak mogłem prowadzić interesy z kimś, kto teraz próbuje sprzątnąć mi UpLink sprzed nosa.

Kirby wysączył swoją szkocką, opuścił szklankę i przez chwilę grzechotał kostkami lodu, które nie zdążyły się jeszcze rozpuścić.

- Chcesz, żebym siedział tutaj, patrząc, jak się zadręczasz? -spytał. - Nie wiedziałem, że nasz kontrakt przewiduje coś ta­kiego, ale dla całkowitej pewności mogę się skonsultować z partnerami.

- Zrobiłbyś to naprawdę?

Kirby zmarszczył brwi, usłyszawszy sarkastyczny ton w gło­sie przyjaciela.

- Posłuchaj - rzucił Gordian. - Moja organizacja działa w dzie­siątkach krajów, w części z nich ludzie, których zatrudniam, pracują w warunkach skrajnego ryzyka, w innych straciło ży­cie kilku wartościowych pracowników, Jeśli nie potrafię wy­ciągać wniosków z tego, co się wokół mnie dzieje, jeśli nie po-trafię skutecznie walczyć o najwyższą stawkę, me powinno być dla mnie miejsca w tej najwyższej lidze, w której gram.

Kirby westchnął. Nie sposób było co prawda zaprzeczyć, że stanęli wobec bardzo poważnego problemu, lecz zazwyczaj Gordian nie był skłonny do rezygnacji i defetyzmu, niezależ­nie od tego, jak wielkie trudności trzeba było pokonywać. Co, do diabła, nagle w niego wstąpiło? Czy mógł to być rodzaj opóź­nionej reakcji na kontrowersje, jakie powstały wokół jego no­wej techniki szyfrowania?

Zastanawiał się nad tym jeszcze przez chwilę i doszedł do wniosku, że to prawdopodobne. Szczególnie jeśli zważyć, od jak dawna cała sprawa dręczyła Gordiana i że w ostatnim cza­sie atakowano go ze wszystkich stron w związku z jego sprze­ciwem wobec nowej polityki eksportowej rządu. Być może za­decydowało tu wyczerpanie i Gord czuł po prostu, że nie podo­ła już prowadzeniu zbyt wielu walk na zbyt wielu frontach. Być może... Kirby nie potrafił pomóc Rogerowi, a wydawało mu się, że przyjaciela gryzie jeszcze coś, coś zupełnie innego.

- Nie zaprzeczam, że jesteś wrażliwym człowiekiem, czasa­mi zbyt podatnym na wpływy, dlaczego jednak upierasz się, by nazywać to brakiem rozwagi? - zapytał. - Ostatnio miałeś sporo wydatków, które nadszarpnęły twoje zasoby. Część z nich była niemal nieunikniona, innych nie mógłbyś przewidzieć bez kryształowej kuli.

Rozkazujące spojrzenie Gordiana powiedziało gościowi, że nie powinien już przypominać mu ostatnich wydarzeń. W tym jednym obaj mężczyźni byli do siebie podobni: przedstawiali swój punkt widzenia w możliwie niewielu słowach. A poza tym wielokrotnie sprawdzali już rachunki. Holding poniósł olbrzy­mie koszty produkcji, wyniesienia w przestrzeń i ubezpiecze­nia całej konstelacji krążących na niskich orbitach satelitów niezbędnych dla funkcjonowania orbitalnej sieci telekomuni­kacyjnej UpLink. Setki milionów dolarów kosztowała odbudo­wa rosyjskiej naziemnej stacji łączności satelitarnej, która zo­stała niemal zrównana z ziemią podczas styczniowego ataku terrorystycznego, a porównywalną sumę pochłonęło doprowa­dzenie do pełnej gotowości stacji w Afryce i w Malezji.

Było to bez wątpienia ambitne przedsięwzięcie, realizowa­ne z inicjatywy firmy. To, że Gordian nie inwestował już tylko w technologię obronną, na której zbił fortunę - choć w pew­nym stopniu przyczynił się do tego spadek zamówień wojsko­wych - było w gruncie rzeczy motywowane chęcią zysku, i to właśnie wywierało zawsze na Kirbym ogromne wrażenie. Gord nie kierował się wyłącznie swoim ego. Nie był też zachłanny. Zarobiwszy dość pieniędzy, by przynajmniej dziesięć razy prze­żyć w dostatku życie, mógłby uczynić to, co robiło przed nim mnóstwo bajecznie bogatych ludzi: spocząć na laurach, odby­wać długie podróże do ciepłych krajów albo, na przykład, bić światowe rekordy Guinnessa.

Tymczasem jego przyjaciel bardziej niż czegokolwiek inne­go pragnął włożyć swój wkład w zbudowanie lepszego świata i w głębi serca wierzył, że do wyeliminowania wszelkiej tyra­nii oraz ucisku prowadzą rozwiązania oparte na systemach łączności. Dorastał w erze muru berlińskiego i żelaznej kurty­ny, tak więc był przekonany, że nic - ani rozbudowywanie ar­mii, ani spotkania przywódców, ani traktaty - nie może tak sprawnie zburzyć barier, które wyrosły podczas zimnej wojny, jak informacje przesączające się przez ich szczeliny. Informa­cja, wierzył, jest kluczem do osobistej i politycznej wolności. Jego celem, jego wizją, było wręczenie tego klucza jak naj­większej liczbie ludzi... co, zdaniem Kirby'ego, sprawiło, że został pragmatycznym idealistą. Lecz może to tylko paradok­salne zestawienie?

Gordian znów zaczął mówić. Pochyliwszy się do przodu, oparł ta4kcie o kolana i złączył dłonie.

-Nie chcę, żebyś się mylił co do mnie, Chuck. Nie podjąłem dotąd w ciemno żadnej decyzji po to tylko, by holding mógł się rozwijać. Winie się jednak za to, że nie przygotowałem strate­gii obronnej na wypadek ataku rekinów. A miałem przecież dobrych doradców. Wiele razy radziłeś mi, żebym nie był zbyt otwarty wobec rady nadzorczej. Mój przyjaciel, kongresman Dan Parker, próbował mnie przekonać, żebym bardziej naci­skał na wprowadzenie w tym stanie szczegółowego prawa, które uniemożliwiałoby przejmowanie wielkich korporacji. Żad­nej z tych rad nie usłuchałem...

-Gord...

Tamten podniósł rękę, żeby go uciszyć.

- Wysłuchaj mnie, proszę. Jak powiedziałem, nie twierdzę wcale, że popełniałem same błędy. Jednak przed minutą mó­wiłeś coś o kryształowej kuli, której potrzebowałbym, żeby przewidzieć, co się zdarzy Cóż, w pewnym sensie dysponowa­łem czymś takim. Nie sądzę, żeby sprzedaż akcji Spartusa na rynku była dla nas całkowitym zaskoczeniem. Popatrz na te artykuły w “Wall Street Journar”. Na nie kończące się komen­tarze w programach finansowych CNN i CNBC. Każdy aspekt działania mojego holdingu jest krytykowany i wyśmiewany, a większość z tych komentarzy pochodzi z jednego źródła. Czy można się więc dziwić, że wartość naszych akcji spadła na samo dno?

-Tak dla porządku, moja uwaga dotyczyła raczej twoich wydatków, nie zaś spadku wartości udziałów UpLink - odparł Kirby. - Zgadzam się jednak, że ten wielki i egzaltowany pro­rok finansowy, Reynold Armitage, atakuje cię w mediach za­dziwiająco gwałtownie. Rozumiem, że to on jest tym źródłem, o którym mówisz...

- Nikt inny. - Gordian ponownie złożył ręce na kolanach. - Ludzie ze Spartusa wpadli w panikę i choć jestem przekona­ny, że uda mi się opanować ich przerażenie, gdy tam zadzwo­nię, nie będę mógł ich winić, jeśli nie przyjmą moich zapew­nień. Powiedz mi prawdę, Chuck. Widziałeś kiedykolwiek wystąpienie telewizyjne, które przypominałoby choć trochę tę drobiazgową analizę naszego 10-K, jaką przeprowadził Armi­tage? I tak niewiarygodnie negatywną ocenę? Moim zdaniem, to było cholernie osobliwe.

Kirby nic nie powiedział, potrząsnął tylko przecząco głową. Tak, Armitage był z pewnością najlepszym na Wall Street ana­litykiem rynku papierów wartościowych. Potrafił lepiej niż niemal wszyscy jego koledzy z branży przewidzieć poziom wskaźników ekonomicznych. Czy dla społeczności finansowej miało znaczenie, że był zarazem napuszonym, małodusznym sukinsynem? Takich ludzi nie trzeba specjalnie lubić, by ich uważnie słuchać, a kiedy Armitage coś mówił, wszyscy inwe­storzy, mniejsi i więksi, nastawiali uszu.

Co zresztą było zrozumiałe, pomyślał Kirby. Od czasu, gdy na stałe zadomowił się w branży, Armitage pomógł wielu, na­prawdę wielu akcjonariuszom lepiej zrozumieć prawa rządzą­ce giełdą i dobrze ulokować pieniądze. Od czasu do czasu jed­nak niszczył swoimi nieostrożnymi wypowiedziami borykają­ce się z kłopotami firmy, żonglując przy tym liczbami tak, by pasowały do jego przepowiedni, i dręcząc szefów korporacji, zupełnie jakby robienie z nich głupców sprawiało mu przyjem­ność. Jak jednak powiedział Gordian, jeśli grało się w najwyż­szej lidze, trzeba było być gotowym na przyjęcie ciosów. A prze­cież mimo nagłego zwątpienia w siebie Gord był graczem w tej lidze... i to jednym z najlepszych. Co nie zmieniało faktu, że nie miał pojęcia, jaka była przyczyna nagłej, niew1ytłumaczal-nie wprost zjadliwej kampanii Armitage'a przeciwko UpLink. Bo “kampania” to jedyne odpowiednie słowo na określenie tego, co się działo.

Tego samego dnia, kiedy UpLink opublikował roczny raport dla akcjonariuszy, Armitage wystąpił w Moneyline i wyma­chując ich sprawozdaniem 10-K, zarzucił im, że między oboma dokumentami występują ogromne rozbieżności. Były to zarzu­ty wyssane z palca. Rzeczywiście, każdy z raportów w inny sposób przedstawiał dane, tyle że roczne tradycyjnie miały ukazać firmę w jak najkorzystniejszym świetle, podczas gdy oficjalne sprawozdania 10-K były tylko suchym statystycznym wyciągiem sporządzonym na użytek Komisji Papierów Warto­ściowych i Giełdy. Prezentując niektóre liczby wyrwane z kon­tekstu, na przykład nie odnosząc czasowych długów i zobo­wiązań do spodziewanych zysków, można było z łatwością wywołać wrażenie, że firma jest w znacznie gorszym stanie niż w rzeczywistości. A Armitage posunął się o wiele dalej: wyolbrzymiając znaczenie nawet najdrobniejszych kosztów, bagatelizując wszystkie zyski i analizując wszelkie czynniki w możliwie najgorszy dla UpLink sposób, sugerował, że hol­ding znajduje się na skraju bankructwa.

Rzeczywiście, cholernie zastanawiająca sprawa.

Wciąż milcząc, Kirby wstał, podszedł do barku w przeciwległym kącie gabinetu i znów nalał sobie whisky, rezygnując tym razem z wody sodowej. Tymczasem umysł Gordiana pracował jak zwykle na pełnych obrotach. Skąd te nieustanne ataki Armitage'a? O ile było mu wiadomo, Gordian nigdy nie nastą­pił ekonomiście na odcisk, ba, nigdy w życiu nie spotkał nawet tego człowieka! Zatem dlaczego? Pytanie to od tygodni nie dawało spokoju Kirby'emu, a jedyna odpowiedź, jaka przycho­dziła mu do głowy, zawierała tylko przypuszczenia. Wahał się więc, czy podzielić się nią z Gordianem, bo czuł, że bez poda­nia dowodów byłby to nierozważny krok.

- Mam nadzieję, że nie odmówisz mi tego luksusowego to­waru - powiedział, odwracając się do przyjaciela.

-Pij, dopóki jeszcze go mam - odparł Roger z kwaśnym uśmiechem, opróżniając szklaneczkę i wyciągając ją w stronę Kirby'ego.

Charles Kirby podszedł do niego z jego ulubionym beefeaterem i nalał mu solidną porcję.

Obaj mężczyźni popatrzyli sobie w oczy. Wymiana spojrzeń trwała niezwykle krótko, lecz była na tyle znacząca, że gość się upewnił, iż Roger myśli o tym samym co on.

Nadszedł czas, domyślił się prawnik, by podzielić się tym, co krążyło im po głowach.

-Więc sądzisz, Gord, że ta próba przejęcia została przez kogoś zaplanowana? - spytał, nim zdążył ugryźć się w język. -Że Armitage atakuje cię z zamiarem zniszczenia zaufania udziałowców do firmy i...

-I z zamiarem sprowokowania wyprzedaży akcji - odparł Gordian, kiwając głową. - Wszystko to pachnie mi potężną zakulisową manipulacją.

Kirby wciągnął powietrze i zaraz gwałtownie je wypuścił. Cisza, jaka zapadła w gabinecie, przygniatała go niemal wy­czuwalnym ciężarem.

- Jeśli to prawda, znaczy to przynajmniej tyle, że Armitage siedzi w czyjejś kieszeni - powiedział po chwili.

- Tak. Zapewne tak właśnie jest - przyznał Gordian głu­chym głosem.

Mężczyźni popatrzyli sobie poważnie w oczy i przez długą chwilę wytrzymywali swoje spojrzenia.

-Masz pojęcie, czyja mogłaby to być kieszeń? - zapytał Kirby.

Gordian siedział i nie odezwał się, aż stary zegar odmierzył pełną minutę.

- Nie - odparł w końcu z nadzieją, że przyjaciel nie będzie wątpił w jego szczerość.

Bo kłamał.

3

SINGAPUR l JOHOR, MALEZJA

16 WRZEŚNIA 2000


Uwierz mi na słowo, ten kraj byłby doskonałym miejscem wypoczynku dla Barneya z Jaskiniowców”, powiedział kiedyś w Singapurze pewien amerykański emigrant do przybysza z No­wego Jorku. A przynajmniej tak powtórzyła jego słowa prasa.

Uwagę tę - rzuconą w odpowiedzi na pytanie, gdzie można by się tu dobrze zabawić, a potem słynną na całą wyspę -podsłuchała w kakofonii śpiewu, świergotu i popiskiwania nie­zliczonych ptaków pewna dziennikarka. Był niedzielny pora­nek i singapurscy miłośnicy ptaków, w większości rdzenni Chińczycy, wynosili swoje drozdy, mata puteh i sharma na co­tygodniowe, organizowane na wolnym powietrzu konkursy treli, które odbywały się na skrzyżowaniu Tiong Baharu i Seng Poh. Bambusowe klatki wieszali na specjalnych kratownicach umieszczonych nad ławkami i ciągnącymi się wzdłuż ulic ka­wiarnianymi stolikami.

Jeśli marzy ci się dreszcz emocji za niewielkie pieniądze, masz tylko dwie możliwości: albo obejrzysz wieczorem film pornograficzny, albo pójdziesz prosto do Grubego B na wschod­nim końcu ulicy”, kontynuował imigrant ku całkowitej dez­orientacji odwiedzającego go przyjaciela. I ku pełnemu radości zdumieniu nadstawiającej uszu dziennikarki, która - zdawszy sobie sprawę, że natrafiła na doskonały wstęp do swego cotygo­dniowego felietonu - zaczęła uważniej wsłuchiwać się w perli­ste śpiewy ptaków, wznoszące się ku bezchmurnemu niebu.

Rzeczywiście, dekadencki przybytek U Grubego B, ukryty za rozpadającą się fasadą sklepu w wąskiej uliczce dzielnicy Geylang, był bez wątpienia najbardziej znanym barem ero­tycznym w całej wyspiarskiej republice. Było to zarazem miej­sce zawierania wielu transakcji, przyciągające mimo surowych kanonów moralnych noc w noc rzesze alfonsów, którzy trzy-

mali się kurczowo swojej brudnej profesji, niczym odporne za­razki uczepione czyszczonych skądinąd nieustannie i dezynfe­kowanych ścian sali operacyjnej. Pytanie, dlaczego władze to­lerowały to miejsce, zadawano sobie bez końca, choć krążyły plotki o łapówkach, jakie otrzymywali za przymykanie oczu wysoko postawieni funkcjonariusze policji, oraz o kompromi­tujących zdjęciach pewnego ministra, które były dla baru poli­są ubezpieczeniową.

Wnętrze lokalu - straszące odrapanymi ścianami i sufitem pokrytym purpurową folią, skąpane w mdłym świetle i ozdo­bione wielkimi straszydłami z krepy, malowanymi drewnia­nymi maskami ludowymi, fajkami, sznurkami paciorków, smokami oraz stuletnimi ludzkimi czaszkami, które zdobiły niegdyś długie chaty łowców głów na Borneo - zawdzięczało swoje obskurne i prymitywne oblicze właścicielowi: Grube­mu B. Gruby B, w przeciwieństwie do tego, co sugerowała jego ksywa, nie był wcale gruby, lecz szczupły. Miał reputację pie­niacza, którą zawdzięczał rzucającej się w oczy, obcej Singapurczykom mieszance agresywności i ekstrawagancji, odzie­dziczonej zapewne po bogatych chińskich przodkach. Ci, któ­rzy prowadzili z nim interesy, znali również twarde, groźne spojrzenie, jakie pojawiało się w jego oczach, gdy narastała w nim złość i podejrzliwość. Przypominał wtedy nieufnego kro­kodyla.

Tego wieczoru Gruby B miał na sobie żółtą jedwabną koszu­lę bez kołnierzyka z wymalowanymi eksplodującymi feerią barw piwoniami i czarne spodnie ze skóry rekina. W prawe ucho wpiął złoty kolczyk z diamentem, a aż osiem jego palców ozdabiały pierścienie z nefrytami. Kruczoczarne włosy zacze­sał prosto do tyłu. Sprawiał wrażenie człowieka, który wie, czego chce, i znalazł się we właściwym mu miejscu. Siedział plecami do ściany przy swoim stałym stoliku na tyłach baru, obserwując bacznie wszystkich odwiedzających i opuszczają­cych jego przybytek.

- Masz tu to, po co przyszedłeś, Xiang - powiedział, przesu­wając po stoliku brązową kopertę w kierunku potężnego, długo­włosego mężczyzny, który siedział naprzeciw niego. - Dziwne, jak wiele trzeba starań, by odebrać tak niewielki pakunek.

- Ale tak to już jest, gdy handluje się informacjami. Ma tak nie­wielką, a jednocześnie tak wielką wagę, lah.

Tamten jedynie popatrzył na niego, po czym bez słowa sięg­nął po kopertę i podniósł ją ze stolika. Gruby B starał się nie pokazać po sobie, że zauważył kris wytatuowany na grzbiecie dłoni Xianga. Sądził, że jego zainteresowanie nie zostałoby do­cenione... w każdym razie nie przez tego zdegenerowanego bru­tala. A jednak cały czas przyglądał się mu ze skrywaną fascy­nacją. W dawnych czasach ludzie tacy jak on biegali nadzy lub niemal zupełnie nadzy po dżunglach Malezji, ze skórą pokrytą tatuażami przedstawiającymi smoki, skorpiony i tym podobne, traktując tę ozdobę ciała jako symbol odwagi i męskości.

Opuściwszy nisko powieki, Gruby B zastanawiał się, czy podobne znaki pokrywają całe ciało muskularnego Ibanina i jak imponujący byłby to widok. Takie tatuaże robiły wraże­nie, lecz ich wykonywanie było bez wątpienia bardzo bolesne.

Xiang, jakby nie zdając sobie sprawy z ciekawości właści­ciela baru, rozdarł kopertę i rzucił okiem na zawartość.

Gruby B tymczasem obserwował go i czekał. Z głośników umieszczonych we wszystkich narożnikach pomieszczenia do­biegała muzyka pop; dźwięki wschodnich lutni, harf i cymba­łów nie harmonizowały z syntezatorami i gitarami elektrycz­nymi. Lampy stroboskopowe rzucały na pokryte folią ściany fioletowe światło. Pracujące dla Grubego B dziewczyny w krót­kich spódniczkach, obcisłych, wydekoltowanych bluzeczkach i ze zbyt mocnym makijażem śmiały się afektowanie do męż­czyzn, którzy stawiali im drinki. Większość miała niewielkie torebki, które otwierały tylko wtedy, gdy udało się im zaciąg­nąć mężczyznę na klatkę schodową za barem albo do jednego z kilku małych, zacisznych pokoików na piętrze. Tam przepro­wadzały zakazane transakcje: gorące ciało za zimny szmal. Pięćdziesiąt procent gotówki z każdej z nich trafiało do kiesze­ni właściciela tego przybytku.

Bez żadnego szczególnego powodu Gruby B przypomniał sobie nagle stare chińskie powiedzenie: “Wszystko nadaje się do zjedzenia”.

Wydymając w zamyśleniu usta, patrzył na dwóch siedzą­cych po drugiej stronie sali mężczyzn w zniszczonych ubraniach, którzy przyszli tu z Xiangiem. Zajęli miejsca bardzo blisko wyjścia. Jeden zaciągał się papierosem i spoglądał pro­sto na niego, drugi po prostu gapił się na ścianę, najwyraźniej studiując zawieszone na niej ludowe maski. Zapewne i oni mieli na dłoniach wytatuowane sztylety.

Obejrzawszy się ostrożnie za siebie przez każde ramię, by upewnić się, że nikt go nie podgląda, Xiang otworzył kopertę i przyjrzał się jej zawartości. W środku było dziewięć czy dzie­sięć fotografii. Chwycił je jedną ręką, wyciągnął na tyle tylko, by odsłonić ich górną krawędź, i przejrzał szybko, przerzuca­jąc kciukiem rogi i ignorując treść przyczepionej do ostatniej z nich karteczki. Po chwili schował wszystko do koperty, za­giął rozerwany brzeg i znów popatrzył na Grubego B.

- Kim jest ta dziewczyna? - zapytał po angielsku. - Wszystko, co wiem na jej temat, napisałem na kartce.

Nazywa się Kirsten Chu i pracuje w kompanii o nazwie Monolith Technologies. Bardzo atrakcyjna panienka, nie uważasz? - Gruby B uśmiechnął się łagodnie do pirata. - Rodzice raczej niefortunnie nadali jej zachodnie imię, założę się jednak, że urodziła się i wychowała w Anglii. Tak to wygląda. Pirat patrzył na niego pozbawionym wyrazu wzrokiem.

- Wiesz, o co mi chodzi. Nie spodziewałem się, że będzie ich dwoje.

Gruby B próbował sprawiać wrażenie, jak gdyby w zawar­tości koperty nie było niczego, co wymagałoby wyjaśnień.

- Posłuchaj - powiedział spokojnie. - Ta Kirsten jest ma­łym, słodkim dziewczątkiem dyndającym na końcu bardzo krótkiej liny, rozumiesz? Jej posunięcia łatwo jest śledzić. Ob­serwuj ją, a doprowadzi cię do Amerykanina.

- Na czym polega ich związek?

- Nasi pracodawcy nie powiedzieli, a ja nie pytałem.

- Czy to Singapurka?

Właściciel baru zwlekał chwilę z odpowiedzią, wsłuchując się w piskliwy głos chińskiej wokalistki, przebijający się przez donośny rytm disco, który dudnił w głośnikach. Zazwyczaj od­powiadała mu głośna muzyka i to żenujące łączenie tradycji z wpływami Zachodu, teraz jednak natrętne zawodzenie in­strumentów elektronicznych zaczynało mu działać na nerwy, a falset rapującej piosenkarki rozdzierał bębenki niczym sta­lowe kolce.

Pozostawała nadzieja, że dalej sprawa potoczy się bardziej gładko niż ta rozmowa.

Wziął głęboki wdech, wypuścił powietrze i pokiwał głową, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.

- Niech ci się nie wydaje, że sprawa jest bardziej skompli­kowana niż w rzeczywistości. To w końcu nie jest żaden wielki ani trudny kontrakt - powiedział do Ibanina.

- Gówno prawda. Myślisz, że jestem głupi? Amerykanin, który nie prowadzi w tym kraju żadnych interesów i nagle znika, to jedna sprawa, ale ktoś miejscowy? I to w dodatku kobieta? Kpisz sobie ze mnie?! Jeśli tylko coś pójdzie nie tak, od razu nas złapią. I raczej nie skończy się na sześciu uderze­niach rotanem.

Gruby B zachichotał.

- W Singapurze facet o moich przyzwyczajeniach i trybie życia podlega takiej karze za to tylko, że wstanie rano z łóżka. Można powiedzieć, że korzenie naszego systemu sprawiedli­wości tkwią bezpośrednio w chrześcijańskim pojęciu grzechu pierworodnego.

Xiang spojrzał na niego badawczo ciemnymi, pustymi oczy­ma, ale nic nie powiedział.

Gruby B pomyślał, że ta odrobina humoru udobruchała wreszcie Ibanina. Sam jednak już się nie uśmiechał, gdyż jego nastrój zmienił się gwałtownie w ciągu ostatnich kilku sekund. Oczywiście w związku z tą sprawą nie groziły mu żadne straty finansowe, jednak nie podobała mu się rola pośrednika mię­dzy bandytą a ich wspólnymi mocodawcami. Poza tym takie rozmowy nie były jego ulubionym zajęciem; przed spotkaniem miał nadzieję - raczej naiwną, jak się okazało - że pirat po prostu zabierze kopertę i szybko sobie pójdzie.

- O co właściwie chodzi? - zapytał. - Jeśli uda ci się schwy­tać ich oboje żywych, to doskonale. Pamiętaj jednak, że dla naszych pracodawców prawdziwą wartość ma tylko Black-burn. Twoje wielkie zainteresowanie kobietą powinno ograni­czyć się do tego, by się upewnić, że nie pozostanie przy życiu, a więc nie będzie świadkiem.

- Jeśli to takie proste, to dlaczego nie mogą się tym zająć twoi ludzie? Chodzili za nią. Robili jej zdjęcia. Mogli pociągnąć to dalej.

- Każdy z nas jest w inny sposób użyteczny dla sprawy. Widzisz, to jest kraj, w którym żyję. Jestem tu już od dawna. Ty pojawiłeś się tylko na krótko i niedługo stąd znikniesz, lah. - Gruby B raz jeszcze wzruszył ramionami. - Nie traćmy więcej czasu na tę jałową dyskusję. W końcu obaj już się w to zaanga­żowaliśmy, zgadza się?

Xiang milczał, a Gruby B patrzył ponad jego ramieniem na drzwi. Czekał, aż pirat wreszcie podejmie decyzję. Niepokoił się, czy zlecenie zostanie przyjęte. Jak długo jeszcze będzie musiał znosić towarzystwo tego brutalnego prymitywa? Cały ten przykry epizod przyprawił go o ból głowy.

Poczekał jeszcze chwilę, przyglądając się dwóm ponurym mężczyznom, którzy weszli do środka, a potem skierowali się do baru.

- W porządku - powiedział wreszcie pirat. - Ale resztę pie­niędzy chcę dostać natychmiast po wykonaniu zlecenia. Le­piej tego dopilnuj.

Gruby B popatrzył na niego i powiedział złośliwie, kiwając głową:

- Oczywiście. Będzie mi bardzo miło.

Dwaj mężczyźni mierzyli się jeszcze chwilę wzrokiem, nie zamieniając ani słowa. Wreszcie Xiang wsunął kopertę z foto­grafiami do wewnętrznej kieszeni drelichowej kurtki, odsunął krzesło i wstał. Ruszył zdecydowanym krokiem do wyjścia i nie zatrzymując się, opuścił lokal. Dwaj jego kompani w mil­czeniu podążyli za nim.

Gruby B westchnął cicho i jeszcze przez dłuższy czas wpa­trywał się w wahadłowe drzwi, za którymi zniknęli piraci.


Blackburn natknął się na tę marionetkę na bazarze - było to już jakiś czas temu, podczas diwali, hinduskiego święta światła. Chcąc odpocząć po wyczerpującej pracy w naziemnej stacji łączności satelitarnej, wziął kilka dni urlopu i pojechał na wybrzeże. Pragnął nacieszyć oczy widokiem frenetycznych obchodów święta, znaleźć się wśród ulicznych tancerzy, muzy­ków i sztukmistrzów, spróbować znakomitego curry i satay, przyjrzeć się kunsztowi złodziei i wreszcie powłóczyć się po prostu między krzykliwymi transparentami, wśród barwnych dekoracji z kwiatów, w deszczu kolorowego, rzucanego ze wszystkich stron ryżu i niezliczonych świeczek, lampek oraz lampionów, które rozjaśniają każde drzwi i okno.

W wyszukanym turbanie ze sterczącym prosto pawim pió­rem, bordowej koszuli przetykanej lśniącymi złotymi nitkami tworzącymi pionowe pasy i ze stalowymi bransoletami na ko­ścistym nadgarstku handlarz, który sprzedał Blackburnowi marionetkę, wyglądał jak sułtan, który niespodziewanie zna­lazł się na rogu ulicy w swoim odświętnym stroju. Jednak jego szeroki, uduchowiony uśmiech odsłaniał czarne zęby i zaczer­wienione dziąsła będące oczywistym dowodem notorycznego żucia betelu - narkotycznej używki o delikatnie odurzających składnikach. Prawdopodobnie właśnie betel sprawił, że męż­czyzna wyglądał na dziesięć lat starszego niż był w rzeczywi­stości.

Blackburn przypomniał sobie mocny zapach egzotycznych przypraw, którym zionął oddech sprzedawcy, gdy podszedł doń blisko, by przyjrzeć się dwuwymiarowym marionetkom ze skó­ry, którymi tamten kołysał wysoko na cienkich pręcikach. Za­pamiętał ich żywe barwy, które przyciągały wzrok i wspaniale prezentowały się w oślepiającym południowym słońcu, zapa­miętał wszystkie śliczne szczegóły ich wykonanych ręcznie twarzy. Najbardziej jednak uderzyła go wtedy maestria wyko­nania marionetki spoczywającej w lewej ręce handlarza. Właś­ciwie natychmiast postanowił ją wówczas kupić, a teraz wisia­ła nad nim na ścianie jego biura - dziwna animistyczna figura pół słonia, pół człowieka.

- Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów! - krzyczał mężczyzna, poruszając marionetką nad głową.

Blackburn z ciekawości zatrzymał się i zapytał go, jakie hin­duskie bóstwo ona przedstawia. Odezwał się po angielsku, ponieważ przebywał wtedy w Malezji niespełna miesiąc i nie władał jeszcze biegle bahasa.

Sprzedawca ukazał w uśmiechu zepsute zęby i pokiwał gło­wą, jakby zrozumiał Blackburna, po czym przysunął gwałtow­nie marionetkę do jego twarzy i zaczął krzyczeć z entuzjazmem:

- Tak! Tak! Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amery­kańskich dolarów!

- To Ganeśa, syn Śiwy...

Był to kobiecy głos o melodyjnym brytyjskim akcencie. Blackburn odwrócił się w stronę, z której dobiegł, i ujrzał może trzydziestopięcioletnią, uderzająco piękną kobietę o oriental­nym typie urody... Kobietę o czarnych, ściętych na pazia wło­sach, skośnych brązowych oczach i skórze, którą w nie koń­czącym się tropikalnym sierpniu opaliła na kolor migdałów. Miała na sobie letnie spodnie, luźną bawełnianą bluzkę i san­dały, przez ramię przewiesiła torebkę od Coacha. Już sama ta torebka - zdawał sobie sprawę - musiała kosztować więcej niż łączne roczne dochody wszystkich mieszkańców tej wioski.

Blackburn zapamiętał, że natychmiast dostrzegł, iż kobieta ma wspaniałe ciało. Potrafił to ocenić mimo jej luźnego stroju. Pomyślał, że prawdopodobnie zwykle się tak nosi, lecz jego oko zawsze było wyczulone na damskie kształty.

To jedna z twoich najlepszych zdobyczy, myślał teraz, po trzech miesiącach. Miał zmartwioną minę i w głębi duszy nie­mal gardził sobą za ten podbój. Siedział za biurkiem w swoim gabinecie i rozmyślał. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy prag­nienie pójścia z nią do łóżka oraz chęć przekonania kobiety, by została jego wtyczką u Marcusa Caine'a, były od samego po­czątku ze sobą związane. Och, oczywiście, że niemal natych­miast poczuł ogromne pożądanie, lecz czy w końcu nie czuł tego za każdym razem, gdy spoglądał na atrakcyjną kobietę?

Ostatecznie doszedł do wniosku, że chęć przespania się z nią była czymś odrębnym. Najpierw zapragnął jej, a dopiero potem zdecydował się wykorzystać...

Nagle i niespodziewanie pomyślał o Megan Breen, o tym, że z nią było zupełnie inaczej. Nie lepiej, lecz łatwiej, bez choćby śladu dręczącego poczucia winy. Bardzo się lubili, a poza tym oboje czuli się samotni i odizolowani od reszty świata w sa­mym środku ponurej rosyjskiej zimy. Nie oczekiwali niczego więcej ponad to, co ich łączyło, a jednak nie mieli przed sobą sekretów, niczego do ukrycia. Ich związek był prosty, klarow­ny, o jasno wytyczonych granicach.

Oczywiście nie wiedział, dla kogo ta kobieta pracuje, nie wiedział przynajmniej przez pierwsze pięć minut rozmowy, którą rozpoczęły żarty na temat marionetki.

- ...to bóg symbolizujący zwierzęcą naturę mężczyzny - po­wiedziała.

Popatrzył na nią i uśmiechnął się.

- Dziękuję. Zdaje się, że to doskonała maskotka do mojego biura.

- Jego wizerunki można zobaczyć na wielu wisiorkach i ta­lizmanach. - Posłała mu szeroki uśmiech. - Ludzie noszą je niczym tarcze chroniące przed nieszczęściem i złym losem.

- Nadzwyczajne! - zawołał. - Myślę, że powieszę go więc tuż nad telefonem. Żebym zawsze był w pobliżu, kiedy będzie mnie sprawdzał szef.

Jej radosny uśmiech rozkwitł jeszcze bardziej.

- Muszę panu powiedzieć, że cena, jakiej żąda ten handlarz, jest bardzo przystępna - oznajmiła. - Wykonanie marionetki wayang kulit to bardzo czasochłonne zajęcie, przynajmniej w wypadku maskotki takiej jakości jak ta. Proszę spojrzeć, nawet ciosy tego boga wykonane są z rogu bawołu.

- Czy one także przynoszą szczęście?

- Nie, jeśli jest pan bawołem, jak sądzę. Niemniej jednak świadczą o jakości wykonania. Większość marionetek, które sprzedaje się turystom, ma ciosy z drewna.

Blackburn spojrzał w ciemnobrązowe oczy kobiety i nagle zdał sobie sprawę, że ona przygląda się uważnie jego oczom. -To słowo, którego pani użyła, wayang...

- Kulit - uzupełniła. - W wolnym tłumaczeniu znaczy to mniej więcej “gra cieni”. To przedstawienie oparte na hindu­skiej prozie, w którym wykorzystuje się nawet sto marionetek oraz pełną orkiestrę. W tej części świata to starożytna forma rozrywki i sposób kultywowania pewnych tradycji. W obec­nych czasach jednak nintendo bije ją pod tym względem na głowę.

- Lecz jest chyba równie stare.

- Być może, ale to ogromny wstyd. Mistrzowie marionetek, których nazywa się dayang, długie lata uczą się swojej sztuki. Wszystkie postaci wykonują ręcznie, a podczas przedstawień obdarzają każdą z nich charakterystycznym głosem i rucha­mi. Marionetkami poruszają za białym wełnianym ekranem. Cienie padają na ekran dzięki lampkom oliwnym. Gdy oświet­lenie jest prawidłowe, są nawet kolorowe. Wiedział pan o tym? Widownia jest podzielona na dwie grupy w ten sposób, że jed­na część widzi grę cieni na ekranie, druga natomiast - grę marionetek oraz orkiestrę.

- Co ma symbolizować przepaść między materią a wzniosło­ścią, między ciałem a duszą - dodał. - Między iluzją życia a ostateczną prawdą...

-Atmanem i brahmanem - dodała, posyłając mu spojrze­nie, w którym walczyły ze sobą zaskoczenie i ciekawość. - Widzę, że filozofia hinduska nie jest panu obca.

- To szkoła The Beatles - odparł. - W college'u zaczytałem na śmierć chyba z pięć egzemplarzy All Things Must Pass George'a Harrisona.

Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc sobie w oczy. Tłum kłębił się wokół nich, a w parnym powietrzu unosił się ostry dym pochodzący z niezliczonych kuchenek.

- Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów! - krzyknął piskliwie handlarz, przepychając się do nich z widocznym na twarzy niepokojem, że zapomniano o nim.

Blackburn sięgnął do kieszeni po portfel, wyciągnął z niego dwa banknoty: dwudziestodolarowy i pięciodolarowy, po czym zapłacił za marionetkę. Handlarz podziękował mu nieznacz­nym ukłonem i natychmiast zniknął w tłumie, zostawiając go lekko zdumionego z nowym nabytkiem. Amerykanin wyglą­dał jak człowiek, który właśnie wygrał na wiejskiej strzelnicy wypchane zwierzę i nagle zdał sobie sprawę, że nie ma naj­mniejszego pojęcia, co zrobić z wygraną.

- Cóż, jestem pewna, że marionetka wzbudzi zainteresowa­nie, kiedy przyniesie ją pan do biura. Założę się, że w Stanach nie widuje się wielu takich rzeczy - powiedziała kobieta.

Blackburn popatrzył na nią ze zdziwieniem, nie bardzo wie­dząc, co miała na myśli. Dopiero po chwili dotarło do niego, że wyobrażała sobie, iż jego biuro znajduje się w Ameryce. W sumie była to całkiem zrozumiała pomyłka, skoro bez wąt­pienia był Amerykaninem i zapłacił za marionetkę amerykań­ską walutą.

- Prawdę mówiąc, w dającej się przewidzieć przyszłości mój kumpel Ganeśa nie opuści półwyspu - powiedział. - Zdaje się, że powinienem się przedstawić. Nazywam się Max Blackburn. Pracuję w ochronie firmy UpLink International, a obecnie za­trudniony jestem w naszym regionalnym centrum w...

- W Johor, prawda?

Kiedy wymieniali uścisk dłoni, kobieta niespodziewanie wybuchnęła śmiechem, a on nie bardzo wiedział, co ją tak roz­bawiło. Szybko się opanowała, lecz gdy raz jeszcze zobaczyła jego zdziwione spojrzenie, które od kilku minut to pojawiało się, to znikało, ponownie zaczęła się śmiać.

Jednak przez cały czas, jak zauważył, nie puszczała jego ręki.

- Przepraszam, musiał pan pomyśleć, że jestem strasznie nieokrzesana - powiedziała, kiedy wreszcie uspokoiła się na dobre. - Nazywam się Kirsten Chu i tak się składa, że pracuję dla Monolith Technologies w Singapurze. W wydziale łączno­ści globalnej. Jestem tutaj na wakacjach, odwiedzam siostrę i jej dzieci.

Na twarzy Blackburna wreszcie pojawiło się zrozumienie.

- Aha. To wyjaśnia przyczynę pani śmiechu - powiedział.

- Istotnie. Nasi pracodawcy już od dawna ze sobą rywalizu­ją, prawda? Przez ostatnie sześć miesięcy nie robiłam nic in­nego poza spotykaniem się z naszymi lobbystami i dziennika­rzami na rozmowach o technikach szyfrowania Rogera Gor-diana oraz urządzaniem burzy mózgów, by odparować jakoś ten cios.

Chociaż Blackburn zdał sobie z tego sprawę dopiero po kil­ku miesiącach, właśnie wtedy postanowił, że wykorzysta Kir­sten. Była to wykalkulowana, chłodna decyzja, nie mająca żadnego związku z prawdziwym zainteresowaniem, jakim ją darzył. Niemniej jednak wszystkie chwile, które spędzili ze sobą od tego momentu, i wszystkie noce, podczas których ich ciała splatały się w najwyższej namiętności, były w znacznym stopniu rezultatem tej decyzji.

- Cóż, z tego, jak kiepsko wyglądają ostatnio nasze sprawy, wynika, że robi pani piekielnie dobrą robotę. - Uśmiechnął się nieznacznie, pozwalając, by wyczuła w jego głosie delikatny ton flirtu. - Czy jednak to, że zawodowo walczymy po przeciw­nych stronach barykady, musi oznaczać, że w życiu prywat­nym nie możemy zacząć rokowań pokojowych?

- Rokowań pokojowych? - powtórzyła.

- Tak. Osobistego zawieszenia broni. Ich spojrzenia znów się spotkały.

- Przypuszczam, że byłoby to możliwe - powiedziała powoli. - Przypieczętujmy zatem to porozumienie kolacją dzisiej­szego wieczoru.

-Cóż...

- Proszę - rzucił, nie dając jej czasu na odpowiedź. - Gwa­rantuję, że w naszym pakcie nie będzie miejsca na żadną jed­nostronną rezolucję.

Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę. Wreszcie uśmiechnęła się.

-Zgoda - powiedziała. - Z przyjemnością zjem z panem kolację.

To było to. W ten sposób zaczai się romans, z którego powi­nien czerpać mnóstwo satysfakcji. Wspaniały seks, wiele taj­nych informacji z obozu wroga. Czegóż więcej mógłby pragnąć mężczyzna?

Teraz Blackburn siedział w milczeniu w zaciszu swojego gabinetu, spoglądał z zatroskaną twarzą przez okno na roz­kwitające niskie budynki z prefabrykatów, które tworzyły na­ziemną stację łączności satelitarnej w Johor, i bez powodzenia odpędzał od siebie straszną świadomość, że zapewne naraził Kirsten na śmiertelne niebezpieczeństwo. Próbował wracać myślami do chwil, które były dla nich prawdziwe. Próbował przypominać sobie zbliżające się ciało Kirsten, to, jak się z nim łączyła, wspólne jęki rozkoszy wypełniające ciemność jej sypialni i odpływające fala za falą w noc. Tak, ta część była prawdziwa.

Prawdziwa.

Sięgnął po słuchawkę, wystukał numer jej biura i czekał, aż sekretarka go połączy.

- Max? - spytała, odebrawszy po chwili. - Otrzymałeś wia­domości ode mnie?

- Tak - odparł. - Przepraszam, że nie mogłem wcześniej oddzwonić. Usprawniamy system alarmowy i musiałem nad­zorować całą zabawę. Miałem drobne problemy i ich usunięcie zabrało mi większość przedpołudnia.

Kirsten zniżyła głos do szeptu.

- Jestem trochę niespokojna. Coś się tutaj wydarzyło i wy­daje mi się, że może to być bardzo ważne. Być może to to, na co czekałeś.

- Lepiej nic już teraz nie mów.

- Zgoda. Nawet gdybym nie była właśnie w biurze, sprawa i tak jest zbyt poważna, żeby rozmawiać o niej przez telefon.

- Rozumiem. Porozmawiamy więc osobiście.

- Przyjedziesz do mnie w ten weekend?

- Tak - odparł.

- Co za entuzjazm w głosie!

Uświadomił sobie, że musi zapomnieć o poczuciu winy.

- Jestem po prostu zmęczony - powiedział. - Co chwilę dzie­je się tutaj coś nowego, czego nie przewidywałem, a przy czym muszę być. Ale jutro wieczorem przyjadę do Singapuru.

- Weźmiesz torbę z rzeczami na noc?

- Jest spakowana już od wczoraj.

- Mam nadzieję, że nie jest zbyt pełna. Ubrania raczej nie będą potrzebne na weekend, który zaplanowałam.

- Wystarczy szczoteczka do zębów i dezodorant?

- To absolutne maksimum! - Roześmiała się. - Muszę koń­czyć, Max. Kocham cię.

Max odwrócił wzrok od okna i spojrzał na miejsce, w któ­rym wisiała marionetka.

Atman i brahman, pomyślał. Iluzja i prawda.

- I ja cię kocham - usłyszał swój głos.

Odłożywszy słuchawkę, zastanawiał się, czy po drugiej stro­nie ostatnie słowa zabrzmiały równie pusto i mechanicznie jak w jego uszach.

4

SANJOSE, KALIFORNIA

17 WRZEŚNIA 2000


- Gratulacje, Alex. Założę się, że każdy felietonista politycz­ny w tym kraju skręca się teraz z zazdrości o twoją chwałę.

Alex Nordstrum uśmiechnął się nieco niepewnie, wchodząc do sali konferencyjnej. Miał nadzieję, że głośna uwaga Gor-diana w zestawieniu ze spóźnieniem nie wzbudzi jednak nad­miernego zainteresowania jego osobą. To, że byłoby to uzasad­nione zainteresowanie, nie podlegało dyskusji. Po co jednak robić szum wokół siebie? Nordstrum zawsze stawiał dyskrecję ponad zarozumiałość i miał ku temu powody. Jego stary kole­ga z Harvardu przez ostatnie dwadzieścia lat nosił na złotej dywizce symbol swojego bractwa studenckiego, Phi Beta Kappa, i nigdy nie był to miły widok.

- A więc słyszałeś już o moim zbliżającym się rejsie okrętem podwodnym - odparł, siadając przy stole.

Może powinien to powiedzieć z większym entuzjazmem? Czy jego skromność mogła zostać odebrana jako fałsz? Może popeł­niał błąd, udając zblazowanie, kiedy tymczasem wybrano go do elitarnej grupy reporterów, którzy mieli towarzyszyć pre­zydentowi i kilku innym światowym przywódcom - tym wszystkim, którym zależało na wykorzystaniu zainteresowa­nia opinii publicznej aktem sygnowania traktatu - w “prze­jażdżce” na pokładzie łodzi podwodnej Seawolf.

Tak, może powinien nieco zdominować osoby zebrane w sali konferencyjnej.

- Mogę spytać, kto przekazał ci tę wiadomość? - zapytał, zdając sobie doskonale sprawę, że Gordian mógł bez trudu zdobyć ową informację od któregokolwiek spośród swoich licz­nych przyjaciół ze świata polityki i biznesu, nie wyłączając kilku osób obecnych na tym spotkaniu. Mimo że lista zaproszonych reporterów została ustalona przed kilkoma zaledwie godzinami, nie mogła długo pozostać w tajemnicy.

- Mój informator nalega na zachowanie anonimowości - rzekł Gordian. - W każdym razie, Alex, nalej sobie lepiej kawy. Mamy dziś rano sporo spraw do omówienia i nie jestem pe­wien, czy jeszcze zanim skończymy, nie poczujesz się, jakbyś już był pod wodą.

Sympatyczny wstęp do poważniejszej rozmowy, pomyślał.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, posyłając lekkie ukłony oso­bom, które przybyły przed nim. Znał większość z nich, ponie­waż zebrała się tutaj grupa najbliższych przyjaciół i konsul­tantów Gordiana. Oprócz Nordstruma, który jako doradca do spraw międzyna- rodowych był praktycznie wolnym strzelcem, w sali znajdowało się dwoje pracowników UpLink: wiceprezes projektów specjalnych, Megan Breen, która zasiadała po pra­wej ręce Gordiana, oraz - po jego lewej stronie - Vince Scull, człowiek odpowiedzialny za ocenę zagrożenia realizacji pro­gramów. Dokładnie naprzeciw Maxa zajmował miejsce Dan Parker, kongresman z Kalifornii i najbliższy przyjaciel Roge-ra jeszcze z czasów, gdy latali razem na rajdy bombowe w 355. Skrzydle Taktycznego Lotnictwa Myśliwskiego w Wietnamie. Obok Parkera zasiadał inny rządowy oficjel, Robert Lang, szef waszyngtońskiego biura FBI.

Najdalej od Nordstruma siedział Richard Sobel, założyciel i dyrektor generalny Secure Solutions, młodej firmy z Massa-chusetts specjalizującej się w technikach szyfrowania. Sobel zarówno uzupełniał skład małej grupy, jak i - przez samą swo­ją obecność na spotkaniu - symbolizował wszystkie powody, dla których zebrali się tego ranka. Nordstrum nie potrafił po­wiedzieć, czy ważniejsze jest to, że jeden z rywali w dziedzinie technik szyfrowania pojawił się tutaj, by zaoferować Gordianowi wsparcie i sojusz, czy też to, że Sobel był jedynym spo­śród pięćdziesięciu liderów na rynku oprogramowania, który przyjął zaproszenie Gorda.

- W porządku, przystąpmy do rzeczy - odezwał się Gordian, odrobinę tylko rozjaśniając uśmiechem bardzo poważną jak zwykle minę. - Po pierwsze, chciałbym podziękować wszyst­kim za przybycie. Po drugie, nie będę ukrywał, jak bardzo cenił sobie powody, dla których pojawiliście się na tym spotka­niu. Jest dla mnie oczywiste, że łatwiej byłoby wam po prostu nie zareagować na moje zaproszenie. Nasze jednolite stanowi­sko wobec technik szyfrowania zdążyło już przysporzyć więk­szości z tu obecnych poważnych problemów, a mógłbym się założyć, że w ciągu najbliższych kilku dni problemy te jeszcze ogromnie wzrosną. - Urwał i popatrzył na Megan Breen. - Oświadczenie, które przeczytam podczas naszej konferencji prasowej, jest wyłącznym dziełem pani Breen. Zakładając, że wszyscy otrzymaliście jego tekst faksem i mieliście okazję się z nim zapoznać, jestem przekonany, iż zgodzicie się ze mną, że pani Breen wykonała doskonałą robotę, przekładając nasze troski na język miły mediom.

- Bez wątpienia - powiedział Sobel i spojrzał na nią, oder­wawszy wzrok od kartki, którą czytał uważnie. - Megan, gdy­bym miał choć cień nadziei, że mogę cię odebrać Rogerowi, natychmiast złożyłbym ci ofertę i załatwilibyśmy to bez wzglę­du na porządek dnia.

Megan uśmiechnęła się, usłyszawszy ów komplement. Była wysoką, szczupłą, trzydziestosześcioletnią kobietą o dużych szafirowych oczach i kasztanowych, sięgających do ramion włosach, które tego dnia zaplotła we francuski warkocz. W fioletowej bluzeczce i szarej marynarce sprawiała wrażenie osoby kompetentnej i pewnej siebie. Nordstrum - który uważał, że ma oko wyczulone na atrakcyjne kobiety - już dawno dostrzegł, iż jej uroda jest powalająca. Ponieważ jednak była jego współpracowniczką, uznał, że nie byłoby rozsądnie dzielić się z kimkolwiek taką obserwacją, i zachował ją dla siebie. Z drugiej strony jednak podejrzewał, że i tak wielu mężczyzn, z którymi współpracowała - a kilku z nich znajdowało się te­raz na tej sali - podziela jego atawistyczny pogląd. Czy w prze­ciwnym razie nie wyczułby nuty zazdrości w głosie Sculla, kie­dy ten powtarzał plotki, jakoby Meg i Max Blackburn rozgrze­wali się razem podczas ubiegłorocznej rosyjskiej zimy?

- Podczas gdy Roger mógłby przedstawić całą sprawę w zbyt korzystnym dla nas świetle, ja chciałam, by nasz komentarz do tej sytuacji był krótki i bezpośredni - powiedziała Megan. - Mam jednak nadzieję, że nikt z was nie zawaha się powiedzieć mi o tym, jeśli uważa, że mimo wszystko coś należałoby do tego tekstu dodać, coś z niego usunąć lub poprawić. Mamy jeszcze czterdzieści osiem godzin do momentu, kiedy prezy­dent Ballard podpisze Kartę Morrisona-Fiore'a, co wystarczy mi zupełnie, by wygładzić lub skorygować każdy fragment oświadczenia, który będzie tego wymagał. Mimo to uważam, że i tak nasza informacja jest naprawdę nieskomplikowana.

- Ja również jestem tego zdania - mruknął Vince Scull. Z niedbale zaczesanymi włosami okalającymi błyszczący czu­bek czaszki, zmarszczonym czołem i niespokojną twarzą bul­doga Vince wyglądał, jakby miał za chwilę wybuchnąć gnie­wem. Dla ludzi, którzy znali go od dawna, widok ten nie był niczym nadzwyczajnym, gdyż wachlarz jego emocji wydawał się równie wąski jak zmienny. Najniższym punktem skali była zmartwiona mina, najwyższym natomiast wybuchy furii, a gwałtowne przejścia od jednego ekstremum do drugiego na­stępowały zwykle co godzina. - Jeśli tak po prostu udostępni­my wszystkim bez żadnych ograniczeń nasz wynalazek, wte­dy każdy facet o niecnych zamiarach, który ma komputer i dostęp do sieci, będzie mógł zakraść się do najtajniejszego systemu łączności, i to bez żadnych konsekwencji. Jeżeli Bal­lard jest naprawdę tak inteligentny, jak o nim mówią, powi­nien to bez problemu zrozumieć. Sytuaca jest zresztą całkiem cholernie oczywista, prawda, Bob?

Mężczyzna z FBI wzruszył ramionami.

- Szczerze mówiąc, widzę tu pewne szare strefy. Istotnym argumentem, który przemawia na naszą niekorzyść, jest to, że ci źli faceci już dostali się do naszej technologii za pośred­nictwem Internetu, nie wspominając w ogóle o amerykańskich kompaniach, które obeszły prawo, sprzedając techniki szyfro­wania za granicą w swoich międzynarodowych oddziałach. Rozumując w ten sposób, powinniśmy sobie zadać pytanie, czy opłaca się zabraniać naszym producentom oprogramowania wkraczania na rynki zagraniczne.

- Aha, więc skoro nie można umieścić z powrotem dżinna w lampie, to trzeba mu chociaż znaleźć zajęcie, prawda? - rzu­cił Scull. - Te same bzdury słyszę od lat z ust ludzi, którzy żądają legalizacji narkotyków. Powiem ci coś: to nie ma najmniejszego sensu. Kiedy jeszcze byłem policjantem, widzia­łem...

- Posłuchaj, zadałeś mi pytanie, więc na nie odpowiedzia­łem - przerwał mu Lang. - Gdyby trzeba mnie było przekony­wać, nie siedziałbym tu dzisiaj, kładąc na szali reputację i całą karierę. Dan może poświadczyć, że wystarczająco gwałtownie występowałem przeciw rezygnacji przez państwo ze sprawo­wania kontroli nad dystrybucją nowych technik szyfrowania, i to przynajmniej przed tuzinem komisji Kongresu.

- Zgadzam się - powiedział Gordian. - Nie ma sensu po­nownie roztrząsać przy tym stole całego tego policyjnego pro­blemu. Powinniśmy się raczej upewnić, czy nie zaniedbaliśmy żadnego ze środków, by zapobiec sygnowaniu Karty Morrisona-Fiore'a lub skutecznie przedstawić nasze wspólne stanowi­sko i na oczach opinii publicznej, rządu oraz wszystkich, któ­rzy są zainteresowani technikami szyfrowania, dać dowód so­lidarności.

Nordstrum myślał dokładnie tak samo i z ulgą przyjął sło­wa Gordiana. Rozładowały one napięcie, nim jakaś przypad­kowa iskra zdołała spowodować wybuch.

- Odnosząc się do twoich ostatnich słów, chciałbym zauwa­żyć, że doskonałą strategią byłoby odczytanie naszej małej deklaracji w National Press Club w dniu podpisania karty -powiedział. - To wywołałoby spory i zwróciło na nas uwagę mediów, dzięki czemu cała sprawa, zamiast na dziewiątą, tra­fiłaby na pierwsze strony dzienników. - Nordstrum przez chwilę zastanawiał się nad czymś, po czym poprawił na nosie druciane okulary. - Jeśli natomiast chodzi o zapobieżenie pod­pisaniu karty... Cóż, szczerze mówiąc, nie widzę innego sposo­bu jak zamknięcie prezydenta na najbliższe dwa dni w gabi­necie albo złamanie mu ręki, którą pisze.

- Jakieś pomysły, Dan? - zapytał Gordian.

- Jestem za złamaniem ręki - odparł Parker, ale Gordian zareagował jedynie niemal niezauważalnym uśmiechem.

Kongresman popatrzył na niego uważnie i chyba po raz czwarty tego dnia skonstatował, że Gord nie wygląda dobrze. Jego policzki przybrały barwę popiołu, a głębokie cienie pod oczami sprawiały, że wyglądał jak ktoś, kto od kilku tygodni nie przespał spokojnie nocy. Roger nie był człowiekiem ocho­czo dzielącym się swoimi problemami, zwykle jednak radził się Parkera, zanim jeszcze coś zaczynało go przerastać. Zwie­rzył mu się, że ma kłopoty z przyzwyczajeniem się do życia na wolności po pięciu latach pobytu w “Hanojskim Hiltonie”, a niedawno zaufał mu, gdy jego małżeństwo przeżywało trud­ne chwile... Później jednak wycofał się zdecydowanie, zosta­wiając przyjaciela samemu sobie i każąc mu się domyślać, co takiego wydarzyło się w tym związku. Instynkt podpowiadał mu, że chodziło o coś głębszego... lecz domysły domysłami, a przy milczeniu Gordiana i całej tej aferze, jaka powstała po debacie na temat technik szyfrowania, nie miał szansy, by wy-dedukować coś więcej.

Nagle Parker zdał sobie sprawę z ciszy, która zapanowała na sali, i zrozumiał, że Gordian wciąż czeka na odpowiedź.

- Z politycznego punktu widzenia powinniśmy, jak sądzę, dobrze przygotować się do następnej sesji Kongresu - powie­dział, odpychając od siebie obawy o stan przyjaciela. - Tym­czasem należy rozpocząć stanowczą kampanię w mediach, do­magając się powrotu do poprzedniej polityki administracji, czyli do ustanowienia ścisłych limitów określających rodzaj i ilość oprogramowania z dziedziny technik kryptograficznych, które można by dopuścić do sprzedaży za granicą...

- I zapewne wypracować granice kompromisu, który byli­byśmy skłonni zawrzeć, kiedy sprawa znów odżyje na Kapitolu - rzucił Gordian, uzupełniając jego myśl. - Tak, to mi się podoba.

- Mnie również - powiedział Lang. - Gdy to przeczytałem, zrozumiałem, że Karta Morrisona-Fiore'a będzie miała kata­strofalny wpływ na bezpieczeństwo narodowe. Jednak do ta­kiego dokumentu zawsze można wprowadzić poprawki, które osłabią nieco jego wymowę...

- Takie jak...?

- Och, tak na szybko... Można na przykład zakazać ekspor­tu wymienialnych kart szyfrujących albo zasadniczych kom­ponentów podzespołów dekodujących, których używa nasza armia. Takich jak te, których ty i pan Sobel nie dopuściliście do obrotu rynkowego.

- Sądzę, że należałoby też użyć wszelkich wpływów, by wprowadzić jak najbardziej restrykcyjne międzynarodowe prawa i standardy zarządzania operacjami dotyczącymi ko­dów we wszelkich zagranicznych obiektach - powiedział Par­ker. - Dotyczy to zwłaszcza prywatnych banków, w których depozytach rządy składają kody cyfrowe do oprogramowania komputerów szyfrujących dane. Teraz policja i agencje wywia­dowcze mogą zmusić banki do oddania kodów... chociaż libertarianie protestują przeciwko temu w różnych sądach. - Spoj­rzał na Langa. - Popraw mnie, jeśli się mylę, ale o ile wiem, nie ma obecnie żadnych traktatów międzynarodowych, które mogłyby zmusić jeden z zagranicznych ośrodków do przekaza­nia jego kodów alarmowych drugiemu, nawet gdyby sprawa toczyła się na szczeblu międzyrządowym, a proszący o nie ga­binet potrafił udowodnić, że są niezbędne, by zlikwidować za­grożenie jego bezpieczeństwa narodowego.

Lang pokiwał głową.

- Trafiłeś w samo sedno. Podczas gdy ambasadorzy debato­waliby, jakie środki zaradcze można, a jakich nie można przed­sięwziąć w świetle obowiązujących porozumień, terrorysta dys­ponujący wystarczająco zaawansowanym sprzętem elektronicz­nym mógłby teoretycznie doprowadzić do załamania całą naszą gospodarkę, a nawet unieruchomić komputery armii.

Przez kilka sekund Gordian siedział, spoglądając przez roz­ciągające się od sufitu do podłogi okno na panoramę San Jose i rysujące się niewyraźnie w oddali na południowym wscho­dzie grzbiety gór. Dopiero po długiej chwili przeniósł ponow­nie uwagę na Dana.

- Co z Komisją Handlu Zagranicznego? - zapytał. - Myśląc o przyszłości, zastanawiam się, czy nie udałoby się przekonać któregoś z jej członków do naszych racji.

- Marne szansę - westchnął Parker. - Olivera, jej szef, to wojujący zwolennik wolnego handlu. Co ważniejsze, został mianowany przez prezydenta Ballarda. Jest jego zaufanym człowiekiem od czasów, gdy studiowali razem na Uniwersyte­cie Wisconsin.

- Może więc dotrzemy do kogoś z Kongresu? Najlepiej z Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

Parker potrząsnął głową.

- Znam kilku ludzi, którzy prywatnie sympatyzują z nami. Jeden z nich uważa nawet, że Karta Morrisona-Fiore'a to tru­cizna wpuszczona do naszego narodowego systemu obrony. Wszyscy oni pochodzą jednak ze stanów, w których przemysł informatyczny ma ogromne wpływy i gdzie ludzie bardzo oba­wiają się utraty pracy ze względu na niemożność wejścia na rynki zagraniczne. - Uśmiechnął się ponuro. - Czy masz poję­cie, ile głosów w wyborach będzie mnie kosztowało przeciw­stawienie się karcie? Mnie, reprezentanta Doliny Krzemowej? Straciłbym chyba mniej, gdybym napadł na bank i został zła­pany z workiem pieniędzy w jednej i uzi w drugiej ręce.

Gordian znów popatrzył przez okno ponad szerokim odcin­kiem Rosita Avenue, tam gdzie Diablos maszerowali ku Mount Hamilton, której odległe stoki ledwie przebijały się przez kur­tynę smogu. Bliżej wciąż można było dostrzec stare przetwór­nie żywności i fabryki tworzyw sztucznych, które dawno temu kształtowały przemysłowe oblicze miasta. Teraz były jednak zaledwie reliktami minionych czasów. Od ponad dwudziestu lat San Jose kojarzono niemal wyłącznie z nowoczesną techni­ką oraz nowatorskimi badaniami naukowymi, a jego ekono­miczne przetrwanie uzależnione było od producentów sprzętu i oprogramowania komputerowego, którzy dawali zatrudnie­nie ogromnej liczbie mieszkańców. Dan Parker raczej zaniżył cenę, jaką będzie musiał zapłacić za trwanie przy swoich zasa­dach... i przyjacielu. Najprawdopodobniej już popełnił politycz­ne samobójstwo.

Gordian odwrócił się od okna i przebiegł wzrokiem dokoła stołu, zatrzymując na chwilę spojrzenie na każdej z twarzy i przyglądając się każdemu z członków skupionej wokół niego koalicji. Parker natychmiast - niemal fizycznie - odniósł wra­żenie, że do jego spojrzenia powróciła dawna siła.

- Powinniśmy omówić przygotowania do naszej podróży do Waszyngtonu - powiedział Gordian. - Sądzę, że jesteśmy już gotowi do następnej rundy.

5

SINGAPUR

18 WRZEŚNIA 2000


Z DZIENNIKA “STRAITS TIME”
TRWA ŚLEDZTWO W SPRAWIE FRACHTOWCA WIDMA


Władze wciąż uważają napad piratów

za najbardziej prawdopodobną przyczynę

zniknięcia załogi


SINGAPUR. Blisko 48 godzin po tym, jak frachtowiec Guan-yin został w tajemniczych okolicznościach porzucony przez za­łogę w porcie w Sembawang, jego ładunek w dalszym ciągu pozostaje w rękach miejscowych celników, którzy ujawnili, że konsultują się ze swoimi malezyjskimi kolegami oraz z pracow­nikami Piracy Center w Kuaoa Lumpur, rozważając możliwość, iż załogę statku porwano.

Według Tai Al-Furana, rzecznika Ministerstwa Ceł, frachto­wiec eksploatowany był przez Tamu Exports, armatora han­dlowego zarejestrowanego w Malezji Wschodniej. Al-Furan po­twierdził, że jednostka opuściła Kuching w godzinach wieczor­nych 15 września, zgłosiwszy przewóz towarów przeznaczonych do sprzedaży hurtowej, i spodziewana była w Singapurze jesz­cze tego samego wieczoru. Nie przewidywano żadnych innych cumowań. Ujawniono także, że w chwili odnalezienia, 16 wrześ­nia nad ranem, stojący na kotwicy statek wciąż miał na pokła­dzie cały ładunek. Zrodziło to dodatkowe pytania dotyczące motywów pirackiego napadu, a ponadto pogłębiło niepokój o los załogi, która - jak się mówi - liczyła niemal tuzin ludzi.

Armator ściśle współpracuje z władzami i dostarczył naszym funkcjonariuszom pełną listę osób, które miały prawo przebywać na Guanym, gdy wypływała ona z portu”, powie- dział re­porterom Al-Furan.

Rzecznik Ministerstwa Ceł potwierdził obawy, że członko­wie załogi mogli zostać zmuszeni przez napastników do opusz­czenia pokładu na pełnym morzu, czym dał podstawy do spe­kulacji, iż statek opanowano wyłącznie w celu zdobycia fałszy­wych dokumentów mających następnie posłużyć przestępcom do nielegalnego wkroczenia na terytorium Singapuru. Al-Fu­ran wyraził jednak nadzieję, że zniknięcie marynarzy można wytłumaczyć w jakiś inny, zwyczajny sposób.

Oczywiście, nie wykluczamy żadnej możliwości, w tej chwi­li jednak nie widzę powodów, by sugerować jakiekolwiek wnio­ski", oświadczył.

Al-Furan ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył pogłoskom, że na Guanyin znaleziono ślady zbrojnej przemocy, w tym naj­wyraźniej otwory po kulach odkryte przez policję na dolnym pokładzie.

Mimo wspólnych wysiłków członków Stowarzyszenia Naro­dów Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN) w zwalczaniu prze­stępczości na morzach częstotliwość ataków pirackich na wo­dach terytorialnych Chin i akwenach regionu, w dużej części inspirowanych przez podziemne syndykaty, wzrosła w ciągu ostatniego dziesięciolecia o ponad 50 procent. Wyraźnie widocz­ne jest przy tym nasilenie okrucieństwa i przemocy. Tylko w ubiegłym roku z rąk piratów zginęło lub odniosło rany ponad 400 marynarzy. Jest to liczba alarmująca, jeśli wziąć pod uwa­gę to, że w ostatnim okresie poprawiły się zarówno wyposaże­nie w broń oraz środki łączności, jak i metody przeciwdziałania stosowane przez patrole antypirackie...


Śledzili kobietę już od dwóch dni. Według ich informacji, Amerykanin pojawi się prawdopodobnie tego właśnie wieczo­ru. Dziś wieczorem powinni więc uderzyć. W przeciwnym ra­zie minie pewnie kolejny tydzień, nim znów będą mieli szan­sę, tydzień, podczas którego śledztwo w sprawie Guanyin może się znacznie posunąć naprzód i przerodzić w polowanie na lu­dzi, a sfałszowane dokumenty załogi - stać dla Xianga i jego ludzi bezużyteczne. Zanim to nastąpi, powinni się znaleźć bar­dzo daleko od Singapuru.

Położony niedaleko baru Grubego B hotel, w którym się za­trzymali, był zniszczonym, starym budynkiem wciśniętym między dwa inne walące się domy usytuowane przy krętej la-rong. Wynajęli trzy tanie pokoje i chociaż wyposażenie każdego z nich ograniczało się do kilku zarwanych łóżek polowych, rozchwianego narożnikowego stolika otoczonego paroma rów­nie koślawymi krzesłami oraz umywalki z kapiącym kranem, byli zadowoleni, ponieważ ustronne położenie i obskurna oko­lica zniechęcały turystów i innych wścibskich przyjezdnych. Tak naprawdę była to jedyna rzecz, której Xiang oczekiwał od tego miejsca.

Owego wieczoru komfort był ostatnią rzeczą, której by prag­nął.

Siedział w swoim pokoiku z rękami na stole i z obnażoną wytatuowaną klatką piersiową. Pod jedną z nóg mebla wsu­nął mały kawałek tektury, by powstrzymać jego irytujące chybotanie. Na blacie leżała fotografia Maxa Blackburna. Przy jego prawej ręce, na płaskiej metalowej popielnicy, stała pło­nąca świeczka, a obok niej spoczywała długa, cienka igła z okrągłą ceramiczną główką. Po drugiej stronie pokoju dwaj ludzie Xianga, Sang i Kamal, odsunęli na bok łóżka i ćwiczyli płynne, utrzymane w stylu tygrysa wojskowe techniki karena matjang. Zasłony były zaciągnięte, wszystkie żarówki zgaszo­ne, a panujący w pokoju mrok rozpraszał jedynie blask świecy rzucającej na ściany i sufit chwiejne cienie.

Na jednym z łóżek polowych leżały rozrzucone niedbale ubrania, które mieli włożyć podczas wieczornej akcji porwa­nia Blackburna i kobiety: nie wyróżniające się niczym spodnie, kurtki z drelichu i wełniane koszule z długimi rękawami. Stro­je noszone przez słabych, prostych ludzi, którzy wiodą proste, spokojne żywoty.

Proponuję, żebyście włożyli coś, co pozwoli wam zniknąć w tłumie”, powiedział napuszony paw z baru. Przyjęli oczywi­ście jego radę, mimo że uważał Xianga za nie dość inteligent­nego, by mógł on rozpoznać szyderstwo kryjące się w jego po­zornie normalnym głosie. Facet z baru sądził zapewne, że masywna budowa ciała idzie w parze z głupotą. Ludzie, któ­rzy mieli do czynienia z Ibaninem, często popełniali ów błąd. A to tylko grało na jego korzyść.

Xiang wyciągnął wielką prawą dłoń, podniósł leżącą na sto­le igłę i ostrożnie przytrzymał jej ostry koniec nad płomieniem. Niech ci dwaj ćwiczą swoje kata. On miał własną, specjalną metodę przygotowywania się do akcji, koncentrowania na cze­kającym go zadaniu.

Siedział w milczeniu, przytrzymując igłę za porcelanową główkę i obserwując, jak się rozgrzewa. Gdy była już czerwo­na, wyciągnął ją z płomienia, po czym uniósł lewą dłoń, za­trzymał ją przed twarzą, a następnie wyprostował i mocno ścisnął palce. Przez kilka chwil wpatrywał się w dłoń ostrym, skoncentrowanym spojrzeniem, jakby czytał coś, co zapisano w jej wnętrzu. W drugiej ręce wciąż trzymał rozżarzoną igłę.

Wreszcie skierował igłę poziomo ku dłoni, celując gorącym końcem w mały palec, tuż poniżej górnego stawu. Zacisnąw­szy usta, wbił ostrze i zaczął drążyć delikatną tkankę pod opuszkiem. Naciskał na nią, dopóki rozżarzona stal nie uka­zała się z drugiej strony wraz z cienką strużką krwi.

Choć czoło Xianga pokryła warstewka potu, nie przestawał wbijać igły. Drążył teraz palec serdeczny, wciskając ją poniżej stawu i kauteryzując tkankę. W końcu ostrze wyszło z drugiej strony i zraniło palec środkowy.

Pirat wpychał je dopóty, dopóki nie przeszył wszystkich pal­ców z wyjątkiem kciuka; manipulował przy tym rozpaloną końcówką, nie chcąc uszkodzić kości. Jego twarz była skon­centrowana, zupełnie jakby był w transie.

Po chwili zacisnął pięść, otaczając igłę palcami. Minęła mi­nuta, dwie, trzy. Nie otwierał dłoni. Czuł, jak gorący jest roz­palony metal, jak ból obejmuje palce. Krew spłynęła strużką na nadgarstek Xianga i zaczęła kapać na fotografię Maxa Blackburna. Im bardziej rozdzierający stawał się ból, tym mocniej pirat zaciskał dłoń na zaborczym metalu, sprawiając, że skóra palców naciągała się i pokrywała pęcherzami. Krew spływała szybszym, intensywniejszym strumieniem, który znaczył przedramię mężczyzny i zalewał twarz Blackburna na zdjęciu. Xiang jeszcze mocniej zacisnął dłoń. Ból był niczym fala, którą należało uwolnić i opanować siłą woli; nie chciał przestawać.

Siedział w pokoju, patrząc niewidzącym wzrokiem na dwóch mężczyzn kontynuujących swoje rytualne ćwiczenia, na ich sunące do tyłu i do przodu cienie, które łączyły się i rozdziela­ły w płynnych sekwencjach technik tysiącletniej sztuki walki.

- Zrobimy to - powiedział wreszcie syczącym szeptem. - Zrobimy.

Jego dłoń wciąż była zaciśnięta.

Po półgodzinie Xiang powoli wyciągnął igłę.

Był gotów.


Gdy byli ze sobą po raz drugi - pierwszy raz do zbliżenia doszło podczas szalenie ekscytującego weekendu w Selangor, kiedy to Max Blackburn wdarł się w jej życie niczym trąba powietrzna i znalazł się w jej łóżku, nim zdołała uświadomić sobie, co robi, lub choćby zadać sobie pytanie, czy przypad­kiem nie powinna się trochę opamiętać - do rozmowy wkradło się zagadnienie etyki biznesu w ujęciu Marcusa Caine'a. Wła­ściwie to Max podjął ten temat. Przypomniała sobie, że było to podczas obiadu w tajskiej restauracji na Scotts Road.

Skończyli już swoje dania i siedzieli przy drugiej butelce clareta; pół godziny później mieli się kochać szaleńczo w poko­ju Maxa w hotelu Hyatt. Pamiętała doskonale, że porozrzuca­ne bezładnie części garderoby, które zdarli z siebie, znaczyły ich drogę od drzwi do łóżka. Wcześniej jednak, jeszcze w re­stauracji, popijali wino i rozprawiali o jej pracodawcy. Krótko, to prawda. Bardzo krótko, ponieważ obojgu spieszno było do zajęcia bardziej ekscytującego niż rozmowa. Mimo wszystko jednak wymiana zdań trwała wystarczająco długo, by wyda­rzenia, które nastąpiły później, mogły przewrócić do góry no­gami cały jej świat.

Jeśli nie liczyć krzątającej się na korytarzu sprzątaczki, Kirsten Chu była w biurze sama. Skończyła już pracę i sie­działa w zaciszu swojego gabinetu. Zdawała sobie doskonale sprawę, że wkrótce jej kariera zawodowa, a może nawet całe życie, legnie w gruzach. Być może kiedyś, w przyszłości - gdy będzie to już proste i oczywiste - zdoła przekonać samą siebie, że zrobiła to świadomie, z nakazu sumienia i wiedziona obu­rzeniem, nie akceptując roli narzędzia, którą wyznaczono jej w działaniach wykraczających daleko poza ramy określone przez prawo międzynarodowe. Kobieta z zasadami. Tak, ta myśl była nawet przyjemna. Upewniała ją, że postąpiła słusznie, gdy zastanawiała się nad tym podczas nielicznych momen­tów refleksji przerywających jej zauroczenie. Teraz jednak, w chwili prawdziwej szczerości, potrafiła podać jeden tylko, do­minujący nad pozostałymi motyw swojego postępowania.

Ze wszystkich cholernych powodów najważniejsze były mi­łość i tęsknota za człowiekiem, o którym prawie nic nie wie­działa.

Cholernie to romantyczne!

Kirsten rzuciła okiem na zegarek: piąta trzydzieści, już nie­mal czas opuścić biuro. Za pół godziny spotka się z Maxem pod Hyattem. Wyjęła z CD-ROM-u dysk, który już wkrótce stanie się przyczyną jej zawodowej śmierci, i przez kilkanaście se­kund po prostu siedziała, kręcąc głową i wpatrując się w nie­bezpieczny krążek plastiku. Pamiętała rozmowę z restauracji tak dobrze, jakby odbyła się zaledwie wczoraj.

Och, Max, Max, Max. Pytanie, które jej zadał, było nietak­towne i zapewne obruszyłaby się, gdyby padło z ust kogokol­wiek innego. Ale to był cały Blackburn, nieprawdaż? Potrafił z nią rozmawiać o sprawach, o których nikt inny by nie mógł, nie narażając się przy tym na jej gwałtowną reakcję. Cóż, od samego początku miał na nią ogromny wpływ. W jakiś sposób potrafił zmienić swój oczywisty brak taktu w obezwładniającą broń - może dlatego, że wiedział, iż działa to na jego korzyść, i ta świadomość sprawiała mu przyjemność.

Wtedy, w restauracji, zapytał niespodziewanie, czy Kirsten ma wyrzuty sumienia w związku z “podstępnymi poczynania­mi korporacyjnymi” swojego pracodawcy. Zupełnie jakby było całkiem oczywiste, że jest coś złego w tym, jak Marcus Caine prowadzi swoje interesy. Niebo jest błękitne, morze ogromne, a Marcus Caine to pozbawiony skrupułów łotr. To elementarz, moja droga Kirsten.

W pierwszej chwili nie wiedziała, co powiedzieć, więc popa­trzyła tylko na niego znad brzegu kieliszka, zastanawiając się, czy rzeczywiście oczekuje od niej jakichkolwiek słów. A Max po prostu czekał, dając do zrozumienia, że tak właśnie jest.

- Uważam, że twoje pytanie narusza nasze zawieszenie bro­ni - powiedziała w końcu, mając wciąż nadzieję, że uniknie tego tematu.

- Nieprawda. Sprawdziłem jego zasady i mówią wyraźnie, że to dopuszczalne - odparł i posłał jej jedno ze swoich pew­nych siebie, diabelnie ujmujących spojrzeń. - Nie krępuj się, możesz mi odpowiedzieć, nie ponosząc żadnego ryzyka.

Nie rozumiała, dlaczego jego pytanie wprawiło ją w taki nie­pokój. Ani w tamtym momencie, ani przez kilka następnych chwil. Nie była jeszcze gotowa przyznać się - samej sobie, tym bardziej zaś Maxowi - że poruszył temat, który już od dłuższe­go czasu nie dawał jej spokoju. Że nieprawidłowości finanso­wych, jakie zauważała w Monolith Technologies - tak, niepra­widłowości, bo w ten właśnie sposób myślała wtedy o tym wszystkim, umniejszając zawsze znaczenie podejrzanych ma­teriałów, które przewijały się przez jej biurko - nie da się wy­jaśnić w jakiś zwyczajny sposób.

- Cóż, jestem pewna, że taka jest właśnie reputacja Marcusa wśród jego rywali w interesach i adwersarzy w bataliach politycznych - odparła wreszcie odrobinę ostrzejszym głosem, niż zamierzała. Mimo że Max był czarujący, jego wojownicza postawa zdenerwowała ją. - W przeciwnym razie...

- W gruncie rzeczy chodzi mi przede wszystkim o proces, jaki toczył się przeciw niemu kilka lat temu - stwierdził Max. - Pamiętasz tę sprawę?

Jako jeden z całej armii fachowców, którzy starali się wów­czas powstrzymać falę nieprzychylnych publikacji wywołaną przez proces, Kirsten pamiętała wszystko aż nazbyt dobrze. Ponieważ nowy system operacyjny Caine'a ustępował wtedy popularnością jedynie Windows Microsoftu, który zresztą szybko doganiał w rankingach, producenci oprogramowania - jeszcze przed rzuceniem na rynek - dostarczali Monolith Tech­nologies swoje nowe produkty, by sprawdzić ich kompatybil­ność ze sprzedawanym przez firmę systemem. Dla obu stron był to korzystny, wręcz zbawienny układ, gdyż system opera­cyjny byłby bezużyteczny bez programów pracujących w jego środowisku graficznym, a programy z kolei byłyby bezwarto­ściowe, gdyby nie współpracowały przynajmniej z jednym z trzech standardowych systemów operacyjnych.

Problemy pojawiły się, gdy Monolith zaczął obwarowywać patentami i wypuszczać na rynek oprogramowanie - zdaniem dostawców współpracujących z firmą - niemal identyczne z tym, które otrzymywał od nich do oceny. Dostawcy oskarżyli zatem Caine'a o to, że jego specjaliści kradną ich własność intelektualną, dokonując mało znaczących przeróbek interfej­sów graficznych i architektury użytkowej a następnie sprze­dając ją w opakowaniach handlowych oznaczonych logo Monolith Technologies. Istotnie, Monolith rzucił się zachłannie na ich produkty i sprzedał je jako własne.

Kirsten odstawiła kieliszek wina i pochyliła się nad stoli­kiem w stronę Maxa. Jej ramiona niemal dotykały blatu.

- Wiesz więc zapewne, że sprawa została wycofana z sądu -powiedziała.

- W zamian za olbrzymią kwotę, którą Caine zapłacił za odstąpienie od dochodzenia roszczeń.

- To nie to samo, co przyznanie się do winy. Kiedy jest się osobą publiczną, warto czasami wiele poświęcić, by kłopotliwa sprawa zniknęła ze sceny. Zwłaszcza gdy do wyboru jest tylko jej przeciąganie lub pojawienie się niewyobrażalnych kłopotów.

Blackburn rozłożył ręce.

- Caine'owi można postawić jeszcze wiele innych zarzutów. Na przykład rażącą pogardę wobec konwencji antyłapówkowej OECD.

