Frank Herbert Zielony Mózg

Frank Herbert




Zielony Mózg



SCAN-dal



I


Wyglądał niczym bękarci potomek Indianina ze szczepu Guarami i córki farmera z głębi kraju, jak jakiś zbieracz kauczuku, starający się zapomnieć o swym zarządcy i „zjadaniu żelaza”, czyli uprawianiu miłości przez kratę w bramie hacjendy.

Jego wygląd odpowiadał temu typowi człowieka bardzo dokładnie z wyjątkiem chwil, gdy zapamiętywał się brnąc z uporem przez dżunglę.

Jego skóra stawała się wtedy zielona, w wyniku czego ginął na tle zarośli. To z kolei upodobniało go do niewidzialnego upiora w szarej jak muł koszuli i złachmaniałych spodniach, oraz postrzępionym słomkowym kapeluszu i sandałach z niewyprawionych rzemieni o podeszwach wyciętych z kawałków zużytych opon.

Tego rodzaju wpadki były coraz rzadsze w miarę jak oddalał się od źródeł Parany, idąc w głąb interioru. Tu pospolici byli ludzie tacy jak on, o przyciętych równo nad czołem czarnych włosach i błyszczących ciemnych oczach.

Gdy dotarł do terenów bandeirantes, jego kontrola nad odruchowym efektem kameleona była już prawie doskonała.

Teraz wynurzył się z dzikich ostępów dżungli i ruszył ku zabłoconym ścieżkom oddzielającym rozparcelowane planowo gospodarstwa. Na swój sposób wyczuł, że zbliża się do jednego z posterunków bandeirantes i prawie ludzkim gestem namacał cedula de gracias al sacar -świadectwo białej krwi, wetknięte bezpiecznie pod koszulę. Dość często, gdy w pobliżu nie było ludzkich istot, na głos ćwiczył wymawianie imienia, które dlań wybrano -”Antonio Raposo Tavares”.

Dźwięk dobywał się z niego nieco piskliwy, zwłaszcza pod koniec, ale wiedział, że ujdzie. Już wcześniej uchodził. Indianie Goyaz byli powszechnie znani ze swojej dziwacznej wymowy. Człowiek z farmy, w której dzień wcześniej nocował, tak się właśnie wyraził.

Gdy pytania stały się zbyt natarczywe, przykucnął na progu i zagrał na flecie quena, który nosił w skórzanej torbie przewieszonej przez ramię. Gest wyciągnięcia instrumentu był symbolem w jego regionie. Gdy Guarani przykładał flet do ust i zaczynał grać, był to znak, że skończył się czas słów.

Gospodarz wzruszył wtedy ramionami i ustąpił.

Męczący marsz i trudne do osiągnięcia, ale starannie opanowane współdziałanie stawów nóg doprowadziły go teraz do terenu gęsto zaludnionego. Widział przed sobą czerwonobrązowe dachy i białą, krystalicznie lśniącą wieżę posterunku bandeirantes, nad którą unosiły się powietrzne ciężarówki. Scena ta dziwnie przypominała ul...

Na chwilę opanowały go instynkty, o których wiedział, że musi je pokonać. Mogły one spowodować klęskę jego misji . Zszedł na bok z błotnistej ścieżki i zniknąwszy z oczu przechodzącym ludziom powtórzył sobie regulamin, który jednoczył jego umysł. Impuls woli przeniknął do najodleglejszych elementów jego istoty: „Jesteśmy niewolnikami podległymi większej całości”.

Ponownie podjął marsz ku posterunkowi bandeirantes. Jednocząca myśl użyczyła mu służalczego wyglądu będącego tarczą wobec spojrzeń istot ludzkich mijających go nieustannie. Jego rodzaj wiedział o wielu sposobach ludzkiego zachowania. Nauczyli się, że serwilizm to forma kamuflażu.

Zabłocona ścieżka ustąpiła miejsca dwupasmowej, brukowanej drodze ze ścieżkami w rowach po obu stronach. Ta z kolei doprowadziła go do czteropoziomowej autostrady, gdzie nawet chodniki były wyłożone płytkami. Samochodów było tu znacznie więcej.

Jak dotąd nie przyciągał zbytnio niczyjej uwagi. Przypadkowe, szydercze spojrzenia mieszkańców tego terenu można było spokojnie zignorować. Wypatrywał spojrzeń badawczych. To one mogły nieść zagrożenie, ale nie wykrył żadnego takiego.

Osłaniała go służalczość.

Słońce przesunęło się wyżej, ku połowie przedpołudnia i ziemię zaczął ugniatać żar dnia, unosząc z błota obok chodnika wilgotny, cieplarniany odór, mieszający się ze smrodem ludzkiego potu. W zapachu tym była cierpkość, która każdą część jego istoty przyprawiała o tęsknotę za znajomymi, słodkimi woniami głębi kraju. Zapach nizin niósł w sobie jeszcze jedną składową, która napełniała go niesłyszalnym brzęczeniem niepokoju. Było to coraz większe stężenie trucizn przeciw owadom.

Ludzkie istoty otaczały go teraz ze wszystkich stron, zbliżając się i naciskając. Zwalniali coraz bardziej w miarę zbliżania się do zwężenia przy punkcie kontroli.

Ruch do przodu prawie ustał.

Dalsza wędrówka zamieniła się w powolne szuranie stopami i przystawanie. Szurnięcie i zatrzymanie.

To była krytyczna próba, której nie można było uniknąć. Wyczekiwał jej z czymś zbliżonym do indiańskiej cierpliwości. Jego oddech pogłębił się, by zrównoważyć upał. Przystosował go tak, by był zgodny z rytmem oddechów ludzi stojących dookoła. Jak najstaranniej wtopił się w otoczenie. Indianie andyjscy nie oddychali tak głęboko tu, na nizinach.

Szurnięcie, przystanięcie.

Szurnięcie, przystanięcie.

Teraz mógł dojrzeć posterunek.

Bandeirantes w plastykowych hełmach i zapiętych na suwaki białych płaszczach, stali w zacienionym, ceglanym korytarzu prowadzącym do miasta. Widział żar słonecznego światła na ulicy za korytarzem oraz ludzi spiesznie tam znikających po przedostaniu się przez to zwężenie.

Widok wolnego terenu za korytarzem wywołał we wszystkich jego częściach nagły ból tęsknoty. W umyśle natychmiast błysnęło ostrzeżenie.

Tutaj nie można było pozwolić sobie na żadne rozproszenie uwagi. Każdy element jego istoty musiał pozostać czujny, by znieść ból.

Szurnięcie i ... był już przed pierwszym bandeirante, zwalistym blondynem o różowej skórze i niebieskich oczach.

- Podejdź tu! - powiedział blondyn. -Żywiej! Dłoń w rękawicy popchnęła go ku dwóm innym bandeirantes stojącym nieco dalej po prawej stronie.

- Nazwisko? - rozległ się głos za jego plecami.

- Antonio Raposo Tavares - powiedział skrzekliwie.

- Stan?

- Goyaz.

- Dajcie mu dodatkowe odkażanie! - zawołał blondyn. - Na pewno jest z głębi stanu.

Dwóch bandeirantes schwyciło go za ramiona. Jeden wcisnął maskę przeciwgazową nad jego twarz, a drugi narzucił mu na głowę plastykowy worek, od którego odchodziła rura biegnąca ku maszynerii pracującej hałaśliwie gdzieś na ulicy za korytarzem.

- Podwójną dawkę - polecił jeden z bandeirantes. Skłębiony błękitny gaz wydął wór wokół niego. Wciągnął przez maskę głęboki, spazmatyczny oddech obezwładniony jednomyślnym pragnieniem wolnego od trucizny powietrza.

Konanie!

Gaz przeniknął igłami bólu każde z tysięcy połączeń jego istoty.

Nie wolno nam osłabnąć” - pomyślał - „Wytrzymać!”

Ale ból był zabójczy, śmiertelny. Połączenia zaczynały słabnąć.

- Z tym w porządku - oznajmił bandeirante. Worek ześlizgnął się, maska uwolniła usta. Ręce popchnęły go korytarzem ku światłu słońca.

- Rusz się! Nie zatrzymuj kolejki!

Dookoła unosił się smród trującego gazu. To był nowy środek. Nie przygotowano go na tę truciznę. Był gotów na promieniowanie i ultradźwięki, na stare chemikalia, ale nie na to...

Światło słońca zalało go, gdy wynurzył się z korytarza na ulicę. Spojrzał w lewo na pasaż zastawiony stoiskami z owocami, pełny handlarzy żartujących z klientami, lub strzegących czujnie swych towarów.

Owoce wabiły obietnicą azylu dla kilku z jego części, ale świadomość integrująca jego istotę wiedziała, jak niebezpieczna jest ta myśl. Zwalczył pokusę i ruszył szurając stopami tak szybko jak mógł, omijając klientów oraz grupy obiboków.

- Chcesz kupić świeżych pomarańczy?

Oliwkowo ciemna dłoń machnęła mu przed nosem dwoma owocami.

- Świeże pomarańcze z zielonej strefy. Nigdy nie było koło nich ani jednego robala.

Uniknął dłoni, lecz zapach pomarańczy przyprawił go o zawrót głowy.

W końcu minął stoiska i skręcił w boczną uliczkę. Jeszcze jeden zakręt i daleko po lewej stronie ujrzał wabiącą zieleń otwartego terenu, wolnej strefy poza miastem.

Skierował się w tamtą stronę i przyspieszył kroku, mierząc czas, który mu jeszcze pozostał. Wiedział, że zdąży. Trucizna przywarła do jego ubrania, lecz przez tkaninę filtrowało się czyste powietrze, a myśl o możliwym zwycięstwie działała jak antidotum.

Możemy to zrobić!”

Drzewa i paprocie nad brzegiem rzeki zbliżały się coraz bardziej. Słyszał płynącą wodę, węchem czuł wilgotną glebę. Przed nim był most, rojący się od ludzi wychodzących ze zbiegających się ulic.

Nie było rady, włączył się w tłum, w miarę możliwości unikając fizycznego kontaktu. Połączenia w jego nogach i plecach zaczęły puszczać i wiedział, że nieszczęśliwe otarcie się, albo przypadkowe zderzenie doprowadziłoby do rozpadu całych segmentów.

Most skończył się wreszcie i ujrzał ilastą ścieżkę odchodzącą od drogi w dół ku rzece. Ruszył tędy, potknął się i wpadł na jednego z dwóch mężczyzn niosących przywiązaną do drąga świnię. Część imitacji skóry na prawym udzie nie wytrzymała. Poczuł, że wewnątrz nogawki zaczął się ruch. Potrącony mężczyzna cofnął się dwa kroki i prawie upuścił świnię.

- Ostrożnie! - wykrzyknął.

- Cholerni pijacy - warknął jego towarzysz. Świnia wydała z siebie przeciągły kwik i zaczęła się miotać.

W tej samej chwili on prześlizgnął się obok mężczyzn, wszedł z powrotem na ścieżkę i powłócząc nogami ruszył ku rzece. Widział już wodę w dole wrzącą w wyniku napowietrzania przez filtry w zaporze oraz pianę na powierzchni wywołaną przez ultradźwięki.

Za jego plecami jeden z mężczyzn niosących świnię powiedział:

- Nie sądzę, żeby on był pijany, Carlos. Miał gorącą i suchą skórę. Może był chory?

Usłyszał to i spróbował zwiększyć szybkość. Rozerwany fragment imitacji skóry obsunął się poniżej kolana. Dezintegrujące rozluźnienie mięśni barku i grzbietu zagrażało jego równowadze.

Ścieżka zakręciła przy brzegu ciemnobrązowym od wilgotnego błota i zanurzyła się w tunel utworzony przez paprocie i krzewy. Mężczyźni ze świnią nie mogli go już widzieć, wiedział o tym. Uchwycił mocno spodnie w miejscu, w którym ześlizgnęła się powierzchnia nogi i popędził przez zielony tunel.

Gdy znalazł się na jego końcu, zauważył pierwszą zmutowaną pszczołę. Była martwa. Widocznie natknęła się na barierę wibracyjną nie mając żadnej ochrony. Pszczoła należała do typu motylopodobnych. Miała opalizujące żółtopomarańczowe skrzydełka. Leżała na kupce zielonych liści oświetlona smugą słonecznego blasku.

Z tyłu dobiegły go odgłosy kogoś spieszącego w dół ścieżki. Ciężkie kroki zadudniły o ziemię.

,,Pościg?”

Dlaczego mieliby mnie ścigać? Wykryli mnie?”

Zatrzepotało w nim wrażenie zbliżone do paniki, dostarczając jego częściom nowej energii. Jednak musiał ograniczyć się do powolnego stąpania, a wkrótce mógł już tylko się czołgać. Każde oko, którego mógł użyć, przeszukiwało zieleń w poszukiwaniu kryjówki.

Wśród paproci ciemniała wąska przerwa. Prowadziły ku niej drobne ludzkie ślady stóp dzieci. Z mozołem przedarł się w tę stronę przez paprocie i stwierdził, że znalazł się na wąskiej ścieżce biegnącej z powrotem w kierunku brzegu. Dwa helikoptery - zabawki, czerwony i niebieski, leżały porzucone nieco dalej. Jego łokcie i stopy zagłębiły się w błoto.

Ta droga doprowadziła go do ściany czarnego iłu, ozdobionej festonami pnączy. Nieco dalej zobaczył wylot płytkiej jaskini. U jej wejścia, w zielonym mroku, leżało więcej zabawek.

Przepełzł nad nimi ku błogosławionej ciemności, gdzie położył się by zebrać siły.

Po chwili spieszne kroki zabrzmiały kilka metrów poniżej niego i ucichły. Dotarły doń głosy.

- Szedł ku rzece. Myślisz, że chciał skoczyć?

- Kto wie? Ale coś mi się widzi, że on na pewno był chory.

- Tutaj! Dołem, tędy ktoś szedł!

Głosy stały się niewyraźne i zlały się z bulgoczącym dźwiękiem rzeki.

Mężczyźni schodzili ścieżką w dół. Ominęli jego kryjówkę. Ale dlaczego go tropili? Przecież nie uderzył mocno tego człowieka. Na pewno go nie podejrzewali.

Ale spekulacje musiały zaczekać.

Powoli zaczai robić to, co musiało zostać zrobione. Uruchomił swoje wyspecjalizowane części i począł wkopywać się w ziemię pieczary. Zakopywał się coraz głębiej, wyrzucając nadmiar iłu na zewnątrz, by sprawić wrażenie, że jaskinia się zawaliła.

Posunął się o dziesięć metrów i znieruchomiał. Jego zapas energii był zaledwie wystarczający na następny krok. Odwrócił się na plecy, rozrzucając wokół siebie martwe elementy nóg i grzbietu, oraz uwalniając spod chitynowego kręgosłupa królową i strzegący ją rój. Na jego udach utworzyły się otwory wydzielające pianę kokonu - kojącą, zieloną pokrywę, która niebawem stwardniała w ochronną łupinę.

To było zwycięstwo. Najważniejsze części przeżyły.

Teraz istotny był czas; jakieś dwadzieścia dni, by zgromadzić nowy zapas energii, przejść przez metamorfozę i rozproszyć się. Wkrótce będzie go kilkanaście, każdy ze starannie skopiowaną odzieżą, dokumentami i wyglądem ludzkiej istoty. Każdy z nich identyczny.

Będą i inne punkty kontrolne, ale już nie tak ostrej. Będą i inne bariery, lecz słabsze.

Ta ludzka kopia okazała się dobra. Najwyższe zintegrowanie jego rodzaju dokonało słusznego wyboru. Wiele się nauczyli badając jeńców schwytanych w sertao. Ale tak trudno jest zrozumieć człowieka. Nawet gdy pozwalano im na ograniczoną swobodę, porozumienie się z nimi na gruncie rozsądku było prawie niemożliwe. Ich najwyższe zintegrowanie wymykało się wszelkim próbom kontaktu.

I ciągle najważniejsze pytanie pozostawało bez odpowiedzi: Jak takie najwyższe zintegrowanie mogło dopuścić do katastrofy ogarniającej całą planetę?

Kłopotliwe ludzkie istoty. Ich niewolnictwo wobec natury zostanie im wkrótce udowodnione. Być może w dramatyczny sposób...

Królowa zaczęła się wiercić w zimnym ile, pobudzona do działania przez swoje strażniczki. Jednocząca komunikacja ogarnęła i przeniknęła wszystkie części ciała, szukając tych co przeżyli i szacując siły. Tym razem nauczyli się nowych rzeczy o unikaniu zwracania na siebie uwagi istot ludzkich. Wszystkie następne roje podzielą tę wiedzę. Przynajmniej jeden z nich przedostanie się przez Amazonkę – „Rzekę Morze”, do miasta, z którego wydawała się brać początek Śmierć-Dla-Wszystkich.

Jeden z nich musi się przedostać.



II


W sali kabaretu unosiły się pastelowe dymy. Każdy obłok oznaczający stolik, wydobywał się z otworu na środku blatu. Tu dym barwy bladych fiołków, naprzeciw róż tak delikatny jak dziecięca skóra, gdzie indziej zieleń, przywodząca na myśl indiańską gazę tkaną z trawy pampasów. Właśnie minęła dziewiąta wieczór i „Cabaret A’Chigua”, najdroższy w Bahii, rozpoczął nocną działalność rozrywkową. Dźwięczna muzyka cymbałów narzucała ruchom tancerek ustrojonych w stylizowane kostiumy mrówek zmysłową rytmiczność. Ich fałszywe czułki i żuwaczki kołysały się w kłębach dymu.

Klienci „A’Chiguy” siedzieli na niskich otomanach. Kobiety w papuziokolorowych sukniach miały za tło mężczyzn ubranych w biały len przetykany tu i ówdzie, niczym znakami przestankowymi, lśniącobiałymi uniformami bandeirantes. Tu była Zielona Strefa, tu bandeirantes mogli się odprężyć i zabawić po pracy w dżungli w Czerwonej Strefie bądź przy barierach. Salę wypełniała gadanina o interesach i towarzyskie pogawędki w tuzinie języków.

- Dziś wieczór wybrałem różowy stolik. To kolor kobiecej piersi. Dobry znak, no nie?

- ... więc zalałem wszystko foamalem. Potem poszliśmy tam i wyczyściliśmy całe gniazdo. To były zmutowane mrówki, takie jakie mają w Piratinindze. Musiało ich tam być dziesięć, albo i dwadzieścia milionów.

Doktor Rhin Kelly przysłuchiwała się konwersacjom na sali już od dwudziestu minut. Jej uwagę przykuwały pełne napięcia podteksty rozmów.

- Te nowe trucizny działają, owszem - ciągnął bandeirante przy stoliku za nią - ale przeżywają odporne szczepy, więc czyszczenie do końca będzie najpewniej brudną, ręczną, robotą, dokładnie taką jak w Chinach. Musieli się tam wziąć do kupy i ręcznie wytłuc ostatnie robaki.

Rhin wyczuła, że poruszył się jej towarzysz i pomyślała „Usłyszał”. Przebiła wzrokiem bursztynowy dym nad ich stolikiem i natknęła się na spojrzenie migdałowych oczu. Uśmiechnęła się i pomyślała jak dystyngowaną osobistością jest ów doktor Travis Huntington Chen-Lhu. Był wysoki i miał głębokie, kwadratowe oblicze Chińczyka z północy swego kraju, zwieńczone krótko przyciętymi włosami, wciąż smolistymi, mimo iż miał już sześćdziesiątkę. Nachylił się ku niej i szepnął:

- Nigdzie nie umkniemy przed plotkami, prawda? Potrząsnęła głową, zastanawiając się po raz może

dziesiąty, dlaczego dystyngowany doktor Chen-Lhu, dyrektor Międzynarodowej Organizacji Ekologicznej nalegał, by zjawiła się tu dziś wieczór, od razu pierwszego dnia jej pobytu w Bahii. Nie miała żadnych złudzeń, dlaczego wezwał ją tu z Dublina. Z pewnością miał kłopot, który wymagał uruchomienia wywiadowczego pionu MOE. Jak zwykle zapewne, okaże się, że problem wymaga wciągnięcia w grę tego, którym miano manipulować. Chen-Lhu napomknął o tym dzisiaj podczas „ogólnego wprowadzenia”. Ale musiał jeszcze podać nazwisko człowieka, wobec którego miała użyć swych sztuczek.

- Mówią, że pewne rośliny giną, bo nie ma ich kto zapylać - powiedziała to kobieta przy stoliku obok i Rhin zesztywniała. Niebezpieczna rozmowa.

- Zejdź z tego tematu, laleczko. - odrzekł bandeirante siedzący z tyłu - Gadasz jak ta dama, co ją zwinęli w Itabuna.

- Co za jedna?

- Rozprowadzała carsonicką literaturę w wioskach za barierą. Policja zgarnęła ją gdy sprzedała już dwadzieścia sztuk. Odzyskali większość, ale wiesz, jak jest z tym towarem, zwłaszcza tam pod Czerwoną.

Przy wejściu do „A’Chiguy” zaczęło się jakieś zamieszanie. Rozległy się wołania:

- Johny! To ty Johny? Ty farbowany draniu, Joao! Rhin, łącznie z resztą klientów „A’Chigui”. zwróciła wzrok w tamta stronę, spostrzegając zarazem, że Chen-Lhu udaje obojętność. Zobaczyła siedmiu bandeirantes. którzy zatrzymali się na środku sali jak by zostali zablokowani zaporowym ogniem słów.

Na czele stał bandeirante z odznaką przywódcy grupy - przebitym motylem w klapie. Rhin ogarnęło nagłe przeczucie. Był to mężczyzna średniego wzrostu, o śniadej skórze, falistych włosach, krępy, ale gdy się poruszał, robił to z gracją. Jego ciało promieniowało siłą. Twarz dla kontrastu była wąska i patrycjuszowska, zdominowana przez smukły nos z wyraźnym garbkiem. Pośród jego przodków na pewno byli plantatorzy trzciny cukrowej.

Rhin określiła go na swój użytek jako „brutalnie przystojnego”. Znowu zauważyła u Chen-Lhu wymuszony brak zainteresowania i pomyślała: „Więc to dlatego tu jesteśmy”.

Ta myśl nieoczekiwanie zmusiła ją by pomyślała o własnym ciele. Uległa chwilowej odrazie do swej roli. „Zrobiłam wiele rzeczy i wiele z siebie wyprzedałam, by być tu w tej chwili. I co zostało dla mnie samej?” - przemknęło jej. Nikt nie pragnął usług doktor Rhin Kelly, entomologa. Ale Rhin Kelly, irlandzka piękność, kobieta, która odnajdywała przyjemność w swych innych obowiązkach, ta Rhin Kelly cieszyła się dużym wzięciem.

Gdyby nie zachwycała mnie ta praca, to zapewne nie nienawidziłabym jej jak nikt” - pomyślała.

Wiedziała, jak musi wyglądać tu, na tej sali pełnej bujnych, ciemnoskórych kobiet. Miała czerwone włosy, zielone oczy, delikatną budowę i piegi na ramionach, czole i grzbiecie nosa. W tym lokalu, ubrana w wyciętą głęboko suknię o kolorze odpowiadającym jej oczom, z małym złotym godłem MOE zawieszonym na szyi - była egzotycznym okazem.

- Kim jest, ten mężczyzna w drzwiach? - zapytała.

Uśmiech jak pojedyncza zmarszczka na wodzie przeniknął po rzeźbionych rysach Chen-Lhu. Zwrócił wzrok ku wejściu.

- Który, moja droga? Jest ich tam siedmiu... jak sądzę. - Daruj sobie tę pozę, Travis.

Migdałowe oczy spojrzały na nią badawczo i znów zawróciły ku grupie przy drzwiach.

- Joao Martinho, szef bandeirantes z Bractwa i syn Gabriela Martinho.

- Joao Martinho - powiedziała. - To ten, o którym mówiłeś, że powinna mu przypaść cała zasługa za oczyszczenie Piratiningi?

- Dostał za to pieniądze, moja droga. Dla Johny’ego Martinho to zupełnie wystarczające.

- Ile?

- Ach, ty praktyczna kobieto - roześmiał się. - Podzielili się pięciuset tysiącami cruzados - Chen-Lhu oparł się plecami o otomanę i zaciągnął się wonią ostrego kadzidła unoszącą się wraz z dymem nad stołem.

- Pięćset tysięcy! - pomyślał - To wystarczyłoby, żeby zniszczyć Johny’ego Martinho - - gdybym mógł wytoczyć przeciw niemu sprawę. Ale z Rhin jak może mi się nie udać? Ten przeklęty mulat będzie szczęśliwy jak diabli mogąc dostać kobietę tak białą jak ona. Tak. Wkrótce będziemy mieli naszego kozła ofiarnego: Johny Martinho, przemysłowiec i wielki pan wyszkolony przez Jankesów.

- Ci, którzy handlują plotkami w Dublinie, wspominali o Joao Martinho - powiedziała Rhin.

- Ach, kaczki dziennikarskie - odparł - Co o nim mówiono?

- Wspominano nazwiska jego i jego ojca w związku z kłopotami w Piratinindze.

- Ach tak, rozumiem.

- To dziwne pogłoski - rzekła.

- I uważasz, że są wypaczone.

- Nie, po prostu dziwne.

Dziwne” pomyślał. To słowo zrobiło na nim wrażenie. Było jakby echem kurierskiej wiadomości z jego ojczyzny, która skłoniła go do wezwania Rhin. „Wasza dziwna opieszałość w rozwiązywaniu naszego problemu jest przyczyną wielu niepokojących pytań”. To zdanie i to słowo utkwiło mu w świadomości. Chen-Lhu rozumiał niecierpliwość kryjącą się pod nim. Katastrofa, która zawisła nad Chinami mogła zostać odkryta w każdej chwili. Wiedział, że są tacy, którzy nie ufają mu ze względu na przeklętych białych ludzi wśród jego przodków. Zniżył głos i powiedział:

- „Dziwne” nie jest odpowiednim słowem dla opisania działań bandeirantes powtórnie zakażających owadami Strefę Zieloną.

- Słyszałam kilka niepoważnych historii na ten temat - mruknęła Rhin - O tajnych laboratoriach bandeirantes i nielegalnych eksperymentach z mutacjami.

- Zauważ moja droga, że większość doniesień o niezwykłych, gigantycznych owadach jest składana przez bandeirantes.

- To logiczne - odparła - bandeirantes są tam, na linii frontu gdzie takie rzeczy mogą się zdarzyć.

- Na pewno ty, entomolog, nie wierzysz w takie niedorzeczne opowieści - powiedział.

Wzruszyła ramionami, czując dziwną przekorę. Miał rację, oczywiście, że nie wierzyła.

- Logika... - westchnął Chen-Lhu. - Wykorzystują najdziksze plotki do rozniecania przesądów i strachu wśród kmiotków. Dyletanctwo to jedyna logika, jaką w tym dostrzegam.

- Zatem życzysz sobie, bym popracowała nad tym szefem bandeirantes? - odrzekła. - Czego mam się dowiedzieć?

Masz się dowiedzieć tego, co ja ci powiem” pomyślał Chen-Lhu i powiedział:

- Dlaczego jesteś taka pewna, że to Martinho ma być twoim celem? Czy właśnie to podpowiedziało ci twoje źródło cynków?

Przez moment zastanowiła się nad czającym się w jej wnętrzu gniewem

- Nie miałeś innych powodów posyłając po mnie. Mój czar był jedyną przyczyną.

- Nie potrafiłbym ująć tego lepiej - odparł z uśmiechem. Odwrócił się, skinął na kelnera, który zbliżył się i nachylił pilnie nasłuchując. Po chwili wyprostował się, utorował sobie drogę do grupy przy wejściu i powiedział coś Joao Martinhof

Bandeirante krótkim przelotnym spojrzeniem zbadał Rhin, po czym przeniósł wzrok, by spojrzeć w oczy Chen-Lhu. Chińczyk skinął głową.

Kilka kobiet krążyło wokół grupy Martinho. Makijaż wokół ich oczu sprawiał, że zdawały się spoglądać z wielościennych jamek. Martinho odłączył od reszty i skierował ku stołowi Chen-Lhu.

- Doktor Chen-Lhu, jak mniemam - powiedział. - Cóż za przyjemność poznać pana. Jak MOE może pozwolić swojemu dyrektorowi na taką rozpustę? - machnięciem ręki ogarnął klientelę „A’Chigui”, i pomyślał: „Tak, wypowiedziałem swoją myśl w sposób zrozumiały dla tego krętacza”.

- Folguję tu sobie - odparł niedbale Chen-Lhu. - Taka odrobina relaksu z okazji powitania nowej twarzy w naszym personelu - wstał z otomany i spojrzał z góry na Rhin.

- Rhin, pozwól, że przedstawię ci Joao Martinho. Johny, to doktor Rhin Kelly z Dublina, nowy entomolog w naszym urzędzie. „To wróg. - dodał w myślach - Nie popełnij omyłki. To wróg. Wróg.”

Martinho ukłonił się całym tułowiem.

- Jestem oczarowany.

- To zaszczyt poznać pana, Senhor Martinho - odparła. - Słyszałam o pańskich wyczynach nawet w Dublinie.

- Nawet w Dublinie - zamruczał - Czasem czułem się dumny, ale nigdy tak, jak w tej chwili - wpatrzył się w nią ze zbijającą z tropu intensywnością, zastanawiając się, przy tym jakiego rodzaju specjalne obowiązki mogła mieć ta kobieta. Czy była kochanką Chen-Lhu?

W zapadłej nagle ciszy rozległ się głos kobiety ze stolika za plecami Rhin:

- Węże i gryzonie właśnie teraz wzmagają swój napór na naszą cywilizację. Mówi się, że w...

Ktoś ją uciszył.

- Panie Travis, nie rozumiem tego - odezwał się Martinho. - Jak ktokolwiek może mówić do tak pięknej kobiety: „doktorze”?

Chen-Lhu zdobył się na uśmiech:

- Ostrożnie, Johny. Doktor Kelly jest moim nowym dyrektorem w terenie.

- Podróżującym dyrektorem, mam nadzieję - powiedział Martinho.

Rhin popatrzyła na niego chłodno, ale był to chłód udawany. Stwierdziła, że jego bezpośredniość jest podniecająca i napawająca lękiem

- Ostrzeżono mnie przed latynoskimi zalotami - odparła. - Powiedziano mi, że wszyscy macie w swoich drzewach rodowych ukryty korzeń pochlebstwa.

Jej głos nabrał głębszego odcienia, który sprawił, że Chen-Lhu uśmiechnął się do siebie. „Pamiętaj, to wróg” pomyślał.

- Przyłączysz się do nas, Johny? - zapytał.

- Oszczędził mi pan wymuszenia tego na was - odrzekł Martinho. - Ale wie pan, że przyszedłem tu z paroma chłopakami z Bractwa?

- Wydaje mi się, że są zajęci - odparł Chen-Lhu. Skinął głową ku wejściu, gdzie wianek odzianych w przejrzyste suknie kobiet otoczył wszystkich, oprócz jednego towarzysza Martinho. Kobiety i bandeirantes sadowili się dookoła wielkiego stołu w rogu, nad którym unosił się niebieski dym.

Jedyny, który pozostał, przeniósł spojrzenie z Martinho na jego współtowarzyszy przy stole i z powrotem na Martinho.

Rhin badawczo przyjrzała się temu mężczyźnie: popielatosiwe włosy, długa młodo- stara twarz, oszpecona blizną od kwasu na lewym policzku. Przypominał jej zakrystianina w kościele w Wexford.

- Ach, to Yierho - stwierdził Martinho. - Nazywamy go Padre. W tej chwili nie zdecydował się jeszcze, kogo strzec; chłopaków z Bractwa, czy mnie samego. Co do mnie, sądzę, że potrzebuję go bardziej niż oni -- skinął Vierhowi, po czym odwrócił się i usiadł obok Rhin.

Zjawił się kelner. Posuwistym ruchem postawił na stole przejrzystą kulę zawierającą złoty koktajl. Z kuli wystawała szklana rurka. Martinho zignorował ją wpatrując się w Rhin.

- Czy Irlandia gotowa jest przyłączyć się do nas? - zapytał.

- Przyłączyć się do was?

- W rozprawieniu się z owadami na świecie? Zerknęła na Chen-Lhu, którego twarz pozostała nieruchoma, a następnie skierowała wzrok na Martinho

- Irlandczycy podzielają niechętne nastawienie Kanadyjczyków i Północnych Amerykanów - powiedziała. - Irlandia jeszcze trochę zaczeka.

Ta odpowiedź zbiła go z tropu

- Ale... - zająknął się - sądzę, że Irlandia z pewnością docenia korzyści... Tutaj nie ma węży. To musi...

- To coś, czego Bóg dokonał u nas ręką świętego Patryka - odparła. - Nie sądzę, żeby bandeirantes byli odlani z tej samej formy - powiedziała to z gniewem i natychmiast tego pożałowała.

- Powinienem był cię ostrzec, Johny - odezwał się Chen-Lhu. Ona ma irlandzki temperament. I pomyślał: „Odgrywa komedię na mój benefis, mały kanciarz”.

- Rozumiem - odparł Martinho. - Jeżeli Bóg nie uważa za stosowne uwolnić nas od insektów, to my nie mamy racji starając się zrobić to sami.

Rhin spojrzała na niego z niesmakiem.

Chen-Lhu stłumił przypływ wściekłości. „Ten fałszywy Latynos chce wmanewrować Rhin w pułapkę! Świadomie!”

- Mój rząd nie uznaje istnienia Boga - rzekł głośno - Być może gdyby Bóg zainicjował wymianę ambasadorów... - poklepał Rhin po ramieniu, stwierdzając, że drży. Jednakże MOE wierzy, że w ciągu dziesięciu lat rozciągniemy teren działania na północ od linii Rio Grandę.

- MOE w to wierzy? A może to wiara Chin?

- Obojga - rzekł Chen-Lhu.

- A jeżeli Amerykanie się sprzeciwią?

- Oczekujemy, że ich rozsądek zwycięży.

- A Irlandczycy?

Rhin zdobyła się na uśmiech:

- Irlandczycy - powiedziała - zawsze byli uodpornieni na rozsądek - sięgnęła po koktajl i zawahała się, spostrzegając ubranego na biało bandeirante stojącego po drugiej stronie stolika. Był to Yierho.

Martinho skoczył na równe nogi i ukłonił się Rhin raz jeszcze.

- Doktorze Kelly, proszę mi pozwolić przedstawić sobie jednego z moich braci. Oto „Padre” Yierho - odwrócił się ku Rhin - Ta ślicznotka, szanowny ojcze, to dyrektor polowy MOE.

Vierho skłonił się ledwo dostrzegalnie i usiadł sztywno na brzegu otomany obok Chen-Lhu. - Bardzo mi miło - mruknął.

- Moi chłopcy są nieśmiali - powiedział Martinho. Zajął z powrotem miejsce obok Rhin. - Woleliby raczej zabijać mrówki.

- Johny, jak się miewa twój ojciec?

Martinho odpowiedział nie odrywając wzroku od Rhin:

- Sprawy Mato Grosso sprawiają, że jest bardzo zajęty - zrobił pauzę. - Ma pani śliczne oczy.

Rhin znowu stwierdziła, że dezorientuje ją ta bezpośredniość. Podniosła złotą bańkę z koktajlem i spytała:

- Co to jest?

- Ach, to flierce, brazylijski miód. Proszę go sobie wziąć. W pani oczach są małe punkciki światła odpowiadające jego złotej barwie.

Rhin przełknęła cisnącą się jej na usta złośliwość i podniosła szkło, naprawdę zaciekawiona. Zatrzymała ten gest nieruchomiejąc z rurką tuż przy ustach, gdy spostrzegła, że Yierho intensywnie wpatruje się w jej włosy.

- One są naprawdę tej barwy? - zapytał. Martinho roześmiał się zaskoczony.

- Aach, Padre - machnął ręką. Rhin upiła trunku, by ukryć zakłopotanie i stwierdziła, że jest on delikatnie słodki, wypełniony wspomnieniem wielu kwiatów, z ostrym posmakiem złagodzonym cukrem.

- Ale to prawdziwy kolor? - nalegał Yierho.

Chen-Lhu pochylił się ku niemu.

- Wiele irlandzkich dziewczyn ma takie rude włosy, Yierho. Uważa się, że jest to oznaką dzikiego temperamentu.

Rhin odstawiła miód na stół, zastanawiając się nad własnymi uczuciami. Wyczuła koleżeństwo między Yierho i jego szefem i irytował ją fakt, że nie mogła go podzielać.

- Dokąd teraz, Johny? - zapytał Chen-Lhu. Martinho rzucił spojrzenie na swego ziomka z Bractwa,

po czym zwrócił twardy wzrok ku Chen-Lhu. „Dlaczego ten urzędnik zadaje tu i teraz to pytanie”? - zastanowił się. „Chen-Lhu musi wiedzieć, dokąd teraz. Nie może być inaczej”.

- Jestem zaskoczony, że nie słyszałeś - odpowiedział powoli - Tego popołudnia załatwiłem kontrakt na Serra Dos Parecis.

- Na wielkie żuki z Mambuca - dodał Yierho. Gniew Martinho objawił się nagłym pociemnieniem

jego twarzy

- Yierho! - warknął ostro.

Rhin popatrzyła uważnie na nich obu. Dziwne milczenie zapadło nad stolikiem. Miała wrażenie jakby ta cisza osiadła na jej ramionach i barkach. Było w tym coś napawającego lękiem, i ...seksownego. Rozpoznała reakcję swojego ciała, nienawidząc jej i spostrzegając, że tym razem nie potrafi sprecyzować jej źródła. Wszystko, co mogła sobie powiedzieć zawierało się w słowach: „To dlatego Chen-Lhu mnie wezwał. Żeby zainteresować mną tego Martinho, by nim manipulować. Zrobię to, ale najbardziej będę nienawidziła tego, że to mnie zachwyca”.

- Ależ, Szefie- powiedział Yierho - Sam wiesz, co mówiono o...

- Tak! - zgrzytnął zębami Martinho - Wiem! Yierho pokiwał głową z wyrazem bólu na twarzy:

- Mówią, że to...

- Mutanci, wiemy o tym - uciął Martinho i pomyślał: „Dlaczego Chen-Lhu wymusił tę niedyskrecję właśnie teraz? Żeby zobaczyć jak sprzeczam się z jednym z moich ludzi?”


- Mutanci? - zapytał Chen-Lhu.

- Widzieliśmy to, widzieliśmy, a jakże - potwierdził Yierho.

- Ale sądząc po opisie tego czegoś, jest to biologiczna niemożliwość - powiedział Martinho. - To musi być przesąd.

- Naprawdę, szefie?

- Cokolwiek tam jest, możemy się z tym zmierzyć - odparł Joao.

- O czym właściwie mówicie? - zapytała Rhin. Chen-Lhu chrząknął. „Niech teraz zobaczy, dokąd

może się posunąć nasz wróg” - pomyślał. „Niech ujrzy perfidię tych bandeirantes, a wtedy, gdy powiem jej, co musi zrobić, wykona to z chęcią”.

- Jest taka opowieść, Rhin - powiedział Chen-Lhu.

- Opowieść! - zaszydził Martinho.

- Zatem plotka - odparł Chen-Lhu. - Niektórzy bandeirantes Diego Alvareza twierdzą, że widzieli w Serra Dos Parecis trzymetrowe modliszki.

Yierho obrócił się ku Chen-Lhu z napiętą twarzą. Blizna od kwasu zaznaczyła się na niej bladą plamą.

- Alavarez stracił sześciu ludzi zanim oddał Serrę. Wiesz o tym Senhor? Sześciu ludzi. A on...

Yierho przerwał na widok przysadzistego mężczyzny w poplamionym kombinezonie bandeirantes. Przybysz miał okrągłą twarz z indiańskimi oczami. Zatrzymał się tuż przy Martinho, po czym nachylił się ku jego uchu i zaczął coś szeptać.

Rhin zdołała wyłowić tylko kilka słów. Były wymawiane bardzo cicho w jakimś dialekcie z głębi kraju. Półindianin powiedział coś o placu, w środku miasta... i o tłumach...

Martinho zacisnął wargi.

- Kiedy? - rzucił krótko.

Przybysz wyprostował się i przemówił nieco głośniej:

- Przed chwilą, szefie.

- Na placu?

- Tak, mniej niż przecznicę stąd.

- O co chodzi? - zapytał Chen-Lhu.

- Pojawił się imiennik tego kabaretu - oznajmił Martinho.

- Pluskwiak?

- Tak mówią.

- Ależ to terytorium Zielone - powiedziała Rhin i zdziwiła się własnym przestrachem.

Martinho wstał z otomany.

Twarz Chen-Lhu, gdy spojrzał na szefa bandeirantes, zdradzała napiętą czujność.

- Wybaczy mi pani, Rhin Kelly? - zapytał Martinho.

- Dokąd pan idzie? - spytała.

- Jest robota.

- Jeden pluskwiak? -- zapytał Chen-Lhu. -- Jesteś pewny, że to nie omyłka?

- Na pewno nie, Senhor - rzekł półindianin.

- Czy nie ma żadnych prostszych sposobów radzenia sobie z takimi przypadkami? - zapytała Rhin. - To oczywiste, że mamy jakiegoś pasażera na gapę, który dostał się do Zielonej Strefy przewieziony z jakimś towarem, albo...

- Być może nie - uciął Martinho i skinął głową Yierhowi. - Zbierz ludzi. Będę potrzebował zwłaszcza Thomego do ciężarówki i Łona do operowania światłami.

- Już, Szefie -Yierho poderwał się i ruszył przez salę ku reszcie bandeirantes.

- Co miałeś na myśli mówiąc „być może nie”? - zapytał Chen-Lhu.

- To jeden z tych nowych, w które nie chcecie wierzyć - odparł Martinho. Odwrócił się do posłańca:

- Idź z Yierhem, Ramon.

- Tak, szefie.

Ramon odwrócił się z prawie wojskową precyzją i odszedł eskortowany przez Yierha.

- Przepraszam, czy mógłbyś to wyjaśnić? - powiedział Chen-Lhu.

- Opisywano je jako tryskające kwasem. Mają pół metra długości - rzekł Martinho.

- Niemożliwe! - parsknął Chen-Lhu.

Rhin potrząsnęła głową

- Żadna larwa pluskwiaka nie mogłaby...

- To dowcip bandeirantes - stwierdził Chen-Lhu.

- Jak pan sobie życzy, senhor - odparł Martinho. - A widział pan tę bliznę po kwasie na policzku Yierha? Ma to po takim właśnie dowcipie - odwrócił się i ukłonił Rhin:

- Wybaczy mi pani, senhorita?

Rhin wstała. „Larwa pluskwiaka mająca prawie pół metra”! Dziwne pogłoski, które słyszała pół świata stąd, dosięgły jej teraz, napełniając ją poczuciem nierzeczywisto-ści. Istniały przecież fizyczne ograniczenia, takie stworzenie nie mogło istnieć. A może mogło? Była w tej chwili wyłącznie entomologiem, logika i szkolenie wzięło górę. Była to jednak kwestia, która mogła zostać dowiedziona bądź obalona w ciągu kilku zaledwie minut. Mniej niż przecznicę stąd, jak powiedział tamten człowiek. Na placu. A Chen-Lhu z pewnością nie chciałby, żeby rozstawała się z Joao Martinho tak wcześnie.

- Idziemy z panem! - powiedziała.

- Oczywiście - rzekł Chen-Lhu wstając. Rhin wsunęła dłoń pod ramię Martinha

- Proszę mi pokazać tę fantastyczną larwę, jeżeli pan tak łaskaw, senhor Martinho.

Martinho położył swoją dłoń na jej dłoni i poczuł elektryzujące wrażenie ciepła. „Cóż za niepokojąca kobieta!”

- Proszę - powiedział. Jest pani tak śliczna, a myśl, co ten kwas mógłby...

- Jestem pewien, że nic nam nie grozi ze strony plotek ~ rzekł Chen-Lhu. - Może pan poprowadzi, Johny?

Martinho westchnął. Niedowiarkowie byli uparci, ale to była szansa by przedstawić niezbity dowód na to, o czym wiedzieli już wszyscy bandeirantes. Tak. Dyrektor stanowy Chen-Lhu powinien tam pójść. Nawet musi iść. Z niechęcią Martinho przeniósł rękę Rhin pod ramię Chen-Lhu

- Oczywiście, że państwo pójdą - stwierdził. - Ale Proszę, niech pan trzyma śliczną Rhin Kelly z dala, senhor. U plotek rozwijają się czasem okropnie długie żądła.

- Zachowamy wszelkie niezbędne środki ostrożności - zapewnił Chen-Lhu. Ironia w jego głosie była zupełnie wyraźna.

Ludzie Martinho już kierowali się ku drzwiom. On sam odwrócił się i podążył za nimi, ignorując nagłą ciszę, która zapadła na sali.

Rhin, wychodząc z Chen-Lhu na ulicę została zaskoczona wrażeniem pełnej celowości działań bandeirantes. Nie wydawali się być ludźmi planującymi oszustwo, ale tak właśnie musiało być. To nie mogło wyglądać inaczej...



III


Noc była błękitnobiałym blaskiem tryskającym z elektrycznych lamp sterczących nad ulicą. Wielobarwna ludzka rzeka płynęła obok „A’Chigui” w kierunku placu.

Martinho przyspieszył i wraz ze swymi bandeirantes wszedł w tłum. Ludzie rozstępowali się przed nimi, a za nimi podążały słowa rozpoznania.

- To Joao Martinho i paru jego Braci. -... Piratininga i Benito Alvarez.

- Joao Martinho...

Na placu światła reflektorów zainstalowanych na ciężarówce bandeirantes z Hermosillo błądziły po cokole fontanny. Wzdłuż ulicy stały inne ciężarówki oraz pojazdy oficjeli. Ciężarówka z Hermosillo była przeznaczona do akcji w terenie i sądząc po wyglądzie niedawno wróciła z wnętrza kraju. Drzwi szoferki i boki skrzyni były pokryte bryzgami błota. Łatwo można było wypatrzeć linię defektorową przedniego luku - wyraźną szczelinę biegnącą dookoła pojazdu. Dwie kapsuły startowe nosiły ślady dokonywanych w terenie napraw.

Martinho śledził uważnie smugi reflektorów. Podszedł ku kordonowi policjantów powstrzymujących tłum i przeszedł przez niego razem ze swoimi ludźmi.

- Gdzie Ramon? - zapytał Martinho.

Yierho przecisnął się ku niemu i powiedział:

- Poszedł z Thomem i Łonem po ciężarówkę. Nie widzę tej larwy.

- Popatrz tam - Martinho wskazał palcem. Dookoła całego placu, powstrzymywany przez policjantów tłum stał w odległości około pięćdziesięciu metrów od znajdującej się w centrum fontanny. Dookoła niej znajdował się mozaikowy krąg, na którym przedstawiono różne rodzaje brazylijskich ptaków. Wewnątrz tego okręgu znajdował się trawnik mający mniej więcej dwadzieścia metrów średnicy, z którego środka wyrastał cokół fontanny. Między mozaiką a fontanną, na trawniku widoczne były żółte plamy martwej trawy. Palec Martinha wskazywał je po kolei.

- Kwas - szepnął Yierho.

Reflektory na ciężarówce skupiły całe nagle światło na czymś przy brzegu fontanny zasłoniętym częściowo skłębionym, wodnym pyłem. Przez tłum przebiegł szmer.

- Tu jest! - zawołał Martinho. - No, może teraz uwierzą nam wreszcie te podejrzliwe urzędasy z MOE!

Gdy to mówił, ze stworzenia przy fontannie trysnął na trawę roziskrzony strumień.

- Eeee- aachch - rozległo się westchnienie tłumu. Do Martinho powoli dotarł niski pomruk gdzieś z lewej.

Odwrócił i zobaczył lekarza, któremu pokazywano drogę wzdłuż zewnętrznego brzegu ludzkiego pierścienia. Po chwili lekarz wszedł w ciżbę unosząc torbę nad głową.

- Kto jest ranny? - zapytał Martinho.

Jeden z policjantów za jego plecami odpowiedział:

- To Alvarez. Starał się dorwać to coś, ale wziął ze sobą tylko ręczną tarczę i rozpylacz. Tarcza nie wystarczyła, by go obronić przed szybkością tej a’chigui. Dostał w ramię.

Yierho pociągnął Martinho za rękaw wskazując na tłum za policjantem. Rhin Kelly i Chen-Lhu przechodzili Waśnie między gapiami rozstępującymi się przed nimi na widok insygniów MOE.

Rhin zamachała ręką i zawołała:

- Senhor Martinho! To coś nie może istnieć! Ma conajmniej siedemdziesiąt pięć centymetrów długości. Musi ważyć trzy, lub cztery kilogramy.

- Nie wierzą własnym oczom? - zapytał Yierho. Chen-Lhu podszedł do policjanta, który mówił o rannym Alvarezie. - Proszę nas przepuścić - powiedział.

- Hę? Och, tak... oczywiście - kordon przerwał się na moment.

Chen-Lhu stanął obok przywódcy bandeirantes. Spojrzał na Rhin i znowu na Martinho.

