Bretton Barbara Gdzieś w przeszłości

background image

BARBARA BRETTON

GDZIEŚ W PRZESZŁOŚCI

Tytuł oryginału: Somewhere In Time

Zane (poszukuj

ą

cy

przygód) i Emilie
(uwielbiaj

ą

ca

historie) s

ą

kilka lat

po rozwodzie.
Pewnego dnia
Zane w spadku
otrzymuje stary
mundur z okresu
rewolucji. Aby
sprawdzi

ć

jego

autentyczno

ść

udaje si

ę

do

Emilie. To krótkie
spotkanie budzi w
obojgu dawne
uczucia. Podczas
niespodziewanego
lotu balonem oboje
przenosz

ą

si

ę

o

2oo lat w
przesz

ł

o

ść

. A tam

poznaj

ą

co to

prawdziwa mi

ł

o

ść

i

co znacz

ą

dla

siebie nawzajem.

background image

PROLOG

Pokonując swym czarnym porsche kręty podjazd do Rutledge House,

Zane Grey Rutledge musiał zwolnić i wrzucić drugi bieg. Pod kołami zazgrzytał

żwir, drobne kamyki posypały się na błyszczącą maskę i błotniki samochodu.

Nagle jakiś większy odłamek trzasnął w szybę, pozostawiając pajęczynę

pęknięć. Zane zaklął cicho. Zatrzymał samochód tuż za ciężarówką firmy

przewozowej i zgasił silnik. Spojrzał na dom. Cegły dawno już straciły swój

pierwotny kolor, a deszcze wygładziły kamienie, ale budynek wciąż prezentował

się okazale. Była to siedziba tak wielu pokoleń rodu Rutledge, ze Zane nie miał

nawet pojęcia, ilu. - Pewnego dnia będzie to miało dla ciebie duże znaczenie -

powiedziała mu babka na krótko przed śmiercią. - Rodzina jest najważniejsza.

Sara Jane zmarła już trzy miesiące temu i Zane wreszcie kończył

załatwiać sprawy spadkowe. Ostatnio miał wrażenie, że babka wciąż go

obserwuje i kręci głową, jak wtedy, gdy przyłapała go na piciu piwa w

niewłaściwym towarzystwie.

Mężczyzna rozparł się wygodnie na siedzeniu i patrzył, jak robotnicy

wynoszą z domu skarby zgromadzone przez liczne pokolenia jego przodków.

Portrety dawno zmarłych przedstawicieli rodu, książki i pamiątki, ponoć tak

ważne dla historii rodziny i kraju. Zabębnił nerwowo palcami o kierownicę.

Dobrze zrobiłem - pomyślał. Do diabła, w tych okolicznościach nie mógł zrobić

nic innego. Nie miał najmniejszej ochoty zostać kustoszem muzeum, które

udawałoby normalny dom. Nie chciał zmieniać trybu życia tylko po to, aby dbać

o los tych przedmiotów, choćby były najcenniejsze. Dotychczas udawało mu się

unikać odpowiedzialności i nie miał ochoty stracić reputacji zakały rodziny.

Trudno zresztą było mówić o rodzinie. Po śmierci Sary Jane z niegdyś

potężnej rodziny Rutledge z Pensylwanii pozostał tylko Zane, któremu wypadło

pielęgnować rodzinną tradycję, wywodzącą się z czasów wojny o niepodległość.

Szkoda, że nie pozostał nikt, kto mógłby docenić ironię losu.

background image

- Pan Rutledge? Tak się bałam, że się nie spotkamy!

Zane drgnął. Z otwartego okna wychylała się ku niemu kobieca postać.

- Jestem Olivia McRae - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. -

Poznaliśmy się tydzień temu.

- Pamiętam - odrzekł, wysiadając z samochodu. Uścisnął szczupłą, ptasią

dłoń starszej pani. - To pani reprezentuje Towarzystwo Historyczne Wschodniej

Pensylwanii.

Olivia McRae uśmiechnęła się lekko. Zane pomyślał, że kiedyś pewnie

wszyscy się za nią oglądali.

- Jesteśmy panu niezwykle wdzięczni. Mam wrażenie, że w tym roku

Gwiazdka nadeszła wcześniej niż zwykle.

Rutledge rzucił jej zdziwione spojrzenie. Za co mogła mu dziękować? W

ciągu ostatnich paru dni myślał o pani McRae jak o swojej wybawicielce. Dzięki

niej mógł przestać troszczyć się o Rutledge House i jego skarby.

- To była dla mnie prawdziwa przyjemność - odrzekł, starając się ukryć

zdziwienie.

- Och, to również dobry dzień dla tego domu - powiedziała starsza pani z

wyraźnym podnieceniem. - Jestem pewna, że pańska babka, Sara Jane, gorąco

poparłaby pana decyzję.

- „Gorąco” to może nieco zbyt mocne słowo - skrzywił się ironicznie

Zane. - Raczej jakoś musiałaby się z tym pogodzić.

Dla Sary Jane zawsze najważniejsze były więzy krwi, a nie fakt, że stary

dom powoli obracał się w ruinę. Na jego utrzymanie nie wystarczyłyby dochody

całej rodziny. Jednak dopóki Rutledge House był wciąż rodzinną rezydencją,

dopóty dla babki wszystko było w porządku.

- Proszę tylko dać nam trochę czasu - Olivia McRae poklepała go po

ramieniu. - Gdy przyjedzie pan tu następnym razem, ten wspaniały dom będzie

już wyglądał inaczej. Doprowadzimy go do dawnej świetności.

- To teraz pani sprawa. Pani i stanu Pensylwania. - Tak naprawdę, Zane

background image

miał w nosie, czy kiedyś jeszcze zobaczy Rutledge House.

- Bardzo nam zależy na pana opinii - odrzekła starsza pani. - Prócz tego

bardzo chcielibyśmy, aby ktoś z rodziny Rutledge był członkiem rady

nadzorczej muzeum.

- Bardzo mi przykro - odrzekł nieco zbyt pośpiesznie Zane. - Chyba nie

będę podtrzymywał więzi z tym miejscem.

- Bardzo przepraszam - powiedziała Olivia, a w jej oczach pojawiły się

łzy. - Jaka jestem bezmyślna! To musi być dla pana ciężkie przeżycie. Pańska

babka umarła tak niedawno...

Rutledge odwrócił wzrok. Rzadko dawał się wyprowadzić z równowagi,

ale rozmowa o babce zawsze powodowała taki efekt.

- Muszę jechać na lotnisko - powiedział szorstko. W rzeczywistości miał

lecieć następnego dnia. Jednak z jego punktu widzenia poddawanie się emocjom

było groźniejsze niż skok z samolotu bez spadochronu. - Lepiej już pójdę.

- Wziął pan paczkę, prawda? - zapytała Olivia, zaglądając do wnętrza

samochodu.

- Jaką paczkę? - zmarszczył brwi Zane. - Nie wiem, o co chodzi.

- Och, panie Rutledge, musi pan wziąć paczkę, którą przygotowałam dla

pana. - Olivia spojrzała na niego z entuzjazmem. - To mundur.

- Do licha - mruknął pod nosem Zane. - Zapomniałem.

„W każdym pokoleniu pierworodny chłopiec otrzymuje pod opiekę

mundur”. Sara Jane wypowiedziała te słowa w dniu jego dwunastych urodzin,

wręczając mu starannie zawiązaną paczkę.

,pewnego dnia przekażesz go swemu synowi”.

Zane pomyślał, że jeśli tylko będzie to od niego zależało, to nigdy się tak

nie stanie. Wcale nie zapomniał o mundurze. Dobrze wiedział, gdzie jest: na

strychu, pogrzebany pod grubą warstwą kurzu, jak wszystko, co należy do

przeszłości.

- Proszę poczekać - poleciła mu pani McRae. - Zaraz przyniosę paczkę.

background image

Miał ochotę wskoczyć do samochodu i uciec, gdzie pieprz rośnie. Jak

daleko sięgał pamięcią, ten cholerny mundur stanowił kluczowy element

rodzinnej tradycji. Jego babka opowiadała mu nie kończące się historie o

brawurowych wyczynach przodków, którzy tak naprawdę posługiwali się bronią

chyba tylko podczas polowania na kaczki.

Olivia McRae nie kazała mu długo czekać.

- Proszę - powiedziała, podając duży, starannie zapakowany pakunek.

Niosła go niczym matka swoje pierworodne niemowlę. - Pomyśleć, że mógł pan

wyjechać bez munduru.

Zane spojrzał na paczkę z pewnym zaciekawieniem.

- Cięższa niż myślałem - zauważył. - Jest pani pewna, że nie ma tam

muszkietu?

- Och, pan ze mnie żartuje... - Na policzkach pani McRae pojawiły się

rumieńce. - Przecież z pewnością widział pan ten mundur tysiące razy.

- Niestety, nigdy nie poświęcałem mu zbytniej uwagi.

- To na pewno nieprawda.

- Nie interesuję się antykami.

- To coś więcej niż antyk - powiedziała pani McRae, wyraźnie zgorszona.

- To część amerykańskiej historii... pańskiej historii. - Przerwała i poklepała

dłonią paczkę.

- Proszę ją otworzyć, panie Rutledge. Chciałabym zobaczyć pana twarz,

gdy...

- Później to zrobię - przerwał jej Zane, podchodząc do samochodu. - Teraz

muszę pędzić na lotnisko.

- Oczywiście - z twarzy Olivii zniknął uśmiech.

Zane dostrzegł w jej oczach wyraźne rozczarowanie. Czemu jednak

miałby mieć dla niej jakieś względy? Rozczarowywanie ludzi było jego

specjalnością. Rzucił pakunek na tylne siedzenie, kiwnął głową na pożegnanie i

ruszył w kierunku bramy.

background image

Manhattan, jak zwykle, powitał go z szeroko otwartymi ramionami.

Anonimowe życie w tłumie działało kojąco na jego niespokojną naturę, zupełnie

odwrotnie niż ciepło domowego ogniska. Tutaj nikt od niego niczego nie

oczekiwał i Zane czuł się wolny od wszelkich zobowiązań.

Nie zniechęcił go nawet tłok w tunelu Lincolna ani korek, jaki musiał

pokonać po drodze do domu na wschód od Piątej Alei. Mieszkał w apartamencie

na trzydziestym piętrze wieżowca, pozbawionego wszelkiego indywidualnego

wyrazu i wznoszącego się w pobliżu UN Plaża. Kupił to mieszkanie parę lat

wcześniej, gdy wygrał mnóstwo pieniędzy w Monte Carlo. „Nie można

zakorzenić się w powietrzu” - tak skomentowała to babka, kręcąc głową z

wyraźną niechęcią. Zane uśmiechnął się wtedy i powiedział, że właśnie dlatego

wybrał takie mieszkanie.

Nie pragnął domu, w każdym razie nie w takim sensie, jak rozumiała to

Sara Jane. Między innymi z tego powodu rozpadło się jego małżeństwo.

Mieszkanie stanowiło dla niego bazę. Tu gromadził zapasy, odbierał pocztę i

przygotowywał plany kolejnych eskapad. Gonitwa z bykami w Pampelunie,

Wybrzeże Kości Słoniowej, teraz Tahiti. Miejscowość nie miała nawet

znaczenia, chodziło tylko o to, aby się nie zatrzymywać.

Już jako dziecko nauczył się, że przywiązanie do miejsca może

spowodować kłopoty. Nigdy o tym nie zapominał i nie zamierzał wić sobie

wygodnego gniazdka.

- Dzień dobry, panie Rutledge - odźwierny w liberii powitał Zane'a,

uchylając czapki. - Myślałem, że wyjechał pan do Australii.

- Tahiti - odrzekł Zane, wchodząc do lśniącego marmurami hallu. - Jadę

jutro po południu.

Odźwierny, emerytowany mechanik z Bensonhurst, głośno westchnął.

- Boże, to się nazywa życie - powiedział, masując sobie kark. - Pan chyba

widział już wszystko, co warto zobaczyć...

- Mniej więcej - odparł. Wielu mogło mu pozazdrościć, ale on wciąż czuł

background image

się nieusatysfakcjonowany.

- Przykro mi z powodu pańskiej babki. Mam nadzieję, że nie cierpiała

długo.

- Na szczęście - powiedział Zane, idąc w stronę windy. - Dziękuję za

zainteresowanie.

Już po krótkiej chwili znalazł się w swoim apartamencie na trzydziestym

piętrze. Rozejrzał się wokół. Szarosrebrne ściany, niemal pusty, wypolerowany

parkiet. W wystroju wnętrza widać było tak bezwzględne dążenie do

funkcjonalności kosztem elegancji, że dzięki temu apartament nabrał wręcz

swoistego stylu. Zane'a nic to nie obchodziło. Beztrosko rzucił paczkę z

mundurem na jeden z chromowanych, nowoczesnych foteli. Troska o styl nie

leżała w jego charakterze. Prócz podróży, niewiele go w życiu obchodziło. Sara

Jane stanowiła jeden z nielicznych wyjątków od tej reguły.

Zerwał z szyi krawat, zrzucił marynarkę i sięgnął po stojącą na barku

butelkę szkockiej whisky. Nowoczesne życie ma swoje zalety, ale nawet cuda

dwudziestego wieku nie mogły zastąpić mu słodkiego zapomnienia, jakie

znajdował w butelce dobrego alkoholu. Nalał sporą porcję do odpowiedniej

szklanki, przyjrzał się jej krytycznie, po czym napełnił naczynie niemal po

brzegi.

Sara Jane Rutledge przeżyła dziewięćdziesiąt trzy lata. W ciągu całego

życia, z wyjątkiem jednego roku, cieszyła się dobrym zdrowiem. Gdy

dowiedziała się, że wkrótce umrze, przyjęła to ze spokojem i godnością. Zane

miał wątpliwości, czy sam zdobyłby się na taką odwagę.

- Kolejna przygoda - powiedziała babka podczas ich ostatniej rozmowy. -

Może to dziwne, ale czekam na nią z niecierpliwością.

Wspominając te słowa, Zane potrząsnął głową i napił się whisky.

Niektórzy ludzie sądzili, że nieustannie igra ze śmiercią. Wyścigi samochodowe

i motorowodne, skoki ze spadochronem... W rzeczywistości wcale nie szukał

śmierci. Po prostu już od wczesnej młodości nauczył się w ten sposób uciekać

background image

od poczucia osamotnienia. Ciągle naprzód.

Wszystko w życiu przychodziło mu z łatwością. Zawsze tak było. W

szkole, gdy tylko chciał, miał dobre stopnie. Bez trudu zdobywał kobiety. Miał

dar obserwacji i znakomitą pamięć. Z reguły nawet z poważnych wypadków

wychodził bez szwanku. Jedyne, co mu się nie udało, to małżeństwo, ale Zane

uważał, że to nie ma dla niego żadnego znaczenia.

Zerknął na leżącą na fotelu paczkę.

- Niewiele brakowało, a wyjechałbym bez ciebie - powiedział. Zauważył

ją dwa dni wcześniej na strychu w Rutledge House, gdy pokazywał ludziom z

firmy przewozowej, co mają zapakować. Oczywiście, polecił zabrać mundur do

muzeum, wraz ze wszystkimi pozostałymi pamiątkami rodzinnymi.

Czemu zatem nie zostawił go tej miłej Olivii McRae i nie pozbył się w ten

sposób kłopotu? Żadne prawo nie zabrania rozdawania rodzinnego dziedzictwa.

Gdyby takie prawo istniało, nie zdołałby się pozbyć również rodzinnych

portretów, biżuterii i biblioteki babki.

- Nie myślałeś chyba, ze pójdzie ci ze mną tak łatwo, chłopcze?

Zane drgnął, rozlewając whisky na koszulę. Dwa łyki alkoholu i już

słyszy głos Sary Jane? To śmieszne. Pomyślał, że to pewnie głos sumienia.

Gotów był dać babci wszystko, z wyjątkiem tego, na czym zależało jej najbar-

dziej: prawnuka, który utrzymałby ciągłość rodu Rutledge.

- Jeszcze nie jest za późno, Zane. Otwórz oczy i rozejrzyj się wokół, a

twoje serce rychło odnajdzie...

Wcale nie był pewien, czy w ogóle ma serce.

Odstawił szklankę i podszedł do fotela, na którym położył paczkę z

mundurem. Doświadczenie nauczyło go, że najlepszy sposób rozwiązywania

problemów polega na chwyceniu byka z rogi.

- No, dobra - powiedział, rozwiązując sznurek. Niedoczekanie, aby się bał

nadjedzonego przez mole munduru. - Zobaczmy, co tu właściwie mamy.

Odsunął na bok żółte bryczesy i przyjrzał się granatowej kurtce z

background image

ciemnymi wyłogami. Metalowe guziki wyraźnie pociemniały ze starości.

Mundur nie wyróżniał się niczym specjalnym poza dziwnym, ozdobnym haftem

wewnątrz lewego mankietu i pod kołnierzem. Zane przyjrzał się uważnie kurtce.

Ze zdziwieniem stwierdził, że chyba pasowałaby na niego, choć był o wiele

wyższy niż dzisiaj przeciętny mężczyzna. Nie znał się na historii, ale dobrze

pamiętał, jak rok temu, nurkując u wybrzeży Florydy, zwiedził wrak

zatopionego żaglowca. Wtedy uderzyły go niewielkie rozmiary wszystkich

elementów wyposażenia.

- Co zamierzasz zrobić? Chyba nie chcesz go rzucić do szafy i zapomnieć

o nim? Jesteś mi coś winien...

- To już się robi śmieszne - powiedział głośno Zane.

- Jadę na Tahiti. Nie mam czasu na takie bzdury.

- Znajdź trochę. Nigdy ci go nie żałowałam...

Nie mógł zaprzeczyć. Sara Jane była jedyną osobą, na którą zawsze mógł

liczyć, nigdy go nie zawiodła. Przynajmniej to jedno powinien dla niej zrobić,

nawet jeśli nie miało to już najmniejszego znaczenia.

Dwie godziny później znów zasiadł za kierownicą swojego porsche. To

niemożliwe - pomyślał po raz setny. Nie mógł w to uwierzyć. A jednak wszyscy,

których spytał, powiedzieli mu to samo.

- Powinien pan zwrócić się do Emilie Crosse - poradzili mu dwaj kustosze

i profesor z Rutgers. Zgodnym chórem chwalili profesjonalizm tej kobiety o

staromodnym nazwisku i oryginalnym zawodzie. I na dokładkę - jego eks -

żony.

- Nie grasz fair, Saro Jane - mruknął Zane, jadąc w stronę tunelu Lincolna.

- Nic z tego nie będzie. Oddam jej mundur i znikam, rozumiesz?

- To dopiero początek, chłopcze. Dopiero początek...

background image

1

W chwili, gdy właśnie w jej życiu miała nastąpić radykalna zmiana,

Emilie stała na drabinie i podlewała kwitnącą begonię, która niewątpliwie

miewała w swym życiu lepsze okresy. Akurat zastanawiała się, czy nie skrócić

męczarni roślinki, gdy ryk samochodowego silnika przerwał jej rozmyślania.

Nie spodziewała się nikogo. Zazwyczaj na tej uliczce pojawiał się tylko

biało - niebieski samochód listonosza, a jego silnik raczej krztusił się i kaszlał, a

nie ryczał.

Emilie zeszła z drabiny i wytarła ręce w spodnie. Wyjrzała na ulicę. Ryk

silnika wyraźnie się zbliżał. Po chwili ze zdumieniem patrzyła na pędzący

uliczką czarny samochód. Nie znała się na autach, ale nawet kompletny laik

mógłby się domyślić, że suma, którą zapłacił właściciel tego smukłego cudeńka,

wystarczyłaby na utrzymanie wszystkich szkół w Crosse Harbor.

Kierowca jechał tak, jakby właśnie zbliżał się do mety wyścigu

Indianapolis. Nagle rozległ się pisk hamulców i nieznajomy zatrzymał się tuż

obok jej forda. Parsknęła z oburzeniem. Nie znosiła ludzi prowadzących tak,

jakby byli sami na drodze. Szczególnie ostro reagowała na kierowców

luksusowych samochodów. Z jej punktu widzenia, każde auto to tylko kupa

żelastwa, cztery gumowe koła i tysiące innych części, psujących się w najmniej

stosownym momencie.

Poznała, że to porsche. Co za szpan! - skrzywiła się ironicznie.

Znała w życiu tylko jednego mężczyznę, którego nie mógł przyćmić

nawet taki samochód. Zwariowała na jego punkcie tak bardzo, że wyszła za

niego za mąż, ale starczyło jej zdrowego rozsądku, aby już po sześciu

miesiącach zdecydować się na rozwód.

- To niemożliwe - powiedziała do siebie, zatrzymując się na stopniach

tarasu. Ze wszystkich sił starała się opanować nagłą falę podniecenia, która

nakazywała jej zbiec na dół i szybko otworzyć drzwi samochodu. Przyćmione

background image

szyby powinny być zakazane - pomyślała bezładnie. To niesprawiedliwe, żeby

kierowca mógł ją widzieć, a ona jego nie...

Drzwiczki otworzyły się i z wozu szybko wyskoczył mężczyzna.

Emilie oparła się o poręcz. Czuła się tak, jakby nagle spojrzała prosto w

słońce. Poznała go natychmiast. Miała wrażenie, że patrzy na niebezpiecznego i

pociągającego pirata z okładki romantycznej powieści. Ta postać nie mogła

należeć do tego świata.

Uszczypnęła się mocno w ramię, ale rzekoma zjawa nie znikła.

Mężczyzna zbliżał się do niej. Emilie miała ochotę uciec i gdzieś się schować.

Pomyślała, że musi natychmiast zajrzeć do książki „101 powodów, dla których

rozwód był jedynym rozwiązaniem”.

Schowała za plecami drżące dłonie i uśmiechnęła się do byłego męża.

Zane nie odwzajemnił jej uśmiechu. Ciekawe - pomyślała - dlaczego

najwspanialsi mężczyźni tak rzadko się śmieją? Czy nie pozwala im honor, czy

też jest to wrodzona przypadłość?

Patrzyła na niewielki dołek w jego brodzie, mocne szczęki i bezwstydnie

zmysłowe usta. Świetnie pamiętała, co czuła, gdy te wargi jej dotykały...

- Dawno się nie widzieliśmy, Emilie - Zane powitał ją takim głosem, że

poczuła, jak drżą jej kolana. - Wyglądasz wspaniale.

- Nic nie mów - odrzekła. - Sama zgadnę. Byłeś gdzieś w okolicy i

postanowiłeś zajrzeć, prawda? Co z tego, że minęło już pięć lat - dodała,

strzelając palcami.

- Wciąż ta sama Emilie. Cieszę się, że niektóre rzeczy nigdy się nie

zmieniają.

- Czy kiedyś przyszło ci do głowy, żeby przed wizytą zadzwonić?

- Dlaczego? Przecież jesteś w domu.

- Czym mogę ci służyć? - spytała, spoglądając wymownie na zegarek.

- Nie zaprosisz mnie do środka?

- Nie miałam takich planów.

background image

- Kiedyś byłaś znacznie serdeczniejsza - Zane obdarzył ją uśmiechem

filmowego gwiazdora.

- I znacznie głupsza. Nie przyjechałeś tutaj bez powodu. Lepiej nie traćmy

czasu na wspomnienia - zimno stwierdziła Emilie.

- Mam w samochodzie pewną rzecz - odpowiedział. - Chciałbym, abyś

rzuciła na nią okiem.

- Bardzo chętnie - odrzekła. - Możemy ustalić odpowiedni termin.

- Ale ja jutro wyjeżdżam na Tahiti.

- Wobec tego możemy umówić się na jakiś dzień po twoim powrocie. -

Zane wciąż był w drodze: na Tahiti albo do Hamptons, albo na Lazurowe

Wybrzeże. Ciągle zbyt zajęty gorączkową gonitwą za rozrywkami, aby dostrzec,

że szczęście można znaleźć pod bokiem.

Zawsze wywierał na niej takie wrażenie. Pod jego wpływem zmieniała się

z rozsądnej, inteligentnej kobiety w beznadziejną romantyczkę, snującą

marzenia o długim i szczęśliwym życiu.

- Nie poddawaj się zbyt łatwo, chłopcze. Przekonaj ją...

Zane aż drgnął, słysząc ponownie głos babki. Miał nadzieję, że

przynajmniej Sara Jane cieszy się z tego spotkania.

Z pewnością babka cieszyła się bardziej niż Emilie. Rutledge czuł na

sobie gniewne, skupione spojrzenie byłej żony. Zawsze bardzo mocno

reagowała na wszystko, to również składało się na jej urok. Prócz tego była

bardzo piękną kobietą. Piękną, choć trudną. Ich krótkie małżeństwo stanowiło

mieszaninę seksualnej namiętności, romantycznej miłości i przekonania, że to

nie może długo potrwać.

Niestety, teraz Emilie wydawała się wyłącznie zniecierpliwiona jego

nieoczekiwaną wizytą. Interesowała ją tylko sprawa, z którą przyjechał.

Zane zazwyczaj bez trudu zdobywał płeć przeciwną za pomocą uśmiechu.

Miał notes pełen telefonów i adresów kobiet, które chętnie spędziłyby z nim

trochę czasu. Ciekawe - pomyślał - czy uda mi się ją namówić, aby spojrzała na

background image

mundur?

- Posłuchaj - powiedział, pochylając się w jej stronę. Uśmiechnął się

najserdeczniej, jak potrafił. - To naprawdę bardzo ważne.

Zaczęła protestować, ale Zane przerwał jej ruchem ręki.

- Obiecałem komuś, na kim mi naprawdę zależy, że załatwię tę sprawę.

Tylko ty możesz mi w tym pomóc.

- Skąd wiesz? Jeśli dobrze pamiętam, zawsze uważałeś mój zawód za

totalną bzdurę.

- Jesteś sławna, Emilie. Zadzwoniłem do dwóch muzeów i na uniwersytet

w Rutgers. Wszyscy mi poradzili, abym zwrócił się do ciebie. - Znów się

uśmiechnął, tym razem zachęcająco. - Zaimponowałaś mi.

- Nie wysilaj się - odrzekła zimno. - I tak się na tym nie znasz.

- Wiem - przyznał szczerze. - Mimo to bardzo mi zaimponowałaś.

- No, dobra - Emilie uśmiechnęła się po raz pierwszy od jego przybycia. -

To mi bardzo pochlebia.

- Naprawdę tak myślę - zapewnił ją Zane, wskazując ręką na samochód. -

Spojrzysz na to?

- Mogę ci poświęcić pięć minut - zgodziła się. - Jeśli uznam, że potrafię ci

pomóc, pomyślimy o tym po twoim powrocie.

Pobiegł do samochodu po owiniętą w brązowy papier paczkę. Emilie

czekała na niego na tarasie. Nie mogła oderwać wzroku od jego zgrabnej figury.

Zane miał na sobie szare spodnie szyte na miarę i jasną koszulę z egipskiej

bawełny. Ten strój podkreślał jego szerokie bary i wąskie biodra. Pomyślała, że

naprawdę nadaje się na afisz reklamujący film o piratach.

Szkoda, że zgodnie z jej filozofią życiową małżeństwo nie mogło

ograniczać się do seksu i nieustannych podróży.

- Proszę - powiedział, podając jej paczkę. - Kiedy zaczynamy?

- Co to jest?

- Mundur.

background image

- Z jakiego okresu?

- Ma jakieś dwieście lat, plus minus dziesięć. Emilie cicho gwizdnęła.

- Wejdźmy do środka. Lepiej nie narażać go na nadmiar słonecznego

światła.

- Nie mów mi, że należysz do tych wariatów od dziury ozonowej.

- Nie mów mi, że należysz do tych idiotów, którzy twierdzą, że wszystko

jest w porządku - odpaliła.

- Nie można odwrócić biegu czasu - powiedział Zane. - Rozwój techniki z

pewnością przyniósł więcej pożytku niż strat.

- Niewątpliwie - mruknęła Emilie, wprowadzając go do swej pracowni. -

Na przykład kwaśne deszcze, smog... Mam ciągnąć dalej?

- Powinienem był się domyślić, że przystałaś do ekologów -

odpowiedział, rzucając paczkę na stół.

- Oszczędź mi tylko wyliczania twych cudów techniki. Można żyć bez

kuchenek mikrofalowych i komputerów, ale nie bez czystej wody i powietrza.

- Nic dziwnego, że znasz się na starociach - prychnął pogardliwie Zane. -

Zawsze, w myśleniu też, byłaś podobna do zabytków.

- Wystarczy - powiedziała Emilie, krzyżując ramiona. Nic mnie nie

obchodzi, jaki jesteś przystojny - pomyślała. - Do widzenia, Rutledge. To było

interesujące, choć może niezbyt miłe, spotkanie.

Patrzył na nią wzrokiem pozbawionym wyrazu. Pomyślała nagle, że

połączenie takiej urody z tępotą jest jednak marnotrawstwem.

- A co z mundurem?

- To twój problem - stwierdziła, wzruszając obojętnie ramionami. Nie

przyszło jej to łatwo. Dwustuletni mundur, mój Boże - westchnęła w duchu. Z

najwyższym trudem powstrzymała się, aby go natychmiast nie rozpakować.

Ostatni raz widziała mundur z czasów rewolucji cztery lata temu. Niestety, był

w tak fatalnym stanie, że nic nie mogło go już ocalić. Czas i wilgoć zrobiły

swoje.

background image

- Obiecałaś mi pięć minut - przypomniał Zane.

- I już zmarnowałam osiem.

- Powiedziałaś, że go obejrzysz.

- Po co zawracać sobie tym głowę? Znam cię. Na pewno oddałeś go już

do pralni chemicznej i kazałeś podszyć norkami.

- Znów się mylisz. Jest nietknięty, od kołnierza po mankiety.

- No, dobrze - Emilie nie mogła już dłużej opierać się pokusie. -

Zobaczmy, co to takiego - dodała chłodno.

Zbliżyła się do stołu z takim samym podnieceniem, z jakim nałogowy

hazardzista zasiada do gry z nieograniczoną stawką. Tyle że żaden hazardzista

nie pozwoliłby sobie na to, aby ręce drżały mu tak jak jej. Z trudem rozwiązała

sznurek.

Zane chętnie uwierzyłby, że taki wpływ wywarła na nią jego obecność,

ale czuł, że ona jest rzeczywiście podekscytowana z powodu tych starych szmat.

- Cholera - zaklęła pod nosem, walcząc z zaciśniętym supłem. Zauważył,

że nie nosi już ślubnego pierścionka. Ze złością pomyślał, że nie powinien był

zwracać na to uwagi.

- Pomóc ci?

- Podaj mi nożyczki - poprosiła, przygryzając dolną wargę. - Leżą tam, na

półce.

- Chyba z dziewiętnastego wieku - mruknął Zane, podając jej nożyczki. -

Tylko czemu wydawało mi się, że zauważyłem napis „Made in Taiwan”?

- Bardzo jesteś zabawny - odrzekła, nawet na niego nie patrząc.

Błyskawicznie przecięła sznurek i zaczęła rozwijać sztywny papier.

Rutledg poczuł na plecach jakiś dziwny dreszcz.

- Mówiłam ci, że tak będzie. Powoli zrozumiesz, co jest naprawdę ważne -

usłyszał znowu głos Sary Jane. Poczuł, że pot spływa mu po karku. Miał

wrażenie, że stoi na długim pomoście i jakaś Circe kusi go, aby ruszył za nią.

Nie mógł uwierzyć, że rzeczywiście słyszy głosy ani przyznać, że

background image

ogarnęło go niecierpliwe oczekiwanie, którego w żaden sposób nie potrafił

opanować.

W pokoju rozległo się głośne westchnienie Emilie. Miała wrażenie, że

pod jej palcami przesuwają się dwa wieki. To tylko wyobraźnia - skarciła się w

duchu. Naczytałaś się zbyt wielu książek... Mimo to nie mogła zrozumieć,

czemu słyszy głośne bicie w bębny, a na skórze czuje zimny powiew wiatru.

Znam ten mundur - pomyślała. Miała wrażenie, że sama uszyłaby go

dokładnie tak samo, jak tamten krawiec. Zauważyła starannie ukryte przeróbki.

Ktoś skrócił rękawy, aby pasowały na niższego mężczyznę.

- No, co o tym myślisz? - przerwał milczenie Zane.

- Jeśli to jakiś dowcip, przysięgam, że... - Emilie obróciła się w jego

stronę, a w jej oczach pojawiły się błyski gniewu.

- To nie jest żaden żart.

Przejechała palcami wzdłuż kołnierza. Był skrojony i zszyty tak, jak sama

by to zrobiła, ale nigdy przedtem nie widziała, aby ten sposób był używany w

epoce kolonialnej.

- To reprodukcja - powiedziała. - Na pewno. Jak na autentyk kolory są

zbyt świeże, a splot zbyt ścisły.

- To nie jest reprodukcja - zapewnił ją Zane. - Autentyk, z pewnością.

- Uwierz mi, że dwieście lat pozostawia ślad na ubraniu. Mój zawód

polega na usuwaniu tych zmian.

- Dobrze, zatem udowodnij mi, że to reprodukcja. - Pomyślał, że Emilie

chyba nie spodziewa się, aby tak szybko sobie poszedł. Do diabła, miał ochotę

przyglądać się jej, jak z trudem panuje nad podnieceniem...

Kobieta podniosła mundur i spojrzała nań pod światło.

- Popatrz tutaj - powiedziała. - Włókna są wciąż długie i elastyczne, szwy

nie naruszone. Nikt nie miał na sobie tego munduru więcej niż parę razy.

- Według ciebie to poliester?

Emilie pokręciła głową. Widocznie nie odzyskała jeszcze poczucia

background image

humoru, ale pozostała piękna.

- Nie, to wełna. Bardzo ciasno tkana... - czuła pod palcami materiał, z

jakiego szyto wtedy mundury. Słyszała coraz głośniejsze walenie w bębny. - Po

prostu nie rozumiem, jak...

- Ale to możliwe?

- Logicznie biorąc, nie. - Powąchała mundur. Czuła zapach wełny i

naturalnego barwnika. Pomyślała, że to po prostu niemożliwe.

- Ale?

- Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać - powiedziała, spoglądając na

niego. - Jeśli poczekasz godzinę, to będziemy wiedzieli, jak jest naprawdę.

- Nie mogę tak długo czekać. Muszę jeszcze dziś wrócić do Nowego

Jorku.

- Żeby zdążyć na samolot?

- Żeby zdążyć na samolot - potwierdził ostro Zane.

- Wobec tego nie mogę ci pomóc - powiedziała zimno Emilie. Wydawała

się zupełnie opanowana, ale czuła, jak kurczy się jej żołądek. Boże - myślała -

przecież on nie może teraz wyjść. Coś się tutaj dzieje, coś, czego nie

rozumiem... Ten mundur wydawał się jej dziwnie znajomy, poczynając od

haftów a na dziurkach od guzików kończąc.

Zane wyciągnął rękę w kierunku uniformu. Musnęli się palcami i w tym

momencie rozległ się trzask iskry. Emilie szybko cofnęła dłoń, jakby się

oparzyła.

- Naelektryzowałeś się - powiedziała, odwracając głowę. Chciała ukryć

zakłopotanie. Wciąż w całym ciele czuła dreszcze, wywołane tym krótkim

kontaktem.

- Chyba tak - mruknął Zane, niezupełnie przekonany.

Panowało między nimi takie erotyczne napięcie, że nie mógł uwierzyć, iż

Emilie go nie dostrzega. Stała tak blisko, że czuł zapach wiosennych kwiatów,

które wpięła we włosy. Słyszał coraz szybsze bicie własnego serca.

background image

Wykluczone - pomyślał. Nie miał najmniejszego zamiaru popełnić po raz

drugi tego samego błędu.

- Godzina to trochę za długo - powiedział, zerkając na zegarek. -

Chciałbym wyjechać najpóźniej za trzydzieści minut.

- W porządku. Pozwól mi tylko wykonać kilka testów i zobaczymy, co się

okaże. - Wskazała mu drewniany taboret, stojący przy ogromnym kołowrotku. -

Możesz tam usiąść, a ja wezmę się do pracy.

Zane po raz pierwszy rozejrzał się uważnie po pracowni, oszałamiającej

mieszaniną kolorów i stylów. Próbki kolonialnych materiałów na ścianach

rywalizowały o miejsce z grafikami Erte'a i reprodukcją Renoira,

przedstawiającą pulchną, nagą kobietę. Mimo wielu przedmiotów pochodzących

niewątpliwie z dwudziestego wieku, każdy mógłby się domyślić, że miłością

Emilie jest okres kolonialny w historii Ameryki. Gdy byli małżeństwem, Zane

szydził z niej bezlitośnie, że żyje w przeszłości. Nie miał pojęcia, iż uczyni z

tego swój zawód.

- Czy rzeczywiście posługujesz się tym urządzeniem? - spytał, wskazując

na kołowrotek.

- Oczywiście, że tak - powiedziała, rzucając mu dziwne spojrzenie.

Zane zakręcił kołem i przez chwilę wsłuchiwał się w skrzypienie drewna.

- Wydaje się, że zrobienie na tym kawałka nici wymaga mnóstwa pracy -

mruknął. Zawsze wierzył, że jeśli czegoś nie można kupić w sklepie, to

widocznie nie jest to do niczego potrzebne.

- Owszem - potwierdziła Emilie, napełniając miskę jakąś miksturą, którą

mieszała drewnianą łyżką. - To również wspaniała zabawa.

Rzucił jej sceptyczne spojrzenie, ale je zignorowała.

Pamiętała, że nie potrafił jej zrozumieć, gdy byli małżeństwem, więc

trudno było oczekiwać, aby udało mu się to teraz. Należał do ludzi lubiących

bary szybkiej obsługi i nowoczesne samochody, a ona tęskniła do czasów rę-

cznej maselnicy i czterokonnych powozów.

background image

Przestała o nim myśleć i zamiast tego skoncentrowała się na pracy.

Szybko nadpruła szew i wycięła malutki skrawek materiału. Mimo skupienia, jej

zmysły rejestrowały wszystko, co działo się w pokoju. Słyszała każde

skrzypnięcie kołowrotka. Jednocześnie nie mogła się pozbyć myśli, że oto

zaczyna się największa przygoda jej życia.

Zane, oczywiście, nie miał pojęcia, co ona robi i niezbyt go to obchodziło.

Z przyjemnością śledził wzrokiem jej ruchy oraz wdzięczną linię ramion i

karku. Pamiętał, jaka była ciepła i chętna, gdy leżeli razem w łóżku...

Zmienił pozycję na taborecie. Był zadowolony, że Emilie siedzi

odwrócona do niego plecami. Nie była specjalnie serdeczna, a w jej zachowaniu

trudno byłoby zauważyć choć ślad frywolności. Mimo to z przyjemnością

patrzył, jak kręci się przy stole roboczym. Czuł się tak, jakby oglądał film, a ona

była znaną gwiazdą.

Emilie zawsze tak na niego działała. Jedyne, co naprawdę przeżywali

razem, to wzajemny pociąg fizyczny. Zdecydowali się na małżeństwo, bo

uwierzyli, że nic innego nie będzie im potrzebne do szczęścia.

Tymczasem już dawno się rozwiedli.

Pożądanie pozostało...

Być może Emilie coraz bardziej pociągała Zane'a właśnie dlatego, że

wydawała się całkowicie niewrażliwa na jego męski urok. A może jest w kimś

zakochana? - pomyślał. Nie miało to dla niego większego znaczenia, ale mimo

to rozejrzał się wokół, aby sprawdzić, czy gdzieś nie dostrzeże śladów

obecności jakiegoś mężczyzny. Jednak nie dostrzegł nigdzie ani zdjęcia, ani mę-

skich rzeczy. Przez chwilę wahał się, czy nie udać, że idzie do toalety i szybko

rozejrzeć się po całym domu, ale zrezygnował z tego pomysłu. Wolał pozostać

na miejscu i przyglądać się, jak eks - żona pracuje.

Do licha, dlaczego on mi się tak przygląda? - pomyślała z irytacją Emilie.

Czuła na ciele jego palące spojrzenie. Jak na człowieka, którego ponoć nic nie

obchodził ten mundur, Zane przyglądał się jej pracy niezwykle uważnie. A może

background image

patrzył tylko na nią?

- Zrobiło się tu strasznie gorąco - powiedziała, odrzucając włosy przez

ramię i kładąc malutki kawałek materiału na szkiełku mikroskopu. Starała się,

aby jej głos zabrzmiał spokojnie i rzeczowo, ale miała wrażenie, że nic z tego

nie wyszło. - Czy mógłbyś włączyć klimatyzację?

Nic nie odpowiedział, ale słyszała skrzypienie parkietu, gdy szedł w

stronę termostatu.

- Dziękuję - mruknęła, nie odwracając głowy. - Dziwne, ale po zmroku

robi się cieplej, nieprawdaż?

- Nie - odparł szorstko, ale z jakąś miękkością. - To wcale nie wydaje mi

się dziwne.

Emilie czekała, aż usłyszy skrzypienie taboretu, ale w pokoju panowała

cisza.

- To jeszcze chwilę potrwa - usiłowała nadać swemu głosowi obojętne

brzmienie. - Lepiej usiądź.

- Postoję.

Aż podskoczyła, słysząc jego głos tuż nad głową.

- Nie stój tak nade mną. Muszę mieć spokój.

- Przecież ci nie przeszkadzam.

- Owszem - wskazała ręką na lampy. - Zasłaniasz światło.

- Wydawało mi się, że korzystasz z mikroskopu.

- Czy możesz usiąść? - nalegała Emilie. Jej głos zabrzmiał nienaturalnie

wysoko. - Ta praca wymaga skupienia.

Zane stał tak blisko, że czuła zapach jego skóry.

- Tak będzie dobrze? - spytał, siadając ponownie na taborecie.

- Doskonale.

- Nie chciałem ci przeszkodzić.

- Teraz już nie przeszkadzasz.

- Będę tu siedział i przyglądał ci się z daleka.

background image

- Dobrze.

Wcale nie dobrze. Żaden system klimatyzacyjny nie zdołałby opanować

gorączki ogarniającej jej ciało. Do diabła! - zaklęła w duchu. Przecież rozwiedli

się już pięć lat temu! Emilie myślała, że już się na niego uodporniła. Zakasłała,

aby oczyścić oddech.

- Telewizor stoi w salonie - powiedziała.

- Niech stoi.

- Możesz jeszcze złapać lokalne wiadomości.

- Nic mnie nie obchodzą - mruknął, zerkając na zegarek. - Długo jeszcze?

- Minutkę. - Pochyliła się nad mundurem. Zmrużyła oczy, chroniąc je

przed ostrym światłem lampy przykręconej do stołu. Coś się działo w tym

pokoju, ale najwyraźniej tylko Zane zdawał sobie z tego sprawę, choć też nie

rozumiał, co to takiego. Nie podobało mu się, że spotkanie z Emilie wytrąciło go

z równowagi. Chciał czegoś, ale sam nie wiedział czego.

To pragnienie pochodziło z głębi jego osobowości i pewnie dlatego tak

bardzo go niepokoiło. Zawsze tak było między nimi. Już podczas pierwszego

spotkania pomyślał, że ze wszystkich rzeczy i ludzi na świecie tylko Emilie jest

dla niego nie do zdobycia.

Ale to go, oczywiście, nie powstrzymało. Wzięli ślub po konkurach

krótkich i gwałtownych jak letnia burza. Z jego strony był to akt desperacji.

Zane sam dobrze nie rozumiał, co robi, ale czuł, że musi się z nią ożenić.

Emilie wciąż mu się wymykała. Poznał jej ciało, ale zawsze miał

wrażenie, że dusza żony pozostaje poza jego zasięgiem.

Otrząsnął się z tych myśli. Introspekcja nigdy nie była jego silną stroną.

Ta wizyta była kiepskim pomysłem. Pomyślał, że im prędzej wróci do Nowego

Jorku, tym lepiej dla niego.

- Posłuchaj - powiedział, zbliżając się do stołu. - Muszę już jechać. Mam

przed sobą długą drogę.

- A co z mundurem?

background image

- Mam do ciebie zaufanie. Odbiorę go po powrocie.

- Lepiej mi nie ufaj - powiedziała, odwracając się w jego stronę. - Myślę,

że to autentyk.

- Mówiłaś, że to niemożliwe - odrzekł unosząc brew.

- Zdarza się wiele niemożliwych rzeczy. - Emilie wygładziła palcami

drobne fałdki na kurtce munduru. Poczuła łaskotanie szorstkiej wełny. -

Przymierz go.

- Wykluczone.

- Muszę zobaczyć, jak się układa.

- Możesz odziać swego kolegę - Zane wskazał ręką stojącego pod ścianą

manekina. Ta cała historia zaczynała go już niecierpliwić.

- Nie - pokręciła głową. - Muszę zobaczyć, jak się układa w ruchu.

- Czego się boisz, Zane? To tylko mundur!

- Zamknij się, babciu - mruknął.

- Co powiedziałeś? - nie dosłyszała Emilie.

- Nic - odrzekł z zakłopotaniem. Sięgnął po mundur. - Dobrze,

przymierzę, ale zaraz potem jadę.

Emilie pomogła mu włożyć kurtkę.

- To naprawdę nie jest już moja sprawa, ale sądzę, że powinieneś zmienić

swój stosunek do życia - powiedziała.

- Nie widzę najmniejszego powodu - odrzekł Zane i poruszył ramionami,

poprawiając kurtkę. - Pasuje na mnie.

- Jakby był szyty na miarę - potwierdziła Emilie, patrząc na niego szeroko

otwartymi oczami. Podwinęła mu mankiety. - Czy wiesz, jakie jest

prawdopodobieństwo, żeby tak stary mundur pasował na kogoś twojego

wzrostu?

- Jeden do miliona?

- Mniej więcej.

- Oczywiście, że pasuje na ciebie, chłopcze. Przecież jesteś Rutledge,

background image

nieprawdaż?

Emilie pochyliła na bok głowę i spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Mówiłeś coś?

Zane potrząsnął przecząco głową.

- Jestem pewna, że słyszałam jakiś głos - zmarszczyła czoło i spojrzała na

niego uważnie. - Dobrze się czujesz?

- Doskonale.

- Wcale tak nie wyglądasz.

- Będę, jak tylko zdejmę ten mundur.

- Przymierz jeszcze bryczesy.

- Nie lubię rajtuzów - Zane ściągnął z ramion kurtkę i podał ją Emilie.

- To wcale nie są rajtuzy - uśmiechnęła się. - Spandex to pomysł naszych

czasów.

- Nic mnie nie obchodzi, że George Washington nosił takie portki. Ja nie

zamierzam.

- Na pewno wyglądałbyś w nich wspaniale. Zawsze miałeś doskonałe

nogi.

- Wykluczone.

- Dobrze, poddaję się. Zaraz zapakuję mundur i będziesz mógł jechać.

Emilie pomyślała, że powinna była się tego spodziewać. Raz już popełniła

taki sam błąd, ale była młoda i niedoświadczona. Wierzyła wtedy, że wszystko

zawsze kończy się szczęśliwie. Rozsądne kobiety nie oczekują spełnienia

marzeń.

- Możesz go zatrzymać.

- Nie - zaprotestowała Emilie. - To kawałek historii.

- Historia nie ma dla mnie żadnego znaczenia _ oświadczył szczerze

Zane. - Równie dobrze możesz zatrzymać ten mundur na zawsze.

- Nie tego się spodziewałam, chłopcze - wtrąciła Sara Jane.

- Jeśli rzeczywiście tak mało cię to obchodzi, to po co tu przyjechałeś? -

background image

spytała zdziwiona.

Zane znowu poczuł wstrząs i przypływ adrenaliny. Nie mógł przecież

powiedzieć eks - żonie, że kazała mu tu przyjechać zmarła babka! Emilie

zadzwoniłaby po pogotowie, jeszcze nim zdążyłby wyjść do samochodu.

- Wydawało mi się, że to dobry pomysł.

- Muszę powiedzieć profesorowi Attlemanowi z Rutgers, aby następnym

razem polecił ci kogoś innego - powiedziała Emilie i zaczęła pakować mundur.

- Wcale nie żartowałem. Naprawdę możesz go zatrzymać. Już teraz ma

dla ciebie większe znaczenie niż dla mnie.

- Jeśli historia i względy rodzinne nic dla ciebie nie znaczą, to pomyśl o

pieniądzach. Ten mundur jest z pewnością wart małą fortunę.

- Nie dbam o to, i tak mam dość pieniędzy.

- Czy ciebie w ogóle cokolwiek obchodzi?

- Chyba nie.

- Wcale się nie zmieniłeś - Emilie potrząsnęła głową. - Szczerze ci

współczuję.

- Zupełnie niepotrzebnie. Robię to, co chcę, jeżdżę tam. dokąd mam

ochotę. Większość ludzi wiele by dała, aby móc żyć tak, jak ja.

- Tak nie można żyć wiecznie - odrzekła. Nie mogła zrozumieć, dlaczego

ją to porusza. - Wcześniej czy później będziesz musiał się na chwilę zatrzymać,

aby zrozumieć, dlaczego jesteś taki samotny.

- Samotny? - roześmiał się Zane. - Nie żartuj. Przecież nic nie wiesz o

moim życiu.

- Ale mam rację, prawda? - Emilie patrzyła na niego tak, jakby potrafiła

dostrzec wszystkie zakamarki jego duszy.

Pochylił się i mocno pocałował ją w usta. Ten pocałunek wyrażał gniew,

pragnienie i żal z powodu straconych szans.

- Baw się dobrze, Emilie. Ja uciekam.

background image

2

Pocałował ją tak gorąco, jak zawsze tego pragnęła. Natychmiast potem

odwrócił się i wyszedł. Zachował się tak, jakby to nie miało dla niego żadnego

znaczenia.

Emilie patrzyła przez okno, jak Zane Grey Rutledge wsiada do swojego

supersamochodu, po czym znika równie szybko, jak wszystkie inne fantazje.

Potrząsnęła głową, starając się zapomnieć o smaku jego ust. Ostatni raz

Zane pocałował ją na schodach sądu, zaraz po rozprawie rozwodowej.

- Jadę do Australii - powiedział wtedy z szelmowskim uśmiechem. - Może

pojedziesz ze mną?

Emilie z trudem powstrzymała się, żeby nie kopnąć go w kostkę. Ich

małżeństwo było niewątpliwie pomyłką, a teraz on sugerował, żeby ruszyli w

drogę jako para kochanków. Najgorsze było to, że w głębi duszy miała na to

ochotę. Z trudem opanowała pokusę.

Oczywiście, nic się nie zmieniło.

Pozostał równie lekkomyślny, jak przedtem, a jednocześnie zdołał

utrzymać swój wpływ na nią. Emilie miała wrażenie, że pod jego dotknięciem

ożywa, że ogarnia ją słodkie pragnienie, którego spełnienie wymaga tylko

wyciągnięcia ręki.

Minęło pięć najlepszych sekund jej życia.

Księżyc rzucał srebrzyste światło na całą okolicę. Emilie pomyślała, że

powinna była pamiętać, iż dzisiaj jest pełnia. Czuła, że jest gotowa popełnić ja-

kieś szaleństwo, przestaje nad sobą panować. Wystarczyłoby jedno słowo

zachęty z jego strony, a rzuciłaby mu się na szyję błagając, aby kochał ją tu, na

podłodze w pracowni, gdzie towarzyszyłyby im tylko duchy przeszłości.

Sposób, w jaki na nią patrzył... Ton głosu, gdy wymawiał jej imię...

Wyraźnie widziała te sygnały, ale pozwoliła, aby okazja wymknęła się jej z ręki.

Odwróciła się gwałtownie od okna. Była wściekła, że pozwoliła, aby

background image

cielesny poryw wziął w niej górę nad staroświeckim, zdrowym rozsądkiem.

Gdyby nie leżący na stole mundur, Emilie zapewne pomyślałaby, że cały

ten incydent jest produktem jej wyobraźni. Szybkim krokiem przeszła przez

pokój i wzięła do ręki kurtkę. Zane miał ją na sobie tylko kilka minut, a mimo to

poczuła znajomy zapach wiatru, deszczu i morskiego powietrza.

Rutledge uosabiał wszystko, czego nie znosiła u mężczyzn, a jednak, gdy

zobaczyła, jak wysiada z samochodu przed jej domem, ogarnęła ją taka sama

beztroska euforia, jaką przeżyła przy ich pierwszym spotkaniu.

Mieszkała wtedy w Hollywood i pracowała w wielkim studio filmowym

specjalizującym się w filmach historycznych. Do niej należał nadzór nad

wiernością kostiumów i innych szczegółów.

Zane pojawił się na planie, żeby odwiedzić swojego kumpla kaskadera.

Sam, oczywiście, nie ryzykował życia dla pieniędzy. Wolał to robić za darmo,

dla przyjemności.

- Zane Grey Rutledge? - powtórzyła Emilie, gdy się jej przedstawił.

- Moi rodzice mieli poczucie humoru - wzruszył obojętnie ramionami, jak

ktoś, kto nigdy nie musiał o nic walczyć. - W dniu porodu czytali w szpitalu

„Riders of the Purple Sage” i stąd to imię.

Zane wydawał jej się człowiekiem nie z tego świata. Po pierwsze,

wyglądał jak gwiazdor filmowy. Po drugie, nieustannie gonił za przygodami i

ryzykiem. Dopiero po jakimś czasie zrozumiała, że w ten sposób próbował za-

pomnieć o samotności, która doskwierała mu bardziej, niż gotów był to

przyznać.

Nigdy nie opowiadał o swojej przeszłości, ale mimo to Emilie udało się

dowiedzieć, że jego rodzice, zajęci życiem pełnym przygód, oddali

pięcioletniego syna do ekskluzywnego internatu i polecieli na kolejną wyprawę.

Gdy zginęli na stokach Himalajów, Zane dowiedział się o tym dopiero po

upływie sześciu miesięcy. Tylko babka, stara matrona z Filadelfii, była gotowa

poświęcić mu swój czas, ale wtedy było już za późno, aby mogła wpłynąć na

background image

życie wnuka.

Emilie gorąco pragnęła zapełnić pustkę w jego sercu, ale nie zdołała go

zatrzymać. Zane był nieuchwytny niczym spadająca gwiazda. Zbyt długo żył

samotnie, aby teraz uwierzyć w szczęśliwe życie we dwoje. Nie mieli żadnych

wspólnych zainteresowań. Ona kochała przeszłość, Zane uwielbiał przyszłość.

On lubił szybkie, sportowe samochody i wyprawy w odległe zakątki świata, ona

- stare tkaniny i wycieczki do muzeów. Wspaniały mundur sprzed dwóch

wieków miał dla niego mniejsze znaczenie niż para brudnych skarpet.

Emilie pomyślała, że lepiej byłoby, gdyby Zane poleciał na Tahiti lub

został na Manhattanie, gdzie ponoć teraz mieszkał. Jego wizyta spowodowała

tylko zamęt, wzbudziła w niej pragnienie czegoś, co było nieosiągalne.

Ostatnio miała wrażenie, że dusi się w zapyziałym miasteczku, w którym

się wychowała. Serdeczna ciekawość sąsiadów działała jej na nerwy. Wrzaski

mew, słony zapach oceanu i dobrze znany rytuał dnia codziennego wydawały się

jej teraz obce i trudne do zniesienia.

Właśnie poprzedniego dnia na rynku podniosła głos w rozmowie z panią

Willis, a Johnowi Parkerowi powiedziała, że nie podoba się jej tapeta, którą

przykleił w jej spiżarni. Jeszcze teraz miała przed oczami zdumione miny tych

dwojga, gdy wychodziła ze sklepiku z litrem mleka i sześcioma jajkami.

- Biedna Emilie - usłyszała komentarz pani Willis. - Taka ładna

dziewczyna nie powinna być sama.

Zdumiewające, że tamta kobieta lepiej ją rozumiała niż ona sama. Emilie

pragnęła przygody, tęskniła za urozmaiceniem nudnego życia. Potrzebowała

jakiegoś wstrząsu, i to szybko, nim zestarzeje się na tyle, że wszystko stanie się

jej obojętne.