- To tylko twoje słowa, Max. To międzynarodowa konwen­cja, a nie formalny traktat. A to oznacza, że nie ma mocy praw­nej. Trudno uznać za przestępstwo lub grzech to, że Marcus wykorzystuje brak charakteru sygnatariuszy konwencji... szczególnie Francuzów i Niemców, którzy jeszcze w ubiegłym roku udzielali ulg podatkowych kompaniom zamieniającym zobowiązania finansowe na zagraniczne kontrakty. - Kirsten umilkła na chwilę i wzięła głęboki oddech. - Na miłość boską, Max, nie zamierzam siedzieć tutaj i bronić wszystkich decyzji ekonomicznych mojego szefa. Ani też ręczyć, że jest porząd­nym człowiekiem. Chcę ci tylko powiedzieć, że Caine to pierw­szy facet, który założył w pełni interaktywną sieć telewizji kablowej, mającą oddziały na czterech kontynentach. Już samo to czyni go w moich oczach geniuszem biznesu. Jeśli je­go metody są czasami bezwzględne, to trudno. Dla mnie liczy się to, że Caine działa legalnie...

- A przynajmniej nigdy mu nie udowodniono, że złamał prawo.

- ...i że bardzo, bardzo dobrze płaci swoim pracownikom - kontynuowała, nie zważając na jego wtręt.

- Powiedziałbym, że w tym wyświechtanym frazesie, który mówi, iż pieniądze to nie wszystko, tkwi ziarno prawdy, ale już samo to stwierdzenie mogłoby być frazesem. - Blackburn uśmiechnął się lekko. - Mam rację?

Kobieta popatrzyła na niego z dziwną mieszaniną osłupie­nia i rozbawienia.

- Powiedz mi, Max, czy pracujesz dla UpLink za darmo? Czy wędrujesz po świecie, naprawiając usterki, niczym błęd­ny rycerz w świętej krucjacie Rogera Gordiana, zmierzającej do połączenia całej ludzkości telefonami komórkowymi i bez­przewodowymi faksami? - spytała.

Gdyby nie jego jasne, szczere spojrzenie, kolejne słowa męż­czyzny zdziwiłyby Kirsten. Zaraz natomiast pożałowała swo­jego sarkazmu.

- Roger Gordian to wielki człowiek i gotów byłbym oddać życie, żeby go ochronić - powiedział z prostotą.

Cholera jasna!

Teraz, wracając myślami do owego wieczoru, przypomniała sobie, jak ogromnie zaskoczyły ją wówczas słowa Maxa. W ja­kiś niewytłumaczalny sposób ich niewiarygodna siła i szcze­rość przełamały jej ostatnie bariery. Sprawiły, że uczucia do niego - uczucia, które, jak wierzyła lub raczej chciała wierzyć, tworzyło w ogromnej większości pożądanie - zaczęły się bły­skawicznie przekształcać w prawdziwą romantyczną miłość. Dla Kirsten były to zupełnie nowe, wstrząsające doznania i nie wiedziała, jak się zachować...

Głos od drzwi gwałtownie wyrwał ją z zamyślenia.

- Ach! Przepraszam, panno Chu. Myślałam, że wszyscy po­szli już do domów. Czy mam wrócić później?

Rozpoznała sprzątaczkę po jej singapurskiej odmianie an­gielskiego, zanim jeszcze spojrzała i dostrzegła głowę kobiety w drzwiach biura.

Gdy Kirsten Chu wróciła do Singapuru po zdobyciu dyplo­mu w Oxfordzie, musiała z bólem przyzwyczaić się do lokalnego dialektu - irytującego konglomeratu angielskiego, chińskie­go dialektu hokkien oraz hinduskich zwrotów - który brzęczał nieharmonijnie w powietrzu, dokądkolwiek szła. Wyglądało na to, że szczególnie chętnie posługiwali się nim robotnicy, którzy przybyli tu z sąsiednich wysp i z Filipin.

Jest tak prawdopodobnie dlatego, pomyślała z kwaśną miną, że lubią się przyglądać atakom migreny takich awansujących społecznie kiasu jak ona, gdy starają się oni odcyfrować zna­czenie terminów dodanych ostatnio do tej mieszaniny.

- Nie, Lin, wszystko w porządku. - Zamknęła program i wyłączyła komputer. - Właśnie się stąd zbierałam.

Drzwi otworzyły się szerzej i Lin ze stukotem wprowadziła do środka wózek.

- Dlaczego pracuje pani do tak późna? - zapytała. - Jest piątek wieczór, powinna pani gdzieś pójść, gdzieś daleko od biura. - Mrugnęła do Kirsten. - Gdzie jest pani przystojny Amerykanin?

Zapytana uśmiechnęła się, sięgnęła po aktówkę i wsunęła płytę CD do jednej z wewnętrznych kieszeni, tuż obok minia­turowego magnetofonu cyfrowego, dzięki któremu Max dowie się czegoś, co powinno go wprawić w ekstazę.

- Prawdę mówiąc, przystojny Amerykanin i ja zamierzamy spotkać się w jego hotelu i przetańczyć całą noc u Harry'ego - odparła. A jeśli o nią chodzi, może się również dzisiaj upić, pomyślała. Po tym, jak przekaże Maxowi wykradzione infor­macje, informacje, które mogą doprowadzić do upadku przed­siębiorstwo, będzie potrzebowała całego mnóstwa jakiegoś sil­nego środka, żeby wypłukać z ust gorzki smak. W końcu firma była dla niej bardziej niż hojna i dawała jej olbrzymie możli­wości rozwoju zawodowego, a tkwiąca w Kirsten tradycjona­listka wychowana we wschodniej kulturze, kładącej nacisk na życie w grupie, żądała od niej bezwzględnej lojalności.

- Niech się pani dobrze bawi - powiedziała Lin, a na jej szerokiej twarzy pojawił się uśmiech. - Proszę obiecać, że opo­wie mi pani o tym w poniedziałek.

Kirsten zamknęła aktówkę.

- Dobrze, ale tylko tyle, ile będzie wypadało - odparła.

Blackburn przemierzał szybko Scotts Road w kierunku Hyatta, przedzierając się w olbrzymim miejskim ruchu przez hor­dy klientów domów towarowych oraz tłumy zmęczonych i lek­ko wstawionych urzędników, którzy wracali właśnie do domów po popołudniowym piątkowym koktajlu. Była siódma wieczo­rem, ale słońce dopiero zaczynało tracić intensywność. Pocąc się mocno i czując na sobie mokrą jak nasiąknięta gąbka ko­szulę, Max tęsknił za prysznicem... Doprawdy fantastyczny początek weekendu! Co gorsza, umówił się z Kirsten na szó­stą, więc chociaż rozmawiał z nią przez telefon komórkowy i uprzedził, że się spóźni, dręczyły go wyrzuty sumienia, iż nie zdołał dotrzymać nawet drugiego terminu. Ona tymczasem, zupełnie sama, czeka teraz na niego z materiałem znacznie bardziej niebezpiecznym niż granat z wyciągniętą zawleczką.

Zasługiwała na lepsze traktowanie.

Najbardziej frustrowało Blackburna to, że wyruszył na spo­tkanie ze sporym zapasem czasu. Na dworzec autobusowy w Johor Baharu podwiózł go jeden z członków jego zespołu ochrony, a tam natychmiast wsiadł do ekspresu Johor Baharu - Singapur, który przejeżdżał przez groblę. Już dawno odkrył, że jest to szybki i prosty sposób pozwalający dotrzeć na wyspę ze stałego lądu - o wiele szybszy niż jazda którymś z land roverów kompanii, jako że rejsowe autobusy miały wydzielone pasy ruchu, a celnicy - w przeciwieństwie do ciężarówek i prywat­nych pojazdów, które często tkwiły na granicy w długich kolej­kach - zazwyczaj od razu je przepuszczali. Jednak tego wieczo­ru na punkcie kontrolnym na moście wszystkich podróżnych - czy to podróżujących publicznymi, czy też prywatnymi autobu­sami - poddawano szczegółowej kontroli granicznej, przez co w obu kierunkach tworzyły się olbrzymie korki. I chociaż nikt z kontrolujących nie zatroszczył się, by wyjaśnić przyczyny tych obostrzeń, wielu współpasażerów Maxa było przekonanych, że są one związane ze sprawą Guanyin, która zdominowała w cią­gu tygodnia wszystkie serwisy informacyjne stacji radiowych. Nie mając innego zajęcia podczas przedłużających się postojów, rozprawiali głośno. Wreszcie doszli do wniosku, że urzędnicy szukają porywaczy załogi albo ich sprzymierzeńców, którzy mo­gliby starać się prześliznąć przez granicę z Malezją, by pomóc piratom w ucieczce.

Blackburn dopiero teraz usłyszał o całej sprawie. Przez ostat­nie dni był zbyt pochłonięty analizami bezpieczeństwa naziem­nej stacji łączności satelitarnej, żeby śledzić rozwój każdej sen­sacyjnej sprawy w Singapurze. Teraz jednak zauważył, że zwy­czajowy kontyngent pracujących na granicy biurokratów wzmocnili mężczyźni w mundurach singapurskiej policji. Zro­zumiał, że w powietrzu wisi coś naprawdę nadzwyczajnego.

Nie zastanawiał się nad tym długo. Jego myśli pochłaniały inne sprawy i nie zwracał uwagi na to, co się dzieje dokoła, gdy autobus przejeżdżał powoli nad cieśniną Johor i wytaczał się na autostradę Bukit Timah, by wreszcie wśród bujnej, sta­rannie utrzymanej parkowej zieleni wyspy pomknąć na po­łudnie, ku dworcowi autobusowemu Ban San. Jeśli Kirsten dotarła w końcu do dowodów, jakie miał nadzieję zdobyć po przeszukaniu baz danych komputerów Monolith Technologies, mroczna gra, którą podjął w dniu, gdy się spotkali, miała wkrót­ce dobiec końca. Tylko ile będzie ją to kosztowało? W Monolith będzie skończona. Twarda prawda była taka, że niestety bę­dzie to też koniec ich związku.

A przecież zasługiwała na więcej, o wiele więcej, niż osta­tecznie od niego otrzyma.

Udało mu się przerwać te rozważania dopiero pod koniec podróży. Wysiadł na przystanku przy Arab Street, przesiadł się do autobusu miejskiego i pojechał do centrum. Pojazdy znowu poruszały się w ślimaczym tempie, tym razem z powo­du zwyczajnego wieczornego szczytu komunikacyjnego. Uznawszy, że pieszo szybciej dotrze do celu, Max wysiadł przy Orchard Road i pobiegł na zachód. Mijał ciągnące się wzdłuż ulicy - niczym nowoczesne kryształowe pałace - lśniące, szkla­ne centra handlowe. W ich fasadach odbijały się ostre promie­nie słoneczne i mimo ciemnych okularów raziły go w oczy.

Blackburn skręcił w prawo w Scotts Road i mrużąc oczy w blasku, ruszył w kierunku jeszcze jednego ekskluzywnego centrum handlowego oraz piętrzącej się za nim wysokiej wie­ży Hyatt Regency.

Czekała w zwykłym miejscu nieopodal głównego wejścia. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona. Miała na sobie prostą, jasnobeżową sukienkę. Przyglądała się pojazdom sunącym jednokierunkową jezdnią, prawdopodobnie spodziewa­jąc się, że ujrzy go wkrótce wysiadającego z jednej z taksówek lub autobusów, które płynęły nieprzerwanym strumieniem obok hotelu. Gdy tylko Max zaczai się zbliżać do Kirsten, na­tychmiast zawładnęła nim mieszanina poczucia winy i pożą­dania, która zawsze ogarniała go, kiedy się spotykali. Odda­wała mu się bez wahania, a jego pożądanie było równie silne, lecz nie kochał jej tak jak ona jego. Wyznał Kirsten miłość tylko dlatego, że wymagały tego jego egoistyczne cele. I cho­ciaż wszystkie te kłamstwa i manipulacje profanowały ich nawet najbardziej intymne chwile, zdawał sobie sprawę, że ani na moment nie przestanie kłamać, dopóki nie osiągnie tego, do czego zmierza... a to nawet nie będzie takie trudne.

Nie, Boże pomóż mi, w ogóle nie będzie trudne, myślał, zbli­żając się szybkim krokiem do Kirsten.


Xiang siedział za kierownicą samochodu dostawczego zapar­kowanego przy wjeździe dla dostawców Hyatta, w górnej części Scotts Road. Niecałe pół godziny wcześniej prawdziwy kierow­ca ciężarówki przyjechał do hotelu z dostawą świeżej bielizny. Teraz jego nagie zwłoki leżały z tyłu, zawinięte w okrwawione obrusy zrzucone z wielkiego stosu bielizny, którą właśnie za­mierzał wyładowywać, gdy Ibanin wynurzył się niespodziewa­nie za jego placami. Krew trysnęła z ucha, przez które Xiang wepchnął sześciocalową igłę kanata. Pirat przekłuł bębenek mężczyzny i wbijając broń kanałem słuchowym w miękką tkan­kę mózgu, zabił go natychmiast w niemal całkowitej ciszy.

Biała służbowa kurtka, którą Ibanin ściągnął ze zwłok, upstrzona była na kołnierzyku plamami krwi, poza tym okaza­ła się stanowczo za mała. Xiang był jednak przekonany, że tak długo, jak pozostanie w samochodzie, nikt tego nie zauważy. A jednak z każdą chwilą robił się coraz bardziej niespokojny. Gdzie jest Amerykanin? Nie mógł przecież parkować bez końca przed rampą załadowczą, nie wzbudzając przy tym podejrzeń.

Opanowawszy zniecierpliwienie, oparł delikatnie głowę o zagłówek. Chciał sprawiać wrażenie kogoś, kto wypoczywa za kierownicą. I czekał. Jeśli dopisze mu szczęście, zamordo­wany kierowca będzie miał niedługo towarzystwo.

Reszta jego zespołu uderzeniowego zajmowała pozycje do­koła hotelu. Dwóch mężczyzn pilnowało drzwi, dwóch stało przed kompleksem Royal Holiday Inn po drugiej stronie ulicy, a czterech rozproszyło się między północnym i południowym narożnikiem Scotts Road.

Wszyscy wyglądali podobnie - czarnowłosi, o kamiennym spojrzeniu lodowatych oczu, ostrych rysach oraz skórze koloru wysuszonej na słońcu gliny. Byli silni, dobrze zbudowani, a ich potężne mięśnie prężyły się niczym napięte skórzane postronki. Każdy z nich skrywał jakąś broń pod luźnym, sza­rym ubraniem, które pozwalało im zapuścić się niepostrzeże­nie na polowanie w śpieszący we wszystkich kierunkach tłum.

Mrowie ludzi dokoła nie było dla nich żadną przeszkodą. Podobnie jak to, że słońce wciąż jeszcze nie zaszło. Uderzenie w ciemności, na pustych ulicach i przy mniejszym ruchu było o wiele bardziej ryzykowne. W nocy ich ruchy przyciągałyby uwagę tak jak nagłe pojawienie się fal na spokojnej powierzch­ni stawu. W tej chwili hałas i liczni przechodnie zapewniały im znakomity kamuflaż.

Kobieta już od jakiegoś czasu stała przed wejściem do Hyatta i spoglądała na ulicę, jakby spodziewała się, że w każdej chwili ktoś do niej dołączy. I o to właśnie chodziło... Już od kilku dni skradali się za nią jak wilki za ofiarą. Dzisiaj miała ich doprowadzić do prawdziwej zwierzyny. To dzisiaj wykona­ją wreszcie robotę, za którą im zapłacono.

Kobieta spojrzała w kierunku Orchard Road i jej oczy roz­szerzyły się.

Obserwatorzy odnotowali to. Uśmiechnęła się, pomachała ręką. Na jej twarzy pojawił się wyraz zadowolenia i podekscytowania.

Prześladowcy zauważyli i to.

Podążyli wzrokiem za jej spojrzeniem, niecierpliwi, chcąc jak najszybciej ujrzeć Amerykanina. Wreszcie go dostrzegli. Mimo że mężczyzna, który zmierzał w jej kierunku, nosił lot­nicze okulary przeciwsłoneczne, bez trudu rozpoznali w nim osobnika z fotografii. Uniósł rękę w geście powitania i przy­spieszył kroku.

- Max! - zawołała kobieta, schodząc ze schodów.

Prześladowcy zaczęli zacieśniać krąg wokół ofiar.

6

WASZYNGTON

18 WRZEŚNIA 2000


- Postawmy sprawę jasno, Alex: twój przyjaciel Gordian nie powinien zwracać uwagi na zaniki, ale na klucze... No, prze­stańmy wreszcie nabijać sobie głowę wynalazkami satelitar­nymi tego dupka, bo i tak za tym nie nadążam!

U szczytu kariery kontradmirał w stanie spoczynku Craig Weston uważany był za jedną z największych grubych ryb w US Navy. Opinię tę zawdzięczał funkcji głównodowodzącego SUBGRU 2, zespołu grupującego wszystkie uderzeniowe okrę­ty podwodne działające z wybrzeża Atlantyku. Dowództwo oraz centrum szkolenia marynarzy amerykańskiej floty podwodnej znajdowały się w Groton w stanie Connecticut. W skład zespo­łu wchodziły trzy eskadry atomowych okrętów podwodnych rozmieszczone wzdłuż zwodniczo spokojnej linii brzegowej Nowej Anglii oraz dwie eskadry podzielone między bazy w Charleston w Karolinie Południowej i Norwalk w Wirginii -w sumie czterdzieści osiem okrętów podwodnych o napędzie atomowym, jedna podwodna łódź badawcza oraz spora grupa jednostek wsparcia. Biorąc pod uwagę, że uzbrojenie konwen­cjonalne i atomowe jednej tylko łodzi podwodnej wystarczało, by wymazać z map spore nadbrzeżne miasto, niszczycielska siła, jaką dysponował Weston, była, co tu ukrywać, bardzo znacząca.

Alexa Nordstruma, który obserwował właśnie, jak Weston ćwiczący na ergometrze w klubie Northwest Health and Fit-ness, najbardziej interesowało, ile z tej siły kontradmirał za­chował na emeryturze. Wysoki, szczupły, zbliżający się do sie­demdziesiątki mężczyzna o srebrzystych, przyciętych przy skórze włosach, szarych jak burzowe chmury oczach i szczęce rysującej się ostro niczym krawędź góry wykonywał swoją po­ranną porcję ćwiczeń z powagą i koncentracją... a także z wiel­ką zaciętością, manifestowaną często przedłużającymi się sal-

wami przekleństw, które w bardzo twórczy sposób odnosiły się do różnych szczegółów anatomii. Okrzyki te były jednak na tyle ciche, że nie naruszały reguł obowiązujących w klubie.

- Co za dziwka! Dostanę cię, ty wiecznie niedopieprzona, zawszona cipo! - warczał, zwiększając tempo ćwiczeń.

Ubrany był na pokaz w szorty i koszulkę gimnastyczną, podkreślające - Nordstrum sądził, że kontradmirał zdaje so­bie z tego sprawę - budowę ciała, której mógłby mu pozazdro­ścić nawet człowiek młodszy od niego o trzydzieści lat. Budo­wę, którą w wypadku mężczyzny w jego wieku i cieszącego się tak doskonałym zdrowiem można było doprawdy uznać za fe­nomenalną. Po tym, jak Weston przeszedł ostatnio intensyw­ną chemoterapię, mającą pokonać raka prostaty, który atako­wał jego węzły limfatyczne, zyskał u Alexa status niemal nadczłowieka. Kiedy zaczął poruszać wiosłami ergometru, napięły się boczne mięśnie jego ud. Pod napinającą się koszulką pra­cowały - grube na oko na dwa cale - mięśnie brzucha i klatki piersiowej, a bicepsy wybrzuszały się, gdy na zakończenie ćwi­czeń przyciągał wiosła. Kontradmirał opadł na oparcie, by od­począć; kołysał nieznacznie biodrami, a napięte powrozy mięś­ni drżały lekko niczym cięciwa.

Siedząc obok niego na rowerze do ćwiczeń, Nordstrum spoj­rzał na swoje zwiotczałe mięśnie, poczuł lekkie zażenowanie i zwiększył przełącznikiem poziom trudności,

- Myślałem, że zdradzi mi pan dzisiaj kulisy powstawania Seawolfa - odezwał się, pragnąc, by tamten nie wyczuł w jego głosie rozczarowania. - Jakim cudem rozmawiamy więc o Rogerze Gordianie?

- Nie bądź takim mądralą. Nie zawsze tak hojnie udzielam rad - odparł Weston.

Alex zmarszczył czoło.

- W porządku, niech będzie, jak pan chce. Ale ja naprawdę bardzo potrzebuję tej informacji.

- I zaraz ją uzyskasz.

Weston zaczął ponownie wiosłować, cicho wciągając i wy­puszczając powietrze przez nos. Spojrzenie skoncentrował na ekranie, na którym - dzięki sprzężeniu ergometru z kompute­rem - dwie niewielkie łodzie, czerwona i niebieska, sunęły w symulowanym wyścigu po zielonej wodzie wzdłuż białego, piaszczystego brzegu. Nordstrum czekał, aż mężczyzna znów zacznie mówić, ledwie świadomy cichej pracy ustawionych w sali nowoczesnych przyrządów gimnastycznych. Od czasu do czasu słyszał pneumatyczny szum dźwigni stepperów oraz metaliczny brzęk opadających obciążników, przede wszystkim jednak w tym akustycznym pomieszczeniu docierały doń kon­trolowane odgłosy ludzkiego wysiłku: gwałtowne, miarowe wy­dechy i rytmiczne uderzenia stóp o ruchome gumowe bieżnie.

- Pozwól, że cię o coś spytam - odezwał się Weston po dłuż­szej chwili. - Co by cię bardziej zdenerwowało: zgraja złodziei wprowadzająca się do sąsiedniego domu, w którym jest taki sam system alarmowy jak twój, czy ci sami kanciarze nie dys­ponujący żadnym systemem alarmowym, ale za to mający wie­dzę i narzędzia, dzięki którym mogliby rozpracować twój? Wie­dzę i sprzęt, dzięki którym potrafiliby otworzyć twoje frontowe drzwi, wyłączyć alarmy i w każdej chwili wkroczyć do twojej sypialni, niezależnie od tego, czy akurat byś tam był, czy nie.

- To pytanie retoryczne - odparł Nordstrum. - Wolałbym w ogóle nie mieć z nimi do czynienia.

- Oczywiście, jak każdy, jednak nie takie były możliwości. Odpowiedz, proszę.

Alex wzruszył ramionami i zaczął pedałować pochylony nad kierownicą. Ręcznik, który przewiesił przez ramiona, szybko wilgotniał od potu.

- Sądzę, że nie chciałbym ich wpuścić do mojego domu - powiedział.

Weston posłał mu krótkie spojrzenie.

- No właśnie. Taki jest właśnie mój punkt widzenia. Gordian chce, żeby jego sprawa pojawiła się na forum publicz­nym, więc powinien być to również jego punkt widzenia.

- Czyli nikomu nie wolno wiedzieć o nich więcej, niż pan zamierza zdradzić, zgadza się?

- Tak - odparł kontradmirał i ponownie odwrócił się w stro­nę ekranu. - Co chcesz wiedzieć o okręcie podwodnym?

Nordstrum pomyślał, że już to sobie wyjaśnili.

- Wszystko, co może mi pan o niej powiedzieć. Chyba mam prawo wiedzieć, czym popłynę.

- I o jakiej będziesz pisał.

- Tak, tym bardziej że jestem poważnym dziennikarzem i nie lubię wychodzić na idiotę.

Weston spojrzał na ekran, rzucił kolejną wiązankę epitetów i mocniej pociągnął za wiosła.

- Czy oglądałeś kiedykolwiek w telewizji ten stary program Podróż na dno morza? - zapytał. - Moi chłopcy gapili się na to z nabożeństwem, kiedy byli młodzi. Nadawano go w każdy niedzielny wieczór, o siódmej. Gdy wyjeżdżałem w podróże służbowe, telefonowałem po programie i słuchałem, jak stresz­czają mi kolejne odcinki.

Dziennikarz potrząsnął przecząco głową.

- W tamtym czasie nie odbieraliśmy w Pradze amerykań­skich programów - odparł. - Proszę obwiniać za moją igno­rancję komunistów.

- No tak, zapomniałem, gdzie dorastałeś - rzucił Weston. -W programie pokazywano okręt podwodny przyszłości, który za jedną z powieści Jules'a Verne'a nazwano Nautilus. Seawolf jest jego odpowiednikiem i ma mnóstwo możliwości, o których konstruktorzy jednostek klasy Los Angeles mogli tylko ma­rzyć. Ta cholerna maszyna to jeden wielki poligon doświad­czalny dla zaawansowanych technicznie urządzeń służących do prowadzenia wojny na morzu. Dzięki modułowej konstruk­cji można ją bez końca udoskonalać. Ma nowy, znacznie bar­dziej hydrodynamiczny kształt oraz zintegrowane układy wy­krywania celu, telemetrii i łączności. Na pokładzie przenosi typowy zestaw rakiet Harpoon typu woda-woda, torped model 48, min i wszystkiego, co zechcesz, plus nowe, przeznaczone do atakowania celów lądowych tomahawki błock 5. Utrzymu­ją się w powietrzu do dwóch godzin i można na nich zainstalo­wać tyle różnych głowic bojowych, że nie potrafiłbym teraz ich wszystkich wymienić. Dotyczy to też amunicji Hard Target Smart Fuze, zdolnej wbić się w ziemię przed eksplozją nawet na dwadzieścia stóp. - Weston mrugnął do Nordstruma i kon­fidencjonalnie ściszył głos. - Pamiętaj, że choć oficjalnie ma­rynarka nie ma na okrętach podwodnych tomahawków z głowicami nuklearnymi, zawsze oczywiście można je zain­stalować.

- Oczywiście - powtórzył Alex.

- Powinienem dodać, że Seawolf może operować w pasie przybrzeżnym.

- W pobliżu portów, miast, umocnionych baz wroga i innych celów lądowych?

- Właśnie. - Kontradmirał przyjrzał się uważnie swojemu odbiciu w zajmujących całą wysokość ściany lustrach, zaklął zdegustowany i wyprostował się. - Zanim podam ci więcej szczegółów, powinieneś się dowiedzieć, dlaczego nie uważam włączenia Seawolfa do programu SEAPAC za jeszcze jeden typowy intelektualny pierd prezydenta, lecz za największe śmierdzące kretyństwo jego rządów.

- Niech pan pozwoli, że zgadnę - powiedział dziennikarz. - Martwi pana perspektywa pałętających się po jego pokładzie Japończyków, Koreańczyków i innych naszych sprzymierzeń­ców z tamtego regionu, nawet jeśli nie będą to żołnierze, lecz – powiedzmy - lekarze, naukowcy i tym podobni.

- Znasz mnie dobrze, Alex. To najbardziej idiotyczny punkt tego całego traktatu.

Nordstrum pedałował i spoglądał ze zdumieniem na kontr­admirała. Weston nie był jeszcze spocony, podczas gdy on pa­dał już wprost ze zmęczenia.

- Sam nie wiem. Może w swojej analogii posłużył się pan złym programem telewizyjnym. Może raczej należałoby go ukazać jako coś w rodzaju USS Enterprise. Przedstawiciele miłujących pokój narodów konsolidujący swoje środki, by bro­nić się przed Klingonami.

- Nigdy nie rozumiałem, jak to miękkie gówno zdobyło aż taką popularność.

Nordstrum uśmiechnął się.

- W każdym razie wie pan dobrze, że od pewnego czasu nasi sprzymierzeńcy z Azji Wschodniej naciskają, by zwiększyć ich udział w regionalnych operacjach wojskowych. Sami Japoń­czycy wydają każdego roku grube miliony dolarów na prowa­dzone wspólnie z nami badania nad systemami obrony przed pociskami balistycznymi. Bo przecież mają w swojej przestrze­ni Klingonów. Korea Północna dysponuje Nodongami-2, zdol­nymi przenieść głowice biologiczne lub chemiczne do samego centrum Tokio. - Urwał, chcąc uspokoić oddech. - I nie może­my powiedzieć, że nagle wyciągnęli coś z kapelusza. To logicz­ny rozwój sytuacji strategicznej.

- Co podkreślasz ad infinitum na łamach swojej gazety. Czasami myślę sobie, że robisz to tylko po to, by załapać się na darmową emocjonującą przejażdżkę łodzią podwodną - powie­dział Weston.

Nordstrum popatrzył na kontradmirała.

- Powinienem się teraz obrazić? - zapytał.

- To był żart - odparł tamten, jednak w jego głosie nie było ani cienia humoru. - Widzisz, współpraca to jedna sprawa. Ale z drugiej strony, jest różnica między współpracą a zgodą na to, żeby zagraniczni marynarze mieszkali i pracowali na pokładzie naszej najnowocześniejszej atomowej łodzi podwod­nej, pieprzonego lewiatana głębin. Co myślał sobie nasz wy­wiad i kontrwywiad, gdy zgadzał się na to? Nigdy nie miałem fobii na punkcie Japonii, nie wątpię jednak, że każdy Japoń­czyk na pokładzie Seawolfa zrobi dokładnie to, co będzie leża­ło w najlepiej pojętym interesie jego kraju. A przecież od kilku lat w imię tego interesu przeprowadzają wspólne ćwiczenia wojskowe z Chińczykami i Rosjanami. Sięgają we wszystkich możliwych kierunkach, nie tylko ku nam!

- Nigdy nie sugerowałem, że z SEAPAC nie wiąże się żadne ryzyko. Bez wątpienia procedury bezpieczeństwa muszą być bardzo ostre...

- Wspomniałeś o personelu medycznym. Za kilka tygodni sam się przekonasz, że nawet na największej łodzi podwodnej już po chwili można zachorować na klaustrofobię. A z pokłado­wego szpitala jest tylko jeden skok do przedziału torpedowe­go. Albo do sterowni. Duchy potrafią latać między pokładami, Alex. I włazić niepostrzeżenie dokładnie tam, gdzie, kurwa, chcą. Mogą się stać, cholera, niewidzialne.

Weston wiosłował w milczeniu na ergometrze. Najwyraźniej nie miał już nic do dodania po tym, jak uchylił swojemu roz­mówcy rąbka tajemnicy na temat urządzeń zamontowanych na łodzi. Dlaczego, do diabła, zboczyli na tematy polityczne?

Nordstrum zdjął nogi z pedałów i wytarł czoło ręcznikiem.

- Mam dosyć - powiedział. - Czy to nie pora na śniadanie?

- Jestem winien tej cholernej maszynie jeszcze jakiś kwa­drans życia - odparł kontradmirał. - Może następnym razem. Zjemy sobie kilka naleśników.

- Doskonale - stwierdził dziennikarz i ruszył w kierunku szatni.

- Alex...

Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na niego przez ramię.

- To kwestia klucza, a nie zamka. Powiedz to Rogerowi Gordianowi. Jeszcze przed konferencją prasową. Zgoda?

Nordstrum mierzył przez chwilę Westona wzrokiem, po czym skinął głową.

- Zgoda - powiedział.

7

SINGAPUR

18 WRZEŚNIA 2000


Ledwo uchwytne sygnały nakazały Blackburnowi zachować najwyższą czujność. Nie potrafiłby ująć tego przeczucia w sło­wa - to instynkt, wykształcony podczas wielu lat walki w SAS, podpowiadał mu, że powinien bardzo uważać. A swojemu in­stynktowi ufał nie mniej niż oczom i uszom.

Mężczyzna, który zwrócił jego uwagę, stał na przystanku autobusowym i czytał jakiś magazyn. Dlaczego jednak spoj­rzał błyskawicznie na Maxa ponad brzegiem czasopisma, kie­dy ten go mijał? I skąd to nagłe napięcie ciała oraz mina, która świadczyła dobitnie, że go rozpoznał?

Dlaczego zaś przede wszystkim Blackburn miał wyraźne wrażenie, że jest obserwowany?

Może dwadzieścia jardów przed nim Kirsten zaczęła już scho­dzić frontowymi schodami Hyatta. Max zwolnił i oderwał od niej wzrok. Nim ponownie spojrzał na dziewczynę, przebiegł wzrokiem od lewej do prawej, sprawdzając wszystko w promie­niu kilku stóp, a następnie odwrócił się i przyjrzał uważnie uli­cy za swoimi plecami. Potrafił z ogólnego planu wyławiać wła­ściwe szczegóły, dzieląc obserwowany obszar na sektory.

Wszystkich ludzi, którzy znajdowali się w zasięgu jego wzro­ku, Blackburn traktował jak poruszające się lub nieruchome obiekty i porównywał ich położenie z ogólnymi zasadami, ja­kie obowiązywały w ruchu ulicznym. Szukał w ich zachowa­niu elementów, które z nimi nie współgrały.

Kilka szczegółów aż za bardzo rzucało się w oczy.

Pewien mężczyzna, który stał dotąd spokojnie po drugiej stronie ulicy obok przejścia dla pieszych, zaczął się nagle prze­dzierać w jego kierunku między samochodami, nie czekając na zmianę świateł - rzadki to widok w kraju, w którym za przechodzenie przez jezdnię na czerwonym świetle wymierza się drakońskie kary. Inny - gdy tylko znalazł się w pobliżu Blackburna - niespodziewanie przyspieszył, co odróżniło go od poruszającego się jednostajnie tłumu. Kolejni dwaj zbliżali się prędko z obu stron do głównego wejścia do hotelu.

Max raz jeszcze rzucił okiem za siebie i poczuł, jak skóra cierpnie mu na karku. Mężczyzna, którego minął na przystan­ku autobusowym, przepychał się energicznie ku niemu, nie zainteresowany już ani trochę kolorowym magazynem.

Wszyscy byli mniej więcej w tym samym wieku, mieli azja­tyckie rysy i nosili niemal identyczne ubrania.

Rozpoznanie zabrało mu co prawda tylko niecałe osiem se­kund, ale nie miał już czasu, by się zastanawiać. Nauczył się jednak zwracać uwagę na wszystko, co dzieje się wokół niego, i szybko porządkować zebrane fragmenty mozaiki. Zrozumiał, że wchodzi prosto w pułapkę. W zamykającą się pułapkę. Nie wiedział dokładnie, kim są wrogowie, gdzie jeszcze stoją, a nawet ilu ich w sumie jest. Ale znał pozycje tych pięciu.

Szedł, próbując opanować zdenerwowanie i podejmując roz­paczliwe wysiłki, by nie dać po sobie poznać, że dostrzegł na­pastników. Kirsten była już w połowie schodów, a mężczyźni, którzy wyłonili się ze stanowisk przy drzwiach hotelu, wyraź­nie zbliżali się do niej. To mogło znaczyć tylko jedno: bez wzglę­du na to, kto ich przysłał, wiedzą coś o plikach Monolith Tech­nologies. Musiał natychmiast wydostać ją z potrzasku. Ale jak?

Spojrzał na chodnik przed hotelem i wpadł na pewien po­mysł.

Nie tracąc ani chwili, sięgnął do kieszeni sportowej kurtki po telefon, otworzył klapkę i wcisnąwszy jeden z przycisków szybkiego wybierania, wywołał zakodowany numer Kirsten. Prosił Boga, żeby jej aparat był włączony i żeby - jeśli tak jest - natychmiast przyjęła rozmowę.


Kirsten była już niemal na chodniku, gdy w jej torebce roz­dzwonił się telefon. Przystanęła, spojrzała w stronę Maxa i uśmiechnęła się. Przyciskał telefon do ucha. Czy zamierzał podroczyć się z nią w ten sposób, zanim do niej dotrze?

Oparłszy się o barierkę, postawiła na schodach aktówkę i odebrała.

- Cześć, widzę, że wreszcie...

- Nic nie mów. Nie mamy czasu - przerwał jej. Zdezorientowana, popatrzyła na niego i stwierdziła, że twarz ma równie poważną jak ton głosu.

- Max, co się stało?

- Powiedziałem, żebyś była cicho i słuchała.

Żołądek podszedł jej do gardła. Przełknęła ślinę, skinęła gło­wą i zacisnęła dłoń na telefonie.

- Kilka kroków przed tobą, po prawej, jest postój taksówek. Podejdź do jednej z nich tak szybko, jak tylko możesz, ale nie biegnij.

Znów skinęła głową, spoglądając na niego zdziwionym, py­tającym wzrokiem. Przecież zbliżał się do niej z przeciwnej strony. O co mu chodzi?

Nagle jej niedowierzanie i zaniepokojenie przerodziły się w paniczny strach.

Dysk. Boże, to ma na pewno związek z...

- Chcę, żebyś wskoczyła do taksówki i natychmiast stąd spadała. Wkrótce się z tobą skontaktuję. Zrozumiałaś?

Po raz trzeci skinęła głową.

- Ruszaj! - ponaglił ją.

Serce biło jej jak oszalałe. Wrzuciła telefon do torebki, pod­niosła aktówkę i zaczęła pospiesznie pokonywać ostatnie stop­nie schodów, zmierzając w kierunku taksówki.


Dwaj członkowie zespołu uderzeniowego znajdujący się naj­bliżej kobiety dostrzegli, że zatrzymała się na schodach i wy­ciągnęła z torebki telefon komórkowy. Potem spojrzeli w dół ulicy, na Blackburna, zobaczyli, że on też korzysta z telefonu, i natychmiast zorientowali się, iż zostali zdemaskowani.

Jeden z nich podniósł dłoń, by dać o tym znać pozostałym.

Po kilku sekundach zauważyli, że kobieta ruszyła w dół schodów i dotarła do ich podstawy, lecz wtedy - zamiast do Blackburna - poszła w kierunku postoju taksówek.

Obaj mężczyźni przyspieszyli kroku, przepychając się mię­dzy ludźmi. Byli przekonani, że są na tyle blisko, iż zdołają przeciąć jej drogę.


Blackburna wciąż dzieliło od Kirsten kilkanaście kroków, gdy zobaczył, jak jeden z napastników odwraca głowę w jej stronę, potem spogląda na niego, a następnie przekazuje jakiś sygnał swoim kompanom.

Niedobrze, pomyślał. Jeśli mężczyzna dostrzegł, jak korzy­stali z telefonów, nie musi wcale być geniuszem, by domyślić się, że rozmawiali ze sobą i że zasadzka nie jest już żadną tajemnicą. Sygnał przekazany kompanom mógł być zarówno ostrzeżeniem, jak i ponagleniem do działania.

Kirsten dotarła już do chodnika, odwróciła się plecami do Maxa i szybkim krokiem ruszyła ku postojowi, gdzie w długim rzędzie czekały na klientów brązowo-beżowo-niebieskie tak­sówki Comfortu. Dwaj mężczyźni, którzy pilnowali drzwi ho­telowych, odwrócili się i poszli za nią. Gdy znaleźli się między nim a dziewczyną, Blackburn na moment stracił Kirsten z oczu.

Zacisnąwszy zęby, Max runął na grupę kobiet ze zwisający­mi z ramion torbami na zakupy, a następnie przedarł się przez gromadkę biznesmenów w ciemnych garniturach. Podążał za dwoma napastnikami, robiąc, co w jego mocy, by nie zacząć biec. Gdyby pobiegł, tamci dwaj z pewnością poszliby w jego ślady, a nie miał przecież pewności, czy zdoła ich wyprzedzić albo czy w tłumie nie znajduje się jeszcze jakiś członek bandy, którego nie zdołał rozpoznać i który jest nawet bliżej Kirsten niż ci dwaj.

Zbliżył się do napastników, potem jeszcze trochę, a kiedy wreszcie znalazł się tuż za ich plecami, wyminął ich łukiem z lewej strony, schodząc z krawężnika i ponownie wchodząc na chodnik. Był teraz pomiędzy nimi a kobietą. Dzieliły go od niej zaledwie trzy stopy, może mniej.

Mógł jej niemal dotknąć.

Niemal...

Z tyłu dotarły do niego odgłosy szybkich kroków. W tym momencie – nie po- wstrzymując się dłużej - rzucił się pędem do przodu, wiedząc, że nie ma już czasu na wahanie. W końcu dotarł do Kirsten, chwycił ją za ramię i tak gwałtownie pociąg­nął w kierunku taksówek, że mało brakowało, a upadłaby na asfalt. Cały czas osłaniał dziewczynę ciałem przed napastni­kami.

Kirsten zesztywniała z przerażenia. Przez kilka stóp - nie rozumiejąc, co się wydarzyło - potykała się i próbowała sta­wiać opór, aż w końcu nagle pojęła, że to Max. Rozluźniła się i pozwoliła mu się prowadzić.

Gdy znaleźli się na postoju, popatrzyła przestraszonym wzrokiem w jego oczy. Ich policzki niemal otarły się o siebie.

- Max. Dobry Boże, Max! Przez chwilę myślałam, że to któ­ryś z nich! Ja...

- Cicho!

Kirsten natychmiast umilkła i drżąc, przywarła do niego. Nie zdawała sobie sprawy, że patrzy ponad jej ramieniem na jedną z zaparkowanych taksówek, dopóki nie wyciągnął ręki i nie szarpnął za drzwiczki. Zrobił to tak gwałtownie, że prze­mknęła jej szalona myśl, iż urwie klamkę.

To, co nastąpiło później, miało na zawsze pozostać koszma­rem we wspomnieniach kobiety. W jednej chwili obejmował ją jeszcze ramieniem, praktycznie niosąc przez chodnik, a już w następnej pchnął na tylne siedzenie taksówki. Sam został na chodniku. Stał tam samotnie, przechylając się przez otwar­te drzwi wozu.

- Selangor! - krzyknął do taksówkarza.

Mężczyzna za kierownicą odwrócił się, by spojrzeć na Maxa przez plastikową szybę, która oddzielała go od miejsc dla pa­sażerów. Zahaczył przy tym ramieniem o kilka zwisających z lusterka amuletów.

- Przykro mi, lah, żadnych długich kursów - powiedział, kręcąc głową.

Blackburn wcisnął dłoń do kieszeni spodni, wyrwał z niej zwitek banknotów i rzucił go na przednie siedzenie.

- Tu jest ponad dwieście amerykańskich dolarów - wark­nął. - Zawieź tę kobietę na miejsce i wszystkie są twoje.

Kirsten wpatrywała się w niego w bezsilnej desperacji. Tymczasem kierowca wziął do ręki pieniądze i patrzył na nie ze zdumieniem.

- Max, ja nic nie rozumiem! - krzyknęła histerycznie. - Co się dzieje?! Dlaczego nie jedziesz ze mną?!

- Zostań u siostry. Jeśli nie odezwę się w ciągu najbliższych kilku dni, chciałbym, żebyś skontaktowała się z facetem o na­zwisku Peter Ni... - Poczuł, że ktoś chwyta go od tyłu za lewy łokieć. Napiął mięśnie, zamierzając nie dopuścić napastników do taksówki. - Ruszaj! - krzyknął do kierowcy, cofnął głowę i zatrzasnął drzwiczki prawą ręką. Ujrzał twarze prześladow­ców odbite w szybie samochodu. Jeden wciąż go trzymał, dru­gi natomiast próbował przepchnąć się obok niego do auta.

Przez chwilę, która zdawała się nie mieć końca, taksówka nie odjeżdżała i Max był już pewny, że taksówkarz nie skorzy­sta z jego oferty. Po chwili jednak ujrzał, że mężczyzna opusz­cza dźwignię taksometru, i westchnął z ulgą.

Gdy samochód oderwał się od krawężnika, Kirsten z wypi­sanym na twarzy zdziwieniem i przerażeniem odwróciła się na siedzeniu i popatrzyła na Blackburna przez tylną szybę. Ich oczy spotkały się jeszcze na chwilę - jego zwężone i sta­nowcze, jej zaś wilgotne od napływających łez. Taksówka włą­czyła się do ruchu i natychmiast zniknęła.

Wtedy widzieli się po raz ostatni.


Max usłyszał przy swoim uchu urywany, pełen złości od­dech mężczyzny, który wykręcał jego prawe przedramię.

- Pójdziesz ze mną, kambing - syknął i zacisnął mocniej dłoń na ręce Blackburna. Jego usta niemal dotykały ucha Maxa, napierał na niego całym ciałem.

Blackburn nie ruszał się z miejsca. Partner obejmującego go prześladowcy przebiegł kilka jardów za taksówką, lecz wkrót­ce ruch uliczny zmusił go do zrezygnowania z pościgu. Wrócił na chodnik, obrócił się dokoła, lecz nie podszedł jeszcze z po­wrotem do Maxa i swojego kompana.

Dało to Blackburnowi małą szansę.

Obrócił się błyskawicznie przez lewe ramię, opuścił w skos brzucha lewą rękę, przenosząc jednocześnie ciężar ciała na prawą nogę, po czym pociągnął gwałtownie ku sobie przeciw­nika. Gdy mężczyzna zatoczył się w jego stronę, nie puszcza­jąc trzymanego przedramienia, Max położył prawą rękę na dłoni tamtego, chwycił trzy jego palce i pchnął go mocno do tyłu. Napastnik zwolnił uchwyt z okrzykiem bólu i zaskocze­nia; walczył, by odzyskać równowagę.

Blackburn odsunął się od niego i obróciwszy się dokoła włas­nej osi, popatrzył uważnie w górę i w dół ulicy. Kilkoro znajdu­jących się najbliżej przechodniów przystanęło, by pogapić się na przepychankę przy taksówkach, większość jednak przemy­kała się obok, jakby nie widząc niczego nadzwyczajnego. Być może rzeczywiście niczego nie dostrzegli, ale mogli też uda­wać, mając świadomość, że w Singapurze - niezależnie od do­brobytu - wciąż panuje dyktatura, więc najlepiej nie wdawać się tu w żadne awantury.

Jakkolwiek przedstawiała się sprawa, Max miał teraz po­ważniejsze zmartwienia. Facet, który jeszcze niedawno stał na przystanku i czytał magazyn, zachodził go teraz z lewej. Towarzyszył mu ten, który chwilę wcześniej łamał przepisy, przekraczając na czerwonym świetle ulicę. Kolejny członek grupy uderzeniowej zbliżał się ku niemu z prawej. Doliczając tego, który właśnie otrząsnął się z szoku, i mężczyznę, który ścigał taksówkę - obaj znajdowali się za jego plecami - siły były bardzo nierówne: pięciu na jednego.

Pozostała mu tylko jedna droga. Musiał wbiec do hotelu.

Przeciął chodnik i przeskakując po kilka stopni naraz, ru­szył biegiem ku głównemu wejściu do Hyatta.


Przebiegł przez hol, nie oglądając się za siebie. Doskonale znał rozkład hotelu, gdyż regularnie zatrzymywał się tutaj w wynajmowanych przez UpLink apartamentach dla gości. Teraz zatem dobrze wiedział, dokąd zmierza. Na tyłach recep­cji i głównego holu był szereg wind, a na prawo od nich krót­ki, prosty korytarz prowadzący do wejścia dla personelu. Za drzwiami znajdowała się klatka schodowa, która przypusz­czalnie zawiedzie go do piwnicy i dalej - do rampy załadunko­wej. Nigdzie nie było żadnych pracowników ochrony, przynaj-mniej w zasięgu wzroku, a Blackburn miał nadzieję, że ich obecność mogłaby odstraszyć jego prześladowców. Chociaż gdyby dotarł do wejścia dla personelu, nim pościg w końcu go dopadnie - stało to pod wielkim znakiem zapytania, jako że napastnicy deptali mu już po piętach - najprawdopodobniej zdołałby zniknąć gdzieś na tyłach hotelu.

Max spostrzegł grupę nowo przybyłych gości, którzy robili zamieszanie przed recepcją; z ich głosów wywnioskował, że to niemieccy turyści. Licząc na choćby chwilową kryjówkę, wmie­szał się w hałaśliwą, poruszającą się chaotycznie grupę, po czym kilka sekund później wydostał się z niej i minąwszy drzwi do hotelowego night clubu, baru oraz windy, pobiegł do wejścia służbowego. Wciąż nie oglądał się za siebie. Nie miał na to czasu, nie miał ani chwili do stracenia.

Szare metalowe drzwi znajdowały się w niewielkiej niszy w ścianie; na wysokości oczu dorosłego człowieka osadzono w nich szybę z zatopioną w szkle drucianą siatką. W pobliżu nie było nikogo. Max stanął bokiem do drzwi, nacisnął klamkę lewą ręką, mając po prawej piętro, pchnął drzwi i wykładzinę pod jego stopami zastąpił nagi beton.

Rozejrzał się szybko. Wąskie schody rozbiegały się w górę i w dół z szerokiego podestu, na którym stał. Ruszył ku zejściu na niższe piętra, lecz dotarł zaledwie do skraju podestu, kiedy za jego plecami z trzaskiem otworzyły się drzwi, a czyjaś dłoń zamknęła w żelaznym uścisku jego ramię i z przerażającą siłą szarpnęła go do tyłu.

Zdołał się przytrzymać poręczy i tylko dzięki temu nie upadł. Odwrócił się w stronę napastnika i nagle zorientował się, że bandyta przyciska do jego szyi ostrze noża motylkowego.

- Pójdziesz ze mną. - To był Pan Łamiący Przepisy. Spoglą­dając na Blackburna z odległości kilku stóp, zaciskał dłoń na podwójnej rękojeści noża. - Już!

Max napotkał jego spojrzenie. Nie dostrzegł w nim nawet śladu ludzkich uczuć, lecz jedynie zimną, wirującą pustkę. Zaraz jednak usłyszał stłumiony odgłos kroków, więc oderwał od niego wzrok i skupił uwagę na tafli zbrojonego drutem szkła w drzwiach. Od strony holu zbliżali się do nich Pan Magazyn Ilustrowany oraz dwaj inni bandyci. Jeszcze kilka sekund i wtargną na podest. A wokoło wciąż nie było nikogo.

Blackburn stał bez ruchu z wyprostowanymi i przyciśnięty­mi do boków rękami. Ostrze noża uciskało tętnicę po prawej stronie szyi, niecały cal poniżej ucha. Wystarczyłby jeden ruch napastnika, by ją przeciąć. Krople krwi kapały z miejsca, w którym ostrze uszkodziło skórę.

Umysł Maxa pracował jak oszalały. W kaburze przy pasku miał pistolet Heckler & Koch MK23, wątpił jednak, by na­pastnik dał mu szansę go wydobyć. Znalazł się w najbardziej niedogodnym do walki miejscu, jakie mógłby sobie wyobrazić, a ograniczona przestrzeń zostawiała bardzo niewielkie pole manewru.

Co robić?

Nie mógł tracić cennych sekund na jałowe rozważania. Bły­skawicznie poderwał lewą rękę, zakreślił nią szeroki łuk i ude­rzył zewnętrzną częścią przedramienia rękę, w której napast­nik trzymał nóż. Odepchnąwszy ostrze od swojej szyi, chwycił nadgarstek Pana Łamiącego Przepisy, by powstrzymać kolej­ny atak. Zaskoczony bandyta usiłował się wyrwać, lecz Max dopadł do niego i kopnął kolanem w krocze. Cios był tak silny, że mężczyzna zgiął się w pół. Próbując złapać oddech, upuścił swój nóż motylkowy. Stal zagrzechotała o beton. Blackburn ponownie zbliżył się do pirata i trafił go w głowę błyskawiczną kombinacją ciosów - lewym sierpowym, prawym prostym i lewym hakiem. Chwytając wciąż oddech, z krwawiącym no­sem i ustami, Pan Łamiący Przepisy zatoczył się chwiejnie na barierkę. Max nie ustąpił ani na moment. Stanął w postawie bokserskiej, opuścił nisko podbródek i wkładając w to całą wagę, trafił go w policzek kolejnym miażdżącym ciosem. Chciał skończyć z facetem, nim ten dojdzie do siebie... lub przyjdą mu z pomocą przyjaciele.

Jednak tylko w połowie osiągnął swój cel. Gdy Pan Łamiący Przepisy stracił przytomność i padł jak kłoda, drzwi pożarowe otworzyły się z trzaskiem i na podest wypadli następni bandy­ci. Pierwszy z nich był niski i przeraźliwie chudy. Miał na so­bie workowatą, brązową koszulkę, bawełniane spodnie i oku­lary przeciwsłoneczne od Oakleya. Biegnący tuż za nim Pan Magazyn Ilustrowany był może o głowę wyższy i znacznie tęższy.

A jednak to mężczyzna w okularach okazał się najgroźniej­szym przeciwnikiem. Zaatakował w sposób, którego Blackburn nie mógł przewidzieć.

Max sięgał właśnie po pistolet, gdy drobny Azjata opadł do przysiadu, wyrzucił równolegle do podłoża jedną nogę i obra­cając się na drugiej, zatoczył nią łuk. Zupełnie nie przygoto­wany na tak celne i silne podcięcie, trafiony w kostkę Blackburn poczuł ogromny ból, promieniujący aż do kolana. Zato­czył się, kulejąc i wyciągając niezdarnie ręce w stronę poręczy, tym razem jednak nie zdołał jej chwycić i spadł na schody.

Przekoziołkował dwukrotnie, z prawą ręką na chwycie pisto­letu, lewą zaś wykręconą w dole po tym, jak wyciągnął ją, by zmniejszyć siłę upadku. Uderzył z hukiem o podest i wykrzywił twarz, poczuwszy ogromny ból w lewym boku. Nie miał wątpli­wości, że poważnie zranił, a może nawet złamał łopatkę.

Mimo to wciąż miał pistolet. Wciąż trzymał w dłoni odbez­pieczoną i gotową do strzału broń.

Obróciwszy się na plecy, ujrzał, jak facet w okularach przeciw­słonecznych zbiega po schodach i kieruje się prosto na niego z impetem jakiegoś cholernego pocisku rakietowego. Zwężone oczy napastnika nie przestawały patrzeć pustym wzrokiem. Świadomy, że przegra, jeśli chybi, Max podniósł pistolet, wy­celował starannie w serce i pociągnął za spust.

Odgłos strzału zabrzmiał dziwnie sucho i nie odbił się na­wet echem w betonowej klatce schodowej, niemniej jednak jego skutek był dramatyczny. Gdy bandytę dosięgła ciężka kula kaliber .45, z jego koszuli trysnęła krew i fragmenty tkanki. Okulary przeciwsłoneczne spadły mu z nosa i uderzyły w ścia­nę. Siła uderzenia odrzuciła ciało do tyłu i Blackburn zoba­czył, jak mężczyzna wymachuje bezradnie ramionami i szero­ko, z niedowierzaniem otwiera oczy. Po chwili napastnik roz­ciągnął się bezwładnie na schodach.

Max spojrzał ponad zwłokami na górny podest, dostrzegł, że Pan Magazyn Ilustrowany wsuwa dłoń pod obszerną ko­szulę, i strzelił raz jeszcze, nim tamten zdołał wyciągnąć to -cokolwiek to, do diabła, było - po co sięgał.

Rozległ się kolejny głuchy odgłos wystrzału i facet z przy­stanku padł na beton, chwytając się kurczowo za pierś.

Pracownik Rogera Gordiana wiedział doskonale, że zyskał jedynie chwilową przewagę, i z trudem usiadł. Trzej napastni­cy, z którymi się uporał, nie mogli aż tak bardzo wyprzedzać reszty swoich kompanów. Jeśli tylko pozostawali ze sobą w kon­takcie, co było wysoce prawdopodobne, tamci mogli w każdej chwili wpaść przez drzwi.

Z chwilą, kiedy przekroczą próg, jego sytuacja się pogorszy, i to drastycznie.

Musiał działać szybko, naprawdę szybko.

Wstał, chwytając się kurczowo poręczy, żeby się podeprzeć. Ból w ramieniu i kostce był wręcz nie do wytrzymania. Przyj­rzał się uważnie piwnicznemu korytarzowi, niedaleko którego upadł. Jakieś dziesięć, może piętnaście stóp po prawej dostrzegł olbrzymie podwójne drzwi i błyskawicznie postanowił spraw­dzić, dokąd prowadzą.

Z wysiłkiem odepchnął się od balustrady i kulejąc, dotarł do celu.

W tej samej chwili piętro wyżej z ogromnym hukiem otwo­rzyły się drzwi.

Sekundę później rozległy się kroki.

Dudniły na schodach.

To jeszcze bardziej zmobilizowało Blackburna do pośpiechu. Nietrudno było sobie wyobrazić reakcję kolejnych bandytów, kiedy dotrze do nich, co zrobił z ich kompanami. Mówiąc deli­katnie - nie będą zadowoleni.

Naparł całym ciałem na metalową zasuwę, pchnął ją do góry i drzwi stanęły otworem. Zalało go słabe wieczorne światło. Przed nim rozciągała się rampa załadowcza przechodząca w krótką uliczkę równoległą do Dumpsters. U jej wylotu, przy krawężniku, stała ciężarówka dostawcza. Sporych rozmiarów, namalowany w skos napis New Bridge Linens nie pozostawiał wątpliwości, co robi tutaj ten samochód. Kierowca tkwił na swoim miejscu w kabinie.

Max zatrzymał się. Zauważył, że mężczyzna oparł głowę o zagłówek i przechylił ją tak, by móc wyglądać przez okno od strony pasażera. Ujrzał jego bezwzględną, pełną złości twarz i zdał sobie sprawę, że wpadł prosto na wóz, którym jego wro­gowie zamierzali odjechać po akcji.

Kierowca otworzył drzwi po swojej stronie, wyskoczył z cię­żarówki i obiegł maskę, kierując się ku rampie. Już na pierw­szy rzut oka widać było, że przeciwnik jest potężnie zbudowa­ny, i Max nie czuł się na siłach, by się z nim zmierzyć. Zrozu­miał, że nawet w normalnych warunkach byłaby to ciężka walka, a przecież daleko mu było do najlepszej formy. Dlatego też z pistoletem w prawej dłoni wycofał się do budynku, chwy­cił zasuwę i szybko zaryglował drzwi. Modlił się przy tym w duchu, by znaleźć inne wyjście, nim zostanie otoczony...

W tej chwili prawe ramię Maxa przeszył potężny ból. Szarp­nął się gwałtownie niczym pochwycona na haczyk ryba i wy­puścił pistolet z dłoni. Jego oddech stał się chrapliwy, gdy z niedowierzaniem spojrzał w dół i stwierdził, że coś rozdarło mu rękaw poniżej łokcia i zatopiwszy się w mięśniach, unieru­chomiło rękę. Rozpoznał rodzaj stalowego haka zawieszonego na cienkim łańcuchu - śmiertelnie niebezpieczną azjatycką broń, którą Chińczycy nazywali “latającym pazurem”. Męż­czyzna, który trzymał koniec łańcucha, wbił w niego bez­względne spojrzenie. Wyglądał jak bliźniak pirata w okula­rach od Oakleya.

Podwójne drzwi, które zaryglował, otworzyły się z trza­skiem. Blackburn dostrzegł kątem oka wyrastające po lewej stronie zwaliste ciało mężczyzny, który przed chwilą wysiadł z ciężarówki.

Chwycił desperacko zdrową ręką napięty łańcuch i próbo­wał wyrwać hak z przedramienia, lecz “pazur" ani drgnął; utkwił zbyt głęboko.

Mój Boże, kim są ci faceci? - pomyślał, brocząc obficie z rany i znacząc beton krwią, która ściekała po łańcuchu. Mężczyzna trzymający koniec cienkiej stalowej linki zaczął ją powoli zwi­jać, zbliżając się do tracącego przytomność Maxa. Kim...?

Nim dokończył pytanie, ciężka dłoń kierowcy ciężarówki opadła z ogromną siłą na jego ciemię. Świat Maxa Blackburna eksplodował niewiarygodnie jasną bielą, a potem ogarnęła go ciemność.

8

NOWY JORK l PALO ALTO, KALIFORNIA

19 WRZEŚNIA 2000


Z “THE WALL STREET JOURNAL”


NASZ PRZEMYSŁ:

ROZDĘTE, UPADAJĄCE MONSTRUM ROGERA GORDIANA


REYNOLD ARMITAGE


DRAMAT ukazują już same suche liczby: według informacji podanych przez UpLink, zyski holdingu spadły w ciągu ostat­niego roku o 18%. To najgorszy wynik w ciągu trzech kolejnych kwartałów, podczas których jego rezultaty finansowe nieustan­nie się pogarszają. Ceny akcji UpLink spadają w jeszcze bar­dziej zastraszającym tempie. Do zamknięcia ubiegłego tygodnia jednostkowa akcja staniała aż o 15,4656 dolara, osiągając po­ziom 45,7854 dolara, co w odniesieniu do ogółu pozostających w obrocie akcji oznacza obniżkę cen aż o 25%. W rezultacie rynkowa wartość holdingu spadła o około 9 miliardów dolarów, czego nie przewidywały nawet najbardziej ponure analizy. Sy­tuacja ta kolejny raz zmusiła do postawienia pytania, czy kom­puterowy gigant zdoła udźwignąć ciężar inwestycji, których celem jest stworzenie “globalnej satelitarnej sieci łączności in­dywidualnej”. Wymaga to wystrzelenia około 50 satelitów i uru­chomienia na całym świecie 40 naziemnych stacji łączności sa­telitarnej, a ogólny koszt oblicza się na ponad 3 miliardy dola­rów w ciągu najbliższych pięciu lat.

Dramat ukazują już same suche liczby, jednak cała sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana, niż by się to wydawało na pierwszy rzut oka. Oczywiście, operacje obronne i komunika­cyjne, które legły u podstaw minionych sukcesów Rogera Gordiana, a obecnie nie wytrzymują zmasowanej krytyki, muszą zostać natychmiast przeanalizowane w poszukiwaniu błędów oraz środków, które by im zaradziły. Aby jednak dobrze zrozu­mieć siły, jakie spychają konsorcjum Gordiana na skraj bankruc­twa, należy przyjrzeć się ogromnym błędom, które popełnia on obecnie. Wystarczy tylko kilka przykładów: mizerna jakość spe­cjalistycznych ciężkich maszyn produkowanych w oddziałach UpLink, chroniczny brak zysków ze sprzedaży urządzeń medycz­nych i generatorów mocy czy chociażby ostatnie straty giełdowe siostrzanych spółek UpLink, wytwarzających sprzęt i oprogra­mowanie komputerowe. Za to wszystko odpowiada niemal wy­łącznie wielkopańska i nierozsądna decyzja Gordiana, który za­kazał sprzedaży nowych technik szyfrowania na rynki zagra­niczne. W gruncie rzeczy wydaje się, że lista błędów i zaniedbań, jakich dopuszczono się w zarządzaniu jednym z najpotężniej­szych niegdyś przedsiębiorstw w Ameryce, nie ma końca.

W szeregi inwestorów wkradła się niepewność. Wszyscy oba­wiają się, że imperium Rogera Gordiana to tylko kolos na glinia­nych nogach, aberracja o wielu kończynach, której życiodajna krew jest cofana z centrum holdingu z zadaniem podtrzymywa­nia życia w ociężałych członkach. Mówiąc bez ogródek, gdy noto­wane niegdyś bardzo wysoko akcje UpLink traciły nieustannie na wartości, zaczęto pytać krytycznie, czy obecne problemy hol­dingu spowodowane są arogancją w zarządzaniu, bezmyślnością czy też po prostu błędną oceną sytuacji na rynku, dokonaną przez część najważniejszych pracowników firmy. Nadmieńmy też, że nie informując o dramatycznej zmianie w sytuacji finansowej UpLink, jego zarząd nie wypełnił podstawowego obowiązku wo­bec udziałowców, którzy mają zagwarantowane prawo do zwrot­nej składki ubezpieczeniowej od swoich udziałów.

Przerwijmy na chwilę te rozważania, by zastanowić się nad istotą funkcjonowania bliźniąt syjamskich - a jeszcze lepiej tro­jaczków - których ciała są ściśle połączone organami wewnętrz­nymi, żyłami i nerwami. W kołysce cała trójka radośnie gawo­rzy i obejmuje się. Dorastając, układa plany na przyszłość, któ­ra wydaje się szczęśliwa i niczym nie ograniczona.

Jednak wejście w dorosłość przynosi zmiany i owocuje wa­śniami. Jeden z trojaczków pragnie tworzyć wzruszającą, ro­mantyczną poezję. Drugiemu największą przyjemność sprawia picie i siłowanie się na rękę w hałaśliwych tawernach. Trzeci po prostu uwielbia łowić ryby. Pokraczni, związani ze sobą wbrew naturze i nieszczęśliwi, próbują jakoś dostosować się do siebie, dzieląc sprawiedliwie czas między swoje ulubione zaję­cia, lecz niezgodność ich charakterów sprawia, że nie mogą osiąg­nąć porozumienia.

Poeta nie jest w stanie tworzyć, gdyż długie noce, spędzane w kiepskich barach, nie sprzyjają subtelnym, lirycznym myślom. Poza tym męczy go kac po alkoholu, który dostaje się do wspólnego krwiobiegu całej trójki. Utracjusz popada w depre­sję, gdy jego brat poeta stara się skupić na zawiłościach rymów i metrum. Ich nieustanne spory do tego stopnia wyczerpują rybaka, że po prostu przesypia swoje poranki nad strumieniem, a wędka często wysuwa mu się z rąk i porywana przez pstrągi i płocie, wpada z pluskiem do wody.

W końcu trzej bracia marnieją i umierają. Jaka przyczyna śmierci widnieje na ich aktach zgonów? Trudno podać tu ter­min medyczny, ale chyba najtrafniejsze określenie brzmi: nad­mierne zróżnicowanie.

Cóż można by zrobić, żeby zaoszczędzić UpLink podobnej śmierci? Próbując odpowiedzieć na to pytanie, moglibyśmy przeciwstawić niepowstrzymaną, chaotyczną ekspansję tej kor­poracji ostrożnemu, harmonijnemu rozwojowi Monolith Tech­nologies...


Marcus Caine siedział w zatłoczonej i dusznej sali w siedzi­bie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Mimo że wieczorne spotkanie nie dobiegało jeszcze końca, był już znudzony i po­irytowany, a poza tym z każdą chwilą coraz mocniej bolała go głowa. Ze swojego miejsca na podium, za egzotycznymi aran­żacjami kwiatowymi, spoglądał na całe mnóstwo kamer tele­wizyjnych, kabli, reflektorów i bulw mikrofonów obsługiwa­nych przez zespół wiecznie śpieszących się techników. Za jego plecami znajdowała się ogromna składana dekoracja przed­stawiająca symbol ONZ - glob ziemski, widziany z bieguna północnego i otoczony gałązkami oliwnymi. Ponieważ impreza odbywała się pod patronatem UNICEF, w centrum kuli ziem­skiej dodano wizerunek kobiety trzymającej na ręce małe dziecko. Żona Caine'a, Odielle, siedziała cicho po jego prawej, równie znudzona. Po obu stronach małżonków zajmowali miej­sca urzędnicy Rady Wykonawczej i wysocy rangą członkowie jednego z organów ONZ - Rady Gospodarczo-Społecznej. Po­niżej, ze słuchawkami na uszach, siedzieli w rzędach tłuma­cze, przekładający na sześć języków rozwlekłe przemówienia.

Podczas gdy prelegent mówił monotonnym głosem o hojno­ści i filantropii Caine'a, ten - nieobecny - spoglądał wzdłuż stołu na Arcadię Foxcroft, lady Arcadię, swoją łączniczkę z Sekretariatem i organizatorkę trwającego właśnie spotka­nia. Nie chcąc zupełnie odpłynąć myślami z posiedzenia, wbił w nią wzrok i uczynił obiektem obserwacji. Nie było to trudne. Lady Arcadia miała twarz, której nie powstydziłaby się żadna modelka: ekscytującą, wspaniałą, prowokującą. Obcisła brzo­skwiniowa suknia podkreślała jej efektowną figurę. Żywe, nie­bieskie oczy błyszczały, a rozchylone, subtelne usta ukazywa­ły wspaniałe białe zęby. Właśnie rozmawiała z siedzącym obok niej facetem, śmiejąc się cicho z czegoś, co powiedział. Mimo że ze swego miejsca nie mógł słyszeć jej śmiechu, ożywił się na moment - bardzo dobrze znał ten dźwięk.

Nie wiadomo dlaczego zawsze wydawało mu się, że brzmi on niczym odgłos tłuczonego szkła.

Nie przestawał jej obserwować. Arcadia, pogromczyni męż­czyzn. Wiedziała doskonale, że ma taką właśnie reputację, podobnie zresztą jak wiedziały o tym wszystkie kobiety w jej typie. Zarzuciła do tyłu kosmyk kasztanowych włosów, odsła­niając przy tym jeden z kolczyków z diamentami, na które Caine wydał małą fortunę u Harry'ego Winstona i które poda­rował jej ostatniej nocy, gdy leżeli razem w hotelowym łóżku. Po stosunku rzucił te kolczyki między jej uda i okazało się, że gest ów ogromnie ją podniecił. Gdy usiadła na nim okrakiem i osunęła się na jego naprężony członek, jęcząc przy tym z roz­koszy i ponownie doprowadzając go do ekstazy, zastanawiał się, z iloma mężczyznami jednocześnie spotyka się ta niesa­mowita kobieta podczas ich romansu i jak wielu partnerów obsypuje ją drogimi prezentami. Bez wątpienia co najmniej kilku. I dobrze. Niegrzeczna z niej dziewczynka. Arcadia da­wała mu to, czego od niej chciał, i nie miał powodu, by zazdro­ścić innym przyjemności.

Poza tym lubił wyobrażać ją sobie pieprzącą się w tajemni­cy przed nim z innymi facetami... tak jak lubił sytuacje, gdy jego żona i kochanka siedziały obok siebie w tym samym po­koju, rozmawiając uprzejmie i udając, że wszystko jest w naj­lepszym porządku.

Caine mgliście zdał sobie sprawę, że przed mikrofonem sta­nął kolejny prelegent. Była to sławna hollywoodzka aktorka, która poślubiła kongresmana z Nowego Jorku, jednego z przy­wódców na Kapitolu, niemal całkowicie zrezygnowała dla nie­go z kariery na wielkim ekranie i przeniosła się do East Hampton. Swą nieprzeciętną urodę ukrywała teraz za szkolnymi drucianymi okularami i stała się wojującą rzeczniczką praw dzieci. Caine żałował, że kilka lat wcześniej - kiedy nadarzyła się po temu okazja - nie miał z nią romansu. W tej chwili wyrażała głośno swój podziw dla profesjonalizmu wszystkie­go, co robił, dla jego wysiłków zmierzających do połączenia potęgi mass mediów i techniki komputerowej, dla jego inwazji na rozwijające się azjatyckie rynki interaktywnych kablowych sieci telewizyjnych. Wywołała zduszony chichot zgromadzone­go na sali tłumu, gdy wspomniała coś o “urządzonkach”, po czym w jej głosie natychmiast pojawiła się powaga i w końcu -co nie mniej ważne - pochwaliła jego niezmienną troskę o Dzieci, pisane przez duże “D". Dzięki Marcusowi Caine'owi, dowodziła z zawstydzoną miną, nasz wielki świat staje się glo­balną wioską, w której wszyscy mogą porozumiewać się ze sobą w dowolnej chwili.

Przez całe przemówienie Marcus nie spuszczał wzroku z Arcadii, obserwując jej flirt z siedzącym obok dygnitarzem. Całkiem dobrzeją rozumiał - w gruncie rzeczy Arcadia i Mar­cus mieli ze sobą wiele wspólnego.

Przyszła na świat w Argentynie jako nieślubne dziecko bo­gatego niemieckiego emigranta i jego byłej gospodyni; była wychowywana przez matkę. Ojciec nie interesował się córką i nie łożył na jej utrzymanie. W wieku dwunastu lat prostytu­owała się już na ulicach Buenos Aires, a po dziesięciu latach i kilku zamożnych klientach - przyswoiwszy sobie wykwintne maniery i kilka jeszcze bardziej perwersyjnych form dawania przyjemności - zawędrowała do Anglii przez łóżko starego, śli­niącego się lorda, którego poślubiła, a następnie pochowała, zapewniwszy sobie jednak wcześniej dziedziczenie jego mająt­ku. W ten sposób zagwarantowała sobie również wstęp do ele­ganckich Wyższych Sfer - tak, pisanych przez duże “W” i duże “S”. Była niewykształconą pozerką. Dzieckiem ulicy, które chył­kiem wkradło się do śmietanki towarzyskiej i zaskarbiało so­bie przychylność, wdzięcząc się do zapraszanych gości. Nic dziwnego, że każdy jej wyuczony ruch był jakby sztuczny, prze­sadzony. Arcadia zachowywała się tak, jakby w każdej chwili musiała sobie udowadniać, kim obecnie jest.

Tak, Caine doskonale ją rozumiał. Jakże mógłby nie rozu­mieć, siedząc wśród dygnitarzy ONZ, którzy zawdzięczali swo­je stanowiska statusowi społecznemu i koneksjom, ukończe­niu elitarnych szkół oraz rodowodom i fortunom sięgającym stuleci wstecz. Wszyscy oni, wszyscy ci mężczyźni i kobiety, byli chlubą swoich rodów, a ich pozycja społeczna wynikała z samego tylko faktu, że przyszli na świat. Byli wysoko uro­dzeni. Tymczasem ojciec Marcusa Caine'a przez całe życie był kierownikiem sprzedaży w sklepie, a po wielu latach ciężkiej i nieciekawej pracy otrzymał bardziej niż umiarkowaną eme­ryturę. Jego matka zaszła w ciążę na trzecim roku colłege'u i skończyła jako prosta gospodyni domowa. Sam Caine był dobrym studentem i przez dwa lata, dzięki skromnemu sty­pendium, uczył się na Harvardzie. Kiedy jednak na czwartym semestrze popadł w kłopoty, stypendium zostało cofnięte i ni­gdy nie ukończył uczelni. Gdyby przed wydaleniem z Harvardu nie zawarł kilku ważnych znajomości, byłby przegrany już na samym starcie w dorosłe życie.

Otaczające go wytworne damy i wyniośli dżentelmeni byli­by zdziwieni, niezmiernie zdziwieni, gdyby dowiedzieli się, co Caine o nich myśli, jak bardzo nimi pogardza...

Jakieś zamieszanie po jego prawej stronie, przy samym po­dium, wyrwało Marcusa z zamyślenia. Wyprostował się na krześle, odwracając wzrok od lady Arcadii. Mówcą, który wy­chwalał właśnie jego humanitaryzm, był Amnon Jafari, se­kretarz generalny Rady Gospodarczo-Społecznej, ale jego prze­mówienie dobiegało właśnie końca. Zza składanej dekoracji na salę weszła grupa mężczyzn w ciemnych garniturach. Dwóch z nich niosło naklejoną na sklejkę, długą na sześć stóp kopię czeku, który był darem Caine'a dla UNICEF-u. Opiewał na trzy miliony dolarów, a Marcus obiecał podwoić tę kwotę, jeśli organizacja zdobędzie kolejne trzy miliony od innych bo­gatych dobroczyńców.

Głos sekretarza, niski tenor, z każdą chwilą stawał się co­raz donioślejszy. Amnon Jafari krzyczał niemal, gdy kończąc przemówienie, z entuzjazmem wyrażał swoją wdzięczność Caine'owi. Marcus Caine usłyszał, jak jego nazwisko grzmi w ustach Jafariego, odbija się od sufitu, po czym niesie się echem ku miejscom dla VIP-ów i galeriom dla publiczności. Potężne oklaski przeszły przez wielką salę niczym grom.

Nadszedł czas, by przyjąć pochwały. Uwielbiał stawać przed obiektywami kamer i odpowiadać skromnym głosem na pea­ny gospodarzy.

Podniósł się, podszedł do mównicy i obiema dłońmi uścisnął prawicę prelegenta. Sekretarz cofnął się o dwa kroki, a Caine stanął przodem do audytorium, mając za plecami kopię wspa­niałego czeku. Swoją mowę zaczął od złożenia podziękowań licznym urzędnikom ONZ, którzy zorganizowali ten wieczór. Przemawiał, nie zerkając do notatek ani nie korzystając z tele-promptera - doskonała pamięć była jedną z jego najmocniej­szych stron.

- Tak, jestem zaszczycony, mogąc być dziś tutaj - oznajmił, gdy w końcu wymienił wszystkie nazwiska, które wypadało wymienić. Przez cały czas błyskały flesze aparatów, kamerzy­ści przepychali się, robiąc zbliżenia. - Przede wszystkim jed­nak jestem wdzięczny za to, że mogę poinformować z tego miej­sca o wielkim wyzwaniu. Jak wielu spośród państwa wie, już dawno zaangażowałem się w rozszerzanie zasięgu i populary­zację systemu globalnych mediów interaktywnych, ze szcze­gólnym naciskiem na Internet. Wierzę głęboko, że tego typu technika jest współczesną magią, która może zjednoczyć wszystkich mieszkańców i wszystkie rządy na naszym globie, sprawić, że staniemy się jednością, i rozpocząć nową ewolucję naszego gatunku. Cyberprzestrzeń pozwala nam wszystkim -młodym i starym, bogatym i biednym, wpływowym i pozba­wionym wpływów - spotkać się na jednej, wspólnej płaszczyź­nie. Płaszczyźnie o wciąż rozszerzających się horyzontach, płaszczyźnie o nieograniczonych możliwościach.

Umilkł na chwilę, by przeczekać oklaski, i popatrzył nad gło­wą żony na lady Arcadię. Zauważyła jego spojrzenie i uśmiech­nęła się do niego, nie omieszkawszy przygryźć przy tym pro­wokacyjnie dolnej wargi.

- Stawiając pierwsze kroki w rozpoczynającym się dwudzie­stym pierwszym wieku, musimy postępować odważnie. Tylko taka postawa da nam pewność, że żaden mieszkaniec Ziemi nie utraci dostępu do powszechnej informacji i wiedzy. Na tych spośród nas, którzy mają szczęście żyć dostatnio, ciąży szcze­gólny obowiązek dzielenia się dobrami, które posiadamy. Po­słuchajcie mnie państwo bardzo uważnie: już czas poświęcić się wychowywaniu i kształceniu dzieci, tak by mogły dorastać bez ograniczeń i sięgać ku nowym, może nawet nie znanym nam jeszcze horyzontom. Czas, żeby każdy z nas wyciągnął dłoń i podzielił się częścią swojego bogactwa, by umożliwić naszym potomkom dostęp do techniki, która w niewyobrażal­nym wprost stopniu wpłynie na podniesienie poziomu ich ży­cia. To brutalna prawda, że postęp wymaga olbrzymich pie­niędzy. Szkolnych komputerów, szybkich modemów DSL, łącz internetowych - żadnej z tych rzeczy nie otrzymamy za dar­mo. Od Bahrajnu do Barbados, od Afganistanu do Antiguy, od przemysłowych stolic Europy do nowo powstających państw Afryki Zachodniej, najmłodsi i najbardziej pokrzywdzeni po­winni mieć zagwarantowany dostęp do...

Caine przemawiał w ten sposób może jeszcze dziesięć mi­nut, po czym zdecydował, że czas już kończyć, jeśli nie chce ochrypnąć. Owacja na stojąco, którą mu zgotowano, zdawała się nie mieć końca. Zauważył, że Odiele klaszcze zdawkowo, nie wkładając w to serca, a jej mina jest jeszcze bardziej na­chmurzona niż przez cały ranek. Czyżby dostrzegła jego wy­mianę znaczących spojrzeń z lady Arcidią? A może wie już coś o ich schadzce? Ta myśl połechtała jego próżność i sprawiła mu nieoczekiwaną przyjemność.

Musiał jednak odłożyć te rozważania na później. Przedsta­wienie jeszcze się nie skończyło i nie skończy, dopóki jego wspólnicy z Azji Południowo-Wschodniej - jego dobroczyńcy, jak woleli być nazywani - nie usłyszą tego, co im obiecał. Bez wątpienia siedzą teraz przed telewizorami i słuchają uważnie każdego jego słowa

Caine zaczekał w milczeniu, aż oklaskujący go tłum uciszy się, po czym oznajmił, że odpowie m pytania dziennikarzy.

Jak było do przewidzenia, już pierwsze wypowiedziane głoś­no pytanie nie miało żadnego związki z jego darem dla UNICEF-u, z wyzwaniem rzuconym bogaczom czy też z krucjatą, która miała na celu udostępnienie najbiedniejszym dzieciom dostępu do Internetu.

- Panie Caine, jak panu wiadomo, pojutrze podpisana zo­stanie Karta Morrisona-Fiore'a. - Caine rozpoznał reportera sieci telewizyjnej. Dziennikarz miał pofarbowane na brązowo włosy i wręcz niemożliwe do wymówienia nazwisko. - Czy mógłby pan przedstawić nam swoje stanowisko w tej sprawie oraz ustosunkować się do zapowiedzi Rogera Gordiana, który w tym samym czasie zamierza zwołać w Waszyngtonie konfe­rencję prasową, by podtrzymać swój sprzeciw wobec prezy­denckiej polityki stopniowego ułatwiania dostępu do naszych nowych technik szyfrowania?

Caine wyglądał, jakby się głęboko zamyślił.

- Szanuję pana Gordiana za ogromne dokonania, którymi wykazał się w przeszłości - odparł po chwili. - Pragnę jednak zwrócić uwagę, że jego stanowisko w sprawie technik szyfro­wania jest nam już znane i spotkało się ze zdecydowanym sprzeciwem obywateli Stanów Zjednoczonych, który wyrazili ich przedstawiciele w Kongresie. Tu chodzi o nasze dzieci i wnuki. O naszą i ich przyszłość. Niestety, pan Gordian spo­gląda wyraźnie w przeciwnym kierunku.

