Herbert Frank Zielony mózg

background image

Ze zbiorów

Zygmunta Adamczyka

background image

F

RANK

H

ERBERT

Z

IELONY

M

ÓZG

background image

2

I

Wyglądał niczym bękarci potomek Indianina ze szczepu Guarami i córki farmera z

głębi kraju, jak jakiś zbieracz kauczuku, starający się zapomnieć o swym zarządcy i „zjadaniu

żelaza”, czyli uprawianiu miłości przez kratę w bramie hacjendy.

Jego wygląd odpowiadał temu typowi człowieka bardzo dokładnie z wyjątkiem chwil,

gdy zapamiętywał się brnąc z uporem przez dżunglę.

Jego skóra stawała się wtedy zielona, w wyniku czego ginął na tle zarośli. To z kolei

upodobniało go do niewidzialnego upiora w szarej jak muł koszuli i złachmaniałych

spodniach, oraz postrzępionym słomkowym kapeluszu i sandałach z niewyprawionych

rzemieni o podeszwach wyciętych z kawałków zużytych opon.

Tego rodzaju wpadki były coraz rzadsze w miarę jak oddalał się od źródeł Parany,

idąc w głąb interioru. Tu pospolici byli ludzie tacy jak on, o przyciętych równo nad czołem

czarnych włosach i błyszczących ciemnych oczach.

Gdy dotarł do terenów bandeirantes, jego kontrola nad odruchowym efektem

kameleona była już prawie doskonała.

Teraz wynurzył się z dzikich ostępów dżungli i ruszył ku zabłoconym ścieżkom

oddzielającym rozparcelowane planowo gospodarstwa. Na swój sposób wyczuł, że zbliża się

do jednego z posterunków bandeirantes i prawie ludzkim gestem namacał cedula de gracias al

sacar -świadectwo białej krwi, wetknięte bezpiecznie pod koszulę. Dość często, gdy w

pobliżu nie było ludzkich istot, na głos ćwiczył wymawianie imienia, które dlań wybrano -

”Antonio Raposo Tavares”.

Dźwięk dobywał się z niego nieco piskliwy, zwłaszcza pod koniec, ale wiedział, że

ujdzie. Już wcześniej uchodził. Indianie Goyaz byli powszechnie znani ze swojej dziwacznej

wymowy. Człowiek z farmy, w której dzień wcześniej nocował, tak się właśnie wyraził.

Gdy pytania stały się zbyt natarczywe, przykucnął na progu i zagrał na flecie quena,

który nosił w skórzanej torbie przewieszonej przez ramię. Gest wyciągnięcia instrumentu był

symbolem w jego regionie. Gdy Guarani przykładał flet do ust i zaczynał grać, był to znak, że

skończył się czas słów.

Gospodarz wzruszył wtedy ramionami i ustąpił.

Męczący marsz i trudne do osiągnięcia, ale starannie opanowane współdziałanie

stawów nóg doprowadziły go teraz do terenu gęsto zaludnionego. Widział przed sobą

background image

3

czerwonobrązowe dachy i białą, krystalicznie lśniącą wieżę posterunku bandeirantes, nad

którą unosiły się powietrzne ciężarówki. Scena ta dziwnie przypominała ul...

Na chwilę opanowały go instynkty, o których wiedział, że musi je pokonać. Mogły

one spowodować klęskę jego misji . Zszedł na bok z błotnistej ścieżki i zniknąwszy z oczu

przechodzącym ludziom powtórzył sobie regulamin, który jednoczył jego umysł. Impuls woli

przeniknął do najodleglejszych elementów jego istoty: „Jesteśmy niewolnikami podległymi

większej całości”.

Ponownie podjął marsz ku posterunkowi bandeirantes. Jednocząca myśl użyczyła mu

służalczego wyglądu będącego tarczą wobec spojrzeń istot ludzkich mijających go

nieustannie. Jego rodzaj wiedział o wielu sposobach ludzkiego zachowania. Nauczyli się, że

serwilizm to forma kamuflażu.

Zabłocona ścieżka ustąpiła miejsca dwupasmowej, brukowanej drodze ze ścieżkami w

rowach po obu stronach. Ta z kolei doprowadziła go do czteropoziomowej autostrady, gdzie

nawet chodniki były wyłożone płytkami. Samochodów było tu znacznie więcej.

Jak dotąd nie przyciągał zbytnio niczyjej uwagi. Przypadkowe, szydercze spojrzenia

mieszkańców tego terenu można było spokojnie zignorować. Wypatrywał spojrzeń

badawczych. To one mogły nieść zagrożenie, ale nie wykrył żadnego takiego.

Osłaniała go służalczość.

Słońce przesunęło się wyżej, ku połowie przedpołudnia i ziemię zaczął ugniatać żar

dnia, unosząc z błota obok chodnika wilgotny, cieplarniany odór, mieszający się ze smrodem

ludzkiego potu. W zapachu tym była cierpkość, która każdą część jego istoty przyprawiała o

tęsknotę za znajomymi, słodkimi woniami głębi kraju. Zapach nizin niósł w sobie jeszcze

jedną składową, która napełniała go niesłyszalnym brzęczeniem niepokoju. Było to coraz

większe stężenie trucizn przeciw owadom.

Ludzkie istoty otaczały go teraz ze wszystkich stron, zbliżając się i naciskając.

Zwalniali coraz bardziej w miarę zbliżania się do zwężenia przy punkcie kontroli.

Ruch do przodu prawie ustał.

Dalsza wędrówka zamieniła się w powolne szuranie stopami i przystawanie.

Szurnięcie i zatrzymanie.

To była krytyczna próba, której nie można było uniknąć. Wyczekiwał jej z czymś

zbliżonym do indiańskiej cierpliwości. Jego oddech pogłębił się, by zrównoważyć upał.

Przystosował go tak, by był zgodny z rytmem oddechów ludzi stojących dookoła. Jak

najstaranniej wtopił się w otoczenie. Indianie andyjscy nie oddychali tak głęboko tu, na

nizinach.

background image

4

Szurnięcie, przystanięcie.

Szurnięcie, przystanięcie.

Teraz mógł dojrzeć posterunek.

Bandeirantes w plastykowych hełmach i zapiętych na suwaki białych płaszczach, stali

w zacienionym, ceglanym korytarzu prowadzącym do miasta. Widział żar słonecznego

światła na ulicy za korytarzem oraz ludzi spiesznie tam znikających po przedostaniu się przez

to zwężenie.

Widok wolnego terenu za korytarzem wywołał we wszystkich jego częściach nagły

ból tęsknoty. W umyśle natychmiast błysnęło ostrzeżenie.

Tutaj nie można było pozwolić sobie na żadne rozproszenie uwagi. Każdy element

jego istoty musiał pozostać czujny, by znieść ból.

Szurnięcie i ... był już przed pierwszym bandeirante, zwalistym blondynem o różowej

skórze i niebieskich oczach.

- Podejdź tu! - powiedział blondyn. -Żywiej! Dłoń w rękawicy popchnęła go ku dwóm

innym bandeirantes stojącym nieco dalej po prawej stronie.

- Nazwisko? - rozległ się głos za jego plecami.

- Antonio Raposo Tavares - powiedział skrzekliwie.

- Stan?

- Goyaz.

- Dajcie mu dodatkowe odkażanie! - zawołał blondyn. - Na pewno jest z głębi stanu.

Dwóch bandeirantes schwyciło go za ramiona. Jeden wcisnął maskę przeciwgazową

nad jego twarz, a drugi narzucił mu na głowę plastykowy worek, od którego odchodziła rura

biegnąca ku maszynerii pracującej hałaśliwie gdzieś na ulicy za korytarzem.

- Podwójną dawkę - polecił jeden z bandeirantes. Skłębiony błękitny gaz wydął wór

wokół niego. Wciągnął przez maskę głęboki, spazmatyczny oddech obezwładniony

jednomyślnym pragnieniem wolnego od trucizny powietrza.

Konanie!

Gaz przeniknął igłami bólu każde z tysięcy połączeń jego istoty.

„Nie wolno nam osłabnąć” - pomyślał - „Wytrzymać!”

Ale ból był zabójczy, śmiertelny. Połączenia zaczynały słabnąć.

- Z tym w porządku - oznajmił bandeirante. Worek ześlizgnął się, maska uwolniła

usta. Ręce popchnęły go korytarzem ku światłu słońca.

- Rusz się! Nie zatrzymuj kolejki!

background image

5

Dookoła unosił się smród trującego gazu. To był nowy środek. Nie przygotowano go

na tę truciznę. Był gotów na promieniowanie i ultradźwięki, na stare chemikalia, ale nie na

to...

Światło słońca zalało go, gdy wynurzył się z korytarza na ulicę. Spojrzał w lewo na

pasaż zastawiony stoiskami z owocami, pełny handlarzy żartujących z klientami, lub

strzegących czujnie swych towarów.

Owoce wabiły obietnicą azylu dla kilku z jego części, ale świadomość integrująca

jego istotę wiedziała, jak niebezpieczna jest ta myśl. Zwalczył pokusę i ruszył szurając

stopami tak szybko jak mógł, omijając klientów oraz grupy obiboków.

- Chcesz kupić świeżych pomarańczy?

Oliwkowo ciemna dłoń machnęła mu przed nosem dwoma owocami.

- Świeże pomarańcze z zielonej strefy. Nigdy nie było koło nich ani jednego robala.

Uniknął dłoni, lecz zapach pomarańczy przyprawił go o zawrót głowy.

W końcu minął stoiska i skręcił w boczną uliczkę. Jeszcze jeden zakręt i daleko po

lewej stronie ujrzał wabiącą zieleń otwartego terenu, wolnej strefy poza miastem.

Skierował się w tamtą stronę i przyspieszył kroku, mierząc czas, który mu jeszcze

pozostał. Wiedział, że zdąży. Trucizna przywarła do jego ubrania, lecz przez tkaninę

filtrowało się czyste powietrze, a myśl o możliwym zwycięstwie działała jak antidotum.

„Możemy to zrobić!”

Drzewa i paprocie nad brzegiem rzeki zbliżały się coraz bardziej. Słyszał płynącą

wodę, węchem czuł wilgotną glebę. Przed nim był most, rojący się od ludzi wychodzących ze

zbiegających się ulic.

Nie było rady, włączył się w tłum, w miarę możliwości unikając fizycznego kontaktu.

Połączenia w jego nogach i plecach zaczęły puszczać i wiedział, że nieszczęśliwe otarcie się,

albo przypadkowe zderzenie doprowadziłoby do rozpadu całych segmentów.

Most skończył się wreszcie i ujrzał ilastą ścieżkę odchodzącą od drogi w dół ku rzece.

Ruszył tędy, potknął się i wpadł na jednego z dwóch mężczyzn niosących przywiązaną do

drąga świnię. Część imitacji skóry na prawym udzie nie wytrzymała. Poczuł, że wewnątrz

nogawki zaczął się ruch. Potrącony mężczyzna cofnął się dwa kroki i prawie upuścił świnię.

- Ostrożnie! - wykrzyknął.

- Cholerni pijacy - warknął jego towarzysz. Świnia wydała z siebie przeciągły kwik i

zaczęła się miotać.

W tej samej chwili on prześlizgnął się obok mężczyzn, wszedł z powrotem na ścieżkę

i powłócząc nogami ruszył ku rzece. Widział już wodę w dole wrzącą w wyniku

background image

6

napowietrzania przez filtry w zaporze oraz pianę na powierzchni wywołaną przez

ultradźwięki.

Za jego plecami jeden z mężczyzn niosących świnię powiedział:

- Nie sądzę, żeby on był pijany, Carlos. Miał gorącą i suchą skórę. Może był chory?

Usłyszał to i spróbował zwiększyć szybkość. Rozerwany fragment imitacji skóry

obsunął się poniżej kolana. Dezintegrujące rozluźnienie mięśni barku i grzbietu zagrażało

jego równowadze.

Ścieżka zakręciła przy brzegu ciemnobrązowym od wilgotnego błota i zanurzyła się w

tunel utworzony przez paprocie i krzewy. Mężczyźni ze świnią nie mogli go już widzieć,

wiedział o tym. Uchwycił mocno spodnie w miejscu, w którym ześlizgnęła się powierzchnia

nogi i popędził przez zielony tunel.

Gdy znalazł się na jego końcu, zauważył pierwszą zmutowaną pszczołę. Była martwa.

Widocznie natknęła się na barierę wibracyjną nie mając żadnej ochrony. Pszczoła należała do

typu motylopodobnych. Miała opalizujące żółtopomarańczowe skrzydełka. Leżała na kupce

zielonych liści oświetlona smugą słonecznego blasku.

Z tyłu dobiegły go odgłosy kogoś spieszącego w dół ścieżki. Ciężkie kroki zadudniły

o ziemię.

,,Pościg?”

„Dlaczego mieliby mnie ścigać? Wykryli mnie?”

Zatrzepotało w nim wrażenie zbliżone do paniki, dostarczając jego częściom nowej

energii. Jednak musiał ograniczyć się do powolnego stąpania, a wkrótce mógł już tylko się

czołgać. Każde oko, którego mógł użyć, przeszukiwało zieleń w poszukiwaniu kryjówki.

Wśród paproci ciemniała wąska przerwa. Prowadziły ku niej drobne ludzkie ślady

stóp dzieci. Z mozołem przedarł się w tę stronę przez paprocie i stwierdził, że znalazł się na

wąskiej ścieżce biegnącej z powrotem w kierunku brzegu. Dwa helikoptery - zabawki,

czerwony i niebieski, leżały porzucone nieco dalej. Jego łokcie i stopy zagłębiły się w błoto.

Ta droga doprowadziła go do ściany czarnego iłu, ozdobionej festonami pnączy.

Nieco dalej zobaczył wylot płytkiej jaskini. U jej wejścia, w zielonym mroku, leżało więcej

zabawek.

Przepełzł nad nimi ku błogosławionej ciemności, gdzie położył się by zebrać siły.

Po chwili spieszne kroki zabrzmiały kilka metrów poniżej niego i ucichły. Dotarły doń

głosy.

- Szedł ku rzece. Myślisz, że chciał skoczyć?

- Kto wie? Ale coś mi się widzi, że on na pewno był chory.

background image

7

- Tutaj! Dołem, tędy ktoś szedł!

Głosy stały się niewyraźne i zlały się z bulgoczącym dźwiękiem rzeki.

Mężczyźni schodzili ścieżką w dół. Ominęli jego kryjówkę. Ale dlaczego go tropili?

Przecież nie uderzył mocno tego człowieka. Na pewno go nie podejrzewali.

Ale spekulacje musiały zaczekać.

Powoli zaczai robić to, co musiało zostać zrobione. Uruchomił swoje

wyspecjalizowane części i począł wkopywać się w ziemię pieczary. Zakopywał się coraz

głębiej, wyrzucając nadmiar iłu na zewnątrz, by sprawić wrażenie, że jaskinia się zawaliła.

Posunął się o dziesięć metrów i znieruchomiał. Jego zapas energii był zaledwie

wystarczający na następny krok. Odwrócił się na plecy, rozrzucając wokół siebie martwe

elementy nóg i grzbietu, oraz uwalniając spod chitynowego kręgosłupa królową i strzegący ją

rój. Na jego udach utworzyły się otwory wydzielające pianę kokonu - kojącą, zieloną

pokrywę, która niebawem stwardniała w ochronną łupinę.

To było zwycięstwo. Najważniejsze części przeżyły.

Teraz istotny był czas; jakieś dwadzieścia dni, by zgromadzić nowy zapas energii,

przejść przez metamorfozę i rozproszyć się. Wkrótce będzie go kilkanaście, każdy ze

starannie skopiowaną odzieżą, dokumentami i wyglądem ludzkiej istoty. Każdy z nich

identyczny.

Będą i inne punkty kontrolne, ale już nie tak ostrej. Będą i inne bariery, lecz słabsze.

Ta ludzka kopia okazała się dobra. Najwyższe zintegrowanie jego rodzaju dokonało

słusznego wyboru. Wiele się nauczyli badając jeńców schwytanych w sertao. Ale tak trudno

jest zrozumieć człowieka. Nawet gdy pozwalano im na ograniczoną swobodę, porozumienie

się z nimi na gruncie rozsądku było prawie niemożliwe. Ich najwyższe zintegrowanie

wymykało się wszelkim próbom kontaktu.

I ciągle najważniejsze pytanie pozostawało bez odpowiedzi: Jak takie najwyższe

zintegrowanie mogło dopuścić do katastrofy ogarniającej całą planetę?

Kłopotliwe ludzkie istoty. Ich niewolnictwo wobec natury zostanie im wkrótce

udowodnione. Być może w dramatyczny sposób...

Królowa zaczęła się wiercić w zimnym ile, pobudzona do działania przez swoje

strażniczki. Jednocząca komunikacja ogarnęła i przeniknęła wszystkie części ciała, szukając

tych co przeżyli i szacując siły. Tym razem nauczyli się nowych rzeczy o unikaniu zwracania

na siebie uwagi istot ludzkich. Wszystkie następne roje podzielą tę wiedzę. Przynajmniej

jeden z nich przedostanie się przez Amazonkę – „Rzekę Morze”, do miasta, z którego

wydawała się brać początek Śmierć-Dla-Wszystkich.

background image

8

Jeden z nich musi się przedostać.

background image

9

II

W sali kabaretu unosiły się pastelowe dymy. Każdy obłok oznaczający stolik,

wydobywał się z otworu na środku blatu. Tu dym barwy bladych fiołków, naprzeciw róż tak

delikatny jak dziecięca skóra, gdzie indziej zieleń, przywodząca na myśl indiańską gazę tkaną

z trawy pampasów. Właśnie minęła dziewiąta wieczór i „Cabaret A’Chigua”, najdroższy w

Bahii, rozpoczął nocną działalność rozrywkową. Dźwięczna muzyka cymbałów narzucała

ruchom tancerek ustrojonych w stylizowane kostiumy mrówek zmysłową rytmiczność. Ich

fałszywe czułki i żuwaczki kołysały się w kłębach dymu.

Klienci „A’Chiguy” siedzieli na niskich otomanach. Kobiety w papuziokolorowych

sukniach miały za tło mężczyzn ubranych w biały len przetykany tu i ówdzie, niczym

znakami przestankowymi, lśniącobiałymi uniformami bandeirantes. Tu była Zielona Strefa, tu

bandeirantes mogli się odprężyć i zabawić po pracy w dżungli w Czerwonej Strefie bądź przy

barierach. Salę wypełniała gadanina o interesach i towarzyskie pogawędki w tuzinie języków.

- Dziś wieczór wybrałem różowy stolik. To kolor kobiecej piersi. Dobry znak, no nie?

- ... więc zalałem wszystko foamalem. Potem poszliśmy tam i wyczyściliśmy całe

gniazdo. To były zmutowane mrówki, takie jakie mają w Piratinindze. Musiało ich tam być

dziesięć, albo i dwadzieścia milionów.

Doktor Rhin Kelly przysłuchiwała się konwersacjom na sali już od dwudziestu minut.

Jej uwagę przykuwały pełne napięcia podteksty rozmów.

- Te nowe trucizny działają, owszem - ciągnął bandeirante przy stoliku za nią - ale

przeżywają odporne szczepy, więc czyszczenie do końca będzie najpewniej brudną, ręczną,

robotą, dokładnie taką jak w Chinach. Musieli się tam wziąć do kupy i ręcznie wytłuc ostatnie

robaki.

Rhin wyczuła, że poruszył się jej towarzysz i pomyślała „Usłyszał”. Przebiła

wzrokiem bursztynowy dym nad ich stolikiem i natknęła się na spojrzenie migdałowych oczu.

Uśmiechnęła się i pomyślała jak dystyngowaną osobistością jest ów doktor Travis Huntington

Chen-Lhu. Był wysoki i miał głębokie, kwadratowe oblicze Chińczyka z północy swego

kraju, zwieńczone krótko przyciętymi włosami, wciąż smolistymi, mimo iż miał już

sześćdziesiątkę. Nachylił się ku niej i szepnął:

- Nigdzie nie umkniemy przed plotkami, prawda? Potrząsnęła głową, zastanawiając

się po raz może

background image

10

dziesiąty, dlaczego dystyngowany doktor Chen-Lhu, dyrektor Międzynarodowej

Organizacji Ekologicznej nalegał, by zjawiła się tu dziś wieczór, od razu pierwszego dnia jej

pobytu w Bahii. Nie miała żadnych złudzeń, dlaczego wezwał ją tu z Dublina. Z pewnością

miał kłopot, który wymagał uruchomienia wywiadowczego pionu MOE. Jak zwykle

zapewne, okaże się, że problem wymaga wciągnięcia w grę tego, którym miano

manipulować. Chen-Lhu napomknął o tym dzisiaj podczas „ogólnego wprowadzenia”. Ale

musiał jeszcze podać nazwisko człowieka, wobec którego miała użyć swych sztuczek.

- Mówią, że pewne rośliny giną, bo nie ma ich kto zapylać - powiedziała to kobieta

przy stoliku obok i Rhin zesztywniała. Niebezpieczna rozmowa.

- Zejdź z tego tematu, laleczko. - odrzekł bandeirante siedzący z tyłu - Gadasz jak ta

dama, co ją zwinęli w Itabuna.

- Co za jedna?

- Rozprowadzała carsonicką literaturę w wioskach za barierą. Policja zgarnęła ją gdy

sprzedała już dwadzieścia sztuk. Odzyskali większość, ale wiesz, jak jest z tym towarem,

zwłaszcza tam pod Czerwoną.

Przy wejściu do „A’Chiguy” zaczęło się jakieś zamieszanie. Rozległy się wołania:

- Johny! To ty Johny? Ty farbowany draniu, Joao! Rhin, łącznie z resztą klientów

„A’Chigui”. zwróciła wzrok w tamta stronę, spostrzegając zarazem, że Chen-Lhu udaje

obojętność. Zobaczyła siedmiu bandeirantes. którzy zatrzymali się na środku sali jak by

zostali zablokowani zaporowym ogniem słów.

Na czele stał bandeirante z odznaką przywódcy grupy - przebitym motylem w klapie.

Rhin ogarnęło nagłe przeczucie. Był to mężczyzna średniego wzrostu, o śniadej skórze,

falistych włosach, krępy, ale gdy się poruszał, robił to z gracją. Jego ciało promieniowało siłą.

Twarz dla kontrastu była wąska i patrycjuszowska, zdominowana przez smukły nos z

wyraźnym garbkiem. Pośród jego przodków na pewno byli plantatorzy trzciny cukrowej.

Rhin określiła go na swój użytek jako „brutalnie przystojnego”. Znowu zauważyła u

Chen-Lhu wymuszony brak zainteresowania i pomyślała: „Więc to dlatego tu jesteśmy”.

Ta myśl nieoczekiwanie zmusiła ją by pomyślała o własnym ciele. Uległa chwilowej

odrazie do swej roli. „Zrobiłam wiele rzeczy i wiele z siebie wyprzedałam, by być tu w tej

chwili. I co zostało dla mnie samej?” - przemknęło jej. Nikt nie pragnął usług doktor Rhin

Kelly, entomologa. Ale Rhin Kelly, irlandzka piękność, kobieta, która odnajdywała

przyjemność w swych innych obowiązkach, ta Rhin Kelly cieszyła się dużym wzięciem.

„Gdyby nie zachwycała mnie ta praca, to zapewne nie nienawidziłabym jej jak nikt” -

pomyślała.

background image

11

Wiedziała, jak musi wyglądać tu, na tej sali pełnej bujnych, ciemnoskórych kobiet.

Miała czerwone włosy, zielone oczy, delikatną budowę i piegi na ramionach, czole i grzbiecie

nosa. W tym lokalu, ubrana w wyciętą głęboko suknię o kolorze odpowiadającym jej oczom,

z małym złotym godłem MOE zawieszonym na szyi - była egzotycznym okazem.

- Kim jest, ten mężczyzna w drzwiach? - zapytała.

Uśmiech jak pojedyncza zmarszczka na wodzie przeniknął po rzeźbionych rysach

Chen-Lhu. Zwrócił wzrok ku wejściu.

- Który, moja droga? Jest ich tam siedmiu... jak sądzę. - Daruj sobie tę pozę, Travis.

Migdałowe oczy spojrzały na nią badawczo i znów zawróciły ku grupie przy

drzwiach.

- Joao Martinho, szef bandeirantes z Bractwa i syn Gabriela Martinho.

- Joao Martinho - powiedziała. - To ten, o którym mówiłeś, że powinna mu przypaść

cała zasługa za oczyszczenie Piratiningi?

- Dostał za to pieniądze, moja droga. Dla Johny’ego Martinho to zupełnie

wystarczające.

- Ile?

- Ach, ty praktyczna kobieto - roześmiał się. - Podzielili się pięciuset tysiącami

cruzados - Chen-Lhu oparł się plecami o otomanę i zaciągnął się wonią ostrego kadzidła

unoszącą się wraz z dymem nad stołem.

- Pięćset tysięcy! - pomyślał - To wystarczyłoby, żeby zniszczyć Johny’ego Martinho

- - gdybym mógł wytoczyć przeciw niemu sprawę. Ale z Rhin jak może mi się nie udać? Ten

przeklęty mulat będzie szczęśliwy jak diabli mogąc dostać kobietę tak białą jak ona. Tak.

Wkrótce będziemy mieli naszego kozła ofiarnego: Johny Martinho, przemysłowiec i wielki

pan wyszkolony przez Jankesów.

- Ci, którzy handlują plotkami w Dublinie, wspominali o Joao Martinho - powiedziała

Rhin.

- Ach, kaczki dziennikarskie - odparł - Co o nim mówiono?

- Wspominano nazwiska jego i jego ojca w związku z kłopotami w Piratinindze.

- Ach tak, rozumiem.

- To dziwne pogłoski - rzekła.

- I uważasz, że są wypaczone.

- Nie, po prostu dziwne.

„Dziwne” pomyślał. To słowo zrobiło na nim wrażenie. Było jakby echem kurierskiej

wiadomości z jego ojczyzny, która skłoniła go do wezwania Rhin. „Wasza dziwna

background image

12

opieszałość w rozwiązywaniu naszego problemu jest przyczyną wielu niepokojących pytań”.