Trudno było oczekiwać, że coś takiego może się wydarzyć w sennym

Crosse Harbor w New Jersey.

Natomiast w żadnym wypadku Emilie nie życzyła sobie, aby w jej życie

znowu wtargnął były mąż, przypominając jej, że kiedyś była na tyle naiwna, by

background image

uwierzyć, iż w jego towarzystwie będzie mogła jednocześnie cieszyć się z

przygód i czuć bezpiecznie.

Odwróciła się, żeby pójść do kuchni, ale w tym momencie ktoś zadzwonił

do drzwi Była już ósma. Pomyślała, że chyba jej się zdawało, ale po chwili

dzwonek odezwał się ponownie, tym razem głośniej. Szybko podeszła do drzwi.

- Kto tam?

- Zane.

Chodzi o mundur - pomyślała. Pewnie zdecydował się go zabrać.

Otworzyła drzwi.

- Długo czekałem - mruknął z wyrzutem. Jego ciemne włosy błyszczały w

świetle lampy. Emilie znów pomyślała, że wygląda jak pirat. - Czy w czymś ci

przeszkodziłem?

- Po co tu przyjechałeś?

- Wpuść mnie, to ci powiem.

- Przecież miałeś lecieć na Tahiti - Emilie słyszała, jak jej serce wali o

żebra.

- Wylatuję dopiero jutro - odrzekł, opierając się o framugę.

- Lepiej jedź do domu i spakuj manatki.

- Pojadę - powiedział i urwał na chwilę. - A ty? Emilie wstrzymała

oddech. Miała wrażenie, że Zane wciąga ją w ogień. To stary gracz - pomyślała.

Lubi wyrafinowane gry dla dorosłych, których ona nigdy nie pojmie.

- Nie wiem, co ci odpowiedzieć - wybąkała wreszcie.

- Byłoby o wiele lepiej, gdybyś wiedziała.

- Przykro mi, ale nigdy nie miałam talentu do ułatwiania ludziom życia, a

już na pewno nie będę się wysilać dla byłego męża.

Emilie wyczuła w nim pewną zmianę, co od razu ją rozbroiło. Zane starał

się zuchwałością przesłonić dręczącą go samotność, którą ona już dawno rozpo-

znała.

- Dojechałem do rogu i zawróciłem - powiedział.

background image

- Pewnie wróciłeś po mundur - odrzekła, czując jednocześnie strach,

podniecenie i nadzieję.

- Nie - odpowiedział Zane, wchodząc do ciemnego przedpokoju. -

Wróciłem do ciebie.

- To przecież nie ma żadnej przyszłości - powiedziała, pożerając go

wzrokiem. - Nic się nie zmieniło. Jesteśmy takimi samymi ludźmi. Wciąż...

- Nie ma żadnej przyszłości - przerwał jej Zane. - Istnieje tylko chwila...

Emilie w mgnieniu oka znalazła się w jego ramionach. Bez żadnych

pytań, bez obietnic, bez namysłu. Uniósł do góry jej brodę i pocałował w usta.

Początkowo pocałunek był delikatny i subtelny, jednocześnie słodki i

zdecydowany, ale dokładnie w chwili, gdy zapragnęła czegoś więcej, Zane

przyciągnął ją mocniej do siebie i wsunął język w jej usta. Emilie czuła, jak w

jej wnętrznościach zaczyna się budzić ogień.

Oparła dłonie na jego twardej piersi, czując gwałtowne łomotanie serca.

Jak mogła była zapomnieć dotyk i zapach tego ciała, tę zmysłową eksplozję,

którą teraz znów przeżywała?

Zane szybkim ruchem porwał ją na ręce. Instynktownie zaplotła palce na

jego karku. Czuła, że kręci się jej w głowie. Tuż przed sobą miała jego twarz,

wysokie kości policzkowe i dumny nos. Widziała jego ciemnoniebieskie oczy,

przesłonięte czarnymi niczym noc rzęsami. Mogła w nich utonąć.

- Drzwi - szepnęła.

Zane zatrzasnął je kopnięciem, odgradzając ich tym od rzeczywistości.

Znaleźli się nagle w zamkniętym, własnym świecie.

- Którędy? - spytał. Jego głos brzmiał zmysłowo i ochryple.

- Tym korytarzem.

Sypialnia Emilie znajdowała się przy jego końcu, po prawej stronie.

Zane rozpoznałby ten pokój nawet w zupełnych ciemnościach. „Wszędzie

czuł aromat jej perfum, niezbyt silny, ale jakże znajomy. Od lat często usiłował

wyobrazić sobie ten zapach, ale nigdy mu się to nie udało. Tym razem czuł go

background image

naprawdę. Działał na niego równie podniecająco jak kobieta, którą trzymał w

ramionach.

Nigdy jej nie zapomniał. Teraz bez trudu rozpoznawał smak jej warg i

dotyk jedwabistych włosów na policzku.

Niemal utonęli w grubym puchowym materacu.

- Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę - szepnęła Emilie,

muskając palcami jego twarz.

- Nie potrafiłem odjechać - odrzekł Zane, głaszcząc dłonią jej biodra. -

Chciałem, ale nie mogłem cię zostawić.

- Wiem - szepnęła. - Kiedy patrzyłam, jak odjeżdżasz... - urwała i

pokręciła głową. - Chciałam, żebyś wrócił.

- Jesteś pewna?

- Tak - powiedziała stanowczo. Czy Zane wiedział, jaki wywiera na nią

wpływ? Jaki jest piękny? Przeciągnął dłonią po jej płaskim brzuchu i wsunął

palce pod koszulę. Przesunął rękę wyżej, aż dotarł do koronkowego stanika.

Błyskawicznie rozpiął go i nakrył pierś dłonią.

Emilie miała wrażenie, że wszędzie czuje dotyk jego palców. Zane powoli

pieścił opuszkami jej sutki, aż stały się twarde i napięte. Niecierpliwie czekała

na dotknięcie jego warg, chciała czuć na piersiach gorące i wilgotne usta,

pragnęła, by ssał jej sutki...

- Tak - powiedział, ściągając z niej koszulę i stanik. - Chcę słyszeć, jak

krzyczysz. Chcę wiedzieć, że czujesz rozkosz...

Z gardła Emilie wydarł się jęk, tak gwałtowny i namiętny, że sama się

przestraszyła, ale jednocześnie pozbyła ostatnich zahamowań. Czuła swoją

kobiecą siłę, zupełnie tak, jakby dotknięcie Zane'a przywróciło ją do życia.

Zbliżył usta do jej piersi. To dotknięcie parzyło niczym ogień. Gdy

chwycił zębami sutek, Emilie znowu krzyknęła, nie z bólu, lecz prymitywnej,

gwałtownej rozkoszy. Przemknęło jej przez myśl, że chyba nie przeżyje takiego

napięcia zmysłów.

background image

Miała wrażenie, że jest w stanie nieważkości, zawieszona gdzieś w

ciemnej przestrzeni erotycznych marzeń.

Czuła, jak w jej ciele odzywa się odwieczny rytm. Wyprężyła się

gwałtownie.

Długo czekała na tę chwilę. Marzyła o niej. Tęskniła za jedynym

mężczyzną, który mógł zabrać ją w taką podróż.

Teraz pragnęła czegoś więcej.

Chciała czuć dotknięcia jego ust na całym ciele. Sięgnęła do majteczek,

ale Zane odsunął jej rękę i zsunął je w tak podniecający sposób, że zbliżyła się o

kolejny krok do pełnego szaleństwa.

Rutledge pomyślał, że Emilie jest jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał. Z

przyjemnością patrzył na jej długie nogi, zaokrąglone biodra i ciemne włosy

wilgotne z pożądania. Pod wpływem pieszczot jego języka Emilie znów

krzyknęła z rozkoszy i Zane poczuł, że sam również płonie.

Zapragnęła go dotknąć, poczuć jego potężne ciało. Chciała wiedzieć, że

on należy do niej i tylko do niej, nawet jeśli tylko w tę jedną noc.

Nim zdążyła coś powiedzieć, sam zrozumiał jej pragnienia. Wstał z łóżka

i ściągnął spodnie. Emilie nie mogła oderwać wzroku od jego szczupłego,

muskularnego ciała i ciemnych włosów, porastających klatkę piersiową i płaski

brzuch.

Nie rozczarował jej. Nigdy mu się to nie zdarzyło.

Był dokładnie taki, jak Emilie go zapamiętała.

Poczuła w oczach łzy i szybko zamrugała, żeby Zane niczego nie

zauważył.

Dostrzegł to jednak.

Opadł na łóżko obok niej i przytulił ją do siebie.

- Bardzo cię pragnę - powiedział wprost. - Nigdy jednak nie kocham się z

kobietą, która nie ma na to ochoty. - Odsunął się od niej tak, że przestali stykać

się ciałami. - Wybieraj, Emilie. Decyzja należy do ciebie.

background image

Nie czuła ani wstydu, ani zakłopotania. To była chwila, na którą długo

czekała. Teraz miała szansę spróbować najsłodszej namiętności bez żadnych

żalów i zobowiązań, które mogłyby zakłócić pamięć tego wieczoru. Mogła być

teraz albo poddanym, albo zdobywcą, wybór należał do niej.

Żadne słowa nie mogłyby oddać jej uczuć i pragnień. Spojrzała mu w

oczy i kiwnęła głową. Zane miał wrażenie, że dotyka jej ciała i duszy

jednocześnie.

Wziął ją w ramiona. Przez chwilę leżeli nieruchomo, mocno przytuleni do

siebie, ciesząc się po prostu zetknięciem nagich ciał. Emilie nie potrzebowała

niczego więcej, żeby zapomnieć o całym świecie.

Poruszyła się, ocierając się o niego, kusząc i podniecając. Miała wrażenie,

że traci kontrolę nad sobą. Teraz Zane był dla niej jedynym prawdziwym bytem

w świecie, który przestała rozpoznawać.

Emilie była już gotowa. Zane poznał to po głębokich jękach, jakie

wydobywały się z jej gardła i pełnym pragnienia spojrzeniu zielonych oczu.

Rozdzielił jej uda i ukląkł między nimi. Początkowo zaatakował ją lekko i

delikatnie, tak, aby ich namiętność mogła osiągnąć najwyższą temperaturę. Gdy

kobieta zaczęła głośno krzyczeć, wiedział, że nie powinien dłużej zwlekać.

- Teraz - powiedziała zduszonym szeptem, prosto w jego usta. - Teraz...

teraz...

Nie potrzebował zachęty.

Ciało Emilie było tak mocno zaciśnięte, że Zane przestraszył się, że zrobi

jej krzywdę, ale ona nalegała, aby nie przerywał. Po chwili przyjęła go w siebie.

W tym momencie zadygotała. Pasowali do siebie tak, jakby jakiś dobry Bóg z

góry zadecydował, że będą do siebie należeć.

Zane był pierwszym mężczyzną, który poznał jej ciało i nauczył rytuału

miłości. Na myśl, że w ciągu pięciu lat od rozstania Emilie z pewnością była z

kimś innym, poczuł gwałtowne pragnienie, aby wymazać z jej pamięci wszelkie

wspomnienia i napiętnować ją jako swoją wyłączną własność.

background image

Kochali się z gwałtowną, pierwotną namiętnością. Zane nigdy nie marzył

o czymś więcej, niż ofiarowała mu Emilie. Gdy nadszedł moment spełnienia,

miał wrażenie, że jego ciało rozrywa gwałtowny wybuch, ale po chwili odzyskał

poczucie jedności.

Nie wiedział jeszcze, że w tym momencie w jego życiu nastąpił przełom.

W ciemnościach wiele się może zdarzyć.

Tej nocy Emilie poznała wszystkie formy zmysłowego kontaktu z

mężczyzną, który odgadywał jej pragnienia, nim jeszcze zdążyła je nazwać. W

ciemnościach, rozproszonych tylko światłem księżyca, oboje oddali się

erotycznej magii.

Wreszcie zdrzemnęli się trochę, po czym Emilie przyniosła do łóżka starą

i omszałą butelkę szampana. Chowała ją na wyjątkową uroczystość, która

jednak nigdy się nie zdarzyła.

- Cristal - Zane gwizdnął z uznaniem. - To robi wrażenie.

- Powinno.

Sama otworzyła butelkę. Gdy korek wystrzelił, głośno się roześmiała.

- Uwielbiam ten dźwięk - rozlała do kieliszków pieniący się, złoty płyn.

Postawiła butelkę na nocnym stoliku i wzniosła toast.

- Za zdrowie nieoczekiwanych gości.

- Twoje zdrowie - odrzekł Zane, patrząc jej prosto w oczy.

- Wygląda na to, że wracamy do starych czasów - powiedziała Emilie,

delektując się napojem.

- Miałem nadzieję, że będziemy raczej rozmawiać o przyszłości.

Kobieta wyciągnęła się wygodnie na poduszce. W jej oczach zaświeciły

iskierki.

- Może zatem opowiem ci o przygotowaniach do jutrzejszych obchodów

Dnia Patriotów?

Zane jęknął głośno. Emilie uderzyła go w głowę poduszką.

- Możesz się śmiać - powiedziała, udając oburzenie - ale tutaj, w Crosse

background image

Harbor, to ważny dzień. Niewątpliwie bardzo cię to rozśmieszy, ale wszyscy

mieszkańcy przebierają się w osiemnastowieczne stroje, popijają jabłecznik i

udają, że wypatrują nadchodzącej armii brytyjskiej. Burmistrz Gold odgrywa

Andrew McVie'a - dodała.

McVie był jedynym wiarygodnym bohaterem rewolucji, którym mogło się

poszczycić Crosse Harbor. W dzieciństwie Emilie spędziła wiele czasu

rozmyślając o tym, jak uratował on generała Washingtona na parę miesięcy

przed bitwą pod Princeton.

Opowiedziała Zane'owi historię tajemniczego bohatera w czarnej masce,

który na oczach przerażonych świadków skoczył na konia Washingtona i zrzucił

generała na ziemię na ułamek sekundy przedtem, nim kula z muszkietu

przeleciała tuż nad siodłem. Gdyby nie zamaskowany mężczyzna, utkwiłaby w

sercu przyszłego prezydenta.

Rodzina Emilie zawsze twierdziła, że owym tajemniczym bohaterem był

ktoś z ich rodu. Któż inny, jeśli nie członek rodziny Crosse, miałby dość

odwagi, aby dokonać takiego wyczynu? Pozostali mieszkańcy miasteczka

uważali jednak, że zbawcą generała był Andrew McVie.

- Niestety, tego dnia większość członków naszej rodziny była na weselu -

zaśmiała się Emilie. - To tyle z historii rodzinnych.

- A ty za kogo się przebierasz? - spytał Zane. - Za kochankę McVie'a?

- Nie, mądralo, ale i tak będę sensacją dnia - stwierdziła. - Jutro pojawię

się na rynku w balonie na gorące powietrze.

- Chyba żartujesz!

- Słowo harcerza - zapewniła go z powagą. - Świadectwa historyczne są

raczej wątpliwe, ale to świetna reklama dla towarzystwa historycznego. Nie

mogłam odmówić.

- Nie zawracałbym sobie tym głowy.

- Dlatego że nie cenisz historii i nigdy jej nie zrozumiesz.

- Za to świetnie rozumiem inne sprawy - odpowiedział, odstawiając

background image

kieliszek na nocny stolik. - Może, cię o tym przekonam...

Później dokończyli szampana i Emilie poszła do spiżarni poszukać

jeszcze jednej butelki. Była pewna, że powinna coś znaleźć.

- Tym razem to już nie Cristal - powiedziała. - Ale według mnie nie ma

czegoś takiego jak zły szampan.

Zane, który poszedł z nią do kuchni, wziął butelkę i przyjrzał się nalepce.

Emilie ponownie zniknęła w spiżarni, po czym wróciła z pudełkiem

krakersów, dżemem i masłem fistaszkowym. Ułożyła to wszystko na tacy z laki,

którą rok wcześniej kupiła na pchlim targu, a następnie wyjęła z kredensu dwa

talerze i piękny, srebrny nóż.

Gdy wrócili do łóżka, z wielkim przejęciem posmarowała krakersy

masłem fistaszkowym i dżemem, po czym ułożyła je w półkole na talerzu. Zane

uważnie się jej przyglądał. Pomyślał, że w jej rękach wszystko zamienia się w

złoto. Nawet z krakersów i dżemu potrafiła wyczarować przekąskę, smakującą

jak ambrozja.

- Dawno już nie byłam na targu - powiedziała Emilie, napełniając

ponownie kieliszki. - Nie mam nic w domu, inaczej przygotowałabym ci coś

wspaniałego. Jeśli nie pamiętasz, to ci przypominam, że dobrze gotuję.

- Nie chcę ci sprawiać przykrości, ale nigdy mnie nawet nie obchodziło,

czy potrafisz zagotować wodę - odrzekł Zane z uśmiechem.

Emilie spojrzała na niego z urazą, ale zaraz się roześmiała.

- To chyba rzeczywiście nie ma znaczenia, prawda?

- Najmniejszego - zapewnił ją i odsunął talerz. - Połóż się.

- Dlaczego?

- Połóż się - powtórzył z naciskiem.

To były jej marzenia. W ciągu tej jednej, magicznej nocy on mógł

wydawać polecenia, ona gotowa była słuchać.

Położyła się na chłodnym, jedwabistym prześcieradle. Szampan wirował

jej w głowie. Miała kłopoty z ustaleniem, gdzie kończy się jej ciało, a gdzie

background image

zaczyna miękka pościel. Czuła się tak, jakby płynęła na chmurce w atmosferze

nabrzmiałej erotyzmem.

- Zane! - wykrzyknęła po chwili, unosząc się na łokciu. - Co ty

wyprawiasz?

- Zaufaj mi - odpowiedział ze swym pirackim uśmiechem na ustach.

Emilie poczuła na ciepłym brzuchu zimne krople szampana. Drgnęła.

Zane wypełnił jej pępek złocistym płynem.

- Zwariowałeś! - zaśmiała się, starając się nie poruszyć. - Prześcieradło...

Prześcieradłu jednak nic nie groziło. Zane zlizał szampana kropla po

kropli. Czuła jego język w pępku, na brzuchu i w spojeniu ud...

Przeczesała mu palcami włosy, przyciskając jego twarz do brzucha. Już

po chwili czuła, że zaraz wybuchnie i rozpadnie się na tysiące kawałków.

Jednak przede wszystkim pragnęła, aby to się nie skończyło.

Rankiem, po przebudzeniu, Emilie usiadła na łóżku i wbiła wzrok' w

śpiącego obok niej mężczyznę. Po chwili zacisnęła powieki i długo siedziała z

zamkniętymi oczami, czekając, aż zjawa zniknie. Miała nadzieję, że gdy

wreszcie otworzy oczy, przekona się, że jest sama w swym staroświeckim łóżku,

którego od pięciu lat z nikim nie dzieliła.

Ostrożnie rozchyliła powieki i dotknęła ręką ramienia śpiącego

mężczyzny. Poczuła twarde mięśnie i ciepłe ciało.

To mój były mąż! - pomyślała, jakby powoli godząc się z rzeczywistością.

Czuła lekki ból między nogami i rozkoszne znużenie. Tej nocy długo się

kochali... Emilie miała wrażenie, że stoi na skraju urwistego brzegu i patrzy w

przestrzeń.

Przypomniała sobie, jak Zane dotykał ustami jej brzucha, jak pieścił

dłońmi piersi... Nie mogła sobie wyobrazić większej rozkoszy...

- Boże - jęknęła, po czym skuliła się na brzegu łóżka i naciągnęła kołdrę

na głowę. Pomyślała, że chyba zwariowała, godząc się na coś takiego. Zupełnie

zwariowała!

background image

Mężczyzna wymamrotał coś, po czym przez sen uderzył ręką w poduszkę.

Wstrzymała oddech, a on odwrócił się na bok i przycisnął ciężką, muskularną

nogą jej biodra. Emilie automatycznie przysunęła się do niego, zapragnęła...

- Nie! - powiedziała głośno. Dość tego. Tym razem nie zamierzała ulec

pokusie i zapomnieć o ostrożności.

Noc już minęła i byłoby znacznie lepiej, gdyby znalazła jakiś sposób, aby

o niej zapomnieć.

Nigdy nie lubiła takich ludzi jak on. Zane gardził historią i nie zastanawiał

się nad przeszłością. Związek z nim był romantycznym odpowiednikiem

położenia się na torze. Raz udało się jej uciec z całym sercem; byłaby idiotką

sądząc, że ta sztuka znów może się udać.

Magia, która połączyła ich wczoraj, nie mogła przetrwać w pełnym blasku

słońca. Poczucie przeznaczenia, wrażenie, że kieruje nimi jakaś wyższa siła -

Emilie pomyślała, że to pewnie skutek pełni.

Jej zdaniem, Zane czuł się tu zdecydowanie zbyt swobodnie. Rozciągnął

się wygodnie na jedwabnym prześcieradle, niedbale zakrywając biodra rogiem

kołdry. Przez chwilę przyglądała się jego szerokim ramionom i potężnym

muskułom, które w dotyku sprawiały wrażenie ciepłego, żywego marmuru...

Potrząsnęła głową i pomyślała, że takie rozmyślania niechybnie wpędzą ją w

kłopoty. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na niego ponownie. Tym razem

zamierzała dostrzec tylko jego niedostatki. Niestety, na pierwszy rzut oka trudno

było dostrzec słabości Zane'a Rutledge'a. Zawsze wyglądał imponująco...

Przyzwoitość nakazywała, aby czuł się nie na miejscu w tym wyłącznie

dotąd kobiecym pomieszczeniu, ale on Zachowywał się tak, jakby zdobył nie

tylko jej ciało, ale również sypialnię.

Ta myśl zirytowała Emilie. Szturchnęła go w ramię.

- Zane - powiedziała, próbując go obudzić. Poruszył się na łóżku, ale nie

otworzył oczu. - Za godzinę muszę wyjść.

- Mhm... - Mężczyzna przewrócił się na brzuch i schował twarz w

background image

poduszce.

Emilie zastanowiła się, czy nie zerwać z niego kołdry, ale wolała nie

ryzykować widoku podniecającej nagości eks - męża. Zamiast tego uciekła do

łazienki, i to tak szybko, jakby ścigały ją moce piekielne. Gwałtownie

zatrzasnęła za sobą drzwi.

W tym momencie niemal parsknęła śmiechem. Przecież to zazwyczaj

mężczyzna zastanawia się, jak uciec po wspólnej nocy! Emitte często czytała w

kobiecych magazynach, jak powinna wyglądać ta scena: ona przygotowuje w

kuchni wspaniałe śniadanie, na przykład capuccino i świeże truskawki ze

śmietaną, on zaś niecierpliwie liczy sekundy dzielące go od wolności.

Zamiast tego to ona ukryła się w łazience i zastanawiała się, czy zdoła

uciec przez ciasne okienko i zniknąć w lesie za domem.

Przeszła po cichu do garderoby, gdzie włożyła obcisłe, elastyczne rajstopy

i koronkowy gorset ze wstążkami, stanowiący część jej kostiumu. Było

stanowczo zbyt gorąco, aby ubrać się w cały strój. Emilie postanowiła, że

sukienkę i całą resztę włoży dopiero w gondoli.

Zerknęła do lustra i z trudem powstrzymała się od śmiechu. Wyglądała jak

karykatura osiemnastowiecznej damy. Wyciągnęła z portfela trochę pieniędzy i

włożyła je do haftowanej, wyblakłej torebki, w której trzymała igły i nici.

Zabrała jeszcze prawo jazdy i kartę kredytową, po czym przymocowała torebkę

do paska. Włożyła baletki, spakowała muślinową sukienkę i wyszła na korytarz.

Po drodze do kuchni zajrzała jeszcze do sypialni. Zane wciąż chrapał,

wygodnie rozciągnięty na łóżku, zupełnie jakby miał zamiar zostać tu na dłużej.

Nie każdy potrafiłby czuć się tak swobodnie w cudzej sypialni. Emilie pokręciła

głową z irytacją. Niektórzy ludzie nigdy się nie zmienią.

W kuchni wyrwała z bloczka różową kartkę, napisała kilka słów, i

przylepiła ją do stojącej na środku brzozowego stołu cukiernicy, po czym

chwyciła klucze i wyszła na ulicę.

Wyjeżdżając z garażu, starała się nie patrzeć na stojącego przed domem

background image

czarnego porsche. Wolała, aby nie przypominał jej o swym seksownym

właścicielu.

Pomyślała, że popełniła okropny błąd, ale, na szczęcie, już po wszystkim.

Nie miała zamiaru więcej o tym myśleć.

Od mieszkania Emilie do Langley Park trzeba było jechać dobre pół

godziny. Lipcowy poranek był dość chłodny, a powietrze zdumiewało

przejrzystością. Choć od wschodu słońca minęło dopiero pół godziny, poranna

mgła zdążyła już zniknąć. Tylko smród spalin, zmieszany z zapachem morza i

kwiatów, psuł idealną pogodę.

Emilie włączyła radio. Gdy usłyszała dobrze znaną, starą piosenkę,

zaczęła stukać do wtóru palcami o kierownicę. Mając dwadzieścia dziewięć lat

była zbyt młoda, aby pamiętać czasy świetności tego zespołu, ale i tak znała tę

melodię. Sama nie wiedziała, dlaczego miała wrażenie, że świetnie pasuje do

porannej przejażdżki wiejską drogą.

Nagle we wstecznym lusterku zobaczyła jakiś czarny, sportowy

samochód. To niemożliwe - pomyślała. Przecież gdy wychodziła z domu, Zane

zdrowo chrapał. Nacisnęła na gaz, ale samochód bez trudu trzymał się za nią.

Emilie skręciła gwałtownie w boczną drogę i nacisnęła gaz do dechy.

Czarne auto natychmiast wykonało ten sam manewr. Emilie czuła, jak serce wali

jej o żebra. Jeśli porsche Zane'a nie rozmnożyło się cudownie w ciągu nocy, to

musiał być on. Może zapomniał portfela lub zostawił zegarek? Zwolniła, ale on,

zamiast się zbliżyć, również zwolnił. Starał się zachować dystans. Z daleka

widziała na twarzy eks - męża wyraz determinacji.

Emilie wróciła na główną drogę. Porsche zrobił to ' samo. Przez chwilę

myślała, czy nie spróbować go zgubić, ale Zane przecież wiedział, że ona ma

polecieć wielkim balonem. Już stąd widać było ponad drzewami jego czerwoną

powłokę. Nie miała szans, żeby pozbyć się pościgu.

- Utrzymuj dystans - mruknęła przez zęby, skręcając na parking. Zane

zawsze prowadził jak wariat. Emilie przez chwilę czuła pokusę, żeby nacisnąć z

background image

całej siły na hamulec, po czym zażądać od niego odszkodowania za zniszczony

samochód. To byłaby dla niego dobra nauczka.

Rozległ się głośny pisk opon. Auto zatrzymało się tuż za nią.

Drzwi porsche otworzyły się tak gwałtownie, że niemal trzasnęły zawiasy.

Emilie miała ochotę zablokować swoje drzwi i poczekać, aż Zane ochłonie, ale

pomyślała, że pewnie wyrwałby je gołymi rękami. Wyskoczył i podbiegł do jej

wozu.

- Wysiadaj - warknął przez zaciśnięte zęby.

Niektórych rzeczy nie zapomina się nawet po rozwodzie. Na przykład

takiego tonu. Emilie pomyślała, że lepiej będzie się nie sprzeciwiać.

Wzięła głęboki oddech i wysiadła z samochodu. Zane nawet nie podał jej

ręki. Wprawdzie nie potrzebowała pomocy, ale to byłby miły gest.

Dać kurze grzędę... Emilie pomyślała, że raczej umrze, niż pozwoli mu

odgadnąć, jakich wrażeń doznaje na jego widok.

- Zabłądziłeś - oświadczyła spokojnie. Wskazała ręką kierunek. - Tamta

droga prowadzi do Nowego Jorku.

W tym momencie Zane miał ochotę skręcić jej kark. Już parę razy w życiu

bliski był zabójstwa, i to na ogół Emilie była potencjalną ofiarą. Tym razem

byłaby to niewątpliwie zbrodnia w afekcie.

- Do diabła, co ty sobie myślisz?

- Przykro mi, ale nie wiem, o czym mówisz - odrzekła, patrząc na niego

niewinnie.

- Akurat! Oczywiście, że wiesz!

Emilie zerknęła w stronę górującego nad polem balonu. Nim zdążyła się

ruszyć, Zane chwycił ją za ramiona.

- Co to za karteczka na kuchennym stole? Stać cię chyba na coś lepszego,

Em!

- Wiele hałasu o nic - skwitowała, wzruszając ramionami. - Musiałam

wyjść. Przecież mówiłam ci o dzisiejszym święcie.

background image

Wyrwała się z uścisku i ruszyła w stronę balonu. Zane zablokował jej

drogę. Emilie na próżno usiłowała go ominąć.

- Śniadanie byłoby miłym akcentem.

- Przykro mi, że nie jestem równie doświadczona, jak inne kobiety, z

którymi się spotykasz.

- Lodówka pusta - ciągnął. - Ani mleka, ani płatków, ani pieczywa. Można

umrzeć z głodu.

- Dziękuję za zrobienie listy zakupów - odrzekła poirytowanym tonem.

- Gdybym to ja wymknął się w ten sposób, nazwałabyś mnie sukinsynem.

- Wcale się nie wymknęłam. Po prostu miałam umówione spotkanie.

- Bzdura. Uciekłaś, żeby ze mną nie rozmawiać.

- Nie pochlebiaj sobie, Rutledge. Próbowałam cię obudzić, ale spałeś jak

zabity. - Dała nura pod jego uniesionym ramieniem, lecz Zane zdążył ją złapać. -

Czy przypadkiem nie śpieszysz się na samolot?

- Owszem - odrzekł. - Właśnie dlatego tu jestem.

- Hej, Em! - zawołał do niej Dan Walsh z drugiego końca parkingu. -

Pośpiesz się. Jesteśmy gotowi do startu.

- Muszę już iść - powiedziała Emilie. - Te balony są wynajmowane na

godziny.

Ruszyła w kierunku gondoli. Rutledge nie odstępował jej ani na krok.

Ciszę poranka przerywał ryk propanowego palnika, nagrzewającego

powietrze. Nieopodal stała niewielka furgonetka. W kabinie siedzieli dwaj

młodzi mężczyźni i popijali kawę, z trudem tłumiąc ziewanie.

- To ekipa ratunkowa - wyjaśnił Rutledge, pozdrawiając ich machnięciem

ręki.

- Co za ekipa ratunkowa? - skrzywiła się Emilie.

- Poszukiwacze - dodał Zane. - Ekipa naziemna. Będą jechać za tobą i

mieć oko na balon, po prostu na wszelki wypadek.

- Nie opowiadaj takich rzeczy! Nigdy jeszcze nie leciałam balonem.

background image

- To nic specjalnego. Po prostu polecisz, dokąd wiatr cię zaniesie.

- Przecież mamy wylądować w miejskim parku.

- Wylądujecie, jeśli wiatr będzie wam sprzyjał.

- Przypuszczam, że ty już kiedyś latałeś balonem?

- Balonem, szybowcem, lotnią - uśmiechnął się Zane.

- A czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad podjęciem normalnej pracy? -

spytała Emilie.

- Hej, Em! - zawołał znowu Dan, spoglądając z nieskrywaną ciekawością

to na nią, to na Zane'a. - Baxter jest już gotów. - Walsh wskazał ręką na dość

otyłego mężczyznę w czerwonej kurtce z napisem Soul Man wyhaftowanym na

plecach.

Emilie przyjrzała się gondoli. Był to po prostu spory kosz z wikliny, z

przymocowanym dużym zbiornikiem na gaz.

- To to? - spytała, przełykając głośno ślinę.

- To - potwierdził Dan. - Cieszę się, że ty lecisz, a nie ja. Powiedziałem

żonie, że nikt mnie nie zmusi do latania mniejszym samolotem niż DC - 9.

Przyjemniaczek - pomyślała Emilie.

- Jak mam się tam dostać? - spytała głośno. W tym momencie Zane

chwycił ją w pasie i wsadził do kosza.

- Och - westchnęła Emilie. Czuła się bardzo niepewnie. - Moja spódnica -

dodała. - Będę jej - potrzebować przy lądowaniu. Została w samochodzie.

- Czy mógłby ją pan przynieść? - Zane zwrócił się do Dana. - Chcę

jeszcze zamienić parę słów z Emilie.

Mężczyzna zawahał się.

- Proszę się nie niepokoić - uśmiechnął się Rutledge. - Jesteśmy zaręczeni.

- Ach, skąd miałem wiedzieć - mruknął Dan i ruszył w stronę samochodu.

- Zabiję cię! - powiedziała Emilie zduszonym głosem i uderzyła go w

ramię. - Dlaczego opowiadasz brednie?

- Sądziłem, że wolałabyś, abym mu nie mówił, iż jesteśmy kochankami.

background image

- Dlaczego nie powiedziałeś mu prawdy?

- Powiedziałem - odparł Zane z irytującą, męską logiką. - Zaręczyliśmy

się... kiedyś.

- Nim wylądujemy, całe miasto będzie huczeć od plotek.

- O tym, że jesteśmy zaręczeni, czy że jesteśmy kochankami?

- Że jestem skończoną idiotką - westchnęła Emilie. Zane za dobrze się

bawił.

- Niewielki skandal jeszcze nikomu nie zaszkodził.

- Nie znasz Crosse Harbor.

- Do diabła z Crosse Harbor. Wyjedź ze mną, Emilie - zaproponował z

uwodzicielskim uśmiechem. - Zwiedzimy Tahiti, a potem polecimy zobaczyć

piramidy w świetle księżyca i wschód słońca w Madrycie. Nim się pożegnamy,

możemy zjeść śniadanie w Paryżu, a kolację na Hawajach i kochać się w

każdym z tych miejsc.

Serce Emilie zabiło gwałtownie. Pomysł, aby zapomnieć o

rzeczywistości, był niezwykle kuszący. Przynajmniej miałaby na starość co

wspominać i czym ogrzać duszę, a nie tylko kocem i gorącą herbatą.

- To wykluczone - odrzekła, z trudem przekrzykując hałas palnika.

- Masz ostatnią szansę - powiedział, patrząc na nią zmrużonymi oczami.

- Wybij to sobie z głowy! - krzyknęła. - Nigdzie z tobą nie pojadę.

- W takim razie ja lecę z tobą.

Nim Emilie zdążyła zareagować, Zane odcumował balon i w ostatniej

chwili wskoczył do gondoli.

- Hej! - usłyszeli krzyk Dana. Wracał biegiem z parkingu, wymachując

nad głową spódnicą. - Wracaj!

- Zrób coś! - odkrzyknęła. - Chwyć za cumę! Zatrzymaj ten balon!

- Uspokój się - powiedział Zane, regulując palnik.

- Dowiozę cię na festyn całą i zdrową.

- Zwariowałeś?! - wrzasnęła w odpowiedzi. Udało się jej przekrzyczeć

background image

hałas palnika. Balon unosił się coraz wyżej. - Co ty wyprawiasz?!

- Zabieram cię na przejażdżkę.

- Jesteś szalony! - Emilie oparła się o brzeg gondoli.

- Czy wiesz, jak tym kierować?

- Zaraz się przekonamy - odpowiedział, manipulując zaworami przy

zbiorniku. - Leciałem kiedyś balonem na gorące powietrze.

- Ja kiedyś leciałam jumbo - jetem, ale to nie znaczy, że potrafię nim

sterować.

- Na tym polega różnica między nami. Lubię ryzykować. - Problem

polegał na tym, że zazwyczaj mu się udawało.

Płomień palnika gwałtownie się powiększył. Emilie miała przed oczami

obraz balonu zaplątanego w przewodach wysokiego napięcia, ale czerwona kula

coraz bardziej oddalała się od ziemi.

- Mam nadzieję, że zostaniesz za to aresztowany - powiedziała. Czuła

jednocześnie podniecenie i strach. Zawsze dawała się nabierać na jego wielkie

gesty, choć wiedziała, że to głupota.

- Czy zamierzasz mnie oskarżyć?

- Żebyś wiedział. Jak śmiesz ryzykować moim życiem, tylko dlatego że

masz ochotę wyciąć jakiś zwariowany numer?

- Troska o bezpieczeństwo spowodowała śmierć większej liczby ludzi niż

wszystkie zwariowane pomysły.

- Pewnie myślisz, że potrafisz przesuwać góry, prawda?

- Gdyby tylko jakaś stała na mojej drodze... - Zane uśmiechnął się

zwycięsko.

Emilie dobrze wiedziała, o czym on myśli. Zamknęła oczy. Doznawała

uczuć wykraczających daleko poza seksualne pragnienia.

- Po co to zrobiłeś? - szepnęła. - To była nasza ostatnia noc. Oboje dobrze

wiemy, że to nie ma przyszłości.

- Uniosła głowę i spojrzała na niego. Dlaczego za jego urodziwą twarzą

background image

nie kryła się dusza poety? - Pragnę czegoś więcej, niż tylko seksu. Potrzebuję

mężczyzny, którego mogłabym kochać.

- Ludziom zazwyczaj wystarcza atrakcyjne życie seksualne.

- Nigdy mnie nie zrozumiesz - westchnęła w odpowiedzi. Gdyby jej

wystarczał seks, wciąż byliby małżeństwem. Potrząsnęła głową i rozejrzała się

wokół. Widać było wspaniałą panoramę okolicy.

- A ty rozumiesz?

- O co ci chodzi?

- Mam wrażenie, że wcale nie jesteś tak przywiązana do tego miasteczka.

- Nie mów takich rzeczy - Emilie z trudem opanowała wewnętrzny dygot.

Trafnie odgadł jej skryte myśli.

- Crosse Harbor to mój dom... po rewolucji moja rodzina przyczyniła się

do rozbudowy miasta.

- Wbrew pozorom, jesteśmy do siebie podobni - stwierdził

nieoczekiwanie Zane, nie zwracając uwagi na jej protest. - Oboje szukamy

czegoś, czego możemy nigdy nie znaleźć.

- Niczego nie szukam - odparła, ale to stwierdzenie zabrzmiało pusto i

fałszywie. - Lubię moje życie takim, jakie jest.

- Akurat. Lubisz przygody, Emilie. Przyznaj się, pragniesz czegoś więcej.

To szyderstwo było tak bliskie prawdy, że przestała nad sobą panować.

Rzuciła się na niego, próbując zdzielić go pięścią, ale Zane chwycił ją za

nadgarstek i wykręcił rękę. W trakcie tego starcia gondola gwałtownie

zachybotała. W oczach mężczyzny pojawił się wyraz rozbawienia. Ilekroć

Emilie próbowała się wyrwać, gondola kiwała się na wszystkie strony, a jej

żołądek wyprawiał niebezpieczne harce.

- Na razie jeszcze ci się udało - powiedział zimno Zane. - Lepiej nie

ryzykuj.

Nie zważając na niebezpieczeństwo, Emilie spróbowała kopnąć go w

kostkę. Przyciągnął ją do siebie i mocno objął.

background image

- Niech pani lepiej uważa, moja damo - ostrzegł. - Do ziemi mamy

ładnych parę metrów.

Rozejrzała się wokół. Lecieli ponad wierzchołkami drzew. Balon wciąż

się wznosił.

- Wspaniały widok, prawda? - dodał Zane, widząc na jej twarzy wyraz

zdumienia. Puścił jej ramię. Emilie kiwnęła w odpowiedzi głową. Nie mogła

oderwać spojrzenia od fascynującej panoramy.

- O, tam jest główna droga - wskazała palcem ciemną tasiemkę,

przecinającą zieleń lasu. - Nigdy nie myślałam, że może tak wspaniale

wyglądać.

- To wszystko kwestia perspektywy.

- Jesteś cyniczny.

- Tylko realistyczny.

- Czy dla ciebie cokolwiek w życiu ma jakieś znaczenie?

- Sądziłem, że po ostatniej nocy nie masz co do tego wątpliwości.

- Życie nie kończy się na seksie.

- Być może, ale to jedna z jego najprzyjemniejszych stron.

- Muszę ci przyznać, że starasz się zazwyczaj, aby poranki wypadały

równie dobrze, jak noce. Chciałabym... - nagle urwała. - Boże, robi się zimno -

dodała i skrzyżowała ramiona. Temperatura gwałtownie spadla i jednocześnie

balon przestał się wznosić. Miała wrażenie, że wiszą w szarym, zimnym

kokonie. - Czy to normalne?

Jeszcze nim skończyła mówić, balon zaczaj opadać niczym pośpieszna

winda.

- Wszystko w porządku - uspokoił ją Zane, zwiększając płomień palnika. -

Nie martw się. Nic się nam nie stanie.

- Ale coś się dzieje, prawda?

- To przez te chmury - wskazał na wschód. - Jeszcze przed sekundą była

wspaniała pogoda. Diabli wiedzą, skąd je przywiało.

background image

Emilie przysunęła się do niego. Zane walczył z jakimiś zaworami przy

zbiorniku. Balon w dalszym ciągu szybko tracił wysokość.

- Możesz się nie przejmować. Zaraz zaczniemy się wzbijać, muszę go

tylko ustabilizować.

Był zupełnie spokojny. Zaliczał się do tych szczęściarzy, którzy ze

wszystkich przygód wychodzą cało. Emilie chciała mu wierzyć, ale akurat

gwałtowny podmuch zakołysał koszem. Straciła równowagę i gdyby nie Zane,

upadłaby. Balon wciąż zapadał się w zimną chmurę.

- Połóż się. Nie podoba mi się, że... - kolejny podmuch zagłuszył jego

słowa. Gondola kiwała się na wszystkie strony, niczym wagonik górskiej kolejki

z wesołego miasteczka. Nagłe rozległ się trzask pękającej powłoki.

- Uwaga, Emilie! - krzyknął mężczyzna. Z góry opadło parę czerwonych

szmat. - Spadamy!

background image

3

Emilie pomyślała, że chyba żyje. Gdyby zginęła, nie czułaby się taka

obolała, jakby ktoś wlókł ją plecami po polnej drodze.

Piekły ją oczy, bolały ramiona, kolana, ręce... wszystkie części ciała,

nawet wyrostek robaczkowy, który wycięto jej, gdy miała pięć lat.

Za dużo wypiłam - pomyślała. Przed oczami zobaczyła wielką, omszałą

butelkę Cristalu, a potem...

Nie mogła sobie przypomnieć, co było dalej.

Z pewnością nie wypiła całej butelki najlepszego szampana bez powodu,

ale za skarby świata nie mogła sobie przypomnieć, co to była za okazja. Gdyby

wiedziała, że takie będą tego skutki, napiłaby się raczej wody sodowej.

Spróbowała otworzyć oczy, ale słońce świeciło tak mocno, że natychmiast

zacisnęła powieki i ukryła twarz w piasku.

W tym momencie trochę oprzytomniała. Skąd piasek? Rozłożyła szeroko

ramiona i pomacała wokół. Wyczuła pod palcami małe kamyki i ostre fragmenty

połamanych muszli.

- Boże! - krzyknęła, po czym zerwała się z ziemi i otworzyła oczy. Nad

głową zobaczyła niebo jak z pocztówki, nieskazitelnie niebieskie i czyste.

Pożałowała, że nie zabrała okularów przeciwsłonecznych.

Ostrożnie obmacała twarz, ręce, nogi i ramiona. Bogu dzięki, niczego

sobie nie złamała, ale miała solidnie podrapane dłonie i kolana. W zasadzie

powinna być zadowolona, że nie stało się jej nic poważnego, ale zamiast tego

próbowała sobie przypomnieć, jakim cudem znalazła się na plaży.

Z jękiem poderwała się na nogi. Rozejrzała się wokół, usiłując rozpoznać

okolicę. W odległości kilkunastu metrów zobaczyła wieżę latarni morskiej.

Zerknęła na ostre głazy u stóp i wyobraziła sobie, co mogło się stać. Dobrze

wiedziała, że wielu ludzi znalazło śmierć na kamienistym brzegu Eagle Island,

niewielkiej wysepki u wejścia do portu Crosse Harbor.

background image

- Skup się, Emilie - powiedziała do siebie. - Jest wcześnie rano,

znajdujesz się w pobliżu latarni... - Urwała i spojrzała na swój dziwaczny strój.

Miała na sobie osiemnastowieczny gorset, dwudziestowieczne, elastyczne

rajstopy i baletki. Często wkładała stroje pochodzące z różnych czasów, ale

zazwyczaj starała się o zachowanie pewnej konsekwencji.

A może wybierałam się na bal kostiumowy? - pomyślała.

Nie mogła się skupić. W głowie miała zupełny zamęt. Nawet po podróży

przez kilka stref czasowych nie czuła się tak zagubiona i zdezorientowana.

Zerknęła na zegarek. Szkiełko było pęknięte, ale zegarek działał. Dziewiąta

rano, dwudziesty piąty lipca.

Nagle przed jej oczami zawirowały jakieś obrazy.

Zobaczyła czarny, sportowy samochód, pędzący z głośnym rykiem

silnika.

Później przypomniała sobie mundur z czasów rewolucji.

Po chwili jego obraz zniknął, a zamiast niego Emilie zobaczyła twarz

mężczyzny z cudownymi, niebieskimi oczami, który przyciskał ją do siebie,

podczas gdy ziemia pędziła im na spotkanie...

Zane!

Zachwiała się na nogach. Z trudem opanowała ogarniającą ją panikę.

Gdzie podziała się gondola? Gdzie zniknęła czerwona powłoka balonu? Nawet

plaża sprawiała wrażenie opustoszałej, tak jakby ktoś starannie uprzątnął

wszelkie ślady życia. Nigdzie nie było widać porzuconych butelek, puszek po

napojach i styropianowych opakowań po hamburgerach, czyli najbardziej

rozpowszechnionych śladów ludzkiej obecności. Co gorsza, nigdzie nie było

widać jej eks - męża.

- W porządku - powiedziała głośno. - Musi istnieć jakieś wyjaśnienie tej

sytuacji. - Dźwięk własnego głosu podziałał na nią uspokajająco. - Lepiej się

zastanów. Z pewnością rozszyfrujesz tę zagadkę.

Może zresztą to wszystko nie było takie dziwne...

background image

Niewątpliwie trafili na jakąś dziwaczną formację chmur. Emilie nie znała

się na aeronautyce, ale słyszała rozmaite historie na temat szkwałów i prądów

zstępujących, które pokonały znacznie bardziej wytrawnych pilotów niż Zane

Rutledge.

Przypomniała sobie, jak gondola zaczęła koziołkować, a powłoka balonu

pękła. Pomyślała, że zapewne wypadła z kosza na plażę, podczas gdy Zane w

dalszym ciągu walczył z palnikiem i zbiornikiem gazu.

- Łódź wiosłowa - powiedziała głośno i od razu się rozpromieniła. Jeśli

pamięć jej nie myliła, po wschodniej stronie latarni powinna być przycumowana

łódka. Wystarczy, że wskoczy do niej i chwyci za wiosła, a po kwadransie

będzie już na stałym lądzie. Poklepała się po pasie. Z pewnym zdziwieniem

stwierdziła, że nie zgubiła haftowanej terebki z kluczami do samochodu, kartą

kredytową, Pieniędzmi, igłami i nićmi. Wystarczy, że zadzwoni po taksówkę, a

zdąży dołączyć do organizatorów obchodów, nim ktokolwiek pomyśli o

wysłaniu ekipy ratunkowej.

Odwróciła się w kierunku latarni, ale nie ruszyła, bo coś nagle przykuło

jej uwagę. Osłoniła ręką oczy od słońca i uważnie przyjrzała się morzu.

Wszystko wydawało się w porządku, ale Emilie mogłaby przysiąc, że przed

sekundą widziała w morzu czerwoną plamę.

- Tak! - krzyknęła nagle, znowu dostrzegając niewielki, czerwony punkt w

odległości jakichś stu metrów od brzegu. - Boże! - Zane walczył z prądem

odpływu i najwyraźniej nie mógł sobie dać rady.

Błyskawicznie zrzuciła pantofle i pobiegła w jego stronę. Usiłowała nie

tracić go z oczu, ale fale co chwila przesłaniały widok.

- Trzymaj się, Zane - powtarzała do siebie, pokonując kolejne fale. Była

świetnym pływakiem, ale nawet dla niej prąd stanowił poważne

niebezpieczeństwo. Ilekroć mężczyzna znikał wśród fal, Emilie czuła, że ogar-

nia ją rozpacz.

- Złap mnie za ramię - jęknęła, gdy wreszcie udało się jej do niego

background image

dotrzeć.

Żadnej odpowiedzi. Zane stracił przytomność. Z najwyższym trudem

obróciła go na wznak i upewniła się, że może oddychać.

- Jakoś to będzie - mruknęła. - Trzymaj się mnie. Emilie sama nie

wiedziała, czy chce pocieszyć jego, czy siebie. Rutledge był wysokim, mocno

zbudowanym mężczyzną. Gdyby nie siła wyporu słonej wody, nie miałaby

najmniejszej szansy go wyciągnąć.

Powoli zbliżali się do plaży, aż wreszcie z ulgą poczuła pod stopami dno.

Stanęła na nogi i dalej ciągnęła Zane'a w kierunku brzegu. Miał zamknięte oczy,

a jego policzek przecinała głęboka rana.

Spływająca krew pozostawiała w wodzie złowrogi ślad.

- Na pewno żyjesz - powiedziała, z trudem wyciągając go z wody. - Nie

śmiałbyś wyciąć mi takiego numeru - dodała, starając się nie patrzeć na ślady

krwi, teraz wyraźnie widoczne na piasku. Zane musiał przeżyć, choćby po to,

aby mogła mu powiedzieć, że jest najbardziej aroganckim, nieodpowiedzialnym

i zwariowanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała.

Przycisnęła ucho do jego klatki piersiowej, ale nie udało się jej nic

usłyszeć. Był trupio blady. Emilie z trudem łapała oddech po ogromnym

wysiłku, jakim było dla niej wyciągnięcie go na brzeg.

Jedyne, co mogła zrobić, to masaż serca. Zaczęła rytmicznie uciskać żebra

Zane'a, usiłując przypomnieć sobie wszystko, czego nauczyła się rok wcześniej,

podczas kursu zorganizowanego przez lokalną straż pożarną.

- Oddychaj, do cholery! - krzyknęła, uciskając z całych sił klatkę

piersiową mężczyzny. - Oddychaj!

To wszystko wydawało się jej koszmarem bez końca, ale mimo to nie

chciała się poddać. Nie mogła zrezygnować, choć próby wydawały się

beznadziejne.

W pewnym momencie usłyszała, jak Zane kaszle i wypluwa morską

wodę. Początkowo słabo, później coraz mocniej. Jeszcze parę sekund i usłyszała

background image

cudowny szmer jego oddechu.

- Mogłabym cię chyba zamordować - mruknęła, wycierając z policzka łzy

ulgi. - Śmiertelnie mnie przestraszyłeś.

Emilie miała zamiar powiedzieć mu, co o nim myśli, gdy tylko Zane

oprzytomnieje. Miała nadzieję, że będzie czuł się winny przynajmniej przez całą

drogę na Tahiti. Po chwili jednak przypomniała sobie o krwawiącej ranie. Ilość

krwi wskazywała, że to poważna sprawa. Na razie zdołała uratować go przed

utonięciem, ale to jeszcze nie koniec walki.

Chociaż nie była lekarzem, uznała, że w żadnym wypadku nie może

zostawić Zane'a na mokrym piachu. To mogłoby się zakończyć wychłodzeniem

organizmu i zapaleniem płuc. Przede wszystkim powinna przenieść go w suche i

ciepłe miejsce, a następnie wezwać pomoc.

Spojrzała na latarnię. Pomyślała, że pewnie zdoła zaciągnąć go tam po

piachu, ale drewniane schody wiodące do drzwi stanowiły poważniejszą

przeszkodę.

- Musisz spróbować - powiedziała do siebie. Jedno wiedziała na pewno -

że nie może go tu zostawić. Włożyła pantofle i podeszła do leżącego

mężczyzny.

Pochyliła się i ostrożnie chwyciła go pod ramiona. Zane jęknął głośno i

Emilie od razu go puściła, przerażona faktem, że najwyraźniej sprawiła mu ból.

Dopiero teraz zauważyła, że jego prawe ramię jest zgięte pod dziwnym kątem.

Poczuła skurcz w żołądku.

Chwyciła go znowu, tym razem starając się oszczędzić prawe ramię, ale

nierówny rozkład ciężaru sprawiał, że nie mogła utrzymać kierunku.

- Wiem, że to boli - powiedziała przepraszająco i schwyciła go pod oba

ramiona. - Ale nie ma innego wyjścia.

Pociągnęła go najszybciej jak mogła, z trudem pokonując opór mokrego

piachu, aż wreszcie dotarła do stóp latarni. Zawsze wierzyła, że inteligencja

wystarcza kobiecie, aby poradzić sobie ze wszystkimi problemami, ale teraz

background image

przydałaby się jej zwykła siła.

- Zane - powiedziała, dotykając jego ramienia. - Potrzebuję twojej

pomocy.

Wymamrotał coś, ale nawet nie otworzył oczu.

- Musisz mi pomóc, inaczej nie zdołam cię wciągnąć do środka - nalegała

Emilie.

Mężczyzna otworzył oczy i z ogromnym wysiłkiem usiadł na piasku.

- Słyszysz, co do ciebie mówię? Musisz wejść po tych schodach.

Kiwnął głową. Widać było, że nawet taki niewielki nich sprawił mu

nieznośny ból. Emilie nie miała jednak czasu, aby się nad nim użalać, choć

szczerze mu współczuła.

- Połóż mi rękę na ramionach - poleciła rzeczowym tonem, podchodząc

do niego z lewej strony. - Pomogę ci wstać.

Z trudem zachowywał przytomność, ale chwyciła jego rękę, przełożyła

sobie przez ramię i użyła jej jako dźwigni, aby zmusić go do wstania. Usiłował

jej pomóc. Na jego czole pojawiły się krople potu.

- Jestem za ciężki - szepnął. - Daj spokój.

- Zamknij się - odpowiedziała uprzejmie Emilie. - Trzymaj buzię na

kłódkę i nie stawiaj oporu. Jakoś pokonamy te schody.

W jej głosie słychać było niezachwianą pewność. Nie miała wątpliwości,

że w krytycznym momencie nie zabraknie jej sił. Na szczęście nie pomyliła się.

Dotarli na podest. Emilie sięgnęła ręką do klamki. Ku jej radości latarnik

pozostawił drzwi otwarte.

Każda chwila zwłoki mogła oznaczać klęskę.

Weszli do środka, zataczając się na boki i w tym momencie Zane

ponownie stracił przytomność. Emilie spróbowała złagodzić upadek własnym

ciałem. Skrzywiła się z bólu, gdy przypadkowo oberwała łokciem w ucho.

Jakie znaczenie ma jeszcze jeden siniak - pomyślała, przewracając go na

plecy. Najważniejsze, że zdołała zaciągnąć go pod dach. Teraz powinna jeszcze

background image

dopilnować, aby nie leżał w mokrym ubraniu, później będzie pora na

poszukiwanie pomocy.

- Nie zrozum mnie źle - mruknęła, krzywiąc się ironicznie i sięgając do

paska jego spodni. - To w twoim interesie.

Zane wyglądał równie wspaniale, co zeszłej nocy. Emilie poczuła się jak

zboczeniec, kiedy zwróciła na to uwagę. Biedak był bliski śmierci, a ona,

zamiast mu pomóc, zachwyca się jego muskulaturą. Trudno jednak było nie

zwrócić na nią uwagi.

Szybko ściągnęła z niego mokre ubranie. Przez chwilę zastanawiała się,

czy zostawić slipy, ale uznała, że byłoby to śmieszne. Na ławie przed

kominkiem zauważyła piękny, ręcznie zdobiony koc. Owinęła nim Zane'a, po

czym ponownie rozejrzała się wokół. Na komodzie leżał jeszcze jeden pled.

Emilie pomyślała, że to dziwne, iż takie dwa piękne koce akurat czekały na nich

w latarni. Jak daleko sięgała pamięcią, latarnia była nie zamieszkana, a takie

stare koce kosztują sporo pieniędzy.