- Jeśli można, proszę pana... Rozumiem, że jako jeden z największych zwolenników Karty Morrisona-Fiore'a pojedzie pan do Waszyngtonu na ceremonię jej podpisania?

- Jeszcze nie podjąłem decyzji. - Caine uśmiechnął się lek­ko. - Pan prezydent był tak uprzejmy, że przesłał mi zaprosze­nie, ale wygląda na to, iż jeden dzień w tygodniu spędzony w świetle reflektorów to wszystko, na co mnie stać. Będę szcze­ry: mam już dość pokojów hotelowych, a poza tym ogromnie chciałbym wrócić do pracy.

Dziennikarz usiadł, jednak natychmiast poderwał się kolejny.

- Czy sądzi pan, że istnieje jakiś związek między stanowi­skiem Rogera Gordiana w sprawie technik szyfrowania a gwał­townym spadkiem wartości akcji UpLink na giełdzie?

Pięknie, pomyślał Caine.

- Uważani, że należałoby o to zapytać raczej maklera niż producenta oprogramowania - odparł. - Naprawdę, nie przy­byłem tutaj, by spekulować na temat trudności, jakie dotyka­ją moich kolegów z branży. Mogę jedynie powiedzieć to, co jest oczywiste dla nas wszystkich: wartość każdej firmy produkującej zaawansowane urządzenia techniczne zależy od tego, czy jej szefowie są skłonni wybiegać myślami w przyszłość, czy też spoglądać w przeszłość. - Umilkł na chwilę. - Jeśli jednak moglibyśmy powrócić do inicjatywy na rzecz dzieci, którą przedstawiłem dzisiaj...

Ale dziennikarze ani myśleli pytać go o biednie dzieci - cze­go Caine oczekiwał i co dokładnie przewidział. W ciągu kilku­nastu następnych minut nazwisko Gordiana padło przynaj­mniej sześć razy i padało tak długo, że w końcu stał się niewi­docznym bohaterem konferencji prasowej.

Bohaterem, ale nie uczestnikiem, pomyślał Caine. Dzisiaj media należały wyłącznie do niego i słychać było tylko jego głos.

Zaabsorbowany swoim przedstawieniem, wskazał kolejne­go reportera.

W rzeczy samej, przyszłość.

Tak, o to właśnie chodziło. Spektakl udał się doskonale.


-Roger...

Zakrywszy dłonią słuchawkę, Gordian spojrzał na żonę, któ­ra właśnie pojawiła się w drzwiach gabinetu. Wsunął słuchaw­kę między szyję i ucho, po czym podniósł palec wskazujący.

- Jeszcze minutkę, kochanie.

- To samo powiedziałeś mi dwadzieścia minut temu! Nim zadzwoniłeś do Chucka Kirby'ego.

- Wiem, przepraszam cię, zdaje się, że trochę się rozgadali­śmy - odparł przepraszającym tonem. - Ale dopiero co wykrę­ciłem numer na lotnisko. Zamierzam polecieć do Waszyngto­nu na konferencję prasową i chcę, żeby mechanicy sprawdzili mi maszynę...

Ashley posłała mu ostrzegawcze spojrzenie.

- Gord, co widzisz przed sobą? Odłożył słuchawkę na widełki.

- Śliczną, ale coraz bardziej zniecierpliwioną żonę? Nie uśmiechnęła się.

- Wspaniałą, cudowną... - Był o tym głęboko przekonany.

- Minęły trzy godziny, odkąd wróciłam z salonu fryzjerskiego. Moje włosy są krótsze i jaśniejsze niż kiedykolwiek przed­tem, a ty zaszyłeś się za swoim biurkiem i byłeś zbyt zajęty, żeby to zauważyć - powiedziała. - Jest sobota. Myślałam, że chociaż dzisiaj wieczorem będziesz miał dla mnie trochę czasu.

Gordian milczał przez chwilę. Czy naprawdę upłynęły już trzy godziny, odkąd Ashley wróciła od fryzjera? Tak, chyba tak. Popołudnie minęło tak szybko, że nawet się nie zoriento­wał. Tak szybko jak pierwsze sześć miesięcy tego roku, kiedy to nieustannie pracował - pół roku, które Ashley nazywała “okresem jego telefonów” i które nieomal doprowadziło ich do rozwodu. W ostatniej chwili uniknęli tej ostateczności. Wła­ściwie dopiero zamordowanie w Rosji Elaine i Arthura Steinerów, bliskich przyjaciół Rogera - wystrzelone przez terrorystów pociski zakończyły ich życie i trzydziestoletnie małżeństwo - sprawiło, że Gordian się przebudził. Zrozumiał z przerażającą jasnością, jak wielkim darem jest dla niego ta wspaniała kobie­ta i jak niewiele brakowało, by ją stracił. Sześć miesięcy, pod­czas których często konsultowali się z psychologiem i szczerze angażowali w związek, pozwoliło przerzucić mosty nad dzielą­cą ich przepaścią... ale zarówno wtedy, jak i obecnie zdarzały się małżeńskie trzęsienia ziemi, przypominające im, że wciąż nie są one stabilne. W każdym razie jeszcze nie.

- Masz rację, obiecałem ci przecież. - Kilkakrotnie pokręcił głową, by rozluźnić napięte mięśnie szyi. - Przepraszam cię. Są­dzisz, że moglibyśmy właśnie teraz rozpocząć wspólny wieczór?

Ashley stanęła na wprost biurka. Była zadbaną, elegancką kobietą, która - mimo że zaczynała już wchodzić w wiek śred­ni - nie straciła nic ze swojego młodzieńczego wyglądu. Jej oczy w kolorze morskiej zieleni napotkały spojrzenie Gordiana i przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

- Gord, posłuchaj mnie - powiedziała. - Nie jestem pilotem. Podczas lotu nie lubię nawet siedzieć przy oknie, by nie pa­miętać, że chmury są pode mną, a nie nade mną, gdzie ich miejsce. Ale ty zawsze opowiadasz mi, jak zasiadanie za ste­rami odrzutowca wyzwala twój umysł, daje ci poczucie per­spektywy i... jak ty to nazywasz?... atmosferą przestrzeni?

- Tak. Albo chorobą wysokościową - odparł, uśmiechając się niewyraźnie. - Jesteś uważnym słuchaczem, Ash.

- To moja najważniejsza zaleta. - Przeszła powoli przez po­kój i zatrzymała się przed biurkiem. - Widzisz, przestrzeń, o której tyle mówisz... to rodzaj luksusu, na który możesz so­bie pozwolić, co zresztą bardzo mnie cieszy. Czasami jednak jestem o nią trochę zazdrosna. Rozumiesz mnie?

Popatrzył na nią.

- Tak - odparł. - Tak, rozumiem. Westchnęła ciężko.

- Nie jestem ślepa. Widzę, co się dzieje. Czytałam te bzdury Reynolda Armitage'a w “Wall Street Journar”. Słyszałam, jak rozmawiałeś z Chuckiem o wyprzedaży akcji. I obserwowałam twoją twarz, kiedy w wieczornych wiadomościach pokazali Marcusa Caine'a w siedzibie ONZ i jego wypowiedzi na twój temat. Wyobrażam sobie, jak to wszystko musi cię boleć.

Gordian chciał już coś powiedzieć, jednak zawahał się. Zmarszczył czoło i mocno zacisnął usta. Tymczasem Ashley czekała. Wiedziała, że Roger z natury niechętnie zdradza swo­je uczucia i że często ma problemy z ubraniem ich w słowa.

- Spotkałem kiedyś - odezwał się po długiej chwili - specja­listę od szemranej reklamy, który zapewne nazwałby taktykę Caine'a kampanią kryptoobronną. Albo kryptoofensywną, to zależy od punktu widzenia. Moim zdaniem, on prowadzi obie te kampanie naraz. Podstawowy pomysł zakłada wykorzysta­nie jakiegoś chwytliwego tematu, by przyciągnąć uwagę publi­ki i bez zwracania uwagi zareklamować komercyjną działal­ność agend swojej firmy. Odbiorcy, o których ci chodzi, zauważą cię dzięki kontrowersyjnemu tematowi, ty zaś przemycisz mię­dzy wierszami to, co dla ciebie najważniejsze.

- A akcja Marcusa na rzecz dzieci jest oczywiście przykła­dem pierwszego typu kampanii.

- I to doskonałym. Zapewnia mu opinię filantropa, więc trudno go atakować. Znasz kogokolwiek, kto występowałby otwarcie przeciw dzieciom?

Posłała mu słaby uśmiech.

- Pamiętam, że przed laty nasze własne dzieciaki kilka razy tak nam dopiekły, że wcale nie byliśmy od tego dalecy. Ale rozumiem, o co ci chodzi - powiedziała. - A ta kryptoofensyw­ną kampania Marcusa... to chyba ukryta dyskusja z twoją opinią na temat Karty Morrisona-Fiore'a? Tej, która umożli­wia dostęp do naszych technik szyfrowania?

Roger pokiwał głową.

- Dla osoby, która podejmie taką grę, potencjalne zyski za­wsze będą większe niż ryzyko. A Marcus wie doskonale, że w gruncie rzeczy sprawa technik kryptograficznych nie wywo­ła szerszego społecznego oddźwięku. Przeciętny Amerykanin nie ma pojęcia, w jaki sposób osłabienie kontroli eksportu tych technologii mogłoby wpłynąć na jego codzienne życie. Poza wąskimi grupami interesu z kręgów przemysłu elektroniczne­go z jednej strony i elitą władzy oraz służbami specjalnymi z drugiej cała sprawa nie interesuje nikogo.

Przez chwilę Ashley zastanawiała się nad słowami Gordiana.

- Strategia Caine'a, ukryta za fasadą pomocy UNICEF-owi i dzieciom, jest aż nadto przejrzysta - odezwała się wreszcie. - Dajmy dzieciakom komputery, sprzedawajmy więcej oprogra­mowania Monolith, czujmy się doskonale i poklepujmy po ple­cach... o to mu chyba chodzi. Co jednak próbuje osiągnąć, cze­piając się twoich szyfrów? Nie widzę tutaj żadnego podtekstu.

Gordian wzruszył ramionami.

- Postawiłaś pytanie warte milion dolarów - powiedział spo­kojnym tonem. - Sam nie jestem pewien, czy potrafię na nie odpowiedzieć.

W gabinecie zapadła cisza. Ashley zdała sobie sprawę, że Gordian powrócił do dręczącego go problemu, więc pochyliła się do przodu i oparła koniuszkami palców o krawędź biurka.

- Rozumiem, co czujesz, Gord - wyszeptała. - Wierzysz mi? Zdziwiło go to pytanie.

- Czy wierzę? - powtórzył. - Świadomość, że mnie rozu­miesz... jest jak nagroda, którą zdobyłem, nie bardzo wiedząc, jak do tego doszło ani czy na nią zasługuję. Dzięki temu czuję się silniejszy.

Na ustach Ashley, gdy znów spojrzała mu w oczy, pojawił się zamyślony uśmiech.

- Nigdy, przenigdy nie chciałabym bagatelizować twoich problemów ani sugerować, że za nic na świecie nie pomogę ci ich rozwiązywać. Jednak wchodząc tutaj, chciałam powie­dzieć... Gordian przez chwilę studiował jej twarz. - Tak?

- Chciałam powiedzieć, że gdybyś zechciał zapomnieć o nich na kilka godzin i dzielić ze mną tu, na ziemi, przestrzeń, która napełnia cię taką radością trzydzieści tysięcy stóp w górze, to oddałabym za to UpLink, ten dom, samochody i wszystkie nasze pieniądze. Chyba że na miejscu pilota chcesz zawsze być sam.

W gabinecie ponownie zapadła cisza. Ashley wydawało się, że jego twarz zaczęła stopniowo tracić ten nieobecny, introwertyczny wyraz, ale nie była pewna. Może to tylko jej poboż­ne życzenie?

Mało brakowało, by westchnęła z ulgą, gdy Roger wyciąg­nął wreszcie rękę i nakrył dłonią jej dłoń, pozwalając, by na­dal spoczywała na biurku.

- Zjedzmy kolację gdzieś w mieście - powiedział. - Ty wy­bierzesz restaurację. Twoja urocza nowa fryzura zasługuje na to, by obejrzało ją jak najwięcej ludzi.

Uśmiechnęła się czule.

- Zauważyłeś może, że karty członkowskie w domu uzdro­wiskowym w Adrian i w salonie piękności nie należą do rze­czy, z których mogłabym zrezygnować.

Spojrzał w jej oczy koloru morskiej zieleni i odpowiedział uśmiechem.

- Zauważyłem, i to całkiem dobrze.

9

SAN JOSE, KALIFORNIA CIEŚNINA SINGAPURSKA

20/21 WRZEŚNIA 2000


Gdy Max Blackburn po raz pierwszy powiedział Pete'owi Nimecowi, że ma wtyczkę niemal w samym sercu Monolith Technologies i że wykorzysta ją, by wyśledzić - jak to ujął -“nielegalne praktyki oraz niewłaściwą gospodarkę finansową Monolith”, Nimec wysłuchał go z wielkim zainteresowaniem. Nie rozkazawszy stanowczo, by przestał infiltrować konkuren­cję, faktycznie wyraził na to milczącą zgodę. Jako szef ochro­ny UpLink uprzedził go jedynie, że pod żadnym pozorem nie może wplątać firmy w aferę, którą oceniono by jako szpiego­stwo przemysłowe - ewentualne konsekwencje byłyby zbyt poważne. Zwrócił mu również uwagę, że jeśli zdecyduje się samodzielnie kontynuować niebezpieczną grę, najrozsądniej będzie nie wtajemniczać nikogo w szczegóły... przynajmniej dopóty, dopóki nie natknie się na coś, co będzie miało konkret­ne znaczenie.

Max doskonale rozumiał sytuację i nie potrzebował więcej wyjaśnień. Jak zwykle odradzono mu działanie, potakując jed­nocześnie głową i mrugając znacząco. Jeśli jego działania zo­staną wykryte, nikt w UpLink nie kiwnie nawet palcem, żeby mu pomóc. Nimec życzył sobie, by wszyscy w firmie - od naj­skromniejszego urzędnika do personelu zarządzającego najwyż­szego szczebla - mieli czyste ręce.

Oficjalnie na tej rozmowie skończyło się zaangażowanie Ni-meca w działania przeciwko Monolith Technologies. Nieoficjal­nie - był bardzo ciekawy, do czego doprowadzą. A zaciekawie­nie to rosło, w miarę jak nasilały się publiczne ataki Marcusa Caine'a na Gordiana.

Zapamiętawszy doskonale polecenia Nimeca, Blackburn był niesłychanie ostrożny i przez trzy miesiące, jakie upłynęły od ich pierwszej rozmowy telefonicznej, nie powiedział przełożo­nemu praktycznie nic nowego. W końcu się jednak wygadał. Nimec dowiedział się, że wtyczką Maxa jest kobieta, z którą ten początkowo nawiązał - w cudzysłowie lub nie - stosunki, a dopiero później wykorzystał jako informatora. Wiedział też, że zajmuje ona wysokie stanowisko w administracji wydziału łączności globalnej Monolith w Singapurze. I to było praktycz­nie wszystko, co Blackburn mu zdradził.

Oczywiście było wiele innych uzasadnionych powodów, dla których obaj mężczyźni byli w nieustannym kontakcie. Max został wysłany do Malezji, by wdrożyć system bezpieczeństwa w naziemnej stacji łączności satelitarnej w Johor, więc wiele jego projektów wymagało koordynacji i aprobaty szefa ochro­ny holdingu. Dlatego też Nimec usiłował połączyć się z nim z domowego telefonu o czwartej po południu w niedzielę, gdy w Johor był już poniedziałek i rozpoczynał się dzień pracy. Przejrzawszy zaproponowany przez Maxa przed tygodniem kosztorys zakupów, mających doprowadzić do zwiększenia nie­zawodności skanerów biometrycznych, postanowił dać mu zie­lone światło i zezwolić na instalację. Okazało się jednak, że jego podwładny nie przyszedł jeszcze do pracy.

- Pan Blackburn spędził weekend w Singapurze i całkiem możliwe, że utknął gdzieś w korku, wracając przez groblę -powiedziała sekretarka Maxa. - Ostatnio przejazd przez nią był bardzo utrudniony. Celnicy oszaleli po jakimś uprowadze­niu statku. Jestem jednak pewna, że pan Blackburn wkrótce się zjawi. Czy chciałby pan, żebym połączyła się z jego telefo­nem komórkowym?

- Nie, dziękuję, to nic pilnego. Proszę mu tylko powiedzieć, kiedy się już pojawi, że telefonowałem - odparł Nimec.

Przeprowadził tę rozmowę przed ośmioma godzinami. Od tego czasu Max wciąż się nie odezwał, on sam zaś nie mógł ponownie zadzwonić. Zgodnie z porozumieniem, jakie zawarł z byłą żoną, miał prawo spędzać weekendy z synem, Jakiem, i wrócił dopiero późnym wieczorem, odstawiwszy dwunastoletniego chłopaka do domu po meczu koszykówki, na który go zabrał.

Nimec zastanawiał się, czyjego wiadomości nie przekazano adresatowi, czy też Max o niej zapomniał. Zdecydował, że nim pójdzie spać, raz jeszcze spróbuje się z nim skon- taktować. Największą słabością Blackburna była ciekawość, która spra­wiała, że często rzucał się na wiele spraw jednocześnie. Nimec uznał więc, że musi przypomnieć podwładnemu, iż naziemna stacja łączności jest jego priorytetowym zadaniem. Podszedł do biurka i wystukał numer w Malezji.

- UpLink International, biuro pana Maxa Błackburna. Słu­cham.

- Joyce, tu znów Pete Nimec.

- Tak, poznaję pana. - Sekretarka jakby się zawahała. - Pan Blackburn jeszcze się nie pojawił.

Tym razem Nimec już się zdziwił.

- Jak to? Przez cały dzień?

- Niestety, przykro mi. Ani nie zadzwonił.

- Próbowałaś się z nim połączyć?

- Tak, oczywiście. Dzwoniłam pod numer telefonu komór­kowego. Zdaje się, że już wcześniej panu to sugerowałam...

- I co?

- Nie uzyskałam połączenia, proszę pana.

Nimec milczał przez chwilę. Od kiedy się przedstawił, wy­czuwał w głosie Joyce coś dziwnego i teraz nagle zrozumiał, co to jest. Dziewczyna próbowała kryć swojego przełożonego. Nie bardzo mu się to spodobało.

- Joyce, może to tylko moja wyobraźnia, ale wydaje mi się, że usiłujesz coś ukryć - rzekł po chwili.

Dziewczyna głośno chrząknęła.

- Pan Blackburn mówił raczej mgliście o swoich planach na weekend, proszę pana, ale...

- Ale co?

- Cóż, prawdę mówiąc... Sądzę, że miał bardzo osobiste plany.

- Uważasz, że zaszył się gdzieś z przyjaciółką, tak?

- Hmm... Zapewne... To znaczy nic mi na ten temat nie mówił...

- Twoja lojalność wobec Maxa jest godna podziwu. Czy jed­nak poza podejrzeniem, że zniknął na trochę ze swoją kobietą, nie nurtuje cię coś jeszcze? Niczego przede mną nie ukrywasz?

- Nie, proszę pana. Zupełnie nic.

- W takim razie daj mi znać, kiedy się wreszcie zmateriali­zuje - powiedział Nimec i odłożył słuchawkę.

Po chwili wstał zza biurka, wyłączył światło i poszedł pod prysznic. Jeśli Max celowo chciał pozostać nieuchwytny, to albo zbyt dobrze bawił się ze swoją przyjaciółką z Monolih, albo - uważał, że uczciwie musi przyjąć i takie założenie -nazbyt zaczynały go pochłaniać istotne aspekty śledztwa. Obie te możliwości zdenerwowały Nimeca i wprawiły go w niepew­ność.

Postanowił, że gdy wreszcie skontaktuje się z Blackburnem, dowie się, co ten robił, i - jeśli będzie to konieczne - przypo­mni mu, na jakim zadaniu powinien skupić swoją uwagę.

Niezależność można było w pewnych granicach akceptować, ale żadna informacja nie była warta problemów, które Max mógłby wywołać, gdyby sprawy zaszły za daleko.


Diesle warczały cicho w ciemnościach i mgle, a dwudziesto-sześciostopowy jacht wycieczkowy znalazł się niecałe dziesięć mil morskich od północnego brzegu Sumatry, gdy Xiang, trzy­mając się relingu na przednim pokładzie, zauważył jaskrawy promień światła, którego źródło znajdowało się niemal dokład­nie na jego kursie.

Nie ruszył się z miejsca, zachował spokój i opanowanie. Po­patrzył jedynie na zegarek.

Jacht płynął z wygaszonymi światłami pozycyjnymi i kabi­nowymi, lecz istniała możliwość, że wykrył go radar albo urzą­dzenia termowizyjne którejś z szybkich łodzi patrolowych. Jed­nak było to raczej mało prawdopodobne. Xiang był przekona­ny, że kradzież nie została jeszcze odkryta. Jego ludzie porwali jacht krótko po północy. Weszli ukradkiem na pokład, gdy przystań była już niemal całkiem opustoszała, po czym - przeciąwszy kilka przewodów - uporali się szybko z nieskompliko­wanymi urządzeniami alarmowymi.

Związany i zakneblowany Amerykanin został przywieziony na przystań ciężarówką, którą wykorzystali podczas jego po­rwania. Wniesiono go na pokład dopiero wtedy, kiedy rozgrze­wały się już silniki jachtu.

Nie było nikogo, kto mógłby przeszkodzić piratom. Policjan­ci, szukający porywaczy Guanyin, sprawdzali dokładnie paszporty podróżnych na lotnisku, na grobli i w basenach porto­wych, w których cumowały statki handlowe, czyli najbardziej oczywiste drogi wyjazdowe. Nikt natomiast nie pomyślał o wzmożeniu czujności i nasileniu kontroli tam, gdzie swoje luksusowe jachty i żaglówki trzymali ci najbogatsi.

Xiang liczył na to, że w zaimprowizowanych kordonach będą luki, i od początku nosił się z zamiarem ich wykorzystania. Singapurskie władze przyzwyczajone były do ścigania zwy­kłych przemytników i wyłapywania nielegalnych robotników z Tajlandii oraz Malezji. Zamykano ich na krótko w tymczaso­wych obozach, wymierzano karę chłosty, a potem odsyłano z powrotem z ogolonymi na znak hańby głowami. Nie miały natomiast doświadczenia w pościgach za zdecydowanymi na wszystko rzezimieszkami. Nie przydał się zakupiony od Bry­tyjczyków skomputeryzowany system IBIS, mający ułatwiać dowodzenie i koordynację działań na znacznych obszarach. Dla singapurskich władz był on po prostu zbyt skomplikowa­ny i nowoczesny. W odróżnieniu od żeglarzy wyrzuconych na brzeg niczym ryby zalegające na plaży po sztormie, Xiang i jego wyjęci spod prawa towarzysze nie byli ani zdesperowa­ni, ani potulni.

Ibanin raz jeszcze spojrzał na stożkowaty promień światła po prawej burcie. Wciąż czekał bez ruchu, jego kurtka powie­wała delikatnie w ciepłej, południowej bryzie. Po chwili odgło­sy drobnych fal uderzających o kil jachtu zagłuszył warkot małego zewnętrznego silnika motorowego. Dobrze, pomyślał. Łodzie straży granicznej napędzane były silnikami strumie­niowymi albo maszynami z turbodoładowaniem. Ten, którego pracę słyszał, nie był ani tak nowoczesny, ani tak potężny.

Xiang stał niezmiennie na przednim pokładzie, opierając się o reling, gdy promień światła zgasł, a wisząca nisko mgła spowiła morze i niebo jednolitą zasłoną ciemności. Pirat spoj­rzał na fosforyzujące wskazówki zegarka, poczekał dokładnie pięć sekund i raz jeszcze popatrzył na morze.

Światło znów rozbłysło. Po chwili zgasło i zabłysło raz jeszcze.

Obejrzał się przez ramię. Przez szybę ochronną nad kabiną zauważył kilku swoich ludzi zajmujących miejsca w kokpicie. Stojący za sterem Juara popatrzył na mrugające światło, opuścił głowę i przyjrzał się kompasowi. Po chwili wyprostował się i skinął głową, potwierdzając, że są na właściwym kursie.

Zadowolony Xiang wyciągnął zza paska niewielki, lecz silny reflektorek i błysnął nim kilkakrotnie, wysyłając w stronę brzegu uzgodniony sygnał. Powtórzył go dwukrotnie w ciągu piętnastu sekund.

Stał przy relingu, dopóki nie dostrzegł zarysów zbliżającej się motorówki. Wtedy ruszył szybko do kabiny, a potem schod­nią na dolny pokład, chcąc się upewnić, że więzień jest gotowy do transportu na brzeg.

10

NOWY JORK

20 WRZEŚNIA 2000


- Poważnie, Jason, to danie powinno się nazywać Przybytek cholesterolu albo Przyjaciel sklerozy - powiedział Charfes Kirby, spoglądając na wielką kanapkę Rudy'ego Guilianiego, któ­ra zawierała niebezpieczną górę peklowanej wołowiny, pastra-mi oraz munstersKiego i szwajcarskiego sera, ociekała rosyj­skim sosem, a na szczycie miała jeszcze potężną porcję surówki z majonezem. Choć początkowo skłaniał się ku kanapce Barbry Streisand, z kilkoma warstwami indyka i pieczonej woło­winy, zrezygnował z niej w końcu, nie potrafiwszy przeczytać jej brzmiącej raczej nieludzko nazwy.

- Dlaczego? - zapytał Jason Weinstein, po czym szeroko otworzył usta, by wsunąć do nich pastrami, peklowaną woło­winę i płaty wątróbki tworzące kanapkę Joego Di Maggio. Wybrał ją, odrzucając danie Toma Cruise'a, tylko dlatego, że nigdy nie był wielkim fanem filmów tego aktora.

Kirby wskazał ruchem głowy okno.

- Cóż, z tą ciastkarnią Lindy's Famous za rogiem i pizzerią Famous Ray's po drugiej stronie ulicy ktoś mógłby tu prowa­dzić świetną praktykę, otworzywszy klinikę kardio- logiczną, nie sądzisz?

Jason wzruszył obojętnie ramionami, ugryzł wielki kęs i sięg­nął przez stół po półmisek gorzkawych pikli, wyraźnie nieza­dowolony, że znajduje się on bliżej Kirby'ego. Ten za nic nie mógł zrozumieć, dlaczego Jason nie poprosił go po prostu o przysunięcie pikli, lecz -jak określiłaby to jego babka - za­chował się niczym chłopaczek z pensjonatu. Na miłość boską, ten facet był przecież w końcu prawnikiem z Wall Street! Gdzie się podziały, do diabła, jego maniery?!

Sięgnął po nóż i widelec, ukroił kawałek kanapki i zaczai jeść w milczeniu. Postanowił, że za żadne skarby nie będzie naśladował Jasona i pchał jej wprost do ust, gdyż groziłoby to upstrzeniem całego ubrania kroplami tłuszczu i majonezu.

Pewnie dorastałeś na Brooklynie, pomyślał.

Tymczasem Jason gryzł i przełykał z nie skrywaną przy­jemnością.

- To lepsze niż seks, co? - rzucił po chwili.

- Jak dla kogo. Ale muszę przyznać, że jest bardzo dobra - odparł Kirby.

Weinstein posłał mu spojrzenie mówiące, że na świecie nie ma nic przyjemniejszego niż doskonała wyżerka.

- No dobra, mów - odezwał się znowu. - Dlaczego chciałeś zjeść ze mną lunch?

Kirby milczał przez kilka sekund.

- Reprezentujesz konsorcjum Spartus. A przynajmniej re­prezentuje je twoja firma - stwierdził wreszcie. - Chciałbym wiedzieć, kto wykupuje udziały Spartusa w UpLink.

- A kogo ty w tej chwili reprezentujesz?

- Chyba nie doszukujesz się tu jakiegokolwiek konfliktu interesów. Sprzedaż to rzecz publiczna... - powiedział Chuck.

- Bądźmy dokładni. Będzie taka, gdy zostanie postawiona kropka nad “i”.

Kirby wzruszył ramionami.

- Proszę cię tylko, żebyś mi oszczędził uciążliwego szukania. Jason odłożył kanapkę Joego Di Maggio na talerz i spojrzał na nią z jakimś pożądliwym uwielbieniem.

- Sądzisz, że sami peklowali to mięso? - spytał.

- Jase, przejdź do rzeczy.

Jason spojrzał na swojego rozmówcę.

- Pewnie, dlaczego nie? Ale pamiętaj, że nigdy nie usłysza­łeś tego ode mnie. Kupcem jest firma z Michigan o nazwie Midwest Gelatin. Sądzę, że nie muszę ci mówić, w czym się spec­jalizuje.

Tamten skrzywił się.

- Jakiś lokalny producent galaretek ma wystarczający ka­pitał, by wykupić tysiące udziałów UpLink? Nabierasz mnie.

- Mówię prawdę - odparł Jason. - I chodzi o żelatynę, a nie o galaretkę. Używa się jej niemal do wszystkiego, począwszy od domowych izolacji, przez brandzle w tenisówkach, na testach balistycznych skończywszy. Żelatyna ma też odmianę farmaceutyczną będącą składnikiem tabletek od bólu głowy, które łykasz po posiedzeniu z butelką. Dla twojej informacji, Midwest to jedna z największych fabryk chemicznych w swo­jej dziedzinie w całych Stanach.

- Własność publiczna czy prywatna?

- To pierwsze. Jest filią kompanii produkującej konserwy, która należy w całości do korporacji wytwarzającej osłony z pleksiglasu. Albo z porcelany. Szczerze mówiąc, zapomniałem.

Kirby zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał, a tymczasem Jason sięgnął po kanapkę.

- Czy w kierownictwie Midwest Gelatin albo jej zwierzch­nich kompanii jest ktoś, kogo poleciłbyś mojej szczególnej uwa­dze? - zapytał.

Jason znów spojrzał na niego.

- Jeśli chcesz pójść śladem doniesień prasowych i dowie­dzieć się, kto stoi za atakiem na UpLink, radzę ci, byś poroz­mawiał z Edem Burkiem, kiedy już znajdziemy się w parku -odparł.

- Z naszym Edem? - Kirby wskazał na kieszonkę koszuli swojego munduru, na której wielkimi złotymi literami nadru­kowano słowo STEALERS. - Z facetem z pierwszej bazy?

- Fabryka konserw to jego największy klient - powiedział Jason, kiwając głową. - Tylko proszę, obiecaj mi, że podczas rozmowy nie padnie moje nazwisko.

- Chyba już ci to obiecałem.

Jason potrząsnął przecząco głową.

- Nie, nie obiecałeś.

Kirby uniósł dłoń z wyprostowanym w geście skautowskiej przysięgi środkowym i wskazującym palcem.

- Obiecuję - powiedział.

Usatysfakcjonowany tą przysięgą, Jason odwrócił się i spoj­rzał na chudego, starego kelnera, który przemknął obok ich stolika, balansując ze znawstwem kilkoma talerzami.

- Facet pracował tutaj już wtedy, kiedy byłem dzieckiem - powiedział do Kirby'ego. - Trzydzieści lat ciągłego biegania między stolikami. Nie wiem, jak on to wytrzymuje.

- Może kocha to miejsce tak samo jak ty?

Jason nie przestawał obserwować energicznych ruchów kel­nera w przejściu między stolikami.

- Chyba masz rację - powiedział bardzo poważnie i ugryzł kolejny potężny kęs niewiarygodnie dużej kanapki.


Dwudziestodwupokojowe dwupoziomowe mieszkanie Reynlda Armitage'a znajdowało się w budynku, który przypomi­nał nieco pałac. Jego front zdobiły liczne balustrady, gzymsy oraz wyszukane markizy z żelaza i szkła ocieniające wejście od strony Piątej Alei, dokładnie naprzeciw Central Parku. Znamiona statusu i bogactwa mieszkańców były tu aż nadto widoczne - ktoś mógłby powiedzieć, że potwornie widoczne -i to zarówno na zewnątrz kamienicy, jak i w apartamencie Armitage'a. Przekraczając próg, gość zanurzał się w długim, wyłożonym boazerią holu prowadzącym do ośmiokątnego sa­loniku, a następnie do pokoju z parkietem, wielkim komin­kiem i wiszącymi pod sklepionym sufitem olejnymi portreta­mi pyszniących się postaci. Na antycznych stolikach lśniły europejskie srebra, puchary z weneckiego szkła i karafki rzu­cały migocące promienie światła z gablotek, a chińskie wazy z różnych dynastii stały niczym wrażliwe kwiaty na szczytach misternie rzeźbionych marmurowych podstawek.

Marcus Caine przyznał, że wszystko to robi spore wrażenie, na nim samym jednak największe wrażenie wywierała zawsze skrupulatność, z jaką Armitage ukrywał matrycę skompliko­wanego systemu zintegrowanych urządzeń elektronicznych, które pozwalały mu funkcjonować w miarę swobodnie mimo poważnej fizycznej ułomności. Większość z nich opierała się na wynalazkach Monolith Technologies, które działały dzięki technologii identyfikacji ludzkiego głosu.

Zwyczajni ludzie wyposażają mieszkania w rampy i pod­jazdy dla wózków inwalidzkich, bogatsi natomiast w podno­śniki i windy", powiedział kiedyś Armitage Caine'owi. “Ja chcę, żebyś wymyślił dla mnie coś o wiele lepszego”.

Caine siedział, popijając wermut, gdy bezszelestnie rozsu­nęły się drzwi prowadzące do salonu i do środka wkroczył majestatycznie pan tego domu. Wspaniałości owego aktu nie

zakłócało nawet to, że mężczyzna siedział na wózku inwalidz­kim. W pewnym sensie to właśnie wózek odbierał mu wygląd zwyczajnego, szarego człowieka, przydając raczej aury niepo­skromionego i nieustraszonego samotnika. Przywodził na myśl Don Kichota uderzającego na wiatraki lub Ahaba wal­czącego z białym wielorybem; symbolizował wytrwałość w ob­liczu wszelkich przeciwności. To była osnowa i wątek najwięk­szego dramatu.

- Zamknąć - powiedział Armitage ledwie słyszalnym gło­sem, jadąc swoim doskonale wyciszonym, napędzanym elek­trycznie wózkiem. Szerokie drzwi natychmiast zasunęły się za nim. - Nie wolno mi teraz przeszkadzać.

Podjechał do swego gościa i zatrzymał wózek, posługując się joystickiem umieszczonym na lewej poręczy. Dawniej joystick znajdował się z prawej strony, jednak w ciągu ostatnich kilku lat prawa ręka niemal całkowicie odmówiła mu już po­słuszeństwa.

- Dzień dobry, Marcusie - odezwał się gospodarz, tym ra­zem już głośno. - Prze- praszam, że musiałeś czekać, ale roz­mawiałem przez telefon. Na szczęście nie wyglądasz na znie­cierpliwionego. Wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, jakbym wyrwał cię z medytacji.

- Admiracji - poprawił go Caine. Lekkim ruchem ręki wska­zał na otaczające ich przedmioty. - Ten salon jest wprost fa­scynujący.

Armitage miał około pięćdziesięciu lat, surową, pociągłą twarz, ciemne, uważne oczy, a na czubku głowy lekką łysinę okoloną prostymi, czarnymi włosami. Wydawał się zdumiony tym wyznaniem.

- Coś takiego! A zawsze wydawało mi się, że nie masz głowy do niczego poza interesami. Wygląda na to, że dorastasz, Mar­cusie. Prawdę mówiąc, twoje notowania u mnie wzrosły, gdy wysłuchałem wystąpienia w siedzibie Narodów Zjednoczo­nych. Masz za nie moje najszczersze gratulacje.

Caine rzucił mu chłodne spojrzenie.

- Naprawdę?

- Oczywiście. Pokazałeś się jako miły, sympatyczny facet, co z punktu widzenia public relations jest podstawą budowania wizerunku. Jak ci doskonale wiadomo, istnieją badania opinii publicznej poświęcone tym zagadnieniom. Skąd byśmy wiedzieli, jaką znaną osobistość wynająć, by zareklamować produkty? - Na twarzy Armitage'a pojawił się sardoniczny uśmiech. - Gdybym mógł, poklepałbym cię teraz po plecach -powiedział.

Caine nie chciał, by gospodarz dostrzegł, że zrobiło mu się nieswojo.

- A przyszło ci do głowy, że być może niektórych sztuczek nauczyłem się, oglądając cię w telewizji? - rzucił.

Armitage potrząsnął głową.

- Moja pozycja jest wyjątkowa. Moi czytelnicy i telewidzo­wie wcale nie muszą mnie lubić. Wystarczy, że mnie uważnie słuchają. I będą mnie słuchać tak długo, jak długo moje pora­dy finansowe będą miały rzetelne podstawy, a ja sam... będę w stanie je artykułować. - Umilkł na chwilę i przełknął ślinę. Ta prosta czynność przyszła mu z wielkim trudem. - Czy ży­czysz sobie, by Carl napełnił powtórnie twój kieliszek, czy też od razu przejdziemy do zagadnienia, które chciałeś przedys­kutować?

- Poprzestanę na jednym kieliszku, dziękuję - odparł Cai­ne. Zastanawiał się, czy delikatne wzmianki Armitage'a o jego chorobie miały ukrywać przerażenie, z jakim śledził jej bły­skawiczne postępy, czy też świadczyć, że na dobre już wobec niej zobojętniał. Przypuszczał, że w rachubę wchodziły obie ewentualności. Tempo rozwoju ALS1 było ogromne mimo eks­perymentalnych metod leczenia, jakie zastosowano w tym wypadku. Ostatnio Caine widział Armitage'a przed miesią­cem i publicysta był wtedy w znacznie lepszym stanie. - Po­wiedz mi, jak poszło ci z prezesem MetroBanku.

Armitage popatrzył na niego.

- Nie trzymaj mnie za słowo, jednak wydaje mi się, że prze­konałem Halperna, by zaakceptował twoją zagrywkę.

Caine wyraźnie się ożywił.

- Mówisz poważnie?

- Najważniejsze, żeby on mówił poważnie, a chyba mówi. Oczywiście, musi jeszcze przekonać zarząd banku, by ten za­twierdził sprzedaż, wiec wydaje mi się, że rozsądnie byłoby zaczekać z fetowaniem transakcji do jego spotkania z Halpernem w przyszłym tygodniu.

Caine zignorował to ostatnie zdanie. Jego twarz nagle za­płonęła.

- Ich udziały w UpLink dochodzą do jakichś dziewięciu pro­cent, zgadza się?

- Właściwie są raczej bliższe dziesięciu - powiedział Armitage. Właściciel Monolith Technologies radośnie wyrzucił pięść w powietrze.

- Cholera jasna, to fantastycznie! - krzyknął. - Fantastycznie! Obaj nagle zamilkli. Reynoldowi drgnęła prawa ręka, gdy zamierające komórki nerwowe w jego mózgu wykonały jakąś błędną czynność. Z trudem zmusił ją, by pozostała bez ruchu na oparciu wózka. Caine odwrócił wzrok. Dziewięć procent, pomyślał. Te oraz zgromadzone dotychczas udziały zapewni­łyby mu pozycję dominującego udziałowca UpLink. Osiągnie to, czego chce on sam i ten przeklęty chiniec, który wciąż trzy­ma go za jaja.

Minęło kilka minut, nim Armitage przerwał wreszcie ciszę.

- Mówię ci to z pewnym wahaniem, ale chciałbym, żebyś zrobił coś dla mnie w innej sprawie - powiedział.

Caine wzruszył obojętnie ramionami.

- Pewnie. Mów, o co ci chodzi.

- Mam na myśli nasz problem w Singapurze... tego Blackburna, który tam węszył.

- Zapomnij o nim. To już załatwione. Armitage otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.

- W jaki sposób? - zapytał.

Caine potrząsnął głową niczym pies otrząsający wodę z fu­tra. Ta sprawa nie dawała mu spokoju i wcale nie chciał, by ktokolwiek mu o niej przypominał. Poza tym, co to obchodzi tego inwalidę?

- Nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć - odparł.

- Czy ktokolwiek zdołał się w końcu dowiedzieć, dlaczego ten mężczyzna cię szpiegował?

- Powiedziałem ci już, że się tym nie zajmuję. To nie jest mój największy problem.

- Jeszcze nie - stwierdził głucho Armitage. Caine rzucił mu ostre spojrzenie.

- Co to ma, do diabła, znaczyć?

- Nie denerwuj się - powiedział gospodarz. - Wskazuję ci tylko, że jeśli chcesz zostać na szczycie, powinieneś dokładniej kontrolować wszelkie strategiczne posunięcia, jakie wykonu­jesz. Jeśli moje problemy ze zdrowiem nauczyły mnie czego­kolwiek, to przede wszystkim tego, że można błyskawicznie stracić kontrolę nad wydarzeniami.

Caine odstawił kieliszek z winem na stolik.

- Cóż, dziękuję ci za radę - powiedział i wstał z krzesła. - Dobrze ją zapamiętam.

Po twarzy Armitage'a przeniknął ledwie widoczny, delikat­nie pogardliwy uśmiech.

- Już idziesz? - zapytał. Caine skinął głową.

- Zamierzam złapać nocny samolot do domu. Zgodnie z two­ją sugestią, muszę wszystko kontrolować z bliska. Osobiście upewnię się, czy podczas mojej nieobecności Wschodnie Wy­brzeże nie osunęło się do Pacyfiku.

Armitage zmierzył go badawczym spojrzeniem.

- Marcus, przyjacielu, widzę, że w końcu się uczysz - po­wiedział.


- To wszystko to jakiś koszmarny sen - rzucił Ed Burkę, przyglądając się graczom. - Mam rację?

- Chciałbym, żebyś ją miał - odparł Charles Kirby.

Kończyła się właśnie ósma runda meczu baseballowego mię­dzy Stealersami i Slammersami. Ci ostatni prowadzili 6:0. Wpadający na siebie z wyczerpania gracze Stealersów odbijali piłkę, a ich pałkarzem był Dale Lanning z firmy prawniczej Lanning, Thomas i Farley. Od jego uderzenia zależało, czy już teraz Stealersi doznają porażki.

Zebrawszy się z kolegami z drużyny na brudnym skrawku boiska za bazą-metą, Kirby obserwował, jak ustawieni w polu gracze Slammers zbliżają się tak bardzo, że mogliby już do­strzec pot błyszczący nad górną wargą Lanninga. Mimo że nikt z nich nie zaryzykowałby podważenia jego reputacji zawodo­wej, sposób, w jaki Lanning posługiwał się kijem, wzbudzał na boisku bardzo różne reakcje.

- Może nie ugnie się pod presją i odbije daleko - powiedział Burkę.

- Nie byłbym takim optymistą - odparł Kirby.

Kirby złapał kilka nasionek dmuchawca, które przelatywa­ły obok niego w rozproszonym świetle wczesnej jesieni. Pomy­ślał, że dawniej nie było mowy, by ktokolwiek mógł ujrzeć dmuchawce w Nowym Jorku później niż w połowie sierpnia. Jednak w ciągu minionego dziesięciolecia lato w mieście zde­cydowanie się wydłużyło i stało się cieplejsze, dlatego też je­sień zaczynała być raczej terminem z kalendarza niż rzeczy­wistą porą roku. W ubiegłym roku drzewa olśniewały miesz­kańców soczystą zielenią dopóty, dopóki styczniowe mrozy nie pozrywały w końcu liści z gałęzi. Ciężkie i przemarznięte, ude­rzały w chodniki i roztrzaskiwały się na dziesiątki kawałków niczym delikatna glazura.

Uznawszy, że milczenie między nimi trwa już wystarczająco długo, Kirby popatrzył na Burke'a i trącił go konfidencjonal­nie w bok, by odciągnąć od reszty zespołu.

- Ed, chciałbym cię prosić o przysługę - powiedział.

- Niech zgadnę. Chcesz, żebym zlikwidował naszego dro­giego pałkarza Lanninga, nim zdąży całkowicie pogrążyć nas w czarnej rozpaczy.

Kirby otworzył dłoń i wypuścił nasiona dmuchawca.

- Nie. Właściwie chciałbym, żebyś powiedział mi, kto stoi za atakiem na UpLink. Chcę poznać nazwisko człowieka, któ­ry rządzi na tej szachownicy.

Burke spojrzał na niego z zaciekawieniem.

- Dlaczego sądzisz, że dysponuję taką informacją?

Kirby po prostu wzruszył ramionami. Burkę zaczął kreślić czubkiem buta kółka w piasku. Na boisku Lanning machnął nisko kijem i poprawił chwyt.

- Jeśli to ode mnie usłyszysz, będziesz miał u mnie wielki dług wdzięczności.

Kirby pokiwał głową i czekał bez słowa.

- W Danvers w Massachusetts jest pewna firma, Safetech. Projektują tam i wytwarzają różne płyty z polimerów, które zastępują szkło. Zabezpieczenia na mównice, okna, które chro­nią przed huraganem, szyby kuloodporne i tym podobne. Mają ogromny wachlarz klientów, od dbających o swoje bezpieczeń­stwo bogaczy poczynając, na Departamencie Stanu i DEA koń­cząc. Saftech to korporacja, która rzeczywiście dokonuje wielu zakupów... za pośrednictwem mnóstwa swoich odgałęzień.

- Człowiek - odezwał się Kirby. - Chcę znać nazwisko.

- Zamierzam do tego dojść - uspokoił go Burkę. Popatrzył pod nogi, ciągle rysując kółka w piasku. - Pokazowymi figura­mi w Safetech są dwaj absolwenci MIT, którzy wnieśli do fir­my techniczne know-how i nic poza tym. Kiedy wpadli na po­mysł założenia własnego biznesu, poszli z tym do kogoś, kto w zamian za ciche partnerstwo zaoferował im nie oprocento­waną pożyczkę. Miała równowartość pięćdziesięciu jeden pro­cent udziałów.

- To nie jest żadna nadzwyczajna umowa, jeśli ma się do czynienia z kimś, ktoś ma wielkie plany, ale żadnego kapitału - zauważył Kirby.

Burkę wzruszył ramionami.

- Ważne jest jednak to, że ci dwaj miłośnicy burzy mózgów zaakceptowali warunki.

- A nazwisko tej hojnej osoby brzmi...? Burkę popatrzył na swojego rozmówcę.

- Marcus “Skarbonka” Caine - powiedział. - Oponent nu­mer jeden twojego Gordiana.

Kirby wziął głęboki wdech, odetchnął, a następnie spojrzał na płytę akurat w momencie, w którym kij Dale'a Lanninga mijał się chyba o milę z piłką.

Burke schylił się, by podnieść ich rękawice z murawy, i po­dał jedną parę Kirby'emu.

- To wszystko, ludziska - powiedział, marszcząc brwi. - Czas, byśmy pozwolili prokuratorom zdobyć więcej punktów. Mówię ci, to będzie cholerny koszmar.

Wydawało się, że Kirby spogląda poza boisko na coś, czego Burkę nie mógł widzieć.

- Już jest - rzucił, wkładając rękawice. - Z całą pewnością już jest.

11

POŁUDNIOWY KALIMANTAN, INDONEZJA

22 WRZEŚNIA 2000


Mimo że było zaledwie kilka minut po ósmej rano, Zhiu Sheng obserwował, jak z każdą chwilą dramatycznie maleje ruch na pływającym rynku. Motorowa łódka wiozła go w kie­runku cieśniny, tam gdzie droga wodna zwężała się, a zamiesz­kiwane przez zubożałą ludność drewniane domy na palach tło­czyły się jeden przy drugim po obu brzegach. Większość sprze­dawców i ich klientów pojawiła się o świcie, pragnąc załatwić wszystkie swoje sprawy, nim lejący się z nieba żar i ogromna wilgotność powietrza staną się nie do zniesienia. Ci pierwsi rozkładali swoje towary na niewielkich łodziach albo zbitych z okrąglaków tratwach, drudzy natomiast krążyli między nimi, przepychając żerdziami niewielkie czółna, lub przypły­wali na klotok - takiej jak ta, którą wynajął Zhiu Sheng. W kanałach, które otaczały przedmieścia Banjarmasin niczym macki jakiejś ociężałej ośmiornicy, łodzie motorowe zostawia­ły za sobą długie kilwatery.

Zhiu widział niewielkie łodzie załadowane bananami, melo­nami i innymi owocami, zielonymi warzywami, węgorzami, langustami, a nawet żabami. Część tych produktów przygoto­wano już do spożycia. Chociaż rozglądał się uważnie, nie mógł dostrzec ani jednego sprzedawcy kurczaków, choć właśnie ten rodzaj mięsa stanowił dotychczas największe źródło protein dla mieszkańców Indonezji. Teraz, niestety, drób był importo­wanym przysmakiem i podawano go przede wszystkim cudzo­ziemcom w drogich restauracjach w Dżakarcie. Wzrost cen żywności przy jednoczesnej dewaluacji indonezyjskiej rupii zrujnowały rodzimy przemysł drobiarski w czasie, gdy “azja­tycki cud” stracił już swój blask. W rezultacie wielu krajowych producentów zlikwidowało swoje fermy. Amerykańscy farmerzy wykorzystali brak tego towaru i błyskawicznie opanowali cały właściwie indonezyjski rynek, w czym - co zakrawało na ironię - pomogła im chciwość producentów żywności z Chin i Malezji, którzy nie obniżyli cen ani nie zgodzili się na przy­znanie Indonezji żadnych kredytów.

Zhiu rozumiał prawa rządzące popytem i podażą, jednak świadomość fatalnej sytuacji Indonezyjczyków działała na nie­go przygnębiająco.

Płynął w milczeniu, przyglądając się z fascynacją jednost­kom lawirującym po kanale. Oprócz tych, które należały do handlarzy, widział też łodzie pocztowe, tramwaje wodne oraz podobne do rur, przewożące ryż barki żaglowe, które sunęły powoli ku basenom portowym w centrum miasta. Cała ta sce­neria przypomniała mu jego ostatnią wizytę w tej prowincji, przed niemal trzydziestoma laty, kiedy Indonezyjska Partia Narodowa Sukarno była u szczytu potęgi i próbowała stwo­rzyć jednolity komunistyczny front z Pekinem. Wówczas Zhiu przybył do Kalimantanu jako oficjalny wysłannik Zhou Enlaia, by współuczestniczyć w tworzeniu struktur nowego pań­stwa, co było prostym zadaniem dla kogoś, w czyich żyłach wciąż jeszcze wartko płynęła rewolucyjna krew.

Z perspektywy wieku i zgromadzonych doświadczeń Zhiu uważał jednak, że tym razem jego zadanie jest znacznie bar­dziej skomplikowane.

Akceptował przemiany dokonujące się we współczesnym świecie i rzadko wracał wspomnieniami do początków swojej kariery, ale ponowna wizyta w Indonezji po tak wielu latach wprawiła go w refleksyjny nastrój. Z jakimż zacięciem walczył Sukarno, by wykorzenić w swoim kraju wpływy intelektual­nej i kulturalnej zgnilizny Zachodu, i jak boleśnie musiał od­czuć swoją porażkę. Jej elementy docierały dosłownie wszędzie, nawet tutaj. Zaledwie przed chwilą grupa białych turystów przemknęła obok niego w wynajętych szybkich motorówkach. Ich okrągłe oczy, czerwone, spalone słońcem policzki i głośne, podekscytowane głosy sprawiły, że Zhiu przyszły na myśl ha­łaśliwe makaki. Poskromił jednak irytację, gdyż -jak zawsze zresztą - wolał spoglądać na jaśniejszą stronę każdego zjawi­ska. Przynajmniej mgiełka wody wzburzonej przez silniki motorówek rozpędziła chmury moskitów i wespół z bryzą nad­ciągającą znad Barito zapewniła mu ożywczy chłód.

- Pelan-pelan, sayal - zawołał do swojego przewodnika w bahasa z mandaryńskim akcentem. Wyciągnął rękę w kie­runku kobiety, która sprzedawała ciastka ryżowe wprost z łód­ki, wysuniętej nieco przed inne krypy.

-Ya.

Właściciel łodzi wyłączył silnik, odpychając się wiosłem, podpłynął do rozpadającej się łodzi handlarki i sięgnął za sie­bie na dno klotok po ostro zakończony bambusowy kij. Wyciąg­nąwszy go w kierunku kobiety, nabił na szpikulec jedno z ciastek i podał Zhiu Shengowi do spróbowania.

Ten ugryzł kawałek, przełknął, po czym cisnął na dno łodzi handlarki miedzianą monetę.

- Terima kasi banyak - powiedziała, uśmiechając się z wdzięcz­nością.

Zhiu rozkazał przewodnikowi, by ruszył w dalszą drogę, a sam rozparł się wygodnie i rozkoszował lekkim śniadaniem.

Kilka minut później łódź skręciła i pomknęła w kierunku jednego ze stojących nad kanałem drewnianych domów i spich­rza z ryżem, a przewodnik poinformował swojego pasażera, że dotarli do celu podróży. Zhiu nie wysilił się, by powiedzieć mu, że zdążył się już tego domyślić. Im bardziej oddalali się od wodnego rynku, tym więcej czuł na sobie oczu, obserwujących go zza zatrzaśniętych żaluzji, i tym więcej zauważał srogich młodych mężczyzn, którzy stali na chodnikach łączących wa­lące się budynki i śledzili jego ruchy, rzucając szybkie, ukrad­kowe spojrzenia.

Khao Luan zachowywał się wobec ludzi z tej okolicy niczym feudalny władca. Dawał im akurat tyle, by zapewnić sobie ich lojalność, nigdy jednak wystarczająco wiele, by mogli się od niego uniezależnić.

Przewodnik raz jeszcze wyłączył silnik i pracując wiosłem, podpłynął do drabiny opuszczonej w zamuloną wodę wprost z głównych drzwi drewnianego budynku. Na jej szczeblach sie­działo troje nastolatków: dwóch chłopaków w wypłowiałych drelichowych szortach i bawełnianych T-shirtach oraz dziew­czyna, ubrana w podobne spodenki i koszulkę z jakiegoś przezroczystego materiału, którą na dodatek zawiązała tuż pod piersiami, by wyeksponować swój płaski brzuch. Wprost bił od niej afektowany erotyzm, co natychmiast zasmuciło Zhiu i napełniło go niesmakiem. Chłopcy - gdy tak siedzieli zgar­bieni, z papierosami bez filtra w ustach, słuchając z odbiorni­ka tranzystorowego niemożliwie głośnego amerykańskiego rocka - także zdawali się grać role, które nie całkiem pojmo­wali.

Ostre słońce sprawiało, że wszyscy byli ociężali. Wpatrywa­li się prosto w wodę, jak gdyby mogli wypatrzyć cokolwiek innego niż bezcelowe falowanie trzcin i osadów pod jej mętną powierzchnią.

Azjatycki cud, pomyślał ze złością Zhiu Sheng.

Zobaczył jednak, że w chwili, gdy przewodnik zacumował łódkę przy drabinie, cała trójka podniosła na niego wzrok. Wszyscy mieli zniszczoną cerę, sprawiali wrażenie brudnych i niedożywionych. Ich miny były znudzone, beznamiętne i jed­nakowo ponure.

Zhiu zaczekał, aż łódź uderzy o pomost osadzony na czte­rech wbitych w dno bambusowych palach, po czym zapłacił przewodnikowi, zarzucił torbę na ramię i wstał, żeby wspiąć się na brzeg. Nastolatki obserwowały go jeszcze przez kilka sekund. Po chwili wyższy z chłopców podniósł się, by zastąpić mu drogę. Skrzyżował ręce na wyprężonej piersi, robiąc to, czego wymagał od niego sztuczny kodeks twardzieli. Cóż, po­myślał Zhiu, prawdopodobnie zginie w jakiejś burdzie ulicz­nej, nim dożyje dwudziestu lat.

Dokończył ciastko ryżowe, a następnie potarł o siebie koń­cówki palców, by zetrzeć z nich tłuste okruszki.

- Saya mahu laki bilik - powiedział, stojąc na dziobie łodzi. - Przybyłem tutaj, by zobaczyć się z mężczyzną, który mieszka w tym domu.

Chłopak zmierzył go z góry wzrokiem, pozwalając, by pa­pieros zwisał mu z warg w sposób podpatrzony w amerykań­skich filmach gangsterskich. Jego dym miał ostry, słodkawy zapach goździków.

- Jak się nazywasz? - zapytał.

Zhiu nie był w nastroju do takich rozmów.

- Wejdź do domu i powiedz, że jego przyjaciel z północy wła­śnie przybył.

- Pytałem...

- Berhenti! - Zhiu nastraszył go ruchem ręki. - Przestań marnować mój czas i zrób, co każę.

Chłopak patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym od­wrócił się i z wyraźnym ociąganiem wspiął do drzwi, pragnąc zachować wobec swoich kompanów przynajmniej resztki twa­rzy.

Nie będę go popędzał, niech ma z życia przynajmniej tyle. Może już nigdy nie mieć niczego więcej, pomyślał Zhiu.

Chłopak zapukał - dwa uderzenia w dużych odstępach cza­su, pauza, po czym trzy szybkie stuknięcia - odczekał kilka sekund i dopiero wtedy uchylił drzwi. Wsunął głowę do środ­ka, powiedział coś i znów poczekał. Dopiero po dłuższej chwili do uszu Zhiu dotarła rzucona męskim głosem odpowiedź. Mimo że nie rozumiał poszczególnych słów, ton tego mężczy­zny był bez wątpienia ostry i karcący. Nastolatek odwrócił się i przegonił swoich towarzyszy, którzy zeskoczyli z drabiny i pobiegli natychmiast wzdłuż brzegu.

- Ma'afsaya - powiedział, oddając mu pełen skruchy ukłon. -Nie zamierzałem pana obrazić...

- Nic się nie stało.

Wyczerpawszy pokłady swojej cierpliwości, Zhiu odepchnął go barkiem i zaczął wchodzić po rozchybotanej drabinie, spo­dziewając się, że jeszcze bardziej wypaczy się pod jego stopami.

W drzwiach natknął się na dwóch wychudzonych wyspiarzy o brązowej skórze, z wytatuowanymi na rękach falującymi ostrzami krisów. Czyż nie mówiono, że taki sztylet dopada swe ofiary jedynie wtedy, gdy wynurza się z mroków? Być może to prawda, pomyślał. Odkładając jednak na bok starożytne mity, był przekonany, że zwisające z ramion mężczyzn karabiny pół­automatyczne mogą się okazać znacznie bardziej śmiercionoś­nym narzędziem.

- Selamat datang - rzucił jeden z nich i skłonił z szacun­kiem głowę. - Witamy.

Zhiu również skinął głową i wszedł do środka.

Wnętrze domu miało kształt dużego prostokąta. Ściany i podłogę pokrywały nagie płyty sklejki, a wysoki, spiczasty dach podparty był kilkoma ukośnymi belkami. W połowie dłu­gości ściany po prawej znajdowały się zamknięte drzwi, przed którymi stał na straży trzeci wyspiarz. Wysoki i wyprostowa­ny, miał ostre rysy i długie, czarne włosy. Pod rozpiętą, pozba­wioną rękawów kurtką z drelichu widać było obnażoną klatkę piersiową. Wydatne mięśnie jego piersi i ramion niemal w ca­łości pokryte były tatuażami. Oprócz karabinu nosił też szty­let - bez wątpienia kris - wsunięty do ozdobionej w wyszuka­ny sposób pochwy zawieszonej przy pasku.

Zhiu spojrzał na środek pomieszczenia, gdzie przy długim stole z surowych desek zasiadali mężczyźni, z którymi miał się tu dzisiaj spotkać: generał Kersik Imman, Nga Canbera oraz handlarz narkotyków Khao Luan.

Zerknąwszy na chwilę w bok w trakcie rozmowy, Kersik pierwszy zauważył jego obecność.

- Zhiu Sheng, doskonale wyglądasz - powiedział, pochyla­jąc głowę. - Jak minęła podróż?

- Było gorąco i nudno, ale mam nadzieję, że nie zmarnowa­łem czasu - odpowiedział.

Na szczupłej, pomarszczonej twarzy Kersika pojawił się uśmiech. Chociaż jego oczy, kryjące się pod krzaczastymi brwiami, spoglądały równie zdecydowanie i przenikliwie jak zawsze, w ciągu ostatnich miesięcy bardzo się postarzał. Te­raz, w cywilnym ubraniu, sprawiał wrażenie dobrego wujaszka, które skrywało jego prawdziwą naturę.

Zhiu pomyślał, że w przeciwieństwie do niego Canbera wy­glądał na niewiele starszego od dzieciaków na zewnątrz i -zdawało się - tak jak oni przygotowywał się do roli, jaką miał odegrać. Był politycznym wywrotowcem, nadzieją ubogich. Delikatne rysy twarzy i wyniosłe zachowanie nie pozostawia­ły jednak złudzeń, że nadzieja ta jest płonna. Tego samego dowodziła też jego pozycja społeczna. Jako najstarszy syn dia­mentowego barona Nga przyszedł na świat w nieprawdopo­dobnym dobrobycie, a teraz sprawował kontrolę nad najwięk­szym bankiem w Banjarmasin, potwierdzając jedynie ogrom­ną i wciąż zwiększającą się potęgę finansową swojej rodziny. Nie wiedział wiele o walce klas, a jeszcze mniej o ubóstwie materialnym i nędzy, podobnie zresztą jak o wykorzystujących swoje stanowiska urzędnikach z wyższych sfer, z którymi w se­krecie współpracował... i którym pomagał budować ich narodo­wy ruch reform. Był narcystycznym dyletantem, którego inte­resowało jedynie hołdowanie własnej próżności, gdyby więc kon­sekwencje jego czynów zaczęły go przerastać, zgodziłby się chętnie na wszystko, byle tylko utrzymać swoje przywileje.

- Sawasdee. Mój dom nie jest może tak pięknie urządzony jak rezydencja Kersika, ale jako skromny emigrant i człowiek bez koneksji nie mogę zbudować sobie tutaj nic lepszego - po­wiedział Khao Luan.

Siedzący u szczytu stołu mężczyzna uniósł dłonie w trady­cyjnym tajskim pozdrowieniu. Jego palce były złączone niczym do modlitwy, a ich końce dotykały niemal nosa, co wskazywało na zażyłość z przybyszem. Zhiu zauważył, że podczas poprzed­nich spotkań trzymał dłonie niżej i bliżej klatki piersiowej - było to wai, tradycyjne powitanie obcych.

Doniosłość tego gestu nie umknęła uwagi przybysza i wy­raźnie go zaskoczyła. Czyż w końcu bowiem człowieka nie osą­dza się w dużej części po jego przyjaciołach? Bez wahania od­powiedział jednak Khao Luanowi w ten sam sposób. Czas obaw i uprzedzeń dawno już minął. Tajlandczyk był może bez­względny i skorumpowany, warto jednak było utrzymywać z nim jak najlepsze kontakty.

- Proszę, czuj się u mnie jak w domu - powiedział Luan, wskazując Zhiu krzesło po swojej prawej ręce.

Ten podszedł do stołu i obrzucił gospodarza uważnym spoj­rzeniem. Pulchny i łysiejący Luan miał gładkie, wysokie czo­ło, wygięte w łuk usta, delikatny wąsik i zarost tylko na pod­bródku. Jego policzki były perfekcyjnie wygolone, pod skórą zaś znajdowało się niewiele tłuszczu. Siedział na odsuniętym od stołu krześle, a batikowa koszula z krótkimi rękawami zakrywała saszetkę przymocowaną do paska, który z trudem opinał pokaźny brzuch. Pod rozpiętym kołnierzykiem widać było gruby srebrny łańcuch. Na klatce piersiowej i pod pacha­mi handlarza rysowały się ciemne plamy potu.

- Ten Amerykanin - powiedział Zhiu, opadając na krzesło. - Gdzie on jest?

Luan skinął głową w kierunku drzwi w ścianie po prawej.

- Mój przyjaciel Xiang i jego wilki morskie dobrze go pilnują.

- Powiedział wam coś?

Zapytany milczał przez chwilę, nim odpowiedział.

- Hmm, dzisiaj rano nie był w stanie z nikim rozmawiać, spodziewam się jednak, że wkrótce się to zmieni. Może wtedy dowiemy się wszystkiego, na czym nam zależy.

Zhiu rzucił generałowi Kersikowi zdumione spojrzenie.

- Złapaliście go, zdaje się, jakieś cztery dni temu, prawda? Kersik kilkakrotnie skinął powoli głową.

- To twarda sztuka - powiedział.

- Nie ma jednak powodu do obaw. Już wkrótce wydostanie­my z niego wszystko, co chcemy - stwierdził Luan i uśmiech­nął się nieznacznie. - Biała dama ma swoje sposoby.

Zhiu ze zdziwieniem uniósł brwi.

- Heroina?

- Nie rozstaje się z nią, odkąd wczoraj zapoznaliśmy ich ze sobą. Ona skłoni go do mówienia - oznajmił Luan.

- To barbarzyństwo.

- To konieczność. I najlepsze rozwiązanie - odezwał się ge­nerał.

- Już niedługo takie samo zdanie będzie miał na ten temat również nasz więzień - stwierdził Luan.

Umilkli. Zhiu zorientował się, że wpatruje się w potężnego pirata. Wydawało się, że mężczyzna istnieje w jakiś sposób we własnej przestrzeni, nietykalny i niebezpieczny, a jego zimne, bezduszne oczy przypominały ślepia mezozoicznych stworów, gotowych w każdej chwili do ataku.

- Moim zdaniem, najbardziej powinniśmy się martwić ko­bietą - powiedział Nga.

Gość skierował na niego wzrok.

- Zdaje się, że nazywa się Chu? - zapytał.

- Kirsten Chu. Zniknęła nam z oczu, a nie mamy pojęcia, czego dowiedziała się o naszych związkach z Monolith i jakimi dowodami dysponuje. Przez jej wydział w firmie przechodziło mnóstwo informacji na ten temat.

- Zakładam, że nasi ludzie szukają jej w Singapurze... - I w każdym innym miejscu - powiedział Luan.

- W każdym razie - odezwał się Nga - odczujemy to na włas­nej skórze, jeśli Amerykanie dowiedzą się o...

- Próbowałem uzmysłowić Nga, że za bardzo wybiega my­ślami w przyszłość - przerwał mu Kersik. - Pozostańmy na razie przy tym, co wiemy. To może być równie dobrze przypa­dek szpiegostwa przemysłowego, który nie ma z nami nic wspólnego.

- A jednak ta kobieta, nie ruszając się od swojego kompute­ra w biurze, wielokrotnie włamała się do najistotniejszych i najgroźniejszych dla nas finansowych baz danych Monolith. Dziesiątki razy kontaktowała się z naziemną stacją łączności satelitarnej UpLink w Johor... Zresztą rozmów tych mogło być o wiele więcej. Nie możemy tego ustalić, bo korzystali z bez­piecznej linii.

- Musisz być uważniejszym słuchaczem - rzucił Kersik. - Bez rad Amerykanina ta kobieta najprawdopodobniej nie bę­dzie nawet wiedziała, do kogo się zwrócić ani co zrobić z doku­mentacją, która być może jest w jej rękach. Prawdopodobnie niedługo sama wypłynie na powierzchnię. A jeśli nie, to i tak w końcu ją znajdziemy. - Powolnym ruchem ręki wskazał Zhiu Shenga. - Odłóżmy na bok spekulacje i porozmawiajmy o tym, co sprowadziło tutaj naszego towarzysza.

Zhiu skinął nieznacznie głową. Mimo spokojnego tonu gło­su Kersik patrzył na niego zimno i przenikliwie.

- Przywożę dobre wieści. Ci, których reprezentuję, gotowi są dostarczyć taki sprzęt i amunicję, jakie tylko będą wam potrzebne. Większy problem będzie jedynie z szybkimi łodzia­mi, ale postaramy się i o nie - powiedział.

- A jednostki desantowe?

- Będziecie musieli się zadowolić kilkoma mniej, niż chcieli­ście.

- Ile otrzymamy?

- Trzy, może cztery.

Kersik kilkakrotnie przesunął palcem po grzbiecie nosa.

- Czy karabiny, które otrzymamy, nie były używane? Zhiu wiedział, że Kersikowi chodzi o zintegrowane z bronią tłumiki, które szybko się zużywały.

- Otrzymacie fabrycznie nowe egzemplarze typ 85.

Generał wciąż był jakby zamyślony.

- Musimy mieć gwarancję, że dostawa nadejdzie na czas, a uzbrojenie będzie sprawne. Jak widzisz, nie mamy tutaj zbyt wielu możliwości...

- Każdy termin, który uzgodnimy, zostanie dotrzymany -zapewnił go Zhiu. - Masz na to moje słowo.

Kersik westchnął głęboko.

- Martwi mnie to, że mniejsza liczba okrętów osłabi siłę naszego desantu. To oznacza konieczność zmiany całego pla­nu operacyjnego.

- Być może jednak nie tak drastycznie, jak sądzisz. Te okrę­ty są doskonale uzbrojone. Poza tym część ich zadań mogą przejąć wyremontowane i dodatkowo wyposażone amfibie. Nie sądzę, by siła naszego rażenia zmniejszyła się z powodu braku kilku okrętów desantowych. Gdybyś chciał przedyskutować szczegóły zmian w amfibiach...

- Później - zdecydował żołnierz. Nie przestawał się wpatry­wać w twarz Zhiu. - Twój rząd... Jakie jest stanowisko twoje­go rządu wobec naszych zamiarów? - spytał.

- Oficjalnie nic na ten temat nie wiadomo.

- A nieoficjalnie?

- Mogę ci powiedzieć, że na żadnym szczeblu władzy nie napotkacie z naszej strony przeciwdziałania - odparł, staran­nie dobierając słowa.

Kersik z zadowoleniem pokiwał głową.

- Tak. To przynajmniej jest dobra wiadomość - przyznał. Sheng przebiegł spojrzeniem po zgromadzonych.

- Mam zatem nadzieję, że nikt z panów nie będzie się sprze­ciwiał warunkom płatności - powiedział.

Luan wydął wargi, reagując z ostrożnością, jakiej Zhiu się po nim spodziewał. -Które brzmią...

- Jestem zmuszony zażądać całej sumy z góry.

- Co takiego?! - zareagował gwałtownie Nga, rzucając przy­byszowi wściekłe spojrzenie. - Chyba nie mówisz poważnie!

Ten nie dał się ponieść emocjom.

- Prosimy o potężną dostawę, dając przy tym zaopatrze­niowcom bardzo mało czasu - powiedział sucho. - Przygotowanie takiej dostawy powoduje, że i oni ponoszą koszty nie­mal natychmiast po przyjęciu zamówienia. Zrozumiałe jest, że w zamian za ryzyko, jakie ponoszą, żądają natychmiastowego dostarczenia twardej waluty.

- A co z naszym ryzykiem? - zapytał Nga nieprzyjemnym głosem. - Zrobiłem wiele dla ciebie i dla Zhongnanhai, któ­rych reprezentujesz. Jeśli sprawy pójdą źle, międzynarodo­wa pozycja mojego banku może zostać nieodwracalnie znisz­czona.

- Rozumiem to doskonale. Ale w zaistniałej sytuacji moi dostawcy nie zechcą, niestety, kredytować części kosztów ani nie pójdą na żadne inne ustępstwa.

Tamten obruszył się.

- Wybacz, Zhiu, ale to brzmi dla mnie jak opowiastki, któ­rymi częstuje się Organizację Wyzwolenia Palestyny. Jak mo­żesz oczekiwać z naszej strony, że...

- Dosyć! - przerwał mu Kersik. - Rozumiem twoje rozgory­czenie, Nga. Zdaje się jednak, że nie mamy wyboru, a poza tym sam musisz przyznać, że nasze potrzeby są raczej trochę nietypowe. - Spojrzał na Luana. - Co o tym sądzisz?

Tajlandczyk przez chwilę wahał się, po czym nagle wzru­szył masywnymi ramionami.

- Tak jak jestem przywiązany do swoich pieniędzy, tak też nigdy nie żałuję raz poniesionych kosztów. Poza tym, jeśli już podjąłem decyzję o pożegnaniu się z jakąś kwotą, nie zależy mi, czy pożegnanie to nastąpi trochę wcześniej, czy trochę póź­niej. Proponuję więc, żebyśmy nie roztrząsali już tego, czego nie możemy zmienić, a przystąpili do ważniejszych spraw, przede wszystkim do planowania. Tak skoncentrowaliśmy się na Sandakanie i na tym, co nastąpi później, że żaden z nas nie powiedział słowa o miejscach przechowywania danych w Sta­nach Zjednoczonych. A przecież to one stanowią klucz do na­szego sukcesu i są przynajmniej tak dobrze strzeżone jak...

W tej chwili - zaskakując obradujących - otworzyły się drzwi prowadzące do spichrza. Zaraz jednak skupili uwagę na Kiangu, ponieważ to jeden z jego piratów pojawił się w progu. Powiedział coś do niego chrapliwym szeptem, po czym natych­miast wycofał się, zostawiając nie domknięte drzwi.

Xiang z miejsca ruszył za nim. Po drodze odwrócił się jesz­cze i popatrzył prosto na Tajlandczyka.

- Amerykanin otworzył oczy - oznajmił. W pomieszczeniu zapadła cisza.

Luan popatrzył po zgromadzonych, uśmiechając się nie­znacznie.

- Wybaczcie mi, bracia - powiedział, podnosząc się z krze­sła. - Muszę iść do pracy.

Podążył za Xiangiem do spichrza. Zniknął za progiem, a pchnięte mocno drzwi zamknęły się za nim z głośnym trzas­kiem.

12

POŁUDNIOWY KALIMANTAN, INDONEZJA

22 WRZEŚNIA 2000


Kiedy Blackburn odzyskał świadomość, był zdezorientowa­ny, skąpany w pocie i przed oczami latały mu mroczki. Miał ociężałe, spuchnięte powieki, a ciało piekło go i bolało w dzie­siątkach miejsc. “Gdzie jestem?” - to pierwsze pytanie, które przyszło mu do głowy. Dlaczego nie mogę poruszać rękami? - zastanawiał się.

Po chwili zdał sobie sprawę, że siedzi na krześle... że opadł na twarde krzesło z prostym oparciem... Szarpnął się, żeby wstać. Zbyt szybko. Poczuł zawroty głowy i natychmiast skur­czył się mu żołądek. Próbował powstrzymać nudności, ale smak wymiocin coraz bardziej wypełniał mu gardło. Walczył ze sobą jeszcze przez kilka sekund, aż w końcu atak zaczął ustępować.

Zacisnął pulsujące powieki i raz za razem wciągał głęboko powietrze.

No, już dobrze. W porządku. Spróbuj jeszcze raz. Tylko wol­niej... - pomyślał.

Kilkakrotnie zakręcił głową, żeby rozluźnić napięte mięśnie szyi, po czym uniósł ją bardzo powoli o cal czy dwa i znów otworzył oczy.

Lepiej.

Mrugając szybko, przyjrzał się sobie.

Jego koszula była zakrwawiona i rozdarta. Czyżby został postrzelony? Nie, raczej nie. Fatalnie upadł na klatce schodo­wej w hotelu. A potem ten żelazny pazur, czy cokolwiek to było, zatopił się w jego ramieniu. Próbował go wyrwać i wtedy ktoś lub coś go uderzyło. A jeszcze później...?

Co się stało później?

Max raz jeszcze głęboko odetchnął. No dalej, co się stało? Nie pamiętał niczego oprócz kilku krótkich, ulotnych przebły­sków i pomyślał, że na skutek uderzenia w głowę albo upadku ze schodów musiał doznać wstrząśnienia mózgu. Długie okre­sy utraty przytomności przeplatały się z chwilami, kiedy to na poły odzyskiwał świadomość i chaotycznie docierały do niego strzępy rzeczywistości.

Leżał w ciężarówce... w ciężarówce dostawczej zaparkowa­nej na tyłach hotelu. To właśnie tam, w bagażowej części wozu, po raz pierwszy skuto go kajdankami. A potem rzucono obok jakiegoś ciała. Prawdopodobnie były to zwłoki prawdziwego kierowcy. Z mężczyzny zdarto służbowy uniform i zostawiono w kałuży krwi i gęstych wydzielin wypływających z jego ucha. Max pamiętał, że leżał tam obok nagiego trupa, na przesiąk­niętych zakrzepniętą krwią prześcieradłach... i to było wszyst­ko. Nie miał pojęcia, jak długo trzymano go w ciężarówce ani dokąd zabrano go później. Niemal zupełnie stracił poczucie czasu. Jak przez mgłę przypominał sobie, że wyciągnięto go z samochodu, przeniesiono niedaleko i w końcu rzucono pleca­mi na podłogę.

Później przez długi czas nic się nie działo. Znajdował się w niewielkim, zamkniętym pomieszczeniu i resztką świado­mości odnotowywał monotonne kołysanie oraz następujące po sobie zapadanie się i wznoszenie. A potem owiał go silny, orzeź­wiający wiatr. Słona bryza. Nagle zdał sobie sprawę, że jest na pokładzie jakiegoś jachtu, że przewożą go dokądś jachtem...

Ponownie stracił przytomność i po jakimś czasie obudził się w jeszcze innym miejscu. Czy jechał kolejną ciężarówką? Czy płynął następnym jachtem? Nie było dobrze - tej części nie­mal zupełnie nie pamiętał. Nie pamiętał nic oprócz tego, że w pewnej chwili przeniesiono go do miejsca, w którym - jak przypuszczał - przebywał obecnie. Przypominający spichrz bu­dynek z dachem z liści palmowych był przestronny, mroczny i okropnie duszny. Umieszczone pod ścianą schody prowadziły na strych. Blackburn siedział na krześle z rękoma przykuty­mi do poręczy standardowymi policyjnymi kajdankami.

A przecież pilnujący go ludzie z pewnością nie byli policjan­tami. Rozpoznał kilku członków grupy, która zaatakowała go przed hotelem, w tym również olbrzyma, którego po raz pierw­szy zobaczył w ciężarówce i który wyrósł mu za plecami, otwo­rzywszy drzwi dla personelu hotelowego.

Powoli przychodził do siebie. Z każdym powrotem świado­mości przypominał sobie coraz więcej. Skrawki wspomnień układały się powoli w logiczną całość i wkrótce potrafił już precyzyjnie określić swoje trudne położenie.

Tutaj, w tym spichrzu, odbywało się przesłuchanie. Pytania zadawał przede wszystkim ten, który wyglądał na przywódcę bandytów - miał na imię Lun. Pytał go i bił mocno, jeśli Blackburn odmawiał odpowiedzi. Ale to wcale nie było najgorsze. Przynajmniej na razie. Max niejedno już w życiu przeszedł i był pewien, że wytrzyma to jeszcze przez jakiś czas.

O cholera! Przecież te pieprzone bydlaki już do tego doszły! -pomyślał.

Nagle zjeżyły mu się włoski na karku - przypomniał sobie o igle. Jak mógł o niej zapomnieć choćby na sekundę?

Może właśnie dlatego, pomyślał, stracił na chwilę poczucie rzeczywistości? Może podświadomie pragnął zapomnieć o tym, co i tak było nieuniknione? Może chciał oszczędzić sobie my­ślenia o igle i strzykawce...

Pierwszy zastrzyk był najgorszy. Przytrzymali go, urwali rękaw koszuli i wbili igłę w zgięcie łokcia. Ponieważ bronił się ze wszystkich sił, mężczyzna, który trzymał strzykawkę, dopiero po kilku próbach wkłuł się w żyłę. W końcu jednak dopiął swego: wbił igłę płasko pod skórę, skierował ją w dół, wciągnął trochę krwi, by upewnić się, że trafił w naczynie,

i pchnął tłoczek.

Blackburn jęknął cicho i opadł na krzesło. Głowa opadła mu do tyłu, a źrenice uciekły pod powieki. Poczuł gwałtowne mro­wienie w ręce, które szybko przemieszczało się w górę, zmie­rzając wprost do mózgu. A potem, zupełnie nagle, drżenie zmieniło się w fale paraliżującego ciepła, które dopóty przeta­czały się przez trzewia Maxa, dopóki jego ciało zupełnie nie zwiotczało. Jednak przerażające, naprawdę przerażające było dopiero to, że jakaś część jego osobowości z zadowoleniem po­witała ten stan. Blackburn tak wytrenował swoje ciało i umysł, by znosiły nawet najstraszliwszy ból, ale nie był przygotowa­ny na ulgę, jaką poczuł, gdy ten go opuścił...

Baifen, jak powiedział Luan.

W chińskim slangu: heroina.

Uwodzicielska dziwka - na nią właśnie liczyli jego oprawcy.

Wróciły wspomnienia. Max spojrzał na lewe przedramię i zobaczył czarne i niebieskie plamy w miejscu, w które wbijali mu igłę. Ile razy? Pięć, może sześć. Miał też krwawe pęcherze tam, gdzie igła ześliznęła się i część narkotyku dostała się między skórę a mięsień. Na początku ból promieniował od łok­ci ku barkom i szyi, stopniowo jednak Blackburn przyzwyczaił się do tego i mrowienie zaczynało powoli słabnąć.

Wciąż porządkował swoje wspomnienia, gdy usłyszał jakieś odgłosy z prawej. Podniósł głowę i zobaczył, że jeden ze straż­ników - w półmroku naliczył ich aż czterech - podszedł do drzwi w ścianie naprzeciwko, otworzył je i wymknął się, by z kimś porozmawiać... Bez wątpienia z wielkim facetem z cię­żarówki, który najwyraźniej był jego zwierzchnikiem. Mężczy­zna wszedł do spichrza, a zaraz za nim wsunął się Luan.