- Ja również w to nie wierzę - stwierdził. - Sporo bym dał, żeby dostać to coś w swoje ręce.

- W co pan nie wierzy?! - prychnął Martinho.

- Myślę, że to jakiś rodzaj automatu. Czyż nie tak, Rhin?

- To musi być automat - odparła.

- Jak wiele by pan dał? - zapytał Martinho.

- Dziesięć tysięcy cruzados.

- Proszę trzymać uroczą doktor Kelly tu, poza zasięgiem poczwarki - polecił Martinho i odwrócił się do Yierha:

- Co zatrzymało Ramona z ciężarówką? Znajdź go. Potrzebuję tarczy z magnaszkła i zmodyfikowanego rozpylacza.

- Szefie!

- Natychmiast. Ach, prawda, przynieś też dużą butlę na okazy.

Yierho westchnął ciężko i odwrócił się, by wypełnić polecenie.

- Twierdzisz, że to coś jest owadem? - zapytał Chen-Lhu.

- Nie muszę mówić.

- Sugerujesz, że to jedna z tych rzeczy, których nikt oprócz bandeirantes nie widział w głębi kraju?

- Nie będę przeczyć temu, co widzę na własne oczy.

- Zastanawiam się tylko, dlaczego my nigdy nie widzieliśmy takich okazów? - zamyślił się Chen-Lhu.

Martinho zmełł w ustach przekleństwo starając się stłumić wybuch gniewu. Ten głupiec jest bezpieczny tu, w Zielonej Strefie i ośmiela się kwestionować to, o czym bandeirantes wiedzieli z całą pewnością!

- Czy to nie ciekawe pytanie? - zapytał Chen-Lhu.

- Mieliście szczęście, że uszliśmy z życiem - warknął Martinho.

- Każdy entomolog powie panu, że coś takiego jest fizyczną i biologiczną niemożliwością - powiedziała Rhin.

- Ich metabolizm uniemożliwia istnienie tak wielkiej struktury - rzekł Chen-Lhu.

- Widzę, że entomolodzy muszą mieć rację - odparł Martinho.

Rhin podniosła na niego wzrok. Zaskoczył ją jego gniewny cynizm. Martinho atakował, nie pozwalając zepchnąć się do obrony. Zachowywał się zupełnie jak człowiek, który wierzy, że ta niemożliwość tam przy fontannie jest w istocie gigantycznym owadem. Ale w nocnym klubie wysuwał argumenty na korzyść przeciwnego zdania.

- Widziałeś już coś takiego w dżungli? - zapytał Chen-Lhu.

- Nie zauważył pan blizny na twarzy Yierha?

- A czego może ona dowodzić?

- Widzieliśmy to, co widzieliśmy!

- Ale owad nie może urosnąć do takich rozmiarów! - zaprotestowała Rhin. Zwróciła głowę ku ciemnemu stworzeniu balansującemu na krawędzi fontanny za kurtyną wody.

- Tak mi mówiono - stwierdził sucho Martinho. Zastanowił się przez chwilę nad doniesieniami z Serra Dos Parecis. Modliszki o wysokości trzech metrów. Znał na pamięć argumentację przeciw istnieniu takich stworzeń. Rhin i wszyscy entomolodzy mieli rację. Owady nie mogły wydać na świat tak dużych, żywych struktur. Czy to możliwe, że były to automaty? Kto zbudowałby coś takiego? Po co?

- To musi być jakaś imitacja - powiedziała Rhin.

- Jednak kwas jest prawdziwy - odparł Chen-Lhu. ~ Popatrz na plamy na trawniku.

Martinho przypomniał sobie własną, podstawową wiedzę, która nakazywała mu zgodzić się z Rhin i Chen-Lhu. Zaprzeczył nawet Yierhowi, że mogą istnieć wielkie modliszki. Wiedział też, w jaki sposób plotki urastają do piramidalnych rozmiarów. W tym czasie w Czerwonej Strefie oprócz bandeirantes znajdowało się niewielu innych ludzi. Nie można zaprzeczyć, że wielu bandeirantes to w dużej mierze niedouczeni, przesądni ludzie zwabieni jedynie przygodą i pieniędzmi.

Martinho potrząsnął głową. Tego dnia, kiedy Yierho ucierpiał od kwasu, on znajdował się w drodze do Goyaz. Widział, co widział... A teraz to stworzenie przy fontannie.

Grzmiący ryk silników ciężarówki wtargnął w jego świadomość. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy. Tłum rozstąpił się dając pole do lądowania i Ramon posadził ciężarówkę obok pojazdu z Hermosillo. Otworzyły się tylne drzwi i gdy silniki ucichły, wyskoczył z niej Yierho.

- Szefie! - zawołał - dlaczego nie użyjemy ciężarówki? Ramon mógłby zawiesić ją prawie nad...

Martinho machnął ręką, by go uciszyć i odwrócił się do Chen-Lhu.

- Ciężarówka nie ma wystarczającej manewrowości. Widział pan, jakie to jest szybkie.

- Nie powiedziałeś, co to jest, według ciebie - rzekł Chen-Lhu.

- Powiem, kiedy zobaczę to w butli na okazy - odparł Martinho.

- Ale ciężarówka dałaby nam... - wtrącił Yierho.

- Nie! Doktor Chen-Lhu chce mieć nieuszkodzony okaz. Przynieś kilka bomb pianowych. Pójdziemy złapać ją własnoręcznie.

Yierho westchnął, wzruszył ramionami, wrócił do rufy ciężarówki i powiedział coś do kogoś wewnątrz. Bandeirante w ciężarówce zaczął podawać wyposażenie.

Martinho odwrócił się do policjanta pomagającego powstrzymać napór tłumu.

- Czy może pan przekazać wiadomość dla pojazdów stojących tam na drodze? - zapytał.

- Oczywiście, proszę pana.

- Chcę, żeby wyłączono w nich światła. Nie chcę ryzykować, że zostanę oślepiony światłem prosto w oczy. Rozumie pan?

- Zaraz otrzymają polecenia - policjant pobiegł i przekazał wiadomość oficerowi.

Martinho podszedł do ciężarówki, wziął rozpylacz, sprawdził cylinder z ładunkiem, wyjął go i wziął następny z przegródki przy drzwiach. Umieścił ładunek w komorze i znowu sprawdził.

- Trzymajcie tu butlę, dopóki nie unieruchomimy tego stwora - polecił - Potem o nią zawołam.

Yierho wytoczył tarczę. Była to dwucentymetrowej grubości płyta z kwasoodpornego magnaszkła zamocowana na dwukołowym, ręcznym wózku. Rozpylacz został umieszczony w wąskim wycięciu po prawej.

Bandeirante w ciężarówce podał na zewnątrz dwa srebrnoszare kombinezony ochronne z tkaniny pokrytej śliską, kwasoodporną warstwą.

Martinho wślizgnął się w jeden z nich i sprawdził zapięcia. Yierho wziął drugi.

- Do tarczy możesz użyć Thomego - powiedział Martinho.

- Thome nie ma dość doświadczenia, szefie. Martinho skinął głową i zaczął sprawdzać bomby z foamalem oraz pozostałe wyposażenie. W siatce na tarczy zawiesił dodatkowe cylindry z ładunkami.

Wszystko to zostało wykonane szybko i w milczeniu, ze zręcznością świadczącą o dużej wprawie. Tłum za ciężarówką ucichł. Wszyscy czekali w napięciu.

- Wciąż siedzi na fontannie, Szefie - zameldował Vierho.

Ujął dźwignię kontrolującą ruchy tarczy i wjechał na ozdobny bruk. Prawe koło zatrzymało się na błękitnym hiskowatym karku mozaikowego kondora. Martinho zamocował rozpylacz w przeznaczonej nań szczelinie i rzekł:

- Byłoby łatwiej, gdybyśmy mieli to tylko zabić.

- Te skurczybyki są szybkie jak sam Diabeł - odparł Yierho. - Nie podoba mi się to, szefie. Gdyby to obiegło dookoła tarczy... wymownie przesunął palcem po rękawie swego ochronnego kombinezonu. - To tak, jakby kawałkiem gazy próbować zatrzymać rzekę.

- No więc, niech się to nie stanie.

- Będę się starał, szefie.

Yierho zablokował tarczę i pobiegł do ciężarówki. Za chwilę wrócił z latarką zwisającą mu u pasa.

- Chodźmy - rzekł Martinho.

Yierho zwolnił blokadę wózka i uruchomił silniczki. Rozległ się słaby szum. Przesunął o dwa ząbki dźwignię regulacji szybkości. Tarcza popełzła naprzód, wspinając się na krawężnik opasujący trawnik.

Ze stworzenia przy fontannie wytrysnął łukiem strumień kwasu skrapiając trawę metr przed nimi. Oleisty, biały dym zawrzał na trawniku i rozproszył się zwiewany na bok przez lekki wiatr. Martinho zanotował w myśli jego kierunek i dał znak, by tarczę zwrócić pod wiatr. Zatoczyli łuk w prawo. Kolejny strumień kwasu poleciał prosto w ich stronę, padając w identycznej odległości.

- Ono chce nam coś powiedzieć, Szefie - zażartował Yierho.

Powoli zbliżali się, przecinając jedną z plam zżółkłej trawy.

Od fontanny znów bryzgnął strumień opalizującej cieczy. Yierho pochylił tarczę do tyłu. Kwas rozprysnął się na trawie i spłynął po szkle. Ich nozdrza wypełnił gryzący zapach.

Mrukliwe „Aaaachchchch” rozległo się wokół placu.

- Pan wie, Szefie, że ci idioci stoją za blisko - mruknął Yierho. - Gdyby to coś miało strzelić...

- Wtedy ktoś powinien strzelić gumową kulą - odparł Martinho - Fin i a ‘chigua.

- Fini okaz doktora Chen-Lhu - rzekł Yierho - Fini dziesięć tysięcy cruzados.

- Tak - stwierdził Martinho. - Nie wolno nam zapominać, dlaczego podejmujemy to ryzyko.

- Mam nadzieję, że nie wierzy pan, że robię to dla idei - odparł Yierho. Przesunął tarczę o następny metr do przodu.

Tam gdzie trafił kwas zaczęło się tworzyć mgliste pole.

- Nadżarło magnaszkło! - zawołał ze zdumieniem Vierho.

- Pachnie podobnie do kwasu szczawiowego - rzekł Martinho. - Musi być jednak dużo mocniejszy. Zwolnij teraz. Chcę mieć pewny strzał.

- Dlaczego nie spróbuje pan z bombą pianową?

- Yierho do jasnej cholery!

- Ach prawda; woda. Zapomniałem szefie. Stworzenie zaczęło pełznąć wzdłuż fontanny w prawo.

Yierho obrócił tarczę, by osłonić ich przed tym manewrem. Stworzenie zatrzymało się i wróciło na poprzednie miejsce.

- Poczekaj chwilę - polecił Martinho. Znalazł na szkle czyste miejsce i przyglądał się poczwarce.

Ona przesuwała się w tył i przód, wyraźnie widoczna na tle fontanny. Przypominała swojego miniaturowego imiennika niczym rozdęta karykatura. Posegmentowane ciało było podtrzymywane przez wielostawowe nogi, wygięte łukowato na zewnątrz i zakończone mocnymi, chwytnymi pazurkami. Czułki były króciutkie i błyszczały na końcach wilgocią.

Nagle poczwarka podniosła rurkowaty ryjek i plunęła silnym strumieniem prosto w tarczę.

Martinho mimowolnie przykucnął

- Musimy dotrzeć bliżej - powiedział. - Nie może mieć czasu na pozbieranie się, gdy ją ogłuszę.

- Czym naładował pan rozpylacz, szefie?

- Naszą specjalną mieszanką, roztworem siarki w dwusiarczku węgla i sublimatem na koagulującym w powietrzu nośniku butylowym. Chcę, żeby nogi się jej zaplątały.

- Wolałbym, aby pan wziął też coś do zatkania tego Jej nochala.

- Daj spokój, staruszku - mruknął Martinho. Yierho podprowadził tarczę bliżej i nachylił się by spojrzeć pod spowodowanym przez kwas zmętnieniem. Gigantyczna poczwarka pluskwiaka zakołysała się na boki, odwróciła i pognała w prawo, wzdłuż brzegu fontanny. Nagle zakręciła się wokół swej osi, wyrzucając ku nim strumień kwasu. Płyn zamigotał w świetle reflektorów jak sznur klejnotów. Yierho ledwie zdążył zakręcić tarczą, by sprostać temu atakowi.

- Na krew dziesięciu tysięcy świętych - westchnął Yierho. - Nie podoba mi się robota tak blisko tego stwora, szefie. Nigdy nie walczyliśmy z bykami.

- To nie byk, bracie. Nie ma rogów.

- Myślę, że wolałbym rogi.

- Za dużo gadamy - syknął Martinho. - Podjedź bliżej!

Yierho ruszył tarczą do przodu i zatrzymał się zaledwie dwa metry od poczwarki. - Strzelaj Szefie- syknął nerwowo.

- Mam tylko jeden strzał - powiedział Martinho. - Nie wolno mi uszkodzić tego okazu. Doktor życzy sobie mieć go w całości.

I ja również” - pomyślał.

Poruszył rozpylaczem w stronę stworzenia, które w tym momencie zeskoczyło na trawnik, po czym znowu wdrapało się na brzeg fontanny. Z tłumu dobiegł czyjś krzyk.

Martinho i Yierho przykucnęli, czekając i patrząc, jak ich ofiara tańczy w przód i w tył.

- Dlaczego nawet na sekundę nie stanie nieruchomo? - zapytał Martinho

- Szefie, jeżeli wlezie pod tarczę, jesteśmy ugotowani. Na co pan czeka? Wal pan do niej.

- Muszę mieć pewność - odparł Martinho.

Zakołysał rozpylaczem zgodnie z ruchami tańczącego owada. Ten za każdym razem znikał z pola widzenia, przesuwając się coraz dalej w prawo. Nagle odwrócił się i pomknął na przeciwną stronę fontanny. Oddzielała ich teraz od siebie cała kurtyna wody, ale reflektory śledziły odwrót stwora i wciąż trzymały go w swoim świetle.

Martinho doznał dziwnego podejrzenia, że to coś starało się wmanewrować ich w jakąś specjalną pozycję. Podniósł osłonę twarzy i otarł czoło. Pocił się obficie. To była gorąca noc, a tu, przy fontannie w powietrzu wisiała mgła i gorzki zapach kwasu.

- Myślę, że mamy kłopot - stwierdził Yierho. - Jeżeli to draństwo będzie trzymało się ciągle przeciwnej strony fontanny, to jak je złapiemy?

- Daj spokój - odrzekł Martinho. - Jeżeli zostanie naprzeciw nas, wyślę drugą ekipę. Nie może wykiwać obu naraz.

Yierho zaczął jechać dookoła fontanny

- Wciąż sądzę, że powinniśmy użyć ciężarówki - powiedział.

- Za duża i niezgrabna - uciął Martinho. - Poza tym myślę, że ciężarówka mogłaby to wystraszyć tak bardzo, że spróbowałby przedrzeć się przez tłum. Teraz może czuć, że ma szansę z nami wygrać.

- Ja czuję to samo, szefie.

Gigantyczna poczwarka rzuciła się ku nim, zatrzymała i popełzła z powrotem. Jej ryjek, czy też nos był wciąż wycelowany w tarczę. Ze względu na ścianę wody Martinho nie był pewny swego strzału.

- Mamy wiatr od tyłu - oznajmił Yierho.

- Wiem. Miejmy nadzieję, że ten stwór nie wykombinuje, że może splunąć nad naszymi głowami. Wiatr rzuciłby nam kwas na plecy.

Poczwarka pluskwiaka wycofała się w cień rzucany przez górną nadbudowę fontanny i przystanęła kołysząc się w przód i w tył.

- Szefie, to coś nie zamierza tam długo zostać. Czuję to.

- Potrzymaj tak tarczę przez chwilę - powiedział Martinho. -- Myślę, że masz rację. Powinniśmy oczyścić plac. Jakby to wpadło w tłum, byliby ranni.

- Prawdę mówisz, szefie.

- Yierho, weź latarkę. Spróbuj ją oślepić. Wyjdę zza tarczy w prawo i spróbuję strzału z ręki.

- Szefie!

- Masz lepszy pomysł?

- Przynajmniej pozwól mi cofnąć tarczę dalej na tra\vnik. Nie będzie pan tak blisko, jeżeli...

Będąc wciąż w cieniu larwa zeskoczyła z brzegu fontanny na trawnik. Yierho poderwał latarkę, skąpał stworzenie w błękitnobiałym blasku.

- Szefie strzelaj!

Martinho zatoczył wylotem rozpylacza krótki łuk składając się do strzału. Szczelina w tarczy przeszkodziła mu w wykonaniu tego ruchu do końca. Zaklął, wyciągnął dłoń do dźwigni sterowania, lecz zanim zdołał obrócić tarczę, za poczwarką coś się poruszyło. Połać trawnika wielkości ulicznego włazu uniosła się w górę jak klapa. Z otworu wyłonił się czarny kształt przypominający głowę o trzech rogach i wydał z siebie skrzekliwy zew.

Poczwarką skoczyła ku przybyszowi i zniknęła w otworze.

Tłum zawył z gniewu, strachu i dzikiego podniecenia. Ten krzyk wypełnił cały plac. Mimo to Martinho dobrze usłyszał modlitwę Yierha: „Święta Mario, Matko Boska...”

Martinho spróbował obrócić tarczę i pchnąć ją w kierunku nowego przeciwnika, ale został powstrzymany przez Yierha usiłującego odciągnąć osłonę do tyłu. W efekcie tarcza przekręciła się zupełnie bez sensu, wystawiając ich ku czarnemu kształtowi, który wysunął się z otworu o następne pół metra. Martinho widział go teraz wyraźnie. Skąpany w ostrym światłe latarki, stwór wyglądał jak gigantyczny jelonek z potrójnymi różkami.

Martinho desperacko wyszarpnął rozpylacz ze szczeliny i skierował go w stronę rogatego potwora.

- Szefie, szefie, szefie! - jęczał błagalnie Yierho. Martinho złożył się i wystrzelił dwusekundowy ładunek, szepcąc do siebie:

- Jeden motylek, dwa motylki...

Trująca butylowa mieszanina uderzyła w stworzenie, okrywając je całkowicie.

Owad, zalany grubą warstwą mieszanki, zawahał się, po czym wydźwignął z dziury w trawniku ze skrzypiącym, mrukliwym dźwiękiem, słyszalnym wyraźnie mimo krzyków tłumu. Ten ostatni zamilkł nagle, gdy stwór uniósł się na całą wysokość. Był zielony, czarny, lśniący i co najmniej o metr wyższy od człowieka.

Martinho usłyszał ssący, chrapliwy głos stwora, zlewający się w jedno ze szmerem fontanny. Raz jeszcze wycelował rozpylacz w rogatą głowę. Dystans wykluczał pudło. Spokojnie opróżnił cylinder z ładunkiem dziesięciosekundowym. Stworzenie wydawało się rozpuszczać zalewane potokami z lepkiego butylu.

- Szefie, wydostańmy się stąd - błagał Yierho. - Proszę, Szefie - obrócił tarczę, tak aby znalazła się znowu między nimi i gigantycznym owadem

- Proszę! - jęknął, cofaniem tarczy zmuszając Martinho do ustąpienia.

Martinho schwycił kolejny cylinder i załadował go z trzaskiem. W lewą dłoń chwycił bombę pianową. Czuł się pozbawiony ze wszystkich uczuć z wyjątkiem pragnienia zaatakowania tej bestii i zabicia jej. Zanim jednak zdołał unieść ramię i cisnąć bombę poczuł, jak tarcza podskakuje. Podniósł wzrok i ujrzał gęsty strumień płynu tryskający na tarczę od strony czarnego stwora.

- Wiejmy! - zawył Yierho.

Tym razem Martinho nie dał się prosić. Rzucili się do ucieczki ciągnąc za sobą tarczę.

Kwas przestał tryskać, gdy wycofali się z jego zasięgu. Martinho zatrzymał się i obejrzał. Zobaczył, że Yierho drży. Ciemna istota cofnęła się do otworu i osunęła powoli z powrotem. Był to najgroźniejszy odwrót, jaki Martinho kiedykolwiek widział. Ten ruch wręcz promieniował żądzą ataku. Gdy stworzenie zniknęło z pola widzenia, połać trawnika zamknęła się nad nim.

Na ten znak wokół całego placu buchnął przeciągły wrzask. Początkowo Joao nie mógł rozróżnić znaczeń. Słyszał tylko strach.

Wyszedł zza tarczy. Dopiero teraz zaczęły do niego docierać pojedyncze krzyki i urywki zdań: „Jaki potworny żuk!”, „Słyszałeś wiadomości z nadbrzeża?”, „Cały region może być zakażony”, „...klasztorze Monte Ochoa...”, „...sierociniec”.

Nad tym wszystkim górowało pytanie powtarzane ze wszystkich stron placu „Co to było?”, „Co to było?”, „Co to było?”

Martinho poczuł za sobą czyjąś obecność. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał Chen-Lhu stojącego ze wzrokiem utkwionym w miejscu, gdzie zniknął gigantyczny owad. Nigdzie nie było widać Rhin Kelly.

- Tak, Johny - mruknął Chen-Lhu. - Co to było?

- Wyglądało jak olbrzymi jelonek - odparł Martinho zdziwiony, jak spokojnie zabrzmiał jego głos.

- Było o połowę wyższe od człowieka - mruknął Yierho - Szefie... te historie o Serra Dos Parecis...

- Słyszałem, jak tłum mówił o Monte Ochoa, nadbrzeżu i o jakimś sierocińcu - powiedział Martinho. - O co tu chodzi?

- Rhin poszła to zbadać - odrzekł Chen-Lhu. - Przyszło stamtąd trochę niepokojących wiadomości. Poleciłem oczyścić plac z tłumu. Ludziom kazano rozejść się do domów.

- Co to za niepokojące wiadomości?

- Na nadbrzeżu wydarzyła się jakaś tragedia, to samo w klasztorze na Monte Ochoa i w sierocińcu.

- Jaka tragedia?

- To właśnie ma wybadać Rhin.

- Widział pan to, tam na trawniku - powiedział Martinho. - Czy teraz uwierzy pan w to, o czym donosiliśmy od tylu miesięcy?

- Widziałem automat z miotaczem kwasu i człowieka w kostiumie jelonka - odparł Chen-Lhu. - Pragnąłbym wierzyć, że nie byłeś współuczestnikiem tego oszustwa.

Yierho zaklął pod nosem.

Martinho odczekał chwilę, by stłumić wściekłość, i powiedział:

- Nie wyglądało mi to na człowieka w kostiumie - potrząsnął głową. Nie był to czas, by pozwolić emocjom zaćmić rozsądek. „Niemożliwe, żeby owady mogły urosnąć do takich rozmiarów. Metabolizm i grawitacja...” Znowu potrząsnął głową. „W takim razie, co to było?”

- Powinniśmy przynajmniej pobrać próbki kwasu z trawnika - powiedział Martinho. - Ta dziura też powinna zostać zbadana.

- Posłałem już po naszą Sekcję Bezpieczeństwa - odrzekł Chen-Lhu i odwrócił się, myśląc o tym, jak powinien sformułować raporty dotyczące tego wydarzenia - jeden dla zwierzchników z MOE i drugi dla swojego rządu.

- Widział pan, jak to się zachowało gdy dołożyłem mu z rozpylacza? - zapytał Martinho.- Ta trucizna atakuje najpierw zakończenia nerwowe. Człowiek wyłby od tego.

- Człowiek w stroju ochronnym nie - odrzekł Chen-Lhu nie odwracając się. Zastanowił się nad Martinho. Ten facet wydawał się naprawdę zaskoczony. Nieważne. Cały ten incydent powinien okazać się użyteczny. Chen-Lhu pojął to właśnie teraz.

- Ale to wróciło do dziury - odezwał się Yierho. - Widzieliście. Wlazło do dziury.

Nagły mrukliwy dźwięk rozległ się wśród ludzi wypychanych z placu i zaczął narastać.

Martinho odwrócił się i popatrzył uważnie.

- Yierho - powiedział.

- Tak szefie?

- Weź karabinki pneumatyczne z ciężarówki.

- Już, szefie.

Yierho potruchtał przez trawnik ku ciężarówce stojącej teraz na otwartym terenie, otoczonej jedynie rozproszoną grupką bandeirantes. Martinho rozpoznał niektórych z mężczyzn. Najliczniejsi wydawali się ci od Alvareza. Byli tam również bandeirantes z Hermosillo i Junitza.

- Co chcesz zrobić z tymi karabinkami? - zapytał Chen-Lhu.

- Mam zamiar zajrzeć do tej dziury.

- Moi ludzie z Bezpieczeństwa będą tu wkrótce. Zaczekamy na nich.

- Idę tam teraz.

- Martinho, powiadam ci, że...

- Nie jest pan rządem Brazylii, doktorze. Otrzymałem od swojego rządu licencję na wykonywanie specjalnych zadań. Zostałem też zaprzysiężony do wypełniania tych zadań, cokolwiek by to było.

- Martinho, jeżeli zniszczysz dowody...

- Nie było tam pana. Nie walczył pan z tymi stworami, doktorze. Był pan bezpieczny tu na brzegu placu, podczas gdy ja zarabiałem sobie na prawo zajrzenia do tej dziury.

Twarz Chen-Lhu zesztywniała z gniewu, ale zachował milczenie dopóki nie był pewny, że jest w stanie kontrolować swój głos. Wtedy powiedział:

- W takim razie ja pójdę z panem.

- Jak pan sobie życzy.

Martinho spojrzał przez plac. Z rufy ciężarówki wyładowywano właśnie karabinki. Yierho odbierał je i układał na trawniku. Wysoki, łysy Murzyn z prawym ramieniem na temblaku współpracował z Yierhem. Murzyn miał na sobie zupełnie biały mundur bandeirante ze złotym emblematem motyla na lewym ramieniu świadczącym, że jest dowódcą grupy. Jego twarz przypominała wyciosane w kamieniu oblicze Maura.

- To Alvarez - powiedział Chen-Lhu.

- Widzę.

Chen-Lhu odwrócił się do Martinho i uśmiechnął się złośliwie.

- Johny - powiedział - lepiej nie walczmy ze sobą. Wie pan przecież dlaczego MOE wysłała mnie do Brazylii.

- Wiem. Chiny zakończyły już porządkowanie problemu swoich owadów. Odnieśliście wielki sukces.

- Nie mamy teraz już nic oprócz zmutowanych pszczół, Johny. Ani jednego insekta mogącego szerzyć choroby, czy zżerać żywność przeznaczoną dla ludzi.

- Wiem o tym. I jest pan tu, aby ułatwić nam nasze zadanie.

Chen-Lhu zmarszczył się słysząc ton drwiny w głosie Martinho.

- Właśnie - odpowiedział zimno.

- Zatem dlaczego nie pozwolicie na wjazd obserwatorom naszym, lub tym z ONZ, by sami to zobaczyli, doktorze?

- Johny! Musisz przecież wiedzieć, jak długo nasz kraj cierpiał od białych imperialistów. Niektórzy z nas ciągle wierzą, że nadal stanowicie dla nas zagrożenie. Wszędzie widzą szpiegów.

- Ale pan jest obywatelem świata, o szerszych horyzontach, prawda doktorze Travis?

- Oczywiście. Moja prababka była Angielką, jedną z tych Travis- Huntingtonów. W naszej rodzinie mamy tradycję szerszego rozumienia spraw.

- To zdumiewające, że pański kraj ufa panu - powiedział Martinho - Jest pan w części białym imperialistą

- odwrócił się, by przywitać się z Alvarezem, który właśnie zatrzymał się przed nimi.

- Cześć, Benito. Przykro mi z powodu twojego ramienia.

- Halo, Johny - głos Alvareza był głęboki i grzmiący

- Bóg mnie uchronił. Wyzdrowieję - zerknął na karabinki w rękach Yierha i powrócił wzrokiem do twarzy Martinho.

- Słyszałem jak Padre prosił o pneumatyki. Możesz ich chcieć z tylko jednego powodu.

- Muszę zajrzeć w tę dziurę, Benito.

Alvarez odwrócił się i ukłonił sztywno Chen-Lhu. - A pan, doktorze, nie ma nic przeciwko temu?

- Mam sporo przeciw, ale nie mam władzy - odparł Chen-Lhu. - To ramię, poważnie zranione? Każę moim lekarzom je obejrzeć.

- Jakoś się zagoi - mrugnął Alvarez.

- Tak naprawdę to on chce wiedzieć, czy rzeczywiście zostałeś ranny - powiedział Martinho.

Chen-Lhu rzucił zaskoczone spojrzenie na Martinho i szybko przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy.

Yierho podał jeden z karabinków swojemu szefowi.

- Szefie - westchnął - musimy to robić?

- Dlaczego doktor miałby wątpić, że jestem ranny w ramię? - zapytał Alvarez.

- Słyszał opowieści - rzekł Martinho.

- Jakie opowieści?

- Że my bandeirantes nie chcemy końca dobrej fuchy, więc z powrotem zakażamy Zielone Strefy i hodujemy nowe owady w tajnych laboratoriach.

- To brednie! - mruknął Alvarez.

- Którzy bandeirantes mają to niby robić? - zapytał Yierho z naciskiem. Zmarszczył się i ruszył w stronę Chen-Lhu. Karabinek trzymał tak, że lufa w każdej chwili mogła się zwrócić przeciw urzędnikowi MOE.

- Spokojnie, Padre - powiedział Alvarez. - Tego te historie nigdy nie mówią. To zawsze są oni, albo ich. Nigdy nie ma nazwisk.

Martinho spojrzał na miejsce na trawniku, w którym zniknął gigantyczny żuk. Stwierdził, że ta kłótnia jest o wiele bardziej pociągająca niż spacer ku temu miejscu. Nocne powietrze niosło ze sobą powiew nadciągającego zagrożenia i histerii. Ale najdziwniejszą rzeczą’ w tym wszystkim była niechęć do podjęcia jakiegokolwiek działania, którą czuł wokół siebie. Było to niczym chwila ciszy po straszliwej bitwie.

Cóż, to przecież jest swego rodzaju wojna” - powiedział sobie.

Ta wojna tu, w Brazylii toczyła się już osiem lat. Chińczykom zajęła ona dwadzieścia dwa lata, ale twierdzili, że tutaj można tego dokonać w dziesięć. Myśl, że i tu mogłoby to potrwać dwadzieścia dwa lata, czyli jeszcze czternaście lat, przez chwilę przytłoczyła Joao. Poczuł potworne zmęczenie.

- Musicie przyznać, że dzieją się dziwne rzeczy - powiedział Chen-Lhu.

- To przyznajemy.

- Dlaczego nikt nie podejrzewa carsonitów? - zapytał Yierho.

- Dobre pytanie, Padre - odparł Alvarez. - Oni mają wielkie poparcie. Zwłaszcza tych narodów, które się wstrzymały: Stanów Zjednoczonych Ameryki, Kanady, Zjednoczonego Królestwa i Wspólnoty Europejskiej.

- Wszędzie tam, gdzie nigdy nie było prawdziwych kłopotów z owadami - skomentował Yierho.

O dziwo, to właśnie Chen-Lhu zaprotestował.

- Nie - powiedział - państwom, które się powstrzymały, tak naprawdę na tym nie zależy, oprócz tego, że są szczęśliwe widząc nas uwikłanych w tę walkę.

Martinho pokiwał głową. Tak, to było to, co mówili wszyscy jego towarzysze z lat nauki w Ameryce Północnej. Im było to rzeczywiście obojętne.

- Idę tam teraz i zajrzę w tę dziurę - powiedział Martinho.

Alvarez wyciągnął rękę i wziął od Yierha karabinek. Przewiesił go na pasie przez swe zdrowe ramię, a następnie chwycił dźwignię kontroli tarczy.

- Pójdę z tobą, Johny - oznajmił.

Martinho popatrzył na Yierha, i ujrzawszy na jego twarzy wyraz lękliwej ulgi, zwrócił się ku Alvarezowi:

- Jak twoje ramię?

- Wciąż mam jedną zdrową rękę. Czego mi więcej potrzeba?

- Travis, niech pan się trzyma blisko za nami.

- Właśnie dotarli moi ludzie z Bezpieczeństwa - powiedział Chen-Lhu. - Proszę poczekać chwilę, a otoczymy to miejsce. Powiem im, żeby przynieśli tarcze.

- To rozsądne, Johny - stwierdził Alvarez.

- Pójdziemy powoli - rzekł Martinho - Padre, wracaj do ciężarówki. Powiedz Ramonowi, aby okrążył plac i wylądował, na skraju trawnika. Niech ciężarówka z Hermosillo skoncentruje tam wszystkie światła - skinął głową w kierunku trawnika.

- Już, szefie.

Yierho pobiegł ku ciężarówce.

- Chyba nie zniszczycie tego? - zapytał Chen-Lhu.

- Tak samo jak pan pragniemy dowiedzieć się, co to jest - powiedział Alvarez.

- Chodźmy - rzekł Martinho.

Chen-Lhu pobiegł na spotkanie ciężarówki MOE torującej sobie drogę przez boczną uliczkę. Tłum sprawiał tam spore kłopoty, opierając się próbom usunięcia go z terenu placu.

Alvarez pchnął dźwignię regulacji i tarcza zaczęła Pełznąć przez trawnik.

- Johny, dlaczego doktor nie podejrzewa carsonitów? - spytał Alvarez półgłosem.

- Ma siatkę najlepszych szpiegów na świecie -- powiedział Martinho. - Musi wiedzieć... jego wzrok był ciągle skupiony na poruszonej połaci trawnika przed nimi.

- Czy można wymyślić lepszy, sabotaż, niż zdyskredytowanie bandeirantes?

- To prawda, ale nie wierzę, aby Travis-Huntington Chen-Lhu mógłby popełnić taką omyłkę - odparł Martinho i pomyślał: „To dziwne, jak ta połać trawnika jednocześnie przyciąga i odpycha”.

- Wiele razy zakładaliśmy się ze sobą, Johny. Być może jednak czasami zapominamy, że mamy wspólnego wroga.

- Możesz go nazwać?

- To wróg kryjący się w dżunglach, w trawie sawann i pod ziemią. Chińczykom walka z nimi zajęła dwadzieścia dwa lata...

- Podejrzewasz ich? - Martinho spojrzał na swego towarzysza, zauważając w oczach Alvareza głęboką koncentrację - Nie pozwalają nam zbadać swoich osiągnięć.

- Chińczycy to paranoicy. Odbiło im jeszcze zanim zderzyli się ze światem Zachodu. To zaś utrzymało ich jedynie w tej chorobie. Podejrzewasz Chińczyków? Nie sądzę, aby to miało sens.

- A ja tak - odparł Martinho - Podejrzewam wszystkich.

Na dźwięk własnych słów zwyciężyło w nim uczucie żalu. To była prawda, podejrzewał wszystkich, nawet Benita, Chen-Lhu i... uroczą Rhin Kelly. - Często myślę o dawnych insektycydach - powiedział - o tym, jak owady stawały się coraz silniejsze pomimo tych trucizn, a może nawet dzięki nim.

Łoskot za nimi zwrócił uwagę Martinho, położył dłoń na ramieniu Alvareza, który zatrzymał tarczę i odwrócił się.

To Yierho podążał za nimi z samobieżnym wózkiem zawalonym sprzętem. Martinho rozpoznał długi lewar, wielką pelerynę przeznaczoną chyba dla Alvareza oraz paczki wybuchowego plastyku.

- Szefie... pomyślałem, że przydadzą się wam te rzeczy. Martinho przeniknęło poczucie oddania dla Padre.

Mimo to powiedział szorstko:

- Trzymaj się blisko z tyłu i zejdź z drogi, słyszysz?

- Oczywiście, Szefie. Czyż nie słucham cię zawsze? - wyciągnął pelerynę w stronę Alvareza. - To przyniosłem dla pana, ucierpiał pan od następnej rany.

- Dziękuję, Padre - odparł Alvarez. - Ale wolę swobodę ruchów. Poza tym to stare ciało nosi tak wiele ran, że jedna więcej nie zrobi większej różnicy.

Martinho rozejrzał się dookoła i zobaczył, że w kierunku trawnika suną następne tarcze.

- Szybko! - zawołał - Musimy tam być pierwsi. Alvarez przesunął rączkę kontroli. Tarcza ryszyła. Yierho podszedł bliżej do Martinho i powiedział cicho:

- Szefie, tam w ciężarówce opowiadają różne historie. Mówią, że jakieś stworzenia zżarły pale pod magazynem na nadbrzeżu. Wszystko się zawaliło. Byli zabici i ranni. Panuje wielki niepokój.

- Chen-Lhu wspomniał o tym.

- Czy to nie to miejsce? - zapytał Alvarez.

- Zatrzymaj tarczę - polecił Martinho. Popatrzył na trawę przed nimi, szukając śladów poprzedniego przetaczania ich tarczy.

- To tam - pokazał. Oddał Yierhowi karabinek i rzekł:

- Podaj mi lewar i ładunek głuszący.

Yierho wręczył mu mały pakiet plastyku z detonatorem. Ładunków tego rodzaju używali na czerwonych terytoriach, do zniszczenia podziemnych gniazd insektów. Martinho opuścił i uszczelnił osłonę twarzy, po czym wziął lewar.

- Yierho, kryj mnie stąd. - rozkazał - Benito, możesz posługiwać się latarką?

- Oczywiście, Johny.

- Szefie... nie zamierza pan użyć tarczy?

- Nie mam czasu - wyszedł zza tarczy, zanim Yierho zdążył odpowiedzieć. Wiązka światła z latarki jak sztylet cięła grunt pod jego stopami. Przykucnął, wbił koniec lewara w trawę i pchnął. Lewar zarył się, następnie wpadł w pustkę. Coś w dole dotknęło go i elektryzujący impuls przeniknął całe ciało Martinha.

- Padre, tam, w dole - szepnął. Yierho uniósł karabinek.

- Szefie?

- Prosto tak jak lewar, w ziemię. Yierho wycelował i nacisnął spust dwa razy. Gwałtowny hałas buchnął spod trawnika przed nimi.

W owadziej norze zakotłowało się.

Yierho znowu wystrzelił. Pneumatyczne pociski wydawały dziwne dudniące odgłosy eksplodując pod ziemią.

Po chwili dobiegł ich łoskot furiackiej miotaniny, jakby pod nimi znajdowało się stado wielkich ryb, którym rzucano karmę.

Ucichło nagle.

Więcej światła padło na trawnik przed nimi. Martinho podniósł głowę i zobaczył stojących wokół kilkudziesięciu ludzi w mundurach MOE i bandeirantes.

Znów skupił uwagę na połaci trawy. - Padre, zamierzam to podważyć. Bądź gotów.

- Oczywiście, szefie.

Martinho podłożył stopę pod lewar jako punkt podparcia, po czym nacisnął na drugi koniec. Klapa uniosła się z wolna. Była przyklejona do otworu jakąś gumowatą substancją tworzącą ciągliwe nici. Zapach siarki i korozyjnego sublimatu w nozdrzach powiedział Martinho, czym było to szczeliwo - nośnikiem butylowym, którego używał w swoim rozpylaczu. Z nagłym klaśnięciem klapa odskoczyła i potoczyła się na trawnik.

Latarki były teraz obok Martinho, badawczymi wiązkami macając połyskującą w dole oleistą, czarną wodę. Miała ona zapach rzecznego mułu.

- One wyszły z rzeki - rzekł Alvarez. Chen-Lhu podszedł do Martinho i powiedział:

- Wydaje się, że przebierańcy się wymknęli. Jakie to dogodne... - dodał i pomyślał: „Miałem rację, kiedy wydawałem Rhin rozkazy. Musimy mieć wtyczkę w ich organizacji. Ten przywódca bandeirantes wykształcony wśród jankeskich imperialistów, to wróg. Jest jednym z tych, którzy starają się nas zniszczyć. Nie może być innej odpowiedzi.”

Martinho zignorował uszczypliwość Chen-Lhu. Był zbyt zmęczony, by być złym na tego starego durnia. Wstał i rozejrzał się po placu. W powietrzu wisiała cisza jak gdyby całe niebo oczekiwało jakiegoś nieszczęścia. Za rozszerzonym pierścieniem strażników pozostało tylko kilku widzów, prawdopodobnie uprzywilejowanych urzędników. Tłum został zepchnięty na przyległe ulice.

Mały, czerwony samochód zjeżdżał w dół alei prowadzącej do placu. Jego okna połyskiwały w świetle ulicznych lamp; Strażnicy rozstąpili się przed nim, a gdy podjechał bliżej Martinho rozpoznał umieszczone na masce insygnia MOE. Samochód stanął z piskiem opon przy brzegu trawnika i wyskoczyła z niego Rhin Kelly.

Była teraz ubrana w roboczy, dwuczęściowy kostium MOE. Miał on tę samą barwę co spłowiała trawa.

Przeszła przez trawnik patrząc na Martinho i myśląc: „Należy go wykorzystać i pozbyć się go. Jest wrogiem. Teraz to oczywiste”.

Martinho obserwował ją podziwiając jej wdzięk i kobiecość, które prosty uniform tylko podkreślał.

Zatrzymała się przez nim i przemówiła gardłowym, przynaglającym głosem:

- Senhor Martinho, przyszłam ocalić pańskie życie. Potrząsnął głową, nie wierząc, że dobrze ją usłyszał.

- Co...?

- Zaraz rozpęta się tutaj piekło.

Do Martinha dotarły odległe okrzyki.

- To tłum - powiedziała. - Uzbrojony.

- Co się dzieje, u diabła? - zapytał z naciskiem.

- Dziś wieczór było kilkanaście ofiar śmiertelnych - rzekła. - Wśród nich kobiety i dzieci. Za Monte Ochoa zawaliła się część budynków. Całe wzgórze jest poprzebijane korytarzami.

- Sierociniec... - mruknął Yierho.

- Tak - odparła - sierociniec i klasztor na Monte Ochoa zostały zniszczone. Obwinia się bandeirantes. Wie pan, co mówiono...

- Pomówię z tymi ludźmi! - wykrzyknął Martinho. Czuł wściekłość na myśl, że jest zagrożony przez tych, którym służył! - To nonsens! Nie zrobiliśmy nic, co...

- Szefie - powiedział Yierho. -- Nie przekona pan tłumu.

- Zlinczowano już dwóch ludzi z grupy Lifcada - ciągnęła Rhin. - Jeszcze ma pan szansę uciec. Wasze ciężarówki są tutaj i jest ich dość dla wszystkich.

Yierho wziął go za ramię.

- Szefie, musimy zrobić, co ona mówi.

Martinho stał w milczeniu, słysząc jak wiadomość jest przekazywana wśród bandeirantes stojących wokół nich: „Tłum... wina na nas... sierociniec...”

- Dokąd możemy się udać? - zapytał

- Wydaje mi się, że są to zamieszki lokalne - powiedział Chen-Lhu. Przerwał, nasłuchując. Wrzaski stawały się coraz głośniejsze. - Proszę lecieć do swojego ojca w Cuiabie i zabrać ze sobą swoją grupę. Inni mogą się udać do waszych baz w Strefie Czerwonej.

- Dlaczego mam...

- Wyślę do pana Rhin, kiedy opracujemy plan działania.

- Muszę wiedzieć, gdzie pana szukać - powiedziała Rhin, włączając się znów do rozmowy i myśląc: „Tak. Siedziba ojca. To musi być centrum... To, albo Goyaz, jak podejrzewa Travis”.

- Ale my nic nie zrobiliśmy - rzekł Martinho.

- Proszę - powiedziała. Yierho pociągnął go za ramię. Martinho głęboko wciągnął powietrze.

- Padre, idź z ludźmi. Tam w Czerwonej będziemy bezpieczniejsi. Wezmę małą ciężarówkę i polecę do Cuiaby. Muszę przedyskutować to z moim ojcem. Ktoś musi wleźć na stołek i zmusić tych ludzi, żeby słuchali.

- Słuchali czego? - zapytał Alvarez.

- Praca... musi być czasowo wstrzymana - powiedział Martinho - musi być śledztwo.

- To głupota! - wykrzyknął Alvarez. - Kto będzie słuchał takiego gadania?

Martinho spróbował przełknąć ślinę, mimo że miał zupełnie suche gardło. Noc dookoła niego była zimna i przytłaczająca. Głosy tłumu zbliżały się coraz bardziej. Policja oraz wojsko długo nie będą w stanie powstrzymywać tego rozwścieczonego molocha.

- Nie będą cię słuchać - mruknął Alvarez. - Nawet jeżeli masz rację.

Wycie tłumu punktowało prawdę tych słów. Martinho wiedział o tym. Ludzie u władzy nie mogli przyznać się do porażki. Byli u władzy ze względu na pewne obietnice. Jeżeli te obietnice nie były dotrzymywane, to trzeba było znaleźć kogoś, kto przyjąłby winę na siebie.

Być może już kogoś znaleziono...” - pomyślał.

Pozwolił Yierhowi poprowadzić się ku ciężarówkom.



IV


To była jaskinia, znajdująca się wysoko ponad mokrymi, czarnymi skałami rzecznego wąwozu w Goyaz. Wewnątrz jaskini, w Mózgu słuchającym radia myśli pulsowały coraz intensywniej, w miarę jak spiker- człowiek donosił o wiadomościach dnia, zamieszkach w Bahii, zlinczowanych bandeirantes, i komandosach, którzy dokonali desantu dla przywrócenia porządku.

Radio, mały przenośny odbiornik zasilany bateriami, wytwarzało w jaskini nieznośny hałas, który drażnił receptory Mózgu, ale ludzkich wiadomości trzeba było słuchać tak długo, dopóki wytrzymają baterie. Teorii pochodzącej z filmoksiążek z bibliotek porzuconych w Czerwonej Strefie Mózg posiadał pod dostatkiem, ale wiedza praktyczna była zupełnie inną sprawą.

Przez pewien czas Mózg dysponował przenośnym telewizorem, ale zasięg jego odbioru był ograniczony, a teraz już nie działał.

Wiadomości skończyły się i z głośnika buchnęła muzyka. Mózg dał sygnał, by wyłączyć odbiornik, a następnie pogrążył się w wyczekiwaniu, myśląc i pulsując.

Mózg stanowił soczewkowatą bryłę o promieniu około czterech metrów i wysokości pół metra, identyfikującą się jako „Najwyższe Zintegrowanie”.

Ruchoma maska zmysłowa mogąca wedle woli Mózgu zmieniać swój kształt, tworząc to dysk, to wachlarz, a nawet podobiznę ludzkiego oblicza, jak kaptur spoczywała na jego powierzchni, swymi receptorami ustawiona ku szaremu światłu poranka wpadającemu do wnętrza pieczary.

Rytmiczne pulsowanie żółtego worka w głębi jaskini tłoczyło do Mózgu lepki, ciemny płyn. Błonkoskrzydłe owady pełzły po jego powierzchniowych błonach i bruzdach bezustannie nadzorując, naprawiając oraz dawkując dodatkowe pożywienie.

Roje wyspecjalizowanych insektów kłębiły się u wylotu jaskini. Jedne wytwarzały najrozmaitsze substancje organiczne, inne rozkładały je, lub dostarczały Mózgowi tlen, jeszcze inne zajmowały się mięśniami pompującymi.

Czysty, cierpki zapach kwasu mrówkowego przenikał całą jaskinię.

W poświacie świtu owady wlatywały i wylatywały z jaskini. Niektóre zawisały w powietrzu, tańcząc, kołysząc się i brzęcząc nad receptorami Mózgu, inne do składania raportów używały modulacji wydawanego przez siebie głosu. Były też takie, które pojawiały się grupami w szykach o określonym kształcie, albo tworzyły skomplikowane wzory o zmiennym układzie barw, lub też w skomplikowany sposób wymachiwały czułkami.

W tej chwili przekazywana była relacja z Bahii: „Wiele deszczu, wilgotny grunt, korytarze naszych posterunków nasłuchowych zapadały się. Obserwator został zauważony i zaatakowany, ale nadzorca obronił go i uniemożliwił ucieczkę. Tunele znad rzeki spowodowały zerwanie się tamtejszych struktur. Nie pozostawiono żadnego dowodu poza tym, ile zdołały zobaczyć istoty ludzkie. Ci z nas, którzy nie zdołali uciec, zostali zniszczeni. „Pośród istot ludzkich zdarzyły się ofiary śmiertelne”.

Ofiary śmiertelne wśród istot ludzkich” pomyślał Mózg „Zatem doniesienia radiowe były prawdziwe”.

To była katastrofa.

Zapotrzebowanie Mózgu na tlen wzrosło. Służebne owady dostosowały szybkość podaży i przyspieszyły rytm pompowania.

Ludzie będą wierzyć, że zostali zaatakowani” - pomyślał Mózg -”Zostanie uruchomiona złożona struktura obronna ludzkości. Przełamać to nastawienie spokojnym rozumowaniem będzie w najwyższym stopniu trudne, jeżeli nie niemożliwe. Kto może próbować rozumować z tymi, którzy nie rozumują?”