Sam Talmadge, jeden z członków Towarzystwa Historycznego Crosse

Harbor, miał się zająć efektami świetlnymi podczas dzisiejszego wieczornego

festynu w porcie. Może to on przyniósł tu koce, aby wnuki nie zmarzły podczas

pokazów? Pewnie miał zamiar przyprowadzić je na wieżę.

Emilie nigdy jeszcze nie była we wnętrzu latarni. Pomyślała, że wcale nie

wygląda na opuszczoną. Ściany najwyraźniej niedawno pobielono, a schody

wiodące na gorę wyglądały porządnie i solidnie. Ktoś zabrał stary, zdezelowany

radar, a na jego miejscu postawił okrętowy kompas i lunetę. Na stole leżał

egzemplarz „Poor Richard's Almanack”.

- Coś dla ciebie, Sam - mruknęła, pomagając Zane'owi położyć się na

pryczy, stojącej pod oprawionym w ołów oknem. Sam Talmadge zawsze z

wielkim zapałem uczestniczył w inscenizacjach rozmaitych wydarzeń z okresu

rewolucji i bardzo dbał o wierne oddanie wszystkich szczegółów. Jednak

atmosfera panująca w latarni działała Emilie na nerwy.

background image

Być może reagowała w ten sposób z uwagi na ciszę. Pochyliła głowę i

przez chwilę nasłuchiwała. Mimo niewielkich rozmiarów Eagle Island, nigdy

nie brakowało tu ludzi. Teraz słychać było tylko krzyki mew, krążących nad

wyspą w poszukiwaniu jedzenia.

Czemu nie dochodziły tutaj zwykłe odgłosy życia miasteczka? Powinno

być słychać kosiarki, śmiech dzieci grających w piłkę i terkotanie motorówek

zapalonych wędkarzy. Tymczasem nie słyszała nawet warkotu awionetek,

wiozących turystów do kasyn Atlantic City.

Najwyraźniej wszyscy poszli do parku, aby wziąć udział w obchodach.

Czy to możliwe?

- Chyba naprawdę zwariowałaś - powiedziała do siebie Emilie i podeszła

do łóżka, aby sprawdzić, co z Zane'em. Wyobraźnia zaczęła płatać jej figle. To

pewnie skutek wypadku - pomyślała i skrzywiła się sarkastycznie. W tym

momencie dalsze jej rozmyślania przerwał głośny jęk.

- Boże - westchnęła. Prawe oko mężczyzny niemal zniknęło pod fioletową

opuchlizną. Emilie nie miała wątpliwości, że złamał rękę, a pewnie również parę

żeber.

Siedziała przy nim przez chwilę. Zane to tracił, to odzyskiwał

przytomność. Zbliżało się południe. Miała na sobie mokre ubranie, a poskręcane

i pofalowane włosy spadały jej na ramiona zupełnie bezładnie. Najwyraźniej

nikomu nie przyszło do głowy szukać ich tutaj. Emilie pomyślała, że musi się

ruszyć i coś zrobić. Złamana ręka nie złoży się sama, ktoś musi jej w tym

pomóc.

Nie miała przed sobą wielkiego wyboru. Mogła tylko skorzystać z

niewielkiej łódki, którą trzymał tu Sam Talmadge, i powiosłować do portu.

- Wrócę najszybciej jak potrafię - powiedziała do Zane'a, który wpatrywał

się w nią szklanym wzrokiem. - Ty zostań w łóżku. Pamiętaj, że masz nie

wstawać.

Kiwnął głową, ale Emilie wcale nie była pewna, że zrozumiał, co

background image

powiedziała. Wydawał się półprzytomny, a ona nie mogła znieść myśli, że ten

pewny siebie mężczyzna jest w takim stanie. Oczami wyobraźni widziała, jak

przewraca się na schodach latarni. Gdyby miała kawałek linki, przywiązałaby go

do łóżka, ale nie zauważyła nic odpowiedniego.

Wyszła na zewnątrz i spróbowała obejść latarnię.

Dziwne, ale nigdzie nie widziała róż, które - jak pamiętała - rosły wokół

wieży. Zamiast tego musiała się przebijać przez prawdziwy gąszcz krzewów.

Szła wąską ścieżką wiodącą do miejsca, gdzie Sam cumował swoją łódź.

Jednak na łagodnych falach zatoczki nie kołysała się niewielka, metalowa

łódka z czerwonym sercem namalowanym na burcie i nazwą „Janine” na

pawęży, lecz solidna, drewniana łódź z ciężkimi wiosłami. Emilie znowu z

trudem opanowała nerwy i przełknęła głośno ślinę. W okolicach Crosse Harbor

od dawna nie spotykało się takich łodzi.

Pewnie ktoś ściągnął ją z okazji święta - pomyślała. Odcumowała łódź i

chwyciła za wiosła. Sam Talmadge uwielbiał historię i najwyraźniej postanowił,

że wszystkie szczegóły inscenizacji będą odpowiadać prawdzie historycznej.

Emilie nie znała go zbyt dobrze. Z tego, co słyszała, Talmadge hodował

indyki na Dzień Dziękczynienia.

Gdy tylko zabrała się do wiosłowania, od razu pożałowała, że

zrezygnowała z zajęć w miejskim klubie sportowym. Drewniane wiosła były

równie ciężkie, jak wielkie. Kilka tygodni ćwiczeń z hantlami i sztangą sta-

nowiłoby dobre przygotowanie do tego zadania. - Myśl o czymś pozytywnym -

skarciła się w duchu, starając się utrzymać równy rytm pociągnięć. Tego dnia

już dwukrotnie dokonała rzeczy pozornie niemożliwych, wyciągając Zane'a z

wody i doprowadzając go do latarni. Skoro tak, to z pewnością zdoła dopłynąć

do portu i wezwać pomoc.

Pochyliła głowę i skupiła się na wiosłowaniu. W normalnych

okolicznościach przepłynięcie z wyspy do portu wymagało jakiegoś kwadransa.

Po upływie pół godziny Emilie musiała przyznać, że niewiele zwojowała.

background image

Drżały jej dłonie i miała zawroty głowy. W tym tempie równie dobrze mogła

wiosłować cały dzień.

Rozglądając się wokół, nie mogła dostrzec wielu charakterystycznych

elementów wybrzeża. Pomyślała, że musi być jakieś wytłumaczenie, dlaczego

nie może rozpoznać okolicy.

Złożyła na chwilę wiosła i przyjrzała się uważnie nabrzeżu, które tak

dobrze znała. Gdzie zniknęła restauracja portowa? Co się stało z zawsze

pełnym, kolorowym basenem jachtowym? Dlaczego nigdzie nie było widać

rybaków i wędkarzy?

- Uspokój się - powiedziała do siebie. - Musi być jakieś proste

wyjaśnienie.

A może to wcale nie jest Eagle Island i Crosse Harbor? Może gwałtowny

wiatr zniósł ich w stronę Cape May lub Long Branch?

A może...

Emilie na chwilę wstrzymała oddech. Nie mogła pojąć, dlaczego tak

długo nie dostrzegła rzeczy oczywistych. Woda w porcie była krystalicznie

przejrzysta, a równie błękitne niebo widziała tylko w filmach Disneya.

Powietrze było czyste jak w wysokich górach. Gdzie zniknął brud i bałagan,

zazwyczaj wszechobecne ślady nowoczesnego życia?

Na myśl o tym aż zadygotała. To niemożliwe... Takie rzeczy nie zdarzają

się naprawdę. Bohaterowie powieści fantastyczno - naukowych mogą

podróżować w czasie, ale zwykłych ludzi obowiązują normalne prawa przyrody.

Emilie zawróciła i ze zdwojoną energią powiosłowała z powrotem do

latarni. Postanowiła za wszelką cenę rozwikłać tę tajemnicę. Po paru minutach

dobiła do brzegu i zacumowała łódź.

Podchodząc do latarni tym razem natychmiast zauważyła brak zamka. W

1992 roku? Mało prawdopodobne. Zawiasy były nowe i nie tknięte przez rdzę.

Wpadła do środka i natychmiast podbiegła do stolika, na którym poprzednio

zauważyła egzemplarz „Poor Richard's Almanack”.

background image

Drżącymi rękami otworzyła książkę. „Drukowane w Roku Pańskim 1776”

- przeczytała. Nie było copyrightu ani żadnej informacji o tym, że to reprint,

nigdzie nie było widać nazwy firmy wydawniczej.

Emilie czuła narastające podniecenie.

To było pierwsze, oryginalne wydanie, ale broszura wyglądała całkiem

nieźle. Z pewnością niedawno wyszła spod prasy.

background image

4

To nie mogło się zdarzyć naprawdę! Żaden racjonalny argument nie

mógłby tego wyjaśnić, ale Emilie nie mogła zignorować oczywistych dowodów.

Widziała w swoim życiu już dostatecznie wiele reprintów i reprodukcji,

aby wiedzieć, że ten egzemplarz „Poor Richard's Almanack” jest autentyczny.

Opadła na podłogę. Nogi jej tak drżały, że nie mogła już dłużej ustać.

Nic dziwnego, że Crosse Harbor wygląda inaczej niż zwykle. Wszystkie

oznaki postępu cywilizacji zostały starte, tak jakby ich nigdy nie było.

To znaczy, że jeszcze się nie zdarzyły.

Emilie poczuła, że kręci się jej w głowie. Odetchnęła głęboko, wciągając

w płuca czyste, morskie powietrze. Rewolucja przemysłowa była sprawą

przyszłości. Czyste powietrze, czysta woda - to wszystko, o co ludziom

dwudziestego wieku przyszło rozpaczliwie walczyć - teraz były jeszcze dla

wszystkich dostępne.

Do licha, dlaczego tego wcześniej nie zauważyłam? - zdziwiona uniosła

głowę i rozejrzała się po pokoju, usiłując w pełni zdać sobie sprawę z nowej

sytuacji. Nie ma ani telefonu, ani prądu. Takie wygody jak kanalizacja i lodówka

to wyłącznie domena marzeń. Emilie wyczuwała jeszcze jakąś nieokreśloną

różnicę, ale na razie dostrzegała tylko brak tego, do czego przywykła.

Każda rozsądna kobieta wpadłaby w przerażenie, gdyby została nagle

przeniesiona w czasy wcześniejsze o dwa wieki. Strach przed nieznanym to

jeden z najbardziej podstawowych ludzkich odruchów. Zamiast tego czuła

rozsadzającą ją energię i ciekawość.

Czy to możliwe, że los zgotował jej groźniejszą i bardziej podniecającą

przygodę, niż wszystkie wyprawy Zane'a razem wzięte?

- Och, Boże - jęknęła, zerkając na śpiącego eks - męża. Nigdy w to nie

uwierzy. Niezależnie od tego, jakie przedstawi mu dowody, on nigdy nie

zapomni o świecie. jaki zna.

background image

W każdym razie nie będzie łatwo go przekonać.

Zane czuł się dobrze w czasach, w jakich wypadło mu żyć. Tęsknoty i

pragnienia, jakie od dzieciństwa odczuwała Emilie, były mu zupełnie obce.

Korzystał z życia tak jak umiał i troszczył się tylko o dzień bieżący. Jak

zareaguje, gdy przekona się, że stracił wszystko, do czego przywykł?

Musiało istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie tego, co się stało. Emilie

przypomniała sobie, jak na widok męża wysiadającego z samochodu poczuła, że

w jej życiu wkrótce coś się wydarzy.

Bardziej dręczyło ją pytanie, dlaczego nagle zostali przeniesieni w

osiemnasty wiek, niż mechanizm tej podróży. Pomyślała, że nie spocznie, póki

tego nie wyjaśni.

- Co... - Zane otworzył oczy i spróbował wstać, podpierając się ręką. -

Chryste! - jęknął z bólu.

- Spokojnie. Lepiej nie wstawaj - Emilie natychmiast znalazła się przy

nim. - Złamałeś rękę.

- Dwoi mi się w oczach - powiedział, ciężko oddychając. - A może masz

siostrę bliźniaczkę?

Ogorzała twarz Zane'a teraz wydawała się blada jak prześcieradło. Emilie

przypomniała sobie, ile utracił krwi.

- Dobrze wiesz, że nie mam - powiedziała, usiłując nadać swemu głosowi

pogodne brzmienie. Mężczyzna znowu spróbował wstać, więc położyła rękę na

jego ramieniu. - Leż spokojnie.

- Co się stało?

- Pamiętasz, jaki numer postanowiłeś wyciąć z tym balonem na gorące

powietrze?

Zane kiwnął głową.

- Wygląda na to, że nie dolecieliśmy do Langley Park w całości -

poinformowała go. Za to zmieniliśmy epokę - pomyślała, ale tę perełkę

zachowała na później.

background image

- A co z tobą?

- Trochę guzów i siniaków, poza tym wszystko w porządku. Ty gorzej na

tym wyszedłeś.

- Chyba tak - powiedział.

Emilie poczuła skurcz serca. Zrób coś - nakazała sobie w myślach.

Przecież on jest w fatalnym stanie. Na myśl, że powinna sama złożyć jego

ramię, zakręciło się jej w głowie, ale nie miała innego wyjścia. Zawsze była

dumna ze swej znajomości historii Crosse Harbor, ale teraz miała w głowie

zupełną pustkę. W obecnym stanie bala się wyruszać na poszukiwanie doktora.

- Jak się czujesz? - spytała, pochylając się nad nim.

- Umieram - skrzywił się Zane. - Gdzie jesteśmy?

- W latarni morskiej - odrzekła zgodnie z prawdą.

- Co z balonem?

- Nie wiem. Odzyskałam przytomność na plaży. Ty leżałeś w wodzie, ale

balon i gondola zniknęły bez śladu.

- Ocaliłaś mi życie?

- Każdy by to zrobił.

- Przypomnij mi, żebym ci podziękował - mruknął, zamykając oczy. - Jak

się obudzę...

- Za wcześnie na podziękowania - szepnęła Emilie, patrząc, jak zasypia.

Gdy Zane dowie się, gdzie wylądowali, z pewnością nie będzie szczególnie

wdzięczny. Na razie udało się jej przetrwać pierwszą rundę pytań, ale następna

musiała doprowadzić do wyjawienia prawdy. Wystarczy, że zechce zadzwonić

po pogotowie lub do biura podróży, aby zmienić rezerwację.

Wszystko w swoim czasie. Najpierw muszą zadbać o przeżycie. Emilie

pomyślała, że powinna postarać się o wodę i coś do zjedzenia. Gdyby jeszcze

znalazła prosty kawałek drewna do usztywnienia złamanego ramienia...

Przypomniała sobie ukryte w krzakach drzwi do piwnicy, które

dostrzegła, wracając po przerwanej wyprawie na stały ląd. Wybiegła z latarni i

background image

pomagając sobie łokciami, przedarła się przez zarośla. Na widok piwnicy ode-

tchnęła z ulgą.

Drzwi były pomalowane szaroniebieską farbą. Morskie powietrze nie

zdążyło jeszcze naruszyć gładkiej powierzchni. Emilie znów pomyślała, że

latarnia morska jest w doskonałym stanie i niczym nie przypomina obecnej - czy

też może przyszłej? - rudery.

Bez trudu otworzyła drzwi i zbiegła w dół po kamiennych schodkach.

Jeśli jej wiedza na temat zwyczajów z czasów kolonialnych odpowiadała

prawdzie, to powinna znaleźć tu zapasy jedzenia.

Na szczęście się nie pomyliła. Na piwnicznych półkach stało sporo

garnków z dżemami i innymi przetworami, a obok na haku wisiała ogromna

szynka. Wybór był dość skromny, mimo to Emilie czuła się tak, jakby trafiła do

sklepu samoobsługowego z czekiem in blanco w ręce.

- Mam nadzieję, że nie masz kłopotów z ciśnieniem - mruknęła. W

osiemnastym wieku ludzie, nie znając lodówki, na ogół mocno solili zapasy

żywności. Emilie obawiała się, że smak ich jedzenia może okazać się szokiem

dla podniebienia człowieka z dwudziestego wieku. No, ale nie miała wyboru.

- Musimy się przystosować - powiedziała. - Przydałby się jakiś kosz. No...

W tym momencie jedzenie wyleciało jej z rąk. Ktoś popchnął ją z tyłu i

mocno przycisnął do zimnej, kamiennej ściany.

- Gadaj, czego tu szukasz - usłyszała tuż koło siebie męski głos. - Inaczej

poderżnę ci to śliczne gardziołko od ucha do ucha.

Emilie dorównywała wzrostem napastnikowi, ale była od niego znacznie

słabsza. Ciekawe, czy po to ruszyłam w podróż w czasie, aby znaleźć koniec w

wilgotnej piwnicy - przemknęło jej przez głowę. Pomyślała o swojej sytuacji i

niesamowitych wydarzeniach ostatnich dwudziestu czterech godzin, po czym

zrobiła to, co powinna zrobić na jej miejscu każda dobrze wychowana,

osiemnastowieczna dama: zemdlała.

Andrew McVie z całą pewnością nie był głupcem Dobrze wiedział, że

background image

nieprzyjaciel często pojawia się w przebraniu i maskuje tak, aby uśpić czujność

przeciwnika i zwieść go na manowce.

Żyją w niebezpiecznych czasach - mądry człowiek nie ufa nikomu,

dopóki się nie przekona, że nie ma się czego obawiać.

Jednak gdy piękna dziewczyna z płomiennymi włosami osunęła się do

jego stóp, Andrew zapomniał o ostrożności: zamiast tego musiał zachować się

jak dżentelmen. Schował nóż i ukląkł koło nieznajomej.

- Ależ jest wysoka - zdziwił się, przypatrując leżącej kobiecie. Miała

szerokie ramiona i pełne, krągłe piersi. Pociągająca. Łatwo mógł sobie

wyobrazić, jak tuli się do niej w łóżku podczas długiej, zimowej nocy. Nagle do-

strzegł, że zamiast spódnicy nieznajoma ma na sobie spodnie i aż otworzył usta

ze zdziwienia. Gdyby zobaczył osła chodzącego na dwóch nogach, chyba mniej

by się zdziwił.

Co to za dziwna kobieta? W piwnicy panował półmrok. Andrew pochylił

się i przyjrzał się jej uważnie. Zamiast schować skromnie włosy pod czepkiem,

nieznajoma rozpuściła je swobodnie na ramiona.

Leżała na podłodze przyciskając rękę do szyi, tak jakby chciała się bronić.

Uwagę Andrew przyciągnął masywny, złoty pierścionek i delikatny łańcuszek z

doczepioną szklaną kulką, mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy.

Znów spojrzał na jej piersi. Sam nie wiedział, czy bardziej zaintrygował

go jej wygląd, czy demonstracyjne obnoszenie się z bogactwem. Zmarszczył

brwi, patrząc na jej nogi. Czarne rajstopy stanowiły wyzwanie i obrazę dla jej

kobiecości. Z pewnością stać ją było na strój bardziej przystojny.

Andrew zastanawiał się przez chwilę, czy ta dziewczyna nie jest

przypadkiem szpiegiem, ale sam roześmiał się z tego pomysłu. Któż uwierzyłby

w taki nonsens? Nie, to zapewne żona któregoś z rybaków, która przypłynęła tu

łodzią, aby ukraść trochę jedzenia dla dzieci. W tak ciężkich czasach to nic

dziwnego. Ale jednak ta kobieta wyglądała tak, jakby nigdy nie doświadczyła

biedy.

background image

McVie przypomniał sobie, jak w pierwszych latach małżeństwa ciężko

walczył, aby pogodzić życie rodzinne z praktyką prawniczą w Bostonie. Elspeth

i ich syn często musieli drogo płacić za jego ambicje. Pragnął zdobyć dla nich

wszystko, co tylko mógł: piękny dom i służbę, farmę pełną dobytku, a nie

problemów, bibliotekę z książkami niezbędnymi, aby dać chłopcu klasyczne

wykształcenie. Chciał, aby Elspeth mogła siedzieć przy ozdobnym oknie i

oddawać się marzeniom.

Nic z tego nie zostało. Wystarczyła jedna chwila, aby płonąca szczapa z

paleniska wznieciła pożar, który strawił wszystko, co było dla niego drogie. W

tym czasie Andrew gonił za pieniędzmi w Bostonie.

Dziwne, że widok tej przystojnej kobiety przypomniał mu żonę. Elspeth

wyglądała jak delikatny pączek róży, ale za piękną powierzchownością kryła się

siła, na której można było polegać. Przywykł korzystać z samodzielności żony,

aby gonić za przyjemnościami życia, które wtedy wydawały mu się tak ważne.

Piękny chłopiec, którego spłodzili pewnej letniej nocy, był ważniejszy niż

bogactwo, ale Andrew zrozumiał to zbyt późno.

Teraz tylko rebelia nadawała sens jego życiu. Poświęcił wszystkie siły

walce o niepodległość, choć faktycznie nie przywiązywał do niej większej wagi.

Jego ostatnia wyprawa na opanowany przez Anglików Manhattan była

zupełnie bezowocna. Powrócił do domu w stanie bliskim depresji i nie mógł

otrząsnąć się z ponurego nastroju.

Wrócił do latarni morskiej, której od początku wojny nikt nie obsługiwał.

Miał nadzieję, że znajdzie tu Josiaha Blakelee, ale bardzo się zawiódł. Blakelee,

który miał farmę w pobliżu Princeton, był fanatycznym zwolennikiem

niepodległości i święcie wierzył, że przyniesie ona wiele dobrodziejstw. Należał

do tych nielicznych ludzi, którzy natychmiast zyskują powszechną sympatię.

Był również człowiekiem odważnym i często podejmował ryzyko. Niecałe dwa

miesiące temu zniknął gdzieś na północy Manhattanu.

Andrew zamierzał poczęstować go kazaniem na temat szczęścia, jakie

background image

można znaleźć w życiu rodzinnym. Jego zniknięcie zabolało go do żywego.

Miał bowiem wrażenie, że ich walka jest zupełnie beznadziejna.

Najważniejsza w życiu człowieka jest rodzina. Bez niej nawet

niezależność od Korony nie miała większego znaczenia.

Natomiast dla Josiaha Blakelee niepodległość stała się najwyższym

celem. Od wielu miesięcy nieustannie cytował Thomasa Paine'a i powtarzał, co

powiedział Adams, z daleko większym przekonaniem niż on sam.

Rok wcześniej, niedługo po Concord i Lexington, Andrew i Blakelee

poszli razem na obiad do kuzyna Josiaha, Johna Adamsa i jego żony. Przy stole

John wygłosił długie przemówienie na temat konieczności oddzielenia kolonii

od Korony.

Josiah zapalił się do tej sprawy. Niegdyś Andrew również czuł taki sam

zapał, ale tamtego wieczoru po prostu siedział w milczeniu i rozmyślał o

rodzinie.

Pani Adams, niska lecz przystojna kobieta, dorównująca mężowi

inteligencją, wyczuła chłód w jego zachowaniu.

- Poświęcając się jakiejś sprawie można odzyskać spokój ducha -

zauważyła, podając mu filiżankę herbaty. Sama straciła paroletnie dziecko.

Służba publiczna przyniosła jej pociechę.

W ten sposób Andrew dołączył do grupy bojowników o niepodległość.

Teraz czekało go nieprzyjemne zadanie. Musiał zawiadomić żonę Josiaha,

że jej mąż nie powrócił z wyprawy. W okolicy Harlem Heights wojska

brytyjskie wzięły do niewoli grupę patriotów. Według krążących plotek, zostali

oni ulokowani na statkach - więzieniach zakotwiczonych w Wallabout Bay w

nowojorskim porcie. Trudno byłoby znaleźć gorsze miejsce. Pozostawała

nadzieja, że Josiah uniknął tego losu.

Kobieta z rudymi włosami poruszyła się lekko i Andrew wrócił myślami

do rzeczywistości. Przede wszystkim musiał się dowiedzieć, skąd się tu wzięła i

co wiedziała o jego sprawach.

background image

Gdyby Emilie zemdlała w swej własnej epoce, szybko znalazłaby się w

szpitalu, gdzie powitałby ją jakiś pryszczaty stażysta z plikiem formularzy do

wypełnienia i zerową troską o pacjenta.

Zamiast tego po przebudzeniu znalazła się na kamiennej ławce, tuż obok

drzwi do piwnicy. O pół metra od niej klęczał jakiś mężczyzna z nożem

zatkniętym za pasek od spodni. Emilie szybko przypomniała sobie, gdzie jest.

Usiadła i zmierzyła go najgroźniejszym spojrzeniem, na jakie potrafiła się

zdobyć.

- Tylko mnie dotknij, a uschnie ci ręka. Nieznajomy wstał z klęczek. Był

mniej więcej tego samego wzrostu co ona, ale znacznie szerszy w barach.

Sprawiał wrażenie człowieka samotnego, który nie Przejmuje się swoim

wyglądem. Jasnobrązowe, kędzierzawe włosy związał tasiemką w niewielki

kucyk. Miał na sobie koszulę z grubego lnu i wypłowiałe spodnie.

- Skąd się tu wzięłaś, dziewczyno? - spytał. Mówił z wyraźnym szkockim

akcentem.

Czy uwierzyłbyś, że przyleciałam czerwonym balonem? - pomyślała, ale

uznała, że mądrzej będzie nie zaczynać od tej informacji.

- Błagam o wybaczenie, proszę pana, ale... ale znalazłam się w

nadzwyczaj trudnych okolicznościach - wykrztusiła, z przerażeniem

stwierdzając, że nie musi udawać płaczu. Dodatkowo wzruszyła się widząc, jak

na mężczyznę podziałał widok jej łez.

- No, dość już tego - powiedział z pozorną szorstkością.

- Bardzo przepraszam, proszę pana - powtórzyła Emilie, wycierając oczy.

Mężczyzna podał jej batystową chusteczkę z wyhaftowaną w rogu literą A. -

Dzięki.

W tym samym momencie pożałowała, że nie podziękowała bardziej

formalnie.

- Dzięki? - powtórzył, unosząc do góry gęste brwi. - A cóż to za sposób

wysławiania się?

background image

- To... tak mówi się w naszej rodzinie - wyjaśniła dość nieudolnie. - Nie

powinnam tak mówić do kogoś obcego. Jaka jestem głupia!

Mężczyzna kiwnął głową, na pozór akceptując jej wyjaśnienie, ale Emilie

miała wrażenie, że słyszy, jak w jego głowie wyje sygnał alarmowy. Uważaj, co

gadasz, Crosse - powiedziała do siebie. Ten człowiek nie da się łatwo zwieść.

Miała nadzieję, że dzięki swym zainteresowaniom obyczajami kolonistów zdoła

jakoś przebrnąć przez tę rozmowę.

- Cóż to za nadzwyczaj trudne okoliczności? - zapytał nieznajomy.

Wiedziałam, że do tego dojdzie - westchnęła w duchu.

- Wybrałam się z przyjacielem na przejażdżkę łódką. Nagle zerwała się

burza i wiatr wyrzucił nas na pańskie wybrzeże.

- A kiedy zdarzył się ten wybryk natury? - spytał gospodarz. W jego

oczach pojawiły się twarde błyski.

Sposób, w jaki się wysławiał, zdradzał, iż jest człowiekiem

wykształconym, choć wyglądał dość prostacko. Emilie pomyślała, że czeka ją

jeszcze trudniejsze zadanie, niż sądziła uprzednio.

- Tuż przed północą - odpowiedziała, modląc się w duchu, aby znów nie

zdradzić się niebacznym słowem.

Andrew kiwnął głową. To wyjaśniało, dlaczego sam nie zauważył nic

szczególnego. Przybył do latarni wieczorem, zjadł parę plastrów szynki i zapadł

w mocny sen. Ze względu na bezpieczeństwo wolał położyć się w piwnicy.

Obudziła go dopiero ta kobieta, dobierając się do jego zapasów.

- Nie widzę żadnych śladów po pani przyjacielu - zauważył, myśląc o

tym, że piękność i prawdomówność nie zawsze chodzą w parze.

- Jest w budynku latarni - wyjaśniła. - Obawiam się, że złamał sobie ramię

i jest mocno potłuczony.

- A czy zadbała pani o siebie? - spytał, przyglądając się jej uważnie.

- To nie ma znaczenia - machnęła ręką. Andrew znów dostrzegł błysk

złotego pierścionka. Nieznajoma patrzyła mu prosto w oczy.

background image

- Czy ten mężczyzna jest pani mężem? - spytał z wahaniem.

- Przyjacielem - odrzekła krótko. - Stracił bardzo dużo krwi, proszę pana.

Boję się... - Emilie urwała i przymknęła powieki, ale McVie zdążył zauważyć

błysk łzy.

- Zaprowadź mnie do niego, dziewczyno - powiedział. - Nie posiadam

umiejętności chirurga, ale zapewne zdołam mu pomóc - dodał. Jego kościstą

twarz rozjaśnił uśmiech. - Byłoby łatwiej, gdybyś powiedziała mi, jakiej świętej

imię nosisz.

- Emilie - rzekła, odwzajemniając jego uśmiech. - Jestem Emilie Crosse.

To nazwisko nic dla niego nie znaczyło. Jej przodkowie dopiero za parę

lat mieli przyczynić się do rozbudowy miasta, które w przyszłości wzięło nazwę

od ich rodowego nazwiska.

- Spotkaliśmy się w dziwnych okolicznościach, panno Emilie.

- Teraz pan ma nade mną przewagę - powiedziała. To śmieszne, tańczymy

menueta, tyle że na słowa - przemknęło jej przez głowę.

- Andrew - odrzekł. - Andrew McVie - dodał, wyciągając rękę, aby ją

podtrzymać. - Panno Emilie, czy źle się pani czuje?

Panna Emilie dosłownie zachwiała się na nogach.

Andrew McVie!

Mężczyzna, którego nazwisko od ponad dwustu lat powtarzają wszyscy

uczniowie z Crosse Harbor! Największy buntownik w historii miasteczka!

Przecież jeszcze ostatniej nocy opowiadała o nim Zane'owi, z dumą relacjonując

jego bohaterskie przygody.

- Miałam ciężki poranek - powiedziała wreszcie, chwytając go za rękę. -

Błagam, aby zechciał mi pan wybaczyć chwilową słabość.

- Słabość to rzecz godna pochwały u płci nadobnej.

- Siła bardziej zasługuję na pochwałę, niezależnie od płci - odrzekła.

Miała nadzieję, że jej bohater z lat dzieciństwa nie okaże się męskim szowinistą.

- Nie sądzi pan?

background image

Ta kobieta ma cięty język! - pomyślał Andrew. Pewnie dlatego jeszcze nie

wyszła za mąż.

- Proszę mnie zaprowadzić do pani towarzysza - powiedział głośno,

wskazując drzwi od piwnicy. - Musimy się zająć jego złamaną ręką. Jeśli się

spóźnimy, może stracić zdolność zarabiania na życie.

Nic jeszcze nie wiesz - pomyślała Emilie. Skrzywiła się, bo słońce

zaświeciło jej prosto w oczy. Zane przywykł do tego, aby cieszyć się pełnią

życia. Jakiekolwiek ograniczenie wolności doprowadzi go do szaleństwa.

Szli razem do frontowego wejścia latarni. Andrew uważał, aby przez cały

czas iść za nieznajomą. Jej rude sploty płonęły w promieniach słońca.

Spróbował sobie wyobrazić, jak wglądałaby z włosami porządnie ułożonymi,

jak przystało damie z towarzystwa.

Oczywiście, ta kobieta wyróżniała się nie tylko fryzurą. Andrew

przypuszczał, że w wyniku wypadku straciła ubranie, stąd jej dziwny strój. Być

może podarła spódnicę na skałach lub wykorzystała materiał, aby opatrzyć rany

przyjaciela.

Dziwne tylko, że paradując tak ubrana nie czuła kobiecego zawstydzenia.

Nie była ani nieśmiała, ani skromna. Trzymała głowę do góry, tak jakby nic ją

nie obchodziło to, że każdy może obejrzeć jej ciało. Spodnie przylegały do jej

nóg niczym druga skóra. Andrew zastanawiał się, jak i po co uszyła sobie

spodnie, w tak nieprzyzwoity sposób zdradzające zarysy jej wdzięków. Bez

trudu widział kształt pośladków, smukłe uda...

Emilie zatrzymała się gwałtownie i spojrzała mu w oczy. Andrew poczuł

się tak, jakby ktoś przyłapał go na podkradaniu jabłek z sadu sąsiada.

- Mój towarzysz... po wypadku na morzu ma jakieś kłopoty z głową... -

uprzedziła.

McVie spojrzał w kierunku pomostu.

- To nie jest nasza łódź - szybko wyjaśniła Emilie.

_ A gdzie jest wasza?

background image

- Nie wiem.

- Nigdzie jej nie widzę.

- Oczywiście, że nie - Emilie wzięła głęboki oddech i rozpoczęła relację z

ich nieszczęśliwej wyprawy. - Ogromne fale wyrzuciły łódź na skały.

Wpadliśmy do wody i musieliśmy desperacko walczyć o życie. - Od miodowego

miesiąca sześć lat temu nie bawiła się tak dobrze.

A może to będzie dopiero za dwieście lat? Ciągnęłaby swą dramatyczną

opowieść, ale Andrew odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął głośnym śmiechem.

- To bardzo nieuprzejmie z pana strony, panie McVie.

- Nie wiem, jaka jest prawda, dziewczyno, ale ta twoja opowieść bardzo

mnie zajmuje.

- To nie jest opowieść - zaprotestowała. Co najwyżej ta część o łodzi, ale

to przecież tylko szczegół. - Ocaliłam życie mojego kompana.

Gdyby to powiedziała inna dziewczyna, Andrew miałby poważne

wątpliwości, czy mówi prawdę. Nigdy jeszcze nie spotkał kobiety tak wysokiej,

aby mogła mu spojrzeć prosto w oczy. To wytrącało go z równowagi, ale

jednocześnie wyjaśniało, jak mogła uratować od utonięcia dorosłego

mężczyznę.

Elspeth ledwo sięgała mu do ramienia, nawet na najwyższych obcasach.

W jej towarzystwie czuł się silny, Pragnął się nią zaopiekować. Tak właśnie

powinien myśleć mężczyzna o swej żonie. Czasami, późno w nocy, gdy na

próżno przewracał się z boku na bok, oczami wyobraźni widział swą Elspeth.

Wydawało mu się, że czuje subtelny zapach jej skóry. Odłóż te papiery, Andrew

- mówiła do niego. - Jest już późno. Ogrzałam łóżko.

Emilie Crosse z pewnością była zupełnie inną kobietą. Zastanawiał się

przez chwilę, jaki mężczyzna może być jej towarzyszem.

Podchodząc do drzwi latarni, Emilie z trudem panowała nad nerwowym

podnieceniem. To nie mogło się udać. Chyba zwariowała sądząc, że zdoła długo

prowadzić tę grę. Za chwilę bohater rewolucji spotka mężczyznę przekonanego,

background image

że żyje w dwudziestym wieku.

Zerknęła przez ramię na Andrew McVie'a. Nic dziwnego, że mierzył ją

podejrzliwym wzrokiem. I tak dobrze, że nie zaciągnął jej do najbliższego

przedstawiciela prawa. Choć na pewno tak się stanie, gdy tylko Zane się

odezwie. McVie zorientuje się, że coś tu jest nie tak. Emilie miała nadzieję, że

zdoła zwalić ekscentryczność byłego męża na karb wypadku, ale wątpiła, czy

Andrew da się długo zwodzić.

Może Zane będzie spał - modliła się w duchu. Może jest nieprzytomny?

Potrzebowała więcej czasu, aby wyjaśnić sytuację. Niewątpliwie McVie będzie

również potrzebował trochę czasu, aby ją zrozumieć.

Co stanie się później - nie miała pojęcia.

Zane nerwowo przechadzał się po pokoju, niecierpliwie czekając na

powrót Emilie. Cholernie bolało go ramię, prawie nic nie widział na prawe oko i

na dokładkę był taki głodny, że gotów był gryźć kamienie.

Ku swemu zdziwieniu, nigdzie nie mógł znaleźć telefonu. Co więcej, w

całym pomieszczeniu nie było widać kabli ani gniazdek elektrycznych,

normalnych oznak ludzkiej obecności. Pokój sprawiał wrażenie świeżo wyre-

montowanego. Wnętrze było proste, wiejskie, ale bardzo schludne. Zane

przypomniał sobie, że Emilie wspomniała o renowacji latarni morskiej. Pewnie

jeszcze nie założyli instalacji.

Zerknął na zegarek. Nieszczęsny przyrząd oberwał w wypadku równie

mocno jak on. Szkoda, że nie kupiłem zegarka dla nurków - pomyślał.

Wiedziałby przynajmniej, czy ma szansę zdążyć na samolot.

Od chwili, gdy dowiedział się o wypadku, zachodził w głowę, co mogło

się zdarzyć. Pamiętał tylko obraz błyskawicznie zbliżającej się ziemi i nagłą

ciemność. Gdy przekonał się, że Emilie nic się nie stało, poczuł taką ulgę, że

skłonny był znowu uwierzyć w Boga. Nie zgodziła się wprawdzie pojechać z

nim na Tahiti, ale to było jeszcze przed wypadkiem. Nigdy nie rozumiała, czemu

tak lubi ryzykować. Teraz, gdy sama zasmakowała przygody, może będzie

background image

skłonna zmienić decyzję.

Zane przekonał się już bardzo dawno, że najmocniej doświadcza się życia

patrząc śmierci prosto w oczy.

Gwałtowny wzrost poziomu adrenaliny... pewność, że wytężasz wszystkie

siły... podniecenie, z jakim podejmujesz wyzwanie i zwyciężasz.

Ostatniej nocy z Emilie przeżył podobne uczucie zagrożenia i odrodzenia.

Nie wierzył w szczęśliwe zakończenia, ale mimo to zastanawiał się, czy nie

powinien byt dłużej walczyć o ocalenie ich małżeństwa.

Sara Jane zwykła mówić...

Zatrzymał się.

- No tak - powiedział głośno. Od ponad godziny próbował zrozumieć, co

się zmieniło. Teraz już wiedział: przestał słyszeć głos babki.

Nie pamiętał, kiedy dokładnie to się stało, ale w którymś momencie

poprzedniej nocy przestał czuć, że Sara Jane usilnie stara się coś mu powiedzieć.

W rzeczywistości Zane dobrze wiedział, że babka umilkła w chwili, gdy

wziął Emilie w ramiona...

Nie chciał zagłębiać się w takie rozważania. To, co wczoraj przeżyli,

miało dla obojga duże znaczenie. Nie miał zamiaru temu przeczyć. Emilie

poruszyła coś w jego duszy, obudziła pragnienia, o których dawno zapomniał.

To jednak jeszcze nie znaczy, że zbliżyło ich coś więcej niż seks. Zane nie

znosił romantycznego bełkotu, który już raz doprowadził do rozpadu ich

małżeństwa.

Zgrzyt klamki przerwał mu te rozmyślania. Może jednak Emilie zgodzi

się na wspólny wyjazd...

- Chyba śpi - powiedziała kobieta do Andrew, gdy wchodzili do latami. -

Powinniśmy...

- Do diabła, czemu tak długo cię nie było? - spytał Zane, gdy Emilie i

Andrew weszli do pokoju. - Jeśli mamy zdążyć na samolot, musimy...

Biedny Andrew stanął w miejscu jak wryty. Patrzył na Zane'a tak, jakby

background image

nieoczekiwanie wpadł na głodnego niedźwiedzia, co więcej - ubranego w

kolorowy koc owinięty wokół bioder. Emilie wyobraziła sobie, co może myśleć

McVie i z trudem opanowała nerwowy chichot.

- Oto Andrew McVie - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. Miała

nadzieję, że Zane dostrzeże jej błagalne spojrzenie. - To w jego domu

znaleźliśmy schronienie.

- Prawdziwy klasztor, prawda? - odrzekł Rutledge, rozglądając się wokół.

- Nie usłyszałem, jak się pan nazywa - powiedział Andrew, wysuwając się

do przodu. Imponujący wzrost Zane'a nie zrobił na nim wrażenia. Emilie

pomyślała, że spotkali się godni siebie przeciwnicy. Ciekawe, czy Zane pamięta

jej opowieści o bohaterskich wyczynach McVie'a? Boże, lepiej byłoby, gdyby

zapomniał.

Zane z pewnym wahaniem wyciągnął lewą rękę. - Jestem Zane Grey

Rutledge. - A cóż to za imię? - spytał Andrew, najwyraźniej zbity z tropu. - Jest

pan Niemcem?

- Czy ten facet żartuje? - Zane zwrócił się do Emilie, która tylko

potrząsnęła rozpaczliwie głową.

- Zostałem tak nazwany ku czci Zane'a Greya. Andrew patrzył na niego

tępym wzrokiem.

- Tego pisarza - dodał Zane. Najwyraźniej zakłopotanie mężczyzny

sprawiało mu przyjemność. - Pisywał westerny. Kowboje, Indianie, historie z

Dzikiego Zachodu.

- Kowboje? - powtórzył McVie. Wciąż jeszcze nie uścisnął wyciągniętej

ręki.

- Dobra, poddaję się - Zane cofnął się o krok, kręcąc głową. Znów

spojrzał na Emilie. - Do cholery, co tu się dzieje?

- Muszę zażądać, aby nie używał pan takiego języka w obecności panny

Emilie - powiedział Andrew, patrząc mu prosto w oczy.

Zane przygryzł wargę tak, jakby usiłował powstrzymać śmiech.

background image

- Czy nie przesadza pan z tą zabawą w rewolucję. panie McVie?

Obaj mężczyźni spojrzeli jednocześnie na Emilia która miała ochotę

zapaść się pod ziemię.

- Nie wiem, o czym mówisz, Zane - powiedziała spokojnie, po czym

zwróciła się do Andrew. - Obawiam się, że podczas wypadku pan Rutledge

uderzył głowa. o kamienie. Jest wciąż zdezorientowany.

Andrew odetchnął z wyraźną ulgą, Zane natomiast niemal stracił

panowanie nad sobą. Zdezorientowany, też coś!

- Do diabła, nie mam pojęcia, co się tutaj dzieje, ale jeśli ktoś mi tego

zaraz nie wytłumaczy, to...

- Panno Emilie, czy mogłaby pani zostawić nas samych? - wtrącił

Andrew, nie spuszczając oka z Zane'a. - Pan Rutledge i ja mamy do omówienia

niezwykle pilną sprawę.

- Nie mam zamiaru o niczym rozmawiać. Interesuje mnie tylko to, jak

mam zdążyć na samolot.

- Samo - lot? - McVie spojrzał na Emilie. - Wydaje mi się, że pani

towarzysz odniósł poważniejsze obrażenia, niż pani sądziła. Mówi jakieś

bzdury.

- A może powtórzysz mi to prosto w oczy, co? - Zane zbliżył się do

mężczyzny. Kipiał z oburzenia.

- Panowie! - Emilie stanęła miedzy nimi. - Proszę nie zapominać, co jest

naszym najważniejszym zadaniem. Trzeba opatrzyć ranę. Robi się późno, a my

stoimy w miejscu.

- Dziwnie się wyrażasz - przystojną twarz Zane'a wykrzywił grymas

zdziwienia.

- Chyba ci się zdaje.

- Do cholery, nic mi się nie zdaje!

- Rutledge, obawiam się, że twoje zachowanie jest obraźliwe dla panny

Emilie! - wtrącił Andrew.

background image

- Jeśli moje maniery nie odpowiadają pannie Emilie, sama może mi to

powiedzieć! - warknął Zane.

- Twoje ramię... - jęknęła Emilie. - Proszę...

- Niech pan się położy na pryczy - polecił McVie, - Panno Emilie, czy

mogłaby pani przynieść mi grube polano? Koło piwnicy leży drewno na opał.

- Niech ten facet nie waży się mnie dotykać - prychnął Zane, blokując

drogę kobiecie. - Chyba w tym miasteczku jest pogotowie?

- Kiedyś będzie - westchnęła.

- Pogotowie? - powtórzył Andrew. - Czy to jakiś nowy język, czy też

skutek wypadku?

- Jeśli się zaraz stąd nie wyniesiesz, dostaniesz w łeb!

McVie sięgnął do pasa i chwycił za rękojeść noża. Zane pochylił się w

stronę paleniska i złapał pogrzebacz. Dwaj przeciwnicy mierzyli się wzrokiem.

Emilie uznała, że nie ma już wyboru.

- Panowie - powiedziała, ponownie wstępując między nich. - Musimy

porozmawiać.

background image

5

- Muszę złapać samolot - upierał się Zane. - Interesuje mnie tylko, czy

jedziesz ze mną, czy nie. - Była już najwyższa pora, żeby ruszyli w drogę.

Chciał, aby Emilie z nim pojechała.

- Siadaj - wskazała dłonią łóżko. - To trochę potrwa.

Andrew McVie, wciąż trzymając dłoń na rękojeści noża, patrzył to na nią,

to na niego. W pierwszej chwili miał wrażenie, że ten Rutledge to Josiah

Blakelee. Byli do siebie niezwykle podobni, wzrostem i budową ciała. Nagle

przyszło mu do głowy, że to Podobieństwo może nie być kwestią przypadku.

Być może jest częścią wyrafinowanego planu, mającego doprowadzić do

porażki trzynastu kolonii.

- Pan może usiąść tam - zaproponowała mu Emilie, Wskazując stojące

przy palenisku krzesło.

- Nie, panienko, wolę stać - pokręcił głową Andrew, Zajął pozycję przy

drzwiach. Cała sytuacja była tak dziwna, że wolał być przygotowany na każdą

ewentualność.

- Och, Boże - westchnęła ciężko Emilie. Patrzyła to na Zane'a, to na

McVie'a. - To będzie trudniejsze, niż myślałam.

- Wykrztuś coś wreszcie - zniecierpliwił się Rutledge. - Jeśli mamy

zdążyć na lotnisko, lepiej...

- Nie pojedziemy na lotnisko.

- Chcesz powiedzieć, że ty nie pojedziesz?

- Nikt nie pojedzie, bo lotniska nie ma - zaśmiała się Emilie, ale w jej

głosie słychać było panikę. - Nie ma samolotów, samochodów, komputerów. Nie

ma niczego, do czego przywykłeś.

- A cóż to takiego komputer? - zainteresował się Andrew.

- Co z tobą, McVie? - prychnął Zane. - Czy od dwudziestu lat nie

wychodziłeś z domu? - spytał z ironią, jednocześnie usiłując sobie przypomnieć,

background image

skąd zna to nazwisko.

- Czy ty naprawdę nie rozumiesz? - wyraz twarzy Emilie był równie

poważny jak jej głos. - To nie jest Crosse Harbor i nie żyjemy w 1992 roku.

Cofnęliśmy się w czasie.

Zane poczuł w brzuchu dziwny skurcz. Kobieta najwyraźniej zwariowała.

- Posłuchaj, mieliśmy ciężki poranek - powiedział.

wstając z łóżka. - Może lepiej połóż się i odpocznij. McVie zabierze mnie

do miasta. Złamanie ręki to żadna tragedia. Wrócę, nim zdążysz się wyspać...

- Słuchaj, co do ciebie mówię! - krzyknęła Emilie.

- Rozejrzyj się dookoła! To nie jest świat, jaki znasz!

- wskazała ręką Andrew, który uważnie się im przypatrywał. - To jego

świat, a nie twój!

- Czy wie pan, o czym ona mówi? - Zane zwrócił się do McVie'a.

Ten potrząsnął głową, uniósł rękę i popukał się w czoło. Zane bez trudu

zrozumiał ten gest. Niestety, Emilie również go zauważyła.

- Zobacz, tu nie ma gniazdek, nie ma telefonu! - krzyknęła do Zane'a. -

Gdzie jest lodówka? Czy słyszałeś warkot samochodu lub łodzi motorowej?

Gdzie jest łazienka?

- Wczoraj mi powiedziałaś, że latarnia została poddana renowacji -

stwierdził spokojnie. - Pewnie jeszcze nie skończyli pracy.

- To prawda - przyznała, patrząc mu prosto w oczy.

- Minie jeszcze wiek, może dwa, nim skończą.

Zane przebiegł z kąta w kąt.

- Przestań fantazjować! - krzyknął i wyjrzał na zewnątrz, szukając czegoś,

co zaprzeczyłoby jej słowom. Poczuł, że się spocił. - Nikt nie może podróżować

w czasie! - Wiedział, że musi istnieć inne wyjaśnienie, ale nie przychodziło mu

ono do głowy.

- Pamiętasz tę dziwną chmurę? - spytała Emilie. Szła tuż za nim. Zane

wspiął się krętymi schodami na górę, do wieży. - Sam powiedziałeś, że nigdy

background image

takiej nie widziałeś.

- Przestań! - krzyknął. - Nie chcę tego więcej słuchać. To jakaś

zwariowana historia.

- Ja też się boję - położyła dłoń na jego ramieniu. - To chyba normalne...

- To bzdury! - wykrzyknął, odsuwając się od niej.

- Nie, to nie bzdury. Wiesz już, jaka jest prawda.

- Udowodnię ci, że mam rację - nie zważając na ból, ruszył na najwyższe

piętro wieży, gdzie znajdowała się lampa. - Nowoczesne latarnie są

zautomatyzowane.

- Ale nie ta.

- Załóż się.

Emilie szczerze mu współczuła. Zane przywykł do panowania nad swoim

życiem i wydarzeniami, a teraz znalazł się w sytuacji wymykającej się spod

kontroli. Dostrzegła na jego czole kropelki potu. Złamane ramię sterczało w bok

pod dziwnym kątem. W normalnych okolicznościach miałby już założony gips i

dostałby odpowiednią dawkę środków znieczulających.

- To jakaś sztuczka - powiedział ze wzrokiem utkwionym w miskę z

olejem i gruby knot.

- Spójrz na zachód, w stronę portu - zaproponowała spokojnie Emilie. - To

nie jest Crosse Harbor, które kiedyś znaliśmy.

Zane wolał nie patrzeć. W jej głosie dosłyszał jakąś dziwną, niepokojącą

nutkę. Wiedział już, że to nie żart.

Zacisnął zęby i rozejrzał się dookoła.

Gęsty, liściasty las podchodził do samej plaży. Po intensywnie niebieskim

niebie płynęły leniwie białe obłoczki. Nawet stąd widział, że woda jest czysta, a

powietrze przejrzyste i wolne od smrodu cywilizacji. Wciąż myślał, że to

przecież niemożliwe, a jednocześnie instynkt podpowiadał mu, że Emilie ma

rację.

- Pięknie tutaj, prawda? - szepnęła, zbliżając się do niego.

background image

Kiwnął tylko głową. Surowy, dziki pejzaż był wspaniały, ale nie chciał

tego głośno przyznać.

- Który to rok? - spytał.

- Nie jestem pewna - odrzekła z wahaniem. - Chyba 1776.

- Skąd wiesz?

- „Poor Richard's Almanack”. Znalazłam na stole świeży egzemplarz.

Twarz Emilie niemal promieniała, zupełnie tak, jakby oświetlał ją

wewnętrzny ogień. Zane pomyślał, że niczym nie przypomina żadnej innej

znanej mu kobiety. Nie była ani przestraszona, ani wzburzona, najwyraźniej nie

odczuwała żadnych wrażeń, jakich można się spodziewać u człowieka nagle

przeniesionego w epokę dwieście lat wcześniejszą. Zachowywała się tak, jakby

przez całe życie czekała na tę chwilę.

Zapanowało milczenie.

- Zane - przerwała je Emilie. - Czy dobrze... - Nic mi nie jest - uspokoił ją,

choć sam nie był o tym całkiem przekonany. - Żałuję tylko, że nie przykładałem

się do historii.

- Ja też nie pamiętam dat. - Emilie dotknęła jego ramienia i Zane

przypomniał sobie wydarzenia ostatniej nocy. - Pomyśl tylko. Właśnie toczy się

wojna o niepodległość i tylko my wiemy, jak się zakończy.

Andrew McVie miał już tego dość. Wyłonił się z cienia.

- Wystarczy - powiedział. - Takie gadanie nie może doprowadzić do

niczego dobrego.

Odwrócili się w jego stronę. McVie stał na najwyższym stopniu schodów,

trzymając w ręce długi nóż.

- Daj spokój - westchnęła Emilie, wskazując broń. - Uspokój się, Andrew.

Jesteśmy po twojej stronie.

Mężczyzna patrzył na nich, mrużąc oczy.

- Dziewczyno, wydajesz się bardzo sympatyczna, ale jest w tobie i w

twoim przyjacielu coś, co bardzo mnie turbuje.

background image

- Słyszałeś, co mówiłam, prawda? - panna Emilie spojrzała na niego

wielkimi, zielonymi oczami. Andrew poczuł, że mięknie.

- Mówiłaś o wojnie - wciąż trzymał nóż w pogotowiu, na wypadek gdyby

spróbowali się wymknąć. - Co wiesz o obecnym konflikcie?

Emilie zerknęła na swego kompana, po czym skupiła uwagę na Andrew.

Na próżno usiłowała sobie przypomnieć jakiś film lub książkę o podróży w

czasie.

- Wiem, że twoja sprawa zwycięży.

- A skąd wiesz, której stronie poprzysiągłem wierność? - Andrew

pomyślał, że miał rację, nie dowierzając tym dwojgu. Teraz ta ruda dziewczyna

będzie musiała zdradzić swoje przekonania.

Wyraźnie się zawahała.

- Tak właśnie myślałem. Przyznaję, że to był piękny podstęp, ale jego

koniec będzie żałosny.

- Chwileczkę! - wtrącił mężczyzna o dziwacznym imieniu. -

Powiedziałeś, że jak się nazywasz?

Dopiero teraz Andrew zrozumiał, że nie powinien był zdradzać

nieznajomym swojego prawdziwego nazwiska. Teraz jednak nie mógł się już

wycofać.

- McVie - mruknął niechętnie.

- Już wiem! - Zane Grey Rutledge wydawał się bardzo z siebie

zadowolony. - To ty uratowałeś Washingtona. Ocaliłeś mu życie.

Reakcja Andrew była błyskawiczna. Złapał Emilie i przyłożył jej nóż do

gardła.

- Co jeszcze o mnie wiecie? - spytał tonem nie znoszącym sprzeciwu. -

Gadaj całą prawdę, albo dziewczyna posmakuje noża.

Zane rzucił się w ich kierunku, ale potworny ból w złamanym ramieniu

powalił go na kolana już przy Pierwszym zamachu.

- Tylko ją dotknij, McVie, a zabiję cię. Emilie była zupełnie spokojna.

background image

- Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, Andrew, ale przybyliśmy tu z

przyszłości - powiedziała łagodnie.

- Czarownice już przestały rzucać uroki w koloniach - roześmiał się

mężczyzna. - Nawet w Massachusetts.

- To nie żadne czary ani wróżbiarstwo - odrzekła dziewczyna ze swoim

dziwnym akcentem. - Mieliśmy wypadek...

- Wiem - wtrącił Andrew. - Na łodzi.

- Hm, nie całkiem - powiedziała Emilie. McVie chwycił ją za ramiona i

szybko obrócił twarzą do siebie.

- Lecieliśmy balonem.

Andrew wiedział, że z otwartymi ustami wygląda jak wiejski matołek, ale

nic na to nie mógł poradzić. Po chwili parsknął śmiechem.

- Mówisz jakieś nonsensy.

- Mówię prawdę - Emilie nie dała się stropić. - Lecieliśmy razem balonem

na gorące powietrze. Pogoda gwałtownie się pogorszyła i mieliśmy wypadek. -

Roześmiała się z wyraźnym przymusem. Andrew poczuł się dość niezręcznie. -

Problem polega na tym, że wylądowaliśmy dwa wieki wcześniej, niż

wystartowaliśmy.

- Powiadasz zatem, że przybywacie z przyszłości. z 1976 roku? - spytał

powoli. Ostatnim razem czuł się tak wtedy, gdy postanowił utopić smutki w

mocnym piwie.

- Dokładnie mówiąc, z 1992, ale czy ta różnica ma znaczenie? -

uśmiechnęła się Emilie.

- Przypuszczam, że potrafisz to jakoś udowodnić? _ spytał Andrew. Nie

odwzajemnił jej uśmiechu. Dla niego miał znaczenie każdy rok. To było

niewiarygodne.