Znów się zacznie, pomyślał Max i spiął się w sobie.

Patrzył bez słowa, jak Luan podchodzi do znajdującego się jakieś sześć stóp dalej stołu, na którym porywacze trzymali heroinę, narzędzia, dzban z wodą i małą kuchenkę gazową do podgrzewania narkotyku. Po chwili zobaczył złowieszczy po­marańczowy płomień. Mężczyzna wysypał na łyżkę odrobinę narkotyku, dodał trochę wody i przytrzymał łyżkę nad palni­kiem.

Po mniej więcej minucie zanurzył w roztworze bawełniany wacik, pozwolił mu nasiąknąć płynem, wbił w niego igłę i za­czął nabierać narkotyk do strzykawki, filtrując go przez mate­riał.

- Przyjacielu, mimo wielkiej perswazji skrywasz przed nami swoje sekrety, ale prędzej czy później będziesz musiał zdra­dzić mi to, co chcę wiedzieć - oznajmił, zbliżając się do Blackburna ze strzykawką w dłoni. Mówił całkiem dobrze po an­gielsku, jednak bez wątpienia wymowa niektórych słów spra­wiała mu trudności.

Blackburn siedział i nie odzywał się.

- Nie uwłaczysz swojemu honorowi, przerywając milczenie -kontynuował Luan. Podszedł jeszcze bliżej. - Twoi pracodawcy i tak będą z ciebie zadowoleni. Normalny człowiek nie jest w stanie znieść więcej, niż ty wytrzymałeś bez słowa do tej pory.

Max milczał.

Bandyta potrząsnął głową. Sytuacja zmieniała się powoli w perwersyjną zabawę: pytania bez odpowiedzi, bicie, a gdy to zawodziło - szpryca. Po prostu badają, który ze sposobów jest skuteczniejszy, pomyślał Max. Doszli do wniosku, że tak czy inaczej musi się przecież poddać, nie wiedzieli tylko, co go zła­mie: ból czy pragnienie ulgi, jaką przynosiła heroina. Pieprze­ni dranie! Podawany dożylnie narkotyk błyskawicznie dociera do ośrodka przyjemności w mózgu. Zastrzyk trwa zaledwie chwilę, ale oczekiwanie na niego...

To było najgorsze. Bał się przyznać do tego przed sobą. Uświadomił to sobie i zamilkł.

Głód właśnie zaczynał go powoli rozpalać.

Luan zbliżył się o krok.

- Wiem już, kim jesteś i dla kogo pracujesz. Pozostaje jesz-cze tylko jedno pytanie. Za czym węszyłeś, Maksie Błackburn?

Cisza.

- Jedno jedyne pytanie. Powiedz mi, Blackburn. Maxowi przyszło do głowy, że chciałby się dowiedzieć od Luana tego samego... i że pytanie bandyty wskazuje wyraź­nie, iż Kirsten zdołała znaleźć się poza jego zasięgiem. Wy­starczająco długo miał do czynienia z największymi mętami tego świata, by wiedzieć, że potrafią racjonalizować nawet najbardziej okrutne ze swych czynów. Sytuacja, w której się znalazł - na jego nieszczęście - potwierdzała to aż nazbyt jed­noznacznie. Gdyby bandyci już dopadli kobietę, użyliby wszel­kich środków, by wyciągnąć z niej wszystko, co im było po­trzebne.

Nie, z całą pewnością nie wpadli na jej trop. Ta myśl dodała mu otuchy.

Bez słowa wpatrywał się w Luana.

Na twarzy Tajlandczyka pojawiło się współczucie.

- Właściwie nie powinno mi na tym zależeć, jednak chcę cię uczciwie ostrzec - powiedział. - Nawet jeśli w tej chwili nie pamiętasz, jak należy się posługiwać językiem, z całą pewno­ścią przypomnisz to sobie, nim stąd odejdę. Zrozumiałeś?

Blackburn nerwowo przełknął ślinę. Cóż, może jednak nie rozumiał, a przynajmniej nie wszystko. Ale miał okropne przeczucie, że wkrótce zrozumie. Wpatrywał się w olbrzymiego strażnika, kiedy ten odwrócił się, podszedł do stołu, pochylił się nad nim i wyciągnął zza paska sztylet. Przez chwilę stał przy palniku ze sztyletem w dłoni. Był to długi kris o sześciocalowym, sinusoidalnym ostrzu...

Coś nowego, coś innego, pomyślał Max.

Luan stał przed nim i taksował z zastanowieniem jego po­stać. Z twarzy pirata nie znikało fałszywe współczucie, które zupełnie nie pasowało do czającej się jego w oczach złości.

Po długiej chwili bandyta wydął usta i westchnął głęboko.

- Cóż, wygląda na to, że nie zamierzasz skorzystać z mojej rady - powiedział zrezygnowany.

Odwrócił się częściowo w stronę olbrzymiego strażnika i skinął głową.

Blackburn spojrzał w kierunku stołu, przy którym stał tam­ten, i żołądek podszedł mu do gardła.

Bandyta wsunął kris w płomień. Ostrze zaczęło się szybko rozgrzewać, rozświetlając półmrok panujący w spichrzu.

- Xiang - zwrócił się Tajlandczyk do strażnika. Wielkolud odwrócił się i zrobił kilka kroków w stronę Maxa.

Rozżarzone ostrze zdawało się pulsować w jego dłoni. Pod­opieczny Pete'a Nimeca dostrzegł kącikami oczu, że z półmro­ku wyłonili się nagle dwaj kolejni bandyci i ustawili po obu jego bokach. Niemal jednocześnie chwycili jego ramiona i przy­cisnęli do poręczy krzesła, unieruchamiając go całkowicie. Naprężył się, lecz ich ręce były równie nieustępliwe jak kaj­danki na jego nadgarstkach.

Blackburn zesztywniał, a serce zabiło mu tak gwałtownie, jakby chciało wyskoczyć z piersi.

Nie śpiesząc się, Xiang zawisł nad nim na moment niczym olbrzymia, oddychająca góra. Po kilku sekundach przyłożył kris do jego ramienia i przeciął skórę, mniej więcej cal nad przegubem. Ostrze sztyletu było tak gorące, że brzegi rany niemal natychmiast zaczęły dymić. Maxowi wydawało się, że za chwilę oszaleje z bólu, a tymczasem Xiang powoli, bez po­śpiechu, kontynuował torturę, rozcinając skórę coraz wyżej i wyżej...

Chwyciwszy ze wszystkich sił poręcze krzesła, Blackburn walczył z sobą, by nie krzyczeć. Zaciskał zęby, a mimo to z jego ust zaczął się wydobywać cichy, zwierzęcy skowyt. Drgały mu żyłki na skroniach. Zaczął bezładnie szarpać głową. Poczuł ciężki, słodki swąd palonej skóry i tkanek nerwowych, który nasilał się, w miarę jak Xiang go torturował. Drżał już konwulsyjnie i usłyszał, że nogi krzesła coraz gwałtowniej i głoś­niej uderzają o podłogę w rytm jego nasilających się spazmów. Oczy przesłoniła mu mgła. Niczego nie widział. Czuł tylko nie­prawdopodobny, promieniujący ból i myślał wyłącznie o tym, by nie krzyczeć przeraźliwie...

Zdał sobie sprawę, że Xiang przestał mu nacinać skórę, do­piero po jakichś trzydziestu sekundach od chwili, kiedy Tajlandczyk rozkazał wstrzymać torturę. Pomyślał, że odcinanie długiego przynajmniej na sześć cali pasa skóry, który Ibanin rzucił w końcu na podłogę, trwało znacznie dłużej.

Przytrzymujący go bandyci cofnęli się, a on osunął się na oparcie, gwałtownie chwytając powietrze. Nie panował nad ruchami poranionej ręki, jej mięśnie nieustannie drżały.

Poczuł, że zaczyna tracić przytomność, i resztką sił zapano­wał nad sobą.

Luan wyrósł tuż przed nim.

- Twój pracodawca, Roger Gordian - warknął. - Powiedz mi, czego on chce.

Max siedział bez ruchu. Strugi potu ciekły mu po czole, zale­wając oczy. Odnosił wrażenie, że na rękę wylano mu wrzący olej. Bandyta wskazał na strzykawkę.

- Odpowiedz - zażądał. - Jeśli to zrobisz, nie będziesz tak cierpiał.

Blackburn napotkał wzrok swojego prześladowcy. Nabrał powietrza, odetchnął, a potem powoli skinął głową.

Tajlandczyk uśmiechnął się i pochylił nad nim w wyczeku­jącej pozie.

- Moim szefem jest... P. T. Barnum... a ja szukam dziwacz­nych postaci do jego cyrku - powiedział słabym głosem. - Wi­dzę, że wszystkie tutaj znalazłem. Grubasa - skinął na Taj-landczyka - wielkoluda - wskazał Xianga - i więcej jeszcze dziwolągów... niż potrafisz zliczyć - oznajmił i obrócił głowę, by pokazać obu bandytów stojących po bokach jego krzesła.

Uśmiech Luana zniknął, za to na jego twarzy pojawił się straszliwy, złowieszczy grymas. Wyprostował się, na kilka se­kund wpił wzrok w oczy Blackburna, a potem powoli pokręcił głową.

- Głupiec - rzucił i wydał Xiangowi komendę w bahasa, wskazując przy tym na Maxa.

Wskazując na jego twarz.

Blackburn ujrzał, jak olbrzym zbliża się do niego z krisem. Dwaj bandyci, którzy wcześniej go przytrzymywali, znowu pojawili się w jego polu widzenia. Zastanawiał się gorączko­wo, co może zrobić, by Xiang nie pokroił go żywcem. Uznał, że nie jest w stanie temu zapobiec, potem jednak zdecydował się mimo wszystko spróbować.

Zebrawszy resztki sił - na ile tylko mógł - szarpnął się do przodu. Udało mu się zachwiać krzesłem i stanąć, choć przy­kuty kajdankami do poręczy i z oparciem wpijającym mu się w plecy, w pierwszej chwili o mało nie przewrócił się pod jego ciężarem.

Zaskoczeni nagłym ruchem pilnujący go bandyci wahali się bardzo krótko, jednak wystarczyło to Maxowi, by pchnąć Tąjlandczyka do tyłu, wprost na stół z narzędziami. W chwili gdy paczki z heroiną oraz płonący wciąż palnik upadły na podłogę i płomienie rzuciły na ściany migotliwą sieć cieni, Blackburn ujrzał, że strażnik po jego lewej stronie ruszył do ataku. Po­czekał, aż mężczyzna wystarczająco się zbliży, po czym obrócił się błyskawicznie i trafił go w brzuch uniesionymi nogami krzesła. Bandzior zawył z bólu i padł na kolana.

Max odetchnął głęboko i wyprostował się. Z przeciwnej stro­ny dobiegł go odgłos kroków. Potężny cień, który zbliżał się ku niemu po podłodze, mógłby go przerazić, gdyby nie zdawał sobie sprawy, że należy do nacierającego nań Xianga. Poza tym ograniczone przez krzesło ruchy i chwiejna równowaga nie pozwoliłyby mu uniknąć ataku.

Przegram bez względu na to, co zrobię, pomyślał. Niech przynajmniej zakosztują części mojego bólu.

Odwrócił się w stronę wielkoluda i pochyliwszy nisko gło­wę, rzucił się na niego. Kiedy z całej siły uderzył w klatkę piersiową Xianga, wydało mu się, że trafił w marmurową kolumnę. Mimo to Ibanin sapnął głośno, zaskoczony i rozzłosz­czony, i wypuścił sztylet. Nie unosząc głowy, Blackburn raz jeszcze uderzył w twardą jak marmur pierś bandyty. Potężny wyspiarz zatoczył się do tyłu, lecz nie upadł. Rozwścieczony, zapomniał o utraconym sztylecie i rozłożywszy szeroko gigan­tyczne ramiona, ruszył chwiejnie do przodu niczym zraniony niedźwiedź. Potężne bicepsy napinały się i prężyły pod skórą. Warcząc wściekle, zamknął ramiona Maxa w stalowym uchwy­cie i podniósł go.

W chwili, gdy jego stopy oderwały się od podłogi, Blackburn poczuł ogromny ból. Choć ważył dobre sto osiemdziesiąt fun­tów, Xiang uniósł go bez zauważalnego wysiłku.

Wyraz atawistycznego okrucieństwa, jaki malował się na obliczu pirata, sprawił, że Max natychmiast zastygł z przera­żenia. Olbrzym nie myślał już o informacji, którą on i jego kompani jeszcze przed chwilą chcieli z niego wydobyć. Nie myślał o tym, czego oczekuje od niego szef. Chwilowo w ogóle nie myślał. Jego furia była niczym cyklon, który wciągnął go do swego centrum i obdarzył potężną mszczącą energią. Nie liczył się z nikim i z niczym.

W pewnym sensie Max był w takim samym stanie.

Xiang potrząsnął nim z furią, wciąż trzymając na takiej wysokości nad podłogą, że niemal mogliby patrzeć sobie w oczy. Max zacharczał. Siła, jaką jeszcze przed chwilą zebrał, gwał­townie go opuszczała. Jego ciało było zbyt poranione w wyni­ku tortur, by spełnić to, czego od niego żądał. Wiedział, co się za chwilę stanie. Zbliżało się tak nieuchronnie, że słyszał nie­mal, jak w jego głowie zatrzaskują się jakieś drzwi. Zdawał sobie sprawę, że w tym wypadku nie będzie ucieczki w ostat­nim momencie, jak te, które zdarzają się w powieściach albo w filmach. Że nie będzie żadnych fanfar na cześć bohatera, któ­ry nadludzkim wysiłkiem uratowałby się w ostatniej chwili z wielkiej opresji. Ta świadomość bolała, owszem, Max wiedział jednak, że prawdziwe życie było czasami właśnie takie - dobie­gało końca nagle, znienacka, akurat w chwili, gdy człowiek ze wszystkich sił pragnął, by trwało jak najdłużej. Doszedł do wnios­ku, że najlepsze, co może zrobić, to wyrazić swoje zdanie o tym w sposób, który pokona wszystkie bariery języka.

Napełniwszy usta ślina, splunął w twarz Xiangowi. Ten ryknął, naprawdę ryknął, gdy krwawa plwocina zalśni­ła na jego policzku. Postąpił wielki krok naprzód, później jesz­cze jeden i rzucił Maxa na ścianę. A potem - z przerażającą siłą wybrzuszających się mięśni ramion i barków - przycisnął go do swojej klatki piersiowej. Następnie odsunął od siebie i trzasnął nim o ścianę. Kilkakrotnie miażdżył go tak w uścis­ku i rzucał o ścianę, wkładając w to cały ogrom swej nadludz­kiej siły. Max szarpał bezskutecznie kajdanki i wił się, jak mógł, tocząc z ust krwawą pianę, podczas gdy rzucane przez Xianga krzesło, do którego wciąż był przykuty, rozpadało się w drzazgi.

Pogrążony w otępieniu, Blackburn poczuł trzaśniecie w szyi. Towarzyszyła mu przez moment jaskrawa iskra bólu. Niemal natychmiast jednak mgła przed jego oczami stała się ciem­niejsza i gęstsza. Jakby z wielkiej odległości dotarł do niego głos Tajlandczyka, który krzyczał coś ostrzegawczo w języku, którego Max nie rozumiał. Wydawało mu się, że pada, jednak nie poczuł uderzenia. Był niczym kamień, który przebiwszy taflę wody, powoli pogrąża się w niej, opadając coraz głębiej i głębiej, aż dotrze na samo dno.

Po chwili nie czuł już nic.

- Dosyć! - zawołał Luan. Podbiegł do Xianga i chwycił go za rękę. - Dosyć, ty szaleńcze!

Olbrzym spojrzał na niego i po chwili jego twarz zmieniła się: zniknął z niej wyraz furii i szaleństwa. Odwrócił się w stronę bezwładnego ciała, które wciąż przyciskał do ściany, wpatrywał się w nie przez chwilę, jakby widział je po raz pierwszy, i w końcu pozwolił, żeby upadło na podłogę.

Luan klęknął nad Blackburnem i pospiesznie sprawdził mu puls. Nie podobał mu się sposób, w jaki ułożona była jego głowa.

Kiedy wreszcie spojrzał na Xianga, jego wzrok był lodowaty.

- Nie żyje - powiedział.

13

SAN JOSE, KALIFORNIA l AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA

22/23 WRZEŚNIA 2000


Roger Gordian wychodził codziennie o piątej trzydzieści ze swojego domu pod San Jose, wsiadał do kruczoczarnego mer­cedesa SL rocznik 1984 i jechał na wschód El Camino Real aż do San Carlos Street, a potem przez centrum do kwatery głów­nej UpLink przy Rosita Avenue. Podobnie jak jego właściciel, mercedes był generalnie w dobrym stanie. Uszkodzony nie­znacznie starter, smuga na karoserii czy przybrudzona tapicerka - kilka jedynie oznak wieku - nie wpływały w najmniej­szym stopniu na komfort jazdy ani też nie były na tyle poważ­ne, by wymagały natychmiastowej naprawy.

A jednak wszyscy w otoczeniu Gordiana bez końca narzekali na ten samochód. Wątpiąc w jego niezawodność, Ashley naci­skała na męża, by jeździł do biura którymś z nowszych pojaz­dów, jednak land rover był do tego o wiele za duży, bmw ‘01 z kolei - zbyt małe. Poza tym oba samochody nie miały ducha ani charakteru: pierwszy przypominał elektryczną maszynkę do go­lenia, drugi zaś kostkę mydła. Troszcząc się o bezpieczeństwo szefa, Peter Nimec próbował go przekonać, żeby jeździł z kierow­cą albo z ochroniarzem. Gordian lubił jednak te wypełnione roz­myślaniami chwile samotności, które spędzał, mknąc szeroką autostradą wśród bujnej wiejskiej zieleni, mijając starannie ogro­dzone posiadłości na przedmieściach i wreszcie przebijając się przez ulice zatłoczonej metropolii. Ten zmieniający się krajobraz przypominał mu codziennie o istocie ludzkiego postępu.

Uwielbiał prowadzić, trzymając dłonie na kierownicy samo­chodu wyposażonego w olbrzymi ośmiocylindrowy silnik, któ­rego niski, przyjemny dźwięk przypominał mu perfekcyjny, wytrzymywany długo śpiew wydobywający się z głębi piersi operowego tenora.

Poza tym lubił obserwować rzesze kierowców korzystają­cych z autostrady. Ich widok upewniał go, że świat kroczy do przodu we właściwym kierunku, i dawał poczucie więzi ze wszystkimi tymi ludźmi, którzy od samego rana spieszą się, by załatwić pilne sprawy, i zmierzają nieuchronnie ku swemu przeznaczeniu. Przeznaczeniu, które już za kilka godzin może ich ze sobą zetknąć.

Tego ranka Gordian był szczególnie zadowolony, że nie uległ namowom Pete'a i Ashley. Miał na głowie kilka ważnych spraw, spraw, które musiał przemyśleć w spokoju, a fotel kierowcy we własnym samochodzie był dla niego miejscem niemal stwo­rzonym do refleksji.

Wszystko sprowadza się zawsze do problemu woli, wyczu­cia czasu i elastyczności, rozmyślał. Należy unikać bezmyśl­nej młocki i robić wszystko, co możliwe, by wykorzystać każdą szansę zaskoczenia przeciwnika.

Była to nowoczesna doktryna wojenna w zarysie, choć w tym wypadku Gordian nie myślał bynajmniej o konflikcie zbrojnym ani o sztuce walki, jaką była umiejętność jazdy au­tostradą. Nie. Rozmyślał o biznesie, który - co zrozumiał już dawno - miał własne zasady prowadzenia działań wojennych: bezwzględny oportunizm, zastawianie sprytnych pułapek i nie­liczenie się z upadkiem oraz rzezią nieelastycznych, nieprzy­gotowanych czy niezdecydowanych przeciwników.

Poprzedniego wieczoru Roger dowiedział się o wybuchu wojny. Chuck Kirby zatelefonował do niego, żeby potwierdzić to, co od dawna przeczuwał i co w najbliższych dniach powin­no zostać podane do publicznej wiadomości. Oferta kupna hol­dingów Spartusa została złożona przez Marcusa Caine'a, i to za pośrednictwem namiastki korporacji, która raczej słabo ukrywała tożsamość rzeczywistego mocodawcy... zwłaszcza że chodziło o koncern Safetech ze Środkowego Zachodu.

No dobrze, przejdźmy do następnego zagadnienia, pomyślał Gordian. Ustalił już, czego chce Caine, ale wciąż nie znał od­powiedzi na pytanie, dlaczego tak mu na tym zależy. Przejęcie UpLink wydawało się aż nadto oczywistym celem, a jednak sprawa nie musiała wcale być tak prosta. Akt Wiłliamsa i cały zbiór kalifornijskich przepisów zabezpieczających korporacje przed podobnymi działaniami zmuszały Safetech do ujawnie­nia powodów, dla których nabywał udziały UpLink. Firma była obowiązana wyjaśnić to w Planie 13D, przeznaczonym dla Komisji Papierów Wartościowych i Giełdy, oraz w innych dokumentach, które należało przedstawić udziałowcom. Na­wet gdyby Caine grał zgodnie z regułami, na drodze do przeję­cia UpLink leżało mnóstwo przeszkód.

Ale oferta złożona przez pośrednika nie pozostawiała wąt­pliwości, że zależy mu co najmniej na zachowaniu dyskrecji. Gordian wiedział jednak, że Caine nigdy nie zostaje w cie­niu, jeśli nie ma po temu bardzo ważnych powodów. O ile często bywał mało subtelny, o tyle nie można było o nim po­wiedzieć, że nie jest sprytny. Jeżeli planował już jakąś akcję, należało się spodziewać, że będzie czekał cierpliwie tak dłu­go, aż zajmie wreszcie najlepszą możliwą pozycję do ataku. A potem z miną niewiniątka nie przedstawi siebie w planach jako kogoś, kto zamierza wyrwać UpLink z rąk Gordiana i zarządu holdingu, lecz raczej jako faceta, który chce przejąć tylko niewielką część udziałów firmy. Niewielką, lecz wystar­czającą do zarządzania jej aktywami i ochrony swojej inwe­stycji. Było jednak bez znaczenia, czy sytuacja ta stałaby się przedmiotem dochodzenia, ponieważ każdy sąd prawdopo­dobnie zrewidowałby dokumenty Caine'a, gdyby ten nie po­informował o potajemnym przejmowaniu akcji lub nie powie­dział o tym całej prawdy.

Tymczasem jednak Caine zyskałby to, czego potrzebował: czas niezbędny do przeciągnięcia na swoją stronę innych wiel­kich udziałowców, czas niezbędny do obejścia zapisów Aktu Williamsa, czego można było dokonać, skupując na wolnym rynku mniejsze partie udziałów UpLink, czas niezbędny do rozwinięcia i udoskonalenia innych, dodatkowych przedsię­wzięć obliczonych na przejęcie korporacji... Zakładając oczy­wiście, że jego ostatecznym celem jest całkowite nią zawład­nięcie.

Jak więc uprzedzić Caine'a? Kirby i jego współpracownicy przygotowywali już kontratak prawny, opierając się na tym, że przynajmniej w kilku sektorach przemysłu telekomunika­cyjnego i komputerowego różne firmy, w których Marcus Caine ma udziały, rywalizują bezpośrednio z UpLink. Proces mó­głby na krótko zastopować działania właściciela Monolith Technologies, ponieważ prawnicy i sędziowie długo docierali­by do istoty skomplikowanego sporu, gdyby jednak federalni nie wszczęli z urzędu postępowania antytrustowego - a coś takiego robili zazwyczaj strasznie powoli - wszystko skończy­łoby się uciążliwą i nieprzewidywalną wojną podjazdową, któ­ra nigdy nie odpowiadała Gordianowi. Jak powiedział kiedyś Xunzi, warunkiem zwycięstwa jest szybki atak. Dysponując wszystkimi dostępnymi środkami, powinien więc...

Gordian zjechał na lewy pas, by wyprzedzić wlokącą się cię­żarówkę. Na jego twarzy rysował się wyraz głębokiej koncen­tracji. Zupełnie niespodziewanie wrócił myślami do artykułu Reynolda Armitage'a w “Wall Street Journal”, który przeczy­tał poprzedniego dnia. Co to on napisał tam o środkach Gordia-na? Wprowadzenie było właściwie jedną wielką bombastyczną przemową na temat zróżnicowania jego holdingu, które owocowało podejmowaniem fatalnych decyzji strategicznych. W dalszej partii Armitage poczęstował czytelników grotesko­wą metaforą o braciach syjamskich, rzucił coś o poplątanych kończynach i nieharmonijnym rozwoju. Artykuł niewątpliwie był zjadliwy, ale czy Armitage miał w tym jakiś cel?

Po krótkim wahaniu Roger musiał uznać, że mógłby go mieć. Gordian przypuszczał, że część jego irytacji po lekturze tego tekstu brała się stąd, iż od samego początku - przynajmniej podświadomie - o tym wiedział. Nie mógł sobie jednak pozwo­lić, by pogarda wobec Armitage'a albo podejrzenia co do jego motywów nie pozwoliły mu na trzeźwą ocenę artykułu. Emo­cje w walce zaślepiały i prowadziły do przegranej. Niezależnie od swego ostatecznego celu, wróg nieświadomie podsunął Gor­dianowi trop wart sprawdzenia.

A jeśli okaże się, że Armitage miał rację, którą ścieżką po­winienem podążać dalej? - rozmyślał. Wiedział jednak do­brze, że nie musi sobie zadawać tego pytania. Ścieżka była prosta, wyraźna i oczywista. Tak naprawdę chodziło tylko o to, czy będzie miał dość siły i woli, by nią kroczyć... i akcep­tować konieczność bolesnych ofiar, do których nieuchronnie prowadziła.

Westchnął głęboko i wyjrzał przez szybę po stronie kierow­cy. Leniwe, wielkie słońce tkwiło już wysoko ponad górami, zupełnie jakby znalazło dla siebie wygodne gniazdo, w którym będzie mogło przetrwać całą wieczność. Zapewne miałoby z tego miejsca doskonały widok na ziemię, na którą - ku rado­snemu zadowoleniu wszystkich ludzi - zamierzało bez końca rzucać swoje światło i ciepło.

Niestety, życie nie jest takie proste.


Dla Pete'a Nimeca miały to być skomplikowane i gorączko­we dwadzieścia cztery godziny. W najlepszym wypadku. Po­nieważ do odlotu Rogera Gordiana i jego najbliższych dorad­ców na konferencję prasową w Waszyngtonie zostało już tylko kilka dni, należało sfinalizować milion i trochę spraw związa­nych ze środkami bezpieczeństwa, od wyboru personelu po­czynając, na zapewnieniu spokojnego przejazdu Beltway2 koń­cząc. Jakby tego było mało, w systemie bezpieczeństwa banku danych Nevada odkryto całe mnóstwo niemożliwych do wy­tłumaczenia błędów. Ponadto dwóch członków Miecza, ochra­niających naziemną stację łączności satelitarnej w Botswanie, wdało się w sprzeczkę na temat zakresu uprawnień, która przerodziła się w barową bójkę, co dla jednego skończyło się popękanymi żebrami, dla drugiego zaś odsiadką w lokalnym więzieniu. W efekcie Nimec musiał się zastanowić, czy należy ich wylać z pracy, czy nie.

Wszystkim tym problemom trzeba było natychmiast poświę­cić uwagę. Nimeca gnębiło jednak przede wszystkim niespodzie­wane zniknięcie Maxa Blackburna. A rozmowa, którą właśnie przeprowadził z jego sekretarką, jeszcze bardziej go przygnębiła.

Gdy dzwonił do niej poprzednio z budynku UpLink, o szó­stej wieczorem we wtorek - czyli o jedenastej przed połud­niem w środę według czasu w Malezji - Joyce powiedziała mu, że Max wciąż jeszcze nie wrócił do naziemnej stacji łączności satelitarnej ani nie skontaktował się z biurem, by usprawiedliwić swoją nieobecność. Oznaczało to, że nikt go nie widział ani nie miał z nim żadnego kontaktu od prawie czterech dni. Chęć osłaniania szefa, jaką Nimec wyczuł w słowach Joyce podczas pierwszej rozmowy, ustąpiła miejsca niepewności i autentycznemu zaniepokojeniu.

- Joyce, chcę, żebyś była ze mną szczera - powiedział. - Czy wcześniej Max kiedykolwiek znikał w taki sposób? Czy coś podobnego już mu się kiedyś przydarzyło?

- Nie, proszę pana - odparła bez wahania. - Właśnie dlate­go jestem taka zaniepokojona. Byłam święcie przekonana, że pan Błackburn odezwie się już wczoraj.

Nimec przez chwilę milczał, rozmyślając.

- Ta kobieta, z którą umówił się w Singapurze... - odezwał się po chwili. - Wiesz może, jak się z nią skontaktować?

- Cóż, tak. Jestem całkiem pewna, że mam w spisie prywat­ny i służbowy numer Kirsten - stwierdziła Joyce. - Max zo­stawił mi je, na wypadek gdybym...

- Chcę, żebyś coś sprawdziła - przerwał jej. - Zatelefonuj do... Kirsten, tak powiedziałaś...?

-Tak, Kirsten Chu...

- Zadzwoń najpierw do biura i sprawdź, czy wie, co się dzie­je z Maxem. Jeśli nie złapiesz jej w pracy, postaraj się znaleźć ją w domu. Próbuj dopóty, dopóki się z nią nie skontaktujesz. Kiedy już z nią porozmawiasz, natychmiast mnie o tym poin­formuj, zgoda? Nieważne, która godzina będzie w Stanach; i tak jestem nocnym markiem. Zapisz mój domowy numer...

- Tak, oczywiście...

W ciągu sześciu godzin, jakie upłynęły od tej rozmowy, Ni­mec załatwił całe mnóstwo spraw w firmie, pojechał do domu, odbył w swoim dojo wyczerpujący trening karate shukokai, wziął prysznic, zjadł kolację i wreszcie zasiadł za biurkiem, aby przeczytać pocztę elektroniczną, która nadeszła w ciągu dnia. Wtedy właśnie niespodziewanie przypomniał sobie, że przez cały ten czas nie miał żadnej wiadomości od Joyce. W końcu oddzwoniła. W Johor była właśnie czwarta po połud­niu, w Stanach wybijała północ.

- Jakieś postępy? - zapytał, rozpoznawszy natychmiast jej głos.

- Przykro mi, żadnych - odparła. - Po rozmowie z panem zostawiłam jej kilka wiadomości w Monolith... tam, gdzie pra­cuje, wie pan...

Tak, wiem. Cholera, wiem to aż za dobrze, pomyślał.

- ...ale nie odpowiedziała na nie. Tak samo wyglądało to, gdy próbowałam dodzwonić się do jej domu.

Nimec czekał. Wyczuwał, że dziewczyna ma coś jeszcze do powiedzenia i nie jest to bynajmniej nic przyjemnego.

- Proszę pana, zauważyłam, że pomiędzy nagranym na se­kretarce głosem Kirsten a sygnałem jest długa przerwa - po­wiedziała w końcu. - Tak się dzieje, gdy na odbiorcę czeka już dużo wiadomości...

- Zupełnie jakby Kirsten już od dłuższego czasu nie było w domu - dodał Nimec.

Po drugiej stronie znów zapadła cisza. Wyobraził sobie, że usłyszawszy jego słowa, Joyce po prostu skinęła głową.

- Nim zadzwoniłam do pana, pozwoliłam sobie skontakto­wać się z recepcją oddziału, w którym pracuje Kirsten Chu. Powiedziałam, że jestem jej przyjaciółką i że staram się z nią skontaktować, a ona nie reaguje na moje nagrania na sekre­tarce - kontynuowała.

- Tak? No i co? Dziewczyna głęboko westchnęła.

- Kirsten w ogóle nie było w pracy. Ostatni raz widziano ją tam w piątek. Wszyscy w jej biurze są o nią bardzo niespokojni. Mówią, że takie zniknięcie jest do niej zupełnie niepodobne.

Niepodobne do niej, niepodobne do Maxa, niepodobne do obojga. Gdzie więc są w tej chwili? - myślał Nimec.

Poczuł, że zaczyna go boleć głowa. Podziękował Joyce za jej starania, zapewnił, że będzie z nią w kontakcie, wysłuchał nerwowego zobowiązania sekretarki, że zadzwoni do niego natychmiast, gdy tylko zdobędzie jakieś wiadomości, po czym odłożył słuchawkę.

Po dziesięciu minutach głowa bolała go już niemiłosiernie. Zrozumiał, że nie pozbędzie się bólu, jeśli nie prześpi dobrze nocy. Tyle tylko, że był zbyt zdenerwowany, by zasnąć - mu­siał więc cierpieć. Max należał do jego najbardziej zaufanych i odpowiedzialnych ludzi i nie było sensu wmawiać sobie, że po prostu przedłużył miłosny weekend. Wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że zdołał ugryźć znacznie więk­szy kawałek Monolith niż ten, który mógłby przełknąć, i... tyl­ko Bóg jeden wie, co później poszło nie tak.

Nimec zmarszczył brwi i wpatrywał się w ścianę przed swo­im biurkiem. Żałował, że pozwolił Maxowi się tym zająć. Z każdą sekundą był coraz bardziej przekonany, że Blackbur-nowi coś nie wyszło. Właściwie musiałby się trochę zastano­wić, co z tym począć, ale żeby zrobić cokolwiek...

Jego intuicja podpowiadała mu, że owo “cokolwiek” musiał­by zrobić jak najszybciej...


- Chciałbym cię prosić o przysługę w raczej śmierdzącej sprawie. Chyba rozumiesz, że nie zwracałbym się do ciebie, gdybym miał inne wyjście - powiedział Nga.

- Pomaganie tobie zawsze sprawia mi przyjemność - skła­mał Kinzo. Byłoby mu naprawdę przyjemnie, gdyby mógł trzy­mać się od Nga Canbery tak daleko, jak to tylko możliwe. Duma i pieniądze zmuszają jednak czasami do działania wbrew sobie.

Siedzieli po przeciwnych stronach biurka w gabinecie Nga w Bank of Kalimantan. Było to eleganckie, jasne pomieszcze­nie na trzydziestym czwartym piętrze drapacza chmur; roz­ciągał się z niego zapierający dech w piersiach widok na ocean. Gabinet urządzono w oszczędnym modernistycznym stylu orien­talnym: wszystko utrzymano w kolorze drewna, mebli było niewiele, a ściany puste, jeśli nie liczyć siedemnastowiecznego chińskiego płótna przedstawiającego wyidealizowany zimowy krajobraz.

- Może wolałbyś jednak poczekać z podjęciem decyzji, aż usłyszysz, co trzeba zrobić? - rzucił Nga.

Kinzo czekał bez słowa. Chudy mężczyzna o małych oczkach i twarzy wielkości zaciśniętej pięści był wiceprezesem Omitsu Industrial, producenta podzespołów elektronicznych z Banjarmasin. W latach dynamicznego rozwoju ekonomicznego “azja­tyckich tygrysów” firma pojawiła się jako równorzędny part­ner w japońsko-indonezyjskiej spółce, kiedy jednak tygrys przedobrzył i padł, Japończycy przejęli nad nią kontrolę.

Los Omitsu Industrial był charakterystyczny dla południowoazjatyckich przedsiębiorstw, które w końcu minionego dzie­sięciolecia na gwałt potrzebowały potężnego zastrzyku gotów­ki. Podczas gdy wielu zachodnich analityków ponurym tonem przepowiadało Japończykom ekonomiczny Ragnarök, ci zrobi­li to, w czym celowali od początku istnienia swojego narodu: wyciągnęli wnioski z popełnionych błędów, przystosowali się do zmieniających się warunków i ostatecznie obrócili wszyst­kie nieszczęścia na swoją korzyść. Ich nowa strategia zmie­rzała w dwóch kierunkach. Po pierwsze, podtrzymali umowy joint venture z kompaniami z Tajlandii, Malezji, Indonezji i Filipin. Zaoferowali im zastrzyki kapitału obrotowego w za­mian za zwiększenie liczby swoich udziałów. W efekcie koń­czyło się to przejmowaniem pakietów kontrolnych. Po drugie, zmienili swoje priorytety, rezygnując z produkcji przeznaczo­nej na kurczący się rynek azjatycki, koncentrując się za to na zawsze zasobnych w gotówkę klientach amerykańskich.

Spryt, z jakim Japończycy potrafili wykorzystać nadarzają­cą się okazję, przynosił krociowe zyski nie tylko działającym zgodnie z prawem biznesmenom, lecz również nabijał kasę przestępczym syndykatom Yakuzy, zwłaszcza zaś wpływowej Inagawa-kai, mocno zakorzenionej w azjatyckim systemie bankowym, który miał ogromny udział w masowym wykupy­waniu bankrutujących firm. Istotę tych finansowych zależno­ści można by trafnie przedstawić w postaci długiej kolejki uśmiechniętych, zadowolonych z siebie mężczyzn, z których każdy trzyma dłoń głęboko w kieszeni sąsiada.

W wypadku reanimacji Omitsu Industrial rodzina Canbery pośredniczyła w zawarciu umowy, a także umożliwiła japoń­skim inwestorom zaciągnięcie kredytu z rewelacyjnymi wa­runkami spłaty. Pożyczkobiorcy wiedzieli doskonale o głębo­kich powiązaniach bankowców z Yakuzą i od samego początku to akceptowali. Zdawali sobie sprawę, że pewnego dnia mogą zostać wezwani do oddania swoim wspaniałomyślnym kredyto­dawcom całego mnóstwa nielegalnych przysług. Był to co praw­da niemiły, lecz możliwy do przyjęcia fragment umowy.

Jak to mawiali starzy ludzie, pomyślał Kinzo, kto nie ryzy­kuje, ten nie je.

- Pozwól, że przedstawię ci moje kłopoty - powiedział Nga, przeklinając Khao Luana i jego barbarzyńców za trudną sytu­ację, w jakiej się przez nich znalazł. - Wczoraj doszło do wy­padku, w którym brał udział obcokrajowiec. Biały. - Spojrzał znacząco na Kinzo. - Widzisz, fatalnie się to dla niego skoń­czyło.

Kinzo siedział i wpatrywał się w niego bez słowa.

- Chcę, żeby było jasne, że nie miałem z tym nic wspólnego -kontynuował. - Zgłosiłbym sam tę śmierć policji, ale okolicz­ności i zamieszane w to osoby powodują, że miałbym ogromne trudności z udowodnieniem, że śmierć białego była przypad­kowa.

Kinzo wciąż milczał.

Nga położył dłonie na biurku i zastanawiał się nad kolejny­mi słowami. Przed nim była najdelikatniejsza część zadania.

- Mamy problem z ciałem - powiedział i spojrzał swojemu rozmówcy prosto w oczy. - Z pozbyciem się ciała.

Kinzo wziął oddech, wypuścił powietrze i odczekał jeszcze kilka sekund. Dopiero potem skinął powoli głową, nie przesta­jąc się zastanawiać, w jakim to piekielnym szaleństwie bierze udział Nga... i w co wciąga go wbrew jego woli.

- Jutro po południu jeden z moich statków wypływa z ła­dunkiem z Pontianak. W drodze na zachód przetnie cieśninę Malakka - oznajmił.

Nga popatrzył na niego.

-Ach, otwarte morze to takie bezludne miejsce... - mruk­nął.

Kinzo skinął głową.

- I gdyby ktoś wypadł za burtę podczas takiego rejsu, pew­nie nigdy nie zostałby odnaleziony - dodał Nga.

Kinzo wzruszył ramionami.

- Nawet gdyby prądy wyrzuciły go na jakiś brzeg, słona woda i ryby do tego stopnia naruszą ciało, że nikt nie będzie w stanie go zidentyfikować. Albo niepodważalnie wskazać przyczyny śmierci - powiedział.

Nga uśmiechnął się nieznacznie.

- Jak zawsze, przyjacielu, wiesz doskonale, o co mi chodzi. Podaj mi nazwę statku i miejsce, z którego odpływa, a ja dopilnuję, żeby dzisiejszej nocy dostarczono tego nieszczęśnika na pokład.

Kinzo zauważył ślad niepokoju w uśmiechu swojego roz­mówcy i postanowił go wzmocnić kilkoma ostrożnymi słowa­mi. Nie lubił Nga i drażniło go, jak bezczelnie narzuca mu warunki... a poza tym chciał być pewien, że bankier zda sobie sprawę, iż nie jest to jeden z tych małych grzeszków syna, które przez całe swoje życie tuszował jego ojciec.

- Skoro doceniasz, jak się wydaje, że czytam w twoich my­ślach, jestem zmuszony podzielić się z tobą kilkoma moimi -powiedział. - Kiedy w nie wyjaśnionych okolicznościach znika człowiek, który nie ma przyjaciół, jego śmierć przechodzi cza­sami bez echa i nikt jej nie odnotowuje. Ale wydarzenia rzad­ko rozgrywają się w próżni, szczególnie gdy dotyczą ludzkiego życia i śmierci. - Przerwał na chwilę i pochylił się w stronę Nga. - Jeśli człowiek, o którym mówimy, pozostawił po sobie jakichś stęsknionych bliskich, z pewnością wkrótce rozpocznie się dochodzenie. Jeśli natomiast okaże się, że prowadzący je ludzie są wytrwali, nawet zupełny brak jakichkolwiek szcząt­ków może nie wystarczyć, by okoliczności tego “wypadku” po­zostały nieznane. Dlatego trzeba wziąć pod uwagę wszelkie ewentualności. Czy to rozumiesz?

Nga wpatrywał się w niego. Uśmiech zamarł na jego ustach.

- Nie martw się. Wszystkim się zająłem - rzucił w końcu. Nie przekonany, Kinzo nie odpowiedział.


Kirsten stała w kuchni w domu Anny w Petaling Jaya i wpatrywała się w siostrę. Obie kobiety milczały, na ich twa­rzach malowała się śmiertelna powaga. Na dzielącym je stole piętrzył się zgrabny stos chili, szpinaku, bok choy, białej rzod­kiewki i innych składników dania, które właśnie przygotowy­wały na obiad. Wypełniony strąkami fasoli szybkowar stał na kuchence, lecz nie zapaliły jeszcze płomienia. Za plecami Kir­sten, w maszynce elektrycznej, cicho gotował się ryż.

Twarz Anny była blada. Krańcowo zdenerwowana kobieta drżała, zapomniawszy, że trzyma w ręce nóż, którym jeszcze przed chwilą kroiła warzywa.

- Może lepiej to odłóż, zanim zrobisz sobie krzywdę - powie­działa Kirsten, wskazując delikatnym skinieniem głowy na nóż. Z trudem uśmiechnęła się do siostry. - Albo mnie - dodała.

Anna spojrzała na nią tak, jakby nie usłyszała jej ostatnich słów. Ciszę zakłócał jedynie monotonny bulgot gotującego się ryżu.

Kirsten otworzyła usta, by powiedzieć coś jeszcze, przeko­nana, że kolejny niezgrabny dowcip będzie już lepszy niż pa­nująca w kuchni cisza, ale po chwili zmieniła zdanie. Czego właściwie oczekiwała od Anny? Z całą pewnością nie współ­czucia. Mieszkała z nią i z jej rodziną od kilku dni. Po przyjeź­dzie poczęstowała domowników wymyśloną na poczekaniu bajeczką o tym, że pragnie uciec na jakiś czas od świata z powodu miłosnego zawodu, który niemal ją załamał.

Nie zamierzała długo ukrywać prawdy przed siostrą i jej mężem, w każdym razie nie aż tak długo. A jednak za każdym razem, gdy już chciała się nią podzielić, słowa grzęzły jej w gardle. W efekcie wprowadzała ich w błąd dopóty, dopóki kłamstwa nie wymknęły się jej spod kontroli - jak ostatnio wszystko inne w jej życiu.

Czasami wydawało się jej, że poczucie winy i potworny nie­pokój o Maxa doprowadzają do szaleństwa, a tego ranka zro­zumiała wreszcie, że nie zdoła już dłużej utrzymać swoich obaw w sekrecie. Utwierdziwszy się w tym przekonaniu, po­stanowiła zaczekać, aż jej szwagier wróci z pracy, usiąść z nim i z Anną w salonie i powiedzieć im prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, tak jej dopomóż Bóg.

Lina, chirurga w rządowym szpitalu w Ruala Lumpur, wzy­wano często do nagłych przypadków. Gdy i tym razem zadzwo­nił, by przekazać, że może się zjawić dopiero późnym wieczo­rem, przestraszyła się, iż jej determinacja, by wyznać prawdę, osłabnie, i zdecydowała się opowiedzieć o wszystkim Annie, zamiast czekać na kolejną okazję.

Mimo to odkładała wciąż zaplanowaną spowiedź i trudno jej było wybrać odpowiedni moment. Zastanawiające, że kiedy pół godziny wcześniej zaczęły przygotowywać obiad - tuż przed tym, jak opowiedziała siostrze swoją historię, lub raczej, nim wytrysnęła ona niepowstrzymanym strumieniem z jej ust - myśli Kirsten krążyły wokół czegoś zupełnie innego.

Przypomniała sobie incydent, do którego doszło poprzednie­go dnia. Była sama i opiekowała się dwojgiem dzieci Anny, Miii i Brianem. Oboje bawili się na małym podwórku za do­mem. W pewnej chwili myszkująca w klombie pięcioletnia Miri złapała pasikonika i zaczęła krzyczeć do starszego brata, żeby znalazł jakiś słoik, do którego mogłaby go włożyć. W poszuki­waniu naczynia chłopiec wbiegł do domu, zostawiwszy siostrę stojącą wśród kwiatów z małymi rączkami zaciśniętymi kur­czowo wokół owada. Gdy jednak poszukiwania trwały dłużej, niż oczekiwała, początkowe podniecenie Miri zmieniło się w zdenerwowanie, a potem przerażenie.

- Ucieka mi! Jest za duży! - krzyknęła, a jej oczy rozszerzy­ły się ze strachu.

Rzeczywiście, pasikonik był bardzo duży. Występujące w Malezji owady mają ogromne wprost rozmiary i była to jedna z tych spraw, do których Kirsten najtrudniej się było przyzwy­czaić po powrocie z Europy. Trudniej nawet niż do tej cholernej singapurskiej odmiany angielskiego... Tym, co najprawdopo­dobniej przestraszyło jej siostrzenicę, były ruchy stworzenia. Pasikonik odbijał się szaleńczo od zamkniętych dokoła niego dłoni, uderzając twardymi odnóżami w palce dziewczynki. Ma­łej wydawało się pewnie, że stworzenie jest zbyt duże i zbyt żywotne, by mogło pozostać długo w zamknięciu i nie ukąsić jej przy tym.

Uświadomiwszy sobie niepokój Miri, Kirsten, która przyci­nała akurat żywopłot, rzuciła się ku niej biegiem. Dopadła do dziewczynki akurat w chwili, gdy ta otworzyła szeroko dłonie, by uwolnić pasikonika. Owad wystrzelił błyskawicznie w powietrze niczym pocisk, a jego skrzydła wydały suchy, nieprzyjemny od­głos. Przerażona Miri podskoczyła i zaczęła płakać. Upłynęła dłuższa chwila, nim kobieta zdołała ją uspokoić, a i tak przez cały ten czas musiała zapewniać dziewczynkę, że konik pole­ciał sobie daleko, naprawdę daleko, i na pewno nie wróci już, by się zemścić.

Kirsten doszła do wniosku, że w pewnym sensie starania, które podejmowała, by ukryć prawdę, bardzo przypominają to, co spotkało poprzedniego dnia jej małą siostrzenicę. Zo­rientowała się, że stoi przerażona i bezbronna w obliczu czegoś, co okazało się o wiele potężniejsze, niż się jej wydawało w pierwszej chwili.

Dlaczego jednak, na Boga, tak długo obawiała się powie­dzieć o tym Annie i Linowi? Jak ich reakcja -jakakolwiek by ona była - mogła się okazać czymś gorszym od tego, że pozo­stawali wciąż nieświadomi śmiertelnie niebezpiecznej sytu­acji, w którą się wplątała?

- Anno, proszę, wysłuchaj mnie... - powiedziała w końcu, z trudem dobierając słowa. - Tak mi przykro...

- Przykro ci?! - Siostra Kirsten wybuchnęła gorzkim, peł­nym bólu śmiechem. - Co mam na to odpowiedzieć? Co mam zrobić?

Kirsten pokręciła głową.

- Nie wiem - przyznała. - Chcę cię tylko zapewnić, że nigdy nie zamierzałam narazić twojej rodziny na niebezpieczeństwo. I że doszłam do wniosku, że pojawienie się tutaj było wielkim błędem. Wyjadę jeszcze dzisiaj, jeśli ci na tym...

- Cholera, przestaniesz wreszcie pogarszać całą sytuację?! - krzyknęła Anna. - Postąpiłaś już wystarczająco źle, okłamu­jąc nas przez cały ten czas i pozwalając wierzyć, że leczysz złamane serce! A teraz dowiaduję się, że wszystko przez to, że jesteś zamieszana w szpiegowanie twojego pracodawcy i że z powodu całego tego szaleństwa na jednej z najbardziej ruch­liwych ulic Singapuru jacyś mężczyźni urządzają na ciebie zasadzkę rodem z filmów o przygodach Jamesa Bonda! A te­raz, żeby jeszcze bardziej pogorszyć sprawę, mówisz po prostu dzai-jyan, do zobaczenia, jakbyś myślała, że chętnie wypuści­my cię na ulicę, by cię ktoś porwał, a może nawet, Bóg jeden wie, zamordował! Naprawdę nie wiem, czy powinnam być wściek­ła, przerażona, czy może obrażona.

Kirsten poczuła, że ma ściśnięte gardło, i głośno przełknęła ślinę.

- Czy mogę zaproponować jeszcze inne rozwiązanie? Może zechciałabyś mi po prostu wybaczyć? - zapytała.

Przez długą, strasznie długą chwilę Anna wytrzymywała jej spojrzenie.

Cisza stała się wprost nieznośna.

- Tak - stwierdziła wreszcie, kiwając głową. - Możesz.

Kirsten westchnęła ciężko.

- Jestem taka skołowana, Anno - powiedziała głosem nie­mal równie cichym jak szept. - Max... on zna numer mojego telefonu komórkowego i obiecał, że skontaktuje się ze mną w ciągu kilku dni. Kiedy wsiadłam do taksówki, chciał mi jesz­cze podać nazwisko jakiegoś mężczyzny, kogoś, do kogo po­winnam zadzwonić, gdybym nie miała wiadomości od niego, jednak nie usłyszałam...

- Kirsten, jeśli chcesz znać moje zdanie, najpierw powinnaś się skontaktować z policją - przerwała jej siostra. - To przede wszystkim ten Max wpędził cię w kłopoty. Rozumiem, że da­rzysz go uczuciem, ale skąd wiesz, że to właśnie on nie jest przestępcą? Albo że ludzie, którzy czekali na was przed hote­lem, nie są przedstawicielami władz?

Kirsten gwałtownie pokręciła głową.

- Nie. To niemożliwe - stwierdziła z przekonaniem.

- Ale przecież znasz tego człowieka zaledwie kilka miesięcy. Dlaczego jesteś go aż tak pewna?

- Ponieważ, mimo że jestem pięć lat młodsza od ciebie, nie jestem jakąś naiwną nastolatką, którą potrafiłby owinąć sobie wokół palca pierwszy lepszy facet - odpowiedziała, a jej gard­ło znowu się ścisnęło. - Słuchaj, nie przeczę, że jestem w nim zakochana. Nie przeczę też, że miałam wątpliwości, czy on czu­je to samo, czy też tylko cieszy się, że pozycja, jaką zajmuję w Monolith... pozwoli mu mnie wykorzystać. A jednak wiem... jestem pewna... że jemu także na mnie zależy. - Kirsten prze­tarła dłonią załzawione oczy. - Możesz się nadal ze mną sprze­czać, czy Max mnie szanuje, ale to nie zmienia faktu, że nie jest jakiś oszustem czy manipulatorem. Zaryzykował życie, żeby odciągnąć ode mnie tych ludzi przed Hyattem. Nie mogę teraz tak po prostu o nim zapomnieć, odwrócić się do niego plecami.

Anna westchnęła.

- Wcale tego nie sugerowałam, więc jeśli przerwiesz na chwi­lę swoją obronną tyradę, dojdziesz do takiego samego wniosku -powiedziała. - Chcę tylko zauważyć, że znalazłaś się, wszyscy się znaleźliśmy, w bardzo poważnej sytuacji i musimy zwrócić się do kogoś o pomoc. Cóż takiego strasznego jest w pomyśle, żeby zadzwonić na policję? Rozważ to przynajmniej, nim tobie, mnie, Linowi albo dzieciom stanie się jakaś krzywda.

Kirsten otworzyła usta, lecz nagle zorientowała się, że nie wie, co powiedzieć... Ale nie, to nie była prawda. To byłoby nieuczciwe i powinna to wyjaśnić otwarcie. Wiedziała, wiedzia­ła doskonale, co należy powiedzieć, i nie mogła pozwolić, by duma i upór stanęły jej na drodze.

Niespodziewanie zdała sobie sprawę z targających nią emo­cji i wstrząsnął nią nieopanowany szloch.

Anna odłożyła nóż na stół, okrążyła go i podeszła do siostry. Chwyciła ją za rękę.

- Kirst, nie chciałam...

- Nie, przestań - powiedziała Kirsten i zaczęła gwałtownie ocierać drugą ręką oczy, nienawidząc się za to, że łzy płyną niepowstrzymanym strumieniem po jej policzkach. - Chciałaś i miałaś absolutną rację. Pozwoliłaś mi zostać tutaj bez jakich­kolwiek zastrzeżeń, a ja w zamian za to naraziłam całą twoją rodzinę na niebezpieczeństwo. To nie może tak dłużej trwać.

Anna stała obok bez słowa, patrząc na nią i nie puszczając jej dłoni. Kiedy ich spojrzenia wreszcie się spotkały, Kirsten pochyliła się ku siostrze i delikatnie pocałowała ją w policzek.

- Już czas, żebym zaczęła słuchać rad innych - powiedziała z westchnieniem. - Dzwonię na policję.

14

ROŻNE MIEJSCA

23/24 WRZEŚNIA 2000


- Co takiego?! - spytał Charles Kirby, siedząc w swoim biu­rze na Broadwayu i mocno ściskając słuchawkę. - Nie mogę uwierzyć, że mówisz poważnie!

- Uwierz mi. - Głos Gordiana, który dobiegł go z drugiej strony Stanów Zjednoczonych, był spokojny i bardzo wyraźny. -Dobrze to przemyślałem.

Mimo że był wstrząśnięty, Kirby nie zamierzał się łatwo poddać.

- Rozmawialiśmy niecałe dwa dni temu i nic nie wspomina­łeś...

- Ponieważ wtedy nie przyszło mi to jeszcze do głowy - od­parł Gordian. - Powiedziałem ci już, że dobrze to przemyśla­łem. Nie mówiłem, że zajęło mi to wiele czasu Zamilkł na chwilę. - Czasami genialne natchnienie poprzedza staranna analiza sytuacji.

Kirby wciąż próbował odzyskać równowagę. Odsunął słu­chawkę od ust, odetchnął głęboko, a następnie policzył powoli do dziesięciu. Wyjrzał przez okno, za którym - wiele pięter poniżej, po drugiej stronie ulicy - ludzie protestowali przeciw czemuś, stojąc niedaleko stopni ratusza i wyciągając w gorę transparenty. Od kiedy miał tutaj swoje biuro widział prote­sty niemal każdego dnia. Co sprowadziło ich tym razem? Zmrużył oczy, próbując odczytać napisy na plakatach. Przeko­nał się, że nie zdoła tego zrobić z tej odległość więc wypuściw­szy powietrze, zapomniał szybko o protestujących

- Nasze dokumenty z uzasadnieniem wniosku o przepro­wadzenie postępowania antytrustowego to już księga gruba przynajmniej na trzy cale - powiedział. - Jesteśmy prawie gotowi, żeby zarejestrować wniosek w sądzie.

- Więc zróbcie to. Obaj dobrze wiemy, że dzięki postępowaniu sądowemu zyskamy tylko trochę na czasie. Musimy jed­nak wykorzystać wszystko, co mamy - odparł Gordian. Kirby zmarszczył brwi.

- Gord, moja robota polega na doradztwie prawnym i repre­zentowaniu cię. Nie mogę podejmować za ciebie decyzji. Mam jednak nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z ryzyka, jakie podej­mujesz, podążając tą drogą.

- Mogę je przyjąć - padła odpowiedź. - Kiedy rozmawiasz z chorym na grypę, możesz się zarazić. Kiedy przechodzisz obok rusztowania, ryzykujesz, że spadnie ci na głowę cegła. Nie ma zysku bez ryzyka.

Kirby zmilkł. Policz do dziesięciu, pomyślał. Policz do dzie­sięciu i odetchnij głęboko.

- Wiesz co, zawsze kiedy wpadasz w filozoficzny nastrój, ogarnia mnie strach - odezwał się po chwili. - Powiedz mi przynajmniej, że nie zatrzaśniesz sobie nieodwołalnie drzwi tym planem, dopóki nie wrócisz z Waszyngtonu.

- Zamierzam przystąpić do działania o wiele szybciej. Praw­dę mówiąc, chciałem cię prosić, żebyś zjawił się tutaj i spotkał ze mną oraz Richardem Sobelem rano, jeszcze przed naszym odlotem.

- Ale przecież to byłby czwartek. Już pojutrze! - zawołał Kirby, przerzucając gorączkowo kartki terminarza.

- Oczywiście zrozumiem, jeśli nie zdołasz do mnie dotrzeć, Chuck. Tak jak ty musisz zrozumieć, że jeśli znasz jakiekol­wiek argumenty, które mogłyby mnie od tego odwieść, to bę­dzie to dla ciebie ostatnia szansa, żeby mi je przedstawić.

Kirby sięgnął po pióro i wykreślił z terminarza zaplanowa­ny na czwartek obiecujący lunch z bardzo atrakcyjną damą. Zamiast tego napisał: “Wyjazd do San Jose”.

- W ten właśnie sposób błyskawicznie komplikują się pro­ste sprawy - mruknął do siebie.

- Co powiedziałeś? - spytał Gordian.

- Powiedziałem, że zjawię się u ciebie na spotkaniu.


Tak jak Aleksander Wielki rozwiązał problem węzła gordyj­skiego jednym szybkim i zdecydowanym cięciem swojego miecza, zyskując tym samym przychylność Zeusa, tak też Megan Breen i Peter Nimec doszli błyskawicznie do wniosku, że świa­towa ekspansja UpLink może wymagać udzielania przez hol­ding równie gwałtownych i radykalnych odpowiedzi. Należało utworzyć zespół, który mógłby działać w sytuacjach kryzyso­wych zagrażających stabilizacji regionalnej i interesom firmy, wymieniałby się informacjami ze służbami wywiadowczymi państw, na których terenie znajdowały się naziemne bazy UpLink, wykorzystywał techniki logistyczne do zapobiegania problemom, zanim jeszcze się pojawią, i byłby zdolny do reak­cji militarnej na przemoc, gdyby kryzysu nie udało się rozwią­zać w inny sposób.

Ponieważ nie tylko nazwisko, ale i śmiałość ich pracodawcy skłamały do snucia porównań z legendarnym Macedończykiem, nazwali to militarne ramię swojego wpływowego holdingu Mie­czem. Dzięki rewelacyjnym kontaktom Nimeca, który miał do­stęp do zamkniętej zazwyczaj dla innych społeczności najwięk­szych profesjonalistów w dziedzinie prawa i wojskowości, już wkrótce zdołali przyciągnąć do siebie samą śmietankę funk­cjonariuszy policji i agentów służb specjalnych z całego świa­ta. W ten sposób ukochane dziecko Megan Breen i Petera Ni­meca tworzył zespół ludzi, którzy potrafili wykonać każde za­danie. Sam Nimec zaczynał jako stójkowy w południowej Filadelfii. W połowie policyjnej kariery przeniósł się do Bosto­nu, gdzie w wydziale do walki z najpoważniejszymi przestęp­stwami dorobił się znakomitego i wciąż nie pobitego rekordu liczby zamkniętych spraw. Po kolejnej przeprowadzce wylądo­wał w Chicago jako szef wydziału operacji specjalnych. A wszyst­ko to w niecałe dwadzieścia lat.

Jednym z najlepszych młodych gniewnych w nowojorskiej sekcji Miecza była Noriko Cousins, która weszła do zespołu Nimeca zaledwie rok wcześniej podczas operacji, której nada­no kryptonim “Polityka”. To głównie dzięki niej śledztwo szyb­ko nabrało tempa i zakończyło się pełnym sukcesem. Po tym, jak na skutek ran odniesionych w trakcie akcji odszedł na wcześniejszą emeryturę szef jej sekcji Tony Barnhardt, w spo­sób naturalny została jedynym kandydatem na jego miejsce. Pete Nimec miał do Noriko tak wielkie zaufanie, że pozwalał jej prowadzić nowojorskie sprawy zespołu przy minimalnych jedynie ingerencjach z góry. Dlatego kontaktowali się rzadko, chyba że było to bardzo ważne.

Kiedy zatem tego chłodnego jesiennego popołudnia po po­wrocie z lunchu znalazła na sekretarce aż trzy wiadomości od niego - wszystkie zostawione w ciągu godziny, którą spędziła poza biurem - nie miała wątpliwości, że zdarzyło się coś nad­zwyczajnego.

Nie tracąc czasu na rozpięcie kurtki, pochyliła się nad tele­fonem i wystukała bezpośredni numer Nimeca.

Odebrał natychmiast.

- Nori, z niecierpliwością czekałem na twój telefon - zaczął. Nie żartuj, pomyślała.

- Wszystko w porządku, proszę pana?

- Jeszcze nie wiem - odparł. - Posłuchaj, na razie nie będę ci zawracał głowy, ale chciałbym, żebyś przyleciała do San Jose. Wyjaśnię ci wszystko na miejscu.

Choć była zdziwiona, na podjęcie decyzji potrzebowała tyl­ko chwilę. Osobisty i zawodowy związek z szefem jedynie jej to ułatwił.

- Kiedy? - spytała.

- Tak szybko, jak to tylko możliwe. Dziś wieczorem, najpóź­niej jutro rano, jeżeli nie masz nic pilnego w Nowym Jorku.

- Nic takiego, z czym nie poradziłby sobie mój zastępca. Ostatnio jest tu spokojnie, dzięki Bogu - powiedziała.

- To dobrze - stwierdził. Milczał przez kilka sekund, a prze­dłużająca się cisza dobitniej niż ton jego głosu przekazała Noriko grobowy nastrój szefa. - Wiem, że proszę cię o wiele, i z gó­ry przepraszam za tajemniczość, ale naprawdę powinniśmy porozmawiać osobiście.

- Nie ma problemu - zapewniła go. - Jak tylko odłożę słu­chawkę, zacznę przygotowania do wyjazdu. Oddzwonię do pana natychmiast, kiedy będę znała godzinę przylotu.

- A więc do usłyszenia. - Nastąpiła kolejna chwila ciszy. - Nori?

-Tak?

- Proponuję, żebyś spakowała trochę lekkich rzeczy. Zdaje się, że odbędziemy daleką podróż.

Zastanawiając się nad tym, Noriko potarła dłonią kark. Ta rozmowa stawała się coraz bardziej intrygująca. - Zrobię to, proszę pana - powiedziała.


Noc, która zapadła nad portem w Pontianak, można by na­zwać idealną nocą równikową: powietrze było ciepłe i czyste, niebo wypełniały niezliczone gwiazdy, a wody oceanu lśniły aż po linię brzegową ich odbitymi wizerunkami. W basenach por­towych, wśród cichego tłumu żurawi i dźwigów, cumowała przy nabrzeżach flotylla statków handlowych. Rozładowane jed­nostki kołysały się lekko obok tych, które od dziobów po rufy załadowano niezliczonymi kontenerami i których burty zanu­rzały się głęboko pod ciężarem towarów.

Większość nocy była tutaj spokojna i senna. Panującą w por­cie ciszę przerywały dopiero o brzasku krzyki dokerów oraz niezmienne, rytmiczne i hałaśliwe kołysanie bomów.

Większość nocy.

Tego wieczoru leniwą ciszą zalegającą w Pontianak wstrząs­nął jednak głośny warkot ciężarówki. Zabłocony brezent fur­kotał nad jej skrzynią, gdy toczyła się powoli w kierunku ma­gazynów tranzytowych położonych na północnym skraju base­nu portowego. Samochód podjechał pod rampę załadowczą cią­gnącą się wzdłuż ich wrót i zatrzymał ciężko.

Chwilę później z jednego z magazynów wynurzyli się dwaj mężczyźni i ruszyli w kierunku olbrzymiego kierowcy pojaz­du. Obserwując teren zza kierownicy, Xiang patrzył, jak wcho­dzą w szeroki wachlarz żółtego światła reflektorów jego cięża­rówki. Mieli krótkie, zaczesane do tyłu włosy i wytatuowane na ramionach kwiaty wiśni, symbol przynależności do Yaku-zy. Byli jeszcze bardzo młodzi, lecz bez wątpienia na tyle doro­śli, że zwerbowano ich już z jednego z gangów motocyklowych bosozoku, które były odpowiednikiem szkoły dla kandydatów na członków japońskiej mafii.

Xuang skinął głową na Juarę, który trzymał karabin gotowy do strzału. Następnie, zostawiwszy zapalone reflektory, wyłą­czył silnik, wysiadł z kabiny i podszedł do ludzi z Yakuzy.

Gówniarze, pomyślał, mierząc ich kamiennym wzrokiem. Przemycające na wielką skalę towary i handlujące narkotyka­mi japońskie rodziny przestępcze, które tworzyły południowo-azjatyckie syndykaty, osiągały olbrzymie zyski między inny­mi dlatego, że potrafiły dobrze wykorzystać do swoich celów takich wyrzutków. Brudnej roboty, jaką powierzano podobnym typom, nie podjąłby się nikt inny.

- Kurwa, spóźniłeś się - powiedział w bahasa jeden z opry­chów. - Miałeś być tutaj przed godziną.

Xiang bez słowa podniósł nieznacznie głowę. Drzwi cięża­rówki otworzyły się gwałtownie i Juara zeskoczył na ziemię z belgijskim karabinem szturmowym FN P-90 zaopatrzonym w tłumik i celownik laserowy. Stanął spokojnie obok samochodu i wymierzył broń w członków Yakuzy.

- To bez znaczenia. Chcę, żebyście mi powiedzieli, kto was przysłał na to spotkanie - zażądał.

Przez chwilę ludzie Yakuzy wyglądali na zmieszanych.

- Dlaczego? Wyglądamy ci na gliniarzy?

- Wyglądacie na śmierdzące szczury, które są zbyt głupie, żeby się zorientować, że za chwilę ktoś odstrzeli im łby od dup - odparł Xiang i wskazał na Juarę.

Mężczyzna gwałtownie ustawił pod odpowiednim kątem mały karabin z plastikową kolbą i na środku czoła jednego z opryszków pojawił się mały czerwony punkcik promienia lasera.

- Powiedz mi, kto was tutaj przysłał - powtórzył Ibanin. Jego zimne oczy bezlitośnie oczy patrzyły na rzezimieszka. - Natychmiast!

Członek Yakuzy zamrugał, po czym wzruszył ramionami.

- Pracujemy dla człowieka o nazwisku Kinzo - odparł.

- Co to za robota?

- Mamy zabrać martwego gaijina na morską przejażdżkę. Zadowolony?

Xiang stał bez ruchu i jeszcze przez jakieś pół minuty mie­rzył wzrokiem młodego bandytę, w końcu jednak dał znak Juarze, a ten opuścił lufę karabinu.

- Ciało leży pod plandeką, owinięte w brezent. Zabierzcie je stąd i załadujcie na statek, który wypłynie z nim w morze. I nie zadawajcie więcej żadnych pytań, wy małe skurwiele.

Starając się nie okazać ulgi, członek Yakuzy wzruszył ra­mionami i powiedział coś szybko po japońsku do swojego towa­rzysza. Potem obaj obeszli ciężarówkę i zabrali się do pracy.

Obserwując, jak wyciągają ciało Amerykanina spod plande­ki i niosą je do magazynu, Xiang nagle przypomniał sobie coś, co dało mu głupi może, niemniej jednak potężny impuls do jak najszybszego wykonania tego zadania. Odwrócił się w stronę samochodu, zatrzymał na chwilę, żeby spojrzeć na czarną wodę uderzającą o nabrzeże - wodę, która wkrótce pochłonie Maxa Blackburna - i zorientował się, że nie potrafi odegnać od siebie natrętnej myśli, która przed chwilą przyszła mu do głowy.

Nazwa miasta, Pontianak, pochodziła od malajskiego słowa oznaczającego ducha zemsty.

Niespodziewanie przeszedł go dreszcz. Rozkazał Juarze, by wrócił do ciężarówki, po chwili sam wspiął się do kabiny i ru­szyli w noc.


Jak każda podobna tragedia, masakra w Dżakarcie była nieunikniona w tej samej chwili, w której iskra dotarła do za­palnika połączonego z ludzkim materiałem wybuchowym.

Organizatorzy protestu - głównie studenci uniwersytetu należący do różnych organizacji politycznych gromadzących się luźno pod wspólnymi hasłami “prodemokra- tycznymi” i re­prezentujący wszelkie możliwe poglądy polityczne, od komu­nistycznej utopii po skrajnie agresywny nacjonalizm - plano­wali demonstrację przed Centrum Kultury już od wielu tygo­dni. Przygotowując się do akcji, rozprowadzili mnóstwo utrzymanych w buń- czucznym tonie ulotek, latawców, pocztó­wek i wielkich plakatów. Wyprodukowali i rozdali niezliczone zadrukowane sloganami koszulki i czapeczki. Zdołali nawet puścić w obieg płyty kompaktowe z płomiennymi przemówie­niami i hymnami protestacyjnymi, które miały być odtwarza­ne podczas wiecu z przenośnych urządzeń. Na największych indonezyjskich kampusach i dokoła nich przywódcy ruchu stu­denckiego poszukiwali wciąż z gorliwością prozelitów nowych zwolenników, gromadząc wokół siebie tysiące studentów przekonanych do nowych idei. Zdołali nawet pozyskać dla nich znaczny procent apatycznych zazwyczaj robotników, których niezadowolenie wybuchło nagle po tym, jak przez cztery lata znosili cierpliwie ogromną nędzę będącą skutkiem załamania azjatyckiej gospodarki.

Chociaż wszystkie zróżnicowane odłamy demonstrantów łączyły bardzo kruche więzy, ich postawa wobec wielu indone­zyjskich problemów była niemal identyczna. Jednogłośnie pro­testowali przeciw astronomicznej inflacji, pomstowali na po­czynania rządu, który uparcie powstrzymywał wprowadzenie niezbędnych reform ekonomicznych, oraz dawali wyraz swoje­mu niezadowoleniu z prezydenta - częściowo za to, że przy­mykał oczy na wszechobecną wśród biurokratów korupcję i marnotrawstwo, częściowo zaś za jego odmowę zlikwidowa­nia monopolu państwa w kluczowych gałęziach gospodarki, kontrolowanych bez wyjątku przez nieograniczoną, zdawało­by się, rzeszę jego braci, braci przyrodnich, synów, zięciów, siostrzeńców i bratanków.

Połączeni dysydenci stworzyli więc populistyczną siłę, z któ­rą bez wątpienia należało się liczyć.

Jednak rząd ze swej strony dobrze przygotował się do kon­frontacji. Uznawszy, że nasilające się niepokoje w kampusach, wioskach i miastach doprowadzą w końcu do ogólnonarodowej rebelii, wielu przywódców partii rządzącej doszło do wniosku, iż niezbędna jest demonstracja siły, która zada kłam prze­świadczeniu o słabości i nieudolności indonezyjskiego rządu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że stłumienie protestu w taki sposób, w jaki zrobili to Chińczycy na placu Tian'anmen, może zostać potępione przez społeczność międzynarodową, a nawet zagrozić dobrym stosunkom Indonezji z przyjaciółmi z Zacho­du i z Japonii. Mimo to - mając w perspektywie mniej lub bardziej prawdopodobny wybuch ogólnonarodowego powsta­nia - pewni wpływowi doradcy prezydenta doszli do wniosku, że warto podjąć to ryzyko, i przekonali go do zaakceptowania scenariusza, który miał pokazać całemu światu, że w kraju wyczerpała się już tolerancja dla działań dysydentów.

Według wiarygodnych ocen tłum protestujących liczył po­czątkowo co najwyżej pięć tysięcy osób, a wysuwane żądania były bardzo różnorodne - od śmiertelnie poważnych do niemal śmiesznych. Mężczyźni nieśli transparenty z napisami pięt­nującymi represyjne działania policji i domagającymi się pry­watyzacji przemysłu, ale też z żądaniami poszerzenia oferty programów telewizji kablowych. Kobiety żądały dla siebie więk­szego dostępu do szkolnictwa i wprowadzenia nowych regulacji prawnych zakazujących dyskryminowania ich w miejscu pracy, ale też pomstowały na ograniczenia importu kosmetyków. Dzien­nikarze obojga płci domagali się głośno respektowania wolności słowa, a mieszkańcy miast - poprawy funkcjonowania komu­nikacji publicznej. Zamieszkujący przedmieścia narzekali na brak dbałości o drogi i autostrady, nawiedzeni ekolodzy nato­miast wzywali do wprowadzenia dokładniejszych kontroli za­nieczyszczenia środowiska. Wśród demonstrantów znalazła się nawet niewielka, lecz bardzo hałaśliwa grupa smakoszy, którzy wyrażali niezadowolenie z powodu niedawnego za­mknięcia kilku czterogwiazdkowych restauracji.

O wiele mniej liczne od demonstrujących oddziały wojska, które wysłano, by ich powstrzymały i spacyfikowały, wyposa­żono w kamizelki kuloodporne oraz hełmy. Wszyscy żołnierze zostali wyekwipowani w broń palną z ostrą amunicją oraz w granaty z gazem łzawiącym i przygotowani zarówno do obro­ny, jak i do natarcia na tłumy.

Rząd miał też w zanadrzu obrzydliwą niespodziankę -w tłumie rozproszyło się mnóstwo agentów służby bezpieczeń­stwa, którzy podszywali się pod demonstrantów. Ich zadaniem było podburzenie manifestujących do konfrontacji z żołnierza­mi, którzy oczywiście doskonale wiedzieli o tym planie i mieli za zadanie odpowiedzieć z całą bezwzględnością na atak, eli­minując przy tym prawdziwych dysydentów. Było bez znacze­nia, czy obrońcy praw człowieka uznają reakcję wojska za zbyt gwałtowną. Wręcz przeciwnie, miała ona dać światu jedno­znacznie do zrozumienia, że rząd nie mógł już dłużej tolero­wać obywatelskiego nieposłuszeństwa i stanął wobec koniecz­ności jak najsurowszego ukarania jego prowodyrów, nie ba­cząc na to, jak zareagują krytycy.

Aby wszystko wyglądało przekonująco, na początek zapla­nowano drobne przepychania i utarczki. Dalszy ciąg akcji miał pokazać, że działania manifestujących powoli wymykają się spod kontroli i w końcu zaczynają zagrażać zdrowiu i życiu funkcjonariuszy sił porządkowych. Pojedyncze bijatyki miały się przeradzać w regularne walki, aż wreszcie na żołnierzy poleciałyby kamienie i koktajle Mołotowa. Rzucający - tajni agenci rządowi - powinni dla własnego bezpieczeństwa zostać wywleczeni z tłumu po ataku granatami z gazem łzawiącym oraz polaniu wodą z armatek. Na tym etapie jedynym ekwi­punkiem atakujących sił wojska miały być pałki i kajdanki na ręce i nogi.

Jak dotąd wszystko toczyło się zgodnie z planem. W następ­nym etapie agenci podgrzewający zacietrzewienie na dobre już rozsierdzonego tłumu zaczęli rzucać w kierunku policjantów i żołnierzy kolejne butelki z benzyną. Na ziemi znów pojawiły się pomarańczowe ognie, a ciemne chmury gryzącego dymu spowiły arenę zamieszek. Nikt się nie zorientował, że te fajer­werki są dziełem zaledwie dwudziestoosobowej grupy. Nikt też nie zauważył, że koktajle zapalające rzucane są tak, aby tra­fiały w plastikowe tarcze żołnierzy albo spadały daleko od nich. Obraz gwałtownego natarcia na oddziały, które próbują utrzymać porządek, był natomiast tak wyraźny, że dostarczył powodu do natychmiastowej, zmasowanej odpowiedzi.

Żołnierze zaczęli wydobywać z ciężarówek strzelby i broń maszynową załadowane ostrą amunicją. W tłum wjechały transportery opancerzone, co tylko zwiększyło jego złość i hi­sterię. Jakiś młody człowiek stanął przed jednym z nich i został rozjechany, gdyż kierowca po prostu go nie zauważył. Kobieta, która przybyła razem z nim na demonstrację, pod­biegła do najbliższego żołnierza i przecięła mu policzek odłam­kiem szkła. Zranionemu przyszli w sukurs inni żołnierze i już po chwili kobieta leżała na bruku, zatłuczona na śmierć kolba­mi karabinów. Kilku mężczyzn, którzy próbowali jej pomóc, zostało dotkliwie pobitych. Ktoś wydobył spod koszuli auto­matyczny pistolet i od tego momentu wszyscy stracili rozsą­dek. Rozgorzała walka na śmierć i życie, a dla uzbrojonych żołnierzy nie miało już znaczenia, czy atakują sprzeciwiają­cych się rządowi demonstrantów, czy ukrytych w tłumie pro­wokatorów.

Wojsko zaczęło nacierać ze wszystkich stron, bez zahamo­wań korzystając z broni palnej. Ludzie, którzy pragnęli uciec spod gradu kul, nie byli w stanie wydostać się z pułapki. Poci­ski nie wybierały i wkrótce na bruku leżały w kałużach krwi dziesiątki ciał. Ci, którzy wciąż żyli, krzyczeli przeraźliwie lub czołgali się w milczeniu, znacząc ziemię krwią i w każdej chwili spodziewając się śmierci.

Wokół sceny masakry pojawiało się coraz więcej ekip tele­wizyjnych i wkrótce cały świat mógł na żywo oglądać relację z zamieszek.

Obserwując te sceny w telewizji, Nga Canbera miał miesza­ne uczucia. Wydał mnóstwo indonezyjskich rupii na finanso­wanie demonstrantów, niewiele sobie robiąc z idei, które im przyświecały - rozgrywał jedynie swoją grę polityczną z rzą­dem. Kierowała nim głównie nienawiść do krewnych prezy­denta, którzy kontrolowali gospodarkę i nieustannie przeszka­dzali mu w interesach. Szczególną awersję odczuwał przede wszystkim do jednego z jego synów, a swojego dawnego przy­jaciela z college'u. Był on teraz właścicielem banku, który dzię­ki ciągłym zastrzykom pieniędzy z kasy państwowej prospero­wał znacznie lepiej niż jego własny.

A jednak Nga z niesmakiem patrzył na rebelię. Nie było mu bynajmniej żal protestujących i ginących ludzi. Zastanawiał się tylko, czy to gwałtowne przesilenie wyjdzie na dobre partii rządzącej, czy też stanie się zarzewiem jeszcze gwałtowniej­szego buntu. I co się stanie, jeśli Międzynarodowy Fundusz Walutowy obetnie po tych wydarzeniach kredyty przeznaczo­ne na ratowanie gospodarki albo całkowicie się z nich wycofa, podając jako pretekst łamanie praw człowieka w Indonezji? Jakie będą skutki takiej decyzji dla rodzinnego holdingu Canbery? Zaklął głośno. Dlaczego podobne pytania nie przyszły mu do głowy już wcześniej?

Wszystko to było niepokojące i wzbudzało obawy o przy­szłość. Przecież jeśli ktoś zacznie grzebać w jego sprawach, szybko doszuka się związków ze studenckimi demonstranta­mi. Poza tym - chociaż pośrednio - przyczynił się do zabicia amerykańskiego szpiega. Jeżeli i to wypłynie na światło dzien­ne, szybko zostaną ujawnione również inne, najtajniejsze jego sekrety. Ostrzeżenie Kinzo nie było bezpodstawne. Nad Canberą gromadziły się czarne chmury. Było ich tak wiele, że z którejś musiał spaść w końcu potężny deszcz. Co powiedzia­łby Kinzo, gdyby znał jego rolę w spisku generała Kersika i jego towarzyszy? Nga nie rozumiał, jak taka prosta począt­kowo gra stała się nagle tak skomp- likowana i niebezpieczna. Czuł, że pewne sprawy zaczynają go przerastać.

Wciąż wpatrywał się w telewizor. Patrzył na uzbrojone po­jazdy, na żołnierzy, na śmiertelnie przerażonych demonstran­tów, których atakowano nawet wtedy, kiedy w popłochu stara­li się uciekać jak najdalej od niebezpieczeństwa. Prezydent i jego doradcy zasługiwali na uznanie przynajmniej za to, że mieli odwagę zaatakować zdecydowanie, że postanowili raczej przyjąć odpowiedzialność za kilkadziesiąt trupów, niż czekać, aż niezadowolony motłoch stanie u ich drzwi. Nga pomyślał, że przynajmniej to zdecydowanie powinno być dla niego na­uczką i że ma oto odpowiedź na pytanie, jak sam powinien rozwiązać swoje problemy.