To zdanie i to słowo utkwiło mu w świadomości. Chen-Lhu rozumiał niecierpliwość kryjącą

się pod nim. Katastrofa, która zawisła nad Chinami mogła zostać odkryta w każdej chwili.

Wiedział, że są tacy, którzy nie ufają mu ze względu na przeklętych białych ludzi wśród jego

przodków. Zniżył głos i powiedział:

- „Dziwne” nie jest odpowiednim słowem dla opisania działań bandeirantes powtórnie

zakażających owadami Strefę Zieloną.

- Słyszałam kilka niepoważnych historii na ten temat - mruknęła Rhin - O tajnych

laboratoriach bandeirantes i nielegalnych eksperymentach z mutacjami.

- Zauważ moja droga, że większość doniesień o niezwykłych, gigantycznych owadach

jest składana przez bandeirantes.

- To logiczne - odparła - bandeirantes są tam, na linii frontu gdzie takie rzeczy mogą

się zdarzyć.

- Na pewno ty, entomolog, nie wierzysz w takie niedorzeczne opowieści - powiedział.

Wzruszyła ramionami, czując dziwną przekorę. Miał rację, oczywiście, że nie

wierzyła.

- Logika... - westchnął Chen-Lhu. - Wykorzystują najdziksze plotki do rozniecania

przesądów i strachu wśród kmiotków. Dyletanctwo to jedyna logika, jaką w tym dostrzegam.

- Zatem życzysz sobie, bym popracowała nad tym szefem bandeirantes? - odrzekła. -

Czego mam się dowiedzieć?

„Masz się dowiedzieć tego, co ja ci powiem” pomyślał Chen-Lhu i powiedział:

- Dlaczego jesteś taka pewna, że to Martinho ma być twoim celem? Czy właśnie to

podpowiedziało ci twoje źródło cynków?

Przez moment zastanowiła się nad czającym się w jej wnętrzu gniewem

- Nie miałeś innych powodów posyłając po mnie. Mój czar był jedyną przyczyną.

- Nie potrafiłbym ująć tego lepiej - odparł z uśmiechem. Odwrócił się, skinął na

kelnera, który zbliżył się i nachylił pilnie nasłuchując. Po chwili wyprostował się, utorował

sobie drogę do grupy przy wejściu i powiedział coś Joao Martinhof

Bandeirante krótkim przelotnym spojrzeniem zbadał Rhin, po czym przeniósł wzrok,

by spojrzeć w oczy Chen-Lhu. Chińczyk skinął głową.

Kilka kobiet krążyło wokół grupy Martinho. Makijaż wokół ich oczu sprawiał, że

zdawały się spoglądać z wielościennych jamek. Martinho odłączył od reszty i skierował ku

stołowi Chen-Lhu.

background image

13

- Doktor Chen-Lhu, jak mniemam - powiedział. - Cóż za przyjemność poznać pana.

Jak MOE może pozwolić swojemu dyrektorowi na taką rozpustę? - machnięciem ręki ogarnął

klientelę „A’Chigui”, i pomyślał: „Tak, wypowiedziałem swoją myśl w sposób zrozumiały

dla tego krętacza”.

- Folguję tu sobie - odparł niedbale Chen-Lhu. - Taka odrobina relaksu z okazji

powitania nowej twarzy w naszym personelu - wstał z otomany i spojrzał z góry na Rhin.

- Rhin, pozwól, że przedstawię ci Joao Martinho. Johny, to doktor Rhin Kelly z

Dublina, nowy entomolog w naszym urzędzie. „To wróg. - dodał w myślach - Nie popełnij

omyłki. To wróg. Wróg.”

Martinho ukłonił się całym tułowiem.

- Jestem oczarowany.

- To zaszczyt poznać pana, Senhor Martinho - odparła. - Słyszałam o pańskich

wyczynach nawet w Dublinie.

- Nawet w Dublinie - zamruczał - Czasem czułem się dumny, ale nigdy tak, jak w tej

chwili - wpatrzył się w nią ze zbijającą z tropu intensywnością, zastanawiając się, przy tym

jakiego rodzaju specjalne obowiązki mogła mieć ta kobieta. Czy była kochanką Chen-Lhu?

W zapadłej nagle ciszy rozległ się głos kobiety ze stolika za plecami Rhin:

- Węże i gryzonie właśnie teraz wzmagają swój napór na naszą cywilizację. Mówi się,

że w...

Ktoś ją uciszył.

- Panie Travis, nie rozumiem tego - odezwał się Martinho. - Jak ktokolwiek może

mówić do tak pięknej kobiety: „doktorze”?

Chen-Lhu zdobył się na uśmiech:

- Ostrożnie, Johny. Doktor Kelly jest moim nowym dyrektorem w terenie.

- Podróżującym dyrektorem, mam nadzieję - powiedział Martinho.

Rhin popatrzyła na niego chłodno, ale był to chłód udawany. Stwierdziła, że jego

bezpośredniość jest podniecająca i napawająca lękiem

- Ostrzeżono mnie przed latynoskimi zalotami - odparła. - Powiedziano mi, że

wszyscy macie w swoich drzewach rodowych ukryty korzeń pochlebstwa.

Jej głos nabrał głębszego odcienia, który sprawił, że Chen-Lhu uśmiechnął się do

siebie. „Pamiętaj, to wróg” pomyślał.

- Przyłączysz się do nas, Johny? - zapytał.

- Oszczędził mi pan wymuszenia tego na was - odrzekł Martinho. - Ale wie pan, że

przyszedłem tu z paroma chłopakami z Bractwa?

background image

14

- Wydaje mi się, że są zajęci - odparł Chen-Lhu. Skinął głową ku wejściu, gdzie

wianek odzianych w przejrzyste suknie kobiet otoczył wszystkich, oprócz jednego towarzysza

Martinho. Kobiety i bandeirantes sadowili się dookoła wielkiego stołu w rogu, nad którym

unosił się niebieski dym.

Jedyny, który pozostał, przeniósł spojrzenie z Martinho na jego współtowarzyszy przy

stole i z powrotem na Martinho.

Rhin badawczo przyjrzała się temu mężczyźnie: popielatosiwe włosy, długa młodo-

stara twarz, oszpecona blizną od kwasu na lewym policzku. Przypominał jej zakrystianina w

kościele w Wexford.

- Ach, to Yierho - stwierdził Martinho. - Nazywamy go Padre. W tej chwili nie

zdecydował się jeszcze, kogo strzec; chłopaków z Bractwa, czy mnie samego. Co do mnie,

sądzę, że potrzebuję go bardziej niż oni -- skinął Vierhowi, po czym odwrócił się i usiadł

obok Rhin.

Zjawił się kelner. Posuwistym ruchem postawił na stole przejrzystą kulę zawierającą

złoty koktajl. Z kuli wystawała szklana rurka. Martinho zignorował ją wpatrując się w Rhin.

- Czy Irlandia gotowa jest przyłączyć się do nas? - zapytał.

- Przyłączyć się do was?

- W rozprawieniu się z owadami na świecie? Zerknęła na Chen-Lhu, którego twarz

pozostała nieruchoma, a następnie skierowała wzrok na Martinho

- Irlandczycy podzielają niechętne nastawienie Kanadyjczyków i Północnych

Amerykanów - powiedziała. - Irlandia jeszcze trochę zaczeka.

Ta odpowiedź zbiła go z tropu

- Ale... - zająknął się - sądzę, że Irlandia z pewnością docenia korzyści... Tutaj nie ma

węży. To musi...

- To coś, czego Bóg dokonał u nas ręką świętego Patryka - odparła. - Nie sądzę, żeby

bandeirantes byli odlani z tej samej formy - powiedziała to z gniewem i natychmiast tego

pożałowała.

- Powinienem był cię ostrzec, Johny - odezwał się Chen-Lhu. Ona ma irlandzki

temperament. I pomyślał: „Odgrywa komedię na mój benefis, mały kanciarz”.

- Rozumiem - odparł Martinho. - Jeżeli Bóg nie uważa za stosowne uwolnić nas od

insektów, to my nie mamy racji starając się zrobić to sami.

Rhin spojrzała na niego z niesmakiem.

Chen-Lhu stłumił przypływ wściekłości. „Ten fałszywy Latynos chce wmanewrować

Rhin w pułapkę! Świadomie!”

background image

15

- Mój rząd nie uznaje istnienia Boga - rzekł głośno - Być może gdyby Bóg zainicjował

wymianę ambasadorów... - poklepał Rhin po ramieniu, stwierdzając, że drży. Jednakże MOE

wierzy, że w ciągu dziesięciu lat rozciągniemy teren działania na północ od linii Rio Grandę.

- MOE w to wierzy? A może to wiara Chin?

- Obojga - rzekł Chen-Lhu.

- A jeżeli Amerykanie się sprzeciwią?

- Oczekujemy, że ich rozsądek zwycięży.

- A Irlandczycy?

Rhin zdobyła się na uśmiech:

- Irlandczycy - powiedziała - zawsze byli uodpornieni na rozsądek - sięgnęła po

koktajl i zawahała się, spostrzegając ubranego na biało bandeirante stojącego po drugiej

stronie stolika. Był to Yierho.

Martinho skoczył na równe nogi i ukłonił się Rhin raz jeszcze.

- Doktorze Kelly, proszę mi pozwolić przedstawić sobie jednego z moich braci. Oto

„Padre” Yierho - odwrócił się ku Rhin - Ta ślicznotka, szanowny ojcze, to dyrektor polowy

MOE.

Vierho skłonił się ledwo dostrzegalnie i usiadł sztywno na brzegu otomany obok

Chen-Lhu. - Bardzo mi miło - mruknął.

- Moi chłopcy są nieśmiali - powiedział Martinho. Zajął z powrotem miejsce obok

Rhin. - Woleliby raczej zabijać mrówki.

- Johny, jak się miewa twój ojciec?

Martinho odpowiedział nie odrywając wzroku od Rhin:

- Sprawy Mato Grosso sprawiają, że jest bardzo zajęty - zrobił pauzę. - Ma pani

śliczne oczy.

Rhin znowu stwierdziła, że dezorientuje ją ta bezpośredniość. Podniosła złotą bańkę z

koktajlem i spytała:

- Co to jest?

- Ach, to flierce, brazylijski miód. Proszę go sobie wziąć. W pani oczach są małe

punkciki światła odpowiadające jego złotej barwie.

Rhin przełknęła cisnącą się jej na usta złośliwość i podniosła szkło, naprawdę

zaciekawiona. Zatrzymała ten gest nieruchomiejąc z rurką tuż przy ustach, gdy spostrzegła, że

Yierho intensywnie wpatruje się w jej włosy.

- One są naprawdę tej barwy? - zapytał. Martinho roześmiał się zaskoczony.

background image

16

- Aach, Padre - machnął ręką. Rhin upiła trunku, by ukryć zakłopotanie i stwierdziła,

że jest on delikatnie słodki, wypełniony wspomnieniem wielu kwiatów, z ostrym posmakiem

złagodzonym cukrem.

- Ale to prawdziwy kolor? - nalegał Yierho.

Chen-Lhu pochylił się ku niemu.

- Wiele irlandzkich dziewczyn ma takie rude włosy, Yierho. Uważa się, że jest to

oznaką dzikiego temperamentu.

Rhin odstawiła miód na stół, zastanawiając się nad własnymi uczuciami. Wyczuła

koleżeństwo między Yierho i jego szefem i irytował ją fakt, że nie mogła go podzielać.

- Dokąd teraz, Johny? - zapytał Chen-Lhu. Martinho rzucił spojrzenie na swego

ziomka z Bractwa,

po czym zwrócił twardy wzrok ku Chen-Lhu. „Dlaczego ten urzędnik zadaje tu i teraz

to pytanie”? - zastanowił się. „Chen-Lhu musi wiedzieć, dokąd teraz. Nie może być inaczej”.

- Jestem zaskoczony, że nie słyszałeś - odpowiedział powoli - Tego popołudnia

załatwiłem kontrakt na Serra Dos Parecis.

- Na wielkie żuki z Mambuca - dodał Yierho. Gniew Martinho objawił się nagłym

pociemnieniem

jego twarzy

- Yierho! - warknął ostro.

Rhin popatrzyła uważnie na nich obu. Dziwne milczenie zapadło nad stolikiem. Miała

wrażenie jakby ta cisza osiadła na jej ramionach i barkach. Było w tym coś napawającego

lękiem, i ...seksownego. Rozpoznała reakcję swojego ciała, nienawidząc jej i spostrzegając, że

tym razem nie potrafi sprecyzować jej źródła. Wszystko, co mogła sobie powiedzieć

zawierało się w słowach: „To dlatego Chen-Lhu mnie wezwał. Żeby zainteresować mną tego

Martinho, by nim manipulować. Zrobię to, ale najbardziej będę nienawidziła tego, że to mnie

zachwyca”.

- Ależ, Szefie- powiedział Yierho - Sam wiesz, co mówiono o...

- Tak! - zgrzytnął zębami Martinho - Wiem! Yierho pokiwał głową z wyrazem bólu na

twarzy:

- Mówią, że to...

- Mutanci, wiemy o tym - uciął Martinho i pomyślał: „Dlaczego Chen-Lhu wymusił tę

niedyskrecję właśnie teraz? Żeby zobaczyć jak sprzeczam się z jednym z moich ludzi?”

- Mutanci? - zapytał Chen-Lhu.

background image

17

- Widzieliśmy to, widzieliśmy, a jakże - potwierdził Yierho.

- Ale sądząc po opisie tego czegoś, jest to biologiczna niemożliwość - powiedział

Martinho. - To musi być przesąd.

- Naprawdę, szefie?

- Cokolwiek tam jest, możemy się z tym zmierzyć - odparł Joao.

- O czym właściwie mówicie? - zapytała Rhin. Chen-Lhu chrząknął. „Niech teraz

zobaczy, dokąd

może się posunąć nasz wróg” - pomyślał. „Niech ujrzy perfidię tych bandeirantes, a

wtedy, gdy powiem jej, co musi zrobić, wykona to z chęcią”.

- Jest taka opowieść, Rhin - powiedział Chen-Lhu.

- Opowieść! - zaszydził Martinho.

- Zatem plotka - odparł Chen-Lhu. - Niektórzy bandeirantes Diego Alvareza twierdzą,

że widzieli w Serra Dos Parecis trzymetrowe modliszki.

Yierho obrócił się ku Chen-Lhu z napiętą twarzą. Blizna od kwasu zaznaczyła się na

niej bladą plamą.

- Alavarez stracił sześciu ludzi zanim oddał Serrę. Wiesz o tym Senhor? Sześciu ludzi.

A on...

Yierho przerwał na widok przysadzistego mężczyzny w poplamionym kombinezonie

bandeirantes. Przybysz miał okrągłą twarz z indiańskimi oczami. Zatrzymał się tuż przy

Martinho, po czym nachylił się ku jego uchu i zaczął coś szeptać.

Rhin zdołała wyłowić tylko kilka słów. Były wymawiane bardzo cicho w jakimś

dialekcie z głębi kraju. Półindianin powiedział coś o placu, w środku miasta... i o tłumach...

Martinho zacisnął wargi.

- Kiedy? - rzucił krótko.

Przybysz wyprostował się i przemówił nieco głośniej:

- Przed chwilą, szefie.

- Na placu?

- Tak, mniej niż przecznicę stąd.

- O co chodzi? - zapytał Chen-Lhu.

- Pojawił się imiennik tego kabaretu - oznajmił Martinho.

- Pluskwiak?

- Tak mówią.

- Ależ to terytorium Zielone - powiedziała Rhin i zdziwiła się własnym przestrachem.

Martinho wstał z otomany.

background image

18

Twarz Chen-Lhu, gdy spojrzał na szefa bandeirantes, zdradzała napiętą czujność.

- Wybaczy mi pani, Rhin Kelly? - zapytał Martinho.

- Dokąd pan idzie? - spytała.

- Jest robota.

- Jeden pluskwiak? -- zapytał Chen-Lhu. -- Jesteś pewny, że to nie omyłka?

- Na pewno nie, Senhor - rzekł półindianin.

- Czy nie ma żadnych prostszych sposobów radzenia sobie z takimi przypadkami? -

zapytała Rhin. - To oczywiste, że mamy jakiegoś pasażera na gapę, który dostał się do

Zielonej Strefy przewieziony z jakimś towarem, albo...

- Być może nie - uciął Martinho i skinął głową Yierhowi. - Zbierz ludzi. Będę

potrzebował zwłaszcza Thomego do ciężarówki i Łona do operowania światłami.

- Już, Szefie -Yierho poderwał się i ruszył przez salę ku reszcie bandeirantes.

- Co miałeś na myśli mówiąc „być może nie”? - zapytał Chen-Lhu.

- To jeden z tych nowych, w które nie chcecie wierzyć - odparł Martinho. Odwrócił

się do posłańca:

- Idź z Yierhem, Ramon.

- Tak, szefie.

Ramon odwrócił się z prawie wojskową precyzją i odszedł eskortowany przez Yierha.

- Przepraszam, czy mógłbyś to wyjaśnić? - powiedział Chen-Lhu.

- Opisywano je jako tryskające kwasem. Mają pół metra długości - rzekł Martinho.

- Niemożliwe! - parsknął Chen-Lhu.

Rhin potrząsnęła głową

- Żadna larwa pluskwiaka nie mogłaby...

- To dowcip bandeirantes - stwierdził Chen-Lhu.

- Jak pan sobie życzy, senhor - odparł Martinho. - A widział pan tę bliznę po kwasie

na policzku Yierha? Ma to po takim właśnie dowcipie - odwrócił się i ukłonił Rhin:

- Wybaczy mi pani, senhorita?

Rhin wstała. „Larwa pluskwiaka mająca prawie pół metra”! Dziwne pogłoski, które

słyszała pół świata stąd, dosięgły jej teraz, napełniając ją poczuciem nierzeczywisto-ści.

Istniały przecież fizyczne ograniczenia, takie stworzenie nie mogło istnieć. A może mogło?

Była w tej chwili wyłącznie entomologiem, logika i szkolenie wzięło górę. Była to jednak

kwestia, która mogła zostać dowiedziona bądź obalona w ciągu kilku zaledwie minut. Mniej

niż przecznicę stąd, jak powiedział tamten człowiek. Na placu. A Chen-Lhu z pewnością nie

chciałby, żeby rozstawała się z Joao Martinho tak wcześnie.

background image

19

- Idziemy z panem! - powiedziała.

- Oczywiście - rzekł Chen-Lhu wstając. Rhin wsunęła dłoń pod ramię Martinha

- Proszę mi pokazać tę fantastyczną larwę, jeżeli pan tak łaskaw, senhor Martinho.

Martinho położył swoją dłoń na jej dłoni i poczuł elektryzujące wrażenie ciepła. „Cóż

za niepokojąca kobieta!”

- Proszę - powiedział. Jest pani tak śliczna, a myśl, co ten kwas mógłby...

- Jestem pewien, że nic nam nie grozi ze strony plotek ~ rzekł Chen-Lhu. - Może pan

poprowadzi, Johny?

Martinho westchnął. Niedowiarkowie byli uparci, ale to była szansa by przedstawić

niezbity dowód na to, o czym wiedzieli już wszyscy bandeirantes. Tak. Dyrektor stanowy

Chen-Lhu powinien tam pójść. Nawet musi iść. Z niechęcią Martinho przeniósł rękę Rhin pod

ramię Chen-Lhu

- Oczywiście, że państwo pójdą - stwierdził. - Ale Proszę, niech pan trzyma śliczną

Rhin Kelly z dala, senhor. U plotek rozwijają się czasem okropnie długie żądła.

- Zachowamy wszelkie niezbędne środki ostrożności - zapewnił Chen-Lhu. Ironia w

jego głosie była zupełnie wyraźna.

Ludzie Martinho już kierowali się ku drzwiom. On sam odwrócił się i podążył za

nimi, ignorując nagłą ciszę, która zapadła na sali.

Rhin, wychodząc z Chen-Lhu na ulicę została zaskoczona wrażeniem pełnej celowości

działań bandeirantes. Nie wydawali się być ludźmi planującymi oszustwo, ale tak właśnie

musiało być. To nie mogło wyglądać inaczej...

background image

20

III

Noc była błękitnobiałym blaskiem tryskającym z elektrycznych lamp sterczących nad

ulicą. Wielobarwna ludzka rzeka płynęła obok „A’Chigui” w kierunku placu.

Martinho przyspieszył i wraz ze swymi bandeirantes wszedł w tłum. Ludzie

rozstępowali się przed nimi, a za nimi podążały słowa rozpoznania.

- To Joao Martinho i paru jego Braci. -... Piratininga i Benito Alvarez.

- Joao Martinho...

Na placu światła reflektorów zainstalowanych na ciężarówce bandeirantes z

Hermosillo błądziły po cokole fontanny. Wzdłuż ulicy stały inne ciężarówki oraz pojazdy

oficjeli. Ciężarówka z Hermosillo była przeznaczona do akcji w terenie i sądząc po wyglądzie

niedawno wróciła z wnętrza kraju. Drzwi szoferki i boki skrzyni były pokryte bryzgami błota.

Łatwo można było wypatrzeć linię defektorową przedniego luku - wyraźną szczelinę biegnącą

dookoła pojazdu. Dwie kapsuły startowe nosiły ślady dokonywanych w terenie napraw.

Martinho śledził uważnie smugi reflektorów. Podszedł ku kordonowi policjantów

powstrzymujących tłum i przeszedł przez niego razem ze swoimi ludźmi.

- Gdzie Ramon? - zapytał Martinho.

Yierho przecisnął się ku niemu i powiedział:

- Poszedł z Thomem i Łonem po ciężarówkę. Nie widzę tej larwy.

- Popatrz tam - Martinho wskazał palcem. Dookoła całego placu, powstrzymywany

przez policjantów tłum stał w odległości około pięćdziesięciu metrów od znajdującej się w

centrum fontanny. Dookoła niej znajdował się mozaikowy krąg, na którym przedstawiono

różne rodzaje brazylijskich ptaków. Wewnątrz tego okręgu znajdował się trawnik mający

mniej więcej dwadzieścia metrów średnicy, z którego środka wyrastał cokół fontanny.

Między mozaiką a fontanną, na trawniku widoczne były żółte plamy martwej trawy. Palec

Martinha wskazywał je po kolei.

- Kwas - szepnął Yierho.

Reflektory na ciężarówce skupiły całe nagle światło na czymś przy brzegu fontanny

zasłoniętym częściowo skłębionym, wodnym pyłem. Przez tłum przebiegł szmer.

- Tu jest! - zawołał Martinho. - No, może teraz uwierzą nam wreszcie te podejrzliwe

urzędasy z MOE!

Gdy to mówił, ze stworzenia przy fontannie trysnął na trawę roziskrzony strumień.

background image

21

- Eeee- aachch - rozległo się westchnienie tłumu. Do Martinho powoli dotarł niski

pomruk gdzieś z lewej.

Odwrócił i zobaczył lekarza, któremu pokazywano drogę wzdłuż zewnętrznego

brzegu ludzkiego pierścienia. Po chwili lekarz wszedł w ciżbę unosząc torbę nad głową.

- Kto jest ranny? - zapytał Martinho.

Jeden z policjantów za jego plecami odpowiedział:

- To Alvarez. Starał się dorwać to coś, ale wziął ze sobą tylko ręczną tarczę i

rozpylacz. Tarcza nie wystarczyła, by go obronić przed szybkością tej a’chigui. Dostał w

ramię.

Yierho pociągnął Martinho za rękaw wskazując na tłum za policjantem. Rhin Kelly i

Chen-Lhu przechodzili Waśnie między gapiami rozstępującymi się przed nimi na widok

insygniów MOE.

Rhin zamachała ręką i zawołała:

- Senhor Martinho! To coś nie może istnieć! Ma conajmniej siedemdziesiąt pięć

centymetrów długości. Musi ważyć trzy, lub cztery kilogramy.

- Nie wierzą własnym oczom? - zapytał Yierho. Chen-Lhu podszedł do policjanta,

który mówił o rannym Alvarezie. - Proszę nas przepuścić - powiedział.

- Hę? Och, tak... oczywiście - kordon przerwał się na moment.

Chen-Lhu stanął obok przywódcy bandeirantes. Spojrzał na Rhin i znowu na

Martinho.

- Ja również w to nie wierzę - stwierdził. - Sporo bym dał, żeby dostać to coś w swoje

ręce.

- W co pan nie wierzy?! - prychnął Martinho.

- Myślę, że to jakiś rodzaj automatu. Czyż nie tak, Rhin?

- To musi być automat - odparła.

- Jak wiele by pan dał? - zapytał Martinho.

- Dziesięć tysięcy cruzados.

- Proszę trzymać uroczą doktor Kelly tu, poza zasięgiem poczwarki - polecił Martinho

i odwrócił się do Yierha:

- Co zatrzymało Ramona z ciężarówką? Znajdź go. Potrzebuję tarczy z magnaszkła i

zmodyfikowanego rozpylacza.

- Szefie!

- Natychmiast. Ach, prawda, przynieś też dużą butlę na okazy.

Yierho westchnął ciężko i odwrócił się, by wypełnić polecenie.

background image

22

- Twierdzisz, że to coś jest owadem? - zapytał Chen-Lhu.

- Nie muszę mówić.

- Sugerujesz, że to jedna z tych rzeczy, których nikt oprócz bandeirantes nie widział w

głębi kraju?

- Nie będę przeczyć temu, co widzę na własne oczy.

- Zastanawiam się tylko, dlaczego my nigdy nie widzieliśmy takich okazów? -

zamyślił się Chen-Lhu.

Martinho zmełł w ustach przekleństwo starając się stłumić wybuch gniewu. Ten

głupiec jest bezpieczny tu, w Zielonej Strefie i ośmiela się kwestionować to, o czym

bandeirantes wiedzieli z całą pewnością!

- Czy to nie ciekawe pytanie? - zapytał Chen-Lhu.

- Mieliście szczęście, że uszliśmy z życiem - warknął Martinho.

- Każdy entomolog powie panu, że coś takiego jest fizyczną i biologiczną

niemożliwością - powiedziała Rhin.

- Ich metabolizm uniemożliwia istnienie tak wielkiej struktury - rzekł Chen-Lhu.

- Widzę, że entomolodzy muszą mieć rację - odparł Martinho.

