BARBARA BRETTON
GDZIEŚ W PRZESZŁOŚCI
Tytuł oryginału: Somewhere In Time
Zane (poszukuj
ą
cy
przygód) i Emilie
(uwielbiaj
ą
ca
historie) s
ą
kilka lat
po rozwodzie.
Pewnego dnia
Zane w spadku
otrzymuje stary
mundur z okresu
rewolucji. Aby
sprawdzi
ć
jego
autentyczno
ść
udaje si
ę
do
Emilie. To krótkie
spotkanie budzi w
obojgu dawne
uczucia. Podczas
niespodziewanego
lotu balonem oboje
przenosz
ą
si
ę
o
2oo lat w
przesz
ł
o
ść
. A tam
poznaj
ą
co to
prawdziwa mi
ł
o
ść
i
co znacz
ą
dla
siebie nawzajem.
PROLOG
Pokonując swym czarnym porsche kręty podjazd do Rutledge House,
Zane Grey Rutledge musiał zwolnić i wrzucić drugi bieg. Pod kołami zazgrzytał
żwir, drobne kamyki posypały się na błyszczącą maskę i błotniki samochodu.
Nagle jakiś większy odłamek trzasnął w szybę, pozostawiając pajęczynę
pęknięć. Zane zaklął cicho. Zatrzymał samochód tuż za ciężarówką firmy
przewozowej i zgasił silnik. Spojrzał na dom. Cegły dawno już straciły swój
pierwotny kolor, a deszcze wygładziły kamienie, ale budynek wciąż prezentował
się okazale. Była to siedziba tak wielu pokoleń rodu Rutledge, ze Zane nie miał
nawet pojęcia, ilu. - Pewnego dnia będzie to miało dla ciebie duże znaczenie -
powiedziała mu babka na krótko przed śmiercią. - Rodzina jest najważniejsza.
Sara Jane zmarła już trzy miesiące temu i Zane wreszcie kończył
załatwiać sprawy spadkowe. Ostatnio miał wrażenie, że babka wciąż go
obserwuje i kręci głową, jak wtedy, gdy przyłapała go na piciu piwa w
niewłaściwym towarzystwie.
Mężczyzna rozparł się wygodnie na siedzeniu i patrzył, jak robotnicy
wynoszą z domu skarby zgromadzone przez liczne pokolenia jego przodków.
Portrety dawno zmarłych przedstawicieli rodu, książki i pamiątki, ponoć tak
ważne dla historii rodziny i kraju. Zabębnił nerwowo palcami o kierownicę.
Dobrze zrobiłem - pomyślał. Do diabła, w tych okolicznościach nie mógł zrobić
nic innego. Nie miał najmniejszej ochoty zostać kustoszem muzeum, które
udawałoby normalny dom. Nie chciał zmieniać trybu życia tylko po to, aby dbać
o los tych przedmiotów, choćby były najcenniejsze. Dotychczas udawało mu się
unikać odpowiedzialności i nie miał ochoty stracić reputacji zakały rodziny.
Trudno zresztą było mówić o rodzinie. Po śmierci Sary Jane z niegdyś
potężnej rodziny Rutledge z Pensylwanii pozostał tylko Zane, któremu wypadło
pielęgnować rodzinną tradycję, wywodzącą się z czasów wojny o niepodległość.
Szkoda, że nie pozostał nikt, kto mógłby docenić ironię losu.
- Pan Rutledge? Tak się bałam, że się nie spotkamy!
Zane drgnął. Z otwartego okna wychylała się ku niemu kobieca postać.
- Jestem Olivia McRae - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. -
Poznaliśmy się tydzień temu.
- Pamiętam - odrzekł, wysiadając z samochodu. Uścisnął szczupłą, ptasią
dłoń starszej pani. - To pani reprezentuje Towarzystwo Historyczne Wschodniej
Pensylwanii.
Olivia McRae uśmiechnęła się lekko. Zane pomyślał, że kiedyś pewnie
wszyscy się za nią oglądali.
- Jesteśmy panu niezwykle wdzięczni. Mam wrażenie, że w tym roku
Gwiazdka nadeszła wcześniej niż zwykle.
Rutledge rzucił jej zdziwione spojrzenie. Za co mogła mu dziękować? W
ciągu ostatnich paru dni myślał o pani McRae jak o swojej wybawicielce. Dzięki
niej mógł przestać troszczyć się o Rutledge House i jego skarby.
- To była dla mnie prawdziwa przyjemność - odrzekł, starając się ukryć
zdziwienie.
- Och, to również dobry dzień dla tego domu - powiedziała starsza pani z
wyraźnym podnieceniem. - Jestem pewna, że pańska babka, Sara Jane, gorąco
poparłaby pana decyzję.
- „Gorąco” to może nieco zbyt mocne słowo - skrzywił się ironicznie
Zane. - Raczej jakoś musiałaby się z tym pogodzić.
Dla Sary Jane zawsze najważniejsze były więzy krwi, a nie fakt, że stary
dom powoli obracał się w ruinę. Na jego utrzymanie nie wystarczyłyby dochody
całej rodziny. Jednak dopóki Rutledge House był wciąż rodzinną rezydencją,
dopóty dla babki wszystko było w porządku.
- Proszę tylko dać nam trochę czasu - Olivia McRae poklepała go po
ramieniu. - Gdy przyjedzie pan tu następnym razem, ten wspaniały dom będzie
już wyglądał inaczej. Doprowadzimy go do dawnej świetności.
- To teraz pani sprawa. Pani i stanu Pensylwania. - Tak naprawdę, Zane
miał w nosie, czy kiedyś jeszcze zobaczy Rutledge House.
- Bardzo nam zależy na pana opinii - odrzekła starsza pani. - Prócz tego
bardzo chcielibyśmy, aby ktoś z rodziny Rutledge był członkiem rady
nadzorczej muzeum.
- Bardzo mi przykro - odrzekł nieco zbyt pośpiesznie Zane. - Chyba nie
będę podtrzymywał więzi z tym miejscem.
- Bardzo przepraszam - powiedziała Olivia, a w jej oczach pojawiły się
łzy. - Jaka jestem bezmyślna! To musi być dla pana ciężkie przeżycie. Pańska
babka umarła tak niedawno...
Rutledge odwrócił wzrok. Rzadko dawał się wyprowadzić z równowagi,
ale rozmowa o babce zawsze powodowała taki efekt.
- Muszę jechać na lotnisko - powiedział szorstko. W rzeczywistości miał
lecieć następnego dnia. Jednak z jego punktu widzenia poddawanie się emocjom
było groźniejsze niż skok z samolotu bez spadochronu. - Lepiej już pójdę.
- Wziął pan paczkę, prawda? - zapytała Olivia, zaglądając do wnętrza
samochodu.
- Jaką paczkę? - zmarszczył brwi Zane. - Nie wiem, o co chodzi.
- Och, panie Rutledge, musi pan wziąć paczkę, którą przygotowałam dla
pana. - Olivia spojrzała na niego z entuzjazmem. - To mundur.
- Do licha - mruknął pod nosem Zane. - Zapomniałem.
„W każdym pokoleniu pierworodny chłopiec otrzymuje pod opiekę
mundur”. Sara Jane wypowiedziała te słowa w dniu jego dwunastych urodzin,
wręczając mu starannie zawiązaną paczkę.
,pewnego dnia przekażesz go swemu synowi”.
Zane pomyślał, że jeśli tylko będzie to od niego zależało, to nigdy się tak
nie stanie. Wcale nie zapomniał o mundurze. Dobrze wiedział, gdzie jest: na
strychu, pogrzebany pod grubą warstwą kurzu, jak wszystko, co należy do
przeszłości.
- Proszę poczekać - poleciła mu pani McRae. - Zaraz przyniosę paczkę.
Miał ochotę wskoczyć do samochodu i uciec, gdzie pieprz rośnie. Jak
daleko sięgał pamięcią, ten cholerny mundur stanowił kluczowy element
rodzinnej tradycji. Jego babka opowiadała mu nie kończące się historie o
brawurowych wyczynach przodków, którzy tak naprawdę posługiwali się bronią
chyba tylko podczas polowania na kaczki.
Olivia McRae nie kazała mu długo czekać.
- Proszę - powiedziała, podając duży, starannie zapakowany pakunek.
Niosła go niczym matka swoje pierworodne niemowlę. - Pomyśleć, że mógł pan
wyjechać bez munduru.
Zane spojrzał na paczkę z pewnym zaciekawieniem.
- Cięższa niż myślałem - zauważył. - Jest pani pewna, że nie ma tam
muszkietu?
- Och, pan ze mnie żartuje... - Na policzkach pani McRae pojawiły się
rumieńce. - Przecież z pewnością widział pan ten mundur tysiące razy.
- Niestety, nigdy nie poświęcałem mu zbytniej uwagi.
- To na pewno nieprawda.
- Nie interesuję się antykami.
- To coś więcej niż antyk - powiedziała pani McRae, wyraźnie zgorszona.
- To część amerykańskiej historii... pańskiej historii. - Przerwała i poklepała
dłonią paczkę.
- Proszę ją otworzyć, panie Rutledge. Chciałabym zobaczyć pana twarz,
gdy...
- Później to zrobię - przerwał jej Zane, podchodząc do samochodu. - Teraz
muszę pędzić na lotnisko.
- Oczywiście - z twarzy Olivii zniknął uśmiech.
Zane dostrzegł w jej oczach wyraźne rozczarowanie. Czemu jednak
miałby mieć dla niej jakieś względy? Rozczarowywanie ludzi było jego
specjalnością. Rzucił pakunek na tylne siedzenie, kiwnął głową na pożegnanie i
ruszył w kierunku bramy.
Manhattan, jak zwykle, powitał go z szeroko otwartymi ramionami.
Anonimowe życie w tłumie działało kojąco na jego niespokojną naturę, zupełnie
odwrotnie niż ciepło domowego ogniska. Tutaj nikt od niego niczego nie
oczekiwał i Zane czuł się wolny od wszelkich zobowiązań.
Nie zniechęcił go nawet tłok w tunelu Lincolna ani korek, jaki musiał
pokonać po drodze do domu na wschód od Piątej Alei. Mieszkał w apartamencie
na trzydziestym piętrze wieżowca, pozbawionego wszelkiego indywidualnego
wyrazu i wznoszącego się w pobliżu UN Plaża. Kupił to mieszkanie parę lat
wcześniej, gdy wygrał mnóstwo pieniędzy w Monte Carlo. „Nie można
zakorzenić się w powietrzu” - tak skomentowała to babka, kręcąc głową z
wyraźną niechęcią. Zane uśmiechnął się wtedy i powiedział, że właśnie dlatego
wybrał takie mieszkanie.
Nie pragnął domu, w każdym razie nie w takim sensie, jak rozumiała to
Sara Jane. Między innymi z tego powodu rozpadło się jego małżeństwo.
Mieszkanie stanowiło dla niego bazę. Tu gromadził zapasy, odbierał pocztę i
przygotowywał plany kolejnych eskapad. Gonitwa z bykami w Pampelunie,
Wybrzeże Kości Słoniowej, teraz Tahiti. Miejscowość nie miała nawet
znaczenia, chodziło tylko o to, aby się nie zatrzymywać.
Już jako dziecko nauczył się, że przywiązanie do miejsca może
spowodować kłopoty. Nigdy o tym nie zapominał i nie zamierzał wić sobie
wygodnego gniazdka.
- Dzień dobry, panie Rutledge - odźwierny w liberii powitał Zane'a,
uchylając czapki. - Myślałem, że wyjechał pan do Australii.
- Tahiti - odrzekł Zane, wchodząc do lśniącego marmurami hallu. - Jadę
jutro po południu.
Odźwierny, emerytowany mechanik z Bensonhurst, głośno westchnął.
- Boże, to się nazywa życie - powiedział, masując sobie kark. - Pan chyba
widział już wszystko, co warto zobaczyć...
- Mniej więcej - odparł. Wielu mogło mu pozazdrościć, ale on wciąż czuł
się nieusatysfakcjonowany.
- Przykro mi z powodu pańskiej babki. Mam nadzieję, że nie cierpiała
długo.
- Na szczęście - powiedział Zane, idąc w stronę windy. - Dziękuję za
zainteresowanie.
Już po krótkiej chwili znalazł się w swoim apartamencie na trzydziestym
piętrze. Rozejrzał się wokół. Szarosrebrne ściany, niemal pusty, wypolerowany
parkiet. W wystroju wnętrza widać było tak bezwzględne dążenie do
funkcjonalności kosztem elegancji, że dzięki temu apartament nabrał wręcz
swoistego stylu. Zane'a nic to nie obchodziło. Beztrosko rzucił paczkę z
mundurem na jeden z chromowanych, nowoczesnych foteli. Troska o styl nie
leżała w jego charakterze. Prócz podróży, niewiele go w życiu obchodziło. Sara
Jane stanowiła jeden z nielicznych wyjątków od tej reguły.
Zerwał z szyi krawat, zrzucił marynarkę i sięgnął po stojącą na barku
butelkę szkockiej whisky. Nowoczesne życie ma swoje zalety, ale nawet cuda
dwudziestego wieku nie mogły zastąpić mu słodkiego zapomnienia, jakie
znajdował w butelce dobrego alkoholu. Nalał sporą porcję do odpowiedniej
szklanki, przyjrzał się jej krytycznie, po czym napełnił naczynie niemal po
brzegi.
Sara Jane Rutledge przeżyła dziewięćdziesiąt trzy lata. W ciągu całego
życia, z wyjątkiem jednego roku, cieszyła się dobrym zdrowiem. Gdy
dowiedziała się, że wkrótce umrze, przyjęła to ze spokojem i godnością. Zane
miał wątpliwości, czy sam zdobyłby się na taką odwagę.
- Kolejna przygoda - powiedziała babka podczas ich ostatniej rozmowy. -
Może to dziwne, ale czekam na nią z niecierpliwością.
Wspominając te słowa, Zane potrząsnął głową i napił się whisky.
Niektórzy ludzie sądzili, że nieustannie igra ze śmiercią. Wyścigi samochodowe
i motorowodne, skoki ze spadochronem... W rzeczywistości wcale nie szukał
śmierci. Po prostu już od wczesnej młodości nauczył się w ten sposób uciekać
od poczucia osamotnienia. Ciągle naprzód.
Wszystko w życiu przychodziło mu z łatwością. Zawsze tak było. W
szkole, gdy tylko chciał, miał dobre stopnie. Bez trudu zdobywał kobiety. Miał
dar obserwacji i znakomitą pamięć. Z reguły nawet z poważnych wypadków
wychodził bez szwanku. Jedyne, co mu się nie udało, to małżeństwo, ale Zane
uważał, że to nie ma dla niego żadnego znaczenia.
Zerknął na leżącą na fotelu paczkę.
- Niewiele brakowało, a wyjechałbym bez ciebie - powiedział. Zauważył
ją dwa dni wcześniej na strychu w Rutledge House, gdy pokazywał ludziom z
firmy przewozowej, co mają zapakować. Oczywiście, polecił zabrać mundur do
muzeum, wraz ze wszystkimi pozostałymi pamiątkami rodzinnymi.
Czemu zatem nie zostawił go tej miłej Olivii McRae i nie pozbył się w ten
sposób kłopotu? Żadne prawo nie zabrania rozdawania rodzinnego dziedzictwa.
Gdyby takie prawo istniało, nie zdołałby się pozbyć również rodzinnych
portretów, biżuterii i biblioteki babki.
- Nie myślałeś chyba, ze pójdzie ci ze mną tak łatwo, chłopcze?
Zane drgnął, rozlewając whisky na koszulę. Dwa łyki alkoholu i już
słyszy głos Sary Jane? To śmieszne. Pomyślał, że to pewnie głos sumienia.
Gotów był dać babci wszystko, z wyjątkiem tego, na czym zależało jej najbar-
dziej: prawnuka, który utrzymałby ciągłość rodu Rutledge.
- Jeszcze nie jest za późno, Zane. Otwórz oczy i rozejrzyj się wokół, a
twoje serce rychło odnajdzie...
Wcale nie był pewien, czy w ogóle ma serce.
Odstawił szklankę i podszedł do fotela, na którym położył paczkę z
mundurem. Doświadczenie nauczyło go, że najlepszy sposób rozwiązywania
problemów polega na chwyceniu byka z rogi.
- No, dobra - powiedział, rozwiązując sznurek. Niedoczekanie, aby się bał
nadjedzonego przez mole munduru. - Zobaczmy, co tu właściwie mamy.
Odsunął na bok żółte bryczesy i przyjrzał się granatowej kurtce z
ciemnymi wyłogami. Metalowe guziki wyraźnie pociemniały ze starości.
Mundur nie wyróżniał się niczym specjalnym poza dziwnym, ozdobnym haftem
wewnątrz lewego mankietu i pod kołnierzem. Zane przyjrzał się uważnie kurtce.
Ze zdziwieniem stwierdził, że chyba pasowałaby na niego, choć był o wiele
wyższy niż dzisiaj przeciętny mężczyzna. Nie znał się na historii, ale dobrze
pamiętał, jak rok temu, nurkując u wybrzeży Florydy, zwiedził wrak
zatopionego żaglowca. Wtedy uderzyły go niewielkie rozmiary wszystkich
elementów wyposażenia.
- Co zamierzasz zrobić? Chyba nie chcesz go rzucić do szafy i zapomnieć
o nim? Jesteś mi coś winien...
- To już się robi śmieszne - powiedział głośno Zane.
- Jadę na Tahiti. Nie mam czasu na takie bzdury.
- Znajdź trochę. Nigdy ci go nie żałowałam...
Nie mógł zaprzeczyć. Sara Jane była jedyną osobą, na którą zawsze mógł
liczyć, nigdy go nie zawiodła. Przynajmniej to jedno powinien dla niej zrobić,
nawet jeśli nie miało to już najmniejszego znaczenia.
Dwie godziny później znów zasiadł za kierownicą swojego porsche. To
niemożliwe - pomyślał po raz setny. Nie mógł w to uwierzyć. A jednak wszyscy,
których spytał, powiedzieli mu to samo.
- Powinien pan zwrócić się do Emilie Crosse - poradzili mu dwaj kustosze
i profesor z Rutgers. Zgodnym chórem chwalili profesjonalizm tej kobiety o
staromodnym nazwisku i oryginalnym zawodzie. I na dokładkę - jego eks -
żony.
- Nie grasz fair, Saro Jane - mruknął Zane, jadąc w stronę tunelu Lincolna.
- Nic z tego nie będzie. Oddam jej mundur i znikam, rozumiesz?
- To dopiero początek, chłopcze. Dopiero początek...
1
W chwili, gdy właśnie w jej życiu miała nastąpić radykalna zmiana,
Emilie stała na drabinie i podlewała kwitnącą begonię, która niewątpliwie
miewała w swym życiu lepsze okresy. Akurat zastanawiała się, czy nie skrócić
męczarni roślinki, gdy ryk samochodowego silnika przerwał jej rozmyślania.
Nie spodziewała się nikogo. Zazwyczaj na tej uliczce pojawiał się tylko
biało - niebieski samochód listonosza, a jego silnik raczej krztusił się i kaszlał, a
nie ryczał.
Emilie zeszła z drabiny i wytarła ręce w spodnie. Wyjrzała na ulicę. Ryk
silnika wyraźnie się zbliżał. Po chwili ze zdumieniem patrzyła na pędzący
uliczką czarny samochód. Nie znała się na autach, ale nawet kompletny laik
mógłby się domyślić, że suma, którą zapłacił właściciel tego smukłego cudeńka,
wystarczyłaby na utrzymanie wszystkich szkół w Crosse Harbor.
Kierowca jechał tak, jakby właśnie zbliżał się do mety wyścigu
Indianapolis. Nagle rozległ się pisk hamulców i nieznajomy zatrzymał się tuż
obok jej forda. Parsknęła z oburzeniem. Nie znosiła ludzi prowadzących tak,
jakby byli sami na drodze. Szczególnie ostro reagowała na kierowców
luksusowych samochodów. Z jej punktu widzenia, każde auto to tylko kupa
żelastwa, cztery gumowe koła i tysiące innych części, psujących się w najmniej
stosownym momencie.
Poznała, że to porsche. Co za szpan! - skrzywiła się ironicznie.
Znała w życiu tylko jednego mężczyznę, którego nie mógł przyćmić
nawet taki samochód. Zwariowała na jego punkcie tak bardzo, że wyszła za
niego za mąż, ale starczyło jej zdrowego rozsądku, aby już po sześciu
miesiącach zdecydować się na rozwód.
- To niemożliwe - powiedziała do siebie, zatrzymując się na stopniach
tarasu. Ze wszystkich sił starała się opanować nagłą falę podniecenia, która
nakazywała jej zbiec na dół i szybko otworzyć drzwi samochodu. Przyćmione
szyby powinny być zakazane - pomyślała bezładnie. To niesprawiedliwe, żeby
kierowca mógł ją widzieć, a ona jego nie...
Drzwiczki otworzyły się i z wozu szybko wyskoczył mężczyzna.
Emilie oparła się o poręcz. Czuła się tak, jakby nagle spojrzała prosto w
słońce. Poznała go natychmiast. Miała wrażenie, że patrzy na niebezpiecznego i
pociągającego pirata z okładki romantycznej powieści. Ta postać nie mogła
należeć do tego świata.
Uszczypnęła się mocno w ramię, ale rzekoma zjawa nie znikła.
Mężczyzna zbliżał się do niej. Emilie miała ochotę uciec i gdzieś się schować.
Pomyślała, że musi natychmiast zajrzeć do książki „101 powodów, dla których
rozwód był jedynym rozwiązaniem”.
Schowała za plecami drżące dłonie i uśmiechnęła się do byłego męża.
Zane nie odwzajemnił jej uśmiechu. Ciekawe - pomyślała - dlaczego
najwspanialsi mężczyźni tak rzadko się śmieją? Czy nie pozwala im honor, czy
też jest to wrodzona przypadłość?
Patrzyła na niewielki dołek w jego brodzie, mocne szczęki i bezwstydnie
zmysłowe usta. Świetnie pamiętała, co czuła, gdy te wargi jej dotykały...
- Dawno się nie widzieliśmy, Emilie - Zane powitał ją takim głosem, że
poczuła, jak drżą jej kolana. - Wyglądasz wspaniale.
- Nic nie mów - odrzekła. - Sama zgadnę. Byłeś gdzieś w okolicy i
postanowiłeś zajrzeć, prawda? Co z tego, że minęło już pięć lat - dodała,
strzelając palcami.
- Wciąż ta sama Emilie. Cieszę się, że niektóre rzeczy nigdy się nie
zmieniają.
- Czy kiedyś przyszło ci do głowy, żeby przed wizytą zadzwonić?
- Dlaczego? Przecież jesteś w domu.
- Czym mogę ci służyć? - spytała, spoglądając wymownie na zegarek.
- Nie zaprosisz mnie do środka?
- Nie miałam takich planów.
- Kiedyś byłaś znacznie serdeczniejsza - Zane obdarzył ją uśmiechem
filmowego gwiazdora.
- I znacznie głupsza. Nie przyjechałeś tutaj bez powodu. Lepiej nie traćmy
czasu na wspomnienia - zimno stwierdziła Emilie.
- Mam w samochodzie pewną rzecz - odpowiedział. - Chciałbym, abyś
rzuciła na nią okiem.
- Bardzo chętnie - odrzekła. - Możemy ustalić odpowiedni termin.
- Ale ja jutro wyjeżdżam na Tahiti.
- Wobec tego możemy umówić się na jakiś dzień po twoim powrocie. -
Zane wciąż był w drodze: na Tahiti albo do Hamptons, albo na Lazurowe
Wybrzeże. Ciągle zbyt zajęty gorączkową gonitwą za rozrywkami, aby dostrzec,
że szczęście można znaleźć pod bokiem.
Zawsze wywierał na niej takie wrażenie. Pod jego wpływem zmieniała się
z rozsądnej, inteligentnej kobiety w beznadziejną romantyczkę, snującą
marzenia o długim i szczęśliwym życiu.
- Nie poddawaj się zbyt łatwo, chłopcze. Przekonaj ją...
Zane aż drgnął, słysząc ponownie głos babki. Miał nadzieję, że
przynajmniej Sara Jane cieszy się z tego spotkania.
Z pewnością babka cieszyła się bardziej niż Emilie. Rutledge czuł na
sobie gniewne, skupione spojrzenie byłej żony. Zawsze bardzo mocno
reagowała na wszystko, to również składało się na jej urok. Prócz tego była
bardzo piękną kobietą. Piękną, choć trudną. Ich krótkie małżeństwo stanowiło
mieszaninę seksualnej namiętności, romantycznej miłości i przekonania, że to
nie może długo potrwać.
Niestety, teraz Emilie wydawała się wyłącznie zniecierpliwiona jego
nieoczekiwaną wizytą. Interesowała ją tylko sprawa, z którą przyjechał.
Zane zazwyczaj bez trudu zdobywał płeć przeciwną za pomocą uśmiechu.
Miał notes pełen telefonów i adresów kobiet, które chętnie spędziłyby z nim
trochę czasu. Ciekawe - pomyślał - czy uda mi się ją namówić, aby spojrzała na
mundur?
- Posłuchaj - powiedział, pochylając się w jej stronę. Uśmiechnął się
najserdeczniej, jak potrafił. - To naprawdę bardzo ważne.
Zaczęła protestować, ale Zane przerwał jej ruchem ręki.
- Obiecałem komuś, na kim mi naprawdę zależy, że załatwię tę sprawę.
Tylko ty możesz mi w tym pomóc.
- Skąd wiesz? Jeśli dobrze pamiętam, zawsze uważałeś mój zawód za
totalną bzdurę.
- Jesteś sławna, Emilie. Zadzwoniłem do dwóch muzeów i na uniwersytet
w Rutgers. Wszyscy mi poradzili, abym zwrócił się do ciebie. - Znów się
uśmiechnął, tym razem zachęcająco. - Zaimponowałaś mi.
- Nie wysilaj się - odrzekła zimno. - I tak się na tym nie znasz.
- Wiem - przyznał szczerze. - Mimo to bardzo mi zaimponowałaś.
- No, dobra - Emilie uśmiechnęła się po raz pierwszy od jego przybycia. -
To mi bardzo pochlebia.
- Naprawdę tak myślę - zapewnił ją Zane, wskazując ręką na samochód. -
Spojrzysz na to?
- Mogę ci poświęcić pięć minut - zgodziła się. - Jeśli uznam, że potrafię ci
pomóc, pomyślimy o tym po twoim powrocie.
Pobiegł do samochodu po owiniętą w brązowy papier paczkę. Emilie
czekała na niego na tarasie. Nie mogła oderwać wzroku od jego zgrabnej figury.
Zane miał na sobie szare spodnie szyte na miarę i jasną koszulę z egipskiej
bawełny. Ten strój podkreślał jego szerokie bary i wąskie biodra. Pomyślała, że
naprawdę nadaje się na afisz reklamujący film o piratach.
Szkoda, że zgodnie z jej filozofią życiową małżeństwo nie mogło
ograniczać się do seksu i nieustannych podróży.
- Proszę - powiedział, podając jej paczkę. - Kiedy zaczynamy?
- Co to jest?
- Mundur.
- Z jakiego okresu?
- Ma jakieś dwieście lat, plus minus dziesięć. Emilie cicho gwizdnęła.
- Wejdźmy do środka. Lepiej nie narażać go na nadmiar słonecznego
światła.
- Nie mów mi, że należysz do tych wariatów od dziury ozonowej.
- Nie mów mi, że należysz do tych idiotów, którzy twierdzą, że wszystko
jest w porządku - odpaliła.
- Nie można odwrócić biegu czasu - powiedział Zane. - Rozwój techniki z
pewnością przyniósł więcej pożytku niż strat.
- Niewątpliwie - mruknęła Emilie, wprowadzając go do swej pracowni. -
Na przykład kwaśne deszcze, smog... Mam ciągnąć dalej?
- Powinienem był się domyślić, że przystałaś do ekologów -
odpowiedział, rzucając paczkę na stół.
- Oszczędź mi tylko wyliczania twych cudów techniki. Można żyć bez
kuchenek mikrofalowych i komputerów, ale nie bez czystej wody i powietrza.
- Nic dziwnego, że znasz się na starociach - prychnął pogardliwie Zane. -
Zawsze, w myśleniu też, byłaś podobna do zabytków.
- Wystarczy - powiedziała Emilie, krzyżując ramiona. Nic mnie nie
obchodzi, jaki jesteś przystojny - pomyślała. - Do widzenia, Rutledge. To było
interesujące, choć może niezbyt miłe, spotkanie.
Patrzył na nią wzrokiem pozbawionym wyrazu. Pomyślała nagle, że
połączenie takiej urody z tępotą jest jednak marnotrawstwem.
- A co z mundurem?
- To twój problem - stwierdziła, wzruszając obojętnie ramionami. Nie
przyszło jej to łatwo. Dwustuletni mundur, mój Boże - westchnęła w duchu. Z
najwyższym trudem powstrzymała się, aby go natychmiast nie rozpakować.
Ostatni raz widziała mundur z czasów rewolucji cztery lata temu. Niestety, był
w tak fatalnym stanie, że nic nie mogło go już ocalić. Czas i wilgoć zrobiły
swoje.
- Obiecałaś mi pięć minut - przypomniał Zane.
- I już zmarnowałam osiem.
- Powiedziałaś, że go obejrzysz.
- Po co zawracać sobie tym głowę? Znam cię. Na pewno oddałeś go już
do pralni chemicznej i kazałeś podszyć norkami.
- Znów się mylisz. Jest nietknięty, od kołnierza po mankiety.
- No, dobrze - Emilie nie mogła już dłużej opierać się pokusie. -
Zobaczmy, co to takiego - dodała chłodno.
Zbliżyła się do stołu z takim samym podnieceniem, z jakim nałogowy
hazardzista zasiada do gry z nieograniczoną stawką. Tyle że żaden hazardzista
nie pozwoliłby sobie na to, aby ręce drżały mu tak jak jej. Z trudem rozwiązała
sznurek.
Zane chętnie uwierzyłby, że taki wpływ wywarła na nią jego obecność,
ale czuł, że ona jest rzeczywiście podekscytowana z powodu tych starych szmat.
- Cholera - zaklęła pod nosem, walcząc z zaciśniętym supłem. Zauważył,
że nie nosi już ślubnego pierścionka. Ze złością pomyślał, że nie powinien był
zwracać na to uwagi.
- Pomóc ci?
- Podaj mi nożyczki - poprosiła, przygryzając dolną wargę. - Leżą tam, na
półce.
- Chyba z dziewiętnastego wieku - mruknął Zane, podając jej nożyczki. -
Tylko czemu wydawało mi się, że zauważyłem napis „Made in Taiwan”?
- Bardzo jesteś zabawny - odrzekła, nawet na niego nie patrząc.
Błyskawicznie przecięła sznurek i zaczęła rozwijać sztywny papier.
Rutledg poczuł na plecach jakiś dziwny dreszcz.
- Mówiłam ci, że tak będzie. Powoli zrozumiesz, co jest naprawdę ważne -
usłyszał znowu głos Sary Jane. Poczuł, że pot spływa mu po karku. Miał
wrażenie, że stoi na długim pomoście i jakaś Circe kusi go, aby ruszył za nią.
Nie mógł uwierzyć, że rzeczywiście słyszy głosy ani przyznać, że
ogarnęło go niecierpliwe oczekiwanie, którego w żaden sposób nie potrafił
opanować.
W pokoju rozległo się głośne westchnienie Emilie. Miała wrażenie, że
pod jej palcami przesuwają się dwa wieki. To tylko wyobraźnia - skarciła się w
duchu. Naczytałaś się zbyt wielu książek... Mimo to nie mogła zrozumieć,
czemu słyszy głośne bicie w bębny, a na skórze czuje zimny powiew wiatru.
Znam ten mundur - pomyślała. Miała wrażenie, że sama uszyłaby go
dokładnie tak samo, jak tamten krawiec. Zauważyła starannie ukryte przeróbki.
Ktoś skrócił rękawy, aby pasowały na niższego mężczyznę.
- No, co o tym myślisz? - przerwał milczenie Zane.
- Jeśli to jakiś dowcip, przysięgam, że... - Emilie obróciła się w jego
stronę, a w jej oczach pojawiły się błyski gniewu.
- To nie jest żaden żart.
Przejechała palcami wzdłuż kołnierza. Był skrojony i zszyty tak, jak sama
by to zrobiła, ale nigdy przedtem nie widziała, aby ten sposób był używany w
epoce kolonialnej.
- To reprodukcja - powiedziała. - Na pewno. Jak na autentyk kolory są
zbyt świeże, a splot zbyt ścisły.
- To nie jest reprodukcja - zapewnił ją Zane. - Autentyk, z pewnością.
- Uwierz mi, że dwieście lat pozostawia ślad na ubraniu. Mój zawód
polega na usuwaniu tych zmian.
- Dobrze, zatem udowodnij mi, że to reprodukcja. - Pomyślał, że Emilie
chyba nie spodziewa się, aby tak szybko sobie poszedł. Do diabła, miał ochotę
przyglądać się jej, jak z trudem panuje nad podnieceniem...
Kobieta podniosła mundur i spojrzała nań pod światło.
- Popatrz tutaj - powiedziała. - Włókna są wciąż długie i elastyczne, szwy
nie naruszone. Nikt nie miał na sobie tego munduru więcej niż parę razy.
- Według ciebie to poliester?
Emilie pokręciła głową. Widocznie nie odzyskała jeszcze poczucia
humoru, ale pozostała piękna.
- Nie, to wełna. Bardzo ciasno tkana... - czuła pod palcami materiał, z
jakiego szyto wtedy mundury. Słyszała coraz głośniejsze walenie w bębny. - Po
prostu nie rozumiem, jak...
- Ale to możliwe?
- Logicznie biorąc, nie. - Powąchała mundur. Czuła zapach wełny i
naturalnego barwnika. Pomyślała, że to po prostu niemożliwe.
- Ale?
- Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać - powiedziała, spoglądając na
niego. - Jeśli poczekasz godzinę, to będziemy wiedzieli, jak jest naprawdę.
- Nie mogę tak długo czekać. Muszę jeszcze dziś wrócić do Nowego
Jorku.
- Żeby zdążyć na samolot?
- Żeby zdążyć na samolot - potwierdził ostro Zane.
- Wobec tego nie mogę ci pomóc - powiedziała zimno Emilie. Wydawała
się zupełnie opanowana, ale czuła, jak kurczy się jej żołądek. Boże - myślała -
przecież on nie może teraz wyjść. Coś się tutaj dzieje, coś, czego nie
rozumiem... Ten mundur wydawał się jej dziwnie znajomy, poczynając od
haftów a na dziurkach od guzików kończąc.
Zane wyciągnął rękę w kierunku uniformu. Musnęli się palcami i w tym
momencie rozległ się trzask iskry. Emilie szybko cofnęła dłoń, jakby się
oparzyła.
- Naelektryzowałeś się - powiedziała, odwracając głowę. Chciała ukryć
zakłopotanie. Wciąż w całym ciele czuła dreszcze, wywołane tym krótkim
kontaktem.
- Chyba tak - mruknął Zane, niezupełnie przekonany.
Panowało między nimi takie erotyczne napięcie, że nie mógł uwierzyć, iż
Emilie go nie dostrzega. Stała tak blisko, że czuł zapach wiosennych kwiatów,
które wpięła we włosy. Słyszał coraz szybsze bicie własnego serca.
Wykluczone - pomyślał. Nie miał najmniejszego zamiaru popełnić po raz
drugi tego samego błędu.
- Godzina to trochę za długo - powiedział, zerkając na zegarek. -
Chciałbym wyjechać najpóźniej za trzydzieści minut.
- W porządku. Pozwól mi tylko wykonać kilka testów i zobaczymy, co się
okaże. - Wskazała mu drewniany taboret, stojący przy ogromnym kołowrotku. -
Możesz tam usiąść, a ja wezmę się do pracy.
Zane po raz pierwszy rozejrzał się uważnie po pracowni, oszałamiającej
mieszaniną kolorów i stylów. Próbki kolonialnych materiałów na ścianach
rywalizowały o miejsce z grafikami Erte'a i reprodukcją Renoira,
przedstawiającą pulchną, nagą kobietę. Mimo wielu przedmiotów pochodzących
niewątpliwie z dwudziestego wieku, każdy mógłby się domyślić, że miłością
Emilie jest okres kolonialny w historii Ameryki. Gdy byli małżeństwem, Zane
szydził z niej bezlitośnie, że żyje w przeszłości. Nie miał pojęcia, iż uczyni z
tego swój zawód.
- Czy rzeczywiście posługujesz się tym urządzeniem? - spytał, wskazując
na kołowrotek.
- Oczywiście, że tak - powiedziała, rzucając mu dziwne spojrzenie.
Zane zakręcił kołem i przez chwilę wsłuchiwał się w skrzypienie drewna.
- Wydaje się, że zrobienie na tym kawałka nici wymaga mnóstwa pracy -
mruknął. Zawsze wierzył, że jeśli czegoś nie można kupić w sklepie, to
widocznie nie jest to do niczego potrzebne.
- Owszem - potwierdziła Emilie, napełniając miskę jakąś miksturą, którą
mieszała drewnianą łyżką. - To również wspaniała zabawa.
Rzucił jej sceptyczne spojrzenie, ale je zignorowała.
Pamiętała, że nie potrafił jej zrozumieć, gdy byli małżeństwem, więc
trudno było oczekiwać, aby udało mu się to teraz. Należał do ludzi lubiących
bary szybkiej obsługi i nowoczesne samochody, a ona tęskniła do czasów rę-
cznej maselnicy i czterokonnych powozów.
Przestała o nim myśleć i zamiast tego skoncentrowała się na pracy.
Szybko nadpruła szew i wycięła malutki skrawek materiału. Mimo skupienia, jej
zmysły rejestrowały wszystko, co działo się w pokoju. Słyszała każde
skrzypnięcie kołowrotka. Jednocześnie nie mogła się pozbyć myśli, że oto
zaczyna się największa przygoda jej życia.
Zane, oczywiście, nie miał pojęcia, co ona robi i niezbyt go to obchodziło.
Z przyjemnością śledził wzrokiem jej ruchy oraz wdzięczną linię ramion i
karku. Pamiętał, jaka była ciepła i chętna, gdy leżeli razem w łóżku...
Zmienił pozycję na taborecie. Był zadowolony, że Emilie siedzi
odwrócona do niego plecami. Nie była specjalnie serdeczna, a w jej zachowaniu
trudno byłoby zauważyć choć ślad frywolności. Mimo to z przyjemnością
patrzył, jak kręci się przy stole roboczym. Czuł się tak, jakby oglądał film, a ona
była znaną gwiazdą.
Emilie zawsze tak na niego działała. Jedyne, co naprawdę przeżywali
razem, to wzajemny pociąg fizyczny. Zdecydowali się na małżeństwo, bo
uwierzyli, że nic innego nie będzie im potrzebne do szczęścia.
Tymczasem już dawno się rozwiedli.
Pożądanie pozostało...
Być może Emilie coraz bardziej pociągała Zane'a właśnie dlatego, że
wydawała się całkowicie niewrażliwa na jego męski urok. A może jest w kimś
zakochana? - pomyślał. Nie miało to dla niego większego znaczenia, ale mimo
to rozejrzał się wokół, aby sprawdzić, czy gdzieś nie dostrzeże śladów
obecności jakiegoś mężczyzny. Jednak nie dostrzegł nigdzie ani zdjęcia, ani mę-
skich rzeczy. Przez chwilę wahał się, czy nie udać, że idzie do toalety i szybko
rozejrzeć się po całym domu, ale zrezygnował z tego pomysłu. Wolał pozostać
na miejscu i przyglądać się, jak eks - żona pracuje.
Do licha, dlaczego on mi się tak przygląda? - pomyślała z irytacją Emilie.
Czuła na ciele jego palące spojrzenie. Jak na człowieka, którego ponoć nic nie
obchodził ten mundur, Zane przyglądał się jej pracy niezwykle uważnie. A może
patrzył tylko na nią?
- Zrobiło się tu strasznie gorąco - powiedziała, odrzucając włosy przez
ramię i kładąc malutki kawałek materiału na szkiełku mikroskopu. Starała się,
aby jej głos zabrzmiał spokojnie i rzeczowo, ale miała wrażenie, że nic z tego
nie wyszło. - Czy mógłbyś włączyć klimatyzację?
Nic nie odpowiedział, ale słyszała skrzypienie parkietu, gdy szedł w
stronę termostatu.
- Dziękuję - mruknęła, nie odwracając głowy. - Dziwne, ale po zmroku
robi się cieplej, nieprawdaż?
- Nie - odparł szorstko, ale z jakąś miękkością. - To wcale nie wydaje mi
się dziwne.
Emilie czekała, aż usłyszy skrzypienie taboretu, ale w pokoju panowała
cisza.
- To jeszcze chwilę potrwa - usiłowała nadać swemu głosowi obojętne
brzmienie. - Lepiej usiądź.
- Postoję.
Aż podskoczyła, słysząc jego głos tuż nad głową.
- Nie stój tak nade mną. Muszę mieć spokój.
- Przecież ci nie przeszkadzam.
- Owszem - wskazała ręką na lampy. - Zasłaniasz światło.
- Wydawało mi się, że korzystasz z mikroskopu.
- Czy możesz usiąść? - nalegała Emilie. Jej głos zabrzmiał nienaturalnie
wysoko. - Ta praca wymaga skupienia.
Zane stał tak blisko, że czuła zapach jego skóry.
- Tak będzie dobrze? - spytał, siadając ponownie na taborecie.
- Doskonale.
- Nie chciałem ci przeszkodzić.
- Teraz już nie przeszkadzasz.
- Będę tu siedział i przyglądał ci się z daleka.
- Dobrze.
Wcale nie dobrze. Żaden system klimatyzacyjny nie zdołałby opanować
gorączki ogarniającej jej ciało. Do diabła! - zaklęła w duchu. Przecież rozwiedli
się już pięć lat temu! Emilie myślała, że już się na niego uodporniła. Zakasłała,
aby oczyścić oddech.
- Telewizor stoi w salonie - powiedziała.
- Niech stoi.
- Możesz jeszcze złapać lokalne wiadomości.
- Nic mnie nie obchodzą - mruknął, zerkając na zegarek. - Długo jeszcze?
- Minutkę. - Pochyliła się nad mundurem. Zmrużyła oczy, chroniąc je
przed ostrym światłem lampy przykręconej do stołu. Coś się działo w tym
pokoju, ale najwyraźniej tylko Zane zdawał sobie z tego sprawę, choć też nie
rozumiał, co to takiego. Nie podobało mu się, że spotkanie z Emilie wytrąciło go
z równowagi. Chciał czegoś, ale sam nie wiedział czego.
To pragnienie pochodziło z głębi jego osobowości i pewnie dlatego tak
bardzo go niepokoiło. Zawsze tak było między nimi. Już podczas pierwszego
spotkania pomyślał, że ze wszystkich rzeczy i ludzi na świecie tylko Emilie jest
dla niego nie do zdobycia.
Ale to go, oczywiście, nie powstrzymało. Wzięli ślub po konkurach
krótkich i gwałtownych jak letnia burza. Z jego strony był to akt desperacji.
Zane sam dobrze nie rozumiał, co robi, ale czuł, że musi się z nią ożenić.
Emilie wciąż mu się wymykała. Poznał jej ciało, ale zawsze miał
wrażenie, że dusza żony pozostaje poza jego zasięgiem.
Otrząsnął się z tych myśli. Introspekcja nigdy nie była jego silną stroną.
Ta wizyta była kiepskim pomysłem. Pomyślał, że im prędzej wróci do Nowego
Jorku, tym lepiej dla niego.
- Posłuchaj - powiedział, zbliżając się do stołu. - Muszę już jechać. Mam
przed sobą długą drogę.
- A co z mundurem?
- Mam do ciebie zaufanie. Odbiorę go po powrocie.
- Lepiej mi nie ufaj - powiedziała, odwracając się w jego stronę. - Myślę,
że to autentyk.
- Mówiłaś, że to niemożliwe - odrzekł unosząc brew.
- Zdarza się wiele niemożliwych rzeczy. - Emilie wygładziła palcami
drobne fałdki na kurtce munduru. Poczuła łaskotanie szorstkiej wełny. -
Przymierz go.
- Wykluczone.
- Muszę zobaczyć, jak się układa.
- Możesz odziać swego kolegę - Zane wskazał ręką stojącego pod ścianą
manekina. Ta cała historia zaczynała go już niecierpliwić.
- Nie - pokręciła głową. - Muszę zobaczyć, jak się układa w ruchu.
- Czego się boisz, Zane? To tylko mundur!
- Zamknij się, babciu - mruknął.
- Co powiedziałeś? - nie dosłyszała Emilie.
- Nic - odrzekł z zakłopotaniem. Sięgnął po mundur. - Dobrze,
przymierzę, ale zaraz potem jadę.
Emilie pomogła mu włożyć kurtkę.
- To naprawdę nie jest już moja sprawa, ale sądzę, że powinieneś zmienić
swój stosunek do życia - powiedziała.
- Nie widzę najmniejszego powodu - odrzekł Zane i poruszył ramionami,
poprawiając kurtkę. - Pasuje na mnie.
- Jakby był szyty na miarę - potwierdziła Emilie, patrząc na niego szeroko
otwartymi oczami. Podwinęła mu mankiety. - Czy wiesz, jakie jest
prawdopodobieństwo, żeby tak stary mundur pasował na kogoś twojego
wzrostu?
- Jeden do miliona?
- Mniej więcej.
- Oczywiście, że pasuje na ciebie, chłopcze. Przecież jesteś Rutledge,
nieprawdaż?
Emilie pochyliła na bok głowę i spojrzała na niego z zaciekawieniem.
- Mówiłeś coś?
Zane potrząsnął przecząco głową.
- Jestem pewna, że słyszałam jakiś głos - zmarszczyła czoło i spojrzała na
niego uważnie. - Dobrze się czujesz?
- Doskonale.
- Wcale tak nie wyglądasz.
- Będę, jak tylko zdejmę ten mundur.
- Przymierz jeszcze bryczesy.
- Nie lubię rajtuzów - Zane ściągnął z ramion kurtkę i podał ją Emilie.
- To wcale nie są rajtuzy - uśmiechnęła się. - Spandex to pomysł naszych
czasów.
- Nic mnie nie obchodzi, że George Washington nosił takie portki. Ja nie
zamierzam.
- Na pewno wyglądałbyś w nich wspaniale. Zawsze miałeś doskonałe
nogi.
- Wykluczone.
- Dobrze, poddaję się. Zaraz zapakuję mundur i będziesz mógł jechać.
Emilie pomyślała, że powinna była się tego spodziewać. Raz już popełniła
taki sam błąd, ale była młoda i niedoświadczona. Wierzyła wtedy, że wszystko
zawsze kończy się szczęśliwie. Rozsądne kobiety nie oczekują spełnienia
marzeń.
- Możesz go zatrzymać.
- Nie - zaprotestowała Emilie. - To kawałek historii.
- Historia nie ma dla mnie żadnego znaczenia _ oświadczył szczerze
Zane. - Równie dobrze możesz zatrzymać ten mundur na zawsze.
- Nie tego się spodziewałam, chłopcze - wtrąciła Sara Jane.
- Jeśli rzeczywiście tak mało cię to obchodzi, to po co tu przyjechałeś? -
spytała zdziwiona.
Zane znowu poczuł wstrząs i przypływ adrenaliny. Nie mógł przecież
powiedzieć eks - żonie, że kazała mu tu przyjechać zmarła babka! Emilie
zadzwoniłaby po pogotowie, jeszcze nim zdążyłby wyjść do samochodu.
- Wydawało mi się, że to dobry pomysł.
- Muszę powiedzieć profesorowi Attlemanowi z Rutgers, aby następnym
razem polecił ci kogoś innego - powiedziała Emilie i zaczęła pakować mundur.
- Wcale nie żartowałem. Naprawdę możesz go zatrzymać. Już teraz ma
dla ciebie większe znaczenie niż dla mnie.
- Jeśli historia i względy rodzinne nic dla ciebie nie znaczą, to pomyśl o
pieniądzach. Ten mundur jest z pewnością wart małą fortunę.
- Nie dbam o to, i tak mam dość pieniędzy.
- Czy ciebie w ogóle cokolwiek obchodzi?
- Chyba nie.
- Wcale się nie zmieniłeś - Emilie potrząsnęła głową. - Szczerze ci
współczuję.
- Zupełnie niepotrzebnie. Robię to, co chcę, jeżdżę tam. dokąd mam
ochotę. Większość ludzi wiele by dała, aby móc żyć tak, jak ja.
- Tak nie można żyć wiecznie - odrzekła. Nie mogła zrozumieć, dlaczego
ją to porusza. - Wcześniej czy później będziesz musiał się na chwilę zatrzymać,
aby zrozumieć, dlaczego jesteś taki samotny.
- Samotny? - roześmiał się Zane. - Nie żartuj. Przecież nic nie wiesz o
moim życiu.
- Ale mam rację, prawda? - Emilie patrzyła na niego tak, jakby potrafiła
dostrzec wszystkie zakamarki jego duszy.
Pochylił się i mocno pocałował ją w usta. Ten pocałunek wyrażał gniew,
pragnienie i żal z powodu straconych szans.
- Baw się dobrze, Emilie. Ja uciekam.
2
Pocałował ją tak gorąco, jak zawsze tego pragnęła. Natychmiast potem
odwrócił się i wyszedł. Zachował się tak, jakby to nie miało dla niego żadnego
znaczenia.
Emilie patrzyła przez okno, jak Zane Grey Rutledge wsiada do swojego
supersamochodu, po czym znika równie szybko, jak wszystkie inne fantazje.
Potrząsnęła głową, starając się zapomnieć o smaku jego ust. Ostatni raz
Zane pocałował ją na schodach sądu, zaraz po rozprawie rozwodowej.
- Jadę do Australii - powiedział wtedy z szelmowskim uśmiechem. - Może
pojedziesz ze mną?
Emilie z trudem powstrzymała się, żeby nie kopnąć go w kostkę. Ich
małżeństwo było niewątpliwie pomyłką, a teraz on sugerował, żeby ruszyli w
drogę jako para kochanków. Najgorsze było to, że w głębi duszy miała na to
ochotę. Z trudem opanowała pokusę.
Oczywiście, nic się nie zmieniło.
Pozostał równie lekkomyślny, jak przedtem, a jednocześnie zdołał
utrzymać swój wpływ na nią. Emilie miała wrażenie, że pod jego dotknięciem
ożywa, że ogarnia ją słodkie pragnienie, którego spełnienie wymaga tylko
wyciągnięcia ręki.
Minęło pięć najlepszych sekund jej życia.
Księżyc rzucał srebrzyste światło na całą okolicę. Emilie pomyślała, że
powinna była pamiętać, iż dzisiaj jest pełnia. Czuła, że jest gotowa popełnić ja-
kieś szaleństwo, przestaje nad sobą panować. Wystarczyłoby jedno słowo
zachęty z jego strony, a rzuciłaby mu się na szyję błagając, aby kochał ją tu, na
podłodze w pracowni, gdzie towarzyszyłyby im tylko duchy przeszłości.
Sposób, w jaki na nią patrzył... Ton głosu, gdy wymawiał jej imię...
Wyraźnie widziała te sygnały, ale pozwoliła, aby okazja wymknęła się jej z ręki.
Odwróciła się gwałtownie od okna. Była wściekła, że pozwoliła, aby
cielesny poryw wziął w niej górę nad staroświeckim, zdrowym rozsądkiem.
Gdyby nie leżący na stole mundur, Emilie zapewne pomyślałaby, że cały
ten incydent jest produktem jej wyobraźni. Szybkim krokiem przeszła przez
pokój i wzięła do ręki kurtkę. Zane miał ją na sobie tylko kilka minut, a mimo to
poczuła znajomy zapach wiatru, deszczu i morskiego powietrza.
Rutledge uosabiał wszystko, czego nie znosiła u mężczyzn, a jednak, gdy
zobaczyła, jak wysiada z samochodu przed jej domem, ogarnęła ją taka sama
beztroska euforia, jaką przeżyła przy ich pierwszym spotkaniu.
Mieszkała wtedy w Hollywood i pracowała w wielkim studio filmowym
specjalizującym się w filmach historycznych. Do niej należał nadzór nad
wiernością kostiumów i innych szczegółów.
Zane pojawił się na planie, żeby odwiedzić swojego kumpla kaskadera.
Sam, oczywiście, nie ryzykował życia dla pieniędzy. Wolał to robić za darmo,
dla przyjemności.
- Zane Grey Rutledge? - powtórzyła Emilie, gdy się jej przedstawił.
- Moi rodzice mieli poczucie humoru - wzruszył obojętnie ramionami, jak
ktoś, kto nigdy nie musiał o nic walczyć. - W dniu porodu czytali w szpitalu
„Riders of the Purple Sage” i stąd to imię.
Zane wydawał jej się człowiekiem nie z tego świata. Po pierwsze,
wyglądał jak gwiazdor filmowy. Po drugie, nieustannie gonił za przygodami i
ryzykiem. Dopiero po jakimś czasie zrozumiała, że w ten sposób próbował za-
pomnieć o samotności, która doskwierała mu bardziej, niż gotów był to
przyznać.
Nigdy nie opowiadał o swojej przeszłości, ale mimo to Emilie udało się
dowiedzieć, że jego rodzice, zajęci życiem pełnym przygód, oddali
pięcioletniego syna do ekskluzywnego internatu i polecieli na kolejną wyprawę.
Gdy zginęli na stokach Himalajów, Zane dowiedział się o tym dopiero po
upływie sześciu miesięcy. Tylko babka, stara matrona z Filadelfii, była gotowa
poświęcić mu swój czas, ale wtedy było już za późno, aby mogła wpłynąć na
życie wnuka.
Emilie gorąco pragnęła zapełnić pustkę w jego sercu, ale nie zdołała go
zatrzymać. Zane był nieuchwytny niczym spadająca gwiazda. Zbyt długo żył
samotnie, aby teraz uwierzyć w szczęśliwe życie we dwoje. Nie mieli żadnych
wspólnych zainteresowań. Ona kochała przeszłość, Zane uwielbiał przyszłość.
On lubił szybkie, sportowe samochody i wyprawy w odległe zakątki świata, ona
- stare tkaniny i wycieczki do muzeów. Wspaniały mundur sprzed dwóch
wieków miał dla niego mniejsze znaczenie niż para brudnych skarpet.
Emilie pomyślała, że lepiej byłoby, gdyby Zane poleciał na Tahiti lub
został na Manhattanie, gdzie ponoć teraz mieszkał. Jego wizyta spowodowała
tylko zamęt, wzbudziła w niej pragnienie czegoś, co było nieosiągalne.
Ostatnio miała wrażenie, że dusi się w zapyziałym miasteczku, w którym
się wychowała. Serdeczna ciekawość sąsiadów działała jej na nerwy. Wrzaski
mew, słony zapach oceanu i dobrze znany rytuał dnia codziennego wydawały się
jej teraz obce i trudne do zniesienia.
Właśnie poprzedniego dnia na rynku podniosła głos w rozmowie z panią
Willis, a Johnowi Parkerowi powiedziała, że nie podoba się jej tapeta, którą
przykleił w jej spiżarni. Jeszcze teraz miała przed oczami zdumione miny tych
dwojga, gdy wychodziła ze sklepiku z litrem mleka i sześcioma jajkami.
- Biedna Emilie - usłyszała komentarz pani Willis. - Taka ładna
dziewczyna nie powinna być sama.
Zdumiewające, że tamta kobieta lepiej ją rozumiała niż ona sama. Emilie
pragnęła przygody, tęskniła za urozmaiceniem nudnego życia. Potrzebowała
jakiegoś wstrząsu, i to szybko, nim zestarzeje się na tyle, że wszystko stanie się
jej obojętne.
