BARBARA BRETTON
GDZIEŚ W PRZESZŁOŚCI
Tytuł oryginału: Somewhere In Time
PROLOG
Pokonując swym czarnym porsche kręty podjazd do Rutledge House, Zane Grey
Rutledge musiał zwolnić i wrzucić drugi bieg. Pod kołami zazgrzytał żwir, drobne kamyki
posypały się na błyszczącą maskę i błotniki samochodu. Nagle jakiś większy odłamek
trzasnął w szybę, pozostawiając pajęczynę pęknięć. Zane zaklął cicho. Zatrzymał samochód
tuż za ciężarówką firmy przewozowej i zgasił silnik. Spojrzał na dom. Cegły dawno już
straciły swój pierwotny kolor, a deszcze wygładziły kamienie, ale budynek wciąż prezentował
się okazale. Była to siedziba tak wielu pokoleń rodu Rutledge, ze Zane nie miał nawet
pojęcia, ilu. - Pewnego dnia będzie to miało dla ciebie duże znaczenie - powiedziała mu
babka na krótko przed śmiercią. - Rodzina jest najważniejsza.
Sara Jane zmarła już trzy miesiące temu i Zane wreszcie kończył załatwiać sprawy
spadkowe. Ostatnio miał wrażenie, że babka wciąż go obserwuje i kręci głową, jak wtedy,
gdy przyłapała go na piciu piwa w niewłaściwym towarzystwie.
Mężczyzna rozparł się wygodnie na siedzeniu i patrzył, jak robotnicy wynoszą z domu
skarby zgromadzone przez liczne pokolenia jego przodków. Portrety dawno zmarłych
przedstawicieli rodu, książki i pamiątki, ponoć tak ważne dla historii rodziny i kraju. Zabębnił
nerwowo palcami o kierownicę. Dobrze zrobiłem - pomyślał. Do diabła, w tych
okolicznościach nie mógł zrobić nic innego. Nie miał najmniejszej ochoty zostać kustoszem
muzeum, które udawałoby normalny dom. Nie chciał zmieniać trybu życia tylko po to, aby
dbać o los tych przedmiotów, choćby były najcenniejsze. Dotychczas udawało mu się unikać
odpowiedzialności i nie miał ochoty stracić reputacji zakały rodziny.
Trudno zresztą było mówić o rodzinie. Po śmierci Sary Jane z niegdyś potężnej
rodziny Rutledge z Pensylwanii pozostał tylko Zane, któremu wypadło pielęgnować rodzinną
tradycję, wywodzącą się z czasów wojny o niepodległość. Szkoda, że nie pozostał nikt, kto
mógłby docenić ironię losu.
- Pan Rutledge? Tak się bałam, że się nie spotkamy!
Zane drgnął. Z otwartego okna wychylała się ku niemu kobieca postać.
- Jestem Olivia McRae - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. - Poznaliśmy się
tydzień temu.
- Pamiętam - odrzekł, wysiadając z samochodu. Uścisnął szczupłą, ptasią dłoń starszej
pani. - To pani reprezentuje Towarzystwo Historyczne Wschodniej Pensylwanii.
Olivia McRae uśmiechnęła się lekko. Zane pomyślał, że kiedyś pewnie wszyscy się za
nią oglądali.
- Jesteśmy panu niezwykle wdzięczni. Mam wrażenie, że w tym roku Gwiazdka
nadeszła wcześniej niż zwykle.
Rutledge rzucił jej zdziwione spojrzenie. Za co mogła mu dziękować? W ciągu
ostatnich paru dni myślał o pani McRae jak o swojej wybawicielce. Dzięki niej mógł przestać
troszczyć się o Rutledge House i jego skarby.
- To była dla mnie prawdziwa przyjemność - odrzekł, starając się ukryć zdziwienie.
- Och, to również dobry dzień dla tego domu - powiedziała starsza pani z wyraźnym
podnieceniem. - Jestem pewna, że pańska babka, Sara Jane, gorąco poparłaby pana decyzję.
- „Gorąco” to może nieco zbyt mocne słowo - skrzywił się ironicznie Zane. - Raczej
jakoś musiałaby się z tym pogodzić.
Dla Sary Jane zawsze najważniejsze były więzy krwi, a nie fakt, że stary dom powoli
obracał się w ruinę. Na jego utrzymanie nie wystarczyłyby dochody całej rodziny. Jednak
dopóki Rutledge House był wciąż rodzinną rezydencją, dopóty dla babki wszystko było w
porządku.
- Proszę tylko dać nam trochę czasu - Olivia McRae poklepała go po ramieniu. - Gdy
przyjedzie pan tu następnym razem, ten wspaniały dom będzie już wyglądał inaczej.
Doprowadzimy go do dawnej świetności.
- To teraz pani sprawa. Pani i stanu Pensylwania. - Tak naprawdę, Zane miał w nosie,
czy kiedyś jeszcze zobaczy Rutledge House.
- Bardzo nam zależy na pana opinii - odrzekła starsza pani. - Prócz tego bardzo
chcielibyśmy, aby ktoś z rodziny Rutledge był członkiem rady nadzorczej muzeum.
- Bardzo mi przykro - odrzekł nieco zbyt pośpiesznie Zane. - Chyba nie będę
podtrzymywał więzi z tym miejscem.
- Bardzo przepraszam - powiedziała Olivia, a w jej oczach pojawiły się łzy. - Jaka
jestem bezmyślna! To musi być dla pana ciężkie przeżycie. Pańska babka umarła tak
niedawno...
Rutledge odwrócił wzrok. Rzadko dawał się wyprowadzić z równowagi, ale rozmowa
o babce zawsze powodowała taki efekt.
- Muszę jechać na lotnisko - powiedział szorstko. W rzeczywistości miał lecieć
następnego dnia. Jednak z jego punktu widzenia poddawanie się emocjom było groźniejsze
niż skok z samolotu bez spadochronu. - Lepiej już pójdę.
- Wziął pan paczkę, prawda? - zapytała Olivia, zaglądając do wnętrza samochodu.
- Jaką paczkę? - zmarszczył brwi Zane. - Nie wiem, o co chodzi.
- Och, panie Rutledge, musi pan wziąć paczkę, którą przygotowałam dla pana. - Olivia
spojrzała na niego z entuzjazmem. - To mundur.
- Do licha - mruknął pod nosem Zane. - Zapomniałem.
„W każdym pokoleniu pierworodny chłopiec otrzymuje pod opiekę mundur”. Sara
Jane wypowiedziała te słowa w dniu jego dwunastych urodzin, wręczając mu starannie
zawiązaną paczkę.
,pewnego dnia przekażesz go swemu synowi”.
Zane pomyślał, że jeśli tylko będzie to od niego zależało, to nigdy się tak nie stanie.
Wcale nie zapomniał o mundurze. Dobrze wiedział, gdzie jest: na strychu, pogrzebany pod
grubą warstwą kurzu, jak wszystko, co należy do przeszłości.
- Proszę poczekać - poleciła mu pani McRae. - Zaraz przyniosę paczkę.
Miał ochotę wskoczyć do samochodu i uciec, gdzie pieprz rośnie. Jak daleko sięgał
pamięcią, ten cholerny mundur stanowił kluczowy element rodzinnej tradycji. Jego babka
opowiadała mu nie kończące się historie o brawurowych wyczynach przodków, którzy tak
naprawdę posługiwali się bronią chyba tylko podczas polowania na kaczki.
Olivia McRae nie kazała mu długo czekać.
- Proszę - powiedziała, podając duży, starannie zapakowany pakunek. Niosła go
niczym matka swoje pierworodne niemowlę. - Pomyśleć, że mógł pan wyjechać bez
munduru.
Zane spojrzał na paczkę z pewnym zaciekawieniem.
- Cięższa niż myślałem - zauważył. - Jest pani pewna, że nie ma tam muszkietu?
- Och, pan ze mnie żartuje... - Na policzkach pani McRae pojawiły się rumieńce. -
Przecież z pewnością widział pan ten mundur tysiące razy.
- Niestety, nigdy nie poświęcałem mu zbytniej uwagi.
- To na pewno nieprawda.
- Nie interesuję się antykami.
- To coś więcej niż antyk - powiedziała pani McRae, wyraźnie zgorszona. - To część
amerykańskiej historii... pańskiej historii. - Przerwała i poklepała dłonią paczkę.
- Proszę ją otworzyć, panie Rutledge. Chciałabym zobaczyć pana twarz, gdy...
- Później to zrobię - przerwał jej Zane, podchodząc do samochodu. - Teraz muszę
pędzić na lotnisko.
- Oczywiście - z twarzy Olivii zniknął uśmiech.
Zane dostrzegł w jej oczach wyraźne rozczarowanie. Czemu jednak miałby mieć dla
niej jakieś względy? Rozczarowywanie ludzi było jego specjalnością. Rzucił pakunek na
tylne siedzenie, kiwnął głową na pożegnanie i ruszył w kierunku bramy.
Manhattan, jak zwykle, powitał go z szeroko otwartymi ramionami. Anonimowe życie
w tłumie działało kojąco na jego niespokojną naturę, zupełnie odwrotnie niż ciepło
domowego ogniska. Tutaj nikt od niego niczego nie oczekiwał i Zane czuł się wolny od
wszelkich zobowiązań.
Nie zniechęcił go nawet tłok w tunelu Lincolna ani korek, jaki musiał pokonać po
drodze do domu na wschód od Piątej Alei. Mieszkał w apartamencie na trzydziestym piętrze
wieżowca, pozbawionego wszelkiego indywidualnego wyrazu i wznoszącego się w pobliżu
UN Plaża. Kupił to mieszkanie parę lat wcześniej, gdy wygrał mnóstwo pieniędzy w Monte
Carlo. „Nie można zakorzenić się w powietrzu” - tak skomentowała to babka, kręcąc głową z
wyraźną niechęcią. Zane uśmiechnął się wtedy i powiedział, że właśnie dlatego wybrał takie
mieszkanie.
Nie pragnął domu, w każdym razie nie w takim sensie, jak rozumiała to Sara Jane.
Między innymi z tego powodu rozpadło się jego małżeństwo. Mieszkanie stanowiło dla niego
bazę. Tu gromadził zapasy, odbierał pocztę i przygotowywał plany kolejnych eskapad. Goni-
twa z bykami w Pampelunie, Wybrzeże Kości Słoniowej, teraz Tahiti. Miejscowość nie miała
nawet znaczenia, chodziło tylko o to, aby się nie zatrzymywać.
Już jako dziecko nauczył się, że przywiązanie do miejsca może spowodować kłopoty.
Nigdy o tym nie zapominał i nie zamierzał wić sobie wygodnego gniazdka.
- Dzień dobry, panie Rutledge - odźwierny w liberii powitał Zane'a, uchylając czapki.
- Myślałem, że wyjechał pan do Australii.
- Tahiti - odrzekł Zane, wchodząc do lśniącego marmurami hallu. - Jadę jutro po
południu.
Odźwierny, emerytowany mechanik z Bensonhurst, głośno westchnął.
- Boże, to się nazywa życie - powiedział, masując sobie kark. - Pan chyba widział już
wszystko, co warto zobaczyć...
- Mniej więcej - odparł. Wielu mogło mu pozazdrościć, ale on wciąż czuł się
nieusatysfakcjonowany.
- Przykro mi z powodu pańskiej babki. Mam nadzieję, że nie cierpiała długo.
- Na szczęście - powiedział Zane, idąc w stronę windy. - Dziękuję za zainteresowanie.
Już po krótkiej chwili znalazł się w swoim apartamencie na trzydziestym piętrze.
Rozejrzał się wokół. Szarosrebrne ściany, niemal pusty, wypolerowany parkiet. W wystroju
wnętrza widać było tak bezwzględne dążenie do funkcjonalności kosztem elegancji, że dzięki
temu apartament nabrał wręcz swoistego stylu. Zane'a nic to nie obchodziło. Beztrosko rzucił
paczkę z mundurem na jeden z chromowanych, nowoczesnych foteli. Troska o styl nie leżała
w jego charakterze. Prócz podróży, niewiele go w życiu obchodziło. Sara Jane stanowiła
jeden z nielicznych wyjątków od tej reguły.
Zerwał z szyi krawat, zrzucił marynarkę i sięgnął po stojącą na barku butelkę
szkockiej whisky. Nowoczesne życie ma swoje zalety, ale nawet cuda dwudziestego wieku
nie mogły zastąpić mu słodkiego zapomnienia, jakie znajdował w butelce dobrego alkoholu.
Nalał sporą porcję do odpowiedniej szklanki, przyjrzał się jej krytycznie, po czym napełnił
naczynie niemal po brzegi.
Sara Jane Rutledge przeżyła dziewięćdziesiąt trzy lata. W ciągu całego życia, z
wyjątkiem jednego roku, cieszyła się dobrym zdrowiem. Gdy dowiedziała się, że wkrótce
umrze, przyjęła to ze spokojem i godnością. Zane miał wątpliwości, czy sam zdobyłby się na
taką odwagę.
- Kolejna przygoda - powiedziała babka podczas ich ostatniej rozmowy. - Może to
dziwne, ale czekam na nią z niecierpliwością.
Wspominając te słowa, Zane potrząsnął głową i napił się whisky. Niektórzy ludzie
sądzili, że nieustannie igra ze śmiercią. Wyścigi samochodowe i motorowodne, skoki ze
spadochronem... W rzeczywistości wcale nie szukał śmierci. Po prostu już od wczesnej
młodości nauczył się w ten sposób uciekać od poczucia osamotnienia. Ciągle naprzód.
Wszystko w życiu przychodziło mu z łatwością. Zawsze tak było. W szkole, gdy tylko
chciał, miał dobre stopnie. Bez trudu zdobywał kobiety. Miał dar obserwacji i znakomitą
pamięć. Z reguły nawet z poważnych wypadków wychodził bez szwanku. Jedyne, co mu się
nie udało, to małżeństwo, ale Zane uważał, że to nie ma dla niego żadnego znaczenia.
Zerknął na leżącą na fotelu paczkę.
- Niewiele brakowało, a wyjechałbym bez ciebie - powiedział. Zauważył ją dwa dni
wcześniej na strychu w Rutledge House, gdy pokazywał ludziom z firmy przewozowej, co
mają zapakować. Oczywiście, polecił zabrać mundur do muzeum, wraz ze wszystkimi pozo-
stałymi pamiątkami rodzinnymi.
Czemu zatem nie zostawił go tej miłej Olivii McRae i nie pozbył się w ten sposób
kłopotu? Żadne prawo nie zabrania rozdawania rodzinnego dziedzictwa. Gdyby takie prawo
istniało, nie zdołałby się pozbyć również rodzinnych portretów, biżuterii i biblioteki babki.
- Nie myślałeś chyba, ze pójdzie ci ze mną tak łatwo, chłopcze?
Zane drgnął, rozlewając whisky na koszulę. Dwa łyki alkoholu i już słyszy głos Sary
Jane? To śmieszne. Pomyślał, że to pewnie głos sumienia. Gotów był dać babci wszystko, z
wyjątkiem tego, na czym zależało jej najbardziej: prawnuka, który utrzymałby ciągłość rodu
Rutledge.
- Jeszcze nie jest za późno, Zane. Otwórz oczy i rozejrzyj się wokół, a twoje serce
rychło odnajdzie...
Wcale nie był pewien, czy w ogóle ma serce.
Odstawił szklankę i podszedł do fotela, na którym położył paczkę z mundurem.
Doświadczenie nauczyło go, że najlepszy sposób rozwiązywania problemów polega na
chwyceniu byka z rogi.
- No, dobra - powiedział, rozwiązując sznurek. Niedoczekanie, aby się bał
nadjedzonego przez mole munduru. - Zobaczmy, co tu właściwie mamy.
Odsunął na bok żółte bryczesy i przyjrzał się granatowej kurtce z ciemnymi
wyłogami. Metalowe guziki wyraźnie pociemniały ze starości. Mundur nie wyróżniał się
niczym specjalnym poza dziwnym, ozdobnym haftem wewnątrz lewego mankietu i pod
kołnierzem. Zane przyjrzał się uważnie kurtce. Ze zdziwieniem stwierdził, że chyba
pasowałaby na niego, choć był o wiele wyższy niż dzisiaj przeciętny mężczyzna. Nie znał się
na historii, ale dobrze pamiętał, jak rok temu, nurkując u wybrzeży Florydy, zwiedził wrak
zatopionego żaglowca. Wtedy uderzyły go niewielkie rozmiary wszystkich elementów
wyposażenia.
- Co zamierzasz zrobić? Chyba nie chcesz go rzucić do szafy i zapomnieć o nim?
Jesteś mi coś winien...
- To już się robi śmieszne - powiedział głośno Zane.
- Jadę na Tahiti. Nie mam czasu na takie bzdury.
- Znajdź trochę. Nigdy ci go nie żałowałam...
Nie mógł zaprzeczyć. Sara Jane była jedyną osobą, na którą zawsze mógł liczyć, nigdy
go nie zawiodła. Przynajmniej to jedno powinien dla niej zrobić, nawet jeśli nie miało to już
najmniejszego znaczenia.
Dwie godziny później znów zasiadł za kierownicą swojego porsche. To niemożliwe -
pomyślał po raz setny. Nie mógł w to uwierzyć. A jednak wszyscy, których spytał,
powiedzieli mu to samo.
- Powinien pan zwrócić się do Emilie Crosse - poradzili mu dwaj kustosze i profesor z
Rutgers. Zgodnym chórem chwalili profesjonalizm tej kobiety o staromodnym nazwisku i
oryginalnym zawodzie. I na dokładkę - jego eks - żony.
- Nie grasz fair, Saro Jane - mruknął Zane, jadąc w stronę tunelu Lincolna. - Nic z tego
nie będzie. Oddam jej mundur i znikam, rozumiesz?
- To dopiero początek, chłopcze. Dopiero początek...
1
W chwili, gdy właśnie w jej życiu miała nastąpić radykalna zmiana, Emilie stała na
drabinie i podlewała kwitnącą begonię, która niewątpliwie miewała w swym życiu lepsze
okresy. Akurat zastanawiała się, czy nie skrócić męczarni roślinki, gdy ryk samochodowego
silnika przerwał jej rozmyślania.
Nie spodziewała się nikogo. Zazwyczaj na tej uliczce pojawiał się tylko biało -
niebieski samochód listonosza, a jego silnik raczej krztusił się i kaszlał, a nie ryczał.
Emilie zeszła z drabiny i wytarła ręce w spodnie. Wyjrzała na ulicę. Ryk silnika
wyraźnie się zbliżał. Po chwili ze zdumieniem patrzyła na pędzący uliczką czarny samochód.
Nie znała się na autach, ale nawet kompletny laik mógłby się domyślić, że suma, którą
zapłacił właściciel tego smukłego cudeńka, wystarczyłaby na utrzymanie wszystkich szkół w
Crosse Harbor.
Kierowca jechał tak, jakby właśnie zbliżał się do mety wyścigu Indianapolis. Nagle
rozległ się pisk hamulców i nieznajomy zatrzymał się tuż obok jej forda. Parsknęła z
oburzeniem. Nie znosiła ludzi prowadzących tak, jakby byli sami na drodze. Szczególnie
ostro reagowała na kierowców luksusowych samochodów. Z jej punktu widzenia, każde auto
to tylko kupa żelastwa, cztery gumowe koła i tysiące innych części, psujących się w najmniej
stosownym momencie.
Poznała, że to porsche. Co za szpan! - skrzywiła się ironicznie.
Znała w życiu tylko jednego mężczyznę, którego nie mógł przyćmić nawet taki
samochód. Zwariowała na jego punkcie tak bardzo, że wyszła za niego za mąż, ale starczyło
jej zdrowego rozsądku, aby już po sześciu miesiącach zdecydować się na rozwód.
- To niemożliwe - powiedziała do siebie, zatrzymując się na stopniach tarasu. Ze
wszystkich sił starała się opanować nagłą falę podniecenia, która nakazywała jej zbiec na dół i
szybko otworzyć drzwi samochodu. Przyćmione szyby powinny być zakazane - pomyślała
bezładnie. To niesprawiedliwe, żeby kierowca mógł ją widzieć, a ona jego nie...
Drzwiczki otworzyły się i z wozu szybko wyskoczył mężczyzna.
Emilie oparła się o poręcz. Czuła się tak, jakby nagle spojrzała prosto w słońce.
Poznała go natychmiast. Miała wrażenie, że patrzy na niebezpiecznego i pociągającego pirata
z okładki romantycznej powieści. Ta postać nie mogła należeć do tego świata.
Uszczypnęła się mocno w ramię, ale rzekoma zjawa nie znikła. Mężczyzna zbliżał się
do niej. Emilie miała ochotę uciec i gdzieś się schować. Pomyślała, że musi natychmiast
zajrzeć do książki „101 powodów, dla których rozwód był jedynym rozwiązaniem”.
Schowała za plecami drżące dłonie i uśmiechnęła się do byłego męża.
Zane nie odwzajemnił jej uśmiechu. Ciekawe - pomyślała - dlaczego najwspanialsi
mężczyźni tak rzadko się śmieją? Czy nie pozwala im honor, czy też jest to wrodzona
przypadłość?
Patrzyła na niewielki dołek w jego brodzie, mocne szczęki i bezwstydnie zmysłowe
usta. Świetnie pamiętała, co czuła, gdy te wargi jej dotykały...
- Dawno się nie widzieliśmy, Emilie - Zane powitał ją takim głosem, że poczuła, jak
drżą jej kolana. - Wyglądasz wspaniale.
- Nic nie mów - odrzekła. - Sama zgadnę. Byłeś gdzieś w okolicy i postanowiłeś
zajrzeć, prawda? Co z tego, że minęło już pięć lat - dodała, strzelając palcami.
- Wciąż ta sama Emilie. Cieszę się, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.
- Czy kiedyś przyszło ci do głowy, żeby przed wizytą zadzwonić?
- Dlaczego? Przecież jesteś w domu.
- Czym mogę ci służyć? - spytała, spoglądając wymownie na zegarek.
- Nie zaprosisz mnie do środka?
- Nie miałam takich planów.
- Kiedyś byłaś znacznie serdeczniejsza - Zane obdarzył ją uśmiechem filmowego
gwiazdora.
- I znacznie głupsza. Nie przyjechałeś tutaj bez powodu. Lepiej nie traćmy czasu na
wspomnienia - zimno stwierdziła Emilie.
- Mam w samochodzie pewną rzecz - odpowiedział. - Chciałbym, abyś rzuciła na nią
okiem.
- Bardzo chętnie - odrzekła. - Możemy ustalić odpowiedni termin.
- Ale ja jutro wyjeżdżam na Tahiti.
- Wobec tego możemy umówić się na jakiś dzień po twoim powrocie. - Zane wciąż
był w drodze: na Tahiti albo do Hamptons, albo na Lazurowe Wybrzeże. Ciągle zbyt zajęty
gorączkową gonitwą za rozrywkami, aby dostrzec, że szczęście można znaleźć pod bokiem.
Zawsze wywierał na niej takie wrażenie. Pod jego wpływem zmieniała się z rozsądnej,
inteligentnej kobiety w beznadziejną romantyczkę, snującą marzenia o długim i szczęśliwym
życiu.
- Nie poddawaj się zbyt łatwo, chłopcze. Przekonaj ją...
Zane aż drgnął, słysząc ponownie głos babki. Miał nadzieję, że przynajmniej Sara Jane
cieszy się z tego spotkania.
Z pewnością babka cieszyła się bardziej niż Emilie. Rutledge czuł na sobie gniewne,
skupione spojrzenie byłej żony. Zawsze bardzo mocno reagowała na wszystko, to również
składało się na jej urok. Prócz tego była bardzo piękną kobietą. Piękną, choć trudną. Ich
krótkie małżeństwo stanowiło mieszaninę seksualnej namiętności, romantycznej miłości i
przekonania, że to nie może długo potrwać.
Niestety, teraz Emilie wydawała się wyłącznie zniecierpliwiona jego nieoczekiwaną
wizytą. Interesowała ją tylko sprawa, z którą przyjechał.
Zane zazwyczaj bez trudu zdobywał płeć przeciwną za pomocą uśmiechu. Miał notes
pełen telefonów i adresów kobiet, które chętnie spędziłyby z nim trochę czasu. Ciekawe -
pomyślał - czy uda mi się ją namówić, aby spojrzała na mundur?
- Posłuchaj - powiedział, pochylając się w jej stronę. Uśmiechnął się najserdeczniej,
jak potrafił. - To naprawdę bardzo ważne.
Zaczęła protestować, ale Zane przerwał jej ruchem ręki.
- Obiecałem komuś, na kim mi naprawdę zależy, że załatwię tę sprawę. Tylko ty
możesz mi w tym pomóc.
- Skąd wiesz? Jeśli dobrze pamiętam, zawsze uważałeś mój zawód za totalną bzdurę.
- Jesteś sławna, Emilie. Zadzwoniłem do dwóch muzeów i na uniwersytet w Rutgers.
Wszyscy mi poradzili, abym zwrócił się do ciebie. - Znów się uśmiechnął, tym razem
zachęcająco. - Zaimponowałaś mi.
- Nie wysilaj się - odrzekła zimno. - I tak się na tym nie znasz.
- Wiem - przyznał szczerze. - Mimo to bardzo mi zaimponowałaś.
- No, dobra - Emilie uśmiechnęła się po raz pierwszy od jego przybycia. - To mi
bardzo pochlebia.
- Naprawdę tak myślę - zapewnił ją Zane, wskazując ręką na samochód. - Spojrzysz na
to?
- Mogę ci poświęcić pięć minut - zgodziła się. - Jeśli uznam, że potrafię ci pomóc,
pomyślimy o tym po twoim powrocie.
Pobiegł do samochodu po owiniętą w brązowy papier paczkę. Emilie czekała na niego
na tarasie. Nie mogła oderwać wzroku od jego zgrabnej figury. Zane miał na sobie szare
spodnie szyte na miarę i jasną koszulę z egipskiej bawełny. Ten strój podkreślał jego szerokie
bary i wąskie biodra. Pomyślała, że naprawdę nadaje się na afisz reklamujący film o piratach.
Szkoda, że zgodnie z jej filozofią życiową małżeństwo nie mogło ograniczać się do
seksu i nieustannych podróży.
- Proszę - powiedział, podając jej paczkę. - Kiedy zaczynamy?
- Co to jest?
- Mundur.
- Z jakiego okresu?
- Ma jakieś dwieście lat, plus minus dziesięć. Emilie cicho gwizdnęła.
- Wejdźmy do środka. Lepiej nie narażać go na nadmiar słonecznego światła.
- Nie mów mi, że należysz do tych wariatów od dziury ozonowej.
- Nie mów mi, że należysz do tych idiotów, którzy twierdzą, że wszystko jest w
porządku - odpaliła.
- Nie można odwrócić biegu czasu - powiedział Zane. - Rozwój techniki z pewnością
przyniósł więcej pożytku niż strat.
- Niewątpliwie - mruknęła Emilie, wprowadzając go do swej pracowni. - Na przykład
kwaśne deszcze, smog... Mam ciągnąć dalej?
- Powinienem był się domyślić, że przystałaś do ekologów - odpowiedział, rzucając
paczkę na stół.
- Oszczędź mi tylko wyliczania twych cudów techniki. Można żyć bez kuchenek
mikrofalowych i komputerów, ale nie bez czystej wody i powietrza.
- Nic dziwnego, że znasz się na starociach - prychnął pogardliwie Zane. - Zawsze, w
myśleniu też, byłaś podobna do zabytków.
- Wystarczy - powiedziała Emilie, krzyżując ramiona. Nic mnie nie obchodzi, jaki
jesteś przystojny - pomyślała. - Do widzenia, Rutledge. To było interesujące, choć może
niezbyt miłe, spotkanie.
Patrzył na nią wzrokiem pozbawionym wyrazu. Pomyślała nagle, że połączenie takiej
urody z tępotą jest jednak marnotrawstwem.
- A co z mundurem?
- To twój problem - stwierdziła, wzruszając obojętnie ramionami. Nie przyszło jej to
łatwo. Dwustuletni mundur, mój Boże - westchnęła w duchu. Z najwyższym trudem
powstrzymała się, aby go natychmiast nie rozpakować. Ostatni raz widziała mundur z czasów
rewolucji cztery lata temu. Niestety, był w tak fatalnym stanie, że nic nie mogło go już ocalić.
Czas i wilgoć zrobiły swoje.
- Obiecałaś mi pięć minut - przypomniał Zane.
- I już zmarnowałam osiem.
- Powiedziałaś, że go obejrzysz.
- Po co zawracać sobie tym głowę? Znam cię. Na pewno oddałeś go już do pralni
chemicznej i kazałeś podszyć norkami.
- Znów się mylisz. Jest nietknięty, od kołnierza po mankiety.
- No, dobrze - Emilie nie mogła już dłużej opierać się pokusie. - Zobaczmy, co to
takiego - dodała chłodno.
Zbliżyła się do stołu z takim samym podnieceniem, z jakim nałogowy hazardzista
zasiada do gry z nieograniczoną stawką. Tyle że żaden hazardzista nie pozwoliłby sobie na to,
aby ręce drżały mu tak jak jej. Z trudem rozwiązała sznurek.
Zane chętnie uwierzyłby, że taki wpływ wywarła na nią jego obecność, ale czuł, że
ona jest rzeczywiście podekscytowana z powodu tych starych szmat.
- Cholera - zaklęła pod nosem, walcząc z zaciśniętym supłem. Zauważył, że nie nosi
już ślubnego pierścionka. Ze złością pomyślał, że nie powinien był zwracać na to uwagi.
- Pomóc ci?
- Podaj mi nożyczki - poprosiła, przygryzając dolną wargę. - Leżą tam, na półce.
- Chyba z dziewiętnastego wieku - mruknął Zane, podając jej nożyczki. - Tylko czemu
wydawało mi się, że zauważyłem napis „Made in Taiwan”?
- Bardzo jesteś zabawny - odrzekła, nawet na niego nie patrząc. Błyskawicznie
przecięła sznurek i zaczęła rozwijać sztywny papier.
Rutledg poczuł na plecach jakiś dziwny dreszcz.
- Mówiłam ci, że tak będzie. Powoli zrozumiesz, co jest naprawdę ważne - usłyszał
znowu głos Sary Jane. Poczuł, że pot spływa mu po karku. Miał wrażenie, że stoi na długim
pomoście i jakaś Circe kusi go, aby ruszył za nią.
Nie mógł uwierzyć, że rzeczywiście słyszy głosy ani przyznać, że ogarnęło go
niecierpliwe oczekiwanie, którego w żaden sposób nie potrafił opanować.
W pokoju rozległo się głośne westchnienie Emilie. Miała wrażenie, że pod jej palcami
przesuwają się dwa wieki. To tylko wyobraźnia - skarciła się w duchu. Naczytałaś się zbyt
wielu książek... Mimo to nie mogła zrozumieć, czemu słyszy głośne bicie w bębny, a na skó-
rze czuje zimny powiew wiatru.
Znam ten mundur - pomyślała. Miała wrażenie, że sama uszyłaby go dokładnie tak
samo, jak tamten krawiec. Zauważyła starannie ukryte przeróbki. Ktoś skrócił rękawy, aby
pasowały na niższego mężczyznę.
- No, co o tym myślisz? - przerwał milczenie Zane.
- Jeśli to jakiś dowcip, przysięgam, że... - Emilie obróciła się w jego stronę, a w jej
oczach pojawiły się błyski gniewu.
- To nie jest żaden żart.
Przejechała palcami wzdłuż kołnierza. Był skrojony i zszyty tak, jak sama by to
zrobiła, ale nigdy przedtem nie widziała, aby ten sposób był używany w epoce kolonialnej.
- To reprodukcja - powiedziała. - Na pewno. Jak na autentyk kolory są zbyt świeże, a
splot zbyt ścisły.
- To nie jest reprodukcja - zapewnił ją Zane. - Autentyk, z pewnością.
- Uwierz mi, że dwieście lat pozostawia ślad na ubraniu. Mój zawód polega na
usuwaniu tych zmian.
- Dobrze, zatem udowodnij mi, że to reprodukcja. - Pomyślał, że Emilie chyba nie
spodziewa się, aby tak szybko sobie poszedł. Do diabła, miał ochotę przyglądać się jej, jak z
trudem panuje nad podnieceniem...
Kobieta podniosła mundur i spojrzała nań pod światło.
- Popatrz tutaj - powiedziała. - Włókna są wciąż długie i elastyczne, szwy nie
naruszone. Nikt nie miał na sobie tego munduru więcej niż parę razy.
- Według ciebie to poliester?
Emilie pokręciła głową. Widocznie nie odzyskała jeszcze poczucia humoru, ale
pozostała piękna.
- Nie, to wełna. Bardzo ciasno tkana... - czuła pod palcami materiał, z jakiego szyto
wtedy mundury. Słyszała coraz głośniejsze walenie w bębny. - Po prostu nie rozumiem, jak...
- Ale to możliwe?
- Logicznie biorąc, nie. - Powąchała mundur. Czuła zapach wełny i naturalnego
barwnika. Pomyślała, że to po prostu niemożliwe.
- Ale?
- Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać - powiedziała, spoglądając na niego. -
Jeśli poczekasz godzinę, to będziemy wiedzieli, jak jest naprawdę.
- Nie mogę tak długo czekać. Muszę jeszcze dziś wrócić do Nowego Jorku.
- Żeby zdążyć na samolot?
- Żeby zdążyć na samolot - potwierdził ostro Zane.
- Wobec tego nie mogę ci pomóc - powiedziała zimno Emilie. Wydawała się zupełnie
opanowana, ale czuła, jak kurczy się jej żołądek. Boże - myślała - przecież on nie może teraz
wyjść. Coś się tutaj dzieje, coś, czego nie rozumiem... Ten mundur wydawał się jej dziwnie
znajomy, poczynając od haftów a na dziurkach od guzików kończąc.
Zane wyciągnął rękę w kierunku uniformu. Musnęli się palcami i w tym momencie
rozległ się trzask iskry. Emilie szybko cofnęła dłoń, jakby się oparzyła.
- Naelektryzowałeś się - powiedziała, odwracając głowę. Chciała ukryć zakłopotanie.
Wciąż w całym ciele czuła dreszcze, wywołane tym krótkim kontaktem.
- Chyba tak - mruknął Zane, niezupełnie przekonany.
Panowało między nimi takie erotyczne napięcie, że nie mógł uwierzyć, iż Emilie go
nie dostrzega. Stała tak blisko, że czuł zapach wiosennych kwiatów, które wpięła we włosy.
Słyszał coraz szybsze bicie własnego serca.
Wykluczone - pomyślał. Nie miał najmniejszego zamiaru popełnić po raz drugi tego
samego błędu.
- Godzina to trochę za długo - powiedział, zerkając na zegarek. - Chciałbym wyjechać
najpóźniej za trzydzieści minut.
- W porządku. Pozwól mi tylko wykonać kilka testów i zobaczymy, co się okaże. -
Wskazała mu drewniany taboret, stojący przy ogromnym kołowrotku. - Możesz tam usiąść, a
ja wezmę się do pracy.
Zane po raz pierwszy rozejrzał się uważnie po pracowni, oszałamiającej mieszaniną
kolorów i stylów. Próbki kolonialnych materiałów na ścianach rywalizowały o miejsce z
grafikami Erte'a i reprodukcją Renoira, przedstawiającą pulchną, nagą kobietę. Mimo wielu
przedmiotów pochodzących niewątpliwie z dwudziestego wieku, każdy mógłby się domyślić,
że miłością Emilie jest okres kolonialny w historii Ameryki. Gdy byli małżeństwem, Zane
szydził z niej bezlitośnie, że żyje w przeszłości. Nie miał pojęcia, iż uczyni z tego swój
zawód.
- Czy rzeczywiście posługujesz się tym urządzeniem? - spytał, wskazując na
kołowrotek.
- Oczywiście, że tak - powiedziała, rzucając mu dziwne spojrzenie.
Zane zakręcił kołem i przez chwilę wsłuchiwał się w skrzypienie drewna.
- Wydaje się, że zrobienie na tym kawałka nici wymaga mnóstwa pracy - mruknął.
Zawsze wierzył, że jeśli czegoś nie można kupić w sklepie, to widocznie nie jest to do
niczego potrzebne.
- Owszem - potwierdziła Emilie, napełniając miskę jakąś miksturą, którą mieszała
drewnianą łyżką. - To również wspaniała zabawa.
Rzucił jej sceptyczne spojrzenie, ale je zignorowała.
Pamiętała, że nie potrafił jej zrozumieć, gdy byli małżeństwem, więc trudno było
oczekiwać, aby udało mu się to teraz. Należał do ludzi lubiących bary szybkiej obsługi i
nowoczesne samochody, a ona tęskniła do czasów ręcznej maselnicy i czterokonnych
powozów.
Przestała o nim myśleć i zamiast tego skoncentrowała się na pracy. Szybko nadpruła
szew i wycięła malutki skrawek materiału. Mimo skupienia, jej zmysły rejestrowały
wszystko, co działo się w pokoju. Słyszała każde skrzypnięcie kołowrotka. Jednocześnie nie
mogła się pozbyć myśli, że oto zaczyna się największa przygoda jej życia.
Zane, oczywiście, nie miał pojęcia, co ona robi i niezbyt go to obchodziło. Z
przyjemnością śledził wzrokiem jej ruchy oraz wdzięczną linię ramion i karku. Pamiętał, jaka
była ciepła i chętna, gdy leżeli razem w łóżku...
Zmienił pozycję na taborecie. Był zadowolony, że Emilie siedzi odwrócona do niego
plecami. Nie była specjalnie serdeczna, a w jej zachowaniu trudno byłoby zauważyć choć ślad
frywolności. Mimo to z przyjemnością patrzył, jak kręci się przy stole roboczym. Czuł się tak,
jakby oglądał film, a ona była znaną gwiazdą.
Emilie zawsze tak na niego działała. Jedyne, co naprawdę przeżywali razem, to
wzajemny pociąg fizyczny. Zdecydowali się na małżeństwo, bo uwierzyli, że nic innego nie
będzie im potrzebne do szczęścia.
Tymczasem już dawno się rozwiedli.
Pożądanie pozostało...
Być może Emilie coraz bardziej pociągała Zane'a właśnie dlatego, że wydawała się
całkowicie niewrażliwa na jego męski urok. A może jest w kimś zakochana? - pomyślał. Nie
miało to dla niego większego znaczenia, ale mimo to rozejrzał się wokół, aby sprawdzić, czy
gdzieś nie dostrzeże śladów obecności jakiegoś mężczyzny. Jednak nie dostrzegł nigdzie ani
zdjęcia, ani męskich rzeczy. Przez chwilę wahał się, czy nie udać, że idzie do toalety i szybko
rozejrzeć się po całym domu, ale zrezygnował z tego pomysłu. Wolał pozostać na miejscu i
przyglądać się, jak eks - żona pracuje.
Do licha, dlaczego on mi się tak przygląda? - pomyślała z irytacją Emilie. Czuła na
ciele jego palące spojrzenie. Jak na człowieka, którego ponoć nic nie obchodził ten mundur,
Zane przyglądał się jej pracy niezwykle uważnie. A może patrzył tylko na nią?
- Zrobiło się tu strasznie gorąco - powiedziała, odrzucając włosy przez ramię i kładąc
malutki kawałek materiału na szkiełku mikroskopu. Starała się, aby jej głos zabrzmiał
spokojnie i rzeczowo, ale miała wrażenie, że nic z tego nie wyszło. - Czy mógłbyś włączyć
klimatyzację?
Nic nie odpowiedział, ale słyszała skrzypienie parkietu, gdy szedł w stronę termostatu.
- Dziękuję - mruknęła, nie odwracając głowy. - Dziwne, ale po zmroku robi się
cieplej, nieprawdaż?
- Nie - odparł szorstko, ale z jakąś miękkością. - To wcale nie wydaje mi się dziwne.
Emilie czekała, aż usłyszy skrzypienie taboretu, ale w pokoju panowała cisza.
- To jeszcze chwilę potrwa - usiłowała nadać swemu głosowi obojętne brzmienie. -
Lepiej usiądź.
- Postoję.
Aż podskoczyła, słysząc jego głos tuż nad głową.
- Nie stój tak nade mną. Muszę mieć spokój.
- Przecież ci nie przeszkadzam.
- Owszem - wskazała ręką na lampy. - Zasłaniasz światło.
- Wydawało mi się, że korzystasz z mikroskopu.
- Czy możesz usiąść? - nalegała Emilie. Jej głos zabrzmiał nienaturalnie wysoko. - Ta
praca wymaga skupienia.
Zane stał tak blisko, że czuła zapach jego skóry.
- Tak będzie dobrze? - spytał, siadając ponownie na taborecie.
- Doskonale.
- Nie chciałem ci przeszkodzić.
- Teraz już nie przeszkadzasz.
- Będę tu siedział i przyglądał ci się z daleka.
- Dobrze.
Wcale nie dobrze. Żaden system klimatyzacyjny nie zdołałby opanować gorączki
ogarniającej jej ciało. Do diabła! - zaklęła w duchu. Przecież rozwiedli się już pięć lat temu!
Emilie myślała, że już się na niego uodporniła. Zakasłała, aby oczyścić oddech.
- Telewizor stoi w salonie - powiedziała.
- Niech stoi.
- Możesz jeszcze złapać lokalne wiadomości.
- Nic mnie nie obchodzą - mruknął, zerkając na zegarek. - Długo jeszcze?
- Minutkę. - Pochyliła się nad mundurem. Zmrużyła oczy, chroniąc je przed ostrym
światłem lampy przykręconej do stołu. Coś się działo w tym pokoju, ale najwyraźniej tylko
Zane zdawał sobie z tego sprawę, choć też nie rozumiał, co to takiego. Nie podobało mu się,
że spotkanie z Emilie wytrąciło go z równowagi. Chciał czegoś, ale sam nie wiedział czego.
To pragnienie pochodziło z głębi jego osobowości i pewnie dlatego tak bardzo go
niepokoiło. Zawsze tak było między nimi. Już podczas pierwszego spotkania pomyślał, że ze
wszystkich rzeczy i ludzi na świecie tylko Emilie jest dla niego nie do zdobycia.
Ale to go, oczywiście, nie powstrzymało. Wzięli ślub po konkurach krótkich i
gwałtownych jak letnia burza. Z jego strony był to akt desperacji. Zane sam dobrze nie
rozumiał, co robi, ale czuł, że musi się z nią ożenić.
Emilie wciąż mu się wymykała. Poznał jej ciało, ale zawsze miał wrażenie, że dusza
żony pozostaje poza jego zasięgiem.
Otrząsnął się z tych myśli. Introspekcja nigdy nie była jego silną stroną. Ta wizyta
była kiepskim pomysłem. Pomyślał, że im prędzej wróci do Nowego Jorku, tym lepiej dla
niego.
- Posłuchaj - powiedział, zbliżając się do stołu. - Muszę już jechać. Mam przed sobą
długą drogę.
- A co z mundurem?
- Mam do ciebie zaufanie. Odbiorę go po powrocie.
- Lepiej mi nie ufaj - powiedziała, odwracając się w jego stronę. - Myślę, że to
autentyk.
- Mówiłaś, że to niemożliwe - odrzekł unosząc brew.
- Zdarza się wiele niemożliwych rzeczy. - Emilie wygładziła palcami drobne fałdki na
kurtce munduru. Poczuła łaskotanie szorstkiej wełny. - Przymierz go.
- Wykluczone.
- Muszę zobaczyć, jak się układa.
- Możesz odziać swego kolegę - Zane wskazał ręką stojącego pod ścianą manekina. Ta
cała historia zaczynała go już niecierpliwić.
- Nie - pokręciła głową. - Muszę zobaczyć, jak się układa w ruchu.
- Czego się boisz, Zane? To tylko mundur!
- Zamknij się, babciu - mruknął.
- Co powiedziałeś? - nie dosłyszała Emilie.
- Nic - odrzekł z zakłopotaniem. Sięgnął po mundur. - Dobrze, przymierzę, ale zaraz
potem jadę.
Emilie pomogła mu włożyć kurtkę.
- To naprawdę nie jest już moja sprawa, ale sądzę, że powinieneś zmienić swój
stosunek do życia - powiedziała.
- Nie widzę najmniejszego powodu - odrzekł Zane i poruszył ramionami, poprawiając
kurtkę. - Pasuje na mnie.
- Jakby był szyty na miarę - potwierdziła Emilie, patrząc na niego szeroko otwartymi
oczami. Podwinęła mu mankiety. - Czy wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo, żeby tak stary
mundur pasował na kogoś twojego wzrostu?
- Jeden do miliona?
- Mniej więcej.
- Oczywiście, że pasuje na ciebie, chłopcze. Przecież jesteś Rutledge, nieprawdaż?
Emilie pochyliła na bok głowę i spojrzała na niego z zaciekawieniem.
- Mówiłeś coś?
Zane potrząsnął przecząco głową.
- Jestem pewna, że słyszałam jakiś głos - zmarszczyła czoło i spojrzała na niego
uważnie. - Dobrze się czujesz?
- Doskonale.
- Wcale tak nie wyglądasz.
- Będę, jak tylko zdejmę ten mundur.
- Przymierz jeszcze bryczesy.
- Nie lubię rajtuzów - Zane ściągnął z ramion kurtkę i podał ją Emilie.
- To wcale nie są rajtuzy - uśmiechnęła się. - Spandex to pomysł naszych czasów.
- Nic mnie nie obchodzi, że George Washington nosił takie portki. Ja nie zamierzam.
- Na pewno wyglądałbyś w nich wspaniale. Zawsze miałeś doskonałe nogi.
- Wykluczone.
- Dobrze, poddaję się. Zaraz zapakuję mundur i będziesz mógł jechać.
Emilie pomyślała, że powinna była się tego spodziewać. Raz już popełniła taki sam
błąd, ale była młoda i niedoświadczona. Wierzyła wtedy, że wszystko zawsze kończy się
szczęśliwie. Rozsądne kobiety nie oczekują spełnienia marzeń.
- Możesz go zatrzymać.
- Nie - zaprotestowała Emilie. - To kawałek historii.
- Historia nie ma dla mnie żadnego znaczenia _ oświadczył szczerze Zane. - Równie
dobrze możesz zatrzymać ten mundur na zawsze.
- Nie tego się spodziewałam, chłopcze - wtrąciła Sara Jane.
- Jeśli rzeczywiście tak mało cię to obchodzi, to po co tu przyjechałeś? - spytała
zdziwiona.
Zane znowu poczuł wstrząs i przypływ adrenaliny. Nie mógł przecież powiedzieć eks
- żonie, że kazała mu tu przyjechać zmarła babka! Emilie zadzwoniłaby po pogotowie,
jeszcze nim zdążyłby wyjść do samochodu.
- Wydawało mi się, że to dobry pomysł.
- Muszę powiedzieć profesorowi Attlemanowi z Rutgers, aby następnym razem
polecił ci kogoś innego - powiedziała Emilie i zaczęła pakować mundur.
- Wcale nie żartowałem. Naprawdę możesz go zatrzymać. Już teraz ma dla ciebie
większe znaczenie niż dla mnie.
- Jeśli historia i względy rodzinne nic dla ciebie nie znaczą, to pomyśl o pieniądzach.
Ten mundur jest z pewnością wart małą fortunę.
- Nie dbam o to, i tak mam dość pieniędzy.
- Czy ciebie w ogóle cokolwiek obchodzi?
- Chyba nie.
- Wcale się nie zmieniłeś - Emilie potrząsnęła głową. - Szczerze ci współczuję.
- Zupełnie niepotrzebnie. Robię to, co chcę, jeżdżę tam. dokąd mam ochotę.
Większość ludzi wiele by dała, aby móc żyć tak, jak ja.
- Tak nie można żyć wiecznie - odrzekła. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ją to
porusza. - Wcześniej czy później będziesz musiał się na chwilę zatrzymać, aby zrozumieć,
dlaczego jesteś taki samotny.
- Samotny? - roześmiał się Zane. - Nie żartuj. Przecież nic nie wiesz o moim życiu.
- Ale mam rację, prawda? - Emilie patrzyła na niego tak, jakby potrafiła dostrzec
wszystkie zakamarki jego duszy.
Pochylił się i mocno pocałował ją w usta. Ten pocałunek wyrażał gniew, pragnienie i
żal z powodu straconych szans.
- Baw się dobrze, Emilie. Ja uciekam.
2
Pocałował ją tak gorąco, jak zawsze tego pragnęła. Natychmiast potem odwrócił się i
wyszedł. Zachował się tak, jakby to nie miało dla niego żadnego znaczenia.
Emilie patrzyła przez okno, jak Zane Grey Rutledge wsiada do swojego
supersamochodu, po czym znika równie szybko, jak wszystkie inne fantazje.
Potrząsnęła głową, starając się zapomnieć o smaku jego ust. Ostatni raz Zane
pocałował ją na schodach sądu, zaraz po rozprawie rozwodowej.
- Jadę do Australii - powiedział wtedy z szelmowskim uśmiechem. - Może pojedziesz
ze mną?
Emilie z trudem powstrzymała się, żeby nie kopnąć go w kostkę. Ich małżeństwo było
niewątpliwie pomyłką, a teraz on sugerował, żeby ruszyli w drogę jako para kochanków.
Najgorsze było to, że w głębi duszy miała na to ochotę. Z trudem opanowała pokusę.
Oczywiście, nic się nie zmieniło.
Pozostał równie lekkomyślny, jak przedtem, a jednocześnie zdołał utrzymać swój
wpływ na nią. Emilie miała wrażenie, że pod jego dotknięciem ożywa, że ogarnia ją słodkie
pragnienie, którego spełnienie wymaga tylko wyciągnięcia ręki.
Minęło pięć najlepszych sekund jej życia.
Księżyc rzucał srebrzyste światło na całą okolicę. Emilie pomyślała, że powinna była
pamiętać, iż dzisiaj jest pełnia. Czuła, że jest gotowa popełnić jakieś szaleństwo, przestaje nad
sobą panować. Wystarczyłoby jedno słowo zachęty z jego strony, a rzuciłaby mu się na szyję
błagając, aby kochał ją tu, na podłodze w pracowni, gdzie towarzyszyłyby im tylko duchy
przeszłości.
Sposób, w jaki na nią patrzył... Ton głosu, gdy wymawiał jej imię... Wyraźnie
widziała te sygnały, ale pozwoliła, aby okazja wymknęła się jej z ręki.
Odwróciła się gwałtownie od okna. Była wściekła, że pozwoliła, aby cielesny poryw
wziął w niej górę nad staroświeckim, zdrowym rozsądkiem.
Gdyby nie leżący na stole mundur, Emilie zapewne pomyślałaby, że cały ten incydent
jest produktem jej wyobraźni. Szybkim krokiem przeszła przez pokój i wzięła do ręki kurtkę.
Zane miał ją na sobie tylko kilka minut, a mimo to poczuła znajomy zapach wiatru, deszczu i
morskiego powietrza.
Rutledge uosabiał wszystko, czego nie znosiła u mężczyzn, a jednak, gdy zobaczyła,
jak wysiada z samochodu przed jej domem, ogarnęła ją taka sama beztroska euforia, jaką
przeżyła przy ich pierwszym spotkaniu.
Mieszkała wtedy w Hollywood i pracowała w wielkim studio filmowym
specjalizującym się w filmach historycznych. Do niej należał nadzór nad wiernością ko-
stiumów i innych szczegółów.
Zane pojawił się na planie, żeby odwiedzić swojego kumpla kaskadera. Sam,
oczywiście, nie ryzykował życia dla pieniędzy. Wolał to robić za darmo, dla przyjemności.
- Zane Grey Rutledge? - powtórzyła Emilie, gdy się jej przedstawił.
- Moi rodzice mieli poczucie humoru - wzruszył obojętnie ramionami, jak ktoś, kto
nigdy nie musiał o nic walczyć. - W dniu porodu czytali w szpitalu „Riders of the Purple
Sage” i stąd to imię.
Zane wydawał jej się człowiekiem nie z tego świata. Po pierwsze, wyglądał jak
gwiazdor filmowy. Po drugie, nieustannie gonił za przygodami i ryzykiem. Dopiero po jakimś
czasie zrozumiała, że w ten sposób próbował zapomnieć o samotności, która doskwierała mu
bardziej, niż gotów był to przyznać.
Nigdy nie opowiadał o swojej przeszłości, ale mimo to Emilie udało się dowiedzieć,
że jego rodzice, zajęci życiem pełnym przygód, oddali pięcioletniego syna do ekskluzywnego
internatu i polecieli na kolejną wyprawę. Gdy zginęli na stokach Himalajów, Zane dowiedział
się o tym dopiero po upływie sześciu miesięcy. Tylko babka, stara matrona z Filadelfii, była
gotowa poświęcić mu swój czas, ale wtedy było już za późno, aby mogła wpłynąć na życie
wnuka.
Emilie gorąco pragnęła zapełnić pustkę w jego sercu, ale nie zdołała go zatrzymać.
Zane był nieuchwytny niczym spadająca gwiazda. Zbyt długo żył samotnie, aby teraz
uwierzyć w szczęśliwe życie we dwoje. Nie mieli żadnych wspólnych zainteresowań. Ona
kochała przeszłość, Zane uwielbiał przyszłość. On lubił szybkie, sportowe samochody i
wyprawy w odległe zakątki świata, ona - stare tkaniny i wycieczki do muzeów. Wspaniały
mundur sprzed dwóch wieków miał dla niego mniejsze znaczenie niż para brudnych skarpet.
Emilie pomyślała, że lepiej byłoby, gdyby Zane poleciał na Tahiti lub został na
Manhattanie, gdzie ponoć teraz mieszkał. Jego wizyta spowodowała tylko zamęt, wzbudziła
w niej pragnienie czegoś, co było nieosiągalne.
Ostatnio miała wrażenie, że dusi się w zapyziałym miasteczku, w którym się
wychowała. Serdeczna ciekawość sąsiadów działała jej na nerwy. Wrzaski mew, słony zapach
oceanu i dobrze znany rytuał dnia codziennego wydawały się jej teraz obce i trudne do
zniesienia.
Właśnie poprzedniego dnia na rynku podniosła głos w rozmowie z panią Willis, a
Johnowi Parkerowi powiedziała, że nie podoba się jej tapeta, którą przykleił w jej spiżarni.
Jeszcze teraz miała przed oczami zdumione miny tych dwojga, gdy wychodziła ze sklepiku z
litrem mleka i sześcioma jajkami.
- Biedna Emilie - usłyszała komentarz pani Willis. - Taka ładna dziewczyna nie
powinna być sama.
Zdumiewające, że tamta kobieta lepiej ją rozumiała niż ona sama. Emilie pragnęła
przygody, tęskniła za urozmaiceniem nudnego życia. Potrzebowała jakiegoś wstrząsu, i to
szybko, nim zestarzeje się na tyle, że wszystko stanie się jej obojętne.
Trudno było oczekiwać, że coś takiego może się wydarzyć w sennym Crosse Harbor
w New Jersey.
Natomiast w żadnym wypadku Emilie nie życzyła sobie, aby w jej życie znowu
wtargnął były mąż, przypominając jej, że kiedyś była na tyle naiwna, by uwierzyć, iż w jego
towarzystwie będzie mogła jednocześnie cieszyć się z przygód i czuć bezpiecznie.
Odwróciła się, żeby pójść do kuchni, ale w tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi
Była już ósma. Pomyślała, że chyba jej się zdawało, ale po chwili dzwonek odezwał się
ponownie, tym razem głośniej. Szybko podeszła do drzwi.