- Masz coś? - dziewczyna zwróciła się do Zane'a.

- Pod tym kocem jestem zupełnie nagi - wzruszył ramionami. - A ty?

- Też nie... - urwała. - Nie, poczekaj, chyba coś mam...

background image

Andrew śledził uważnie, jak Emilie sięga po bogato haftowaną, damską

torebkę, zupełnie taką samą, jakie widywał w rękach znanych mu kobiet z

porządnych rodzin.

Spojrzała na torebkę i z trudem powstrzymała okrzyk zdziwienia.

Niedawno blade kolory nabrały życia. Wytarte brzegi zniknęły pod lamówką z

miękkiego aksamitu. Dla niej to mógłby być ostateczny dowód, ale nie dla

niego. Czuła na sobie spojrzenia obu mężczyzn. Rozwiązała tasiemkę i

wyciągnęła jednodolarowy banknot.

- To cię powinno przekonać - powiedziała, podając McVie'owi dolara.

Andrew wziął go do ręki. Czuł pod palcami wypukłość druku. - Przyjrzyj

mu się uważnie - zachęciła Emilie.

- Federal Reserve Note - odczytał napis w górnej części banknotu. -

Zjednoczone Stany... - przerwał i zamrugał gwałtownie. To chyba jakieś

złudzenie - pomyślał.

- Zjednoczone Stany Ameryki - dokończyła za niego Emilie. - Z drugiej

strony jest portret Washingtona.

- Generała Washingtona? - spytał Andrew. To wszystko przekraczało jego

zdolności pojmowania.

- Prezydenta Washingtona - odpowiedziała z szerokim uśmiechem. -

Pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych.

- To jest... Nie mogę... - Andrew nie dokończył zdania. Wpatrywał się w

zielony banknot. Portret, wydrukowany po drugiej stronie, był bardzo podobny

do wizerunku Jego Ekscelencji, Generała Washingtona. Zetknął na szereg

niezrozumiałych liter i cyfr w prawym, górnym rogu, po czym przeczytał słowa

umieszczone poniżej.

- Washington D.C. Co to znaczy?

- Dystrykt Columbia - wyjaśnił Rutledge. - Stolica pięćdziesięciu stanów.

- Nad rzeką Potomac - dodała Emilie. - W pobliżu Maryland i Virginii.

- Pięćdziesięciu stanów? - Andrew nawet nie usłyszał, co powiedziała

background image

Emilie.

- Od trzynastu kolonii doszliśmy do pięćdziesięciu stanów - potwierdziła

dziewczyna. Jej oczy promieniały dumą. - Od Atlantyku po Pacyfik.

Pod nazwą stolicy Andrew zauważył pieczęć i napis „Ministerstwo

Skarbu 1989”. Upuścił banknot, jakby nagle zaczął go parzyć. Czuł, że coś

ściska go za gardło, oddychał z wielkim trudem. Raz jeszcze spojrzał na rudą

kobietę i jej wysokiego kompana. Teraz łatwiej mu było zrozumieć jej

dziwaczny wygląd, kosztowną biżuterię z cennych metali i oryginalny akcent, z

jakim mówili oboje.

Trudno się dziwić, że Rutledge wpadł w furię, gdy panna Emilie

wyjaśniła mu, co się stało. Andrew pomyślał, że Zane wygląda jak dzikie

zwierzę w pułapce. Dobrze znał i rozumiał uczucia człowieka, który znalazł się

w sytuacji poza wszelką kontrolą. Przestał się dziwić jego wzburzeniu.

Ale wobec tego, jak wyjaśnić zachowanie panny Emilie? Andrew miał

wrażenie, że dostrzega w niej coś bliskiego i znajomego. Czuł narastającą

kontuzję.

Od roku patrioci walczyli z brytyjską tyranią i wciąż nie udawało się im

zwyciężyć. Jego Ekscelencja, Generał Washington, wielokrotnie dopominał się

posiłków, prowiantu i broni potrzebnej do prowadzenia wojny.

Andrew na własne oczy widział tragiczne wydarzenia pod Lexington i

Concord. Od tego czasu nie zdarzyło się nic takiego, co mogłoby wzmocnić

morale patriotów.

- Mówiłaś coś o generale - powiedział, ostrożnie dodając słowa. - O

jakimś niebezpieczeństwie... - Zawiązano spisek, aby go zamordować. Tyś temu

zapobiegł. W naszych czasach wszyscy uważają cię za bohatera.

- A cóż takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na taką sławę? - spytał Andrew.

Nigdy nie uważał siebie za bohatera.

Emilie opowiedziała mu historię ubranego na czarno mężczyzny, który

zaryzykował życie i ocalił dowódcę amerykańskiej armii.

background image

- Kiedy to się stało?

- Latem 1776.

Andrew wyraźnie się uspokoił. Właśnie kończył się lipiec.

- Czy zna pani dokładną datę i miejsce tego wydarzenia, panno Emilie? -

spytał.

- Niestety, nie - odrzekła. - Relacje na ten temat są sprzeczne... - Wyraźnie

się zawahała i spuściła wzrok.

- Proszę o szczerość. Nie obawiam się złych wieści.

- Trudno mi coś powiedzieć o twoich losach, Andrew. Nie wiadomo, co

się z tobą działo po tym wydarzeniu. - Emilie uśmiechnęła się delikatnie. W tym

momencie wydała mu się podobna do Elspeth. - Zawsze wyobrażałam sobie, że

osiadłeś z rodziną na farmie i dożyłeś sędziwego wieku.

Jej słowa dotknęły czułego miejsca w jego sercu. Od paru lat świat

zupełnie mu zobojętniał. Wraz ze śmiercią żony i synka zniknęło wszystko, co

sprawiało mu radość. Pozostało tylko czekać, aż Stwórca powoła go przed swe

oblicze.

Niektórzy ludzie przyłączali się do walki, ponieważ gorąco pragnęli

niepodległości. Tacy żołnierze zostawali generałami i przywódcami innych.

Andrew dołączył do patriotów, bo nie miał nic do stracenia i na niczym mu nie

zależało. Nic dziwnego, że został szpiegiem.

- Jakim cudem tak dobrze znasz obyczaje naszych czasów? -

zainteresował się. Pomyślał, że gdyby nagle znalazł się wśród pierwszych

pielgrzymów, którzy przybyli tu z Anglii, nie wiedziałby, jak się zachować. -

Czary?

- Nic niezwykłego. Zarabiam na życie... Zane! Rutledge nagle zgiął się

wpół i przycisnął ramię do piersi.

- On cierpi - jęknęła Emilie. - Czy możemy wezwać doktora?

- Nie mogę podjąć takiego ryzyka - potrząsnął głową Andrew. - Moja

obecność tutaj musi pozostać tajemnicą.

background image

- Ja mogę zaryzykować - powiedziała Emilie. - Powiedz mi tylko, gdzie

mam zacumować łódź. Jakoś trafię do miasta.

- Po moim trupie - zgrzytnął zębami Zane. - Nic mi nie jest.

McVie wsadził nóż do pochwy i zbliżył się do niego.

- Masz szczęście - powiedział. - Gdyby kość przebiła skórę, rozstałbyś się

z prawą ręką.

- Jesteś lokalnym bohaterem, a nie lekarzem.

- Lekarz powiedziałby ci to samo.

- Trzymaj tego faceta z dala ode mnie! - krzyknął Zane do Emilie.

- Trzeba nastawić ramię.

- Sam to zrobię - zapewnił Andrew.

- Nie pleć głupstw.

- Głupstw? To nie ja twierdzę, że spadłem z balonu w sam środek wojny.

Emilie wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać. Dostała

histerii. Cala historia wydała jej się nagle tak absurdalna i zabawna, że wprost

zataczała się ze śmiechu.

Po paru sekundach Zane zaraził się śmiechem. Zataczali się obydwoje.

Emilie skuliła się na ławce. Po policzkach spływały jej łzy. Rutledge oparł

się o ścianę, nie mógł złapać oddechu. McVie stał w drzwiach i przyglądał się

im. zachowując kamienny wyraz twarzy. Ilekroć spojrzeli na niego, ponownie

wybuchali śmiechem.

- Zdycham z głodu - powiedziała wreszcie Emilie, trzymając się za żebra.

- Chyba zamówimy pizzę.

- Świetny pomysł - wykrztusił Zane. - Myślisz, że będzie za pół godziny?

- Och, nie! Zostawiłam odkręcony kran!

- Przebijam. Ja nie wyłączyłem silnika porsche. Andrew przyglądał się im

cierpliwie. Słyszał, że mówią po angielsku, ale i tak ich nie rozumiał. Co to

„porsze” i „picca”? Ciekawe, jak wygląda ich świat? - pomyślał. Wyjrzał przez

okno i odkaszlnął.

background image

- Wkrótce będzie ciemno. Lepiej zajmijmy się ręką. Emilie i Zane od razu

się uspokoili i odzyskali poczucie rzeczywistości.

- On ma rację, lepiej z tym nie zwlekać.

- Nie jestem lekarzem - wtrącił McVie - ale potrafię wykonać podstawowe

zabiegi.

- Wydaje mi się, że nie mam wyboru - mruknął Zane.

Nikt nie zaprzeczył.

W milczeniu zeszli po krętych schodach do głównego pokoju. Zmierzch

złagodził już zarysy wszystkich mebli i sprzętów. Emilie pożyczyła nóż od

McVie'a i pocięła jeden z pięknych kocy. Potrzebny był materiał na temblak i

bandaż do obwiązania łupków.

Andrew znalazł w ogrodzie grubą gałąź i szybko wystrugał z niej

sposobne łupki do usztywnienia ręki.

Zane przyglądał się tym przygotowaniom z chłodnym zainteresowaniem.

Cała ta historia wydawała mu się zupełnie absurdalna, niczym z powieści Kafki.

W głębi serca oczekiwał, że lada chwila się zbudzi.

Andrew podniósł głowę i spojrzał mu w oczy.

- Będzie bolało - uprzedził.

- Bierz się za robotę.

- Panno Emilie, niech pani tu stanie i przytrzyma go za ramiona.

Kiwnęła głową, nerwowo przygryzając wargi. McVie ujął dłońmi łokieć i

nadgarstek Zane'a. Zdecydowanym ruchem ustawił kości we właściwej pozycji.

Rutledge milczał, ale Emilie nie wytrzymała zgrzytu nastawianej ręki i głośno

krzyknęła.

Andrew szybko dopasował łupki i obwiązał je pasem z koca. Zane był

blady i miał zamknięte oczy, tylko niewielki mięsień na policzku pulsował mu

nerwowo.

- Dobrze ci to idzie - powiedziała Emilie, przyglądając się zręcznym i

pewnym ruchom McVie'a.

background image

- Mam wprawę.

Zane zapadł w drzemkę. Przez chwilę oboje przysłuchiwali się, jak

oddycha.

- Wiem, że powinnam myśleć o wielu poważniejszych sprawach -

przerwała ciszę Emilie. - Teraz jednak mogę myśleć tylko o jedzeniu.

- Chodź ze mną - Andrew ruszył w stronę drzwi. - Ukroję dla was szynki.

Wciąż jeszcze nie zdecydował, co zrobić z niezwykłymi przybyszami z

przyszłości, ale postanowił, że nie spuści ich z oka.

background image

6

Emilie z wielkim apetytem zjadła parę plastrów słonej, dobrze u wędzonej

szynki i popiła kieliszkiem mocnego rumu. Zane obudził się na chwilę. Czuł

silny ból w ramieniu. Andrew podsunął mu butelkę i już wkrótce Rutledge znów

spał.

- Jutro przestanie go boleć - powiedział Andrew. Siedział na swoim

miejscu w pobliżu drzwi.

- Mam nadzieję - westchnęła Emilie, delikatnym ruchem odsuwając z

czoła Zane'a kosmyk włosów. McVie Pomógł jej opatrzyć rany na twarzy i

plecach mężczyzny. Na szczęście okazało się, że jest tylko potłuczony, żebra

były całe. - Jestem ci bardzo wdzięczna za wszystko, Andrew. Dla ciebie to z

pewnością jest jeszcze trudniejsze do uwierzenia niż dla nas.

- Pokazałaś mi kilka rzeczy, wobec których nawet logika jest bezradna -

odrzekł, podrzucając do góry monetę, którą dostał od Emilie.

W ciemnościach nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy, ale wydawało

się jej, że jest zaniepokojony.

- Czy coś się stało? A może nie powiedziałeś mi wszystkiego o ranach

Zane'a?

A więc to tak się sprawy mają - pomyślał Andrew. Ten człowiek obchodzi

ją bardziej, niż gotowa jest przyznać.

- Nie, panienko, niczego nie skrywam. Martwię się z innego powodu.

- Chodzi ci o to, że musisz nas zostawić - Emilie domyślnie kiwnęła

głową. - Świetnie to rozumiem.

- I to nie budzi w tobie niepokoju? - spytał, unosząc brwi.

- No, cóż, z pewnością nie cieszę się z tego powodu - wzruszyła

ramionami. - Wiem jednak, że masz swoje życie - dodała. - Poradzę sobie jakoś.

A ciebie czeka twoje przeznaczenie - pomyślała, lecz nie powiedziała tego

głośno.

background image

- A co z nim? - Andrew wskazał ręką na uśpionego Zane'a. Złamane ramię

sterczało prostopadle do poduszki. - Mam wrażenie, że nie jest to człowiek,

który łatwo zapomni o świecie, w jakim żył przedtem.

- A czy ma inny wybór? Przeżyliśmy wypadek i znaleźliśmy się w tej

epoce. Im prędzej się z tym pogodzimy, tym lepiej dla nas samych.

- A co z tobą, panienko? - McVie rozważnie dobierał słowa. - Nie tęsknisz

do przyjaciół i członków rodziny, z którymi musiałaś się rozstać?

- Nie mam przyjaciół ani rodziny - potrząsnęła głową Emilie. - Jestem

sama jak palec.

Andrew zastanawiał się przez chwilę, jaka więź łączy ją z Zane'em, ale

powstrzymał się od pytania. Najwyraźniej nie był jej obojętny, ale trudno było

odgadnąć, jak głębokie są jej uczucia. Natomiast Rutledge sprawiał wrażenie,

jakby uważał, że ma prawo do tej kobiety. Andrew wyobraził ich sobie razem i

potrząsnął głową, aby odpędzić od siebie takie myśli. Panna Emilie powiedziała

mu, że nie są małżeństwem, ale dobrze wiedział, że gdy w żyłach płynie gorąca

krew, brak sakramentu nie jest zasadniczą przeszkodą.

Zerknął na nią z zaciekawieniem. Siedziała koło Rutledge^ i szyła

spódnicę. Poświęciła na nią niebieską narzutę z łóżka. W tym momencie

sprawiała wrażenie osoby przedsiębiorczej i energicznej. Andrew pomyślał, że

Emilie pewnie zawsze potrafi zrealizować swoje plany. Była kobietą pełną

uroku; do jej sympatycznych cech należał również sposób zachowania,

jednocześnie zdecydowany i zgodny.

- Co do twojego stroju... - zaczął. - Dla mnie jest to... raczej niezwykłe

ubranie.

Emilie zupełnie zapomniała, co ma na sobie. Gorset i elastyczne rajstopy.

Szybko wyjaśniła mu, że wybierała się na festyn z okazji Dnia Patriotów i

zamierzała dokończyć toalety podczas lotu.

- Czy inne kobiety też się tak ubierają? - spytał, wskazując na jej nogi.

- Nawet gorzej! - Na widok jego miny parsknęła śmiechem. - Byłbyś

background image

zgorszony, gdybyś zobaczył dwudziestowieczne kobiety. - Podniosła do góry

chusteczkę. - Niektóre pokazują się publicznie nie mając na sobie niczego poza

taką szmatką.

- Robi się ciemno - odrzekł Andrew. Na jego twarzy pojawił się ciemny

rumieniec. - Powinnaś już spad.

- Chyba nie zasnę - pokręciła głową. - Mam tyle rzeczy do przemyślenia.

- Życzę wam dobrej nocy.

McVie poszedł na górę, do wieży. Emilie zaśmiała się cicho na myśl, jak

zareagowałby, gdyby opowiedziała mu o „Playboyu”.

Następnego dnia Zane obudził się o wschodzie słońca. Bolało go ramię i

żebra, ale mimo to czuł się o wiele lepiej. Odzyskał zdolność jasnego myślenia i

podejmowania decyzji.

Wstał z pryczy, starając się nie obudzić Emilie, która leżała na drugim

materacu. Wreszcie pogodził się z rzeczywistością, w jakiej się nagle znaleźli.

Choć to wydawało się sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, uwierzył, że

rzeczywiście cofnęli się w czasie.

Mimo to nie miał zamiaru uznać, że rozstał się ze swym światem na

dobre. Gdyby to zrobił, musiałby jednocześnie przyznać, że jego całe

dotychczasowe życie nie było nic warte, a na to nie mógł się zdobyć. Poza tym,

otaczający go teraz świat niezbyt mu przypadł do gustu. Zane przywykł do

zdobyczy nowoczesnej cywilizacji i akceptował jej ujemne strony jako

nieuchronną zapłatę za wszystkie korzyści. Życie w granicach wytyczonych z

góry przez historię nie miało dla niego żadnego sensu.

Widział teraz przed sobą tylko jedno wyzwanie, zapewne najtrudniejsze i

najważniejsze, jakie napotkał w życiu. Musiał odkryć powrotną drogę do

dwudziestego wieku.

Wiedział, że będzie jeszcze musiał przekonać Emilie, aby zechciała z nim

powrócić.

Przez wiele lat Emilie szczyciła się swoją wiedzą o czasach kolonialnych,

background image

ale teraz przekonała się, jak mato wie. Mogła się obyć bez elektrycznej maszyny

do szycia i kuchenki mikrofalowej, ale trudniej jej było zrezygnować z ubikacji.

Do licha, co robić?

Wyjrzała przez okno. Zane i Andrew stali przy studni i rozmawiali z

wyraźnym ożywieniem. Wyglądało na to, że jeszcze chwilę tak postoją. Teraz

pozostało jeszcze znaleźć nocnik. Może jednak sytuacja nie jest tak tragiczna.

Niestety, w całej latarni nigdzie nie było widać potrzebnego naczynia.

Emilie głośno westchnęła. Ciekawe, czy mężczyźni zdają sobie sprawę, jak im

łatwo? Mogą bez trudu zaspokajać pewne potrzeby fizjologiczne. Nie miała

najmniejszej ochoty kucać między krzewami róż i jeżyn, ale inne możliwości

wydały się jej jeszcze mniej pociągające.

Otworzyła gwałtownie drzwi i zbiegła po schodkach.

- Jeśli któryś z was pojawi się po drugiej stronie latarni, to nie dożyje

swoich następnych urodzin - warknęła, po czym zniknęła za węgłem.

- Czy ona zawsze tak się zachowuje? - spytał McVie, gdy już się oddaliła.

- Bez wątpienia ma temperament.

- Wygląda trochę na Irlandkę...

Zane domyślił się, że mężczyzna chciał zapytać, co łączy go z Emilie,

lecz takie pytanie nie pasowało do osiemnastowiecznych reguł dobrego

wychowania.

. Przez ostatnią godzinę rozważali, co powinni dalej zrobić. W końcu

ustalili, że najlepiej będzie, jeśli Andrew, przynajmniej na razie, zaopiekuje się

nimi, mimo ciągłego braku wzajemnego zaufania.

Z drugiej strony, Zane czuł ostre ukłucia zazdrości, gdy widział, z jakim

podziwem Emilie patrzy na McVie'a. Nigdy jeszcze nie doświadczył takiego

uczucia.

Tym razem jego konkurentem był nie książkowy bohater z uwielbianych

przez nią opowieści, ale żywy, prawdziwy człowiek. Nigdy się nie spodziewał,

że będzie musiał współzawodniczyć z mężczyzną starszym od niego jakieś

background image

dwieście lat.

Emilie najwyraźniej uważała Andrew za autentycznego bohatera,

człowieka gotowego na poświęcenie dla wielkiej sprawy. Natomiast Zane

instynktownie wyczuwał, że ma z nim coś wspólnego. To prawda, że McVie

podejmował się ryzykownych wypraw, ale bynajmniej nie z patriotycznych

powodów. Andrew nieustannie przed czymś lub od czegoś uciekał. Ciekawe

tylko, od czego?

- Zatem, co dalej? - spytał, patrząc mu w oczy.

- Gdy wróci panna Emilie, ruszamy na farmę Josiaha Blakelee - odrzekł

Andrew. - Jeśli dopisze nam szczęście, powinniśmy dotrzeć do Milltown nim

zapadnie zmrok.

Pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę Zane, gdy przedostali się na stały

ląd, była panująca wokół cisza. Przypomniał sobie fantastyczną powieść o tym,

jak niejaki John Galt wyłączył maszynerię świata. Dopiero teraz zrozumiał, co

to naprawdę znaczy. Żadnych samolotów, samochodów, komputerów. Znikł

wszechobecny, cichy szum świata pobudzanego do życia elektrycznością.

McVie zacumował łódź, po czym ruszył przez gęsty zagajnik. Emilie i

Zane szli za nim.

- Milltown leży kilka mil na północny zachód. Będziemy obozować w

lesie.

- A dlaczego nie możemy zatrzymać się w mieście? - spytała Emilie.

Oczami duszy widziała wspaniały, kolonialny zajazd, wyobrażała sobie jego

niezwykłą atmosferę.

- Nie w Milltown - odrzekł Andrew, zerkając na nią przez ramię. -

Podobno w pobliżu są Anglicy. Wasze stroje zwróciłyby uwagę zbyt wielu osób.

Z tym argumentem trudno było dyskutować. McVie postanowił

skontaktować się ze swoimi ludźmi w szpiegowskiej siatce, aby przy ich

pomocy zdobyć ubrania dla Emilie i Zane'a. Gdyby mu się udało, to po

przybyciu w okolice Princeton mogliby zmieszać się z miejscową ludnością, nie

background image

budząc natychmiastowej sensacji.

- Skąd mamy wiedzieć, że nie wydasz nas Anglikom? - spytał Zane.

- Nie masz żadnej gwarancji - stwierdził McVie. - Podobnie jak ja nie

mam pewności, że nie pokrzyżujecie moich planów.

- Masz na to nasze słowo - powiedziała Emilie.

- A wy macie moje - odparł mężczyzna. - Obawiam się, że dla żadnej ze

stron nie jest to wystarczająca gwarancja.

Od paru godzin szli w zupełnym milczeniu. Emilie obawiała się, że

Andrew poprowadzi ich przez bagna, które otaczają współczesne Crosse Harbor,

ale zamiast tego maszerowali przez majestatyczny, sosnowy las.

Drzewa były tak wysokie, że Emilie miała wrażenie, iż znaleźli się w

katedrze. Gdy przecinali polany, czuli palące promienie słońca, ale w lesie było

chłodno i ciemno. Szli po grubym dywanie z igieł. Zatrzymali się przy

strumieniu, aby chwilę odpocząć. Andrew ukląkł na brzegu i nabrał dłonią

wody.

- Nie pij surowej wody - ostrzegła go Emilie. - Jest z pewnością...

Urwała. Patrzyła na swoje odbicie w krystalicznie czystej wodzie.

- Woda jest czysta - wtrącił Zane. Wydawał się równie zaskoczony jak

ona.

- A co w tym dziwnego? - spytał Andrew, patrząc na nich z

zaciekawieniem.

- W naszych czasach czysty potok to wielka rzadkość - wyjaśniła mu

Emilie. Opowiedziała o ściekach przemysłowych, kwaśnym deszczu i sklepach,

gdzie za ciężkie pieniądze można kupić butelkę czystej wody.

- I co was pociąga w takim świecie? - chciał się dowiedzieć Andrew.

- Wolność. Można pojechać, dokąd się tylko zechce, zrobić to, na co ma

się ochotę. Do diabła, przecież byliśmy nawet na Księżycu! - On mówi jakieś

bzdury - McVie spojrzał pytająco na dziewczynę.

- To prawda - zapewniła go, popijając zimną wodę. - Amerykańska flaga

background image

powiewa na Księżycu.

- A w jaki sposób tam dotarła, panno Emilie? - spytał Andrew, siadając na

wilgotnej trawie i patrząc w niebo. - Może zaniósł ją tam jakiś niezwykły ptak?

A może to cud?

- Nie, to wynik ciężkiej pracy, wysiłku umysłowego i uporu - potrząsnęła

głową Emilie.

Zane lepiej zrozumiał, o co McVie naprawdę pytał. W krótkich słowach

wyjaśnił działanie silnika rakietowego i opowiedział o lotach kosmicznych.

- Byłam małą dziewczynką, gdy „Apollo” wylądował na Księżycu, ale

świetnie to pamiętam - uśmiechnęła się Emilie.

- Neil Armstrong był przez jakiś czas ulubionym bohaterem wszystkich

chłopców - dodał Zane.

To był świat zadziwiających możliwości. Andrew poczuł, że kręci mu się

w głowie na myśl o zwykłych śmiertelnikach, podróżujących do nieba w

ognistej rakiecie i lądujących na srebrzystej powierzchni Księżyca.

- A jak poruszacie się na co dzień? - zapytał. - Też w tych swoich...

rakietach?

- Są różne sposoby - odpowiedziała Emilie, przysiadając na kamieniu. -

Niektórzy ludzie chodzą do pracy pieszo, ale większość jeździ.

- Końmi?

- Nie, samochodami - wtrącił Rutledge.

McVie w milczeniu słuchał, jak opisuje metalowe pojazdy.

- Mam wrażenie, że próbujesz mnie nabrać.

- Mówi prawdę - zapewniła go Emilie. - Cały kraj jest pokryty siecią dróg

i można dojechać, gdzie tylko się chce. _ Wydobyła z torebki sztywny, lśniący

prostokąt. - To jest prawo jazdy - powiedziała, podając mu dokument. - Trzeba

zdać egzamin, po czym wolno już prowadzić.

- Co to za materiał? - zapytał McVie, skrobiąc paznokciem laminowaną

powierzchnię.

background image

- Plastyk - odrzekł z uśmiechem Zane. - Wszędzie go pełno.

- To pani portret, panno Emilie - powiedział Andrew, przyglądając się

zdjęciu. - Bardzo dobry malarz.

- To nie jest obraz, tylko fotografia - sprostowała. Zane rozpoczął wykład

na temat zasad fotografii, ale Andrew miał już dość.

- Czas ucieka. Musimy iść dalej.

- Starczy tych mądrości, profesorze Rutledge - zaśmiała się Emilie.

- On nie oddał ci prawa jazdy - przypomniał jej Zane, gdy już ruszyli w

dalszą drogę.

- Nie sądzę, abym go potrzebowała. Jeśli dzięki temu łatwiej nam

uwierzy...

- Przecież pewnego dnia wrócimy - powiedział z naciskiem.

- Nie sądzę.

- To nie jest nasz świat.

- Mów za siebie.

- Bądź szczera, Emilie. Widziałem twoją minę, gdy rano szłaś w krzaki.

Wolałabyś sedes z porcelany, kafelki i bieżącą wodę.

- Jeśli nawet, to co z tego? To niczego nie zmienia. Tu jesteśmy i tu

zostaniemy.

- Spróbuję coś na to poradzić.

- Nie sądzę, aby ci się udało.

- Już raz nam się to zdarzyło, więc może zdarzyć się ponownie.

- Jeśli masz zamiar znowu porwać balon na gorące powietrze, to będziesz

musiał poczekać jeszcze siedem lat, aż zostaną wynalezione.

- Możemy sami go zbudować.

- A może od razu rakietę? Moglibyśmy polecieć na Marsa.

- Proszę bardzo, byle tylko udało się nam stąd wyrwać.

Przyśpieszył, rzekomo po to, aby porozmawiać z Andrew. Emilie ciężko

westchnęła. Zane za żadne skarby świata nie chciał pogodzić się z myślą, że w

background image

ich życiu nastąpiła nieodwracalna zmiana. Przestał panować nad sytuacją, tak

jak przedtem stracił kontrolę nad balonem. Wiedziała, że trudno mu to przyznać.

Stare, znane reguły postępowania przestały obowiązywać. Im prędzej nauczą się

nowych, tym lepiej dla wszystkich.

- Koniec na dzisiaj? - spytała Emilie dwie godziny później, gdy McVie

zatrzymał się przy skalistym zboczu, u podnóża którego płynął strumień. - Tutaj

się zatrzymamy?

- Za tamtym krzewem jest niewielka jaskinia, w której możecie schronić

się na noc.

- Jaskinia? - To dotychczas nie przyszło jej do głowy. - W jaskiniach śpią

nietoperze.

- Może pokój w Holiday Inn dla pani? - zaśmiał się Zane.

- Och, bądź cicho - parsknęła. - Martwiłam się tylko o ciebie.

Nawet McVie zorientował się, że Emilie żartuje, choć przecież prawie jej

nie znał.

- W lesie jest mnóstwo zwierzyny - powiedział. - Głód wam nie grozi.

Emilie uznała, że najwyższa pora przejść na wegetarianizm.

- Będę potrzebował pistoletu - wtrącił Zane. - Chyba że oczekujesz, iż

złapię coś gołymi rękami.

McVie zatrzymał broń, ale podał mu nóż.

- Odchodzisz? - spytała dziewczyna, popatrując jednocześnie, jak

Rudedge ostrożnie zatyka nóż za pasek od spodni.

- Wrócę przed świtem.

- Nie zawiedziesz nas, prawda? - upewniła się niespokojnie.

- Nie, panienko - zaręczył jej Andrew. - Na pewno wrócę.

Wyraz twarzy Emilie był dla Zane'a prawdziwym policzkiem.

Wpatrywała się w odchodzącego McVie'a, dopóki nie znikł za drzewami, po

czym z wyraźną niechęcią spojrzała na eks - męża, który w tym momencie

zrozumiał, że teraz nie on, lecz dzielny, osiemnastowieczny patriota zapewnia

background image

Emilie poczucie bezpieczeństwa. Zapragnął przekonać ją, że jest pod dobrą

opieką.

- Jeśli obawiasz się głodu, to możesz się uspokoić. Poradzę sobie nawet ze

złamaną ręką. - Zane zaliczył w swym życiu próby przetrwania w prymitywnych

warunkach na Alasce i w Peru. W New Jersey ta sztuka nie powinna być

trudniejsza, i to niezależnie od epoki.

- Tylko nie zabijaj zwierząt z mojego powodu - powiedziała Emilie,

wskazując na piękne jagody i grube liście szczawiu. - W tym lesie można

znaleźć więcej owoców i zieleniny niż w naszych sklepach spożywczych.

Zane odetchnął z ulgą. Zabijanie dla sportu nigdy nie sprawiało mu

przyjemności. Wiedział, że potrafiłby zabić jakieś zwierzę, ale również wolał

ograniczyć się do leśnych owoców.

Mimo to, przyglądając się, jak Emilie zbiera jagody, wcale nie czuł

zadowolenia z jej samodzielności. Gdy powiedział, że to nie jest ich świat,

napomknął zaledwie o możliwych kłopotach. Żadne z nich nie pasowało do tego

miejsca i tej epoki, ale obawiał się, że dotychczas tylko on to sobie uświadomił.

- No dobra - mruknął Zane, dokładając ostatnie patyki do stosu. - Teraz

brakuje nam jeszcze zapałki.

- Bardzo jesteś zabawny - odpowiedziała Emilie.

- Mam nadzieję, że masz w kieszeni zapalniczkę.

- A ty nie masz zapałek?

- Przecież nie palę - przypomniała mu. - Nie potrafisz inaczej wzniecić

ognia?

- Nigdy nie byłem harcerzem - odciął się Zane.

- Wiele bym dał, żeby zobaczyć, jak ty trzesz patykiem o patyk.

- A masz lepszy pomysł?

- Inny, ale nie lepszy.

- Masz szczęście, że jesteś ze mną - powiedziała udając, że podwija

rękawy. - Inaczej dawno byś zginął.

background image

Zane nie odpowiedział na tę uwagę. Emilie pomyślała, że miała rację. Nie

był w stanie tego przyznać, ale to ona stała się jego przewodniczką w nowym,

dziwnym świecie, w jakim się znaleźli.

Zjedli jagody i trochę szczawiu, po czym napili się czystej wody ze

strumienia.

- Nie wiem jak ty, ale ja mógłbym zamordować kogoś za podwójnego

hamburgera - powiedział Rutledge, gdy usiedli przy ognisku.

- Jagody były wspaniałe - odrzekła Emilie, zaciskając z uporem usta.

- Albo pizza - ciągnął Zane. - Z salami i oliwkami.

- Szczaw był również pyszny - odparowała, starając się stłumić śmiech.

- Najlepiej krewetki po seczuańsku, zupa won - ton i lody na deser.

Wszystkie smaki.

- Wygrałeś - poddała się dziewczyna. - Oddałabym wszystko za talerz

chili i puszkę coca - coli.

- Do licha, co ci ludzie właściwie jedzą? - spytał Zane ze szczerym

zainteresowaniem. - Jak i co gotują?

- Głównie nad paleniskiem. Wołowina, dziczyzna z rusztu, jajka, tłuszcz -

wyjaśniła z uśmiechem Emilie.

- Jak widzisz, idealna recepta na zawał.

- Rzeczywiście - mruknął, sięgając po garść jagód.

- Teraz już wiem, czego mam oczekiwać.

- Nie jest jeszcze tak źle - spróbowała go pocieszyć.

- Mogło być gorzej.

- Może mi wytłumaczysz, co masz na myśli?

- Mogliśmy oboje zginąć.

- W pewnym sensie to właśnie się stało - stwierdził Zane. - W każdym

razie zniknął znany nam świat.

- A może nie? - powiedziała cicho. Wyczuła w nim gorycz samotności,

która - jak podejrzewała - od dawna przepełniała jego duszę. - A może

background image

znaleźliśmy się dokładnie tam, gdzie powinniśmy być?

- Co za bzdura!

- Wcale tak nie myślę - ożywiła się Emilie. - Czy nie pomyślałeś nawet

przez chwilę, że może to jest nasze miejsce?

- Wiem dobrze, gdzie jest moje miejsce - warknął Zane. - Z całą

pewnością nie tutaj.

Ciemności zapadły szybciej, niż się oboje spodziewali. Jednocześnie

zrobiło się chłodno. W poszukiwaniu ciepła Emilie przysunęła się do ognia. Byli

niezwykle dumni, że udało się im podpalić suche próchno krzesząc iskry za

pomocą znalezionego kawałka krzemienia i ostrza noża.

- Gdybym tylko miała metalowy garnek, mogłabym zagotować wodę na

herbatę - westchnęła Emilie. Toaleta, kubek gorącej herbaty i już byłaby

szczęśliwą kobietą. Tylko skąd wziąć herbatę? Dalsze rozważania na temat

trapiących ją nieszczęść przerwał Zane, zrywając się nagle na nogi.

- Właź do jaskini - rozkazał takim tonem, jakiego jeszcze nigdy nie

słyszała.

- Dlaczego? - spytała, wyciągając dłonie w stronę ognia. - Jeśli

potrzebujesz samotności, możesz schować się za drzewa.

- Już! - Mężczyzna schwycił ją za ramię i poderwał z ziemi.

Emilie pokuśtykała w stronę jaskini, zastanawiając się jednocześnie, co

też go opętało. Kucnęła przy wejściu i uważnie wsłuchała się w dźwięki,

dochodzące z lasu. Usłyszała pohukiwanie sowy i trzask łamanych gałęzi.

Czyżby to były odgłosy czyichś kroków? Może to Andrew? - pomyślała,

zaplatając ciasno ramiona. A może niedźwiedź? Nawet za ich czasów żyły

jeszcze w New Jersey. Emilie mogła sobie tylko wyobrazić, ile ich buszowało w

okolicznych lasach przed rewolucją przemysłową.

Zane miał tylko nóż i na dokładkę mógł posługiwać się wyłącznie lewą

ręką. W takich okolicznościach nie miał szans w starciu z niedźwiedziem.

Dziewczyna rozejrzała się po ciemnej jaskini, rozpaczliwie poszukując czegoś,

background image

czym mogłaby mu pomóc. Chwyciła kamień wielkości sporego melona i powoli

wyszła na zewnątrz.

Z ogniska pozostał już tylko stos żarzących się węgli. Emilie miała

wrażenie, że znalazła się w ciemnym lochu. Słyszała głośne bicie własnego

serca. Na próżno usiłowała odgadnąć, w którą stronę skierował się Zane.

Wokół panowała zupełna cisza, nawet sowa przestała pohukiwać.

Emilie była tak spięta, że niemal przestała oddychać. Gdzie jesteś, Zane? -

powtarzała w myślach. W jaskini siedziała nie dłużej niż dwie lub trzy minuty.

Przez ten czas nie mógł odejść daleko. Chyba że...

Nagle ktoś poklepał ją po ramieniu. Krzyknęła ze strachu i zaskoczenia.

- Do diabła, co ty tu robisz? - warknął Zane. - Przecież kazałem ci zostać

w jaskini.

- Myślałam, że możesz potrzebować pomocy.

- Zamierzałaś zdzielić niedźwiedzia w łeb tym kamieniem?

- Miałam taki pomysł.

- Następnym razem rób to, co ci każę.

- Wybij to sobie z głowy - prychnęła Emilie. - Przypuszczam, że według

ciebie znacznie bardziej sensowna jest wyprawa na niedźwiedzia z nożem w

złamanej ręce?

- Jeśli będę potrzebował pomocy, sam cię poproszę - odrzekł Rutledge,

ciągnąc ją do jaskini.

- Na litość boską - jęknęła. - Nie chciałam urazić twojej męskiej godności.

- I nie uraziłaś - Zane usiadł na kamieniach. - Ale zachowałaś się jak

wariatka.

- Gdyby nie twoja ręka, dostałbyś kopniaka za tę uwagę.

- Nigdy nie brakowało ci oryginalności, Em. Inna kobieta płakałaby ze

strachu w swą haftowaną chusteczkę, ty zaś ruszyłaś na niedźwiedzia z

kamieniem w ręce.

- Czy to ma być komplement? - spytała, również siadając na skale.

background image

- A jak myślisz?

- Nie jestem pewna.

- No więc tak.

- Dziękuję - Emilie urwała na chwilę. - Co to był za hałas?

Zane wymamrotał coś pod nosem.

- Co takiego?

- Skunks - powiedział głośniej. - Niewiele brakowało, ale byłem od niego

szybszy.

- Łaska Opatrzności - skrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu.

Zane zaśmiał się zupełnie tak samo, jak dwa dni wcześniej, wtedy gdy

udało mu się pobudzić jej zmysły.

- Wiesz, dotąd mi nie powiedziałaś, czy pojechałabyś ze mną na Tahiti -

powiedział.

- Już nigdy się nie dowiesz - uśmiechnęła się Emilie.

- No, przyznaj się. Nie będę trzymał cię za słowo, gdy wrócimy do siebie.

- Jesteśmy u siebie, Zane - odrzekła cicho.

- Mów wyłącznie w swoim imieniu.

- Wydaje mi się, że nie masz wyboru.

- Zawsze można wybierać, Emilie.

Ta uwaga podziałała na nią otrzeźwiająco. Okoliczności mogą się

zmieniać, ale ludzie pozostają tacy sami. Zane nigdy nie był i nie będzie

mężczyzną, z którym kobieta może wiązać swe życie. Kiedy tylko odzyska

równowagę, z pewnością wyruszy na poszukiwanie osiemnastowiecznego

odpowiednika Tahiti.

Mężczyzna przysunął się do niej.

- Robi się chłodno - zauważył.

- Mhm - mruknęła. Choć był koniec lipca, trzęsła się z zimna.

- Co będzie, jeśli McVie nie wróci?

- Na pewno wróci - odrzekła. - Dał nam słowo.

background image

Zane zrezygnował z cennej uwagi, iż wielu ludzi daje słowo, ale tylko

bardzo nieliczni starają się go nie złamać. Emilie miała już prawie trzydzieści

lat. Jeśli dotychczas nie poznała takich elementarnych prawd, to najwyższa pora,

aby doświadczyła ich słuszności na własnej skórze.

- Dziś rano McVie wysunął interesującą propozycję - powiedział Zane. -

Według niego powinniśmy udawać, że jesteśmy małżeństwem.

- Zapewne ma rację - odpowiedziała po chwili Emilie. Dobrze, że było

ciemno, bo czuła, że się rumieni. - W tych czasach kobiety nigdy nie

podróżowały samotnie. Czy Andrew... Czy powiedziałeś mu prawdę?

- Że byliśmy małżeństwem? Oczywiście.

- Och, Boże - ukryła twarz w dłoniach. - Co on sobie o mnie pomyśli?

Przecież dla niego rozwód to rzecz wprost niesłychana!

- Co cię to w ogóle obchodzi? To nie jego sprawa.

- Pewnie, musiałeś mu powiedzieć - westchnęła Emilie. Wiedziała, że

opinia McVie'a nie powinna mieć dla niej znaczenia, ale jednak miała.

- Cieszę się, że choć raz się ze mną zgadzasz - odrzekł Zane znaczącym

tonem.

- Ciekawe, co według niego powinniśmy zrobić, jeśli zatrzymamy się

gdzieś w zajeździe.

- Skoro mamy udawać małżeństwo, to powinniśmy mieszkać razem.

- Czy to ty podsunąłeś mu ten pomysł? - zmierzyła go ostrym

spojrzeniem.

- Chyba żartujesz - Zane wydawał się mówić szczerze, ale Emilie

żałowała, że nie widzi jego twarzy.

- Musimy ustalić pewne reguły - powiedziała, usilnie starając się

zapomnieć o ich niedawnej wspólnej nocy. - Będziemy dzielić pokój, ale nie

łóżko.

Nic nie odpowiedział.

- Słyszałeś, co powiedziałam?

background image

- Tak.

- To czemu nie odpowiadasz?

- A co mam odpowiedzieć?

- Że zrozumiałeś, co powiedziałam.

- Nie zrozumiałem.

- Nie jesteśmy sobie przeznaczeni - wyjaśniła Emilie. - Gdybyśmy

pozostali w naszych czasach, poszlibyśmy każde w swoją stronę. Nie zamierzam

poddawać się okolicznościom, w jakich się znaleźliśmy.

- Nie martw się - parsknął Zane, tracąc nadzieję, że uda mu się ją uwieść.

- W moim towarzystwie twoja cnota jest bezpieczna.

- To dobrze.

Emilie wyciągnęła się na kamieniach, używając ramienia zamiast

poduszki.

Zane oparł się plecami o ścianę jaskini i zamknął oczy.

Minęło sporo czasu, nim usnęli.

background image

7

- Szczęśliwej drogi, Andrew - powiedziała piersiasta, ciemnowłosa

dziewka, podając mu paczkę. - Nie zapominaj o nas.

McVie podziękował jej i serdecznie ucałował.

- Do widzenie, Prudence. Z pewnością nie minie cię nagroda za twą

szczodrość.

Zaśmiała się w odpowiedzi.

- Bądź tylko zdrów i cały, na niczym więcej mi nie zależy. - Otworzyła

drzwi. - Teraz zmiataj. Jestem dziewczyną pracującą, mój chłopcze, a ciebie nie

stać na moje łaski.

- Bądź miła dla Anglików. Szczęśliwi ludzie zapominają o ostrożności.

- A może następnym razem? - szepnęła Prudence, całując go w usta.

- Z pewnością - obiecał, oddając pocałunek.

Jak dotychczas, wszystko układało się wspaniale. Prudence dokonała

prawdziwego cudu, wynajdując odpowiednie ubranie dla panny Emilie. Dała mu

również poszwę od poduszki, wypełnioną rozmaitymi rzeczami, podobno

niezbędnymi każdej kobiecie.

Andrew był zbyt przejęty myślami o dziwnych wynalazkach, o których

opowiedział mu Zane, aby cieszyć się wdziękami Pru. Jedząc baraninę i

popijając piwo spytał dziewczynę, czy gotowa byłaby uwierzyć, że człowiek

będzie kiedyś latał jak ptak. Prudence śmiała się tak, że aż dostała czkawki.

Ustąpił z drogi, aby przepuścić jakiegoś człowieka na koniu. Spod kopyt

unosiły się kłęby kurzu.

Rutledge twierdził, że w jego czasach ludzie podróżują, wykorzystując

energię małych wybuchów. Narysował nawet na piachu prostokątne pudło

spoczywające na czterech kołach. Andrew długo wpatrywał się w rysunek,

usiłując sobie wyobrazić tysiące takich urządzeń, poruszających się z zupełnie

niewyobrażalną prędkością.

background image

Emilie i Zane opowiadali takie niesamowite i fantastyczne historie, że

właściwie powinien zaprowadzić ich do domu dla umysłowo chorych na

Manhattanie.

A może to ty powinieneś tam trafić? - mruknął do siebie, zbliżając się do

tawerny. Nie miał najmniejszego powodu, aby im wierzyć. Dotąd nie natrafił na

żaden dowód istnienia spisku na życie Jego Ekscelencji, Generała Washingtona.

Był zresztą przekonany, że generał przebywa wśród swych żołnierzy na Long

Island, ponad sto mil od środkowego New Jersey.

Tylko jedno budziło w nim niepokój. Zamiast cieszyć się, że zasłuży na

wzmiankę w przyszłych podręcznikach historii, Andrew myślał o tym z pewną

niechęcią. Panna Emilie powiedziała, że nie zachowały się żadne informacje o

jego losach po udaremnieniu zamachu na życie generała. Mogło to znaczyć, że

później znajdzie się na marginesie wydarzeń lub że wkrótce stanie mu się coś

złego.

To, co trudno przewidzieć, zawsze budzi niechęć. Kierując siatką

szpiegów, Andrew przywykł uważać każdą niespodziankę za potencjalne

zagrożenie, dlatego tym bardziej dziwiła go ufność, z jaką potraktował tych

dwoje obcych ludzi.

W tawernie „Pod Czarnym Smokiem” było pełno ludzi. W powietrzu

wisiał gęsty dym z fajek i cygar, a ze smrodem tytoniu mieszał się zapach

whisky, piwa i potu. Po sali uwijały się dziewczyny w wyzywających strojach,

podając gościom kufle z piwem i rozdzielając obiecujące uśmiechy. Andrew

rozejrzał się w poszukiwaniu swojego człowieka. Wymienili spojrzenia, po

czym McVie usiadł przy najbliższym stoliku.

- Dobry wieczór - powitała go bystra dziewczyna z wielkimi, niebieskimi

oczami i obfitym biustem. - Co podać?

- Kufel piwa i trochę sera - zamówił, zerkając na człowieka, z którym

miał się spotkać. - I ciemny chleb.

Dziewczyna pobiegła do kuchni. Andrew wstał z krzesła i dołączył do

background image

grupki mężczyzn, rzucających strzałkami do tarczy. Po drodze przeszedł tuż

obok swojego człowieka, ale ten nawet na chwilę nie przestał żuć chleba z

boczkiem. Unosząc do ust pajdę, aby ugryźć kolejny kęs, niemal niewidocznym

ruchem odebrał od szefa mały zwitek papieru. Nawet on sam ledwo dostrzegł,

że udało mu się już przekazać informacje i polecenia.

Dwie godziny później McVie zbliżał się do lasu za miastem. Zrobił

wszystko, co mógł, aby dowiedzieć się czegoś o rzekomym spisku, ale nikt nic

nie wiedział. Chwilami myślał, że tych dwoje tajemniczych podróżników mogło

wymyślić tę historyjkę, ale w głębi duszy chciał im wierzyć.

Wszedł do lasu i odetchnął głęboko. Tu czuł się bezpieczniej niż w

mieście. W głowie wirowały mu obrazy ludzi chodzących po Księżycu i

pędzących po drogach dziwnych urządzeń, z których wydobywają się kłęby dy-

mu. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zielony banknot z podobizną

generała. Paliła go ciekawość i pragnienie poznania przyszłości.

Od dnia, w którym stracił Elspeth i synka, Andrew wciąż podejmował się

różnych ryzykownych zadań, rzekomo z powodu wielkiego patriotyzmu. W

istocie walka o niepodległość kolonii była mu niemal obojętna. Stworzona przez

niego siatka szpiegowska była niewątpliwie bardzo użyteczna dla patriotów, ale

Andrew niezbyt często o tym myślał. Ryzykował życiem nie dla sprawy, lecz

dlatego że nie miał nic do stracenia.

Bez trudu odnalazł miejsce, gdzie się rozstali. Ognisko wprawdzie już

dawno zgasło, ale Andrew i tak z daleka wyczuł zapach dymu. Ciekawe, czy

Emilie po prostu pstryknęła palcami i wywołała ogień? - pomyślał. Niezbyt by

się zdziwił, przecież przybyli oboje z epoki cudownych wynalazków. Dobrze

rozumiał, dlaczego Rutledge buntuje się przeciw ograniczeniom, których sam

zupełnie nie odczuwał.

Właśnie pierwsze promienie słońca oświetliły czubki drzew, gdy Andrew

wślizgnął się do wnętrza jaskini. W środku panowały jeszcze zupełne ciemności.

Po chwili dostrzegł jednak dwie sylwetki. Na ich widok poczuł w sercu ostre

background image

ukłucie bólu. Emilie leżała skulona obok Zane'a, z głową na jego piersi.

Rutledge siedział oparty o ścianę, trzymając złamaną rękę na brzuchu.

Trudno byłoby zaprzeczyć, że pasują do siebie. Wydawali się zadowoleni,

tak jakby...

Andrew odegnał od siebie takie myśli.

Zane zachował czujność nawet we śnie. Otworzył oczy i w ciemnościach

dostrzegł McVie'a.

- Jak ci poszło? - spytał zaspanym głosem.

- Nie ręczę, że wszystkie ubrania będą pasować, ale panna Emilie będzie

chyba zadowolona - odpowiedział, rzucając torbę na kamienie. Raz po raz

spoglądał na piersi dziewczyny, unoszące się i opadające w miarowym oddechu.

Od śmierci żony nie pragnął towarzystwa kobiety, ale ta wywarła na nim wielkie

wrażenie. - O świcie wyruszamy do Princeton.

Zane odprowadził wzrokiem McVie'a, gdy ten wychodził z jaskini.

Wyraźnie odczuwał panujące między nimi napięcie i nie miał wątpliwości co do

jego przyczyny.

Od pierwszej chwili dostrzegł, że Andrew jest zafascynowany Emilie.

Zresztą, czy jakikolwiek mężczyzna nie zwróciłby uwagi na taką rudowłosą

piękność? To było normalne, bardziej niepokojący był jej stosunek do bohatera,

o którym czytała już w dzieciństwie.

W normalnych okolicznościach nie obawiałby się żadnej konkurencji, ale

tutaj czuł się bezradny. Jak mógł wytrzymać porównanie z takim człowiekiem?

Kiedyś Zane miał pieniądze, wolność i dostęp do wszystkich możliwych

atrakcji, ale to wszystko szlag trafił.

Jego świat zniknął. Teraz żyli w świecie Andrew.

Przez trzydzieści cztery lata Zane żył po swojemu, nie wiążąc się z nikim

i z niczym. Pozbawiony zdobyczy cywilizacji, czuł się zupełnie nagi. W życiu

przyszło mu już unikać bomb i radzić sobie z innymi niebezpieczeństwami, ale

nigdy jeszcze nie czuł się równie bezradny.

background image

Nie mógł znieść myśli, że przestał panować nad swoim życiem i sytuacją,

w jakiej się znalazł. Złamana ręka wciąż przypominała mu, że nie jest wolny od

ograniczeń, jakim podlegają wszyscy ludzie. Jeszcze bardziej niepokoiło go

zachowanie Emilie.

Czy tego właśnie chciałaś, babciu? - spytał w duchu. Pomyślał, że Sara

Jane pewnie śmieje się teraz z tarapatów, w jakich się znalazł. Czy to właśnie

miałaś na myśli mówiąc, że są w życiu ważniejsze sprawy?

Czekał przez chwilę na odpowiedź, ale bez skutku.

Po drodze do Princeton Emilie i Zane w niemym zdumieniu podziwiali

piękno przyrody. Gęsty las stopniowo ustępował miejsca pofalowanym łąkom,

pełnym dzikich kwiatów, oraz niewielkim sadom. Co chwila przekraczali

niewielkie, krystalicznie czyste strumyki.

- Studiowałeś w Princeton - zauważyła Emilie.

- Ciekawe, czy poznajesz okolicę.

- Nie sądzę, aby znane mi knajpy były tak stare - odparł Zane. Nagle coś

przyszło mu do głowy.

- Wiesz, Nassau Hall jest dość stare.

- Podobnie jak rezydencja gubernatora na Stockton Street...

- I Morven - dodał Zane kręcąc głową. Przez cztery lata niemal codziennie

przechodził koło tych budynków i nigdy nie pomyślał, że mogą nabrać dla niego

takiego znaczenia. Nagle zapragnął napić się whisky i o wszystkim zapomnieć.

- Przynajmniej teraz jesteśmy już odpowiednio ubrani - powiedziała

Emilie. Miała na sobie zieloną suknię z ciasno zasznurowanym gorsetem. Zane

zerknął na nią, przez chwilę zatrzymując spojrzenie na głębokim przedziałku

między jej piersiami.

- Czy w tym stroju możesz oddychać? - zapytał.

- Z trudem - przyznała z przesadnym jękiem. - Ale i tak powinnam

dziękować Bogu, że Andrew zdołał coś znaleźć.

- Czuję się jak idiota - warknął Zane.

background image

- Doskonale wyglądasz - zapewniła go. McVie nie był w stanie znaleźć

ubrania pasującego na mężczyznę wzrostu Rutledge'a, ale udało im się stworzyć

znośnie wyglądający strój, łącząc resztki dwudziestowiecznego ubrania Zane'a z

elegancką, przetykaną złotymi nitkami peleryną. Emilie sczesała mu włosy do

tyłu i przewiązała czarną wstążką. Gdyby jeszcze udało się jej zmienić jego

nastawienie, byłaby całkiem szczęśliwa.

- W tej cholernej pelerynie jest piekielnie gorąco.

- Jakoś przeżyjesz.

- Dobrze ci mówić.

- Żyjemy teraz w innym świecie - przypomniała mu. - Sama mam na

sobie więcej ubrania niż zakonnica, a wcale nie narzekam.

- To dlatego że lubisz takie zabawy.

- Nieprawda. Po prostu akceptuję rzeczywistość.

- Nie widzę różnicy.

- Wiem - westchnęła. - Na tym polega cały problem.

Do centrum miasta prowadziła Post Road, przedtem znana jako King's

Highway.

- To chyba sen - westchnęła Emilie, patrząc szeroko otwartymi oczami na

kłębiący się tłum ludzi i zwierząt. Mężczyźni w upudrowanych, białych

perukach i kolorowych kaftanach z brokatu spacerowali dostojnie, starannie

unikając kontaktu z osobami, których strój wyraźnie zdradzał niską pozycję

społeczną. - Mam wrażenie, że znalazłam się na planie filmowym.

Minęli kuźnię i drukarnię. Po drugiej stronie ulicy znajdował się warsztat

złotnika i pracownia peruk.

- Świeże cytryny, idealne na upał - zwróciła się do Emilie jakaś kobieta,

podsuwając jej kosz pełen owoców. - Świeże, mąż przywiózł z Jamajki w

ostatnią sobotę.

- Och, z przyjemnością - dziewczyna wyciągnęła rękę po złote kule.

- Dwa pensy za pół tuzina - powiedziała kobieta, odsłaniając w uśmiechu

background image

szczerby w uzębieniu. Emilie zerknęła na Zane'a, który tylko potrząsnął głową.

Andrew patrzył na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

- Przepraszam - powiedziała Emilie, odkładając cytryny. - Jednak nie

mogę.

- To po co zawraca pani głowę uczciwej kobiecie pustymi obietnicami?! -

rozzłościła się przekupka.

- Naprawdę chciałabym kupić parę - spróbowała ją uspokoić Emilie.

Starała się naśladować intonację sprzedawczyni. - Niestety, nie mogę sobie na to

pozwolić.

- Oddam kosz cytryn za jedno z tych świecidełek - zaproponowała

kobieta, patrząc na kryształowy wisiorek i złoty pierścionek Emilie.