Bardzo ciężko było pojąć istoty ludzkie z ich bogami i sposobami akumulacji dóbr.

Interes” - tak książki nazywały ich wzorzec akumulacji, ale znaczenie tego terminu wymykało się Mózgowi. Pieniądze nie nadawały się do zjedzenia, nie gromadziły w sobie widocznej energii i były kiepskim materiałem budowlanym. Domy taipa z plecionki oblicowanej tynkiem zamieszkiwane przez najbiedniejsze istoty ludzkie były bardziej trwałe.

A mimo to ludzie dążyli do ich posiadania. Materiał ten musiał być zatem ważny. Musiał być co najmniej równie ważny jak ich koncepcje boga, który wydawał się być czymś w rodzaju najwyższego zintegrowania, którego położenia i substancjalności nie można było określić. Zupełnie niezrozumiałe.

Mózg czuł, że gdzieś musi istnieć sposób myślenia, który uczyniłby te rzeczy bardziej jasnymi, ale jego zarys bez przerwy mu się wymykał.

Mózg pomyślał następnie, jak dziwny był ludzki sposób myślenia o egzystencji, owo przeniesienie wewnętrznej energii w celu wytworzenia w wyobraźni wizji, które w rzeczywistości były planami i regułami, nie podporządkowanymi regule przetrwania. Jak ciekawe, jak subtelne i piękne było owo ludzkie odkrycie, które zostało teraz skopiowane i przystosowane do użytku innych stworzeń. Jak bardzo godne podziwu i wysublimowane było to manipulowanie Wszechświatem, odbywające się tylko wewnątrz granic wyobraźni.

Przez chwilę Mózg badał sam siebie, starając się dokonać symulacji ludzkich emocji. Lęk i poczucie jedności roju - to jeszcze mógł pojąć. Ale odmiany uczucia strachu zwane nienawiścią oraz odruchy zaślepienia - to było o wiele trudniejsze.

Mózg nigdy nie pozwalał sobie na przypominanie tego, że kiedyś był częścią ludzkiej istoty i podlegał tym samym uczuciom. Nawroty takich myśli uważał za drażniące. Wyeliminował je na własne życzenie. Teraz Mózg tylko odległe przypominał swój ludzki odpowiednik. Był większy i bardziej skomplikowany. Żaden ludzki system krążenia nie mógłby zaspokoić jego potrzeb odżywczych. Żaden ograniczony ludzki układ zmysłów nie mógłby nasycić jego żarłocznego apetytu na informacje.

Był to po prostu Mózg - funkcjonalny składnik systemu superroju, ważniejszy nawet od królowej. „Jakie klasy istot ludzkich zginęły?” - zapytał. Odpowiedź nadeszła w postaci niskiego brzęczenia: „Pracownicy, istoty żeńskie, osobniki niedojrzałe i kilka jałowych królowych”.

Istoty żeńskie i osobniki niedojrzałe” - pomyślał Mózg. Uformowało to w jego świadomości indiańskie przekleństwo, którego źródło zostało wycięte. Przy takich ofiarach ludzka reakcja obronna będzie o wiele bardziej gwałtowna. Szybkie działanie stawało się niezbędne.

Jakie są wiadomości od naszych posłańców, którzy przeniknęli przez barierę? - zapytał Mózg.

Miejsce ukrycia grupy posłańców jest nieznane” „Należy ich odnaleźć. Muszą pozostać w ukryciu aż do bardziej dogodnej chwili. Przekazać to polecenie natychmiast”.

Wyspecjalizowane robotnice od razu opuściły jaskinię, by wykonać rozkaz.

Musimy schwytać zróżnicowaną ludzką próbę” polecił Mózg „Musimy mieć pośród nich co najmniej jednego przywódcę. Wysłać obserwatorów, posłańców i jednostki wykonawcze. Informować tak szybko, jak to możliwe”.

Mózg przestawił się na słuchanie, stwierdzając, że jego rozkazy są wykonywane. Pomyślał o wiadomościach przenoszonych przez odległości dzielące roje. Wewnątrz Mózgu czaiły się nieokreślone niepokoje, na które nie miał odpowiedzi. Podniósł maskę receptorową wykształcił oczy i skupił je na wylocie jaskini. Pełne światło dnia. Teraz mógł tylko czekać. Czekanie było najtrudniejszą częścią istnienia. Mózg począł badać tę myśl, formułując wnioski i koncepcje możliwych alternatyw przeplatających proces czekania, wyobrażając sobie projekcje przyszłego fizycznego wzrostu, który mógłby skrócić oczekiwanie.

Myśli te wywołały swego rodzaju intelektualną nie- strawność, która zaalarmowała obsługujące Mózg roje. Zaczęły one brzęczeć gniewnie wokół niego, osłaniać go, żywić i formować falangi wojowników u wylotu jaskini. Działanie to wywołało w Mózgu zmartwienie. Mózg wiedział, co pobudziło jego kohorty do działania. Strzeżenie cennego rdzenia roju było instynktem przetrwania zakorzenionym u wszystkich gatunków służebnych. Mózg uświadomił sobie, że prymitywne roje nie potrafiły zmienić tego wzorca zachowania. Jednak musiały go zmienić. Musiały się nauczyć szybkiego dostosowywania się do potrzeb, oceny wydarzeń i pojmowania każdej sytuacji jako wyjątkowej

Muszę kontynuować nauczanie” - pomyślał Mózg, a następnie zażyczył sobie wiadomości od drobnych obserwatorów, których wysłał na wschód. Zapotrzebowanie na informację z tamtego terenu było bardzo duże. Potrzebował uzupełnienia okruchów uzbieranych od posterunków podsłuchu. Stamtąd mógł nadejść dowód o najżywotniejszym znaczeniu, który wytrąciłby ludzkość ze ślepego pogrążania się w śmierci dla wszystkich.

W miarę jak wycofywał się z obszaru bolesnych myśli, roje opiekuńcze osłabiały swoją aktywność.

Na razie czekajmy” - powiedział Mózg sam do siebie i zaczął rozmyślać o małej zmianie genetycznej u bezkrzydłych pszczół, która ulepszyłaby system produkcji tlenu.


Senhor Gabriel Martinho, prefekt Konwencji Bariery Mato Grosso, spacerował po swoim gabinecie mrucząc coś do siebie. Przystawał co jakiś czas, by spojrzeć na swojego syna, Joao, który siedział na sofie obitej skórą tapira, stojącej przed jedną z okalających pokój biblioteczek.

Martinho - senior był śniadym, drobnym mężczyzną o cienkich kończynach, siwych włosach i głęboko osadzonych brązowych oczach. Miał orli nos, usta jak szpara i podbródek przypominający szpic buta. Nosił staromodne, czarne ubranie odpowiadające swemu stanowisku. Jego koszula lśniła idealną bielą. Gdy wymachiwał ramionami, błyskały złote spinki do mankietów.

- Stałem się po prostu obiektem kpin - burknął opryskliwie.

Joao w milczeniu przyjął to oświadczenie. Po całym tygodniu wysłuchiwania wybuchów swojego ojca nauczył się wartości milczenia. Spuścił wzrok i spojrzał na swoje białe spodnie mundurowe, wetknięte w wysokie po łydki buty do chodzenia po dżungli. Wszystko to było nieskazitelnie lśniące i czyste, podczas gdy jego ludzie pocili się nad wstępnym przebadaniem Serra Dos Parecis.

W pokoju zaczęło się robić ciemno. Zapadał szybki, tropikalny mrok ponaglany grzmotami dobiegającymi zza horyzontu. Zanikające światło dnia rzucało błękitną, zamgloną poświatę. Błyskawica rozdarła nagle obszar nieba widoczny przez wysokie wąskie okno i wypełniła gabinet oślepiającym blaskiem. Potem nastąpił dudniący grzmot. Czujniki domu zareagowały na to włączeniem świateł wszędzie tam, gdzie byli ludzie. Gabinet wypełnił żółty blask. Prefekt zatrzymał się naprzeciw swojego syna.

- Dlaczego mój własny syn, sławny szef bandeirantes z Bractwa, wyciął taką carsonicką głupotę?

Joao popatrzył na podłogę między swymi butami. Walka na placu w Bahii i ucieczka przed tłumem, choć miały miejsce zaledwie tydzień temu, wydawały mu się odległą o wieczność częścią przeszłości kogoś innego. Ten dzień był świadkiem szeregu ważnych politycznych osobistości paradujących przez gabinet jego ojca. Uprzejmych pozdrowień wymienianych ze sławnym Joao Martinho i cichymi głosami toczonych konferencji z jego ojcem.

Stary człowiek walczył o swojego syna. Joao wiedział o tym. Ale stary Martinho mógł walczyć tylko w sposób, który znał najlepiej: poprzez zrytualizowane układy, więzi pokrewieństwa, poruszanie nitek protekcji, manewrami za sceną, wymienianiem obietnic władzy i zjednywaniem sobie siły politycznej tam, gdzie się ona liczyła. Ani razu nie wziął pod uwagę podejrzeń i wątpliwości syna. Alvarez, Joao, ludzie z Hermosillo i każdy kto miał do czynienia z Piratiningą, był teraz otoczony złym zapaszkiem. Trzeba było naprawiać płoty.

- Zaprzestać uporządkowywania? - mruknął starzec. - Odwlekać nasz Brazylijski Marsz na Zachód? Oszalałeś?

Jak myślisz, w jaki sposób utrzymuję moje stanowisko? Ja! Spadkobierca hidalgów, których przodkowie rządzili pierwszymi kapitaniami! Nie jesteśmy burges, których dziadowie zostali pogrzebani przez Rui Borbosę, a mimo to ludzie nazywają mnie „Ojcem Biednych”. Nie zyskałem tego miana dzięki głupocie.

- Ojcze, gdybyś tylko...

- Bądź cicho! Trzymam w garści naszą panelinhę, nasz garnuszek, w którym się wesoło gotuje. Wszystko będzie w porządku.

Joao westchnął. Do swojego położenia czuł zarówno °drazę jak i wstyd. Aż do tego czasu prefekt był na poły na emeryturze ze względu na słabe serce. Jak teraz niepokoić starego człowieka? Ale on trwał uparcie przy swojej ślepocie!

- Zbadać, mówisz - zaszydził z niego starzec. - Co zbadać? Właśnie w tej chwili nie potrzeba nam śledztw i podejrzeń. Rząd, dzięki całotygodniowym naciskom moich przyjaciół, uznał, że wszystko jest w porządku. Są prawie gotowi obwinić za tragedię w Bahii carsonitów.

- Nie mają żadnych dowodów - powiedział Joao. - Sam to przyznałeś.

- W czas taki jak ten dowody nie mają żadnego znaczenia - odparł jego ojciec. - Jedyne, co się liczy to to, że odsuwamy podejrzenia od nas. Musimy zyskać na czasie. Poza tym było to coś dokładnie w stylu carsonitów.

- Ale mogli tego nie zrobić - odparł Joao. Stary człowiek jak gdyby nie dosłyszał.

- Ledwie w zeszłym tygodniu - powiedział, wykonując zamaszysty ruch ręką - na dzień zanim się tu zjawiłeś niczym szalona trąba powietrzna, przemawiałem do farmerów z Lacuia na prośbę mojego przyjaciela z Ministerstwa Rolnictwa. I wiesz, że ten motłoch się ze mnie naśmiewał? Powiedziałem, że w tym miesiącu powiększymy Strefę Zieloną o dziesięć tysięcy hektarów. Śmiali się. Mówili: „Nawet pański własny syn w to nie wierzy!” Teraz rozumiem, dlaczego tak mówili. Zatrzymać marsz na zachód, to ci dopiero!

- Widziałeś raporty z Bahii - powiedział Joao - Ci, którzy badali to z ramienia MOE...

- MOE! Ten cwany Chińczyk, którego twarz nigdy nic nie mówi. On jest bardziej bahiano niż sami bahianos, bezczelny drań. I ta nowa pani doktor, którą wszędzie wysyła na przeszpiegi. Jego łóżkowy komandos, jego sidaga. Wiem już coś niecoś na jej temat. Ledwie wczoraj powiedziano mi...

- Nie chcę tego słuchać!

Starzec zamilkł, spojrzał w dół na niego:

- Hęęę? - chrząknął znacząco.

- Hęęę! - warknął Joao. - Co to znaczy?

- To znaczy: hęęę! - odpowiedział starzec.

- To bardzo piękna kobieta! - krzyknął Joao.

- Tak mi doniesiono. I wielu mężczyzn próbowało już tego piękna... Tak mówią.

- Nie wierzę w to!

- Joao - rzekł prefekt - posłuchaj starego człowieka, któremu doświadczenie dało mądrość. To niebezpieczna kobieta. Należy ciałem i duszą do MOE, a ta organizacja często ma interesy sprzeczne z naszymi. Ty jesteś przedsiębiorczy, masz sławę, a twoje zdolności i sukcesy z pewnością wzbudziły zazdrość w pewnych sferach. Ta kobieta ma być rzekomo doktorem od robali, ale jej działania wskazują, że jest raczej osobą mającą wiele bardzo różnych zajęć. A niektóre z nich, ach, niektóre z nich...

- Dość tego, ojcze!

- Jak sobie życzysz.

- Ma tutaj wkrótce przybyć - oznajmił Joao. - Nie chcę, byś zachował swoją obecną postawę wobec...

- Jej wizyta może się odwlec - odparł prefekt.

- Dlaczego? - Joao popatrzył na niego badawczo.

- W ostatni wtorek po twoim epizodziku w Bahii została wysłana do Goyaz. Tej samej nocy, albo następnego dnia rano. Nie jest to ważne.

- Tak?

- Wiesz, oczywiście, co robi w Goyaz. Te historie o tajnej bazie bandeirantes... Ma to wybadać. Jeżeli jeszcze żyje...

Joao aż podskoczył.

- Co?!!

- W kwaterze głównej MOE w Bahii krąży pogłoska, że jej powrót odwleka się. Być może jakiś wypadek. Mówi s>e, że jutro sam wielki Travis Huntington Chen-Lhu we własnej osobie uda się na poszukiwania swojej pani doktor.

- Wydawał się bardzo ją lubić, kiedy widziałem ich w Bahii, ale te opowieści o...

- Lubić? O tak, rzeczywiście.

- Masz złe myśli, ojcze - Joao wziął głęboki wdech, o tej ślicznej kobiecie gdzieś w głębi kraju, w dżungli, martwej bądź poranionej pozostawiła w Joao poczucie chorej pustki.

- Być może zażyczysz sobie \wymaszero wać ze swoimi ludźmi w przyszłym tygodniu na zachód?

Joao zignorował szyderstwo i odrzekł:

- Ojcze, cała ta krucjata wymaga okresu przerwy, byśmy zobaczyli, co jest nie w porządku...

- Jeżeli tak mówiłeś w Bahii, nie winie ich, że zwrócili się przeciw tobie - powiedział prefekt. - Być może ten tłum...

- Wiesz, co widzieliśmy na placu!

- Nonsens, ale już wczorajszy nonsens. Teraz to musi się skończyć. Nie wolno ci uczynić nic, co zakłóciłoby równowagę. Rozkazuję ci!

- Ludzie nie podejrzewają już bandeirantes - powiedział Joao z goryczą w głosie.

- Niektórzy wciąż was podejrzewają. Tak. I dlaczegóż by nie, jeśli to, co usłyszałem z twoich własnych ust jest próbką tego, co tam mówiłeś?

Joao badał wzrokiem czubki butów swojego ojca, błyszczących czarną pastą. Ich nieskazitelna powierzchnia była dla niego, jak spostrzegł to w tej chwili, w jakiś sposób symbolem życia jego ojca.

- Przykro mi, że naraziłem cię na nieprzyjemności - powiedział. - Czasami żałuję, że jestem bandeirante, ale - wzruszył ramionami - czy mógłbym bez tego dowiedzieć się o rzeczach, które ci powiedziałem? Prawda jest taka...

- Joao! - głos ojca drżał. - Siedzisz tu sobie i mówisz mi, że skalałeś nasz honor? Złożyłeś fałszywą przysięgę, kiedy formowałeś swoje Bractwo?

- To nie jest tak, ojcze.

- Tak? W takim razie jak?

Joao wyciągnął z kieszeni na piersiach emblemat konającego motyla i obrócił go w palcach.

- Wierzyłem w to... wtedy. Mieliśmy tale kształtować zmutowane pszczoły, by zapełniały każdą lukę w systemie ekologicznym owadów. To była Wielka Krucjata. Wierzyłem w to. Jak ludzie w Chinach mówiłem: „Tylko pożyteczne przeżyją!” I myślałem tak. Ale to było kilka ładnych lat temu, ojcze. Od tego czasu uświadomiłem sobie wreszcie, że nie rozumiemy w pełni tego, co jest pożyteczne.

- To był błąd, że wychowywałeś się w Ameryce Północnej - powiedział’ stary Martinho. - Siebie za to winie. Tak, tylko mnie można za to obwiniać. To właśnie tam wchłonąłeś tę carsonicką herezję. Wszystko jest dla nich dobre, by odmówić przyłączenia się do naszego Ekologicznego Uporządkowania. Oni nie mają milionów gąb do wykarmienia! Ale mój własny syn!

- Tam w Czerwonej Strefie zobaczyłbyś różne rzeczy, ojcze. Trudne do wytłumaczenia. Rośliny wyglądają tam zdrowiej. Owoce są...

- Stan czysto przejściowy - stwierdził prefekt - Ukształtujemy pszczoły tak, by sprostały wszystkim naszym potrzebom. Szkodniki odbierają nam żywność od ust. Muszą zginąć i zostać zastąpione przez stworzenia wykonujące funkcje użyteczne dla człowieka.

- Ptaki giną, ojcze.

- Ratujemy je! W naszych rezerwatach mamy okazy każdego gatunku. Dostarczymy dla nich nowej żywności, aby...

- Niektóre rośliny już zniknęły z braku naturalnego zapylenia.

- Żadna z pożytecznych roślin nie została stracona!

- A co się stanie - zapytał Joao -jeżeli nasze bariery zostaną przerwane przez owady, zanim zdążymy zastąpić populację naturalnych drapieżników? Co wtedy się stanie?

Martinho senior potrząsnął szczupłym palcem przed nosem swojego syna.

- Skończ z tymi bredniami! - krzyknął - Nie będę więcej tego słuchać! Rozumiesz?

- Proszę, uspokój się, ojcze.

- Uspokoić się? Jak mam się uspokoić w obliczu... tej... tej zdrady? Chowasz się tutaj jak pospolity przestępca. Zamieszki w Bahii i Santarem i...

- Ojcze, przestań!

- Nie przestanę. Nie wiesz, co mówili ci przeklęci farmerzy z Laculi? Mówili, że widziano, jak bandeirantes z powrotem zakażali Zieloną Strefę, żeby przedłużyć swoją pracę! To właśnie mówili.

- To nonsens, ojcze!

- Oczywiście, że nonsens. Ale to naturalna konsekwencja takiego defetystycznego gadania jak to, którego dziś od ciebie wysłuchuję. A wszystkie nasze niepowodzenia, przydają tylko siły takim oskarżeniom.

- Niepowodzenia, ojcze?

- Tak powiedziałem: niepowodzenia!

Senhor prefekt Martinho odwrócił się, podszedł do swojego biurka i zawrócił. Znów zatrzymał się przed swoim synem i położył dłonie na biodrach.

- Myślisz oczywiście o Piratinindze? - spytał.

- Między innymi.

- Twoi ludzie z Bractwa tam byli.

- Nawet pchła się przez nas nie przedostała.

- Mimo to tydzień temu Piratininga była w Strefie Zielonej. A dzisiaj... - wskazał na biurko. - Widziałeś raporty? Roi się. Po prostu się roi!

- Nie mogę nadzorować każdego bandeirante w Mato Grosso - powiedział Joao. - Jeżeli oni...

- MOE dała nam sześć miesięcy na zrobienie porządku - powiedział stary Martinho. Wzniósł ręce do góry, jego twarz nabiegła krwią. - Sześć miesięcy!

- Gdybyś poszedł tylko do swoich przyjaciół w rządzie i przekonał ich, jakie...

- Przekonać ich? Wejść i powiedzieć, żeby popełnili polityczne samobójstwo? Moim przyjaciołom? Czy wiesz, że MOE grozi nałożeniem na całą Brazylię embarga tak samo jak to zrobili z Ameryką Północną? - prefekt opuścił ręce. - Potrafisz wyobrazić sobie naciski na nas? Potrafisz wyobrazić sobie, czego ja musiałbym wysłuchać o bandeirantes, a zwłaszcza o moim własnym synu?

Joao ścisnął odznakę dowódcy tak silnie, że metal wbił mu się w dłoń. Tydzień czegoś takiego było ponad jego wytrzymałość. Pragnął być daleko, wraz ze swoimi ludźmi, przygotowującymi się do walki w Serra Dos Parecis. Jego ojciec zbyt długo zajmował się polityką, aby się zmienić i Joao uświadomił to sobie z uczuciem mdłości. Podniósł na niego wzrok. Gdyby tylko ojciec nie podniecał się tak łatwo. Chodziło przecież o jego serce.

- Niepotrzebnie się tak podniecasz - powiedział.

- Ja się podniecam!

Nozdrza prefekta rozszerzyły się. Nachylił się ku synowi.

- Przekroczyliśmy już dwie nieprzekraczalne granice: Piratiningę i Tefe. To jest ziemia, kraj, nie rozumiesz? I tam już nie ma ludzi, nikogo, kto by tę ziemię uprawiał i sprawiał, żeby rodziła!

- Piratininga nie miała ciągłej bariery, ojcze. Zdążyliśmy zaledwie oczyścić...

- Tak! I uzyskaliśmy odroczenie terminu, gdy oznajmiłem, że mój syn i nieustraszony Benito Alvarez ją oczyścili. W jaki sposób wyjaśnisz, że teraz znów jest zakażona i że całą robotę trzeba zaczynać od nowa?

- Nie potrafię tego wyjaśnić.

Joao włożył z powrotem emblemat do kieszeni. Było oczywiste, że nie jest w stanie przekonać swojego ojca. Stawało się to coraz bardziej widoczne z dnia na dzień. Rozczarowanie wprawiło jego szczękę w drżenie. Jednak starzec musiał zostać przekonany! Kogoś trzeba było przekonać. Ktoś równy politycznym stanowiskiem jego ojcu musiał wejść na posiedzenie rządu, potrząsnąć nimi i zmusić ich, żeby słuchali.

Prefekt wrócił do swojego biurka i usiadł za nim. Podniósł z blatu zabytkowy krucyfiks, jeden z tych, które wielki Aleihandinho wyrzeźbił w kości słoniowej. Patrzył na krzyż, jakby szukając sposobu by przywrócić mu dawną, nieskazitelną biel, ale jego oczy nagle stały się szkliste i błyszczące. Powoli odstawił krucyfiks na biurko, wciąż skupiając na nim całą uwagę.

- Joao - wyszeptał.

Jego serce”, pomyślał gorączkowo Joao. Poderwał się i skoczył w stronę ojca.

- Ojcze! Co ci jest?!

Stary Martinho pokazał drżącą ręką.

Przez koronę cierniową, przez pogrążoną w męce twarz z kości słoniowej, po napiętych ramionach Chrystusa pełzł owad. Był barwy kości słoniowej, a z kształtu przypominał żuka. Niezwykła była jednak wielozębna obwódka wokół skrzydeł i odwłoka, oraz włoskowato zakończone niezwykle długie czułki.

Martinho senior sięgnął po zwinięte papiery, by zabić owada, ale Joao go powstrzymał.

- Poczekaj - szepnął. - To coś nowego. Nigdy nie widziałem nic podobnego. Daj mi latarkę. Musimy wyśledzić, gdzie ma gniazdo.

Prefekt zamruczał pod nosem, wyciągnął małą latarkę z szuflady biurka i podał ją synowi.

Joao trzymał ją nie włączając i przyglądał się owadowi.

- Jest jakiś dziwny - powiedział. - Popatrz, jak dokładnie zlał się z barwą kości słoniowej.

Owad zatrzymał się, wycelował swe czułki w kierunku ludzi.

- Widziałem różne rzeczy - mówił Joao. - Opowiada się różne historie. Coś podobnego do tego znaleziono w pobliżu jednej z wiosek przy barierze w zeszłym miesiącu. To było w Zielonej, na ścieżce nad rzeką. Przypominasz, sobie sprawozdanie? Dwóch rolników znalazło to, szukają chorego człowieka. - Joao spojrzał na ojca - Wiesz, tam w Zielonej Strefie są bardzo czujni, jeżeli chodzi o choroby. Były tam epidemie... i jeszcze to.

- Nie ma w tym nic dziwnego - wybuchnął prefekt Bez roznoszących choroby insektów mamy mniej zachorowań.

- Być może - odparł młody Martinho, ale jego ton świadczył, że w to nie wierzy.

Joao spojrzał na owada na krucyfiksie.

- Nie sądzę, żeby nasi ekolodzy wiedzieli wszystko tak, jak to o sobie rozgłaszają. I nie dowierzam naszym chińskim doradcom. Mówią tak kwieciście o zlikwidowaniu zaraz przenoszonych przez owady, ale nie pozwalają nam zajrzeć do ich Zielonej Strefy. Wymówki. Zawsze wymówki. Myślę, że mają kłopoty i nie chcą, żebyśmy je zobaczyli.

- To głupota - mruknął stary Martinho, ale w jego głosie było coś, co wskazywało, że nie jest to już pozycja, przy której by gorliwie obstawał. - To ludzie godni szacunku, może z paroma wyjątkami, które mogę nazwać. Ich sposób życia jest bardziej zbliżony do naszego socjalizmu, niż do dekadenckiego kapitalizmu w Ameryce Północnej. Twoim problemem jest to, że zbyt wiele widzisz oczyma tych, którzy cię wychowali.

- Założę się, że ten owad to jedna ze spontanicznych mutacji - powiedział Joao. - Wygląda to, jak gdyby pojawiały się według jakiegoś planu... Znajdź mi coś, w co mógłbym złapać to stworzenie i zabrać je do laboratorium.

Stary Martinho siedział nieporuszony.

- Jak cię zapytają gdzie to znalazłeś, co powiesz?

- Że właśnie tutaj.

- Nie zawahałbyś się wystawić nas na większą śmieszność, co?

- Ależ, ojcze...

- Nie rozumiesz, co powiedzą? W jego własnym domu znaleziono owada. To jakiś nowy, dziwny gatunek. Może hoduje je, żeby od nowa zakazić Zieloną...

- Ojcze, to ty mówisz brednie. Mutacje wśród zagrożonych gatunków są powszechne. A my zagrażamy owadom; truciznami, barierami wibracyjnymi i pułapkami. Daj mi jakiś pojemnik, ojcze. Nie mogę zostawić tu tego stworzenia.

- I powiesz, gdzie zostało to znalezione?

- Nie mogę powiedzieć nic innego. Musimy otoczyć kordonem cały ten teren i wyszukać gniazda. To może być... przypadek, oczywiście, albo...

- Albo rozmyślna próba zaszkodzenia mi.

Joao podniósł wzrok i badawczo popatrzył na ojca. To było oczywiście prawdopodobne. Jego ojciec naprawdę miał wrogów. Zawsze też trzeba było brać pod uwagę carsonitów. Mieli przyjaciół w wielu miejscach... a niektórzy 2 nich byli fanatykami, którzy nie cofnęliby się przed żadnym podstępem. Ale wciąż...

Joao podjął decyzję. Znów skupił uwagę na nieruchomym owadzie. Musiał przekonać swojego ojca i wreszcie znalazł podstawę, na której mógł oprzeć swoją argumentację.

- Spójrz na to stworzenie, ojcze - powiedział. Prefekt zwrócił na owada niechętny wzrok.

- Nasze najwcześniejsze trucizny - powiedział Joao - zabijały tylko słabe osobniki i pozostawiały przy życiu najsilniejsze. To była selekcja. Odporne przeżywały i rozmnażały się. Trucizny, których teraz używamy nie pozostawiają takich luk. Podobnie i śmiercionośne wibracje w barierach... - wzruszył ramionami. - Mimo to, to jest forma żuka, ojcze, która w jakiś sposób przedostała się przez barierę. Pokażę ci coś.

Joao wyciągnął długi, cienki gwizdek z kieszeni na piersi.

- Był czas - mówił - kiedy właśnie tym uśmiercano niezliczone ilości żuków. Muszę go tylko nastroić na częstotliwość, która jest dla nich wabiąca... - przyłożył gwizdek do ust i dmuchnął weń, cały czas obracając jego koniec.

Z gwizdka nie wydobył się żaden dźwięk słyszalny dla ludzkiego ucha, ale czułki żuka zadrżały. Joao wyjął gwizdek z ust. Czułki przestały drżeć.

- Został na miejscu, widzisz? - powiedział Joao. - To żuk i powinien zostać przyciągnięty przez ten ultradźwiękowy pisk, a mimo to się nie ruszył. I myślę, ojcze, że to jest dowód na złośliwą inteligencję tych stworzeń. Są dalekie od wyginięcia, ojcze i sądzę, że zaczynają kontratakować!

- Złośliwa inteligencja, phh! - parsknął jego ojciec.

- Musisz mi uwierzyć - odrzekł Joao. - Nikt nie słucha, kiedy my bandeirantes donosimy, co widzieliśmy. Śmieją się i mówią, że za długo byliśmy w dżungli. A gdzie nasze dowody? Mówią, że takich historyjek spodziewać by się można po ciemnych rolnikach... w końcu zaczynają wątpić i podejrzewać nas.

- Powiedziałbym, że mają po temu powody.

- Nie wierzysz własnemu synowi?

- Co takiego powiedział mój syn, w co mógłbym uwierzyć? - Martinho senior był w tej chwili wyłącznie prefektem, wstał i wyprostował się spoglądając chłodno na Joao.

- W Goyaz, w zeszłym miesiącu - powiedział Joao. - Antonil Lisboa stracił trzech bandeirantes, którzy...

- Wypadki.

- Zginęli od kwasu mrówkowego i olejku copahu.

- Nie obchodzili się uważnie z własnymi truciznami. Ludzie stają się nieostrożni, kiedy...

- Nie! Kwas mrówkowy był wyjątkowo stężony i identyczny z kwasem pochodzącym od owadów. Ci mężczyźni byli nim wręcz nasiąknięci.

- Sugerujesz, że owady takie jak ten... starzec wskazał na nieruchome stworzonko na krucyfiksie - że ślepe istoty, takie jak ta...

- Nie są ślepe.

- Nie miałem na myśli dosłownej ślepoty, ale brak inteligencji - odparł prefekt. - Nie możesz poważnie sugerować, że te stworzenia zaatakowały ludzi i zabiły ich.

- Musimy jeszcze ustalić dokładnie, w jaki sposób ci ludzie zostali zabici - powiedział Joao. - Mamy tylko ciała i dowody, które pozostały na miejscu. Ale były i inne wypadki śmiertelne, ojcze, są zaginieni, i donoszono mi o dziwnych stworzeniach, które atakowały bandeirantes. Z każdym dniem jesteśmy coraz bardziej pewni, że... - zamilkł, obserwując, jak żuk spełza z krucyfiksu na biurko. Owad natychmiast pociemniał zlewając się z brązową powierzchnią blatu.

- Ojcze, proszę, daj mi pojemnik.

Żuk osiągnąwszy skraj biurka, zawahał się. Jego czułki zwinęły się i znów wysunęły naprzód.

- Dam ci go dopiero wtedy, gdy obiecasz zachować w swym doniesieniu dyskrecję co do tego, gdzie znalazłeś to stworzenie - powiedział prefekt.

- Ojcze, ja...

Żuk skoczył z biurka daleko na środek pokoju i popędził ku ścianie, a potem w górę, w szczelinę pod oknem.

Młody Martinho nacisnął włącznik latarki kierując światło ku dziurze, w której zniknął owad. Joao przeszedł przez pokój i zaczai ją badać.

- Jak długo ten otwór tu jest, ojcze?

- Od lat. Powstał w wyniku trzęsienia ziemi na rok przed śmiercią twojej matki, jak sądzę.

Joao czterema krokami podszedł do drzwi, przeszedł przez łukowato wysklepiony przedsionek, krótki przedpokój, bramę z ręcznie kutej kraty i dostał się do ogrodu. Nastawił latarkę na pełną moc światła, zalewając jej błękitnym blaskiem ziemię pod oknem gabinetu.

- Joao, co robisz?

- Moją pracę, ojcze - Joao obejrzał się i zobaczył, że prefekt podążył za nim i zatrzymał się teraz tuż obok wejścia do ogrodu.

Joao zwrócił uwagę na mur domu, kierując snop światła na kamienie pod oknem. Następnie przykucnął przeszukując dokładnie grunt i zaglądając pod każdą bryłkę ziemi. Potem zaczął oglądać krzewy, po czym przeniósł się na trawnik.

Joao usłyszał, że ojciec podchodzi do niego.

- Widzisz go?

- Nie.

- Powinieneś był pozwolić mi go zgnieść.

Joao wstał, podniósł wzrok ku pokrytemu dachówkami okapowi. Było już zupełnie ciemno. Jedyne światło pochodziło tylko z okien gabinetu i jego latarki.

Powietrze wokół nich wypełnił nagle przeszywający, przeciągły skrzek. Pochodził z dalszej części ogrodu, która graniczyła z drogą poprzez kamienne ogrodzenie. Nawet gdy zapadła cisza, ten dźwięk wydawał się wisieć dokoła nich. Joao pomyślał o łowieckich odgłosach drapieżników z dżungli i po kręgosłupie przebiegł mu dreszcz. Odwrócił się ku drodze, na której zaparkował ciężarówkę i wycelow; w tę stronę sztylet światła.

- Co za dziwny odgłos - odezwał się jego ojciec. Ja... przerwał utkwiwszy wzrok w trawniku. - Co to jest?

Trawnik poruszał się, pełznąc ku nim jak fala tocząca się po plaży i odcinając ich od wejścia do domu. Falująca darń była dziesięć metrów od nich, ale zbliżała się szybko. Joao spojrzał na ojca myśląc z niepokojem o jego słabym sercu.

- Musimy się dostać do mojej ciężarówki, ojcze - powiedział szybko. - Musimy przez nie przebiec.

- Przez nie?

- To takie same owady jak ten, którego widzieliśmy w gabinecie, ale są ich miliony. One atakują. Możliwe, że to w ogóle nie są żuki. Może to coś jest jak armia mrówek. Musimy dostać się do ciężarówki. Mam tam wyposażenie i zapasy. Będziemy w niej bezpieczni. To ciężarówka bandeirantes, ojcze. Musisz biec ze mną, rozumiesz? Pomogę ci, ale nie wolno ci się potknąć i upaść na nie.

- Rozumiem.

Zaczęli biec. Joao trzymał swego ojca pod ramię i oświetlał latarką drogę.

Niech tylko jego serce wytrzyma” - modlił się Joao.

Wbiegli w strumień owadów. One odskakiwały na boki, tworząc ścieżkę, która zamykała się za biegnącymi mężczyznami.

Mniej więcej piętnaście metrów dalej, z mroku wynurzyła się biała sylwetka ciężarówki.

- Joao... moje serce - wydyszał stary Martinho.

- Musisz tam dobiec - jęknął Joao. - Szybciej! - Przez kilka ostatnich kroków prawie niósł ojca nad ziemią.

Dopadli szerokich, tylnych drzwi laboratoryjnego przedziału ciężarówki. Joao otworzył je jednym szarpnięciem. Gwałtownym ruchem uderzył w kontakt po lewej stronie. Sięgnął po kaptur, rozpylacz i nagle znieruchomiał wpatrując się w żółto oświetlone wnętrze.

Siedziało tam dwóch ludzi. Sądząc po ich wyglądzie byli to indianie z interioru. Obaj mieli jasne błyszczące oczy, czarne włosy przycięte w równą grzywkę, oraz słomkowe kapelusze. Wydawali się być bliźniakami. Mieli nawet takie same szare od Wota ubrania, sandały i skórzane torby na ramię. Podobne do żuków owady roiły się wokół nich, pełzając po instrumentach. probówkach oraz po ścianach laboratorium.

- Co do diabła? - wybuchnął Joao.

Jeden z Indian podniósł flet ąuena i machnął nim.

- Wejdźcie - powiedział skrzypiącym, dziwnie akcentowanym głosem. - Jeżeli usłuchacie, nie stanie się wam krzywda.

Joao poczuł, jak jego ojciec zatacza się i pochwycił starca w ramiona. Wydało mu się, że jego ojciec jest bardzo lekki. Stary człowiek oddychał krótkimi bolesnymi wdechami. Jego twarz stała się bladoniebieska a na czoło wystąpił pot.

- Joao - szepnął prefekt. - Boli... w piersiach.

- Lekarstwo! - wykrzyknął Joao. - Gdzie twoje lekarstwo?!

- W domu - szepnął starzec. - W biurku.

- Wydaje się, że to umiera - wyskrzypiał Indianin siedzący bliżej.

Wciąż trzymając ojca w ramionach Joao odwrócił się ku obcym i wrzasnął:

- Nie wiem kim jesteście, ani dlaczego wpuściliście tutaj to robactwo, ale mój ojciec umiera i potrzebuje pomocy. Zejdźcie mi z drogi!

- Słuchajcie nas, albo obaj zginiecie - rozkazał Indianin z fletem. - Wejdźcie.

- On potrzebuje lekarstwa i doktora - powiedział łagodnie Joao. Nie podobał mu się sposób, w jaki Indianin trzymał flet. Jego ruchy świadczyły, że instrument był w rzeczywistości bronią.

- Jaka część zawiodła? - zapytał drugi Indianin. Patrzył z ciekawością na ojca Joao. Oddech starego człowieka stał się nieregularny i płytki.

- To serce - powiedział Joao. - Wiem, że wy rolnicy sądzicie, że mój ojciec nie działał zbyt szybko, żeby...

- Nie rolnicy - zaprzeczył ten z fletem. - Serce?

- Pompa - odparł drugi.

- Pompa - powtórzył Indianin z fletem. Podniósł się z ławki, stanął na środku laboratorium i wskazał na ławkę. - Połóż ojca tutaj.

Ten drugi wstał z ławki i stanął obok pierwszego.

Pomimo lęku o ojca, do Joao dotarł dziwny wygląd tej pary: delikatne łuskowate linie na ich skórze, dziwny blask oczu. „Ćpali jakiś narkotyk, czy co?” - pomyślał gorączkowo.

- Połóż ojca tutaj - powtórzył ten z fletem i znowu wskazał na ławkę. - Pomoc będzie można...

- Uzyskać - podpowiedział drugi.

- Uzyskać - rzekł ten z fletem.

Joao skupił się teraz na owadach oblepiających ściany. Uderzył go spokój i porządek zawarty w ich liniach. Były takie same jak ten z gabinetu.

Oddech starca stał się teraz bardzo szybki i bardzo płytki. Joao czuł konwulsyjne drżenie powstające przy każdym wdechu.

On umiera” - pomyślał z desperacją.

- Pomoc będzie można uzyskać - powtórzył Indianin fletem - jeżeli będziesz posłuszny, nie będziemy szkodzić.

Indianin podniósł swój flet, wycelował go w Joao.

- Usłuchaj.

Co do tego gestu nie można było się mylić. Flet był bronią.

Joao powoli wszedł do ciężarówki, podszedł do ławki i opuścił łagodnie ojca na pokrytą tapicerką powierzchnię.

Indianin z fletem dał mu znak, by odstąpił i Joao usłuchał.

Drugi Indianin pochylił się nad głową starszego Martinho i podniósł jego powiekę. W jego geście była zawodowa pewność, która zaskoczyła Joao. Indianin nacisnął delikatnie przeponę umierającego człowieka, rozpiął pasek prefekta 1 rozluźnił jego kołnierzyk. Krótki, pieńkowaty palec znalazł SI? na szyjnej tętnicy starca.

- Bardzo słaby - powiedział zgrzytliwie Indianin. Joao spojrzał raz jeszcze na niego, dziwiąc się, że

człowiek z głębi lasów zachowuje się jak lekarz.

- Szpital - rzekł Indianin.

- Szpital? - zapytał ten z fletem.

Drugi Indianin wydał z siebie niskie, zawodzące sycenie.

- Szpital - powiedział ten z fletem.

Ten syk! Joao wpatrzył się w Indianina stojącego obok prefekta. Ten dźwięk przypominał krzyk, który słyszeli w ogrodzie.

Indianin z fletem trącił Joao i powiedział:

- Ty. Idź naprzód i prowadź ten...

- Pojazd - powiedział ten obok Joao.

- Pojazd - powtórzył Indianin z fletem.

- Szpital? - spytał błagalnie Joao.

- Szpital - zgodził się ten z fletem.

Raz jeszcze Joao spojrzał na ojca. Starzec był bardzo cichy. Drugi Indianin przypinał już pasami starszego Martinho do ławki, przygotowując go do lotu. Mimo wyglądu chłopa z głębi lasów wydawał się być całkowicie kompetentny.

- Usłuchaj - powiedział ten z fletem.

Joao otworzył właz do przedniego przedziału i wślizgnął się tam słysząc, jak uzbrojony Indianin podąża za nim. Na zakrzywionej, przedniej szybie rozbiło się kilka kropel deszczu. Joao wcisnął się w fotel pilota. W przedziale zapadła ciemność, gdy właz znowu został zamknięty. Głucho zadudniły selenoidy blokujące automatyczne zamki włazu. Joao włączył światła tablicy rozdzielczej i zauważył, że Indianin przykucnął obok z wycelowanym fletem.

Jakiegoś rodzaju pistolet na lotki” - domyślił się Joao -”Prawdopodobnie zatrute”.

Nacisnął na desce rozdzielczej guzik zapłonu i zapiął pasy, czekając, aż turbosilniki uzyskają dostateczną ilość obrotów. Indianin wciąż siedział w kucki bez pasów bezpieczeństwa narażony na nagłe przyspieszenie, gdyby Joao gwałtownie ruszył.

Nacisnął przełącznik łączności w dolnym lewym rogu deski rozdzielczej. Popatrzył na mały ekran dający mu podgląd przedziału laboratoryjnego. Tylne drzwi były otwarte. Włączył zdalne sterowanie i zamknął je. Ojciec leżał bezpiecznie przypasany do ławki, drugi Indianin siedział przy jego głowie.

Wycie turbin osiągnęło szczyt.

Joao włączył światła i uruchomił napęd hydrostatyczny. Ciężarówka podniosła się o dziesięć centymetrów i ustawiła dziobem do góry. Joao zwiększył przenoszenie siły pomp, po czym skręcił w lewo, na ulicę. Dwa metry nad ziemią, przyspieszył i skierował ku światłom bulwaru.

- Skręć ku tamtej górze - przemówił Indianin wskazując dłonią na prawo.

Klinika Alejandro jest u stóp góry” - pomyślał Joao -”Tak, to właściwy kierunek”.

Skręcił w ulicę, która odchodziła pod kątem od bulwaru. Z wprawą wzmocnił przenoszenie pomp, podniósł ciężarówkę o następny metr i jeszcze raz przyspieszył. Tym samym ruchem włączył interkom łączący go z tylnym przedziałem, a następnie wdusił klawisz wzmacniacza połączonego z mikrofonem zamontowanym pod ławką, na której leżał prefekt.

Wzmacniacz zdolny do przetworzenia odgłosu upuszczonej szpilki w grzmot działa, wydał z siebie tylko słaby szum i skrzypienie. Joao zwiększył wzmocnienie. Urządzenie powinno teraz transmitować odgłosy uderzeń serca starego człowieka. W przedniej kabinie powinno być je słychać wyraźnie jak odgłosy bębna.

Lecz oprócz owego syczenia i skrzypienia nie było żadnego dźwięku.

Łzy zamgliły wzrok Joao. Potrząsnął głową, by oczyścić oczy.

Mój ojciec nie żyje” - pomyślał. „Zabili go ci wariaci z lasu”.

Zauważył na ekranie, że drugi Indianin trzyma rękę pod plecami starszego Martinho. Wyglądało to tak, jakby masował mu plecy. Rytmiczne szuranie odpowiadało temu ruchowi.

Joao wypełnił gniew. Pragnął rozwalić ciężarówkę o skraj drogi, uśmiercając siebie i tych szaleńców.

Ciężarówka zbliżała się do przedmieścia. Obwodnica skręciła na lewo. Był to teren małych ogródków i plantacji chronionych przez rozpięte kopuły.

Joao podniósł ciężarówkę ponad poziom kopuł kierując się ku następnemu bulwarowi „Do kliniki, tak” - pomyślał - „Ale już za późno”.

W tej samej chwili uświadomił sobie, że z tylnego przedziału nie dochodziły wogóle żadne odgłosy pracy serca, tylko to powolne, rytmiczne, skrzypiące pulsowanie podobne do brzęczenia cykad w wysokich i niskich rejestrach.

- W góry, tam - powiedział Indianin siedzący obok. Przed twarzą Joao znowu pojawiła się dłoń wskazująca na prawo.

Joao ujrzał podobne do łusek elementy skóry na zgięciu palca. Wokół paznokcia ciągnął się wyraźny, ząbkowany zarys...

ŻUKI!!!

Palec składał się z połączonych ze sobą, współpracujących żuków!

Joao odwrócił się spoglądając Indianinowi w oczy. Teraz zrozumiał dlaczego tak żywo błyszczały: składały się z setek miniaturowych płaszczyzn.

- Szpital, tam - zaskrzeczał stwór obok niego, wskazując kierunek.

Joao odwrócił się do kontrolek, walcząc ze sobą o zachowanie spokoju. To nie byli Indianie ani nawet istoty ludzkie. To były owady - rój jakiegoś rodzaju, ukształtowany i zorganizowany tak, by imitować człowieka!

Przez umysł Joao przemknęły implikacje tego odkrycia. Jak one utrzymywały swój ciężar? Jak się odżywiały i oddychały? Jak mówiły?

Osobista troska musiała podporządkować się palącej potrzebie uzyskania tych informacji i udowodnienia tego, co widział, w jednym z rządowych laboratoriów.

W tej chwili nie mógł brać pod uwagę nawet śmierci swego ojca. Joao wiedział, że musi schwytać jedną z tych istot i wydostać się z nią. Sięgnął dłonią w górę, nacisnął przełącznik radionadajnika i nastawił wiązkę na emisję sygnału lokalizującego jego położenie. „Oby któryś z Bractwa czuwał w tej chwili i nadzorował swoje odbiorniki” - pomyślał z nadzieją.

- Jeszcze w prawo - wychrypiało stworzenie.

Joao znów skorygował kurs.

Głos - ten skrzypiący, piskliwy głos”! Joao znów zadał sobie pytanie, w jaki sposób ta istota mogła z siebie wydawać tego rodzaju imitację ludzkiej mowy. Koordynacja potrzebna do wykonywania tej czynności była wręcz nieprawdopodobna!

Joao spojrzał na lewo. Księżyc wisiał wysoko oświetlając w dali linię wież bandeirantes. Pierwsza zapora.

Ciężarówka wkrótce wydostała się z Zielonej Strefy i wleciała nad Strefę Szarą, w której znajdowały się najbiedniejsze farmy. Później, minąwszy kolejną barierę pomknęli nad Czerwoną, wzbijającą się długimi, wąskimi klinami w Goyaz, do wnętrza Mato Grosso i dalej ku Andom wychodząc na spotkanie Czerwonym Strefom Ekwadoru. W dole zaczęły niknąć w ciemnościach rozproszone światełka.

Ciężarówka powietrzna leciała szybciej niż chciał Joao, ale nie odważył się zwolnić. Tamci mogli się stać podejrzliwi. - Musisz zwiększyć wysokość - powiedziała istota obok niego.

Joao zwiększył przenoszenie pomp, i wzniósł się na trzysta metrów.

Przed nim wyłaniało się coraz więcej wież bandeirantes, rozmieszczonych w ciaśniejszych odstępach. Na wskaźnikach na swej tablicy Joao odczytał sygnały zapory i obejrzał się na swojego strażnika. Niszczące wibracje bariery wydawały się nie wywierać na tę istotę żadnego wpływu.

Gdy mijali zaporę, Joao spojrzał w dół przez boczne okno. Wiedział, że tam na dole nikt nie będzie mu przeszkadzał w przelocie. To była ciężarówka bandeirantes kierująca się w głąb Strefy Czerwonej. Jedyną, niezwykłą rzeczą był fakt, że jej nadajnik emitował wiązkę lokalizacyjną. Strażnicy uznają zapewne, że to dowódca grupy, który Podpisał kontrakt i zwołuje teraz swoich ludzi do wykonania zadania. Jeżeli ludzie w dole rozpoznają częstotliwość Jego wezwania, potwierdzi to tylko ich przypuszczenia.

Joao Martinho podpisał właśnie umowę dotyczącą Serra Dos Parecis. Wiedzieli o tym wszyscy bandeirantes.

Joao westchnął. Po lewej widział kręty nurt wysrebrzonej przez księżyc San Francisco i mniejsze rzeki jak nici rozplatane wśród wzgórz.

Muszę znaleźć ich gniazdo” - pomyślał Joao.

Zastanowił się, czy włączyć swój odbiornik? Jeżeli jego ludzie zaczną raportować... Nie. To mogło ostrzec te istoty.