- Kto tam?
- Zane.
Chodzi o mundur - pomyślała. Pewnie zdecydował się go zabrać. Otworzyła drzwi.
- Długo czekałem - mruknął z wyrzutem. Jego ciemne włosy błyszczały w świetle
lampy. Emilie znów pomyślała, że wygląda jak pirat. - Czy w czymś ci przeszkodziłem?
- Po co tu przyjechałeś?
- Wpuść mnie, to ci powiem.
- Przecież miałeś lecieć na Tahiti - Emilie słyszała, jak jej serce wali o żebra.
- Wylatuję dopiero jutro - odrzekł, opierając się o framugę.
- Lepiej jedź do domu i spakuj manatki.
- Pojadę - powiedział i urwał na chwilę. - A ty? Emilie wstrzymała oddech. Miała
wrażenie, że Zane wciąga ją w ogień. To stary gracz - pomyślała. Lubi wyrafinowane gry dla
dorosłych, których ona nigdy nie pojmie.
- Nie wiem, co ci odpowiedzieć - wybąkała wreszcie.
- Byłoby o wiele lepiej, gdybyś wiedziała.
- Przykro mi, ale nigdy nie miałam talentu do ułatwiania ludziom życia, a już na
pewno nie będę się wysilać dla byłego męża.
Emilie wyczuła w nim pewną zmianę, co od razu ją rozbroiło. Zane starał się
zuchwałością przesłonić dręczącą go samotność, którą ona już dawno rozpoznała.
- Dojechałem do rogu i zawróciłem - powiedział.
- Pewnie wróciłeś po mundur - odrzekła, czując jednocześnie strach, podniecenie i
nadzieję.
- Nie - odpowiedział Zane, wchodząc do ciemnego przedpokoju. - Wróciłem do
ciebie.
- To przecież nie ma żadnej przyszłości - powiedziała, pożerając go wzrokiem. - Nic
się nie zmieniło. Jesteśmy takimi samymi ludźmi. Wciąż...
- Nie ma żadnej przyszłości - przerwał jej Zane. - Istnieje tylko chwila...
Emilie w mgnieniu oka znalazła się w jego ramionach. Bez żadnych pytań, bez
obietnic, bez namysłu. Uniósł do góry jej brodę i pocałował w usta. Początkowo pocałunek
był delikatny i subtelny, jednocześnie słodki i zdecydowany, ale dokładnie w chwili, gdy
zapragnęła czegoś więcej, Zane przyciągnął ją mocniej do siebie i wsunął język w jej usta.
Emilie czuła, jak w jej wnętrznościach zaczyna się budzić ogień.
Oparła dłonie na jego twardej piersi, czując gwałtowne łomotanie serca. Jak mogła
była zapomnieć dotyk i zapach tego ciała, tę zmysłową eksplozję, którą teraz znów
przeżywała?
Zane szybkim ruchem porwał ją na ręce. Instynktownie zaplotła palce na jego karku.
Czuła, że kręci się jej w głowie. Tuż przed sobą miała jego twarz, wysokie kości policzkowe i
dumny nos. Widziała jego ciemnoniebieskie oczy, przesłonięte czarnymi niczym noc rzęsami.
Mogła w nich utonąć.
- Drzwi - szepnęła.
Zane zatrzasnął je kopnięciem, odgradzając ich tym od rzeczywistości. Znaleźli się
nagle w zamkniętym, własnym świecie.
- Którędy? - spytał. Jego głos brzmiał zmysłowo i ochryple.
- Tym korytarzem.
Sypialnia Emilie znajdowała się przy jego końcu, po prawej stronie.
Zane rozpoznałby ten pokój nawet w zupełnych ciemnościach. „Wszędzie czuł aromat
jej perfum, niezbyt silny, ale jakże znajomy. Od lat często usiłował wyobrazić sobie ten
zapach, ale nigdy mu się to nie udało. Tym razem czuł go naprawdę. Działał na niego równie
podniecająco jak kobieta, którą trzymał w ramionach.
Nigdy jej nie zapomniał. Teraz bez trudu rozpoznawał smak jej warg i dotyk
jedwabistych włosów na policzku.
Niemal utonęli w grubym puchowym materacu.
- Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę - szepnęła Emilie, muskając palcami
jego twarz.
- Nie potrafiłem odjechać - odrzekł Zane, głaszcząc dłonią jej biodra. - Chciałem, ale
nie mogłem cię zostawić.
- Wiem - szepnęła. - Kiedy patrzyłam, jak odjeżdżasz... - urwała i pokręciła głową. -
Chciałam, żebyś wrócił.
- Jesteś pewna?
- Tak - powiedziała stanowczo. Czy Zane wiedział, jaki wywiera na nią wpływ? Jaki
jest piękny? Przeciągnął dłonią po jej płaskim brzuchu i wsunął palce pod koszulę. Przesunął
rękę wyżej, aż dotarł do koronkowego stanika. Błyskawicznie rozpiął go i nakrył pierś dłonią.
Emilie miała wrażenie, że wszędzie czuje dotyk jego palców. Zane powoli pieścił
opuszkami jej sutki, aż stały się twarde i napięte. Niecierpliwie czekała na dotknięcie jego
warg, chciała czuć na piersiach gorące i wilgotne usta, pragnęła, by ssał jej sutki...
- Tak - powiedział, ściągając z niej koszulę i stanik. - Chcę słyszeć, jak krzyczysz.
Chcę wiedzieć, że czujesz rozkosz...
Z gardła Emilie wydarł się jęk, tak gwałtowny i namiętny, że sama się przestraszyła,
ale jednocześnie pozbyła ostatnich zahamowań. Czuła swoją kobiecą siłę, zupełnie tak, jakby
dotknięcie Zane'a przywróciło ją do życia.
Zbliżył usta do jej piersi. To dotknięcie parzyło niczym ogień. Gdy chwycił zębami
sutek, Emilie znowu krzyknęła, nie z bólu, lecz prymitywnej, gwałtownej rozkoszy.
Przemknęło jej przez myśl, że chyba nie przeżyje takiego napięcia zmysłów.
Miała wrażenie, że jest w stanie nieważkości, zawieszona gdzieś w ciemnej
przestrzeni erotycznych marzeń.
Czuła, jak w jej ciele odzywa się odwieczny rytm. Wyprężyła się gwałtownie.
Długo czekała na tę chwilę. Marzyła o niej. Tęskniła za jedynym mężczyzną, który
mógł zabrać ją w taką podróż.
Teraz pragnęła czegoś więcej.
Chciała czuć dotknięcia jego ust na całym ciele. Sięgnęła do majteczek, ale Zane
odsunął jej rękę i zsunął je w tak podniecający sposób, że zbliżyła się o kolejny krok do
pełnego szaleństwa.
Rutledge pomyślał, że Emilie jest jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał. Z
przyjemnością patrzył na jej długie nogi, zaokrąglone biodra i ciemne włosy wilgotne z po-
żądania. Pod wpływem pieszczot jego języka Emilie znów krzyknęła z rozkoszy i Zane
poczuł, że sam również płonie.
Zapragnęła go dotknąć, poczuć jego potężne ciało. Chciała wiedzieć, że on należy do
niej i tylko do niej, nawet jeśli tylko w tę jedną noc.
Nim zdążyła coś powiedzieć, sam zrozumiał jej pragnienia. Wstał z łóżka i ściągnął
spodnie. Emilie nie mogła oderwać wzroku od jego szczupłego, muskularnego ciała i
ciemnych włosów, porastających klatkę piersiową i płaski brzuch.
Nie rozczarował jej. Nigdy mu się to nie zdarzyło.
Był dokładnie taki, jak Emilie go zapamiętała.
Poczuła w oczach łzy i szybko zamrugała, żeby Zane niczego nie zauważył.
Dostrzegł to jednak.
Opadł na łóżko obok niej i przytulił ją do siebie.
- Bardzo cię pragnę - powiedział wprost. - Nigdy jednak nie kocham się z kobietą,
która nie ma na to ochoty. - Odsunął się od niej tak, że przestali stykać się ciałami. -
Wybieraj, Emilie. Decyzja należy do ciebie.
Nie czuła ani wstydu, ani zakłopotania. To była chwila, na którą długo czekała. Teraz
miała szansę spróbować najsłodszej namiętności bez żadnych żalów i zobowiązań, które
mogłyby zakłócić pamięć tego wieczoru. Mogła być teraz albo poddanym, albo zdobywcą,
wybór należał do niej.
Żadne słowa nie mogłyby oddać jej uczuć i pragnień. Spojrzała mu w oczy i kiwnęła
głową. Zane miał wrażenie, że dotyka jej ciała i duszy jednocześnie.
Wziął ją w ramiona. Przez chwilę leżeli nieruchomo, mocno przytuleni do siebie,
ciesząc się po prostu zetknięciem nagich ciał. Emilie nie potrzebowała niczego więcej, żeby
zapomnieć o całym świecie.
Poruszyła się, ocierając się o niego, kusząc i podniecając. Miała wrażenie, że traci
kontrolę nad sobą. Teraz Zane był dla niej jedynym prawdziwym bytem w świecie, który
przestała rozpoznawać.
Emilie była już gotowa. Zane poznał to po głębokich jękach, jakie wydobywały się z
jej gardła i pełnym pragnienia spojrzeniu zielonych oczu. Rozdzielił jej uda i ukląkł między
nimi. Początkowo zaatakował ją lekko i delikatnie, tak, aby ich namiętność mogła osiągnąć
najwyższą temperaturę. Gdy kobieta zaczęła głośno krzyczeć, wiedział, że nie powinien
dłużej zwlekać.
- Teraz - powiedziała zduszonym szeptem, prosto w jego usta. - Teraz... teraz...
Nie potrzebował zachęty.
Ciało Emilie było tak mocno zaciśnięte, że Zane przestraszył się, że zrobi jej krzywdę,
ale ona nalegała, aby nie przerywał. Po chwili przyjęła go w siebie. W tym momencie
zadygotała. Pasowali do siebie tak, jakby jakiś dobry Bóg z góry zadecydował, że będą do
siebie należeć.
Zane był pierwszym mężczyzną, który poznał jej ciało i nauczył rytuału miłości. Na
myśl, że w ciągu pięciu lat od rozstania Emilie z pewnością była z kimś innym, poczuł
gwałtowne pragnienie, aby wymazać z jej pamięci wszelkie wspomnienia i napiętnować ją
jako swoją wyłączną własność.
Kochali się z gwałtowną, pierwotną namiętnością. Zane nigdy nie marzył o czymś
więcej, niż ofiarowała mu Emilie. Gdy nadszedł moment spełnienia, miał wrażenie, że jego
ciało rozrywa gwałtowny wybuch, ale po chwili odzyskał poczucie jedności.
Nie wiedział jeszcze, że w tym momencie w jego życiu nastąpił przełom.
W ciemnościach wiele się może zdarzyć.
Tej nocy Emilie poznała wszystkie formy zmysłowego kontaktu z mężczyzną, który
odgadywał jej pragnienia, nim jeszcze zdążyła je nazwać. W ciemnościach, rozproszonych
tylko światłem księżyca, oboje oddali się erotycznej magii.
Wreszcie zdrzemnęli się trochę, po czym Emilie przyniosła do łóżka starą i omszałą
butelkę szampana. Chowała ją na wyjątkową uroczystość, która jednak nigdy się nie zdarzyła.
- Cristal - Zane gwizdnął z uznaniem. - To robi wrażenie.
- Powinno.
Sama otworzyła butelkę. Gdy korek wystrzelił, głośno się roześmiała.
- Uwielbiam ten dźwięk - rozlała do kieliszków pieniący się, złoty płyn. Postawiła
butelkę na nocnym stoliku i wzniosła toast.
- Za zdrowie nieoczekiwanych gości.
- Twoje zdrowie - odrzekł Zane, patrząc jej prosto w oczy.
- Wygląda na to, że wracamy do starych czasów - powiedziała Emilie, delektując się
napojem.
- Miałem nadzieję, że będziemy raczej rozmawiać o przyszłości.
Kobieta wyciągnęła się wygodnie na poduszce. W jej oczach zaświeciły iskierki.
- Może zatem opowiem ci o przygotowaniach do jutrzejszych obchodów Dnia
Patriotów?
Zane jęknął głośno. Emilie uderzyła go w głowę poduszką.
- Możesz się śmiać - powiedziała, udając oburzenie - ale tutaj, w Crosse Harbor, to
ważny dzień. Niewątpliwie bardzo cię to rozśmieszy, ale wszyscy mieszkańcy przebierają się
w osiemnastowieczne stroje, popijają jabłecznik i udają, że wypatrują nadchodzącej armii
brytyjskiej. Burmistrz Gold odgrywa Andrew McVie'a - dodała.
McVie był jedynym wiarygodnym bohaterem rewolucji, którym mogło się poszczycić
Crosse Harbor. W dzieciństwie Emilie spędziła wiele czasu rozmyślając o tym, jak uratował
on generała Washingtona na parę miesięcy przed bitwą pod Princeton.
Opowiedziała Zane'owi historię tajemniczego bohatera w czarnej masce, który na
oczach przerażonych świadków skoczył na konia Washingtona i zrzucił generała na ziemię na
ułamek sekundy przedtem, nim kula z muszkietu przeleciała tuż nad siodłem. Gdyby nie za-
maskowany mężczyzna, utkwiłaby w sercu przyszłego prezydenta.
Rodzina Emilie zawsze twierdziła, że owym tajemniczym bohaterem był ktoś z ich
rodu. Któż inny, jeśli nie członek rodziny Crosse, miałby dość odwagi, aby dokonać takiego
wyczynu? Pozostali mieszkańcy miasteczka uważali jednak, że zbawcą generała był Andrew
McVie.
- Niestety, tego dnia większość członków naszej rodziny była na weselu - zaśmiała się
Emilie. - To tyle z historii rodzinnych.
- A ty za kogo się przebierasz? - spytał Zane. - Za kochankę McVie'a?
- Nie, mądralo, ale i tak będę sensacją dnia - stwierdziła. - Jutro pojawię się na rynku
w balonie na gorące powietrze.
- Chyba żartujesz!
- Słowo harcerza - zapewniła go z powagą. - Świadectwa historyczne są raczej
wątpliwe, ale to świetna reklama dla towarzystwa historycznego. Nie mogłam odmówić.
- Nie zawracałbym sobie tym głowy.
- Dlatego że nie cenisz historii i nigdy jej nie zrozumiesz.
- Za to świetnie rozumiem inne sprawy - odpowiedział, odstawiając kieliszek na nocny
stolik. - Może, cię o tym przekonam...
Później dokończyli szampana i Emilie poszła do spiżarni poszukać jeszcze jednej
butelki. Była pewna, że powinna coś znaleźć.
- Tym razem to już nie Cristal - powiedziała. - Ale według mnie nie ma czegoś takiego
jak zły szampan.
Zane, który poszedł z nią do kuchni, wziął butelkę i przyjrzał się nalepce.
Emilie ponownie zniknęła w spiżarni, po czym wróciła z pudełkiem krakersów,
dżemem i masłem fistaszkowym. Ułożyła to wszystko na tacy z laki, którą rok wcześniej
kupiła na pchlim targu, a następnie wyjęła z kredensu dwa talerze i piękny, srebrny nóż.
Gdy wrócili do łóżka, z wielkim przejęciem posmarowała krakersy masłem
fistaszkowym i dżemem, po czym ułożyła je w półkole na talerzu. Zane uważnie się jej
przyglądał. Pomyślał, że w jej rękach wszystko zamienia się w złoto. Nawet z krakersów i
dżemu potrafiła wyczarować przekąskę, smakującą jak ambrozja.
- Dawno już nie byłam na targu - powiedziała Emilie, napełniając ponownie kieliszki.
- Nie mam nic w domu, inaczej przygotowałabym ci coś wspaniałego. Jeśli nie pamiętasz, to
ci przypominam, że dobrze gotuję.
- Nie chcę ci sprawiać przykrości, ale nigdy mnie nawet nie obchodziło, czy potrafisz
zagotować wodę - odrzekł Zane z uśmiechem.
Emilie spojrzała na niego z urazą, ale zaraz się roześmiała.
- To chyba rzeczywiście nie ma znaczenia, prawda?
- Najmniejszego - zapewnił ją i odsunął talerz. - Połóż się.
- Dlaczego?
- Połóż się - powtórzył z naciskiem.
To były jej marzenia. W ciągu tej jednej, magicznej nocy on mógł wydawać polecenia,
ona gotowa była słuchać.
Położyła się na chłodnym, jedwabistym prześcieradle. Szampan wirował jej w głowie.
Miała kłopoty z ustaleniem, gdzie kończy się jej ciało, a gdzie zaczyna miękka pościel. Czuła
się tak, jakby płynęła na chmurce w atmosferze nabrzmiałej erotyzmem.
- Zane! - wykrzyknęła po chwili, unosząc się na łokciu. - Co ty wyprawiasz?
- Zaufaj mi - odpowiedział ze swym pirackim uśmiechem na ustach.
Emilie poczuła na ciepłym brzuchu zimne krople szampana. Drgnęła. Zane wypełnił
jej pępek złocistym płynem.
- Zwariowałeś! - zaśmiała się, starając się nie poruszyć. - Prześcieradło...
Prześcieradłu jednak nic nie groziło. Zane zlizał szampana kropla po kropli. Czuła
jego język w pępku, na brzuchu i w spojeniu ud...
Przeczesała mu palcami włosy, przyciskając jego twarz do brzucha. Już po chwili
czuła, że zaraz wybuchnie i rozpadnie się na tysiące kawałków.
Jednak przede wszystkim pragnęła, aby to się nie skończyło.
Rankiem, po przebudzeniu, Emilie usiadła na łóżku i wbiła wzrok' w śpiącego obok
niej mężczyznę. Po chwili zacisnęła powieki i długo siedziała z zamkniętymi oczami,
czekając, aż zjawa zniknie. Miała nadzieję, że gdy wreszcie otworzy oczy, przekona się, że
jest sama w swym staroświeckim łóżku, którego od pięciu lat z nikim nie dzieliła.
Ostrożnie rozchyliła powieki i dotknęła ręką ramienia śpiącego mężczyzny. Poczuła
twarde mięśnie i ciepłe ciało.
To mój były mąż! - pomyślała, jakby powoli godząc się z rzeczywistością.
Czuła lekki ból między nogami i rozkoszne znużenie. Tej nocy długo się kochali...
Emilie miała wrażenie, że stoi na skraju urwistego brzegu i patrzy w przestrzeń.
Przypomniała sobie, jak Zane dotykał ustami jej brzucha, jak pieścił dłońmi piersi...
Nie mogła sobie wyobrazić większej rozkoszy...
- Boże - jęknęła, po czym skuliła się na brzegu łóżka i naciągnęła kołdrę na głowę.
Pomyślała, że chyba zwariowała, godząc się na coś takiego. Zupełnie zwariowała!
Mężczyzna wymamrotał coś, po czym przez sen uderzył ręką w poduszkę.
Wstrzymała oddech, a on odwrócił się na bok i przycisnął ciężką, muskularną nogą jej biodra.
Emilie automatycznie przysunęła się do niego, zapragnęła...
- Nie! - powiedziała głośno. Dość tego. Tym razem nie zamierzała ulec pokusie i
zapomnieć o ostrożności.
Noc już minęła i byłoby znacznie lepiej, gdyby znalazła jakiś sposób, aby o niej
zapomnieć.
Nigdy nie lubiła takich ludzi jak on. Zane gardził historią i nie zastanawiał się nad
przeszłością. Związek z nim był romantycznym odpowiednikiem położenia się na torze. Raz
udało się jej uciec z całym sercem; byłaby idiotką sądząc, że ta sztuka znów może się udać.
Magia, która połączyła ich wczoraj, nie mogła przetrwać w pełnym blasku słońca.
Poczucie przeznaczenia, wrażenie, że kieruje nimi jakaś wyższa siła - Emilie pomyślała, że to
pewnie skutek pełni.
Jej zdaniem, Zane czuł się tu zdecydowanie zbyt swobodnie. Rozciągnął się wygodnie
na jedwabnym prześcieradle, niedbale zakrywając biodra rogiem kołdry. Przez chwilę
przyglądała się jego szerokim ramionom i potężnym muskułom, które w dotyku sprawiały
wrażenie ciepłego, żywego marmuru... Potrząsnęła głową i pomyślała, że takie rozmyślania
niechybnie wpędzą ją w kłopoty. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na niego ponownie. Tym
razem zamierzała dostrzec tylko jego niedostatki. Niestety, na pierwszy rzut oka trudno było
dostrzec słabości Zane'a Rutledge'a. Zawsze wyglądał imponująco...
Przyzwoitość nakazywała, aby czuł się nie na miejscu w tym wyłącznie dotąd
kobiecym pomieszczeniu, ale on Zachowywał się tak, jakby zdobył nie tylko jej ciało, ale
również sypialnię.
Ta myśl zirytowała Emilie. Szturchnęła go w ramię.
- Zane - powiedziała, próbując go obudzić. Poruszył się na łóżku, ale nie otworzył
oczu. - Za godzinę muszę wyjść.
- Mhm... - Mężczyzna przewrócił się na brzuch i schował twarz w poduszce.
Emilie zastanowiła się, czy nie zerwać z niego kołdry, ale wolała nie ryzykować
widoku podniecającej nagości eks - męża. Zamiast tego uciekła do łazienki, i to tak szybko,
jakby ścigały ją moce piekielne. Gwałtownie zatrzasnęła za sobą drzwi.
W tym momencie niemal parsknęła śmiechem. Przecież to zazwyczaj mężczyzna
zastanawia się, jak uciec po wspólnej nocy! Emitte często czytała w kobiecych magazynach,
jak powinna wyglądać ta scena: ona przygotowuje w kuchni wspaniałe śniadanie, na przykład
capuccino i świeże truskawki ze śmietaną, on zaś niecierpliwie liczy sekundy dzielące go od
wolności.
Zamiast tego to ona ukryła się w łazience i zastanawiała się, czy zdoła uciec przez
ciasne okienko i zniknąć w lesie za domem.
Przeszła po cichu do garderoby, gdzie włożyła obcisłe, elastyczne rajstopy i
koronkowy gorset ze wstążkami, stanowiący część jej kostiumu. Było stanowczo zbyt gorąco,
aby ubrać się w cały strój. Emilie postanowiła, że sukienkę i całą resztę włoży dopiero w
gondoli.
Zerknęła do lustra i z trudem powstrzymała się od śmiechu. Wyglądała jak karykatura
osiemnastowiecznej damy. Wyciągnęła z portfela trochę pieniędzy i włożyła je do
haftowanej, wyblakłej torebki, w której trzymała igły i nici. Zabrała jeszcze prawo jazdy i
kartę kredytową, po czym przymocowała torebkę do paska. Włożyła baletki, spakowała
muślinową sukienkę i wyszła na korytarz.
Po drodze do kuchni zajrzała jeszcze do sypialni. Zane wciąż chrapał, wygodnie
rozciągnięty na łóżku, zupełnie jakby miał zamiar zostać tu na dłużej. Nie każdy potrafiłby
czuć się tak swobodnie w cudzej sypialni. Emilie pokręciła głową z irytacją. Niektórzy ludzie
nigdy się nie zmienią.
W kuchni wyrwała z bloczka różową kartkę, napisała kilka słów, i przylepiła ją do
stojącej na środku brzozowego stołu cukiernicy, po czym chwyciła klucze i wyszła na ulicę.
Wyjeżdżając z garażu, starała się nie patrzeć na stojącego przed domem czarnego
porsche. Wolała, aby nie przypominał jej o swym seksownym właścicielu.
Pomyślała, że popełniła okropny błąd, ale, na szczęcie, już po wszystkim. Nie miała
zamiaru więcej o tym myśleć.
Od mieszkania Emilie do Langley Park trzeba było jechać dobre pół godziny.
Lipcowy poranek był dość chłodny, a powietrze zdumiewało przejrzystością. Choć od
wschodu słońca minęło dopiero pół godziny, poranna mgła zdążyła już zniknąć. Tylko smród
spalin, zmieszany z zapachem morza i kwiatów, psuł idealną pogodę.
Emilie włączyła radio. Gdy usłyszała dobrze znaną, starą piosenkę, zaczęła stukać do
wtóru palcami o kierownicę. Mając dwadzieścia dziewięć lat była zbyt młoda, aby pamiętać
czasy świetności tego zespołu, ale i tak znała tę melodię. Sama nie wiedziała, dlaczego miała
wrażenie, że świetnie pasuje do porannej przejażdżki wiejską drogą.
Nagle we wstecznym lusterku zobaczyła jakiś czarny, sportowy samochód. To
niemożliwe - pomyślała. Przecież gdy wychodziła z domu, Zane zdrowo chrapał. Nacisnęła
na gaz, ale samochód bez trudu trzymał się za nią.
Emilie skręciła gwałtownie w boczną drogę i nacisnęła gaz do dechy. Czarne auto
natychmiast wykonało ten sam manewr. Emilie czuła, jak serce wali jej o żebra. Jeśli porsche
Zane'a nie rozmnożyło się cudownie w ciągu nocy, to musiał być on. Może zapomniał
portfela lub zostawił zegarek? Zwolniła, ale on, zamiast się zbliżyć, również zwolnił. Starał
się zachować dystans. Z daleka widziała na twarzy eks - męża wyraz determinacji.
Emilie wróciła na główną drogę. Porsche zrobił to ' samo. Przez chwilę myślała, czy
nie spróbować go zgubić, ale Zane przecież wiedział, że ona ma polecieć wielkim balonem.
Już stąd widać było ponad drzewami jego czerwoną powłokę. Nie miała szans, żeby pozbyć
się pościgu.
- Utrzymuj dystans - mruknęła przez zęby, skręcając na parking. Zane zawsze
prowadził jak wariat. Emilie przez chwilę czuła pokusę, żeby nacisnąć z całej siły na
hamulec, po czym zażądać od niego odszkodowania za zniszczony samochód. To byłaby dla
niego dobra nauczka.
Rozległ się głośny pisk opon. Auto zatrzymało się tuż za nią.
Drzwi porsche otworzyły się tak gwałtownie, że niemal trzasnęły zawiasy. Emilie
miała ochotę zablokować swoje drzwi i poczekać, aż Zane ochłonie, ale pomyślała, że pewnie
wyrwałby je gołymi rękami. Wyskoczył i podbiegł do jej wozu.
- Wysiadaj - warknął przez zaciśnięte zęby.
Niektórych rzeczy nie zapomina się nawet po rozwodzie. Na przykład takiego tonu.
Emilie pomyślała, że lepiej będzie się nie sprzeciwiać.
Wzięła głęboki oddech i wysiadła z samochodu. Zane nawet nie podał jej ręki.
Wprawdzie nie potrzebowała pomocy, ale to byłby miły gest.
Dać kurze grzędę... Emilie pomyślała, że raczej umrze, niż pozwoli mu odgadnąć,
jakich wrażeń doznaje na jego widok.
- Zabłądziłeś - oświadczyła spokojnie. Wskazała ręką kierunek. - Tamta droga
prowadzi do Nowego Jorku.
W tym momencie Zane miał ochotę skręcić jej kark. Już parę razy w życiu bliski był
zabójstwa, i to na ogół Emilie była potencjalną ofiarą. Tym razem byłaby to niewątpliwie
zbrodnia w afekcie.
- Do diabła, co ty sobie myślisz?
- Przykro mi, ale nie wiem, o czym mówisz - odrzekła, patrząc na niego niewinnie.
- Akurat! Oczywiście, że wiesz!
Emilie zerknęła w stronę górującego nad polem balonu. Nim zdążyła się ruszyć, Zane
chwycił ją za ramiona.
- Co to za karteczka na kuchennym stole? Stać cię chyba na coś lepszego, Em!
- Wiele hałasu o nic - skwitowała, wzruszając ramionami. - Musiałam wyjść. Przecież
mówiłam ci o dzisiejszym święcie.
Wyrwała się z uścisku i ruszyła w stronę balonu. Zane zablokował jej drogę. Emilie na
próżno usiłowała go ominąć.
- Śniadanie byłoby miłym akcentem.
- Przykro mi, że nie jestem równie doświadczona, jak inne kobiety, z którymi się
spotykasz.
- Lodówka pusta - ciągnął. - Ani mleka, ani płatków, ani pieczywa. Można umrzeć z
głodu.
- Dziękuję za zrobienie listy zakupów - odrzekła poirytowanym tonem.
- Gdybym to ja wymknął się w ten sposób, nazwałabyś mnie sukinsynem.
- Wcale się nie wymknęłam. Po prostu miałam umówione spotkanie.
- Bzdura. Uciekłaś, żeby ze mną nie rozmawiać.
- Nie pochlebiaj sobie, Rutledge. Próbowałam cię obudzić, ale spałeś jak zabity. - Dała
nura pod jego uniesionym ramieniem, lecz Zane zdążył ją złapać. - Czy przypadkiem nie
śpieszysz się na samolot?
- Owszem - odrzekł. - Właśnie dlatego tu jestem.
- Hej, Em! - zawołał do niej Dan Walsh z drugiego końca parkingu. - Pośpiesz się.
Jesteśmy gotowi do startu.
- Muszę już iść - powiedziała Emilie. - Te balony są wynajmowane na godziny.
Ruszyła w kierunku gondoli. Rutledge nie odstępował jej ani na krok.
Ciszę poranka przerywał ryk propanowego palnika, nagrzewającego powietrze.
Nieopodal stała niewielka furgonetka. W kabinie siedzieli dwaj młodzi mężczyźni i popijali
kawę, z trudem tłumiąc ziewanie.
- To ekipa ratunkowa - wyjaśnił Rutledge, pozdrawiając ich machnięciem ręki.
- Co za ekipa ratunkowa? - skrzywiła się Emilie.
- Poszukiwacze - dodał Zane. - Ekipa naziemna. Będą jechać za tobą i mieć oko na
balon, po prostu na wszelki wypadek.
- Nie opowiadaj takich rzeczy! Nigdy jeszcze nie leciałam balonem.
- To nic specjalnego. Po prostu polecisz, dokąd wiatr cię zaniesie.
- Przecież mamy wylądować w miejskim parku.
- Wylądujecie, jeśli wiatr będzie wam sprzyjał.
- Przypuszczam, że ty już kiedyś latałeś balonem?
- Balonem, szybowcem, lotnią - uśmiechnął się Zane.
- A czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad podjęciem normalnej pracy? - spytała
Emilie.
- Hej, Em! - zawołał znowu Dan, spoglądając z nieskrywaną ciekawością to na nią, to
na Zane'a. - Baxter jest już gotów. - Walsh wskazał ręką na dość otyłego mężczyznę w
czerwonej kurtce z napisem Soul Man wyhaftowanym na plecach.
Emilie przyjrzała się gondoli. Był to po prostu spory kosz z wikliny, z
przymocowanym dużym zbiornikiem na gaz.
- To to? - spytała, przełykając głośno ślinę.
- To - potwierdził Dan. - Cieszę się, że ty lecisz, a nie ja. Powiedziałem żonie, że nikt
mnie nie zmusi do latania mniejszym samolotem niż DC - 9.
Przyjemniaczek - pomyślała Emilie.
- Jak mam się tam dostać? - spytała głośno. W tym momencie Zane chwycił ją w pasie
i wsadził do kosza.
- Och - westchnęła Emilie. Czuła się bardzo niepewnie. - Moja spódnica - dodała. -
Będę jej - potrzebować przy lądowaniu. Została w samochodzie.
- Czy mógłby ją pan przynieść? - Zane zwrócił się do Dana. - Chcę jeszcze zamienić
parę słów z Emilie.
Mężczyzna zawahał się.
- Proszę się nie niepokoić - uśmiechnął się Rutledge. - Jesteśmy zaręczeni.
- Ach, skąd miałem wiedzieć - mruknął Dan i ruszył w stronę samochodu.
- Zabiję cię! - powiedziała Emilie zduszonym głosem i uderzyła go w ramię. -
Dlaczego opowiadasz brednie?
- Sądziłem, że wolałabyś, abym mu nie mówił, iż jesteśmy kochankami.
- Dlaczego nie powiedziałeś mu prawdy?
- Powiedziałem - odparł Zane z irytującą, męską logiką. - Zaręczyliśmy się... kiedyś.
- Nim wylądujemy, całe miasto będzie huczeć od plotek.
- O tym, że jesteśmy zaręczeni, czy że jesteśmy kochankami?
- Że jestem skończoną idiotką - westchnęła Emilie. Zane za dobrze się bawił.
- Niewielki skandal jeszcze nikomu nie zaszkodził.
- Nie znasz Crosse Harbor.
- Do diabła z Crosse Harbor. Wyjedź ze mną, Emilie - zaproponował z
uwodzicielskim uśmiechem. - Zwiedzimy Tahiti, a potem polecimy zobaczyć piramidy w
świetle księżyca i wschód słońca w Madrycie. Nim się pożegnamy, możemy zjeść śniadanie
w Paryżu, a kolację na Hawajach i kochać się w każdym z tych miejsc.
Serce Emilie zabiło gwałtownie. Pomysł, aby zapomnieć o rzeczywistości, był
niezwykle kuszący. Przynajmniej miałaby na starość co wspominać i czym ogrzać duszę, a
nie tylko kocem i gorącą herbatą.
- To wykluczone - odrzekła, z trudem przekrzykując hałas palnika.
- Masz ostatnią szansę - powiedział, patrząc na nią zmrużonymi oczami.
- Wybij to sobie z głowy! - krzyknęła. - Nigdzie z tobą nie pojadę.
- W takim razie ja lecę z tobą.
Nim Emilie zdążyła zareagować, Zane odcumował balon i w ostatniej chwili wskoczył
do gondoli.
- Hej! - usłyszeli krzyk Dana. Wracał biegiem z parkingu, wymachując nad głową
spódnicą. - Wracaj!
- Zrób coś! - odkrzyknęła. - Chwyć za cumę! Zatrzymaj ten balon!
- Uspokój się - powiedział Zane, regulując palnik.
- Dowiozę cię na festyn całą i zdrową.
- Zwariowałeś?! - wrzasnęła w odpowiedzi. Udało się jej przekrzyczeć hałas palnika.
Balon unosił się coraz wyżej. - Co ty wyprawiasz?!
- Zabieram cię na przejażdżkę.
- Jesteś szalony! - Emilie oparła się o brzeg gondoli.
- Czy wiesz, jak tym kierować?
- Zaraz się przekonamy - odpowiedział, manipulując zaworami przy zbiorniku. -
Leciałem kiedyś balonem na gorące powietrze.
- Ja kiedyś leciałam jumbo - jetem, ale to nie znaczy, że potrafię nim sterować.
- Na tym polega różnica między nami. Lubię ryzykować. - Problem polegał na tym, że
zazwyczaj mu się udawało.
Płomień palnika gwałtownie się powiększył. Emilie miała przed oczami obraz balonu
zaplątanego w przewodach wysokiego napięcia, ale czerwona kula coraz bardziej oddalała się
od ziemi.
- Mam nadzieję, że zostaniesz za to aresztowany - powiedziała. Czuła jednocześnie
podniecenie i strach. Zawsze dawała się nabierać na jego wielkie gesty, choć wiedziała, że to
głupota.
- Czy zamierzasz mnie oskarżyć?
- Żebyś wiedział. Jak śmiesz ryzykować moim życiem, tylko dlatego że masz ochotę
wyciąć jakiś zwariowany numer?
- Troska o bezpieczeństwo spowodowała śmierć większej liczby ludzi niż wszystkie
zwariowane pomysły.
- Pewnie myślisz, że potrafisz przesuwać góry, prawda?
- Gdyby tylko jakaś stała na mojej drodze... - Zane uśmiechnął się zwycięsko.
Emilie dobrze wiedziała, o czym on myśli. Zamknęła oczy. Doznawała uczuć
wykraczających daleko poza seksualne pragnienia.
- Po co to zrobiłeś? - szepnęła. - To była nasza ostatnia noc. Oboje dobrze wiemy, że
to nie ma przyszłości.
- Uniosła głowę i spojrzała na niego. Dlaczego za jego urodziwą twarzą nie kryła się
dusza poety? - Pragnę czegoś więcej, niż tylko seksu. Potrzebuję mężczyzny, którego
mogłabym kochać.
- Ludziom zazwyczaj wystarcza atrakcyjne życie seksualne.
- Nigdy mnie nie zrozumiesz - westchnęła w odpowiedzi. Gdyby jej wystarczał seks,
wciąż byliby małżeństwem. Potrząsnęła głową i rozejrzała się wokół. Widać było wspaniałą
panoramę okolicy.
- A ty rozumiesz?
- O co ci chodzi?
- Mam wrażenie, że wcale nie jesteś tak przywiązana do tego miasteczka.
- Nie mów takich rzeczy - Emilie z trudem opanowała wewnętrzny dygot. Trafnie
odgadł jej skryte myśli.
- Crosse Harbor to mój dom... po rewolucji moja rodzina przyczyniła się do
rozbudowy miasta.
- Wbrew pozorom, jesteśmy do siebie podobni - stwierdził nieoczekiwanie Zane, nie
zwracając uwagi na jej protest. - Oboje szukamy czegoś, czego możemy nigdy nie znaleźć.
- Niczego nie szukam - odparła, ale to stwierdzenie zabrzmiało pusto i fałszywie. -
Lubię moje życie takim, jakie jest.
- Akurat. Lubisz przygody, Emilie. Przyznaj się, pragniesz czegoś więcej.
To szyderstwo było tak bliskie prawdy, że przestała nad sobą panować. Rzuciła się na
niego, próbując zdzielić go pięścią, ale Zane chwycił ją za nadgarstek i wykręcił rękę. W
trakcie tego starcia gondola gwałtownie zachybotała. W oczach mężczyzny pojawił się wyraz
rozbawienia. Ilekroć Emilie próbowała się wyrwać, gondola kiwała się na wszystkie strony, a
jej żołądek wyprawiał niebezpieczne harce.
- Na razie jeszcze ci się udało - powiedział zimno Zane. - Lepiej nie ryzykuj.
Nie zważając na niebezpieczeństwo, Emilie spróbowała kopnąć go w kostkę.
Przyciągnął ją do siebie i mocno objął.
- Niech pani lepiej uważa, moja damo - ostrzegł. - Do ziemi mamy ładnych parę
metrów.
Rozejrzała się wokół. Lecieli ponad wierzchołkami drzew. Balon wciąż się wznosił.
- Wspaniały widok, prawda? - dodał Zane, widząc na jej twarzy wyraz zdumienia.
Puścił jej ramię. Emilie kiwnęła w odpowiedzi głową. Nie mogła oderwać spojrzenia od
fascynującej panoramy.
- O, tam jest główna droga - wskazała palcem ciemną tasiemkę, przecinającą zieleń
lasu. - Nigdy nie myślałam, że może tak wspaniale wyglądać.
- To wszystko kwestia perspektywy.
- Jesteś cyniczny.
- Tylko realistyczny.
- Czy dla ciebie cokolwiek w życiu ma jakieś znaczenie?
- Sądziłem, że po ostatniej nocy nie masz co do tego wątpliwości.
- Życie nie kończy się na seksie.
- Być może, ale to jedna z jego najprzyjemniejszych stron.
- Muszę ci przyznać, że starasz się zazwyczaj, aby poranki wypadały równie dobrze,
jak noce. Chciałabym... - nagle urwała. - Boże, robi się zimno - dodała i skrzyżowała
ramiona. Temperatura gwałtownie spadla i jednocześnie balon przestał się wznosić. Miała
wrażenie, że wiszą w szarym, zimnym kokonie. - Czy to normalne?
Jeszcze nim skończyła mówić, balon zaczaj opadać niczym pośpieszna winda.
- Wszystko w porządku - uspokoił ją Zane, zwiększając płomień palnika. - Nie martw
się. Nic się nam nie stanie.
- Ale coś się dzieje, prawda?
- To przez te chmury - wskazał na wschód. - Jeszcze przed sekundą była wspaniała
pogoda. Diabli wiedzą, skąd je przywiało.
Emilie przysunęła się do niego. Zane walczył z jakimiś zaworami przy zbiorniku.
Balon w dalszym ciągu szybko tracił wysokość.
- Możesz się nie przejmować. Zaraz zaczniemy się wzbijać, muszę go tylko
ustabilizować.
Był zupełnie spokojny. Zaliczał się do tych szczęściarzy, którzy ze wszystkich
przygód wychodzą cało. Emilie chciała mu wierzyć, ale akurat gwałtowny podmuch zakołysał
koszem. Straciła równowagę i gdyby nie Zane, upadłaby. Balon wciąż zapadał się w zimną
chmurę.
- Połóż się. Nie podoba mi się, że... - kolejny podmuch zagłuszył jego słowa. Gondola
kiwała się na wszystkie strony, niczym wagonik górskiej kolejki z wesołego miasteczka.
Nagłe rozległ się trzask pękającej powłoki.
- Uwaga, Emilie! - krzyknął mężczyzna. Z góry opadło parę czerwonych szmat. -
Spadamy!
3
Emilie pomyślała, że chyba żyje. Gdyby zginęła, nie czułaby się taka obolała, jakby
ktoś wlókł ją plecami po polnej drodze.
Piekły ją oczy, bolały ramiona, kolana, ręce... wszystkie części ciała, nawet wyrostek
robaczkowy, który wycięto jej, gdy miała pięć lat.
Za dużo wypiłam - pomyślała. Przed oczami zobaczyła wielką, omszałą butelkę
Cristalu, a potem...
Nie mogła sobie przypomnieć, co było dalej.
Z pewnością nie wypiła całej butelki najlepszego szampana bez powodu, ale za skarby
świata nie mogła sobie przypomnieć, co to była za okazja. Gdyby wiedziała, że takie będą
tego skutki, napiłaby się raczej wody sodowej.
Spróbowała otworzyć oczy, ale słońce świeciło tak mocno, że natychmiast zacisnęła
powieki i ukryła twarz w piasku.
W tym momencie trochę oprzytomniała. Skąd piasek? Rozłożyła szeroko ramiona i
pomacała wokół. Wyczuła pod palcami małe kamyki i ostre fragmenty połamanych muszli.
- Boże! - krzyknęła, po czym zerwała się z ziemi i otworzyła oczy. Nad głową
zobaczyła niebo jak z pocztówki, nieskazitelnie niebieskie i czyste. Pożałowała, że nie zabrała
okularów przeciwsłonecznych.
Ostrożnie obmacała twarz, ręce, nogi i ramiona. Bogu dzięki, niczego sobie nie
złamała, ale miała solidnie podrapane dłonie i kolana. W zasadzie powinna być zadowolona,
że nie stało się jej nic poważnego, ale zamiast tego próbowała sobie przypomnieć, jakim
cudem znalazła się na plaży.
Z jękiem poderwała się na nogi. Rozejrzała się wokół, usiłując rozpoznać okolicę. W
odległości kilkunastu metrów zobaczyła wieżę latarni morskiej. Zerknęła na ostre głazy u stóp
i wyobraziła sobie, co mogło się stać. Dobrze wiedziała, że wielu ludzi znalazło śmierć na
kamienistym brzegu Eagle Island, niewielkiej wysepki u wejścia do portu Crosse Harbor.
- Skup się, Emilie - powiedziała do siebie. - Jest wcześnie rano, znajdujesz się w
pobliżu latarni... - Urwała i spojrzała na swój dziwaczny strój. Miała na sobie
osiemnastowieczny gorset, dwudziestowieczne, elastyczne rajstopy i baletki. Często wkładała
stroje pochodzące z różnych czasów, ale zazwyczaj starała się o zachowanie pewnej
konsekwencji.
A może wybierałam się na bal kostiumowy? - pomyślała.
Nie mogła się skupić. W głowie miała zupełny zamęt. Nawet po podróży przez kilka
stref czasowych nie czuła się tak zagubiona i zdezorientowana. Zerknęła na zegarek. Szkiełko
było pęknięte, ale zegarek działał. Dziewiąta rano, dwudziesty piąty lipca.
Nagle przed jej oczami zawirowały jakieś obrazy.
Zobaczyła czarny, sportowy samochód, pędzący z głośnym rykiem silnika.
Później przypomniała sobie mundur z czasów rewolucji.
Po chwili jego obraz zniknął, a zamiast niego Emilie zobaczyła twarz mężczyzny z
cudownymi, niebieskimi oczami, który przyciskał ją do siebie, podczas gdy ziemia pędziła im
na spotkanie...
Zane!
Zachwiała się na nogach. Z trudem opanowała ogarniającą ją panikę. Gdzie podziała
się gondola? Gdzie zniknęła czerwona powłoka balonu? Nawet plaża sprawiała wrażenie
opustoszałej, tak jakby ktoś starannie uprzątnął wszelkie ślady życia. Nigdzie nie było widać
porzuconych butelek, puszek po napojach i styropianowych opakowań po hamburgerach,
czyli najbardziej rozpowszechnionych śladów ludzkiej obecności. Co gorsza, nigdzie nie było
widać jej eks - męża.
- W porządku - powiedziała głośno. - Musi istnieć jakieś wyjaśnienie tej sytuacji. -
Dźwięk własnego głosu podziałał na nią uspokajająco. - Lepiej się zastanów. Z pewnością
rozszyfrujesz tę zagadkę.
Może zresztą to wszystko nie było takie dziwne...
Niewątpliwie trafili na jakąś dziwaczną formację chmur. Emilie nie znała się na
aeronautyce, ale słyszała rozmaite historie na temat szkwałów i prądów zstępujących, które
pokonały znacznie bardziej wytrawnych pilotów niż Zane Rutledge.
Przypomniała sobie, jak gondola zaczęła koziołkować, a powłoka balonu pękła.
Pomyślała, że zapewne wypadła z kosza na plażę, podczas gdy Zane w dalszym ciągu walczył
z palnikiem i zbiornikiem gazu.
- Łódź wiosłowa - powiedziała głośno i od razu się rozpromieniła. Jeśli pamięć jej nie
myliła, po wschodniej stronie latarni powinna być przycumowana łódka. Wystarczy, że
wskoczy do niej i chwyci za wiosła, a po kwadransie będzie już na stałym lądzie. Poklepała
się po pasie. Z pewnym zdziwieniem stwierdziła, że nie zgubiła haftowanej terebki z
kluczami do samochodu, kartą kredytową, Pieniędzmi, igłami i nićmi. Wystarczy, że
zadzwoni po taksówkę, a zdąży dołączyć do organizatorów obchodów, nim ktokolwiek
pomyśli o wysłaniu ekipy ratunkowej.
Odwróciła się w kierunku latarni, ale nie ruszyła, bo coś nagle przykuło jej uwagę.
Osłoniła ręką oczy od słońca i uważnie przyjrzała się morzu. Wszystko wydawało się w
porządku, ale Emilie mogłaby przysiąc, że przed sekundą widziała w morzu czerwoną plamę.
- Tak! - krzyknęła nagle, znowu dostrzegając niewielki, czerwony punkt w odległości
jakichś stu metrów od brzegu. - Boże! - Zane walczył z prądem odpływu i najwyraźniej nie
mógł sobie dać rady.
Błyskawicznie zrzuciła pantofle i pobiegła w jego stronę. Usiłowała nie tracić go z
oczu, ale fale co chwila przesłaniały widok.
- Trzymaj się, Zane - powtarzała do siebie, pokonując kolejne fale. Była świetnym
pływakiem, ale nawet dla niej prąd stanowił poważne niebezpieczeństwo. Ilekroć mężczyzna
znikał wśród fal, Emilie czuła, że ogarnia ją rozpacz.
- Złap mnie za ramię - jęknęła, gdy wreszcie udało się jej do niego dotrzeć.
Żadnej odpowiedzi. Zane stracił przytomność. Z najwyższym trudem obróciła go na
wznak i upewniła się, że może oddychać.
- Jakoś to będzie - mruknęła. - Trzymaj się mnie. Emilie sama nie wiedziała, czy chce
pocieszyć jego, czy siebie. Rutledge był wysokim, mocno zbudowanym mężczyzną. Gdyby
nie siła wyporu słonej wody, nie miałaby najmniejszej szansy go wyciągnąć.
Powoli zbliżali się do plaży, aż wreszcie z ulgą poczuła pod stopami dno. Stanęła na
nogi i dalej ciągnęła Zane'a w kierunku brzegu. Miał zamknięte oczy, a jego policzek
przecinała głęboka rana.
Spływająca krew pozostawiała w wodzie złowrogi ślad.
- Na pewno żyjesz - powiedziała, z trudem wyciągając go z wody. - Nie śmiałbyś
wyciąć mi takiego numeru - dodała, starając się nie patrzeć na ślady krwi, teraz wyraźnie
widoczne na piasku. Zane musiał przeżyć, choćby po to, aby mogła mu powiedzieć, że jest
najbardziej aroganckim, nieodpowiedzialnym i zwariowanym człowiekiem, jakiego w życiu
spotkała.
Przycisnęła ucho do jego klatki piersiowej, ale nie udało się jej nic usłyszeć. Był
trupio blady. Emilie z trudem łapała oddech po ogromnym wysiłku, jakim było dla niej
wyciągnięcie go na brzeg.
Jedyne, co mogła zrobić, to masaż serca. Zaczęła rytmicznie uciskać żebra Zane'a,
usiłując przypomnieć sobie wszystko, czego nauczyła się rok wcześniej, podczas kursu
zorganizowanego przez lokalną straż pożarną.
- Oddychaj, do cholery! - krzyknęła, uciskając z całych sił klatkę piersiową
mężczyzny. - Oddychaj!
To wszystko wydawało się jej koszmarem bez końca, ale mimo to nie chciała się
poddać. Nie mogła zrezygnować, choć próby wydawały się beznadziejne.
W pewnym momencie usłyszała, jak Zane kaszle i wypluwa morską wodę.
Początkowo słabo, później coraz mocniej. Jeszcze parę sekund i usłyszała cudowny szmer
jego oddechu.
- Mogłabym cię chyba zamordować - mruknęła, wycierając z policzka łzy ulgi. -
Śmiertelnie mnie przestraszyłeś.
Emilie miała zamiar powiedzieć mu, co o nim myśli, gdy tylko Zane oprzytomnieje.
Miała nadzieję, że będzie czuł się winny przynajmniej przez całą drogę na Tahiti. Po chwili
jednak przypomniała sobie o krwawiącej ranie. Ilość krwi wskazywała, że to poważna
sprawa. Na razie zdołała uratować go przed utonięciem, ale to jeszcze nie koniec walki.
Chociaż nie była lekarzem, uznała, że w żadnym wypadku nie może zostawić Zane'a
na mokrym piachu. To mogłoby się zakończyć wychłodzeniem organizmu i zapaleniem płuc.
Przede wszystkim powinna przenieść go w suche i ciepłe miejsce, a następnie wezwać
pomoc.
Spojrzała na latarnię. Pomyślała, że pewnie zdoła zaciągnąć go tam po piachu, ale
drewniane schody wiodące do drzwi stanowiły poważniejszą przeszkodę.
- Musisz spróbować - powiedziała do siebie. Jedno wiedziała na pewno - że nie może
go tu zostawić. Włożyła pantofle i podeszła do leżącego mężczyzny.
Pochyliła się i ostrożnie chwyciła go pod ramiona. Zane jęknął głośno i Emilie od razu
go puściła, przerażona faktem, że najwyraźniej sprawiła mu ból. Dopiero teraz zauważyła, że
jego prawe ramię jest zgięte pod dziwnym kątem. Poczuła skurcz w żołądku.
Chwyciła go znowu, tym razem starając się oszczędzić prawe ramię, ale nierówny
rozkład ciężaru sprawiał, że nie mogła utrzymać kierunku.
- Wiem, że to boli - powiedziała przepraszająco i schwyciła go pod oba ramiona. - Ale
nie ma innego wyjścia.
Pociągnęła go najszybciej jak mogła, z trudem pokonując opór mokrego piachu, aż
wreszcie dotarła do stóp latarni. Zawsze wierzyła, że inteligencja wystarcza kobiecie, aby
poradzić sobie ze wszystkimi problemami, ale teraz przydałaby się jej zwykła siła.
- Zane - powiedziała, dotykając jego ramienia. - Potrzebuję twojej pomocy.
Wymamrotał coś, ale nawet nie otworzył oczu.
- Musisz mi pomóc, inaczej nie zdołam cię wciągnąć do środka - nalegała Emilie.
Mężczyzna otworzył oczy i z ogromnym wysiłkiem usiadł na piasku.
- Słyszysz, co do ciebie mówię? Musisz wejść po tych schodach.
Kiwnął głową. Widać było, że nawet taki niewielki nich sprawił mu nieznośny ból.
Emilie nie miała jednak czasu, aby się nad nim użalać, choć szczerze mu współczuła.
- Połóż mi rękę na ramionach - poleciła rzeczowym tonem, podchodząc do niego z
lewej strony. - Pomogę ci wstać.
Z trudem zachowywał przytomność, ale chwyciła jego rękę, przełożyła sobie przez
ramię i użyła jej jako dźwigni, aby zmusić go do wstania. Usiłował jej pomóc. Na jego czole
pojawiły się krople potu.
- Jestem za ciężki - szepnął. - Daj spokój.
- Zamknij się - odpowiedziała uprzejmie Emilie. - Trzymaj buzię na kłódkę i nie
stawiaj oporu. Jakoś pokonamy te schody.
W jej głosie słychać było niezachwianą pewność. Nie miała wątpliwości, że w
krytycznym momencie nie zabraknie jej sił. Na szczęście nie pomyliła się. Dotarli na podest.
Emilie sięgnęła ręką do klamki. Ku jej radości latarnik pozostawił drzwi otwarte.
Każda chwila zwłoki mogła oznaczać klęskę.
Weszli do środka, zataczając się na boki i w tym momencie Zane ponownie stracił
przytomność. Emilie spróbowała złagodzić upadek własnym ciałem. Skrzywiła się z bólu,
gdy przypadkowo oberwała łokciem w ucho.
Jakie znaczenie ma jeszcze jeden siniak - pomyślała, przewracając go na plecy.
Najważniejsze, że zdołała zaciągnąć go pod dach. Teraz powinna jeszcze dopilnować, aby nie
leżał w mokrym ubraniu, później będzie pora na poszukiwanie pomocy.
- Nie zrozum mnie źle - mruknęła, krzywiąc się ironicznie i sięgając do paska jego
spodni. - To w twoim interesie.
Zane wyglądał równie wspaniale, co zeszłej nocy. Emilie poczuła się jak zboczeniec,
kiedy zwróciła na to uwagę. Biedak był bliski śmierci, a ona, zamiast mu pomóc, zachwyca
się jego muskulaturą. Trudno jednak było nie zwrócić na nią uwagi.
Szybko ściągnęła z niego mokre ubranie. Przez chwilę zastanawiała się, czy zostawić
slipy, ale uznała, że byłoby to śmieszne. Na ławie przed kominkiem zauważyła piękny,
ręcznie zdobiony koc. Owinęła nim Zane'a, po czym ponownie rozejrzała się wokół. Na
komodzie leżał jeszcze jeden pled. Emilie pomyślała, że to dziwne, iż takie dwa piękne koce
akurat czekały na nich w latarni. Jak daleko sięgała pamięcią, latarnia była nie zamieszkana, a
takie stare koce kosztują sporo pieniędzy.
Sam Talmadge, jeden z członków Towarzystwa Historycznego Crosse Harbor, miał
się zająć efektami świetlnymi podczas dzisiejszego wieczornego festynu w porcie. Może to on
przyniósł tu koce, aby wnuki nie zmarzły podczas pokazów? Pewnie miał zamiar przy-
prowadzić je na wieżę.
