Bretton Barbara Gdzies w przeszlosci

Barbara Bretton

GDZIEŚ W PRZESZŁOŚCI

Tytuł oryginału: Somewhere In Time

PROLOG

Pokonując swym czarnym porsche kręty podjazd do Rutledge House, Zane Grey Rutledge musiał zwolnić i wrzucić drugi bieg. Pod kołami zazgrzytał żwir, drob­ne kamyki posypały się na błyszczącą maskę i błotni­ki samochodu. Nagle jakiś większy odłamek trzasnął w szybę, pozostawiając pajęczynę pęknięć. Zane zaklął cicho. Zatrzymał samochód tuż za ciężarówką firmy przewozowej i zgasił silnik. Spojrzał na dom. Cegły da­wno już straciły swój pierwotny kolor, a deszcze wygła­dziły kamienie, ale budynek wciąż prezentował się oka­zale. Była to siedziba tak wielu pokoleń rodu Rutledge, ze Zane nie miał nawet pojęcia, ilu. - Pewnego dnia będzie to miało dla ciebie duże znaczenie - powiedziała mu babka na krótko przed śmiercią. - Rodzina jest naj­ważniejsza.

Sara Jane zmarła już trzy miesiące temu i Zane wresz­cie kończył załatwiać sprawy spadkowe. Ostatnio miał wrażenie, że babka wciąż go obserwuje i kręci głową, jak wtedy, gdy przyłapała go na piciu piwa w niewłaści­wym towarzystwie.

Mężczyzna rozparł się wygodnie na siedzeniu i pa­trzył, jak robotnicy wynoszą z domu skarby zgromadzo­ne przez liczne pokolenia jego przodków. Portrety daw­no zmarłych przedstawicieli rodu, książki i pamiątki, ponoć tak ważne dla historii rodziny i kraju. Zabębnił nerwowo palcami o kierownicę. Dobrze zrobiłem - po­myślał. Do diabła, w tych okolicznościach nie mógł zro­bić nic innego. Nie miał najmniejszej ochoty zostać ku­stoszem muzeum, które udawałoby normalny dom. Nie chciał zmieniać trybu życia tylko po to, aby dbać o los tych przedmiotów, choćby były najcenniejsze. Dotych­czas udawało mu się unikać odpowiedzialności i nie miał ochoty stracić reputacji zakały rodziny.

Trudno zresztą było mówić o rodzinie. Po śmierci Sary Jane z niegdyś potężnej rodziny Rutledge z Pensyl­wanii pozostał tylko Zane, któremu wypadło pielęgno­wać rodzinną tradycję, wywodzącą się z czasów wojny o niepodległość. Szkoda, że nie pozostał nikt, kto mógł­by docenić ironię losu.

- Pan Rutledge? Tak się bałam, że się nie spotkamy!

Zane drgnął. Z otwartego okna wychylała się ku nie­mu kobieca postać.

- Jestem Olivia McRae - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. - Poznaliśmy się tydzień temu.

- Pamiętam - odrzekł, wysiadając z samochodu. Uścisnął szczupłą, ptasią dłoń starszej pani. - To pani re­prezentuje Towarzystwo Historyczne Wschodniej Pen­sylwanii.

Olivia McRae uśmiechnęła się lekko. Zane pomyślał, że kiedyś pewnie wszyscy się za nią oglądali.

- Jesteśmy panu niezwykle wdzięczni. Mam wraże­nie, że w tym roku Gwiazdka nadeszła wcześniej niż zwykle.

Rutledge rzucił jej zdziwione spojrzenie. Za co mogła mu dziękować? W ciągu ostatnich paru dni myślał o pa­ni McRae jak o swojej wybawicielce. Dzięki niej mógł przestać troszczyć się o Rutledge House i jego skarby.

- To była dla mnie prawdziwa przyjemność - od­rzekł, starając się ukryć zdziwienie.

- Och, to również dobry dzień dla tego domu - po­wiedziała starsza pani z wyraźnym podnieceniem. - Je­stem pewna, że pańska babka, Sara Jane, gorąco popar­łaby pana decyzję.

- „Gorąco” to może nieco zbyt mocne słowo - skrzy­wił się ironicznie Zane. - Raczej jakoś musiałaby się z tym pogodzić.

Dla Sary Jane zawsze najważniejsze były więzy krwi, a nie fakt, że stary dom powoli obracał się w ruinę. Na jego utrzymanie nie wystarczyłyby dochody całej rodziny. Jednak dopóki Rutledge House był wciąż ro­dzinną rezydencją, dopóty dla babki wszystko było w porządku.

- Proszę tylko dać nam trochę czasu - Olivia McRae poklepała go po ramieniu. - Gdy przyjedzie pan tu na­stępnym razem, ten wspaniały dom będzie już wyglądał inaczej. Doprowadzimy go do dawnej świetności.

- To teraz pani sprawa. Pani i stanu Pensylwania. - Tak naprawdę, Zane miał w nosie, czy kiedyś jeszcze zobaczy Rutledge House.

- Bardzo nam zależy na pana opinii - odrzekła star­sza pani. - Prócz tego bardzo chcielibyśmy, aby ktoś z rodziny Rutledge był członkiem rady nadzorczej mu­zeum.

- Bardzo mi przykro - odrzekł nieco zbyt pośpiesz­nie Zane. - Chyba nie będę podtrzymywał więzi z tym miejscem.

- Bardzo przepraszam - powiedziała Olivia, a w jej oczach pojawiły się łzy. - Jaka jestem bezmyślna! To musi być dla pana ciężkie przeżycie. Pańska babka umarła tak niedawno...

Rutledge odwrócił wzrok. Rzadko dawał się wypro­wadzić z równowagi, ale rozmowa o babce zawsze po­wodowała taki efekt.

- Muszę jechać na lotnisko - powiedział szorstko. W rzeczywistości miał lecieć następnego dnia. Jednak z jego punktu widzenia poddawanie się emocjom było groźniejsze niż skok z samolotu bez spadochronu. - Le­piej już pójdę.

- Wziął pan paczkę, prawda? - zapytała Olivia, za­glądając do wnętrza samochodu.

- Jaką paczkę? - zmarszczył brwi Zane. - Nie wiem, o co chodzi.

- Och, panie Rutledge, musi pan wziąć paczkę, którą przygotowałam dla pana. - Olivia spojrzała na niego z entuzjazmem. - To mundur.

- Do licha - mruknął pod nosem Zane. - Zapomnia­łem.

W każdym pokoleniu pierworodny chłopiec otrzy­muje pod opiekę mundur”. Sara Jane wypowiedziała te słowa w dniu jego dwunastych urodzin, wręczając mu starannie zawiązaną paczkę.

,pewnego dnia przekażesz go swemu synowi”.

Zane pomyślał, że jeśli tylko będzie to od niego zale­żało, to nigdy się tak nie stanie. Wcale nie zapomniał o mundurze. Dobrze wiedział, gdzie jest: na strychu, pogrzebany pod grubą warstwą kurzu, jak wszystko, co należy do przeszłości.

- Proszę poczekać - poleciła mu pani McRae. - Za­raz przyniosę paczkę.

Miał ochotę wskoczyć do samochodu i uciec, gdzie pieprz rośnie. Jak daleko sięgał pamięcią, ten cholerny mundur stanowił kluczowy element rodzinnej tradycji. Jego babka opowiadała mu nie kończące się historie o brawurowych wyczynach przodków, którzy tak napra­wdę posługiwali się bronią chyba tylko podczas polowa­nia na kaczki.

Olivia McRae nie kazała mu długo czekać.

- Proszę - powiedziała, podając duży, starannie za­pakowany pakunek. Niosła go niczym matka swoje pier­worodne niemowlę. - Pomyśleć, że mógł pan wyjechać bez munduru.

Zane spojrzał na paczkę z pewnym zaciekawieniem.

- Cięższa niż myślałem - zauważył. - Jest pani pew­na, że nie ma tam muszkietu?

- Och, pan ze mnie żartuje... - Na policzkach pani McRae pojawiły się rumieńce. - Przecież z pewnością widział pan ten mundur tysiące razy.

- Niestety, nigdy nie poświęcałem mu zbytniej uwa­gi.

- To na pewno nieprawda.

- Nie interesuję się antykami.

- To coś więcej niż antyk - powiedziała pani McRae, wyraźnie zgorszona. - To część amerykańskiej histo­rii... pańskiej historii. - Przerwała i poklepała dłonią paczkę.

- Proszę ją otworzyć, panie Rutledge. Chciałabym zobaczyć pana twarz, gdy...

- Później to zrobię - przerwał jej Zane, podchodząc do samochodu. - Teraz muszę pędzić na lotnisko.

- Oczywiście - z twarzy Olivii zniknął uśmiech.

Zane dostrzegł w jej oczach wyraźne rozczarowanie. Czemu jednak miałby mieć dla niej jakieś względy? Rozczarowywanie ludzi było jego specjalnością. Rzucił pakunek na tylne siedzenie, kiwnął głową na pożegnanie i ruszył w kierunku bramy.

Manhattan, jak zwykle, powitał go z szeroko otwarty­mi ramionami. Anonimowe życie w tłumie działało ko­jąco na jego niespokojną naturę, zupełnie odwrotnie niż ciepło domowego ogniska. Tutaj nikt od niego niczego nie oczekiwał i Zane czuł się wolny od wszelkich zobo­wiązań.

Nie zniechęcił go nawet tłok w tunelu Lincolna ani korek, jaki musiał pokonać po drodze do domu na wschód od Piątej Alei. Mieszkał w apartamencie na trzy­dziestym piętrze wieżowca, pozbawionego wszelkiego indywidualnego wyrazu i wznoszącego się w pobliżu UN Plaża. Kupił to mieszkanie parę lat wcześniej, gdy wygrał mnóstwo pieniędzy w Monte Carlo. „Nie można zakorzenić się w powietrzu” - tak skomentowała to bab­ka, kręcąc głową z wyraźną niechęcią. Zane uśmiechnął się wtedy i powiedział, że właśnie dlatego wybrał takie mieszkanie.

Nie pragnął domu, w każdym razie nie w takim sen­sie, jak rozumiała to Sara Jane. Między innymi z tego powodu rozpadło się jego małżeństwo. Mieszkanie sta­nowiło dla niego bazę. Tu gromadził zapasy, odbierał pocztę i przygotowywał plany kolejnych eskapad. Goni­twa z bykami w Pampelunie, Wybrzeże Kości Słonio­wej, teraz Tahiti. Miejscowość nie miała nawet znaczenia, chodziło tylko o to, aby się nie zatrzymywać.

Już jako dziecko nauczył się, że przywiązanie do miej­sca może spowodować kłopoty. Nigdy o tym nie zapomi­nał i nie zamierzał wić sobie wygodnego gniazdka.

- Dzień dobry, panie Rutledge - odźwierny w liberii powitał Zane'a, uchylając czapki. - Myślałem, że wyje­chał pan do Australii.

- Tahiti - odrzekł Zane, wchodząc do lśniącego mar­murami hallu. - Jadę jutro po południu.

Odźwierny, emerytowany mechanik z Bensonhurst, głośno westchnął.

- Boże, to się nazywa życie - powiedział, masując sobie kark. - Pan chyba widział już wszystko, co warto zobaczyć...

- Mniej więcej - odparł. Wielu mogło mu pozazdro­ścić, ale on wciąż czuł się nieusatysfakcjonowany.

- Przykro mi z powodu pańskiej babki. Mam na­dzieję, że nie cierpiała długo.

- Na szczęście - powiedział Zane, idąc w stronę win­dy. - Dziękuję za zainteresowanie.

Już po krótkiej chwili znalazł się w swoim apartamen­cie na trzydziestym piętrze. Rozejrzał się wokół. Szarosrebrne ściany, niemal pusty, wypolerowany parkiet. W wystroju wnętrza widać było tak bezwzględne dążenie do funkcjonalności kosztem elegancji, że dzięki temu apartament nabrał wręcz swoistego stylu. Zane'a nic to nie obchodziło. Beztrosko rzucił paczkę z mundurem na jeden z chromowanych, nowoczesnych foteli. Troska o styl nie leżała w jego charakterze. Prócz podróży, nie­wiele go w życiu obchodziło. Sara Jane stanowiła jeden z nielicznych wyjątków od tej reguły.

Zerwał z szyi krawat, zrzucił marynarkę i sięgnął po stojącą na barku butelkę szkockiej whisky. Nowoczesne życie ma swoje zalety, ale nawet cuda dwudziestego wieku nie mogły zastąpić mu słodkiego zapomnienia, jakie znajdował w butelce dobrego alkoholu. Nalał sporą porcję do odpowiedniej szklanki, przyjrzał się jej kryty­cznie, po czym napełnił naczynie niemal po brzegi.

Sara Jane Rutledge przeżyła dziewięćdziesiąt trzy la­ta. W ciągu całego życia, z wyjątkiem jednego roku, cieszyła się dobrym zdrowiem. Gdy dowiedziała się, że wkrótce umrze, przyjęła to ze spokojem i godnością. Zane miał wątpliwości, czy sam zdobyłby się na taką odwagę.

- Kolejna przygoda - powiedziała babka podczas ich ostatniej rozmowy. - Może to dziwne, ale czekam na nią z niecierpliwością.

Wspominając te słowa, Zane potrząsnął głową i napił się whisky. Niektórzy ludzie sądzili, że nieustannie igra ze śmiercią. Wyścigi samochodowe i motorowodne, skoki ze spadochronem... W rzeczywistości wcale nie szukał śmierci. Po prostu już od wczesnej młodości na­uczył się w ten sposób uciekać od poczucia osamotnie­nia. Ciągle naprzód.

Wszystko w życiu przychodziło mu z łatwością. Za­wsze tak było. W szkole, gdy tylko chciał, miał dobre stopnie. Bez trudu zdobywał kobiety. Miał dar obserwa­cji i znakomitą pamięć. Z reguły nawet z poważnych wypadków wychodził bez szwanku. Jedyne, co mu się nie udało, to małżeństwo, ale Zane uważał, że to nie ma dla niego żadnego znaczenia.

Zerknął na leżącą na fotelu paczkę.

- Niewiele brakowało, a wyjechałbym bez ciebie - powiedział. Zauważył ją dwa dni wcześniej na strychu w Rutledge House, gdy pokazywał ludziom z firmy przewozowej, co mają zapakować. Oczywiście, polecił zabrać mundur do muzeum, wraz ze wszystkimi pozo­stałymi pamiątkami rodzinnymi.

Czemu zatem nie zostawił go tej miłej Olivii McRae i nie pozbył się w ten sposób kłopotu? Żadne prawo nie zabrania rozdawania rodzinnego dziedzictwa. Gdyby ta­kie prawo istniało, nie zdołałby się pozbyć również ro­dzinnych portretów, biżuterii i biblioteki babki.

- Nie myślałeś chyba, ze pójdzie ci ze mną tak łatwo, chłopcze?

Zane drgnął, rozlewając whisky na koszulę. Dwa łyki alkoholu i już słyszy głos Sary Jane? To śmieszne. Po­myślał, że to pewnie głos sumienia. Gotów był dać babci wszystko, z wyjątkiem tego, na czym zależało jej najbar­dziej: prawnuka, który utrzymałby ciągłość rodu Rutledge.

- Jeszcze nie jest za późno, Zane. Otwórz oczy i ro­zejrzyj się wokół, a twoje serce rychło odnajdzie...

Wcale nie był pewien, czy w ogóle ma serce.

Odstawił szklankę i podszedł do fotela, na którym położył paczkę z mundurem. Doświadczenie nauczyło go, że najlepszy sposób rozwiązywania problemów po­lega na chwyceniu byka z rogi.

- No, dobra - powiedział, rozwiązując sznurek. Niedoczekanie, aby się bał nadjedzonego przez mole mun­duru. - Zobaczmy, co tu właściwie mamy.

Odsunął na bok żółte bryczesy i przyjrzał się gra­natowej kurtce z ciemnymi wyłogami. Metalowe guziki wyraźnie pociemniały ze starości. Mundur nie wyróżniał się niczym specjalnym poza dziwnym, ozdobnym haf­tem wewnątrz lewego mankietu i pod kołnierzem. Zane przyjrzał się uważnie kurtce. Ze zdziwieniem stwierdził, że chyba pasowałaby na niego, choć był o wiele wyższy niż dzisiaj przeciętny mężczyzna. Nie znał się na historii, ale dobrze pamiętał, jak rok temu, nurkując u wybrzeży Florydy, zwiedził wrak zatopionego żaglowca. Wtedy uderzyły go niewielkie rozmiary wszystkich elementów wyposażenia.

- Co zamierzasz zrobić? Chyba nie chcesz go rzucić do szafy i zapomnieć o nim? Jesteś mi coś winien...

- To już się robi śmieszne - powiedział głośno Zane.

- Jadę na Tahiti. Nie mam czasu na takie bzdury.

- Znajdź trochę. Nigdy ci go nie żałowałam...

Nie mógł zaprzeczyć. Sara Jane była jedyną osobą, na którą zawsze mógł liczyć, nigdy go nie zawiodła. Przy­najmniej to jedno powinien dla niej zrobić, nawet jeśli nie miało to już najmniejszego znaczenia.

Dwie godziny później znów zasiadł za kierownicą swojego porsche. To niemożliwe - pomyślał po raz set­ny. Nie mógł w to uwierzyć. A jednak wszyscy, których spytał, powiedzieli mu to samo.

- Powinien pan zwrócić się do Emilie Crosse - pora­dzili mu dwaj kustosze i profesor z Rutgers. Zgodnym chórem chwalili profesjonalizm tej kobiety o staromod­nym nazwisku i oryginalnym zawodzie. I na dokładkę - jego eks - żony.

- Nie grasz fair, Saro Jane - mruknął Zane, jadąc w stronę tunelu Lincolna. - Nic z tego nie będzie. Od­dam jej mundur i znikam, rozumiesz?

- To dopiero początek, chłopcze. Dopiero początek...

1

W chwili, gdy właśnie w jej życiu miała nastąpić radykalna zmiana, Emilie stała na drabinie i podlewała kwitnącą begonię, która niewątpliwie miewała w swym życiu lepsze okresy. Akurat zastanawiała się, czy nie skrócić męczarni roślinki, gdy ryk samochodowego sil­nika przerwał jej rozmyślania.

Nie spodziewała się nikogo. Zazwyczaj na tej ulicz­ce pojawiał się tylko biało - niebieski samochód listo­nosza, a jego silnik raczej krztusił się i kaszlał, a nie ryczał.

Emilie zeszła z drabiny i wytarła ręce w spodnie. Wyjrzała na ulicę. Ryk silnika wyraźnie się zbliżał. Po chwili ze zdumieniem patrzyła na pędzący uliczką czar­ny samochód. Nie znała się na autach, ale nawet kom­pletny laik mógłby się domyślić, że suma, którą zapłacił właściciel tego smukłego cudeńka, wystarczyłaby na utrzymanie wszystkich szkół w Crosse Harbor.

Kierowca jechał tak, jakby właśnie zbliżał się do mety wyścigu Indianapolis. Nagle rozległ się pisk hamulców i nieznajomy zatrzymał się tuż obok jej forda. Parsknęła z oburzeniem. Nie znosiła ludzi prowadzących tak, jak­by byli sami na drodze. Szczególnie ostro reagowała na kierowców luksusowych samochodów. Z jej punktu wi­dzenia, każde auto to tylko kupa żelastwa, cztery gumo­we koła i tysiące innych części, psujących się w najmniej stosownym momencie.

Poznała, że to porsche. Co za szpan! - skrzywiła się ironicznie.

Znała w życiu tylko jednego mężczyznę, którego nie mógł przyćmić nawet taki samochód. Zwariowała na jego punkcie tak bardzo, że wyszła za niego za mąż, ale starczyło jej zdrowego rozsądku, aby już po sześciu miesiącach zdecydować się na rozwód.

- To niemożliwe - powiedziała do siebie, zatrzymu­jąc się na stopniach tarasu. Ze wszystkich sił starała się opanować nagłą falę podniecenia, która nakazywała jej zbiec na dół i szybko otworzyć drzwi samochodu. Przy­ćmione szyby powinny być zakazane - pomyślała bez­ładnie. To niesprawiedliwe, żeby kierowca mógł ją wi­dzieć, a ona jego nie...

Drzwiczki otworzyły się i z wozu szybko wyskoczył mężczyzna.

Emilie oparła się o poręcz. Czuła się tak, jakby nagle spojrzała prosto w słońce. Poznała go natychmiast. Mia­ła wrażenie, że patrzy na niebezpiecznego i pociągające­go pirata z okładki romantycznej powieści. Ta postać nie mogła należeć do tego świata.

Uszczypnęła się mocno w ramię, ale rzekoma zjawa nie znikła. Mężczyzna zbliżał się do niej. Emilie miała ochotę uciec i gdzieś się schować. Pomyślała, że musi natychmiast zajrzeć do książki „101 powodów, dla któ­rych rozwód był jedynym rozwiązaniem”.

Schowała za plecami drżące dłonie i uśmiechnęła się do byłego męża.

Zane nie odwzajemnił jej uśmiechu. Ciekawe - po­myślała - dlaczego najwspanialsi mężczyźni tak rzadko się śmieją? Czy nie pozwala im honor, czy też jest to wrodzona przypadłość?

Patrzyła na niewielki dołek w jego brodzie, mocne szczęki i bezwstydnie zmysłowe usta. Świetnie pamięta­ła, co czuła, gdy te wargi jej dotykały...

- Dawno się nie widzieliśmy, Emilie - Zane powitał ją takim głosem, że poczuła, jak drżą jej kolana. - Wy­glądasz wspaniale.

- Nic nie mów - odrzekła. - Sama zgadnę. Byłeś gdzieś w okolicy i postanowiłeś zajrzeć, prawda? Co z tego, że minęło już pięć lat - dodała, strzelając palcami.

- Wciąż ta sama Emilie. Cieszę się, że niektóre rze­czy nigdy się nie zmieniają.

- Czy kiedyś przyszło ci do głowy, żeby przed wizytą zadzwonić?

- Dlaczego? Przecież jesteś w domu.

- Czym mogę ci służyć? - spytała, spoglądając wy­mownie na zegarek.

- Nie zaprosisz mnie do środka?

- Nie miałam takich planów.

- Kiedyś byłaś znacznie serdeczniejsza - Zane obda­rzył ją uśmiechem filmowego gwiazdora.

- I znacznie głupsza. Nie przyjechałeś tutaj bez po­wodu. Lepiej nie traćmy czasu na wspomnienia - zimno stwierdziła Emilie.

- Mam w samochodzie pewną rzecz - odpowiedział. - Chciałbym, abyś rzuciła na nią okiem.

- Bardzo chętnie - odrzekła. - Możemy ustalić od­powiedni termin.

- Ale ja jutro wyjeżdżam na Tahiti.

- Wobec tego możemy umówić się na jakiś dzień po twoim powrocie. - Zane wciąż był w drodze: na Tahiti albo do Hamptons, albo na Lazurowe Wybrze­że. Ciągle zbyt zajęty gorączkową gonitwą za rozrywka­mi, aby dostrzec, że szczęście można znaleźć pod bo­kiem.

Zawsze wywierał na niej takie wrażenie. Pod jego wpływem zmieniała się z rozsądnej, inteligentnej kobie­ty w beznadziejną romantyczkę, snującą marzenia o dłu­gim i szczęśliwym życiu.

- Nie poddawaj się zbyt łatwo, chłopcze. Przekonaj ją...

Zane aż drgnął, słysząc ponownie głos babki. Miał nadzieję, że przynajmniej Sara Jane cieszy się z tego spotkania.

Z pewnością babka cieszyła się bardziej niż Emilie. Rutledge czuł na sobie gniewne, skupione spojrzenie byłej żony. Zawsze bardzo mocno reagowała na wszy­stko, to również składało się na jej urok. Prócz tego była bardzo piękną kobietą. Piękną, choć trudną. Ich krótkie małżeństwo stanowiło mieszaninę seksualnej namiętno­ści, romantycznej miłości i przekonania, że to nie może długo potrwać.

Niestety, teraz Emilie wydawała się wyłącznie zniecierpliwiona jego nieoczekiwaną wizytą. Interesowała ją tylko sprawa, z którą przyjechał.

Zane zazwyczaj bez trudu zdobywał płeć przeciwną za pomocą uśmiechu. Miał notes pełen telefonów i adre­sów kobiet, które chętnie spędziłyby z nim trochę czasu. Ciekawe - pomyślał - czy uda mi się ją namówić, aby spojrzała na mundur?

- Posłuchaj - powiedział, pochylając się w jej stronę. Uśmiechnął się najserdeczniej, jak potrafił. - To napra­wdę bardzo ważne.

Zaczęła protestować, ale Zane przerwał jej ruchem ręki.

- Obiecałem komuś, na kim mi naprawdę zależy, że załatwię tę sprawę. Tylko ty możesz mi w tym pomóc.

- Skąd wiesz? Jeśli dobrze pamiętam, zawsze uważa­łeś mój zawód za totalną bzdurę.

- Jesteś sławna, Emilie. Zadzwoniłem do dwóch mu­zeów i na uniwersytet w Rutgers. Wszyscy mi poradzili, abym zwrócił się do ciebie. - Znów się uśmiechnął, tym razem zachęcająco. - Zaimponowałaś mi.

- Nie wysilaj się - odrzekła zimno. - I tak się na tym nie znasz.

- Wiem - przyznał szczerze. - Mimo to bardzo mi zaimponowałaś.

- No, dobra - Emilie uśmiechnęła się po raz pier­wszy od jego przybycia. - To mi bardzo pochlebia.

- Naprawdę tak myślę - zapewnił ją Zane, wskazując ręką na samochód. - Spojrzysz na to?

- Mogę ci poświęcić pięć minut - zgodziła się. - Jeśli uznam, że potrafię ci pomóc, pomyślimy o tym po twoim powrocie.

Pobiegł do samochodu po owiniętą w brązowy papier paczkę. Emilie czekała na niego na tarasie. Nie mogła oderwać wzroku od jego zgrabnej figury. Zane miał na sobie szare spodnie szyte na miarę i jasną koszulę z egi­pskiej bawełny. Ten strój podkreślał jego szerokie bary i wąskie biodra. Pomyślała, że naprawdę nadaje się na afisz reklamujący film o piratach.

Szkoda, że zgodnie z jej filozofią życiową małżeń­stwo nie mogło ograniczać się do seksu i nieustannych podróży.

- Proszę - powiedział, podając jej paczkę. - Kiedy zaczynamy?

- Co to jest?

- Mundur.

- Z jakiego okresu?

- Ma jakieś dwieście lat, plus minus dziesięć. Emilie cicho gwizdnęła.

- Wejdźmy do środka. Lepiej nie narażać go na nad­miar słonecznego światła.

- Nie mów mi, że należysz do tych wariatów od dziury ozonowej.

- Nie mów mi, że należysz do tych idiotów, którzy twierdzą, że wszystko jest w porządku - odpaliła.

- Nie można odwrócić biegu czasu - powiedział Za­ne. - Rozwój techniki z pewnością przyniósł więcej po­żytku niż strat.

- Niewątpliwie - mruknęła Emilie, wprowadzając go do swej pracowni. - Na przykład kwaśne deszcze, smog... Mam ciągnąć dalej?

- Powinienem był się domyślić, że przystałaś do eko­logów - odpowiedział, rzucając paczkę na stół.

- Oszczędź mi tylko wyliczania twych cudów techni­ki. Można żyć bez kuchenek mikrofalowych i kompute­rów, ale nie bez czystej wody i powietrza.

- Nic dziwnego, że znasz się na starociach - prychnął pogardliwie Zane. - Zawsze, w myśleniu też, byłaś po­dobna do zabytków.

- Wystarczy - powiedziała Emilie, krzyżując ramio­na. Nic mnie nie obchodzi, jaki jesteś przystojny - po­myślała. - Do widzenia, Rutledge. To było interesujące, choć może niezbyt miłe, spotkanie.

Patrzył na nią wzrokiem pozbawionym wyrazu. Po­myślała nagle, że połączenie takiej urody z tępotą jest jednak marnotrawstwem.

- A co z mundurem?

- To twój problem - stwierdziła, wzruszając obojęt­nie ramionami. Nie przyszło jej to łatwo. Dwustuletni mundur, mój Boże - westchnęła w duchu. Z najwy­ższym trudem powstrzymała się, aby go natychmiast nie rozpakować. Ostatni raz widziała mundur z czasów re­wolucji cztery lata temu. Niestety, był w tak fatalnym stanie, że nic nie mogło go już ocalić. Czas i wilgoć zrobiły swoje.

- Obiecałaś mi pięć minut - przypomniał Zane.

- I już zmarnowałam osiem.

- Powiedziałaś, że go obejrzysz.

- Po co zawracać sobie tym głowę? Znam cię. Na pewno oddałeś go już do pralni chemicznej i kazałeś podszyć norkami.

- Znów się mylisz. Jest nietknięty, od kołnierza po mankiety.

- No, dobrze - Emilie nie mogła już dłużej opierać się pokusie. - Zobaczmy, co to takiego - dodała chłod­no.

Zbliżyła się do stołu z takim samym podnieceniem, z jakim nałogowy hazardzista zasiada do gry z nieogra­niczoną stawką. Tyle że żaden hazardzista nie pozwolił­by sobie na to, aby ręce drżały mu tak jak jej. Z trudem rozwiązała sznurek.

Zane chętnie uwierzyłby, że taki wpływ wywarła na nią jego obecność, ale czuł, że ona jest rzeczywiście podekscytowana z powodu tych starych szmat.

- Cholera - zaklęła pod nosem, walcząc z zaciśnię­tym supłem. Zauważył, że nie nosi już ślubnego pier­ścionka. Ze złością pomyślał, że nie powinien był zwra­cać na to uwagi.

- Pomóc ci?

- Podaj mi nożyczki - poprosiła, przygryzając dolną wargę. - Leżą tam, na półce.

- Chyba z dziewiętnastego wieku - mruknął Zane, podając jej nożyczki. - Tylko czemu wydawało mi się, że zauważyłem napis „Made in Taiwan”?

- Bardzo jesteś zabawny - odrzekła, nawet na niego nie patrząc. Błyskawicznie przecięła sznurek i zaczęła rozwijać sztywny papier.

Rutledg poczuł na plecach jakiś dziwny dreszcz.

- Mówiłam ci, że tak będzie. Powoli zrozumiesz, co jest naprawdę ważne - usłyszał znowu głos Sary Jane. Poczuł, że pot spływa mu po karku. Miał wrażenie, że stoi na długim pomoście i jakaś Circe kusi go, aby ruszył za nią.

Nie mógł uwierzyć, że rzeczywiście słyszy głosy ani przyznać, że ogarnęło go niecierpliwe oczekiwanie, któ­rego w żaden sposób nie potrafił opanować.

W pokoju rozległo się głośne westchnienie Emilie. Miała wrażenie, że pod jej palcami przesuwają się dwa wieki. To tylko wyobraźnia - skarciła się w duchu. Na­czytałaś się zbyt wielu książek... Mimo to nie mogła zrozumieć, czemu słyszy głośne bicie w bębny, a na skó­rze czuje zimny powiew wiatru.

Znam ten mundur - pomyślała. Miała wrażenie, że sama uszyłaby go dokładnie tak samo, jak tamten kra­wiec. Zauważyła starannie ukryte przeróbki. Ktoś skrócił rękawy, aby pasowały na niższego mężczyznę.

- No, co o tym myślisz? - przerwał milczenie Zane.

- Jeśli to jakiś dowcip, przysięgam, że... - Emilie obróciła się w jego stronę, a w jej oczach pojawiły się błyski gniewu.

- To nie jest żaden żart.

Przejechała palcami wzdłuż kołnierza. Był skrojony i zszyty tak, jak sama by to zrobiła, ale nigdy przedtem nie widziała, aby ten sposób był używany w epoce kolonialnej.

- To reprodukcja - powiedziała. - Na pewno. Jak na autentyk kolory są zbyt świeże, a splot zbyt ścisły.

- To nie jest reprodukcja - zapewnił ją Zane. - Au­tentyk, z pewnością.

- Uwierz mi, że dwieście lat pozostawia ślad na ubra­niu. Mój zawód polega na usuwaniu tych zmian.

- Dobrze, zatem udowodnij mi, że to reprodukcja. - Pomyślał, że Emilie chyba nie spodziewa się, aby tak szybko sobie poszedł. Do diabła, miał ochotę przyglądać się jej, jak z trudem panuje nad podnieceniem...

Kobieta podniosła mundur i spojrzała nań pod świat­ło.

- Popatrz tutaj - powiedziała. - Włókna są wciąż długie i elastyczne, szwy nie naruszone. Nikt nie miał na sobie tego munduru więcej niż parę razy.

- Według ciebie to poliester?

Emilie pokręciła głową. Widocznie nie odzyskała je­szcze poczucia humoru, ale pozostała piękna.

- Nie, to wełna. Bardzo ciasno tkana... - czuła pod palcami materiał, z jakiego szyto wtedy mundury. Sły­szała coraz głośniejsze walenie w bębny. - Po prostu nie rozumiem, jak...

- Ale to możliwe?

- Logicznie biorąc, nie. - Powąchała mundur. Czuła zapach wełny i naturalnego barwnika. Pomyślała, że to po prostu niemożliwe.

- Ale?

- Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać - powie­działa, spoglądając na niego. - Jeśli poczekasz godzinę, to będziemy wiedzieli, jak jest naprawdę.

- Nie mogę tak długo czekać. Muszę jeszcze dziś wrócić do Nowego Jorku.

- Żeby zdążyć na samolot?

- Żeby zdążyć na samolot - potwierdził ostro Zane.

- Wobec tego nie mogę ci pomóc - powiedziała zim­no Emilie. Wydawała się zupełnie opanowana, ale czuła, jak kurczy się jej żołądek. Boże - myślała - przecież on nie może teraz wyjść. Coś się tutaj dzieje, coś, czego nie rozumiem... Ten mundur wydawał się jej dziwnie znajo­my, poczynając od haftów a na dziurkach od guzików kończąc.

Zane wyciągnął rękę w kierunku uniformu. Musnęli się palcami i w tym momencie rozległ się trzask iskry. Emilie szybko cofnęła dłoń, jakby się oparzyła.

- Naelektryzowałeś się - powiedziała, odwracając głowę. Chciała ukryć zakłopotanie. Wciąż w całym ciele czuła dreszcze, wywołane tym krótkim kontaktem.

- Chyba tak - mruknął Zane, niezupełnie przekona­ny.

Panowało między nimi takie erotyczne napięcie, że nie mógł uwierzyć, iż Emilie go nie dostrzega. Stała tak blisko, że czuł zapach wiosennych kwiatów, które wpię­ła we włosy. Słyszał coraz szybsze bicie własnego serca.

Wykluczone - pomyślał. Nie miał najmniejszego za­miaru popełnić po raz drugi tego samego błędu.

- Godzina to trochę za długo - powiedział, zerkając na zegarek. - Chciałbym wyjechać najpóźniej za trzy­dzieści minut.

- W porządku. Pozwól mi tylko wykonać kil­ka testów i zobaczymy, co się okaże. - Wskazała mu drewniany taboret, stojący przy ogromnym kołowrotku. - Możesz tam usiąść, a ja wezmę się do pracy.

Zane po raz pierwszy rozejrzał się uważnie po pra­cowni, oszałamiającej mieszaniną kolorów i stylów. Próbki kolonialnych materiałów na ścianach rywalizo­wały o miejsce z grafikami Erte'a i reprodukcją Renoira, przedstawiającą pulchną, nagą kobietę. Mimo wielu przedmiotów pochodzących niewątpliwie z dwudzieste­go wieku, każdy mógłby się domyślić, że miłością Emi­lie jest okres kolonialny w historii Ameryki. Gdy byli małżeństwem, Zane szydził z niej bezlitośnie, że żyje w przeszłości. Nie miał pojęcia, iż uczyni z tego swój zawód.

- Czy rzeczywiście posługujesz się tym urządze­niem? - spytał, wskazując na kołowrotek.

- Oczywiście, że tak - powiedziała, rzucając mu dziwne spojrzenie.

Zane zakręcił kołem i przez chwilę wsłuchiwał się w skrzypienie drewna.

- Wydaje się, że zrobienie na tym kawałka nici wy­maga mnóstwa pracy - mruknął. Zawsze wierzył, że jeśli czegoś nie można kupić w sklepie, to widocznie nie jest to do niczego potrzebne.

- Owszem - potwierdziła Emilie, napełniając miskę jakąś miksturą, którą mieszała drewnianą łyżką. - To również wspaniała zabawa.

Rzucił jej sceptyczne spojrzenie, ale je zignorowała.

Pamiętała, że nie potrafił jej zrozumieć, gdy byli małżeń­stwem, więc trudno było oczekiwać, aby udało mu się to teraz. Należał do ludzi lubiących bary szybkiej obsługi i nowoczesne samochody, a ona tęskniła do czasów rę­cznej maselnicy i czterokonnych powozów.

Przestała o nim myśleć i zamiast tego skoncentrowała się na pracy. Szybko nadpruła szew i wycięła malutki skrawek materiału. Mimo skupienia, jej zmysły rejestro­wały wszystko, co działo się w pokoju. Słyszała każde skrzypnięcie kołowrotka. Jednocześnie nie mogła się po­zbyć myśli, że oto zaczyna się największa przygoda jej życia.

Zane, oczywiście, nie miał pojęcia, co ona robi i nie­zbyt go to obchodziło. Z przyjemnością śledził wzro­kiem jej ruchy oraz wdzięczną linię ramion i karku. Pa­miętał, jaka była ciepła i chętna, gdy leżeli razem w łóż­ku...

Zmienił pozycję na taborecie. Był zadowolony, że Emilie siedzi odwrócona do niego plecami. Nie była specjalnie serdeczna, a w jej zachowaniu trudno byłoby zauważyć choć ślad frywolności. Mimo to z przyjemno­ścią patrzył, jak kręci się przy stole roboczym. Czuł się tak, jakby oglądał film, a ona była znaną gwiazdą.

Emilie zawsze tak na niego działała. Jedyne, co napra­wdę przeżywali razem, to wzajemny pociąg fizyczny. Zdecydowali się na małżeństwo, bo uwierzyli, że nic innego nie będzie im potrzebne do szczęścia.

Tymczasem już dawno się rozwiedli.

Pożądanie pozostało...

Być może Emilie coraz bardziej pociągała Zane'a właśnie dlatego, że wydawała się całkowicie niewrażli­wa na jego męski urok. A może jest w kimś zakochana? - pomyślał. Nie miało to dla niego większego znaczenia, ale mimo to rozejrzał się wokół, aby sprawdzić, czy gdzieś nie dostrzeże śladów obecności jakiegoś mężczy­zny. Jednak nie dostrzegł nigdzie ani zdjęcia, ani mę­skich rzeczy. Przez chwilę wahał się, czy nie udać, że idzie do toalety i szybko rozejrzeć się po całym domu, ale zrezygnował z tego pomysłu. Wolał pozostać na miejscu i przyglądać się, jak eks - żona pracuje.

Do licha, dlaczego on mi się tak przygląda? - pomy­ślała z irytacją Emilie. Czuła na ciele jego palące spoj­rzenie. Jak na człowieka, którego ponoć nic nie obcho­dził ten mundur, Zane przyglądał się jej pracy niezwykle uważnie. A może patrzył tylko na nią?

- Zrobiło się tu strasznie gorąco - powiedziała, od­rzucając włosy przez ramię i kładąc malutki kawałek materiału na szkiełku mikroskopu. Starała się, aby jej głos zabrzmiał spokojnie i rzeczowo, ale miała wraże­nie, że nic z tego nie wyszło. - Czy mógłbyś włączyć klimatyzację?

Nic nie odpowiedział, ale słyszała skrzypienie parkie­tu, gdy szedł w stronę termostatu.

- Dziękuję - mruknęła, nie odwracając głowy. - Dziwne, ale po zmroku robi się cieplej, nieprawdaż?

- Nie - odparł szorstko, ale z jakąś miękkością. - To wcale nie wydaje mi się dziwne.

Emilie czekała, aż usłyszy skrzypienie taboretu, ale w pokoju panowała cisza.

- To jeszcze chwilę potrwa - usiłowała nadać swemu głosowi obojętne brzmienie. - Lepiej usiądź.

- Postoję.

Aż podskoczyła, słysząc jego głos tuż nad głową.

- Nie stój tak nade mną. Muszę mieć spokój.

- Przecież ci nie przeszkadzam.

- Owszem - wskazała ręką na lampy. - Zasłaniasz światło.

- Wydawało mi się, że korzystasz z mikroskopu.

- Czy możesz usiąść? - nalegała Emilie. Jej głos za­brzmiał nienaturalnie wysoko. - Ta praca wymaga sku­pienia.

Zane stał tak blisko, że czuła zapach jego skóry.

- Tak będzie dobrze? - spytał, siadając ponownie na taborecie.

- Doskonale.

- Nie chciałem ci przeszkodzić.

- Teraz już nie przeszkadzasz.

- Będę tu siedział i przyglądał ci się z daleka.

- Dobrze.

Wcale nie dobrze. Żaden system klimatyzacyjny nie zdołałby opanować gorączki ogarniającej jej ciało. Do diabła! - zaklęła w duchu. Przecież rozwiedli się już pięć lat temu! Emilie myślała, że już się na niego uodporniła. Zakasłała, aby oczyścić oddech.

- Telewizor stoi w salonie - powiedziała.

- Niech stoi.

- Możesz jeszcze złapać lokalne wiadomości.

- Nic mnie nie obchodzą - mruknął, zerkając na ze­garek. - Długo jeszcze?

- Minutkę. - Pochyliła się nad mundurem. Zmrużyła oczy, chroniąc je przed ostrym światłem lampy przykrę­conej do stołu. Coś się działo w tym pokoju, ale naj­wyraźniej tylko Zane zdawał sobie z tego sprawę, choć też nie rozumiał, co to takiego. Nie podobało mu się, że spotkanie z Emilie wytrąciło go z równowagi. Chciał czegoś, ale sam nie wiedział czego.

To pragnienie pochodziło z głębi jego osobowości i pewnie dlatego tak bardzo go niepokoiło. Zawsze tak było między nimi. Już podczas pierwszego spotkania pomyślał, że ze wszystkich rzeczy i ludzi na świecie tylko Emilie jest dla niego nie do zdobycia.

Ale to go, oczywiście, nie powstrzymało. Wzięli ślub po konkurach krótkich i gwałtownych jak letnia bu­rza. Z jego strony był to akt desperacji. Zane sam do­brze nie rozumiał, co robi, ale czuł, że musi się z nią ożenić.

Emilie wciąż mu się wymykała. Poznał jej ciało, ale zawsze miał wrażenie, że dusza żony pozostaje poza jego zasięgiem.

Otrząsnął się z tych myśli. Introspekcja nigdy nie była jego silną stroną. Ta wizyta była kiepskim pomysłem. Pomyślał, że im prędzej wróci do Nowego Jorku, tym lepiej dla niego.

- Posłuchaj - powiedział, zbliżając się do stołu. - Muszę już jechać. Mam przed sobą długą drogę.

- A co z mundurem?

- Mam do ciebie zaufanie. Odbiorę go po powrocie.

- Lepiej mi nie ufaj - powiedziała, odwracając się w jego stronę. - Myślę, że to autentyk.

- Mówiłaś, że to niemożliwe - odrzekł unosząc brew.

- Zdarza się wiele niemożliwych rzeczy. - Emi­lie wygładziła palcami drobne fałdki na kurtce munduru. Poczuła łaskotanie szorstkiej wełny. - Przymierz go.

- Wykluczone.

- Muszę zobaczyć, jak się układa.

- Możesz odziać swego kolegę - Zane wskazał ręką stojącego pod ścianą manekina. Ta cała historia zaczyna­ła go już niecierpliwić.

- Nie - pokręciła głową. - Muszę zobaczyć, jak się układa w ruchu.

- Czego się boisz, Zane? To tylko mundur!

- Zamknij się, babciu - mruknął.

- Co powiedziałeś? - nie dosłyszała Emilie.

- Nic - odrzekł z zakłopotaniem. Sięgnął po mundur. - Dobrze, przymierzę, ale zaraz potem jadę.

Emilie pomogła mu włożyć kurtkę.

- To naprawdę nie jest już moja sprawa, ale sądzę, że powinieneś zmienić swój stosunek do życia - powiedziała.

- Nie widzę najmniejszego powodu - odrzekł Zane i poruszył ramionami, poprawiając kurtkę. - Pasuje na mnie.

- Jakby był szyty na miarę - potwierdziła Emilie, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Podwinęła mu mankiety. - Czy wiesz, jakie jest prawdopodobień­stwo, żeby tak stary mundur pasował na kogoś twojego wzrostu?

- Jeden do miliona?

- Mniej więcej.

- Oczywiście, że pasuje na ciebie, chłopcze. Przecież jesteś Rutledge, nieprawdaż?

Emilie pochyliła na bok głowę i spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Mówiłeś coś?

Zane potrząsnął przecząco głową.

- Jestem pewna, że słyszałam jakiś głos - zmarszczy­ła czoło i spojrzała na niego uważnie. - Dobrze się czu­jesz?

- Doskonale.

- Wcale tak nie wyglądasz.

- Będę, jak tylko zdejmę ten mundur.

- Przymierz jeszcze bryczesy.

- Nie lubię rajtuzów - Zane ściągnął z ramion kurtkę i podał ją Emilie.

- To wcale nie są rajtuzy - uśmiechnęła się. - Spandex to pomysł naszych czasów.

- Nic mnie nie obchodzi, że George Washington nosił takie portki. Ja nie zamierzam.

- Na pewno wyglądałbyś w nich wspaniale. Zawsze miałeś doskonałe nogi.

- Wykluczone.

- Dobrze, poddaję się. Zaraz zapakuję mundur i będziesz mógł jechać.

Emilie pomyślała, że powinna była się tego spodziewać. Raz już popełniła taki sam błąd, ale była młoda i niedoświadczona. Wierzyła wtedy, że wszystko zawsze kończy się szczęśliwie. Rozsądne kobiety nie oczekują spełnienia marzeń.

- Możesz go zatrzymać.

- Nie - zaprotestowała Emilie. - To kawałek historii.

- Historia nie ma dla mnie żadnego znaczenia _ oświadczył szczerze Zane. - Równie dobrze możesz zatrzymać ten mundur na zawsze.

- Nie tego się spodziewałam, chłopcze - wtrąciła Sara Jane.

- Jeśli rzeczywiście tak mało cię to obchodzi, to po co tu przyjechałeś? - spytała zdziwiona.

Zane znowu poczuł wstrząs i przypływ adrenaliny. Nie mógł przecież powiedzieć eks - żonie, że kazała mu tu przyjechać zmarła babka! Emilie zadzwoniłaby po pogotowie, jeszcze nim zdążyłby wyjść do samochodu.

- Wydawało mi się, że to dobry pomysł.

- Muszę powiedzieć profesorowi Attlemanowi z Rutgers, aby następnym razem polecił ci kogoś innego - powiedziała Emilie i zaczęła pakować mundur.

- Wcale nie żartowałem. Naprawdę możesz go za­trzymać. Już teraz ma dla ciebie większe znaczenie niż dla mnie.

- Jeśli historia i względy rodzinne nic dla ciebie nie znaczą, to pomyśl o pieniądzach. Ten mundur jest z pewnością wart małą fortunę.

- Nie dbam o to, i tak mam dość pieniędzy.

- Czy ciebie w ogóle cokolwiek obchodzi?

- Chyba nie.

- Wcale się nie zmieniłeś - Emilie potrząsnęła gło­wą. - Szczerze ci współczuję.

- Zupełnie niepotrzebnie. Robię to, co chcę, jeżdżę tam. dokąd mam ochotę. Większość ludzi wiele by dała, aby móc żyć tak, jak ja.

- Tak nie można żyć wiecznie - odrzekła. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ją to porusza. - Wcześniej czy później będziesz musiał się na chwilę zatrzymać, aby zrozumieć, dlaczego jesteś taki samotny.

- Samotny? - roześmiał się Zane. - Nie żartuj. Przecież nic nie wiesz o moim życiu.

- Ale mam rację, prawda? - Emilie patrzyła na niego tak, jakby potrafiła dostrzec wszystkie zakamarki jego duszy.

Pochylił się i mocno pocałował ją w usta. Ten pocału­nek wyrażał gniew, pragnienie i żal z powodu straco­nych szans.

- Baw się dobrze, Emilie. Ja uciekam.

2

Pocałował ją tak gorąco, jak zawsze tego pragnęła. Natychmiast potem odwrócił się i wyszedł. Zachował się tak, jakby to nie miało dla niego żadnego znaczenia.

Emilie patrzyła przez okno, jak Zane Grey Rutledge wsiada do swojego supersamochodu, po czym znika równie szybko, jak wszystkie inne fantazje.

Potrząsnęła głową, starając się zapomnieć o smaku jego ust. Ostatni raz Zane pocałował ją na schodach sądu, zaraz po rozprawie rozwodowej.

- Jadę do Australii - powiedział wtedy z szelmo­wskim uśmiechem. - Może pojedziesz ze mną?

Emilie z trudem powstrzymała się, żeby nie kopnąć go w kostkę. Ich małżeństwo było niewątpliwie pomył­ką, a teraz on sugerował, żeby ruszyli w drogę jako para kochanków. Najgorsze było to, że w głębi duszy miała na to ochotę. Z trudem opanowała pokusę.

Oczywiście, nic się nie zmieniło.

Pozostał równie lekkomyślny, jak przedtem, a jedno­cześnie zdołał utrzymać swój wpływ na nią. Emilie mia­ła wrażenie, że pod jego dotknięciem ożywa, że ogarnia ją słodkie pragnienie, którego spełnienie wymaga tylko wyciągnięcia ręki.

Minęło pięć najlepszych sekund jej życia.

Księżyc rzucał srebrzyste światło na całą okolicę. Emilie pomyślała, że powinna była pamiętać, iż dzi­siaj jest pełnia. Czuła, że jest gotowa popełnić ja­kieś szaleństwo, przestaje nad sobą panować. Wystar­czyłoby jedno słowo zachęty z jego strony, a rzuciłaby mu się na szyję błagając, aby kochał ją tu, na podłodze w pracowni, gdzie towarzyszyłyby im tylko duchy prze­szłości.

Sposób, w jaki na nią patrzył... Ton głosu, gdy wy­mawiał jej imię... Wyraźnie widziała te sygnały, ale pozwoliła, aby okazja wymknęła się jej z ręki.

Odwróciła się gwałtownie od okna. Była wściekła, że pozwoliła, aby cielesny poryw wziął w niej górę nad staroświeckim, zdrowym rozsądkiem.

Gdyby nie leżący na stole mundur, Emilie zapewne pomyślałaby, że cały ten incydent jest produktem jej wyobraźni. Szybkim krokiem przeszła przez pokój i wzięła do ręki kurtkę. Zane miał ją na sobie tylko kilka minut, a mimo to poczuła znajomy zapach wiatru, de­szczu i morskiego powietrza.

Rutledge uosabiał wszystko, czego nie znosiła u męż­czyzn, a jednak, gdy zobaczyła, jak wysiada z samocho­du przed jej domem, ogarnęła ją taka sama beztroska euforia, jaką przeżyła przy ich pierwszym spotkaniu.

Mieszkała wtedy w Hollywood i pracowała w wiel­kim studio filmowym specjalizującym się w filmach hi­storycznych. Do niej należał nadzór nad wiernością ko­stiumów i innych szczegółów.

Zane pojawił się na planie, żeby odwiedzić swojego kumpla kaskadera. Sam, oczywiście, nie ryzykował ży­cia dla pieniędzy. Wolał to robić za darmo, dla przyje­mności.

- Zane Grey Rutledge? - powtórzyła Emilie, gdy się jej przedstawił.

- Moi rodzice mieli poczucie humoru - wzruszył obojętnie ramionami, jak ktoś, kto nigdy nie musiał o nic walczyć. - W dniu porodu czytali w szpitalu „Riders of the Purple Sage” i stąd to imię.

Zane wydawał jej się człowiekiem nie z tego świata. Po pierwsze, wyglądał jak gwiazdor filmowy. Po drugie, nieustannie gonił za przygodami i ryzykiem. Dopiero po jakimś czasie zrozumiała, że w ten sposób próbował za­pomnieć o samotności, która doskwierała mu bardziej, niż gotów był to przyznać.

Nigdy nie opowiadał o swojej przeszłości, ale mimo to Emilie udało się dowiedzieć, że jego rodzice, zajęci życiem pełnym przygód, oddali pięcioletniego syna do ekskluzywnego internatu i polecieli na kolejną wypra­wę. Gdy zginęli na stokach Himalajów, Zane dowiedział się o tym dopiero po upływie sześciu miesięcy. Tylko babka, stara matrona z Filadelfii, była gotowa poświęcić mu swój czas, ale wtedy było już za późno, aby mogła wpłynąć na życie wnuka.

Emilie gorąco pragnęła zapełnić pustkę w jego sercu, ale nie zdołała go zatrzymać. Zane był nieuchwytny niczym spadająca gwiazda. Zbyt długo żył samotnie, aby teraz uwierzyć w szczęśliwe życie we dwoje. Nie mieli żadnych wspólnych zainteresowań. Ona kochała prze­szłość, Zane uwielbiał przyszłość. On lubił szybkie, sportowe samochody i wyprawy w odległe zakątki świa­ta, ona - stare tkaniny i wycieczki do muzeów. Wspania­ły mundur sprzed dwóch wieków miał dla niego mniej­sze znaczenie niż para brudnych skarpet.

Emilie pomyślała, że lepiej byłoby, gdyby Zane poleciał na Tahiti lub został na Manhattanie, gdzie ponoć teraz mieszkał. Jego wizyta spowodowała tylko zamęt, wzbu­dziła w niej pragnienie czegoś, co było nieosiągalne.

Ostatnio miała wrażenie, że dusi się w zapyziałym miasteczku, w którym się wychowała. Serdeczna cieka­wość sąsiadów działała jej na nerwy. Wrzaski mew, sło­ny zapach oceanu i dobrze znany rytuał dnia codzienne­go wydawały się jej teraz obce i trudne do zniesienia.

Właśnie poprzedniego dnia na rynku podniosła głos w rozmowie z panią Willis, a Johnowi Parkerowi powie­działa, że nie podoba się jej tapeta, którą przykleił w jej spiżarni. Jeszcze teraz miała przed oczami zdumione miny tych dwojga, gdy wychodziła ze sklepiku z litrem mleka i sześcioma jajkami.

- Biedna Emilie - usłyszała komentarz pani Willis. - Taka ładna dziewczyna nie powinna być sama.

Zdumiewające, że tamta kobieta lepiej ją rozumiała niż ona sama. Emilie pragnęła przygody, tęskniła za urozmaiceniem nudnego życia. Potrzebowała jakiegoś wstrząsu, i to szybko, nim zestarzeje się na tyle, że wszy­stko stanie się jej obojętne.

Trudno było oczekiwać, że coś takiego może się wy­darzyć w sennym Crosse Harbor w New Jersey.

Natomiast w żadnym wypadku Emilie nie życzyła so­bie, aby w jej życie znowu wtargnął były mąż, przypo­minając jej, że kiedyś była na tyle naiwna, by uwierzyć, iż w jego towarzystwie będzie mogła jednocześnie cie­szyć się z przygód i czuć bezpiecznie.

Odwróciła się, żeby pójść do kuchni, ale w tym mo­mencie ktoś zadzwonił do drzwi Była już ósma. Pomy­ślała, że chyba jej się zdawało, ale po chwili dzwonek odezwał się ponownie, tym razem głośniej. Szybko podeszła do drzwi.