Rhin podniosła na niego wzrok. Zaskoczył ją jego gniewny cynizm. Martinho

atakował, nie pozwalając zepchnąć się do obrony. Zachowywał się zupełnie jak człowiek,

który wierzy, że ta niemożliwość tam przy fontannie jest w istocie gigantycznym owadem.

Ale w nocnym klubie wysuwał argumenty na korzyść przeciwnego zdania.

- Widziałeś już coś takiego w dżungli? - zapytał Chen-Lhu.

- Nie zauważył pan blizny na twarzy Yierha?

- A czego może ona dowodzić?

- Widzieliśmy to, co widzieliśmy!

- Ale owad nie może urosnąć do takich rozmiarów! - zaprotestowała Rhin. Zwróciła

głowę ku ciemnemu stworzeniu balansującemu na krawędzi fontanny za kurtyną wody.

- Tak mi mówiono - stwierdził sucho Martinho. Zastanowił się przez chwilę nad

doniesieniami z Serra Dos Parecis. Modliszki o wysokości trzech metrów. Znał na pamięć

argumentację przeciw istnieniu takich stworzeń. Rhin i wszyscy entomolodzy mieli rację.

Owady nie mogły wydać na świat tak dużych, żywych struktur. Czy to możliwe, że były to

automaty? Kto zbudowałby coś takiego? Po co?

- To musi być jakaś imitacja - powiedziała Rhin.

- Jednak kwas jest prawdziwy - odparł Chen-Lhu. ~ Popatrz na plamy na trawniku.

background image

23

Martinho przypomniał sobie własną, podstawową wiedzę, która nakazywała mu

zgodzić się z Rhin i Chen-Lhu. Zaprzeczył nawet Yierhowi, że mogą istnieć wielkie

modliszki. Wiedział też, w jaki sposób plotki urastają do piramidalnych rozmiarów. W tym

czasie w Czerwonej Strefie oprócz bandeirantes znajdowało się niewielu innych ludzi. Nie

można zaprzeczyć, że wielu bandeirantes to w dużej mierze niedouczeni, przesądni ludzie

zwabieni jedynie przygodą i pieniędzmi.

Martinho potrząsnął głową. Tego dnia, kiedy Yierho ucierpiał od kwasu, on znajdował

się w drodze do Goyaz. Widział, co widział... A teraz to stworzenie przy fontannie.

Grzmiący ryk silników ciężarówki wtargnął w jego świadomość. Dźwięk stawał się

coraz głośniejszy. Tłum rozstąpił się dając pole do lądowania i Ramon posadził ciężarówkę

obok pojazdu z Hermosillo. Otworzyły się tylne drzwi i gdy silniki ucichły, wyskoczył z niej

Yierho.

- Szefie! - zawołał - dlaczego nie użyjemy ciężarówki? Ramon mógłby zawiesić ją

prawie nad...

Martinho machnął ręką, by go uciszyć i odwrócił się do Chen-Lhu.

- Ciężarówka nie ma wystarczającej manewrowości. Widział pan, jakie to jest szybkie.

- Nie powiedziałeś, co to jest, według ciebie - rzekł Chen-Lhu.

- Powiem, kiedy zobaczę to w butli na okazy - odparł Martinho.

- Ale ciężarówka dałaby nam... - wtrącił Yierho.

- Nie! Doktor Chen-Lhu chce mieć nieuszkodzony okaz. Przynieś kilka bomb

pianowych. Pójdziemy złapać ją własnoręcznie.

Yierho westchnął, wzruszył ramionami, wrócił do rufy ciężarówki i powiedział coś do

kogoś wewnątrz. Bandeirante w ciężarówce zaczął podawać wyposażenie.

Martinho odwrócił się do policjanta pomagającego powstrzymać napór tłumu.

- Czy może pan przekazać wiadomość dla pojazdów stojących tam na drodze? -

zapytał.

- Oczywiście, proszę pana.

- Chcę, żeby wyłączono w nich światła. Nie chcę ryzykować, że zostanę oślepiony

światłem prosto w oczy. Rozumie pan?

- Zaraz otrzymają polecenia - policjant pobiegł i przekazał wiadomość oficerowi.

Martinho podszedł do ciężarówki, wziął rozpylacz, sprawdził cylinder z ładunkiem,

wyjął go i wziął następny z przegródki przy drzwiach. Umieścił ładunek w komorze i znowu

sprawdził.

background image

24

- Trzymajcie tu butlę, dopóki nie unieruchomimy tego stwora - polecił - Potem o nią

zawołam.

Yierho wytoczył tarczę. Była to dwucentymetrowej grubości płyta z kwasoodpornego

magnaszkła zamocowana na dwukołowym, ręcznym wózku. Rozpylacz został umieszczony w

wąskim wycięciu po prawej.

Bandeirante w ciężarówce podał na zewnątrz dwa srebrnoszare kombinezony

ochronne z tkaniny pokrytej śliską, kwasoodporną warstwą.

Martinho wślizgnął się w jeden z nich i sprawdził zapięcia. Yierho wziął drugi.

- Do tarczy możesz użyć Thomego - powiedział Martinho.

- Thome nie ma dość doświadczenia, szefie. Martinho skinął głową i zaczął sprawdzać

bomby z foamalem oraz pozostałe wyposażenie. W siatce na tarczy zawiesił dodatkowe

cylindry z ładunkami.

Wszystko to zostało wykonane szybko i w milczeniu, ze zręcznością świadczącą o

dużej wprawie. Tłum za ciężarówką ucichł. Wszyscy czekali w napięciu.

- Wciąż siedzi na fontannie, Szefie - zameldował Vierho.

Ujął dźwignię kontrolującą ruchy tarczy i wjechał na ozdobny bruk. Prawe koło

zatrzymało się na błękitnym hiskowatym karku mozaikowego kondora. Martinho zamocował

rozpylacz w przeznaczonej nań szczelinie i rzekł:

- Byłoby łatwiej, gdybyśmy mieli to tylko zabić.

- Te skurczybyki są szybkie jak sam Diabeł - odparł Yierho. - Nie podoba mi się to,

szefie. Gdyby to obiegło dookoła tarczy... wymownie przesunął palcem po rękawie swego

ochronnego kombinezonu. - To tak, jakby kawałkiem gazy próbować zatrzymać rzekę.

- No więc, niech się to nie stanie.

- Będę się starał, szefie.

Yierho zablokował tarczę i pobiegł do ciężarówki. Za chwilę wrócił z latarką

zwisającą mu u pasa.

- Chodźmy - rzekł Martinho.

Yierho zwolnił blokadę wózka i uruchomił silniczki. Rozległ się słaby szum.

Przesunął o dwa ząbki dźwignię regulacji szybkości. Tarcza popełzła naprzód, wspinając się

na krawężnik opasujący trawnik.

Ze stworzenia przy fontannie wytrysnął łukiem strumień kwasu skrapiając trawę metr

przed nimi. Oleisty, biały dym zawrzał na trawniku i rozproszył się zwiewany na bok przez

lekki wiatr. Martinho zanotował w myśli jego kierunek i dał znak, by tarczę zwrócić pod

background image

25

wiatr. Zatoczyli łuk w prawo. Kolejny strumień kwasu poleciał prosto w ich stronę, padając w

identycznej odległości.

- Ono chce nam coś powiedzieć, Szefie - zażartował Yierho.

Powoli zbliżali się, przecinając jedną z plam zżółkłej trawy.

Od fontanny znów bryzgnął strumień opalizującej cieczy. Yierho pochylił tarczę do

tyłu. Kwas rozprysnął się na trawie i spłynął po szkle. Ich nozdrza wypełnił gryzący zapach.

Mrukliwe „Aaaachchchch” rozległo się wokół placu.

- Pan wie, Szefie, że ci idioci stoją za blisko - mruknął Yierho. - Gdyby to coś miało

strzelić...

- Wtedy ktoś powinien strzelić gumową kulą - odparł Martinho - Fin i a ‘chigua.

- Fini okaz doktora Chen-Lhu - rzekł Yierho - Fini dziesięć tysięcy cruzados.

- Tak - stwierdził Martinho. - Nie wolno nam zapominać, dlaczego podejmujemy to

ryzyko.

- Mam nadzieję, że nie wierzy pan, że robię to dla idei - odparł Yierho. Przesunął

tarczę o następny metr do przodu.

Tam gdzie trafił kwas zaczęło się tworzyć mgliste pole.

- Nadżarło magnaszkło! - zawołał ze zdumieniem Vierho.

- Pachnie podobnie do kwasu szczawiowego - rzekł Martinho. - Musi być jednak dużo

mocniejszy. Zwolnij teraz. Chcę mieć pewny strzał.

- Dlaczego nie spróbuje pan z bombą pianową?

- Yierho do jasnej cholery!

- Ach prawda; woda. Zapomniałem szefie. Stworzenie zaczęło pełznąć wzdłuż

fontanny w prawo.

Yierho obrócił tarczę, by osłonić ich przed tym manewrem. Stworzenie zatrzymało się

i wróciło na poprzednie miejsce.

- Poczekaj chwilę - polecił Martinho. Znalazł na szkle czyste miejsce i przyglądał się

poczwarce.

Ona przesuwała się w tył i przód, wyraźnie widoczna na tle fontanny. Przypominała

swojego miniaturowego imiennika niczym rozdęta karykatura. Posegmentowane ciało było

podtrzymywane przez wielostawowe nogi, wygięte łukowato na zewnątrz i zakończone

mocnymi, chwytnymi pazurkami. Czułki były króciutkie i błyszczały na końcach wilgocią.

Nagle poczwarka podniosła rurkowaty ryjek i plunęła silnym strumieniem prosto w

tarczę.

Martinho mimowolnie przykucnął

background image

26

- Musimy dotrzeć bliżej - powiedział. - Nie może mieć czasu na pozbieranie się, gdy

ją ogłuszę.

- Czym naładował pan rozpylacz, szefie?

- Naszą specjalną mieszanką, roztworem siarki w dwusiarczku węgla i sublimatem na

koagulującym w powietrzu nośniku butylowym. Chcę, żeby nogi się jej zaplątały.

- Wolałbym, aby pan wziął też coś do zatkania tego Jej nochala.

- Daj spokój, staruszku - mruknął Martinho. Yierho podprowadził tarczę bliżej i

nachylił się by spojrzeć pod spowodowanym przez kwas zmętnieniem. Gigantyczna

poczwarka pluskwiaka zakołysała się na boki, odwróciła i pognała w prawo, wzdłuż brzegu

fontanny. Nagle zakręciła się wokół swej osi, wyrzucając ku nim strumień kwasu. Płyn

zamigotał w świetle reflektorów jak sznur klejnotów. Yierho ledwie zdążył zakręcić tarczą,

by sprostać temu atakowi.

- Na krew dziesięciu tysięcy świętych - westchnął Yierho. - Nie podoba mi się robota

tak blisko tego stwora, szefie. Nigdy nie walczyliśmy z bykami.

- To nie byk, bracie. Nie ma rogów.

- Myślę, że wolałbym rogi.

- Za dużo gadamy - syknął Martinho. - Podjedź bliżej!

Yierho ruszył tarczą do przodu i zatrzymał się zaledwie dwa metry od poczwarki. -

Strzelaj Szefie- syknął nerwowo.

- Mam tylko jeden strzał - powiedział Martinho. - Nie wolno mi uszkodzić tego okazu.

Doktor życzy sobie mieć go w całości.

„I ja również” - pomyślał.

Poruszył rozpylaczem w stronę stworzenia, które w tym momencie zeskoczyło na

trawnik, po czym znowu wdrapało się na brzeg fontanny. Z tłumu dobiegł czyjś krzyk.

Martinho i Yierho przykucnęli, czekając i patrząc, jak ich ofiara tańczy w przód i w

tył.

- Dlaczego nawet na sekundę nie stanie nieruchomo? - zapytał Martinho

- Szefie, jeżeli wlezie pod tarczę, jesteśmy ugotowani. Na co pan czeka? Wal pan do

niej.

- Muszę mieć pewność - odparł Martinho.

Zakołysał rozpylaczem zgodnie z ruchami tańczącego owada. Ten za każdym razem

znikał z pola widzenia, przesuwając się coraz dalej w prawo. Nagle odwrócił się i pomknął na

przeciwną stronę fontanny. Oddzielała ich teraz od siebie cała kurtyna wody, ale reflektory

śledziły odwrót stwora i wciąż trzymały go w swoim świetle.

background image

27

Martinho doznał dziwnego podejrzenia, że to coś starało się wmanewrować ich w

jakąś specjalną pozycję. Podniósł osłonę twarzy i otarł czoło. Pocił się obficie. To była gorąca

noc, a tu, przy fontannie w powietrzu wisiała mgła i gorzki zapach kwasu.

- Myślę, że mamy kłopot - stwierdził Yierho. - Jeżeli to draństwo będzie trzymało się

ciągle przeciwnej strony fontanny, to jak je złapiemy?

- Daj spokój - odrzekł Martinho. - Jeżeli zostanie naprzeciw nas, wyślę drugą ekipę.

Nie może wykiwać obu naraz.

Yierho zaczął jechać dookoła fontanny

- Wciąż sądzę, że powinniśmy użyć ciężarówki - powiedział.

- Za duża i niezgrabna - uciął Martinho. - Poza tym myślę, że ciężarówka mogłaby to

wystraszyć tak bardzo, że spróbowałby przedrzeć się przez tłum. Teraz może czuć, że ma

szansę z nami wygrać.

- Ja czuję to samo, szefie.

Gigantyczna poczwarka rzuciła się ku nim, zatrzymała i popełzła z powrotem. Jej

ryjek, czy też nos był wciąż wycelowany w tarczę. Ze względu na ścianę wody Martinho nie

był pewny swego strzału.

- Mamy wiatr od tyłu - oznajmił Yierho.

- Wiem. Miejmy nadzieję, że ten stwór nie wykombinuje, że może splunąć nad

naszymi głowami. Wiatr rzuciłby nam kwas na plecy.

Poczwarka pluskwiaka wycofała się w cień rzucany przez górną nadbudowę fontanny

i przystanęła kołysząc się w przód i w tył.

- Szefie, to coś nie zamierza tam długo zostać. Czuję to.

- Potrzymaj tak tarczę przez chwilę - powiedział Martinho. -- Myślę, że masz rację.

Powinniśmy oczyścić plac. Jakby to wpadło w tłum, byliby ranni.

- Prawdę mówisz, szefie.

- Yierho, weź latarkę. Spróbuj ją oślepić. Wyjdę zza tarczy w prawo i spróbuję strzału

z ręki.

- Szefie!

- Masz lepszy pomysł?

- Przynajmniej pozwól mi cofnąć tarczę dalej na tra\vnik. Nie będzie pan tak blisko,

jeżeli...

Będąc wciąż w cieniu larwa zeskoczyła z brzegu fontanny na trawnik. Yierho

poderwał latarkę, skąpał stworzenie w błękitnobiałym blasku.

- Szefie strzelaj!

background image

28

Martinho zatoczył wylotem rozpylacza krótki łuk składając się do strzału. Szczelina w

tarczy przeszkodziła mu w wykonaniu tego ruchu do końca. Zaklął, wyciągnął dłoń do

dźwigni sterowania, lecz zanim zdołał obrócić tarczę, za poczwarką coś się poruszyło. Połać

trawnika wielkości ulicznego włazu uniosła się w górę jak klapa. Z otworu wyłonił się czarny

kształt przypominający głowę o trzech rogach i wydał z siebie skrzekliwy zew.

Poczwarką skoczyła ku przybyszowi i zniknęła w otworze.

Tłum zawył z gniewu, strachu i dzikiego podniecenia. Ten krzyk wypełnił cały plac.

Mimo to Martinho dobrze usłyszał modlitwę Yierha: „Święta Mario, Matko Boska...”

Martinho spróbował obrócić tarczę i pchnąć ją w kierunku nowego przeciwnika, ale

został powstrzymany przez Yierha usiłującego odciągnąć osłonę do tyłu. W efekcie tarcza

przekręciła się zupełnie bez sensu, wystawiając ich ku czarnemu kształtowi, który wysunął się

z otworu o następne pół metra. Martinho widział go teraz wyraźnie. Skąpany w ostrym

światłe latarki, stwór wyglądał jak gigantyczny jelonek z potrójnymi różkami.

Martinho desperacko wyszarpnął rozpylacz ze szczeliny i skierował go w stronę

rogatego potwora.

- Szefie, szefie, szefie! - jęczał błagalnie Yierho. Martinho złożył się i wystrzelił

dwusekundowy ładunek, szepcąc do siebie:

- Jeden motylek, dwa motylki...

Trująca butylowa mieszanina uderzyła w stworzenie, okrywając je całkowicie.

Owad, zalany grubą warstwą mieszanki, zawahał się, po czym wydźwignął z dziury w

trawniku ze skrzypiącym, mrukliwym dźwiękiem, słyszalnym wyraźnie mimo krzyków

tłumu. Ten ostatni zamilkł nagle, gdy stwór uniósł się na całą wysokość. Był zielony, czarny,

lśniący i co najmniej o metr wyższy od człowieka.

Martinho usłyszał ssący, chrapliwy głos stwora, zlewający się w jedno ze szmerem

fontanny. Raz jeszcze wycelował rozpylacz w rogatą głowę. Dystans wykluczał pudło.

Spokojnie opróżnił cylinder z ładunkiem dziesięciosekundowym. Stworzenie wydawało się

rozpuszczać zalewane potokami z lepkiego butylu.

- Szefie, wydostańmy się stąd - błagał Yierho. - Proszę, Szefie - obrócił tarczę, tak aby

znalazła się znowu między nimi i gigantycznym owadem

- Proszę! - jęknął, cofaniem tarczy zmuszając Martinho do ustąpienia.

Martinho schwycił kolejny cylinder i załadował go z trzaskiem. W lewą dłoń chwycił

bombę pianową. Czuł się pozbawiony ze wszystkich uczuć z wyjątkiem pragnienia

zaatakowania tej bestii i zabicia jej. Zanim jednak zdołał unieść ramię i cisnąć bombę poczuł,

background image

29

jak tarcza podskakuje. Podniósł wzrok i ujrzał gęsty strumień płynu tryskający na tarczę od

strony czarnego stwora.

- Wiejmy! - zawył Yierho.

Tym razem Martinho nie dał się prosić. Rzucili się do ucieczki ciągnąc za sobą tarczę.

Kwas przestał tryskać, gdy wycofali się z jego zasięgu. Martinho zatrzymał się i

obejrzał. Zobaczył, że Yierho drży. Ciemna istota cofnęła się do otworu i osunęła powoli z

powrotem. Był to najgroźniejszy odwrót, jaki Martinho kiedykolwiek widział. Ten ruch wręcz

promieniował żądzą ataku. Gdy stworzenie zniknęło z pola widzenia, połać trawnika

zamknęła się nad nim.

Na ten znak wokół całego placu buchnął przeciągły wrzask. Początkowo Joao nie

mógł rozróżnić znaczeń. Słyszał tylko strach.

Wyszedł zza tarczy. Dopiero teraz zaczęły do niego docierać pojedyncze krzyki i

urywki zdań: „Jaki potworny żuk!”, „Słyszałeś wiadomości z nadbrzeża?”, „Cały region może

być zakażony”, „...klasztorze Monte Ochoa...”, „...sierociniec”.

Nad tym wszystkim górowało pytanie powtarzane ze wszystkich stron placu „Co to

było?”, „Co to było?”, „Co to było?”

Martinho poczuł za sobą czyjąś obecność. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał Chen-Lhu

stojącego ze wzrokiem utkwionym w miejscu, gdzie zniknął gigantyczny owad. Nigdzie nie

było widać Rhin Kelly.

- Tak, Johny - mruknął Chen-Lhu. - Co to było?

- Wyglądało jak olbrzymi jelonek - odparł Martinho zdziwiony, jak spokojnie

zabrzmiał jego głos.

- Było o połowę wyższe od człowieka - mruknął Yierho - Szefie... te historie o Serra

Dos Parecis...

- Słyszałem, jak tłum mówił o Monte Ochoa, nadbrzeżu i o jakimś sierocińcu -

powiedział Martinho. - O co tu chodzi?

- Rhin poszła to zbadać - odrzekł Chen-Lhu. - Przyszło stamtąd trochę niepokojących

wiadomości. Poleciłem oczyścić plac z tłumu. Ludziom kazano rozejść się do domów.

- Co to za niepokojące wiadomości?

- Na nadbrzeżu wydarzyła się jakaś tragedia, to samo w klasztorze na Monte Ochoa i

w sierocińcu.

- Jaka tragedia?

- To właśnie ma wybadać Rhin.

background image

30

- Widział pan to, tam na trawniku - powiedział Martinho. - Czy teraz uwierzy pan w

to, o czym donosiliśmy od tylu miesięcy?

- Widziałem automat z miotaczem kwasu i człowieka w kostiumie jelonka - odparł

Chen-Lhu. - Pragnąłbym wierzyć, że nie byłeś współuczestnikiem tego oszustwa.

Yierho zaklął pod nosem.

Martinho odczekał chwilę, by stłumić wściekłość, i powiedział:

- Nie wyglądało mi to na człowieka w kostiumie - potrząsnął głową. Nie był to czas,

by pozwolić emocjom zaćmić rozsądek. „Niemożliwe, żeby owady mogły urosnąć do takich

rozmiarów. Metabolizm i grawitacja...” Znowu potrząsnął głową. „W takim razie, co to

było?”

- Powinniśmy przynajmniej pobrać próbki kwasu z trawnika - powiedział Martinho. -

Ta dziura też powinna zostać zbadana.

- Posłałem już po naszą Sekcję Bezpieczeństwa - odrzekł Chen-Lhu i odwrócił się,

myśląc o tym, jak powinien sformułować raporty dotyczące tego wydarzenia - jeden dla

zwierzchników z MOE i drugi dla swojego rządu.

- Widział pan, jak to się zachowało gdy dołożyłem mu z rozpylacza? - zapytał

Martinho.- Ta trucizna atakuje najpierw zakończenia nerwowe. Człowiek wyłby od tego.

- Człowiek w stroju ochronnym nie - odrzekł Chen-Lhu nie odwracając się.

Zastanowił się nad Martinho. Ten facet wydawał się naprawdę zaskoczony. Nieważne. Cały

ten incydent powinien okazać się użyteczny. Chen-Lhu pojął to właśnie teraz.

- Ale to wróciło do dziury - odezwał się Yierho. - Widzieliście. Wlazło do dziury.

Nagły mrukliwy dźwięk rozległ się wśród ludzi wypychanych z placu i zaczął

narastać.

Martinho odwrócił się i popatrzył uważnie.

- Yierho - powiedział.

- Tak szefie?

- Weź karabinki pneumatyczne z ciężarówki.

- Już, szefie.

Yierho potruchtał przez trawnik ku ciężarówce stojącej teraz na otwartym terenie,

otoczonej jedynie rozproszoną grupką bandeirantes. Martinho rozpoznał niektórych z

mężczyzn. Najliczniejsi wydawali się ci od Alvareza. Byli tam również bandeirantes z

Hermosillo i Junitza.

- Co chcesz zrobić z tymi karabinkami? - zapytał Chen-Lhu.

- Mam zamiar zajrzeć do tej dziury.

background image

31

- Moi ludzie z Bezpieczeństwa będą tu wkrótce. Zaczekamy na nich.

- Idę tam teraz.

- Martinho, powiadam ci, że...

- Nie jest pan rządem Brazylii, doktorze. Otrzymałem od swojego rządu licencję na

wykonywanie specjalnych zadań. Zostałem też zaprzysiężony do wypełniania tych zadań,

cokolwiek by to było.

- Martinho, jeżeli zniszczysz dowody...

- Nie było tam pana. Nie walczył pan z tymi stworami, doktorze. Był pan bezpieczny

tu na brzegu placu, podczas gdy ja zarabiałem sobie na prawo zajrzenia do tej dziury.

Twarz Chen-Lhu zesztywniała z gniewu, ale zachował milczenie dopóki nie był

pewny, że jest w stanie kontrolować swój głos. Wtedy powiedział:

- W takim razie ja pójdę z panem.

- Jak pan sobie życzy.

Martinho spojrzał przez plac. Z rufy ciężarówki wyładowywano właśnie karabinki.

Yierho odbierał je i układał na trawniku. Wysoki, łysy Murzyn z prawym ramieniem na

temblaku współpracował z Yierhem. Murzyn miał na sobie zupełnie biały mundur

bandeirante ze złotym emblematem motyla na lewym ramieniu świadczącym, że jest dowódcą

grupy. Jego twarz przypominała wyciosane w kamieniu oblicze Maura.

- To Alvarez - powiedział Chen-Lhu.

- Widzę.

Chen-Lhu odwrócił się do Martinho i uśmiechnął się złośliwie.

- Johny - powiedział - lepiej nie walczmy ze sobą. Wie pan przecież dlaczego MOE

wysłała mnie do Brazylii.

- Wiem. Chiny zakończyły już porządkowanie problemu swoich owadów.

Odnieśliście wielki sukces.

- Nie mamy teraz już nic oprócz zmutowanych pszczół, Johny. Ani jednego insekta

mogącego szerzyć choroby, czy zżerać żywność przeznaczoną dla ludzi.

- Wiem o tym. I jest pan tu, aby ułatwić nam nasze zadanie.

Chen-Lhu zmarszczył się słysząc ton drwiny w głosie Martinho.

- Właśnie - odpowiedział zimno.

- Zatem dlaczego nie pozwolicie na wjazd obserwatorom naszym, lub tym z ONZ, by

sami to zobaczyli, doktorze?

background image

32

- Johny! Musisz przecież wiedzieć, jak długo nasz kraj cierpiał od białych

imperialistów. Niektórzy z nas ciągle wierzą, że nadal stanowicie dla nas zagrożenie.

Wszędzie widzą szpiegów.

- Ale pan jest obywatelem świata, o szerszych horyzontach, prawda doktorze Travis?

- Oczywiście. Moja prababka była Angielką, jedną z tych Travis- Huntingtonów. W

naszej rodzinie mamy tradycję szerszego rozumienia spraw.

- To zdumiewające, że pański kraj ufa panu - powiedział Martinho - Jest pan w części

białym imperialistą

- odwrócił się, by przywitać się z Alvarezem, który właśnie zatrzymał się przed nimi.

- Cześć, Benito. Przykro mi z powodu twojego ramienia.