Andrew chwycił dziewczynę za ramię i pociągnął w stronę karczmy „Pod

Kogutem”.

- Proszę nie nawiązywać rozmów z przekupkami, panno Emilie - nakazał

jej surowo. - Inaczej wkrótce straci pani wszystkie pieniądze i wartościowe

przedmioty.

- Zupełnie jak w domu - westchnęła Emilie. - U nas to się nazywa pchli

targ.

- Dlaczego pchli?! - zdziwił się Andrew. Emilie i Zane spojrzeli na jego

minę i parsknęli śmiechem.

- To długa historia - powiedział w końcu Rutledge.

- Kiedyś ci wyjaśnię.

- Muszę tu załatwić jedną sprawę - stwierdził Andrew, wskazując

karczmę. - Jak skończę, pójdziemy na farmę Josiaha Blakelee.

- Doskonale - ucieszyła się Emilie. - Wejdziemy z tobą - dodała.

- Nie - McVie zastąpił jej drogę.

- Nie bądź śmieszny, Andrew. Puść mnie.

- To nie wypada.

- Co nie wypada?!

background image

- Nie wypada, abyś wchodziła do tej karczmy.

- Ponieważ jestem obca?

- Nie, ponieważ jesteś kobietą - wyjaśnił jej Zane, wyręczając Andrew.

Emilie zupełnie zapomniała o nierównym statusie obu płci w

osiemnastym wieku.

- Mogę chyba... - zaczęła protestować.

McVie pokręcił głową. Nigdy jeszcze nie widział, żeby kobieta tak

gwałtownie odrzucała oczywiste reguły postępowania.

- Bywają tam wyłącznie niewiasty, trudniące się szczególną profesją -

wyjaśnił. Miał nadzieję, że Emilie zrozumie sens jego słów bez bardziej

szczegółowych objaśnień.

- Och - westchnęła i pokręciła głową.

- Czy ty wiesz, o co chodzi pannie Emilie? - Andrew zwrócił się do

Zane'a.

- Równe prawa - padła krótka odpowiedź.

- Pojęcie wprowadzone przez Kongres Filadelfijski zaledwie parę tygodni

temu - Andrew odetchnął z wyraźną ulgą. - Słyszałem o tym.

- Oczywiście - mruknęła Emilie z wyraźnym przekąsem. - Wszyscy

mężczyźni są równi.

- Nie rozumiem, o co pani chodzi. Z pewnością w pani czasach pojęcie

równości jest również szanowane.

Zane zaśmiał się ironicznie. Emilie odwróciła się gwałtownie w jego

stronę. Była wściekła.

- Przestań! - zażądała. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi!

- Wyzwolenie kobiet - powiedział Zane do McVie'a, który patrzył na nich

szeroko otwartymi oczami. - Równa płaca za równą pracę.

- To ważny problem dla wszystkich mężczyzn - przyznał Andrew. - Ale z

pewnością żony nie powinny domagać się zapłaty za prace domowe.

- W moich czasach kobiety nie zajmują się tylko praniem i gotowaniem -

background image

parsknęła Emilie. - Pilotują samoloty, prowadzą przedsiębiorstwa, a nawet

rządzą całymi państwami.

Andrew roześmiał się głośno.

- Zbyt późno się zorientowałem, że pani żartuje - wyjaśnił po chwili.

Emilie zacisnęła pięści, ale Zane wkroczył między swą byłą żonę i jej

uwielbianego bohatera.

- Lepiej się zamknij, McVie - ostrzegł. - Ona ma świetny lewy sierpowy.

- W moich czasach kobieta rządziła Wielką Brytanią - dorzuciła jeszcze

dziewczyna.

- Łatwo mogę w to uwierzyć - zgodził się Andrew.

- Już dwa wieki temu królowa Elżbieta odziedziczyła tron po swoim ojcu.

- No tak, później na tronie Anglii zasiadła jeszcze inna królowa Elżbieta -

powiedziała Emilie. - Ale ona odgrywa czysto ceremonialną rolę. Myślałam o

kimś innym.

- Ach, sprytna z pani dziewczyna - Andrew uśmiechnął się szeroko. - Ta

królowa odgrywa ceremonialną rolę, a w istocie rządzi jej mąż, prawda?

- Nie - zaprzeczyła. Zaczęła już mieć wątpliwości, czy potrzebnie wdała

się w tę dyskusję. Byłaby znacznie szczęśliwsza nie wiedząc, że Andrew McVie

jest męskim szowinistą. Oczywiście nie miała zamiaru tłumaczyć mu tego

terminu. - Anglią rządzi parlament, na którego czele stoi premier. Od wielu lat tę

funkcję sprawuje kobieta.

- Nie, to niemożliwe - pokręcił głową. Jak ona mogła sądzić, że

wykształcony i obyty człowiek uwierzy w takie bzdury?

- To prawda - nalegała Emilie. Andrew ponownie spojrzał na Zane'a.

Rutledge niemal mu współczuł. Sam miał kłopoty z przyjęciem

wszystkich konsekwencji uznania równouprawnienia kobiet, a przecież przeżył

tę rewolucję. McVie musiał być zupełnie oszołomiony.

- To prawda - potwierdził. - Któregoś dnia pewnie kobieta zostanie

prezydentem Stanów Zjednoczonych.

background image

- Dość już tego - uciął Andrew. - Załatwię swoje sprawy i przyjdę po was

- zapowiedział, po czym zniknął w karczmie.

- Biedaczysko - powiedział Zane patrząc, jak zamyka za sobą drzwi. - Nie

mógł się doczekać, kiedy wreszcie uwolni się od nas. Ciekawe, czy jeszcze go

zobaczymy?

- Czy byłam dla niego bardzo nieuprzejma?

- Zupełnie go zaskoczyłaś i oszołomiłaś.

- Nie mogę uwierzyć, że on może mieć taki stosunek do kobiet -

westchnęła.

- Rozejrzyj się wokół, Em. Nie znajdziesz tu nigdzie pism dla

wyzwolonych kobiet. Jeśli pragniesz równości, musisz poczekać jakieś sto

pięćdziesiąt lat.

To był dla niej prawdziwy cios. Wiedziała, że kobiety odegrały ogromną

rolę w amerykańskiej rewolucji. Mogła długo opowiadać historie żon, które

ruszyły w pole w ślad za swymi mężami, i matek ryzykujących życiem w imię

walki o wolność dla swych dzieci.

Słuchając McVie'a, ktoś mógłby pomyśleć, że kobiety tylko siedzą przy

kominku i oddają się marzeniom.

- Nie wszystko złoto, co się świeci, prawda? - spytał Rutledge z wyraźną

ironią.

- Och, zamknij się - prychnęła, po czym ruszyła wzdłuż ulicy, rozpychając

rybaków, ogrodników i handlarzy.

- Uważaj, jak idziesz - ostrzegł ją Zane. - Nie masz dokąd się śpieszyć.

Emilie już miała coś ostro odpowiedzieć, ale w tym momencie tuż przed

nimi przebiegła kura, uciekająca co sił w nogach przed ujadającym psem.

Dziewczyna zatrzymała się tak gwałtownie, że straciła równowagę i Zane

musiał ją podtrzymać. _ Powiedziałem, żebyś uważała.

- Czy zwariowałam, czy też tu panuje taki sam ruch, jak w naszych

czasach?

background image

- Nie będę się spierał - odrzekł. Rozejrzał się wokół, po czym chwycił ją

za łokieć i mocno ścisnął. - Nie oglądaj się, Em.

Otworzyła szeroko oczy. Chciała odwrócić się w stronę ulicy, ale Zane

popchnął ją w stronę karczmy „Pod Kogutem”.

- Co się stało? - spytała.

- Ulicą idzie patrol żołnierzy. Nie spodziewam się po nich niczego

dobrego.

Emilie koniecznie chciała się przyjrzeć żołnierzom, ale Zane jej nie

pozwolił. Gdyby nie on, z pewnością wywołałaby widowisko.

- Patrzą na nas - powiedział, gdy zatrzymali się przed karczmą.

- Przecież nie robimy nic złego - oburzyła się. - Cóż mogą nam zrobić?

- Co tylko zechcą - odpowiedział krótko. - Czyż nie z tego właśnie

powodu wybuchła rewolucja?

background image

8

Farma Josiaha Blakelee znajdowała się milę od miasta. Zbliżali się do

zabudowań. W zagrodzie przy stodole kłębiły się owce, na pobliskiej łące pasło

się spore stado krów. Pięćdziesiąt akrów gruntu to niezbyt dużo, ale dość, aby

żyć dostatnio.

W samym środku zabudowań stał dwupiętrowy, drewniany dom

mieszkalny, bez malowanych okiennic i typowych doniczek z kwiatami. Całość

ozdabiały wyłącznie rosnące przy drzwiach krzaki róż. Gdy zbliżali się do

domu, Emilie czuła, że ze zdenerwowania drżą jej ręce.

Andrew niewiele im powiedział na temat swych związków z Blakeleem,

ale domyślili się, że Josiah należy do jego szpiegowskiej organizacji. Wiedzieli

również, że gdzieś zniknął, ale na tym kończyły się ich informacje.

Nim zapukali do drzwi, Andrew zatrzymał się na chwilę. - Będzie lepiej,

jeśli będziecie udawać, że jesteście małżeństwem.

- Już o tym rozmawialiśmy - powiedział Zane. Pamiętał o

osiemnastowiecznych obyczajach i był gotów odegrać wymaganą rolę. Zerknął

na byłą żonę. Na szczęście tym razem nie zaczęła protestować.

- Powinniście starać się sprawić jak najbardziej przeciętne wrażenie -

dodał jeszcze Andrew.

- Nie martw się - uspokoiła go Emilie. - Będziemy uważać.

- Nie jestem pewien, czy potrafię udawać - powiedział Zane,

odprowadzając wzrokiem wchodzącego po schodkach McVie'a.

- Ja dam sobie radę - Emilie przełożyła pierścionek z prawej ręki na lewą.

- Udawaj, że jesteś wielkim, milkliwym typem i uważaj na moje wskazówki.

Możesz... - urwała, bo nagle otworzyły się drzwi budynku i pojawiła się w nich

niska kobieta o brązowych włosach, ubrana w prostą, beżową sukienkę. Na

głowie miała biały czepek.

Pani Blakelee przez chwilę patrzyła na Andrew, po czym dostrzegła

background image

stojącego do niej plecami Zane'a.

- Och, Bóg jest miłosierny! - wykrzyknęła, zbiegając po schodkach. -

Josiah!

- Nie, Rebeko - McVie chwycił ją za ramię. - To nie Josiah.

Zane odwrócił się do gospodyni. Z twarzy kobiety szybko zniknął radosny

wyraz.

- Miałam nadzieję, że Josiah przyjdzie z tobą.

- A ja miałem nadzieję, że zastanę go w domu - odrzekł mężczyzna. -

Wygląda na to, że oboje jesteśmy skazani na rozczarowanie.

- Minęło już dziewięć tygodni i nie miałam od niego ani słowa -

westchnęła ciężko Rebeka, ocierając oczy fartuchem.

- Na pewno żyje - zapewnił ją Andrew i niezręcznie poklepał po ramieniu.

- Inaczej być nie może - dodał, myśląc jednocześnie o koszmarnych brytyjskich

okrętach więziennych, zakotwiczonych w Wallabout Bay. Odpędził od siebie te

myśli.

Z wnętrza domu wyszedł na ganek mniej więcej trzyletni chłopczyk,

trzymając w ręku drewniane kółko. Rebeka była zbyt zdenerwowana, aby

zwrócić na niego uwagę, choć malec szarpał ją za suknię. Przez frontowe okno

dotarł do nich płacz niemowlaka. Emilie wyobraziła sobie, jak ciężkie musi być

życie samotnej kobiety, dźwigającej na swych barkach odpowiedzialność za

dzieci i farmę.

Andrew szepnął coś do Rebeki, która kiwnęła głową, po czym spojrzała

na Emilie i Zane'a.

- To pani Emilie Rutledge. Spotkałem ją w okropnej sytuacji i

zaoferowałem pomoc, dopóki jej małżonek nie wydobrzeje.

Zane rzucił mu ostre spojrzenie. Małżonek! Wydobrzeje! Zupełnie jakby

był kanarkiem, który złamał skrzydełko. Już miał coś odpowiedzieć, ale eks -

żona wymierzyła mu lekkiego kuksańca w żebra, co skłoniło go do opamiętania

się.

background image

- Postaramy się być dla pani pomocą, a nie ciężarem - powiedziała Emilie,

wysuwając się o krok do przodu.

- Na chrzcie dostałam imię Rebeka - powiedziała gospodyni, a na jej miłej

twarzy pojawił się uśmiech.

- Oto mój mąż - przedstawiła Emilie, lekko się zacinając przy ostatnim

słowie. - Ma na imię Zane.

Rutledge skłonił głowę i uśmiechnął się do pani Blakelee. Emilie

przyglądała się z rozbawieniem i pewną irytacją, jak na policzkach ich

gospodyni pojawiły się rumieńce. W tej chwili Rebeka wydawała się niemal

ładna.

- Zane - powtórzyła z pewnym zdziwieniem. - A co to za imię?

- Tradycyjne w naszej rodzinie - wyjaśnił spokojnie Rutledge. Emilie

odetchnęła z ulgą. Na szczęście zrezygnował z opowiadania prawdziwej historii

swojego imienia.

- Przykro mi, że gościcie w moim domu w okresie takiego zamieszania -

powiedziała Rebeka. W jej brązowych oczach zalśniły łzy. - Bez Josiaha trudno

mi wszystkiego dopilnować.

W ich domu dwukrotnie kwaterowali żołnierze, raz brytyjscy, raz

amerykańscy. Ani jedni, ani drudzy nie wykazali żadnej troski o farmę i jej

mieszkańców.

- Potrzeba nam noclegu - rzekł Andrew. - Rutledge ma złamane ramię, a

pani Emilie...

- Nic więcej nie mów - przerwała mu gospodyni. - Mój mąż bardzo cię

szanuję. To dla mnie zaszczyt, że mogę was gościć.

Rebeka Blakelee okazała się bardzo praktyczną kobietą. Już parę minut po

przyjęciu gości pod swój dach zapędziła Andrew i Zane'a do roboty, każąc im

przynieść drewno i parę wiader wody. Emilie natychmiast po wejściu do salonu

podeszła do kołowrotka, stojącego w pobliżu kamiennego kominka. Obok

wygodnego fotela stał na podłodze kosz z robótkami, a na drugim fotelu leżał

background image

stos skrojonych mundurów. Na stole leżało kilka gotowych oficerskich

kaftanów.

- Dobrze sobie radzę z kołowrotkiem - powiedziała Emilie. - Będę

szczęśliwa, gdybym mogła pani pomóc.

- Moja córka będzie zachwycona, gdy dowie się o tej propozycji -

odrzekła Rebeka. - Nie mogę jej zapędzić do przędzenia.

W tym momencie, szumiąc kwiecistymi spódnicami, wbiegła do salonu

ciemnowłosa, śliczna szesnastolatka.

- Jak mam wyhaftować bieliznę do wyprawy, jeśli przez cały czas jestem

uwiązana do tego koła?

- To Charity - powiedziała gospodyni, potrząsając głową. - Moje

najstarsze i najbardziej wyszczekane dziecko. - Zwróciła się teraz do córki. -

Pani Emilie z mężem będą przez jakiś czas u nas gościć.

Dziewczyna przyjęła tę wiadomość z zupełną obojętnością. Typowa

nastolatka - pomyślała Emilie. Pocieszające, że pewne rzeczy nigdy się nie

zmieniają.

- Charity ma wyjść za mąż za parę tygodni - wyjaśniła Rebeka patrząc,

jak córka siada przy oknie, aby skończyć dziecięcą koszulkę. - Wychodzi za

bardzo sympatycznego młodzieńca z dobrej rodziny, z północy. Miałam

nadzieję, że Josiah... - nie dokończyła i odwróciła się w stronę okna.

- Wszystko będzie dobrze - pod wpływem impulsu Emilie objęła ją

ramieniem. - Jestem zupełnie pewna - dodała, jednocześnie pochylając głowę.

Wydawało się jej, że słyszy płacz niemowlęcia. - Czy masz małe dziecko?

- Płacze, bo jest głodne. Pozwól, że naleję ci jabłecznika, a później pójdę

nakarmić Aarona.

- Może ja to zrobię - zaproponowała Emilie, nim zdążyła pomyśleć.

Przecież w tych czasach nie ma butelek i sztucznych odżywek. - To znaczy,

sama naleję sobie jabłecznika.

Rebeka nie przywykła do tego, aby jej goście sami się obsługiwali, ale

background image

Emilie nalegała. Chciała się dowiedzieć, jak naprawdę wyglądało życie w

osiemnastym wieku. Przez tyle lat była dumna ze swojej wiedzy na temat

kolonialnej Ameryki. Teraz miała okazję sprawdzić, czy jej pycha była

uzasadniona.

Kuchnia znajdowała się w tylnej części domu. Było to duże

pomieszczenie z wysokim, wspartym belkami sufitem, a ogromny piec

zajmował tu poczesne miejsce. Zgodnie z ówczesnymi zwyczajami, główny

posiłek jadano w południe i w tej chwili ogień w piecu ledwo się tlił. Nad

piecem, na wbitych w ścianę hakach, wisiały żelazne i miedziane garnki i

rondle.

Jakie to wspaniałe - westchnęła Emilie, odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała

się z radości.

Zane stał w oknie na piętrze i przyglądał się polom. Wokół rozciągały się

złociste łany pszenicy. Myślał o tym, jak od tysięcy lat ludzie żyli i umierali,

trzymając się swojej ziemi, połączeni z nią tajemniczymi więzami krwi i

marzeń.

Nigdy nie udało mu się zrozumieć pragnienia stabilizacji. Nie mógł tego

pojąć ani wtedy, gdy żył w dwudziestym wieku, ani teraz, w osiemnastym.

Nie wiedział, jak to powinien rozumieć, ale po raz pierwszy w życiu czuł

się tak, jakby coś stracił, przy czym to coś nie miało nic wspólnego z szybkimi

samochodami i egzotycznymi miastami.

Emilie siedziała w salonie na parterze, trzymając w ramionach malutkiego

Aarona. Zane i McVie przed chwilą wrócili ze stodoły, gdzie sprawdzali, czy

wszystko jest w porządku. Gdy wchodzili do domu, zwrócił ich uwagę pogodny

śmiech.

Andrew zatrzymał się w drzwiach i jak urzeczony wlepił wzrok w Emilie,

trzymającą na rękach roześmiane dziecko. W tej scenie było coś tak intymnego,

że Zane wolał nie patrzeć na swą byłą żonę. Odwrócił się i uciekł na górę.

Podejrzewał, że McVie wciąż stoi i patrzy na Emilie tak, jakby miała w

background image

rękach klucz do wszystkich tajemnic Wszechświata.

- I co ci do tego, Rutledge? - mruknął, przyglądając się sielankowemu

pejzażowi. To wszystko nie miało dla niego znaczenia. Powinien tylko

cierpliwie czekać, aż trafi się okazja powrotu do świata, który zostawił za sobą.

Znowu przed jego oczami pojawił się obraz Emilie z niemowlęciem

przytulonym do piersi. Zawsze pragnęła dziecka. Zane dobrze o tym wiedział,

choć ich małżeństwo nie trwało długo. Chciała żyć z pewną perspektywą

przyszłości, podczas gdy on pragnął cieszyć się każdą chwilą i nie myśleć ani o

przyszłości, ani o przeszłości.

Dzieci potrzebują czegoś więcej niż tylko biologicznych rodziców.

Potrzebują miłości i opieki, którą mogą im dać tylko matka i ojciec. Dobrze

wiedział z własnego doświadczenia, co się dzieje, gdy rodzice bardziej dbają o

swoje przyjemności niż o potomka. Jeśli ktoś nie jest w stanie poświęcić

dziecku wszystkich sił, nie powinien powoływać go do życia.

Na myśl o córce, która miałaby oczy i uśmiech Emilie, Zane poczuł w

piersiach dziwny skurcz.

Odwrócił się od okna i rozejrzał po pokoju. Bujany fotel, wąskie łóżko i

półki.

W łóżku nigdy nie mieli żadnych kłopotów. Gdyby potrafili ze sobą

równie dobrze rozmawiać, jak się kochać, to w tej chwili obchodziliby szóstą

rocznicę ślubu. Zane nieoczekiwanie dla samego siebie pomyślał, że to hańba, iż

dwoje ludzi, którym wszystko sprzyjało, pozwolili, aby szczęście wymknęło się

im z rąk i nawet nie spróbowali o nie walczyć.

Rebeka podała solidną kolację, na którą złożyło się zimne mięso, ser,

chleb i jabłecznik. Wraz z nimi do stołu zasiadła cała rodzina. Emilie ze zdumie-

niem odkryła, że szczupła Rebeka urodziła mężowi pięciu synów i córkę.

Najstarszy, Isaac, miał już piętnaście lat i koniecznie chciał dołączyć do

patriotów. Słuchał z rozdziawionymi ustami, jak Andrew opisuje sytuację

wojskową na Long Island i w okolicach Harlem Heights.

background image

- Generał Washington ma zaledwie dziesięć tysięcy żołnierzy przeciw

prawdziwym hordom Anglików - McVie urwał i podniósł do ust kubek z

jabłecznikiem. - Port jest zapchany ich okrętami.

- Niepodległość to przegrana sprawa - westchnęła ciężko Rebeka. - Takie

cuda nigdy się nie zdarzają. Było głupotą z naszej strony wierzyć, że

zdobędziemy wolność samym wysiłkiem woli.

Isaac aż podskoczył na krześle.

- Zaciągnę się do wojska, mamo! Sam Pearce już jest w armii. Zobaczysz,

że jeszcze wygonimy Anglików za ocean!

- Siedź na miejscu, ty głupcze! - skarciła go siostra. - Tata może nigdy nie

wrócić. Musisz tu zostać i poprowadzić farmę.

- Mnóstwo żołnierzy zdezerterowało i wróciło do domów - zauważył

Andrew. - Nie można porzucać ziemi, gdy zbliżają się żniwa, zwłaszcza że

wkrótce będzie potrzeba więcej prowiantu.

Emilie dostrzegła, że Rebeka spojrzała na Andrew z wyraźną

wdzięcznością. Dotychczas myślała, że każda matka pragnęłaby, aby jej syn

wyróżnił się w walce o niepodległość. Ale ci ludzie przywykli myśleć równie

Poważnie o zbiorach, jak o uwolnieniu się spod brytyjskiego panowania.

- Żołnierze to straszna hałastra - zauważyła Charity zerkając na Zane'a,

który jadł w zupełnym milczeniu. - Miesiąc temu wyłamali płot i bez słowa

wyjaśniania zarekwirowali nasze konie.

- To byli Anglicy? - upewniła się Emilie.

- Nie, nasi - odpowiedziała dziewczyna. - Pięciu oficerów mieszkających

u starego Whittakera. Ukradli cukier, mąkę i srebrne sztućce.

- To prawda? - zapytał Zane, patrząc na Rebekę.

- To jeszcze nie wszystko - potwierdziła gospodyni. - Wszędzie, od

Trenton do Nowego Jorku, zdarzyły się okropne rzeczy. Dlatego wszystkie

nasze kosztowne sprzęty zakopaliśmy w ogrodzie. Bez Josiaha nie czuję się

bezpieczna.

background image

Obie strony traktowały rodzinę Blakelee nieufnie. Zwolennicy Anglików

podejrzewali, całkiem słusznie, że Josiah jest szpiegiem, natomiast patrioci mieli

mu za złe zbyt bliskie kontakty z wrogiem.

Nazajutrz Andrew pójdzie do Princeton, aby zebrać informacje.

Poprzedniego dnia dostał interesujące wiadomości. Anglicy szykowali coś w

Trenton, podczas gdy oddziały z Hesji przygotowywały się do przeprawy przez

Hudson na północ. Andrew miał już dość ciągłych spekulacji, które nie

prowadziły do ostatecznej konkluzji.

Wciąż powracał myślami do historii, jakie mu opowiedzieli Emilie i Zane.

Z całego serca pragnął porzucić świat, w którym tkwił, i zobaczyć na własne

oczy, jak wygląda życie w dwudziestym wieku.

Zaraz po kolacji Emilie stwierdziła, że jest bardzo zmęczona i pójdzie się

położyć.

- Po dzisiejszych przeżyciach z pewnością chciała' byś wziąć gorącą

kąpiel - zaproponowała Rebeka. Usłyszała przed chwilą tę samą historyjkę o

wypadku na łodzi, w którą już uwierzył McVie.

- Muszę przyznać, że to wielka pokusa - odpowiedziała, z trudem

powstrzymując ziewanie.

- Zaraz się wykąpiesz - obiecała Rebeka. - To jeden z niewielu luksusów,

na jaki możemy sobie jeszcze pozwolić. Nie zrezygnuję z niego łatwo.

Amen - pomyślała Emilie. Pół godziny później rozkoszowała się już

kąpielą.

Rebeka nakazała synom, aby zanieśli miedzianą wannę do pokoju i

napełnili gorącą wodą. Osobiście wlała do niej nieco olejku różanego, którego

zazwyczaj dodawała do przygotowywanego w domu mydła. Emilie była

szczerze wzruszona faktem, że gospodyni podzieliła się takim skarbem z kimś

zupełnie obcym.

Miedziana wanna była tak mała, że można w niej było tylko siedzieć, a

nie leżeć. Mimo licznych prób Emilie nie zdołała jednocześnie zanurzyć kolan i

background image

ramion, ale niezbyt jej to przeszkadzało. Marmurowa wanna wielkości basenu

nie sprawiłaby jej większej przyjemności.

Zamknęła oczy. Bolały ją wszystkie kości i mięśnie. W ciągu ostatnich

dwóch dni przeszła większy dystans niż w ciągu poprzednich dwudziestu lat.

Zabawne - pomyślała - można wiedzieć niemal wszystko o zwyczajach i historii

danej epoki, a mimo to nie dostrzegać najbardziej podstawowych różnic.

Aerobic nie przygotował jej do życia bez samochodu. Nic dziwnego, że

średni czas życia w osiemnastym wieku był znacznie krótszy niż w

dwudziestym. Po prostu wtedy ludzie się potwornie męczyli.

Zupełnie nie mogła zrozumieć, jak Rebeka daje sobie radę z

prowadzeniem domu, farmy i wychowywaniem szóstki dzieci, z których każde

potrzebuje indywidualnej opieki. Sama często myślała, że chciałaby mieć dużą

rodzinę. Od razu polubiła wszystkie dzieci Rebeki, poczynając od szykującej się

do ślubu Charity, a na sześciomiesięcznym Aaronie kończąc.

Przypomniała sobie, jak trzymała go na rękach, a chłopczyk przyciskał

swoje pulchne, dziecinne dłonie do jej piersi. I zapach! Czy ktoś potrafiłby się

oprzeć zapachowi małego dziecka? Emilie wiedziała, że to część planu Matki

Natury, zapewniającego przedłużenie gatunku, ale nie miało to dla niej żadnego

znaczenia.

Po raz kolejny natura wygrała. Emilie poczuła takie samo gwałtowne

pragnienie dziecka, jakie przeżyła podczas krótkiego małżeństwa.

Wzięła głęboki oddech i spróbowała pomyśleć o czymś innym, na

przykład o różach przed domem lub o weselu Charity.

Albo o pięknych, niebieskich oczach...

Nagle drzwi do pokoju otworzyły się jak na zamówienie i do środka

wszedł Rutledge.

- Zane! - Emilie skrzyżowała ramiona na piersiach i spróbowała zanurzyć

się głębiej w wannie. - Dlaczego wchodzisz bez pukania?

- Próbowałem zadzwonić - odpowiedział, siadając na brzegu łóżka. -

background image

Niestety, telefon nie odpowiada.

- Bardzo zabawne - rzuciła gniewnie. - Byłam tu pierwsza.

- Właśnie widzę - powiedział, obrzucając ją gorącym spojrzeniem.

- Podaj mi ręcznik - zażądała. - I przestań tak na mnie patrzeć. - Usiłowała

zachować chłodną obojętność, ale z każdą sekundą stawało się to coraz

trudniejsze.

- Tylko nie wychodź z wanny z mojego powodu - uśmiechnął się Zane. -

Bardzo podoba mi się ten widok. - Emilie nawet nie mogłaby sobie wyobrazić,

jak bardzo.

- O tym właśnie mówię - powiedziała surowo, choć w tych

okolicznościach nie przyszło jej to łatwo. - Tamtej nocy zrobiłam błąd i nie

zamierzam go powtarzać.

- W pełni się z tobą zgadzam - zapewnił ją Zane, wyciągając się wygodnie

na łóżku. - To McVie wymyślił, że mamy udawać małżeństwo, nie ja.

- Zgodziłeś się na to.

- Dlaczego miałbym się nie zgodzić? Przecież już rozebrałaś mnie do

naga. Andrew pewnie pomyślał, że łatwo nam będzie udawać małżeństwo.

- I jeszcze powiedziałeś mu, że jesteśmy rozwiedzeni. Boże, co on sobie o

mnie myśli! - jęknęła Emilie.

- A kogo to obchodzi, co on myśli?

- Nas. Przynajmniej powinno, jeśli chcemy, żeby nam pomógł.

- Jesteś pewna, że tylko o to ci chodzi?

- Nie rozumiem, co masz na myśli.

- Ten facet jest bohaterem twojej młodości, a na dokładkę ma o jakieś

pięćdziesiąt lat mniej, niż powinien mieć bohater czytanek dla dziewcząt.

Zastanów się nad tym.

- Doprawdy, Zane, mówisz jakieś głupstwa - odrzekła, udając

nonszalancję.

- Myślę, że jesteś w nim zakochana.

background image

- To śmieszne!

- Naprawdę?

- Z pewnością. - Emilie wstała i wyszła z wanny. Nim zdążyła okręcić się

ręcznikiem, przez chwilę stała przed nim nago. Ku jej rozpaczy ręcznik okazał

się kiepską zasłoną, ale przynajmniej zdołała zakryć brzuch i piersi.

- McVie to poważny facet i na dokładkę patriota - zauważył Zane. -

Zawsze chciałaś kogoś takiego.

- Nie masz pojęcia, jakiego mężczyzny naprawdę pragnę.

- Wiem tylko, że właśnie patrzysz na tego, którego wcale nie chcesz.

Te słowa uraziły Emilie, choć sama nie wiedziała, dlaczego tak

zareagowała.

- To idiotyczna rozmowa - powiedziała, sięgając po bawełniany szlafrok,

który przygotowała dla niej Rebeka. - Mamy ważniejsze sprawy do omówienia.

Na przykład, co zrobimy, gdy już przyjdzie pora zrezygnować z gościnności

Rebeki?

- Spytaj McVie'a. Mam wrażenie, on tu decyduje.

Znowu. Zane najwyraźniej był o nią zazdrosny. Emilie nie mogła

uwierzyć własnym uszom, ale to była prawda.

- To my decydujemy - stwierdziła.

- Nie możesz zmienić historii.

- Nie mam takiego zamiaru - zapewniła go. - Chcę ją tylko lekko

popchnąć we właściwym kierunku.

- Skoro to już historia, nie możesz interweniować.

- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że my również należymy do tego ciągu

wydarzeń historycznych?

- Nie - odrzekł krótko. - Ani przez chwilę tak nie myślałem.

- Wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę - stwierdziła Emilie, stając

koło okna i czesząc włosy szylkretowym grzebieniem. - Jestem przekonana, że

nie znaleźliśmy się tutaj przypadkiem.

background image

- Nie ma żadnego wyższego powodu - powiedział Zane, zbliżając się do

niej. - Po prostu tak się stało i teraz musimy znaleźć sposób, aby wrócić tam,

gdzie jest nasze miejsce.

- Twoje miejsce jest na Tahiti - prychnęła, patrząc mu prosto w oczy. -

Byłbyś tam teraz, gdybyś nie porwał balonu.

- Czy uważasz, że to zrządzenie losu?

- Uważam, że to było chwilowe szaleństwo.

- Nie powinnaś była uciekać - przyciągnął ją do siebie.

- Popełniłam błąd - powiedziała, próbując się uwolnić. - Nie powinniśmy

zapominać o rzeczywistości.

- Mam wrażenie, że to wcale nie był błąd.

- Było nam dobrze, ale to niczego nie zmienia - stwierdziła Emilie. -

Każde z nas pragnie osiągnąć w życiu coś innego, Zane. Nawet podróż w czasie

nie może tego zmienić.

Zrozumiał, o co jej chodzi.

- Przespałbym się na sofie - powiedział - ale, niestety, tu takiej nie ma.

- Nie musisz spać na sofie. Zmieścimy się.

- Bardzo w to wątpię - odrzekł, mierząc wzrokiem wąskie łóżko.

- Małe, prawda?

Zane odpiął pasek od spodni.

- Co ty robisz?

- A jak myślisz?

- Myślę, że zdejmujesz spodnie - stwierdziła. Boże, czy on niczego nie

potrafi zrozumieć? - westchnęła w duchu.

- To chyba najlepszy sposób na wzięcie kąpieli - oświadczył. - Czy woda

jest jeszcze ciepła?

Emilie kiwnęła głową.

- Doskonale. - Mimo złamanej ręki mężczyzna rozebrał się w

rekordowym tempie. Złoty zegarek położył na parapecie. - Wyszorujesz mi

background image

plecy, Em?

- Zane, nie możesz się teraz kąpać.

- Jestem zmęczony, spocony i śmierdzący - odpowiedział. - Jeśli mamy

spać w jednym łóżku, to muszę się umyć.

- Ale woda...

- Jest akurat - zapewnił ją, zanurzając swe wspaniałe ciało w wannie.

Nagle zmarszczył brwi i wciągnął nosem powietrze. - Do diabła, co to za

zapach?

- Róże.

- Z ogrodu?

- Z wody w wannie - wyjaśniła i zaczęła chichotać.

- Nabierasz mnie.

- Wcale nie. Rebeka dała mi trochę olejku różanego.

- Do licha, dlaczego mi nic nie powiedziałaś?

- Chciałam, ale nie słuchałeś.

- Cholera, będę pachniał jak grządka.

- Nikt nie zwróci na to uwagi.

Wyraz twarzy Zane'a był bardzo wymowny.

- Wyszorować ci plecy? - spytała Emilie niewinnym tonem.

Rutledg tylko warknął.

- Jedno warknięcie na tak, dwa na nie.

- Nie przeciągaj struny - ostrzegł ją.

Uklękła obok wanny i zamoczyła gąbkę.

- Nie wkładaj prawej ręki do wody - poradziła. - Lepiej, żeby łupki nie

zamokły.

- Nic mnie to nie obchodzi.

- Chyba nie chcesz, żeby pachniały różami? Emilie z satysfakcją

zauważyła, że Zane stara się nie zmoczyć prawego ramienia. W całym pokoju

jedynym źródłem światła była stojąca na nocnym stoliku świeca. Jej migoczący

background image

płomyk rzucał na ściany roztańczono cienie. Dziewczyna powoli zanurzyła

gąbkę i przejechała nią po ramionach mężczyzny. Patrzyła w skupieniu, jak w

świetle świecy błyszczą pojedyncze krople.

Poczuła nagle, że znów budzi się w niej pożądanie Zawsze tak było.

Dźwięk jego głosu, dotknięcie ręki, włosy pachnące plażą i morskim

powietrzem - to zawsze wystarczało, aby rozbudzić w niej romantyczne

pragnienia.

Gdybym tylko mogła przestać o nim myśleć - z westchnęła Emilie. Ta

cała idiotyczna historia byłaby znacznie prostsza i łatwiejsza, gdyby go nie

pragnęła. Nie mogła znieść myśli, że jest bezbronna i pragnie właśnie tego,

czego nie może dostać.

Dzięki Bogu, że już go nie kocham - pomyślała. To, co czuła, było tylko

pożądaniem.

- Cudownie to robisz - mruknął Zane, pochylając głowę do przodu. Emilie

masowała mu napięte mięśnie ramion. - Teraz kark...

Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w spływającą wzdłuż krzyża

pojedynczą kroplę. Z trudem powstrzymała się, żeby nie zlizać jej językiem.

Tak, to jest dopiero życie - westchnął w myślach Rutledge. Ciepła kąpiel.

Płonąca świeca. Piękna kobieta i pościelone łóżko. Miał nadzieję, że wszystko

to połączy się w harmonijną całość.

Po raz pierwszy od katastrofy balonu poczuł przypływ optymizmu.

- No, już - powiedziała Emilie, wstając z klęczek. - Czystszych pleców już

nigdy nie będziesz miał. Idę do łóżka.

Myślał dokładnie o tym samym. Dotknięcie jej dłoni spowodowało, że

miał w głowie tylko jedno.

Emilie uniosła kołdrę i położyła się na wąskim materacu. Zane zauważył,

że nie zdjęła jasnoniebieskiego szlafroka i uśmiechnął się do siebie. Uwielbiał ją

rozbierać.

Niestety, szeroko ziewnęła, skuliła się pod kołdrą i zaniknęła oczy.

background image

- Zamierzasz spać? - spytał ze zdziwieniem.

- Oczywiście - przytaknęła, nawet nie podnosząc Powiek.

Dobrze ci tak, masz zbyt bujną wyobraźnię - skarcił się Zane. Przecież

wyraźnie oświadczyła, że nie zamierza ciągnąć tego, co zostawili dwieście lat za

sobą. Powinien był pamiętać, że jego eks - żona zwykle mówi dokładnie to, co

myśli.

To wcale nie ułatwiało mu sytuacji. Pozostanie na swojej połowie

wąskiego łóżka było teraz poważnym testem siły woli, a gdy chodziło o Emilie,

Zane nigdy nie miał do siebie szczególnego zaufania.

- Umowa jest umową - mruknął, wychodząc z wanny.

- Mówiłeś coś? - spytała Emilie, patrząc jak stoi oświetlony migoczącą

świecą.

- Nie - zaprzeczył, chwytając małą szmatkę, która w tych czasach pełniła

rolę ręcznika. - Ziewałem.

- Mhm - mruknęła w odpowiedzi. Nie wydawała się przekonana.

Przewróciła się na bok i zamknęła oczy. - Ostatni gasi świecę.

Zane pomyślał, że zapowiada się długa noc.

background image

9

Od wschodu do zachodu słońca na farmie panował ożywiony ruch.

Wczesnym rankiem Andrew i chłopcy ruszali w pole i wracali do domu tylko na

krótkie posiłki.

Emilie szybko włączyła się w rytm prac domowych, które należały do

kobiet. Zmywała podłogi, cerowała skarpety i łatała spodnie. Pomagała Rebece

w kuchni, gdzie już drugiego dnia doznała wstrząsu na widok leżącego na stole

nie oskubanego kurczaka. Po raz kolejny uświadomiła sobie, że co innego

wiedzieć, jak wygląda czyjeś życie, a zupełnie co innego doświadczyć go same-

mu.

Przez cały czas czuła, że aby podołać sytuacji, musi Wytężyć wszystkie

siły, co wprawiało ją w stan nerwowego podniecenia. Po tygodniu pracy na

farmie nabrała już przekonania, że dałaby sobie radę.

Niestety, Zane nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca. Dzień po dniu

patrzył, jak McVie i chłopcy obrabiają pola, podczas gdy on przesiadywał na

ganku i na próżno wypatrywał jakiegoś sygnału, który wskazałby mu drogę

powrotną do jego świata.

Rozsadzała go energia, dla której nie mógł znaleźć ujścia. Złamana ręka

uniemożliwiała rozładowanie wewnętrznego napięcia przy pomocy ciężkiej

pracy, nie mógł też wskoczyć do swego porsche i ruszyć pełnym gazem przed

siebie. Odgrywanie roli męża Emilie nie sprawiało mu kłopotu w ciągu dnia, ale

w nocy, gdy leżeli tuż obok siebie, to zadanie stawało się znacznie trudniejsze.

Paliło go pożądanie, którego nie mógł zaspokoić.

Był tak zdesperowany, że zaczął spać na podłodze. Emilie nie

zaprotestowała. Zane spędzał całe dnie na rozmyślaniach i stopniowo wpadał w

coraz większe przygnębienie.

Wszyscy wokół mówili ciągle o niepodległości, ale dla niego

niezależność oznaczała przede wszystkim wolność od problemów finansowych.

background image

Dotychczas nigdy nie musiał się martwić o pieniądze. Jego rodzice byli ludźmi

zamożnymi i Zane zawsze korzystał ze związanych z tym przywilejów. Nigdy

nie rozumiał troski o życie codzienne, która dominowała w życiu zwykłych

śmiertelników. Któregoś dnia Andrew powiedział, że gdy tylko Rutledge

wyzdrowieje, będzie wielką pomocą w pracy. - Dorównujesz wzrostem

Josiahowi - powiedział. - On potrafi udźwignąć więcej, niż sam waży.

Zane pomyślał, że co innego ćwiczenia w siłowni, a co innego ładowanie

siana.

Zastanawiał się czy nie mógłby zarabiać jako wróżbiarz, ale to była

pewna droga do więzienia. W tym momencie niechcący dotknął swego zegarka.

Nie zgodził się, aby go schować razem z biżuterią Emilie. Teraz miał go w

kieszeni. Za pieniądze, jakie za niego dałem, można by pewnie wyżywić obecną

armię Stanów przez cały rok - pomyślał. Niestety, zegarek nie chodził.

- Chwileczkę - powiedział głośno do siebie. Czasy wprawdzie się

zmieniły, ale złoto zawsze ma swoją wartość. Gdyby przetopił kopertę i

bransoletkę, zapewne odzyskałby, przynajmniej na jakiś czas, finansową nieza-

leżność.

Pieniądze radykalnie zmieniłyby ich sytuację. Mógłby od razy odpłacić

Rebece za gościnność, kupić konia, wóz i wrócić do latarni. Miał przeczucie, że

jeśli w ogóle zdarzy im się okazja powrotu do swego świata, to tylko z tego

miejsca, w którym wylądowali w osiemnastym wieku.

Andrew był w równie podłym nastroju, jak jego kolega z dwudziestego

wieku. Każdego dnia ciężko pracował na farmie Josiaha. Co noc wymykał się z

domu, aby skontaktować się ze swymi agentami. Niestety, stracił kilku cennych

współpracowników. Najpierw Blakelee, później Fleming. Również Miller i

Quick byli już spaleni i musieli się ukrywać.

Pewne dokumenty wpadły w niepowołane ręce, zaś atrament

sympatyczny okazał się niewystarczający, żeby zachować tajemnicę. Andrew

wiedział, że powinien wprowadzić jakieś zmiany w systemie działania, ale nic

background image

nie przychodziło mu do głowy.

W Princeton krążyły plotki o ruchach wojsk brytyjskich na Long Island i

anarchii, panującej w dolinie rzeki Hudson. Ochotnicy z Pensylwanii i New

Jersey złożyli broń i wrócili do domów, aby zająć się rodzinami. Wszyscy

obiecywali powrót do wojska po zbiorach. McVie szczególnie usilnie starał się

zdobyć jakieś informacje o spisku na życie generała Washingtona, ale niczego

nie mógł się dowiedzieć.

Czuł jednocześnie ulgę i rozczarowanie. Rzecz jasna, nie chciał, aby

generałowi groziło jakieś niebezpieczeństwo, ale jednocześnie pragnął, żeby

wszystko, co powiedzieli Emilie i Rutledge, okazało się prawdą. Jeśli natomiast

generał był bezpieczny, to czy mógł wierzyć w prawdziwość tych wszystkich

fantastycznych historii, jakie opowiadali?

Andrew stracił sporo czasu myśląc o dziwnym stosunku, łączącym tych

dwoje. Ta rudowłosa dziewczyna i Rutledge byli kiedyś małżeństwem. Stali

przed ołtarzem i powtarzali te same święte słowa przysięgi, które połączyły go z

Elspeth... Aż do śmierci... Tak sobie obiecali i wiedział, że tylko śmierć może

sprawić, iż zapomni o ukochanej żonie.

W swoim życiu nie spotkał się jeszcze z rozwodem, choć jako prawnik

wiedział, że jest to możliwe. Samo pojęcie wydawało mu się obce i

nieprzyjemne. Nie wątpił, że to Rutledge był winny, iż doszło do separacji. W

tym człowieku było coś podejrzanego. Z całą pewnością brakowało mu

stateczności, tak cenionej przez kobiety.

No, ale oni pochodzą z innego świata - przypomniał sobie. W ich świecie

ludzie oglądają ruchome obrazy na wielkich ekranach i zyskują fortuny, rzucając

skórzaną piłkę przez metalową obręcz. Może w takim świecie rozwód nie jest

czymś nadzwyczajnym? Andrew nie mógł w to uwierzyć. Przez chwilę

zastanawiał się, jakie kłopoty ściągnął na głowę Emilie, zmuszając ją do

dzielenia pokoju z mężczyzną, który złamał ich małżeńską przysięgę.

Jak to możliwe, że jakiś mężczyzna odwrócił się od tak pięknej kobiety?

background image

Pewnego ranka, jakieś dwa tygodnie po ich przybyciu na farmę, Emilie

wyrabiała w kuchni ciasto na chleb. Rebeka stała przy kuchni przygotowując

obiad, zaś Aaron spał sobie spokojnie w kołysce pod oknem.

Isaac z dwoma młodszymi braćmi wyszedł do pracy w polu. Charity

siedziała w salonie, pilnie szyjąc poszwy na poduszki do swego małżeńskiego

łoża. Do ślubu pozostały już tylko dwa tygodnie.

Zane wyszedł, nim Emilie wstała. Trochę się niepokoiła, że nikt nie

wiedział, gdzie on się podziewa, choć w zasadzie nie powinno jej to obchodzić.

Dzielili wprawdzie ciasną sypialnię, ale ich małżeństwo pozostało fikcją. To

byłoby trudne do zniesienia nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach.

Dla nich, z uwagi na burzliwą przeszłość, obecna sytuacja powoli stawała się nie

do wytrzymania.

Dla Emilie punktem zwrotnym była pierwsza noc na farmie. Niewiele

brakowało, a uległaby pokusie, jednak starczyło jej siły woli. Dziwne, ale wcale

nie czuła dumy z tego powodu.

Teraz byli dla siebie uprzejmi i grzeczni, ale to wszystko. Wprawdzie za

zasłoną chłodnych manier Emilie skrywała namiętne pragnienia, ale

postanowiła, że im nie ulegnie. Nie chciała popełnić ponownie tego samego

błędu, co kiedyś. Wiedziała już, że samo pożądanie to dla niej za mało: pragnęła

miłości cielesnej i duchowej, domu i rodziny.

Wiedziała również, że Zane nigdy za tym nie tęsknił.

Zerknęła znad dzieży na śpiącego Aarona.

- Jesteś szczęśliwą kobietą, Rebeko - powiedziała, dzieląc ciasto na cztery

porcje.

Rebeka spojrzała wpierw na nią, później na synka.

- Codziennie dziękuję Opatrzności - odpowiedziała szczerze. - Straciliśmy

dwie córki, które zmarły na ospę trzy wiosny temu. Codziennie o nich myślę.

Bardzo je kochałam.

- Czyżbyś nie zaszczepiła dzieci? - spytała Emilie bez chwili

background image

zastanowienia.

- To przecież bardzo bolesny i niebezpieczny zabieg - Rebeka była

wyraźnie zdziwiona. - Musielibyśmy pojechać do Filadelfii i długo czekać, żeby

sprawdzić, czy nie zachorują.

- Przepraszam - szepnęła Emilie, zła z powodu własnej bezmyślności. W

dwudziestym wieku łatwo przyzwyczajali się do zdobyczy medycyny. - Przepra-

szam, nie musisz się tłumaczyć.

- Ty też nie - odrzekła Rebeka - ale od dawna chciałam ci zadać pewne

pytanie.

- Możesz mnie spytać, o co tylko zechcesz - zapewniła ją Emilie, ale od

razu wbiła wzrok w ciasto.

Pani Blakelee wytarła dłonie w fartuch i podeszła bliżej.

- To sprawa nadzwyczaj delikatna, ale muszę o niej z tobą porozmawiać.

Boże - jęknęła w duchu Emilie. Czuła, że serce wali tej o żebra. Czyżby

Rebeka zaczęła podejrzewać, że ona Zane nie są takimi ludźmi, za jakich się

podają? Przytomniała sobie, że wycięła suwak ze spodni Rutledge'a zakopała go

za stodołą wraz z kartą kredytową. Natomiast, o ile wiedziała, jej prawo jazdy

miał Andrew. Pozostało tylko modlić się, żeby nie podzielił się sekretem z

Rebeką.

- Mów śmiało - zachęciła ją. Zabrzmiało to trochę nazbyt uroczyście.

Rebeka poczerwieniała, ale jednocześnie wyprostowała się i spojrzała jej

prosto w oczy.

- Chcę porozmawiać z tobą o Andrew. To wspaniały człowiek, zgodzisz

się ze mną?

- Owszem - szepnęła Emilie, zupełnie zaskoczona, - Wydaje się

człowiekiem honoru i prawdziwym dżentelmenem....

- On jest zakochany - przerwała jej Rebeka, unosząc dłoń.

- Wspaniale! - ucieszyła się Emilie i odetchnęła z ulgą. - Komu poświęcił

swe uczucia?

background image

- Tobie - odparła krótko kobieta, marszcząc surowo brwi.

- Niemożliwe! - To absurd! Przecież jestem zamężna.

- To prawda, ale widziałam, jak on na ciebie patrzy, gdy myśli, że nikt go

nie obserwuje. Nie mam wątpliwości co do jego uczuć.

- Przecież on mnie prawie nie zna - Emilie przestała udawać. - To

niemożliwe, aby pokochał mnie po tak krótkiej znajomości.

- Miłość kieruje się własnym zegarem. Jestem kobietą i znam się na tym.

Andrew cię kocha.

- To okropne - jęknęła Emilie. - Z pewnością nie uczyniłam nic, aby go do

tego zachęcić - zapewniła Rebekę i wytarła ręce w fartuch. - Muszę natychmiast

go znaleźć i wyjaśnić to nieporozumienie.

- Nie! - Gospodyni chwyciła ją za ramię. - Nie możesz tego zrobić! Od

dawna nie widziałam na jego twarzy pogodnego uśmiechu. Byłby bardzo

zakłopotany, gdyby się dowiedział, że odgadłyśmy jego myśli.

Andrew McVie, bohater jej dzieciństwa, zakochał się w niej! To

niemożliwe.

- To z pewnością przelotna fascynacja - powiedziała, kręcąc nerwowo

złoty pierścionek. - Przecież on wie, że Zane i ja... - Emilie nie dokończyła zda-

nia. McVie rzeczywiście znał prawdę, i to całą. Jeśli - jak twierdziła pani

Blakelee - rzeczywiście się w niej zakochał, to z pełną świadomością, że

mogliby być razem.

- W ciągu paru lat Andrew bardzo się zmienił - stwierdziła Rebeka. - Od

śmierci żony...

- On był żonaty? - Emilie poderwała głowę.

- Nie znałam Elspeth, ale z pewnością Andrew kochał ją i syna z całej

duszy.

- Miał dziecko?

Rebeka kiwnęła głową. W jej brązowych oczach pojawiły się łzy.

- To był straszny pożar - westchnęła ciężko. - Oboje zginęli. Andrew

background image

stracił wszystko.

Emilie poczuła ciarki na plecach. Zatrzęsła się i skrzyżowała ramiona.

- Zastanawiałam się nad tym... - powiedziała. - Nigdy nie wspominał o

rodzinie.

- Myślałam, że znacie się od bardzo niedawna - zdziwiła się nieco

Rebeka.

Przez chwilę Emilie miała ochotę wyznać jej prawdę, powiedzieć nie

tylko o tym, że jest rozwódką, ale również, że przybyła tu z dwudziestego

wieku. Na szczęście opamiętała się, nim popełniła ten błąd.

- Co mam teraz robić? - spytała obserwującą ją bacznie kobietę. - Jak

mam go traktować?

- Delikatnie. Bez surowości, ale i bez niepotrzebnych zachęt - w głosie

Rebeki Emilie dosłyszała przyganę. Widocznie gospodyni uważała, że nie była

bez winy.

- Ja... nie chcę mu sprawić bólu.

- To dobry człowiek - powtórzyła gospodyni. Emilie wyjrzała przez okno.

Z tego miejsca widać było pole, na którym pracował Andrew. Był tak daleko, że

z trudem rozpoznała jego mocną sylwetkę. Odwróciła wzrok. Cos ściskało ją w

gardle.

- Twój mąż jest bardzo przystojny - zauważyła Rebeka. - Jak długo

jesteście małżeństwem?

- Pięć... nie, sześć lat - poprawiła się Emilie. - Tak, już sześć lat.

- Czas szybko biegnie.

- Szybciej, niż można sobie wyobrazić.

- Czy Bóg pobłogosławił cię dziećmi?

- Jeszcze nie.

Rebeka spoważniała i poklepała ją po ramieniu pocieszającym gestem.

- Jesteś młoda. Jestem pewna, że dostąpisz tego błogosławieństwa.

- Niestety, nie jestem już taka młoda - westchnęła Emilie z bladym

background image

uśmiechem. - Niedługo skończę trzydzieści lat.

- Chyba żartujesz - Rebeka spojrzała na nią z niedowierzaniem.

- W grudniu będą moje trzydzieste urodziny.

- To niemożliwe!

- Rebeko! - oburzyła się Emilie. - Czy naprawdę tak źle wyglądam?

- Ależ skąd! Odwrotnie! Wyglądasz tak młodo... Nie mogę uwierzyć, że

masz aż trzydzieści lat... Myślałam, że mogłabym być twoją matką, a

tymczasem jestem tylko trzy lata starsza.

Emilie zaprzeczyła, ale nie wypadło to zbyt przekonująco. Faktycznie,

różnica w ich wyglądzie była uderzająca.

- Miałam lekkie życie - powiedziała wreszcie tonem usprawiedliwienia.

- Nie mogę powiedzieć tego o sobie - westchnęła Rebeka.

Praca na farmie i liczne porody postarzyły ją bardziej niż upływające lata.

Emilie nagle pomyślała o tym wszystkim, co zostawiła za sobą. Dlaczego nigdy

przedtem nie uświadomiła sobie, jak łatwe i lekkie stało się życie większości

kobiet w dwudziestym wieku? Ciekawe, co powiedziałaby Rebeka, gdyby

usłyszała o automatycznej pralce, kuchence mikrofalowej i pigułkach antykon-

cepcyjnych.

Kiedyś to się skończy - pomyślała, ale wiedziała, że dla Rebeki i dla niej

to marna pociecha.

Koniec z kosmetykami od Estee Lauder i Elizabeth Arden, koniec z

operacjami plastycznymi. Teraz znalazła się w znacznie surowszych warunkach.

W tych czasach kobieca piękność mogła trwać równie krótko jak róża na

mrozie. Emilie zawsze lubiła rozprawiać z lekceważeniem o pełnym próżności

kulcie młodości i piękności fizycznej, ale teraz nadeszła godzina próby. Czy

zdoła spokojnie patrzeć, jak szybko następują nieodwracalne zmiany na jej

twarzy?

Dochodziła już druga, a Zane jeszcze się nie pojawił. Nikt nie miał

pojęcia, dokąd mógł pójść. Emilie chciała zapytać Andrew, czy może coś wie,

background image

ale przypomniała sobie rozmowę z Rebeką i zrezygnowała z tego pomysłu.

McVie nie wrócił do domu na obiad. Zjadł coś na polu i dalej pracował.

Emilie, Rebeka i wszystkie dzieci zjadły razem gorące bułki i pieczeń

baranią. Oprócz Andrew brakowało jeszcze Isaaca, który również pozostał na

polu. Charity i Rebeka miały do omówienia mnóstwo spraw w związku ze

zbliżającym się weselem. Emilie została sama ze swymi gorzkimi myślami.

Malutki Aaron spał w kołysce zadowolony z życia, Benjamin i Stephen,

dwaj ośmioletni bliźniacy, wciąż ze sobą walczyli, a trzyletni Ethan opowiadał

Emilie o swoim przyjacielu, Latającym Psie.