Moi ludzie zrozumieją, że coś jest nie w porządku, jeśli nie będę odpowiadał. Wtedy podążą za mną”.

O ile ktokolwiek z nich usłyszał mój namiar...”

- Jak daleko lecimy? - zapytał Joao.

- Bardzo daleko - odpowiedział strażnik.

Joao przygotował się w myślach na długi lot. „Muszę być cierpliwy. „Muszę być cierpliwy jak pająk w swej sieci”.

Sączyły się kolejne godziny: druga..., trzecia..., czwarta...

Pod ciężarówką umykała dżungla oświetlona księżycowym blaskiem. Sam księżyc wisiał już nisko nad horyzontem. Zachodził. Byli w głębi Czerwonej Strefy. To tu, na samym początku akcji oczyszczania użyto rozpylanych z powietrza trucizn z niemal katastrofalnym skutkiem. To właśnie tu pierwszy raz wykryto dzikie mutacje.

Goyaz.

Mój ojciec mówił, że właśnie tutaj udała się Rhin Kelly” - pomyślał Joao. „Czy jest teraz tam w dole?”

Oszroniona księżycem dżungla nic mu nie odpowiedziała.

Goyaz - ten region miał być celem ostatecznego ataku. Pierścień ruchomych linii zaporowych zaciskał się wokół niego coraz bardziej.

- Jak daleko jeszcze? - spytał Joao.

- Niedaleko.

Joao oparł dłoń na dźwigni bezpieczeństwa. Gdyby ją nacisnął, oddzieliłaby przedni przedział ciężarówki od tylnego. Krótkie skrzydła przedniej kapsuły i awaryjne silniki rakietowe pozwoliłyby mu się dostać z powrotem na tereny bandeirantes.

Razem z tym okazem pseudoczłowieka, bezpiecznie unieruchomionym przez przeciążenie.

Wyjrzał przez okno i przebadał wzrokiem horyzont tak daleko, jak mógł. Czy to światło księżyca zalśniło na ciężarówce, tam daleko w tyle, po prawej? Nie był pewny, ale wydawało się, że tak jest istotnie.

- Daleko? - zapytał znowu.

- Przed nami - skrzypiącym głosem odrzekła istota. Modulowane piskliwe zawodzenie jej głosu przyprawiło

Joao o dreszcz zgrozy.

- Mój ojciec... - powiedział.

- Szpital... dla ojca... przed nami - odrzekła istota.

Joao uświadomił sobie, że wkrótce nadejdzie świt. Widział już pierwszą, ulotną smugę brzasku na horyzoncie. Ta noc minęła tak szybko... Joao zastanowił się, czy jego strażnik nie wstrzyknął mu potajemnie jakiegoś specyfiku zaburzającego poczucie upływu czasu. Nie sądził, by tak było. Odczuwał zdenerwowanie i zachowywał czujność niezbędną dla sprostania wymogom chwili. Na zmęczenie ani znudzenie nie było czasu. Musiał odnotować każdy punkt orientacyjny widoczny w mroku, wyczuwać wszystko, co dotyczyło tych stworzeń obok niego. Cierpki zapach kwasu szczawiowego był dowodem na metabolizm oparty na oksydoredukcji.

Ale jak te wszystkie pojedyncze owady koordynowane były w jedną całość?

Wydawało się, że posiadają świadomość. Czy może była to jeszcze jedna mimikra? Czego używały jako mózgu?

Nadszedł świt ujawniając płaskowyż Mato Grosso; kocioł zieleni wrzący na końcu świata. Joao spojrzał w bok, dostrzegając długi cień ciężarówki przemykający przez wielką polanę i po dachach z galwanizowanej blachy. Było to gospodarstwo porzucone podczas Przesiedlenia. Opuszczone budynki stały nad małym potokiem, dookoła którego ziemia nosiła ślady nadrzecznego rolnictwa.

Joao znał ten region. Mógł w wyobraźni nałożyć na niego podzieloną na kwadraty mapę bandeirantes pokrywającą pięć stopni szerokości i sześć długości geograficznej. Była to niegdyś siedziba izolowanych fazend uprawianych przez wolnych Murzynów i Mulatów oraz niewolników skutych systemem plantacyjnym. Stąd pochodzili rodzice Benito Alvareza. Był to kraj obfitujący w drewno, strumienie o brzegach porośniętych wybujałymi paprociami i pełen kłębiącego się życia.

Tu i ówdzie wzdłuż brzegów większych rzek znajdowały się resztki zapomnianych hydroelektrowni, takich jak ta u Wodospadów San Antonio. Teraz wszystkie one zostały zastąpione przez energię słoneczną i atomową.

To było to; interior Goyaz. Ostoja prymitywizmu, insektów i chorób. To była ostatnia owadzia twierdza na zachodniej półkuli, czekająca na to, by nowoczesna ludzka technologia zepchnęła ją w niebyt.

Dostawy dla napierających bandeirantes nadchodziły przez Sao Paulo, powietrzem i wielopoziomowymi autostradami, a dalej archaicznymi dieslowskimi pociągami do Itapira i rzecznymi statkami do Bahus, a stamtąd powietrznymi ciężarówkami na linię frontu.

A kiedy już zginie ostatni stawonóg nadejdą tu ludzie stłoczeni teraz w obozach przesiedleńczych i slumsach metropolii.

Powietrzna turbulencja wstrząsnęła ciężarówką, wyrywając Joao z zamyślenia i zmuszając go do czujnego skupienia uwagi na sytuacji.

Spojrzał na strażnika stwierdzając, że istota ta wciąż siedzi w kucki, cierpliwa jak Indianie, których naśladowała. Obecność tego czegoś za plecami Joao stała się dla niego czymś odpychającym. Stwierdził, że musi zwalczać narastające w nim uczucie odrazy.

Lśniący, mechaniczny pragmatyzm wnętrza kapsuły ciężarówki, był jakby w stanie wojny z owadzią istotą. Nie było dla niej miejsca w tej kabinie gładko unoszącej się nad terytoriami, gdzie jej rodzaj sprawował władzę.

Joao znów wyjrzał na zewnątrz, w dół na zielony kobierzec puszczy. Wiedział, że teren pod nim roi się od insektów: drutowców w korzeniach drzew, pędraków grzebiących nory w wilgotnej, czarnej glebie, skaczących żuków, podobnych do strzałek os angita, świętych dla niektórych indiańskich szczepów much chalcis oraz larw roztoczy, błonkówek, zajadłych szerszeni, białych termitów, pełzających pluskwiaków, krwiożerczych karaluchów, przyIżeńców, mrówek, wszy, moskitów, egzotycznych motyli, modliszek i niezliczonych, nienaturalnych mutacji ich wszystkich.

To na pewno, a co oprócz tego?

To będzie kosztowna walka. Chyba, że już została przegrana...

Nie wolno mi myśleć w ten sposób” - powiedział sobie Joao -”Przez szacunek dla mojego ojca nie wolno mi tak myśleć. Jeszcze nie teraz!”

Mapy MOE przedstawiały ten teren w różnych barwach czerwieni. Dookoła niej biegł pierścień szarości cieniowanej gdzieniegdzie różem, tam gdzie jedna, bądź dwie formy owadów oparły się ludzkim truciznom, ognistym żelom i sonotoksynom, czyli kombinacjom ognistego courogu i ultradźwięków, które wywabiały owady z ich kryjówek ku czyhającej śmierci oraz wszystkim mechanicznym pułapkom i przynętom z arsenału bandeirantes.

Na ten teren nałożono siatkę współrzędnych i na każdy dziesięciotysięcznohektarowy kwadrat ogłaszano przetarg wśród przywódców bandeirantes.

My jesteśmy czymś w rodzaju drapieżnika absolutnego” - pomyślał Joao -”Nic dziwnego, że te stworzenia nas prześladują.

Ale jak doskonałe było ich naśladownictwo?” - zapytał sam siebie. „I jak niebezpieczne dla drapieżników? Jak duży stopień zaawansowania osiągnęły te owady?”

- Tam - powiedziała istota obok niego. Złożona z mnóstwa elementów dłoń wysunęła się naprzód, by wskazać leżącą przed nimi czarną skarpę oświetloną szarym światłem poranka. Obfita mgła kłębiąca się wokół niej dowodziła, że w pobliżu musiała płynąć rzeka.

,.To wszystko, czego mi trzeba” - pomyślał Joao. -”Z łatwością znów odnajdę to miejsce”.

Jego stopa wcisnęła spust w podłodze, wyzwalając spod ciężarówki wielką chmurę pomarańczowego barwnika, która oznaczyła grunt i las w promieniu kilometra. Nacisnąwszy spust, Joao zaczął w milczeniu odliczać pięciosekundową zwłokę przed odpaleniem ładunku rozdzielającego ciężarówkę.

Wybuch objawił się wstrząsem, który rozsmarował o tylną przegrodę znajdującą się za Joao istotę. Martinho wysunął krótkie skrzydła, przełączył całą moc na silniki rakietowe i wykonał zwrot przez skrzydło ostro w prawo. Zobaczył teraz tylny przedział opadający powoli ku ziemi nad chmurą barwnika. Część laboratoryjna hamowana przez działające automatycznie pompy napędu hydrostatycznego. „Wrócę tu, ojcze” - pomyślał Joao -”Zostaniesz pogrzebany wśród rodziny i przyjaciół”.

Zablokował kontrolki kapsuły i odwrócił się, by załatwić się ze swym strażnikiem.

Z ust Joao wydobyło się gwałtowne westchnienie. Przed tylną przegrodą kłębiła się masa owadów rojących się wokół jakiejś pulsującej, biało-żółtej masy. Szare jak błoto koszula i spodnie były podarte, ale owady już je naprawiały, wysnuwając z siebie włókna przylegające natychmiast do tkaniny. Blisko pulsującej substancji znajdował się ciemnożółty, workowaty obiekt, a pomiędzy owadami przebłyskiwał brązowy szkielet o znajomym układzie stawów.

Wyglądał jak ludzki, ale tworzywem kości była ciemna chityna.

Przed oczami Joao to coś z powrotem odzyskiwało pierwotny kształt. Długie, włochate czułki wciskały się do środka i splatały ze sobą. Pazurki zahaczały o siebie, łącząc jednego owada z drugim.

Nie było widać fletu będącego bronią, ale jego skórzany pokrowiec leżał rzucony w tylny kąt kabiny. Oczy istoty tkwiły w brunatnych oczodołach, wpatrując się w Joao. Odtwarzały się usta.

Ciemnożółty worek skurczył się i z na poły uformowanych ust wydobył się skrzypiący głos:

- Musisz słuchać.

Joao przełknął ślinę, błyskawicznie odwrócił się do deski rozdzielczej, odblokował przyrządy i wprowadził kapsułę w chaotyczną, niekontrolowaną spiralę.

Wokół Martinho rozległo się wysokie, grzechoczące brzęczenie. Dźwięk wydawał się przenikać każdą kość w jego ciele i wstrząsać nią. Coś siadło na jego grzbiecie. Klasnął dłonią i poczuł jak to coś pęka.

Wszystko, o czym mógł myśleć, to była ucieczka. Spojrzał gorączkowo na ziemię w dole, chwytając wzrokiem białą plamę na sawannie oraz spostrzegając w tej samej chwili drugą ciężarówkę z insygniami Bractwa na burcie, nurkującą tuż obok niego.

Biała plama w sawannie zamieniła się w grupę namiotów z powiewającą nad nimi pomarańczowo- zielona flagą MOE. Za płaskim, porośniętym trawą polem widniał zakręt rzeki.

Skierował się ku namiotom.

Coś go ukłuło w policzek. Pełzające stworzenia znalazły się w jego włosach gryząc i żądląc. Kopnął dźwignię rakiet hamujących i skierował ciężarówkę ku otwartemu terenowi przy namiotach. Insekty pokrywały już całą wewnętrzną powierzchnię szyb kapsuły, zasłaniając widok. Joao odmówił w milczeniu modlitwę, pociągnął za dźwignię i poczuł, jak kapsuła wali się w przód, dotyka gruntu, podskakuje i staje krzywo. Pchnął zatrzask otwierający właz kabiny jeszcze zanim kapsuła znieruchomiała i zerwał z siebie pasy bezpieczeństwa. Wyskoczył z fotela i wylądował na twardym gruncie.

Potoczył się po nim z mocno zamkniętymi oczyma, czując jak ogniste igły użądleń wbijają się w każdą odkrytą część ciała. Nagle chwyciły go czyjeś dłonie i poczuł ochronny kaptur z żelu natryśnięty na jego twarz. Ze wszystkich stron uderzyły w niego silne strumienie.

Gdzieś z daleka słyszał tłumiony przez kaptur głos brzmiący jak krzyk Yierha:

- Biegnij! Tędy, biegnij! Usłyszał strzał z rozpylacza. Łłuuup!

I znowu.

I znów.

Chwyciły go nowe ręce. Strumień jakiejś cieczy uderzył go w plecy. Pachniała ona jak środek neutralizujący.

Dziwny, dudniący odgłos wstrząsnął ziemią i Joao usłyszał głos, który mówił:

- Matko Boska! Popatrzcie tylko na to...



V


Joao usiadł, zdarł z twarzy natryśnięty kaptur i popatrzył na sawannę. Trawa roiła się wręcz, wrzała od owadów otaczających ciężarówkę Bractwa.

Jakiś głos powiedział:

- Zabiłeś wszystko wewnątrz kapsuły?

- Wszystko, co się ruszało - odpowiedź była gardłowa, urywana, jakby towarzyszyło jej pokonywanie bólu.

- Jest w niej coś, co się nam przyda?

- Radio zostało zniszczone.

- Oczywiście. To pierwsza rzecz, o jaką im chodzi. Joao rozejrzał się wokół siebie. Naliczył siedmiu ludzi

z Bractwa: Yierho, Thoma, Ramon, Pięter, Łon...

Jego wzrok natrafił na grupkę skupioną za jego ludźmi. Pośród nich była Rhin Kelly. Jej rude włosy były w nieładzie. Błoto plamiło jej twarz. W jej zielonych oczach czaiło się dzikie szkliste spojrzenie. Wpatrywała się właśnie w niego.

Następnie zobaczył swoją kapsułę leżącą na boku tuż przy czymś, co wydawało się być rowem okalającym cały obóz. Cała była pokryta pianą i resztkami rozpylonych toksyn. Jego spojrzenie przecięło linię rowu. Zobaczył, że wykop otacza teren z namiotami i przylegającą do nich sawannę. Za nim stało dwóch ludzi w zielonych mundurach MOE z rozpylaczami w rękach.

Joao powrócił spojrzeniem do Rhin, przypominając sobie, jak wyglądała w ,,A’Chigui” w Bahii. Teraz miała na sobie polowy mundur MOE, którego zieleń pokryta była plamami czerwonobrunatnego błota. W jej oczach nie było przywitania.

- Widzę w tym poetycką sprawiedliwość, w tych zdrajcach - powiedziała.

Jej histeryczny ton zwrócił uwagę Joao i sekunda minęła, zanim dotarło doń znaczenie słów. Zdrajcy?

Powoli uświadamiał sobie zszargany, zmęczony wygląd ludzi MOE.

Podszedł do niego Yierho, pomógł mu wstać i podał ścierkę do wytarcia żelu.

- Szefie, co się dzieje? - zapytał Yierho. - Odebraliśmy twój sygnał, ale nie odpowiadałeś.

- Później - wychrypiał Joao uświadamiając sobie gniew Rhin i jej współtowarzyszy. Wydawało się, że Rhin ma gorączkę i jest chora.

Ręce Yierha muskały Joao, zmiatając z niego martwe owady. Pod wpływem środka neutralizującego ustępował ból od użądleń.

- Co to za szkielet w pańskiej kapsule? - zapytał jeden z ludzi MOE.

Zanim Joao zdążył odpowiedzieć, Rhin wrzasnąła:

- Śmierć i szkielety to nie powinno być nic nowego dla Joao Martinho, zdrajcy Piratiningi!

- Oni zwariowali, tak właśnie myślę, szefie - powiedział Yierho.

- Twoi pupilkowie zwrócili się przeciwko tobie, co? - zapytała gwałtownie Rhin. - Ten szkielet to wszystko,

co zostało z jednego z nich, co?

- Co to za gadanie o szkieletach? - zapytał Yierho.

- Twój szef wie - odpowiedziała Rhin.

- Byłaby pani łaskawa to wyjaśnić? - zapytał Joao.

- Nie potrzebuję nic wyjaśniać - warknęła - Niech ci twoi przyjaciele, tam o, wyjaśniają - dłonią wskazała skraj dżungli za sawanną.

Joao spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył linię mężczyzn w białych ubiorach bandeirantes, stojących spokojnie pośród skaczącej i wrzącej, owadziej powodzi. Zdjął lornetkę z szyi jednego ze swych ludzi i nastawił ostrość na te postacie.

Wiedział, czego szukać, by ułatwić identyfikację.

- Padre - powiedział Joao.

Yierho nachylił się, trąc ślad po żądle owada zatopionym w bliźnie od kwasu na swoim policzku.

Cichym głosem Joao wyjaśnił, co znaczą te postacie na skraju lasu i podał Yierhowi lornetką, by ten mógł na własne oczy zobaczyć delikatne łuskowatości skóry i błyszczącą powierzchnię oczu.

- Taaa - rzekł Yierho.

- Poznajesz swoich przyjaciół - zapytała z naciskiem Rhin.

Joao zignorował ją.

Yierho przekazał szkła wraz z wyjaśnieniem następnemu człowiekowi z Bractwa. Dwaj ludzie z MOE, którzy opryskiwali Joao, podeszli bliżej zaintrygowani i też popatrzyli na sylwetki w cieniu dżungli.

Jeden z nich przeżegnał się.

- Ten rów - powiedział Joao. - Co w nim jest?

- Żel z courogu - powiedział ten, który się przeżegnał. - To wszystko, co nam zostało do stworzenia zapory przed owadami.

- To ich nie zatrzyma - rzekł Joao.

- Już je powstrzymało - odparł mężczyzna.

Joao pokiwał głową. Co do ich sytuacji w tym miejscu miał raczej niemiłe przewidywania. Spojrzał na Rhin.

- Doktor Kelly, gdzie jest reszta pani ludzi? - Joao objął wzrokiem personel MOE, licząc go. - Z pewnością w polowej ekipie MOE jest więcej niż sześć osób.

Jej usta zacisnęły się, ale zachowała milczenie. Im dokładniej Joao się jej przyglądał, tym bardziej wydawała się chora.

- Zatem? - rzekł Joao. Rozejrzał się po namiotach, widząc ich zużyty stan. - A gdzie jest wasz sprzęt, wasze ciężarówki, polowe laboratoria i cała ta wasza tandeta?

- To zabawne, że pan pyta - syknęła, ale w jej szyderczym tonie kryła się niepewność i histeryczne półtony.

- Mniej więcej kilometr wśród drzew w tamtym kierunku

- skinęła głową w lewo - jest rozwalona ciężarówka terenowa zawierająca większość naszego sprzętu. Jej silnik został przeżarty przez kwas, zanim zorientowaliśmy się, że coś jest nie w porządku. W ten sam sposób zostały zniszczone wirniki silników wznoszenia, wszystko.

- Kwas?

- Pachniał jak szczawiowy, ale zachowywał się raczej jak solny - powiedział jeden z jej towarzyszy, blondowłosy Nordyk ze świeżym oparzeniem od kwasu pod prawym okiem.

- Może pani zacznie od początku?

- Zostaliśmy tu odcięci... - przerwała i rozejrzała się bezradnie dookoła. - Osiem dni temu - dokończyła.

- Tak - potwierdził blondyn. - Zniszczyły nasze radio i ciężarówkę. Wyglądały jak gigantyczne larwy pluskwiaków. Potrafiły wyrzucać z siebie strumień kwasu na piętnaście metrów.

- Tak jak ten, którego widzieliśmy na placu w Bahii? - zapytał Joao.

- W laboratorium w namiocie mam w pojemnikach trzy martwe okazy - powiedziała Rhin. - To wysoko zorganizowane, współpracujące ze sobą roje. Zobaczy pan sam.

Joao zacisnął usta, myśląc intensywnie.

- Słyszałam część tego, co pan mówił swoim ludziom - parsknęła Rhin - Oczekuje pan od nas, że w to uwierzymy?

- To nie ma dla mnie znaczenia, w co wierzycie - odparł Joao. - Jak się tu dostaliście?

- Wywalczyliśmy sobie drogę od ciężarówki do tego miejsca, przy użyciu miotaczy chłodnego caramuru - powiedział blondyn. - To je trochę powstrzymywało. Ściągnęliśmy ze sobą tyle zapasów, ile mogliśmy. Wykopaliśmy na obwodzie obozu rów, napełniliśmy go sproszkowanym courogiem, dodaliśmy żelu. pokryliśmy to wszystko olejkiem copahu i tak tu ugrzęźliśmy...

- Ilu was jest?

- W ciężarówce było czternaście osób - powiedziała Rhin wpatrując się badawczo w Joao. Jego zachowanie, jego pytania, wszystko świadczyło o niewinności. Próbowała się sprzeczać z tym przypuszczeniem, ale jej umysł ją zawodził. Nie mogła myśleć jasno, i wiedziała o tym. Tak było od pierwszego ataku. W jadzie owadów, które przedostawały się przez caramuru, był najprawdopodobniej jakiś narkotyk. Jej laboratorium nie było jednak dostatecznie wyposażone, by stwierdzić, jakiego rodzaju.

Joao potarł kark, gdyż zaczęły go palić żądła insektów. Rozejrzał się po swoich bandeirantes, sprawdzając, w jakim stanie znajdują się oni oraz ich sprzęt. Naliczył cztery rozpylacze i zobaczył, że w ładownicach na pasach mają zapasowe ładunki.

Kapsuła jego ciężarówki znajdowała się bezpiecznie wewnątrz obwodu rowu. Prawdopodobnie jednak środki, którymi ją opryskano uszkodziły obwody kontrolne. Ale wciąż pozostawała duża ciężarówka stojąca na sawannie.

- Powinniśmy chyba spróbować przedrzeć się do tej ciężarówki - powiedział.

- Waszej ciężarówki? - zakpiła Rhin. - Myślę, że na to było za późno już w kilka sekund po jej wylądowaniu - roześmiała się histerycznie. - Myślę, że za dzień, lub za dwa będzie o kilka zdrajców mniej. Złapaliście się we własną pułapkę.

Joao odwrócił się gwałtownie, by spojrzeć na ciężarówkę Bractwa. Zaczynała się dziwacznie przechylać na lewą stronę.

- Padre! - zawołał - Tommy! Yince! Weźcie... - przerwał, gdy ciężarówka pochyliła się jeszcze bardziej.

- Będzie czystą uczciwością - powiedziała Rhin - ostrzec was, abyście trzymali się z daleka od przeciwległego brzegu rowu, dopóki go najpierw nie spryskacie. One mogą wyrzucać strumienie kwasu, który jak widzicie - skinęła głową ku ciężarówce - rozpuszcza metal, a nawet plastyk.

- Pani jest szalona - zirytował się Joao.- Dlaczego nie ostrzegła nas pani natychmiast? Moglibyśmy...

- Ostrzec was?

- Doktor Kelly, może powinniśmy... -- odezwał się jej jasnowłosy towarzysz.

- Bądź cicho, Hogar! - wrzasnęła na mężczyznę. - Czy nie czas, żebyś zajrzał do doktora Chen-Lhu?

- Travis? On tu jest? - zapytał Joao.

- Zjawił się wczoraj z jednym towarzyszem, który już zmarł - wyjaśniła. - Szukali nas i na nieszczęście znaleźli. Doktor Chen-Lhu prawdopodobnie nie przeżyje tej nocy - znów spojrzała na swego nordyckiego współpracownika

- Hogar!

- Tak, proszę pani - odpowiedział mężczyzna. Wzruszył ramionami i poszedł w stronę namiotów.

- Wasi towarzysze zabawy złapali na nas ośmiu bandeirantes - zachichotała Rhin patrząc na mężczyzn z Bractwa - To wspaniałe, że umierając będziemy mogli oglądać również śmierć ośmiu z was... zdrajców!

- Pani jest szalona - wycedził Joao czując w sobie zaczątki wściekłego gniewu. Chen-Lhu tutaj... umierający? To może zaczekać. Najpierw była praca do wykonania.

- Przestań udawać niewinnego, bandeirante - powie­działa Rhin. - Widzieliśmy tam waszych towarzyszy. Widzieliśmy waszych nowych towarzyszy zabaw, których sobie wyhodowaliście i zrozumieliśmy, że staliście się zbyt chciwi a wasza gra wydostała się spod kontroli.

- Widzieliście, jak moi ludzie robili coś takiego?! - warknął Joao i popatrzył na Thomego:

- Thommy, miej oko na tych szaleńców. Nie pozwól, aby nam przeszkadzali - podniósł rozpylacz i wziął od jednego ze swoich ludzi dodatkowe ładunki, po czym skinął na trzech pozostałych. - Chodźcie ze mną.

- Szefie, co chcesz zrobić? - zapytał Yierho.

- Uratować z ciężarówki, co się da - odparł Joao. Yierho westchnął i podniósł jeden z rozpylaczy oraz

ładunki. Dał znać jednemu z bandeirantes aby został z Thomem.

- Pewnie, idźcie i dajcie się zabić - zakpiła Rhin. - Nie myślcie, że będziemy wam w tym przeszkadzać.

Joao z trudem powstrzymał się od obrzucenia jej potokiem wściekłych przekleństw. Głowa bolała go od gniewu i konieczności stłumienia go. Po chwili doszedł do miejsca przy rowie, najbliższego porzuconej ciężarówce i pokrył obfitą mgłą foamalu trawę na drugim brzegu. Skinął na innych, żeby podążyli za nim i przeskoczył rów. Joao nie lubił później wspominać tego wypadu na sawannę. Byli tam niewiele ponad dwadzieścia minut, zanim wycofali się na wysepkę z namiotami. On i jego trzej towarzysze byli poparzeni kwasem. Yierho i Łon poważnie. A z ciężarówki uratowali mniej niż ósmą część ładunku, przeważnie żywność. Wśród wyniesionych rzeczy nie było nadajnika...

Kontratak nastąpił ze wszystkich stron. Owady były ukryte w wysokiej trawie. Foamal unieruchamiał je tylko, a żadna z rozpylanych trucizn nie mogła zdziałać więcej niż spowolnić nieco ruchy tych stworzeń. Atak ustał dopiero wtedy, gdy mężczyźni znaleźli się znów za rowem.

- To oczywiste, że te diabły powinny dorwać się najpierw do aparatury łączności - wydyszał Yierho. - Ale skąd mogły o tym wiedzieć?

- Nie chcę się tego domyślać - odparł Joao. - Stój nieruchomo, to opatrzę ci te oparzenia - policzek i bark Vierha były paskudnie ochlapane kwasem, a od jego ubrania odłaziły dymiące strzępy.

Joao posmarował oparzone miejsca neutralizującą maścią i odwrócił się ku Łonowi. Mężczyzna tracił już skórę na plecach, ale spokojnie stał i czekał na swoją kolej.

Podeszła do nich Rhin, by pomóc w opatrywaniu oparzeń, ale nie chciała nic mówić, nawet odpowiadać na najprostsze pytania.

- Ma pani jeszcze tę maść? Cisza.

- Pobrała pani próbki tego kwasu? Cisza.

- W jaki sposób został ranny Chen-Lhu? Cisza.

Joao czuł trzy poparzenia na swym lewym ramieniu, zneutralizował kwas i pokrył rany przylepcem. Zgrzytnął zębami z bólu i popatrzył na Rhin. - Gdzie są te okazy larw, które zabiliście? Cisza.

- Jest pani ślepą megalomanką bez zasad - powiedział spokojnym tonem Joao. - Niech mnie pani nie zmusza bym posunął się za daleko.

Jej twarz pobladła, zielone oczy zabłysły, ale usta wciąż pozostały zamknięte.

Ramię Joao pulsowało bólem. W głowie mu łupało i czuł, że z każdym kolorem, który widzi, jest coś nie w porządku. Milczenie tej kobiety doprowadzało go do furii, ale ten gniew był uczuciem kogoś innego. Dziwne poczucie oderwania od rzeczywistości przetrwało nawet gdy je sobie uświadomił.

- Zachowuje się pani jak kobieta, która pragnie przemocy - powiedział Joao. - Chce pani, żebym ją oddał moim ludziom? Są panią już trochę zmęczeni.

W chwili, gdy wypowiadał te słowa, już czuł, że są bardzo dziwne. Zupełnie jakby chciał powiedzieć coś innego, a one wydobyły się same.

Twarz Rhin zapłonęła szkarłatem.

- Nie ośmielisz się! - zgrzytnęła zębami.

- Aaa, więc jednak potrafimy mówić - stwierdził - Proszę nie zachowywać się melodramatycznie. Nie dałbym pani nawet tej przyjemności.

Joao potrząsnął głową, w ogóle nie to chciał powiedzieć. Rhin popatrzyła na niego.

- Ty... bezczelny...

Joao stwierdził, że jego twarz rozciąga się w wilczym uśmiechu, a potem mówi:

- Nic, co pani powie, nie sprawi, że oddam panią moim ludziom.

Cisza, która nastąpiła, była wypełniona poczuciem odsuwania się coraz dalej i dalej. Joao stwierdził, że Rhin rzeczywiście staje się coraz mniejsza. Dotarł do niego odległy grzmot i zastanowił się, czy ten dźwięk istnieje tylko w jego uszach.

- Ten ryk - powiedział.

- Szefie?

To był głos Yierha stojącego tuż za nim.

- Co to za ryk? - zapytał Joao.

- To rzeka, szefie, urwisko -Yierho wskazał czarną, skalną skarpę górującą nad dżunglą. - Słychać to, kiedy wiatr wieje w naszą stronę, szefie?

- O co chodzi? - Joao wyczuł w głosie Yierha napięcie i zirytował się. Dlaczego ten człowiek nie mógł po prostu powiedzieć o co chodzi?

- Słówko z panem, szefie - Yierho pociągnął go w stronę blondowłosego Nordyka, który stał przed jednym z namiotów. Twarz mężczyzny była szara z wyjątkiem obwódki oparzeliny od kwasu na jego policzku.

Joao obejrzał się na Rhin. Patrzyła za nim stojąc z założonymi rękami. Sztywność jej pleców, poza, wszystko to wydało się Joao bardzo komiczne. Stłumił śmiech i pozwolił podprowadzić się do jasnowłosego chłopaka. Jak ona go nazywała? Aha, Hogar. Hogar, tak.

- Ten dżentelmen tutaj -Yierho wskazał na Hogara - twierdzi, że pani doktor została pogryziona przez owady,

które przedostały się przez ich barierę.

- Pierwszej nocy - szepnął Hogar.

- Od tamtej pory nie jest ta sama - powiedział Yierho. - W głowie, rozumie pan? Drażnimy ją, szefie, co?

Joao zwilżył wargi językiem. Czuł ciepło i zawroty głowy.

- Owady, które ją pogryzły, były podobne do tych, które oblazły pana - powiedział Hogar. Jego głos brzmiał przepraszająco.

Zabawia się moim kosztem!” - pomyślał Joao.

- Chciałbym zobaczyć Chen-Lhu - powiedział. - Zaraz.

- Jest ciężko zatruty i poparzony - powiedział Hogar. - Sądzimy, że umiera.

- Gdzie on jest?

- W tym namiocie, ale nie...

- Jest przytomny?

- Senhor Martinho, on jest przytomny, ale jego stan nie pozwala na żadne dłuższe...

- Ja tu rozkazuję - wypalił Joao.

Hogar i Yierho wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

- Szefie, może... - zaczął Yierho.

- Zobaczę się z doktorem Chen-Lhu, teraz! - warknął Joao. - Wyminął Hogara ocierając się o niego i wszedł do namiotu.

Po słonecznym poranku na zewnątrz to miejsce wydawało się mrocznym lochem. Minęła dłuższa chwila zanim oczy Joao przystosowały się do słabszego światła. Przez ten czas dołączyli do niego Hogar i Yierho.

- Proszę, senhor Martinho - powiedział Hogar.

- Szefie, może później - rzekł Yierho.

- Kto tam? - Głos był cichy, ale opanowany i dochodził z pryczy na końcu namiotu. Joao spostrzegł sylwetkę człowieka rozciągniętego na łóżku, białe pasy bandaży i rozpoznał twarz Chen-Lhu.

- To Joao Martinho - odpowiedział.

- Ach, Johny - rzekł Chen-Lhu, a jego głos zabrzmiał silniej.

Hogar wyminął Joao, przyklęknął przy łóżku i powiedział:

- Doktorze, proszę, niech się pan nie podnieca.

Te słowa zabrzmiały dla Joao dziwnie znajomo, ale nie potrafił określić skojarzenia. Podszedł do łóżka i spojrzał na Chen-Lhu. Policzki mężczyzny były zapadnięte jak po długim głodzie, a jego oczy wydawały się być pogrążone w dwóch czarnych jamach.

- Johny - powiedział szeptem Chen-Lhu. -- Zatem jesteśmy uratowani.

- Nie jesteśmy uratowani - stwierdził Joao i zastanowił się dlaczego ten głupiec tak paple.

- Ooo, to źle - rzekł Chen-Lhu. -- No to wszyscy odejdziemy razem, co? - zapytał i pomyślał: „Co za ironią! Mój kozioł ofiarny schwytany w tę samą pułapkę co ja. Taki wysiłek zmarnowany!”

- Wciąż jeszcze jest nadzieja - powiedział Hogar. Joao zauważył, że Yierho żegna się i pomyślał: „Głupek!”

- Dopóki trwa życie, co? - zapytał Chen-Lhu i popatrzył w górę na Joao.

- Umieram, Johny, większość mojej przeszłości wymyka mi się - szepnął i dodał w myślach: „Wszyscy tu umrzemy tak, jak w mojej ojczyźnie. Tam też wszyscy umrą. Głód, czy trucizna, co za różnica?”

Hogar popatrzył na Joao i powiedział:

- Senhor, proszę, niech pan wyjdzie.

- Nie - rzekł Chen-Lhu. - Zostań. Mam ci coś do powiedzenia.

- Nie wolno się panu męczyć - powiedział Hogar.

- Co za różnica? -- zapytał Chen-Lhu. -- Maszerowaliśmy na Zachód, co, Johny? Chciałbym móc się śmiać!

Joao potrząsnął głową. Bolały go plecy, a po skórze obu ramion przebiegały świerzbiące dreszcze. Wnętrze namiotu jakby pojaśniało.

- Śmiać? - szepnął Yierho - Matko Boska!

- Chcesz wiedzieć, dlaczego mój rząd nie wpuszcza waszych obserwatorów? -- zapytał Chen-Lhu - Dobry dowcip. Wielka Krucjata okazała się w moim kraju wielkim niewypałem. Ziemia stała się jałowa. Nic na to nie pomaga, nawozy, chemikalia, nic.

Joao miał trudności w składaniu myśli w sensowną całość. „Jałowa? Jałowa?”

- Stoimy twarzą w twarz z takim głodem, jak jeszcze nigdy w historii - ciągnął chrapliwie Chen-Lhu.

- To z braku owadów? - wyszeptał Yierho.

- Oczywiście! - odparł Chen-Lhu. - Co innego się zmieniło? Zerwaliśmy kluczowe więzi w łańcuchach pokarmowych. Oczywiście. Wiemy nawet, jakie więzy, teraz, kiedy jest już za późno.

Jałowa ziemia” - pomyślał Joao. To była bardzo ciekawa idea, ale czuł zbyt wielką gorączkę, by przeanalizować tę myśl.

Yierho zaniepokojony milczeniem Joao nachylił się nad Chen-Lhu i zapytał:

- Dlaczego nie przyznaliście się do tego i nie ostrzegliście reszty świata, zanim było za późno?

- Nie bądź głupcem! - odparł Chen-Lhu,a w jego głosie zabrzmiały szorstkie, starcze tony - Przyznając się do błędu stracilibyśmy twarz. Mówię to teraz i tutaj, ponieważ umieram, a nikt z was nie przeżyje mnie długo.

Hogar wstał i odstąpił od łóżka, jak gdyby lękając się zarażenia.

- Potrzebujemy kozła ofiarnego, rozumiecie? - ciągnął Chen-Lhu. - To dlatego mnie tu przysłano. Miałem znaleźć kozła ofiarnego. Walczymy o coś więcej niż o nasze życie.

- Zawsze możecie obwinić USA - powiedział gorzkim głosem Hogar.

- Myślę, że ten numer już się ograł, nawet wobec naszego narodu - rzekł Chen-Lhu. - Sami to zrobiliśmy, rozumiecie? Nie ma przed tym ucieczki. Nie, wszystko na co mieliśmy nadzieję, to było to, że znajdziemy tutaj sposób na obciążenie winą kogoś innego. Anglicy i Francuzi dostarczali nam niektórych z naszych trucizn. Wykorzystywaliśmy to, ale bez powodzenia. Pomagało nam kilka ekip radzieckich, ale Rosjanie nie uporządkowali całego swojego kraju, tylko do Linii Uralskiej. Mogą udowodnić, że mają takie same problemy jak my, a wtedy... rozumiecie? Sprawią, że wyjdziemy na głupców.

- Dlaczego Rosjanie nic nie powiedzieli? - zapytał Hogar.

Joao spojrzał na niego myśląc: „Słowa bez sensu, bez sensu, bez sensu...”

- Rosjanie po cichu zwijają swą Uralską Linię w głąb Strefy Zielonej - wyjaśnił Chen-Lhu. - Zarażają Zieloną od nowa, rozumiecie? Miałem polecenie znaleźć owada nowego rodzaju, typowo brazylijskiego, który mógłby zniszczyć nasze plony, a za którego obecność moglibyśmy obwinie... zgadnijcie kogo? Najlepiej niektórych bande- irantes.

- „Obwinić bandeirantes?...” - pomyślał Joao -”Tak, każdy wini bandeirantes”.

- To naprawdę zabawne - rzekł Chen-Lhu - To, co zobaczyłem w waszej Zielonej Strefie. Wiecie, co takiego?

- Jesteś diabłem! - zgrzytnął zębami Yierho.

- Nie, tylko patriotą - odparł Chen-Lhu. - Nie jesteś ciekawy, co zobaczyłem w waszej Zielonej?

- Mów i bądź przeklęty! - warknął Yierho. „To do niego trafia” - stwierdził Joao.

- W waszej Zielonej Strefie widzę oznaki tej samej zarazy, która dotknęła mój naród - powiedział Chen-Lhu. - Mniejsze owoce, mniejsze liście, bledsze rośliny. Na początku zmiany są niewielkie, ale wkrótce wszyscy to zauważą.

- Może zatem zatrzymają wszystko, zanim będzie za późno - jęknął Yierho.

To głupota” - pomyślał Joao. -”Czy ktokolwiek kiedykolwiek zatrzymał się, zanim było za późno?”

- Jesteś taki nieskomplikowany - powiedział Chen-Lhu. - Ci, którzy tu rządzą, są tacy sami jak w Chinach. Nie dostrzegają nic oprócz własnego przetrwania. Nie dostrzegą niczego innego dopóki nie będzie za późno. Z rządami zawsze tak jest.

Joao zastanowił się, dlaczego w namiocie tak pociemniało, skoro dotąd było w nim tak jasno. Czuł gorąco, w głowie mu wirowało jakby wypił zbyt wiele alkoholu. Jakaś dłoń dotknęła jego ramienia. Spojrzał na nią, a potem podążył wzrokiem wzdłuż ręki do ramienia i twarzy: Rhin. W jej oczach były łzy.

- Joao... Senhor Martinho, byłam taka głupia - szepnęła.

- Słyszałaś? - zapytał Chen-Lhu.

- Słyszałam - odparła.

- Szkoda - mruknął Chen-Lhu. - Miałem nadzieję, że zachowam trochę twych złudzeń. Przynajmniej przez jakiś czas...

Co za dziwna rozmowa” - pomyślał Joao -,.Co za dziwna osoba, ta Rhin. Co za dziwne miejsce, ten namiot i jego wspornik, który okrąża mnie, by stanąć mi naprzeciw.”

Coś zadudniło o jego plecy i głowę.

Upadłem” - stwierdził -”Czy to nie dziwne?”

Ostatnią rzeczą jaką usłyszał, zanim nieświadomość czarnym atramentem zalała jego umysł, był okrzyk przestraszonego Yierha:

- Szefie!


Miał sen, w którym wisiała nad nim twarz Rhin mówiącej: „Co za różnica, kto wydaje rozkazy?” W tym śnie mógł tylko zwrócić na nią żałosne spojrzenie i pomyśleć, jak nienawistnie wygląda pomimo swojego piękna.

Ktoś powiedział: „Co za różnica? Tak, czy owak wkrótce wszyscy będziemy martwi.”

A potem rozległ się inny głos: „Popatrz, jest jeden nowy. Ten wygląda jak Gabriel Martinho, prefekt”.

Joao poczuł, że pogrąża się w pustkę. Jego twarz utrzymywały kleszcze zmuszające go do patrzenia w monitor na tablicy rozdzielczej kapsuły sterowniczej ciężarówki. Ekran ukazywał gigantycznego jelonka o twarzy jego ojca. Tło dźwiękowe stanowiło wysokie i niskie brzęczenie cykad, spośród którego rozlegał się szept: -”Nie podniecaj się. Nie podniecaj się...”

Przebudził się krzycząc, by uświadomić sobie, że z jego gardła nie dobywa się żaden dźwięk, tylko wspomnienie krzyku. Był cały mokry od potu. Rhin siedziała obok niego ocierając mu czoło. Była blada i wychudła, z podkrążonymi oczyma. Przez chwilę zastanawiał się, czy ta wynędzniała Rhin Kelly jest częścią jego snu; wydawała się nie dostrzegać w ‘ogóle faktu, że jego oczy są otwarte, mimo że patrzyła wprost na niego.

Próbował coś powiedzieć, ale miał na to zbyt suche gardło.

Ten ruch przyciągnął uwagę Rhin. Nachyliła się nad nim i spojrzała mu w oczy. Po chwili sięgnęła za siebie, podniosła menażkę i wlała kilka kropli wody w jego usta.

- Co... - wychrypiał.

- To samo co ja, ale w mniejszej dawce - odpowiedziała. - Narkotyk działający na układ nerwowy, zawarty w jadzie owadów. Nie próbuj się wysilać.

- Gdzie?... - zapytał.

Popatrzyła na niego, odgadując sens pytania.

- Wciąż jesteśmy w tej samej dawnej pułapce -. odparła - ale teraz mamy szansę się wydostać.

Jego oczy wypowiedziały pytanie, którego nie potrafiły sformułować usta.

- Kapsuła twojej ciężarówki - wyjaśniła - Niektóre z jej obwodów były poważnie uszkodzone, ale Yierho zmontował zastępcze. Bądź teraz spokojny przez chwilę.

Sprawdziła mu puls, przyłożyła termometr do jego szyi i odczytała wskazanie.

- Gorączka spada - rzekła. - Czy miałeś kiedyś jakiekolwiek kłopoty z sercem?

Natychmiast pomyślał o swoim ojcu.

- Nie - szepnął.

- Mam kilka autokroplówek - powiedziała. - Mogę założyć ci jedną, jeżeli nie masz słabego serca.

- Zrób to - powiedział.

- Wykorzystam żyłę w twojej nodze - oznajmiła. - Podali mi kiedyś autokroplówkę w lewe ramię i przez godzinę widziałam niebieskie i czerwone światełka - nachyliła się nad walizeczką obok łóżka i wyjęła z niej płaskie czarne opakowanie. Ściągnęła koc z jego nóg i zaczęła zakładać kroplówkę.

Czuł jej dotyk, lecz było to tak daleko, a on był taki śpiący.

- W ten sposób postawiliśmy na nogi doktora Chen-Lhu - powiedziała, z powrotem naciągając koc na jego stopy.

Travis nie umarł” - pomyślał. Czuł, że był to wyjątkowo ważny fakt, ale nie mógł sobie przypomnieć, z jakiego powodu.

- To było coś więcej niż narkotyk - odezwała się znowu. - To znaczy ze mną i doktorem Chen-Lhu. Yierho stwierdził, że to nasza woda.

- Woda?

Potraktowała to słowo jako prośbę i wlała mu w gardło jeszcze trochę wody z menażki.

- Drugiej nocy tutaj wykopaliśmy w jednym z namiotów studnię - powiedziała. - Oczywiście to wysięk rzeczny. Woda jest nasycona truciznami, niektóre z nich są nasze. To Yierho wyczuł smakiem gorycz. Ale moje próby wykazały, że w wodzie jest jeszcze coś: halucynogen, który wywołuje efekt bardzo podobny do schizofrenii. Niczego podobnego ludzie nigdy nie używali.

Joao czuł, jak z autokroplówki wlewa się w jego żyły energia. Skurcz jak nagły głód ścisnął jego żołądek. Gdy minął, zapytał:

- Czy to coś od... nich.

- Najprawdopodobniej - odparła. - Zmontowaliśmy prymitywną destylarkę. Na ten halucynogen występuje zróżnicowana odporność. Wydaje się, że Hogar jest całkowicie poza jego działaniem, ale on nigdy nie otrzymał tego środka w jadzie. Wiele wskazuje na to, że ty jesteś na to świństwo bardzo wrażliwy.

Znów sprawdziła mu puls.

- Czujesz się silniejszy?

- Tak.

Skurcze objęły teraz mięśnie jego ud. Były rytmiczne i bolesne. Ustąpiły.

- Zbadaliśmy ten szkielet w kapsule - powiedziała. - Zdumiewająca rzecz. Bardzo przypomina ludzki, z wyjątkiem brzegów kości i drobnych otworków. Prawdopodobnie właśnie tam one przytwierdzały się do kości i poruszały je. Jest lekki jak ptasi, ale bardzo mocny. To rzeczywiście jest chityna.

Joao myślał o tym, pozwalając gromadzić się energii napływającej z kroplówki na nodze. Z każdą sekundą czuł się coraz lepiej. Tak wiele się zdarzyło: kapsułę naprawiono, szkielet poddano analizie.

- Jak długo tu jestem? - zapytał.

- Cztery dni - powiedziała. Spojrzała na swój zegarek. - Prawie co do godziny. Wciąż jest dość wcześnie.

Joao wyczuł teraz w jej głosie wymuszoną pogodę. Co ukrywała? Zanim zdołał zadać to pytanie, szurnięcie tkaniny i nagły błysk światła oznajmił, że ktoś wszedł do namiotu.

Obok Rhin pojawił się Chen-Lhu. Od ostatniego razu, gdy Joao go widział, Chińczyk wydawał się postarzeć o pięćdziesiąt lat. Pomarszczona skóra wisiała mu wokół szczęki. Policzki były wklęsłe i zapadnięte. Chodził z kruchą ostrożnością.

- Widzę, że pacjent przytomny - stwierdził.

Głos miał zaskakująco silny, jakby w tym jednym aspekcie osoby Chen-Lhu skupiła się cała jego fizyczna energia.

- Jest teraz pod kroplówką - powiedziała.

- Rozsądnie - rzekł Chen-Lhu. - Nie ma wiele czasu. Powiedziałaś mu?

- Tylko tyle, że nareperowaliśmy jego kapsułę. „Trzeba to sformułować bardzo delikatnie” - pomyślał

Chen-Lhu. -”Bardzo delikatnie. Latynoski honor potrafi rykoszetować pod dziwnymi kątami”.

- Zamierzamy uciec w twojej kapsule - rzekł Chen-Lhu.

- W jaki sposób? - zapytał Joao. - Kapsuła udźwignie najwyżej troje ludzi.

- Zabierze się tylko troje, to prawda - powiedział Chen-Lhu. - Ale nie będzie trzeba, aby leciała. Chyba nawet nie mogłaby ich udźwignąć.

- Co masz na myśli?

- Twoje lądowanie było twarde. Jedna z płóz- pływaków jest złamana, poza tym rozprułeś dolny zbiornik paliwa. Większość wyciekła, zanim wykryliśmy uszkodzenie. Jest także kwestia instrumentów pokładowych - nie działają najlepiej mimo największych wysiłków Yierha.

- To wciąż oznacza tylko trzy osoby - powiedział Joao.

- Jeżeli nie możemy przekazać wiadomości, musimy się z nią przedostać - rzekła Rhin.

Dobrze dziewczyno” - pomyślał Chen-Lhu. Czekał, aż Joao to wchłonie.

- Kto? - zapytał Joao.

- Ja sam -- powiedział Chen-Lhu. - Tylko z tego powodu, że mogę zaświadczyć o katastrofie w moim kraju

i ostrzec was, zanim będzie za późno.

Słowa Chen-Lhu sprawiły, że cała poprzednia rozmowa zalała Joao falą przypomnienia, Hogar, Yierho, w namiocie... Chen-Lhu mamroczący o... o...

- Jałowa ziemia - rzekł Joao.

- Twój naród musi się o tym dowiedzieć, zanim będzie za późno - odparł Chen-Lhu. - Zatem ja będę jednym z pasażerów. I Rhin, ponieważ... tu zdobył się na słabe wzruszenie ramionami -...z dżentelmenerii, powiedziałbym, ale także dlatego, że jest zaradna.