- Kto tam?

- Zane.

Chodzi o mundur - pomyślała. Pewnie zdecydował się go zabrać. Otworzyła drzwi.

- Długo czekałem - mruknął z wyrzutem. Jego ciem­ne włosy błyszczały w świetle lampy. Emilie znów po­myślała, że wygląda jak pirat. - Czy w czymś ci prze­szkodziłem?

- Po co tu przyjechałeś?

- Wpuść mnie, to ci powiem.

- Przecież miałeś lecieć na Tahiti - Emilie słyszała, jak jej serce wali o żebra.

- Wylatuję dopiero jutro - odrzekł, opierając się o framugę.

- Lepiej jedź do domu i spakuj manatki.

- Pojadę - powiedział i urwał na chwilę. - A ty? Emilie wstrzymała oddech. Miała wrażenie, że Zane wciąga ją w ogień. To stary gracz - pomyślała. Lubi wyrafinowane gry dla dorosłych, których ona nigdy nie pojmie.

- Nie wiem, co ci odpowiedzieć - wybąkała wresz­cie.

- Byłoby o wiele lepiej, gdybyś wiedziała.

- Przykro mi, ale nigdy nie miałam talentu do uła­twiania ludziom życia, a już na pewno nie będę się wysi­lać dla byłego męża.

Emilie wyczuła w nim pewną zmianę, co od ra­zu ją rozbroiło. Zane starał się zuchwałością przesłonić dręczącą go samotność, którą ona już dawno rozpo­znała.

- Dojechałem do rogu i zawróciłem - powiedział.

- Pewnie wróciłeś po mundur - odrzekła, czując jed­nocześnie strach, podniecenie i nadzieję.

- Nie - odpowiedział Zane, wchodząc do ciemnego przedpokoju. - Wróciłem do ciebie.

- To przecież nie ma żadnej przyszłości - powiedzia­ła, pożerając go wzrokiem. - Nic się nie zmieniło. Jeste­śmy takimi samymi ludźmi. Wciąż...

- Nie ma żadnej przyszłości - przerwał jej Zane. - Istnieje tylko chwila...

Emilie w mgnieniu oka znalazła się w jego ramionach. Bez żadnych pytań, bez obietnic, bez namysłu. Uniósł do góry jej brodę i pocałował w usta. Początkowo pocałunek był delikatny i subtelny, jednocześnie słodki i zdecydowany, ale dokładnie w chwili, gdy zapragnęła czegoś więcej, Zane przyciągnął ją mocniej do siebie i wsunął język w jej usta. Emilie czuła, jak w jej wnętrz­nościach zaczyna się budzić ogień.

Oparła dłonie na jego twardej piersi, czując gwałtow­ne łomotanie serca. Jak mogła była zapomnieć dotyk i zapach tego ciała, tę zmysłową eksplozję, którą teraz znów przeżywała?

Zane szybkim ruchem porwał ją na ręce. Instynktow­nie zaplotła palce na jego karku. Czuła, że kręci się jej w głowie. Tuż przed sobą miała jego twarz, wysokie kości policzkowe i dumny nos. Widziała jego ciemno­niebieskie oczy, przesłonięte czarnymi niczym noc rzę­sami. Mogła w nich utonąć.

- Drzwi - szepnęła.

Zane zatrzasnął je kopnięciem, odgradzając ich tym od rzeczywistości. Znaleźli się nagle w zamkniętym, włas­nym świecie.

- Którędy? - spytał. Jego głos brzmiał zmysłowo i ochryple.

- Tym korytarzem.

Sypialnia Emilie znajdowała się przy jego końcu, po prawej stronie.

Zane rozpoznałby ten pokój nawet w zupełnych cie­mnościach. „Wszędzie czuł aromat jej perfum, niezbyt silny, ale jakże znajomy. Od lat często usiłował wyobra­zić sobie ten zapach, ale nigdy mu się to nie udało. Tym razem czuł go naprawdę. Działał na niego równie pod­niecająco jak kobieta, którą trzymał w ramionach.

Nigdy jej nie zapomniał. Teraz bez trudu rozpoznawał smak jej warg i dotyk jedwabistych włosów na policzku.

Niemal utonęli w grubym puchowym materacu.

- Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę - sze­pnęła Emilie, muskając palcami jego twarz.

- Nie potrafiłem odjechać - odrzekł Zane, głaszcząc dłonią jej biodra. - Chciałem, ale nie mogłem cię zosta­wić.

- Wiem - szepnęła. - Kiedy patrzyłam, jak odjeżdżasz... - urwała i pokręciła głową. - Chciałam, żebyś wrócił.

- Jesteś pewna?

- Tak - powiedziała stanowczo. Czy Zane wiedział, jaki wywiera na nią wpływ? Jaki jest piękny? Przeciągnął dłonią po jej płaskim brzuchu i wsunął palce pod koszulę. Przesunął rękę wyżej, aż dotarł do koronkowego stanika. Błyskawicznie rozpiął go i nakrył pierś dłonią.

Emilie miała wrażenie, że wszędzie czuje dotyk jego palców. Zane powoli pieścił opuszkami jej sutki, aż stały się twarde i napięte. Niecierpliwie czekała na dotknięcie jego warg, chciała czuć na piersiach gorące i wilgotne usta, pragnęła, by ssał jej sutki...

- Tak - powiedział, ściągając z niej koszulę i stanik. - Chcę słyszeć, jak krzyczysz. Chcę wiedzieć, że czujesz rozkosz...

Z gardła Emilie wydarł się jęk, tak gwałtowny i namięt­ny, że sama się przestraszyła, ale jednocześnie pozbyła ostatnich zahamowań. Czuła swoją kobiecą siłę, zupełnie tak, jakby dotknięcie Zane'a przywróciło ją do życia.

Zbliżył usta do jej piersi. To dotknięcie parzyło ni­czym ogień. Gdy chwycił zębami sutek, Emilie znowu krzyknęła, nie z bólu, lecz prymitywnej, gwałtownej rozkoszy. Przemknęło jej przez myśl, że chyba nie prze­żyje takiego napięcia zmysłów.

Miała wrażenie, że jest w stanie nieważkości, zawie­szona gdzieś w ciemnej przestrzeni erotycznych marzeń.

Czuła, jak w jej ciele odzywa się odwieczny rytm. Wy­prężyła się gwałtownie.

Długo czekała na tę chwilę. Marzyła o niej. Tęskniła za jedynym mężczyzną, który mógł zabrać ją w taką podróż.

Teraz pragnęła czegoś więcej.

Chciała czuć dotknięcia jego ust na całym ciele. Sięg­nęła do majteczek, ale Zane odsunął jej rękę i zsunął je w tak podniecający sposób, że zbliżyła się o kolejny krok do pełnego szaleństwa.

Rutledge pomyślał, że Emilie jest jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał. Z przyjemnością patrzył na jej długie nogi, zaokrąglone biodra i ciemne włosy wilgotne z po­żądania. Pod wpływem pieszczot jego języka Emilie znów krzyknęła z rozkoszy i Zane poczuł, że sam rów­nież płonie.

Zapragnęła go dotknąć, poczuć jego potężne ciało. Chciała wiedzieć, że on należy do niej i tylko do niej, nawet jeśli tylko w tę jedną noc.

Nim zdążyła coś powiedzieć, sam zrozumiał jej pra­gnienia. Wstał z łóżka i ściągnął spodnie. Emilie nie mogła oderwać wzroku od jego szczupłego, muskularne­go ciała i ciemnych włosów, porastających klatkę pier­siową i płaski brzuch.

Nie rozczarował jej. Nigdy mu się to nie zdarzyło.

Był dokładnie taki, jak Emilie go zapamiętała.

Poczuła w oczach łzy i szybko zamrugała, żeby Zane niczego nie zauważył.

Dostrzegł to jednak.

Opadł na łóżko obok niej i przytulił ją do siebie.

- Bardzo cię pragnę - powiedział wprost. - Ni­gdy jednak nie kocham się z kobietą, która nie ma na to ochoty. - Odsunął się od niej tak, że przestali stykać się ciałami. - Wybieraj, Emilie. Decyzja należy do ciebie.

Nie czuła ani wstydu, ani zakłopotania. To była chwi­la, na którą długo czekała. Teraz miała szansę spróbować najsłodszej namiętności bez żadnych żalów i zobowią­zań, które mogłyby zakłócić pamięć tego wieczoru. Mogła być teraz albo poddanym, albo zdobywcą, wybór należał do niej.

Żadne słowa nie mogłyby oddać jej uczuć i pragnień. Spojrzała mu w oczy i kiwnęła głową. Zane miał wraże­nie, że dotyka jej ciała i duszy jednocześnie.

Wziął ją w ramiona. Przez chwilę leżeli nieruchomo, mocno przytuleni do siebie, ciesząc się po prostu zetk­nięciem nagich ciał. Emilie nie potrzebowała niczego więcej, żeby zapomnieć o całym świecie.

Poruszyła się, ocierając się o niego, kusząc i podnie­cając. Miała wrażenie, że traci kontrolę nad sobą. Teraz Zane był dla niej jedynym prawdziwym bytem w świe­cie, który przestała rozpoznawać.

Emilie była już gotowa. Zane poznał to po głębokich jękach, jakie wydobywały się z jej gardła i pełnym pra­gnienia spojrzeniu zielonych oczu. Rozdzielił jej uda i ukląkł między nimi. Początkowo zaatakował ją lekko i delikatnie, tak, aby ich namiętność mogła osiągnąć naj­wyższą temperaturę. Gdy kobieta zaczęła głośno krzy­czeć, wiedział, że nie powinien dłużej zwlekać.

- Teraz - powiedziała zduszonym szeptem, prosto w jego usta. - Teraz... teraz...

Nie potrzebował zachęty.

Ciało Emilie było tak mocno zaciśnięte, że Zane prze­straszył się, że zrobi jej krzywdę, ale ona nalegała, aby nie przerywał. Po chwili przyjęła go w siebie. W tym momencie zadygotała. Pasowali do siebie tak, jakby ja­kiś dobry Bóg z góry zadecydował, że będą do siebie należeć.

Zane był pierwszym mężczyzną, który poznał jej cia­ło i nauczył rytuału miłości. Na myśl, że w ciągu pięciu lat od rozstania Emilie z pewnością była z kimś innym, poczuł gwałtowne pragnienie, aby wymazać z jej pamię­ci wszelkie wspomnienia i napiętnować ją jako swoją wyłączną własność.

Kochali się z gwałtowną, pierwotną namiętnością. Zane nigdy nie marzył o czymś więcej, niż ofiarowała mu Emilie. Gdy nadszedł moment spełnienia, miał wra­żenie, że jego ciało rozrywa gwałtowny wybuch, ale po chwili odzyskał poczucie jedności.

Nie wiedział jeszcze, że w tym momencie w jego ży­ciu nastąpił przełom.

W ciemnościach wiele się może zdarzyć.

Tej nocy Emilie poznała wszystkie formy zmysłowe­go kontaktu z mężczyzną, który odgadywał jej pragnie­nia, nim jeszcze zdążyła je nazwać. W ciemnościach, rozproszonych tylko światłem księżyca, oboje oddali się erotycznej magii.

Wreszcie zdrzemnęli się trochę, po czym Emilie przy­niosła do łóżka starą i omszałą butelkę szampana. Cho­wała ją na wyjątkową uroczystość, która jednak nigdy się nie zdarzyła.

- Cristal - Zane gwizdnął z uznaniem. - To robi wra­żenie.

- Powinno.

Sama otworzyła butelkę. Gdy korek wystrzelił, głoś­no się roześmiała.

- Uwielbiam ten dźwięk - rozlała do kieliszków pie­niący się, złoty płyn. Postawiła butelkę na nocnym stoli­ku i wzniosła toast.

- Za zdrowie nieoczekiwanych gości.

- Twoje zdrowie - odrzekł Zane, patrząc jej prosto w oczy.

- Wygląda na to, że wracamy do starych czasów - powiedziała Emilie, delektując się napojem.

- Miałem nadzieję, że będziemy raczej rozmawiać o przyszłości.

Kobieta wyciągnęła się wygodnie na poduszce. W jej oczach zaświeciły iskierki.

- Może zatem opowiem ci o przygotowaniach do ju­trzejszych obchodów Dnia Patriotów?

Zane jęknął głośno. Emilie uderzyła go w głowę po­duszką.

- Możesz się śmiać - powiedziała, udając oburzenie - ale tutaj, w Crosse Harbor, to ważny dzień. Niewątpliwie bardzo cię to rozśmieszy, ale wszyscy mieszkańcy przebie­rają się w osiemnastowieczne stroje, popijają jabłecznik i udają, że wypatrują nadchodzącej armii brytyjskiej. Bur­mistrz Gold odgrywa Andrew McVie'a - dodała.

McVie był jedynym wiarygodnym bohaterem rewo­lucji, którym mogło się poszczycić Crosse Harbor. W dzieciństwie Emilie spędziła wiele czasu rozmyślając o tym, jak uratował on generała Washingtona na parę miesięcy przed bitwą pod Princeton.

Opowiedziała Zane'owi historię tajemniczego boha­tera w czarnej masce, który na oczach przerażonych świadków skoczył na konia Washingtona i zrzucił gene­rała na ziemię na ułamek sekundy przedtem, nim kula z muszkietu przeleciała tuż nad siodłem. Gdyby nie za­maskowany mężczyzna, utkwiłaby w sercu przyszłego prezydenta.

Rodzina Emilie zawsze twierdziła, że owym tajemni­czym bohaterem był ktoś z ich rodu. Któż inny, jeśli nie członek rodziny Crosse, miałby dość odwagi, aby doko­nać takiego wyczynu? Pozostali mieszkańcy miasteczka uważali jednak, że zbawcą generała był Andrew McVie.

- Niestety, tego dnia większość członków naszej ro­dziny była na weselu - zaśmiała się Emilie. - To tyle z historii rodzinnych.

- A ty za kogo się przebierasz? - spytał Zane. - Za kochankę McVie'a?

- Nie, mądralo, ale i tak będę sensacją dnia - stwier­dziła. - Jutro pojawię się na rynku w balonie na gorące powietrze.

- Chyba żartujesz!

- Słowo harcerza - zapewniła go z powagą. - Świa­dectwa historyczne są raczej wątpliwe, ale to świetna reklama dla towarzystwa historycznego. Nie mogłam odmówić.

- Nie zawracałbym sobie tym głowy.

- Dlatego że nie cenisz historii i nigdy jej nie zrozu­miesz.

- Za to świetnie rozumiem inne sprawy - odpowie­dział, odstawiając kieliszek na nocny stolik. - Może, cię o tym przekonam...

Później dokończyli szampana i Emilie poszła do spi­żarni poszukać jeszcze jednej butelki. Była pewna, że powinna coś znaleźć.

- Tym razem to już nie Cristal - powiedziała. - Ale we­dług mnie nie ma czegoś takiego jak zły szampan.

Zane, który poszedł z nią do kuchni, wziął butelkę i przyjrzał się nalepce.

Emilie ponownie zniknęła w spiżarni, po czym wróci­ła z pudełkiem krakersów, dżemem i masłem fistaszkowym. Ułożyła to wszystko na tacy z laki, którą rok wcześniej kupiła na pchlim targu, a następnie wyjęła z kredensu dwa talerze i piękny, srebrny nóż.

Gdy wrócili do łóżka, z wielkim przejęciem posmaro­wała krakersy masłem fistaszkowym i dżemem, po czym ułożyła je w półkole na talerzu. Zane uważnie się jej przyglądał. Pomyślał, że w jej rękach wszystko zamienia się w złoto. Nawet z krakersów i dżemu potrafiła wycza­rować przekąskę, smakującą jak ambrozja.

- Dawno już nie byłam na targu - powiedziała Emilie, napełniając ponownie kieliszki. - Nie mam nic w domu, inaczej przygotowałabym ci coś wspaniałe­go. Jeśli nie pamiętasz, to ci przypominam, że dobrze gotuję.

- Nie chcę ci sprawiać przykrości, ale nigdy mnie nawet nie obchodziło, czy potrafisz zagotować wodę - odrzekł Zane z uśmiechem.

Emilie spojrzała na niego z urazą, ale zaraz się roze­śmiała.

- To chyba rzeczywiście nie ma znaczenia, prawda?

- Najmniejszego - zapewnił ją i odsunął talerz. - Po­łóż się.

- Dlaczego?

- Połóż się - powtórzył z naciskiem.

To były jej marzenia. W ciągu tej jednej, magicznej nocy on mógł wydawać polecenia, ona gotowa była słuchać.

Położyła się na chłodnym, jedwabistym prześcieradle. Szampan wirował jej w głowie. Miała kłopoty z ustale­niem, gdzie kończy się jej ciało, a gdzie zaczyna miękka pościel. Czuła się tak, jakby płynęła na chmurce w atmo­sferze nabrzmiałej erotyzmem.

- Zane! - wykrzyknęła po chwili, unosząc się na ło­kciu. - Co ty wyprawiasz?

- Zaufaj mi - odpowiedział ze swym pirackim uśmiechem na ustach.

Emilie poczuła na ciepłym brzuchu zimne krople szampana. Drgnęła. Zane wypełnił jej pępek złocistym płynem.

- Zwariowałeś! - zaśmiała się, starając się nie poru­szyć. - Prześcieradło...

Prześcieradłu jednak nic nie groziło. Zane zlizał szampana kropla po kropli. Czuła jego język w pępku, na brzuchu i w spojeniu ud...

Przeczesała mu palcami włosy, przyciskając jego twarz do brzucha. Już po chwili czuła, że zaraz wybuch­nie i rozpadnie się na tysiące kawałków.

Jednak przede wszystkim pragnęła, aby to się nie skończyło.

Rankiem, po przebudzeniu, Emilie usiadła na łóżku i wbiła wzrok' w śpiącego obok niej mężczyznę. Po chwili zacisnęła powieki i długo siedziała z zamknięty­mi oczami, czekając, aż zjawa zniknie. Miała nadzieję, że gdy wreszcie otworzy oczy, przekona się, że jest sama w swym staroświeckim łóżku, którego od pięciu lat z ni­kim nie dzieliła.

Ostrożnie rozchyliła powieki i dotknęła ręką ramienia śpiącego mężczyzny. Poczuła twarde mięśnie i ciepłe ciało.

To mój były mąż! - pomyślała, jakby powoli godząc się z rzeczywistością.

Czuła lekki ból między nogami i rozkoszne znużenie. Tej nocy długo się kochali... Emilie miała wrażenie, że stoi na skraju urwistego brzegu i patrzy w przestrzeń.

Przypomniała sobie, jak Zane dotykał ustami jej brzu­cha, jak pieścił dłońmi piersi... Nie mogła sobie wyob­razić większej rozkoszy...

- Boże - jęknęła, po czym skuliła się na brzegu łóż­ka i naciągnęła kołdrę na głowę. Pomyślała, że chyba zwariowała, godząc się na coś takiego. Zupełnie zwario­wała!

Mężczyzna wymamrotał coś, po czym przez sen ude­rzył ręką w poduszkę. Wstrzymała oddech, a on odwró­cił się na bok i przycisnął ciężką, muskularną nogą jej biodra. Emilie automatycznie przysunęła się do niego, zapragnęła...

- Nie! - powiedziała głośno. Dość tego. Tym razem nie zamierzała ulec pokusie i zapomnieć o ostrożności.

Noc już minęła i byłoby znacznie lepiej, gdyby znalazła jakiś sposób, aby o niej zapomnieć.

Nigdy nie lubiła takich ludzi jak on. Zane gardził historią i nie zastanawiał się nad przeszłością. Związek z nim był romantycznym odpowiednikiem położenia się na torze. Raz udało się jej uciec z całym sercem; byłaby idiotką sądząc, że ta sztuka znów może się udać.

Magia, która połączyła ich wczoraj, nie mogła prze­trwać w pełnym blasku słońca. Poczucie przeznaczenia, wrażenie, że kieruje nimi jakaś wyższa siła - Emilie pomyślała, że to pewnie skutek pełni.

Jej zdaniem, Zane czuł się tu zdecydowanie zbyt swo­bodnie. Rozciągnął się wygodnie na jedwabnym prze­ścieradle, niedbale zakrywając biodra rogiem kołdry. Przez chwilę przyglądała się jego szerokim ramionom i potężnym muskułom, które w dotyku sprawiały wraże­nie ciepłego, żywego marmuru... Potrząsnęła głową i pomyślała, że takie rozmyślania niechybnie wpędzą ją w kłopoty. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na niego ponownie. Tym razem zamierzała dostrzec tylko jego niedostatki. Niestety, na pierwszy rzut oka trudno było dostrzec słabości Zane'a Rutledge'a. Zawsze wyglądał imponująco...

Przyzwoitość nakazywała, aby czuł się nie na miejscu w tym wyłącznie dotąd kobiecym pomieszczeniu, ale on Zachowywał się tak, jakby zdobył nie tylko jej ciało, ale również sypialnię.

Ta myśl zirytowała Emilie. Szturchnęła go w ramię.

- Zane - powiedziała, próbując go obudzić. Poruszył się na łóżku, ale nie otworzył oczu. - Za godzinę muszę wyjść.

- Mhm... - Mężczyzna przewrócił się na brzuch i schował twarz w poduszce.

Emilie zastanowiła się, czy nie zerwać z niego kołdry, ale wolała nie ryzykować widoku podniecającej nagości eks - męża. Zamiast tego uciekła do łazienki, i to tak szybko, jakby ścigały ją moce piekielne. Gwałtownie zatrzasnęła za sobą drzwi.

W tym momencie niemal parsknęła śmiechem. Prze­cież to zazwyczaj mężczyzna zastanawia się, jak uciec po wspólnej nocy! Emitte często czytała w kobiecych magazynach, jak powinna wyglądać ta scena: ona przy­gotowuje w kuchni wspaniałe śniadanie, na przykład capuccino i świeże truskawki ze śmietaną, on zaś niecier­pliwie liczy sekundy dzielące go od wolności.

Zamiast tego to ona ukryła się w łazience i zastana­wiała się, czy zdoła uciec przez ciasne okienko i zniknąć w lesie za domem.

Przeszła po cichu do garderoby, gdzie włożyła obcis­łe, elastyczne rajstopy i koronkowy gorset ze wstążkami, stanowiący część jej kostiumu. Było stanowczo zbyt gorąco, aby ubrać się w cały strój. Emilie postanowiła, że sukienkę i całą resztę włoży dopiero w gondoli.

Zerknęła do lustra i z trudem powstrzymała się od śmiechu. Wyglądała jak karykatura osiemnastowiecznej damy. Wyciągnęła z portfela trochę pieniędzy i włożyła je do haftowanej, wyblakłej torebki, w której trzymała igły i nici. Zabrała jeszcze prawo jazdy i kartę kredyto­wą, po czym przymocowała torebkę do paska. Włożyła baletki, spakowała muślinową sukienkę i wyszła na ko­rytarz.

Po drodze do kuchni zajrzała jeszcze do sypialni. Zane wciąż chrapał, wygodnie rozciągnięty na łóżku, zupełnie jakby miał zamiar zostać tu na dłużej. Nie każdy potrafiłby czuć się tak swobodnie w cudzej sypial­ni. Emilie pokręciła głową z irytacją. Niektórzy ludzie nigdy się nie zmienią.

W kuchni wyrwała z bloczka różową kartkę, napisała kilka słów, i przylepiła ją do stojącej na środku brzozo­wego stołu cukiernicy, po czym chwyciła klucze i wysz­ła na ulicę.

Wyjeżdżając z garażu, starała się nie patrzeć na stoją­cego przed domem czarnego porsche. Wolała, aby nie przypominał jej o swym seksownym właścicielu.

Pomyślała, że popełniła okropny błąd, ale, na szczę­cie, już po wszystkim. Nie miała zamiaru więcej o tym myśleć.

Od mieszkania Emilie do Langley Park trzeba było jechać dobre pół godziny. Lipcowy poranek był dość chłodny, a powietrze zdumiewało przejrzystością. Choć od wschodu słońca minęło dopiero pół godziny, poranna mgła zdążyła już zniknąć. Tylko smród spalin, zmiesza­ny z zapachem morza i kwiatów, psuł idealną pogodę.

Emilie włączyła radio. Gdy usłyszała dobrze znaną, starą piosenkę, zaczęła stukać do wtóru palcami o kie­rownicę. Mając dwadzieścia dziewięć lat była zbyt mło­da, aby pamiętać czasy świetności tego zespołu, ale i tak znała tę melodię. Sama nie wiedziała, dlaczego miała wrażenie, że świetnie pasuje do porannej przejażdżki wiejską drogą.

Nagle we wstecznym lusterku zobaczyła jakiś czar­ny, sportowy samochód. To niemożliwe - pomyślała. Przecież gdy wychodziła z domu, Zane zdrowo chrapał. Nacisnęła na gaz, ale samochód bez trudu trzymał się za nią.

Emilie skręciła gwałtownie w boczną drogę i nacisnę­ła gaz do dechy. Czarne auto natychmiast wykonało ten sam manewr. Emilie czuła, jak serce wali jej o żebra. Jeśli porsche Zane'a nie rozmnożyło się cudownie w cią­gu nocy, to musiał być on. Może zapomniał portfela lub zostawił zegarek? Zwolniła, ale on, zamiast się zbliżyć, również zwolnił. Starał się zachować dystans. Z daleka widziała na twarzy eks - męża wyraz determinacji.

Emilie wróciła na główną drogę. Porsche zrobił to ' samo. Przez chwilę myślała, czy nie spróbować go zgu­bić, ale Zane przecież wiedział, że ona ma polecieć wielkim balonem. Już stąd widać było ponad drzewami jego czerwoną powłokę. Nie miała szans, żeby pozbyć się pościgu.

- Utrzymuj dystans - mruknęła przez zęby, skręcając na parking. Zane zawsze prowadził jak wariat. Emilie przez chwilę czuła pokusę, żeby nacisnąć z całej siły na hamulec, po czym zażądać od niego odszkodowania za zniszczony samochód. To byłaby dla niego dobra nau­czka.

Rozległ się głośny pisk opon. Auto zatrzymało się tuż za nią.

Drzwi porsche otworzyły się tak gwałtownie, że nie­mal trzasnęły zawiasy. Emilie miała ochotę zablokować swoje drzwi i poczekać, aż Zane ochłonie, ale pomyśla­ła, że pewnie wyrwałby je gołymi rękami. Wyskoczył i podbiegł do jej wozu.

- Wysiadaj - warknął przez zaciśnięte zęby.

Niektórych rzeczy nie zapomina się nawet po rozwo­dzie. Na przykład takiego tonu. Emilie pomyślała, że lepiej będzie się nie sprzeciwiać.

Wzięła głęboki oddech i wysiadła z samochodu. Zane nawet nie podał jej ręki. Wprawdzie nie potrzebowała pomocy, ale to byłby miły gest.

Dać kurze grzędę... Emilie pomyślała, że raczej um­rze, niż pozwoli mu odgadnąć, jakich wrażeń doznaje na jego widok.

- Zabłądziłeś - oświadczyła spokojnie. Wskazała rę­ką kierunek. - Tamta droga prowadzi do Nowego Jorku.

W tym momencie Zane miał ochotę skręcić jej kark. Już parę razy w życiu bliski był zabójstwa, i to na ogół Emilie była potencjalną ofiarą. Tym razem byłaby to niewątpliwie zbrodnia w afekcie.

- Do diabła, co ty sobie myślisz?

- Przykro mi, ale nie wiem, o czym mówisz - od­rzekła, patrząc na niego niewinnie.

- Akurat! Oczywiście, że wiesz!

Emilie zerknęła w stronę górującego nad polem balo­nu. Nim zdążyła się ruszyć, Zane chwycił ją za ramiona.

- Co to za karteczka na kuchennym stole? Stać cię chyba na coś lepszego, Em!

- Wiele hałasu o nic - skwitowała, wzruszając ra­mionami. - Musiałam wyjść. Przecież mówiłam ci o dzi­siejszym święcie.

Wyrwała się z uścisku i ruszyła w stronę balonu. Zane zablokował jej drogę. Emilie na próżno usiłowa­ła go ominąć.

- Śniadanie byłoby miłym akcentem.

- Przykro mi, że nie jestem równie doświadczona, jak inne kobiety, z którymi się spotykasz.

- Lodówka pusta - ciągnął. - Ani mleka, ani płat­ków, ani pieczywa. Można umrzeć z głodu.

- Dziękuję za zrobienie listy zakupów - odrzekła po­irytowanym tonem.

- Gdybym to ja wymknął się w ten sposób, nazwała­byś mnie sukinsynem.

- Wcale się nie wymknęłam. Po prostu miałam umó­wione spotkanie.

- Bzdura. Uciekłaś, żeby ze mną nie rozmawiać.

- Nie pochlebiaj sobie, Rutledge. Próbowałam cię obudzić, ale spałeś jak zabity. - Dała nura pod jego unie­sionym ramieniem, lecz Zane zdążył ją złapać. - Czy przypadkiem nie śpieszysz się na samolot?

- Owszem - odrzekł. - Właśnie dlatego tu jestem.

- Hej, Em! - zawołał do niej Dan Walsh z drugiego końca parkingu. - Pośpiesz się. Jesteśmy gotowi do star­tu.

- Muszę już iść - powiedziała Emilie. - Te balony są wynajmowane na godziny.

Ruszyła w kierunku gondoli. Rutledge nie odstępo­wał jej ani na krok.

Ciszę poranka przerywał ryk propanowego palnika, nagrzewającego powietrze. Nieopodal stała niewielka furgonetka. W kabinie siedzieli dwaj młodzi mężczyźni i popijali kawę, z trudem tłumiąc ziewanie.

- To ekipa ratunkowa - wyjaśnił Rutledge, pozdra­wiając ich machnięciem ręki.

- Co za ekipa ratunkowa? - skrzywiła się Emilie.

- Poszukiwacze - dodał Zane. - Ekipa naziemna. Będą jechać za tobą i mieć oko na balon, po prostu na wszelki wypadek.

- Nie opowiadaj takich rzeczy! Nigdy jeszcze nie leciałam balonem.

- To nic specjalnego. Po prostu polecisz, dokąd wiatr cię zaniesie.

- Przecież mamy wylądować w miejskim parku.

- Wylądujecie, jeśli wiatr będzie wam sprzyjał.

- Przypuszczam, że ty już kiedyś latałeś balonem?

- Balonem, szybowcem, lotnią - uśmiechnął się Zane.

- A czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad podję­ciem normalnej pracy? - spytała Emilie.

- Hej, Em! - zawołał znowu Dan, spoglądając z nie­skrywaną ciekawością to na nią, to na Zane'a. - Baxter jest już gotów. - Walsh wskazał ręką na dość otyłego mężczyznę w czerwonej kurtce z napisem Soul Man wy­haftowanym na plecach.

Emilie przyjrzała się gondoli. Był to po prostu spory kosz z wikliny, z przymocowanym dużym zbiornikiem na gaz.

- To to? - spytała, przełykając głośno ślinę.

- To - potwierdził Dan. - Cieszę się, że ty lecisz, a nie ja. Powiedziałem żonie, że nikt mnie nie zmusi do latania mniejszym samolotem niż DC - 9.

Przyjemniaczek - pomyślała Emilie.

- Jak mam się tam dostać? - spytała głośno. W tym momencie Zane chwycił ją w pasie i wsadził do kosza.

- Och - westchnęła Emilie. Czuła się bardzo niepew­nie. - Moja spódnica - dodała. - Będę jej - potrzebować przy lądowaniu. Została w samochodzie.

- Czy mógłby ją pan przynieść? - Zane zwrócił się do Dana. - Chcę jeszcze zamienić parę słów z Emilie.

Mężczyzna zawahał się.

- Proszę się nie niepokoić - uśmiechnął się Rutledge. - Jesteśmy zaręczeni.

- Ach, skąd miałem wiedzieć - mruknął Dan i ruszył w stronę samochodu.

- Zabiję cię! - powiedziała Emilie zduszonym gło­sem i uderzyła go w ramię. - Dlaczego opowiadasz brednie?

- Sądziłem, że wolałabyś, abym mu nie mówił, iż jesteśmy kochankami.

- Dlaczego nie powiedziałeś mu prawdy?

- Powiedziałem - odparł Zane z irytującą, męską lo­giką. - Zaręczyliśmy się... kiedyś.

- Nim wylądujemy, całe miasto będzie huczeć od plotek.

- O tym, że jesteśmy zaręczeni, czy że jesteśmy ko­chankami?

- Że jestem skończoną idiotką - westchnęła Emilie. Zane za dobrze się bawił.

- Niewielki skandal jeszcze nikomu nie zaszkodził.

- Nie znasz Crosse Harbor.

- Do diabła z Crosse Harbor. Wyjedź ze mną, Emilie - zaproponował z uwodzicielskim uśmiechem. - Zwie­dzimy Tahiti, a potem polecimy zobaczyć piramidy w świetle księżyca i wschód słońca w Madrycie. Nim się pożegnamy, możemy zjeść śniadanie w Paryżu, a kola­cję na Hawajach i kochać się w każdym z tych miejsc.

Serce Emilie zabiło gwałtownie. Pomysł, aby zapo­mnieć o rzeczywistości, był niezwykle kuszący. Przynaj­mniej miałaby na starość co wspominać i czym ogrzać duszę, a nie tylko kocem i gorącą herbatą.

- To wykluczone - odrzekła, z trudem przekrzykując hałas palnika.

- Masz ostatnią szansę - powiedział, patrząc na nią zmrużonymi oczami.

- Wybij to sobie z głowy! - krzyknęła. - Nigdzie z tobą nie pojadę.

- W takim razie ja lecę z tobą.

Nim Emilie zdążyła zareagować, Zane odcumował balon i w ostatniej chwili wskoczył do gondoli.

- Hej! - usłyszeli krzyk Dana. Wracał biegiem z par­kingu, wymachując nad głową spódnicą. - Wracaj!

- Zrób coś! - odkrzyknęła. - Chwyć za cumę! Za­trzymaj ten balon!

- Uspokój się - powiedział Zane, regulując palnik.

- Dowiozę cię na festyn całą i zdrową.

- Zwariowałeś?! - wrzasnęła w odpowiedzi. Udało się jej przekrzyczeć hałas palnika. Balon unosił się coraz wyżej. - Co ty wyprawiasz?!

- Zabieram cię na przejażdżkę.

- Jesteś szalony! - Emilie oparła się o brzeg gondoli.

- Czy wiesz, jak tym kierować?

- Zaraz się przekonamy - odpowiedział, manipulu­jąc zaworami przy zbiorniku. - Leciałem kiedyś balo­nem na gorące powietrze.

- Ja kiedyś leciałam jumbo - jetem, ale to nie znaczy, że potrafię nim sterować.

- Na tym polega różnica między nami. Lubię ryzyko­wać. - Problem polegał na tym, że zazwyczaj mu się udawało.

Płomień palnika gwałtownie się powiększył. Emilie miała przed oczami obraz balonu zaplątanego w przewo­dach wysokiego napięcia, ale czerwona kula coraz bar­dziej oddalała się od ziemi.

- Mam nadzieję, że zostaniesz za to aresztowany - powiedziała. Czuła jednocześnie podniecenie i strach. Zawsze dawała się nabierać na jego wielkie gesty, choć wiedziała, że to głupota.

- Czy zamierzasz mnie oskarżyć?

- Żebyś wiedział. Jak śmiesz ryzykować moim ży­ciem, tylko dlatego że masz ochotę wyciąć jakiś zwario­wany numer?

- Troska o bezpieczeństwo spowodowała śmierć większej liczby ludzi niż wszystkie zwariowane pomy­sły.

- Pewnie myślisz, że potrafisz przesuwać góry, pra­wda?

- Gdyby tylko jakaś stała na mojej drodze... - Zane uśmiechnął się zwycięsko.

Emilie dobrze wiedziała, o czym on myśli. Zamknęła oczy. Doznawała uczuć wykraczających daleko poza se­ksualne pragnienia.

- Po co to zrobiłeś? - szepnęła. - To była nasza ostat­nia noc. Oboje dobrze wiemy, że to nie ma przyszłości.

- Uniosła głowę i spojrzała na niego. Dlaczego za jego urodziwą twarzą nie kryła się dusza poety? - Pragnę czegoś więcej, niż tylko seksu. Potrzebuję mężczyzny, którego mogłabym kochać.

- Ludziom zazwyczaj wystarcza atrakcyjne życie se­ksualne.

- Nigdy mnie nie zrozumiesz - westchnęła w odpo­wiedzi. Gdyby jej wystarczał seks, wciąż byliby małżeń­stwem. Potrząsnęła głową i rozejrzała się wokół. Widać było wspaniałą panoramę okolicy.

- A ty rozumiesz?

- O co ci chodzi?

- Mam wrażenie, że wcale nie jesteś tak przywiązana do tego miasteczka.

- Nie mów takich rzeczy - Emilie z trudem opano­wała wewnętrzny dygot. Trafnie odgadł jej skryte myśli.

- Crosse Harbor to mój dom... po rewolucji moja rodzi­na przyczyniła się do rozbudowy miasta.

- Wbrew pozorom, jesteśmy do siebie podobni - stwierdził nieoczekiwanie Zane, nie zwracając uwagi na jej protest. - Oboje szukamy czegoś, czego możemy nigdy nie znaleźć.

- Niczego nie szukam - odparła, ale to stwierdzenie zabrzmiało pusto i fałszywie. - Lubię moje życie takim, jakie jest.

- Akurat. Lubisz przygody, Emilie. Przyznaj się, pra­gniesz czegoś więcej.

To szyderstwo było tak bliskie prawdy, że przestała nad sobą panować. Rzuciła się na niego, próbując zdzie­lić go pięścią, ale Zane chwycił ją za nadgarstek i wykrę­cił rękę. W trakcie tego starcia gondola gwałtownie zachybotała. W oczach mężczyzny pojawił się wyraz roz­bawienia. Ilekroć Emilie próbowała się wyrwać, gondola kiwała się na wszystkie strony, a jej żołądek wyprawiał niebezpieczne harce.

- Na razie jeszcze ci się udało - powiedział zimno Zane. - Lepiej nie ryzykuj.

Nie zważając na niebezpieczeństwo, Emilie spróbo­wała kopnąć go w kostkę. Przyciągnął ją do siebie i mocno objął.

- Niech pani lepiej uważa, moja damo - ostrzegł. - Do ziemi mamy ładnych parę metrów.

Rozejrzała się wokół. Lecieli ponad wierzchołkami drzew. Balon wciąż się wznosił.

- Wspaniały widok, prawda? - dodał Zane, widząc na jej twarzy wyraz zdumienia. Puścił jej ramię. Emilie kiwnęła w odpowiedzi głową. Nie mogła oderwać spojrzenia od fascynującej panoramy.

- O, tam jest główna droga - wskazała palcem ciemną tasiemkę, przecinającą zieleń lasu. - Nigdy nie my­ślałam, że może tak wspaniale wyglądać.

- To wszystko kwestia perspektywy.

- Jesteś cyniczny.

- Tylko realistyczny.

- Czy dla ciebie cokolwiek w życiu ma jakieś zna­czenie?

- Sądziłem, że po ostatniej nocy nie masz co do tego wątpliwości.

- Życie nie kończy się na seksie.

- Być może, ale to jedna z jego najprzyjemniejszych stron.

- Muszę ci przyznać, że starasz się zazwyczaj, aby poranki wypadały równie dobrze, jak noce. Chciałabym... - nagle urwała. - Boże, robi się zimno - dodała i skrzyżo­wała ramiona. Temperatura gwałtownie spadla i jedno­cześnie balon przestał się wznosić. Miała wrażenie, że wiszą w szarym, zimnym kokonie. - Czy to normalne?

Jeszcze nim skończyła mówić, balon zaczaj opadać niczym pośpieszna winda.

- Wszystko w porządku - uspokoił ją Zane, zwię­kszając płomień palnika. - Nie martw się. Nic się nam nie stanie.

- Ale coś się dzieje, prawda?

- To przez te chmury - wskazał na wschód. - Jeszcze przed sekundą była wspaniała pogoda. Diabli wiedzą, skąd je przywiało.

Emilie przysunęła się do niego. Zane walczył z jaki­miś zaworami przy zbiorniku. Balon w dalszym ciągu szybko tracił wysokość.

- Możesz się nie przejmować. Zaraz zaczniemy się wzbijać, muszę go tylko ustabilizować.

Był zupełnie spokojny. Zaliczał się do tych szczęścia­rzy, którzy ze wszystkich przygód wychodzą cało. Emi­lie chciała mu wierzyć, ale akurat gwałtowny podmuch zakołysał koszem. Straciła równowagę i gdyby nie Zane, upadłaby. Balon wciąż zapadał się w zimną chmurę.

- Połóż się. Nie podoba mi się, że... - kolejny pod­much zagłuszył jego słowa. Gondola kiwała się na wszy­stkie strony, niczym wagonik górskiej kolejki z wesołe­go miasteczka. Nagłe rozległ się trzask pękającej powło­ki.

- Uwaga, Emilie! - krzyknął mężczyzna. Z góry opadło parę czerwonych szmat. - Spadamy!

3

Emilie pomyślała, że chyba żyje. Gdyby zginęła, nie czułaby się taka obolała, jakby ktoś wlókł ją plecami po polnej drodze.

Piekły ją oczy, bolały ramiona, kolana, ręce... wszy­stkie części ciała, nawet wyrostek robaczkowy, który wycięto jej, gdy miała pięć lat.

Za dużo wypiłam - pomyślała. Przed oczami zoba­czyła wielką, omszałą butelkę Cristalu, a potem...

Nie mogła sobie przypomnieć, co było dalej.

Z pewnością nie wypiła całej butelki najlepszego szampana bez powodu, ale za skarby świata nie mogła sobie przypomnieć, co to była za okazja. Gdyby wie­działa, że takie będą tego skutki, napiłaby się raczej wody sodowej.

Spróbowała otworzyć oczy, ale słońce świeciło tak mocno, że natychmiast zacisnęła powieki i ukryła twarz w piasku.

W tym momencie trochę oprzytomniała. Skąd piasek? Rozłożyła szeroko ramiona i pomacała wokół. Wyczuła pod palcami małe kamyki i ostre fragmenty połamanych muszli.

- Boże! - krzyknęła, po czym zerwała się z ziemi i otworzyła oczy. Nad głową zobaczyła niebo jak z po­cztówki, nieskazitelnie niebieskie i czyste. Pożałowała, że nie zabrała okularów przeciwsłonecznych.

Ostrożnie obmacała twarz, ręce, nogi i ramiona. Bogu dzięki, niczego sobie nie złamała, ale miała solidnie podrapane dłonie i kolana. W zasadzie powinna być za­dowolona, że nie stało się jej nic poważnego, ale zamiast tego próbowała sobie przypomnieć, jakim cudem zna­lazła się na plaży.

Z jękiem poderwała się na nogi. Rozejrzała się wokół, usiłując rozpoznać okolicę. W odległości kilkunastu me­trów zobaczyła wieżę latarni morskiej. Zerknęła na ostre głazy u stóp i wyobraziła sobie, co mogło się stać. Do­brze wiedziała, że wielu ludzi znalazło śmierć na kamie­nistym brzegu Eagle Island, niewielkiej wysepki u wej­ścia do portu Crosse Harbor.

- Skup się, Emilie - powiedziała do siebie. - Jest wcześnie rano, znajdujesz się w pobliżu latarni... - Ur­wała i spojrzała na swój dziwaczny strój. Miała na sobie osiemnastowieczny gorset, dwudziestowieczne, elastyczne rajstopy i baletki. Często wkładała stroje pochodzą­ce z różnych czasów, ale zazwyczaj starała się o zacho­wanie pewnej konsekwencji.

A może wybierałam się na bal kostiumowy? - pomy­ślała.

Nie mogła się skupić. W głowie miała zupełny zamęt. Nawet po podróży przez kilka stref czasowych nie czuła się tak zagubiona i zdezorientowana. Zerknęła na zega­rek. Szkiełko było pęknięte, ale zegarek działał. Dzie­wiąta rano, dwudziesty piąty lipca.

Nagle przed jej oczami zawirowały jakieś obrazy.

Zobaczyła czarny, sportowy samochód, pędzący z głośnym rykiem silnika.

Później przypomniała sobie mundur z czasów rewo­lucji.

Po chwili jego obraz zniknął, a zamiast niego Emilie zobaczyła twarz mężczyzny z cudownymi, niebieskimi oczami, który przyciskał ją do siebie, podczas gdy zie­mia pędziła im na spotkanie...

Zane!

Zachwiała się na nogach. Z trudem opanowała ogar­niającą ją panikę. Gdzie podziała się gondola? Gdzie zniknęła czerwona powłoka balonu? Nawet plaża sprawiała wrażenie opustoszałej, tak jakby ktoś staran­nie uprzątnął wszelkie ślady życia. Nigdzie nie było widać porzuconych butelek, puszek po napojach i sty­ropianowych opakowań po hamburgerach, czyli najbardziej rozpowszechnionych śladów ludzkiej obec­ności. Co gorsza, nigdzie nie było widać jej eks - męża.

- W porządku - powiedziała głośno. - Musi istnieć jakieś wyjaśnienie tej sytuacji. - Dźwięk własnego głosu podziałał na nią uspokajająco. - Lepiej się zastanów. Z pewnością rozszyfrujesz tę zagadkę.

Może zresztą to wszystko nie było takie dziwne...

Niewątpliwie trafili na jakąś dziwaczną formację chmur. Emilie nie znała się na aeronautyce, ale słyszała rozmaite historie na temat szkwałów i prądów zstępują­cych, które pokonały znacznie bardziej wytrawnych pi­lotów niż Zane Rutledge.

Przypomniała sobie, jak gondola zaczęła koziołko­wać, a powłoka balonu pękła. Pomyślała, że zapewne wypadła z kosza na plażę, podczas gdy Zane w dalszym ciągu walczył z palnikiem i zbiornikiem gazu.

- Łódź wiosłowa - powiedziała głośno i od razu się rozpromieniła. Jeśli pamięć jej nie myliła, po wschodniej stronie latarni powinna być przycumowana łódka. Wystar­czy, że wskoczy do niej i chwyci za wiosła, a po kwadran­sie będzie już na stałym lądzie. Poklepała się po pasie. Z pewnym zdziwieniem stwierdziła, że nie zgubiła hafto­wanej terebki z kluczami do samochodu, kartą kredytową, Pieniędzmi, igłami i nićmi. Wystarczy, że zadzwoni po taksówkę, a zdąży dołączyć do organizatorów obchodów, nim ktokolwiek pomyśli o wysłaniu ekipy ratunkowej.

Odwróciła się w kierunku latarni, ale nie ruszyła, bo coś nagle przykuło jej uwagę. Osłoniła ręką oczy od słońca i uważnie przyjrzała się morzu. Wszystko wyda­wało się w porządku, ale Emilie mogłaby przysiąc, że przed sekundą widziała w morzu czerwoną plamę.

- Tak! - krzyknęła nagle, znowu dostrzegając nie­wielki, czerwony punkt w odległości jakichś stu metrów od brzegu. - Boże! - Zane walczył z prądem odpływu i najwyraźniej nie mógł sobie dać rady.

Błyskawicznie zrzuciła pantofle i pobiegła w jego stronę. Usiłowała nie tracić go z oczu, ale fale co chwila przesłaniały widok.

- Trzymaj się, Zane - powtarzała do siebie, pokonu­jąc kolejne fale. Była świetnym pływakiem, ale nawet dla niej prąd stanowił poważne niebezpieczeństwo. Ile­kroć mężczyzna znikał wśród fal, Emilie czuła, że ogar­nia ją rozpacz.

- Złap mnie za ramię - jęknęła, gdy wreszcie udało się jej do niego dotrzeć.

Żadnej odpowiedzi. Zane stracił przytomność. Z najwyższym trudem obróciła go na wznak i upew­niła się, że może oddychać.

- Jakoś to będzie - mruknęła. - Trzymaj się mnie. Emilie sama nie wiedziała, czy chce pocieszyć jego, czy siebie. Rutledge był wysokim, mocno zbudowanym mężczyzną. Gdyby nie siła wyporu słonej wody, nie miałaby najmniejszej szansy go wyciągnąć.

Powoli zbliżali się do plaży, aż wreszcie z ulgą poczu­ła pod stopami dno. Stanęła na nogi i dalej ciągnęła Zane'a w kierunku brzegu. Miał zamknięte oczy, a jego policzek przecinała głęboka rana.

Spływająca krew pozostawiała w wodzie złowrogi ślad.

- Na pewno żyjesz - powiedziała, z trudem wyciąga­jąc go z wody. - Nie śmiałbyś wyciąć mi takiego numeru - dodała, starając się nie patrzeć na ślady krwi, teraz wyraźnie widoczne na piasku. Zane musiał przeżyć, choćby po to, aby mogła mu powiedzieć, że jest najbar­dziej aroganckim, nieodpowiedzialnym i zwariowanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała.

Przycisnęła ucho do jego klatki piersiowej, ale nie udało się jej nic usłyszeć. Był trupio blady. Emilie z tru­dem łapała oddech po ogromnym wysiłku, jakim było dla niej wyciągnięcie go na brzeg.

Jedyne, co mogła zrobić, to masaż serca. Zaczęła rytmicznie uciskać żebra Zane'a, usiłując przypomnieć sobie wszystko, czego nauczyła się rok wcześniej, pod­czas kursu zorganizowanego przez lokalną straż pożar­ną.

- Oddychaj, do cholery! - krzyknęła, uciskając z całych sił klatkę piersiową mężczyzny. - Oddychaj!

To wszystko wydawało się jej koszmarem bez końca, ale mimo to nie chciała się poddać. Nie mogła zrezygno­wać, choć próby wydawały się beznadziejne.

W pewnym momencie usłyszała, jak Zane kaszle i wypluwa morską wodę. Początkowo słabo, później co­raz mocniej. Jeszcze parę sekund i usłyszała cudowny szmer jego oddechu.

- Mogłabym cię chyba zamordować - mruknęła, wy­cierając z policzka łzy ulgi. - Śmiertelnie mnie przestra­szyłeś.

Emilie miała zamiar powiedzieć mu, co o nim myśli, gdy tylko Zane oprzytomnieje. Miała nadzieję, że będzie czuł się winny przynajmniej przez całą drogę na Tahiti. Po chwili jednak przypomniała sobie o krwawiącej ra­nie. Ilość krwi wskazywała, że to poważna sprawa. Na razie zdołała uratować go przed utonięciem, ale to jesz­cze nie koniec walki.

Chociaż nie była lekarzem, uznała, że w żadnym wy­padku nie może zostawić Zane'a na mokrym piachu. To mogłoby się zakończyć wychłodzeniem organizmu i za­paleniem płuc. Przede wszystkim powinna przenieść go w suche i ciepłe miejsce, a następnie wezwać pomoc.

Spojrzała na latarnię. Pomyślała, że pewnie zdoła za­ciągnąć go tam po piachu, ale drewniane schody wiodą­ce do drzwi stanowiły poważniejszą przeszkodę.

- Musisz spróbować - powiedziała do siebie. Jedno wiedziała na pewno - że nie może go tu zostawić. Wło­żyła pantofle i podeszła do leżącego mężczyzny.

Pochyliła się i ostrożnie chwyciła go pod ramiona. Zane jęknął głośno i Emilie od razu go puściła, przerażona faktem, że najwyraźniej sprawiła mu ból. Dopiero teraz zauważyła, że jego prawe ramię jest zgięte pod dziwnym kątem. Poczuła skurcz w żołądku.

Chwyciła go znowu, tym razem starając się oszczę­dzić prawe ramię, ale nierówny rozkład ciężaru sprawiał, że nie mogła utrzymać kierunku.

- Wiem, że to boli - powiedziała przepraszająco i schwyciła go pod oba ramiona. - Ale nie ma innego wyjścia.

Pociągnęła go najszybciej jak mogła, z trudem poko­nując opór mokrego piachu, aż wreszcie dotarła do stóp latarni. Zawsze wierzyła, że inteligencja wystarcza ko­biecie, aby poradzić sobie ze wszystkimi problemami, ale teraz przydałaby się jej zwykła siła.

- Zane - powiedziała, dotykając jego ramienia. - Po­trzebuję twojej pomocy.

Wymamrotał coś, ale nawet nie otworzył oczu.

- Musisz mi pomóc, inaczej nie zdołam cię wciągnąć do środka - nalegała Emilie.

Mężczyzna otworzył oczy i z ogromnym wysiłkiem usiadł na piasku.

- Słyszysz, co do ciebie mówię? Musisz wejść po tych schodach.

Kiwnął głową. Widać było, że nawet taki niewielki nich sprawił mu nieznośny ból. Emilie nie miała jednak czasu, aby się nad nim użalać, choć szczerze mu współ­czuła.

- Połóż mi rękę na ramionach - poleciła rzeczowym tonem, podchodząc do niego z lewej strony. - Pomogę ci wstać.

Z trudem zachowywał przytomność, ale chwyciła je­go rękę, przełożyła sobie przez ramię i użyła jej jako dźwigni, aby zmusić go do wstania. Usiłował jej pomóc. Na jego czole pojawiły się krople potu.

- Jestem za ciężki - szepnął. - Daj spokój.

- Zamknij się - odpowiedziała uprzejmie Emilie. - Trzymaj buzię na kłódkę i nie stawiaj oporu. Jakoś pokonamy te schody.

W jej głosie słychać było niezachwianą pewność. Nie miała wątpliwości, że w krytycznym momencie nie za­braknie jej sił. Na szczęście nie pomyliła się. Dotarli na podest. Emilie sięgnęła ręką do klamki. Ku jej radości latarnik pozostawił drzwi otwarte.

Każda chwila zwłoki mogła oznaczać klęskę.

Weszli do środka, zataczając się na boki i w tym mo­mencie Zane ponownie stracił przytomność. Emilie spróbowała złagodzić upadek własnym ciałem. Skrzy­wiła się z bólu, gdy przypadkowo oberwała łokciem w ucho.

Jakie znaczenie ma jeszcze jeden siniak - pomyślała, przewracając go na plecy. Najważniejsze, że zdołała za­ciągnąć go pod dach. Teraz powinna jeszcze dopilno­wać, aby nie leżał w mokrym ubraniu, później będzie pora na poszukiwanie pomocy.

- Nie zrozum mnie źle - mruknęła, krzywiąc się iro­nicznie i sięgając do paska jego spodni. - To w twoim interesie.

Zane wyglądał równie wspaniale, co zeszłej nocy. Emilie poczuła się jak zboczeniec, kiedy zwróciła na to uwagę. Biedak był bliski śmierci, a ona, zamiast mu pomóc, zachwyca się jego muskulaturą. Trudno jednak było nie zwrócić na nią uwagi.

Szybko ściągnęła z niego mokre ubranie. Przez chwi­lę zastanawiała się, czy zostawić slipy, ale uznała, że byłoby to śmieszne. Na ławie przed kominkiem zauwa­żyła piękny, ręcznie zdobiony koc. Owinęła nim Zane'a, po czym ponownie rozejrzała się wokół. Na komodzie leżał jeszcze jeden pled. Emilie pomyślała, że to dziwne, iż takie dwa piękne koce akurat czekały na nich w latar­ni. Jak daleko sięgała pamięcią, latarnia była nie zamie­szkana, a takie stare koce kosztują sporo pieniędzy.

Sam Talmadge, jeden z członków Towarzystwa Hi­storycznego Crosse Harbor, miał się zająć efektami świetlnymi podczas dzisiejszego wieczornego festynu w porcie. Może to on przyniósł tu koce, aby wnuki nie zmarzły podczas pokazów? Pewnie miał zamiar przy­prowadzić je na wieżę.