Trudno było oczekiwać, że coś takiego może się wydarzyć w sennym
Crosse Harbor w New Jersey.
Natomiast w żadnym wypadku Emilie nie życzyła sobie, aby w jej życie
znowu wtargnął były mąż, przypominając jej, że kiedyś była na tyle naiwna, by
uwierzyć, iż w jego towarzystwie będzie mogła jednocześnie cieszyć się z
przygód i czuć bezpiecznie.
Odwróciła się, żeby pójść do kuchni, ale w tym momencie ktoś zadzwonił
do drzwi Była już ósma. Pomyślała, że chyba jej się zdawało, ale po chwili
dzwonek odezwał się ponownie, tym razem głośniej. Szybko podeszła do drzwi.
- Kto tam?
- Zane.
Chodzi o mundur - pomyślała. Pewnie zdecydował się go zabrać.
Otworzyła drzwi.
- Długo czekałem - mruknął z wyrzutem. Jego ciemne włosy błyszczały w
świetle lampy. Emilie znów pomyślała, że wygląda jak pirat. - Czy w czymś ci
przeszkodziłem?
- Po co tu przyjechałeś?
- Wpuść mnie, to ci powiem.
- Przecież miałeś lecieć na Tahiti - Emilie słyszała, jak jej serce wali o
żebra.
- Wylatuję dopiero jutro - odrzekł, opierając się o framugę.
- Lepiej jedź do domu i spakuj manatki.
- Pojadę - powiedział i urwał na chwilę. - A ty? Emilie wstrzymała
oddech. Miała wrażenie, że Zane wciąga ją w ogień. To stary gracz - pomyślała.
Lubi wyrafinowane gry dla dorosłych, których ona nigdy nie pojmie.
- Nie wiem, co ci odpowiedzieć - wybąkała wreszcie.
- Byłoby o wiele lepiej, gdybyś wiedziała.
- Przykro mi, ale nigdy nie miałam talentu do ułatwiania ludziom życia, a
już na pewno nie będę się wysilać dla byłego męża.
Emilie wyczuła w nim pewną zmianę, co od razu ją rozbroiło. Zane starał
się zuchwałością przesłonić dręczącą go samotność, którą ona już dawno rozpo-
znała.
- Dojechałem do rogu i zawróciłem - powiedział.
- Pewnie wróciłeś po mundur - odrzekła, czując jednocześnie strach,
podniecenie i nadzieję.
- Nie - odpowiedział Zane, wchodząc do ciemnego przedpokoju. -
Wróciłem do ciebie.
- To przecież nie ma żadnej przyszłości - powiedziała, pożerając go
wzrokiem. - Nic się nie zmieniło. Jesteśmy takimi samymi ludźmi. Wciąż...
- Nie ma żadnej przyszłości - przerwał jej Zane. - Istnieje tylko chwila...
Emilie w mgnieniu oka znalazła się w jego ramionach. Bez żadnych
pytań, bez obietnic, bez namysłu. Uniósł do góry jej brodę i pocałował w usta.
Początkowo pocałunek był delikatny i subtelny, jednocześnie słodki i
zdecydowany, ale dokładnie w chwili, gdy zapragnęła czegoś więcej, Zane
przyciągnął ją mocniej do siebie i wsunął język w jej usta. Emilie czuła, jak w
jej wnętrznościach zaczyna się budzić ogień.
Oparła dłonie na jego twardej piersi, czując gwałtowne łomotanie serca.
Jak mogła była zapomnieć dotyk i zapach tego ciała, tę zmysłową eksplozję,
którą teraz znów przeżywała?
Zane szybkim ruchem porwał ją na ręce. Instynktownie zaplotła palce na
jego karku. Czuła, że kręci się jej w głowie. Tuż przed sobą miała jego twarz,
wysokie kości policzkowe i dumny nos. Widziała jego ciemnoniebieskie oczy,
przesłonięte czarnymi niczym noc rzęsami. Mogła w nich utonąć.
- Drzwi - szepnęła.
Zane zatrzasnął je kopnięciem, odgradzając ich tym od rzeczywistości.
Znaleźli się nagle w zamkniętym, własnym świecie.
- Którędy? - spytał. Jego głos brzmiał zmysłowo i ochryple.
- Tym korytarzem.
Sypialnia Emilie znajdowała się przy jego końcu, po prawej stronie.
Zane rozpoznałby ten pokój nawet w zupełnych ciemnościach. „Wszędzie
czuł aromat jej perfum, niezbyt silny, ale jakże znajomy. Od lat często usiłował
wyobrazić sobie ten zapach, ale nigdy mu się to nie udało. Tym razem czuł go
naprawdę. Działał na niego równie podniecająco jak kobieta, którą trzymał w
ramionach.
Nigdy jej nie zapomniał. Teraz bez trudu rozpoznawał smak jej warg i
dotyk jedwabistych włosów na policzku.
Niemal utonęli w grubym puchowym materacu.
- Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę - szepnęła Emilie,
muskając palcami jego twarz.
- Nie potrafiłem odjechać - odrzekł Zane, głaszcząc dłonią jej biodra. -
Chciałem, ale nie mogłem cię zostawić.
- Wiem - szepnęła. - Kiedy patrzyłam, jak odjeżdżasz... - urwała i
pokręciła głową. - Chciałam, żebyś wrócił.
- Jesteś pewna?
- Tak - powiedziała stanowczo. Czy Zane wiedział, jaki wywiera na nią
wpływ? Jaki jest piękny? Przeciągnął dłonią po jej płaskim brzuchu i wsunął
palce pod koszulę. Przesunął rękę wyżej, aż dotarł do koronkowego stanika.
Błyskawicznie rozpiął go i nakrył pierś dłonią.
Emilie miała wrażenie, że wszędzie czuje dotyk jego palców. Zane powoli
pieścił opuszkami jej sutki, aż stały się twarde i napięte. Niecierpliwie czekała
na dotknięcie jego warg, chciała czuć na piersiach gorące i wilgotne usta,
pragnęła, by ssał jej sutki...
- Tak - powiedział, ściągając z niej koszulę i stanik. - Chcę słyszeć, jak
krzyczysz. Chcę wiedzieć, że czujesz rozkosz...
Z gardła Emilie wydarł się jęk, tak gwałtowny i namiętny, że sama się
przestraszyła, ale jednocześnie pozbyła ostatnich zahamowań. Czuła swoją
kobiecą siłę, zupełnie tak, jakby dotknięcie Zane'a przywróciło ją do życia.
Zbliżył usta do jej piersi. To dotknięcie parzyło niczym ogień. Gdy
chwycił zębami sutek, Emilie znowu krzyknęła, nie z bólu, lecz prymitywnej,
gwałtownej rozkoszy. Przemknęło jej przez myśl, że chyba nie przeżyje takiego
napięcia zmysłów.
Miała wrażenie, że jest w stanie nieważkości, zawieszona gdzieś w
ciemnej przestrzeni erotycznych marzeń.
Czuła, jak w jej ciele odzywa się odwieczny rytm. Wyprężyła się
gwałtownie.
Długo czekała na tę chwilę. Marzyła o niej. Tęskniła za jedynym
mężczyzną, który mógł zabrać ją w taką podróż.
Teraz pragnęła czegoś więcej.
Chciała czuć dotknięcia jego ust na całym ciele. Sięgnęła do majteczek,
ale Zane odsunął jej rękę i zsunął je w tak podniecający sposób, że zbliżyła się o
kolejny krok do pełnego szaleństwa.
Rutledge pomyślał, że Emilie jest jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał. Z
przyjemnością patrzył na jej długie nogi, zaokrąglone biodra i ciemne włosy
wilgotne z pożądania. Pod wpływem pieszczot jego języka Emilie znów
krzyknęła z rozkoszy i Zane poczuł, że sam również płonie.
Zapragnęła go dotknąć, poczuć jego potężne ciało. Chciała wiedzieć, że
on należy do niej i tylko do niej, nawet jeśli tylko w tę jedną noc.
Nim zdążyła coś powiedzieć, sam zrozumiał jej pragnienia. Wstał z łóżka
i ściągnął spodnie. Emilie nie mogła oderwać wzroku od jego szczupłego,
muskularnego ciała i ciemnych włosów, porastających klatkę piersiową i płaski
brzuch.
Nie rozczarował jej. Nigdy mu się to nie zdarzyło.
Był dokładnie taki, jak Emilie go zapamiętała.
Poczuła w oczach łzy i szybko zamrugała, żeby Zane niczego nie
zauważył.
Dostrzegł to jednak.
Opadł na łóżko obok niej i przytulił ją do siebie.
- Bardzo cię pragnę - powiedział wprost. - Nigdy jednak nie kocham się z
kobietą, która nie ma na to ochoty. - Odsunął się od niej tak, że przestali stykać
się ciałami. - Wybieraj, Emilie. Decyzja należy do ciebie.
Nie czuła ani wstydu, ani zakłopotania. To była chwila, na którą długo
czekała. Teraz miała szansę spróbować najsłodszej namiętności bez żadnych
żalów i zobowiązań, które mogłyby zakłócić pamięć tego wieczoru. Mogła być
teraz albo poddanym, albo zdobywcą, wybór należał do niej.
Żadne słowa nie mogłyby oddać jej uczuć i pragnień. Spojrzała mu w
oczy i kiwnęła głową. Zane miał wrażenie, że dotyka jej ciała i duszy
jednocześnie.
Wziął ją w ramiona. Przez chwilę leżeli nieruchomo, mocno przytuleni do
siebie, ciesząc się po prostu zetknięciem nagich ciał. Emilie nie potrzebowała
niczego więcej, żeby zapomnieć o całym świecie.
Poruszyła się, ocierając się o niego, kusząc i podniecając. Miała wrażenie,
że traci kontrolę nad sobą. Teraz Zane był dla niej jedynym prawdziwym bytem
w świecie, który przestała rozpoznawać.
Emilie była już gotowa. Zane poznał to po głębokich jękach, jakie
wydobywały się z jej gardła i pełnym pragnienia spojrzeniu zielonych oczu.
Rozdzielił jej uda i ukląkł między nimi. Początkowo zaatakował ją lekko i
delikatnie, tak, aby ich namiętność mogła osiągnąć najwyższą temperaturę. Gdy
kobieta zaczęła głośno krzyczeć, wiedział, że nie powinien dłużej zwlekać.
- Teraz - powiedziała zduszonym szeptem, prosto w jego usta. - Teraz...
teraz...
Nie potrzebował zachęty.
Ciało Emilie było tak mocno zaciśnięte, że Zane przestraszył się, że zrobi
jej krzywdę, ale ona nalegała, aby nie przerywał. Po chwili przyjęła go w siebie.
W tym momencie zadygotała. Pasowali do siebie tak, jakby jakiś dobry Bóg z
góry zadecydował, że będą do siebie należeć.
Zane był pierwszym mężczyzną, który poznał jej ciało i nauczył rytuału
miłości. Na myśl, że w ciągu pięciu lat od rozstania Emilie z pewnością była z
kimś innym, poczuł gwałtowne pragnienie, aby wymazać z jej pamięci wszelkie
wspomnienia i napiętnować ją jako swoją wyłączną własność.
Kochali się z gwałtowną, pierwotną namiętnością. Zane nigdy nie marzył
o czymś więcej, niż ofiarowała mu Emilie. Gdy nadszedł moment spełnienia,
miał wrażenie, że jego ciało rozrywa gwałtowny wybuch, ale po chwili odzyskał
poczucie jedności.
Nie wiedział jeszcze, że w tym momencie w jego życiu nastąpił przełom.
W ciemnościach wiele się może zdarzyć.
Tej nocy Emilie poznała wszystkie formy zmysłowego kontaktu z
mężczyzną, który odgadywał jej pragnienia, nim jeszcze zdążyła je nazwać. W
ciemnościach, rozproszonych tylko światłem księżyca, oboje oddali się
erotycznej magii.
Wreszcie zdrzemnęli się trochę, po czym Emilie przyniosła do łóżka starą
i omszałą butelkę szampana. Chowała ją na wyjątkową uroczystość, która
jednak nigdy się nie zdarzyła.
- Cristal - Zane gwizdnął z uznaniem. - To robi wrażenie.
- Powinno.
Sama otworzyła butelkę. Gdy korek wystrzelił, głośno się roześmiała.
- Uwielbiam ten dźwięk - rozlała do kieliszków pieniący się, złoty płyn.
Postawiła butelkę na nocnym stoliku i wzniosła toast.
- Za zdrowie nieoczekiwanych gości.
- Twoje zdrowie - odrzekł Zane, patrząc jej prosto w oczy.
- Wygląda na to, że wracamy do starych czasów - powiedziała Emilie,
delektując się napojem.
- Miałem nadzieję, że będziemy raczej rozmawiać o przyszłości.
Kobieta wyciągnęła się wygodnie na poduszce. W jej oczach zaświeciły
iskierki.
- Może zatem opowiem ci o przygotowaniach do jutrzejszych obchodów
Dnia Patriotów?
Zane jęknął głośno. Emilie uderzyła go w głowę poduszką.
- Możesz się śmiać - powiedziała, udając oburzenie - ale tutaj, w Crosse
Harbor, to ważny dzień. Niewątpliwie bardzo cię to rozśmieszy, ale wszyscy
mieszkańcy przebierają się w osiemnastowieczne stroje, popijają jabłecznik i
udają, że wypatrują nadchodzącej armii brytyjskiej. Burmistrz Gold odgrywa
Andrew McVie'a - dodała.
McVie był jedynym wiarygodnym bohaterem rewolucji, którym mogło się
poszczycić Crosse Harbor. W dzieciństwie Emilie spędziła wiele czasu
rozmyślając o tym, jak uratował on generała Washingtona na parę miesięcy
przed bitwą pod Princeton.
Opowiedziała Zane'owi historię tajemniczego bohatera w czarnej masce,
który na oczach przerażonych świadków skoczył na konia Washingtona i zrzucił
generała na ziemię na ułamek sekundy przedtem, nim kula z muszkietu
przeleciała tuż nad siodłem. Gdyby nie zamaskowany mężczyzna, utkwiłaby w
sercu przyszłego prezydenta.
Rodzina Emilie zawsze twierdziła, że owym tajemniczym bohaterem był
ktoś z ich rodu. Któż inny, jeśli nie członek rodziny Crosse, miałby dość
odwagi, aby dokonać takiego wyczynu? Pozostali mieszkańcy miasteczka
uważali jednak, że zbawcą generała był Andrew McVie.
- Niestety, tego dnia większość członków naszej rodziny była na weselu -
zaśmiała się Emilie. - To tyle z historii rodzinnych.
- A ty za kogo się przebierasz? - spytał Zane. - Za kochankę McVie'a?
- Nie, mądralo, ale i tak będę sensacją dnia - stwierdziła. - Jutro pojawię
się na rynku w balonie na gorące powietrze.
- Chyba żartujesz!
- Słowo harcerza - zapewniła go z powagą. - Świadectwa historyczne są
raczej wątpliwe, ale to świetna reklama dla towarzystwa historycznego. Nie
mogłam odmówić.
- Nie zawracałbym sobie tym głowy.
- Dlatego że nie cenisz historii i nigdy jej nie zrozumiesz.
- Za to świetnie rozumiem inne sprawy - odpowiedział, odstawiając
kieliszek na nocny stolik. - Może, cię o tym przekonam...
Później dokończyli szampana i Emilie poszła do spiżarni poszukać
jeszcze jednej butelki. Była pewna, że powinna coś znaleźć.
- Tym razem to już nie Cristal - powiedziała. - Ale według mnie nie ma
czegoś takiego jak zły szampan.
Zane, który poszedł z nią do kuchni, wziął butelkę i przyjrzał się nalepce.
Emilie ponownie zniknęła w spiżarni, po czym wróciła z pudełkiem
krakersów, dżemem i masłem fistaszkowym. Ułożyła to wszystko na tacy z laki,
którą rok wcześniej kupiła na pchlim targu, a następnie wyjęła z kredensu dwa
talerze i piękny, srebrny nóż.
Gdy wrócili do łóżka, z wielkim przejęciem posmarowała krakersy
masłem fistaszkowym i dżemem, po czym ułożyła je w półkole na talerzu. Zane
uważnie się jej przyglądał. Pomyślał, że w jej rękach wszystko zamienia się w
złoto. Nawet z krakersów i dżemu potrafiła wyczarować przekąskę, smakującą
jak ambrozja.
- Dawno już nie byłam na targu - powiedziała Emilie, napełniając
ponownie kieliszki. - Nie mam nic w domu, inaczej przygotowałabym ci coś
wspaniałego. Jeśli nie pamiętasz, to ci przypominam, że dobrze gotuję.
- Nie chcę ci sprawiać przykrości, ale nigdy mnie nawet nie obchodziło,
czy potrafisz zagotować wodę - odrzekł Zane z uśmiechem.
Emilie spojrzała na niego z urazą, ale zaraz się roześmiała.
- To chyba rzeczywiście nie ma znaczenia, prawda?
- Najmniejszego - zapewnił ją i odsunął talerz. - Połóż się.
- Dlaczego?
- Połóż się - powtórzył z naciskiem.
To były jej marzenia. W ciągu tej jednej, magicznej nocy on mógł
wydawać polecenia, ona gotowa była słuchać.
Położyła się na chłodnym, jedwabistym prześcieradle. Szampan wirował
jej w głowie. Miała kłopoty z ustaleniem, gdzie kończy się jej ciało, a gdzie
zaczyna miękka pościel. Czuła się tak, jakby płynęła na chmurce w atmosferze
nabrzmiałej erotyzmem.
- Zane! - wykrzyknęła po chwili, unosząc się na łokciu. - Co ty
wyprawiasz?
- Zaufaj mi - odpowiedział ze swym pirackim uśmiechem na ustach.
Emilie poczuła na ciepłym brzuchu zimne krople szampana. Drgnęła.
Zane wypełnił jej pępek złocistym płynem.
- Zwariowałeś! - zaśmiała się, starając się nie poruszyć. - Prześcieradło...
Prześcieradłu jednak nic nie groziło. Zane zlizał szampana kropla po
kropli. Czuła jego język w pępku, na brzuchu i w spojeniu ud...
Przeczesała mu palcami włosy, przyciskając jego twarz do brzucha. Już
po chwili czuła, że zaraz wybuchnie i rozpadnie się na tysiące kawałków.
Jednak przede wszystkim pragnęła, aby to się nie skończyło.
Rankiem, po przebudzeniu, Emilie usiadła na łóżku i wbiła wzrok' w
śpiącego obok niej mężczyznę. Po chwili zacisnęła powieki i długo siedziała z
zamkniętymi oczami, czekając, aż zjawa zniknie. Miała nadzieję, że gdy
wreszcie otworzy oczy, przekona się, że jest sama w swym staroświeckim łóżku,
którego od pięciu lat z nikim nie dzieliła.
Ostrożnie rozchyliła powieki i dotknęła ręką ramienia śpiącego
mężczyzny. Poczuła twarde mięśnie i ciepłe ciało.
To mój były mąż! - pomyślała, jakby powoli godząc się z rzeczywistością.
Czuła lekki ból między nogami i rozkoszne znużenie. Tej nocy długo się
kochali... Emilie miała wrażenie, że stoi na skraju urwistego brzegu i patrzy w
przestrzeń.
Przypomniała sobie, jak Zane dotykał ustami jej brzucha, jak pieścił
dłońmi piersi... Nie mogła sobie wyobrazić większej rozkoszy...
- Boże - jęknęła, po czym skuliła się na brzegu łóżka i naciągnęła kołdrę
na głowę. Pomyślała, że chyba zwariowała, godząc się na coś takiego. Zupełnie
zwariowała!
Mężczyzna wymamrotał coś, po czym przez sen uderzył ręką w poduszkę.
Wstrzymała oddech, a on odwrócił się na bok i przycisnął ciężką, muskularną
nogą jej biodra. Emilie automatycznie przysunęła się do niego, zapragnęła...
- Nie! - powiedziała głośno. Dość tego. Tym razem nie zamierzała ulec
pokusie i zapomnieć o ostrożności.
Noc już minęła i byłoby znacznie lepiej, gdyby znalazła jakiś sposób, aby
o niej zapomnieć.
Nigdy nie lubiła takich ludzi jak on. Zane gardził historią i nie zastanawiał
się nad przeszłością. Związek z nim był romantycznym odpowiednikiem
położenia się na torze. Raz udało się jej uciec z całym sercem; byłaby idiotką
sądząc, że ta sztuka znów może się udać.
Magia, która połączyła ich wczoraj, nie mogła przetrwać w pełnym blasku
słońca. Poczucie przeznaczenia, wrażenie, że kieruje nimi jakaś wyższa siła -
Emilie pomyślała, że to pewnie skutek pełni.
Jej zdaniem, Zane czuł się tu zdecydowanie zbyt swobodnie. Rozciągnął
się wygodnie na jedwabnym prześcieradle, niedbale zakrywając biodra rogiem
kołdry. Przez chwilę przyglądała się jego szerokim ramionom i potężnym
muskułom, które w dotyku sprawiały wrażenie ciepłego, żywego marmuru...
Potrząsnęła głową i pomyślała, że takie rozmyślania niechybnie wpędzą ją w
kłopoty. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na niego ponownie. Tym razem
zamierzała dostrzec tylko jego niedostatki. Niestety, na pierwszy rzut oka trudno
było dostrzec słabości Zane'a Rutledge'a. Zawsze wyglądał imponująco...
Przyzwoitość nakazywała, aby czuł się nie na miejscu w tym wyłącznie
dotąd kobiecym pomieszczeniu, ale on Zachowywał się tak, jakby zdobył nie
tylko jej ciało, ale również sypialnię.
Ta myśl zirytowała Emilie. Szturchnęła go w ramię.
- Zane - powiedziała, próbując go obudzić. Poruszył się na łóżku, ale nie
otworzył oczu. - Za godzinę muszę wyjść.
- Mhm... - Mężczyzna przewrócił się na brzuch i schował twarz w
poduszce.
Emilie zastanowiła się, czy nie zerwać z niego kołdry, ale wolała nie
ryzykować widoku podniecającej nagości eks - męża. Zamiast tego uciekła do
łazienki, i to tak szybko, jakby ścigały ją moce piekielne. Gwałtownie
zatrzasnęła za sobą drzwi.
W tym momencie niemal parsknęła śmiechem. Przecież to zazwyczaj
mężczyzna zastanawia się, jak uciec po wspólnej nocy! Emitte często czytała w
kobiecych magazynach, jak powinna wyglądać ta scena: ona przygotowuje w
kuchni wspaniałe śniadanie, na przykład capuccino i świeże truskawki ze
śmietaną, on zaś niecierpliwie liczy sekundy dzielące go od wolności.
Zamiast tego to ona ukryła się w łazience i zastanawiała się, czy zdoła
uciec przez ciasne okienko i zniknąć w lesie za domem.
Przeszła po cichu do garderoby, gdzie włożyła obcisłe, elastyczne rajstopy
i koronkowy gorset ze wstążkami, stanowiący część jej kostiumu. Było
stanowczo zbyt gorąco, aby ubrać się w cały strój. Emilie postanowiła, że
sukienkę i całą resztę włoży dopiero w gondoli.
Zerknęła do lustra i z trudem powstrzymała się od śmiechu. Wyglądała jak
karykatura osiemnastowiecznej damy. Wyciągnęła z portfela trochę pieniędzy i
włożyła je do haftowanej, wyblakłej torebki, w której trzymała igły i nici.
Zabrała jeszcze prawo jazdy i kartę kredytową, po czym przymocowała torebkę
do paska. Włożyła baletki, spakowała muślinową sukienkę i wyszła na korytarz.
Po drodze do kuchni zajrzała jeszcze do sypialni. Zane wciąż chrapał,
wygodnie rozciągnięty na łóżku, zupełnie jakby miał zamiar zostać tu na dłużej.
Nie każdy potrafiłby czuć się tak swobodnie w cudzej sypialni. Emilie pokręciła
głową z irytacją. Niektórzy ludzie nigdy się nie zmienią.
W kuchni wyrwała z bloczka różową kartkę, napisała kilka słów, i
przylepiła ją do stojącej na środku brzozowego stołu cukiernicy, po czym
chwyciła klucze i wyszła na ulicę.
Wyjeżdżając z garażu, starała się nie patrzeć na stojącego przed domem
czarnego porsche. Wolała, aby nie przypominał jej o swym seksownym
właścicielu.
Pomyślała, że popełniła okropny błąd, ale, na szczęcie, już po wszystkim.
Nie miała zamiaru więcej o tym myśleć.
Od mieszkania Emilie do Langley Park trzeba było jechać dobre pół
godziny. Lipcowy poranek był dość chłodny, a powietrze zdumiewało
przejrzystością. Choć od wschodu słońca minęło dopiero pół godziny, poranna
mgła zdążyła już zniknąć. Tylko smród spalin, zmieszany z zapachem morza i
kwiatów, psuł idealną pogodę.
Emilie włączyła radio. Gdy usłyszała dobrze znaną, starą piosenkę,
zaczęła stukać do wtóru palcami o kierownicę. Mając dwadzieścia dziewięć lat
była zbyt młoda, aby pamiętać czasy świetności tego zespołu, ale i tak znała tę
melodię. Sama nie wiedziała, dlaczego miała wrażenie, że świetnie pasuje do
porannej przejażdżki wiejską drogą.
Nagle we wstecznym lusterku zobaczyła jakiś czarny, sportowy
samochód. To niemożliwe - pomyślała. Przecież gdy wychodziła z domu, Zane
zdrowo chrapał. Nacisnęła na gaz, ale samochód bez trudu trzymał się za nią.
Emilie skręciła gwałtownie w boczną drogę i nacisnęła gaz do dechy.
Czarne auto natychmiast wykonało ten sam manewr. Emilie czuła, jak serce wali
jej o żebra. Jeśli porsche Zane'a nie rozmnożyło się cudownie w ciągu nocy, to
musiał być on. Może zapomniał portfela lub zostawił zegarek? Zwolniła, ale on,
zamiast się zbliżyć, również zwolnił. Starał się zachować dystans. Z daleka
widziała na twarzy eks - męża wyraz determinacji.
Emilie wróciła na główną drogę. Porsche zrobił to ' samo. Przez chwilę
myślała, czy nie spróbować go zgubić, ale Zane przecież wiedział, że ona ma
polecieć wielkim balonem. Już stąd widać było ponad drzewami jego czerwoną
powłokę. Nie miała szans, żeby pozbyć się pościgu.
- Utrzymuj dystans - mruknęła przez zęby, skręcając na parking. Zane
zawsze prowadził jak wariat. Emilie przez chwilę czuła pokusę, żeby nacisnąć z
całej siły na hamulec, po czym zażądać od niego odszkodowania za zniszczony
samochód. To byłaby dla niego dobra nauczka.
Rozległ się głośny pisk opon. Auto zatrzymało się tuż za nią.
Drzwi porsche otworzyły się tak gwałtownie, że niemal trzasnęły zawiasy.
Emilie miała ochotę zablokować swoje drzwi i poczekać, aż Zane ochłonie, ale
pomyślała, że pewnie wyrwałby je gołymi rękami. Wyskoczył i podbiegł do jej
wozu.
- Wysiadaj - warknął przez zaciśnięte zęby.
Niektórych rzeczy nie zapomina się nawet po rozwodzie. Na przykład
takiego tonu. Emilie pomyślała, że lepiej będzie się nie sprzeciwiać.
Wzięła głęboki oddech i wysiadła z samochodu. Zane nawet nie podał jej
ręki. Wprawdzie nie potrzebowała pomocy, ale to byłby miły gest.
Dać kurze grzędę... Emilie pomyślała, że raczej umrze, niż pozwoli mu
odgadnąć, jakich wrażeń doznaje na jego widok.
- Zabłądziłeś - oświadczyła spokojnie. Wskazała ręką kierunek. - Tamta
droga prowadzi do Nowego Jorku.
W tym momencie Zane miał ochotę skręcić jej kark. Już parę razy w życiu
bliski był zabójstwa, i to na ogół Emilie była potencjalną ofiarą. Tym razem
byłaby to niewątpliwie zbrodnia w afekcie.
- Do diabła, co ty sobie myślisz?
- Przykro mi, ale nie wiem, o czym mówisz - odrzekła, patrząc na niego
niewinnie.
- Akurat! Oczywiście, że wiesz!
Emilie zerknęła w stronę górującego nad polem balonu. Nim zdążyła się
ruszyć, Zane chwycił ją za ramiona.
- Co to za karteczka na kuchennym stole? Stać cię chyba na coś lepszego,
Em!
- Wiele hałasu o nic - skwitowała, wzruszając ramionami. - Musiałam
wyjść. Przecież mówiłam ci o dzisiejszym święcie.
Wyrwała się z uścisku i ruszyła w stronę balonu. Zane zablokował jej
drogę. Emilie na próżno usiłowała go ominąć.
- Śniadanie byłoby miłym akcentem.
- Przykro mi, że nie jestem równie doświadczona, jak inne kobiety, z
którymi się spotykasz.
- Lodówka pusta - ciągnął. - Ani mleka, ani płatków, ani pieczywa. Można
umrzeć z głodu.
- Dziękuję za zrobienie listy zakupów - odrzekła poirytowanym tonem.
- Gdybym to ja wymknął się w ten sposób, nazwałabyś mnie sukinsynem.
- Wcale się nie wymknęłam. Po prostu miałam umówione spotkanie.
- Bzdura. Uciekłaś, żeby ze mną nie rozmawiać.
- Nie pochlebiaj sobie, Rutledge. Próbowałam cię obudzić, ale spałeś jak
zabity. - Dała nura pod jego uniesionym ramieniem, lecz Zane zdążył ją złapać. -
Czy przypadkiem nie śpieszysz się na samolot?
- Owszem - odrzekł. - Właśnie dlatego tu jestem.
- Hej, Em! - zawołał do niej Dan Walsh z drugiego końca parkingu. -
Pośpiesz się. Jesteśmy gotowi do startu.
- Muszę już iść - powiedziała Emilie. - Te balony są wynajmowane na
godziny.
Ruszyła w kierunku gondoli. Rutledge nie odstępował jej ani na krok.
Ciszę poranka przerywał ryk propanowego palnika, nagrzewającego
powietrze. Nieopodal stała niewielka furgonetka. W kabinie siedzieli dwaj
młodzi mężczyźni i popijali kawę, z trudem tłumiąc ziewanie.
- To ekipa ratunkowa - wyjaśnił Rutledge, pozdrawiając ich machnięciem
ręki.
- Co za ekipa ratunkowa? - skrzywiła się Emilie.
- Poszukiwacze - dodał Zane. - Ekipa naziemna. Będą jechać za tobą i
mieć oko na balon, po prostu na wszelki wypadek.
- Nie opowiadaj takich rzeczy! Nigdy jeszcze nie leciałam balonem.
- To nic specjalnego. Po prostu polecisz, dokąd wiatr cię zaniesie.
- Przecież mamy wylądować w miejskim parku.
- Wylądujecie, jeśli wiatr będzie wam sprzyjał.
- Przypuszczam, że ty już kiedyś latałeś balonem?
- Balonem, szybowcem, lotnią - uśmiechnął się Zane.
- A czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad podjęciem normalnej pracy? -
spytała Emilie.
- Hej, Em! - zawołał znowu Dan, spoglądając z nieskrywaną ciekawością
to na nią, to na Zane'a. - Baxter jest już gotów. - Walsh wskazał ręką na dość
otyłego mężczyznę w czerwonej kurtce z napisem Soul Man wyhaftowanym na
plecach.
Emilie przyjrzała się gondoli. Był to po prostu spory kosz z wikliny, z
przymocowanym dużym zbiornikiem na gaz.
- To to? - spytała, przełykając głośno ślinę.
- To - potwierdził Dan. - Cieszę się, że ty lecisz, a nie ja. Powiedziałem
żonie, że nikt mnie nie zmusi do latania mniejszym samolotem niż DC - 9.
Przyjemniaczek - pomyślała Emilie.
- Jak mam się tam dostać? - spytała głośno. W tym momencie Zane
chwycił ją w pasie i wsadził do kosza.
- Och - westchnęła Emilie. Czuła się bardzo niepewnie. - Moja spódnica -
dodała. - Będę jej - potrzebować przy lądowaniu. Została w samochodzie.
- Czy mógłby ją pan przynieść? - Zane zwrócił się do Dana. - Chcę
jeszcze zamienić parę słów z Emilie.
Mężczyzna zawahał się.
- Proszę się nie niepokoić - uśmiechnął się Rutledge. - Jesteśmy zaręczeni.
- Ach, skąd miałem wiedzieć - mruknął Dan i ruszył w stronę samochodu.
- Zabiję cię! - powiedziała Emilie zduszonym głosem i uderzyła go w
ramię. - Dlaczego opowiadasz brednie?
- Sądziłem, że wolałabyś, abym mu nie mówił, iż jesteśmy kochankami.
- Dlaczego nie powiedziałeś mu prawdy?
- Powiedziałem - odparł Zane z irytującą, męską logiką. - Zaręczyliśmy
się... kiedyś.
- Nim wylądujemy, całe miasto będzie huczeć od plotek.
- O tym, że jesteśmy zaręczeni, czy że jesteśmy kochankami?
- Że jestem skończoną idiotką - westchnęła Emilie. Zane za dobrze się
bawił.
- Niewielki skandal jeszcze nikomu nie zaszkodził.
- Nie znasz Crosse Harbor.
- Do diabła z Crosse Harbor. Wyjedź ze mną, Emilie - zaproponował z
uwodzicielskim uśmiechem. - Zwiedzimy Tahiti, a potem polecimy zobaczyć
piramidy w świetle księżyca i wschód słońca w Madrycie. Nim się pożegnamy,
możemy zjeść śniadanie w Paryżu, a kolację na Hawajach i kochać się w
każdym z tych miejsc.
Serce Emilie zabiło gwałtownie. Pomysł, aby zapomnieć o
rzeczywistości, był niezwykle kuszący. Przynajmniej miałaby na starość co
wspominać i czym ogrzać duszę, a nie tylko kocem i gorącą herbatą.
- To wykluczone - odrzekła, z trudem przekrzykując hałas palnika.
- Masz ostatnią szansę - powiedział, patrząc na nią zmrużonymi oczami.
- Wybij to sobie z głowy! - krzyknęła. - Nigdzie z tobą nie pojadę.
- W takim razie ja lecę z tobą.
Nim Emilie zdążyła zareagować, Zane odcumował balon i w ostatniej
chwili wskoczył do gondoli.
- Hej! - usłyszeli krzyk Dana. Wracał biegiem z parkingu, wymachując
nad głową spódnicą. - Wracaj!
- Zrób coś! - odkrzyknęła. - Chwyć za cumę! Zatrzymaj ten balon!
- Uspokój się - powiedział Zane, regulując palnik.
- Dowiozę cię na festyn całą i zdrową.
- Zwariowałeś?! - wrzasnęła w odpowiedzi. Udało się jej przekrzyczeć
hałas palnika. Balon unosił się coraz wyżej. - Co ty wyprawiasz?!
- Zabieram cię na przejażdżkę.
- Jesteś szalony! - Emilie oparła się o brzeg gondoli.
- Czy wiesz, jak tym kierować?
- Zaraz się przekonamy - odpowiedział, manipulując zaworami przy
zbiorniku. - Leciałem kiedyś balonem na gorące powietrze.
- Ja kiedyś leciałam jumbo - jetem, ale to nie znaczy, że potrafię nim
sterować.
- Na tym polega różnica między nami. Lubię ryzykować. - Problem
polegał na tym, że zazwyczaj mu się udawało.
Płomień palnika gwałtownie się powiększył. Emilie miała przed oczami
obraz balonu zaplątanego w przewodach wysokiego napięcia, ale czerwona kula
coraz bardziej oddalała się od ziemi.
- Mam nadzieję, że zostaniesz za to aresztowany - powiedziała. Czuła
jednocześnie podniecenie i strach. Zawsze dawała się nabierać na jego wielkie
gesty, choć wiedziała, że to głupota.
- Czy zamierzasz mnie oskarżyć?
- Żebyś wiedział. Jak śmiesz ryzykować moim życiem, tylko dlatego że
masz ochotę wyciąć jakiś zwariowany numer?
- Troska o bezpieczeństwo spowodowała śmierć większej liczby ludzi niż
wszystkie zwariowane pomysły.
- Pewnie myślisz, że potrafisz przesuwać góry, prawda?
- Gdyby tylko jakaś stała na mojej drodze... - Zane uśmiechnął się
zwycięsko.
Emilie dobrze wiedziała, o czym on myśli. Zamknęła oczy. Doznawała
uczuć wykraczających daleko poza seksualne pragnienia.
- Po co to zrobiłeś? - szepnęła. - To była nasza ostatnia noc. Oboje dobrze
wiemy, że to nie ma przyszłości.
- Uniosła głowę i spojrzała na niego. Dlaczego za jego urodziwą twarzą
nie kryła się dusza poety? - Pragnę czegoś więcej, niż tylko seksu. Potrzebuję
mężczyzny, którego mogłabym kochać.
- Ludziom zazwyczaj wystarcza atrakcyjne życie seksualne.
- Nigdy mnie nie zrozumiesz - westchnęła w odpowiedzi. Gdyby jej
wystarczał seks, wciąż byliby małżeństwem. Potrząsnęła głową i rozejrzała się
wokół. Widać było wspaniałą panoramę okolicy.
- A ty rozumiesz?
- O co ci chodzi?
- Mam wrażenie, że wcale nie jesteś tak przywiązana do tego miasteczka.
- Nie mów takich rzeczy - Emilie z trudem opanowała wewnętrzny dygot.
Trafnie odgadł jej skryte myśli.
- Crosse Harbor to mój dom... po rewolucji moja rodzina przyczyniła się
do rozbudowy miasta.
- Wbrew pozorom, jesteśmy do siebie podobni - stwierdził
nieoczekiwanie Zane, nie zwracając uwagi na jej protest. - Oboje szukamy
czegoś, czego możemy nigdy nie znaleźć.
- Niczego nie szukam - odparła, ale to stwierdzenie zabrzmiało pusto i
fałszywie. - Lubię moje życie takim, jakie jest.
- Akurat. Lubisz przygody, Emilie. Przyznaj się, pragniesz czegoś więcej.
To szyderstwo było tak bliskie prawdy, że przestała nad sobą panować.
Rzuciła się na niego, próbując zdzielić go pięścią, ale Zane chwycił ją za
nadgarstek i wykręcił rękę. W trakcie tego starcia gondola gwałtownie
zachybotała. W oczach mężczyzny pojawił się wyraz rozbawienia. Ilekroć
Emilie próbowała się wyrwać, gondola kiwała się na wszystkie strony, a jej
żołądek wyprawiał niebezpieczne harce.
- Na razie jeszcze ci się udało - powiedział zimno Zane. - Lepiej nie
ryzykuj.
Nie zważając na niebezpieczeństwo, Emilie spróbowała kopnąć go w
kostkę. Przyciągnął ją do siebie i mocno objął.
- Niech pani lepiej uważa, moja damo - ostrzegł. - Do ziemi mamy
ładnych parę metrów.
Rozejrzała się wokół. Lecieli ponad wierzchołkami drzew. Balon wciąż
się wznosił.
- Wspaniały widok, prawda? - dodał Zane, widząc na jej twarzy wyraz
zdumienia. Puścił jej ramię. Emilie kiwnęła w odpowiedzi głową. Nie mogła
oderwać spojrzenia od fascynującej panoramy.
- O, tam jest główna droga - wskazała palcem ciemną tasiemkę,
przecinającą zieleń lasu. - Nigdy nie myślałam, że może tak wspaniale
wyglądać.
- To wszystko kwestia perspektywy.
- Jesteś cyniczny.
- Tylko realistyczny.
- Czy dla ciebie cokolwiek w życiu ma jakieś znaczenie?
- Sądziłem, że po ostatniej nocy nie masz co do tego wątpliwości.
- Życie nie kończy się na seksie.
- Być może, ale to jedna z jego najprzyjemniejszych stron.
- Muszę ci przyznać, że starasz się zazwyczaj, aby poranki wypadały
równie dobrze, jak noce. Chciałabym... - nagle urwała. - Boże, robi się zimno -
dodała i skrzyżowała ramiona. Temperatura gwałtownie spadla i jednocześnie
balon przestał się wznosić. Miała wrażenie, że wiszą w szarym, zimnym
kokonie. - Czy to normalne?
Jeszcze nim skończyła mówić, balon zaczaj opadać niczym pośpieszna
winda.
- Wszystko w porządku - uspokoił ją Zane, zwiększając płomień palnika. -
Nie martw się. Nic się nam nie stanie.
- Ale coś się dzieje, prawda?
- To przez te chmury - wskazał na wschód. - Jeszcze przed sekundą była
wspaniała pogoda. Diabli wiedzą, skąd je przywiało.
Emilie przysunęła się do niego. Zane walczył z jakimiś zaworami przy
zbiorniku. Balon w dalszym ciągu szybko tracił wysokość.
- Możesz się nie przejmować. Zaraz zaczniemy się wzbijać, muszę go
tylko ustabilizować.
Był zupełnie spokojny. Zaliczał się do tych szczęściarzy, którzy ze
wszystkich przygód wychodzą cało. Emilie chciała mu wierzyć, ale akurat
gwałtowny podmuch zakołysał koszem. Straciła równowagę i gdyby nie Zane,
upadłaby. Balon wciąż zapadał się w zimną chmurę.
- Połóż się. Nie podoba mi się, że... - kolejny podmuch zagłuszył jego
słowa. Gondola kiwała się na wszystkie strony, niczym wagonik górskiej kolejki
z wesołego miasteczka. Nagłe rozległ się trzask pękającej powłoki.
- Uwaga, Emilie! - krzyknął mężczyzna. Z góry opadło parę czerwonych
szmat. - Spadamy!
3
Emilie pomyślała, że chyba żyje. Gdyby zginęła, nie czułaby się taka
obolała, jakby ktoś wlókł ją plecami po polnej drodze.
Piekły ją oczy, bolały ramiona, kolana, ręce... wszystkie części ciała,
nawet wyrostek robaczkowy, który wycięto jej, gdy miała pięć lat.
Za dużo wypiłam - pomyślała. Przed oczami zobaczyła wielką, omszałą
butelkę Cristalu, a potem...
Nie mogła sobie przypomnieć, co było dalej.
Z pewnością nie wypiła całej butelki najlepszego szampana bez powodu,
ale za skarby świata nie mogła sobie przypomnieć, co to była za okazja. Gdyby
wiedziała, że takie będą tego skutki, napiłaby się raczej wody sodowej.
Spróbowała otworzyć oczy, ale słońce świeciło tak mocno, że natychmiast
zacisnęła powieki i ukryła twarz w piasku.
W tym momencie trochę oprzytomniała. Skąd piasek? Rozłożyła szeroko
ramiona i pomacała wokół. Wyczuła pod palcami małe kamyki i ostre fragmenty
połamanych muszli.
- Boże! - krzyknęła, po czym zerwała się z ziemi i otworzyła oczy. Nad
głową zobaczyła niebo jak z pocztówki, nieskazitelnie niebieskie i czyste.
Pożałowała, że nie zabrała okularów przeciwsłonecznych.
Ostrożnie obmacała twarz, ręce, nogi i ramiona. Bogu dzięki, niczego
sobie nie złamała, ale miała solidnie podrapane dłonie i kolana. W zasadzie
powinna być zadowolona, że nie stało się jej nic poważnego, ale zamiast tego
próbowała sobie przypomnieć, jakim cudem znalazła się na plaży.
Z jękiem poderwała się na nogi. Rozejrzała się wokół, usiłując rozpoznać
okolicę. W odległości kilkunastu metrów zobaczyła wieżę latarni morskiej.
Zerknęła na ostre głazy u stóp i wyobraziła sobie, co mogło się stać. Dobrze
wiedziała, że wielu ludzi znalazło śmierć na kamienistym brzegu Eagle Island,
niewielkiej wysepki u wejścia do portu Crosse Harbor.
- Skup się, Emilie - powiedziała do siebie. - Jest wcześnie rano,
znajdujesz się w pobliżu latarni... - Urwała i spojrzała na swój dziwaczny strój.
Miała na sobie osiemnastowieczny gorset, dwudziestowieczne, elastyczne
rajstopy i baletki. Często wkładała stroje pochodzące z różnych czasów, ale
zazwyczaj starała się o zachowanie pewnej konsekwencji.
A może wybierałam się na bal kostiumowy? - pomyślała.
Nie mogła się skupić. W głowie miała zupełny zamęt. Nawet po podróży
przez kilka stref czasowych nie czuła się tak zagubiona i zdezorientowana.
Zerknęła na zegarek. Szkiełko było pęknięte, ale zegarek działał. Dziewiąta
rano, dwudziesty piąty lipca.
Nagle przed jej oczami zawirowały jakieś obrazy.
Zobaczyła czarny, sportowy samochód, pędzący z głośnym rykiem
silnika.
Później przypomniała sobie mundur z czasów rewolucji.
Po chwili jego obraz zniknął, a zamiast niego Emilie zobaczyła twarz
mężczyzny z cudownymi, niebieskimi oczami, który przyciskał ją do siebie,
podczas gdy ziemia pędziła im na spotkanie...
Zane!
Zachwiała się na nogach. Z trudem opanowała ogarniającą ją panikę.
Gdzie podziała się gondola? Gdzie zniknęła czerwona powłoka balonu? Nawet
plaża sprawiała wrażenie opustoszałej, tak jakby ktoś starannie uprzątnął
wszelkie ślady życia. Nigdzie nie było widać porzuconych butelek, puszek po
napojach i styropianowych opakowań po hamburgerach, czyli najbardziej
rozpowszechnionych śladów ludzkiej obecności. Co gorsza, nigdzie nie było
widać jej eks - męża.
- W porządku - powiedziała głośno. - Musi istnieć jakieś wyjaśnienie tej
sytuacji. - Dźwięk własnego głosu podziałał na nią uspokajająco. - Lepiej się
zastanów. Z pewnością rozszyfrujesz tę zagadkę.
Może zresztą to wszystko nie było takie dziwne...
Niewątpliwie trafili na jakąś dziwaczną formację chmur. Emilie nie znała
się na aeronautyce, ale słyszała rozmaite historie na temat szkwałów i prądów
zstępujących, które pokonały znacznie bardziej wytrawnych pilotów niż Zane
Rutledge.
Przypomniała sobie, jak gondola zaczęła koziołkować, a powłoka balonu
pękła. Pomyślała, że zapewne wypadła z kosza na plażę, podczas gdy Zane w
dalszym ciągu walczył z palnikiem i zbiornikiem gazu.
- Łódź wiosłowa - powiedziała głośno i od razu się rozpromieniła. Jeśli
pamięć jej nie myliła, po wschodniej stronie latarni powinna być przycumowana
łódka. Wystarczy, że wskoczy do niej i chwyci za wiosła, a po kwadransie
będzie już na stałym lądzie. Poklepała się po pasie. Z pewnym zdziwieniem
stwierdziła, że nie zgubiła haftowanej terebki z kluczami do samochodu, kartą
kredytową, Pieniędzmi, igłami i nićmi. Wystarczy, że zadzwoni po taksówkę, a
zdąży dołączyć do organizatorów obchodów, nim ktokolwiek pomyśli o
wysłaniu ekipy ratunkowej.
Odwróciła się w kierunku latarni, ale nie ruszyła, bo coś nagle przykuło
jej uwagę. Osłoniła ręką oczy od słońca i uważnie przyjrzała się morzu.
Wszystko wydawało się w porządku, ale Emilie mogłaby przysiąc, że przed
sekundą widziała w morzu czerwoną plamę.
- Tak! - krzyknęła nagle, znowu dostrzegając niewielki, czerwony punkt w
odległości jakichś stu metrów od brzegu. - Boże! - Zane walczył z prądem
odpływu i najwyraźniej nie mógł sobie dać rady.
Błyskawicznie zrzuciła pantofle i pobiegła w jego stronę. Usiłowała nie
tracić go z oczu, ale fale co chwila przesłaniały widok.
- Trzymaj się, Zane - powtarzała do siebie, pokonując kolejne fale. Była
świetnym pływakiem, ale nawet dla niej prąd stanowił poważne
niebezpieczeństwo. Ilekroć mężczyzna znikał wśród fal, Emilie czuła, że ogar-
nia ją rozpacz.
- Złap mnie za ramię - jęknęła, gdy wreszcie udało się jej do niego
dotrzeć.
Żadnej odpowiedzi. Zane stracił przytomność. Z najwyższym trudem
obróciła go na wznak i upewniła się, że może oddychać.
- Jakoś to będzie - mruknęła. - Trzymaj się mnie. Emilie sama nie
wiedziała, czy chce pocieszyć jego, czy siebie. Rutledge był wysokim, mocno
zbudowanym mężczyzną. Gdyby nie siła wyporu słonej wody, nie miałaby
najmniejszej szansy go wyciągnąć.
Powoli zbliżali się do plaży, aż wreszcie z ulgą poczuła pod stopami dno.
Stanęła na nogi i dalej ciągnęła Zane'a w kierunku brzegu. Miał zamknięte oczy,
a jego policzek przecinała głęboka rana.
Spływająca krew pozostawiała w wodzie złowrogi ślad.
- Na pewno żyjesz - powiedziała, z trudem wyciągając go z wody. - Nie
śmiałbyś wyciąć mi takiego numeru - dodała, starając się nie patrzeć na ślady
krwi, teraz wyraźnie widoczne na piasku. Zane musiał przeżyć, choćby po to,
aby mogła mu powiedzieć, że jest najbardziej aroganckim, nieodpowiedzialnym
i zwariowanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała.
Przycisnęła ucho do jego klatki piersiowej, ale nie udało się jej nic
usłyszeć. Był trupio blady. Emilie z trudem łapała oddech po ogromnym
wysiłku, jakim było dla niej wyciągnięcie go na brzeg.
Jedyne, co mogła zrobić, to masaż serca. Zaczęła rytmicznie uciskać żebra
Zane'a, usiłując przypomnieć sobie wszystko, czego nauczyła się rok wcześniej,
podczas kursu zorganizowanego przez lokalną straż pożarną.
- Oddychaj, do cholery! - krzyknęła, uciskając z całych sił klatkę
piersiową mężczyzny. - Oddychaj!
To wszystko wydawało się jej koszmarem bez końca, ale mimo to nie
chciała się poddać. Nie mogła zrezygnować, choć próby wydawały się
beznadziejne.
W pewnym momencie usłyszała, jak Zane kaszle i wypluwa morską
wodę. Początkowo słabo, później coraz mocniej. Jeszcze parę sekund i usłyszała
cudowny szmer jego oddechu.
- Mogłabym cię chyba zamordować - mruknęła, wycierając z policzka łzy
ulgi. - Śmiertelnie mnie przestraszyłeś.
Emilie miała zamiar powiedzieć mu, co o nim myśli, gdy tylko Zane
oprzytomnieje. Miała nadzieję, że będzie czuł się winny przynajmniej przez całą
drogę na Tahiti. Po chwili jednak przypomniała sobie o krwawiącej ranie. Ilość
krwi wskazywała, że to poważna sprawa. Na razie zdołała uratować go przed
utonięciem, ale to jeszcze nie koniec walki.
Chociaż nie była lekarzem, uznała, że w żadnym wypadku nie może
zostawić Zane'a na mokrym piachu. To mogłoby się zakończyć wychłodzeniem
organizmu i zapaleniem płuc. Przede wszystkim powinna przenieść go w suche i
ciepłe miejsce, a następnie wezwać pomoc.
Spojrzała na latarnię. Pomyślała, że pewnie zdoła zaciągnąć go tam po
piachu, ale drewniane schody wiodące do drzwi stanowiły poważniejszą
przeszkodę.
- Musisz spróbować - powiedziała do siebie. Jedno wiedziała na pewno -
że nie może go tu zostawić. Włożyła pantofle i podeszła do leżącego
mężczyzny.
Pochyliła się i ostrożnie chwyciła go pod ramiona. Zane jęknął głośno i
Emilie od razu go puściła, przerażona faktem, że najwyraźniej sprawiła mu ból.
Dopiero teraz zauważyła, że jego prawe ramię jest zgięte pod dziwnym kątem.
Poczuła skurcz w żołądku.
Chwyciła go znowu, tym razem starając się oszczędzić prawe ramię, ale
nierówny rozkład ciężaru sprawiał, że nie mogła utrzymać kierunku.
- Wiem, że to boli - powiedziała przepraszająco i schwyciła go pod oba
ramiona. - Ale nie ma innego wyjścia.
Pociągnęła go najszybciej jak mogła, z trudem pokonując opór mokrego
piachu, aż wreszcie dotarła do stóp latarni. Zawsze wierzyła, że inteligencja
wystarcza kobiecie, aby poradzić sobie ze wszystkimi problemami, ale teraz
przydałaby się jej zwykła siła.
- Zane - powiedziała, dotykając jego ramienia. - Potrzebuję twojej
pomocy.
Wymamrotał coś, ale nawet nie otworzył oczu.
- Musisz mi pomóc, inaczej nie zdołam cię wciągnąć do środka - nalegała
Emilie.
Mężczyzna otworzył oczy i z ogromnym wysiłkiem usiadł na piasku.
- Słyszysz, co do ciebie mówię? Musisz wejść po tych schodach.
Kiwnął głową. Widać było, że nawet taki niewielki nich sprawił mu
nieznośny ból. Emilie nie miała jednak czasu, aby się nad nim użalać, choć
szczerze mu współczuła.
- Połóż mi rękę na ramionach - poleciła rzeczowym tonem, podchodząc
do niego z lewej strony. - Pomogę ci wstać.
Z trudem zachowywał przytomność, ale chwyciła jego rękę, przełożyła
sobie przez ramię i użyła jej jako dźwigni, aby zmusić go do wstania. Usiłował
jej pomóc. Na jego czole pojawiły się krople potu.
- Jestem za ciężki - szepnął. - Daj spokój.
- Zamknij się - odpowiedziała uprzejmie Emilie. - Trzymaj buzię na
kłódkę i nie stawiaj oporu. Jakoś pokonamy te schody.
W jej głosie słychać było niezachwianą pewność. Nie miała wątpliwości,
że w krytycznym momencie nie zabraknie jej sił. Na szczęście nie pomyliła się.
Dotarli na podest. Emilie sięgnęła ręką do klamki. Ku jej radości latarnik
pozostawił drzwi otwarte.
Każda chwila zwłoki mogła oznaczać klęskę.
Weszli do środka, zataczając się na boki i w tym momencie Zane
ponownie stracił przytomność. Emilie spróbowała złagodzić upadek własnym
ciałem. Skrzywiła się z bólu, gdy przypadkowo oberwała łokciem w ucho.
Jakie znaczenie ma jeszcze jeden siniak - pomyślała, przewracając go na
plecy. Najważniejsze, że zdołała zaciągnąć go pod dach. Teraz powinna jeszcze
dopilnować, aby nie leżał w mokrym ubraniu, później będzie pora na
poszukiwanie pomocy.
- Nie zrozum mnie źle - mruknęła, krzywiąc się ironicznie i sięgając do
paska jego spodni. - To w twoim interesie.
Zane wyglądał równie wspaniale, co zeszłej nocy. Emilie poczuła się jak
zboczeniec, kiedy zwróciła na to uwagę. Biedak był bliski śmierci, a ona,
zamiast mu pomóc, zachwyca się jego muskulaturą. Trudno jednak było nie
zwrócić na nią uwagi.
Szybko ściągnęła z niego mokre ubranie. Przez chwilę zastanawiała się,
czy zostawić slipy, ale uznała, że byłoby to śmieszne. Na ławie przed
kominkiem zauważyła piękny, ręcznie zdobiony koc. Owinęła nim Zane'a, po
czym ponownie rozejrzała się wokół. Na komodzie leżał jeszcze jeden pled.