- Halo, Johny - głos Alvareza był głęboki i grzmiący

- Bóg mnie uchronił. Wyzdrowieję - zerknął na karabinki w rękach Yierha i powrócił

wzrokiem do twarzy Martinho.

- Słyszałem jak Padre prosił o pneumatyki. Możesz ich chcieć z tylko jednego

powodu.

- Muszę zajrzeć w tę dziurę, Benito.

Alvarez odwrócił się i ukłonił sztywno Chen-Lhu. - A pan, doktorze, nie ma nic

przeciwko temu?

- Mam sporo przeciw, ale nie mam władzy - odparł Chen-Lhu. - To ramię, poważnie

zranione? Każę moim lekarzom je obejrzeć.

- Jakoś się zagoi - mrugnął Alvarez.

- Tak naprawdę to on chce wiedzieć, czy rzeczywiście zostałeś ranny - powiedział

Martinho.

Chen-Lhu rzucił zaskoczone spojrzenie na Martinho i szybko przybrał

nieprzenikniony wyraz twarzy.

Yierho podał jeden z karabinków swojemu szefowi.

- Szefie - westchnął - musimy to robić?

- Dlaczego doktor miałby wątpić, że jestem ranny w ramię? - zapytał Alvarez.

- Słyszał opowieści - rzekł Martinho.

- Jakie opowieści?

- Że my bandeirantes nie chcemy końca dobrej fuchy, więc z powrotem zakażamy

Zielone Strefy i hodujemy nowe owady w tajnych laboratoriach.

- To brednie! - mruknął Alvarez.

background image

33

- Którzy bandeirantes mają to niby robić? - zapytał Yierho z naciskiem. Zmarszczył

się i ruszył w stronę Chen-Lhu. Karabinek trzymał tak, że lufa w każdej chwili mogła się

zwrócić przeciw urzędnikowi MOE.

- Spokojnie, Padre - powiedział Alvarez. - Tego te historie nigdy nie mówią. To

zawsze są oni, albo ich. Nigdy nie ma nazwisk.

Martinho spojrzał na miejsce na trawniku, w którym zniknął gigantyczny żuk.

Stwierdził, że ta kłótnia jest o wiele bardziej pociągająca niż spacer ku temu miejscu. Nocne

powietrze niosło ze sobą powiew nadciągającego zagrożenia i histerii. Ale najdziwniejszą

rzeczą’ w tym wszystkim była niechęć do podjęcia jakiegokolwiek działania, którą czuł

wokół siebie. Było to niczym chwila ciszy po straszliwej bitwie.

„Cóż, to przecież jest swego rodzaju wojna” - powiedział sobie.

Ta wojna tu, w Brazylii toczyła się już osiem lat. Chińczykom zajęła ona dwadzieścia

dwa lata, ale twierdzili, że tutaj można tego dokonać w dziesięć. Myśl, że i tu mogłoby to

potrwać dwadzieścia dwa lata, czyli jeszcze czternaście lat, przez chwilę przytłoczyła Joao.

Poczuł potworne zmęczenie.

- Musicie przyznać, że dzieją się dziwne rzeczy - powiedział Chen-Lhu.

- To przyznajemy.

- Dlaczego nikt nie podejrzewa carsonitów? - zapytał Yierho.

- Dobre pytanie, Padre - odparł Alvarez. - Oni mają wielkie poparcie. Zwłaszcza tych

narodów, które się wstrzymały: Stanów Zjednoczonych Ameryki, Kanady, Zjednoczonego

Królestwa i Wspólnoty Europejskiej.

- Wszędzie tam, gdzie nigdy nie było prawdziwych kłopotów z owadami -

skomentował Yierho.

O dziwo, to właśnie Chen-Lhu zaprotestował.

- Nie - powiedział - państwom, które się powstrzymały, tak naprawdę na tym nie

zależy, oprócz tego, że są szczęśliwe widząc nas uwikłanych w tę walkę.

Martinho pokiwał głową. Tak, to było to, co mówili wszyscy jego towarzysze z lat

nauki w Ameryce Północnej. Im było to rzeczywiście obojętne.

- Idę tam teraz i zajrzę w tę dziurę - powiedział Martinho.

Alvarez wyciągnął rękę i wziął od Yierha karabinek. Przewiesił go na pasie przez swe

zdrowe ramię, a następnie chwycił dźwignię kontroli tarczy.

- Pójdę z tobą, Johny - oznajmił.

Martinho popatrzył na Yierha, i ujrzawszy na jego twarzy wyraz lękliwej ulgi, zwrócił

się ku Alvarezowi:

background image

34

- Jak twoje ramię?

- Wciąż mam jedną zdrową rękę. Czego mi więcej potrzeba?

- Travis, niech pan się trzyma blisko za nami.

- Właśnie dotarli moi ludzie z Bezpieczeństwa - powiedział Chen-Lhu. - Proszę

poczekać chwilę, a otoczymy to miejsce. Powiem im, żeby przynieśli tarcze.

- To rozsądne, Johny - stwierdził Alvarez.

- Pójdziemy powoli - rzekł Martinho - Padre, wracaj do ciężarówki. Powiedz

Ramonowi, aby okrążył plac i wylądował, na skraju trawnika. Niech ciężarówka z Hermosillo

skoncentruje tam wszystkie światła - skinął głową w kierunku trawnika.

- Już, szefie.

Yierho pobiegł ku ciężarówce.

- Chyba nie zniszczycie tego? - zapytał Chen-Lhu.

- Tak samo jak pan pragniemy dowiedzieć się, co to jest - powiedział Alvarez.

- Chodźmy - rzekł Martinho.

Chen-Lhu pobiegł na spotkanie ciężarówki MOE torującej sobie drogę przez boczną

uliczkę. Tłum sprawiał tam spore kłopoty, opierając się próbom usunięcia go z terenu placu.

Alvarez pchnął dźwignię regulacji i tarcza zaczęła Pełznąć przez trawnik.

- Johny, dlaczego doktor nie podejrzewa carsonitów? - spytał Alvarez półgłosem.

- Ma siatkę najlepszych szpiegów na świecie -- powiedział Martinho. - Musi

wiedzieć... jego wzrok był ciągle skupiony na poruszonej połaci trawnika przed nimi.

- Czy można wymyślić lepszy, sabotaż, niż zdyskredytowanie bandeirantes?

- To prawda, ale nie wierzę, aby Travis-Huntington Chen-Lhu mógłby popełnić taką

omyłkę - odparł Martinho i pomyślał: „To dziwne, jak ta połać trawnika jednocześnie

przyciąga i odpycha”.

- Wiele razy zakładaliśmy się ze sobą, Johny. Być może jednak czasami zapominamy,

że mamy wspólnego wroga.

- Możesz go nazwać?

- To wróg kryjący się w dżunglach, w trawie sawann i pod ziemią. Chińczykom walka

z nimi zajęła dwadzieścia dwa lata...

- Podejrzewasz ich? - Martinho spojrzał na swego towarzysza, zauważając w oczach

Alvareza głęboką koncentrację - Nie pozwalają nam zbadać swoich osiągnięć.

- Chińczycy to paranoicy. Odbiło im jeszcze zanim zderzyli się ze światem Zachodu.

To zaś utrzymało ich jedynie w tej chorobie. Podejrzewasz Chińczyków? Nie sądzę, aby to

miało sens.

background image

35

- A ja tak - odparł Martinho - Podejrzewam wszystkich.

Na dźwięk własnych słów zwyciężyło w nim uczucie żalu. To była prawda,

podejrzewał wszystkich, nawet Benita, Chen-Lhu i... uroczą Rhin Kelly. - Często myślę o

dawnych insektycydach - powiedział - o tym, jak owady stawały się coraz silniejsze pomimo

tych trucizn, a może nawet dzięki nim.

Łoskot za nimi zwrócił uwagę Martinho, położył dłoń na ramieniu Alvareza, który

zatrzymał tarczę i odwrócił się.

To Yierho podążał za nimi z samobieżnym wózkiem zawalonym sprzętem. Martinho

rozpoznał długi lewar, wielką pelerynę przeznaczoną chyba dla Alvareza oraz paczki

wybuchowego plastyku.

- Szefie... pomyślałem, że przydadzą się wam te rzeczy. Martinho przeniknęło

poczucie oddania dla Padre.

Mimo to powiedział szorstko:

- Trzymaj się blisko z tyłu i zejdź z drogi, słyszysz?

- Oczywiście, Szefie. Czyż nie słucham cię zawsze? - wyciągnął pelerynę w stronę

Alvareza. - To przyniosłem dla pana, ucierpiał pan od następnej rany.

- Dziękuję, Padre - odparł Alvarez. - Ale wolę swobodę ruchów. Poza tym to stare

ciało nosi tak wiele ran, że jedna więcej nie zrobi większej różnicy.

Martinho rozejrzał się dookoła i zobaczył, że w kierunku trawnika suną następne

tarcze.

- Szybko! - zawołał - Musimy tam być pierwsi. Alvarez przesunął rączkę kontroli.

Tarcza ryszyła. Yierho podszedł bliżej do Martinho i powiedział cicho:

- Szefie, tam w ciężarówce opowiadają różne historie. Mówią, że jakieś stworzenia

zżarły pale pod magazynem na nadbrzeżu. Wszystko się zawaliło. Byli zabici i ranni. Panuje

wielki niepokój.

- Chen-Lhu wspomniał o tym.

- Czy to nie to miejsce? - zapytał Alvarez.

- Zatrzymaj tarczę - polecił Martinho. Popatrzył na trawę przed nimi, szukając śladów

poprzedniego przetaczania ich tarczy.

- To tam - pokazał. Oddał Yierhowi karabinek i rzekł:

- Podaj mi lewar i ładunek głuszący.

Yierho wręczył mu mały pakiet plastyku z detonatorem. Ładunków tego rodzaju

używali na czerwonych terytoriach, do zniszczenia podziemnych gniazd insektów. Martinho

opuścił i uszczelnił osłonę twarzy, po czym wziął lewar.

background image

36

- Yierho, kryj mnie stąd. - rozkazał - Benito, możesz posługiwać się latarką?

- Oczywiście, Johny.

- Szefie... nie zamierza pan użyć tarczy?

- Nie mam czasu - wyszedł zza tarczy, zanim Yierho zdążył odpowiedzieć. Wiązka

światła z latarki jak sztylet cięła grunt pod jego stopami. Przykucnął, wbił koniec lewara w

trawę i pchnął. Lewar zarył się, następnie wpadł w pustkę. Coś w dole dotknęło go i

elektryzujący impuls przeniknął całe ciało Martinha.

- Padre, tam, w dole - szepnął. Yierho uniósł karabinek.

- Szefie?

- Prosto tak jak lewar, w ziemię. Yierho wycelował i nacisnął spust dwa razy.

Gwałtowny hałas buchnął spod trawnika przed nimi.

W owadziej norze zakotłowało się.

Yierho znowu wystrzelił. Pneumatyczne pociski wydawały dziwne dudniące odgłosy

eksplodując pod ziemią.

Po chwili dobiegł ich łoskot furiackiej miotaniny, jakby pod nimi znajdowało się stado

wielkich ryb, którym rzucano karmę.

Ucichło nagle.

Więcej światła padło na trawnik przed nimi. Martinho podniósł głowę i zobaczył

stojących wokół kilkudziesięciu ludzi w mundurach MOE i bandeirantes.

Znów skupił uwagę na połaci trawy. - Padre, zamierzam to podważyć. Bądź gotów.

- Oczywiście, szefie.

Martinho podłożył stopę pod lewar jako punkt podparcia, po czym nacisnął na drugi

koniec. Klapa uniosła się z wolna. Była przyklejona do otworu jakąś gumowatą substancją

tworzącą ciągliwe nici. Zapach siarki i korozyjnego sublimatu w nozdrzach powiedział

Martinho, czym było to szczeliwo - nośnikiem butylowym, którego używał w swoim

rozpylaczu. Z nagłym klaśnięciem klapa odskoczyła i potoczyła się na trawnik.

Latarki były teraz obok Martinho, badawczymi wiązkami macając połyskującą w dole

oleistą, czarną wodę. Miała ona zapach rzecznego mułu.

- One wyszły z rzeki - rzekł Alvarez. Chen-Lhu podszedł do Martinho i powiedział:

- Wydaje się, że przebierańcy się wymknęli. Jakie to dogodne... - dodał i pomyślał:

„Miałem rację, kiedy wydawałem Rhin rozkazy. Musimy mieć wtyczkę w ich organizacji.

Ten przywódca bandeirantes wykształcony wśród jankeskich imperialistów, to wróg. Jest

jednym z tych, którzy starają się nas zniszczyć. Nie może być innej odpowiedzi.”

background image

37

Martinho zignorował uszczypliwość Chen-Lhu. Był zbyt zmęczony, by być złym na

tego starego durnia. Wstał i rozejrzał się po placu. W powietrzu wisiała cisza jak gdyby całe

niebo oczekiwało jakiegoś nieszczęścia. Za rozszerzonym pierścieniem strażników pozostało

tylko kilku widzów, prawdopodobnie uprzywilejowanych urzędników. Tłum został

zepchnięty na przyległe ulice.

Mały, czerwony samochód zjeżdżał w dół alei prowadzącej do placu. Jego okna

połyskiwały w świetle ulicznych lamp; Strażnicy rozstąpili się przed nim, a gdy podjechał

bliżej Martinho rozpoznał umieszczone na masce insygnia MOE. Samochód stanął z piskiem

opon przy brzegu trawnika i wyskoczyła z niego Rhin Kelly.

Była teraz ubrana w roboczy, dwuczęściowy kostium MOE. Miał on tę samą barwę co

spłowiała trawa.

Przeszła przez trawnik patrząc na Martinho i myśląc: „Należy go wykorzystać i

pozbyć się go. Jest wrogiem. Teraz to oczywiste”.

Martinho obserwował ją podziwiając jej wdzięk i kobiecość, które prosty uniform

tylko podkreślał.

Zatrzymała się przez nim i przemówiła gardłowym, przynaglającym głosem:

- Senhor Martinho, przyszłam ocalić pańskie życie. Potrząsnął głową, nie wierząc, że

dobrze ją usłyszał.

- Co...?

- Zaraz rozpęta się tutaj piekło.

Do Martinha dotarły odległe okrzyki.

- To tłum - powiedziała. - Uzbrojony.

- Co się dzieje, u diabła? - zapytał z naciskiem.

- Dziś wieczór było kilkanaście ofiar śmiertelnych - rzekła. - Wśród nich kobiety i

dzieci. Za Monte Ochoa zawaliła się część budynków. Całe wzgórze jest poprzebijane

korytarzami.

- Sierociniec... - mruknął Yierho.

- Tak - odparła - sierociniec i klasztor na Monte Ochoa zostały zniszczone. Obwinia

się bandeirantes. Wie pan, co mówiono...

- Pomówię z tymi ludźmi! - wykrzyknął Martinho. Czuł wściekłość na myśl, że jest

zagrożony przez tych, którym służył! - To nonsens! Nie zrobiliśmy nic, co...

- Szefie - powiedział Yierho. -- Nie przekona pan tłumu.

- Zlinczowano już dwóch ludzi z grupy Lifcada - ciągnęła Rhin. - Jeszcze ma pan

szansę uciec. Wasze ciężarówki są tutaj i jest ich dość dla wszystkich.

background image

38

Yierho wziął go za ramię.

- Szefie, musimy zrobić, co ona mówi.

Martinho stał w milczeniu, słysząc jak wiadomość jest przekazywana wśród

bandeirantes stojących wokół nich: „Tłum... wina na nas... sierociniec...”

- Dokąd możemy się udać? - zapytał

- Wydaje mi się, że są to zamieszki lokalne - powiedział Chen-Lhu. Przerwał,

nasłuchując. Wrzaski stawały się coraz głośniejsze. - Proszę lecieć do swojego ojca w Cuiabie

i zabrać ze sobą swoją grupę. Inni mogą się udać do waszych baz w Strefie Czerwonej.

- Dlaczego mam...

- Wyślę do pana Rhin, kiedy opracujemy plan działania.

- Muszę wiedzieć, gdzie pana szukać - powiedziała Rhin, włączając się znów do

rozmowy i myśląc: „Tak. Siedziba ojca. To musi być centrum... To, albo Goyaz, jak

podejrzewa Travis”.

- Ale my nic nie zrobiliśmy - rzekł Martinho.

- Proszę - powiedziała. Yierho pociągnął go za ramię. Martinho głęboko wciągnął

powietrze.

- Padre, idź z ludźmi. Tam w Czerwonej będziemy bezpieczniejsi. Wezmę małą

ciężarówkę i polecę do Cuiaby. Muszę przedyskutować to z moim ojcem. Ktoś musi wleźć na

stołek i zmusić tych ludzi, żeby słuchali.

- Słuchali czego? - zapytał Alvarez.

- Praca... musi być czasowo wstrzymana - powiedział Martinho - musi być śledztwo.

- To głupota! - wykrzyknął Alvarez. - Kto będzie słuchał takiego gadania?

Martinho spróbował przełknąć ślinę, mimo że miał zupełnie suche gardło. Noc

dookoła niego była zimna i przytłaczająca. Głosy tłumu zbliżały się coraz bardziej. Policja

oraz wojsko długo nie będą w stanie powstrzymywać tego rozwścieczonego molocha.

- Nie będą cię słuchać - mruknął Alvarez. - Nawet jeżeli masz rację.

Wycie tłumu punktowało prawdę tych słów. Martinho wiedział o tym. Ludzie u

władzy nie mogli przyznać się do porażki. Byli u władzy ze względu na pewne obietnice.

Jeżeli te obietnice nie były dotrzymywane, to trzeba było znaleźć kogoś, kto przyjąłby winę

na siebie.

„Być może już kogoś znaleziono...” - pomyślał.

Pozwolił Yierhowi poprowadzić się ku ciężarówkom.

background image

39

IV

To była jaskinia, znajdująca się wysoko ponad mokrymi, czarnymi skałami rzecznego

wąwozu w Goyaz. Wewnątrz jaskini, w Mózgu słuchającym radia myśli pulsowały coraz

intensywniej, w miarę jak spiker- człowiek donosił o wiadomościach dnia, zamieszkach w

Bahii, zlinczowanych bandeirantes, i komandosach, którzy dokonali desantu dla przywrócenia

porządku.

Radio, mały przenośny odbiornik zasilany bateriami, wytwarzało w jaskini nieznośny

hałas, który drażnił receptory Mózgu, ale ludzkich wiadomości trzeba było słuchać tak długo,

dopóki wytrzymają baterie. Teorii pochodzącej z filmoksiążek z bibliotek porzuconych w

Czerwonej Strefie Mózg posiadał pod dostatkiem, ale wiedza praktyczna była zupełnie inną

sprawą.

Przez pewien czas Mózg dysponował przenośnym telewizorem, ale zasięg jego

odbioru był ograniczony, a teraz już nie działał.

Wiadomości skończyły się i z głośnika buchnęła muzyka. Mózg dał sygnał, by

wyłączyć odbiornik, a następnie pogrążył się w wyczekiwaniu, myśląc i pulsując.

Mózg stanowił soczewkowatą bryłę o promieniu około czterech metrów i wysokości

pół metra, identyfikującą się jako „Najwyższe Zintegrowanie”.

Ruchoma maska zmysłowa mogąca wedle woli Mózgu zmieniać swój kształt, tworząc

to dysk, to wachlarz, a nawet podobiznę ludzkiego oblicza, jak kaptur spoczywała na jego

powierzchni, swymi receptorami ustawiona ku szaremu światłu poranka wpadającemu do

wnętrza pieczary.

Rytmiczne pulsowanie żółtego worka w głębi jaskini tłoczyło do Mózgu lepki, ciemny

płyn. Błonkoskrzydłe owady pełzły po jego powierzchniowych błonach i bruzdach

bezustannie nadzorując, naprawiając oraz dawkując dodatkowe pożywienie.

Roje wyspecjalizowanych insektów kłębiły się u wylotu jaskini. Jedne wytwarzały

najrozmaitsze substancje organiczne, inne rozkładały je, lub dostarczały Mózgowi tlen,

jeszcze inne zajmowały się mięśniami pompującymi.

Czysty, cierpki zapach kwasu mrówkowego przenikał całą jaskinię.

W poświacie świtu owady wlatywały i wylatywały z jaskini. Niektóre zawisały w

powietrzu, tańcząc, kołysząc się i brzęcząc nad receptorami Mózgu, inne do składania

raportów używały modulacji wydawanego przez siebie głosu. Były też takie, które pojawiały

background image

40

się grupami w szykach o określonym kształcie, albo tworzyły skomplikowane wzory o

zmiennym układzie barw, lub też w skomplikowany sposób wymachiwały czułkami.

W tej chwili przekazywana była relacja z Bahii: „Wiele deszczu, wilgotny grunt,

korytarze naszych posterunków nasłuchowych zapadały się. Obserwator został zauważony i

zaatakowany, ale nadzorca obronił go i uniemożliwił ucieczkę. Tunele znad rzeki

spowodowały zerwanie się tamtejszych struktur. Nie pozostawiono żadnego dowodu poza

tym, ile zdołały zobaczyć istoty ludzkie. Ci z nas, którzy nie zdołali uciec, zostali zniszczeni.

„Pośród istot ludzkich zdarzyły się ofiary śmiertelne”.

„Ofiary śmiertelne wśród istot ludzkich” pomyślał Mózg „Zatem doniesienia radiowe

były prawdziwe”.

To była katastrofa.

Zapotrzebowanie Mózgu na tlen wzrosło. Służebne owady dostosowały szybkość

podaży i przyspieszyły rytm pompowania.

„Ludzie będą wierzyć, że zostali zaatakowani” - pomyślał Mózg -”Zostanie

uruchomiona złożona struktura obronna ludzkości. Przełamać to nastawienie spokojnym

rozumowaniem będzie w najwyższym stopniu trudne, jeżeli nie niemożliwe. Kto może

próbować rozumować z tymi, którzy nie rozumują?”

Bardzo ciężko było pojąć istoty ludzkie z ich bogami i sposobami akumulacji dóbr.

„Interes” - tak książki nazywały ich wzorzec akumulacji, ale znaczenie tego terminu

wymykało się Mózgowi. Pieniądze nie nadawały się do zjedzenia, nie gromadziły w sobie

widocznej energii i były kiepskim materiałem budowlanym. Domy taipa z plecionki

oblicowanej tynkiem zamieszkiwane przez najbiedniejsze istoty ludzkie były bardziej trwałe.

A mimo to ludzie dążyli do ich posiadania. Materiał ten musiał być zatem ważny.

Musiał być co najmniej równie ważny jak ich koncepcje boga, który wydawał się być czymś

w rodzaju najwyższego zintegrowania, którego położenia i substancjalności nie można było

określić. Zupełnie niezrozumiałe.

Mózg czuł, że gdzieś musi istnieć sposób myślenia, który uczyniłby te rzeczy bardziej

jasnymi, ale jego zarys bez przerwy mu się wymykał.

Mózg pomyślał następnie, jak dziwny był ludzki sposób myślenia o egzystencji, owo

przeniesienie wewnętrznej energii w celu wytworzenia w wyobraźni wizji, które w

rzeczywistości były planami i regułami, nie podporządkowanymi regule przetrwania. Jak

ciekawe, jak subtelne i piękne było owo ludzkie odkrycie, które zostało teraz skopiowane i

przystosowane do użytku innych stworzeń. Jak bardzo godne podziwu i wysublimowane było

to manipulowanie Wszechświatem, odbywające się tylko wewnątrz granic wyobraźni.

background image

41

Przez chwilę Mózg badał sam siebie, starając się dokonać symulacji ludzkich emocji.

Lęk i poczucie jedności roju - to jeszcze mógł pojąć. Ale odmiany uczucia strachu zwane

nienawiścią oraz odruchy zaślepienia - to było o wiele trudniejsze.

Mózg nigdy nie pozwalał sobie na przypominanie tego, że kiedyś był częścią ludzkiej

istoty i podlegał tym samym uczuciom. Nawroty takich myśli uważał za drażniące.

Wyeliminował je na własne życzenie. Teraz Mózg tylko odległe przypominał swój ludzki

odpowiednik. Był większy i bardziej skomplikowany. Żaden ludzki system krążenia nie

mógłby zaspokoić jego potrzeb odżywczych. Żaden ograniczony ludzki układ zmysłów nie

mógłby nasycić jego żarłocznego apetytu na informacje.

Był to po prostu Mózg - funkcjonalny składnik systemu superroju, ważniejszy nawet

od królowej. „Jakie klasy istot ludzkich zginęły?” - zapytał. Odpowiedź nadeszła w postaci

niskiego brzęczenia: „Pracownicy, istoty żeńskie, osobniki niedojrzałe i kilka jałowych

królowych”.

„Istoty żeńskie i osobniki niedojrzałe” - pomyślał Mózg. Uformowało to w jego

świadomości indiańskie przekleństwo, którego źródło zostało wycięte. Przy takich ofiarach

ludzka reakcja obronna będzie o wiele bardziej gwałtowna. Szybkie działanie stawało się

niezbędne.

„Jakie są wiadomości od naszych posłańców, którzy przeniknęli przez barierę? -

zapytał Mózg.

„Miejsce ukrycia grupy posłańców jest nieznane” „Należy ich odnaleźć. Muszą

pozostać w ukryciu aż do bardziej dogodnej chwili. Przekazać to polecenie natychmiast”.

Wyspecjalizowane robotnice od razu opuściły jaskinię, by wykonać rozkaz.

„Musimy schwytać zróżnicowaną ludzką próbę” polecił Mózg „Musimy mieć pośród

nich co najmniej jednego przywódcę. Wysłać obserwatorów, posłańców i jednostki

wykonawcze. Informować tak szybko, jak to możliwe”.

Mózg przestawił się na słuchanie, stwierdzając, że jego rozkazy są wykonywane.

Pomyślał o wiadomościach przenoszonych przez odległości dzielące roje. Wewnątrz Mózgu

czaiły się nieokreślone niepokoje, na które nie miał odpowiedzi. Podniósł maskę receptorową

wykształcił oczy i skupił je na wylocie jaskini. Pełne światło dnia. Teraz mógł tylko czekać.