Emilie nigdy jeszcze nie była we wnętrzu latarni. Pomyślała, że wcale nie wygląda na opuszczoną. Ściany najwyraźniej niedawno pobielono, a schody wiodące na gorę wyglądały porządnie i solidnie. Ktoś zabrał stary, zdezelowany radar, a na jego miejscu postawił okrętowy kompas i lunetę. Na stole leżał egzemplarz „Poor Richard's Almanack”.

- Coś dla ciebie, Sam - mruknęła, pomagając Zane'owi położyć się na pryczy, stojącej pod oprawionym w ołów oknem. Sam Talmadge zawsze z wielkim zapa­łem uczestniczył w inscenizacjach rozmaitych wydarzeń z okresu rewolucji i bardzo dbał o wierne oddanie wszy­stkich szczegółów. Jednak atmosfera panująca w latarni działała Emilie na nerwy.

Być może reagowała w ten sposób z uwagi na ciszę. Pochyliła głowę i przez chwilę nasłuchiwała. Mimo nie­wielkich rozmiarów Eagle Island, nigdy nie brakowało tu ludzi. Teraz słychać było tylko krzyki mew, krążących nad wyspą w poszukiwaniu jedzenia.

Czemu nie dochodziły tutaj zwykłe odgłosy życia miasteczka? Powinno być słychać kosiarki, śmiech dzie­ci grających w piłkę i terkotanie motorówek zapalonych wędkarzy. Tymczasem nie słyszała nawet warkotu awionetek, wiozących turystów do kasyn Atlantic City.

Najwyraźniej wszyscy poszli do parku, aby wziąć udział w obchodach.

Czy to możliwe?

- Chyba naprawdę zwariowałaś - powiedziała do siebie Emilie i podeszła do łóżka, aby sprawdzić, co z Zane'em. Wyobraźnia zaczęła płatać jej figle. To pew­nie skutek wypadku - pomyślała i skrzywiła się sarkastycznie. W tym momencie dalsze jej rozmyślania prze­rwał głośny jęk.

- Boże - westchnęła. Prawe oko mężczyzny niemal zniknęło pod fioletową opuchlizną. Emilie nie miała wątpliwości, że złamał rękę, a pewnie również parę że­ber.

Siedziała przy nim przez chwilę. Zane to tracił, to odzyskiwał przytomność. Zbliżało się południe. Miała na sobie mokre ubranie, a poskręcane i pofalowane wło­sy spadały jej na ramiona zupełnie bezładnie. Najwyraź­niej nikomu nie przyszło do głowy szukać ich tutaj. Emilie pomyślała, że musi się ruszyć i coś zrobić. Złama­na ręka nie złoży się sama, ktoś musi jej w tym pomóc.

Nie miała przed sobą wielkiego wyboru. Mogła tylko skorzystać z niewielkiej łódki, którą trzymał tu Sam Talmadge, i powiosłować do portu.

- Wrócę najszybciej jak potrafię - powiedziała do Zane'a, który wpatrywał się w nią szklanym wzrokiem. - Ty zostań w łóżku. Pamiętaj, że masz nie wstawać.

Kiwnął głową, ale Emilie wcale nie była pewna, że zrozumiał, co powiedziała. Wydawał się półprzytomny, a ona nie mogła znieść myśli, że ten pewny siebie męż­czyzna jest w takim stanie. Oczami wyobraźni widziała, jak przewraca się na schodach latarni. Gdyby miała ka­wałek linki, przywiązałaby go do łóżka, ale nie zauwa­żyła nic odpowiedniego.

Wyszła na zewnątrz i spróbowała obejść latarnię.

Dziwne, ale nigdzie nie widziała róż, które - jak pamię­tała - rosły wokół wieży. Zamiast tego musiała się prze­bijać przez prawdziwy gąszcz krzewów. Szła wąską ścieżką wiodącą do miejsca, gdzie Sam cumował swoją łódź.

Jednak na łagodnych falach zatoczki nie kołysała się niewielka, metalowa łódka z czerwonym sercem nama­lowanym na burcie i nazwą „Janine” na pawęży, lecz solidna, drewniana łódź z ciężkimi wiosłami. Emilie znowu z trudem opanowała nerwy i przełknęła głośno ślinę. W okolicach Crosse Harbor od dawna nie spotyka­ło się takich łodzi.

Pewnie ktoś ściągnął ją z okazji święta - pomyślała. Odcumowała łódź i chwyciła za wiosła. Sam Talmadge uwielbiał historię i najwyraźniej postanowił, że wszy­stkie szczegóły inscenizacji będą odpowiadać prawdzie historycznej.

Emilie nie znała go zbyt dobrze. Z tego, co słyszała, Talmadge hodował indyki na Dzień Dziękczynienia.

Gdy tylko zabrała się do wiosłowania, od razu poża­łowała, że zrezygnowała z zajęć w miejskim klubie sportowym. Drewniane wiosła były równie ciężkie, jak wielkie. Kilka tygodni ćwiczeń z hantlami i sztangą sta­nowiłoby dobre przygotowanie do tego zadania. - Myśl o czymś pozytywnym - skarciła się w duchu, starając się utrzymać równy rytm pociągnięć. Tego dnia już dwu­krotnie dokonała rzeczy pozornie niemożliwych, wyciągając Zane'a z wody i doprowadzając go do latarni. Sko­ro tak, to z pewnością zdoła dopłynąć do portu i wezwać pomoc.

Pochyliła głowę i skupiła się na wiosłowaniu. W nor­malnych okolicznościach przepłynięcie z wyspy do po­rtu wymagało jakiegoś kwadransa.

Po upływie pół godziny Emilie musiała przyznać, że niewiele zwojowała. Drżały jej dłonie i miała zawroty głowy. W tym tempie równie dobrze mogła wiosłować cały dzień.

Rozglądając się wokół, nie mogła dostrzec wielu charakterystycznych elementów wybrzeża. Pomyślała, że musi być jakieś wytłumaczenie, dlaczego nie może rozpoznać okolicy.

Złożyła na chwilę wiosła i przyjrzała się uważnie na­brzeżu, które tak dobrze znała. Gdzie zniknęła restaura­cja portowa? Co się stało z zawsze pełnym, kolorowym basenem jachtowym? Dlaczego nigdzie nie było widać rybaków i wędkarzy?

- Uspokój się - powiedziała do siebie. - Musi być jakieś proste wyjaśnienie.

A może to wcale nie jest Eagle Island i Crosse Harbor? Może gwałtowny wiatr zniósł ich w stronę Cape May lub Long Branch?

A może...

Emilie na chwilę wstrzymała oddech. Nie mogła pojąć, dlaczego tak długo nie dostrzegła rzeczy oczywistych. Woda w porcie była krystalicznie przejrzysta, a równie błękitne niebo widziała tylko w filmach Dis­neya. Powietrze było czyste jak w wysokich górach. Gdzie zniknął brud i bałagan, zazwyczaj wszechobecne ślady nowoczesnego życia?

Na myśl o tym aż zadygotała. To niemożliwe... Takie rzeczy nie zdarzają się naprawdę. Bohaterowie powieści fantastyczno - naukowych mogą podróżować w czasie, ale zwykłych ludzi obowiązują normalne prawa przyrody.

Emilie zawróciła i ze zdwojoną energią powiosłowała z powrotem do latarni. Postanowiła za wszelką cenę roz­wikłać tę tajemnicę. Po paru minutach dobiła do brzegu i zacumowała łódź.

Podchodząc do latarni tym razem natychmiast zauwa­żyła brak zamka. W 1992 roku? Mało prawdopodobne. Zawiasy były nowe i nie tknięte przez rdzę. Wpadła do środka i natychmiast podbiegła do stolika, na którym poprzednio zauważyła egzemplarz „Poor Richard's Almanack”.

Drżącymi rękami otworzyła książkę. „Drukowane w Roku Pańskim 1776” - przeczytała. Nie było copy­rightu ani żadnej informacji o tym, że to reprint, nigdzie nie było widać nazwy firmy wydawniczej.

Emilie czuła narastające podniecenie.

To było pierwsze, oryginalne wydanie, ale broszura wyglądała całkiem nieźle. Z pewnością niedawno wysz­ła spod prasy.

4

To nie mogło się zdarzyć naprawdę! Żaden racjonalny argument nie mógłby tego wyjaśnić, ale Emilie nie mogła zignorować oczywistych dowodów.

Widziała w swoim życiu już dostatecznie wiele re­printów i reprodukcji, aby wiedzieć, że ten egzemplarz „Poor Richard's Almanack” jest autentyczny.

Opadła na podłogę. Nogi jej tak drżały, że nie mogła już dłużej ustać.

Nic dziwnego, że Crosse Harbor wygląda inaczej niż zwykle. Wszystkie oznaki postępu cywilizacji zostały starte, tak jakby ich nigdy nie było.

To znaczy, że jeszcze się nie zdarzyły.

Emilie poczuła, że kręci się jej w głowie. Odetchnęła głęboko, wciągając w płuca czyste, morskie powietrze. Rewolucja przemysłowa była sprawą przyszłości. Czyste powietrze, czysta woda - to wszystko, o co ludziom dwudziestego wieku przyszło rozpaczliwie walczyć - teraz były jeszcze dla wszystkich dostępne.

Do licha, dlaczego tego wcześniej nie zauważyłam? - zdziwiona uniosła głowę i rozejrzała się po pokoju, usiłując w pełni zdać sobie sprawę z nowej sytuacji. Nie ma ani telefonu, ani prądu. Takie wygody jak kanalizacja i lodówka to wyłącznie domena marzeń. Emilie wyczu­wała jeszcze jakąś nieokreśloną różnicę, ale na razie dostrzegała tylko brak tego, do czego przywykła.

Każda rozsądna kobieta wpadłaby w przerażenie, gdyby została nagle przeniesiona w czasy wcześniejsze o dwa wieki. Strach przed nieznanym to jeden z najbar­dziej podstawowych ludzkich odruchów. Zamiast tego czuła rozsadzającą ją energię i ciekawość.

Czy to możliwe, że los zgotował jej groźniejszą i bar­dziej podniecającą przygodę, niż wszystkie wyprawy Zane'a razem wzięte?

- Och, Boże - jęknęła, zerkając na śpiącego eks - męża. Nigdy w to nie uwierzy. Niezależnie od tego, jakie przedstawi mu dowody, on nigdy nie zapomni o świecie. jaki zna.

W każdym razie nie będzie łatwo go przekonać.

Zane czuł się dobrze w czasach, w jakich wypadło mu żyć. Tęsknoty i pragnienia, jakie od dzieciństwa odczu­wała Emilie, były mu zupełnie obce. Korzystał z życia tak jak umiał i troszczył się tylko o dzień bieżący. Jak zareaguje, gdy przekona się, że stracił wszystko, do cze­go przywykł?

Musiało istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie tego, co się stało. Emilie przypomniała sobie, jak na widok męża wysiadającego z samochodu poczuła, że w jej życiu wkrótce coś się wydarzy.

Bardziej dręczyło ją pytanie, dlaczego nagle zostali przeniesieni w osiemnasty wiek, niż mechanizm tej po­dróży. Pomyślała, że nie spocznie, póki tego nie wyjaśni.

- Co... - Zane otworzył oczy i spróbował wstać, podpierając się ręką. - Chryste! - jęknął z bólu.

- Spokojnie. Lepiej nie wstawaj - Emilie natych­miast znalazła się przy nim. - Złamałeś rękę.

- Dwoi mi się w oczach - powiedział, ciężko oddy­chając. - A może masz siostrę bliźniaczkę?

Ogorzała twarz Zane'a teraz wydawała się blada jak prześcieradło. Emilie przypomniała sobie, ile utracił krwi.

- Dobrze wiesz, że nie mam - powiedziała, usiłując nadać swemu głosowi pogodne brzmienie. Mężczyzna znowu spróbował wstać, więc położyła rękę na jego ramieniu. - Leż spokojnie.

- Co się stało?

- Pamiętasz, jaki numer postanowiłeś wyciąć z tym balonem na gorące powietrze?

Zane kiwnął głową.

- Wygląda na to, że nie dolecieliśmy do Langley Park w całości - poinformowała go. Za to zmieniliśmy epokę - pomyślała, ale tę perełkę zachowała na później.

- A co z tobą?

- Trochę guzów i siniaków, poza tym wszystko w porządku. Ty gorzej na tym wyszedłeś.

- Chyba tak - powiedział.

Emilie poczuła skurcz serca. Zrób coś - nakazała so­bie w myślach. Przecież on jest w fatalnym stanie. Na myśl, że powinna sama złożyć jego ramię, zakręciło się jej w głowie, ale nie miała innego wyjścia. Zawsze była dumna ze swej znajomości historii Crosse Harbor, ale teraz miała w głowie zupełną pustkę. W obecnym stanie bala się wyruszać na poszukiwanie doktora.

- Jak się czujesz? - spytała, pochylając się nad nim.

- Umieram - skrzywił się Zane. - Gdzie jesteśmy?

- W latarni morskiej - odrzekła zgodnie z prawdą.

- Co z balonem?

- Nie wiem. Odzyskałam przytomność na plaży. Ty leżałeś w wodzie, ale balon i gondola zniknęły bez śladu.

- Ocaliłaś mi życie?

- Każdy by to zrobił.

- Przypomnij mi, żebym ci podziękował - mruknął, zamykając oczy. - Jak się obudzę...

- Za wcześnie na podziękowania - szepnęła Emilie, patrząc, jak zasypia. Gdy Zane dowie się, gdzie wylądo­wali, z pewnością nie będzie szczególnie wdzięczny. Na razie udało się jej przetrwać pierwszą rundę pytań, ale następna musiała doprowadzić do wyjawienia prawdy. Wystarczy, że zechce zadzwonić po pogotowie lub do biura podróży, aby zmienić rezerwację.

Wszystko w swoim czasie. Najpierw muszą zadbać o przeżycie. Emilie pomyślała, że powinna postarać się o wodę i coś do zjedzenia. Gdyby jeszcze znalazła prosty kawałek drewna do usztywnienia złamanego ramienia...

Przypomniała sobie ukryte w krzakach drzwi do piw­nicy, które dostrzegła, wracając po przerwanej wyprawie na stały ląd. Wybiegła z latarni i pomagając sobie łokcia­mi, przedarła się przez zarośla. Na widok piwnicy ode­tchnęła z ulgą.

Drzwi były pomalowane szaroniebieską farbą. Mor­skie powietrze nie zdążyło jeszcze naruszyć gładkiej powierzchni. Emilie znów pomyślała, że latarnia morska jest w doskonałym stanie i niczym nie przypomina obe­cnej - czy też może przyszłej? - rudery.

Bez trudu otworzyła drzwi i zbiegła w dół po kamien­nych schodkach. Jeśli jej wiedza na temat zwyczajów z czasów kolonialnych odpowiadała prawdzie, to po­winna znaleźć tu zapasy jedzenia.

Na szczęście się nie pomyliła. Na piwnicznych półkach stało sporo garnków z dżemami i innymi przetworami, a obok na haku wisiała ogromna szynka. Wybór był dość skromny, mimo to Emilie czuła się tak, jakby trafiła do sklepu samoobsługowego z czekiem in blanco w ręce.

- Mam nadzieję, że nie masz kłopotów z ciśnieniem - mruknęła. W osiemnastym wieku ludzie, nie znając lodówki, na ogół mocno solili zapasy żywności. Emilie obawiała się, że smak ich jedzenia może okazać się szokiem dla podniebienia człowieka z dwudziestego wieku. No, ale nie miała wyboru.

- Musimy się przystosować - powiedziała. - Przy­dałby się jakiś kosz. No...

W tym momencie jedzenie wyleciało jej z rąk. Ktoś popchnął ją z tyłu i mocno przycisnął do zimnej, ka­miennej ściany.

- Gadaj, czego tu szukasz - usłyszała tuż koło siebie męski głos. - Inaczej poderżnę ci to śliczne gardziołko od ucha do ucha.

Emilie dorównywała wzrostem napastnikowi, ale by­ła od niego znacznie słabsza. Ciekawe, czy po to ruszy­łam w podróż w czasie, aby znaleźć koniec w wilgotnej piwnicy - przemknęło jej przez głowę. Pomyślała o swojej sytuacji i niesamowitych wydarzeniach ostat­nich dwudziestu czterech godzin, po czym zrobiła to, co powinna zrobić na jej miejscu każda dobrze wychowana, osiemnastowieczna dama: zemdlała.

Andrew McVie z całą pewnością nie był głupcem Dobrze wiedział, że nieprzyjaciel często pojawia się w przebraniu i maskuje tak, aby uśpić czujność przeciw­nika i zwieść go na manowce.

Żyją w niebezpiecznych czasach - mądry człowiek nie ufa nikomu, dopóki się nie przekona, że nie ma się czego obawiać.

Jednak gdy piękna dziewczyna z płomiennymi włosa­mi osunęła się do jego stóp, Andrew zapomniał o ostroż­ności: zamiast tego musiał zachować się jak dżentelmen. Schował nóż i ukląkł koło nieznajomej.

- Ależ jest wysoka - zdziwił się, przypatrując leżącej kobiecie. Miała szerokie ramiona i pełne, krągłe piersi. Pociągająca. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak tuli się do niej w łóżku podczas długiej, zimowej nocy. Nagle do­strzegł, że zamiast spódnicy nieznajoma ma na sobie spodnie i aż otworzył usta ze zdziwienia. Gdyby zoba­czył osła chodzącego na dwóch nogach, chyba mniej by się zdziwił.

Co to za dziwna kobieta? W piwnicy panował pół­mrok. Andrew pochylił się i przyjrzał się jej uważnie. Zamiast schować skromnie włosy pod czepkiem, niezna­joma rozpuściła je swobodnie na ramiona.

Leżała na podłodze przyciskając rękę do szyi, tak jakby chciała się bronić. Uwagę Andrew przyciągnął masywny, złoty pierścionek i delikatny łańcuszek z do­czepioną szklaną kulką, mieniącą się wszystkimi kolora­mi tęczy.

Znów spojrzał na jej piersi. Sam nie wiedział, czy bardziej zaintrygował go jej wygląd, czy demonstracyj­ne obnoszenie się z bogactwem. Zmarszczył brwi, patrząc na jej nogi. Czarne rajstopy stanowiły wyzwanie i obrazę dla jej kobiecości. Z pewnością stać ją było na strój bardziej przystojny.

Andrew zastanawiał się przez chwilę, czy ta dziew­czyna nie jest przypadkiem szpiegiem, ale sam roześmiał się z tego pomysłu. Któż uwierzyłby w taki nonsens? Nie, to zapewne żona któregoś z rybaków, która przypły­nęła tu łodzią, aby ukraść trochę jedzenia dla dzieci. W tak ciężkich czasach to nic dziwnego. Ale jednak ta kobieta wyglądała tak, jakby nigdy nie doświadczyła biedy.

McVie przypomniał sobie, jak w pierwszych latach małżeństwa ciężko walczył, aby pogodzić życie rodzin­ne z praktyką prawniczą w Bostonie. Elspeth i ich syn często musieli drogo płacić za jego ambicje. Pragnął zdobyć dla nich wszystko, co tylko mógł: piękny dom i służbę, farmę pełną dobytku, a nie problemów, biblio­tekę z książkami niezbędnymi, aby dać chłopcu klasycz­ne wykształcenie. Chciał, aby Elspeth mogła siedzieć przy ozdobnym oknie i oddawać się marzeniom.

Nic z tego nie zostało. Wystarczyła jedna chwila, aby płonąca szczapa z paleniska wznieciła pożar, który stra­wił wszystko, co było dla niego drogie. W tym czasie Andrew gonił za pieniędzmi w Bostonie.

Dziwne, że widok tej przystojnej kobiety przypo­mniał mu żonę. Elspeth wyglądała jak delikatny pączek róży, ale za piękną powierzchownością kryła się siła, na której można było polegać. Przywykł korzystać z samodzielności żony, aby gonić za przyjemnościami ży­cia, które wtedy wydawały mu się tak ważne. Piękny chłopiec, którego spłodzili pewnej letniej nocy, był waż­niejszy niż bogactwo, ale Andrew zrozumiał to zbyt późno.

Teraz tylko rebelia nadawała sens jego życiu. Poświę­cił wszystkie siły walce o niepodległość, choć faktycznie nie przywiązywał do niej większej wagi.

Jego ostatnia wyprawa na opanowany przez Angli­ków Manhattan była zupełnie bezowocna. Powrócił do domu w stanie bliskim depresji i nie mógł otrząsnąć się z ponurego nastroju.

Wrócił do latarni morskiej, której od początku wojny nikt nie obsługiwał. Miał nadzieję, że znajdzie tu Josiaha Blakelee, ale bardzo się zawiódł. Blakelee, który miał farmę w pobliżu Princeton, był fanatycznym zwolenni­kiem niepodległości i święcie wierzył, że przyniesie ona wiele dobrodziejstw. Należał do tych nielicznych ludzi, którzy natychmiast zyskują powszechną sympatię. Był również człowiekiem odważnym i często podejmował ryzyko. Niecałe dwa miesiące temu zniknął gdzieś na północy Manhattanu.

Andrew zamierzał poczęstować go kazaniem na temat szczęścia, jakie można znaleźć w życiu rodzinnym. Jego zniknięcie zabolało go do żywego. Miał bowiem wraże­nie, że ich walka jest zupełnie beznadziejna.

Najważniejsza w życiu człowieka jest rodzina. Bez niej nawet niezależność od Korony nie miała większego znaczenia.

Natomiast dla Josiaha Blakelee niepodległość stała się najwyższym celem. Od wielu miesięcy nieustannie cyto­wał Thomasa Paine'a i powtarzał, co powiedział Adams, z daleko większym przekonaniem niż on sam.

Rok wcześniej, niedługo po Concord i Lexington, Andrew i Blakelee poszli razem na obiad do kuzyna Josiaha, Johna Adamsa i jego żony. Przy stole John wygłosił długie przemówienie na temat konieczności oddzielenia kolonii od Korony.

Josiah zapalił się do tej sprawy. Niegdyś Andrew rów­nież czuł taki sam zapał, ale tamtego wieczoru po prostu siedział w milczeniu i rozmyślał o rodzinie.

Pani Adams, niska lecz przystojna kobieta, dorównu­jąca mężowi inteligencją, wyczuła chłód w jego zacho­waniu.

- Poświęcając się jakiejś sprawie można odzyskać spokój ducha - zauważyła, podając mu filiżankę herbaty. Sama straciła paroletnie dziecko. Służba publiczna przy­niosła jej pociechę.

W ten sposób Andrew dołączył do grupy bojowników o niepodległość.

Teraz czekało go nieprzyjemne zadanie. Musiał za­wiadomić żonę Josiaha, że jej mąż nie powrócił z wypra­wy. W okolicy Harlem Heights wojska brytyjskie wzięły do niewoli grupę patriotów. Według krążących plotek, zostali oni ulokowani na statkach - więzieniach zakotwi­czonych w Wallabout Bay w nowojorskim porcie. Trud­no byłoby znaleźć gorsze miejsce. Pozostawała nadzieja, że Josiah uniknął tego losu.

Kobieta z rudymi włosami poruszyła się lekko i Andrew wrócił myślami do rzeczywistości. Przede wszy­stkim musiał się dowiedzieć, skąd się tu wzięła i co wiedziała o jego sprawach.

Gdyby Emilie zemdlała w swej własnej epoce, szyb­ko znalazłaby się w szpitalu, gdzie powitałby ją jakiś pryszczaty stażysta z plikiem formularzy do wypełnie­nia i zerową troską o pacjenta.

Zamiast tego po przebudzeniu znalazła się na kamiennej ławce, tuż obok drzwi do piwnicy. O pół metra od niej klęczał jakiś mężczyzna z nożem zatkniętym za pasek od spodni. Emilie szybko przypomniała sobie, gdzie jest.

Usiadła i zmierzyła go najgroźniejszym spojrzeniem, na jakie potrafiła się zdobyć.

- Tylko mnie dotknij, a uschnie ci ręka. Nieznajomy wstał z klęczek. Był mniej więcej tego samego wzrostu co ona, ale znacznie szerszy w barach. Sprawiał wrażenie człowieka samotnego, który nie Przejmuje się swoim wyglądem. Jasnobrązowe, kędzie­rzawe włosy związał tasiemką w niewielki kucyk. Miał na sobie koszulę z grubego lnu i wypłowiałe spodnie.

- Skąd się tu wzięłaś, dziewczyno? - spytał. Mówił z wyraźnym szkockim akcentem.

Czy uwierzyłbyś, że przyleciałam czerwonym balo­nem? - pomyślała, ale uznała, że mądrzej będzie nie zaczynać od tej informacji.

- Błagam o wybaczenie, proszę pana, ale... ale zna­lazłam się w nadzwyczaj trudnych okolicznościach - wykrztusiła, z przerażeniem stwierdzając, że nie musi udawać płaczu. Dodatkowo wzruszyła się widząc, jak na mężczyznę podziałał widok jej łez.

- No, dość już tego - powiedział z pozorną szorstko­ścią.

- Bardzo przepraszam, proszę pana - powtórzyła Emilie, wycierając oczy. Mężczyzna podał jej batystową chusteczkę z wyhaftowaną w rogu literą A. - Dzięki.

W tym samym momencie pożałowała, że nie podzię­kowała bardziej formalnie.

- Dzięki? - powtórzył, unosząc do góry gęste brwi. - A cóż to za sposób wysławiania się?

- To... tak mówi się w naszej rodzinie - wyjaśniła dość nieudolnie. - Nie powinnam tak mówić do kogoś obcego. Jaka jestem głupia!

Mężczyzna kiwnął głową, na pozór akceptując jej wyjaśnienie, ale Emilie miała wrażenie, że słyszy, jak w jego głowie wyje sygnał alarmowy. Uważaj, co ga­dasz, Crosse - powiedziała do siebie. Ten człowiek nie da się łatwo zwieść. Miała nadzieję, że dzięki swym zainteresowaniom obyczajami kolonistów zdoła jakoś przebrnąć przez tę rozmowę.

- Cóż to za nadzwyczaj trudne okoliczności? - zapy­tał nieznajomy.

Wiedziałam, że do tego dojdzie - westchnęła w duchu.

- Wybrałam się z przyjacielem na przejażdżkę łódką. Nagle zerwała się burza i wiatr wyrzucił nas na pańskie wybrzeże.

- A kiedy zdarzył się ten wybryk natury? - spytał gospodarz. W jego oczach pojawiły się twarde błyski.

Sposób, w jaki się wysławiał, zdradzał, iż jest czło­wiekiem wykształconym, choć wyglądał dość prostacko. Emilie pomyślała, że czeka ją jeszcze trudniejsze zada­nie, niż sądziła uprzednio.

- Tuż przed północą - odpowiedziała, modląc się w duchu, aby znów nie zdradzić się niebacznym sło­wem.

Andrew kiwnął głową. To wyjaśniało, dlaczego sam nie zauważył nic szczególnego. Przybył do latarni wie­czorem, zjadł parę plastrów szynki i zapadł w mocny sen. Ze względu na bezpieczeństwo wolał położyć się w piwnicy. Obudziła go dopiero ta kobieta, dobierając się do jego zapasów.

- Nie widzę żadnych śladów po pani przyjacielu - zauważył, myśląc o tym, że piękność i prawdomówność nie zawsze chodzą w parze.

- Jest w budynku latarni - wyjaśniła. - Obawiam się, że złamał sobie ramię i jest mocno potłuczony.

- A czy zadbała pani o siebie? - spytał, przyglądając się jej uważnie.

- To nie ma znaczenia - machnęła ręką. Andrew znów dostrzegł błysk złotego pierścionka. Nieznajoma patrzyła mu prosto w oczy.

- Czy ten mężczyzna jest pani mężem? - spytał z wahaniem.

- Przyjacielem - odrzekła krótko. - Stracił bardzo dużo krwi, proszę pana. Boję się... - Emilie urwała i przymknęła powieki, ale McVie zdążył zauważyć błysk łzy.

- Zaprowadź mnie do niego, dziewczyno - powie­dział. - Nie posiadam umiejętności chirurga, ale zapew­ne zdołam mu pomóc - dodał. Jego kościstą twarz roz­jaśnił uśmiech. - Byłoby łatwiej, gdybyś powiedziała mi, jakiej świętej imię nosisz.

- Emilie - rzekła, odwzajemniając jego uśmiech. - Jestem Emilie Crosse.

To nazwisko nic dla niego nie znaczyło. Jej przodko­wie dopiero za parę lat mieli przyczynić się do rozbudo­wy miasta, które w przyszłości wzięło nazwę od ich rodowego nazwiska.

- Spotkaliśmy się w dziwnych okolicznościach, pan­no Emilie.

- Teraz pan ma nade mną przewagę - powiedziała. To śmieszne, tańczymy menueta, tyle że na słowa - prze­mknęło jej przez głowę.

- Andrew - odrzekł. - Andrew McVie - dodał, wy­ciągając rękę, aby ją podtrzymać. - Panno Emilie, czy źle się pani czuje?

Panna Emilie dosłownie zachwiała się na nogach.

Andrew McVie!

Mężczyzna, którego nazwisko od ponad dwustu lat powtarzają wszyscy uczniowie z Crosse Harbor! Naj­większy buntownik w historii miasteczka! Przecież jesz­cze ostatniej nocy opowiadała o nim Zane'owi, z dumą relacjonując jego bohaterskie przygody.

- Miałam ciężki poranek - powiedziała wreszcie, chwytając go za rękę. - Błagam, aby zechciał mi pan wybaczyć chwilową słabość.

- Słabość to rzecz godna pochwały u płci nadobnej.

- Siła bardziej zasługuję na pochwałę, niezależnie od płci - odrzekła. Miała nadzieję, że jej bohater z lat dzie­ciństwa nie okaże się męskim szowinistą. - Nie sądzi pan?

Ta kobieta ma cięty język! - pomyślał Andrew. Pew­nie dlatego jeszcze nie wyszła za mąż.

- Proszę mnie zaprowadzić do pani towarzysza - po­wiedział głośno, wskazując drzwi od piwnicy. - Musimy się zająć jego złamaną ręką. Jeśli się spóźnimy, może stracić zdolność zarabiania na życie.

Nic jeszcze nie wiesz - pomyślała Emilie. Skrzywiła się, bo słońce zaświeciło jej prosto w oczy. Zane przywykł do tego, aby cieszyć się pełnią życia. Jakiekolwiek ograniczenie wolności doprowadzi go do szaleństwa.

Szli razem do frontowego wejścia latarni. Andrew uważał, aby przez cały czas iść za nieznajomą. Jej rude sploty płonęły w promieniach słońca. Spróbował sobie wyobrazić, jak wglądałaby z włosami porządnie ułożo­nymi, jak przystało damie z towarzystwa.

Oczywiście, ta kobieta wyróżniała się nie tylko fryzu­rą. Andrew przypuszczał, że w wyniku wypadku straciła ubranie, stąd jej dziwny strój. Być może podarła spódni­cę na skałach lub wykorzystała materiał, aby opatrzyć rany przyjaciela.

Dziwne tylko, że paradując tak ubrana nie czuła ko­biecego zawstydzenia. Nie była ani nieśmiała, ani skromna. Trzymała głowę do góry, tak jakby nic ją nie obchodziło to, że każdy może obejrzeć jej ciało. Spodnie przylegały do jej nóg niczym druga skóra. Andrew zasta­nawiał się, jak i po co uszyła sobie spodnie, w tak nie­przyzwoity sposób zdradzające zarysy jej wdzięków. Bez trudu widział kształt pośladków, smukłe uda...

Emilie zatrzymała się gwałtownie i spojrzała mu w oczy. Andrew poczuł się tak, jakby ktoś przyłapał go na podkradaniu jabłek z sadu sąsiada.

- Mój towarzysz... po wypadku na morzu ma jakieś kłopoty z głową... - uprzedziła.

McVie spojrzał w kierunku pomostu.

- To nie jest nasza łódź - szybko wyjaśniła Emilie.

_ A gdzie jest wasza?

- Nie wiem.

- Nigdzie jej nie widzę.

- Oczywiście, że nie - Emilie wzięła głęboki oddech i rozpoczęła relację z ich nieszczęśliwej wyprawy. - Ogromne fale wyrzuciły łódź na skały. Wpadliśmy do wody i musieliśmy desperacko walczyć o życie. - Od mio­dowego miesiąca sześć lat temu nie bawiła się tak dobrze.

A może to będzie dopiero za dwieście lat? Ciągnęłaby swą dramatyczną opowieść, ale Andrew odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął głośnym śmiechem.

- To bardzo nieuprzejmie z pana strony, panie McVie.

- Nie wiem, jaka jest prawda, dziewczyno, ale ta twoja opowieść bardzo mnie zajmuje.

- To nie jest opowieść - zaprotestowała. Co najwyżej ta część o łodzi, ale to przecież tylko szczegół. - Ocali­łam życie mojego kompana.

Gdyby to powiedziała inna dziewczyna, Andrew miałby poważne wątpliwości, czy mówi prawdę. Nigdy jeszcze nie spotkał kobiety tak wysokiej, aby mogła mu spojrzeć prosto w oczy. To wytrącało go z równowagi, ale jednocześnie wyjaśniało, jak mogła uratować od uto­nięcia dorosłego mężczyznę.

Elspeth ledwo sięgała mu do ramienia, nawet na naj­wyższych obcasach. W jej towarzystwie czuł się silny, Pragnął się nią zaopiekować. Tak właśnie powinien my­śleć mężczyzna o swej żonie. Czasami, późno w nocy, gdy na próżno przewracał się z boku na bok, oczami wyobraźni widział swą Elspeth. Wydawało mu się, że czuje subtelny zapach jej skóry. Odłóż te papiery, An­drew - mówiła do niego. - Jest już późno. Ogrzałam łóżko.

Emilie Crosse z pewnością była zupełnie inną kobie­tą. Zastanawiał się przez chwilę, jaki mężczyzna może być jej towarzyszem.

Podchodząc do drzwi latarni, Emilie z trudem pano­wała nad nerwowym podnieceniem. To nie mogło się udać. Chyba zwariowała sądząc, że zdoła długo prowa­dzić tę grę. Za chwilę bohater rewolucji spotka mężczy­znę przekonanego, że żyje w dwudziestym wieku.

Zerknęła przez ramię na Andrew McVie'a. Nic dziw­nego, że mierzył ją podejrzliwym wzrokiem. I tak do­brze, że nie zaciągnął jej do najbliższego przedstawiciela prawa. Choć na pewno tak się stanie, gdy tylko Zane się odezwie. McVie zorientuje się, że coś tu jest nie tak. Emilie miała nadzieję, że zdoła zwalić ekscentryczność byłego męża na karb wypadku, ale wątpiła, czy Andrew da się długo zwodzić.

Może Zane będzie spał - modliła się w duchu. Może jest nieprzytomny? Potrzebowała więcej czasu, aby wy­jaśnić sytuację. Niewątpliwie McVie będzie również po­trzebował trochę czasu, aby ją zrozumieć.

Co stanie się później - nie miała pojęcia.

Zane nerwowo przechadzał się po pokoju, niecierpli­wie czekając na powrót Emilie. Cholernie bolało go ramię, prawie nic nie widział na prawe oko i na dokładkę był taki głodny, że gotów był gryźć kamienie.

Ku swemu zdziwieniu, nigdzie nie mógł znaleźć tele­fonu. Co więcej, w całym pomieszczeniu nie było widać kabli ani gniazdek elektrycznych, normalnych oznak lu­dzkiej obecności. Pokój sprawiał wrażenie świeżo wyre­montowanego. Wnętrze było proste, wiejskie, ale bardzo schludne. Zane przypomniał sobie, że Emilie wspomnia­ła o renowacji latarni morskiej. Pewnie jeszcze nie zało­żyli instalacji.

Zerknął na zegarek. Nieszczęsny przyrząd ober­wał w wypadku równie mocno jak on. Szkoda, że nie kupiłem zegarka dla nurków - pomyślał. Wiedziałby przynajmniej, czy ma szansę zdążyć na samolot.

Od chwili, gdy dowiedział się o wypadku, zachodził w głowę, co mogło się zdarzyć. Pamiętał tylko obraz błyskawicznie zbliżającej się ziemi i nagłą ciemność. Gdy przekonał się, że Emilie nic się nie stało, poczuł taką ulgę, że skłonny był znowu uwierzyć w Boga. Nie zgo­dziła się wprawdzie pojechać z nim na Tahiti, ale to było jeszcze przed wypadkiem. Nigdy nie rozumiała, czemu tak lubi ryzykować. Teraz, gdy sama zasmakowała przy­gody, może będzie skłonna zmienić decyzję.

Zane przekonał się już bardzo dawno, że najmocniej doświadcza się życia patrząc śmierci prosto w oczy.

Gwałtowny wzrost poziomu adrenaliny... pewność, że wytężasz wszystkie siły... podniecenie, z jakim podej­mujesz wyzwanie i zwyciężasz.

Ostatniej nocy z Emilie przeżył podobne uczucie za­grożenia i odrodzenia. Nie wierzył w szczęśliwe zakoń­czenia, ale mimo to zastanawiał się, czy nie powinien byt dłużej walczyć o ocalenie ich małżeństwa.

Sara Jane zwykła mówić...

Zatrzymał się.

- No tak - powiedział głośno. Od ponad godziny próbował zrozumieć, co się zmieniło. Teraz już wiedział: przestał słyszeć głos babki.

Nie pamiętał, kiedy dokładnie to się stało, ale w któ­rymś momencie poprzedniej nocy przestał czuć, że Sara Jane usilnie stara się coś mu powiedzieć.

W rzeczywistości Zane dobrze wiedział, że babka umilkła w chwili, gdy wziął Emilie w ramiona...

Nie chciał zagłębiać się w takie rozważania. To, co wczoraj przeżyli, miało dla obojga duże znaczenie. Nie miał zamiaru temu przeczyć. Emilie poruszyła coś w je­go duszy, obudziła pragnienia, o których dawno zapo­mniał.

To jednak jeszcze nie znaczy, że zbliżyło ich coś więcej niż seks. Zane nie znosił romantycznego bełkotu, który już raz doprowadził do rozpadu ich małżeństwa.

Zgrzyt klamki przerwał mu te rozmyślania. Może jednak Emilie zgodzi się na wspólny wyjazd...

- Chyba śpi - powiedziała kobieta do Andrew, gdy wchodzili do latami. - Powinniśmy...

- Do diabła, czemu tak długo cię nie było? - spytał Zane, gdy Emilie i Andrew weszli do pokoju. - Jeśli mamy zdążyć na samolot, musimy...

Biedny Andrew stanął w miejscu jak wryty. Patrzył na Zane'a tak, jakby nieoczekiwanie wpadł na głodnego niedźwiedzia, co więcej - ubranego w kolorowy koc owinięty wokół bioder. Emilie wyobraziła sobie, co mo­że myśleć McVie i z trudem opanowała nerwowy chi­chot.

- Oto Andrew McVie - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. Miała nadzieję, że Zane dostrzeże jej bła­galne spojrzenie. - To w jego domu znaleźliśmy schro­nienie.

- Prawdziwy klasztor, prawda? - odrzekł Rutledge, rozglądając się wokół.

- Nie usłyszałem, jak się pan nazywa - powiedział Andrew, wysuwając się do przodu. Imponujący wzrost Zane'a nie zrobił na nim wrażenia. Emilie pomyślała, że spotkali się godni siebie przeciwnicy. Ciekawe, czy Zane pamięta jej opowieści o bohaterskich wyczynach McVie'a? Boże, lepiej byłoby, gdyby zapomniał.

Zane z pewnym wahaniem wyciągnął lewą rękę. - Jestem Zane Grey Rutledge. - A cóż to za imię? - spytał Andrew, najwyraźniej zbity z tropu. - Jest pan Niemcem?

- Czy ten facet żartuje? - Zane zwrócił się do Emilie, która tylko potrząsnęła rozpaczliwie głową.

- Zostałem tak nazwany ku czci Zane'a Greya. Andrew patrzył na niego tępym wzrokiem.

- Tego pisarza - dodał Zane. Najwyraźniej zakłopo­tanie mężczyzny sprawiało mu przyjemność. - Pisywał westerny. Kowboje, Indianie, historie z Dzikiego Zacho­du.

- Kowboje? - powtórzył McVie. Wciąż jeszcze nie uścisnął wyciągniętej ręki.

- Dobra, poddaję się - Zane cofnął się o krok, kręcąc głową. Znów spojrzał na Emilie. - Do cholery, co tu się dzieje?

- Muszę zażądać, aby nie używał pan takiego języka w obecności panny Emilie - powiedział Andrew, patrząc mu prosto w oczy.

Zane przygryzł wargę tak, jakby usiłował powstrzy­mać śmiech.

- Czy nie przesadza pan z tą zabawą w rewolucję. panie McVie?

Obaj mężczyźni spojrzeli jednocześnie na Emilia która miała ochotę zapaść się pod ziemię.

- Nie wiem, o czym mówisz, Zane - powiedziała spokojnie, po czym zwróciła się do Andrew. - Obawiam się, że podczas wypadku pan Rutledge uderzył głowa. o kamienie. Jest wciąż zdezorientowany.

Andrew odetchnął z wyraźną ulgą, Zane natomiast niemal stracił panowanie nad sobą. Zdezorientowany, też coś!

- Do diabła, nie mam pojęcia, co się tutaj dzieje, ale jeśli ktoś mi tego zaraz nie wytłumaczy, to...

- Panno Emilie, czy mogłaby pani zostawić nas sa­mych? - wtrącił Andrew, nie spuszczając oka z Zane'a. - Pan Rutledge i ja mamy do omówienia niezwykle pil­ną sprawę.

- Nie mam zamiaru o niczym rozmawiać. Interesuje mnie tylko to, jak mam zdążyć na samolot.

- Samo - lot? - McVie spojrzał na Emilie. - Wydaje mi się, że pani towarzysz odniósł poważniejsze obraże­nia, niż pani sądziła. Mówi jakieś bzdury.

- A może powtórzysz mi to prosto w oczy, co? - Zane zbliżył się do mężczyzny. Kipiał z oburzenia.

- Panowie! - Emilie stanęła miedzy nimi. - Proszę nie zapominać, co jest naszym najważniejszym zada­niem. Trzeba opatrzyć ranę. Robi się późno, a my stoimy w miejscu.

- Dziwnie się wyrażasz - przystojną twarz Zane'a wykrzywił grymas zdziwienia.

- Chyba ci się zdaje.

- Do cholery, nic mi się nie zdaje!

- Rutledge, obawiam się, że twoje zachowanie jest obraźliwe dla panny Emilie! - wtrącił Andrew.

- Jeśli moje maniery nie odpowiadają pannie Emilie, sama może mi to powiedzieć! - warknął Zane.

- Twoje ramię... - jęknęła Emilie. - Proszę...

- Niech pan się położy na pryczy - polecił McVie, - Panno Emilie, czy mogłaby pani przynieść mi grube polano? Koło piwnicy leży drewno na opał.

- Niech ten facet nie waży się mnie dotykać - prychnął Zane, blokując drogę kobiecie. - Chyba w tym mia­steczku jest pogotowie?

- Kiedyś będzie - westchnęła.

- Pogotowie? - powtórzył Andrew. - Czy to jakiś nowy język, czy też skutek wypadku?

- Jeśli się zaraz stąd nie wyniesiesz, dostaniesz w łeb!

McVie sięgnął do pasa i chwycił za rękojeść noża. Zane pochylił się w stronę paleniska i złapał pogrzebacz. Dwaj przeciwnicy mierzyli się wzrokiem. Emilie uznała, że nie ma już wyboru.

- Panowie - powiedziała, ponownie wstępując mię­dzy nich. - Musimy porozmawiać.

5

- Muszę złapać samolot - upierał się Zane. - Intere­suje mnie tylko, czy jedziesz ze mną, czy nie. - Była już najwyższa pora, żeby ruszyli w drogę. Chciał, aby Emi­lie z nim pojechała.

- Siadaj - wskazała dłonią łóżko. - To trochę potrwa.

Andrew McVie, wciąż trzymając dłoń na rękoje­ści noża, patrzył to na nią, to na niego. W pier­wszej chwili miał wrażenie, że ten Rutledge to Josiah Blakelee. Byli do siebie niezwykle podobni, wzro­stem i budową ciała. Nagle przyszło mu do głowy, że to Podobieństwo może nie być kwestią przypadku. Być może jest częścią wyrafinowanego planu, mającego do­prowadzić do porażki trzynastu kolonii.

- Pan może usiąść tam - zaproponowała mu Emilie, Wskazując stojące przy palenisku krzesło.

- Nie, panienko, wolę stać - pokręcił głową Andrew, Zajął pozycję przy drzwiach. Cała sytuacja była tak dziw­na, że wolał być przygotowany na każdą ewentualność.

- Och, Boże - westchnęła ciężko Emilie. Patrzyła to na Zane'a, to na McVie'a. - To będzie trudniejsze, niż myślałam.

- Wykrztuś coś wreszcie - zniecierpliwił się Rutledge. - Jeśli mamy zdążyć na lotnisko, lepiej...

- Nie pojedziemy na lotnisko.

- Chcesz powiedzieć, że ty nie pojedziesz?

- Nikt nie pojedzie, bo lotniska nie ma - zaśmiała się Emilie, ale w jej głosie słychać było panikę. - Nie ma samolotów, samochodów, komputerów. Nie ma niczego, do czego przywykłeś.

- A cóż to takiego komputer? - zainteresował się Andrew.

- Co z tobą, McVie? - prychnął Zane. - Czy od dwu­dziestu lat nie wychodziłeś z domu? - spytał z ironią, jednocześnie usiłując sobie przypomnieć, skąd zna to nazwisko.

- Czy ty naprawdę nie rozumiesz? - wyraz twarzy Emilie był równie poważny jak jej głos. - To nie jest Crosse Harbor i nie żyjemy w 1992 roku. Cofnęliśmy się w czasie.

Zane poczuł w brzuchu dziwny skurcz. Kobieta naj­wyraźniej zwariowała.

- Posłuchaj, mieliśmy ciężki poranek - powiedział.

wstając z łóżka. - Może lepiej połóż się i odpocznij. McVie zabierze mnie do miasta. Złamanie ręki to żadna tragedia. Wrócę, nim zdążysz się wyspać...

- Słuchaj, co do ciebie mówię! - krzyknęła Emilie.

- Rozejrzyj się dookoła! To nie jest świat, jaki znasz!

- wskazała ręką Andrew, który uważnie się im przypa­trywał. - To jego świat, a nie twój!

- Czy wie pan, o czym ona mówi? - Zane zwrócił się do McVie'a.

Ten potrząsnął głową, uniósł rękę i popukał się w czo­ło. Zane bez trudu zrozumiał ten gest. Niestety, Emilie również go zauważyła.

- Zobacz, tu nie ma gniazdek, nie ma telefonu! - krzyknęła do Zane'a. - Gdzie jest lodówka? Czy słysza­łeś warkot samochodu lub łodzi motorowej? Gdzie jest łazienka?

- Wczoraj mi powiedziałaś, że latarnia została pod­dana renowacji - stwierdził spokojnie. - Pewnie jeszcze nie skończyli pracy.

- To prawda - przyznała, patrząc mu prosto w oczy.

- Minie jeszcze wiek, może dwa, nim skończą.

Zane przebiegł z kąta w kąt.

- Przestań fantazjować! - krzyknął i wyjrzał na zew­nątrz, szukając czegoś, co zaprzeczyłoby jej słowom. Poczuł, że się spocił. - Nikt nie może podróżować w czasie! - Wiedział, że musi istnieć inne wyjaśnienie, ale nie przychodziło mu ono do głowy.

- Pamiętasz tę dziwną chmurę? - spytała Emilie. Szła tuż za nim. Zane wspiął się krętymi schodami na górę, do wieży. - Sam powiedziałeś, że nigdy takiej nie widziałeś.

- Przestań! - krzyknął. - Nie chcę tego więcej słu­chać. To jakaś zwariowana historia.

- Ja też się boję - położyła dłoń na jego ramieniu. - To chyba normalne...

- To bzdury! - wykrzyknął, odsuwając się od niej.

- Nie, to nie bzdury. Wiesz już, jaka jest prawda.

- Udowodnię ci, że mam rację - nie zważając na ból, ruszył na najwyższe piętro wieży, gdzie znajdowała się lampa. - Nowoczesne latarnie są zautomatyzowane.

- Ale nie ta.

- Załóż się.

Emilie szczerze mu współczuła. Zane przywykł do panowania nad swoim życiem i wydarzeniami, a teraz znalazł się w sytuacji wymykającej się spod kontroli. Dostrzegła na jego czole kropelki potu. Złamane ramię sterczało w bok pod dziwnym kątem. W normalnych okolicznościach miałby już założony gips i dostałby od­powiednią dawkę środków znieczulających.

- To jakaś sztuczka - powiedział ze wzrokiem utkwionym w miskę z olejem i gruby knot.

- Spójrz na zachód, w stronę portu - zaproponowała spokojnie Emilie. - To nie jest Crosse Harbor, które kiedyś znaliśmy.

Zane wolał nie patrzeć. W jej głosie dosłyszał jakąś dziwną, niepokojącą nutkę. Wiedział już, że to nie żart.

Zacisnął zęby i rozejrzał się dookoła.

Gęsty, liściasty las podchodził do samej plaży. Po intensywnie niebieskim niebie płynęły leniwie białe ob­łoczki. Nawet stąd widział, że woda jest czysta, a powie­trze przejrzyste i wolne od smrodu cywilizacji. Wciąż myślał, że to przecież niemożliwe, a jednocześnie in­stynkt podpowiadał mu, że Emilie ma rację.

- Pięknie tutaj, prawda? - szepnęła, zbliżając się do niego.

Kiwnął tylko głową. Surowy, dziki pejzaż był wspa­niały, ale nie chciał tego głośno przyznać.

- Który to rok? - spytał.

- Nie jestem pewna - odrzekła z wahaniem. - Chyba 1776.

- Skąd wiesz?

- „Poor Richard's Almanack”. Znalazłam na stole świeży egzemplarz.

Twarz Emilie niemal promieniała, zupełnie tak, jakby oświetlał ją wewnętrzny ogień. Zane pomyślał, że ni­czym nie przypomina żadnej innej znanej mu kobiety. Nie była ani przestraszona, ani wzburzona, najwyraźniej nie odczuwała żadnych wrażeń, jakich można się spo­dziewać u człowieka nagle przeniesionego w epokę dwieście lat wcześniejszą. Zachowywała się tak, jakby przez całe życie czekała na tę chwilę.

Zapanowało milczenie.

- Zane - przerwała je Emilie. - Czy dobrze... - Nic mi nie jest - uspokoił ją, choć sam nie był o tym całkiem przekonany. - Żałuję tylko, że nie przykładałem się do historii.

- Ja też nie pamiętam dat. - Emilie dotknęła jego ramienia i Zane przypomniał sobie wydarzenia ostatniej nocy. - Pomyśl tylko. Właśnie toczy się wojna o niepod­ległość i tylko my wiemy, jak się zakończy.

Andrew McVie miał już tego dość. Wyłonił się z cienia.

- Wystarczy - powiedział. - Takie gadanie nie może doprowadzić do niczego dobrego.

Odwrócili się w jego stronę. McVie stał na najwy­ższym stopniu schodów, trzymając w ręce długi nóż.

- Daj spokój - westchnęła Emilie, wskazując broń. - Uspokój się, Andrew. Jesteśmy po twojej stronie.

Mężczyzna patrzył na nich, mrużąc oczy.

- Dziewczyno, wydajesz się bardzo sympatyczna, ale jest w tobie i w twoim przyjacielu coś, co bardzo mnie turbuje.

- Słyszałeś, co mówiłam, prawda? - panna Emilie spojrzała na niego wielkimi, zielonymi oczami. Andrew poczuł, że mięknie.

- Mówiłaś o wojnie - wciąż trzymał nóż w pogoto­wiu, na wypadek gdyby spróbowali się wymknąć. - Co wiesz o obecnym konflikcie?

Emilie zerknęła na swego kompana, po czym skupiła uwagę na Andrew. Na próżno usiłowała sobie przypo­mnieć jakiś film lub książkę o podróży w czasie.

- Wiem, że twoja sprawa zwycięży.

- A skąd wiesz, której stronie poprzysiągłem wier­ność? - Andrew pomyślał, że miał rację, nie dowierzając tym dwojgu. Teraz ta ruda dziewczyna będzie musiała zdradzić swoje przekonania.

Wyraźnie się zawahała.

- Tak właśnie myślałem. Przyznaję, że to był piękny podstęp, ale jego koniec będzie żałosny.

- Chwileczkę! - wtrącił mężczyzna o dziwacznym imieniu. - Powiedziałeś, że jak się nazywasz?

Dopiero teraz Andrew zrozumiał, że nie powinien był zdradzać nieznajomym swojego prawdziwego nazwiska. Teraz jednak nie mógł się już wycofać.

- McVie - mruknął niechętnie.

- Już wiem! - Zane Grey Rutledge wydawał się bar­dzo z siebie zadowolony. - To ty uratowałeś Washingto­na. Ocaliłeś mu życie.

Reakcja Andrew była błyskawiczna. Złapał Emilie i przyłożył jej nóż do gardła.

- Co jeszcze o mnie wiecie? - spytał tonem nie zno­szącym sprzeciwu. - Gadaj całą prawdę, albo dziewczy­na posmakuje noża.

Zane rzucił się w ich kierunku, ale potworny ból w złamanym ramieniu powalił go na kolana już przy Pierwszym zamachu.

- Tylko ją dotknij, McVie, a zabiję cię. Emilie była zupełnie spokojna.

- Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, Andrew, ale przybyliśmy tu z przyszłości - powiedziała łagodnie.

- Czarownice już przestały rzucać uroki w koloniach - roześmiał się mężczyzna. - Nawet w Massachusetts.

- To nie żadne czary ani wróżbiarstwo - odrzekła dziewczyna ze swoim dziwnym akcentem. - Mieliśmy wypadek...

- Wiem - wtrącił Andrew. - Na łodzi.

- Hm, nie całkiem - powiedziała Emilie. McVie chwycił ją za ramiona i szybko obrócił twarzą do siebie.

- Lecieliśmy balonem.

Andrew wiedział, że z otwartymi ustami wygląda jak wiejski matołek, ale nic na to nie mógł poradzić. Po chwili parsknął śmiechem.

- Mówisz jakieś nonsensy.

- Mówię prawdę - Emilie nie dała się stropić. - Le­cieliśmy razem balonem na gorące powietrze. Pogoda gwałtownie się pogorszyła i mieliśmy wypadek. - Roze­śmiała się z wyraźnym przymusem. Andrew poczuł się dość niezręcznie. - Problem polega na tym, że wylądo­waliśmy dwa wieki wcześniej, niż wystartowaliśmy.

- Powiadasz zatem, że przybywacie z przyszłości. z 1976 roku? - spytał powoli. Ostatnim razem czuł się tak wtedy, gdy postanowił utopić smutki w mocnym piwie.

- Dokładnie mówiąc, z 1992, ale czy ta różnica ma znaczenie? - uśmiechnęła się Emilie.

- Przypuszczam, że potrafisz to jakoś udowodnić? _ spytał Andrew. Nie odwzajemnił jej uśmiechu. Dla niego miał znaczenie każdy rok. To było niewiarygodne.

- Masz coś? - dziewczyna zwróciła się do Zane'a.

- Pod tym kocem jestem zupełnie nagi - wzruszył ramionami. - A ty?

- Też nie... - urwała. - Nie, poczekaj, chyba coś mam...

Andrew śledził uważnie, jak Emilie sięga po bogato haftowaną, damską torebkę, zupełnie taką samą, jakie widywał w rękach znanych mu kobiet z porządnych ro­dzin.