Emilie pomyślała, że to dziwne, iż takie dwa piękne koce akurat czekały na nich
w latarni. Jak daleko sięgała pamięcią, latarnia była nie zamieszkana, a takie
stare koce kosztują sporo pieniędzy.
Sam Talmadge, jeden z członków Towarzystwa Historycznego Crosse
Harbor, miał się zająć efektami świetlnymi podczas dzisiejszego wieczornego
festynu w porcie. Może to on przyniósł tu koce, aby wnuki nie zmarzły podczas
pokazów? Pewnie miał zamiar przyprowadzić je na wieżę.
Emilie nigdy jeszcze nie była we wnętrzu latarni. Pomyślała, że wcale nie
wygląda na opuszczoną. Ściany najwyraźniej niedawno pobielono, a schody
wiodące na gorę wyglądały porządnie i solidnie. Ktoś zabrał stary, zdezelowany
radar, a na jego miejscu postawił okrętowy kompas i lunetę. Na stole leżał
egzemplarz „Poor Richard's Almanack”.
- Coś dla ciebie, Sam - mruknęła, pomagając Zane'owi położyć się na
pryczy, stojącej pod oprawionym w ołów oknem. Sam Talmadge zawsze z
wielkim zapałem uczestniczył w inscenizacjach rozmaitych wydarzeń z okresu
rewolucji i bardzo dbał o wierne oddanie wszystkich szczegółów. Jednak
atmosfera panująca w latarni działała Emilie na nerwy.
Być może reagowała w ten sposób z uwagi na ciszę. Pochyliła głowę i
przez chwilę nasłuchiwała. Mimo niewielkich rozmiarów Eagle Island, nigdy
nie brakowało tu ludzi. Teraz słychać było tylko krzyki mew, krążących nad
wyspą w poszukiwaniu jedzenia.
Czemu nie dochodziły tutaj zwykłe odgłosy życia miasteczka? Powinno
być słychać kosiarki, śmiech dzieci grających w piłkę i terkotanie motorówek
zapalonych wędkarzy. Tymczasem nie słyszała nawet warkotu awionetek,
wiozących turystów do kasyn Atlantic City.
Najwyraźniej wszyscy poszli do parku, aby wziąć udział w obchodach.
Czy to możliwe?
- Chyba naprawdę zwariowałaś - powiedziała do siebie Emilie i podeszła
do łóżka, aby sprawdzić, co z Zane'em. Wyobraźnia zaczęła płatać jej figle. To
pewnie skutek wypadku - pomyślała i skrzywiła się sarkastycznie. W tym
momencie dalsze jej rozmyślania przerwał głośny jęk.
- Boże - westchnęła. Prawe oko mężczyzny niemal zniknęło pod fioletową
opuchlizną. Emilie nie miała wątpliwości, że złamał rękę, a pewnie również parę
żeber.
Siedziała przy nim przez chwilę. Zane to tracił, to odzyskiwał
przytomność. Zbliżało się południe. Miała na sobie mokre ubranie, a poskręcane
i pofalowane włosy spadały jej na ramiona zupełnie bezładnie. Najwyraźniej
nikomu nie przyszło do głowy szukać ich tutaj. Emilie pomyślała, że musi się
ruszyć i coś zrobić. Złamana ręka nie złoży się sama, ktoś musi jej w tym
pomóc.
Nie miała przed sobą wielkiego wyboru. Mogła tylko skorzystać z
niewielkiej łódki, którą trzymał tu Sam Talmadge, i powiosłować do portu.
- Wrócę najszybciej jak potrafię - powiedziała do Zane'a, który wpatrywał
się w nią szklanym wzrokiem. - Ty zostań w łóżku. Pamiętaj, że masz nie
wstawać.
Kiwnął głową, ale Emilie wcale nie była pewna, że zrozumiał, co
powiedziała. Wydawał się półprzytomny, a ona nie mogła znieść myśli, że ten
pewny siebie mężczyzna jest w takim stanie. Oczami wyobraźni widziała, jak
przewraca się na schodach latarni. Gdyby miała kawałek linki, przywiązałaby go
do łóżka, ale nie zauważyła nic odpowiedniego.
Wyszła na zewnątrz i spróbowała obejść latarnię.
Dziwne, ale nigdzie nie widziała róż, które - jak pamiętała - rosły wokół
wieży. Zamiast tego musiała się przebijać przez prawdziwy gąszcz krzewów.
Szła wąską ścieżką wiodącą do miejsca, gdzie Sam cumował swoją łódź.
Jednak na łagodnych falach zatoczki nie kołysała się niewielka, metalowa
łódka z czerwonym sercem namalowanym na burcie i nazwą „Janine” na
pawęży, lecz solidna, drewniana łódź z ciężkimi wiosłami. Emilie znowu z
trudem opanowała nerwy i przełknęła głośno ślinę. W okolicach Crosse Harbor
od dawna nie spotykało się takich łodzi.
Pewnie ktoś ściągnął ją z okazji święta - pomyślała. Odcumowała łódź i
chwyciła za wiosła. Sam Talmadge uwielbiał historię i najwyraźniej postanowił,
że wszystkie szczegóły inscenizacji będą odpowiadać prawdzie historycznej.
Emilie nie znała go zbyt dobrze. Z tego, co słyszała, Talmadge hodował
indyki na Dzień Dziękczynienia.
Gdy tylko zabrała się do wiosłowania, od razu pożałowała, że
zrezygnowała z zajęć w miejskim klubie sportowym. Drewniane wiosła były
równie ciężkie, jak wielkie. Kilka tygodni ćwiczeń z hantlami i sztangą sta-
nowiłoby dobre przygotowanie do tego zadania. - Myśl o czymś pozytywnym -
skarciła się w duchu, starając się utrzymać równy rytm pociągnięć. Tego dnia
już dwukrotnie dokonała rzeczy pozornie niemożliwych, wyciągając Zane'a z
wody i doprowadzając go do latarni. Skoro tak, to z pewnością zdoła dopłynąć
do portu i wezwać pomoc.
Pochyliła głowę i skupiła się na wiosłowaniu. W normalnych
okolicznościach przepłynięcie z wyspy do portu wymagało jakiegoś kwadransa.
Po upływie pół godziny Emilie musiała przyznać, że niewiele zwojowała.
Drżały jej dłonie i miała zawroty głowy. W tym tempie równie dobrze mogła
wiosłować cały dzień.
Rozglądając się wokół, nie mogła dostrzec wielu charakterystycznych
elementów wybrzeża. Pomyślała, że musi być jakieś wytłumaczenie, dlaczego
nie może rozpoznać okolicy.
Złożyła na chwilę wiosła i przyjrzała się uważnie nabrzeżu, które tak
dobrze znała. Gdzie zniknęła restauracja portowa? Co się stało z zawsze
pełnym, kolorowym basenem jachtowym? Dlaczego nigdzie nie było widać
rybaków i wędkarzy?
- Uspokój się - powiedziała do siebie. - Musi być jakieś proste
wyjaśnienie.
A może to wcale nie jest Eagle Island i Crosse Harbor? Może gwałtowny
wiatr zniósł ich w stronę Cape May lub Long Branch?
A może...
Emilie na chwilę wstrzymała oddech. Nie mogła pojąć, dlaczego tak
długo nie dostrzegła rzeczy oczywistych. Woda w porcie była krystalicznie
przejrzysta, a równie błękitne niebo widziała tylko w filmach Disneya.
Powietrze było czyste jak w wysokich górach. Gdzie zniknął brud i bałagan,
zazwyczaj wszechobecne ślady nowoczesnego życia?
Na myśl o tym aż zadygotała. To niemożliwe... Takie rzeczy nie zdarzają
się naprawdę. Bohaterowie powieści fantastyczno - naukowych mogą
podróżować w czasie, ale zwykłych ludzi obowiązują normalne prawa przyrody.
Emilie zawróciła i ze zdwojoną energią powiosłowała z powrotem do
latarni. Postanowiła za wszelką cenę rozwikłać tę tajemnicę. Po paru minutach
dobiła do brzegu i zacumowała łódź.
Podchodząc do latarni tym razem natychmiast zauważyła brak zamka. W
1992 roku? Mało prawdopodobne. Zawiasy były nowe i nie tknięte przez rdzę.
Wpadła do środka i natychmiast podbiegła do stolika, na którym poprzednio
zauważyła egzemplarz „Poor Richard's Almanack”.
Drżącymi rękami otworzyła książkę. „Drukowane w Roku Pańskim 1776”
- przeczytała. Nie było copyrightu ani żadnej informacji o tym, że to reprint,
nigdzie nie było widać nazwy firmy wydawniczej.
Emilie czuła narastające podniecenie.
To było pierwsze, oryginalne wydanie, ale broszura wyglądała całkiem
nieźle. Z pewnością niedawno wyszła spod prasy.
4
To nie mogło się zdarzyć naprawdę! Żaden racjonalny argument nie
mógłby tego wyjaśnić, ale Emilie nie mogła zignorować oczywistych dowodów.
Widziała w swoim życiu już dostatecznie wiele reprintów i reprodukcji,
aby wiedzieć, że ten egzemplarz „Poor Richard's Almanack” jest autentyczny.
Opadła na podłogę. Nogi jej tak drżały, że nie mogła już dłużej ustać.
Nic dziwnego, że Crosse Harbor wygląda inaczej niż zwykle. Wszystkie
oznaki postępu cywilizacji zostały starte, tak jakby ich nigdy nie było.
To znaczy, że jeszcze się nie zdarzyły.
Emilie poczuła, że kręci się jej w głowie. Odetchnęła głęboko, wciągając
w płuca czyste, morskie powietrze. Rewolucja przemysłowa była sprawą
przyszłości. Czyste powietrze, czysta woda - to wszystko, o co ludziom
dwudziestego wieku przyszło rozpaczliwie walczyć - teraz były jeszcze dla
wszystkich dostępne.
Do licha, dlaczego tego wcześniej nie zauważyłam? - zdziwiona uniosła
głowę i rozejrzała się po pokoju, usiłując w pełni zdać sobie sprawę z nowej
sytuacji. Nie ma ani telefonu, ani prądu. Takie wygody jak kanalizacja i lodówka
to wyłącznie domena marzeń. Emilie wyczuwała jeszcze jakąś nieokreśloną
różnicę, ale na razie dostrzegała tylko brak tego, do czego przywykła.
Każda rozsądna kobieta wpadłaby w przerażenie, gdyby została nagle
przeniesiona w czasy wcześniejsze o dwa wieki. Strach przed nieznanym to
jeden z najbardziej podstawowych ludzkich odruchów. Zamiast tego czuła
rozsadzającą ją energię i ciekawość.
Czy to możliwe, że los zgotował jej groźniejszą i bardziej podniecającą
przygodę, niż wszystkie wyprawy Zane'a razem wzięte?
- Och, Boże - jęknęła, zerkając na śpiącego eks - męża. Nigdy w to nie
uwierzy. Niezależnie od tego, jakie przedstawi mu dowody, on nigdy nie
zapomni o świecie. jaki zna.
W każdym razie nie będzie łatwo go przekonać.
Zane czuł się dobrze w czasach, w jakich wypadło mu żyć. Tęsknoty i
pragnienia, jakie od dzieciństwa odczuwała Emilie, były mu zupełnie obce.
Korzystał z życia tak jak umiał i troszczył się tylko o dzień bieżący. Jak
zareaguje, gdy przekona się, że stracił wszystko, do czego przywykł?
Musiało istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie tego, co się stało. Emilie
przypomniała sobie, jak na widok męża wysiadającego z samochodu poczuła, że
w jej życiu wkrótce coś się wydarzy.
Bardziej dręczyło ją pytanie, dlaczego nagle zostali przeniesieni w
osiemnasty wiek, niż mechanizm tej podróży. Pomyślała, że nie spocznie, póki
tego nie wyjaśni.
- Co... - Zane otworzył oczy i spróbował wstać, podpierając się ręką. -
Chryste! - jęknął z bólu.
- Spokojnie. Lepiej nie wstawaj - Emilie natychmiast znalazła się przy
nim. - Złamałeś rękę.
- Dwoi mi się w oczach - powiedział, ciężko oddychając. - A może masz
siostrę bliźniaczkę?
Ogorzała twarz Zane'a teraz wydawała się blada jak prześcieradło. Emilie
przypomniała sobie, ile utracił krwi.
- Dobrze wiesz, że nie mam - powiedziała, usiłując nadać swemu głosowi
pogodne brzmienie. Mężczyzna znowu spróbował wstać, więc położyła rękę na
jego ramieniu. - Leż spokojnie.
- Co się stało?
- Pamiętasz, jaki numer postanowiłeś wyciąć z tym balonem na gorące
powietrze?
Zane kiwnął głową.
- Wygląda na to, że nie dolecieliśmy do Langley Park w całości -
poinformowała go. Za to zmieniliśmy epokę - pomyślała, ale tę perełkę
zachowała na później.
- A co z tobą?
- Trochę guzów i siniaków, poza tym wszystko w porządku. Ty gorzej na
tym wyszedłeś.
- Chyba tak - powiedział.
Emilie poczuła skurcz serca. Zrób coś - nakazała sobie w myślach.
Przecież on jest w fatalnym stanie. Na myśl, że powinna sama złożyć jego
ramię, zakręciło się jej w głowie, ale nie miała innego wyjścia. Zawsze była
dumna ze swej znajomości historii Crosse Harbor, ale teraz miała w głowie
zupełną pustkę. W obecnym stanie bala się wyruszać na poszukiwanie doktora.
- Jak się czujesz? - spytała, pochylając się nad nim.
- Umieram - skrzywił się Zane. - Gdzie jesteśmy?
- W latarni morskiej - odrzekła zgodnie z prawdą.
- Co z balonem?
- Nie wiem. Odzyskałam przytomność na plaży. Ty leżałeś w wodzie, ale
balon i gondola zniknęły bez śladu.
- Ocaliłaś mi życie?
- Każdy by to zrobił.
- Przypomnij mi, żebym ci podziękował - mruknął, zamykając oczy. - Jak
się obudzę...
- Za wcześnie na podziękowania - szepnęła Emilie, patrząc, jak zasypia.
Gdy Zane dowie się, gdzie wylądowali, z pewnością nie będzie szczególnie
wdzięczny. Na razie udało się jej przetrwać pierwszą rundę pytań, ale następna
musiała doprowadzić do wyjawienia prawdy. Wystarczy, że zechce zadzwonić
po pogotowie lub do biura podróży, aby zmienić rezerwację.
Wszystko w swoim czasie. Najpierw muszą zadbać o przeżycie. Emilie
pomyślała, że powinna postarać się o wodę i coś do zjedzenia. Gdyby jeszcze
znalazła prosty kawałek drewna do usztywnienia złamanego ramienia...
Przypomniała sobie ukryte w krzakach drzwi do piwnicy, które
dostrzegła, wracając po przerwanej wyprawie na stały ląd. Wybiegła z latarni i
pomagając sobie łokciami, przedarła się przez zarośla. Na widok piwnicy ode-
tchnęła z ulgą.
Drzwi były pomalowane szaroniebieską farbą. Morskie powietrze nie
zdążyło jeszcze naruszyć gładkiej powierzchni. Emilie znów pomyślała, że
latarnia morska jest w doskonałym stanie i niczym nie przypomina obecnej - czy
też może przyszłej? - rudery.
Bez trudu otworzyła drzwi i zbiegła w dół po kamiennych schodkach.
Jeśli jej wiedza na temat zwyczajów z czasów kolonialnych odpowiadała
prawdzie, to powinna znaleźć tu zapasy jedzenia.
Na szczęście się nie pomyliła. Na piwnicznych półkach stało sporo
garnków z dżemami i innymi przetworami, a obok na haku wisiała ogromna
szynka. Wybór był dość skromny, mimo to Emilie czuła się tak, jakby trafiła do
sklepu samoobsługowego z czekiem in blanco w ręce.
- Mam nadzieję, że nie masz kłopotów z ciśnieniem - mruknęła. W
osiemnastym wieku ludzie, nie znając lodówki, na ogół mocno solili zapasy
żywności. Emilie obawiała się, że smak ich jedzenia może okazać się szokiem
dla podniebienia człowieka z dwudziestego wieku. No, ale nie miała wyboru.
- Musimy się przystosować - powiedziała. - Przydałby się jakiś kosz. No...
W tym momencie jedzenie wyleciało jej z rąk. Ktoś popchnął ją z tyłu i
mocno przycisnął do zimnej, kamiennej ściany.
- Gadaj, czego tu szukasz - usłyszała tuż koło siebie męski głos. - Inaczej
poderżnę ci to śliczne gardziołko od ucha do ucha.
Emilie dorównywała wzrostem napastnikowi, ale była od niego znacznie
słabsza. Ciekawe, czy po to ruszyłam w podróż w czasie, aby znaleźć koniec w
wilgotnej piwnicy - przemknęło jej przez głowę. Pomyślała o swojej sytuacji i
niesamowitych wydarzeniach ostatnich dwudziestu czterech godzin, po czym
zrobiła to, co powinna zrobić na jej miejscu każda dobrze wychowana,
osiemnastowieczna dama: zemdlała.
Andrew McVie z całą pewnością nie był głupcem Dobrze wiedział, że
nieprzyjaciel często pojawia się w przebraniu i maskuje tak, aby uśpić czujność
przeciwnika i zwieść go na manowce.
Żyją w niebezpiecznych czasach - mądry człowiek nie ufa nikomu,
dopóki się nie przekona, że nie ma się czego obawiać.
Jednak gdy piękna dziewczyna z płomiennymi włosami osunęła się do
jego stóp, Andrew zapomniał o ostrożności: zamiast tego musiał zachować się
jak dżentelmen. Schował nóż i ukląkł koło nieznajomej.
- Ależ jest wysoka - zdziwił się, przypatrując leżącej kobiecie. Miała
szerokie ramiona i pełne, krągłe piersi. Pociągająca. Łatwo mógł sobie
wyobrazić, jak tuli się do niej w łóżku podczas długiej, zimowej nocy. Nagle do-
strzegł, że zamiast spódnicy nieznajoma ma na sobie spodnie i aż otworzył usta
ze zdziwienia. Gdyby zobaczył osła chodzącego na dwóch nogach, chyba mniej
by się zdziwił.
Co to za dziwna kobieta? W piwnicy panował półmrok. Andrew pochylił
się i przyjrzał się jej uważnie. Zamiast schować skromnie włosy pod czepkiem,
nieznajoma rozpuściła je swobodnie na ramiona.
Leżała na podłodze przyciskając rękę do szyi, tak jakby chciała się bronić.
Uwagę Andrew przyciągnął masywny, złoty pierścionek i delikatny łańcuszek z
doczepioną szklaną kulką, mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy.
Znów spojrzał na jej piersi. Sam nie wiedział, czy bardziej zaintrygował
go jej wygląd, czy demonstracyjne obnoszenie się z bogactwem. Zmarszczył
brwi, patrząc na jej nogi. Czarne rajstopy stanowiły wyzwanie i obrazę dla jej
kobiecości. Z pewnością stać ją było na strój bardziej przystojny.
Andrew zastanawiał się przez chwilę, czy ta dziewczyna nie jest
przypadkiem szpiegiem, ale sam roześmiał się z tego pomysłu. Któż uwierzyłby
w taki nonsens? Nie, to zapewne żona któregoś z rybaków, która przypłynęła tu
łodzią, aby ukraść trochę jedzenia dla dzieci. W tak ciężkich czasach to nic
dziwnego. Ale jednak ta kobieta wyglądała tak, jakby nigdy nie doświadczyła
biedy.
McVie przypomniał sobie, jak w pierwszych latach małżeństwa ciężko
walczył, aby pogodzić życie rodzinne z praktyką prawniczą w Bostonie. Elspeth
i ich syn często musieli drogo płacić za jego ambicje. Pragnął zdobyć dla nich
wszystko, co tylko mógł: piękny dom i służbę, farmę pełną dobytku, a nie
problemów, bibliotekę z książkami niezbędnymi, aby dać chłopcu klasyczne
wykształcenie. Chciał, aby Elspeth mogła siedzieć przy ozdobnym oknie i
oddawać się marzeniom.
Nic z tego nie zostało. Wystarczyła jedna chwila, aby płonąca szczapa z
paleniska wznieciła pożar, który strawił wszystko, co było dla niego drogie. W
tym czasie Andrew gonił za pieniędzmi w Bostonie.
Dziwne, że widok tej przystojnej kobiety przypomniał mu żonę. Elspeth
wyglądała jak delikatny pączek róży, ale za piękną powierzchownością kryła się
siła, na której można było polegać. Przywykł korzystać z samodzielności żony,
aby gonić za przyjemnościami życia, które wtedy wydawały mu się tak ważne.
Piękny chłopiec, którego spłodzili pewnej letniej nocy, był ważniejszy niż
bogactwo, ale Andrew zrozumiał to zbyt późno.
Teraz tylko rebelia nadawała sens jego życiu. Poświęcił wszystkie siły
walce o niepodległość, choć faktycznie nie przywiązywał do niej większej wagi.
Jego ostatnia wyprawa na opanowany przez Anglików Manhattan była
zupełnie bezowocna. Powrócił do domu w stanie bliskim depresji i nie mógł
otrząsnąć się z ponurego nastroju.
Wrócił do latarni morskiej, której od początku wojny nikt nie obsługiwał.
Miał nadzieję, że znajdzie tu Josiaha Blakelee, ale bardzo się zawiódł. Blakelee,
który miał farmę w pobliżu Princeton, był fanatycznym zwolennikiem
niepodległości i święcie wierzył, że przyniesie ona wiele dobrodziejstw. Należał
do tych nielicznych ludzi, którzy natychmiast zyskują powszechną sympatię.
Był również człowiekiem odważnym i często podejmował ryzyko. Niecałe dwa
miesiące temu zniknął gdzieś na północy Manhattanu.
Andrew zamierzał poczęstować go kazaniem na temat szczęścia, jakie
można znaleźć w życiu rodzinnym. Jego zniknięcie zabolało go do żywego.
Miał bowiem wrażenie, że ich walka jest zupełnie beznadziejna.
Najważniejsza w życiu człowieka jest rodzina. Bez niej nawet
niezależność od Korony nie miała większego znaczenia.
Natomiast dla Josiaha Blakelee niepodległość stała się najwyższym
celem. Od wielu miesięcy nieustannie cytował Thomasa Paine'a i powtarzał, co
powiedział Adams, z daleko większym przekonaniem niż on sam.
Rok wcześniej, niedługo po Concord i Lexington, Andrew i Blakelee
poszli razem na obiad do kuzyna Josiaha, Johna Adamsa i jego żony. Przy stole
John wygłosił długie przemówienie na temat konieczności oddzielenia kolonii
od Korony.
Josiah zapalił się do tej sprawy. Niegdyś Andrew również czuł taki sam
zapał, ale tamtego wieczoru po prostu siedział w milczeniu i rozmyślał o
rodzinie.
Pani Adams, niska lecz przystojna kobieta, dorównująca mężowi
inteligencją, wyczuła chłód w jego zachowaniu.
- Poświęcając się jakiejś sprawie można odzyskać spokój ducha -
zauważyła, podając mu filiżankę herbaty. Sama straciła paroletnie dziecko.
Służba publiczna przyniosła jej pociechę.
W ten sposób Andrew dołączył do grupy bojowników o niepodległość.
Teraz czekało go nieprzyjemne zadanie. Musiał zawiadomić żonę Josiaha,
że jej mąż nie powrócił z wyprawy. W okolicy Harlem Heights wojska
brytyjskie wzięły do niewoli grupę patriotów. Według krążących plotek, zostali
oni ulokowani na statkach - więzieniach zakotwiczonych w Wallabout Bay w
nowojorskim porcie. Trudno byłoby znaleźć gorsze miejsce. Pozostawała
nadzieja, że Josiah uniknął tego losu.
Kobieta z rudymi włosami poruszyła się lekko i Andrew wrócił myślami
do rzeczywistości. Przede wszystkim musiał się dowiedzieć, skąd się tu wzięła i
co wiedziała o jego sprawach.
Gdyby Emilie zemdlała w swej własnej epoce, szybko znalazłaby się w
szpitalu, gdzie powitałby ją jakiś pryszczaty stażysta z plikiem formularzy do
wypełnienia i zerową troską o pacjenta.
Zamiast tego po przebudzeniu znalazła się na kamiennej ławce, tuż obok
drzwi do piwnicy. O pół metra od niej klęczał jakiś mężczyzna z nożem
zatkniętym za pasek od spodni. Emilie szybko przypomniała sobie, gdzie jest.
Usiadła i zmierzyła go najgroźniejszym spojrzeniem, na jakie potrafiła się
zdobyć.
- Tylko mnie dotknij, a uschnie ci ręka. Nieznajomy wstał z klęczek. Był
mniej więcej tego samego wzrostu co ona, ale znacznie szerszy w barach.
Sprawiał wrażenie człowieka samotnego, który nie Przejmuje się swoim
wyglądem. Jasnobrązowe, kędzierzawe włosy związał tasiemką w niewielki
kucyk. Miał na sobie koszulę z grubego lnu i wypłowiałe spodnie.
- Skąd się tu wzięłaś, dziewczyno? - spytał. Mówił z wyraźnym szkockim
akcentem.
Czy uwierzyłbyś, że przyleciałam czerwonym balonem? - pomyślała, ale
uznała, że mądrzej będzie nie zaczynać od tej informacji.
- Błagam o wybaczenie, proszę pana, ale... ale znalazłam się w
nadzwyczaj trudnych okolicznościach - wykrztusiła, z przerażeniem
stwierdzając, że nie musi udawać płaczu. Dodatkowo wzruszyła się widząc, jak
na mężczyznę podziałał widok jej łez.
- No, dość już tego - powiedział z pozorną szorstkością.
- Bardzo przepraszam, proszę pana - powtórzyła Emilie, wycierając oczy.
Mężczyzna podał jej batystową chusteczkę z wyhaftowaną w rogu literą A. -
Dzięki.
W tym samym momencie pożałowała, że nie podziękowała bardziej
formalnie.
- Dzięki? - powtórzył, unosząc do góry gęste brwi. - A cóż to za sposób
wysławiania się?
- To... tak mówi się w naszej rodzinie - wyjaśniła dość nieudolnie. - Nie
powinnam tak mówić do kogoś obcego. Jaka jestem głupia!
Mężczyzna kiwnął głową, na pozór akceptując jej wyjaśnienie, ale Emilie
miała wrażenie, że słyszy, jak w jego głowie wyje sygnał alarmowy. Uważaj, co
gadasz, Crosse - powiedziała do siebie. Ten człowiek nie da się łatwo zwieść.
Miała nadzieję, że dzięki swym zainteresowaniom obyczajami kolonistów zdoła
jakoś przebrnąć przez tę rozmowę.
- Cóż to za nadzwyczaj trudne okoliczności? - zapytał nieznajomy.
Wiedziałam, że do tego dojdzie - westchnęła w duchu.
- Wybrałam się z przyjacielem na przejażdżkę łódką. Nagle zerwała się
burza i wiatr wyrzucił nas na pańskie wybrzeże.
- A kiedy zdarzył się ten wybryk natury? - spytał gospodarz. W jego
oczach pojawiły się twarde błyski.
Sposób, w jaki się wysławiał, zdradzał, iż jest człowiekiem
wykształconym, choć wyglądał dość prostacko. Emilie pomyślała, że czeka ją
jeszcze trudniejsze zadanie, niż sądziła uprzednio.
- Tuż przed północą - odpowiedziała, modląc się w duchu, aby znów nie
zdradzić się niebacznym słowem.
Andrew kiwnął głową. To wyjaśniało, dlaczego sam nie zauważył nic
szczególnego. Przybył do latarni wieczorem, zjadł parę plastrów szynki i zapadł
w mocny sen. Ze względu na bezpieczeństwo wolał położyć się w piwnicy.
Obudziła go dopiero ta kobieta, dobierając się do jego zapasów.
- Nie widzę żadnych śladów po pani przyjacielu - zauważył, myśląc o
tym, że piękność i prawdomówność nie zawsze chodzą w parze.
- Jest w budynku latarni - wyjaśniła. - Obawiam się, że złamał sobie ramię
i jest mocno potłuczony.
- A czy zadbała pani o siebie? - spytał, przyglądając się jej uważnie.
- To nie ma znaczenia - machnęła ręką. Andrew znów dostrzegł błysk
złotego pierścionka. Nieznajoma patrzyła mu prosto w oczy.
- Czy ten mężczyzna jest pani mężem? - spytał z wahaniem.
- Przyjacielem - odrzekła krótko. - Stracił bardzo dużo krwi, proszę pana.
Boję się... - Emilie urwała i przymknęła powieki, ale McVie zdążył zauważyć
błysk łzy.
- Zaprowadź mnie do niego, dziewczyno - powiedział. - Nie posiadam
umiejętności chirurga, ale zapewne zdołam mu pomóc - dodał. Jego kościstą
twarz rozjaśnił uśmiech. - Byłoby łatwiej, gdybyś powiedziała mi, jakiej świętej
imię nosisz.
- Emilie - rzekła, odwzajemniając jego uśmiech. - Jestem Emilie Crosse.
To nazwisko nic dla niego nie znaczyło. Jej przodkowie dopiero za parę
lat mieli przyczynić się do rozbudowy miasta, które w przyszłości wzięło nazwę
od ich rodowego nazwiska.
- Spotkaliśmy się w dziwnych okolicznościach, panno Emilie.
- Teraz pan ma nade mną przewagę - powiedziała. To śmieszne, tańczymy
menueta, tyle że na słowa - przemknęło jej przez głowę.
- Andrew - odrzekł. - Andrew McVie - dodał, wyciągając rękę, aby ją
podtrzymać. - Panno Emilie, czy źle się pani czuje?
Panna Emilie dosłownie zachwiała się na nogach.
Andrew McVie!
Mężczyzna, którego nazwisko od ponad dwustu lat powtarzają wszyscy
uczniowie z Crosse Harbor! Największy buntownik w historii miasteczka!
Przecież jeszcze ostatniej nocy opowiadała o nim Zane'owi, z dumą relacjonując
jego bohaterskie przygody.
- Miałam ciężki poranek - powiedziała wreszcie, chwytając go za rękę. -
Błagam, aby zechciał mi pan wybaczyć chwilową słabość.
- Słabość to rzecz godna pochwały u płci nadobnej.
- Siła bardziej zasługuję na pochwałę, niezależnie od płci - odrzekła.
Miała nadzieję, że jej bohater z lat dzieciństwa nie okaże się męskim szowinistą.
- Nie sądzi pan?
Ta kobieta ma cięty język! - pomyślał Andrew. Pewnie dlatego jeszcze nie
wyszła za mąż.
- Proszę mnie zaprowadzić do pani towarzysza - powiedział głośno,
wskazując drzwi od piwnicy. - Musimy się zająć jego złamaną ręką. Jeśli się
spóźnimy, może stracić zdolność zarabiania na życie.
Nic jeszcze nie wiesz - pomyślała Emilie. Skrzywiła się, bo słońce
zaświeciło jej prosto w oczy. Zane przywykł do tego, aby cieszyć się pełnią
życia. Jakiekolwiek ograniczenie wolności doprowadzi go do szaleństwa.
Szli razem do frontowego wejścia latarni. Andrew uważał, aby przez cały
czas iść za nieznajomą. Jej rude sploty płonęły w promieniach słońca.
Spróbował sobie wyobrazić, jak wglądałaby z włosami porządnie ułożonymi,
jak przystało damie z towarzystwa.
Oczywiście, ta kobieta wyróżniała się nie tylko fryzurą. Andrew
przypuszczał, że w wyniku wypadku straciła ubranie, stąd jej dziwny strój. Być
może podarła spódnicę na skałach lub wykorzystała materiał, aby opatrzyć rany
przyjaciela.
Dziwne tylko, że paradując tak ubrana nie czuła kobiecego zawstydzenia.
Nie była ani nieśmiała, ani skromna. Trzymała głowę do góry, tak jakby nic ją
nie obchodziło to, że każdy może obejrzeć jej ciało. Spodnie przylegały do jej
nóg niczym druga skóra. Andrew zastanawiał się, jak i po co uszyła sobie
spodnie, w tak nieprzyzwoity sposób zdradzające zarysy jej wdzięków. Bez
trudu widział kształt pośladków, smukłe uda...
Emilie zatrzymała się gwałtownie i spojrzała mu w oczy. Andrew poczuł
się tak, jakby ktoś przyłapał go na podkradaniu jabłek z sadu sąsiada.
- Mój towarzysz... po wypadku na morzu ma jakieś kłopoty z głową... -
uprzedziła.
McVie spojrzał w kierunku pomostu.
- To nie jest nasza łódź - szybko wyjaśniła Emilie.
_ A gdzie jest wasza?
- Nie wiem.
- Nigdzie jej nie widzę.
- Oczywiście, że nie - Emilie wzięła głęboki oddech i rozpoczęła relację z
ich nieszczęśliwej wyprawy. - Ogromne fale wyrzuciły łódź na skały.
Wpadliśmy do wody i musieliśmy desperacko walczyć o życie. - Od miodowego
miesiąca sześć lat temu nie bawiła się tak dobrze.
A może to będzie dopiero za dwieście lat? Ciągnęłaby swą dramatyczną
opowieść, ale Andrew odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął głośnym śmiechem.
- To bardzo nieuprzejmie z pana strony, panie McVie.
- Nie wiem, jaka jest prawda, dziewczyno, ale ta twoja opowieść bardzo
mnie zajmuje.
- To nie jest opowieść - zaprotestowała. Co najwyżej ta część o łodzi, ale
to przecież tylko szczegół. - Ocaliłam życie mojego kompana.
Gdyby to powiedziała inna dziewczyna, Andrew miałby poważne
wątpliwości, czy mówi prawdę. Nigdy jeszcze nie spotkał kobiety tak wysokiej,
aby mogła mu spojrzeć prosto w oczy. To wytrącało go z równowagi, ale
jednocześnie wyjaśniało, jak mogła uratować od utonięcia dorosłego
mężczyznę.
Elspeth ledwo sięgała mu do ramienia, nawet na najwyższych obcasach.
W jej towarzystwie czuł się silny, Pragnął się nią zaopiekować. Tak właśnie
powinien myśleć mężczyzna o swej żonie. Czasami, późno w nocy, gdy na
próżno przewracał się z boku na bok, oczami wyobraźni widział swą Elspeth.
Wydawało mu się, że czuje subtelny zapach jej skóry. Odłóż te papiery, Andrew
- mówiła do niego. - Jest już późno. Ogrzałam łóżko.
Emilie Crosse z pewnością była zupełnie inną kobietą. Zastanawiał się
przez chwilę, jaki mężczyzna może być jej towarzyszem.
Podchodząc do drzwi latarni, Emilie z trudem panowała nad nerwowym
podnieceniem. To nie mogło się udać. Chyba zwariowała sądząc, że zdoła długo
prowadzić tę grę. Za chwilę bohater rewolucji spotka mężczyznę przekonanego,
że żyje w dwudziestym wieku.
Zerknęła przez ramię na Andrew McVie'a. Nic dziwnego, że mierzył ją
podejrzliwym wzrokiem. I tak dobrze, że nie zaciągnął jej do najbliższego
przedstawiciela prawa. Choć na pewno tak się stanie, gdy tylko Zane się
odezwie. McVie zorientuje się, że coś tu jest nie tak. Emilie miała nadzieję, że
zdoła zwalić ekscentryczność byłego męża na karb wypadku, ale wątpiła, czy
Andrew da się długo zwodzić.
Może Zane będzie spał - modliła się w duchu. Może jest nieprzytomny?
Potrzebowała więcej czasu, aby wyjaśnić sytuację. Niewątpliwie McVie będzie
również potrzebował trochę czasu, aby ją zrozumieć.
Co stanie się później - nie miała pojęcia.
Zane nerwowo przechadzał się po pokoju, niecierpliwie czekając na
powrót Emilie. Cholernie bolało go ramię, prawie nic nie widział na prawe oko i
na dokładkę był taki głodny, że gotów był gryźć kamienie.
Ku swemu zdziwieniu, nigdzie nie mógł znaleźć telefonu. Co więcej, w
całym pomieszczeniu nie było widać kabli ani gniazdek elektrycznych,
normalnych oznak ludzkiej obecności. Pokój sprawiał wrażenie świeżo wyre-
montowanego. Wnętrze było proste, wiejskie, ale bardzo schludne. Zane
przypomniał sobie, że Emilie wspomniała o renowacji latarni morskiej. Pewnie
jeszcze nie założyli instalacji.
Zerknął na zegarek. Nieszczęsny przyrząd oberwał w wypadku równie
mocno jak on. Szkoda, że nie kupiłem zegarka dla nurków - pomyślał.
Wiedziałby przynajmniej, czy ma szansę zdążyć na samolot.
Od chwili, gdy dowiedział się o wypadku, zachodził w głowę, co mogło
się zdarzyć. Pamiętał tylko obraz błyskawicznie zbliżającej się ziemi i nagłą
ciemność. Gdy przekonał się, że Emilie nic się nie stało, poczuł taką ulgę, że
skłonny był znowu uwierzyć w Boga. Nie zgodziła się wprawdzie pojechać z
nim na Tahiti, ale to było jeszcze przed wypadkiem. Nigdy nie rozumiała, czemu
tak lubi ryzykować. Teraz, gdy sama zasmakowała przygody, może będzie
skłonna zmienić decyzję.
Zane przekonał się już bardzo dawno, że najmocniej doświadcza się życia
patrząc śmierci prosto w oczy.
Gwałtowny wzrost poziomu adrenaliny... pewność, że wytężasz wszystkie
siły... podniecenie, z jakim podejmujesz wyzwanie i zwyciężasz.
Ostatniej nocy z Emilie przeżył podobne uczucie zagrożenia i odrodzenia.
Nie wierzył w szczęśliwe zakończenia, ale mimo to zastanawiał się, czy nie
powinien byt dłużej walczyć o ocalenie ich małżeństwa.
Sara Jane zwykła mówić...
Zatrzymał się.
- No tak - powiedział głośno. Od ponad godziny próbował zrozumieć, co
się zmieniło. Teraz już wiedział: przestał słyszeć głos babki.
Nie pamiętał, kiedy dokładnie to się stało, ale w którymś momencie
poprzedniej nocy przestał czuć, że Sara Jane usilnie stara się coś mu powiedzieć.
W rzeczywistości Zane dobrze wiedział, że babka umilkła w chwili, gdy
wziął Emilie w ramiona...
Nie chciał zagłębiać się w takie rozważania. To, co wczoraj przeżyli,
miało dla obojga duże znaczenie. Nie miał zamiaru temu przeczyć. Emilie
poruszyła coś w jego duszy, obudziła pragnienia, o których dawno zapomniał.
To jednak jeszcze nie znaczy, że zbliżyło ich coś więcej niż seks. Zane nie
znosił romantycznego bełkotu, który już raz doprowadził do rozpadu ich
małżeństwa.
Zgrzyt klamki przerwał mu te rozmyślania. Może jednak Emilie zgodzi
się na wspólny wyjazd...
- Chyba śpi - powiedziała kobieta do Andrew, gdy wchodzili do latami. -
Powinniśmy...
- Do diabła, czemu tak długo cię nie było? - spytał Zane, gdy Emilie i
Andrew weszli do pokoju. - Jeśli mamy zdążyć na samolot, musimy...
Biedny Andrew stanął w miejscu jak wryty. Patrzył na Zane'a tak, jakby
nieoczekiwanie wpadł na głodnego niedźwiedzia, co więcej - ubranego w
kolorowy koc owinięty wokół bioder. Emilie wyobraziła sobie, co może myśleć
McVie i z trudem opanowała nerwowy chichot.
- Oto Andrew McVie - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. Miała
nadzieję, że Zane dostrzeże jej błagalne spojrzenie. - To w jego domu
znaleźliśmy schronienie.
- Prawdziwy klasztor, prawda? - odrzekł Rutledge, rozglądając się wokół.
- Nie usłyszałem, jak się pan nazywa - powiedział Andrew, wysuwając się
do przodu. Imponujący wzrost Zane'a nie zrobił na nim wrażenia. Emilie
pomyślała, że spotkali się godni siebie przeciwnicy. Ciekawe, czy Zane pamięta
jej opowieści o bohaterskich wyczynach McVie'a? Boże, lepiej byłoby, gdyby
zapomniał.
Zane z pewnym wahaniem wyciągnął lewą rękę. - Jestem Zane Grey
Rutledge. - A cóż to za imię? - spytał Andrew, najwyraźniej zbity z tropu. - Jest
pan Niemcem?
- Czy ten facet żartuje? - Zane zwrócił się do Emilie, która tylko
potrząsnęła rozpaczliwie głową.
- Zostałem tak nazwany ku czci Zane'a Greya. Andrew patrzył na niego
tępym wzrokiem.
- Tego pisarza - dodał Zane. Najwyraźniej zakłopotanie mężczyzny
sprawiało mu przyjemność. - Pisywał westerny. Kowboje, Indianie, historie z
Dzikiego Zachodu.
- Kowboje? - powtórzył McVie. Wciąż jeszcze nie uścisnął wyciągniętej
ręki.
- Dobra, poddaję się - Zane cofnął się o krok, kręcąc głową. Znów
spojrzał na Emilie. - Do cholery, co tu się dzieje?
- Muszę zażądać, aby nie używał pan takiego języka w obecności panny
Emilie - powiedział Andrew, patrząc mu prosto w oczy.
Zane przygryzł wargę tak, jakby usiłował powstrzymać śmiech.
- Czy nie przesadza pan z tą zabawą w rewolucję. panie McVie?
Obaj mężczyźni spojrzeli jednocześnie na Emilia która miała ochotę
zapaść się pod ziemię.
- Nie wiem, o czym mówisz, Zane - powiedziała spokojnie, po czym
zwróciła się do Andrew. - Obawiam się, że podczas wypadku pan Rutledge
uderzył głowa. o kamienie. Jest wciąż zdezorientowany.
Andrew odetchnął z wyraźną ulgą, Zane natomiast niemal stracił
panowanie nad sobą. Zdezorientowany, też coś!
- Do diabła, nie mam pojęcia, co się tutaj dzieje, ale jeśli ktoś mi tego
zaraz nie wytłumaczy, to...
- Panno Emilie, czy mogłaby pani zostawić nas samych? - wtrącił
Andrew, nie spuszczając oka z Zane'a. - Pan Rutledge i ja mamy do omówienia
niezwykle pilną sprawę.
- Nie mam zamiaru o niczym rozmawiać. Interesuje mnie tylko to, jak
mam zdążyć na samolot.
- Samo - lot? - McVie spojrzał na Emilie. - Wydaje mi się, że pani
towarzysz odniósł poważniejsze obrażenia, niż pani sądziła. Mówi jakieś
bzdury.
- A może powtórzysz mi to prosto w oczy, co? - Zane zbliżył się do
mężczyzny. Kipiał z oburzenia.
- Panowie! - Emilie stanęła miedzy nimi. - Proszę nie zapominać, co jest
naszym najważniejszym zadaniem. Trzeba opatrzyć ranę. Robi się późno, a my
stoimy w miejscu.
- Dziwnie się wyrażasz - przystojną twarz Zane'a wykrzywił grymas
zdziwienia.
- Chyba ci się zdaje.
- Do cholery, nic mi się nie zdaje!
- Rutledge, obawiam się, że twoje zachowanie jest obraźliwe dla panny
Emilie! - wtrącił Andrew.
- Jeśli moje maniery nie odpowiadają pannie Emilie, sama może mi to
powiedzieć! - warknął Zane.
- Twoje ramię... - jęknęła Emilie. - Proszę...
- Niech pan się położy na pryczy - polecił McVie, - Panno Emilie, czy
mogłaby pani przynieść mi grube polano? Koło piwnicy leży drewno na opał.
- Niech ten facet nie waży się mnie dotykać - prychnął Zane, blokując
drogę kobiecie. - Chyba w tym miasteczku jest pogotowie?
- Kiedyś będzie - westchnęła.
- Pogotowie? - powtórzył Andrew. - Czy to jakiś nowy język, czy też
skutek wypadku?
- Jeśli się zaraz stąd nie wyniesiesz, dostaniesz w łeb!
McVie sięgnął do pasa i chwycił za rękojeść noża. Zane pochylił się w
stronę paleniska i złapał pogrzebacz. Dwaj przeciwnicy mierzyli się wzrokiem.
Emilie uznała, że nie ma już wyboru.
- Panowie - powiedziała, ponownie wstępując między nich. - Musimy
porozmawiać.
5
- Muszę złapać samolot - upierał się Zane. - Interesuje mnie tylko, czy
jedziesz ze mną, czy nie. - Była już najwyższa pora, żeby ruszyli w drogę.
Chciał, aby Emilie z nim pojechała.
- Siadaj - wskazała dłonią łóżko. - To trochę potrwa.
Andrew McVie, wciąż trzymając dłoń na rękojeści noża, patrzył to na nią,
to na niego. W pierwszej chwili miał wrażenie, że ten Rutledge to Josiah
Blakelee. Byli do siebie niezwykle podobni, wzrostem i budową ciała. Nagle
przyszło mu do głowy, że to Podobieństwo może nie być kwestią przypadku.
Być może jest częścią wyrafinowanego planu, mającego doprowadzić do
porażki trzynastu kolonii.
- Pan może usiąść tam - zaproponowała mu Emilie, Wskazując stojące
przy palenisku krzesło.
- Nie, panienko, wolę stać - pokręcił głową Andrew, Zajął pozycję przy
drzwiach. Cała sytuacja była tak dziwna, że wolał być przygotowany na każdą
ewentualność.
- Och, Boże - westchnęła ciężko Emilie. Patrzyła to na Zane'a, to na
McVie'a. - To będzie trudniejsze, niż myślałam.
- Wykrztuś coś wreszcie - zniecierpliwił się Rutledge. - Jeśli mamy
zdążyć na lotnisko, lepiej...
- Nie pojedziemy na lotnisko.
- Chcesz powiedzieć, że ty nie pojedziesz?
- Nikt nie pojedzie, bo lotniska nie ma - zaśmiała się Emilie, ale w jej
głosie słychać było panikę. - Nie ma samolotów, samochodów, komputerów. Nie
ma niczego, do czego przywykłeś.
- A cóż to takiego komputer? - zainteresował się Andrew.
- Co z tobą, McVie? - prychnął Zane. - Czy od dwudziestu lat nie
wychodziłeś z domu? - spytał z ironią, jednocześnie usiłując sobie przypomnieć,
skąd zna to nazwisko.
- Czy ty naprawdę nie rozumiesz? - wyraz twarzy Emilie był równie
poważny jak jej głos. - To nie jest Crosse Harbor i nie żyjemy w 1992 roku.
Cofnęliśmy się w czasie.
Zane poczuł w brzuchu dziwny skurcz. Kobieta najwyraźniej zwariowała.
- Posłuchaj, mieliśmy ciężki poranek - powiedział.
wstając z łóżka. - Może lepiej połóż się i odpocznij. McVie zabierze mnie
do miasta. Złamanie ręki to żadna tragedia. Wrócę, nim zdążysz się wyspać...
- Słuchaj, co do ciebie mówię! - krzyknęła Emilie.
- Rozejrzyj się dookoła! To nie jest świat, jaki znasz!
- wskazała ręką Andrew, który uważnie się im przypatrywał. - To jego
świat, a nie twój!
- Czy wie pan, o czym ona mówi? - Zane zwrócił się do McVie'a.
Ten potrząsnął głową, uniósł rękę i popukał się w czoło. Zane bez trudu
zrozumiał ten gest. Niestety, Emilie również go zauważyła.
- Zobacz, tu nie ma gniazdek, nie ma telefonu! - krzyknęła do Zane'a. -
Gdzie jest lodówka? Czy słyszałeś warkot samochodu lub łodzi motorowej?
Gdzie jest łazienka?
- Wczoraj mi powiedziałaś, że latarnia została poddana renowacji -
stwierdził spokojnie. - Pewnie jeszcze nie skończyli pracy.
- To prawda - przyznała, patrząc mu prosto w oczy.
- Minie jeszcze wiek, może dwa, nim skończą.
Zane przebiegł z kąta w kąt.
- Przestań fantazjować! - krzyknął i wyjrzał na zewnątrz, szukając czegoś,
co zaprzeczyłoby jej słowom. Poczuł, że się spocił. - Nikt nie może podróżować
w czasie! - Wiedział, że musi istnieć inne wyjaśnienie, ale nie przychodziło mu
ono do głowy.
- Pamiętasz tę dziwną chmurę? - spytała Emilie. Szła tuż za nim. Zane
wspiął się krętymi schodami na górę, do wieży. - Sam powiedziałeś, że nigdy
takiej nie widziałeś.
- Przestań! - krzyknął. - Nie chcę tego więcej słuchać. To jakaś
zwariowana historia.
- Ja też się boję - położyła dłoń na jego ramieniu. - To chyba normalne...
- To bzdury! - wykrzyknął, odsuwając się od niej.
- Nie, to nie bzdury. Wiesz już, jaka jest prawda.
- Udowodnię ci, że mam rację - nie zważając na ból, ruszył na najwyższe
piętro wieży, gdzie znajdowała się lampa. - Nowoczesne latarnie są
zautomatyzowane.
- Ale nie ta.
- Załóż się.
Emilie szczerze mu współczuła. Zane przywykł do panowania nad swoim
życiem i wydarzeniami, a teraz znalazł się w sytuacji wymykającej się spod
kontroli. Dostrzegła na jego czole kropelki potu. Złamane ramię sterczało w bok
pod dziwnym kątem. W normalnych okolicznościach miałby już założony gips i
dostałby odpowiednią dawkę środków znieczulających.
- To jakaś sztuczka - powiedział ze wzrokiem utkwionym w miskę z
olejem i gruby knot.
- Spójrz na zachód, w stronę portu - zaproponowała spokojnie Emilie. - To
nie jest Crosse Harbor, które kiedyś znaliśmy.
Zane wolał nie patrzeć. W jej głosie dosłyszał jakąś dziwną, niepokojącą
nutkę. Wiedział już, że to nie żart.
Zacisnął zęby i rozejrzał się dookoła.
Gęsty, liściasty las podchodził do samej plaży. Po intensywnie niebieskim
niebie płynęły leniwie białe obłoczki. Nawet stąd widział, że woda jest czysta, a
powietrze przejrzyste i wolne od smrodu cywilizacji. Wciąż myślał, że to
przecież niemożliwe, a jednocześnie instynkt podpowiadał mu, że Emilie ma
rację.
- Pięknie tutaj, prawda? - szepnęła, zbliżając się do niego.
Kiwnął tylko głową. Surowy, dziki pejzaż był wspaniały, ale nie chciał
tego głośno przyznać.
- Który to rok? - spytał.
- Nie jestem pewna - odrzekła z wahaniem. - Chyba 1776.
- Skąd wiesz?
- „Poor Richard's Almanack”. Znalazłam na stole świeży egzemplarz.
Twarz Emilie niemal promieniała, zupełnie tak, jakby oświetlał ją
wewnętrzny ogień. Zane pomyślał, że niczym nie przypomina żadnej innej
znanej mu kobiety. Nie była ani przestraszona, ani wzburzona, najwyraźniej nie
odczuwała żadnych wrażeń, jakich można się spodziewać u człowieka nagle
przeniesionego w epokę dwieście lat wcześniejszą. Zachowywała się tak, jakby
przez całe życie czekała na tę chwilę.
Zapanowało milczenie.
- Zane - przerwała je Emilie. - Czy dobrze... - Nic mi nie jest - uspokoił ją,
choć sam nie był o tym całkiem przekonany. - Żałuję tylko, że nie przykładałem
się do historii.
- Ja też nie pamiętam dat. - Emilie dotknęła jego ramienia i Zane
przypomniał sobie wydarzenia ostatniej nocy. - Pomyśl tylko. Właśnie toczy się
wojna o niepodległość i tylko my wiemy, jak się zakończy.
Andrew McVie miał już tego dość. Wyłonił się z cienia.
- Wystarczy - powiedział. - Takie gadanie nie może doprowadzić do
niczego dobrego.
Odwrócili się w jego stronę. McVie stał na najwyższym stopniu schodów,
trzymając w ręce długi nóż.
- Daj spokój - westchnęła Emilie, wskazując broń. - Uspokój się, Andrew.
Jesteśmy po twojej stronie.
Mężczyzna patrzył na nich, mrużąc oczy.
- Dziewczyno, wydajesz się bardzo sympatyczna, ale jest w tobie i w
twoim przyjacielu coś, co bardzo mnie turbuje.
- Słyszałeś, co mówiłam, prawda? - panna Emilie spojrzała na niego
wielkimi, zielonymi oczami. Andrew poczuł, że mięknie.
- Mówiłaś o wojnie - wciąż trzymał nóż w pogotowiu, na wypadek gdyby
spróbowali się wymknąć. - Co wiesz o obecnym konflikcie?
Emilie zerknęła na swego kompana, po czym skupiła uwagę na Andrew.
Na próżno usiłowała sobie przypomnieć jakiś film lub książkę o podróży w
czasie.
- Wiem, że twoja sprawa zwycięży.
- A skąd wiesz, której stronie poprzysiągłem wierność? - Andrew
pomyślał, że miał rację, nie dowierzając tym dwojgu. Teraz ta ruda dziewczyna
będzie musiała zdradzić swoje przekonania.
Wyraźnie się zawahała.
- Tak właśnie myślałem. Przyznaję, że to był piękny podstęp, ale jego
koniec będzie żałosny.
- Chwileczkę! - wtrącił mężczyzna o dziwacznym imieniu. -
Powiedziałeś, że jak się nazywasz?
Dopiero teraz Andrew zrozumiał, że nie powinien był zdradzać
nieznajomym swojego prawdziwego nazwiska. Teraz jednak nie mógł się już
wycofać.
- McVie - mruknął niechętnie.
- Już wiem! - Zane Grey Rutledge wydawał się bardzo z siebie
zadowolony. - To ty uratowałeś Washingtona. Ocaliłeś mu życie.
Reakcja Andrew była błyskawiczna. Złapał Emilie i przyłożył jej nóż do
gardła.
- Co jeszcze o mnie wiecie? - spytał tonem nie znoszącym sprzeciwu. -
Gadaj całą prawdę, albo dziewczyna posmakuje noża.
Zane rzucił się w ich kierunku, ale potworny ból w złamanym ramieniu
powalił go na kolana już przy Pierwszym zamachu.
- Tylko ją dotknij, McVie, a zabiję cię. Emilie była zupełnie spokojna.
- Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, Andrew, ale przybyliśmy tu z
przyszłości - powiedziała łagodnie.
- Czarownice już przestały rzucać uroki w koloniach - roześmiał się
mężczyzna. - Nawet w Massachusetts.
- To nie żadne czary ani wróżbiarstwo - odrzekła dziewczyna ze swoim
dziwnym akcentem. - Mieliśmy wypadek...
- Wiem - wtrącił Andrew. - Na łodzi.
- Hm, nie całkiem - powiedziała Emilie. McVie chwycił ją za ramiona i
szybko obrócił twarzą do siebie.
- Lecieliśmy balonem.
Andrew wiedział, że z otwartymi ustami wygląda jak wiejski matołek, ale
nic na to nie mógł poradzić. Po chwili parsknął śmiechem.
- Mówisz jakieś nonsensy.
- Mówię prawdę - Emilie nie dała się stropić. - Lecieliśmy razem balonem
na gorące powietrze. Pogoda gwałtownie się pogorszyła i mieliśmy wypadek. -
Roześmiała się z wyraźnym przymusem. Andrew poczuł się dość niezręcznie. -
Problem polega na tym, że wylądowaliśmy dwa wieki wcześniej, niż
wystartowaliśmy.