Emilie nigdy jeszcze nie była we wnętrzu latarni. Pomyślała, że wcale nie wygląda na
opuszczoną. Ściany najwyraźniej niedawno pobielono, a schody wiodące na gorę wyglądały
porządnie i solidnie. Ktoś zabrał stary, zdezelowany radar, a na jego miejscu postawił
okrętowy kompas i lunetę. Na stole leżał egzemplarz „Poor Richard's Almanack”.
- Coś dla ciebie, Sam - mruknęła, pomagając Zane'owi położyć się na pryczy, stojącej
pod oprawionym w ołów oknem. Sam Talmadge zawsze z wielkim zapałem uczestniczył w
inscenizacjach rozmaitych wydarzeń z okresu rewolucji i bardzo dbał o wierne oddanie wszy-
stkich szczegółów. Jednak atmosfera panująca w latarni działała Emilie na nerwy.
Być może reagowała w ten sposób z uwagi na ciszę. Pochyliła głowę i przez chwilę
nasłuchiwała. Mimo niewielkich rozmiarów Eagle Island, nigdy nie brakowało tu ludzi. Teraz
słychać było tylko krzyki mew, krążących nad wyspą w poszukiwaniu jedzenia.
Czemu nie dochodziły tutaj zwykłe odgłosy życia miasteczka? Powinno być słychać
kosiarki, śmiech dzieci grających w piłkę i terkotanie motorówek zapalonych wędkarzy.
Tymczasem nie słyszała nawet warkotu awionetek, wiozących turystów do kasyn Atlantic
City.
Najwyraźniej wszyscy poszli do parku, aby wziąć udział w obchodach.
Czy to możliwe?
- Chyba naprawdę zwariowałaś - powiedziała do siebie Emilie i podeszła do łóżka,
aby sprawdzić, co z Zane'em. Wyobraźnia zaczęła płatać jej figle. To pewnie skutek wypadku
- pomyślała i skrzywiła się sarkastycznie. W tym momencie dalsze jej rozmyślania przerwał
głośny jęk.
- Boże - westchnęła. Prawe oko mężczyzny niemal zniknęło pod fioletową opuchlizną.
Emilie nie miała wątpliwości, że złamał rękę, a pewnie również parę żeber.
Siedziała przy nim przez chwilę. Zane to tracił, to odzyskiwał przytomność. Zbliżało
się południe. Miała na sobie mokre ubranie, a poskręcane i pofalowane włosy spadały jej na
ramiona zupełnie bezładnie. Najwyraźniej nikomu nie przyszło do głowy szukać ich tutaj.
Emilie pomyślała, że musi się ruszyć i coś zrobić. Złamana ręka nie złoży się sama, ktoś musi
jej w tym pomóc.
Nie miała przed sobą wielkiego wyboru. Mogła tylko skorzystać z niewielkiej łódki,
którą trzymał tu Sam Talmadge, i powiosłować do portu.
- Wrócę najszybciej jak potrafię - powiedziała do Zane'a, który wpatrywał się w nią
szklanym wzrokiem. - Ty zostań w łóżku. Pamiętaj, że masz nie wstawać.
Kiwnął głową, ale Emilie wcale nie była pewna, że zrozumiał, co powiedziała.
Wydawał się półprzytomny, a ona nie mogła znieść myśli, że ten pewny siebie mężczyzna
jest w takim stanie. Oczami wyobraźni widziała, jak przewraca się na schodach latarni.
Gdyby miała kawałek linki, przywiązałaby go do łóżka, ale nie zauważyła nic
odpowiedniego.
Wyszła na zewnątrz i spróbowała obejść latarnię.
Dziwne, ale nigdzie nie widziała róż, które - jak pamiętała - rosły wokół wieży.
Zamiast tego musiała się przebijać przez prawdziwy gąszcz krzewów. Szła wąską ścieżką
wiodącą do miejsca, gdzie Sam cumował swoją łódź.
Jednak na łagodnych falach zatoczki nie kołysała się niewielka, metalowa łódka z
czerwonym sercem namalowanym na burcie i nazwą „Janine” na pawęży, lecz solidna,
drewniana łódź z ciężkimi wiosłami. Emilie znowu z trudem opanowała nerwy i przełknęła
głośno ślinę. W okolicach Crosse Harbor od dawna nie spotykało się takich łodzi.
Pewnie ktoś ściągnął ją z okazji święta - pomyślała. Odcumowała łódź i chwyciła za
wiosła. Sam Talmadge uwielbiał historię i najwyraźniej postanowił, że wszystkie szczegóły
inscenizacji będą odpowiadać prawdzie historycznej.
Emilie nie znała go zbyt dobrze. Z tego, co słyszała, Talmadge hodował indyki na
Dzień Dziękczynienia.
Gdy tylko zabrała się do wiosłowania, od razu pożałowała, że zrezygnowała z zajęć w
miejskim klubie sportowym. Drewniane wiosła były równie ciężkie, jak wielkie. Kilka
tygodni ćwiczeń z hantlami i sztangą stanowiłoby dobre przygotowanie do tego zadania. -
Myśl o czymś pozytywnym - skarciła się w duchu, starając się utrzymać równy rytm
pociągnięć. Tego dnia już dwukrotnie dokonała rzeczy pozornie niemożliwych, wyciągając
Zane'a z wody i doprowadzając go do latarni. Skoro tak, to z pewnością zdoła dopłynąć do
portu i wezwać pomoc.
Pochyliła głowę i skupiła się na wiosłowaniu. W normalnych okolicznościach
przepłynięcie z wyspy do portu wymagało jakiegoś kwadransa.
Po upływie pół godziny Emilie musiała przyznać, że niewiele zwojowała. Drżały jej
dłonie i miała zawroty głowy. W tym tempie równie dobrze mogła wiosłować cały dzień.
Rozglądając się wokół, nie mogła dostrzec wielu charakterystycznych elementów
wybrzeża. Pomyślała, że musi być jakieś wytłumaczenie, dlaczego nie może rozpoznać
okolicy.
Złożyła na chwilę wiosła i przyjrzała się uważnie nabrzeżu, które tak dobrze znała.
Gdzie zniknęła restauracja portowa? Co się stało z zawsze pełnym, kolorowym basenem
jachtowym? Dlaczego nigdzie nie było widać rybaków i wędkarzy?
- Uspokój się - powiedziała do siebie. - Musi być jakieś proste wyjaśnienie.
A może to wcale nie jest Eagle Island i Crosse Harbor? Może gwałtowny wiatr zniósł
ich w stronę Cape May lub Long Branch?
A może...
Emilie na chwilę wstrzymała oddech. Nie mogła pojąć, dlaczego tak długo nie
dostrzegła rzeczy oczywistych. Woda w porcie była krystalicznie przejrzysta, a równie
błękitne niebo widziała tylko w filmach Disneya. Powietrze było czyste jak w wysokich
górach. Gdzie zniknął brud i bałagan, zazwyczaj wszechobecne ślady nowoczesnego życia?
Na myśl o tym aż zadygotała. To niemożliwe... Takie rzeczy nie zdarzają się
naprawdę. Bohaterowie powieści fantastyczno - naukowych mogą podróżować w czasie, ale
zwykłych ludzi obowiązują normalne prawa przyrody.
Emilie zawróciła i ze zdwojoną energią powiosłowała z powrotem do latarni.
Postanowiła za wszelką cenę rozwikłać tę tajemnicę. Po paru minutach dobiła do brzegu i
zacumowała łódź.
Podchodząc do latarni tym razem natychmiast zauważyła brak zamka. W 1992 roku?
Mało prawdopodobne. Zawiasy były nowe i nie tknięte przez rdzę. Wpadła do środka i
natychmiast podbiegła do stolika, na którym poprzednio zauważyła egzemplarz „Poor
Richard's Almanack”.
Drżącymi rękami otworzyła książkę. „Drukowane w Roku Pańskim 1776” -
przeczytała. Nie było copyrightu ani żadnej informacji o tym, że to reprint, nigdzie nie było
widać nazwy firmy wydawniczej.
Emilie czuła narastające podniecenie.
To było pierwsze, oryginalne wydanie, ale broszura wyglądała całkiem nieźle. Z
pewnością niedawno wyszła spod prasy.
4
To nie mogło się zdarzyć naprawdę! Żaden racjonalny argument nie mógłby tego
wyjaśnić, ale Emilie nie mogła zignorować oczywistych dowodów.
Widziała w swoim życiu już dostatecznie wiele reprintów i reprodukcji, aby wiedzieć,
że ten egzemplarz „Poor Richard's Almanack” jest autentyczny.
Opadła na podłogę. Nogi jej tak drżały, że nie mogła już dłużej ustać.
Nic dziwnego, że Crosse Harbor wygląda inaczej niż zwykle. Wszystkie oznaki
postępu cywilizacji zostały starte, tak jakby ich nigdy nie było.
To znaczy, że jeszcze się nie zdarzyły.
Emilie poczuła, że kręci się jej w głowie. Odetchnęła głęboko, wciągając w płuca
czyste, morskie powietrze. Rewolucja przemysłowa była sprawą przyszłości. Czyste
powietrze, czysta woda - to wszystko, o co ludziom dwudziestego wieku przyszło
rozpaczliwie walczyć - teraz były jeszcze dla wszystkich dostępne.
Do licha, dlaczego tego wcześniej nie zauważyłam? - zdziwiona uniosła głowę i
rozejrzała się po pokoju, usiłując w pełni zdać sobie sprawę z nowej sytuacji. Nie ma ani
telefonu, ani prądu. Takie wygody jak kanalizacja i lodówka to wyłącznie domena marzeń.
Emilie wyczuwała jeszcze jakąś nieokreśloną różnicę, ale na razie dostrzegała tylko brak
tego, do czego przywykła.
Każda rozsądna kobieta wpadłaby w przerażenie, gdyby została nagle przeniesiona w
czasy wcześniejsze o dwa wieki. Strach przed nieznanym to jeden z najbardziej
podstawowych ludzkich odruchów. Zamiast tego czuła rozsadzającą ją energię i ciekawość.
Czy to możliwe, że los zgotował jej groźniejszą i bardziej podniecającą przygodę, niż
wszystkie wyprawy Zane'a razem wzięte?
- Och, Boże - jęknęła, zerkając na śpiącego eks - męża. Nigdy w to nie uwierzy.
Niezależnie od tego, jakie przedstawi mu dowody, on nigdy nie zapomni o świecie. jaki zna.
W każdym razie nie będzie łatwo go przekonać.
Zane czuł się dobrze w czasach, w jakich wypadło mu żyć. Tęsknoty i pragnienia,
jakie od dzieciństwa odczuwała Emilie, były mu zupełnie obce. Korzystał z życia tak jak
umiał i troszczył się tylko o dzień bieżący. Jak zareaguje, gdy przekona się, że stracił
wszystko, do czego przywykł?
Musiało istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie tego, co się stało. Emilie przypomniała
sobie, jak na widok męża wysiadającego z samochodu poczuła, że w jej życiu wkrótce coś się
wydarzy.
Bardziej dręczyło ją pytanie, dlaczego nagle zostali przeniesieni w osiemnasty wiek,
niż mechanizm tej podróży. Pomyślała, że nie spocznie, póki tego nie wyjaśni.
- Co... - Zane otworzył oczy i spróbował wstać, podpierając się ręką. - Chryste! -
jęknął z bólu.
- Spokojnie. Lepiej nie wstawaj - Emilie natychmiast znalazła się przy nim. - Złamałeś
rękę.
- Dwoi mi się w oczach - powiedział, ciężko oddychając. - A może masz siostrę
bliźniaczkę?
Ogorzała twarz Zane'a teraz wydawała się blada jak prześcieradło. Emilie
przypomniała sobie, ile utracił krwi.
- Dobrze wiesz, że nie mam - powiedziała, usiłując nadać swemu głosowi pogodne
brzmienie. Mężczyzna znowu spróbował wstać, więc położyła rękę na jego ramieniu. - Leż
spokojnie.
- Co się stało?
- Pamiętasz, jaki numer postanowiłeś wyciąć z tym balonem na gorące powietrze?
Zane kiwnął głową.
- Wygląda na to, że nie dolecieliśmy do Langley Park w całości - poinformowała go.
Za to zmieniliśmy epokę - pomyślała, ale tę perełkę zachowała na później.
- A co z tobą?
- Trochę guzów i siniaków, poza tym wszystko w porządku. Ty gorzej na tym
wyszedłeś.
- Chyba tak - powiedział.
Emilie poczuła skurcz serca. Zrób coś - nakazała sobie w myślach. Przecież on jest w
fatalnym stanie. Na myśl, że powinna sama złożyć jego ramię, zakręciło się jej w głowie, ale
nie miała innego wyjścia. Zawsze była dumna ze swej znajomości historii Crosse Harbor, ale
teraz miała w głowie zupełną pustkę. W obecnym stanie bala się wyruszać na poszukiwanie
doktora.
- Jak się czujesz? - spytała, pochylając się nad nim.
- Umieram - skrzywił się Zane. - Gdzie jesteśmy?
- W latarni morskiej - odrzekła zgodnie z prawdą.
- Co z balonem?
- Nie wiem. Odzyskałam przytomność na plaży. Ty leżałeś w wodzie, ale balon i
gondola zniknęły bez śladu.
- Ocaliłaś mi życie?
- Każdy by to zrobił.
- Przypomnij mi, żebym ci podziękował - mruknął, zamykając oczy. - Jak się obudzę...
- Za wcześnie na podziękowania - szepnęła Emilie, patrząc, jak zasypia. Gdy Zane
dowie się, gdzie wylądowali, z pewnością nie będzie szczególnie wdzięczny. Na razie udało
się jej przetrwać pierwszą rundę pytań, ale następna musiała doprowadzić do wyjawienia
prawdy. Wystarczy, że zechce zadzwonić po pogotowie lub do biura podróży, aby zmienić
rezerwację.
Wszystko w swoim czasie. Najpierw muszą zadbać o przeżycie. Emilie pomyślała, że
powinna postarać się o wodę i coś do zjedzenia. Gdyby jeszcze znalazła prosty kawałek
drewna do usztywnienia złamanego ramienia...
Przypomniała sobie ukryte w krzakach drzwi do piwnicy, które dostrzegła, wracając
po przerwanej wyprawie na stały ląd. Wybiegła z latarni i pomagając sobie łokciami,
przedarła się przez zarośla. Na widok piwnicy odetchnęła z ulgą.
Drzwi były pomalowane szaroniebieską farbą. Morskie powietrze nie zdążyło jeszcze
naruszyć gładkiej powierzchni. Emilie znów pomyślała, że latarnia morska jest w doskonałym
stanie i niczym nie przypomina obecnej - czy też może przyszłej? - rudery.
Bez trudu otworzyła drzwi i zbiegła w dół po kamiennych schodkach. Jeśli jej wiedza
na temat zwyczajów z czasów kolonialnych odpowiadała prawdzie, to powinna znaleźć tu
zapasy jedzenia.
Na szczęście się nie pomyliła. Na piwnicznych półkach stało sporo garnków z
dżemami i innymi przetworami, a obok na haku wisiała ogromna szynka. Wybór był dość
skromny, mimo to Emilie czuła się tak, jakby trafiła do sklepu samoobsługowego z czekiem
in blanco w ręce.
- Mam nadzieję, że nie masz kłopotów z ciśnieniem - mruknęła. W osiemnastym
wieku ludzie, nie znając lodówki, na ogół mocno solili zapasy żywności. Emilie obawiała się,
że smak ich jedzenia może okazać się szokiem dla podniebienia człowieka z dwudziestego
wieku. No, ale nie miała wyboru.
- Musimy się przystosować - powiedziała. - Przydałby się jakiś kosz. No...
W tym momencie jedzenie wyleciało jej z rąk. Ktoś popchnął ją z tyłu i mocno
przycisnął do zimnej, kamiennej ściany.
- Gadaj, czego tu szukasz - usłyszała tuż koło siebie męski głos. - Inaczej poderżnę ci
to śliczne gardziołko od ucha do ucha.
Emilie dorównywała wzrostem napastnikowi, ale była od niego znacznie słabsza.
Ciekawe, czy po to ruszyłam w podróż w czasie, aby znaleźć koniec w wilgotnej piwnicy -
przemknęło jej przez głowę. Pomyślała o swojej sytuacji i niesamowitych wydarzeniach
ostatnich dwudziestu czterech godzin, po czym zrobiła to, co powinna zrobić na jej miejscu
każda dobrze wychowana, osiemnastowieczna dama: zemdlała.
Andrew McVie z całą pewnością nie był głupcem Dobrze wiedział, że nieprzyjaciel
często pojawia się w przebraniu i maskuje tak, aby uśpić czujność przeciwnika i zwieść go na
manowce.
Żyją w niebezpiecznych czasach - mądry człowiek nie ufa nikomu, dopóki się nie
przekona, że nie ma się czego obawiać.
Jednak gdy piękna dziewczyna z płomiennymi włosami osunęła się do jego stóp,
Andrew zapomniał o ostrożności: zamiast tego musiał zachować się jak dżentelmen. Schował
nóż i ukląkł koło nieznajomej.
- Ależ jest wysoka - zdziwił się, przypatrując leżącej kobiecie. Miała szerokie ramiona
i pełne, krągłe piersi. Pociągająca. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak tuli się do niej w łóżku
podczas długiej, zimowej nocy. Nagle dostrzegł, że zamiast spódnicy nieznajoma ma na sobie
spodnie i aż otworzył usta ze zdziwienia. Gdyby zobaczył osła chodzącego na dwóch nogach,
chyba mniej by się zdziwił.
Co to za dziwna kobieta? W piwnicy panował półmrok. Andrew pochylił się i
przyjrzał się jej uważnie. Zamiast schować skromnie włosy pod czepkiem, nieznajoma
rozpuściła je swobodnie na ramiona.
Leżała na podłodze przyciskając rękę do szyi, tak jakby chciała się bronić. Uwagę
Andrew przyciągnął masywny, złoty pierścionek i delikatny łańcuszek z doczepioną szklaną
kulką, mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy.
Znów spojrzał na jej piersi. Sam nie wiedział, czy bardziej zaintrygował go jej wygląd,
czy demonstracyjne obnoszenie się z bogactwem. Zmarszczył brwi, patrząc na jej nogi.
Czarne rajstopy stanowiły wyzwanie i obrazę dla jej kobiecości. Z pewnością stać ją było na
strój bardziej przystojny.
Andrew zastanawiał się przez chwilę, czy ta dziewczyna nie jest przypadkiem
szpiegiem, ale sam roześmiał się z tego pomysłu. Któż uwierzyłby w taki nonsens? Nie, to
zapewne żona któregoś z rybaków, która przypłynęła tu łodzią, aby ukraść trochę jedzenia dla
dzieci. W tak ciężkich czasach to nic dziwnego. Ale jednak ta kobieta wyglądała tak, jakby
nigdy nie doświadczyła biedy.
McVie przypomniał sobie, jak w pierwszych latach małżeństwa ciężko walczył, aby
pogodzić życie rodzinne z praktyką prawniczą w Bostonie. Elspeth i ich syn często musieli
drogo płacić za jego ambicje. Pragnął zdobyć dla nich wszystko, co tylko mógł: piękny dom i
służbę, farmę pełną dobytku, a nie problemów, bibliotekę z książkami niezbędnymi, aby dać
chłopcu klasyczne wykształcenie. Chciał, aby Elspeth mogła siedzieć przy ozdobnym oknie i
oddawać się marzeniom.
Nic z tego nie zostało. Wystarczyła jedna chwila, aby płonąca szczapa z paleniska
wznieciła pożar, który strawił wszystko, co było dla niego drogie. W tym czasie Andrew gonił
za pieniędzmi w Bostonie.
Dziwne, że widok tej przystojnej kobiety przypomniał mu żonę. Elspeth wyglądała jak
delikatny pączek róży, ale za piękną powierzchownością kryła się siła, na której można było
polegać. Przywykł korzystać z samodzielności żony, aby gonić za przyjemnościami życia,
które wtedy wydawały mu się tak ważne. Piękny chłopiec, którego spłodzili pewnej letniej
nocy, był ważniejszy niż bogactwo, ale Andrew zrozumiał to zbyt późno.
Teraz tylko rebelia nadawała sens jego życiu. Poświęcił wszystkie siły walce o
niepodległość, choć faktycznie nie przywiązywał do niej większej wagi.
Jego ostatnia wyprawa na opanowany przez Anglików Manhattan była zupełnie
bezowocna. Powrócił do domu w stanie bliskim depresji i nie mógł otrząsnąć się z ponurego
nastroju.
Wrócił do latarni morskiej, której od początku wojny nikt nie obsługiwał. Miał
nadzieję, że znajdzie tu Josiaha Blakelee, ale bardzo się zawiódł. Blakelee, który miał farmę
w pobliżu Princeton, był fanatycznym zwolennikiem niepodległości i święcie wierzył, że
przyniesie ona wiele dobrodziejstw. Należał do tych nielicznych ludzi, którzy natychmiast
zyskują powszechną sympatię. Był również człowiekiem odważnym i często podejmował
ryzyko. Niecałe dwa miesiące temu zniknął gdzieś na północy Manhattanu.
Andrew zamierzał poczęstować go kazaniem na temat szczęścia, jakie można znaleźć
w życiu rodzinnym. Jego zniknięcie zabolało go do żywego. Miał bowiem wrażenie, że ich
walka jest zupełnie beznadziejna.
Najważniejsza w życiu człowieka jest rodzina. Bez niej nawet niezależność od Korony
nie miała większego znaczenia.
Natomiast dla Josiaha Blakelee niepodległość stała się najwyższym celem. Od wielu
miesięcy nieustannie cytował Thomasa Paine'a i powtarzał, co powiedział Adams, z daleko
większym przekonaniem niż on sam.
Rok wcześniej, niedługo po Concord i Lexington, Andrew i Blakelee poszli razem na
obiad do kuzyna Josiaha, Johna Adamsa i jego żony. Przy stole John wygłosił długie
przemówienie na temat konieczności oddzielenia kolonii od Korony.
Josiah zapalił się do tej sprawy. Niegdyś Andrew również czuł taki sam zapał, ale
tamtego wieczoru po prostu siedział w milczeniu i rozmyślał o rodzinie.
Pani Adams, niska lecz przystojna kobieta, dorównująca mężowi inteligencją, wyczuła
chłód w jego zachowaniu.
- Poświęcając się jakiejś sprawie można odzyskać spokój ducha - zauważyła, podając
mu filiżankę herbaty. Sama straciła paroletnie dziecko. Służba publiczna przyniosła jej
pociechę.
W ten sposób Andrew dołączył do grupy bojowników o niepodległość.
Teraz czekało go nieprzyjemne zadanie. Musiał zawiadomić żonę Josiaha, że jej mąż
nie powrócił z wyprawy. W okolicy Harlem Heights wojska brytyjskie wzięły do niewoli
grupę patriotów. Według krążących plotek, zostali oni ulokowani na statkach - więzieniach
zakotwiczonych w Wallabout Bay w nowojorskim porcie. Trudno byłoby znaleźć gorsze
miejsce. Pozostawała nadzieja, że Josiah uniknął tego losu.
Kobieta z rudymi włosami poruszyła się lekko i Andrew wrócił myślami do
rzeczywistości. Przede wszystkim musiał się dowiedzieć, skąd się tu wzięła i co wiedziała o
jego sprawach.
Gdyby Emilie zemdlała w swej własnej epoce, szybko znalazłaby się w szpitalu, gdzie
powitałby ją jakiś pryszczaty stażysta z plikiem formularzy do wypełnienia i zerową troską o
pacjenta.
Zamiast tego po przebudzeniu znalazła się na kamiennej ławce, tuż obok drzwi do
piwnicy. O pół metra od niej klęczał jakiś mężczyzna z nożem zatkniętym za pasek od spodni.
Emilie szybko przypomniała sobie, gdzie jest.
Usiadła i zmierzyła go najgroźniejszym spojrzeniem, na jakie potrafiła się zdobyć.
- Tylko mnie dotknij, a uschnie ci ręka. Nieznajomy wstał z klęczek. Był mniej więcej
tego samego wzrostu co ona, ale znacznie szerszy w barach. Sprawiał wrażenie człowieka
samotnego, który nie Przejmuje się swoim wyglądem. Jasnobrązowe, kędzierzawe włosy
związał tasiemką w niewielki kucyk. Miał na sobie koszulę z grubego lnu i wypłowiałe
spodnie.
- Skąd się tu wzięłaś, dziewczyno? - spytał. Mówił z wyraźnym szkockim akcentem.
Czy uwierzyłbyś, że przyleciałam czerwonym balonem? - pomyślała, ale uznała, że
mądrzej będzie nie zaczynać od tej informacji.
- Błagam o wybaczenie, proszę pana, ale... ale znalazłam się w nadzwyczaj trudnych
okolicznościach - wykrztusiła, z przerażeniem stwierdzając, że nie musi udawać płaczu.
Dodatkowo wzruszyła się widząc, jak na mężczyznę podziałał widok jej łez.
- No, dość już tego - powiedział z pozorną szorstkością.
- Bardzo przepraszam, proszę pana - powtórzyła Emilie, wycierając oczy. Mężczyzna
podał jej batystową chusteczkę z wyhaftowaną w rogu literą A. - Dzięki.
W tym samym momencie pożałowała, że nie podziękowała bardziej formalnie.
- Dzięki? - powtórzył, unosząc do góry gęste brwi. - A cóż to za sposób wysławiania
się?
- To... tak mówi się w naszej rodzinie - wyjaśniła dość nieudolnie. - Nie powinnam tak
mówić do kogoś obcego. Jaka jestem głupia!
Mężczyzna kiwnął głową, na pozór akceptując jej wyjaśnienie, ale Emilie miała
wrażenie, że słyszy, jak w jego głowie wyje sygnał alarmowy. Uważaj, co gadasz, Crosse -
powiedziała do siebie. Ten człowiek nie da się łatwo zwieść. Miała nadzieję, że dzięki swym
zainteresowaniom obyczajami kolonistów zdoła jakoś przebrnąć przez tę rozmowę.
- Cóż to za nadzwyczaj trudne okoliczności? - zapytał nieznajomy.
Wiedziałam, że do tego dojdzie - westchnęła w duchu.
- Wybrałam się z przyjacielem na przejażdżkę łódką. Nagle zerwała się burza i wiatr
wyrzucił nas na pańskie wybrzeże.
- A kiedy zdarzył się ten wybryk natury? - spytał gospodarz. W jego oczach pojawiły
się twarde błyski.
Sposób, w jaki się wysławiał, zdradzał, iż jest człowiekiem wykształconym, choć
wyglądał dość prostacko. Emilie pomyślała, że czeka ją jeszcze trudniejsze zadanie, niż
sądziła uprzednio.
- Tuż przed północą - odpowiedziała, modląc się w duchu, aby znów nie zdradzić się
niebacznym słowem.
Andrew kiwnął głową. To wyjaśniało, dlaczego sam nie zauważył nic szczególnego.
Przybył do latarni wieczorem, zjadł parę plastrów szynki i zapadł w mocny sen. Ze względu
na bezpieczeństwo wolał położyć się w piwnicy. Obudziła go dopiero ta kobieta, dobierając
się do jego zapasów.
- Nie widzę żadnych śladów po pani przyjacielu - zauważył, myśląc o tym, że
piękność i prawdomówność nie zawsze chodzą w parze.
- Jest w budynku latarni - wyjaśniła. - Obawiam się, że złamał sobie ramię i jest
mocno potłuczony.
- A czy zadbała pani o siebie? - spytał, przyglądając się jej uważnie.
- To nie ma znaczenia - machnęła ręką. Andrew znów dostrzegł błysk złotego
pierścionka. Nieznajoma patrzyła mu prosto w oczy.
- Czy ten mężczyzna jest pani mężem? - spytał z wahaniem.
- Przyjacielem - odrzekła krótko. - Stracił bardzo dużo krwi, proszę pana. Boję się... -
Emilie urwała i przymknęła powieki, ale McVie zdążył zauważyć błysk łzy.
- Zaprowadź mnie do niego, dziewczyno - powiedział. - Nie posiadam umiejętności
chirurga, ale zapewne zdołam mu pomóc - dodał. Jego kościstą twarz rozjaśnił uśmiech. -
Byłoby łatwiej, gdybyś powiedziała mi, jakiej świętej imię nosisz.
- Emilie - rzekła, odwzajemniając jego uśmiech. - Jestem Emilie Crosse.
To nazwisko nic dla niego nie znaczyło. Jej przodkowie dopiero za parę lat mieli
przyczynić się do rozbudowy miasta, które w przyszłości wzięło nazwę od ich rodowego
nazwiska.
- Spotkaliśmy się w dziwnych okolicznościach, panno Emilie.
- Teraz pan ma nade mną przewagę - powiedziała. To śmieszne, tańczymy menueta,
tyle że na słowa - przemknęło jej przez głowę.
- Andrew - odrzekł. - Andrew McVie - dodał, wyciągając rękę, aby ją podtrzymać. -
Panno Emilie, czy źle się pani czuje?
Panna Emilie dosłownie zachwiała się na nogach.
Andrew McVie!
Mężczyzna, którego nazwisko od ponad dwustu lat powtarzają wszyscy uczniowie z
Crosse Harbor! Największy buntownik w historii miasteczka! Przecież jeszcze ostatniej nocy
opowiadała o nim Zane'owi, z dumą relacjonując jego bohaterskie przygody.
- Miałam ciężki poranek - powiedziała wreszcie, chwytając go za rękę. - Błagam, aby
zechciał mi pan wybaczyć chwilową słabość.
- Słabość to rzecz godna pochwały u płci nadobnej.
- Siła bardziej zasługuję na pochwałę, niezależnie od płci - odrzekła. Miała nadzieję,
że jej bohater z lat dzieciństwa nie okaże się męskim szowinistą. - Nie sądzi pan?
Ta kobieta ma cięty język! - pomyślał Andrew. Pewnie dlatego jeszcze nie wyszła za
mąż.
- Proszę mnie zaprowadzić do pani towarzysza - powiedział głośno, wskazując drzwi
od piwnicy. - Musimy się zająć jego złamaną ręką. Jeśli się spóźnimy, może stracić zdolność
zarabiania na życie.
Nic jeszcze nie wiesz - pomyślała Emilie. Skrzywiła się, bo słońce zaświeciło jej
prosto w oczy. Zane przywykł do tego, aby cieszyć się pełnią życia. Jakiekolwiek
ograniczenie wolności doprowadzi go do szaleństwa.
Szli razem do frontowego wejścia latarni. Andrew uważał, aby przez cały czas iść za
nieznajomą. Jej rude sploty płonęły w promieniach słońca. Spróbował sobie wyobrazić, jak
wglądałaby z włosami porządnie ułożonymi, jak przystało damie z towarzystwa.
Oczywiście, ta kobieta wyróżniała się nie tylko fryzurą. Andrew przypuszczał, że w
wyniku wypadku straciła ubranie, stąd jej dziwny strój. Być może podarła spódnicę na
skałach lub wykorzystała materiał, aby opatrzyć rany przyjaciela.
Dziwne tylko, że paradując tak ubrana nie czuła kobiecego zawstydzenia. Nie była ani
nieśmiała, ani skromna. Trzymała głowę do góry, tak jakby nic ją nie obchodziło to, że każdy
może obejrzeć jej ciało. Spodnie przylegały do jej nóg niczym druga skóra. Andrew zasta-
nawiał się, jak i po co uszyła sobie spodnie, w tak nieprzyzwoity sposób zdradzające zarysy
jej wdzięków. Bez trudu widział kształt pośladków, smukłe uda...
Emilie zatrzymała się gwałtownie i spojrzała mu w oczy. Andrew poczuł się tak, jakby
ktoś przyłapał go na podkradaniu jabłek z sadu sąsiada.
- Mój towarzysz... po wypadku na morzu ma jakieś kłopoty z głową... - uprzedziła.
McVie spojrzał w kierunku pomostu.
- To nie jest nasza łódź - szybko wyjaśniła Emilie.
_ A gdzie jest wasza?
- Nie wiem.
- Nigdzie jej nie widzę.
- Oczywiście, że nie - Emilie wzięła głęboki oddech i rozpoczęła relację z ich
nieszczęśliwej wyprawy. - Ogromne fale wyrzuciły łódź na skały. Wpadliśmy do wody i
musieliśmy desperacko walczyć o życie. - Od miodowego miesiąca sześć lat temu nie bawiła
się tak dobrze.
A może to będzie dopiero za dwieście lat? Ciągnęłaby swą dramatyczną opowieść, ale
Andrew odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął głośnym śmiechem.
- To bardzo nieuprzejmie z pana strony, panie McVie.
- Nie wiem, jaka jest prawda, dziewczyno, ale ta twoja opowieść bardzo mnie zajmuje.
- To nie jest opowieść - zaprotestowała. Co najwyżej ta część o łodzi, ale to przecież
tylko szczegół. - Ocaliłam życie mojego kompana.
Gdyby to powiedziała inna dziewczyna, Andrew miałby poważne wątpliwości, czy
mówi prawdę. Nigdy jeszcze nie spotkał kobiety tak wysokiej, aby mogła mu spojrzeć prosto
w oczy. To wytrącało go z równowagi, ale jednocześnie wyjaśniało, jak mogła uratować od
utonięcia dorosłego mężczyznę.
Elspeth ledwo sięgała mu do ramienia, nawet na najwyższych obcasach. W jej
towarzystwie czuł się silny, Pragnął się nią zaopiekować. Tak właśnie powinien myśleć
mężczyzna o swej żonie. Czasami, późno w nocy, gdy na próżno przewracał się z boku na
bok, oczami wyobraźni widział swą Elspeth. Wydawało mu się, że czuje subtelny zapach jej
skóry. Odłóż te papiery, Andrew - mówiła do niego. - Jest już późno. Ogrzałam łóżko.
Emilie Crosse z pewnością była zupełnie inną kobietą. Zastanawiał się przez chwilę,
jaki mężczyzna może być jej towarzyszem.
Podchodząc do drzwi latarni, Emilie z trudem panowała nad nerwowym
podnieceniem. To nie mogło się udać. Chyba zwariowała sądząc, że zdoła długo prowadzić tę
grę. Za chwilę bohater rewolucji spotka mężczyznę przekonanego, że żyje w dwudziestym
wieku.
Zerknęła przez ramię na Andrew McVie'a. Nic dziwnego, że mierzył ją podejrzliwym
wzrokiem. I tak dobrze, że nie zaciągnął jej do najbliższego przedstawiciela prawa. Choć na
pewno tak się stanie, gdy tylko Zane się odezwie. McVie zorientuje się, że coś tu jest nie tak.
Emilie miała nadzieję, że zdoła zwalić ekscentryczność byłego męża na karb wypadku, ale
wątpiła, czy Andrew da się długo zwodzić.
Może Zane będzie spał - modliła się w duchu. Może jest nieprzytomny? Potrzebowała
więcej czasu, aby wyjaśnić sytuację. Niewątpliwie McVie będzie również potrzebował trochę
czasu, aby ją zrozumieć.
Co stanie się później - nie miała pojęcia.
Zane nerwowo przechadzał się po pokoju, niecierpliwie czekając na powrót Emilie.
Cholernie bolało go ramię, prawie nic nie widział na prawe oko i na dokładkę był taki głodny,
że gotów był gryźć kamienie.
Ku swemu zdziwieniu, nigdzie nie mógł znaleźć telefonu. Co więcej, w całym
pomieszczeniu nie było widać kabli ani gniazdek elektrycznych, normalnych oznak ludzkiej
obecności. Pokój sprawiał wrażenie świeżo wyremontowanego. Wnętrze było proste,
wiejskie, ale bardzo schludne. Zane przypomniał sobie, że Emilie wspomniała o renowacji
latarni morskiej. Pewnie jeszcze nie założyli instalacji.
Zerknął na zegarek. Nieszczęsny przyrząd oberwał w wypadku równie mocno jak on.
Szkoda, że nie kupiłem zegarka dla nurków - pomyślał. Wiedziałby przynajmniej, czy ma
szansę zdążyć na samolot.
Od chwili, gdy dowiedział się o wypadku, zachodził w głowę, co mogło się zdarzyć.
Pamiętał tylko obraz błyskawicznie zbliżającej się ziemi i nagłą ciemność. Gdy przekonał się,
że Emilie nic się nie stało, poczuł taką ulgę, że skłonny był znowu uwierzyć w Boga. Nie zgo-
dziła się wprawdzie pojechać z nim na Tahiti, ale to było jeszcze przed wypadkiem. Nigdy nie
rozumiała, czemu tak lubi ryzykować. Teraz, gdy sama zasmakowała przygody, może będzie
skłonna zmienić decyzję.
Zane przekonał się już bardzo dawno, że najmocniej doświadcza się życia patrząc
śmierci prosto w oczy.
Gwałtowny wzrost poziomu adrenaliny... pewność, że wytężasz wszystkie siły...
podniecenie, z jakim podejmujesz wyzwanie i zwyciężasz.
Ostatniej nocy z Emilie przeżył podobne uczucie zagrożenia i odrodzenia. Nie wierzył
w szczęśliwe zakończenia, ale mimo to zastanawiał się, czy nie powinien byt dłużej walczyć
o ocalenie ich małżeństwa.
Sara Jane zwykła mówić...
Zatrzymał się.
- No tak - powiedział głośno. Od ponad godziny próbował zrozumieć, co się zmieniło.
Teraz już wiedział: przestał słyszeć głos babki.
Nie pamiętał, kiedy dokładnie to się stało, ale w którymś momencie poprzedniej nocy
przestał czuć, że Sara Jane usilnie stara się coś mu powiedzieć.
W rzeczywistości Zane dobrze wiedział, że babka umilkła w chwili, gdy wziął Emilie
w ramiona...
Nie chciał zagłębiać się w takie rozważania. To, co wczoraj przeżyli, miało dla obojga
duże znaczenie. Nie miał zamiaru temu przeczyć. Emilie poruszyła coś w jego duszy,
obudziła pragnienia, o których dawno zapomniał.
To jednak jeszcze nie znaczy, że zbliżyło ich coś więcej niż seks. Zane nie znosił
romantycznego bełkotu, który już raz doprowadził do rozpadu ich małżeństwa.
Zgrzyt klamki przerwał mu te rozmyślania. Może jednak Emilie zgodzi się na wspólny
wyjazd...
- Chyba śpi - powiedziała kobieta do Andrew, gdy wchodzili do latami. -
Powinniśmy...
- Do diabła, czemu tak długo cię nie było? - spytał Zane, gdy Emilie i Andrew weszli
do pokoju. - Jeśli mamy zdążyć na samolot, musimy...
Biedny Andrew stanął w miejscu jak wryty. Patrzył na Zane'a tak, jakby
nieoczekiwanie wpadł na głodnego niedźwiedzia, co więcej - ubranego w kolorowy koc
owinięty wokół bioder. Emilie wyobraziła sobie, co może myśleć McVie i z trudem
opanowała nerwowy chichot.
- Oto Andrew McVie - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. Miała nadzieję, że
Zane dostrzeże jej błagalne spojrzenie. - To w jego domu znaleźliśmy schronienie.
- Prawdziwy klasztor, prawda? - odrzekł Rutledge, rozglądając się wokół.
- Nie usłyszałem, jak się pan nazywa - powiedział Andrew, wysuwając się do przodu.
Imponujący wzrost Zane'a nie zrobił na nim wrażenia. Emilie pomyślała, że spotkali się godni
siebie przeciwnicy. Ciekawe, czy Zane pamięta jej opowieści o bohaterskich wyczynach
McVie'a? Boże, lepiej byłoby, gdyby zapomniał.
Zane z pewnym wahaniem wyciągnął lewą rękę. - Jestem Zane Grey Rutledge. - A cóż
to za imię? - spytał Andrew, najwyraźniej zbity z tropu. - Jest pan Niemcem?
- Czy ten facet żartuje? - Zane zwrócił się do Emilie, która tylko potrząsnęła
rozpaczliwie głową.
- Zostałem tak nazwany ku czci Zane'a Greya. Andrew patrzył na niego tępym
wzrokiem.
- Tego pisarza - dodał Zane. Najwyraźniej zakłopotanie mężczyzny sprawiało mu
przyjemność. - Pisywał westerny. Kowboje, Indianie, historie z Dzikiego Zachodu.
- Kowboje? - powtórzył McVie. Wciąż jeszcze nie uścisnął wyciągniętej ręki.
- Dobra, poddaję się - Zane cofnął się o krok, kręcąc głową. Znów spojrzał na Emilie.
- Do cholery, co tu się dzieje?
- Muszę zażądać, aby nie używał pan takiego języka w obecności panny Emilie -
powiedział Andrew, patrząc mu prosto w oczy.
Zane przygryzł wargę tak, jakby usiłował powstrzymać śmiech.
- Czy nie przesadza pan z tą zabawą w rewolucję. panie McVie?
Obaj mężczyźni spojrzeli jednocześnie na Emilia która miała ochotę zapaść się pod
ziemię.
- Nie wiem, o czym mówisz, Zane - powiedziała spokojnie, po czym zwróciła się do
Andrew. - Obawiam się, że podczas wypadku pan Rutledge uderzył głowa. o kamienie. Jest
wciąż zdezorientowany.
Andrew odetchnął z wyraźną ulgą, Zane natomiast niemal stracił panowanie nad sobą.
Zdezorientowany, też coś!
- Do diabła, nie mam pojęcia, co się tutaj dzieje, ale jeśli ktoś mi tego zaraz nie
wytłumaczy, to...
- Panno Emilie, czy mogłaby pani zostawić nas samych? - wtrącił Andrew, nie
spuszczając oka z Zane'a. - Pan Rutledge i ja mamy do omówienia niezwykle pilną sprawę.
- Nie mam zamiaru o niczym rozmawiać. Interesuje mnie tylko to, jak mam zdążyć na
samolot.
- Samo - lot? - McVie spojrzał na Emilie. - Wydaje mi się, że pani towarzysz odniósł
poważniejsze obrażenia, niż pani sądziła. Mówi jakieś bzdury.
- A może powtórzysz mi to prosto w oczy, co? - Zane zbliżył się do mężczyzny. Kipiał
z oburzenia.
- Panowie! - Emilie stanęła miedzy nimi. - Proszę nie zapominać, co jest naszym
najważniejszym zadaniem. Trzeba opatrzyć ranę. Robi się późno, a my stoimy w miejscu.
- Dziwnie się wyrażasz - przystojną twarz Zane'a wykrzywił grymas zdziwienia.
- Chyba ci się zdaje.
- Do cholery, nic mi się nie zdaje!
- Rutledge, obawiam się, że twoje zachowanie jest obraźliwe dla panny Emilie! -
wtrącił Andrew.
- Jeśli moje maniery nie odpowiadają pannie Emilie, sama może mi to powiedzieć! -
warknął Zane.
- Twoje ramię... - jęknęła Emilie. - Proszę...
- Niech pan się położy na pryczy - polecił McVie, - Panno Emilie, czy mogłaby pani
przynieść mi grube polano? Koło piwnicy leży drewno na opał.
- Niech ten facet nie waży się mnie dotykać - prychnął Zane, blokując drogę kobiecie.
- Chyba w tym miasteczku jest pogotowie?
- Kiedyś będzie - westchnęła.
- Pogotowie? - powtórzył Andrew. - Czy to jakiś nowy język, czy też skutek
wypadku?
- Jeśli się zaraz stąd nie wyniesiesz, dostaniesz w łeb!
McVie sięgnął do pasa i chwycił za rękojeść noża. Zane pochylił się w stronę
paleniska i złapał pogrzebacz. Dwaj przeciwnicy mierzyli się wzrokiem. Emilie uznała, że nie
ma już wyboru.
- Panowie - powiedziała, ponownie wstępując między nich. - Musimy porozmawiać.
5
- Muszę złapać samolot - upierał się Zane. - Interesuje mnie tylko, czy jedziesz ze
mną, czy nie. - Była już najwyższa pora, żeby ruszyli w drogę. Chciał, aby Emilie z nim
pojechała.
- Siadaj - wskazała dłonią łóżko. - To trochę potrwa.
Andrew McVie, wciąż trzymając dłoń na rękojeści noża, patrzył to na nią, to na niego.
W pierwszej chwili miał wrażenie, że ten Rutledge to Josiah Blakelee. Byli do siebie
niezwykle podobni, wzrostem i budową ciała. Nagle przyszło mu do głowy, że to
Podobieństwo może nie być kwestią przypadku. Być może jest częścią wyrafinowanego
planu, mającego doprowadzić do porażki trzynastu kolonii.
- Pan może usiąść tam - zaproponowała mu Emilie, Wskazując stojące przy palenisku
krzesło.
- Nie, panienko, wolę stać - pokręcił głową Andrew, Zajął pozycję przy drzwiach.
Cała sytuacja była tak dziwna, że wolał być przygotowany na każdą ewentualność.
- Och, Boże - westchnęła ciężko Emilie. Patrzyła to na Zane'a, to na McVie'a. - To
będzie trudniejsze, niż myślałam.
- Wykrztuś coś wreszcie - zniecierpliwił się Rutledge. - Jeśli mamy zdążyć na
lotnisko, lepiej...
- Nie pojedziemy na lotnisko.
- Chcesz powiedzieć, że ty nie pojedziesz?
- Nikt nie pojedzie, bo lotniska nie ma - zaśmiała się Emilie, ale w jej głosie słychać
było panikę. - Nie ma samolotów, samochodów, komputerów. Nie ma niczego, do czego
przywykłeś.
- A cóż to takiego komputer? - zainteresował się Andrew.
- Co z tobą, McVie? - prychnął Zane. - Czy od dwudziestu lat nie wychodziłeś z
domu? - spytał z ironią, jednocześnie usiłując sobie przypomnieć, skąd zna to nazwisko.
- Czy ty naprawdę nie rozumiesz? - wyraz twarzy Emilie był równie poważny jak jej
głos. - To nie jest Crosse Harbor i nie żyjemy w 1992 roku. Cofnęliśmy się w czasie.
Zane poczuł w brzuchu dziwny skurcz. Kobieta najwyraźniej zwariowała.
- Posłuchaj, mieliśmy ciężki poranek - powiedział.
wstając z łóżka. - Może lepiej połóż się i odpocznij. McVie zabierze mnie do miasta.
Złamanie ręki to żadna tragedia. Wrócę, nim zdążysz się wyspać...
- Słuchaj, co do ciebie mówię! - krzyknęła Emilie.
- Rozejrzyj się dookoła! To nie jest świat, jaki znasz!
- wskazała ręką Andrew, który uważnie się im przypatrywał. - To jego świat, a nie
twój!
- Czy wie pan, o czym ona mówi? - Zane zwrócił się do McVie'a.
Ten potrząsnął głową, uniósł rękę i popukał się w czoło. Zane bez trudu zrozumiał ten
gest. Niestety, Emilie również go zauważyła.
- Zobacz, tu nie ma gniazdek, nie ma telefonu! - krzyknęła do Zane'a. - Gdzie jest
lodówka? Czy słyszałeś warkot samochodu lub łodzi motorowej? Gdzie jest łazienka?
- Wczoraj mi powiedziałaś, że latarnia została poddana renowacji - stwierdził
spokojnie. - Pewnie jeszcze nie skończyli pracy.
- To prawda - przyznała, patrząc mu prosto w oczy.
- Minie jeszcze wiek, może dwa, nim skończą.
Zane przebiegł z kąta w kąt.
- Przestań fantazjować! - krzyknął i wyjrzał na zewnątrz, szukając czegoś, co
zaprzeczyłoby jej słowom. Poczuł, że się spocił. - Nikt nie może podróżować w czasie! -
Wiedział, że musi istnieć inne wyjaśnienie, ale nie przychodziło mu ono do głowy.
- Pamiętasz tę dziwną chmurę? - spytała Emilie. Szła tuż za nim. Zane wspiął się
krętymi schodami na górę, do wieży. - Sam powiedziałeś, że nigdy takiej nie widziałeś.
- Przestań! - krzyknął. - Nie chcę tego więcej słuchać. To jakaś zwariowana historia.
- Ja też się boję - położyła dłoń na jego ramieniu. - To chyba normalne...
- To bzdury! - wykrzyknął, odsuwając się od niej.
- Nie, to nie bzdury. Wiesz już, jaka jest prawda.
- Udowodnię ci, że mam rację - nie zważając na ból, ruszył na najwyższe piętro wieży,
gdzie znajdowała się lampa. - Nowoczesne latarnie są zautomatyzowane.
- Ale nie ta.
- Załóż się.
Emilie szczerze mu współczuła. Zane przywykł do panowania nad swoim życiem i
wydarzeniami, a teraz znalazł się w sytuacji wymykającej się spod kontroli. Dostrzegła na
jego czole kropelki potu. Złamane ramię sterczało w bok pod dziwnym kątem. W normalnych
okolicznościach miałby już założony gips i dostałby odpowiednią dawkę środków
znieczulających.
- To jakaś sztuczka - powiedział ze wzrokiem utkwionym w miskę z olejem i gruby
knot.
- Spójrz na zachód, w stronę portu - zaproponowała spokojnie Emilie. - To nie jest
Crosse Harbor, które kiedyś znaliśmy.
Zane wolał nie patrzeć. W jej głosie dosłyszał jakąś dziwną, niepokojącą nutkę.
Wiedział już, że to nie żart.
Zacisnął zęby i rozejrzał się dookoła.
Gęsty, liściasty las podchodził do samej plaży. Po intensywnie niebieskim niebie
płynęły leniwie białe obłoczki. Nawet stąd widział, że woda jest czysta, a powietrze
przejrzyste i wolne od smrodu cywilizacji. Wciąż myślał, że to przecież niemożliwe, a
jednocześnie instynkt podpowiadał mu, że Emilie ma rację.
- Pięknie tutaj, prawda? - szepnęła, zbliżając się do niego.
Kiwnął tylko głową. Surowy, dziki pejzaż był wspaniały, ale nie chciał tego głośno
przyznać.
- Który to rok? - spytał.
- Nie jestem pewna - odrzekła z wahaniem. - Chyba 1776.
- Skąd wiesz?
- „Poor Richard's Almanack”. Znalazłam na stole świeży egzemplarz.
Twarz Emilie niemal promieniała, zupełnie tak, jakby oświetlał ją wewnętrzny ogień.
Zane pomyślał, że niczym nie przypomina żadnej innej znanej mu kobiety. Nie była ani
przestraszona, ani wzburzona, najwyraźniej nie odczuwała żadnych wrażeń, jakich można się
spodziewać u człowieka nagle przeniesionego w epokę dwieście lat wcześniejszą.
Zachowywała się tak, jakby przez całe życie czekała na tę chwilę.
Zapanowało milczenie.
- Zane - przerwała je Emilie. - Czy dobrze... - Nic mi nie jest - uspokoił ją, choć sam
nie był o tym całkiem przekonany. - Żałuję tylko, że nie przykładałem się do historii.
- Ja też nie pamiętam dat. - Emilie dotknęła jego ramienia i Zane przypomniał sobie
wydarzenia ostatniej nocy. - Pomyśl tylko. Właśnie toczy się wojna o niepodległość i tylko
my wiemy, jak się zakończy.
Andrew McVie miał już tego dość. Wyłonił się z cienia.
- Wystarczy - powiedział. - Takie gadanie nie może doprowadzić do niczego dobrego.
Odwrócili się w jego stronę. McVie stał na najwyższym stopniu schodów, trzymając w
ręce długi nóż.
- Daj spokój - westchnęła Emilie, wskazując broń. - Uspokój się, Andrew. Jesteśmy po
twojej stronie.
Mężczyzna patrzył na nich, mrużąc oczy.
- Dziewczyno, wydajesz się bardzo sympatyczna, ale jest w tobie i w twoim
przyjacielu coś, co bardzo mnie turbuje.
- Słyszałeś, co mówiłam, prawda? - panna Emilie spojrzała na niego wielkimi,
zielonymi oczami. Andrew poczuł, że mięknie.
- Mówiłaś o wojnie - wciąż trzymał nóż w pogotowiu, na wypadek gdyby spróbowali
się wymknąć. - Co wiesz o obecnym konflikcie?
Emilie zerknęła na swego kompana, po czym skupiła uwagę na Andrew. Na próżno
usiłowała sobie przypomnieć jakiś film lub książkę o podróży w czasie.
- Wiem, że twoja sprawa zwycięży.
- A skąd wiesz, której stronie poprzysiągłem wierność? - Andrew pomyślał, że miał
rację, nie dowierzając tym dwojgu. Teraz ta ruda dziewczyna będzie musiała zdradzić swoje
przekonania.
Wyraźnie się zawahała.
- Tak właśnie myślałem. Przyznaję, że to był piękny podstęp, ale jego koniec będzie
żałosny.
- Chwileczkę! - wtrącił mężczyzna o dziwacznym imieniu. - Powiedziałeś, że jak się
nazywasz?
Dopiero teraz Andrew zrozumiał, że nie powinien był zdradzać nieznajomym swojego
prawdziwego nazwiska. Teraz jednak nie mógł się już wycofać.
- McVie - mruknął niechętnie.
- Już wiem! - Zane Grey Rutledge wydawał się bardzo z siebie zadowolony. - To ty
uratowałeś Washingtona. Ocaliłeś mu życie.
Reakcja Andrew była błyskawiczna. Złapał Emilie i przyłożył jej nóż do gardła.
- Co jeszcze o mnie wiecie? - spytał tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Gadaj całą
prawdę, albo dziewczyna posmakuje noża.
Zane rzucił się w ich kierunku, ale potworny ból w złamanym ramieniu powalił go na
kolana już przy Pierwszym zamachu.
- Tylko ją dotknij, McVie, a zabiję cię. Emilie była zupełnie spokojna.
- Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, Andrew, ale przybyliśmy tu z przyszłości -
powiedziała łagodnie.
- Czarownice już przestały rzucać uroki w koloniach - roześmiał się mężczyzna. -
Nawet w Massachusetts.
- To nie żadne czary ani wróżbiarstwo - odrzekła dziewczyna ze swoim dziwnym
akcentem. - Mieliśmy wypadek...
- Wiem - wtrącił Andrew. - Na łodzi.
- Hm, nie całkiem - powiedziała Emilie. McVie chwycił ją za ramiona i szybko obrócił
twarzą do siebie.
- Lecieliśmy balonem.
Andrew wiedział, że z otwartymi ustami wygląda jak wiejski matołek, ale nic na to nie
mógł poradzić. Po chwili parsknął śmiechem.
- Mówisz jakieś nonsensy.
- Mówię prawdę - Emilie nie dała się stropić. - Lecieliśmy razem balonem na gorące
powietrze. Pogoda gwałtownie się pogorszyła i mieliśmy wypadek. - Roześmiała się z
wyraźnym przymusem. Andrew poczuł się dość niezręcznie. - Problem polega na tym, że
wylądowaliśmy dwa wieki wcześniej, niż wystartowaliśmy.
- Powiadasz zatem, że przybywacie z przyszłości. z 1976 roku? - spytał powoli.
Ostatnim razem czuł się tak wtedy, gdy postanowił utopić smutki w mocnym piwie.
- Dokładnie mówiąc, z 1992, ale czy ta różnica ma znaczenie? - uśmiechnęła się
Emilie.
- Przypuszczam, że potrafisz to jakoś udowodnić? _ spytał Andrew. Nie odwzajemnił
jej uśmiechu. Dla niego miał znaczenie każdy rok. To było niewiarygodne.