- To dwa - rzekł Joao.

- A ty będziesz trzeci - powiedział Chen-Lhu i zaczął oczekiwać na wybuch.

Joao pokręcił tylko głową.

- To nie ma sensu - powiedział. - Cztery dni tutaj i...

- Ale ty jeden masz koneksje i powiązania polityczne - powiedziała Rhin. - Możesz zmusić ludzi, żeby słuchali.

Joao opuścił głowę na pryczę.

- Nawet mój własny ojciec nigdy mnie nie słuchał. Stwierdzenie to wywołało zaskakującą ciszę. Rhin

spojrzała na Chen-Lhu i z powrotem na Joao.

- Masz swoje własne polityczne wtyczki, Travis - rzekł Joao. - Prawdopodobnie lepsze niż moje.

- Być może nie - odparł Chen-Lhu. - Poza tym, jedynie ty widziałeś z bliska istotę, której szkielet zabierzemy ze sobą. Jesteś naocznym świadkiem.

- Wszyscy jesteśmy naocznymi świadkami.

- Poddano to pod głosowanie - oznajmiła Rhin. - Twoi ludzie na to nalegali.

Joao przeniósł spojrzenie z Rhin na Chen-Lhu i z powrotem na Rhin.

- Wciąż pozostaje jeszcze dwunastu ludzi. Co się z nimi stanie?

- Jest ich teraz tylko ośmiu - wyszeptała Rhin.

- Kto? - wykrztusił Joao.

- Hogar - rzekła - Thome z twojej ekipy i dwóch moich pomocników: Cardin i Lewis.

- Jak?

- Jest coś, co wygląda jak flet guena - odparł Chen-Lhu. - Istota w twojej ciężarówce miała coś takiego.

- Pistolet na strzałki - rzekł Joao.

- Nie - zaprzeczył Chen-Lhu. - Naśladują nas znacznie lepiej. To generator zabójczej częstotliwości akustycznej. Unicestwia ludzkie erytrocyty. Muszą jednak podejść z tym blisko nas, a my trzymamy ich na dystans, odkąd to odkryliśmy.

- Rozumiesz, że musimy wynieść stąd tę informację - powiedziała Rhin.

Bez wątpienia” - pomyślał Joao i rzekł:

- Na pewno musi to być ktoś silniejszy niż ja.

- Za parę godzin będziesz równie silny jak każdy tutaj - odparła Rhin. - Nie jesteśmy w najlepszym stanie, nikt z nas.

Joao podniósł wzrok na szare światło sączące się z okienka namiotu. „Bardzo niewiele paliwa rakietowego i uszkodzone przyrządy. Na pewno chcą dotrzeć do rzeki i spłynąć kapsułą. To da pewną ochronę przed tymi istotami”.

Rhin wstała.

- Odpocznij i odzyskaj siły - powiedziała. - Niedługo przyniosę ci trochę jedzenia. Nie mamy nic oprócz polowych racji, ale przynajmniej jest w nich dosyć kalorii.

Co to za rzeka?” - zastanowił się Joao -”Najprawdopodobniej Itapura”. Wykonał przybliżony szacunek oparty o jego znajomość tego regionu i długość lotu przed kraksą. „To będzie siedemset, albo osiemset kilometrów w dół rzeki! A zbliża się szczyt pory deszczowej. Nie mamy żadnej szansy”.



VI


Konfiguracje owadów tańczących pod sklepieniem jaskini wydawały się Mózgowi czymś wspaniałym. Podziwiał wzajemną grę barw i ruchu, jednocześnie odczytując wiadomość.

Raport nasłuchiwaczy z sawanny:”.

Mózg dał znak, aby taniec trwał dalej.

Trójka istot ludzkich przygotowuje się do ucieczki w małym pojeździe” - przekazały owady. -”Pojazd nie może latać. Spróbują wydostać się stamtąd płynąc po rzece. Co robić?”

Mózg odczekał chwilę, by przetrawić dane. Od dwunastu dni schwytane w pułapkę istoty ludzkie znajdowały się pod obserwacją. Dostarczyły już wiele informacji dotyczących reakcji w warunkach stresu. Dane te rozszerzyły wiedzę uzyskaną od jeńców znajdujących się pod bezpośrednią kontrolą. Z każdym dniem coraz doskonalsze stawały się sposoby unieszkodliwiania i zabijania istot ludzkich. Ale problemem nie była kwestia, jak odebrać im życie. Chodziło o to, w jaki sposób nawiązać z nimi kontakt przy jednoczesnej nieobecności lęku i presji po obu stronach.

Niektórzy z ludzi tak jak ten stary o wykwintnych manierach przedstawiali oferty i sugestie, które wydawały się świadczyć o rozsądku, ale czy można było im ufać? To pytanie było kluczowe.

Mózg odczuwał rozpaczliwą potrzebę uzyskania danych z obserwacji istot ludzkich w warunkach, które mógł kontrolować, a kontrola nie byłaby zauważona. Odkrycie posterunków podsłuchowych w Strefie Zielonej wywołało wśród ludzi szaleńczą aktywność. Użyli nowych sonotoksyn, pogłębili swoje bariery i ponowili ataki na Czerwoną Strefę. Tego wszystkiego dopełniała jeszcze jedna troska: nieznany los czterech jednostek, które przeniknęły bariery przed katastrofą w Bahii. Powróciła tylko jedna, donosząc: .Jest nas dwanaście. Sześcioro rozproszyło zbiorową tożsamość, by pokryć teren, na którym pochwyciliśmy dwóch ludzkich przywódców. Jedna została zniszczona. Cztery rozproszyły się, by utworzyć nas więcej”.

Mózg uświadomił sobie, że odkrycie którejś z tych czterech jednostek w tej chwili byłoby katastrofą.

Kiedy mogła zawieść imitacja? To zależało od lokalnych warunków; temperatury, osiągalnej żywności, chemikaliów i wilgoci. Jednostka, która powróciła, nie miała pojęcia, dokąd udały się cztery pozostałe.

Musimy je znaleźć!” - pomyślał Mózg.

Mózg lękał się problemów mogących wyniknąć z indywidualnie podejmowanych działań. Imitacja była pomyłką. Wiele identycznych jednostek musiało zwracać uwagę.

To, że imitacje nie powodowały wielkich szkód i były uwarunkowane do stosowania tylko ograniczonej przemocy, w obecnej sytuacji nie miało żadnego znaczenia. To zaś, że pragnęły tylko, by pozwolono im mówić i dyskutować z ludzkimi przywódcami, wydawało się teraz śmieszne i patetyczne.

Słowa istoty ludzkiej nazywanej Chen-Lhu, o których mu doniesiono, nawiedzały Mózg niczym koszmar: „Katastrofa... jałowa ziemia”. Ten Chen-Lhu przedstawi też sposób rozwiązania ich wspólnego problemu, ale czy to były prawdziwe intencje? Czy można mu było ufać?

Mózg pozostawił decyzję w zawieszeniu. „Które istoty ludzkie będą usiłowały uciec? - zapytał swoich podwładnych.

Mózg wiedział już, że na takie szczegóły trzeba zwracać uwagę. Orientacja na rój dążyła do ignorowania jednostek. Pomyłka z tworzeniem ludzkich imitacji wynikła z tej tendencji.

Mózg wiedział, że powierzchownie rzecz ujmując problem ten wydawał się prosty, ale tuż pod powierzchnią kryły się piekielne komplikacje. Emocje! Uczucia! Rozsądek napotykał tu mnóstwo barier.

Posłańcy szybko przynieśli odpowiedź. Tańczyły teraz tworząc imiona: „Nieczynna królowa Rhin Kelly i istoty nazywane Chen-Lhu i Joao Martinho”.

Martinho” - pomyślał Mózg. To istota ludzka z drugiej części powietrznej ciężarówki. W tym fakcie była pewna wskazówka dotycząca ludzkich, zawiłych nibyrojowych pokrewieństw. Tutaj mogła się kryć pewna korzyść. W pojeździe będzie również Czen- Lhu.

Owady pod sklepieniem uwarunkowane na powtarzanie swych operacji w celu zapewnienia pełnego przekazu informacji kolejny raz zadawały pytanie:

Jakie przeciwdziałania są wymagane?”

Wiadomość dla wszystkich jednostek” - oznajmił Mózg -”Trójce w pojeździe pozwoli się uciec rzeką. Opór powinien być tylko taki, by wyglądało na to, że sprzeciwiamy się ucieczce. Mają być śledzeni przez jednostki operacyjne zdolne do zniszczenia ich w razie konieczności. Gdy tylko ta trójka osiągnie rzekę, pokonać tych, którzy pozostaną”.

Nad Mózgiem jednostki posłańców zaczęły grupować się w szyk, w tańcu wypracowując wzór utrwalający polecenia. Odleciały w zwartych grupkach, wypadając przez wylot jaskini w światło dnia.

Mózg podziwiał ich ruch i barwy, a następnie opuścił swe receptory i zaczai rozmyślać jak sprostać białkowej niezgodności.

Musimy natychmiast zacząć produkować rzeczy o dużym znaczeniu dla ludzi, których nie będą mogli nie wykorzystać” - myślał -”Jeżeli będziemy w stanie zademonstrować swoją niezaprzeczalną użyteczność, być może da się jeszcze sprawić, że pojmą, iż wzajemna zależność jest obustronna, nierozerwalna i skomplikowana, że jest kwestią życia i śmierci. Potrzebują nas, a my ich, lecz ciężar dowodu spadł na nas. A jeżeli nie uda się nam tego udowodnić, to naprawdę pozostanie po nas jałowa ziemia”.


- Wkrótce się ściemni, szefie - powiedział Yierho kończąc ostatnie przygotowania wewnątrz kapsuły. - Wtedy ruszycie.

Joao stał krok za nim, wciąż osłabiony. Raz po raz nawiedzały go skurcze mięśni w lewej nodze powyżej autokroplówki. Bezpośrednie odżywianie i wyspecjalizowane hormony w przybliżeniu tylko mogły sprostać potrzebom danego ciała i Joao czuł, że ledwo wytrzymuje dziwne napięcia wywołane tą kuracją.

- Tutaj pod fotel wsadziłem żywność i inne zapasy - wskazał Yierho. -- Więcej jedzenia jest na pryczy z tyłu. Ma pan dwa rozpylacze z dwudziestoma zapasowymi ładunkami i jeden karabin. Żałuję, że mamy do niego tak mało amunicji. Pod drugim fotelem jest dwanaście bomb z foamalem, a tam w kącie przymocowałem mały, ręczny rozpylacz. Jest całkowicie naładowany.

Yierho wyprostował się i obejrzał na namioty. Zniżył głos do konspiracyjnego szeptu: szefie, nie ufam doktorowi Chen-Lhu. Słyszałem go, kiedy myślał, że umiera. To nowe oblicze jest do niego niepodobne.

- To ryzyko, które musimy podjąć - odpowiedział Joao. - Wciąż myślę, że powinieneś mnie zastąpić, ty, albo jeden z pozostałych, którzy nie są tak chorzy jak ja.

- Nie mów o tym więcej, szefie, proszę.

Głos Yierha ponownie opadł do spiskowego szeptu: Szefie, podejdź do mnie blisko tak jak byśmy się żegnali.

Joao zawahał się, lecz usłuchał. Poczuł, jak coś ciężkiego, zostaje wepchnięte w kieszeń przy pasie jego munduru. Kieszeń obciągnęła się pod ciężarem. Joao poprawił kurtkę, by to ukryć.

Co to? - szepnął.

- To należało do mojego pradziadka - wyjaśnił Yierho. - To pistolet, nazywa się magnum 457. Jest w nim pięć kuł, a tu ma pan jeszcze dwa tuziny - paczka wślizgnęła się w kieszeń kurtki Joao. - Niewiele z tego będzie pożytku, chyba, że przeciw ludziom... - dodał.

Joao przełknął ślinę czując, że łzy zwilżają jego oczy. Wszyscy z Bractwa wiedzieli, że Padre nosił tę starą rusznicę i za nic by się z nią nie rozstał. Fakt, że oddawał ją teraz, oznaczał, że spodziewa się tu umrzeć. Prawdopodobnie tak się stanie...

- Niech Bóg cię prowadzi, szefie - powiedział Yierho. Joao odwrócił się i spojrzał na rzekę odległą o mniej więcej pięćset metrów sawanny. Mógł dostrzec plażę na przeciwnym brzegu oraz dziką roślinność oświetloną popołudniowym słońcem. Dżungla wznosiła się nieruchomymi falami barw, których śmiałe linie odznaczały się wyraźnie w mdłym świetle. U dołu roślinność była koloru niebieskozielonego i przypominała wypłowiałą na słońcu szałwię, u góry przebłyskiwały plamy żółci, czerwieni i ochry. Nad zielenią górowało drzewo candello z gniazdami nietoperzy- sokołów uczepionymi gałęzi. Po lewej stronie ścianę drzew mata- polo częściowo zasłaniała splątana sieć lian.

- Piętnaście minut paliwa, to wszystko? - zapytał Joao.

- Może minuta więcej, szefie.

Nigdy nam się nie uda, jeżeli do poruszania nas będziemy mieli tylko prąd rzeki” - pomyślał Joao.

- Szefie, czasami na rzece jest wiatr - rzekł Yierho. „Chryste, on chyba nie oczekuje od nas, że będziemy

tym żeglować” - pomyślał Joao. Spojrzał na Yierha. Dostrzegł na wychudłej twarzy mężczyzny głębokie znużenie upodabniające go do stracha na wróble.

- Ten wiatr może spowodować kłopoty, szefie - powiedział Yierho. - Wykorzystałem jedną z kotwiczek kapsuły, żeby zrobić coś, co unosiłoby się tuż pod powierzchnią. To się nazywa dryfkotwa. Utrzyma kapsułę nosem do wiatru.

- Sprytny pomysł, Padre - powiedział Joao i zastanowił się: „Dlaczego odgrywamy tę farsę? Umrzemy tutaj, wszyscy... tutaj, albo gdzieś w dole rzeki”. Mieli do pokonania siedemset, albo osiemset kilometrów naszpikowanych progami wodnymi, rozpadlinami i wodospadami, a już prawie doganiała ich pora deszczowa. Rzeka stanie się wtedy rwącym piekłem. A jeżeli ona ich nie dostanie, to będą to nowe owady posługujące się kwasem i wyrafinowanymi truciznami.

- Szefie, zrób lepiej jeszcze jeden przegląd - powiedział Yierho wskazując na kapsułę.

Tak, zająć się czymkolwiek i oderwać się od rozmyślań” - przytaknął mu w duchu Joao. Sprawdzał ją już, ale jeszcze raz nie zaszkodzi. Mimo wszystko od niej będzie zależało ich życie... do czasu.

Joao pozwolił sobie zastanowić się nad tym, czy ucieczka była możliwa i czy w ogóle była jakaś nadzieja. To mimo wszystko była kapsuła ciężarówki powietrznej przystosowanej do działań w dżungli. Można było ją uszczelnić przeciw większości owadów. Była zaprojektowana do znoszenia nadmiernych obciążeń.

Nie wolno mi pozwolić sobie na nadzieję” - pomyślał.

Ale zdecydował się na jeszcze jedną inspekcję kapsuły. Na wszelki wypadek...

Pokrywająca ją biała farba prawie zniknęła wytrawiona kwasem. Pływaki, normalnie długie i wystające spod dolnej krzywizny kapsuły, zostały ręcznie wyklepane i przymocowane z powrotem. Tworzyły teraz płaski stopień, prowadzący na krótkie skrzydła i do kabiny. Cała kapsuła miała prawie pięć i pół metra długości, z czego ostatnie dwa metry zajmowały silniki rakietowe. Zespół silników, który mieścił się w tylnym, odrzuconym przedziale ciężarówki, został gładko odcięty z obu stron. Sama kapsuła była owalna w przekroju. Dawało to dwie półksiężycowate powierzchnie, które otwierały się do tylnej części kapsuły. Lewy półksiężyc był labiryntem wklęsłych i wypukłych złącz, szczepiających ongiś ze sobą kapsułę z przedziałem ładunkowym. Prawą stronę zamykał właz otwierający się teraz z kabiny na jeden z pływaków.

Joao sprawdził właz, upewnił się, że umocowano wszystkie złącza i spojrzał na prawy pływak. Zygzakowate rozdarcie zostało załatane przy pomocy butylu i tkaniny.

Poczuł zapach paliwa rakietowego i przyklęknął, by popatrzeć na denny przedział zbiornika paliwa. Yierho wypompował paliwo, z zewnątrz nałożył łatę wulkanizacyjną, a od wewnątrz szczeliwo ze zbiorników rozpylaczy i z powrotem wlał paliwo.

- Powinno trzymać, jeśli w nic nie uderzycie - stwierdził Yierho.

Joao pokiwał głową, okrążył kabinę, wspiął się na lewe skrzydło i zajrzał do wnętrza. Dwa fotele z przodu, a w tyle obita prycza. Całe wnętrze pokrywały plamy od rozpylonych chemikaliów. Tworzyło to przestrzeń szeroką na dwa i głęboką na dwa i pół metra. Przez przednie okna widać było okrągły nos kapsuły. Górą ku tylnemu przedziałowi biegła przezroczysta szyba z polaryzującego tworzywa.

Joao zasiadł w fotelu po lewej i sprawdził przyrządy ręczne. Miały luz i reagowały ospale. Za niezdarnymi, ręcznie wypisanymi tabliczkami zainstalowane były nowe wskaźniki ilości paliwa i kontrolki opryskiwania. Yierho odezwał się mu zza jego ramienia:

- Musiałem użyć tego, co miałem pod ręką, szefie. Niewiele tego było. Zadowolony jestem, że ci z MOE okazali się takimi głupcami.

- Hmmm? - mruknął z roztargnieniem Joao kontynuując sprawdzanie przyrządów.

- Porzucając swoją ciężarówkę, zabrali namioty. Ja wziąłbym więcej broni. Ale z namiotów miałem więcej lin naciągowych i tkanin na łaty.

Joao skończył przegląd paliwomierzy.

- Na przewodach paliwa nie ma żadnych automatycznych zastawek regulujących - stwierdził.

- Nie można ich było naprawić, szefie, ale i tak nie ma go pan zbyt wiele.

- Dość, żebyśmy wszyscy wylecieli do nieba, albo żeby się rozwalić, jeżeli ten grat wymknie się spod kontroli.

- Dlatego założyłem tu dużą dźwignię, szefie. Mówiłem panu o tym. Włączać i wyłączać w krótkich odstępach i nie ma sprawy.

- Chyba, że przypadkowo pozwolę silnikom zbyt dużo się napić.

- Tam pod spodem, szefie: ten kawał drewna to dławik, który założyłem, powinien zastąpić gaźnik. Nie będzie pan miał bardzo szybkiego statku, ale wystarczy.

- Piętnaście minut - zamyślił się Joao.

- To tylko domysł, szefie.

- Wiem. W sumie może sto pięćdziesiąt kilometrów, jeżeli wszystko będzie działać tak jak powinno albo sto pięćdziesiąt metrów z nami rozsmarowanymi na całej długości...

- Sto pięćdziesiąt kilometrów - westchnął Yierho. - Nie pokonacie nawet jednej trzeciej drogi do cywilizowanych terenów.

- Nie przeczę - odrzekł Joao. - Tylko głośno myślałem.

- No cóż, wszystko gotowe do startu? - zagrzmiał za nimi głos Chen-Lhu pełen fałszywej serdeczności. Joao wyjrzał i zobaczył, że Chińczyk stoi przy końcu lewego skrzydła. Sprawiał wrażenie, że ledwo się trzyma na nogach. Joao był zdecydowany uważać, że słabość Chen-Lhu była tylko pozorna.

On pierwszy odzyskał siły” - pomyślał Joao -”Miał na to więcej czasu. Ale... był bliżej śmierci. Może tylko to sobie wyobrażam”.

- Zatem gotowe, czy nie? - powtórzył pytanie Chen-Lhu.

- Mam nadzieję - powiedział Joao.

- To niebezpieczne?

- Będzie jak na niedzielnej przejażdżce po parku - rzekł Joao.

- Czy nie czas już załadować się do środka?

Joao spojrzał na cienie rozpościerające się wokół namiotów i pomarańczowy blask zachodu. Stwierdził, że ma trudności z oddychaniem. Wiedział, że to z powodu napięcia. Wciągnął głęboko powietrze odzyskując stan chwiejnego spokoju, pewien rodzaj odprężenia, z lękiem na uwięzi.

- Jeszcze dwadzieścia minut, mniej więcej, Senhor Doutor odpowiedział Yierho i poklepał Joao po ramieniu - szefie, moje modlitwy będą z panem.

- Na pewno nie zajmiesz mojego miejsca, Padre?

- Nie mówmy o tym, szefie -Yierho zszedł z płozy na ziemię.

Ze swojego namiotu- laboratorium wyłoniła się Rhin z małą torbą w lewej ręce. Podeszła i stanęła obok Chen-Lhu.

- Jeszcze około dwudziestu minut, moja droga - powiedział Chińczyk.

- Nie jestem zupełnie pewna, że powinnam zabrać się z wami - odparła - ktoś inny mógłby wam dać...

- Już zdecydowano - uciął gwałtownie Chen-Lhu. „Co za głupia kobieta! Dlaczego nie pozwoli, żeby za nią decydowano?” - Nikt tu nie pozwoli ci zostać - dodał. „Poza tym, moja droga Rhin, mogę cię potrzebować, żebyś zwiodła tego Brazylijczyka. Z Joao Martinho należy grać bardzo ostrożnie. Kobieta czasami potrafi radzić sobie lepiej niż mężczyzna”.

- Wciąż nie jestem pewna - powiedziała. Chen-Lhu spojrzał na Joao:

- Może ty powinieneś z nią pomówić, Johny. Na pewno nie chcesz, żeby tu została.

Tu, czy tam - niewielka różnica” - pomyślał Joao, ale powiedział:

- Jak mówił Travis, decyzję już podjęto. Lepiej wchodź do środka i zapnij pasy.

- Jak chcesz nas usadzić? - zapytał Chen-Lhu.

- Ty w tyle, jesteś cięższy - powiedział Joao. - Nie sądzę, abyśmy oderwali się od ziemi, zanim dotrzemy do rzeki, ale to możliwe. Chcę, żebyśmy mieli nos w górze.

- Chcesz, żebyśmy oboje usiedli z tyłu? -- zapytała Rhin. I uświadomiła sobie, że zgadza się z ich decyzją. „Dlaczego nie?” - spytała siebie nie uświadamiając sobie, że podziela pesymizm Joao.

- Szefie?

Joao spojrzał w dół na Yierha, który skończył właśnie ostateczne badanie podwozia.

Rhin i Chen-Lhu przeszli na prawą stronę, zaczęli wspinać się na skrzydło.

- Jak to wygląda? - zapytał Joao.

- Niech pan postara się utrzymać ją przechyloną na lewą płozę przez jakiś czas, szefie - powiedział Yierho. - To może pomóc.

W porządku.

Rhin zaczęła zapinać pasy usadowiwszy się w fotelu drugiego pilota.

- Wyślemy pomoc tak szybko, jak to będzie możliwe - powiedział Joao i gdy tylko wymówił te słowa, uderzyła go ich pustka i bezużyteczność.

- Oczywiście, szefie.

Yierho cofnął się i przygotował miotacz bomb. Lon i inni wyszli z namiotów obładowani bronią. Zaczęli ustawiać się twarzami ku rzece.

Żadnych pożegnań” - pomyślał Joao - „Tak, to najlepsze. Traktować to jak rutynę, po prostu następny lot.”

- Rhin, co jest w tej torebce, którą ze sobą zabrałaś? - zapytał Chen-Lhu.

- Rzeczy osobiste i... -- szybko przełknęła ślinę. - Niektórzy dali mi listy do wysłania.

- Aha - odparł Chen-Lhu. - Właściwy i ujmujący objaw sentymentalizmu.

- Co w tym złego? - mruknął Joao.

- Nic - rzekł Chen-Lhu. - O to właśnie chodzi: nic w tym złego.

Yierho wrócił do końcówki skrzydła i powiedział:

- Tak jak zaplanowaliśmy, szefie - kiedy dasz sygnał, że jesteście gotowi, położymy wzdłuż waszej drogi zaporę z foamalu. To powinno zatrzymać je tak długo, abyście dotarli do rzeki, a poza tym dzięki temu trawa będzie bardziej śliska.

Joao skinął głową. Zaczął powtarzać w myślach procedurę startu. Żaden z przełączników nie znajdował się tam, gdzie powinien. Zapłon był teraz po lewej, a dźwignia przepustnicy wystawała z deski rozdzielczej zamiast z podłogi między siedzeniami. Ustawił suwaki trymu i poprawił położenie krawędzi lotek.

Na sawannie zapadła wieczorna cisza. Trawa przed nimi rozpościerała się jak zielone morze. Rzeka miała jakieś pięćdziesiąt metrów szerokości.Była to wąska ścieżka, na której łatwo było się rozbić. Joao wiedział, że na tej długości geograficznej nie będzie żadnego zmierzchu. Będzie musiał starannie wyliczyć koniec dnia, by wykorzystać resztkę światła na skok przez sawannę, tak by ciemność osłoniła ich natychmiast gdy dotkną wody.

Zasięg kwasu miotanego przez owady wynosi piętnaście metrów” - myślał Joao. -”Musimy trzymać się środka rzeki, jeżeli będą siedzieć na brzegu. Bóg jeden wie, jakie jeszcze istoty mogą nas zaatakować; latające, wodne pająki...”

- Bądźcie w pogotowiu przy rozpylaczach, gdy tylko znajdziemy się na rzece - powiedział. - Mogą podjąć ostateczny atak, kiedy zobaczą, że próbujemy uciec.

- Będziemy gotowi - mruknął Chen-Lhu. - Rozpylacze są w pryczy pode mną, tak?

- Właśnie.

Joao zamknął właz i uszczelnił go.

- Ten model ma samouszczelniające się strzelnice po obu stronach, w miejscach, gdzie okna schodzą za skrzydła - powiedział. - Widzicie je?

- Sprytnie pomyślane - stwierdził Chen-Lhu.

- Pomysł Yierha - odparł Joao. - Są we wszystkich naszych kapsułach - machnął ręką Yierhowi, który wrócił do miotacza bomb.

Joao włączył światła lądowania kapsuły.

Wszyscy ludzie spostrzegli ten sygnał, strumienie płynów z rozpylaczy łukami wzbiły się ku rzece. Wzdłuż drogi, którą mieli przebyć, zaczęły padać bomby z foamalem.

Joao nacisnął zapłon i zobaczył, że włączyło się czerwone światełko bezpieczeństwa. Czekał odliczając trzy sekundy, zanim światełko zbladło i zgasło. „Nieźle” pomyślał i pchnął naprzód dźwignię przepustnicy.

Silniki rakietowe zadziałały ze zgrzytliwym wstrząsem, który przeniósł ich nad rowem. Zagrzmiało potężnie. Joao ledwo zdążył zmniejszyć podaż paliwa. Z uczuciem pozbawiającego tchu szoku uświadomił sobie, że lecą. Kapsuła reagowała ociężale z tendencją do zawisania na ogon - to z powodu pływaków. Nie zaprojektowano ich do latania w powietrzu.

Na problemy wyważania maszyny nie było jednak czasu. Joao obrócił nos kapsuły i skierował ją ku rzece tam, gdzie sawanna po obu stronach zlewała się z dżunglą. Rzeka w tym miejscu była szerokim rozlewiskiem. W oddali Pojawiły się błękitne wzgórza. Nastąpiła chwila wodowania. Płozy zetknęły się z powierzchnią rzeki i odbiły. W dół, w górę... po obu stronach ściany wody... wolniej, jeszcze wolniej.

Nos opadł w dół.

Dopiero wtedy Joao przypomniał sobie, że ma oszczędzać prawy pływak.

Kapsuła płynęła naprzód szybciej niż prąd, ale zwalniała coraz bardziej.

Joao wstrzymał oddech zastanawiając się, czy zdarł łatę. Czekał, aż prawa strona zacznie przechylać się i pogrążać w rzece.

Kapsuła utrzymała równowagę.

- Udało się nam? - zapytała Rhin. - Naprawdę się stąd wydostaliśmy?

- Tak sądzę - mruknął Joao i przeklął przypływ nadziei, który towarzyszył temu stwierdzeniu.

Chen-Lhu wysunął rozpylacze.

- Wydaje się, że wzięliśmy ich przez zaskoczenie - powiedział - Ach! Obejrzyjcie się!

Joao odwrócił się na tyle, na ile pozwalały pasy i spojrzał na obóz. Tam gdzie była grupa namiotów, teraz przetaczał się szary walec, z którego wznosiły się co chwila dziwaczne wiry i kolumny, chwiejące się i zapadające z powrotem.

Z nagłym dreszczem Joao uświadomił sobie, że ten kopiec składa się z miliardów owadów, które runęły na obóz.

Powiał wiatr i odwrócił kapsułę od tego upiornego widoku. Przez chwilę rzeka przed nimi zaniżyła szklistopomarańczową mgiełką. Następnie noc przyćmiła wszystko. Niebo stało się granatowe. Zalśniła srebrem cienka kromka księżyca.

,,Vierho” - myślał Joao -”Thome... Ramon...”

Łzy rozmyły mu widok.

- O Boże! - jęknęła Rhin.

- Bóg, ha! - warknął Chen-Lhu. - Inna nazwa dla posunięć przeznaczenia.

Rhin ukryła twarz w dłoniach. Czuła, że znajduje się w środku próby generalnej jakiegoś kosmicznego dramatu bez scenariusza i reżyserii, bez słów i muzyki, nie znając na dodatek swojej roli.

Bóg jest Brazylijczykiem” - pomyślał Joao, przywołując na myśl stare powiedzenie swego narodu, w którym pewność siebie zaciemniał teraz strach: „W nocy Bóg naprawia pomyłki, które za dnia popełnili Brazylijczycy”. Co zawsze powtarzał Yierho?; „Wierz w Dziewicę i uciekaj”.

Joao pomacał rozpylacz leżący na kolanach, metal ochłodził jego dłonie.

I tak nie mógłbym pomóc” - pomyślał -”Odległość była zbyt duża”.



VII


Twierdziliście, że pojazd nie poleci!” - oskarżył Mózg.

Jego receptory obserwowały szyki posłańców pod sklepieniem jaskini i nasłuchiwały modulowanego brzęczenia, które mogło poszerzyć znaczenie głównego wzoru. Jednak konfiguracja utworzona przez fosforescencję posłańców pozostawała stała i równie niezmienna jak grupa gwiazd widocznych w otworze jaskini.

W Mózgu pulsowały chemiczne żądania, wprawiające jego służebne niańki w szał aktywności. Ten stan najbliższy był konsternacji. Mózg doświadczył go po raz pierwszy. Jego logiczna świadomość opatrzyła to doznanie etykietką emocji i szukała równoległych odniesień, podczas gdy równocześnie opracowywała treść raportu.

Pojazd przeleciał jedynie niewielką odległość i wylądował na rzece. Pozostaje na niej, a jego siła napędowa jest uśpiona”.

Ale może latać!

Wtedy właśnie w kalkulacjach Mózgu zjawiło się pierwsze poważne zwątpienie w przekazaną mu informację. Doznanie to było czymś w rodzaju wyobcowania wobec istot, które mu służyły.

Twierdzenie, że pojazd już nigdy nie poleci, pochodzi bezpośrednio od istot ludzkich” - tańczyli posłańcy - Doniesiono o tym oświadczeniu”.

Było to ostrożne stwierdzenie, złożone bardziej by dopełnić raport przewidujący próbę ucieczki, niż by bronić się przed oskarżeniami Mózgu.

Ten fakt powinien znajdować się w pierwotnym doniesieniu” - pomyślał Mózg. ,,Należy nauczyć posłańców, by nie interweniowali weń, ale by donosili o wszystkich szczegółach wedle ich źródła i ważności. Ale jak można tego dokonać? Te stworzenia mają stałe odruchy i są związane samoograniczającym się systemem”.

Było oczywiste, że trzeba zaprojektować i wyhodować posłańców nowego typu.

Tą myślą Mózg oddalił się od swoich stwórców. Rozumiał, w jaki sposób działanie czysto odruchowe, wydało go na świat, ale On Mózg - rzecz stworzona przez odruch, wywoływał nieunikniony efekt sprzężenia zwrotnego, zmieniając pierwotne odruchy, które powołały go do istnienia.

Co zrobić z pojazdem na rzece? - zapytali posłańcy.

Z nowym spojrzeniem na siebie samego Mózg obserwował, w jaki sposób powstało to pytanie; z odruchu przeżycia.

Należy służyć przeżyciu” - pomyślał.

Na razie pojazdowi pozwoli się płynąć” - rozkazał Mózg -”W chwili obecnej nie wolno go niepokoić, ale musimy przygotować zabezpieczenia. Rój śmierletniczek pod osłoną nocy zostanie przeniesiony do pojazdu. Należy je poinstruować, by przeniknęły w każdą osiągalną szczelinę i pozostały w ukryciu. Nie wolno im bez rozkazu podejmować działań przeciw istotom zajmującym pojazd, ale muszą ciągle pozostawać w pogotowiu, by je zniszczyć, gdy będzie to konieczne”.

Mózg zamilkł wiedząc, że jego rozkazy zostaną wypełnione. Zabrał się do nowego zrozumienia swojej istoty jakby był to jakiś jego niezależny fragment. Doznanie to było jednocześnie fascynujące i przerażające. Oto tu, w jego jedno- jaźni, znalazł się element zdolny do rozmyślania i niezależnego działania.

Decyzje, świadome decyzje” - pomyślał Mózg -”To kara nałożona na jedno- jaźń przez świadomość. Istnieją świadome decyzje, które mogą jedno- jaźń podzielić na , części. Jak ludzie mogą znieść taki ciężar decydowania?”

Chen-Lhu odchylił w tył głowę, odpoczywając w kącie między oknem a tylną przegrodą i zapatrzył się w przypominającą melon krzywiznę księżyca, wspinającego się na niebo. Księżyc miał barwę stopionej miedzi.

Wyżarta przez kwas smuga, wyglądająca jak szron, biegła po przekątnej, w dół okna, ku opływowej zewnętrznej powłoce. Wzrok Chen-Lhu podążył wzdłuż tej linii i na moment padł na miejsce, poniżej krawędzi okna. Zobaczył tam rząd drobnych plamek podobnych do maszerujących po szybie komarów.

W oka mgnieniu plamki zniknęły.

Wyobraziłem je sobie?” - pomyślał.

Przez chwilę chciał ostrzec pozostałych, ale Rhin była na granicy histerii od kiedy stała się świadkiem zagłady obozu. Trzeba było ją chronić, aż znów stanie się pożyteczna.

Mogłem je sobie wyobrazić” - zastanawiał się Chen-Lhu -”Miałem tylko księżyc jako oświetlenie, więc plamki przed oczyma to nic nadzwyczajnego.”

Rzeka zwężała się tutaj do szerokości nie większej niż sześć czy siedem rozpiętości skrzydeł. Cienista ściana drzew wydawała się wyrastać prosto z wody.

- Johny, włącz na kilka minut światła na skrzydłach - powiedział Chen-Lhu.

- Dlaczego?

- Wypatrzą nas, jeżeli to zrobimy - jęknęła Rhin. Usłyszała we własnym głosie histerię i to nią wstrząsnęło.

.Jestem entomologiem” - powiedziała sobie -”Cokolwiek tam jest, to tylko odmiana czegoś znanego”.

Ale takie rozumowanie nie przynosiło otuchy. Uświadomiła sobie, że ogarnął ją jakiś pierwotny lęk, budząc instynkty, z którymi rozsądek nie mógł współzawodniczyć.

- Nie oszukuj się - rzekł Chen-Lhu, starając się mówić miękko i łagodnie. - • To co pokonało naszych przyjaciół na pewno wie gdzie jesteśmy. Chcę światła jedynie po to, by potwierdzić podejrzenie.

- Czy jesteśmy śledzeni? - zapytał Joao.

Z trzaskiem włączył reflektory. Nagły blask wybił w mroku dwie lśniące jamy, które momentalnie wypełniły się miotającym kłębowiskiem błonkoskrzydłych owadów.

Prąd obrócił kapsułę na zakręcie. Światła dotknęły brzegu rzeki ukazując gąszcz korzeni chwytających się ciemnoczerwonej gliny, a potem przeniosły się zgodnie z kaprysem wiru na wąską wysepkę o brzegach zarośniętych pasem trzcin gnących się pod dotykiem nurtu.

Joao wyłączył światła.

W nagłej ciemności usłyszeli jękliwe brzęczenie insektów i basowe odgłosy wołań rzecznych żab, a potem, jak spóźniony komentarz, kaszlące poszczekiwania małp gdzieś na prawym brzegu.

Joao czuł, że obecność żab i małp niesie ze sobą znaczenie, którego nie potrafił pojąć.

Przed sobą widział, jak przez zalaną światłem księżyca rzekę przelatują nietoperze, muskając wodę, by się jej napić.

- Śledzą nas, obserwują i czekają - powiedziała Rhin. „Nietoperze, żaby, małpy, wszystkie zżyte z rzeką” -

myślał Joao -”Ale Rhin powiedziała, że rzeka niesie ze sobą trucizny. Czy miała jakiś powód, aby kłamać?”

Starał się wybadać jej twarz w mętnej poświacie księżyca, która przeniknęła kabinę, ale zobaczył tylko smukły, pogrążony w sobie cień.

- Myślę, że jesteśmy bezpieczni - oznajmił Chen-Lhu. - Tak długo, jak trzymamy kabinę w zamknięciu i powietrze dostaje się tu przez filtry.

- Otwierajmy ją tylko w świetle dnia - powiedział Joao. - Będziemy mogli rozejrzeć się dookoła i użyć rozpylaczy, jeżeli będzie potrzeba.

Rhin zacisnęła wargi, by zapobiec ich drżeniu. Odrzuciła w tył głowę, wyjrzała przez przezroczysty pas biegnący wzdłuż dachu kabiny. Niebo było zalane bezładną powodzią gwiazd i gdy opuściła głowę wciąż mogła je widzieć; jako punkciki drżące na powierzchni wody. Zupełnie nagle noc napełniła ją poczuciem bezmiernej samotności, którą potęgowało przytłaczające wrażenie zamkniętych wokół ścian dżungli.

Noc nabrzmiała zapachami, których filtry nie zdołały usunąć. Każdy oddech był gęsty od wabiących i odpychających woni.

W jej wyobraźni dżungla przybrała postać świadomej, zawistnej istoty. Wyczuwała, że na zewnątrz, w mroku nocy, kryje się myśląca istota, która połknęłaby ją bez wahania. Wrażenie realności, które umysł przydał temu wyobrażeniu, przenikało ją całą. Nie potrafiła nadać temu żadnego kształtu oprócz niejasnego ogromu, ale to było tutaj...

- Johny, jak szybki jest prąd? - zapytał Chen-Lhu. „Dobre pytanie” - pomyślał Joao i nachylił się, by spojrzeć na fosforyzujący wskaźnik wysokościomierza.

- Tutaj jest osiemset trzydzieści metrów ponad poziom morza - powiedział. -Łożysko tej rzeki opada o około siedemdziesiąt metrów na trzydzieści kilometrów. - Rozwiązał w głowie równanie. - W przybliżeniu sześć, do ośmiu węzłów - oznajmił

- Czy nie będą nas poszukiwać? - spytała Rhin. - Wciąż myślę, że...

- Nie myśl w ten sposób - rzekł Chen-Lhu. - Jakie­kolwiek poszukiwania, jeżeli nawet się rozpoczną, będą dotyczyły mnie, a i to dopiero za kilka tygodni. Wiedziałem, gdzie cię szukać, Rhin - zawahał się, zastanawiając, czy nie mówi zbyt dużo, dając Joao zbyt wiele śladów. - Tylko kilku moich pomocników wiedziało, dokąd się udaję i dlaczego.

Chen-Lhu miał nadzieję, że dosłyszała nutę sekretu w jego głosie i zamilkł.

- Wiecie, jak się tu dostałem - powiedział Joao. - Gdyby ktokolwiek miał mnie szukać... Ciekawe skąd by zaczęli?

- Ale jest szansa - odparł Chen-Lhu i pomyślał: „Musisz się uspokoić, Rhin. Kiedy będę cię potrzebował. Nie mogę mieć kłopotów z twoim strachem i histerią”.

Zaczął rozmyślać, w jaki sposób zdyskredytować Joao Martinho, gdy osiągną cywilizowane tereny. Oczywiście, w to przedsięwzięcie koniecznie należało włączyć Rhin. Joao był idealnym kozłem ofiarnym, a tę sytuację można było rozegrać bardzo korzystnie. O ile zdoła przekonać Rhin do pomocy. Naturalnie, jeżeli okaże się kłopotliwa, trzeba będzie ją wyeliminować.


Zanim Mózg odebrał następne sprawozdanie dotyczące trzech istot ludzkich, w jaskini nad rzeczną rozpadliną zapanowała północ.

Większość rozmów, o których donosili tańczący posłańcy, ujawniała tylko napięcia i tarcia pośród ludzi, którzy podświadomie przeczuwali, że znajdują się w niedomkniętej pułapce. Większość rozmów można było odłożyć do późniejszego przeanalizowania, ale była jedna kwestia wymagająca natychmiastowej uwagi Mózgu. Odczuwał on zmartwienie, że wcześniej nie przewidział tego problemu.

Należy natychmiast wysłać kilka grup akcyjnych” - rozkazał Mózg -”By towarzyszyły pojazdowi, pozostając poza jego polem widzenia. Grupy muszą być gotowe w każdej chwili przelecieć nad rzekę i ukryć pojazd przed kimkolwiek, kto by go poszukiwał, bądź przypadkiem przelatywał w pobliżu.”


Jedno ze skrzydeł kapsuły zawadziło o pnącza na brzegu budząc Joao z lekkiej drzemki. Obejrzał się spostrzegając w półmroku, że Chen-Lhu jest czujny i czegoś wypatruje.

- Już czas, żebyś się obudził i objął swoją wachtę - rzekł Chen-Lhu. - Rhin wciąż śpi.

- Często się tak obijaliśmy o brzegi? - wyszeptał Joao.

- Nie bardzo.

- Powinienem wyrzucić tę dryfkotwę, którą zrobił Yierho.

- To nie uchroni nas od stykania się z brzegiem. Mogłaby się na dodatek o coś zaczepić i powstrzymać nas.

- Padre owinął haki na kotwicy. Nie sądzę, by mogła się w coś wczepić. Wieje teraz w górę rzeki i tak będzie do rana. Drąga w wodzie takiej jak ta przydałaby nam szybkości.

- Ale jak ją teraz wyrzucisz na zewnątrz?

- Taaa... Joao pokiwał głową. - Lepiej poczekać do rana.

- To będzie najlepsze, Johny. Rhin poruszyła się niespokojnie.

Joao włączył światła na skrzydłach. Bliźniacze snopy blasku skoczyły ku ścianom dżungli, ukazując kępę sagowców. Smugi światła szybko wypełniły dwie chmary trzepoczących insektów.

- Nasi przyjaciele wciąż są z nami - westchnął Chen-Lhu.

Joao wyłączył światła.

Rhin zaczęła oddychać krótko, z zadyszką, tak jakby się dławiła. Joao wziął ją za ramię.

- Dobrze się czujesz? - powiedział miękko.

Nie w pełni świadoma Rhin poczuła jego obecność obok siebie, doświadczając prymitywnego pragnienia jego opiekuńczej, męskości. Oparła się o niego i wymruczała.

- Tak gorąco. Czy nigdy się nie ochłodzi?

- Śni - szepnął Chen-Lhu.

- Ale jest gorąco - stwierdził Joao. Był zmieszany tym, że Rhin w tak oczywisty sposób go potrzebuje oraz, że wyraźnie bawi to Chen-Lhu.

- Nad ranem powinno być trochę chłodniej - powiedział Joao. - Dlaczego nie prześpisz się Travis?

- Tak, zdrzemnę się - mruknął Chen-Lhu wyciągając się na pryczy. „Dlaczego muszę ich zabić?” - zastanowił się. „To tacy głupcy, Rhin i Johny... Wyraźnie ciągnie ich do siebie, a jednak z tym walczą”.

Nocny wiatr zakołysał kapsułą. Rhin ułożyła się wygodniej przytulając się do Joao i oddychając głęboko, spokojnie.

Joao wyjrzał przez okno.

Księżyc znikł za wzgórzami, pozostawiając tworzenie nocnych cieni tylko światłu gwiazd. Hipnotyczny ruch mrocznych kształtów wzdłuż brzegów napełniał Joao sennością. Skupiał się na zachowaniu przytomności, wpatrując się w czerń do granic możliwości zmysłów.

Istniał tylko ruch rzeki i lekkie kołysanie pod wpływem wiatru. Noc przebudziła w Joao poczucie tajemniczości. Ta rzeka była nawiedzona, zaludniona duchami wszystkich ludzi, którzy nią kiedykolwiek płynęli, a teraz także i przez jakąś inną obecność... Czuł ją wyraźnie. Ona uciszała noc. Nawet żaby milczały.

Coś zadudniło w dżungli po lewej. Joao pomyślał, że słyszy nerwowy werbel na bębnach z kłód. Odległy... bardzo odległy. Wibracja bardziej dawała się odczuć, niż usłyszeć. Zniknęła, zanim mógł być jej pewny.

Całą Czerwoną oczyszczono z Indian” - pomyślał. -”Kto może używać bębnów? Musiałem się przesłyszeć. Mój własny puls, to właśnie słyszałem”.

Siedział nieruchomo, nasłuchując, ale dochodził go tylko głęboki i równy oddech Chen-Lhu oraz drobne westchnienia Rhin.

Rzeka rozszerzyła się, a jej nurt zwolnił.

Minęła godzina... Jeszcze jedna... Wydawało się, że prąd rzeki wlecze ze sobą czas. Joao wypełniło znużenie i samotność. Otaczająca go kapsuła wydawała się krucha i nieodpowiednia. Delikatna, łamliwa rzecz. Zastanawiał się, dlaczego do tej pory powierzał tej maszynie swe życie, skoro była tak podatna na zniszczenie.

Nigdy nam się nie uda” - pomyślał.

Głos Chen-Lhu, cichy bas, przerwał ciszę:

- Ta rzeka to na pewno Itapura, Johny?

- Mam podstawy by tak sądzić - szepnął Joao.

- Jaka jest najbliższa placówka cywilizacji?

- To baza bandeirantes w Santa Maria de Grao Cuyaba.

- Siedemset, albo osiemset kilometrów, co?

- Mniej więcej.

Rhin drgnęła i Joao uświadomił sobie jej bliskość. Zmusił swój umysł do oderwania się od takich myśli. Skoncentrował się na rzece przed nimi; krętym, wijącym się szlaku wodnym z bystrzynami i zatopionymi pniami drzew. Szlak na całej długości był zagrożony przez te śmiertelne rafy, które wyczuwał wokół siebie. Było też jeszcze jedno niebezpieczeństwo, o którym nie wspominał pozostałym; te wody były pełne piranii.

- Jak wiele mamy przed sobą progów - zapytał Chen-Lhu.

- Nie jestem pewien - odparł Joao. - Osiem, lub dziewięć, może więcej. To zależy od pory roku i wysokości wody.

- Będziemy musieli zużywać paliwo, przelatując przez katarakty.

- Kapsuła nie wytrzyma wielu startów i lądowań - powiedział Joao. - Ten stary pływak...

- Yierho zrobił dobrą robotę, wytrzyma.

- Miejmy nadzieję.

- Masz ponure myśli, Johny. To nie jest sposób, żeby radzić sobie z naszą wyprawą. Jak długo zajmie nam dotarcie do tego Santa Maria?

- Dwa tygodnie, jeśli będziemy mieli szczęście. Chce ci się pić?

- Tak. Ile mamy wody?

- Dziesięć litrów i małą destylarkę, jeżeli będziemy potrzebować więcej.

Joao przyjął od Chen-Lhu menażkę i napił się, głęboko ją przechylając. Woda była ciepła i mdła.

Gdzieś daleko nocny ptak wrzasnął: „tuta! tuta!” głosem przypominającym flet.

- Co to było? - syknął Chen-Lhu.

- Ptak... tylko ptak.

Joao westchnął. Okrzyk ptaka zaniepokoił go, był jak zły znak z przesądnej przeszłości. W skroniach Joao pulsował potok odgłosów nocy. Spojrzał w ciemność i zobaczył nagły, upiorny blask robaczków świętojańskich rozjarzonych wzdłuż prawego brzegu. Powietrze nasycone woniami dżungli było jak diabelski wydech.

Dławiła go beznadziejność ich położenia. Znajdowali się na granicy pory deszczowej, oddzieleni od jakiegokolwiek azylu o setki kilometrów wirów i pułapek. I byli igraszką okrutnej inteligencji, która używała dżungli jako broni.

Wtem jego nozdrza wypełnił piżmowy zapach perfum Rhin. Zalała go przejmująca świadomość tego, że ona jest kobietą godną pożądania...