Spojrzała na torebkę i z trudem powstrzymała okrzyk zdziwienia. Niedawno blade kolory nabrały życia. Wy­tarte brzegi zniknęły pod lamówką z miękkiego aksami­tu. Dla niej to mógłby być ostateczny dowód, ale nie dla niego. Czuła na sobie spojrzenia obu mężczyzn. Rozwią­zała tasiemkę i wyciągnęła jednodolarowy banknot.

- To cię powinno przekonać - powiedziała, podając McVie'owi dolara.

Andrew wziął go do ręki. Czuł pod palcami wypu­kłość druku. - Przyjrzyj mu się uważnie - zachęciła Emilie.

- Federal Reserve Note - odczytał napis w górnej części banknotu. - Zjednoczone Stany... - przerwał i zamrugał gwałtownie. To chyba jakieś złudzenie - po­myślał.

- Zjednoczone Stany Ameryki - dokończyła za nie­go Emilie. - Z drugiej strony jest portret Washingtona.

- Generała Washingtona? - spytał Andrew. To wszy­stko przekraczało jego zdolności pojmowania.

- Prezydenta Washingtona - odpowiedziała z szero­kim uśmiechem. - Pierwszego prezydenta Stanów Zjed­noczonych.

- To jest... Nie mogę... - Andrew nie dokończył zdania. Wpatrywał się w zielony banknot. Portret, wy­drukowany po drugiej stronie, był bardzo podobny do wizerunku Jego Ekscelencji, Generała Washingtona. Zetknął na szereg niezrozumiałych liter i cyfr w prawym, górnym rogu, po czym przeczytał słowa umieszczone poniżej.

- Washington D.C. Co to znaczy?

- Dystrykt Columbia - wyjaśnił Rutledge. - Stolica pięćdziesięciu stanów.

- Nad rzeką Potomac - dodała Emilie. - W pobliżu Maryland i Virginii.

- Pięćdziesięciu stanów? - Andrew nawet nie usły­szał, co powiedziała Emilie.

- Od trzynastu kolonii doszliśmy do pięćdziesięciu stanów - potwierdziła dziewczyna. Jej oczy promieniały dumą. - Od Atlantyku po Pacyfik.

Pod nazwą stolicy Andrew zauważył pieczęć i napis „Ministerstwo Skarbu 1989”. Upuścił banknot, jakby nagle zaczął go parzyć. Czuł, że coś ściska go za gardło, oddychał z wielkim trudem. Raz jeszcze spojrzał na rudą kobietę i jej wysokiego kompana. Teraz łatwiej mu było zrozumieć jej dziwaczny wygląd, kosztowną biżuterię z cennych metali i oryginalny akcent, z jakim mówili oboje.

Trudno się dziwić, że Rutledge wpadł w furię, gdy panna Emilie wyjaśniła mu, co się stało. Andrew pomy­ślał, że Zane wygląda jak dzikie zwierzę w pułapce. Dobrze znał i rozumiał uczucia człowieka, który znalazł się w sytuacji poza wszelką kontrolą. Przestał się dziwić jego wzburzeniu.

Ale wobec tego, jak wyjaśnić zachowanie panny Emilie? Andrew miał wrażenie, że dostrzega w niej coś bli­skiego i znajomego. Czuł narastającą kontuzję.

Od roku patrioci walczyli z brytyjską tyranią i wciąż nie udawało się im zwyciężyć. Jego Ekscelencja, Gene­rał Washington, wielokrotnie dopominał się posiłków, prowiantu i broni potrzebnej do prowadzenia wojny.

Andrew na własne oczy widział tragiczne wydarze­nia pod Lexington i Concord. Od tego czasu nie zdarzyło się nic takiego, co mogłoby wzmocnić morale patrio­tów.

- Mówiłaś coś o generale - powiedział, ostrożnie do­dając słowa. - O jakimś niebezpieczeństwie... - Zawiązano spisek, aby go zamordować. Tyś temu zapobiegł. W naszych czasach wszyscy uważają cię za bohatera.

- A cóż takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na taką sławę? - spytał Andrew. Nigdy nie uważał siebie za bohatera.

Emilie opowiedziała mu historię ubranego na czarno mężczyzny, który zaryzykował życie i ocalił dowódcę amerykańskiej armii.

- Kiedy to się stało?

- Latem 1776.

Andrew wyraźnie się uspokoił. Właśnie kończył się lipiec.

- Czy zna pani dokładną datę i miejsce tego wydarze­nia, panno Emilie? - spytał.

- Niestety, nie - odrzekła. - Relacje na ten temat są sprzeczne... - Wyraźnie się zawahała i spuściła wzrok.

- Proszę o szczerość. Nie obawiam się złych wieści.

- Trudno mi coś powiedzieć o twoich losach, An­drew. Nie wiadomo, co się z tobą działo po tym wydarze­niu. - Emilie uśmiechnęła się delikatnie. W tym momen­cie wydała mu się podobna do Elspeth. - Zawsze wyo­brażałam sobie, że osiadłeś z rodziną na farmie i dożyłeś sędziwego wieku.

Jej słowa dotknęły czułego miejsca w jego sercu. Od paru lat świat zupełnie mu zobojętniał. Wraz ze śmiercią żony i synka zniknęło wszystko, co sprawiało mu ra­dość. Pozostało tylko czekać, aż Stwórca powoła go przed swe oblicze.

Niektórzy ludzie przyłączali się do walki, ponieważ gorąco pragnęli niepodległości. Tacy żołnierze zostawali generałami i przywódcami innych. Andrew dołączył do patriotów, bo nie miał nic do stracenia i na niczym mu nie zależało. Nic dziwnego, że został szpiegiem.

- Jakim cudem tak dobrze znasz obyczaje naszych czasów? - zainteresował się. Pomyślał, że gdyby nagle znalazł się wśród pierwszych pielgrzymów, którzy przy­byli tu z Anglii, nie wiedziałby, jak się zachować. - Cza­ry?

- Nic niezwykłego. Zarabiam na życie... Zane! Rutledge nagle zgiął się wpół i przycisnął ramię do piersi.

- On cierpi - jęknęła Emilie. - Czy możemy wezwać doktora?

- Nie mogę podjąć takiego ryzyka - potrząsnął gło­wą Andrew. - Moja obecność tutaj musi pozostać taje­mnicą.

- Ja mogę zaryzykować - powiedziała Emilie. - Powiedz mi tylko, gdzie mam zacumować łódź. Jakoś trafię do miasta.

- Po moim trupie - zgrzytnął zębami Zane. - Nic mi nie jest.

McVie wsadził nóż do pochwy i zbliżył się do niego.

- Masz szczęście - powiedział. - Gdyby kość prze­biła skórę, rozstałbyś się z prawą ręką.

- Jesteś lokalnym bohaterem, a nie lekarzem.

- Lekarz powiedziałby ci to samo.

- Trzymaj tego faceta z dala ode mnie! - krzyknął Zane do Emilie.

- Trzeba nastawić ramię.

- Sam to zrobię - zapewnił Andrew.

- Nie pleć głupstw.

- Głupstw? To nie ja twierdzę, że spadłem z balonu w sam środek wojny.

Emilie wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się po­wstrzymać. Dostała histerii. Cala historia wydała jej się nagle tak absurdalna i zabawna, że wprost zataczała się ze śmiechu.

Po paru sekundach Zane zaraził się śmiechem. Zata­czali się obydwoje.

Emilie skuliła się na ławce. Po policzkach spływały jej łzy. Rutledge oparł się o ścianę, nie mógł złapać oddechu. McVie stał w drzwiach i przyglądał się im. zachowując kamienny wyraz twarzy. Ilekroć spojrzeli na niego, ponownie wybuchali śmiechem.

- Zdycham z głodu - powiedziała wreszcie Emilie, trzymając się za żebra. - Chyba zamówimy pizzę.

- Świetny pomysł - wykrztusił Zane. - Myślisz, że będzie za pół godziny?

- Och, nie! Zostawiłam odkręcony kran!

- Przebijam. Ja nie wyłączyłem silnika porsche. Andrew przyglądał się im cierpliwie. Słyszał, że mó­wią po angielsku, ale i tak ich nie rozumiał. Co to „porsze” i „picca”? Ciekawe, jak wygląda ich świat? - po­myślał. Wyjrzał przez okno i odkaszlnął.

- Wkrótce będzie ciemno. Lepiej zajmijmy się ręką. Emilie i Zane od razu się uspokoili i odzyskali poczu­cie rzeczywistości.

- On ma rację, lepiej z tym nie zwlekać.

- Nie jestem lekarzem - wtrącił McVie - ale potrafię wykonać podstawowe zabiegi.

- Wydaje mi się, że nie mam wyboru - mruknął Zane.

Nikt nie zaprzeczył.

W milczeniu zeszli po krętych schodach do głównego pokoju. Zmierzch złagodził już zarysy wszystkich mebli i sprzętów. Emilie pożyczyła nóż od McVie'a i pocięła jeden z pięknych kocy. Potrzebny był materiał na temb­lak i bandaż do obwiązania łupków.

Andrew znalazł w ogrodzie grubą gałąź i szybko wy­strugał z niej sposobne łupki do usztywnienia ręki.

Zane przyglądał się tym przygotowaniom z chłodnym zainteresowaniem. Cała ta historia wydawała mu się zu­pełnie absurdalna, niczym z powieści Kafki. W głębi serca oczekiwał, że lada chwila się zbudzi.

Andrew podniósł głowę i spojrzał mu w oczy.

- Będzie bolało - uprzedził.

- Bierz się za robotę.

- Panno Emilie, niech pani tu stanie i przytrzyma go za ramiona.

Kiwnęła głową, nerwowo przygryzając wargi. McVie ujął dłońmi łokieć i nadgarstek Zane'a. Zdecydowanym ruchem ustawił kości we właściwej pozycji. Rutledge milczał, ale Emilie nie wytrzymała zgrzytu nastawianej ręki i głośno krzyknęła.

Andrew szybko dopasował łupki i obwiązał je pasem z koca. Zane był blady i miał zamknięte oczy, tylko nie­wielki mięsień na policzku pulsował mu nerwowo.

- Dobrze ci to idzie - powiedziała Emilie, przygląda­jąc się zręcznym i pewnym ruchom McVie'a.

- Mam wprawę.

Zane zapadł w drzemkę. Przez chwilę oboje przysłu­chiwali się, jak oddycha.

- Wiem, że powinnam myśleć o wielu poważniej­szych sprawach - przerwała ciszę Emilie. - Teraz jednak mogę myśleć tylko o jedzeniu.

- Chodź ze mną - Andrew ruszył w stronę drzwi. - Ukroję dla was szynki. Wciąż jeszcze nie zdecydował, co zrobić z niezwykłymi przybyszami z przyszłości, ale postanowił, że nie spuści ich z oka.

6

Emilie z wielkim apetytem zjadła parę plastrów sło­nej, dobrze u wędzonej szynki i popiła kieliszkiem moc­nego rumu. Zane obudził się na chwilę. Czuł silny ból w ramieniu. Andrew podsunął mu butelkę i już wkrótce Rutledge znów spał.

- Jutro przestanie go boleć - powiedział Andrew. Siedział na swoim miejscu w pobliżu drzwi.

- Mam nadzieję - westchnęła Emilie, delikatnym ru­chem odsuwając z czoła Zane'a kosmyk włosów. McVie Pomógł jej opatrzyć rany na twarzy i plecach mężczy­zny. Na szczęście okazało się, że jest tylko potłuczony, żebra były całe. - Jestem ci bardzo wdzięczna za wszystko, Andrew. Dla ciebie to z pewnością jest jeszcze trudniejsze do uwierzenia niż dla nas.

- Pokazałaś mi kilka rzeczy, wobec których nawet logika jest bezradna - odrzekł, podrzucając do góry mo­netę, którą dostał od Emilie.

W ciemnościach nie mogła dostrzec wyrazu jego twa­rzy, ale wydawało się jej, że jest zaniepokojony.

- Czy coś się stało? A może nie powiedziałeś mi wszystkiego o ranach Zane'a?

A więc to tak się sprawy mają - pomyślał Andrew. Ten człowiek obchodzi ją bardziej, niż gotowa jest przyznać.

- Nie, panienko, niczego nie skrywam. Martwię się z innego powodu.

- Chodzi ci o to, że musisz nas zostawić - Emilie domyślnie kiwnęła głową. - Świetnie to rozumiem.

- I to nie budzi w tobie niepokoju? - spytał, unosząc brwi.

- No, cóż, z pewnością nie cieszę się z tego powodu - wzruszyła ramionami. - Wiem jednak, że masz swoje życie - dodała. - Poradzę sobie jakoś.

A ciebie czeka twoje przeznaczenie - pomyślała, lecz nie powiedziała tego głośno.

- A co z nim? - Andrew wskazał ręką na uśpionego Zane'a. Złamane ramię sterczało prostopadle do podusz­ki. - Mam wrażenie, że nie jest to człowiek, który łatwo zapomni o świecie, w jakim żył przedtem.

- A czy ma inny wybór? Przeżyliśmy wypadek i znaleźliśmy się w tej epoce. Im prędzej się z tym pogodzimy, tym lepiej dla nas samych.

- A co z tobą, panienko? - McVie rozważnie dobie­rał słowa. - Nie tęsknisz do przyjaciół i członków rodzi­ny, z którymi musiałaś się rozstać?

- Nie mam przyjaciół ani rodziny - potrząsnęła gło­wą Emilie. - Jestem sama jak palec.

Andrew zastanawiał się przez chwilę, jaka więź łączy ją z Zane'em, ale powstrzymał się od pytania. Najwy­raźniej nie był jej obojętny, ale trudno było odgadnąć, jak głębokie są jej uczucia. Natomiast Rutledge sprawiał wrażenie, jakby uważał, że ma prawo do tej kobiety. Andrew wyobraził ich sobie razem i potrząsnął głową, aby odpędzić od siebie takie myśli. Panna Emilie powie­działa mu, że nie są małżeństwem, ale dobrze wiedział, że gdy w żyłach płynie gorąca krew, brak sakramentu nie jest zasadniczą przeszkodą.

Zerknął na nią z zaciekawieniem. Siedziała koło Rut­ledge^ i szyła spódnicę. Poświęciła na nią niebieską narzutę z łóżka. W tym momencie sprawiała wrażenie osoby przedsiębiorczej i energicznej. Andrew pomyślał, że Emilie pewnie zawsze potrafi zrealizować swoje pla­ny. Była kobietą pełną uroku; do jej sympatycznych cech należał również sposób zachowania, jednocześnie zde­cydowany i zgodny.

- Co do twojego stroju... - zaczął. - Dla mnie jest to... raczej niezwykłe ubranie.

Emilie zupełnie zapomniała, co ma na sobie. Gorset i elastyczne rajstopy. Szybko wyjaśniła mu, że wybierała się na festyn z okazji Dnia Patriotów i zamierzała dokoń­czyć toalety podczas lotu.

- Czy inne kobiety też się tak ubierają? - spytał, wskazując na jej nogi.

- Nawet gorzej! - Na widok jego miny parsknęła śmiechem. - Byłbyś zgorszony, gdybyś zobaczył dwu­dziestowieczne kobiety. - Podniosła do góry chusteczkę. - Niektóre pokazują się publicznie nie mając na sobie niczego poza taką szmatką.

- Robi się ciemno - odrzekł Andrew. Na jego twarzy pojawił się ciemny rumieniec. - Powinnaś już spad.

- Chyba nie zasnę - pokręciła głową. - Mam tyle rzeczy do przemyślenia.

- Życzę wam dobrej nocy.

McVie poszedł na górę, do wieży. Emilie zaśmiała się cicho na myśl, jak zareagowałby, gdyby opowiedziała mu o „Playboyu”.

Następnego dnia Zane obudził się o wschodzie słoń­ca. Bolało go ramię i żebra, ale mimo to czuł się o wiele lepiej. Odzyskał zdolność jasnego myślenia i podejmo­wania decyzji.

Wstał z pryczy, starając się nie obudzić Emilie, która leżała na drugim materacu. Wreszcie pogodził się z rze­czywistością, w jakiej się nagle znaleźli. Choć to wyda­wało się sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, uwierzył, że rzeczywiście cofnęli się w czasie.

Mimo to nie miał zamiaru uznać, że rozstał się ze swym światem na dobre. Gdyby to zrobił, musiałby jed­nocześnie przyznać, że jego całe dotychczasowe życie nie było nic warte, a na to nie mógł się zdobyć. Poza tym, otaczający go teraz świat niezbyt mu przypadł do gustu. Zane przywykł do zdobyczy nowoczesnej cywilizacji i akceptował jej ujemne strony jako nieuchronną zapłatę za wszystkie korzyści. Życie w granicach wytyczonych z góry przez historię nie miało dla niego żadnego sensu.

Widział teraz przed sobą tylko jedno wyzwanie, za­pewne najtrudniejsze i najważniejsze, jakie napotkał w życiu. Musiał odkryć powrotną drogę do dwudzieste­go wieku.

Wiedział, że będzie jeszcze musiał przekonać Emilie, aby zechciała z nim powrócić.

Przez wiele lat Emilie szczyciła się swoją wiedzą o czasach kolonialnych, ale teraz przekonała się, jak ma­to wie. Mogła się obyć bez elektrycznej maszyny do szycia i kuchenki mikrofalowej, ale trudniej jej było zre­zygnować z ubikacji.

Do licha, co robić?

Wyjrzała przez okno. Zane i Andrew stali przy studni i rozmawiali z wyraźnym ożywieniem. Wyglądało na to, że jeszcze chwilę tak postoją. Teraz pozostało jeszcze znaleźć nocnik. Może jednak sytuacja nie jest tak tragi­czna.

Niestety, w całej latarni nigdzie nie było widać potrzebnego naczynia. Emilie głośno westchnęła. Cieka­we, czy mężczyźni zdają sobie sprawę, jak im łatwo? Mogą bez trudu zaspokajać pewne potrzeby fizjologicz­ne. Nie miała najmniejszej ochoty kucać między krzewa­mi róż i jeżyn, ale inne możliwości wydały się jej jeszcze mniej pociągające.

Otworzyła gwałtownie drzwi i zbiegła po schodkach.

- Jeśli któryś z was pojawi się po drugiej stronie la­tarni, to nie dożyje swoich następnych urodzin - wark­nęła, po czym zniknęła za węgłem.

- Czy ona zawsze tak się zachowuje? - spytał McVie, gdy już się oddaliła.

- Bez wątpienia ma temperament.

- Wygląda trochę na Irlandkę...

Zane domyślił się, że mężczyzna chciał zapytać, co łączy go z Emilie, lecz takie pytanie nie pasowało do osiemnastowiecznych reguł dobrego wychowania.

. Przez ostatnią godzinę rozważali, co powinni dalej zrobić. W końcu ustalili, że najlepiej będzie, jeśli Andrew, przynajmniej na razie, zaopiekuje się nimi, mimo ciągłego braku wzajemnego zaufania.

Z drugiej strony, Zane czuł ostre ukłucia zazdrości, gdy widział, z jakim podziwem Emilie patrzy na McVie'a. Nig­dy jeszcze nie doświadczył takiego uczucia.

Tym razem jego konkurentem był nie książkowy bo­hater z uwielbianych przez nią opowieści, ale żywy, prawdziwy człowiek. Nigdy się nie spodziewał, że będzie musiał współzawodniczyć z mężczyzną starszym od niego jakieś dwieście lat.

Emilie najwyraźniej uważała Andrew za autentyczne­go bohatera, człowieka gotowego na poświęcenie dla wielkiej sprawy. Natomiast Zane instynktownie wyczu­wał, że ma z nim coś wspólnego. To prawda, że McVie podejmował się ryzykownych wypraw, ale bynajmniej nie z patriotycznych powodów. Andrew nieustannie przed czymś lub od czegoś uciekał. Ciekawe tylko, od czego?

- Zatem, co dalej? - spytał, patrząc mu w oczy.

- Gdy wróci panna Emilie, ruszamy na farmę Josiaha Blakelee - odrzekł Andrew. - Jeśli dopisze nam szczę­ście, powinniśmy dotrzeć do Milltown nim zapadnie zmrok.

Pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę Zane, gdy przedostali się na stały ląd, była panująca wokół cisza. Przypomniał sobie fantastyczną powieść o tym, jak nie­jaki John Galt wyłączył maszynerię świata. Dopiero te­raz zrozumiał, co to naprawdę znaczy. Żadnych samolo­tów, samochodów, komputerów. Znikł wszechobecny, cichy szum świata pobudzanego do życia elektryczno­ścią.

McVie zacumował łódź, po czym ruszył przez gęsty zagajnik. Emilie i Zane szli za nim.

- Milltown leży kilka mil na północny zachód. Bę­dziemy obozować w lesie.

- A dlaczego nie możemy zatrzymać się w mieście? - spytała Emilie. Oczami duszy widziała wspaniały, kolo­nialny zajazd, wyobrażała sobie jego niezwykłą atmosferę.

- Nie w Milltown - odrzekł Andrew, zerkając na nią przez ramię. - Podobno w pobliżu są Anglicy. Wasze stroje zwróciłyby uwagę zbyt wielu osób.

Z tym argumentem trudno było dyskutować. McVie postanowił skontaktować się ze swoimi ludźmi w szpie­gowskiej siatce, aby przy ich pomocy zdobyć ubrania dla Emilie i Zane'a. Gdyby mu się udało, to po przybyciu w okolice Princeton mogliby zmieszać się z miejscową ludnością, nie budząc natychmiastowej sensacji.

- Skąd mamy wiedzieć, że nie wydasz nas Angli­kom? - spytał Zane.

- Nie masz żadnej gwarancji - stwierdził McVie. - Podobnie jak ja nie mam pewności, że nie pokrzyżujecie moich planów.

- Masz na to nasze słowo - powiedziała Emilie.

- A wy macie moje - odparł mężczyzna. - Obawiam się, że dla żadnej ze stron nie jest to wystarczająca gwa­rancja.

Od paru godzin szli w zupełnym milczeniu. Emilie obawiała się, że Andrew poprowadzi ich przez bagna, które otaczają współczesne Crosse Harbor, ale zamiast tego maszerowali przez majestatyczny, sosnowy las.

Drzewa były tak wysokie, że Emilie miała wrażenie, iż znaleźli się w katedrze. Gdy przecinali polany, czuli pa­lące promienie słońca, ale w lesie było chłodno i ciem­no. Szli po grubym dywanie z igieł. Zatrzymali się przy strumieniu, aby chwilę odpocząć. Andrew ukląkł na brzegu i nabrał dłonią wody.

- Nie pij surowej wody - ostrzegła go Emilie. - Jest z pewnością...

Urwała. Patrzyła na swoje odbicie w krystalicznie czystej wodzie.

- Woda jest czysta - wtrącił Zane. Wydawał się rów­nie zaskoczony jak ona.

- A co w tym dziwnego? - spytał Andrew, patrząc na nich z zaciekawieniem.

- W naszych czasach czysty potok to wielka rzad­kość - wyjaśniła mu Emilie. Opowiedziała o ściekach przemysłowych, kwaśnym deszczu i sklepach, gdzie za ciężkie pieniądze można kupić butelkę czystej wody.

- I co was pociąga w takim świecie? - chciał się do­wiedzieć Andrew.

- Wolność. Można pojechać, dokąd się tylko zechce, zrobić to, na co ma się ochotę. Do diabła, przecież byli­śmy nawet na Księżycu! - On mówi jakieś bzdury - McVie spojrzał pytająco na dziewczynę.

- To prawda - zapewniła go, popijając zimną wodę. - Amerykańska flaga powiewa na Księżycu.

- A w jaki sposób tam dotarła, panno Emilie? - spytał Andrew, siadając na wilgotnej trawie i patrząc w nie­bo. - Może zaniósł ją tam jakiś niezwykły ptak? A może to cud?

- Nie, to wynik ciężkiej pracy, wysiłku umysłowego i uporu - potrząsnęła głową Emilie.

Zane lepiej zrozumiał, o co McVie naprawdę pytał. W krótkich słowach wyjaśnił działanie silnika rakieto­wego i opowiedział o lotach kosmicznych.

- Byłam małą dziewczynką, gdy „Apollo” wylądo­wał na Księżycu, ale świetnie to pamiętam - uśmiechnę­ła się Emilie.

- Neil Armstrong był przez jakiś czas ulubionym bohaterem wszystkich chłopców - dodał Zane.

To był świat zadziwiających możliwości. Andrew po­czuł, że kręci mu się w głowie na myśl o zwykłych śmiertelnikach, podróżujących do nieba w ognistej ra­kiecie i lądujących na srebrzystej powierzchni Księżyca.

- A jak poruszacie się na co dzień? - zapytał. - Też w tych swoich... rakietach?

- Są różne sposoby - odpowiedziała Emilie, przysia­dając na kamieniu. - Niektórzy ludzie chodzą do pracy pieszo, ale większość jeździ.

- Końmi?

- Nie, samochodami - wtrącił Rutledge.

McVie w milczeniu słuchał, jak opisuje metalowe po­jazdy.

- Mam wrażenie, że próbujesz mnie nabrać.

- Mówi prawdę - zapewniła go Emilie. - Cały kraj jest pokryty siecią dróg i można dojechać, gdzie tylko się chce. _ Wydobyła z torebki sztywny, lśniący prostokąt. - To jest prawo jazdy - powiedziała, podając mu dokument. - Trze­ba zdać egzamin, po czym wolno już prowadzić.

- Co to za materiał? - zapytał McVie, skrobiąc pa­znokciem laminowaną powierzchnię.

- Plastyk - odrzekł z uśmiechem Zane. - Wszędzie go pełno.

- To pani portret, panno Emilie - powiedział Andrew, przyglądając się zdjęciu. - Bardzo dobry malarz.

- To nie jest obraz, tylko fotografia - sprostowała. Zane rozpoczął wykład na temat zasad fotografii, ale Andrew miał już dość.

- Czas ucieka. Musimy iść dalej.

- Starczy tych mądrości, profesorze Rutledge - za­śmiała się Emilie.

- On nie oddał ci prawa jazdy - przypomniał jej Zane, gdy już ruszyli w dalszą drogę.

- Nie sądzę, abym go potrzebowała. Jeśli dzięki temu łatwiej nam uwierzy...

- Przecież pewnego dnia wrócimy - powiedział z na­ciskiem.

- Nie sądzę.

- To nie jest nasz świat.

- Mów za siebie.

- Bądź szczera, Emilie. Widziałem twoją minę, gdy rano szłaś w krzaki. Wolałabyś sedes z porcelany, kafelki i bieżącą wodę.

- Jeśli nawet, to co z tego? To niczego nie zmienia. Tu jesteśmy i tu zostaniemy.

- Spróbuję coś na to poradzić.

- Nie sądzę, aby ci się udało.

- Już raz nam się to zdarzyło, więc może zdarzyć się ponownie.

- Jeśli masz zamiar znowu porwać balon na gorące powietrze, to będziesz musiał poczekać jeszcze siedem lat, aż zostaną wynalezione.

- Możemy sami go zbudować.

- A może od razu rakietę? Moglibyśmy polecieć na Marsa.

- Proszę bardzo, byle tylko udało się nam stąd wy­rwać.

Przyśpieszył, rzekomo po to, aby porozmawiać z Andrew. Emilie ciężko westchnęła. Zane za żadne skarby świata nie chciał pogodzić się z myślą, że w ich życiu nastąpiła nieodwracalna zmiana. Przestał panować nad sytuacją, tak jak przedtem stracił kontrolę nad balonem. Wiedziała, że trudno mu to przyznać. Stare, znane reguły postępowania przestały obowiązywać. Im prędzej na­uczą się nowych, tym lepiej dla wszystkich.

- Koniec na dzisiaj? - spytała Emilie dwie godziny później, gdy McVie zatrzymał się przy skalistym zboczu, u podnóża którego płynął strumień. - Tutaj się zatrzyma­my?

- Za tamtym krzewem jest niewielka jaskinia, w któ­rej możecie schronić się na noc.

- Jaskinia? - To dotychczas nie przyszło jej do gło­wy. - W jaskiniach śpią nietoperze.

- Może pokój w Holiday Inn dla pani? - zaśmiał się Zane.

- Och, bądź cicho - parsknęła. - Martwiłam się tylko o ciebie.

Nawet McVie zorientował się, że Emilie żartuje, choć przecież prawie jej nie znał.

- W lesie jest mnóstwo zwierzyny - powiedział. - Głód wam nie grozi.

Emilie uznała, że najwyższa pora przejść na wegeta­rianizm.

- Będę potrzebował pistoletu - wtrącił Zane. - Chy­ba że oczekujesz, iż złapię coś gołymi rękami.

McVie zatrzymał broń, ale podał mu nóż.

- Odchodzisz? - spytała dziewczyna, popatrując jed­nocześnie, jak Rudedge ostrożnie zatyka nóż za pasek od spodni.

- Wrócę przed świtem.

- Nie zawiedziesz nas, prawda? - upewniła się niespokojnie.

- Nie, panienko - zaręczył jej Andrew. - Na pewno wrócę.

Wyraz twarzy Emilie był dla Zane'a prawdziwym policzkiem. Wpatrywała się w odchodzącego McVie'a, dopóki nie znikł za drzewami, po czym z wyraźną nie­chęcią spojrzała na eks - męża, który w tym momencie zrozumiał, że teraz nie on, lecz dzielny, osiemnastowie­czny patriota zapewnia Emilie poczucie bezpieczeństwa. Zapragnął przekonać ją, że jest pod dobrą opieką.

- Jeśli obawiasz się głodu, to możesz się uspokoić. Poradzę sobie nawet ze złamaną ręką. - Zane zaliczył w swym życiu próby przetrwania w prymitywnych wa­runkach na Alasce i w Peru. W New Jersey ta sztuka nie powinna być trudniejsza, i to niezależnie od epoki.

- Tylko nie zabijaj zwierząt z mojego powodu - powiedziała Emilie, wskazując na piękne jagody i grube liście szczawiu. - W tym lesie można znaleźć więcej owoców i zieleniny niż w naszych sklepach spożywczych.

Zane odetchnął z ulgą. Zabijanie dla sportu nigdy nie sprawiało mu przyjemności. Wiedział, że potrafiłby za­bić jakieś zwierzę, ale również wolał ograniczyć się do leśnych owoców.

Mimo to, przyglądając się, jak Emilie zbiera jagody, wcale nie czuł zadowolenia z jej samodzielności. Gdy powiedział, że to nie jest ich świat, napomknął zaledwie o możliwych kłopotach. Żadne z nich nie pasowało do tego miejsca i tej epoki, ale obawiał się, że dotychczas tylko on to sobie uświadomił.

- No dobra - mruknął Zane, dokładając ostatnie pa­tyki do stosu. - Teraz brakuje nam jeszcze zapałki.

- Bardzo jesteś zabawny - odpowiedziała Emilie.

- Mam nadzieję, że masz w kieszeni zapalniczkę.

- A ty nie masz zapałek?

- Przecież nie palę - przypomniała mu. - Nie potra­fisz inaczej wzniecić ognia?

- Nigdy nie byłem harcerzem - odciął się Zane.

- Wiele bym dał, żeby zobaczyć, jak ty trzesz patykiem o patyk.

- A masz lepszy pomysł?

- Inny, ale nie lepszy.

- Masz szczęście, że jesteś ze mną - powiedzia­ła udając, że podwija rękawy. - Inaczej dawno byś zginął.

Zane nie odpowiedział na tę uwagę. Emilie pomyśla­ła, że miała rację. Nie był w stanie tego przyznać, ale to ona stała się jego przewodniczką w nowym, dziwnym świecie, w jakim się znaleźli.

Zjedli jagody i trochę szczawiu, po czym napili się czystej wody ze strumienia.

- Nie wiem jak ty, ale ja mógłbym zamordować ko­goś za podwójnego hamburgera - powiedział Rutledge, gdy usiedli przy ognisku.

- Jagody były wspaniałe - odrzekła Emilie, zaciska­jąc z uporem usta.

- Albo pizza - ciągnął Zane. - Z salami i oliwkami.

- Szczaw był również pyszny - odparowała, starając się stłumić śmiech.

- Najlepiej krewetki po seczuańsku, zupa won - ton i lody na deser. Wszystkie smaki.

- Wygrałeś - poddała się dziewczyna. - Oddałabym wszystko za talerz chili i puszkę coca - coli.

- Do licha, co ci ludzie właściwie jedzą? - spytał Zane ze szczerym zainteresowaniem. - Jak i co gotują?

- Głównie nad paleniskiem. Wołowina, dziczyzna z rusztu, jajka, tłuszcz - wyjaśniła z uśmiechem Emilie.

- Jak widzisz, idealna recepta na zawał.

- Rzeczywiście - mruknął, sięgając po garść jagód.

- Teraz już wiem, czego mam oczekiwać.

- Nie jest jeszcze tak źle - spróbowała go pocieszyć.

- Mogło być gorzej.

- Może mi wytłumaczysz, co masz na myśli?

- Mogliśmy oboje zginąć.

- W pewnym sensie to właśnie się stało - stwierdził Zane. - W każdym razie zniknął znany nam świat.

- A może nie? - powiedziała cicho. Wyczuła w nim gorycz samotności, która - jak podejrzewała - od dawna przepełniała jego duszę. - A może znaleźliśmy się do­kładnie tam, gdzie powinniśmy być?

- Co za bzdura!

- Wcale tak nie myślę - ożywiła się Emilie. - Czy nie pomyślałeś nawet przez chwilę, że może to jest nasze miejsce?

- Wiem dobrze, gdzie jest moje miejsce - warknął Zane. - Z całą pewnością nie tutaj.

Ciemności zapadły szybciej, niż się oboje spodziewa­li. Jednocześnie zrobiło się chłodno. W poszukiwaniu ciepła Emilie przysunęła się do ognia. Byli niezwykle dumni, że udało się im podpalić suche próchno krzesząc iskry za pomocą znalezionego kawałka krzemienia i ostrza noża.

- Gdybym tylko miała metalowy garnek, mogłabym zagotować wodę na herbatę - westchnęła Emilie. Toale­ta, kubek gorącej herbaty i już byłaby szczęśliwą kobie­tą. Tylko skąd wziąć herbatę? Dalsze rozważania na temat trapiących ją nieszczęść przerwał Zane, zrywając się nagle na nogi.

- Właź do jaskini - rozkazał takim tonem, jakiego jeszcze nigdy nie słyszała.

- Dlaczego? - spytała, wyciągając dłonie w stronę ognia. - Jeśli potrzebujesz samotności, możesz schować się za drzewa.

- Już! - Mężczyzna schwycił ją za ramię i poderwał z ziemi.

Emilie pokuśtykała w stronę jaskini, zastanawiając się jednocześnie, co też go opętało. Kucnęła przy wejściu i uważnie wsłuchała się w dźwięki, dochodzące z lasu. Usłyszała pohukiwanie sowy i trzask łamanych gałęzi.

Czyżby to były odgłosy czyichś kroków? Może to Andrew? - pomyślała, zaplatając ciasno ramiona. A mo­że niedźwiedź? Nawet za ich czasów żyły jeszcze w New Jersey. Emilie mogła sobie tylko wyobrazić, ile ich buszowało w okolicznych lasach przed rewolucją przemysłową.

Zane miał tylko nóż i na dokładkę mógł posługi­wać się wyłącznie lewą ręką. W takich okoliczno­ściach nie miał szans w starciu z niedźwiedziem. Dziew­czyna rozejrzała się po ciemnej jaskini, rozpaczliwie poszukując czegoś, czym mogłaby mu pomóc. Chwyciła kamień wielkości sporego melona i powoli wyszła na zewnątrz.

Z ogniska pozostał już tylko stos żarzących się węgli. Emilie miała wrażenie, że znalazła się w ciemnym lochu. Słyszała głośne bicie własnego serca. Na próżno usiło­wała odgadnąć, w którą stronę skierował się Zane.

Wokół panowała zupełna cisza, nawet sowa przestała pohukiwać.

Emilie była tak spięta, że niemal przestała oddychać. Gdzie jesteś, Zane? - powtarzała w myślach. W jaskini siedziała nie dłużej niż dwie lub trzy minuty. Przez ten czas nie mógł odejść daleko. Chyba że...

Nagle ktoś poklepał ją po ramieniu. Krzyknęła ze strachu i zaskoczenia.

- Do diabła, co ty tu robisz? - warknął Zane. - Prze­cież kazałem ci zostać w jaskini.

- Myślałam, że możesz potrzebować pomocy.

- Zamierzałaś zdzielić niedźwiedzia w łeb tym ka­mieniem?

- Miałam taki pomysł.

- Następnym razem rób to, co ci każę.

- Wybij to sobie z głowy - prychnęła Emilie. - Przy­puszczam, że według ciebie znacznie bardziej sensowna jest wyprawa na niedźwiedzia z nożem w złamanej ręce?

- Jeśli będę potrzebował pomocy, sam cię poproszę - odrzekł Rutledge, ciągnąc ją do jaskini.

- Na litość boską - jęknęła. - Nie chciałam urazić twojej męskiej godności.

- I nie uraziłaś - Zane usiadł na kamieniach. - Ale zachowałaś się jak wariatka.

- Gdyby nie twoja ręka, dostałbyś kopniaka za tę uwagę.

- Nigdy nie brakowało ci oryginalności, Em. Inna kobieta płakałaby ze strachu w swą haftowaną chustecz­kę, ty zaś ruszyłaś na niedźwiedzia z kamieniem w ręce.

- Czy to ma być komplement? - spytała, również siadając na skale.

- A jak myślisz?

- Nie jestem pewna.

- No więc tak.

- Dziękuję - Emilie urwała na chwilę. - Co to był za hałas?

Zane wymamrotał coś pod nosem.

- Co takiego?

- Skunks - powiedział głośniej. - Niewiele brako­wało, ale byłem od niego szybszy.

- Łaska Opatrzności - skrzywiła wargi w ironicz­nym uśmiechu.

Zane zaśmiał się zupełnie tak samo, jak dwa dni wcześniej, wtedy gdy udało mu się pobudzić jej zmysły.

- Wiesz, dotąd mi nie powiedziałaś, czy pojechała­byś ze mną na Tahiti - powiedział.

- Już nigdy się nie dowiesz - uśmiechnęła się Emilie.

- No, przyznaj się. Nie będę trzymał cię za słowo, gdy wrócimy do siebie.

- Jesteśmy u siebie, Zane - odrzekła cicho.

- Mów wyłącznie w swoim imieniu.

- Wydaje mi się, że nie masz wyboru.

- Zawsze można wybierać, Emilie.

Ta uwaga podziałała na nią otrzeźwiająco. Oko­liczności mogą się zmieniać, ale ludzie pozostają tacy sa­mi. Zane nigdy nie był i nie będzie mężczyzną, z którym kobieta może wiązać swe życie. Kiedy tylko odzyska równowagę, z pewnością wyruszy na poszukiwanie osiemnastowiecznego odpowiednika Tahiti.

Mężczyzna przysunął się do niej.

- Robi się chłodno - zauważył.

- Mhm - mruknęła. Choć był koniec lipca, trzęsła się z zimna.

- Co będzie, jeśli McVie nie wróci?

- Na pewno wróci - odrzekła. - Dał nam słowo.

Zane zrezygnował z cennej uwagi, iż wielu ludzi daje słowo, ale tylko bardzo nieliczni starają się go nie zła­mać. Emilie miała już prawie trzydzieści lat. Jeśli do­tychczas nie poznała takich elementarnych prawd, to najwyższa pora, aby doświadczyła ich słuszności na własnej skórze.

- Dziś rano McVie wysunął interesującą propozycję - powiedział Zane. - Według niego powinniśmy uda­wać, że jesteśmy małżeństwem.

- Zapewne ma rację - odpowiedziała po chwili Emi­lie. Dobrze, że było ciemno, bo czuła, że się rumieni. - W tych czasach kobiety nigdy nie podróżowały samot­nie. Czy Andrew... Czy powiedziałeś mu prawdę?

- Że byliśmy małżeństwem? Oczywiście.

- Och, Boże - ukryła twarz w dłoniach. - Co on so­bie o mnie pomyśli? Przecież dla niego rozwód to rzecz wprost niesłychana!

- Co cię to w ogóle obchodzi? To nie jego sprawa.

- Pewnie, musiałeś mu powiedzieć - westchnęła Emilie. Wiedziała, że opinia McVie'a nie powinna mieć dla niej znaczenia, ale jednak miała.

- Cieszę się, że choć raz się ze mną zgadzasz - od­rzekł Zane znaczącym tonem.

- Ciekawe, co według niego powinniśmy zrobić, je­śli zatrzymamy się gdzieś w zajeździe.

- Skoro mamy udawać małżeństwo, to powinniśmy mieszkać razem.

- Czy to ty podsunąłeś mu ten pomysł? - zmierzyła go ostrym spojrzeniem.

- Chyba żartujesz - Zane wydawał się mówić szczerze, ale Emilie żałowała, że nie widzi jego twarzy.

- Musimy ustalić pewne reguły - powiedziała, usil­nie starając się zapomnieć o ich niedawnej wspólnej no­cy. - Będziemy dzielić pokój, ale nie łóżko.

Nic nie odpowiedział.

- Słyszałeś, co powiedziałam?

- Tak.

- To czemu nie odpowiadasz?

- A co mam odpowiedzieć?

- Że zrozumiałeś, co powiedziałam.

- Nie zrozumiałem.

- Nie jesteśmy sobie przeznaczeni - wyjaśniła Emi­lie. - Gdybyśmy pozostali w naszych czasach, poszliby­śmy każde w swoją stronę. Nie zamierzam poddawać się okolicznościom, w jakich się znaleźliśmy.

- Nie martw się - parsknął Zane, tracąc nadzieję, że uda mu się ją uwieść. - W moim towarzystwie twoja cnota jest bezpieczna.

- To dobrze.

Emilie wyciągnęła się na kamieniach, używając ra­mienia zamiast poduszki.

Zane oparł się plecami o ścianę jaskini i zamknął oczy.

Minęło sporo czasu, nim usnęli.

7

- Szczęśliwej drogi, Andrew - powiedziała piersiasta, ciemnowłosa dziewka, podając mu paczkę. - Nie zapominaj o nas.

McVie podziękował jej i serdecznie ucałował.

- Do widzenie, Prudence. Z pewnością nie minie cię nagroda za twą szczodrość.

Zaśmiała się w odpowiedzi.

- Bądź tylko zdrów i cały, na niczym więcej mi nie zależy. - Otworzyła drzwi. - Teraz zmiataj. Jestem dziewczyną pracującą, mój chłopcze, a ciebie nie stać na moje łaski.

- Bądź miła dla Anglików. Szczęśliwi ludzie zapomi­nają o ostrożności.

- A może następnym razem? - szepnęła Prudence, całując go w usta.

- Z pewnością - obiecał, oddając pocałunek.

Jak dotychczas, wszystko układało się wspaniale. Prudence dokonała prawdziwego cudu, wynajdując odpo­wiednie ubranie dla panny Emilie. Dała mu również poszwę od poduszki, wypełnioną rozmaitymi rzeczami, podobno niezbędnymi każdej kobiecie.

Andrew był zbyt przejęty myślami o dziwnych wyna­lazkach, o których opowiedział mu Zane, aby cieszyć się wdziękami Pru. Jedząc baraninę i popijając piwo spytał dziewczynę, czy gotowa byłaby uwierzyć, że człowiek będzie kiedyś latał jak ptak. Prudence śmiała się tak, że aż dostała czkawki.

Ustąpił z drogi, aby przepuścić jakiegoś człowieka na koniu. Spod kopyt unosiły się kłęby kurzu.

Rutledge twierdził, że w jego czasach ludzie podróżują, wykorzystując energię małych wybuchów. Narysował na­wet na piachu prostokątne pudło spoczywające na czterech kołach. Andrew długo wpatrywał się w rysunek, usiłując sobie wyobrazić tysiące takich urządzeń, poruszających się z zupełnie niewyobrażalną prędkością.

Emilie i Zane opowiadali takie niesamowite i fan­tastyczne historie, że właściwie powinien zaprowadzić ich do domu dla umysłowo chorych na Manhattanie.

A może to ty powinieneś tam trafić? - mruknął do siebie, zbliżając się do tawerny. Nie miał najmniejszego powodu, aby im wierzyć. Dotąd nie natrafił na żaden dowód istnienia spisku na życie Jego Ekscelencji, Generała Washingtona. Był zresztą przekonany, że generał przebywa wśród swych żołnierzy na Long Island, ponad sto mil od środkowego New Jersey.

Tylko jedno budziło w nim niepokój. Zamiast cieszyć się, że zasłuży na wzmiankę w przyszłych podręczni­kach historii, Andrew myślał o tym z pewną niechęcią. Panna Emilie powiedziała, że nie zachowały się żadne informacje o jego losach po udaremnieniu zamachu na życie generała. Mogło to znaczyć, że później znajdzie się na marginesie wydarzeń lub że wkrótce stanie mu się coś złego.

To, co trudno przewidzieć, zawsze budzi niechęć. Kierując siatką szpiegów, Andrew przywykł uważać każdą niespodziankę za potencjalne zagrożenie, dlatego tym bardziej dziwiła go ufność, z jaką potraktował tych dwoje obcych ludzi.

W tawernie „Pod Czarnym Smokiem” było pełno ludzi. W powietrzu wisiał gęsty dym z fajek i cygar, a ze smrodem tytoniu mieszał się zapach whisky, piwa i potu. Po sali uwijały się dziewczyny w wyzywających stro­jach, podając gościom kufle z piwem i rozdzielając obie­cujące uśmiechy. Andrew rozejrzał się w poszukiwaniu swojego człowieka. Wymienili spojrzenia, po czym McVie usiadł przy najbliższym stoliku.

- Dobry wieczór - powitała go bystra dziewczyna z wielkimi, niebieskimi oczami i obfitym biustem. - Co podać?

- Kufel piwa i trochę sera - zamówił, zerkając na człowieka, z którym miał się spotkać. - I ciemny chleb.

Dziewczyna pobiegła do kuchni. Andrew wstał z krzesła i dołączył do grupki mężczyzn, rzucających strzałkami do tarczy. Po drodze przeszedł tuż obok swo­jego człowieka, ale ten nawet na chwilę nie przestał żuć chleba z boczkiem. Unosząc do ust pajdę, aby ugryźć kolejny kęs, niemal niewidocznym ruchem odebrał od szefa mały zwitek papieru. Nawet on sam ledwo do­strzegł, że udało mu się już przekazać informacje i pole­cenia.

Dwie godziny później McVie zbliżał się do lasu za miastem. Zrobił wszystko, co mógł, aby dowiedzieć się czegoś o rzekomym spisku, ale nikt nic nie wiedział. Chwilami myślał, że tych dwoje tajemniczych podróżni­ków mogło wymyślić tę historyjkę, ale w głębi duszy chciał im wierzyć.

Wszedł do lasu i odetchnął głęboko. Tu czuł się bez­pieczniej niż w mieście. W głowie wirowały mu obrazy ludzi chodzących po Księżycu i pędzących po drogach dziwnych urządzeń, z których wydobywają się kłęby dy­mu. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zielony ban­knot z podobizną generała. Paliła go ciekawość i pra­gnienie poznania przyszłości.

Od dnia, w którym stracił Elspeth i synka, Andrew wciąż podejmował się różnych ryzykownych zadań, rzekomo z powodu wielkiego patriotyzmu. W istocie walka o niepodległość kolonii była mu niemal obojętna. Stwo­rzona przez niego siatka szpiegowska była niewątpliwie bardzo użyteczna dla patriotów, ale Andrew niezbyt czę­sto o tym myślał. Ryzykował życiem nie dla sprawy, lecz dlatego że nie miał nic do stracenia.

Bez trudu odnalazł miejsce, gdzie się rozstali. Ogni­sko wprawdzie już dawno zgasło, ale Andrew i tak z da­leka wyczuł zapach dymu. Ciekawe, czy Emilie po pro­stu pstryknęła palcami i wywołała ogień? - pomyślał. Niezbyt by się zdziwił, przecież przybyli oboje z epoki cudownych wynalazków. Dobrze rozumiał, dlaczego Rutledge buntuje się przeciw ograniczeniom, których sam zupełnie nie odczuwał.

Właśnie pierwsze promienie słońca oświetliły czubki drzew, gdy Andrew wślizgnął się do wnętrza jaskini. W środku panowały jeszcze zupełne ciemności. Po chwili dostrzegł jednak dwie sylwetki. Na ich widok poczuł w sercu ostre ukłucie bólu. Emilie leżała skulona obok Zane'a, z głową na jego piersi. Rutledge siedział oparty o ścianę, trzymając złamaną rękę na brzuchu.

Trudno byłoby zaprzeczyć, że pasują do siebie. Wy­dawali się zadowoleni, tak jakby...

Andrew odegnał od siebie takie myśli.

Zane zachował czujność nawet we śnie. Otworzył oczy i w ciemnościach dostrzegł McVie'a.

- Jak ci poszło? - spytał zaspanym głosem.

- Nie ręczę, że wszystkie ubrania będą pasować, ale panna Emilie będzie chyba zadowolona - odpowiedział, rzucając torbę na kamienie. Raz po raz spoglądał na piersi dziewczyny, unoszące się i opadające w miaro­wym oddechu. Od śmierci żony nie pragnął towarzystwa kobiety, ale ta wywarła na nim wielkie wrażenie. - O świcie wyruszamy do Princeton.

Zane odprowadził wzrokiem McVie'a, gdy ten wycho­dził z jaskini. Wyraźnie odczuwał panujące między nimi napięcie i nie miał wątpliwości co do jego przyczyny.

Od pierwszej chwili dostrzegł, że Andrew jest za­fascynowany Emilie. Zresztą, czy jakikolwiek mężczy­zna nie zwróciłby uwagi na taką rudowłosą piękność? To było normalne, bardziej niepokojący był jej stosunek do bohatera, o którym czytała już w dzieciństwie.

W normalnych okolicznościach nie obawiałby się żadnej konkurencji, ale tutaj czuł się bezradny. Jak mógł wytrzymać porównanie z takim człowiekiem? Kiedyś Zane miał pieniądze, wolność i dostęp do wszystkich możliwych atrakcji, ale to wszystko szlag trafił.

Jego świat zniknął. Teraz żyli w świecie Andrew.

Przez trzydzieści cztery lata Zane żył po swojemu, nie wiążąc się z nikim i z niczym. Pozbawiony zdobyczy cywilizacji, czuł się zupełnie nagi. W życiu przyszło mu już unikać bomb i radzić sobie z innymi niebezpieczeń­stwami, ale nigdy jeszcze nie czuł się równie bezradny.

Nie mógł znieść myśli, że przestał panować nad swoim życiem i sytuacją, w jakiej się znalazł. Złamana ręka wciąż przypominała mu, że nie jest wolny od ograni­czeń, jakim podlegają wszyscy ludzie. Jeszcze bardziej niepokoiło go zachowanie Emilie.

Czy tego właśnie chciałaś, babciu? - spytał w duchu. Pomyślał, że Sara Jane pewnie śmieje się teraz z tarapa­tów, w jakich się znalazł. Czy to właśnie miałaś na myśli mówiąc, że są w życiu ważniejsze sprawy?

Czekał przez chwilę na odpowiedź, ale bez skutku.

Po drodze do Princeton Emilie i Zane w niemym zdu­mieniu podziwiali piękno przyrody. Gęsty las stopniowo ustępował miejsca pofalowanym łąkom, pełnym dzikich kwiatów, oraz niewielkim sadom. Co chwila przekracza­li niewielkie, krystalicznie czyste strumyki.

- Studiowałeś w Princeton - zauważyła Emilie.

- Ciekawe, czy poznajesz okolicę.

- Nie sądzę, aby znane mi knajpy były tak stare - odparł Zane. Nagle coś przyszło mu do głowy.

- Wiesz, Nassau Hall jest dość stare.

- Podobnie jak rezydencja gubernatora na Stockton Street...

- I Morven - dodał Zane kręcąc głową. Przez cztery lata niemal codziennie przechodził koło tych budynków i nigdy nie pomyślał, że mogą nabrać dla niego takiego znaczenia. Nagle zapragnął napić się whisky i o wszy­stkim zapomnieć.

- Przynajmniej teraz jesteśmy już odpowiednio ubra­ni - powiedziała Emilie. Miała na sobie zieloną suknię z ciasno zasznurowanym gorsetem. Zane zerknął na nią, przez chwilę zatrzymując spojrzenie na głębokim prze­działku między jej piersiami.

- Czy w tym stroju możesz oddychać? - zapytał.

- Z trudem - przyznała z przesadnym jękiem. - Ale i tak powinnam dziękować Bogu, że Andrew zdołał coś znaleźć.

- Czuję się jak idiota - warknął Zane.

- Doskonale wyglądasz - zapewniła go. McVie nie był w stanie znaleźć ubrania pasującego na mężczyznę wzrostu Rutledge'a, ale udało im się stworzyć znośnie wyglądający strój, łącząc resztki dwudziestowiecznego ubrania Zane'a z elegancką, przetykaną złotymi nitkami peleryną. Emilie sczesała mu włosy do tyłu i przewiąza­ła czarną wstążką. Gdyby jeszcze udało się jej zmienić jego nastawienie, byłaby całkiem szczęśliwa.

- W tej cholernej pelerynie jest piekielnie gorąco.

- Jakoś przeżyjesz.

- Dobrze ci mówić.

- Żyjemy teraz w innym świecie - przypomniała mu. - Sama mam na sobie więcej ubrania niż zakonnica, a wcale nie narzekam.

- To dlatego że lubisz takie zabawy.

- Nieprawda. Po prostu akceptuję rzeczywistość.

- Nie widzę różnicy.

- Wiem - westchnęła. - Na tym polega cały prob­lem.

Do centrum miasta prowadziła Post Road, przedtem znana jako King's Highway.

- To chyba sen - westchnęła Emilie, patrząc szeroko otwartymi oczami na kłębiący się tłum ludzi i zwierząt. Mężczyźni w upudrowanych, białych perukach i koloro­wych kaftanach z brokatu spacerowali dostojnie, staran­nie unikając kontaktu z osobami, których strój wyraźnie zdradzał niską pozycję społeczną. - Mam wrażenie, że znalazłam się na planie filmowym.

Minęli kuźnię i drukarnię. Po drugiej stronie ulicy znajdował się warsztat złotnika i pracownia peruk.

- Świeże cytryny, idealne na upał - zwróciła się do Emilie jakaś kobieta, podsuwając jej kosz pełen owo­ców. - Świeże, mąż przywiózł z Jamajki w ostatnią so­botę.

- Och, z przyjemnością - dziewczyna wyciągnęła rę­kę po złote kule.

- Dwa pensy za pół tuzina - powiedziała kobieta, odsłaniając w uśmiechu szczerby w uzębieniu. Emilie zerknęła na Zane'a, który tylko potrząsnął głową. Andrew patrzył na nią z nieprzeniknionym wyrazem twa­rzy.

- Przepraszam - powiedziała Emilie, odkładając cy­tryny. - Jednak nie mogę.

- To po co zawraca pani głowę uczciwej kobiecie pustymi obietnicami?! - rozzłościła się przekupka.

- Naprawdę chciałabym kupić parę - spróbowała ją uspokoić Emilie. Starała się naśladować intonację sprze­dawczyni. - Niestety, nie mogę sobie na to pozwolić.

- Oddam kosz cytryn za jedno z tych świecidełek - zaproponowała kobieta, patrząc na kryształowy wisio­rek i złoty pierścionek Emilie.

Andrew chwycił dziewczynę za ramię i pociągnął w stronę karczmy „Pod Kogutem”.