- Powiadasz zatem, że przybywacie z przyszłości. z 1976 roku? - spytał
powoli. Ostatnim razem czuł się tak wtedy, gdy postanowił utopić smutki w
mocnym piwie.
- Dokładnie mówiąc, z 1992, ale czy ta różnica ma znaczenie? -
uśmiechnęła się Emilie.
- Przypuszczam, że potrafisz to jakoś udowodnić? _ spytał Andrew. Nie
odwzajemnił jej uśmiechu. Dla niego miał znaczenie każdy rok. To było
niewiarygodne.
- Masz coś? - dziewczyna zwróciła się do Zane'a.
- Pod tym kocem jestem zupełnie nagi - wzruszył ramionami. - A ty?
- Też nie... - urwała. - Nie, poczekaj, chyba coś mam...
Andrew śledził uważnie, jak Emilie sięga po bogato haftowaną, damską
torebkę, zupełnie taką samą, jakie widywał w rękach znanych mu kobiet z
porządnych rodzin.
Spojrzała na torebkę i z trudem powstrzymała okrzyk zdziwienia.
Niedawno blade kolory nabrały życia. Wytarte brzegi zniknęły pod lamówką z
miękkiego aksamitu. Dla niej to mógłby być ostateczny dowód, ale nie dla
niego. Czuła na sobie spojrzenia obu mężczyzn. Rozwiązała tasiemkę i
wyciągnęła jednodolarowy banknot.
- To cię powinno przekonać - powiedziała, podając McVie'owi dolara.
Andrew wziął go do ręki. Czuł pod palcami wypukłość druku. - Przyjrzyj
mu się uważnie - zachęciła Emilie.
- Federal Reserve Note - odczytał napis w górnej części banknotu. -
Zjednoczone Stany... - przerwał i zamrugał gwałtownie. To chyba jakieś
złudzenie - pomyślał.
- Zjednoczone Stany Ameryki - dokończyła za niego Emilie. - Z drugiej
strony jest portret Washingtona.
- Generała Washingtona? - spytał Andrew. To wszystko przekraczało jego
zdolności pojmowania.
- Prezydenta Washingtona - odpowiedziała z szerokim uśmiechem. -
Pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
- To jest... Nie mogę... - Andrew nie dokończył zdania. Wpatrywał się w
zielony banknot. Portret, wydrukowany po drugiej stronie, był bardzo podobny
do wizerunku Jego Ekscelencji, Generała Washingtona. Zetknął na szereg
niezrozumiałych liter i cyfr w prawym, górnym rogu, po czym przeczytał słowa
umieszczone poniżej.
- Washington D.C. Co to znaczy?
- Dystrykt Columbia - wyjaśnił Rutledge. - Stolica pięćdziesięciu stanów.
- Nad rzeką Potomac - dodała Emilie. - W pobliżu Maryland i Virginii.
- Pięćdziesięciu stanów? - Andrew nawet nie usłyszał, co powiedziała
Emilie.
- Od trzynastu kolonii doszliśmy do pięćdziesięciu stanów - potwierdziła
dziewczyna. Jej oczy promieniały dumą. - Od Atlantyku po Pacyfik.
Pod nazwą stolicy Andrew zauważył pieczęć i napis „Ministerstwo
Skarbu 1989”. Upuścił banknot, jakby nagle zaczął go parzyć. Czuł, że coś
ściska go za gardło, oddychał z wielkim trudem. Raz jeszcze spojrzał na rudą
kobietę i jej wysokiego kompana. Teraz łatwiej mu było zrozumieć jej
dziwaczny wygląd, kosztowną biżuterię z cennych metali i oryginalny akcent, z
jakim mówili oboje.
Trudno się dziwić, że Rutledge wpadł w furię, gdy panna Emilie
wyjaśniła mu, co się stało. Andrew pomyślał, że Zane wygląda jak dzikie
zwierzę w pułapce. Dobrze znał i rozumiał uczucia człowieka, który znalazł się
w sytuacji poza wszelką kontrolą. Przestał się dziwić jego wzburzeniu.
Ale wobec tego, jak wyjaśnić zachowanie panny Emilie? Andrew miał
wrażenie, że dostrzega w niej coś bliskiego i znajomego. Czuł narastającą
kontuzję.
Od roku patrioci walczyli z brytyjską tyranią i wciąż nie udawało się im
zwyciężyć. Jego Ekscelencja, Generał Washington, wielokrotnie dopominał się
posiłków, prowiantu i broni potrzebnej do prowadzenia wojny.
Andrew na własne oczy widział tragiczne wydarzenia pod Lexington i
Concord. Od tego czasu nie zdarzyło się nic takiego, co mogłoby wzmocnić
morale patriotów.
- Mówiłaś coś o generale - powiedział, ostrożnie dodając słowa. - O
jakimś niebezpieczeństwie... - Zawiązano spisek, aby go zamordować. Tyś temu
zapobiegł. W naszych czasach wszyscy uważają cię za bohatera.
- A cóż takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na taką sławę? - spytał Andrew.
Nigdy nie uważał siebie za bohatera.
Emilie opowiedziała mu historię ubranego na czarno mężczyzny, który
zaryzykował życie i ocalił dowódcę amerykańskiej armii.
- Kiedy to się stało?
- Latem 1776.
Andrew wyraźnie się uspokoił. Właśnie kończył się lipiec.
- Czy zna pani dokładną datę i miejsce tego wydarzenia, panno Emilie? -
spytał.
- Niestety, nie - odrzekła. - Relacje na ten temat są sprzeczne... - Wyraźnie
się zawahała i spuściła wzrok.
- Proszę o szczerość. Nie obawiam się złych wieści.
- Trudno mi coś powiedzieć o twoich losach, Andrew. Nie wiadomo, co
się z tobą działo po tym wydarzeniu. - Emilie uśmiechnęła się delikatnie. W tym
momencie wydała mu się podobna do Elspeth. - Zawsze wyobrażałam sobie, że
osiadłeś z rodziną na farmie i dożyłeś sędziwego wieku.
Jej słowa dotknęły czułego miejsca w jego sercu. Od paru lat świat
zupełnie mu zobojętniał. Wraz ze śmiercią żony i synka zniknęło wszystko, co
sprawiało mu radość. Pozostało tylko czekać, aż Stwórca powoła go przed swe
oblicze.
Niektórzy ludzie przyłączali się do walki, ponieważ gorąco pragnęli
niepodległości. Tacy żołnierze zostawali generałami i przywódcami innych.
Andrew dołączył do patriotów, bo nie miał nic do stracenia i na niczym mu nie
zależało. Nic dziwnego, że został szpiegiem.
- Jakim cudem tak dobrze znasz obyczaje naszych czasów? -
zainteresował się. Pomyślał, że gdyby nagle znalazł się wśród pierwszych
pielgrzymów, którzy przybyli tu z Anglii, nie wiedziałby, jak się zachować. -
Czary?
- Nic niezwykłego. Zarabiam na życie... Zane! Rutledge nagle zgiął się
wpół i przycisnął ramię do piersi.
- On cierpi - jęknęła Emilie. - Czy możemy wezwać doktora?
- Nie mogę podjąć takiego ryzyka - potrząsnął głową Andrew. - Moja
obecność tutaj musi pozostać tajemnicą.
- Ja mogę zaryzykować - powiedziała Emilie. - Powiedz mi tylko, gdzie
mam zacumować łódź. Jakoś trafię do miasta.
- Po moim trupie - zgrzytnął zębami Zane. - Nic mi nie jest.
McVie wsadził nóż do pochwy i zbliżył się do niego.
- Masz szczęście - powiedział. - Gdyby kość przebiła skórę, rozstałbyś się
z prawą ręką.
- Jesteś lokalnym bohaterem, a nie lekarzem.
- Lekarz powiedziałby ci to samo.
- Trzymaj tego faceta z dala ode mnie! - krzyknął Zane do Emilie.
- Trzeba nastawić ramię.
- Sam to zrobię - zapewnił Andrew.
- Nie pleć głupstw.
- Głupstw? To nie ja twierdzę, że spadłem z balonu w sam środek wojny.
Emilie wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać. Dostała
histerii. Cala historia wydała jej się nagle tak absurdalna i zabawna, że wprost
zataczała się ze śmiechu.
Po paru sekundach Zane zaraził się śmiechem. Zataczali się obydwoje.
Emilie skuliła się na ławce. Po policzkach spływały jej łzy. Rutledge oparł
się o ścianę, nie mógł złapać oddechu. McVie stał w drzwiach i przyglądał się
im. zachowując kamienny wyraz twarzy. Ilekroć spojrzeli na niego, ponownie
wybuchali śmiechem.
- Zdycham z głodu - powiedziała wreszcie Emilie, trzymając się za żebra.
- Chyba zamówimy pizzę.
- Świetny pomysł - wykrztusił Zane. - Myślisz, że będzie za pół godziny?
- Och, nie! Zostawiłam odkręcony kran!
- Przebijam. Ja nie wyłączyłem silnika porsche. Andrew przyglądał się im
cierpliwie. Słyszał, że mówią po angielsku, ale i tak ich nie rozumiał. Co to
„porsze” i „picca”? Ciekawe, jak wygląda ich świat? - pomyślał. Wyjrzał przez
okno i odkaszlnął.
- Wkrótce będzie ciemno. Lepiej zajmijmy się ręką. Emilie i Zane od razu
się uspokoili i odzyskali poczucie rzeczywistości.
- On ma rację, lepiej z tym nie zwlekać.
- Nie jestem lekarzem - wtrącił McVie - ale potrafię wykonać podstawowe
zabiegi.
- Wydaje mi się, że nie mam wyboru - mruknął Zane.
Nikt nie zaprzeczył.
W milczeniu zeszli po krętych schodach do głównego pokoju. Zmierzch
złagodził już zarysy wszystkich mebli i sprzętów. Emilie pożyczyła nóż od
McVie'a i pocięła jeden z pięknych kocy. Potrzebny był materiał na temblak i
bandaż do obwiązania łupków.
Andrew znalazł w ogrodzie grubą gałąź i szybko wystrugał z niej
sposobne łupki do usztywnienia ręki.
Zane przyglądał się tym przygotowaniom z chłodnym zainteresowaniem.
Cała ta historia wydawała mu się zupełnie absurdalna, niczym z powieści Kafki.
W głębi serca oczekiwał, że lada chwila się zbudzi.
Andrew podniósł głowę i spojrzał mu w oczy.
- Będzie bolało - uprzedził.
- Bierz się za robotę.
- Panno Emilie, niech pani tu stanie i przytrzyma go za ramiona.
Kiwnęła głową, nerwowo przygryzając wargi. McVie ujął dłońmi łokieć i
nadgarstek Zane'a. Zdecydowanym ruchem ustawił kości we właściwej pozycji.
Rutledge milczał, ale Emilie nie wytrzymała zgrzytu nastawianej ręki i głośno
krzyknęła.
Andrew szybko dopasował łupki i obwiązał je pasem z koca. Zane był
blady i miał zamknięte oczy, tylko niewielki mięsień na policzku pulsował mu
nerwowo.
- Dobrze ci to idzie - powiedziała Emilie, przyglądając się zręcznym i
pewnym ruchom McVie'a.
- Mam wprawę.
Zane zapadł w drzemkę. Przez chwilę oboje przysłuchiwali się, jak
oddycha.
- Wiem, że powinnam myśleć o wielu poważniejszych sprawach -
przerwała ciszę Emilie. - Teraz jednak mogę myśleć tylko o jedzeniu.
- Chodź ze mną - Andrew ruszył w stronę drzwi. - Ukroję dla was szynki.
Wciąż jeszcze nie zdecydował, co zrobić z niezwykłymi przybyszami z
przyszłości, ale postanowił, że nie spuści ich z oka.
6
Emilie z wielkim apetytem zjadła parę plastrów słonej, dobrze u wędzonej
szynki i popiła kieliszkiem mocnego rumu. Zane obudził się na chwilę. Czuł
silny ból w ramieniu. Andrew podsunął mu butelkę i już wkrótce Rutledge znów
spał.
- Jutro przestanie go boleć - powiedział Andrew. Siedział na swoim
miejscu w pobliżu drzwi.
- Mam nadzieję - westchnęła Emilie, delikatnym ruchem odsuwając z
czoła Zane'a kosmyk włosów. McVie Pomógł jej opatrzyć rany na twarzy i
plecach mężczyzny. Na szczęście okazało się, że jest tylko potłuczony, żebra
były całe. - Jestem ci bardzo wdzięczna za wszystko, Andrew. Dla ciebie to z
pewnością jest jeszcze trudniejsze do uwierzenia niż dla nas.
- Pokazałaś mi kilka rzeczy, wobec których nawet logika jest bezradna -
odrzekł, podrzucając do góry monetę, którą dostał od Emilie.
W ciemnościach nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy, ale wydawało
się jej, że jest zaniepokojony.
- Czy coś się stało? A może nie powiedziałeś mi wszystkiego o ranach
Zane'a?
A więc to tak się sprawy mają - pomyślał Andrew. Ten człowiek obchodzi
ją bardziej, niż gotowa jest przyznać.
- Nie, panienko, niczego nie skrywam. Martwię się z innego powodu.
- Chodzi ci o to, że musisz nas zostawić - Emilie domyślnie kiwnęła
głową. - Świetnie to rozumiem.
- I to nie budzi w tobie niepokoju? - spytał, unosząc brwi.
- No, cóż, z pewnością nie cieszę się z tego powodu - wzruszyła
ramionami. - Wiem jednak, że masz swoje życie - dodała. - Poradzę sobie jakoś.
A ciebie czeka twoje przeznaczenie - pomyślała, lecz nie powiedziała tego
głośno.
- A co z nim? - Andrew wskazał ręką na uśpionego Zane'a. Złamane ramię
sterczało prostopadle do poduszki. - Mam wrażenie, że nie jest to człowiek,
który łatwo zapomni o świecie, w jakim żył przedtem.
- A czy ma inny wybór? Przeżyliśmy wypadek i znaleźliśmy się w tej
epoce. Im prędzej się z tym pogodzimy, tym lepiej dla nas samych.
- A co z tobą, panienko? - McVie rozważnie dobierał słowa. - Nie tęsknisz
do przyjaciół i członków rodziny, z którymi musiałaś się rozstać?
- Nie mam przyjaciół ani rodziny - potrząsnęła głową Emilie. - Jestem
sama jak palec.
Andrew zastanawiał się przez chwilę, jaka więź łączy ją z Zane'em, ale
powstrzymał się od pytania. Najwyraźniej nie był jej obojętny, ale trudno było
odgadnąć, jak głębokie są jej uczucia. Natomiast Rutledge sprawiał wrażenie,
jakby uważał, że ma prawo do tej kobiety. Andrew wyobraził ich sobie razem i
potrząsnął głową, aby odpędzić od siebie takie myśli. Panna Emilie powiedziała
mu, że nie są małżeństwem, ale dobrze wiedział, że gdy w żyłach płynie gorąca
krew, brak sakramentu nie jest zasadniczą przeszkodą.
Zerknął na nią z zaciekawieniem. Siedziała koło Rutledge^ i szyła
spódnicę. Poświęciła na nią niebieską narzutę z łóżka. W tym momencie
sprawiała wrażenie osoby przedsiębiorczej i energicznej. Andrew pomyślał, że
Emilie pewnie zawsze potrafi zrealizować swoje plany. Była kobietą pełną
uroku; do jej sympatycznych cech należał również sposób zachowania,
jednocześnie zdecydowany i zgodny.
- Co do twojego stroju... - zaczął. - Dla mnie jest to... raczej niezwykłe
ubranie.
Emilie zupełnie zapomniała, co ma na sobie. Gorset i elastyczne rajstopy.
Szybko wyjaśniła mu, że wybierała się na festyn z okazji Dnia Patriotów i
zamierzała dokończyć toalety podczas lotu.
- Czy inne kobiety też się tak ubierają? - spytał, wskazując na jej nogi.
- Nawet gorzej! - Na widok jego miny parsknęła śmiechem. - Byłbyś
zgorszony, gdybyś zobaczył dwudziestowieczne kobiety. - Podniosła do góry
chusteczkę. - Niektóre pokazują się publicznie nie mając na sobie niczego poza
taką szmatką.
- Robi się ciemno - odrzekł Andrew. Na jego twarzy pojawił się ciemny
rumieniec. - Powinnaś już spad.
- Chyba nie zasnę - pokręciła głową. - Mam tyle rzeczy do przemyślenia.
- Życzę wam dobrej nocy.
McVie poszedł na górę, do wieży. Emilie zaśmiała się cicho na myśl, jak
zareagowałby, gdyby opowiedziała mu o „Playboyu”.
Następnego dnia Zane obudził się o wschodzie słońca. Bolało go ramię i
żebra, ale mimo to czuł się o wiele lepiej. Odzyskał zdolność jasnego myślenia i
podejmowania decyzji.
Wstał z pryczy, starając się nie obudzić Emilie, która leżała na drugim
materacu. Wreszcie pogodził się z rzeczywistością, w jakiej się nagle znaleźli.
Choć to wydawało się sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, uwierzył, że
rzeczywiście cofnęli się w czasie.
Mimo to nie miał zamiaru uznać, że rozstał się ze swym światem na
dobre. Gdyby to zrobił, musiałby jednocześnie przyznać, że jego całe
dotychczasowe życie nie było nic warte, a na to nie mógł się zdobyć. Poza tym,
otaczający go teraz świat niezbyt mu przypadł do gustu. Zane przywykł do
zdobyczy nowoczesnej cywilizacji i akceptował jej ujemne strony jako
nieuchronną zapłatę za wszystkie korzyści. Życie w granicach wytyczonych z
góry przez historię nie miało dla niego żadnego sensu.
Widział teraz przed sobą tylko jedno wyzwanie, zapewne najtrudniejsze i
najważniejsze, jakie napotkał w życiu. Musiał odkryć powrotną drogę do
dwudziestego wieku.
Wiedział, że będzie jeszcze musiał przekonać Emilie, aby zechciała z nim
powrócić.
Przez wiele lat Emilie szczyciła się swoją wiedzą o czasach kolonialnych,
ale teraz przekonała się, jak mato wie. Mogła się obyć bez elektrycznej maszyny
do szycia i kuchenki mikrofalowej, ale trudniej jej było zrezygnować z ubikacji.
Do licha, co robić?
Wyjrzała przez okno. Zane i Andrew stali przy studni i rozmawiali z
wyraźnym ożywieniem. Wyglądało na to, że jeszcze chwilę tak postoją. Teraz
pozostało jeszcze znaleźć nocnik. Może jednak sytuacja nie jest tak tragiczna.
Niestety, w całej latarni nigdzie nie było widać potrzebnego naczynia.
Emilie głośno westchnęła. Ciekawe, czy mężczyźni zdają sobie sprawę, jak im
łatwo? Mogą bez trudu zaspokajać pewne potrzeby fizjologiczne. Nie miała
najmniejszej ochoty kucać między krzewami róż i jeżyn, ale inne możliwości
wydały się jej jeszcze mniej pociągające.
Otworzyła gwałtownie drzwi i zbiegła po schodkach.
- Jeśli któryś z was pojawi się po drugiej stronie latarni, to nie dożyje
swoich następnych urodzin - warknęła, po czym zniknęła za węgłem.
- Czy ona zawsze tak się zachowuje? - spytał McVie, gdy już się oddaliła.
- Bez wątpienia ma temperament.
- Wygląda trochę na Irlandkę...
Zane domyślił się, że mężczyzna chciał zapytać, co łączy go z Emilie,
lecz takie pytanie nie pasowało do osiemnastowiecznych reguł dobrego
wychowania.
. Przez ostatnią godzinę rozważali, co powinni dalej zrobić. W końcu
ustalili, że najlepiej będzie, jeśli Andrew, przynajmniej na razie, zaopiekuje się
nimi, mimo ciągłego braku wzajemnego zaufania.
Z drugiej strony, Zane czuł ostre ukłucia zazdrości, gdy widział, z jakim
podziwem Emilie patrzy na McVie'a. Nigdy jeszcze nie doświadczył takiego
uczucia.
Tym razem jego konkurentem był nie książkowy bohater z uwielbianych
przez nią opowieści, ale żywy, prawdziwy człowiek. Nigdy się nie spodziewał,
że będzie musiał współzawodniczyć z mężczyzną starszym od niego jakieś
dwieście lat.
Emilie najwyraźniej uważała Andrew za autentycznego bohatera,
człowieka gotowego na poświęcenie dla wielkiej sprawy. Natomiast Zane
instynktownie wyczuwał, że ma z nim coś wspólnego. To prawda, że McVie
podejmował się ryzykownych wypraw, ale bynajmniej nie z patriotycznych
powodów. Andrew nieustannie przed czymś lub od czegoś uciekał. Ciekawe
tylko, od czego?
- Zatem, co dalej? - spytał, patrząc mu w oczy.
- Gdy wróci panna Emilie, ruszamy na farmę Josiaha Blakelee - odrzekł
Andrew. - Jeśli dopisze nam szczęście, powinniśmy dotrzeć do Milltown nim
zapadnie zmrok.
Pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę Zane, gdy przedostali się na stały
ląd, była panująca wokół cisza. Przypomniał sobie fantastyczną powieść o tym,
jak niejaki John Galt wyłączył maszynerię świata. Dopiero teraz zrozumiał, co
to naprawdę znaczy. Żadnych samolotów, samochodów, komputerów. Znikł
wszechobecny, cichy szum świata pobudzanego do życia elektrycznością.
McVie zacumował łódź, po czym ruszył przez gęsty zagajnik. Emilie i
Zane szli za nim.
- Milltown leży kilka mil na północny zachód. Będziemy obozować w
lesie.
- A dlaczego nie możemy zatrzymać się w mieście? - spytała Emilie.
Oczami duszy widziała wspaniały, kolonialny zajazd, wyobrażała sobie jego
niezwykłą atmosferę.
- Nie w Milltown - odrzekł Andrew, zerkając na nią przez ramię. -
Podobno w pobliżu są Anglicy. Wasze stroje zwróciłyby uwagę zbyt wielu osób.
Z tym argumentem trudno było dyskutować. McVie postanowił
skontaktować się ze swoimi ludźmi w szpiegowskiej siatce, aby przy ich
pomocy zdobyć ubrania dla Emilie i Zane'a. Gdyby mu się udało, to po
przybyciu w okolice Princeton mogliby zmieszać się z miejscową ludnością, nie
budząc natychmiastowej sensacji.
- Skąd mamy wiedzieć, że nie wydasz nas Anglikom? - spytał Zane.
- Nie masz żadnej gwarancji - stwierdził McVie. - Podobnie jak ja nie
mam pewności, że nie pokrzyżujecie moich planów.
- Masz na to nasze słowo - powiedziała Emilie.
- A wy macie moje - odparł mężczyzna. - Obawiam się, że dla żadnej ze
stron nie jest to wystarczająca gwarancja.
Od paru godzin szli w zupełnym milczeniu. Emilie obawiała się, że
Andrew poprowadzi ich przez bagna, które otaczają współczesne Crosse Harbor,
ale zamiast tego maszerowali przez majestatyczny, sosnowy las.
Drzewa były tak wysokie, że Emilie miała wrażenie, iż znaleźli się w
katedrze. Gdy przecinali polany, czuli palące promienie słońca, ale w lesie było
chłodno i ciemno. Szli po grubym dywanie z igieł. Zatrzymali się przy
strumieniu, aby chwilę odpocząć. Andrew ukląkł na brzegu i nabrał dłonią
wody.
- Nie pij surowej wody - ostrzegła go Emilie. - Jest z pewnością...
Urwała. Patrzyła na swoje odbicie w krystalicznie czystej wodzie.
- Woda jest czysta - wtrącił Zane. Wydawał się równie zaskoczony jak
ona.
- A co w tym dziwnego? - spytał Andrew, patrząc na nich z
zaciekawieniem.
- W naszych czasach czysty potok to wielka rzadkość - wyjaśniła mu
Emilie. Opowiedziała o ściekach przemysłowych, kwaśnym deszczu i sklepach,
gdzie za ciężkie pieniądze można kupić butelkę czystej wody.
- I co was pociąga w takim świecie? - chciał się dowiedzieć Andrew.
- Wolność. Można pojechać, dokąd się tylko zechce, zrobić to, na co ma
się ochotę. Do diabła, przecież byliśmy nawet na Księżycu! - On mówi jakieś
bzdury - McVie spojrzał pytająco na dziewczynę.
- To prawda - zapewniła go, popijając zimną wodę. - Amerykańska flaga
powiewa na Księżycu.
- A w jaki sposób tam dotarła, panno Emilie? - spytał Andrew, siadając na
wilgotnej trawie i patrząc w niebo. - Może zaniósł ją tam jakiś niezwykły ptak?
A może to cud?
- Nie, to wynik ciężkiej pracy, wysiłku umysłowego i uporu - potrząsnęła
głową Emilie.
Zane lepiej zrozumiał, o co McVie naprawdę pytał. W krótkich słowach
wyjaśnił działanie silnika rakietowego i opowiedział o lotach kosmicznych.
- Byłam małą dziewczynką, gdy „Apollo” wylądował na Księżycu, ale
świetnie to pamiętam - uśmiechnęła się Emilie.
- Neil Armstrong był przez jakiś czas ulubionym bohaterem wszystkich
chłopców - dodał Zane.
To był świat zadziwiających możliwości. Andrew poczuł, że kręci mu się
w głowie na myśl o zwykłych śmiertelnikach, podróżujących do nieba w
ognistej rakiecie i lądujących na srebrzystej powierzchni Księżyca.
- A jak poruszacie się na co dzień? - zapytał. - Też w tych swoich...
rakietach?
- Są różne sposoby - odpowiedziała Emilie, przysiadając na kamieniu. -
Niektórzy ludzie chodzą do pracy pieszo, ale większość jeździ.
- Końmi?
- Nie, samochodami - wtrącił Rutledge.
McVie w milczeniu słuchał, jak opisuje metalowe pojazdy.
- Mam wrażenie, że próbujesz mnie nabrać.
- Mówi prawdę - zapewniła go Emilie. - Cały kraj jest pokryty siecią dróg
i można dojechać, gdzie tylko się chce. _ Wydobyła z torebki sztywny, lśniący
prostokąt. - To jest prawo jazdy - powiedziała, podając mu dokument. - Trzeba
zdać egzamin, po czym wolno już prowadzić.
- Co to za materiał? - zapytał McVie, skrobiąc paznokciem laminowaną
powierzchnię.
- Plastyk - odrzekł z uśmiechem Zane. - Wszędzie go pełno.
- To pani portret, panno Emilie - powiedział Andrew, przyglądając się
zdjęciu. - Bardzo dobry malarz.
- To nie jest obraz, tylko fotografia - sprostowała. Zane rozpoczął wykład
na temat zasad fotografii, ale Andrew miał już dość.
- Czas ucieka. Musimy iść dalej.
- Starczy tych mądrości, profesorze Rutledge - zaśmiała się Emilie.
- On nie oddał ci prawa jazdy - przypomniał jej Zane, gdy już ruszyli w
dalszą drogę.
- Nie sądzę, abym go potrzebowała. Jeśli dzięki temu łatwiej nam
uwierzy...
- Przecież pewnego dnia wrócimy - powiedział z naciskiem.
- Nie sądzę.
- To nie jest nasz świat.
- Mów za siebie.
- Bądź szczera, Emilie. Widziałem twoją minę, gdy rano szłaś w krzaki.
Wolałabyś sedes z porcelany, kafelki i bieżącą wodę.
- Jeśli nawet, to co z tego? To niczego nie zmienia. Tu jesteśmy i tu
zostaniemy.
- Spróbuję coś na to poradzić.
- Nie sądzę, aby ci się udało.
- Już raz nam się to zdarzyło, więc może zdarzyć się ponownie.
- Jeśli masz zamiar znowu porwać balon na gorące powietrze, to będziesz
musiał poczekać jeszcze siedem lat, aż zostaną wynalezione.
- Możemy sami go zbudować.
- A może od razu rakietę? Moglibyśmy polecieć na Marsa.
- Proszę bardzo, byle tylko udało się nam stąd wyrwać.
Przyśpieszył, rzekomo po to, aby porozmawiać z Andrew. Emilie ciężko
westchnęła. Zane za żadne skarby świata nie chciał pogodzić się z myślą, że w
ich życiu nastąpiła nieodwracalna zmiana. Przestał panować nad sytuacją, tak
jak przedtem stracił kontrolę nad balonem. Wiedziała, że trudno mu to przyznać.
Stare, znane reguły postępowania przestały obowiązywać. Im prędzej nauczą się
nowych, tym lepiej dla wszystkich.
- Koniec na dzisiaj? - spytała Emilie dwie godziny później, gdy McVie
zatrzymał się przy skalistym zboczu, u podnóża którego płynął strumień. - Tutaj
się zatrzymamy?
- Za tamtym krzewem jest niewielka jaskinia, w której możecie schronić
się na noc.
- Jaskinia? - To dotychczas nie przyszło jej do głowy. - W jaskiniach śpią
nietoperze.
- Może pokój w Holiday Inn dla pani? - zaśmiał się Zane.
- Och, bądź cicho - parsknęła. - Martwiłam się tylko o ciebie.
Nawet McVie zorientował się, że Emilie żartuje, choć przecież prawie jej
nie znał.
- W lesie jest mnóstwo zwierzyny - powiedział. - Głód wam nie grozi.
Emilie uznała, że najwyższa pora przejść na wegetarianizm.
- Będę potrzebował pistoletu - wtrącił Zane. - Chyba że oczekujesz, iż
złapię coś gołymi rękami.
McVie zatrzymał broń, ale podał mu nóż.
- Odchodzisz? - spytała dziewczyna, popatrując jednocześnie, jak
Rudedge ostrożnie zatyka nóż za pasek od spodni.
- Wrócę przed świtem.
- Nie zawiedziesz nas, prawda? - upewniła się niespokojnie.
- Nie, panienko - zaręczył jej Andrew. - Na pewno wrócę.
Wyraz twarzy Emilie był dla Zane'a prawdziwym policzkiem.
Wpatrywała się w odchodzącego McVie'a, dopóki nie znikł za drzewami, po
czym z wyraźną niechęcią spojrzała na eks - męża, który w tym momencie
zrozumiał, że teraz nie on, lecz dzielny, osiemnastowieczny patriota zapewnia
Emilie poczucie bezpieczeństwa. Zapragnął przekonać ją, że jest pod dobrą
opieką.
- Jeśli obawiasz się głodu, to możesz się uspokoić. Poradzę sobie nawet ze
złamaną ręką. - Zane zaliczył w swym życiu próby przetrwania w prymitywnych
warunkach na Alasce i w Peru. W New Jersey ta sztuka nie powinna być
trudniejsza, i to niezależnie od epoki.
- Tylko nie zabijaj zwierząt z mojego powodu - powiedziała Emilie,
wskazując na piękne jagody i grube liście szczawiu. - W tym lesie można
znaleźć więcej owoców i zieleniny niż w naszych sklepach spożywczych.
Zane odetchnął z ulgą. Zabijanie dla sportu nigdy nie sprawiało mu
przyjemności. Wiedział, że potrafiłby zabić jakieś zwierzę, ale również wolał
ograniczyć się do leśnych owoców.
Mimo to, przyglądając się, jak Emilie zbiera jagody, wcale nie czuł
zadowolenia z jej samodzielności. Gdy powiedział, że to nie jest ich świat,
napomknął zaledwie o możliwych kłopotach. Żadne z nich nie pasowało do tego
miejsca i tej epoki, ale obawiał się, że dotychczas tylko on to sobie uświadomił.
- No dobra - mruknął Zane, dokładając ostatnie patyki do stosu. - Teraz
brakuje nam jeszcze zapałki.
- Bardzo jesteś zabawny - odpowiedziała Emilie.
- Mam nadzieję, że masz w kieszeni zapalniczkę.
- A ty nie masz zapałek?
- Przecież nie palę - przypomniała mu. - Nie potrafisz inaczej wzniecić
ognia?
- Nigdy nie byłem harcerzem - odciął się Zane.
- Wiele bym dał, żeby zobaczyć, jak ty trzesz patykiem o patyk.
- A masz lepszy pomysł?
- Inny, ale nie lepszy.
- Masz szczęście, że jesteś ze mną - powiedziała udając, że podwija
rękawy. - Inaczej dawno byś zginął.
Zane nie odpowiedział na tę uwagę. Emilie pomyślała, że miała rację. Nie
był w stanie tego przyznać, ale to ona stała się jego przewodniczką w nowym,
dziwnym świecie, w jakim się znaleźli.
Zjedli jagody i trochę szczawiu, po czym napili się czystej wody ze
strumienia.
- Nie wiem jak ty, ale ja mógłbym zamordować kogoś za podwójnego
hamburgera - powiedział Rutledge, gdy usiedli przy ognisku.
- Jagody były wspaniałe - odrzekła Emilie, zaciskając z uporem usta.
- Albo pizza - ciągnął Zane. - Z salami i oliwkami.
- Szczaw był również pyszny - odparowała, starając się stłumić śmiech.
- Najlepiej krewetki po seczuańsku, zupa won - ton i lody na deser.
Wszystkie smaki.
- Wygrałeś - poddała się dziewczyna. - Oddałabym wszystko za talerz
chili i puszkę coca - coli.
- Do licha, co ci ludzie właściwie jedzą? - spytał Zane ze szczerym
zainteresowaniem. - Jak i co gotują?
- Głównie nad paleniskiem. Wołowina, dziczyzna z rusztu, jajka, tłuszcz -
wyjaśniła z uśmiechem Emilie.
- Jak widzisz, idealna recepta na zawał.
- Rzeczywiście - mruknął, sięgając po garść jagód.
- Teraz już wiem, czego mam oczekiwać.
- Nie jest jeszcze tak źle - spróbowała go pocieszyć.
- Mogło być gorzej.
- Może mi wytłumaczysz, co masz na myśli?
- Mogliśmy oboje zginąć.
- W pewnym sensie to właśnie się stało - stwierdził Zane. - W każdym
razie zniknął znany nam świat.
- A może nie? - powiedziała cicho. Wyczuła w nim gorycz samotności,
która - jak podejrzewała - od dawna przepełniała jego duszę. - A może
znaleźliśmy się dokładnie tam, gdzie powinniśmy być?
- Co za bzdura!
- Wcale tak nie myślę - ożywiła się Emilie. - Czy nie pomyślałeś nawet
przez chwilę, że może to jest nasze miejsce?
- Wiem dobrze, gdzie jest moje miejsce - warknął Zane. - Z całą
pewnością nie tutaj.
Ciemności zapadły szybciej, niż się oboje spodziewali. Jednocześnie
zrobiło się chłodno. W poszukiwaniu ciepła Emilie przysunęła się do ognia. Byli
niezwykle dumni, że udało się im podpalić suche próchno krzesząc iskry za
pomocą znalezionego kawałka krzemienia i ostrza noża.
- Gdybym tylko miała metalowy garnek, mogłabym zagotować wodę na
herbatę - westchnęła Emilie. Toaleta, kubek gorącej herbaty i już byłaby
szczęśliwą kobietą. Tylko skąd wziąć herbatę? Dalsze rozważania na temat
trapiących ją nieszczęść przerwał Zane, zrywając się nagle na nogi.
- Właź do jaskini - rozkazał takim tonem, jakiego jeszcze nigdy nie
słyszała.
- Dlaczego? - spytała, wyciągając dłonie w stronę ognia. - Jeśli
potrzebujesz samotności, możesz schować się za drzewa.
- Już! - Mężczyzna schwycił ją za ramię i poderwał z ziemi.
Emilie pokuśtykała w stronę jaskini, zastanawiając się jednocześnie, co
też go opętało. Kucnęła przy wejściu i uważnie wsłuchała się w dźwięki,
dochodzące z lasu. Usłyszała pohukiwanie sowy i trzask łamanych gałęzi.
Czyżby to były odgłosy czyichś kroków? Może to Andrew? - pomyślała,
zaplatając ciasno ramiona. A może niedźwiedź? Nawet za ich czasów żyły
jeszcze w New Jersey. Emilie mogła sobie tylko wyobrazić, ile ich buszowało w
okolicznych lasach przed rewolucją przemysłową.
Zane miał tylko nóż i na dokładkę mógł posługiwać się wyłącznie lewą
ręką. W takich okolicznościach nie miał szans w starciu z niedźwiedziem.
Dziewczyna rozejrzała się po ciemnej jaskini, rozpaczliwie poszukując czegoś,
czym mogłaby mu pomóc. Chwyciła kamień wielkości sporego melona i powoli
wyszła na zewnątrz.
Z ogniska pozostał już tylko stos żarzących się węgli. Emilie miała
wrażenie, że znalazła się w ciemnym lochu. Słyszała głośne bicie własnego
serca. Na próżno usiłowała odgadnąć, w którą stronę skierował się Zane.
Wokół panowała zupełna cisza, nawet sowa przestała pohukiwać.
Emilie była tak spięta, że niemal przestała oddychać. Gdzie jesteś, Zane? -
powtarzała w myślach. W jaskini siedziała nie dłużej niż dwie lub trzy minuty.
Przez ten czas nie mógł odejść daleko. Chyba że...
Nagle ktoś poklepał ją po ramieniu. Krzyknęła ze strachu i zaskoczenia.
- Do diabła, co ty tu robisz? - warknął Zane. - Przecież kazałem ci zostać
w jaskini.
- Myślałam, że możesz potrzebować pomocy.
- Zamierzałaś zdzielić niedźwiedzia w łeb tym kamieniem?
- Miałam taki pomysł.
- Następnym razem rób to, co ci każę.
- Wybij to sobie z głowy - prychnęła Emilie. - Przypuszczam, że według
ciebie znacznie bardziej sensowna jest wyprawa na niedźwiedzia z nożem w
złamanej ręce?
- Jeśli będę potrzebował pomocy, sam cię poproszę - odrzekł Rutledge,
ciągnąc ją do jaskini.
- Na litość boską - jęknęła. - Nie chciałam urazić twojej męskiej godności.
- I nie uraziłaś - Zane usiadł na kamieniach. - Ale zachowałaś się jak
wariatka.
- Gdyby nie twoja ręka, dostałbyś kopniaka za tę uwagę.
- Nigdy nie brakowało ci oryginalności, Em. Inna kobieta płakałaby ze
strachu w swą haftowaną chusteczkę, ty zaś ruszyłaś na niedźwiedzia z
kamieniem w ręce.
- Czy to ma być komplement? - spytała, również siadając na skale.
- A jak myślisz?
- Nie jestem pewna.
- No więc tak.
- Dziękuję - Emilie urwała na chwilę. - Co to był za hałas?
Zane wymamrotał coś pod nosem.
- Co takiego?
- Skunks - powiedział głośniej. - Niewiele brakowało, ale byłem od niego
szybszy.
- Łaska Opatrzności - skrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu.
Zane zaśmiał się zupełnie tak samo, jak dwa dni wcześniej, wtedy gdy
udało mu się pobudzić jej zmysły.
- Wiesz, dotąd mi nie powiedziałaś, czy pojechałabyś ze mną na Tahiti -
powiedział.
- Już nigdy się nie dowiesz - uśmiechnęła się Emilie.
- No, przyznaj się. Nie będę trzymał cię za słowo, gdy wrócimy do siebie.
- Jesteśmy u siebie, Zane - odrzekła cicho.
- Mów wyłącznie w swoim imieniu.
- Wydaje mi się, że nie masz wyboru.
- Zawsze można wybierać, Emilie.
Ta uwaga podziałała na nią otrzeźwiająco. Okoliczności mogą się
zmieniać, ale ludzie pozostają tacy sami. Zane nigdy nie był i nie będzie
mężczyzną, z którym kobieta może wiązać swe życie. Kiedy tylko odzyska
równowagę, z pewnością wyruszy na poszukiwanie osiemnastowiecznego
odpowiednika Tahiti.
Mężczyzna przysunął się do niej.
- Robi się chłodno - zauważył.
- Mhm - mruknęła. Choć był koniec lipca, trzęsła się z zimna.
- Co będzie, jeśli McVie nie wróci?
- Na pewno wróci - odrzekła. - Dał nam słowo.
Zane zrezygnował z cennej uwagi, iż wielu ludzi daje słowo, ale tylko
bardzo nieliczni starają się go nie złamać. Emilie miała już prawie trzydzieści
lat. Jeśli dotychczas nie poznała takich elementarnych prawd, to najwyższa pora,
aby doświadczyła ich słuszności na własnej skórze.
- Dziś rano McVie wysunął interesującą propozycję - powiedział Zane. -
Według niego powinniśmy udawać, że jesteśmy małżeństwem.
- Zapewne ma rację - odpowiedziała po chwili Emilie. Dobrze, że było
ciemno, bo czuła, że się rumieni. - W tych czasach kobiety nigdy nie
podróżowały samotnie. Czy Andrew... Czy powiedziałeś mu prawdę?
- Że byliśmy małżeństwem? Oczywiście.
- Och, Boże - ukryła twarz w dłoniach. - Co on sobie o mnie pomyśli?
Przecież dla niego rozwód to rzecz wprost niesłychana!
- Co cię to w ogóle obchodzi? To nie jego sprawa.
- Pewnie, musiałeś mu powiedzieć - westchnęła Emilie. Wiedziała, że
opinia McVie'a nie powinna mieć dla niej znaczenia, ale jednak miała.
- Cieszę się, że choć raz się ze mną zgadzasz - odrzekł Zane znaczącym
tonem.
- Ciekawe, co według niego powinniśmy zrobić, jeśli zatrzymamy się
gdzieś w zajeździe.
- Skoro mamy udawać małżeństwo, to powinniśmy mieszkać razem.
- Czy to ty podsunąłeś mu ten pomysł? - zmierzyła go ostrym
spojrzeniem.
- Chyba żartujesz - Zane wydawał się mówić szczerze, ale Emilie
żałowała, że nie widzi jego twarzy.
- Musimy ustalić pewne reguły - powiedziała, usilnie starając się
zapomnieć o ich niedawnej wspólnej nocy. - Będziemy dzielić pokój, ale nie
łóżko.
Nic nie odpowiedział.
- Słyszałeś, co powiedziałam?
- Tak.
- To czemu nie odpowiadasz?
- A co mam odpowiedzieć?
- Że zrozumiałeś, co powiedziałam.
- Nie zrozumiałem.
- Nie jesteśmy sobie przeznaczeni - wyjaśniła Emilie. - Gdybyśmy
pozostali w naszych czasach, poszlibyśmy każde w swoją stronę. Nie zamierzam
poddawać się okolicznościom, w jakich się znaleźliśmy.
- Nie martw się - parsknął Zane, tracąc nadzieję, że uda mu się ją uwieść.
- W moim towarzystwie twoja cnota jest bezpieczna.
- To dobrze.
Emilie wyciągnęła się na kamieniach, używając ramienia zamiast
poduszki.
Zane oparł się plecami o ścianę jaskini i zamknął oczy.
Minęło sporo czasu, nim usnęli.
7
- Szczęśliwej drogi, Andrew - powiedziała piersiasta, ciemnowłosa
dziewka, podając mu paczkę. - Nie zapominaj o nas.
McVie podziękował jej i serdecznie ucałował.
- Do widzenie, Prudence. Z pewnością nie minie cię nagroda za twą
szczodrość.
Zaśmiała się w odpowiedzi.
- Bądź tylko zdrów i cały, na niczym więcej mi nie zależy. - Otworzyła
drzwi. - Teraz zmiataj. Jestem dziewczyną pracującą, mój chłopcze, a ciebie nie
stać na moje łaski.
- Bądź miła dla Anglików. Szczęśliwi ludzie zapominają o ostrożności.
- A może następnym razem? - szepnęła Prudence, całując go w usta.
- Z pewnością - obiecał, oddając pocałunek.
Jak dotychczas, wszystko układało się wspaniale. Prudence dokonała
prawdziwego cudu, wynajdując odpowiednie ubranie dla panny Emilie. Dała mu
również poszwę od poduszki, wypełnioną rozmaitymi rzeczami, podobno
niezbędnymi każdej kobiecie.
Andrew był zbyt przejęty myślami o dziwnych wynalazkach, o których
opowiedział mu Zane, aby cieszyć się wdziękami Pru. Jedząc baraninę i
popijając piwo spytał dziewczynę, czy gotowa byłaby uwierzyć, że człowiek
będzie kiedyś latał jak ptak. Prudence śmiała się tak, że aż dostała czkawki.
Ustąpił z drogi, aby przepuścić jakiegoś człowieka na koniu. Spod kopyt
unosiły się kłęby kurzu.
Rutledge twierdził, że w jego czasach ludzie podróżują, wykorzystując
energię małych wybuchów. Narysował nawet na piachu prostokątne pudło
spoczywające na czterech kołach. Andrew długo wpatrywał się w rysunek,
usiłując sobie wyobrazić tysiące takich urządzeń, poruszających się z zupełnie
niewyobrażalną prędkością.
Emilie i Zane opowiadali takie niesamowite i fantastyczne historie, że
właściwie powinien zaprowadzić ich do domu dla umysłowo chorych na
Manhattanie.
A może to ty powinieneś tam trafić? - mruknął do siebie, zbliżając się do
tawerny. Nie miał najmniejszego powodu, aby im wierzyć. Dotąd nie natrafił na
żaden dowód istnienia spisku na życie Jego Ekscelencji, Generała Washingtona.
Był zresztą przekonany, że generał przebywa wśród swych żołnierzy na Long
Island, ponad sto mil od środkowego New Jersey.
Tylko jedno budziło w nim niepokój. Zamiast cieszyć się, że zasłuży na
wzmiankę w przyszłych podręcznikach historii, Andrew myślał o tym z pewną
niechęcią. Panna Emilie powiedziała, że nie zachowały się żadne informacje o
jego losach po udaremnieniu zamachu na życie generała. Mogło to znaczyć, że
później znajdzie się na marginesie wydarzeń lub że wkrótce stanie mu się coś
złego.
To, co trudno przewidzieć, zawsze budzi niechęć. Kierując siatką
szpiegów, Andrew przywykł uważać każdą niespodziankę za potencjalne
zagrożenie, dlatego tym bardziej dziwiła go ufność, z jaką potraktował tych
dwoje obcych ludzi.
W tawernie „Pod Czarnym Smokiem” było pełno ludzi. W powietrzu
wisiał gęsty dym z fajek i cygar, a ze smrodem tytoniu mieszał się zapach
whisky, piwa i potu. Po sali uwijały się dziewczyny w wyzywających strojach,
podając gościom kufle z piwem i rozdzielając obiecujące uśmiechy. Andrew
rozejrzał się w poszukiwaniu swojego człowieka. Wymienili spojrzenia, po
czym McVie usiadł przy najbliższym stoliku.
- Dobry wieczór - powitała go bystra dziewczyna z wielkimi, niebieskimi
oczami i obfitym biustem. - Co podać?
- Kufel piwa i trochę sera - zamówił, zerkając na człowieka, z którym
miał się spotkać. - I ciemny chleb.
Dziewczyna pobiegła do kuchni. Andrew wstał z krzesła i dołączył do
grupki mężczyzn, rzucających strzałkami do tarczy. Po drodze przeszedł tuż
obok swojego człowieka, ale ten nawet na chwilę nie przestał żuć chleba z
boczkiem. Unosząc do ust pajdę, aby ugryźć kolejny kęs, niemal niewidocznym
ruchem odebrał od szefa mały zwitek papieru. Nawet on sam ledwo dostrzegł,
że udało mu się już przekazać informacje i polecenia.
Dwie godziny później McVie zbliżał się do lasu za miastem. Zrobił
wszystko, co mógł, aby dowiedzieć się czegoś o rzekomym spisku, ale nikt nic
nie wiedział. Chwilami myślał, że tych dwoje tajemniczych podróżników mogło
wymyślić tę historyjkę, ale w głębi duszy chciał im wierzyć.
Wszedł do lasu i odetchnął głęboko. Tu czuł się bezpieczniej niż w
mieście. W głowie wirowały mu obrazy ludzi chodzących po Księżycu i
pędzących po drogach dziwnych urządzeń, z których wydobywają się kłęby dy-
mu. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zielony banknot z podobizną
generała. Paliła go ciekawość i pragnienie poznania przyszłości.
Od dnia, w którym stracił Elspeth i synka, Andrew wciąż podejmował się
różnych ryzykownych zadań, rzekomo z powodu wielkiego patriotyzmu. W
istocie walka o niepodległość kolonii była mu niemal obojętna. Stworzona przez
niego siatka szpiegowska była niewątpliwie bardzo użyteczna dla patriotów, ale
Andrew niezbyt często o tym myślał. Ryzykował życiem nie dla sprawy, lecz
dlatego że nie miał nic do stracenia.
Bez trudu odnalazł miejsce, gdzie się rozstali. Ognisko wprawdzie już
dawno zgasło, ale Andrew i tak z daleka wyczuł zapach dymu. Ciekawe, czy
Emilie po prostu pstryknęła palcami i wywołała ogień? - pomyślał. Niezbyt by
się zdziwił, przecież przybyli oboje z epoki cudownych wynalazków. Dobrze
rozumiał, dlaczego Rutledge buntuje się przeciw ograniczeniom, których sam
zupełnie nie odczuwał.
Właśnie pierwsze promienie słońca oświetliły czubki drzew, gdy Andrew
wślizgnął się do wnętrza jaskini. W środku panowały jeszcze zupełne ciemności.
Po chwili dostrzegł jednak dwie sylwetki. Na ich widok poczuł w sercu ostre
ukłucie bólu. Emilie leżała skulona obok Zane'a, z głową na jego piersi.
Rutledge siedział oparty o ścianę, trzymając złamaną rękę na brzuchu.
Trudno byłoby zaprzeczyć, że pasują do siebie. Wydawali się zadowoleni,
tak jakby...
Andrew odegnał od siebie takie myśli.
Zane zachował czujność nawet we śnie. Otworzył oczy i w ciemnościach
dostrzegł McVie'a.
- Jak ci poszło? - spytał zaspanym głosem.
- Nie ręczę, że wszystkie ubrania będą pasować, ale panna Emilie będzie
chyba zadowolona - odpowiedział, rzucając torbę na kamienie. Raz po raz
spoglądał na piersi dziewczyny, unoszące się i opadające w miarowym oddechu.
Od śmierci żony nie pragnął towarzystwa kobiety, ale ta wywarła na nim wielkie
wrażenie. - O świcie wyruszamy do Princeton.
Zane odprowadził wzrokiem McVie'a, gdy ten wychodził z jaskini.
Wyraźnie odczuwał panujące między nimi napięcie i nie miał wątpliwości co do
jego przyczyny.
Od pierwszej chwili dostrzegł, że Andrew jest zafascynowany Emilie.
Zresztą, czy jakikolwiek mężczyzna nie zwróciłby uwagi na taką rudowłosą
piękność? To było normalne, bardziej niepokojący był jej stosunek do bohatera,
o którym czytała już w dzieciństwie.
W normalnych okolicznościach nie obawiałby się żadnej konkurencji, ale
tutaj czuł się bezradny. Jak mógł wytrzymać porównanie z takim człowiekiem?
Kiedyś Zane miał pieniądze, wolność i dostęp do wszystkich możliwych
atrakcji, ale to wszystko szlag trafił.
Jego świat zniknął. Teraz żyli w świecie Andrew.
Przez trzydzieści cztery lata Zane żył po swojemu, nie wiążąc się z nikim
i z niczym. Pozbawiony zdobyczy cywilizacji, czuł się zupełnie nagi. W życiu
przyszło mu już unikać bomb i radzić sobie z innymi niebezpieczeństwami, ale
nigdy jeszcze nie czuł się równie bezradny.
Nie mógł znieść myśli, że przestał panować nad swoim życiem i sytuacją,
w jakiej się znalazł. Złamana ręka wciąż przypominała mu, że nie jest wolny od
ograniczeń, jakim podlegają wszyscy ludzie. Jeszcze bardziej niepokoiło go
zachowanie Emilie.
Czy tego właśnie chciałaś, babciu? - spytał w duchu. Pomyślał, że Sara
Jane pewnie śmieje się teraz z tarapatów, w jakich się znalazł. Czy to właśnie
miałaś na myśli mówiąc, że są w życiu ważniejsze sprawy?
Czekał przez chwilę na odpowiedź, ale bez skutku.
Po drodze do Princeton Emilie i Zane w niemym zdumieniu podziwiali
piękno przyrody. Gęsty las stopniowo ustępował miejsca pofalowanym łąkom,
pełnym dzikich kwiatów, oraz niewielkim sadom. Co chwila przekraczali
niewielkie, krystalicznie czyste strumyki.
- Studiowałeś w Princeton - zauważyła Emilie.
- Ciekawe, czy poznajesz okolicę.
- Nie sądzę, aby znane mi knajpy były tak stare - odparł Zane. Nagle coś
przyszło mu do głowy.
- Wiesz, Nassau Hall jest dość stare.
- Podobnie jak rezydencja gubernatora na Stockton Street...
- I Morven - dodał Zane kręcąc głową. Przez cztery lata niemal codziennie
przechodził koło tych budynków i nigdy nie pomyślał, że mogą nabrać dla niego
takiego znaczenia. Nagle zapragnął napić się whisky i o wszystkim zapomnieć.
- Przynajmniej teraz jesteśmy już odpowiednio ubrani - powiedziała
Emilie. Miała na sobie zieloną suknię z ciasno zasznurowanym gorsetem. Zane
zerknął na nią, przez chwilę zatrzymując spojrzenie na głębokim przedziałku
między jej piersiami.
- Czy w tym stroju możesz oddychać? - zapytał.
- Z trudem - przyznała z przesadnym jękiem. - Ale i tak powinnam
dziękować Bogu, że Andrew zdołał coś znaleźć.
- Czuję się jak idiota - warknął Zane.
- Doskonale wyglądasz - zapewniła go. McVie nie był w stanie znaleźć
ubrania pasującego na mężczyznę wzrostu Rutledge'a, ale udało im się stworzyć
znośnie wyglądający strój, łącząc resztki dwudziestowiecznego ubrania Zane'a z
elegancką, przetykaną złotymi nitkami peleryną. Emilie sczesała mu włosy do
tyłu i przewiązała czarną wstążką. Gdyby jeszcze udało się jej zmienić jego
nastawienie, byłaby całkiem szczęśliwa.
- W tej cholernej pelerynie jest piekielnie gorąco.
- Jakoś przeżyjesz.
- Dobrze ci mówić.
- Żyjemy teraz w innym świecie - przypomniała mu. - Sama mam na
sobie więcej ubrania niż zakonnica, a wcale nie narzekam.
- To dlatego że lubisz takie zabawy.
- Nieprawda. Po prostu akceptuję rzeczywistość.
- Nie widzę różnicy.
- Wiem - westchnęła. - Na tym polega cały problem.
Do centrum miasta prowadziła Post Road, przedtem znana jako King's
Highway.
- To chyba sen - westchnęła Emilie, patrząc szeroko otwartymi oczami na
kłębiący się tłum ludzi i zwierząt. Mężczyźni w upudrowanych, białych
perukach i kolorowych kaftanach z brokatu spacerowali dostojnie, starannie
unikając kontaktu z osobami, których strój wyraźnie zdradzał niską pozycję
społeczną. - Mam wrażenie, że znalazłam się na planie filmowym.
Minęli kuźnię i drukarnię. Po drugiej stronie ulicy znajdował się warsztat
złotnika i pracownia peruk.
- Świeże cytryny, idealne na upał - zwróciła się do Emilie jakaś kobieta,
podsuwając jej kosz pełen owoców. - Świeże, mąż przywiózł z Jamajki w
ostatnią sobotę.
- Och, z przyjemnością - dziewczyna wyciągnęła rękę po złote kule.
- Dwa pensy za pół tuzina - powiedziała kobieta, odsłaniając w uśmiechu
szczerby w uzębieniu. Emilie zerknęła na Zane'a, który tylko potrząsnął głową.