To był prosty posiłek wśród ludzi, których niemal nie znała, a jednak

czuła w sercu ostre ukłucie zazdrości. Wydawało się, że pragnie rzeczy

normalnych: własnego domu, męża, którego mogłaby kochać i dzieci, o które

mogłaby dbać. Nigdy nie udało się jej zrealizować nawet najprostszych marzeń.

Znalazła mężczyznę, o którym mogłaby śnić każda kobieta, po czym okazało

się, że ma on w nosie życie rodzinne.

„On cię kocha” - przypomniała sobie, co Rebeka powiedziała jej o

Andrew. „Widziałam, jak na ciebie patrzy”.

Emilie nie mogła sobie wyobrazić rozpaczy, jaką przeżył Andrew po

śmierci żony i dziecka. Teraz lepiej rozumiała wyraz jego oczu i melancholię,

niemal nie znikającą z jego twarzy. Nic dziwnego, że całkowicie poświęcił się

walce o niepodległość, skoro wszystko inne straciło dla niego sens. To

mężczyzna, którego mogłaby podziwiać każda kobieta: silny, lojalny, wierny...

Potrząsnęła głową, zdumiona swoimi myślami. Sama nie wiedziała, co się

z nią dzieje. Przecież Andrew zupełnie jej nie pociągał, a w każdym razie nie w

tak namiętny sposób, jak Zane.

A może jednak powinna połączyć swój los z losem mężczyzny, który

chciał tego samego co ona, to znaczy domu i rodziny? Może namiętna i dzika

miłość jest ze swej natury skazana na klęskę? Z pewnością tak się skończyło jej

małżeństwo z Zane'em. Gdy brali ślub, jej serce przepełniała nadzieja, ale

background image

wkrótce przekonała się, że przygody są ważniejsze dla niego od rodziny.

Po obiedzie Emilie pomagała sprzątać.

- Wydajesz się blada - zauważyła Rebeka. Przyłożyła dłoń do jej czoła. -

Dobrze się czujesz?

- Jestem tylko zmęczona.

- Powinnaś odpocząć.

Pokręciła głową. W żadnym wypadku nie chciała siedzieć sama w pokoju

i oddawać się przygnębiającym rozmyślaniom.

- Usiądę w ogrodzie i zajmę się szyciem.

- A może jesteś w ciąży? - spytała poważnie Rebeka.

- Nie! - wykrzyknęła, po czym uśmiechnęła się nerwowo. Przypomniała

sobie ostatnią noc w dwudziestym wieku. - To znaczy, nie wierzę, by to się stało.

- Kiedyś przecież zajdziesz w ciążę - powiedziała pani Blakelee z

nieśmiałym uśmiechem. Wyjęła Aarona z kołyski i zaczęła go przewijać.

Emilie uciekła, nim Rebeka zdążyła jeszcze coś dodać.

Znalazła sobie cieniste miejsce pod starą lipą i zabrała się do reperowania

sterty ubrań. Drżącymi rękami sprawdzała odłożone do naprawy męskie

koszule. Rebeka była praktyczną kobietą i wolała, aby wszystko było gotowe na

powrót męża.

To był chyba najdziwniejszy dzień w życiu Emilie od chwili skoku w

osiemnasty wiek. Najpierw sprawa Andrew, teraz sugestia, że jest w ciąży. Miała

ochotę uciec i schować się gdzieś.

W tym momencie przyszło jej do głowy, że może to właśnie zrobił Zane.

Nikt nie mógł przewidzieć, co uczyni pod wpływem nienasyconego

pragnienia coraz to nowych przygód. Od wczesnego dzieciństwa nie spędził

zapewne równie długiego okresu w jednym miejscu. Jeszcze tydzień lub dwa i

jego ramię będzie w porządku. Emilie wolała się nie zastanawiać, do czego

skłoni go wtedy nieokiełznany temperament.

Niewątpliwe wciąż myślał o powrocie do dawnego świata. Pewnego dnia

background image

przyłapała go, jak kreślił coś patykiem na piasku.

- To nasz właz ratunkowy - odparł, gdy zapytała, co to takiego. Z trudem

rozpoznała zarys balonu.

- Wspaniale - pochwaliła. - Musisz jeszcze tylko skonstruować zbiornik z

propanem i będziemy gotowi do drogi.

Najwyraźniej Zane nie był w stanie pogodzić się z sytuacją, w której się

znaleźli. W tej chwili równie dobrze mógł krążyć po okolicy w poszukiwaniu

gondoli z wikliny i kilku tysięcy metrów kwadratowych jedwabiu.

- Rebeka powiedziała mi, że tutaj cię znajdę. Emilie drgnęła i ukłuła się

igłą.

- Andrew! - Odruchowo włożyła palec w usta i wyssała krew. - Nakryłeś

mnie.

- Nie słyszałem jeszcze takiego wyrażenia - mruknął McVie, kucając obok

niej.

- I tak masz szczęście - zachichotała. - Byłbyś przerażony tym, co w

moich czasach zrobiliśmy z angielskim.

- Wczoraj słyszałem, jak powiedziałaś do męża, że pogubi skarpetki, gdy

tylko spróbuje szarlotki Rebeki. Przez cały wieczór na próżno próbowałem

wyobrazić sobie takie zdarzenie.

- To angielski slang - wyjaśniła Emilie. W tym momencie dostrzegła w

jego orzechowych oczach zielonkawe błyski.

- A co to znaczy?

- Być oszołomionym z zachwytu - odpowiedziała po krótkim namyśle.

- A jak określiłabyś sytuację odwrotną?

- Iść na dno - odrzekła. - Oczywiście, stosuje się to tylko do jeżdżących na

desce kalifornijczyków.

- Te słowa nic dla mnie nie znaczą.

- Kalifornia to stan wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. W 1848 znaleziono tam

złoto i wtedy wszyscy dowiedzieli się o tym stanie.

background image

Emilie opowiedziała mu o cudownej krainie pięknych plaż i wspaniałych

egzemplarzy męskiego rodu, ślizgających się po falach oceanu.

- Nie jestem pewien, czy dobrze cię zrozumiałem - odrzekł z namysłem

Andrew. - Chcesz powiedzieć, że mężczyzna staje na drewnianej desce i żegluje

po falach?

- Kobiety też to robią.

- Dziwny ten twój świat - pokręcił głową. - Rutledge zapisałby duszę

diabłu, żeby tylko powrócić, ale ty...

- Chcesz powiedzieć, że sprawiam wrażenie, iż nic mnie to nie obchodzi?

Masz rację. - Stało się. Powiedziała to, choć nie miała takiego zamiaru. Teraz

miała wrażenie, że znalazła się na obcym terytorium.

- Nie rozumiem. Opowiadałaś mi o tych wszystkich cudach...

- Cuda techniki to jeszcze nie wszystko, Andrew. W moich czasach jest

tyle złych rzeczy! Wielu ludzi sądzi, że Ziemia tego nie wytrzyma.

McVie znał tylko świat bujnej roślinności, jasnego nieba i krystalicznie

czystych rzek. Emilie spróbowała Wyjaśnić mu, jakie nastąpiły zmiany, ale gdy

doszła do wysypisk śmieci wielkości sporych gór, wybuchnął śmiechem.

- Naprawdę widziałaś je na własne oczy? - zapytał.

- Doświadczyłam również podróży w czasie - zaśmiała się Emilie. - Kto

wie, co jeszcze może się zdarzyć?

- Jesteś inna niż kobiety, jakie znam.

- Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności, to chyba nic dziwnego -

odrzekła lekko, choć wcale nie było jej do śmiechu.

- Jesteś tak pełna życia, taka dzielna...

- Andrew - Emilie położyła dłoń na jego ramieniu. - Proszę, przestań.

- Nie mogę, dziewczyno - odrzekł i nakrył dłonią jej rękę. - Mam ci tyle

do powiedzenia, a boję się, że nie starczy mi czasu.

Spróbowała cofnąć rękę, ale Andrew jej nie pozwolił.

- Musisz zrozumieć, że myślisz w ten sposób tylko wskutek zewnętrznych

background image

okoliczności. To nie ma nic wspólnego ze mną.

- Owszem, ma.

- Nie powinniśmy rozmawiać w taki sposób.

- Czy wciąż go kochasz?

- Andrew!

- To logiczne pytanie.

- Jesteśmy rozwiedzeni - wykrztusiła Emilie. - Cokolwiek nas kiedyś

łączyło, należy już do przeszłości.

Nie powiedziała całej prawdy, ale również nie skłamała. Nic lepszego nie

przyszło jej do głowy.

- Rzucił cię, a mimo to wciąż się przyjaźnicie. Trudniej mi to zrozumieć

niż opowieść o wyprawie na Księżyc.

- Mnie również. To bardzo skomplikowana historia - westchnęła Emilie. -

W rzeczywistości to ja go rzuciłam, a nie odwrotnie - dodała po krótkim

wahaniu.

- Nie próbuj go osłaniać.

- Wcale nie próbuję. Mówię prawdę. Każde z nas pragnęło czegoś innego.

Byłam bardzo nieszczęśliwa, więc postanowiłam odejść.

- A on się na to zgodził?

- To wolny kraj, Andre w. No, w każdym razie będzie za parę lat.

- Czy on cię bił?

- Gdyby spróbował, połamałabym mu wszystkie kości.

- Wobec tego dlaczego go zostawiłaś? - Na twarzy mężczyzny pojawiły

się wypieki.

- Pragnęłam domu i dzieci - westchnęła Emilie.

- Zane wolał swobodę. Chciałam mieć rodzinę, a on kocha podróże.

- Mówisz tak, jakbyście mieli jakiś wybór. Przecież tylko Wszechmogący

może zdecydować, czy małżeństwo ma dzieci.

Emilie nie miała siły, aby tłumaczyć mu zasady antykoncepcji.

background image

Odkaszlnęła i zmieniła temat.

- Czy udało ci się dowiedzieć czegoś o spisku?

- Nie, niestety nie - odrzekł po krótkiej zwłoce. Potrzebował paru sekund,

aby odzyskać wewnętrzną równowagę. - Mamy za to inne kłopoty.

- Opowiedz mi o nich.

Łatając koszulę Josiaha, Emilie słuchała relacji o zniknięciu Fleminga i

listach gończych rozesłanych za dwoma członkami szpiegowskiej siatki.

- Jak zatem przesyłasz wiadomości do generała Mercera?

- Z każdym dniem staje się to coraz trudniejsze - przyznał. Dwa dni temu

Anglicy przechwycili bardzo ważną przesyłkę. Andrew obawiał się, że już

wkrótce jego organizacja może się okazać niezdolna do działania.

- Może przekazujesz je w niewłaściwy sposób - powiedziała, nie

spuszczając oka z igły. Szyła szybko, równymi, rytmicznymi ruchami. - Listy

mogą zginąć, ktoś może je ukraść.

- A czy widzisz jakąś inną możliwość?

- Tak, haft - spojrzała mu w prosto w oczy. - Można wyhaftować tekst

listu na ubraniu i przekazać je kurierowi. To nie powinno zwrócić niczyjej

uwagi.

- Żaden mężczyzna nie może podróżować z koszykiem do robótek. Każdy

zwróciłby na to uwagę.

- Nie chodzi mi o koszyk do robótek - wyjaśniła Emilie. Szybko

wyhaftowała swoje imię.

- Widzisz?

- Zajmuje mniej miejsca niż ziarnko ryżu.

- Właśnie. Cały list można ukryć pod kołnierzem lub we wnętrzu

mankietu.

- Niewielu ludzi potrafi tak haftować.

- Ja potrafię - odrzekła bez wahania.

Andrew poczuł mocne uderzenie serca. Jej gotowość do pomocy z

background image

pewnością nie wynikała tylko z patriotycznego zapału.

- Jeśli weźmiemy cieniutką, szarą nitkę, to haft będzie niemal

niewidoczny.

Andrew miał wrażenie, że słyszy głos anioła.

- Można go ukryć wewnątrz szwu lub pod podszewką.

W jej oczach dostrzegł błysk bezcennych szafirów. Skóra Emilie

pachniała słodziej niż kwitnące przed domem róże.

- Myślę, że tak będzie doskonale, nie sądzisz? - zapytała, uśmiechając się

do niego.

- Tak, dziewczyno - odpowiedział. Miał wrażenie, że unosi się wysoko

nad ziemią. - Będzie wspaniale.

background image

10

- Czy zamierzasz powiedzieć mamie?

- Jeszcze nie wiem, Isaac - odrzekł Zane, patrząc na szczupłego wyrostka.

- Jak myślisz, co powinienem zrobić?

Isaac Blakelee rozważał przez chwilę to pytanie z niemal komiczną

powagą. Szli razem na farmę. Chłopiec niósł pod pachą paczkę z muślinem dla

mamy.

- Sądzę, że ta sprawa należy do mężczyzn - odparł wreszcie.

Zane przygryzł wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem. Ten chłopak miał

jeszcze mleko pod wąsem. Skończył zaledwie piętnaście lat, a już koniecznie

chciał wziąć udział w walce o niepodległość. Była to dla niego kwestia

patriotyzmu i osobistego honoru. Rebeka posłała go do miasta po materiał,

przykazując surowo, aby natychmiast wrócił do domu. Isaac jednak nie mógł się

powstrzymać i wstąpił do gospody ,,Pod Kogutem”.

Rutledge spokojnie popijał tam swoje piwo, przypatrując się mieszanej

klienteli, złożonej z farmerów i żołnierzy. W pewnej chwili zauważył Isaaca,

ostro spierającego się z właścicielem. Chłopak gorąco bronił honoru ojca, ale

karczmarz nie chciał go nawet słuchać.

- Wynoś się stąd, szczeniaku. Nie będziemy obsługiwać syna zdrajcy!

Zane wkroczył między nich, zapłacił rachunek Isaaca i wyciągnął

rozgorączkowanego nastolatka z gospody. Razem ruszyli do domu.

- Na twoim miejscu unikałbym rumu, chłopcze - Mężczyzna zrobił

surową minę. - Ogranicz się lepiej do piwa.

Sam czuł się lepiej niż kiedykolwiek od chwili przeniesienia w

osiemnasty wiek. Pieniądze nie dają może szczęścia, ale z pewnością bardzo

ułatwiają zdobycie niezależności. W zamian za złotą bransoletkę Zane otrzymał

pokaźny plik banknotów, głównie trzyszylingowych z New Jersey, z groźnym

napisem „Fałszerstwo to Śmierć”. W jego kieszeniach brzęczały monety, na ogół

background image

z podobizną króla Jerzego II.

Wraz ze zdobyciem pieniędzy ostatecznie uwierzył w realność sytuacji, w

jakiej się nieoczekiwanie znalazł.

Przez chwilę szli w zupełnym milczeniu.

- Masz ochotę porozmawiać? - zapytał Zane, gdy zatrzymali się na

chwilę, aby przepuścić konny wóz.

- Ludzie myślą, że mój ojciec jest zdrajcą, a ja wiem, że to nieprawda -

powiedział Isaac i wzruszył szczupłymi ramionami.

- Ludzie powtarzają mnóstwo głupstw - odrzekł Rutledge. - Nie należy

zwracać na to uwagi.

- Nie mogę zapomnieć o ojcu - ciągnął chłopiec.

- Stary Carpenter powiedział, że ojciec i inni są w więzieniu w Little Rock

Hill, i że w przyszłym tygodniu mają ich przenieść na Piekielne Statki.

- Co to takiego? - zainteresował się Zane.

- Pływające więzienia - wyjaśnił chłopak. - Podobno w Wallabout Bay

pełno jest trupów więźniów z tych statków. - W oczach Isaaca zalśniły łzy.

Zamrugał parokrotnie i mówił dalej. - Jesteśmy za słabi, aby wygrać z

Anglikami. Mama musi się zgodzić...

- Wybij to sobie z głowy - ostudził go mężczyzna.

- Jesteś jej potrzebny, przynajmniej tak długo, jak nie ma twojego ojca.

- A co będzie, jeśli tata nie wróci? - spytał drżącym głosem. - Co wtedy?

Na takie pytanie nie było, rzecz jasna, odpowiedzi. Nie było i nie będzie,

ani w osiemnastym, ani w dwudziestym wieku.

W pewnej chwili chłopak spojrzał z nagłym zainteresowaniem na Zane'a.

- Armia potrzebuje ochotników - powiedział. - Wiem, że ojciec wcześniej

lub później zaciągnie się do wojska. A co ty zamierzasz?

- Nie nadaję się do żołnierskiej służby.

- Tata też nie, ale on mówi, że każdy powinien zrobić to, co może.

- Nad tym należy się zastanowić - odrzekł Zane. W istocie myślał o tym

background image

bardzo często patrząc, jak McVie, cała rodzina Blakelee i Emilie dążą do celu, o

którym wiedzieli, że jest tak niezbędny do życia, jak woda i powietrze.

Objął na chwilę szczupłe ramiona chłopca. Resztę drogi do domu

pokonali w przyjaznej ciszy.

- Rano jedna z krów źle się czuła - powiedział Isaac, gdy podchodzili do

zabudowań. - Czy mógłbyś dać mamie tę paczkę, a ja zobaczę co się dzieje?

Zane wyciągnął rękę i chłopak podał mu pakunek.

- Bardzo dziękuję - powiedział i pobiegł w stronę obory.

Isaac był dobrym chłopcem, pełnym energii, lojalnym idealistą. Rutledge

pomyślał, że wcześniej czy później ten młodziak postawi na swoim i pójdzie do

wojska. Mógł mieć tylko nadzieję, że los potraktuje go łaskawie.

Wszedł na ganek i już miał otworzyć drzwi, gdy z ogrodu dobiegł go

perlisty śmiech Emilie. Obejrzał się z nadzieją, że zobaczy, jak idzie się z nim

przywitać, ale zamiast tego dostrzegł ją pod lipą. Siedziała tuż obok tego

cholernego McVie'a i oboje uśmiechali się tak, jakby łączył ich jakiś sekret.

Położył paczkę z muślinem na hamaku i ruszył w stronę siedzących.

- Zane! - powitała go Emilie i zaprosiła gestem, aby do nich dołączył. -

Od rana zastanawialiśmy się wszyscy, gdzie się podziewasz.

- Miałem pewną sprawę do załatwienia - odpowiedział, przyglądając im

się uważnie. To, co zobaczył, wcale nie przypadło mu do gustu.

- Sprawę do załatwienia? - otworzyła szeroko oczy. - Co też ty mogłeś

załatwiać?

- Później ci powiem. - Zane nie chciał, aby McVie wiedział, że ma

kieszenie wypchane pieniędzmi. Nie miał do niego zaufania.

- Gdzie byłeś? - spytał Andrew.

- W Princeton.

- Jak trafiłeś tam bez przewodnika? - zdziwił się McVie.

Zane już miał mu odpowiedzieć jakimś przekleństwem, ale Emilie go

uprzedziła.

background image

- On ma zdumiewającą pamięć - wyjaśniła pogodnie. - Pamięta wszystko:

ludzi, rozmowy, miejsca... - zaśmiała się głośno. - To wprost niesamowite.

Niesamowity był raczej jej wygląd. Była radośnie podniecona,

podekscytowana, kobieca.

- Co wy tu robicie? - spytał z naganą w głosie. - Wyglądacie jak para

spiskowców.

Emilie poczerwieniała i wbiła wzrok w naprawianą koszulę, ale McVie

spojrzał mu prosto w oczy.

- Panna Emilie właśnie zaproponowała sposób przekazywania

wiadomości, który ogromnie wspomoże naszą sprawę.

Wspaniale - pomyślał Zane. Jeszcze trochę i zobaczę, jak prowadzi

demonstrację.

- Aha - powiedział. - Nowe wcielenie Betsy Ross.

- Później ci wyjaśnię - wtrąciła Emilie, ubiegając pytanie Andrew.

- Na czym polega ten wspaniały sposób? A może to tajemnica wagi

państwowej?

Dziewczyna spojrzała pytająco na McVie'a, który kiwnął głową na znak

zgody.

- Zamierzam haftować listy bezpośrednio na ubraniu kuriera - wyjaśniła.

- Doskonały pomysł. Czemu zamiast tego nie skorzystacie z

transparentów?

- Takiś mądry? - Emilie podała mu koszulę. - Masz, powiedz mi, co tu

widzisz.

- Nic ciekawego poza dziurą na łokciu - odrzekł po pobieżnym obejrzeniu

koszuli.

- Co było do okazania - powiedziała dumnie splatając ramiona.

- Przyjrzyj się dokładnie podszewce kołnierza - poradził McVie. - Panna

Emilie wyhaftowała tam swoje imię.

- Niech to diabli! - zaklął z uznaniem Zane, starannie sprawdziwszy

background image

kołnierz. - To mikroskopijna robota.

- Mikroskapijna? - powtórzył Andrew.

- Bardzo drobna - wyjaśniła Emilie. - I na tym właśnie polega pomysł,

Zane. Jeśli jeszcze nitka będzie odpowiedniego koloru, to nikt tego nie zauważy,

chyba że wiedziałby, czego szukać.

- Świetny sposób - skomentował Rutledge. - Ale co zrobicie, gdy Anglicy

go odkryją?

- Wtedy wymyślimy coś nowego.

McVie przyglądał się im z żywym zainteresowaniem.

- Idea od początku przestarzała - zauważył Zane. - W ten sposób Ameryka

osiągnęła wielkość - dodał z ironią. - Czemu od samego początku nie utrudnicie

im życia?

- Przypuszczam, że masz jakiś błyskotliwy pomysł. - Oczywiście. Użyjcie

szyfru.

Emilie i McVie równocześnie wybuchnęli śmiechem.

- Co was tak śmieszy?

Andrew stwierdził spokojnie, że szyfr to bardzo stary pomysł.

- Przykro mi, Zane - uśmiechnęła się Emilie.

- To zależy od szyfru.

- Wyjaśnij, co masz na myśli - poprosił mężczyzna.

Zane uśmiechnął się do niego. McVie z całą pewnością nie był durniem.

- Można skorzystać z takiego, którego nikt nie zdoła złamać.

- Taki szyfr nie istnieje.

- Owszem, pod warunkiem że klucz pochodzi z 1992 roku.

Emilie głośno sapnęła. McVie skupił całą uwagę na słowach Zane'a.

- Nie ma znaczenia, jakiego klucza użyjecie. Może to być mowa Lincolna

albo stara piosenka Rolling Stonesów. Pomysłów nie zabraknie, a jeśli się nie

mylę, Emilie i ja to jedyni ludzie, którzy potrafiliby złamać taki szyfr.

- Boże! - wykrzyknęła dziewczyna. - To wspaniały pomysł!

background image

- Wiem - uśmiechnął się Zane. - Też tak myślałem, gdy wpadłem na to w

szkole średniej.

- Jakiej piosenki użyłeś?

- „Lucy in the sky with diamonds” Beatlesów. Emilie od razu zaczęła

śpiewać stary przebój. McVie patrzył na nią tak, jakby wyrosła jej druga głowa.

- Przepraszam - powiedziała po drugiej zwrotce. - Zawsze lubiłam tę

piosenkę.

- Czy znacie wiele takich pieśni? - spytał Andrew. Emilie i Zane spojrzeli

po sobie i wybuchnęli śmiechem.

- Nie martw się, starczy.

- Powiedziałaś, że wynik wojny będzie korzystny dla naszej sprawy -

zauważył mężczyzna - ale nie powiedziałaś, czy długo jeszcze będziemy czekać

na zwycięstwo.

Emilie na chwilę zamilkła. Czy mogła wyjawić mu, że czekają ich jeszcze

lata krwawych walk, nim lord Cornwallis podda się pod Yorktown?

- Niestety, jeszcze długo - przerwała wreszcie przykrą ciszę. Wolała nie

wchodzić w szczegóły.

Emilie była zbyt podniecona, żeby zjeść kolację. Czuła mdłości, zupełnie

tak, jakby zbyt długo jeździła górską kolejką w wesołym miasteczku.

Przeprosiła pozostałych i usiadła przy oknie w salonie, po czym zabrała się za

haftowanie listu pod kołnierzem koszuli McVie'a.

Tym razem tekst był krótki. Jako klucz do szyfru wybrali starą dziecinną

piosenkę „Jingle Bells”. Zane napisał słowa na kawałku pergaminu, klnąc pod

nosem gęsie pióro, którym przyszło mu się posłużyć. Okazało się to zresztą

niepotrzebne, ponieważ Andrew błyskawicznie nauczył się słów na pamięć.

Uzgodnili, że w ciągu trzech kolejnych nocy kluczem do szyfru będą kolejne

zwrotki piosenki.

Emilie przez chwilę zastanawiała się, czy dojdzie do tego, że nauczą

grupę szpiegów słów jakiegoś przeboju rockowego. Uśmiechnęła się.

background image

Przemknęło jej przez głowę, że takie zdarzenia nigdy nie trafiają do podręczni-

ków historii.

Dwie godziny później McVie wyruszył w drogę. Emilie odprowadziła go

do drzwi. Była zadowolona ze swej roboty. Wyhaftowała list ściegiem tak

cieniutkim, jak pajęcze nitki.

- Chciałabym pójść z tobą - powiedziała, wygładzając ręką jego kołnierz.

- To wszystko jest niewiarygodnie podniecające.

Gdy spojrzała mu w oczy, cofnęła się o krok, a na jej policzkach wykwitły

rumieńce. Tego popołudnia Andrew jasno dał jej do zrozumienia, jakie żywi

uczucia. Najwyraźniej mówił prawdę. Traktuj go delikatnie - powtórzyła sobie

słowa Rebeki - on już dość wycierpiał.

- Życz mi szczęścia, w imię Boże - poprosił, głosem jednocześnie

szorstkim i czułym.

- Niech cię Bóg prowadzi - wyszeptała. - Uważaj na siebie.

Odwrócił się i wyszedł.

Emilie przez dłuższą chwilę stała przy drzwiach, usiłując zebrać myśli.

Miała wrażenie, że przeżywa na jawie jakiś zwariowany sen, w którym wszyscy

ciągle się Zmieniają i nic nie jest pewne.

- Jesteś zmęczona - powiedziała do siebie. - To Wszystko.

Zamknęła drzwi i ruszyła na górę. Pomyślała, że jeśli dobrze się wyśpi,

jutro wszystko znów wyda się jej normalne, przynajmniej w

osiemnastowiecznym sensie tego słowa.

Po drodze przyszło jej do głowy, że telewizję wymyślono właśnie po to,

aby ułatwić ludziom przetrwanie takich nocy, kiedy samotne rozmyślania są

zbyt trudne do zniesienia.

Gdy weszła do pokoju, Zane stał przy oknie i wyglądał na zewnątrz. Był

rozebrany do pasa; w świetle księżyca jego tors wydawał się jaśniejszy niż

zazwyczaj. Urosły mu długie włosy. Emilie namawiała go, aby zaplótł harcap,

ale poprzysiągł, że nigdy tego nie zrobi.

background image

- Czy McVie już poszedł?

Kiwnęła głową i zerknęła na stojącą pośrodku pokoju wannę.

- Przyjdę, jak skończysz kąpiel - powiedziała.

- Już skończyłem.

- Przywykłeś do róż? - zażartowała, pociągając nosem.

- Przygotowałem kąpiel dla ciebie - wyjaśnił, nie patrząc jej w oczy.

- Dziękuję ci - rzekła z serdecznym uśmiechem.

- Posiedzę na ganku. Zawołaj mnie, jak skończysz.

- Zane - Emilie dotknęła jego ramienia. - Wydajesz się wyczerpany. Źle

spałeś?

- Tu jest zbyt cicho i spokojnie - wzruszył ramionami. - Przywykłem do

większego ruchu.

- Chcę poleżeć w wannie - powiedziała, biorąc głęboki oddech. - Lepiej

kładź się spać - dodała, wskazując dłonią łóżko.

- Dziękuję - zgodził się bez sprzeciwu. Wyciągnął się wygodnie na łóżku.

- Obudź mnie, jak będziesz chciała się położyć.

- Dobrze.

Zamknął oczy. Emilie przez chwilę czuła się bardzo zmęczona. Marzyła o

śnie, ale ciepła kąpiel stanowiła zbyt silną pokusę, by mogła się oprzeć.

Podeszła do lichtarza i zgasiła świeczkę. W pokoju zapanowały zupełne

ciemności. Jeszcze do nich nie przywykła - w jej mieszkaniu zawsze było widać

uliczne światła.

Od strony łóżka słychać było miarowy oddech Zane'a. Emilie nieporadnie

rozwiązała tasiemki gorsetu, myśląc przez cały czas o przymusowej intymności,

jaką musiała znosić. Zdjęła zieloną spódnicę, halkę i majtki, i położyła ubranie

na poręczy fotela na biegunach.

Usiadła w wannie i z przyjemnością wciągnęła w płuca zapach róż.

Westchnęła, zamknęła oczy i oparła się wygodnie. Starała się zapomnieć o

wszystkim poza ulgą, jaką sprawiała jej ciepła, pachnąca woda.

background image

Niestety, nie zdołała uspokoić myśli. Nawet rozkosze kąpieli nie

pozwoliły jej oderwać się od niepokojących rozważań. Dlaczego życie jest takie

skomplikowane? - westchnęła. To wszystko powinno być prostsze. Spotkanie,

miłość, ślub, wspólne życie. Kiedyś ludzie nie spodziewali się po małżeństwie

niczego innego, jak tylko dzieci i współpracy w walce o przetrwanie. To wcale

nie takie złe rozwiązanie.

Seks jest tylko źródłem kłopotów - myślała Emilie. Andrew McVie

wydawał się idealnym kandydatem na męża, ale w kontaktach z nim nie czuła

takiego emocjonalnego napięcia, jakiego doznawała patrząc na Zane'a. Myśl o

tragedii, jaką przeżył Andrew, wywoływała w niej głębokie współczucie. Jak

pusty musiał wydawać mu się świat bez żony i synka! Ilekroć patrzył na Aarona

lub małego Stephena, Emilie widziała w jego oczach żal i tęsknotę. Mogła sobie

wyobrazić, jak bardzo brakuje mu domu i rodziny.

Czy małżeństwo nie powinno być związkiem ludzi połączonych

wspólnymi pragnieniami? Czy to nie wystarczyłoby do szczęścia...?

- Dasz radę, Emilie - powiedział, podtrzymując ją w ramionach. - No,

jeszcze raz...

- Nie! - krzyknęła. Znów ogarnął ją skurcz bólu. - Nie mogę... Już nie

mam siły..

- Przyj, Emilie - zachęciła ją akuszerka. - Już idzie główka.

- Dalej, Em. Już niewiele brakuje...

Jęk Emilie odbił się echem od ścian pokoju. Ból... Czuto taki ból, jak

jeszcze nigdy w życiu... Instynkt nakazał jej przeć z całej siły... Nagle w pokoju

rozległ się krzyk, pierwsza oznaka nowego życia, które wydała na świat.

- Boże! - zawołał mężczyzna. - Nareszcie! Mamy syna!

Dotknęła jego policzka. Poczuła pod palcami łzy spływające z oczu.

- Kocham cię - szepnęła. - Bardziej niż możesz to sobie wyobrazić...

- Kocham cię... - usłyszał stłumiony głos Emilie. - Bardziej niż możesz to

sobie wyobrazić.

background image

Obudził się i natychmiast oprzytomniał. Poczuł powiew chłodnego

powietrza. Okno było otwarte.

Mimo ciemności dostrzegł, że Emilie zasnęła w wannie.

Zane wstał z łóżka i podszedł do niej.

- Obudź się, Emilie. Coś ci się śni.

Mruknęła tylko w odpowiedzi i osunęła się głębiej w wodę.

- Wstawaj, Em. Woda jest już zimna.

Teraz oddychała równo i spokojnie. Pochylił się i wziął ją na ręce. Łupki

utrudniały mu ruchy, ale Emilie prawie nie zareagowała.

Nie mógł tego samego powiedzieć o sobie.

Trzymając dziewczynę w ramionach, przytulał do piersi jej ciepłe, jędrne

ciało. Zupełnie nie zwracał uwagi na kapiącą wodę, czuł tylko przejmujący

dreszcz podniecenia.

Powoli zaniósł ją do łóżka i położył na materacu z końskiego włosia. Miał

ochotę zapalić świeczkę, aby w pełni nacieszyć się widokiem jej ciała, ale

zrezygnował, bo i tak doskonale znał każdy centymetr jej skóry.

Emilie lekko zadygotała. Zane oprzytomniał i sięgnął po ręcznik.

Uklęknął i zaczął ją wycierać, poczynając od stóp. Czuł pod palcami cienką,

delikatną kostkę i mocne mięśnie łydki.

Zmienił nieco pozycję. Słyszał gwałtowne bicie własnego serca. Emilie

potrafiła połączyć delikatność z silą, a on nie znał bardziej uwodzicielskiej

kombinacji. Przesunął ręcznik wyżej, po czym wytarł jej prawe kolano i udo.

Cicho jęknęła, ale w dalszym, ciągu spała.

Wilgotne włosy między jej nogami pachniały różanym olejkiem. Zane

wyczuwał również zapach kobiety, własny zapach Emilie. Pochylił się i

pocałował ją krótko, tak jakby chciał ją napiętnować.

Mógł bez trudu wziąć ją, nim oprzytomniałaby na tyle, aby

zaprotestować. Raz jeszcze udowodniłby, że w łóżku nie mają żadnych

problemów. Pożądali się nawzajem z równą siłą i intensywnością. Pomyślał, że

background image

to najlepsza rzecz w ludzkim życiu, jedyna okazja, aby dorównać bogom.

Niestety, dobrze wiedział, że tego nie zrobi. Pewnych zasad się nie

łamie...

Emilie znów zadygotała. Choć było lato, przez otwarte okno wdzierało się

do pokoju chłodne powietrze. Zane odetchnął głęboko, po czym wytarł jej

biodra i brzuch. Każde dotknięcie sprawiało mu głęboką radość.

Przesunął dłonie powyżej jej wąskiej talii i nakrył nimi obie piersi. Przez

chwilę rozkoszował się ich ciężarem i jędrnością.

Pomyślał, że natychmiast musi z tym skończyć. Inaczej...

Szybko wytarł jej szyję i ramiona. Spróbował związać włosy w kucyk, ale

nic z tego nie wyszło.

Odchylił kołdrę i nakrył jej nagie ciało.

- Kocham cię - szepnęła Emilie, ale Zane zorientował się, że ona wciąż

śni.

- Kogo kochasz? - zapytał, kładąc się na łóżku i biorąc ją delikatnie w

ramiona.

Emilie nie odpowiedziała.

background image

11

Gdy Emilie obudziła się następnego ranka, była sama w pokoju. Leżała w

łóżku zupełnie naga.

Zasłoniła się kołdrą, po czym usiadła i rozejrzała się wokół. Wszystko

wydawało się w porządku. Pod przeciwległą ścianą, dokładnie tam, gdzie

poprzedniego dnia, stała wanna. Emilie powąchała własną skórę. Pachniała

różami, zatem musiała skończyć kąpiel. Nie mogła sobie przypomnieć niczego

poza tym, że weszła do wanny i zamknęła oczy.

Albo była jedynym na świecie lunatykiem zażywającym kąpieli, albo to

Zane położył ją do łóżka.

Emilie poczuła między nogami falę gorąca. Z pewnością wiedziałaby,

gdyby doszło do czegoś między nimi. tymczasem pamiętała tylko serię

dziwacznych snów, które wprawiły ją w huśtawkę nastrojów, przechodzących od

depresji do entuzjazmu.

Tej nocy urodziła dziecko. Przynajmniej tak było we śnie. Gdy zamykała

oczy, znów czuła potworny ból, po którym następowała fala radości, zmywająca

wszystko, co zdarzyło się przedtem.

On był z nią przez cały czas. Trzymał ją za rękę, szeptał słowa otuchy.

Dzielił z nią cudowną chwilę, gdy na świecie pojawił się żywy dowód ich

miłości.

Teraz czuła się zmęczona i pusta wewnętrznie. Chciała trzymać w

ramionach dziecko. Pragnęła być z mężczyzną, z którym poczęła to maleństwo.

Niestety, we śnie nie widziała jego twarzy.

Kilka następnych dni wypełniła jej nieustanna krzątanina. Haftowanie

listów okazało się świetnym pomysłem i Andrew korzystał z niego coraz

śmielej. Zane przyglądał się temu z boku z narastającą niecierpliwością. Wie-

dział, że znalazł się w ślepym zaułku i wkrótce będzie musiał podjąć pewne

trudne decyzje.

background image

Niepewność, co dalej, odbierała Emilie siły. Zaczęła się łatwo męczyć,

wieczorem natychmiast usypiała, a rano czuła się tak, jakby w ogóle nie spała.

Nie starczyło jej odwagi, aby zapytać Zane'a, co stało się tej nocy, gdy przeniósł

ją z wanny do łóżka. Prawdę mówiąc, nie chciała wiedzieć. Miała wrażenie, że

każda odpowiedź oznaczałaby jej porażkę.

Dlaczego prawdziwe życie nie jest tak proste, jak telewizyjne randki w

ciemno, które oglądała w dwudziestym wieku?

Dwaj mężczyźni. Pozostało jej podjąć decyzję.

Różnili się od siebie jak ogień i woda. Wybór nie powinien być trudny.

Ale kto powiedział, że rzeczywiście do niej należy wybór? Wiedziała, że

Andrew ją kocha i ucieszyłby się z szansy stworzenia z nią nowego domu i

rodziny. Nie łudziła się, że usidliła go swą pięknością; był raczej zafascynowany

sekretami przyszłości, o jakich mogła mu opowiedzieć.

No, ale prócz niego był też Zane. Ostatnio wydawał się taki odległy,

zajęty swoimi myślami. Czasami nawet nie chciało mu się położyć do łóżka.

Emilie starała się nie zastanawiać nad tym, jak spędza czas, ale na myśl, że

może sypia z jakąś dziewką z karczmy, skręcała się z zazdrości.

Przyszło jej do głowy, że teraz Rutledge już jej nie potrzebuje w takim

stopniu, jak na początku ich pobytu w tym dziwnym świecie. Zapewne w

dalszym ciągu nie cierpiał osiemnastowiecznego życia, ale pod względem

zdolności adaptacyjnych zdecydowanie przewyższał Emilie i faktycznie łatwiej

zniósł tę zmianę.

Po wymianie złotej bransoletki na pieniądze stał się od razu bardziej

niezależny i samodzielny. Z całą pewnością potrafiłby już sam znaleźć sobie

miejsce w nowym świecie. Prócz tego przecież twierdziła jasno i wyraźnie, że

nie pozwoli, aby okoliczności zmusiły ją do zmiany zdania na temat ich

związku.

Któż mógł oczekiwać, że Zane potraktuje jej słowa z całą powagą?

Emilie miała wrażenie, że wszystko wokół niej się zmienia. Mogła mieć

background image

tylko nadzieję, iż starczy jej sił, aby nadążyć za tymi zmianami.

Po raz pierwszy od wielu dni cała obecna w domu rodzina Blakelee i

trójka gości spożyli razem główny posiłek. Andrew i Isaac musieli akurat

przerwać pracę w polu, więc przyłączyli się do pozostałych. Nawet Zane, który

ostatnio trzymał się na uboczu, tym razem zajął miejsce naprzeciw Emilie.

W domu można już było wyczuć odświętny nastrój, związany z

przygotowaniami do wesela Charity. Ciemne sosnowe meble zostały natarte

terpentyną i wyglansowane do błysku. W oknach wisiały świeżo wyprane fi-

ranki. Rebeka kończyła ślubną suknię, a Emilie spędzała dnie szyjąc mundury i

haftując listy.

Brakowało tylko samego Josiaha Blakelee i - niestety - szybko malała

nadzieja, że zdąży wrócić do domu na wesele córki. Codziennie dochodziły ich

inne pogłoski na temat jego losu. Według najbardziej fantastycznych, miał

przejść na stronę Anglików, według najbardziej Ponurej - został zamknięty na

statku więziennym .Jersey”, zakotwiczonym w nowojorskim porcie.

Rebeka postanowiła, że nie przełoży ślubu Charity. Stwierdziła spokojnie,

że życie jest krótkie i nie należy cofać się przed przyszłością. Te słowa

zapamiętali wszyscy obecni przy rodzinnym stole.

W jadalni panowała napięta atmosfera, niczym przed zbliżającą się burzą.

Andrew myślał, że to widocznie skutek jego niezadowolenia z powstałej

sytuacji.

Zane nie miał wątpliwości, że zmianę tę spowodował fakt, iż wraz ze

zdobyciem pieniędzy zyskał niezależność.

Emilie uznała, że to ona sama jest zdenerwowana i rozkojarzona.

Nikt z pozostałych nie zauważył, że coś się zmieniło. Zapewne byli zbyt

zajęci prowadzeniem domu, farmy i przygotowaniami do wesela.

- Cukier! - wykrzyknęła nagle Charity, niemal podskakując na krześle. -

Musimy kupić głowę cukru, inaczej rodzice Timothy'ego pomyślą, że jesteśmy

biedni jak mysz kościelna.

background image

- Czy sądzisz, że zapomniałabym o tak ważnej sprawie? - zaśmiała się

Rebeka. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Może raczej...

Nagle przerwała. Z oddali dochodził tętent końskich kopyt.

Dorośli wymienili zaniepokojone spojrzenia.

- Czy spodziewasz się gości? - zapytał Andrew Rebekę.

Pokręciła głową.

- Zachowujcie się naturalnie - nakazał Andrew. Szybko wstał i zebrał ze

stołu swoje nakrycie. - Ja schowam się w spiżarni.

Emilie czuła, że serce podchodzi jej do gardła. Z trudem wciągała

powietrze w płuca. Rebeka zbladła, a wszystkie dzieci nagle zamilkły. Zane

uznał, że powinien przejąć komendę.

- Róbcie, co powiedział McVie - nakazał, pochylając się nad swym

talerzem.

Potrawka z kurczaka smakowała tym razem jak guma, ale Emilie zmusiła

się do przełknięcia kolejnego kęsa. Pozostali również zajęli się jedzeniem.

Gdy jeźdźcy wjechali na podwórze, Emilie zauważyła, że trzęsą się jej

ręce.

- Tego dla mnie za wiele - wymamrotała.

- Zamknij się - warknął Zane. - To już nie jest zabawa.

Emilie mocno się zarumieniła. Nie miała wątpliwości, że Rebeka

wszystko słyszała. W chwilę później ktoś mocno zastukał do drzwi. Pani

Blakelee poszła otworzyć. W jadalni zapanowała kompletna cisza.

- Rozmawiajcie o czymś - syknął Zane.

- O czym? - spytał Isaac.

- O czymkolwiek.

Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, nie zwracając uwagi na słowa

pozostałych, lecz nadsłuchując odgłosów dochodzących z sieni.

Po chwili Rebeka wróciła do jadalni w towarzystwie krępego,

rudowłosego mężczyzny w mundurze armii amerykańskiej, który przedstawił

background image

się jako porucznik Benjamin Fellowes. Starał się zachowywać uprzejmie i

grzecznie, ale Emilie miała wrażenie, że oficer dostrzega i notuje w pamięci

nawet pozornie nieważne szczegóły ich zachowania i wyglądu.

Rebeka zachowywała spokój, ale palcami nerwowo mięła fartuch.

- Jak pan widzi, poruczniku, jesteśmy prostymi ludźmi, właśnie

spożywamy nasz codzienny posiłek.

- Rzeczywiście, tak się wydaje - powiedział powoli Fellowes, obrzucając

uważnym spojrzeniem wszystkich obecnych. - Czy jest pani pewna, że nie było

tu ostatnio Andrew McVie'a?

- Jak już panu powiedziałam, poruczniku, nie widziałam go od dnia, w

którym zniknął mój mąż - gospodyni nawet nie mrugnęła okiem. - Gdybym go

spotkała, usłyszałby, co o nim myślę. To on namówił mojego biednego męża... -

urwała, nie kończąc zdania, a w jej oczach zaświeciły łzy.

W tym momencie Charity zerwała się z krzesła i podbiegła do oficera.

- Idźcie sobie! Czy nie dość, że tata nie będzie na moim ślubie? Czego

jeszcze chcecie?

- Spokojnie, dziewczyno. Wcale nie miałem zamiaru was niepokoić. Po

prostu musimy porozmawiać z tym człowiekiem.

- Tu go pan nie znajdzie - odezwał się Zane, wstając od stołu.

Krępy mężczyzna przez chwilę mierzył go wzrokiem.

- Porucznik Benjamin Fellowes - powiedział.

- Kapitan Rutledge - odrzekł po chwili Zane.

Cud, że nikt z obecnych nie wydał okrzyku zdziwienia.

- Jestem zaszczycony, kapitanie - porucznik Fellowes cofnął się o krok i

zasalutował. - Przykro mi, że zakłóciliśmy panu spokój. Już odjeżdżamy.

Rebeka odprowadziła go do drzwi. Zane gestem nakazał pozostałym, aby

znów zaczęli rozmawiać. Jedli i mówili o niczym, póki wszyscy żołnierze nie

opuścili farmy.

- Nie mogę uwierzyć, że się na to zdobyłeś - powiedziała Emilie, gdy

background image

Zane dał znak, że niebezpieczeństwo minęło. - A co by było, gdyby zażądał

jakiegoś dowodu?

- Ale nie zażądał!

- Jak myślisz, co to wszystko znaczy?

- To znaczy że mamy poważny problem - wtrącił Andrew, wchodząc do

jadalni. Zwrócił się do Rebeki. - Lepiej, jeśli nie będziesz znała naszych planów.

Kiwnęła głową i gestem nakazała dzieciom, aby wyszły. Przez chwilę

stała w drzwiach, patrząc z zaciekawieniem na Zane'a i Emilie, ale też zaraz

zniknęła.

McVie krótko podsumował sytuację. Wprawdzie system przesyłania

wiadomości działał dobrze, ale, niestety, już wkrótce mógł się okazać nikomu

niepotrzebny, ponieważ siatka szpiegowska była niemal całkowicie rozbita.

Miller i Quick zostali aresztowani. Andrew pozostał jedynym kurierem na

obszarze między Princeton i latarnią morską, gdzie spotkali się po raz pierwszy.

- Przegrywamy na każdym kroku - w jego głosie pobrzmiewała

rezygnacja. - Sądziłem, że już wkrótce dowiemy się, gdzie jest Josiah, ale teraz

można o tym tylko pomarzyć. - Przerwał na chwilę i spojrzał Emilie w oczy. -

Twierdzisz, że wygramy tę krwawą wojnę, ale nie widać żadnych tego oznak.

Dzisiaj miałem umówione ważne spotkanie, a tymczasem siedzę na farmie i nie

mogę się stąd ruszyć.

- Jutro też będzie noc - powiedziała Emilie, próbując go pocieszyć.

- Niektóre sprawy nie mogą czekać na sprzyjające okoliczności - odrzekł

Andrew.

- Wobec tego ja to załatwię - zaproponowała Emilie. - Komuż przyszłoby

do głowy podejrzewać kobietę?

Zaczął protestować, ale w tym momencie wtrącił się Zane.

- Ja pójdę.

Przez chwilę wpatrywali się w niego, zupełnie zaskoczeni.

- To nie jest stosowna pora na żarty - stwierdziła w końcu Emilie.

background image

- Nie żartuję.

McVie nie miał co do tego żadnych wątpliwości, ale mimo to wahał się,

czy przyjąć propozycję.

- To niebezpieczna misja - ostrzegł.

- Lepiej powiedz mi coś, czego nie wiem - poprosił Rutledge.

Emilie nagle poczuła w sercu przypływ szalonej nadziei. A może jednak

Zane się zmienił? - myślała, patrząc na jego piękną twarz. Takie przeżycia, jakie

stały się ich udziałem, musiałyby wpłynąć na każdego. Z pewnością ona

również stała się zupełnie inną kobietą, niż była w dwudziestowiecznym Crosse

Harbour.

Prócz tego, nie co dzień zdarza się okazja, aby oglądać narodziny narodu.

Być może Zane rzeczywiście przestał myśleć wyłącznie o sobie...

Emilie słuchała, jak Andrew wyjaśnia sytuację, w najmniejszym nawet

stopniu nie minimalizując ryzyka. Patrzyła na eks - męża, a jej serce rosło z

dumy. Wydawał się taki silny, odważny, taki...

- Dobra, idę - powiedział wreszcie Zane. - Przecież i tak nie mam nic

lepszego do roboty.

Zrozumiał swój błąd natychmiast po wypowiedzeniu tych słów. Niestety,

teraz już nic nie mógł na to poradzić. Na twarzy Emilie nigdy jeszcze nie

malował się wyraz takiego rozczarowania. Zane zaklął w myślach. Czul się jak

głupi nastolatek, który wychodzi ze skóry, aby dokuczyć dziewczynie, na której

mu zależy.

Niestety, już dawno przestał być nastolatkiem. Miał trzydzieści cztery

lata, a mimo to robił wszystko, aby stracić wszelkie szanse na szczęście.

Natomiast McVie miał jego motywy w nosie. Dla niego ważny był tylko

fakt, iż Zane zgodził się nadstawić karku. Obaj wiedzieli, że dodatkowym

atutem będzie jego wspaniała pamięć.

- No, dobra, co mam zrobić? - ciągnął. - Przyda mi się trochę rozrywki.

Tylko tak dalej - pomyślał jednocześnie. Teraz ona już pewnie nie ma

background image

żadnych wątpliwości, że jesteś kompletne zero. Nie miał odwagi spojrzeć na

Emilie. Nie chciał widzieć, jak jej piękną twarz wykrzywia grymas zawodu.

McVie zdołał zdobyć plan nowojorskiego portu z zaznaczonymi

miejscami kotwiczenia angielskich statków więziennych.

- Mój człowiek będzie czekał... - urwał, nie kończąc zdania. Spojrzał na

kobietę z wyraźnym zakłopotaniem. - Może będzie lepiej, jeśli zostawi nas pani

samych, panno Emilie. To delikatna sprawa.

Zmierzyła go ostrym spojrzeniem. Znów ten męski szowinizm.

- Nigdzie nie pójdę. Jestem w to wciągnięta równie mocno jak ty. Nie

potrzebuję niczyjej ochrony.

- Nie mam na myśli twojego bezpieczeństwa - odrzekł Andrew. - To jest...

Zazwyczaj nie mówi się o takich sprawach...

- Lepiej już powiedz - przerwał mu Zane. - Ona i tak się dowie.

- Musisz skontaktować się z moim człowiekiem w... ee... domu na

południe od Princeton, nieco na zachód od jaskini, w której nocowaliście.

- W domu? - spytała Emilie. - Jakim domu?

- Wydaje mi się, że Andrew nie ma na myśli palladiańskiej willi -

uśmiechnął się ironicznie Zane.

- Chcesz powiedzieć... - zawahała się.

- To burdel - Zane potwierdził jej podejrzenia, po czym spojrzał na

Andrew. - Mam rację?

- Tam bywają oficerowie obu armii - mruknął w odpowiedzi McVie.

Wolał nie patrzeć na Emilie.

- Słyszałam, że to wojna dżentelmenów - zauważyła ironicznie - ale to

chyba już przesada.

- Taka jest ludzka natura - odrzekł krótko Andrew.

- Taka jest natura bestii - prychnęła Emilie.

- Skończ z tym, Em - wtrącił Zane. - I tak ciebie to nie dotyczy.

Zmierzyła ich obu gniewnym spojrzeniem. Oto dwaj reprezentanci

background image

amerykańskich mężczyzn, równie głupi i nasyceni hormonami. Pozornie

rozdzieleni przepaścią dwustu lat, faktycznie połączeni testosteronem. Dlaczego

mężczyźni uważają najobrzydliwsze instytucje społeczne za logiczne i

naturalne? Ciekawe, jaki rozległby się wrzask, gdyby przedsiębiorcza kobieta

zebrała grupkę młodych mężczyzn i otworzyła burdel dla kobiet?

Oczywiście, obaj zupełnie nie przejęli się jej słowami. Spokojnie

omawiali dalej plan misji, podczas gdy Emilie słuchała, w środku gotując się ze

złości.

- Zamierzasz to włożyć? - Emilie szeroko otworzyła oczy na widok Zane'a

z przerzuconym przez ramię amerykańskim mundurem.

- To pomysł McVie'a - wyjaśnił, rzucając ubranie na łóżko. - Rebeka

uszyła go dla Josiaha. Według niej, powinien świetnie pasować. Andrew

powiedział, że ty wykończysz kołnierz i mankiety.

- Jak to miło z jego strony, że zgłosił mnie na ochotnika.

- Rebeka jest zajęta przygotowaniami do wesela - odrzekł Zane, zerkając

na nią z ukosa. - Wydawało mi się, że chciałaś brać w tym udział.

- To prawda - potwierdziła Emilie. - Tylko... - zaczęła coś mówić, ale

natychmiast urwała. Nie chciała nawet myśleć, co było przyczyną jej złego

humoru.

- Zajmiesz się tym? - spytał wskazując na mundur.

- Do zmierzchu jeszcze mnóstwo czasu. Skąd ten pośpiech?

- Nie będę zwlekał. Chcę ruszyć w drogę kiedy tylko skończysz robotę.

- Co za patriota - zakpiła Emilie. - Nie może się doczekać, kiedy zacznie

służyć ojczyźnie.

- Daj spokój.

- Nie, nie dam. Robisz to tylko po to, aby po raz kolejny wystawić na

niebezpieczeństwo swój głupi łeb.

- Przypuszczam, że według ciebie McVie cały czas myśli o poświęceniu

życia na ołtarzu sprawy.

background image

- Jego przynajmniej obchodzi, co stanie się z tym krajem - parsknęła. -

Rozumie, co jest naprawdę ważne.

- Kiedy ty wreszcie dorośniesz, Emilie? - warknął Zane. - On po prostu

bez przerwy przed czymś ucieka. Jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, to nie jesteś

taka bystra, jak myślisz.

Emilie przygryzła usta. Pomyślała o tragicznie zmarłej żonie Andrew. To

prawda, że McVie ucieka przed wspomnieniami, ale w inny sposób, niż sądził

Rutiedge. Szukał zapomnienia w pożytecznym działaniu, podczas gdy on...

- Nic z tego nie rozumiesz - westchnęła po chwili milczenia. - Lepiej

skończmy tę rozmowę.

- Zamierzasz poprawić mundur?

- Dobrze, zrobię to - zgodziła się Emilie.

- Przyjdę za pół godziny.

- Będzie gotowy.

Dla Zane'a najcenniejszą rzeczą, jaka pozostała mu z poprzedniego życia,

była złota bransoletka. Dla Emilie najcenniejsze były szpilki.

Choć mogło się to wydać śmieszne, tak było naprawdę. Z powodu wojny

w kraju brakowało podstawowych artykułów. O igłach i szpilkach można było

tylko marzyć. Emilie często dziękowała Bogu, że wybierając się na wycieczkę

w czasie, wzięła ze sobą torebkę z przyborami do szycia.

Rozłożyła mundur na łóżku i uważnie mu się przyjrzała. Niewiele

pozostało już do zrobienia. Josiah Blakelee był najwyraźniej bardzo wysokim

mężczyzną, chyba nawet wyższym od Zane'a. Emilie pozostało wykończyć

mankiety, kołnierz i przyszyć metalowe guziki. To wszystko nie powinno jej

zająć wiele czasu.

Sięgnęła po haftowaną torebkę i wyciągnęła z niej swoje skarby.

Nawlokła igłę granatową nitkę i zabrała się za szycie.

Rytmiczne ruchy igły jak zwykle podziałały na nią uspokajająco. Szyjąc,

czuła się zjednoczona ze wszystkimi pokoleniami kobiet, zarówno tymi, które

background image

odeszły, jak i tymi, które miały przyjść po niej. W pewnej chwili, gdy drobnymi

ściegami szyła kołnierz, ogarnęło ją dojmujące uczucie, że przeżywa to samo po

raz drugi.

Przez chwilę czuła się tak, jakby nagle zniknęły bariery czasu i

przestrzeni.

Po sekundzie oprzytomniała. Wszystko znów wydawało się na miejscu.