- Proszę nie nawiązywać rozmów z przekupkami, pan­no Emilie - nakazał jej surowo. - Inaczej wkrótce straci pani wszystkie pieniądze i wartościowe przedmioty.

- Zupełnie jak w domu - westchnęła Emilie. - U nas to się nazywa pchli targ.

- Dlaczego pchli?! - zdziwił się Andrew. Emilie i Zane spojrzeli na jego minę i parsknęli śmiechem.

- To długa historia - powiedział w końcu Rutledge.

- Kiedyś ci wyjaśnię.

- Muszę tu załatwić jedną sprawę - stwierdził An­drew, wskazując karczmę. - Jak skończę, pójdziemy na farmę Josiaha Blakelee.

- Doskonale - ucieszyła się Emilie. - Wejdziemy z tobą - dodała.

- Nie - McVie zastąpił jej drogę.

- Nie bądź śmieszny, Andrew. Puść mnie.

- To nie wypada.

- Co nie wypada?!

- Nie wypada, abyś wchodziła do tej karczmy.

- Ponieważ jestem obca?

- Nie, ponieważ jesteś kobietą - wyjaśnił jej Zane, wyręczając Andrew.

Emilie zupełnie zapomniała o nierównym statusie obu płci w osiemnastym wieku.

- Mogę chyba... - zaczęła protestować.

McVie pokręcił głową. Nigdy jeszcze nie widział, żeby kobieta tak gwałtownie odrzucała oczywiste reguły postępowania.

- Bywają tam wyłącznie niewiasty, trudniące się szczególną profesją - wyjaśnił. Miał nadzieję, że Emilie zrozumie sens jego słów bez bardziej szczegółowych objaśnień.

- Och - westchnęła i pokręciła głową.

- Czy ty wiesz, o co chodzi pannie Emilie? - Andrew zwrócił się do Zane'a.

- Równe prawa - padła krótka odpowiedź.

- Pojęcie wprowadzone przez Kongres Filadelfijski zaledwie parę tygodni temu - Andrew odetchnął z wy­raźną ulgą. - Słyszałem o tym.

- Oczywiście - mruknęła Emilie z wyraźnym prze­kąsem. - Wszyscy mężczyźni są równi.

- Nie rozumiem, o co pani chodzi. Z pewnością w pani czasach pojęcie równości jest również szano­wane.

Zane zaśmiał się ironicznie. Emilie odwróciła się gwałtownie w jego stronę. Była wściekła.

- Przestań! - zażądała. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi!

- Wyzwolenie kobiet - powiedział Zane do McVie'a, który patrzył na nich szeroko otwartymi oczami. - Rów­na płaca za równą pracę.

- To ważny problem dla wszystkich mężczyzn - przyznał Andrew. - Ale z pewnością żony nie powinny domagać się zapłaty za prace domowe.

- W moich czasach kobiety nie zajmują się tylko praniem i gotowaniem - parsknęła Emilie. - Pilotują sa­moloty, prowadzą przedsiębiorstwa, a nawet rządzą ca­łymi państwami.

Andrew roześmiał się głośno.

- Zbyt późno się zorientowałem, że pani żartuje - wyjaśnił po chwili.

Emilie zacisnęła pięści, ale Zane wkroczył między swą byłą żonę i jej uwielbianego bohatera.

- Lepiej się zamknij, McVie - ostrzegł. - Ona ma świetny lewy sierpowy.

- W moich czasach kobieta rządziła Wielką Brytanią - dorzuciła jeszcze dziewczyna.

- Łatwo mogę w to uwierzyć - zgodził się Andrew.

- Już dwa wieki temu królowa Elżbieta odziedziczyła tron po swoim ojcu.

- No tak, później na tronie Anglii zasiadła jeszcze inna królowa Elżbieta - powiedziała Emilie. - Ale ona odgrywa czysto ceremonialną rolę. Myślałam o kimś in­nym.

- Ach, sprytna z pani dziewczyna - Andrew uśmie­chnął się szeroko. - Ta królowa odgrywa ceremonialną rolę, a w istocie rządzi jej mąż, prawda?

- Nie - zaprzeczyła. Zaczęła już mieć wątpliwości, czy potrzebnie wdała się w tę dyskusję. Byłaby znacznie szczęśliwsza nie wiedząc, że Andrew McVie jest mę­skim szowinistą. Oczywiście nie miała zamiaru tłuma­czyć mu tego terminu. - Anglią rządzi parlament, na którego czele stoi premier. Od wielu lat tę funkcję spra­wuje kobieta.

- Nie, to niemożliwe - pokręcił głową. Jak ona mog­ła sądzić, że wykształcony i obyty człowiek uwierzy w takie bzdury?

- To prawda - nalegała Emilie. Andrew ponownie spojrzał na Zane'a.

Rutledge niemal mu współczuł. Sam miał kłopoty z przyjęciem wszystkich konsekwencji uznania równo­uprawnienia kobiet, a przecież przeżył tę rewolucję. McVie musiał być zupełnie oszołomiony.

- To prawda - potwierdził. - Któregoś dnia pewnie kobieta zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych.

- Dość już tego - uciął Andrew. - Załatwię swoje sprawy i przyjdę po was - zapowiedział, po czym znik­nął w karczmie.

- Biedaczysko - powiedział Zane patrząc, jak zamyka za sobą drzwi. - Nie mógł się doczekać, kiedy wresz­cie uwolni się od nas. Ciekawe, czy jeszcze go zobaczy­my?

- Czy byłam dla niego bardzo nieuprzejma?

- Zupełnie go zaskoczyłaś i oszołomiłaś.

- Nie mogę uwierzyć, że on może mieć taki stosunek do kobiet - westchnęła.

- Rozejrzyj się wokół, Em. Nie znajdziesz tu nigdzie pism dla wyzwolonych kobiet. Jeśli pragniesz równości, musisz poczekać jakieś sto pięćdziesiąt lat.

To był dla niej prawdziwy cios. Wiedziała, że kobiety odegrały ogromną rolę w amerykańskiej rewolucji. Mogła długo opowiadać historie żon, które ruszyły w pole w ślad za swymi mężami, i matek ryzykujących życiem w imię walki o wolność dla swych dzieci.

Słuchając McVie'a, ktoś mógłby pomyśleć, że kobie­ty tylko siedzą przy kominku i oddają się marzeniom.

- Nie wszystko złoto, co się świeci, prawda? - spytał Rutledge z wyraźną ironią.

- Och, zamknij się - prychnęła, po czym ruszyła wzdłuż ulicy, rozpychając rybaków, ogrodników i hand­larzy.

- Uważaj, jak idziesz - ostrzegł ją Zane. - Nie masz dokąd się śpieszyć.

Emilie już miała coś ostro odpowiedzieć, ale w tym momencie tuż przed nimi przebiegła kura, uciekająca co sił w nogach przed ujadającym psem. Dziewczyna zatrzymała się tak gwałtownie, że straciła równowagę i Za­ne musiał ją podtrzymać. _ Powiedziałem, żebyś uważała.

- Czy zwariowałam, czy też tu panuje taki sam ruch, jak w naszych czasach?

- Nie będę się spierał - odrzekł. Rozejrzał się wokół, po czym chwycił ją za łokieć i mocno ścisnął. - Nie oglądaj się, Em.

Otworzyła szeroko oczy. Chciała odwrócić się w stro­nę ulicy, ale Zane popchnął ją w stronę karczmy „Pod Kogutem”.

- Co się stało? - spytała.

- Ulicą idzie patrol żołnierzy. Nie spodziewam się po nich niczego dobrego.

Emilie koniecznie chciała się przyjrzeć żołnierzom, ale Zane jej nie pozwolił. Gdyby nie on, z pewnością wywołałaby widowisko.

- Patrzą na nas - powiedział, gdy zatrzymali się przed karczmą.

- Przecież nie robimy nic złego - oburzyła się. - Cóż mogą nam zrobić?

- Co tylko zechcą - odpowiedział krótko. - Czyż nie z tego właśnie powodu wybuchła rewolucja?

8

Farma Josiaha Blakelee znajdowała się milę od mia­sta. Zbliżali się do zabudowań. W zagrodzie przy stodole kłębiły się owce, na pobliskiej łące pasło się spore stado krów. Pięćdziesiąt akrów gruntu to niezbyt dużo, ale dość, aby żyć dostatnio.

W samym środku zabudowań stał dwupiętrowy, drew­niany dom mieszkalny, bez malowanych okiennic i typo­wych doniczek z kwiatami. Całość ozdabiały wyłącznie rosnące przy drzwiach krzaki róż. Gdy zbliżali się do domu, Emilie czuła, że ze zdenerwowania drżą jej ręce.

Andrew niewiele im powiedział na temat swych związków z Blakeleem, ale domyślili się, że Josiah nale­ży do jego szpiegowskiej organizacji. Wiedzieli również, że gdzieś zniknął, ale na tym kończyły się ich informa­cje.

Nim zapukali do drzwi, Andrew zatrzymał się na chwilę. - Będzie lepiej, jeśli będziecie udawać, że jesteście małżeństwem.

- Już o tym rozmawialiśmy - powiedział Zane. Pa­miętał o osiemnastowiecznych obyczajach i był gotów odegrać wymaganą rolę. Zerknął na byłą żonę. Na szczę­ście tym razem nie zaczęła protestować.

- Powinniście starać się sprawić jak najbardziej prze­ciętne wrażenie - dodał jeszcze Andrew.

- Nie martw się - uspokoiła go Emilie. - Będziemy uważać.

- Nie jestem pewien, czy potrafię udawać - powie­dział Zane, odprowadzając wzrokiem wchodzącego po schodkach McVie'a.

- Ja dam sobie radę - Emilie przełożyła pierścionek z prawej ręki na lewą. - Udawaj, że jesteś wielkim, milkliwym typem i uważaj na moje wskazówki. Możesz... - urwała, bo nagle otworzyły się drzwi budynku i poja­wiła się w nich niska kobieta o brązowych włosach, ubrana w prostą, beżową sukienkę. Na głowie miała biały czepek.

Pani Blakelee przez chwilę patrzyła na Andrew, po czym dostrzegła stojącego do niej plecami Zane'a.

- Och, Bóg jest miłosierny! - wykrzyknęła, zbiega­jąc po schodkach. - Josiah!

- Nie, Rebeko - McVie chwycił ją za ramię. - To nie Josiah.

Zane odwrócił się do gospodyni. Z twarzy kobiety szybko zniknął radosny wyraz.

- Miałam nadzieję, że Josiah przyjdzie z tobą.

- A ja miałem nadzieję, że zastanę go w domu - od­rzekł mężczyzna. - Wygląda na to, że oboje jesteśmy skazani na rozczarowanie.

- Minęło już dziewięć tygodni i nie miałam od niego ani słowa - westchnęła ciężko Rebeka, ocierając oczy fartuchem.

- Na pewno żyje - zapewnił ją Andrew i niezręcznie poklepał po ramieniu. - Inaczej być nie może - dodał, myśląc jednocześnie o koszmarnych brytyjskich okrę­tach więziennych, zakotwiczonych w Wallabout Bay. Odpędził od siebie te myśli.

Z wnętrza domu wyszedł na ganek mniej więcej trzy­letni chłopczyk, trzymając w ręku drewniane kółko. Re­beka była zbyt zdenerwowana, aby zwrócić na niego uwagę, choć malec szarpał ją za suknię. Przez frontowe okno dotarł do nich płacz niemowlaka. Emilie wyobrazi­ła sobie, jak ciężkie musi być życie samotnej kobiety, dźwigającej na swych barkach odpowiedzialność za dzieci i farmę.

Andrew szepnął coś do Rebeki, która kiwnęła głową, po czym spojrzała na Emilie i Zane'a.

- To pani Emilie Rutledge. Spotkałem ją w okropnej sytuacji i zaoferowałem pomoc, dopóki jej małżonek nie wydobrzeje.

Zane rzucił mu ostre spojrzenie. Małżonek! Wydobrzeje! Zupełnie jakby był kanarkiem, który złamał skrzydełko. Już miał coś odpowiedzieć, ale eks - żona wymierzyła mu lekkiego kuksańca w żebra, co skłoniło go do opamiętania się.

- Postaramy się być dla pani pomocą, a nie ciężarem - powiedziała Emilie, wysuwając się o krok do przodu.

- Na chrzcie dostałam imię Rebeka - powiedziała gospodyni, a na jej miłej twarzy pojawił się uśmiech.

- Oto mój mąż - przedstawiła Emilie, lekko się zaci­nając przy ostatnim słowie. - Ma na imię Zane.

Rutledge skłonił głowę i uśmiechnął się do pani Blakelee. Emilie przyglądała się z rozbawieniem i pewną irytacją, jak na policzkach ich gospodyni pojawiły się rumieńce. W tej chwili Rebeka wydawała się niemal ładna.

- Zane - powtórzyła z pewnym zdziwieniem. - A co to za imię?

- Tradycyjne w naszej rodzinie - wyjaśnił spokojnie Rutledge. Emilie odetchnęła z ulgą. Na szczęście zre­zygnował z opowiadania prawdziwej historii swojego imienia.

- Przykro mi, że gościcie w moim domu w okresie takiego zamieszania - powiedziała Rebeka. W jej brązo­wych oczach zalśniły łzy. - Bez Josiaha trudno mi wszy­stkiego dopilnować.

W ich domu dwukrotnie kwaterowali żołnierze, raz brytyjscy, raz amerykańscy. Ani jedni, ani drudzy nie wykazali żadnej troski o farmę i jej mieszkańców.

- Potrzeba nam noclegu - rzekł Andrew. - Rutledge ma złamane ramię, a pani Emilie...

- Nic więcej nie mów - przerwała mu gospodyni. - Mój mąż bardzo cię szanuję. To dla mnie zaszczyt, że mogę was gościć.

Rebeka Blakelee okazała się bardzo praktyczną ko­bietą. Już parę minut po przyjęciu gości pod swój dach zapędziła Andrew i Zane'a do roboty, każąc im przy­nieść drewno i parę wiader wody. Emilie natychmiast po wejściu do salonu podeszła do kołowrotka, stojącego w pobliżu kamiennego kominka. Obok wygodnego fote­la stał na podłodze kosz z robótkami, a na drugim fotelu leżał stos skrojonych mundurów. Na stole leżało kilka gotowych oficerskich kaftanów.

- Dobrze sobie radzę z kołowrotkiem - powiedziała Emilie. - Będę szczęśliwa, gdybym mogła pani pomóc.

- Moja córka będzie zachwycona, gdy dowie się o tej propozycji - odrzekła Rebeka. - Nie mogę jej zapędzić do przędzenia.

W tym momencie, szumiąc kwiecistymi spódnicami, wbiegła do salonu ciemnowłosa, śliczna szesnastolatka.

- Jak mam wyhaftować bieliznę do wyprawy, jeśli przez cały czas jestem uwiązana do tego koła?

- To Charity - powiedziała gospodyni, potrząsając głową. - Moje najstarsze i najbardziej wyszczekane dziecko. - Zwróciła się teraz do córki. - Pani Emilie z mężem będą przez jakiś czas u nas gościć.

Dziewczyna przyjęła tę wiadomość z zupełną obojęt­nością. Typowa nastolatka - pomyślała Emilie. Pocie­szające, że pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.

- Charity ma wyjść za mąż za parę tygodni - wyjaś­niła Rebeka patrząc, jak córka siada przy oknie, aby skończyć dziecięcą koszulkę. - Wychodzi za bardzo sympatycznego młodzieńca z dobrej rodziny, z północy. Miałam nadzieję, że Josiah... - nie dokończyła i odwró­ciła się w stronę okna.

- Wszystko będzie dobrze - pod wpływem impulsu Emilie objęła ją ramieniem. - Jestem zupełnie pewna - dodała, jednocześnie pochylając głowę. Wydawało się jej, że słyszy płacz niemowlęcia. - Czy masz małe dziec­ko?

- Płacze, bo jest głodne. Pozwól, że naleję ci jabłecz­nika, a później pójdę nakarmić Aarona.

- Może ja to zrobię - zaproponowała Emilie, nim zdążyła pomyśleć. Przecież w tych czasach nie ma bute­lek i sztucznych odżywek. - To znaczy, sama naleję so­bie jabłecznika.

Rebeka nie przywykła do tego, aby jej goście sami się obsługiwali, ale Emilie nalegała. Chciała się dowiedzieć, jak naprawdę wyglądało życie w osiemnastym wieku. Przez tyle lat była dumna ze swojej wiedzy na temat kolonialnej Ameryki. Teraz miała okazję sprawdzić, czy jej pycha była uzasadniona.

Kuchnia znajdowała się w tylnej części domu. Było to duże pomieszczenie z wysokim, wspartym belkami sufi­tem, a ogromny piec zajmował tu poczesne miejsce. Zgodnie z ówczesnymi zwyczajami, główny posiłek ja­dano w południe i w tej chwili ogień w piecu ledwo się tlił. Nad piecem, na wbitych w ścianę hakach, wisiały żelazne i miedziane garnki i rondle.

Jakie to wspaniałe - westchnęła Emilie, odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się z radości.

Zane stał w oknie na piętrze i przyglądał się polom. Wokół rozciągały się złociste łany pszenicy. Myślał o tym, jak od tysięcy lat ludzie żyli i umierali, trzymając się swojej ziemi, połączeni z nią tajemniczymi więzami krwi i marzeń.

Nigdy nie udało mu się zrozumieć pragnienia stabili­zacji. Nie mógł tego pojąć ani wtedy, gdy żył w dwu­dziestym wieku, ani teraz, w osiemnastym.

Nie wiedział, jak to powinien rozumieć, ale po raz pierwszy w życiu czuł się tak, jakby coś stracił, przy czym to coś nie miało nic wspólnego z szybkimi samo­chodami i egzotycznymi miastami.

Emilie siedziała w salonie na parterze, trzymając w ramionach malutkiego Aarona. Zane i McVie przed chwilą wrócili ze stodoły, gdzie sprawdzali, czy wszy­stko jest w porządku. Gdy wchodzili do domu, zwrócił ich uwagę pogodny śmiech.

Andrew zatrzymał się w drzwiach i jak urzeczony wlepił wzrok w Emilie, trzymającą na rękach roześmia­ne dziecko. W tej scenie było coś tak intymnego, że Zane wolał nie patrzeć na swą byłą żonę. Odwrócił się i uciekł na górę.

Podejrzewał, że McVie wciąż stoi i patrzy na Emilie tak, jakby miała w rękach klucz do wszystkich tajemnic Wszechświata.

- I co ci do tego, Rutledge? - mruknął, przyglądając się sielankowemu pejzażowi. To wszystko nie miało dla niego znaczenia. Powinien tylko cierpliwie czekać, aż trafi się okazja powrotu do świata, który zostawił za sobą.

Znowu przed jego oczami pojawił się obraz Emilie z niemowlęciem przytulonym do piersi. Zawsze pragnę­ła dziecka. Zane dobrze o tym wiedział, choć ich mał­żeństwo nie trwało długo. Chciała żyć z pewną perspe­ktywą przyszłości, podczas gdy on pragnął cieszyć się każdą chwilą i nie myśleć ani o przyszłości, ani o prze­szłości.

Dzieci potrzebują czegoś więcej niż tylko biologicz­nych rodziców. Potrzebują miłości i opieki, którą mogą im dać tylko matka i ojciec. Dobrze wiedział z własnego doświadczenia, co się dzieje, gdy rodzice bardziej dbają o swoje przyjemności niż o potomka. Jeśli ktoś nie jest w stanie poświęcić dziecku wszystkich sił, nie powinien powoływać go do życia.

Na myśl o córce, która miałaby oczy i uśmiech Emi­lie, Zane poczuł w piersiach dziwny skurcz.

Odwrócił się od okna i rozejrzał po pokoju. Bujany fotel, wąskie łóżko i półki.

W łóżku nigdy nie mieli żadnych kłopotów. Gdy­by potrafili ze sobą równie dobrze rozmawiać, jak się kochać, to w tej chwili obchodziliby szóstą rocznicę ślubu. Zane nieoczekiwanie dla samego siebie pomyślał, że to hańba, iż dwoje ludzi, którym wszystko sprzyjało, pozwolili, aby szczęście wymknęło się im z rąk i nawet nie spróbowali o nie walczyć.

Rebeka podała solidną kolację, na którą złożyło się zimne mięso, ser, chleb i jabłecznik. Wraz z ni­mi do stołu zasiadła cała rodzina. Emilie ze zdumie­niem odkryła, że szczupła Rebeka urodziła mężowi pięciu synów i córkę. Najstarszy, Isaac, miał już piętna­ście lat i koniecznie chciał dołączyć do patriotów. Słu­chał z rozdziawionymi ustami, jak Andrew opisuje sytu­ację wojskową na Long Island i w okolicach Harlem Heights.

- Generał Washington ma zaledwie dziesięć tysięcy żołnierzy przeciw prawdziwym hordom Anglików - McVie urwał i podniósł do ust kubek z jabłecznikiem. - Port jest zapchany ich okrętami.

- Niepodległość to przegrana sprawa - westchnęła ciężko Rebeka. - Takie cuda nigdy się nie zdarzają. Było głupotą z naszej strony wierzyć, że zdobędziemy wol­ność samym wysiłkiem woli.

Isaac aż podskoczył na krześle.

- Zaciągnę się do wojska, mamo! Sam Pearce już jest w armii. Zobaczysz, że jeszcze wygonimy Anglików za ocean!

- Siedź na miejscu, ty głupcze! - skarciła go siostra. - Tata może nigdy nie wrócić. Musisz tu zostać i popro­wadzić farmę.

- Mnóstwo żołnierzy zdezerterowało i wróciło do domów - zauważył Andrew. - Nie można porzucać zie­mi, gdy zbliżają się żniwa, zwłaszcza że wkrótce będzie potrzeba więcej prowiantu.

Emilie dostrzegła, że Rebeka spojrzała na Andrew z wyraźną wdzięcznością. Dotychczas myślała, że każda matka pragnęłaby, aby jej syn wyróżnił się w walce o niepodległość. Ale ci ludzie przywykli myśleć równie Poważnie o zbiorach, jak o uwolnieniu się spod brytyj­skiego panowania.

- Żołnierze to straszna hałastra - zauważyła Charity zerkając na Zane'a, który jadł w zupełnym milczeniu. - Miesiąc temu wyłamali płot i bez słowa wyjaśniania zarekwirowali nasze konie.

- To byli Anglicy? - upewniła się Emilie.

- Nie, nasi - odpowiedziała dziewczyna. - Pięciu oficerów mieszkających u starego Whittakera. Ukradli cukier, mąkę i srebrne sztućce.

- To prawda? - zapytał Zane, patrząc na Rebekę.

- To jeszcze nie wszystko - potwierdziła gospodyni. - Wszędzie, od Trenton do Nowego Jorku, zdarzyły się okropne rzeczy. Dlatego wszystkie nasze kosztowne sprzęty zakopaliśmy w ogrodzie. Bez Josiaha nie czuję się bezpieczna.

Obie strony traktowały rodzinę Blakelee nieufnie. Zwolennicy Anglików podejrzewali, całkiem słusznie, że Josiah jest szpiegiem, natomiast patrioci mieli mu za złe zbyt bliskie kontakty z wrogiem.

Nazajutrz Andrew pójdzie do Princeton, aby zebrać informacje. Poprzedniego dnia dostał interesujące wia­domości. Anglicy szykowali coś w Trenton, podczas gdy oddziały z Hesji przygotowywały się do przeprawy przez Hudson na północ. Andrew miał już dość ciągłych spekulacji, które nie prowadziły do ostatecznej kon­kluzji.

Wciąż powracał myślami do historii, jakie mu opo­wiedzieli Emilie i Zane. Z całego serca pragnął porzucić świat, w którym tkwił, i zobaczyć na własne oczy, jak wygląda życie w dwudziestym wieku.

Zaraz po kolacji Emilie stwierdziła, że jest bardzo zmęczona i pójdzie się położyć.

- Po dzisiejszych przeżyciach z pewnością chciała' byś wziąć gorącą kąpiel - zaproponowała Rebeka. Usły­szała przed chwilą tę samą historyjkę o wypadku na ło­dzi, w którą już uwierzył McVie.

- Muszę przyznać, że to wielka pokusa - odpowie­działa, z trudem powstrzymując ziewanie.

- Zaraz się wykąpiesz - obiecała Rebeka. - To jeden z niewielu luksusów, na jaki możemy sobie jeszcze po­zwolić. Nie zrezygnuję z niego łatwo.

Amen - pomyślała Emilie. Pół godziny później roz­koszowała się już kąpielą.

Rebeka nakazała synom, aby zanieśli miedzianą wannę do pokoju i napełnili gorącą wodą. Osobiście wlała do niej nieco olejku różanego, którego zazwyczaj dodawała do przygotowywanego w domu mydła. Emilie była szczerze wzruszona faktem, że gospodyni podzieliła się takim skarbem z kimś zupełnie obcym.

Miedziana wanna była tak mała, że można w niej było tylko siedzieć, a nie leżeć. Mimo licznych prób Emilie nie zdołała jednocześnie zanurzyć kolan i ramion, ale niezbyt jej to przeszkadzało. Marmurowa wanna wielko­ści basenu nie sprawiłaby jej większej przyjemności.

Zamknęła oczy. Bolały ją wszystkie kości i mięśnie. W ciągu ostatnich dwóch dni przeszła większy dystans niż w ciągu poprzednich dwudziestu lat. Zabawne - po­myślała - można wiedzieć niemal wszystko o zwycza­jach i historii danej epoki, a mimo to nie dostrzegać najbardziej podstawowych różnic.

Aerobic nie przygotował jej do życia bez samochodu. Nic dziwnego, że średni czas życia w osiemnastym wie­ku był znacznie krótszy niż w dwudziestym. Po prostu wtedy ludzie się potwornie męczyli.

Zupełnie nie mogła zrozumieć, jak Rebeka daje sobie radę z prowadzeniem domu, farmy i wychowywaniem szóstki dzieci, z których każde potrzebuje indywidualnej opieki. Sama często myślała, że chciałaby mieć dużą rodzinę. Od razu polubiła wszystkie dzieci Rebeki, po­czynając od szykującej się do ślubu Charity, a na sze­ściomiesięcznym Aaronie kończąc.

Przypomniała sobie, jak trzymała go na rękach, a chłopczyk przyciskał swoje pulchne, dziecinne dłonie do jej piersi. I zapach! Czy ktoś potrafiłby się oprzeć zapachowi małego dziecka? Emilie wiedziała, że to część planu Matki Natury, zapewniającego przedłużenie gatunku, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia.

Po raz kolejny natura wygrała. Emilie poczuła takie samo gwałtowne pragnienie dziecka, jakie przeżyła pod­czas krótkiego małżeństwa.

Wzięła głęboki oddech i spróbowała pomyśleć o czymś innym, na przykład o różach przed domem lub o weselu Charity.

Albo o pięknych, niebieskich oczach...

Nagle drzwi do pokoju otworzyły się jak na zamó­wienie i do środka wszedł Rutledge.

- Zane! - Emilie skrzyżowała ramiona na piersiach i spróbowała zanurzyć się głębiej w wannie. - Dlaczego wchodzisz bez pukania?

- Próbowałem zadzwonić - odpowiedział, siadając na brzegu łóżka. - Niestety, telefon nie odpowiada.

- Bardzo zabawne - rzuciła gniewnie. - Byłam tu pierwsza.

- Właśnie widzę - powiedział, obrzucając ją gorą­cym spojrzeniem.

- Podaj mi ręcznik - zażądała. - I przestań tak na mnie patrzeć. - Usiłowała zachować chłodną obojętność, ale z każdą sekundą stawało się to coraz trudniejsze.

- Tylko nie wychodź z wanny z mojego powodu - uśmiechnął się Zane. - Bardzo podoba mi się ten widok. - Emilie nawet nie mogłaby sobie wyobrazić, jak bar­dzo.

- O tym właśnie mówię - powiedziała surowo, choć w tych okolicznościach nie przyszło jej to łatwo. - Tam­tej nocy zrobiłam błąd i nie zamierzam go powtarzać.

- W pełni się z tobą zgadzam - zapewnił ją Zane, wyciągając się wygodnie na łóżku. - To McVie wymy­ślił, że mamy udawać małżeństwo, nie ja.

- Zgodziłeś się na to.

- Dlaczego miałbym się nie zgodzić? Przecież już rozebrałaś mnie do naga. Andrew pewnie pomyślał, że łatwo nam będzie udawać małżeństwo.

- I jeszcze powiedziałeś mu, że jesteśmy rozwiedzeni. Boże, co on sobie o mnie myśli! - jęknęła Emilie.

- A kogo to obchodzi, co on myśli?

- Nas. Przynajmniej powinno, jeśli chcemy, żeby nam pomógł.

- Jesteś pewna, że tylko o to ci chodzi?

- Nie rozumiem, co masz na myśli.

- Ten facet jest bohaterem twojej młodości, a na do­kładkę ma o jakieś pięćdziesiąt lat mniej, niż powinien mieć bohater czytanek dla dziewcząt. Zastanów się nad tym.

- Doprawdy, Zane, mówisz jakieś głupstwa - od­rzekła, udając nonszalancję.

- Myślę, że jesteś w nim zakochana.

- To śmieszne!

- Naprawdę?

- Z pewnością. - Emilie wstała i wyszła z wanny. Nim zdążyła okręcić się ręcznikiem, przez chwilę stała przed nim nago. Ku jej rozpaczy ręcznik okazał się kie­pską zasłoną, ale przynajmniej zdołała zakryć brzuch i piersi.

- McVie to poważny facet i na dokładkę patriota - zauważył Zane. - Zawsze chciałaś kogoś takiego.

- Nie masz pojęcia, jakiego mężczyzny naprawdę pragnę.

- Wiem tylko, że właśnie patrzysz na tego, którego wcale nie chcesz.

Te słowa uraziły Emilie, choć sama nie wiedziała, dlaczego tak zareagowała.

- To idiotyczna rozmowa - powiedziała, sięgając po bawełniany szlafrok, który przygotowała dla niej Rebe­ka. - Mamy ważniejsze sprawy do omówienia. Na przy­kład, co zrobimy, gdy już przyjdzie pora zrezygnować z gościnności Rebeki?

- Spytaj McVie'a. Mam wrażenie, on tu decyduje.

Znowu. Zane najwyraźniej był o nią zazdrosny. Emi­lie nie mogła uwierzyć własnym uszom, ale to była prawda.

- To my decydujemy - stwierdziła.

- Nie możesz zmienić historii.

- Nie mam takiego zamiaru - zapewniła go. - Chcę ją tylko lekko popchnąć we właściwym kierunku.

- Skoro to już historia, nie możesz interweniować.

- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że my również należymy do tego ciągu wydarzeń historycznych?

- Nie - odrzekł krótko. - Ani przez chwilę tak nie myślałem.

- Wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę - stwierdziła Emilie, stając koło okna i czesząc włosy szylkretowym grzebieniem. - Jestem przekonana, że nie znaleźliśmy się tutaj przypadkiem.

- Nie ma żadnego wyższego powodu - powiedział Zane, zbliżając się do niej. - Po prostu tak się stało i teraz musimy znaleźć sposób, aby wrócić tam, gdzie jest nasze miejsce.

- Twoje miejsce jest na Tahiti - prychnęła, patrząc mu prosto w oczy. - Byłbyś tam teraz, gdybyś nie porwał balonu.

- Czy uważasz, że to zrządzenie losu?

- Uważam, że to było chwilowe szaleństwo.

- Nie powinnaś była uciekać - przyciągnął ją do siebie.

- Popełniłam błąd - powiedziała, próbując się uwol­nić. - Nie powinniśmy zapominać o rzeczywistości.

- Mam wrażenie, że to wcale nie był błąd.

- Było nam dobrze, ale to niczego nie zmienia - stwierdziła Emilie. - Każde z nas pragnie osiągnąć w życiu coś innego, Zane. Nawet podróż w czasie nie może tego zmienić.

Zrozumiał, o co jej chodzi.

- Przespałbym się na sofie - powiedział - ale, nieste­ty, tu takiej nie ma.

- Nie musisz spać na sofie. Zmieścimy się.

- Bardzo w to wątpię - odrzekł, mierząc wzrokiem wąskie łóżko.

- Małe, prawda?

Zane odpiął pasek od spodni.

- Co ty robisz?

- A jak myślisz?

- Myślę, że zdejmujesz spodnie - stwierdziła. Boże, czy on niczego nie potrafi zrozumieć? - westchnęła w duchu.

- To chyba najlepszy sposób na wzięcie kąpieli - oświadczył. - Czy woda jest jeszcze ciepła?

Emilie kiwnęła głową.

- Doskonale. - Mimo złamanej ręki mężczyzna roze­brał się w rekordowym tempie. Złoty zegarek położył na parapecie. - Wyszorujesz mi plecy, Em?

- Zane, nie możesz się teraz kąpać.

- Jestem zmęczony, spocony i śmierdzący - odpo­wiedział. - Jeśli mamy spać w jednym łóżku, to muszę się umyć.

- Ale woda...

- Jest akurat - zapewnił ją, zanurzając swe wspaniałe ciało w wannie. Nagle zmarszczył brwi i wciągnął no­sem powietrze. - Do diabła, co to za zapach?

- Róże.

- Z ogrodu?

- Z wody w wannie - wyjaśniła i zaczęła chichotać.

- Nabierasz mnie.

- Wcale nie. Rebeka dała mi trochę olejku różanego.

- Do licha, dlaczego mi nic nie powiedziałaś?

- Chciałam, ale nie słuchałeś.

- Cholera, będę pachniał jak grządka.

- Nikt nie zwróci na to uwagi.

Wyraz twarzy Zane'a był bardzo wymowny.

- Wyszorować ci plecy? - spytała Emilie niewinnym tonem.

Rutledg tylko warknął.

- Jedno warknięcie na tak, dwa na nie.

- Nie przeciągaj struny - ostrzegł ją.

Uklękła obok wanny i zamoczyła gąbkę.

- Nie wkładaj prawej ręki do wody - poradziła. - Le­piej, żeby łupki nie zamokły.

- Nic mnie to nie obchodzi.

- Chyba nie chcesz, żeby pachniały różami? Emilie z satysfakcją zauważyła, że Zane stara się nie zmoczyć prawego ramienia. W całym pokoju jedynym źródłem światła była stojąca na nocnym stoliku świeca. Jej migoczący płomyk rzucał na ściany roztańczono cie­nie. Dziewczyna powoli zanurzyła gąbkę i przejechała nią po ramionach mężczyzny. Patrzyła w skupieniu, jak w świetle świecy błyszczą pojedyncze krople.

Poczuła nagle, że znów budzi się w niej pożądanie Zawsze tak było. Dźwięk jego głosu, dotknięcie ręki, włosy pachnące plażą i morskim powietrzem - to za­wsze wystarczało, aby rozbudzić w niej romantyczne pragnienia.

Gdybym tylko mogła przestać o nim myśleć - z westchnęła Emilie. Ta cała idiotyczna historia byłaby znacz­nie prostsza i łatwiejsza, gdyby go nie pragnęła. Nie mogła znieść myśli, że jest bezbronna i pragnie właśnie tego, czego nie może dostać.

Dzięki Bogu, że już go nie kocham - pomyślała. To, co czuła, było tylko pożądaniem.

- Cudownie to robisz - mruknął Zane, pochylając głowę do przodu. Emilie masowała mu napięte mięśnie ramion. - Teraz kark...

Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w spływającą wzdłuż krzyża pojedynczą kroplę. Z trudem powstrzy­mała się, żeby nie zlizać jej językiem.

Tak, to jest dopiero życie - westchnął w myślach Rutledge. Ciepła kąpiel. Płonąca świeca. Piękna kobieta i pościelone łóżko. Miał nadzieję, że wszystko to połą­czy się w harmonijną całość.

Po raz pierwszy od katastrofy balonu poczuł przy­pływ optymizmu.

- No, już - powiedziała Emilie, wstając z klęczek. - Czystszych pleców już nigdy nie będziesz miał. Idę do łóżka.

Myślał dokładnie o tym samym. Dotknięcie jej dłoni spowodowało, że miał w głowie tylko jedno.

Emilie uniosła kołdrę i położyła się na wąskim matera­cu. Zane zauważył, że nie zdjęła jasnoniebieskiego szlafro­ka i uśmiechnął się do siebie. Uwielbiał ją rozbierać.

Niestety, szeroko ziewnęła, skuliła się pod kołdrą i za­niknęła oczy.

- Zamierzasz spać? - spytał ze zdziwieniem.

- Oczywiście - przytaknęła, nawet nie podnosząc Powiek.

Dobrze ci tak, masz zbyt bujną wyobraźnię - skarcił się Zane. Przecież wyraźnie oświadczyła, że nie zamie­rza ciągnąć tego, co zostawili dwieście lat za sobą. Powi­nien był pamiętać, że jego eks - żona zwykle mówi do­kładnie to, co myśli.

To wcale nie ułatwiało mu sytuacji. Pozostanie na swojej połowie wąskiego łóżka było teraz poważnym testem siły woli, a gdy chodziło o Emilie, Zane nigdy nie miał do siebie szczególnego zaufania.

- Umowa jest umową - mruknął, wychodząc z wan­ny.

- Mówiłeś coś? - spytała Emilie, patrząc jak stoi oświetlony migoczącą świecą.

- Nie - zaprzeczył, chwytając małą szmatkę, która w tych czasach pełniła rolę ręcznika. - Ziewałem.

- Mhm - mruknęła w odpowiedzi. Nie wydawała się przekonana. Przewróciła się na bok i zamknęła oczy. - Ostatni gasi świecę.

Zane pomyślał, że zapowiada się długa noc.

9

Od wschodu do zachodu słońca na farmie panował ożywiony ruch. Wczesnym rankiem Andrew i chłopcy ruszali w pole i wracali do domu tylko na krótkie posiłki.

Emilie szybko włączyła się w rytm prac domowych, które należały do kobiet. Zmywała podłogi, cerowała skarpety i łatała spodnie. Pomagała Rebece w kuchni, gdzie już drugiego dnia doznała wstrząsu na widok leżą­cego na stole nie oskubanego kurczaka. Po raz kolejny uświadomiła sobie, że co innego wiedzieć, jak wygląda czyjeś życie, a zupełnie co innego doświadczyć go same­mu.

Przez cały czas czuła, że aby podołać sytuacji, musi Wytężyć wszystkie siły, co wprawiało ją w stan nerwo­wego podniecenia. Po tygodniu pracy na farmie nabrała już przekonania, że dałaby sobie radę.

Niestety, Zane nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca. Dzień po dniu patrzył, jak McVie i chłopcy obrabiają pola, podczas gdy on przesiadywał na ganku i na próżno wypatrywał jakiegoś sygnału, który wskazałby mu drogę powrotną do jego świata.

Rozsadzała go energia, dla której nie mógł znaleźć ujścia. Złamana ręka uniemożliwiała rozładowanie we­wnętrznego napięcia przy pomocy ciężkiej pracy, nie mógł też wskoczyć do swego porsche i ruszyć pełnym gazem przed siebie. Odgrywanie roli męża Emilie nie sprawiało mu kłopotu w ciągu dnia, ale w nocy, gdy leżeli tuż obok siebie, to zadanie stawało się znacznie trudniejsze. Paliło go pożądanie, którego nie mógł za­spokoić.

Był tak zdesperowany, że zaczął spać na podłodze. Emilie nie zaprotestowała. Zane spędzał całe dnie na rozmyślaniach i stopniowo wpadał w coraz większe przygnębienie.

Wszyscy wokół mówili ciągle o niepodległości, ale dla niego niezależność oznaczała przede wszystkim wol­ność od problemów finansowych. Dotychczas nigdy nie musiał się martwić o pieniądze. Jego rodzice byli ludźmi zamożnymi i Zane zawsze korzystał ze związanych z tym przywilejów. Nigdy nie rozumiał troski o życie codzienne, która dominowała w życiu zwykłych śmier­telników. Któregoś dnia Andrew powiedział, że gdy tyl­ko Rutledge wyzdrowieje, będzie wielką pomocą w pracy. - Dorównujesz wzrostem Josiahowi - powiedział. - On potrafi udźwignąć więcej, niż sam waży.

Zane pomyślał, że co innego ćwiczenia w siłowni, a co innego ładowanie siana.

Zastanawiał się czy nie mógłby zarabiać jako wróżbiarz, ale to była pewna droga do więzienia. W tym momencie niechcący dotknął swego zegarka. Nie zgo­dził się, aby go schować razem z biżuterią Emilie. Teraz miał go w kieszeni. Za pieniądze, jakie za niego dałem, można by pewnie wyżywić obecną armię Stanów przez cały rok - pomyślał. Niestety, zegarek nie chodził.

- Chwileczkę - powiedział głośno do siebie. Czasy wprawdzie się zmieniły, ale złoto zawsze ma swoją war­tość. Gdyby przetopił kopertę i bransoletkę, zapewne odzyskałby, przynajmniej na jakiś czas, finansową nieza­leżność.

Pieniądze radykalnie zmieniłyby ich sytuację. Mógł­by od razy odpłacić Rebece za gościnność, kupić konia, wóz i wrócić do latarni. Miał przeczucie, że jeśli w ogóle zdarzy im się okazja powrotu do swego świata, to tylko z tego miejsca, w którym wylądowali w osiemnastym wieku.

Andrew był w równie podłym nastroju, jak jego kole­ga z dwudziestego wieku. Każdego dnia ciężko pracował na farmie Josiaha. Co noc wymykał się z domu, aby skontaktować się ze swymi agentami. Niestety, stracił kilku cennych współ­pracowników. Najpierw Blakelee, później Fleming. Również Miller i Quick byli już spaleni i musieli się ukrywać.

Pewne dokumenty wpadły w niepowołane ręce, zaś atrament sympatyczny okazał się niewystarczający, żeby zachować tajemnicę. Andrew wiedział, że powinien wprowadzić jakieś zmiany w systemie działania, ale nic nie przychodziło mu do głowy.

W Princeton krążyły plotki o ruchach wojsk brytyj­skich na Long Island i anarchii, panującej w dolinie rze­ki Hudson. Ochotnicy z Pensylwanii i New Jersey złoży­li broń i wrócili do domów, aby zająć się rodzinami. Wszyscy obiecywali powrót do wojska po zbiorach. McVie szczególnie usilnie starał się zdobyć jakieś infor­macje o spisku na życie generała Washingtona, ale ni­czego nie mógł się dowiedzieć.

Czuł jednocześnie ulgę i rozczarowanie. Rzecz jasna, nie chciał, aby generałowi groziło jakieś niebezpieczeń­stwo, ale jednocześnie pragnął, żeby wszystko, co powiedzieli Emilie i Rutledge, okazało się prawdą. Jeśli natomiast generał był bezpieczny, to czy mógł wierzyć w prawdziwość tych wszystkich fantastycznych historii, jakie opowiadali?

Andrew stracił sporo czasu myśląc o dziwnym sto­sunku, łączącym tych dwoje. Ta rudowłosa dziewczyna i Rutledge byli kiedyś małżeństwem. Stali przed ołtarzem i powtarzali te same święte słowa przysięgi, które połączyły go z Elspeth... Aż do śmierci... Tak sobie obiecali i wiedział, że tylko śmierć może sprawić, iż zapomni o ukochanej żonie.

W swoim życiu nie spotkał się jeszcze z rozwodem, choć jako prawnik wiedział, że jest to możliwe. Samo pojęcie wydawało mu się obce i nieprzyjemne. Nie wąt­pił, że to Rutledge był winny, iż doszło do separacji. W tym człowieku było coś podejrzanego. Z całą pewno­ścią brakowało mu stateczności, tak cenionej przez ko­biety.

No, ale oni pochodzą z innego świata - przypomniał sobie. W ich świecie ludzie oglądają ruchome obrazy na wielkich ekranach i zyskują fortuny, rzucając skórzaną piłkę przez metalową obręcz. Może w takim świecie roz­wód nie jest czymś nadzwyczajnym? Andrew nie mógł w to uwierzyć. Przez chwilę zastanawiał się, jakie kłopo­ty ściągnął na głowę Emilie, zmuszając ją do dzielenia pokoju z mężczyzną, który złamał ich małżeńską przy­sięgę.

Jak to możliwe, że jakiś mężczyzna odwrócił się od tak pięknej kobiety?

Pewnego ranka, jakieś dwa tygodnie po ich przybyciu na farmę, Emilie wyrabiała w kuchni ciasto na chleb. Rebeka stała przy kuchni przygotowując obiad, zaś Aa­ron spał sobie spokojnie w kołysce pod oknem.

Isaac z dwoma młodszymi braćmi wyszedł do pracy w polu. Charity siedziała w salonie, pilnie szyjąc po­szwy na poduszki do swego małżeńskiego łoża. Do ślu­bu pozostały już tylko dwa tygodnie.

Zane wyszedł, nim Emilie wstała. Trochę się niepo­koiła, że nikt nie wiedział, gdzie on się podziewa, choć w zasadzie nie powinno jej to obchodzić. Dzielili wprawdzie ciasną sypialnię, ale ich małżeństwo pozosta­ło fikcją. To byłoby trudne do zniesienia nawet w najbar­dziej sprzyjających okolicznościach. Dla nich, z uwagi na burzliwą przeszłość, obecna sytuacja powoli stawała się nie do wytrzymania.

Dla Emilie punktem zwrotnym była pierwsza noc na farmie. Niewiele brakowało, a uległaby pokusie, jednak starczyło jej siły woli. Dziwne, ale wcale nie czuła dumy z tego powodu.

Teraz byli dla siebie uprzejmi i grzeczni, ale to wszy­stko. Wprawdzie za zasłoną chłodnych manier Emilie skrywała namiętne pragnienia, ale postanowiła, że im nie ulegnie. Nie chciała popełnić ponownie tego samego błędu, co kiedyś. Wiedziała już, że samo pożądanie to dla niej za mało: pragnęła miłości cielesnej i duchowej, domu i rodziny.

Wiedziała również, że Zane nigdy za tym nie tęsknił.

Zerknęła znad dzieży na śpiącego Aarona.

- Jesteś szczęśliwą kobietą, Rebeko - powiedziała, dzieląc ciasto na cztery porcje.

Rebeka spojrzała wpierw na nią, później na synka.

- Codziennie dziękuję Opatrzności - odpowiedziała szczerze. - Straciliśmy dwie córki, które zmarły na ospę trzy wiosny temu. Codziennie o nich myślę. Bardzo je kochałam.

- Czyżbyś nie zaszczepiła dzieci? - spytała Emilie bez chwili zastanowienia.

- To przecież bardzo bolesny i niebezpieczny zabieg - Rebeka była wyraźnie zdziwiona. - Musielibyśmy po­jechać do Filadelfii i długo czekać, żeby sprawdzić, czy nie zachorują.

- Przepraszam - szepnęła Emilie, zła z powodu własnej bezmyślności. W dwudziestym wieku łatwo przyzwyczajali się do zdobyczy medycyny. - Przepra­szam, nie musisz się tłumaczyć.

- Ty też nie - odrzekła Rebeka - ale od dawna chcia­łam ci zadać pewne pytanie.

- Możesz mnie spytać, o co tylko zechcesz - zapew­niła ją Emilie, ale od razu wbiła wzrok w ciasto.

Pani Blakelee wytarła dłonie w fartuch i podeszła bliżej.

- To sprawa nadzwyczaj delikatna, ale muszę o niej z tobą porozmawiać.

Boże - jęknęła w duchu Emilie. Czuła, że serce wali tej o żebra. Czyżby Rebeka zaczęła podejrzewać, że ona Zane nie są takimi ludźmi, za jakich się podają? Przy­tomniała sobie, że wycięła suwak ze spodni Rutledge'a zakopała go za stodołą wraz z kartą kredytową. Natomiast, o ile wiedziała, jej prawo jazdy miał Andrew. Pozostało tylko modlić się, żeby nie podzielił się sekre­tem z Rebeką.

- Mów śmiało - zachęciła ją. Zabrzmiało to trochę nazbyt uroczyście.

Rebeka poczerwieniała, ale jednocześnie wyprosto­wała się i spojrzała jej prosto w oczy.

- Chcę porozmawiać z tobą o Andrew. To wspaniały człowiek, zgodzisz się ze mną?

- Owszem - szepnęła Emilie, zupełnie zaskoczona, - Wydaje się człowiekiem honoru i prawdziwym dżen­telmenem....

- On jest zakochany - przerwała jej Rebeka, unosząc dłoń.

- Wspaniale! - ucieszyła się Emilie i odetchnęła z ul­gą. - Komu poświęcił swe uczucia?

- Tobie - odparła krótko kobieta, marszcząc surowo brwi.

- Niemożliwe! - To absurd! Przecież jestem zamężna.

- To prawda, ale widziałam, jak on na ciebie patrzy, gdy myśli, że nikt go nie obserwuje. Nie mam wątpliwo­ści co do jego uczuć.

- Przecież on mnie prawie nie zna - Emilie przestała udawać. - To niemożliwe, aby pokochał mnie po tak krótkiej znajomości.

- Miłość kieruje się własnym zegarem. Jestem kobie­tą i znam się na tym. Andrew cię kocha.

- To okropne - jęknęła Emilie. - Z pewnością nie uczyniłam nic, aby go do tego zachęcić - zapewniła Rebekę i wytarła ręce w fartuch. - Muszę natychmiast go znaleźć i wyjaśnić to nieporozumienie.

- Nie! - Gospodyni chwyciła ją za ramię. - Nie mo­żesz tego zrobić! Od dawna nie widziałam na jego twa­rzy pogodnego uśmiechu. Byłby bardzo zakłopotany, gdyby się dowiedział, że odgadłyśmy jego myśli.

Andrew McVie, bohater jej dzieciństwa, zakochał się w niej! To niemożliwe.

- To z pewnością przelotna fascynacja - powiedzia­ła, kręcąc nerwowo złoty pierścionek. - Przecież on wie, że Zane i ja... - Emilie nie dokończyła zda­nia. McVie rzeczywiście znał prawdę, i to całą. Jeśli - jak twierdziła pani Blakelee - rzeczywiście się w niej zakochał, to z pełną świadomością, że mogliby być ra­zem.

- W ciągu paru lat Andrew bardzo się zmienił - stwierdziła Rebeka. - Od śmierci żony...

- On był żonaty? - Emilie poderwała głowę.

- Nie znałam Elspeth, ale z pewnością Andrew ko­chał ją i syna z całej duszy.

- Miał dziecko?

Rebeka kiwnęła głową. W jej brązowych oczach po­jawiły się łzy.

- To był straszny pożar - westchnęła ciężko. - Oboje zginęli. Andrew stracił wszystko.

Emilie poczuła ciarki na plecach. Zatrzęsła się i skrzy­żowała ramiona.

- Zastanawiałam się nad tym... - powiedziała. - Nigdy nie wspominał o rodzinie.

- Myślałam, że znacie się od bardzo niedawna - zdziwiła się nieco Rebeka.

Przez chwilę Emilie miała ochotę wyznać jej prawdę, powiedzieć nie tylko o tym, że jest rozwódką, ale rów­nież, że przybyła tu z dwudziestego wieku. Na szczęście opamiętała się, nim popełniła ten błąd.

- Co mam teraz robić? - spytała obserwującą ją ba­cznie kobietę. - Jak mam go traktować?

- Delikatnie. Bez surowości, ale i bez niepotrzeb­nych zachęt - w głosie Rebeki Emilie dosłyszała przyganę. Widocznie gospodyni uważała, że nie była bez winy.

- Ja... nie chcę mu sprawić bólu.

- To dobry człowiek - powtórzyła gospodyni. Emilie wyjrzała przez okno. Z tego miejsca widać było pole, na którym pracował Andrew. Był tak daleko, że z trudem rozpoznała jego mocną sylwetkę. Odwróciła wzrok. Cos ściskało ją w gardle.

- Twój mąż jest bardzo przystojny - zauważyła Rebeka. - Jak długo jesteście małżeństwem?

- Pięć... nie, sześć lat - poprawiła się Emilie. - Tak, już sześć lat.

- Czas szybko biegnie.

- Szybciej, niż można sobie wyobrazić.

- Czy Bóg pobłogosławił cię dziećmi?

- Jeszcze nie.

Rebeka spoważniała i poklepała ją po ramieniu pocie­szającym gestem.

- Jesteś młoda. Jestem pewna, że dostąpisz tego bło­gosławieństwa.

- Niestety, nie jestem już taka młoda - westchnęła Emilie z bladym uśmiechem. - Niedługo skończę trzy­dzieści lat.

- Chyba żartujesz - Rebeka spojrzała na nią z niedo­wierzaniem.

- W grudniu będą moje trzydzieste urodziny.

- To niemożliwe!

- Rebeko! - oburzyła się Emilie. - Czy naprawdę tak źle wyglądam?

- Ależ skąd! Odwrotnie! Wyglądasz tak młodo... Nie mogę uwierzyć, że masz aż trzydzieści lat... Myśla­łam, że mogłabym być twoją matką, a tymczasem jestem tylko trzy lata starsza.

Emilie zaprzeczyła, ale nie wypadło to zbyt przekonu­jąco. Faktycznie, różnica w ich wyglądzie była uderza­jąca.

- Miałam lekkie życie - powiedziała wreszcie tonem usprawiedliwienia.

- Nie mogę powiedzieć tego o sobie - westchnęła Rebeka.

Praca na farmie i liczne porody postarzyły ją bardziej niż upływające lata. Emilie nagle pomyślała o tym wszy­stkim, co zostawiła za sobą. Dlaczego nigdy przedtem nie uświadomiła sobie, jak łatwe i lekkie stało się życie większości kobiet w dwudziestym wieku? Ciekawe, co powiedziałaby Rebeka, gdyby usłyszała o automatycz­nej pralce, kuchence mikrofalowej i pigułkach antykon­cepcyjnych.

Kiedyś to się skończy - pomyślała, ale wiedziała, że dla Rebeki i dla niej to marna pociecha.

Koniec z kosmetykami od Estee Lauder i Elizabeth Arden, koniec z operacjami plastycznymi. Teraz znalaz­ła się w znacznie surowszych warunkach. W tych cza­sach kobieca piękność mogła trwać równie krótko jak róża na mrozie. Emilie zawsze lubiła rozprawiać z lekce­ważeniem o pełnym próżności kulcie młodości i piękno­ści fizycznej, ale teraz nadeszła godzina próby. Czy zdo­ła spokojnie patrzeć, jak szybko następują nieodwracal­ne zmiany na jej twarzy?

Dochodziła już druga, a Zane jeszcze się nie pojawił. Nikt nie miał pojęcia, dokąd mógł pójść. Emilie chciała zapytać Andrew, czy może coś wie, ale przypomniała sobie rozmowę z Rebeką i zrezygnowała z tego pomy­słu.

McVie nie wrócił do domu na obiad. Zjadł coś na polu i dalej pracował.

Emilie, Rebeka i wszystkie dzieci zjadły razem gorące bułki i pieczeń baranią. Oprócz Andrew brakowało jeszcze Isaaca, który również pozostał na polu. Charity i Rebeka miały do omówienia mnóstwo spraw w związ­ku ze zbliżającym się weselem. Emilie została sama ze swymi gorzkimi myślami.

Malutki Aaron spał w kołysce zadowolony z życia, Benjamin i Stephen, dwaj ośmioletni bliźniacy, wciąż ze sobą walczyli, a trzyletni Ethan opowiadał Emilie o swoim przyjacielu, Latającym Psie.

To był prosty posiłek wśród ludzi, których niemal nie znała, a jednak czuła w sercu ostre ukłucie zazdrości. Wydawało się, że pragnie rzeczy normalnych: własnego domu, męża, którego mogłaby kochać i dzieci, o które mogłaby dbać. Nigdy nie udało się jej zrealizować nawet najprostszych marzeń. Znalazła mężczyznę, o którym mogłaby śnić każda kobieta, po czym okazało się, że ma on w nosie życie rodzinne.