Znowu przypomniał sobie słowa ostrzeżenia, które padły z ust Kinzo. Jeżeli pracodawcy Maxa Blackburna zaczną inte­resować się okolicznościami jego śmierci, śledztwo nieuchron­nie zaprowadzi ich pod drzwi Canbery. Należałoby zatem zapo­biec temu śledztwu. Tak, tylko jak tego dokonać? Cóż, Marcus Caine w końcu dostanie UpLink, pożre UpLink - Nga był tego pewien tak samo jak wcześniej. Ale -jak usiłował wykazać part­nerom w tym ponurym domu, w którym ukrywał się Tajlandczyk - proces konsumpcji może potrwać długo. Zbyt długo!

Nga bez przerwy patrzył na telewizor, jednak jego wzrok nie był już skupiony na chaotycznych migawkach z Dżakarty. Myślał. Z każdą chwilą był coraz bardziej przekonany, że gra wcale go nie przerasta. Zapanuje nad nią, powinien tylko roz­szerzyć swoją strategię. Dotarł do momentu, w którym prze­myślane i długo przygotowywane ruchy nic już nie dają... Po­winien zadziałać szybko i gwałtownie. Tylko wtedy wygra.

Kiwając głową jak człowiek, który nagle znalazł rozwiąza­nie skomplikowanej zagadki, podniósł słuchawkę i wystukał numer Marcusa Caine'a.

- Halo?

- Marcus? Cześć. Właściwie dziwię się, że udało mi się za­stać cię w domu. Z tego, co ostatnio czytałem, wynika, że w swoim mieście jesteś gwiazdą.

Usłyszawszy głos Nga, Caine uniósł brwi. Od ponad czte­rech godzin siedział przed telewizorem, oglądając transmito­wany przez CNN satelitarny przekaz na żywo z masakry w Dżakarcie. Już wkrótce materiały zostaną zmontowane na potrzeby dzienników stacji telewizyjnych i zaprezentowane szerokiej widowni z pominięciem najbardziej przerażających scen, Marcus wolał jednak oglądać tragedie tego świata taki­mi, jakie są naprawdę. Ocenzurowane kadry nie dawały obiek­tywnego obrazu rzeczywistości.

- Daję niekiedy moim pochlebcom trochę wolnego, a sam w tym czasie próbuję nadrobić zaległości w oglądaniu wiado­mości ze świata - odparł, zastanawiając się, czy to, że Nga dzwoni akurat teraz, jest czystym przypadkiem. - A skoro już o tym mowa, co to za szaleństwo rozgrywa się w twoim kraju?

- Najwyraźniej nasz ukochany przywódca rozprawia się z opozycją. Przynajmniej na to wygląda.

- Przyprawia cię to o ból głowy? Caine usłyszał westchnienie Nga.

- To zależy od tego, jak dzisiejsze wydarzenia wpłyną na moje interesy.

Brwi Caine'a uniosły się odrobinę wyżej. Spodziewał się usłyszeć w tym momencie tradycyjną retorykę Nga - opowieść o współczuciu dla zwykłych szarych ludzi i tym podobne bzdu­ry. Szczera odpowiedź wyraźnie go zaskoczyła.

- Wydawało mi się, że dopóki twój bank dobrze prosperuje, twoja pozycja jest niezachwiana bez względu na to, kto akurat jest u władzy - powiedział, nie mając pewności, czy to trafne spostrzeżenie, ponieważ Nga wciąż kręcił się wokół indonezyj­skich polityków. Nic go to jednak nie obchodziło. Po prostu wypełniał ciszę, która na chwilę zapadła z drugiej strony.

- Posłuchaj mnie, Marcus. Musimy porozmawiać o Rogerze Gordianie. Wynikła paskudna sprawa i jeśli szybko nie zarea­gujemy, możemy mieć przez to straszne kłopoty - odezwał się tamten po kilku sekundach.

Caine poklepał się w zamyśleniu po brodzie. Nie miał poję­cia, czego dotyczyły tajemnicze słowa Nga. Doszedł do wnio­sku, że jego rozmówca miał najprawdopodobniej na myśli prze­jęcie holdingu.

- Formalnie ogłoszę zamiar wykupienia UpLink w dzisiej­szym wydaniu “Wall Street Journal” - powiedział. - Prawnicy Gordiana z całą pewnością będą próbowali zwodzić nas w są­dzie, ale uważam, że ich wysiłki spełzną na niczym. Daj mi tylko kilka tygodni, a ja już...

- Powiedziałem, że chodzi o Rogera Gordiana, a nie o UpLink. Zaniepokojony nagle Caine znów zaczął gorączkowo myśleć, modląc się w duchu, by Nga wydusił wreszcie, o co chodzi.

- Czy to ma jakiś związek z tym sukinsynem, który węszył wokół mojej filii w Singapurze? Myślałem, że się nim zająłeś.

Cisza.

- Marcus, możemy bezpiecznie rozmawiać?

- Mogę ręczyć jedynie za moją stronę łączy.

- W takim razie możemy. Człowiek, o którym mówisz, nie żyje. I tu właśnie zaczynają się problemy.

Caine zdał sobie nagle sprawę, że jego serce zabiło szybciej. -Ja... nie rozumiem. To znaczy... stało się coś złego? I co to ma wspólnego ze mną?

- To, jak do tego doszło, to długa historia, ale bądź pewny, że nie zamierzaliśmy zakończyć całej sprawy w ten sposób -powiedział Nga. - Porwanie go było naprawdę poważnym błę­dem, zresztą od samego początku sprzeciwiałem się takiemu rozwiązaniu. Gdyby odzyskał wolność, mógłby się co najwyżej podzielić z władzami i pracodawcą informacjami na temat po­rywaczy. Tymczasem jego śmierć ściągnie na nas z całą pew­nością dochodzenie. Zresztą, jaka to w końcu różnica? Ludzie będą chcieli poznać odpowiedzi, a wszystkie ślady prowadzą do nas.

- Poczekaj chwilę! - krzyknął Caine. - Mówisz do mnie, jak­bym w tym maczał palce, a przecież nie mam nic wspólnego z porwaniem tego faceta. Nawet nie chciałem nic o tym wie­dzieć. To twoi przyjaciele urządzili burzę mózgów i wymyślili, że trzeba go porwać, podczas gdy był o wiele prostszy sposób, żeby się dowiedzieć, za czym węszy. Rozsądniejszy sposób.

- Uspokój się, Marcus. Nie zmienimy tego, co już się stało. Najważniejsze, żebyśmy mieli dość odwagi, by się uporać z tym, co ten facet po sobie zostawił.

- Nie wciskaj mi tu tego kitu! To ty, kurwa, uporaj się ze wszystkim, co może teraz wypłynąć. Ja moje długi wobec cie­bie spłaciłem już dziesięć razy! Zrobiłem wszystko, o co mnie prosiłeś, jak jakiś pieprzony służący. Ale to... Nie, mój drogi, w mokrą robotę mnie nie mieszaj.

Znów zapadła cisza, tym razem dłuższa niż poprzednia.

- Marcus; chyba nie muszę ci przypominać, że uczestniczy­łeś w czymś, co twój rząd mógłby zakwalifikować jako zdradę. Jeśli twoja działalność wyjdzie na jaw, dostaniesz dożywocie, o ile w ogóle nie wylądujesz na krześle elektrycznym. Jak my­ślisz, dlaczego należało powstrzymać Blackburna? Nie mieli­śmy wybooru...

- Nie w wymawiaj jego nazwiska. I nie ośmielaj się nazywać mnie zdrajcą! - zaprotestował Caine. Głos zaczął mu drżeć. - Na Boga, nie jestem przyzwyczajony do takiego traktowania. To sprawa tych skurwysynów, tych bandytów, z którymi się zadajesz. Czego właściwie ode mnie oczekujesz?

- Bezpośrednio niczego. Ale są w Stanach ludzie, którzy w przeszłości wykonywali dla nas pewne specyficzne zlecenia. Którzy potrafią niepostrzeżenie pojawiać się w pewnych miej­scach i z n nich znikać. Wiesz, kogo mam na myśli, Marcus.

Caine nie dowierzał własnym uszom.

- Nie - powiedział. - Nie będę tego słuchał...

- Ależ będziesz, będziesz - przerwał mu Nga. - Powiem ci, co trzeba - zrobić z Gordianem. Powiem ci to, bo nie mamy in­nego wyboru. I z tego samego powodu uważnie mnie wysłu­chasz.

- Nie, nie, nie...

- Powiem ci to, Marcus - powtórzył Nga.

I powieział, nim Caine zdołał po raz kolejny mu przerwać.

15

SAN JOSE, KALIFORNIA

24 WRZEŚNIA 2000


Siedząc w swoim pikapie na parkingu przed motelem Bay-view Motor, Jack McRea z trudem powstrzymał się, żeby po raz trzeci w ciągu ostatnich dziesięciu minut nie spojrzeć na zegarek. Miotały nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony gorą­co pragnął ujrzeć kobietę, z którą się tutaj umówił, z drugiej miał nadzieję, że ta jednak się nie pojawi. W ciągu ponad dzie­sięciu lat małżeństwa zdradził żonę tylko raz, a i to jedynie dlatego, że się upił i stracił panowanie nad sobą, kiedy Alice wyjechała akurat na jakiś czas z miasta. W dodatku nigdy dotąd nie sprzeniewierzył się tak wyraźnie obowiązkom za­stępcy szeryfa okręgowego ani nie naruszył dyscypliny w żadnym z dodatkowych zajęć, których się podejmował, by móc zapłacić rachunki. Nie zrobił tego nawet po najgorszych pijackich hulankach.

A jednak sterczał teraz na tym motelowym parkingu, pod­czas gdy powinien być właśnie na prywatnym lotnisku, gdzie pracował po godzinach jako nocny stróż. Sterczał tutaj, czeka-jąc na kobietę spotkaną w barze, do którego wpadał czasami na kilka piw po zakończeniu służby w biurze szeryfa, a przed rozpoczęciem zmiany na lotnisku. Nie wiedział o niej nic z wyjątkiem tego, że ma na imię Cindi, pisane przez dwa “i”, że jest blondynką o ślicznych oczach i że wygląda wprost fan­tastycznie w krótkich spódniczkach i w butach na wysokim obcasie. Poza tym usta malowała czymś takim, że zawsze wy­glądały, jakby były wilgotne, i miała niewiarygodny, podnieca­jący uśmiech - jeden z tych, na których widok wszystkich mężczyzn aż ściska w dołku.

Gdy ostatniej nocy spotkali się w barze, powiedziała mu, że czeka na przyjaciela, który ma wpaść i ją stamtąd odebrać. Postawił jej drinka, bo wyglądała na nieco przygnębioną, a potem niespodziewanie wywiązało się między nimi coś w rodzaju flirtu. Przysunęła bliżej swój wysoki stołek, a kiedy spojrzał na nią znacząco, by dać do zrozumienia, że to zauwa­żył, uśmiechnęła się tylko i nie ruszała przez chwilę, siedząc z podciągniętą niebotycznie wysoko spódniczką i dotykając udem jego nogi.

I tak to się zaczęło. Ponieważ sytuacja była drażliwa, a obo­je doskonale wiedzieli, ku czemu to wszystko zmierza, Jack - chcąc, by miała pojęcie, na czym stoi - zdecydował się posta­wić sprawę jasno i powiedzieć jej, że jest żonaty. Zachichotała cichutko, usłyszawszy to wyznanie, a kiedy zapytał ją, co w tym takiego śmiesznego, przesunęła palcem po jego obrącz­ce i oznajmiła, że nie jest to dla niej żadna wielka nowina, chyba że nosi coś takiego po to tylko, by wyglądać na trudniej­szego do poderwania. Zrozumiał, jak głupio musiało zabrzmieć jego wyznanie, i również zaczął się śmiać, a wtedy Cindi po­wiedziała mu, że ma stałego chłopaka, co sprawia, że są w takiej samej lub niemal takiej samej sytuacji. Z jakiegoś powodu roześmiali się oboje, po czym śmiejąc się wciąż, pochy­lili ku sobie i pocałowali głęboko, namiętnie. Po chwili zaczęli się pieścić, opowiadając sobie gorączkowo, jak bardzo chcieli­by być teraz sami, zapomnieć o chłopaku i o żonie i pieprzyć się od razu tu, przy tym barze.

Jack wiedział o istnieniu Bayview, gdyż każdego wieczoru przejeżdżał obok niego w drodze do pracy na lotnisku należą­cym do grupy miejscowych biznesmenów, którzy zawiązali spół­kę i trzymali tu swoje firmowe odrzutowce. Poza tym o położo­nym o rzut kamieniem od lotniska motelu opowiadało mu kil­ku żonatych kumpli, którzy bywali tu, gdy zdarzył się im skok w bok z poznaną przygodnie panienką. Właściciele Bayview Motor, jak zapewniali, znani są z gościnności i dyskrecji.

Kiedy byli już bardzo podnieceni, a Cindi siedziała mu na kolanach, Jack wspomniał jej o tym motelu. Dodał, że zostało mu jeszcze kilka wolnych godzin do rozpoczęcia pracy, i w koń­cu spytał, czy miałaby ochotę pojechać tam z nim i dokończyć to, co rozpoczęli. Wtedy wyjaśniła mu, że chłopak, z którym się tu umówiła, jest kierowcą osiemnastokołowej ciężarówki i spotyka się z nią za każdym razem, gdy akurat przejeżdża przez miasto. Tej nocy miał się tu właśnie zatrzymać na kilka godzin, robiąc sobie przerwę w długim kursie. Potem znów nie będą się długo widzieć, ale spodziewała się, że zażąda od niej tego, czego zwykle oczekuje w takich sytuacjach. Zapewniała jednak Jacka, że myśl o tym, iż jeszcze tej samej doby będzie mogła dać to samo również jemu, bardzo ją ekscytuje.

McRea nie wiedział, co myśleć o jej historii, poza tym, że zapragnął nagle wziąć zimny prysznic, zapytał więc wprost Cindi, czy nie zmieniła przypadkiem zdania. “Nie, nie, źle to odebrałeś", odparła, po czym wsunęła dłoń między jego uda i po­wiedziała, że jej chłopak ruszy w trasę następnego ranka i że tak będzie lepiej, jeśli mają pojechać razem do motelu. Wtedy nie będzie już musiała myśleć o niczym innym i da Jackowi wszystko, czego pragnie... Tak właśnie mówiła, trzymając cały czas dłoń na jego jądrach, pocierając je i niewiele sobie robiąc z obecności innych klientów baru. A jej uśmiech, ten uśmiech był-jak to szło w tej piosence? - słodki jak ciastka moc i dziki jak piątkowa noc, coś w tym stylu.

Wszystko, czego pragnie...

Och, Boże, jak można się oprzeć takiej perspektywie?

Wkrótce zaczęli planować, jak spędzą tę noc. Początkowo Jack chciał się spotkać z Cindi w barze około szóstej, a następ­nie pojechać z nią do Bayview, gdzie mogliby spędzić kilka godzin, zanim będzie musiał zluzować strażnika, który miał dzienną zmianę. Powiedziała mu jednak, że po południu ma jeszcze kilka ważnych spraw do załatwienia i że wolałaby spo­tkać się z nim trochę później - może o siódmej, a najlepiej siódmej trzydzieści, by mieć pewność, że zdąży na czas. Odparł, że nie bardzo mu to odpowiada, bo musi być w pracy o ósmej, w związku z czym zostałoby im najwyżej pół godziny, a nie sądzi, by któremukolwiek z nich zależało, żeby za pierwszym razem zrobili tylko szybki numerek.

Rozważali przez jakiś czas wszystkie możliwe wyjścia z tej sytuacji, ponieważ żadne nie miało ochoty ponownie odkładać tego, co miało się stać, jednak Cindi uparcie powtarzała, że nie może zrezygnować ze swoich zobowiązań. W końcu zapy­tała Jacka, czy nie mógłby się odrobinę spóźnić do pracy, zna­leźć zastępcy albo po prostu zniknąć na godzinę czy dwie z posterunku, co -jak myśli - z pewnością sprawiłoby, że spo­tkanie byłoby znacznie bardziej ekscytujące, niebezpieczne i zabawne.

Mimo że początkowo pomysł ten brzmiał niedorzecznie, Jack zrozumiał wkrótce, iż Cindi trafiła w sedno. Mógł prze­cież zostawić na krótko bramę nie strzeżoną i nikt by się o tym nie dowiedział. W gruncie rzeczy robił już tak, gdy wyjeżdżał po kawę albo papierosy, a raz czy dwa zatrzymywał się nawet, żeby wypić browar przed powrotem na lotnisko. Do cholery, nie pracował przecież na międzynarodowym w San Francisco! Podczas jego warty przyloty lub odloty były wielką rzadko­ścią. Mógł się więc zjawić na posterunku o zwykłej porze, po­tem wymknąć się na kilka godzin z Cindi i wrócić nie zauwa­żony przed końcem zmiany. Poza tym tak, miała rację - to rzeczywiście sprawi, że cała zabawa nabierze dodatkowego smaku.

Ostatecznie uzgodnili, że spotkają się na parkingu Bayview - Jack chciał dać jej wskazówki, jak tam dojechać, ale okazało się, że wie, gdzie to jest - o ósmej trzydzieści. To dawało Jac­kowi wystarczająco dużo czasu, by mógł się zjawić punktual­nie na posterunku, upewnić, że strażnik z dziennej zmiany już sobie pojechał, a następnie pospieszyć na spotkanie.

I oto siedział tutaj następnego wieczoru. Czekając na jej przyjazd, kolejny raz spojrzał na zegarek i pomyślał, czy przy­padkiem nie postanowiła puścić go kantem po tych wszyst­kich szczegółowych uzgodnieniach, wręcz negocjacjach. W su­mie, doszedł do wniosku, byłoby to dla niego najlepsze. Alice była dobrą kobietą i wiele z nim przeszła, a on za nic w świecie nie chciałby jej stracić. Z drugiej jednak strony od urodzin Tricii seks już dla nich nie istniał, a on był zdrowym facetem i miał swoje potrzeby. Tej nocy chodziło tylko o seks, nie miało to nic wspólnego z jego uczuciami do żony. Mimo wszystko, pomyślał, nigdy nie można mieć stuprocentowej pewności, że nie zostanie się przyłapanym z opuszczonymi do kolan spod­niami, i dlatego właśnie, domyślał się, jakaś część jego byłaby zadowolona, gdyby...

Niespodziewanie z zamyślenia wyrwał go odgłos nadjeżdża­jącego samochodu. Spojrzał szybko w lusterko i zobaczył czerwoną hondę civic, która powoli wtoczyła się na parking, skrę­ciła i po chwili zatrzymała się w rzędzie pojazdów dokładnie za jego samochodem... A po chwili - gdy ujrzał w lusterku długie, zgrabne nogi wysuwające się z hondy - poczuł, że jego serce zaczęło bić znacznie szybciej. Szła w jego kierunku, słod­ka jak ciastka moc i dzika jak piątkowa noc, w stroju rodem z jego najgorętszych fantazji. Jej kuse ciuszki sprawiały, że Jack mógł myśleć już tylko o tym, jak będzie wyglądała, kiedy je z niej zdejmie...

Dotknął przycisku, by opuścić szybę, lecz siedział bez ru­chu.

- Czekasz na kogoś szczególnego? - zapytała, pochylając się nad nim z uśmiechem. Wielkie oczy dziewczyny i zapach jej perfum sprawiły, że serce Jacka zaczęło bić jak oszalałe.

- Już nie - odparł i otworzył drzwi. W tej chwili jasno zrozu­miał, że nieprędko wróci na lotnisko, że nie dba zupełnie, iż może już tam nigdy nie wrócić, i że niczym cholerny biblijny Samson jest wspaniale, słodko zauroczony.


Lotnisko, którego lokalizację wybrano z myślą o zapewnie­niu jak największej prywatności, rozciągało się nad małą od­nogą zatoki leżącej na północny wschód od granicy hrabstw Almeda i Santa Clara. Każdy z czterech doskonale utrzyma­nych hangarów w barwie popiołu oznaczony był na dachu i przynajmniej na jednej ze ścian logo określonego przedsię­biorstwa, co ułatwiało nadlatującym pilotom rozpoznanie miej­sca. Lotniskową infrastrukturę tworzyło ponadto kilka budyn­ków z prefabrykatów oraz dwa pasy startowe: jeden długości ponad dwóch tysięcy stóp, drugi zaś - przeznaczony dla du­żych samolotów turbośmigłowych i odrzutowców - trzy tysią­ce czterysta stóp. Tego wieczoru tylko kilka samolotów noco­wało na wyznaczonych stanowiskach pod spokojnym, cichym niebem. Na płycie stał jednosilnikowy śmigłowy pilatus, nieco większy, wyposażony w dwa silniki turbośmigłowe king air C90B, małe odrzutowce dla biznesmenów - cessna i swearingen, oraz trzy lub cztery niewielkie, specjalnie przygotowane samoloty sportowe. Na północnym skraju lotniska stała spokojnie na ponumerowanych miejscach cała flotylla heliko­pterów.

Mały, pogrążony w ciemnościach lotniskowy parking, prze­znaczony dla jakichś dwóch tuzinów samochodów, był pusty, kiedy o ósmej trzydzieści nie oznakowana furgonetka zjechała nań z trójpasmowej drogi dojazdowej i skierowała się wprost na płot biegnący za hangarami i ich przedpolem. Dwaj męż­czyźni siedzący w kabinie stwierdzili, że posterunek strażnika jest pusty, ale tego właśnie najwyraźniej oczekiwali. Strażnik został zwabiony do motelu przez kobietę, której mistrzowskie umiejętności sprawią, że przez najbliższe kilka godzin facet nie będzie mógł sobie przypomnieć swojego imienia, nie wspo­minając już o obowiązkach na lotnisku.

Chwilę po tym, jak umilkł silnik i zgasły światła furgonetki, jej kierowca i pasażer wyskoczyli z kabiny i minąwszy bramę, ruszyli szybko ku hangarom. Obaj mieli na sobie zielone robo­cze kombinezony. Kierowca niósł portfel z fałszywymi doku­mentami, w kieszeni na piersi dwa poręczne klucze, a w ręce puste naczynie o pojemności pół kwarty. Jego wspólnik, rów­nież zaopatrzony w podrobione dokumenty, był uzbrojony w berettę z tłumikiem, schowaną w umieszczonej pod kombi­nezonem kaburze.

Droga dojazdowa dla serwisantów otaczała pętlą lotnisko i miała betonowy chodnik ciągnący się na tyłach hangarów. Dotarłszy do chodnika, mężczyźni spostrzegli jakieś trzydzie­ści stóp po prawej hangar UpLink i ruszyli ku niemu szybko i bez słowa. Gdyby spotkali kogoś, kto zakwestionowałby ich obecność w tym miejscu, wyjaśniliby, że wynajęto ich, by do­konali ostatniego przed porannym lotem przeglądu learjeta Rogera Gordiana, i dodaliby, że dotarli tu tak późno, ponieważ mieli kłopoty z odnalezieniem lotniska. Na wypadek, gdyby to wyjaśnienie nie uspokoiło pytającego, zabrali ze sobą berettę.

Szczęśliwie jednak dotarli bez jakichkolwiek przeszkód do hangaru i przekonali się, że jego brama jest otwarta. Weszli do środka, znaleźli włącznik światła i natychmiast zapalili umieszczone pod dachem jarzeniówki. Wnętrze hangaru cuch­nęło paliwem, smarami i metalem.

Pod wysokim, płaskim dachem stał, unieruchomiony klockarni, lśniący learjet 45 Rogera Gordiana - ośmiomiejscowy odrzutowiec pasażerski o potężnych silnikach i zakrzywionych ku górze końcówkach skrzydeł. Kierowca zatrzymał się i przez chwilę przyglądał z podziwem maszynie. Laerjet był cudow­nym dziełem techniki, lecz jak każda rzecz miał swoją piętę Achillesa.

Wreszcie mężczyzna odwrócił się do swojego towarzysza, wskazał mu ruchem głowy bramę i zaczekał, aż ów stanie tam na straży. Kiedy wyznaczony na strażnika pasażer ciężarówki dotarł do drzwi, wyjrzał na zewnątrz, zlustrował uważnie oko­licę, po czym skinął głową przez ramię swojemu koledze, dając znać, że w zasięgu wzroku nie ma nikogo.

Kierowca raz jeszcze kiwnął głową, informując kompana, że zrozumiał sygnał, a następnie wsunął się pod kadłub samolo­tu. Obróciwszy się na plecy, wydobył z kieszeni klucze i przy­stąpił do pracy. Odkręcił wieczko pojemnika, który przyniósł ze sobą, i ustawił je sobie na brzuchu. Jednym z kluczy mocno ścisnął linkę biegnącą od cylindra podwozia i, pociągnąwszy ją z całej siły, drugim kluczem poluźnił hydrauliczne mocowa­nie cylindra. Następnie dokładnie pod nim ustawił naczynie i patrzył bez słowa, jak spływa do niego ciemny płyn. Czekał tak, aż naczynie wypełniło się niemal po brzegi. Zakręcił wiecz­ko. Nie śpiesząc się, schował do kieszeni klucze, wyczołgał się spod samolotu i wstał.

Niecałe piętnaście minut po wejściu do hangaru obaj męż­czyźni znaleźli się z powrotem w samochodzie. Kierowca umie­ścił w schowku pojemnik z płynem hydraulicznym, przekręcił kluczyk w starterze i wyjechał na drogę dojazdową do lotni­ska.

Kiedy przejeżdżali obok niej, budka strażnika wciąż była ciemna i pusta.

Strażnik bawił się w najlepsze i z całą pewnością do końca swoich dni z uśmiechem będzie wspominał te chwile ukradzio­nej przyjemności, nie mając pojęcia, że właśnie dzięki nim za­gwarantował Rogerowi Gordianowi gwałtowną śmierć.

16

WASZYNGTON l SAN JOSE, KALIFORNIA

25/26 WRZEŚNIA 2000


- Mówię ci, że jeśli ludzie z biura prasowego nie wezmą się wreszcie do pracy, osobiście ich pozwalniam, a twój pieprzony tyłek, Terskoff, będzie pierwszym, który poczuje mojego kop­niaka! - powiedział ostro prezydent Richard Ballard, zwraca­jąc się z rozgoryczeniem do sekretarza prasowego Białego Do­mu, Briana Terskoffa.

- Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby czymś zawinili - stwier­dził Stu Encardi, który pełnił funkcję specjalnego doradcy pre­zydenta, a teraz czekał cierpliwie, aż ten się trochę uspokoi, by móc coś powiedzieć. - Wie pan, jak to jest z dziennikarza­mi. Piszą zawsze to, co chcą napisać.

Ballard skrzywił się z niesmakiem.

- Och, daj spokój. Mamy właśnie podpisać z Japończykami i szefami innych państw Dalekiego Wschodu genialny trak­tat, który odmieni oblicze świata, zaprosiliśmy już na pokład najnowocześniejszej łodzi podwodnej, jaka kiedykolwiek ist­niała, trzech regionalnych przywódców, a ty chcesz mi wmó­wić, że prasa bardziej interesuje się zagadnieniem technik szy­frowania?! Przecież to absurd!

- Tak pan sądzi? - spytał Encardi. - Przyznaję, ze wszyst­kich sondaży wynika, że aż do początku tego tygodnia ludzie nie zwracali niemal uwagi na spór wokół technik szyfrowania i że do dzisiaj nie wiedzą, o co chodzi w całej tej cholernej sprawie. Ale z mojego punktu widzenia dziennikarzy zaczęła bardzo interesować eskalacja konfliktu Gordiana z Caine'em. Nasz traktat dotyczy współpracy i harmonii, a tymczasem konflikt, cóż, konflikt to esencja dramatu, który...

- Oszczędź mi tego - przerwał mu Ballard. - Co, do diabła, powinniśmy zrobić, żeby skupić na sobie uwagę opinii publicznej?! Zabrać na pokład tego okrętu podwodnego Nurka Dana i Barona Barracudę?!

- Słucham, panie prezydencie?

- Nieważne, jesteś dwadzieścia lat za młody - odparł Ballard i nieoczekiwanie zaczął czegoś nasłuchiwać. - A tak przy okazji, nie uważacie, że liście tego drzewa rozkosznie szumią na wietrze?

- Tak, panie prezydencie, rzeczywiście.

Stali pod płaczącą wierzbą, którą poprzednia pierwsza dama zasadziła na Połud- niowym Trawniku na wieczną pa­miątkę swojego pobytu w Białym Domu. Drzewo to przypomi­nało Encardiemu jego sytuację.

Stu Encardi trafił do grona najbardziej zaufanych dorad­ców prezydenta dzięki jego ukochanej żonie, obecnie pierw­szej damie Ameryki, która zapałała sympatią do trzydziesto­letniego absolwenta Yale będącego wówczas koordynatorem kampanii reelekcji Ballarda. Kobieta wyczuła w nim pokrew­ną duszę, człowieka o podobnym spojrzeniu na świat oraz po­stawie, i wymogła na mężu, by po wyborach uczynił Encardiego członkiem sztabu swoich doradców. Przewidywała, że w przyszłości okaże się doskonałym pośrednikiem, który umożliwi jej wpływ na polityczne i personalne decyzje Ballar­da w sytuacjach, kiedy nie będzie mogła zrobić tego osobiście.

Najogólniej mówiąc, prezydent Ballard uważał Encardiego za inteligentnego, pożytecznego i oddanego szczeniaka i lubił go mieć przy sobie, ponieważ doradca był dla niego personifi­kacją poglądów jego żony. Od czasu do czasu niepokoiło go tylko, że jego pomocnik pyszni się burzą kręconych loków, pod­czas gdy w jego wypadku tylko cuda techniki fryzjerskiej ukry­wały powiększającą się nieustannie łysinę. Zaczynał się też denerwować, gdy Encardi zapożyczał nawyki językowe pierw­szej damy: na każde oświadczenie prezydenta reagował pyta­niem “Tak pan sądzi?”, a swoje odpowiedzi rozpoczynał belfer­skim “Szczerze mówiąc” albo “Z mojego punktu widzenia”, któ­re pani Ballard utrwaliła sobie podczas trwającej kilka dziesięcioleci kariery wykładowcy w college'u. Takie właśnie rzeczy mogły sprawić, że dobry dzień prezydenta nagle okazy­wał się zły, a zły stawał jeszcze gorszy, chyba że wspaniała pogoda i szum poruszanych delikatnym wietrzykiem liści wierzby powodowały, iż wszystko pod Bożym niebem nagle zaczynało się wydawać lepsze i piękniejsze.

- Stu, pozwól, że ci coś błyskawicznie wytłumaczę - powie­dział Ballard. - Mimo że Gordian robi zamieszanie na Kapito-lu, za dwa dni podpiszę ustawę o zasadach wykorzy- stywania technik szyfrowania. Za dwa miesiące wszyscy już zapomną o tej sprawie i sądzę, że nazwiska Morrisona i Fiore'a będą się raczej kojarzyć ludziom z jakimś przyjętym w Vegas aktem dotyczącym tresury dzikich zwierząt, niż nie z polityką. Tym­czasem zawrę pakt, który na najbliższe dwadzieścia lat, a za­pewne nawet i na dłużej, uczyni z naszego kraju gwaranta bezpieczeństwa w Azji. To będzie moja spuścizna dla potom­nych albo przynajmniej skromna zaliczka na jej poczet. Musi­my się tylko upewnić, że ludzie to zauważą.

Encardi patrzył na prezydenta w przyćmionym świetle prze­dzierającym się przez baldachim drżących na wietrze liści wierz­by. Dokoła niego krążyły komary. W gruncie rzeczy zawsze tu­taj były. Z powodu, którego nie potrafił zrozumieć, podobnie jak prezydent upodobały sobie sąsiedztwo przeklętego drzewa.

Przegonił ręką całą eskadrę małych, uskrzydlonych napast­ników, przekonany, że byłby o wiele szczęśliwszym człowiekiem, gdyby prezydent choć raz wybrał się na spacer pod dereń, wiąz albo olchę i tam próbował odzyskać wewnętrzny spokój.

- Uważam, że powinniśmy dopilnować, by Nordstrum z “New York Timesa” napisał peany na temat traktatu - powiedział.

- Aja myślałem, że twoi ludzie od dawna już się tym zajmu­ją - odparł prezydent.

- Cóż, owszem, jednak zawsze można sprawić, że będą jesz­cze pochlebniejsze - odparł Encardi. - Nordstrum jest naj­większym obrońcą i zwolennikiem naszej polityki bezpieczeń­stwa w rejonie Azji i Pacyfiku. Dlaczego nie mielibyśmy po­móc mu w uzyskaniu wywiadów z premierem Japonii oraz przywódcami Malezji i Indonezji? Może należy go zaprosić na obiad, który wyda pan na pokładzie Seawolfa? Zróbmy wszyst­ko, by umożliwić mu szeroki dostęp do materiałów, których nie zdobyłby inną drogą, a które może wykorzystać w swych artykułach.

Rozłożywszy szeroko ramiona, Ballard przeciągnął się i ode­tchnął głęboko wonnym powietrzem ogrodów Białego Domu. Słońce, które przebijało się przez gąszcz długich liści wierzby, oświetliło jego twarz.

- Ach, niemal całkowicie się odprężyłem - westchnął. - Czyż to nie cudowny poranek?

- Cudowny - odparł obojętnie Encardi, odganiając komara. Ballard spojrzał na niego.

- Twój pomysł z Nordstrumem wygląda dość ciekawie, ale tylko w pierwszej chwili - powiedział. - Wiesz, skoro już o nim wspomniałeś, muszę ci powiedzieć, że dziwi mnie trochę, iż Roger Gordian nie przekonał Nordstruma, by napisał na swo­jej kolumnie więcej o problemie technik szyfrowania. Facet jest płatnym doradcą UpLink International. Wiedziałeś o tym?

Encardi zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

- Może nie zgadza się z Gordianem w tym punkcie? - po­wiedział w końcu.

- Albo tak jak wszyscy mądrzy ludzie uważa, że całe to za­mieszanie wokół technik szyfrowania jest nudne i bez znacze­nia - dodał prezydent.


Opatulony dziewiczą roślinnością atol, leżący niemal na gra­nicy wód terytorialnych Filipin, był jednym z setek, które pstrzyły morze Celebes na zachód od brzegów Sabah. Kolista rafa tworzyła naturalny falochron wokół jego brzegów, a gęsty pas mangrowców chronił go przed tropikalnymi sztormami i opasywał pierścieniem puszczę równikową położoną w głębi wyspy, która otaczała z trzech stron lagunę.

Te same cechy ukształtowania terenu, które chroniły atol przed niszczącym wpływem działalności morza i pogody, spra­wiały, że jak dotąd kryjówka piratów nie została wykryta i -w gruncie rzeczy - była nie do wykrycia. Tylko niewielu ludzi spoza tej grupy wiedziało cokolwiek o kryjówce, jeszcze mniej przebrnęło przez jej naturalne linie obronne, a żaden z przy­byszy, którzy uczynili to bez zaproszenia, nie opuścił atolu żywy.

Zhiu Sheng był tutaj wcześniej zaledwie raz, a i wtedy -zaproszony przez generała Kersika, który chciał, żeby na miej­scu obejrzał bazę wypadową do planowanego najazdu na Sandakan - okrążył tylko szybko atol. Dzisiaj jednakże zaprowa­dzono go do jej centrum. Godzinę wcześniej chiński trawler rybacki, który zabrał go na pokład w portowym mieście Xiamen w prowincji Fujian, wpłynął wolno wąskim przesmykiem między rafami na lagunę i rzucił kotwicę prawie przy samym piaszczystym brzegu. Sheng miał szczęście, ponieważ zaled­wie kilka minut po jego przybyciu niebo zasnuły skłębione, ciemnoszare chmury i na ziemię spadły kaskady wody. Gwał­towna burza równikowa z potężnymi wyładowaniami trwała zaledwie kwadrans, jednak gdyby niewielka łódź znajdowała się wówczas na otwartym morzu, huraganowy wiatr i wyso­kie, gwałtowne fale mogłyby ją zatopić.

Kiedy deszcz nieco zelżał, załoga trawlera - dwunastu wy­selekcjonowanych, zaufanych komandosów z oddziału stacjo­nującego w kantońskim okręgu wojskowym - przystąpiła do pracy przy wyładowywaniu nie oznakowanych skrzyń. Żołnie­rze przenosili je na pontony, a następnie transportowali na brzeg. Zgodnie z rozkazami, wszyscy mieli na sobie cywilne koszule i spodnie. Z kolei Xiang i garstka piratów, która cze­kała wraz z nim na plaży, ubrani byli w wojskowe mundury polowe. Zhiu pomyślał z ironią, że aż nazbyt często na tym świecie role, jakie wyznacza ludziom życie, są trudne do okre­ślenia i wprawiają w zakłopotanie.

Żołnierze, w przesiąkniętych potem koszulach i z chyboczącymi się na ramionach skrzyniami, brnęli z trudem w sięgają­cych im po kolana wodach strumienia, który wił się i zakręcał pomiędzy wszechobecnymi sagowcami. Cała grupa podążała śladem ludzi Xianga, którzy coraz głębiej zanurzali się w dżung­lę. Z początku gąszcz epifitów i pnączy powodował, że musieli torować sobie drogę maczetami, wkrótce jednak podszycie nie­co się przerzedziło, a spod kopuły drzew zaczęło docierać świa­tło, mogli więc zwiększyć tempo.

Zhiu, który całe życie spędził w miastach, czuł się tutaj osa­czony, przytłoczony przez przyrodę. To uczucie nieustannie się nasilało, w miarę jak coraz bardziej zanurzali się w dżunglę. Wydawało mu się, że nagle został cofnięty o miliony lat wstecz do jakiejś prehistorycznej epoki, do której ludzie tacy jak Xiang pasowali równie dobrze, jak on sam do ulic współczes­nego Pekinu. Postępując krok w krok za wielkoludem, który przekraczał właśnie strumień, przypomniał sobie chwilę, kie­dy po raz pierwszy spotkał go w kryjówce Tajlandczyka. Męż­czyzna strzegł wtedy drzwi wejściowych do pomieszczenia, w którym trzymano więźnia - jego wzrok był beznamiętny i czujny i choć wydawało się, że spoczywa na wszystkim doko­ła, nic nie uchodziło jego uwagi. Spojrzenie to zmroziło go, Zhiu jednak nie do końca rozumiał jego istotę - nawet po tym, co pirat zrobił z Maxem Blackburnem. Ale tutaj, w tej starej i obcej mu puszczy równikowej, zrozumiał, że było to spojrze­nie istoty żyjącej w czasach, do których nie sięga ludzka pa­mięć, mieszkańca pierwotnych dżungli i moczarów, spojrzenie należące bez wątpienia do bezlitosnego, opanowanego łowcy.

Zhiu z wysiłkiem posuwał się naprzód. Mimo że w plecaku miał tylko racje żywnościowe, wodę i zestaw pierwszej pomo­cy, zmęczyła go wyprawa szlakiem prowadzącym przez rwący strumień. Widział, że jego ludzie, którzy niosą o wiele cięższe skrzynie, są już niemal krańcowo wyczerpani.

Ucieszył się, kiedy Xiang wspiął się wreszcie na brzeg stru­mienia i wprowadził całą grupę do lasu.

Minęło dwadzieścia minut, zanim dotarli w końcu do obozu -usytuowanego u podnóża wapiennej ściany skrawka wydartej dżungli ziemi, na którym postawiono kilka krytych strzechą szałasów. Zhiu popatrzył poprzez listowie i ujrzał sylwetkę Kersika oraz pięciu czy sześciu jego ludzi stojących niedaleko jednego z tymczasowych schronień. Wszyscy z wyjątkiem ge­nerała trzymali do przeglądu karabiny, stare i zużyte rosyj­skie AKM-y. Podobnie jak piraci Xianga, ubrani byli w mun­dury maskujące, na tym jednak kończyło się podobieństwo między obiema grupami. Ich sprawność i zdyscyplinowanie były widoczne już na pierwszy rzut oka, dlatego bardziej przy­pominali ludzi Zhiu Shenga.

Byli doświadczonymi żołnierzami, bez wątpienia zwerbowa­nymi spośród członków Oddziałów Specjalnych KOSTRAD, którymi Kersik dowodził przed odejściem z wojska.

Nie odwracając głowy, Zhiu podniósł wzrok i spojrzał w stro­nę sklepienia, które tworzyły korony drzew. Nie zobaczył snaj­perów strzegących obozowiska, wiedział jednak, że są gdzieś tam, ponad nim, starannie ukryci i gotowi zdjąć jednym cel­nym strzałem każdego intruza.

- Ach, Zhiu, jesteś wreszcie - powiedział Kesik, gdy go do­strzegł, i wyszedł mu na spotkanie. - Nasza sprawa powoduje, że spotykamy się w niecodziennych miejscach, nie sądzisz?

- Tak - odparł Sheng i wyminął Xianga, żeby uścisnąć wy­ciągniętą dłoń generała. - To akurat, muszę przyznać, trochę mnie przybija. Jak dla mnie, zbyt tu gorąco i wilgotno.

Kersik uśmiechnął się nieznacznie.

- Zdaje się, że jako rodowity mieszkaniec tych wysp uod­porniłem się na ich niekorzystne warunki - powiedział. Popa­trzył znacząco na ludzi Zhiu i uśmiechnął się, jakby był zado­wolony z tego, co widzi. - No chodźcie, musicie być zmęczeni. Pokażę wam, gdzie złożyć ładunek.

Skinął na ludzi Shenga, by poszli za nim, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku skalnej formacji widocznej za szałasami. Większą część wapiennej ściany pokrywała mata z powiązanych sznurami wysuszonych liści palmowych. Kersik przywołał dwóch swoich ludzi, wydał im łagodnie rozkaz w bahasa i zaczekał, aż odsuną matę i odsłonią wejście do niewielkiej jaskini. Miało oko­ło pięciu stóp wysokości i mniej więcej tyle samo szerokości.

Zaciekawiony Zhiu podszedł do wejścia, schylił się nad nim nieznacznie i wsunął głowę do środka, by przyjrzeć się jej uważniej. Na pierwszy rzut oka grota wydała mu się głęboka - w każdym razie nie mógł dostrzec końca tunelu. Po grubej warstwie guana zalegającej wlot do jaskini pełzały chrząszcze i inne owady. Zhiu nasłuchiwał przez chwilę i dobiegł go cichy trzepot skrzydeł nietoperzy.

Rzeczywiście niecodzienne miejsce, pomyślał.

Wyprostował się i popatrzył na swoich ludzi.

- Tu przeniesiemy całe uzbrojenie - powiedział, wskazując na wejście do jaskini. Umilkł na chwilę i pomyślał o śliskiej warstwie guana, po której będą musieli stąpać. - Tylko uwa­żajcie, gdzie stawiacie nogi - dorzucił.

Gdy Kirsten odłożyła słuchawkę i stanęła w drzwiach poko­ju gościnnego, zobaczyła, że jej siostra Anna siedzi z podkur­czonymi nogami na kanapie w salonie.

- Właśnie rozmawiałam z policją w Singapurze - powiedzia­ła. - Podałam im moje nazwisko, opowiedziałam o ludziach, którzy ścigali mnie i Maxa, i poinformowałam, gdzie się za­trzymałam. Odniosłam wrażenie, że od dawna wiedzą, co się wydarzyło przed hotelem

Anna posłała jej spojrzenie, które mówiło, że nie spodziewa­ła się innych wiadomości.

- W kraju, w którym przestępstwem jest kontrabanda gumy do żucia i plucie na ulicy, bójka taka jak ta nie mogła przejść nie zauważona - stwierdziła. - Czego od ciebie oczekują?

- Próbowali mnie przekonać, żebym wróciła na wyspę i spo­tkała się z oficerem śledczym, ale oświadczyłam im, że tego nie zrobię. Powiedziałam, że powrót bez ochrony wydaje mi się zbyt niebezpieczny. Kiedy zrozumieli, że nie ustąpię, po­wiedzieli, że zaaranżują coś wspólnie z policją z Johor i do mnie oddzwonią.

Anna pokiwała współczująco.

- Jak się czujesz?

Kirsten zastanawiała się, co odpowiedzieć. Już niemal ty­dzień nie była w swoim mieszkaniu, ukrywała się przed ludź­mi, którzy zamierzali ją porwać, a może nawet zrobić coś jesz­cze gorszego, i wciąż czekała na sygnał od Maxa, po tym jak zostawiła już kilka wiadomości w skrzynce głosowej jego tele­fonu komórkowego, a on nie odpowiedział. Wszystko to bardzo ją zaniepokoiło i przeraziło.

Co więcej, miała mgliste poczucie, że go zdradziła, informu­jąc o swojej sytuacji władze, mimo że wyraźnie powiedział jej, by czekała, aż zadzwoni, i próbował podać nazwisko innej oso­by, z którą miała się skontaktować, gdyby się nie odezwał. Tyle tylko, że nie zdołał wypowiedzieć tego nazwiska - a może to ona nie usłyszała go wyraźnie, siedząc w taksówce - i cho­ciaż zgadywała, że chodzi o kogoś z UpLink, siostra i szwagier stanowczo radzili jej, by tam nie dzwoniła dopóty, dopóki nie dowie się, w co zamieszany jest Max. Na razie wszystko wska­zywało na to, powtarzali jej bez końca, że Amerykanie wciągnęli ją w jakiś nieuczciwy interes. Bez jednoznacznych dowo­dów nie może odrzucić takiej możliwości, nie narażając się jed­nocześnie na to, że ktoś posądzi ją o brak rozumu.

Teraz pozostało więc jedynie odpowiedzieć na pytanie Anny. No właśnie, jak właściwie powinna opisać swój stan psychicz­ny i emocjonalny? Jak wyrazić coś, czego nie można ująć sło­wami?

Popatrzyła na siostrę z progu, zamyślona.

- Mam wrażenie - powiedziała, z trudem dobierając słowa - jakby niebo zamieniło się miejscami z ziemią. Czuję się tak, jakby świat był teraz dla mnie niewłaściwym miejscem. Nie­właściwym, rozumiesz?

Zaskoczona Anna chciała już przyłożyć dłoń do ust w geście niemej rozpaczy, lecz w ostatniej chwili opamiętała się i opu­ściła rękę na kolana.

- Próbuję, Kirst. Uwierz mi, że z całych sił próbuję cię zro­zumieć - odparła po chwili głosem, w którym nie potrafiła jed­nak ukryć przerażenia.


- Naprawdę uważam, że orchidea stanowi ucieleśnienie naszego azjatyckiego dziedzictwa - powiedział Gruby B. - Jest delikatna, trwała, a jej sukces, jej rozkwit zależy od bardzo wielu ściśle ze sobą powiązanych czynników.

- Naprawdę? - zapytał komendant Sian Po z policji singa­purskiej.

- Naprawdę, naprawdę. Hodowane w dobrze nawożonej zie­mi, orchidee rozwijają się bez wysiłku i pokolenie po pokole­niu zdobią nasze wzgórza, okrywają kobiercami nasze wrzoso­wiska i ogrody. Ustawiczna przemiana będąca esencją ich na­tury... jest zagrożona, jeśli ktoś próbuje mieszać gatunki... niszczyć czystość ich wielowiekowego, cenionego rodowodu... Więdną wtedy niczym stęsknione za domem dusze. I chociaż możesz mnie nazywać ekscentrykiem, zawsze byłem zdania, że ich kolorowe kwiaty zamieszkują duchy naszych przodków.

- Wiesz, istnieje rozpowszechnione przekonanie, że pewne ich gatunki rzeczywiście potrafią ukraść ludzkie serce. Ze ich wysublimowane piękno, które czerpie energię z kobiecej natury, może wedrzeć się do serca mężczyzny, zawładnąć nim i wyssać jego jin.

- Nie, nie, to już bzdura.

- Cóż, ja chyba też tak sądzę. Jeśli o to chodzi, myślę, że to jedno wielkie gówno, więc dajmy sobie z tym spokój. To ty do­prowadziłeś do tego spotkania. Jeżeli masz coś do powie- dze­nia, powiedz to wreszcie.

Gruby B rzucił okiem na komendanta i skinął głową.

Spoglądali w dół, opierając się o balustradę mostu spacero­wego przerzuconego nad jednym ze stawów w ogrodzie orchi­dei przy Mandai Road, w północnej części wyspy. Podziwiali strzelające błyskawicznie przed siebie ryby i żywość barw nakrapianych srebrem purpurowych orchidei, którymi obsadzo­no brzegi stawu.

- Czy mówią ci cokolwiek nazwiska Max Blackburn i Kirsten Chu? - zapytał Gruby B.

Komendant zaprzeczył ruchem głowy.

- A powinny?

Jego rozmówca zawahał się.

- W ubiegły piątek na Scotts Road była jakaś awantura. Z pewnością o niej słyszałeś.

Komendant ani na chwilę nie oderwał wzroku od orchidei. Niski, tęgi mężczyzna o raczej pospolitej twarzy przybył na to potajemne spotkanie bez blachy i munduru, by ktoś nie po­znał, że jest oficerem policji, i to w dodatku wysokiej rangi. Wiedział, że byłoby bardzo niedobrze, gdyby zobaczono go w towarzystwie faceta o tak złej reputacji jak Gruby B.

- Scotts Road należy do Oddziału Centralnego, "A". Ten te­ren nie podlega mojej jurysdykcji.

Zwięzłość Sian Po zaciekawiła Grubego B. Wychylił się bar­dziej, opierając łokcie na barierce, i popatrzył ponad wodą tam, gdzie kwiaty drżały lekko na słabym wietrze. W pełnym świet­le dnia skrzyły się barwami nawet bardziej niż ręcznie malo­wane motyle na jego koszuli.

- Twój teren w Geylang to trzynaście posterunków i ponad trzystu funkcjonariuszy - powiedział. - Incydent, o którym mówię, to bójka uliczna przed wielkim hotelem. W bardzo ruch­liwym punkcie. Według moich informacji, byli świadkowie. Chcesz mi wmówić, że nie było raportów na ten temat? Żad­nych wewnętrznych biuletynów?

Komendant powoli obrócił głowę w stronę Grubego B i spoj­rzał na niego flegmatycznie.

- Nawet jeśli, to co ty masz wspólnego z tym wydarzeniem? - spytał powoli.

- Zapewniam cię, że nic. - Mężczyzna wzruszył ramionami. -Tak jak ty, staram się nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Od czasu do czasu jednak ludzie proszą mnie o jakąś przysługę, zadają pytania, a ja staram się, jak mogę, im pomóc.

- A jak hojni są ci ludzie w swojej wdzięczności?

- Bardzo hojni.

Komendant głęboko zaczerpnął powietrza, a potem gwał­townie je wypuścił.

- Przed Hyattem, a może również w nim, wydarzyło się coś dziwnego. Nie wiem dokładnie co. Zajmuje się tym jednak CID -powiedział.

- Wydział Śledczy do spraw Kryminalnych?

- Tak. I to więcej niż jedna sekcja. Chodzą słuchy, że do wszystkiego wtyka też nos sekcja dochodzeń specjalnych i od­dział do zwalczania przestępczości zorganizowanej.

- Powiedz mi wszystko, co wiadomo o tym incydencie.

- Wiadomo niewiele. Ajeśli nawet, to grube ryby z CID trzy­mają wszystko dla siebie. - Sian Po wzruszył ramionami. - Słyszałem, że o wszystkim powiadomił nas anonimowo przez telefon jakiś świadek; potwierdza to kolejny raport. Wynika z niego, że przed postojem taksówek doszło do jakiejś przepychanki z udziałem quai lo, kobiety i kilku innych mężczyzn. Kobieta odjechała taksówką, a biały został przed hotelem i prawdopodobnie był śledzony, gdy wszedł do jego holu. Nie wiemy, co się zdarzyło później, ale kiedy przyjechał wóz patro­lowy, było już po wszystkim. Uczestnicy zajścia jakby zapadli się pod ziemię, a kilku naocznych świadków powiedziało, że niczego nie widziało. Tak to wygląda.

- Cóż, nikt nie chce kłopotów, lah.

Komendant pokiwał głową i znów głęboko westchnął.

- Kłopoty i tak się zdarzają - mruknął.

Przez chwilę milczeli. Gruby B dostrzegł skondensowaną mieszaninę barw przemykającą szybko niczym olbrzymia tę­cza pod powierzchnią stawu. Ryba wystrzeliła gwałtownie w stronę cienia rzucanego przez lilię wodną i równie gwałtow­nie zatrzymała się, a jej długie ciało zastygło w doskonałym bezruchu.

- Jeśli wydział osób zaginionych prześle raport o quai lo albo o tej kobiecie, będę bardzo wdzięczny za informację - po­wiedział wreszcie. - Moi ciekawym przyjaciołom szczególnie zależy na informacji o miejscu jej obecnego pobytu.

Oczy rozmówców spotkały się.

- Ci twoi przyjaciele... - Komendant urwał na chwilę. - Co zrobią, jeśli ją znajdą?

- Nie pytałem o to.

Komendant patrzył na niego bez słowa całą minutę, a po­tem powoli pokiwał głową.

- Zobaczę, co da się zrobić - powiedział. Gruby B uśmiechnął się z satysfakcją.

- A ja sprawię, że ci się to opłaci.

Komendant jeszcze przez chwilę tkwił przy balustradzie, po czym odwrócił się, by odejść. Gruby B nie ruszył się z miejsca. Doskonale rozumiał, że Sian Po nie życzyłby sobie opuścić ogrodu w jego towarzystwie.

Policjant zrobił dwa kroki w górę mostku, lecz potem od­wrócił się w stronę Grubego B i wskazał ruchem głowy na jego koszulę.

- Te motyle są doprawdy cudowne - stwierdził. - To chyba gatunek Graphium, prawda?

Gruby B skinął głową.

- Słyszałem, że odżywiają się, wysysając z ziemi mocz więk­szych zwierząt.

Gruby B zapanował nad swoimi odruchami.

- Dziękuję, że podzieliłeś się ze mną tymi informacjami - powiedział po chwili. - Na pozór jesteśmy bardzo różnymi ludźmi, ale łączy nas miłość do natury i ciekawość jej świata.

Komendant popatrzył na niego i wykrzywił twarz w nie­przyjemnym grymasie.

- Dodaj jeszcze do tego, że obaj kochamy pieniądze - powie­dział, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł.17

SAN JOSE l PALO ALTO

25/26 WRZEŚNIA 2000


- To wspaniałe pomieszczenie - powiedziała Noriko Cousins. Nimec sięgnął po niewielką błękitną kostkę kredy leżącą na skraju stołu bilardowego.

- Wszyscy mi to mówią - mruknął, wcierając kolistym ru­chem kredę w końcówkę kija. - To tutaj się relaksuję i zbie­ram myśli.

Znajdowali się w sali bilardowej, na najwyższym piętrze trzypoziomowego apartamentu Nimeca w San Jose. Była to starannie odtworzona replika zadymionej sali na południu Filadelfii, gdzie Nimec spędził młodość, unikając wyłapują­cych wagarowiczów policjantów i ucząc się rzeczy, które z całą pewnością nie pozwoliłyby funkcjonariuszom zmienić opinii na temat jego przestępczego zachowania. Ale w tamtym czasie Nimecowi zależało na uznaniu tylko jednej osoby i pragnąc je zdobyć, był najpilniejszym z uczniów... a, jak lubił podkreślać, gdyby średnia ocen mogła oddać czyjeś uzdolnienia w obrabia­niu banków, lewych interesach i poznawaniu przekleństw, ode­brałby pełne wykształcenie uniwersyteckie.

W każdym razie zachował w pamięci wszystkie szczegóły tamtego miejsca, przynajmniej zaś te, które zostały przefiltrowane przez subiektywny pryzmat jego wspomnień: od niedo­pałków leżących na zielonym suknie stołów, przez ciężkie bu­telki z wodą sodową, kalendarze z rozebranymi dziewczynami i przydymione plastikowe lampy, po szafę grającą Wurlitzera załadowaną płytami na czterdzieści pięć obrotów z przebojami z mniej więcej 1968 roku. Nimec kupił ją po bardzo okazyjnej cenie na jakiejś aukcji staroci, zlecił wykonanie kilku drob­nych napraw i wciąż z niej korzystał. Wrzuciwszy ćwierćdola-rówkę, można było wysłuchać trzech utworów, a głośna muzy­ka, jak za lat jej świetności, wstrząsała całym pomieszczeniem.

W tej chwili z wurlitzera dobiegała współczesna wersja sta­rego standardu bluesowego Crossroads w wykonaniu Cream. Improwizowane solo gitarowe Claptona przeplatało się żywo z rytmem gitary basowej Jacka Bruce'a, zabierając Nimeca z powrotem w przeszłość i wywołując wspomnienia jego daw­nego, starszego o kilka lat kumpla, Micka Cunninghama, któ­ry - wróciwszy wtedy właśnie z Wietnamu - szalał w rytm muzyki między ustawionymi regularnie stołami i bredził, że w Sajgonie Clapton był "kurewsko popularny".

Mick - który miał problemy z narkotykami, również kurew­sko popularnymi w Sajgonie - został zasztyletowany na wię­ziennym spacerniaku w roku 1975, gdy odsiadywał pięcioletni wyrok za usiłowanie rabunku, swoje pierwsze naruszenie pra­wa: karę zbyt surową według wszelkich standardów.

- Celuję w bilę numer jeden... o, tam! - zawołał Nimec, wskazując kijem łuzę w lewym rogu stołu. Bez problemu wy­grał rozbicie.

Noriko pokiwała głową.

Pochylił się nad bandą i umieścił białą bilę w wyznaczonym punkcie. Następnie ułożył prawą dłoń na zielonym suknie i wsunął kij w zagłębienie pomiędzy kciukiem a palcem wska­zującym. Wymierzył dokładnie, zamarkował dwukrotnie na próbę uderzenie, po czym posłał bilę ku przeciwległej bandzie, trafiwszy ją nieco z lewej strony. Kula odbiła się od bandy pod nieco większym kątem, niż zamierzał, i chociaż słabo, uderzy­ła jednak czysto w bilę numer jeden, która z kolei rozrzuciła po stole pozostałe. Nimecowi pozostało już tylko kilka prostych uderzeń.

- Wiesz, co robisz - odezwała się Noriko. Pomyślała, że gdy Nimec uderza w bilę, jego oczy zdradzają zimne opanowanie wybornego gracza.

- Niech cię to nie dziwi - odparł. - Mój ojciec był najlepszym hazardzistą w całej Filadelfii. Uwielbiał grać w bilard. Ma­rzył, żebym po jego śmierci kontynuował rodzinną tradycję, i dlatego ciężko pracowałem, by opanować tę sztukę.

- Czy twoja matka nie miała nic do powiedzenia?

- Nie było jej przy nas, może nawet nie żyła. Opuściła ro­dzinne gniazdo, kiedy miałem trzy czy cztery lata. W każdym razie nie interesowała się mną. - Znów pochylił się nad sto­łem. - Bila numer trzy, środkowa łuza.

Złożył się i uderzył. Trafił bilę numer jedenaście, a ta z ha­łasem wpadła do łuzy.

Noriko przyglądała się mu z niemałym zdumieniem. Opar­ła gumowy koniec kija na podłodze i czekając na swoją kolej­kę, obracała go w palcach. Nimec zawsze wydawał się jej ucie­leśnieniem prawego policjanta, nawet po opuszczeniu służby. W tej chwili odkrywała zupełnie inną, zaskakującą stronę swojego szefa.

- Czy mógłbyś mi powiedzieć, jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko, w jaki sposób trafiłeś do policji? - zapytała.

Nimec popatrzył na nią i wzruszył ramionami.

- W moim życiu nie nastąpił żaden dramatyczny przełom, jeśli o to ci chodzi - odparł. - Oprócz gry w bilard, naszym ulubionym zajęciem w starej dzielnicy było wystawanie na ro­gach ulic, upijanie się i wszczynanie bijatyk. Wszyscy bili się ze wszystkimi, przez okrągły tydzień. Dorośli mężczyźni roz­bijali głowami nastolatków szyby samochodów, ci rzucali pusz­kami w kilkuletnie dzieci, a dzieci celowały cegłami w bez­domne koty. Taka to była hierarchia. - Raz jeszcze wzruszył ramionami. - W pewnej chwili poczułem się tym zmęczony i przypuszczam, że wtedy właśnie przemówiła do mnie rola policjanta oraz zarobki i inne korzyści wynikające z noszenia munduru. Pewnego zupełnie zwyczajnego dnia przystąpiłem do egzaminu i zdałem. Po kilku miesiącach dostałem skiero­wanie do akademii policyjnej. Myślałem sobie, że zobaczę, jak mi tam pójdzie.

- I poszło dobrze - powiedziała Noriko.

- Tak, poszło dobrze. I zniszczyło moją obiecującą karierę bilardowego wyjadacza.

Odwrócił się do stołu, zapowiedział głośno następny strzał i znów posłał bilę do łuzy. Tymczasem z szafy przestały płynąć dźwięki Crossroads i rozbrzmiały pierwsze takty Keep Me Hangin' On w interpretacji Vanilla Fudge. Noriko czekała.

- Znasz Maxa Blackburna? - zapytał Nimec po chwili, spoj­rzawszy na nią ponad stołem.

- Słyszałam tylko o jego doskonałej reputacji - odparła. - Ludzie mówią, że musi być najlepszy we wszystkim, czego się tknie. Od czasu “Polityki” każdy opowiada o nim jak o Super-manie.

Nimec dostrzegł możliwą kombinację trafienia w bilę nu­mer jedenaście i znowu nie spudłował.

- Max jest bardzo dobry, bez dwóch zdań - powiedział. - Doskonale wykorzystuje szare komórki do rozwiązywania pro­blemów i dlatego często powierzam mu najtrudniejsze spra­wy. Sześć miesięcy temu oddelegowałem go do naziemnej sta­cji łączności satelitarnej w Johor Baharu. Miał tam wiele róż­nych zadań, z których część była, powiedzmy, nieoficjalna. I niebezpieczna. - Spojrzał przez ramię na Noriko. - Niemal tydzień temu zniknął gdzieś w Singapurze i od tego czasu z nikim się nie skontaktował.

Noriko wpatrywała się w niego bez słowa.

- Max nigdy nie pozwoliłby sobie na tak długie milczenie, chyba że stało się coś bardzo złego - kontynuował Nimec. - Jest na to zbyt odpowiedzialny.

Złożył się po raz kolejny, tym razem jednak w ostatniej chwi­li zbyt mocno zacisnął dłoń na kiju i uderzył mocniej, niż za­mierzał. Bila nie trafiła w łuzę. Odbiła się za szybko i pod zbyt małym kątem od bandy.

- Czy te jego niebezpieczne zadania to coś, o czym możemy porozmawiać? - spytała z namysłem Noriko.

- Oczywiście, ale trochę później. Przede wszystkim powiedz mi, czy chciałabyś pojechać tam, gdzie teraz przebywa? Albo gdzie przebywał? I czy pomożesz mi go odnaleźć?

- Dostanę zespół?

- Oprócz ciebie będę jeszcze tylko ja - odparł Nimec. - Jeże­li będziemy potrzebowali wsparcia, dostaniemy je od naszego zespołu w Johor.

Noriko popatrzyła na szefa.

- Zrozumiem, jeśli mi powiesz, że nie chcesz się w to mie­szać - oznajmił. - Twój udział w tej akcji powinien być bez­względnie dobrowolny.

- I nieoficjalny - dodała.

- Właśnie.

Przez chwilę w sali panowała cisza.

- Mam tylko jedno pytanie - odezwała się Noriko. - Wybra­łeś mnie dlatego, że potrafię się rozpłynąć w tłumie Azjatów, czy ze względu na moje doświadczenie?

- Masz jakiś kompleks na punkcie swojego pochodzenia?

- Kompleksy nie mają z tym nic wspólnego. Jestem w poło­wie Japonką. To było logiczne pytanie. A więc chodziło o moje skośne oczy czy o doświadczenie?

Nimec posłał jej delikatny uśmiech.

- O to i o to - odparł. - Twoje pochodzenie może nam trochę szybciej otworzyć kilkoro drzwi. W pewnych sytuacjach i w wy­padku pewnych łudzi może to nam ułatwić niektóre zadania. Po prostu może się okazać pomocne. Ale nie wybrałbym cię, gdybym nie był absolutnie pewny, że mogę ci powierzyć życie, niezależnie od tego, w jakich znajdziemy się opałach.

Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy, po czym powoli ski­nęła głową.

- Wchodzę w to - powiedziała. - Jaki mamy plan?

- Punkt pierwszy: dokończymy grę w bilard. Punkt drugi: poinformuję o naszej podróży Gordiana. Punkt trzeci: spaku­jemy walizki.

- A jeśli szef nie pozwoli nam na tę eskapadę? Nimec zastanawiał się nad tym przez chwilę.

-Max jest moim przyjacielem - powiedział pewnie. - Co oznacza, że w takiej sytuacji powinniśmy przejść od razu do punktu trzeciego.


Wczesnym rankiem, w dniu planowanego odlotu do Wa­szyngtonu, Roger Gordian spotkał się z Chuckiem Kirbym i Vincem Scullem na śniadaniu w przeszklonej werandzie swo­jego domu w Palo Alto. Trzej mężczyźni rozmawiali poważnie, siedząc przy ratanowym stole, na którym oprócz talerzy i fili­żanek z napojami leżały także całe stosy dokumentów i otwar­te aktówki. Poranek był bezchmurny i ciepły, a przez uchylone okna docierały do środka podmuchy przesyconego zapachem kwiatów wiatru. Na umieszczonym obok stołu stojaku wisiał szkic, który Gordian przygotował na to spotkanie. Julia, córka Rogera, zatrzymała się na moment wśród nich, by życzyć im szczęścia w stolicy, po czym wzięła ze sobą charty i wraz z Ashley wybiegły do ogrodu.

Gordian dopiero co skończył streszczać swój plan, a już do­strzegł niezadowolenie malujące się na twarzy Chucka. Od­czekał, aż prawnik spuści na chwilę wzrok, i dyskretnie spoj­rzał na zegarek. Przekonał się z ulgą, że do przybycia trzecie­go gościa pozostało jeszcze dobre pół godziny - wystarczająco dużo czasu, by uporać się z nieuniknionymi zastrzeżeniami Kirby'ego. Nie oznaczało to jednak wcale, że czeka go łatwe zadanie.

Zbierając się w sobie, popatrzył na ogród. W dole wzgórza, na tle ogromnego trawnika, z gracją wyginały się w pędzie ciała psów goniących rzuconego przez Julię plastikowego kró­lika. Jak zwykle Jack, cętkowany samiec, wyprzedzał Jill, sukę o błękitnawym odcieniu sierści. Choć oba charty były chowane z myślą o psich wyścigach, nieokiełznany tempera­ment młodszej i zgrabniejszej Jill eliminował ją z udziału w jakichkolwiek zawodach, podczas gdy Jack wystartował w bar­dzo wielu, zanim przeszedł wreszcie na zasłużoną psią emery­turę.

Sześć miesięcy wcześniej Julia wzięła te parę z mieszczące­go się poza granicami hrabstwa Orange ośrodka prowadzące­go program opieki nad chartami, które z różnych względów nie nadawały się do wyczynowego biegania. Gdyby nie umiesz­czono ich w nim i nie leczono, zostałyby uśpione, co było po­wszechną praktyką wśród właścicieli torów wyścigowych, któ­rych psy - z powodu wieku, braku predyspozycji do walki czy też kontuzji - nie mogły już dłużej stawać do rywalizacji. Z początku Gordian był zdumiony, gdy dowiedział się od córki, że średnia wieku nie objętych programem, przechodzących na emeryturę, a następnie usypianych zwierząt wynosi zaledwie pięć lat, czyli niespełna jedną trzecią ich naturalnego okresu życia... i potem - gdy przyglądał się ich żywiołowym zabawom - zdumienie to wracało zawsze z całą siłą.

Po wszystkich aktach ludzkiego barbarzyństwa, których był świadkiem, i po wszystkich osobistych stratach, które poniósł w wyniku działań wojennych lub ataków terrorystycznych, Gordian nie wiedział, dlaczego takie spustoszenie - znacznie mniej przecież istotne z perspektywy całego życia na Ziemi -może go jeszcze zaskakiwać. A jednak zaskakiwało go ono i w gruncie rzeczy wiedział, że byłoby gorzej, gdyby tego nie doświadczał.

Wypił łyk kawy i zaczął słuchać Chucka Kirby'ego, który udowadniał mu właśnie, że popełnia największy błąd w swo­im życiu.

- Gord, wsłuchiwałem się uważnie w każde twoje słowo i naprawdę starałem się zachować otwarty umysł. Jednak re­alizacja tego, co zaproponowałeś, przed rozważeniem mniej ekstremalnej strategii...

- Czasami trzeba się zgodzić na utratę kończyny, by utrzy­mać przy życiu resztę ciała - przerwał mu Gordian. - Czasami od tego właśnie zależy przetrwanie.

Karby potrząsnął głową.

- Ale ty proponujesz odcięcie wszystkich kończyn. A to nie jest to samo - powiedział.

Spojrzenie jasnoniebieskich oczu było tak spokojne i nierucho­me, jakby Gordianem nic nie mogło zachwiać. Wygląda jak Moj­żesz po otrzymaniu dziesięciorga przykazań, pomyślał kirby.

- Chuck, wcale nie powiedziałem, że to będzie bezbolesne. A ponieważ jesteś moim przyjacielem, wierzę, że zechcesz mi zaoszczędzić tego bólu. Z drugiej strony jednak, jak widzisz, zaakceptowałem już tę konieczność. Przygotowałem się do tego psychicznie i emocjonalnie. Jestem gotów.

- Gotów? Na co? Na utratę wszystkiego, co zbudowałeś w ciągu ostatnich dziesięciu lat? Wszystkiego, co zdobyłeś dzię­ki ciężkiej pracy...?

- Jeśli zamilkniesz na chwilę, zrozumiesz, że przesadzasz z tą histerią - powiedział Gordian z bezgraniczną cierpliwością. Chuck obrócił się w stronę Sculla.

- Vince? Czy ty też jesteś tego samego zdania? Wiem, że według twojej analizy plan Gordiana może się powieść, pytam cię jednak, czy naprawdę trzeba go zrealizować. Jesteś gotów się pod nim podpisać?

Chuck pokiwał twierdząco głową.

- Prosimy jedynie, żebyś dał nam dokończyć. Posłuchaj, co szef ma do powiedzenian odparł.

- A przy okazji popatrz na mój schemat - dodał Gordian. - Bardzo cię proszę.

Kirby zacisnął usta, wciągnął głęboko powietrze przez nos i spojrzał na szkic. Był to schemat organizacyjny UpLink, przedstawiony pod kątem sektorów rynku obsługiwanych przez poszczególne oddziały holdingu i ich filie.

- Jak sam wskazałeś, Chuck, od początku lat dziewięćdzie­siątych firma straszliwie się rozrosła - powiedział Gordian, odczekawszy wcześniej dłuższą chwilę, by Chuck mógł prze­studiować diagram. - Kiedy dopięliśmy kontrakt na dostawę dla armii naszego systemu naprowadzania rakiet i pocisków sterowanych GAPSFREE, wiedziałem, że przyszłość holdingu jest zabezpieczona, i zdałem sobie sprawę, że osiągnąłem po­zycję, o której marzyłem przez całe życie. Odniosłem sukces i zdobyłem niezależność finansową. Miałem pieniądze, żeby zaspokoić wszystkie swoje potrzeby, nawet zachcianki. To otworzyło przede mną nowe perspektywy, perspektywy, któ­rych wcześniej nawet nie brałem pod uwagę. Mogłem wyko­rzystać moje pieniądze i energię do realizacji zadań, które li­czyły się dla mnie najbardziej. Do zmiany świata na lepsze. -Wstał od stołu, zbliżył się do stojaka i wskazał szerokim ge­stem na schemat. - Mój błąd polegał jednak na tym, że próbo­wałem to osiągnąć na zbyt wiele różnych sposobów.

- Boże, zbaw nas... Jakbym słyszał Reynolda Armitage'a - odezwał się Kirby. - Zimno mi się robi od takich przemówień.

Gordian uśmiechnął się nieznacznie.

- Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy zlekceważyli jego ocenę naszych silnych i słabych stron tylko dlatego, że nie podoba nam się język, jakim to opisuje - powiedział. - Zawsze można się czegoś nauczyć od swoich przeciwników, a podstawowa teza Armitage'a jest słuszna. Musimy się uważnie przyjrzeć tym gałęziom, w których marnotrawimy środki, i zlikwidować je.

Kirby zastanawiał się nad odpowiedzią, ale nim zdołał co­kolwiek wymyślić, Gordian już kontynuował:

- Chuck, ufałbym ekspertyzom dotyczącym sprzedaży ar­mii naszych technologii obronnych, nawet gdyby nie popierały ich dochody, jakie z niej czerpiemy - oznajmił, wskazując pal­cem kwadracik umieszczony w lewej górnej części diagramu.

- Jesteśmy najlepsi, ponieważ byłem w czasie wojny pilotem i pamiętam, jakich technicznych usprawnień brakowało mi w kokpicie, kiedy latałem nad Khe Sanh. - Skierował palec nieco w prawo i wskazał kolejny kwadracik. - Wiem także, że nasz oddział telekomunikacyjny stanowi o jutrze UpLink, i to niezależnie od tego, czy dzisiaj przynosi dochody, czy wciąż jeszcze straty. Jego potencjał przyda się nam. - Zamilkł na moment. - To są dwa podstawowe obszary naszej działalności - powiedział po chwili. - Bez nich nie osiągniemy tego, co za­mierzam. Musimy je chronić. Zadajmy sobie jednak pytanie: czy naprawdę musimy produkować komputery i oprogramo­wanie? Wytwarzać sprzęt medyczny? Konstruować pojazdy specjalne? Tym ostatnim zajęliśmy się tylko dlatego, że swego czasu chciałem dokonać kilku ulepszeń w helikopterach, któ­rych standardowe wersje wykorzystywaliśmy w naszych trud­no dostępnych placówkach.

- I udało ci się to.

- Teraz, gdy zgromadziliśmy pokaźną flotę tych maszyn, a konkurencyjne firmy wykorzystują w swoich oryginalnych pro­duktach nasze usprawnienia, w wielu wypadkach zresztą znacz­nie nas wyprzedzając, jeśli chcesz znać moje zdanie, dlaczego nie mielibyśmy przekazać tej gałęzi komuś, kto będzie potrafił doskonale nią pokierować? W końcu jej udział w ogólnych przy­chodach całego holdingu od samego początku był marginalny.

Kirby podrapał się po karku.

- Nie wiem - powiedział bez przekonania. - Abstrahując na chwilę od pojazdów specjalnych, muszę powiedzieć, że zrobiłeś wiele także w innych dziedzinach, które na pozór nie mają aż takiego znaczenia dla UpLink. Na przykład filia zajmująca się protetyką spełnia wszystkie podstawowe kryteria, jakie postawiłeś poszczególnym oddziałom holdingu. Jej produkty są potrzebne ludziom, a ponadto przynosi zyski. Wytwarzane przez nią protezy kończyn mają certyfikaty najwyższej jakości i zdobyły znaczny udział na światowych rynkach...

- I jestem z tego bardzo dumny - przerwał mu Gordian. - Jednak moje zainteresowania i wiedza nie koncentrują się na medycynie. Tymczasem budżet naszych firm biotechnologicz­nych pożera co roku około czterdziestu milionów dolarów.

- To wcale nie jest dużo. - Kirby nie dawał za wygraną. - Twoi ludzie prowadzą badania nad nowymi terapiami lękowy­mi, które rozwiązywałyby praktycznie wszystkie problemy, od impotencji po raka. Tego rodzaju zaawansowane badania rze­czywiście kosztują, jednak finansowy i humanitarny zysk, jaki osiąga się z jednego ważnego farmaceutycznego wynalazku, z pewnością usprawiedliwia początkowe wydatki.

- Zgodziłbym się z tobą, gdyby w grę wchodziła uczciwa ry­walizacja w normalnym środowisku ludzi biznesu, a nie wśród głodnych wilków - odparł Gordian. - Tymczasem fakty są ta­kie, że zaatakowano nas i musimy zewrzeć szeregi. A ponie­waż nasze filie farmakologiczne są obecnie pod kreską, obni­żają wartość akcji całego UpLink. Gdybym chciał kontynu­ować badania medyczne, musiałbym albo zdecydowanie obciąć budżet tych filii, albo przeznaczyć na ich funkcjonowanie do­chody, jakie przynoszą nam, powiedzmy, gałęzie związane z awioniką. Pieniądze, które w innym wypadku zostałyby przeznaczone na produkcję najnowszej generacji nadajników i odbiorników do naszej sieci telefonii komórkowej albo na re­dukcję długów, w jakie popadliśmy wskutek tragedii w Rosji... Chuck, to tylko dwa spośród mnóstwa oczywistych przykła­dów, które mógłbym ci podać.

Kirby wypił do dna krwawą mary i nie odzywał się przez chwilę. Na trawniku jeden z chartów złapał plastikowego kró­lika i wbiegł w krzaki, gdzie z głośnym warkotem próbował rozerwać maskotkę na strzępy. Odgłos ten najwyraźniej zde­nerwował drugiego psa, który zaczął krążyć wokół krzaków, nie bardzo wiedząc, w jaki sposób dostać się w gęstwinę. Ash-ley Gordian i jej córka, które stały w pobliżu, wyglądały na rozbawione tą sytuacją.

Roger bardzo chciałby móc powiedzieć to samo o sobie.

- Gord, posłuchaj mnie - odezwał się Kirby po dłuższym milczeniu. - Jeżeli dobrze cię rozumiem, twoja strategia nie­dopuszczenia do przejęcia UpLink opiera się na założeniu, że wartość giełdowa korporacji, a tym samym zaufanie udzia­łowców, wzrośnie w chwili, gdy powrócisz do korzeni i cały kapitał zainwestujesz z powrotem w przedsięwzięcia, które przynoszą największe zyski. W normalnych okolicznościach zgodziłbym się, że to prawidłowa strategia obronna, gdyż lep­sza ocena korporacji przez akcjonariuszy spowoduje spadek wyprzedaży udziałów, wymusi wzrost ich cen, a naszego prze­ciwnika zmusi do zastanowienia, czy gra jest warta zachodu i czy na udział w niej zwyczajnie go stać. Tyle tylko, że to nie jest normalna sytuacja. Do tej pory Marcus Caine wykupił znaczną liczbę akcji UpLink. Jest zdeterminowany. Co więcej, spadek wartości rynkowej UpLink ma mniejszy związek z ja­kimkolwiek realnym czy urojonym rozdrobnieniem firmy niż z obawarni inwestorów, że twoje stanowisko w sprawie tech­nik szyfrowania osłabi pozycję holdingu wśród rywali, którzy chcieliby sprzedawać za granicą nasze najnowsze zdobycze w tej dziedzinie. A ponieważ, oczywiście, nie zamierzasz stra­cić firmy, która się tym zajmuj...

- Kto ci to powiedział? - przerwał mu Gordian, a jego twarz na powrót wyrażała wielką cierpliwość i spokój.

Kirby wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym nagle spojrzał na Vince'a Sculla.

- Kpicie sobie ze mnie czy co? - zapytał. Scull zaprzeczył ruchem głowy.

Kirby był tak zdezorientowany, że ponownie odezwał się dopiero po minucie.

- Gord, ja nic z tego nie rozumiem - rzucił z niedowierza­niem. - Tak ciężko walczyłeś, żeby zachować kontrolę nad twoimi technikami szyfrowania... żeby nie zdobył ich nikt inny... żeby nie handlowano nimi za granicą... - Rozłożył sze­roko ramiona. - Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek przedtem poddał się bez walki. Nie wierzę, że będziesz potrafił podjąć taką decyzję, bez względu na jakiekolwiek okoliczności.

- To nie są jakiekolwiek okoliczności - powiedział Gordian. - Chuck, widzisz... - Gordian przerwał, a jego wzrok powędro­wał ku rozsuwanym drzwiom, które oddzielały dom od weran­dy. Stanął w nich Andrew, kamerdyner, a obok niego pojawił się Richard Sobel, trzeci gość, którego gospodarz zaprosił tego ranka na śniadanie.

- Proszę pana, wprowadziłem pana Sobela, tak jak pan so­bie życzył - odezwał się Andrew.

- Dzień dobry - powiedział Sobel, machając na powitanie dłonią.

Gordian wskazał mu puste krzesło przy stole.

- Przybyłeś dokładnie o czasie, Rich - powiedział. - Przy­łącz się do nas.

Kirby popatrzył na Gordiana spode łba, ujrzał jego rozsze­rzający się uśmiech i nagle wszystko zrozumiał.

- Odpręż się, Chuck - odezwał się znów Gordian, a jego uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył. - Właśnie przybył Bia­ły Rycerz, który nas wszystkich ocali.