Rzeka zakołysała kapsułą.

Joao poczuł się w tej chwili zjednoczony z nurtem pełznącym ku morzu.

Minęła kolejna godzina i jeszcze jedna.

Do Joao dotarła czerwona pożoga po prawej. Świt. Świsty i krzyki wyjców powitały brzask. Ich hałas pobudził ptaki. W czerni lasu rozległy się ćwierkania, szczebiotania i skrzeczenia.

Na niebo wypełzła perłowa poświata, stając się zwolna mlecznosrebrnym światłem, które nadało kształty światu wokół dryfującej kapsuły. Joao spojrzał na zachód, dostrzegając podnórza wzgórz - nakładające się na siebie fale pagórków ciemnego wału Andów. Uświadomił sobie wtedy, że przebyli pierwszy krok w drodze na płaskowyż.

Kapsuła płynęła cicho jak wielki, wodny żuk na tle drzew ozdobionych koronką jaskrawych leśnych kwiatów. Ospały prąd zwijał się dookoła pływaków w wiry. Kłęby mgły falowały nad wodą jak gaza.

Rhin przebudziła się, cofnęła od Joao i spojrzała w dół rzeki.

Joao rozmasował ramię, na którym ucisk głowy Rhin zwolnił krążenie i zerknął na kobietę obok siebie. Wyglądała jak małe dziecko; nieuporządkowane czerwone włosy i niepobrużdżony wyraz niewinności na twarzy.

Ziewnęła, uśmiechnęła się do niego... i nagle zmarszczyła brwi, jakby uświadamiając sobie sytuację. Potrząsnęła głową i odwróciła się, by spojrzeć na Chen-Lhu.

Chińczyk spał z głową wciśniętą w róg. Doznała nagłego uczucia, że Chen-Lhu uosabia upadłą wielkość, jakby był bóstwem z przeszłości swego kraju. Oddychał z cichym, chrapliwym odgłosem. Jego skórę pokrywały duże, otwarte pory, a w budowie jego ciała była jakaś szorstkość źle wyprawionej skóry, której nigdy przedtem nie zauważyła. Wzdłuż górnej wargi sterczała siwiejąca szczecina pszennej barwy. Nagle uświadomiła sobie, że Chen-Lhu farbował włosy. Takiego objawu próżności się po nim nie spodziewała. - Wiatr ucichł - powiedział Joao.

- Ale jest chłodniej - odrzekła.

Wyjrzała przez okno i zobaczyła pasma trzcinowatej trawy wlokące się za płozą. Kapsuła skręcała przy każdym zawirowaniu nurtu. Jej ruch miał w sobie pewien majestat. Powolne, płynne obroty były jakby dostojnym tańcem.

- Co tak śmierdzi? - zapytała.

Joao pociągnął nosem: paliwo rakietowe... woń ludzkiego potu i pleśń... To ona była zapachem, który spowodował pytanie Rhin.

- To pleśń - rzekł.

- Pleśń?

Rozejrzała się po wnętrzu kabiny, zwracając uwagę na gładką, czarną powierzchnię brzegów sufitu, oraz lśniący chrom na desce rozdzielczej. Położyła ręce na rezerwowej kierownicy po swojej stronie i poruszyła nią.

- „Pleśń” - pomyślała.

Dżungla zdobyła przyczółek tu w środku.

- Mamy już prawie porę deszczową - powiedziała. Co to oznacza?

- Kłopoty - odparł. - Wysoką wodę i progi.

- Dlaczego patrzycie na to z najgorszej strony? - wtrącił się Chen-Lhu.

- Bo tak musimy - odrzekła.

W Joao nagle obudził się głód i pragnienie.

- Podaj menażkę - powiedział.

Chen-Lhu wyciągnął rękę. Joao wziął z jego dłoni naczynie i podsunął je Rhin, ale ta potrząsnęła głową.

Trucizna w wodzie wyrobiła we mnie odruch jej odrzucania” - pomyślała. Odgłosy picia przyprawiły ją o atak mdłości. Joao tak chciwie połykał! Odwróciła się, niezdolna na niego patrzeć.

Joao zwrócił menażkę Chen-Lhu myśląc o tym, jak szybko przebudził się ten człowiek. Pierwsze, co zwróciło uwagę Joao, to czujny i natarczywy głos Chińczyka. Chen-Lhu leżał na pryczy prawdopodobnie udając sen.

- Myślę... myślę, że jestem głodna - powiedziała Rhin.

Chen-Lhu wydostał pakiety z racjami i zaczęli jeść w milczeniu.

Teraz poczuła pragnienie i zaskoczyło ją to, że Chen-Lhu podał jej menażkę, zanim o nią poprosiła. Zrozumiała, że obserwował ją i dostrzegał wiele jej myśli. Było to niepokojące odkrycie. Napiła się z irytacją i odrzuciła menażkę .Chen-Lhu uśmiechnął się.

- Jeśli nie ma ich na dachu, gdzie nie możemy ich dostrzec, albo pod skrzydłami to znaczy nasi przyjaciele nas opuścili - mruknął Joao.

- Zauważyłem to - rzekł Chen-Lhu.

Joao omiótł wzrokiem oba brzegi tak daleko, jak mógł. Żadnego ruchu, ani śladu życia. Ani dźwięku.

Słońce wspięło się już wysoko. Mgły na rzece zaczęły znikać.

- W dzień będzie tu piekielnie gorąco - stwierdziła Rhin.

Joao skinął głową. Pomyślał, że ciepło ma swój określony początek. W jednej chwili nie było go, w następnej atakowało wszystkie zmysły. Rozpiął pas bezpieczeństwa, odchylił fotel i przecisnął się na tył kabiny. Położył dłonie na klamrach blokujących tylny właz.

- Dokąd idziesz? - zapytała z naciskiem Rhin. Zaczerwieniła się, gdy usłyszała własne pytanie.

Chen-Lhu zachichotał.

Poczuła, że nienawidzi gruboskórności Chen-Lhu, nawet gdy ten próbował załagodzić sytuacje mówiąc:

- Musimy się nauczyć obchodzenia pewnych miejsc, pomijanych w zachodnich konwenansach, Rhin.

W jego głosie wciąż była ironia. Ona dosłyszała ją i odwróciła się raptownie.

Joao otworzył właz i zbadał jego brzegi od wewnątrz i z zewnątrz. Nie było żadnego widocznego śladu insektów. Opuścił wzrok na płaską powierzchnię pływaka ciągnącego się obok silników rakietowych i tworzącego platformę, szeroką na metr i długą na dwa i pół. Nie było na niej śladu owadów.

Zeskoczył, zamknął właz.

Gdy tylko właz się zamknął Rhin odwróciła się do Chen-Lhu.

- Jesteś nieznośny! - wybuchnęła.

- Ależ, doktor Kelly.

- Nie wciskaj mi teraz tego profesjonalnego tytułowania! - prychnęła. - Nadal jesteś nieznośny.

Chen-Lhu zniżył głos:

- Mamy kilka rzeczy do omówienia, zanim on wróci. Nie ma czasu na osobiste utarczki. Tu chodzi o MOE.

- Jedyne, co MOE ma do tego wszystkiego, to to, że musimy donieść twoją opowieść do ich szefostwa - odparła.

Popatrzył na nią. Można było przewidzieć taką reakcję. Teraz należało znaleźć jakiś sposób, żeby nią poruszyć. ,,Brazylijczycy mają takie powiedzonko” - pomyślał i powiedział:

- Gdy mówisz o obowiązku, powiedz także o pieniądzach.

- A conta foi paga por mim - odparła. - Co znaczy, że spłaciłam już ten rachunek.

- Nie sugerowałem, że masz płacić za cokolwiek - rzekł.

- Składasz mi propozycję kupienia mnie?! - krzyknęła.

- Nie ja, inni - odparł.

Popatrzyła na niego. Czy groził, że powie Joao o jej przeszłości w wywiadowczo- szpiegowskiej gałęzi MOE? Niech tam! Ale w czasie służby nauczyła się kilku rzeczy i jej twarz przybrała teraz wyraz niepewności. Co Chen-Lhu miał na myśli?

Chen-Lhu uśmiechnął się. Ludzie Zachodu zawsze byli łasi na zyski

- Chcesz usłyszeć więcej? - zapytał. Jej milczenie było przyzwoleniem.

- Na razie powiedział Chen-Lhu - omotasz Joao Martinho swoimi sztuczkami. - Zrobisz z niego niewolnika. Trzeba go doprowadzić do takiego stanu, że stanie się stworzeniem, które dla ciebie zrobi wszystko.To powinno być łatwe.

Robiłam to przedtem, czyż nie?” - pomyślała.

Odwróciła się.

- Dobrze... Robiłam to już w imię obowiązku. Chen-Lhu pokiwał głową. Schematy życia były niewzruszalne. Poradzi sobie właśnie dzięki nim. Właz za jego plecami otworzył się i Joao wsunął się do kabiny.

- Ani śladu - powiedział, opadając na swój fotel. - Zablokowałem właz tylko częściowo, na wypadek gdyby ktoś jeszcze chciał wyjść.

- Rhin? - spytał Chen-Lhu. Potrząsnęła głową wzdychając nerwowo.

- Nie.

- Zatem ja skorzystam ze sposobności - powiedział Chen-Lhu. Otworzył właz.

Bez obracania się Rhin wiedziała, że właz nie jest zamknięty i że Chen-Lhu pozostawił otwartą szczelinę przy której trzyma ucho.

Joao spojrzał na nią.

- Wszystko w porządku? „Dobre sobie” - pomyślała. Minuta minęła w milczeniu.

- Coś jest nie w porządku - powiedział Joao. - Ty i Travis szeptaliście ze sobą, kiedy byłem na zewnątrz. Nie mogłem zrozumieć, co mówiliście, ale mówiłaś z gniewem.

Spróbowała przełknąć ślinę mimo, że miała suche gardło. Chen-Lhu słuchał tego, to pewne jak diabli.

- Ja... dokuczał mi.

- Dokuczał ci?

- Tak.

- O co mu chodziło?

Odwróciła się i zapatrzyła na śnieżny stożek góry z czarną tonsurą wulkanicznego popiołu. Coś z czystości góry przeniknęło jej zmysły.

- O ciebie.

Joao popatrzył na swoje dłonie, zastanawiając się, dlaczego zakłopotało go jej wyznanie.

W zapadłej nagle ciszy Rhin zaczęła nucić. Miała dobry głos, gardłowy, intymny i wiedziała o tym. Głos był jednym z jej najlepszych narzędzi.

Joao rozpoznał piosenkę i zaczął zastanawiać się nad jej wyborem. Nawet gdyby zamilkła, melodia wisiała wokół niego jak opar. Był to ludowy lament z tragedii Lorka:


Zatrzymaj swój statek, Stara Śmierci

Ja nie szukam czarnego twego morza,

Nie będę płakać ni błagać,

ale proszę jak ktoś, kto spełnił twe dzieło.

Tej rzece, która jest moim życiem

Pozwól płynąć póki co w spokoju,

Bo miłość moja ma szary dym w oczach

A pożegnania są trudne.


Mruczała tylko tę piosenkę, lecz mimo to wciąż słyszał jej słowa.

Joao spojrzał w lewo.

Wzdłuż rzeki biegły rzędy mangowców, których gęste zielone listowie przerywane było gdzieniegdzie jaśniejszym odcieniem tropikalnej jemioły i futrowatymi palmami chonta. Nad dżunglą krążyły dwa czarnobiałe sępy urubu. Unosiły się na tle nieba koloru stali.

Spokój scenerii nie łudził jednak Joao. Zastanawiał się, czy to właśnie do tego spokoju odnosiły się słowa pieśni.

Jego uwagę zwróciło stado turkusowych tangar. Przefrunęły nad kapsułą, zanurkowały w ścianę dżungli i zostały przez nią połknięte, tak jakby nigdy ich nie było.

Mangowce na lewym brzegu ustąpiły miejsca wąskiemu pasowi trawy na wznoszącej się skarpie, której czerwonobrunatna gleba poprzebijana była licznymi norami.

Właz otworzył się i Joao usłyszał jak Chen-Lhu gramoli się do kabiny. Następnie dobiegł go dźwięk zamykanego i ryglowanego luku.

- Johny, czy widzisz coś poruszającego się między drzewami za tą trawą? - zapytał Chen-Lhu.

Joao skupił uwagę na tym miejscu. Tak! Coś było pomiędzy cieniami drzew. Wiele postaci przemieszczających się równie szybko jak prąd, dotrzymywało kroku kapsule. Joao sięgnął po rozpylacz.

- To daleki strzał - stwierdziła Rhin.

- Wiem. Chcę im tylko dać znać, żeby trzymały się na dystans.

Zaczął manipulować przy okienku strzelniczym, ale zanim zdołał je otworzyć ich strażnicy wyszli z cienia w pełne światło słońca.

Joao zatkało.

- Matko Boska, Matko Boska... - załkała Rhin. Mieszana grupa ustawiła się wzdłuż brzegu jak na

przeglądzie. Byli przeważnie ludzkiego kształtu, chociaż znajdowało się wśród nich kilka gigantycznych kopii form owadzich: modliszek, żuków i dziwolągów z biczowatymi trąbkami. Istoty ludzkie miały przeważnie postać Indian, większość z nich wyglądała tak, jak ci, którzy porwali Joao i jego ojca.

Rozproszone wzdłuż linii stały także pojedyncze kopie ojca Joao, Yierha, i wszystkich ludzi z obozu.

Joao wysunął rozpylacz.

- Nie! - powstrzymała go Rhin. - Poczekaj. Przyjrzyj się ich oczom, jak szkliście wyglądają. To mogą być nasi przyjaciele... pod wpływem narkotyku... - przerwała.

Albo gorzej” - pomyślał Joao.

- To prawdopodobne, że są zakładnikami --. powiedział Chen-Lhu. - Jedyny pewny sposób, by się upewnić, to strzelić do któregoś z nich - wstał i podniósł pryczę. - Jest tutaj broń palna...

- Schowaj to! - warknął Joao. Cofnął rozpylacz i zatrzasnął strzelnicę.

Chen-Lhu zacisnął usta. „Ci Latynosi! Tacy nierealistyczni” - odłożył strzelbę i usiadł. Można było wziąć na cel jedną z mniej ważnych jednostek. Można by z tego wyciągnąć istotne informacje. Teraz jednak na nic zda się naleganie na to. Nie teraz.

- Nie wiem jak ciebie - powiedziała Rhin - ale mnie w szkole uczono nie zabijać przyjaciół.

- Oczywiście, Rhin, oczywiście - odparł Chen-Lhu.

- Ale, czy to są nasi przyjaciele?

- Dopóki nie wiemy na pewno...

- Właśnie! - odrzekł Chen-Lhu. - A w jaki sposób chcesz się dowiedzieć na pewno? To też jest szkoła, Rhin

- wskazał na dżunglę. - Także od niej powinnaś brać lekcje.

Podwójne znaczenie, podwójne znaczenie” - pomyślała.

- Dżungla to szkoła pragmatyzmu -- mówił Chen-Lhu. - Sądów ostatecznych. Pytasz ją o dobro i zło? Dżungla ma jedną odpowiedź: „Dobry jest ten, który zwycięża”.

Mówi mi, żebym nadal uwodziła Joao teraz, gdy ten biedny głupiec jest zupełnie bezbronny” - westchnęła. „Dokąd ja zmierzam?”

- Gdyby to byli Indianie, wiedziałbym, dlaczego urządzili to przedstawienie - powiedział Joao. - Ale to nie są prawdziwi Indianie. Nie wiemy, w jaki sposób myślą te stworzenia. Indianie zrobiliby coś, żeby z nas zaszydzić, powiedzieć: „Wy jesteście następni”. Ale te stworzenia... - potrząsnął głową.

Kapsułę wypełniło milczenie oraz otępiająca samotność zwielokrotniona upałem i hipnotycznym ruchem linii brzegowych.

Chen-Lhu położył się i pomyślał z sennie: „Niech upał i bezczynność wykonują za mnie robotę”.

Joao wpatrzył się w swoje dłonie.

Jeszcze nigdy nie był w sytuacji, w której lęk i nuda zmuszały go do spojrzenia w głąb siebie. Doświadczenie to przerażało go i fascynowało.

Lęk to kara dla świadomości zmuszonej wpatrywać się w siebie” - stwierdził. „Powinienem zająć się czymś. Czym? No więc snem”.

Ale obawiał się zasnąć. Nie chciał oddać się we władanie podświadomości.

Pustka... byłaby nagrodą. Pustka”

Czuł, że gdzieś w przeszłości dosięgnął lśniącego wierzchołka pozbawionego komplikacji przedtem- i- potem, miejsca bez wątpliwości. Działanie, gra, postępowanie na zasadzie odruchu... to było życie. Teraz wszystko leżało przed nim, otwarte dla introspekcji, otwarte dla badania i wyciągania wniosków.

Ale czuł, że gdzieś w introspekcji mógł kryć się punkt przepełnienia, że gdzieś w jego wnętrzu czaiły się wspomnienia mogące go pochłonąć.

Rhin odchyliła głowę na oparcie fotela i spojrzała w niebo. „Ktoś wkrótce musi zacząć nas szukać” pomyślała. „Musi... musi... musi”.

Musi rymuje się z kusi” - pomyślała. Przełknęła ślinę, zastanawiając się, skąd wzięła początek ta myśl. Zmusiła się do skupienia uwagi na niebie. Tak błękitnym... błękitnym... błękitnym. Czystej powierzchni, na której można było zapisać cokolwiek.

Poszukiwacze mogą pojawić się nad nami lada chwila”.

Jej spojrzenie zaczęło błądzić, podążyło ku górom na zachodnim horyzoncie. Góry poruszały się, w miarę jak rzeka niosła ich po swej niebieskiej bruździe.

To rzeczy, o których nie wolno nam myśleć, bo mogą pokonać nas emocjami” - pomyślała. „To straszne brzemię”. Jej dłoń popełzła naprzód, zacisnęła się na dłoni Joao. Nie spojrzał na nią, ale siła jego odpowiedzi była wystarczająco wymowna.

Chen-Lhu zobaczył ten ruch i uśmiechnął się.

Joao spojrzał na przepływający obok brzeg. Kapsuła dryfowała między zasłonami lian. Za zakrętem ukazała się grupa wyniosłych jak wieże drzew Fernan Sanchez lśniących jaskrawą czerwienią na tle zieleni.

Jej dłoń jest moja” - pomyślał Joao -”Jej dłoń jest moja”.

Narastający upał zamknął kapsułę w martwym powietrzu. Słońce stało się unoszącym się nad nimi rozpalonym piecem.

Dłonie razem...” - roiło się Joao.

Zaczai modlić się o noc.

Wieczorne cienie poczęły okrywać skraj rzeki. Noc popełzła ku płonącym światłem szczytom gór.

Chen-Lhu poruszył się i usiadł, gdy słońce zgasło. Ametystowe blaski zachodu nadały rzece przed kapsułą barwę rubinu - płynnej krwi. Nadeszła chwila mroku, gdy wydawało się, że rzeka ustała. Potem powitali noc.

To czas pokory i grozy” • - pomyślał Chen-Lhu -”Ale noc jest moją porą, a ja nie jestem pokorny, ani bojaźliwy”.

I uśmiechnął się patrząc jak dwa cienie na przednich fotelach zlały się w jeden.

Zwierzę o dwóch grzbietach” - stwierdził. Ta myśl tak go ubawiła, że przyłożył dłoń do ust, by stłumić śmiech. Po chwili powiedział:

- Prześpię się teraz, Johny. Obejmiesz pierwszą wachtę. Obudź mnie o północy.

Nikły szurający odgłos na przodzie kabiny ustał na moment i znów się rozległ.

- Dobrze - powiedział Joao. Jego głos był chrapliwy. „Ach, ta Rhin” - pomyślał Chen-Lhu -”Jest takim

dobrym narzędziem, nawet wtedy, kiedy tego nie chce”.



VIII


Raport, chociaż interesujący, niewiele powiększył wiedzę Mózgu na temat istot ludzkich. Strachem i szokiem zareagowały one na demonstrację siły nad brzegiem rzeki. Tego się można było spodziewać. Chińczyk zaprezentował pragmatyzm, niepodzielony przez pozostałą dwójkę. Ten fakt, poparty dodatkowo usiłowaniami Chińczyka, by połączyć tych dwoje ze sobą był znaczący. Z czasem okaże się jak bardzo.

Mózg doznawał czegoś zbliżonego do jeszcze innego ludzkiego uczucia - troski. Trójka ukryta w pojeździe odpływała coraz dalej od jego jaskini. W układzie donoszenia-kalkulacji-decydowania-działania pojawiał się znaczący czynnik zwłoki.

Receptory Mózgu raz jeszcze dokonały syntezy znaczenia układu posłańców tańczących pod sklepieniem pieczary.

Pojazd zbliżał się do pasma katarakt. Ci, którzy się w nim znajdowali, mogli ponieść śmierć i zostać bezpowrotnie straceni. Mogli też ponowić próbę lotu kapsułą. Tu właśnie znajdowało się źródło troski, wymagające starannej rozwagi.

Pojazd już raz poleciał.

Kalkulacja- decyzja.

Donieść grupom akcyjnym” - rozkazał Mózg - „Mają pochwycić pojazd i jego załogę, zanim osiągną katarakty. Jeżeli to możliwe, schwytać istoty ludzkie żywe. Jeżeli trzeba będzie poświęcić którąś z nich, zachować gradację ważności: przede wszystkim należy przechwycić Chińczyka, następnie nieczynną królową, wreszcie drugiego mężczyznę.”

Owady pod sklepieniem poczęły odtwarzać w tańcu układ przesłania i brzęczeć w modulowany sposób, by ją utrwalić. Następnie odleciały.


Chen-Lhu popatrzył na rzekę obserwując, jak pod kapsułę wpełza odbijająca się w wodzie smuga światła księżyca. Pasmo pomarszczone było pajęczynowatymi liniami wirów i płynęło szerokimi falami jak struga srebrzystego jedwabiu.

Z przodu kabiny dochodził oddech człowieka pogrążonego w głębokim, spokojnym śnie.

Teraz prawdopodobnie będę musiał zabić tego głupca, Johny’ego” - pomyślał Chen-Lhu.

Wyjrzał przez boczne okienko na zachodzący księżyc. Wewnątrz jego miedziano- srebrnego kręgu jawiło się coś na podobieństwo ludzkiej twarzy, twarzy Yierha.

On nie żyje, ten towarzysz Johny’ego” - myślał Chen-Lhu -”To, co widzieliśmy nad rzeką, to imitacja. Nikt nie mógłby przeżyć takiego ataku na obóz. Nasi przyjaciele stamtąd podzielili los Padre”.

Chen-Lhu zapytał sam siebie: „Ciekawe, jak Yierho przyjął śmierć? Jako złudzenie, czy kataklizm?”

Bezcelowe pytanie”.

Rhin obróciła się we śnie przytulając do Joao. Mmmm - mruknęła.

Nasi przyjaciele nie będą długo zwlekać z atakiem” - stwierdził Chen-Lhu. „To oczywiste, że czekają tylko na właściwy czas i miejsce. Gdzie to nastąpi? W wypełnionym skałami wąwozie, w jakimś zwężeniu? Gdzie?”

Myśli zaczęły krążyć wokół czyhającego niebezpieczeństwa i Chen-Lhu zdziwił się sobie, że pozwala umysłowi odgrywać takie napawające lękiem sztuczki.

Wciąż wysilał swe zmysły przeciw nocy.

Na zewnątrz zaległa cisza wyczekiwania, niosąca poczucie czyjejś obecności w dżungli.

To nonsens!” - powiedział sobie Chen-Lhu.

Kaszlnął.

Joao obrócił się w fotelu i poczuł, że Rhin umościła sobie na nim kołyskę. Jak spokojnie oddychała.

- Travis - szepnął.

- Tak?

- Już czas?

- Śpij dalej, Johny. Masz jeszcze parę godzin.

Joao zamknął oczy i pogrążył się w fotelu, ale głęboki sen wymykał mu się. Coś w kabinie... Coś tutaj domagało się, by to rozpoznał. Jego świadomość coraz bardziej wybijała się ze snu.

Pleśń.

Jej woń była silniejsza niż poprzednio. Do tego do­chodził kwaśny i delikatny zapach rdzy.

Joao ogarnęła melancholia. Czuł, jak kapsuła niszczeje wokół niego, a była przecież symbolem cywilizacji. Te wonie reprezentowały całą ludzkość, jej śmiertelność i podatność na rozkład.

Musnął dłonią włosy Rhin i pomyślał: „Dlaczego nie mielibyśmy zaznać trochę szczęścia tu i teraz? Jutro możemy nie żyć, albo jeszcze gorzej...”

Powoli zapadł z powrotem w sen.

Stado papug oznajmiło świt. Do chóru dołączyły się pomniejsze ptaki.

Joao słyszał je i poczuł jakby coś z ogromnej dali ciągnęło go z powrotem ku świadomości. Przebudził się spocony i dziwnie słaby.

Rhin odsunęła się od niego w nocy. Spała zwinięta w kłębek w swojej części kabiny. Joao popatrzył na bladoniebieskie światło ranka. W ustach czuł suchość i gorycz. Usiadł prosto i pochylił się naprzód, żeby wyjrzeć przez przednią szybę. Kręgosłup bolał go od snu w niewygodnej pozycji.

- Nie wyglądaj poszukiwaczy, Johny - powiedział Chen-Lhu.

Joao kaszlnął i odparł:

- Patrzyłem, jaka jest pogoda. Wkrótce będziemy mieli deszcz.

- Być może.

Niebo jest takie szare” - pomyślał Joao. Było gładką płytą i wyglądało jak lotnisko dla jednego z sępów, który znalazł się w polu widzenia. Sęp krążył majestatycznie, a potem machnął skrzydłami raz i drugi i zniknął w górze rzeki.

Joao opuścił wzrok stwierdzając, że przez noc kapsuła stała się częścią pływającej wyspy z pni i wodnych roślin. Widział na belkach pasożytniczy mech. To była stara wyspa, miała przynajmniej rok lub więcej. Mech był gęsty.

Gdy tak patrzył, między belki i kapsułę wcisnął się wir. Pożegnali się z towarzystwem.

- Gdzie jesteśmy? - zapytała Rhin.

. Joao odwrócił się i zobaczył, że siada całkiem obudzona. Unikała jego oczu.

Co u diabła?” - pomyślał. „Wstydzi się?”

- Jesteśmy tam gdzie zawsze, moja droga Rhin - rzekł Chen-Lhu. - Na rzece. Jesteś głodna?

Rozważyła pytanie, stwierdziła, że owszem, jest okropnie głodna.

- Tak, jestem głodna.

Zjedli szybko, w milczeniu. W czasie posiłku Joao coraz bardziej przekonywał się, że Rhin go unika. Pierwsza wyszła przez właz na pływak i długa tam siedziała. Gdy wróciła, położyła się w fotelu udając, że śpi.

Do diabła z nią” - pomyślał Joao. Wyszedł przez właz i zatrzasnął go za sobą.

Chen-Lhu pochylił się naprzód i szepnął prosto w ucho Rhin:

- Tej nocy byłaś bardzo dobra, moja droga.

- Idź do diabła - rzekła.

- Ale ja nie wierzę w diabła.

- A ja tak? - otworzyła oczy i wpatrzyła się w niego.

- Oczywiście.

- Co kto woli - powiedziała i znów zamknęła oczy. Z jakiegoś powodu, którego nie potrafił wyjaśnić, jej

słowa i zachowanie obudziły jego gniew. Postanowił spiąć ją ostrogą tego, co wiedział o jej wierze:

- Jesteś strasznym dzikusowatym nieszczęściem! Znowu przemówiła nie otwierając oczu:

- To kardynał Newman. Drętwy kardynał Newman.

- Nie wierzysz w grzech pierworodny? - zaszydził.

- Wierzę jedynie w pewne rodzaje piekła - powiedziała i znów popatrzyła na niego zielonymi oczami.

- Każdemu swoje, co?

- To ty powiedziałeś, nie ja.

- Ale ty też tak powiedziałaś.

- Naprawdę?

- Tak! Powiedziałaś tak!

- Krzyczysz - stwierdziła chłodno.

Przez chwilę uspokajał się, potem powiedział szeptem: - A Johny, dobry był?

- Lepszy niż ty kiedykolwiek.

Joao otworzył właz i wszedł do kabiny, zanim Chen-Lhu zdołał odpowiedzieć.

- Jak leci, szefie? - powiedziała Rhin i uśmiechnęła się ciepłym, intymnym uśmiechem.

Joao odpowiedział na jej uśmiech i usiadł.

- Trafimy dzisiaj na progi -- powiedział. Czuję to. Dlaczego krzyczałeś, Travis?

- Nic się nie stało - odparł Chen-Lhu, ale w jego głowie wciąż zgrzytał gniew.

- Sprzeczka ideologiczna - odparła Rhin - Travis do końca pozostaje wojującym ateistą. Co do mnie, wierzę w niebo - trąciła policzek Joao.

- Dlaczego sądzisz, że jesteśmy blisko progów? - zapytał Chen-Lhu i pomyślał: „Musze zmienić temat! Grasz ze mną w niebezpieczną grę, Rhin!”

- Prąd jest szybszy - wyjaśnił Joao.

Wyjrzał przez przednie szyby. Rzeka stawała się coraz bardziej rwąca. Przy brzegach było więcej wirów.

Równolegle do kapsuły zaczęła biec zgraja małp o długich ogonach. Krzyczały i przemykały wśród drzew na lewym brzegu, aż w końcu zniknęły w dżungli.

- Na widok każdego stworzenia, które widzę, zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście jest tym, na co wygląda? - powiedziała Rhin.

- To naprawdę małpy - odrzekł Joao. - Myślę, że jest parę rzeczy, których nasi przyjaciele nie potrafią naśladować.

Bieg rzeki wyprostował się teraz, a gęstwiny drzew wzdłuż brzegów ustąpiły miejsca rzędom sagowców. Z rzadka tylko ich zieleń przerywana była gładkimi pniami quyavilli o czerwonej korze.

Pokonali kolejny zakręt i zaskoczyli długonogiego różowego ptaka pożywiającego się na płyciźnie. Podniósł ciężkie skrzydła i odleciał w górę rzeki.

- Zapnijcie pasy - powiedział Joao.

- Jesteś zupełnie pewny? - spytał Chen-Lhu.

- Tak.

Joao usłyszał jak szczękają sprzączki i zapiął swój własny pas. Spojrzał na tablicę rozdzielczą, by przypomnieć sobie zmiany wprowadzone przez Yierha. Zapłon... światła wtrysku... przepustnica. Poruszył drążkiem sterowym. Chodził bardzo ociężale. Krótka, milcząca modlitwa za łatę na prawym pływaku i Joao zamarł w gotowości.

Usłyszeli dźwięk przypominający słaby szum wiatru wśród drzew. Poczuli, że prąd wody przyśpieszył. Pokonali kolejny zakręt, obrócili się w wirze i kapsuła ustawiła się tak, że na wprost dzioba nie więcej niż kilometr od nich, zobaczyli migocącą kipiel. Piana i opar wodnej mgły kłębiły się w powietrzu. Teraz docierało do nich narastające z każdą sekundą grzmiące dudnienie.

Joao rozważył okoliczności. Wysokie ściany dżungli po obu stronach, zwężające się łożysko rzeki i wyniosłe płaszczyzny wilgotnych skał po obu stronach katarakty. Mieli tylko jedną możliwą drogę - prosto ponad nią.

Prąd i odległość wymagały starannej kalkulacji. Pływaki kapsuły powinny się zetknąć z przeciwnymi prądowi falami ponad progiem dokładnie we właściwym momencie, tak by te osłabiły napór nurtu na pływaki.

To jest to miejsce” - pomyślał Chen-Lhu. -”Nasi przyjaciele tam będą”... Schwycił rozpylacz, starając się równocześnie obserwować oba brzegi.

Rhin złapała się oparcia fotela i wcisnęła w poduszki. Czuła, jak prąd bezlitośnie pcha ich w paszczę potwora.

- Coś jest wśród drzew po prawej - powiedział Chen-Lhu. - W górze.

Wodę dookoła nich zaćmił cień. Białe trzepoczące kształty zaczęły zasłaniać widok przed nimi.

Joao włączył zapłon i zaczął liczyć: raz, dwa, trzy. Światełko zgasło. Teraz przepustnica.

Silniki zaskoczyły z potężnym, rozrywającym grzmotem, który stłumił odgłos katarakty. Kapsuła rzuciła się naprzód przez zasłonę owadów i przebiła ją. Joao skręcił, by uniknąć linii pokrytych pianą skał w górze progu. Gładził dźwignię przepustnicy czując na plecach nacisk przeciążenia.

Nie nawal, dziecino” - modlił się -”Nie nawal”.

- Sieć! - krzyknęła Rhin. - Rozpinają sieć w poprzek rzeki.

Gigantyczna pajęczyna unosiła się z wody nad wodospadem jak ociekająca ściana.

Joao odruchowo pchnął przepustnice. Dźwignia trzasnęła o deskę.

Kapsuła podskoczyła ślizgając się po szklistej powierzchni. Toczący się prąd pociągnął ich w bok na skalną ścianę. Sieć znajdowała się dokładnie przed nimi, gdy kapsuła uniosła się, wyrywając pływaki z wody.

W górę... w górę.

Joao widział, jak rzeka spada za siecią. Woda kłębiła się w skalnej gardzieli jakby starając się uciec połyskliwym czarnym ścianom.

Coś uderzyło w pływaki. Rozległ się przeciągły zgrzyt dartej blachy. Nos kapsuły opadł i podskoczył w górę, gdy Joao pociągnął za drążek. Kadłubem wstrząsnęło bębnienie w rytmie stacatto. Powietrze dookoła wypełnił wodny pył.

W jednej króciutkiej chwili Joao ujrzał ruch wzdłuż rozpadliska za nimi. Do wody waliły się masy skalnych odłamów.

Po chwili wydostali się z wąskiego gardła, lecieli podskakując w powietrzu, kreśląc zygzaki ale wciąż wznosząc się! Joao przyciągnął dźwignię przepustnicy ku sobie.

Kapsuła przeleciała z rykiem z powrotem nad rzekę. Pod nimi pojawiła się długa aleja wody przypominającej brązowy smar.

Do Joao dotarł głos Rhin:

- Patrzcie, jak lecimy! Patrzcie!

- To natchniony lot - powiedział Chen-Lhu.

Joao spróbował przełknąć ślinę, ale gardło miał suche. Przyrządy w jego dłoniach reagowały ociężale. Zobaczył w dole rzeki wielki zakręt, a za nim szerokie, poprzerywane wysepkami rozlewisko powodzi.

..Brązowa rzeka... zalana ziemia” - pomyślał.

Gdy kapsuła przechyliła się na tył, Joao rzucił wzrokiem za siebie, na zachód. Zgromadziły się tam brązowe chmury, a pod spodem czarne burzowe! „Deszcz wśród wzgórz za nami” - stwierdził -”A tutaj powódź. To musiało stać się przez noc.”

I przeklinał siebie za to, że wcześniej nie zauważył zmiany barwy wody.

- Co się stało, Johny? - zapytał Chen-Lhu. - Nic, na co moglibyśmy coś poradzić.

Joao zwolnił dźwignię przepustnicy o następny ząbek i jeszcze jeden. Silniki zakrztusiły się i zdechły.

Wokół nich zaświstał wiatr, gdy Joao pociągnął ku sobie ster, starając się zyskać tak duży zapas wysokości, jak to możliwe. Kapsuła zaczęła się chwiać na granicy utraty stabilności. Opuścił w dół nos, wciąż starając się zyskać na odległości. Kapsuła leciała teraz ślizgając się jak płaski kamień.

Owiewające ich powietrze wypełniało kabinę dziwacznym poświstem.

Rzeka skręciła w lewo na teren zalany wodą. Cienka bruzda zmarszczonej wody znaczyła główny nurt. Joao skręcił łagodnie i zaczął lecieć wzdłuż tej bruzdy. Woda pędziła im na spotkanie. Kapsuła opadała i Joao zaczął walczyć z przyrządami.

Płozy- plywaki zetknęły się z wodą. Kapsułą rzuciło potężnie. Obrócił ich wir. Prawe skrzydło zaczęło opadać, niżej, coraz niżej.

Joao skierował kapsułę na plażę brązowego piasku z prawej.

- Toniemy - powiedziała Rhin. W jej głosie było zarówno zaskoczenie jak i zgroza, ukryta w tonie zrozumienia.

- To prawy pływak - rzekł Chen-Lhu. - Czułem,

jak uderzył w sieć.

Lewy pływak zaszurał na piasku i zatrzymał się. Coś zabulgotało pod wodą z prawej i na powierzchnię uniósł się kłąb banieczek powietrza. Między końcówką prawego skrzydła, a wodą pozostawało kilka milimetrów powietrza.

Rhin ukryła twarz w dłoniach i zadrżała.

- Co teraz? - zapytał Chen-Lhu i poczuł wstrząsające rozbawienie słysząc we własnym głosie przerażenie.

Teraz to koniec” - pomyślał. -- „Nasi przyjaciele nas tu znajdą. To na pewno koniec.”

- Teraz naprawimy pływak.

Rhin uniosła twarz znad dłoni i popatrzyła na niego. - Tu? Na zewnątrz? - spytał Chen-Lhu. - Aaach,

Johny...

Rhin przycisnęła grzbiet lewej dłoni do ust myśląc: „Joao powiedział to tylko po to, żebym nie wpadła w rozpacz”.

- No pewnie, że tutaj - wyrzucił z siebie Joao. - Zamknijcie się teraz, muszę pomyśleć.

Rhin opuściła ręce. - To możliwe? - spytała.

- Jeżeli dadzą nam dość czasu.

Otworzył drzwi kabiny. Dźwięk szemrzącej wody wcisnął się do środka. Rozpiął pas bezpieczeństwa i rozglądając się przez cały czas zaczai badać powietrze, dżunglę i rzekę.

Żadnych insektów.

Przecisnął się na zewnątrz i zszedł na pochyłą powierzchnię lewej płozy. Wzrokiem zbadał dżunglę za plażą; gąszcz skłębionych gałęzi, pnączy i drzewiastych paproci.

- Tam w środku dżungli mogłaby być cała armia, a my byśmy jej nie widzieli - szepnął Chen-Lhu.

Joao podniósł wzrok. Chińczyk stał wychylony z włazu do połowy.

- W jaki sposób chcesz naprawić pływak? - zapytał Chen-Lhu. Za nim pojawiła się Rhin.

- Jeszcze nie wiem - odparł Joao. Odwrócił się i popatrzył w dół rzeki. W ich stronę poruszała się tam linia zmarszczek, pchana wiatrem wiejącym jakby z wnętrza pieca. Potem wiatr ustał. Zafalowania w powietrzu i na wodzie chwiały się w wilgotnym upale. Metal kapsuły i plaża promieniowały żarem.

Joao ześlizgnął się do wody. Była ciepła i gęsta.

- Co z ludożernymi rybkami? - zapytała Rhin.

- Nie mogą mnie zobaczyć, ani ja ich - powiedział Joao. - To sprawiedliwa sytuacja.

Rozpryskując wodę przeszedł pod silnikami rakietowymi. Zapach niespalonego paliwa był tam silny, a z prądem spływała długa, oleista plama. Joao wzruszył ramionami, schylił się i powiódł delikatnie dłonią wzdłuż zewnętrznej krawędzi prawego pływaka. Posuwał się naprzód w miarę, jak badał ukrytą powierzchnię.

Tuż za przednią krawędzią jego palce natrafiły na zygzakowate rozdarcie metalu i resztki łaty Yierha. Joao obmacał dziurę. Była przerażająco wielka.

Zazgrzytał metal, gdy Chen-Lhu z rozpylaczem w ręku zeskoczył na lewy pływak.

- Bardzo źle? - zapytał.

- Dosyć. - Joao wyprostował się, i pobrnął ku plaży.

- No cóż, będzie można to naprawić?

Joao odwrócił się, popatrzył na Chińczyka zaskoczony pobrzmiewającym w głosie Chen-Lhu zgrzytaniem. „Jest ogłupiały z przerażenia” - stwierdził Joao.

- Będziemy musieli wyciągnąć ten pływak z wody, zanim będę mógł być pewny - powiedział. - Myślę jednak, że damy radę to załatać.

- Jak go wydostaniesz z wody?

- Pnączami... Hiszpańskim wyciągiem, z pniakami w charakterze rolek.

- Jak długo? - odezwała się Rhin.

- Do wieczora, jeżeli będziemy mieć szczęście.

- Nie dadzą nam tyle czasu.

- Zyskaliśmy trzydzieści, do czterdziestu kilometrów przewagi - rzekł Joao.

- Ale one potrafią latać - powiedział Chen-Lhu. Podniósł rozpylacz i wycelował go w górę rzeki. - I oto są... Joao obrócił się, gdy Chen-Lhu wypalił. Szeroki strumień z rozpylacza uderzył w trzepoczącą linię białych, czerwonych i złotych owadów, długich jak kciuk mężczyzny. Z tyłu nadlatywało ich więcej... coraz więcej... i jeszcze...


I znowu polecieli” - zirytował się Mózg.

Posłańcy pod sklepieniem odtańczyli i wybrzęczeli swoje sprawozdanie, po czym ustąpili miejsca nowej zmianie połyskującej w świetle słońca jak okruchy złotej miki.

Pojazd jest unieruchomiony i poważnie uszkodzony” - oznajmili nowoprzybyli. -”Nie płynie już po wodzie, ale spoczywa częściowo w niej zanurzony. Wydaje się, że istoty ludzkie nie zostały uszkodzone. Doprowadzamy na to miejsce grupy akcyjne, ale ludzie strzelają truciznami we wszystko, co się porusza. Jakie są instrukcje?”

Mózg pracował nad sobą, by w spokoju dokonać kalkulacji i podjąć decyzję. „Uczucia... uczucia” - myślał „Uczucia to przekleństwo logiki.”

Dane, dane, dane. Był naładowany danymi. Ale zawsze występował ten rozpraszający czynnik. Nowe informacje modyfikowały starą wiedze. Mózg znał wiele faktów dotyczących istot ludzkich.

Ale to wszystko było zbyt mało.

Mózg zatęsknił do możliwości samodzielnego poruszania się i obserwowania własnymi receptorami tego, o czym teraz mógł dowiedzieć się tylko poprzez posłańców. Pragnienie to wywołało lawinę niewyraźnych impulsów w uśpionych i prawie zupełnie zanikłych ośrodkach kontroli mięśniowej. Owady opiekuńcze zaczęły krzątać się po powierzchni Mózgu dostarczając pokarm do tych miejsc, w których pojawiło się zwiększone zapotrzebowanie na energię. Dawkami hormonów uporały się szybko z przeciążeniami, które przez chwilę zagrażały całej strukturze.

Ateizm” - pomyślał Mózg, gdy powrócił chemiczny ład. -”Mówią o ateiźmie i niebie w religijnym znaczeniu”. Te kwestie niepokoiły Mózg. Rozmowa, wedle sprawozdania, wynikła ze sprzeczki i w jakiś sposób odnosiła się do ludzkiego sposobu dobierania sobie partnerów...

Owady pod sklepieniem pląsa l \ powtarzając pytanie: „Jakie są instrukcje?”

Jakie są moje instrukcje? Moje instrukcje. Ja... mnie... moje”.

Znowu do pracy rzuciły się owady opiekuńcze.

Gdy do Mózgu powrócił spokój zaczął się on zastanawiać nad tym, że pojedyncza myśl mogła wywołać aż taki niepokój. To samo musiało się dziać z istotami ludzkimi.

Ludzi w pojeździe należy schwytać żywcem” - rozkazał Mózg uświadamiając sobie, że rozkaz ten jest egoistyczny. Miał im wiele pytań do zadania. „Wciągnijcie do działania wszystkie osiągalne grupy. Wybierzcie dogodne miejsce w dole rzeki, lepsze niż to ostatnie i obsadźcie je połową grup. Druga połowa musi zaatakować tak szybko, jak to będzie możliwe.”

Mózg zamilkł nie zwalniając posłańców, a potem dodał jakby po namyśle: „Jeżeli zawiedzie wszystko inne, zniszczcie wszystko oprócz ich głów. Uratujcie i zachowajcie ich

głowy”.

Teraz posłańcy zostali zwolnieni. Mieli swoje instrukcje i trzepocząc skrzydłami wylecieli z jaskinii w jaskrawe światło dnia.

Na zachodzie chmura napłynęła na słońce.

Mózg odnotował ten fakt, stwierdzając, że szum wody w dole jest dziś głośniejszy.

Deszcze na wyżynach” - stwierdził. Ta myśl wzbudziła w jego pamięci obrazy: mokre liście, strumyczki w leśnym poszyciu, wilgotne chłodne powietrze i stopy plaskające o szarą glinę.

Stopa z wyobrażenia wydawała się być jego własną i Mózg stwierdził, że to dziwne. Ale owady opiekuńcze dobrze już kontrolowały równowagę chemiczną swego podopiecznego i Mózg zabrał się za rozważanie każdej danej, jaką posiadał o kardynale Newmanie. Nigdzie jednak nie mógł odnaleźć niczego, co odnosiłoby się do zdrętwiałego kardynała Newmana.


Łata składała się z liści związanych namiotowymi linkami i pokrytych od środka koagulantami z bomby foamalowej, którą Joao zdetonował we wnętrzu pływaka. Kapsuła unosiła się teraz równo na wodzie przy plaży, podczas gdy on stał pogrążony po pas, sprawdzając swe dzieło.

Nad nim nieprzerwanie rozlegało się syczenie lecących ładunków, wystrzały z rozpylaczy, przypominające odgłos otwieranego szampana oraz wybuchy bomb foamalowych. Powietrze gęste było od gorzkiego zapachu trucizn. Czarna i pomarańczowa piana spływała rzeką obok Joao i zalegała nabrzmiałymi wałami na plaży dookoła szczątków wyciągu. Każda plama piany niosła uwięzioną w niej gromadę martwych i umierających owadów.

Rhin pochyliła się ku niemu w chwili przerwy w ataku.

- Na miłość boską, jak długo jeszcze?! - zawołała.

- Wydaje się, że trzyma - wychrypiał Joao. Potarł się po barku i ramionach. Nie wszystkie owady były przechwytywane przez rozpylacze i bomby. Jego skóra paliła jak ogień od ukąszeń i żądeł. Gdy spojrzał na Rhin, zobaczył, że jej czoło jest pokryte pręgami.

- Jeżeli trzyma, spychaj nas na wodę! - krzyknął Chen-Lhu nie przerywając obserwacji nieba.

Joao zatoczył się od nagłego zawrotu głowy, prawie upadł. Całe ciało bolało go z wyczerpania. Podniesienie głowy i rozejrzenie się po niebie wokół nich wymagało wielkiego wysiłku. Rozległe niebo. Mieli być może jeszcze godzinę do zachodu.

- Na miłość boską, zepchnij nas! - wrzasnęła Rhin. Joao uświadomił sobie, że kanonada znów się zaczęła. Zaparł się rękami o pływak i pchnął kapsułę naprzód. Obróciła się wokół niego. Zapatrzył się głupawo na połatany zbiornik na spodzie zastanawiając się, kto wykonał tę robotę.

Ach tak, Yierho”.

Kapsuła dryfowała ku środkowi rzeki, pochwycona teraz przez prąd. Była o co najmniej dwa metry od Joao, gdy ten uświadomił sobie, że powinien być w jej środku. Rzucił się ku prawej płozie, chwycił ją i podciągnął się padając na nią ostatkiem sił.

Z otwartego włazu wyciągnęła się ku niemu jakaś dłoń i chwyciła go za kołnierz. Ż pomocą tej ręki niezgrabnie wspiął się na kolana i wpełzł do kabiny. Dopiero gdy był w środku stwierdził, że dłoń należała do Rhin.

Zobaczył, że kapsuła kabiny jest zamknięta i uszczelniona.

Chen-Lhu miotał się po wnętrzu zabijając owady zwitkiem map.

Joao poczuł, jak coś użądliło go w prawą nogę, spojrzał w dół i zobaczył, że to Rhin klęczy tam i zakłada autokroplówkę.

Dlaczego to robi?” - zastanowił się i przypomniał sobie: „Ach tak. żądła, toksyny”.

- Czy od ostatniego napadu nie nabraliśmy jakiejś odporności? - zapytał i zaskoczyło go to, że jego głos był szeptem.

- Może - powiedziała. - O ile nie żądlą nas czymś nowym.

- Myślę, że większość już wytłukłem - oznajmił Chen-Lhu. - Rhin, uszczelniłaś właz?

- Tak.

- Małym rozpylaczem spryskałem podłogę pod fotelami i tablicą. - Chen-Lhu włożył dłoń pod ramię Joao. - Chodźmy, Johny. Siądziesz na swoim fotelu, co?

- Tak. - Joao zatoczył się w przód i zapadł w siedzenie. Czuł, jak gdyby jego głowa spoczęła na płycie z gumy.

- Płyniemy z prądem? - zapytał z westchnieniem.

- Wydaje się, że tak - odparł Chen-Lhu.