On cię kocha” - przypomniała sobie, co Rebeka powiedziała jej o Andrew. „Widziałam, jak na ciebie pa­trzy”.

Emilie nie mogła sobie wyobrazić rozpaczy, jaką przeżył Andrew po śmierci żony i dziecka. Teraz lepiej rozumiała wyraz jego oczu i melancholię, niemal nie znikającą z jego twarzy. Nic dziwnego, że całkowicie poświęcił się walce o niepodległość, skoro wszystko in­ne straciło dla niego sens. To mężczyzna, którego mogła­by podziwiać każda kobieta: silny, lojalny, wierny...

Potrząsnęła głową, zdumiona swoimi myślami. Sama nie wiedziała, co się z nią dzieje. Przecież Andrew zupeł­nie jej nie pociągał, a w każdym razie nie w tak namiętny sposób, jak Zane.

A może jednak powinna połączyć swój los z losem mężczyzny, który chciał tego samego co ona, to znaczy domu i rodziny? Może namiętna i dzika miłość jest ze swej natury skazana na klęskę? Z pewnością tak się skończyło jej małżeństwo z Zane'em. Gdy brali ślub, jej serce przepełniała nadzieja, ale wkrótce przekonała się, że przygody są ważniejsze dla niego od rodziny.

Po obiedzie Emilie pomagała sprzątać.

- Wydajesz się blada - zauważyła Rebeka. Przyłoży­ła dłoń do jej czoła. - Dobrze się czujesz?

- Jestem tylko zmęczona.

- Powinnaś odpocząć.

Pokręciła głową. W żadnym wypadku nie chciała sie­dzieć sama w pokoju i oddawać się przygnębiającym rozmyślaniom.

- Usiądę w ogrodzie i zajmę się szyciem.

- A może jesteś w ciąży? - spytała poważnie Rebeka.

- Nie! - wykrzyknęła, po czym uśmiechnęła się ner­wowo. Przypomniała sobie ostatnią noc w dwudziestym wieku. - To znaczy, nie wierzę, by to się stało.

- Kiedyś przecież zajdziesz w ciążę - powiedziała pani Blakelee z nieśmiałym uśmiechem. Wyjęła Aarona z kołyski i zaczęła go przewijać.

Emilie uciekła, nim Rebeka zdążyła jeszcze coś do­dać.

Znalazła sobie cieniste miejsce pod starą lipą i za­brała się do reperowania sterty ubrań. Drżącymi rękami sprawdzała odłożone do naprawy męskie koszule. Rebe­ka była praktyczną kobietą i wolała, aby wszystko było gotowe na powrót męża.

To był chyba najdziwniejszy dzień w życiu Emilie od chwili skoku w osiemnasty wiek. Najpierw sprawa Andrew, teraz sugestia, że jest w ciąży. Miała ochotę uciec i schować się gdzieś.

W tym momencie przyszło jej do głowy, że może to właśnie zrobił Zane.

Nikt nie mógł przewidzieć, co uczyni pod wpływem nienasyconego pragnienia coraz to nowych przygód. Od wczesnego dzieciństwa nie spędził zapewne równie dłu­giego okresu w jednym miejscu. Jeszcze tydzień lub dwa i jego ramię będzie w porządku. Emilie wolała się nie zastanawiać, do czego skłoni go wtedy nieokiełznany temperament.

Niewątpliwe wciąż myślał o powrocie do dawnego świata. Pewnego dnia przyłapała go, jak kreślił coś patykiem na piasku.

- To nasz właz ratunkowy - odparł, gdy zapytała, co to takiego. Z trudem rozpoznała zarys balonu.

- Wspaniale - pochwaliła. - Musisz jeszcze tylko skonstruować zbiornik z propanem i będziemy gotowi do drogi.

Najwyraźniej Zane nie był w stanie pogodzić się z sy­tuacją, w której się znaleźli. W tej chwili równie dobrze mógł krążyć po okolicy w poszukiwaniu gondoli z wi­kliny i kilku tysięcy metrów kwadratowych jedwabiu.

- Rebeka powiedziała mi, że tutaj cię znajdę. Emilie drgnęła i ukłuła się igłą.

- Andrew! - Odruchowo włożyła palec w usta i wy­ssała krew. - Nakryłeś mnie.

- Nie słyszałem jeszcze takiego wyrażenia - mruknął McVie, kucając obok niej.

- I tak masz szczęście - zachichotała. - Byłbyś przera­żony tym, co w moich czasach zrobiliśmy z angielskim.

- Wczoraj słyszałem, jak powiedziałaś do męża, że pogubi skarpetki, gdy tylko spróbuje szarlotki Rebeki. Przez cały wieczór na próżno próbowałem wyobrazić sobie takie zdarzenie.

- To angielski slang - wyjaśniła Emilie. W tym mo­mencie dostrzegła w jego orzechowych oczach zielon­kawe błyski.

- A co to znaczy?

- Być oszołomionym z zachwytu - odpowiedziała po krótkim namyśle.

- A jak określiłabyś sytuację odwrotną?

- Iść na dno - odrzekła. - Oczywiście, stosuje się to tylko do jeżdżących na desce kalifornijczyków.

- Te słowa nic dla mnie nie znaczą.

- Kalifornia to stan wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. W 1848 znaleziono tam złoto i wtedy wszyscy dowie­dzieli się o tym stanie.

Emilie opowiedziała mu o cudownej krainie pięknych plaż i wspaniałych egzemplarzy męskiego rodu, ślizga­jących się po falach oceanu.

- Nie jestem pewien, czy dobrze cię zrozumiałem - od­rzekł z namysłem Andrew. - Chcesz powiedzieć, że męż­czyzna staje na drewnianej desce i żegluje po falach?

- Kobiety też to robią.

- Dziwny ten twój świat - pokręcił głową. - Rutledge zapisałby duszę diabłu, żeby tylko powrócić, ale ty...

- Chcesz powiedzieć, że sprawiam wrażenie, iż nic mnie to nie obchodzi? Masz rację. - Stało się. Powie­działa to, choć nie miała takiego zamiaru. Teraz miała wrażenie, że znalazła się na obcym terytorium.

- Nie rozumiem. Opowiadałaś mi o tych wszystkich cudach...

- Cuda techniki to jeszcze nie wszystko, Andrew. W moich czasach jest tyle złych rzeczy! Wielu ludzi sądzi, że Ziemia tego nie wytrzyma.

McVie znał tylko świat bujnej roślinności, jasnego nieba i krystalicznie czystych rzek. Emilie spróbowała Wyjaśnić mu, jakie nastąpiły zmiany, ale gdy doszła do wysypisk śmieci wielkości sporych gór, wybuchnął śmiechem.

- Naprawdę widziałaś je na własne oczy? - zapytał.

- Doświadczyłam również podróży w czasie - za­śmiała się Emilie. - Kto wie, co jeszcze może się zda­rzyć?

- Jesteś inna niż kobiety, jakie znam.

- Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności, to chyba nic dziwnego - odrzekła lekko, choć wcale nie było jej do śmiechu.

- Jesteś tak pełna życia, taka dzielna...

- Andrew - Emilie położyła dłoń na jego ramieniu. - Proszę, przestań.

- Nie mogę, dziewczyno - odrzekł i nakrył dłonią jej rękę. - Mam ci tyle do powiedzenia, a boję się, że nie starczy mi czasu.

Spróbowała cofnąć rękę, ale Andrew jej nie pozwolił.

- Musisz zrozumieć, że myślisz w ten sposób tylko wskutek zewnętrznych okoliczności. To nie ma nic wspólnego ze mną.

- Owszem, ma.

- Nie powinniśmy rozmawiać w taki sposób.

- Czy wciąż go kochasz?

- Andrew!

- To logiczne pytanie.

- Jesteśmy rozwiedzeni - wykrztusiła Emilie. - Co­kolwiek nas kiedyś łączyło, należy już do przeszłości.

Nie powiedziała całej prawdy, ale również nie skła­mała. Nic lepszego nie przyszło jej do głowy.

- Rzucił cię, a mimo to wciąż się przyjaźnicie. Trud­niej mi to zrozumieć niż opowieść o wyprawie na Księ­życ.

- Mnie również. To bardzo skomplikowana historia - westchnęła Emilie. - W rzeczywistości to ja go rzuci­łam, a nie odwrotnie - dodała po krótkim wahaniu.

- Nie próbuj go osłaniać.

- Wcale nie próbuję. Mówię prawdę. Każde z nas pragnęło czegoś innego. Byłam bardzo nieszczęśliwa, więc postanowiłam odejść.

- A on się na to zgodził?

- To wolny kraj, Andre w. No, w każdym razie będzie za parę lat.

- Czy on cię bił?

- Gdyby spróbował, połamałabym mu wszystkie ko­ści.

- Wobec tego dlaczego go zostawiłaś? - Na twarzy mężczyzny pojawiły się wypieki.

- Pragnęłam domu i dzieci - westchnęła Emilie.

- Zane wolał swobodę. Chciałam mieć rodzinę, a on kocha podróże.

- Mówisz tak, jakbyście mieli jakiś wybór. Przecież tylko Wszechmogący może zdecydować, czy małżeń­stwo ma dzieci.

Emilie nie miała siły, aby tłumaczyć mu zasady anty­koncepcji. Odkaszlnęła i zmieniła temat.

- Czy udało ci się dowiedzieć czegoś o spisku?

- Nie, niestety nie - odrzekł po krótkiej zwłoce. Potrzebował paru sekund, aby odzyskać wewnętrzną rów­nowagę. - Mamy za to inne kłopoty.

- Opowiedz mi o nich.

Łatając koszulę Josiaha, Emilie słuchała relacji o zniknięciu Fleminga i listach gończych rozesłanych za dwoma członkami szpiegowskiej siatki.

- Jak zatem przesyłasz wiadomości do generała Mercera?

- Z każdym dniem staje się to coraz trudniejsze - przyznał. Dwa dni temu Anglicy przechwycili bardzo ważną przesyłkę. Andrew obawiał się, że już wkrótce jego organizacja może się okazać niezdolna do działania.

- Może przekazujesz je w niewłaściwy sposób - powiedziała, nie spuszczając oka z igły. Szyła szybko, rów­nymi, rytmicznymi ruchami. - Listy mogą zginąć, ktoś może je ukraść.

- A czy widzisz jakąś inną możliwość?

- Tak, haft - spojrzała mu w prosto w oczy. - Można wyhaftować tekst listu na ubraniu i przekazać je kuriero­wi. To nie powinno zwrócić niczyjej uwagi.

- Żaden mężczyzna nie może podróżować z koszykiem do robótek. Każdy zwróciłby na to uwagę.

- Nie chodzi mi o koszyk do robótek - wyjaśniła Emilie. Szybko wyhaftowała swoje imię.

- Widzisz?

- Zajmuje mniej miejsca niż ziarnko ryżu.

- Właśnie. Cały list można ukryć pod kołnierzem lub we wnętrzu mankietu.

- Niewielu ludzi potrafi tak haftować.

- Ja potrafię - odrzekła bez wahania.

Andrew poczuł mocne uderzenie serca. Jej gotowość do pomocy z pewnością nie wynikała tylko z patriotycz­nego zapału.

- Jeśli weźmiemy cieniutką, szarą nitkę, to haft bę­dzie niemal niewidoczny.

Andrew miał wrażenie, że słyszy głos anioła.

- Można go ukryć wewnątrz szwu lub pod podsze­wką.

W jej oczach dostrzegł błysk bezcennych szafirów. Skóra Emilie pachniała słodziej niż kwitnące przed do­mem róże.

- Myślę, że tak będzie doskonale, nie sądzisz? - za­pytała, uśmiechając się do niego.

- Tak, dziewczyno - odpowiedział. Miał wrażenie, że unosi się wysoko nad ziemią. - Będzie wspaniale.

10

- Czy zamierzasz powiedzieć mamie?

- Jeszcze nie wiem, Isaac - odrzekł Zane, patrząc na szczupłego wyrostka. - Jak myślisz, co powinienem zro­bić?

Isaac Blakelee rozważał przez chwilę to pytanie z nie­mal komiczną powagą. Szli razem na farmę. Chłopiec niósł pod pachą paczkę z muślinem dla mamy.

- Sądzę, że ta sprawa należy do mężczyzn - odparł wreszcie.

Zane przygryzł wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem. Ten chłopak miał jeszcze mleko pod wąsem. Skończył zaledwie piętnaście lat, a już koniecznie chciał wziąć udział w walce o niepodległość. Była to dla niego kwe­stia patriotyzmu i osobistego honoru. Rebeka posłała go do miasta po materiał, przykazując surowo, aby natychmiast wrócił do domu. Isaac jednak nie mógł się po­wstrzymać i wstąpił do gospody ,,Pod Kogutem”.

Rutledge spokojnie popijał tam swoje piwo, przypa­trując się mieszanej klienteli, złożonej z farmerów i żoł­nierzy. W pewnej chwili zauważył Isaaca, ostro spierają­cego się z właścicielem. Chłopak gorąco bronił honoru ojca, ale karczmarz nie chciał go nawet słuchać.

- Wynoś się stąd, szczeniaku. Nie będziemy obsługi­wać syna zdrajcy!

Zane wkroczył między nich, zapłacił rachunek Isaaca i wyciągnął rozgorączkowanego nastolatka z gospody. Razem ruszyli do domu.

- Na twoim miejscu unikałbym rumu, chłopcze - Mężczyzna zrobił surową minę. - Ogranicz się lepiej do piwa.

Sam czuł się lepiej niż kiedykolwiek od chwili prze­niesienia w osiemnasty wiek. Pieniądze nie dają może szczęścia, ale z pewnością bardzo ułatwiają zdobycie niezależności. W zamian za złotą bransoletkę Zane otrzymał pokaźny plik banknotów, głównie trzyszylingowych z New Jersey, z groźnym napisem „Fałszerstwo to Śmierć”. W jego kieszeniach brzęczały monety, na ogół z podobizną króla Jerzego II.

Wraz ze zdobyciem pieniędzy ostatecznie uwie­rzył w realność sytuacji, w jakiej się nieoczekiwanie znalazł.

Przez chwilę szli w zupełnym milczeniu.

- Masz ochotę porozmawiać? - zapytał Zane, gdy zatrzymali się na chwilę, aby przepuścić konny wóz.

- Ludzie myślą, że mój ojciec jest zdrajcą, a ja wiem, że to nieprawda - powiedział Isaac i wzruszył szczupły­mi ramionami.

- Ludzie powtarzają mnóstwo głupstw - odrzekł Rutledge. - Nie należy zwracać na to uwagi.

- Nie mogę zapomnieć o ojcu - ciągnął chłopiec.

- Stary Carpenter powiedział, że ojciec i inni są w wię­zieniu w Little Rock Hill, i że w przyszłym tygodniu mają ich przenieść na Piekielne Statki.

- Co to takiego? - zainteresował się Zane.

- Pływające więzienia - wyjaśnił chłopak. - Podob­no w Wallabout Bay pełno jest trupów więźniów z tych statków. - W oczach Isaaca zalśniły łzy. Zamrugał paro­krotnie i mówił dalej. - Jesteśmy za słabi, aby wygrać z Anglikami. Mama musi się zgodzić...

- Wybij to sobie z głowy - ostudził go mężczyzna.

- Jesteś jej potrzebny, przynajmniej tak długo, jak nie ma twojego ojca.

- A co będzie, jeśli tata nie wróci? - spytał drżącym głosem. - Co wtedy?

Na takie pytanie nie było, rzecz jasna, odpowiedzi. Nie było i nie będzie, ani w osiemnastym, ani w dwu­dziestym wieku.

W pewnej chwili chłopak spojrzał z nagłym zaintere­sowaniem na Zane'a.

- Armia potrzebuje ochotników - powiedział. - Wiem, że ojciec wcześniej lub później zaciągnie się do wojska. A co ty zamierzasz?

- Nie nadaję się do żołnierskiej służby.

- Tata też nie, ale on mówi, że każdy powinien zrobić to, co może.

- Nad tym należy się zastanowić - odrzekł Zane. W istocie myślał o tym bardzo często patrząc, jak McVie, cała rodzina Blakelee i Emilie dążą do celu, o którym wiedzieli, że jest tak niezbędny do życia, jak woda i powietrze.

Objął na chwilę szczupłe ramiona chłopca. Resztę drogi do domu pokonali w przyjaznej ciszy.

- Rano jedna z krów źle się czuła - powiedział Isaac, gdy podchodzili do zabudowań. - Czy mógłbyś dać ma­mie tę paczkę, a ja zobaczę co się dzieje?

Zane wyciągnął rękę i chłopak podał mu pakunek.

- Bardzo dziękuję - powiedział i pobiegł w stronę obory.

Isaac był dobrym chłopcem, pełnym energii, lojal­nym idealistą. Rutledge pomyślał, że wcześniej czy póź­niej ten młodziak postawi na swoim i pójdzie do woj­ska. Mógł mieć tylko nadzieję, że los potraktuje go ła­skawie.

Wszedł na ganek i już miał otworzyć drzwi, gdy z ogrodu dobiegł go perlisty śmiech Emilie. Obejrzał się z nadzieją, że zobaczy, jak idzie się z nim przywitać, ale zamiast tego dostrzegł ją pod lipą. Siedziała tuż obok tego cholernego McVie'a i oboje uśmiechali się tak, jak­by łączył ich jakiś sekret.

Położył paczkę z muślinem na hamaku i ruszył w stronę siedzących.

- Zane! - powitała go Emilie i zaprosiła gestem, aby do nich dołączył. - Od rana zastanawialiśmy się wszy­scy, gdzie się podziewasz.

- Miałem pewną sprawę do załatwienia - odpowie­dział, przyglądając im się uważnie. To, co zobaczył, wcale nie przypadło mu do gustu.

- Sprawę do załatwienia? - otworzyła szeroko oczy. - Co też ty mogłeś załatwiać?

- Później ci powiem. - Zane nie chciał, aby McVie wiedział, że ma kieszenie wypchane pieniędzmi. Nie miał do niego zaufania.

- Gdzie byłeś? - spytał Andrew.

- W Princeton.

- Jak trafiłeś tam bez przewodnika? - zdziwił się McVie.

Zane już miał mu odpowiedzieć jakimś przekleń­stwem, ale Emilie go uprzedziła.

- On ma zdumiewającą pamięć - wyjaśniła pogodnie. - Pamięta wszystko: ludzi, rozmowy, miejsca... - zaśmiała się głośno. - To wprost niesamowite.

Niesamowity był raczej jej wygląd. Była radośnie podniecona, podekscytowana, kobieca.

- Co wy tu robicie? - spytał z naganą w głosie. - Wyglądacie jak para spiskowców.

Emilie poczerwieniała i wbiła wzrok w naprawianą koszulę, ale McVie spojrzał mu prosto w oczy.

- Panna Emilie właśnie zaproponowała sposób prze­kazywania wiadomości, który ogromnie wspomoże na­szą sprawę.

Wspaniale - pomyślał Zane. Jeszcze trochę i zobaczę, jak prowadzi demonstrację.

- Aha - powiedział. - Nowe wcielenie Betsy Ross.

- Później ci wyjaśnię - wtrąciła Emilie, ubiegając pytanie Andrew.

- Na czym polega ten wspaniały sposób? A może to tajemnica wagi państwowej?

Dziewczyna spojrzała pytająco na McVie'a, który kiwnął głową na znak zgody.

- Zamierzam haftować listy bezpośrednio na ubraniu kuriera - wyjaśniła.

- Doskonały pomysł. Czemu zamiast tego nie sko­rzystacie z transparentów?

- Takiś mądry? - Emilie podała mu koszulę. - Masz, powiedz mi, co tu widzisz.

- Nic ciekawego poza dziurą na łokciu - odrzekł po pobieżnym obejrzeniu koszuli.

- Co było do okazania - powiedziała dumnie splata­jąc ramiona.

- Przyjrzyj się dokładnie podszewce kołnierza - poradził McVie. - Panna Emilie wyhaftowała tam swoje imię.

- Niech to diabli! - zaklął z uznaniem Zane, sta­rannie sprawdziwszy kołnierz. - To mikroskopijna robo­ta.

- Mikroskapijna? - powtórzył Andrew.

- Bardzo drobna - wyjaśniła Emilie. - I na tym właś­nie polega pomysł, Zane. Jeśli jeszcze nitka będzie odpo­wiedniego koloru, to nikt tego nie zauważy, chyba że wiedziałby, czego szukać.

- Świetny sposób - skomentował Rutledge. - Ale co zrobicie, gdy Anglicy go odkryją?

- Wtedy wymyślimy coś nowego.

McVie przyglądał się im z żywym zainteresowaniem.

- Idea od początku przestarzała - zauważył Zane. - W ten sposób Ameryka osiągnęła wielkość - dodał z iro­nią. - Czemu od samego początku nie utrudnicie im życia?

- Przypuszczam, że masz jakiś błyskotliwy pomysł. - Oczywiście. Użyjcie szyfru.

Emilie i McVie równocześnie wybuchnęli śmiechem.

- Co was tak śmieszy?

Andrew stwierdził spokojnie, że szyfr to bardzo stary pomysł.

- Przykro mi, Zane - uśmiechnęła się Emilie.

- To zależy od szyfru.

- Wyjaśnij, co masz na myśli - poprosił mężczyzna.

Zane uśmiechnął się do niego. McVie z całą pewno­ścią nie był durniem.

- Można skorzystać z takiego, którego nikt nie zdoła złamać.

- Taki szyfr nie istnieje.

- Owszem, pod warunkiem że klucz pochodzi z 1992 roku.

Emilie głośno sapnęła. McVie skupił całą uwagę na słowach Zane'a.

- Nie ma znaczenia, jakiego klucza użyjecie. Może to być mowa Lincolna albo stara piosenka Rolling Sto­nesów. Pomysłów nie zabraknie, a jeśli się nie mylę, Emilie i ja to jedyni ludzie, którzy potrafiliby złamać taki szyfr.

- Boże! - wykrzyknęła dziewczyna. - To wspaniały pomysł!

- Wiem - uśmiechnął się Zane. - Też tak myślałem, gdy wpadłem na to w szkole średniej.

- Jakiej piosenki użyłeś?

- „Lucy in the sky with diamonds” Beatlesów. Emilie od razu zaczęła śpiewać stary przebój. McVie patrzył na nią tak, jakby wyrosła jej druga głowa.

- Przepraszam - powiedziała po drugiej zwrotce. - Zawsze lubiłam tę piosenkę.

- Czy znacie wiele takich pieśni? - spytał Andrew. Emilie i Zane spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmie­chem.

- Nie martw się, starczy.

- Powiedziałaś, że wynik wojny będzie korzystny dla naszej sprawy - zauważył mężczyzna - ale nie powie­działaś, czy długo jeszcze będziemy czekać na zwycięstwo.

Emilie na chwilę zamilkła. Czy mogła wyjawić mu, że czekają ich jeszcze lata krwawych walk, nim lord Cornwallis podda się pod Yorktown?

- Niestety, jeszcze długo - przerwała wreszcie przy­krą ciszę. Wolała nie wchodzić w szczegóły.

Emilie była zbyt podniecona, żeby zjeść kolację. Czu­ła mdłości, zupełnie tak, jakby zbyt długo jeździła gór­ską kolejką w wesołym miasteczku. Przeprosiła pozosta­łych i usiadła przy oknie w salonie, po czym zabrała się za haftowanie listu pod kołnierzem koszuli McVie'a.

Tym razem tekst był krótki. Jako klucz do szyfru wybrali starą dziecinną piosenkę „Jingle Bells”. Zane napisał słowa na kawałku pergaminu, klnąc pod nosem gęsie pióro, którym przyszło mu się posłużyć. Okazało się to zresztą niepotrzebne, ponieważ Andrew błyskawi­cznie nauczył się słów na pamięć. Uzgodnili, że w ciągu trzech kolejnych nocy kluczem do szyfru będą kolejne zwrotki piosenki.

Emilie przez chwilę zastanawiała się, czy dojdzie do tego, że nauczą grupę szpiegów słów jakiegoś przeboju rockowego. Uśmiechnęła się. Przemknęło jej przez głowę, że takie zdarzenia nigdy nie trafiają do podręczni­ków historii.

Dwie godziny później McVie wyruszył w drogę. Emilie odprowadziła go do drzwi. Była zadowolona ze swej roboty. Wyhaftowała list ściegiem tak cieniutkim, jak pajęcze nitki.

- Chciałabym pójść z tobą - powiedziała, wygładza­jąc ręką jego kołnierz. - To wszystko jest niewiarygod­nie podniecające.

Gdy spojrzała mu w oczy, cofnęła się o krok, a na jej policzkach wykwitły rumieńce. Tego popołudnia Andrew jasno dał jej do zrozumienia, jakie żywi uczucia. Najwyraźniej mówił prawdę. Traktuj go delikatnie - po­wtórzyła sobie słowa Rebeki - on już dość wycierpiał.

- Życz mi szczęścia, w imię Boże - poprosił, głosem jednocześnie szorstkim i czułym.

- Niech cię Bóg prowadzi - wyszeptała. - Uważaj na siebie.

Odwrócił się i wyszedł.

Emilie przez dłuższą chwilę stała przy drzwiach, usiłując zebrać myśli. Miała wrażenie, że przeżywa na ja­wie jakiś zwariowany sen, w którym wszyscy ciągle się Zmieniają i nic nie jest pewne.

- Jesteś zmęczona - powiedziała do siebie. - To Wszystko.

Zamknęła drzwi i ruszyła na górę. Pomyślała, że jeśli dobrze się wyśpi, jutro wszystko znów wyda się jej nor­malne, przynajmniej w osiemnastowiecznym sensie te­go słowa.

Po drodze przyszło jej do głowy, że telewizję wymy­ślono właśnie po to, aby ułatwić ludziom przetrwanie takich nocy, kiedy samotne rozmyślania są zbyt trudne do zniesienia.

Gdy weszła do pokoju, Zane stał przy oknie i wyglą­dał na zewnątrz. Był rozebrany do pasa; w świetle księ­życa jego tors wydawał się jaśniejszy niż zazwyczaj. Urosły mu długie włosy. Emilie namawiała go, aby za­plótł harcap, ale poprzysiągł, że nigdy tego nie zrobi.

- Czy McVie już poszedł?

Kiwnęła głową i zerknęła na stojącą pośrodku pokoju wannę.

- Przyjdę, jak skończysz kąpiel - powiedziała.

- Już skończyłem.

- Przywykłeś do róż? - zażartowała, pociągając no­sem.

- Przygotowałem kąpiel dla ciebie - wyjaśnił, nie patrząc jej w oczy.

- Dziękuję ci - rzekła z serdecznym uśmiechem.

- Posiedzę na ganku. Zawołaj mnie, jak skończysz.

- Zane - Emilie dotknęła jego ramienia. - Wydajesz się wyczerpany. Źle spałeś?

- Tu jest zbyt cicho i spokojnie - wzruszył ramiona­mi. - Przywykłem do większego ruchu.

- Chcę poleżeć w wannie - powiedziała, biorąc głę­boki oddech. - Lepiej kładź się spać - dodała, wskazując dłonią łóżko.

- Dziękuję - zgodził się bez sprzeciwu. Wyciągnął się wygodnie na łóżku. - Obudź mnie, jak będziesz chciała się położyć.

- Dobrze.

Zamknął oczy. Emilie przez chwilę czuła się bardzo zmęczona. Marzyła o śnie, ale ciepła kąpiel stanowiła zbyt silną pokusę, by mogła się oprzeć. Podeszła do lichtarza i zgasiła świeczkę. W pokoju zapanowały zu­pełne ciemności. Jeszcze do nich nie przywykła - w jej mieszkaniu zawsze było widać uliczne światła.

Od strony łóżka słychać było miarowy oddech Zane'a. Emilie nieporadnie rozwiązała tasiemki gorsetu, myśląc przez cały czas o przymusowej intymności, jaką musiała znosić. Zdjęła zieloną spódnicę, halkę i majtki, i położyła ubranie na poręczy fotela na biegunach.

Usiadła w wannie i z przyjemnością wciągnęła w płu­ca zapach róż. Westchnęła, zamknęła oczy i oparła się wygodnie. Starała się zapomnieć o wszystkim poza ulgą, jaką sprawiała jej ciepła, pachnąca woda.

Niestety, nie zdołała uspokoić myśli. Nawet rozkosze kąpieli nie pozwoliły jej oderwać się od niepokojących rozważań. Dlaczego życie jest takie skomplikowane? - westchnęła. To wszystko powinno być prostsze. Spotka­nie, miłość, ślub, wspólne życie. Kiedyś ludzie nie spodziewali się po małżeństwie niczego innego, jak tylko dzieci i współpracy w walce o przetrwanie. To wcale nie takie złe rozwiązanie.

Seks jest tylko źródłem kłopotów - myślała Emilie. Andrew McVie wydawał się idealnym kandydatem na męża, ale w kontaktach z nim nie czuła takiego emocjo­nalnego napięcia, jakiego doznawała patrząc na Zane'a. Myśl o tragedii, jaką przeżył Andrew, wywoływała w niej głębokie współczucie. Jak pusty musiał wydawać mu się świat bez żony i synka! Ilekroć patrzył na Aarona lub małego Stephena, Emilie widziała w jego oczach żal i tęsknotę. Mogła sobie wyobrazić, jak bardzo brakuje mu domu i rodziny.

Czy małżeństwo nie powinno być związkiem ludzi połączonych wspólnymi pragnieniami? Czy to nie wy­starczyłoby do szczęścia...?

- Dasz radę, Emilie - powiedział, podtrzymując ją w ramionach. - No, jeszcze raz...

- Nie! - krzyknęła. Znów ogarnął ją skurcz bólu. - Nie mogę... Już nie mam siły..

- Przyj, Emilie - zachęciła ją akuszerka. - Już idzie główka.

- Dalej, Em. Już niewiele brakuje...

Jęk Emilie odbił się echem od ścian pokoju. Ból... Czuto taki ból, jak jeszcze nigdy w życiu... Instynkt nakazał jej przeć z całej siły... Nagle w pokoju rozległ się krzyk, pier­wsza oznaka nowego życia, które wydała na świat.

- Boże! - zawołał mężczyzna. - Nareszcie! Mamy sy­na!

Dotknęła jego policzka. Poczuła pod palcami łzy spły­wające z oczu.

- Kocham cię - szepnęła. - Bardziej niż możesz to sobie wyobrazić...

- Kocham cię... - usłyszał stłumiony głos Emilie. - Bardziej niż możesz to sobie wyobrazić.

Obudził się i natychmiast oprzytomniał. Poczuł po­wiew chłodnego powietrza. Okno było otwarte.

Mimo ciemności dostrzegł, że Emilie zasnęła w wan­nie.

Zane wstał z łóżka i podszedł do niej.

- Obudź się, Emilie. Coś ci się śni.

Mruknęła tylko w odpowiedzi i osunęła się głębiej w wodę.

- Wstawaj, Em. Woda jest już zimna.

Teraz oddychała równo i spokojnie. Pochylił się i wziął ją na ręce. Łupki utrudniały mu ruchy, ale Emilie prawie nie zareagowała.

Nie mógł tego samego powiedzieć o sobie.

Trzymając dziewczynę w ramionach, przytulał do piersi jej ciepłe, jędrne ciało. Zupełnie nie zwracał uwagi na kapiącą wodę, czuł tylko przejmujący dreszcz podnie­cenia.

Powoli zaniósł ją do łóżka i położył na materacu z końskiego włosia. Miał ochotę zapalić świeczkę, aby w pełni nacieszyć się widokiem jej ciała, ale zrezygnował, bo i tak doskonale znał każdy centymetr jej skó­ry.

Emilie lekko zadygotała. Zane oprzytomniał i sięgnął po ręcznik. Uklęknął i zaczął ją wycierać, poczynając od stóp. Czuł pod palcami cienką, delikatną kostkę i mocne mięśnie łydki.

Zmienił nieco pozycję. Słyszał gwałtowne bicie włas­nego serca. Emilie potrafiła połączyć delikatność z silą, a on nie znał bardziej uwodzicielskiej kombinacji. Prze­sunął ręcznik wyżej, po czym wytarł jej prawe kolano i udo.

Cicho jęknęła, ale w dalszym, ciągu spała.

Wilgotne włosy między jej nogami pachniały róża­nym olejkiem. Zane wyczuwał również zapach kobiety, własny zapach Emilie. Pochylił się i pocałował ją krótko, tak jakby chciał ją napiętnować.

Mógł bez trudu wziąć ją, nim oprzytomniałaby na tyle, aby zaprotestować. Raz jeszcze udowodniłby, że w łóżku nie mają żadnych problemów. Pożądali się na­wzajem z równą siłą i intensywnością. Pomyślał, że to najlepsza rzecz w ludzkim życiu, jedyna okazja, aby dorównać bogom.

Niestety, dobrze wiedział, że tego nie zrobi. Pewnych zasad się nie łamie...

Emilie znów zadygotała. Choć było lato, przez otwarte okno wdzierało się do pokoju chłodne powietrze. Zane odetchnął głęboko, po czym wytarł jej biodra i brzuch. Każde dotknięcie sprawiało mu głęboką radość.

Przesunął dłonie powyżej jej wąskiej talii i nakrył nimi obie piersi. Przez chwilę rozkoszował się ich cięża­rem i jędrnością.

Pomyślał, że natychmiast musi z tym skończyć. Ina­czej...

Szybko wytarł jej szyję i ramiona. Spróbował związać włosy w kucyk, ale nic z tego nie wyszło.

Odchylił kołdrę i nakrył jej nagie ciało.

- Kocham cię - szepnęła Emilie, ale Zane zoriento­wał się, że ona wciąż śni.

- Kogo kochasz? - zapytał, kładąc się na łóżku i bio­rąc ją delikatnie w ramiona.

Emilie nie odpowiedziała.

11

Gdy Emilie obudziła się następnego ranka, była sama w pokoju. Leżała w łóżku zupełnie naga.

Zasłoniła się kołdrą, po czym usiadła i rozejrzała się wokół. Wszystko wydawało się w porządku. Pod prze­ciwległą ścianą, dokładnie tam, gdzie poprzedniego dnia, stała wanna. Emilie powąchała własną skórę. Pach­niała różami, zatem musiała skończyć kąpiel. Nie mogła sobie przypomnieć niczego poza tym, że weszła do wan­ny i zamknęła oczy.

Albo była jedynym na świecie lunatykiem zażywają­cym kąpieli, albo to Zane położył ją do łóżka.

Emilie poczuła między nogami falę gorąca. Z pewno­ścią wiedziałaby, gdyby doszło do czegoś między nimi. tymczasem pamiętała tylko serię dziwacznych snów, które wprawiły ją w huśtawkę nastrojów, przechodzą­cych od depresji do entuzjazmu.

Tej nocy urodziła dziecko. Przynajmniej tak było we śnie. Gdy zamykała oczy, znów czuła potworny ból, po którym następowała fala radości, zmywająca wszystko, co zdarzyło się przedtem.

On był z nią przez cały czas. Trzymał ją za rękę, szeptał słowa otuchy. Dzielił z nią cudowną chwilę, gdy na świecie pojawił się żywy dowód ich miłości.

Teraz czuła się zmęczona i pusta wewnętrznie. Chcia­ła trzymać w ramionach dziecko. Pragnęła być z męż­czyzną, z którym poczęła to maleństwo.

Niestety, we śnie nie widziała jego twarzy.

Kilka następnych dni wypełniła jej nieustanna krząta­nina. Haftowanie listów okazało się świetnym pomysłem i Andrew korzystał z niego coraz śmielej. Zane przyglą­dał się temu z boku z narastającą niecierpliwością. Wie­dział, że znalazł się w ślepym zaułku i wkrótce będzie musiał podjąć pewne trudne decyzje.

Niepewność, co dalej, odbierała Emilie siły. Zaczęła się łatwo męczyć, wieczorem natychmiast usypiała, a ra­no czuła się tak, jakby w ogóle nie spała. Nie starczyło jej odwagi, aby zapytać Zane'a, co stało się tej nocy, gdy przeniósł ją z wanny do łóżka. Prawdę mówiąc, nie chciała wiedzieć. Miała wrażenie, że każda odpowiedź oznaczałaby jej porażkę.

Dlaczego prawdziwe życie nie jest tak proste, jak telewizyjne randki w ciemno, które oglądała w dwudzie­stym wieku?

Dwaj mężczyźni. Pozostało jej podjąć decyzję.

Różnili się od siebie jak ogień i woda. Wybór nie powinien być trudny.

Ale kto powiedział, że rzeczywiście do niej należy wy­bór? Wiedziała, że Andrew ją kocha i ucieszyłby się z szan­sy stworzenia z nią nowego domu i rodziny. Nie łudziła się, że usidliła go swą pięknością; był raczej zafascynowany sekretami przyszłości, o jakich mogła mu opowiedzieć.

No, ale prócz niego był też Zane. Ostatnio wydawał się taki odległy, zajęty swoimi myślami. Czasami nawet nie chciało mu się położyć do łóżka. Emilie starała się nie zastanawiać nad tym, jak spędza czas, ale na myśl, że może sypia z jakąś dziewką z karczmy, skręcała się z za­zdrości.

Przyszło jej do głowy, że teraz Rutledge już jej nie potrzebuje w takim stopniu, jak na początku ich pobytu w tym dziwnym świecie. Zapewne w dalszym ciągu nie cierpiał osiemnastowiecznego życia, ale pod względem zdolności adaptacyjnych zdecydowanie przewyższał Emilie i faktycznie łatwiej zniósł tę zmianę.

Po wymianie złotej bransoletki na pieniądze stał się od razu bardziej niezależny i samodzielny. Z całą pew­nością potrafiłby już sam znaleźć sobie miejsce w no­wym świecie. Prócz tego przecież twierdziła jasno i wyraźnie, że nie pozwoli, aby okoliczności zmusiły ją do zmiany zdania na temat ich związku.

Któż mógł oczekiwać, że Zane potraktuje jej słowa z całą powagą?

Emilie miała wrażenie, że wszystko wokół niej się zmienia. Mogła mieć tylko nadzieję, iż starczy jej sił, aby nadążyć za tymi zmianami.

Po raz pierwszy od wielu dni cała obecna w domu rodzina Blakelee i trójka gości spożyli razem główny posiłek. Andrew i Isaac musieli akurat przerwać pracę w polu, więc przyłączyli się do pozostałych. Nawet Za­ne, który ostatnio trzymał się na uboczu, tym razem zajął miejsce naprzeciw Emilie.

W domu można już było wyczuć odświętny nastrój, związany z przygotowaniami do wesela Charity. Ciemne sosnowe meble zostały natarte terpentyną i wyglanso­wane do błysku. W oknach wisiały świeżo wyprane fi­ranki. Rebeka kończyła ślubną suknię, a Emilie spędzała dnie szyjąc mundury i haftując listy.

Brakowało tylko samego Josiaha Blakelee i - niestety - szybko malała nadzieja, że zdąży wrócić do domu na wesele córki. Codziennie dochodziły ich inne pogłoski na temat jego losu. Według najbardziej fantastycznych, miał przejść na stronę Anglików, według najbardziej Ponurej - został zamknięty na statku więziennym .Jer­sey”, zakotwiczonym w nowojorskim porcie.

Rebeka postanowiła, że nie przełoży ślubu Charity. Stwierdziła spokojnie, że życie jest krótkie i nie należy cofać się przed przyszłością. Te słowa zapamiętali wszy­scy obecni przy rodzinnym stole.

W jadalni panowała napięta atmosfera, niczym przed zbliżającą się burzą.

Andrew myślał, że to widocznie skutek jego niezado­wolenia z powstałej sytuacji.

Zane nie miał wątpliwości, że zmianę tę spowodował fakt, iż wraz ze zdobyciem pieniędzy zyskał niezależność.

Emilie uznała, że to ona sama jest zdenerwowana i rozkojarzona.

Nikt z pozostałych nie zauważył, że coś się zmieniło. Zapewne byli zbyt zajęci prowadzeniem domu, farmy i przygotowaniami do wesela.

- Cukier! - wykrzyknęła nagle Charity, niemal pod­skakując na krześle. - Musimy kupić głowę cukru, ina­czej rodzice Timothy'ego pomyślą, że jesteśmy biedni jak mysz kościelna.

- Czy sądzisz, że zapomniałabym o tak ważnej spra­wie? - zaśmiała się Rebeka. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Może raczej...

Nagle przerwała. Z oddali dochodził tętent końskich kopyt.

Dorośli wymienili zaniepokojone spojrzenia.

- Czy spodziewasz się gości? - zapytał Andrew Re­bekę.

Pokręciła głową.

- Zachowujcie się naturalnie - nakazał Andrew. Szybko wstał i zebrał ze stołu swoje nakrycie. - Ja scho­wam się w spiżarni.

Emilie czuła, że serce podchodzi jej do gardła. Z tru­dem wciągała powietrze w płuca. Rebeka zbladła, a wszystkie dzieci nagle zamilkły. Zane uznał, że powi­nien przejąć komendę.

- Róbcie, co powiedział McVie - nakazał, pochyla­jąc się nad swym talerzem.

Potrawka z kurczaka smakowała tym razem jak gu­ma, ale Emilie zmusiła się do przełknięcia kolejnego kęsa. Pozostali również zajęli się jedzeniem.

Gdy jeźdźcy wjechali na podwórze, Emilie zauważy­ła, że trzęsą się jej ręce.

- Tego dla mnie za wiele - wymamrotała.

- Zamknij się - warknął Zane. - To już nie jest zaba­wa.

Emilie mocno się zarumieniła. Nie miała wątpliwości, że Rebeka wszystko słyszała. W chwilę później ktoś mocno zastukał do drzwi. Pani Blakelee poszła otworzyć. W jadalni zapanowała kompletna cisza.

- Rozmawiajcie o czymś - syknął Zane.

- O czym? - spytał Isaac.

- O czymkolwiek.

Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, nie zwracając uwagi na słowa pozostałych, lecz nadsłuchując odgło­sów dochodzących z sieni.

Po chwili Rebeka wróciła do jadalni w towarzystwie krępego, rudowłosego mężczyzny w mundurze armii amerykańskiej, który przedstawił się jako porucznik Benjamin Fellowes. Starał się zachowywać uprzejmie i grzecznie, ale Emilie miała wrażenie, że oficer dostrze­ga i notuje w pamięci nawet pozornie nieważne szczegó­ły ich zachowania i wyglądu.

Rebeka zachowywała spokój, ale palcami nerwowo mięła fartuch.

- Jak pan widzi, poruczniku, jesteśmy prostymi ludźmi, właśnie spożywamy nasz codzienny posiłek.

- Rzeczywiście, tak się wydaje - powiedział powoli Fellowes, obrzucając uważnym spojrzeniem wszystkich obecnych. - Czy jest pani pewna, że nie było tu ostatnio Andrew McVie'a?

- Jak już panu powiedziałam, poruczniku, nie wi­działam go od dnia, w którym zniknął mój mąż - gospo­dyni nawet nie mrugnęła okiem. - Gdybym go spotkała, usłyszałby, co o nim myślę. To on namówił mojego bied­nego męża... - urwała, nie kończąc zdania, a w jej oczach zaświeciły łzy.

W tym momencie Charity zerwała się z krzesła i pod­biegła do oficera.

- Idźcie sobie! Czy nie dość, że tata nie będzie na moim ślubie? Czego jeszcze chcecie?

- Spokojnie, dziewczyno. Wcale nie miałem zamiaru was niepokoić. Po prostu musimy porozmawiać z tym człowiekiem.

- Tu go pan nie znajdzie - odezwał się Zane, wstając od stołu.

Krępy mężczyzna przez chwilę mierzył go wzrokiem.

- Porucznik Benjamin Fellowes - powiedział.

- Kapitan Rutledge - odrzekł po chwili Zane.

Cud, że nikt z obecnych nie wydał okrzyku zdziwienia.

- Jestem zaszczycony, kapitanie - porucznik Fellowes cofnął się o krok i zasalutował. - Przykro mi, że zakłóciliśmy panu spokój. Już odjeżdżamy.

Rebeka odprowadziła go do drzwi. Zane gestem na­kazał pozostałym, aby znów zaczęli rozmawiać. Jedli i mówili o niczym, póki wszyscy żołnierze nie opuścili farmy.

- Nie mogę uwierzyć, że się na to zdobyłeś - powie­działa Emilie, gdy Zane dał znak, że niebezpieczeństwo minęło. - A co by było, gdyby zażądał jakiegoś dowodu?

- Ale nie zażądał!

- Jak myślisz, co to wszystko znaczy?

- To znaczy że mamy poważny problem - wtrącił Andrew, wchodząc do jadalni. Zwrócił się do Rebeki. - Lepiej, jeśli nie będziesz znała naszych planów.

Kiwnęła głową i gestem nakazała dzieciom, aby wy­szły. Przez chwilę stała w drzwiach, patrząc z zacieka­wieniem na Zane'a i Emilie, ale też zaraz zniknęła.

McVie krótko podsumował sytuację. Wprawdzie system przesyłania wiadomości działał dobrze, ale, niestety, już wkrótce mógł się okazać nikomu niepo­trzebny, ponieważ siatka szpiegowska była niemal cał­kowicie rozbita. Miller i Quick zostali aresztowani. Andrew pozostał jedynym kurierem na obszarze między Princeton i latarnią morską, gdzie spotkali się po raz pierwszy.

- Przegrywamy na każdym kroku - w jego głosie pobrzmiewała rezygnacja. - Sądziłem, że już wkrótce dowiemy się, gdzie jest Josiah, ale teraz można o tym tylko pomarzyć. - Przerwał na chwilę i spojrzał Emilie w oczy. - Twierdzisz, że wygramy tę krwawą wojnę, ale nie widać żadnych tego oznak. Dzisiaj miałem umówio­ne ważne spotkanie, a tymczasem siedzę na farmie i nie mogę się stąd ruszyć.

- Jutro też będzie noc - powiedziała Emilie, próbu­jąc go pocieszyć.

- Niektóre sprawy nie mogą czekać na sprzyjające okoliczności - odrzekł Andrew.

- Wobec tego ja to załatwię - zaproponowała Emilie. - Komuż przyszłoby do głowy podejrzewać kobietę?

Zaczął protestować, ale w tym momencie wtrącił się Zane.

- Ja pójdę.

Przez chwilę wpatrywali się w niego, zupełnie zasko­czeni.

- To nie jest stosowna pora na żarty - stwierdziła w końcu Emilie.

- Nie żartuję.

McVie nie miał co do tego żadnych wątpliwości, ale mimo to wahał się, czy przyjąć propozycję.

- To niebezpieczna misja - ostrzegł.

- Lepiej powiedz mi coś, czego nie wiem - poprosił Rutledge.

Emilie nagle poczuła w sercu przypływ szalonej na­dziei. A może jednak Zane się zmienił? - myślała, pa­trząc na jego piękną twarz. Takie przeżycia, jakie stały się ich udziałem, musiałyby wpłynąć na każdego. Z pewnością ona również stała się zupełnie inną kobietą, niż była w dwudziestowiecznym Crosse Harbour.

Prócz tego, nie co dzień zdarza się okazja, aby oglądać narodziny narodu. Być może Zane rzeczywiście przestał myśleć wyłącznie o sobie...

Emilie słuchała, jak Andrew wyjaśnia sytuację, w naj­mniejszym nawet stopniu nie minimalizując ryzyka. Pa­trzyła na eks - męża, a jej serce rosło z dumy. Wydawał się taki silny, odważny, taki...

- Dobra, idę - powiedział wreszcie Zane. - Przecież i tak nie mam nic lepszego do roboty.

Zrozumiał swój błąd natychmiast po wypowiedzeniu tych słów. Niestety, teraz już nic nie mógł na to poradzić. Na twarzy Emilie nigdy jeszcze nie malował się wyraz takiego rozczarowania. Zane zaklął w myślach. Czul się jak głupi nastolatek, który wychodzi ze skóry, aby dokuczyć dziewczynie, na której mu zależy.

Niestety, już dawno przestał być nastolatkiem. Miał trzydzieści cztery lata, a mimo to robił wszystko, aby stracić wszelkie szanse na szczęście.

Natomiast McVie miał jego motywy w nosie. Dla niego ważny był tylko fakt, iż Zane zgodził się nadstawić karku. Obaj wiedzieli, że dodatkowym atutem będzie jego wspaniała pamięć.

- No, dobra, co mam zrobić? - ciągnął. - Przyda mi się trochę rozrywki.

Tylko tak dalej - pomyślał jednocześnie. Teraz ona już pewnie nie ma żadnych wątpliwości, że jesteś kompletne zero. Nie miał odwagi spojrzeć na Emilie. Nie chciał wi­dzieć, jak jej piękną twarz wykrzywia grymas zawodu.

McVie zdołał zdobyć plan nowojorskiego portu z za­znaczonymi miejscami kotwiczenia angielskich statków więziennych.

- Mój człowiek będzie czekał... - urwał, nie koń­cząc zdania. Spojrzał na kobietę z wyraźnym zakłopota­niem. - Może będzie lepiej, jeśli zostawi nas pani sa­mych, panno Emilie. To delikatna sprawa.

Zmierzyła go ostrym spojrzeniem. Znów ten męski szowinizm.

- Nigdzie nie pójdę. Jestem w to wciągnięta równie mocno jak ty. Nie potrzebuję niczyjej ochrony.

- Nie mam na myśli twojego bezpieczeństwa - od­rzekł Andrew. - To jest... Zazwyczaj nie mówi się o ta­kich sprawach...

- Lepiej już powiedz - przerwał mu Zane. - Ona i tak się dowie.

- Musisz skontaktować się z moim człowiekiem w... ee... domu na południe od Princeton, nieco na zachód od jaskini, w której nocowaliście.

- W domu? - spytała Emilie. - Jakim domu?

- Wydaje mi się, że Andrew nie ma na myśli palladiańskiej willi - uśmiechnął się ironicznie Zane.

- Chcesz powiedzieć... - zawahała się.

- To burdel - Zane potwierdził jej podejrzenia, po czym spojrzał na Andrew. - Mam rację?

- Tam bywają oficerowie obu armii - mruknął w od­powiedzi McVie. Wolał nie patrzeć na Emilie.

- Słyszałam, że to wojna dżentelmenów - zauważyła ironicznie - ale to chyba już przesada.

- Taka jest ludzka natura - odrzekł krótko Andrew.

- Taka jest natura bestii - prychnęła Emilie.

- Skończ z tym, Em - wtrącił Zane. - I tak ciebie to nie dotyczy.

Zmierzyła ich obu gniewnym spojrzeniem. Oto dwaj reprezentanci amerykańskich mężczyzn, równie głupi i nasyceni hormonami. Pozornie rozdzieleni przepaścią dwustu lat, faktycznie połączeni testosteronem. Dlacze­go mężczyźni uważają najobrzydliwsze instytucje społeczne za logiczne i naturalne? Ciekawe, jaki rozległby się wrzask, gdyby przedsiębiorcza kobieta zebrała grupkę młodych mężczyzn i otworzyła burdel dla kobiet?

Oczywiście, obaj zupełnie nie przejęli się jej słowami. Spokojnie omawiali dalej plan misji, podczas gdy Emilie słuchała, w środku gotując się ze złości.

- Zamierzasz to włożyć? - Emilie szeroko otworzyła oczy na widok Zane'a z przerzuconym przez ramię ame­rykańskim mundurem.

- To pomysł McVie'a - wyjaśnił, rzucając ubranie na łóżko. - Rebeka uszyła go dla Josiaha. Według niej, powinien świetnie pasować. Andrew powiedział, że ty wykończysz kołnierz i mankiety.

- Jak to miło z jego strony, że zgłosił mnie na ochot­nika.

- Rebeka jest zajęta przygotowaniami do wesela - odrzekł Zane, zerkając na nią z ukosa. - Wydawało mi się, że chciałaś brać w tym udział.

- To prawda - potwierdziła Emilie. - Tylko... - zaczęła coś mówić, ale natychmiast urwała. Nie chciała nawet myśleć, co było przyczyną jej złego humoru.

- Zajmiesz się tym? - spytał wskazując na mundur.

- Do zmierzchu jeszcze mnóstwo czasu. Skąd ten pośpiech?

- Nie będę zwlekał. Chcę ruszyć w drogę kiedy tylko skończysz robotę.

- Co za patriota - zakpiła Emilie. - Nie może się doczekać, kiedy zacznie służyć ojczyźnie.

- Daj spokój.

- Nie, nie dam. Robisz to tylko po to, aby po raz kolejny wystawić na niebezpieczeństwo swój głupi łeb.

- Przypuszczam, że według ciebie McVie cały czas myśli o poświęceniu życia na ołtarzu sprawy.

- Jego przynajmniej obchodzi, co stanie się z tym krajem - parsknęła. - Rozumie, co jest naprawdę ważne.

- Kiedy ty wreszcie dorośniesz, Emilie? - warknął Zane. - On po prostu bez przerwy przed czymś ucieka. Jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, to nie jesteś taka by­stra, jak myślisz.

Emilie przygryzła usta. Pomyślała o tragicznie zmarłej żonie Andrew. To prawda, że McVie ucieka przed wspomnieniami, ale w inny sposób, niż sądził Rutiedge. Szukał zapomnienia w pożytecznym działaniu, podczas gdy on...

- Nic z tego nie rozumiesz - westchnęła po chwili milczenia. - Lepiej skończmy tę rozmowę.

- Zamierzasz poprawić mundur?

- Dobrze, zrobię to - zgodziła się Emilie.

- Przyjdę za pół godziny.

- Będzie gotowy.

Dla Zane'a najcenniejszą rzeczą, jaka pozostała mu z poprzedniego życia, była złota bransoletka. Dla Emilie najcenniejsze były szpilki.

Choć mogło się to wydać śmieszne, tak było napra­wdę. Z powodu wojny w kraju brakowało podstawo­wych artykułów. O igłach i szpilkach można było tylko marzyć. Emilie często dziękowała Bogu, że wybierając się na wycieczkę w czasie, wzięła ze sobą torebkę z przy­borami do szycia.

Rozłożyła mundur na łóżku i uważnie mu się przyj­rzała. Niewiele pozostało już do zrobienia. Josiah Blakelee był najwyraźniej bardzo wysokim mężczyzną, chyba nawet wyższym od Zane'a. Emilie pozostało wykończyć mankiety, kołnierz i przyszyć metalowe guziki. To wszystko nie powinno jej zająć wiele czasu.

Sięgnęła po haftowaną torebkę i wyciągnęła z niej swoje skarby. Nawlokła igłę granatową nitkę i zabrała się za szycie.

Rytmiczne ruchy igły jak zwykle podziałały na nią uspokajająco. Szyjąc, czuła się zjednoczona ze wszystki­mi pokoleniami kobiet, zarówno tymi, które odeszły, jak i tymi, które miały przyjść po niej. W pewnej chwili, gdy drobnymi ściegami szyła kołnierz, ogarnęło ją dojmują­ce uczucie, że przeżywa to samo po raz drugi.

Przez chwilę czuła się tak, jakby nagle zniknęły barie­ry czasu i przestrzeni.

Po sekundzie oprzytomniała. Wszystko znów wyda­wało się na miejscu.

- Dziwne - powiedziała do siebie, nie przerywając pra­cy. Nie mogła zrozumieć, skąd wzięło się to dziwne przeżycie. W ciągu ostatnich paru tygodni niemal codziennie szyła mundury i nigdy czegoś takiego nie doświadczyła. Zane wrócił do pokoju dokładnie w chwili, gdy ucina­ła ostatnią nitkę.