- Masz coś? - dziewczyna zwróciła się do Zane'a.
- Pod tym kocem jestem zupełnie nagi - wzruszył ramionami. - A ty?
- Też nie... - urwała. - Nie, poczekaj, chyba coś mam...
Andrew śledził uważnie, jak Emilie sięga po bogato haftowaną, damską torebkę,
zupełnie taką samą, jakie widywał w rękach znanych mu kobiet z porządnych rodzin.
Spojrzała na torebkę i z trudem powstrzymała okrzyk zdziwienia. Niedawno blade
kolory nabrały życia. Wytarte brzegi zniknęły pod lamówką z miękkiego aksamitu. Dla niej to
mógłby być ostateczny dowód, ale nie dla niego. Czuła na sobie spojrzenia obu mężczyzn.
Rozwiązała tasiemkę i wyciągnęła jednodolarowy banknot.
- To cię powinno przekonać - powiedziała, podając McVie'owi dolara.
Andrew wziął go do ręki. Czuł pod palcami wypukłość druku. - Przyjrzyj mu się
uważnie - zachęciła Emilie.
- Federal Reserve Note - odczytał napis w górnej części banknotu. - Zjednoczone
Stany... - przerwał i zamrugał gwałtownie. To chyba jakieś złudzenie - pomyślał.
- Zjednoczone Stany Ameryki - dokończyła za niego Emilie. - Z drugiej strony jest
portret Washingtona.
- Generała Washingtona? - spytał Andrew. To wszystko przekraczało jego zdolności
pojmowania.
- Prezydenta Washingtona - odpowiedziała z szerokim uśmiechem. - Pierwszego
prezydenta Stanów Zjednoczonych.
- To jest... Nie mogę... - Andrew nie dokończył zdania. Wpatrywał się w zielony
banknot. Portret, wydrukowany po drugiej stronie, był bardzo podobny do wizerunku Jego
Ekscelencji, Generała Washingtona. Zetknął na szereg niezrozumiałych liter i cyfr w prawym,
górnym rogu, po czym przeczytał słowa umieszczone poniżej.
- Washington D.C. Co to znaczy?
- Dystrykt Columbia - wyjaśnił Rutledge. - Stolica pięćdziesięciu stanów.
- Nad rzeką Potomac - dodała Emilie. - W pobliżu Maryland i Virginii.
- Pięćdziesięciu stanów? - Andrew nawet nie usłyszał, co powiedziała Emilie.
- Od trzynastu kolonii doszliśmy do pięćdziesięciu stanów - potwierdziła dziewczyna.
Jej oczy promieniały dumą. - Od Atlantyku po Pacyfik.
Pod nazwą stolicy Andrew zauważył pieczęć i napis „Ministerstwo Skarbu 1989”.
Upuścił banknot, jakby nagle zaczął go parzyć. Czuł, że coś ściska go za gardło, oddychał z
wielkim trudem. Raz jeszcze spojrzał na rudą kobietę i jej wysokiego kompana. Teraz łatwiej
mu było zrozumieć jej dziwaczny wygląd, kosztowną biżuterię z cennych metali i oryginalny
akcent, z jakim mówili oboje.
Trudno się dziwić, że Rutledge wpadł w furię, gdy panna Emilie wyjaśniła mu, co się
stało. Andrew pomyślał, że Zane wygląda jak dzikie zwierzę w pułapce. Dobrze znał i
rozumiał uczucia człowieka, który znalazł się w sytuacji poza wszelką kontrolą. Przestał się
dziwić jego wzburzeniu.
Ale wobec tego, jak wyjaśnić zachowanie panny Emilie? Andrew miał wrażenie, że
dostrzega w niej coś bliskiego i znajomego. Czuł narastającą kontuzję.
Od roku patrioci walczyli z brytyjską tyranią i wciąż nie udawało się im zwyciężyć.
Jego Ekscelencja, Generał Washington, wielokrotnie dopominał się posiłków, prowiantu i
broni potrzebnej do prowadzenia wojny.
Andrew na własne oczy widział tragiczne wydarzenia pod Lexington i Concord. Od
tego czasu nie zdarzyło się nic takiego, co mogłoby wzmocnić morale patriotów.
- Mówiłaś coś o generale - powiedział, ostrożnie dodając słowa. - O jakimś
niebezpieczeństwie... - Zawiązano spisek, aby go zamordować. Tyś temu zapobiegł. W
naszych czasach wszyscy uważają cię za bohatera.
- A cóż takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na taką sławę? - spytał Andrew. Nigdy nie
uważał siebie za bohatera.
Emilie opowiedziała mu historię ubranego na czarno mężczyzny, który zaryzykował
życie i ocalił dowódcę amerykańskiej armii.
- Kiedy to się stało?
- Latem 1776.
Andrew wyraźnie się uspokoił. Właśnie kończył się lipiec.
- Czy zna pani dokładną datę i miejsce tego wydarzenia, panno Emilie? - spytał.
- Niestety, nie - odrzekła. - Relacje na ten temat są sprzeczne... - Wyraźnie się
zawahała i spuściła wzrok.
- Proszę o szczerość. Nie obawiam się złych wieści.
- Trudno mi coś powiedzieć o twoich losach, Andrew. Nie wiadomo, co się z tobą
działo po tym wydarzeniu. - Emilie uśmiechnęła się delikatnie. W tym momencie wydała mu
się podobna do Elspeth. - Zawsze wyobrażałam sobie, że osiadłeś z rodziną na farmie i
dożyłeś sędziwego wieku.
Jej słowa dotknęły czułego miejsca w jego sercu. Od paru lat świat zupełnie mu
zobojętniał. Wraz ze śmiercią żony i synka zniknęło wszystko, co sprawiało mu radość.
Pozostało tylko czekać, aż Stwórca powoła go przed swe oblicze.
Niektórzy ludzie przyłączali się do walki, ponieważ gorąco pragnęli niepodległości.
Tacy żołnierze zostawali generałami i przywódcami innych. Andrew dołączył do patriotów,
bo nie miał nic do stracenia i na niczym mu nie zależało. Nic dziwnego, że został szpiegiem.
- Jakim cudem tak dobrze znasz obyczaje naszych czasów? - zainteresował się.
Pomyślał, że gdyby nagle znalazł się wśród pierwszych pielgrzymów, którzy przybyli tu z
Anglii, nie wiedziałby, jak się zachować. - Czary?
- Nic niezwykłego. Zarabiam na życie... Zane! Rutledge nagle zgiął się wpół i
przycisnął ramię do piersi.
- On cierpi - jęknęła Emilie. - Czy możemy wezwać doktora?
- Nie mogę podjąć takiego ryzyka - potrząsnął głową Andrew. - Moja obecność tutaj
musi pozostać tajemnicą.
- Ja mogę zaryzykować - powiedziała Emilie. - Powiedz mi tylko, gdzie mam
zacumować łódź. Jakoś trafię do miasta.
- Po moim trupie - zgrzytnął zębami Zane. - Nic mi nie jest.
McVie wsadził nóż do pochwy i zbliżył się do niego.
- Masz szczęście - powiedział. - Gdyby kość przebiła skórę, rozstałbyś się z prawą
ręką.
- Jesteś lokalnym bohaterem, a nie lekarzem.
- Lekarz powiedziałby ci to samo.
- Trzymaj tego faceta z dala ode mnie! - krzyknął Zane do Emilie.
- Trzeba nastawić ramię.
- Sam to zrobię - zapewnił Andrew.
- Nie pleć głupstw.
- Głupstw? To nie ja twierdzę, że spadłem z balonu w sam środek wojny.
Emilie wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać. Dostała histerii. Cala
historia wydała jej się nagle tak absurdalna i zabawna, że wprost zataczała się ze śmiechu.
Po paru sekundach Zane zaraził się śmiechem. Zataczali się obydwoje.
Emilie skuliła się na ławce. Po policzkach spływały jej łzy. Rutledge oparł się o
ścianę, nie mógł złapać oddechu. McVie stał w drzwiach i przyglądał się im. zachowując
kamienny wyraz twarzy. Ilekroć spojrzeli na niego, ponownie wybuchali śmiechem.
- Zdycham z głodu - powiedziała wreszcie Emilie, trzymając się za żebra. - Chyba
zamówimy pizzę.
- Świetny pomysł - wykrztusił Zane. - Myślisz, że będzie za pół godziny?
- Och, nie! Zostawiłam odkręcony kran!
- Przebijam. Ja nie wyłączyłem silnika porsche. Andrew przyglądał się im cierpliwie.
Słyszał, że mówią po angielsku, ale i tak ich nie rozumiał. Co to „porsze” i „picca”? Ciekawe,
jak wygląda ich świat? - pomyślał. Wyjrzał przez okno i odkaszlnął.
- Wkrótce będzie ciemno. Lepiej zajmijmy się ręką. Emilie i Zane od razu się
uspokoili i odzyskali poczucie rzeczywistości.
- On ma rację, lepiej z tym nie zwlekać.
- Nie jestem lekarzem - wtrącił McVie - ale potrafię wykonać podstawowe zabiegi.
- Wydaje mi się, że nie mam wyboru - mruknął Zane.
Nikt nie zaprzeczył.
W milczeniu zeszli po krętych schodach do głównego pokoju. Zmierzch złagodził już
zarysy wszystkich mebli i sprzętów. Emilie pożyczyła nóż od McVie'a i pocięła jeden z
pięknych kocy. Potrzebny był materiał na temblak i bandaż do obwiązania łupków.
Andrew znalazł w ogrodzie grubą gałąź i szybko wystrugał z niej sposobne łupki do
usztywnienia ręki.
Zane przyglądał się tym przygotowaniom z chłodnym zainteresowaniem. Cała ta
historia wydawała mu się zupełnie absurdalna, niczym z powieści Kafki. W głębi serca
oczekiwał, że lada chwila się zbudzi.
Andrew podniósł głowę i spojrzał mu w oczy.
- Będzie bolało - uprzedził.
- Bierz się za robotę.
- Panno Emilie, niech pani tu stanie i przytrzyma go za ramiona.
Kiwnęła głową, nerwowo przygryzając wargi. McVie ujął dłońmi łokieć i nadgarstek
Zane'a. Zdecydowanym ruchem ustawił kości we właściwej pozycji. Rutledge milczał, ale
Emilie nie wytrzymała zgrzytu nastawianej ręki i głośno krzyknęła.
Andrew szybko dopasował łupki i obwiązał je pasem z koca. Zane był blady i miał
zamknięte oczy, tylko niewielki mięsień na policzku pulsował mu nerwowo.
- Dobrze ci to idzie - powiedziała Emilie, przyglądając się zręcznym i pewnym
ruchom McVie'a.
- Mam wprawę.
Zane zapadł w drzemkę. Przez chwilę oboje przysłuchiwali się, jak oddycha.
- Wiem, że powinnam myśleć o wielu poważniejszych sprawach - przerwała ciszę
Emilie. - Teraz jednak mogę myśleć tylko o jedzeniu.
- Chodź ze mną - Andrew ruszył w stronę drzwi. - Ukroję dla was szynki. Wciąż
jeszcze nie zdecydował, co zrobić z niezwykłymi przybyszami z przyszłości, ale postanowił,
że nie spuści ich z oka.
6
Emilie z wielkim apetytem zjadła parę plastrów słonej, dobrze u wędzonej szynki i
popiła kieliszkiem mocnego rumu. Zane obudził się na chwilę. Czuł silny ból w ramieniu.
Andrew podsunął mu butelkę i już wkrótce Rutledge znów spał.
- Jutro przestanie go boleć - powiedział Andrew. Siedział na swoim miejscu w pobliżu
drzwi.
- Mam nadzieję - westchnęła Emilie, delikatnym ruchem odsuwając z czoła Zane'a
kosmyk włosów. McVie Pomógł jej opatrzyć rany na twarzy i plecach mężczyzny. Na
szczęście okazało się, że jest tylko potłuczony, żebra były całe. - Jestem ci bardzo wdzięczna
za wszystko, Andrew. Dla ciebie to z pewnością jest jeszcze trudniejsze do uwierzenia niż dla
nas.
- Pokazałaś mi kilka rzeczy, wobec których nawet logika jest bezradna - odrzekł,
podrzucając do góry monetę, którą dostał od Emilie.
W ciemnościach nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy, ale wydawało się jej, że jest
zaniepokojony.
- Czy coś się stało? A może nie powiedziałeś mi wszystkiego o ranach Zane'a?
A więc to tak się sprawy mają - pomyślał Andrew. Ten człowiek obchodzi ją bardziej,
niż gotowa jest przyznać.
- Nie, panienko, niczego nie skrywam. Martwię się z innego powodu.
- Chodzi ci o to, że musisz nas zostawić - Emilie domyślnie kiwnęła głową. - Świetnie
to rozumiem.
- I to nie budzi w tobie niepokoju? - spytał, unosząc brwi.
- No, cóż, z pewnością nie cieszę się z tego powodu - wzruszyła ramionami. - Wiem
jednak, że masz swoje życie - dodała. - Poradzę sobie jakoś.
A ciebie czeka twoje przeznaczenie - pomyślała, lecz nie powiedziała tego głośno.
- A co z nim? - Andrew wskazał ręką na uśpionego Zane'a. Złamane ramię sterczało
prostopadle do poduszki. - Mam wrażenie, że nie jest to człowiek, który łatwo zapomni o
świecie, w jakim żył przedtem.
- A czy ma inny wybór? Przeżyliśmy wypadek i znaleźliśmy się w tej epoce. Im
prędzej się z tym pogodzimy, tym lepiej dla nas samych.
- A co z tobą, panienko? - McVie rozważnie dobierał słowa. - Nie tęsknisz do
przyjaciół i członków rodziny, z którymi musiałaś się rozstać?
- Nie mam przyjaciół ani rodziny - potrząsnęła głową Emilie. - Jestem sama jak palec.
Andrew zastanawiał się przez chwilę, jaka więź łączy ją z Zane'em, ale powstrzymał
się od pytania. Najwyraźniej nie był jej obojętny, ale trudno było odgadnąć, jak głębokie są
jej uczucia. Natomiast Rutledge sprawiał wrażenie, jakby uważał, że ma prawo do tej kobiety.
Andrew wyobraził ich sobie razem i potrząsnął głową, aby odpędzić od siebie takie myśli.
Panna Emilie powiedziała mu, że nie są małżeństwem, ale dobrze wiedział, że gdy w żyłach
płynie gorąca krew, brak sakramentu nie jest zasadniczą przeszkodą.
Zerknął na nią z zaciekawieniem. Siedziała koło Rutledge^ i szyła spódnicę.
Poświęciła na nią niebieską narzutę z łóżka. W tym momencie sprawiała wrażenie osoby
przedsiębiorczej i energicznej. Andrew pomyślał, że Emilie pewnie zawsze potrafi
zrealizować swoje plany. Była kobietą pełną uroku; do jej sympatycznych cech należał
również sposób zachowania, jednocześnie zdecydowany i zgodny.
- Co do twojego stroju... - zaczął. - Dla mnie jest to... raczej niezwykłe ubranie.
Emilie zupełnie zapomniała, co ma na sobie. Gorset i elastyczne rajstopy. Szybko
wyjaśniła mu, że wybierała się na festyn z okazji Dnia Patriotów i zamierzała dokończyć
toalety podczas lotu.
- Czy inne kobiety też się tak ubierają? - spytał, wskazując na jej nogi.
- Nawet gorzej! - Na widok jego miny parsknęła śmiechem. - Byłbyś zgorszony,
gdybyś zobaczył dwudziestowieczne kobiety. - Podniosła do góry chusteczkę. - Niektóre
pokazują się publicznie nie mając na sobie niczego poza taką szmatką.
- Robi się ciemno - odrzekł Andrew. Na jego twarzy pojawił się ciemny rumieniec. -
Powinnaś już spad.
- Chyba nie zasnę - pokręciła głową. - Mam tyle rzeczy do przemyślenia.
- Życzę wam dobrej nocy.
McVie poszedł na górę, do wieży. Emilie zaśmiała się cicho na myśl, jak
zareagowałby, gdyby opowiedziała mu o „Playboyu”.
Następnego dnia Zane obudził się o wschodzie słońca. Bolało go ramię i żebra, ale
mimo to czuł się o wiele lepiej. Odzyskał zdolność jasnego myślenia i podejmowania decyzji.
Wstał z pryczy, starając się nie obudzić Emilie, która leżała na drugim materacu.
Wreszcie pogodził się z rzeczywistością, w jakiej się nagle znaleźli. Choć to wydawało się
sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, uwierzył, że rzeczywiście cofnęli się w czasie.
Mimo to nie miał zamiaru uznać, że rozstał się ze swym światem na dobre. Gdyby to
zrobił, musiałby jednocześnie przyznać, że jego całe dotychczasowe życie nie było nic warte,
a na to nie mógł się zdobyć. Poza tym, otaczający go teraz świat niezbyt mu przypadł do
gustu. Zane przywykł do zdobyczy nowoczesnej cywilizacji i akceptował jej ujemne strony
jako nieuchronną zapłatę za wszystkie korzyści. Życie w granicach wytyczonych z góry przez
historię nie miało dla niego żadnego sensu.
Widział teraz przed sobą tylko jedno wyzwanie, zapewne najtrudniejsze i
najważniejsze, jakie napotkał w życiu. Musiał odkryć powrotną drogę do dwudziestego
wieku.
Wiedział, że będzie jeszcze musiał przekonać Emilie, aby zechciała z nim powrócić.
Przez wiele lat Emilie szczyciła się swoją wiedzą o czasach kolonialnych, ale teraz
przekonała się, jak mato wie. Mogła się obyć bez elektrycznej maszyny do szycia i kuchenki
mikrofalowej, ale trudniej jej było zrezygnować z ubikacji.
Do licha, co robić?
Wyjrzała przez okno. Zane i Andrew stali przy studni i rozmawiali z wyraźnym
ożywieniem. Wyglądało na to, że jeszcze chwilę tak postoją. Teraz pozostało jeszcze znaleźć
nocnik. Może jednak sytuacja nie jest tak tragiczna.
Niestety, w całej latarni nigdzie nie było widać potrzebnego naczynia. Emilie głośno
westchnęła. Ciekawe, czy mężczyźni zdają sobie sprawę, jak im łatwo? Mogą bez trudu
zaspokajać pewne potrzeby fizjologiczne. Nie miała najmniejszej ochoty kucać między
krzewami róż i jeżyn, ale inne możliwości wydały się jej jeszcze mniej pociągające.
Otworzyła gwałtownie drzwi i zbiegła po schodkach.
- Jeśli któryś z was pojawi się po drugiej stronie latarni, to nie dożyje swoich
następnych urodzin - warknęła, po czym zniknęła za węgłem.
- Czy ona zawsze tak się zachowuje? - spytał McVie, gdy już się oddaliła.
- Bez wątpienia ma temperament.
- Wygląda trochę na Irlandkę...
Zane domyślił się, że mężczyzna chciał zapytać, co łączy go z Emilie, lecz takie
pytanie nie pasowało do osiemnastowiecznych reguł dobrego wychowania.
. Przez ostatnią godzinę rozważali, co powinni dalej zrobić. W końcu ustalili, że
najlepiej będzie, jeśli Andrew, przynajmniej na razie, zaopiekuje się nimi, mimo ciągłego
braku wzajemnego zaufania.
Z drugiej strony, Zane czuł ostre ukłucia zazdrości, gdy widział, z jakim podziwem
Emilie patrzy na McVie'a. Nigdy jeszcze nie doświadczył takiego uczucia.
Tym razem jego konkurentem był nie książkowy bohater z uwielbianych przez nią
opowieści, ale żywy, prawdziwy człowiek. Nigdy się nie spodziewał, że będzie musiał
współzawodniczyć z mężczyzną starszym od niego jakieś dwieście lat.
Emilie najwyraźniej uważała Andrew za autentycznego bohatera, człowieka gotowego
na poświęcenie dla wielkiej sprawy. Natomiast Zane instynktownie wyczuwał, że ma z nim
coś wspólnego. To prawda, że McVie podejmował się ryzykownych wypraw, ale bynajmniej
nie z patriotycznych powodów. Andrew nieustannie przed czymś lub od czegoś uciekał.
Ciekawe tylko, od czego?
- Zatem, co dalej? - spytał, patrząc mu w oczy.
- Gdy wróci panna Emilie, ruszamy na farmę Josiaha Blakelee - odrzekł Andrew. -
Jeśli dopisze nam szczęście, powinniśmy dotrzeć do Milltown nim zapadnie zmrok.
Pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę Zane, gdy przedostali się na stały ląd, była
panująca wokół cisza. Przypomniał sobie fantastyczną powieść o tym, jak niejaki John Galt
wyłączył maszynerię świata. Dopiero teraz zrozumiał, co to naprawdę znaczy. Żadnych
samolotów, samochodów, komputerów. Znikł wszechobecny, cichy szum świata
pobudzanego do życia elektrycznością.
McVie zacumował łódź, po czym ruszył przez gęsty zagajnik. Emilie i Zane szli za
nim.
- Milltown leży kilka mil na północny zachód. Będziemy obozować w lesie.
- A dlaczego nie możemy zatrzymać się w mieście? - spytała Emilie. Oczami duszy
widziała wspaniały, kolonialny zajazd, wyobrażała sobie jego niezwykłą atmosferę.
- Nie w Milltown - odrzekł Andrew, zerkając na nią przez ramię. - Podobno w pobliżu
są Anglicy. Wasze stroje zwróciłyby uwagę zbyt wielu osób.
Z tym argumentem trudno było dyskutować. McVie postanowił skontaktować się ze
swoimi ludźmi w szpiegowskiej siatce, aby przy ich pomocy zdobyć ubrania dla Emilie i
Zane'a. Gdyby mu się udało, to po przybyciu w okolice Princeton mogliby zmieszać się z
miejscową ludnością, nie budząc natychmiastowej sensacji.
- Skąd mamy wiedzieć, że nie wydasz nas Anglikom? - spytał Zane.
- Nie masz żadnej gwarancji - stwierdził McVie. - Podobnie jak ja nie mam pewności,
że nie pokrzyżujecie moich planów.
- Masz na to nasze słowo - powiedziała Emilie.
- A wy macie moje - odparł mężczyzna. - Obawiam się, że dla żadnej ze stron nie jest
to wystarczająca gwarancja.
Od paru godzin szli w zupełnym milczeniu. Emilie obawiała się, że Andrew
poprowadzi ich przez bagna, które otaczają współczesne Crosse Harbor, ale zamiast tego
maszerowali przez majestatyczny, sosnowy las.
Drzewa były tak wysokie, że Emilie miała wrażenie, iż znaleźli się w katedrze. Gdy
przecinali polany, czuli palące promienie słońca, ale w lesie było chłodno i ciemno. Szli po
grubym dywanie z igieł. Zatrzymali się przy strumieniu, aby chwilę odpocząć. Andrew ukląkł
na brzegu i nabrał dłonią wody.
- Nie pij surowej wody - ostrzegła go Emilie. - Jest z pewnością...
Urwała. Patrzyła na swoje odbicie w krystalicznie czystej wodzie.
- Woda jest czysta - wtrącił Zane. Wydawał się równie zaskoczony jak ona.
- A co w tym dziwnego? - spytał Andrew, patrząc na nich z zaciekawieniem.
- W naszych czasach czysty potok to wielka rzadkość - wyjaśniła mu Emilie.
Opowiedziała o ściekach przemysłowych, kwaśnym deszczu i sklepach, gdzie za ciężkie
pieniądze można kupić butelkę czystej wody.
- I co was pociąga w takim świecie? - chciał się dowiedzieć Andrew.
- Wolność. Można pojechać, dokąd się tylko zechce, zrobić to, na co ma się ochotę.
Do diabła, przecież byliśmy nawet na Księżycu! - On mówi jakieś bzdury - McVie spojrzał
pytająco na dziewczynę.
- To prawda - zapewniła go, popijając zimną wodę. - Amerykańska flaga powiewa na
Księżycu.
- A w jaki sposób tam dotarła, panno Emilie? - spytał Andrew, siadając na wilgotnej
trawie i patrząc w niebo. - Może zaniósł ją tam jakiś niezwykły ptak? A może to cud?
- Nie, to wynik ciężkiej pracy, wysiłku umysłowego i uporu - potrząsnęła głową
Emilie.
Zane lepiej zrozumiał, o co McVie naprawdę pytał. W krótkich słowach wyjaśnił
działanie silnika rakietowego i opowiedział o lotach kosmicznych.
- Byłam małą dziewczynką, gdy „Apollo” wylądował na Księżycu, ale świetnie to
pamiętam - uśmiechnęła się Emilie.
- Neil Armstrong był przez jakiś czas ulubionym bohaterem wszystkich chłopców -
dodał Zane.
To był świat zadziwiających możliwości. Andrew poczuł, że kręci mu się w głowie na
myśl o zwykłych śmiertelnikach, podróżujących do nieba w ognistej rakiecie i lądujących na
srebrzystej powierzchni Księżyca.
- A jak poruszacie się na co dzień? - zapytał. - Też w tych swoich... rakietach?
- Są różne sposoby - odpowiedziała Emilie, przysiadając na kamieniu. - Niektórzy
ludzie chodzą do pracy pieszo, ale większość jeździ.
- Końmi?
- Nie, samochodami - wtrącił Rutledge.
McVie w milczeniu słuchał, jak opisuje metalowe pojazdy.
- Mam wrażenie, że próbujesz mnie nabrać.
- Mówi prawdę - zapewniła go Emilie. - Cały kraj jest pokryty siecią dróg i można
dojechać, gdzie tylko się chce. _ Wydobyła z torebki sztywny, lśniący prostokąt. - To jest
prawo jazdy - powiedziała, podając mu dokument. - Trzeba zdać egzamin, po czym wolno już
prowadzić.
- Co to za materiał? - zapytał McVie, skrobiąc paznokciem laminowaną powierzchnię.
- Plastyk - odrzekł z uśmiechem Zane. - Wszędzie go pełno.
- To pani portret, panno Emilie - powiedział Andrew, przyglądając się zdjęciu. -
Bardzo dobry malarz.
- To nie jest obraz, tylko fotografia - sprostowała. Zane rozpoczął wykład na temat
zasad fotografii, ale Andrew miał już dość.
- Czas ucieka. Musimy iść dalej.
- Starczy tych mądrości, profesorze Rutledge - zaśmiała się Emilie.
- On nie oddał ci prawa jazdy - przypomniał jej Zane, gdy już ruszyli w dalszą drogę.
- Nie sądzę, abym go potrzebowała. Jeśli dzięki temu łatwiej nam uwierzy...
- Przecież pewnego dnia wrócimy - powiedział z naciskiem.
- Nie sądzę.
- To nie jest nasz świat.
- Mów za siebie.
- Bądź szczera, Emilie. Widziałem twoją minę, gdy rano szłaś w krzaki. Wolałabyś
sedes z porcelany, kafelki i bieżącą wodę.
- Jeśli nawet, to co z tego? To niczego nie zmienia. Tu jesteśmy i tu zostaniemy.
- Spróbuję coś na to poradzić.
- Nie sądzę, aby ci się udało.
- Już raz nam się to zdarzyło, więc może zdarzyć się ponownie.
- Jeśli masz zamiar znowu porwać balon na gorące powietrze, to będziesz musiał
poczekać jeszcze siedem lat, aż zostaną wynalezione.
- Możemy sami go zbudować.
- A może od razu rakietę? Moglibyśmy polecieć na Marsa.
- Proszę bardzo, byle tylko udało się nam stąd wyrwać.
Przyśpieszył, rzekomo po to, aby porozmawiać z Andrew. Emilie ciężko westchnęła.
Zane za żadne skarby świata nie chciał pogodzić się z myślą, że w ich życiu nastąpiła
nieodwracalna zmiana. Przestał panować nad sytuacją, tak jak przedtem stracił kontrolę nad
balonem. Wiedziała, że trudno mu to przyznać. Stare, znane reguły postępowania przestały
obowiązywać. Im prędzej nauczą się nowych, tym lepiej dla wszystkich.
- Koniec na dzisiaj? - spytała Emilie dwie godziny później, gdy McVie zatrzymał się
przy skalistym zboczu, u podnóża którego płynął strumień. - Tutaj się zatrzymamy?
- Za tamtym krzewem jest niewielka jaskinia, w której możecie schronić się na noc.
- Jaskinia? - To dotychczas nie przyszło jej do głowy. - W jaskiniach śpią nietoperze.
- Może pokój w Holiday Inn dla pani? - zaśmiał się Zane.
- Och, bądź cicho - parsknęła. - Martwiłam się tylko o ciebie.
Nawet McVie zorientował się, że Emilie żartuje, choć przecież prawie jej nie znał.
- W lesie jest mnóstwo zwierzyny - powiedział. - Głód wam nie grozi.
Emilie uznała, że najwyższa pora przejść na wegetarianizm.
- Będę potrzebował pistoletu - wtrącił Zane. - Chyba że oczekujesz, iż złapię coś
gołymi rękami.
McVie zatrzymał broń, ale podał mu nóż.
- Odchodzisz? - spytała dziewczyna, popatrując jednocześnie, jak Rudedge ostrożnie
zatyka nóż za pasek od spodni.
- Wrócę przed świtem.
- Nie zawiedziesz nas, prawda? - upewniła się niespokojnie.
- Nie, panienko - zaręczył jej Andrew. - Na pewno wrócę.
Wyraz twarzy Emilie był dla Zane'a prawdziwym policzkiem. Wpatrywała się w
odchodzącego McVie'a, dopóki nie znikł za drzewami, po czym z wyraźną niechęcią
spojrzała na eks - męża, który w tym momencie zrozumiał, że teraz nie on, lecz dzielny,
osiemnastowieczny patriota zapewnia Emilie poczucie bezpieczeństwa. Zapragnął przekonać
ją, że jest pod dobrą opieką.
- Jeśli obawiasz się głodu, to możesz się uspokoić. Poradzę sobie nawet ze złamaną
ręką. - Zane zaliczył w swym życiu próby przetrwania w prymitywnych warunkach na Alasce
i w Peru. W New Jersey ta sztuka nie powinna być trudniejsza, i to niezależnie od epoki.
- Tylko nie zabijaj zwierząt z mojego powodu - powiedziała Emilie, wskazując na
piękne jagody i grube liście szczawiu. - W tym lesie można znaleźć więcej owoców i
zieleniny niż w naszych sklepach spożywczych.
Zane odetchnął z ulgą. Zabijanie dla sportu nigdy nie sprawiało mu przyjemności.
Wiedział, że potrafiłby zabić jakieś zwierzę, ale również wolał ograniczyć się do leśnych
owoców.
Mimo to, przyglądając się, jak Emilie zbiera jagody, wcale nie czuł zadowolenia z jej
samodzielności. Gdy powiedział, że to nie jest ich świat, napomknął zaledwie o możliwych
kłopotach. Żadne z nich nie pasowało do tego miejsca i tej epoki, ale obawiał się, że
dotychczas tylko on to sobie uświadomił.
- No dobra - mruknął Zane, dokładając ostatnie patyki do stosu. - Teraz brakuje nam
jeszcze zapałki.
- Bardzo jesteś zabawny - odpowiedziała Emilie.
- Mam nadzieję, że masz w kieszeni zapalniczkę.
- A ty nie masz zapałek?
- Przecież nie palę - przypomniała mu. - Nie potrafisz inaczej wzniecić ognia?
- Nigdy nie byłem harcerzem - odciął się Zane.
- Wiele bym dał, żeby zobaczyć, jak ty trzesz patykiem o patyk.
- A masz lepszy pomysł?
- Inny, ale nie lepszy.
- Masz szczęście, że jesteś ze mną - powiedziała udając, że podwija rękawy. - Inaczej
dawno byś zginął.
Zane nie odpowiedział na tę uwagę. Emilie pomyślała, że miała rację. Nie był w stanie
tego przyznać, ale to ona stała się jego przewodniczką w nowym, dziwnym świecie, w jakim
się znaleźli.
Zjedli jagody i trochę szczawiu, po czym napili się czystej wody ze strumienia.
- Nie wiem jak ty, ale ja mógłbym zamordować kogoś za podwójnego hamburgera -
powiedział Rutledge, gdy usiedli przy ognisku.
- Jagody były wspaniałe - odrzekła Emilie, zaciskając z uporem usta.
- Albo pizza - ciągnął Zane. - Z salami i oliwkami.
- Szczaw był również pyszny - odparowała, starając się stłumić śmiech.
- Najlepiej krewetki po seczuańsku, zupa won - ton i lody na deser. Wszystkie smaki.
- Wygrałeś - poddała się dziewczyna. - Oddałabym wszystko za talerz chili i puszkę
coca - coli.
- Do licha, co ci ludzie właściwie jedzą? - spytał Zane ze szczerym zainteresowaniem.
- Jak i co gotują?
- Głównie nad paleniskiem. Wołowina, dziczyzna z rusztu, jajka, tłuszcz - wyjaśniła z
uśmiechem Emilie.
- Jak widzisz, idealna recepta na zawał.
- Rzeczywiście - mruknął, sięgając po garść jagód.
- Teraz już wiem, czego mam oczekiwać.
- Nie jest jeszcze tak źle - spróbowała go pocieszyć.
- Mogło być gorzej.
- Może mi wytłumaczysz, co masz na myśli?
- Mogliśmy oboje zginąć.
- W pewnym sensie to właśnie się stało - stwierdził Zane. - W każdym razie zniknął
znany nam świat.
- A może nie? - powiedziała cicho. Wyczuła w nim gorycz samotności, która - jak
podejrzewała - od dawna przepełniała jego duszę. - A może znaleźliśmy się dokładnie tam,
gdzie powinniśmy być?
- Co za bzdura!
- Wcale tak nie myślę - ożywiła się Emilie. - Czy nie pomyślałeś nawet przez chwilę,
że może to jest nasze miejsce?
- Wiem dobrze, gdzie jest moje miejsce - warknął Zane. - Z całą pewnością nie tutaj.
Ciemności zapadły szybciej, niż się oboje spodziewali. Jednocześnie zrobiło się
chłodno. W poszukiwaniu ciepła Emilie przysunęła się do ognia. Byli niezwykle dumni, że
udało się im podpalić suche próchno krzesząc iskry za pomocą znalezionego kawałka
krzemienia i ostrza noża.
- Gdybym tylko miała metalowy garnek, mogłabym zagotować wodę na herbatę -
westchnęła Emilie. Toaleta, kubek gorącej herbaty i już byłaby szczęśliwą kobietą. Tylko
skąd wziąć herbatę? Dalsze rozważania na temat trapiących ją nieszczęść przerwał Zane,
zrywając się nagle na nogi.
- Właź do jaskini - rozkazał takim tonem, jakiego jeszcze nigdy nie słyszała.
- Dlaczego? - spytała, wyciągając dłonie w stronę ognia. - Jeśli potrzebujesz
samotności, możesz schować się za drzewa.
- Już! - Mężczyzna schwycił ją za ramię i poderwał z ziemi.
Emilie pokuśtykała w stronę jaskini, zastanawiając się jednocześnie, co też go opętało.
Kucnęła przy wejściu i uważnie wsłuchała się w dźwięki, dochodzące z lasu. Usłyszała
pohukiwanie sowy i trzask łamanych gałęzi.
Czyżby to były odgłosy czyichś kroków? Może to Andrew? - pomyślała, zaplatając
ciasno ramiona. A może niedźwiedź? Nawet za ich czasów żyły jeszcze w New Jersey. Emilie
mogła sobie tylko wyobrazić, ile ich buszowało w okolicznych lasach przed rewolucją
przemysłową.
Zane miał tylko nóż i na dokładkę mógł posługiwać się wyłącznie lewą ręką. W takich
okolicznościach nie miał szans w starciu z niedźwiedziem. Dziewczyna rozejrzała się po
ciemnej jaskini, rozpaczliwie poszukując czegoś, czym mogłaby mu pomóc. Chwyciła
kamień wielkości sporego melona i powoli wyszła na zewnątrz.
Z ogniska pozostał już tylko stos żarzących się węgli. Emilie miała wrażenie, że
znalazła się w ciemnym lochu. Słyszała głośne bicie własnego serca. Na próżno usiłowała
odgadnąć, w którą stronę skierował się Zane.
Wokół panowała zupełna cisza, nawet sowa przestała pohukiwać.
Emilie była tak spięta, że niemal przestała oddychać. Gdzie jesteś, Zane? - powtarzała
w myślach. W jaskini siedziała nie dłużej niż dwie lub trzy minuty. Przez ten czas nie mógł
odejść daleko. Chyba że...
Nagle ktoś poklepał ją po ramieniu. Krzyknęła ze strachu i zaskoczenia.
- Do diabła, co ty tu robisz? - warknął Zane. - Przecież kazałem ci zostać w jaskini.
- Myślałam, że możesz potrzebować pomocy.
- Zamierzałaś zdzielić niedźwiedzia w łeb tym kamieniem?
- Miałam taki pomysł.
- Następnym razem rób to, co ci każę.
- Wybij to sobie z głowy - prychnęła Emilie. - Przypuszczam, że według ciebie
znacznie bardziej sensowna jest wyprawa na niedźwiedzia z nożem w złamanej ręce?
- Jeśli będę potrzebował pomocy, sam cię poproszę - odrzekł Rutledge, ciągnąc ją do
jaskini.
- Na litość boską - jęknęła. - Nie chciałam urazić twojej męskiej godności.
- I nie uraziłaś - Zane usiadł na kamieniach. - Ale zachowałaś się jak wariatka.
- Gdyby nie twoja ręka, dostałbyś kopniaka za tę uwagę.
- Nigdy nie brakowało ci oryginalności, Em. Inna kobieta płakałaby ze strachu w swą
haftowaną chusteczkę, ty zaś ruszyłaś na niedźwiedzia z kamieniem w ręce.
- Czy to ma być komplement? - spytała, również siadając na skale.
- A jak myślisz?
- Nie jestem pewna.
- No więc tak.
- Dziękuję - Emilie urwała na chwilę. - Co to był za hałas?
Zane wymamrotał coś pod nosem.
- Co takiego?
- Skunks - powiedział głośniej. - Niewiele brakowało, ale byłem od niego szybszy.
- Łaska Opatrzności - skrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu.
Zane zaśmiał się zupełnie tak samo, jak dwa dni wcześniej, wtedy gdy udało mu się
pobudzić jej zmysły.
- Wiesz, dotąd mi nie powiedziałaś, czy pojechałabyś ze mną na Tahiti - powiedział.
- Już nigdy się nie dowiesz - uśmiechnęła się Emilie.
- No, przyznaj się. Nie będę trzymał cię za słowo, gdy wrócimy do siebie.
- Jesteśmy u siebie, Zane - odrzekła cicho.
- Mów wyłącznie w swoim imieniu.
- Wydaje mi się, że nie masz wyboru.
- Zawsze można wybierać, Emilie.
Ta uwaga podziałała na nią otrzeźwiająco. Okoliczności mogą się zmieniać, ale ludzie
pozostają tacy sami. Zane nigdy nie był i nie będzie mężczyzną, z którym kobieta może
wiązać swe życie. Kiedy tylko odzyska równowagę, z pewnością wyruszy na poszukiwanie
osiemnastowiecznego odpowiednika Tahiti.
Mężczyzna przysunął się do niej.
- Robi się chłodno - zauważył.
- Mhm - mruknęła. Choć był koniec lipca, trzęsła się z zimna.
- Co będzie, jeśli McVie nie wróci?
- Na pewno wróci - odrzekła. - Dał nam słowo.
Zane zrezygnował z cennej uwagi, iż wielu ludzi daje słowo, ale tylko bardzo nieliczni
starają się go nie złamać. Emilie miała już prawie trzydzieści lat. Jeśli dotychczas nie poznała
takich elementarnych prawd, to najwyższa pora, aby doświadczyła ich słuszności na własnej
skórze.
- Dziś rano McVie wysunął interesującą propozycję - powiedział Zane. - Według
niego powinniśmy udawać, że jesteśmy małżeństwem.
- Zapewne ma rację - odpowiedziała po chwili Emilie. Dobrze, że było ciemno, bo
czuła, że się rumieni. - W tych czasach kobiety nigdy nie podróżowały samotnie. Czy
Andrew... Czy powiedziałeś mu prawdę?
- Że byliśmy małżeństwem? Oczywiście.
- Och, Boże - ukryła twarz w dłoniach. - Co on sobie o mnie pomyśli? Przecież dla
niego rozwód to rzecz wprost niesłychana!
- Co cię to w ogóle obchodzi? To nie jego sprawa.
- Pewnie, musiałeś mu powiedzieć - westchnęła Emilie. Wiedziała, że opinia McVie'a
nie powinna mieć dla niej znaczenia, ale jednak miała.
- Cieszę się, że choć raz się ze mną zgadzasz - odrzekł Zane znaczącym tonem.
- Ciekawe, co według niego powinniśmy zrobić, jeśli zatrzymamy się gdzieś w
zajeździe.
- Skoro mamy udawać małżeństwo, to powinniśmy mieszkać razem.
- Czy to ty podsunąłeś mu ten pomysł? - zmierzyła go ostrym spojrzeniem.
- Chyba żartujesz - Zane wydawał się mówić szczerze, ale Emilie żałowała, że nie
widzi jego twarzy.
- Musimy ustalić pewne reguły - powiedziała, usilnie starając się zapomnieć o ich
niedawnej wspólnej nocy. - Będziemy dzielić pokój, ale nie łóżko.
Nic nie odpowiedział.
- Słyszałeś, co powiedziałam?
- Tak.
- To czemu nie odpowiadasz?
- A co mam odpowiedzieć?
- Że zrozumiałeś, co powiedziałam.
- Nie zrozumiałem.
- Nie jesteśmy sobie przeznaczeni - wyjaśniła Emilie. - Gdybyśmy pozostali w
naszych czasach, poszlibyśmy każde w swoją stronę. Nie zamierzam poddawać się
okolicznościom, w jakich się znaleźliśmy.
- Nie martw się - parsknął Zane, tracąc nadzieję, że uda mu się ją uwieść. - W moim
towarzystwie twoja cnota jest bezpieczna.
- To dobrze.
Emilie wyciągnęła się na kamieniach, używając ramienia zamiast poduszki.
Zane oparł się plecami o ścianę jaskini i zamknął oczy.
Minęło sporo czasu, nim usnęli.
7
- Szczęśliwej drogi, Andrew - powiedziała piersiasta, ciemnowłosa dziewka, podając
mu paczkę. - Nie zapominaj o nas.
McVie podziękował jej i serdecznie ucałował.
- Do widzenie, Prudence. Z pewnością nie minie cię nagroda za twą szczodrość.
Zaśmiała się w odpowiedzi.
- Bądź tylko zdrów i cały, na niczym więcej mi nie zależy. - Otworzyła drzwi. - Teraz
zmiataj. Jestem dziewczyną pracującą, mój chłopcze, a ciebie nie stać na moje łaski.
- Bądź miła dla Anglików. Szczęśliwi ludzie zapominają o ostrożności.
- A może następnym razem? - szepnęła Prudence, całując go w usta.
- Z pewnością - obiecał, oddając pocałunek.
Jak dotychczas, wszystko układało się wspaniale. Prudence dokonała prawdziwego
cudu, wynajdując odpowiednie ubranie dla panny Emilie. Dała mu również poszwę od
poduszki, wypełnioną rozmaitymi rzeczami, podobno niezbędnymi każdej kobiecie.
Andrew był zbyt przejęty myślami o dziwnych wynalazkach, o których opowiedział
mu Zane, aby cieszyć się wdziękami Pru. Jedząc baraninę i popijając piwo spytał dziewczynę,
czy gotowa byłaby uwierzyć, że człowiek będzie kiedyś latał jak ptak. Prudence śmiała się
tak, że aż dostała czkawki.
Ustąpił z drogi, aby przepuścić jakiegoś człowieka na koniu. Spod kopyt unosiły się
kłęby kurzu.
Rutledge twierdził, że w jego czasach ludzie podróżują, wykorzystując energię małych
wybuchów. Narysował nawet na piachu prostokątne pudło spoczywające na czterech kołach.
Andrew długo wpatrywał się w rysunek, usiłując sobie wyobrazić tysiące takich urządzeń,
poruszających się z zupełnie niewyobrażalną prędkością.
Emilie i Zane opowiadali takie niesamowite i fantastyczne historie, że właściwie
powinien zaprowadzić ich do domu dla umysłowo chorych na Manhattanie.
A może to ty powinieneś tam trafić? - mruknął do siebie, zbliżając się do tawerny. Nie
miał najmniejszego powodu, aby im wierzyć. Dotąd nie natrafił na żaden dowód istnienia
spisku na życie Jego Ekscelencji, Generała Washingtona. Był zresztą przekonany, że generał
przebywa wśród swych żołnierzy na Long Island, ponad sto mil od środkowego New Jersey.
Tylko jedno budziło w nim niepokój. Zamiast cieszyć się, że zasłuży na wzmiankę w
przyszłych podręcznikach historii, Andrew myślał o tym z pewną niechęcią. Panna Emilie
powiedziała, że nie zachowały się żadne informacje o jego losach po udaremnieniu zamachu
na życie generała. Mogło to znaczyć, że później znajdzie się na marginesie wydarzeń lub że
wkrótce stanie mu się coś złego.
To, co trudno przewidzieć, zawsze budzi niechęć. Kierując siatką szpiegów, Andrew
przywykł uważać każdą niespodziankę za potencjalne zagrożenie, dlatego tym bardziej
dziwiła go ufność, z jaką potraktował tych dwoje obcych ludzi.
W tawernie „Pod Czarnym Smokiem” było pełno ludzi. W powietrzu wisiał gęsty dym
z fajek i cygar, a ze smrodem tytoniu mieszał się zapach whisky, piwa i potu. Po sali uwijały
się dziewczyny w wyzywających strojach, podając gościom kufle z piwem i rozdzielając
obiecujące uśmiechy. Andrew rozejrzał się w poszukiwaniu swojego człowieka. Wymienili
spojrzenia, po czym McVie usiadł przy najbliższym stoliku.
- Dobry wieczór - powitała go bystra dziewczyna z wielkimi, niebieskimi oczami i
obfitym biustem. - Co podać?
- Kufel piwa i trochę sera - zamówił, zerkając na człowieka, z którym miał się spotkać.
- I ciemny chleb.
Dziewczyna pobiegła do kuchni. Andrew wstał z krzesła i dołączył do grupki
mężczyzn, rzucających strzałkami do tarczy. Po drodze przeszedł tuż obok swojego
człowieka, ale ten nawet na chwilę nie przestał żuć chleba z boczkiem. Unosząc do ust pajdę,
aby ugryźć kolejny kęs, niemal niewidocznym ruchem odebrał od szefa mały zwitek papieru.
Nawet on sam ledwo dostrzegł, że udało mu się już przekazać informacje i polecenia.
Dwie godziny później McVie zbliżał się do lasu za miastem. Zrobił wszystko, co
mógł, aby dowiedzieć się czegoś o rzekomym spisku, ale nikt nic nie wiedział. Chwilami
myślał, że tych dwoje tajemniczych podróżników mogło wymyślić tę historyjkę, ale w głębi
duszy chciał im wierzyć.
Wszedł do lasu i odetchnął głęboko. Tu czuł się bezpieczniej niż w mieście. W głowie
wirowały mu obrazy ludzi chodzących po Księżycu i pędzących po drogach dziwnych
urządzeń, z których wydobywają się kłęby dymu. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w
zielony banknot z podobizną generała. Paliła go ciekawość i pragnienie poznania przyszłości.
Od dnia, w którym stracił Elspeth i synka, Andrew wciąż podejmował się różnych
ryzykownych zadań, rzekomo z powodu wielkiego patriotyzmu. W istocie walka o
niepodległość kolonii była mu niemal obojętna. Stworzona przez niego siatka szpiegowska
była niewątpliwie bardzo użyteczna dla patriotów, ale Andrew niezbyt często o tym myślał.
Ryzykował życiem nie dla sprawy, lecz dlatego że nie miał nic do stracenia.
Bez trudu odnalazł miejsce, gdzie się rozstali. Ognisko wprawdzie już dawno zgasło,
ale Andrew i tak z daleka wyczuł zapach dymu. Ciekawe, czy Emilie po prostu pstryknęła
palcami i wywołała ogień? - pomyślał. Niezbyt by się zdziwił, przecież przybyli oboje z epoki
cudownych wynalazków. Dobrze rozumiał, dlaczego Rutledge buntuje się przeciw
ograniczeniom, których sam zupełnie nie odczuwał.
Właśnie pierwsze promienie słońca oświetliły czubki drzew, gdy Andrew wślizgnął
się do wnętrza jaskini. W środku panowały jeszcze zupełne ciemności. Po chwili dostrzegł
jednak dwie sylwetki. Na ich widok poczuł w sercu ostre ukłucie bólu. Emilie leżała skulona
obok Zane'a, z głową na jego piersi. Rutledge siedział oparty o ścianę, trzymając złamaną
rękę na brzuchu.
Trudno byłoby zaprzeczyć, że pasują do siebie. Wydawali się zadowoleni, tak jakby...
Andrew odegnał od siebie takie myśli.
Zane zachował czujność nawet we śnie. Otworzył oczy i w ciemnościach dostrzegł
McVie'a.
- Jak ci poszło? - spytał zaspanym głosem.
- Nie ręczę, że wszystkie ubrania będą pasować, ale panna Emilie będzie chyba
zadowolona - odpowiedział, rzucając torbę na kamienie. Raz po raz spoglądał na piersi
dziewczyny, unoszące się i opadające w miarowym oddechu. Od śmierci żony nie pragnął
towarzystwa kobiety, ale ta wywarła na nim wielkie wrażenie. - O świcie wyruszamy do
Princeton.
Zane odprowadził wzrokiem McVie'a, gdy ten wychodził z jaskini. Wyraźnie
odczuwał panujące między nimi napięcie i nie miał wątpliwości co do jego przyczyny.
Od pierwszej chwili dostrzegł, że Andrew jest zafascynowany Emilie. Zresztą, czy
jakikolwiek mężczyzna nie zwróciłby uwagi na taką rudowłosą piękność? To było normalne,
bardziej niepokojący był jej stosunek do bohatera, o którym czytała już w dzieciństwie.
W normalnych okolicznościach nie obawiałby się żadnej konkurencji, ale tutaj czuł się
bezradny. Jak mógł wytrzymać porównanie z takim człowiekiem? Kiedyś Zane miał
pieniądze, wolność i dostęp do wszystkich możliwych atrakcji, ale to wszystko szlag trafił.
Jego świat zniknął. Teraz żyli w świecie Andrew.
Przez trzydzieści cztery lata Zane żył po swojemu, nie wiążąc się z nikim i z niczym.
Pozbawiony zdobyczy cywilizacji, czuł się zupełnie nagi. W życiu przyszło mu już unikać
bomb i radzić sobie z innymi niebezpieczeństwami, ale nigdy jeszcze nie czuł się równie
bezradny.
Nie mógł znieść myśli, że przestał panować nad swoim życiem i sytuacją, w jakiej się
znalazł. Złamana ręka wciąż przypominała mu, że nie jest wolny od ograniczeń, jakim
podlegają wszyscy ludzie. Jeszcze bardziej niepokoiło go zachowanie Emilie.
Czy tego właśnie chciałaś, babciu? - spytał w duchu. Pomyślał, że Sara Jane pewnie
śmieje się teraz z tarapatów, w jakich się znalazł. Czy to właśnie miałaś na myśli mówiąc, że
są w życiu ważniejsze sprawy?
Czekał przez chwilę na odpowiedź, ale bez skutku.
Po drodze do Princeton Emilie i Zane w niemym zdumieniu podziwiali piękno
przyrody. Gęsty las stopniowo ustępował miejsca pofalowanym łąkom, pełnym dzikich
kwiatów, oraz niewielkim sadom. Co chwila przekraczali niewielkie, krystalicznie czyste
strumyki.
- Studiowałeś w Princeton - zauważyła Emilie.
- Ciekawe, czy poznajesz okolicę.
- Nie sądzę, aby znane mi knajpy były tak stare - odparł Zane. Nagle coś przyszło mu
do głowy.
- Wiesz, Nassau Hall jest dość stare.
- Podobnie jak rezydencja gubernatora na Stockton Street...
- I Morven - dodał Zane kręcąc głową. Przez cztery lata niemal codziennie przechodził
koło tych budynków i nigdy nie pomyślał, że mogą nabrać dla niego takiego znaczenia. Nagle
zapragnął napić się whisky i o wszystkim zapomnieć.
- Przynajmniej teraz jesteśmy już odpowiednio ubrani - powiedziała Emilie. Miała na
sobie zieloną suknię z ciasno zasznurowanym gorsetem. Zane zerknął na nią, przez chwilę
zatrzymując spojrzenie na głębokim przedziałku między jej piersiami.
- Czy w tym stroju możesz oddychać? - zapytał.
- Z trudem - przyznała z przesadnym jękiem. - Ale i tak powinnam dziękować Bogu,
że Andrew zdołał coś znaleźć.
- Czuję się jak idiota - warknął Zane.
- Doskonale wyglądasz - zapewniła go. McVie nie był w stanie znaleźć ubrania
pasującego na mężczyznę wzrostu Rutledge'a, ale udało im się stworzyć znośnie wyglądający
strój, łącząc resztki dwudziestowiecznego ubrania Zane'a z elegancką, przetykaną złotymi
nitkami peleryną. Emilie sczesała mu włosy do tyłu i przewiązała czarną wstążką. Gdyby
jeszcze udało się jej zmienić jego nastawienie, byłaby całkiem szczęśliwa.
- W tej cholernej pelerynie jest piekielnie gorąco.
- Jakoś przeżyjesz.
- Dobrze ci mówić.
- Żyjemy teraz w innym świecie - przypomniała mu. - Sama mam na sobie więcej
ubrania niż zakonnica, a wcale nie narzekam.
- To dlatego że lubisz takie zabawy.
- Nieprawda. Po prostu akceptuję rzeczywistość.
- Nie widzę różnicy.
- Wiem - westchnęła. - Na tym polega cały problem.
Do centrum miasta prowadziła Post Road, przedtem znana jako King's Highway.
- To chyba sen - westchnęła Emilie, patrząc szeroko otwartymi oczami na kłębiący się
tłum ludzi i zwierząt. Mężczyźni w upudrowanych, białych perukach i kolorowych kaftanach
z brokatu spacerowali dostojnie, starannie unikając kontaktu z osobami, których strój
wyraźnie zdradzał niską pozycję społeczną. - Mam wrażenie, że znalazłam się na planie
filmowym.
Minęli kuźnię i drukarnię. Po drugiej stronie ulicy znajdował się warsztat złotnika i
pracownia peruk.
- Świeże cytryny, idealne na upał - zwróciła się do Emilie jakaś kobieta, podsuwając
jej kosz pełen owoców. - Świeże, mąż przywiózł z Jamajki w ostatnią sobotę.
- Och, z przyjemnością - dziewczyna wyciągnęła rękę po złote kule.
- Dwa pensy za pół tuzina - powiedziała kobieta, odsłaniając w uśmiechu szczerby w
uzębieniu. Emilie zerknęła na Zane'a, który tylko potrząsnął głową. Andrew patrzył na nią z
nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Przepraszam - powiedziała Emilie, odkładając cytryny. - Jednak nie mogę.
- To po co zawraca pani głowę uczciwej kobiecie pustymi obietnicami?! - rozzłościła
się przekupka.
- Naprawdę chciałabym kupić parę - spróbowała ją uspokoić Emilie. Starała się
naśladować intonację sprzedawczyni. - Niestety, nie mogę sobie na to pozwolić.