Joao siedział dysząc. Czuł autokroplówkę jako odległą energię wdzierającą się w jego wyczerpanie. Pot zalewał mu skórę, ale w ustach miał sucho i bolało go. Szyba przed nim była poplamiona pomarańczowymi i czarnymi chemikaliami oraz resztkami piany.

- Wciąż są z nami - powiedział Chen-Lhu.- Tam, wzdłuż brzegu i w górze.

Joao rozejrzał się dookoła. Rhin wróciła na swój fotel. Siedziała z rozpylaczem na kolanach, z głową odrzuconą w tył i zamkniętymi oczyma. Chen-Lhu klęczał na pryczy i wyglądał na lewy brzeg.

Wnętrze kabiny wypełniły cętkowane szarozielone cienie. Umysł Joao podpowiadał mu, że muszą być i inne barwy, ale on widział tylko szarość i zieleń, nawet na skórze Chen-Lhu i Rhin.

- Coś... jest... nie... w porządku... z kolorami - szepnął.

- Aberracja barwna - powiedział Chen-Lhu. - To jeden z objawów.

Joao wyjrzał przez czyste miejsce w prawej szybie i poprzez drzewa dojrzał wiszące nisko nad nimi szarozielone słońce.

- Zamknij oczy, oprzyj się wygodnie i odpręż - powiedziała Rhin.

Joao potoczył głową po oparciu fotela. Zobaczył, że Rhin odłożyła swój rozpylacz i pochyla się nad nim. Zaczęła masować mu czoło.

- Ma gorącą skórę - rzekła do Chen-Lhu.

Joao zamknął oczy. Jej ręce wydawały się takie uspokajające i chłodne. Zawisła nad nim czerń krańcowego wyczerpania, a daleko w prawej nodze czuł bicie bębnów. Autokroplówka.

- Postaraj się zasnąć - szepnęła Rhin.

- Rhin, jak się czujesz? - zapytał Chen-Lhu.

- Założyłam kroplówkę na nogę w czasie przerwy po pierwszym ataku - powiedziała. - To daje natychmiastową ulgę, jeżeli nie oberwało się zbyt mocno. Poza tym nabrałam już trochę odporności. - Ale Johny dostał od naszych przyjaciół znacznie więcej niż my.

- Był na zewnątrz. Oczywiście, że tak.

Odgłos rozmowy brzmiał dla Joao jakby z wielkiej dali, ale jej znaczenie docierało do niego z przerażającą wyrazistością. Podteksty ukryte w wypowiedzianych słowach zafascynowały go. Ton Chen-Lhu był pełen skrytości i fałszu. W głosie Rhin brzmiał stłumiony gniew i szczera troska o niego.

Rhin musnęła ostatni raz jego czoło i cofnęła się na swój fotel. Odrzuciła w tył włosy, spojrzała na zachód. Tak, coś się tam poruszało. Coś białego i dużego. Popatrzyła w górę. Wysoko nad drzewami wisiały cirrusy. Zachód słońca napełniał je purpurą i w miarę, jak je obserwowała stawały się falami krwawej czerwieni.

Prąd przeniósł kapsułę wokół sierpowatego zakrętu i rozszerzającym się łożyskiem poczęli dryfować prawie dokładnie na północ. Płynąca wzdłuż wschodniego brzegu woda miała barwę srebra o fiołkoworóżowym odcieniu i lśniła metalicznie.

Na prawym brzegu rozległo się głębokie gruchanie puszczańskich gołębi. O ile to były gołębie... Potem zapadła uspokajająca cisza.

Słońce zaszło za odległe szczyty i nocny patrol nietoperzy zatrzepotał nad nimi, kręcąc łuki i wznosząc się w górę. Rozległy się ostatnie wrzaski ptactwa. Wkrótce zastąpiły je odgłosy nocy: daleki, kaszlący pomruk jaguara, szelest, trzepotanie oraz bliski plusk.

I nagle cisza.

Coś tam jest, czego boi się cała dżungla” - pomyślała Rhin.

Na ciemne niebo zaczął się wspinać bursztynowy księżyc. ‘Kapsuła w jego świetle wyglądała jak gigantyczna ważka siedząca na wodzie. W bladym blasku zatrzepotał motyl z wizerunkiem szkieletu na skrzydłach. Odbił się od szyby i odleciał.

- Trzymają nas pod ścisłą obserwacją - powiedział Chen-Lhu.

Joao czuł ciepło rozchodzące się od autokroplówki w miarę jak ATP, wapń, acetylocholina i frakcje ACTH przenikały jego ciało. Ale wciąż utrzymywały się zawroty głowy. Miał wrażenie jakby był naraz wieloma osobami. Otworzył oczy i spojrzał na zamglone rozpościerające się wokół, oświetlone przez księżyc wzgórza. Uświadomił sobie, że widzi to naprawdę, lecz część jego istoty czuła się tak, jakby przywarła do szyby w suficie kapsuły. Księżyc był obcym księżycem, niepodobnym do tego, który zawsze widział. Ten świetlisty krąg był zbyt duży, a jego powierzchnia o wiele za jaskrawa. To był sztuczny księżyc na malowanym tle, sprawiający, że Joao czuł się drobny, skurczony do małej iskierki zagubionej w nieskończoności kosmosu.

Zacisnął kurczowo oczy, besztając sam siebie: „Nie wolno mi tak myśleć bo inaczej oszaleję! Co się ze mną dzieje?”

Joao czuł dławiące milczenie wypełniające kabinę. Wytężył słuch, by cokolwiek usłyszeć. W końcu dotarł do niego oddech Rhin i kaszlnięcie Chen-Lhu.

Dobro i zło to przeciwieństwa stworzone przez ludzi. Istnieje tylko honor” - Joao usłyszał te słowa odbijające się echem w jego umyśle i rozpoznał je. Były to słowa ojca... Jego ojca, teraz już nieżyjącego, a który stał się imitacją człowieka, by nawiedzać go stojąc nad rzeką.

Ludzie zakotwiczają swe życie pomiędzy dobrem a złem”.

- Wiesz, Rhin, to dialektyczna rzeka - odezwał się Chen-Lhu. -- Wszystko we Wszechświecie płynie tak, jak ona. Wszystko zmienia się z jednej postaci w inną. Dialektyka. Nic nie może tego zatrzymać, nic nie powinno tego zatrzymywać. Nic nie jest statyczne, ani dwa razy takie same.

- Och, zaniknij się - mruknęła Rhin.

- Wy zachodnie kobiety - odparł Chen-Lhu - nie pojmujecie rzeczywistości dialektycznie.

- Powiedz to rodakom - odpowiedziała.

- Jak bogata jest ta kraina - ciągnął Chen-Lhu. - Jak bardzo bogata. Czy w ogóle masz pojęcie, ilu moich ludzi mogłaby ta ziemia wyżywić? Z drobnymi tylko zmianami, karczowaniem, tarasami... W Chinach nauczyliśmy się, jak sprawiać, by ziemia żywiła miliony.

Rhin usiadła prosto i obejrzała się na Chińczyka.

- Znowu to samo? - syknęła.

- Ci głupi Brazylijczycy nigdy nie nauczą się, jak wykorzystywać tę ziemię. Ale mój naród...

- Rozumiem. Twój naród przyjedzie tu i pokaże im jak. O to chodzi?

- Jest taka możliwość - powiedział Chen-Lhu i pomyślał: „Przetraw to trochę, Rhin. Kiedy zobaczysz, jak wielka jest nagroda, może zrozumiesz, jaką cenę warto za nią zapłacić”.

- A co z Brazylijczykami? Jest ich ładnych parę milionów stłoczonych w miastach i na zagęszczonych Gospodarstwach Przesiedleńczych, podczas gdy się realizuje Ekologiczne Uporządkowanie?

- Przyzwyczajają się do swojego obecnego stanu.

- Znoszą to tylko dlatego, że mają nadzieję na coś lepszego!

- Ach, nie, moja droga Rhin. Niezbyt dobrze rozumiesz ludzi. Rządy mogą manipulować ludnością, by osiągnąć cokolwiek, co uznają za słuszne.

- A co z owadami? - zapytała. - Co z Wielką Krucjatą?

Chen-Lhu wzruszył ramionami.

- Żyliśmy z nimi tysiące lat... przedtem.

- A mutacje, nowe gatunki?

- Tak, wytwory twoich przyjaciół bandeirantes... Te najprawdopodobniej będziemy musieli zniszczyć.

- Nie jestem tak pewna, czy to bandeirantes stworzyli te istoty - powiedziała. - Jestem pewna, że Joao nie miał z tym nic wspólnego.

- Ach... zatem kto to zrobił?

- Być może ci sami ludzie, którzy nie chcą się przyznać, że ich Wielka Krucjata okazała się klęską!

Chen-Lhu zdławił gniew i rzekł:

- Mówię ci, że to nieprawda.

Spojrzała na Joao oddychającego głęboko. Z pewnością spał.

Chen-Lhu oparł się o siedzenie myśląc: „Niech to wszystko rozważy. Wątpliwości to wszystko, czego potrzebuje, by mi posłusznie służyć, moje urocze narzędzie. A Johny Martinho, co za wspaniały kozioł ofiarny. Wyszkolony w Północnej Ameryce, narzędzie imperialistów bez żadnych skrupułów! Człowiek bez wstydu, który na moich oczach kochał się z jedną z moich pracownic. Nawet jego towarzysze uwierzą, że taki ktoś jest zdolny do wszystkiego”.

Spokojny uśmiech wygiął usta Chen-Lhu.

Rhin patrząc w tył kabiny widziała tylko szerokie, kanciaste rysy szefa MOE. „Jest taki silny” - pomyślała. „A ja taka zmęczona”.

Opuściła głowę na brzuch Joao jak dziecko szukające ukojenia i wepchnęła lewą rękę pod jego plecy. Był taki gorączkowo ciepły. Jej zagrzebująca się dłoń natrafiła na bryłowaty metalowy kształt w kieszeni Joao. Zbadała jego zarys palcami i poznała, że to pistolet... Broń ręczna.

Cofnęła dłoń i usiadła. „Dlaczego nosi broń, którą przed nami ukrywa?”

Joao nadal oddychał głęboko, udając sen. Słowa Chen-Lhu krzyczały w jego umyśle, ostrzegając go, popychając do działania. Ale przeszkadzała ostrożność.

Rhin zapatrzyła się w bieg rzeki zastanawiając się i wątpiąc. Kapsuła płynęła ścieżką księżycowego blasku.

W lesie po obu stronach coś lśniło tańcząc w powietrzu jak świętojańskie robaczki. Z tej ciemności dochodziło do niej wrażenie rozkładu.

Joao rozważając słowa Chen-Lhu pomyślał: „Wszystko we Wszechświecie płynie jak rzeka”. Dlaczego się waham? Mógłbym się odwrócić i zabić tego bękarta, albo zmusić, żeby powiedział prawdę o sobie. Jaką rolę gra w tym Rhin? W jej głosie brzmiał gniew. „Wszystko we Wszechświecie płynie jak rzeka”.

Introspekcja twardą dłonią ogarnęła Joao i zamknęła go w sobie przynosząc lęk oraz wewnętrzne drżenie, które zbliżało się do grozy. „Te istoty tam na zewnątrz” pomyślał. „Czas jest po ich stronie. Moje życie jest jak rzeka. Płynę. Chwile, wspomnienia... nic wiecznego, nic absolutnego”.

Czuł gorączkę, zawroty głowy, a jego świadomość mąciło bicie serca.

Jak rzeka”.

Nie zamierza nikogo ostrzec o katastrofie w Chinach. Ma plan... Coś, w czym chce mnie wykorzystać”.

Nocny wiatr stał się silniejszy i teraz szarpał kapsułą, chwytając to za jedno skrzydło, to za drugie. Wilgotny ożywczy powiew, który przedostał się przez filtry, otrzeźwił Joao. Jęknął, jak gdyby się budząc i usiadł.

Rhin dotknęła jego ramienia:

- Jak się czujesz? - w jej głosie była troska i coś jeszcze, czego Joao nie mógł rozpoznać. Odsunięcie się? Wstyd?

- Ja... jest mi tak ciepło - szepnął. - Wody - poprosił i podniosła menażkę do jego ust.

Woda wydała mu się chłodna, chociaż wiedział, że musi być ciepła. Część spłynęła mu po brodzie i uświadomił sobie, jaki jest słaby pomimo autokroplówki. Łykanie wymagało ogromnego wysiłku.

Jestem chory” - pomyślał. „Jestem naprawdę chory..- Bardzo chory”.

Pozwolił swej głowie opaść na oparcie fotela i wpatrzył si? w przezroczysty pas kopuły kabiny. W jego świadomość wtargnęły gwiazdy. Ostre plamki światła sztyletujące przepływające chmury. Kapryśne bujanie wywołane wiatrem wprawiło gwiazdy i chmury w jego polu widzenia w kołyszący ruch. Wrażenie to poczęło przyprawiać go o mdłości i opuścił wzrok, dostrzegając światełka błyskające na prawym brzegu. - Travis - szepnął.

- Hę? - Chen-Lhu zastanowił się, od jak dawna Joao nie śpi. „Zwiódł mnie jego oddech? Czy powiedziałem zbyt wiele?”

- Światła - powiedział - Joao. - Tam... światła. Ach, te. Towarzyszą nam już jakiś czas. Nasi przyjaciele

idą naszym śladem.

- Jak szeroka jest tutaj rzeka? - zapytała Rhin.

- Około stu metrów - odrzekł Chen-Lhu.

- Jak mogą nas dostrzec?

- Jak mogliby nie dostrzec w tym świetle księżyca?

- Czy nie powinnam strzelić w nie, żeby...

- Oszczędzaj ładunki - powiedział Chen-Lhu. - Po tych kłopotach dzisiaj... No cóż, nie wytrzymalibyśmy jeszcze jednego takiego dnia.

- Słyszę coś! - zawołała Rhin. - To progi?

Joao wyprostował się raptownie. Wysiłek, jakiego to wymagało, przeraził go. „W takim stanie nie poradzę sobie z przyrządami” - pomyślał. „A wątpię, czy Rhin, albo Travis wiedzą, jak to zrobić”.

Doszedł do niego szumiący dźwięk.

- Co to jest? - zapytał Chen-Lhu. Joao westchnął i opadł na oparcie.

- Płycizny gdzieś na rzece. Po lewej.

Dźwięk stawał się coraz głośniejszy. Przypominał rytmiczne lamentowanie rzeki nad zabłąkanym pniem i wreszcie znikł za nimi.

- Co by się stało, gdyby ten prawy pływak uderzył w coś takiego? - zapytała Rhin.

- Koniec jazdy - odparł Joao.

Wir obrócił kapsułę, zaczął kołysać nią w przód i w tył powolnym, uporczywym wahadłowym ruchem. Dookoła, w tył, dookoła... Pływaki zatańczyły wśród zmarszczek na wodzie i wahadło się zatrzymywało.

Ciemna, przepływająca obok dżungla i migocące światełka spowodowały, że Joao ogarnęła fala senności. Wiedział, że nie zwalczy jej, choćby od tego zależało jego życie.

- Ja dziś wieczorem obejmę straż, Travis - powiedziała Rhin.

- Zastanawiam się, dlaczego nasi przyjaciele nie nękają nas w nocy - mruknął Chen-Lhu. - To bardzo dziwne.

- Nie tracą nas z oczu, to pewne - odrzekła Rhin. - Idź spać, będę pierwsza czuwała.

- Czuwaj i nic więcej - powiedział Chen-Lhu.

- Co to ma znaczyć?

- Tylko nie zaśnij, moja droga Rhin.

- Idź do diabła! - rzuciła.

- Zapominasz; nie w wierzę w niego.


Joao obudził werbel deszczu i stwierdził, że ciemność powoli odpełza ustępując miejsca szaremu świtu. Światło narastało i w końcu ujrzał mgłę stalowych kresek deszczu, skośnie padających na bladozieloną dżunglę po lewej. Drugi brzeg był odległy i szary. Deszcz bębnił o szyby kabiny z monotonną siłą i wybijał w rzece niezliczone, drobne kratery.

- Obudziłeś się? - zapytała Rhin.

Joao usiadł, stwierdzając, że czuje się odświeżony i ma osobliwie lekką głowę.

- Jak długo już tak pada?

- Od północy.

Chen-Lhu kaszlnął i pochylii się nad Joao.

- Od całych godzin nie widzę śladu naszych przyjaciół. Czyżby nie lubili deszczu?

- Ja go nie lubię - powiedział Joao.

- Co masz na myśli? - zapytała Rhin.

- Ta rzeka wkrótce stanie się wodnym piekłem. Joao spojrzał w lewo na chmury wiszące nisko nad drzewami.

- I jeżeli ktokolwiek miał nas szukać, to jest pewne jak cholera, że teraz nas nie wypatrzy.

Rhin zwilżyła wargi językiem. Poczuła się nagle opróżniona z uczuć. Uświadomiła sobie, jak bardzo liczyła na to, że ktoś ich odnajdzie.

- Jak... jak długo trwają deszcze? zapytała.

- Cztery, pięć miesięcy - odparł Joao.

Wir obrócił kapsułą. Linia brzegu skręciła przed oczami Joao: Zieleń nabrała w ulewie pastelowego odcienia.

- Ktoś wychodził? - zapytał.

- Ja - rzekł Chen-Lhu.

Joao odwrócił się, zobaczył na polowym mundurze MOE plamy wilgoci.

- Nie ma nic oprócz deszczu - oznajmił Chen-Lhu. Joao zaczęła swędzieć lewa noga. Sięgnął w dół. Zaskoczyło go to, że autokroplówka zniknęła.

- Zacząłeś mieć w nocy skurcze - powiedziała Rhin - Zdjęłam ją.

- Naprawdę musiałem spać głęboko - dotknął jej ręki. - Dziękuję, siostro.

Wyrwała mu swoją dłoń.

Joao podniósł spojrzenie, zaskoczony, ale ona odwróciła się do okna.

- Wychodzę na zewnątrz... - rzekł Joao.

- Czujesz się dość silny? - zapytała. - Byłeś zupełnie słaby.

- Czuję się dobrze.

Wstał, podszedł do włazu i wylazł na pływak. Deszcz na jego twarzy był ciepły i świeży. Stał na końcu pływaka, zachwycając się tą świeżością.

W kabinie Chen-Lhu powiedział:

- Dlaczego nie wyjdziesz i potrzymasz go za rączkę, Rhin?

-7esteś plugawym bękartem, Travis - odparła.

- Kochasz go trochę? Odwróciła się, wpatrzyła się w niego.

- Czego ode mnie chcesz?

- Twojej współpracy, moja droga.

- W czym?

- Co sądzisz o posiadaniu na wyłączną własność całej kopalni diamentów? Albo szmaragdów? Większego bogactwa niż prawdopodobnie jesteś w stanie sobie wyobrazić?

- Jako zapłatę za co?

- Kiedy nadejdzie stosowna chwila, będziesz wiedziała, co robić, Rhin. A na razie rób z naszego bandeirante kawał potulnego palanta.

Stłumiła wybuch gniewu, odwróciła się gwałtownie i pomyślała: „Zdradzają nas nasze ciała. Chen-Lhu’owie tego świata wtrącają się, naciskają guziki, gną nas i łamią... Nie zrobię tego! Nie zrobię! Ten Joao jest zbyt porządny. Ale dlaczego nosi ten pistolet w kieszeni?

Mógłbym ją teraz zabić i zepchnąć Joao z pływaka” - pomyślał Chen-Lhu. „Ale z tym aparatem ciężko sobie poradzić, a ja niestety nie mam w tym doświadczenia”.

Rhin zwróciła na niego zmiękłe spojrzenie.

Być może poradzę sobie z nią” - stwierdził Chen-Lhu. „Znam jej słabości, oczywiście, ale muszę być pewny”.

Joao wrócił i wślizgnął się w swój fotel. Wniósł do kabiny świeży zapach wilgoci, ale trwający tu odór pleśni był wyraźnie silniejszy.

Gdy upłynął ranek, deszcz zelżał. Powietrze w kabinie przenikało ciepło i wilgoć. Chmury jak z waty ocierały się o szczyty wzgórz nad rzeką. Na każdym drzewie zawisła paciorkowata draperia kropli deszczu.

Kapsuła podskakiwała i lawirowała w szybkim, błotnisto-brązowym nurcie. Towarzyszyło jej coraz więcej niesionych przez wodę przedmiotów: drzew, krzewów oraz całych kęp trawy i trzcin.

Joao drzemał, zastanawiając się nad zmianą, która zaszła w Rhin. Do tej pory żył w świecie przypadkowych związków. Powinien więc jedynie wzruszyć ramionami i wtrącić jakąś dowcipną uwagę. Ale nie czuł przypad- kowości, ani braku powagi w swoim stosunku do Rhin. Dotykała w nim jakiejś struny, której nigdy przedtem nie dosięgły przyjemności ciała.

Miłość?” - zastanawiał się.

Ale z jego świata wypadło pojęcie romantycznej miłości. Liczyły się; w nim tylko rodzina, honor i wszystko to, co łączyło się’ z czynieniem właściwych rzeczy. Oznaczało to ciągłe szuJkanie możliwie najmniej kłopotliwego wyjścia z każdej sytuacji.

Nie zjawiał się żaden prosty sposób podejścia do tego problemu. Joao wiedział, że to jego wnętrze szturcha go i popycha, a fizyczna słabość przyczynia się do nieprecyzyjności myślenia. Poza tym cała sytuacja była beznadziejna.

Jestem chory” - pomyślał. - ,,Cały świat jest chory. Na więcej niż jeden sposób”.

Brzęczący dźwięk wtargnął w jego odrętwienie. Poderwał się, w pełni rozbudzony.

- Co się stało? - zapytała Rhin.

- Bądź cicho - podniósł dłoń, by ją uciszyć i przechylił na bok głowę.

Chen-Lhu pochylił się do przodu nad fotelem Joao.

- Ciężarówka? - zapytał.

- Tak, na Boga! - powiedział Joao. - I to nisko - spojrzał na niebo i zaczął się zbliżać do wyjścia, ale powstrzymał go Chen-Lhu, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Johny, spójrz tam - Chińczyk wskazał na lewo. Joao odwrócił się.

Od brzegu zbliżało się coś, co na pierwszy rzut oka wydawało się być dziwną chmurą. Szeroką, gęstą i poruszającą się linii prostej. Chmura zamieniła się po chwili w rój białych, szarych i złotych owadów. Zawisły pięćdziesiąt metrów nad kapsułą i woda pociemniała od ich cienia.

Cień rozciągał się wokół kapsuły i przemieszczał wraz z nią. Tworzył ruchomą osłonę kryjącą ich przed wszystkim, co znajdowało się na niebie.

Gdy znaczenie tego manewru dotarło do świadomości Joao, odwrócił się i wpatrzył w Chen-Lhu. Twarz Chińczyka była szara od szoku.

- To... rozmyślne - szepnęła Rhin.

- Jak to możliwe? - zapytał Chen-Lhu. - Jak to możliwe? Jak to możliwe?

W tej samej chwili Chen-Lhu spostrzegł, że Joao wpatruje się w niego badawczo i uświadomił sobie własne uczucia. Wypełnił go gniew na siebie samego. „Nie wolno mi okazywać lęku przed tymi dzikusami” - zganił się i zmusił do zajęcia miejsca, uśmiechu i potrząśnięcia głową.

- Wyćwiczyć owady - powiedział głośno. - To niewiarygodne..., ale jak widać, ktoś to zrobił. Dowód mamy przed oczami.

- Proszę, Boże - szeptała Rhin. - Proszę.

- Och, przestań paplać, kobieto - warknął Chen-Lhu i już w chwili gdy to mówił, uświadomił sobie, że wybrał błędne podejście wobec Rhin i dodał:

- Musisz zachować spokój, Rhin. Histeria niczemu nie służy.

Dźwięk rakiet stał się silniejszy.

- Jesteś pewien, że to ciężarówka? - zapytała Rhin.

- Może...

- Ciężarówka bandeirantes - odparł Joao. - Przerobili ją tak, by używała par silników na przemian i oszczędzała paliwo. Słyszysz to? To sztuczka bandeirantes.

- Mogą nas szukać?

- Możliwe, ale jak by nie było, są nad chmurami.

- I również nad naszymi przyjaciółmi - powiedział Chen-Lhu.

Pulsujący ryk silników odbijał się echem od wzgórz. Joao odwracał głowę, by śledzić dźwięk. Stawał się słabszy, zanikając w górze rzeki, aż wreszcie zlał się z szemraniem i pluskiem wody.

- Nie opuszczą się niżej i nie będą nas szukać? - zapytała Rhin.

- Oni nie szukali nikogo - rzekł Joao. - Lecieli po prostu skądś dokądś.

Rhin spojrzała w górę na osłaniający ich rój owadów. Pod tym kątem i z tej odległości poszczególne jednostki zlewały się ze sobą i cała chmura wydawała się jednym organizmem.

- Moglibyśmy je zestrzelić - syknęła z pasją. Sięgnęła po rozpylacz, ale Joao schwycił ją za ramię i powstrzymał.

- Ponad owadami są chmury - rzekł.

- A nasi przyjaciele mają więcej posiłków niż my ładunków - dodał Chen-Lhu. - Założyłbym się o to.

- Ale gdyby nie było chmur? -- spytała. -- Czy te chmury nigdy nie odpłyną?

- Ciepło może je rozegnać do dzisiejszego popołudnia

- odparł Joao, starając się mówić uspokajająco. O tej porze roku często się tak dzieje.

- Odlatują! - rzekła Rhin. Wskazała na chmurę owadów. - Spójrzcie! Odlatują.

Joao podniósł wzrok by ujrzeć, że trzepocząca masa cofa się ku lewemu brzegowi. Po chwili owady wleciały pomiędzy drzewa i zniknęły wśród nich.

- Odleciały - powiedziała Rhin.

- To znaczy, że nie ma tu już tej ciężarówki - odparł Joao.

Rhin ukryła twarz w dłoniach, zwalczając wstrząsający nią szloch.

Joao zaczął pieścić jej szyję, by ją uspokoić, ale strząsnęła jego dłoń.

Chen-Lhu pomyślał: „Musisz go pociągać, Rhin, a nie odpychać”.

- Musimy pamiętać, dlaczego tu jesteśmy -- powiedział Chińczyk. - Musimy pamiętać, co mamy uczynić.

Rhin usiadła prosto, opuszczając dłonie i zaczerpnęła głęboki oddech, od którego zabolały ją mięśnie klatki piersiowej.

- Musimy się czymś zajmować - ciągnął Chen-Lhu.

- Banałami, jeżeli to konieczne. W ten sposób można zapobiec strachowi, nudzie i gniewowi. Opowiem wam o orgii, której byłem świadkiem kiedyś w Kambodży. Było nas ośmiu, nie licząc kobiet. Były książę, minister kultury...

- Nie chcemy słuchać o twojej przeklętej orgii! - krzyknęła Rhin.

Ciało” - pomyślał Chen-Lhu. ..Nie chce słuchać czegokolwiek co przypominałoby jej o własnym ciele. To jej słabość, z pewnością. To dobrze, że o tym wiem”.

- Zatem? -- rzekł Chen-Lhu. -- Dobrze. Opowiedz nam o wielkim świecie w Dublinie, moja droga Rhin.

Uwielbiam słuchać o ludziach, którzy handlują żonami i kochankami, ujeżdżają konie i udają, że przeszłość nigdy nie umarła.

- Jesteś naprawdę okropny - warknęła Rhin.

- Wspaniale! - odparł Chen-Lhu. - Możesz mnie nienawidzieć, Rhin, pozwalam na to. Nienawiść to też jakieś zajęcie. Można sobie pofolgować w nienawiści, gdy myśli się o takich rzeczach jak bogactwo i przyjemności. Są chwile, kiedy nienawidzenie jest bardziej opłacalnym zajęciem niż uprawianie miłości.

Joao odwrócił głowę i popatrzył badawczo na Chen-Lhu, dostrzegając na jego twarzy chłód i opanowanie. „Używa słów jako broni” - pomyślał Joao. „Manipuluje ludźmi i popycha ich słowami. Czy Rhin tego nie widzi? Ależ oczywiście, że nie, ponieważ on ją do czegoś używa, kontroluje ją”. Przez chwilę Joao siedział oszołomiony tym odkryciem.

- Obserwujesz mnie, Johny - stwierdził Chen-Lhu. - Co widzisz, jak myślisz?

W tę grę mogą grać dwie osoby” - pomyślał Joao i powiedział:

- Obserwuję człowieka przy pracy.

Chen-Lhu wytrzeszczył oczy. To nie była odpowiedź, której mógł się spodziewać.Była zbyt subtelnie przenikliwa i pozostawiająca zbyt wiele w niedopowiedzeniu. Przypomniał sobie, że trudno jest kontrolować ludzi niezdecydowanych. Gdy człowiek poświęci czemuś całą swoją energię, można nim obracać i giąć go wedle woli, ale jeżeli ktoś powstrzymuje się, to zachowuje tę energię...

- Myślisz, że mnie rozumiesz, Johny? - zapytał Chen-Lhu.

- Nie, nie rozumiem cię.

- Tak naprawdę jestem nieskomplikowany. Nie jest trudno mnie przeniknąć - rzekł Chen-Lhu.

- To jedno z najbardziej skomplikowanych stwierdzeń, które człowiek kiedykolwiek wypowiedział - odparł Joao.

- Szydzisz ze mnie? - zapytał Chen-Lhu tłumiąc przypływ lęku i gniewu. Johny działał zupełnie niezgodnie ze swoim charakterem.

- Coś cię naszło - zaczai z innej stiony. - Co to jest? Zachowujesz się w sposób w najwyższym stopniu dziwny.

- Teraz rozumiemy się nawzajem - odrzekł Joao. „Drażni mnie” - pomyślał Chen-Lhu. - „ON drażni

MNIE! I zapytał samego siebie: „Czy będę musiał zabić tego głupca?”

- Popatrz, jak łatwo jest się czymś zająć i zapomnieć o naszych kłopotach - stwierdził Joao.

Rhin obejrzała się na Chen-Lhu, zobaczyła, jak na jego twarzy rozpościera się uśmiech. „Mówił w:aściwie na mój benefis” - pomyślała. „Bogactwo i przyjemności, taka jest cena. Ale czym ja zapłacę?” - spojrzała aa Joao. „Tak, podam mu tego bandeirante na talerzu. Dam mu Joao, by użył go tak, jak mu się wydaje stosowne”.

Kapsuła spływała teraz rzeką rufą naprzód i Rhin spojrzała pod prąd na wzgórza znikające w napływających chmurach. „Dlaczego przejmuję się takimi pytaniami?” zastanowiła się. „Nie mamy żadnej szansy. Istnieją tylko te chwile i okazja do wyciągnięcia z nich wszelkiej możliwej przyjemności”.

- Czy nie mamy lekkiego przechyłu na prawo? - zapytał Joao.

- Może trochę - potwierdził Chen-Lhu. - Sądzisz, że twoja łata przecieka?

- To możliwe.

- Mamy w tym gracie pompę?

- Moglibyśmy użyć głowicy rozpylającej z jednego z małych rozpylaczy - powiedział Joao.

Umysł Rhin skoncentrował się teraz na jego kieszeni

i powiedziała:

- Joao, nie pozwól, by dostali mnie żywą.

- Aaach, melodramat! - zawołał Chen-Lhu.

- Zostaw ją! -- wybuchnął Joao. Poklepał Rhin po dłoni i rozejrzał się po kapsule. - Dlaczego zostawili nas samych?

- Znaleźli nowe miejsce, żeby nas oczekiwać - powiedziała Rhin.

- Zawsze patrzysz z ciemnej strony - mruknął Chen-Lhu. - Co może zdarzyć się najgorszego, co? Być może chcą naszych głów tak jak dzicy, którzy tu kiedyś żyli.

- Jesteś bardzo pomocny - rzekł Joao. - Podaj mi wreszcie tę głowicę.

- Już, szefie - powiedział Chen-Lhu szyderczym głosem.

Joao przyjął metalowo- plastykowe urządzenie, prześlizgnął się do tylnego włazu i wyszedł na pływak. Zatrzymał się tam na chwilę, by zbadać otoczenie.

Ani śladu stworzeń o których wiedział, że go obserwują.

W dole na zakręcie rzeki, wysoko nad drzewami wyłaniała się skalna skarpa odległa o pięć, może sześć kilometrów.

Lawa” - pomyślał Joao. „Rzeka musi w jakiś sposób przepływać przez tę skałę.”

Nachylił się nad pływakiem i otworzył klapę inspekcyjną. Wsunął pompą do środka. Z wnętrza pływaka dobiegło chlupotanie. Osadził pompę na brzegu otworu i ruszył dźwignię przetyczki. Cienki strumień wody łukiem poleciał do rzeki. Pachniał truciznami z głowicy.

Skowyczący okrzyk tukana rozbrzmiał w dżungli po prawej i Joao usłyszał dochodzący z kabiny pomruk głosu Chen-Lhu.

O czym on mówi, kiedy mnie nie ma? - zastanowił się Joao.

Podniósł głowę by stwierdzić, że rzeczny zakręt był szerszy niż się tego spodziewał. Prąd znosił teraz kapsułę od skalnej skarpy. Ten fakt nie napełnił Joao optymizmem. „Rzeka może meandrować o tej porze roku całymi kilometrami znosząc nas tylko o kilkaset metrów od miejsca w którym jesteśmy teraz” - pomyślał.

Głos Rhin podniósł się nagle, jej słowa zabrzmiały wyraźne w wilgotnym powietrzu:

- Ty skurwysynu!

- Przodkowie nie są już ważni w moim kraju, Rhin - odpowiedział Chen-Lhu.

Pompa zassała powietrze z mokrym gulgotaniem i ten dźwięk zagłuszył odpowiedź Rhin. Joao z powrotem zamknął otwór inspekcyjny i wrócił do kabiny.

Rhin siedziała z założonymi rękami i głową wyciągniętą do przodu. Czerwony rumieniec gniewu barwił jej szyję.

- W pływaku była woda - powiedział Chen-Lhu gładkim głosem. - Słyszałem.

Tak, założę się, że słyszałeś” - pomyślał Joao. „W co grasz, doktorze Travisie Huntingtonie Chen-Lhu? To rozgrywka z nudów? Drażnisz ludzi dla własnej zabawy, czy to coś głębszego?”

Joao wślizgnął się na swój fotel.

Kapsuła zatańczyła w sieci zmarszczek wiru i odwróciła się przodem do biegu rzeki, ku kolumnie słonecznego światła przebijającej się przez chmury. Powoli wśród chmur pojawiały się wielkie łaty błękitu.

- Jest słońce, stare dobre słońce - mruknęła Rhin. - Teraz kiedy go nie potrzebujemy.

Przeniknęła ją potrzeba męskiej opieki i oparła głowę o ramię Joao.

- Zanosi się, że będzie piekielnie gorąco - szepnęła.

- Jeżeli chcecie być sami, mogę wyjść na pływak - zaszydził Chen-Lhu.

- Ignoruj tego bękarta - powiedziała Rhin.

Czy odważę się go zignorować?” - zastanowił się Joao -”Czy takie jest jej zadanie; sprawić, bym zaczął go ignorować? Czy odważę się na to?”

Jej włosy wydzielały zapach piżma, który groził zaćmieniem rozsądku. Joao zaczerpnął głęboko powietrza i potrząsnął głową. „Co jest z tą kobietą... z tą zmienną, bystrą samicą?...”

- Miałeś mnóstwo dziewczyn, co? - zapytała Rhin. Jej słowa wzbudziły w umyśle Joao szereg obrazów;

oczy brązowe jak u łani. z zaczajonym spojrzeniem. Oczy, oczy, oczy... wszystkie takie same... I bujne sylwetki w obcisłych stanikach, lub wznoszące białe prześcieradła... ciepło pod dłońmi.

- Jakąś szczególną dziewczynę? - ciągnęła Rhin.

A Chen-Lhu zastanowił się: „Dlaczego to robi? Szuka samousprawiedliwienia, powodu, by traktować go tak jak chcę, żeby go traktowała.”

- Byłem bardzo zajęty - odparł Joao.

- Założę się, że tak - rzekła.

- Co to znaczył

- Jest tam w Zielonej, pewna dziewczyna... Dojrzała jak owoc mango. Jak wygląda?

Wzruszył ramionami, poruszając jej głową, ale wciąż przytulała się do niego, spoglądając w górę na linię jego szczęki, gdzie nie rosła żadna broda. „Ma indiańską krew”

- pomyślała. -”Nie rośnie mu broda, to indiańska krew”.

- Jest piękna? - Rhin nie ustępowała.

- Wiele kobiet jest pięknych - odparł.

- Jedna z tego ciemnoskórego typu o pełnych piersiach - powiedziała. - Miałeś ją w łóżku?

Joao pomyślał: „Co to znaczy? Że wszyscy razem jesteśmy cygańskimi typami?”

- Dżentelmen - powiedziała Rhin. - Odmawia odpowiedzi.

Cofnęła się od niego, usiadła z powrotem we własnym kącie. Była zła i zastanawiała się, dlaczego to zrobiła: „Torturuję samą siebie? Chcę tego Joao Martinha na własność? Mieć go i utrzymać przy sobie? Do diabła z tym!”

- Wiele rodzin obchodzi się tu surowo ze swoimi kobietami - powiedział Chen-Lhu. - Bardzo po wiktoriańsku.

- Czy ty nigdy nie byłeś człowiekiem, Travis? - zapytała Rhin. - Nawet przez dzień?

- Zamknij się! - warknął Chen-Lhu i zdumiał się własną reakcją. „Suka. Jak jej się udało tak mi dogryźć?”

Aha” - pomyślał Joao. „Dotknęła nerwu”.

- Co czyni z ciebie takie zwierzę, Travis? - drążyła Rhin.

Teraz jednak miał się już pod kontrolą i odpowiedział spokojnie:

- Masz ostry języczek, moja droga. Źle, że twój umysł nie jest na jego poziomie.

- To poniżej twojej normy, Travis - odrzekła i uśmiechnęła się do Joao.

Ale Joao usłyszał to, co krzyczało w jej głosie i przypomniał sobie Yierha, Padre, tak poważnego, gdy mówił: „Człowiek wyrzeka na życie, ponieważ jest samotny, ponieważ życie jest oderwane od swego stwórcy. Ale bez względu na to, jak bardzo nienawidzi się życia, kocha się je także. Ono jest jak wrząca woda na pustyni. Musisz pić, ale bardzo parzy usta.”

Joao nagle wyciągnął rękę, przyciągnął Rhin do siebie i pocałował ją, tuląc do siebie i wodząc dłońmi po jej plecach. Jej usta odpowiedziały po krótkim wahaniu. Były ciepłe, mrowiące.

Po chwili wysunęła się z jego ramion, wcisnęła stanowczo w swój fotel i odchyliła w przeciwną stronę.

- Co to wszystko miało znaczyć? - powiedziała łapiąc oddech.

- W każdym z nas jest trochę ze zwierzęcia - odparł Joao.

Broni mnie?” - zapytał siebie Chen-Lhu, siadając wyprostowany. -”Nie potrzebuję obrony od kogoś takiego”.

Ale Rhin roześmiała się, rozpraszając jego gniew i wyciągnęła dłoń, by pogłaskać policzek Joao. - Czyż to nie sprawiedliwie? - powiedziała.

Wykonuje tylko swe zadanie” - pomyślał z ulgą Chen-Lhu. „Jak pięknie to czyni. Z takim oddanym artyzmem. Aż wstyd byłoby ją zabić”.



IX


Ci ludzie mają talent do zajmowania się drobiazgami” - pomyślał Mózg „Nawet w obliczu zagrożenia kłócą się, uprawiają miłość i odsłaniają swą małość”.

Nadlatywały wciąż nowe grupy posłańców. W rozkazach z którymi wracały do grup operacyjnych nie było teraz wahania. Zasadnicza decyzja została już podjęta:

Pochwyćcie, lub zabijcie trzy ludzkie istoty przy katarakcie. Zachowajcie ich żywe, jeżeli zdołacie”.

Mimo to sprawdozdania wciąż nadchodziły, ponieważ Mózg rozkazał by donoszono mu o wszystkich rozmowach.

Tak często mówią o Bogu” - pomyślał Mózg. „Czy to możliwe, że taki Byt istnieje?”

Mózg doszedł do wniosku, że w ludzkich osiągnięciach z pewnością kryje się aura wielkości, która zadawała kłam ich działaniom, o których mu donoszono.

Czy to możliwe, że ta trywialność to jakiegoś rodzaju kod?” - zastanowił się Mózg. „Ale jak to możliwe... Czy w tych niekonsekwencjach i gadaniu o Bogu nie kryje się coś więcej, niż by się wydawało?”

Mózg zaczął swoje logiczne istnienie jako pragmatyczny ateista. Teraz w jego kalkulacje zaczynały wkradać się wątpliwości, które klasyfikował jako uczucia.

Mimo to trzeba ich powstrzymać” - pomyślał Mózg. „Bez względu na koszty trzeba ich zatrzymać. Problem jest zbyt poważny... Chociaż to trio jest fascynujące. Jeżeli ich stracimy, będę musiał spróbować ich żałować”.


Rhin miała wrażenie, że płyną przez ocean płonącego słonecznego światła. Kapsuła była dławiącym, wilgotnym piekłem. Łaskotanie spływająceco potu i woń niemytych ciał, oraz wszechobecny odór pleśni, wszystko to wgryzało się w jej świadomość. Na obu brzegach nie pojawiło się, ani nawet nie zawołało jakiekolwiek zwierzę.

Tylko owady przelatujące przed nimi co jakiś czas przypominały o obserwatorach ukrytych w cienistej dżungli -

Te robaki” - pomyślała. „Te przeklęte robaki! I upał - Przeklęty upał!”

Ogarnęła ją histeria.

- Nie możemy nic zrobić?! - krzyknęła i zaczęła si? szaleńczo śmiać.

Joao chwycił ją za ramiona i potrząsnął, wtedy zaczęła szlochać.

- Och, proszę, proszę, zróbcie coś - błagała.

- Weź się w garść, Rhin - powiedział twardo Joao. - Te przeklęte robaki - zapłakała.

Głos Chen-Lhu zagrzmiał z tyłu kabiny:

- Proszę pamiętać, doktor Kelly, że jest pani en- tomologiem.

- Zaczynają mi się lęgnąć robaki w mózgu - oznajmiła. Stwierdziła, że jest to zabawne i znów zaczęła się śmiać. Grymas na twarzy Joao powstrzymał ją. Wyciągnęła dłonie, ujęła jego ręce i rzekła:

- Ze mną w porządku, naprawdę w porządku. To ten upał.

Joao zajrzał jej w oczy.

- Jesteś pewna?

- Tak.

Uwolniła się, usiadła głębiej w swoim rogu i wyjrzała przez okno. Kołyszące się przemijanie brzegu hipnotycznie przykuwało jej wzrok. Wszystko się ze sobą zlewało. To było jak czas; przeszłość nieodrzucona nigdy do końca i żadnego ustalonego punktu do startu w przyszłość. Wszystko było jednością, zlaną w jeden poślizg i rozciągniętą na wieczność.

Co sprawiło, że wybrałam ten zawód?” - zastanowiła się.

Jej pamięć wyświetla przed nią całą sekwencję wydarzeń, które pozostawiła pogrzebane razem z dzieciństwem. Miała sześć lat i to był rok, który jej ojciec spędził w Stanach Zjednoczonych, przygotowując książkę o Johanesie Kelpiusie. Mieszkali w starym domu z otynkowanej gliny i latające mrówki uwiły sobie pod ścianą gniazdo. Jej ojciec sprowadził miejscowego człowieka do wszystkiego, by je wypalił. Ona przykucnęła, żeby to obserwować. Rozszedł się zapach nafty, buchnął żółty płomień a potem, wzbił się czarny dym i otoczyła ją chmura kołujących owadów z trzepoczącymi szaleńczo bladobursztynowymi skrzydłami.

Uciekła z krzykiem do domu. Skrzydlate stworzenia pełzały po niej, czepiały się jej włosów. A w domu gniew dorosłych. Ręce popychające do łazienki i rozkazujący głos: „Zmyj z siebie te owady. Co za pomysł nanieść je do domu. Przypilnuj, by ani jeden nie został na podłodze. Zabij je i spłucz z wodą w klozecie”.

Przez czas, który wydawał się wiecznością, bębniła i kopała w zamknięte drzwi. „One nie umrą! Nie umrą!”

Rhin potrząsnęła głową, by odegnać wspomnienie.

- One nie umrą - szepnęła.

- Co? - zapytał Joao.

- Nic - odparła. - Która godzina?

- Wkrótce się ściemni.

Skupiła uwagę na przepływającym obok brzegu. Drzewiastych paprociach i palmach przypominających główki kapusty. Wzbierająca woda zaczynała obmywać ich pnie. Rhin pomyślała, że w cętkowanym świetle słońca za drzewami widzi przelatujące plamy barw.

Miała nadzieję, że to ptaki.

Cokolwiek to było, stworzenia te poruszały się tak szybko, że poczuła, że widzi je dopiero wtedy, gdy zniknęły.

Zachodni horyzont zaczęły wypełniać gęste kłęby chmur nadając wrażenie głębokości, ociężałości i czerni. Bezgłośnie błysnął nad nimi piorun. Po długiej chwili zabrzmiał grom niczym uderzenie młota.

Ciężar oczekiwania zaległ nad rzeką i dżunglą. Dookoła kapsuły prądy pełzały jak wijące się węże leniwie poruszając pływakami: Pchnięcie i obrót. Pchnięcie, za- kołysanie i obrót...

Takie jest oczekiwanie” - pomyślała Rhin.

Łzy ześlizgnęły się po jej policzkach i otarła je.

- Coś nie w porządku, moja droga? - zapytał Chen-Lhu.

Chciała się śmiać, ale wiedziała, że śmiech wciągnie ją znowu w histerię.

- Nie bądź takim banalnym sukinsynem - powiedziała. - Nie w porządku! Też coś!

- Aha, wciąż tkwi w nas duch walki - odparł Chen-Lhu.

Szara ciemność cienia chmury napłynęła na kapsułę zamazując wszelkie kontrasty.

Joao obserwował, jak linia deszczu zbliża się po wodzie popędzana ku nim powiewami wiatru. Znów zamigotała błyskawica. Pomruk grzmotu zjawił się szybciej i był ostrzejszy. Ten dźwięk obudził zgraję wyjców na lewym brzegu. Ich krzyki odbijały się echem od wody.

Ciemność zalała rzekę. Na krótką chwilę chmury na zachodzie rozstąpiły się jeszcze i ukazały niebo wyglądające jak płyta spłowiałego turkusu, które zmieniło szybko barwę na kolor wina, czerwonego jak biskupia purpura. Rzeka wyglądała czarno i oleiście. Po zachodzie słońca chmury opadły i znów zygzakowate pióro ognia zabłysło na horyzoncie.

Deszcz podjął swe niekończące się bębnienie o szkło, zacierając linie brzegu szarą mgiełką. Wkrótce noc okryła całą scenerię.

- O Boże, boję się - szeptała Rhin. - O Boże, boję się. Jestem przerażona.

Joao stwierdził, że brak mu słów, by ją pocieszyć. Ich świat i wszystko to, czego on od nich wymagał, wyszło poza słowa. Wszystko przekształciło się w pierwotne falowanie, nieodróżnialne od samej rzeki.

Pośród nocy dobiegły ich odgłosy żab i słyszeli, jak woda szeleści trzcinami. Nawet najsłabszy blask księżyca nie przenikał przez chmury. Potem żaby i szeleszczące trzciny zniknęły w oddali. Pozostało tylko bębnienie deszczu i szelest wody toczącej się wzdłuż pływaków.

- To bardzo dziwne czuć, że poluje się na nas w ten sposób - mruknął Chen-Lhu.

Te słowa dotarły do Joao jakby wydobywały się z jakiegoś bezcielesnego źródła. Spróbował sobie przypomnieć wygląd Chen-Lhu i zdumiało go to, że w umyśle nie pojawił się żaden obraz. Szukał czegoś, co mógłby powiedzieć i znalazł tylko:

- Jeszcze nie umarliśmy...

Dziękuję, Johny” - pomyślał Chen-Lhu. „Potrzebowałem od ciebie jakiegoś nonsensu w tym stylu, by wszystko ustawić we właściwej perspektywie”. Zachichotał w duchu i pomyślał: „Lęk jest karą świadomości. W strachu nie ma słabości, tylko w okazywaniu go. Dobro, zło, to wszystko kwestia tego, jak się na to patrzy, wierząc w Boga, lub nie”.

- Myślę, że powinniśmy rzucić kotwicę - powiedziała Rhin. - Możemy wpaść w nocy na progi, zanim je usłyszymy i co wtedy? Kto usłyszy cokolwiek w tym deszczu?

- Ona ma rację - stwierdził Chen-Lhu.

- Chcesz wyjść na zewnątrz i rzucić kotwicę, Travis? - zapytał Joao.

Chen-Lhu poczuł, jak zasycha mu w ustach.

- Idź, jeżeli chcesz - rzekł Joao.