- W samą porę - stwierdziła, powtarzając sobie w duchu, że ma trzymać emocje na wodzy.

- Skończyłaś?

Emilie kiwnęła głową. Nie mogła oderwać od niego oczu. Miał na sobie obcisłe bryczesy, które uwydatniały potężne mięśnie nóg, oraz starą koszulę z egipskiej ba­wełny. Świeżo umyte włosy związał z tyłu długą, czarną wstążką.

Wstała z krzesła i podeszła, aby pomóc mu włożyć mundur. Ciekawe, czy kiedyś przywyknę do jego wido­ku? - myślała. Zane działał na nią jak jakiś narkotyk, i był równie groźny.

Podała mu kurtkę.

- Gdzie masz łupki i temblak? - spytała, gdy wsuwał ręce w rękawy.

- Zdjąłem je.

- Uważasz, że to rozsądna decyzja?

- Czemu nie? Minęło już dość czasu.

- Dopiero miesiąc.

- Według mnie to dość.

Oczywiście. Zawsze robił to, co chciał. Nic nie mogło mu w tym przeszkodzić, ani złamana ręka, ani małżeń­stwo, ani misja, której się podjął.

- Wiem, że masz to wszystko w nosie, ale pamiętaj, że dla innych ta wyprawa jest bardzo ważna.

- Dobra, dobra - odpowiedział Zane. - Pewnie dla takich, jak McVie. Będę o tym pamiętał.

Emilie poprawiła mu kołnierz i w tym momencie znów zakręciło się jej w głowie.

- Boże - westchnęła. - A więc to tak...

- Co się stało? - Mężczyzna spojrzał na nią z zacie­kawieniem.

- Pamiętasz? - powiedziała, wskazując na mundur. - Pamiętasz ten mundur, który do mnie przywiozłeś? Miał tak dziwnie wykończone mankiety i kołnierz.

Spokojnie patrzyła, jak do Zane'a powoli dociera sens jej słów.

- Chryste - szepnął. - Chyba nie myślisz...?

- Musisz przyznać, że to możliwe.

- Czy chcesz powiedzieć, że jestem swoim własnym przodkiem? - Rutledge nie mógł sobie poradzić z zagad­ką czasu.

- Sama nie wiem, co chcę powiedzieć - stwierdziła Emilie. Wiedziała tylko, że czuje się tak, jakby poruszała się w czasie po zamkniętym kole.

Andrew czekał na nich na dole. Podał Zane'owi zło­żony arkusz papieru, na którym ktoś narysował szczegó­łowy plan pokładu okrętu więziennego z Wallabout Bay w nowojorskim porcie.

- Pamiętaj moje słowa, Rutledge - powiedział suro­wo. - Najmniejsza pomyłka i wszystko będzie stracone.

- Nie będzie żadnej pomyłki - odrzekł, chowając plan do kieszeni.

- Co to znaczy, że wszystko będzie stracone? - spy­tała Emilie, patrząc prosto w oczy Andrew.

- Codziennie rano Anglicy grzebią paru więźniów na bagnach. Pozostali siedzą zamknięci pod pokładem, bez światła i prawie bez jedzenia.

Zerknął na stojącą przy drzwiach Rebekę z dziećmi.

- Josiah? - spytał cicho Zane.

- Obawiam się, że jest na jednym ze statków - kiw­nął głową Andrew.

- Chwileczkę - wtrąciła Emilie, z trudem panując nad nerwami. - Rozumiem, co grozi więźniom, ale co z Zane'em?

Brak odpowiedzi był bardziej wymowny niż wszelkie wyjaśnienia. Emilie wbiła wzrok w swój złoty pierścionek, który nosiła zamiast ślubnej obrączki. Zasłoniła go ręką.

- Musisz odszukać Maggie - Andrew kolejny raz przypomniał Zane'owi, od czego ma zacząć. - Ona wie, kim jesteś i skontaktuje cię z odpowiednimi ludźmi. Czy potrafisz jeździć konno?

- Tak, ale czy w ten sposób nie będę zwracał na siebie uwagi?

- Jesteś oficerem. To zupełnie naturalne, że podróżu­jesz konno.

Nastała pora pożegnania.

Andrew odsunął się nieco, aby czuli się swobodniej, ale nie przestał na nich patrzeć. Prócz tego Emilie czuła na sobie spojrzenia Rebeki i wszystkich pozostałych, łącznie z Aaronem.

W tej sytuacji uścisk dłoni byłby niewystarczający. Pani Blakelee i tak zaczęła chyba coś podejrzewać.

- No, chodź, Em - szepnął Zane, patrząc jej w oczy. - Spróbujmy jakoś to zagrać.

Gdy wziął ją w ramiona, poczuła zapach mydła i we­łny. Mężczyzna uniósł jej twarz i pocałował w usta.

To był gorzki pocałunek. Czuła, że zaraz się rozpła­cze.

- Uważaj na siebie - szepnęła.

Zane uśmiechnął się do niej, kiwnął pozostałym gło­wą i wyszedł.

12

Emilie usiłowała skupić całą uwagę na przygotowa­niach do wesela Charity, ale w żaden sposób nie mogła pozbyć się przeczucia, że zbliża się katastrofa.

Żegnając Zane'a, miała ochotę rzucić mu się w ramio­na i zatrzymać przy sobie. Ale gdy tylko odwróciła się w stronę drzwi i spojrzała na Andrew, poczuła się zakło­potana i zmieszana. Miała wrażenie, że zaraz zwariuje. Wiedziała, że między nimi powstała jakaś więź, ale nie mogła zrozumieć, na czym ona polega.

McVie również wydawał się zdenerwowany i niespo­kojny. Miał ochotę wyładować energię pracując w polu, ale bał się, że farma jest obserwowana i wolał nie ryzy­kować. Zamiast tego kręcił się z kąta w kąt i mruczał coś do siebie. W końcu Rebeka nie wytrzymała i posadziła go do czyszczenia srebrnych sztućców, które wykopała ze skrytki z okazji wesela.

Było oczywiste, że Andrew wolałby być na miejscu Zane'a i samemu stawić czoło niebezpieczeństwu.

O zmierzchu Rebeka podała kolację. Tego dnia była fasola i jabłecznik. Emilie nie miała apetytu. Zamiast jeść, dziobała widelcem w talerz. Po kolacji pomogła Rebece posprzątać. Przynajmniej przez chwilę miała co robić.

Isaac, który w tajemnicy przygotowywał dla siostry jakiś prezent, poprosił Andrew, aby ten mu w czymś pomógł. Poszli razem na strych, gdzie chłopak miał swój pokoik. Emilie, Rebeka i Charity zostały same i zabrały się do wykańczania ślubnej wyprawy.

- Czy bardzo się denerwujesz, Charity? - spytała Emilie, haftując kwiatki na obrusie. - Do ślubu pozosta­ło już tylko czterdzieści osiem godzin.

- Charity jest jak Josiah - odrzekła Rebeka z wyraźną dumą. - Nic nie może skłonić jej do zmiany raz obranego kursu.

- Rodzina Tima przyjedzie jutro wieczorem - wtrą­ciła Charity. - Ciekawa jestem, czy polubię ich choć w połowie tak mocno, jak jego.

- Oto cała moja córka - zaśmiała się gospodyni. - Nie martwi się, czy ją polubią, lecz czy przypadną jej do gustu.

- Zawsze żałowałam, że nie znałam teściów - powiedziała Emilie bardziej do siebie, niż do Rebeki i Charity. - Rodzice Zane'a zmarli, nim go poznałam.

W ciągu ich krótkiego małżeństwa tylko raz udało się jej porozmawiać z Sarą Jane. Bardzo pragnęła zaprzy­jaźnić się z kobietą, która odgrywała tak ważną rolę w życiu jej męża.

- Biedaczysko - westchnęła Rebeka. - Nic dziwne­go, że ciężko to przeżył. Powiedział mi, że rodzice zosta­wili go jeszcze na długo przedtem, nim przedwcześnie zmarli.

- Zane opowiadał ci o swoich rodzicach? - Emilie poderwała gwałtownie głowę znad szycia.

- Tak, tego ranka, kiedy pomagał mi rozwieszać pra­nie.

Zane pomagał rozwieszać pranie? Dziewczyna nic nie powiedziała, tylko popatrzyła ze zdumieniem na Rebe­kę.

- To dobry człowiek - dodała kobieta, nie przerywa­jąc szycia. - I bardzo cię kocha.

Emilie znów wbiła wzrok w bębenek do haftowania. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby znała ich prawdziwą historię?

- Zawsze można stwierdzić, czy mężczyzna kocha kobietę. Trzeba tylko umieć dostrzec pewne drobiazgi - Rebeka nie skierowała tych słów do konkretnej osoby.

- Na przykład, na urodziny dostałam od Tima szylkretowy grzebień - wtrąciła Charity.

- Myślę, że twoja mama miała na myśli coś innego - zauważyła Emilie z lekkim uśmiechem. Zerknęła na panią Blakelee. - Czyż nie tak?

- Zawsze powtarzam, że zrozumiałam, jak bardzo Josiah mnie kocha, gdy przesiedział całą noc z ząbkują­cą Charity. - Dla Rebeki, która była wtedy w ciąży z Isaakiem, spokojna noc znaczyła więcej niż złota biżuteria.

- Mężczyzna zawsze ofiarowuje to, co może, i czyni to na swój sposób.

- Kobieta nie powinna nadawać prostym gestom większego znaczenia, niż mają one naprawdę - odpo­wiedziała Emilie, myśląc o kąpieli, która czekała na nią tamtej nocy.

- Nie powinna również ich pomniejszać, tylko dlate­go że mężczyzna nie pasuje do jej ideału - odpowiedzia­ła Rebeka uśmiechając się łagodnie.

- Gdybym nie wiedziała, że tak nie jest, pomyślała­bym, że mówisz o mnie.

- Twój mąż to dobry i uprzejmy człowiek, Emilie. Obawiam się, że nie zawsze to dostrzegasz.

- On nie zawsze pozwala, aby ktokolwiek to zauważył.

Z sąsiedniego pokoju dobiegł ich płacz Aarona. Rebe­ka posłała córkę, aby sprawdziła, co mu się stało. Pocze­kała chwilę, aż Charity nie mogła już słyszeć, o czym rozmawiają.

- Gdy parę dni temu zaczęłam z tobą rozmawiać o Andrew, kierowałam się troską o jego dobro.

- Wiem...

Rebeka uniosła dłoń, nakazując jej milczenie.

- Gdy mówię o nim teraz, to dlatego że martwię się o nas wszystkich.

- Wydaje mi się, że dostrzegasz kłopot tam, gdzie go nie ma.

- Ja natomiast sądzę, że nie widzisz tego, co masz przed nosem.

- Rebeko... - zaczęła Emilie, ale nie dokończyła. Cóż mogła powiedzieć? Wszystko, zabrzmiałoby jak kłamstwo lub kiepska wymówka, a prawda była zbyt niewiarygodna.

- Niektórzy ludzie powiedzieliby pewnie, że masz szczęście - powiedziała gospodyni odchylając się do ty­łu i mierząc ją uważnym spojrzeniem. W jej głosie za­brzmiała subtelna nutka wyzwania. - Tacy dwaj wspa­niali mężczyźni są w tobie zakochani.

- Och, Rebeko... - westchnęła Emilie. - Jest tak wiele spraw, których nie mogłabyś zrozumieć... - spoj­rzała jej w oczy. - Zane, - zaczęła i urwała, aby ze­brać myśli. - Zane nie jest takim człowiekiem jak Josiah. Dom i rodzina nie mają dla niego większego zna­czenia.

- Kiedyś również mój mąż lekceważył życie rodzin­ne - odrzekła kobieta, odrzucając wyjaśnienia Emilie niedbałym ruchem ręki. - Musi minąć sporo czasu, nim mężczyzna zrozumie, co jest naprawdę ważne w życiu.

- Być może - kiwnęła głową Emilie. - Ale ty masz przynajmniej stały dom. Masz gdzie zapuścić korzenie.

Rebeka wybuchnęła gromkim śmiechem. - Mniej więcej rok temu wróciliśmy na naszą ziemię - wyjaśniła, gdy już się opanowała. - Przez osiemnaście lat Josiah zmuszał mnie do włóczęgi po całym kraju.

Emilie słuchała ze zgrozą jej opowieści. Josiah był nie tylko farmerem, ale również prawnikiem. Przez długie lata przeczesywał cały kraj w poszukiwaniu spraw, w których mógłby się zaangażować po stronie sprawied­liwości.

- Nie chcę, abyś myślała, że cieszę się z tej okropnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, ale muszę przyznać, że powrót do domu zawdzięczam pierwszej salwie pod Bunker Hill.

- Czy jesteś szczęśliwa?

- Czym jest szczęście? - odparła Rebeka. - Jestem zadowolona z życia. Więcej nie wymagam.

- Ja pragnę czegoś więcej - Emilie nie mogła się opanować. - Chcę być szczęśliwa.

- A jak zamierzasz to osiągnąć?

- Gdybym potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, po­winnam zostać wodzem naczelnym w miejsce generała Washingtona.

- Musisz kochać swojego męża takim, jakim jest, a nie marzyć, aby się dopasował do twojego wyobrażenia.

Rebeka trafiła w sedno sprawy.

- A jeśli to niemożliwe? - szepnęła ledwo dosłyszal­nie Emilie.

- Wtedy musisz się dostosować. Jeśli kochasz, to nie masz innego wyjścia.

Andrew stał przy drzwiach i słuchał. Gdy Emilie i Zane objęli się na pożegnanie, poczuł w sercu bolesny skurcz. Teraz miał wrażenie, że unosi się w górę z rado­ści, niczym orzeł uwolniony z sideł.

Serce przepełniała mu nadzieja. Wiedział już, że ma szanse zdobyć jej uczucia! To było oczywiste. Gdyby kochała Rutledge'a, niewątpliwie powiedziałaby to Re­bece.

Andrew nie mógł zrozumieć tego, że tylko on widzi, jak bardzo Emilie różni się od wszystkich znanych mu kobiet. Jak Rebeka mogła nie dostrzec przepaści, dzielą­cej tę dziewczynę od innych? Melodyjny głos, dumnie wyprostowana postawa, siła i zdecydowanie, dziewczę­ca jędrność skóry... z całą pewnością na całym świecie nie ma drugiej takiej kobiety!

Odsunął się od drzwi. Wolał, aby nikt nie przyłapał go na podsłuchiwaniu. Odwrócił się i ruszył po schodach na górę, ale wciąż myślał o Emilie.

Czy to możliwe, że inne kobiety w dwudziestym wie­ku są do niej podobne? Wspominała o sile i niezależno­ści i w pierwszej chwili Andrew uznał, że te cechy nie Pasują do płci pięknej. Później, obserwując energię i odwagę, z jakimi borykała się z życiem, zmienił zdanie i gorąco zapragnął poznać czasy, o których dowiedział się od niej.

Rutledge często mówił o powrocie do świata, jaki zostawili. McVie uważał, że to brednie, ale teraz przestał być tego całkiem pewien. Możliwe przecież, że ta sama tajemnicza siła, która zesłała ich w osiemnasty wiek, pewnego dnia odeśle ich z powrotem.

To byłby prawdziwy cud, gdybym mógł dzielić z Emilie jej świat - myślał.

- Czy słyszałaś ten hałas? - spytała Emilie, pochyla­jąc głowę w stronę drzwi.

- To tylko mysz - uspokoiła ją Rebeka.

- Co za mysz! - dziewczyna aż się wstrząsnęła.

- Chyba jesteś przyzwyczajona do myszy? - Kobieta spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Nie znam ani jednego domu, który byłby wolny od ich towarzystwa.

- To jeszcze nie znaczy, że ich obecność sprawia mi przyjemność.

- Większość gospodyń nie zwraca na nie uwagi - stwierdziła Rebeka. - Jesteś niezwykłą kobietą, Emi­lie. Ilekroć myślę, że już cię rozumiem, zaraz się okazuje, że to złudzenie.

Emilie miała ogromną ochotę, aby wyznać jej pra­wdę. Ostatnio czuła się bardziej rozstrojona nerwowo i znużona fizycznie niż kiedykolwiek przedtem. Potrzebowała przyjaciółki, a Rebeka była idealną kandydatką. Trudno byłoby znaleźć kogoś bardziej wyrozumiałego i serdecznego niż ona. Niestety, prawda, którą musiałaby wyznać, była tak niewiarygodna, że nie mogła się na to odważyć. Prócz tego teraz, gdy Zane i ona zaczęli brać udział w akcji szpiegowskiej, nie mogła w żaden sposób dodatkowo denerwować Rebeki i podważać jej poczucia bezpieczeństwa.

Odłożyła na bok szycie i wstała, aby rozprostować plecy. Nagle zakręciło się jej w głowie i upadła z powro­tem na fotel.

Rebeka natychmiast do niej podbiegła. Podała jej ku­bek zimnej wody i wsparła ramieniem.

- Tak myślałam - powiedziała z domyślnym uśmie­chem. - Jesteś w ciąży.

- Nie - zaprzeczyła Emilie, ze wszystkich sił próbu­jąc odzyskać panowanie nad sobą. - Naprawdę.

Rebeka zerknęła na jej gorset.

- Wydaje mi się, że już widać.

- Trochę utyłam, to wszystko.

- A co z miesiączką? - spytała nieśmiało gospodyni. Nie chciała, aby to pytanie zabrzmiało zbyt natrętnie.

- Nic mi nie jest - zapewniła ją dziewczyna. - Nie masz się czym martwić.

Przecież wiadomo, że podróże mogą zakłócić cykl - pomyślała, lecz nie powiedziała tego głośno. A co do­piero podróże w czasie?!

Gdy doszła do siebie, Rebeka nie wróciła już do po­ważnej rozmowy. Zamiast tego siedziały w przyjaznym milczeniu i szyły. W pewnej chwili Emilie znów gwał­townie wstała z fotela.

- Gdzie on się podziewa? - rzuciła, podchodząc do okna. W świetle księżyca widać było tylko rozległe pola. - Czy nie powinien już wrócić?

W tym momencie do pokoju wszedł Andrew. Ukłonił się uprzejmie w stronę Rebeki, po czym zwrócił się do Emilie.

- Nie spodziewam się go dzisiaj - powiedział. - Ta­kie sprawy na ogół wymagają czasu.

Emilie pomyślała, gdzie Zane załatwia „takie spra­wy” i mocno poczerwieniała.

- Mam nadzieję, że nic mu nie grozi.

- Jest bezpieczny jak dziecko przy piersi - zachicho­tał mężczyzna w odpowiedzi.

- Cieszę się, że tak cię to bawi - prychnęła. - On nie zna obecnych zwyczajów! Wszystko może się zdarzyć, wszystko!

- Cicho bądź, dziewczyno - syknął Andrew. - Rebe­ka słyszy, co mówimy.

W rzeczywistości McVie również obawiał się o los Zane'a, ale - prawdę mówiąc - nie potrafił myśleć o nim w sposób całkowicie wolny od osobistych akcentów. Gdyby Rutledge znalazł pocieszenie w ramionach chęt­nej dziewki, Emilie zapewne przestałaby odnosić się do niego z taką sympatią.

W sąsiednim pokoju rozległ się głośny krzyk Aarona. Rebeka odłożyła szycie i wstała z fotela.

- Przepraszam, muszę zobaczyć, co z nim się dzieje - powiedziała. Wyciągnęła ramiona do Emilie, która podeszła, żeby ją uściskać. - Wszystko będzie dobrze - szepnęła.

- Co ona miała na myśli? - spytał Andrew, gdy go­spodyni wyszła już z pokoju.

- To sprawa osobista - odrzekła Emilie, nieco zdzi­wiona tym pytaniem. Zazwyczaj McVie zachowywał się z większą dyskrecją.

- Rebeka Blakelee to dobra kobieta - stwierdził An­drew. - Josiah to szczęściarz.

Emilie ciężko westchnęła i opadła na fotel.

- A ty ? - spytała. - Też jesteś szczęściarzem? Bezpośredniość tego pytania zupełnie go zaskoczyła.

Tego się po niej nie spodziewał.

- Elspeth była doskonałą żoną - powiedział po krót­kim milczeniu. - Chciałbym, żeby coś takiego można było powiedzieć o mnie.

- Jestem pewna, że byłeś wspaniałym mężem - zerk­nęła na niego z zaciekawieniem.

- O, nie! Wspaniałym mężem to ja na pewno nigdy nie byłem.

- Już wiem, na czym polegał problem - zachichotała Emilie. - Często zapominałeś wynieść śmieci.

- Co powiedziałaś?

- Nie zwracaj na mnie uwagi - machnęła ręką w po­wietrzu. - Jestem bardzo zmęczona. To stary dowcip z dwudziestego wieku. Nie zrozumiesz, o co chodzi.

- Chciałbym zrozumieć - powiedział, zbliżając się do niej.

- Co takiego zatem przeskrobałeś, Andrew? - spy­tała niespokojnie. - Dlaczego nie byłeś idealnym mę­żem?

McVie pomyślał o żonie i poczuł, jak wzruszenie ści­ska mu gardło.

- Zaniedbywałem Elspeth i Davida - wykrztusił wreszcie. - Zamiast o nich, myślałem tylko o interesach.

- Cóż to za interesy?

- Jestem prawnikiem.

- Tak jak Josiah?

- Tak.

- Patrzcie no, kolonialny yuppie - sarkastycznie stwierdziła Emilie. - Któż by pomyślał.

- Yup - pee? - powtórzył pytająco Andrew.

- Young urban professional czyli młody miejski wysoko wykwalifikowany zawodowiec - wyjaśniła. - Prawnik lub biznesmen, czasem inżynier. To była prawdziwa plaga w latach osiemdziesiątych dwudzies­tego wieku. Nie wiedziałam, że pojawiła się tak wcześ­nie.

Słuchała cierpliwie dobrze znanej historii o człowie­ku, który dla kariery poświecił rodzinę i przyjaciół. Dobrze wiedziała, że z biegiem lat ten problem będzie nara­stał i w końcu obejmie również kobiety.

- Jeździłem od stanu do stanu - ciągnął Andrew. - Bywało, że Elspeth przez wiele tygodni była sama z dzieckiem. Musiała sobie radzić ze wszystkimi kłopo­tami.

- Czy narzekała?

- To nie leżało w jej charakterze - potrząsnął głową McVie. To prawda, że Elspeth nie protestowała, ale świetnie pamiętał wyraz bólu na jej twarzy, gdy pakował się i opuszczał dom.

- Powinna była - stwierdziła Emilie. - Ludzie, którzy akceptują złe traktowanie, dostają to, na co zasługują.

- Czy tak zachowują się ludzie w dwudziestym wie­ku?

- Tak - kiwnęła głową. - Wszyscy gonią za szczę­ściem.

- Nigdy nie pomyślałem, że na tym świecie można być szczęśliwym.

- Nie masz racji, Andrew. Niewykluczone, że ten świat to wszystko, co mamy. Gdybyśmy nie mogli być szczęśliwi, to jaki sens miałoby życie?

Mężczyzna dobrze wiedział, o co jej chodzi. Nie miał wątpliwości, do czego zmierza Emilie. Uklęknął przy niej i schwycił ją za ręce.

- Andrew! - wykrzyknęła zdumiona i zaskoczona jego zachowaniem.

- Pogoń za szczęściem - powiedział. Słyszał gwał­towne uderzenia własnego serca. - Dla mnie ty jesteś szczęściem.

- Nie możesz tak mówić. Ja... - urwała. Już chciała powiedzieć, że jest mężatką, ale on wiedział przecież, że to nieprawda.

- Jesteś wolną kobietą - McVie trafnie odczytał jej myśli. - Nie ma żadnych przeszkód na drodze do szczę­ścia.

- Sam nie wiesz, co mówisz - Emilie zerwała się z fotela. - Nie jestem taka jak Elspeth lub inne znane ci kobiety. W każdej sprawie starałabym się postawić na swoim.

- Przyjmuję wyzwanie - powiedział Andrew, wsta­jąc z kolan. - Kocham cię taką, jaką jesteś.

Już chciała mu odpowiedzieć, że kocha nie rzeczywi­stą Emilie Crosse, lecz jakieś swoje romantyczne wyob­rażenie przyszłości, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. A może to moje przeznaczenie? - pomyślała. Jeśli Zane zginie w czasie tej wyprawy, będzie musiała ułożyć so­bie życie w nowych okolicznościach.

- Od pierwszej chwili wiedziałem, że masz w rękach mój los - szepnął mężczyzna.

- Nic nie wiem o twoim losie - zaprzeczyła gwał­townie. - Już ci to mówiłam.

Po uratowaniu życia generała Washingtona Andrew zniknął z kart historii.

- Być może mój los nie został jeszcze określony - odpowiedział. - Może zależy właśnie od ciebie.

- Nie! - krzyknęła Emilie, nagle przerażona myślą, do czego to może doprowadzić. - To niemożliwe! Od ciebie zależy los ojczyzny.

- Nie mogę cię stracić - szepnął, biorąc ją w ramiona. - Tak długo cię szukałem, że teraz nie możemy się rozstać.

Zamierzał ją pocałować. Emilie dostrzegła w jego oczach nieme pytanie. Nieruchomo czekała na to, co się stanie. Andrew pochylił głowę i dotknął ustami jej warg. W tym pocałunku Emilie wyczuła głód i pragnienie cze­goś, czego nie mogła mu ofiarować.

Odwróciła głowę, ale McVie zdążył dostrzec łzy w jej oczach.

- Następnym razem zastanowisz się dwa razy, nim pójdziesz do burdelu - powiedział angielski żołnierz, otwierając drzwi celi i wpychając Zane'a do środka. - Niektóre z tych dziewek wolą angielskie szpady od ame­rykańskich szabli.

Zatrzasnął drzwi. Rutledge znalazł się w zupełnych ciemnościach. Nie tyle widział, co wyczuwał obecność innych więźniów.

- Powiedz coś, człowieku - odezwał się jakiś głos. - Jak się nazywasz?

- Rutledge - odpowiedział. - A ty?

- Fleming, z Little Rocky Hill.

- Kto jeszcze tu siedzi? - spytał. Wiedział, że zna to nazwisko.

Miller... Quick... Hughes... - przedstawiali się ko­lejni więźniowie. Zane słyszał o nich rano.

- A Blakelee? - zapytał. - Czy jest tu Josiah Blakelee?

Nagle zapadła cisza. W celi czuć było wiszącą w po­wietrzu nieufność. Rutledge słyszał tylko pulsowanie krwi w skroniach.

- A dlaczego pytasz o Josiaha? - zapytał jeden z mężczyzn.

- To przez McVie'a - zaczął Zane. - Prosił mnie, żebym...

Nie skończył zdania...

13

Następnego dnia o świcie w dalszym ciągu Zane'a nie było.

- Musiało się stać coś okropnego - powiedziała Emi­lie do Andrew. Wstała bardzo wcześnie, słońce dopiero co pojawiło się ponad drzewami. - Powinien był wrócić już dawno.

- Jest jeszcze jedno możliwe' wyjaśnienie - odrzekł Andrew. - Ale pewnie wolałabyś go nie słyszeć.

- Znam te opowieści o amorach - prychnęła niecier­pliwie. Zauważyła, że McVie lekko się zarumienił, sły­sząc to słowo. - Jestem pewna, że nie z tego powodu go nie ma.

- Skąd możesz wiedzieć na pewno? - spytał z po­wątpiewaniem. Przecież rozwiedli się i teraz oboje mogli zachowywać się z pełną swobodą.

- Znam Zane'a i wiem, że nie zostawiłby nas w ten sposób. - Nie dodała, że z pewnością nie zostawiłby jej samej z Andrew. Tego była całkowicie pewna. - Muszę go odnaleźć.

- Chyba nie chcesz iść na poszukiwania?

- Muszę.

- Jest jeszcze wcześnie. Poczekaj, może wróci. Czekali do południa. Gdy usiedli do obiadu, nie mogli przełknąć nawet kęsa duszonej wołowiny.

- No tak - mruknął Andrew, gdy Charity już sprząt­nęła wszystko ze stołu. - Obawiam się, że Rutledge popadł w kłopoty. - Pomyślał, że nawet jeśli został u Maggie i tak powinien już tu być. Dziewki też muszą kiedyś spać.

- Powiedz mi, dokąd go posłałeś - poprosiła Emilie. - Jeśli nie pójdziesz go szukać, sama to zrobię. - Poczu­ła mdłości, zapewne wywołane znużeniem i zdenerwo­waniem. Na szczęście zaraz jej przeszło.

- Dobrze, pójdę, ale niczego nie gwarantuję - od­rzekł Andrew. Wiedział, że lepiej się z nią nie sprzeczać.

Szybko włożył strój farmera. Na głowę wsadził ka­pelusz z szerokim rondem, częściowo skrywającym twarz.

- Wrócę, jak tylko się czegoś dowiem - obiecał i ru­szył do drzwi. Emilie szła za nim.

- Nie, ty zostajesz - zaprotestował. - To zbyt niebez­pieczne. Nie mogę brać za ciebie odpowiedzialności.

- Nie masz wyjścia - stwierdziła krótko. - Idę, nie­zależnie od tego, czy się zgadzasz, czy nie.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Andrew pierwszy odwrócił wzrok.

- Dobrze, chodź - mruknął. - Będę się modlił, żeby nic ci się nie stało.

Obeszli Princeton szerokim łukiem, korzystając ze ścieżek wydeptanych przez Indian i traperów. Emilie szła nie zwracając uwagi na wspaniały las, który poprze­dnio tak ją zachwycił. Maszerowali równym krokiem, utrzymując tempo. Tuż przed zmierzchem dotarli do skraju lasu.

- Zostań tutaj - nakazał McVie, gdy zbliżyli się do burdelu. Nigdzie nie było widać wspaniałego kasztanka, na którym wczoraj odjechał Zane, ale to jeszcze nic nie znaczyło. - Wszyscy zwróciliby uwagę na twoją obe­cność.

- Jak długo cię nie będzie? - spytała, tym razem nie podejmując dyskusji.

- Dowiem się czegoś i zaraz wracam.

- Pośpiesz się, proszę - szepnęła Emilie. Czuła się znużona i rozbita. Usiadła pod wyniosłą sosną, rozłupa­ną uderzeniem pioruna. Westchnęła. Wszystko było dla niej łatwiejsze do zniesienia niż brak informacji.

Dziesięć minut po odejściu Andrew zrobiło się ciem­no. Emilie myślała, że już przyzwyczaiła się do szybko zapadających ciemności, ale gęsty mrok znów ją zaskoczył. Jedyne światło, jakie mogła dostrzec, to zapalona lampa nad drzwiami burdelu, w którym Zane znalazł swój los.

Zadygotała, choć noc była ciepła. Pomyślała, że nie może oddawać się takim melodramatycznym rozmyśla­niom. Z pewnością okaże się, że Rutledge zniknął z ja­kiegoś trywialnego powodu. Być może wypił zbyt wiele wina, albo skorzystał z okazji, aby popróbować szczę­ścia w kartach.

Oczywiście, w tym lokalu czekały na niego jeszcze bardziej podniecające rozrywki. Miał już czym za nie zapłacić.

Przecież nie masz prawa niczego mu nakazywać i za­braniać - powtarzała sobie Emilie, spoglądając na dom publiczny. Jeśli pominąć tę jedną niewiarygodną noc tuż przed lotem balonem, trzymała go cały czas na dystans, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

Czy to byłoby rzeczywiście takie okropne, gdyby po­stanowił znaleźć pociechę w ramionach innej kobiety?

Tak.

Emilie wstała i ruszyła w kierunku tego budynku. Nie miała pojęcia, co zrobi, gdy tam dotrze, ale po prostu nie mogła spokojnie siedzieć i czekać na powrót Andrew. Jeśli Zane'owi coś się stało, chciała o tym wiedzieć naty­chmiast.

Jeśli natomiast zamknął się w pokoju na górze z jakąś brunetką... Już ona pokaże tej dziwce, gdzie jej miejsce.

Należeli do siebie, byli dla siebie stworzeni. To nagle wydało się jej tak oczywiste, że nie mogła zrozumieć, dlaczego tak długo opierała się nieuchronnej prawdzie. Stanowili parę ludzi, nie mających ze sobą nic wspólne­go, poza tym że przeznaczenie złączyło ich losy.

Emilie pomyślała, że zupełnie nie miała racji twier­dząc, iż nie pozwoli, aby na jej decyzje wpływały okoli­czności, w jakich się znaleźli. Ich udziałem stałą się przygoda, której zapewne nikt inny nie doświadczył. Podróż w czasie o dwa wieki wstecz musi zmienić cha­rakter każdego człowieka. Jak mogła sądzić, że takie wydarzenie nie wpłynie na ich wzajemne stosunki?

Oczywiście, to nie był jej jedyny błąd. Dziwne, że Rebeka potrafiła tak łatwo dostrzec rzeczy, które dla Emilie pozostały niewidzialne. Do tego stopnia skupiła uwagę na Andrew, że zupełnie przestała zauważać, co dzieje się z Zane'em.

Trzeba zaakceptować małżonka takim, jakim jest, a następnie dostosować się do niego - powiedziała Re­beka. Jeszcze kilka miesięcy temu Emilie zaprotestowa­łaby stanowczo przeciw temu twierdzeniu. Teraz zasta­nawiała się, czy w tych prostych słowach nie kryję się ziarno mądrości. Tak bardzo starała się dopasować Zane'a do swego ideału mężczyzny, że przeoczyła wszy­stkie jego wspaniałe cechy, na przykład dzielność, ra­dość życia, odwagę. Nie zauważyła nawet tego, jak bardzo ją kocha...

Gdy podeszła do budynku, usłyszała głośny śmiech. Słyszała basowy głos jakiegoś mężczyzny i wysoki, ko­biecy chichot. Wyobraziła sobie Zane'a w łóżku z obcą kobietą i poczuła gwałtowny skurcz w brzuchu.

Jednak nawet to było lepsze od strachu o jego życie. Musiała wiedzieć, że jest bezpieczny. Nie po to przebyli razem tak długą drogę, aby teraz, w ostatniej chwili, wszystko stracić.

- Dlaczego tak długo nie wracasz, Andrew? - szepnęła do siebie. Uklękła w zaroślach przy płocie. Z pewnością McVie nie pozwoliłby sobie na zabawy z dziewkami wie­dząc, że ona czeka w lesie, licząc każdą sekundę.

Zaśmiała się nerwowo i natychmiast zacisnęła dłonią usta, aby stłumić hałas. Pomyślała, że zaraz dostanie ataku histerii. Zbyt długo narażała się na zmęczenie, za mało śpiąc i za mało jedząc. Te wszystkie przygody wyczerpały jej odporność. Pomyślała, że jeszcze chwila, a wejdzie na schody, otworzy kopniakiem drzwi i zrobi awanturę.

W tym momencie rozległ się zgrzyt zawiasów. Emilie schowała się głębiej w cieniu. Usłyszała, jak deski scho­dów skrzypią pod ciężarem męskich buciorów. Ostroż­nie uniosła głowę, aby zobaczyć, kto to.

- Andrew - syknęła. - Jestem tutaj.

McVie odwrócił się gwałtownie. W ciemnościach nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy.

- Kto tu jest?

- Emilie.

Andrew podszedł do krzaków. Nie musiała mu się przyglądać, aby zgadnąć, że jest wściekły.

- Miałaś czekać pod drzewem.

- Nie mogłam wytrzymać. Co z nim?

McVie chwycił ją za przegub i wyciągnął z zarośli. Szybkim krokiem ruszyli w stronę lasu. Choć Emilie niemal dorównywała mu wzrostem, nadążała za nim z wielkim trudem.

- Powiedz coś, do diabła! - krzyknęła, gdy już scho­wali się między drzewami. - Jeśli zaraz nie powiesz mi, gdzie jest Zane, to...

- Wczoraj Anglicy aresztowali sporo ludzi z Prince­ton - powiedział wreszcie mężczyzna. W jego głosie słychać było napięcie.

- Zane? - szepnęła niemal niedosłyszalnie Emilie.

- Był wśród nich - potwierdził. - Ta dziwka, Maggie, przeszła na stronę Anglików. Los zrządził, że Rutledge był najnowszym członkiem siatki i pierwszym, który został zdradzony.

- Boże... - Emilie wsparła się o jego ramię. Kolana ugięły się pod nią. Natychmiast przypomniała sobie wszystkie straszliwe opowieści o angielskich okrętach więziennych. - Jest na .Jersey”?

- Jeszcze nie - pokręcił głową Andrew. - Jutro rano cała grupa zostanie wywieziona z miejscowego więzie­nia na jeden ze statków.

- Wobec tego musimy coś zrobić jeszcze dziś w nocy.

- Odprowadzę cię na farmę i zastanowimy się, co dalej.

- Do licha, nigdzie mnie nie odprowadzisz! Andrew popatrzył na nią tak, jakby trzymała diabła za ogon.

- Przestań się tak gapić. Nie mamy czasu do stracenia.

- To niebezpieczna gra, panno Emilie - nie skomen­tował jej soczystego języka. - Nie mogę pozwolić, abyś ryzykowała życie w przedsięwzięciu, które ma małe szanse powodzenia.

- Ja decyduję o tym, co robię - ucięła stanowczo. - Mówię ci, że musimy coś zrobić, i to zaraz!

- Cicho! - syknął Andrew, unosząc dłoń. - Ktoś idzie.

Przykucnęli za pniem wielkiej lipy. Po chwili na leś­nej dróżce pojawili się dwaj okazali dżentelmeni, najwyraźniej podchmieleni.

- Oddałbym duszę diabłu za godzinkę sam na sam z tą dziewczyną - odezwał się wyższy.

- Aha - zgodził się drugi. - Dla chętnej dziewki czło­wiek wszystko poświęci.

- Jak duże jest więzienie? - zwróciła się Emilie do Andrew, gdy tamci już sobie poszli.

- Niewielkie. Kamienny budynek, w środku tylko je­den pokój.

- A ilu żołnierzy pełni wartę?

- Jeden - odpowiedział powoli McVie. - Dzisiaj w Morristown jest festyn. Prawie cały regiment tam po­szedł.

- Poradzimy sobie - stwierdziła Emilie, chwytając go za przegub. - Masz pistolet. Na pewno masz też nóż, nigdy się z nim nie rozstajesz.

Mężczyzna milczał.

- Zastanów się, Andrew. Jeśli nawet nic cię nie ob­chodzi Zane, pomyśl o Josiahu i pozostałych.

- Mamy niewielkie szanse powodzenia.

- Jeśli nie spróbujemy, to oni nie będą mieli żadnej szansy.

Zamknięcie na więziennym statku było równoznacz­ne z wyrokiem śmierci.

Andrew dotknął palcem policzka Emilie, tak jakby chciał utrwalić w pamięci jej rysy przed ostatecznym rozstaniem. Pomyślał, że jeśli uda się im uratować Rutledge'a, z całą pewnością utraci tę dziewczynę. Jednak słysząc błagalny głos i widząc rozpaczliwe spojrzenie, wiedział w głębi serca, że i tak już przegrał.

- To tam - powiedział, wskazując ręką niewielki bu­dynek.

- Rzeczywiście, niewielki - ucieszyła się Emilie. - Nie powinniśmy mieć żadnych kłopotów.

- Mówisz tak, jakbyśmy już mieli to za sobą - zdzi­wił się McVie. - A przecież jeszcze nawet nie zaczę­liśmy.

- To się nazywa pozytywne nastawienie - odrzekła. - Chcieć, to móc.

- Czy tak myślą ludzie w twoich czasach?

- Niektórzy nawet zarabiają mnóstwo pieniędzy, ucząc innych takiego myślenia.

- Musisz mnie zatem szybko tego nauczyć. To, co chcemy zrobić, może zakończyć się katastrofą.

Emilie odmówiła przyjęcia do wiadomości takiego rozwiązania. Zane znalazł się w śmiertelnym niebezpie­czeństwie. Tylko to miało znaczenie.

- Jest pełnia - westchnął Andrew. - Nie będziemy mogli się podkraść, korzystając z ciemności.

- To żaden problem - odrzekła, rozluźniając u góry tasiemki gorsetu. Z najwyższym trudem opanowała pod­niecenie. - Ja odwrócę uwagę strażnika. Reszta należy do ciebie.

- Obawiam się, że możesz się znaleźć w trudnej sytu­acji - ostrzegł ją. - Nie mogę zagwarantować, że zdążę na czas.

- To moja sprawa - ucięła Emilie. - Jeśli chcesz, daj mi broń.

Ku jej zdziwieniu, Andrew nawet się nie zawahał. Podał jej pistolet i szybko wytłumaczył, jak się nim po­sługiwać.

Kiwnęła głową i zatknęła go za podwiązkę. Oczywiście, nie mogła liczyć na sławę najszybszego rewolwerowca Dzikiego Zachodu, ale z bronią poczuła się nieco pewniej.

Plan akcji był bardzo prosty. Emilie odwróci uwagę wartownika. W tym czasie McVie uprzedzi więźniów przez zakratowane okno, a następnie unieszkodliwi strażnika. Gdy już zdobędą klucz, reszta będzie prosta.

- Teraz - nakazał Andrew, gdy niewielka chmura przesłoniła na chwilę księżyc.

- Dobry z ciebie przyjaciel - szepnęła jeszcze Emi­lie, patrząc mu w oczy. - Nie mogłabym znaleźć lepsze­go.

To było dla niego za mało i nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej.

- Szczęść Boże - powiedział i na pożegnanie pocało­wał ją w rękę.

- Szczęść Boże - odpowiedziała, modląc się za po­wodzenie akcji.

Wartownik, mniej więcej pięćdziesięcioletni, mocno ogorzały mężczyzna, drzemał na ławce przed więzie­niem. Na kolanach trzymał muszkiet, a tuż obok, na ziemi, stał dzbanek z rumem z Jamajki. Sądząc po głośnym chrapaniu, żołnierz sporo już wypił. Może jest pija­ny - pomyślała z nadzieją Emilie. Gdyby tak było, mo­głaby odebrać mu muszkiet i pozbawić zmysłów bez konieczności odgrywania roli, jaką podjęła się zagrać.

Niestety, przy kolejnym głośnym chrapnięciu war­townik poderwał głowę i spojrzał na nią przekrwionymi oczami.

- Kto idzie? - zawołał.

Emilie nic nie odpowiedziała, tylko zaszeleściła spód­nicą, tak jak bohaterki filmów kostiumowych. Mężczy­zna spojrzał na nią z uznaniem. W jego oczach od razu pojawiło się pożądanie.

Zatrzymała się dwa metry przed nim. Przez chwilę nie mogła oderwać wzroku od jego poplątanej i poplamio­nej jedzeniem brody. Miała nadzieję, że męczące ją mdłości miną na tyle szybko, że będzie mogła odegrać uwodzicielkę.

Podeszła bliżej. Nigdy nie miała talentu do flirtu. Całe to krygowanie się i wdzięczenie wydawało się jej stratą czasu i energii. Teraz żałowała, że nie posiadła tej umie­jętności.

- Piękna noc - powiedziała, uśmiechając się zachę­cająco.

Wartownik kiwnął głową i wyprostował się na ławce.

- Biedaczysko - użaliła się nad nim Emilie, jedno­cześnie pochylając się tak, aby mógł zajrzeć w dekolt gorsetu. Pogłaskała go po głowie. - Zostałeś sam, pod­czas gdy inni świetnie się bawią. Szkoda marnować peł­nię księżyca.

Mężczyzna nie mógł oderwać wzroku od ciemnego rowka między jej piersiami. Emilie z najwyższym tru­dem opanowała grymas obrzydzenia.

- Ładna z ciebie dziewka - powiedział. - Czy Maggie zaczęła wysyłać dziewczyny, aby same szukały pracy?

- Nie - pokręciła głową Emilie. - Ale wszystkie szczerze współczujemy człowiekowi, który nie może zadbać o swoje przyjemności.

Wartownik oblizał wargi i uśmiechnął się lubieżnie.

- Jak masz na imię, dziewczyno?

- Bonnie - odpowiedziała i rzuciła mu uwodziciel­skie spojrzenie.

- Usiądź obok mnie - zaprosił ją wartownik, zdej­mując muszkiet z kolan. Postawił go na ławce, opierając lufą o ścianę.

- Nie ma miejsca - Emilie wydęła usta.

- Tutaj, dziewczyno, tutaj - żołnierz poklepał się po kolanach.

- Za wiele pan sobie wyobraża - odparła, udając oburzenie i jednocześnie rozglądając się nieznacznie wokół, aby sprawdzić, czy Andrew już jest gotów. Nie­stety, jeszcze nie było go widać.

Strażnik wyciągnął ręce i chwycił ją w pasie.

- Daj całusa - zażądał, zmuszając ją, aby usiadła mu na kolanach.

Gdy zaczął gmerać przy tasiemkach gorsetu, Emilie poczuła, że cierpnie jej skóra. Myśl o Zane'ie - nakazała sobie w duchu. - Nie ma za wysokiej ceny za jego życie.

- Jaki jesteś skąpy! - wykrzyknęła, pochylając się i podnosząc z ziemi dzbanek. - Taki dobry rum z Jamaj­ki, a ty nawet nie zaproponowałeś mi łyka.

- Mam dla ciebie coś lepszego niż najlepszy rum - odrzekł tamten, wodząc palcami po jej piersiach. - Na­pijemy się później.

- Strasznie ci się śpieszy - rzuciła, udając lubieżny entuzjazm. W rzeczywistości dałaby wiele za możność natychmiastowej kąpieli. Już czuła się zbrukana. - Mam nadzieję, że na długo starczy ci zapału.

- Nie martw się - wartownik odrzucił głowę do tyłu i zarechotał. Pomacał jej uda. - Będziesz zadowolo­na.

Emilie dostrzegła nieznaczny ruch. Andrew przyczaił się za rogiem budynku. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Spróbowała wstać, ale strażnik mocno ją trzymał.

- Cierpliwości - powiedziała, starając się uwolnić.

- Obiecuję, że się nie rozczarujesz.

Żołnierz pochylił się i wsadził rękę pod spódnicę Emi­lie. Czuła, jak szorstkimi palcami szarpie bawełnianą pończochę. Pewnym ruchem przesuwał dłoń coraz wy­żej. Mogła sobie tylko wyobrazić, co będzie, gdy dotknie jej ciała. Na próżno usiłowała go odepchnąć. Bała się, że zaraz znajdzie broń.

- Piękna z ciebie sztuka - mruknął z uznaniem męż­czyzna. - Czekaj, dobrze wiem, jak sprawić kobiecie przyjemność... - dodał. Nagle znalazł pistolet i znieru­chomiał. - Co, do diabła...

Nie było ani chwili do stracenia. Gdyby zdążył wy­ciągnąć broń, próba uwolnienia więźniów zakończyłaby się klęską. Andrew właśnie wysunął się zza rogu, ale miał do przebycia kilka metrów. Emilie bez zastanowie­nia chwyciła oparty p ścianę muszkiet i walnęła nim strażnika w głowę. Rozległ się głośny jęk bólu.

- Ty cholerna dziewko! - wykrzyknął wartownik i zdzielił ją w twarz. Upadła na ziemię. - Dam ci naucz­kę...

W tym momencie Andrew rzucił się na niego niczym puma. Emilie, nie zwracając uwagi na pulsujący poli­czek, wyciągnęła spod spódnicy pistolet. Trzęsącymi się rękami wycelowała w strażnika, ale na szczęście McVie już pozbawił go przytomności.

- Dzięki Bogu, zdążyłeś - westchnęła Emilie. An­drew rzucił wartownika na ziemię.

- Szybko, klucze - ponaglił ją do działania. Podała mu cały pęk. Smród bijący od nieprzytomnego mężczyzny niemal pozbawił ją tchu.

- Pilnuj go - polecił McVie. - Gdyby oprzytomniał, sama wiesz, co robić.

Emilie miała wrażenie, że każda sekunda ciągnie się w nieskończoność. Słyszała głosy więźniów, ale nie mogła rozpoznać wśród nich głosu Zane'a. Czuła, jak po plecach spływają jej krople potu. Musi tam być. Może jest ranny lub chory?

- Byle tylko żył - szepnęła. Ze wszystkim innym daliby sobie razem radę.

W drzwiach więzienia pojawili się dwaj mężczyźni. Szli potykając się co krok, tak jakby od dawna nie chodzili.

Emilie oblizała zaschnięte wargi. Boże, on musi tam być - modliła się w duszy. Jeśli jest, już nigdy nie popro­szę cię o nic więcej...

Następny pokazał się wysoki mężczyzna z płomien­nie rudą czupryną.

Czuła, jak łzy spływają jej po policzkach. Przygryzła dolną wargę.

W tym momencie usłyszała jego głos, niski i dźwię­czny, który zachwycił ją już przy ich pierwszym spotka­niu. Poczuła się tak, jakby ktoś nagle otworzył przed nią drzwi do promiennej przyszłości.

- Emilie!

Odwróciła się w jego stronę. Stał przed nią, wysoki, silny, piękny - jedyny mężczyzna, którego kiedykol­wiek miała kochać.

Jedyny.

Sama nie wiedziała, jak znalazła się w jego ramio­nach. Świat wokół przestał dla niej istnieć, liczył się tylko Zane.

- Już myślałam, że cię straciłam - szepnęła, odrywa­jąc na chwilę wargi od jego ust.

- McVie opowiedział mi już, co zrobiłaś. Jeśli jesz­cze kiedyś zaryzykujesz taki numer, to...

Nie dokończył, bo musiał ją pocałować. Gdy po dłuż­szej chwili odsunął się od niej, poczuła się opuszczona.

- Emilie miała rację - Zane zwrócił się do Andrew. - Zawiązano spisek na życie Washingtona.

- Naprawdę? - McVie wydawał się zdziwiony. - Rozmawiałem już z pozostałymi i nikt nic o tym nie wie.

- Dowiedziałem się w burdelu - wyjaśnił Rutledge. - Myśleli, że straciłem przytomność, ale wszy­stko słyszałem. W ciągu najbliższych dziesięciu dni ma nastąpić zamach na życie generała. Morderca zamierza strzelić z muszkietu, i to z niewielkiej odległości.

- Kto za tym stoi? - spytał Andrew. Wciąż nie wyda­wał się przekonany.

- Niejaki Talmadge - odrzekł Zane. - Czy to nazwi­sko coś ci mówi?

- To jeden z najbliższych doradców Washingtona - odpowiedział Andrew. Chyba wreszcie uwierzył, bo wyraźnie pobladł.

- Musimy się śpieszyć - powiedział Zane. - Ci face­ci nie żartują.

McVie zawołał wysokiego, rudego mężczyznę.

- Gdzie jest generał? - zapytał.

- Na Long Island.

- A Talmadge?

- Razem z nim - odpowiedział tamten.

Andrew szybko wydał rozkazy wszystkim pozosta­łym.

- Rozproszcie się w okolicy - powiedział. - Zawia­domcie pozostałych o niebezpieczeństwie.

- Co z Washingtonem? - spytał Zane. - Ktoś musi go zawiadomić.

- Ja najlepiej znam Long Island - odpowiedział Andrew. - To niebezpieczna wyprawa. Tylko ja nie mam nic do stracenia.

Wszyscy pozostali mieli dziewczyny lub rodziny. Je­mu zostały tylko wspomnienia.

- Koń jest u kowala na skraju miasta - powie­dział Zane. - Za dziesięć szylingów zgodził się nim za­jąć. Powiedz mu, że kapitan Rutledge pozwolił ci go zabrać.

Emilie słuchała tej rozmowy z narastającym zdumie­niem. Wyprawa na Long Island idealnie pasowała do upodobań Zane'a: była daleka, trudna i nadzwyczaj nie­bezpieczna. A jednak bez jednego słowa protestu zgo­dził się, aby pojechał tam McVie.

Wartownik zaczął przytomnieć. Andrew nakazał wszystkim, aby się rozeszli.

- Poczekajcie w lesie do świtu - powiedział do Emi­lie i Zane'a. - Potem idźcie na farmę Josiaha. Tam się spotkamy.

- Bądź ostrożny - pożegnała go. - Będziemy na cie­bie czekać.

Kiwnął tylko głową, a w jego oczach Emilie dos­trzegła głęboki smutek. Nie mogła nic na to poradzić, że raz jeszcze los odmówił mu szczęścia, na które zasłu­giwał.

Zane podał mu rękę. On również dostrzegł malujące się na twarzy Andrew przygnębienie.

- Pamiętaj, co ci teraz powiem, Rutledge - McVie mocno ścisnął dłoń rywala. - Gdybym wierzył, że mam szanse, podjąłbym z tobą walkę.

To powiedziawszy, zniknął w ciemnościach.

14

Po raz drugi w ciągu dwóch dni Zane stał się jeńcem. Tym razem pozbawiła go wolności nie armia brytyjska, lecz Emilie.

Kobieta, którą kochał.

Pozostali członkowie szpiegowskiej siatki szybko znikali w ciemnościach. Zane nie zwracał na nich naj­mniejszej uwagi. Teraz liczyła się tylko Emilie. Po raz kolejny uderzyła go jej piękność, ale tym razem do­strzegł również, co kryje się w jej duszy.

Na skroni dziewczyny wyskoczył potężny, purpuro­wy guz. Gdy zauważyła, że go dostrzegł, odruchowo zerknęła na wartownika. Zane poczuł, że ogarnia go furia.

- Daj spokój - powiedziała. - To nie ma znaczenia.

Ujął w dłonie jej podbródek i uniósł twarz do góry. W świetle księżyca widział dokładnie znane rysy.

- Do diabła, dlaczego McVie zgodził się, abyś podję­ła takie ryzyko?

- Nie mógł mnie powstrzymać - odpowiedziała, gła­szcząc go po policzkach. - Musiałam cię znaleźć.

Zane dopiero teraz w pełni sobie uprzytomnił, co zrobi­ła. Zaryzykowała życiem, aby go ocalić. Chciał jej powie­dzieć, co czuje, ale nie mógł znaleźć właściwych słów.

Wartownik poruszył się, jakby chciał wstać. Musieli uciekać.

- Jesteśmy niedaleko jaskini - powiedział Rutledge, chwytając ją za rękę. - Chodź, schowamy się tam do rana.

Szybko wtopili się między drzewa. Skupił uwagę na odnalezieniu jaskini. Nie pamiętał wielu szczegółów - jakiś strumyk, grupa wysokich sosen, pochyła skarpa - ale w przyszłości zdarzyło mu się szukać drogi na pod­stawie jeszcze bardziej skąpych informacji.

Pojedyncze promienie księżycowego światła prze­bijały się między gałęziami drzew, tworząc niezwykłą atmosferę. Słychać było pohukiwanie sowy, a zapach sosen przypominał o Bożym Narodzeniu. Zane szedł po­legając głównie na instynkcie. Ku jego zdumieniu, Emi­lie podążała za nim bez najmniejszego wahania.

Była z nim - przyjaciółka, partnerka i żona.

- Tam - wskazał grupę skał.

- Masz zdumiewającą pamięć - powiedziała, gdy już schronili się w jaskini. - Nawet z mapą nie bylibyśmy tu szybciej.

- Pamiętam różne rzeczy, Em - Zane wziął ją w ra­miona. - Wszystko, co wiąże się z tobą. - Niewielką myszkę na lewym ramieniu. Radosny śmiech, gdy na­gle ją całował. Jej siłę, dobroć i absolutną pewność, że szczęście zależy tylko od nich.

Wsparła głowę na jego barku. Czuł, że jej serce bije równie gwałtownie, jak jego.

- Byłeś wspaniały - szepnęła, całując go w szyję. - Ta­ki odważny i pełen poświęcenia Jestem z ciebie dumna.

- Wydajesz się zdziwiona.

- Jestem - zachichotała cicho.