18

ROŻNE MIEJSCA

25/26 WRZEŚNIA 2000


Gdy Sian Po przyszedł rano do pracy, na jego biurku leżał faks. Był to komunikat z komendy głównej policji, informują­cy o rozpoczęciu w całym kraju poszukiwań Amerykanina o nazwisku Max Blackburn. Faks zawierał ponadto odbitkę fotografii z paszportu mężczyzny oraz kilka ogólnych danych o okolicznościach jego zniknięcia. Wszyscy funkcjonariusze zo­stali postawieni w stan gotowości i mieli poszukiwać informa­cji, które umożliwiłyby ustalenie miejsca jego pobytu, a w ra­zie ich uzyskania, natychmiast przekazać je do CID. Sian Po wiedział, że ta sama notatka została wysłana do komend poli­cji w Clementi, Tanglin, Ang Mo Kio, Bedok i Jurong oraz do dziesiątków komisariatów i komputerów samochodowych pra­cujących w policyjnym systemie informowania o przestęp­stwach.

Komendant połączył się natychmiast przez interkom ze swo­ją sekretarką i polecił jej, by w ciągu najbliższych trzydziestu minut nie łączyła do niego żadnych telefonów, a następnie prze­czytał komunikat, delektując się filiżanką zielonej herbaty. Na cały dokument składało się jedynie kilka krótkich akapitów in­formujących o tajemniczych wydarzeniach, które rozegrały się w minionym tygodniu przed Hyattem. Nie wniosły one wiele nowego do tego, czego zdążył się już dowiedzieć. Znacznie bar­dziej intrygujące były natomiast materiały o osobach uczestni­czących w tym zajściu. Notatka zawierała dość szczegółowe opisy mężczyzn, którzy zaczepili Amerykanina, najważniejsze jednak wydały się Sian Po informacje na temat samego Blackburna. Obok fotografii zapisano datę jego urodzenia, pobieżny rysopis oraz informacje o pracodawcy poszukiwanego: działającej na terenie Johor filii korporacji UpLmk International, holdingu zajmującego się łącznością satelitarną.

Sian Po dopił herbatę i wrócił myślami do rozmowy, którą odbył w parku z Grubym B. Co, do diabła, ma z tym wspólne­go właściciel baru? Jego nos podpowiadał mu, że była to jakaś duża sprawa.

Głęboko zamyślony, odstawił filiżankę. W raporcie - oprócz tego, co zawierał - przynajmniej równie interesujące było to, o czym nie wspomniano. To nasunęło komendantowi kilka py­tań. Nie było tu nic, co mogłoby wskazywać, skąd pochodzą infor­macje na temat Maxa Blackburna i pozostałych mężczyzn. Nie było też żadnej wzmianki na temat kobiety, która - jak Sian Po wiedział - także była w to zamieszana. Dlaczego? Czy to możli­we, że właśnie ona była źródłem tych informacji? Że odnaleziono ją, a teraz być może trzymano w ukryciu? Detektywi z CID byli zwykle bardzo małomówni, wyraźnie zaznaczali swoje teryto­rium i niechętnie przyjmowali oferty pomocy od funkcjonariuszy innych wydziałów. Było bardzo prawdopodobne, że te skurczyby­ki doskonale wiedziały, gdzie się znajduje, albo po prostu trzy­mały ją w areszcie czy pod policyjną ochroną, co zresztą wycho­dziło w tej chwili na jedno. Jeśli rzeczywiście tak było, nie podzie­lą się tą tajemnicą z żadnym szeregowym funkcjonariuszem.

Jednak Sian Po miał dobre kontakty, między innymi jedne­go z wyższych rangą funkcjonariuszy wywiadu, który chętnie z nim porozmawia w zamian za część kwoty, którą obiecał Gru­by B. A Gruby B dał wyraźnie do zrozumienia, że w tym wy­padku pieniądze będą naprawdę godne uwagi. Musi jednak działać bardzo ostrożnie. Zamierzał zadać swojemu informa­torowi niezbędne pytania, nie zdradzając przy tym w zamian zbyt wiele. Powinien przede wszystkim dowiedzieć się czegoś o kobiecie, poznać jej miejsce pobytu. Na początek tyle wy­starczy. Potem zobaczy, jakie jeszcze informacje zdoła zgroma­dzić.

Położywszy komunikat na biurku, obok filiżanki po herba­cie, sięgnął po słuchawkę i wykonał pierwszą tego dnia rozmo­wę telefoniczną.


Nimec zdołał złapać Gordiana w biurze dopiero kwadrans po jedenastej. Szef spieszył się i nie było w tym nic dziwnego. Przyjechał spóźniony po porannych rozmowach, które prowa­dził w domu, i zamierzał zostać w siedzibie holdingu jedynie tyle, ile wymagało załatwienie najważniejszych spraw, po czym natychmiast jechać na lotnisko. Vince Scull, Chuck Kirby, Richard Sobel i Megan Breen - cała czwórka, która miała lecieć do stolicy na pokładzie laerjeta Gordiana - pojechała już tam z wyprzedzeniem firmowym samochodem UpLink. Atmosfera pośpiechu sprawiła, że Nimecowi trudniej było po­informować szefa o Blackburnie i przekonać go, by dał mu zielone światło na podróż do Azji, gdzie mógłby osobiście sprawdzić, co też przydarzyło się Maxowi.

Najtrudniej jednak przyszło szefowi ochrony wyjawić, że bez konsultacji z Gordianem pozwolił swojemu zaginionemu pod­władnemu przeprowadzić tajną operację, która miała na celu przeniknięcie do bazy danych Monolith Technologies w Singa­purze. Nie wypowiedzianym, lecz oczywistym powodem zacho­wania tego w tajemnicy było uzasadnione przypuszczenie, że nigdy nie otrzymałby zgody na podobną akcję.

Gordian zareagował na wiadomości o Maksie i aprobatę jego poczynań przez Nimeca łatwą do przewidzenia mieszaniną gniewu, konsternacji i zatroskania.

- Nie mogę pojąć, jak mogłeś wziąć udział w czymś tak nie­rozważnym, Pete - powiedział, pochylając się nad biurkiem z prawą ręką wspartą na bibularzu. Opuścił nieco głowę i prze­cierał palcem wskazującym kącik oka. - Zupełnie nie mogę tego pojąć.

Nimec spojrzał na niego z drugiej strony biurka.

- Przepraszam cię - odezwał się cicho. - Nie próbuję się usprawiedliwiać. Ale weź pod uwagę jedną bardzo ważną spra­wę. Marcus Caine wykorzystywał projekt ustawy w sprawie technik szyfrowania, żeby cię oczerniać w prasie, Blackburn zaś był przekonany, że Monolith zaangażował słę w całe mnó­stwo nielegalnych interesów i że dowody na to ukrywano wła­śnie w Singapurze. Podejrzenie, że część z tych praktyk ma doprowadzić do zniszczenia UpLink, było jak najbardziej uza­sadnione...

- A wy dwaj, zamiast przyjść z tymi podejrzeniami do mnie, wplątaliście się w awanturę, przez którą z łatwością mogliśmy wpaść w wielkie bagno. Zresztą z tego, co mówisz, wynika, że już w nie wpadliśmy.

Nimec milczał przez dłuższą chwilę, po czym skinął głową.

- Tak, masz rację. Powinniśmy cię powiadomić i nie zrobili­śmy tego - przyznał. - To był głupi błąd. Aż boję się pomyśleć, jak drogo mógł za to zapłacić Max.

Cisza.

Gordian wciąż pochylał się nad biurkiem, pocierając kącik oka opuszkiem palca.

- Wróćmy na chwilę do tego, co mówiłeś wcześniej - rzucił wreszcie Gordian. - Jesteś przekonany, że Blackburn wpadł w jakieś tarapaty, zgadza się?

Nimec ponownie skinął głową.

- A ty zamierzasz go z nich wydostać.

- Jeśli tylko zdołam. Przy odrobinie pomocy - odparł Nimec. Gordian potrząsnął głową.

- Trudno mi uwierzyć, że ludzie Caine'a posunęliby się aż do tego, żeby wyrządzić mu jakąś krzywdę. Niezależnie od tego, do jakich informacji mógł dotrzeć.

Nimec wzruszył ramionami.

- Nie możemy zakładać, ile Caine mógł o tym wiedzieć. Nie możemy też snuć przypuszczeń, kim byli jego ludzie. Ani z jakimi jeszcze ludźmi sami się zadają. - Gordian położył dło­nie na biurku i wpatrywał się w nie przez chwilę, zacisnąwszy usta. - To cholernie nieodpowiednia chwila na podejmowanie takiej decyzji - powiedział, spoglądając na Nimeca. - Zaraz odlatuję do Waszyngtonu. Jestem zaprzątnięty zupełnie inny­mi sprawami.

- Wrogimi zamiarami Caine'a wobec UpLink, prawda? -Tak.

Znów zapadła długa cisza. Jej ciężar był niemal wyczu­walny.

- Dobrze - powiedział w końcu Gordian. - Sprawdź, co bę­dziesz mógł zrobić. Jeśli jednak dotrzesz do jakichś rewelacji, lepiej, do cholery, się ze mną skonsultuj. Zbyt wielu dobrych pracowników straciłem w Rosji, żeby teraz tolerować w orga­nizacji kogoś, kto podejmuje zbędne ryzyko.

Nimec głęboko odetchnął.

- Dziękuję - powiedział, podnosząc się z krzesła. - Żałuję tylko, że nie będę ci mógł towarzyszyć w Waszyngtonie. Dosta­niesz doskonałą ochronę, jednak wszystko wskazuje na to, że będzie tam istny dom wariatów.

Gordian nie poruszył się. Spojrzał jedynie na Nimeca i wzru­szył lekceważąco ramionami.

- Lepiej sam pilnuj dobrze swoich pleców - odparł. - Jeśli o mnie chodzi, sądzę, że nie grozi mi nic straszniejszego niż błyski fleszy.

Nimec uśmiechnął się nieznacznie.

- Prawdopodobnie masz rację, ale ktoś przecież musi się martwić o twoje bezpieczeństwo - powiedział.


- Marcus, co się stało?

- Nic

- Przecież widzę, że coś jest z tobą nie tak.

- Daj mi spokój, przejdzie mi. Muszę odpocząć.

Ich apartament w hotelu De Anza wypełniały odnowione meble w stylu art deco. Leżąc obok Caine'a i przyciskając do niego swoje nagie ciało, Arcadia Foxcroft polizała koniuszek palca, wsunęła dłoń pod pościel i schodząc coraz niżej, zaczęła wolno kreślić wilgotną linię na brzuchu kochanka.

Nie zareagował. Leżał wciąż bez ruchu, spięty, jakby nie­obecny.

- Powiedz mi - poprosiła, unosząc głowę z poduszki - jest ktoś jeszcze?

- Nie. Jesteś tylko ty - odparł z roztargnieniem. - Cóż...

- Cóż? O co chodzi?

- Jest na przykład twoja żona. Wiem przynajmniej o niej. Caine wyrwał się z zamyślenia i spojrzał na Arcadię.

- Co to ma znaczyć? Czyżbyś była zazdrosna o Odielle?

- Jeszcze nie - odpowiedziała. - Nie ma dla mnie znacze­nia, co z nią robisz, gdy nie jesteśmy razem. Jednak kiedy się już spotykamy, chcę, żebyś był ze mną ciałem i duchem. Żebyś przez cały czas myślał tylko o mnie.

- Arcadio, nie kłóćmy się, dobrze? - poprosił.

- Przecież wcale nie zamierzam się kłócić.

- Więc nie kontynuujmy tej rozmowy, bez względu na to, jaki ma ona charakter. Przez ostatnie kilka dni żyłem w ogrom­nym stresie. Tylko dlatego zachowuję się tak, jak się zachowuję.

Popatrzyła na niego, uniósłszy się trochę wyżej. Jej białe, pełne piersi oparły się o ramię mężczyzny.

- Dobrze - powiedziała, po czym chwyciła jego penis i zacis­nęła na nim swoje palce. - Zwykle to napięcie sprawia, że się rozluźniasz.

Caine leżał bez ruchu na plecach i ignorując ją, wpatrywał się w sufit. Co właściwie powinien teraz powiedzieć? Że jego interesy z Nga sprawiły, iż przekroczył granicę, której nigdy nie chciał przekraczać? Że został zmuszony do wydania rozka­zu zamordowania Rogera Gordiana i Bóg jeden wie, ilu jesz­cze ludzi, którzy znajdą się na pokładzie jego samolotu? Że wkrótce będzie miał krew na rękach? Czy to pomogłoby Arcadii zrozumieć, dlaczego nie jest specjalnie podniecony?

- Przestań - powiedział gwałtownie. - Nic z tego nie będzie.

- Pokonałam dwa tysiące mil z Nowego Jorku, żeby być te­raz z tobą - odparła.

- Nikt cię do tego nie zmuszał.

Oczy Arcadii rozszerzyły się. Nagle odsunęła się, cofnęła rękę i naciągnęła kołdrę na piersi.

- Ty sukinsynu - warknęła.

Caine opuścił nogi na podłogę, wstał i podszedł nago do krze­sła, na którym zostawił ubranie. Ubierając się w milczeniu, przez cały czas stał tyłem do kochanki.

- Nie chcesz mi czegoś powiedzieć? - zapytała i usiadła w wezgłowiu łóżka.

Caine zwlekał z odpowiedzią dopóty, dopóki się nie ubrał.

- Tak - odparł. - Myślę, że masz rację. Powinienem być z tobą szczery i wyznać ci, co mnie gnębi. Zasługujesz na szcze­rość.

Spojrzała na niego.

Nie miał pojęcia, dlaczego powiedział to, co chwilę później wymknęło się z jego ust. Wiedział jedynie, że dzięki temu po­czuł się lepiej, uwolnił częściowo od tłumionego niepokoju i frustracji.

- Jesteś śliczna, Arcadio. Jesteś kobietą najwyższej klasy. Jednak przebyłaś długą drogę z ulic Argentyny do tego pokoju hotelowego, a ja lubię, kiedy moje kobiety są znacznie młod­sze. Fakty są takie, że już nie jesteś w stanie mnie podniecić.

Arcadia nieświadomie otworzyła szeroko usta. Wyglądała, jakby przed chwilą ktoś wymierzył jej siarczysty policzek.

W tym momencie Caine'owi przyszło do głowy, że prawdo­podobnie posunął się dalej, niż zamierzał, i że były bardzo małe szansę, by po tej okropnej scenie Arcadia kiedykolwiek jeszcze zechciała się z nim spotkać.

Przekroczyłem kolejną barierę, pomyślał. A jednak, co dziw­ne, nie miało to chyba dla niego znaczenia. Z drugiej strony w przyszłości będzie musiał odpowiedzieć na pytanie, dlacze­go tak właśnie było.

- Nie martw się o rachunek za hotel. Ja się nim zajmę - rzucił i ponownie odwróciwszy się plecami do zszokowanej kobiety, otworzył drzwi i zniknął na korytarzu.

19

ROŻNE MIEJSCA

25/26 WRZEŚNIA 2000


- Lot lokalny, learjet dwa zero dziewięć tango charlie goto­wy do startu ze wschodniego końca pasa numer dwa - mówił Gordian do mikrofonu, informując wszystkich okolicznych użytkowników radiostacji o swoim odlocie. Małe, prywatne lotnisko, które UpLink dzierżawił do spółki z kilkoma innymi firmami z Doliny Krzemowej, nie miało naziemnych urządzeń radiowych, jednak ogólnokrajowa częstotliwość 122,9 była czę­sto monitorowana przez pilotów. Gordian powiadamiał ich w ten sposób kurtuazyjnie o zamiarze startu lub lądowania, zabezpieczając się tym samym przed niepożądanymi i poten­cjalnie katastrofalnymi spotkaniami w powietrzu.

Tego dnia jednak nic nie wskazywało, by lot ów mógł się różnić czymkolwiek od dziesiątków innych spokojnych i bez­piecznych rejsów. Bezchmurne, błękitne niebo, wysoki pułap i umiarkowany wiatr zapowiadały idealne warunki do startu. Lekkie zaniepokojenie Gordiana - naprawdę lekkie - wzbu­dziło jedynie ciśnienie płynu w układzie hydraulicznym, gdy podczas kołowania na start z opuszczonymi klapami spojrzał na wskaźnik i dostrzegł, że odczyt jest minimalnie niższy niż zwykle.

Było to coś, czego mniej uważny pilot prawdopodobnie w ogóle by nie zauważył, a gdyby nawet - co zresztą całkiem zrozumiałe - nie przywiązałby do tego wielkiej wagi. Również Gordian nie widział wielkiego powodu do obaw. Ponieważ kla­py, hamulce i podwozie jego learjeta tworzyły jeden układ hy­drauliczny, wszystkie te urządzenia powinny nadal działać prawidłowo, ewentualnie może tylko nieco wolniej, nawet przy niskim poziomie płynu hydraulicznego. Pewność pilota zwięk­szała ponadto świadomość, że kontrolki zamontowanego w odrzutowcu układu alarmowego EICAS, który ostrzegał komputer pokładowy i załogę o problemach, natychmiast by się zaświeciły, gdyby w obwodzie doszło do jakiejkolwiek, po­ważnej lub zupełnie drobnej, awarii. A tymczasem kontrolki były ciemne.

Gordian nie potrafił tylko ukryć rozczarowania słabą pracą Eddiego, który poprzedniego dnia sprawdzał samolot. Zazwy­czaj chłopak był przecież bardziej nawet przeczulony na punk­cie bezpieczeństwa niż on sam... I zbyt sumienny, by jego uwa­gi umknęła nawet najdrobniejsza anomalia w funkcjonowa­niu maszyny.

Ale tym zajmie się później, postanowił. Jak zwykle na kilka chwil przed startem Gordian czuł, że niebo wręcz ciągnie go ku sobie. Przesunąwszy do przodu drążki przepustnic, skon­centrował uwagę na tablicy przyrządów. Jego wzrok przesu­wał się po widocznych na płaskim ekranie komputera pokła­dowego wskaźnikach podstawowych parametrów lotu, które zostały rozmieszczone według tego samego “standardu T” co stare, analogowe instrumenty pokładowe, i podziałkach czuj­nika ITT pokazującego temperaturę dwuprzepływowych sil­ników turbinowych. Obserwował go uważnie, gdyż próba star­tu przy przegrzanych silnikach mogła się skończyć ich natych­miastowym uszkodzeniem.

Żadne ze wskazań nie zaniepokoiło go - napęd funkcjono­wał bez zarzutu, wszystkie parametry były w normie.

Kompresory z jękiem zasysały powietrze, a koła dudniły po nawierzchni pasa startowego, gdy learjet toczył się prosto jak strzała po wymalowanej na środku linii. Siła przyspieszenia wcisnęła go w fotel, a potem Gordian poczuł podniecenie towa­rzyszące niezmiennie każdemu z setek startów do lotów, które wykonał w ciągu minionych trzydziestu lat. Rzucił okiem na szybę kabiny i dostrzegł wskaźniki odległości rozmieszczone wzdłuż zostającego coraz szybciej za nimi pasa startowego. Równie rzadkie na lotniskach cywilnych, jak powszechne na wojskowych, zostały ustawione tu z polecenia Gordiana, by przy każdym starcie i lądowaniu przypominały mu o dniach, kiedy był pilotem wojskowym i latał na myśliwcach.

Ponownie skupił uwagę na tablicy rozdzielczej i zerknąw­szy na wirtualny wskaźnik prędkości, stwierdził, że samolot rozpędził się już do stu czterech węzłów. W tym momencie musiał podjąć decyzję, czy startować, czy przerwać manewr. Po raz ostatni przebiegł wzrokiem najważniejsze wskaźniki. Wszystko przebiegało gładko, kontrolki układu alarmowego wciąż były ciemne, a mechanizmy działały bez zarzutu. Zatem -start.

Puścił drążki przepustnic, uchwycił wolant w obie dłonie i zaczął wznosić maszynę, ustawiwszy jej nos pod kątem sied­miu i pół stopnia. Gdy koła oderwały się od podłoża, poczuł delikatny wstrząs i znajome podniecenie, które towarzyszyło zawsze startowi. Nie spuszczając rąk z kolumny wolantu, Gordian zwiększył kąt do dziesięciu stopni i kontynuował wzno­szenie. Po kilku sekundach raz jeszcze spojrzał na zewnątrz, by upewnić się o tym, o czym już wcześniej poinformowały go wysokościomierz i jego własne odczucia. Samolot osiągnął od­powiednią prędkość wznoszenia, ziemia błyskawicznie zmniej­szała się pod nim, a do kokpitu przesączał się przez szyby czy­sty błękit nieba.

Schowawszy podwozie i zamknąwszy klapy, Gordian przy­spieszył do dwustu węzłów lub jak kto woli - ponad trzystu mil na godzinę. Po osiągnięciu pułapu tysiąca stóp zacznie stopniowo przyspieszać, aż w końcu osiągnie prędkość przelo­tową.

Teraz jednak nadszedł czas, żeby powiedzieć kilka słów do pasażerów. Wcisnął przycisk interkomu.

- Vince, Megan, Rich, jesteśmy w drodze - oznajmił. - Prze­widywany czas lądowania w Waszyngtonie godzina dziewiąta czasu lokalnego. Czujcie się jak u siebie i spróbujcie nie roz­mawiać o interesach. Później będzie na to jeszcze mnóstwo czasu. - Wyciągnął rękę w kierunku wyłącznika interkomu, lecz wtedy właśnie pomyślał o Scullu, który podczas każdego lotu niezmiennie szczękał ze strachu zębami, i dodał jeszcze kilka słów pod jego adresem: - W barku jest butelka glenturreta. Częstujcie się. Na koszt waszego kapitana. Do usłysze­nia, moi drodzy.

Uśmiechnął się nieznacznie, gdy uświadomił sobie, że od wielu tygodni nie czuł się tak dobrze jak dzisiaj. Wyłączył interkom i rozsiadł się wygodnie w fotelu pilota.

Reynold Armitage siedział w salonie klubu Leominster w Southampton i spoglądał przez okno na ocean. We wschod­niej części Long Island było tego dnia ponuro i chłodno, a wiszą­cy w powietrzu deszcz sprawiał, że mewy trzymały się blisko brzegu. Zataczały nieregularne koła, rozrywając skrzydłami nieruchomą kurtynę mgły, która zalegała nad plażą i falochro­nami. Daleko na morzu Armitage dostrzegał boję sygnaliza­cyjną, pulsującą na przemian białym i czerwonym światłem.

Siedzący naprzeciw niego w fotelu William Halpern wes­tchnął ciężko, przeciągle. Niepozorny, szczupły mężczyzna po pięćdziesiątce, ubrany w ciemne sportowe spodnie i sweter w jodełkę, miał wystającą szczękę i siwe włosy.

- Na zewnątrz jest strasznie, prawda? - odezwał się z wy­niosłym jankeskim akcentem z Connecticut. - A prognozy mówiły, że będzie słonecznie i ciepło, pamiętasz?

Używając joysticka, Armitage obrócił wózek o sto osiemdzie­siąt stopni i znalazł się twarzą w twarz z gospodarzem. Duża wilgotność powietrza sprawiała, że odczuwał duszności - przy­gnębiająca pogoda pogarszała jeszcze kłopoty z oddychaniem będące skutkiem choroby. Każdy płytki oddech przypominał mu o ograniczeniach jego niedomagającego ciała. A jednak z narzekań dyrektora i prezesa zarządu MetroBanku, który, jak się wydawało, traktował zapowiedź burzy jako osobisty afront, ktoś mógłby wnioskować, że to właśnie on jest słabego zdrowia.

- Trudno podać trafną prognozę dla wybrzeża. Ale nie martw się pogodą, Williamie. Przejażdżka po plaży w takich warunkach też może być przyjemna, a poza tym całkiem do­brze się bawiłem, lecąc tutaj helikopterem twojej firmy - po­wiedział Armitage.

- Cieszę się - oznajmił Halpern, ale wciąż miał minę czło­wieka, który zarezerwował stolik w ekskluzywnej restauracji, a potem ogromnie rozczarował się podanym mu daniem. Raz jeszcze spojrzał przez okno, po czym cofnął się w głąb salonu. Wyglądał na zrezygnowanego i rozgoryczonego, jak gdyby zdał sobie sprawę, że w pobliżu nie ma nikogo odpowiedzialnego za pogodę, komu mógłby się poskarżyć. - Widzisz, chciałem od­być tę rozmowę w jakimś cichymi i dyskretnym miejscu.

Armitage nic na to nie powiedział. Pomyślał, że na Manhat­tanie jest wiele ustronnych miejsc, w których mogliby poroz­mawiać w większym komforcie. Jednak nawet w ich elitar­nych kręgach karta członkowska klubu Leominster była wy­raźnym znakiem statusu, a Halpern najwyraźniej uwielbiał to podkreślać. Poza tym dyrektor MetroBanku doskonale zda­wał sobie sprawę z szerokiego zainteresowania wysiłkami Marcusa Caine'a, który chciał przejąć pakiet kontrolny akcji UpLink. Ponieważ jego firma zachowała jak dotąd znaczny ich procent, nie chciał dawać początku plotkom, które niewąt­pliwie zaczęłyby się szerzyć, gdyby ktoś zauważył go z naj­większym prasowym krytykiem poczynań Rogera Gordiana.

Tak, w tym, że Halpern chciał się z nim spotkać właśnie tutaj, nie było nic tajemniczego. Podstawową kwestią było natomiast to, dlaczego w ogóle zależało mu na tej rozmowie. Wymienili już wstępne grzecznościowe uwagi i Armitage nie zamierzał dłużej marnować czasu, czekając, aż jego rozmówca zechce mu to powiedzieć.

- A więc - odezwał się - jakie plotki o środowisku finanso­wym wymienimy dzisiaj? Pomyślmy o jakimś gorącym tema­cie, którym zajmują się media. O czymś, co elektryzuje wszyst­kich dookoła. Możemy?

Halpern spojrzał na niego.

- Może porozmawiamy o starciu Monolith z UpLink - kon­tynuował Armitage z nieznacznym, gorzkim uśmiechem. - Nie wspominając już o UpLink kontra Monolith.

Halpern wyglądał na zakłopotanego jego sarkazmem.

- Spotkałem się niedawno z kilkoma członkami zarządu MetroBanku, żeby omówić pozbycie się naszych udziałów w UpLink - powiedział. - Oczywiście było to nieoficjalne spo­tkanie poprzedzające formalne posiedzenie.

- No i?

- Jak się spodziewałem, nie osiągnęliśmy konsensusu w tej sprawie.

- To interesujące - mruknął Armitage.

- A będzie jeszcze bardziej - powiedział Halpern. - Jak wiesz, nie padam na twarz przed Rogerem Gordianem, a jego misja zbawienia świata poprzez ustawienie w każdym ogródku budki telefonicznej z aparatem bezprzewodowym to dla mnie jedno wielkie końskie gówno.

- Mieszasz metafory. A poza tym chyba zbyt powierzchow­nie przedstawiasz jego zamierzenia, nieprawdaż?

Halpern wzruszył ramionami.

- Nazywaj to, jak chcesz. Mnie udziały MetroBanku w jego holdingu interesują tak długo, jak długo przynoszą zyski albo przynajmniej nie przynoszą strat. Są jednak i tacy członkowie zarządu, którzy całe zagadnienie traktują jako kwestię osobi­stej lojalności wobec Gordiana i mimo spadku wartości UpLink, a więc i dochodów z tej inwestycji, z wielką niechęcią podchodzą do pomysłu, by drogi naszych firm się rozeszły. Mimo wszystko przedwczoraj przekonałem większość z nich, że zacieśnienie kontaktów równałoby się odejściu od podsta­wowych zasad, jakimi rządzi się bankowość.

- Więc co sprawiło, że zmienili stanowisko?

- Nie co, ale kto - odparł Halpern. - Gordian zatelefonował do trzech najważniejszych członków zarządu. Poprosił, żeby wstrzymali się z rozważaniem jakichkolwiek ofert Marcusa Caine'a, dopóki on, Gordian, nie będzie miał szansy się z nimi spotkać.

Armitage zastanawiał się, czy Halpern oczekiwał, że się zdziwi.

- Chce sobie zapewnić w ten sposób prawo do pierwokupu -powiedział. - Ale ten ruch nic mu nie da. Dopóki wartość UpLink spada, dopóty zarząd twojego banku jest zobowiąza­ny rozważyć starannie ofertę Marcusa. W ostatecznym ra­chunku będą się liczyły pieniądze, a nie lojalność czy nieuza­sadniona wiara w Rogera Gordiana.

- Gordian obiecał jednak, że podczas jutrzejszej konferencji prasowej rozwieje wszystkie wątpliwości udziałowców UpLink. Zapewnił dyrektorów, że wygłosi bardzo ważne oświadczenie. I że po tym, jak wysłuchają, co ma do powiedzenia, być może zechcą zrewidować swoje postanowienie.

Tym razem Armitage uniósł jednak ze zdziwienia brwi.

- Sądziłem, że powodem jego przylotu do Waszyngtonu jest sprzeciw wobec zatwierdzenia Karty Morrisona-Fiore'a -stwierdził.

- Ja też tak uważałem - powiedział Halpern. - Ale powiem ci coś więcej. Wczoraj wieczorem najważniejsi doradcy prawni Gordiana pognali na złamanie karku do San Jose. I wszyscy jak jeden mąż odwołali w ostatniej chwili umówione wcześniej spotkania.

- Skąd o tym wiesz?

Halpern popatrzył Armitage'owi prosto w oczy.

- Mam swoje kontakty - rzucił i raz jeszcze wzruszył ramio­nami. - Ty... i Marcus... możecie mi wierzyć. Coś wisiw powie­trzu.

Armitage zaczerpnął powietrza. Pierś znów go zabolała. Jeśli ból nie minie, będzie musiał wezwać pielęgniarkę do pokoju i podłączyć się do respiratora. Poczuł niespodziewany przy­pływ nienawiści, ale nie bardzo wiedział dlaczego. Nie był na­wet pewien, przeciw komu była skierowana.

Za oknem skrzeczały rozdzierająco mewy nurkujące w wi­szącą nisko zasłonę mgły.

Spojrzał na Halperna.

- Dziękuję ci za tę informację, Williamie - powiedział. - Ale nie powiedziałeś mi jeszcze jednego: gdzie widzisz siebie w tym wszystkim?

Halpern założył nogę na nogę i milczał przez chwilę.

- Znamy się od lat i przez ten czas udzieliłeś mi mnóstwa skutecznych rad - odparł. - Jednak, jak sam powiedziałeś, w całej tej zabawie chodzi o pieniądze, a nie o lojalność czy wiarę w kogoś... A ja, jak wszyscy bankierzy, jestem agnosty­kiem.

- Co oznacza, że zanim przyjmiesz ofertę Caine'a, uważnie wysłuchasz oświadczenia Rogera Gordiana, prawda?

Halpern strząsnął niewidzialny pyłek ze spodni, po czym skinął głową.

- Tak - odparł bez wahania. - Będę go słuchał naprawdę uważnie.


Stojąc na niewielkiej, wysuniętej w morze skale, Kersik spo­glądał ponad ciemną wodą ku światłom portu Sandakan. Nie­spokojny, opuścił samotnie obóz z nadzieją, że świeża bryza

zdoła w jakiś sposób rozproszyć jego ponury nastrój, tymcza­sem jeszcze go pogorszyła. Przypuszczał, że przyczyną fatal­nego samopoczucia jest świadomość, że wkrótce z tego pier­wotnego wybrzeża wyruszą jego brutalni żołnierze, a za nimi podąży nieuchronnie śmierć. Zginą dziesiątki, może setki lu­dzi... a może znacznie, znacznie więcej... Prawda, że w imię słusznej sprawy, a przynajmniej sprawy, w którą on głęboko wierzy. Czyż jednak nie było to to samo znane od wieków, pełne obłudy szaleństwo, które stawało się zarzewiem każdej wojny?

Ludzie walczyli ze sobą. Walczyli od zawsze, bez względu na to, czy za pomocą kamieni, strzał, karabinów, czy też tor­ped z głowicami nuklearnymi. I zawsze znajdowali po temu powody. W gruncie rzeczy czasami Kersikowi wydawało się, że wiara w sprawę nie jest niczym innym jak mrocznym wi­rem wciągającym z jednakową pewnością zarówno bohaterów, jak i skończonych nikczemników, którzy upadają niczym cyr­kowi klowni. Zupełnie jak człowiek rządzący obecnie Indone­zją, zachowujący się przy tym niczym jawajski król, który gra­bi narodowe bogactwo, by obdarowywać nim swoje kurtyza­ny... jak jego poprzednik, jak Suharto i ci wszyscy, którzy byli przed nimi, również Kersik uważał, że znajduje się po właści­wej strome historii. Zhiu Sheng, Nga i Luan także mieli rację, gdyby spojrzeć na to z ich indywidualnego punktu widzenia, a jednak siły, które zadecydowały, że stanęli w jednym szeregu, były zbyt złożone, aby myśleć o nich w kategoriach absolutu.

Kersik zmarszczył czoło. Czyż prawo osądzania, co jest do­brem, a co złem, nie było zawsze przywilejem tych, którzy prze­żyli i mogli ogłosić werdykt po tym, jak wiatr rozwiał dymy pożogi, a deszcz wypłukał morze przelanej krwi? Generał wy­rzekł się lojalności wobec rządu swojego kraju i uważał się za przeciwnika ASEAN-u, Japonii i Stanów Zjednoczonych. Prak­tycznie więc całego świata. Zanim jeszcze wszystko będzie po­wiedziane i zrobione, zostanie ogłoszony przestępcą i między­narodowym pariasem. A co będzie myślał o sobie już po wszyst­kim? Czy nie dozna w końcu rozdwojenia jaźni i nie poczuje się częściowo kimś dzierżącym prawomocnie władzę, a częścio­wo potępieńcem i skazańcem?

Kersik popatrzył na światła miasta, które w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat było rządzone przez Niemców, dwukrotnie przez Brytyjczyków i bez przerwy eksploatowane przez handla­rzy niewolników, przemytników broni oraz królów drewna z róż­nych zakątków globu. Miasta, które podczas II wojny światowej zostało opanowane przez Japończyków i zrównane z ziemią przez amerykańskie bomby. I które teraz, dosłownie i w przenośni, dzierżyło klucze do przyszłości obu tych narodów.

Generał stał na skale i rozmyślał, patrząc w dal ponad wzburzonym morzem. Po pewnym czasie zdał sobie niejasno sprawę z szelestu, który dotarł do niego z gąszczu namorzynów za jego plecami.

Odwrócił się błyskawicznie i zapalił latarkę, kładąc jedno­cześnie prawą rękę na kolbie pistoletu Makarowa. Szelest właś­ciwie go nie zaniepokoił -jedynymi ludźmi na wyspie byli jego komandosi oraz wilki morskie Tajlandczyka, a oba oddziały wystawiły posterunki wzdłuż całej linii brzegowej. Niemniej jednak Kersik był żołnierzem, a dobrzy żołnierze muszą być przede wszystkim ostrożni.

Ustawił latarkę na wysokości oczu, lecz w promieniu świa­tła nie ujrzał nic poza gładkimi, splątanymi pniami i korze­niami mangrowców, więc skierował go wyżej. Tuż poniżej ko­puły liści do kory przywarł latający lemur i wpatrywał się w niego wielkimi, okrągłymi oczyma.

Przez chwilę Kersik doświadczył dziwnego, przyprawiają­cego o zawrót głowy uczucia przeniesienia, wyobrażając sobie, jak musiał wyglądać w oczach tego dziwnego, małego zwierzę­cia - niezdarny, groźny, nie na miejscu, prawdziwy obcy. Cof­nął dłoń z chwytu pistoletu w takim pośpiechu, jakby broń była rozgrzana do czerwoności. Opadło go intensywne i niewy­tłumaczalne poczucie winy.

Zwierzę przyglądało mu się jeszcze przez chwilę doskonale okrągłymi oczami, po czym rozłożyło błony lotne i poszybowa­ło w mroki lasu.

Wstrząśnięty, nie bardzo wiedząc dlaczego, Kersik wszedł w gąszcz i ruszył z powrotem do obozu.

Jak powiedział Gordianowi jeden z pilotów oblatywaczy po dziewiczym locie learjeta, podróż przebiegła lepiej, niż się spo­dziewał, a przecież oczekiwał, że nie będzie miał z samolotem najmniejszych problemów.

Podobnie zapowiadał się lot do Waszyngtonu.

Była bezchmurna, księżycowa noc, gdy na wysokości 8500 stóp, z prędkością 350 węzłów i wyłączonym autopilotem zbliżali się do Międzynarodowego Portu Lotniczego im. Dullesa. Gordian rzucił okiem na GPS, a następnie sprawdził wskazania VOR3, chcąc się przekonać, czy leci właściwym kursem. Po chwili włą­czył radio, by poprosić o wolną przestrzeń do lądowania.

- Waszyngton, tu learjet dwa zero dziewięć tango charlie nad Alexandrią, na ośmiu tysiącach, podchodzę do lądowania na Dulles. Kod jeden dwa zero zero - powiedział do mikrofo­nu, kończąc pierwszy komunikat standardowym kodem nu­merycznym identyfikującym samolot cywilny.

Chwilę później kontroler ruchu powietrznego odpowiedział mu, podając kod komputerowy, za pomocą którego jego rada­rowy system naprowadzania miał odtąd odróżniać samolot Gordiana od innych podczas podchodzenia do lądowania.

- Dobry wieczór dziewięć tango, tu kontrola podejścia do lądowania w Waszyngtonie. Twój kod: pięć zero osiem jeden, przyjęty. Jesteś na radarze, masz wolną drogę do Waszyngto­nu, klasa B. Obniż pułap i zostań na czterech tysiącach.

- Zrozumiałem, learjet dziewięć tango, kod pięć zero osiem jeden. Schodzę z ośmiu na cztery.

Widząc już zabudowania i oświetlony pas lotniska, Gordian zredukował moc silników i zaczął powoli zmniejszać wysokość. Cały czas uważnie obserwował wskaźniki i korygował nie­znacznie kurs. Niecałe dziesięć minut później ponownie połą­czył się z pracownikiem kontroli naziemnej.

- Podchodzenie do lądowania, learjet dziewięć tango na czterech.

- Learjet dziewięć tango, zrozumiałem. Znam lotnisko i proszę o zgodę na pas jeden cztery lewy.

- Zgoda na jeden cztery lewy - odpowiedział kontroler po krótkiej przerwie, po czym nakazał Gordianowi zająć miejsce w kolejce samolotów oczekujących na lądowanie.

Kontroler zakończył - co wcale nie zdziwiło Rogera - informa­cją, że pilot będzie musiał krążyć przez jakiś czas nad lotni­skiem na wysokości czterech tysięcy stóp. W przestrzeni po­wietrznej nad Waszyngtonem, podobnie zresztą jak i nad inny­mi ważniejszymi miastami, panował olbrzymi ruch, w związku z czym należało się spodziewać nudnego czekania na pozwole­nie podejścia do lądowania.

Gordian ponownie włączył autopilota i poinformował pasa­żerów, że mają czas, by wysłuchać jeszcze przynajmniej kilku jednakowo nudnych dowcipów Sculla.

Minęło dwadzieścia pięć minut, nim kontroler zezwolił pilo­towi learjeta na kolejne obniżenie pułapu i przekazał go per­sonelowi wieży, jednak Gordian uznał, że ma szczęście - tym razem cała procedura nie trwała tak długo, jak mogła. Powta­rzane wielokrotnie manewry krążenia nad lotniskiem były wyczerpujące i pożerały więcej paliwa, niż byłby na to skłonny przeznaczyć.

Przełączył radio na częstotliwość wieży kontrolnej i podał swoje dane.

- Learjet dwa zero dziewięć tango Charlie, masz zgodę na lądowanie, pas jeden cztery lewy - oznajmił pracownik obsłu­gi wieży.

Gordian odebrał informację na temat kierunku wiatru, po­twierdził jej przyjęcie, a następnie wpatrzony w ekran kom­putera zaczął czytać listę ostatnich czynności przed lądowa­niem, odhaczając je w myślach, aż dotarł do opuszczenia klap i wysunięcia podwozia. Mimo że opanował całą tę procedurę, jeszcze gdy był początkującym pilotem, wciąż z pełną świado­mością sprawdzał jej elementy przed każdym kolejnym star­tem, podczas lotu i natychmiast po lądowaniu. W innym wy­padku zaprzeczałby swojej omylności, a to byłby błąd, którego nigdy nie zamierzał popełnić, zwłaszcza jeśli miałoby to pocią­gnąć za sobą zagrożenie dla życia innych ludzi.

Raz jeszcze skupił uwagę na aparaturze pokładowej, prze­konał się, że nadlatuje na pas zgodnie z namiarem, i przygotował się do podsumowania wszystkich procedur. Tuż poniżej sześciuset stóp, w odległości około mili na zachód od początku pasa startowego, Gordian widział już wyraźnie jasne światła lotniska. Przesunął w dół dźwignię opuszczania podwozia, oczekując niewielkiego wstrząsu mechanizmów wysuwających koła przez otwarte klapy.

Zamiast tego w kabinie rozbłysło niespodziewanie czerwo-ne światło alarmowe.

Wskaźnik systemu EICAS ostrzegał o nie wysuniętym pod­woziu.

Z głośnika nad jego głową zabrzmiał elektroniczny dźwięk sygnału alarmowego.

Oczy Gordiana rozszerzyły się z przerażenia. Głos uwiązł mu w gardle, gdy pociągnął i raz jeszcze opuścił dźwignię wy­suwania podwozia.

Czerwone światło ostrzegawcze wciąż pulsowało.

Sygnał dźwiękowy grzmiał w ciszy kokpitu ze śmiertelną natarczywością.

Gordian zamarł na chwilę, widząc przez przednią szybę ka­biny zbliżającą się nieuchronnie ziemię i początek pasa starto­wego.

Koła, pomyślał.

Pozostały niecałe dwie minuty lotu, zanim uderzą w ziemię, tymczasem learjet frunął ku niej ze schowanym podwoziem.

20

NIEBO NAD WASZYNGTONEM

25 WRZEŚNIA 2000


Czy to podróżując w ścisku klasą turystyczną odrzutowca liniowego, czy też - jak obecnie - spoczywając wygodnie w objęciach olbrzymiego skórzanego fotela klubowego na po­kładzie prywatnego learjeta Gordiana, Vince Scull był przez cały czas przerażony, i nie miało tu najmniejszego znaczenia, że wykonując zawodowe obowiązki w UpLink, spędził już w powietrzu setki godzin.

Wielu specjalistów do spraw oceny ryzyka, zwłaszcza tych, których praca polegała na badaniu międzynarodowych ryn­ków, opierało się w swych ocenach na materiałach pochodzą­cych z drugiej i trzeciej ręki: wiadomościach prasowych, stu­diach socjologicznych, przeglądach statystycznych i tym po­dobnych. Scull uważał jednak, że takie podejście jest dobre tylko dla niedołęgów, którzy równie dobrze mogą siedzieć w domu i gapić się w telewizor, jak pisać poważne analizy. Jego zdaniem, jeśli chce się poznać jakiś teren, należy naj­pierw tam pojechać, odetchnąć miejscowym powietrzem, spró­bować lokalnych potraw i -jeśli się ma szczęście - pocałować kilka fraulein czy signor. A w wypadku innych państw - nie­stety - wejść wcześniej na pokład samolotu.

Tak więc Vince Scull latał. Co nie znaczyło bynajmniej, że to lubił albo że chciał udawać kogoś, kto okrąża z gwizdem glob na skrzydłach, zwłaszcza gdy były one z rodzaju takich, jakie należały do tego greckiego małego Zorro, Ezopa czy jak tam było temu, który za bardzo zbliżył się do słońca i spadł na ziemię.

Najbardziej bał się zawsze podczas startów i lądowań, przede wszystkim dlatego, że ktoś kiedyś powiedział mu, iż właśnie wtedy na samoloty działają największe siły. Nie cho­dziło o to, że nie wiedział wiele o fizyce i o lataniu. Zdawał sobie sprawę, że najwięcej wypadków zdarza się w tych wła­śnie krytycznych momentach lotu, może więc jednak było coś w tym, co niegdyś usłyszał.

Scull - niczym skazaniec, który czeka na krześle elek­trycznym, aż kat zamieni jego ciało w krwawą miazgę - zaci­skał kurczowo dłonie na poręczach fotela. Gordian podchodził właśnie do lądowania na lotnisku w Waszyngtonie, zaczyna­ją ten etap lotu, który niezmiennie napawał Sculla najwięk­szym strachem. Jego obaw nie rozwiewała nawet świadomość, że w przeszłości jego szef był jednym z asów Sił Powietrznych. Dlatego też nucił pod nosem fragmenty przebojów Franka Sinatry. Wyśpiewywanie starych standardów było jedną z do­brych i wypróbowanych metod, którymi Scull posługiwał się w walce ze stresem.

Nie dbał o to, że na lotnisku Megan Breen, która siedziała po drugiej stronie wąskiego przejścia między fotelami, będzie bez końca komentować jego zdenerwowanie. Nie obchodziło go również, że będą się z tego nabijać Richard Sobel i Chuck kirby, którzy siedzieli tuż za nim i właśnie razem z Meg wyga­dywali bzdury niczym jacyś niedowartościowani artyści na koktajl party, a nie bezradni więźniowie zamknięci w stalowej puszce, która przypadkiem mogła latać w troposferze z pręd­kością zbliżoną do jednego macha, do pieprzonej prędkości dźwięku.

Interesowało go jedynie to, by jak najszybciej znaleźć się na terra firma, i to najlepiej w jednym kawałku.

Trzymając się kurczowo fotela i śpiewając cicho z zamknię­tymi oczami piosenki Sinatry, Scull robił, co mógł, by nie zwracać uwagi na opadanie samolotu, gdy niespodziewany dźwięk, który dotarł doń z kokpitu - rozsuwane drzwi kabi­ny pilotów były uchylone, ponieważ wcześniej Gordian roz­mawiał o czymś z Chuckiem - wdarł się do jego mózgu ni­czym stalowy świder.

Natychmiast otworzył oczy i zajrzał do kokpitu. Z miejsca, w którym siedział, widział fragment pleców Gordiana i może połowę tablicy przyrządów. Szef nie zdradzał objawów paniki, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Gordian był w końcu facetem, który zawsze zachowywał zimną krew i miał doskonały wzrok pilota myśliwskiego. Facetem, który po pięciu la­tach spędzonych w "Hanojskim Hiltonie", obozie jenieckim Vietcongu, gdzie nieludzko torturowano schwytanych Amery­kanów, wyszedł na wolność z podniesioną głową, wyprostowa­nymi plecami i ustami, które od dnia, gdy trafił tam wbrew swojej woli, nie powiedziały jednego zbędnego słowa. Był z całą pewnością facetem, którego chciałoby się mieć u boku w oko­pie, a gdyby coś szło źle, nigdy nie dałby tego po sobie poznać.

Jednak hałas dobiegający z kokpitu, który brzmiał jak elek­troniczna wersja samochodowego klaksonu, cholernie przypo­minał Scullowi dźwięk sygnału alarmowego.

Spojrzał na Megan, po czym odwrócił się i popatrzył na Richarda i Chucka. Wszyscy troje próbowali właśnie zajrzeć do kabiny pilotów. Chociaż na ich twarzach nie malowało się ta­kie zaniepokojenie, jakie trapiło Sculla, bez wątpienia i oni zaczęli podejrzewać, że coś jest nie w porządku.

Sygnał grzmiał uporczywie.

- Czy ktokolwiek wie, co się, do diabła, dzieje?! - zawołał Scull. - Na miłość boską, co to za hałas?!

Pozostali pasażerowie milczeli.

Vince z trudem przełknął ślinę. Niespodziewanie poczuł, że pocą mu się dłonie. W tych okolicznościach to nic, cholera, dziwnego, pomyślał.

Cisza, jaka zapadła w wypełnionej dotychczas gwarem ka­binie pasażerskiej, przeraziła Sculla bardziej niż najgorsze, co potrafiłby sobie wyobrazić.


Gordian odetchnął głęboko, starając się nabrać w płuca jak najwięcej powietrza. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Nadlatywał nad pas startowy, zmniejszając wyso­kość o sto stóp na sekundę, a tymczasem wciąż nie wysunęło się podwozie. Jeśli natychmiast nie zrobi czegoś, by to zmie­nić, rozbiją się. Zdawał sobie sprawę, że nie ma czasu na wa­hanie.

Myśl logicznie, powtarzał sobie. Problem jest prosty, więc wyeliminuj tylko jego przyczynę.

Przypomniał sobie niezwykle szybki spadek ciśnienia płynu w układzie hydra- ulicznym, gdy zamknął klapy po starcie. Tyle tylko, że gdyby wtedy nastąpiła awaria pompy, system alarmowy powinien to wykryć. Powinien również zareagować, gdyby czujniki odkryły zbyt duży ubytek płynu w zbiornikach. Co więcej, w wypadku nagłego wycieku sprężony azot znajdujący się w każdym zbiorniku powinien zwiększyć ciśnienie w układzie hydraulicznym... przynajmniej do pewnego stop­nia. Gdy utrata płynu stawała się zbyt duża albo gdy do prze­wodów dostawało się zbyt dużo powietrza, nie można już było zapewnić sprawnego funkcjonowania układu i utrzymać wy­maganego ciśnienia.

Co to oznacza? Gordian przygryzł dolną wargę. Oznacza to, że dowiedział się właśnie o drastycznym spadku poziomu pły­nu, a co za tym idzie - o nieodwracalnym uszkodzeniu ważnej części układu hydraulicznego - najprawdopodobniej cylindra odpowiadającego za wysuwanie podwozia. Bez wspomagania układu hydraulicznego - nawet przy opuszczonym przełączni­ku - nie wysuną się koła. A ręczne wysunięcie podwozia było niemożliwe.

W porządku, dalej, myślał Gordian. Rozważ inne możliwości.

Mógł nadać do służb naziemnych sygnał Mayday i czekać w powietrzu, aż wyleją na pas startowy pianę i ściągną ambu­lanse oraz wozy strażackie, które asystowałyby mu podczas lądowania ze schowanym podwoziem. Jednak krążąc wokół lotniska w oczekiwaniu na zezwolenie lądowania, zużył nie­mal całą rezerwę paliwa, a pokrycie pasa pianą wymagało cza­su. Przypuszczał, że nawet gdyby miał go wystarczająco dużo, nie zdołałby się utrzymać w powietrzu na tyle długo, by służby naziemne zdążyły przygotować lotnisko do awaryjnego lądowa­nia. Co oznaczało, że i tak lądowałby brzuchem na betonie, a to skończyłoby się najprawdopodobniej wybuchem zbiorników paliwa i obsłudze naziemnej pozostałoby jedynie uprzątnięcie z pasa spopielonych szczątków.

Dalej, rusz głową! Chcesz uniknąć całego tego bałaganu, więc spróbuj znaleźć jakieś wyjście!

Przestał się interesować hydrauliką. Podwozie zatrzymało się w górnym położeniu, w lukach, a powinno jak najszybciej wysunąć się w dół.

Nie, czekaj! Nie w dół! Na zewnątrz!

Wiedział, że musi myśleć bardzo precyzyjnie. Układ hydrau­liczny miał utrzymywać podwozie w lukach po wciągnięciu go na specjalne chwytaki. Gdyby tylko mógł w jakiś sposób uwol­nić je z nich, sama waga kół zrobiłaby resztę - wymusiłaby wysunięcie podwozia przez otwarte luki. Innymi słowy, koła same by się opuściły.

Grawitacja.

Grawitacja stanowiła w tej chwili problem, ale była też roz­wiązaniem.

Gordian sięgnął do przełącznika funkcji na tablicy przyrzą­dów i wcisnął przycisk wskaźnika przeciążenia. Było na pozio­mie jednego G, co oznaczało, że siła grawitacji działająca na learjeta jest “normalna”, taka sama jak ta, która działała na przed­mioty na powierzchni ziemi.

Rzuciwszy okiem na tablicę rozdzielczą, Gordian wypuścił klapy, chwycił oburącz wolant i gwałtownie pociągnął go ku sobie, podnosząc nos samolotu i zmuszając maszynę do ostre­go wznoszenia. Sekundę później pchnął wolant do przodu i ponownie skierował odrzutowiec na pas startowy.

Żołądek podszedł mu do gardła. Cała maszyna zadrżała. Podrygujący niczym roller-coaster samolot rzucił nim do tyłu i w dół, a następnie do przodu i do góry z taką siłą, że gdyby nie pasy, z pewnością uderzyłby głową w przednią szybę.

Jak dotąd szło nieźle.

Sięgnął ku przełącznikowi wysuwania podwozia, nie trosz­cząc się, by sprawdzić wskaźnik poziomu płynu w układzie hydraulicznym. Ponieważ unosił się nad fotelem, jakby pocią­gała go w górę jakaś niewidzialna ręka, wiedział już, że wiel­kość siły grawitacji wynosi zero. Jeśli nie pomylił się w swoich rachubach, oprócz niego w odrzutowcu powinno się unieść coś jeszcze.

Miał nadzieję, że to samo stało się z podwoziem.

Miał nadzieję, że uwolniło się z chwytaków.

Modląc się do Boga, sir Izaaka Newtona i własnego zdrowe­go rozsądku, Gordian po raz trzeci i ostatni opuścił przełącz­nik wysuwania kół.

Szeroki pas bezpieczeństwa wrzynał mu się w wiotki brzuch okulary najpierw zsunęły się na koniec nosa, po czym po prostu spadły, krótka grzywka zaś stanęła mu na sztorc - Scull czuł się jak piłeczka w jakiejś szalonej grze w ping-ponga.

Gwałtowne skoki samolotu i zmienne przeciążenia sprawi­ły, że cała kabina pasażerska trzęsła się i drżała. W środku natychmiast powstał wielki bałagan. Kolorowe magazyny z szelestem kartek przelatywały obok niego we wszystkich kie­runkach. Wielkim z przerażenia i zaskoczenia oczami Scull obserwował, jak aktówka Megan - niczym kamień odbijający się od powierzchni wody - uderza o wyłożone wykładziną przejście między fotelami i jak w ślad za nią rusza teczka Chucka Kirby'ego, wyrzucając przy tym z siebie całe mnóstwo dokumentów. Kabinę przeciął też nadgryziony banan, a zaraz za nim, jak mały pocisk, poleciało pióro. Scull słyszał, jak w barku obijają się o siebie i grzechoczą butelki z alkoholem, wodą sodową i coca-colą, a Richard Sobel wykrzykuje prze­kleństwa. Walizki z rzeczami osobistymi tłukły się niemiło­siernie w skrytkach bagażowych nad ich głowami.

- Cholera jasna! - wrzasnął Vince Scull, dorzucając kilka słów do ostrych epitetów Sobela.

Nagle poczuł, że coś zadudniło pod jego stopami.

Kilkakrotnie.

Przerażenie ścisnęło mu gardło.

Przestał krzyczeć.

Scull - przekonany, że za chwilę maszyna rozpadnie się na kawałki - przypomniał sobie nagle, że nie jest sam. Przypo­mniał sobie że oprócz niego w samolocie znajdują się jeszcze cztery osoby, a jedną z nich - niech go nazwą starym szowini­stą, jakie to ma teraz, kurwa, znaczenie? - jest kobieta, która może potrzebować otuchy.

Pomyślał, że mógłby to zrobić, obrócił się w jej stronę i wy­ciągnął dłoń, chcąc uścisnąć ramię Megan...

Był kompletnie zaskoczony, gdy ujrzał na jej twarzy ulgę.

- W porządku, Vince, uspokój się - powiedziała, pochylając się ku niemu. To jej dłoń przykryła delikatnie jego nadgar­stek. - Posłuchaj, alarm w kokpicie ustał.

- Co takiego?

- Alarm - powtórzyła wolno. - Zamilkł. Lądujemy. Nastawił uszu. Rzeczywiście, w samolocie panowała cisza.

Ustały nawet wstrząsy. Co jednak oznaczało to dudnienie pod stopami?

Nagle ożył interkom.

- Bardzo wszystkich przepraszam za to dodatkowe kołysanie. Mieliśmy małe problemy z wysunięciem podwozia, ale koła są już we właściwym położeniu, a z nami wszystko w porządku - oznajmił Gordian, wyjaśniając wątpliwości Sculla.

- Podwozie - mruknął Scull.

- Co takiego? - zapytała Megan. - Nie słyszałam, co powie­działeś.

Spojrzał w dół, tam gdzie jej ręka wciąż spoczywała na jego ramieniu, i uśmiechnął się do niej. , - Powiedziałem właśnie, że ja też cię kocham, słodziutka.

21

WASZYNGTON AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA

25/26 WRZEŚNIA 2000


Z DEPESZY ASSOCIATED PRESS


WASZYNGTON. Prezes UpLink International, Roger Gordian, wraz z grupą najbliższych współpracowników przybył właśnie na konferencje prasową zwołaną w Washington Press Club. Nie przypadkiem termin konferencji Gordiana zbiega się w czasie z zaplanowanym na jutro przez Biały Dom podpisa­niem Karty Morrisona-Fiore'a, regulującej status nowych tech­nik szyfrowania. Przypuszcza się, że Roger Gordian raz jeszcze podkreśli swój negatywny stosunek do tej ustawy, który ścią­gnął na niego krytykę wielu departamentów rządu i kręgów przemysłowych.

Stawka, o którą gra prezes UpLink, jest bardzo wysoka, je­śli wziąć pod uwagę duży i wciąż rosnący niepokój udziałow­ców holdingu Gordiana oraz podjęte ostatnio przez Monolith Technologies próby przejęcia znacznego pakietu akcji tej kor­poracji. Nagabywany przez reporterów wkrótce po tym, jak pi­lotowany przez niego learjet wylądował w Międzynarodowym Porcie Lotniczym im. Dullesa, król technologii obronnych i ko­munikacyjnych nie skomentował pogłosek, jakoby na konferen­cji prasowej zamierzał ogłosić swoją rezygnację ze stanowiska prezesa UpLink.

Tymczasem prezydent Ballard i jego doradcy prasowi nie­wiele mówią na temat znaczenia Karty Morrisona-Fiore'a, pra­gnąc raczej zwrócić uwagę mediów na rozpoczynającą się jesz­cze w tym tygodniu wizytę głowy naszego państwa w Azji. W jej trakcie prezydent podpisze morski traktat obronny SEAPAC. Ceremonia sygnowania tego dokumentu odbędzie się na wodach terytorialnych Singapuru na pokładzie najnowocze­śniejszego atomowego okrętu podwodnego, jakim dysponują Stany Zjednoczone.


Z DZIENNIKA “THE STRAITS TIMES”


MIESZKAŃCY NADMORSKIEJ WIOSKI ZNAJDUJĄ ZWŁOKI


BANDA ACEH, INDONEZJA. Miejscowa policja poinformo­wała, że rybacy z wioski Lampu'uk, niewielkiej osady położonej w najbardziej na północ wysuniętym punkcie Sumatry, wy­łowili z morza ludzkie zwłoki. Odkrycia dokonano niedaleko często wykorzystywanego szlaku żeglugowego, w miejscu, w którym cieśnina Malakka otwiera się na Ocean Indyjski.

Jak dotąd nie pojawiły się żadne oficjalne informacje na te­mat stanu zwłok ani też wskazówki, które pozwoliłyby stwier­dzić, czy zostały one zidentyfikowane. Naoczni świadkowie twierdzą jednak, że jest to ciało białego mężczyzny i że znajdo­wało się ono w wodzie co najmniej od kilku dni.

Zapowiedziano już przeprowadzenie sekcji zwłok, która po­zwoli ustalić przyczynę śmierci denata.

Ponadto dowiedzieliśmy się, że w sprawę zaangażowany jest oddział Międzynarodowego Komitetu Morskiego oraz regional­ne agencje śledcze. Jest to rutynowe w takich wypadkach postę­powanie Międzynarodowego Komitetu Morskiego i policji zain­teresowanych krajów ASEAN, które utrzymują ścisłe stosunki oraz dzielą się danymi na temat osób zaginionych lub zmarłych na morzu, by pomagać sobie w wypadku takich zdarzeń.


Pasażerowie learjeta pojechali do hotelu, Gordian jednak został jeszcze na lotnisku i w towarzystwie kilku asów z grupy ochrony Pete'a Nimeca spotkał się z mechanikami w hanga­rze wynajmowanym przez UpLink. Usłyszawszy o kłopotach z podwoziem, zszokowany mechanik natychmiast wsunął się na drewnianym wózku pod skrzydło learjeta.

- Nie ma śladu wycieku płynu, a urządzenia wyglądają na nietknięte. Nie, chwileczkę. Jest tu coś, czemu chciałbym się uważniej przyjrzeć - powiedział. - Mężczyzna przesunął ko­niuszkami palca wskazującego i środkowego po fragmencie kadłuba samolotu, oświetlając sobie to miejsce latarką. Po chwili otarł oba palce o kciuk i powąchał je. - Wyczuwam tu zapach skydolu i mam go trochę na palcu. A powinien być w cylindrze siłownika wysuwającego podwozie. -Wysunął głowę spod kadłuba maszyny i spojrzał na Gordiana. - Opierając się tylko na tym, nie można jeszcze nic powiedzieć, bo drobne wycieki płynu zawsze mogą się zdarzyć. Będę się musiał do­stać do środka i sprawdzić cały obwód. Od poszczególnych za­worów zaczynając, na całym obiegu płynu kończąc Gordian przykucnął obok niego.

- Chcę wiedzieć, co poszło nie tak, Mikę - rzekł, a po chwili, pomyślawszy o Maksie Blackburnie, postanowił podzielić się z mechanikiem swoim przeczuciem. - Wyświadcz mi przysłu­gę i sprawdź, czy ktoś przypadkiem nie grzebał przy tym sa­molocie, dobrze? O mało co czworo ludzi straciłoby dzisiaj prze­ze mnie życie. Czworo moich najlepszych przyjaciół.

Mikę wyłączył latarkę, wyjechał spod kadłuba learjeta i podniósł się, wycierając ręce szmatą.

- Może to tylko punkt widzenia zwykłego mechanika, ale po tym, co usłyszałem przed kilkoma minutami, powiedział­bym raczej, że pan ich uratował - stwierdził.

Gordian potrząsnął głową.

- To nie jest kwestia punktu widzenia - odparł lakonicznie. - Federalne przepisy lotnicze mówią wyraźnie, że pilot prowa­dzący maszynę od początku do końca odpowiada za stan sa­molotu. I za bezpieczeństwo swoich pasażerów. Nie ma zna­czenia, czy zostali narażeni na niebezpieczeństwo z powodu niedokładnej kontroli przed startem z San Jose, z powodu mechanicznej usterki w powietrzu, mojego błędu jako pilota czy też w wyniku kombinacji różnych czynników. To ja jestem odpowiedzialny za wszystko, co się dzieje podczas lotu.

Mike popatrzył na niego bez słowa.

- Miałem szczęście, Mike - powiedział Gordian. Na jego twarzy widać było napięcie. - Rozumiesz? Dzisiaj po prostu miałem szczęście.

Mike przełknął ślinę i powoli skinął głową.

- Nie wyjdę z tego hangaru, dopóki nie sprawdzę najdrob­niejszych szczegółów od nosa aż po ogon - powiedział.

Gordian klepnął go lekko w ramię.

- Dziękuję. Docenię to. - Popatrzył na dwóch ochroniarzy z Miecza. - Chcę, żebyście zostali tutaj z Mikiem. Zróbcie dla niego wszystko, o co poprosi.

Ochroniarze wymienili spojrzenia.

Gordian widział, że ten niezrozumiały rozkaz nie wywołał ich zachwytu. Wykonywali swoje zadanie, postępując zgodnie ze szczegółowymi instrukcjami. Skuteczność tych profesjona­listów zależała od ścisłego stosowania się do reguł postępowa­nia i przestrzegania dyscypliny. A instrukcje mówiły jasno: mieli chronić Gordiana. Polecenie, które im wydał, przeczyło wszystkiemu, do czego przygotowywano ich podczas szkoleń.

- Nie bójcie się, nic mi się nie stanie - zapewnił ich. - Jadę prosto do hotelu i zamierzam przez cały wieczór zostać w po­koju.

- Proszę pana, mamy wyraźne rozkazy od pana Nimeca, żeby przez cały czas panu towarzyszyć - odezwał się jeden z nich.

Gordian skinął głową.

- Wiem, Tom - odparł. - Ale jeśli nie powiecie mu, że zosta­wiliście mnie na kilka godzin samego, ja również nic nie po­wiem.

Ochroniarz zastanawiał się przez chwilę.

- Byłoby lepiej, proszę pana, gdybyśmy utrzymywali przez cały wieczór kontakt telefoniczny - powiedział wreszcie.

- Oczywiście. Ale nie wyciągajcie, proszę, pochopnych wnio­sków, jeśli nie odbiorę któregoś z telefonów. To był ciężki dzień, więc potrzebuję teraz długiego prysznica, a potem trochę snu.

Ochroniarz wahał się jeszcze przez chwilę, a Gordian z tru­dem powstrzymywał uśmiech. Niespodziewanie przypomniał sobie swój ojcowski lęk o Julię, która jako nastolatka uma­wiała się na randki, i mimo napięcia oraz zmęczenia, rozba­wiło go to.

- Panowie, mój samochód czeka, a kierowca z pewnością trochę się już niecierpliwi. Zobaczymy się później - powiedział.

Tom milczał jeszcze przez chwilę i wreszcie pokiwał głową. Wyraz jego twarzy zdradzał zmartwienie, zaniepokojenie i lek­ką dezaprobatę.

- Proszę dobrze wypocząć - mruknął w końcu.

- Spróbuję - odparł Gordian.

Walcząc wciąż z uśmiechem, odwrócił się, klepnął go lekko w ramię i szybko wyszedł z hangaru.

- A zatem, Alex, wszystko wskazuje na to, że mogę ci zapro­ponować obiad z prezydentem i innymi szefami państw w me­sie oficerskiej.

- Naprawdę? Jesteś pewien? - zapytał Nordstrum.

- Całkowicie. Zjesz obiad w brzuchu bestii, którą nazywa­my Seawolfem - odparł Stu Encardi.

Rozmawiali w Red Sage przy Czternastej Północno-Zachodniej, mniej więcej w połowie drogi między Białym Domem a Centrum Kennedy'ego. Na lunch zamówili quesadillę, sałat­kę z kaktusa oraz chili.

- A kto go organizuje?

- Terskoff.

- Sekretarz prasowy?

- Sekretarz prasowy we własnej osobie - podkreślił Encardi. Nordstrum zjadł odrobinę quesadilli.

- A co jest przynętą?

- Słucham?

- Co jest przynętą, sidłem, hakiem? - powtórzył Nordstrun. - Cokolwiek to jest, znajdzie się przecież w moim brzuchu, kie­dy połakomię się na to zaproszenie.

Encardi zaczesał do tyłu bujne, czarne włosy.

- Och, masz na myśli przysługę, o którą poprosi cię prezy­dent Ballard.

Nordstrum popatrzył na niego.

- Stu, uważam cię za równego faceta, ale jeśli nie przesta­niesz udawać głupka i nie przejdziesz czym prędzej do rzeczy, wstanę od stolika, pójdę do kuchni, znajdę jeden z tych kaktu­sów, z których robią te sałatki, taki, z którego nie zdążyli jesz­cze usunąć kolców, a potem wrócę tutaj i palnę cię tym kaktu­sem prosto w dupę.

Encardi zmarszczył brwi.

- Cholera jasna - mruknął.

- Właśnie - przytaknął Nordstrum i nadział na widelec ko­lejny kawałek quesadilli. - Rzeczywiście, cholera jasna.

Encardi pochylił się ku niemu konfidencjonalnie.

- W porządku - powiedział. - Prezydent chce jedynie, żebyś nie pojawił się na jutrzejszej konferencji prasowej Rogera Gordiana. Oczywiście jeśli założymy, że w ogóle zamierzałeś w niej uczestniczyć.

-Aha... - mruknął Nordstrum, przeżuwając.

- Nie myśl jednak, że Biały Dom chce ograniczać twoją wol­ność wypowiedzi - kontynuował Encardi. - Ballard uważa po prostu, że SEAPAC jest o wiele ważniejszy dla jego prezyden­tury niż wprowadzenie uregulowań prawnych dla technik szy­frowania. A tymczasem znalazł się on w tle sporu między Gordianem a Caine'em.

- Aha - powtórzył Nordstrum. Encardi rozłożył ręce.

- Pomyśl o tym - powiedział. - Jesteś jedynym ważniakiem z prasy, który od samego początku zajmował się SEAPAC. Pi­sałeś już o wstępnych negocjacjach i ciągniesz to do teraz. Je­steś facetem, który nieustannie podkreśla jego znaczenie dla naszych interesów w Azji Południowo-Wschodniej. Sądzisz, że uda ci się nadal zajmować tym tematem opinię publiczną, gdy wszyscy ujrzą cię na jednym podium z Gordianem? Przecież już i tak zbyt wiele rzeczy odwraca uwagę ludzi od Azji.

- Aha - mruknął Nordstrum, przeżuwając ze spokojem. Encardi rozdrażniony, zmarszczył czoło.

- Cholera jasna, Alex, który z nas udaje teraz głupiego? Poprosiłeś mnie, żebym przeszedł do rzeczy, i właśnie przesze­dłem. Zrób więc teraz, proszę, to samo.

- Jasne - powiedział Nordstrum. Ostrożnie odłożył na ta­lerz nóż i widelec, po czym wyprostował się. - Zamierzam stać jutro u boku Rogera Gordiana i nie przeszkodzą mi w tym ani moce piekielne, ani powódź, ani osłodzony czymś przymus ze strony najwyższych czynników rządowych.

Encardi znów przeczesał do tyłu gęste włosy.

- Alex, mógłbyś przeprowadzić wywiad z samym premie­rem Yamamoto, wsuwając przy tym kawior i popijając szam­pana, zamiast jeść na dole w ciasnej mesie razem z załogą. Nie odrzucaj życiowej szansy!

Nordstrum założył ręce na piersiach.

- Zaczynasz mnie denerwować - powiedział.

-Alex...

- Nie jęcz. Wyglądasz z tym jak jakiś uczniak.

Encardi nachmurzył się, gwałtownie otarł usta serwetką i rzucił ją na stół.

- W porządku, rezygnuję - powiedział.

- To dobrze - powiedział Nordstrum. - Chcesz mnie popro­sić o coś jeszcze, zanim skończę jeść?

Encardi popatrzył na niego i westchnął.

- Tak - odezwał się po krótkiej przerwie. - Słyszałeś kiedy­kolwiek o Nurku Danie i Baronie Barrakudzie?

Nordstrum obojętnie pokręcił głową.

- Masz zadatki na kogoś takiego - rzucił Encardi.


Transkontynentalny skok z San Francisco do Johor Baham był wyczerpujący. Peterowi Nimecowi i Noriko Cousins wyda­wało się, że podróż nie ma końca. Późną nocą przesiedli się w Kuala Lumpur z wygodnego boeinga 747 do rozklekotanego turbośmigłowca, po czym - kontynuując wyprawę do Johor Baharu - musieli jeszcze jechać czterdzieści pięć minut samo­chodem, który Nimec wynajął na lotnisku. Przemierzali teraz ciemne, wyboiste i słabo oznaczone na mapach drogi.

Choć Nimec był dotąd tylko raz w naziemnej stacji łączności satelitarnej w Johor i choć przed wylotem ze Stanów przyszło mu do głowy, że byłoby dobrze, gdyby na lotnisku powitał ich ktoś z miejscowego oddziału Miecza, w końcu postanowił, że sam poprowadzi samochód do miejsca przeznaczenia. Przy­puszczał, że z jednej strony zadecydowała o tym jego natural­na skłonność do pozostawania w ukryciu - cecha, która skła­niała go do skrywania swojej tożsamości dopóty, dopóki nie dowie się, dokąd doprowadziło Maxa Blackburna jego śledz­two i co mogło w nim pójść nie tak. Z drugiej jednak strony Nimec lubił tę część swej pracy, która wymagała skrytych dzia­łań, i chociaż nie przyznawał się do tego nikomu - włączając w to, do pewnego stopnia, nawet siebie - prawda była taka, że możliwość oder- wania się na jakiś czas od zwykłych zajęć spra­wiła, iż ta właśnie jego cecha, z konieczności długo tłumiona, znów wypłynęła na wierzch.

Dochodziła piąta nad ranem, kiedy Nimec ujrzał wreszcie symbol UpLink na znaku informującym o złej nawierzchni drogi i spojrzawszy w prawo, poza linię drzew, dostrzegł nie­daleko betonowe i aluminiowe bryły konstrukcji naziemnej stacji łączności satelitarnej.

Skręcił w stronę bramy wjazdowej i zatrzymał się jakieś dwadzieścia stóp od budki strażnika. Na betonowej wysepce po lewej stronie samochodu znajdował się przypominający ban­komat czytnik biometryczny -jedno z ostatnich ulepszeń Maxa w zakresie bezpieczeństwa. Podczas gdy w większości obiektów UpLink na różnych poziomach dostępu używano albo skane­rów tęczówek albo czytników odcisków palców, Blackburn posta­nowił jeszcze bardziej wzmocnić system i ograniczyć możliwości wkroczenia do obiektów niepowołanych osób. Wykorzystał do tego skanery identyfikujące kilka cech osobistych każdego człowieka, który przekraczał granicę strefy dostępu.

Nimec opuścił szybę i przyłożył kciuk do paska termiczne­go, czekając jednocześnie, aż skaner wykona cyfrową fotogra­fię jego oczu - dwie kamery dopasowywały je teraz do wzoru twarzy, trzecia natomiast zrobiła zdjęcie migawkowe tęczó­wek. Wszystkie trzy obrazy były natychmiast sprawdzane pod kątem różnych cech charakterystycznych i porównywane z wzorcem wprowadzonym wcześniej do głównej bazy danych systemu bezpieczeństwa UpLink.

Minęło zaledwie kilka sekund od chwili, gdy Nimec zatrzy­mał się przy skanerze, a nad bramą wjazdową zielone światło zastąpiło już czerwone. Przetworzony komputerowo żeński głos dobiegający z głośnika umieszczonego w czytniku biometrycznym powiedział po angielsku:

- Identyfikacja zakończona. Peter Nimec. Proszę jechać. Nimec minął bramę i skinąwszy głową strażnikowi w bud­ce, wjechał na teren kompleksu.

- Chyba inaczej wyobrażałam sobie to miejsce - odezwała się z tylnego siedzenia Noriko. Spoglądała uważnie przez okno na rysujące się w świetle brzasku budynki. - Jest takie... boja wiem... bezbarwne.

Nimec wzruszył ramionami, nie spuszczając rąk z kierow­nicy.

- Utylitarne, tak bym to określił - powiedział. - Nie zdawa­łem sobie sprawy, że do tej pory nie byłaś w żadnej z naszych stacji naziemnych. Wszystkie są niemal identyczne. Nie trze­ba jednak dużo czasu, żeby przywyknąć do panującej w nich atmosfery.

- Mam nadzieję - powiedziała, po czym opadła na oparcie i ziewnęła.

Nimec spojrzał we wsteczne lusterko.

- Zmęczyła cię nasza podróż na wschód? - zapytał.

- Zmęczyła i zaciekawiła.

- To niezbyt dobra mieszanka, jeśli zamierzasz się teraz przespać. - Podniósł z siedzenia pasażera złożoną gazetę i wyciągnął ją ku Nori. - Na lotnisku w Kuala Lumpur wzią­łem "Straits Timesa". Trzymaj, może dzięki niemu się zrelak­sujesz.

- Nie przypominam sobie, żebym widziała, jak go czytasz.

- Bo jeszcze nie czytałem. I wątpię, czy utrzymam oczy otwar­te wystarczająco długo, żeby to zrobić.

Noriko wzięła od niego czasopismo, położyła je obok siebie i znów szeroko ziewnęła.

- Dziękuję. Przy śniadaniu zreferuję ci najświeższe lokalne wiadomości - powiedziała.

Nimec pokiwał głową.

- Nie zapomnij też o moim horoskopie - powiedział takim tonem, że nie mogła się zorientować, czy mówi poważnie.


Sian Po po powrocie z nocnej zmiany na posterunku późno położył się do łóżka, ale gdy zamknął już oczy i zaczai śnić, znalazł się w sali gier zarządzanej przez Grubego B. Były tam kobiety i błyskające kolorowe światła, a on, Sian Po, jakimś cudem wygrał astronomiczną sumę pieniędzy. Stosy bankno­tów otaczały go ze wszystkich stron.

Pukanie do drzwi obudziło go akurat w chwili, kiedy - we śnie - zaczynał tańczyć ze wspaniałą blondynką, która powie­działa mu, że przebyła daleką drogę z Danii specjalnie po to, żeby dotrzymać mu towarzystwa.

Sian Po otworzył oczy. Resztki snu uleciały, gdy rozejrzał się po swoim niewielkim mieszkaniu, do którego zasłony nie wpuszczały światła dziennego. Gdzie zniknęła jego seksowna tancerka? Zmarszczył brwi, uświadomiwszy sobie, że nigdy nie istniała, po czym spojrzał na budzik. Była piąta rano. Słyszał coś, czy tylko mu się zdawało?

Ponownie rozległo się pukanie do drzwi.

Wciąż jeszcze trochę zdezorientowany, zwlókł się z łóżka i podszedł do drzwi w pidżamie.

- Kto tam? - zapytał chrapliwym głosem, przecierając oczy.

- Coś dla pana od Gaffoora - dotarł z korytarza przytłumio­ny męski głos.

Senność opuściła Sian Po w tej samej chwili, w której usły­szał nazwisko swojego człowieka w CID. Szybko przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi.

Stojący w progu mężczyzna miał około trzydziestki. Ubrany był w cywilne rzeczy: jasną koszulę z wełny i sportową kurtkę. Jeszcze jeden detektyw, pomyślał komendant.

- Pracujesz w zespole Gaffoora? - zapytał.

Mężczyzna wzruszył ramionami, wydobył z wewnętrznej kieszeni kurtki białą kopertę i wyciągnął ją ku Sian Po.

- Niech pan to weźmie, ke yi bu ke yi - powiedział.

Policjant odebrał przesyłkę.

Mężczyzna stał tam jeszcze przez chwilę, patrząc na gospo­darza pustym wzrokiem.

- Powiem Gaffoorowi, że odebrał pan jego wiadomość - oznajmił, po czym obrócił się i zszedł do holu.

Zatrzasnąwszy za nim drzwi, Sian Po niecierpliwie roze­rwał kopertę. W środku była złożona na pół kartka papieru. Rozprostował ją i przeczytał krótką wiadomość zapisaną w poprzek arkusika.

Na jego ściśniętych rysach odmalowało się podniecenie.

Niewiarygodne, pomyślał. Po prostu niewiarygodne.

Nie zważając na wczesną porę, Sian Po podbiegł do nocnego stolika, w swoim notatniku odnalazł numer Grubego B i zate­lefonował do niego.

Pomyślał, że sen, który miał jeszcze przed chwilą, był proro­czy. Wygrał właśnie fortunę.

22

WASZYNGTON l JAPONIA

27/28 WRZEŚNIA 2000


Prezydent przechadzał się po korytarzu przed Gabinetem Wschodnim Białego Domu. Ze środka docierały do niego od­głosy chaotycznych rozmów dziennikarzy, prominentnych członków Kongresu i innych oficjalnych gości zaproszonych na ceremonię podpisania Karty Morrisona-Fiore'a. Prezydent był zdenerwowany i zarazem zniecierpliwiony: chciał jak najszyb­ciej przyłożyć pióro do papieru.

Był zdenerwowany, ponieważ chciał podpisać tę kartę w za­ciszu swojego gabinetu, siedząc przy solidnym biurku. Chciał ją podpisać spokojnie o północy, kiedy słońce już zajdzie, a za oknem zabłysną światła miasta otaczającego Kapitol, i kiedy wszyscy ludzie będą już w swoich albo cudzych łóżkach, albo nawet między łóżkami, zapinając guziki, rozpinając guziki, sza­mocząc się czy robiąc cokolwiek, na co tylko mieliby ochotę.

Niecierpliwiło go natomiast, że musi zmienić podpisanie dokumentu w wielkie przedstawienie: złożyć ten cholerny pod­pis w blasku skupionych na nim reflektorów, obserwowany przez stojące w odległości zaledwie dziewięciu stóp obiektywy kamer stacji C-SPAN. A chciał mieć już to z głowy i zwrócić uwagę opinii publicznej na coś, co jego zdaniem ma o wiele większe znaczenie - na SEAPAC, dziecko, które pieścił i kształ­tował od samego początku, które na jego oczach i pod jego ścisłą kuratelą nabrało właściwych wymiarów i treści. Był to traktat, który prezydent Ballard uważał za najważniejsze osiągnięcie polityczne swojej kadencji. Wierzył, że ten właśnie dokument stanie się podstawą nowej współpracy strategicz­nej i logistycznej w całym rejonie Pacyfiku. Był pewny, że umocni on związki Ameryki z jej azjatyckimi partnerami i za­bezpieczy interesy w regionie. Czym wobec tego paktu była Karta Morrisona-Fiore'a, jeśli nie tylko rodzącym spory aktem

prawnym ułatwiającym wprowadzanie ograniczeń handlo­wych, które i tak obchodzono, wykorzystując niezliczone furt­ki prawne.

Z każdą chwilą coraz bardziej zniecierpliwiony, nie mogąc się doczekać momentu, w którym usiądzie za biurkiem i pod­pisze kartę, prezydent zajrzał do sali. Główny organizator ce­remonii, sekretarz prasowy Brian Terskoff, stał na prawo od drzwi i gawędził w najlepsze z jakąś młodą kobietą. Ballard rozpoznał w niej ważną figurę działu wiadomości jednej z więk­szych sieci telewizyjnych. Sieci, w której Terskoff mógłby być bardzo mile widziany po tym, jak on, prezydent, kopnie go wreszcie w tyłek, na co ten uparty sukinsyn już dawno sobie zasłużył.