Czekanie było najtrudniejszą częścią istnienia. Mózg począł badać tę myśl, formułując

wnioski i koncepcje możliwych alternatyw przeplatających proces czekania, wyobrażając

sobie projekcje przyszłego fizycznego wzrostu, który mógłby skrócić oczekiwanie.

Myśli te wywołały swego rodzaju intelektualną nie- strawność, która zaalarmowała

obsługujące Mózg roje. Zaczęły one brzęczeć gniewnie wokół niego, osłaniać go, żywić i

background image

42

formować falangi wojowników u wylotu jaskini. Działanie to wywołało w Mózgu

zmartwienie. Mózg wiedział, co pobudziło jego kohorty do działania. Strzeżenie cennego

rdzenia roju było instynktem przetrwania zakorzenionym u wszystkich gatunków służebnych.

Mózg uświadomił sobie, że prymitywne roje nie potrafiły zmienić tego wzorca zachowania.

Jednak musiały go zmienić. Musiały się nauczyć szybkiego dostosowywania się do potrzeb,

oceny wydarzeń i pojmowania każdej sytuacji jako wyjątkowej

„Muszę kontynuować nauczanie” - pomyślał Mózg, a następnie zażyczył sobie

wiadomości od drobnych obserwatorów, których wysłał na wschód. Zapotrzebowanie na

informację z tamtego terenu było bardzo duże. Potrzebował uzupełnienia okruchów

uzbieranych od posterunków podsłuchu. Stamtąd mógł nadejść dowód o najżywotniejszym

znaczeniu, który wytrąciłby ludzkość ze ślepego pogrążania się w śmierci dla wszystkich.

W miarę jak wycofywał się z obszaru bolesnych myśli, roje opiekuńcze osłabiały

swoją aktywność.

„Na razie czekajmy” - powiedział Mózg sam do siebie i zaczął rozmyślać o małej

zmianie genetycznej u bezkrzydłych pszczół, która ulepszyłaby system produkcji tlenu.

Senhor Gabriel Martinho, prefekt Konwencji Bariery Mato Grosso, spacerował po

swoim gabinecie mrucząc coś do siebie. Przystawał co jakiś czas, by spojrzeć na swojego

syna, Joao, który siedział na sofie obitej skórą tapira, stojącej przed jedną z okalających pokój

biblioteczek.

Martinho - senior był śniadym, drobnym mężczyzną o cienkich kończynach, siwych

włosach i głęboko osadzonych brązowych oczach. Miał orli nos, usta jak szpara i podbródek

przypominający szpic buta. Nosił staromodne, czarne ubranie odpowiadające swemu

stanowisku. Jego koszula lśniła idealną bielą. Gdy wymachiwał ramionami, błyskały złote

spinki do mankietów.

- Stałem się po prostu obiektem kpin - burknął opryskliwie.

Joao w milczeniu przyjął to oświadczenie. Po całym tygodniu wysłuchiwania

wybuchów swojego ojca nauczył się wartości milczenia. Spuścił wzrok i spojrzał na swoje

białe spodnie mundurowe, wetknięte w wysokie po łydki buty do chodzenia po dżungli.

Wszystko to było nieskazitelnie lśniące i czyste, podczas gdy jego ludzie pocili się nad

wstępnym przebadaniem Serra Dos Parecis.

W pokoju zaczęło się robić ciemno. Zapadał szybki, tropikalny mrok ponaglany

grzmotami dobiegającymi zza horyzontu. Zanikające światło dnia rzucało błękitną, zamgloną

poświatę. Błyskawica rozdarła nagle obszar nieba widoczny przez wysokie wąskie okno i

background image

43

wypełniła gabinet oślepiającym blaskiem. Potem nastąpił dudniący grzmot. Czujniki domu

zareagowały na to włączeniem świateł wszędzie tam, gdzie byli ludzie. Gabinet wypełnił

żółty blask. Prefekt zatrzymał się naprzeciw swojego syna.

- Dlaczego mój własny syn, sławny szef bandeirantes z Bractwa, wyciął taką

carsonicką głupotę?

Joao popatrzył na podłogę między swymi butami. Walka na placu w Bahii i ucieczka

przed tłumem, choć miały miejsce zaledwie tydzień temu, wydawały mu się odległą o

wieczność częścią przeszłości kogoś innego. Ten dzień był świadkiem szeregu ważnych

politycznych osobistości paradujących przez gabinet jego ojca. Uprzejmych pozdrowień

wymienianych ze sławnym Joao Martinho i cichymi głosami toczonych konferencji z jego

ojcem.

Stary człowiek walczył o swojego syna. Joao wiedział o tym. Ale stary Martinho mógł

walczyć tylko w sposób, który znał najlepiej: poprzez zrytualizowane układy, więzi

pokrewieństwa, poruszanie nitek protekcji, manewrami za sceną, wymienianiem obietnic

władzy i zjednywaniem sobie siły politycznej tam, gdzie się ona liczyła. Ani razu nie wziął

pod uwagę podejrzeń i wątpliwości syna. Alvarez, Joao, ludzie z Hermosillo i każdy kto miał

do czynienia z Piratiningą, był teraz otoczony złym zapaszkiem. Trzeba było naprawiać płoty.

- Zaprzestać uporządkowywania? - mruknął starzec. - Odwlekać nasz Brazylijski

Marsz na Zachód? Oszalałeś?

Jak myślisz, w jaki sposób utrzymuję moje stanowisko? Ja! Spadkobierca hidalgów,

których przodkowie rządzili pierwszymi kapitaniami! Nie jesteśmy burges, których dziadowie

zostali pogrzebani przez Rui Borbosę, a mimo to ludzie nazywają mnie „Ojcem Biednych”.

Nie zyskałem tego miana dzięki głupocie.

- Ojcze, gdybyś tylko...

- Bądź cicho! Trzymam w garści naszą panelinhę, nasz garnuszek, w którym się

wesoło gotuje. Wszystko będzie w porządku.

Joao westchnął. Do swojego położenia czuł zarówno °drazę jak i wstyd. Aż do tego

czasu prefekt był na poły na emeryturze ze względu na słabe serce. Jak teraz niepokoić

starego człowieka? Ale on trwał uparcie przy swojej ślepocie!

- Zbadać, mówisz - zaszydził z niego starzec. - Co zbadać? Właśnie w tej chwili nie

potrzeba nam śledztw i podejrzeń. Rząd, dzięki całotygodniowym naciskom moich przyjaciół,

uznał, że wszystko jest w porządku. Są prawie gotowi obwinić za tragedię w Bahii

carsonitów.

- Nie mają żadnych dowodów - powiedział Joao. - Sam to przyznałeś.

background image

44

- W czas taki jak ten dowody nie mają żadnego znaczenia - odparł jego ojciec. -

Jedyne, co się liczy to to, że odsuwamy podejrzenia od nas. Musimy zyskać na czasie. Poza

tym było to coś dokładnie w stylu carsonitów.

- Ale mogli tego nie zrobić - odparł Joao. Stary człowiek jak gdyby nie dosłyszał.

- Ledwie w zeszłym tygodniu - powiedział, wykonując zamaszysty ruch ręką - na

dzień zanim się tu zjawiłeś niczym szalona trąba powietrzna, przemawiałem do farmerów z

Lacuia na prośbę mojego przyjaciela z Ministerstwa Rolnictwa. I wiesz, że ten motłoch się ze

mnie naśmiewał? Powiedziałem, że w tym miesiącu powiększymy Strefę Zieloną o dziesięć

tysięcy hektarów. Śmiali się. Mówili: „Nawet pański własny syn w to nie wierzy!” Teraz

rozumiem, dlaczego tak mówili. Zatrzymać marsz na zachód, to ci dopiero!

- Widziałeś raporty z Bahii - powiedział Joao - Ci, którzy badali to z ramienia MOE...

- MOE! Ten cwany Chińczyk, którego twarz nigdy nic nie mówi. On jest bardziej

bahiano niż sami bahianos, bezczelny drań. I ta nowa pani doktor, którą wszędzie wysyła na

przeszpiegi. Jego łóżkowy komandos, jego sidaga. Wiem już coś niecoś na jej temat. Ledwie

wczoraj powiedziano mi...

- Nie chcę tego słuchać!

Starzec zamilkł, spojrzał w dół na niego:

- Hęęę? - chrząknął znacząco.

- Hęęę! - warknął Joao. - Co to znaczy?

- To znaczy: hęęę! - odpowiedział starzec.

- To bardzo piękna kobieta! - krzyknął Joao.

- Tak mi doniesiono. I wielu mężczyzn próbowało już tego piękna... Tak mówią.

- Nie wierzę w to!

- Joao - rzekł prefekt - posłuchaj starego człowieka, któremu doświadczenie dało

mądrość. To niebezpieczna kobieta. Należy ciałem i duszą do MOE, a ta organizacja często

ma interesy sprzeczne z naszymi. Ty jesteś przedsiębiorczy, masz sławę, a twoje zdolności i

sukcesy z pewnością wzbudziły zazdrość w pewnych sferach. Ta kobieta ma być rzekomo

doktorem od robali, ale jej działania wskazują, że jest raczej osobą mającą wiele bardzo

różnych zajęć. A niektóre z nich, ach, niektóre z nich...

- Dość tego, ojcze!

- Jak sobie życzysz.

- Ma tutaj wkrótce przybyć - oznajmił Joao. - Nie chcę, byś zachował swoją obecną

postawę wobec...

- Jej wizyta może się odwlec - odparł prefekt.

background image

45

- Dlaczego? - Joao popatrzył na niego badawczo.

- W ostatni wtorek po twoim epizodziku w Bahii została wysłana do Goyaz. Tej samej

nocy, albo następnego dnia rano. Nie jest to ważne.

- Tak?

- Wiesz, oczywiście, co robi w Goyaz. Te historie o tajnej bazie bandeirantes... Ma to

wybadać. Jeżeli jeszcze żyje...

Joao aż podskoczył.

- Co?!!

- W kwaterze głównej MOE w Bahii krąży pogłoska, że jej powrót odwleka się. Być

może jakiś wypadek. Mówi s>e, że jutro sam wielki Travis Huntington Chen-Lhu we własnej

osobie uda się na poszukiwania swojej pani doktor.

- Wydawał się bardzo ją lubić, kiedy widziałem ich w Bahii, ale te opowieści o...

- Lubić? O tak, rzeczywiście.

- Masz złe myśli, ojcze - Joao wziął głęboki wdech, o tej ślicznej kobiecie gdzieś w

głębi kraju, w dżungli, martwej bądź poranionej pozostawiła w Joao poczucie chorej pustki.

- Być może zażyczysz sobie \wymaszero wać ze swoimi ludźmi w przyszłym tygodniu

na zachód?

Joao zignorował szyderstwo i odrzekł:

- Ojcze, cała ta krucjata wymaga okresu przerwy, byśmy zobaczyli, co jest nie w

porządku...

- Jeżeli tak mówiłeś w Bahii, nie winie ich, że zwrócili się przeciw tobie - powiedział

prefekt. - Być może ten tłum...

- Wiesz, co widzieliśmy na placu!

- Nonsens, ale już wczorajszy nonsens. Teraz to musi się skończyć. Nie wolno ci

uczynić nic, co zakłóciłoby równowagę. Rozkazuję ci!

- Ludzie nie podejrzewają już bandeirantes - powiedział Joao z goryczą w głosie.

- Niektórzy wciąż was podejrzewają. Tak. I dlaczegóż by nie, jeśli to, co usłyszałem z

twoich własnych ust jest próbką tego, co tam mówiłeś?

Joao badał wzrokiem czubki butów swojego ojca, błyszczących czarną pastą. Ich

nieskazitelna powierzchnia była dla niego, jak spostrzegł to w tej chwili, w jakiś sposób

symbolem życia jego ojca.

- Przykro mi, że naraziłem cię na nieprzyjemności - powiedział. - Czasami żałuję, że

jestem bandeirante, ale - wzruszył ramionami - czy mógłbym bez tego dowiedzieć się o

rzeczach, które ci powiedziałem? Prawda jest taka...

background image

46

- Joao! - głos ojca drżał. - Siedzisz tu sobie i mówisz mi, że skalałeś nasz honor?

Złożyłeś fałszywą przysięgę, kiedy formowałeś swoje Bractwo?

- To nie jest tak, ojcze.

- Tak? W takim razie jak?

Joao wyciągnął z kieszeni na piersiach emblemat konającego motyla i obrócił go w

palcach.

- Wierzyłem w to... wtedy. Mieliśmy tale kształtować zmutowane pszczoły, by

zapełniały każdą lukę w systemie ekologicznym owadów. To była Wielka Krucjata.

Wierzyłem w to. Jak ludzie w Chinach mówiłem: „Tylko pożyteczne przeżyją!” I myślałem

tak. Ale to było kilka ładnych lat temu, ojcze. Od tego czasu uświadomiłem sobie wreszcie,

że nie rozumiemy w pełni tego, co jest pożyteczne.

- To był błąd, że wychowywałeś się w Ameryce Północnej - powiedział’ stary

Martinho. - Siebie za to winie. Tak, tylko mnie można za to obwiniać. To właśnie tam

wchłonąłeś tę carsonicką herezję. Wszystko jest dla nich dobre, by odmówić przyłączenia się

do naszego Ekologicznego Uporządkowania. Oni nie mają milionów gąb do wykarmienia!

Ale mój własny syn!

- Tam w Czerwonej Strefie zobaczyłbyś różne rzeczy, ojcze. Trudne do

wytłumaczenia. Rośliny wyglądają tam zdrowiej. Owoce są...

- Stan czysto przejściowy - stwierdził prefekt - Ukształtujemy pszczoły tak, by

sprostały wszystkim naszym potrzebom. Szkodniki odbierają nam żywność od ust. Muszą

zginąć i zostać zastąpione przez stworzenia wykonujące funkcje użyteczne dla człowieka.

- Ptaki giną, ojcze.

- Ratujemy je! W naszych rezerwatach mamy okazy każdego gatunku. Dostarczymy

dla nich nowej żywności, aby...

- Niektóre rośliny już zniknęły z braku naturalnego zapylenia.

- Żadna z pożytecznych roślin nie została stracona!

- A co się stanie - zapytał Joao -jeżeli nasze bariery zostaną przerwane przez owady,

zanim zdążymy zastąpić populację naturalnych drapieżników? Co wtedy się stanie?

Martinho senior potrząsnął szczupłym palcem przed nosem swojego syna.

- Skończ z tymi bredniami! - krzyknął - Nie będę więcej tego słuchać! Rozumiesz?

- Proszę, uspokój się, ojcze.

- Uspokoić się? Jak mam się uspokoić w obliczu... tej... tej zdrady? Chowasz się tutaj

jak pospolity przestępca. Zamieszki w Bahii i Santarem i...

- Ojcze, przestań!

background image

47

- Nie przestanę. Nie wiesz, co mówili ci przeklęci farmerzy z Laculi? Mówili, że

widziano, jak bandeirantes z powrotem zakażali Zieloną Strefę, żeby przedłużyć swoją pracę!

To właśnie mówili.

- To nonsens, ojcze!

- Oczywiście, że nonsens. Ale to naturalna konsekwencja takiego defetystycznego

gadania jak to, którego dziś od ciebie wysłuchuję. A wszystkie nasze niepowodzenia,

przydają tylko siły takim oskarżeniom.

- Niepowodzenia, ojcze?

- Tak powiedziałem: niepowodzenia!

Senhor prefekt Martinho odwrócił się, podszedł do swojego biurka i zawrócił. Znów

zatrzymał się przed swoim synem i położył dłonie na biodrach.

- Myślisz oczywiście o Piratinindze? - spytał.

- Między innymi.

- Twoi ludzie z Bractwa tam byli.

- Nawet pchła się przez nas nie przedostała.

- Mimo to tydzień temu Piratininga była w Strefie Zielonej. A dzisiaj... - wskazał na

biurko. - Widziałeś raporty? Roi się. Po prostu się roi!

- Nie mogę nadzorować każdego bandeirante w Mato Grosso - powiedział Joao. -

Jeżeli oni...

- MOE dała nam sześć miesięcy na zrobienie porządku - powiedział stary Martinho.

Wzniósł ręce do góry, jego twarz nabiegła krwią. - Sześć miesięcy!

- Gdybyś poszedł tylko do swoich przyjaciół w rządzie i przekonał ich, jakie...

- Przekonać ich? Wejść i powiedzieć, żeby popełnili polityczne samobójstwo? Moim

przyjaciołom? Czy wiesz, że MOE grozi nałożeniem na całą Brazylię embarga tak samo jak

to zrobili z Ameryką Północną? - prefekt opuścił ręce. - Potrafisz wyobrazić sobie naciski na

nas? Potrafisz wyobrazić sobie, czego ja musiałbym wysłuchać o bandeirantes, a zwłaszcza o

moim własnym synu?

Joao ścisnął odznakę dowódcy tak silnie, że metal wbił mu się w dłoń. Tydzień czegoś

takiego było ponad jego wytrzymałość. Pragnął być daleko, wraz ze swoimi ludźmi,

przygotowującymi się do walki w Serra Dos Parecis. Jego ojciec zbyt długo zajmował się

polityką, aby się zmienić i Joao uświadomił to sobie z uczuciem mdłości. Podniósł na niego

wzrok. Gdyby tylko ojciec nie podniecał się tak łatwo. Chodziło przecież o jego serce.

- Niepotrzebnie się tak podniecasz - powiedział.

- Ja się podniecam!

background image

48

Nozdrza prefekta rozszerzyły się. Nachylił się ku synowi.

- Przekroczyliśmy już dwie nieprzekraczalne granice: Piratiningę i Tefe. To jest

ziemia, kraj, nie rozumiesz? I tam już nie ma ludzi, nikogo, kto by tę ziemię uprawiał i

sprawiał, żeby rodziła!

- Piratininga nie miała ciągłej bariery, ojcze. Zdążyliśmy zaledwie oczyścić...

- Tak! I uzyskaliśmy odroczenie terminu, gdy oznajmiłem, że mój syn i nieustraszony

Benito Alvarez ją oczyścili. W jaki sposób wyjaśnisz, że teraz znów jest zakażona i że całą

robotę trzeba zaczynać od nowa?

- Nie potrafię tego wyjaśnić.

Joao włożył z powrotem emblemat do kieszeni. Było oczywiste, że nie jest w stanie

przekonać swojego ojca. Stawało się to coraz bardziej widoczne z dnia na dzień.

Rozczarowanie wprawiło jego szczękę w drżenie. Jednak starzec musiał zostać przekonany!

Kogoś trzeba było przekonać. Ktoś równy politycznym stanowiskiem jego ojcu musiał wejść

na posiedzenie rządu, potrząsnąć nimi i zmusić ich, żeby słuchali.

Prefekt wrócił do swojego biurka i usiadł za nim. Podniósł z blatu zabytkowy

krucyfiks, jeden z tych, które wielki Aleihandinho wyrzeźbił w kości słoniowej. Patrzył na

krzyż, jakby szukając sposobu by przywrócić mu dawną, nieskazitelną biel, ale jego oczy

nagle stały się szkliste i błyszczące. Powoli odstawił krucyfiks na biurko, wciąż skupiając na

nim całą uwagę.

- Joao - wyszeptał.

„Jego serce”, pomyślał gorączkowo Joao. Poderwał się i skoczył w stronę ojca.

- Ojcze! Co ci jest?!

Stary Martinho pokazał drżącą ręką.

Przez koronę cierniową, przez pogrążoną w męce twarz z kości słoniowej, po

napiętych ramionach Chrystusa pełzł owad. Był barwy kości słoniowej, a z kształtu

przypominał żuka. Niezwykła była jednak wielozębna obwódka wokół skrzydeł i odwłoka,

oraz włoskowato zakończone niezwykle długie czułki.

Martinho senior sięgnął po zwinięte papiery, by zabić owada, ale Joao go

powstrzymał.

- Poczekaj - szepnął. - To coś nowego. Nigdy nie widziałem nic podobnego. Daj mi

latarkę. Musimy wyśledzić, gdzie ma gniazdo.

Prefekt zamruczał pod nosem, wyciągnął małą latarkę z szuflady biurka i podał ją

synowi.

Joao trzymał ją nie włączając i przyglądał się owadowi.

background image

49

- Jest jakiś dziwny - powiedział. - Popatrz, jak dokładnie zlał się z barwą kości

słoniowej.

Owad zatrzymał się, wycelował swe czułki w kierunku ludzi.

- Widziałem różne rzeczy - mówił Joao. - Opowiada się różne historie. Coś

podobnego do tego znaleziono w pobliżu jednej z wiosek przy barierze w zeszłym miesiącu.

To było w Zielonej, na ścieżce nad rzeką. Przypominasz, sobie sprawozdanie? Dwóch

rolników znalazło to, szukają chorego człowieka. - Joao spojrzał na ojca - Wiesz, tam w

Zielonej Strefie są bardzo czujni, jeżeli chodzi o choroby. Były tam epidemie... i jeszcze to.

- Nie ma w tym nic dziwnego - wybuchnął prefekt Bez roznoszących choroby

insektów mamy mniej zachorowań.

- Być może - odparł młody Martinho, ale jego ton świadczył, że w to nie wierzy.

Joao spojrzał na owada na krucyfiksie.

- Nie sądzę, żeby nasi ekolodzy wiedzieli wszystko tak, jak to o sobie rozgłaszają. I

nie dowierzam naszym chińskim doradcom. Mówią tak kwieciście o zlikwidowaniu zaraz

przenoszonych przez owady, ale nie pozwalają nam zajrzeć do ich Zielonej Strefy. Wymówki.

Zawsze wymówki. Myślę, że mają kłopoty i nie chcą, żebyśmy je zobaczyli.

- To głupota - mruknął stary Martinho, ale w jego głosie było coś, co wskazywało, że

nie jest to już pozycja, przy której by gorliwie obstawał. - To ludzie godni szacunku, może z

paroma wyjątkami, które mogę nazwać. Ich sposób życia jest bardziej zbliżony do naszego

socjalizmu, niż do dekadenckiego kapitalizmu w Ameryce Północnej. Twoim problemem jest

to, że zbyt wiele widzisz oczyma tych, którzy cię wychowali.

- Założę się, że ten owad to jedna ze spontanicznych mutacji - powiedział Joao. -

Wygląda to, jak gdyby pojawiały się według jakiegoś planu... Znajdź mi coś, w co mógłbym

złapać to stworzenie i zabrać je do laboratorium.

Stary Martinho siedział nieporuszony.

- Jak cię zapytają gdzie to znalazłeś, co powiesz?

- Że właśnie tutaj.

- Nie zawahałbyś się wystawić nas na większą śmieszność, co?

- Ależ, ojcze...

- Nie rozumiesz, co powiedzą? W jego własnym domu znaleziono owada. To jakiś

nowy, dziwny gatunek. Może hoduje je, żeby od nowa zakazić Zieloną...

- Ojcze, to ty mówisz brednie. Mutacje wśród zagrożonych gatunków są powszechne.

A my zagrażamy owadom; truciznami, barierami wibracyjnymi i pułapkami. Daj mi jakiś

pojemnik, ojcze. Nie mogę zostawić tu tego stworzenia.

background image

50

- I powiesz, gdzie zostało to znalezione?

- Nie mogę powiedzieć nic innego. Musimy otoczyć kordonem cały ten teren i

wyszukać gniazda. To może być... przypadek, oczywiście, albo...

- Albo rozmyślna próba zaszkodzenia mi.

Joao podniósł wzrok i badawczo popatrzył na ojca. To było oczywiście

prawdopodobne. Jego ojciec naprawdę miał wrogów. Zawsze też trzeba było brać pod uwagę

carsonitów. Mieli przyjaciół w wielu miejscach... a niektórzy 2 nich byli fanatykami, którzy

nie cofnęliby się przed żadnym podstępem. Ale wciąż...

Joao podjął decyzję. Znów skupił uwagę na nieruchomym owadzie. Musiał przekonać

swojego ojca i wreszcie znalazł podstawę, na której mógł oprzeć swoją argumentację.

- Spójrz na to stworzenie, ojcze - powiedział. Prefekt zwrócił na owada niechętny

wzrok.

- Nasze najwcześniejsze trucizny - powiedział Joao - zabijały tylko słabe osobniki i

pozostawiały przy życiu najsilniejsze. To była selekcja. Odporne przeżywały i rozmnażały

się. Trucizny, których teraz używamy nie pozostawiają takich luk. Podobnie i śmiercionośne

wibracje w barierach... - wzruszył ramionami. - Mimo to, to jest forma żuka, ojcze, która w

jakiś sposób przedostała się przez barierę. Pokażę ci coś.

Joao wyciągnął długi, cienki gwizdek z kieszeni na piersi.

- Był czas - mówił - kiedy właśnie tym uśmiercano niezliczone ilości żuków. Muszę

go tylko nastroić na częstotliwość, która jest dla nich wabiąca... - przyłożył gwizdek do ust i

dmuchnął weń, cały czas obracając jego koniec.

Z gwizdka nie wydobył się żaden dźwięk słyszalny dla ludzkiego ucha, ale czułki

żuka zadrżały. Joao wyjął gwizdek z ust. Czułki przestały drżeć.

- Został na miejscu, widzisz? - powiedział Joao. - To żuk i powinien zostać

przyciągnięty przez ten ultradźwiękowy pisk, a mimo to się nie ruszył. I myślę, ojcze, że to

jest dowód na złośliwą inteligencję tych stworzeń. Są dalekie od wyginięcia, ojcze i sądzę, że

zaczynają kontratakować!

- Złośliwa inteligencja, phh! - parsknął jego ojciec.

- Musisz mi uwierzyć - odrzekł Joao. - Nikt nie słucha, kiedy my bandeirantes

donosimy, co widzieliśmy. Śmieją się i mówią, że za długo byliśmy w dżungli. A gdzie nasze

dowody? Mówią, że takich historyjek spodziewać by się można po ciemnych rolnikach... w

końcu zaczynają wątpić i podejrzewać nas.

- Powiedziałbym, że mają po temu powody.

- Nie wierzysz własnemu synowi?

background image

51

- Co takiego powiedział mój syn, w co mógłbym uwierzyć? - Martinho senior był w

tej chwili wyłącznie prefektem, wstał i wyprostował się spoglądając chłodno na Joao.

- W Goyaz, w zeszłym miesiącu - powiedział Joao. - Antonil Lisboa stracił trzech

bandeirantes, którzy...