- Oddam kosz cytryn za jedno z tych świecidełek - zaproponowała kobieta, patrząc na
kryształowy wisiorek i złoty pierścionek Emilie.
Andrew chwycił dziewczynę za ramię i pociągnął w stronę karczmy „Pod Kogutem”.
- Proszę nie nawiązywać rozmów z przekupkami, panno Emilie - nakazał jej surowo. -
Inaczej wkrótce straci pani wszystkie pieniądze i wartościowe przedmioty.
- Zupełnie jak w domu - westchnęła Emilie. - U nas to się nazywa pchli targ.
- Dlaczego pchli?! - zdziwił się Andrew. Emilie i Zane spojrzeli na jego minę i
parsknęli śmiechem.
- To długa historia - powiedział w końcu Rutledge.
- Kiedyś ci wyjaśnię.
- Muszę tu załatwić jedną sprawę - stwierdził Andrew, wskazując karczmę. - Jak
skończę, pójdziemy na farmę Josiaha Blakelee.
- Doskonale - ucieszyła się Emilie. - Wejdziemy z tobą - dodała.
- Nie - McVie zastąpił jej drogę.
- Nie bądź śmieszny, Andrew. Puść mnie.
- To nie wypada.
- Co nie wypada?!
- Nie wypada, abyś wchodziła do tej karczmy.
- Ponieważ jestem obca?
- Nie, ponieważ jesteś kobietą - wyjaśnił jej Zane, wyręczając Andrew.
Emilie zupełnie zapomniała o nierównym statusie obu płci w osiemnastym wieku.
- Mogę chyba... - zaczęła protestować.
McVie pokręcił głową. Nigdy jeszcze nie widział, żeby kobieta tak gwałtownie
odrzucała oczywiste reguły postępowania.
- Bywają tam wyłącznie niewiasty, trudniące się szczególną profesją - wyjaśnił. Miał
nadzieję, że Emilie zrozumie sens jego słów bez bardziej szczegółowych objaśnień.
- Och - westchnęła i pokręciła głową.
- Czy ty wiesz, o co chodzi pannie Emilie? - Andrew zwrócił się do Zane'a.
- Równe prawa - padła krótka odpowiedź.
- Pojęcie wprowadzone przez Kongres Filadelfijski zaledwie parę tygodni temu -
Andrew odetchnął z wyraźną ulgą. - Słyszałem o tym.
- Oczywiście - mruknęła Emilie z wyraźnym przekąsem. - Wszyscy mężczyźni są
równi.
- Nie rozumiem, o co pani chodzi. Z pewnością w pani czasach pojęcie równości jest
również szanowane.
Zane zaśmiał się ironicznie. Emilie odwróciła się gwałtownie w jego stronę. Była
wściekła.
- Przestań! - zażądała. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi!
- Wyzwolenie kobiet - powiedział Zane do McVie'a, który patrzył na nich szeroko
otwartymi oczami. - Równa płaca za równą pracę.
- To ważny problem dla wszystkich mężczyzn - przyznał Andrew. - Ale z pewnością
żony nie powinny domagać się zapłaty za prace domowe.
- W moich czasach kobiety nie zajmują się tylko praniem i gotowaniem - parsknęła
Emilie. - Pilotują samoloty, prowadzą przedsiębiorstwa, a nawet rządzą całymi państwami.
Andrew roześmiał się głośno.
- Zbyt późno się zorientowałem, że pani żartuje - wyjaśnił po chwili.
Emilie zacisnęła pięści, ale Zane wkroczył między swą byłą żonę i jej uwielbianego
bohatera.
- Lepiej się zamknij, McVie - ostrzegł. - Ona ma świetny lewy sierpowy.
- W moich czasach kobieta rządziła Wielką Brytanią - dorzuciła jeszcze dziewczyna.
- Łatwo mogę w to uwierzyć - zgodził się Andrew.
- Już dwa wieki temu królowa Elżbieta odziedziczyła tron po swoim ojcu.
- No tak, później na tronie Anglii zasiadła jeszcze inna królowa Elżbieta - powiedziała
Emilie. - Ale ona odgrywa czysto ceremonialną rolę. Myślałam o kimś innym.
- Ach, sprytna z pani dziewczyna - Andrew uśmiechnął się szeroko. - Ta królowa
odgrywa ceremonialną rolę, a w istocie rządzi jej mąż, prawda?
- Nie - zaprzeczyła. Zaczęła już mieć wątpliwości, czy potrzebnie wdała się w tę
dyskusję. Byłaby znacznie szczęśliwsza nie wiedząc, że Andrew McVie jest męskim
szowinistą. Oczywiście nie miała zamiaru tłumaczyć mu tego terminu. - Anglią rządzi
parlament, na którego czele stoi premier. Od wielu lat tę funkcję sprawuje kobieta.
- Nie, to niemożliwe - pokręcił głową. Jak ona mogła sądzić, że wykształcony i obyty
człowiek uwierzy w takie bzdury?
- To prawda - nalegała Emilie. Andrew ponownie spojrzał na Zane'a.
Rutledge niemal mu współczuł. Sam miał kłopoty z przyjęciem wszystkich
konsekwencji uznania równouprawnienia kobiet, a przecież przeżył tę rewolucję. McVie
musiał być zupełnie oszołomiony.
- To prawda - potwierdził. - Któregoś dnia pewnie kobieta zostanie prezydentem
Stanów Zjednoczonych.
- Dość już tego - uciął Andrew. - Załatwię swoje sprawy i przyjdę po was -
zapowiedział, po czym zniknął w karczmie.
- Biedaczysko - powiedział Zane patrząc, jak zamyka za sobą drzwi. - Nie mógł się
doczekać, kiedy wreszcie uwolni się od nas. Ciekawe, czy jeszcze go zobaczymy?
- Czy byłam dla niego bardzo nieuprzejma?
- Zupełnie go zaskoczyłaś i oszołomiłaś.
- Nie mogę uwierzyć, że on może mieć taki stosunek do kobiet - westchnęła.
- Rozejrzyj się wokół, Em. Nie znajdziesz tu nigdzie pism dla wyzwolonych kobiet.
Jeśli pragniesz równości, musisz poczekać jakieś sto pięćdziesiąt lat.
To był dla niej prawdziwy cios. Wiedziała, że kobiety odegrały ogromną rolę w
amerykańskiej rewolucji. Mogła długo opowiadać historie żon, które ruszyły w pole w ślad za
swymi mężami, i matek ryzykujących życiem w imię walki o wolność dla swych dzieci.
Słuchając McVie'a, ktoś mógłby pomyśleć, że kobiety tylko siedzą przy kominku i
oddają się marzeniom.
- Nie wszystko złoto, co się świeci, prawda? - spytał Rutledge z wyraźną ironią.
- Och, zamknij się - prychnęła, po czym ruszyła wzdłuż ulicy, rozpychając rybaków,
ogrodników i handlarzy.
- Uważaj, jak idziesz - ostrzegł ją Zane. - Nie masz dokąd się śpieszyć.
Emilie już miała coś ostro odpowiedzieć, ale w tym momencie tuż przed nimi
przebiegła kura, uciekająca co sił w nogach przed ujadającym psem. Dziewczyna zatrzymała
się tak gwałtownie, że straciła równowagę i Zane musiał ją podtrzymać. _ Powiedziałem,
żebyś uważała.
- Czy zwariowałam, czy też tu panuje taki sam ruch, jak w naszych czasach?
- Nie będę się spierał - odrzekł. Rozejrzał się wokół, po czym chwycił ją za łokieć i
mocno ścisnął. - Nie oglądaj się, Em.
Otworzyła szeroko oczy. Chciała odwrócić się w stronę ulicy, ale Zane popchnął ją w
stronę karczmy „Pod Kogutem”.
- Co się stało? - spytała.
- Ulicą idzie patrol żołnierzy. Nie spodziewam się po nich niczego dobrego.
Emilie koniecznie chciała się przyjrzeć żołnierzom, ale Zane jej nie pozwolił. Gdyby
nie on, z pewnością wywołałaby widowisko.
- Patrzą na nas - powiedział, gdy zatrzymali się przed karczmą.
- Przecież nie robimy nic złego - oburzyła się. - Cóż mogą nam zrobić?
- Co tylko zechcą - odpowiedział krótko. - Czyż nie z tego właśnie powodu wybuchła
rewolucja?
8
Farma Josiaha Blakelee znajdowała się milę od miasta. Zbliżali się do zabudowań. W
zagrodzie przy stodole kłębiły się owce, na pobliskiej łące pasło się spore stado krów.
Pięćdziesiąt akrów gruntu to niezbyt dużo, ale dość, aby żyć dostatnio.
W samym środku zabudowań stał dwupiętrowy, drewniany dom mieszkalny, bez
malowanych okiennic i typowych doniczek z kwiatami. Całość ozdabiały wyłącznie rosnące
przy drzwiach krzaki róż. Gdy zbliżali się do domu, Emilie czuła, że ze zdenerwowania drżą
jej ręce.
Andrew niewiele im powiedział na temat swych związków z Blakeleem, ale domyślili
się, że Josiah należy do jego szpiegowskiej organizacji. Wiedzieli również, że gdzieś zniknął,
ale na tym kończyły się ich informacje.
Nim zapukali do drzwi, Andrew zatrzymał się na chwilę. - Będzie lepiej, jeśli
będziecie udawać, że jesteście małżeństwem.
- Już o tym rozmawialiśmy - powiedział Zane. Pamiętał o osiemnastowiecznych
obyczajach i był gotów odegrać wymaganą rolę. Zerknął na byłą żonę. Na szczęście tym
razem nie zaczęła protestować.
- Powinniście starać się sprawić jak najbardziej przeciętne wrażenie - dodał jeszcze
Andrew.
- Nie martw się - uspokoiła go Emilie. - Będziemy uważać.
- Nie jestem pewien, czy potrafię udawać - powiedział Zane, odprowadzając
wzrokiem wchodzącego po schodkach McVie'a.
- Ja dam sobie radę - Emilie przełożyła pierścionek z prawej ręki na lewą. - Udawaj,
że jesteś wielkim, milkliwym typem i uważaj na moje wskazówki. Możesz... - urwała, bo
nagle otworzyły się drzwi budynku i pojawiła się w nich niska kobieta o brązowych włosach,
ubrana w prostą, beżową sukienkę. Na głowie miała biały czepek.
Pani Blakelee przez chwilę patrzyła na Andrew, po czym dostrzegła stojącego do niej
plecami Zane'a.
- Och, Bóg jest miłosierny! - wykrzyknęła, zbiegając po schodkach. - Josiah!
- Nie, Rebeko - McVie chwycił ją za ramię. - To nie Josiah.
Zane odwrócił się do gospodyni. Z twarzy kobiety szybko zniknął radosny wyraz.
- Miałam nadzieję, że Josiah przyjdzie z tobą.
- A ja miałem nadzieję, że zastanę go w domu - odrzekł mężczyzna. - Wygląda na to,
że oboje jesteśmy skazani na rozczarowanie.
- Minęło już dziewięć tygodni i nie miałam od niego ani słowa - westchnęła ciężko
Rebeka, ocierając oczy fartuchem.
- Na pewno żyje - zapewnił ją Andrew i niezręcznie poklepał po ramieniu. - Inaczej
być nie może - dodał, myśląc jednocześnie o koszmarnych brytyjskich okrętach więziennych,
zakotwiczonych w Wallabout Bay. Odpędził od siebie te myśli.
Z wnętrza domu wyszedł na ganek mniej więcej trzyletni chłopczyk, trzymając w ręku
drewniane kółko. Rebeka była zbyt zdenerwowana, aby zwrócić na niego uwagę, choć malec
szarpał ją za suknię. Przez frontowe okno dotarł do nich płacz niemowlaka. Emilie wyobraziła
sobie, jak ciężkie musi być życie samotnej kobiety, dźwigającej na swych barkach
odpowiedzialność za dzieci i farmę.
Andrew szepnął coś do Rebeki, która kiwnęła głową, po czym spojrzała na Emilie i
Zane'a.
- To pani Emilie Rutledge. Spotkałem ją w okropnej sytuacji i zaoferowałem pomoc,
dopóki jej małżonek nie wydobrzeje.
Zane rzucił mu ostre spojrzenie. Małżonek! Wydobrzeje! Zupełnie jakby był
kanarkiem, który złamał skrzydełko. Już miał coś odpowiedzieć, ale eks - żona wymierzyła
mu lekkiego kuksańca w żebra, co skłoniło go do opamiętania się.
- Postaramy się być dla pani pomocą, a nie ciężarem - powiedziała Emilie, wysuwając
się o krok do przodu.
- Na chrzcie dostałam imię Rebeka - powiedziała gospodyni, a na jej miłej twarzy
pojawił się uśmiech.
- Oto mój mąż - przedstawiła Emilie, lekko się zacinając przy ostatnim słowie. - Ma
na imię Zane.
Rutledge skłonił głowę i uśmiechnął się do pani Blakelee. Emilie przyglądała się z
rozbawieniem i pewną irytacją, jak na policzkach ich gospodyni pojawiły się rumieńce. W tej
chwili Rebeka wydawała się niemal ładna.
- Zane - powtórzyła z pewnym zdziwieniem. - A co to za imię?
- Tradycyjne w naszej rodzinie - wyjaśnił spokojnie Rutledge. Emilie odetchnęła z
ulgą. Na szczęście zrezygnował z opowiadania prawdziwej historii swojego imienia.
- Przykro mi, że gościcie w moim domu w okresie takiego zamieszania - powiedziała
Rebeka. W jej brązowych oczach zalśniły łzy. - Bez Josiaha trudno mi wszystkiego
dopilnować.
W ich domu dwukrotnie kwaterowali żołnierze, raz brytyjscy, raz amerykańscy. Ani
jedni, ani drudzy nie wykazali żadnej troski o farmę i jej mieszkańców.
- Potrzeba nam noclegu - rzekł Andrew. - Rutledge ma złamane ramię, a pani Emilie...
- Nic więcej nie mów - przerwała mu gospodyni. - Mój mąż bardzo cię szanuję. To dla
mnie zaszczyt, że mogę was gościć.
Rebeka Blakelee okazała się bardzo praktyczną kobietą. Już parę minut po przyjęciu
gości pod swój dach zapędziła Andrew i Zane'a do roboty, każąc im przynieść drewno i parę
wiader wody. Emilie natychmiast po wejściu do salonu podeszła do kołowrotka, stojącego w
pobliżu kamiennego kominka. Obok wygodnego fotela stał na podłodze kosz z robótkami, a
na drugim fotelu leżał stos skrojonych mundurów. Na stole leżało kilka gotowych oficerskich
kaftanów.
- Dobrze sobie radzę z kołowrotkiem - powiedziała Emilie. - Będę szczęśliwa,
gdybym mogła pani pomóc.
- Moja córka będzie zachwycona, gdy dowie się o tej propozycji - odrzekła Rebeka. -
Nie mogę jej zapędzić do przędzenia.
W tym momencie, szumiąc kwiecistymi spódnicami, wbiegła do salonu ciemnowłosa,
śliczna szesnastolatka.
- Jak mam wyhaftować bieliznę do wyprawy, jeśli przez cały czas jestem uwiązana do
tego koła?
- To Charity - powiedziała gospodyni, potrząsając głową. - Moje najstarsze i
najbardziej wyszczekane dziecko. - Zwróciła się teraz do córki. - Pani Emilie z mężem będą
przez jakiś czas u nas gościć.
Dziewczyna przyjęła tę wiadomość z zupełną obojętnością. Typowa nastolatka -
pomyślała Emilie. Pocieszające, że pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
- Charity ma wyjść za mąż za parę tygodni - wyjaśniła Rebeka patrząc, jak córka siada
przy oknie, aby skończyć dziecięcą koszulkę. - Wychodzi za bardzo sympatycznego
młodzieńca z dobrej rodziny, z północy. Miałam nadzieję, że Josiah... - nie dokończyła i
odwróciła się w stronę okna.
- Wszystko będzie dobrze - pod wpływem impulsu Emilie objęła ją ramieniem. -
Jestem zupełnie pewna - dodała, jednocześnie pochylając głowę. Wydawało się jej, że słyszy
płacz niemowlęcia. - Czy masz małe dziecko?
- Płacze, bo jest głodne. Pozwól, że naleję ci jabłecznika, a później pójdę nakarmić
Aarona.
- Może ja to zrobię - zaproponowała Emilie, nim zdążyła pomyśleć. Przecież w tych
czasach nie ma butelek i sztucznych odżywek. - To znaczy, sama naleję sobie jabłecznika.
Rebeka nie przywykła do tego, aby jej goście sami się obsługiwali, ale Emilie
nalegała. Chciała się dowiedzieć, jak naprawdę wyglądało życie w osiemnastym wieku. Przez
tyle lat była dumna ze swojej wiedzy na temat kolonialnej Ameryki. Teraz miała okazję
sprawdzić, czy jej pycha była uzasadniona.
Kuchnia znajdowała się w tylnej części domu. Było to duże pomieszczenie z
wysokim, wspartym belkami sufitem, a ogromny piec zajmował tu poczesne miejsce. Zgodnie
z ówczesnymi zwyczajami, główny posiłek jadano w południe i w tej chwili ogień w piecu
ledwo się tlił. Nad piecem, na wbitych w ścianę hakach, wisiały żelazne i miedziane garnki i
rondle.
Jakie to wspaniałe - westchnęła Emilie, odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się z
radości.
Zane stał w oknie na piętrze i przyglądał się polom. Wokół rozciągały się złociste łany
pszenicy. Myślał o tym, jak od tysięcy lat ludzie żyli i umierali, trzymając się swojej ziemi,
połączeni z nią tajemniczymi więzami krwi i marzeń.
Nigdy nie udało mu się zrozumieć pragnienia stabilizacji. Nie mógł tego pojąć ani
wtedy, gdy żył w dwudziestym wieku, ani teraz, w osiemnastym.
Nie wiedział, jak to powinien rozumieć, ale po raz pierwszy w życiu czuł się tak,
jakby coś stracił, przy czym to coś nie miało nic wspólnego z szybkimi samochodami i
egzotycznymi miastami.
Emilie siedziała w salonie na parterze, trzymając w ramionach malutkiego Aarona.
Zane i McVie przed chwilą wrócili ze stodoły, gdzie sprawdzali, czy wszystko jest w
porządku. Gdy wchodzili do domu, zwrócił ich uwagę pogodny śmiech.
Andrew zatrzymał się w drzwiach i jak urzeczony wlepił wzrok w Emilie, trzymającą
na rękach roześmiane dziecko. W tej scenie było coś tak intymnego, że Zane wolał nie patrzeć
na swą byłą żonę. Odwrócił się i uciekł na górę.
Podejrzewał, że McVie wciąż stoi i patrzy na Emilie tak, jakby miała w rękach klucz
do wszystkich tajemnic Wszechświata.
- I co ci do tego, Rutledge? - mruknął, przyglądając się sielankowemu pejzażowi. To
wszystko nie miało dla niego znaczenia. Powinien tylko cierpliwie czekać, aż trafi się okazja
powrotu do świata, który zostawił za sobą.
Znowu przed jego oczami pojawił się obraz Emilie z niemowlęciem przytulonym do
piersi. Zawsze pragnęła dziecka. Zane dobrze o tym wiedział, choć ich małżeństwo nie trwało
długo. Chciała żyć z pewną perspektywą przyszłości, podczas gdy on pragnął cieszyć się
każdą chwilą i nie myśleć ani o przyszłości, ani o przeszłości.
Dzieci potrzebują czegoś więcej niż tylko biologicznych rodziców. Potrzebują miłości
i opieki, którą mogą im dać tylko matka i ojciec. Dobrze wiedział z własnego doświadczenia,
co się dzieje, gdy rodzice bardziej dbają o swoje przyjemności niż o potomka. Jeśli ktoś nie
jest w stanie poświęcić dziecku wszystkich sił, nie powinien powoływać go do życia.
Na myśl o córce, która miałaby oczy i uśmiech Emilie, Zane poczuł w piersiach
dziwny skurcz.
Odwrócił się od okna i rozejrzał po pokoju. Bujany fotel, wąskie łóżko i półki.
W łóżku nigdy nie mieli żadnych kłopotów. Gdyby potrafili ze sobą równie dobrze
rozmawiać, jak się kochać, to w tej chwili obchodziliby szóstą rocznicę ślubu. Zane
nieoczekiwanie dla samego siebie pomyślał, że to hańba, iż dwoje ludzi, którym wszystko
sprzyjało, pozwolili, aby szczęście wymknęło się im z rąk i nawet nie spróbowali o nie
walczyć.
Rebeka podała solidną kolację, na którą złożyło się zimne mięso, ser, chleb i
jabłecznik. Wraz z nimi do stołu zasiadła cała rodzina. Emilie ze zdumieniem odkryła, że
szczupła Rebeka urodziła mężowi pięciu synów i córkę. Najstarszy, Isaac, miał już piętnaście
lat i koniecznie chciał dołączyć do patriotów. Słuchał z rozdziawionymi ustami, jak Andrew
opisuje sytuację wojskową na Long Island i w okolicach Harlem Heights.
- Generał Washington ma zaledwie dziesięć tysięcy żołnierzy przeciw prawdziwym
hordom Anglików - McVie urwał i podniósł do ust kubek z jabłecznikiem. - Port jest
zapchany ich okrętami.
- Niepodległość to przegrana sprawa - westchnęła ciężko Rebeka. - Takie cuda nigdy
się nie zdarzają. Było głupotą z naszej strony wierzyć, że zdobędziemy wolność samym
wysiłkiem woli.
Isaac aż podskoczył na krześle.
- Zaciągnę się do wojska, mamo! Sam Pearce już jest w armii. Zobaczysz, że jeszcze
wygonimy Anglików za ocean!
- Siedź na miejscu, ty głupcze! - skarciła go siostra. - Tata może nigdy nie wrócić.
Musisz tu zostać i poprowadzić farmę.
- Mnóstwo żołnierzy zdezerterowało i wróciło do domów - zauważył Andrew. - Nie
można porzucać ziemi, gdy zbliżają się żniwa, zwłaszcza że wkrótce będzie potrzeba więcej
prowiantu.
Emilie dostrzegła, że Rebeka spojrzała na Andrew z wyraźną wdzięcznością.
Dotychczas myślała, że każda matka pragnęłaby, aby jej syn wyróżnił się w walce o
niepodległość. Ale ci ludzie przywykli myśleć równie Poważnie o zbiorach, jak o uwolnieniu
się spod brytyjskiego panowania.
- Żołnierze to straszna hałastra - zauważyła Charity zerkając na Zane'a, który jadł w
zupełnym milczeniu. - Miesiąc temu wyłamali płot i bez słowa wyjaśniania zarekwirowali
nasze konie.
- To byli Anglicy? - upewniła się Emilie.
- Nie, nasi - odpowiedziała dziewczyna. - Pięciu oficerów mieszkających u starego
Whittakera. Ukradli cukier, mąkę i srebrne sztućce.
- To prawda? - zapytał Zane, patrząc na Rebekę.
- To jeszcze nie wszystko - potwierdziła gospodyni. - Wszędzie, od Trenton do
Nowego Jorku, zdarzyły się okropne rzeczy. Dlatego wszystkie nasze kosztowne sprzęty
zakopaliśmy w ogrodzie. Bez Josiaha nie czuję się bezpieczna.
Obie strony traktowały rodzinę Blakelee nieufnie. Zwolennicy Anglików
podejrzewali, całkiem słusznie, że Josiah jest szpiegiem, natomiast patrioci mieli mu za złe
zbyt bliskie kontakty z wrogiem.
Nazajutrz Andrew pójdzie do Princeton, aby zebrać informacje. Poprzedniego dnia
dostał interesujące wiadomości. Anglicy szykowali coś w Trenton, podczas gdy oddziały z
Hesji przygotowywały się do przeprawy przez Hudson na północ. Andrew miał już dość
ciągłych spekulacji, które nie prowadziły do ostatecznej konkluzji.
Wciąż powracał myślami do historii, jakie mu opowiedzieli Emilie i Zane. Z całego
serca pragnął porzucić świat, w którym tkwił, i zobaczyć na własne oczy, jak wygląda życie
w dwudziestym wieku.
Zaraz po kolacji Emilie stwierdziła, że jest bardzo zmęczona i pójdzie się położyć.
- Po dzisiejszych przeżyciach z pewnością chciała' byś wziąć gorącą kąpiel -
zaproponowała Rebeka. Usłyszała przed chwilą tę samą historyjkę o wypadku na łodzi, w
którą już uwierzył McVie.
- Muszę przyznać, że to wielka pokusa - odpowiedziała, z trudem powstrzymując
ziewanie.
- Zaraz się wykąpiesz - obiecała Rebeka. - To jeden z niewielu luksusów, na jaki
możemy sobie jeszcze pozwolić. Nie zrezygnuję z niego łatwo.
Amen - pomyślała Emilie. Pół godziny później rozkoszowała się już kąpielą.
Rebeka nakazała synom, aby zanieśli miedzianą wannę do pokoju i napełnili gorącą
wodą. Osobiście wlała do niej nieco olejku różanego, którego zazwyczaj dodawała do
przygotowywanego w domu mydła. Emilie była szczerze wzruszona faktem, że gospodyni
podzieliła się takim skarbem z kimś zupełnie obcym.
Miedziana wanna była tak mała, że można w niej było tylko siedzieć, a nie leżeć.
Mimo licznych prób Emilie nie zdołała jednocześnie zanurzyć kolan i ramion, ale niezbyt jej
to przeszkadzało. Marmurowa wanna wielkości basenu nie sprawiłaby jej większej
przyjemności.
Zamknęła oczy. Bolały ją wszystkie kości i mięśnie. W ciągu ostatnich dwóch dni
przeszła większy dystans niż w ciągu poprzednich dwudziestu lat. Zabawne - pomyślała -
można wiedzieć niemal wszystko o zwyczajach i historii danej epoki, a mimo to nie
dostrzegać najbardziej podstawowych różnic.
Aerobic nie przygotował jej do życia bez samochodu. Nic dziwnego, że średni czas
życia w osiemnastym wieku był znacznie krótszy niż w dwudziestym. Po prostu wtedy ludzie
się potwornie męczyli.
Zupełnie nie mogła zrozumieć, jak Rebeka daje sobie radę z prowadzeniem domu,
farmy i wychowywaniem szóstki dzieci, z których każde potrzebuje indywidualnej opieki.
Sama często myślała, że chciałaby mieć dużą rodzinę. Od razu polubiła wszystkie dzieci
Rebeki, poczynając od szykującej się do ślubu Charity, a na sześciomiesięcznym Aaronie
kończąc.
Przypomniała sobie, jak trzymała go na rękach, a chłopczyk przyciskał swoje pulchne,
dziecinne dłonie do jej piersi. I zapach! Czy ktoś potrafiłby się oprzeć zapachowi małego
dziecka? Emilie wiedziała, że to część planu Matki Natury, zapewniającego przedłużenie
gatunku, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia.
Po raz kolejny natura wygrała. Emilie poczuła takie samo gwałtowne pragnienie
dziecka, jakie przeżyła podczas krótkiego małżeństwa.
Wzięła głęboki oddech i spróbowała pomyśleć o czymś innym, na przykład o różach
przed domem lub o weselu Charity.
Albo o pięknych, niebieskich oczach...
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się jak na zamówienie i do środka wszedł Rutledge.
- Zane! - Emilie skrzyżowała ramiona na piersiach i spróbowała zanurzyć się głębiej w
wannie. - Dlaczego wchodzisz bez pukania?
- Próbowałem zadzwonić - odpowiedział, siadając na brzegu łóżka. - Niestety, telefon
nie odpowiada.
- Bardzo zabawne - rzuciła gniewnie. - Byłam tu pierwsza.
- Właśnie widzę - powiedział, obrzucając ją gorącym spojrzeniem.
- Podaj mi ręcznik - zażądała. - I przestań tak na mnie patrzeć. - Usiłowała zachować
chłodną obojętność, ale z każdą sekundą stawało się to coraz trudniejsze.
- Tylko nie wychodź z wanny z mojego powodu - uśmiechnął się Zane. - Bardzo
podoba mi się ten widok. - Emilie nawet nie mogłaby sobie wyobrazić, jak bardzo.
- O tym właśnie mówię - powiedziała surowo, choć w tych okolicznościach nie
przyszło jej to łatwo. - Tamtej nocy zrobiłam błąd i nie zamierzam go powtarzać.
- W pełni się z tobą zgadzam - zapewnił ją Zane, wyciągając się wygodnie na łóżku. -
To McVie wymyślił, że mamy udawać małżeństwo, nie ja.
- Zgodziłeś się na to.
- Dlaczego miałbym się nie zgodzić? Przecież już rozebrałaś mnie do naga. Andrew
pewnie pomyślał, że łatwo nam będzie udawać małżeństwo.
- I jeszcze powiedziałeś mu, że jesteśmy rozwiedzeni. Boże, co on sobie o mnie myśli!
- jęknęła Emilie.
- A kogo to obchodzi, co on myśli?
- Nas. Przynajmniej powinno, jeśli chcemy, żeby nam pomógł.
- Jesteś pewna, że tylko o to ci chodzi?
- Nie rozumiem, co masz na myśli.
- Ten facet jest bohaterem twojej młodości, a na dokładkę ma o jakieś pięćdziesiąt lat
mniej, niż powinien mieć bohater czytanek dla dziewcząt. Zastanów się nad tym.
- Doprawdy, Zane, mówisz jakieś głupstwa - odrzekła, udając nonszalancję.
- Myślę, że jesteś w nim zakochana.
- To śmieszne!
- Naprawdę?
- Z pewnością. - Emilie wstała i wyszła z wanny. Nim zdążyła okręcić się ręcznikiem,
przez chwilę stała przed nim nago. Ku jej rozpaczy ręcznik okazał się kiepską zasłoną, ale
przynajmniej zdołała zakryć brzuch i piersi.
- McVie to poważny facet i na dokładkę patriota - zauważył Zane. - Zawsze chciałaś
kogoś takiego.
- Nie masz pojęcia, jakiego mężczyzny naprawdę pragnę.
- Wiem tylko, że właśnie patrzysz na tego, którego wcale nie chcesz.
Te słowa uraziły Emilie, choć sama nie wiedziała, dlaczego tak zareagowała.
- To idiotyczna rozmowa - powiedziała, sięgając po bawełniany szlafrok, który
przygotowała dla niej Rebeka. - Mamy ważniejsze sprawy do omówienia. Na przykład, co
zrobimy, gdy już przyjdzie pora zrezygnować z gościnności Rebeki?
- Spytaj McVie'a. Mam wrażenie, on tu decyduje.
Znowu. Zane najwyraźniej był o nią zazdrosny. Emilie nie mogła uwierzyć własnym
uszom, ale to była prawda.
- To my decydujemy - stwierdziła.
- Nie możesz zmienić historii.
- Nie mam takiego zamiaru - zapewniła go. - Chcę ją tylko lekko popchnąć we
właściwym kierunku.
- Skoro to już historia, nie możesz interweniować.
- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że my również należymy do tego ciągu wydarzeń
historycznych?
- Nie - odrzekł krótko. - Ani przez chwilę tak nie myślałem.
- Wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę - stwierdziła Emilie, stając koło okna i
czesząc włosy szylkretowym grzebieniem. - Jestem przekonana, że nie znaleźliśmy się tutaj
przypadkiem.
- Nie ma żadnego wyższego powodu - powiedział Zane, zbliżając się do niej. - Po
prostu tak się stało i teraz musimy znaleźć sposób, aby wrócić tam, gdzie jest nasze miejsce.
- Twoje miejsce jest na Tahiti - prychnęła, patrząc mu prosto w oczy. - Byłbyś tam
teraz, gdybyś nie porwał balonu.
- Czy uważasz, że to zrządzenie losu?
- Uważam, że to było chwilowe szaleństwo.
- Nie powinnaś była uciekać - przyciągnął ją do siebie.
- Popełniłam błąd - powiedziała, próbując się uwolnić. - Nie powinniśmy zapominać o
rzeczywistości.
- Mam wrażenie, że to wcale nie był błąd.
- Było nam dobrze, ale to niczego nie zmienia - stwierdziła Emilie. - Każde z nas
pragnie osiągnąć w życiu coś innego, Zane. Nawet podróż w czasie nie może tego zmienić.
Zrozumiał, o co jej chodzi.
- Przespałbym się na sofie - powiedział - ale, niestety, tu takiej nie ma.
- Nie musisz spać na sofie. Zmieścimy się.
- Bardzo w to wątpię - odrzekł, mierząc wzrokiem wąskie łóżko.
- Małe, prawda?
Zane odpiął pasek od spodni.
- Co ty robisz?
- A jak myślisz?
- Myślę, że zdejmujesz spodnie - stwierdziła. Boże, czy on niczego nie potrafi
zrozumieć? - westchnęła w duchu.
- To chyba najlepszy sposób na wzięcie kąpieli - oświadczył. - Czy woda jest jeszcze
ciepła?
Emilie kiwnęła głową.
- Doskonale. - Mimo złamanej ręki mężczyzna rozebrał się w rekordowym tempie.
Złoty zegarek położył na parapecie. - Wyszorujesz mi plecy, Em?
- Zane, nie możesz się teraz kąpać.
- Jestem zmęczony, spocony i śmierdzący - odpowiedział. - Jeśli mamy spać w
jednym łóżku, to muszę się umyć.
- Ale woda...
- Jest akurat - zapewnił ją, zanurzając swe wspaniałe ciało w wannie. Nagle
zmarszczył brwi i wciągnął nosem powietrze. - Do diabła, co to za zapach?
- Róże.
- Z ogrodu?
- Z wody w wannie - wyjaśniła i zaczęła chichotać.
- Nabierasz mnie.
- Wcale nie. Rebeka dała mi trochę olejku różanego.
- Do licha, dlaczego mi nic nie powiedziałaś?
- Chciałam, ale nie słuchałeś.
- Cholera, będę pachniał jak grządka.
- Nikt nie zwróci na to uwagi.
Wyraz twarzy Zane'a był bardzo wymowny.
- Wyszorować ci plecy? - spytała Emilie niewinnym tonem.
Rutledg tylko warknął.
- Jedno warknięcie na tak, dwa na nie.
- Nie przeciągaj struny - ostrzegł ją.
Uklękła obok wanny i zamoczyła gąbkę.
- Nie wkładaj prawej ręki do wody - poradziła. - Lepiej, żeby łupki nie zamokły.
- Nic mnie to nie obchodzi.
- Chyba nie chcesz, żeby pachniały różami? Emilie z satysfakcją zauważyła, że Zane
stara się nie zmoczyć prawego ramienia. W całym pokoju jedynym źródłem światła była
stojąca na nocnym stoliku świeca. Jej migoczący płomyk rzucał na ściany roztańczono cienie.
Dziewczyna powoli zanurzyła gąbkę i przejechała nią po ramionach mężczyzny. Patrzyła w
skupieniu, jak w świetle świecy błyszczą pojedyncze krople.
Poczuła nagle, że znów budzi się w niej pożądanie Zawsze tak było. Dźwięk jego
głosu, dotknięcie ręki, włosy pachnące plażą i morskim powietrzem - to zawsze wystarczało,
aby rozbudzić w niej romantyczne pragnienia.
Gdybym tylko mogła przestać o nim myśleć - z westchnęła Emilie. Ta cała idiotyczna
historia byłaby znacznie prostsza i łatwiejsza, gdyby go nie pragnęła. Nie mogła znieść myśli,
że jest bezbronna i pragnie właśnie tego, czego nie może dostać.
Dzięki Bogu, że już go nie kocham - pomyślała. To, co czuła, było tylko pożądaniem.
- Cudownie to robisz - mruknął Zane, pochylając głowę do przodu. Emilie masowała
mu napięte mięśnie ramion. - Teraz kark...
Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w spływającą wzdłuż krzyża pojedynczą kroplę.
Z trudem powstrzymała się, żeby nie zlizać jej językiem.
Tak, to jest dopiero życie - westchnął w myślach Rutledge. Ciepła kąpiel. Płonąca
świeca. Piękna kobieta i pościelone łóżko. Miał nadzieję, że wszystko to połączy się w
harmonijną całość.
Po raz pierwszy od katastrofy balonu poczuł przypływ optymizmu.
- No, już - powiedziała Emilie, wstając z klęczek. - Czystszych pleców już nigdy nie
będziesz miał. Idę do łóżka.
Myślał dokładnie o tym samym. Dotknięcie jej dłoni spowodowało, że miał w głowie
tylko jedno.
Emilie uniosła kołdrę i położyła się na wąskim materacu. Zane zauważył, że nie zdjęła
jasnoniebieskiego szlafroka i uśmiechnął się do siebie. Uwielbiał ją rozbierać.
Niestety, szeroko ziewnęła, skuliła się pod kołdrą i zaniknęła oczy.
- Zamierzasz spać? - spytał ze zdziwieniem.
- Oczywiście - przytaknęła, nawet nie podnosząc Powiek.
Dobrze ci tak, masz zbyt bujną wyobraźnię - skarcił się Zane. Przecież wyraźnie
oświadczyła, że nie zamierza ciągnąć tego, co zostawili dwieście lat za sobą. Powinien był
pamiętać, że jego eks - żona zwykle mówi dokładnie to, co myśli.
To wcale nie ułatwiało mu sytuacji. Pozostanie na swojej połowie wąskiego łóżka
było teraz poważnym testem siły woli, a gdy chodziło o Emilie, Zane nigdy nie miał do siebie
szczególnego zaufania.
- Umowa jest umową - mruknął, wychodząc z wanny.
- Mówiłeś coś? - spytała Emilie, patrząc jak stoi oświetlony migoczącą świecą.
- Nie - zaprzeczył, chwytając małą szmatkę, która w tych czasach pełniła rolę
ręcznika. - Ziewałem.
- Mhm - mruknęła w odpowiedzi. Nie wydawała się przekonana. Przewróciła się na
bok i zamknęła oczy. - Ostatni gasi świecę.
Zane pomyślał, że zapowiada się długa noc.
9
Od wschodu do zachodu słońca na farmie panował ożywiony ruch. Wczesnym
rankiem Andrew i chłopcy ruszali w pole i wracali do domu tylko na krótkie posiłki.
Emilie szybko włączyła się w rytm prac domowych, które należały do kobiet.
Zmywała podłogi, cerowała skarpety i łatała spodnie. Pomagała Rebece w kuchni, gdzie już
drugiego dnia doznała wstrząsu na widok leżącego na stole nie oskubanego kurczaka. Po raz
kolejny uświadomiła sobie, że co innego wiedzieć, jak wygląda czyjeś życie, a zupełnie co
innego doświadczyć go samemu.
Przez cały czas czuła, że aby podołać sytuacji, musi Wytężyć wszystkie siły, co
wprawiało ją w stan nerwowego podniecenia. Po tygodniu pracy na farmie nabrała już
przekonania, że dałaby sobie radę.
Niestety, Zane nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca. Dzień po dniu patrzył, jak
McVie i chłopcy obrabiają pola, podczas gdy on przesiadywał na ganku i na próżno
wypatrywał jakiegoś sygnału, który wskazałby mu drogę powrotną do jego świata.
Rozsadzała go energia, dla której nie mógł znaleźć ujścia. Złamana ręka
uniemożliwiała rozładowanie wewnętrznego napięcia przy pomocy ciężkiej pracy, nie mógł
też wskoczyć do swego porsche i ruszyć pełnym gazem przed siebie. Odgrywanie roli męża
Emilie nie sprawiało mu kłopotu w ciągu dnia, ale w nocy, gdy leżeli tuż obok siebie, to
zadanie stawało się znacznie trudniejsze. Paliło go pożądanie, którego nie mógł zaspokoić.
Był tak zdesperowany, że zaczął spać na podłodze. Emilie nie zaprotestowała. Zane
spędzał całe dnie na rozmyślaniach i stopniowo wpadał w coraz większe przygnębienie.
Wszyscy wokół mówili ciągle o niepodległości, ale dla niego niezależność oznaczała
przede wszystkim wolność od problemów finansowych. Dotychczas nigdy nie musiał się
martwić o pieniądze. Jego rodzice byli ludźmi zamożnymi i Zane zawsze korzystał ze
związanych z tym przywilejów. Nigdy nie rozumiał troski o życie codzienne, która
dominowała w życiu zwykłych śmiertelników. Któregoś dnia Andrew powiedział, że gdy tyl-
ko Rutledge wyzdrowieje, będzie wielką pomocą w pracy. - Dorównujesz wzrostem
Josiahowi - powiedział. - On potrafi udźwignąć więcej, niż sam waży.
Zane pomyślał, że co innego ćwiczenia w siłowni, a co innego ładowanie siana.
Zastanawiał się czy nie mógłby zarabiać jako wróżbiarz, ale to była pewna droga do
więzienia. W tym momencie niechcący dotknął swego zegarka. Nie zgodził się, aby go
schować razem z biżuterią Emilie. Teraz miał go w kieszeni. Za pieniądze, jakie za niego
dałem, można by pewnie wyżywić obecną armię Stanów przez cały rok - pomyślał. Niestety,
zegarek nie chodził.
- Chwileczkę - powiedział głośno do siebie. Czasy wprawdzie się zmieniły, ale złoto
zawsze ma swoją wartość. Gdyby przetopił kopertę i bransoletkę, zapewne odzyskałby,
przynajmniej na jakiś czas, finansową niezależność.
Pieniądze radykalnie zmieniłyby ich sytuację. Mógłby od razy odpłacić Rebece za
gościnność, kupić konia, wóz i wrócić do latarni. Miał przeczucie, że jeśli w ogóle zdarzy im
się okazja powrotu do swego świata, to tylko z tego miejsca, w którym wylądowali w
osiemnastym wieku.
Andrew był w równie podłym nastroju, jak jego kolega z dwudziestego wieku.
Każdego dnia ciężko pracował na farmie Josiaha. Co noc wymykał się z domu, aby
skontaktować się ze swymi agentami. Niestety, stracił kilku cennych współpracowników.
Najpierw Blakelee, później Fleming. Również Miller i Quick byli już spaleni i musieli się
ukrywać.
Pewne dokumenty wpadły w niepowołane ręce, zaś atrament sympatyczny okazał się
niewystarczający, żeby zachować tajemnicę. Andrew wiedział, że powinien wprowadzić
jakieś zmiany w systemie działania, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
W Princeton krążyły plotki o ruchach wojsk brytyjskich na Long Island i anarchii,
panującej w dolinie rzeki Hudson. Ochotnicy z Pensylwanii i New Jersey złożyli broń i
wrócili do domów, aby zająć się rodzinami. Wszyscy obiecywali powrót do wojska po
zbiorach. McVie szczególnie usilnie starał się zdobyć jakieś informacje o spisku na życie
generała Washingtona, ale niczego nie mógł się dowiedzieć.
Czuł jednocześnie ulgę i rozczarowanie. Rzecz jasna, nie chciał, aby generałowi
groziło jakieś niebezpieczeństwo, ale jednocześnie pragnął, żeby wszystko, co powiedzieli
Emilie i Rutledge, okazało się prawdą. Jeśli natomiast generał był bezpieczny, to czy mógł
wierzyć w prawdziwość tych wszystkich fantastycznych historii, jakie opowiadali?
Andrew stracił sporo czasu myśląc o dziwnym stosunku, łączącym tych dwoje. Ta
rudowłosa dziewczyna i Rutledge byli kiedyś małżeństwem. Stali przed ołtarzem i powtarzali
te same święte słowa przysięgi, które połączyły go z Elspeth... Aż do śmierci... Tak sobie
obiecali i wiedział, że tylko śmierć może sprawić, iż zapomni o ukochanej żonie.
W swoim życiu nie spotkał się jeszcze z rozwodem, choć jako prawnik wiedział, że
jest to możliwe. Samo pojęcie wydawało mu się obce i nieprzyjemne. Nie wątpił, że to
Rutledge był winny, iż doszło do separacji. W tym człowieku było coś podejrzanego. Z całą
pewnością brakowało mu stateczności, tak cenionej przez kobiety.
No, ale oni pochodzą z innego świata - przypomniał sobie. W ich świecie ludzie
oglądają ruchome obrazy na wielkich ekranach i zyskują fortuny, rzucając skórzaną piłkę
przez metalową obręcz. Może w takim świecie rozwód nie jest czymś nadzwyczajnym?
Andrew nie mógł w to uwierzyć. Przez chwilę zastanawiał się, jakie kłopoty ściągnął na
głowę Emilie, zmuszając ją do dzielenia pokoju z mężczyzną, który złamał ich małżeńską
przysięgę.
Jak to możliwe, że jakiś mężczyzna odwrócił się od tak pięknej kobiety?
Pewnego ranka, jakieś dwa tygodnie po ich przybyciu na farmę, Emilie wyrabiała w
kuchni ciasto na chleb. Rebeka stała przy kuchni przygotowując obiad, zaś Aaron spał sobie
spokojnie w kołysce pod oknem.
Isaac z dwoma młodszymi braćmi wyszedł do pracy w polu. Charity siedziała w
salonie, pilnie szyjąc poszwy na poduszki do swego małżeńskiego łoża. Do ślubu pozostały
już tylko dwa tygodnie.
Zane wyszedł, nim Emilie wstała. Trochę się niepokoiła, że nikt nie wiedział, gdzie on
się podziewa, choć w zasadzie nie powinno jej to obchodzić. Dzielili wprawdzie ciasną
sypialnię, ale ich małżeństwo pozostało fikcją. To byłoby trudne do zniesienia nawet w
najbardziej sprzyjających okolicznościach. Dla nich, z uwagi na burzliwą przeszłość, obecna
sytuacja powoli stawała się nie do wytrzymania.
Dla Emilie punktem zwrotnym była pierwsza noc na farmie. Niewiele brakowało, a
uległaby pokusie, jednak starczyło jej siły woli. Dziwne, ale wcale nie czuła dumy z tego
powodu.
Teraz byli dla siebie uprzejmi i grzeczni, ale to wszystko. Wprawdzie za zasłoną
chłodnych manier Emilie skrywała namiętne pragnienia, ale postanowiła, że im nie ulegnie.
Nie chciała popełnić ponownie tego samego błędu, co kiedyś. Wiedziała już, że samo
pożądanie to dla niej za mało: pragnęła miłości cielesnej i duchowej, domu i rodziny.
Wiedziała również, że Zane nigdy za tym nie tęsknił.
Zerknęła znad dzieży na śpiącego Aarona.
- Jesteś szczęśliwą kobietą, Rebeko - powiedziała, dzieląc ciasto na cztery porcje.
Rebeka spojrzała wpierw na nią, później na synka.
- Codziennie dziękuję Opatrzności - odpowiedziała szczerze. - Straciliśmy dwie córki,
które zmarły na ospę trzy wiosny temu. Codziennie o nich myślę. Bardzo je kochałam.
- Czyżbyś nie zaszczepiła dzieci? - spytała Emilie bez chwili zastanowienia.
- To przecież bardzo bolesny i niebezpieczny zabieg - Rebeka była wyraźnie
zdziwiona. - Musielibyśmy pojechać do Filadelfii i długo czekać, żeby sprawdzić, czy nie
zachorują.
- Przepraszam - szepnęła Emilie, zła z powodu własnej bezmyślności. W dwudziestym
wieku łatwo przyzwyczajali się do zdobyczy medycyny. - Przepraszam, nie musisz się
tłumaczyć.
- Ty też nie - odrzekła Rebeka - ale od dawna chciałam ci zadać pewne pytanie.
- Możesz mnie spytać, o co tylko zechcesz - zapewniła ją Emilie, ale od razu wbiła
wzrok w ciasto.
Pani Blakelee wytarła dłonie w fartuch i podeszła bliżej.
- To sprawa nadzwyczaj delikatna, ale muszę o niej z tobą porozmawiać.
Boże - jęknęła w duchu Emilie. Czuła, że serce wali tej o żebra. Czyżby Rebeka
zaczęła podejrzewać, że ona Zane nie są takimi ludźmi, za jakich się podają? Przytomniała
sobie, że wycięła suwak ze spodni Rutledge'a zakopała go za stodołą wraz z kartą kredytową.
Natomiast, o ile wiedziała, jej prawo jazdy miał Andrew. Pozostało tylko modlić się, żeby nie
podzielił się sekretem z Rebeką.
- Mów śmiało - zachęciła ją. Zabrzmiało to trochę nazbyt uroczyście.
Rebeka poczerwieniała, ale jednocześnie wyprostowała się i spojrzała jej prosto w
oczy.
- Chcę porozmawiać z tobą o Andrew. To wspaniały człowiek, zgodzisz się ze mną?
- Owszem - szepnęła Emilie, zupełnie zaskoczona, - Wydaje się człowiekiem honoru i
prawdziwym dżentelmenem....
- On jest zakochany - przerwała jej Rebeka, unosząc dłoń.
- Wspaniale! - ucieszyła się Emilie i odetchnęła z ulgą. - Komu poświęcił swe
uczucia?
- Tobie - odparła krótko kobieta, marszcząc surowo brwi.
- Niemożliwe! - To absurd! Przecież jestem zamężna.
- To prawda, ale widziałam, jak on na ciebie patrzy, gdy myśli, że nikt go nie
obserwuje. Nie mam wątpliwości co do jego uczuć.
- Przecież on mnie prawie nie zna - Emilie przestała udawać. - To niemożliwe, aby
pokochał mnie po tak krótkiej znajomości.
- Miłość kieruje się własnym zegarem. Jestem kobietą i znam się na tym. Andrew cię
kocha.
- To okropne - jęknęła Emilie. - Z pewnością nie uczyniłam nic, aby go do tego
zachęcić - zapewniła Rebekę i wytarła ręce w fartuch. - Muszę natychmiast go znaleźć i
wyjaśnić to nieporozumienie.
- Nie! - Gospodyni chwyciła ją za ramię. - Nie możesz tego zrobić! Od dawna nie
widziałam na jego twarzy pogodnego uśmiechu. Byłby bardzo zakłopotany, gdyby się
dowiedział, że odgadłyśmy jego myśli.
Andrew McVie, bohater jej dzieciństwa, zakochał się w niej! To niemożliwe.
- To z pewnością przelotna fascynacja - powiedziała, kręcąc nerwowo złoty
pierścionek. - Przecież on wie, że Zane i ja... - Emilie nie dokończyła zdania. McVie
rzeczywiście znał prawdę, i to całą. Jeśli - jak twierdziła pani Blakelee - rzeczywiście się w
niej zakochał, to z pełną świadomością, że mogliby być razem.
- W ciągu paru lat Andrew bardzo się zmienił - stwierdziła Rebeka. - Od śmierci
żony...
- On był żonaty? - Emilie poderwała głowę.
- Nie znałam Elspeth, ale z pewnością Andrew kochał ją i syna z całej duszy.
- Miał dziecko?
Rebeka kiwnęła głową. W jej brązowych oczach pojawiły się łzy.
- To był straszny pożar - westchnęła ciężko. - Oboje zginęli. Andrew stracił wszystko.
Emilie poczuła ciarki na plecach. Zatrzęsła się i skrzyżowała ramiona.
- Zastanawiałam się nad tym... - powiedziała. - Nigdy nie wspominał o rodzinie.
- Myślałam, że znacie się od bardzo niedawna - zdziwiła się nieco Rebeka.
Przez chwilę Emilie miała ochotę wyznać jej prawdę, powiedzieć nie tylko o tym, że
jest rozwódką, ale również, że przybyła tu z dwudziestego wieku. Na szczęście opamiętała
się, nim popełniła ten błąd.
- Co mam teraz robić? - spytała obserwującą ją bacznie kobietę. - Jak mam go
traktować?
- Delikatnie. Bez surowości, ale i bez niepotrzebnych zachęt - w głosie Rebeki Emilie
dosłyszała przyganę. Widocznie gospodyni uważała, że nie była bez winy.
- Ja... nie chcę mu sprawić bólu.
- To dobry człowiek - powtórzyła gospodyni. Emilie wyjrzała przez okno. Z tego
miejsca widać było pole, na którym pracował Andrew. Był tak daleko, że z trudem rozpoznała
jego mocną sylwetkę. Odwróciła wzrok. Cos ściskało ją w gardle.
- Twój mąż jest bardzo przystojny - zauważyła Rebeka. - Jak długo jesteście
małżeństwem?
- Pięć... nie, sześć lat - poprawiła się Emilie. - Tak, już sześć lat.
- Czas szybko biegnie.
- Szybciej, niż można sobie wyobrazić.
- Czy Bóg pobłogosławił cię dziećmi?
- Jeszcze nie.
Rebeka spoważniała i poklepała ją po ramieniu pocieszającym gestem.
- Jesteś młoda. Jestem pewna, że dostąpisz tego błogosławieństwa.
- Niestety, nie jestem już taka młoda - westchnęła Emilie z bladym uśmiechem. -
Niedługo skończę trzydzieści lat.
- Chyba żartujesz - Rebeka spojrzała na nią z niedowierzaniem.
- W grudniu będą moje trzydzieste urodziny.
- To niemożliwe!
- Rebeko! - oburzyła się Emilie. - Czy naprawdę tak źle wyglądam?
- Ależ skąd! Odwrotnie! Wyglądasz tak młodo... Nie mogę uwierzyć, że masz aż
trzydzieści lat... Myślałam, że mogłabym być twoją matką, a tymczasem jestem tylko trzy lata
starsza.
Emilie zaprzeczyła, ale nie wypadło to zbyt przekonująco. Faktycznie, różnica w ich
wyglądzie była uderzająca.
- Miałam lekkie życie - powiedziała wreszcie tonem usprawiedliwienia.
- Nie mogę powiedzieć tego o sobie - westchnęła Rebeka.
Praca na farmie i liczne porody postarzyły ją bardziej niż upływające lata. Emilie
nagle pomyślała o tym wszystkim, co zostawiła za sobą. Dlaczego nigdy przedtem nie
uświadomiła sobie, jak łatwe i lekkie stało się życie większości kobiet w dwudziestym wieku?
Ciekawe, co powiedziałaby Rebeka, gdyby usłyszała o automatycznej pralce, kuchence
mikrofalowej i pigułkach antykoncepcyjnych.
Kiedyś to się skończy - pomyślała, ale wiedziała, że dla Rebeki i dla niej to marna
pociecha.
Koniec z kosmetykami od Estee Lauder i Elizabeth Arden, koniec z operacjami
plastycznymi. Teraz znalazła się w znacznie surowszych warunkach. W tych czasach kobieca
piękność mogła trwać równie krótko jak róża na mrozie. Emilie zawsze lubiła rozprawiać z
lekceważeniem o pełnym próżności kulcie młodości i piękności fizycznej, ale teraz nadeszła
godzina próby. Czy zdoła spokojnie patrzeć, jak szybko następują nieodwracalne zmiany na
jej twarzy?
Dochodziła już druga, a Zane jeszcze się nie pojawił. Nikt nie miał pojęcia, dokąd
mógł pójść. Emilie chciała zapytać Andrew, czy może coś wie, ale przypomniała sobie
rozmowę z Rebeką i zrezygnowała z tego pomysłu.
McVie nie wrócił do domu na obiad. Zjadł coś na polu i dalej pracował.
Emilie, Rebeka i wszystkie dzieci zjadły razem gorące bułki i pieczeń baranią. Oprócz
Andrew brakowało jeszcze Isaaca, który również pozostał na polu. Charity i Rebeka miały do
omówienia mnóstwo spraw w związku ze zbliżającym się weselem. Emilie została sama ze
swymi gorzkimi myślami.