A właściwie, czy znajdzie się lepsza chwila, żeby go wyrzu­cić? - pomyślał nagle Ballard.

Pochwycił spojrzenie Terskoffa i przywołał go, kiwając pal­cem wskazującym. Odczekał chwilę, aż sekretarz przepchnie się do niego przez tłum zaproszonych gości i wyjdzie na kory­tarz.

- Tak, panie prezydencie? - zapytał Terskoff, zatrzymaw­szy się tuż przed nim.

- Dlaczego wszystko się opóźnia?

- Jedna czy dwie grube ryby nie mają jeszcze łączności sa­telitarnej. Ale za pięć minut będziemy gotowi.

Prezydent zmierzył go wzrokiem.

- Za pięć minut - powtórzył jak echo. Terskoff skinął głową.

- Może nawet prędzej.

Ballard nie spuszczał z niego wzroku.

- Mówisz jak kierownik planu jakiegoś talk show. Terskoff wyraźnie się zmieszał.

- W gruncie rzeczy taka jest dziś moja rola - odparł. Prezydent pochylił się ku niemu.

- Brian, gdybym mógł to zrobić na swój sposób, wyglądało­by to jak rutynowe podpisanie dokumentu, coś, co robi się w nocy w zaciszu gabinetu i co przechodzi nie zauważone. Tymczasem dzięki tobie mamy tutaj cały spektakl.

- Tak, panie prezydencie, sądzę, że tak właśnie jest - powiedział Terskoff z dumą i zerknął do pokoju. - To spektakl państwowy. Moim zdaniem, w taki właśnie sposób należy in­formować naród o tej rangi wydarzeniach.

- Twoim zdaniem.

- Tak, panie prezydencie. Takie jest właśnie moje zdanie. Ballard zmarszczył brwi i na moment przygryzł od wewnątrz policzek.

- Wiesz, mój drogi - odezwał się - ten sposób można wyko­rzystać do promocji innych moich działań. Szczególnie jedne­go z nich, na którym nikt nie skupia takiej uwagi, jakiej bym oczekiwał.

Terskoff podrapał się za uchem. W jednej chwili stracił całą pewność siebie.

- Ma pan na myśli SEAPAC - powiedział.

- Tak - odparł prezydent i wbił palec wskazujący w pierś Terskoffa. - Zgadłeś. I uważam, Brian, że wciąż nie jest za późno, by zmienić tę sytuację. Na przykład odlatując jutro do Singapuru, mógłbym wsiadać na pokład Air Force One w asy­ście cheerleaderek. Albo jeszcze lepiej: w towarzystwie mode­lek “Playboya” przebranych za cheerleaderki. Mogłyby wy­krzykiwać nazwę traktatu, wymachując przy tym swoimi pom­ponami? Wiesz: “Daj mi «S», daj mi «E»” i tak dalej. Mogłyby też mieć napisane SEAPAC na górnych częściach kostiumów, najlepiej bikini. Jedna modelka - jedna literka. Czy to nie byłby dobry spektakl państwowy, jak to określiłeś?

Terskoff skrzywił się.

- Panie prezydencie, wiem, że pańskim zdaniem z powodu Karty Morrisona-Fiore'a nie poświęcamy traktatowi dość uwa­gi. Proszę jednak zrozumieć, że prasa żywi się przede wszystkim sensacją. Najlepsze, co można zrobić, to dawać jej to, czego pragnie, więc zdecydowałem się karmić dziennikarzy jak największymi jej porcjami...

- Słyszałem tę śpiewkę już setki razy, a to o wiele za dużo. Pozwól, że coś ci powiem, Brian. Spieprzyłeś sprawę. Ty i ta banda bezmózgowców, których nazywasz swoim sztabem. W rezultacie inicjatywa, której poświęciłem mnóstwo wysiłku, praktycznie dzieło mojego życia, zeszła na boczny tor i nikt nie zwraca na nią uwagi.

- Panie prezydencie...

Ballard uniósł rękę jak policjant kierujący ruchem.

- Jeszcze nie skończyłem - rzucił. - Szyfrowanie to nie moja działka. I nigdy nie była. Nigdy nie zamierzałem bić się o to z Rogerem Gordianem, w każdym razie nie publicznie, a w tej chwili to się akurat dzieje. On właśnie przemierza miasto z wielkimi rękawicami bokserskimi na rękach. A to mnie by­najmniej nie uszczęśliwia.

Na chwilę zapadła cisza.

- Panie prezydencie, jeżeli uważa pan, że mogę w tej chwili coś zrobić...

- Istotnie, jest coś takiego - odparł Ballard. - Na początek powiedz tym ludziom z telewizji, że za trzydzieści sekund wkroczę do sali, czy będą na to przygotowani, czy też nie. Po­tem zabierz na lunch tę śliczną, wysoko postawioną panienkę z telewizji, z którą przed chwilą rozmawiałeś - myślę, że Fourth Estate byłaby odpowiednią restauracją - i zapytaj, czy znajdzie dla ciebie posadę w swojej sieci. Wiesz dlaczego? Dla­tego, że kiedy w przyszłym tygodniu wrócę z Azji, chcę znaleźć na biurku twoją rezygnację.

Terskoff zbladł.

- Panie prezydencie...

Ballard wskazał na swój zegarek.

- Dwadzieścia sekund - powiedział.

Sekretarzowi prasowemu zaczęły drżeć wargi. Wahał się jeszcze dwie lub trzy sekundy, po czym obrócił się na pięcie i wbiegł do Gabinetu Wschodniego.

Dokładnie osiemnaście sekund później prezydent usłyszał swoje nazwisko i wszedł do środka.

Salę Murrowa w National Press Center wypełnili po brzegi dziennikarze. Niczym wielki, samoreplikujący się organizm, waszyngtoński korpus prasowy podzielił siły między dwa fron­ty batalii, która wkrótce miała osiągnąć apogeum, gdy pod­czas konferencji prasowych prezydent i Roger Gordian zaczną rzucać na siebie gromy w poprzek Pennsylvania Avenue. Dziennikarze pragnęli wielkich nagłówków, dramatycznych słów, transmisji na żywo z sensacyjnych wydarzeń. Pragnęli całego legionu adwokatów i byłych polityków, którzy narodzili się powtórnie jako komentatorzy telewizyjni, a między kolej­nymi okresami czystek - regularnie się kłócili. Dziennikarze spodziewali się, że w powietrzu będą latały bomby, i te oczeki­wania trochę niepokoiły Rogera Gordiana - prawdopodobnie dlatego, że zdawał sobie sprawę, iż sensacja nie osiągnie po­ziomu, na jakim zawieszono poprzeczkę. Poza tym nie zamie­rzał wygłaszać gromkich oracji, które podburzałyby kogokol­wiek przeciw komukolwiek.

W końcu, uznał, nie ma dla niego znaczenia, czy dziennika­rze będą rozczarowani. Nie byłby też załamany, gdyby się nie pokazali, pozwalając jego wzmocnionemu elektronicznie gło­sowi płynąć w salę wypełnioną po brzegi pustymi fotelami. Przybył tu, by przedstawić swoje stanowisko i - zwycięży czy przegra - było to najlepsze, co mógł zrobić.

Wspiął się na podium i milczał przez długą chwilę. Chuck Kirby, Megan Breen, Vince Scull i Alex Nordstrum siedzieli za nim po prawej, natomiast Dan Parker, Richard Sobel i dyrek­tor FBI, Robert Lang - po lewej.

- Panie i panowie dziennikarze, dziękuję za przybycie - powiedział w końcu. - Właśnie w tej chwili, w miejscu oddalo­nym stąd zaledwie o kilka przecznic, podpisywana jest Karta Morrisona-Fiore'a, akt znoszący wszelkie ograniczenia doty­czące transferów i handlu technikami szyfrowania. Nie wiem, jakie jest państwa zdanie na ten temat, jednak przez ostatnie kilka miesięcy próbowałem jasno przedstawić swoje. Mój sprzeciw wobec zniesienia ścisłej kontroli państwa nad han­dlem komputerami i oprogramowaniem wykorzystywanym w kryptografii pozostaje stanowczy i niezachwiany. Mimo to wydaje mi się, że poglądy te wciąż budzą jakieś wątpliwości. Przede wszystkim dlatego właśnie zwracam się dziś do pań­stwa. - Gordian urwał i poprawił mikrofon. - Nie wiem wiele na temat techniki i jej znaczenia jako siły łączącej i jednoczą­cej świat - kontynuował. - Wierzę jednak, że wiedza to wol­ność, a informacja to podstawa i kamień węgielny wiedzy. Moja sieć łączności miała w zamierzeniu przełamać wszelkie barie­ry, które wciąż utrzymują ludzi w mrokach zacofania i tyranii.

I jestem niezmiernie dumny z sukcesów, które już osiągnąłem na tym polu. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy: Ameryka ma wrogów. Popełnimy błąd, jeśli pomylimy globalizację zaawansowanej techniki z rezygnacją z praw i imperatywów, które przysługują nam jako suwerennemu narodowi. A obawiam się, że Karta Morrisona-Fiore'a jest właśnie, niestety, milowym krokiem na drodze ku temu. Z drugiej strony, moi krytycy do­wodzą, że próbuję tylko na próżno wcisnąć z powrotem dżinna do lampy, dążąc do utrzymania kontroli nad technikami szy­frowania tak jak nad każdym innym potężnym narzędziem. Dowodzą, że skoro oprogramowanie wykorzystywane w kryptografii można względnie łatwo przemycać poprzez niewidzial­ne granice cyberprzestrzeni, powinniśmy raczej udawać, że granice te w ogóle nie istnieją, niż lepiej je wytyczać. Mówią, że skoro w odniesieniu do tego problemu mamy świadomość nieadekwatności i wewnętrznej sprzeczności obowiązującego prawa i że skoro rzeczywiste i poważne przeszkody nie pozwa­lają zastosować wobec technik szyfrowania pojęcia granic te­rytorialnych, powinniśmy raczej z nich zrezygnować, niż wy­trwale wprowadzać tu większą harmonię. Przyznaję, że ten sposób myślenia wprawia mnie w zakłopotanie. Czyżbyśmy mieli rezygnować z prób opanowania elektronicznego pirac­twa tylko dlatego, że może to być trudne? Czyżbyśmy mieli odmówić zajęcia się problemem tylko dlatego, że może nas on zrażać? Jeśli tak to będzie wyglądać, gdzie wytyczymy grani­cę? Czy wkrótce zezwolimy na swobodny przepływ broni i nar­kotyków między państwami? To wcale nie jest naciągane po­równanie. Międzynarodowi przestępcy i praktycy zbrodni wie­dzą już, że znajomość technik szyfrowania da im znaczną przewagę nad stróżami porządku, pozwoli ukryć przed świa­tem ich działalność. Wiedzą już o tym i uczą się szybko, jak zamieniać tę wiedzę na pieniądze. Zapewniam was, że kiedy rezygnujemy z przewagi nad światem przestępczym i prze­stępcami, nie zezwalamy tylko na dezintegrację istniejących granic. Robimy coś o wiele gorszego. Ryzykujemy dezintegra­cję naszej woli jako siły sprawczej cywilizacji. A to, panie i panowie, przeraża mnie bardziej niż cokolwiek innego...

Nordstrum przebiegł wzrokiem po tłumie dziennikarzy. Po­myślał, że na razie Gordianowi idzie wspaniale, i chociaż z wiecznie znudzonych min swoich koleżanek i kolegów z tru­dem mógł cokolwiek wyczytać, zauważył, że kilkoro kiwa gło­wami, a reszta sprawia wrażenie, że przynajmniej uważnie słucha... A to było tego dnia najważniejsze. Gordian potrze­bował nie tyle ich potakiwania, ile zainteresowania. W tłu­maczeniu na język prasy oznaczało to, że ich znudzenie rów­nałoby się umieszczeniu materiału na ostatnich stronach gazet.

Nordstrum był rozczarowany jedynie tym, że zapomniał przekazać Gordianowi słowa Craiga Westona. “To kwestia klu­cza, a nie zamka”, powiedział kontradmirał, odnosząc się bez wątpienia do zastrzeżonych kodów, którymi posługiwano się przy wchodzeniu do systemów czy raczej - rezygnując z tech­nicznego żargonu - poznawania zaszyfrowanych danych. Pro­blem ich bezpiecznego przechowywania był tym aspektem za­gadnienia, który Gordian mógł zaakcentować trochę mocniej, i Nordstrum pragnął mu to zasugerować. Gdy jednak spotkał się w hotelu z prezesem UpLink oraz jego towarzyszami i usły­szał o katastrofie, do której o mało nie doszło podczas lądowa­nia, zupełnie o tym zapomniał.

No cóż, może zdoła mu o tym przypomnieć, nim rozpocznie się seria pytań i odpowiedzi, która zwyczajowo powinna na­stąpić po wystąpieniu. W gruncie rzeczy byłby to najlepszy moment, gdyż Gordian z pewnością zechce odetchnąć po nie­uniknionym bombardowaniu pytaniami na temat prób przeję­cia holdingu przez Monolith Technologies i po zaskakującym oświadczeniu, jakie wygłosi w związku z tym.

Mając w perspektywie piekło, które przejdzie w siłowni, je­śli nie spełni przyrzeczenia danego admirałowi, Nordstrum ponownie skupił całą uwagę na konferencji prasowej.


Usadowiony wygodnie w wagoniku jednoszynowej kolejki, która sunęła spokojnie przez urządzone tematycznie parki, stworzone przez człowieka plaże i inne atrakcje turystyczne wyspy Sentosa, Omori cały czas przykładał do oczu lornetkę i obserwował uważnie łodzie patrolowe marynarki manewru­jące wzdłuż wybrzeża Singapuru.

Ich obecność stała się wyraźnie zauważalna dopiero w ciągu ostatnich kilku dni, gdy na wodach terytorialnych pojawiły się całe ich flotylle, zapowiadając z wyprzedzeniem przybycie Seawolfa. W samym mieście pojawiło się o wiele więcej patro­li, niż Omori kiedykolwiek widział: przechodząc trasą od sta­cji kolejowej do terminalu promowego, musiał niejednokrot­nie omijać policyjne zapory, które ustawiano z powodu prze­jazdów ważnych dygnitarzy. Premier Malezji był już w mieście. Przybył dzień wcześniej niż jego partnerzy z Indonezji i Ame­ryki, żeby spotkać się z gubernatorem Pulau Ubin, z którym łączyły go osobiste związki.

Misja, która przywiodła tu Omoriego z Tokio, również opie­rała się na ścisłych związkach... z syndykatem Inagawa-kai, w którym był wysokiego szczebla kuromaku, czyli człowiekiem odpowiedzialnym za regionalne interesy i wpływy organizacji. Opierała się też na jego związkach z Nga Canberą i z polityka­mi, których sprzeciw wobec SEAPAC pozwolił zawiązać szero­kie przymierze oparte na wspólnocie krajowych i międzynaro­dowych interesów. I syndykat, i Nga, i politycy pragnęli nie dopuścić do podpisania traktatu, który oznaczał dla nich poni­żenie i straty.

Omori poczuł, że ktoś trąca go w prawe ramię. Opuścił oku­lary i spojrzał na chłopca, który zajmował sąsiednie miejsce. Mały wiercił się niecierpliwie i co chwila pytał mamę, kiedy wreszcie dotrą do centrum rozrywki. Omori zmarszczył brwi i klepnął chłopca w ramię, by zwrócić na siebie jego uwagę.

- Bądź cierpliwy i nie denerwuj mamy. Zrobiła ci wspaniały prezent, zabierając tutaj, a biegu kolejki nie może przyśpie­szyć - powiedział.

Chłopak w mgnieniu oka się uspokoił. Popatrzył na Omo­riego rozszerzonymi ze strachu oczami w sposób, w jaki spo­glądają dzieci skarcone niespodziewanie przez obcych, a po­tem zerknął na matkę.

Omori również popatrzył na nią i uśmiechnął się współczu­jąco. Dziecko było inteligentne i nad wiek rozwinięte, zupełnie jak jego własny syn w tym samym okresie. Omori modlił się, by mógł przeżyć i znowu zobaczyć żonę i rodzinę. Dzieci były jego największą radością.

Znów popatrzył przez okno, podniósł lornetkę do oczu i za­czął się przyglądać portowi. Liczba łodzi patrolowych nie mia­ła dla niego znaczenia. Niech sprowadzą tutaj całą marynar­kę, jeśli tylko chcą. Mała grupa odpowiednio wyposażonych i realizujących starannie ułożony plan komandosów potrafi przeniknąć nawet naj szczelniej szą linię obrony.

Dzisiaj wieczorem, kiedy zakończy już rekonesans i trochę się odświeży, spotka się z ludźmi z grupy uderzeniowej i po raz ostatni przyjrzą się podjętym przygotowaniom. Później nie pozostanie im już nic innego do roboty, jak tylko czekać na rozkaz do ataku i sprawdzać zawartość skrzynki poczty elek­tronicznej w oczekiwaniu na decydujący plik, który ma prze­słać Nga.

Uznał, że przez chwilę może się odprężyć i nacieszyć prze­jażdżką. Miał nadzieję, że światowi przywódcy zgromadzeni na pokładzie Seawolfa również są zadowoleni ze swojego rejsu.


- Kończąc, chciałbym wrócić na moment do przykładu uwolnionego dżinna. Czy uważacie, że chciałbym zamknąć go z powrotem w magicznej lampie, która sama się pieczętuje i usuwa sprzed ludzkich oczu, usuwa z ich świadomości? Całe moje życie dowodzi, że nigdy nie postępuję w podobny sposób. Interpretuję ową historię w ten sposób, że to nie potęga dżin­na, dzięki której może czynić cudowne rzeczy, przysporzyła tyle bólu i kłopotów Aladnowi. Moim zdaniem, przyczyny należałoby szukać w niedoskonałości samego Aladyna, który nie potrafił pojąć, jak należy wykorzystywać dar tej istoty, nie potrafił zrozumieć nadzwyczajnej ostrożności i powściągliwo­ści, z jaką należy się nim posługiwać. Samej potęgi, samej mocy, nigdy nie należy się bać. Wszystko zależy od rąk, w ja­kie ona wpadnie. Determinacja i inteligencja potrafią spra­wiać, że wszystko jest możliwe. W czasach, gdy rozwój techno­logiczny daje nam nowe możliwości, gdy w pewnym sensie nauka umożliwia nam tworzenie magicznych rzeczy, nasza wieczna odpowiedzialność polega na tym, byśmy wykorzystywali jej twory do budowania, a nie do niszczenia, do wyzwala­nia, a nie do ograniczania, do celów korzystnych dla człowie­ka, a nie pogrążających nasz gatunek w zamęcie. To odpowie­dzialność, która w gruncie rzeczy nie zmieniła się od czasu, gdy ludzkość wynalazła ogień i koło, chociaż w miarę, jak na­sze narzędzia stają się coraz bardziej skomplikowane, coraz bardziej skomplikowane stają się też nasze wybory. Pomyłki na tej drodze są nieuniknione, a jednak mam nadzieję i wie­rzę, że błędy zawsze będą dla nas źródłem nauki i że jako ga­tunek będziemy na tyle mądrzy, by z każdego z nich wycią­gnąć właściwe wnioski. Jeśli zawsze tak będzie... uwierzcie mi, przeciągniemy dżinna na naszą stronę. Już teraz jest w najlepszych rękach.

Gordian odsunął notatki i wypił łyk wody ze szklanki stoją­cej na mównicy. Nie najgorzej, pomyślał. Nie martwiło go, że oklaski, które rozbrzmiały na sali, są jedynie grzecznościowe. Nawet jakby wymuszone. Najważniejsze było w tej chwili, że jego zdaniem przekonująco wyłożył swoje poglądy i że była całkiem spora szansa, iż jego słowa dotrą do dziennikarzy, a za ich pośrednictwem - do milionów ludzi.

Odetchnął głęboko, raz jeszcze napił się wody i znów pochy­lił się do mikrofonu.

- Teraz z przyjemnością odpowiem na państwa pytania - powiedział.

W tej chwili trzy czwarte zgromadzonych dziennikarzy unio­sło się z krzeseł i na sali zapanował zgiełk.

Gordian wskazał na młodego dziennikarza w pierwszym rzędzie, który prowadził słynną stronę w Internecie.

- Panie Gordian, poinformowano nas, że wygłosi pan waż­ne oświadczenie dotyczące zmagań z Monolith Technologies. Chociaż nie usłyszałem w pańskiej wypowiedzi niczego na ten temat, zastanawiam się, czy nie zechciałby pan mimo wszyst­ko powiedzieć kilku słów na temat swojej przyszłości jako sze­fa UpLink International - rzucił.

Gordian popatrzył na niego z zaskoczeniem.

Cholera, o mało nie zapomniałem o tym w całym tym roz­gardiaszu, pomyślał.

- Ach, tak. Skoro mi pan o tym przypomniał, zajmę stano­wisko i w tej sprawie - odpowiedział.

W Gabinecie Wschodnim rozległ się głośny, entuzjastyczny aplauz, gdy prezydent w pośpiechu i niedbale złożył swój pod­pis na ostatniej stronie Karty Morrisona-Fiore'a - w tej chwili już nie deklaracji, ale obowiązującego dokumentu prawnego. Gratulowano mu ze wszystkich stron. Prominentni członko­wie Senatu klaskali z całych sil. Speaker Izby Reprezentan­tów i jego rywal z partii mającej mniejszość w Izbie padli sobie triumfalnie w ramiona. Wiceprezydent pozował do niezliczo­nych zdjęć, pławiąc się w światłach kamer i mając nadzieję, że dobra prasa pomoże mu, kiedy za jakieś dwa lata partia bę­dzie wystawiała kolejnego kandydata do wyborów prezydenc­kich.

Zdegustowany prezydent Ballard pomyślał, że bardzo chce mu się spać.

Następnego dnia rano czekał go długi lot do Singapuru, a potem historyczny rejs atomowym okrętem podwodnym, któ­rego w tej chwili - jak się wydawało - żaden mieszkaniec tej planety nie zauważał.


- ...a pan Sobel wykupi firmy UpLink, które produkują sprzęt elektroniczny, w tym Stronghold Security Systems, na­szą filię wytwarzającą komputery i oprogramowanie na po­trzeby kryptografii. Znam Richarda i współpracuję z nim od przeszło dziesięciu lat, mam więc do niego pełne zaufanie i wyrażam przekonanie, że odniesie znaczące sukcesy w bran­ży, tak zresztą, jak to było do tej pory.

Gordian wskazał kolejną wyciągniętą rękę.

- Proszę bardzo, może teraz młoda dama z “Wall Street Jo­urnal” - powiedział. - Zdaje się, że to pani Sheffield, prawda?

Kobieta skinęła głową i wstała.

- Z całym szacunkiem, proszę pana, ale nie widzę tu miej­sca na sukcesy, jeśli pan Sobel będzie kontynuował pańską restrykcyjną politykę wobec eksportu technik szyfrowania. Wielu analityków nie zgadza się z pańskim twierdzeniem, że firmy produkujące sprzęt i oprogramowanie kryptograficzne mogą się skupić przede wszystkim na rynku wewnętrznym i osiągać zyski. Więc może po dokonaniu transakcji ten kurs ulegnie złagodzeniu?

Niespodziewanie wstał Richard Sobel i przyszedł w sukurs Gordianowi:

- Za zgodą naszego gospodarza sam chciałbym odpowiedzieć na to pytanie. Mogę jednoznacznie stwierdzić, że jeśli chodzi o zagadnienia technik szyfrowania, w pełni popieram Rogera Gordiana i będę postępował w myśl jego wytycznych. Sukces zawsze zależy od tego, w jaki sposób podchodzi się do rynku, a moja firma elektroniczna jest żywym dowodem na to, że ana­litycy, o których pani wspomniała, są w błędzie. Przez ostatnie pięć lat zyski netto przedsiębiorstwa systematycznie wzrasta­ły. Zgodnie z naszymi intencjami wzrost ów był powolny, lecz kształtował się na tym samym poziomie. W tym czasie, pro­jektując systemy elektroniczne dla mnóstwa firm i wykorzy­stując przy tym wiele kryptograficznych rozwiązań Rogera Gordiana, zapewniliśmy sobie zaufanie klientów i zapracowa­liśmy na dobrą opinię. Jako kompania specjalizująca się do­starczaniu usług i doradztwie jesteśmy przekonani, że najlep­sze systemy szyfrujące Rogera Gordiana pozwolą nam zdobyć nowych odbiorców, a tym, którzy już się z nami związali, przy­niosą wymierne, praktycznie nieograniczone korzyści.

Sheffield zapytała jeszcze Sobela o dochody firmy w ostat­nim kwartale, po czym znów przyszła kolej na Gordiana. Nim jednak ten ponownie przejął mikrofon, ujął Richarda pod ło­kieć i szepnął mu co ucha, żeby jeszcze nie siadał. Uznał, że w każdej chwili może się pojawić okazja do ogłoszenia światu największej sensacji wieczoru.

- Jak zareagowali członkowie zarządu holdingu na pańską propozycję jego podzielenia? - zapytał któryś z dziennikarzy.

- Rozmawiałem z każdym z nich przez telefon i mogę pań­stwu oznajmić, ze mój plan praktycznie nie napotkał sprzeci­wów. Gdy spotkamy się w przyszłym tygodniu, bez problemu uzyskam zgodę na realizację moich planów - odparł Gordian.

Natychmiast padło kolejne pytanie:

- Poza pańską filią komputerową UpLink ma jeszcze inne oddziały, które specjalizują się w produkcji leków czy w auto­matyce. Powiedział pan, ze one również są na sprzedaż. Tym­czasem me wiadomo nam nic o ich nabywcach. Czy w tej sytu­acji nie obawia się pan sprzeciwu udziałowców wobec tej... hmm... wymuszonej separacji? Jak pan sądzi, w jaki sposób zareagują?

- Bardzo pozytywnie, mam nadzieję - odparł Gordian. - Oddziały te są sprawnie zarządzane. Zatrudnieni w nich lu­dzie, uwolnieni od nieustannego nadzoru ze strony holdingu, będą mogli wprowadzać swe idee w życie z większą swobodą, a co za tym idzie, z większą energią i pomysłowością. Zresztą pewne rozwiązania finansowe, które zaproponowałem, powin­ny bardzo zainteresować udziałowców.

Gordian odpowiedział jeszcze na przynajmniej pół tuzina podobnych, męczących pytań, które w większości dotyczyły technicznych aspektów podziału UpLink. Jakie rozwiązania finansowe miał na myśli? Czy zostawi sobie udziały w wydzie­lanych jednostkach? Jeżeli tak, to jakie?

Dopiero siódme z rzędu pytanie było tym, na które czekał. Zadał je ktoś z “Business Week”.

- Panie Gordian, w jaki sposób wprowadzi pan w życie swo­je zamiary, jeśli konsorcjum Spartus, firma, która posiada jed­ną piątą akcji całego holdingu, odsprzeda swoje udziały w UpLink? To ogromna część, a jak mi wiadomo, Spartus za­mierza je sprzedać Marcusowi Caine'owi. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie jest to człowiek, z którym ostatnio byłby pan skłonny utrzymywać najlepsze kontakty.

Richard nie potrafił się powstrzymać.

- Jeden z punktów naszej ogólnej umowy mówi, że UpLink złoży taką samą część udziałów w moje ręce - powiedział gwał­townie. - Jeśli Marcus Caine zamierza zasiąść za stołem, do którego go nie zaproszono, będzie musiał zająć miejsce naprze­ciw Rogera Gordiana, a odtąd również naprzeciw mnie. Dowie się natychmiast, że nie może forsować wszystkich swoich po­mysłów. Powiem coś państwu: jeśli prezes Monolith Technolo­gies zechce zawładnąć choćby najmniejszym fragmentem mo­jej porcji, będzie musiał się bacznie przyglądać, co robię z wi­delcem.

Na sali zapadła pełna zdziwienia cisza i dopiero po chwili rozległy się pierwsze śmiechy. Gdy dziennikarze zrozumieli dowcip Sobela, niemal wszyscy zaczęli się śmiać głośno, nieprzymuszenie.

Gordian rozejrzał się po sali. Poczuł zakłopotanie, gdy na­gle zdał sobie sprawę, że i on uśmiecha się wesoło.

Nie było to jednak wielkie zakłopotanie.

Odetchnął. Bombowa wieść wreszcie trafiła do odbiorców.

Bez wątpienia wiadomość szybko się rozejdzie.


Siedząc w swoim gabinecie i oglądając wiadomości stacji C-SPAN, Caine odłożył na biurko croissanta. Na moment prze­niósł spojrzenie na sekretarkę. Kiedy podała mu kawę i słod­kie pieczywo, poprosił ją, żeby została i zanotowała treść inte­resującej go konferencji prasowej. Siedziała teraz na sofie z laptopem na kolanach i pisała, utkwiwszy wzrok w ekranie. Pomyślał, że wcale nie musiałaby sprawiać wrażenia aż tak pilnej. Chwilę wcześniej przykryła dłonią usta, najwyraźniej pragnąć ukryć je przed jego wzrokiem. Czyżby uznała, że to, co powiedział Sobel, było dowcipne? Caine zapragnął nagle rozerwać jej gardło i ukarać w ten sposób za samo tylko podej­rzenie, które się w nim zrodziło. Z trudem się powstrzymał. Postanowił jednak, że jeśli tylko przerodzi się ono w pewność, zwolni ją z hukiem. Jej noga już nigdy tu nie postanie.

Poczuł, jak burzy mu się żołądek. Miał wrażenie, że płonie w nim ogień.

Dranie, pomyślał, jeszcze nie dowierzając temu, co zobaczył i usłyszał. Co za dranie! A przecież wszyscy powinni być teraz martwi. Powinni zginąć razem z Gordianem podczas lądowa­nia. Przecież ludzie, których zatrudnił do tej roboty, zapew­niali go, że wszyscy zginą. Ajednak... jednak żadnemu z nich nic się nie stało. Zamiast tego...

Zamiast tego...

Musiał przyznać, że Gordian jest niezwykle pomysłowy. Po­zbywając się z UpLink poszczególnych filii, niemal na pewno zdobędzie kapitał, który pozwoli mu wyjść z długów, w jakie popadł. Wyłączając z holdingu oddział zajmujący się technika­mi szyfrowania, eliminował podstawową przyczynę niezado­wolenia udziałowców. Jednocześnie mógł tym sposobem wy­windować akcje UpLink na najwyższy od wielu lat poziom. A zwiększając rolę Richarda Sobela - robiąc z niego Białego Rycerza i Dziedzica jednocześnie - tworzył porozumienie, któ­re rzutem na taśmę powinno dać mu absolutną kontrolę nad przed- siębiorstwem... i to w chwili, kiedy on, Caine, już wycią­gał po nie rękę. Chcąc zniweczyć to porozumienie lub przynaj­mniej złagodzić jego skutki, Caine - albo jakakolwiek osoba, która chciałaby zdobyć pakiet kontrolny - musiałby teraz ku­pić ogromną liczbę nadzwyczaj drogich akcji.

Niespodziewanie Caine poczuł mdłości. Przez chwilę zasta­nawiał się, czy przypadkiem nie jest chory. Nawet myśl o nie­spodziance, jaką przygotował w stacji będącej bazą danych Gordiana, nie poprawiła mu humoru. Nga i jego ludzie uzy­skają, czego chcą. Jednak on sam...

Pomyśl o tym, podpowiadał mu jakiś wewnętrzny głos. Miej przynajmniej odwagę, by o tym pomyśleć.

Nie, nie, nie.

Drżącymi dłońmi uniósł z biurka talerz z croissantem, po czym wyrzucił całą jego zawartość do kosza na śmieci. Ponow­nie spojrzał na ekran telewizora. Jego nienawiść była tak wiel­ka, że po chwili cały aż się zatrząsł.

Nie.

Nie, nigdy, przenigdy nie przyzna się przed sobą, że został

pokonany.

23

AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA

29/30 WRZEŚNIA 2000


Halo, Max? Max, tu Kirsten. Zadzwoń na mój telefon ko­mórkowy, kiedy tylko będziesz mógł”.

Max, to znowu Kirsten. Wciąż czekam na wiadomość”.

Halo, Max? Ta sama wiadomość co poprzednio”.

Max, gdzie jesteś? Od czterech dni nie dajesz znaku życia i naprawdę się niepokoję. Moja siostra i jej mąż mówią mi, żebym się skontaktowała z policją, i chyba mają rację. Jestem bardzo niespokojna. Proszę cię, kiedy tylko odczytasz tę wia­domość, skontaktuj się ze mną”.

Max, postanowiłam posłuchać rady Anny i powiadomić władze...”


Nimec wyłączył automatyczną sekretarkę i popatrzył bez słowa na Noriko.

Mimo że w Johor do świtu brakowało jeszcze trochę czasu, a oni byli skrajnie zmęczeni, znajdowali się już w jednopokojo­wym mieszkaniu Blackburna w naziemnej stacji łączności sa­telitarnej. Postanowili, że jeszcze przed pójściem do łóżek po­szukają jego śladów. Niestety, poza licznymi nagraniami Kir­sten Chu na sekretarce nie natrafili w pokoju Maxa na nic, co mogliby wykorzystać. Ostatnia wiadomość pochodziła sprzed dwóch dni i stanowiła dowód, że przynajmniej ta kobieta nie zniknęła razem z Blackburnem z powierzchni ziemi. Wszyst­kie słowa Kirsten Chu zdawały się potwierdzać przeczucie Nimeca, że jego podopieczny wpadł w poważne tarapaty, ale i tak zamiast konkretnych odpowiedzi rodziły raczej nowe py­tania.

- Wygląda na to, że Kirsten jest u siostry - powiedziała po chwili Noriko.

- I chyba się tam ukrywa - dodał Nimec. - Zapamiętałaś imię tej kobiety, czy też mam jeszcze raz przesłuchać taśmę?

- Anna - odparła zapytana. - Ale nie padło jej nazwisko. Kirsten wspomniała coś o mężu, więc z pewnością będzie inne niż jej panieńskie. A to nie ułatwia nam poszukiwań.

- Mnóstwo zamężnych kobiet pozostaje ostatnio przy nazwi­sku panieńskim.

Noriko potrząsnęła głową.

- Myślisz jak Amerykanin. Azjatyckie społeczeństwa nie są aż tak liberalne - powiedziała.

Nimec westchnął.

- Dlaczego, do diabła, prosiła Maxa, żeby zadzwonił na jej telefon komórkowy? Czy nie byłoby prościej zostawić mu nu­mer telefonu siostry? - zapytał.

Szefowa nowojorskiej sekcji Miecza zastanawiała się przez chwilę.

- Bez wątpienia byłoby to prostsze dla nas. Jednak powin­niśmy się zastanowić, w jakiej sytuacji jest ta kobieta. Spójrz tylko na całą sprawę z punktu widzenia Kirsten. Blackburn bez wątpienia wplątał ją w coś, w co za żadne skarby świata nie chciałaby uwikłać swojej rodziny - stwierdziła.

- Jak sądzę, ze względu na niebezpieczeństwo, które by im wówczas groziło.

- Masz rację - przytaknęła. - Im mniej wiedzą, tym lepiej dla nich. Poza tym odnoszę wrażenie, że Max zdążył zabronić Kirsten nawiązywania jakichkolwiek kontaktów z władzami...

- A przynajmniej jej się tak zdaje - dodał od siebie Nimec. - Później będziemy się zastanawiać dlaczego. Mów dalej. Prze­praszam, że ci przerwałem.

- Moim zdaniem to właśnie rodzina naciska na nią, żeby skontaktowała się z policją. Kirsten nie wie, co powinna zro­bić. Może to właśnie jej siostra z mężem mają złe przeczucia co do losu Blackburna. Jeśli na trzeźwo spojrzeć na to wszystko, to mają ku temu podstawy. Tymczasem Kirsten nie chce, żeby Max zadzwonił pod ich numer domowy. Może obawia się ja­kichś trudnych pytań ze strony siostry? W takim wypadku przyczyna zniknięcia Maxa może mieć związek tylko z ich sto­sunkami.

- Ta sprawa jednak śmierdzi. Nie wierzę, że chodzi

nie o romans - powiedział Nimec. - Joyce ma numery telefonu

Kirsten do pracy i do domu, nie ma jednak komórkowego.

- Jakiś adres?

- Tylko jej biura w Monolith.

- A co z notatkami Maxa na temat jego śledztwa? Tymi, o których powiedział Joyce?

- Do chwili, kiedy wczoraj do niej zadzwoniłem i powiedzia­łem, że przylecę do Johor, nie wiedziałem nawet, że coś takie­go istnieje. Są w jego komputerze, zakodowane, i minie trochę czasu, nim ktoś zdoła je odczytać.

Noriko w zamyśleniu pokiwała głową.

- Rozumiem, że i my wolelibyśmy unikać wszelkich kontak­tów z policją - powiedziała.

- Owszem. Przynajmniej przez jakiś czas. Niestety, nie wie­my, czy Kirsten się z nią skontaktowała. A jeśli nawet, nie musiała im przecież powiedzieć, gdzie się znajduje.

- Bez odpowiedzi pozostaje też pytanie, z którą policją na­wiązała kontakt, jeżeli w ogóle to zrobiła. Jej siostra może przecież mieszkać po dowolnej stronie cieśniny. Albo po prostu gdziekolwiek.

- Masz rację, lecz wiemy z całą pewnością, że przynajmniej Kirsten mieszka w Singapurze. Jeśli będziemy mieli szczę­ście, znajdziemy jej nazwisko w książce telefonicznej. A po­tem, po nitce do kłębka, dotrzemy do jej siostry.

- Może tak, a może nie. Większość młodych, samotnych ko­biet nie umieszcza swoich numerów w książkach telefonicz­nych. To standardowy środek bezpieczeństwa przeciw namol­nym facetom.

- Teraz ty myślisz jak typowa Amerykanka... I to Amery­kanka z Nowego Jorku - stwierdził Nimec, uśmiechając się nieznacznie. - Singapur nie jest miejscem, w którym kobiety miewają problemy z lubieżnikami. Jeżeli nazwisko Kirsten figuruje w książce telefonicznej, szybko się dowiemy, gdzie mieszka...

- A potem wejdziemy do mieszkania i odszukamy jakiś no­tatnik z adresem siostry - dokończyła jego myśl Noriko.

Nimec skinął głową.

- Z niechęcią myślę o włamaniu. To jest zawsze ryzykowne - powiedział. - Ale jeśli nie będziemy mieli innego wyjścia

Szefowa nowojorskiej sekcji Miecza machnęła ręką, żeby mu przerwać, po czym z uśmiechem wskazała na klucz, który trzy­mał w ręku. Był to zapasowy klucz do pokoju Blackburna, któ­ry dostał od strażników.

- Włamanie możesz zostawić mnie - oświadczyła.


Była mniej więcej czwarta po południu, kiedy dwaj męż­czyźni w oldsmobilu cutlass podjechali pod bramę wjazdową Oddziału Kryptograficznego UpLink w Sacramento. Samo­chód zatrzymał się dopiero obok budki strażników.

- Detektyw Steve Lombardi - oznajmił kierowca przez opuszczoną szybę. Wskazał głową mężczyznę na siedzeniu pa­sażera. - A to mój partner, detektyw Craig Sanford.

Strażnik w przeciwsłonecznych okularach przez chwilę tak­sował ich wzrokiem.

- W czym mogę panom pomóc? - zapytał.

- Chcielibyśmy porozmawiać z kimś, kto jest tutaj najwyż­szy rangą. Mamy nakaz sądowy na sprawdzenie kilku kluczy szyfrowych. Zna pan zasady - powiedział Lombardi.

Strażnik pokiwał głową. Standardowa procedura nakazy­wała udostępniać policji żądane przez nią informacje, gdy tyl­ko toczyło się jakieś śledztwo albo postępowanie, podczas któ­rego niezbędny był wgląd w klucze szyfrów używanych w opro­gramowaniu UpLink. Obecnie już niemal wszyscy - od banków poczynając, przez supermarkety, a na organizacjach przestępczych kończąc - używali szyfrów podczas wszystkich operacji finansowych. W skarbcach UpLink przechowywano wszystkie klucze, które pozwalały dotrzeć do danych zaszyfro-wanych w programach holdingu. W efekcie w większości spraw cywilnych i kryminalnych, w których zakodowane pliki komputerowe mogły służyć jako dowody, zwracano się do UpLink o ich rozszyfrowanie. Cztery czy pięć policyjnych wi­zyt w tygodniu nikogo już w Sacramento nie dziwiło. Prawie za każdym razem funkcjonariusze okazywali nakazy sądowe Polecające udostępnienie kluczy do szyfrów.

- Poproszę papiery i wasze legitymacje - powiedział straż­nik.

Kierowca wydobył dokumenty z wewnętrznej kieszeni spor­towej kurtki i wręczył je strażnikowi. Chwilę później to samo zrobił drugi mężczyzna.

Strażnik opuścił na moment okulary i uważnie przyjrzał się dokumentom sądowym oraz policyjnym identyfikatorom. Bez zainteresowania przerzucił kilka kartek z postanowieniem sądu.

- Wszystko się zgadza? - zapytał kierowca.

Strażnik jeszcze przez chwilę przyglądał się legitymacjom, po czym zwrócił je właścicielom.

- Jedźcie prosto, chłopcy - powiedział. .


Portier luksusowego bloku przy Holland Road we wschod­niej części Singapuru nie zaczai jeszcze dobrze pracy na po­rannej zmianie, gdy zobaczył, że przed budynkiem zatrzyma­ła się jasnoniebieska taksówka. Po chwili z auta wysiadła pa­sażerka - szczupła, elegancko ubrana kobieta z dwiema strasznie przeładowanymi torbami podróżnymi. Nawet bez tego potężnego bagażu wyglądałaby na osobę, która dopiero co odbyła daleką podróż. Włosy miała w nieładzie, a na jej twarzy malowało się skrajne zmęczenie.

Ujrzawszy, że kobieta z trudem taszczy walizki w kierunku drzwi, mężczyzna odstawił filiżankę herbaty, wstał zza biurka i ruszył jej naprzeciw.

- Czy pomóc mogę? - zapytał w progu z typowym singapur­skim akcentem. Angielskie słowa ułożył w zdanie skonstru­owane zgodnie z regułami chińskiej gramatyki.

Zrobiła jeszcze kilka kroków i postawiła walizki na dywanie w holu, po czym, uwolniwszy wreszcie ręce, zaczęła poprawiać włosy.

- Tak. Przynajmniej mam taką nadzieję. Przyjechałam do Kirsten Chu - powiedziała.

Portier przez chwilę przyglądał się jej badawczo. Amery­kański akcent kobiety powiedział mu natychmiast, dlaczego nie rozpoznał w niej mieszkanki wieżowca. Znał jednak osobę, której nazwisko wymieniła.

- Apartament piętnaście, lah - powiedział. - Mogę zadzwo­nić - dodał, sięgając po słuchawkę interkomu. - Pani się nazy­wa?

- Nie, nie, nic pan nie rozumie. Kirsten wróci do domu do­piero wieczorem. Powiedziała mi, żebym się dzisiaj u niej roz­gościła. Ale nie mogę... - Kobieta urwała, by wzmóc ciekawość portiera.

- Tak? - rzucił.

- Najlepiej będzie, jeśli opowiem panu wszystko od począt­ku. - Wyglądała na strasznie zmartwioną. - Mam na imię Charlene i jestem siostrą Kirsten. Przyjechałam do niej w od­wiedziny ze Stanów. Może przypadkiem wspomniała panu o mnie?

Portier pokręcił przecząco głową.

- Cóż, nie zanosiło się na to, że zajdzie taka potrzeba... - mruknęła do siebie, pocierając jednocześnie dłonią czoło.

- Tak? - powiedział ponownie portier. Sytuacja z każdą chwilą wprawiała go w coraz większe zakłopotanie.

Gdy kobieta podniosła na niego wzrok, w jej dużych, brązo­wych oczach lśniły łzy.

- Widzi pan, mam klucz do jej mieszkania... To znaczy mia­łam... ale... ale chyba zgubiłam go gdzieś na lotnisku.

- Tak? - powtórzył portier po raz trzeci. Nagle przestraszył się, że kobieta za chwilę wybuchnie płaczem.

- Proszę posłuchać - powiedziała błagalnym tonem - nie wiem, jak mam pana o to prosić... Czuję się tak głupio... ale czy mógłby mnie pan wpuścić do jej apartamentu? Nie mam poję­cia, gdzie jeszcze mogłabym na nią zaczekać. Pojechała do na­szej siostry, Anny... Wróci z nią tutaj, ale dopiero późnym wie­czorem, a ja... Widzi pan, mam te wszystkie ciężkie walizki...

Mężczyzna posłał jej niepewne spojrzenie.

- To wbrew przepisom, proszę pani. Zostawić walizki u mnie pani może, ale...

- Bardzo pana proszę, jeśli to konieczne, zostawię swój pasz­port - przerwała mu drżącym głosem. Przykucnęła przy jed­naj z toreb, rozpięła zamek błyskawiczny i zaczęła przewracać jej zawartość.

- Proszę pani... - Strażnik urwał. Nastąpiło to, czego się obawiał: kobieta zaczęła głośno szlochać. Po jej twarzy pocie­kły łzy; kapały na bagaż, ona tymczasem wciąż kucała i szu­kała w torbie paszportu, wyrzucając na zewnątrz coraz to nowe rzeczy.

- Zaraz, zaraz, mam gdzieś tutaj dokumenty... Tak mi przy­kro... Po prostu muszę je znaleźć...

Strażnik wpatrywał się w nią i było mu bardzo przykro. Po­myślał, że nie powinien tak stać nad nią i patrzeć, jak płacze.

- Dobrze już, proszę pani - odezwał się w końcu i dotknął przycisk interkomu. - Zadzwonię do kierownika i poproszę. Żaden problem.

Noriko podniosła się i otarła dłonią łzy.

- Dziękuję panu, jest pan bardzo miły - rzuciła, pociągając nosem. - Naprawdę nie wiem, co bym bez pana zrobiła.


Na końcu drogi prowadzącej do zabudowań Oddziału Kryp­tograficznego, dokładnie przed głównym wejściem do budyn­ku, rozciągał się parking. Lewa strona była zarezerwowana dla personelu, prawą przeznaczono dla gości. Mężczyźni w oldsmobilu skręcili do części dla gości, znaleźli wolne miejsce i za­parkowawszy samochód, ruszyli przez plac, kierując się ku płaskiemu blokowi o barwie popiołu. Przed drzwiami natknęli się na uzbrojonego strażnika.

- Detektywi Lombardi i Sanford? - odezwał się do nich, uśmiechając się przy tym przyjaźnie.

Obaj skinęli głowami.

- Strażnik przy bramie poinformował mnie, że wjechaliście na teren oddziału - powiedział i wskazał na wykrywającą metale bramkę, która była pierwszą przeszkodą na drodze do wnętrza budynku. - Jeśli oddacie mi broń, a wszystkie meta­lowe przedmioty położycie na tacy, nie będę was niepokoił aż do czasu, kiedy opuścicie budynek.

- Jesteśmy gliniarzami, a gliniarze noszą broń - burknął mężczyzna, który przedstawił się jako Lombardi. - Takie są przepisy.

- To prawda i dlatego bardzo mi przykro, że robię wam pro­blemy. Ale w obiekcie takim jak ten musimy stosować dodatkowe środki bezpieczeństwa - odparł strażnik. - W zasadzie nikt tego nie kwestionuje. Jeśli jednak będziecie, panowie nalegać, mogę zadzwonić do dyrektora, pana Turnera... Skoro przybyliście tutaj z nakazem sądowym, i tak się z nim spotka­cie... Mogę do niego zadzwonić i poprosić o zgodę na wpuszcze­nie was do budynku z bronią. Jestem pewien, że przychyli się do waszej prośby. On ma takie uprawnienia, ja nie. Lombardi wzruszył ramionami.

- Nie ma potrzeby. Zastosujemy się do waszych regulami­nów - powiedział.

Obaj mężczyźni wyjęli z kabur standardowe glocki dziewiąt­ki i podali je strażnikowi, a następnie położyli na plastikowej tacy wszystkie klucze oraz monety, jakie mieli w kieszeniach, i spokojnie przeszli przez bramkę.

- Dziękuję panom za współpracę - powiedział strażnik. Spojrzał przelotnie na wyświetlacz i na przedmioty, które zna­lazły się na tacy, po czym skinął na detektywów, żeby je zabra­li. - Wejdziecie panowie prosto do głównego holu, skręcicie w prawo i przy końcu korytarza jeszcze raz w prawo. Biuro dyrektora znajdziecie za czwartymi drzwiami. Kiedy opuści­cie budynek, oddam wam broń.

Lombardi schował do kieszeni breloczek z kluczami.

- Mam nadzieję, że gdy będziemy w środku, nie trafi się nam gratka w postaci jakiegoś napadu z bronią w ręku - po­wiedział z lekkim uśmiechem.

Strażnik roześmjał się głośno.

- Nie macie się czego obawiać. To miejsce jest równie bez­pieczne jak najlepszy sejf.


Nori wsunęła się na tylne siedzenie białego land rovera na­leżącego do UpLink. Samochód parkował przy centrum han­dlowym na Holland Road, trzy budynki od mieszkania Kir-sten Chu.

- Znalazłam to, czego szukaliśmy. I jeszcze coś więcej - po­wiedziała.

- Miałaś jakieś problemy z dostaniem się do środka i z opu­szczeniem budynku? - zapytał Niemec, który zajmował miej­sce obok kierowcy.

- Nie. Portier wzruszył się, kiedy odegrałam przed nim moje przedstawienie. Zadzwonił do szefa, a ten zgodził się, żeby wydał mi klucz. W każdym razie znalazłam notes, a w nim między innymi numer telefonu i adres Lina i Anny Lung w Petaling Jaya.

- Gdzie to jest, do diabła?

- Po drugiej stronie cieśniny, proszę pana. Niedaleko Kuala Lumpur - powiedział kierowca, Malajczyk o nazwisku Osmar Ali, zatrudniony przez Miecz w naziemnej stacji łączności sa­telitarnej.

Nimec pokiwał głową.

- Jesteś pewna, że to właściwy adres? - spytał dziewczynę.

- Jak najbardziej - odpowiedziała. - Znalazłam też otwartą kopertę z takim samym adresem zwrotnym jak ten w notesie. W środku było kilka fotografii jakiejś pary i dwójki dzieci oraz list rozpoczynający się od słów “Droga siostro”.

- W porządku. - Nimec odwrócił się, by spojrzeć na Osmara. - Petaling Jaya... Czy można się tam dostać samochodem? Osmar wzruszył ramionami.

- Oczywiście, ale to kilkaset kilometrów stąd - powiedział chropawą angielszczyzną. - Będzie szybciej, ale wrócimy do stacji i weźmiemy helikopter.

Nimec przez chwilę zastanawiał się w milczeniu. Następnie sięgnął po telefon komórkowy umieszczony przed nim w spe­cjalnym uchwycie, który przypominał nieco plastikowy kubek.

- Podaj mi ten numer, Nori. Zanim zapukam do drzwi, chciałbym się upewnić, że ktokolwiek mieszka w tym domu.


Zniknąwszy z pola widzenia strażnika, dwaj mężczyźni ru­szyli szybko korytarzem. Ich oczy odnotowywały każdą minia­turową kamerę umieszczoną pod sufitem. Znajdowały się w tak niespodziewanych miejscach, że praktycznie nie zwra­cały na siebie uwagi. Niewiele osób potrafiłoby je dostrzec.

Dotarłszy do załomu korytarza, nie skręcili w prawo, jak ich poinstruowano, lecz zatrzymali się na moment, po czym ruszyli w przeciwnym kierunku, by sprawdzić drzwi po dru­giej stronie.

W połowie biegnącego w lewo korytarza znajdowało się wej­ście z napisem OCHRONA. Kiedy do niego doszli, krocząc po­woli pod przeciwnymi ścianami, mężczyzna, który kazał zwra­cać się do siebie Lombardi, niemal niedostrzegalnie skinął gło­wą. Nie okazał najmniejszego śladu zdenerwowania. Ukłonił się nawet uprzejmie kobiecie, która minęła ich, zmierzając w przeciwnym kierunku.

Kiedy otwarły się drzwi od strony korytarza, przed monito­rami pozwalającymi kontrolować wnętrze obiektu zobaczyli dwóch strażników w cywilnych ubraniach. Wejście detekty­wów bynajmniej ich nie zdziwiło, gdyż wcześniej obserwowali policjantów na ekranach. Uznali, że funkcjonariusze chcą uzy­skać od nich jakieś informacje.

- Możemy w czymś panom pomóc? - zapytał jeden z nich, zwracając się ku nim na obrotowym krześle.

Mężczyzna, który kazał mówić do siebie Lombardi, wszedł do środka. Jego partner sunął za nim jak cień.

- Szukamy gabinetu dyrektora - powiedział i wsunął nie­dbale ręce do kieszeni spodni. - Pomyślałem, że może będzie gdzieś tutaj.

- Skręciliście w złą stronę - odparł strażnik. - Kiedy wyj­dziecie z tego pokoju, skręćcie w prawo i...

Lombardi wyciągnął dłoń z kieszeni. Trzymał w niej brelo­czek z kluczami. Nim strażnicy zorientowali się, co się dzieje, błyskawicznie zdjął z niego kwadratową przykrywkę i pocią­gnął za łańcuszek, uruchamiając mechanizm spustowy broni palnej, która miała tylko trzy cale długości i była załadowana dwoma nabojami kalibru .32.

Kula wystrzelona z niewielkiego pistoletu zabiłaby i z odległo­ści dwudziestu jardów, zabójca zaś był znacznie bliżej celu. Po­cisk trafił strażnika w środek czoła i spowodował natychmiasto­wy zgon. Nieszczęśnik bezwładnie padł na ścianę monitorów.

Lombardi natychmiast zwrócił się w stronę drugiego straż­nika, który - blady i zszokowany - zaczai wsuwać rękę pod marynarkę, żeby wyciągnąć broń. Zabójca jednak raz jeszcze pociągnął szybko za łańcuszek i pocisk trafił mężczyznę w twarz, która w jednej chwili zamieniła się w krwawą mia­zgę. Ciało potoczyło się do tyłu, a na białą ścianę za plecami martwego już strażnika bryznęła fontanna krwi, tkanek i frag­mentów kości.

Morderca popatrzył na partnera, po czym wskazał na mar­twych strażników.

- Prawie miałem rację. Spodziewałem się tutaj tylko jedne­go - powiedział.

Stojący przy drzwiach mężczyzna pokiwał głową.

- Bierzmy ich pistolety i do dzieła - rzucił Lombardi.


Usłyszawszy o wpół do dziesiątej dzwonek telefonu, Kirsten pomyślała, że dzwoni siostra, bo pewnie rano, w pośpiechu, zapomniała zabrać czegoś do pracy. Dzieci, jak zwykłe nad ra­nem, grymasiły i Anna, która podwoziła je jeszcze do szkoły, nie miała wiele czasu dla siebie. Pierwsze godziny dnia w tym domu były nerwowe, a przygotowaniom do wyjazdu towarzy­szył zawsze ogromny pośpiech i chaos.

- Halo - powiedziała, podniósłszy słuchawkę.

Usłyszała obcy męski głos:

- Chciałbym rozmawiać z Kirsten Chu.

Zawahała się, a jej serce zaczęło gwałtownie bić. Spodziewa­ła się telefonu z policji i dlatego właśnie nie zaproponowała Annie, że odprowadzi Miri i Briana do szkoły. Policja. Tak, to z pewnością był telefon z policji. Anna i Lin... no i oczywiście Max byli jedynymi osobami, które znały miejsce jej pobytu. Tymcza­sem mężczyzna, który się do niej odezwał, był zupełnie obcy.

- Kto mówi? - zapytała ostrożnie. Celowo się nie przedsta­wiła.

- Nazywam się Peter Nimec i...

Nie wysłuchała do końca tego zdania, tak gwałtowne było olśnienie, które na nią spadło. Jej serce zaczęło bić jeszcze gwałtowniej. Głęboko wciągnęła powietrze, bo przez chwilę zrobiło jej się ciemno przed oczami.

- Dobry Boże, to właśnie to nazwisko - wyszeptała. Słowa wymknęły się jej z ust bez udziału świadomości. - Pan jest przyjacielem Maxa, prawda? Tym, do którego miałam za­dzwonić.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

- Tak, to ja. Jestem...

- Co z nim? - przerwała mu. Początkowe olśnienie zastąpił niepokój o kochanka. Jeżeli z Maxem wszystko w porządku, to dlaczego sam do niej nie zadzwonił?

- Kirsten, powinniśmy się spotkać. Muszę porozmawiać z tobą osobiście i dowiedzieć się, co się przydarzyło Maxowi. Warn obojgu.

- To znaczy, że pan nie wie?

- Nie, Kirsten. Nie wiem. Od dawna nikt nie miał od niego żadnej wiadomości.

Kobieta mocniej zacisnęła dłoń na słuchawce. Jej ręka na­gle zaczęła drżeć. Drżało całe jej ramię.

- Więc... jak zdobył pan mój numer telefonu?

- Później ci to wyjaśnię, obiecuję. Na razie najważniejsze jest, żebyśmy się jak najszybciej spotkali. Przyjadę do ciebie. Kirsten, najlepiej będzie, jeśli zamkniesz się w domu siostry i aż do mojego przybycia nie będziesz wychodzić.

Westchnęła ciężko.

Dlaczego miałaby ufać temu mężczyźnie? Czy dlatego, że właśnie jego imię wymówił Max w chwili zagrożenia? Czy cho­dziło mu właśnie o tego człowieka? O ten głos? Tak naprawdę nie wiedziała nawet, czy Max jest człowiekiem, za którego się podawał...

Nie, to nieprawda. Max jej nie okłamywał. Może nie powie­dział jej wszystkiego. Może zdradził tylko tyle, ile powinna wiedzieć. A ona przecież, jak powiedziała kilka dni temu An­nie, kochała go...

Kochała go już wcześniej, zanim jeszcze zaryzykował życie, żeby ją uratować...

Czym w końcu jest miłość? Czym zawsze była? Bezgranicz­ną wiarą...

- Dobrze - powiedziała. - Będę na pana czekać.


Dyrektor Oddziału Kryptograficznego - tabliczka na drzwiach jego gabinetu mówiła, że nazywa się Charles Turner - potrzą­snął głową nad dokumentami sądowymi, które przedłożyli mu dwaj mężczyźni.

- Muszę panom powiedzieć, że sprawa jest raczej nietypo­wa - rzucił, zerkając na detektywów, którzy stanęli przed jego biurkiem.

- Niemożliwe, proszę pana. Sam uważnie sprawdziłem na­kaz, żeby się upewnić, czy wszystkie przecinki są na miejscu.

- Nie, niech mnie pan źle nie zrozumie. Papiery są w ideal­nym porządku. Zazwyczaj jednak informację, że funkcjona­riusze przyjadą po kody, otrzymuję z pewnym wyprzedzeniem. Kody gromadzi się na dyskach kompaktowych, a te są prze­chowywane w naszych skarbcach i, sami panowie rozumieją, żeby się do nich dostać, trzeba przejść skomplikowane proce­dury. Nie można tego zrobić w ciągu kilku minut. Aby panom pomóc, musiałbym teraz wszystko rzucić i zająć się tylko wami. Detektywie Lombardi...

- Naprawdę bardzo nam przykro, że sprawiamy panu kło­pot. Prawdę mówiąc, obaj po raz pierwszy zetknęliśmy się z taką sprawą - powiedział Lombardi.

Turner ciężko westchnął i podniósł się zza biurka. Wyglądał na niezbyt zadowolonego i cokolwiek zdenerwowanego.

- Możecie mi towarzyszyć do skrzydła, w którym przecho­wujemy kody, ale prawo wstępu do samego skarbca ma tylko uprawniony personel. Kiedy będę szukał płyty, o którą wam chodzi, zostaniecie, panowie, na zewnątrz.

- Czy to zajmie dużo czasu?

- Nie powinno - odparł dyrektor. - Korporacja, której kody chcecie otrzymać, nie jest mi znana, jednak dyski w naszej elektronicznej bazie danych są skatalogowane. Sądzę, że od­nalezienie tego konkretnego zajmie mi pół godziny, może tro­chę mniej.

- Będziemy panu bardzo wdzięczni.

Turner chrząknął, wyszedł zza biurka i ruszył w stronę drzwi.

- Proszę więc nas poprowadzić - powiedział detektyw i wraz z partnerem ruszył za nim.


Krótko po tym, jak odebrali telefon od Luana, mężczyźni opuścili stan Pinang leżący na południowy wschód od granicy Malezji z Tajlandią. Było to przed dobrymi kilkoma godzina­mi, o świcie, i od tego czasu podróżowali vanem ciągnącą się wzdłuż wybrzeża drogą, która prowadziła do Selangor. Podróż dłużyłaby się nawet przy niewielkim ruchu, tymczasem na trasie tłoczyły się samochody tysięcy zmierzających na plaże turystów. W efekcie musieli długo czekać na przejazd przez most, a potem na przeprawę promową do Georgetown. Prażą­ce niemiłosiernie słońce sprawiało, że powolna jazda była jesz­cze bardziej uciążliwa. Nie jechali zbyt szybko nawet w tych rzadkich momentach, gdy pozwalały na to warunki - woleli nie ryzykować zatrzymania przez policję. Przy każdej inter­wencji wytatuowane na ich rękach krisy byłyby pretekstem do natychmiastowego przeszukania samochodu, a to oznacza­łoby ogromne kłopoty. Gdyby funkcjonariusze znaleźli broń, którą przewozili, czekałyby ich długie godziny bardzo bole­snych przesłuchań, a potem całe lata odsiadki. A to już było zupełnie co innego niż perspektywa wspaniałej nagrody, na którą liczyli po pomyślnym wykonaniu zadania.

Tajlandczyk obiecał im fortunę.

Fortunę w zielonych banknotach za porwanie kobiety i do­starczenie jej na Kalimantan.

Od chwili, gdy odebrali telefon i dowiedzieli się, dokąd po nią jadą, dowcipkowali wulgarnie na temat jej wyglądu. I mimo uciążliwej drogi nie tracili ducha. Cieszyli się na myśl o tym, że wkrótce ujrzą na własne oczy obiekt pożądania Luana. W tej chwili byli w połowie drogi przez Perak; już za kilka godzin powinni wjechać do Selangor.

Jeśli będą mieli szczęście, znajdą Kirsten Chu pod adresem, który im podano. Jeśli nie, z ochotą poczekają tam na jej po­wrót.

W końcu była kobietą, na którą warto czekać.

24

RÓŻNE MIEJSCA

29/30 WRZEŚNIA 2000


-Jakieś problemy, panie Turner?! - zawołał z krzesła w poczekalni mężczyzna, który kazał się nazywać Lombardim.

Trzymając w ręce nakaz sądowy, dyrektor ze zdziwioną miną wyszedł do detektywów drzwiami, za którymi zaledwie przed chwilą zniknął im z oczu.

- W naszej bazie danych nie ma korporacji o takiej nazwie. Naprawdę nie wiem, co o tym sądzić - powiedział, zbliżając się do Lombardiego.

Ten wstał, zatrzymał się obok niego i zerkając mu przez ramię, studiował uważnie dokumenty.

- Nie jestem ekspertem w tych sprawach, ale może po pro­stu przestawione są jakieś literki w nazwie - powiedział.

Turner pokręcił głową.

- Tego rodzaju błędy komputery korygują automatycznie, gdy szukają żądanych kodów. Tu nie ma mowy o prostej po­myłce.

Detektyw wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- A zatem te dokumenty są fałszywe, a kompania po prostu nie istnieje - rzucił.

Dyrektor popatrzył na niego uważnie.

- Nie rozumiem...

Lombardi sięgnął pod kurtkę i wydobył zza paska berettę, którą zabrał jednemu z zamordowanych strażników.

- Och, myślę, że rozumiesz - warknął i z całej siły uderzył Turnera chwytem pistoletu w twarz, łamiąc mu przegrodę nosową. Fragmenty strzaskanej kości wbiły się w mózg dyrek­tora, który natychmiast padł na podłogę i bezładnie przewró­cił oczami. Z nozdrzy buchnęła mu ciemna krew. Ciało zadrża­ło jeszcze dwukrotnie, z gardła wydobyło się głośne charcze­nie, po czym mężczyzna zmarł.

Lombardi skinął na swojego partnera, który właśnie wsta­wał z krzesła. Obaj przeszli nad ciałem i wkroczyli do skarbca.


Na chwilę przed tym, jak dzwonek do drzwi poderwał ją na równe nogi, Kirsten - ułożywszy się na kanapie - zapadła w niespokojną drzemkę. Senność wróciła do niej późnym po­rankiem i nie opuszczała podczas rutynowych domowych czyn­ności: zmywania naczyń po śniadaniu, sprzątania salonu i po­rządkowania zabawek, które Miri i Brian porozrzucali po wszystkich kątach, a nawet zostawili w ogrodzie.

Uporawszy się z tym wszystkim, usiadła wygodnie, by w spokoju posłuchać trochę jazzu i zrelaksować się przy cichej muzyce. Zdziwiła się, gdy natychmiast zaczęły jej ciążyć po­wieki. Pomyślała, że to wręcz niemożliwe, bo z jednej strony była zdenerwowana i spięta, z drugiej zaś jej umysł pogrążał się w błogim, pełnym ciepła spokoju. Przypomniała sobie, że ostatni raz podobnie czuła się podczas studiów, gdy całymi nocami przygotowywała się do egzaminów końcowych. Wów­czas przez wiele dni żyła tylko o kawie i czekoladzie... tyle tylko, że żyła wtedy znacznie intensywniej niż obecnie.

Sygnał dzwonka sprawił, że aż podskoczyła na kanapie i natychmiast całkowicie się rozbudziła. Popatrzyła na zegar zawieszony na przeciwległej ścianie. Czyżby to już był Nimec? W normalnych okolicznościach raczej nie zdołałby dotrzeć tu­taj tak prędko... lecz wyjaśnił jej przecież, że wróci do naziem­nej stacji łączności satelitarnej UpLink w Johor i najprawdo­podobniej poleci do Kuala Lumpur śmigłowcem. A to powie­działo Kirsten o nim kilka rzeczy, poza oczywistą sprawą, że bardzo mu do niej spieszno. Po pierwsze, martwił się o Maxa przynajmniej w równej mierze jak ona. Po drugie zaś - to, że mógł korzystać z helikoptera, dowodziło, iż jest kimś bardzo ważnym, może nawet przełożonym Maxa w UpLink.

Rozległ się dźwięk dzwonka.

Kirsten przeszła przez salon i stanęła pod drzwiami. Popra­wiła bluzkę i wygładziła spódniczkę. Ktokolwiek był na ze­wnątrz, bardzo się niecierpliwił.

- Już! - zawołała, wyciągając dłoń ku klamce. - Kto tam?!

- Policja z Johor - odezwał się stojący za drzwiami mężczy­zna. Mówił w bahasa. - Chcemy się widzieć z Kirsten Chu.

- Słucham? - powiedziała w tym samym języku. Tępy, szorstki głos przybysza zaskoczył ją tak samo jak jego słowa.

- Chodzi o to, że do nas telefonowała. Musimy jej zadać kil­ka pytań.

Kirsten nagle wstrzymała oddech. Zastygła w bezruchu. Dłoń, którą zacisnęła na klamce, niespodziewanie stała się wilgotna.

Singapurski policjant, z którym rozmawiała, powiedział, że władze w Johor będą z nią w kontakcie... Nie spodziewała się jednak, że ktoś do niej przyjdzie. Poza tym, czy nie powinni najpierw zatelefonować i uprzedzić o wizycie? Chociażby po to, by oszczędzić sobie bezsensownej jazdy, gdyby się okazało, że nikogo nie ma w domu.

Czy głos tego człowieka w czymkolwiek przypomina głos policjanta? - pomyślała Kirsten.

Jej serce biło jak oszalałe, a krew głośno szumiała w skro­niach. Zdjęła drżącą i spoconą dłoń z klamki i odchyliła klap­kę wizjera...

Nagle odniosła wrażenie, że zawartość żołądka zmieniła się jej w lód.

Nieważna stała się barwa głosu, który przed chwilą usły­szała. Żaden ze stojących przed drzwiami mężczyzn - a przez małą szybkę zauważyła ich czterech czy pięciu - nie przypo­minał policjanta. Wszyscy mieli długie włosy, byle jakie ubra­nia, a ich oczy...

Nawet gdyby mieli na sobie niebieskie mundury policyjne, a w rękach srebrne identyfikatory, zdradziłyby ich oczy.

- Proszę się pospieszyć. Niech pani otworzy - powiedział ten, który stał najbliżej drzwi.

Opuściła klapkę wizjera i cofnęła się o krok. Kilka razy głę­boko odetchnęła.

- Chwileczkę! - zawołała, z trudem zapanowawszy nad gło­sem. - Muszę coś na siebie włożyć!

Mężczyzna uderzył w drzwi przedramieniem.

- Niech się pani nie sili na dowcipy - powiedział. - Otwierać!

Drapiąc nerwowo policzek, Kirsten cofała się do salonu.

- Otwierać! - krzyknął mężczyzna i ponownie naparł na drzwi. Tym razem uderzył w nie tak mocno, że przez chwilę bała się, iż wypadną z zawiasów.

Skrajnie przerażona, walcząc o utrzymanie równego odde­chu, kobieta odwróciła się i przebiegła całe mieszkanie.

Chwilę później drzwi wejściowe z głośnym trzaskiem wypa­dły z ościeżnicy.


Drzwi, którymi napastnicy opuścili poczekalnię, prowadziły do krótkiego pasażu kończącego się kolejną niewielką, pudeł­kowatą salą. W środku nie było nic poza terminalem kompu­terowym po prawej strome i wbudowanym w ścianę przed mocnymi stalowymi drzwiami skanerem biometrycznym po lewej. Drzwi te broniły dostępu do skarbca.

Mężczyzna, który kazał się nazywać Lombardim, podszedł od razu do skanera. Ten fragment zadania uważał za najtrud­niejszy i od chwili, gdy przekroczył próg tego budynku, nie dawał mu on spokoju. Mówił prawdę, kiedy oznajmił Turnerowi, że nie ma wielkiego pojęcia o technice i elektronice. Twier­dził, że najprościej byłoby - trzymając go cały czas na muszce pistoletu- zaciągnąć dyrektora do skanera, zmusić do wprowa­dzenia do urządzenia identyfikującego swoich danych i w ten właśnie sposób dostać się do skarbca. Jednak szef Ośrodka Kryptograficznego mógłby włączyć dyskretnie jakiś alarm, a wtedy cała akcja spaliłaby na panewce. Dlatego operacja mu­siała się odbyć inaczej. Caine wyjaśnił szczegółowo obu mężczy­znom, w jaki sposób mogą oszukać skaner, i nakazał im, by pod żadnym pozorem nie odchodzili od starannie wyłożonego i prze­ćwiczonego trybu postępowania.

Stanąwszy przed skanerem, Lombardi uniósł lewą dłoń na wysokość obiektywów kamer, które miały odczytać charakte­rystyczne cechy jego twarzy i sfilmować tęczówki. Ułożył ją tak, że kamerom ukazał się dokładny widok pierścionka z oczkiem ze sztucznego szafiru o kształcie gwiazdy, który miał na czwartym palcu. Teraz, utrzymując lewą dłoń w bezruchu w jednym miejscu, prawą dłoń przyłożył do szklanego czytnika optoelektro- nicznego. Zazwyczaj w takiej sytuacji kamera zidentyfikowałaby jego tęczówkę, natomiast skaner zacząłby odczytywać odciski palców i geometrię dłoni. Następnie urzą­dzenie porównałoby je z informacjami zawartymi w banku danych o pracownikach. Tym razem jednak, dzięki procesowi, którego Lombardi nawet nie próbował zrozumieć, specyficzny wzór szafiru zarejestrowany przez kamery zakłócił funkcjono­wanie systemu. Według Caine'a, dzięki niemu Lombardi po­winien bez problemu przejść proces identyfikacji.

Morderca wstrzymał oddech i czekał zjedna ręką uniesioną do góry, drugą natomiast dotykającą szklanej szybki. Pod szybką zapaliło się czerwone światło, informując go, że jego dotyk uruchomił skaner... O ile wszystko przebiegnie zgodnie z planem, odczyty sensorów termicznych zostaną zignorowa­ne przez komputery.

Minęło pięć sekund.

Dziesięć.

Lombardi wciąż czekał.

I wtedy na środku niewielkiego ekranu ukazał się napis: WEJŚCIE DOZWOLONE.

Mężczyzna odetchnął z ulgą. Usłyszał cichy szczęk automa­tycznego zamka, który mógł oznaczać tylko to, że drzwi skarb­ca stoją przed nim otworem. Spojrzał na partnera, a ten bez wahania naparł na nie ramieniem.

Obaj weszli do środka.


Kirsten ruszyła biegiem do kuchni. Usłyszała trzask rozbi­janych drzwi i dotarło do niej, że mężczyźni, którzy chcą ją porwać, wpadli do salonu. Wyprzedzała ich o niecałą sekundę. W jej głowie rysował się zaledwie mglisty plan tego, co powin­na teraz zrobić. Istniała jedynie niewielka szansa, że plan ten się powiedzie, ale nie miała innego wyjścia. Jeśli zdoła dotrzeć do drzwi kuchennych, nim ją dopadną, jeśli zdoła wybiec na główny parking, to może...

Niespodziewanie poczuła, że ktoś chwytają za rękę. Czyjeś mocne palce zacisnęły się na rękawie jej bluzki i szarpnęły. Zachwiała się i o mało nie upadła. Nadludzkim wysiłkiem

utrzymała równowagę. Gdy napastnik próbował objąć ją w talii, pochyliła się, a potem - kiedy skoczyła do przodu -rozległ się odgłos rozdzieranego materiału. Rękaw pozostał w dłoni mężczyzny, a Kirsten odzyskała swobodę ruchów. Wciąż jeszcze miała szansę dotrzeć do drzwi.

- Hej! Zatrzymaj się, suko! - wrzasnął bandyta.

Była już tylko dwa kroki od drzwi na tyłach domu. Po pra­wej znajdowała się kuchnia, po lewej zaś przedpokój prowa­dzący do sypialni. Wyciągnęła rękę i złapała klamkę. W tym momencie pomyślała, że może się jej udać, że chyba się uda... jednak była to przedwczesna nadzieja. Mężczyzna, który przed chwilą oderwał jej rękaw, skoczył za nią i pokonawszy przy­najmniej trzy jardy w powietrzu, chwycił ją wpół.

Odwrócił Kirsten i przycisnął do piersi, by jak najbardziej ograniczyć jej swobodę ruchów. Oszalała ze strachu, spojrzała ponad ramieniem napastnika i dostrzegła, że zbliżają się jego kompani. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, uniosła ręce, zakrzywiła palce i zatopiła je w jego oczach.

Ten gest rozpaczy sprawił, że odzyskała szansę. Mężczyzna wydał zwierzęcy skowyt bólu, odepchnął ją gwałtownie i ukrył twarz w dłoniach. Odwrócił się ku mężczyznom, którzy poja­wili się za jego plecami, jednak w ogóle ich nie dostrzegł. Kir­sten tymczasem po raz drugi skoczyła ku drzwiom, szarpnęła za klamkę i otworzyła je.

Z trudem łapiąc oddech, przerażona i zdesperowana, wybie­gła na parking.


Kiedy ubrana w biały fartuch laborantka otworzyła drzwi do pokoju strażników, filiżanki z kawą, którą przynosiła im codziennie o tej samej porze, zsunęły się z tacy na podłogę. Kobieta stanęła w progu, nie wierząc własnym oczom. Zamar­ła na długą chwilę i przyglądała się zwłokom, pokrywającej ekrany krwi oraz bezkształtnej masie, którą były teraz twarze obu mężczyzn. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, co widzi, i nagle świat jakby oszalał. Otworzyła szeroko usta i zaczęła przeraźliwie krzyczeć...

Krzyczała jeszcze długo po tym, jak połowa pracującego w budynku personelu porzuciła swoje stanowiska i ruszyła w kierunku pokoju strażników, zastanawiając się gorączkowo, co, na Boga Ojca i jego błogosławione anioły, się wydarzyło.


Drżąc ze strachu, Kirsten przykucnęła między dwoma sa­mochodami. Starała się nawet nie drgnąć, obawiając się, że każdy ruch może zdradzić prześladowcom, gdzie się ukryła. Słyszała, jak ich podkute buty uderzają o asfalt. Biegali ner­wowo między pojazdami stojącymi na parkingu, usiłując za wszelką cenę jak najszybciej ją odnaleźć. Niestety, samocho­dów było teraz o wiele mniej niż w nocy, kiedy większość miesz­kańców tego kompleksu wracała do domu z pracy, ale i tak Kirsten błogosławiła to, co zobaczyła... i po raz pierwszy w ży­ciu poczuła wdzięczność za olbrzymie, prowadzone pod patro­natem państwa inwestycje budowlane, które wyparły z miast tradycyjną architekturę.

Kolejne kroki. Byli coraz bliżej. Kirsten objęła ramionami kolana i mimo strachu usiłowała jasno myśleć. Jeśli uda się jej pozostać w ukryciu, nim zjawi się tutaj ktoś, kto zechce zabrać lub zaparkować samochód... albo jeśli niepostrzeżenie wydostanie się na ulicę... będzie miała szansę, może uda się jej wezwać pomoc...

Od jednego z prześladowców dzieliły ją zaledwie dwa rzędy samochodów, kolejny był niewiele dalej po prawej stronie.

Zachodzili ja z dwóch stron.

Kirsten zesztywniała i wbiła zęby w dłoń, żeby stłumić krzyk narastający w gardle. Jedna jej część podpowiadała, by głośno wezwać pomocy, lecz druga, bardziej racjonalna, rozu­miała doskonale, że jeśli zdradzi teraz, gdzie się ukryła, pope­łni najgorszy z możliwych błędów. Jeśli krzyknie, bandyci do­padną ją w mgnieniu oka i uciszą, nim ktokolwiek zdoła jej przyjść z pomocą.

Nie, musiała się opanować i milczeć. Nie powinna się poru­szać, nie powinien jej drgnąć żaden mięsień. Nie powinna na­wet oddychać.

Wiedziała, że moment, w którym spostrzegą, gdzie się znaj­duje, będzie początkiem jej zguby.

Miniaturowe dyski optyczne umieszczono w specjalnie za­projektowanych, alfanumerycznie skatalogowanych elektro­nicznych stojakach, które otaczały ściany skarbca. Dwaj in­truzi potrzebowali tylko kilku sekund, żeby odszukać to, co ich interesowało. Wystarczyło dotknięcie jednego przycisku, by poszukiwana płyta została zlokalizowana, a jej nazwa wy­świetlona na ekranie. Po chwili dysk wysunął się z repozyto-rium na lśniącej tacy z nierdzewnej stali.

Lombardi szybko schował go do plastikowego woreczka i wsadził do wewnętrznej kieszeni kurtki. Natychmiast też dał partnerowi sygnał, że jest gotów do wyjścia.

Opuścili skarbiec w niecałe trzy minuty po tym, jak do me­go wtargnęli, i nie niepokojeni przez nikogo przeszli poczekal­nię. Żaden z nich nawet nie spojrzał na zwłoki dyrektora. Wkroczyli spokojnie na korytarz i jak gdyby nigdy nic ruszyli do wyjścia.

Właśnie przechodzili do głównego holu, gdy krzyki laborant-ki poderwały na równe nogi wszystkie osoby znajdujące się w budynku.

Kirsten wiedziała, że nie zdoła się już dłużej kryć przed swymi prześladowcami.

Mężczyzna, którego słyszała z lewej strony, dotarł do końca przejścia między samochodami i natychmiast zaczął spraw­dzać kolejne. Od miejsca, w którym przykucnęła, dzielił go tylko jeden rząd pojazdów. Napastnik szedł powoli w jej kie­runku, zatrzymując się co kilka kroków i zaglądając między zaparkowane auta. Pozostali bandyci też nie próżnowali. Pę­tla wokół Kirsten zaciskała się powoli, lecz systematycznie.

Napastnik z lewej zrobił krok, potem jeszcze jeden. Dziew­czyna wstrzymała oddech. Pod samochodem, przy którym się schowała, widziała czubki jego butów i nogawki dżinsów. Ser­ce biło jej jak oszalałe, w uszach czuła pulsowanie krwi. Przez krótką chwilę czuła paniczny strach, gdy pomyślała, że może je również usłyszeć bandyta.

Jeszcze może minuta, a potem mężczyzna skręci w ostatnie przejście i będzie już po wszystkim.

Nigdy w życiu nie czuła się tak przeraźliwie bezbronna i osamotniona.

Boże, Boże, co mam robić?! - pytała się w myślach.

Nic nie przychodziło jej do głowy. Nikt nie wjeżdżał ani nie wyjeżdżał z parkingu i nic nie wskazywało na to, że coś takie­go się zdarzy, nim dla Kirsten nie będzie to już miało zna­czenia.