- Wypadki.

- Zginęli od kwasu mrówkowego i olejku copahu.

- Nie obchodzili się uważnie z własnymi truciznami. Ludzie stają się nieostrożni,

kiedy...

- Nie! Kwas mrówkowy był wyjątkowo stężony i identyczny z kwasem pochodzącym

od owadów. Ci mężczyźni byli nim wręcz nasiąknięci.

- Sugerujesz, że owady takie jak ten... starzec wskazał na nieruchome stworzonko na

krucyfiksie - że ślepe istoty, takie jak ta...

- Nie są ślepe.

- Nie miałem na myśli dosłownej ślepoty, ale brak inteligencji - odparł prefekt. - Nie

możesz poważnie sugerować, że te stworzenia zaatakowały ludzi i zabiły ich.

- Musimy jeszcze ustalić dokładnie, w jaki sposób ci ludzie zostali zabici - powiedział

Joao. - Mamy tylko ciała i dowody, które pozostały na miejscu. Ale były i inne wypadki

śmiertelne, ojcze, są zaginieni, i donoszono mi o dziwnych stworzeniach, które atakowały

bandeirantes. Z każdym dniem jesteśmy coraz bardziej pewni, że... - zamilkł, obserwując, jak

żuk spełza z krucyfiksu na biurko. Owad natychmiast pociemniał zlewając się z brązową

powierzchnią blatu.

- Ojcze, proszę, daj mi pojemnik.

Żuk osiągnąwszy skraj biurka, zawahał się. Jego czułki zwinęły się i znów wysunęły

naprzód.

- Dam ci go dopiero wtedy, gdy obiecasz zachować w swym doniesieniu dyskrecję co

do tego, gdzie znalazłeś to stworzenie - powiedział prefekt.

- Ojcze, ja...

Żuk skoczył z biurka daleko na środek pokoju i popędził ku ścianie, a potem w górę,

w szczelinę pod oknem.

Młody Martinho nacisnął włącznik latarki kierując światło ku dziurze, w której

zniknął owad. Joao przeszedł przez pokój i zaczai ją badać.

- Jak długo ten otwór tu jest, ojcze?

- Od lat. Powstał w wyniku trzęsienia ziemi na rok przed śmiercią twojej matki, jak

sądzę.

background image

52

Joao czterema krokami podszedł do drzwi, przeszedł przez łukowato wysklepiony

przedsionek, krótki przedpokój, bramę z ręcznie kutej kraty i dostał się do ogrodu. Nastawił

latarkę na pełną moc światła, zalewając jej błękitnym blaskiem ziemię pod oknem gabinetu.

- Joao, co robisz?

- Moją pracę, ojcze - Joao obejrzał się i zobaczył, że prefekt podążył za nim i

zatrzymał się teraz tuż obok wejścia do ogrodu.

Joao zwrócił uwagę na mur domu, kierując snop światła na kamienie pod oknem.

Następnie przykucnął przeszukując dokładnie grunt i zaglądając pod każdą bryłkę ziemi.

Potem zaczął oglądać krzewy, po czym przeniósł się na trawnik.

Joao usłyszał, że ojciec podchodzi do niego.

- Widzisz go?

- Nie.

- Powinieneś był pozwolić mi go zgnieść.

Joao wstał, podniósł wzrok ku pokrytemu dachówkami okapowi. Było już zupełnie

ciemno. Jedyne światło pochodziło tylko z okien gabinetu i jego latarki.

Powietrze wokół nich wypełnił nagle przeszywający, przeciągły skrzek. Pochodził z

dalszej części ogrodu, która graniczyła z drogą poprzez kamienne ogrodzenie. Nawet gdy

zapadła cisza, ten dźwięk wydawał się wisieć dokoła nich. Joao pomyślał o łowieckich

odgłosach drapieżników z dżungli i po kręgosłupie przebiegł mu dreszcz. Odwrócił się ku

drodze, na której zaparkował ciężarówkę i wycelow; w tę stronę sztylet światła.

- Co za dziwny odgłos - odezwał się jego ojciec. Ja... przerwał utkwiwszy wzrok w

trawniku. - Co to jest?

Trawnik poruszał się, pełznąc ku nim jak fala tocząca się po plaży i odcinając ich od

wejścia do domu. Falująca darń była dziesięć metrów od nich, ale zbliżała się szybko. Joao

spojrzał na ojca myśląc z niepokojem o jego słabym sercu.

- Musimy się dostać do mojej ciężarówki, ojcze - powiedział szybko. - Musimy przez

nie przebiec.

- Przez nie?

- To takie same owady jak ten, którego widzieliśmy w gabinecie, ale są ich miliony.

One atakują. Możliwe, że to w ogóle nie są żuki. Może to coś jest jak armia mrówek. Musimy

dostać się do ciężarówki. Mam tam wyposażenie i zapasy. Będziemy w niej bezpieczni. To

ciężarówka bandeirantes, ojcze. Musisz biec ze mną, rozumiesz? Pomogę ci, ale nie wolno ci

się potknąć i upaść na nie.

- Rozumiem.

background image

53

Zaczęli biec. Joao trzymał swego ojca pod ramię i oświetlał latarką drogę.

„Niech tylko jego serce wytrzyma” - modlił się Joao.

Wbiegli w strumień owadów. One odskakiwały na boki, tworząc ścieżkę, która

zamykała się za biegnącymi mężczyznami.

Mniej więcej piętnaście metrów dalej, z mroku wynurzyła się biała sylwetka

ciężarówki.

- Joao... moje serce - wydyszał stary Martinho.

- Musisz tam dobiec - jęknął Joao. - Szybciej! - Przez kilka ostatnich kroków prawie

niósł ojca nad ziemią.

Dopadli szerokich, tylnych drzwi laboratoryjnego przedziału ciężarówki. Joao

otworzył je jednym szarpnięciem. Gwałtownym ruchem uderzył w kontakt po lewej stronie.

Sięgnął po kaptur, rozpylacz i nagle znieruchomiał wpatrując się w żółto oświetlone wnętrze.

Siedziało tam dwóch ludzi. Sądząc po ich wyglądzie byli to indianie z interioru. Obaj

mieli jasne błyszczące oczy, czarne włosy przycięte w równą grzywkę, oraz słomkowe

kapelusze. Wydawali się być bliźniakami. Mieli nawet takie same szare od Wota ubrania,

sandały i skórzane torby na ramię. Podobne do żuków owady roiły się wokół nich, pełzając

po instrumentach. probówkach oraz po ścianach laboratorium.

- Co do diabła? - wybuchnął Joao.

Jeden z Indian podniósł flet ąuena i machnął nim.

- Wejdźcie - powiedział skrzypiącym, dziwnie akcentowanym głosem. - Jeżeli

usłuchacie, nie stanie się wam krzywda.

Joao poczuł, jak jego ojciec zatacza się i pochwycił starca w ramiona. Wydało mu się,

że jego ojciec jest bardzo lekki. Stary człowiek oddychał krótkimi bolesnymi wdechami. Jego

twarz stała się bladoniebieska a na czoło wystąpił pot.

- Joao - szepnął prefekt. - Boli... w piersiach.

- Lekarstwo! - wykrzyknął Joao. - Gdzie twoje lekarstwo?!

- W domu - szepnął starzec. - W biurku.

- Wydaje się, że to umiera - wyskrzypiał Indianin siedzący bliżej.

Wciąż trzymając ojca w ramionach Joao odwrócił się ku obcym i wrzasnął:

- Nie wiem kim jesteście, ani dlaczego wpuściliście tutaj to robactwo, ale mój ojciec

umiera i potrzebuje pomocy. Zejdźcie mi z drogi!

- Słuchajcie nas, albo obaj zginiecie - rozkazał Indianin z fletem. - Wejdźcie.

background image

54

- On potrzebuje lekarstwa i doktora - powiedział łagodnie Joao. Nie podobał mu się

sposób, w jaki Indianin trzymał flet. Jego ruchy świadczyły, że instrument był w

rzeczywistości bronią.

- Jaka część zawiodła? - zapytał drugi Indianin. Patrzył z ciekawością na ojca Joao.

Oddech starego człowieka stał się nieregularny i płytki.

- To serce - powiedział Joao. - Wiem, że wy rolnicy sądzicie, że mój ojciec nie działał

zbyt szybko, żeby...

- Nie rolnicy - zaprzeczył ten z fletem. - Serce?

- Pompa - odparł drugi.

- Pompa - powtórzył Indianin z fletem. Podniósł się z ławki, stanął na środku

laboratorium i wskazał na ławkę. - Połóż ojca tutaj.

Ten drugi wstał z ławki i stanął obok pierwszego.

Pomimo lęku o ojca, do Joao dotarł dziwny wygląd tej pary: delikatne łuskowate linie

na ich skórze, dziwny blask oczu. „Ćpali jakiś narkotyk, czy co?” - pomyślał gorączkowo.

- Połóż ojca tutaj - powtórzył ten z fletem i znowu wskazał na ławkę. - Pomoc będzie

można...

- Uzyskać - podpowiedział drugi.

- Uzyskać - rzekł ten z fletem.

Joao skupił się teraz na owadach oblepiających ściany. Uderzył go spokój i porządek

zawarty w ich liniach. Były takie same jak ten z gabinetu.

Oddech starca stał się teraz bardzo szybki i bardzo płytki. Joao czuł konwulsyjne

drżenie powstające przy każdym wdechu.

„On umiera” - pomyślał z desperacją.

- Pomoc będzie można uzyskać - powtórzył Indianin fletem - jeżeli będziesz

posłuszny, nie będziemy szkodzić.

Indianin podniósł swój flet, wycelował go w Joao.

- Usłuchaj.

Co do tego gestu nie można było się mylić. Flet był bronią.

Joao powoli wszedł do ciężarówki, podszedł do ławki i opuścił łagodnie ojca na

pokrytą tapicerką powierzchnię.

Indianin z fletem dał mu znak, by odstąpił i Joao usłuchał.

Drugi Indianin pochylił się nad głową starszego Martinho i podniósł jego powiekę. W

jego geście była zawodowa pewność, która zaskoczyła Joao. Indianin nacisnął delikatnie

background image

55

przeponę umierającego człowieka, rozpiął pasek prefekta 1 rozluźnił jego kołnierzyk. Krótki,

pieńkowaty palec znalazł SI? na szyjnej tętnicy starca.

- Bardzo słaby - powiedział zgrzytliwie Indianin. Joao spojrzał raz jeszcze na niego,

dziwiąc się, że

człowiek z głębi lasów zachowuje się jak lekarz.

- Szpital - rzekł Indianin.

- Szpital? - zapytał ten z fletem.

Drugi Indianin wydał z siebie niskie, zawodzące sycenie.

- Szpital - powiedział ten z fletem.

Ten syk! Joao wpatrzył się w Indianina stojącego obok prefekta. Ten dźwięk

przypominał krzyk, który słyszeli w ogrodzie.

Indianin z fletem trącił Joao i powiedział:

- Ty. Idź naprzód i prowadź ten...

- Pojazd - powiedział ten obok Joao.

- Pojazd - powtórzył Indianin z fletem.

- Szpital? - spytał błagalnie Joao.

- Szpital - zgodził się ten z fletem.

Raz jeszcze Joao spojrzał na ojca. Starzec był bardzo cichy. Drugi Indianin przypinał

już pasami starszego Martinho do ławki, przygotowując go do lotu. Mimo wyglądu chłopa z

głębi lasów wydawał się być całkowicie kompetentny.

- Usłuchaj - powiedział ten z fletem.

Joao otworzył właz do przedniego przedziału i wślizgnął się tam słysząc, jak

uzbrojony Indianin podąża za nim. Na zakrzywionej, przedniej szybie rozbiło się kilka kropel

deszczu. Joao wcisnął się w fotel pilota. W przedziale zapadła ciemność, gdy właz znowu

został zamknięty. Głucho zadudniły selenoidy blokujące automatyczne zamki włazu. Joao

włączył światła tablicy rozdzielczej i zauważył, że Indianin przykucnął obok z wycelowanym

fletem.

„Jakiegoś rodzaju pistolet na lotki” - domyślił się Joao -”Prawdopodobnie zatrute”.

Nacisnął na desce rozdzielczej guzik zapłonu i zapiął pasy, czekając, aż turbosilniki

uzyskają dostateczną ilość obrotów. Indianin wciąż siedział w kucki bez pasów

bezpieczeństwa narażony na nagłe przyspieszenie, gdyby Joao gwałtownie ruszył.

Nacisnął przełącznik łączności w dolnym lewym rogu deski rozdzielczej. Popatrzył na

mały ekran dający mu podgląd przedziału laboratoryjnego. Tylne drzwi były otwarte. Włączył

background image

56

zdalne sterowanie i zamknął je. Ojciec leżał bezpiecznie przypasany do ławki, drugi Indianin

siedział przy jego głowie.

Wycie turbin osiągnęło szczyt.

Joao włączył światła i uruchomił napęd hydrostatyczny. Ciężarówka podniosła się o

dziesięć centymetrów i ustawiła dziobem do góry. Joao zwiększył przenoszenie siły pomp, po

czym skręcił w lewo, na ulicę. Dwa metry nad ziemią, przyspieszył i skierował ku światłom

bulwaru.

- Skręć ku tamtej górze - przemówił Indianin wskazując dłonią na prawo.

„Klinika Alejandro jest u stóp góry” - pomyślał Joao -”Tak, to właściwy kierunek”.

Skręcił w ulicę, która odchodziła pod kątem od bulwaru. Z wprawą wzmocnił

przenoszenie pomp, podniósł ciężarówkę o następny metr i jeszcze raz przyspieszył. Tym

samym ruchem włączył interkom łączący go z tylnym przedziałem, a następnie wdusił

klawisz wzmacniacza połączonego z mikrofonem zamontowanym pod ławką, na której leżał

prefekt.

Wzmacniacz zdolny do przetworzenia odgłosu upuszczonej szpilki w grzmot działa,

wydał z siebie tylko słaby szum i skrzypienie. Joao zwiększył wzmocnienie. Urządzenie

powinno teraz transmitować odgłosy uderzeń serca starego człowieka. W przedniej kabinie

powinno być je słychać wyraźnie jak odgłosy bębna.

Lecz oprócz owego syczenia i skrzypienia nie było żadnego dźwięku.

Łzy zamgliły wzrok Joao. Potrząsnął głową, by oczyścić oczy.

„Mój ojciec nie żyje” - pomyślał. „Zabili go ci wariaci z lasu”.

Zauważył na ekranie, że drugi Indianin trzyma rękę pod plecami starszego Martinho.

Wyglądało to tak, jakby masował mu plecy. Rytmiczne szuranie odpowiadało temu ruchowi.

Joao wypełnił gniew. Pragnął rozwalić ciężarówkę o skraj drogi, uśmiercając siebie i

tych szaleńców.

Ciężarówka zbliżała się do przedmieścia. Obwodnica skręciła na lewo. Był to teren

małych ogródków i plantacji chronionych przez rozpięte kopuły.

Joao podniósł ciężarówkę ponad poziom kopuł kierując się ku następnemu bulwarowi

„Do kliniki, tak” - pomyślał - „Ale już za późno”.

W tej samej chwili uświadomił sobie, że z tylnego przedziału nie dochodziły wogóle

żadne odgłosy pracy serca, tylko to powolne, rytmiczne, skrzypiące pulsowanie podobne do

brzęczenia cykad w wysokich i niskich rejestrach.

- W góry, tam - powiedział Indianin siedzący obok. Przed twarzą Joao znowu pojawiła

się dłoń wskazująca na prawo.

background image

57

Joao ujrzał podobne do łusek elementy skóry na zgięciu palca. Wokół paznokcia

ciągnął się wyraźny, ząbkowany zarys...

ŻUKI!!!

Palec składał się z połączonych ze sobą, współpracujących żuków!

Joao odwrócił się spoglądając Indianinowi w oczy. Teraz zrozumiał dlaczego tak

żywo błyszczały: składały się z setek miniaturowych płaszczyzn.

- Szpital, tam - zaskrzeczał stwór obok niego, wskazując kierunek.

Joao odwrócił się do kontrolek, walcząc ze sobą o zachowanie spokoju. To nie byli

Indianie ani nawet istoty ludzkie. To były owady - rój jakiegoś rodzaju, ukształtowany i

zorganizowany tak, by imitować człowieka!

Przez umysł Joao przemknęły implikacje tego odkrycia. Jak one utrzymywały swój

ciężar? Jak się odżywiały i oddychały? Jak mówiły?

Osobista troska musiała podporządkować się palącej potrzebie uzyskania tych

informacji i udowodnienia tego, co widział, w jednym z rządowych laboratoriów.

W tej chwili nie mógł brać pod uwagę nawet śmierci swego ojca. Joao wiedział, że

musi schwytać jedną z tych istot i wydostać się z nią. Sięgnął dłonią w górę, nacisnął

przełącznik radionadajnika i nastawił wiązkę na emisję sygnału lokalizującego jego

położenie. „Oby któryś z Bractwa czuwał w tej chwili i nadzorował swoje odbiorniki” -

pomyślał z nadzieją.

- Jeszcze w prawo - wychrypiało stworzenie.

Joao znów skorygował kurs.

„Głos - ten skrzypiący, piskliwy głos”! Joao znów zadał sobie pytanie, w jaki sposób

ta istota mogła z siebie wydawać tego rodzaju imitację ludzkiej mowy. Koordynacja

potrzebna do wykonywania tej czynności była wręcz nieprawdopodobna!

Joao spojrzał na lewo. Księżyc wisiał wysoko oświetlając w dali linię wież

bandeirantes. Pierwsza zapora.

Ciężarówka wkrótce wydostała się z Zielonej Strefy i wleciała nad Strefę Szarą, w

której znajdowały się najbiedniejsze farmy. Później, minąwszy kolejną barierę pomknęli nad

Czerwoną, wzbijającą się długimi, wąskimi klinami w Goyaz, do wnętrza Mato Grosso i dalej

ku Andom wychodząc na spotkanie Czerwonym Strefom Ekwadoru. W dole zaczęły niknąć

w ciemnościach rozproszone światełka.

Ciężarówka powietrzna leciała szybciej niż chciał Joao, ale nie odważył się zwolnić.

Tamci mogli się stać podejrzliwi. - Musisz zwiększyć wysokość - powiedziała istota obok

niego.

background image

58

Joao zwiększył przenoszenie pomp, i wzniósł się na trzysta metrów.

Przed nim wyłaniało się coraz więcej wież bandeirantes, rozmieszczonych w

ciaśniejszych odstępach. Na wskaźnikach na swej tablicy Joao odczytał sygnały zapory i

obejrzał się na swojego strażnika. Niszczące wibracje bariery wydawały się nie wywierać na

tę istotę żadnego wpływu.

Gdy mijali zaporę, Joao spojrzał w dół przez boczne okno. Wiedział, że tam na dole

nikt nie będzie mu przeszkadzał w przelocie. To była ciężarówka bandeirantes kierująca się w

głąb Strefy Czerwonej. Jedyną, niezwykłą rzeczą był fakt, że jej nadajnik emitował wiązkę

lokalizacyjną. Strażnicy uznają zapewne, że to dowódca grupy, który Podpisał kontrakt i

zwołuje teraz swoich ludzi do wykonania zadania. Jeżeli ludzie w dole rozpoznają

częstotliwość Jego wezwania, potwierdzi to tylko ich przypuszczenia.

Joao Martinho podpisał właśnie umowę dotyczącą Serra Dos Parecis. Wiedzieli o tym

wszyscy bandeirantes.

Joao westchnął. Po lewej widział kręty nurt wysrebrzonej przez księżyc San Francisco

i mniejsze rzeki jak nici rozplatane wśród wzgórz.

„Muszę znaleźć ich gniazdo” - pomyślał Joao.

Zastanowił się, czy włączyć swój odbiornik? Jeżeli jego ludzie zaczną raportować...

Nie. To mogło ostrzec te istoty.

„Moi ludzie zrozumieją, że coś jest nie w porządku, jeśli nie będę odpowiadał. Wtedy

podążą za mną”.

„O ile ktokolwiek z nich usłyszał mój namiar...”

- Jak daleko lecimy? - zapytał Joao.

- Bardzo daleko - odpowiedział strażnik.

Joao przygotował się w myślach na długi lot. „Muszę być cierpliwy. „Muszę być

cierpliwy jak pająk w swej sieci”.

Sączyły się kolejne godziny: druga..., trzecia..., czwarta...

Pod ciężarówką umykała dżungla oświetlona księżycowym blaskiem. Sam księżyc

wisiał już nisko nad horyzontem. Zachodził. Byli w głębi Czerwonej Strefy. To tu, na samym

początku akcji oczyszczania użyto rozpylanych z powietrza trucizn z niemal katastrofalnym

skutkiem. To właśnie tu pierwszy raz wykryto dzikie mutacje.

Goyaz.

„Mój ojciec mówił, że właśnie tutaj udała się Rhin Kelly” - pomyślał Joao. „Czy jest

teraz tam w dole?”

Oszroniona księżycem dżungla nic mu nie odpowiedziała.

background image

59

Goyaz - ten region miał być celem ostatecznego ataku. Pierścień ruchomych linii

zaporowych zaciskał się wokół niego coraz bardziej.

- Jak daleko jeszcze? - spytał Joao.

- Niedaleko.

Joao oparł dłoń na dźwigni bezpieczeństwa. Gdyby ją nacisnął, oddzieliłaby przedni

przedział ciężarówki od tylnego. Krótkie skrzydła przedniej kapsuły i awaryjne silniki

rakietowe pozwoliłyby mu się dostać z powrotem na tereny bandeirantes.

Razem z tym okazem pseudoczłowieka, bezpiecznie unieruchomionym przez

przeciążenie.

Wyjrzał przez okno i przebadał wzrokiem horyzont tak daleko, jak mógł. Czy to

światło księżyca zalśniło na ciężarówce, tam daleko w tyle, po prawej? Nie był pewny, ale

wydawało się, że tak jest istotnie.

- Daleko? - zapytał znowu.

- Przed nami - skrzypiącym głosem odrzekła istota. Modulowane piskliwe zawodzenie

jej głosu przyprawiło

Joao o dreszcz zgrozy.

- Mój ojciec... - powiedział.

- Szpital... dla ojca... przed nami - odrzekła istota.

Joao uświadomił sobie, że wkrótce nadejdzie świt. Widział już pierwszą, ulotną smugę

brzasku na horyzoncie. Ta noc minęła tak szybko... Joao zastanowił się, czy jego strażnik nie

wstrzyknął mu potajemnie jakiegoś specyfiku zaburzającego poczucie upływu czasu. Nie

sądził, by tak było. Odczuwał zdenerwowanie i zachowywał czujność niezbędną dla

sprostania wymogom chwili. Na zmęczenie ani znudzenie nie było czasu. Musiał odnotować

każdy punkt orientacyjny widoczny w mroku, wyczuwać wszystko, co dotyczyło tych

stworzeń obok niego. Cierpki zapach kwasu szczawiowego był dowodem na metabolizm

oparty na oksydoredukcji.

Ale jak te wszystkie pojedyncze owady koordynowane były w jedną całość?

Wydawało się, że posiadają świadomość. Czy może była to jeszcze jedna mimikra?

Czego używały jako mózgu?

Nadszedł świt ujawniając płaskowyż Mato Grosso; kocioł zieleni wrzący na końcu

świata. Joao spojrzał w bok, dostrzegając długi cień ciężarówki przemykający przez wielką

polanę i po dachach z galwanizowanej blachy. Było to gospodarstwo porzucone podczas

Przesiedlenia. Opuszczone budynki stały nad małym potokiem, dookoła którego ziemia nosiła

ślady nadrzecznego rolnictwa.

background image

60

Joao znał ten region. Mógł w wyobraźni nałożyć na niego podzieloną na kwadraty

mapę bandeirantes pokrywającą pięć stopni szerokości i sześć długości geograficznej. Była to

niegdyś siedziba izolowanych fazend uprawianych przez wolnych Murzynów i Mulatów oraz

niewolników skutych systemem plantacyjnym. Stąd pochodzili rodzice Benito Alvareza. Był

to kraj obfitujący w drewno, strumienie o brzegach porośniętych wybujałymi paprociami i

pełen kłębiącego się życia.

Tu i ówdzie wzdłuż brzegów większych rzek znajdowały się resztki zapomnianych

hydroelektrowni, takich jak ta u Wodospadów San Antonio. Teraz wszystkie one zostały

zastąpione przez energię słoneczną i atomową.

To było to; interior Goyaz. Ostoja prymitywizmu, insektów i chorób. To była ostatnia

owadzia twierdza na zachodniej półkuli, czekająca na to, by nowoczesna ludzka technologia

zepchnęła ją w niebyt.

Dostawy dla napierających bandeirantes nadchodziły przez Sao Paulo, powietrzem i

wielopoziomowymi autostradami, a dalej archaicznymi dieslowskimi pociągami do Itapira i

rzecznymi statkami do Bahus, a stamtąd powietrznymi ciężarówkami na linię frontu.

A kiedy już zginie ostatni stawonóg nadejdą tu ludzie stłoczeni teraz w obozach

przesiedleńczych i slumsach metropolii.

Powietrzna turbulencja wstrząsnęła ciężarówką, wyrywając Joao z zamyślenia i

zmuszając go do czujnego skupienia uwagi na sytuacji.

Spojrzał na strażnika stwierdzając, że istota ta wciąż siedzi w kucki, cierpliwa jak

Indianie, których naśladowała. Obecność tego czegoś za plecami Joao stała się dla niego

czymś odpychającym. Stwierdził, że musi zwalczać narastające w nim uczucie odrazy.

Lśniący, mechaniczny pragmatyzm wnętrza kapsuły ciężarówki, był jakby w stanie

wojny z owadzią istotą. Nie było dla niej miejsca w tej kabinie gładko unoszącej się nad

terytoriami, gdzie jej rodzaj sprawował władzę.

Joao znów wyjrzał na zewnątrz, w dół na zielony kobierzec puszczy. Wiedział, że

teren pod nim roi się od insektów: drutowców w korzeniach drzew, pędraków grzebiących

nory w wilgotnej, czarnej glebie, skaczących żuków, podobnych do strzałek os angita,

świętych dla niektórych indiańskich szczepów much chalcis oraz larw roztoczy, błonkówek,

zajadłych szerszeni, białych termitów, pełzających pluskwiaków, krwiożerczych karaluchów,

przyIżeńców, mrówek, wszy, moskitów, egzotycznych motyli, modliszek i niezliczonych,

nienaturalnych mutacji ich wszystkich.