Nie ma słabości w strachu, tylko w okazywaniu go”

- pomyślał Chen-Lhu. Wyobraził sobie, co może czekać

tam na zewnątrz, w ciemnościach. Może jedna z istot,

które widzieli na brzegu. Chen-Lhu uświadomił sobie, że

zdradza go każda sekunda zwłoki.

- Myślę - powiedział Joao - że znacznie niebez- pieczniejsze jest otwarcie włazu w nocy niż dryfowanie i nasłuchiwanie.

- Mamy przecież światła na skrzydłach odparł Chen-Lhu. - To znaczy, jeżeli coś usłyszymy... - już w chwili wypowiadania tych słów uświadomił sobie, jakie są słabe i puste.

Chen-Lhu poczuł płynny żar pulsujący w żyłach i gniew niczym serię stłumionych wybuchów. Na zewnątrz wciąż pozostawało nieznane pełne drapieżnego spokoju.

Lęk obdziera człowieka z wszelkich pragnień” - pomyślał Chen-Lhu. „Byłem nieuczciwy wobec samego siebie”.

Ta myśl sprawiła, że stanął nagle ze sobą twarzą w twarz, jak przed lustrem. Był jednocześnie przedmiotem i jego odbiciem. Nagle przebudzona klarowność myśli wprawiła w ruch strumień wspomnień. Poczuł jak cała przeszłość tańczy przed nim i splata się jak tkanina spływająca z krosna. Rzeczywistość i złudzenie obleczone w ten sam strój.

To opóźniona reakcja na trucizny owadów” - pomyślał.

- Oskar Wilde był pretensjonalnym osłem - powiedziała Rhin. - Dowolna liczba żywych istnień jest warta dowolnej liczby śmierci. Odwaga nie ma z tym nic wspólnego.

Nawet Rhin mnie broni” - pomyślał Chen-Lhu. Ta myśl wprawiła go w gniew.

- Wy bogobojni głupcy! - warknął. - • Wszyscy śpiewacie: „Słowo ciałem się stało”. Nie może być Boga bez człowieka! Bóg nie wiedziałby nawet, że istnieje, gdyby nie istniał dla człowieka! A gdyby nawet tak, to ten świat jest jego omyłką!

Chen-Lhu umilkł zdumiony, że dyszy jak po wielkim wysiłku.

Fala deszczu zabębniła o szyby jak gdyby w jakiejś niebiańskiej odpowiedzi, po czym osłabła stając się mokrym pomrukiem.

- No cóż... słuchajcie ateisty! - podsumowała Rhin. Joao spojrzał w ciemność z której brał źródło jej głos.

Rozgniewał się na nią czując w jej słowach wstyd. Wybuch Chen-Lhu to było, jak ujrzenie go nagiego i bezbronnego. Należało to zignorować, nie nadając temu znaczenia żadnym komentarzem. Joao czuł, że słowa Rhin służyły tylko do zapędzenia Chińczyka w kąt.

Ta myśl przypomniała mu scenę z wakacji, które spędzał z kolegą z klasy we wschodnim Oregonie w Ameryce Północnej. Łowił przepiórki przy ogrodzeniu, gdy dwa z cętkowanych chartów jego gospodarza rzuciły się w pościg za wychudłą suką kojota. Kojot dostrzegł napastników i skręcił w lewo tylko po to, by znaleźć się w pułapce w rogu ogrodzenia.

W narożniku kojot, symbol tchórzostwa, odwrócił się i tak urządził dwa psy, że umknęły z wyciem, zakrwawione i z ogonami podwiniętymi pod siebie. Joao, wypełniony lękiem, obserwował to i pozwolił kojotowi uciec.

Przypominając sobie tę scenę Joao stwierdził, że ujmuje ona w swej wymowie problem Chen-Lhu: „Ktoś, lub coś zapędziło tego człowieka w kozi róg”.

- Prześpię się teraz - powiedział Chen-Lhu. Obudźcie mnie o północy. I proszę, niech was tak nie irytuje, że nie możecie dosłyszeć co w trawie piszczy.

Do diabła z tobą” - pomyślała Rhin. I nie próbowała nawet zachować ciszy, gdy wsuwała się w ramiona Joao.


Umieścić część naszych sił za progami” - rozkazał Mózg. -”Na wypadek gdyby ludzie umknęli sieci jak przedtem. Nie wolno im uciec”. Mózg dodał do tego symbol lęku przed zagrożeniem dla przeżycia superroju, by wśród posłańców i grup akcyjnych wywołać najwyższy stopień pobudzenia.

Poinstruujcie dokładnie śmiertelniczkę - zarządził Mózg. „Jeżeli pojazd wymknie się naszej sieci i bezpiecznie pokona kataraktę, konieczne jest zabicie wszystkich trzech istot ludzkich”.

Złotoskrzydli posłańcy odtańczyli pod sufitem potwierdzenie i opuścili jaskinię.

Tych troje ludzi było bardzo interesujących i dostarczali ciekawych informacji” - pomyślał Mózg. „Ale teraz musi się to skończyć. Mamy poza tym inne istoty ludzkie. Nie wolno dopuścić, żeby wśród logicznych konieczności do głosu doszły uczucia”.

Ale myśli te pobudziły tylko większość świeżo doznawanych przez Mózg emocji i wprowadziły owady opiekuńcze w gorączkową krzątaninę.

Wreszcie Mózg odsunął od siebie problem trzech istot ludzkich na rzece i zaczął się martwić losem ludzkich imitacji przebywających za barierami.

W ludzkim radiu nie było żadnych doniesień, że imitacje zostały wykryte, ale to w rzeczywistości nic nie znaczyło. Takie wiadomości mogły zostać ocenzurowane. Jeśli posłańcy nie zdołają ich szybko zlokalizować i ostrzec, to imitacja wyjdzie na jaw. Niebezpieczeństwo było poważne, a czasu niewiele.

Wzburzenie Mózgu popchnęło jego sługi do kroku, na który nieczęsto się decydowały. Dostarczono narkotyki. Mózg zapadł w letargiczny półsen, gdzie w wyobraźni przekształcił się w istotę podobną do człowieka, która śledziła czyjś ślad ze strzelbą w dłoni.

Jednak nawet we śnie Mózg obawiał się, że gra wymknie mu się spod kontroli. Tutaj owady opiekuńcze nie mogły już nic poradzić. Troska trwała dalej.


Joao obudził się o świcie by stwierdzić, że rzekę okryła nieprzenikniona draperia mgły. Był zdrętwiały, rozkojarzony i wyglądało na to, że ma gorączkę. Niebo miało barwę platyny.

Przed nimi wyłoniła się wyspa okryta upiornym całunem oparów. Prąd znosił kapsułę na prawo od sterty pni wyglądających jak olbrzymie zapałki. Nad powierzchnią wody sterczały wierzchołki traw i krzewów gnących się i drżących pod dotykiem płynącej wody.

Kapsuła definitywnie przechyliła się w prawo. Joao wiedział, że powinien wyjść i osuszyć pływak. Wiedział, że ma dość siły do wykonania tej pracy, ale nie mógł znaleźć w sobie wystarczająco dużo woli, żeby wprawić się w ruch.

- Kiedy przestało padać? - Rozległ się głos Rhin.

- Tuż przed świtem - odpowiedział z tyłu Chen-Lhu, zakasłał i dodał. - Wciąż śladu naszych przyjaciół.

- Mamy przechył na prawą stronę - powiedziała Rhin.

- Miałem się tym zająć - odrzekł Chen-Lhu. - Johny, spodziewam się, że trzeba tylko włożyć głowicę natryskową w pływak i przekręcić przetyczkę?

Joao przełknął ślinę, zdumiony tym, jaką wdzięczność poczuł do Chen-Lhu, że na ochotnika zgłosił się do tej pracy.

- Johny?

- Tak... To wszystko, co masz zrobić - odparł Joao. - Otwór inspekcyjny w pływaku zamyka się na prosty

zatrzask.

Joao oparł się wygodnie i zamknął oczy. Słyszał jak Chen-Lhu gramoli się przez właz.

Rhin spojrzała na Joao. Wydał jej się strasznie zmęczony. Jego zamknięte oczy obramowane były głębokim cieniem. Wyglądał jak nieboszczyk.

Mój ostatni kochanek” - pomyślała. „Śmierć”.

Ta myśl wytrąciła ją z równowagi. Zaczęła zastanawiać się nad sobą.Stwierdziła, że tego ranka nie potrafi odnaleźć żadnego ciepłego uczucia ku mężczyźnie, który w nocy napełniał ją miłosną ekstazą. Ogarnął ją tristia post coitum1 i Joao wydał się jej teraz kolejnym pyłkiem świadomości, który dotknął jej zupełnie przypadkowo i zatrzymał się, by na chwilę dzielić z nią moment oślepiającego lśnienia.

W tej myśli nie było miłości.

Ani nienawiści.

Uczucia Rhin były teraz tak bezpłciowe i kliniczne jak zawsze dotąd. Spółkowanie w nocy było obopólnym doświadczeniem, ale ranek zredukował to do czegoś pozbawionego smaku.

Odwróciła się i zapatrzyła w dół rzeki..

Mgła przerzedzała się. Zauważyła przez nią czarne zwałowisko lawy odległe może o dwa kilometry. Trudno było oceniać odległość, ale skała górowała nad rzeką jak upiorny statek.

Usłyszała zasysane przez pompę powietrze i zauważyła, że kapsuła wróciła do normanej pozycji.

Po chwili pojawił się Chen-Lhu. Wniósł ze sobą nagły powiew zimnej wilgoci, który ustał, gdy uszczelnił za sobą właz.

- Na zewnątrz jest prawie zimno - powiedział. - Jaki jest odczyt wysokościomierza, Johny?

Joao ocknął się i spojrzał na tablicę rozdzielczą.

- Sześćset osiem metrów.

- Jak myślisz, jak daleko zapłynęliśmy? Joao bez słowa wzruszył ramionami.

- Będzie tego sto pięćdziesiąt kilometrów? - zapytał Chen-Lhu.

Joao spojrzał na przesuwające się w tył brzegi rozlewiska i na prąd poruszający węźlaste, obskurne korzenie podmytych drzew.

- Może.

Może” - pomyślał Chen-Lhu i zastanowił się, dlaczego czuje się tak ożywiony i pełen sił. Był naprawdę głodny! Pogrzebał w poszukiwaniu pakietów z racjami, rozdzielił je i zaczął jeść wilczymi kęsami.

Kanonada deszczu smagnęła szyby kabiny. Kapsuła obróciła się i zakołysała. Potrząsnął nimi kolejny podmuch wiatru. O pływaki rozpryskiwały się z pluskiem szeregi drobnych fal. Wiatr zmniejszył się, ale deszcz przybrał na sile pozbawiając roślinność na brzegach wszystkich barw. Wiatr zamarł wreszcie zupełnie, ale deszcz nadal łomotał jednostajnie gęstymi, ciężkimi kroplami.

Joao spojrzał na cętkowany, granitowy brzeg, przepływający obok nich jak surrealistyczne tło. Wydawało się, że rzeka ma w tym miejscu co najmniej kilometr szerokości. Jej brązowa powierzchnia była obrzmiała i pokryta pękami pni drzew, pływającymi wyspami turzycy oraz unoszącymi się na wodzie balami.

Nagle kapsuła podskoczyła. Coś wielkiego zadrapało od spodu o dno. Joao powstrzymał oddech w obawie, że łata zostanie zerwana i woda wtargnie do pływaka.

- Płycizny? - zapytał Chen-Lhu.

Znoszony przez wodę pniak wynurzył się po lewej, obrócił i zanurkował jak żywa istota.

- Pływak... - szepnęła Rhin.

- Wydaje się, że trzyma - powiedział Joao. Zielony żuk wylądował na szybie, machnął ku nim czułkami i odleciał.

- Są zainteresowane wszystkim, co się z nami dzieje - mruknął Chen-Lhu.

- Ten pniak - zaczęła Rhin - nie myślisz chyba, że...

- Jestem gotów uwierzyć we wszystko - odparł Chen-Lhu.

Rhin zamknęła oczy.

- Nienawidzę ich! - mruknęła - Nienawidzę! Deszcz przerzedził się do pojedynczych kropel spadających w wodę, albo stukających o kopułę kabiny. Rhin otworzyła oczy, by popatrzeć na blade aleje błękitu otwierające się i zamykające w chmurach.

- Przejaśnia się? - zapytała.

- Co za różnica? - odpowiedział pytaniem Chen-Lhu. Joao spojrzał na przygniecioną przez deszcz trawę sawanny rozpościerającą się na brzegu po lewej. Trawa kończyła się u oleistozielonej ściany dżungli, jakieś dwadzieścia metrów dalej.

Kiedy patrzył, z dżungli wyłoniła się jakaś sylwetka machająca ku nim ręką. Za moment stracili ją z oczu.

- Co to było? - zapytała Rhin, a w jej głosie czaiła się histeria.

Odległość była za duża, by być pewnym, ale Joao sądził, że mógł to być Padre.

- Yierho? - szepnął.

- To miało jego wygląd, tak myślę - odparł Chen-Lhu. - Nie sądzisz chyba...

- Nic nie myślę!

Aha” pomyślał Chen-Lhu. „Bandeirante zaczyna się łamać”.

- Coś słyszę - powiedziała Rhin. - Brzmi jak progi wodne.

Joao wyprostował się i wsłuchał. Dotarł do niego słaby pomruk.

- Może to tylko wiatr pomiędzy drzewami - powiedział, ale gdy to mówił, wiedział już, że to nie wiatr.

- To progi - oznajmił Chen-Lhu. - Widzicie to urwisko przed nami?

Patrzyli w dół rzeki dopóki powiew wiatru nie popchnął ku nim czarnej linii chmur i nie zasnuł urwiska woalem deszczu. Ulewa znów zaczęła biczować kapsułę. Wiatr ustał w tej samej chwili i prąd niósł ich naprzód poprzez szum deszczu. Niebawem przestało padać. Rzeka rozpostarła się przed nimi jak odbita w lustrze równia stołu.

Kapsuła stała się dla Chen-Lhu miniaturową zabawką pomniejszoną przez czary i zagubioną w ogromie powodzi.

Nad tym wszystkim wznosiło się czarne oblicze urwiska, z każdą sekundą olbrzymiejące coraz bardziej.

Chen-Lhu powoli pokręcił głową, zastanawiając się, skąd wie, z czym muszą zetknąć się za urwiskiem. Miał wrażenie, że unosi się w wilgotnej kuli powietrza, które wysysało z niego wszelkie życie. Atmosfera miała zapach śmierci czyhającej w leśnym poszyciu dookoła rzeki. Otoczyły go wonie gnicia i rozkładu. Każda niosła przesłanie: „Są tam przed tobą... czekają”.

- Kapsuła... już nie poleci, co? - zapytał Chen-Lhu.

- Nie sądzę, bym zdołał wyrwać ten pływak z rzeki - odpowiedział Joao i otarł pot z czoła. W tej chwili doznał koszmarnego uczucia, że przez całą drogę aż dotąd śnił. Otworzył szeroko oczy.

W kabinie zapanowało ponure milczenie.

Grzmot progów stawał się coraz głośniejszy, ale wciąż nie było widać spienionej wody.

Z grupy palm przy zakręcie rzeki wzbiło się w górę stado złotodziobych tukanów. Leciały oszalałą chmarą, wypełniając powietrze skamleniem zgrai psów. Wkrótce zniknęły z pola widzenia i pozostał tylko odgłos progów. Urwisko górowało nad palmami tuż za zakrętem.

- Mamy jeszcze rezerwę paliwa na pięć, lub sześć minut pracy silników - powiedział Joao. - Myślę, że powinniśmy pokonać ten zakręt z włączonymi silnikami.

- Zgadzam się - odrzekł Chen-Lhu. Zapiął pasy bezpieczeństwa.

Rhin zatrzasnęła własną uprząż.

Joao znalazł obok siebie zimne sprzączki pasów i połączył je sprawdzając tablicę rozdzielczą. Jego ręce zaczęły drżeć, gdy pomyślał o precyzji wymaganej przy posługiwaniu się przepustnicą. „Robiłem to już dwukrotnie” powiedział sobie.

Ale to go nie uspokoiło. Wiedział, że jest na granicy swych sił... i swego rozsądku.

Krzywe zmarszczki prądu rozwinęły się tworząc na zakręcie wachlarz. Woda w tym miejscu zaczęła lśnić i migotać. Joao podniósł wzrok i ujrzał błękitne szczeliny przebijające się przez chmury. Wciągnął głęboko powietrze, wcisnął zapłon, odliczył.

Światełko alarmowe mrugnęło i zgasło.

Joao pchnął dźwignię przepustnicy. Silniki zagrzmiały równo. Kapsuła zaczęła nabierać prędkości tańcząc wśród wodnych zmarszczek. Miała przechył na prawe skrzydło. Z pływaka dochodziło tępe chlupotanie.

Nigdy się nie uniesie” - pomyślał Joao. Był rozgorączkowany i tylko luźno połączony ze swymi zmysłami.

Kapsuła z hałasem i ociężale okrążyła zakręt i oto stanęła przed nimi ściana lawy odległa nie więcej niż o kilometr. Rzeka przepływała przez nią wyłomem sprawiającym wrażenie wyrąbanego siekierą giganta. Gładkie, czarne wyniosłości skał zgarniały wodę u swej podstawy w kłębiące się piekło.

- Jeeeezuuu - szepnął Joao. Rhin uchwyciła się jego ramienia.

- Zawracaj! Musisz zawrócić!- wrzasnęła.

- Nie możemy - powiedział Joao. - Nie ma innego wyjścia.

Wciąż wahał się trzymając ręką na przepustnicy. Nacisnąć tę dźwignię naprzód i zaryzykować wybuch? Nie było żadnej alternatywy. Widział teraz wśród skał fale tworzące grzebienie na niewidocznych głazach i rafach.

Konwulsyjnym ruchem Joao pchnął przepustnicę w przód, do oporu. Grzmot rakiet zagłuszył głos wody.

Joao modlił się do pływaka:

- Trzymaj się... proszę... wytrzymaj.

Kapsuła podniosła się i zaczęła sunąć po wodzie, ledwie jej dotykając. W tej samej chwili Joao dojrzał ruch po obu brzegach katarakty. Coś wężowym ruchem unosiło się z piany u wejścia do rozpadliny.

- Jeszcze jedna sieć! - krzyknęła Rhin.

Joao popatrzył na sieć jakby była częścią snu. Wiedział, że nie zdoła jej uniknąć. Jego świadomość oderwała się od rzczywistości. Kapsuła przemknęła po powierzchni wiru i popędziła wprost ku wznoszącej się w górę zaporze. Joao dostrzegł ciemny wzór oczek sieci, a przez nie wodę pociętą coraz głębszymi bruzdami i spadającą otchłań.

Kapsuła uderzyła w sieć, naprężając ją i rozdzierając. Joao rzuciło do przodu, gdy kapsuła opadła nosem w dół. Czuł, jak tył fotela wali go w plecy. Potem dotarł do niego przenikliwy jazgot; darcie, zgrzytanie, bulgot i nagły skok naprzód.

Silniki umilkły zalane, albo niezdolne do zasysania paliwa. Grzmot wody wypełnił kabinę.

Joao podciągnął się na kierownicy i rozejrzał. Kapsuła płynęła prawie równo, obracając się, ale jego oczy zinterpretowały ten ruch jakby świat kręcił się wokół niego: czarna ściana, zielona linia dżungli i biała woda...

Kapsuła ześlizgnęła się w prawo wpadając ze zgrzytem na wystającą nad powierzchnię wody skałę obsydianu. Drapany i rozdzierany metal współzawodniczył z grzmotem katarakty.

Rhin krzyknęła coś, co przepadło w ogólnym zamęcie.

Kapsuła odbiła się od skalnej ściany, obróciła i odbiła o dwie następujące po sobie strugi buchającego prądu. Metal zgrzytał i jęczał. Spiralny stożek wiru zassał pływaki, po czym wyrzucił ich w bok w podnoszącym się i opadającym delirium ruchu.

Potężny, pulsujący grzmot, jakby fal oceanu bijących o skały ogłuszył Joao. Zobaczył połyskującą szczelinę w czarnej skale, wyłaniającą się na wprost przed nimi. Kapsuła uderzyła o nią i odbiła się, Joao stwierdził, że został wyrwany z pasów i rzucony na podłogę, gdzie szczepił się z Rhin. Prawą dłonią chwycił się spodu steru.

Kopuła nad nimi odchyliła się. Z niedowierzaniem i wstrząsem Joao patrzył, jak szyba rozpryskuje się i znika. Widział, jak prawe skrzydło łamie się na skale. Kapsuła podskakując obróciła się w prawo, ukazując skrawek nieba i kolejną czarną ścianę.

Szaleńczy trzask zgniatanego skrzydła dołączył się do ogólnego hałasu.

Joao pomyślał: „To się nam nie uda. Nikt tego nie przeżyje”.

Czuł, jak oszalała ze zgrozy Rhin obydwiema rękami obejmuje go w pasie i usłyszał jej głos w lewym uchu: - Proszę, zatrzymaj to, proszę, zatrzymaj to...

Joao zobaczył, że dziób kapsuły unosi się i opada. Zobaczył białą wodę i pianę wrzącą tuż nad sobą. Widział jak w tej kipieli przepada rozpylacz i wepchnął się głębiej między siedzenia i deskę rozdzielczą. Bolały go palce zaciśnięte na kolumnie kierownicy. Gwałtowny ruch kapsuły obrócił jego głowę i zobaczył bezpośrednio nad sobą ręce Chen-Lhu zaplecione na oparciu fotela.

Wzmocniony ponad wszelką możliwość zniesienia hałas wdzierał się w system nerwowy Chen-Lhu. W jego głowie brzmiał jeden ogłuszający dysonans potwornych cymbałów. Chen-Lhu stał się widzącym, słyszącym, czującym receptorem bez żadnej innej funkcji.

Rhin przycisnęła twarz do twarzy Joao. Gorący zapach ciała Joao i opętańczy ruch były wszystkim. Czuła, jak kapsuła unosi się... unosi... unosi i opada, bez przerwy się obracając. W górę. W dół. W górę. W dół. W górę. W dół. To było jak jakiś szaleńczy rodzaj seksu. Przeszywający rytm wtrząsał nią w rytmie stacatta, gdy kapsuła spadała dolinami bystrzyn.

Cała świadomość Joao skupiła się na patrzeniu. Przed nim w boku kabiny widniał otwór, którego tam być nie powinno. Po drugiej stronie wrzało czarno- zielone, wodne piekło. Gdy kapsuła stanęła dęba Joao spojrzał prosto w dół na karbowaną spiralę prądu. Palce drętwiały na sterach. Ból przeszywał bark.

Brązowa powierzchnia nurtu przetoczyła się prosto przed otworem. Joao czuł, jak kapsuła ślizga się ku niej zwodniczo łagodnym ruchem i zobaczył, że rzeka za nimi zostaje w tyle.

Więcej już nie zniesie” - pomyślał.

Kapsuła opadała coraz szybciej. Joao uchwycił się tablicy rozdzielczej. Widział zielonobrązową falę wzbierającą za strzępami skrzydła. W górę... w górę... w górę...

Kapsuła przebiła się przez nią.

Zielona ciemność i woda zwaliły się do kabiny. Rozległ się zgrzyt metalu. Joao stwierdził, że rufa kapsuły wali o powierzchnię, wynosząc dziób ku światłu. Joao wcisnął się w fotel ciągnąc za sobą Rhin i zobaczył, że ręce Chen-Lhu wciąż są wczepione w oparcie, a woda przelewa się przez rozdarty bok kabiny. Czuł, że tylna część kapsuły obija się o skały.

Jaskrawe światło słońca.

Joao odwrócił się w fotelu oślepiony przez ten blask. Popatrzył przez poszarpaną dziurę w miejscu, gdzie przedtem były silniki i ujrzał skalny wąwóz. Uderzyło go szaleństwo tego miejsca. Widział miotające się fale, ich gwałtowność i myślał: „Naprawdę przedostaliśmy się tędy?”

Poczuł wodę dookoła kostek i odwrócił się, oczekując podświadomie kolejnego progu. Ale przed nim była tylko szeroka, gładka powierzchnia ciemnej wody. Pochłonęła ona wzburzenie wąwozu zamieniając je na lśniące pęcherzyki powietrza oznaczające mieszające się i rozprzestrzeniające linie prądu.

Kapsuła podskoczyła. Joao zatoczył się i oparł o ścianę kabiny. Spojrzał w dół na ocalałe skrzydło, które wydawało się płynąć wprost po powierzchni wody.

- Może lepiej wydostańmy się na zewnątrz? Przecież toniemy. - głos Rhin zaszokował Joao normalnością.

Spróbował otrząsnąć się z uczucia oderwania, opuścił wzrok i popatrzył na nią, siedzącą w swym fotelu. Chen-Lhu za jej plecami kaszląc wstał z podłogi i wyprostował się.

Doszło ich bulgotanie i prawe skrzydło zanurzyło się pod powierzchnię.

W tym momencie do Joao dotarła oszałamiająca świadomość faktu, że wciąż jeszcze żyją... Jednak kapsuła była do niczego. Uniesienie go opuściło.

- Daliśmy im dobrą szkołę za ich pieniądze - stwierdził Chen-Lhu - ale myślę, że to już koniec jazdy.

- Naprawdę? - mruknął Joao. Czuł, jak wre w nim gniew. Dotknął wypukłości wielkiej giwery Yierha w kieszeni. Odruchowy gest, jego głupia pustota, przeniknęły umysł Joao falą szalonego rozbawienia.

Wyobraź sobie, że próbujesz zabić te stworzenia z pistoletu” - pomyślał.

- Joao? - powiedziała Rhin.

- Tak? - kiwnął jej głową, po czym odwrócił się i wyszedł na ocalałe skrzydło. Wyprostował się balansując i rozejrzał. Powiał na niego zimny wodny pył z rozpadliny.

- Nie utrzymamy się długo na powierzchni - powiedział Chen-Lhu. Obejrzał się na skalną rozpadlinę i nagle jego umysł odmówił zaakceptowania tego, co się z nimi stało.

- Mogłabym dopłynąć do tego miejsca - oznajmiła Rhin pokazując ręką - Jak z wami?

Chen-Lhu odwrócił się i ujrzał bezd rzewny cypel sterczący ku środkowi rozlewiska, sto metrów dalej. Była to krucha plątanina trzcin i mułu wystająca nieco nad wodę. Dalej wznosiła się wysoka ściana drzew. Długie, rynnowate ślady biegły ku rzece przecinając pas mułu poniżej trzcin.

Ślady aligatorów” - pomyślał Chen-Lhu.

- Widzę znaki aligatorów - powiedział Joao. - Najlepiej trzymać się kapsuły tak długo jak można.

Rhin poczuła, że groza znowu narasta w jej gardle.

- Długo jeszcze utrzyma się na wodzie? - szepnęła.

- Jeżeli będziemy siedzieć bardzo spokojnie - odparł Joao. - Wydaje się, że trochę powietrza uwięzło gdzieś pod spodem, może w skrzydle i lewym pływaku.

- Ani śladu... ich - powiedziała Rhin.

- Za chwilę tu będą - rzekł Chen-Lhu zaskoczony obojętnym tonem własnego głosu.

Joao badał wzrokiem przylądek.

Kapsuła zdryfowała w bok, a potem zawróciła we wstecznym prądzie i niebawem już tylko kilka metrów dzieliło zanurzony koniec skrzydła od błotnistego brzegu.

Gdzie są te przeklęte aligatory?” zastanowił się Joao.

- Nie podpłyniemy już bliżej - stwierdził Chen-Lhu. Joao skinieniem głowy wyraził potwierdzenie i rzekł:

- Ty pierwsza, Rhin. Zostań na skrzydle tak długo, jak będziesz mogła. Pójdziemy zaraz za tobą położył dłoń na pistolecie w kieszeni, a drugą ręką pomógł jej wyjść. Ześlizgnęła się na skrzydło, które zanurzyło się głębiej i oparło o muł przy brzegu.

Chen-Lhu ześlizgnął się obok niej.

- Chodźmy! - powiedział.

Rozpryskując wodę pobrnęli do brzegu grzęznąc w mule, gdy tylko zeszli ze skrzydła. Joao poczuł zapach paliwa rakietowego i spostrzegł barwne plamy na rzece. Ruszył w ślady Rhin i Chen-Lhu. Po chwili wspiął się na groblę i stanął obok nich. Popatrzył na dżunglę.

- Może moglibyśmy z nimi podyskutować? - zapytał Chen-Lhu.

Joao podniósł rozpylacz i powiedział:

- Myślę, że to jedyny argument, jaki mamy - spojrzał na ładunek stwierdzając, że jest pełny. Odwrócił się do kapsuły. Leżała częściowo zanurzona z jednym skrzydłem zakotwiczonym w mule. Brunatne prądy opływały ją i wlewały się przez dziury wyrwane w ścianach.

- Nie sądzisz, że powinniśmy spróbować wydobyć więcej broni? - zapytał Chen-Lhu. - Chociaż chyba nigdzie stąd nie odejdziemy...

Oczywiście ma rację” - pomyślał Joao. Spostrzegł, że słowa Chen-Lhu wprawiły Rhin w niekontrolowane drżenie, więc przytulił ją.

- Co za urocza, rodzinna scenka - powiedział Chen-Lhu wpatrując się w nich i pomyślał: „Oni są jedyną monetą, jaką mam. Może nasi przyjaciele pójdą na wymianę: Dwoje bez walki w zamian za jednego puszczonego wolno...”

Rhin czuła, że wraca jej spokój. Otaczające ją ramię Joao, jego milczenie poruszało ją bardziej, niż wszystko, co starała się pamiętać. „Taki drobiazg” - pomyślała. „Po prostu braterski, ojcowski uścisk”.

Chen-Lhu kaszlnął. Spojrzała na niego.

- Johny - powiedział Chen-Lhu. - Daj mi rozpylacz. Będę cię osłaniał, a ty spróbujesz wydostać więcej broni z kapsuły.

- Sam sobie rozkazuj - odparł Joao. - W jakim celu? Rhin uwolniła się nagle z jego objęć przerażona błyskiem

w oczach Chen-Lhu.

- Daj mi rozpylacz - powiedział Chińczyk płaskim głosem.

,,Co za różnica?” - zapytał sam siebie Joao. Spojrzał w oczy Chen-Lhu i zobaczył w jego nieruchomym spojrzeniu zwierzęcą furię. ..Dobry Boże!” - pomyślał. ..Co go naszło?” Stał zauroczony wzrokiem Chińczyka.

Lewa stopa Chen-Lhu wyskoczyła w górę, trafiając Joao w lewe ramię. Rozpylacz wyleciał w powietrze. Joao poczuł odrętwienie w całym barku, ale instynktownie przyjął postawę z capoeira, brazylijskiego judo. Półprzytomny z bólu zbił następne kopnięcie i odskoczył w bok.

- Rhin, rozpylacz! - krzyknął Chen-Lhu i rzucił się na Joao.

Umysł Rhin przez chwilę odmawiał działania. Potrząsnęła głową, spojrzała w trzciny tam, gdzie upadł rozpylacz. Celował w niebo, wbity kolbą w muł. „Rozpylacz?” zadała sobie pytanie. No tak, powstrzyma mężczyznę na taką odległość. Wyciągnęła rozpylacz z błota i podniosła go razem z mułem i połamanymi trzcinami oblepiającymi kolbę. Wycelowała go w kierunku mężczyzn miotających się w niesamowitym tańcu ciosów i uników.

Chen-Lhu zobaczył ją, odskoczył w tył i przykucnął.

Joao wyprostował się, chwytając za obolałe ramię.

- W porządku, Rhin - powiedział Chen-Lhu. - Dołóż mu.

Z uczuciem grozy Rhin stwierdziła, że lufa rozpylacza obraca się w stronę Joao.

Joao zaczął sięgać po broń w kieszeni, ale zatrzymał się. Czuł tylko chorobliwą pustkę i rozpacz. „Niech mnie zabije, jeżeli ma na to ochotę” - pomyślał.

Rhin zgrzytnęła zębami i zwróciła rozpylacz ku Chen-Lhu.

- Rhin! - krzyknął i rzucił się ku niej.

Strumień trucizny i butylowego nośnika wytrysnął z lufy. Chen-Lhu trafiony w pierś zatoczył się. Próbował dalej iść naprzód, ale w następnej chwili strumień uderzył go w twarz i powalił na ziemię. Przetoczył się i zwinął w kłębek walcząc z narastającym spętaniem, w miarę jak nośnik krzepł. Niebawem ruchy Chen-Lhu uległy zwolnieniu: konwulsyjne szarpnięcie, znieruchomienie, znów szarpniecie.

Rhin stała z rozpylaczem wycelowanym w Chen-Lhu dopóki ładunek się nie wyczerpał, potem odrzuciła broń od siebie.

Chen-Lhu szarpnął się ostatni raz i zamarł w bezruchu.

W ogóle nie było widać jego ciała. Był jedynie lepką szaro- czarno- pomarańczową bryłą leżącą wśród trzcin.

Rhin zorientowała się, że dyszy, przełknęła ślinę i spróbowała głęboko wciągnąć powietrze, ale nie mogła.

Joao podszedł do niej i zobaczyła, że w dłoni trzyma pistolet. Jego lewa ręka zwisała bezwładnie wzdłuż boku. • Twoje ramię - powiedziała.

- Złamane - odparł - Popatrz na drzewa. Odwróciła się i zobaczyła ruch wśród cieni. Z dżungli wyłonił się Indianin. To było tak, jakby pojawił się za sprawą magii. Oczy barwy kości słoniowej błyszczały charakterystycznym wielopowierzchniowym migotaniem pod prostymi kosmykami grzywki. Czerwona farba pokrywała pasmami twarz. Zza linki zawiązanej na lewym ramieniu sterczały szkarłatne pióra ary. Miał na sobie znoszone szorty, a przy pasie torbę ze skóry małpy.

Rhin przypomniała sobie latające mrówki z dzieciństwa i szarą, trzepoczącą chmarę, która pochłonęła obóz MOE. Odwróciła się do Joao.

- Joao... Joao, proszę, proszę, zastrzel mnie. Nie pozwól im mnie dostać.

Chciał się odwrócić i uciec, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa.

- Jeżeli mnie kochasz - błagała. - Proszę.

Nie mógł uniknąć jej wzroku. Pistolet uniósł się jak gdyby z własnej woli. Wymierzył.

- Kocham cię, Joao - szepnęła i zamknęła oczy.

Joao spostrzegł, że oślepiają go łzy. Widział jej twarz jak przez mgłę „Muszę” - pomyślał. „Boże, pomóż mi, muszę”. Konwulsyjnie nacisnął spust.

Pistolet zagrzmiał, podskakując w jego dłoni.

Rhin szarpnęła się w tył jak pchnięta gigantyczną dłonią. Wykonała półobrót i padła twarzą w trzciny.

Joao popatrzył na pistolet w swej dłoni. Potem jego uwagę przyciągnął ruch wśród drzew. Rzutem głowy otrząsnął łzy i spojrzał na szereg postaci wychodzących z lasu. Byli tam ci podobni do leśnych Indian, którzy porwali jego ojca... było też wiele innych typów Indian... postać Thomego z jego własnej ekipy... jeszcze jeden mężczyzna, szczupły, w czarnym garniturze, z połyskującymi srebrem włosami.

Nawet mój ojciec!” - pomyślał Joao.

Podniósł pistolet i wycelował lufę w serce. Nie czuł gniewu, tylko niezwykły smutek, kiedy naciskał spust.

Uderzyła w niego ciemność.



X


Miał sen. Sen o tym, że jest niesiony, sen o łzach i krzyku, sen o gwałtownych protestach i zaprzeczeniach.

Joao przebudził się w żółtopomarańczowym świetle i zobaczył postać nie mogącą być jego ojcem pochylającą się nad nim, wyciągającą dłoń i mówiącą:

- ...zatem obejrzyj moją rękę, jeżeli nie wierzysz! Wtedy umysł Joao ogarnął pobudzający wstrząs. „Jak się tu znalazłem?” - zastanowił się. W myślach

przeszukiwał pamięć i zobaczył, jak zabija Rhin starą armatą Yierha, a następnie zwraca broń przeciw sobie.

Coś poruszyło się za postacią, która nie mogła być jego ojcem. Uwaga Joao przeniosła się w tę stronę. Zobaczył gigantyczną twarz mającą co najmniej dwa metry wysokości. W tym dziwnym świetle była to nieszczęsna twarz, o oczach skupionych i błyszczących, ze źrenicami wewnątrz źrenic. Twarz odwróciła się i Joao zobaczył, że ma nie więcej niż dwa centymetry grubości. Znowu się odwróciła. Dziwne oczy skupiły wzrok na stopach Joao.

Joao zmusił się do spojrzenia w tamtą stronę. Jego głowa podniosła się, a następnie opadła z gwałtownym drżeniem. Tam, gdzie powinny być jego stopy, zobaczył wypukły, zielony kokon. Joao podniósł lewą rękę, przypominając sobie, że była złamana, ale dłoń wykonała gest bez bólu i spostrzegł, że skóra na niej ma tę samą barwę odrażającego kokonu.

- Przyjrzyj się mojej ręce! - powiedział starzec obok niego. - Rozkazuję ci!

- Nie obudził się jeszcze zupełnie.

Głos był grzmiący, rezonujący, wprawiający w drżenie powietrze wokół nich i Joao wydało się, że dobiega gdzieś spod tej gigantycznej twarzy.

Co to za koszmar?” - zadał sobie pytanie. -”Jestem w piekle?”

Nagłym ruchem Joao sięgnął w górę, chwytając podstawioną rękę.

Była ciepła... ludzka.

Łzy zalały oczy Joao. Potrząsnął głową, by się ich pozbyć i przypomniał sobie, że robił już to samo... gdzieś... kiedyś. Ale były pilniejsze sprawy niż wspomnienia. Ręka wydawała się prawdziwa, jego łzy również...

- Jak to możliwe? - szepnął.

- Joao, mój synu - zabrzmiał głos jego ojca.

Joao podniósł wzrok na znajomą twarz. To byl jego ojciec. Nie mógł się mylić, każdy najdrobniejszy rys twarzy był ten sam.

- Ale... twoje serce - powiedział.

- Moja pompa - rzekł stary człowiek. - Spójrz - zabrał swoją rękę z jego dłoni i odwrócił się. W plecach jego marynarki wycięty był otwór. Jakaś gumopodobna substancja zlepiała brzegi tkaniny. Pod tą powłoką pulsowała oleistożółta masa.

Joao zobaczył cienkie jak włos, łuskowate linie i wielość kształtów. Odrzuciło go w tył.

Zatem to była kopia, jeszcze jedna z ich sztuczek.

Starzec odwrócił się i Joao osłupiał widząc młodzieńczą uciechę w jego oczach. Te oczy nie były podzielone na wiele drobnych powierzchni.

- Stara pompa zawiodła, a oni dali mi nową - powiedział starzec. - Ale ty, ty durny głupku! Zrobiłeś z siebie i z tej biednej kobiety zupełną miazgę.

- Rhin - szepnął Joao.

- Wyrwałeś wasze serca razem z częścią płuc - mówił jego ojciec. -- I zwaliliście się prosto w kałuże trucizny, którą rozpyliliście dookoła siebie. Musieli dać wam obojgu nie tylko nowe serca, ale całe systemy krwionośne!

Joao podniósł dłonie i popatrzył na swoją zieloną skórę. Czuł się przez nią oślepiony i wiedział, że nie jest w stanie przyjąć tego faktu do świadomości. Wolał wierzyć, że to sen.

- Znają takie medyczne sztuczki, jakich my sobie nawet nie wyobrażamy - powiedział jego ojciec. - Nie byłem tak podekscytowany od czasu, gdy byłem chłopcem. Ledwie mogę się doczekać, kiedy będę z powrotem... Joao! Co ci jest!

Joao usiadł gwałtownie i wpatrzył się starcowi w oczy. - Nigdy już nie będziemy ludźmi! - krzyknął - Nie jesteśmy ludźmi, skoro... Nie jesteśmy ludźmi!

- Och, cicho bądź! - rozkazał jego ojciec.

- Jeżeli to jest... Oni nas kontrolują! - Joao zmusił się do spojrzenia na gigantyczną twarz za swoim ojcem. - Będą nami władaćl

Opadł z powrotem, dysząc.

- Będziemy ich niewolnikami - szepnął.

- Co za głupota - rozległ się głos jak z bębna.

- Zawsze był melodramatyczny - powiedział starszy Martinho. - Spójrz, jakiegoś bałaganu narobił tam na rzece. Oczywiście, była w tym twoja wina. Gdybyś tylko mnie posłuchał, zaufał mi.

- Teraz mamy zakładnika - zagrzmiał Mózg. - Teraz możemy sobie pozwolić ci ufać.

- Miałeś we mnie zakładnika odkąd założyłeś mi tę pompę - powiedział starzec.

- Nie pojmuję wartości, jaką nadajecie pojedynczym jednostkom - odrzekł Mózg. - My poświęcilibyśmy dla ocalenia roju prawie każdą.

- Ale nie królową - powiedział starzec. Nie ruszylibyście królowej. A co z tobą samym? Poświęciłbyś sam siebie?

- To nie do pomyślenia - odparł Mózg.

Joao powoli opuścił głowę i spojrzał pod gigantyczną twarz tam, skąd wydobywał się głos. Zobaczył białą masę o średnicy około czterech metrów z wystającym z niej pulsującym, żółtym workiem. Bezskrzydłe owady pełzały po jej powierzchni, w jej bruzdach i po kamiennej posadzce jaskini. Twarz górowała nad tą masą, wspierając się na tuzinie okrągłych łodyg. Ich łuskowata powierzchnia zdradzała ich naturę.

Poprzez szok do Joao zaczęła przenikać rzeczywistość tej sytuacji.

- Rhin? - szepnął.

- Twoja towarzyszka jest bezpieczna - zagrzmiał głos. - Zmieniona jak ty, ale bezpieczna.

Joao wciąż wpatrywał się w białą masę na dnie jaskini. Zobaczył, że głos wydobywa się z żółtego, pulsującego worka. - Twoją uwagę przyciąga nasz sposób odpowiadania na zagrożenie z waszej strony - powiedział Mózg. - To jest nasz mózg. Jest podatny na zniszczenie, ale silny, podobnie jak twój...

Joao zwalczył dreszcz odrazy.

- Powiedz mi - rzekł Mózg - jak definiujesz niewolnictwo?

- Teraz jestem niewolnikiem - szepnął Joao. - Jestem od ciebie uzależniony. Muszę cię słuchać, albo mnie zabijesz.

- Ale ty sam starałeś się siebie zabić - odparł Mózg. Ta myśl rozwijała się coraz bardziej w świadomości Joao.

- Niewolnik to ktoś, kto musi wytwarzać bogactwa dla kogoś innego - rzekł Mózg. - Jest tylko jedno prawdziwe bogactwo w całym Wszechświecie. Udzieliłem ci go trochę. Udzieliłem go twojemu ojcu i twojej partnerce. I twoim przyjaciołom. To bogactwo to czas życia. Czas. Jesteśmy twoimi niewolnikami, ponieważ daliśmy ci więcej czasu życia.

Joao podniósł spojrzenie z worka głosowego na wielkie błyszczące oczy. Chyba było w nich rozbawienie.

- Oszczędziliśmy i przedłużyliśmy życie wszystkich tych, którzy byli z tobą - zadudnił głos. - To czyni nas waszymi niewolnikami, czyż nie?

- Co weźmiecie w zamian? - zapytał z naciskiem Joao.

- Aha! - dźwięk zupełnie przypominał warknięcie. - Coś za coś! To jest ta rzecz nazywana interesem, której

nie rozumiem. Twój ojciec opuści wkrótce to miejsce, by rozmawiać z ludźmi z rządu. Jest naszym posłańcem. Daje nam swój czas. On również jest naszym niewolnikiem, czyż nie? Jesteśmy powiązani ze sobą więzami wzajemnego niewolnictwa, których nie można rozerwać. Nigdy nie będzie można tego uczynić. Choćby nie wiem, jak bardzo będziecie się starać...

- To bardzo proste, gdy zrozumie się wzajemne zależności - powiedział ojciec Joao.

- Zrozumie co?

- Niektórzy z naszego rodzaju żyli kiedyś w cieplarni - zagrzmiał głos. - Ich komórki pamiętają to doświadczenie. Wiecie oczywiście, czym są cieplarnie.

Gigantyczna twarz odwróciła się, by spojrzeć ku wylotowi jaskini, gdzie świt zaczynał barwić świat szarością.

- Tam na zewnątrz, to również cieplarnia - twarz opuściła wzrok na Joao, wpatrując się weń wielkimi, lśniącymi oczami. - By podtrzymywała życie, cieplarnię należy utrzymywać w delikatnym stanie równowagi. Jest to zadanie istot, które w niej żyją. Trochę tego związku, trochę tamtego, by w razie potrzeby uzyskać jeszcze inną substancję. To, co jednego dnia jest trucizną, następnego może być najrozkoszniejszym pokarmem.

- Co to wszystko ma wspólnego z niewolnictwem? - zapytał Joao i we własnym głosie usłyszał rozdrażnienie.

- Życie w cieplarni Ziemi trwa od milionów lat - zagrzmiał Mózg. - Czasami rozwijało się „na trujących ekstrementach innego życia... i wtedy ta trucizna stawała się dla niego konieczna. Na przykład bez substancji produkowanych przez sprężyki trawa tej sawanny umarłaby po pewnym czasie...

Joao popatrzył w górę, a jego myśli tasowały się jak fiszki w kartotece.

- Jałowa ziemia w Chinach! - powiedział.

- Właśnie - rzekł Mózg. - Bez substancji produkowanych przez owady i inne formy życia wasz rodzaj by zginął. Czasami potrzebny jest tylko słaby ślad takiej substancji, jak na przykład specjalny rodzaj glinki wytwarzany przez pajęczaki. Czasami substancja musi przejść przez wiele etapów pośrednich, za każdym razem ulegając zupełnej przemianie, zanim może być użyta przez formę życia na końcu łańcucha.

Rozerwijcie ten łańcuch, a wszystko umrze. Im bardziej zróżnicowane są formy życia, tym więcej żywych istot może utrzymać cieplarnia. Kwitnąca cieplarnia musi zawierać wiele postaci życia. Im więcej, tym jest to zdrowsze dla wszystkich. - Chen-Lhu -- powiedział Joao. - Można go było nakłonić do pomocy. Mógłby udać się z moim ojcem, powiedzieć im... Uratowaliście Chen-Lhu?

- Chińczyk - odrzekł Mózg. - Można o nim powiedzieć, że żyje, chociaż uszkodziliście go okrutnie. Podstawowe struktury jego mózgu są żywe, dzięki naszej natychmiastowej akcji.

Joao spojrzał na pokrytą bruzdami masę na dnie jaskini, a potem odwrócił wzrok.

- Dali mi go na dowód, który mam ze sobą zabrać - powiedział ojciec Joao. - Nie może być wątpliwości. Musimy zaprzestać zabijania i zmieniania owadów.

- I pozwolić im zwyciężyć - szepnął Joao.

- Musimy przestać zabijać samych siebie - zagrzmiał głos. - Ludzie twojego Chen-Lhu zaczęli już, jak wy to nazywacie zakażać od nowa swoje ziemie. Być może zdążą, być może nie. Tutaj jeszcze nie jest za późno. W Chinach działano skutecznie i dokładnie, więc mogą teraz po­trzebować naszej pomocy.

- Ale staniecie się naszymi panami - rzekł Joao i pomyślał: „Rhin... Rhin, gdzie jesteś?”

- Osiągniemy jedynie nową równowagę - powiedział Mózg. - Ciekawie to może wyglądać. Później będzie czas o tym podyskutować. W zasadzie masz wolność poruszania się i jesteś do tego zdolny. Nie podchodź tylko za blisko do mnie. Moje karmicielki nie pozwolą ci na to. Ale na razie czuj się wolny. Możesz połączyć się z twoją partnerką. Ona jest na zewnątrz. Tego ranka świeci słońce. Niech działa na twoją skórę i chlorofil w twojej krwi. A kiedy tu wrócisz, powiesz mi, czy słońce jest twoim niewolnikiem?


KONIEC


1 łac. smutek po stosunku płciowym.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Frank Herbert Zielony mózg
Herbert Frank Zielony Mozg
Herbert Frank Zielony mózg
Frank Herbert Direct Descent
Frank Herbert The Godmakers
Frank Herbert Gwiazda Chłosty
Frank Herbert Soul Catcher
Frank Herbert Destination Void 03 The Lazarus Effect
Frank Herbert Direct Descent
Frank Herbert Gwiazda chłosty
Looking for Something Frank Herbert
Frank Herbert Destination Void 1 Destination Void
Encounter in a Lonely Place Frank Herbert
Frank Herbert Dune 4 God Emperor of Dune
Frank Herbert Operation Syndrome
Frank Herbert Destination Void 1 Destination Void
Frank Herbert Children of the Mind
Frank Herbert The Santaroga Barrier
Frank Herbert Escape Felicity

więcej podobnych podstron