Malutki Aaron spał w kołysce zadowolony z życia, Benjamin i Stephen, dwaj
ośmioletni bliźniacy, wciąż ze sobą walczyli, a trzyletni Ethan opowiadał Emilie o swoim
przyjacielu, Latającym Psie.
To był prosty posiłek wśród ludzi, których niemal nie znała, a jednak czuła w sercu
ostre ukłucie zazdrości. Wydawało się, że pragnie rzeczy normalnych: własnego domu, męża,
którego mogłaby kochać i dzieci, o które mogłaby dbać. Nigdy nie udało się jej zrealizować
nawet najprostszych marzeń. Znalazła mężczyznę, o którym mogłaby śnić każda kobieta, po
czym okazało się, że ma on w nosie życie rodzinne.
„On cię kocha” - przypomniała sobie, co Rebeka powiedziała jej o Andrew.
„Widziałam, jak na ciebie patrzy”.
Emilie nie mogła sobie wyobrazić rozpaczy, jaką przeżył Andrew po śmierci żony i
dziecka. Teraz lepiej rozumiała wyraz jego oczu i melancholię, niemal nie znikającą z jego
twarzy. Nic dziwnego, że całkowicie poświęcił się walce o niepodległość, skoro wszystko in-
ne straciło dla niego sens. To mężczyzna, którego mogłaby podziwiać każda kobieta: silny,
lojalny, wierny...
Potrząsnęła głową, zdumiona swoimi myślami. Sama nie wiedziała, co się z nią dzieje.
Przecież Andrew zupełnie jej nie pociągał, a w każdym razie nie w tak namiętny sposób, jak
Zane.
A może jednak powinna połączyć swój los z losem mężczyzny, który chciał tego
samego co ona, to znaczy domu i rodziny? Może namiętna i dzika miłość jest ze swej natury
skazana na klęskę? Z pewnością tak się skończyło jej małżeństwo z Zane'em. Gdy brali ślub,
jej serce przepełniała nadzieja, ale wkrótce przekonała się, że przygody są ważniejsze dla
niego od rodziny.
Po obiedzie Emilie pomagała sprzątać.
- Wydajesz się blada - zauważyła Rebeka. Przyłożyła dłoń do jej czoła. - Dobrze się
czujesz?
- Jestem tylko zmęczona.
- Powinnaś odpocząć.
Pokręciła głową. W żadnym wypadku nie chciała siedzieć sama w pokoju i oddawać
się przygnębiającym rozmyślaniom.
- Usiądę w ogrodzie i zajmę się szyciem.
- A może jesteś w ciąży? - spytała poważnie Rebeka.
- Nie! - wykrzyknęła, po czym uśmiechnęła się nerwowo. Przypomniała sobie ostatnią
noc w dwudziestym wieku. - To znaczy, nie wierzę, by to się stało.
- Kiedyś przecież zajdziesz w ciążę - powiedziała pani Blakelee z nieśmiałym
uśmiechem. Wyjęła Aarona z kołyski i zaczęła go przewijać.
Emilie uciekła, nim Rebeka zdążyła jeszcze coś dodać.
Znalazła sobie cieniste miejsce pod starą lipą i zabrała się do reperowania sterty ubrań.
Drżącymi rękami sprawdzała odłożone do naprawy męskie koszule. Rebeka była praktyczną
kobietą i wolała, aby wszystko było gotowe na powrót męża.
To był chyba najdziwniejszy dzień w życiu Emilie od chwili skoku w osiemnasty
wiek. Najpierw sprawa Andrew, teraz sugestia, że jest w ciąży. Miała ochotę uciec i schować
się gdzieś.
W tym momencie przyszło jej do głowy, że może to właśnie zrobił Zane.
Nikt nie mógł przewidzieć, co uczyni pod wpływem nienasyconego pragnienia coraz
to nowych przygód. Od wczesnego dzieciństwa nie spędził zapewne równie długiego okresu
w jednym miejscu. Jeszcze tydzień lub dwa i jego ramię będzie w porządku. Emilie wolała się
nie zastanawiać, do czego skłoni go wtedy nieokiełznany temperament.
Niewątpliwe wciąż myślał o powrocie do dawnego świata. Pewnego dnia przyłapała
go, jak kreślił coś patykiem na piasku.
- To nasz właz ratunkowy - odparł, gdy zapytała, co to takiego. Z trudem rozpoznała
zarys balonu.
- Wspaniale - pochwaliła. - Musisz jeszcze tylko skonstruować zbiornik z propanem i
będziemy gotowi do drogi.
Najwyraźniej Zane nie był w stanie pogodzić się z sytuacją, w której się znaleźli. W
tej chwili równie dobrze mógł krążyć po okolicy w poszukiwaniu gondoli z wikliny i kilku
tysięcy metrów kwadratowych jedwabiu.
- Rebeka powiedziała mi, że tutaj cię znajdę. Emilie drgnęła i ukłuła się igłą.
- Andrew! - Odruchowo włożyła palec w usta i wyssała krew. - Nakryłeś mnie.
- Nie słyszałem jeszcze takiego wyrażenia - mruknął McVie, kucając obok niej.
- I tak masz szczęście - zachichotała. - Byłbyś przerażony tym, co w moich czasach
zrobiliśmy z angielskim.
- Wczoraj słyszałem, jak powiedziałaś do męża, że pogubi skarpetki, gdy tylko
spróbuje szarlotki Rebeki. Przez cały wieczór na próżno próbowałem wyobrazić sobie takie
zdarzenie.
- To angielski slang - wyjaśniła Emilie. W tym momencie dostrzegła w jego
orzechowych oczach zielonkawe błyski.
- A co to znaczy?
- Być oszołomionym z zachwytu - odpowiedziała po krótkim namyśle.
- A jak określiłabyś sytuację odwrotną?
- Iść na dno - odrzekła. - Oczywiście, stosuje się to tylko do jeżdżących na desce
kalifornijczyków.
- Te słowa nic dla mnie nie znaczą.
- Kalifornia to stan wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. W 1848 znaleziono tam złoto i wtedy
wszyscy dowiedzieli się o tym stanie.
Emilie opowiedziała mu o cudownej krainie pięknych plaż i wspaniałych egzemplarzy
męskiego rodu, ślizgających się po falach oceanu.
- Nie jestem pewien, czy dobrze cię zrozumiałem - odrzekł z namysłem Andrew. -
Chcesz powiedzieć, że mężczyzna staje na drewnianej desce i żegluje po falach?
- Kobiety też to robią.
- Dziwny ten twój świat - pokręcił głową. - Rutledge zapisałby duszę diabłu, żeby
tylko powrócić, ale ty...
- Chcesz powiedzieć, że sprawiam wrażenie, iż nic mnie to nie obchodzi? Masz rację.
- Stało się. Powiedziała to, choć nie miała takiego zamiaru. Teraz miała wrażenie, że znalazła
się na obcym terytorium.
- Nie rozumiem. Opowiadałaś mi o tych wszystkich cudach...
- Cuda techniki to jeszcze nie wszystko, Andrew. W moich czasach jest tyle złych
rzeczy! Wielu ludzi sądzi, że Ziemia tego nie wytrzyma.
McVie znał tylko świat bujnej roślinności, jasnego nieba i krystalicznie czystych rzek.
Emilie spróbowała Wyjaśnić mu, jakie nastąpiły zmiany, ale gdy doszła do wysypisk śmieci
wielkości sporych gór, wybuchnął śmiechem.
- Naprawdę widziałaś je na własne oczy? - zapytał.
- Doświadczyłam również podróży w czasie - zaśmiała się Emilie. - Kto wie, co
jeszcze może się zdarzyć?
- Jesteś inna niż kobiety, jakie znam.
- Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności, to chyba nic dziwnego - odrzekła
lekko, choć wcale nie było jej do śmiechu.
- Jesteś tak pełna życia, taka dzielna...
- Andrew - Emilie położyła dłoń na jego ramieniu. - Proszę, przestań.
- Nie mogę, dziewczyno - odrzekł i nakrył dłonią jej rękę. - Mam ci tyle do
powiedzenia, a boję się, że nie starczy mi czasu.
Spróbowała cofnąć rękę, ale Andrew jej nie pozwolił.
- Musisz zrozumieć, że myślisz w ten sposób tylko wskutek zewnętrznych
okoliczności. To nie ma nic wspólnego ze mną.
- Owszem, ma.
- Nie powinniśmy rozmawiać w taki sposób.
- Czy wciąż go kochasz?
- Andrew!
- To logiczne pytanie.
- Jesteśmy rozwiedzeni - wykrztusiła Emilie. - Cokolwiek nas kiedyś łączyło, należy
już do przeszłości.
Nie powiedziała całej prawdy, ale również nie skłamała. Nic lepszego nie przyszło jej
do głowy.
- Rzucił cię, a mimo to wciąż się przyjaźnicie. Trudniej mi to zrozumieć niż opowieść
o wyprawie na Księżyc.
- Mnie również. To bardzo skomplikowana historia - westchnęła Emilie. - W
rzeczywistości to ja go rzuciłam, a nie odwrotnie - dodała po krótkim wahaniu.
- Nie próbuj go osłaniać.
- Wcale nie próbuję. Mówię prawdę. Każde z nas pragnęło czegoś innego. Byłam
bardzo nieszczęśliwa, więc postanowiłam odejść.
- A on się na to zgodził?
- To wolny kraj, Andre w. No, w każdym razie będzie za parę lat.
- Czy on cię bił?
- Gdyby spróbował, połamałabym mu wszystkie kości.
- Wobec tego dlaczego go zostawiłaś? - Na twarzy mężczyzny pojawiły się wypieki.
- Pragnęłam domu i dzieci - westchnęła Emilie.
- Zane wolał swobodę. Chciałam mieć rodzinę, a on kocha podróże.
- Mówisz tak, jakbyście mieli jakiś wybór. Przecież tylko Wszechmogący może
zdecydować, czy małżeństwo ma dzieci.
Emilie nie miała siły, aby tłumaczyć mu zasady antykoncepcji. Odkaszlnęła i zmieniła
temat.
- Czy udało ci się dowiedzieć czegoś o spisku?
- Nie, niestety nie - odrzekł po krótkiej zwłoce. Potrzebował paru sekund, aby
odzyskać wewnętrzną równowagę. - Mamy za to inne kłopoty.
- Opowiedz mi o nich.
Łatając koszulę Josiaha, Emilie słuchała relacji o zniknięciu Fleminga i listach
gończych rozesłanych za dwoma członkami szpiegowskiej siatki.
- Jak zatem przesyłasz wiadomości do generała Mercera?
- Z każdym dniem staje się to coraz trudniejsze - przyznał. Dwa dni temu Anglicy
przechwycili bardzo ważną przesyłkę. Andrew obawiał się, że już wkrótce jego organizacja
może się okazać niezdolna do działania.
- Może przekazujesz je w niewłaściwy sposób - powiedziała, nie spuszczając oka z
igły. Szyła szybko, równymi, rytmicznymi ruchami. - Listy mogą zginąć, ktoś może je ukraść.
- A czy widzisz jakąś inną możliwość?
- Tak, haft - spojrzała mu w prosto w oczy. - Można wyhaftować tekst listu na ubraniu
i przekazać je kurierowi. To nie powinno zwrócić niczyjej uwagi.
- Żaden mężczyzna nie może podróżować z koszykiem do robótek. Każdy zwróciłby
na to uwagę.
- Nie chodzi mi o koszyk do robótek - wyjaśniła Emilie. Szybko wyhaftowała swoje
imię.
- Widzisz?
- Zajmuje mniej miejsca niż ziarnko ryżu.
- Właśnie. Cały list można ukryć pod kołnierzem lub we wnętrzu mankietu.
- Niewielu ludzi potrafi tak haftować.
- Ja potrafię - odrzekła bez wahania.
Andrew poczuł mocne uderzenie serca. Jej gotowość do pomocy z pewnością nie
wynikała tylko z patriotycznego zapału.
- Jeśli weźmiemy cieniutką, szarą nitkę, to haft będzie niemal niewidoczny.
Andrew miał wrażenie, że słyszy głos anioła.
- Można go ukryć wewnątrz szwu lub pod podszewką.
W jej oczach dostrzegł błysk bezcennych szafirów. Skóra Emilie pachniała słodziej
niż kwitnące przed domem róże.
- Myślę, że tak będzie doskonale, nie sądzisz? - zapytała, uśmiechając się do niego.
- Tak, dziewczyno - odpowiedział. Miał wrażenie, że unosi się wysoko nad ziemią. -
Będzie wspaniale.
10
- Czy zamierzasz powiedzieć mamie?
- Jeszcze nie wiem, Isaac - odrzekł Zane, patrząc na szczupłego wyrostka. - Jak
myślisz, co powinienem zrobić?
Isaac Blakelee rozważał przez chwilę to pytanie z niemal komiczną powagą. Szli
razem na farmę. Chłopiec niósł pod pachą paczkę z muślinem dla mamy.
- Sądzę, że ta sprawa należy do mężczyzn - odparł wreszcie.
Zane przygryzł wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem. Ten chłopak miał jeszcze mleko
pod wąsem. Skończył zaledwie piętnaście lat, a już koniecznie chciał wziąć udział w walce o
niepodległość. Była to dla niego kwestia patriotyzmu i osobistego honoru. Rebeka posłała go
do miasta po materiał, przykazując surowo, aby natychmiast wrócił do domu. Isaac jednak nie
mógł się powstrzymać i wstąpił do gospody ,,Pod Kogutem”.
Rutledge spokojnie popijał tam swoje piwo, przypatrując się mieszanej klienteli,
złożonej z farmerów i żołnierzy. W pewnej chwili zauważył Isaaca, ostro spierającego się z
właścicielem. Chłopak gorąco bronił honoru ojca, ale karczmarz nie chciał go nawet słuchać.
- Wynoś się stąd, szczeniaku. Nie będziemy obsługiwać syna zdrajcy!
Zane wkroczył między nich, zapłacił rachunek Isaaca i wyciągnął rozgorączkowanego
nastolatka z gospody. Razem ruszyli do domu.
- Na twoim miejscu unikałbym rumu, chłopcze - Mężczyzna zrobił surową minę. -
Ogranicz się lepiej do piwa.
Sam czuł się lepiej niż kiedykolwiek od chwili przeniesienia w osiemnasty wiek.
Pieniądze nie dają może szczęścia, ale z pewnością bardzo ułatwiają zdobycie niezależności.
W zamian za złotą bransoletkę Zane otrzymał pokaźny plik banknotów, głównie
trzyszylingowych z New Jersey, z groźnym napisem „Fałszerstwo to Śmierć”. W jego
kieszeniach brzęczały monety, na ogół z podobizną króla Jerzego II.
Wraz ze zdobyciem pieniędzy ostatecznie uwierzył w realność sytuacji, w jakiej się
nieoczekiwanie znalazł.
Przez chwilę szli w zupełnym milczeniu.
- Masz ochotę porozmawiać? - zapytał Zane, gdy zatrzymali się na chwilę, aby
przepuścić konny wóz.
- Ludzie myślą, że mój ojciec jest zdrajcą, a ja wiem, że to nieprawda - powiedział
Isaac i wzruszył szczupłymi ramionami.
- Ludzie powtarzają mnóstwo głupstw - odrzekł Rutledge. - Nie należy zwracać na to
uwagi.
- Nie mogę zapomnieć o ojcu - ciągnął chłopiec.
- Stary Carpenter powiedział, że ojciec i inni są w więzieniu w Little Rock Hill, i że w
przyszłym tygodniu mają ich przenieść na Piekielne Statki.
- Co to takiego? - zainteresował się Zane.
- Pływające więzienia - wyjaśnił chłopak. - Podobno w Wallabout Bay pełno jest
trupów więźniów z tych statków. - W oczach Isaaca zalśniły łzy. Zamrugał parokrotnie i
mówił dalej. - Jesteśmy za słabi, aby wygrać z Anglikami. Mama musi się zgodzić...
- Wybij to sobie z głowy - ostudził go mężczyzna.
- Jesteś jej potrzebny, przynajmniej tak długo, jak nie ma twojego ojca.
- A co będzie, jeśli tata nie wróci? - spytał drżącym głosem. - Co wtedy?
Na takie pytanie nie było, rzecz jasna, odpowiedzi. Nie było i nie będzie, ani w
osiemnastym, ani w dwudziestym wieku.
W pewnej chwili chłopak spojrzał z nagłym zainteresowaniem na Zane'a.
- Armia potrzebuje ochotników - powiedział. - Wiem, że ojciec wcześniej lub później
zaciągnie się do wojska. A co ty zamierzasz?
- Nie nadaję się do żołnierskiej służby.
- Tata też nie, ale on mówi, że każdy powinien zrobić to, co może.
- Nad tym należy się zastanowić - odrzekł Zane. W istocie myślał o tym bardzo często
patrząc, jak McVie, cała rodzina Blakelee i Emilie dążą do celu, o którym wiedzieli, że jest
tak niezbędny do życia, jak woda i powietrze.
Objął na chwilę szczupłe ramiona chłopca. Resztę drogi do domu pokonali w
przyjaznej ciszy.
- Rano jedna z krów źle się czuła - powiedział Isaac, gdy podchodzili do zabudowań. -
Czy mógłbyś dać mamie tę paczkę, a ja zobaczę co się dzieje?
Zane wyciągnął rękę i chłopak podał mu pakunek.
- Bardzo dziękuję - powiedział i pobiegł w stronę obory.
Isaac był dobrym chłopcem, pełnym energii, lojalnym idealistą. Rutledge pomyślał, że
wcześniej czy później ten młodziak postawi na swoim i pójdzie do wojska. Mógł mieć tylko
nadzieję, że los potraktuje go łaskawie.
Wszedł na ganek i już miał otworzyć drzwi, gdy z ogrodu dobiegł go perlisty śmiech
Emilie. Obejrzał się z nadzieją, że zobaczy, jak idzie się z nim przywitać, ale zamiast tego
dostrzegł ją pod lipą. Siedziała tuż obok tego cholernego McVie'a i oboje uśmiechali się tak,
jakby łączył ich jakiś sekret.
Położył paczkę z muślinem na hamaku i ruszył w stronę siedzących.
- Zane! - powitała go Emilie i zaprosiła gestem, aby do nich dołączył. - Od rana
zastanawialiśmy się wszyscy, gdzie się podziewasz.
- Miałem pewną sprawę do załatwienia - odpowiedział, przyglądając im się uważnie.
To, co zobaczył, wcale nie przypadło mu do gustu.
- Sprawę do załatwienia? - otworzyła szeroko oczy. - Co też ty mogłeś załatwiać?
- Później ci powiem. - Zane nie chciał, aby McVie wiedział, że ma kieszenie
wypchane pieniędzmi. Nie miał do niego zaufania.
- Gdzie byłeś? - spytał Andrew.
- W Princeton.
- Jak trafiłeś tam bez przewodnika? - zdziwił się McVie.
Zane już miał mu odpowiedzieć jakimś przekleństwem, ale Emilie go uprzedziła.
- On ma zdumiewającą pamięć - wyjaśniła pogodnie. - Pamięta wszystko: ludzi,
rozmowy, miejsca... - zaśmiała się głośno. - To wprost niesamowite.
Niesamowity był raczej jej wygląd. Była radośnie podniecona, podekscytowana,
kobieca.
- Co wy tu robicie? - spytał z naganą w głosie. - Wyglądacie jak para spiskowców.
Emilie poczerwieniała i wbiła wzrok w naprawianą koszulę, ale McVie spojrzał mu
prosto w oczy.
- Panna Emilie właśnie zaproponowała sposób przekazywania wiadomości, który
ogromnie wspomoże naszą sprawę.
Wspaniale - pomyślał Zane. Jeszcze trochę i zobaczę, jak prowadzi demonstrację.
- Aha - powiedział. - Nowe wcielenie Betsy Ross.
- Później ci wyjaśnię - wtrąciła Emilie, ubiegając pytanie Andrew.
- Na czym polega ten wspaniały sposób? A może to tajemnica wagi państwowej?
Dziewczyna spojrzała pytająco na McVie'a, który kiwnął głową na znak zgody.
- Zamierzam haftować listy bezpośrednio na ubraniu kuriera - wyjaśniła.
- Doskonały pomysł. Czemu zamiast tego nie skorzystacie z transparentów?
- Takiś mądry? - Emilie podała mu koszulę. - Masz, powiedz mi, co tu widzisz.
- Nic ciekawego poza dziurą na łokciu - odrzekł po pobieżnym obejrzeniu koszuli.
- Co było do okazania - powiedziała dumnie splatając ramiona.
- Przyjrzyj się dokładnie podszewce kołnierza - poradził McVie. - Panna Emilie
wyhaftowała tam swoje imię.
- Niech to diabli! - zaklął z uznaniem Zane, starannie sprawdziwszy kołnierz. - To
mikroskopijna robota.
- Mikroskapijna? - powtórzył Andrew.
- Bardzo drobna - wyjaśniła Emilie. - I na tym właśnie polega pomysł, Zane. Jeśli
jeszcze nitka będzie odpowiedniego koloru, to nikt tego nie zauważy, chyba że wiedziałby,
czego szukać.
- Świetny sposób - skomentował Rutledge. - Ale co zrobicie, gdy Anglicy go odkryją?
- Wtedy wymyślimy coś nowego.
McVie przyglądał się im z żywym zainteresowaniem.
- Idea od początku przestarzała - zauważył Zane. - W ten sposób Ameryka osiągnęła
wielkość - dodał z ironią. - Czemu od samego początku nie utrudnicie im życia?
- Przypuszczam, że masz jakiś błyskotliwy pomysł. - Oczywiście. Użyjcie szyfru.
Emilie i McVie równocześnie wybuchnęli śmiechem.
- Co was tak śmieszy?
Andrew stwierdził spokojnie, że szyfr to bardzo stary pomysł.
- Przykro mi, Zane - uśmiechnęła się Emilie.
- To zależy od szyfru.
- Wyjaśnij, co masz na myśli - poprosił mężczyzna.
Zane uśmiechnął się do niego. McVie z całą pewnością nie był durniem.
- Można skorzystać z takiego, którego nikt nie zdoła złamać.
- Taki szyfr nie istnieje.
- Owszem, pod warunkiem że klucz pochodzi z 1992 roku.
Emilie głośno sapnęła. McVie skupił całą uwagę na słowach Zane'a.
- Nie ma znaczenia, jakiego klucza użyjecie. Może to być mowa Lincolna albo stara
piosenka Rolling Stonesów. Pomysłów nie zabraknie, a jeśli się nie mylę, Emilie i ja to jedyni
ludzie, którzy potrafiliby złamać taki szyfr.
- Boże! - wykrzyknęła dziewczyna. - To wspaniały pomysł!
- Wiem - uśmiechnął się Zane. - Też tak myślałem, gdy wpadłem na to w szkole
średniej.
- Jakiej piosenki użyłeś?
- „Lucy in the sky with diamonds” Beatlesów. Emilie od razu zaczęła śpiewać stary
przebój. McVie patrzył na nią tak, jakby wyrosła jej druga głowa.
- Przepraszam - powiedziała po drugiej zwrotce. - Zawsze lubiłam tę piosenkę.
- Czy znacie wiele takich pieśni? - spytał Andrew. Emilie i Zane spojrzeli po sobie i
wybuchnęli śmiechem.
- Nie martw się, starczy.
- Powiedziałaś, że wynik wojny będzie korzystny dla naszej sprawy - zauważył
mężczyzna - ale nie powiedziałaś, czy długo jeszcze będziemy czekać na zwycięstwo.
Emilie na chwilę zamilkła. Czy mogła wyjawić mu, że czekają ich jeszcze lata
krwawych walk, nim lord Cornwallis podda się pod Yorktown?
- Niestety, jeszcze długo - przerwała wreszcie przykrą ciszę. Wolała nie wchodzić w
szczegóły.
Emilie była zbyt podniecona, żeby zjeść kolację. Czuła mdłości, zupełnie tak, jakby
zbyt długo jeździła górską kolejką w wesołym miasteczku. Przeprosiła pozostałych i usiadła
przy oknie w salonie, po czym zabrała się za haftowanie listu pod kołnierzem koszuli
McVie'a.
Tym razem tekst był krótki. Jako klucz do szyfru wybrali starą dziecinną piosenkę
„Jingle Bells”. Zane napisał słowa na kawałku pergaminu, klnąc pod nosem gęsie pióro,
którym przyszło mu się posłużyć. Okazało się to zresztą niepotrzebne, ponieważ Andrew
błyskawicznie nauczył się słów na pamięć. Uzgodnili, że w ciągu trzech kolejnych nocy
kluczem do szyfru będą kolejne zwrotki piosenki.
Emilie przez chwilę zastanawiała się, czy dojdzie do tego, że nauczą grupę szpiegów
słów jakiegoś przeboju rockowego. Uśmiechnęła się. Przemknęło jej przez głowę, że takie
zdarzenia nigdy nie trafiają do podręczników historii.
Dwie godziny później McVie wyruszył w drogę. Emilie odprowadziła go do drzwi.
Była zadowolona ze swej roboty. Wyhaftowała list ściegiem tak cieniutkim, jak pajęcze nitki.
- Chciałabym pójść z tobą - powiedziała, wygładzając ręką jego kołnierz. - To
wszystko jest niewiarygodnie podniecające.
Gdy spojrzała mu w oczy, cofnęła się o krok, a na jej policzkach wykwitły rumieńce.
Tego popołudnia Andrew jasno dał jej do zrozumienia, jakie żywi uczucia. Najwyraźniej
mówił prawdę. Traktuj go delikatnie - powtórzyła sobie słowa Rebeki - on już dość
wycierpiał.
- Życz mi szczęścia, w imię Boże - poprosił, głosem jednocześnie szorstkim i czułym.
- Niech cię Bóg prowadzi - wyszeptała. - Uważaj na siebie.
Odwrócił się i wyszedł.
Emilie przez dłuższą chwilę stała przy drzwiach, usiłując zebrać myśli. Miała
wrażenie, że przeżywa na jawie jakiś zwariowany sen, w którym wszyscy ciągle się
Zmieniają i nic nie jest pewne.
- Jesteś zmęczona - powiedziała do siebie. - To Wszystko.
Zamknęła drzwi i ruszyła na górę. Pomyślała, że jeśli dobrze się wyśpi, jutro wszystko
znów wyda się jej normalne, przynajmniej w osiemnastowiecznym sensie tego słowa.
Po drodze przyszło jej do głowy, że telewizję wymyślono właśnie po to, aby ułatwić
ludziom przetrwanie takich nocy, kiedy samotne rozmyślania są zbyt trudne do zniesienia.
Gdy weszła do pokoju, Zane stał przy oknie i wyglądał na zewnątrz. Był rozebrany do
pasa; w świetle księżyca jego tors wydawał się jaśniejszy niż zazwyczaj. Urosły mu długie
włosy. Emilie namawiała go, aby zaplótł harcap, ale poprzysiągł, że nigdy tego nie zrobi.
- Czy McVie już poszedł?
Kiwnęła głową i zerknęła na stojącą pośrodku pokoju wannę.
- Przyjdę, jak skończysz kąpiel - powiedziała.
- Już skończyłem.
- Przywykłeś do róż? - zażartowała, pociągając nosem.
- Przygotowałem kąpiel dla ciebie - wyjaśnił, nie patrząc jej w oczy.
- Dziękuję ci - rzekła z serdecznym uśmiechem.
- Posiedzę na ganku. Zawołaj mnie, jak skończysz.
- Zane - Emilie dotknęła jego ramienia. - Wydajesz się wyczerpany. Źle spałeś?
- Tu jest zbyt cicho i spokojnie - wzruszył ramionami. - Przywykłem do większego
ruchu.
- Chcę poleżeć w wannie - powiedziała, biorąc głęboki oddech. - Lepiej kładź się spać
- dodała, wskazując dłonią łóżko.
- Dziękuję - zgodził się bez sprzeciwu. Wyciągnął się wygodnie na łóżku. - Obudź
mnie, jak będziesz chciała się położyć.
- Dobrze.
Zamknął oczy. Emilie przez chwilę czuła się bardzo zmęczona. Marzyła o śnie, ale
ciepła kąpiel stanowiła zbyt silną pokusę, by mogła się oprzeć. Podeszła do lichtarza i zgasiła
świeczkę. W pokoju zapanowały zupełne ciemności. Jeszcze do nich nie przywykła - w jej
mieszkaniu zawsze było widać uliczne światła.
Od strony łóżka słychać było miarowy oddech Zane'a. Emilie nieporadnie rozwiązała
tasiemki gorsetu, myśląc przez cały czas o przymusowej intymności, jaką musiała znosić.
Zdjęła zieloną spódnicę, halkę i majtki, i położyła ubranie na poręczy fotela na biegunach.
Usiadła w wannie i z przyjemnością wciągnęła w płuca zapach róż. Westchnęła,
zamknęła oczy i oparła się wygodnie. Starała się zapomnieć o wszystkim poza ulgą, jaką
sprawiała jej ciepła, pachnąca woda.
Niestety, nie zdołała uspokoić myśli. Nawet rozkosze kąpieli nie pozwoliły jej
oderwać się od niepokojących rozważań. Dlaczego życie jest takie skomplikowane? -
westchnęła. To wszystko powinno być prostsze. Spotkanie, miłość, ślub, wspólne życie.
Kiedyś ludzie nie spodziewali się po małżeństwie niczego innego, jak tylko dzieci i
współpracy w walce o przetrwanie. To wcale nie takie złe rozwiązanie.
Seks jest tylko źródłem kłopotów - myślała Emilie. Andrew McVie wydawał się
idealnym kandydatem na męża, ale w kontaktach z nim nie czuła takiego emocjonalnego
napięcia, jakiego doznawała patrząc na Zane'a. Myśl o tragedii, jaką przeżył Andrew,
wywoływała w niej głębokie współczucie. Jak pusty musiał wydawać mu się świat bez żony i
synka! Ilekroć patrzył na Aarona lub małego Stephena, Emilie widziała w jego oczach żal i
tęsknotę. Mogła sobie wyobrazić, jak bardzo brakuje mu domu i rodziny.
Czy małżeństwo nie powinno być związkiem ludzi połączonych wspólnymi
pragnieniami? Czy to nie wystarczyłoby do szczęścia...?
- Dasz radę, Emilie - powiedział, podtrzymując ją w ramionach. - No, jeszcze raz...
- Nie! - krzyknęła. Znów ogarnął ją skurcz bólu. - Nie mogę... Już nie mam siły..
- Przyj, Emilie - zachęciła ją akuszerka. - Już idzie główka.
- Dalej, Em. Już niewiele brakuje...
Jęk Emilie odbił się echem od ścian pokoju. Ból... Czuto taki ból, jak jeszcze nigdy w
życiu... Instynkt nakazał jej przeć z całej siły... Nagle w pokoju rozległ się krzyk, pierwsza
oznaka nowego życia, które wydała na świat.
- Boże! - zawołał mężczyzna. - Nareszcie! Mamy syna!
Dotknęła jego policzka. Poczuła pod palcami łzy spływające z oczu.
- Kocham cię - szepnęła. - Bardziej niż możesz to sobie wyobrazić...
- Kocham cię... - usłyszał stłumiony głos Emilie. - Bardziej niż możesz to sobie
wyobrazić.
Obudził się i natychmiast oprzytomniał. Poczuł powiew chłodnego powietrza. Okno
było otwarte.
Mimo ciemności dostrzegł, że Emilie zasnęła w wannie.
Zane wstał z łóżka i podszedł do niej.
- Obudź się, Emilie. Coś ci się śni.
Mruknęła tylko w odpowiedzi i osunęła się głębiej w wodę.
- Wstawaj, Em. Woda jest już zimna.
Teraz oddychała równo i spokojnie. Pochylił się i wziął ją na ręce. Łupki utrudniały
mu ruchy, ale Emilie prawie nie zareagowała.
Nie mógł tego samego powiedzieć o sobie.
Trzymając dziewczynę w ramionach, przytulał do piersi jej ciepłe, jędrne ciało.
Zupełnie nie zwracał uwagi na kapiącą wodę, czuł tylko przejmujący dreszcz podniecenia.
Powoli zaniósł ją do łóżka i położył na materacu z końskiego włosia. Miał ochotę
zapalić świeczkę, aby w pełni nacieszyć się widokiem jej ciała, ale zrezygnował, bo i tak
doskonale znał każdy centymetr jej skóry.
Emilie lekko zadygotała. Zane oprzytomniał i sięgnął po ręcznik. Uklęknął i zaczął ją
wycierać, poczynając od stóp. Czuł pod palcami cienką, delikatną kostkę i mocne mięśnie
łydki.
Zmienił nieco pozycję. Słyszał gwałtowne bicie własnego serca. Emilie potrafiła
połączyć delikatność z silą, a on nie znał bardziej uwodzicielskiej kombinacji. Przesunął
ręcznik wyżej, po czym wytarł jej prawe kolano i udo.
Cicho jęknęła, ale w dalszym, ciągu spała.
Wilgotne włosy między jej nogami pachniały różanym olejkiem. Zane wyczuwał
również zapach kobiety, własny zapach Emilie. Pochylił się i pocałował ją krótko, tak jakby
chciał ją napiętnować.
Mógł bez trudu wziąć ją, nim oprzytomniałaby na tyle, aby zaprotestować. Raz jeszcze
udowodniłby, że w łóżku nie mają żadnych problemów. Pożądali się nawzajem z równą siłą i
intensywnością. Pomyślał, że to najlepsza rzecz w ludzkim życiu, jedyna okazja, aby
dorównać bogom.
Niestety, dobrze wiedział, że tego nie zrobi. Pewnych zasad się nie łamie...
Emilie znów zadygotała. Choć było lato, przez otwarte okno wdzierało się do pokoju
chłodne powietrze. Zane odetchnął głęboko, po czym wytarł jej biodra i brzuch. Każde
dotknięcie sprawiało mu głęboką radość.
Przesunął dłonie powyżej jej wąskiej talii i nakrył nimi obie piersi. Przez chwilę
rozkoszował się ich ciężarem i jędrnością.
Pomyślał, że natychmiast musi z tym skończyć. Inaczej...
Szybko wytarł jej szyję i ramiona. Spróbował związać włosy w kucyk, ale nic z tego
nie wyszło.
Odchylił kołdrę i nakrył jej nagie ciało.
- Kocham cię - szepnęła Emilie, ale Zane zorientował się, że ona wciąż śni.
- Kogo kochasz? - zapytał, kładąc się na łóżku i biorąc ją delikatnie w ramiona.
Emilie nie odpowiedziała.
11
Gdy Emilie obudziła się następnego ranka, była sama w pokoju. Leżała w łóżku
zupełnie naga.
Zasłoniła się kołdrą, po czym usiadła i rozejrzała się wokół. Wszystko wydawało się
w porządku. Pod przeciwległą ścianą, dokładnie tam, gdzie poprzedniego dnia, stała wanna.
Emilie powąchała własną skórę. Pachniała różami, zatem musiała skończyć kąpiel. Nie mogła
sobie przypomnieć niczego poza tym, że weszła do wanny i zamknęła oczy.
Albo była jedynym na świecie lunatykiem zażywającym kąpieli, albo to Zane położył
ją do łóżka.
Emilie poczuła między nogami falę gorąca. Z pewnością wiedziałaby, gdyby doszło
do czegoś między nimi. tymczasem pamiętała tylko serię dziwacznych snów, które wprawiły
ją w huśtawkę nastrojów, przechodzących od depresji do entuzjazmu.
Tej nocy urodziła dziecko. Przynajmniej tak było we śnie. Gdy zamykała oczy, znów
czuła potworny ból, po którym następowała fala radości, zmywająca wszystko, co zdarzyło
się przedtem.
On był z nią przez cały czas. Trzymał ją za rękę, szeptał słowa otuchy. Dzielił z nią
cudowną chwilę, gdy na świecie pojawił się żywy dowód ich miłości.
Teraz czuła się zmęczona i pusta wewnętrznie. Chciała trzymać w ramionach dziecko.
Pragnęła być z mężczyzną, z którym poczęła to maleństwo.
Niestety, we śnie nie widziała jego twarzy.
Kilka następnych dni wypełniła jej nieustanna krzątanina. Haftowanie listów okazało
się świetnym pomysłem i Andrew korzystał z niego coraz śmielej. Zane przyglądał się temu z
boku z narastającą niecierpliwością. Wiedział, że znalazł się w ślepym zaułku i wkrótce
będzie musiał podjąć pewne trudne decyzje.
Niepewność, co dalej, odbierała Emilie siły. Zaczęła się łatwo męczyć, wieczorem
natychmiast usypiała, a rano czuła się tak, jakby w ogóle nie spała. Nie starczyło jej odwagi,
aby zapytać Zane'a, co stało się tej nocy, gdy przeniósł ją z wanny do łóżka. Prawdę mówiąc,
nie chciała wiedzieć. Miała wrażenie, że każda odpowiedź oznaczałaby jej porażkę.
Dlaczego prawdziwe życie nie jest tak proste, jak telewizyjne randki w ciemno, które
oglądała w dwudziestym wieku?
Dwaj mężczyźni. Pozostało jej podjąć decyzję.
Różnili się od siebie jak ogień i woda. Wybór nie powinien być trudny.
Ale kto powiedział, że rzeczywiście do niej należy wybór? Wiedziała, że Andrew ją
kocha i ucieszyłby się z szansy stworzenia z nią nowego domu i rodziny. Nie łudziła się, że
usidliła go swą pięknością; był raczej zafascynowany sekretami przyszłości, o jakich mogła
mu opowiedzieć.
No, ale prócz niego był też Zane. Ostatnio wydawał się taki odległy, zajęty swoimi
myślami. Czasami nawet nie chciało mu się położyć do łóżka. Emilie starała się nie
zastanawiać nad tym, jak spędza czas, ale na myśl, że może sypia z jakąś dziewką z karczmy,
skręcała się z zazdrości.
Przyszło jej do głowy, że teraz Rutledge już jej nie potrzebuje w takim stopniu, jak na
początku ich pobytu w tym dziwnym świecie. Zapewne w dalszym ciągu nie cierpiał
osiemnastowiecznego życia, ale pod względem zdolności adaptacyjnych zdecydowanie
przewyższał Emilie i faktycznie łatwiej zniósł tę zmianę.
Po wymianie złotej bransoletki na pieniądze stał się od razu bardziej niezależny i
samodzielny. Z całą pewnością potrafiłby już sam znaleźć sobie miejsce w nowym świecie.
Prócz tego przecież twierdziła jasno i wyraźnie, że nie pozwoli, aby okoliczności zmusiły ją
do zmiany zdania na temat ich związku.
Któż mógł oczekiwać, że Zane potraktuje jej słowa z całą powagą?
Emilie miała wrażenie, że wszystko wokół niej się zmienia. Mogła mieć tylko
nadzieję, iż starczy jej sił, aby nadążyć za tymi zmianami.
Po raz pierwszy od wielu dni cała obecna w domu rodzina Blakelee i trójka gości
spożyli razem główny posiłek. Andrew i Isaac musieli akurat przerwać pracę w polu, więc
przyłączyli się do pozostałych. Nawet Zane, który ostatnio trzymał się na uboczu, tym razem
zajął miejsce naprzeciw Emilie.
W domu można już było wyczuć odświętny nastrój, związany z przygotowaniami do
wesela Charity. Ciemne sosnowe meble zostały natarte terpentyną i wyglansowane do błysku.
W oknach wisiały świeżo wyprane firanki. Rebeka kończyła ślubną suknię, a Emilie spędzała
dnie szyjąc mundury i haftując listy.
Brakowało tylko samego Josiaha Blakelee i - niestety - szybko malała nadzieja, że
zdąży wrócić do domu na wesele córki. Codziennie dochodziły ich inne pogłoski na temat
jego losu. Według najbardziej fantastycznych, miał przejść na stronę Anglików, według
najbardziej Ponurej - został zamknięty na statku więziennym .Jersey”, zakotwiczonym w
nowojorskim porcie.
Rebeka postanowiła, że nie przełoży ślubu Charity. Stwierdziła spokojnie, że życie
jest krótkie i nie należy cofać się przed przyszłością. Te słowa zapamiętali wszyscy obecni
przy rodzinnym stole.
W jadalni panowała napięta atmosfera, niczym przed zbliżającą się burzą.
Andrew myślał, że to widocznie skutek jego niezadowolenia z powstałej sytuacji.
Zane nie miał wątpliwości, że zmianę tę spowodował fakt, iż wraz ze zdobyciem
pieniędzy zyskał niezależność.
Emilie uznała, że to ona sama jest zdenerwowana i rozkojarzona.
Nikt z pozostałych nie zauważył, że coś się zmieniło. Zapewne byli zbyt zajęci
prowadzeniem domu, farmy i przygotowaniami do wesela.
- Cukier! - wykrzyknęła nagle Charity, niemal podskakując na krześle. - Musimy
kupić głowę cukru, inaczej rodzice Timothy'ego pomyślą, że jesteśmy biedni jak mysz
kościelna.
- Czy sądzisz, że zapomniałabym o tak ważnej sprawie? - zaśmiała się Rebeka. - Nie
martw się, wszystko będzie dobrze. Może raczej...
Nagle przerwała. Z oddali dochodził tętent końskich kopyt.
Dorośli wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Czy spodziewasz się gości? - zapytał Andrew Rebekę.
Pokręciła głową.
- Zachowujcie się naturalnie - nakazał Andrew. Szybko wstał i zebrał ze stołu swoje
nakrycie. - Ja schowam się w spiżarni.
Emilie czuła, że serce podchodzi jej do gardła. Z trudem wciągała powietrze w płuca.
Rebeka zbladła, a wszystkie dzieci nagle zamilkły. Zane uznał, że powinien przejąć komendę.
- Róbcie, co powiedział McVie - nakazał, pochylając się nad swym talerzem.
Potrawka z kurczaka smakowała tym razem jak guma, ale Emilie zmusiła się do
przełknięcia kolejnego kęsa. Pozostali również zajęli się jedzeniem.
Gdy jeźdźcy wjechali na podwórze, Emilie zauważyła, że trzęsą się jej ręce.
- Tego dla mnie za wiele - wymamrotała.
- Zamknij się - warknął Zane. - To już nie jest zabawa.
Emilie mocno się zarumieniła. Nie miała wątpliwości, że Rebeka wszystko słyszała.
W chwilę później ktoś mocno zastukał do drzwi. Pani Blakelee poszła otworzyć. W jadalni
zapanowała kompletna cisza.
- Rozmawiajcie o czymś - syknął Zane.
- O czym? - spytał Isaac.
- O czymkolwiek.
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, nie zwracając uwagi na słowa pozostałych, lecz
nadsłuchując odgłosów dochodzących z sieni.
Po chwili Rebeka wróciła do jadalni w towarzystwie krępego, rudowłosego
mężczyzny w mundurze armii amerykańskiej, który przedstawił się jako porucznik Benjamin
Fellowes. Starał się zachowywać uprzejmie i grzecznie, ale Emilie miała wrażenie, że oficer
dostrzega i notuje w pamięci nawet pozornie nieważne szczegóły ich zachowania i wyglądu.
Rebeka zachowywała spokój, ale palcami nerwowo mięła fartuch.
- Jak pan widzi, poruczniku, jesteśmy prostymi ludźmi, właśnie spożywamy nasz
codzienny posiłek.
- Rzeczywiście, tak się wydaje - powiedział powoli Fellowes, obrzucając uważnym
spojrzeniem wszystkich obecnych. - Czy jest pani pewna, że nie było tu ostatnio Andrew
McVie'a?
- Jak już panu powiedziałam, poruczniku, nie widziałam go od dnia, w którym zniknął
mój mąż - gospodyni nawet nie mrugnęła okiem. - Gdybym go spotkała, usłyszałby, co o nim
myślę. To on namówił mojego biednego męża... - urwała, nie kończąc zdania, a w jej oczach
zaświeciły łzy.
W tym momencie Charity zerwała się z krzesła i podbiegła do oficera.
- Idźcie sobie! Czy nie dość, że tata nie będzie na moim ślubie? Czego jeszcze
chcecie?
- Spokojnie, dziewczyno. Wcale nie miałem zamiaru was niepokoić. Po prostu
musimy porozmawiać z tym człowiekiem.
- Tu go pan nie znajdzie - odezwał się Zane, wstając od stołu.
Krępy mężczyzna przez chwilę mierzył go wzrokiem.
- Porucznik Benjamin Fellowes - powiedział.
- Kapitan Rutledge - odrzekł po chwili Zane.
Cud, że nikt z obecnych nie wydał okrzyku zdziwienia.
- Jestem zaszczycony, kapitanie - porucznik Fellowes cofnął się o krok i zasalutował. -
Przykro mi, że zakłóciliśmy panu spokój. Już odjeżdżamy.
Rebeka odprowadziła go do drzwi. Zane gestem nakazał pozostałym, aby znów zaczęli
rozmawiać. Jedli i mówili o niczym, póki wszyscy żołnierze nie opuścili farmy.
- Nie mogę uwierzyć, że się na to zdobyłeś - powiedziała Emilie, gdy Zane dał znak,
że niebezpieczeństwo minęło. - A co by było, gdyby zażądał jakiegoś dowodu?
- Ale nie zażądał!
- Jak myślisz, co to wszystko znaczy?
- To znaczy że mamy poważny problem - wtrącił Andrew, wchodząc do jadalni.
Zwrócił się do Rebeki. - Lepiej, jeśli nie będziesz znała naszych planów.
Kiwnęła głową i gestem nakazała dzieciom, aby wyszły. Przez chwilę stała w
drzwiach, patrząc z zaciekawieniem na Zane'a i Emilie, ale też zaraz zniknęła.
McVie krótko podsumował sytuację. Wprawdzie system przesyłania wiadomości
działał dobrze, ale, niestety, już wkrótce mógł się okazać nikomu niepotrzebny, ponieważ
siatka szpiegowska była niemal całkowicie rozbita. Miller i Quick zostali aresztowani.
Andrew pozostał jedynym kurierem na obszarze między Princeton i latarnią morską, gdzie
spotkali się po raz pierwszy.
- Przegrywamy na każdym kroku - w jego głosie pobrzmiewała rezygnacja. -
Sądziłem, że już wkrótce dowiemy się, gdzie jest Josiah, ale teraz można o tym tylko
pomarzyć. - Przerwał na chwilę i spojrzał Emilie w oczy. - Twierdzisz, że wygramy tę
krwawą wojnę, ale nie widać żadnych tego oznak. Dzisiaj miałem umówione ważne
spotkanie, a tymczasem siedzę na farmie i nie mogę się stąd ruszyć.
- Jutro też będzie noc - powiedziała Emilie, próbując go pocieszyć.
- Niektóre sprawy nie mogą czekać na sprzyjające okoliczności - odrzekł Andrew.
- Wobec tego ja to załatwię - zaproponowała Emilie. - Komuż przyszłoby do głowy
podejrzewać kobietę?
Zaczął protestować, ale w tym momencie wtrącił się Zane.
- Ja pójdę.
Przez chwilę wpatrywali się w niego, zupełnie zaskoczeni.
- To nie jest stosowna pora na żarty - stwierdziła w końcu Emilie.
- Nie żartuję.
McVie nie miał co do tego żadnych wątpliwości, ale mimo to wahał się, czy przyjąć
propozycję.
- To niebezpieczna misja - ostrzegł.
- Lepiej powiedz mi coś, czego nie wiem - poprosił Rutledge.
Emilie nagle poczuła w sercu przypływ szalonej nadziei. A może jednak Zane się
zmienił? - myślała, patrząc na jego piękną twarz. Takie przeżycia, jakie stały się ich udziałem,
musiałyby wpłynąć na każdego. Z pewnością ona również stała się zupełnie inną kobietą, niż
była w dwudziestowiecznym Crosse Harbour.
Prócz tego, nie co dzień zdarza się okazja, aby oglądać narodziny narodu. Być może
Zane rzeczywiście przestał myśleć wyłącznie o sobie...
Emilie słuchała, jak Andrew wyjaśnia sytuację, w najmniejszym nawet stopniu nie
minimalizując ryzyka. Patrzyła na eks - męża, a jej serce rosło z dumy. Wydawał się taki
silny, odważny, taki...
- Dobra, idę - powiedział wreszcie Zane. - Przecież i tak nie mam nic lepszego do
roboty.
Zrozumiał swój błąd natychmiast po wypowiedzeniu tych słów. Niestety, teraz już nic
nie mógł na to poradzić. Na twarzy Emilie nigdy jeszcze nie malował się wyraz takiego
rozczarowania. Zane zaklął w myślach. Czul się jak głupi nastolatek, który wychodzi ze
skóry, aby dokuczyć dziewczynie, na której mu zależy.
Niestety, już dawno przestał być nastolatkiem. Miał trzydzieści cztery lata, a mimo to
robił wszystko, aby stracić wszelkie szanse na szczęście.
Natomiast McVie miał jego motywy w nosie. Dla niego ważny był tylko fakt, iż Zane
zgodził się nadstawić karku. Obaj wiedzieli, że dodatkowym atutem będzie jego wspaniała
pamięć.
- No, dobra, co mam zrobić? - ciągnął. - Przyda mi się trochę rozrywki.
Tylko tak dalej - pomyślał jednocześnie. Teraz ona już pewnie nie ma żadnych
wątpliwości, że jesteś kompletne zero. Nie miał odwagi spojrzeć na Emilie. Nie chciał wi-
dzieć, jak jej piękną twarz wykrzywia grymas zawodu.
McVie zdołał zdobyć plan nowojorskiego portu z zaznaczonymi miejscami
kotwiczenia angielskich statków więziennych.
- Mój człowiek będzie czekał... - urwał, nie kończąc zdania. Spojrzał na kobietę z
wyraźnym zakłopotaniem. - Może będzie lepiej, jeśli zostawi nas pani samych, panno Emilie.
To delikatna sprawa.
Zmierzyła go ostrym spojrzeniem. Znów ten męski szowinizm.
- Nigdzie nie pójdę. Jestem w to wciągnięta równie mocno jak ty. Nie potrzebuję
niczyjej ochrony.
- Nie mam na myśli twojego bezpieczeństwa - odrzekł Andrew. - To jest... Zazwyczaj
nie mówi się o takich sprawach...
- Lepiej już powiedz - przerwał mu Zane. - Ona i tak się dowie.
- Musisz skontaktować się z moim człowiekiem w... ee... domu na południe od
Princeton, nieco na zachód od jaskini, w której nocowaliście.
- W domu? - spytała Emilie. - Jakim domu?
- Wydaje mi się, że Andrew nie ma na myśli palladiańskiej willi - uśmiechnął się
ironicznie Zane.
- Chcesz powiedzieć... - zawahała się.
- To burdel - Zane potwierdził jej podejrzenia, po czym spojrzał na Andrew. - Mam
rację?
- Tam bywają oficerowie obu armii - mruknął w odpowiedzi McVie. Wolał nie patrzeć
na Emilie.
- Słyszałam, że to wojna dżentelmenów - zauważyła ironicznie - ale to chyba już
przesada.
- Taka jest ludzka natura - odrzekł krótko Andrew.
- Taka jest natura bestii - prychnęła Emilie.
- Skończ z tym, Em - wtrącił Zane. - I tak ciebie to nie dotyczy.
Zmierzyła ich obu gniewnym spojrzeniem. Oto dwaj reprezentanci amerykańskich
mężczyzn, równie głupi i nasyceni hormonami. Pozornie rozdzieleni przepaścią dwustu lat,
faktycznie połączeni testosteronem. Dlaczego mężczyźni uważają najobrzydliwsze instytucje
społeczne za logiczne i naturalne? Ciekawe, jaki rozległby się wrzask, gdyby przedsiębiorcza
kobieta zebrała grupkę młodych mężczyzn i otworzyła burdel dla kobiet?
Oczywiście, obaj zupełnie nie przejęli się jej słowami. Spokojnie omawiali dalej plan
misji, podczas gdy Emilie słuchała, w środku gotując się ze złości.
- Zamierzasz to włożyć? - Emilie szeroko otworzyła oczy na widok Zane'a z
przerzuconym przez ramię amerykańskim mundurem.
- To pomysł McVie'a - wyjaśnił, rzucając ubranie na łóżko. - Rebeka uszyła go dla
Josiaha. Według niej, powinien świetnie pasować. Andrew powiedział, że ty wykończysz
kołnierz i mankiety.
- Jak to miło z jego strony, że zgłosił mnie na ochotnika.
- Rebeka jest zajęta przygotowaniami do wesela - odrzekł Zane, zerkając na nią z
ukosa. - Wydawało mi się, że chciałaś brać w tym udział.
- To prawda - potwierdziła Emilie. - Tylko... - zaczęła coś mówić, ale natychmiast
urwała. Nie chciała nawet myśleć, co było przyczyną jej złego humoru.
- Zajmiesz się tym? - spytał wskazując na mundur.
- Do zmierzchu jeszcze mnóstwo czasu. Skąd ten pośpiech?
- Nie będę zwlekał. Chcę ruszyć w drogę kiedy tylko skończysz robotę.
- Co za patriota - zakpiła Emilie. - Nie może się doczekać, kiedy zacznie służyć
ojczyźnie.
- Daj spokój.
- Nie, nie dam. Robisz to tylko po to, aby po raz kolejny wystawić na
niebezpieczeństwo swój głupi łeb.
- Przypuszczam, że według ciebie McVie cały czas myśli o poświęceniu życia na
ołtarzu sprawy.
- Jego przynajmniej obchodzi, co stanie się z tym krajem - parsknęła. - Rozumie, co
jest naprawdę ważne.
- Kiedy ty wreszcie dorośniesz, Emilie? - warknął Zane. - On po prostu bez przerwy
przed czymś ucieka. Jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, to nie jesteś taka bystra, jak myślisz.
Emilie przygryzła usta. Pomyślała o tragicznie zmarłej żonie Andrew. To prawda, że
McVie ucieka przed wspomnieniami, ale w inny sposób, niż sądził Rutiedge. Szukał
zapomnienia w pożytecznym działaniu, podczas gdy on...
- Nic z tego nie rozumiesz - westchnęła po chwili milczenia. - Lepiej skończmy tę
rozmowę.
- Zamierzasz poprawić mundur?
- Dobrze, zrobię to - zgodziła się Emilie.
- Przyjdę za pół godziny.
- Będzie gotowy.
Dla Zane'a najcenniejszą rzeczą, jaka pozostała mu z poprzedniego życia, była złota
bransoletka. Dla Emilie najcenniejsze były szpilki.
Choć mogło się to wydać śmieszne, tak było naprawdę. Z powodu wojny w kraju
brakowało podstawowych artykułów. O igłach i szpilkach można było tylko marzyć. Emilie
często dziękowała Bogu, że wybierając się na wycieczkę w czasie, wzięła ze sobą torebkę z
przyborami do szycia.
Rozłożyła mundur na łóżku i uważnie mu się przyjrzała. Niewiele pozostało już do
zrobienia. Josiah Blakelee był najwyraźniej bardzo wysokim mężczyzną, chyba nawet
wyższym od Zane'a. Emilie pozostało wykończyć mankiety, kołnierz i przyszyć metalowe
guziki. To wszystko nie powinno jej zająć wiele czasu.
Sięgnęła po haftowaną torebkę i wyciągnęła z niej swoje skarby. Nawlokła igłę
granatową nitkę i zabrała się za szycie.