Andrew patrzył na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Przepraszam - powiedziała Emilie, odkładając cytryny. - Jednak nie
mogę.
- To po co zawraca pani głowę uczciwej kobiecie pustymi obietnicami?! -
rozzłościła się przekupka.
- Naprawdę chciałabym kupić parę - spróbowała ją uspokoić Emilie.
Starała się naśladować intonację sprzedawczyni. - Niestety, nie mogę sobie na to
pozwolić.
- Oddam kosz cytryn za jedno z tych świecidełek - zaproponowała
kobieta, patrząc na kryształowy wisiorek i złoty pierścionek Emilie.
Andrew chwycił dziewczynę za ramię i pociągnął w stronę karczmy „Pod
Kogutem”.
- Proszę nie nawiązywać rozmów z przekupkami, panno Emilie - nakazał
jej surowo. - Inaczej wkrótce straci pani wszystkie pieniądze i wartościowe
przedmioty.
- Zupełnie jak w domu - westchnęła Emilie. - U nas to się nazywa pchli
targ.
- Dlaczego pchli?! - zdziwił się Andrew. Emilie i Zane spojrzeli na jego
minę i parsknęli śmiechem.
- To długa historia - powiedział w końcu Rutledge.
- Kiedyś ci wyjaśnię.
- Muszę tu załatwić jedną sprawę - stwierdził Andrew, wskazując
karczmę. - Jak skończę, pójdziemy na farmę Josiaha Blakelee.
- Doskonale - ucieszyła się Emilie. - Wejdziemy z tobą - dodała.
- Nie - McVie zastąpił jej drogę.
- Nie bądź śmieszny, Andrew. Puść mnie.
- To nie wypada.
- Co nie wypada?!
- Nie wypada, abyś wchodziła do tej karczmy.
- Ponieważ jestem obca?
- Nie, ponieważ jesteś kobietą - wyjaśnił jej Zane, wyręczając Andrew.
Emilie zupełnie zapomniała o nierównym statusie obu płci w
osiemnastym wieku.
- Mogę chyba... - zaczęła protestować.
McVie pokręcił głową. Nigdy jeszcze nie widział, żeby kobieta tak
gwałtownie odrzucała oczywiste reguły postępowania.
- Bywają tam wyłącznie niewiasty, trudniące się szczególną profesją -
wyjaśnił. Miał nadzieję, że Emilie zrozumie sens jego słów bez bardziej
szczegółowych objaśnień.
- Och - westchnęła i pokręciła głową.
- Czy ty wiesz, o co chodzi pannie Emilie? - Andrew zwrócił się do
Zane'a.
- Równe prawa - padła krótka odpowiedź.
- Pojęcie wprowadzone przez Kongres Filadelfijski zaledwie parę tygodni
temu - Andrew odetchnął z wyraźną ulgą. - Słyszałem o tym.
- Oczywiście - mruknęła Emilie z wyraźnym przekąsem. - Wszyscy
mężczyźni są równi.
- Nie rozumiem, o co pani chodzi. Z pewnością w pani czasach pojęcie
równości jest również szanowane.
Zane zaśmiał się ironicznie. Emilie odwróciła się gwałtownie w jego
stronę. Była wściekła.
- Przestań! - zażądała. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi!
- Wyzwolenie kobiet - powiedział Zane do McVie'a, który patrzył na nich
szeroko otwartymi oczami. - Równa płaca za równą pracę.
- To ważny problem dla wszystkich mężczyzn - przyznał Andrew. - Ale z
pewnością żony nie powinny domagać się zapłaty za prace domowe.
- W moich czasach kobiety nie zajmują się tylko praniem i gotowaniem -
parsknęła Emilie. - Pilotują samoloty, prowadzą przedsiębiorstwa, a nawet
rządzą całymi państwami.
Andrew roześmiał się głośno.
- Zbyt późno się zorientowałem, że pani żartuje - wyjaśnił po chwili.
Emilie zacisnęła pięści, ale Zane wkroczył między swą byłą żonę i jej
uwielbianego bohatera.
- Lepiej się zamknij, McVie - ostrzegł. - Ona ma świetny lewy sierpowy.
- W moich czasach kobieta rządziła Wielką Brytanią - dorzuciła jeszcze
dziewczyna.
- Łatwo mogę w to uwierzyć - zgodził się Andrew.
- Już dwa wieki temu królowa Elżbieta odziedziczyła tron po swoim ojcu.
- No tak, później na tronie Anglii zasiadła jeszcze inna królowa Elżbieta -
powiedziała Emilie. - Ale ona odgrywa czysto ceremonialną rolę. Myślałam o
kimś innym.
- Ach, sprytna z pani dziewczyna - Andrew uśmiechnął się szeroko. - Ta
królowa odgrywa ceremonialną rolę, a w istocie rządzi jej mąż, prawda?
- Nie - zaprzeczyła. Zaczęła już mieć wątpliwości, czy potrzebnie wdała
się w tę dyskusję. Byłaby znacznie szczęśliwsza nie wiedząc, że Andrew McVie
jest męskim szowinistą. Oczywiście nie miała zamiaru tłumaczyć mu tego
terminu. - Anglią rządzi parlament, na którego czele stoi premier. Od wielu lat tę
funkcję sprawuje kobieta.
- Nie, to niemożliwe - pokręcił głową. Jak ona mogła sądzić, że
wykształcony i obyty człowiek uwierzy w takie bzdury?
- To prawda - nalegała Emilie. Andrew ponownie spojrzał na Zane'a.
Rutledge niemal mu współczuł. Sam miał kłopoty z przyjęciem
wszystkich konsekwencji uznania równouprawnienia kobiet, a przecież przeżył
tę rewolucję. McVie musiał być zupełnie oszołomiony.
- To prawda - potwierdził. - Któregoś dnia pewnie kobieta zostanie
prezydentem Stanów Zjednoczonych.
- Dość już tego - uciął Andrew. - Załatwię swoje sprawy i przyjdę po was
- zapowiedział, po czym zniknął w karczmie.
- Biedaczysko - powiedział Zane patrząc, jak zamyka za sobą drzwi. - Nie
mógł się doczekać, kiedy wreszcie uwolni się od nas. Ciekawe, czy jeszcze go
zobaczymy?
- Czy byłam dla niego bardzo nieuprzejma?
- Zupełnie go zaskoczyłaś i oszołomiłaś.
- Nie mogę uwierzyć, że on może mieć taki stosunek do kobiet -
westchnęła.
- Rozejrzyj się wokół, Em. Nie znajdziesz tu nigdzie pism dla
wyzwolonych kobiet. Jeśli pragniesz równości, musisz poczekać jakieś sto
pięćdziesiąt lat.
To był dla niej prawdziwy cios. Wiedziała, że kobiety odegrały ogromną
rolę w amerykańskiej rewolucji. Mogła długo opowiadać historie żon, które
ruszyły w pole w ślad za swymi mężami, i matek ryzykujących życiem w imię
walki o wolność dla swych dzieci.
Słuchając McVie'a, ktoś mógłby pomyśleć, że kobiety tylko siedzą przy
kominku i oddają się marzeniom.
- Nie wszystko złoto, co się świeci, prawda? - spytał Rutledge z wyraźną
ironią.
- Och, zamknij się - prychnęła, po czym ruszyła wzdłuż ulicy, rozpychając
rybaków, ogrodników i handlarzy.
- Uważaj, jak idziesz - ostrzegł ją Zane. - Nie masz dokąd się śpieszyć.
Emilie już miała coś ostro odpowiedzieć, ale w tym momencie tuż przed
nimi przebiegła kura, uciekająca co sił w nogach przed ujadającym psem.
Dziewczyna zatrzymała się tak gwałtownie, że straciła równowagę i Zane
musiał ją podtrzymać. _ Powiedziałem, żebyś uważała.
- Czy zwariowałam, czy też tu panuje taki sam ruch, jak w naszych
czasach?
- Nie będę się spierał - odrzekł. Rozejrzał się wokół, po czym chwycił ją
za łokieć i mocno ścisnął. - Nie oglądaj się, Em.
Otworzyła szeroko oczy. Chciała odwrócić się w stronę ulicy, ale Zane
popchnął ją w stronę karczmy „Pod Kogutem”.
- Co się stało? - spytała.
- Ulicą idzie patrol żołnierzy. Nie spodziewam się po nich niczego
dobrego.
Emilie koniecznie chciała się przyjrzeć żołnierzom, ale Zane jej nie
pozwolił. Gdyby nie on, z pewnością wywołałaby widowisko.
- Patrzą na nas - powiedział, gdy zatrzymali się przed karczmą.
- Przecież nie robimy nic złego - oburzyła się. - Cóż mogą nam zrobić?
- Co tylko zechcą - odpowiedział krótko. - Czyż nie z tego właśnie
powodu wybuchła rewolucja?
8
Farma Josiaha Blakelee znajdowała się milę od miasta. Zbliżali się do
zabudowań. W zagrodzie przy stodole kłębiły się owce, na pobliskiej łące pasło
się spore stado krów. Pięćdziesiąt akrów gruntu to niezbyt dużo, ale dość, aby
żyć dostatnio.
W samym środku zabudowań stał dwupiętrowy, drewniany dom
mieszkalny, bez malowanych okiennic i typowych doniczek z kwiatami. Całość
ozdabiały wyłącznie rosnące przy drzwiach krzaki róż. Gdy zbliżali się do
domu, Emilie czuła, że ze zdenerwowania drżą jej ręce.
Andrew niewiele im powiedział na temat swych związków z Blakeleem,
ale domyślili się, że Josiah należy do jego szpiegowskiej organizacji. Wiedzieli
również, że gdzieś zniknął, ale na tym kończyły się ich informacje.
Nim zapukali do drzwi, Andrew zatrzymał się na chwilę. - Będzie lepiej,
jeśli będziecie udawać, że jesteście małżeństwem.
- Już o tym rozmawialiśmy - powiedział Zane. Pamiętał o
osiemnastowiecznych obyczajach i był gotów odegrać wymaganą rolę. Zerknął
na byłą żonę. Na szczęście tym razem nie zaczęła protestować.
- Powinniście starać się sprawić jak najbardziej przeciętne wrażenie -
dodał jeszcze Andrew.
- Nie martw się - uspokoiła go Emilie. - Będziemy uważać.
- Nie jestem pewien, czy potrafię udawać - powiedział Zane,
odprowadzając wzrokiem wchodzącego po schodkach McVie'a.
- Ja dam sobie radę - Emilie przełożyła pierścionek z prawej ręki na lewą.
- Udawaj, że jesteś wielkim, milkliwym typem i uważaj na moje wskazówki.
Możesz... - urwała, bo nagle otworzyły się drzwi budynku i pojawiła się w nich
niska kobieta o brązowych włosach, ubrana w prostą, beżową sukienkę. Na
głowie miała biały czepek.
Pani Blakelee przez chwilę patrzyła na Andrew, po czym dostrzegła
stojącego do niej plecami Zane'a.
- Och, Bóg jest miłosierny! - wykrzyknęła, zbiegając po schodkach. -
Josiah!
- Nie, Rebeko - McVie chwycił ją za ramię. - To nie Josiah.
Zane odwrócił się do gospodyni. Z twarzy kobiety szybko zniknął radosny
wyraz.
- Miałam nadzieję, że Josiah przyjdzie z tobą.
- A ja miałem nadzieję, że zastanę go w domu - odrzekł mężczyzna. -
Wygląda na to, że oboje jesteśmy skazani na rozczarowanie.
- Minęło już dziewięć tygodni i nie miałam od niego ani słowa -
westchnęła ciężko Rebeka, ocierając oczy fartuchem.
- Na pewno żyje - zapewnił ją Andrew i niezręcznie poklepał po ramieniu.
- Inaczej być nie może - dodał, myśląc jednocześnie o koszmarnych brytyjskich
okrętach więziennych, zakotwiczonych w Wallabout Bay. Odpędził od siebie te
myśli.
Z wnętrza domu wyszedł na ganek mniej więcej trzyletni chłopczyk,
trzymając w ręku drewniane kółko. Rebeka była zbyt zdenerwowana, aby
zwrócić na niego uwagę, choć malec szarpał ją za suknię. Przez frontowe okno
dotarł do nich płacz niemowlaka. Emilie wyobraziła sobie, jak ciężkie musi być
życie samotnej kobiety, dźwigającej na swych barkach odpowiedzialność za
dzieci i farmę.
Andrew szepnął coś do Rebeki, która kiwnęła głową, po czym spojrzała
na Emilie i Zane'a.
- To pani Emilie Rutledge. Spotkałem ją w okropnej sytuacji i
zaoferowałem pomoc, dopóki jej małżonek nie wydobrzeje.
Zane rzucił mu ostre spojrzenie. Małżonek! Wydobrzeje! Zupełnie jakby
był kanarkiem, który złamał skrzydełko. Już miał coś odpowiedzieć, ale eks -
żona wymierzyła mu lekkiego kuksańca w żebra, co skłoniło go do opamiętania
się.
- Postaramy się być dla pani pomocą, a nie ciężarem - powiedziała Emilie,
wysuwając się o krok do przodu.
- Na chrzcie dostałam imię Rebeka - powiedziała gospodyni, a na jej miłej
twarzy pojawił się uśmiech.
- Oto mój mąż - przedstawiła Emilie, lekko się zacinając przy ostatnim
słowie. - Ma na imię Zane.
Rutledge skłonił głowę i uśmiechnął się do pani Blakelee. Emilie
przyglądała się z rozbawieniem i pewną irytacją, jak na policzkach ich
gospodyni pojawiły się rumieńce. W tej chwili Rebeka wydawała się niemal
ładna.
- Zane - powtórzyła z pewnym zdziwieniem. - A co to za imię?
- Tradycyjne w naszej rodzinie - wyjaśnił spokojnie Rutledge. Emilie
odetchnęła z ulgą. Na szczęście zrezygnował z opowiadania prawdziwej historii
swojego imienia.
- Przykro mi, że gościcie w moim domu w okresie takiego zamieszania -
powiedziała Rebeka. W jej brązowych oczach zalśniły łzy. - Bez Josiaha trudno
mi wszystkiego dopilnować.
W ich domu dwukrotnie kwaterowali żołnierze, raz brytyjscy, raz
amerykańscy. Ani jedni, ani drudzy nie wykazali żadnej troski o farmę i jej
mieszkańców.
- Potrzeba nam noclegu - rzekł Andrew. - Rutledge ma złamane ramię, a
pani Emilie...
- Nic więcej nie mów - przerwała mu gospodyni. - Mój mąż bardzo cię
szanuję. To dla mnie zaszczyt, że mogę was gościć.
Rebeka Blakelee okazała się bardzo praktyczną kobietą. Już parę minut po
przyjęciu gości pod swój dach zapędziła Andrew i Zane'a do roboty, każąc im
przynieść drewno i parę wiader wody. Emilie natychmiast po wejściu do salonu
podeszła do kołowrotka, stojącego w pobliżu kamiennego kominka. Obok
wygodnego fotela stał na podłodze kosz z robótkami, a na drugim fotelu leżał
stos skrojonych mundurów. Na stole leżało kilka gotowych oficerskich
kaftanów.
- Dobrze sobie radzę z kołowrotkiem - powiedziała Emilie. - Będę
szczęśliwa, gdybym mogła pani pomóc.
- Moja córka będzie zachwycona, gdy dowie się o tej propozycji -
odrzekła Rebeka. - Nie mogę jej zapędzić do przędzenia.
W tym momencie, szumiąc kwiecistymi spódnicami, wbiegła do salonu
ciemnowłosa, śliczna szesnastolatka.
- Jak mam wyhaftować bieliznę do wyprawy, jeśli przez cały czas jestem
uwiązana do tego koła?
- To Charity - powiedziała gospodyni, potrząsając głową. - Moje
najstarsze i najbardziej wyszczekane dziecko. - Zwróciła się teraz do córki. -
Pani Emilie z mężem będą przez jakiś czas u nas gościć.
Dziewczyna przyjęła tę wiadomość z zupełną obojętnością. Typowa
nastolatka - pomyślała Emilie. Pocieszające, że pewne rzeczy nigdy się nie
zmieniają.
- Charity ma wyjść za mąż za parę tygodni - wyjaśniła Rebeka patrząc,
jak córka siada przy oknie, aby skończyć dziecięcą koszulkę. - Wychodzi za
bardzo sympatycznego młodzieńca z dobrej rodziny, z północy. Miałam
nadzieję, że Josiah... - nie dokończyła i odwróciła się w stronę okna.
- Wszystko będzie dobrze - pod wpływem impulsu Emilie objęła ją
ramieniem. - Jestem zupełnie pewna - dodała, jednocześnie pochylając głowę.
Wydawało się jej, że słyszy płacz niemowlęcia. - Czy masz małe dziecko?
- Płacze, bo jest głodne. Pozwól, że naleję ci jabłecznika, a później pójdę
nakarmić Aarona.
- Może ja to zrobię - zaproponowała Emilie, nim zdążyła pomyśleć.
Przecież w tych czasach nie ma butelek i sztucznych odżywek. - To znaczy,
sama naleję sobie jabłecznika.
Rebeka nie przywykła do tego, aby jej goście sami się obsługiwali, ale
Emilie nalegała. Chciała się dowiedzieć, jak naprawdę wyglądało życie w
osiemnastym wieku. Przez tyle lat była dumna ze swojej wiedzy na temat
kolonialnej Ameryki. Teraz miała okazję sprawdzić, czy jej pycha była
uzasadniona.
Kuchnia znajdowała się w tylnej części domu. Było to duże
pomieszczenie z wysokim, wspartym belkami sufitem, a ogromny piec
zajmował tu poczesne miejsce. Zgodnie z ówczesnymi zwyczajami, główny
posiłek jadano w południe i w tej chwili ogień w piecu ledwo się tlił. Nad
piecem, na wbitych w ścianę hakach, wisiały żelazne i miedziane garnki i
rondle.
Jakie to wspaniałe - westchnęła Emilie, odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała
się z radości.
Zane stał w oknie na piętrze i przyglądał się polom. Wokół rozciągały się
złociste łany pszenicy. Myślał o tym, jak od tysięcy lat ludzie żyli i umierali,
trzymając się swojej ziemi, połączeni z nią tajemniczymi więzami krwi i
marzeń.
Nigdy nie udało mu się zrozumieć pragnienia stabilizacji. Nie mógł tego
pojąć ani wtedy, gdy żył w dwudziestym wieku, ani teraz, w osiemnastym.
Nie wiedział, jak to powinien rozumieć, ale po raz pierwszy w życiu czuł
się tak, jakby coś stracił, przy czym to coś nie miało nic wspólnego z szybkimi
samochodami i egzotycznymi miastami.
Emilie siedziała w salonie na parterze, trzymając w ramionach malutkiego
Aarona. Zane i McVie przed chwilą wrócili ze stodoły, gdzie sprawdzali, czy
wszystko jest w porządku. Gdy wchodzili do domu, zwrócił ich uwagę pogodny
śmiech.
Andrew zatrzymał się w drzwiach i jak urzeczony wlepił wzrok w Emilie,
trzymającą na rękach roześmiane dziecko. W tej scenie było coś tak intymnego,
że Zane wolał nie patrzeć na swą byłą żonę. Odwrócił się i uciekł na górę.
Podejrzewał, że McVie wciąż stoi i patrzy na Emilie tak, jakby miała w
rękach klucz do wszystkich tajemnic Wszechświata.
- I co ci do tego, Rutledge? - mruknął, przyglądając się sielankowemu
pejzażowi. To wszystko nie miało dla niego znaczenia. Powinien tylko
cierpliwie czekać, aż trafi się okazja powrotu do świata, który zostawił za sobą.
Znowu przed jego oczami pojawił się obraz Emilie z niemowlęciem
przytulonym do piersi. Zawsze pragnęła dziecka. Zane dobrze o tym wiedział,
choć ich małżeństwo nie trwało długo. Chciała żyć z pewną perspektywą
przyszłości, podczas gdy on pragnął cieszyć się każdą chwilą i nie myśleć ani o
przyszłości, ani o przeszłości.
Dzieci potrzebują czegoś więcej niż tylko biologicznych rodziców.
Potrzebują miłości i opieki, którą mogą im dać tylko matka i ojciec. Dobrze
wiedział z własnego doświadczenia, co się dzieje, gdy rodzice bardziej dbają o
swoje przyjemności niż o potomka. Jeśli ktoś nie jest w stanie poświęcić
dziecku wszystkich sił, nie powinien powoływać go do życia.
Na myśl o córce, która miałaby oczy i uśmiech Emilie, Zane poczuł w
piersiach dziwny skurcz.
Odwrócił się od okna i rozejrzał po pokoju. Bujany fotel, wąskie łóżko i
półki.
W łóżku nigdy nie mieli żadnych kłopotów. Gdyby potrafili ze sobą
równie dobrze rozmawiać, jak się kochać, to w tej chwili obchodziliby szóstą
rocznicę ślubu. Zane nieoczekiwanie dla samego siebie pomyślał, że to hańba, iż
dwoje ludzi, którym wszystko sprzyjało, pozwolili, aby szczęście wymknęło się
im z rąk i nawet nie spróbowali o nie walczyć.
Rebeka podała solidną kolację, na którą złożyło się zimne mięso, ser,
chleb i jabłecznik. Wraz z nimi do stołu zasiadła cała rodzina. Emilie ze zdumie-
niem odkryła, że szczupła Rebeka urodziła mężowi pięciu synów i córkę.
Najstarszy, Isaac, miał już piętnaście lat i koniecznie chciał dołączyć do
patriotów. Słuchał z rozdziawionymi ustami, jak Andrew opisuje sytuację
wojskową na Long Island i w okolicach Harlem Heights.
- Generał Washington ma zaledwie dziesięć tysięcy żołnierzy przeciw
prawdziwym hordom Anglików - McVie urwał i podniósł do ust kubek z
jabłecznikiem. - Port jest zapchany ich okrętami.
- Niepodległość to przegrana sprawa - westchnęła ciężko Rebeka. - Takie
cuda nigdy się nie zdarzają. Było głupotą z naszej strony wierzyć, że
zdobędziemy wolność samym wysiłkiem woli.
Isaac aż podskoczył na krześle.
- Zaciągnę się do wojska, mamo! Sam Pearce już jest w armii. Zobaczysz,
że jeszcze wygonimy Anglików za ocean!
- Siedź na miejscu, ty głupcze! - skarciła go siostra. - Tata może nigdy nie
wrócić. Musisz tu zostać i poprowadzić farmę.
- Mnóstwo żołnierzy zdezerterowało i wróciło do domów - zauważył
Andrew. - Nie można porzucać ziemi, gdy zbliżają się żniwa, zwłaszcza że
wkrótce będzie potrzeba więcej prowiantu.
Emilie dostrzegła, że Rebeka spojrzała na Andrew z wyraźną
wdzięcznością. Dotychczas myślała, że każda matka pragnęłaby, aby jej syn
wyróżnił się w walce o niepodległość. Ale ci ludzie przywykli myśleć równie
Poważnie o zbiorach, jak o uwolnieniu się spod brytyjskiego panowania.
- Żołnierze to straszna hałastra - zauważyła Charity zerkając na Zane'a,
który jadł w zupełnym milczeniu. - Miesiąc temu wyłamali płot i bez słowa
wyjaśniania zarekwirowali nasze konie.
- To byli Anglicy? - upewniła się Emilie.
- Nie, nasi - odpowiedziała dziewczyna. - Pięciu oficerów mieszkających
u starego Whittakera. Ukradli cukier, mąkę i srebrne sztućce.
- To prawda? - zapytał Zane, patrząc na Rebekę.
- To jeszcze nie wszystko - potwierdziła gospodyni. - Wszędzie, od
Trenton do Nowego Jorku, zdarzyły się okropne rzeczy. Dlatego wszystkie
nasze kosztowne sprzęty zakopaliśmy w ogrodzie. Bez Josiaha nie czuję się
bezpieczna.
Obie strony traktowały rodzinę Blakelee nieufnie. Zwolennicy Anglików
podejrzewali, całkiem słusznie, że Josiah jest szpiegiem, natomiast patrioci mieli
mu za złe zbyt bliskie kontakty z wrogiem.
Nazajutrz Andrew pójdzie do Princeton, aby zebrać informacje.
Poprzedniego dnia dostał interesujące wiadomości. Anglicy szykowali coś w
Trenton, podczas gdy oddziały z Hesji przygotowywały się do przeprawy przez
Hudson na północ. Andrew miał już dość ciągłych spekulacji, które nie
prowadziły do ostatecznej konkluzji.
Wciąż powracał myślami do historii, jakie mu opowiedzieli Emilie i Zane.
Z całego serca pragnął porzucić świat, w którym tkwił, i zobaczyć na własne
oczy, jak wygląda życie w dwudziestym wieku.
Zaraz po kolacji Emilie stwierdziła, że jest bardzo zmęczona i pójdzie się
położyć.
- Po dzisiejszych przeżyciach z pewnością chciała' byś wziąć gorącą
kąpiel - zaproponowała Rebeka. Usłyszała przed chwilą tę samą historyjkę o
wypadku na łodzi, w którą już uwierzył McVie.
- Muszę przyznać, że to wielka pokusa - odpowiedziała, z trudem
powstrzymując ziewanie.
- Zaraz się wykąpiesz - obiecała Rebeka. - To jeden z niewielu luksusów,
na jaki możemy sobie jeszcze pozwolić. Nie zrezygnuję z niego łatwo.
Amen - pomyślała Emilie. Pół godziny później rozkoszowała się już
kąpielą.
Rebeka nakazała synom, aby zanieśli miedzianą wannę do pokoju i
napełnili gorącą wodą. Osobiście wlała do niej nieco olejku różanego, którego
zazwyczaj dodawała do przygotowywanego w domu mydła. Emilie była
szczerze wzruszona faktem, że gospodyni podzieliła się takim skarbem z kimś
zupełnie obcym.
Miedziana wanna była tak mała, że można w niej było tylko siedzieć, a
nie leżeć. Mimo licznych prób Emilie nie zdołała jednocześnie zanurzyć kolan i
ramion, ale niezbyt jej to przeszkadzało. Marmurowa wanna wielkości basenu
nie sprawiłaby jej większej przyjemności.
Zamknęła oczy. Bolały ją wszystkie kości i mięśnie. W ciągu ostatnich
dwóch dni przeszła większy dystans niż w ciągu poprzednich dwudziestu lat.
Zabawne - pomyślała - można wiedzieć niemal wszystko o zwyczajach i historii
danej epoki, a mimo to nie dostrzegać najbardziej podstawowych różnic.
Aerobic nie przygotował jej do życia bez samochodu. Nic dziwnego, że
średni czas życia w osiemnastym wieku był znacznie krótszy niż w
dwudziestym. Po prostu wtedy ludzie się potwornie męczyli.
Zupełnie nie mogła zrozumieć, jak Rebeka daje sobie radę z
prowadzeniem domu, farmy i wychowywaniem szóstki dzieci, z których każde
potrzebuje indywidualnej opieki. Sama często myślała, że chciałaby mieć dużą
rodzinę. Od razu polubiła wszystkie dzieci Rebeki, poczynając od szykującej się
do ślubu Charity, a na sześciomiesięcznym Aaronie kończąc.
Przypomniała sobie, jak trzymała go na rękach, a chłopczyk przyciskał
swoje pulchne, dziecinne dłonie do jej piersi. I zapach! Czy ktoś potrafiłby się
oprzeć zapachowi małego dziecka? Emilie wiedziała, że to część planu Matki
Natury, zapewniającego przedłużenie gatunku, ale nie miało to dla niej żadnego
znaczenia.
Po raz kolejny natura wygrała. Emilie poczuła takie samo gwałtowne
pragnienie dziecka, jakie przeżyła podczas krótkiego małżeństwa.
Wzięła głęboki oddech i spróbowała pomyśleć o czymś innym, na
przykład o różach przed domem lub o weselu Charity.
Albo o pięknych, niebieskich oczach...
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się jak na zamówienie i do środka
wszedł Rutledge.
- Zane! - Emilie skrzyżowała ramiona na piersiach i spróbowała zanurzyć
się głębiej w wannie. - Dlaczego wchodzisz bez pukania?
- Próbowałem zadzwonić - odpowiedział, siadając na brzegu łóżka. -
Niestety, telefon nie odpowiada.
- Bardzo zabawne - rzuciła gniewnie. - Byłam tu pierwsza.
- Właśnie widzę - powiedział, obrzucając ją gorącym spojrzeniem.
- Podaj mi ręcznik - zażądała. - I przestań tak na mnie patrzeć. - Usiłowała
zachować chłodną obojętność, ale z każdą sekundą stawało się to coraz
trudniejsze.
- Tylko nie wychodź z wanny z mojego powodu - uśmiechnął się Zane. -
Bardzo podoba mi się ten widok. - Emilie nawet nie mogłaby sobie wyobrazić,
jak bardzo.
- O tym właśnie mówię - powiedziała surowo, choć w tych
okolicznościach nie przyszło jej to łatwo. - Tamtej nocy zrobiłam błąd i nie
zamierzam go powtarzać.
- W pełni się z tobą zgadzam - zapewnił ją Zane, wyciągając się wygodnie
na łóżku. - To McVie wymyślił, że mamy udawać małżeństwo, nie ja.
- Zgodziłeś się na to.
- Dlaczego miałbym się nie zgodzić? Przecież już rozebrałaś mnie do
naga. Andrew pewnie pomyślał, że łatwo nam będzie udawać małżeństwo.
- I jeszcze powiedziałeś mu, że jesteśmy rozwiedzeni. Boże, co on sobie o
mnie myśli! - jęknęła Emilie.
- A kogo to obchodzi, co on myśli?
- Nas. Przynajmniej powinno, jeśli chcemy, żeby nam pomógł.
- Jesteś pewna, że tylko o to ci chodzi?
- Nie rozumiem, co masz na myśli.
- Ten facet jest bohaterem twojej młodości, a na dokładkę ma o jakieś
pięćdziesiąt lat mniej, niż powinien mieć bohater czytanek dla dziewcząt.
Zastanów się nad tym.
- Doprawdy, Zane, mówisz jakieś głupstwa - odrzekła, udając
nonszalancję.
- Myślę, że jesteś w nim zakochana.
- To śmieszne!
- Naprawdę?
- Z pewnością. - Emilie wstała i wyszła z wanny. Nim zdążyła okręcić się
ręcznikiem, przez chwilę stała przed nim nago. Ku jej rozpaczy ręcznik okazał
się kiepską zasłoną, ale przynajmniej zdołała zakryć brzuch i piersi.
- McVie to poważny facet i na dokładkę patriota - zauważył Zane. -
Zawsze chciałaś kogoś takiego.
- Nie masz pojęcia, jakiego mężczyzny naprawdę pragnę.
- Wiem tylko, że właśnie patrzysz na tego, którego wcale nie chcesz.
Te słowa uraziły Emilie, choć sama nie wiedziała, dlaczego tak
zareagowała.
- To idiotyczna rozmowa - powiedziała, sięgając po bawełniany szlafrok,
który przygotowała dla niej Rebeka. - Mamy ważniejsze sprawy do omówienia.
Na przykład, co zrobimy, gdy już przyjdzie pora zrezygnować z gościnności
Rebeki?
- Spytaj McVie'a. Mam wrażenie, on tu decyduje.
Znowu. Zane najwyraźniej był o nią zazdrosny. Emilie nie mogła
uwierzyć własnym uszom, ale to była prawda.
- To my decydujemy - stwierdziła.
- Nie możesz zmienić historii.
- Nie mam takiego zamiaru - zapewniła go. - Chcę ją tylko lekko
popchnąć we właściwym kierunku.
- Skoro to już historia, nie możesz interweniować.
- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że my również należymy do tego ciągu
wydarzeń historycznych?
- Nie - odrzekł krótko. - Ani przez chwilę tak nie myślałem.
- Wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę - stwierdziła Emilie, stając
koło okna i czesząc włosy szylkretowym grzebieniem. - Jestem przekonana, że
nie znaleźliśmy się tutaj przypadkiem.
- Nie ma żadnego wyższego powodu - powiedział Zane, zbliżając się do
niej. - Po prostu tak się stało i teraz musimy znaleźć sposób, aby wrócić tam,
gdzie jest nasze miejsce.
- Twoje miejsce jest na Tahiti - prychnęła, patrząc mu prosto w oczy. -
Byłbyś tam teraz, gdybyś nie porwał balonu.
- Czy uważasz, że to zrządzenie losu?
- Uważam, że to było chwilowe szaleństwo.
- Nie powinnaś była uciekać - przyciągnął ją do siebie.
- Popełniłam błąd - powiedziała, próbując się uwolnić. - Nie powinniśmy
zapominać o rzeczywistości.
- Mam wrażenie, że to wcale nie był błąd.
- Było nam dobrze, ale to niczego nie zmienia - stwierdziła Emilie. -
Każde z nas pragnie osiągnąć w życiu coś innego, Zane. Nawet podróż w czasie
nie może tego zmienić.
Zrozumiał, o co jej chodzi.
- Przespałbym się na sofie - powiedział - ale, niestety, tu takiej nie ma.
- Nie musisz spać na sofie. Zmieścimy się.
- Bardzo w to wątpię - odrzekł, mierząc wzrokiem wąskie łóżko.
- Małe, prawda?
Zane odpiął pasek od spodni.
- Co ty robisz?
- A jak myślisz?
- Myślę, że zdejmujesz spodnie - stwierdziła. Boże, czy on niczego nie
potrafi zrozumieć? - westchnęła w duchu.
- To chyba najlepszy sposób na wzięcie kąpieli - oświadczył. - Czy woda
jest jeszcze ciepła?
Emilie kiwnęła głową.
- Doskonale. - Mimo złamanej ręki mężczyzna rozebrał się w
rekordowym tempie. Złoty zegarek położył na parapecie. - Wyszorujesz mi
plecy, Em?
- Zane, nie możesz się teraz kąpać.
- Jestem zmęczony, spocony i śmierdzący - odpowiedział. - Jeśli mamy
spać w jednym łóżku, to muszę się umyć.
- Ale woda...
- Jest akurat - zapewnił ją, zanurzając swe wspaniałe ciało w wannie.
Nagle zmarszczył brwi i wciągnął nosem powietrze. - Do diabła, co to za
zapach?
- Róże.
- Z ogrodu?
- Z wody w wannie - wyjaśniła i zaczęła chichotać.
- Nabierasz mnie.
- Wcale nie. Rebeka dała mi trochę olejku różanego.
- Do licha, dlaczego mi nic nie powiedziałaś?
- Chciałam, ale nie słuchałeś.
- Cholera, będę pachniał jak grządka.
- Nikt nie zwróci na to uwagi.
Wyraz twarzy Zane'a był bardzo wymowny.
- Wyszorować ci plecy? - spytała Emilie niewinnym tonem.
Rutledg tylko warknął.
- Jedno warknięcie na tak, dwa na nie.
- Nie przeciągaj struny - ostrzegł ją.
Uklękła obok wanny i zamoczyła gąbkę.
- Nie wkładaj prawej ręki do wody - poradziła. - Lepiej, żeby łupki nie
zamokły.
- Nic mnie to nie obchodzi.
- Chyba nie chcesz, żeby pachniały różami? Emilie z satysfakcją
zauważyła, że Zane stara się nie zmoczyć prawego ramienia. W całym pokoju
jedynym źródłem światła była stojąca na nocnym stoliku świeca. Jej migoczący
płomyk rzucał na ściany roztańczono cienie. Dziewczyna powoli zanurzyła
gąbkę i przejechała nią po ramionach mężczyzny. Patrzyła w skupieniu, jak w
świetle świecy błyszczą pojedyncze krople.
Poczuła nagle, że znów budzi się w niej pożądanie Zawsze tak było.
Dźwięk jego głosu, dotknięcie ręki, włosy pachnące plażą i morskim
powietrzem - to zawsze wystarczało, aby rozbudzić w niej romantyczne
pragnienia.
Gdybym tylko mogła przestać o nim myśleć - z westchnęła Emilie. Ta
cała idiotyczna historia byłaby znacznie prostsza i łatwiejsza, gdyby go nie
pragnęła. Nie mogła znieść myśli, że jest bezbronna i pragnie właśnie tego,
czego nie może dostać.
Dzięki Bogu, że już go nie kocham - pomyślała. To, co czuła, było tylko
pożądaniem.
- Cudownie to robisz - mruknął Zane, pochylając głowę do przodu. Emilie
masowała mu napięte mięśnie ramion. - Teraz kark...
Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w spływającą wzdłuż krzyża
pojedynczą kroplę. Z trudem powstrzymała się, żeby nie zlizać jej językiem.
Tak, to jest dopiero życie - westchnął w myślach Rutledge. Ciepła kąpiel.
Płonąca świeca. Piękna kobieta i pościelone łóżko. Miał nadzieję, że wszystko
to połączy się w harmonijną całość.
Po raz pierwszy od katastrofy balonu poczuł przypływ optymizmu.
- No, już - powiedziała Emilie, wstając z klęczek. - Czystszych pleców już
nigdy nie będziesz miał. Idę do łóżka.
Myślał dokładnie o tym samym. Dotknięcie jej dłoni spowodowało, że
miał w głowie tylko jedno.
Emilie uniosła kołdrę i położyła się na wąskim materacu. Zane zauważył,
że nie zdjęła jasnoniebieskiego szlafroka i uśmiechnął się do siebie. Uwielbiał ją
rozbierać.
Niestety, szeroko ziewnęła, skuliła się pod kołdrą i zaniknęła oczy.
- Zamierzasz spać? - spytał ze zdziwieniem.
- Oczywiście - przytaknęła, nawet nie podnosząc Powiek.
Dobrze ci tak, masz zbyt bujną wyobraźnię - skarcił się Zane. Przecież
wyraźnie oświadczyła, że nie zamierza ciągnąć tego, co zostawili dwieście lat za
sobą. Powinien był pamiętać, że jego eks - żona zwykle mówi dokładnie to, co
myśli.
To wcale nie ułatwiało mu sytuacji. Pozostanie na swojej połowie
wąskiego łóżka było teraz poważnym testem siły woli, a gdy chodziło o Emilie,
Zane nigdy nie miał do siebie szczególnego zaufania.
- Umowa jest umową - mruknął, wychodząc z wanny.
- Mówiłeś coś? - spytała Emilie, patrząc jak stoi oświetlony migoczącą
świecą.
- Nie - zaprzeczył, chwytając małą szmatkę, która w tych czasach pełniła
rolę ręcznika. - Ziewałem.
- Mhm - mruknęła w odpowiedzi. Nie wydawała się przekonana.
Przewróciła się na bok i zamknęła oczy. - Ostatni gasi świecę.
Zane pomyślał, że zapowiada się długa noc.
9
Od wschodu do zachodu słońca na farmie panował ożywiony ruch.
Wczesnym rankiem Andrew i chłopcy ruszali w pole i wracali do domu tylko na
krótkie posiłki.
Emilie szybko włączyła się w rytm prac domowych, które należały do
kobiet. Zmywała podłogi, cerowała skarpety i łatała spodnie. Pomagała Rebece
w kuchni, gdzie już drugiego dnia doznała wstrząsu na widok leżącego na stole
nie oskubanego kurczaka. Po raz kolejny uświadomiła sobie, że co innego
wiedzieć, jak wygląda czyjeś życie, a zupełnie co innego doświadczyć go same-
mu.
Przez cały czas czuła, że aby podołać sytuacji, musi Wytężyć wszystkie
siły, co wprawiało ją w stan nerwowego podniecenia. Po tygodniu pracy na
farmie nabrała już przekonania, że dałaby sobie radę.
Niestety, Zane nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca. Dzień po dniu
patrzył, jak McVie i chłopcy obrabiają pola, podczas gdy on przesiadywał na
ganku i na próżno wypatrywał jakiegoś sygnału, który wskazałby mu drogę
powrotną do jego świata.
Rozsadzała go energia, dla której nie mógł znaleźć ujścia. Złamana ręka
uniemożliwiała rozładowanie wewnętrznego napięcia przy pomocy ciężkiej
pracy, nie mógł też wskoczyć do swego porsche i ruszyć pełnym gazem przed
siebie. Odgrywanie roli męża Emilie nie sprawiało mu kłopotu w ciągu dnia, ale
w nocy, gdy leżeli tuż obok siebie, to zadanie stawało się znacznie trudniejsze.
Paliło go pożądanie, którego nie mógł zaspokoić.
Był tak zdesperowany, że zaczął spać na podłodze. Emilie nie
zaprotestowała. Zane spędzał całe dnie na rozmyślaniach i stopniowo wpadał w
coraz większe przygnębienie.
Wszyscy wokół mówili ciągle o niepodległości, ale dla niego
niezależność oznaczała przede wszystkim wolność od problemów finansowych.
Dotychczas nigdy nie musiał się martwić o pieniądze. Jego rodzice byli ludźmi
zamożnymi i Zane zawsze korzystał ze związanych z tym przywilejów. Nigdy
nie rozumiał troski o życie codzienne, która dominowała w życiu zwykłych
śmiertelników. Któregoś dnia Andrew powiedział, że gdy tylko Rutledge
wyzdrowieje, będzie wielką pomocą w pracy. - Dorównujesz wzrostem
Josiahowi - powiedział. - On potrafi udźwignąć więcej, niż sam waży.
Zane pomyślał, że co innego ćwiczenia w siłowni, a co innego ładowanie
siana.
Zastanawiał się czy nie mógłby zarabiać jako wróżbiarz, ale to była
pewna droga do więzienia. W tym momencie niechcący dotknął swego zegarka.
Nie zgodził się, aby go schować razem z biżuterią Emilie. Teraz miał go w
kieszeni. Za pieniądze, jakie za niego dałem, można by pewnie wyżywić obecną
armię Stanów przez cały rok - pomyślał. Niestety, zegarek nie chodził.
- Chwileczkę - powiedział głośno do siebie. Czasy wprawdzie się
zmieniły, ale złoto zawsze ma swoją wartość. Gdyby przetopił kopertę i
bransoletkę, zapewne odzyskałby, przynajmniej na jakiś czas, finansową nieza-
leżność.
Pieniądze radykalnie zmieniłyby ich sytuację. Mógłby od razy odpłacić
Rebece za gościnność, kupić konia, wóz i wrócić do latarni. Miał przeczucie, że
jeśli w ogóle zdarzy im się okazja powrotu do swego świata, to tylko z tego
miejsca, w którym wylądowali w osiemnastym wieku.
Andrew był w równie podłym nastroju, jak jego kolega z dwudziestego
wieku. Każdego dnia ciężko pracował na farmie Josiaha. Co noc wymykał się z
domu, aby skontaktować się ze swymi agentami. Niestety, stracił kilku cennych
współpracowników. Najpierw Blakelee, później Fleming. Również Miller i
Quick byli już spaleni i musieli się ukrywać.
Pewne dokumenty wpadły w niepowołane ręce, zaś atrament
sympatyczny okazał się niewystarczający, żeby zachować tajemnicę. Andrew
wiedział, że powinien wprowadzić jakieś zmiany w systemie działania, ale nic
nie przychodziło mu do głowy.
W Princeton krążyły plotki o ruchach wojsk brytyjskich na Long Island i
anarchii, panującej w dolinie rzeki Hudson. Ochotnicy z Pensylwanii i New
Jersey złożyli broń i wrócili do domów, aby zająć się rodzinami. Wszyscy
obiecywali powrót do wojska po zbiorach. McVie szczególnie usilnie starał się
zdobyć jakieś informacje o spisku na życie generała Washingtona, ale niczego
nie mógł się dowiedzieć.
Czuł jednocześnie ulgę i rozczarowanie. Rzecz jasna, nie chciał, aby
generałowi groziło jakieś niebezpieczeństwo, ale jednocześnie pragnął, żeby
wszystko, co powiedzieli Emilie i Rutledge, okazało się prawdą. Jeśli natomiast
generał był bezpieczny, to czy mógł wierzyć w prawdziwość tych wszystkich
fantastycznych historii, jakie opowiadali?
Andrew stracił sporo czasu myśląc o dziwnym stosunku, łączącym tych
dwoje. Ta rudowłosa dziewczyna i Rutledge byli kiedyś małżeństwem. Stali
przed ołtarzem i powtarzali te same święte słowa przysięgi, które połączyły go z
Elspeth... Aż do śmierci... Tak sobie obiecali i wiedział, że tylko śmierć może
sprawić, iż zapomni o ukochanej żonie.
W swoim życiu nie spotkał się jeszcze z rozwodem, choć jako prawnik
wiedział, że jest to możliwe. Samo pojęcie wydawało mu się obce i
nieprzyjemne. Nie wątpił, że to Rutledge był winny, iż doszło do separacji. W
tym człowieku było coś podejrzanego. Z całą pewnością brakowało mu
stateczności, tak cenionej przez kobiety.
No, ale oni pochodzą z innego świata - przypomniał sobie. W ich świecie
ludzie oglądają ruchome obrazy na wielkich ekranach i zyskują fortuny, rzucając
skórzaną piłkę przez metalową obręcz. Może w takim świecie rozwód nie jest
czymś nadzwyczajnym? Andrew nie mógł w to uwierzyć. Przez chwilę
zastanawiał się, jakie kłopoty ściągnął na głowę Emilie, zmuszając ją do
dzielenia pokoju z mężczyzną, który złamał ich małżeńską przysięgę.
Jak to możliwe, że jakiś mężczyzna odwrócił się od tak pięknej kobiety?
Pewnego ranka, jakieś dwa tygodnie po ich przybyciu na farmę, Emilie
wyrabiała w kuchni ciasto na chleb. Rebeka stała przy kuchni przygotowując
obiad, zaś Aaron spał sobie spokojnie w kołysce pod oknem.
Isaac z dwoma młodszymi braćmi wyszedł do pracy w polu. Charity
siedziała w salonie, pilnie szyjąc poszwy na poduszki do swego małżeńskiego
łoża. Do ślubu pozostały już tylko dwa tygodnie.
Zane wyszedł, nim Emilie wstała. Trochę się niepokoiła, że nikt nie
wiedział, gdzie on się podziewa, choć w zasadzie nie powinno jej to obchodzić.
Dzielili wprawdzie ciasną sypialnię, ale ich małżeństwo pozostało fikcją. To
byłoby trudne do zniesienia nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach.
Dla nich, z uwagi na burzliwą przeszłość, obecna sytuacja powoli stawała się nie
do wytrzymania.
Dla Emilie punktem zwrotnym była pierwsza noc na farmie. Niewiele
brakowało, a uległaby pokusie, jednak starczyło jej siły woli. Dziwne, ale wcale
nie czuła dumy z tego powodu.
Teraz byli dla siebie uprzejmi i grzeczni, ale to wszystko. Wprawdzie za
zasłoną chłodnych manier Emilie skrywała namiętne pragnienia, ale
postanowiła, że im nie ulegnie. Nie chciała popełnić ponownie tego samego
błędu, co kiedyś. Wiedziała już, że samo pożądanie to dla niej za mało: pragnęła
miłości cielesnej i duchowej, domu i rodziny.
Wiedziała również, że Zane nigdy za tym nie tęsknił.
Zerknęła znad dzieży na śpiącego Aarona.
- Jesteś szczęśliwą kobietą, Rebeko - powiedziała, dzieląc ciasto na cztery
porcje.
Rebeka spojrzała wpierw na nią, później na synka.
- Codziennie dziękuję Opatrzności - odpowiedziała szczerze. - Straciliśmy
dwie córki, które zmarły na ospę trzy wiosny temu. Codziennie o nich myślę.
Bardzo je kochałam.
- Czyżbyś nie zaszczepiła dzieci? - spytała Emilie bez chwili
zastanowienia.
- To przecież bardzo bolesny i niebezpieczny zabieg - Rebeka była
wyraźnie zdziwiona. - Musielibyśmy pojechać do Filadelfii i długo czekać, żeby
sprawdzić, czy nie zachorują.
- Przepraszam - szepnęła Emilie, zła z powodu własnej bezmyślności. W
dwudziestym wieku łatwo przyzwyczajali się do zdobyczy medycyny. - Przepra-
szam, nie musisz się tłumaczyć.
- Ty też nie - odrzekła Rebeka - ale od dawna chciałam ci zadać pewne
pytanie.
- Możesz mnie spytać, o co tylko zechcesz - zapewniła ją Emilie, ale od
razu wbiła wzrok w ciasto.
Pani Blakelee wytarła dłonie w fartuch i podeszła bliżej.
- To sprawa nadzwyczaj delikatna, ale muszę o niej z tobą porozmawiać.
Boże - jęknęła w duchu Emilie. Czuła, że serce wali tej o żebra. Czyżby
Rebeka zaczęła podejrzewać, że ona Zane nie są takimi ludźmi, za jakich się
podają? Przytomniała sobie, że wycięła suwak ze spodni Rutledge'a zakopała go
za stodołą wraz z kartą kredytową. Natomiast, o ile wiedziała, jej prawo jazdy
miał Andrew. Pozostało tylko modlić się, żeby nie podzielił się sekretem z
Rebeką.
- Mów śmiało - zachęciła ją. Zabrzmiało to trochę nazbyt uroczyście.
Rebeka poczerwieniała, ale jednocześnie wyprostowała się i spojrzała jej
prosto w oczy.
- Chcę porozmawiać z tobą o Andrew. To wspaniały człowiek, zgodzisz
się ze mną?
- Owszem - szepnęła Emilie, zupełnie zaskoczona, - Wydaje się
człowiekiem honoru i prawdziwym dżentelmenem....
- On jest zakochany - przerwała jej Rebeka, unosząc dłoń.
- Wspaniale! - ucieszyła się Emilie i odetchnęła z ulgą. - Komu poświęcił
swe uczucia?
- Tobie - odparła krótko kobieta, marszcząc surowo brwi.
- Niemożliwe! - To absurd! Przecież jestem zamężna.
- To prawda, ale widziałam, jak on na ciebie patrzy, gdy myśli, że nikt go
nie obserwuje. Nie mam wątpliwości co do jego uczuć.
- Przecież on mnie prawie nie zna - Emilie przestała udawać. - To
niemożliwe, aby pokochał mnie po tak krótkiej znajomości.
- Miłość kieruje się własnym zegarem. Jestem kobietą i znam się na tym.
Andrew cię kocha.
- To okropne - jęknęła Emilie. - Z pewnością nie uczyniłam nic, aby go do
tego zachęcić - zapewniła Rebekę i wytarła ręce w fartuch. - Muszę natychmiast
go znaleźć i wyjaśnić to nieporozumienie.
- Nie! - Gospodyni chwyciła ją za ramię. - Nie możesz tego zrobić! Od
dawna nie widziałam na jego twarzy pogodnego uśmiechu. Byłby bardzo
zakłopotany, gdyby się dowiedział, że odgadłyśmy jego myśli.
Andrew McVie, bohater jej dzieciństwa, zakochał się w niej! To
niemożliwe.
- To z pewnością przelotna fascynacja - powiedziała, kręcąc nerwowo
złoty pierścionek. - Przecież on wie, że Zane i ja... - Emilie nie dokończyła zda-
nia. McVie rzeczywiście znał prawdę, i to całą. Jeśli - jak twierdziła pani
Blakelee - rzeczywiście się w niej zakochał, to z pełną świadomością, że
mogliby być razem.
- W ciągu paru lat Andrew bardzo się zmienił - stwierdziła Rebeka. - Od
śmierci żony...
- On był żonaty? - Emilie poderwała głowę.
- Nie znałam Elspeth, ale z pewnością Andrew kochał ją i syna z całej
duszy.
- Miał dziecko?
Rebeka kiwnęła głową. W jej brązowych oczach pojawiły się łzy.
- To był straszny pożar - westchnęła ciężko. - Oboje zginęli. Andrew
stracił wszystko.
Emilie poczuła ciarki na plecach. Zatrzęsła się i skrzyżowała ramiona.
- Zastanawiałam się nad tym... - powiedziała. - Nigdy nie wspominał o
rodzinie.
- Myślałam, że znacie się od bardzo niedawna - zdziwiła się nieco
Rebeka.
Przez chwilę Emilie miała ochotę wyznać jej prawdę, powiedzieć nie
tylko o tym, że jest rozwódką, ale również, że przybyła tu z dwudziestego
wieku. Na szczęście opamiętała się, nim popełniła ten błąd.
- Co mam teraz robić? - spytała obserwującą ją bacznie kobietę. - Jak
mam go traktować?
- Delikatnie. Bez surowości, ale i bez niepotrzebnych zachęt - w głosie
Rebeki Emilie dosłyszała przyganę. Widocznie gospodyni uważała, że nie była
bez winy.
- Ja... nie chcę mu sprawić bólu.
- To dobry człowiek - powtórzyła gospodyni. Emilie wyjrzała przez okno.
Z tego miejsca widać było pole, na którym pracował Andrew. Był tak daleko, że
z trudem rozpoznała jego mocną sylwetkę. Odwróciła wzrok. Cos ściskało ją w
gardle.
- Twój mąż jest bardzo przystojny - zauważyła Rebeka. - Jak długo
jesteście małżeństwem?
- Pięć... nie, sześć lat - poprawiła się Emilie. - Tak, już sześć lat.
- Czas szybko biegnie.
- Szybciej, niż można sobie wyobrazić.
- Czy Bóg pobłogosławił cię dziećmi?
- Jeszcze nie.
Rebeka spoważniała i poklepała ją po ramieniu pocieszającym gestem.
- Jesteś młoda. Jestem pewna, że dostąpisz tego błogosławieństwa.
- Niestety, nie jestem już taka młoda - westchnęła Emilie z bladym
uśmiechem. - Niedługo skończę trzydzieści lat.
- Chyba żartujesz - Rebeka spojrzała na nią z niedowierzaniem.
- W grudniu będą moje trzydzieste urodziny.
- To niemożliwe!
- Rebeko! - oburzyła się Emilie. - Czy naprawdę tak źle wyglądam?
- Ależ skąd! Odwrotnie! Wyglądasz tak młodo... Nie mogę uwierzyć, że
masz aż trzydzieści lat... Myślałam, że mogłabym być twoją matką, a
tymczasem jestem tylko trzy lata starsza.
Emilie zaprzeczyła, ale nie wypadło to zbyt przekonująco. Faktycznie,
różnica w ich wyglądzie była uderzająca.
- Miałam lekkie życie - powiedziała wreszcie tonem usprawiedliwienia.
- Nie mogę powiedzieć tego o sobie - westchnęła Rebeka.
Praca na farmie i liczne porody postarzyły ją bardziej niż upływające lata.
Emilie nagle pomyślała o tym wszystkim, co zostawiła za sobą. Dlaczego nigdy
przedtem nie uświadomiła sobie, jak łatwe i lekkie stało się życie większości
kobiet w dwudziestym wieku? Ciekawe, co powiedziałaby Rebeka, gdyby
usłyszała o automatycznej pralce, kuchence mikrofalowej i pigułkach antykon-
cepcyjnych.
Kiedyś to się skończy - pomyślała, ale wiedziała, że dla Rebeki i dla niej
to marna pociecha.
Koniec z kosmetykami od Estee Lauder i Elizabeth Arden, koniec z
operacjami plastycznymi. Teraz znalazła się w znacznie surowszych warunkach.
W tych czasach kobieca piękność mogła trwać równie krótko jak róża na
mrozie. Emilie zawsze lubiła rozprawiać z lekceważeniem o pełnym próżności
kulcie młodości i piękności fizycznej, ale teraz nadeszła godzina próby. Czy
zdoła spokojnie patrzeć, jak szybko następują nieodwracalne zmiany na jej
twarzy?
Dochodziła już druga, a Zane jeszcze się nie pojawił. Nikt nie miał
pojęcia, dokąd mógł pójść. Emilie chciała zapytać Andrew, czy może coś wie,
ale przypomniała sobie rozmowę z Rebeką i zrezygnowała z tego pomysłu.