- Dziwne - powiedziała do siebie, nie przerywając pracy. Nie mogła

zrozumieć, skąd wzięło się to dziwne przeżycie. W ciągu ostatnich paru tygodni

niemal codziennie szyła mundury i nigdy czegoś takiego nie doświadczyła. Zane

wrócił do pokoju dokładnie w chwili, gdy ucinała ostatnią nitkę.

- W samą porę - stwierdziła, powtarzając sobie w duchu, że ma trzymać

emocje na wodzy.

- Skończyłaś?

Emilie kiwnęła głową. Nie mogła oderwać od niego oczu. Miał na sobie

obcisłe bryczesy, które uwydatniały potężne mięśnie nóg, oraz starą koszulę z

egipskiej bawełny. Świeżo umyte włosy związał z tyłu długą, czarną wstążką.

Wstała z krzesła i podeszła, aby pomóc mu włożyć mundur. Ciekawe, czy

kiedyś przywyknę do jego widoku? - myślała. Zane działał na nią jak jakiś

narkotyk, i był równie groźny.

Podała mu kurtkę.

- Gdzie masz łupki i temblak? - spytała, gdy wsuwał ręce w rękawy.

- Zdjąłem je.

- Uważasz, że to rozsądna decyzja?

- Czemu nie? Minęło już dość czasu.

- Dopiero miesiąc.

- Według mnie to dość.

Oczywiście. Zawsze robił to, co chciał. Nic nie mogło mu w tym

przeszkodzić, ani złamana ręka, ani małżeństwo, ani misja, której się podjął.

- Wiem, że masz to wszystko w nosie, ale pamiętaj, że dla innych ta

background image

wyprawa jest bardzo ważna.

- Dobra, dobra - odpowiedział Zane. - Pewnie dla takich, jak McVie. Będę

o tym pamiętał.

Emilie poprawiła mu kołnierz i w tym momencie znów zakręciło się jej w

głowie.

- Boże - westchnęła. - A więc to tak...

- Co się stało? - Mężczyzna spojrzał na nią z zaciekawieniem.

- Pamiętasz? - powiedziała, wskazując na mundur. - Pamiętasz ten

mundur, który do mnie przywiozłeś? Miał tak dziwnie wykończone mankiety i

kołnierz.

Spokojnie patrzyła, jak do Zane'a powoli dociera sens jej słów.

- Chryste - szepnął. - Chyba nie myślisz...?

- Musisz przyznać, że to możliwe.

- Czy chcesz powiedzieć, że jestem swoim własnym przodkiem? -

Rutledge nie mógł sobie poradzić z zagadką czasu.

- Sama nie wiem, co chcę powiedzieć - stwierdziła Emilie. Wiedziała

tylko, że czuje się tak, jakby poruszała się w czasie po zamkniętym kole.

Andrew czekał na nich na dole. Podał Zane'owi złożony arkusz papieru,

na którym ktoś narysował szczegółowy plan pokładu okrętu więziennego z

Wallabout Bay w nowojorskim porcie.

- Pamiętaj moje słowa, Rutledge - powiedział surowo. - Najmniejsza

pomyłka i wszystko będzie stracone.

- Nie będzie żadnej pomyłki - odrzekł, chowając plan do kieszeni.

- Co to znaczy, że wszystko będzie stracone? - spytała Emilie, patrząc

prosto w oczy Andrew.

- Codziennie rano Anglicy grzebią paru więźniów na bagnach. Pozostali

siedzą zamknięci pod pokładem, bez światła i prawie bez jedzenia.

Zerknął na stojącą przy drzwiach Rebekę z dziećmi.

- Josiah? - spytał cicho Zane.

background image

- Obawiam się, że jest na jednym ze statków - kiwnął głową Andrew.

- Chwileczkę - wtrąciła Emilie, z trudem panując nad nerwami. -

Rozumiem, co grozi więźniom, ale co z Zane'em?

Brak odpowiedzi był bardziej wymowny niż wszelkie wyjaśnienia. Emilie

wbiła wzrok w swój złoty pierścionek, który nosiła zamiast ślubnej obrączki.

Zasłoniła go ręką.

- Musisz odszukać Maggie - Andrew kolejny raz przypomniał Zane'owi,

od czego ma zacząć. - Ona wie, kim jesteś i skontaktuje cię z odpowiednimi

ludźmi. Czy potrafisz jeździć konno?

- Tak, ale czy w ten sposób nie będę zwracał na siebie uwagi?

- Jesteś oficerem. To zupełnie naturalne, że podróżujesz konno.

Nastała pora pożegnania.

Andrew odsunął się nieco, aby czuli się swobodniej, ale nie przestał na

nich patrzeć. Prócz tego Emilie czuła na sobie spojrzenia Rebeki i wszystkich

pozostałych, łącznie z Aaronem.

W tej sytuacji uścisk dłoni byłby niewystarczający. Pani Blakelee i tak

zaczęła chyba coś podejrzewać.

- No, chodź, Em - szepnął Zane, patrząc jej w oczy. - Spróbujmy jakoś to

zagrać.

Gdy wziął ją w ramiona, poczuła zapach mydła i wełny. Mężczyzna

uniósł jej twarz i pocałował w usta.

To był gorzki pocałunek. Czuła, że zaraz się rozpłacze.

- Uważaj na siebie - szepnęła.

Zane uśmiechnął się do niej, kiwnął pozostałym głową i wyszedł.

background image

12

Emilie usiłowała skupić całą uwagę na przygotowaniach do wesela

Charity, ale w żaden sposób nie mogła pozbyć się przeczucia, że zbliża się

katastrofa.

Żegnając Zane'a, miała ochotę rzucić mu się w ramiona i zatrzymać przy

sobie. Ale gdy tylko odwróciła się w stronę drzwi i spojrzała na Andrew,

poczuła się zakłopotana i zmieszana. Miała wrażenie, że zaraz zwariuje.

Wiedziała, że między nimi powstała jakaś więź, ale nie mogła zrozumieć, na

czym ona polega.

McVie również wydawał się zdenerwowany i niespokojny. Miał ochotę

wyładować energię pracując w polu, ale bał się, że farma jest obserwowana i

wolał nie ryzykować. Zamiast tego kręcił się z kąta w kąt i mruczał coś do

siebie. W końcu Rebeka nie wytrzymała i posadziła go do czyszczenia

srebrnych sztućców, które wykopała ze skrytki z okazji wesela.

Było oczywiste, że Andrew wolałby być na miejscu Zane'a i samemu

stawić czoło niebezpieczeństwu.

O zmierzchu Rebeka podała kolację. Tego dnia była fasola i jabłecznik.

Emilie nie miała apetytu. Zamiast jeść, dziobała widelcem w talerz. Po kolacji

pomogła Rebece posprzątać. Przynajmniej przez chwilę miała co robić.

Isaac, który w tajemnicy przygotowywał dla siostry jakiś prezent, poprosił

Andrew, aby ten mu w czymś pomógł. Poszli razem na strych, gdzie chłopak

miał swój pokoik. Emilie, Rebeka i Charity zostały same i zabrały się do

wykańczania ślubnej wyprawy.

- Czy bardzo się denerwujesz, Charity? - spytała Emilie, haftując kwiatki

na obrusie. - Do ślubu pozostało już tylko czterdzieści osiem godzin.

- Charity jest jak Josiah - odrzekła Rebeka z wyraźną dumą. - Nic nie

może skłonić jej do zmiany raz obranego kursu.

- Rodzina Tima przyjedzie jutro wieczorem - wtrąciła Charity. - Ciekawa

background image

jestem, czy polubię ich choć w połowie tak mocno, jak jego.

- Oto cała moja córka - zaśmiała się gospodyni. - Nie martwi się, czy ją

polubią, lecz czy przypadną jej do gustu.

- Zawsze żałowałam, że nie znałam teściów - powiedziała Emilie bardziej

do siebie, niż do Rebeki i Charity. - Rodzice Zane'a zmarli, nim go poznałam.

W ciągu ich krótkiego małżeństwa tylko raz udało się jej porozmawiać z

Sarą Jane. Bardzo pragnęła zaprzyjaźnić się z kobietą, która odgrywała tak

ważną rolę w życiu jej męża.

- Biedaczysko - westchnęła Rebeka. - Nic dziwnego, że ciężko to przeżył.

Powiedział mi, że rodzice zostawili go jeszcze na długo przedtem, nim

przedwcześnie zmarli.

- Zane opowiadał ci o swoich rodzicach? - Emilie poderwała gwałtownie

głowę znad szycia.

- Tak, tego ranka, kiedy pomagał mi rozwieszać pranie.

Zane pomagał rozwieszać pranie? Dziewczyna nic nie powiedziała, tylko

popatrzyła ze zdumieniem na Rebekę.

- To dobry człowiek - dodała kobieta, nie przerywając szycia. - I bardzo

cię kocha.

Emilie znów wbiła wzrok w bębenek do haftowania. Ciekawe, co by

powiedziała, gdyby znała ich prawdziwą historię?

- Zawsze można stwierdzić, czy mężczyzna kocha kobietę. Trzeba tylko

umieć dostrzec pewne drobiazgi - Rebeka nie skierowała tych słów do

konkretnej osoby.

- Na przykład, na urodziny dostałam od Tima szylkretowy grzebień -

wtrąciła Charity.

- Myślę, że twoja mama miała na myśli coś innego - zauważyła Emilie z

lekkim uśmiechem. Zerknęła na panią Blakelee. - Czyż nie tak?

- Zawsze powtarzam, że zrozumiałam, jak bardzo Josiah mnie kocha, gdy

przesiedział całą noc z ząbkującą Charity. - Dla Rebeki, która była wtedy w

background image

ciąży z Isaakiem, spokojna noc znaczyła więcej niż złota biżuteria.

- Mężczyzna zawsze ofiarowuje to, co może, i czyni to na swój sposób.

- Kobieta nie powinna nadawać prostym gestom większego znaczenia, niż

mają one naprawdę - odpowiedziała Emilie, myśląc o kąpieli, która czekała na

nią tamtej nocy.

- Nie powinna również ich pomniejszać, tylko dlatego że mężczyzna nie

pasuje do jej ideału - odpowiedziała Rebeka uśmiechając się łagodnie.

- Gdybym nie wiedziała, że tak nie jest, pomyślałabym, że mówisz o

mnie.

- Twój mąż to dobry i uprzejmy człowiek, Emilie. Obawiam się, że nie

zawsze to dostrzegasz.

- On nie zawsze pozwala, aby ktokolwiek to zauważył.

Z sąsiedniego pokoju dobiegł ich płacz Aarona. Rebeka posłała córkę, aby

sprawdziła, co mu się stało. Poczekała chwilę, aż Charity nie mogła już słyszeć,

o czym rozmawiają.

- Gdy parę dni temu zaczęłam z tobą rozmawiać o Andrew, kierowałam

się troską o jego dobro.

- Wiem...

Rebeka uniosła dłoń, nakazując jej milczenie.

- Gdy mówię o nim teraz, to dlatego że martwię się o nas wszystkich.

- Wydaje mi się, że dostrzegasz kłopot tam, gdzie go nie ma.

- Ja natomiast sądzę, że nie widzisz tego, co masz przed nosem.

- Rebeko... - zaczęła Emilie, ale nie dokończyła. Cóż mogła powiedzieć?

Wszystko, zabrzmiałoby jak kłamstwo lub kiepska wymówka, a prawda była

zbyt niewiarygodna.

- Niektórzy ludzie powiedzieliby pewnie, że masz szczęście - powiedziała

gospodyni odchylając się do tyłu i mierząc ją uważnym spojrzeniem. W jej

głosie zabrzmiała subtelna nutka wyzwania. - Tacy dwaj wspaniali mężczyźni są

w tobie zakochani.

background image

- Och, Rebeko... - westchnęła Emilie. - Jest tak wiele spraw, których nie

mogłabyś zrozumieć... - spojrzała jej w oczy. - Zane, - zaczęła i urwała, aby ze-

brać myśli. - Zane nie jest takim człowiekiem jak Josiah. Dom i rodzina nie

mają dla niego większego znaczenia.

- Kiedyś również mój mąż lekceważył życie rodzinne - odrzekła kobieta,

odrzucając wyjaśnienia Emilie niedbałym ruchem ręki. - Musi minąć sporo

czasu, nim mężczyzna zrozumie, co jest naprawdę ważne w życiu.

- Być może - kiwnęła głową Emilie. - Ale ty masz przynajmniej stały

dom. Masz gdzie zapuścić korzenie.

Rebeka wybuchnęła gromkim śmiechem. - Mniej więcej rok temu

wróciliśmy na naszą ziemię - wyjaśniła, gdy już się opanowała. - Przez

osiemnaście lat Josiah zmuszał mnie do włóczęgi po całym kraju.

Emilie słuchała ze zgrozą jej opowieści. Josiah był nie tylko farmerem,

ale również prawnikiem. Przez długie lata przeczesywał cały kraj w

poszukiwaniu spraw, w których mógłby się zaangażować po stronie sprawied-

liwości.

- Nie chcę, abyś myślała, że cieszę się z tej okropnej sytuacji, w jakiej się

znaleźliśmy, ale muszę przyznać, że powrót do domu zawdzięczam pierwszej

salwie pod Bunker Hill.

- Czy jesteś szczęśliwa?

- Czym jest szczęście? - odparła Rebeka. - Jestem zadowolona z życia.

Więcej nie wymagam.

- Ja pragnę czegoś więcej - Emilie nie mogła się opanować. - Chcę być

szczęśliwa.

- A jak zamierzasz to osiągnąć?

- Gdybym potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, powinnam zostać

wodzem naczelnym w miejsce generała Washingtona.

- Musisz kochać swojego męża takim, jakim jest, a nie marzyć, aby się

dopasował do twojego wyobrażenia.

background image

Rebeka trafiła w sedno sprawy.

- A jeśli to niemożliwe? - szepnęła ledwo dosłyszalnie Emilie.

- Wtedy musisz się dostosować. Jeśli kochasz, to nie masz innego

wyjścia.

Andrew stał przy drzwiach i słuchał. Gdy Emilie i Zane objęli się na

pożegnanie, poczuł w sercu bolesny skurcz. Teraz miał wrażenie, że unosi się w

górę z radości, niczym orzeł uwolniony z sideł.

Serce przepełniała mu nadzieja. Wiedział już, że ma szanse zdobyć jej

uczucia! To było oczywiste. Gdyby kochała Rutledge'a, niewątpliwie

powiedziałaby to Rebece.

Andrew nie mógł zrozumieć tego, że tylko on widzi, jak bardzo Emilie

różni się od wszystkich znanych mu kobiet. Jak Rebeka mogła nie dostrzec

przepaści, dzielącej tę dziewczynę od innych? Melodyjny głos, dumnie

wyprostowana postawa, siła i zdecydowanie, dziewczęca jędrność skóry... z całą

pewnością na całym świecie nie ma drugiej takiej kobiety!

Odsunął się od drzwi. Wolał, aby nikt nie przyłapał go na podsłuchiwaniu.

Odwrócił się i ruszył po schodach na górę, ale wciąż myślał o Emilie.

Czy to możliwe, że inne kobiety w dwudziestym wieku są do niej

podobne? Wspominała o sile i niezależności i w pierwszej chwili Andrew uznał,

że te cechy nie Pasują do płci pięknej. Później, obserwując energię i odwagę, z

jakimi borykała się z życiem, zmienił zdanie i gorąco zapragnął poznać czasy, o

których dowiedział się od niej.

Rutledge często mówił o powrocie do świata, jaki zostawili. McVie

uważał, że to brednie, ale teraz przestał być tego całkiem pewien. Możliwe

przecież, że ta sama tajemnicza siła, która zesłała ich w osiemnasty wiek,

pewnego dnia odeśle ich z powrotem.

To byłby prawdziwy cud, gdybym mógł dzielić z Emilie jej świat -

myślał.

- Czy słyszałaś ten hałas? - spytała Emilie, pochylając głowę w stronę

background image

drzwi.

- To tylko mysz - uspokoiła ją Rebeka.

- Co za mysz! - dziewczyna aż się wstrząsnęła.

- Chyba jesteś przyzwyczajona do myszy? - Kobieta spojrzała na nią ze

zdziwieniem. - Nie znam ani jednego domu, który byłby wolny od ich

towarzystwa.

- To jeszcze nie znaczy, że ich obecność sprawia mi przyjemność.

- Większość gospodyń nie zwraca na nie uwagi - stwierdziła Rebeka. -

Jesteś niezwykłą kobietą, Emilie. Ilekroć myślę, że już cię rozumiem, zaraz się

okazuje, że to złudzenie.

Emilie miała ogromną ochotę, aby wyznać jej prawdę. Ostatnio czuła się

bardziej rozstrojona nerwowo i znużona fizycznie niż kiedykolwiek przedtem.

Potrzebowała przyjaciółki, a Rebeka była idealną kandydatką. Trudno byłoby

znaleźć kogoś bardziej wyrozumiałego i serdecznego niż ona. Niestety, prawda,

którą musiałaby wyznać, była tak niewiarygodna, że nie mogła się na to

odważyć. Prócz tego teraz, gdy Zane i ona zaczęli brać udział w akcji

szpiegowskiej, nie mogła w żaden sposób dodatkowo denerwować Rebeki i

podważać jej poczucia bezpieczeństwa.

Odłożyła na bok szycie i wstała, aby rozprostować plecy. Nagle zakręciło

się jej w głowie i upadła z powrotem na fotel.

Rebeka natychmiast do niej podbiegła. Podała jej kubek zimnej wody i

wsparła ramieniem.

- Tak myślałam - powiedziała z domyślnym uśmiechem. - Jesteś w ciąży.

- Nie - zaprzeczyła Emilie, ze wszystkich sił próbując odzyskać

panowanie nad sobą. - Naprawdę.

Rebeka zerknęła na jej gorset.

- Wydaje mi się, że już widać.

- Trochę utyłam, to wszystko.

- A co z miesiączką? - spytała nieśmiało gospodyni. Nie chciała, aby to

background image

pytanie zabrzmiało zbyt natrętnie.

- Nic mi nie jest - zapewniła ją dziewczyna. - Nie masz się czym martwić.

Przecież wiadomo, że podróże mogą zakłócić cykl - pomyślała, lecz nie

powiedziała tego głośno. A co dopiero podróże w czasie?!

Gdy doszła do siebie, Rebeka nie wróciła już do poważnej rozmowy.

Zamiast tego siedziały w przyjaznym milczeniu i szyły. W pewnej chwili Emilie

znów gwałtownie wstała z fotela.

- Gdzie on się podziewa? - rzuciła, podchodząc do okna. W świetle

księżyca widać było tylko rozległe pola. - Czy nie powinien już wrócić?

W tym momencie do pokoju wszedł Andrew. Ukłonił się uprzejmie w

stronę Rebeki, po czym zwrócił się do Emilie.

- Nie spodziewam się go dzisiaj - powiedział. - Takie sprawy na ogół

wymagają czasu.

Emilie pomyślała, gdzie Zane załatwia „takie sprawy” i mocno

poczerwieniała.

- Mam nadzieję, że nic mu nie grozi.

- Jest bezpieczny jak dziecko przy piersi - zachichotał mężczyzna w

odpowiedzi.

- Cieszę się, że tak cię to bawi - prychnęła. - On nie zna obecnych

zwyczajów! Wszystko może się zdarzyć, wszystko!

- Cicho bądź, dziewczyno - syknął Andrew. - Rebeka słyszy, co mówimy.

W rzeczywistości McVie również obawiał się o los Zane'a, ale - prawdę

mówiąc - nie potrafił myśleć o nim w sposób całkowicie wolny od osobistych

akcentów. Gdyby Rutledge znalazł pocieszenie w ramionach chętnej dziewki,

Emilie zapewne przestałaby odnosić się do niego z taką sympatią.

W sąsiednim pokoju rozległ się głośny krzyk Aarona. Rebeka odłożyła

szycie i wstała z fotela.

- Przepraszam, muszę zobaczyć, co z nim się dzieje - powiedziała.

Wyciągnęła ramiona do Emilie, która podeszła, żeby ją uściskać. - Wszystko

background image

będzie dobrze - szepnęła.

- Co ona miała na myśli? - spytał Andrew, gdy gospodyni wyszła już z

pokoju.

- To sprawa osobista - odrzekła Emilie, nieco zdziwiona tym pytaniem.

Zazwyczaj McVie zachowywał się z większą dyskrecją.

- Rebeka Blakelee to dobra kobieta - stwierdził Andrew. - Josiah to

szczęściarz.

Emilie ciężko westchnęła i opadła na fotel.

- A ty ? - spytała. - Też jesteś szczęściarzem? Bezpośredniość tego pytania

zupełnie go zaskoczyła.

Tego się po niej nie spodziewał.

- Elspeth była doskonałą żoną - powiedział po krótkim milczeniu. -

Chciałbym, żeby coś takiego można było powiedzieć o mnie.

- Jestem pewna, że byłeś wspaniałym mężem - zerknęła na niego z

zaciekawieniem.

- O, nie! Wspaniałym mężem to ja na pewno nigdy nie byłem.

- Już wiem, na czym polegał problem - zachichotała Emilie. - Często

zapominałeś wynieść śmieci.

- Co powiedziałaś?

- Nie zwracaj na mnie uwagi - machnęła ręką w powietrzu. - Jestem

bardzo zmęczona. To stary dowcip z dwudziestego wieku. Nie zrozumiesz, o co

chodzi.

- Chciałbym zrozumieć - powiedział, zbliżając się do niej.

- Co takiego zatem przeskrobałeś, Andrew? - spytała niespokojnie. -

Dlaczego nie byłeś idealnym mężem?

McVie pomyślał o żonie i poczuł, jak wzruszenie ściska mu gardło.

- Zaniedbywałem Elspeth i Davida - wykrztusił wreszcie. - Zamiast o

nich, myślałem tylko o interesach.

- Cóż to za interesy?

background image

- Jestem prawnikiem.

- Tak jak Josiah?

- Tak.

- Patrzcie no, kolonialny yuppie - sarkastycznie stwierdziła Emilie. - Któż

by pomyślał.

- Yup - pee? - powtórzył pytająco Andrew.

- Young urban professional czyli młody miejski wysoko wykwalifikowany

zawodowiec - wyjaśniła. - Prawnik lub biznesmen, czasem inżynier. To była

prawdziwa plaga w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Nie

wiedziałam, że pojawiła się tak wcześnie.

Słuchała cierpliwie dobrze znanej historii o człowieku, który dla kariery

poświecił rodzinę i przyjaciół. Dobrze wiedziała, że z biegiem lat ten problem

będzie narastał i w końcu obejmie również kobiety.

- Jeździłem od stanu do stanu - ciągnął Andrew. - Bywało, że Elspeth

przez wiele tygodni była sama z dzieckiem. Musiała sobie radzić ze wszystkimi

kłopotami.

- Czy narzekała?

- To nie leżało w jej charakterze - potrząsnął głową McVie. To prawda, że

Elspeth nie protestowała, ale świetnie pamiętał wyraz bólu na jej twarzy, gdy

pakował się i opuszczał dom.

- Powinna była - stwierdziła Emilie. - Ludzie, którzy akceptują złe

traktowanie, dostają to, na co zasługują.

- Czy tak zachowują się ludzie w dwudziestym wieku?

- Tak - kiwnęła głową. - Wszyscy gonią za szczęściem.

- Nigdy nie pomyślałem, że na tym świecie można być szczęśliwym.

- Nie masz racji, Andrew. Niewykluczone, że ten świat to wszystko, co

mamy. Gdybyśmy nie mogli być szczęśliwi, to jaki sens miałoby życie?

Mężczyzna dobrze wiedział, o co jej chodzi. Nie miał wątpliwości, do

czego zmierza Emilie. Uklęknął przy niej i schwycił ją za ręce.

background image

- Andrew! - wykrzyknęła zdumiona i zaskoczona jego zachowaniem.

- Pogoń za szczęściem - powiedział. Słyszał gwałtowne uderzenia

własnego serca. - Dla mnie ty jesteś szczęściem.

- Nie możesz tak mówić. Ja... - urwała. Już chciała powiedzieć, że jest

mężatką, ale on wiedział przecież, że to nieprawda.

- Jesteś wolną kobietą - McVie trafnie odczytał jej myśli. - Nie ma

żadnych przeszkód na drodze do szczęścia.

- Sam nie wiesz, co mówisz - Emilie zerwała się z fotela. - Nie jestem

taka jak Elspeth lub inne znane ci kobiety. W każdej sprawie starałabym się

postawić na swoim.

- Przyjmuję wyzwanie - powiedział Andrew, wstając z kolan. - Kocham

cię taką, jaką jesteś.

Już chciała mu odpowiedzieć, że kocha nie rzeczywistą Emilie Crosse,

lecz jakieś swoje romantyczne wyobrażenie przyszłości, ale w ostatniej chwili

zrezygnowała. A może to moje przeznaczenie? - pomyślała. Jeśli Zane zginie w

czasie tej wyprawy, będzie musiała ułożyć sobie życie w nowych

okolicznościach.

- Od pierwszej chwili wiedziałem, że masz w rękach mój los - szepnął

mężczyzna.

- Nic nie wiem o twoim losie - zaprzeczyła gwałtownie. - Już ci to

mówiłam.

Po uratowaniu życia generała Washingtona Andrew zniknął z kart historii.

- Być może mój los nie został jeszcze określony - odpowiedział. - Może

zależy właśnie od ciebie.

- Nie! - krzyknęła Emilie, nagle przerażona myślą, do czego to może

doprowadzić. - To niemożliwe! Od ciebie zależy los ojczyzny.

- Nie mogę cię stracić - szepnął, biorąc ją w ramiona. - Tak długo cię

szukałem, że teraz nie możemy się rozstać.

Zamierzał ją pocałować. Emilie dostrzegła w jego oczach nieme pytanie.

background image

Nieruchomo czekała na to, co się stanie. Andrew pochylił głowę i dotknął

ustami jej warg. W tym pocałunku Emilie wyczuła głód i pragnienie czegoś,

czego nie mogła mu ofiarować.

Odwróciła głowę, ale McVie zdążył dostrzec łzy w jej oczach.

- Następnym razem zastanowisz się dwa razy, nim pójdziesz do burdelu -

powiedział angielski żołnierz, otwierając drzwi celi i wpychając Zane'a do

środka. - Niektóre z tych dziewek wolą angielskie szpady od amerykańskich

szabli.

Zatrzasnął drzwi. Rutledge znalazł się w zupełnych ciemnościach. Nie

tyle widział, co wyczuwał obecność innych więźniów.

- Powiedz coś, człowieku - odezwał się jakiś głos. - Jak się nazywasz?

- Rutledge - odpowiedział. - A ty?

- Fleming, z Little Rocky Hill.

- Kto jeszcze tu siedzi? - spytał. Wiedział, że zna to nazwisko.

Miller... Quick... Hughes... - przedstawiali się kolejni więźniowie. Zane

słyszał o nich rano.

- A Blakelee? - zapytał. - Czy jest tu Josiah Blakelee?

Nagle zapadła cisza. W celi czuć było wiszącą w powietrzu nieufność.

Rutledge słyszał tylko pulsowanie krwi w skroniach.

- A dlaczego pytasz o Josiaha? - zapytał jeden z mężczyzn.

- To przez McVie'a - zaczął Zane. - Prosił mnie, żebym...

Nie skończył zdania...

background image

13

Następnego dnia o świcie w dalszym ciągu Zane'a nie było.

- Musiało się stać coś okropnego - powiedziała Emilie do Andrew. Wstała

bardzo wcześnie, słońce dopiero co pojawiło się ponad drzewami. - Powinien

był wrócić już dawno.

- Jest jeszcze jedno możliwe' wyjaśnienie - odrzekł Andrew. - Ale pewnie

wolałabyś go nie słyszeć.

- Znam te opowieści o amorach - prychnęła niecierpliwie. Zauważyła, że

McVie lekko się zarumienił, słysząc to słowo. - Jestem pewna, że nie z tego

powodu go nie ma.

- Skąd możesz wiedzieć na pewno? - spytał z powątpiewaniem. Przecież

rozwiedli się i teraz oboje mogli zachowywać się z pełną swobodą.

- Znam Zane'a i wiem, że nie zostawiłby nas w ten sposób. - Nie dodała,

że z pewnością nie zostawiłby jej samej z Andrew. Tego była całkowicie pewna.

- Muszę go odnaleźć.

- Chyba nie chcesz iść na poszukiwania?

- Muszę.

- Jest jeszcze wcześnie. Poczekaj, może wróci. Czekali do południa. Gdy

usiedli do obiadu, nie mogli przełknąć nawet kęsa duszonej wołowiny.

- No tak - mruknął Andrew, gdy Charity już sprzątnęła wszystko ze stołu.

- Obawiam się, że Rutledge popadł w kłopoty. - Pomyślał, że nawet jeśli został u

Maggie i tak powinien już tu być. Dziewki też muszą kiedyś spać.

- Powiedz mi, dokąd go posłałeś - poprosiła Emilie. - Jeśli nie pójdziesz

go szukać, sama to zrobię. - Poczuła mdłości, zapewne wywołane znużeniem i

zdenerwowaniem. Na szczęście zaraz jej przeszło.

- Dobrze, pójdę, ale niczego nie gwarantuję - odrzekł Andrew. Wiedział,

że lepiej się z nią nie sprzeczać.

Szybko włożył strój farmera. Na głowę wsadził kapelusz z szerokim

background image

rondem, częściowo skrywającym twarz.

- Wrócę, jak tylko się czegoś dowiem - obiecał i ruszył do drzwi. Emilie

szła za nim.

- Nie, ty zostajesz - zaprotestował. - To zbyt niebezpieczne. Nie mogę

brać za ciebie odpowiedzialności.

- Nie masz wyjścia - stwierdziła krótko. - Idę, niezależnie od tego, czy się

zgadzasz, czy nie.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Andrew pierwszy odwrócił wzrok.

- Dobrze, chodź - mruknął. - Będę się modlił, żeby nic ci się nie stało.

Obeszli Princeton szerokim łukiem, korzystając ze ścieżek wydeptanych

przez Indian i traperów. Emilie szła nie zwracając uwagi na wspaniały las, który

poprzednio tak ją zachwycił. Maszerowali równym krokiem, utrzymując tempo.

Tuż przed zmierzchem dotarli do skraju lasu.

- Zostań tutaj - nakazał McVie, gdy zbliżyli się do burdelu. Nigdzie nie

było widać wspaniałego kasztanka, na którym wczoraj odjechał Zane, ale to

jeszcze nic nie znaczyło. - Wszyscy zwróciliby uwagę na twoją obecność.

- Jak długo cię nie będzie? - spytała, tym razem nie podejmując dyskusji.

- Dowiem się czegoś i zaraz wracam.

- Pośpiesz się, proszę - szepnęła Emilie. Czuła się znużona i rozbita.

Usiadła pod wyniosłą sosną, rozłupaną uderzeniem pioruna. Westchnęła.

Wszystko było dla niej łatwiejsze do zniesienia niż brak informacji.

Dziesięć minut po odejściu Andrew zrobiło się ciemno. Emilie myślała, że

już przyzwyczaiła się do szybko zapadających ciemności, ale gęsty mrok znów

ją zaskoczył. Jedyne światło, jakie mogła dostrzec, to zapalona lampa nad

drzwiami burdelu, w którym Zane znalazł swój los.

Zadygotała, choć noc była ciepła. Pomyślała, że nie może oddawać się

takim melodramatycznym rozmyślaniom. Z pewnością okaże się, że Rutledge

zniknął z jakiegoś trywialnego powodu. Być może wypił zbyt wiele wina, albo

skorzystał z okazji, aby popróbować szczęścia w kartach.

background image

Oczywiście, w tym lokalu czekały na niego jeszcze bardziej podniecające

rozrywki. Miał już czym za nie zapłacić.

Przecież nie masz prawa niczego mu nakazywać i zabraniać - powtarzała

sobie Emilie, spoglądając na dom publiczny. Jeśli pominąć tę jedną

niewiarygodną noc tuż przed lotem balonem, trzymała go cały czas na dystans,

zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

Czy to byłoby rzeczywiście takie okropne, gdyby postanowił znaleźć

pociechę w ramionach innej kobiety?

Tak.

Emilie wstała i ruszyła w kierunku tego budynku. Nie miała pojęcia, co

zrobi, gdy tam dotrze, ale po prostu nie mogła spokojnie siedzieć i czekać na

powrót Andrew. Jeśli Zane'owi coś się stało, chciała o tym wiedzieć naty-

chmiast.

Jeśli natomiast zamknął się w pokoju na górze z jakąś brunetką... Już ona

pokaże tej dziwce, gdzie jej miejsce.

Należeli do siebie, byli dla siebie stworzeni. To nagle wydało się jej tak

oczywiste, że nie mogła zrozumieć, dlaczego tak długo opierała się nieuchronnej

prawdzie. Stanowili parę ludzi, nie mających ze sobą nic wspólnego, poza tym

że przeznaczenie złączyło ich losy.

Emilie pomyślała, że zupełnie nie miała racji twierdząc, iż nie pozwoli,

aby na jej decyzje wpływały okoliczności, w jakich się znaleźli. Ich udziałem

stałą się przygoda, której zapewne nikt inny nie doświadczył. Podróż w czasie o

dwa wieki wstecz musi zmienić charakter każdego człowieka. Jak mogła sądzić,

że takie wydarzenie nie wpłynie na ich wzajemne stosunki?

Oczywiście, to nie był jej jedyny błąd. Dziwne, że Rebeka potrafiła tak

łatwo dostrzec rzeczy, które dla Emilie pozostały niewidzialne. Do tego stopnia

skupiła uwagę na Andrew, że zupełnie przestała zauważać, co dzieje się z

Zane'em.

Trzeba zaakceptować małżonka takim, jakim jest, a następnie dostosować

background image

się do niego - powiedziała Rebeka. Jeszcze kilka miesięcy temu Emilie

zaprotestowałaby stanowczo przeciw temu twierdzeniu. Teraz zastanawiała się,

czy w tych prostych słowach nie kryję się ziarno mądrości. Tak bardzo starała

się dopasować Zane'a do swego ideału mężczyzny, że przeoczyła wszystkie jego

wspaniałe cechy, na przykład dzielność, radość życia, odwagę. Nie zauważyła

nawet tego, jak bardzo ją kocha...

Gdy podeszła do budynku, usłyszała głośny śmiech. Słyszała basowy głos

jakiegoś mężczyzny i wysoki, kobiecy chichot. Wyobraziła sobie Zane'a w łóżku

z obcą kobietą i poczuła gwałtowny skurcz w brzuchu.

Jednak nawet to było lepsze od strachu o jego życie. Musiała wiedzieć, że

jest bezpieczny. Nie po to przebyli razem tak długą drogę, aby teraz, w ostatniej

chwili, wszystko stracić.

- Dlaczego tak długo nie wracasz, Andrew? - szepnęła do siebie. Uklękła

w zaroślach przy płocie. Z pewnością McVie nie pozwoliłby sobie na zabawy z

dziewkami wiedząc, że ona czeka w lesie, licząc każdą sekundę.

Zaśmiała się nerwowo i natychmiast zacisnęła dłonią usta, aby stłumić

hałas. Pomyślała, że zaraz dostanie ataku histerii. Zbyt długo narażała się na

zmęczenie, za mało śpiąc i za mało jedząc. Te wszystkie przygody wyczerpały

jej odporność. Pomyślała, że jeszcze chwila, a wejdzie na schody, otworzy

kopniakiem drzwi i zrobi awanturę.

W tym momencie rozległ się zgrzyt zawiasów. Emilie schowała się

głębiej w cieniu. Usłyszała, jak deski schodów skrzypią pod ciężarem męskich

buciorów. Ostrożnie uniosła głowę, aby zobaczyć, kto to.

- Andrew - syknęła. - Jestem tutaj.

McVie odwrócił się gwałtownie. W ciemnościach nie mogła dostrzec

wyrazu jego twarzy.

- Kto tu jest?

- Emilie.

Andrew podszedł do krzaków. Nie musiała mu się przyglądać, aby

background image

zgadnąć, że jest wściekły.

- Miałaś czekać pod drzewem.

- Nie mogłam wytrzymać. Co z nim?

McVie chwycił ją za przegub i wyciągnął z zarośli. Szybkim krokiem

ruszyli w stronę lasu. Choć Emilie niemal dorównywała mu wzrostem, nadążała

za nim z wielkim trudem.

- Powiedz coś, do diabła! - krzyknęła, gdy już schowali się między

drzewami. - Jeśli zaraz nie powiesz mi, gdzie jest Zane, to...

- Wczoraj Anglicy aresztowali sporo ludzi z Princeton - powiedział

wreszcie mężczyzna. W jego głosie słychać było napięcie.

- Zane? - szepnęła niemal niedosłyszalnie Emilie.

- Był wśród nich - potwierdził. - Ta dziwka, Maggie, przeszła na stronę

Anglików. Los zrządził, że Rutledge był najnowszym członkiem siatki i

pierwszym, który został zdradzony.

- Boże... - Emilie wsparła się o jego ramię. Kolana ugięły się pod nią.

Natychmiast przypomniała sobie wszystkie straszliwe opowieści o angielskich

okrętach więziennych. - Jest na .Jersey”?

- Jeszcze nie - pokręcił głową Andrew. - Jutro rano cała grupa zostanie

wywieziona z miejscowego więzienia na jeden ze statków.

- Wobec tego musimy coś zrobić jeszcze dziś w nocy.

- Odprowadzę cię na farmę i zastanowimy się, co dalej.

- Do licha, nigdzie mnie nie odprowadzisz! Andrew popatrzył na nią tak,

jakby trzymała diabła za ogon.

- Przestań się tak gapić. Nie mamy czasu do stracenia.

- To niebezpieczna gra, panno Emilie - nie skomentował jej soczystego

języka. - Nie mogę pozwolić, abyś ryzykowała życie w przedsięwzięciu, które

ma małe szanse powodzenia.

- Ja decyduję o tym, co robię - ucięła stanowczo. - Mówię ci, że musimy

coś zrobić, i to zaraz!

background image

- Cicho! - syknął Andrew, unosząc dłoń. - Ktoś idzie.

Przykucnęli za pniem wielkiej lipy. Po chwili na leśnej dróżce pojawili się

dwaj okazali dżentelmeni, najwyraźniej podchmieleni.

- Oddałbym duszę diabłu za godzinkę sam na sam z tą dziewczyną -

odezwał się wyższy.

- Aha - zgodził się drugi. - Dla chętnej dziewki człowiek wszystko

poświęci.

- Jak duże jest więzienie? - zwróciła się Emilie do Andrew, gdy tamci już

sobie poszli.

- Niewielkie. Kamienny budynek, w środku tylko jeden pokój.

- A ilu żołnierzy pełni wartę?

- Jeden - odpowiedział powoli McVie. - Dzisiaj w Morristown jest festyn.

Prawie cały regiment tam poszedł.

- Poradzimy sobie - stwierdziła Emilie, chwytając go za przegub. - Masz

pistolet. Na pewno masz też nóż, nigdy się z nim nie rozstajesz.

Mężczyzna milczał.

- Zastanów się, Andrew. Jeśli nawet nic cię nie obchodzi Zane, pomyśl o

Josiahu i pozostałych.

- Mamy niewielkie szanse powodzenia.

- Jeśli nie spróbujemy, to oni nie będą mieli żadnej szansy.

Zamknięcie na więziennym statku było równoznaczne z wyrokiem

śmierci.

Andrew dotknął palcem policzka Emilie, tak jakby chciał utrwalić w

pamięci jej rysy przed ostatecznym rozstaniem. Pomyślał, że jeśli uda się im

uratować Rutledge'a, z całą pewnością utraci tę dziewczynę. Jednak słysząc

błagalny głos i widząc rozpaczliwe spojrzenie, wiedział w głębi serca, że i tak

już przegrał.

- To tam - powiedział, wskazując ręką niewielki budynek.

- Rzeczywiście, niewielki - ucieszyła się Emilie. - Nie powinniśmy mieć

background image

żadnych kłopotów.

- Mówisz tak, jakbyśmy już mieli to za sobą - zdziwił się McVie. - A

przecież jeszcze nawet nie zaczęliśmy.

- To się nazywa pozytywne nastawienie - odrzekła. - Chcieć, to móc.

- Czy tak myślą ludzie w twoich czasach?

- Niektórzy nawet zarabiają mnóstwo pieniędzy, ucząc innych takiego

myślenia.

- Musisz mnie zatem szybko tego nauczyć. To, co chcemy zrobić, może

zakończyć się katastrofą.

Emilie odmówiła przyjęcia do wiadomości takiego rozwiązania. Zane

znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Tylko to miało znaczenie.

- Jest pełnia - westchnął Andrew. - Nie będziemy mogli się podkraść,

korzystając z ciemności.

- To żaden problem - odrzekła, rozluźniając u góry tasiemki gorsetu. Z

najwyższym trudem opanowała podniecenie. - Ja odwrócę uwagę strażnika.

Reszta należy do ciebie.

- Obawiam się, że możesz się znaleźć w trudnej sytuacji - ostrzegł ją. -

Nie mogę zagwarantować, że zdążę na czas.

- To moja sprawa - ucięła Emilie. - Jeśli chcesz, daj mi broń.

Ku jej zdziwieniu, Andrew nawet się nie zawahał. Podał jej pistolet i

szybko wytłumaczył, jak się nim posługiwać.

Kiwnęła głową i zatknęła go za podwiązkę. Oczywiście, nie mogła liczyć

na sławę najszybszego rewolwerowca Dzikiego Zachodu, ale z bronią poczuła

się nieco pewniej.

Plan akcji był bardzo prosty. Emilie odwróci uwagę wartownika. W tym

czasie McVie uprzedzi więźniów przez zakratowane okno, a następnie

unieszkodliwi strażnika. Gdy już zdobędą klucz, reszta będzie prosta.

- Teraz - nakazał Andrew, gdy niewielka chmura przesłoniła na chwilę

księżyc.

background image

- Dobry z ciebie przyjaciel - szepnęła jeszcze Emilie, patrząc mu w oczy. -

Nie mogłabym znaleźć lepszego.

To było dla niego za mało i nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej.

- Szczęść Boże - powiedział i na pożegnanie pocałował ją w rękę.

- Szczęść Boże - odpowiedziała, modląc się za powodzenie akcji.

Wartownik, mniej więcej pięćdziesięcioletni, mocno ogorzały mężczyzna,

drzemał na ławce przed więzieniem. Na kolanach trzymał muszkiet, a tuż obok,

na ziemi, stał dzbanek z rumem z Jamajki. Sądząc po głośnym chrapaniu,

żołnierz sporo już wypił. Może jest pijany - pomyślała z nadzieją Emilie. Gdyby

tak było, mogłaby odebrać mu muszkiet i pozbawić zmysłów bez konieczności

odgrywania roli, jaką podjęła się zagrać.

Niestety, przy kolejnym głośnym chrapnięciu wartownik poderwał głowę

i spojrzał na nią przekrwionymi oczami.

- Kto idzie? - zawołał.

Emilie nic nie odpowiedziała, tylko zaszeleściła spódnicą, tak jak

bohaterki filmów kostiumowych. Mężczyzna spojrzał na nią z uznaniem. W

jego oczach od razu pojawiło się pożądanie.

Zatrzymała się dwa metry przed nim. Przez chwilę nie mogła oderwać

wzroku od jego poplątanej i poplamionej jedzeniem brody. Miała nadzieję, że

męczące ją mdłości miną na tyle szybko, że będzie mogła odegrać uwodzicielkę.

Podeszła bliżej. Nigdy nie miała talentu do flirtu. Całe to krygowanie się i

wdzięczenie wydawało się jej stratą czasu i energii. Teraz żałowała, że nie

posiadła tej umiejętności.

- Piękna noc - powiedziała, uśmiechając się zachęcająco.

Wartownik kiwnął głową i wyprostował się na ławce.

- Biedaczysko - użaliła się nad nim Emilie, jednocześnie pochylając się

tak, aby mógł zajrzeć w dekolt gorsetu. Pogłaskała go po głowie. - Zostałeś sam,

podczas gdy inni świetnie się bawią. Szkoda marnować pełnię księżyca.

Mężczyzna nie mógł oderwać wzroku od ciemnego rowka między jej

background image

piersiami. Emilie z najwyższym trudem opanowała grymas obrzydzenia.

- Ładna z ciebie dziewka - powiedział. - Czy Maggie zaczęła wysyłać

dziewczyny, aby same szukały pracy?

- Nie - pokręciła głową Emilie. - Ale wszystkie szczerze współczujemy

człowiekowi, który nie może zadbać o swoje przyjemności.

Wartownik oblizał wargi i uśmiechnął się lubieżnie.

- Jak masz na imię, dziewczyno?

- Bonnie - odpowiedziała i rzuciła mu uwodzicielskie spojrzenie.

- Usiądź obok mnie - zaprosił ją wartownik, zdejmując muszkiet z kolan.

Postawił go na ławce, opierając lufą o ścianę.

- Nie ma miejsca - Emilie wydęła usta.

- Tutaj, dziewczyno, tutaj - żołnierz poklepał się po kolanach.

- Za wiele pan sobie wyobraża - odparła, udając oburzenie i jednocześnie

rozglądając się nieznacznie wokół, aby sprawdzić, czy Andrew już jest gotów.

Niestety, jeszcze nie było go widać.

Strażnik wyciągnął ręce i chwycił ją w pasie.

- Daj całusa - zażądał, zmuszając ją, aby usiadła mu na kolanach.

Gdy zaczął gmerać przy tasiemkach gorsetu, Emilie poczuła, że cierpnie

jej skóra. Myśl o Zane'ie - nakazała sobie w duchu. - Nie ma za wysokiej ceny

za jego życie.

- Jaki jesteś skąpy! - wykrzyknęła, pochylając się i podnosząc z ziemi

dzbanek. - Taki dobry rum z Jamajki, a ty nawet nie zaproponowałeś mi łyka.

- Mam dla ciebie coś lepszego niż najlepszy rum - odrzekł tamten, wodząc

palcami po jej piersiach. - Napijemy się później.

- Strasznie ci się śpieszy - rzuciła, udając lubieżny entuzjazm. W

rzeczywistości dałaby wiele za możność natychmiastowej kąpieli. Już czuła się

zbrukana. - Mam nadzieję, że na długo starczy ci zapału.

- Nie martw się - wartownik odrzucił głowę do tyłu i zarechotał. Pomacał

jej uda. - Będziesz zadowolona.

background image

Emilie dostrzegła nieznaczny ruch. Andrew przyczaił się za rogiem

budynku. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Spróbowała wstać, ale

strażnik mocno ją trzymał.

- Cierpliwości - powiedziała, starając się uwolnić.

- Obiecuję, że się nie rozczarujesz.

Żołnierz pochylił się i wsadził rękę pod spódnicę Emilie. Czuła, jak

szorstkimi palcami szarpie bawełnianą pończochę. Pewnym ruchem przesuwał

dłoń coraz wyżej. Mogła sobie tylko wyobrazić, co będzie, gdy dotknie jej ciała.

Na próżno usiłowała go odepchnąć. Bała się, że zaraz znajdzie broń.

- Piękna z ciebie sztuka - mruknął z uznaniem mężczyzna. - Czekaj,

dobrze wiem, jak sprawić kobiecie przyjemność... - dodał. Nagle znalazł pistolet

i znieruchomiał. - Co, do diabła...

Nie było ani chwili do stracenia. Gdyby zdążył wyciągnąć broń, próba

uwolnienia więźniów zakończyłaby się klęską. Andrew właśnie wysunął się zza

rogu, ale miał do przebycia kilka metrów. Emilie bez zastanowienia chwyciła

oparty p ścianę muszkiet i walnęła nim strażnika w głowę. Rozległ się głośny

jęk bólu.

- Ty cholerna dziewko! - wykrzyknął wartownik i zdzielił ją w twarz.

Upadła na ziemię. - Dam ci nauczkę...

W tym momencie Andrew rzucił się na niego niczym puma. Emilie, nie

zwracając uwagi na pulsujący policzek, wyciągnęła spod spódnicy pistolet.

Trzęsącymi się rękami wycelowała w strażnika, ale na szczęście McVie już

pozbawił go przytomności.

- Dzięki Bogu, zdążyłeś - westchnęła Emilie. Andrew rzucił wartownika

na ziemię.

- Szybko, klucze - ponaglił ją do działania. Podała mu cały pęk. Smród

bijący od nieprzytomnego mężczyzny niemal pozbawił ją tchu.

- Pilnuj go - polecił McVie. - Gdyby oprzytomniał, sama wiesz, co robić.

Emilie miała wrażenie, że każda sekunda ciągnie się w nieskończoność.

background image

Słyszała głosy więźniów, ale nie mogła rozpoznać wśród nich głosu Zane'a.

Czuła, jak po plecach spływają jej krople potu. Musi tam być. Może jest ranny

lub chory?

- Byle tylko żył - szepnęła. Ze wszystkim innym daliby sobie razem radę.

W drzwiach więzienia pojawili się dwaj mężczyźni. Szli potykając się co

krok, tak jakby od dawna nie chodzili.

Emilie oblizała zaschnięte wargi. Boże, on musi tam być - modliła się w

duszy. Jeśli jest, już nigdy nie poproszę cię o nic więcej...

Następny pokazał się wysoki mężczyzna z płomiennie rudą czupryną.

Czuła, jak łzy spływają jej po policzkach. Przygryzła dolną wargę.

W tym momencie usłyszała jego głos, niski i dźwięczny, który zachwycił

ją już przy ich pierwszym spotkaniu. Poczuła się tak, jakby ktoś nagle otworzył

przed nią drzwi do promiennej przyszłości.

- Emilie!

Odwróciła się w jego stronę. Stał przed nią, wysoki, silny, piękny - jedyny

mężczyzna, którego kiedykolwiek miała kochać.

Jedyny.

Sama nie wiedziała, jak znalazła się w jego ramionach. Świat wokół

przestał dla niej istnieć, liczył się tylko Zane.

- Już myślałam, że cię straciłam - szepnęła, odrywając na chwilę wargi od

jego ust.

- McVie opowiedział mi już, co zrobiłaś. Jeśli jeszcze kiedyś zaryzykujesz

taki numer, to...

Nie dokończył, bo musiał ją pocałować. Gdy po dłuższej chwili odsunął

się od niej, poczuła się opuszczona.

- Emilie miała rację - Zane zwrócił się do Andrew. - Zawiązano spisek na

życie Washingtona.

- Naprawdę? - McVie wydawał się zdziwiony. - Rozmawiałem już z

pozostałymi i nikt nic o tym nie wie.

background image

- Dowiedziałem się w burdelu - wyjaśnił Rutledge. - Myśleli, że straciłem

przytomność, ale wszystko słyszałem. W ciągu najbliższych dziesięciu dni ma

nastąpić zamach na życie generała. Morderca zamierza strzelić z muszkietu, i to

z niewielkiej odległości.

- Kto za tym stoi? - spytał Andrew. Wciąż nie wydawał się przekonany.

- Niejaki Talmadge - odrzekł Zane. - Czy to nazwisko coś ci mówi?

- To jeden z najbliższych doradców Washingtona - odpowiedział Andrew.

Chyba wreszcie uwierzył, bo wyraźnie pobladł.

- Musimy się śpieszyć - powiedział Zane. - Ci faceci nie żartują.

McVie zawołał wysokiego, rudego mężczyznę.

- Gdzie jest generał? - zapytał.

- Na Long Island.

- A Talmadge?

- Razem z nim - odpowiedział tamten.

Andrew szybko wydał rozkazy wszystkim pozostałym.

- Rozproszcie się w okolicy - powiedział. - Zawiadomcie pozostałych o

niebezpieczeństwie.

- Co z Washingtonem? - spytał Zane. - Ktoś musi go zawiadomić.

- Ja najlepiej znam Long Island - odpowiedział Andrew. - To

niebezpieczna wyprawa. Tylko ja nie mam nic do stracenia.

Wszyscy pozostali mieli dziewczyny lub rodziny. Jemu zostały tylko

wspomnienia.

- Koń jest u kowala na skraju miasta - powiedział Zane. - Za dziesięć

szylingów zgodził się nim zająć. Powiedz mu, że kapitan Rutledge pozwolił ci

go zabrać.

Emilie słuchała tej rozmowy z narastającym zdumieniem. Wyprawa na

Long Island idealnie pasowała do upodobań Zane'a: była daleka, trudna i

nadzwyczaj niebezpieczna. A jednak bez jednego słowa protestu zgodził się, aby

pojechał tam McVie.

background image

Wartownik zaczął przytomnieć. Andrew nakazał wszystkim, aby się

rozeszli.

- Poczekajcie w lesie do świtu - powiedział do Emilie i Zane'a. - Potem

idźcie na farmę Josiaha. Tam się spotkamy.

- Bądź ostrożny - pożegnała go. - Będziemy na ciebie czekać.

Kiwnął tylko głową, a w jego oczach Emilie dostrzegła głęboki smutek.

Nie mogła nic na to poradzić, że raz jeszcze los odmówił mu szczęścia, na które

zasługiwał.

Zane podał mu rękę. On również dostrzegł malujące się na twarzy

Andrew przygnębienie.

- Pamiętaj, co ci teraz powiem, Rutledge - McVie mocno ścisnął dłoń

rywala. - Gdybym wierzył, że mam szanse, podjąłbym z tobą walkę.

To powiedziawszy, zniknął w ciemnościach.

background image

14

Po raz drugi w ciągu dwóch dni Zane stał się jeńcem. Tym razem

pozbawiła go wolności nie armia brytyjska, lecz Emilie.

Kobieta, którą kochał.

Pozostali członkowie szpiegowskiej siatki szybko znikali w ciemnościach.

Zane nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Teraz liczyła się tylko Emilie. Po

raz kolejny uderzyła go jej piękność, ale tym razem dostrzegł również, co kryje

się w jej duszy.

Na skroni dziewczyny wyskoczył potężny, purpurowy guz. Gdy

zauważyła, że go dostrzegł, odruchowo zerknęła na wartownika. Zane poczuł, że

ogarnia go furia.

- Daj spokój - powiedziała. - To nie ma znaczenia.

Ujął w dłonie jej podbródek i uniósł twarz do góry. W świetle księżyca

widział dokładnie znane rysy.

- Do diabła, dlaczego McVie zgodził się, abyś podjęła takie ryzyko?

- Nie mógł mnie powstrzymać - odpowiedziała, głaszcząc go po

policzkach. - Musiałam cię znaleźć.

Zane dopiero teraz w pełni sobie uprzytomnił, co zrobiła. Zaryzykowała

życiem, aby go ocalić. Chciał jej powiedzieć, co czuje, ale nie mógł znaleźć

właściwych słów.

Wartownik poruszył się, jakby chciał wstać. Musieli uciekać.

- Jesteśmy niedaleko jaskini - powiedział Rutledge, chwytając ją za rękę. -

Chodź, schowamy się tam do rana.

Szybko wtopili się między drzewa. Skupił uwagę na odnalezieniu jaskini.

Nie pamiętał wielu szczegółów - jakiś strumyk, grupa wysokich sosen, pochyła

skarpa - ale w przyszłości zdarzyło mu się szukać drogi na podstawie jeszcze

bardziej skąpych informacji.

Pojedyncze promienie księżycowego światła przebijały się między

background image

gałęziami drzew, tworząc niezwykłą atmosferę. Słychać było pohukiwanie sowy,

a zapach sosen przypominał o Bożym Narodzeniu. Zane szedł polegając

głównie na instynkcie. Ku jego zdumieniu, Emilie podążała za nim bez

najmniejszego wahania.

Była z nim - przyjaciółka, partnerka i żona.

- Tam - wskazał grupę skał.

- Masz zdumiewającą pamięć - powiedziała, gdy już schronili się w

jaskini. - Nawet z mapą nie bylibyśmy tu szybciej.

- Pamiętam różne rzeczy, Em - Zane wziął ją w ramiona. - Wszystko, co

wiąże się z tobą. - Niewielką myszkę na lewym ramieniu. Radosny śmiech, gdy

nagle ją całował. Jej siłę, dobroć i absolutną pewność, że szczęście zależy tylko

od nich.

Wsparła głowę na jego barku. Czuł, że jej serce bije równie gwałtownie,

jak jego.

- Byłeś wspaniały - szepnęła, całując go w szyję. - Taki odważny i pełen

poświęcenia Jestem z ciebie dumna.