Rytmiczne ruchy igły jak zwykle podziałały na nią uspokajająco. Szyjąc, czuła się
zjednoczona ze wszystkimi pokoleniami kobiet, zarówno tymi, które odeszły, jak i tymi, które
miały przyjść po niej. W pewnej chwili, gdy drobnymi ściegami szyła kołnierz, ogarnęło ją
dojmujące uczucie, że przeżywa to samo po raz drugi.
Przez chwilę czuła się tak, jakby nagle zniknęły bariery czasu i przestrzeni.
Po sekundzie oprzytomniała. Wszystko znów wydawało się na miejscu.
- Dziwne - powiedziała do siebie, nie przerywając pracy. Nie mogła zrozumieć, skąd
wzięło się to dziwne przeżycie. W ciągu ostatnich paru tygodni niemal codziennie szyła
mundury i nigdy czegoś takiego nie doświadczyła. Zane wrócił do pokoju dokładnie w chwili,
gdy ucinała ostatnią nitkę.
- W samą porę - stwierdziła, powtarzając sobie w duchu, że ma trzymać emocje na
wodzy.
- Skończyłaś?
Emilie kiwnęła głową. Nie mogła oderwać od niego oczu. Miał na sobie obcisłe
bryczesy, które uwydatniały potężne mięśnie nóg, oraz starą koszulę z egipskiej bawełny.
Świeżo umyte włosy związał z tyłu długą, czarną wstążką.
Wstała z krzesła i podeszła, aby pomóc mu włożyć mundur. Ciekawe, czy kiedyś
przywyknę do jego widoku? - myślała. Zane działał na nią jak jakiś narkotyk, i był równie
groźny.
Podała mu kurtkę.
- Gdzie masz łupki i temblak? - spytała, gdy wsuwał ręce w rękawy.
- Zdjąłem je.
- Uważasz, że to rozsądna decyzja?
- Czemu nie? Minęło już dość czasu.
- Dopiero miesiąc.
- Według mnie to dość.
Oczywiście. Zawsze robił to, co chciał. Nic nie mogło mu w tym przeszkodzić, ani
złamana ręka, ani małżeństwo, ani misja, której się podjął.
- Wiem, że masz to wszystko w nosie, ale pamiętaj, że dla innych ta wyprawa jest
bardzo ważna.
- Dobra, dobra - odpowiedział Zane. - Pewnie dla takich, jak McVie. Będę o tym
pamiętał.
Emilie poprawiła mu kołnierz i w tym momencie znów zakręciło się jej w głowie.
- Boże - westchnęła. - A więc to tak...
- Co się stało? - Mężczyzna spojrzał na nią z zaciekawieniem.
- Pamiętasz? - powiedziała, wskazując na mundur. - Pamiętasz ten mundur, który do
mnie przywiozłeś? Miał tak dziwnie wykończone mankiety i kołnierz.
Spokojnie patrzyła, jak do Zane'a powoli dociera sens jej słów.
- Chryste - szepnął. - Chyba nie myślisz...?
- Musisz przyznać, że to możliwe.
- Czy chcesz powiedzieć, że jestem swoim własnym przodkiem? - Rutledge nie mógł
sobie poradzić z zagadką czasu.
- Sama nie wiem, co chcę powiedzieć - stwierdziła Emilie. Wiedziała tylko, że czuje
się tak, jakby poruszała się w czasie po zamkniętym kole.
Andrew czekał na nich na dole. Podał Zane'owi złożony arkusz papieru, na którym
ktoś narysował szczegółowy plan pokładu okrętu więziennego z Wallabout Bay w
nowojorskim porcie.
- Pamiętaj moje słowa, Rutledge - powiedział surowo. - Najmniejsza pomyłka i
wszystko będzie stracone.
- Nie będzie żadnej pomyłki - odrzekł, chowając plan do kieszeni.
- Co to znaczy, że wszystko będzie stracone? - spytała Emilie, patrząc prosto w oczy
Andrew.
- Codziennie rano Anglicy grzebią paru więźniów na bagnach. Pozostali siedzą
zamknięci pod pokładem, bez światła i prawie bez jedzenia.
Zerknął na stojącą przy drzwiach Rebekę z dziećmi.
- Josiah? - spytał cicho Zane.
- Obawiam się, że jest na jednym ze statków - kiwnął głową Andrew.
- Chwileczkę - wtrąciła Emilie, z trudem panując nad nerwami. - Rozumiem, co grozi
więźniom, ale co z Zane'em?
Brak odpowiedzi był bardziej wymowny niż wszelkie wyjaśnienia. Emilie wbiła
wzrok w swój złoty pierścionek, który nosiła zamiast ślubnej obrączki. Zasłoniła go ręką.
- Musisz odszukać Maggie - Andrew kolejny raz przypomniał Zane'owi, od czego ma
zacząć. - Ona wie, kim jesteś i skontaktuje cię z odpowiednimi ludźmi. Czy potrafisz jeździć
konno?
- Tak, ale czy w ten sposób nie będę zwracał na siebie uwagi?
- Jesteś oficerem. To zupełnie naturalne, że podróżujesz konno.
Nastała pora pożegnania.
Andrew odsunął się nieco, aby czuli się swobodniej, ale nie przestał na nich patrzeć.
Prócz tego Emilie czuła na sobie spojrzenia Rebeki i wszystkich pozostałych, łącznie z
Aaronem.
W tej sytuacji uścisk dłoni byłby niewystarczający. Pani Blakelee i tak zaczęła chyba
coś podejrzewać.
- No, chodź, Em - szepnął Zane, patrząc jej w oczy. - Spróbujmy jakoś to zagrać.
Gdy wziął ją w ramiona, poczuła zapach mydła i wełny. Mężczyzna uniósł jej twarz i
pocałował w usta.
To był gorzki pocałunek. Czuła, że zaraz się rozpłacze.
- Uważaj na siebie - szepnęła.
Zane uśmiechnął się do niej, kiwnął pozostałym głową i wyszedł.
12
Emilie usiłowała skupić całą uwagę na przygotowaniach do wesela Charity, ale w
żaden sposób nie mogła pozbyć się przeczucia, że zbliża się katastrofa.
Żegnając Zane'a, miała ochotę rzucić mu się w ramiona i zatrzymać przy sobie. Ale
gdy tylko odwróciła się w stronę drzwi i spojrzała na Andrew, poczuła się zakłopotana i
zmieszana. Miała wrażenie, że zaraz zwariuje. Wiedziała, że między nimi powstała jakaś
więź, ale nie mogła zrozumieć, na czym ona polega.
McVie również wydawał się zdenerwowany i niespokojny. Miał ochotę wyładować
energię pracując w polu, ale bał się, że farma jest obserwowana i wolał nie ryzykować.
Zamiast tego kręcił się z kąta w kąt i mruczał coś do siebie. W końcu Rebeka nie wytrzymała
i posadziła go do czyszczenia srebrnych sztućców, które wykopała ze skrytki z okazji wesela.
Było oczywiste, że Andrew wolałby być na miejscu Zane'a i samemu stawić czoło
niebezpieczeństwu.
O zmierzchu Rebeka podała kolację. Tego dnia była fasola i jabłecznik. Emilie nie
miała apetytu. Zamiast jeść, dziobała widelcem w talerz. Po kolacji pomogła Rebece
posprzątać. Przynajmniej przez chwilę miała co robić.
Isaac, który w tajemnicy przygotowywał dla siostry jakiś prezent, poprosił Andrew,
aby ten mu w czymś pomógł. Poszli razem na strych, gdzie chłopak miał swój pokoik. Emilie,
Rebeka i Charity zostały same i zabrały się do wykańczania ślubnej wyprawy.
- Czy bardzo się denerwujesz, Charity? - spytała Emilie, haftując kwiatki na obrusie. -
Do ślubu pozostało już tylko czterdzieści osiem godzin.
- Charity jest jak Josiah - odrzekła Rebeka z wyraźną dumą. - Nic nie może skłonić jej
do zmiany raz obranego kursu.
- Rodzina Tima przyjedzie jutro wieczorem - wtrąciła Charity. - Ciekawa jestem, czy
polubię ich choć w połowie tak mocno, jak jego.
- Oto cała moja córka - zaśmiała się gospodyni. - Nie martwi się, czy ją polubią, lecz
czy przypadną jej do gustu.
- Zawsze żałowałam, że nie znałam teściów - powiedziała Emilie bardziej do siebie,
niż do Rebeki i Charity. - Rodzice Zane'a zmarli, nim go poznałam.
W ciągu ich krótkiego małżeństwa tylko raz udało się jej porozmawiać z Sarą Jane.
Bardzo pragnęła zaprzyjaźnić się z kobietą, która odgrywała tak ważną rolę w życiu jej męża.
- Biedaczysko - westchnęła Rebeka. - Nic dziwnego, że ciężko to przeżył. Powiedział
mi, że rodzice zostawili go jeszcze na długo przedtem, nim przedwcześnie zmarli.
- Zane opowiadał ci o swoich rodzicach? - Emilie poderwała gwałtownie głowę znad
szycia.
- Tak, tego ranka, kiedy pomagał mi rozwieszać pranie.
Zane pomagał rozwieszać pranie? Dziewczyna nic nie powiedziała, tylko popatrzyła
ze zdumieniem na Rebekę.
- To dobry człowiek - dodała kobieta, nie przerywając szycia. - I bardzo cię kocha.
Emilie znów wbiła wzrok w bębenek do haftowania. Ciekawe, co by powiedziała,
gdyby znała ich prawdziwą historię?
- Zawsze można stwierdzić, czy mężczyzna kocha kobietę. Trzeba tylko umieć
dostrzec pewne drobiazgi - Rebeka nie skierowała tych słów do konkretnej osoby.
- Na przykład, na urodziny dostałam od Tima szylkretowy grzebień - wtrąciła Charity.
- Myślę, że twoja mama miała na myśli coś innego - zauważyła Emilie z lekkim
uśmiechem. Zerknęła na panią Blakelee. - Czyż nie tak?
- Zawsze powtarzam, że zrozumiałam, jak bardzo Josiah mnie kocha, gdy przesiedział
całą noc z ząbkującą Charity. - Dla Rebeki, która była wtedy w ciąży z Isaakiem, spokojna
noc znaczyła więcej niż złota biżuteria.
- Mężczyzna zawsze ofiarowuje to, co może, i czyni to na swój sposób.
- Kobieta nie powinna nadawać prostym gestom większego znaczenia, niż mają one
naprawdę - odpowiedziała Emilie, myśląc o kąpieli, która czekała na nią tamtej nocy.
- Nie powinna również ich pomniejszać, tylko dlatego że mężczyzna nie pasuje do jej
ideału - odpowiedziała Rebeka uśmiechając się łagodnie.
- Gdybym nie wiedziała, że tak nie jest, pomyślałabym, że mówisz o mnie.
- Twój mąż to dobry i uprzejmy człowiek, Emilie. Obawiam się, że nie zawsze to
dostrzegasz.
- On nie zawsze pozwala, aby ktokolwiek to zauważył.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł ich płacz Aarona. Rebeka posłała córkę, aby sprawdziła,
co mu się stało. Poczekała chwilę, aż Charity nie mogła już słyszeć, o czym rozmawiają.
- Gdy parę dni temu zaczęłam z tobą rozmawiać o Andrew, kierowałam się troską o
jego dobro.
- Wiem...
Rebeka uniosła dłoń, nakazując jej milczenie.
- Gdy mówię o nim teraz, to dlatego że martwię się o nas wszystkich.
- Wydaje mi się, że dostrzegasz kłopot tam, gdzie go nie ma.
- Ja natomiast sądzę, że nie widzisz tego, co masz przed nosem.
- Rebeko... - zaczęła Emilie, ale nie dokończyła. Cóż mogła powiedzieć? Wszystko,
zabrzmiałoby jak kłamstwo lub kiepska wymówka, a prawda była zbyt niewiarygodna.
- Niektórzy ludzie powiedzieliby pewnie, że masz szczęście - powiedziała gospodyni
odchylając się do tyłu i mierząc ją uważnym spojrzeniem. W jej głosie zabrzmiała subtelna
nutka wyzwania. - Tacy dwaj wspaniali mężczyźni są w tobie zakochani.
- Och, Rebeko... - westchnęła Emilie. - Jest tak wiele spraw, których nie mogłabyś
zrozumieć... - spojrzała jej w oczy. - Zane, - zaczęła i urwała, aby zebrać myśli. - Zane nie jest
takim człowiekiem jak Josiah. Dom i rodzina nie mają dla niego większego znaczenia.
- Kiedyś również mój mąż lekceważył życie rodzinne - odrzekła kobieta, odrzucając
wyjaśnienia Emilie niedbałym ruchem ręki. - Musi minąć sporo czasu, nim mężczyzna
zrozumie, co jest naprawdę ważne w życiu.
- Być może - kiwnęła głową Emilie. - Ale ty masz przynajmniej stały dom. Masz
gdzie zapuścić korzenie.
Rebeka wybuchnęła gromkim śmiechem. - Mniej więcej rok temu wróciliśmy na
naszą ziemię - wyjaśniła, gdy już się opanowała. - Przez osiemnaście lat Josiah zmuszał mnie
do włóczęgi po całym kraju.
Emilie słuchała ze zgrozą jej opowieści. Josiah był nie tylko farmerem, ale również
prawnikiem. Przez długie lata przeczesywał cały kraj w poszukiwaniu spraw, w których
mógłby się zaangażować po stronie sprawiedliwości.
- Nie chcę, abyś myślała, że cieszę się z tej okropnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy,
ale muszę przyznać, że powrót do domu zawdzięczam pierwszej salwie pod Bunker Hill.
- Czy jesteś szczęśliwa?
- Czym jest szczęście? - odparła Rebeka. - Jestem zadowolona z życia. Więcej nie
wymagam.
- Ja pragnę czegoś więcej - Emilie nie mogła się opanować. - Chcę być szczęśliwa.
- A jak zamierzasz to osiągnąć?
- Gdybym potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, powinnam zostać wodzem naczelnym
w miejsce generała Washingtona.
- Musisz kochać swojego męża takim, jakim jest, a nie marzyć, aby się dopasował do
twojego wyobrażenia.
Rebeka trafiła w sedno sprawy.
- A jeśli to niemożliwe? - szepnęła ledwo dosłyszalnie Emilie.
- Wtedy musisz się dostosować. Jeśli kochasz, to nie masz innego wyjścia.
Andrew stał przy drzwiach i słuchał. Gdy Emilie i Zane objęli się na pożegnanie,
poczuł w sercu bolesny skurcz. Teraz miał wrażenie, że unosi się w górę z radości, niczym
orzeł uwolniony z sideł.
Serce przepełniała mu nadzieja. Wiedział już, że ma szanse zdobyć jej uczucia! To
było oczywiste. Gdyby kochała Rutledge'a, niewątpliwie powiedziałaby to Rebece.
Andrew nie mógł zrozumieć tego, że tylko on widzi, jak bardzo Emilie różni się od
wszystkich znanych mu kobiet. Jak Rebeka mogła nie dostrzec przepaści, dzielącej tę
dziewczynę od innych? Melodyjny głos, dumnie wyprostowana postawa, siła i zdecydowanie,
dziewczęca jędrność skóry... z całą pewnością na całym świecie nie ma drugiej takiej kobiety!
Odsunął się od drzwi. Wolał, aby nikt nie przyłapał go na podsłuchiwaniu. Odwrócił
się i ruszył po schodach na górę, ale wciąż myślał o Emilie.
Czy to możliwe, że inne kobiety w dwudziestym wieku są do niej podobne?
Wspominała o sile i niezależności i w pierwszej chwili Andrew uznał, że te cechy nie Pasują
do płci pięknej. Później, obserwując energię i odwagę, z jakimi borykała się z życiem, zmienił
zdanie i gorąco zapragnął poznać czasy, o których dowiedział się od niej.
Rutledge często mówił o powrocie do świata, jaki zostawili. McVie uważał, że to
brednie, ale teraz przestał być tego całkiem pewien. Możliwe przecież, że ta sama tajemnicza
siła, która zesłała ich w osiemnasty wiek, pewnego dnia odeśle ich z powrotem.
To byłby prawdziwy cud, gdybym mógł dzielić z Emilie jej świat - myślał.
- Czy słyszałaś ten hałas? - spytała Emilie, pochylając głowę w stronę drzwi.
- To tylko mysz - uspokoiła ją Rebeka.
- Co za mysz! - dziewczyna aż się wstrząsnęła.
- Chyba jesteś przyzwyczajona do myszy? - Kobieta spojrzała na nią ze zdziwieniem. -
Nie znam ani jednego domu, który byłby wolny od ich towarzystwa.
- To jeszcze nie znaczy, że ich obecność sprawia mi przyjemność.
- Większość gospodyń nie zwraca na nie uwagi - stwierdziła Rebeka. - Jesteś
niezwykłą kobietą, Emilie. Ilekroć myślę, że już cię rozumiem, zaraz się okazuje, że to
złudzenie.
Emilie miała ogromną ochotę, aby wyznać jej prawdę. Ostatnio czuła się bardziej
rozstrojona nerwowo i znużona fizycznie niż kiedykolwiek przedtem. Potrzebowała
przyjaciółki, a Rebeka była idealną kandydatką. Trudno byłoby znaleźć kogoś bardziej
wyrozumiałego i serdecznego niż ona. Niestety, prawda, którą musiałaby wyznać, była tak
niewiarygodna, że nie mogła się na to odważyć. Prócz tego teraz, gdy Zane i ona zaczęli brać
udział w akcji szpiegowskiej, nie mogła w żaden sposób dodatkowo denerwować Rebeki i
podważać jej poczucia bezpieczeństwa.
Odłożyła na bok szycie i wstała, aby rozprostować plecy. Nagle zakręciło się jej w
głowie i upadła z powrotem na fotel.
Rebeka natychmiast do niej podbiegła. Podała jej kubek zimnej wody i wsparła
ramieniem.
- Tak myślałam - powiedziała z domyślnym uśmiechem. - Jesteś w ciąży.
- Nie - zaprzeczyła Emilie, ze wszystkich sił próbując odzyskać panowanie nad sobą. -
Naprawdę.
Rebeka zerknęła na jej gorset.
- Wydaje mi się, że już widać.
- Trochę utyłam, to wszystko.
- A co z miesiączką? - spytała nieśmiało gospodyni. Nie chciała, aby to pytanie
zabrzmiało zbyt natrętnie.
- Nic mi nie jest - zapewniła ją dziewczyna. - Nie masz się czym martwić.
Przecież wiadomo, że podróże mogą zakłócić cykl - pomyślała, lecz nie powiedziała
tego głośno. A co dopiero podróże w czasie?!
Gdy doszła do siebie, Rebeka nie wróciła już do poważnej rozmowy. Zamiast tego
siedziały w przyjaznym milczeniu i szyły. W pewnej chwili Emilie znów gwałtownie wstała z
fotela.
- Gdzie on się podziewa? - rzuciła, podchodząc do okna. W świetle księżyca widać
było tylko rozległe pola. - Czy nie powinien już wrócić?
W tym momencie do pokoju wszedł Andrew. Ukłonił się uprzejmie w stronę Rebeki,
po czym zwrócił się do Emilie.
- Nie spodziewam się go dzisiaj - powiedział. - Takie sprawy na ogół wymagają czasu.
Emilie pomyślała, gdzie Zane załatwia „takie sprawy” i mocno poczerwieniała.
- Mam nadzieję, że nic mu nie grozi.
- Jest bezpieczny jak dziecko przy piersi - zachichotał mężczyzna w odpowiedzi.
- Cieszę się, że tak cię to bawi - prychnęła. - On nie zna obecnych zwyczajów!
Wszystko może się zdarzyć, wszystko!
- Cicho bądź, dziewczyno - syknął Andrew. - Rebeka słyszy, co mówimy.
W rzeczywistości McVie również obawiał się o los Zane'a, ale - prawdę mówiąc - nie
potrafił myśleć o nim w sposób całkowicie wolny od osobistych akcentów. Gdyby Rutledge
znalazł pocieszenie w ramionach chętnej dziewki, Emilie zapewne przestałaby odnosić się do
niego z taką sympatią.
W sąsiednim pokoju rozległ się głośny krzyk Aarona. Rebeka odłożyła szycie i wstała
z fotela.
- Przepraszam, muszę zobaczyć, co z nim się dzieje - powiedziała. Wyciągnęła
ramiona do Emilie, która podeszła, żeby ją uściskać. - Wszystko będzie dobrze - szepnęła.
- Co ona miała na myśli? - spytał Andrew, gdy gospodyni wyszła już z pokoju.
- To sprawa osobista - odrzekła Emilie, nieco zdziwiona tym pytaniem. Zazwyczaj
McVie zachowywał się z większą dyskrecją.
- Rebeka Blakelee to dobra kobieta - stwierdził Andrew. - Josiah to szczęściarz.
Emilie ciężko westchnęła i opadła na fotel.
- A ty ? - spytała. - Też jesteś szczęściarzem? Bezpośredniość tego pytania zupełnie go
zaskoczyła.
Tego się po niej nie spodziewał.
- Elspeth była doskonałą żoną - powiedział po krótkim milczeniu. - Chciałbym, żeby
coś takiego można było powiedzieć o mnie.
- Jestem pewna, że byłeś wspaniałym mężem - zerknęła na niego z zaciekawieniem.
- O, nie! Wspaniałym mężem to ja na pewno nigdy nie byłem.
- Już wiem, na czym polegał problem - zachichotała Emilie. - Często zapominałeś
wynieść śmieci.
- Co powiedziałaś?
- Nie zwracaj na mnie uwagi - machnęła ręką w powietrzu. - Jestem bardzo zmęczona.
To stary dowcip z dwudziestego wieku. Nie zrozumiesz, o co chodzi.
- Chciałbym zrozumieć - powiedział, zbliżając się do niej.
- Co takiego zatem przeskrobałeś, Andrew? - spytała niespokojnie. - Dlaczego nie
byłeś idealnym mężem?
McVie pomyślał o żonie i poczuł, jak wzruszenie ściska mu gardło.
- Zaniedbywałem Elspeth i Davida - wykrztusił wreszcie. - Zamiast o nich, myślałem
tylko o interesach.
- Cóż to za interesy?
- Jestem prawnikiem.
- Tak jak Josiah?
- Tak.
- Patrzcie no, kolonialny yuppie - sarkastycznie stwierdziła Emilie. - Któż by
pomyślał.
- Yup - pee? - powtórzył pytająco Andrew.
- Young urban professional czyli młody miejski wysoko wykwalifikowany
zawodowiec - wyjaśniła. - Prawnik lub biznesmen, czasem inżynier. To była prawdziwa plaga
w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Nie wiedziałam, że pojawiła się tak wcześ-
nie.
Słuchała cierpliwie dobrze znanej historii o człowieku, który dla kariery poświecił
rodzinę i przyjaciół. Dobrze wiedziała, że z biegiem lat ten problem będzie narastał i w końcu
obejmie również kobiety.
- Jeździłem od stanu do stanu - ciągnął Andrew. - Bywało, że Elspeth przez wiele
tygodni była sama z dzieckiem. Musiała sobie radzić ze wszystkimi kłopotami.
- Czy narzekała?
- To nie leżało w jej charakterze - potrząsnął głową McVie. To prawda, że Elspeth nie
protestowała, ale świetnie pamiętał wyraz bólu na jej twarzy, gdy pakował się i opuszczał
dom.
- Powinna była - stwierdziła Emilie. - Ludzie, którzy akceptują złe traktowanie,
dostają to, na co zasługują.
- Czy tak zachowują się ludzie w dwudziestym wieku?
- Tak - kiwnęła głową. - Wszyscy gonią za szczęściem.
- Nigdy nie pomyślałem, że na tym świecie można być szczęśliwym.
- Nie masz racji, Andrew. Niewykluczone, że ten świat to wszystko, co mamy.
Gdybyśmy nie mogli być szczęśliwi, to jaki sens miałoby życie?
Mężczyzna dobrze wiedział, o co jej chodzi. Nie miał wątpliwości, do czego zmierza
Emilie. Uklęknął przy niej i schwycił ją za ręce.
- Andrew! - wykrzyknęła zdumiona i zaskoczona jego zachowaniem.
- Pogoń za szczęściem - powiedział. Słyszał gwałtowne uderzenia własnego serca. -
Dla mnie ty jesteś szczęściem.
- Nie możesz tak mówić. Ja... - urwała. Już chciała powiedzieć, że jest mężatką, ale on
wiedział przecież, że to nieprawda.
- Jesteś wolną kobietą - McVie trafnie odczytał jej myśli. - Nie ma żadnych przeszkód
na drodze do szczęścia.
- Sam nie wiesz, co mówisz - Emilie zerwała się z fotela. - Nie jestem taka jak Elspeth
lub inne znane ci kobiety. W każdej sprawie starałabym się postawić na swoim.
- Przyjmuję wyzwanie - powiedział Andrew, wstając z kolan. - Kocham cię taką, jaką
jesteś.
Już chciała mu odpowiedzieć, że kocha nie rzeczywistą Emilie Crosse, lecz jakieś
swoje romantyczne wyobrażenie przyszłości, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. A może to
moje przeznaczenie? - pomyślała. Jeśli Zane zginie w czasie tej wyprawy, będzie musiała
ułożyć sobie życie w nowych okolicznościach.
- Od pierwszej chwili wiedziałem, że masz w rękach mój los - szepnął mężczyzna.
- Nic nie wiem o twoim losie - zaprzeczyła gwałtownie. - Już ci to mówiłam.
Po uratowaniu życia generała Washingtona Andrew zniknął z kart historii.
- Być może mój los nie został jeszcze określony - odpowiedział. - Może zależy
właśnie od ciebie.
- Nie! - krzyknęła Emilie, nagle przerażona myślą, do czego to może doprowadzić. -
To niemożliwe! Od ciebie zależy los ojczyzny.
- Nie mogę cię stracić - szepnął, biorąc ją w ramiona. - Tak długo cię szukałem, że
teraz nie możemy się rozstać.
Zamierzał ją pocałować. Emilie dostrzegła w jego oczach nieme pytanie. Nieruchomo
czekała na to, co się stanie. Andrew pochylił głowę i dotknął ustami jej warg. W tym
pocałunku Emilie wyczuła głód i pragnienie czegoś, czego nie mogła mu ofiarować.
Odwróciła głowę, ale McVie zdążył dostrzec łzy w jej oczach.
- Następnym razem zastanowisz się dwa razy, nim pójdziesz do burdelu - powiedział
angielski żołnierz, otwierając drzwi celi i wpychając Zane'a do środka. - Niektóre z tych
dziewek wolą angielskie szpady od amerykańskich szabli.
Zatrzasnął drzwi. Rutledge znalazł się w zupełnych ciemnościach. Nie tyle widział, co
wyczuwał obecność innych więźniów.
- Powiedz coś, człowieku - odezwał się jakiś głos. - Jak się nazywasz?
- Rutledge - odpowiedział. - A ty?
- Fleming, z Little Rocky Hill.
- Kto jeszcze tu siedzi? - spytał. Wiedział, że zna to nazwisko.
Miller... Quick... Hughes... - przedstawiali się kolejni więźniowie. Zane słyszał o nich
rano.
- A Blakelee? - zapytał. - Czy jest tu Josiah Blakelee?
Nagle zapadła cisza. W celi czuć było wiszącą w powietrzu nieufność. Rutledge
słyszał tylko pulsowanie krwi w skroniach.
- A dlaczego pytasz o Josiaha? - zapytał jeden z mężczyzn.
- To przez McVie'a - zaczął Zane. - Prosił mnie, żebym...
Nie skończył zdania...
13
Następnego dnia o świcie w dalszym ciągu Zane'a nie było.
- Musiało się stać coś okropnego - powiedziała Emilie do Andrew. Wstała bardzo
wcześnie, słońce dopiero co pojawiło się ponad drzewami. - Powinien był wrócić już dawno.
- Jest jeszcze jedno możliwe' wyjaśnienie - odrzekł Andrew. - Ale pewnie wolałabyś
go nie słyszeć.
- Znam te opowieści o amorach - prychnęła niecierpliwie. Zauważyła, że McVie lekko
się zarumienił, słysząc to słowo. - Jestem pewna, że nie z tego powodu go nie ma.
- Skąd możesz wiedzieć na pewno? - spytał z powątpiewaniem. Przecież rozwiedli się
i teraz oboje mogli zachowywać się z pełną swobodą.
- Znam Zane'a i wiem, że nie zostawiłby nas w ten sposób. - Nie dodała, że z
pewnością nie zostawiłby jej samej z Andrew. Tego była całkowicie pewna. - Muszę go
odnaleźć.
- Chyba nie chcesz iść na poszukiwania?
- Muszę.
- Jest jeszcze wcześnie. Poczekaj, może wróci. Czekali do południa. Gdy usiedli do
obiadu, nie mogli przełknąć nawet kęsa duszonej wołowiny.
- No tak - mruknął Andrew, gdy Charity już sprzątnęła wszystko ze stołu. - Obawiam
się, że Rutledge popadł w kłopoty. - Pomyślał, że nawet jeśli został u Maggie i tak powinien
już tu być. Dziewki też muszą kiedyś spać.
- Powiedz mi, dokąd go posłałeś - poprosiła Emilie. - Jeśli nie pójdziesz go szukać,
sama to zrobię. - Poczuła mdłości, zapewne wywołane znużeniem i zdenerwowaniem. Na
szczęście zaraz jej przeszło.
- Dobrze, pójdę, ale niczego nie gwarantuję - odrzekł Andrew. Wiedział, że lepiej się z
nią nie sprzeczać.
Szybko włożył strój farmera. Na głowę wsadził kapelusz z szerokim rondem,
częściowo skrywającym twarz.
- Wrócę, jak tylko się czegoś dowiem - obiecał i ruszył do drzwi. Emilie szła za nim.
- Nie, ty zostajesz - zaprotestował. - To zbyt niebezpieczne. Nie mogę brać za ciebie
odpowiedzialności.
- Nie masz wyjścia - stwierdziła krótko. - Idę, niezależnie od tego, czy się zgadzasz,
czy nie.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Andrew pierwszy odwrócił wzrok.
- Dobrze, chodź - mruknął. - Będę się modlił, żeby nic ci się nie stało.
Obeszli Princeton szerokim łukiem, korzystając ze ścieżek wydeptanych przez Indian i
traperów. Emilie szła nie zwracając uwagi na wspaniały las, który poprzednio tak ją
zachwycił. Maszerowali równym krokiem, utrzymując tempo. Tuż przed zmierzchem dotarli
do skraju lasu.
- Zostań tutaj - nakazał McVie, gdy zbliżyli się do burdelu. Nigdzie nie było widać
wspaniałego kasztanka, na którym wczoraj odjechał Zane, ale to jeszcze nic nie znaczyło. -
Wszyscy zwróciliby uwagę na twoją obecność.
- Jak długo cię nie będzie? - spytała, tym razem nie podejmując dyskusji.
- Dowiem się czegoś i zaraz wracam.
- Pośpiesz się, proszę - szepnęła Emilie. Czuła się znużona i rozbita. Usiadła pod
wyniosłą sosną, rozłupaną uderzeniem pioruna. Westchnęła. Wszystko było dla niej
łatwiejsze do zniesienia niż brak informacji.
Dziesięć minut po odejściu Andrew zrobiło się ciemno. Emilie myślała, że już
przyzwyczaiła się do szybko zapadających ciemności, ale gęsty mrok znów ją zaskoczył.
Jedyne światło, jakie mogła dostrzec, to zapalona lampa nad drzwiami burdelu, w którym
Zane znalazł swój los.
Zadygotała, choć noc była ciepła. Pomyślała, że nie może oddawać się takim
melodramatycznym rozmyślaniom. Z pewnością okaże się, że Rutledge zniknął z jakiegoś
trywialnego powodu. Być może wypił zbyt wiele wina, albo skorzystał z okazji, aby
popróbować szczęścia w kartach.
Oczywiście, w tym lokalu czekały na niego jeszcze bardziej podniecające rozrywki.
Miał już czym za nie zapłacić.
Przecież nie masz prawa niczego mu nakazywać i zabraniać - powtarzała sobie Emilie,
spoglądając na dom publiczny. Jeśli pominąć tę jedną niewiarygodną noc tuż przed lotem
balonem, trzymała go cały czas na dystans, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Czy to byłoby rzeczywiście takie okropne, gdyby postanowił znaleźć pociechę w
ramionach innej kobiety?
Tak.
Emilie wstała i ruszyła w kierunku tego budynku. Nie miała pojęcia, co zrobi, gdy tam
dotrze, ale po prostu nie mogła spokojnie siedzieć i czekać na powrót Andrew. Jeśli Zane'owi
coś się stało, chciała o tym wiedzieć natychmiast.
Jeśli natomiast zamknął się w pokoju na górze z jakąś brunetką... Już ona pokaże tej
dziwce, gdzie jej miejsce.
Należeli do siebie, byli dla siebie stworzeni. To nagle wydało się jej tak oczywiste, że
nie mogła zrozumieć, dlaczego tak długo opierała się nieuchronnej prawdzie. Stanowili parę
ludzi, nie mających ze sobą nic wspólnego, poza tym że przeznaczenie złączyło ich losy.
Emilie pomyślała, że zupełnie nie miała racji twierdząc, iż nie pozwoli, aby na jej
decyzje wpływały okoliczności, w jakich się znaleźli. Ich udziałem stałą się przygoda, której
zapewne nikt inny nie doświadczył. Podróż w czasie o dwa wieki wstecz musi zmienić cha-
rakter każdego człowieka. Jak mogła sądzić, że takie wydarzenie nie wpłynie na ich
wzajemne stosunki?
Oczywiście, to nie był jej jedyny błąd. Dziwne, że Rebeka potrafiła tak łatwo dostrzec
rzeczy, które dla Emilie pozostały niewidzialne. Do tego stopnia skupiła uwagę na Andrew,
że zupełnie przestała zauważać, co dzieje się z Zane'em.
Trzeba zaakceptować małżonka takim, jakim jest, a następnie dostosować się do niego
- powiedziała Rebeka. Jeszcze kilka miesięcy temu Emilie zaprotestowałaby stanowczo
przeciw temu twierdzeniu. Teraz zastanawiała się, czy w tych prostych słowach nie kryję się
ziarno mądrości. Tak bardzo starała się dopasować Zane'a do swego ideału mężczyzny, że
przeoczyła wszystkie jego wspaniałe cechy, na przykład dzielność, radość życia, odwagę. Nie
zauważyła nawet tego, jak bardzo ją kocha...
Gdy podeszła do budynku, usłyszała głośny śmiech. Słyszała basowy głos jakiegoś
mężczyzny i wysoki, kobiecy chichot. Wyobraziła sobie Zane'a w łóżku z obcą kobietą i
poczuła gwałtowny skurcz w brzuchu.
Jednak nawet to było lepsze od strachu o jego życie. Musiała wiedzieć, że jest
bezpieczny. Nie po to przebyli razem tak długą drogę, aby teraz, w ostatniej chwili, wszystko
stracić.
- Dlaczego tak długo nie wracasz, Andrew? - szepnęła do siebie. Uklękła w zaroślach
przy płocie. Z pewnością McVie nie pozwoliłby sobie na zabawy z dziewkami wiedząc, że
ona czeka w lesie, licząc każdą sekundę.
Zaśmiała się nerwowo i natychmiast zacisnęła dłonią usta, aby stłumić hałas.
Pomyślała, że zaraz dostanie ataku histerii. Zbyt długo narażała się na zmęczenie, za mało
śpiąc i za mało jedząc. Te wszystkie przygody wyczerpały jej odporność. Pomyślała, że
jeszcze chwila, a wejdzie na schody, otworzy kopniakiem drzwi i zrobi awanturę.
W tym momencie rozległ się zgrzyt zawiasów. Emilie schowała się głębiej w cieniu.
Usłyszała, jak deski schodów skrzypią pod ciężarem męskich buciorów. Ostrożnie uniosła
głowę, aby zobaczyć, kto to.
- Andrew - syknęła. - Jestem tutaj.
McVie odwrócił się gwałtownie. W ciemnościach nie mogła dostrzec wyrazu jego
twarzy.
- Kto tu jest?
- Emilie.
Andrew podszedł do krzaków. Nie musiała mu się przyglądać, aby zgadnąć, że jest
wściekły.
- Miałaś czekać pod drzewem.
- Nie mogłam wytrzymać. Co z nim?
McVie chwycił ją za przegub i wyciągnął z zarośli. Szybkim krokiem ruszyli w stronę
lasu. Choć Emilie niemal dorównywała mu wzrostem, nadążała za nim z wielkim trudem.
- Powiedz coś, do diabła! - krzyknęła, gdy już schowali się między drzewami. - Jeśli
zaraz nie powiesz mi, gdzie jest Zane, to...
- Wczoraj Anglicy aresztowali sporo ludzi z Princeton - powiedział wreszcie
mężczyzna. W jego głosie słychać było napięcie.
- Zane? - szepnęła niemal niedosłyszalnie Emilie.
- Był wśród nich - potwierdził. - Ta dziwka, Maggie, przeszła na stronę Anglików. Los
zrządził, że Rutledge był najnowszym członkiem siatki i pierwszym, który został zdradzony.
- Boże... - Emilie wsparła się o jego ramię. Kolana ugięły się pod nią. Natychmiast
przypomniała sobie wszystkie straszliwe opowieści o angielskich okrętach więziennych. - Jest
na .Jersey”?
- Jeszcze nie - pokręcił głową Andrew. - Jutro rano cała grupa zostanie wywieziona z
miejscowego więzienia na jeden ze statków.
- Wobec tego musimy coś zrobić jeszcze dziś w nocy.
- Odprowadzę cię na farmę i zastanowimy się, co dalej.
- Do licha, nigdzie mnie nie odprowadzisz! Andrew popatrzył na nią tak, jakby
trzymała diabła za ogon.
- Przestań się tak gapić. Nie mamy czasu do stracenia.
- To niebezpieczna gra, panno Emilie - nie skomentował jej soczystego języka. - Nie
mogę pozwolić, abyś ryzykowała życie w przedsięwzięciu, które ma małe szanse
powodzenia.
- Ja decyduję o tym, co robię - ucięła stanowczo. - Mówię ci, że musimy coś zrobić, i
to zaraz!
- Cicho! - syknął Andrew, unosząc dłoń. - Ktoś idzie.
Przykucnęli za pniem wielkiej lipy. Po chwili na leśnej dróżce pojawili się dwaj
okazali dżentelmeni, najwyraźniej podchmieleni.
- Oddałbym duszę diabłu za godzinkę sam na sam z tą dziewczyną - odezwał się
wyższy.
- Aha - zgodził się drugi. - Dla chętnej dziewki człowiek wszystko poświęci.
- Jak duże jest więzienie? - zwróciła się Emilie do Andrew, gdy tamci już sobie poszli.
- Niewielkie. Kamienny budynek, w środku tylko jeden pokój.
- A ilu żołnierzy pełni wartę?
- Jeden - odpowiedział powoli McVie. - Dzisiaj w Morristown jest festyn. Prawie cały
regiment tam poszedł.
- Poradzimy sobie - stwierdziła Emilie, chwytając go za przegub. - Masz pistolet. Na
pewno masz też nóż, nigdy się z nim nie rozstajesz.
Mężczyzna milczał.
- Zastanów się, Andrew. Jeśli nawet nic cię nie obchodzi Zane, pomyśl o Josiahu i
pozostałych.
- Mamy niewielkie szanse powodzenia.
- Jeśli nie spróbujemy, to oni nie będą mieli żadnej szansy.
Zamknięcie na więziennym statku było równoznaczne z wyrokiem śmierci.
Andrew dotknął palcem policzka Emilie, tak jakby chciał utrwalić w pamięci jej rysy
przed ostatecznym rozstaniem. Pomyślał, że jeśli uda się im uratować Rutledge'a, z całą
pewnością utraci tę dziewczynę. Jednak słysząc błagalny głos i widząc rozpaczliwe
spojrzenie, wiedział w głębi serca, że i tak już przegrał.
- To tam - powiedział, wskazując ręką niewielki budynek.
- Rzeczywiście, niewielki - ucieszyła się Emilie. - Nie powinniśmy mieć żadnych
kłopotów.
- Mówisz tak, jakbyśmy już mieli to za sobą - zdziwił się McVie. - A przecież jeszcze
nawet nie zaczęliśmy.
- To się nazywa pozytywne nastawienie - odrzekła. - Chcieć, to móc.
- Czy tak myślą ludzie w twoich czasach?
- Niektórzy nawet zarabiają mnóstwo pieniędzy, ucząc innych takiego myślenia.
- Musisz mnie zatem szybko tego nauczyć. To, co chcemy zrobić, może zakończyć się
katastrofą.
Emilie odmówiła przyjęcia do wiadomości takiego rozwiązania. Zane znalazł się w
śmiertelnym niebezpieczeństwie. Tylko to miało znaczenie.
- Jest pełnia - westchnął Andrew. - Nie będziemy mogli się podkraść, korzystając z
ciemności.
- To żaden problem - odrzekła, rozluźniając u góry tasiemki gorsetu. Z najwyższym
trudem opanowała podniecenie. - Ja odwrócę uwagę strażnika. Reszta należy do ciebie.
- Obawiam się, że możesz się znaleźć w trudnej sytuacji - ostrzegł ją. - Nie mogę
zagwarantować, że zdążę na czas.
- To moja sprawa - ucięła Emilie. - Jeśli chcesz, daj mi broń.
Ku jej zdziwieniu, Andrew nawet się nie zawahał. Podał jej pistolet i szybko
wytłumaczył, jak się nim posługiwać.
Kiwnęła głową i zatknęła go za podwiązkę. Oczywiście, nie mogła liczyć na sławę
najszybszego rewolwerowca Dzikiego Zachodu, ale z bronią poczuła się nieco pewniej.
Plan akcji był bardzo prosty. Emilie odwróci uwagę wartownika. W tym czasie McVie
uprzedzi więźniów przez zakratowane okno, a następnie unieszkodliwi strażnika. Gdy już
zdobędą klucz, reszta będzie prosta.
- Teraz - nakazał Andrew, gdy niewielka chmura przesłoniła na chwilę księżyc.
- Dobry z ciebie przyjaciel - szepnęła jeszcze Emilie, patrząc mu w oczy. - Nie
mogłabym znaleźć lepszego.
To było dla niego za mało i nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej.
- Szczęść Boże - powiedział i na pożegnanie pocałował ją w rękę.
- Szczęść Boże - odpowiedziała, modląc się za powodzenie akcji.
Wartownik, mniej więcej pięćdziesięcioletni, mocno ogorzały mężczyzna, drzemał na
ławce przed więzieniem. Na kolanach trzymał muszkiet, a tuż obok, na ziemi, stał dzbanek z
rumem z Jamajki. Sądząc po głośnym chrapaniu, żołnierz sporo już wypił. Może jest pijany -
pomyślała z nadzieją Emilie. Gdyby tak było, mogłaby odebrać mu muszkiet i pozbawić
zmysłów bez konieczności odgrywania roli, jaką podjęła się zagrać.
Niestety, przy kolejnym głośnym chrapnięciu wartownik poderwał głowę i spojrzał na
nią przekrwionymi oczami.
- Kto idzie? - zawołał.
Emilie nic nie odpowiedziała, tylko zaszeleściła spódnicą, tak jak bohaterki filmów
kostiumowych. Mężczyzna spojrzał na nią z uznaniem. W jego oczach od razu pojawiło się
pożądanie.
Zatrzymała się dwa metry przed nim. Przez chwilę nie mogła oderwać wzroku od jego
poplątanej i poplamionej jedzeniem brody. Miała nadzieję, że męczące ją mdłości miną na
tyle szybko, że będzie mogła odegrać uwodzicielkę.
Podeszła bliżej. Nigdy nie miała talentu do flirtu. Całe to krygowanie się i
wdzięczenie wydawało się jej stratą czasu i energii. Teraz żałowała, że nie posiadła tej umie-
jętności.
- Piękna noc - powiedziała, uśmiechając się zachęcająco.
Wartownik kiwnął głową i wyprostował się na ławce.
- Biedaczysko - użaliła się nad nim Emilie, jednocześnie pochylając się tak, aby mógł
zajrzeć w dekolt gorsetu. Pogłaskała go po głowie. - Zostałeś sam, podczas gdy inni świetnie
się bawią. Szkoda marnować pełnię księżyca.
Mężczyzna nie mógł oderwać wzroku od ciemnego rowka między jej piersiami.
Emilie z najwyższym trudem opanowała grymas obrzydzenia.
- Ładna z ciebie dziewka - powiedział. - Czy Maggie zaczęła wysyłać dziewczyny,
aby same szukały pracy?
- Nie - pokręciła głową Emilie. - Ale wszystkie szczerze współczujemy człowiekowi,
który nie może zadbać o swoje przyjemności.
Wartownik oblizał wargi i uśmiechnął się lubieżnie.
- Jak masz na imię, dziewczyno?
- Bonnie - odpowiedziała i rzuciła mu uwodzicielskie spojrzenie.
- Usiądź obok mnie - zaprosił ją wartownik, zdejmując muszkiet z kolan. Postawił go
na ławce, opierając lufą o ścianę.
- Nie ma miejsca - Emilie wydęła usta.
- Tutaj, dziewczyno, tutaj - żołnierz poklepał się po kolanach.
- Za wiele pan sobie wyobraża - odparła, udając oburzenie i jednocześnie rozglądając
się nieznacznie wokół, aby sprawdzić, czy Andrew już jest gotów. Niestety, jeszcze nie było
go widać.
Strażnik wyciągnął ręce i chwycił ją w pasie.
- Daj całusa - zażądał, zmuszając ją, aby usiadła mu na kolanach.
Gdy zaczął gmerać przy tasiemkach gorsetu, Emilie poczuła, że cierpnie jej skóra.
Myśl o Zane'ie - nakazała sobie w duchu. - Nie ma za wysokiej ceny za jego życie.
- Jaki jesteś skąpy! - wykrzyknęła, pochylając się i podnosząc z ziemi dzbanek. - Taki
dobry rum z Jamajki, a ty nawet nie zaproponowałeś mi łyka.
- Mam dla ciebie coś lepszego niż najlepszy rum - odrzekł tamten, wodząc palcami po
jej piersiach. - Napijemy się później.
- Strasznie ci się śpieszy - rzuciła, udając lubieżny entuzjazm. W rzeczywistości
dałaby wiele za możność natychmiastowej kąpieli. Już czuła się zbrukana. - Mam nadzieję, że
na długo starczy ci zapału.
- Nie martw się - wartownik odrzucił głowę do tyłu i zarechotał. Pomacał jej uda. -
Będziesz zadowolona.
Emilie dostrzegła nieznaczny ruch. Andrew przyczaił się za rogiem budynku.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Spróbowała wstać, ale strażnik mocno ją trzymał.
- Cierpliwości - powiedziała, starając się uwolnić.
- Obiecuję, że się nie rozczarujesz.
Żołnierz pochylił się i wsadził rękę pod spódnicę Emilie. Czuła, jak szorstkimi
palcami szarpie bawełnianą pończochę. Pewnym ruchem przesuwał dłoń coraz wyżej. Mogła
sobie tylko wyobrazić, co będzie, gdy dotknie jej ciała. Na próżno usiłowała go odepchnąć.
Bała się, że zaraz znajdzie broń.
- Piękna z ciebie sztuka - mruknął z uznaniem mężczyzna. - Czekaj, dobrze wiem, jak
sprawić kobiecie przyjemność... - dodał. Nagle znalazł pistolet i znieruchomiał. - Co, do
diabła...
Nie było ani chwili do stracenia. Gdyby zdążył wyciągnąć broń, próba uwolnienia
więźniów zakończyłaby się klęską. Andrew właśnie wysunął się zza rogu, ale miał do
przebycia kilka metrów. Emilie bez zastanowienia chwyciła oparty p ścianę muszkiet i
walnęła nim strażnika w głowę. Rozległ się głośny jęk bólu.
- Ty cholerna dziewko! - wykrzyknął wartownik i zdzielił ją w twarz. Upadła na
ziemię. - Dam ci nauczkę...
W tym momencie Andrew rzucił się na niego niczym puma. Emilie, nie zwracając
uwagi na pulsujący policzek, wyciągnęła spod spódnicy pistolet. Trzęsącymi się rękami
wycelowała w strażnika, ale na szczęście McVie już pozbawił go przytomności.
- Dzięki Bogu, zdążyłeś - westchnęła Emilie. Andrew rzucił wartownika na ziemię.
- Szybko, klucze - ponaglił ją do działania. Podała mu cały pęk. Smród bijący od
nieprzytomnego mężczyzny niemal pozbawił ją tchu.
- Pilnuj go - polecił McVie. - Gdyby oprzytomniał, sama wiesz, co robić.
Emilie miała wrażenie, że każda sekunda ciągnie się w nieskończoność. Słyszała głosy
więźniów, ale nie mogła rozpoznać wśród nich głosu Zane'a. Czuła, jak po plecach spływają
jej krople potu. Musi tam być. Może jest ranny lub chory?
- Byle tylko żył - szepnęła. Ze wszystkim innym daliby sobie razem radę.
W drzwiach więzienia pojawili się dwaj mężczyźni. Szli potykając się co krok, tak
jakby od dawna nie chodzili.
Emilie oblizała zaschnięte wargi. Boże, on musi tam być - modliła się w duszy. Jeśli
jest, już nigdy nie poproszę cię o nic więcej...
Następny pokazał się wysoki mężczyzna z płomiennie rudą czupryną.
Czuła, jak łzy spływają jej po policzkach. Przygryzła dolną wargę.
W tym momencie usłyszała jego głos, niski i dźwięczny, który zachwycił ją już przy
ich pierwszym spotkaniu. Poczuła się tak, jakby ktoś nagle otworzył przed nią drzwi do
promiennej przyszłości.
- Emilie!
Odwróciła się w jego stronę. Stał przed nią, wysoki, silny, piękny - jedyny mężczyzna,
którego kiedykolwiek miała kochać.
Jedyny.
Sama nie wiedziała, jak znalazła się w jego ramionach. Świat wokół przestał dla niej
istnieć, liczył się tylko Zane.
- Już myślałam, że cię straciłam - szepnęła, odrywając na chwilę wargi od jego ust.
- McVie opowiedział mi już, co zrobiłaś. Jeśli jeszcze kiedyś zaryzykujesz taki numer,
to...
Nie dokończył, bo musiał ją pocałować. Gdy po dłuższej chwili odsunął się od niej,
poczuła się opuszczona.
- Emilie miała rację - Zane zwrócił się do Andrew. - Zawiązano spisek na życie
Washingtona.
- Naprawdę? - McVie wydawał się zdziwiony. - Rozmawiałem już z pozostałymi i
nikt nic o tym nie wie.
- Dowiedziałem się w burdelu - wyjaśnił Rutledge. - Myśleli, że straciłem
przytomność, ale wszystko słyszałem. W ciągu najbliższych dziesięciu dni ma nastąpić
zamach na życie generała. Morderca zamierza strzelić z muszkietu, i to z niewielkiej
odległości.
- Kto za tym stoi? - spytał Andrew. Wciąż nie wydawał się przekonany.
- Niejaki Talmadge - odrzekł Zane. - Czy to nazwisko coś ci mówi?
- To jeden z najbliższych doradców Washingtona - odpowiedział Andrew. Chyba
wreszcie uwierzył, bo wyraźnie pobladł.
- Musimy się śpieszyć - powiedział Zane. - Ci faceci nie żartują.
McVie zawołał wysokiego, rudego mężczyznę.
- Gdzie jest generał? - zapytał.
- Na Long Island.
- A Talmadge?
- Razem z nim - odpowiedział tamten.
Andrew szybko wydał rozkazy wszystkim pozostałym.
- Rozproszcie się w okolicy - powiedział. - Zawiadomcie pozostałych o
niebezpieczeństwie.
- Co z Washingtonem? - spytał Zane. - Ktoś musi go zawiadomić.
- Ja najlepiej znam Long Island - odpowiedział Andrew. - To niebezpieczna wyprawa.
Tylko ja nie mam nic do stracenia.
Wszyscy pozostali mieli dziewczyny lub rodziny. Jemu zostały tylko wspomnienia.
- Koń jest u kowala na skraju miasta - powiedział Zane. - Za dziesięć szylingów
zgodził się nim zająć. Powiedz mu, że kapitan Rutledge pozwolił ci go zabrać.
Emilie słuchała tej rozmowy z narastającym zdumieniem. Wyprawa na Long Island
idealnie pasowała do upodobań Zane'a: była daleka, trudna i nadzwyczaj niebezpieczna. A
jednak bez jednego słowa protestu zgodził się, aby pojechał tam McVie.
Wartownik zaczął przytomnieć. Andrew nakazał wszystkim, aby się rozeszli.
- Poczekajcie w lesie do świtu - powiedział do Emilie i Zane'a. - Potem idźcie na
farmę Josiaha. Tam się spotkamy.
- Bądź ostrożny - pożegnała go. - Będziemy na ciebie czekać.
Kiwnął tylko głową, a w jego oczach Emilie dostrzegła głęboki smutek. Nie mogła nic
na to poradzić, że raz jeszcze los odmówił mu szczęścia, na które zasługiwał.
Zane podał mu rękę. On również dostrzegł malujące się na twarzy Andrew
przygnębienie.
- Pamiętaj, co ci teraz powiem, Rutledge - McVie mocno ścisnął dłoń rywala. -
Gdybym wierzył, że mam szanse, podjąłbym z tobą walkę.
To powiedziawszy, zniknął w ciemnościach.
14
Po raz drugi w ciągu dwóch dni Zane stał się jeńcem. Tym razem pozbawiła go
wolności nie armia brytyjska, lecz Emilie.
Kobieta, którą kochał.
Pozostali członkowie szpiegowskiej siatki szybko znikali w ciemnościach. Zane nie
zwracał na nich najmniejszej uwagi. Teraz liczyła się tylko Emilie. Po raz kolejny uderzyła go
jej piękność, ale tym razem dostrzegł również, co kryje się w jej duszy.
Na skroni dziewczyny wyskoczył potężny, purpurowy guz. Gdy zauważyła, że go
dostrzegł, odruchowo zerknęła na wartownika. Zane poczuł, że ogarnia go furia.
- Daj spokój - powiedziała. - To nie ma znaczenia.
Ujął w dłonie jej podbródek i uniósł twarz do góry. W świetle księżyca widział
dokładnie znane rysy.
- Do diabła, dlaczego McVie zgodził się, abyś podjęła takie ryzyko?
- Nie mógł mnie powstrzymać - odpowiedziała, głaszcząc go po policzkach. -
Musiałam cię znaleźć.
Zane dopiero teraz w pełni sobie uprzytomnił, co zrobiła. Zaryzykowała życiem, aby
go ocalić. Chciał jej powiedzieć, co czuje, ale nie mógł znaleźć właściwych słów.
Wartownik poruszył się, jakby chciał wstać. Musieli uciekać.
- Jesteśmy niedaleko jaskini - powiedział Rutledge, chwytając ją za rękę. - Chodź,
schowamy się tam do rana.
Szybko wtopili się między drzewa. Skupił uwagę na odnalezieniu jaskini. Nie
pamiętał wielu szczegółów - jakiś strumyk, grupa wysokich sosen, pochyła skarpa - ale w
przyszłości zdarzyło mu się szukać drogi na podstawie jeszcze bardziej skąpych informacji.
Pojedyncze promienie księżycowego światła przebijały się między gałęziami drzew,
tworząc niezwykłą atmosferę. Słychać było pohukiwanie sowy, a zapach sosen przypominał o
Bożym Narodzeniu. Zane szedł polegając głównie na instynkcie. Ku jego zdumieniu, Emilie
podążała za nim bez najmniejszego wahania.