McVie nie wrócił do domu na obiad. Zjadł coś na polu i dalej pracował.
Emilie, Rebeka i wszystkie dzieci zjadły razem gorące bułki i pieczeń
baranią. Oprócz Andrew brakowało jeszcze Isaaca, który również pozostał na
polu. Charity i Rebeka miały do omówienia mnóstwo spraw w związku ze
zbliżającym się weselem. Emilie została sama ze swymi gorzkimi myślami.
Malutki Aaron spał w kołysce zadowolony z życia, Benjamin i Stephen,
dwaj ośmioletni bliźniacy, wciąż ze sobą walczyli, a trzyletni Ethan opowiadał
Emilie o swoim przyjacielu, Latającym Psie.
To był prosty posiłek wśród ludzi, których niemal nie znała, a jednak
czuła w sercu ostre ukłucie zazdrości. Wydawało się, że pragnie rzeczy
normalnych: własnego domu, męża, którego mogłaby kochać i dzieci, o które
mogłaby dbać. Nigdy nie udało się jej zrealizować nawet najprostszych marzeń.
Znalazła mężczyznę, o którym mogłaby śnić każda kobieta, po czym okazało
się, że ma on w nosie życie rodzinne.
„On cię kocha” - przypomniała sobie, co Rebeka powiedziała jej o
Andrew. „Widziałam, jak na ciebie patrzy”.
Emilie nie mogła sobie wyobrazić rozpaczy, jaką przeżył Andrew po
śmierci żony i dziecka. Teraz lepiej rozumiała wyraz jego oczu i melancholię,
niemal nie znikającą z jego twarzy. Nic dziwnego, że całkowicie poświęcił się
walce o niepodległość, skoro wszystko inne straciło dla niego sens. To
mężczyzna, którego mogłaby podziwiać każda kobieta: silny, lojalny, wierny...
Potrząsnęła głową, zdumiona swoimi myślami. Sama nie wiedziała, co się
z nią dzieje. Przecież Andrew zupełnie jej nie pociągał, a w każdym razie nie w
tak namiętny sposób, jak Zane.
A może jednak powinna połączyć swój los z losem mężczyzny, który
chciał tego samego co ona, to znaczy domu i rodziny? Może namiętna i dzika
miłość jest ze swej natury skazana na klęskę? Z pewnością tak się skończyło jej
małżeństwo z Zane'em. Gdy brali ślub, jej serce przepełniała nadzieja, ale
wkrótce przekonała się, że przygody są ważniejsze dla niego od rodziny.
Po obiedzie Emilie pomagała sprzątać.
- Wydajesz się blada - zauważyła Rebeka. Przyłożyła dłoń do jej czoła. -
Dobrze się czujesz?
- Jestem tylko zmęczona.
- Powinnaś odpocząć.
Pokręciła głową. W żadnym wypadku nie chciała siedzieć sama w pokoju
i oddawać się przygnębiającym rozmyślaniom.
- Usiądę w ogrodzie i zajmę się szyciem.
- A może jesteś w ciąży? - spytała poważnie Rebeka.
- Nie! - wykrzyknęła, po czym uśmiechnęła się nerwowo. Przypomniała
sobie ostatnią noc w dwudziestym wieku. - To znaczy, nie wierzę, by to się stało.
- Kiedyś przecież zajdziesz w ciążę - powiedziała pani Blakelee z
nieśmiałym uśmiechem. Wyjęła Aarona z kołyski i zaczęła go przewijać.
Emilie uciekła, nim Rebeka zdążyła jeszcze coś dodać.
Znalazła sobie cieniste miejsce pod starą lipą i zabrała się do reperowania
sterty ubrań. Drżącymi rękami sprawdzała odłożone do naprawy męskie
koszule. Rebeka była praktyczną kobietą i wolała, aby wszystko było gotowe na
powrót męża.
To był chyba najdziwniejszy dzień w życiu Emilie od chwili skoku w
osiemnasty wiek. Najpierw sprawa Andrew, teraz sugestia, że jest w ciąży. Miała
ochotę uciec i schować się gdzieś.
W tym momencie przyszło jej do głowy, że może to właśnie zrobił Zane.
Nikt nie mógł przewidzieć, co uczyni pod wpływem nienasyconego
pragnienia coraz to nowych przygód. Od wczesnego dzieciństwa nie spędził
zapewne równie długiego okresu w jednym miejscu. Jeszcze tydzień lub dwa i
jego ramię będzie w porządku. Emilie wolała się nie zastanawiać, do czego
skłoni go wtedy nieokiełznany temperament.
Niewątpliwe wciąż myślał o powrocie do dawnego świata. Pewnego dnia
przyłapała go, jak kreślił coś patykiem na piasku.
- To nasz właz ratunkowy - odparł, gdy zapytała, co to takiego. Z trudem
rozpoznała zarys balonu.
- Wspaniale - pochwaliła. - Musisz jeszcze tylko skonstruować zbiornik z
propanem i będziemy gotowi do drogi.
Najwyraźniej Zane nie był w stanie pogodzić się z sytuacją, w której się
znaleźli. W tej chwili równie dobrze mógł krążyć po okolicy w poszukiwaniu
gondoli z wikliny i kilku tysięcy metrów kwadratowych jedwabiu.
- Rebeka powiedziała mi, że tutaj cię znajdę. Emilie drgnęła i ukłuła się
igłą.
- Andrew! - Odruchowo włożyła palec w usta i wyssała krew. - Nakryłeś
mnie.
- Nie słyszałem jeszcze takiego wyrażenia - mruknął McVie, kucając obok
niej.
- I tak masz szczęście - zachichotała. - Byłbyś przerażony tym, co w
moich czasach zrobiliśmy z angielskim.
- Wczoraj słyszałem, jak powiedziałaś do męża, że pogubi skarpetki, gdy
tylko spróbuje szarlotki Rebeki. Przez cały wieczór na próżno próbowałem
wyobrazić sobie takie zdarzenie.
- To angielski slang - wyjaśniła Emilie. W tym momencie dostrzegła w
jego orzechowych oczach zielonkawe błyski.
- A co to znaczy?
- Być oszołomionym z zachwytu - odpowiedziała po krótkim namyśle.
- A jak określiłabyś sytuację odwrotną?
- Iść na dno - odrzekła. - Oczywiście, stosuje się to tylko do jeżdżących na
desce kalifornijczyków.
- Te słowa nic dla mnie nie znaczą.
- Kalifornia to stan wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. W 1848 znaleziono tam
złoto i wtedy wszyscy dowiedzieli się o tym stanie.
Emilie opowiedziała mu o cudownej krainie pięknych plaż i wspaniałych
egzemplarzy męskiego rodu, ślizgających się po falach oceanu.
- Nie jestem pewien, czy dobrze cię zrozumiałem - odrzekł z namysłem
Andrew. - Chcesz powiedzieć, że mężczyzna staje na drewnianej desce i żegluje
po falach?
- Kobiety też to robią.
- Dziwny ten twój świat - pokręcił głową. - Rutledge zapisałby duszę
diabłu, żeby tylko powrócić, ale ty...
- Chcesz powiedzieć, że sprawiam wrażenie, iż nic mnie to nie obchodzi?
Masz rację. - Stało się. Powiedziała to, choć nie miała takiego zamiaru. Teraz
miała wrażenie, że znalazła się na obcym terytorium.
- Nie rozumiem. Opowiadałaś mi o tych wszystkich cudach...
- Cuda techniki to jeszcze nie wszystko, Andrew. W moich czasach jest
tyle złych rzeczy! Wielu ludzi sądzi, że Ziemia tego nie wytrzyma.
McVie znał tylko świat bujnej roślinności, jasnego nieba i krystalicznie
czystych rzek. Emilie spróbowała Wyjaśnić mu, jakie nastąpiły zmiany, ale gdy
doszła do wysypisk śmieci wielkości sporych gór, wybuchnął śmiechem.
- Naprawdę widziałaś je na własne oczy? - zapytał.
- Doświadczyłam również podróży w czasie - zaśmiała się Emilie. - Kto
wie, co jeszcze może się zdarzyć?
- Jesteś inna niż kobiety, jakie znam.
- Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności, to chyba nic dziwnego -
odrzekła lekko, choć wcale nie było jej do śmiechu.
- Jesteś tak pełna życia, taka dzielna...
- Andrew - Emilie położyła dłoń na jego ramieniu. - Proszę, przestań.
- Nie mogę, dziewczyno - odrzekł i nakrył dłonią jej rękę. - Mam ci tyle
do powiedzenia, a boję się, że nie starczy mi czasu.
Spróbowała cofnąć rękę, ale Andrew jej nie pozwolił.
- Musisz zrozumieć, że myślisz w ten sposób tylko wskutek zewnętrznych
okoliczności. To nie ma nic wspólnego ze mną.
- Owszem, ma.
- Nie powinniśmy rozmawiać w taki sposób.
- Czy wciąż go kochasz?
- Andrew!
- To logiczne pytanie.
- Jesteśmy rozwiedzeni - wykrztusiła Emilie. - Cokolwiek nas kiedyś
łączyło, należy już do przeszłości.
Nie powiedziała całej prawdy, ale również nie skłamała. Nic lepszego nie
przyszło jej do głowy.
- Rzucił cię, a mimo to wciąż się przyjaźnicie. Trudniej mi to zrozumieć
niż opowieść o wyprawie na Księżyc.
- Mnie również. To bardzo skomplikowana historia - westchnęła Emilie. -
W rzeczywistości to ja go rzuciłam, a nie odwrotnie - dodała po krótkim
wahaniu.
- Nie próbuj go osłaniać.
- Wcale nie próbuję. Mówię prawdę. Każde z nas pragnęło czegoś innego.
Byłam bardzo nieszczęśliwa, więc postanowiłam odejść.
- A on się na to zgodził?
- To wolny kraj, Andre w. No, w każdym razie będzie za parę lat.
- Czy on cię bił?
- Gdyby spróbował, połamałabym mu wszystkie kości.
- Wobec tego dlaczego go zostawiłaś? - Na twarzy mężczyzny pojawiły
się wypieki.
- Pragnęłam domu i dzieci - westchnęła Emilie.
- Zane wolał swobodę. Chciałam mieć rodzinę, a on kocha podróże.
- Mówisz tak, jakbyście mieli jakiś wybór. Przecież tylko Wszechmogący
może zdecydować, czy małżeństwo ma dzieci.
Emilie nie miała siły, aby tłumaczyć mu zasady antykoncepcji.
Odkaszlnęła i zmieniła temat.
- Czy udało ci się dowiedzieć czegoś o spisku?
- Nie, niestety nie - odrzekł po krótkiej zwłoce. Potrzebował paru sekund,
aby odzyskać wewnętrzną równowagę. - Mamy za to inne kłopoty.
- Opowiedz mi o nich.
Łatając koszulę Josiaha, Emilie słuchała relacji o zniknięciu Fleminga i
listach gończych rozesłanych za dwoma członkami szpiegowskiej siatki.
- Jak zatem przesyłasz wiadomości do generała Mercera?
- Z każdym dniem staje się to coraz trudniejsze - przyznał. Dwa dni temu
Anglicy przechwycili bardzo ważną przesyłkę. Andrew obawiał się, że już
wkrótce jego organizacja może się okazać niezdolna do działania.
- Może przekazujesz je w niewłaściwy sposób - powiedziała, nie
spuszczając oka z igły. Szyła szybko, równymi, rytmicznymi ruchami. - Listy
mogą zginąć, ktoś może je ukraść.
- A czy widzisz jakąś inną możliwość?
- Tak, haft - spojrzała mu w prosto w oczy. - Można wyhaftować tekst
listu na ubraniu i przekazać je kurierowi. To nie powinno zwrócić niczyjej
uwagi.
- Żaden mężczyzna nie może podróżować z koszykiem do robótek. Każdy
zwróciłby na to uwagę.
- Nie chodzi mi o koszyk do robótek - wyjaśniła Emilie. Szybko
wyhaftowała swoje imię.
- Widzisz?
- Zajmuje mniej miejsca niż ziarnko ryżu.
- Właśnie. Cały list można ukryć pod kołnierzem lub we wnętrzu
mankietu.
- Niewielu ludzi potrafi tak haftować.
- Ja potrafię - odrzekła bez wahania.
Andrew poczuł mocne uderzenie serca. Jej gotowość do pomocy z
pewnością nie wynikała tylko z patriotycznego zapału.
- Jeśli weźmiemy cieniutką, szarą nitkę, to haft będzie niemal
niewidoczny.
Andrew miał wrażenie, że słyszy głos anioła.
- Można go ukryć wewnątrz szwu lub pod podszewką.
W jej oczach dostrzegł błysk bezcennych szafirów. Skóra Emilie
pachniała słodziej niż kwitnące przed domem róże.
- Myślę, że tak będzie doskonale, nie sądzisz? - zapytała, uśmiechając się
do niego.
- Tak, dziewczyno - odpowiedział. Miał wrażenie, że unosi się wysoko
nad ziemią. - Będzie wspaniale.
10
- Czy zamierzasz powiedzieć mamie?
- Jeszcze nie wiem, Isaac - odrzekł Zane, patrząc na szczupłego wyrostka.
- Jak myślisz, co powinienem zrobić?
Isaac Blakelee rozważał przez chwilę to pytanie z niemal komiczną
powagą. Szli razem na farmę. Chłopiec niósł pod pachą paczkę z muślinem dla
mamy.
- Sądzę, że ta sprawa należy do mężczyzn - odparł wreszcie.
Zane przygryzł wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem. Ten chłopak miał
jeszcze mleko pod wąsem. Skończył zaledwie piętnaście lat, a już koniecznie
chciał wziąć udział w walce o niepodległość. Była to dla niego kwestia
patriotyzmu i osobistego honoru. Rebeka posłała go do miasta po materiał,
przykazując surowo, aby natychmiast wrócił do domu. Isaac jednak nie mógł się
powstrzymać i wstąpił do gospody ,,Pod Kogutem”.
Rutledge spokojnie popijał tam swoje piwo, przypatrując się mieszanej
klienteli, złożonej z farmerów i żołnierzy. W pewnej chwili zauważył Isaaca,
ostro spierającego się z właścicielem. Chłopak gorąco bronił honoru ojca, ale
karczmarz nie chciał go nawet słuchać.
- Wynoś się stąd, szczeniaku. Nie będziemy obsługiwać syna zdrajcy!
Zane wkroczył między nich, zapłacił rachunek Isaaca i wyciągnął
rozgorączkowanego nastolatka z gospody. Razem ruszyli do domu.
- Na twoim miejscu unikałbym rumu, chłopcze - Mężczyzna zrobił
surową minę. - Ogranicz się lepiej do piwa.
Sam czuł się lepiej niż kiedykolwiek od chwili przeniesienia w
osiemnasty wiek. Pieniądze nie dają może szczęścia, ale z pewnością bardzo
ułatwiają zdobycie niezależności. W zamian za złotą bransoletkę Zane otrzymał
pokaźny plik banknotów, głównie trzyszylingowych z New Jersey, z groźnym
napisem „Fałszerstwo to Śmierć”. W jego kieszeniach brzęczały monety, na ogół
z podobizną króla Jerzego II.
Wraz ze zdobyciem pieniędzy ostatecznie uwierzył w realność sytuacji, w
jakiej się nieoczekiwanie znalazł.
Przez chwilę szli w zupełnym milczeniu.
- Masz ochotę porozmawiać? - zapytał Zane, gdy zatrzymali się na
chwilę, aby przepuścić konny wóz.
- Ludzie myślą, że mój ojciec jest zdrajcą, a ja wiem, że to nieprawda -
powiedział Isaac i wzruszył szczupłymi ramionami.
- Ludzie powtarzają mnóstwo głupstw - odrzekł Rutledge. - Nie należy
zwracać na to uwagi.
- Nie mogę zapomnieć o ojcu - ciągnął chłopiec.
- Stary Carpenter powiedział, że ojciec i inni są w więzieniu w Little Rock
Hill, i że w przyszłym tygodniu mają ich przenieść na Piekielne Statki.
- Co to takiego? - zainteresował się Zane.
- Pływające więzienia - wyjaśnił chłopak. - Podobno w Wallabout Bay
pełno jest trupów więźniów z tych statków. - W oczach Isaaca zalśniły łzy.
Zamrugał parokrotnie i mówił dalej. - Jesteśmy za słabi, aby wygrać z
Anglikami. Mama musi się zgodzić...
- Wybij to sobie z głowy - ostudził go mężczyzna.
- Jesteś jej potrzebny, przynajmniej tak długo, jak nie ma twojego ojca.
- A co będzie, jeśli tata nie wróci? - spytał drżącym głosem. - Co wtedy?
Na takie pytanie nie było, rzecz jasna, odpowiedzi. Nie było i nie będzie,
ani w osiemnastym, ani w dwudziestym wieku.
W pewnej chwili chłopak spojrzał z nagłym zainteresowaniem na Zane'a.
- Armia potrzebuje ochotników - powiedział. - Wiem, że ojciec wcześniej
lub później zaciągnie się do wojska. A co ty zamierzasz?
- Nie nadaję się do żołnierskiej służby.
- Tata też nie, ale on mówi, że każdy powinien zrobić to, co może.
- Nad tym należy się zastanowić - odrzekł Zane. W istocie myślał o tym
bardzo często patrząc, jak McVie, cała rodzina Blakelee i Emilie dążą do celu, o
którym wiedzieli, że jest tak niezbędny do życia, jak woda i powietrze.
Objął na chwilę szczupłe ramiona chłopca. Resztę drogi do domu
pokonali w przyjaznej ciszy.
- Rano jedna z krów źle się czuła - powiedział Isaac, gdy podchodzili do
zabudowań. - Czy mógłbyś dać mamie tę paczkę, a ja zobaczę co się dzieje?
Zane wyciągnął rękę i chłopak podał mu pakunek.
- Bardzo dziękuję - powiedział i pobiegł w stronę obory.
Isaac był dobrym chłopcem, pełnym energii, lojalnym idealistą. Rutledge
pomyślał, że wcześniej czy później ten młodziak postawi na swoim i pójdzie do
wojska. Mógł mieć tylko nadzieję, że los potraktuje go łaskawie.
Wszedł na ganek i już miał otworzyć drzwi, gdy z ogrodu dobiegł go
perlisty śmiech Emilie. Obejrzał się z nadzieją, że zobaczy, jak idzie się z nim
przywitać, ale zamiast tego dostrzegł ją pod lipą. Siedziała tuż obok tego
cholernego McVie'a i oboje uśmiechali się tak, jakby łączył ich jakiś sekret.
Położył paczkę z muślinem na hamaku i ruszył w stronę siedzących.
- Zane! - powitała go Emilie i zaprosiła gestem, aby do nich dołączył. -
Od rana zastanawialiśmy się wszyscy, gdzie się podziewasz.
- Miałem pewną sprawę do załatwienia - odpowiedział, przyglądając im
się uważnie. To, co zobaczył, wcale nie przypadło mu do gustu.
- Sprawę do załatwienia? - otworzyła szeroko oczy. - Co też ty mogłeś
załatwiać?
- Później ci powiem. - Zane nie chciał, aby McVie wiedział, że ma
kieszenie wypchane pieniędzmi. Nie miał do niego zaufania.
- Gdzie byłeś? - spytał Andrew.
- W Princeton.
- Jak trafiłeś tam bez przewodnika? - zdziwił się McVie.
Zane już miał mu odpowiedzieć jakimś przekleństwem, ale Emilie go
uprzedziła.
- On ma zdumiewającą pamięć - wyjaśniła pogodnie. - Pamięta wszystko:
ludzi, rozmowy, miejsca... - zaśmiała się głośno. - To wprost niesamowite.
Niesamowity był raczej jej wygląd. Była radośnie podniecona,
podekscytowana, kobieca.
- Co wy tu robicie? - spytał z naganą w głosie. - Wyglądacie jak para
spiskowców.
Emilie poczerwieniała i wbiła wzrok w naprawianą koszulę, ale McVie
spojrzał mu prosto w oczy.
- Panna Emilie właśnie zaproponowała sposób przekazywania
wiadomości, który ogromnie wspomoże naszą sprawę.
Wspaniale - pomyślał Zane. Jeszcze trochę i zobaczę, jak prowadzi
demonstrację.
- Aha - powiedział. - Nowe wcielenie Betsy Ross.
- Później ci wyjaśnię - wtrąciła Emilie, ubiegając pytanie Andrew.
- Na czym polega ten wspaniały sposób? A może to tajemnica wagi
państwowej?
Dziewczyna spojrzała pytająco na McVie'a, który kiwnął głową na znak
zgody.
- Zamierzam haftować listy bezpośrednio na ubraniu kuriera - wyjaśniła.
- Doskonały pomysł. Czemu zamiast tego nie skorzystacie z
transparentów?
- Takiś mądry? - Emilie podała mu koszulę. - Masz, powiedz mi, co tu
widzisz.
- Nic ciekawego poza dziurą na łokciu - odrzekł po pobieżnym obejrzeniu
koszuli.
- Co było do okazania - powiedziała dumnie splatając ramiona.
- Przyjrzyj się dokładnie podszewce kołnierza - poradził McVie. - Panna
Emilie wyhaftowała tam swoje imię.
- Niech to diabli! - zaklął z uznaniem Zane, starannie sprawdziwszy
kołnierz. - To mikroskopijna robota.
- Mikroskapijna? - powtórzył Andrew.
- Bardzo drobna - wyjaśniła Emilie. - I na tym właśnie polega pomysł,
Zane. Jeśli jeszcze nitka będzie odpowiedniego koloru, to nikt tego nie zauważy,
chyba że wiedziałby, czego szukać.
- Świetny sposób - skomentował Rutledge. - Ale co zrobicie, gdy Anglicy
go odkryją?
- Wtedy wymyślimy coś nowego.
McVie przyglądał się im z żywym zainteresowaniem.
- Idea od początku przestarzała - zauważył Zane. - W ten sposób Ameryka
osiągnęła wielkość - dodał z ironią. - Czemu od samego początku nie utrudnicie
im życia?
- Przypuszczam, że masz jakiś błyskotliwy pomysł. - Oczywiście. Użyjcie
szyfru.
Emilie i McVie równocześnie wybuchnęli śmiechem.
- Co was tak śmieszy?
Andrew stwierdził spokojnie, że szyfr to bardzo stary pomysł.
- Przykro mi, Zane - uśmiechnęła się Emilie.
- To zależy od szyfru.
- Wyjaśnij, co masz na myśli - poprosił mężczyzna.
Zane uśmiechnął się do niego. McVie z całą pewnością nie był durniem.
- Można skorzystać z takiego, którego nikt nie zdoła złamać.
- Taki szyfr nie istnieje.
- Owszem, pod warunkiem że klucz pochodzi z 1992 roku.
Emilie głośno sapnęła. McVie skupił całą uwagę na słowach Zane'a.
- Nie ma znaczenia, jakiego klucza użyjecie. Może to być mowa Lincolna
albo stara piosenka Rolling Stonesów. Pomysłów nie zabraknie, a jeśli się nie
mylę, Emilie i ja to jedyni ludzie, którzy potrafiliby złamać taki szyfr.
- Boże! - wykrzyknęła dziewczyna. - To wspaniały pomysł!
- Wiem - uśmiechnął się Zane. - Też tak myślałem, gdy wpadłem na to w
szkole średniej.
- Jakiej piosenki użyłeś?
- „Lucy in the sky with diamonds” Beatlesów. Emilie od razu zaczęła
śpiewać stary przebój. McVie patrzył na nią tak, jakby wyrosła jej druga głowa.
- Przepraszam - powiedziała po drugiej zwrotce. - Zawsze lubiłam tę
piosenkę.
- Czy znacie wiele takich pieśni? - spytał Andrew. Emilie i Zane spojrzeli
po sobie i wybuchnęli śmiechem.
- Nie martw się, starczy.
- Powiedziałaś, że wynik wojny będzie korzystny dla naszej sprawy -
zauważył mężczyzna - ale nie powiedziałaś, czy długo jeszcze będziemy czekać
na zwycięstwo.
Emilie na chwilę zamilkła. Czy mogła wyjawić mu, że czekają ich jeszcze
lata krwawych walk, nim lord Cornwallis podda się pod Yorktown?
- Niestety, jeszcze długo - przerwała wreszcie przykrą ciszę. Wolała nie
wchodzić w szczegóły.
Emilie była zbyt podniecona, żeby zjeść kolację. Czuła mdłości, zupełnie
tak, jakby zbyt długo jeździła górską kolejką w wesołym miasteczku.
Przeprosiła pozostałych i usiadła przy oknie w salonie, po czym zabrała się za
haftowanie listu pod kołnierzem koszuli McVie'a.
Tym razem tekst był krótki. Jako klucz do szyfru wybrali starą dziecinną
piosenkę „Jingle Bells”. Zane napisał słowa na kawałku pergaminu, klnąc pod
nosem gęsie pióro, którym przyszło mu się posłużyć. Okazało się to zresztą
niepotrzebne, ponieważ Andrew błyskawicznie nauczył się słów na pamięć.
Uzgodnili, że w ciągu trzech kolejnych nocy kluczem do szyfru będą kolejne
zwrotki piosenki.
Emilie przez chwilę zastanawiała się, czy dojdzie do tego, że nauczą
grupę szpiegów słów jakiegoś przeboju rockowego. Uśmiechnęła się.
Przemknęło jej przez głowę, że takie zdarzenia nigdy nie trafiają do podręczni-
ków historii.
Dwie godziny później McVie wyruszył w drogę. Emilie odprowadziła go
do drzwi. Była zadowolona ze swej roboty. Wyhaftowała list ściegiem tak
cieniutkim, jak pajęcze nitki.
- Chciałabym pójść z tobą - powiedziała, wygładzając ręką jego kołnierz.
- To wszystko jest niewiarygodnie podniecające.
Gdy spojrzała mu w oczy, cofnęła się o krok, a na jej policzkach wykwitły
rumieńce. Tego popołudnia Andrew jasno dał jej do zrozumienia, jakie żywi
uczucia. Najwyraźniej mówił prawdę. Traktuj go delikatnie - powtórzyła sobie
słowa Rebeki - on już dość wycierpiał.
- Życz mi szczęścia, w imię Boże - poprosił, głosem jednocześnie
szorstkim i czułym.
- Niech cię Bóg prowadzi - wyszeptała. - Uważaj na siebie.
Odwrócił się i wyszedł.
Emilie przez dłuższą chwilę stała przy drzwiach, usiłując zebrać myśli.
Miała wrażenie, że przeżywa na jawie jakiś zwariowany sen, w którym wszyscy
ciągle się Zmieniają i nic nie jest pewne.
- Jesteś zmęczona - powiedziała do siebie. - To Wszystko.
Zamknęła drzwi i ruszyła na górę. Pomyślała, że jeśli dobrze się wyśpi,
jutro wszystko znów wyda się jej normalne, przynajmniej w
osiemnastowiecznym sensie tego słowa.
Po drodze przyszło jej do głowy, że telewizję wymyślono właśnie po to,
aby ułatwić ludziom przetrwanie takich nocy, kiedy samotne rozmyślania są
zbyt trudne do zniesienia.
Gdy weszła do pokoju, Zane stał przy oknie i wyglądał na zewnątrz. Był
rozebrany do pasa; w świetle księżyca jego tors wydawał się jaśniejszy niż
zazwyczaj. Urosły mu długie włosy. Emilie namawiała go, aby zaplótł harcap,
ale poprzysiągł, że nigdy tego nie zrobi.
- Czy McVie już poszedł?
Kiwnęła głową i zerknęła na stojącą pośrodku pokoju wannę.
- Przyjdę, jak skończysz kąpiel - powiedziała.
- Już skończyłem.
- Przywykłeś do róż? - zażartowała, pociągając nosem.
- Przygotowałem kąpiel dla ciebie - wyjaśnił, nie patrząc jej w oczy.
- Dziękuję ci - rzekła z serdecznym uśmiechem.
- Posiedzę na ganku. Zawołaj mnie, jak skończysz.
- Zane - Emilie dotknęła jego ramienia. - Wydajesz się wyczerpany. Źle
spałeś?
- Tu jest zbyt cicho i spokojnie - wzruszył ramionami. - Przywykłem do
większego ruchu.
- Chcę poleżeć w wannie - powiedziała, biorąc głęboki oddech. - Lepiej
kładź się spać - dodała, wskazując dłonią łóżko.
- Dziękuję - zgodził się bez sprzeciwu. Wyciągnął się wygodnie na łóżku.
- Obudź mnie, jak będziesz chciała się położyć.
- Dobrze.
Zamknął oczy. Emilie przez chwilę czuła się bardzo zmęczona. Marzyła o
śnie, ale ciepła kąpiel stanowiła zbyt silną pokusę, by mogła się oprzeć.
Podeszła do lichtarza i zgasiła świeczkę. W pokoju zapanowały zupełne
ciemności. Jeszcze do nich nie przywykła - w jej mieszkaniu zawsze było widać
uliczne światła.
Od strony łóżka słychać było miarowy oddech Zane'a. Emilie nieporadnie
rozwiązała tasiemki gorsetu, myśląc przez cały czas o przymusowej intymności,
jaką musiała znosić. Zdjęła zieloną spódnicę, halkę i majtki, i położyła ubranie
na poręczy fotela na biegunach.
Usiadła w wannie i z przyjemnością wciągnęła w płuca zapach róż.
Westchnęła, zamknęła oczy i oparła się wygodnie. Starała się zapomnieć o
wszystkim poza ulgą, jaką sprawiała jej ciepła, pachnąca woda.
Niestety, nie zdołała uspokoić myśli. Nawet rozkosze kąpieli nie
pozwoliły jej oderwać się od niepokojących rozważań. Dlaczego życie jest takie
skomplikowane? - westchnęła. To wszystko powinno być prostsze. Spotkanie,
miłość, ślub, wspólne życie. Kiedyś ludzie nie spodziewali się po małżeństwie
niczego innego, jak tylko dzieci i współpracy w walce o przetrwanie. To wcale
nie takie złe rozwiązanie.
Seks jest tylko źródłem kłopotów - myślała Emilie. Andrew McVie
wydawał się idealnym kandydatem na męża, ale w kontaktach z nim nie czuła
takiego emocjonalnego napięcia, jakiego doznawała patrząc na Zane'a. Myśl o
tragedii, jaką przeżył Andrew, wywoływała w niej głębokie współczucie. Jak
pusty musiał wydawać mu się świat bez żony i synka! Ilekroć patrzył na Aarona
lub małego Stephena, Emilie widziała w jego oczach żal i tęsknotę. Mogła sobie
wyobrazić, jak bardzo brakuje mu domu i rodziny.
Czy małżeństwo nie powinno być związkiem ludzi połączonych
wspólnymi pragnieniami? Czy to nie wystarczyłoby do szczęścia...?
- Dasz radę, Emilie - powiedział, podtrzymując ją w ramionach. - No,
jeszcze raz...
- Nie! - krzyknęła. Znów ogarnął ją skurcz bólu. - Nie mogę... Już nie
mam siły..
- Przyj, Emilie - zachęciła ją akuszerka. - Już idzie główka.
- Dalej, Em. Już niewiele brakuje...
Jęk Emilie odbił się echem od ścian pokoju. Ból... Czuto taki ból, jak
jeszcze nigdy w życiu... Instynkt nakazał jej przeć z całej siły... Nagle w pokoju
rozległ się krzyk, pierwsza oznaka nowego życia, które wydała na świat.
- Boże! - zawołał mężczyzna. - Nareszcie! Mamy syna!
Dotknęła jego policzka. Poczuła pod palcami łzy spływające z oczu.
- Kocham cię - szepnęła. - Bardziej niż możesz to sobie wyobrazić...
- Kocham cię... - usłyszał stłumiony głos Emilie. - Bardziej niż możesz to
sobie wyobrazić.
Obudził się i natychmiast oprzytomniał. Poczuł powiew chłodnego
powietrza. Okno było otwarte.
Mimo ciemności dostrzegł, że Emilie zasnęła w wannie.
Zane wstał z łóżka i podszedł do niej.
- Obudź się, Emilie. Coś ci się śni.
Mruknęła tylko w odpowiedzi i osunęła się głębiej w wodę.
- Wstawaj, Em. Woda jest już zimna.
Teraz oddychała równo i spokojnie. Pochylił się i wziął ją na ręce. Łupki
utrudniały mu ruchy, ale Emilie prawie nie zareagowała.
Nie mógł tego samego powiedzieć o sobie.
Trzymając dziewczynę w ramionach, przytulał do piersi jej ciepłe, jędrne
ciało. Zupełnie nie zwracał uwagi na kapiącą wodę, czuł tylko przejmujący
dreszcz podniecenia.
Powoli zaniósł ją do łóżka i położył na materacu z końskiego włosia. Miał
ochotę zapalić świeczkę, aby w pełni nacieszyć się widokiem jej ciała, ale
zrezygnował, bo i tak doskonale znał każdy centymetr jej skóry.
Emilie lekko zadygotała. Zane oprzytomniał i sięgnął po ręcznik.
Uklęknął i zaczął ją wycierać, poczynając od stóp. Czuł pod palcami cienką,
delikatną kostkę i mocne mięśnie łydki.
Zmienił nieco pozycję. Słyszał gwałtowne bicie własnego serca. Emilie
potrafiła połączyć delikatność z silą, a on nie znał bardziej uwodzicielskiej
kombinacji. Przesunął ręcznik wyżej, po czym wytarł jej prawe kolano i udo.
Cicho jęknęła, ale w dalszym, ciągu spała.
Wilgotne włosy między jej nogami pachniały różanym olejkiem. Zane
wyczuwał również zapach kobiety, własny zapach Emilie. Pochylił się i
pocałował ją krótko, tak jakby chciał ją napiętnować.
Mógł bez trudu wziąć ją, nim oprzytomniałaby na tyle, aby
zaprotestować. Raz jeszcze udowodniłby, że w łóżku nie mają żadnych
problemów. Pożądali się nawzajem z równą siłą i intensywnością. Pomyślał, że
to najlepsza rzecz w ludzkim życiu, jedyna okazja, aby dorównać bogom.
Niestety, dobrze wiedział, że tego nie zrobi. Pewnych zasad się nie
łamie...
Emilie znów zadygotała. Choć było lato, przez otwarte okno wdzierało się
do pokoju chłodne powietrze. Zane odetchnął głęboko, po czym wytarł jej
biodra i brzuch. Każde dotknięcie sprawiało mu głęboką radość.
Przesunął dłonie powyżej jej wąskiej talii i nakrył nimi obie piersi. Przez
chwilę rozkoszował się ich ciężarem i jędrnością.
Pomyślał, że natychmiast musi z tym skończyć. Inaczej...
Szybko wytarł jej szyję i ramiona. Spróbował związać włosy w kucyk, ale
nic z tego nie wyszło.
Odchylił kołdrę i nakrył jej nagie ciało.
- Kocham cię - szepnęła Emilie, ale Zane zorientował się, że ona wciąż
śni.
- Kogo kochasz? - zapytał, kładąc się na łóżku i biorąc ją delikatnie w
ramiona.
Emilie nie odpowiedziała.
11
Gdy Emilie obudziła się następnego ranka, była sama w pokoju. Leżała w
łóżku zupełnie naga.
Zasłoniła się kołdrą, po czym usiadła i rozejrzała się wokół. Wszystko
wydawało się w porządku. Pod przeciwległą ścianą, dokładnie tam, gdzie
poprzedniego dnia, stała wanna. Emilie powąchała własną skórę. Pachniała
różami, zatem musiała skończyć kąpiel. Nie mogła sobie przypomnieć niczego
poza tym, że weszła do wanny i zamknęła oczy.
Albo była jedynym na świecie lunatykiem zażywającym kąpieli, albo to
Zane położył ją do łóżka.
Emilie poczuła między nogami falę gorąca. Z pewnością wiedziałaby,
gdyby doszło do czegoś między nimi. tymczasem pamiętała tylko serię
dziwacznych snów, które wprawiły ją w huśtawkę nastrojów, przechodzących od
depresji do entuzjazmu.
Tej nocy urodziła dziecko. Przynajmniej tak było we śnie. Gdy zamykała
oczy, znów czuła potworny ból, po którym następowała fala radości, zmywająca
wszystko, co zdarzyło się przedtem.
On był z nią przez cały czas. Trzymał ją za rękę, szeptał słowa otuchy.
Dzielił z nią cudowną chwilę, gdy na świecie pojawił się żywy dowód ich
miłości.
Teraz czuła się zmęczona i pusta wewnętrznie. Chciała trzymać w
ramionach dziecko. Pragnęła być z mężczyzną, z którym poczęła to maleństwo.
Niestety, we śnie nie widziała jego twarzy.
Kilka następnych dni wypełniła jej nieustanna krzątanina. Haftowanie
listów okazało się świetnym pomysłem i Andrew korzystał z niego coraz
śmielej. Zane przyglądał się temu z boku z narastającą niecierpliwością. Wie-
dział, że znalazł się w ślepym zaułku i wkrótce będzie musiał podjąć pewne
trudne decyzje.
Niepewność, co dalej, odbierała Emilie siły. Zaczęła się łatwo męczyć,
wieczorem natychmiast usypiała, a rano czuła się tak, jakby w ogóle nie spała.
Nie starczyło jej odwagi, aby zapytać Zane'a, co stało się tej nocy, gdy przeniósł
ją z wanny do łóżka. Prawdę mówiąc, nie chciała wiedzieć. Miała wrażenie, że
każda odpowiedź oznaczałaby jej porażkę.
Dlaczego prawdziwe życie nie jest tak proste, jak telewizyjne randki w
ciemno, które oglądała w dwudziestym wieku?
Dwaj mężczyźni. Pozostało jej podjąć decyzję.
Różnili się od siebie jak ogień i woda. Wybór nie powinien być trudny.
Ale kto powiedział, że rzeczywiście do niej należy wybór? Wiedziała, że
Andrew ją kocha i ucieszyłby się z szansy stworzenia z nią nowego domu i
rodziny. Nie łudziła się, że usidliła go swą pięknością; był raczej zafascynowany
sekretami przyszłości, o jakich mogła mu opowiedzieć.
No, ale prócz niego był też Zane. Ostatnio wydawał się taki odległy,
zajęty swoimi myślami. Czasami nawet nie chciało mu się położyć do łóżka.
Emilie starała się nie zastanawiać nad tym, jak spędza czas, ale na myśl, że
może sypia z jakąś dziewką z karczmy, skręcała się z zazdrości.
Przyszło jej do głowy, że teraz Rutledge już jej nie potrzebuje w takim
stopniu, jak na początku ich pobytu w tym dziwnym świecie. Zapewne w
dalszym ciągu nie cierpiał osiemnastowiecznego życia, ale pod względem
zdolności adaptacyjnych zdecydowanie przewyższał Emilie i faktycznie łatwiej
zniósł tę zmianę.
Po wymianie złotej bransoletki na pieniądze stał się od razu bardziej
niezależny i samodzielny. Z całą pewnością potrafiłby już sam znaleźć sobie
miejsce w nowym świecie. Prócz tego przecież twierdziła jasno i wyraźnie, że
nie pozwoli, aby okoliczności zmusiły ją do zmiany zdania na temat ich
związku.
Któż mógł oczekiwać, że Zane potraktuje jej słowa z całą powagą?
Emilie miała wrażenie, że wszystko wokół niej się zmienia. Mogła mieć
tylko nadzieję, iż starczy jej sił, aby nadążyć za tymi zmianami.
Po raz pierwszy od wielu dni cała obecna w domu rodzina Blakelee i
trójka gości spożyli razem główny posiłek. Andrew i Isaac musieli akurat
przerwać pracę w polu, więc przyłączyli się do pozostałych. Nawet Zane, który
ostatnio trzymał się na uboczu, tym razem zajął miejsce naprzeciw Emilie.
W domu można już było wyczuć odświętny nastrój, związany z
przygotowaniami do wesela Charity. Ciemne sosnowe meble zostały natarte
terpentyną i wyglansowane do błysku. W oknach wisiały świeżo wyprane fi-
ranki. Rebeka kończyła ślubną suknię, a Emilie spędzała dnie szyjąc mundury i
haftując listy.
Brakowało tylko samego Josiaha Blakelee i - niestety - szybko malała
nadzieja, że zdąży wrócić do domu na wesele córki. Codziennie dochodziły ich
inne pogłoski na temat jego losu. Według najbardziej fantastycznych, miał
przejść na stronę Anglików, według najbardziej Ponurej - został zamknięty na
statku więziennym .Jersey”, zakotwiczonym w nowojorskim porcie.
Rebeka postanowiła, że nie przełoży ślubu Charity. Stwierdziła spokojnie,
że życie jest krótkie i nie należy cofać się przed przyszłością. Te słowa
zapamiętali wszyscy obecni przy rodzinnym stole.
W jadalni panowała napięta atmosfera, niczym przed zbliżającą się burzą.
Andrew myślał, że to widocznie skutek jego niezadowolenia z powstałej
sytuacji.
Zane nie miał wątpliwości, że zmianę tę spowodował fakt, iż wraz ze
zdobyciem pieniędzy zyskał niezależność.
Emilie uznała, że to ona sama jest zdenerwowana i rozkojarzona.
Nikt z pozostałych nie zauważył, że coś się zmieniło. Zapewne byli zbyt
zajęci prowadzeniem domu, farmy i przygotowaniami do wesela.
- Cukier! - wykrzyknęła nagle Charity, niemal podskakując na krześle. -
Musimy kupić głowę cukru, inaczej rodzice Timothy'ego pomyślą, że jesteśmy
biedni jak mysz kościelna.
- Czy sądzisz, że zapomniałabym o tak ważnej sprawie? - zaśmiała się
Rebeka. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Może raczej...
Nagle przerwała. Z oddali dochodził tętent końskich kopyt.
Dorośli wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Czy spodziewasz się gości? - zapytał Andrew Rebekę.
Pokręciła głową.
- Zachowujcie się naturalnie - nakazał Andrew. Szybko wstał i zebrał ze
stołu swoje nakrycie. - Ja schowam się w spiżarni.
Emilie czuła, że serce podchodzi jej do gardła. Z trudem wciągała
powietrze w płuca. Rebeka zbladła, a wszystkie dzieci nagle zamilkły. Zane
uznał, że powinien przejąć komendę.
- Róbcie, co powiedział McVie - nakazał, pochylając się nad swym
talerzem.
Potrawka z kurczaka smakowała tym razem jak guma, ale Emilie zmusiła
się do przełknięcia kolejnego kęsa. Pozostali również zajęli się jedzeniem.
Gdy jeźdźcy wjechali na podwórze, Emilie zauważyła, że trzęsą się jej
ręce.
- Tego dla mnie za wiele - wymamrotała.
- Zamknij się - warknął Zane. - To już nie jest zabawa.
Emilie mocno się zarumieniła. Nie miała wątpliwości, że Rebeka
wszystko słyszała. W chwilę później ktoś mocno zastukał do drzwi. Pani
Blakelee poszła otworzyć. W jadalni zapanowała kompletna cisza.
- Rozmawiajcie o czymś - syknął Zane.
- O czym? - spytał Isaac.
- O czymkolwiek.
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, nie zwracając uwagi na słowa
pozostałych, lecz nadsłuchując odgłosów dochodzących z sieni.
Po chwili Rebeka wróciła do jadalni w towarzystwie krępego,
rudowłosego mężczyzny w mundurze armii amerykańskiej, który przedstawił
się jako porucznik Benjamin Fellowes. Starał się zachowywać uprzejmie i
grzecznie, ale Emilie miała wrażenie, że oficer dostrzega i notuje w pamięci
nawet pozornie nieważne szczegóły ich zachowania i wyglądu.
Rebeka zachowywała spokój, ale palcami nerwowo mięła fartuch.
- Jak pan widzi, poruczniku, jesteśmy prostymi ludźmi, właśnie
spożywamy nasz codzienny posiłek.
- Rzeczywiście, tak się wydaje - powiedział powoli Fellowes, obrzucając
uważnym spojrzeniem wszystkich obecnych. - Czy jest pani pewna, że nie było
tu ostatnio Andrew McVie'a?
- Jak już panu powiedziałam, poruczniku, nie widziałam go od dnia, w
którym zniknął mój mąż - gospodyni nawet nie mrugnęła okiem. - Gdybym go
spotkała, usłyszałby, co o nim myślę. To on namówił mojego biednego męża... -
urwała, nie kończąc zdania, a w jej oczach zaświeciły łzy.
W tym momencie Charity zerwała się z krzesła i podbiegła do oficera.
- Idźcie sobie! Czy nie dość, że tata nie będzie na moim ślubie? Czego
jeszcze chcecie?
- Spokojnie, dziewczyno. Wcale nie miałem zamiaru was niepokoić. Po
prostu musimy porozmawiać z tym człowiekiem.
- Tu go pan nie znajdzie - odezwał się Zane, wstając od stołu.
Krępy mężczyzna przez chwilę mierzył go wzrokiem.
- Porucznik Benjamin Fellowes - powiedział.
- Kapitan Rutledge - odrzekł po chwili Zane.
Cud, że nikt z obecnych nie wydał okrzyku zdziwienia.
- Jestem zaszczycony, kapitanie - porucznik Fellowes cofnął się o krok i
zasalutował. - Przykro mi, że zakłóciliśmy panu spokój. Już odjeżdżamy.
Rebeka odprowadziła go do drzwi. Zane gestem nakazał pozostałym, aby
znów zaczęli rozmawiać. Jedli i mówili o niczym, póki wszyscy żołnierze nie
opuścili farmy.
- Nie mogę uwierzyć, że się na to zdobyłeś - powiedziała Emilie, gdy
Zane dał znak, że niebezpieczeństwo minęło. - A co by było, gdyby zażądał
jakiegoś dowodu?
- Ale nie zażądał!
- Jak myślisz, co to wszystko znaczy?
- To znaczy że mamy poważny problem - wtrącił Andrew, wchodząc do
jadalni. Zwrócił się do Rebeki. - Lepiej, jeśli nie będziesz znała naszych planów.
Kiwnęła głową i gestem nakazała dzieciom, aby wyszły. Przez chwilę
stała w drzwiach, patrząc z zaciekawieniem na Zane'a i Emilie, ale też zaraz
zniknęła.
McVie krótko podsumował sytuację. Wprawdzie system przesyłania
wiadomości działał dobrze, ale, niestety, już wkrótce mógł się okazać nikomu
niepotrzebny, ponieważ siatka szpiegowska była niemal całkowicie rozbita.
Miller i Quick zostali aresztowani. Andrew pozostał jedynym kurierem na
obszarze między Princeton i latarnią morską, gdzie spotkali się po raz pierwszy.
- Przegrywamy na każdym kroku - w jego głosie pobrzmiewała
rezygnacja. - Sądziłem, że już wkrótce dowiemy się, gdzie jest Josiah, ale teraz
można o tym tylko pomarzyć. - Przerwał na chwilę i spojrzał Emilie w oczy. -
Twierdzisz, że wygramy tę krwawą wojnę, ale nie widać żadnych tego oznak.
Dzisiaj miałem umówione ważne spotkanie, a tymczasem siedzę na farmie i nie
mogę się stąd ruszyć.
- Jutro też będzie noc - powiedziała Emilie, próbując go pocieszyć.
- Niektóre sprawy nie mogą czekać na sprzyjające okoliczności - odrzekł
Andrew.
- Wobec tego ja to załatwię - zaproponowała Emilie. - Komuż przyszłoby
do głowy podejrzewać kobietę?
Zaczął protestować, ale w tym momencie wtrącił się Zane.
- Ja pójdę.
Przez chwilę wpatrywali się w niego, zupełnie zaskoczeni.
- To nie jest stosowna pora na żarty - stwierdziła w końcu Emilie.
- Nie żartuję.
McVie nie miał co do tego żadnych wątpliwości, ale mimo to wahał się,
czy przyjąć propozycję.
- To niebezpieczna misja - ostrzegł.
- Lepiej powiedz mi coś, czego nie wiem - poprosił Rutledge.
Emilie nagle poczuła w sercu przypływ szalonej nadziei. A może jednak
Zane się zmienił? - myślała, patrząc na jego piękną twarz. Takie przeżycia, jakie
stały się ich udziałem, musiałyby wpłynąć na każdego. Z pewnością ona
również stała się zupełnie inną kobietą, niż była w dwudziestowiecznym Crosse
Harbour.
Prócz tego, nie co dzień zdarza się okazja, aby oglądać narodziny narodu.
Być może Zane rzeczywiście przestał myśleć wyłącznie o sobie...
Emilie słuchała, jak Andrew wyjaśnia sytuację, w najmniejszym nawet
stopniu nie minimalizując ryzyka. Patrzyła na eks - męża, a jej serce rosło z
dumy. Wydawał się taki silny, odważny, taki...
- Dobra, idę - powiedział wreszcie Zane. - Przecież i tak nie mam nic
lepszego do roboty.
Zrozumiał swój błąd natychmiast po wypowiedzeniu tych słów. Niestety,
teraz już nic nie mógł na to poradzić. Na twarzy Emilie nigdy jeszcze nie
malował się wyraz takiego rozczarowania. Zane zaklął w myślach. Czul się jak
głupi nastolatek, który wychodzi ze skóry, aby dokuczyć dziewczynie, na której
mu zależy.
Niestety, już dawno przestał być nastolatkiem. Miał trzydzieści cztery
lata, a mimo to robił wszystko, aby stracić wszelkie szanse na szczęście.
Natomiast McVie miał jego motywy w nosie. Dla niego ważny był tylko
fakt, iż Zane zgodził się nadstawić karku. Obaj wiedzieli, że dodatkowym
atutem będzie jego wspaniała pamięć.
- No, dobra, co mam zrobić? - ciągnął. - Przyda mi się trochę rozrywki.
Tylko tak dalej - pomyślał jednocześnie. Teraz ona już pewnie nie ma
żadnych wątpliwości, że jesteś kompletne zero. Nie miał odwagi spojrzeć na
Emilie. Nie chciał widzieć, jak jej piękną twarz wykrzywia grymas zawodu.
McVie zdołał zdobyć plan nowojorskiego portu z zaznaczonymi
miejscami kotwiczenia angielskich statków więziennych.
- Mój człowiek będzie czekał... - urwał, nie kończąc zdania. Spojrzał na
kobietę z wyraźnym zakłopotaniem. - Może będzie lepiej, jeśli zostawi nas pani
samych, panno Emilie. To delikatna sprawa.
Zmierzyła go ostrym spojrzeniem. Znów ten męski szowinizm.
- Nigdzie nie pójdę. Jestem w to wciągnięta równie mocno jak ty. Nie
potrzebuję niczyjej ochrony.
- Nie mam na myśli twojego bezpieczeństwa - odrzekł Andrew. - To jest...
Zazwyczaj nie mówi się o takich sprawach...
- Lepiej już powiedz - przerwał mu Zane. - Ona i tak się dowie.
- Musisz skontaktować się z moim człowiekiem w... ee... domu na
południe od Princeton, nieco na zachód od jaskini, w której nocowaliście.
- W domu? - spytała Emilie. - Jakim domu?
- Wydaje mi się, że Andrew nie ma na myśli palladiańskiej willi -
uśmiechnął się ironicznie Zane.
- Chcesz powiedzieć... - zawahała się.
- To burdel - Zane potwierdził jej podejrzenia, po czym spojrzał na
Andrew. - Mam rację?
- Tam bywają oficerowie obu armii - mruknął w odpowiedzi McVie.
Wolał nie patrzeć na Emilie.
- Słyszałam, że to wojna dżentelmenów - zauważyła ironicznie - ale to
chyba już przesada.
- Taka jest ludzka natura - odrzekł krótko Andrew.
- Taka jest natura bestii - prychnęła Emilie.
- Skończ z tym, Em - wtrącił Zane. - I tak ciebie to nie dotyczy.
Zmierzyła ich obu gniewnym spojrzeniem. Oto dwaj reprezentanci
amerykańskich mężczyzn, równie głupi i nasyceni hormonami. Pozornie
rozdzieleni przepaścią dwustu lat, faktycznie połączeni testosteronem. Dlaczego
mężczyźni uważają najobrzydliwsze instytucje społeczne za logiczne i
naturalne? Ciekawe, jaki rozległby się wrzask, gdyby przedsiębiorcza kobieta
zebrała grupkę młodych mężczyzn i otworzyła burdel dla kobiet?
Oczywiście, obaj zupełnie nie przejęli się jej słowami. Spokojnie
omawiali dalej plan misji, podczas gdy Emilie słuchała, w środku gotując się ze
złości.
- Zamierzasz to włożyć? - Emilie szeroko otworzyła oczy na widok Zane'a
z przerzuconym przez ramię amerykańskim mundurem.
- To pomysł McVie'a - wyjaśnił, rzucając ubranie na łóżko. - Rebeka
uszyła go dla Josiaha. Według niej, powinien świetnie pasować. Andrew
powiedział, że ty wykończysz kołnierz i mankiety.
- Jak to miło z jego strony, że zgłosił mnie na ochotnika.
- Rebeka jest zajęta przygotowaniami do wesela - odrzekł Zane, zerkając
na nią z ukosa. - Wydawało mi się, że chciałaś brać w tym udział.
- To prawda - potwierdziła Emilie. - Tylko... - zaczęła coś mówić, ale
natychmiast urwała. Nie chciała nawet myśleć, co było przyczyną jej złego
humoru.
- Zajmiesz się tym? - spytał wskazując na mundur.
- Do zmierzchu jeszcze mnóstwo czasu. Skąd ten pośpiech?
- Nie będę zwlekał. Chcę ruszyć w drogę kiedy tylko skończysz robotę.
- Co za patriota - zakpiła Emilie. - Nie może się doczekać, kiedy zacznie
służyć ojczyźnie.
- Daj spokój.
- Nie, nie dam. Robisz to tylko po to, aby po raz kolejny wystawić na
niebezpieczeństwo swój głupi łeb.
- Przypuszczam, że według ciebie McVie cały czas myśli o poświęceniu
życia na ołtarzu sprawy.
- Jego przynajmniej obchodzi, co stanie się z tym krajem - parsknęła. -
Rozumie, co jest naprawdę ważne.
- Kiedy ty wreszcie dorośniesz, Emilie? - warknął Zane. - On po prostu
bez przerwy przed czymś ucieka. Jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, to nie jesteś
taka bystra, jak myślisz.
Emilie przygryzła usta. Pomyślała o tragicznie zmarłej żonie Andrew. To
prawda, że McVie ucieka przed wspomnieniami, ale w inny sposób, niż sądził
Rutiedge. Szukał zapomnienia w pożytecznym działaniu, podczas gdy on...
- Nic z tego nie rozumiesz - westchnęła po chwili milczenia. - Lepiej
skończmy tę rozmowę.
- Zamierzasz poprawić mundur?
- Dobrze, zrobię to - zgodziła się Emilie.
- Przyjdę za pół godziny.
- Będzie gotowy.
Dla Zane'a najcenniejszą rzeczą, jaka pozostała mu z poprzedniego życia,
była złota bransoletka. Dla Emilie najcenniejsze były szpilki.
Choć mogło się to wydać śmieszne, tak było naprawdę. Z powodu wojny
w kraju brakowało podstawowych artykułów. O igłach i szpilkach można było
tylko marzyć. Emilie często dziękowała Bogu, że wybierając się na wycieczkę
w czasie, wzięła ze sobą torebkę z przyborami do szycia.
Rozłożyła mundur na łóżku i uważnie mu się przyjrzała. Niewiele
pozostało już do zrobienia. Josiah Blakelee był najwyraźniej bardzo wysokim
mężczyzną, chyba nawet wyższym od Zane'a. Emilie pozostało wykończyć
mankiety, kołnierz i przyszyć metalowe guziki. To wszystko nie powinno jej
zająć wiele czasu.
Sięgnęła po haftowaną torebkę i wyciągnęła z niej swoje skarby.