- Wydajesz się zdziwiona.

- Jestem - zachichotała cicho.

- Chyba jeszcze nikt mi nie powiedział, że jest ze mnie dumny.

- I jak ci się to podoba?

- Bardzo, ale to jeszcze bardziej - mruknął, odnajdując ustami jej wargi.

Ich pocałunki nabrały nieoczekiwanie nowego wymiaru, pojawiła się w

nich słodycz przekraczająca granice erotyzmu. Zane czuł się tak, jakby przez

całe życie siedział zamknięty w szklanej klatce i teraz nagle wydostał się na

wolność; ściany klatki strzaskała siła większa i groźniejsza, niż potrafił to sobie

przedtem wyobrazić.

- Jak tu ciemno - zaśmiała się cicho Emilie. - Nie widzę nawet twojej

twarzy.

- A ja tak.

background image

- To niemożliwe.

- Wiem bez patrzenia, jak wyglądasz - Zane przejechał opuszkami palców

wokół jej brody, ust i policzków.

Emilie stała się częścią jego ciała i duszy, znalazła stałe miejsce w jego

sercu.

Jej ciałem wstrząsnął dreszcz namiętności. Nie myślała o niczym poza tą

chwilą i tym mężczyzną. Wszystkie jej sny, marzenia, fantazje, snute podczas

wielu bezsennych nocy, odeszły w niepamięć. Nie mogła pozbyć się wrażenia,

że kieruje nimi przeznaczenie, że połączyła ich jakaś wyższa siła.

Położyli się na posłaniu z ubrań. Bez wahania przytulili się do siebie.

Przez chwilę leżeli nieruchomo, w ciasnych objęciach, słuchając gwałtownego

bicia swych serc. Później odnaleźli w swych ruchach cudowną harmonię, tak

jakby przez całe życie przygotowywali się wspólnie do tej nocy.

Emilie zachwycała się jego siłą, Zane - jej delikatnością. Akt miłości stał

się dla nich prawdziwym sakramentem.

Jeszcze nigdy nie przeżył czegoś takiego. Teraz wreszcie poznał

prawdziwy sekret miłości i małżeństwa, sekret życia.

- Tyle lat - mruknął, całując jej pierś. - Straciliśmy tyle czasu...

- Teraz jesteśmy już razem - szepnęła. - Tylko to ma znaczenie.

- Już na zawsze - potwierdził, powoli wchodząc w jej ciało. - Nic nas nie

rozdzieli.

- Nie mów tak - Emilie pocałowała go w usta, tak jakby chciała zetrzeć te

słowa.

- Chyba nie jesteś przesądna? - zaśmiał się Zane.

- Czemu mielibyśmy kusić los? - spytała. - Gdybym cię teraz straciła, z

pewnością bym umarła.

- Do diabła z losem. Jesteśmy i będziemy razem.

To była noc obietnic i zaklęć.

- Musimy znowu wziąć ślub - powiedział, przytulając ją do piersi. Na

background image

zewnątrz jaskini zaczęło się już robić widno.

- Do licha, jak zamierzasz to wyjaśnić Rebece? - spytała, nasłuchując, jak

bije jego serce. - Byłaby zgorszona.

- Czy chcesz powiedzieć, że mamy żyć na kocią łapę? - W jego oczach

pojawiły się figlarne błyski.

- Chcę powiedzieć, że musimy zachować dyskrecję - odrzekła, wodząc

stopą wzdłuż jego muskularnej łydki.

- Jeszcze mi nie odpowiedziałaś - przypomniał Zane.

- Jeszcze nie słyszałam propozycji.

- Wyjdziesz za mnie.

- To nie jest pytanie, tylko stwierdzenie.

- Dokładnie tak - odrzekł, przewracając ją na plecy i obejmując udami jej

biodra. - Tylko taką odpowiedź zamierzam przyjąć do wiadomości.

- Uwielbiam, kiedy jesteś takim supermężczyzną. Zane przysunął się do

niej. W odpowiedzi Emilie uniosła biodra w górę.

- To również bardzo lubię - mruknęła.

Pochylił się i wziął w usta sutek jej piersi. Ssał i lekko kąsał go zębami.

Zacisnęła powieki. Czuła, jak ogarnia ją gorączka.

Zane zmienił pozycję. Rozdzielił jej uda i ukląkł między nimi. Dotknął

dłonią jej seksu. Emilie przycisnęła ciało do jego ręki. Nie mogła już opanować

pożądania.

- Jesteś gotowa - uniósł dłoń do jej ust, pozwalając, aby posmakowała

samej siebie. - Gorąca i słodka.

- Boże, Zane - jęknęła, oplotła nogami jego biodra i przyciągnęła do

siebie. Pragnęła wszystkiego, co mógł jej ofiarować.

I żadne z nich nie było rozczarowane.

Gdy dotarli na wzgórze w pobliżu farmy, usłyszeli śmiechy i głośną

muzykę.

- Wesele! - krzyknęła Emilie. - To przecież dzisiaj! Burzliwe wydarzenia

background image

ostatnich dni sprawiły, że widok normalnie żyjących ludzi był dla nich

prawdziwą niespodzianką. A jednak życie toczyło się dokładnie tak jak

Przedtem.

- Tam musi być około stu ludzi - zauważył Zane i cicho gwizdnął. - Zdaje

się, że duże wesela są zawsze w modzie.

Emilie miała wrażenie, że śni. Schodzili w dół po łagodnym zboczu i

wkrótce wmieszali się w tłum gości. Patrząc na rozradowanych przyjaciół i

członków rodziny, którzy zgromadzili się, aby uczcić ślub Charity i

Timothy'ego, trudno było się domyślić, że trwa bezlitosna wojna. Na poręczy

ganku siedział skrzypek i wywijał smyczkiem, idealnie dopasowując muzykę do

nastroju biesiadników. Przed domem stały długie, zbite z desek stoły, uginające

się pod ciężarem wędzonej szynki, pieczonych kurczaków, ryb i półmisków z

sałatą i warzywami.

Emilie wskazała Zane'owi rodziny, które przybyły na uroczystość z

dziećmi i niemowlakami. W tym tłumie można było znaleźć przedstawicieli

wszystkich pokoleń. Wesele było najlepszą okazją, aby poznać piękno ich życia,

uwolnionego choć na chwilę od niepokojów.

- Spójrz - szepnęła Emilie. - Czy to ci wystarczy?

- Mam ciebie - odpowiedział, delikatnym gestem gładząc ją po głowie. -

Któregoś dnia wrócimy tam, gdzie jest nasze miejsce.

- Nie sądzę.

- Myślę, że tak się stanie.

- A co przedtem?

- Do diabła! - wykrzyknął Zane. Wydawał się odmłodzony i pełen energii.

- Mamy do dyspozycji cały nowy świat, którego nie znamy!

- Przecież jest wojna - przypomniała mu.

- Tym lepiej. Już pomogliśmy uratować życie Washingtona. Kto wie, co

jeszcze nas czeka?

- To nie my uratowaliśmy starego George'a - poprawiła go Emilie. - To

background image

zadanie dla Andrew.

- Dzięki nam stało się to możliwe - Zane pstryknął w palce. - Gdy

wrócimy do dwudziestego wieku, będziemy musieli wyjaśnić to historykom.

Emilie nie chciała się z nim kłócić. Jeśli on wolał wierzyć, że wrócą do

przyszłości, to jego sprawa. Równie dobrze mógł wierzyć w Świętego Mikołaja.

Nic jej to nie szkodziło.

Cóż z tego, że nie mieli ani domu, ani rodziny, ani stałego źródła

dochodów? Emilie musiała uwierzyć, że jakoś dadzą sobie radę. Przecież

zawsze o tym marzyła. Wraz z ukochanym mężczyzną znalazła się w świecie,

do którego całe życie tęskniła. Rozrzucone klocki zagadki, jaką stanowiła jej

dotychczasowa egzystencja, nagle złożyły się same w piękną całość.

A jednak nie mogła się pozbyć uczucia, że do pełnej harmonii brakuje

jeszcze czegoś, co mogło nagle zmienić wygląd całości.

Przecież Zane nie mógł stuknąć obcasami i odmeldować się w drogę do

dwudziestego wieku. To nie było takie proste. Jedyne, co mogli zrobić, to

zbudować swoje życie tu i teraz, tak jak wszyscy inni, niezależnie od stulecia.

Chwycił ją za rękę. Szli razem przez łąkę, przypatrując się gościom.

- Spójrz, młoda para! - Emilie wskazała mu Charity, która tańczyła z

młodym, przystojnym mężczyzną.

- Przecież to straszni smarkacze - zauważył Zane po chwili. - Jak myślisz,

czy on już się goli?

- To inny świat - odrzekła. - Dorosłe życie zaczyna się znacznie

wcześniej, niż do tego przywykłeś. Chodź, złożymy im życzenia.

- Emilie! - zatrzymał ich okrzyk Rebeki. - Zane! Rebeka, ubrana w

różową sukienkę z muślinu, niemal biegła im na spotkanie. Uścisnęła Emilie.

Gdy dostrzegła guz na jej skroni, otworzyła szeroko oczy.

- Kochanie, co się stało?!

- Wszystko w porządku - zapewniła ją pośpiesznie. - Naprawdę.

- Nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo się o ciebie martwiłam. Gdy nie

background image

wróciłaś rano, obawiałam się najgorszego. - Kobieta urwała na chwilę i

rozejrzała się wokół. - A Andrew? - szepnęła.

- W porządku - odrzekła Emilie. - Musiał wyjechać w ważnej sprawie.

- A... a Josiah?

- Przykro mi, ale niczego nie udało się nam dowiedzieć.

Rebeka wyszeptała krótką modlitwę za męża i Andrew, polecając ich

boskiej opiece. Po chwili jej szczupła twarz rozpromieniła się w uśmiechu.

- Chodźcie, musicie dołączyć do zabawy - powiedziała, biorąc ich oboje

pod ręce i prowadząc do suto zastawionego stołu. - Dzisiaj musimy się cieszyć!

Według plotek, będziemy zaszczyceni odwiedzinami niezwykłego gościa -

dodała konspiracyjnym szeptem.

- Ktoś, kogo znamy? - spytał Zane.

- Z pewnością znacie go choć ze słyszenia - Rebeka nie zdradziła

tajemnicy.

- Muszę się przebrać w coś bardziej stosownego - Emilie wskazała ręką

na swą pogniecioną suknię.

- Pośpiesz się! Za chwilę tańce rozpoczną się na dobre!

Zane towarzyszył jej w drodze do domu i chciał także wejść na górę.

- Nie, mowy nie ma! - zaśmiała się Emilie, wymykając z jego ramion. -

Rebeka na nas czeka.

- Niech czeka.

- Cierpliwości, panie Rutledge - odrzekła, biorąc do ręki ulubioną, zieloną

sukienkę. - Mamy jeszcze przed sobą całe życie. Zdążysz.

Szybko się przebrała, po czym przeciągnęła grzebieniem po włosach,

usiłując doprowadzić je do ładu. W końcu związała je w luźny kok i spięła

szpilkami z kości słoniowej. Parę loków puściła swobodnie, starając się ukryć

ślady uderzenia. Mogła tylko liczyć, że inni nie okażą się równie

spostrzegawczy, jak Rebeka.

Zane zdjął mundur i włożył czarne bryczesy i czarną koszulę.

background image

- Wyglądasz jak Zorro - powiedziała z uśmiechem. - Niezła mieszanina

epok.

- Wszystkie inne łachy trzeba oddać do pralni - odpowiedział.

- Przypomnij mi, żebym ci później wytłumaczyła, jak to się robi w

osiemnastym wieku.

Zane przyciągnął ją do siebie i mocno pocałował.

- Przypomnij mi, żebym później wytłumaczył ci parę innych rzeczy.

- Niech się pan nie martwi, panie Rutledge - zapewniła go Emilie. - Będę

o tym pamiętała.

Zane nałożył sobie parę plastrów szynki i kawałek kurczaka, ale Emilie

nie miała apetytu na mięso. Nalała sobie tylko kubek koktajlu z wina i owoców.

Z nieba lał się prawdziwy żar i chłodny napój sprawił jej prawdziwą rozkosz.

- Co się tam dzieje? - spytał Rutledge, wskazując ręką tłum, jaki zebrał się

przy stodole.

- Pewnie przyjechał ten specjalny gość Rebeki. Nie uważasz, że była

strasznie tajemnicza? - spytała, pochylając głowę. - A może to Josiah wrócił?

- Kto wie? - odrzekł Zane. - Chodź, sprawdzimy. Odstawił pusty talerz.

Emilie rozglądała się, gdzie postawić swój kubek. W tym momencie zbliżyła się

do nich młoda para.

- Zgodnie z naszą tradycją, przed pokrojeniem ciasta panna młoda musi

zatańczyć z każdym żonatym mężczyzną - powiedziała Charity. W białej,

jedwabnej sukni z wyhaftowanymi na gorsecie różami wyglądała naprawdę

pięknie.

- Jak mógłbym przeciwstawić się tradycji? - odpowiedział Zane z

eleganckim ukłonem. - Czy zaszczyci mnie pani tańcem?

Charity uśmiechnęła się. Rutledge podał jej rękę i po chwili zawirowali w

rytm skocznej muzyki.

Timothy, sympatyczny chłopak z kasztanowymi włosami, zwrócił się do

Emilie.

background image

- Byłbym zachwycony, gdyby zechciała pani ze mną zatańczyć.

- Sprawi mi to prawdziwą przyjemność - odparła. - Masz na imię

Timothy, prawda?

- Timothy Crosse - odpowiedział z szerokim uśmiechem i podał jej rękę.

Miała wrażenie, że ktoś zdzielił ją pięścią w splot słoneczny, pozbawiając

na chwilę tchu.

- Powtórz, proszę - wykrztusiła.

- Timothy Crosse... - Chłopak spojrzał na nią ze zdziwieniem.

Emilie nie mogła oddychać. Miała wrażenie, że nagle zrobiło się

potwornie duszno.

- Proszę pani... - jakby z oddali dotarł do niej głos Tima. - Źle pani

wygląda.

Emilie usiadła na stopniu schodów.

- Proszę, nie przejmuj się mną - wykrztusiła. - Wszystko w porządku, to

tylko upał.

Zaniepokojony Timothy wypatrzył wśród tańczących Charity i Zane'a i

dał im znak, aby przerwali taniec.

- Nie wiem, co się stało - tłumaczył Zane'owi. - Jeszcze przed chwilą

czuła się dobrze i nagle...

- Czy mógłbyś podać mi trochę wody? - poprosiła Emilie.

Timothy i Charity ruszyli razem po kubek. Zane pomógł jej dotrzeć do

fotela, stojącego w chłodnym salonie.

- Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.

- Bo rzeczywiście zobaczyłam - odrzekła, wybuchając histerycznym

śmiechem. Po chwili uspokoiła się.

- Nazywa się Timothy Crosse.

- Nabijasz się ze mnie - Rutledge osłupiał.

- Teraz rozumiem, dlaczego tak dobrze się tu czuję - uśmiechnęła się

Emilie. - To moja rodzina.

background image

- Wchodzimy na niebezpieczny teren. Jak mogłaś spotkać własnego

przodka?

- Nie wiem - potrząsnęła głową. - A jak można podróżować w czasie?

- Mnie nie pytaj - zaprotestował Zane. - To ty podobno znasz odpowiedź

na takie pytania.

Emilie przypomniała sobie niektórych gości. Roześmiana kobieta w sukni

z żółtego brokatu... Postawny dżentelmen w tabaczkowej kamizelce... Piękne,

jasnowłose dziecko bawiące się na trawniku. Pomyślała, że prawie wszyscy ci

ludzie to jej powinowaci lub krewni.

Nagle przypomniała sobie niezliczone historie rodzinne, które przekazała

jej babka. Każda opowieść stanowiła ogniwo długiego łańcucha, który łączył ją

z Timem.

- Nie mogę się skupić - westchnęła, ocierając pot z czoła. Usiłowała jakoś

wyrazić swój niepokój, ale nie mogła znaleźć właściwych słów. - Coś mnie

męczy... coś, czego nie mogę sobie przypomnieć.

- Nie martw się - odrzekł Zane, zerkając na potężnego guza na jej skroni. -

To z pewnością nic ważnego.

- Pewnie pomyślisz, że zwariowałam, ale to coś ma związek z George'em

Washingtonem.

- To wcale nie takie dziwne - powiedział Zane. McVie pewnie już dotarł

na Long Island i zawiadomił generała o spisku. Zapewne to właśnie dręczyło

Emilie. - Martwisz się o niego.

- To coś więcej - Rutledge odczytał w jej oczach prawdziwy strach. - Boję

się, że za chwilę stanie się coś strasznego.

- Nawet jeśli, to i tak nie możesz nic zrobić w tej sprawie - odrzekł z

typową, męską logiką. - Jesteś w New Jersey, a Washington w Nowym Jorku.

- Ale zgodnie z tradycją rodzinną...

- Zrobiłaś co mogłaś - przerwał jej Zane. - Nie martw się. Historia to

potwierdzi.

background image

W tym momencie do salonu wpadł Isaac. Rozsadzało go podniecenie.

- Mama mówi, żebyście jak najszybciej przyszli! On zaraz wyjedzie.

Emilie i Zane spojrzeli po sobie.

- Kto zaraz wyjedzie? - spytał Rutledge.

- George Washington - wyjaśnił chłopak, biegnąc do drzwi. - Przyjechał

na wesele, aby oddać list od taty. Mój tata jest bohaterem! On...

Emilie przestała go słyszeć. Nagle wszystko złożyło się w przerażającą

całość. To jej rodzina. Odbywa się wesele. Przyjechał Washington. Spojrzała na

Zane'a. Ubrany na czarno mężczyzna uratował życie generała... Przypomniała

sobie dramatyczną opowieść.

- Boże, teraz rozumiem! - krzyknęła.

- Jesteś pewna? - zapytał Zane.

- Tak! To nie Andrew jest tym bohaterem! To... Rutledge rzucił się do

drzwi, przewracając po drodze Isaaca. Biegnąc pomyślał, że później go

przeprosi.

- Zane! - krzyknęła Rebeka. Stała na ganku, przyciskając do piersi

złożony list. Wydawała się szczęśliwa.

- Próbowaliśmy cię znaleźć. Chciałam przedstawić cię Jego Ekscelencji.

- Gdzie on jest? - mężczyzna ścisnął mocno jej ramię.

- Właśnie wyjeżdża do Filadelfii - odpowiedziała, wskazując ręką na

stodołę, obok której stał jeździec w mundurze.

- Czy jest sam?

- Podróżuje z jednym adiutantem - odrzekła, marszcząc brwi. - Jak on się

nazywa...? Aha, już pamiętam. Talmadge.

Zane przeskoczył przez poręcz ganku. Przewrócił się przy lądowaniu i w

tym momencie poczuł ostry ból w ramieniu. Pomyślał, że pewnie znowu złamał

rękę, ale w tej chwili to nie miało znaczenia. Zerwał się na nogi i pobiegł w

stronę stodoły.

Jeszcze sto metrów... pięćdziesiąt... szybciej! Morderca mógł kryć się

background image

wszędzie. Lada chwila mógł wziąć na muszkę generała.

Usłyszał za sobą głos Emilie i jeszcze przyśpieszył. Niezależnie od tego,

jak miała się skończyć ta historia, chciał, aby ona była z niego dumna.

- Zsiadaj z konia! - krzyknął do Washingtona. - Już! Generał obrócił się

powoli i spojrzał na biegnącego mężczyznę. Wyglądał dokładnie tak, jak na

banknocie jednodolarowym. Z wrażenia Zane na chwilę przystanął.

Po sekundzie znów rzucił się do przodu. Pomyślał, że jeśli nie zdąży, to

przyszłość, która wydawała im się tak pewna, nagle zmieni się nie do poznania.

Zamiast dolarów w Ameryce wciąż będą w obiegu funty.

Washington sięgnął do rękojeści szpady.

Rutledge usłyszał krzyk Emilie.

Przykro mi, George - pomyślał. Mnie to sprawi więcej bólu.

I Zane Grey Rutledge rzucił się prosto w główny nurt historii.

background image

15

Rebeka stała w drzwiach i przyglądała się, jak Emilie kończy pakować

swoje rzeczy. - Lepiej się czujesz?

- Nic mi nie jest - uśmiechnęła się Emilie. - Naprawdę. - A mdłości? -

Minęły - odpowiedziała. - Cytryna pomogła. Nie mogła już dłużej twierdzić

wbrew oczywistym objawom, iż nie jest w ciąży. I tak dostatecznie długo

usiłowała sobie wmówić, że mdłości, zawroty głowy i brak okresu jeszcze nie

świadczą o jej stanie. Musiała przyznać, że nosi w sobie dziecko Zane'a, poczęte

owej cudownej nocy w przyszłości, kiedy zapomniała o ostrożności i posłuchała

głosu serca. - To dobra oznaka. Ciężkie początki wróżą zdrowe dziecko.

- Oby Bóg usłyszał twoje słowa.

- Nie znałam dotychczas takiego wyrażenia - zdziwiła się Rebeka.

- W Nowym Jorku można je często usłyszeć - odpowiedziała, składając

czarną koszulę Zane'a i wkładając ją do torby.

- Naprawdę? Jednak ty i twój mąż różnicie się czymś od nas wszystkich.

- Akcentem?

- Bardzo chciałabym wiedzieć, na czym dokładnie polega różnica. Nigdy

nie miałam takiej przyjaciółki...

Emilie bez zastanowienia objęła ją i ucałowała.

- Będzie mi cię brakowało, Rebeko. Zwłaszcza teraz.

- Nie wiem, jak sobie poradzę bez twojej przyjaźni - w brązowych oczach

kobiety zalśniły łzy.

- Nasza przyjaźń wcale się nie skończy - poważnie zapewniła ją Emilie. -

Po prostu będzie nas dzielić większy dystans.

Od strony schodów dobiegł je odgłos kroków Zane'a.

- Ani słowa o dziecku - szepnęła pośpiesznie.

- Jeszcze mu nie powiedziałaś?

- W tym tygodniu i bez tego miał o czym myśleć - potrząsnęła głową

background image

Emilie.

Ratując generała Washingtona, Zane ponownie złamał rękę. To, plus

zamieszanie spowodowane pokrzyżowanym spiskiem, uniemożliwiło jej

rozmowę na tak poważny temat. Emilie postanowiła, że powie mężowi

natychmiast po przybyciu do nowego domu w Filadelfii.

Wcale się nie denerwowała z powodu konieczności odbycia tej rozmowy.

Bynajmniej. Choć jeszcze nie rozmawiali o powiększeniu rodziny, to wcale nie

znaczyło, że Zane nie chce mieć dzieci. To prawda, że podczas ich pierwszego

małżeństwa jasno stwierdził, iż reprodukcja znajduje się na samym końcu jego

listy celów do realizacji, jednak od tego czasu bardzo się zmienił.

Właśnie wszedł do pokoju.

- Pora jechać, Emilie. Mamy przed sobą daleką drogę.

- Załadowałeś wóz? - spytała. Jak zawsze, na jego widok poczuła, że coś

ściska ją w gardle.

- Tak - odrzekł, po czym zwrócił się do Rebeki.

- Dałaś nam dość jedzenia na cały rok.

- Tak rozkazał generał - odpowiedziała Rebeka z uśmiechem.

- Jak teraz wyżywisz rodzinę?

- Jego Ekscelencja zapowiedział, że to już nie będzie dla mnie kłopotem.

- Wyobrażam sobie, jaka jesteś dumna z Josiaha - wtrąciła Emilie. - Wiele

ryzykował, działając tak długo na tyłach angielskiej armii.

W ciągu ostatnich trzech miesięcy Josiah zebrał bardzo wiele cennych

informacji. Generał Washington miał nadzieję, że dzięki niemu wkrótce odniosą

decydujące zwycięstwo.

Emilie z najwyższym trudem powstrzymała się od wyjawienia Rebece, że

do tak upragnionego zwycięstwa już blisko. Za kilka miesięcy, podczas

styczniowych mrozów, armia amerykańska miała odnieść ważne zwycięstwo w

bitwie pod Princeton. Ta bitwa znaczyła początek drogi do ostatecznego tryumfu

kolonii.

background image

- Będę czekał na dole - powiedział Rutledge i wyszedł.

- Czy jeszcze się zobaczymy? - na odmianę Emilie zaczęła płakać. -

Przecież teraz i Zane, i ja należymy do szpiegowskiej siatki...

- Życie jest pełne niespodzianek - westchnęła Rebeka. - W ciągu

osiemnastu lat małżeństwa wiele razy się o tym przekonałam.

- Chyba wszystko wzięłam - Emilie rozejrzała się po pokoju. Na chwilę

zatrzymała wzrok na miedzianej wannie i lekko się uśmiechnęła.

- Przecież prawie nic nie miałaś ze sobą - zauważyła gospodyni. - Często

się zastanawiałam, w jaki sposób ty i twój mąż spotkaliście Andrew.

- Mam wrażenie, że od tego dnia upłynęły całe wieki - westchnęła Emilie.

- W ciągu tych paru tygodni tyle się wydarzyło.

- Czy zabrałaś list żelazny od generała?

- To najbardziej wartościowa rzecz, jaką mamy.

Emilie poklepała się po kieszeni. Po krótkim namyśle przełożyła list z

kieszeni do haftowanej torebki, wraz z innymi przedmiotami, które wykopała ze

skrytki za stodołą. Mogła sobie wyobrazić reakcję Rebeki, gdyby zobaczyła

banknot z podobizną generała.

Washington nie szczędził oznak wdzięczności. Prócz listu żelaznego,

ofiarował im wóz i konia, co można uznać za osiemnastowieczny równoważnik

BMW z nieograniczonym zapasem benzyny. Teraz mieli udać się do Filadelfii i

dołączyć do tamtejszej organizacji. Washington miał nadzieję, że tam Zane

będzie miał wiele okazji, aby wykorzystać swój dar obserwacji i pamięć.

Propozycja generała otworzyła przed nimi nowe perspektywy. Bez niego

nie wiedzieliby, jak zorganizować swoje życie. Teraz, z uwagi na dziecko,

bezpieczna przyszłość nabrała dla Emilie wyjątkowego znaczenia.

Zane czekał na nią przy wozie, otoczony dziećmi Rebeki. Nawet Charity i

Tim przyszli specjalnie, aby się z nimi pożegnać. Emilie bardzo się wzruszyła i

serdecznie ich uściskała. Widząc ich czuła się częścią niewidzialnego łańcucha,

łączącego ją z przyszłością.

background image

- Między Filadelfią i Princeton działa poczta - powiedziała Rebeka. -

Musisz koniecznie napisać mi, jak ci się żyje w nowym domu.

- Nawet siostra nie byłaby dla mnie lepszą przyjaciółką - westchnęła

Emilie i po raz ostatni uścisnęła Rebekę. - Nigdy cię nie zapomnę, ciebie i

twojej rodziny.

Isaac, niczym dojrzały mężczyzna, podał rękę Zane'owi. Wymienili

solenny uścisk dłoni. Emilie miała wrażenie, że oczy Zane'a lekko się zamgliły.

Pomyślała, że za to kocha go jeszcze mocniej.

Nie mogli już dłużej zwlekać. Emilie usiadła na koźle, tuż obok Zane'a,

który pewnym ruchem chwycił lejce.

- Czy wiesz, jak powozić? - szepnęła niespokojnie.

- A co w tym trudnego? - zdziwił się. - Przecież prawdziwą robotę

wykonuje koń.

- Niech was Bóg prowadzi! - krzyknęła Rebeka. Isaac klepnął konia po

zadzie. Ruszyli.

Przez pierwszą godzinę jazdy Emilie wielokrotnie głośno pociągała

nosem.

- Jeszcze ich spotkamy - mruknął Zane. - Nasze drogi muszą się przeciąć.

- Skąd możesz wiedzieć? - obruszyła się Emilie. Jej zielone oczy znów

wypełniły się łzami. - Nie możemy wsiąść do samochodu i podskoczyć do nich

na kawę.

- Co ja słyszę?! Czyżbyś zatęskniła do dwudziestowiecznych

udogodnień?

- Przestań się wygłupiać - prychnęła. Była naprawdę rozgniewana. -

Tęsknię do Rebeki.

- Rozstałyście się godzinę temu. Chyba jeszcze za wcześnie na tęsknotę.

- Nic mnie to nie obchodzi. Tęsknię do niej i już. Zane spojrzał na nią z

pewnym zdziwieniem. Czegoś takiego zupełnie się po niej nie spodziewał.

Widział już Emilie w stanie bliskim furii, wiedział, że potrafi być

background image

zazdrosna, poznał również, jak się zachowuje, gdy coś jest jej obojętne. Nigdy

natomiast nie wykazywała skłonności do płaczu i sentymentalizmu. - Nie patrz

tak na mnie! - warknęła gniewnie. - Nie cierpię takich spojrzeń.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Raz musieli się zatrzymać, aby

gniewna Emilie mogła pójść w krzaki.

Po chwili wróciła, głośno narzekając na jeżyny.

Andrew wyobrażał sobie, że zostanie uznany za bohatera.

Miał nadzieję, że powróci do New Jersey w glorii, tak jak zapowiedziała

mu Emilie. Zamiast tego pozostał kimś nieznanym i anonimowym.

Gdy dotarł na Long Island, dowiedział się, że generał Washington udał się

w niespodziewaną podróż do New Jersey. Przekazując w sztabie informacje na

temat spisku, Andrew czuł się jak idiota. Wszyscy patrzyli na niego tak, jakby

był wariatem.

Niewykluczone, że mieli rację.

McVie czuł, że pora już przekazać pałeczkę innym. Pojawili się młodsi

ludzie, gotowi zająć jego miejsce, byli pełni zapału, energiczni, zdolni do

podjęcia działań, o których on nawet nie myślał. Na przykład Rutledge. Nawet

Emilie bardziej rwała się do walki o niepodległość niż on sam.

Pozostał na Long Island tak długo, aby zdążyć odwiedzić matkę Elspeth,

po czym wyruszył w drogę powrotną, choć sam nie wiedział, do czego wraca.

Ostatnio nie mógł się skoncentrować na sprawach bieżących. Zamiast

tego wciąż wracał myślami do świata, o którym opowiedziała mu Emilie.

Miał wrażenie, że potrafi sobie wyobrazić uliczny zgiełk. Zamknął oczy.

Wydawało mu się, że widzi na niebie ogromnego, srebrzystego ptaka, lecącego

niczym spadająca gwiazda. Te marzenia stały się dla niego bardziej rzeczywiste

niż świat, w którym żył.

Andrew postanowił, że gdy spotka Emilie i Zane'a, powie im, iż chciałby

zobaczyć ich świat. Jeśli kiedykolwiek znajdą możliwość powrotu, chciał jechać

z nimi.

background image

To, oczywiście, nie wydawało się bardzo prawdopodobne, ale przecież

cała ta historia była zupełnie fantastyczna.

Sam nie wiedział, dlaczego ominął Princeton i udał się na południowy

wschód. Nie mógł się oprzeć pokusie odwiedzenia latarni morskiej. Jakiś

wewnętrzny głos nakazał mu zboczyć o wiele mil, przedostać się na wyspę i

zanocować, słuchając szumu fal bijących o skalisty brzeg. Tylko ta jedna noc -

mruknął do siebie, patrząc w stronę portu. Jutro ruszam dalej.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Wreszcie Emilie pochyliła się w

stronę mężczyzny i pogłaskała go po ramieniu.

- Przepraszam, że byłam taka okropna.

_ Wolę, gdy się złościsz, niż płaczesz - powiedział Zane, patrząc jej w

oczy. - Jeszcze zobaczysz swoją Rebekę, obiecuję ci to.

Emilie znowu zaczęła pociągać nosem.

- Nie zachowujesz się normalnie - zauważył.

- Owszem, tak - ucięła wszelką dyskusję na ten temat.

Dojechali do rozwidlenia dróg i skręcili w prawo.

- Myślę, że źle wybrałeś - powiedziała Emilie. Rutledge niemal zazgrzytał

zębami. Dlaczego nikt mu nie powiedział, że tak będzie wyglądała ich wspólna

podróż?

- Mieliśmy kierować się w prawo.

- Mylisz się.

- Mam fotograficzną pamięć.

- I kiepską orientację w terenie.

- Wydaje mi się, że to ja parę dni temu odnalazłem drogę do jaskini -

przypomniał jej gniewnie. - Jakoś Wedy nic nie mówiłaś o kiepskiej orientacji w

terenie.

Na myśl o tamtej nocy Emilie poczerwieniała. Najpierw ucieczka z

więzienia, później miłość pod gołym niebem. Nie zamierzała jednak się poddać.

- To tylko dowodzi, że potrafisz odnaleźć miejsce, v którym raz byłeś.

background image

Teraz szukamy nowej drogi.

Zane tylko pokręcił głową.

Jednak po kilku kolejnych milach sam musiał przyznać, że sytuacja

wygląda kiepsko. Wedle otrzymanych instrukcji, miał wypatrywać starej

wierzby płaczącej, rosnącej tuż koło studni z żurawiem. Niestety, nigdzie nie

było widać ani wierzby, ani studni.

Jechali już od wielu godzin. Byli głodni, zmęczeni i posiniaczeni od

nieustannych wstrząsów.

- Myślałam, że mieliśmy spędzić noc w zajeździe - powiedziała Emilie.

- Owszem - potwierdził Zane przez zaciśnięte zęby.

- I gdzie ten zajazd?

- Już dojeżdżamy.

- Jakoś go nie widzę.

- Czy chcesz powiedzieć, że mam się zatrzymać na stacji benzynowej i

zapytać o drogę?

Spojrzeli sobie w oczy i jednocześnie wybuchnęli śmiechem.

- Wszystko będzie dobrze - powiedział wreszcie Zane i delikatnie

zwichrzył jej włosy.

- Wiem - westchnęła, ale w tym samym momencie poczuła wyrzuty

sumienia. Kochała go i wiedziała, że on ją kocha. Jeśli mieli żyć razem, musiała

mu koniecznie powiedzieć o dziecku, które powoli rozwijało się w jej wnętrzu.

Czemu właściwie miałaby z tym czekać, aż przybędą do Filadelfii?

- Zane - zaczęła powoli. - Muszę ci coś powiedzieć. Nic nie odpowiedział.

- Zane?

Emilie zwróciła wzrok w stronę, w którą patrzył.

- Co to takiego? - spytała, starając się przeniknąć wzrokiem przez gęste

gałęzie drzew.

- Tam - wskazał jej niewielką przesiekę. - Widzisz?

- Boże - wymamrotała. Nagle poczuła zawrót głowy, zrobiło jej się zimno.

background image

- Latarnia morska.

- Do diabła, jak mogłem się tak pomylić? - zaklął i zeskoczył z wozu. -

Tylko idiota może pomylić wschód i zachód.

- Myślę, że to nie jest przypadkowa pomyłka.

- A co takiego?

- Jedźmy dalej - wykrztusiła Emilie.

- Co się stało, Em? To doskonałe miejsce, żeby przenocować.

- To może być niebezpieczne - odrzekła. Nie mogła pozbyć się strachu,

który nagle ścisnął ją za gardło.

- Nikt się tu nas nie spodziewa - Zane zrobi} zdziwioną minę. - Jeśli

nawet ktoś nas zobaczy, będziemy udawać normalne małżeństwo w podróży.

Nie byli jednak normalnym małżeństwem. Podróżowali aż z

dwudziestego wieku.

- Chodź - zaproponował. - Musimy rozejrzeć się po okolicy. Poprzednim

razem nie mieliśmy dość czasu, bo Andrew zaraz nas znalazł.

Emilie miała ochotę chwycić lejce i jak najszybciej stąd uciec, ale nie

mogła się na to zdobyć. Miałaby odjechać bez niego? Niechętnie zsiadła z wozu.

- Już tu byliśmy - powiedziała. Zbliżali się właśnie do brzegu. - Jest tyle

rzeczy, których jeszcze nie widzieliśmy. Po co tracić czas na powtórki?

Na skraju plaży leżała łódź wiosłowa, na wszelki wypadek uwiązana do

wystającego pniaka. Emilie poczuła, że po plecach przeszły jej ciarki. Jej

zdaniem, to wszystko składało się w dziwną i niepokojącą całość.

- Chyba już dość się napatrzyłeś? - pociągnęła go za rękaw.

- Chodź, popłyniemy na wyspę - odpowiedział, kierując się w stronę

łodzi.

- Przecież to niemożliwe, Zane. Masz złamaną rękę.

- Ja będę wiosłował z lewej, ty z prawej.

- Nie chcę tam płynąć.

- To poczekaj tu na mnie.

background image

- Dlaczego tak ci zależy, aby tam dotrzeć? Przecież już widziałeś latarnię

z bliska.

Zastanawiał się przez chwilę.

- Nie wiem, dlaczego chcę tam popłynąć - odparł szczerze. - Po prostu coś

mnie ciągnie.

- To mi się bardzo nie podoba - stwierdziła Emilie. - Mam złe przeczucia.

Nic nie mogło odwieść Zane'a od realizacji powziętej decyzji. Emilie

ciężko westchnęła i usiadła koło niego.

- No dobra, tylko szybko - powiedziała, chwytając za wiosło. Wiatr się

wzmagał. Jeśli nie mieli nocować na wozie, to czym prędzej powinni znaleźć

jakiś dach nad głową.

Gdy dotarli na wyspę, Zane pomógł jej wysiąść i zacumował łódź.

- Spójrz - powiedział. - Jeszcze jedna łódź. Myślisz, że ktoś obsługuje

latarnię?

- Nie - z tyłu dobiegł ich dobrze znany głos. - Jesteśmy tu sami.

Odwrócili się gwałtownie. Przed nimi stał McVie.

- Andrew! - wykrzyknęła Emilie. - Co ty tu robisz?

- Wracam na farmę, do Rebeki. Zatrzymałem się po drodze.

- My jedziemy do Filadelfii - powiedział Zane, patrząc mu w oczy.

Żadne z nich nie skomentowało oczywistego faktu, że aby się tu dostać,

musieli mocno zboczyć z drogi.

- To wygląda na spotkanie lokalnej siatki szpiegowskiej - zauważyła

Emilie. Z trudem trzymała nerwy na wodzy. - Chyba nie powinniśmy

pokazywać się razem. To tylko...

Nie dokończyła. Ani Zane, ani Andrew nie słuchali, co ona mówi, tylko

wbili wzrok w jakiś punkt na horyzoncie. Spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła

szybko nadciągające, szare, spiralne chmury. Chwyciła Zane'a za ramię.

- Pamiętam te chmury - gorączkowo powiedział Rutledge. - Wiedziałem,

że powinniśmy byli spróbować zrobić balon. Mielibyśmy szansę...

background image

- Patrz tam! - wtrącił Andrew. - Tam, na plaży!

- Tak! - wykrzyknął Zane, z trudem przekrzykując szum wiatru. - Balon!!

Emilie z góry wiedziała, że powłoka i gondola są w doskonałym stanie.

Jak to możliwe, że znów dzieje się coś takiego?

- To nasza jedyna szansa, Em! - Zane chwycił ją w pasie i odwrócił do

siebie. - Zrobiliśmy już, co do nas należało. Zadanie wykonane, możemy wracać

do domu.

- To tylko iluzja - ostudziła go. - To nie może dziać się naprawdę.

- Już myślałem, że to się nigdy nie zdarzy - Zane ruszył w kierunku

balonu, ciągnąc za sobą niechętną Emilie. - Bałem się, że z jakiegoś powodu

straciliśmy szansę powrotu. To prawdziwy cud!

Nie - pomyślała. Cud to to, że przez chwilę wydawało mi się, że mamy

szansę być razem.

Szarosrebrne chmury pokryły całe niebo. Były tak nisko, że wierzchołek

balonu dotykał ich podstawy.

- Chodź, Em. Nie mamy wiele czasu.

- Nie mogę. - Miała wrażenie, że coś, czego nie rozumie, sparaliżowało

jej ruchy.

- Nie będziemy mieli drugiej okazji, Emilie - powiedział, patrząc na nią,

jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.

- To może być jakiś trik. A jeśli coś się stanie?

- Przynajmniej będziemy wiedzieli, że spróbowaliśmy.

- Nie mogę - pokręciła głową w odpowiedzi.

- Z pewnością możesz.

- Tym razem nie - odrzekła, cofając się parę kroków. Kiedy indziej

gotowa byłaby pójść za nim na kraj świata, ale teraz... Teraz musiała chronić

rosnące w niej dziecko. Nie mogła zaryzykować, że coś mu się stanie. Poczuła

gwałtowny, bolesny skurcz serca. Wiedziała, że jeśli teraz powiedziałaby mu o

dziecku, balon z pewnością odleciałby bez niego, ale nie chciała go do tego

background image

zmuszać.

- Kocham cię - powiedziała cicho, przełykając łzy. - Ale nie mogę lecieć.

Zane czuł, że znalazł się w jakimś koszmarnym potrzasku. Pomyślał, że

Emilie nie może odmówić.

- Nie możesz tu zostać - gorączkowo próbował ją przekonać. Mijały

cenne sekundy. Balon mógł odlecieć w każdej chwili. - Em, proszę. Przecież

należymy do siebie.

- Wsiadaj - powiedziała, wyrywając się z jego uścisków. - Nie chcę, abyś

z mojego powodu stracił szansę na szczęście.

Zane nie był stworzony do życia w osiemnastym wieku. Bez władzy i

pieniędzy stał się takim samym człowiekiem jak inni. Ba, nie było nawet jasne,

czy potrafi zarobić na życie.

- Balon zaczyna się wznosić - krzyknął Andrew. - Teraz albo nigdy!

Zane zrozumiał, że nie zdoła jej przekonać. Musiała sama podjąć decyzję.

- Decyduj, Em - krzyknął. - Lecisz czy zostajesz?

- Nie mogę lecieć - szepnęła i załkała. - Boże, tak bym chciała...

Rzuciła mu haftowaną torebkę z pieniędzmi i kartą kredytową, po czym

odwróciła się i pobiegła do latami. Rzuciła się na pryczę, ukryła twarz w

poduszce i zapłakała.

Postąpiłaś słusznie - pocieszył ją głos serca. Pozwoliłaś, aby podjął

decyzję. Zane miał prawo powrócić do świata, który znał i lubił, podobnie jak

ona miała pełne prawo pozostać, aby zapewnić bezpieczeństwo dziecku. Emilie

wiedziała, że to prawda, ale mimo to nie mogła się uspokoić.

Po paru minutach usłyszała skrzypienie zawiasów.

To Andrew - pomyślała tępo. Zane pewnie już poleciał.

Leżała nieruchomo, nadsłuchując odgłosów kroków.

- Emilie - usłyszała.

Dlaczego Opatrzność tak mnie prześladuje? - pomyślała. Dlaczego muszę

słyszeć ten głos, podczas gdy on jest już daleko?

background image

W tym momencie tuż obok ugięło się łóżko i czyjeś silne ramię uniosło ją

do góry. To mógł być tylko on.

Przytulił ją do piersi. Emilie z radością wsłuchiwała się w bicie jego

serca.

- Nie zadziałało? - spytała po chwili, patrząc mu w oczy.

- Nie spróbowałem.

- Nie rozumiem... - szepnęła, wstrzymując oddech. Boże, niech tak będzie

naprawdę - modliła się gorączkowo. Proszę, niech on ze mną zostanie.

- Tu jest nasz dom - powiedział Zane Grey Rutledge, który nigdy

przedtem nie przywiązywał wagi do tego pojęcia. - To nieważne, czy żyjemy w

osiemnastym, czy dwudziestym wieku. Chcę być z tobą.

Emilie zawsze pragnęła usłyszeć, jak on wymawia te słowa, ale wciąż nie

była pewna.

- Może jeszcze zdążysz - szepnęła. - Chcę, abyś był szczęśliwy...

W tym momencie jednocześnie pomyśleli o tym samym i podbiegli do

okna.

- Boże! - wykrzyknęła Emilie. - Andrew!

Balon już wystartował. W gondoli z wikliny siedział Andrew McVie.

- Niech mnie diabli porwą! - zaklął Zane. Gondola znikała już w

ciemnych chmurach. - Zaryzykował.

- Przecież on nic nie wie... - szepnęła, wycierając dłonią oczy. - Będzie się

musiał tyle nauczyć.

- Da sobie radę - zapewnił ją, obejmując zdrową ręką jej ramiona. - To

twarda sztuka.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz.

- Ja też - powiedział, całując ją w czoło. - Czy dlatego nie chciałaś lecieć?

- To nieco bardziej skomplikowana sprawa, niż myślisz.

- Wolisz żyć w osiemnastowiecznym stylu, tak?

- To tylko jedna z przyczyn. - Wzięła głęboki oddech i spojrzała mu w

background image

oczy. - Jest jeszcze ktoś, kogo musimy wziąć pod uwagę.

Zane już odgadł. Jak to się stało, że wcześniej się nie zorientowałem? -

pomyślał ze zdziwieniem. Te płacze, dziwne uśmiechy, nagłe zmiany humoru.

Czasami patrzyła na niego tak, jakby pomógł jej sprawić cud.

- Chodzi o dziecko, prawda?

- Tak - szepnęła, zaplatając ręce na brzuchu, jakby chciała je obronić.

- To tej pierwszej nocy - szepnął, przygnieciony wagą wydarzenia.

Dziecko było nie tylko widocznym dowodem ich miłości, ale również należało

do dwóch wieków.

- Może chcesz usiąść? - zapytała Emilie i cicho się zaśmiała.

- Chyba to ja powinienem ci to zaproponować - potrząsnął głową i

przytulił ją do siebie. - Od dawna wiesz?

- Podejrzewałam już wcześniej, ale tak na pewno dopiero od tygodnia.

- Powinnaś była mi powiedzieć.

- Ja... Prawdę mówiąc, nie byłam pewna, jak na to zareagujesz.

- Niczego bardziej nie pragnę niż małej dziewczynki z twoimi oczami i

twoją radością życia.

- A ja chciałabym chłopca, równie cudownego, jak jego tata - szepnęła, a

w jej zielonych oczach zalśniły łzy.

Zane gwałtownie zamrugał i na chwilę odwrócił wzrok.

- Miałaś rację, Em. Musimy tu zostać dla naszego dziecka. Niech wie, że

je kochamy.

- Musimy się pobrać.

- Załatwimy formalności, jak tylko dotrzemy do Filadelfii, ale żaden

papierek nie wzmocni już naszego małżeństwa - odrzekł, całując ją w usta.

Jeszcze nigdy nie byli sobie tak bliscy, jak teraz. - Tym razem pobraliśmy się już

na zawsze.

background image

EPILOG

Osiem miesięcy później, gdzieś w okolicy Filadelfii.

- Siadaj, Rutledge - polecił Josiah Blakelee. - Wydeptujesz tylko podłogę.

Z pokoju obok kuchni dobiegł ich kolejny, głośny jęk. Zane aż zadrżał.

- Masz sześcioro dzieci - powiedział, przestając na chwilę krążyć po

kuchni. - Czy to zawsze tak wygląda?

- Czasami gorzej - odrzekł Josiah. - Taki już jest los kobiet.

- Dlaczego zatem chcą mieć dzieci? - spytał. Każdy jęk żony sprawiał mu

ostry ból.

- Z miłości - odpowiedział Blakelee. - Rebeka twierdzi, że zapomina o

bólu, gdy tylko dziecko zaczyna ssać.

- Nigdy więcej - mruknął Zane i znów zaczął nerwowo przemierzać

pomieszczenie. - Nigdy więcej nie narażę jej na coś takiego.

Josiah tylko się uśmiechnął. Wskutek wojny cała rodzina Blakelee

musiała opuścić farmę w pobliżu Princeton. Przenieśli się do Pensylwanii i

zamieszkali nieopodal Rutledge'ów. Zane i Josiah zaprzyjaźnili się

>

kierując

siatką szpiegowską, a ich żony po prostu odnowiły dawną zażyłość, tak jakby

nigdy się nie rozstały.

Teraz Rutledge myślał, że bez nich nie wiedziałby, co zrobić.

Każdy jęk Emilie sprawiał, że czuł rozdzierający serce ból. Gdy milczała,

pocił się ze strachu, aż Wreszcie znów słyszał jej głos.

Blakelee wstał, wyjął z szafki butelkę rumu i podał przyjacielowi.

- Napij się - poradził. - Czeka cię długi dzień.. Minął cały dzień, a Emilie

jeszcze nie urodziła, Rum nie podziałał. Zane mógłby równie dobrze pić czystą

wodę. Zupełnie utożsamił się z cierpiącą żoną.

Gdyby rodziła w dwudziestym wieku, z pewnością byłby przy niej, ale

teraz, gdy tylko wspomniał o takiej możliwości, Josiah spojrzał na niego z

oczywistym zgorszeniem.

background image

W końcu jednak Zane nie wytrzymał.

- To moja żona, do diabła - zaklął. - Ten obyczaj to barbarzyństwo.

Wchodzę i już.

Zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i wszedł do pokoju zastępującego

izbę porodową.

- Zane! - wykrzyknęła przerażona Rebeka. - To nie jest miejsce dla

mężczyzny!

- Pozwól mu wejść - szepnęła Emilie słabym głosem. Nawet na tle białego

prześcieradła wydawała się blada. Na jej ściągniętej twarzy widać było ogromne

znużenie. Nagle wygięła się w łuk i kurczowo chwyciła dłoń Zane'a.

- Już widać główkę! - zawołała przyjaciółka. - Przyj, przyj!

Krzyk Emilie odbijał się od ścian pokoju i wracał do uszu mężczyzny,

który przyglądał się porodowi z przerażeniem i uniesieniem.

- Jeszcze mocniej - nalegała Rebeka. - No, jeszcze... jeszcze raz!

- Mocniej, Em - zachęcił ją Zane.

- Nie mogę... Jestem taka zmęczona... To za dużo...

- Owszem, możesz. Potrafisz wszystko. Znalazła w sobie resztki sił i

spróbowała raz jeszcze.

Jej twarz wykrzywił grymas bólu i wysiłku.

- Wychodzi... czuję, że wychodzi - szepnęła. Jeszcze chwila i rozległ się

cudowny, głośny krzyk dziecka.

- Dziewczynka! - ucieszyła się Rebeka. - Śliczna, mała dziewczynka!

- Boże... - Emilie spojrzała na męża. Oboje płakali ze wzruszenia.

Zane myślał, że wie już wszystko o miłości. Wydawało mu się, że dzięki

tej kobiecie i wspólnej podróży w czasie poznał wszystkie sekrety tego uczucia.

Teraz jednak, widząc noworodka kwilącego w ramionach matki, zrozumiał, że

nic jeszcze nie wie.

Nagle Emilie znów krzyknęła.

- To łożysko - wyjaśniła Rebeka. Dotknęła ręką wydętego brzucha

background image

kobiety. Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.

- Co się stało? - zaniepokoił się Zane. Przecież to niemożliwe, aby teraz,

już po porodzie, coś mogło się stać Emilie.

- Weź dziecko - poleciła mu zdecydowanie Rebeka. - Wydaje mi się, że to

jeszcze nie koniec.

Wziąć dziecko? Zane spojrzał na malutką, kruchą istotkę w ramionach

Emilie. Jak mógłby to zrobić? Przecież nie miał pojęcia, jak trzymać

noworodka, jak...

- Bierz córkę!

Zane przypomniał sobie, jak ktoś mu tłumaczył, że dziecko należy

trzymać jak piłkę do amerykańskiego futbolu. Zacisnął z determinacją zęby i

wziął maleństwo. Na szczęście rada okazała się właściwa. Dziewczynka

wydawała mu się taka śliczna, doskonała...

- Przyj! - krzyknęła Rebeka niczym sierżant kierujący musztrą.

- Nie mogę! - jęknęła Emilie, chwytając się poręczy łóżka.

- Musisz!!

- Dalej! Mocniej!... Chryste! - Rebeka jednocześnie śmiała się i płakała. -

Macie syna!

- Syna? - Zane spojrzał na dziecko, które trzymał na rękach. - Mówiłaś, że

to córka!?

- Bliźniaki? - pierwsza oprzytomniała Emilie. W jej głosie zabrzmiała

nutka tryumfu. - Mamy bliźnięta!

- To szczęśliwy dzień - westchnęła przyjaciółka, owijając noworodka

prześcieradłem i podając go Emilie. - Bóg Wszechmogący wam pobłogosławił.

Płacząc z radości, Rebeka wyszła, aby przekazać mężowi szczęśliwą

wiadomość.

- Mamy teraz prawdziwą rodzinę - szepnęła Emilie. Zane patrzył na swoją

żonę i dzieci i myślał, że gotów byłby oddać za nich życie. Wiedział, że mają

przed sobą trudną drogę w tym obcym dla nich świecie, ale był pewien, że zrobi

background image

wszystko, aby zapewnić im bezpieczeństwo.

Po raz pierwszy od nagłej podróży w czasie przestał się zastanawiać, jak

ma wyglądać przyszłość. Odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się głośno.

- Kocham cię - powiedział myśląc, że żadne słowa nie oddadzą

cudownego uczucia, jakie przepełniało jego serce. - Nie mógłbym żyć bez

ciebie.

- Biedaczysko - westchnęła Emilie. Zane pochylił się nad nią i pocałował

ją w usta. - Nie tak sobie wyobrażałeś swoje życie.

- Nie - odrzekł bez wahania. - Ale miałem szczęście.

- Nie żałujesz?

- Nie, niczego nie żałuję.

- Pora, żebyś to zrozumiał - usłyszał głos babki.

- Słyszałeś coś? - Emilie rozejrzała się po pokoju.

- Ciekaw byłem, kiedy odezwie się znowu - uśmiechnął się Zane.

- Kto?

- Sara Jane.

- Twoja babka?

- Tak - kiwnął głową. - To jej zawdzięczamy to wszystko.

- Nie rozumiem...

- Kiedyś ci wytłumaczę - Obiecał Zane.

- Jestem z ciebie dumna, Zane. Stałeś się prawdziwym mężczyzną, godnym

nazwiska Rutledge' ów.

- Znów ją słyszałam - powiedziała Emilie - ale nie mogłam odróżnić słów.

- Myślę, że pożegnała się z nami - uśmiechnął się Zane. Czuł w sercu

spokój i radość.

W tym momencie do pokoju wpadli Rebeka i Josiah, Charity z mężem,

Isaac, Stephen, Benjamin, Ethan i nawet mały Aaron, który już nauczył się

chodzić.

Wszyscy zgodnie uznali, że dzieci są cudowne i równie inteligentne jak

background image

ich rodzice.

- Ale jeszcze nie mają imion - zauważyła Rebeka. - Jak je nazwiecie?

Zane spojrzał Emilie w oczy.

- Chłopiec będzie się nazywał Andrew - powiedziała. Chciała uczcić

pamięć przyjaciela, o którego losie nie mogli się niczego dowiedzieć.

- A to będzie Sara - dodał Zane patrząc, jak mała wywija w powietrzu

maleńką piąstką. - Sara Jane.

I tak się to zaczęło...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bretton Barbara Gdzies w przeszlosci HS000
Bretton Barbara Gdzies w przeszlosci
Bretto Barbara Magia Paryża 01 Tylko Paryż
Bretton Barbara I ślubuję Ci miłośc 02 Dwa razy tak
Bretton, Barbara Forever in Time 1 Somewhere In Time
Bretton Barbara Jutro i na zawsze
Bretton Barbara Tylko ty
Bretton, Barbara Das Maedchen und der Magier
Bretton Barbara Dwa razy tak
Bretton, Barbara Forever in Time 3 Destiny s Child
Bretton Barbara Dwa razy tak
Bretton Barbara Jutro i na zawsze
Bretton Barbara Dwa razy tak HS000
174 Barbara Krzysztoń Karolino, nie przeszkadzaj
02 Barbara Bretton I ślubuję Ci miłaśc Dwa razy tak
Karolino nie przeszkadzaj Barbara Krzyszton
Kłopotliwa przeszłość Barbary Jaruzelskiej
Karolino nie przeszkadzaj Barbara Krzyszton
Karolino nie przeszkadzaj Barbara Krzyszton

więcej podobnych podstron