To na pewno, a co oprócz tego?

To będzie kosztowna walka. Chyba, że już została przegrana...

background image

61

„Nie wolno mi myśleć w ten sposób” - powiedział sobie Joao -”Przez szacunek dla

mojego ojca nie wolno mi tak myśleć. Jeszcze nie teraz!”

Mapy MOE przedstawiały ten teren w różnych barwach czerwieni. Dookoła niej biegł

pierścień szarości cieniowanej gdzieniegdzie różem, tam gdzie jedna, bądź dwie formy

owadów oparły się ludzkim truciznom, ognistym żelom i sonotoksynom, czyli kombinacjom

ognistego courogu i ultradźwięków, które wywabiały owady z ich kryjówek ku czyhającej

śmierci oraz wszystkim mechanicznym pułapkom i przynętom z arsenału bandeirantes.

Na ten teren nałożono siatkę współrzędnych i na każdy dziesięciotysięcznohektarowy

kwadrat ogłaszano przetarg wśród przywódców bandeirantes.

„My jesteśmy czymś w rodzaju drapieżnika absolutnego” - pomyślał Joao -”Nic

dziwnego, że te stworzenia nas prześladują.

„Ale jak doskonałe było ich naśladownictwo?” - zapytał sam siebie. „I jak

niebezpieczne dla drapieżników? Jak duży stopień zaawansowania osiągnęły te owady?”

- Tam - powiedziała istota obok niego. Złożona z mnóstwa elementów dłoń wysunęła

się naprzód, by wskazać leżącą przed nimi czarną skarpę oświetloną szarym światłem

poranka. Obfita mgła kłębiąca się wokół niej dowodziła, że w pobliżu musiała płynąć rzeka.

,.To wszystko, czego mi trzeba” - pomyślał Joao. -”Z łatwością znów odnajdę to

miejsce”.

Jego stopa wcisnęła spust w podłodze, wyzwalając spod ciężarówki wielką chmurę

pomarańczowego barwnika, która oznaczyła grunt i las w promieniu kilometra. Nacisnąwszy

spust, Joao zaczął w milczeniu odliczać pięciosekundową zwłokę przed odpaleniem ładunku

rozdzielającego ciężarówkę.

Wybuch objawił się wstrząsem, który rozsmarował o tylną przegrodę znajdującą się za

Joao istotę. Martinho wysunął krótkie skrzydła, przełączył całą moc na silniki rakietowe i

wykonał zwrot przez skrzydło ostro w prawo. Zobaczył teraz tylny przedział opadający

powoli ku ziemi nad chmurą barwnika. Część laboratoryjna hamowana przez działające

automatycznie pompy napędu hydrostatycznego. „Wrócę tu, ojcze” - pomyślał Joao -

”Zostaniesz pogrzebany wśród rodziny i przyjaciół”.

Zablokował kontrolki kapsuły i odwrócił się, by załatwić się ze swym strażnikiem.

Z ust Joao wydobyło się gwałtowne westchnienie. Przed tylną przegrodą kłębiła się

masa owadów rojących się wokół jakiejś pulsującej, biało-żółtej masy. Szare jak błoto

koszula i spodnie były podarte, ale owady już je naprawiały, wysnuwając z siebie włókna

przylegające natychmiast do tkaniny. Blisko pulsującej substancji znajdował się ciemnożółty,

background image

62

workowaty obiekt, a pomiędzy owadami przebłyskiwał brązowy szkielet o znajomym

układzie stawów.

Wyglądał jak ludzki, ale tworzywem kości była ciemna chityna.

Przed oczami Joao to coś z powrotem odzyskiwało pierwotny kształt. Długie,

włochate czułki wciskały się do środka i splatały ze sobą. Pazurki zahaczały o siebie, łącząc

jednego owada z drugim.

Nie było widać fletu będącego bronią, ale jego skórzany pokrowiec leżał rzucony w

tylny kąt kabiny. Oczy istoty tkwiły w brunatnych oczodołach, wpatrując się w Joao.

Odtwarzały się usta.

Ciemnożółty worek skurczył się i z na poły uformowanych ust wydobył się skrzypiący

głos:

- Musisz słuchać.

Joao przełknął ślinę, błyskawicznie odwrócił się do deski rozdzielczej, odblokował

przyrządy i wprowadził kapsułę w chaotyczną, niekontrolowaną spiralę.

Wokół Martinho rozległo się wysokie, grzechoczące brzęczenie. Dźwięk wydawał się

przenikać każdą kość w jego ciele i wstrząsać nią. Coś siadło na jego grzbiecie. Klasnął

dłonią i poczuł jak to coś pęka.

Wszystko, o czym mógł myśleć, to była ucieczka. Spojrzał gorączkowo na ziemię w

dole, chwytając wzrokiem białą plamę na sawannie oraz spostrzegając w tej samej chwili

drugą ciężarówkę z insygniami Bractwa na burcie, nurkującą tuż obok niego.

Biała plama w sawannie zamieniła się w grupę namiotów z powiewającą nad nimi

pomarańczowo- zielona flagą MOE. Za płaskim, porośniętym trawą polem widniał zakręt

rzeki.

Skierował się ku namiotom.

Coś go ukłuło w policzek. Pełzające stworzenia znalazły się w jego włosach gryząc i

żądląc. Kopnął dźwignię rakiet hamujących i skierował ciężarówkę ku otwartemu terenowi

przy namiotach. Insekty pokrywały już całą wewnętrzną powierzchnię szyb kapsuły,

zasłaniając widok. Joao odmówił w milczeniu modlitwę, pociągnął za dźwignię i poczuł, jak

kapsuła wali się w przód, dotyka gruntu, podskakuje i staje krzywo. Pchnął zatrzask

otwierający właz kabiny jeszcze zanim kapsuła znieruchomiała i zerwał z siebie pasy

bezpieczeństwa. Wyskoczył z fotela i wylądował na twardym gruncie.

Potoczył się po nim z mocno zamkniętymi oczyma, czując jak ogniste igły użądleń

wbijają się w każdą odkrytą część ciała. Nagle chwyciły go czyjeś dłonie i poczuł ochronny

background image

63

kaptur z żelu natryśnięty na jego twarz. Ze wszystkich stron uderzyły w niego silne

strumienie.

Gdzieś z daleka słyszał tłumiony przez kaptur głos brzmiący jak krzyk Yierha:

- Biegnij! Tędy, biegnij! Usłyszał strzał z rozpylacza. Łłuuup!

I znowu.

I znów.

Chwyciły go nowe ręce. Strumień jakiejś cieczy uderzył go w plecy. Pachniała ona jak

środek neutralizujący.

Dziwny, dudniący odgłos wstrząsnął ziemią i Joao usłyszał głos, który mówił:

- Matko Boska! Popatrzcie tylko na to...

background image

64

V

Joao usiadł, zdarł z twarzy natryśnięty kaptur i popatrzył na sawannę. Trawa roiła się

wręcz, wrzała od owadów otaczających ciężarówkę Bractwa.

Jakiś głos powiedział:

- Zabiłeś wszystko wewnątrz kapsuły?

- Wszystko, co się ruszało - odpowiedź była gardłowa, urywana, jakby towarzyszyło

jej pokonywanie bólu.

- Jest w niej coś, co się nam przyda?

- Radio zostało zniszczone.

- Oczywiście. To pierwsza rzecz, o jaką im chodzi. Joao rozejrzał się wokół siebie.

Naliczył siedmiu ludzi

z Bractwa: Yierho, Thoma, Ramon, Pięter, Łon...

Jego wzrok natrafił na grupkę skupioną za jego ludźmi. Pośród nich była Rhin Kelly.

Jej rude włosy były w nieładzie. Błoto plamiło jej twarz. W jej zielonych oczach czaiło się

dzikie szkliste spojrzenie. Wpatrywała się właśnie w niego.

Następnie zobaczył swoją kapsułę leżącą na boku tuż przy czymś, co wydawało się

być rowem okalającym cały obóz. Cała była pokryta pianą i resztkami rozpylonych toksyn.

Jego spojrzenie przecięło linię rowu. Zobaczył, że wykop otacza teren z namiotami i

przylegającą do nich sawannę. Za nim stało dwóch ludzi w zielonych mundurach MOE z

rozpylaczami w rękach.

Joao powrócił spojrzeniem do Rhin, przypominając sobie, jak wyglądała w

,,A’Chigui” w Bahii. Teraz miała na sobie polowy mundur MOE, którego zieleń pokryta była

plamami czerwonobrunatnego błota. W jej oczach nie było przywitania.

- Widzę w tym poetycką sprawiedliwość, w tych zdrajcach - powiedziała.

Jej histeryczny ton zwrócił uwagę Joao i sekunda minęła, zanim dotarło doń znaczenie

słów. Zdrajcy?

Powoli uświadamiał sobie zszargany, zmęczony wygląd ludzi MOE.

Podszedł do niego Yierho, pomógł mu wstać i podał ścierkę do wytarcia żelu.

- Szefie, co się dzieje? - zapytał Yierho. - Odebraliśmy twój sygnał, ale nie

odpowiadałeś.

background image

65

- Później - wychrypiał Joao uświadamiając sobie gniew Rhin i jej współtowarzyszy.

Wydawało się, że Rhin ma gorączkę i jest chora.

Ręce Yierha muskały Joao, zmiatając z niego martwe owady. Pod wpływem środka

neutralizującego ustępował ból od użądleń.

- Co to za szkielet w pańskiej kapsule? - zapytał jeden z ludzi MOE.

Zanim Joao zdążył odpowiedzieć, Rhin wrzasnąła:

- Śmierć i szkielety to nie powinno być nic nowego dla Joao Martinho, zdrajcy

Piratiningi!

- Oni zwariowali, tak właśnie myślę, szefie - powiedział Yierho.

- Twoi pupilkowie zwrócili się przeciwko tobie, co? - zapytała gwałtownie Rhin. -

Ten szkielet to wszystko,

co zostało z jednego z nich, co?

- Co to za gadanie o szkieletach? - zapytał Yierho.

- Twój szef wie - odpowiedziała Rhin.

- Byłaby pani łaskawa to wyjaśnić? - zapytał Joao.

- Nie potrzebuję nic wyjaśniać - warknęła - Niech ci twoi przyjaciele, tam o,

wyjaśniają - dłonią wskazała skraj dżungli za sawanną.

Joao spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył linię mężczyzn w białych ubiorach

bandeirantes, stojących spokojnie pośród skaczącej i wrzącej, owadziej powodzi. Zdjął

lornetkę z szyi jednego ze swych ludzi i nastawił ostrość na te postacie.

Wiedział, czego szukać, by ułatwić identyfikację.

- Padre - powiedział Joao.

Yierho nachylił się, trąc ślad po żądle owada zatopionym w bliźnie od kwasu na

swoim policzku.

Cichym głosem Joao wyjaśnił, co znaczą te postacie na skraju lasu i podał Yierhowi

lornetką, by ten mógł na własne oczy zobaczyć delikatne łuskowatości skóry i błyszczącą

powierzchnię oczu.

- Taaa - rzekł Yierho.

- Poznajesz swoich przyjaciół - zapytała z naciskiem Rhin.

Joao zignorował ją.

Yierho przekazał szkła wraz z wyjaśnieniem następnemu człowiekowi z Bractwa.

Dwaj ludzie z MOE, którzy opryskiwali Joao, podeszli bliżej zaintrygowani i też popatrzyli

na sylwetki w cieniu dżungli.

Jeden z nich przeżegnał się.

background image

66

- Ten rów - powiedział Joao. - Co w nim jest?

- Żel z courogu - powiedział ten, który się przeżegnał. - To wszystko, co nam zostało

do stworzenia zapory przed owadami.

- To ich nie zatrzyma - rzekł Joao.

- Już je powstrzymało - odparł mężczyzna.

Joao pokiwał głową. Co do ich sytuacji w tym miejscu miał raczej niemiłe

przewidywania. Spojrzał na Rhin.

- Doktor Kelly, gdzie jest reszta pani ludzi? - Joao objął wzrokiem personel MOE,

licząc go. - Z pewnością w polowej ekipie MOE jest więcej niż sześć osób.

Jej usta zacisnęły się, ale zachowała milczenie. Im dokładniej Joao się jej przyglądał,

tym bardziej wydawała się chora.

- Zatem? - rzekł Joao. Rozejrzał się po namiotach, widząc ich zużyty stan. - A gdzie

jest wasz sprzęt, wasze ciężarówki, polowe laboratoria i cała ta wasza tandeta?

- To zabawne, że pan pyta - syknęła, ale w jej szyderczym tonie kryła się niepewność i

histeryczne półtony.

- Mniej więcej kilometr wśród drzew w tamtym kierunku

- skinęła głową w lewo - jest rozwalona ciężarówka terenowa zawierająca większość

naszego sprzętu. Jej silnik został przeżarty przez kwas, zanim zorientowaliśmy się, że coś jest

nie w porządku. W ten sam sposób zostały zniszczone wirniki silników wznoszenia,

wszystko.

- Kwas?

- Pachniał jak szczawiowy, ale zachowywał się raczej jak solny - powiedział jeden z

jej towarzyszy, blondowłosy Nordyk ze świeżym oparzeniem od kwasu pod prawym okiem.

- Może pani zacznie od początku?

- Zostaliśmy tu odcięci... - przerwała i rozejrzała się bezradnie dookoła. - Osiem dni

temu - dokończyła.

- Tak - potwierdził blondyn. - Zniszczyły nasze radio i ciężarówkę. Wyglądały jak

gigantyczne larwy pluskwiaków. Potrafiły wyrzucać z siebie strumień kwasu na piętnaście

metrów.

- Tak jak ten, którego widzieliśmy na placu w Bahii? - zapytał Joao.

- W laboratorium w namiocie mam w pojemnikach trzy martwe okazy - powiedziała

Rhin. - To wysoko zorganizowane, współpracujące ze sobą roje. Zobaczy pan sam.

Joao zacisnął usta, myśląc intensywnie.

background image

67

- Słyszałam część tego, co pan mówił swoim ludziom - parsknęła Rhin - Oczekuje pan

od nas, że w to uwierzymy?

- To nie ma dla mnie znaczenia, w co wierzycie - odparł Joao. - Jak się tu dostaliście?

- Wywalczyliśmy sobie drogę od ciężarówki do tego miejsca, przy użyciu miotaczy

chłodnego caramuru - powiedział blondyn. - To je trochę powstrzymywało. Ściągnęliśmy ze

sobą tyle zapasów, ile mogliśmy. Wykopaliśmy na obwodzie obozu rów, napełniliśmy go

sproszkowanym courogiem, dodaliśmy żelu. pokryliśmy to wszystko olejkiem copahu i tak tu

ugrzęźliśmy...

- Ilu was jest?

- W ciężarówce było czternaście osób - powiedziała Rhin wpatrując się badawczo w

Joao. Jego zachowanie, jego pytania, wszystko świadczyło o niewinności. Próbowała się

sprzeczać z tym przypuszczeniem, ale jej umysł ją zawodził. Nie mogła myśleć jasno, i

wiedziała o tym. Tak było od pierwszego ataku. W jadzie owadów, które przedostawały się

przez caramuru, był najprawdopodobniej jakiś narkotyk. Jej laboratorium nie było jednak

dostatecznie wyposażone, by stwierdzić, jakiego rodzaju.

Joao potarł kark, gdyż zaczęły go palić żądła insektów. Rozejrzał się po swoich

bandeirantes, sprawdzając, w jakim stanie znajdują się oni oraz ich sprzęt. Naliczył cztery

rozpylacze i zobaczył, że w ładownicach na pasach mają zapasowe ładunki.

Kapsuła jego ciężarówki znajdowała się bezpiecznie wewnątrz obwodu rowu.

Prawdopodobnie jednak środki, którymi ją opryskano uszkodziły obwody kontrolne. Ale

wciąż pozostawała duża ciężarówka stojąca na sawannie.

- Powinniśmy chyba spróbować przedrzeć się do tej ciężarówki - powiedział.

- Waszej ciężarówki? - zakpiła Rhin. - Myślę, że na to było za późno już w kilka

sekund po jej wylądowaniu - roześmiała się histerycznie. - Myślę, że za dzień, lub za dwa

będzie o kilka zdrajców mniej. Złapaliście się we własną pułapkę.

Joao odwrócił się gwałtownie, by spojrzeć na ciężarówkę Bractwa. Zaczynała się

dziwacznie przechylać na lewą stronę.

- Padre! - zawołał - Tommy! Yince! Weźcie... - przerwał, gdy ciężarówka pochyliła

się jeszcze bardziej.

- Będzie czystą uczciwością - powiedziała Rhin - ostrzec was, abyście trzymali się z

daleka od przeciwległego brzegu rowu, dopóki go najpierw nie spryskacie. One mogą

wyrzucać strumienie kwasu, który jak widzicie - skinęła głową ku ciężarówce - rozpuszcza

metal, a nawet plastyk.

background image

68

- Pani jest szalona - zirytował się Joao.- Dlaczego nie ostrzegła nas pani natychmiast?

Moglibyśmy...

- Ostrzec was?

- Doktor Kelly, może powinniśmy... -- odezwał się jej jasnowłosy towarzysz.

- Bądź cicho, Hogar! - wrzasnęła na mężczyznę. - Czy nie czas, żebyś zajrzał do

doktora Chen-Lhu?

- Travis? On tu jest? - zapytał Joao.

- Zjawił się wczoraj z jednym towarzyszem, który już zmarł - wyjaśniła. - Szukali nas

i na nieszczęście znaleźli. Doktor Chen-Lhu prawdopodobnie nie przeżyje tej nocy - znów

spojrzała na swego nordyckiego współpracownika

- Hogar!

- Tak, proszę pani - odpowiedział mężczyzna. Wzruszył ramionami i poszedł w stronę

namiotów.

- Wasi towarzysze zabawy złapali na nas ośmiu bandeirantes - zachichotała Rhin

patrząc na mężczyzn z Bractwa - To wspaniałe, że umierając będziemy mogli oglądać

również śmierć ośmiu z was... zdrajców!

- Pani jest szalona - wycedził Joao czując w sobie zaczątki wściekłego gniewu. Chen-

Lhu tutaj... umierający? To może zaczekać. Najpierw była praca do wykonania.

- Przestań udawać niewinnego, bandeirante - powiedziała Rhin. - Widzieliśmy tam

waszych towarzyszy. Widzieliśmy waszych nowych towarzyszy zabaw, których sobie

wyhodowaliście i zrozumieliśmy, że staliście się zbyt chciwi a wasza gra wydostała się spod

kontroli.

- Widzieliście, jak moi ludzie robili coś takiego?! - warknął Joao i popatrzył na

Thomego:

- Thommy, miej oko na tych szaleńców. Nie pozwól, aby nam przeszkadzali -

podniósł rozpylacz i wziął od jednego ze swoich ludzi dodatkowe ładunki, po czym skinął na

trzech pozostałych. - Chodźcie ze mną.

- Szefie, co chcesz zrobić? - zapytał Yierho.

- Uratować z ciężarówki, co się da - odparł Joao. Yierho westchnął i podniósł jeden z

rozpylaczy oraz

ładunki. Dał znać jednemu z bandeirantes aby został z Thomem.

- Pewnie, idźcie i dajcie się zabić - zakpiła Rhin. - Nie myślcie, że będziemy wam w

tym przeszkadzać.

background image

69

Joao z trudem powstrzymał się od obrzucenia jej potokiem wściekłych przekleństw.

Głowa bolała go od gniewu i konieczności stłumienia go. Po chwili doszedł do miejsca przy

rowie, najbliższego porzuconej ciężarówce i pokrył obfitą mgłą foamalu trawę na drugim

brzegu. Skinął na innych, żeby podążyli za nim i przeskoczył rów. Joao nie lubił później

wspominać tego wypadu na sawannę. Byli tam niewiele ponad dwadzieścia minut, zanim

wycofali się na wysepkę z namiotami. On i jego trzej towarzysze byli poparzeni kwasem.

Yierho i Łon poważnie. A z ciężarówki uratowali mniej niż ósmą część ładunku, przeważnie

żywność. Wśród wyniesionych rzeczy nie było nadajnika...

Kontratak nastąpił ze wszystkich stron. Owady były ukryte w wysokiej trawie. Foamal

unieruchamiał je tylko, a żadna z rozpylanych trucizn nie mogła zdziałać więcej niż

spowolnić nieco ruchy tych stworzeń. Atak ustał dopiero wtedy, gdy mężczyźni znaleźli się

znów za rowem.

- To oczywiste, że te diabły powinny dorwać się najpierw do aparatury łączności -

wydyszał Yierho. - Ale skąd mogły o tym wiedzieć?

- Nie chcę się tego domyślać - odparł Joao. - Stój nieruchomo, to opatrzę ci te

oparzenia - policzek i bark Vierha były paskudnie ochlapane kwasem, a od jego ubrania

odłaziły dymiące strzępy.

Joao posmarował oparzone miejsca neutralizującą maścią i odwrócił się ku Łonowi.

Mężczyzna tracił już skórę na plecach, ale spokojnie stał i czekał na swoją kolej.

Podeszła do nich Rhin, by pomóc w opatrywaniu oparzeń, ale nie chciała nic mówić,

nawet odpowiadać na najprostsze pytania.

- Ma pani jeszcze tę maść? Cisza.

- Pobrała pani próbki tego kwasu? Cisza.

- W jaki sposób został ranny Chen-Lhu? Cisza.

Joao czuł trzy poparzenia na swym lewym ramieniu, zneutralizował kwas i pokrył

rany przylepcem. Zgrzytnął zębami z bólu i popatrzył na Rhin. - Gdzie są te okazy larw, które

zabiliście? Cisza.

- Jest pani ślepą megalomanką bez zasad - powiedział spokojnym tonem Joao. - Niech

mnie pani nie zmusza bym posunął się za daleko.

Jej twarz pobladła, zielone oczy zabłysły, ale usta wciąż pozostały zamknięte.

Ramię Joao pulsowało bólem. W głowie mu łupało i czuł, że z każdym kolorem, który

widzi, jest coś nie w porządku. Milczenie tej kobiety doprowadzało go do furii, ale ten gniew

był uczuciem kogoś innego. Dziwne poczucie oderwania od rzeczywistości przetrwało nawet

gdy je sobie uświadomił.

background image

70

- Zachowuje się pani jak kobieta, która pragnie przemocy - powiedział Joao. - Chce

pani, żebym ją oddał moim ludziom? Są panią już trochę zmęczeni.

W chwili, gdy wypowiadał te słowa, już czuł, że są bardzo dziwne. Zupełnie jakby

chciał powiedzieć coś innego, a one wydobyły się same.

Twarz Rhin zapłonęła szkarłatem.

- Nie ośmielisz się! - zgrzytnęła zębami.

- Aaa, więc jednak potrafimy mówić - stwierdził - Proszę nie zachowywać się

melodramatycznie. Nie dałbym pani nawet tej przyjemności.

Joao potrząsnął głową, w ogóle nie to chciał powiedzieć. Rhin popatrzyła na niego.

- Ty... bezczelny...

Joao stwierdził, że jego twarz rozciąga się w wilczym uśmiechu, a potem mówi:

- Nic, co pani powie, nie sprawi, że oddam panią moim ludziom.

Cisza, która nastąpiła, była wypełniona poczuciem odsuwania się coraz dalej i dalej.

Joao stwierdził, że Rhin rzeczywiście staje się coraz mniejsza. Dotarł do niego odległy

grzmot i zastanowił się, czy ten dźwięk istnieje tylko w jego uszach.

- Ten ryk - powiedział.

- Szefie?

To był głos Yierha stojącego tuż za nim.

- Co to za ryk? - zapytał Joao.

- To rzeka, szefie, urwisko -Yierho wskazał czarną, skalną skarpę górującą nad

dżunglą. - Słychać to, kiedy wiatr wieje w naszą stronę, szefie?

- O co chodzi? - Joao wyczuł w głosie Yierha napięcie i zirytował się. Dlaczego ten

człowiek nie mógł po prostu powiedzieć o co chodzi?

- Słówko z panem, szefie - Yierho pociągnął go w stronę blondowłosego Nordyka,

który stał przed jednym z namiotów. Twarz mężczyzny była szara z wyjątkiem obwódki

oparzeliny od kwasu na jego policzku.

Joao obejrzał się na Rhin. Patrzyła za nim stojąc z założonymi rękami. Sztywność jej

pleców, poza, wszystko to wydało się Joao bardzo komiczne. Stłumił śmiech i pozwolił

podprowadzić się do jasnowłosego chłopaka. Jak ona go nazywała? Aha, Hogar. Hogar, tak.

- Ten dżentelmen tutaj -Yierho wskazał na Hogara - twierdzi, że pani doktor została

pogryziona przez owady,

które przedostały się przez ich barierę.

- Pierwszej nocy - szepnął Hogar.

background image

71

- Od tamtej pory nie jest ta sama - powiedział Yierho. - W głowie, rozumie pan?

Drażnimy ją, szefie, co?

Joao zwilżył wargi językiem. Czuł ciepło i zawroty głowy.

- Owady, które ją pogryzły, były podobne do tych, które oblazły pana - powiedział

Hogar. Jego głos brzmiał przepraszająco.

„Zabawia się moim kosztem!” - pomyślał Joao.

- Chciałbym zobaczyć Chen-Lhu - powiedział. - Zaraz.

- Jest ciężko zatruty i poparzony - powiedział Hogar. - Sądzimy, że umiera.

- Gdzie on jest?

- W tym namiocie, ale nie...

- Jest przytomny?

- Senhor Martinho, on jest przytomny, ale jego stan nie pozwala na żadne dłuższe...

- Ja tu rozkazuję - wypalił Joao.

Hogar i Yierho wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

- Szefie, może... - zaczął Yierho.

- Zobaczę się z doktorem Chen-Lhu, teraz! - warknął Joao. - Wyminął Hogara

ocierając się o niego i wszedł do namiotu.

Po słonecznym poranku na zewnątrz to miejsce wydawało się mrocznym lochem.