Nawlokła igłę granatową nitkę i zabrała się za szycie.
Rytmiczne ruchy igły jak zwykle podziałały na nią uspokajająco. Szyjąc,
czuła się zjednoczona ze wszystkimi pokoleniami kobiet, zarówno tymi, które
odeszły, jak i tymi, które miały przyjść po niej. W pewnej chwili, gdy drobnymi
ściegami szyła kołnierz, ogarnęło ją dojmujące uczucie, że przeżywa to samo po
raz drugi.
Przez chwilę czuła się tak, jakby nagle zniknęły bariery czasu i
przestrzeni.
Po sekundzie oprzytomniała. Wszystko znów wydawało się na miejscu.
- Dziwne - powiedziała do siebie, nie przerywając pracy. Nie mogła
zrozumieć, skąd wzięło się to dziwne przeżycie. W ciągu ostatnich paru tygodni
niemal codziennie szyła mundury i nigdy czegoś takiego nie doświadczyła. Zane
wrócił do pokoju dokładnie w chwili, gdy ucinała ostatnią nitkę.
- W samą porę - stwierdziła, powtarzając sobie w duchu, że ma trzymać
emocje na wodzy.
- Skończyłaś?
Emilie kiwnęła głową. Nie mogła oderwać od niego oczu. Miał na sobie
obcisłe bryczesy, które uwydatniały potężne mięśnie nóg, oraz starą koszulę z
egipskiej bawełny. Świeżo umyte włosy związał z tyłu długą, czarną wstążką.
Wstała z krzesła i podeszła, aby pomóc mu włożyć mundur. Ciekawe, czy
kiedyś przywyknę do jego widoku? - myślała. Zane działał na nią jak jakiś
narkotyk, i był równie groźny.
Podała mu kurtkę.
- Gdzie masz łupki i temblak? - spytała, gdy wsuwał ręce w rękawy.
- Zdjąłem je.
- Uważasz, że to rozsądna decyzja?
- Czemu nie? Minęło już dość czasu.
- Dopiero miesiąc.
- Według mnie to dość.
Oczywiście. Zawsze robił to, co chciał. Nic nie mogło mu w tym
przeszkodzić, ani złamana ręka, ani małżeństwo, ani misja, której się podjął.
- Wiem, że masz to wszystko w nosie, ale pamiętaj, że dla innych ta
wyprawa jest bardzo ważna.
- Dobra, dobra - odpowiedział Zane. - Pewnie dla takich, jak McVie. Będę
o tym pamiętał.
Emilie poprawiła mu kołnierz i w tym momencie znów zakręciło się jej w
głowie.
- Boże - westchnęła. - A więc to tak...
- Co się stało? - Mężczyzna spojrzał na nią z zaciekawieniem.
- Pamiętasz? - powiedziała, wskazując na mundur. - Pamiętasz ten
mundur, który do mnie przywiozłeś? Miał tak dziwnie wykończone mankiety i
kołnierz.
Spokojnie patrzyła, jak do Zane'a powoli dociera sens jej słów.
- Chryste - szepnął. - Chyba nie myślisz...?
- Musisz przyznać, że to możliwe.
- Czy chcesz powiedzieć, że jestem swoim własnym przodkiem? -
Rutledge nie mógł sobie poradzić z zagadką czasu.
- Sama nie wiem, co chcę powiedzieć - stwierdziła Emilie. Wiedziała
tylko, że czuje się tak, jakby poruszała się w czasie po zamkniętym kole.
Andrew czekał na nich na dole. Podał Zane'owi złożony arkusz papieru,
na którym ktoś narysował szczegółowy plan pokładu okrętu więziennego z
Wallabout Bay w nowojorskim porcie.
- Pamiętaj moje słowa, Rutledge - powiedział surowo. - Najmniejsza
pomyłka i wszystko będzie stracone.
- Nie będzie żadnej pomyłki - odrzekł, chowając plan do kieszeni.
- Co to znaczy, że wszystko będzie stracone? - spytała Emilie, patrząc
prosto w oczy Andrew.
- Codziennie rano Anglicy grzebią paru więźniów na bagnach. Pozostali
siedzą zamknięci pod pokładem, bez światła i prawie bez jedzenia.
Zerknął na stojącą przy drzwiach Rebekę z dziećmi.
- Josiah? - spytał cicho Zane.
- Obawiam się, że jest na jednym ze statków - kiwnął głową Andrew.
- Chwileczkę - wtrąciła Emilie, z trudem panując nad nerwami. -
Rozumiem, co grozi więźniom, ale co z Zane'em?
Brak odpowiedzi był bardziej wymowny niż wszelkie wyjaśnienia. Emilie
wbiła wzrok w swój złoty pierścionek, który nosiła zamiast ślubnej obrączki.
Zasłoniła go ręką.
- Musisz odszukać Maggie - Andrew kolejny raz przypomniał Zane'owi,
od czego ma zacząć. - Ona wie, kim jesteś i skontaktuje cię z odpowiednimi
ludźmi. Czy potrafisz jeździć konno?
- Tak, ale czy w ten sposób nie będę zwracał na siebie uwagi?
- Jesteś oficerem. To zupełnie naturalne, że podróżujesz konno.
Nastała pora pożegnania.
Andrew odsunął się nieco, aby czuli się swobodniej, ale nie przestał na
nich patrzeć. Prócz tego Emilie czuła na sobie spojrzenia Rebeki i wszystkich
pozostałych, łącznie z Aaronem.
W tej sytuacji uścisk dłoni byłby niewystarczający. Pani Blakelee i tak
zaczęła chyba coś podejrzewać.
- No, chodź, Em - szepnął Zane, patrząc jej w oczy. - Spróbujmy jakoś to
zagrać.
Gdy wziął ją w ramiona, poczuła zapach mydła i wełny. Mężczyzna
uniósł jej twarz i pocałował w usta.
To był gorzki pocałunek. Czuła, że zaraz się rozpłacze.
- Uważaj na siebie - szepnęła.
Zane uśmiechnął się do niej, kiwnął pozostałym głową i wyszedł.
12
Emilie usiłowała skupić całą uwagę na przygotowaniach do wesela
Charity, ale w żaden sposób nie mogła pozbyć się przeczucia, że zbliża się
katastrofa.
Żegnając Zane'a, miała ochotę rzucić mu się w ramiona i zatrzymać przy
sobie. Ale gdy tylko odwróciła się w stronę drzwi i spojrzała na Andrew,
poczuła się zakłopotana i zmieszana. Miała wrażenie, że zaraz zwariuje.
Wiedziała, że między nimi powstała jakaś więź, ale nie mogła zrozumieć, na
czym ona polega.
McVie również wydawał się zdenerwowany i niespokojny. Miał ochotę
wyładować energię pracując w polu, ale bał się, że farma jest obserwowana i
wolał nie ryzykować. Zamiast tego kręcił się z kąta w kąt i mruczał coś do
siebie. W końcu Rebeka nie wytrzymała i posadziła go do czyszczenia
srebrnych sztućców, które wykopała ze skrytki z okazji wesela.
Było oczywiste, że Andrew wolałby być na miejscu Zane'a i samemu
stawić czoło niebezpieczeństwu.
O zmierzchu Rebeka podała kolację. Tego dnia była fasola i jabłecznik.
Emilie nie miała apetytu. Zamiast jeść, dziobała widelcem w talerz. Po kolacji
pomogła Rebece posprzątać. Przynajmniej przez chwilę miała co robić.
Isaac, który w tajemnicy przygotowywał dla siostry jakiś prezent, poprosił
Andrew, aby ten mu w czymś pomógł. Poszli razem na strych, gdzie chłopak
miał swój pokoik. Emilie, Rebeka i Charity zostały same i zabrały się do
wykańczania ślubnej wyprawy.
- Czy bardzo się denerwujesz, Charity? - spytała Emilie, haftując kwiatki
na obrusie. - Do ślubu pozostało już tylko czterdzieści osiem godzin.
- Charity jest jak Josiah - odrzekła Rebeka z wyraźną dumą. - Nic nie
może skłonić jej do zmiany raz obranego kursu.
- Rodzina Tima przyjedzie jutro wieczorem - wtrąciła Charity. - Ciekawa
jestem, czy polubię ich choć w połowie tak mocno, jak jego.
- Oto cała moja córka - zaśmiała się gospodyni. - Nie martwi się, czy ją
polubią, lecz czy przypadną jej do gustu.
- Zawsze żałowałam, że nie znałam teściów - powiedziała Emilie bardziej
do siebie, niż do Rebeki i Charity. - Rodzice Zane'a zmarli, nim go poznałam.
W ciągu ich krótkiego małżeństwa tylko raz udało się jej porozmawiać z
Sarą Jane. Bardzo pragnęła zaprzyjaźnić się z kobietą, która odgrywała tak
ważną rolę w życiu jej męża.
- Biedaczysko - westchnęła Rebeka. - Nic dziwnego, że ciężko to przeżył.
Powiedział mi, że rodzice zostawili go jeszcze na długo przedtem, nim
przedwcześnie zmarli.
- Zane opowiadał ci o swoich rodzicach? - Emilie poderwała gwałtownie
głowę znad szycia.
- Tak, tego ranka, kiedy pomagał mi rozwieszać pranie.
Zane pomagał rozwieszać pranie? Dziewczyna nic nie powiedziała, tylko
popatrzyła ze zdumieniem na Rebekę.
- To dobry człowiek - dodała kobieta, nie przerywając szycia. - I bardzo
cię kocha.
Emilie znów wbiła wzrok w bębenek do haftowania. Ciekawe, co by
powiedziała, gdyby znała ich prawdziwą historię?
- Zawsze można stwierdzić, czy mężczyzna kocha kobietę. Trzeba tylko
umieć dostrzec pewne drobiazgi - Rebeka nie skierowała tych słów do
konkretnej osoby.
- Na przykład, na urodziny dostałam od Tima szylkretowy grzebień -
wtrąciła Charity.
- Myślę, że twoja mama miała na myśli coś innego - zauważyła Emilie z
lekkim uśmiechem. Zerknęła na panią Blakelee. - Czyż nie tak?
- Zawsze powtarzam, że zrozumiałam, jak bardzo Josiah mnie kocha, gdy
przesiedział całą noc z ząbkującą Charity. - Dla Rebeki, która była wtedy w
ciąży z Isaakiem, spokojna noc znaczyła więcej niż złota biżuteria.
- Mężczyzna zawsze ofiarowuje to, co może, i czyni to na swój sposób.
- Kobieta nie powinna nadawać prostym gestom większego znaczenia, niż
mają one naprawdę - odpowiedziała Emilie, myśląc o kąpieli, która czekała na
nią tamtej nocy.
- Nie powinna również ich pomniejszać, tylko dlatego że mężczyzna nie
pasuje do jej ideału - odpowiedziała Rebeka uśmiechając się łagodnie.
- Gdybym nie wiedziała, że tak nie jest, pomyślałabym, że mówisz o
mnie.
- Twój mąż to dobry i uprzejmy człowiek, Emilie. Obawiam się, że nie
zawsze to dostrzegasz.
- On nie zawsze pozwala, aby ktokolwiek to zauważył.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł ich płacz Aarona. Rebeka posłała córkę, aby
sprawdziła, co mu się stało. Poczekała chwilę, aż Charity nie mogła już słyszeć,
o czym rozmawiają.
- Gdy parę dni temu zaczęłam z tobą rozmawiać o Andrew, kierowałam
się troską o jego dobro.
- Wiem...
Rebeka uniosła dłoń, nakazując jej milczenie.
- Gdy mówię o nim teraz, to dlatego że martwię się o nas wszystkich.
- Wydaje mi się, że dostrzegasz kłopot tam, gdzie go nie ma.
- Ja natomiast sądzę, że nie widzisz tego, co masz przed nosem.
- Rebeko... - zaczęła Emilie, ale nie dokończyła. Cóż mogła powiedzieć?
Wszystko, zabrzmiałoby jak kłamstwo lub kiepska wymówka, a prawda była
zbyt niewiarygodna.
- Niektórzy ludzie powiedzieliby pewnie, że masz szczęście - powiedziała
gospodyni odchylając się do tyłu i mierząc ją uważnym spojrzeniem. W jej
głosie zabrzmiała subtelna nutka wyzwania. - Tacy dwaj wspaniali mężczyźni są
w tobie zakochani.
- Och, Rebeko... - westchnęła Emilie. - Jest tak wiele spraw, których nie
mogłabyś zrozumieć... - spojrzała jej w oczy. - Zane, - zaczęła i urwała, aby ze-
brać myśli. - Zane nie jest takim człowiekiem jak Josiah. Dom i rodzina nie
mają dla niego większego znaczenia.
- Kiedyś również mój mąż lekceważył życie rodzinne - odrzekła kobieta,
odrzucając wyjaśnienia Emilie niedbałym ruchem ręki. - Musi minąć sporo
czasu, nim mężczyzna zrozumie, co jest naprawdę ważne w życiu.
- Być może - kiwnęła głową Emilie. - Ale ty masz przynajmniej stały
dom. Masz gdzie zapuścić korzenie.
Rebeka wybuchnęła gromkim śmiechem. - Mniej więcej rok temu
wróciliśmy na naszą ziemię - wyjaśniła, gdy już się opanowała. - Przez
osiemnaście lat Josiah zmuszał mnie do włóczęgi po całym kraju.
Emilie słuchała ze zgrozą jej opowieści. Josiah był nie tylko farmerem,
ale również prawnikiem. Przez długie lata przeczesywał cały kraj w
poszukiwaniu spraw, w których mógłby się zaangażować po stronie sprawied-
liwości.
- Nie chcę, abyś myślała, że cieszę się z tej okropnej sytuacji, w jakiej się
znaleźliśmy, ale muszę przyznać, że powrót do domu zawdzięczam pierwszej
salwie pod Bunker Hill.
- Czy jesteś szczęśliwa?
- Czym jest szczęście? - odparła Rebeka. - Jestem zadowolona z życia.
Więcej nie wymagam.
- Ja pragnę czegoś więcej - Emilie nie mogła się opanować. - Chcę być
szczęśliwa.
- A jak zamierzasz to osiągnąć?
- Gdybym potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, powinnam zostać
wodzem naczelnym w miejsce generała Washingtona.
- Musisz kochać swojego męża takim, jakim jest, a nie marzyć, aby się
dopasował do twojego wyobrażenia.
Rebeka trafiła w sedno sprawy.
- A jeśli to niemożliwe? - szepnęła ledwo dosłyszalnie Emilie.
- Wtedy musisz się dostosować. Jeśli kochasz, to nie masz innego
wyjścia.
Andrew stał przy drzwiach i słuchał. Gdy Emilie i Zane objęli się na
pożegnanie, poczuł w sercu bolesny skurcz. Teraz miał wrażenie, że unosi się w
górę z radości, niczym orzeł uwolniony z sideł.
Serce przepełniała mu nadzieja. Wiedział już, że ma szanse zdobyć jej
uczucia! To było oczywiste. Gdyby kochała Rutledge'a, niewątpliwie
powiedziałaby to Rebece.
Andrew nie mógł zrozumieć tego, że tylko on widzi, jak bardzo Emilie
różni się od wszystkich znanych mu kobiet. Jak Rebeka mogła nie dostrzec
przepaści, dzielącej tę dziewczynę od innych? Melodyjny głos, dumnie
wyprostowana postawa, siła i zdecydowanie, dziewczęca jędrność skóry... z całą
pewnością na całym świecie nie ma drugiej takiej kobiety!
Odsunął się od drzwi. Wolał, aby nikt nie przyłapał go na podsłuchiwaniu.
Odwrócił się i ruszył po schodach na górę, ale wciąż myślał o Emilie.
Czy to możliwe, że inne kobiety w dwudziestym wieku są do niej
podobne? Wspominała o sile i niezależności i w pierwszej chwili Andrew uznał,
że te cechy nie Pasują do płci pięknej. Później, obserwując energię i odwagę, z
jakimi borykała się z życiem, zmienił zdanie i gorąco zapragnął poznać czasy, o
których dowiedział się od niej.
Rutledge często mówił o powrocie do świata, jaki zostawili. McVie
uważał, że to brednie, ale teraz przestał być tego całkiem pewien. Możliwe
przecież, że ta sama tajemnicza siła, która zesłała ich w osiemnasty wiek,
pewnego dnia odeśle ich z powrotem.
To byłby prawdziwy cud, gdybym mógł dzielić z Emilie jej świat -
myślał.
- Czy słyszałaś ten hałas? - spytała Emilie, pochylając głowę w stronę
drzwi.
- To tylko mysz - uspokoiła ją Rebeka.
- Co za mysz! - dziewczyna aż się wstrząsnęła.
- Chyba jesteś przyzwyczajona do myszy? - Kobieta spojrzała na nią ze
zdziwieniem. - Nie znam ani jednego domu, który byłby wolny od ich
towarzystwa.
- To jeszcze nie znaczy, że ich obecność sprawia mi przyjemność.
- Większość gospodyń nie zwraca na nie uwagi - stwierdziła Rebeka. -
Jesteś niezwykłą kobietą, Emilie. Ilekroć myślę, że już cię rozumiem, zaraz się
okazuje, że to złudzenie.
Emilie miała ogromną ochotę, aby wyznać jej prawdę. Ostatnio czuła się
bardziej rozstrojona nerwowo i znużona fizycznie niż kiedykolwiek przedtem.
Potrzebowała przyjaciółki, a Rebeka była idealną kandydatką. Trudno byłoby
znaleźć kogoś bardziej wyrozumiałego i serdecznego niż ona. Niestety, prawda,
którą musiałaby wyznać, była tak niewiarygodna, że nie mogła się na to
odważyć. Prócz tego teraz, gdy Zane i ona zaczęli brać udział w akcji
szpiegowskiej, nie mogła w żaden sposób dodatkowo denerwować Rebeki i
podważać jej poczucia bezpieczeństwa.
Odłożyła na bok szycie i wstała, aby rozprostować plecy. Nagle zakręciło
się jej w głowie i upadła z powrotem na fotel.
Rebeka natychmiast do niej podbiegła. Podała jej kubek zimnej wody i
wsparła ramieniem.
- Tak myślałam - powiedziała z domyślnym uśmiechem. - Jesteś w ciąży.
- Nie - zaprzeczyła Emilie, ze wszystkich sił próbując odzyskać
panowanie nad sobą. - Naprawdę.
Rebeka zerknęła na jej gorset.
- Wydaje mi się, że już widać.
- Trochę utyłam, to wszystko.
- A co z miesiączką? - spytała nieśmiało gospodyni. Nie chciała, aby to
pytanie zabrzmiało zbyt natrętnie.
- Nic mi nie jest - zapewniła ją dziewczyna. - Nie masz się czym martwić.
Przecież wiadomo, że podróże mogą zakłócić cykl - pomyślała, lecz nie
powiedziała tego głośno. A co dopiero podróże w czasie?!
Gdy doszła do siebie, Rebeka nie wróciła już do poważnej rozmowy.
Zamiast tego siedziały w przyjaznym milczeniu i szyły. W pewnej chwili Emilie
znów gwałtownie wstała z fotela.
- Gdzie on się podziewa? - rzuciła, podchodząc do okna. W świetle
księżyca widać było tylko rozległe pola. - Czy nie powinien już wrócić?
W tym momencie do pokoju wszedł Andrew. Ukłonił się uprzejmie w
stronę Rebeki, po czym zwrócił się do Emilie.
- Nie spodziewam się go dzisiaj - powiedział. - Takie sprawy na ogół
wymagają czasu.
Emilie pomyślała, gdzie Zane załatwia „takie sprawy” i mocno
poczerwieniała.
- Mam nadzieję, że nic mu nie grozi.
- Jest bezpieczny jak dziecko przy piersi - zachichotał mężczyzna w
odpowiedzi.
- Cieszę się, że tak cię to bawi - prychnęła. - On nie zna obecnych
zwyczajów! Wszystko może się zdarzyć, wszystko!
- Cicho bądź, dziewczyno - syknął Andrew. - Rebeka słyszy, co mówimy.
W rzeczywistości McVie również obawiał się o los Zane'a, ale - prawdę
mówiąc - nie potrafił myśleć o nim w sposób całkowicie wolny od osobistych
akcentów. Gdyby Rutledge znalazł pocieszenie w ramionach chętnej dziewki,
Emilie zapewne przestałaby odnosić się do niego z taką sympatią.
W sąsiednim pokoju rozległ się głośny krzyk Aarona. Rebeka odłożyła
szycie i wstała z fotela.
- Przepraszam, muszę zobaczyć, co z nim się dzieje - powiedziała.
Wyciągnęła ramiona do Emilie, która podeszła, żeby ją uściskać. - Wszystko
będzie dobrze - szepnęła.
- Co ona miała na myśli? - spytał Andrew, gdy gospodyni wyszła już z
pokoju.
- To sprawa osobista - odrzekła Emilie, nieco zdziwiona tym pytaniem.
Zazwyczaj McVie zachowywał się z większą dyskrecją.
- Rebeka Blakelee to dobra kobieta - stwierdził Andrew. - Josiah to
szczęściarz.
Emilie ciężko westchnęła i opadła na fotel.
- A ty ? - spytała. - Też jesteś szczęściarzem? Bezpośredniość tego pytania
zupełnie go zaskoczyła.
Tego się po niej nie spodziewał.
- Elspeth była doskonałą żoną - powiedział po krótkim milczeniu. -
Chciałbym, żeby coś takiego można było powiedzieć o mnie.
- Jestem pewna, że byłeś wspaniałym mężem - zerknęła na niego z
zaciekawieniem.
- O, nie! Wspaniałym mężem to ja na pewno nigdy nie byłem.
- Już wiem, na czym polegał problem - zachichotała Emilie. - Często
zapominałeś wynieść śmieci.
- Co powiedziałaś?
- Nie zwracaj na mnie uwagi - machnęła ręką w powietrzu. - Jestem
bardzo zmęczona. To stary dowcip z dwudziestego wieku. Nie zrozumiesz, o co
chodzi.
- Chciałbym zrozumieć - powiedział, zbliżając się do niej.
- Co takiego zatem przeskrobałeś, Andrew? - spytała niespokojnie. -
Dlaczego nie byłeś idealnym mężem?
McVie pomyślał o żonie i poczuł, jak wzruszenie ściska mu gardło.
- Zaniedbywałem Elspeth i Davida - wykrztusił wreszcie. - Zamiast o
nich, myślałem tylko o interesach.
- Cóż to za interesy?
- Jestem prawnikiem.
- Tak jak Josiah?
- Tak.
- Patrzcie no, kolonialny yuppie - sarkastycznie stwierdziła Emilie. - Któż
by pomyślał.
- Yup - pee? - powtórzył pytająco Andrew.
- Young urban professional czyli młody miejski wysoko wykwalifikowany
zawodowiec - wyjaśniła. - Prawnik lub biznesmen, czasem inżynier. To była
prawdziwa plaga w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Nie
wiedziałam, że pojawiła się tak wcześnie.
Słuchała cierpliwie dobrze znanej historii o człowieku, który dla kariery
poświecił rodzinę i przyjaciół. Dobrze wiedziała, że z biegiem lat ten problem
będzie narastał i w końcu obejmie również kobiety.
- Jeździłem od stanu do stanu - ciągnął Andrew. - Bywało, że Elspeth
przez wiele tygodni była sama z dzieckiem. Musiała sobie radzić ze wszystkimi
kłopotami.
- Czy narzekała?
- To nie leżało w jej charakterze - potrząsnął głową McVie. To prawda, że
Elspeth nie protestowała, ale świetnie pamiętał wyraz bólu na jej twarzy, gdy
pakował się i opuszczał dom.
- Powinna była - stwierdziła Emilie. - Ludzie, którzy akceptują złe
traktowanie, dostają to, na co zasługują.
- Czy tak zachowują się ludzie w dwudziestym wieku?
- Tak - kiwnęła głową. - Wszyscy gonią za szczęściem.
- Nigdy nie pomyślałem, że na tym świecie można być szczęśliwym.
- Nie masz racji, Andrew. Niewykluczone, że ten świat to wszystko, co
mamy. Gdybyśmy nie mogli być szczęśliwi, to jaki sens miałoby życie?
Mężczyzna dobrze wiedział, o co jej chodzi. Nie miał wątpliwości, do
czego zmierza Emilie. Uklęknął przy niej i schwycił ją za ręce.
- Andrew! - wykrzyknęła zdumiona i zaskoczona jego zachowaniem.
- Pogoń za szczęściem - powiedział. Słyszał gwałtowne uderzenia
własnego serca. - Dla mnie ty jesteś szczęściem.
- Nie możesz tak mówić. Ja... - urwała. Już chciała powiedzieć, że jest
mężatką, ale on wiedział przecież, że to nieprawda.
- Jesteś wolną kobietą - McVie trafnie odczytał jej myśli. - Nie ma
żadnych przeszkód na drodze do szczęścia.
- Sam nie wiesz, co mówisz - Emilie zerwała się z fotela. - Nie jestem
taka jak Elspeth lub inne znane ci kobiety. W każdej sprawie starałabym się
postawić na swoim.
- Przyjmuję wyzwanie - powiedział Andrew, wstając z kolan. - Kocham
cię taką, jaką jesteś.
Już chciała mu odpowiedzieć, że kocha nie rzeczywistą Emilie Crosse,
lecz jakieś swoje romantyczne wyobrażenie przyszłości, ale w ostatniej chwili
zrezygnowała. A może to moje przeznaczenie? - pomyślała. Jeśli Zane zginie w
czasie tej wyprawy, będzie musiała ułożyć sobie życie w nowych
okolicznościach.
- Od pierwszej chwili wiedziałem, że masz w rękach mój los - szepnął
mężczyzna.
- Nic nie wiem o twoim losie - zaprzeczyła gwałtownie. - Już ci to
mówiłam.
Po uratowaniu życia generała Washingtona Andrew zniknął z kart historii.
- Być może mój los nie został jeszcze określony - odpowiedział. - Może
zależy właśnie od ciebie.
- Nie! - krzyknęła Emilie, nagle przerażona myślą, do czego to może
doprowadzić. - To niemożliwe! Od ciebie zależy los ojczyzny.
- Nie mogę cię stracić - szepnął, biorąc ją w ramiona. - Tak długo cię
szukałem, że teraz nie możemy się rozstać.
Zamierzał ją pocałować. Emilie dostrzegła w jego oczach nieme pytanie.
Nieruchomo czekała na to, co się stanie. Andrew pochylił głowę i dotknął
ustami jej warg. W tym pocałunku Emilie wyczuła głód i pragnienie czegoś,
czego nie mogła mu ofiarować.
Odwróciła głowę, ale McVie zdążył dostrzec łzy w jej oczach.
- Następnym razem zastanowisz się dwa razy, nim pójdziesz do burdelu -
powiedział angielski żołnierz, otwierając drzwi celi i wpychając Zane'a do
środka. - Niektóre z tych dziewek wolą angielskie szpady od amerykańskich
szabli.
Zatrzasnął drzwi. Rutledge znalazł się w zupełnych ciemnościach. Nie
tyle widział, co wyczuwał obecność innych więźniów.
- Powiedz coś, człowieku - odezwał się jakiś głos. - Jak się nazywasz?
- Rutledge - odpowiedział. - A ty?
- Fleming, z Little Rocky Hill.
- Kto jeszcze tu siedzi? - spytał. Wiedział, że zna to nazwisko.
Miller... Quick... Hughes... - przedstawiali się kolejni więźniowie. Zane
słyszał o nich rano.
- A Blakelee? - zapytał. - Czy jest tu Josiah Blakelee?
Nagle zapadła cisza. W celi czuć było wiszącą w powietrzu nieufność.
Rutledge słyszał tylko pulsowanie krwi w skroniach.
- A dlaczego pytasz o Josiaha? - zapytał jeden z mężczyzn.
- To przez McVie'a - zaczął Zane. - Prosił mnie, żebym...
Nie skończył zdania...
13
Następnego dnia o świcie w dalszym ciągu Zane'a nie było.
- Musiało się stać coś okropnego - powiedziała Emilie do Andrew. Wstała
bardzo wcześnie, słońce dopiero co pojawiło się ponad drzewami. - Powinien
był wrócić już dawno.
- Jest jeszcze jedno możliwe' wyjaśnienie - odrzekł Andrew. - Ale pewnie
wolałabyś go nie słyszeć.
- Znam te opowieści o amorach - prychnęła niecierpliwie. Zauważyła, że
McVie lekko się zarumienił, słysząc to słowo. - Jestem pewna, że nie z tego
powodu go nie ma.
- Skąd możesz wiedzieć na pewno? - spytał z powątpiewaniem. Przecież
rozwiedli się i teraz oboje mogli zachowywać się z pełną swobodą.
- Znam Zane'a i wiem, że nie zostawiłby nas w ten sposób. - Nie dodała,
że z pewnością nie zostawiłby jej samej z Andrew. Tego była całkowicie pewna.
- Muszę go odnaleźć.
- Chyba nie chcesz iść na poszukiwania?
- Muszę.
- Jest jeszcze wcześnie. Poczekaj, może wróci. Czekali do południa. Gdy
usiedli do obiadu, nie mogli przełknąć nawet kęsa duszonej wołowiny.
- No tak - mruknął Andrew, gdy Charity już sprzątnęła wszystko ze stołu.
- Obawiam się, że Rutledge popadł w kłopoty. - Pomyślał, że nawet jeśli został u
Maggie i tak powinien już tu być. Dziewki też muszą kiedyś spać.
- Powiedz mi, dokąd go posłałeś - poprosiła Emilie. - Jeśli nie pójdziesz
go szukać, sama to zrobię. - Poczuła mdłości, zapewne wywołane znużeniem i
zdenerwowaniem. Na szczęście zaraz jej przeszło.
- Dobrze, pójdę, ale niczego nie gwarantuję - odrzekł Andrew. Wiedział,
że lepiej się z nią nie sprzeczać.
Szybko włożył strój farmera. Na głowę wsadził kapelusz z szerokim
rondem, częściowo skrywającym twarz.
- Wrócę, jak tylko się czegoś dowiem - obiecał i ruszył do drzwi. Emilie
szła za nim.
- Nie, ty zostajesz - zaprotestował. - To zbyt niebezpieczne. Nie mogę
brać za ciebie odpowiedzialności.
- Nie masz wyjścia - stwierdziła krótko. - Idę, niezależnie od tego, czy się
zgadzasz, czy nie.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Andrew pierwszy odwrócił wzrok.
- Dobrze, chodź - mruknął. - Będę się modlił, żeby nic ci się nie stało.
Obeszli Princeton szerokim łukiem, korzystając ze ścieżek wydeptanych
przez Indian i traperów. Emilie szła nie zwracając uwagi na wspaniały las, który
poprzednio tak ją zachwycił. Maszerowali równym krokiem, utrzymując tempo.
Tuż przed zmierzchem dotarli do skraju lasu.
- Zostań tutaj - nakazał McVie, gdy zbliżyli się do burdelu. Nigdzie nie
było widać wspaniałego kasztanka, na którym wczoraj odjechał Zane, ale to
jeszcze nic nie znaczyło. - Wszyscy zwróciliby uwagę na twoją obecność.
- Jak długo cię nie będzie? - spytała, tym razem nie podejmując dyskusji.
- Dowiem się czegoś i zaraz wracam.
- Pośpiesz się, proszę - szepnęła Emilie. Czuła się znużona i rozbita.
Usiadła pod wyniosłą sosną, rozłupaną uderzeniem pioruna. Westchnęła.
Wszystko było dla niej łatwiejsze do zniesienia niż brak informacji.
Dziesięć minut po odejściu Andrew zrobiło się ciemno. Emilie myślała, że
już przyzwyczaiła się do szybko zapadających ciemności, ale gęsty mrok znów
ją zaskoczył. Jedyne światło, jakie mogła dostrzec, to zapalona lampa nad
drzwiami burdelu, w którym Zane znalazł swój los.
Zadygotała, choć noc była ciepła. Pomyślała, że nie może oddawać się
takim melodramatycznym rozmyślaniom. Z pewnością okaże się, że Rutledge
zniknął z jakiegoś trywialnego powodu. Być może wypił zbyt wiele wina, albo
skorzystał z okazji, aby popróbować szczęścia w kartach.
Oczywiście, w tym lokalu czekały na niego jeszcze bardziej podniecające
rozrywki. Miał już czym za nie zapłacić.
Przecież nie masz prawa niczego mu nakazywać i zabraniać - powtarzała
sobie Emilie, spoglądając na dom publiczny. Jeśli pominąć tę jedną
niewiarygodną noc tuż przed lotem balonem, trzymała go cały czas na dystans,
zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Czy to byłoby rzeczywiście takie okropne, gdyby postanowił znaleźć
pociechę w ramionach innej kobiety?
Tak.
Emilie wstała i ruszyła w kierunku tego budynku. Nie miała pojęcia, co
zrobi, gdy tam dotrze, ale po prostu nie mogła spokojnie siedzieć i czekać na
powrót Andrew. Jeśli Zane'owi coś się stało, chciała o tym wiedzieć naty-
chmiast.
Jeśli natomiast zamknął się w pokoju na górze z jakąś brunetką... Już ona
pokaże tej dziwce, gdzie jej miejsce.
Należeli do siebie, byli dla siebie stworzeni. To nagle wydało się jej tak
oczywiste, że nie mogła zrozumieć, dlaczego tak długo opierała się nieuchronnej
prawdzie. Stanowili parę ludzi, nie mających ze sobą nic wspólnego, poza tym
że przeznaczenie złączyło ich losy.
Emilie pomyślała, że zupełnie nie miała racji twierdząc, iż nie pozwoli,
aby na jej decyzje wpływały okoliczności, w jakich się znaleźli. Ich udziałem
stałą się przygoda, której zapewne nikt inny nie doświadczył. Podróż w czasie o
dwa wieki wstecz musi zmienić charakter każdego człowieka. Jak mogła sądzić,
że takie wydarzenie nie wpłynie na ich wzajemne stosunki?
Oczywiście, to nie był jej jedyny błąd. Dziwne, że Rebeka potrafiła tak
łatwo dostrzec rzeczy, które dla Emilie pozostały niewidzialne. Do tego stopnia
skupiła uwagę na Andrew, że zupełnie przestała zauważać, co dzieje się z
Zane'em.
Trzeba zaakceptować małżonka takim, jakim jest, a następnie dostosować
się do niego - powiedziała Rebeka. Jeszcze kilka miesięcy temu Emilie
zaprotestowałaby stanowczo przeciw temu twierdzeniu. Teraz zastanawiała się,
czy w tych prostych słowach nie kryję się ziarno mądrości. Tak bardzo starała
się dopasować Zane'a do swego ideału mężczyzny, że przeoczyła wszystkie jego
wspaniałe cechy, na przykład dzielność, radość życia, odwagę. Nie zauważyła
nawet tego, jak bardzo ją kocha...
Gdy podeszła do budynku, usłyszała głośny śmiech. Słyszała basowy głos
jakiegoś mężczyzny i wysoki, kobiecy chichot. Wyobraziła sobie Zane'a w łóżku
z obcą kobietą i poczuła gwałtowny skurcz w brzuchu.
Jednak nawet to było lepsze od strachu o jego życie. Musiała wiedzieć, że
jest bezpieczny. Nie po to przebyli razem tak długą drogę, aby teraz, w ostatniej
chwili, wszystko stracić.
- Dlaczego tak długo nie wracasz, Andrew? - szepnęła do siebie. Uklękła
w zaroślach przy płocie. Z pewnością McVie nie pozwoliłby sobie na zabawy z
dziewkami wiedząc, że ona czeka w lesie, licząc każdą sekundę.
Zaśmiała się nerwowo i natychmiast zacisnęła dłonią usta, aby stłumić
hałas. Pomyślała, że zaraz dostanie ataku histerii. Zbyt długo narażała się na
zmęczenie, za mało śpiąc i za mało jedząc. Te wszystkie przygody wyczerpały
jej odporność. Pomyślała, że jeszcze chwila, a wejdzie na schody, otworzy
kopniakiem drzwi i zrobi awanturę.
W tym momencie rozległ się zgrzyt zawiasów. Emilie schowała się
głębiej w cieniu. Usłyszała, jak deski schodów skrzypią pod ciężarem męskich
buciorów. Ostrożnie uniosła głowę, aby zobaczyć, kto to.
- Andrew - syknęła. - Jestem tutaj.
McVie odwrócił się gwałtownie. W ciemnościach nie mogła dostrzec
wyrazu jego twarzy.
- Kto tu jest?
- Emilie.
Andrew podszedł do krzaków. Nie musiała mu się przyglądać, aby
zgadnąć, że jest wściekły.
- Miałaś czekać pod drzewem.
- Nie mogłam wytrzymać. Co z nim?
McVie chwycił ją za przegub i wyciągnął z zarośli. Szybkim krokiem
ruszyli w stronę lasu. Choć Emilie niemal dorównywała mu wzrostem, nadążała
za nim z wielkim trudem.
- Powiedz coś, do diabła! - krzyknęła, gdy już schowali się między
drzewami. - Jeśli zaraz nie powiesz mi, gdzie jest Zane, to...
- Wczoraj Anglicy aresztowali sporo ludzi z Princeton - powiedział
wreszcie mężczyzna. W jego głosie słychać było napięcie.
- Zane? - szepnęła niemal niedosłyszalnie Emilie.
- Był wśród nich - potwierdził. - Ta dziwka, Maggie, przeszła na stronę
Anglików. Los zrządził, że Rutledge był najnowszym członkiem siatki i
pierwszym, który został zdradzony.
- Boże... - Emilie wsparła się o jego ramię. Kolana ugięły się pod nią.
Natychmiast przypomniała sobie wszystkie straszliwe opowieści o angielskich
okrętach więziennych. - Jest na .Jersey”?
- Jeszcze nie - pokręcił głową Andrew. - Jutro rano cała grupa zostanie
wywieziona z miejscowego więzienia na jeden ze statków.
- Wobec tego musimy coś zrobić jeszcze dziś w nocy.
- Odprowadzę cię na farmę i zastanowimy się, co dalej.
- Do licha, nigdzie mnie nie odprowadzisz! Andrew popatrzył na nią tak,
jakby trzymała diabła za ogon.
- Przestań się tak gapić. Nie mamy czasu do stracenia.
- To niebezpieczna gra, panno Emilie - nie skomentował jej soczystego
języka. - Nie mogę pozwolić, abyś ryzykowała życie w przedsięwzięciu, które
ma małe szanse powodzenia.
- Ja decyduję o tym, co robię - ucięła stanowczo. - Mówię ci, że musimy
coś zrobić, i to zaraz!
- Cicho! - syknął Andrew, unosząc dłoń. - Ktoś idzie.
Przykucnęli za pniem wielkiej lipy. Po chwili na leśnej dróżce pojawili się
dwaj okazali dżentelmeni, najwyraźniej podchmieleni.
- Oddałbym duszę diabłu za godzinkę sam na sam z tą dziewczyną -
odezwał się wyższy.
- Aha - zgodził się drugi. - Dla chętnej dziewki człowiek wszystko
poświęci.
- Jak duże jest więzienie? - zwróciła się Emilie do Andrew, gdy tamci już
sobie poszli.
- Niewielkie. Kamienny budynek, w środku tylko jeden pokój.
- A ilu żołnierzy pełni wartę?
- Jeden - odpowiedział powoli McVie. - Dzisiaj w Morristown jest festyn.
Prawie cały regiment tam poszedł.
- Poradzimy sobie - stwierdziła Emilie, chwytając go za przegub. - Masz
pistolet. Na pewno masz też nóż, nigdy się z nim nie rozstajesz.
Mężczyzna milczał.
- Zastanów się, Andrew. Jeśli nawet nic cię nie obchodzi Zane, pomyśl o
Josiahu i pozostałych.
- Mamy niewielkie szanse powodzenia.
- Jeśli nie spróbujemy, to oni nie będą mieli żadnej szansy.
Zamknięcie na więziennym statku było równoznaczne z wyrokiem
śmierci.
Andrew dotknął palcem policzka Emilie, tak jakby chciał utrwalić w
pamięci jej rysy przed ostatecznym rozstaniem. Pomyślał, że jeśli uda się im
uratować Rutledge'a, z całą pewnością utraci tę dziewczynę. Jednak słysząc
błagalny głos i widząc rozpaczliwe spojrzenie, wiedział w głębi serca, że i tak
już przegrał.
- To tam - powiedział, wskazując ręką niewielki budynek.
- Rzeczywiście, niewielki - ucieszyła się Emilie. - Nie powinniśmy mieć
żadnych kłopotów.
- Mówisz tak, jakbyśmy już mieli to za sobą - zdziwił się McVie. - A
przecież jeszcze nawet nie zaczęliśmy.
- To się nazywa pozytywne nastawienie - odrzekła. - Chcieć, to móc.
- Czy tak myślą ludzie w twoich czasach?
- Niektórzy nawet zarabiają mnóstwo pieniędzy, ucząc innych takiego
myślenia.
- Musisz mnie zatem szybko tego nauczyć. To, co chcemy zrobić, może
zakończyć się katastrofą.
Emilie odmówiła przyjęcia do wiadomości takiego rozwiązania. Zane
znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Tylko to miało znaczenie.
- Jest pełnia - westchnął Andrew. - Nie będziemy mogli się podkraść,
korzystając z ciemności.
- To żaden problem - odrzekła, rozluźniając u góry tasiemki gorsetu. Z
najwyższym trudem opanowała podniecenie. - Ja odwrócę uwagę strażnika.
Reszta należy do ciebie.
- Obawiam się, że możesz się znaleźć w trudnej sytuacji - ostrzegł ją. -
Nie mogę zagwarantować, że zdążę na czas.
- To moja sprawa - ucięła Emilie. - Jeśli chcesz, daj mi broń.
Ku jej zdziwieniu, Andrew nawet się nie zawahał. Podał jej pistolet i
szybko wytłumaczył, jak się nim posługiwać.
Kiwnęła głową i zatknęła go za podwiązkę. Oczywiście, nie mogła liczyć
na sławę najszybszego rewolwerowca Dzikiego Zachodu, ale z bronią poczuła
się nieco pewniej.
Plan akcji był bardzo prosty. Emilie odwróci uwagę wartownika. W tym
czasie McVie uprzedzi więźniów przez zakratowane okno, a następnie
unieszkodliwi strażnika. Gdy już zdobędą klucz, reszta będzie prosta.
- Teraz - nakazał Andrew, gdy niewielka chmura przesłoniła na chwilę
księżyc.
- Dobry z ciebie przyjaciel - szepnęła jeszcze Emilie, patrząc mu w oczy. -
Nie mogłabym znaleźć lepszego.
To było dla niego za mało i nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej.
- Szczęść Boże - powiedział i na pożegnanie pocałował ją w rękę.
- Szczęść Boże - odpowiedziała, modląc się za powodzenie akcji.
Wartownik, mniej więcej pięćdziesięcioletni, mocno ogorzały mężczyzna,
drzemał na ławce przed więzieniem. Na kolanach trzymał muszkiet, a tuż obok,
na ziemi, stał dzbanek z rumem z Jamajki. Sądząc po głośnym chrapaniu,
żołnierz sporo już wypił. Może jest pijany - pomyślała z nadzieją Emilie. Gdyby
tak było, mogłaby odebrać mu muszkiet i pozbawić zmysłów bez konieczności
odgrywania roli, jaką podjęła się zagrać.
Niestety, przy kolejnym głośnym chrapnięciu wartownik poderwał głowę
i spojrzał na nią przekrwionymi oczami.
- Kto idzie? - zawołał.
Emilie nic nie odpowiedziała, tylko zaszeleściła spódnicą, tak jak
bohaterki filmów kostiumowych. Mężczyzna spojrzał na nią z uznaniem. W
jego oczach od razu pojawiło się pożądanie.
Zatrzymała się dwa metry przed nim. Przez chwilę nie mogła oderwać
wzroku od jego poplątanej i poplamionej jedzeniem brody. Miała nadzieję, że
męczące ją mdłości miną na tyle szybko, że będzie mogła odegrać uwodzicielkę.
Podeszła bliżej. Nigdy nie miała talentu do flirtu. Całe to krygowanie się i
wdzięczenie wydawało się jej stratą czasu i energii. Teraz żałowała, że nie
posiadła tej umiejętności.
- Piękna noc - powiedziała, uśmiechając się zachęcająco.
Wartownik kiwnął głową i wyprostował się na ławce.
- Biedaczysko - użaliła się nad nim Emilie, jednocześnie pochylając się
tak, aby mógł zajrzeć w dekolt gorsetu. Pogłaskała go po głowie. - Zostałeś sam,
podczas gdy inni świetnie się bawią. Szkoda marnować pełnię księżyca.
Mężczyzna nie mógł oderwać wzroku od ciemnego rowka między jej
piersiami. Emilie z najwyższym trudem opanowała grymas obrzydzenia.
- Ładna z ciebie dziewka - powiedział. - Czy Maggie zaczęła wysyłać
dziewczyny, aby same szukały pracy?
- Nie - pokręciła głową Emilie. - Ale wszystkie szczerze współczujemy
człowiekowi, który nie może zadbać o swoje przyjemności.
Wartownik oblizał wargi i uśmiechnął się lubieżnie.
- Jak masz na imię, dziewczyno?
- Bonnie - odpowiedziała i rzuciła mu uwodzicielskie spojrzenie.
- Usiądź obok mnie - zaprosił ją wartownik, zdejmując muszkiet z kolan.
Postawił go na ławce, opierając lufą o ścianę.
- Nie ma miejsca - Emilie wydęła usta.
- Tutaj, dziewczyno, tutaj - żołnierz poklepał się po kolanach.
- Za wiele pan sobie wyobraża - odparła, udając oburzenie i jednocześnie
rozglądając się nieznacznie wokół, aby sprawdzić, czy Andrew już jest gotów.
Niestety, jeszcze nie było go widać.
Strażnik wyciągnął ręce i chwycił ją w pasie.
- Daj całusa - zażądał, zmuszając ją, aby usiadła mu na kolanach.
Gdy zaczął gmerać przy tasiemkach gorsetu, Emilie poczuła, że cierpnie
jej skóra. Myśl o Zane'ie - nakazała sobie w duchu. - Nie ma za wysokiej ceny
za jego życie.
- Jaki jesteś skąpy! - wykrzyknęła, pochylając się i podnosząc z ziemi
dzbanek. - Taki dobry rum z Jamajki, a ty nawet nie zaproponowałeś mi łyka.
- Mam dla ciebie coś lepszego niż najlepszy rum - odrzekł tamten, wodząc
palcami po jej piersiach. - Napijemy się później.
- Strasznie ci się śpieszy - rzuciła, udając lubieżny entuzjazm. W
rzeczywistości dałaby wiele za możność natychmiastowej kąpieli. Już czuła się
zbrukana. - Mam nadzieję, że na długo starczy ci zapału.
- Nie martw się - wartownik odrzucił głowę do tyłu i zarechotał. Pomacał
jej uda. - Będziesz zadowolona.
Emilie dostrzegła nieznaczny ruch. Andrew przyczaił się za rogiem
budynku. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Spróbowała wstać, ale
strażnik mocno ją trzymał.
- Cierpliwości - powiedziała, starając się uwolnić.
- Obiecuję, że się nie rozczarujesz.
Żołnierz pochylił się i wsadził rękę pod spódnicę Emilie. Czuła, jak
szorstkimi palcami szarpie bawełnianą pończochę. Pewnym ruchem przesuwał
dłoń coraz wyżej. Mogła sobie tylko wyobrazić, co będzie, gdy dotknie jej ciała.
Na próżno usiłowała go odepchnąć. Bała się, że zaraz znajdzie broń.
- Piękna z ciebie sztuka - mruknął z uznaniem mężczyzna. - Czekaj,
dobrze wiem, jak sprawić kobiecie przyjemność... - dodał. Nagle znalazł pistolet
i znieruchomiał. - Co, do diabła...
Nie było ani chwili do stracenia. Gdyby zdążył wyciągnąć broń, próba
uwolnienia więźniów zakończyłaby się klęską. Andrew właśnie wysunął się zza
rogu, ale miał do przebycia kilka metrów. Emilie bez zastanowienia chwyciła
oparty p ścianę muszkiet i walnęła nim strażnika w głowę. Rozległ się głośny
jęk bólu.
- Ty cholerna dziewko! - wykrzyknął wartownik i zdzielił ją w twarz.
Upadła na ziemię. - Dam ci nauczkę...
W tym momencie Andrew rzucił się na niego niczym puma. Emilie, nie
zwracając uwagi na pulsujący policzek, wyciągnęła spod spódnicy pistolet.
Trzęsącymi się rękami wycelowała w strażnika, ale na szczęście McVie już
pozbawił go przytomności.
- Dzięki Bogu, zdążyłeś - westchnęła Emilie. Andrew rzucił wartownika
na ziemię.
- Szybko, klucze - ponaglił ją do działania. Podała mu cały pęk. Smród
bijący od nieprzytomnego mężczyzny niemal pozbawił ją tchu.
- Pilnuj go - polecił McVie. - Gdyby oprzytomniał, sama wiesz, co robić.
Emilie miała wrażenie, że każda sekunda ciągnie się w nieskończoność.
Słyszała głosy więźniów, ale nie mogła rozpoznać wśród nich głosu Zane'a.
Czuła, jak po plecach spływają jej krople potu. Musi tam być. Może jest ranny
lub chory?
- Byle tylko żył - szepnęła. Ze wszystkim innym daliby sobie razem radę.
W drzwiach więzienia pojawili się dwaj mężczyźni. Szli potykając się co
krok, tak jakby od dawna nie chodzili.
Emilie oblizała zaschnięte wargi. Boże, on musi tam być - modliła się w
duszy. Jeśli jest, już nigdy nie poproszę cię o nic więcej...
Następny pokazał się wysoki mężczyzna z płomiennie rudą czupryną.
Czuła, jak łzy spływają jej po policzkach. Przygryzła dolną wargę.
W tym momencie usłyszała jego głos, niski i dźwięczny, który zachwycił
ją już przy ich pierwszym spotkaniu. Poczuła się tak, jakby ktoś nagle otworzył
przed nią drzwi do promiennej przyszłości.
- Emilie!
Odwróciła się w jego stronę. Stał przed nią, wysoki, silny, piękny - jedyny
mężczyzna, którego kiedykolwiek miała kochać.
Jedyny.
Sama nie wiedziała, jak znalazła się w jego ramionach. Świat wokół
przestał dla niej istnieć, liczył się tylko Zane.
- Już myślałam, że cię straciłam - szepnęła, odrywając na chwilę wargi od
jego ust.
- McVie opowiedział mi już, co zrobiłaś. Jeśli jeszcze kiedyś zaryzykujesz
taki numer, to...
Nie dokończył, bo musiał ją pocałować. Gdy po dłuższej chwili odsunął
się od niej, poczuła się opuszczona.
- Emilie miała rację - Zane zwrócił się do Andrew. - Zawiązano spisek na
życie Washingtona.
- Naprawdę? - McVie wydawał się zdziwiony. - Rozmawiałem już z
pozostałymi i nikt nic o tym nie wie.
- Dowiedziałem się w burdelu - wyjaśnił Rutledge. - Myśleli, że straciłem
przytomność, ale wszystko słyszałem. W ciągu najbliższych dziesięciu dni ma
nastąpić zamach na życie generała. Morderca zamierza strzelić z muszkietu, i to
z niewielkiej odległości.
- Kto za tym stoi? - spytał Andrew. Wciąż nie wydawał się przekonany.
- Niejaki Talmadge - odrzekł Zane. - Czy to nazwisko coś ci mówi?
- To jeden z najbliższych doradców Washingtona - odpowiedział Andrew.
Chyba wreszcie uwierzył, bo wyraźnie pobladł.
- Musimy się śpieszyć - powiedział Zane. - Ci faceci nie żartują.
McVie zawołał wysokiego, rudego mężczyznę.
- Gdzie jest generał? - zapytał.
- Na Long Island.
- A Talmadge?
- Razem z nim - odpowiedział tamten.
Andrew szybko wydał rozkazy wszystkim pozostałym.
- Rozproszcie się w okolicy - powiedział. - Zawiadomcie pozostałych o
niebezpieczeństwie.
- Co z Washingtonem? - spytał Zane. - Ktoś musi go zawiadomić.
- Ja najlepiej znam Long Island - odpowiedział Andrew. - To
niebezpieczna wyprawa. Tylko ja nie mam nic do stracenia.
Wszyscy pozostali mieli dziewczyny lub rodziny. Jemu zostały tylko
wspomnienia.
- Koń jest u kowala na skraju miasta - powiedział Zane. - Za dziesięć
szylingów zgodził się nim zająć. Powiedz mu, że kapitan Rutledge pozwolił ci
go zabrać.
Emilie słuchała tej rozmowy z narastającym zdumieniem. Wyprawa na
Long Island idealnie pasowała do upodobań Zane'a: była daleka, trudna i
nadzwyczaj niebezpieczna. A jednak bez jednego słowa protestu zgodził się, aby
pojechał tam McVie.
Wartownik zaczął przytomnieć. Andrew nakazał wszystkim, aby się
rozeszli.
- Poczekajcie w lesie do świtu - powiedział do Emilie i Zane'a. - Potem
idźcie na farmę Josiaha. Tam się spotkamy.
- Bądź ostrożny - pożegnała go. - Będziemy na ciebie czekać.
Kiwnął tylko głową, a w jego oczach Emilie dostrzegła głęboki smutek.
Nie mogła nic na to poradzić, że raz jeszcze los odmówił mu szczęścia, na które
zasługiwał.
Zane podał mu rękę. On również dostrzegł malujące się na twarzy
Andrew przygnębienie.
- Pamiętaj, co ci teraz powiem, Rutledge - McVie mocno ścisnął dłoń
rywala. - Gdybym wierzył, że mam szanse, podjąłbym z tobą walkę.
To powiedziawszy, zniknął w ciemnościach.
14
Po raz drugi w ciągu dwóch dni Zane stał się jeńcem. Tym razem
pozbawiła go wolności nie armia brytyjska, lecz Emilie.
Kobieta, którą kochał.
Pozostali członkowie szpiegowskiej siatki szybko znikali w ciemnościach.
Zane nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Teraz liczyła się tylko Emilie. Po
raz kolejny uderzyła go jej piękność, ale tym razem dostrzegł również, co kryje
się w jej duszy.
Na skroni dziewczyny wyskoczył potężny, purpurowy guz. Gdy
zauważyła, że go dostrzegł, odruchowo zerknęła na wartownika. Zane poczuł, że
ogarnia go furia.
- Daj spokój - powiedziała. - To nie ma znaczenia.
Ujął w dłonie jej podbródek i uniósł twarz do góry. W świetle księżyca
widział dokładnie znane rysy.
- Do diabła, dlaczego McVie zgodził się, abyś podjęła takie ryzyko?
- Nie mógł mnie powstrzymać - odpowiedziała, głaszcząc go po
policzkach. - Musiałam cię znaleźć.
Zane dopiero teraz w pełni sobie uprzytomnił, co zrobiła. Zaryzykowała
życiem, aby go ocalić. Chciał jej powiedzieć, co czuje, ale nie mógł znaleźć
właściwych słów.
Wartownik poruszył się, jakby chciał wstać. Musieli uciekać.
- Jesteśmy niedaleko jaskini - powiedział Rutledge, chwytając ją za rękę. -
Chodź, schowamy się tam do rana.
Szybko wtopili się między drzewa. Skupił uwagę na odnalezieniu jaskini.
Nie pamiętał wielu szczegółów - jakiś strumyk, grupa wysokich sosen, pochyła
skarpa - ale w przyszłości zdarzyło mu się szukać drogi na podstawie jeszcze
bardziej skąpych informacji.