Nagle zdała sobie sprawę, że może zrobić tylko jedno: za­cząć biec, przedrzeć się w stronę ulicy i mieć nadzieję, że ja­kimś cudem dotrze do niej przed ścigającymi ją ludźmi. Wie­działa, że nawet to nie będzie jeszcze oznaczało, że jest bez­pieczna - przecież mężczyźni, którzy zaatakowali ją i Maxa, nie wahali się uderzyć nawet w tak ruchliwym miejscu jak Scotts Road, gdy dokoła, na litość boską, znajdowały się setki przechodniów. Jeśli ci, którzy uwzięli się teraz na nią, są cho­ciaż w części tak zdeterminowani, nie będą się w ogóle przej­mowali tym, czy ktoś ich widzi, czy nie.

Ale nie miała innego wyjścia. Mogła albo wybiec z ukrycia, albo zostać w nim otoczona.

Odczekała jeszcze sekundę, głęboko zaczerpnęła powietrza i zmusiła się, żeby poderwać się na równe nogi.

Mężczyzna po lewej dostrzegł ją natychmiast. Ich spojrze­nia spotkały się na krótką chwilę: jej - pełne skrajnego prze­rażenia, jego - pozbawione śladu litości czy współczucia.

Mężczyzna krzyknął chrapliwie, wydając rozkaz swoim kompanom, po czym rzucił się w jej kierunku między samo­chodami.

Kirsten odwróciła się i zaczęła biec.


Na pierwszą wskazówkę świadczącą, że coś jest nie w po­rządku, natknęli się już wtedy, gdy zatrzymali wynajęty sa­mochód przy krawężniku przed domem. I doprawdy więcej nie potrzebowali. Jeśli w ogóle można pomyśleć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, gdy po przyjeździe do czyjegoś domu zastaje się wyważone drzwi - to Nimecowi z całą pew­nością się to nie zdarzyło.

Jeszcze siedząc w samochodzie, rozejrzał się po ulicy, uważnie zlustrował chodnik oraz galerie łączące drzwi mieszkań znajdujących się na poszczególnych piętrach. Nigdzie nie do­strzegł żywego ducha.

- Miejcie broń w pogotowiu - powiedział do Noriko i Osmara. Sam wyciągnął z kabury berettę 8040 i zmienił standardo­wy dziesięcionabojowy magazynek na większy, mieszczący dwanaście. Zdaje się, że nikt nas nie obserwuje, jeśli jednak ktoś wezwie miejscowych żandarmów, zajmiemy się nimi póź­niej.

Idąc w ślady szefa, Noriko i Osmar wyskoczyli z auta i pod­biegli do częściowo wyłamanych drzwi na parterze.

Nimec instynktownie oparł się o ścianę na prawo od drzwi i nakazał swoim ludziom stanąć po lewej. Chciał mieć pew­ność, że jeśli w środku czai się zagrożenie, nie zginą od pierw­szego strzału.

- Kirsten, to ja, Pete Nimec! - krzyknął, wsuwając głowę zza rozerwanej ościeżnicy. - Jesteś tam?! Nic ci nie jest?!

Nie doczekał się odpowiedzi.

Oparł się plecami o ścianę, uniósł pistolet i popatrzył na podwładnych.

- Wchodzimy! - rozkazał.

Błyskawicznie wtargnęli do mieszkania, stosując wyćwiczo­ny do perfekcji manewr: Nimec, trzymając pistolet gotowy do strzału, rzucił się w lewo, natomiast Noriko i Osmar pośpie­szyli za nim, skręcając w drzwiach w prawo. W jednej chwili wszyscy troje obrócili się w stronę środka salonu i stanąwszy na ugiętych, szeroko rozstawionych nogach, zabezpieczyli swo­je sektory ostrzału.

Wszystko wskazywało jednak na to, że są tu sami.

- Kirsten, jesteś tutaj?! - zawołał ponownie Nimec. I znów nie uzyskał odpowiedzi.

Noriko klepnęła go w ramię.

- Popatrz - rzuciła, wskazując ręką na drugi koniec pokoju. Tylne drzwi mieszkania były szeroko otwarte. Spojrzał na

Noriko, a potem na Osmara.

- Naprzód - powiedział i ruszył ku drzwiom.

Dwaj intruzi zatrzymali się w holu i wymienili szybkie spoj­rzenia - zakłopotani i przerażeni pracownicy UpLink wypeł­niali wszystkie przejścia. Nie padło ani jedno słowo. Zobaczy­li, że większość mężczyzn i kobiet zgromadziła się jednak za lewym załomem korytarza, i nie mieli już wątpliwości, ze od­kryto zwłoki strażników. Plan napastników zakładał, ze spo­kojnie opuszczą budynek głównym wejściem, i nawet teraz, mimo że sytuacja się skomplikowała, mieli jeszcze na to szan­sę. Było to ryzykowne, ale jakakolwiek próba wydostania się jednym z wyjść awaryjnych musiała się zakończyć uruchomie­niem alarmu, który błyskawicznie wskazałby sforsowane drzwi. A bandyci ani przez chwilę nie łudzili się, ze wyelimino­wali zagrożenie, jakie stanowiła dla nich ochrona obiektu. Mężczyźni przed monitorami z całą pewnością me byli jedyny­mi, którzy pełnili tutaj służbę w cywilu. A był przecież jeszcze umundurowany strażnik przed drzwiami.

Bandyci mogli tylko trzymać kciuki, żeby w chaosie, jaki wywołało odkrycie zwłok, był wystarczająco roztargniony. W przeciwnym razie musieliby zabić również jego.

Przeciskali się ku drzwiom przez tłum przerażonych, krzy­czących ludzi i dotarli już prawie do punktu kontrolnego, w którym zostawili pistolety, gdy rozległ się przenikliwy, draż­niący dźwięk alarmu. Strażnik przy drzwiach zdawał się śle­dzić ich wzrokiem, gdy się do niego zbliżali.

- Wychodzimy, żeby wezwać pomoc przez radio - odezwał się do niego ten, który przedstawiał się jako Lombardi. Rękę trzymał w kieszeni kurtki.

Strażnik zmierzył go uważnym spojrzeniem.

- Przykro mi, ale budynek został odcięty od świata - powie­dział.

- Nie wkurzaj mnie, człowieku. Mamy do wykonania robotę. Ruszył naprzód, a jego partner, Sanford, szedł tuż za nim. Alarm wciąż wył przeraźliwie.

Strażnik złapał Lombardiego za ramię.

- Jeśli chce pan do kogoś zadzwonić, to telefony są w środ­ku. Ale nikt nie opuści budynku - powiedział.

Lombardi uśmiechnął się. Wciąż trzymał rękę w kieszeni.

- Na twoim miejscu nie zakładałbym się o to - rzucił i ściągnał spust pistoletu, który wcześniej odebrał jednemu ze straż­ników zamordowanych w pokoju ochrony.

Trafiony kulą z niewielkiej odległości, strażnik zatoczył się do tyłu, a z jego piersi trysnęła krew. Po chwili padł na podło­gę, a Lombardi, dobijając go, wpakował mu jeszcze dwie kule.

Odwrócił się do swojego towarzysza i nakazał mu gestem, żeby szedł za nim. Słyszał krzyki i tupot stóp biegnących osób, widział przerażenie malujące się na bladych twarzach pracow­ników Oddziału Kryptograficznego.

Zabójcy pośpieszyli ku drzwiom i dotarli aż do wykrywacza metali, gdy ktoś za ich plecami krzyknął, żeby się zatrzymali. Nie zareagowali.

- Powiedziałem, stać! To ostatnie ostrzeżenie! - krzyknął ktoś ponownie.

Nie odwracając się, zabójcy jeszcze przyśpieszyli.

Rozległ się huk wystrzału. Dopiero wtedy Lombardi odwró­cił się i ujrzał mężczyznę w cywilnym ubraniu, stojącego w pozycji strzeleckiej, z pistoletem w wyciągniętych rękach. Wypalił do ochroniarza, ale chybił. Usłyszał jeszcze następujące po sobie strzały, po czym nagle coś, czego nie zauważył, uderzyło go w żołądek. Spojrzał w dół i rozszerzonymi z prze­rażenia oczyma zobaczył, że w miejscu, w którym dotąd miał brzuch, jest już tylko krwawa mieszanina skóry, mięśni, wnętrzności i resztek ubrania. Kilkakrotnie zadrżał w śmier­telnym spazmie i skonał.

Drugi intruz sięgnął po pistolet, nim jednak zdołał go wydo­być, do holu za jego plecami wbiegli kolejni dwaj ochroniarze w cywilu. Obaj mieli broń gotową do strzału i obaj wycelowali ją w niego. Nie mógł mieć wątpliwości, że w każdej chwili go­towi są jej użyć.

- Nie strzelać! - zawołał. Rzucił pistolet na podłogę i kopnął go w kierunku ochroniarzy, a następnie uniósł ręce nad głowę. - Nie strzelajcie, dobrze?

Z gotową do strzału bronią funkcjonariusze Miecza podeszli do niego i szybko go skuli.


Wyskoczywszy zza samochodu, Kirsten zaczęła biec w kie­runku ulicy. Nie rozglądała się na boki, łapczywie chwytała powietrze.

Niemal natychmiast usłyszała za sobą odgłos kroków ściga­jących ją bandytów. Byli blisko, bardzo blisko. To sprawiło, że ruszyła jeszcze szybciej, przebierała błyskawicznie nogami, jej ręce pracowały niczym tłoki...

Wtedy jeden z bandytów wyskoczył nagle zza zaparkowa­nego kilka jardów przed nią samochodu. Odciął jej drogę ucieczki na ulicę.

Prawe oko mężczyzny było przekrwione i napuchnięte, a z dol­nej powieki płynęła po policzku strużka krwi.

Był to ten sam człowiek, którego podrapała w mieszkaniu. W ręce trzymał jakąś broń - półautomatyczny pistolet, pomy­ślała, chociaż nie była ekspertem - i mierzył w nią.

- Więcej mnie już nie zaskoczysz - powiedział w bahasa. Kirsten zatrzymała się i obejrzała przez ramię.

Dwaj mężczyźni, którzy ją gonili, szli szybko z opuszczoną wzdłuż boku bronią przejściem między samochodami. Czwar­ty pojawił się niedaleko miejsca, w którym jeszcze przed chwi­lą się ukrywała.

- No, podejdź do mnie, nie skrzywdzę cię - rzucił ten, który blokował jej drogę ucieczki. Przywołał ją do siebie ruchem pi­stoletu. - No, ruszaj się.

Kirsten nawet nie drgnęła. Ze zdumieniem stwierdziła, że zdołała odmownie potrząsnąć głową.

Wzruszył ramionami, trzymając broń w pogotowiu. Słysza­ła, jak pozostali mężczyźni zbliżają się coraz bardziej.

- Jeżeli chcesz z nami jeszcze pofiglować, chętnie podejmie­my wezwanie - powiedział i zrobił krok w kierunku Kirsten.

- Nie ruszać się! Bayaso reya!

Głos, który zabrzmiał na parkingu, sprawił, że wszyscy czte­rej bandyci zamarli. Ten, który stał przed Kirsten, z wyrazem najwyższego zdumienia na twarzy rozejrzał się gwałtownie, by zlokalizować jego źródło.

- Rzućcie broń! - padła komenda w bahasa.

Wciąż rozglądając się dokoła, mężczyzna, który stanął Kir­sten na drodze, zaczął się obracać. Przestał mierzyć do kobie­ty, ale nie opuścił pistoletu.

Kirsten usłyszała trzask przypominający odgłos rozrywają­cej się petardy. W tej samej chwili na środku klatki piersiowej bandyty wykwitła karmazynowa plama, mężczyzna padł twa­rzą na asfalt, a broń uderzyła z głuchym łoskotem o nawierzch­nię parkingu.

- Mam nadzieję, że reszta będzie mądrzejsza. To już koniec -powiedział raz jeszcze głos.

Kirsten odwróciła głowę, zobaczyła, że jeden ze stojących za nią bandytów unosi pistolet, i natychmiast usłyszała dwa ko­lejne ostre trzaski - tym razem dobiegły z innej strony parkin­gu. Bandyta wrzasnął i padł, chwytając się za kolana. Po chwi­li spomiędzy jego palców wypłynęła krew.

Pozostali mężczyźni rzucili pistolety i zaczęli biec między samochodami w stronę ulicy. Nikt nie próbował ich zatrzy­mać.

Kirsten rozglądała się dokoła rozszerzonymi, pełnymi nie­dowierzania oczyma. Niemal natychmiast ujrzała ciemnoskó­rego Malajczyka wyłaniającego się zza jednego z pojazdów, kilka rzędów od niej, za to na wprost miejsca, w którym padł pierwszy z bandytów. Po chwili przy postrzelonym w kolana napastniku pojawiły się kolejne dwie osoby: biały mężczyzna z krótko przyciętymi włosami i kobieta o orientalnych rysach twarzy.

Mężczyzna o krótkich włosach wsunął pistolet pod kurtkę i podszedł do Kirsten.

- Wszystko w porządku, Kirsten, jesteś już bezpieczna - powiedział spokojnym, łagodnym głosem. - Jestem Pete Nimec.

Otworzyła usta, by coś powiedzieć, jednak jej gardło ścisnę­ło się i nagle zaczęła gwałtownie szczękać zębami. Zamiast tego rzuciła się ku niemu, po czym wtuliła twarz w jego ramię, otoczyła go ramionami i zaczęła płakać.


Noriko poszła z Kirsten do mieszkania, a Nimec i Osmar zajęli się bandytami na parkingu.

- Panie Nimec, muszę coś panu pokazać - odezwał się Osmar w pewnej chwili.

- W porządku.

Nimec skuł właśnie rannego bandytę, ułożył jego głowę na kocu, który przyniósł z mieszkania, po czym podszedł do swe­go kierowcy.

Klęcząc nad bandytą, którego zastrzelił, Osmar uniósł z as­faltu jego bezwładną rękę.

- Widzi pan ten wytatuowany kris? - zapytał, spoglądając w górę na Nimeca.

Ten pokiwał głową.

- Facet, którego skułem, ma dokładnie taki sam. Co to jest, do diabła, symbol jakiejś sekty?

Osmar zaprzeczył ruchem głowy.

- Wy, Amerykanie, nazwalibyście to raczej... - Zastanawiał się przez chwilę intensywnie, szukając właściwego słowa. Wreszcie znalazł je i strzelił z zadowoleniem palcami: - ...bar­wami.

- Masz na myśli barwy gangu? - zapytał Nimec. Malajczyk pokiwał głową i dotknął palcem wytatuowanej skóry.

- Kris to znak wielu gangów pirackich. Widzi pan jednak te symbole na ostrzu?

Nimec kucnął obok niego, by lepiej się przyjrzeć. Rzeczywi­ście, zobaczył je - groteskowe antropomorficzne sylwetki, któ­re przypominały trochę malowidła w egipskich grobowcach.

- To rakasa - powiedział Osmar. - Demony. Inne dla każde­go związku.

Wyraz nagłego zrozumienia rozjaśnił rysy Nimeca.

- Ci bandyci... Myślę, że ktoś, kto się orientuje w działalno­ści miejscowych gangów, będzie mógł na podstawie symboli określić przynależność tych dwóch.

Osmar ponownie skinął głową.

- Ten akurat symbol dobrze znam z czasów, kiedy byłem policjantem. To ludzie Khao Luana z Kuomintangu - powie­dział.

Słowa Osmara sprawiły, że w głowie Nimeca odezwał się cichy dzwonek. Przez chwilę szukał czegoś w pamięci.

- Handlarza heroiny? - zapytał wreszcie. Malajczyk kolejny raz skinął głową.

- Nie ma potężniejszego od niego. Tajlandzka armia zmusi­ła go do ucieczki podczas akcji pacyfikacyjnej. Jakieś dziesięć lat temu, może trochę więcej. Od tego czasu Khao Luan żyje w Indonezji.

Nimec posłał mu ostre spojrzenie.

- Gdzie? Czy ktokolwiek wie gdzie?

- Wszyscy wiedzą, ale i wszyscy boją się go tknąć - oparł Osmar. - W niektórych częściach Banjarmasin ten Tajlandczyk ma silniejszą armię niż indonezyjski rząd.

Nimec zamilkł i przyswajał sobie to wszystko, co usłyszał. Jakie związki mógł mieć taki mężczyzna z Monolith Technolo­gies? W co, do diabła, wplątał się Max?

Po chwili klepnął Osmara w ramię i powiedział pewnie:

- Przyjacielu, wydaje mi się, że jeszcze trochę poskaczemy sobie między wyspami. I obiecuję ci, że jeśli ten handlarz jest zamieszany w zniknięcie Blackburna, osobiście odetnę mu jego pieprzone wszechmocne łapska.

25

RÓŻNE MIEJSCA

1 PAŹDZIERNIKA 2000


Bandyta, który przeżył akcję na skarbiec UpLink w Sacramento, nie puścił pary z ust. Nie powiedział nic ani ludziom z Miecza, ani też federalnym, kiedy został przekazany w ich ręce. Jego zachowanie nie pozostawiało wątpliwości, że nikt niczego z niego nie wydobędzie.

Gordian nie uważał jednak, by miało to znaczący wpływ na ustalenie, kto kryje się za tą akcją.

Najważniejsze było dla niego pytanie o motyw.

Wróciwszy do San Jose - poleciał zwykłym rejsowym samo­lotem, podczas gdy mechanicy kontynuowali w Waszyngtonie przegląd jego learjeta - Gordian zasiadł przy swoim biurku naprzeciw Chucka Kirby'ego. Obaj próbowali złożyć w całość luźne fragmenty niesłychanie skomplikowanej łamigłówki. Już kilkakrotnie wszystko przeanalizowali, lecz żaden z nich nie wzdragał się przed rozpatrzeniem tego raz jeszcze od po­czątku.

- Prześledźmy to w odwrotną stronę. Zacznijmy od włama­nia do filii w Sacramento - powiedział Gordian.

- W porządku, dlaczego nie? Z pewnością nie zaszkodzi spró­bować od drugiej strony - stwierdził Kirby.

- Szczerze mówiąc, nie sądzę, by udało się nam złożyć tę układankę, nie przy tak fragmentarycznych informacjach, ja­kimi dysponujemy. Jednak może zbliżymy się do rozwiązania, może zauważymy jeszcze jakieś związki, które dotąd uniknęły naszej uwagi?

Kirby pokiwał głową.

- Zacznijmy więc od dysku, który znaleziono przy martwym napastniku - powiedział.

- Dysk - powtórzył Gordian, wzdychając. - Kody używane w systemach łączności UpLink zostały zaprojektowane dla różnych typów okrętów. Oczywiste, że mają one ogromną war­tość dla różnych grup interesów, tak rodzimych, jak i zagra­nicznych.

- Tak, i to zarówno wśród naszych sprzymierzeńców, jak wrogów - dodał Kirby. - W obecnych czasach wszyscy szpiegu­ją się nawzajem. Zanim się spostrzeżesz, możesz zostać odar­ty z wszelkich tajemnic.

- Właśnie - przytaknął mu Gordian z poważną miną. - Gdyby nie zapisy wideo, na których zachowało się to, co robili po tym, jak zamordowali biednego Turnera, nasi technicy mo­gliby dochodzić do tego całymi tygodniami, a nawet miesiąca­mi. Szczęściem w nieszczęściu jest to, że system sam obronił się przed intruzami.

- A dla mnie to ta część zagadki, której wciąż nie łapię - westchnął Kirby.

- Prawdopodobnie nie ma znaczenia, czy coś z tego rozu­miesz, czy też nie... chociaż ta sprawa sama w sobie nie jest aż tak skomplikowana. Odnosi się do podstaw architektury pli­ków, sposobu, w jaki konfigurowane są twarde dyski. Każde­mu plikowi na twardym dysku przypisane jest minimum po­wierzchni... Im większy jest napęd, tym większe pole alokacji. Niezależnie od tego, ile danych znajduje się w pliku, kompu­ter rezerwuje dla niego pewną minimalną przestrzeń. - Za­stanowił się. - Wyobraź sobie wielki sklep, w którym pudełka są jednej wielkości, niezależnie od tego, jaki zawierają towar. Bez względu na to, czy kupujesz wielki kapelusz, czy też złoty naszyjnik dla żony, zawsze otrzymujesz swój zakup w takim samym pudełku. Ponieważ pudełko musi być duże, żeby po­mieścić kapelusz, błyskotka, kiedy już się w nim znajdzie, bę­dzie ledwo widoczna, o ile w ogóle nie zniknie z oczu.

Kirby pokiwał głową.

- Zatem uważasz, że sznury danych, które pozwoliły zło­dziejom włamać się do systemu przez tylne drzwi... były zbyt drobne, aby nasi technicy zwrócili na nie uwagę, tak? Podob­na historia jak z tym złotym łańcuszkiem, prawda? Zanim zainstalowano skaner biometryczny, twoi ludzie sprawdzili jego oprogramowanie, szukając takich właśnie furtek, i nic nie znaleźli.

- Zgadza się - przytaknął Gordian. - I nawet nie można mieć o to do nich pretensji. Gdybyś sprawdził dokładnie każ­dy twardy dysk, zauważyłbyś, że wszystkie pliki zajmują na nich takie same powierzchnie. Jeśli porównasz plik tekstowy z zapisanymi na nim kilkoma słowami z plikiem tekstowym, w którym umieszczono kilka stron tekstu, dojdziesz do wnio­sku, że zajmują taką samą część dysku. Kiedy technicy szu­kają koni trojańskich, zazwyczaj węszą za długimi, skompli­kowanymi algorytmami, takimi na przykład jak te, które zdolne są rozpoznać odciski palców czy ludzki głos. W tym wypadku jednak tajny klucz do systemu jest prosty i banal-ny.... to podstawowy wzór geometryczny... mała rzecz w wiel­kim pudełku.

- Gwiazda na szafirze - powiedział Rirby. - Niesłychane.

- Dla mnie bardziej niesłychane jest to, że podstawowe opro­gramowanie biometryczne naszego systemu bezpieczeństwa zostało wyprodukowane i kupione w Monolith Technologies, jakby na świecie nie było żadnego innego producenta! - Gor­dian przez chwilę z niedowierzaniem kręcił głową. - Tylko mi nie mów, że to nieprzewidywalny przypadek...

- Nie dręcz się już tym, Gord - mruknął Chuck. - W tej dziedzinie ich produkty są najlepsze, wiesz przecież o tym. A system został wprowadzony do użytku, nim rozpoczął się spór między tobą a Caine'em. Jeśli potraktujemy to włamanie jako odosobniony incydent, nie znajdziemy podstaw, żeby po­dejrzewać Caine'a o cokolwiek. Przecież i w jego kompanii mogą funkcjonować nieobliczalni hakerzy...

Na twarzy Gordiana pojawiła się złość.

- To nie hakerzy próbowali odebrać mi UpLink. To nie ha­kerzy wykorzystali Reynolda Armitage'a jako straszak jesz­cze przed podjęciem właściwej akcji, to nie hakerzy uszkodzili układ hydrauliczny podwozia mojego samolotu i nie hakerzy sprawili, że Max Blackburn rozpłynął się w powietrzu...

Kirby ciężko westchnął.

- Nie potrafimy udowodnić Caine'owi udziału w żadnej z tych spraw...

- Jesteśmy tu sami, Chuck. Nie chodzi o to, co mogę udowodnić, ale o to, co wiem. W ciągu ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzin mechanicy w Waszyngtonie chyba ze sześć razy sprawdzili cały układ hydrauliczny mojego samolotu, poszu­kując źródła wycieku płynu. I wiesz co? Niczego nie znaleźli. Tutejsi mechanicy z kolei pokazali mi dokumenty świadczące, że dzień przed startem samolot został poddany dokładnemu przeglądowi. Sprawdzili nawet wszystkie instrumenty pomia­rowe i skontrolowali ich połączenia. - Gordian urwał na chwi­lę. - Ktoś majstrował przy samolocie już po tej kontroli. Straż­nik z lotniska, facet o nazwisku Jack McRea, przyznał się, że kilka dni temu na jakiś czas opuścił w środku nocy swój poste­runek.

- I już dla ciebie nie pracuje, mam nadzieję.

Gordian pokiwał głową.

- Z tego, co zechciał powiedzieć, wynika, że uwiodła go ja­kaś nadzwyczajna cizia o długich nogach i krótkiej spódnicz­ce. Omotała go tak, że zdecydował się pozostawić lotnisko na pastwie losu.

W pokoju przez chwilę panowała cisza.

- A jednak logiczny wniosek wciąż mnie niepokoi. Jesteś skłonny oskarżyć Caine'a o próbę morderstwa, nie mając na to dowodów... - zauważył Kirby.

- Wielokrotnego morderstwa - rzucił Gordian. - Ty także byłeś w tym samolocie, Chuck. Jak również Megan i Scull.

- Gord, moim zdaniem...

- Znam twoje zdanie. I powtarzam raz jeszcze: nie mówię w tej chwili o poszczególnych dowodach, lecz sumuję wymowę wszystkiego, co dzieje się dokoła. Max bada interesy Caine'a w Azji. Max znika. Wypowiadam się na temat Karty Morriso-na-Fiore'a, a wtem Caine wpada na scenę jako facet, który najpierw zajmuje całkowicie przeciwne stanowisko, a potem jako konkurent, który chce pożreć moją korporację. Ktoś wła­muje się do Oddziału Kryptograficznego, używając przy tym sprytnego wytrychu do oprogramowania, które zaprojektował Caine. I tak dalej, i tak dalej. Za dużo w tym wszystkim przy­padków. A teraz na dodatek wszystko zaczyna się toczyć w przyspieszonym tempie. Jakby moi przeciwnicy byli zdespe­rowani...

- A może z czymś im się śpieszy - rzucił pomysł Kirby. - Jeśli dalej mamy iść drogą, którą wskazujesz, kluczem do całej sprawy jest płyta, która miała być skradziona w Sacra-mento.

Gordian pokiwał głową, po czym oparł ją na dłoniach. Przez długi czas obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu, roz­myślając.

Minęło pięć minut, potem jeszcze kilka.

Wciąż myśleli i wciąż panowała cisza.

Nagle Gordian wyprostował się. Jego oczy były rozszerzone.

Chuck popatrzył na niego.

- O co chodzi? - zapytał.

- Powiedziałeś coś ważnego. "A może z czymś im się spie­szy". Chyba właśnie o to chodzi - odezwał się Gordian.

Wypowiedziawszy te słowa, znów na chwilę umilkł. Zwilżył wargi językiem.

Chuck wciąż się w niego wpatrywał.

- Mój Boże, jak mogłem być taki ślepy - jęknął Gordian. - Że też dopiero teraz mi to przyszło do głowy... Boże, ceremo­nia... Przecież to dzisiaj ma się odbyć ten dziewiczy rejs...

- Gord, do diabła, o co ci chodzi?

Szef UpLink wyrzucił przed siebie ręce i ścisnął Kirby'ego za nadgarstki.

- Seawolf- powiedział gwałtownie. - W jego systemach do­wodzenia i kontroli... wykorzystano oprogramowanie szyfru­jące UpLink. A zapasowe klucze, zapasowe klucze do nich znajdują się na płycie!

Kirby wpatrywał się w niego z niedowierzaniem.

- Gord, nie wiem, czy dobrze cię rozumiem albo czy w ogóle chcę cię rozumieć. Ale nawet jeśli cię rozumiem, doskonale przecież pamiętam, że nikt nie zdołał ich przejąć...

Gordian przeciął prawą dłonią powietrze, żeby go uciszyć. Lewej dłoni wciąż nie zdejmował z jego nadgarstków.

- To nie są jedyne klucze, Chuck - powiedział gwałtownie. Jego twarz była biała jak kreda. - Rozumiesz? Mówimy o ato­mowym okręcie podwodnym, o jednostce, na której pokładzie wkrótce znajdzie się prezydent! A klucze z Sacramento nie są jedynymi, za pomocą których można dotrzeć do jej głównych systemów!

Obserwując swój zespół przygotowujący się do akcji w pły­wającym doku, Omori cieszył się z wykonanej pracy. Dobrze dobrał grupę nurków i wyszukał dla nich odpowiednie miejsce do ćwiczeń. Wcinająca się w Pulau Ringitt - małą wyspą leżą­cą niecałe pięć kilometrów na południe od Sentosy - zatoczka była chroniona od strony lądu przez pas błota i bagien, co spra­wiało, że bardzo niewielu ludzi decydowało się tam zapusz­czać.

Omori spojrzał na zegarek. Pozostało niewiele czasu. Wkrót­ce jego ludzie wejdą na pokład podwodnego transportowca, tak więc przygotowania do akcji dobiegały już końca.

Z niecierpliwością oczekiwał tej chwili.

Niewidoczny pod siatkami maskującymi transportowiec spoczywał w pływającym doku przycumowanym wśród gę­stych krzaków w pobliżu brzegu. Jego zbudowany z włókna szklanego kadłub w kształcie pocisku nie miał iluminatorów. Dzięki temu trudniej go było wykryć za pomocą konwencjo­nalnych urządzeń, ale też oznaczało to, że podróżująca w środ­ku grupa Omoriego będzie zdana w nawigacji wyłącznie na instrumenty pokładowe.

Raz jeszcze ogarnął wzrokiem scenę przygotowań, stojąc na rufie szybkiej łodzi, która przed dwudziestoma czterema godzi­nami przyholowała tutaj pływający dok i wkrótce go ściągnie go na głębsze wody. Czterej nurkowie włożyli już kombinezony i zarzucili na plecy aparaty oddechowe z obiegiem zamkniętym Oxy-57. Mimo że urządzenia te nie były przeznaczone do nur­kowania na takich głębokościach, na jakich mieli wkrótce dzia­łać, Omoriego zapewniono, że nurkom wystarczy powietrza na określony ściśle w planie czas akcji.

Raz jeszcze popatrzył na zegarek. Jedynie to, że często sprawdzał upływający czas, świadczyło o napięciu, jakie od­czuwał. Akcja, w którą całkowicie się zaangażował, miała wkrótce zapewnić Inagawa-kai niekwestionowaną przewagę nad rywalizującymi z nią dotychczas syndykatami Yakuzy, a jemu samemu zapewnić status o wiele wyższy od statusu Oyabunów czy Cesarzy. Ale nawet to porównanie nie mogło oddać choćby w przybliżeniu znaczenia akcji. Wkrótce nastąpi coś, czego nie odnotowano jeszcze w annałach. Najbliższe go­dziny świat zapamięta już na zawsze.

Perspektywa przyszłej chwały sprawiała, że Omori nie do­puszczał do siebie myśli o porażce. Pochylił się nad laptopem i czekał na nadejście poczty elektronicznej od Kersika.


Widowisko nie wyglądało dokładnie tak, jak się tego spo­dziewał.

Niestety, nie mógł nic na to poradzić. Jako pisarz Alex Nordstrum musiał się precyzyjnie posługiwać językiem, a jako dziennikarza wiązała go etyka zawodowa, nakazująca uczci­wie relacjonować to, co widzi.

Widowisko było wspaniałe. Najpierw odbył się spacer po te­renie portu Keppel, podczas którego prezydent Ballard bratał się z zaproszonymi głowami państw, a potem wspaniale zorga­nizowana i przeprowadzona parada wojskowa z udziałem żoł­nierzy sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych oraz państw ASEAN-u i JMSDF. W tej chwili trwała część ceremonii, na którą zaplanowano przemówienia. Wygłaszano je w doku, a mównicę ustawiono na tle lśniącej, ciemnej sylwetki Seawolfa. Wkrótce wraz z niewielką grupą zaproszonych dziennikarzy Alex wej­dzie na pokład okrętu podwodnego, a następnie popłynie w rejs, podczas którego będzie świadkiem podpisania traktatu SEAPAC. Najprawdopodobniej jednak zostanie zmuszony do obejrzenia tego wydarzenia z doprawdy najlepszego możliwego miejsca - z zęzy.

Właśnie dlatego, jak przypuszczał, narzekał na całą uroczy­stość.

Pokaz był doskonały, ale Nordstrum zajmował wprost bez­nadziejne miejsce. Zamiast -jak się spodziewał - obserwować przedstawienie zza kulis, stał w zatłoczonym sektorze dla dziennikarzy na samym nabrzeżu, co można było przyrównać tylko do najtańszego miejsca na koncercie rockowym.

Gdy słuchał uwag premiera Japonii, przez cały czas trącali go, popychali i dźgali łokciami jego niecierpliwi i niezorganizowani koledzy po piórze, którzy przybyli tu z całego świata. Doszedł do wniosku, że musi to być pierwszy akt zemsty Encardiego, a wkrótce czekają go kolejne. Doznał już afrontu ze strony prezydenta. Cała koteria jego doradców potraktowała go po prostu jak powietrze. Być może był przewrażliwiony, ale kil­ka razy odniósł wrażenie, że członkowie ochraniającej prezy­denta Secret Senace - faceci, których znał po imieniu i z który­mi czasami ćwiczył na siłowni - patrzą na niego spode łba.

Tylko dlatego, że chciał być uczciwy wobec siebie, że posta­nowił trwać przy Rogerze Gordianie, popadł w niełaskę, stał się nagle człowiekiem napiętnowanym, banitą.

Polityka, mruczał pod nosem. Zawsze ta cholerna polityka.

Nordstrum westchnął, robiąc, co w jego mocy, by nadążyć za płynącymi z trybuny słowami Yamamoto. A nie było to łatwe, jeśli wziąć pod uwagę zachowanie stojącego obok Włocha z agencji prasowej, który przez cały czas coś krzyczał i posyłał tuż przed jego twarzą całusy laleczce z francuskiej telewizji. Questa sera, mi bella.

Dobry Boże, ileż trzeba zapłacić za trwanie przy swych prze­konaniach, westchnął w duchu.

Niechętnie zerknął na zegarek. Upłynie jeszcze dobre czter­dzieści minut, nim będzie mógł ruszyć w stronę trapu i wejść wraz z innymi na pokład atomowego okrętu podwodnego. Na­wet jeśli otrzyma najgorsze miejsce, i tak będzie wdzięczny, gdy tam się znajdzie. Cholernie wdzięczny.

Po tym, czego doświadczył, zrozumiał, że jego położenie nie może już być gorsze.


Chińskie poduszkowce przetransportowano na atol pod osło­ną ciemności, na obszernych pokładach dwóch cywilnych tan­kowców przystosowanych do użytku wojskowego. Długie na niemal dziewięćdziesiąt stóp i szerokie na czterdzieści pięć jed­nostki napędzane były czterema turbinami o mocy szesnastu tysięcy koni mechanicznych każda. Dwie z nich wprawiały w ruch boczne śmigła pozwalające osiągać prędkość ponad pięćdziesięciu węzłów, dwie pozostałe - śmigła wytwarzające poduszkę powietrzną, dzięki której poduszkowce ślizgały się swobodnie nad powierzchnią wody. Na ich pokładach zamon­towano karabiny maszynowe kalibru 12,7 milimetra typ 77 i granatniki kalibru 40 milimetrów.

Stojący na plaży laguny generał Kersik Imman obserwo­wał, jak jego ludzie zaokrętowują się na jednostkach mają­cych ich desantować na Sandakanie. Większość żołnierzy wchodziła po rampach na cztery poduszkowce, reszta - do wą­skich łodzi o aluminiowych kadłubach. Wszyscy ubrani byli - tak jak i on - w mundury polowe o ochronnych barwach. Twa­rze osłaniali siatkami maskującymi, ich plecaki i ładownice wypełniał bojowy ekwipunek. Zgodnie ze ścisłymi instrukcja­mi Kersika, karabinki, które nieśli przerzucone przez ramię, były fabrycznie nowe i mogły się okazać niezwykle skuteczne. Zhiu Sheng dostarczył dokładnie taki sprzęt, jaki obiecał, i za to - a także za wiele innych jego cech - Kersik bardzo go sza­nował.

Może pewnego dnia spotkają się ponownie w jakimś cywili­zowanym miejscu, z dała od tej wstrętnej wyspy, gdzie moskity od krwi, którą piją zachłannie bez końca, są napęczniałe jak winogrona; w miejscu, gdzie będą mogli usiąść przy jakimś sto­le i na krzesłach zamiast na twardych matach ze słomy odci­skających dziwaczne wzory na tyłku; w miejscu, gdzie w wygo­dzie powspominają wszystko, co widzieli i czego dokonali od czasu, gdy po raz pierwszy zetknęli się z sobą jako o wiele młodsi mężczyźni - dumny i ambitny indonezyjski generał oraz nawie­dzony budowniczy komunizmu, który pragnął nadać kształt Utopii. Obaj śniący o jedności i wielkości Azji.

Tak, rozmyślał Kersik, może naprawdę spotkamy się w przy­szłości i porozmawiamy o tym, jak krok po kroku wcielaliśmy w życie swoje największe marzenia, podczas gdy większość ludzi spokojnie owijała się w delikatne koce samozadowole­nia. I wspólnie przypomną sobie ów wielki dzień, gdy dążący do opanowania regionu Japończycy i Amerykanie - a także ich aseańskie marionetki wayang kulit, z którymi współpra­cowali w skomplikowanej grze cieni - zostały połknięte przez podwodnego potwora, którego sami stworzyli.

Na razie jednak pewny był tylko mający wkrótce nastąpić atak. Doświadczony żołnierz westchnął ciężko. Wiedział do­skonale, że na wojnie ułożone wcześniej plany często biorą w łeb, że nie sposób do końca zapanować nad okrucieństwem i że najmniejsze nawet zdobycze okupywane są zazwyczaj krwią zbyt wielu niezastąpionych ludzkich istnień.

Poprawiwszy plecak na ramionach, Kersik przeszedł przez plażę i po chwili wsiadł na pokład łodzi, która miała go prze­transportować na pole walki.


Khao Luan ruszył drewnianą promenadą w kierunku swo­jego domu nad kanałem, wsuwając co kilka chwil do ust odro­binę smażonego i słodzonego tempe goreng. Stwierdził, że po­stąpił głupio, nie nakazawszy, by sprzedawca z łódki przygo­tował dla niego jeszcze jedną porcję. Wiedział, że gdy wreszcie zasiądzie przy stole w jadalni, okaże się, iż nie pozostało mu już ani jedno sojowe ciastko.

Stres zawsze wzmagał w nim apetyt, a dzisiaj był głodny od samego rana. Miał ku temu poważne powody. Ten interes, w który wszedł... Sandakan... porwanie atomowego okrętu pod­wodnego... wzięcie jako zakładnika prezydenta Stanów Zjed­noczonych...

Jeśli chodziło o niego, korzyści wynikające z tych działań były oczywiste: szlaki morskie pozostaną dla niego wolne, bę­dzie mógł handlować bez ograniczeń. SEAPAC stanowił za­grożenie dla jego interesów, ponieważ umacniał współpracę rządów regionu w zakresie kontroli wód terytorialnych. Rzą­dzący pragnęli przede wszystkim zlikwidować kontrabandę płynącą z Tajlandii i innych krajów. Niedopuszczenie do pod­pisania traktatu, być może nawet storpedowanie raz na za­wsze jego idei Khao Lun uznał za cel zupełnie słuszny i roz­sądny. Stwierdził, że jeśli nadal chce brać udział w grze, musi bezsprzecznie przyłożyć rękę do tej akcji.

A jednak przerażał go trochę rozmiar całego przedsięwzię­cia.

Szedł szybkim krokiem, pojadając co chwila tempe goreng. Aż do dzisiejszego ranka, wykonując krok po kroku swoją część zadania, koncentrował się raczej na szczegółach niż na szero­kich zarysach planu. Zresztą do wszystkiego podchodził w ten właśnie sposób. Ale teraz, gdy do wprowadzenia planu w życie pozostało tak niewiele czasu - niewiarygodne, ale mniej niż godzina - świadomość tego, na co się porwał wraz ze swymi sprzymierzeńcami, przytłaczała go coraz bardziej. Mimo że uznał, iż najlepszym sposobem pozbycia się tego ciężaru bę­dzie udawanie, że jest to normalny, nie różniący się niczym od innych dzień... cóż, było to bardzo trudne.

Luan dotarł wreszcie do drabiny prowadzącej do drzwi jego mieszkania. Zatrzymał się i zerknął do pudełka z tempe. Pozo­stały mu tylko dwa kęsy. Cóż, będzie musiał posłać kogoś po więcej.

Wsunął ostatnie dwa kawałki do ust, niewiele myśląc, rzu­cił pudełko przez ramię do wody, a następnie zaczął się wspi­nać po drabinie.

Zaledwie kilka cali od miejsca, w którym tekturowe pudełko dołączyło do innych śmieci pływających w kanale, przykucnęła w łodzi młoda sprzedawczyni w luźnym sarongu. Pochyliła gło­wę nad stosem owoców, a rękę wsunęła w fałdy ubrania.

Gdy po chwili wyciągnęła dłoń, trzymała w niej płaską, mi­niaturową krótkofalówkę.

- Empire State do południowej Filadelfii, czy mnie słyszysz? -rzuciła cicho do niewielkiego mikrofonu.

- Słyszę cię głośno i wyraźnie, Empire State. Czy kogut wrócił na grzędę?

- Właśnie tam wlazł, wielki i tak samo plugawy jak na foto­grafiach.

Przez chwilę panowała cisza.

Kobieta pochyliła się jeszcze bardziej, by osłonić krótkofa­lówkę.

- Bądź czujna, Empire State - usłyszała po chwili odpo­wiedź. - Jesteśmy na najlepszej drodze, żeby oskubać naszego koguta.


Finansowana wspólnie przez państwa ASEAN-u - od projek­tu, poprzez wylewanie fundamentów, po fazę budowy - siedziba banku szyfrów w Sandakan była największym w Azji i dru­gim co do wielkości tego rodzaju budynkiem na świecie. Ustę­powała jedynie podobnemu obiektowi zbudowanemu później w Europie. Ciągnąca się na znacznej długości wzdłuż brzegu budowla sprawiała wrażenie fortecy. Wzniesiono ją z betonu i stali. Bezpieczeństwo zapewniał obiektowi wyszukany system alarmowy oraz oddziały wartownicze, składające się głownie z żołnierzy armii malezyjskiej i indonezyjskiej. Wszystkie te za­bezpieczenia były konieczne z jednego prostego powodu: zapa­sowe klucze do szyfrów, które przechowywano w tutejszych skarbcach, umożliwiały dostęp do największych rządowych, militarnych i finansowych instytucji całego regionu.

Rządy Stanów Zjednoczonych i Japonii uznały Sandakan za logiczne, wygodne i bezpieczne miejsce dla złożenia dodat­kowych kluczy do wielu zaszyfrowanych systemów operacyj­nych Seawolfa, nie wyłączając tych, które kontrolowały ASDS -system włazów cumowniczych dla miniokrętów podwodnych SEAL, mieszczących od ośmiu do dziesięciu członków tej eli­tarnej formacji. Sześćdziesięciopięciostopowa jednostka SEAL, zbliżając się do Seawolfa, wysyłała sygnał powodujący otwar­cie włazów przez komputer pokładowy. Sytem działał zarówno w zanurzeniu, jak i w ruchu Seawolfa.

Nga Canbera nie wiedział, i nigdy nie miał się dowiedzieć, który z członków japońskiego rządu przekazał taką informa­cję Inagawa-kai. W każdym razie trafiła ona do niego za po­średnictwem Omoriego.

Jakie to zresztą ma znaczenie? - zastanawiał się teraz, sie­dząc wygodnie w swoim mieszkaniu i obserwując na ekranie telewizora ceremonię przecięcia wstęgi inaugurującą powsta­nie SEAPAC. Wrócił wcześniej z biura, by nikt nie przeszka­dzał mu w oglądaniu transmisji. Włożył nawet na tę okazję najlepsze jedwabne ubranie. Oczywiście wiedział, co się sta­nie, kiedy dygnitarze wejdą na pokład Seawolfa, i spodziewał się dobrej zabawy.

Dla Nga udział w grze, w której nie ma niebezpieczeństwa, był całkowicie bez sensu. I chociaż w ostatnich dniach przeżył chwile zwątpienia, dzisiaj siedział przed telewizorem, odrzu­ciwszy obawy, chcąc jedynie przeżyć doskonałe widowisko. Czy uda się zmusić Seawofla, żeby połknął zatrutą pigułkę? W gruncie rzeczy w teorii była to jedynie kwestia wciśnięcia właściwych kluczy w niewłaściwe ręce; oczywiście niewłaściwe z punktu widzenia Amerykanów i Japończyków. I chociaż za­kończona niepowodzeniem próba zdobycia kluczy przez Marcusa Caine'a stanowiła pewne zagrożenie, teraz Nga odbierał je tylko jako coś, co dodatkowo go podniecało. Przecież jeśli tylko Kersik położy ręce na kluczach w Sandakan, nurkowie Omorie-go i tak będą mogli otworzyć włazy Seawolfa. A w ostateczności, jeśli generałowi mimo wszystko się nie uda opanować okrętu podwodnego, trzeba będzie po prostu położyć większy nacisk na siłę i zaskoczenie niż na kody i hasła.

W końcu, jeśli tylko Nga dopisze szczęście, poleje się krew, co sprawi, że akcja zdobycia okrętu będzie jeszcze bardziej in­teresująca.


Z oczyma rozszerzonymi z niedowierzania sekretarz obrony USA, Conrad Holden, wpatrywał się w słuchawkę telefonu, jakby nagle spostrzegł, że wstąpił w nią zły duch... Duch, któ­ry zaczął naśladować sposób mówienia albo przeinaczać zna­czenie słów Rogera Gordiana, człowieka, którego Holden od wielu lat przecież dobrze znał.

- Roger, jesteś pewien?

- Mówię ci, Conrad, to się wydarzy w Sandakan. I będzie doskonale zgrane w czasie z próbą opanowania atomowego okrętu podwodnego. Nasi przeciwnicy nie będą chcieli dać nam dużo czasu na zmianę kodów.

- Ale przecież Seawolf wychodzi w morze za pół godziny!

- Skończ więc rozmowę ze mną i skontaktuj się z kimś, kto będzie mógł go zatrzymać!

Bardziej rozgorączkowany i bardziej spocony niż zazwyczaj, Luan miał właśnie zmienić koszulę, gdy to usłyszał: regularne dudnienie rozdzierających powietrze rotorów. Odgłos w szyb­kim tempie stawał się coraz głośniejszy i docierał do niego z coraz mniejszej odległości.

Popatrzył na Xianga i jego ochroniarzy, którzy pod ścianą pokoju grali w domino.

- Co to za odgłos? - zapytał, mimo że doskonale znał już odpowiedź. Warkot armijnych helikopterów, natrętny i wszech­obecny w jego życiu w czasach, kiedy przebywał w górach pó­łnocnej Tajlandii, rozpoznałby na końcu świata.

Xiang porzucił grę i zerwał się na równe nogi.

- Zbierajcie broń! - krzyknął. - Zaraz zostaniemy zaatako­wani!


Wychylając się z beli jet rangera, Nimec wydobył z ładownic przy pasie amunicję, wsunął ją do swej dwunastki, po czym przeładował strzelbę, by pierwszy nabój znalazł się w lufie. Tak jak Osmar i jeszcze trzej funkcjonariusze Miecza znajdu­jący się na pokładzie helikoptera, miał na sobie kominiarkę, maskę przeciwgazową, a pod koszulą czarną kamizelkę kulo­odporną. Wykonana z zylonu, była o wiele lżejsza i mocniejsza od kevlarowych.

Gestem nakazał pilotowi, by obniżył pułap, po czym przyj­rzał się drewnianym zabudowaniom. Budynki miały mnóstwo okien, wychodzących na wszystkie strony. Jedno z nich wy­brał sobie za cel i pociągnął za spust.

Pocisk z gazem obezwładniającym wystrzelił z hukiem i pozostawiając za sobą wyraźny ślad, wybił szybę. Po chwili ze środka zaczęła się wydobywać chmura piekącego dymu.

Nimec wystrzelił w kierunku kryjówki Tajlandczyka jeszcze dwa pociski. Kilka sekund później gęste kłęby białego dymu wydostały się wszystkimi oknami.

Usatysfakcjonowany, przewiesił broń przez ramię - przy boku miał ponadto pistolet maszynowy MP5K - naciągnął rę­kawiczki i dał sygnał swoim ludziom.

Po chwili z helikoptera spuszczono linę. Jeden po drugim, w bardzo krótkich odstępach, mężczyźni chwytali ją i opusz­czali się na ziemię. W innych okolicznościach sprawialiby wra­żenie strażaków śpieszących do groźnego pożaru. Tymczasem stało przed nimi inne zadanie.

Na ziemi na dobre rozszczekały się pistolety maszynowe. Kule, rozrywające grunt, wzbijały w powietrze tumany kurzu. Strzelano z wnętrza domu, do którego Nimec wystrzelił przed chwilą pociski z gazem, strzelano z chat otaczających główny budynek. Uzbrojeni obrońcy Luana znaleźli się również na drodze ciągnącej się wzdłuż kanału.

Trzymając nisko głowę, podczas gdy jego towarzysze osła­niali go ogniem, Nimec ruszył biegiem w kierunku kryjówki Luana.

Na jego drodze pojawił się jakiś mężczyzna, który wyszedł z zadymionego budynku, teraz zaś podnosił w jego stronę lufę FN P90. Pirat był jednak na poły oślepiony przez gaz, dzięki czemu Nimec zdążył zareagować. Nim ochroniarz Luana wy­strzelił serię pocisków kalibru 9 milimetrów, szef Miecza usko­czył w bok. Wyciągnął z kabury swój MP5K i strzelił tylko raz, trafiając napastnika w brzuch, po czym nie obejrzawszy się na niego więcej, dopadł wejścia do domu, w którym mieszkał ści­gany przez nich bandyta.

Zatrzymał się przed ciężkimi, drewnianymi drzwiami, od­strzelił serią zamek i otworzył je jednym kopniakiem. Kątem oka dostrzegł, że po lewej podąża za nim Osmar.

Dał mu sygnał, że powinni wbiec do środka, zmieniając się w drzwiach stronami, po czym zaczął odliczać do trzech.

Po chwili niemal jednocześnie wpadali za próg.


Kilka minut po tym, jak umilkły fanfary towarzyszące cere­monii przecięcia wstęgi, delegacja światowych przywódców została wprowadzona na wyłożony czarnymi dźwiękochłonny­mi płytkami kadłub Seawolfa, a następnie oficer dyżurny ato­mowego okrętu podwodnego sprowadził wszystkich pod po­kład. Pierwszy w luku zniknął prezydent Ballard. Zaraz po nim przeszli nim premier Yamamoto oraz przywódcy Malezji i Indonezji.

Po najznakomitszych gościach ruszył na pokład korpus pra­sowy. Miejsce dla Alexa znalazło się na samym końcu, bezpo­średnio za wysokim i barczystym reporterem z Kanady.

Kiedy grupa wypełniła przejście prowadzące do centrum dowodzenia, Ballard odniósł wrażenie, że nagle znalazł się w samym środku dekoracji do jakiejś gigantycznej produkcji hollywoodzkiej, która opowiada o statkach kosmicznych, pod­boju czasoprzestrzeni i tym podobnych sprawach. I w pewnym sensie znalazł się właśnie w maszynie czasu, która mogła go odmłodzić o kilkadziesiąt lat, zedrzeć z jego twarzy maskę po­litycznego cynizmu i ponownie obudzić w nim na krótko dzie­sięcioletniego sierotę znad brzegów Missisipi. Sierotę, którego marzenia wielokrotnie przechodziły trudne próby na drodze od skrajnej biedy do prezydentury w najpotężniejszym pań­stwie świata. Z nie skrywanym podziwem zaczął oglądać sprzęty i instrumenty kontrolne wypełniające każdy fragment rzęsiście oświetlonej przestrzeni. Był tym wszystkim po pro­stu zafascynowany.

Gdy prezydent i jego goście na tym skrawku amerykańskiej ziemi przystanęli na progu centrum dowodzenia, dowódca Seawolfa, komandor Malcolm R. Frickes, zasalutował.

- To dla mnie honor i przywilej gościć panów na pokładzie - powiedział, ustępując na bok, by wpuścić ich do środka.

Ballard z entuzjazmem odpowiedział na jego salut, głośno przełknął ślinę i wskazał na peryskopy na platformie znajdu­jącej się w samym środku pomieszczenia.

- Czy mógłbym popatrzeć przez jeden z nich? - zapytał. Frickes uśmiechnął się.

- Panie prezydencie, jest pan tutaj najwyższym dowódcą. A to oznacza, że może panu tutaj robić, co tylko pan zechce -powiedział.


Generał Yussef Tabor, dowódca 10. Brygady Spadochrono­wej armii malezyjskiej, wprost nie mógł uwierzyć, że rozkazy, które właśnie do niego dotarły, są prawdziwe. Miał natych­miast postawić w stan gotowości trzy bataliony - niemal trzy tysiące ludzi - i błyskawicznie obsadzić nimi Sandakan. Spa­dochroniarze otrzymali zadanie dołączenia do regularnych od­działów wartowniczych, chroniących od strony plaży dostępu do banku kluczy szyfrowych.

Nie było jasne, kto lub co stanowi tak wielkie zagrożenie, że do uporania się z nim potrzeba aż tylu żołnierzy. Generał nie zadawał jednak zbędnych pytań. Doszedł do wniosku, że nareszcie będzie mógł zademonstrować w prawdziwej akcji doskonałe wyszkolenie swoich chłopców. Ponieważ najbliższy oddział malezyjskich Sił Szybkiego Reagowania stacjonował w Sabah, trzydzieści mil od miasta, bez wątpienia to jego lu­dzie przybędą na miejsce najwcześniej. To mu całkowicie odpowiadało.

Po dziesięciu latach ścigania i wyłapywania nielegalnych imigrantów - niczym hycel wyłapujący nieszczęsne kundle - nadszedł najwyższy czas, by wziąć udział w akcji, z której będzie mógł być dumny.


Krztusząc się gazem łzawiącym, z twarzą czerwoną jak pomidor, Khao Luan kaszlał i wymiotował w konwulsjach, podczas gdy Xiang próbował go zaciągnąć do spichrza. Chwyciwszy swego mocodawcę od tyłu pod ramiona, pirat otworzył tylne drzwi budynku mieszkalnego. Jeszcze zmagał się z ciężarem Luana na progu, gdy do budynku wpadli Nimec i Osmar.

Osmar natychmiast wycelował w bandytów.

- Nie ruszać się! - krzyknął w bahasa. - Obaj!

Ciężko oddychając, Xiang wpatrywał się w niego przez chwi­lę Z trudem dostrzegał cokolwiek przez gęste kłęby gazu łzawiącego. Zaraz się jednak opanował i wciąż przytrzymując jed­ną ręką Tajlandczyka, drugą sięgnął do umieszczonej niemal na plecach kabury i wyciągnął pistolet P90.

Strzelił bardzo niecelnie - kule jedynie powyrywały drzazgi z drewnianych ścian i z sufitu. Osmar natychmiast padł na podłogę i odpowiedział ogniem, celowo jednak mierząc bar­dzo nisko. Mając między sobą a potężnym piratem Luana, koniecznie chciał uniknąć śmiertelnego trafienia. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Tajlandczyk może być jedynym człowiekiem, który potrafi wyjaśnić zagadkę zniknięcia Blackburna. Mimo to...

Luan głośno jęknął, chwycił się nagle za grube udo i zaczął się osuwać na podłogę. Z jego tętnicy udowej trysnęła krew. Xiang spróbował jeszcze postawić go na nogi, lecz szef okazał się dlań zbyt ciężki; nic nie mogło powstrzymać go przed upadkiem. Widząc, co się dzieje, pirat zrezygnował z ratowania Khao Luana i zaczął uciekać do spichrza. Wybiegłszy z budyn­ku, puścił jeszcze serię przez drzwi, celując w Osmara i Nimeca. Nie trafił, natomiast gdzieś za ich plecami rozległ się brzęk pękającego szkła.

Nimec odpowiedział ogniem, dwiema krótkimi seriami. Sły­szał docierające nieustannie z zewnątrz odgłosy kanonady: to jego ludzie walczyli z piratami. Co chwila - gdy któraś z kuł dosięgała celu - w odgłosy walki wdzierał się krzyk rannego człowieka.


Unosząc się płynnie nad spokojną wodą, cztery poduszkow­ce, ubezpieczane z boku przez dwie smukłe motorówki, zmie­rzały szybko do celu. Napastnicy przebyli już niemal dwie trze­cie drogi. Powinni wylądować na plaży za kilka minut.

Stojąc na pokładzie motorówki, Kersik podniósł do oczu lor­netkę, by po raz ostatni zlustrować miejsce desantu. Wiódł do boju blisko trzystu mężczyzna, grupę o niemal jedną trzecią przewyższającą liczebnie strażników chroniących banku klu­czy do szyfrów. Dodając do tego przewagę wynikającą z ele­mentu zaskoczenia...

Kersik kilkakrotnie zamrugał.

Po chwili przestał mrugać. Jego oczy, gdy tak wciąż spoglą­dał przez lornetkę, robiły się coraz szersze.

W pierwszej chwili punkciki na niebie wziął za chmarę owa­dów atakujących Sandakan. Powoli, lecz nieuchronnie opada­jącą ku ziemi chmarę szarańczy.

A jednak doskonale wiedział, że to nie jest szarańcza.

To byli spadochroniarze.

Setki spadochroniarzy. Tysiące. Tysiące spadochroniarzy, którzy za chwilę opanują plażę i cały obiekt.

Gdyby nie głośny warkot silników, już wcześniej usłyszałby hałas nadlatujących samolotów. Najpierw do jego uszu dotarł­by cichy szmer niosący się nad oceanem, potem natrętne, co­raz głośniejsze brzęczenie, a jeszcze później wyraźne, głośne wycie, szybko przeradzające się w ogłuszający warkot... Do­piero teraz zaczął wyławiać z oddali dalekie brzęczenie silników lotniczych. Nie miało to już najmniejszego znaczenia. Kersik był bezsilny.

Lornetka wysunęła się z jego drżących rąk. Generał nie wahał się ani chwili dłużej. Natychmiast podbiegł do radia pokładowego, zanim jednak udało mu się nadać ostrzeżenie dla pozostałych jednostek, oddziały, które znalazły się już na brzegu, otworzyły ogień i świat wokół Kersika Immana nagle eksplodował.


Ikonę informującą go, że otrzymał pocztę elektroniczną, Omori ujrzał na ekranie laptopa natychmiast, gdy się pojawi­ła. W tej samej niemal chwili ze zdziwieniem skonstatował, że wiadomość ta wcale nie pochodzi od Kersika, lecz od jego wtyczki w japońskim parlamencie... członka mniejszości naro­dowej, którego informacje na temat Seawolfa, pochodzące od jednego z wysoko postawionych funkcjonariuszy wywiadu, sta­nowiły od samego początku podstawę planu porwania atomo­wego okrętu podwodnego.

Otworzył wiadomość i poczuł, że zawartość żołądka podcho­dzi mu do gardła.

Mimo że na ekranie było tylko jedno słowo, wystarczyło ono, by pojął, że jego wspaniałe plany doczekały się - nagle i nie­spodziewanie - gwałtownego końca. Przeczytał:

YAMERU

PRZERWIJ

Omori przycisnął kłykcie do czoła i wydał wysoki, pełen bólu skowyt, który natychmiast zwrócił uwagę pozostałych nurków przebywających w pływającym doku.

Nawet na nich nie spojrzał. Nie powiedział ani słowa. Zresz­tą wystarczyło im jedno spojrzenie na niego, by zrozumieli, co się stało.

Kersik, pomyślał Omori, mocniej przyciskając pięści do czoła.

Kersik zawiódł.

Gdyby miał teraz w ręce nóż, wbiłby go sobie w serce, by raz na zawsze pozbyć się bólu, który nim targnął.


Potężne uderzenie w pierś, które otrzymał, gdy przebiegał przez próg, niemal powaliło Nimeca na ziemię.

Lekko ogłuszony, z wirującymi mu przed oczyma gwiazda­mi, dotarł jednak chwiej- nym krokiem do ściany spichrza, wy­puszczając przy tym z ręki pistolet maszynowy MP5K.

Zacisnął szczęki z bólu, który promieniował z jego klatki piersiowej. Cokolwiek go uderzyło, odczuł to jak cios zadany wielkim stalowym młotem. Gdyby wypadł przez drzwi prosto, a nie skręcił przy tym, zostałby najprawdopodobniej trafiony pod przeponę i straciłby przytomność. Na szczęście mięśnie klatki piersiowej pochłonęły część energii tego ciosu i zdołał się utrzymać na nogach.

Kilkakrotnie głęboko zaczerpnął powietrza, chcąc jak naj­szybciej odzyskać pełnię sił...

I w ostatniej chwili ujrzał zmierzającą ku jego twarzy wiel­ką pięść Xianga. Rzucił się w bok, odwracając przy tym głowę, by uniknąć ogłuszającego uderzenia, po czym umknął przed kolejnym natarciem, gdy pirat rzucił się na niego z podniesio­nymi rękami, chcąc go złapać i rzucić nim o ścianę.

Nimec nie zamierzał dać mu szansy. Poczuł, że szybko wra­ca do sił. Wiedział, iż musi się poruszać jak najszybciej, pozo­stać poza zasięgiem rąk wielkoluda i za wszelką cenę uniknąć zwarcia. To właśnie pusta ręka Kianga uderzyła go przed chwi­lą, niemal pozbawiając przytomności. Nie mógł dopuścić, by się to powtórzyło.

Odczekawszy, aż przeciwnik znajdzie się prawie nad nim, Ni­mec kopnął go dwukrotnie w splot słoneczny. Usłyszał uderze­nia buta w ciało potężnego pirata, zobaczył, że wielkolud zata­cza się i pochyla, nie mogąc złapać tchu, i niewiele się namyśla­jąc, poprawił kolejnym kopniakiem w to samo miejsce.

Ibanin cofnął się o krok i Nimec wykorzystał to, by oderwać się od ściany. Tańczył teraz jak bokser, łapiąc rytm i zbierając siły. Ale okazało się, że pirat jest o wiele zwinniejszy i szybszy, niż mogłaby na to wskazywać masa jego ciała. Pochyliwszy głowę, niczym rozwścieczony byk ruszył taranem na Nimeca.

Ten próbował uskoczyć w bok, ale spóźnił się o włos. Twar­de, żylaste przedramię trafiło go z ogromną siłą, odrzucając do tyłu głowę. Poczuł krew na ustach, kolana ugięły się pod nim odrobinę. Ibanin uderzył go raz jeszcze, tym razem łokciem w gardło. Nimec zacharczał, a oczy niemal wyskoczyły mu na wierzch.

Wielkie łapska Xianga zacisnęły się na jego głowie, a potęż­ne, grube palce zamknęły jak w klatce jego policzki i szczękę. Nimec uniósł ręce i wsunął je między ramiona przeciwnika. Chwycił jego nadgarstki i posługując się całą siłą, jaka mu jeszcze pozostała, spróbował oderwać je od swej głowy. Na gi­gancie nie zrobiło to jednak wrażenia. Nie puszczając czaszki Nimeca, uniósł go, wszedł z nim do spichrza i rzucił o ścianę z taką siłą, że aż zatrzęsła się cała konstrukcja.

Przysunął twarz do twarzy szefa ochrony. Drżały mu policz­ki, oczy błyszczały złośliwie. Miał nieprzyjemny, świszczący oddech.

- Zachciało ci się ze mną walczyć, to skręcę ci teraz twój pieprzony kark - warknął, potrząsając gwałtownie Nimecem i uderzając jego głową o ścianę. - Tu i teraz, jak zrobiłem to z poprzednim Amerykaninem.

Nimec otworzył szeroko oczy. Niespodziewanie serce zabiło mu mocniej, szybciej. Słyszał je tak wyraźnie, jakby jego od­głos miał za chwilę wypełnić cały wszechświat.

Jak zrobiłem to z poprzednim Amerykaninem. Charcząc z wysiłku, raz jeszcze złapał nadgarstki pirata i zaczął odpychać go od siebie, odpychać...

Tu i teraz.

Z poprzednim Amerykaninem. Pchał coraz mocniej...

Przez chwilę zdawało mu się, że nigdy nie wyrwie się z jego uścisku. A potem, jakby cudem, uwolnił się od niego.

Zebrawszy resztki sił, kopnął Xianga w krocze. Pirat puścił jego głowę, a Nimec natychmiast trzasnął go pięścią w twarz. Wykorzystując moment zaskoczenia, uderzył raz, drugi, trzeci.... Wielkolud zaczął się chylić ku ziemi, jednak przyjaciel Rogera Gordiana nie odpuszczał i wciąż bił go bez litości. Nie zamierzał dać mu najmniejszej szansy. Myślał tylko o tym, że Max nie żyje i że ma oto przed sobą człowieka, który go zabił. Mimo kilku potężnych ciosów Ibanin zaskoczył Nimeca. Podniósł się z trudem i odszedł ociężale. W chwili, gdy mężczyźni na moment oderwali się od siebie, pirat uniósł ku górze zakrwawioną twarz, wykrzywił usta w złośliwym uśmiechu i sięgnął za pasek po lris.

Nimec zamarł, wpatrując się w długie, faliste ostrze, jednak Xiang nie dał mu czasu do rozmyślań. Skoczył do przodu ze sztyletem wymierzonym wprost w jego gardło.

Nimec cofnął się o pół kroku, lekko obrócił się na pięcie le­wej nogi i wyciągnął przed siebie ręce. Prawą zdołał schwycić przedramię tej ręki, w której tkwił sztylet. Lewą zacisnął na łokciu olbrzyma i błyskawicznie wykręcił mu dłoń. Natych­miast zrobił kolejne pół kroku do przodu. Wykręcając rękę pi­rata, przyciągając jednocześnie Kianga do siebie, zanurzył sztylet w jego piersi, kierując ostrze ku sercu.

Jeszcze przez kilka długich sekund Xiang stał i z malują­cym się na twarzy niedowierzaniem wpatrywał się w rękojeść, która wystawała z jego klatki piersiowej. Wreszcie upadł twa­rzą na ziemię.

Nimec cofnął się, oddychając ciężko. Ból ran zadanych mu przez pirata wzmagał się z każdą chwilą. Popatrzył na mar­twego olbrzyma.

Na szczęście to był już koniec.

EPILOG


- Zaledwie kilka dni temu siedziałem tutaj i wyjaśniałem komuś, że wiem o przestępstwach Marcusa Caine'a, ale nie mogę ich udowodnić - mówił Gordian. Trzymał rękę na leżą­cym na biurku miniaturowym magnetofonie cyfrowym. - Te­raz, dzięki tobie, mam już te dowody.

- I dzięki Maxowi - dodała siedząca naprzeciw niego Kirsten. - Gdyby nie on, nigdy bym ich nie zdobyła. A szczerze mówiąc, do dzisiaj prawdopodobnie oszukiwałabym się, twier­dząc, że w Monolith nie dzieje się nic dziwnego.

Gordian popatrzył na nią. Jego szczere, niebieskie oczy na­potkały jej ciemnobrązowe.

- Może jeszcze przez jakiś czas. Ale prędzej czy później to by się skończyło. I zrobiłabyś to, co zrobiłaś - powiedział.

Kirsten wzruszyła ramionami. Przez chwilę milczeli, siedząc tylko we dwoje w jego gabinecie. W oknie za plecami Gordiana w popołudniowym smogu rysował się w oddali Mount Hamilton, potężny i zarazem dziwnie łagodny.

- Pewnie ma pan rację - przyznała w końcu. - W końcu cały czas przez moje biurko przewijały się ogromne, nieuza­sadnione wypłaty dla amerykańskich lobbystów. Kwoty znacznie przekraczające to, co rzeczywiście powinni otrzy­mywać za usługi świadczone na rzecz Monolith. A kiedy za­częłam się im bliżej przyglądać, zauważyłam, że za każdym razem przelewy następowały po wizycie w moim departa­mencie kogoś związanego z bankiem Canbery w Indonezji. - Znów wzruszyła ramionami. - Każdy, kto miałby otwarte oczy, zorientowałby się, że wszystkie te pieniądze były prze­znaczone na korumpowanie amerykańskich polityków. Gru­pa, na której konto je przelewano, została wynajęta po to, żeby naciskać w Waszyngtonie na zniesienie wszelkich zakazów dotyczących technik szyfrowania. Jednak dopiero wte­dy, gdy wspomniałam o tym Maxowi, przestałam zamykać oczy na tę oczywistą prawdę.

- I to właśnie Max cię namówił, żebyś zaczęła szukać w kom­puterowych bazach danych Monolith Technologies dowodów przekupstwa.

- Namówił mnie też, żebym umieściła magnetofon w gabi­necie dyrektora wydziału łączności globalnej. - Potrząsnęła głową. - Aż mi się nie chce wierzyć, jacy oni byli nierozważni. To znaczy wchodziłam tam każdego dnia rano przed pojawie­niem się szefa, wsuwałam magnetofon za kanapę, po czym wyciągałam go stamtąd między jego wyjściem do domu a roz­poczęciem pracy przez sprzątaczkę. I tak to wyglądało codzien­nie przez dwa miesiące.

- Ludzie, którzy wystarczająco długo unikają kary za mor­derstwo, stają się nieostrożni. Robią się aroganccy i zaczynają myśleć, że nic i nikt nie może dobrać się im do skóry. W efekcie mamy pół tuzina nagrań rozmów, które toczył dyrektor z Nga Canberą o tych płatnościach... oraz kilka rozmów na ten sam temat z Marcusem Caine'em. Czasami nawet twój poprzedni szef mówił głośno i wyraźnie.

- Szef Monolith Technologies osobiście sugerował im, któ­rych urzędników rządowych należy przekupić. To naprawdę niewiarygodne - dodała Kirsten.

Znowu przez chwilę milczeli. Wreszcie Gordian pochylił do przodu, złączył palce na biurku i spojrzał stanowczo na Kir­sten.

- Kirsten, nie zaprosiłem cię tu, do Stanów, dlatego, że chciałem, byś sama przekazała mi magnetofon i nagranie. Pra­gnąłem ci powiedzieć, jak bardzo cenię to, co zrobiłaś. Chcia­łem też, żebyś wiedziała, iż byłbym zaszczycony, gdybyś zde­cydowała się przyjąć ofertę pracy w UpLink. Zatrudnię cię w każdym dziale, który sobie wybierzesz - powiedział.

Uśmiechnęła się nieznacznie.

- To bardzo wspaniałomyślna oferta... ale mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli z niej nie skorzystam, przynajmniej teraz. Potrzebuję trochę czasu dla siebie. Czasu, żeby... dojść ze sobą do ładu. Rozumie mnie pan?

Wciąż nie odrywał od niej wzroku.

- Tak, tak, rozumiem. O ile ty zrozumiesz, że moja oferta wciąż jest aktualna i że zawsze możesz zmienić zdanie i ją przyjąć. I o ile zrozumiesz, że ja nigdy nie zapominam o przy­jaciołach - odparł.

Kirsten pokiwała głową, a jej uśmiech stał się znacznie szer­szy. Był szczery i śliczny i Gordian pomyślał, że wie doskonale, co w tej dziewczynie ujrzał Blackburn.

- Więc chcesz wrócić do Singapuru? - spytał. Przez chwilę milczała, po czym znów skinęła.

- Przynajmniej na jakiś czas. Ale nim wyjadę, muszę jesz­cze załatwić coś w Ameryce.


Armitage siedział w swoim gabinecie przy automatycznej sekretarce. Jego oczy spoglądały ze zniszczonej twarzy z chłod­ną żywotnością, która zdawała się żądać dla siebie i pożerać wszystko, co tylko pozostało z jego siły życiowej - żądała tego niczym małe, uparte stwory wydobywające się ze sterty śmie­ci i żywiące się wszelkimi odpadkami.

Tego ranka czekało na niego kilka wiadomości od Marcusa Caine'a, a na każdym kolejnym nagraniu głos szefa Monolith był coraz bardziej przerażony i pełen desperacji.

Dosyć tego, pomyślał.

Będąc już więźniem zamierającego ciała i wózka inwalidz­kiego, chciał się pozbyć zbędnego obciążenia. Zmaganie się ze zbliżającą się doń nieuchronnie śmiercią zupełnie mu wy­starczało.

- Usunąć wiadomości - powiedział głośno, uruchamiając urządzenie z reagującym na głos mikroprocesorem, które wy­produkowano w jednej z fabryk Monolith w San Jose. Przez chwilę jeszcze się wahał, ale zaraz podjął kolejną decyzję: po­lecił zablokować wszystkie rozmowy, które będą w przyszłości przychodziły do niego z domu lub z biura Caine'a.

Nie miał zamiaru pogrążyć się razem z Marcusem, gdy wyj­dzie na światło dzienne jego rola w doprowadzeniu do podpi­sania traktatu SEAPAC, skandal z finansowaniem kampanii i liczne inne obciążające go fakty. Jakiekolwiek powiązania z nim mogły teraz stanowić poważne zagrożenie.

Jak szybko wszystko się zmienia... Jeszcze tak niedawno wierzył, że Caine przejmie UpLink International i zdobędzie medialny oraz technologiczny monopol, jakiego wcześniej jesz­cze nikt inny nie osiągnął w jego dziedzinie. Dlatego zdecydo­wał się podać mu na srebrnej tacy biotechnologiczne oddziały UpLink. Kto mógł przewidzieć, że Marcus nie wygra tej roz­grywki? Kto mógł to przewidzieć?

Marcus rozczarował go, zawiódł na całej linii.

Ciężko wciągnął powietrze ustami, po czym wypuścił je z głośnym sykiem. Prawdopodobnie ALS w końcu go dostanie. Prawie na pewno nie potrwa to już długo. Chciał jednak pożyć choć tyle, by przed śmiercią ujrzeć upadek Caine'a...

Bez wątpienia napisze jeszcze na ten temat wiele interesu­jących artykułów. Artykułów, które z pewnością będą szeroko komentowane.


- Tutaj jest to, czego chciałeś. Możesz wszystko sprawdzić, jeśli masz ochotę.

Marcus Caine siedział na obitej skórą sofie w swoim gabi­necie. Po jego prawej ręce widać było uchylony fragment ma­honiowej boazerii odsłaniający sejf ścienny.

Mężczyzna, do którego się zwrócił, przeszedł przez pokój i zajrzał do sejfu. Wsunął do środka dłoń, wyciągnął obwiąza­ną banderolą paczkę banknotów, przesunął palcem po ich kra­wędziach, a następnie odłożył ją na miejsce i jeszcze przez ja­kiś czas zaglądał do skrytki.

- W środku jest ponad milion dolarów w gotówce. Poza tym trochę świecidełek... diamentów, bo moja droga małżonka zawsze kochała diamenty. Są warte o wiele więcej niż te pie­niądze.

Mężczyzna spojrzał na Caine'a. Był niskiego wzrostu, miał drobne wąsiki i szare oczy, których kolor doskonale pasował do barwy jego sportowej marynarki.

- Jest pan pewien, że chce, żebym to zrobił? - zapytał.

Caine rozłożył ramiona na oparciu sofy, wydął policzki i za­śmiał się. Jego śmiech był głośny i chrapliwy, przypominał raczej odgłosy wydawane przez wrony.

- W czym problem, przyjacielu? Boisz się, że spieprzysz sprawę, tak jak spieprzyli ją twoi kumple na lotnisku? Albo w Sacramento? Chciałbyś jeszcze o tym porozmawiać?

- Nie ma powodu, by mówił pan do mnie tym tonem - za­protestował mężczyzna. - To były bardzo trudne zadania.

Caine znów zaśmiał się chrapliwie.

- Więc przekonamy się, czy uporasz się z łatwym - powie­dział. - Tylko tym razem zapracuj na swoją wypłatę. A przy okazji zaoszczędź mi poniżenia, jakim stałby się dla mnie naj­bliższy rok. Nie chcę być gwiazdą telewizyjnych relacji z pro­cesu sądowego i opowiadać w udzielanych z więzienia wywia­dach o całym moim życiu.

Zapadła cisza.

Mężczyzna przeszedł przez pokój, zatrzymał się przed Caine'em i sięgnął pod marynarkę. Po chwili wyciągnął pistolet Heckler & Koch P9S kaliber .45.

Minęło kilka sekund. Stojąc wciąż przed Caine'em, mężczy­zna wyciągnął z bocznej kieszeni tłumik i powoli nakręcił go na lufę.

- Czy ma dla pana znaczenie, w jakiej pozycji znajdzie pana żona? - zapytał.

Caine wyprostował się i ściągnął ramiona z oparcia. Uda­wany humor opuścił go, w oczach stanęły mu łzy. Zacisnął ze złości usta.

- Zapracuj na swoją wypłatę - rzucił. - Niech znajdzie jak najwięcej krwi.

Mężczyzna pokiwał głową, opuścił pistolet i oparł lufę o gło­wę Caine'a.

Słychać było jeszcze tylko jeden oddech Marcusa Caine'a, a po nim jeden po drugim stłumione odgłosy, z jakimi kule - jedna po drugiej, aż do opróżnienia magazynka - opuszczały lufę pistoletu.

Wykonawszy zadanie, mężczyzna schował broń pod mary­narkę, obszedł kanapę i wrócił do sejfu. Szybko go opróżnił, przenosząc całą zawartość do swojej walizeczki.

Wychodząc z pokoju, na chwilę zatrzymał się w drzwiach. Popatrzył na zwłoki oraz na krew ściekającą po ścianach i.sofie. A potem z wyraźnym zadowoleniem pokiwał głową.

Masz dokładnie to, za co zapłaciłeś, pomyślał.

Bardzo elegancka inskrypcja na kamieniu nagrobnym była ' cytatem z Wordswortha4:

O CO ZA RADOŚĆ! ŻE W POPIELE

ŻAR NIE DO KOŃCA SIĘ DOPALA,

ŻE Z PIERZCHAJĄCYCH DNI TAK WIELE

DUSZA PAMIĘTA I OCALA!


Przeczytawszy te słowa, Kirsten otarła dłonią zapłakane oczy.

- Ja także pamiętam, Max. Pamiętam - powiedziała.

Za jej plecami czekał w absolutnej ciszy Pete Nimec. Stał w cieniu japońskich klonów zasadzonych obok grobu, w którym spoczął Max Blackburn. Jego ciało przewieziono samolotem z Malezji natychmiast po tym, jak zostało zidentyfikowane.

Kirsten uklękła na ziemi, którą usypano na grobie. Wciąż jeszcze była świeża, luźna.

- Atman i brahman - powiedziała. - Czasami, Max, potrze­bujemy iluzji, żeby zobaczyć prawdę taką, jaką potrafimy przy­jąć. I chociaż nie jestem tego pewna, myślę czasem, że tego właśnie nie rozumiałeś i dlatego tak łatwo sprzedałeś swoją skórę. Czułeś się winny, ponieważ poprosiłeś mnie o dokona­nie trudnego wyboru, i to poczucie winy cię pogrążyło. - Po­czuła, jak łzy ciekną po jej policzkach. - Sprawy mają się tak, Max, że wierzę, iż Roger Gordian ma rację. A ty ukazałeś mi prostą drogę do mojego sumienia. I do mojego serca.

Słona łza spoczęła delikatnie na jej wargach. Kirsten zdjęła ją czubkami palców, a potem dotknęła nimi wyrytego w ka­mieniu imienia Maxa.

- To, czego doświadczyliśmy... to był brahman, mój ukocha­ny - wyszeptała. - To było prawdziwe.

Kirsten klęczała jeszcze kilka minut przy grobie z zamknię­tymi oczami. Sprawiała wrażenie, jakby się modliła albo odpo­czywała.

Wreszcie wstała, odwróciła się od grobu i powoli podeszła do Pete'a Nimeca.

- Wszystko w porządku? - zapytał łagodnie. Spojrzała na niego i lekko się uśmiechnęła.

- Będzie - powiedziała.



THE END

1 * ALS (amyotrophic lateral sclerosis) - stwardnienie zanikowe boczne -przyp. red.

2 Beltway (Capital Beltway) - autostrada przecinająca drogę dojazdową do waszyngtońskiego lotniska Dulles - przzp. red.

3 VOR (Very High Freąuency Omnidirectional Rangę) - system radionawi­gacji bliskiego zasięgu - przyp. tłum.

4 William Wordsworth: Oda:Przeczucie nieśmiertelności pamiętane z wcze­snych lat dzieciństwa. [W:] Od Chaucera do Larkina, przeł. Stanisław Ba-rańczak. Wyd. Znak, Kraków 1993, s. 280.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Clancy Tom Power Plays Sprawa Oriona (popr61)
Clancy Tom Power Plays 02 Sprawa Oriona 2
Clancy Tom Power Plays 02 Sprawa Oriona
Clancy Tom Power Plays 01 Power Plays
Clancy Tom Power Plays 2 Sprawa Oriona
Clancy Thomas Leo (Tom) 3 Power Plays 2 Sprawa Oriona
Clancy Thomas Leo (Tom) 3 Power Plays 1 Polityka
Clancy Tom Zwierciadło (Mandragora76)
Clancy Tom ?ntrum04 Racja Stanu (Mandragora76)
Clancy Tom Przygody Jacka Ryana Kardynał Z Kremla (Mandragora76)
Clancy Tom ?ntrum 08 Morze Ognia (Mandragora76)
Clancy Tom Przygody Jacka Ryana Czerwony Królik (Mandragora76)
Clancy Tom Czerwony Sztorm Tom 1 (Mandragora76)
Clancy Tom Przygody Jacka Ryana Stan Zagrożenia (Mandragora76)
Clancy Tom Czerwony Sztorm Tom 2 (Mandragora76)
Clancy Tom Przygody Jacka Ryana Zęby Tygrysa (Mandragora76)
CLANCY Tom ?kret tom 1
Clancy Tom Czerwony krolik