- Chyba jeszcze nikt mi nie powiedział, że jest ze mnie dumny.

- I jak ci się to podoba?

- Bardzo, ale to jeszcze bardziej - mruknął, odnajdu­jąc ustami jej wargi.

Ich pocałunki nabrały nieoczekiwanie nowego wy­miaru, pojawiła się w nich słodycz przekraczająca grani­ce erotyzmu. Zane czuł się tak, jakby przez całe życie siedział zamknięty w szklanej klatce i teraz nagle wydo­stał się na wolność; ściany klatki strzaskała siła większa i groźniejsza, niż potrafił to sobie przedtem wyobrazić.

- Jak tu ciemno - zaśmiała się cicho Emilie. - Nie widzę nawet twojej twarzy.

- A ja tak.

- To niemożliwe.

- Wiem bez patrzenia, jak wyglądasz - Zane przejechał opuszkami palców wokół jej brody, ust i policzków.

Emilie stała się częścią jego ciała i duszy, znalazła stałe miejsce w jego sercu.

Jej ciałem wstrząsnął dreszcz namiętności. Nie myśla­ła o niczym poza tą chwilą i tym mężczyzną. Wszystkie jej sny, marzenia, fantazje, snute podczas wielu bezsen­nych nocy, odeszły w niepamięć. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że kieruje nimi przeznaczenie, że połączyła ich jakaś wyższa siła.

Położyli się na posłaniu z ubrań. Bez wahania przytu­lili się do siebie. Przez chwilę leżeli nieruchomo, w cias­nych objęciach, słuchając gwałtownego bicia swych serc. Później odnaleźli w swych ruchach cudowną har­monię, tak jakby przez całe życie przygotowywali się wspólnie do tej nocy.

Emilie zachwycała się jego siłą, Zane - jej delikatno­ścią. Akt miłości stał się dla nich prawdziwym sakra­mentem.

Jeszcze nigdy nie przeżył czegoś takiego. Teraz wre­szcie poznał prawdziwy sekret miłości i małżeństwa, se­kret życia.

- Tyle lat - mruknął, całując jej pierś. - Straciliśmy tyle czasu...

- Teraz jesteśmy już razem - szepnęła. - Tylko to ma znaczenie.

- Już na zawsze - potwierdził, powoli wchodząc w jej ciało. - Nic nas nie rozdzieli.

- Nie mów tak - Emilie pocałowała go w usta, tak jakby chciała zetrzeć te słowa.

- Chyba nie jesteś przesądna? - zaśmiał się Zane.

- Czemu mielibyśmy kusić los? - spytała. - Gdybym cię teraz straciła, z pewnością bym umarła.

- Do diabła z losem. Jesteśmy i będziemy razem.

To była noc obietnic i zaklęć.

- Musimy znowu wziąć ślub - powiedział, przytula­jąc ją do piersi. Na zewnątrz jaskini zaczęło się już robić widno.

- Do licha, jak zamierzasz to wyjaśnić Rebece? - spytała, nasłuchując, jak bije jego serce. - Byłaby zgor­szona.

- Czy chcesz powiedzieć, że mamy żyć na kocią łapę? - W jego oczach pojawiły się figlarne błyski.

- Chcę powiedzieć, że musimy zachować dyskrecję - odrzekła, wodząc stopą wzdłuż jego muskularnej łyd­ki.

- Jeszcze mi nie odpowiedziałaś - przypomniał Za­ne.

- Jeszcze nie słyszałam propozycji.

- Wyjdziesz za mnie.

- To nie jest pytanie, tylko stwierdzenie.

- Dokładnie tak - odrzekł, przewracając ją na plecy i obejmując udami jej biodra. - Tylko taką odpowiedź zamierzam przyjąć do wiadomości.

- Uwielbiam, kiedy jesteś takim supermężczyzną. Zane przysunął się do niej. W odpowiedzi Emilie uniosła biodra w górę.

- To również bardzo lubię - mruknęła.

Pochylił się i wziął w usta sutek jej piersi. Ssał i lekko kąsał go zębami.

Zacisnęła powieki. Czuła, jak ogarnia ją gorączka.

Zane zmienił pozycję. Rozdzielił jej uda i ukląkł mię­dzy nimi. Dotknął dłonią jej seksu. Emilie przycisnę­ła ciało do jego ręki. Nie mogła już opanować pożąda­nia.

- Jesteś gotowa - uniósł dłoń do jej ust, pozwalając, aby posmakowała samej siebie. - Gorąca i słodka.

- Boże, Zane - jęknęła, oplotła nogami jego biodra i przyciągnęła do siebie. Pragnęła wszystkiego, co mógł jej ofiarować.

I żadne z nich nie było rozczarowane.

Gdy dotarli na wzgórze w pobliżu farmy, usłyszeli śmiechy i głośną muzykę.

- Wesele! - krzyknęła Emilie. - To przecież dzisiaj! Burzliwe wydarzenia ostatnich dni sprawiły, że widok normalnie żyjących ludzi był dla nich prawdziwą nie­spodzianką. A jednak życie toczyło się dokładnie tak jak Przedtem.

- Tam musi być około stu ludzi - zauważył Zane i cicho gwizdnął. - Zdaje się, że duże wesela są zawsze w modzie.

Emilie miała wrażenie, że śni. Schodzili w dół po łagodnym zboczu i wkrótce wmieszali się w tłum gości. Patrząc na rozradowanych przyjaciół i członków rodzi­ny, którzy zgromadzili się, aby uczcić ślub Charity i Timothy'ego, trudno było się domyślić, że trwa bezlitosna wojna. Na poręczy ganku siedział skrzypek i wywijał smyczkiem, idealnie dopasowując muzykę do nastroju biesiadników. Przed domem stały długie, zbite z desek stoły, uginające się pod ciężarem wędzonej szynki, pie­czonych kurczaków, ryb i półmisków z sałatą i warzy­wami.

Emilie wskazała Zane'owi rodziny, które przybyły na uroczystość z dziećmi i niemowlakami. W tym tłumie można było znaleźć przedstawicieli wszystkich pokoleń. Wesele było najlepszą okazją, aby poznać piękno ich życia, uwolnionego choć na chwilę od niepokojów.

- Spójrz - szepnęła Emilie. - Czy to ci wystarczy?

- Mam ciebie - odpowiedział, delikatnym gestem gładząc ją po głowie. - Któregoś dnia wrócimy tam, gdzie jest nasze miejsce.

- Nie sądzę.

- Myślę, że tak się stanie.

- A co przedtem?

- Do diabła! - wykrzyknął Zane. Wydawał się odmłodzony i pełen energii. - Mamy do dyspozycji cały nowy świat, którego nie znamy!

- Przecież jest wojna - przypomniała mu.

- Tym lepiej. Już pomogliśmy uratować życie Was­hingtona. Kto wie, co jeszcze nas czeka?

- To nie my uratowaliśmy starego George'a - popra­wiła go Emilie. - To zadanie dla Andrew.

- Dzięki nam stało się to możliwe - Zane pstryknął w palce. - Gdy wrócimy do dwudziestego wieku, bę­dziemy musieli wyjaśnić to historykom.

Emilie nie chciała się z nim kłócić. Jeśli on wolał wierzyć, że wrócą do przyszłości, to jego sprawa. Rów­nie dobrze mógł wierzyć w Świętego Mikołaja. Nic jej to nie szkodziło.

Cóż z tego, że nie mieli ani domu, ani rodziny, ani sta­łego źródła dochodów? Emilie musiała uwierzyć, że ja­koś dadzą sobie radę. Przecież zawsze o tym marzyła. Wraz z ukochanym mężczyzną znalazła się w świecie, do którego całe życie tęskniła. Rozrzucone klocki zagad­ki, jaką stanowiła jej dotychczasowa egzystencja, nagle złożyły się same w piękną całość.

A jednak nie mogła się pozbyć uczucia, że do pełnej harmonii brakuje jeszcze czegoś, co mogło nagle zmie­nić wygląd całości.

Przecież Zane nie mógł stuknąć obcasami i odmeldować się w drogę do dwudziestego wieku. To nie było takie proste. Jedyne, co mogli zrobić, to zbudować swoje życie tu i teraz, tak jak wszyscy inni, niezależnie od stulecia.

Chwycił ją za rękę. Szli razem przez łąkę, przypatru­jąc się gościom.

- Spójrz, młoda para! - Emilie wskazała mu Charity, która tańczyła z młodym, przystojnym mężczyzną.

- Przecież to straszni smarkacze - zauważył Zane po chwili. - Jak myślisz, czy on już się goli?

- To inny świat - odrzekła. - Dorosłe życie zaczyna się znacznie wcześniej, niż do tego przywykłeś. Chodź, złożymy im życzenia.

- Emilie! - zatrzymał ich okrzyk Rebeki. - Zane! Rebeka, ubrana w różową sukienkę z muślinu, niemal biegła im na spotkanie. Uścisnęła Emilie. Gdy dostrzeg­ła guz na jej skroni, otworzyła szeroko oczy.

- Kochanie, co się stało?!

- Wszystko w porządku - zapewniła ją pośpiesznie. - Naprawdę.

- Nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo się o cie­bie martwiłam. Gdy nie wróciłaś rano, obawiałam się najgorszego. - Kobieta urwała na chwilę i rozejrzała się wokół. - A Andrew? - szepnęła.

- W porządku - odrzekła Emilie. - Musiał wyjechać w ważnej sprawie.

- A... a Josiah?

- Przykro mi, ale niczego nie udało się nam dowie­dzieć.

Rebeka wyszeptała krótką modlitwę za męża i Andrew, polecając ich boskiej opiece. Po chwili jej szczupła twarz rozpromieniła się w uśmiechu.

- Chodźcie, musicie dołączyć do zabawy - powiedziała, biorąc ich oboje pod ręce i prowadząc do suto zastawionego stołu. - Dzisiaj musimy się cie­szyć! Według plotek, będziemy zaszczyceni odwie­dzinami niezwykłego gościa - dodała konspiracyjnym szeptem.

- Ktoś, kogo znamy? - spytał Zane.

- Z pewnością znacie go choć ze słyszenia - Rebeka nie zdradziła tajemnicy.

- Muszę się przebrać w coś bardziej stosownego - Emilie wskazała ręką na swą pogniecioną suknię.

- Pośpiesz się! Za chwilę tańce rozpoczną się na do­bre!

Zane towarzyszył jej w drodze do domu i chciał także wejść na górę.

- Nie, mowy nie ma! - zaśmiała się Emilie, wymyka­jąc z jego ramion. - Rebeka na nas czeka.

- Niech czeka.

- Cierpliwości, panie Rutledge - odrzekła, biorąc do ręki ulubioną, zieloną sukienkę. - Mamy jeszcze przed sobą całe życie. Zdążysz.

Szybko się przebrała, po czym przeciągnęła grzebie­niem po włosach, usiłując doprowadzić je do ładu. W końcu związała je w luźny kok i spięła szpilkami z kości słoniowej. Parę loków puściła swobodnie, stara­jąc się ukryć ślady uderzenia. Mogła tylko liczyć, że inni nie okażą się równie spostrzegawczy, jak Rebeka.

Zane zdjął mundur i włożył czarne bryczesy i czarną koszulę.

- Wyglądasz jak Zorro - powiedziała z uśmiechem. - Niezła mieszanina epok.

- Wszystkie inne łachy trzeba oddać do pralni - od­powiedział.

- Przypomnij mi, żebym ci później wytłumaczyła, jak to się robi w osiemnastym wieku.

Zane przyciągnął ją do siebie i mocno pocałował.

- Przypomnij mi, żebym później wytłumaczył ci parę innych rzeczy.

- Niech się pan nie martwi, panie Rutledge - zapew­niła go Emilie. - Będę o tym pamiętała.

Zane nałożył sobie parę plastrów szynki i kawałek kurczaka, ale Emilie nie miała apetytu na mięso. Nalała sobie tylko kubek koktajlu z wina i owoców. Z nieba lał się prawdziwy żar i chłodny napój sprawił jej prawdziwą rozkosz.

- Co się tam dzieje? - spytał Rutledge, wskazując ręką tłum, jaki zebrał się przy stodole.

- Pewnie przyjechał ten specjalny gość Rebeki. Nie uważasz, że była strasznie tajemnicza? - spytała, pochy­lając głowę. - A może to Josiah wrócił?

- Kto wie? - odrzekł Zane. - Chodź, sprawdzimy. Odstawił pusty talerz. Emilie rozglądała się, gdzie postawić swój kubek. W tym momencie zbliżyła się do nich młoda para.

- Zgodnie z naszą tradycją, przed pokrojeniem ciasta panna młoda musi zatańczyć z każdym żonatym męż­czyzną - powiedziała Charity. W białej, jedwabnej sukni z wyhaftowanymi na gorsecie różami wyglądała napra­wdę pięknie.

- Jak mógłbym przeciwstawić się tradycji? - odpo­wiedział Zane z eleganckim ukłonem. - Czy zaszczyci mnie pani tańcem?

Charity uśmiechnęła się. Rutledge podał jej rękę i po chwili zawirowali w rytm skocznej muzyki.

Timothy, sympatyczny chłopak z kasztanowymi wło­sami, zwrócił się do Emilie.

- Byłbym zachwycony, gdyby zechciała pani ze mną zatańczyć.

- Sprawi mi to prawdziwą przyjemność - odparła. - Masz na imię Timothy, prawda?

- Timothy Crosse - odpowiedział z szerokim uśmie­chem i podał jej rękę.

Miała wrażenie, że ktoś zdzielił ją pięścią w splot słoneczny, pozbawiając na chwilę tchu.

- Powtórz, proszę - wykrztusiła.

- Timothy Crosse... - Chłopak spojrzał na nią ze zdziwieniem.

Emilie nie mogła oddychać. Miała wrażenie, że nagle zrobiło się potwornie duszno.

- Proszę pani... - jakby z oddali dotarł do niej głos Tima. - Źle pani wygląda.

Emilie usiadła na stopniu schodów.

- Proszę, nie przejmuj się mną - wykrztusiła. - Wszystko w porządku, to tylko upał.

Zaniepokojony Timothy wypatrzył wśród tańczących Charity i Zane'a i dał im znak, aby przerwali taniec.

- Nie wiem, co się stało - tłumaczył Zane'owi. - Je­szcze przed chwilą czuła się dobrze i nagle...

- Czy mógłbyś podać mi trochę wody? - poprosiła Emilie.

Timothy i Charity ruszyli razem po kubek. Zane pomógł jej dotrzeć do fotela, stojącego w chłod­nym salonie.

- Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.

- Bo rzeczywiście zobaczyłam - odrzekła, wybucha­jąc histerycznym śmiechem. Po chwili uspokoiła się.

- Nazywa się Timothy Crosse.

- Nabijasz się ze mnie - Rutledge osłupiał.

- Teraz rozumiem, dlaczego tak dobrze się tu czuję - uśmiechnęła się Emilie. - To moja rodzina.

- Wchodzimy na niebezpieczny teren. Jak mogłaś spotkać własnego przodka?

- Nie wiem - potrząsnęła głową. - A jak można po­dróżować w czasie?

- Mnie nie pytaj - zaprotestował Zane. - To ty podo­bno znasz odpowiedź na takie pytania.

Emilie przypomniała sobie niektórych gości. Ro­ześmiana kobieta w sukni z żółtego brokatu... Postaw­ny dżentelmen w tabaczkowej kamizelce... Piękne, jasnowłose dziecko bawiące się na trawniku. Pomyślała, że prawie wszyscy ci ludzie to jej powinowaci lub krew­ni.

Nagle przypomniała sobie niezliczone historie ro­dzinne, które przekazała jej babka. Każda opowieść sta­nowiła ogniwo długiego łańcucha, który łączył ją z Timem.

- Nie mogę się skupić - westchnęła, ocierając pot z czoła. Usiłowała jakoś wyrazić swój niepokój, ale nie mogła znaleźć właściwych słów. - Coś mnie męczy... coś, czego nie mogę sobie przypomnieć.

- Nie martw się - odrzekł Zane, zerkając na potężne­go guza na jej skroni. - To z pewnością nic ważnego.

- Pewnie pomyślisz, że zwariowałam, ale to coś ma związek z George'em Washingtonem.

- To wcale nie takie dziwne - powiedział Zane. McVie pewnie już dotarł na Long Island i zawiadomił generała o spisku. Zapewne to właśnie dręczyło Emilie. - Martwisz się o niego.

- To coś więcej - Rutledge odczytał w jej oczach prawdziwy strach. - Boję się, że za chwilę stanie się coś strasznego.

- Nawet jeśli, to i tak nie możesz nic zrobić w tej sprawie - odrzekł z typową, męską logiką. - Jesteś w New Jersey, a Washington w Nowym Jorku.

- Ale zgodnie z tradycją rodzinną...

- Zrobiłaś co mogłaś - przerwał jej Zane. - Nie martw się. Historia to potwierdzi.

W tym momencie do salonu wpadł Isaac. Rozsadzało go podniecenie.

- Mama mówi, żebyście jak najszybciej przyszli! On zaraz wyjedzie.

Emilie i Zane spojrzeli po sobie.

- Kto zaraz wyjedzie? - spytał Rutledge.

- George Washington - wyjaśnił chłopak, biegnąc do drzwi. - Przyjechał na wesele, aby oddać list od taty. Mój tata jest bohaterem! On...

Emilie przestała go słyszeć. Nagle wszystko złożyło się w przerażającą całość. To jej rodzina. Odbywa się wesele. Przyjechał Washington. Spojrzała na Zane'a. Ubrany na czarno mężczyzna uratował życie generała... Przypomniała sobie dramatyczną opowieść.

- Boże, teraz rozumiem! - krzyknęła.

- Jesteś pewna? - zapytał Zane.

- Tak! To nie Andrew jest tym bohaterem! To... Rutledge rzucił się do drzwi, przewracając po drodze Isaaca. Biegnąc pomyślał, że później go przeprosi.

- Zane! - krzyknęła Rebeka. Stała na ganku, przyci­skając do piersi złożony list. Wydawała się szczęśliwa.

- Próbowaliśmy cię znaleźć. Chciałam przedstawić cię Jego Ekscelencji.

- Gdzie on jest? - mężczyzna ścisnął mocno jej ra­mię.

- Właśnie wyjeżdża do Filadelfii - odpowiedziała, wskazując ręką na stodołę, obok której stał jeździec w mundurze.

- Czy jest sam?

- Podróżuje z jednym adiutantem - odrzekła, marsz­cząc brwi. - Jak on się nazywa...? Aha, już pamiętam. Talmadge.

Zane przeskoczył przez poręcz ganku. Przewrócił się przy lądowaniu i w tym momencie poczuł ostry ból w ramieniu. Pomyślał, że pewnie znowu złamał rękę, ale w tej chwili to nie miało znaczenia. Zerwał się na nogi i pobiegł w stronę stodoły.

Jeszcze sto metrów... pięćdziesiąt... szybciej! Mor­derca mógł kryć się wszędzie. Lada chwila mógł wziąć na muszkę generała.

Usłyszał za sobą głos Emilie i jeszcze przyśpieszył. Niezależnie od tego, jak miała się skończyć ta historia, chciał, aby ona była z niego dumna.

- Zsiadaj z konia! - krzyknął do Washingtona. - Już! Generał obrócił się powoli i spojrzał na biegnącego mężczyznę. Wyglądał dokładnie tak, jak na banknocie jednodolarowym. Z wrażenia Zane na chwilę przystanął.

Po sekundzie znów rzucił się do przodu. Pomyślał, że jeśli nie zdąży, to przyszłość, która wydawała im się tak pewna, nagle zmieni się nie do poznania. Zamiast dola­rów w Ameryce wciąż będą w obiegu funty.

Washington sięgnął do rękojeści szpady.

Rutledge usłyszał krzyk Emilie.

Przykro mi, George - pomyślał. Mnie to sprawi wię­cej bólu.

I Zane Grey Rutledge rzucił się prosto w główny nurt historii.

15

Rebeka stała w drzwiach i przyglądała się, jak Emilie kończy pakować swoje rzeczy. - Lepiej się czujesz?

- Nic mi nie jest - uśmiechnęła się Emilie. - Naprawdę. - A mdłości? - Minęły - odpowiedziała. - Cytryna pomogła. Nie mogła już dłużej twierdzić wbrew oczywistym objawom, iż nie jest w ciąży. I tak dostatecznie długo usiłowała sobie wmówić, że mdłości, zawroty głowy i brak okresu jeszcze nie świadczą o jej stanie. Musiała przyznać, że nosi w sobie dziecko Zane'a, poczęte owej cudownej nocy w przyszłości, kiedy zapomniała o ostrożności i posłuchała głosu serca. - To dobra oznaka. Ciężkie początki wróżą zdrowe dziecko.

- Oby Bóg usłyszał twoje słowa.

- Nie znałam dotychczas takiego wyrażenia - zdzi­wiła się Rebeka.

- W Nowym Jorku można je często usłyszeć - odpo­wiedziała, składając czarną koszulę Zane'a i wkładając ją do torby.

- Naprawdę? Jednak ty i twój mąż różnicie się czymś od nas wszystkich.

- Akcentem?

- Bardzo chciałabym wiedzieć, na czym dokład­nie polega różnica. Nigdy nie miałam takiej przyjaciół­ki...

Emilie bez zastanowienia objęła ją i ucałowała.

- Będzie mi cię brakowało, Rebeko. Zwłaszcza teraz.

- Nie wiem, jak sobie poradzę bez twojej przyjaźni - w brązowych oczach kobiety zalśniły łzy.

- Nasza przyjaźń wcale się nie skończy - poważnie zapewniła ją Emilie. - Po prostu będzie nas dzielić wię­kszy dystans.

Od strony schodów dobiegł je odgłos kroków Zane'a.

- Ani słowa o dziecku - szepnęła pośpiesznie.

- Jeszcze mu nie powiedziałaś?

- W tym tygodniu i bez tego miał o czym myśleć - potrząsnęła głową Emilie.

Ratując generała Washingtona, Zane ponownie zła­mał rękę. To, plus zamieszanie spowodowane pokrzy­żowanym spiskiem, uniemożliwiło jej rozmowę na tak poważny temat. Emilie postanowiła, że powie mężo­wi natychmiast po przybyciu do nowego domu w Fila­delfii.

Wcale się nie denerwowała z powodu konieczności odbycia tej rozmowy. Bynajmniej. Choć jeszcze nie roz­mawiali o powiększeniu rodziny, to wcale nie znaczyło, że Zane nie chce mieć dzieci. To prawda, że podczas ich pierwszego małżeństwa jasno stwierdził, iż reprodukcja znajduje się na samym końcu jego listy celów do realiza­cji, jednak od tego czasu bardzo się zmienił.

Właśnie wszedł do pokoju.

- Pora jechać, Emilie. Mamy przed sobą daleką dro­gę.

- Załadowałeś wóz? - spytała. Jak zawsze, na jego widok poczuła, że coś ściska ją w gardle.

- Tak - odrzekł, po czym zwrócił się do Rebeki.

- Dałaś nam dość jedzenia na cały rok.

- Tak rozkazał generał - odpowiedziała Rebeka z uśmiechem.

- Jak teraz wyżywisz rodzinę?

- Jego Ekscelencja zapowiedział, że to już nie będzie dla mnie kłopotem.

- Wyobrażam sobie, jaka jesteś dumna z Josiaha - wtrąciła Emilie. - Wiele ryzykował, działając tak dłu­go na tyłach angielskiej armii.

W ciągu ostatnich trzech miesięcy Josiah zebrał bar­dzo wiele cennych informacji. Generał Washington miał nadzieję, że dzięki niemu wkrótce odniosą decydujące zwycięstwo.

Emilie z najwyższym trudem powstrzymała się od wyjawienia Rebece, że do tak upragnionego zwycięstwa już blisko. Za kilka miesięcy, podczas styczniowych mrozów, armia amerykańska miała odnieść ważne zwy­cięstwo w bitwie pod Princeton. Ta bitwa znaczyła po­czątek drogi do ostatecznego tryumfu kolonii.

- Będę czekał na dole - powiedział Rutledge i wy­szedł.

- Czy jeszcze się zobaczymy? - na odmianę Emilie zaczęła płakać. - Przecież teraz i Zane, i ja należymy do szpiegowskiej siatki...

- Życie jest pełne niespodzianek - westchnęła Rebe­ka. - W ciągu osiemnastu lat małżeństwa wiele razy się o tym przekonałam.

- Chyba wszystko wzięłam - Emilie rozejrzała się po pokoju. Na chwilę zatrzymała wzrok na miedzianej wan­nie i lekko się uśmiechnęła.

- Przecież prawie nic nie miałaś ze sobą - zauważyła gospodyni. - Często się zastanawiałam, w jaki sposób ty i twój mąż spotkaliście Andrew.

- Mam wrażenie, że od tego dnia upłynęły całe wieki - westchnęła Emilie. - W ciągu tych paru tygodni tyle się wydarzyło.

- Czy zabrałaś list żelazny od generała?

- To najbardziej wartościowa rzecz, jaką mamy.

Emilie poklepała się po kieszeni. Po krótkim namyśle przełożyła list z kieszeni do haftowanej torebki, wraz z innymi przedmiotami, które wykopała ze skrytki za stodołą. Mogła sobie wyobrazić reakcję Rebeki, gdyby zobaczyła banknot z podobizną generała.

Washington nie szczędził oznak wdzięczności. Prócz listu żelaznego, ofiarował im wóz i konia, co można uznać za osiemnastowieczny równoważnik BMW z nie­ograniczonym zapasem benzyny. Teraz mieli udać się do Filadelfii i dołączyć do tamtejszej organizacji. Washing­ton miał nadzieję, że tam Zane będzie miał wiele okazji, aby wykorzystać swój dar obserwacji i pamięć.

Propozycja generała otworzyła przed nimi nowe per­spektywy. Bez niego nie wiedzieliby, jak zorganizować swoje życie. Teraz, z uwagi na dziecko, bezpieczna przy­szłość nabrała dla Emilie wyjątkowego znaczenia.

Zane czekał na nią przy wozie, otoczony dziećmi Rebeki. Nawet Charity i Tim przyszli specjalnie, aby się z nimi pożegnać. Emilie bardzo się wzruszyła i serdecz­nie ich uściskała. Widząc ich czuła się częścią niewi­dzialnego łańcucha, łączącego ją z przyszłością.

- Między Filadelfią i Princeton działa poczta - po­wiedziała Rebeka. - Musisz koniecznie napisać mi, jak ci się żyje w nowym domu.

- Nawet siostra nie byłaby dla mnie lepszą przyja­ciółką - westchnęła Emilie i po raz ostatni uścisnęła Re­bekę. - Nigdy cię nie zapomnę, ciebie i twojej rodziny.

Isaac, niczym dojrzały mężczyzna, podał rękę Zane'owi. Wymienili solenny uścisk dłoni. Emilie miała wrażenie, że oczy Zane'a lekko się zamgliły. Pomyślała, że za to kocha go jeszcze mocniej.

Nie mogli już dłużej zwlekać. Emilie usiadła na koźle, tuż obok Zane'a, który pewnym ruchem chwycił lejce.

- Czy wiesz, jak powozić? - szepnęła niespokojnie.

- A co w tym trudnego? - zdziwił się. - Przecież pra­wdziwą robotę wykonuje koń.

- Niech was Bóg prowadzi! - krzyknęła Rebeka. Isa­ac klepnął konia po zadzie. Ruszyli.

Przez pierwszą godzinę jazdy Emilie wielokrotnie głośno pociągała nosem.

- Jeszcze ich spotkamy - mruknął Zane. - Nasze drogi muszą się przeciąć.

- Skąd możesz wiedzieć? - obruszyła się Emilie. Jej zielone oczy znów wypełniły się łzami. - Nie możemy wsiąść do samochodu i podskoczyć do nich na kawę.

- Co ja słyszę?! Czyżbyś zatęskniła do dwudziesto­wiecznych udogodnień?

- Przestań się wygłupiać - prychnęła. Była naprawdę rozgniewana. - Tęsknię do Rebeki.

- Rozstałyście się godzinę temu. Chyba jeszcze za wcześnie na tęsknotę.

- Nic mnie to nie obchodzi. Tęsknię do niej i już. Zane spojrzał na nią z pewnym zdziwieniem. Czegoś takiego zupełnie się po niej nie spodziewał.

Widział już Emilie w stanie bliskim furii, wiedział, że potrafi być zazdrosna, poznał również, jak się zachowuje, gdy coś jest jej obojętne. Nigdy natomiast nie wykazywała skłonności do płaczu i sentymentalizmu. - Nie patrz tak na mnie! - warknęła gniewnie. - Nie cierpię takich spojrzeń.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Raz musieli się zatrzymać, aby gniewna Emilie mogła pójść w krzaki.

Po chwili wróciła, głośno narzekając na jeżyny.

Andrew wyobrażał sobie, że zostanie uznany za boha­tera.

Miał nadzieję, że powróci do New Jersey w glorii, tak jak zapowiedziała mu Emilie. Zamiast tego pozostał kimś nieznanym i anonimowym.

Gdy dotarł na Long Island, dowiedział się, że generał Washington udał się w niespodziewaną podróż do New Jersey. Przekazując w sztabie informacje na temat spi­sku, Andrew czuł się jak idiota. Wszyscy patrzyli na niego tak, jakby był wariatem.

Niewykluczone, że mieli rację.

McVie czuł, że pora już przekazać pałeczkę innym. Pojawili się młodsi ludzie, gotowi zająć jego miejsce, byli pełni zapału, energiczni, zdolni do podjęcia działań, o których on nawet nie myślał. Na przykład Rutledge. Nawet Emilie bardziej rwała się do walki o niepodle­głość niż on sam.

Pozostał na Long Island tak długo, aby zdążyć odwie­dzić matkę Elspeth, po czym wyruszył w drogę powrot­ną, choć sam nie wiedział, do czego wraca.

Ostatnio nie mógł się skoncentrować na sprawach bieżących. Zamiast tego wciąż wracał myślami do świa­ta, o którym opowiedziała mu Emilie.

Miał wrażenie, że potrafi sobie wyobrazić ulicz­ny zgiełk. Zamknął oczy. Wydawało mu się, że widzi na niebie ogromnego, srebrzystego ptaka, lecącego niczym spadająca gwiazda. Te marzenia stały się dla niego bar­dziej rzeczywiste niż świat, w którym żył.

Andrew postanowił, że gdy spotka Emilie i Zane'a, powie im, iż chciałby zobaczyć ich świat. Jeśli kiedykol­wiek znajdą możliwość powrotu, chciał jechać z nimi.

To, oczywiście, nie wydawało się bardzo prawdopodob­ne, ale przecież cała ta historia była zupełnie fantastyczna.

Sam nie wiedział, dlaczego ominął Princeton i udał się na południowy wschód. Nie mógł się oprzeć pokusie odwiedzenia latarni morskiej. Jakiś wewnętrzny głos na­kazał mu zboczyć o wiele mil, przedostać się na wyspę i zanocować, słuchając szumu fal bijących o skalisty brzeg. Tylko ta jedna noc - mruknął do siebie, patrząc w stronę portu. Jutro ruszam dalej.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Wreszcie Emilie pochyliła się w stronę mężczyzny i pogłaskała go po ramieniu.

- Przepraszam, że byłam taka okropna.

_ Wolę, gdy się złościsz, niż płaczesz - powiedział Zane, patrząc jej w oczy. - Jeszcze zobaczysz swoją Re­bekę, obiecuję ci to.

Emilie znowu zaczęła pociągać nosem.

- Nie zachowujesz się normalnie - zauważył.

- Owszem, tak - ucięła wszelką dyskusję na ten te­mat.

Dojechali do rozwidlenia dróg i skręcili w prawo.

- Myślę, że źle wybrałeś - powiedziała Emilie. Rutledge niemal zazgrzytał zębami. Dlaczego nikt mu nie powiedział, że tak będzie wyglądała ich wspólna podróż?

- Mieliśmy kierować się w prawo.

- Mylisz się.

- Mam fotograficzną pamięć.

- I kiepską orientację w terenie.

- Wydaje mi się, że to ja parę dni temu odnalazłem drogę do jaskini - przypomniał jej gniewnie. - Jakoś Wedy nic nie mówiłaś o kiepskiej orientacji w terenie.

Na myśl o tamtej nocy Emilie poczerwieniała. Naj­pierw ucieczka z więzienia, później miłość pod gołym niebem. Nie zamierzała jednak się poddać.

- To tylko dowodzi, że potrafisz odnaleźć miejsce, v którym raz byłeś. Teraz szukamy nowej drogi.

Zane tylko pokręcił głową.

Jednak po kilku kolejnych milach sam musiał przyznać, że sytuacja wygląda kiepsko. Wedle otrzymanych instrukcji, miał wypatrywać starej wierzby płaczącej, rosnącej tuż koło studni z żurawiem. Niestety, nigdzie nie było widać ani wierzby, ani studni.

Jechali już od wielu godzin. Byli głodni, zmęczeni i posiniaczeni od nieustannych wstrząsów.

- Myślałam, że mieliśmy spędzić noc w zajeździe - powiedziała Emilie.

- Owszem - potwierdził Zane przez zaciśnięte zęby.

- I gdzie ten zajazd?

- Już dojeżdżamy.

- Jakoś go nie widzę.

- Czy chcesz powiedzieć, że mam się zatrzymać na stacji benzynowej i zapytać o drogę?

Spojrzeli sobie w oczy i jednocześnie wybuchnęli śmiechem.

- Wszystko będzie dobrze - powiedział wreszcie Za­ne i delikatnie zwichrzył jej włosy.

- Wiem - westchnęła, ale w tym samym momencie poczuła wyrzuty sumienia. Kochała go i wiedziała, że on ją kocha. Jeśli mieli żyć razem, musiała mu koniecznie powiedzieć o dziecku, które powoli rozwijało się w jej wnętrzu. Czemu właściwie miałaby z tym czekać, aż przybędą do Filadelfii?

- Zane - zaczęła powoli. - Muszę ci coś powiedzieć. Nic nie odpowiedział.

- Zane?

Emilie zwróciła wzrok w stronę, w którą patrzył.

- Co to takiego? - spytała, starając się przeniknąć wzrokiem przez gęste gałęzie drzew.

- Tam - wskazał jej niewielką przesiekę. - Widzisz?

- Boże - wymamrotała. Nagle poczuła zawrót gło­wy, zrobiło jej się zimno. - Latarnia morska.

- Do diabła, jak mogłem się tak pomylić? - zaklął i zeskoczył z wozu. - Tylko idiota może pomylić wschód i zachód.

- Myślę, że to nie jest przypadkowa pomyłka.

- A co takiego?

- Jedźmy dalej - wykrztusiła Emilie.

- Co się stało, Em? To doskonałe miejsce, żeby prze­nocować.

- To może być niebezpieczne - odrzekła. Nie mogła pozbyć się strachu, który nagle ścisnął ją za gardło.

- Nikt się tu nas nie spodziewa - Zane zrobi} zdzi­wioną minę. - Jeśli nawet ktoś nas zobaczy, będziemy udawać normalne małżeństwo w podróży.

Nie byli jednak normalnym małżeństwem. Podróżo­wali aż z dwudziestego wieku.

- Chodź - zaproponował. - Musimy rozejrzeć się po okolicy. Poprzednim razem nie mieliśmy dość czasu, bo Andrew zaraz nas znalazł.

Emilie miała ochotę chwycić lejce i jak najszybciej stąd uciec, ale nie mogła się na to zdobyć. Miałaby odjechać bez niego? Niechętnie zsiadła z wozu.

- Już tu byliśmy - powiedziała. Zbliżali się właśnie do brzegu. - Jest tyle rzeczy, których jeszcze nie widzie­liśmy. Po co tracić czas na powtórki?

Na skraju plaży leżała łódź wiosłowa, na wszelki wypadek uwiązana do wystającego pniaka. Emilie po­czuła, że po plecach przeszły jej ciarki. Jej zdaniem, to wszystko składało się w dziwną i niepokojącą całość.

- Chyba już dość się napatrzyłeś? - pociągnęła go za rękaw.

- Chodź, popłyniemy na wyspę - odpowiedział, kie­rując się w stronę łodzi.

- Przecież to niemożliwe, Zane. Masz złamaną rękę.

- Ja będę wiosłował z lewej, ty z prawej.

- Nie chcę tam płynąć.

- To poczekaj tu na mnie.

- Dlaczego tak ci zależy, aby tam dotrzeć? Przecież już widziałeś latarnię z bliska.

Zastanawiał się przez chwilę.

- Nie wiem, dlaczego chcę tam popłynąć - odparł szczerze. - Po prostu coś mnie ciągnie.

- To mi się bardzo nie podoba - stwierdziła Emilie. - Mam złe przeczucia.

Nic nie mogło odwieść Zane'a od realizacji powzię­tej decyzji. Emilie ciężko westchnęła i usiadła koło nie­go.

- No dobra, tylko szybko - powiedziała, chwytając za wiosło. Wiatr się wzmagał. Jeśli nie mieli nocować na wozie, to czym prędzej powinni znaleźć jakiś dach nad głową.

Gdy dotarli na wyspę, Zane pomógł jej wysiąść i za­cumował łódź.

- Spójrz - powiedział. - Jeszcze jedna łódź. Myślisz, że ktoś obsługuje latarnię?

- Nie - z tyłu dobiegł ich dobrze znany głos. - Jeste­śmy tu sami.

Odwrócili się gwałtownie. Przed nimi stał McVie.

- Andrew! - wykrzyknęła Emilie. - Co ty tu robisz?

- Wracam na farmę, do Rebeki. Zatrzymałem się po drodze.

- My jedziemy do Filadelfii - powiedział Zane, pa­trząc mu w oczy.

Żadne z nich nie skomentowało oczywistego faktu, że aby się tu dostać, musieli mocno zboczyć z drogi.

- To wygląda na spotkanie lokalnej siatki szpiego­wskiej - zauważyła Emilie. Z trudem trzymała nerwy na wodzy. - Chyba nie powinniśmy pokazywać się razem. To tylko...

Nie dokończyła. Ani Zane, ani Andrew nie słuchali, co ona mówi, tylko wbili wzrok w jakiś punkt na horyzoncie. Spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła szybko nadciągające, szare, spiralne chmury. Chwyciła Zane'a za ramię.

- Pamiętam te chmury - gorączkowo powiedział Rutledge. - Wiedziałem, że powinniśmy byli spróbować zrobić balon. Mielibyśmy szansę...

- Patrz tam! - wtrącił Andrew. - Tam, na plaży!

- Tak! - wykrzyknął Zane, z trudem przekrzykując szum wiatru. - Balon!!

Emilie z góry wiedziała, że powłoka i gondola są w doskonałym stanie. Jak to możliwe, że znów dzieje się coś takiego?

- To nasza jedyna szansa, Em! - Zane chwycił ją w pasie i odwrócił do siebie. - Zrobiliśmy już, co do nas należało. Zadanie wykonane, możemy wracać do domu.

- To tylko iluzja - ostudziła go. - To nie może dziać się naprawdę.

- Już myślałem, że to się nigdy nie zdarzy - Zane ruszył w kierunku balonu, ciągnąc za sobą niechętną Emilie. - Bałem się, że z jakiegoś powodu straciliśmy szansę powrotu. To prawdziwy cud!

Nie - pomyślała. Cud to to, że przez chwilę wydawało mi się, że mamy szansę być razem.

Szarosrebrne chmury pokryły całe niebo. Były tak nisko, że wierzchołek balonu dotykał ich podstawy.

- Chodź, Em. Nie mamy wiele czasu.

- Nie mogę. - Miała wrażenie, że coś, czego nie rozumie, sparaliżowało jej ruchy.

- Nie będziemy mieli drugiej okazji, Emilie - powie­dział, patrząc na nią, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.

- To może być jakiś trik. A jeśli coś się stanie?

- Przynajmniej będziemy wiedzieli, że spróbowali­śmy.

- Nie mogę - pokręciła głową w odpowiedzi.

- Z pewnością możesz.

- Tym razem nie - odrzekła, cofając się parę kroków. Kiedy indziej gotowa byłaby pójść za nim na kraj świa­ta, ale teraz... Teraz musiała chronić rosnące w niej dziecko. Nie mogła zaryzykować, że coś mu się stanie. Poczuła gwałtowny, bolesny skurcz serca. Wiedziała, że jeśli teraz powiedziałaby mu o dziecku, balon z pewno­ścią odleciałby bez niego, ale nie chciała go do tego zmuszać.

- Kocham cię - powiedziała cicho, przełykając łzy. - Ale nie mogę lecieć.

Zane czuł, że znalazł się w jakimś koszmarnym po­trzasku. Pomyślał, że Emilie nie może odmówić.

- Nie możesz tu zostać - gorączkowo próbował ją przekonać. Mijały cenne sekundy. Balon mógł odlecieć w każdej chwili. - Em, proszę. Przecież należymy do siebie.

- Wsiadaj - powiedziała, wyrywając się z jego uści­sków. - Nie chcę, abyś z mojego powodu stracił szansę na szczęście.

Zane nie był stworzony do życia w osiemnastym wie­ku. Bez władzy i pieniędzy stał się takim samym czło­wiekiem jak inni. Ba, nie było nawet jasne, czy potrafi zarobić na życie.

- Balon zaczyna się wznosić - krzyknął Andrew. - Teraz albo nigdy!

Zane zrozumiał, że nie zdoła jej przekonać. Musiała sama podjąć decyzję.

- Decyduj, Em - krzyknął. - Lecisz czy zostajesz?

- Nie mogę lecieć - szepnęła i załkała. - Boże, tak bym chciała...

Rzuciła mu haftowaną torebkę z pieniędzmi i kartą kredytową, po czym odwróciła się i pobiegła do latami. Rzuciła się na pryczę, ukryła twarz w poduszce i zapła­kała.

Postąpiłaś słusznie - pocieszył ją głos serca. Pozwoli­łaś, aby podjął decyzję. Zane miał prawo powrócić do świata, który znał i lubił, podobnie jak ona miała pełne prawo pozostać, aby zapewnić bezpieczeństwo dziecku. Emilie wiedziała, że to prawda, ale mimo to nie mogła się uspokoić.

Po paru minutach usłyszała skrzypienie zawiasów.

To Andrew - pomyślała tępo. Zane pewnie już pole­ciał.

Leżała nieruchomo, nadsłuchując odgłosów kroków.

- Emilie - usłyszała.

Dlaczego Opatrzność tak mnie prześladuje? - pomy­ślała. Dlaczego muszę słyszeć ten głos, podczas gdy on jest już daleko?

W tym momencie tuż obok ugięło się łóżko i czyjeś silne ramię uniosło ją do góry. To mógł być tylko on.

Przytulił ją do piersi. Emilie z radością wsłuchiwała się w bicie jego serca.

- Nie zadziałało? - spytała po chwili, patrząc mu w oczy.

- Nie spróbowałem.

- Nie rozumiem... - szepnęła, wstrzymując oddech. Boże, niech tak będzie naprawdę - modliła się gorączko­wo. Proszę, niech on ze mną zostanie.

- Tu jest nasz dom - powiedział Zane Grey Rutledge, który nigdy przedtem nie przywiązywał wagi do tego pojęcia. - To nieważne, czy żyjemy w osiemna­stym, czy dwudziestym wieku. Chcę być z tobą.

Emilie zawsze pragnęła usłyszeć, jak on wymawia te słowa, ale wciąż nie była pewna.

- Może jeszcze zdążysz - szepnęła. - Chcę, abyś był szczęśliwy...

W tym momencie jednocześnie pomyśleli o tym sa­mym i podbiegli do okna.

- Boże! - wykrzyknęła Emilie. - Andrew!

Balon już wystartował. W gondoli z wikliny siedział Andrew McVie.

- Niech mnie diabli porwą! - zaklął Zane. Gondola znikała już w ciemnych chmurach. - Zaryzykował.

- Przecież on nic nie wie... - szepnęła, wycierając dłonią oczy. - Będzie się musiał tyle nauczyć.

- Da sobie radę - zapewnił ją, obejmując zdrową ręką jej ramiona. - To twarda sztuka.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz.

- Ja też - powiedział, całując ją w czoło. - Czy dlate­go nie chciałaś lecieć?

- To nieco bardziej skomplikowana sprawa, niż my­ślisz.

- Wolisz żyć w osiemnastowiecznym stylu, tak?

- To tylko jedna z przyczyn. - Wzięła głęboki od­dech i spojrzała mu w oczy. - Jest jeszcze ktoś, kogo musimy wziąć pod uwagę.

Zane już odgadł. Jak to się stało, że wcześniej się nie zorientowałem? - pomyślał ze zdziwieniem. Te płacze, dziwne uśmiechy, nagłe zmiany humoru. Czasami pa­trzyła na niego tak, jakby pomógł jej sprawić cud.

- Chodzi o dziecko, prawda?

- Tak - szepnęła, zaplatając ręce na brzuchu, jakby chciała je obronić.

- To tej pierwszej nocy - szepnął, przygnieciony wa­gą wydarzenia. Dziecko było nie tylko widocznym do­wodem ich miłości, ale również należało do dwóch wie­ków.

- Może chcesz usiąść? - zapytała Emilie i cicho się zaśmiała.

- Chyba to ja powinienem ci to zaproponować - po­trząsnął głową i przytulił ją do siebie. - Od dawna wiesz?

- Podejrzewałam już wcześniej, ale tak na pewno dopiero od tygodnia.

- Powinnaś była mi powiedzieć.

- Ja... Prawdę mówiąc, nie byłam pewna, jak na to zareagujesz.

- Niczego bardziej nie pragnę niż małej dziewczynki z twoimi oczami i twoją radością życia.

- A ja chciałabym chłopca, równie cudownego, jak jego tata - szepnęła, a w jej zielonych oczach zalśniły łzy.

Zane gwałtownie zamrugał i na chwilę odwrócił wzrok.

- Miałaś rację, Em. Musimy tu zostać dla naszego dziecka. Niech wie, że je kochamy.

- Musimy się pobrać.

- Załatwimy formalności, jak tylko dotrzemy do Fi­ladelfii, ale żaden papierek nie wzmocni już naszego małżeństwa - odrzekł, całując ją w usta. Jeszcze nigdy nie byli sobie tak bliscy, jak teraz. - Tym razem pobrali­śmy się już na zawsze.

EPILOG

Osiem miesięcy później, gdzieś w okolicy Filadelfii.

- Siadaj, Rutledge - polecił Josiah Blakelee. - Wy­deptujesz tylko podłogę.

Z pokoju obok kuchni dobiegł ich kolejny, głośny jęk. Zane aż zadrżał.

- Masz sześcioro dzieci - powiedział, przestając na chwilę krążyć po kuchni. - Czy to zawsze tak wygląda?

- Czasami gorzej - odrzekł Josiah. - Taki już jest los kobiet.

- Dlaczego zatem chcą mieć dzieci? - spytał. Każdy jęk żony sprawiał mu ostry ból.

- Z miłości - odpowiedział Blakelee. - Rebeka twierdzi, że zapomina o bólu, gdy tylko dziecko zaczyna ssać.

- Nigdy więcej - mruknął Zane i znów zaczął nerwowo przemierzać pomieszczenie. - Nigdy więcej nie narażę jej na coś takiego.

Josiah tylko się uśmiechnął. Wskutek wojny cała rodzina Blakelee musiała opuścić farmę w pobliżu Prince­ton. Przenieśli się do Pensylwanii i zamieszkali nieopo­dal Rutledge'ów. Zane i Josiah zaprzyjaźnili się> kieru­jąc siatką szpiegowską, a ich żony po prostu odnowiły dawną zażyłość, tak jakby nigdy się nie rozstały.

Teraz Rutledge myślał, że bez nich nie wiedziałby, co zrobić.

Każdy jęk Emilie sprawiał, że czuł rozdzierający ser­ce ból. Gdy milczała, pocił się ze strachu, aż Wreszcie znów słyszał jej głos.

Blakelee wstał, wyjął z szafki butelkę rumu i podał przyjacielowi.

- Napij się - poradził. - Czeka cię długi dzień.. Minął cały dzień, a Emilie jeszcze nie urodziła, Rum nie podziałał. Zane mógłby równie dobrze pić czystą wodę. Zupełnie utożsamił się z cierpiącą żoną.

Gdyby rodziła w dwudziestym wieku, z pewnością byłby przy niej, ale teraz, gdy tylko wspomniał o takiej możliwości, Josiah spojrzał na niego z oczywistym zgorszeniem.

W końcu jednak Zane nie wytrzymał.

- To moja żona, do diabła - zaklął. - Ten obyczaj to barbarzyństwo. Wchodzę i już.

Zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i wszedł do pokoju zastępującego izbę porodową.

- Zane! - wykrzyknęła przerażona Rebeka. - To nie jest miejsce dla mężczyzny!

- Pozwól mu wejść - szepnęła Emilie słabym gło­sem. Nawet na tle białego prześcieradła wydawała się blada. Na jej ściągniętej twarzy widać było ogromne znużenie. Nagle wygięła się w łuk i kurczowo chwyciła dłoń Zane'a.

- Już widać główkę! - zawołała przyjaciółka. - Przyj, przyj!

Krzyk Emilie odbijał się od ścian pokoju i wracał do uszu mężczyzny, który przyglądał się porodowi z przera­żeniem i uniesieniem.

- Jeszcze mocniej - nalegała Rebeka. - No, jesz­cze... jeszcze raz!

- Mocniej, Em - zachęcił ją Zane.

- Nie mogę... Jestem taka zmęczona... To za du­żo...

- Owszem, możesz. Potrafisz wszystko. Znalazła w sobie resztki sił i spróbowała raz jeszcze.

Jej twarz wykrzywił grymas bólu i wysiłku.

- Wychodzi... czuję, że wychodzi - szepnęła. Jeszcze chwila i rozległ się cudowny, głośny krzyk dziecka.

- Dziewczynka! - ucieszyła się Rebeka. - Śliczna, mała dziewczynka!

- Boże... - Emilie spojrzała na męża. Oboje płakali ze wzruszenia.

Zane myślał, że wie już wszystko o miłości. Wydawa­ło mu się, że dzięki tej kobiecie i wspólnej podróży w czasie poznał wszystkie sekrety tego uczucia. Teraz jednak, widząc noworodka kwilącego w ramionach mat­ki, zrozumiał, że nic jeszcze nie wie.

Nagle Emilie znów krzyknęła.

- To łożysko - wyjaśniła Rebeka. Dotknęła ręką wy­dętego brzucha kobiety. Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.

- Co się stało? - zaniepokoił się Zane. Przecież to niemożliwe, aby teraz, już po porodzie, coś mogło się stać Emilie.

- Weź dziecko - poleciła mu zdecydowanie Rebeka. - Wydaje mi się, że to jeszcze nie koniec.

Wziąć dziecko? Zane spojrzał na malutką, kruchą istotkę w ramionach Emilie. Jak mógłby to zrobić? Prze­cież nie miał pojęcia, jak trzymać noworodka, jak...

- Bierz córkę!

Zane przypomniał sobie, jak ktoś mu tłumaczył, że dziecko należy trzymać jak piłkę do amerykańskiego futbolu. Zacisnął z determinacją zęby i wziął maleń­stwo. Na szczęście rada okazała się właściwa. Dziew­czynka wydawała mu się taka śliczna, doskonała...

- Przyj! - krzyknęła Rebeka niczym sierżant kierują­cy musztrą.

- Nie mogę! - jęknęła Emilie, chwytając się poręczy łóżka.

- Musisz!!

- Dalej! Mocniej!... Chryste! - Rebeka jednocześnie śmiała się i płakała. - Macie syna!

- Syna? - Zane spojrzał na dziecko, które trzymał na rękach. - Mówiłaś, że to córka!?

- Bliźniaki? - pierwsza oprzytomniała Emilie. W jej głosie zabrzmiała nutka tryumfu. - Mamy bliźnięta!

- To szczęśliwy dzień - westchnęła przyjaciółka, owijając noworodka prześcieradłem i podając go Emilie. - Bóg Wszechmogący wam pobłogosławił.

Płacząc z radości, Rebeka wyszła, aby przekazać mę­żowi szczęśliwą wiadomość.

- Mamy teraz prawdziwą rodzinę - szepnęła Emilie. Zane patrzył na swoją żonę i dzieci i myślał, że gotów byłby oddać za nich życie. Wiedział, że mają przed sobą trudną drogę w tym obcym dla nich świecie, ale był pewien, że zrobi wszystko, aby zapewnić im bezpieczeń­stwo.

Po raz pierwszy od nagłej podróży w czasie przestał się zastanawiać, jak ma wyglądać przyszłość. Odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się głośno.

- Kocham cię - powiedział myśląc, że żadne słowa nie oddadzą cudownego uczucia, jakie przepełniało jego serce. - Nie mógłbym żyć bez ciebie.

- Biedaczysko - westchnęła Emilie. Zane pochylił się nad nią i pocałował ją w usta. - Nie tak sobie wyob­rażałeś swoje życie.

- Nie - odrzekł bez wahania. - Ale miałem szczęście.

- Nie żałujesz?

- Nie, niczego nie żałuję.

- Pora, żebyś to zrozumiał - usłyszał głos babki.

- Słyszałeś coś? - Emilie rozejrzała się po pokoju.

- Ciekaw byłem, kiedy odezwie się znowu - uśmie­chnął się Zane.

- Kto?

- Sara Jane.

- Twoja babka?

- Tak - kiwnął głową. - To jej zawdzięczamy to wszystko.

- Nie rozumiem...

- Kiedyś ci wytłumaczę - Obiecał Zane.

- Jestem z ciebie dumna, Zane. Stałeś się prawdzi­wym mężczyzną, godnym nazwiska Rutledge' ów.

- Znów ją słyszałam - powiedziała Emilie - ale nie mogłam odróżnić słów.

- Myślę, że pożegnała się z nami - uśmiechnął się Zane. Czuł w sercu spokój i radość.

W tym momencie do pokoju wpadli Rebeka i Josiah, Charity z mężem, Isaac, Stephen, Benjamin, Ethan i na­wet mały Aaron, który już nauczył się chodzić.

Wszyscy zgodnie uznali, że dzieci są cudowne i rów­nie inteligentne jak ich rodzice.

- Ale jeszcze nie mają imion - zauważyła Rebeka. - Jak je nazwiecie?

Zane spojrzał Emilie w oczy.

- Chłopiec będzie się nazywał Andrew - powiedzia­ła. Chciała uczcić pamięć przyjaciela, o którego losie nie mogli się niczego dowiedzieć.

- A to będzie Sara - dodał Zane patrząc, jak mała wywija w powietrzu maleńką piąstką. - Sara Jane.

I tak się to zaczęło...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bretton Barbara Gdzies w przeszlosci HS000
Bretton Barbara Gdzieś w przeszłości
Bretto Barbara Magia Paryża 01 Tylko Paryż
Bretton Barbara I ślubuję Ci miłośc 02 Dwa razy tak
Bretton, Barbara Forever in Time 1 Somewhere In Time
Bretton Barbara Jutro i na zawsze
Bretton Barbara Tylko ty
Bretton, Barbara Das Maedchen und der Magier
Bretton Barbara Dwa razy tak
Bretton, Barbara Forever in Time 3 Destiny s Child
Bretton Barbara Dwa razy tak
Bretton Barbara Jutro i na zawsze
Bretton Barbara Dwa razy tak HS000
174 Barbara Krzysztoń Karolino, nie przeszkadzaj
02 Barbara Bretton I ślubuję Ci miłaśc Dwa razy tak
Karolino nie przeszkadzaj Barbara Krzyszton
Kłopotliwa przeszłość Barbary Jaruzelskiej
Karolino nie przeszkadzaj Barbara Krzyszton
Karolino nie przeszkadzaj Barbara Krzyszton

więcej podobnych podstron