Była z nim - przyjaciółka, partnerka i żona.
- Tam - wskazał grupę skał.
- Masz zdumiewającą pamięć - powiedziała, gdy już schronili się w jaskini. - Nawet z
mapą nie bylibyśmy tu szybciej.
- Pamiętam różne rzeczy, Em - Zane wziął ją w ramiona. - Wszystko, co wiąże się z
tobą. - Niewielką myszkę na lewym ramieniu. Radosny śmiech, gdy nagle ją całował. Jej siłę,
dobroć i absolutną pewność, że szczęście zależy tylko od nich.
Wsparła głowę na jego barku. Czuł, że jej serce bije równie gwałtownie, jak jego.
- Byłeś wspaniały - szepnęła, całując go w szyję. - Taki odważny i pełen poświęcenia
Jestem z ciebie dumna.
- Wydajesz się zdziwiona.
- Jestem - zachichotała cicho.
- Chyba jeszcze nikt mi nie powiedział, że jest ze mnie dumny.
- I jak ci się to podoba?
- Bardzo, ale to jeszcze bardziej - mruknął, odnajdując ustami jej wargi.
Ich pocałunki nabrały nieoczekiwanie nowego wymiaru, pojawiła się w nich słodycz
przekraczająca granice erotyzmu. Zane czuł się tak, jakby przez całe życie siedział zamknięty
w szklanej klatce i teraz nagle wydostał się na wolność; ściany klatki strzaskała siła większa i
groźniejsza, niż potrafił to sobie przedtem wyobrazić.
- Jak tu ciemno - zaśmiała się cicho Emilie. - Nie widzę nawet twojej twarzy.
- A ja tak.
- To niemożliwe.
- Wiem bez patrzenia, jak wyglądasz - Zane przejechał opuszkami palców wokół jej
brody, ust i policzków.
Emilie stała się częścią jego ciała i duszy, znalazła stałe miejsce w jego sercu.
Jej ciałem wstrząsnął dreszcz namiętności. Nie myślała o niczym poza tą chwilą i tym
mężczyzną. Wszystkie jej sny, marzenia, fantazje, snute podczas wielu bezsennych nocy,
odeszły w niepamięć. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że kieruje nimi przeznaczenie, że
połączyła ich jakaś wyższa siła.
Położyli się na posłaniu z ubrań. Bez wahania przytulili się do siebie. Przez chwilę
leżeli nieruchomo, w ciasnych objęciach, słuchając gwałtownego bicia swych serc. Później
odnaleźli w swych ruchach cudowną harmonię, tak jakby przez całe życie przygotowywali się
wspólnie do tej nocy.
Emilie zachwycała się jego siłą, Zane - jej delikatnością. Akt miłości stał się dla nich
prawdziwym sakramentem.
Jeszcze nigdy nie przeżył czegoś takiego. Teraz wreszcie poznał prawdziwy sekret
miłości i małżeństwa, sekret życia.
- Tyle lat - mruknął, całując jej pierś. - Straciliśmy tyle czasu...
- Teraz jesteśmy już razem - szepnęła. - Tylko to ma znaczenie.
- Już na zawsze - potwierdził, powoli wchodząc w jej ciało. - Nic nas nie rozdzieli.
- Nie mów tak - Emilie pocałowała go w usta, tak jakby chciała zetrzeć te słowa.
- Chyba nie jesteś przesądna? - zaśmiał się Zane.
- Czemu mielibyśmy kusić los? - spytała. - Gdybym cię teraz straciła, z pewnością
bym umarła.
- Do diabła z losem. Jesteśmy i będziemy razem.
To była noc obietnic i zaklęć.
- Musimy znowu wziąć ślub - powiedział, przytulając ją do piersi. Na zewnątrz jaskini
zaczęło się już robić widno.
- Do licha, jak zamierzasz to wyjaśnić Rebece? - spytała, nasłuchując, jak bije jego
serce. - Byłaby zgorszona.
- Czy chcesz powiedzieć, że mamy żyć na kocią łapę? - W jego oczach pojawiły się
figlarne błyski.
- Chcę powiedzieć, że musimy zachować dyskrecję - odrzekła, wodząc stopą wzdłuż
jego muskularnej łydki.
- Jeszcze mi nie odpowiedziałaś - przypomniał Zane.
- Jeszcze nie słyszałam propozycji.
- Wyjdziesz za mnie.
- To nie jest pytanie, tylko stwierdzenie.
- Dokładnie tak - odrzekł, przewracając ją na plecy i obejmując udami jej biodra. -
Tylko taką odpowiedź zamierzam przyjąć do wiadomości.
- Uwielbiam, kiedy jesteś takim supermężczyzną. Zane przysunął się do niej. W
odpowiedzi Emilie uniosła biodra w górę.
- To również bardzo lubię - mruknęła.
Pochylił się i wziął w usta sutek jej piersi. Ssał i lekko kąsał go zębami.
Zacisnęła powieki. Czuła, jak ogarnia ją gorączka.
Zane zmienił pozycję. Rozdzielił jej uda i ukląkł między nimi. Dotknął dłonią jej
seksu. Emilie przycisnęła ciało do jego ręki. Nie mogła już opanować pożądania.
- Jesteś gotowa - uniósł dłoń do jej ust, pozwalając, aby posmakowała samej siebie. -
Gorąca i słodka.
- Boże, Zane - jęknęła, oplotła nogami jego biodra i przyciągnęła do siebie. Pragnęła
wszystkiego, co mógł jej ofiarować.
I żadne z nich nie było rozczarowane.
Gdy dotarli na wzgórze w pobliżu farmy, usłyszeli śmiechy i głośną muzykę.
- Wesele! - krzyknęła Emilie. - To przecież dzisiaj! Burzliwe wydarzenia ostatnich dni
sprawiły, że widok normalnie żyjących ludzi był dla nich prawdziwą niespodzianką. A jednak
życie toczyło się dokładnie tak jak Przedtem.
- Tam musi być około stu ludzi - zauważył Zane i cicho gwizdnął. - Zdaje się, że duże
wesela są zawsze w modzie.
Emilie miała wrażenie, że śni. Schodzili w dół po łagodnym zboczu i wkrótce
wmieszali się w tłum gości. Patrząc na rozradowanych przyjaciół i członków rodziny, którzy
zgromadzili się, aby uczcić ślub Charity i Timothy'ego, trudno było się domyślić, że trwa
bezlitosna wojna. Na poręczy ganku siedział skrzypek i wywijał smyczkiem, idealnie
dopasowując muzykę do nastroju biesiadników. Przed domem stały długie, zbite z desek
stoły, uginające się pod ciężarem wędzonej szynki, pieczonych kurczaków, ryb i półmisków z
sałatą i warzywami.
Emilie wskazała Zane'owi rodziny, które przybyły na uroczystość z dziećmi i
niemowlakami. W tym tłumie można było znaleźć przedstawicieli wszystkich pokoleń.
Wesele było najlepszą okazją, aby poznać piękno ich życia, uwolnionego choć na chwilę od
niepokojów.
- Spójrz - szepnęła Emilie. - Czy to ci wystarczy?
- Mam ciebie - odpowiedział, delikatnym gestem gładząc ją po głowie. - Któregoś
dnia wrócimy tam, gdzie jest nasze miejsce.
- Nie sądzę.
- Myślę, że tak się stanie.
- A co przedtem?
- Do diabła! - wykrzyknął Zane. Wydawał się odmłodzony i pełen energii. - Mamy do
dyspozycji cały nowy świat, którego nie znamy!
- Przecież jest wojna - przypomniała mu.
- Tym lepiej. Już pomogliśmy uratować życie Washingtona. Kto wie, co jeszcze nas
czeka?
- To nie my uratowaliśmy starego George'a - poprawiła go Emilie. - To zadanie dla
Andrew.
- Dzięki nam stało się to możliwe - Zane pstryknął w palce. - Gdy wrócimy do
dwudziestego wieku, będziemy musieli wyjaśnić to historykom.
Emilie nie chciała się z nim kłócić. Jeśli on wolał wierzyć, że wrócą do przyszłości, to
jego sprawa. Równie dobrze mógł wierzyć w Świętego Mikołaja. Nic jej to nie szkodziło.
Cóż z tego, że nie mieli ani domu, ani rodziny, ani stałego źródła dochodów? Emilie
musiała uwierzyć, że jakoś dadzą sobie radę. Przecież zawsze o tym marzyła. Wraz z
ukochanym mężczyzną znalazła się w świecie, do którego całe życie tęskniła. Rozrzucone
klocki zagadki, jaką stanowiła jej dotychczasowa egzystencja, nagle złożyły się same w
piękną całość.
A jednak nie mogła się pozbyć uczucia, że do pełnej harmonii brakuje jeszcze czegoś,
co mogło nagle zmienić wygląd całości.
Przecież Zane nie mógł stuknąć obcasami i odmeldować się w drogę do dwudziestego
wieku. To nie było takie proste. Jedyne, co mogli zrobić, to zbudować swoje życie tu i teraz,
tak jak wszyscy inni, niezależnie od stulecia.
Chwycił ją za rękę. Szli razem przez łąkę, przypatrując się gościom.
- Spójrz, młoda para! - Emilie wskazała mu Charity, która tańczyła z młodym,
przystojnym mężczyzną.
- Przecież to straszni smarkacze - zauważył Zane po chwili. - Jak myślisz, czy on już
się goli?
- To inny świat - odrzekła. - Dorosłe życie zaczyna się znacznie wcześniej, niż do tego
przywykłeś. Chodź, złożymy im życzenia.
- Emilie! - zatrzymał ich okrzyk Rebeki. - Zane! Rebeka, ubrana w różową sukienkę z
muślinu, niemal biegła im na spotkanie. Uścisnęła Emilie. Gdy dostrzegła guz na jej skroni,
otworzyła szeroko oczy.
- Kochanie, co się stało?!
- Wszystko w porządku - zapewniła ją pośpiesznie. - Naprawdę.
- Nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo się o ciebie martwiłam. Gdy nie wróciłaś
rano, obawiałam się najgorszego. - Kobieta urwała na chwilę i rozejrzała się wokół. - A
Andrew? - szepnęła.
- W porządku - odrzekła Emilie. - Musiał wyjechać w ważnej sprawie.
- A... a Josiah?
- Przykro mi, ale niczego nie udało się nam dowiedzieć.
Rebeka wyszeptała krótką modlitwę za męża i Andrew, polecając ich boskiej opiece.
Po chwili jej szczupła twarz rozpromieniła się w uśmiechu.
- Chodźcie, musicie dołączyć do zabawy - powiedziała, biorąc ich oboje pod ręce i
prowadząc do suto zastawionego stołu. - Dzisiaj musimy się cieszyć! Według plotek,
będziemy zaszczyceni odwiedzinami niezwykłego gościa - dodała konspiracyjnym szeptem.
- Ktoś, kogo znamy? - spytał Zane.
- Z pewnością znacie go choć ze słyszenia - Rebeka nie zdradziła tajemnicy.
- Muszę się przebrać w coś bardziej stosownego - Emilie wskazała ręką na swą
pogniecioną suknię.
- Pośpiesz się! Za chwilę tańce rozpoczną się na dobre!
Zane towarzyszył jej w drodze do domu i chciał także wejść na górę.
- Nie, mowy nie ma! - zaśmiała się Emilie, wymykając z jego ramion. - Rebeka na nas
czeka.
- Niech czeka.
- Cierpliwości, panie Rutledge - odrzekła, biorąc do ręki ulubioną, zieloną sukienkę. -
Mamy jeszcze przed sobą całe życie. Zdążysz.
Szybko się przebrała, po czym przeciągnęła grzebieniem po włosach, usiłując
doprowadzić je do ładu. W końcu związała je w luźny kok i spięła szpilkami z kości
słoniowej. Parę loków puściła swobodnie, starając się ukryć ślady uderzenia. Mogła tylko
liczyć, że inni nie okażą się równie spostrzegawczy, jak Rebeka.
Zane zdjął mundur i włożył czarne bryczesy i czarną koszulę.
- Wyglądasz jak Zorro - powiedziała z uśmiechem. - Niezła mieszanina epok.
- Wszystkie inne łachy trzeba oddać do pralni - odpowiedział.
- Przypomnij mi, żebym ci później wytłumaczyła, jak to się robi w osiemnastym
wieku.
Zane przyciągnął ją do siebie i mocno pocałował.
- Przypomnij mi, żebym później wytłumaczył ci parę innych rzeczy.
- Niech się pan nie martwi, panie Rutledge - zapewniła go Emilie. - Będę o tym
pamiętała.
Zane nałożył sobie parę plastrów szynki i kawałek kurczaka, ale Emilie nie miała
apetytu na mięso. Nalała sobie tylko kubek koktajlu z wina i owoców. Z nieba lał się
prawdziwy żar i chłodny napój sprawił jej prawdziwą rozkosz.
- Co się tam dzieje? - spytał Rutledge, wskazując ręką tłum, jaki zebrał się przy
stodole.
- Pewnie przyjechał ten specjalny gość Rebeki. Nie uważasz, że była strasznie
tajemnicza? - spytała, pochylając głowę. - A może to Josiah wrócił?
- Kto wie? - odrzekł Zane. - Chodź, sprawdzimy. Odstawił pusty talerz. Emilie
rozglądała się, gdzie postawić swój kubek. W tym momencie zbliżyła się do nich młoda para.
- Zgodnie z naszą tradycją, przed pokrojeniem ciasta panna młoda musi zatańczyć z
każdym żonatym mężczyzną - powiedziała Charity. W białej, jedwabnej sukni z
wyhaftowanymi na gorsecie różami wyglądała naprawdę pięknie.
- Jak mógłbym przeciwstawić się tradycji? - odpowiedział Zane z eleganckim
ukłonem. - Czy zaszczyci mnie pani tańcem?
Charity uśmiechnęła się. Rutledge podał jej rękę i po chwili zawirowali w rytm
skocznej muzyki.
Timothy, sympatyczny chłopak z kasztanowymi włosami, zwrócił się do Emilie.
- Byłbym zachwycony, gdyby zechciała pani ze mną zatańczyć.
- Sprawi mi to prawdziwą przyjemność - odparła. - Masz na imię Timothy, prawda?
- Timothy Crosse - odpowiedział z szerokim uśmiechem i podał jej rękę.
Miała wrażenie, że ktoś zdzielił ją pięścią w splot słoneczny, pozbawiając na chwilę
tchu.
- Powtórz, proszę - wykrztusiła.
- Timothy Crosse... - Chłopak spojrzał na nią ze zdziwieniem.
Emilie nie mogła oddychać. Miała wrażenie, że nagle zrobiło się potwornie duszno.
- Proszę pani... - jakby z oddali dotarł do niej głos Tima. - Źle pani wygląda.
Emilie usiadła na stopniu schodów.
- Proszę, nie przejmuj się mną - wykrztusiła. - Wszystko w porządku, to tylko upał.
Zaniepokojony Timothy wypatrzył wśród tańczących Charity i Zane'a i dał im znak,
aby przerwali taniec.
- Nie wiem, co się stało - tłumaczył Zane'owi. - Jeszcze przed chwilą czuła się dobrze i
nagle...
- Czy mógłbyś podać mi trochę wody? - poprosiła Emilie.
Timothy i Charity ruszyli razem po kubek. Zane pomógł jej dotrzeć do fotela,
stojącego w chłodnym salonie.
- Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
- Bo rzeczywiście zobaczyłam - odrzekła, wybuchając histerycznym śmiechem. Po
chwili uspokoiła się.
- Nazywa się Timothy Crosse.
- Nabijasz się ze mnie - Rutledge osłupiał.
- Teraz rozumiem, dlaczego tak dobrze się tu czuję - uśmiechnęła się Emilie. - To
moja rodzina.
- Wchodzimy na niebezpieczny teren. Jak mogłaś spotkać własnego przodka?
- Nie wiem - potrząsnęła głową. - A jak można podróżować w czasie?
- Mnie nie pytaj - zaprotestował Zane. - To ty podobno znasz odpowiedź na takie
pytania.
Emilie przypomniała sobie niektórych gości. Roześmiana kobieta w sukni z żółtego
brokatu... Postawny dżentelmen w tabaczkowej kamizelce... Piękne, jasnowłose dziecko
bawiące się na trawniku. Pomyślała, że prawie wszyscy ci ludzie to jej powinowaci lub krew-
ni.
Nagle przypomniała sobie niezliczone historie rodzinne, które przekazała jej babka.
Każda opowieść stanowiła ogniwo długiego łańcucha, który łączył ją z Timem.
- Nie mogę się skupić - westchnęła, ocierając pot z czoła. Usiłowała jakoś wyrazić
swój niepokój, ale nie mogła znaleźć właściwych słów. - Coś mnie męczy... coś, czego nie
mogę sobie przypomnieć.
- Nie martw się - odrzekł Zane, zerkając na potężnego guza na jej skroni. - To z
pewnością nic ważnego.
- Pewnie pomyślisz, że zwariowałam, ale to coś ma związek z George'em
Washingtonem.
- To wcale nie takie dziwne - powiedział Zane. McVie pewnie już dotarł na Long
Island i zawiadomił generała o spisku. Zapewne to właśnie dręczyło Emilie. - Martwisz się o
niego.
- To coś więcej - Rutledge odczytał w jej oczach prawdziwy strach. - Boję się, że za
chwilę stanie się coś strasznego.
- Nawet jeśli, to i tak nie możesz nic zrobić w tej sprawie - odrzekł z typową, męską
logiką. - Jesteś w New Jersey, a Washington w Nowym Jorku.
- Ale zgodnie z tradycją rodzinną...
- Zrobiłaś co mogłaś - przerwał jej Zane. - Nie martw się. Historia to potwierdzi.
W tym momencie do salonu wpadł Isaac. Rozsadzało go podniecenie.
- Mama mówi, żebyście jak najszybciej przyszli! On zaraz wyjedzie.
Emilie i Zane spojrzeli po sobie.
- Kto zaraz wyjedzie? - spytał Rutledge.
- George Washington - wyjaśnił chłopak, biegnąc do drzwi. - Przyjechał na wesele,
aby oddać list od taty. Mój tata jest bohaterem! On...
Emilie przestała go słyszeć. Nagle wszystko złożyło się w przerażającą całość. To jej
rodzina. Odbywa się wesele. Przyjechał Washington. Spojrzała na Zane'a. Ubrany na czarno
mężczyzna uratował życie generała... Przypomniała sobie dramatyczną opowieść.
- Boże, teraz rozumiem! - krzyknęła.
- Jesteś pewna? - zapytał Zane.
- Tak! To nie Andrew jest tym bohaterem! To... Rutledge rzucił się do drzwi,
przewracając po drodze Isaaca. Biegnąc pomyślał, że później go przeprosi.
- Zane! - krzyknęła Rebeka. Stała na ganku, przyciskając do piersi złożony list.
Wydawała się szczęśliwa.
- Próbowaliśmy cię znaleźć. Chciałam przedstawić cię Jego Ekscelencji.
- Gdzie on jest? - mężczyzna ścisnął mocno jej ramię.
- Właśnie wyjeżdża do Filadelfii - odpowiedziała, wskazując ręką na stodołę, obok
której stał jeździec w mundurze.
- Czy jest sam?
- Podróżuje z jednym adiutantem - odrzekła, marszcząc brwi. - Jak on się nazywa...?
Aha, już pamiętam. Talmadge.
Zane przeskoczył przez poręcz ganku. Przewrócił się przy lądowaniu i w tym
momencie poczuł ostry ból w ramieniu. Pomyślał, że pewnie znowu złamał rękę, ale w tej
chwili to nie miało znaczenia. Zerwał się na nogi i pobiegł w stronę stodoły.
Jeszcze sto metrów... pięćdziesiąt... szybciej! Morderca mógł kryć się wszędzie. Lada
chwila mógł wziąć na muszkę generała.
Usłyszał za sobą głos Emilie i jeszcze przyśpieszył. Niezależnie od tego, jak miała się
skończyć ta historia, chciał, aby ona była z niego dumna.
- Zsiadaj z konia! - krzyknął do Washingtona. - Już! Generał obrócił się powoli i
spojrzał na biegnącego mężczyznę. Wyglądał dokładnie tak, jak na banknocie
jednodolarowym. Z wrażenia Zane na chwilę przystanął.
Po sekundzie znów rzucił się do przodu. Pomyślał, że jeśli nie zdąży, to przyszłość,
która wydawała im się tak pewna, nagle zmieni się nie do poznania. Zamiast dolarów w
Ameryce wciąż będą w obiegu funty.
Washington sięgnął do rękojeści szpady.
Rutledge usłyszał krzyk Emilie.
Przykro mi, George - pomyślał. Mnie to sprawi więcej bólu.
I Zane Grey Rutledge rzucił się prosto w główny nurt historii.
15
Rebeka stała w drzwiach i przyglądała się, jak Emilie kończy pakować swoje rzeczy. -
Lepiej się czujesz?
- Nic mi nie jest - uśmiechnęła się Emilie. - Naprawdę. - A mdłości? - Minęły -
odpowiedziała. - Cytryna pomogła. Nie mogła już dłużej twierdzić wbrew oczywistym
objawom, iż nie jest w ciąży. I tak dostatecznie długo usiłowała sobie wmówić, że mdłości,
zawroty głowy i brak okresu jeszcze nie świadczą o jej stanie. Musiała przyznać, że nosi w
sobie dziecko Zane'a, poczęte owej cudownej nocy w przyszłości, kiedy zapomniała o
ostrożności i posłuchała głosu serca. - To dobra oznaka. Ciężkie początki wróżą zdrowe
dziecko.
- Oby Bóg usłyszał twoje słowa.
- Nie znałam dotychczas takiego wyrażenia - zdziwiła się Rebeka.
- W Nowym Jorku można je często usłyszeć - odpowiedziała, składając czarną koszulę
Zane'a i wkładając ją do torby.
- Naprawdę? Jednak ty i twój mąż różnicie się czymś od nas wszystkich.
- Akcentem?
- Bardzo chciałabym wiedzieć, na czym dokładnie polega różnica. Nigdy nie miałam
takiej przyjaciółki...
Emilie bez zastanowienia objęła ją i ucałowała.
- Będzie mi cię brakowało, Rebeko. Zwłaszcza teraz.
- Nie wiem, jak sobie poradzę bez twojej przyjaźni - w brązowych oczach kobiety
zalśniły łzy.
- Nasza przyjaźń wcale się nie skończy - poważnie zapewniła ją Emilie. - Po prostu
będzie nas dzielić większy dystans.
Od strony schodów dobiegł je odgłos kroków Zane'a.
- Ani słowa o dziecku - szepnęła pośpiesznie.
- Jeszcze mu nie powiedziałaś?
- W tym tygodniu i bez tego miał o czym myśleć - potrząsnęła głową Emilie.
Ratując generała Washingtona, Zane ponownie złamał rękę. To, plus zamieszanie
spowodowane pokrzyżowanym spiskiem, uniemożliwiło jej rozmowę na tak poważny temat.
Emilie postanowiła, że powie mężowi natychmiast po przybyciu do nowego domu w Fila-
delfii.
Wcale się nie denerwowała z powodu konieczności odbycia tej rozmowy. Bynajmniej.
Choć jeszcze nie rozmawiali o powiększeniu rodziny, to wcale nie znaczyło, że Zane nie chce
mieć dzieci. To prawda, że podczas ich pierwszego małżeństwa jasno stwierdził, iż
reprodukcja znajduje się na samym końcu jego listy celów do realizacji, jednak od tego czasu
bardzo się zmienił.
Właśnie wszedł do pokoju.
- Pora jechać, Emilie. Mamy przed sobą daleką drogę.
- Załadowałeś wóz? - spytała. Jak zawsze, na jego widok poczuła, że coś ściska ją w
gardle.
- Tak - odrzekł, po czym zwrócił się do Rebeki.
- Dałaś nam dość jedzenia na cały rok.
- Tak rozkazał generał - odpowiedziała Rebeka z uśmiechem.
- Jak teraz wyżywisz rodzinę?
- Jego Ekscelencja zapowiedział, że to już nie będzie dla mnie kłopotem.
- Wyobrażam sobie, jaka jesteś dumna z Josiaha - wtrąciła Emilie. - Wiele ryzykował,
działając tak długo na tyłach angielskiej armii.
W ciągu ostatnich trzech miesięcy Josiah zebrał bardzo wiele cennych informacji.
Generał Washington miał nadzieję, że dzięki niemu wkrótce odniosą decydujące zwycięstwo.
Emilie z najwyższym trudem powstrzymała się od wyjawienia Rebece, że do tak
upragnionego zwycięstwa już blisko. Za kilka miesięcy, podczas styczniowych mrozów,
armia amerykańska miała odnieść ważne zwycięstwo w bitwie pod Princeton. Ta bitwa
znaczyła początek drogi do ostatecznego tryumfu kolonii.
- Będę czekał na dole - powiedział Rutledge i wyszedł.
- Czy jeszcze się zobaczymy? - na odmianę Emilie zaczęła płakać. - Przecież teraz i
Zane, i ja należymy do szpiegowskiej siatki...
- Życie jest pełne niespodzianek - westchnęła Rebeka. - W ciągu osiemnastu lat
małżeństwa wiele razy się o tym przekonałam.
- Chyba wszystko wzięłam - Emilie rozejrzała się po pokoju. Na chwilę zatrzymała
wzrok na miedzianej wannie i lekko się uśmiechnęła.
- Przecież prawie nic nie miałaś ze sobą - zauważyła gospodyni. - Często się
zastanawiałam, w jaki sposób ty i twój mąż spotkaliście Andrew.
- Mam wrażenie, że od tego dnia upłynęły całe wieki - westchnęła Emilie. - W ciągu
tych paru tygodni tyle się wydarzyło.
- Czy zabrałaś list żelazny od generała?
- To najbardziej wartościowa rzecz, jaką mamy.
Emilie poklepała się po kieszeni. Po krótkim namyśle przełożyła list z kieszeni do
haftowanej torebki, wraz z innymi przedmiotami, które wykopała ze skrytki za stodołą. Mogła
sobie wyobrazić reakcję Rebeki, gdyby zobaczyła banknot z podobizną generała.
Washington nie szczędził oznak wdzięczności. Prócz listu żelaznego, ofiarował im
wóz i konia, co można uznać za osiemnastowieczny równoważnik BMW z nieograniczonym
zapasem benzyny. Teraz mieli udać się do Filadelfii i dołączyć do tamtejszej organizacji.
Washington miał nadzieję, że tam Zane będzie miał wiele okazji, aby wykorzystać swój dar
obserwacji i pamięć.
Propozycja generała otworzyła przed nimi nowe perspektywy. Bez niego nie
wiedzieliby, jak zorganizować swoje życie. Teraz, z uwagi na dziecko, bezpieczna przyszłość
nabrała dla Emilie wyjątkowego znaczenia.
Zane czekał na nią przy wozie, otoczony dziećmi Rebeki. Nawet Charity i Tim
przyszli specjalnie, aby się z nimi pożegnać. Emilie bardzo się wzruszyła i serdecznie ich
uściskała. Widząc ich czuła się częścią niewidzialnego łańcucha, łączącego ją z przyszłością.
- Między Filadelfią i Princeton działa poczta - powiedziała Rebeka. - Musisz
koniecznie napisać mi, jak ci się żyje w nowym domu.
- Nawet siostra nie byłaby dla mnie lepszą przyjaciółką - westchnęła Emilie i po raz
ostatni uścisnęła Rebekę. - Nigdy cię nie zapomnę, ciebie i twojej rodziny.
Isaac, niczym dojrzały mężczyzna, podał rękę Zane'owi. Wymienili solenny uścisk
dłoni. Emilie miała wrażenie, że oczy Zane'a lekko się zamgliły. Pomyślała, że za to kocha go
jeszcze mocniej.
Nie mogli już dłużej zwlekać. Emilie usiadła na koźle, tuż obok Zane'a, który pewnym
ruchem chwycił lejce.
- Czy wiesz, jak powozić? - szepnęła niespokojnie.
- A co w tym trudnego? - zdziwił się. - Przecież prawdziwą robotę wykonuje koń.
- Niech was Bóg prowadzi! - krzyknęła Rebeka. Isaac klepnął konia po zadzie.
Ruszyli.
Przez pierwszą godzinę jazdy Emilie wielokrotnie głośno pociągała nosem.
- Jeszcze ich spotkamy - mruknął Zane. - Nasze drogi muszą się przeciąć.
- Skąd możesz wiedzieć? - obruszyła się Emilie. Jej zielone oczy znów wypełniły się
łzami. - Nie możemy wsiąść do samochodu i podskoczyć do nich na kawę.
- Co ja słyszę?! Czyżbyś zatęskniła do dwudziestowiecznych udogodnień?
- Przestań się wygłupiać - prychnęła. Była naprawdę rozgniewana. - Tęsknię do
Rebeki.
- Rozstałyście się godzinę temu. Chyba jeszcze za wcześnie na tęsknotę.
- Nic mnie to nie obchodzi. Tęsknię do niej i już. Zane spojrzał na nią z pewnym
zdziwieniem. Czegoś takiego zupełnie się po niej nie spodziewał.
Widział już Emilie w stanie bliskim furii, wiedział, że potrafi być zazdrosna, poznał
również, jak się zachowuje, gdy coś jest jej obojętne. Nigdy natomiast nie wykazywała
skłonności do płaczu i sentymentalizmu. - Nie patrz tak na mnie! - warknęła gniewnie. - Nie
cierpię takich spojrzeń.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Raz musieli się zatrzymać, aby gniewna Emilie
mogła pójść w krzaki.
Po chwili wróciła, głośno narzekając na jeżyny.
Andrew wyobrażał sobie, że zostanie uznany za bohatera.
Miał nadzieję, że powróci do New Jersey w glorii, tak jak zapowiedziała mu Emilie.
Zamiast tego pozostał kimś nieznanym i anonimowym.
Gdy dotarł na Long Island, dowiedział się, że generał Washington udał się w
niespodziewaną podróż do New Jersey. Przekazując w sztabie informacje na temat spisku,
Andrew czuł się jak idiota. Wszyscy patrzyli na niego tak, jakby był wariatem.
Niewykluczone, że mieli rację.
McVie czuł, że pora już przekazać pałeczkę innym. Pojawili się młodsi ludzie, gotowi
zająć jego miejsce, byli pełni zapału, energiczni, zdolni do podjęcia działań, o których on
nawet nie myślał. Na przykład Rutledge. Nawet Emilie bardziej rwała się do walki o
niepodległość niż on sam.
Pozostał na Long Island tak długo, aby zdążyć odwiedzić matkę Elspeth, po czym
wyruszył w drogę powrotną, choć sam nie wiedział, do czego wraca.
Ostatnio nie mógł się skoncentrować na sprawach bieżących. Zamiast tego wciąż
wracał myślami do świata, o którym opowiedziała mu Emilie.
Miał wrażenie, że potrafi sobie wyobrazić uliczny zgiełk. Zamknął oczy. Wydawało
mu się, że widzi na niebie ogromnego, srebrzystego ptaka, lecącego niczym spadająca
gwiazda. Te marzenia stały się dla niego bardziej rzeczywiste niż świat, w którym żył.
Andrew postanowił, że gdy spotka Emilie i Zane'a, powie im, iż chciałby zobaczyć ich
świat. Jeśli kiedykolwiek znajdą możliwość powrotu, chciał jechać z nimi.
To, oczywiście, nie wydawało się bardzo prawdopodobne, ale przecież cała ta historia
była zupełnie fantastyczna.
Sam nie wiedział, dlaczego ominął Princeton i udał się na południowy wschód. Nie
mógł się oprzeć pokusie odwiedzenia latarni morskiej. Jakiś wewnętrzny głos nakazał mu
zboczyć o wiele mil, przedostać się na wyspę i zanocować, słuchając szumu fal bijących o
skalisty brzeg. Tylko ta jedna noc - mruknął do siebie, patrząc w stronę portu. Jutro ruszam
dalej.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Wreszcie Emilie pochyliła się w stronę
mężczyzny i pogłaskała go po ramieniu.
- Przepraszam, że byłam taka okropna.
_ Wolę, gdy się złościsz, niż płaczesz - powiedział Zane, patrząc jej w oczy. - Jeszcze
zobaczysz swoją Rebekę, obiecuję ci to.
Emilie znowu zaczęła pociągać nosem.
- Nie zachowujesz się normalnie - zauważył.
- Owszem, tak - ucięła wszelką dyskusję na ten temat.
Dojechali do rozwidlenia dróg i skręcili w prawo.
- Myślę, że źle wybrałeś - powiedziała Emilie. Rutledge niemal zazgrzytał zębami.
Dlaczego nikt mu nie powiedział, że tak będzie wyglądała ich wspólna podróż?
- Mieliśmy kierować się w prawo.
- Mylisz się.
- Mam fotograficzną pamięć.
- I kiepską orientację w terenie.
- Wydaje mi się, że to ja parę dni temu odnalazłem drogę do jaskini - przypomniał jej
gniewnie. - Jakoś Wedy nic nie mówiłaś o kiepskiej orientacji w terenie.
Na myśl o tamtej nocy Emilie poczerwieniała. Najpierw ucieczka z więzienia, później
miłość pod gołym niebem. Nie zamierzała jednak się poddać.
- To tylko dowodzi, że potrafisz odnaleźć miejsce, v którym raz byłeś. Teraz szukamy
nowej drogi.
Zane tylko pokręcił głową.
Jednak po kilku kolejnych milach sam musiał przyznać, że sytuacja wygląda kiepsko.
Wedle otrzymanych instrukcji, miał wypatrywać starej wierzby płaczącej, rosnącej tuż koło
studni z żurawiem. Niestety, nigdzie nie było widać ani wierzby, ani studni.
Jechali już od wielu godzin. Byli głodni, zmęczeni i posiniaczeni od nieustannych
wstrząsów.
- Myślałam, że mieliśmy spędzić noc w zajeździe - powiedziała Emilie.
- Owszem - potwierdził Zane przez zaciśnięte zęby.
- I gdzie ten zajazd?
- Już dojeżdżamy.
- Jakoś go nie widzę.
- Czy chcesz powiedzieć, że mam się zatrzymać na stacji benzynowej i zapytać o
drogę?
Spojrzeli sobie w oczy i jednocześnie wybuchnęli śmiechem.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział wreszcie Zane i delikatnie zwichrzył jej włosy.
- Wiem - westchnęła, ale w tym samym momencie poczuła wyrzuty sumienia.
Kochała go i wiedziała, że on ją kocha. Jeśli mieli żyć razem, musiała mu koniecznie
powiedzieć o dziecku, które powoli rozwijało się w jej wnętrzu. Czemu właściwie miałaby z
tym czekać, aż przybędą do Filadelfii?
- Zane - zaczęła powoli. - Muszę ci coś powiedzieć. Nic nie odpowiedział.
- Zane?
Emilie zwróciła wzrok w stronę, w którą patrzył.
- Co to takiego? - spytała, starając się przeniknąć wzrokiem przez gęste gałęzie drzew.
- Tam - wskazał jej niewielką przesiekę. - Widzisz?
- Boże - wymamrotała. Nagle poczuła zawrót głowy, zrobiło jej się zimno. - Latarnia
morska.
- Do diabła, jak mogłem się tak pomylić? - zaklął i zeskoczył z wozu. - Tylko idiota
może pomylić wschód i zachód.
- Myślę, że to nie jest przypadkowa pomyłka.
- A co takiego?
- Jedźmy dalej - wykrztusiła Emilie.
- Co się stało, Em? To doskonałe miejsce, żeby przenocować.
- To może być niebezpieczne - odrzekła. Nie mogła pozbyć się strachu, który nagle
ścisnął ją za gardło.
- Nikt się tu nas nie spodziewa - Zane zrobi} zdziwioną minę. - Jeśli nawet ktoś nas
zobaczy, będziemy udawać normalne małżeństwo w podróży.
Nie byli jednak normalnym małżeństwem. Podróżowali aż z dwudziestego wieku.
- Chodź - zaproponował. - Musimy rozejrzeć się po okolicy. Poprzednim razem nie
mieliśmy dość czasu, bo Andrew zaraz nas znalazł.
Emilie miała ochotę chwycić lejce i jak najszybciej stąd uciec, ale nie mogła się na to
zdobyć. Miałaby odjechać bez niego? Niechętnie zsiadła z wozu.
- Już tu byliśmy - powiedziała. Zbliżali się właśnie do brzegu. - Jest tyle rzeczy,
których jeszcze nie widzieliśmy. Po co tracić czas na powtórki?
Na skraju plaży leżała łódź wiosłowa, na wszelki wypadek uwiązana do wystającego
pniaka. Emilie poczuła, że po plecach przeszły jej ciarki. Jej zdaniem, to wszystko składało
się w dziwną i niepokojącą całość.
- Chyba już dość się napatrzyłeś? - pociągnęła go za rękaw.
- Chodź, popłyniemy na wyspę - odpowiedział, kierując się w stronę łodzi.
- Przecież to niemożliwe, Zane. Masz złamaną rękę.
- Ja będę wiosłował z lewej, ty z prawej.
- Nie chcę tam płynąć.
- To poczekaj tu na mnie.
- Dlaczego tak ci zależy, aby tam dotrzeć? Przecież już widziałeś latarnię z bliska.
Zastanawiał się przez chwilę.
- Nie wiem, dlaczego chcę tam popłynąć - odparł szczerze. - Po prostu coś mnie
ciągnie.
- To mi się bardzo nie podoba - stwierdziła Emilie. - Mam złe przeczucia.
Nic nie mogło odwieść Zane'a od realizacji powziętej decyzji. Emilie ciężko
westchnęła i usiadła koło niego.
- No dobra, tylko szybko - powiedziała, chwytając za wiosło. Wiatr się wzmagał. Jeśli
nie mieli nocować na wozie, to czym prędzej powinni znaleźć jakiś dach nad głową.
Gdy dotarli na wyspę, Zane pomógł jej wysiąść i zacumował łódź.
- Spójrz - powiedział. - Jeszcze jedna łódź. Myślisz, że ktoś obsługuje latarnię?
- Nie - z tyłu dobiegł ich dobrze znany głos. - Jesteśmy tu sami.
Odwrócili się gwałtownie. Przed nimi stał McVie.
- Andrew! - wykrzyknęła Emilie. - Co ty tu robisz?
- Wracam na farmę, do Rebeki. Zatrzymałem się po drodze.
- My jedziemy do Filadelfii - powiedział Zane, patrząc mu w oczy.
Żadne z nich nie skomentowało oczywistego faktu, że aby się tu dostać, musieli
mocno zboczyć z drogi.
- To wygląda na spotkanie lokalnej siatki szpiegowskiej - zauważyła Emilie. Z trudem
trzymała nerwy na wodzy. - Chyba nie powinniśmy pokazywać się razem. To tylko...
Nie dokończyła. Ani Zane, ani Andrew nie słuchali, co ona mówi, tylko wbili wzrok w
jakiś punkt na horyzoncie. Spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła szybko nadciągające, szare,
spiralne chmury. Chwyciła Zane'a za ramię.
- Pamiętam te chmury - gorączkowo powiedział Rutledge. - Wiedziałem, że
powinniśmy byli spróbować zrobić balon. Mielibyśmy szansę...
- Patrz tam! - wtrącił Andrew. - Tam, na plaży!
- Tak! - wykrzyknął Zane, z trudem przekrzykując szum wiatru. - Balon!!
Emilie z góry wiedziała, że powłoka i gondola są w doskonałym stanie. Jak to
możliwe, że znów dzieje się coś takiego?
- To nasza jedyna szansa, Em! - Zane chwycił ją w pasie i odwrócił do siebie. -
Zrobiliśmy już, co do nas należało. Zadanie wykonane, możemy wracać do domu.
- To tylko iluzja - ostudziła go. - To nie może dziać się naprawdę.
- Już myślałem, że to się nigdy nie zdarzy - Zane ruszył w kierunku balonu, ciągnąc za
sobą niechętną Emilie. - Bałem się, że z jakiegoś powodu straciliśmy szansę powrotu. To
prawdziwy cud!
Nie - pomyślała. Cud to to, że przez chwilę wydawało mi się, że mamy szansę być
razem.
Szarosrebrne chmury pokryły całe niebo. Były tak nisko, że wierzchołek balonu
dotykał ich podstawy.
- Chodź, Em. Nie mamy wiele czasu.
- Nie mogę. - Miała wrażenie, że coś, czego nie rozumie, sparaliżowało jej ruchy.
- Nie będziemy mieli drugiej okazji, Emilie - powiedział, patrząc na nią, jakby widział
ją po raz pierwszy w życiu.
- To może być jakiś trik. A jeśli coś się stanie?
- Przynajmniej będziemy wiedzieli, że spróbowaliśmy.
- Nie mogę - pokręciła głową w odpowiedzi.
- Z pewnością możesz.
- Tym razem nie - odrzekła, cofając się parę kroków. Kiedy indziej gotowa byłaby
pójść za nim na kraj świata, ale teraz... Teraz musiała chronić rosnące w niej dziecko. Nie
mogła zaryzykować, że coś mu się stanie. Poczuła gwałtowny, bolesny skurcz serca.
Wiedziała, że jeśli teraz powiedziałaby mu o dziecku, balon z pewnością odleciałby bez
niego, ale nie chciała go do tego zmuszać.
- Kocham cię - powiedziała cicho, przełykając łzy. - Ale nie mogę lecieć.
Zane czuł, że znalazł się w jakimś koszmarnym potrzasku. Pomyślał, że Emilie nie
może odmówić.
- Nie możesz tu zostać - gorączkowo próbował ją przekonać. Mijały cenne sekundy.
Balon mógł odlecieć w każdej chwili. - Em, proszę. Przecież należymy do siebie.
- Wsiadaj - powiedziała, wyrywając się z jego uścisków. - Nie chcę, abyś z mojego
powodu stracił szansę na szczęście.
Zane nie był stworzony do życia w osiemnastym wieku. Bez władzy i pieniędzy stał
się takim samym człowiekiem jak inni. Ba, nie było nawet jasne, czy potrafi zarobić na życie.
- Balon zaczyna się wznosić - krzyknął Andrew. - Teraz albo nigdy!
Zane zrozumiał, że nie zdoła jej przekonać. Musiała sama podjąć decyzję.
- Decyduj, Em - krzyknął. - Lecisz czy zostajesz?
- Nie mogę lecieć - szepnęła i załkała. - Boże, tak bym chciała...
Rzuciła mu haftowaną torebkę z pieniędzmi i kartą kredytową, po czym odwróciła się
i pobiegła do latami. Rzuciła się na pryczę, ukryła twarz w poduszce i zapłakała.
Postąpiłaś słusznie - pocieszył ją głos serca. Pozwoliłaś, aby podjął decyzję. Zane miał
prawo powrócić do świata, który znał i lubił, podobnie jak ona miała pełne prawo pozostać,
aby zapewnić bezpieczeństwo dziecku. Emilie wiedziała, że to prawda, ale mimo to nie mogła
się uspokoić.
Po paru minutach usłyszała skrzypienie zawiasów.
To Andrew - pomyślała tępo. Zane pewnie już poleciał.
Leżała nieruchomo, nadsłuchując odgłosów kroków.
- Emilie - usłyszała.
Dlaczego Opatrzność tak mnie prześladuje? - pomyślała. Dlaczego muszę słyszeć ten
głos, podczas gdy on jest już daleko?
W tym momencie tuż obok ugięło się łóżko i czyjeś silne ramię uniosło ją do góry. To
mógł być tylko on.
Przytulił ją do piersi. Emilie z radością wsłuchiwała się w bicie jego serca.
- Nie zadziałało? - spytała po chwili, patrząc mu w oczy.
- Nie spróbowałem.
- Nie rozumiem... - szepnęła, wstrzymując oddech. Boże, niech tak będzie naprawdę -
modliła się gorączkowo. Proszę, niech on ze mną zostanie.
- Tu jest nasz dom - powiedział Zane Grey Rutledge, który nigdy przedtem nie
przywiązywał wagi do tego pojęcia. - To nieważne, czy żyjemy w osiemnastym, czy
dwudziestym wieku. Chcę być z tobą.
Emilie zawsze pragnęła usłyszeć, jak on wymawia te słowa, ale wciąż nie była pewna.
- Może jeszcze zdążysz - szepnęła. - Chcę, abyś był szczęśliwy...
W tym momencie jednocześnie pomyśleli o tym samym i podbiegli do okna.
- Boże! - wykrzyknęła Emilie. - Andrew!
Balon już wystartował. W gondoli z wikliny siedział Andrew McVie.
- Niech mnie diabli porwą! - zaklął Zane. Gondola znikała już w ciemnych chmurach.
- Zaryzykował.
- Przecież on nic nie wie... - szepnęła, wycierając dłonią oczy. - Będzie się musiał tyle
nauczyć.
- Da sobie radę - zapewnił ją, obejmując zdrową ręką jej ramiona. - To twarda sztuka.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz.
- Ja też - powiedział, całując ją w czoło. - Czy dlatego nie chciałaś lecieć?
- To nieco bardziej skomplikowana sprawa, niż myślisz.
- Wolisz żyć w osiemnastowiecznym stylu, tak?
- To tylko jedna z przyczyn. - Wzięła głęboki oddech i spojrzała mu w oczy. - Jest
jeszcze ktoś, kogo musimy wziąć pod uwagę.
Zane już odgadł. Jak to się stało, że wcześniej się nie zorientowałem? - pomyślał ze
zdziwieniem. Te płacze, dziwne uśmiechy, nagłe zmiany humoru. Czasami patrzyła na niego
tak, jakby pomógł jej sprawić cud.
- Chodzi o dziecko, prawda?
- Tak - szepnęła, zaplatając ręce na brzuchu, jakby chciała je obronić.
- To tej pierwszej nocy - szepnął, przygnieciony wagą wydarzenia. Dziecko było nie
tylko widocznym dowodem ich miłości, ale również należało do dwóch wieków.
- Może chcesz usiąść? - zapytała Emilie i cicho się zaśmiała.
- Chyba to ja powinienem ci to zaproponować - potrząsnął głową i przytulił ją do
siebie. - Od dawna wiesz?
- Podejrzewałam już wcześniej, ale tak na pewno dopiero od tygodnia.
- Powinnaś była mi powiedzieć.
- Ja... Prawdę mówiąc, nie byłam pewna, jak na to zareagujesz.
- Niczego bardziej nie pragnę niż małej dziewczynki z twoimi oczami i twoją radością
życia.
- A ja chciałabym chłopca, równie cudownego, jak jego tata - szepnęła, a w jej
zielonych oczach zalśniły łzy.
Zane gwałtownie zamrugał i na chwilę odwrócił wzrok.
- Miałaś rację, Em. Musimy tu zostać dla naszego dziecka. Niech wie, że je kochamy.
- Musimy się pobrać.
- Załatwimy formalności, jak tylko dotrzemy do Filadelfii, ale żaden papierek nie
wzmocni już naszego małżeństwa - odrzekł, całując ją w usta. Jeszcze nigdy nie byli sobie tak
bliscy, jak teraz. - Tym razem pobraliśmy się już na zawsze.
EPILOG
Osiem miesięcy później, gdzieś w okolicy Filadelfii.
- Siadaj, Rutledge - polecił Josiah Blakelee. - Wydeptujesz tylko podłogę.
Z pokoju obok kuchni dobiegł ich kolejny, głośny jęk. Zane aż zadrżał.
- Masz sześcioro dzieci - powiedział, przestając na chwilę krążyć po kuchni. - Czy to
zawsze tak wygląda?
- Czasami gorzej - odrzekł Josiah. - Taki już jest los kobiet.
- Dlaczego zatem chcą mieć dzieci? - spytał. Każdy jęk żony sprawiał mu ostry ból.
- Z miłości - odpowiedział Blakelee. - Rebeka twierdzi, że zapomina o bólu, gdy tylko
dziecko zaczyna ssać.
- Nigdy więcej - mruknął Zane i znów zaczął nerwowo przemierzać pomieszczenie. -
Nigdy więcej nie narażę jej na coś takiego.
Josiah tylko się uśmiechnął. Wskutek wojny cała rodzina Blakelee musiała opuścić
farmę w pobliżu Princeton. Przenieśli się do Pensylwanii i zamieszkali nieopodal
Rutledge'ów. Zane i Josiah zaprzyjaźnili się
>
kierując siatką szpiegowską, a ich żony po
prostu odnowiły dawną zażyłość, tak jakby nigdy się nie rozstały.
Teraz Rutledge myślał, że bez nich nie wiedziałby, co zrobić.
Każdy jęk Emilie sprawiał, że czuł rozdzierający serce ból. Gdy milczała, pocił się ze
strachu, aż Wreszcie znów słyszał jej głos.
Blakelee wstał, wyjął z szafki butelkę rumu i podał przyjacielowi.
- Napij się - poradził. - Czeka cię długi dzień.. Minął cały dzień, a Emilie jeszcze nie
urodziła, Rum nie podziałał. Zane mógłby równie dobrze pić czystą wodę. Zupełnie utożsamił
się z cierpiącą żoną.
Gdyby rodziła w dwudziestym wieku, z pewnością byłby przy niej, ale teraz, gdy
tylko wspomniał o takiej możliwości, Josiah spojrzał na niego z oczywistym zgorszeniem.
W końcu jednak Zane nie wytrzymał.
- To moja żona, do diabła - zaklął. - Ten obyczaj to barbarzyństwo. Wchodzę i już.
Zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i wszedł do pokoju zastępującego izbę
porodową.
- Zane! - wykrzyknęła przerażona Rebeka. - To nie jest miejsce dla mężczyzny!
- Pozwól mu wejść - szepnęła Emilie słabym głosem. Nawet na tle białego
prześcieradła wydawała się blada. Na jej ściągniętej twarzy widać było ogromne znużenie.
Nagle wygięła się w łuk i kurczowo chwyciła dłoń Zane'a.
- Już widać główkę! - zawołała przyjaciółka. - Przyj, przyj!
Krzyk Emilie odbijał się od ścian pokoju i wracał do uszu mężczyzny, który
przyglądał się porodowi z przerażeniem i uniesieniem.
- Jeszcze mocniej - nalegała Rebeka. - No, jeszcze... jeszcze raz!
- Mocniej, Em - zachęcił ją Zane.
- Nie mogę... Jestem taka zmęczona... To za dużo...
- Owszem, możesz. Potrafisz wszystko. Znalazła w sobie resztki sił i spróbowała raz
jeszcze.
Jej twarz wykrzywił grymas bólu i wysiłku.
- Wychodzi... czuję, że wychodzi - szepnęła. Jeszcze chwila i rozległ się cudowny,
głośny krzyk dziecka.
- Dziewczynka! - ucieszyła się Rebeka. - Śliczna, mała dziewczynka!
- Boże... - Emilie spojrzała na męża. Oboje płakali ze wzruszenia.
Zane myślał, że wie już wszystko o miłości. Wydawało mu się, że dzięki tej kobiecie i
wspólnej podróży w czasie poznał wszystkie sekrety tego uczucia. Teraz jednak, widząc
noworodka kwilącego w ramionach matki, zrozumiał, że nic jeszcze nie wie.
Nagle Emilie znów krzyknęła.
- To łożysko - wyjaśniła Rebeka. Dotknęła ręką wydętego brzucha kobiety. Na jej
twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.
- Co się stało? - zaniepokoił się Zane. Przecież to niemożliwe, aby teraz, już po
porodzie, coś mogło się stać Emilie.
- Weź dziecko - poleciła mu zdecydowanie Rebeka. - Wydaje mi się, że to jeszcze nie
koniec.
Wziąć dziecko? Zane spojrzał na malutką, kruchą istotkę w ramionach Emilie. Jak
mógłby to zrobić? Przecież nie miał pojęcia, jak trzymać noworodka, jak...
- Bierz córkę!
Zane przypomniał sobie, jak ktoś mu tłumaczył, że dziecko należy trzymać jak piłkę
do amerykańskiego futbolu. Zacisnął z determinacją zęby i wziął maleństwo. Na szczęście
rada okazała się właściwa. Dziewczynka wydawała mu się taka śliczna, doskonała...
- Przyj! - krzyknęła Rebeka niczym sierżant kierujący musztrą.
- Nie mogę! - jęknęła Emilie, chwytając się poręczy łóżka.
- Musisz!!
- Dalej! Mocniej!... Chryste! - Rebeka jednocześnie śmiała się i płakała. - Macie syna!
- Syna? - Zane spojrzał na dziecko, które trzymał na rękach. - Mówiłaś, że to córka!?
- Bliźniaki? - pierwsza oprzytomniała Emilie. W jej głosie zabrzmiała nutka tryumfu. -
Mamy bliźnięta!
- To szczęśliwy dzień - westchnęła przyjaciółka, owijając noworodka prześcieradłem i
podając go Emilie. - Bóg Wszechmogący wam pobłogosławił.
Płacząc z radości, Rebeka wyszła, aby przekazać mężowi szczęśliwą wiadomość.
- Mamy teraz prawdziwą rodzinę - szepnęła Emilie. Zane patrzył na swoją żonę i
dzieci i myślał, że gotów byłby oddać za nich życie. Wiedział, że mają przed sobą trudną
drogę w tym obcym dla nich świecie, ale był pewien, że zrobi wszystko, aby zapewnić im
bezpieczeństwo.
Po raz pierwszy od nagłej podróży w czasie przestał się zastanawiać, jak ma wyglądać
przyszłość. Odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się głośno.
- Kocham cię - powiedział myśląc, że żadne słowa nie oddadzą cudownego uczucia,
jakie przepełniało jego serce. - Nie mógłbym żyć bez ciebie.
- Biedaczysko - westchnęła Emilie. Zane pochylił się nad nią i pocałował ją w usta. -
Nie tak sobie wyobrażałeś swoje życie.
- Nie - odrzekł bez wahania. - Ale miałem szczęście.
- Nie żałujesz?
- Nie, niczego nie żałuję.
- Pora, żebyś to zrozumiał - usłyszał głos babki.
- Słyszałeś coś? - Emilie rozejrzała się po pokoju.
- Ciekaw byłem, kiedy odezwie się znowu - uśmiechnął się Zane.
- Kto?
- Sara Jane.
- Twoja babka?
- Tak - kiwnął głową. - To jej zawdzięczamy to wszystko.
- Nie rozumiem...
- Kiedyś ci wytłumaczę - Obiecał Zane.
- Jestem z ciebie dumna, Zane. Stałeś się prawdziwym mężczyzną, godnym nazwiska
Rutledge' ów.
- Znów ją słyszałam - powiedziała Emilie - ale nie mogłam odróżnić słów.
- Myślę, że pożegnała się z nami - uśmiechnął się Zane. Czuł w sercu spokój i radość.
W tym momencie do pokoju wpadli Rebeka i Josiah, Charity z mężem, Isaac, Stephen,
Benjamin, Ethan i nawet mały Aaron, który już nauczył się chodzić.
Wszyscy zgodnie uznali, że dzieci są cudowne i równie inteligentne jak ich rodzice.
- Ale jeszcze nie mają imion - zauważyła Rebeka. - Jak je nazwiecie?
Zane spojrzał Emilie w oczy.
- Chłopiec będzie się nazywał Andrew - powiedziała. Chciała uczcić pamięć
przyjaciela, o którego losie nie mogli się niczego dowiedzieć.
- A to będzie Sara - dodał Zane patrząc, jak mała wywija w powietrzu maleńką
piąstką. - Sara Jane.
I tak się to zaczęło...