Pojedyncze promienie księżycowego światła przebijały się między
gałęziami drzew, tworząc niezwykłą atmosferę. Słychać było pohukiwanie sowy,
a zapach sosen przypominał o Bożym Narodzeniu. Zane szedł polegając
głównie na instynkcie. Ku jego zdumieniu, Emilie podążała za nim bez
najmniejszego wahania.
Była z nim - przyjaciółka, partnerka i żona.
- Tam - wskazał grupę skał.
- Masz zdumiewającą pamięć - powiedziała, gdy już schronili się w
jaskini. - Nawet z mapą nie bylibyśmy tu szybciej.
- Pamiętam różne rzeczy, Em - Zane wziął ją w ramiona. - Wszystko, co
wiąże się z tobą. - Niewielką myszkę na lewym ramieniu. Radosny śmiech, gdy
nagle ją całował. Jej siłę, dobroć i absolutną pewność, że szczęście zależy tylko
od nich.
Wsparła głowę na jego barku. Czuł, że jej serce bije równie gwałtownie,
jak jego.
- Byłeś wspaniały - szepnęła, całując go w szyję. - Taki odważny i pełen
poświęcenia Jestem z ciebie dumna.
- Wydajesz się zdziwiona.
- Jestem - zachichotała cicho.
- Chyba jeszcze nikt mi nie powiedział, że jest ze mnie dumny.
- I jak ci się to podoba?
- Bardzo, ale to jeszcze bardziej - mruknął, odnajdując ustami jej wargi.
Ich pocałunki nabrały nieoczekiwanie nowego wymiaru, pojawiła się w
nich słodycz przekraczająca granice erotyzmu. Zane czuł się tak, jakby przez
całe życie siedział zamknięty w szklanej klatce i teraz nagle wydostał się na
wolność; ściany klatki strzaskała siła większa i groźniejsza, niż potrafił to sobie
przedtem wyobrazić.
- Jak tu ciemno - zaśmiała się cicho Emilie. - Nie widzę nawet twojej
twarzy.
- A ja tak.
- To niemożliwe.
- Wiem bez patrzenia, jak wyglądasz - Zane przejechał opuszkami palców
wokół jej brody, ust i policzków.
Emilie stała się częścią jego ciała i duszy, znalazła stałe miejsce w jego
sercu.
Jej ciałem wstrząsnął dreszcz namiętności. Nie myślała o niczym poza tą
chwilą i tym mężczyzną. Wszystkie jej sny, marzenia, fantazje, snute podczas
wielu bezsennych nocy, odeszły w niepamięć. Nie mogła pozbyć się wrażenia,
że kieruje nimi przeznaczenie, że połączyła ich jakaś wyższa siła.
Położyli się na posłaniu z ubrań. Bez wahania przytulili się do siebie.
Przez chwilę leżeli nieruchomo, w ciasnych objęciach, słuchając gwałtownego
bicia swych serc. Później odnaleźli w swych ruchach cudowną harmonię, tak
jakby przez całe życie przygotowywali się wspólnie do tej nocy.
Emilie zachwycała się jego siłą, Zane - jej delikatnością. Akt miłości stał
się dla nich prawdziwym sakramentem.
Jeszcze nigdy nie przeżył czegoś takiego. Teraz wreszcie poznał
prawdziwy sekret miłości i małżeństwa, sekret życia.
- Tyle lat - mruknął, całując jej pierś. - Straciliśmy tyle czasu...
- Teraz jesteśmy już razem - szepnęła. - Tylko to ma znaczenie.
- Już na zawsze - potwierdził, powoli wchodząc w jej ciało. - Nic nas nie
rozdzieli.
- Nie mów tak - Emilie pocałowała go w usta, tak jakby chciała zetrzeć te
słowa.
- Chyba nie jesteś przesądna? - zaśmiał się Zane.
- Czemu mielibyśmy kusić los? - spytała. - Gdybym cię teraz straciła, z
pewnością bym umarła.
- Do diabła z losem. Jesteśmy i będziemy razem.
To była noc obietnic i zaklęć.
- Musimy znowu wziąć ślub - powiedział, przytulając ją do piersi. Na
zewnątrz jaskini zaczęło się już robić widno.
- Do licha, jak zamierzasz to wyjaśnić Rebece? - spytała, nasłuchując, jak
bije jego serce. - Byłaby zgorszona.
- Czy chcesz powiedzieć, że mamy żyć na kocią łapę? - W jego oczach
pojawiły się figlarne błyski.
- Chcę powiedzieć, że musimy zachować dyskrecję - odrzekła, wodząc
stopą wzdłuż jego muskularnej łydki.
- Jeszcze mi nie odpowiedziałaś - przypomniał Zane.
- Jeszcze nie słyszałam propozycji.
- Wyjdziesz za mnie.
- To nie jest pytanie, tylko stwierdzenie.
- Dokładnie tak - odrzekł, przewracając ją na plecy i obejmując udami jej
biodra. - Tylko taką odpowiedź zamierzam przyjąć do wiadomości.
- Uwielbiam, kiedy jesteś takim supermężczyzną. Zane przysunął się do
niej. W odpowiedzi Emilie uniosła biodra w górę.
- To również bardzo lubię - mruknęła.
Pochylił się i wziął w usta sutek jej piersi. Ssał i lekko kąsał go zębami.
Zacisnęła powieki. Czuła, jak ogarnia ją gorączka.
Zane zmienił pozycję. Rozdzielił jej uda i ukląkł między nimi. Dotknął
dłonią jej seksu. Emilie przycisnęła ciało do jego ręki. Nie mogła już opanować
pożądania.
- Jesteś gotowa - uniósł dłoń do jej ust, pozwalając, aby posmakowała
samej siebie. - Gorąca i słodka.
- Boże, Zane - jęknęła, oplotła nogami jego biodra i przyciągnęła do
siebie. Pragnęła wszystkiego, co mógł jej ofiarować.
I żadne z nich nie było rozczarowane.
Gdy dotarli na wzgórze w pobliżu farmy, usłyszeli śmiechy i głośną
muzykę.
- Wesele! - krzyknęła Emilie. - To przecież dzisiaj! Burzliwe wydarzenia
ostatnich dni sprawiły, że widok normalnie żyjących ludzi był dla nich
prawdziwą niespodzianką. A jednak życie toczyło się dokładnie tak jak
Przedtem.
- Tam musi być około stu ludzi - zauważył Zane i cicho gwizdnął. - Zdaje
się, że duże wesela są zawsze w modzie.
Emilie miała wrażenie, że śni. Schodzili w dół po łagodnym zboczu i
wkrótce wmieszali się w tłum gości. Patrząc na rozradowanych przyjaciół i
członków rodziny, którzy zgromadzili się, aby uczcić ślub Charity i
Timothy'ego, trudno było się domyślić, że trwa bezlitosna wojna. Na poręczy
ganku siedział skrzypek i wywijał smyczkiem, idealnie dopasowując muzykę do
nastroju biesiadników. Przed domem stały długie, zbite z desek stoły, uginające
się pod ciężarem wędzonej szynki, pieczonych kurczaków, ryb i półmisków z
sałatą i warzywami.
Emilie wskazała Zane'owi rodziny, które przybyły na uroczystość z
dziećmi i niemowlakami. W tym tłumie można było znaleźć przedstawicieli
wszystkich pokoleń. Wesele było najlepszą okazją, aby poznać piękno ich życia,
uwolnionego choć na chwilę od niepokojów.
- Spójrz - szepnęła Emilie. - Czy to ci wystarczy?
- Mam ciebie - odpowiedział, delikatnym gestem gładząc ją po głowie. -
Któregoś dnia wrócimy tam, gdzie jest nasze miejsce.
- Nie sądzę.
- Myślę, że tak się stanie.
- A co przedtem?
- Do diabła! - wykrzyknął Zane. Wydawał się odmłodzony i pełen energii.
- Mamy do dyspozycji cały nowy świat, którego nie znamy!
- Przecież jest wojna - przypomniała mu.
- Tym lepiej. Już pomogliśmy uratować życie Washingtona. Kto wie, co
jeszcze nas czeka?
- To nie my uratowaliśmy starego George'a - poprawiła go Emilie. - To
zadanie dla Andrew.
- Dzięki nam stało się to możliwe - Zane pstryknął w palce. - Gdy
wrócimy do dwudziestego wieku, będziemy musieli wyjaśnić to historykom.
Emilie nie chciała się z nim kłócić. Jeśli on wolał wierzyć, że wrócą do
przyszłości, to jego sprawa. Równie dobrze mógł wierzyć w Świętego Mikołaja.
Nic jej to nie szkodziło.
Cóż z tego, że nie mieli ani domu, ani rodziny, ani stałego źródła
dochodów? Emilie musiała uwierzyć, że jakoś dadzą sobie radę. Przecież
zawsze o tym marzyła. Wraz z ukochanym mężczyzną znalazła się w świecie,
do którego całe życie tęskniła. Rozrzucone klocki zagadki, jaką stanowiła jej
dotychczasowa egzystencja, nagle złożyły się same w piękną całość.
A jednak nie mogła się pozbyć uczucia, że do pełnej harmonii brakuje
jeszcze czegoś, co mogło nagle zmienić wygląd całości.
Przecież Zane nie mógł stuknąć obcasami i odmeldować się w drogę do
dwudziestego wieku. To nie było takie proste. Jedyne, co mogli zrobić, to
zbudować swoje życie tu i teraz, tak jak wszyscy inni, niezależnie od stulecia.
Chwycił ją za rękę. Szli razem przez łąkę, przypatrując się gościom.
- Spójrz, młoda para! - Emilie wskazała mu Charity, która tańczyła z
młodym, przystojnym mężczyzną.
- Przecież to straszni smarkacze - zauważył Zane po chwili. - Jak myślisz,
czy on już się goli?
- To inny świat - odrzekła. - Dorosłe życie zaczyna się znacznie
wcześniej, niż do tego przywykłeś. Chodź, złożymy im życzenia.
- Emilie! - zatrzymał ich okrzyk Rebeki. - Zane! Rebeka, ubrana w
różową sukienkę z muślinu, niemal biegła im na spotkanie. Uścisnęła Emilie.
Gdy dostrzegła guz na jej skroni, otworzyła szeroko oczy.
- Kochanie, co się stało?!
- Wszystko w porządku - zapewniła ją pośpiesznie. - Naprawdę.
- Nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo się o ciebie martwiłam. Gdy nie
wróciłaś rano, obawiałam się najgorszego. - Kobieta urwała na chwilę i
rozejrzała się wokół. - A Andrew? - szepnęła.
- W porządku - odrzekła Emilie. - Musiał wyjechać w ważnej sprawie.
- A... a Josiah?
- Przykro mi, ale niczego nie udało się nam dowiedzieć.
Rebeka wyszeptała krótką modlitwę za męża i Andrew, polecając ich
boskiej opiece. Po chwili jej szczupła twarz rozpromieniła się w uśmiechu.
- Chodźcie, musicie dołączyć do zabawy - powiedziała, biorąc ich oboje
pod ręce i prowadząc do suto zastawionego stołu. - Dzisiaj musimy się cieszyć!
Według plotek, będziemy zaszczyceni odwiedzinami niezwykłego gościa -
dodała konspiracyjnym szeptem.
- Ktoś, kogo znamy? - spytał Zane.
- Z pewnością znacie go choć ze słyszenia - Rebeka nie zdradziła
tajemnicy.
- Muszę się przebrać w coś bardziej stosownego - Emilie wskazała ręką
na swą pogniecioną suknię.
- Pośpiesz się! Za chwilę tańce rozpoczną się na dobre!
Zane towarzyszył jej w drodze do domu i chciał także wejść na górę.
- Nie, mowy nie ma! - zaśmiała się Emilie, wymykając z jego ramion. -
Rebeka na nas czeka.
- Niech czeka.
- Cierpliwości, panie Rutledge - odrzekła, biorąc do ręki ulubioną, zieloną
sukienkę. - Mamy jeszcze przed sobą całe życie. Zdążysz.
Szybko się przebrała, po czym przeciągnęła grzebieniem po włosach,
usiłując doprowadzić je do ładu. W końcu związała je w luźny kok i spięła
szpilkami z kości słoniowej. Parę loków puściła swobodnie, starając się ukryć
ślady uderzenia. Mogła tylko liczyć, że inni nie okażą się równie
spostrzegawczy, jak Rebeka.
Zane zdjął mundur i włożył czarne bryczesy i czarną koszulę.
- Wyglądasz jak Zorro - powiedziała z uśmiechem. - Niezła mieszanina
epok.
- Wszystkie inne łachy trzeba oddać do pralni - odpowiedział.
- Przypomnij mi, żebym ci później wytłumaczyła, jak to się robi w
osiemnastym wieku.
Zane przyciągnął ją do siebie i mocno pocałował.
- Przypomnij mi, żebym później wytłumaczył ci parę innych rzeczy.
- Niech się pan nie martwi, panie Rutledge - zapewniła go Emilie. - Będę
o tym pamiętała.
Zane nałożył sobie parę plastrów szynki i kawałek kurczaka, ale Emilie
nie miała apetytu na mięso. Nalała sobie tylko kubek koktajlu z wina i owoców.
Z nieba lał się prawdziwy żar i chłodny napój sprawił jej prawdziwą rozkosz.
- Co się tam dzieje? - spytał Rutledge, wskazując ręką tłum, jaki zebrał się
przy stodole.
- Pewnie przyjechał ten specjalny gość Rebeki. Nie uważasz, że była
strasznie tajemnicza? - spytała, pochylając głowę. - A może to Josiah wrócił?
- Kto wie? - odrzekł Zane. - Chodź, sprawdzimy. Odstawił pusty talerz.
Emilie rozglądała się, gdzie postawić swój kubek. W tym momencie zbliżyła się
do nich młoda para.
- Zgodnie z naszą tradycją, przed pokrojeniem ciasta panna młoda musi
zatańczyć z każdym żonatym mężczyzną - powiedziała Charity. W białej,
jedwabnej sukni z wyhaftowanymi na gorsecie różami wyglądała naprawdę
pięknie.
- Jak mógłbym przeciwstawić się tradycji? - odpowiedział Zane z
eleganckim ukłonem. - Czy zaszczyci mnie pani tańcem?
Charity uśmiechnęła się. Rutledge podał jej rękę i po chwili zawirowali w
rytm skocznej muzyki.
Timothy, sympatyczny chłopak z kasztanowymi włosami, zwrócił się do
Emilie.
- Byłbym zachwycony, gdyby zechciała pani ze mną zatańczyć.
- Sprawi mi to prawdziwą przyjemność - odparła. - Masz na imię
Timothy, prawda?
- Timothy Crosse - odpowiedział z szerokim uśmiechem i podał jej rękę.
Miała wrażenie, że ktoś zdzielił ją pięścią w splot słoneczny, pozbawiając
na chwilę tchu.
- Powtórz, proszę - wykrztusiła.
- Timothy Crosse... - Chłopak spojrzał na nią ze zdziwieniem.
Emilie nie mogła oddychać. Miała wrażenie, że nagle zrobiło się
potwornie duszno.
- Proszę pani... - jakby z oddali dotarł do niej głos Tima. - Źle pani
wygląda.
Emilie usiadła na stopniu schodów.
- Proszę, nie przejmuj się mną - wykrztusiła. - Wszystko w porządku, to
tylko upał.
Zaniepokojony Timothy wypatrzył wśród tańczących Charity i Zane'a i
dał im znak, aby przerwali taniec.
- Nie wiem, co się stało - tłumaczył Zane'owi. - Jeszcze przed chwilą
czuła się dobrze i nagle...
- Czy mógłbyś podać mi trochę wody? - poprosiła Emilie.
Timothy i Charity ruszyli razem po kubek. Zane pomógł jej dotrzeć do
fotela, stojącego w chłodnym salonie.
- Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
- Bo rzeczywiście zobaczyłam - odrzekła, wybuchając histerycznym
śmiechem. Po chwili uspokoiła się.
- Nazywa się Timothy Crosse.
- Nabijasz się ze mnie - Rutledge osłupiał.
- Teraz rozumiem, dlaczego tak dobrze się tu czuję - uśmiechnęła się
Emilie. - To moja rodzina.
- Wchodzimy na niebezpieczny teren. Jak mogłaś spotkać własnego
przodka?
- Nie wiem - potrząsnęła głową. - A jak można podróżować w czasie?
- Mnie nie pytaj - zaprotestował Zane. - To ty podobno znasz odpowiedź
na takie pytania.
Emilie przypomniała sobie niektórych gości. Roześmiana kobieta w sukni
z żółtego brokatu... Postawny dżentelmen w tabaczkowej kamizelce... Piękne,
jasnowłose dziecko bawiące się na trawniku. Pomyślała, że prawie wszyscy ci
ludzie to jej powinowaci lub krewni.
Nagle przypomniała sobie niezliczone historie rodzinne, które przekazała
jej babka. Każda opowieść stanowiła ogniwo długiego łańcucha, który łączył ją
z Timem.
- Nie mogę się skupić - westchnęła, ocierając pot z czoła. Usiłowała jakoś
wyrazić swój niepokój, ale nie mogła znaleźć właściwych słów. - Coś mnie
męczy... coś, czego nie mogę sobie przypomnieć.
- Nie martw się - odrzekł Zane, zerkając na potężnego guza na jej skroni. -
To z pewnością nic ważnego.
- Pewnie pomyślisz, że zwariowałam, ale to coś ma związek z George'em
Washingtonem.
- To wcale nie takie dziwne - powiedział Zane. McVie pewnie już dotarł
na Long Island i zawiadomił generała o spisku. Zapewne to właśnie dręczyło
Emilie. - Martwisz się o niego.
- To coś więcej - Rutledge odczytał w jej oczach prawdziwy strach. - Boję
się, że za chwilę stanie się coś strasznego.
- Nawet jeśli, to i tak nie możesz nic zrobić w tej sprawie - odrzekł z
typową, męską logiką. - Jesteś w New Jersey, a Washington w Nowym Jorku.
- Ale zgodnie z tradycją rodzinną...
- Zrobiłaś co mogłaś - przerwał jej Zane. - Nie martw się. Historia to
potwierdzi.
W tym momencie do salonu wpadł Isaac. Rozsadzało go podniecenie.
- Mama mówi, żebyście jak najszybciej przyszli! On zaraz wyjedzie.
Emilie i Zane spojrzeli po sobie.
- Kto zaraz wyjedzie? - spytał Rutledge.
- George Washington - wyjaśnił chłopak, biegnąc do drzwi. - Przyjechał
na wesele, aby oddać list od taty. Mój tata jest bohaterem! On...
Emilie przestała go słyszeć. Nagle wszystko złożyło się w przerażającą
całość. To jej rodzina. Odbywa się wesele. Przyjechał Washington. Spojrzała na
Zane'a. Ubrany na czarno mężczyzna uratował życie generała... Przypomniała
sobie dramatyczną opowieść.
- Boże, teraz rozumiem! - krzyknęła.
- Jesteś pewna? - zapytał Zane.
- Tak! To nie Andrew jest tym bohaterem! To... Rutledge rzucił się do
drzwi, przewracając po drodze Isaaca. Biegnąc pomyślał, że później go
przeprosi.
- Zane! - krzyknęła Rebeka. Stała na ganku, przyciskając do piersi
złożony list. Wydawała się szczęśliwa.
- Próbowaliśmy cię znaleźć. Chciałam przedstawić cię Jego Ekscelencji.
- Gdzie on jest? - mężczyzna ścisnął mocno jej ramię.
- Właśnie wyjeżdża do Filadelfii - odpowiedziała, wskazując ręką na
stodołę, obok której stał jeździec w mundurze.
- Czy jest sam?
- Podróżuje z jednym adiutantem - odrzekła, marszcząc brwi. - Jak on się
nazywa...? Aha, już pamiętam. Talmadge.
Zane przeskoczył przez poręcz ganku. Przewrócił się przy lądowaniu i w
tym momencie poczuł ostry ból w ramieniu. Pomyślał, że pewnie znowu złamał
rękę, ale w tej chwili to nie miało znaczenia. Zerwał się na nogi i pobiegł w
stronę stodoły.
Jeszcze sto metrów... pięćdziesiąt... szybciej! Morderca mógł kryć się
wszędzie. Lada chwila mógł wziąć na muszkę generała.
Usłyszał za sobą głos Emilie i jeszcze przyśpieszył. Niezależnie od tego,
jak miała się skończyć ta historia, chciał, aby ona była z niego dumna.
- Zsiadaj z konia! - krzyknął do Washingtona. - Już! Generał obrócił się
powoli i spojrzał na biegnącego mężczyznę. Wyglądał dokładnie tak, jak na
banknocie jednodolarowym. Z wrażenia Zane na chwilę przystanął.
Po sekundzie znów rzucił się do przodu. Pomyślał, że jeśli nie zdąży, to
przyszłość, która wydawała im się tak pewna, nagle zmieni się nie do poznania.
Zamiast dolarów w Ameryce wciąż będą w obiegu funty.
Washington sięgnął do rękojeści szpady.
Rutledge usłyszał krzyk Emilie.
Przykro mi, George - pomyślał. Mnie to sprawi więcej bólu.
I Zane Grey Rutledge rzucił się prosto w główny nurt historii.
15
Rebeka stała w drzwiach i przyglądała się, jak Emilie kończy pakować
swoje rzeczy. - Lepiej się czujesz?
- Nic mi nie jest - uśmiechnęła się Emilie. - Naprawdę. - A mdłości? -
Minęły - odpowiedziała. - Cytryna pomogła. Nie mogła już dłużej twierdzić
wbrew oczywistym objawom, iż nie jest w ciąży. I tak dostatecznie długo
usiłowała sobie wmówić, że mdłości, zawroty głowy i brak okresu jeszcze nie
świadczą o jej stanie. Musiała przyznać, że nosi w sobie dziecko Zane'a, poczęte
owej cudownej nocy w przyszłości, kiedy zapomniała o ostrożności i posłuchała
głosu serca. - To dobra oznaka. Ciężkie początki wróżą zdrowe dziecko.
- Oby Bóg usłyszał twoje słowa.
- Nie znałam dotychczas takiego wyrażenia - zdziwiła się Rebeka.
- W Nowym Jorku można je często usłyszeć - odpowiedziała, składając
czarną koszulę Zane'a i wkładając ją do torby.
- Naprawdę? Jednak ty i twój mąż różnicie się czymś od nas wszystkich.
- Akcentem?
- Bardzo chciałabym wiedzieć, na czym dokładnie polega różnica. Nigdy
nie miałam takiej przyjaciółki...
Emilie bez zastanowienia objęła ją i ucałowała.
- Będzie mi cię brakowało, Rebeko. Zwłaszcza teraz.
- Nie wiem, jak sobie poradzę bez twojej przyjaźni - w brązowych oczach
kobiety zalśniły łzy.
- Nasza przyjaźń wcale się nie skończy - poważnie zapewniła ją Emilie. -
Po prostu będzie nas dzielić większy dystans.
Od strony schodów dobiegł je odgłos kroków Zane'a.
- Ani słowa o dziecku - szepnęła pośpiesznie.
- Jeszcze mu nie powiedziałaś?
- W tym tygodniu i bez tego miał o czym myśleć - potrząsnęła głową
Emilie.
Ratując generała Washingtona, Zane ponownie złamał rękę. To, plus
zamieszanie spowodowane pokrzyżowanym spiskiem, uniemożliwiło jej
rozmowę na tak poważny temat. Emilie postanowiła, że powie mężowi
natychmiast po przybyciu do nowego domu w Filadelfii.
Wcale się nie denerwowała z powodu konieczności odbycia tej rozmowy.
Bynajmniej. Choć jeszcze nie rozmawiali o powiększeniu rodziny, to wcale nie
znaczyło, że Zane nie chce mieć dzieci. To prawda, że podczas ich pierwszego
małżeństwa jasno stwierdził, iż reprodukcja znajduje się na samym końcu jego
listy celów do realizacji, jednak od tego czasu bardzo się zmienił.
Właśnie wszedł do pokoju.
- Pora jechać, Emilie. Mamy przed sobą daleką drogę.
- Załadowałeś wóz? - spytała. Jak zawsze, na jego widok poczuła, że coś
ściska ją w gardle.
- Tak - odrzekł, po czym zwrócił się do Rebeki.
- Dałaś nam dość jedzenia na cały rok.
- Tak rozkazał generał - odpowiedziała Rebeka z uśmiechem.
- Jak teraz wyżywisz rodzinę?
- Jego Ekscelencja zapowiedział, że to już nie będzie dla mnie kłopotem.
- Wyobrażam sobie, jaka jesteś dumna z Josiaha - wtrąciła Emilie. - Wiele
ryzykował, działając tak długo na tyłach angielskiej armii.
W ciągu ostatnich trzech miesięcy Josiah zebrał bardzo wiele cennych
informacji. Generał Washington miał nadzieję, że dzięki niemu wkrótce odniosą
decydujące zwycięstwo.
Emilie z najwyższym trudem powstrzymała się od wyjawienia Rebece, że
do tak upragnionego zwycięstwa już blisko. Za kilka miesięcy, podczas
styczniowych mrozów, armia amerykańska miała odnieść ważne zwycięstwo w
bitwie pod Princeton. Ta bitwa znaczyła początek drogi do ostatecznego tryumfu
kolonii.
- Będę czekał na dole - powiedział Rutledge i wyszedł.
- Czy jeszcze się zobaczymy? - na odmianę Emilie zaczęła płakać. -
Przecież teraz i Zane, i ja należymy do szpiegowskiej siatki...
- Życie jest pełne niespodzianek - westchnęła Rebeka. - W ciągu
osiemnastu lat małżeństwa wiele razy się o tym przekonałam.
- Chyba wszystko wzięłam - Emilie rozejrzała się po pokoju. Na chwilę
zatrzymała wzrok na miedzianej wannie i lekko się uśmiechnęła.
- Przecież prawie nic nie miałaś ze sobą - zauważyła gospodyni. - Często
się zastanawiałam, w jaki sposób ty i twój mąż spotkaliście Andrew.
- Mam wrażenie, że od tego dnia upłynęły całe wieki - westchnęła Emilie.
- W ciągu tych paru tygodni tyle się wydarzyło.
- Czy zabrałaś list żelazny od generała?
- To najbardziej wartościowa rzecz, jaką mamy.
Emilie poklepała się po kieszeni. Po krótkim namyśle przełożyła list z
kieszeni do haftowanej torebki, wraz z innymi przedmiotami, które wykopała ze
skrytki za stodołą. Mogła sobie wyobrazić reakcję Rebeki, gdyby zobaczyła
banknot z podobizną generała.
Washington nie szczędził oznak wdzięczności. Prócz listu żelaznego,
ofiarował im wóz i konia, co można uznać za osiemnastowieczny równoważnik
BMW z nieograniczonym zapasem benzyny. Teraz mieli udać się do Filadelfii i
dołączyć do tamtejszej organizacji. Washington miał nadzieję, że tam Zane
będzie miał wiele okazji, aby wykorzystać swój dar obserwacji i pamięć.
Propozycja generała otworzyła przed nimi nowe perspektywy. Bez niego
nie wiedzieliby, jak zorganizować swoje życie. Teraz, z uwagi na dziecko,
bezpieczna przyszłość nabrała dla Emilie wyjątkowego znaczenia.
Zane czekał na nią przy wozie, otoczony dziećmi Rebeki. Nawet Charity i
Tim przyszli specjalnie, aby się z nimi pożegnać. Emilie bardzo się wzruszyła i
serdecznie ich uściskała. Widząc ich czuła się częścią niewidzialnego łańcucha,
łączącego ją z przyszłością.
- Między Filadelfią i Princeton działa poczta - powiedziała Rebeka. -
Musisz koniecznie napisać mi, jak ci się żyje w nowym domu.
- Nawet siostra nie byłaby dla mnie lepszą przyjaciółką - westchnęła
Emilie i po raz ostatni uścisnęła Rebekę. - Nigdy cię nie zapomnę, ciebie i
twojej rodziny.
Isaac, niczym dojrzały mężczyzna, podał rękę Zane'owi. Wymienili
solenny uścisk dłoni. Emilie miała wrażenie, że oczy Zane'a lekko się zamgliły.
Pomyślała, że za to kocha go jeszcze mocniej.
Nie mogli już dłużej zwlekać. Emilie usiadła na koźle, tuż obok Zane'a,
który pewnym ruchem chwycił lejce.
- Czy wiesz, jak powozić? - szepnęła niespokojnie.
- A co w tym trudnego? - zdziwił się. - Przecież prawdziwą robotę
wykonuje koń.
- Niech was Bóg prowadzi! - krzyknęła Rebeka. Isaac klepnął konia po
zadzie. Ruszyli.
Przez pierwszą godzinę jazdy Emilie wielokrotnie głośno pociągała
nosem.
- Jeszcze ich spotkamy - mruknął Zane. - Nasze drogi muszą się przeciąć.
- Skąd możesz wiedzieć? - obruszyła się Emilie. Jej zielone oczy znów
wypełniły się łzami. - Nie możemy wsiąść do samochodu i podskoczyć do nich
na kawę.
- Co ja słyszę?! Czyżbyś zatęskniła do dwudziestowiecznych
udogodnień?
- Przestań się wygłupiać - prychnęła. Była naprawdę rozgniewana. -
Tęsknię do Rebeki.
- Rozstałyście się godzinę temu. Chyba jeszcze za wcześnie na tęsknotę.
- Nic mnie to nie obchodzi. Tęsknię do niej i już. Zane spojrzał na nią z
pewnym zdziwieniem. Czegoś takiego zupełnie się po niej nie spodziewał.
Widział już Emilie w stanie bliskim furii, wiedział, że potrafi być
zazdrosna, poznał również, jak się zachowuje, gdy coś jest jej obojętne. Nigdy
natomiast nie wykazywała skłonności do płaczu i sentymentalizmu. - Nie patrz
tak na mnie! - warknęła gniewnie. - Nie cierpię takich spojrzeń.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Raz musieli się zatrzymać, aby
gniewna Emilie mogła pójść w krzaki.
Po chwili wróciła, głośno narzekając na jeżyny.
Andrew wyobrażał sobie, że zostanie uznany za bohatera.
Miał nadzieję, że powróci do New Jersey w glorii, tak jak zapowiedziała
mu Emilie. Zamiast tego pozostał kimś nieznanym i anonimowym.
Gdy dotarł na Long Island, dowiedział się, że generał Washington udał się
w niespodziewaną podróż do New Jersey. Przekazując w sztabie informacje na
temat spisku, Andrew czuł się jak idiota. Wszyscy patrzyli na niego tak, jakby
był wariatem.
Niewykluczone, że mieli rację.
McVie czuł, że pora już przekazać pałeczkę innym. Pojawili się młodsi
ludzie, gotowi zająć jego miejsce, byli pełni zapału, energiczni, zdolni do
podjęcia działań, o których on nawet nie myślał. Na przykład Rutledge. Nawet
Emilie bardziej rwała się do walki o niepodległość niż on sam.
Pozostał na Long Island tak długo, aby zdążyć odwiedzić matkę Elspeth,
po czym wyruszył w drogę powrotną, choć sam nie wiedział, do czego wraca.
Ostatnio nie mógł się skoncentrować na sprawach bieżących. Zamiast
tego wciąż wracał myślami do świata, o którym opowiedziała mu Emilie.
Miał wrażenie, że potrafi sobie wyobrazić uliczny zgiełk. Zamknął oczy.
Wydawało mu się, że widzi na niebie ogromnego, srebrzystego ptaka, lecącego
niczym spadająca gwiazda. Te marzenia stały się dla niego bardziej rzeczywiste
niż świat, w którym żył.
Andrew postanowił, że gdy spotka Emilie i Zane'a, powie im, iż chciałby
zobaczyć ich świat. Jeśli kiedykolwiek znajdą możliwość powrotu, chciał jechać
z nimi.
To, oczywiście, nie wydawało się bardzo prawdopodobne, ale przecież
cała ta historia była zupełnie fantastyczna.
Sam nie wiedział, dlaczego ominął Princeton i udał się na południowy
wschód. Nie mógł się oprzeć pokusie odwiedzenia latarni morskiej. Jakiś
wewnętrzny głos nakazał mu zboczyć o wiele mil, przedostać się na wyspę i
zanocować, słuchając szumu fal bijących o skalisty brzeg. Tylko ta jedna noc -
mruknął do siebie, patrząc w stronę portu. Jutro ruszam dalej.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Wreszcie Emilie pochyliła się w
stronę mężczyzny i pogłaskała go po ramieniu.
- Przepraszam, że byłam taka okropna.
_ Wolę, gdy się złościsz, niż płaczesz - powiedział Zane, patrząc jej w
oczy. - Jeszcze zobaczysz swoją Rebekę, obiecuję ci to.
Emilie znowu zaczęła pociągać nosem.
- Nie zachowujesz się normalnie - zauważył.
- Owszem, tak - ucięła wszelką dyskusję na ten temat.
Dojechali do rozwidlenia dróg i skręcili w prawo.
- Myślę, że źle wybrałeś - powiedziała Emilie. Rutledge niemal zazgrzytał
zębami. Dlaczego nikt mu nie powiedział, że tak będzie wyglądała ich wspólna
podróż?
- Mieliśmy kierować się w prawo.
- Mylisz się.
- Mam fotograficzną pamięć.
- I kiepską orientację w terenie.
- Wydaje mi się, że to ja parę dni temu odnalazłem drogę do jaskini -
przypomniał jej gniewnie. - Jakoś Wedy nic nie mówiłaś o kiepskiej orientacji w
terenie.
Na myśl o tamtej nocy Emilie poczerwieniała. Najpierw ucieczka z
więzienia, później miłość pod gołym niebem. Nie zamierzała jednak się poddać.
- To tylko dowodzi, że potrafisz odnaleźć miejsce, v którym raz byłeś.
Teraz szukamy nowej drogi.
Zane tylko pokręcił głową.
Jednak po kilku kolejnych milach sam musiał przyznać, że sytuacja
wygląda kiepsko. Wedle otrzymanych instrukcji, miał wypatrywać starej
wierzby płaczącej, rosnącej tuż koło studni z żurawiem. Niestety, nigdzie nie
było widać ani wierzby, ani studni.
Jechali już od wielu godzin. Byli głodni, zmęczeni i posiniaczeni od
nieustannych wstrząsów.
- Myślałam, że mieliśmy spędzić noc w zajeździe - powiedziała Emilie.
- Owszem - potwierdził Zane przez zaciśnięte zęby.
- I gdzie ten zajazd?
- Już dojeżdżamy.
- Jakoś go nie widzę.
- Czy chcesz powiedzieć, że mam się zatrzymać na stacji benzynowej i
zapytać o drogę?
Spojrzeli sobie w oczy i jednocześnie wybuchnęli śmiechem.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział wreszcie Zane i delikatnie
zwichrzył jej włosy.
- Wiem - westchnęła, ale w tym samym momencie poczuła wyrzuty
sumienia. Kochała go i wiedziała, że on ją kocha. Jeśli mieli żyć razem, musiała
mu koniecznie powiedzieć o dziecku, które powoli rozwijało się w jej wnętrzu.
Czemu właściwie miałaby z tym czekać, aż przybędą do Filadelfii?
- Zane - zaczęła powoli. - Muszę ci coś powiedzieć. Nic nie odpowiedział.
- Zane?
Emilie zwróciła wzrok w stronę, w którą patrzył.
- Co to takiego? - spytała, starając się przeniknąć wzrokiem przez gęste
gałęzie drzew.
- Tam - wskazał jej niewielką przesiekę. - Widzisz?
- Boże - wymamrotała. Nagle poczuła zawrót głowy, zrobiło jej się zimno.
- Latarnia morska.
- Do diabła, jak mogłem się tak pomylić? - zaklął i zeskoczył z wozu. -
Tylko idiota może pomylić wschód i zachód.
- Myślę, że to nie jest przypadkowa pomyłka.
- A co takiego?
- Jedźmy dalej - wykrztusiła Emilie.
- Co się stało, Em? To doskonałe miejsce, żeby przenocować.
- To może być niebezpieczne - odrzekła. Nie mogła pozbyć się strachu,
który nagle ścisnął ją za gardło.
- Nikt się tu nas nie spodziewa - Zane zrobi} zdziwioną minę. - Jeśli
nawet ktoś nas zobaczy, będziemy udawać normalne małżeństwo w podróży.
Nie byli jednak normalnym małżeństwem. Podróżowali aż z
dwudziestego wieku.
- Chodź - zaproponował. - Musimy rozejrzeć się po okolicy. Poprzednim
razem nie mieliśmy dość czasu, bo Andrew zaraz nas znalazł.
Emilie miała ochotę chwycić lejce i jak najszybciej stąd uciec, ale nie
mogła się na to zdobyć. Miałaby odjechać bez niego? Niechętnie zsiadła z wozu.
- Już tu byliśmy - powiedziała. Zbliżali się właśnie do brzegu. - Jest tyle
rzeczy, których jeszcze nie widzieliśmy. Po co tracić czas na powtórki?
Na skraju plaży leżała łódź wiosłowa, na wszelki wypadek uwiązana do
wystającego pniaka. Emilie poczuła, że po plecach przeszły jej ciarki. Jej
zdaniem, to wszystko składało się w dziwną i niepokojącą całość.
- Chyba już dość się napatrzyłeś? - pociągnęła go za rękaw.
- Chodź, popłyniemy na wyspę - odpowiedział, kierując się w stronę
łodzi.
- Przecież to niemożliwe, Zane. Masz złamaną rękę.
- Ja będę wiosłował z lewej, ty z prawej.
- Nie chcę tam płynąć.
- To poczekaj tu na mnie.
- Dlaczego tak ci zależy, aby tam dotrzeć? Przecież już widziałeś latarnię
z bliska.
Zastanawiał się przez chwilę.
- Nie wiem, dlaczego chcę tam popłynąć - odparł szczerze. - Po prostu coś
mnie ciągnie.
- To mi się bardzo nie podoba - stwierdziła Emilie. - Mam złe przeczucia.
Nic nie mogło odwieść Zane'a od realizacji powziętej decyzji. Emilie
ciężko westchnęła i usiadła koło niego.
- No dobra, tylko szybko - powiedziała, chwytając za wiosło. Wiatr się
wzmagał. Jeśli nie mieli nocować na wozie, to czym prędzej powinni znaleźć
jakiś dach nad głową.
Gdy dotarli na wyspę, Zane pomógł jej wysiąść i zacumował łódź.
- Spójrz - powiedział. - Jeszcze jedna łódź. Myślisz, że ktoś obsługuje
latarnię?
- Nie - z tyłu dobiegł ich dobrze znany głos. - Jesteśmy tu sami.
Odwrócili się gwałtownie. Przed nimi stał McVie.
- Andrew! - wykrzyknęła Emilie. - Co ty tu robisz?
- Wracam na farmę, do Rebeki. Zatrzymałem się po drodze.
- My jedziemy do Filadelfii - powiedział Zane, patrząc mu w oczy.
Żadne z nich nie skomentowało oczywistego faktu, że aby się tu dostać,
musieli mocno zboczyć z drogi.
- To wygląda na spotkanie lokalnej siatki szpiegowskiej - zauważyła
Emilie. Z trudem trzymała nerwy na wodzy. - Chyba nie powinniśmy
pokazywać się razem. To tylko...
Nie dokończyła. Ani Zane, ani Andrew nie słuchali, co ona mówi, tylko
wbili wzrok w jakiś punkt na horyzoncie. Spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła
szybko nadciągające, szare, spiralne chmury. Chwyciła Zane'a za ramię.
- Pamiętam te chmury - gorączkowo powiedział Rutledge. - Wiedziałem,
że powinniśmy byli spróbować zrobić balon. Mielibyśmy szansę...
- Patrz tam! - wtrącił Andrew. - Tam, na plaży!
- Tak! - wykrzyknął Zane, z trudem przekrzykując szum wiatru. - Balon!!
Emilie z góry wiedziała, że powłoka i gondola są w doskonałym stanie.
Jak to możliwe, że znów dzieje się coś takiego?
- To nasza jedyna szansa, Em! - Zane chwycił ją w pasie i odwrócił do
siebie. - Zrobiliśmy już, co do nas należało. Zadanie wykonane, możemy wracać
do domu.
- To tylko iluzja - ostudziła go. - To nie może dziać się naprawdę.
- Już myślałem, że to się nigdy nie zdarzy - Zane ruszył w kierunku
balonu, ciągnąc za sobą niechętną Emilie. - Bałem się, że z jakiegoś powodu
straciliśmy szansę powrotu. To prawdziwy cud!
Nie - pomyślała. Cud to to, że przez chwilę wydawało mi się, że mamy
szansę być razem.
Szarosrebrne chmury pokryły całe niebo. Były tak nisko, że wierzchołek
balonu dotykał ich podstawy.
- Chodź, Em. Nie mamy wiele czasu.
- Nie mogę. - Miała wrażenie, że coś, czego nie rozumie, sparaliżowało
jej ruchy.
- Nie będziemy mieli drugiej okazji, Emilie - powiedział, patrząc na nią,
jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.
- To może być jakiś trik. A jeśli coś się stanie?
- Przynajmniej będziemy wiedzieli, że spróbowaliśmy.
- Nie mogę - pokręciła głową w odpowiedzi.
- Z pewnością możesz.
- Tym razem nie - odrzekła, cofając się parę kroków. Kiedy indziej
gotowa byłaby pójść za nim na kraj świata, ale teraz... Teraz musiała chronić
rosnące w niej dziecko. Nie mogła zaryzykować, że coś mu się stanie. Poczuła
gwałtowny, bolesny skurcz serca. Wiedziała, że jeśli teraz powiedziałaby mu o
dziecku, balon z pewnością odleciałby bez niego, ale nie chciała go do tego
zmuszać.
- Kocham cię - powiedziała cicho, przełykając łzy. - Ale nie mogę lecieć.
Zane czuł, że znalazł się w jakimś koszmarnym potrzasku. Pomyślał, że
Emilie nie może odmówić.
- Nie możesz tu zostać - gorączkowo próbował ją przekonać. Mijały
cenne sekundy. Balon mógł odlecieć w każdej chwili. - Em, proszę. Przecież
należymy do siebie.
- Wsiadaj - powiedziała, wyrywając się z jego uścisków. - Nie chcę, abyś
z mojego powodu stracił szansę na szczęście.
Zane nie był stworzony do życia w osiemnastym wieku. Bez władzy i
pieniędzy stał się takim samym człowiekiem jak inni. Ba, nie było nawet jasne,
czy potrafi zarobić na życie.
- Balon zaczyna się wznosić - krzyknął Andrew. - Teraz albo nigdy!
Zane zrozumiał, że nie zdoła jej przekonać. Musiała sama podjąć decyzję.
- Decyduj, Em - krzyknął. - Lecisz czy zostajesz?
- Nie mogę lecieć - szepnęła i załkała. - Boże, tak bym chciała...
Rzuciła mu haftowaną torebkę z pieniędzmi i kartą kredytową, po czym
odwróciła się i pobiegła do latami. Rzuciła się na pryczę, ukryła twarz w
poduszce i zapłakała.
Postąpiłaś słusznie - pocieszył ją głos serca. Pozwoliłaś, aby podjął
decyzję. Zane miał prawo powrócić do świata, który znał i lubił, podobnie jak
ona miała pełne prawo pozostać, aby zapewnić bezpieczeństwo dziecku. Emilie
wiedziała, że to prawda, ale mimo to nie mogła się uspokoić.
Po paru minutach usłyszała skrzypienie zawiasów.
To Andrew - pomyślała tępo. Zane pewnie już poleciał.
Leżała nieruchomo, nadsłuchując odgłosów kroków.
- Emilie - usłyszała.
Dlaczego Opatrzność tak mnie prześladuje? - pomyślała. Dlaczego muszę
słyszeć ten głos, podczas gdy on jest już daleko?
W tym momencie tuż obok ugięło się łóżko i czyjeś silne ramię uniosło ją
do góry. To mógł być tylko on.
Przytulił ją do piersi. Emilie z radością wsłuchiwała się w bicie jego
serca.
- Nie zadziałało? - spytała po chwili, patrząc mu w oczy.
- Nie spróbowałem.
- Nie rozumiem... - szepnęła, wstrzymując oddech. Boże, niech tak będzie
naprawdę - modliła się gorączkowo. Proszę, niech on ze mną zostanie.
- Tu jest nasz dom - powiedział Zane Grey Rutledge, który nigdy
przedtem nie przywiązywał wagi do tego pojęcia. - To nieważne, czy żyjemy w
osiemnastym, czy dwudziestym wieku. Chcę być z tobą.
Emilie zawsze pragnęła usłyszeć, jak on wymawia te słowa, ale wciąż nie
była pewna.
- Może jeszcze zdążysz - szepnęła. - Chcę, abyś był szczęśliwy...
W tym momencie jednocześnie pomyśleli o tym samym i podbiegli do
okna.
- Boże! - wykrzyknęła Emilie. - Andrew!
Balon już wystartował. W gondoli z wikliny siedział Andrew McVie.
- Niech mnie diabli porwą! - zaklął Zane. Gondola znikała już w
ciemnych chmurach. - Zaryzykował.
- Przecież on nic nie wie... - szepnęła, wycierając dłonią oczy. - Będzie się
musiał tyle nauczyć.
- Da sobie radę - zapewnił ją, obejmując zdrową ręką jej ramiona. - To
twarda sztuka.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz.
- Ja też - powiedział, całując ją w czoło. - Czy dlatego nie chciałaś lecieć?
- To nieco bardziej skomplikowana sprawa, niż myślisz.
- Wolisz żyć w osiemnastowiecznym stylu, tak?
- To tylko jedna z przyczyn. - Wzięła głęboki oddech i spojrzała mu w
oczy. - Jest jeszcze ktoś, kogo musimy wziąć pod uwagę.
Zane już odgadł. Jak to się stało, że wcześniej się nie zorientowałem? -
pomyślał ze zdziwieniem. Te płacze, dziwne uśmiechy, nagłe zmiany humoru.
Czasami patrzyła na niego tak, jakby pomógł jej sprawić cud.
- Chodzi o dziecko, prawda?
- Tak - szepnęła, zaplatając ręce na brzuchu, jakby chciała je obronić.
- To tej pierwszej nocy - szepnął, przygnieciony wagą wydarzenia.
Dziecko było nie tylko widocznym dowodem ich miłości, ale również należało
do dwóch wieków.
- Może chcesz usiąść? - zapytała Emilie i cicho się zaśmiała.
- Chyba to ja powinienem ci to zaproponować - potrząsnął głową i
przytulił ją do siebie. - Od dawna wiesz?
- Podejrzewałam już wcześniej, ale tak na pewno dopiero od tygodnia.
- Powinnaś była mi powiedzieć.
- Ja... Prawdę mówiąc, nie byłam pewna, jak na to zareagujesz.
- Niczego bardziej nie pragnę niż małej dziewczynki z twoimi oczami i
twoją radością życia.
- A ja chciałabym chłopca, równie cudownego, jak jego tata - szepnęła, a
w jej zielonych oczach zalśniły łzy.
Zane gwałtownie zamrugał i na chwilę odwrócił wzrok.
- Miałaś rację, Em. Musimy tu zostać dla naszego dziecka. Niech wie, że
je kochamy.
- Musimy się pobrać.
- Załatwimy formalności, jak tylko dotrzemy do Filadelfii, ale żaden
papierek nie wzmocni już naszego małżeństwa - odrzekł, całując ją w usta.
Jeszcze nigdy nie byli sobie tak bliscy, jak teraz. - Tym razem pobraliśmy się już
na zawsze.
EPILOG
Osiem miesięcy później, gdzieś w okolicy Filadelfii.
- Siadaj, Rutledge - polecił Josiah Blakelee. - Wydeptujesz tylko podłogę.
Z pokoju obok kuchni dobiegł ich kolejny, głośny jęk. Zane aż zadrżał.
- Masz sześcioro dzieci - powiedział, przestając na chwilę krążyć po
kuchni. - Czy to zawsze tak wygląda?
- Czasami gorzej - odrzekł Josiah. - Taki już jest los kobiet.
- Dlaczego zatem chcą mieć dzieci? - spytał. Każdy jęk żony sprawiał mu
ostry ból.
- Z miłości - odpowiedział Blakelee. - Rebeka twierdzi, że zapomina o
bólu, gdy tylko dziecko zaczyna ssać.
- Nigdy więcej - mruknął Zane i znów zaczął nerwowo przemierzać
pomieszczenie. - Nigdy więcej nie narażę jej na coś takiego.
Josiah tylko się uśmiechnął. Wskutek wojny cała rodzina Blakelee
musiała opuścić farmę w pobliżu Princeton. Przenieśli się do Pensylwanii i
zamieszkali nieopodal Rutledge'ów. Zane i Josiah zaprzyjaźnili się
>
kierując
siatką szpiegowską, a ich żony po prostu odnowiły dawną zażyłość, tak jakby
nigdy się nie rozstały.
Teraz Rutledge myślał, że bez nich nie wiedziałby, co zrobić.
Każdy jęk Emilie sprawiał, że czuł rozdzierający serce ból. Gdy milczała,
pocił się ze strachu, aż Wreszcie znów słyszał jej głos.
Blakelee wstał, wyjął z szafki butelkę rumu i podał przyjacielowi.
- Napij się - poradził. - Czeka cię długi dzień.. Minął cały dzień, a Emilie
jeszcze nie urodziła, Rum nie podziałał. Zane mógłby równie dobrze pić czystą
wodę. Zupełnie utożsamił się z cierpiącą żoną.
Gdyby rodziła w dwudziestym wieku, z pewnością byłby przy niej, ale
teraz, gdy tylko wspomniał o takiej możliwości, Josiah spojrzał na niego z
oczywistym zgorszeniem.
W końcu jednak Zane nie wytrzymał.
- To moja żona, do diabła - zaklął. - Ten obyczaj to barbarzyństwo.
Wchodzę i już.
Zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i wszedł do pokoju zastępującego
izbę porodową.
- Zane! - wykrzyknęła przerażona Rebeka. - To nie jest miejsce dla
mężczyzny!
- Pozwól mu wejść - szepnęła Emilie słabym głosem. Nawet na tle białego
prześcieradła wydawała się blada. Na jej ściągniętej twarzy widać było ogromne
znużenie. Nagle wygięła się w łuk i kurczowo chwyciła dłoń Zane'a.
- Już widać główkę! - zawołała przyjaciółka. - Przyj, przyj!
Krzyk Emilie odbijał się od ścian pokoju i wracał do uszu mężczyzny,
który przyglądał się porodowi z przerażeniem i uniesieniem.
- Jeszcze mocniej - nalegała Rebeka. - No, jeszcze... jeszcze raz!
- Mocniej, Em - zachęcił ją Zane.
- Nie mogę... Jestem taka zmęczona... To za dużo...
- Owszem, możesz. Potrafisz wszystko. Znalazła w sobie resztki sił i
spróbowała raz jeszcze.
Jej twarz wykrzywił grymas bólu i wysiłku.
- Wychodzi... czuję, że wychodzi - szepnęła. Jeszcze chwila i rozległ się
cudowny, głośny krzyk dziecka.
- Dziewczynka! - ucieszyła się Rebeka. - Śliczna, mała dziewczynka!
- Boże... - Emilie spojrzała na męża. Oboje płakali ze wzruszenia.
Zane myślał, że wie już wszystko o miłości. Wydawało mu się, że dzięki
tej kobiecie i wspólnej podróży w czasie poznał wszystkie sekrety tego uczucia.
Teraz jednak, widząc noworodka kwilącego w ramionach matki, zrozumiał, że
nic jeszcze nie wie.
Nagle Emilie znów krzyknęła.
- To łożysko - wyjaśniła Rebeka. Dotknęła ręką wydętego brzucha
kobiety. Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.
- Co się stało? - zaniepokoił się Zane. Przecież to niemożliwe, aby teraz,
już po porodzie, coś mogło się stać Emilie.
- Weź dziecko - poleciła mu zdecydowanie Rebeka. - Wydaje mi się, że to
jeszcze nie koniec.
Wziąć dziecko? Zane spojrzał na malutką, kruchą istotkę w ramionach
Emilie. Jak mógłby to zrobić? Przecież nie miał pojęcia, jak trzymać
noworodka, jak...
- Bierz córkę!
Zane przypomniał sobie, jak ktoś mu tłumaczył, że dziecko należy
trzymać jak piłkę do amerykańskiego futbolu. Zacisnął z determinacją zęby i
wziął maleństwo. Na szczęście rada okazała się właściwa. Dziewczynka
wydawała mu się taka śliczna, doskonała...
- Przyj! - krzyknęła Rebeka niczym sierżant kierujący musztrą.
- Nie mogę! - jęknęła Emilie, chwytając się poręczy łóżka.
- Musisz!!
- Dalej! Mocniej!... Chryste! - Rebeka jednocześnie śmiała się i płakała. -
Macie syna!
- Syna? - Zane spojrzał na dziecko, które trzymał na rękach. - Mówiłaś, że
to córka!?
- Bliźniaki? - pierwsza oprzytomniała Emilie. W jej głosie zabrzmiała
nutka tryumfu. - Mamy bliźnięta!
- To szczęśliwy dzień - westchnęła przyjaciółka, owijając noworodka
prześcieradłem i podając go Emilie. - Bóg Wszechmogący wam pobłogosławił.
Płacząc z radości, Rebeka wyszła, aby przekazać mężowi szczęśliwą
wiadomość.
- Mamy teraz prawdziwą rodzinę - szepnęła Emilie. Zane patrzył na swoją
żonę i dzieci i myślał, że gotów byłby oddać za nich życie. Wiedział, że mają
przed sobą trudną drogę w tym obcym dla nich świecie, ale był pewien, że zrobi
wszystko, aby zapewnić im bezpieczeństwo.
Po raz pierwszy od nagłej podróży w czasie przestał się zastanawiać, jak
ma wyglądać przyszłość. Odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się głośno.
- Kocham cię - powiedział myśląc, że żadne słowa nie oddadzą
cudownego uczucia, jakie przepełniało jego serce. - Nie mógłbym żyć bez
ciebie.
- Biedaczysko - westchnęła Emilie. Zane pochylił się nad nią i pocałował
ją w usta. - Nie tak sobie wyobrażałeś swoje życie.
- Nie - odrzekł bez wahania. - Ale miałem szczęście.
- Nie żałujesz?
- Nie, niczego nie żałuję.
- Pora, żebyś to zrozumiał - usłyszał głos babki.
- Słyszałeś coś? - Emilie rozejrzała się po pokoju.
- Ciekaw byłem, kiedy odezwie się znowu - uśmiechnął się Zane.
- Kto?
- Sara Jane.
- Twoja babka?
- Tak - kiwnął głową. - To jej zawdzięczamy to wszystko.
- Nie rozumiem...
- Kiedyś ci wytłumaczę - Obiecał Zane.
- Jestem z ciebie dumna, Zane. Stałeś się prawdziwym mężczyzną, godnym
nazwiska Rutledge' ów.
- Znów ją słyszałam - powiedziała Emilie - ale nie mogłam odróżnić słów.
- Myślę, że pożegnała się z nami - uśmiechnął się Zane. Czuł w sercu
spokój i radość.
W tym momencie do pokoju wpadli Rebeka i Josiah, Charity z mężem,
Isaac, Stephen, Benjamin, Ethan i nawet mały Aaron, który już nauczył się
chodzić.
Wszyscy zgodnie uznali, że dzieci są cudowne i równie inteligentne jak
ich rodzice.
- Ale jeszcze nie mają imion - zauważyła Rebeka. - Jak je nazwiecie?
Zane spojrzał Emilie w oczy.
- Chłopiec będzie się nazywał Andrew - powiedziała. Chciała uczcić
pamięć przyjaciela, o którego losie nie mogli się niczego dowiedzieć.
- A to będzie Sara - dodał Zane patrząc, jak mała wywija w powietrzu
maleńką piąstką. - Sara Jane.
I tak się to zaczęło...