Minęła dłuższa chwila zanim oczy Joao przystosowały się do słabszego światła. Przez ten

czas dołączyli do niego Hogar i Yierho.

- Proszę, senhor Martinho - powiedział Hogar.

- Szefie, może później - rzekł Yierho.

- Kto tam? - Głos był cichy, ale opanowany i dochodził z pryczy na końcu namiotu.

Joao spostrzegł sylwetkę człowieka rozciągniętego na łóżku, białe pasy bandaży i rozpoznał

twarz Chen-Lhu.

- To Joao Martinho - odpowiedział.

- Ach, Johny - rzekł Chen-Lhu, a jego głos zabrzmiał silniej.

Hogar wyminął Joao, przyklęknął przy łóżku i powiedział:

- Doktorze, proszę, niech się pan nie podnieca.

Te słowa zabrzmiały dla Joao dziwnie znajomo, ale nie potrafił określić skojarzenia.

Podszedł do łóżka i spojrzał na Chen-Lhu. Policzki mężczyzny były zapadnięte jak po długim

głodzie, a jego oczy wydawały się być pogrążone w dwóch czarnych jamach.

- Johny - powiedział szeptem Chen-Lhu. -- Zatem jesteśmy uratowani.

background image

72

- Nie jesteśmy uratowani - stwierdził Joao i zastanowił się dlaczego ten głupiec tak

paple.

- Ooo, to źle - rzekł Chen-Lhu. -- No to wszyscy odejdziemy razem, co? - zapytał i

pomyślał: „Co za ironią! Mój kozioł ofiarny schwytany w tę samą pułapkę co ja. Taki wysiłek

zmarnowany!”

- Wciąż jeszcze jest nadzieja - powiedział Hogar. Joao zauważył, że Yierho żegna się i

pomyślał: „Głupek!”

- Dopóki trwa życie, co? - zapytał Chen-Lhu i popatrzył w górę na Joao.

- Umieram, Johny, większość mojej przeszłości wymyka mi się - szepnął i dodał w

myślach: „Wszyscy tu umrzemy tak, jak w mojej ojczyźnie. Tam też wszyscy umrą. Głód,

czy trucizna, co za różnica?”

Hogar popatrzył na Joao i powiedział:

- Senhor, proszę, niech pan wyjdzie.

- Nie - rzekł Chen-Lhu. - Zostań. Mam ci coś do powiedzenia.

- Nie wolno się panu męczyć - powiedział Hogar.

- Co za różnica? -- zapytał Chen-Lhu. -- Maszerowaliśmy na Zachód, co, Johny?

Chciałbym móc się śmiać!

Joao potrząsnął głową. Bolały go plecy, a po skórze obu ramion przebiegały

świerzbiące dreszcze. Wnętrze namiotu jakby pojaśniało.

- Śmiać? - szepnął Yierho - Matko Boska!

- Chcesz wiedzieć, dlaczego mój rząd nie wpuszcza waszych obserwatorów? --

zapytał Chen-Lhu - Dobry dowcip. Wielka Krucjata okazała się w moim kraju wielkim

niewypałem. Ziemia stała się jałowa. Nic na to nie pomaga, nawozy, chemikalia, nic.

Joao miał trudności w składaniu myśli w sensowną całość. „Jałowa? Jałowa?”

- Stoimy twarzą w twarz z takim głodem, jak jeszcze nigdy w historii - ciągnął

chrapliwie Chen-Lhu.

- To z braku owadów? - wyszeptał Yierho.

- Oczywiście! - odparł Chen-Lhu. - Co innego się zmieniło? Zerwaliśmy kluczowe

więzi w łańcuchach pokarmowych. Oczywiście. Wiemy nawet, jakie więzy, teraz, kiedy jest

już za późno.

„Jałowa ziemia” - pomyślał Joao. To była bardzo ciekawa idea, ale czuł zbyt wielką

gorączkę, by przeanalizować tę myśl.

Yierho zaniepokojony milczeniem Joao nachylił się nad Chen-Lhu i zapytał:

background image

73

- Dlaczego nie przyznaliście się do tego i nie ostrzegliście reszty świata, zanim było za

późno?

- Nie bądź głupcem! - odparł Chen-Lhu,a w jego głosie zabrzmiały szorstkie, starcze

tony - Przyznając się do błędu stracilibyśmy twarz. Mówię to teraz i tutaj, ponieważ umieram,

a nikt z was nie przeżyje mnie długo.

Hogar wstał i odstąpił od łóżka, jak gdyby lękając się zarażenia.

- Potrzebujemy kozła ofiarnego, rozumiecie? - ciągnął Chen-Lhu. - To dlatego mnie tu

przysłano. Miałem znaleźć kozła ofiarnego. Walczymy o coś więcej niż o nasze życie.

- Zawsze możecie obwinić USA - powiedział gorzkim głosem Hogar.

- Myślę, że ten numer już się ograł, nawet wobec naszego narodu - rzekł Chen-Lhu. -

Sami to zrobiliśmy, rozumiecie? Nie ma przed tym ucieczki. Nie, wszystko na co mieliśmy

nadzieję, to było to, że znajdziemy tutaj sposób na obciążenie winą kogoś innego. Anglicy i

Francuzi dostarczali nam niektórych z naszych trucizn. Wykorzystywaliśmy to, ale bez

powodzenia. Pomagało nam kilka ekip radzieckich, ale Rosjanie nie uporządkowali całego

swojego kraju, tylko do Linii Uralskiej. Mogą udowodnić, że mają takie same problemy jak

my, a wtedy... rozumiecie? Sprawią, że wyjdziemy na głupców.

- Dlaczego Rosjanie nic nie powiedzieli? - zapytał Hogar.

Joao spojrzał na niego myśląc: „Słowa bez sensu, bez sensu, bez sensu...”

- Rosjanie po cichu zwijają swą Uralską Linię w głąb Strefy Zielonej - wyjaśnił Chen-

Lhu. - Zarażają Zieloną od nowa, rozumiecie? Miałem polecenie znaleźć owada nowego

rodzaju, typowo brazylijskiego, który mógłby zniszczyć nasze plony, a za którego obecność

moglibyśmy obwinie... zgadnijcie kogo? Najlepiej niektórych bande- irantes.

- „Obwinić bandeirantes?...” - pomyślał Joao -”Tak, każdy wini bandeirantes”.

- To naprawdę zabawne - rzekł Chen-Lhu - To, co zobaczyłem w waszej Zielonej

Strefie. Wiecie, co takiego?

- Jesteś diabłem! - zgrzytnął zębami Yierho.

- Nie, tylko patriotą - odparł Chen-Lhu. - Nie jesteś ciekawy, co zobaczyłem w waszej

Zielonej?

- Mów i bądź przeklęty! - warknął Yierho. „To do niego trafia” - stwierdził Joao.

- W waszej Zielonej Strefie widzę oznaki tej samej zarazy, która dotknęła mój naród -

powiedział Chen-Lhu. - Mniejsze owoce, mniejsze liście, bledsze rośliny. Na początku

zmiany są niewielkie, ale wkrótce wszyscy to zauważą.

- Może zatem zatrzymają wszystko, zanim będzie za późno - jęknął Yierho.

background image

74

„To głupota” - pomyślał Joao. -”Czy ktokolwiek kiedykolwiek zatrzymał się, zanim

było za późno?”

- Jesteś taki nieskomplikowany - powiedział Chen-Lhu. - Ci, którzy tu rządzą, są tacy

sami jak w Chinach. Nie dostrzegają nic oprócz własnego przetrwania. Nie dostrzegą niczego

innego dopóki nie będzie za późno. Z rządami zawsze tak jest.

Joao zastanowił się, dlaczego w namiocie tak pociemniało, skoro dotąd było w nim

tak jasno. Czuł gorąco, w głowie mu wirowało jakby wypił zbyt wiele alkoholu. Jakaś dłoń

dotknęła jego ramienia. Spojrzał na nią, a potem podążył wzrokiem wzdłuż ręki do ramienia i

twarzy: Rhin. W jej oczach były łzy.

- Joao... Senhor Martinho, byłam taka głupia - szepnęła.

- Słyszałaś? - zapytał Chen-Lhu.

- Słyszałam - odparła.

- Szkoda - mruknął Chen-Lhu. - Miałem nadzieję, że zachowam trochę twych złudzeń.

Przynajmniej przez jakiś czas...

„Co za dziwna rozmowa” - pomyślał Joao -,.Co za dziwna osoba, ta Rhin. Co za

dziwne miejsce, ten namiot i jego wspornik, który okrąża mnie, by stanąć mi naprzeciw.”

Coś zadudniło o jego plecy i głowę.

„Upadłem” - stwierdził -”Czy to nie dziwne?”

Ostatnią rzeczą jaką usłyszał, zanim nieświadomość czarnym atramentem zalała jego

umysł, był okrzyk przestraszonego Yierha:

- Szefie!

Miał sen, w którym wisiała nad nim twarz Rhin mówiącej: „Co za różnica, kto wydaje

rozkazy?” W tym śnie mógł tylko zwrócić na nią żałosne spojrzenie i pomyśleć, jak

nienawistnie wygląda pomimo swojego piękna.

Ktoś powiedział: „Co za różnica? Tak, czy owak wkrótce wszyscy będziemy martwi.”

A potem rozległ się inny głos: „Popatrz, jest jeden nowy. Ten wygląda jak Gabriel

Martinho, prefekt”.

Joao poczuł, że pogrąża się w pustkę. Jego twarz utrzymywały kleszcze zmuszające

go do patrzenia w monitor na tablicy rozdzielczej kapsuły sterowniczej ciężarówki. Ekran

ukazywał gigantycznego jelonka o twarzy jego ojca. Tło dźwiękowe stanowiło wysokie i

niskie brzęczenie cykad, spośród którego rozlegał się szept: -”Nie podniecaj się. Nie

podniecaj się...”

background image

75

Przebudził się krzycząc, by uświadomić sobie, że z jego gardła nie dobywa się żaden

dźwięk, tylko wspomnienie krzyku. Był cały mokry od potu. Rhin siedziała obok niego

ocierając mu czoło. Była blada i wychudła, z podkrążonymi oczyma. Przez chwilę

zastanawiał się, czy ta wynędzniała Rhin Kelly jest częścią jego snu; wydawała się nie

dostrzegać w ‘ogóle faktu, że jego oczy są otwarte, mimo że patrzyła wprost na niego.

Próbował coś powiedzieć, ale miał na to zbyt suche gardło.

Ten ruch przyciągnął uwagę Rhin. Nachyliła się nad nim i spojrzała mu w oczy. Po

chwili sięgnęła za siebie, podniosła menażkę i wlała kilka kropli wody w jego usta.

- Co... - wychrypiał.

- To samo co ja, ale w mniejszej dawce - odpowiedziała. - Narkotyk działający na

układ nerwowy, zawarty w jadzie owadów. Nie próbuj się wysilać.

- Gdzie?... - zapytał.

Popatrzyła na niego, odgadując sens pytania.

- Wciąż jesteśmy w tej samej dawnej pułapce -. odparła - ale teraz mamy szansę się

wydostać.

Jego oczy wypowiedziały pytanie, którego nie potrafiły sformułować usta.

- Kapsuła twojej ciężarówki - wyjaśniła - Niektóre z jej obwodów były poważnie

uszkodzone, ale Yierho zmontował zastępcze. Bądź teraz spokojny przez chwilę.

Sprawdziła mu puls, przyłożyła termometr do jego szyi i odczytała wskazanie.

- Gorączka spada - rzekła. - Czy miałeś kiedyś jakiekolwiek kłopoty z sercem?

Natychmiast pomyślał o swoim ojcu.

- Nie - szepnął.

- Mam kilka autokroplówek - powiedziała. - Mogę założyć ci jedną, jeżeli nie masz

słabego serca.

- Zrób to - powiedział.

- Wykorzystam żyłę w twojej nodze - oznajmiła. - Podali mi kiedyś autokroplówkę w

lewe ramię i przez godzinę widziałam niebieskie i czerwone światełka - nachyliła się nad

walizeczką obok łóżka i wyjęła z niej płaskie czarne opakowanie. Ściągnęła koc z jego nóg i

zaczęła zakładać kroplówkę.

Czuł jej dotyk, lecz było to tak daleko, a on był taki śpiący.

- W ten sposób postawiliśmy na nogi doktora Chen-Lhu - powiedziała, z powrotem

naciągając koc na jego stopy.

„Travis nie umarł” - pomyślał. Czuł, że był to wyjątkowo ważny fakt, ale nie mógł

sobie przypomnieć, z jakiego powodu.

background image

76

- To było coś więcej niż narkotyk - odezwała się znowu. - To znaczy ze mną i

doktorem Chen-Lhu. Yierho stwierdził, że to nasza woda.

- Woda?

Potraktowała to słowo jako prośbę i wlała mu w gardło jeszcze trochę wody z

menażki.

- Drugiej nocy tutaj wykopaliśmy w jednym z namiotów studnię - powiedziała. -

Oczywiście to wysięk rzeczny. Woda jest nasycona truciznami, niektóre z nich są nasze. To

Yierho wyczuł smakiem gorycz. Ale moje próby wykazały, że w wodzie jest jeszcze coś:

halucynogen, który wywołuje efekt bardzo podobny do schizofrenii. Niczego podobnego

ludzie nigdy nie używali.

Joao czuł, jak z autokroplówki wlewa się w jego żyły energia. Skurcz jak nagły głód

ścisnął jego żołądek. Gdy minął, zapytał:

- Czy to coś od... nich.

- Najprawdopodobniej - odparła. - Zmontowaliśmy prymitywną destylarkę. Na ten

halucynogen występuje zróżnicowana odporność. Wydaje się, że Hogar jest całkowicie poza

jego działaniem, ale on nigdy nie otrzymał tego środka w jadzie. Wiele wskazuje na to, że ty

jesteś na to świństwo bardzo wrażliwy.

Znów sprawdziła mu puls.

- Czujesz się silniejszy?

- Tak.

Skurcze objęły teraz mięśnie jego ud. Były rytmiczne i bolesne. Ustąpiły.

- Zbadaliśmy ten szkielet w kapsule - powiedziała. - Zdumiewająca rzecz. Bardzo

przypomina ludzki, z wyjątkiem brzegów kości i drobnych otworków. Prawdopodobnie

właśnie tam one przytwierdzały się do kości i poruszały je. Jest lekki jak ptasi, ale bardzo

mocny. To rzeczywiście jest chityna.

Joao myślał o tym, pozwalając gromadzić się energii napływającej z kroplówki na

nodze. Z każdą sekundą czuł się coraz lepiej. Tak wiele się zdarzyło: kapsułę naprawiono,

szkielet poddano analizie.

- Jak długo tu jestem? - zapytał.

- Cztery dni - powiedziała. Spojrzała na swój zegarek. - Prawie co do godziny. Wciąż

jest dość wcześnie.

Joao wyczuł teraz w jej głosie wymuszoną pogodę. Co ukrywała? Zanim zdołał zadać

to pytanie, szurnięcie tkaniny i nagły błysk światła oznajmił, że ktoś wszedł do namiotu.

background image

77

Obok Rhin pojawił się Chen-Lhu. Od ostatniego razu, gdy Joao go widział, Chińczyk

wydawał się postarzeć o pięćdziesiąt lat. Pomarszczona skóra wisiała mu wokół szczęki.

Policzki były wklęsłe i zapadnięte. Chodził z kruchą ostrożnością.

- Widzę, że pacjent przytomny - stwierdził.

Głos miał zaskakująco silny, jakby w tym jednym aspekcie osoby Chen-Lhu skupiła

się cała jego fizyczna energia.

- Jest teraz pod kroplówką - powiedziała.

- Rozsądnie - rzekł Chen-Lhu. - Nie ma wiele czasu. Powiedziałaś mu?

- Tylko tyle, że nareperowaliśmy jego kapsułę. „Trzeba to sformułować bardzo

delikatnie” - pomyślał

Chen-Lhu. -”Bardzo delikatnie. Latynoski honor potrafi rykoszetować pod dziwnymi

kątami”.

- Zamierzamy uciec w twojej kapsule - rzekł Chen-Lhu.

- W jaki sposób? - zapytał Joao. - Kapsuła udźwignie najwyżej troje ludzi.

- Zabierze się tylko troje, to prawda - powiedział Chen-Lhu. - Ale nie będzie trzeba,

aby leciała. Chyba nawet nie mogłaby ich udźwignąć.

- Co masz na myśli?

- Twoje lądowanie było twarde. Jedna z płóz- pływaków jest złamana, poza tym

rozprułeś dolny zbiornik paliwa. Większość wyciekła, zanim wykryliśmy uszkodzenie. Jest

także kwestia instrumentów pokładowych - nie działają najlepiej mimo największych

wysiłków Yierha.

- To wciąż oznacza tylko trzy osoby - powiedział Joao.

- Jeżeli nie możemy przekazać wiadomości, musimy się z nią przedostać - rzekła

Rhin.

„Dobrze dziewczyno” - pomyślał Chen-Lhu. Czekał, aż Joao to wchłonie.

- Kto? - zapytał Joao.

- Ja sam -- powiedział Chen-Lhu. - Tylko z tego powodu, że mogę zaświadczyć o

katastrofie w moim kraju

i ostrzec was, zanim będzie za późno.

Słowa Chen-Lhu sprawiły, że cała poprzednia rozmowa zalała Joao falą

przypomnienia, Hogar, Yierho, w namiocie... Chen-Lhu mamroczący o... o...

- Jałowa ziemia - rzekł Joao.

background image

78

- Twój naród musi się o tym dowiedzieć, zanim będzie za późno - odparł Chen-Lhu. -

Zatem ja będę jednym z pasażerów. I Rhin, ponieważ... tu zdobył się na słabe wzruszenie

ramionami -...z dżentelmenerii, powiedziałbym, ale także dlatego, że jest zaradna.

- To dwa - rzekł Joao.

- A ty będziesz trzeci - powiedział Chen-Lhu i zaczął oczekiwać na wybuch.

Joao pokręcił tylko głową.

- To nie ma sensu - powiedział. - Cztery dni tutaj i...

- Ale ty jeden masz koneksje i powiązania polityczne - powiedziała Rhin. - Możesz

zmusić ludzi, żeby słuchali.

Joao opuścił głowę na pryczę.

- Nawet mój własny ojciec nigdy mnie nie słuchał. Stwierdzenie to wywołało

zaskakującą ciszę. Rhin

spojrzała na Chen-Lhu i z powrotem na Joao.

- Masz swoje własne polityczne wtyczki, Travis - rzekł Joao. - Prawdopodobnie lepsze

niż moje.

- Być może nie - odparł Chen-Lhu. - Poza tym, jedynie ty widziałeś z bliska istotę,

której szkielet zabierzemy ze sobą. Jesteś naocznym świadkiem.

- Wszyscy jesteśmy naocznymi świadkami.

- Poddano to pod głosowanie - oznajmiła Rhin. - Twoi ludzie na to nalegali.

Joao przeniósł spojrzenie z Rhin na Chen-Lhu i z powrotem na Rhin.

- Wciąż pozostaje jeszcze dwunastu ludzi. Co się z nimi stanie?

- Jest ich teraz tylko ośmiu - wyszeptała Rhin.

- Kto? - wykrztusił Joao.

- Hogar - rzekła - Thome z twojej ekipy i dwóch moich pomocników: Cardin i Lewis.

- Jak?

- Jest coś, co wygląda jak flet guena - odparł Chen-Lhu. - Istota w twojej ciężarówce

miała coś takiego.

- Pistolet na strzałki - rzekł Joao.

- Nie - zaprzeczył Chen-Lhu. - Naśladują nas znacznie lepiej. To generator zabójczej

częstotliwości akustycznej. Unicestwia ludzkie erytrocyty. Muszą jednak podejść z tym blisko

nas, a my trzymamy ich na dystans, odkąd to odkryliśmy.

- Rozumiesz, że musimy wynieść stąd tę informację - powiedziała Rhin.

„Bez wątpienia” - pomyślał Joao i rzekł:

- Na pewno musi to być ktoś silniejszy niż ja.

background image

79

- Za parę godzin będziesz równie silny jak każdy tutaj - odparła Rhin. - Nie jesteśmy

w najlepszym stanie, nikt z nas.

Joao podniósł wzrok na szare światło sączące się z okienka namiotu. „Bardzo niewiele

paliwa rakietowego i uszkodzone przyrządy. Na pewno chcą dotrzeć do rzeki i spłynąć

kapsułą. To da pewną ochronę przed tymi istotami”.

Rhin wstała.

- Odpocznij i odzyskaj siły - powiedziała. - Niedługo przyniosę ci trochę jedzenia. Nie

mamy nic oprócz polowych racji, ale przynajmniej jest w nich dosyć kalorii.

„Co to za rzeka?” - zastanowił się Joao -”Najprawdopodobniej Itapura”. Wykonał

przybliżony szacunek oparty o jego znajomość tego regionu i długość lotu przed kraksą. „To

będzie siedemset, albo osiemset kilometrów w dół rzeki! A zbliża się szczyt pory deszczowej.

Nie mamy żadnej szansy”.

background image

80

VI

Konfiguracje owadów tańczących pod sklepieniem jaskini wydawały się Mózgowi

czymś wspaniałym. Podziwiał wzajemną grę barw i ruchu, jednocześnie odczytując

wiadomość.

„Raport nasłuchiwaczy z sawanny:”.

Mózg dał znak, aby taniec trwał dalej.

„Trójka istot ludzkich przygotowuje się do ucieczki w małym pojeździe” - przekazały

owady. -”Pojazd nie może latać. Spróbują wydostać się stamtąd płynąc po rzece. Co robić?”

Mózg odczekał chwilę, by przetrawić dane. Od dwunastu dni schwytane w pułapkę

istoty ludzkie znajdowały się pod obserwacją. Dostarczyły już wiele informacji dotyczących

reakcji w warunkach stresu. Dane te rozszerzyły wiedzę uzyskaną od jeńców znajdujących się

pod bezpośrednią kontrolą. Z każdym dniem coraz doskonalsze stawały się sposoby

unieszkodliwiania i zabijania istot ludzkich. Ale problemem nie była kwestia, jak odebrać im

życie. Chodziło o to, w jaki sposób nawiązać z nimi kontakt przy jednoczesnej nieobecności

lęku i presji po obu stronach.

Niektórzy z ludzi tak jak ten stary o wykwintnych manierach przedstawiali oferty i

sugestie, które wydawały się świadczyć o rozsądku, ale czy można było im ufać? To pytanie

było kluczowe.

Mózg odczuwał rozpaczliwą potrzebę uzyskania danych z obserwacji istot ludzkich w

warunkach, które mógł kontrolować, a kontrola nie byłaby zauważona. Odkrycie

posterunków podsłuchowych w Strefie Zielonej wywołało wśród ludzi szaleńczą aktywność.

Użyli nowych sonotoksyn, pogłębili swoje bariery i ponowili ataki na Czerwoną Strefę. Tego

wszystkiego dopełniała jeszcze jedna troska: nieznany los czterech jednostek, które

przeniknęły bariery przed katastrofą w Bahii. Powróciła tylko jedna, donosząc: .Jest nas

dwanaście. Sześcioro rozproszyło zbiorową tożsamość, by pokryć teren, na którym

pochwyciliśmy dwóch ludzkich przywódców. Jedna została zniszczona. Cztery rozproszyły

się, by utworzyć nas więcej”.

Mózg uświadomił sobie, że odkrycie którejś z tych czterech jednostek w tej chwili

byłoby katastrofą.

background image

81

Kiedy mogła zawieść imitacja? To zależało od lokalnych warunków; temperatury,

osiągalnej żywności, chemikaliów i wilgoci. Jednostka, która powróciła, nie miała pojęcia,

dokąd udały się cztery pozostałe.

„Musimy je znaleźć!” - pomyślał Mózg.

Mózg lękał się problemów mogących wyniknąć z indywidualnie podejmowanych

działań. Imitacja była pomyłką. Wiele identycznych jednostek musiało zwracać uwagę.

To, że imitacje nie powodowały wielkich szkód i były uwarunkowane do stosowania

tylko ograniczonej przemocy, w obecnej sytuacji nie miało żadnego znaczenia. To zaś, że

pragnęły tylko, by pozwolono im mówić i dyskutować z ludzkimi przywódcami, wydawało

się teraz śmieszne i patetyczne.

Słowa istoty ludzkiej nazywanej Chen-Lhu, o których mu doniesiono, nawiedzały

Mózg niczym koszmar: „Katastrofa... jałowa ziemia”. Ten Chen-Lhu przedstawi też sposób

rozwiązania ich wspólnego problemu, ale czy to były prawdziwe intencje? Czy można mu

było ufać?

Mózg pozostawił decyzję w zawieszeniu. „Które istoty ludzkie będą usiłowały uciec?

- zapytał swoich podwładnych.

Mózg wiedział już, że na takie szczegóły trzeba zwracać uwagę. Orientacja na rój

dążyła do ignorowania jednostek. Pomyłka z tworzeniem ludzkich imitacji wynikła z tej

tendencji.

Mózg wiedział, że powierzchownie rzecz ujmując problem ten wydawał się prosty, ale

tuż pod powierzchnią kryły się piekielne komplikacje. Emocje! Uczucia! Rozsądek napotykał

tu mnóstwo barier.

Posłańcy szybko przynieśli odpowiedź. Tańczyły teraz tworząc imiona: „Nieczynna

królowa Rhin Kelly i istoty nazywane Chen-Lhu i Joao Martinho”.

„Martinho” - pomyślał Mózg. To istota ludzka z drugiej części powietrznej

ciężarówki. W tym fakcie była pewna wskazówka dotycząca ludzkich, zawiłych

nibyrojowych pokrewieństw. Tutaj mogła się kryć pewna korzyść. W pojeździe będzie

również Czen- Lhu.

Owady pod sklepieniem uwarunkowane na powtarzanie swych operacji w celu

zapewnienia pełnego przekazu informacji kolejny raz zadawały pytanie:

„Jakie przeciwdziałania są wymagane?”

„Wiadomość dla wszystkich jednostek” - oznajmił Mózg -”Trójce w pojeździe

pozwoli się uciec rzeką. Opór powinien być tylko taki, by wyglądało na to, że sprzeciwiamy

background image

82

się ucieczce. Mają być śledzeni przez jednostki operacyjne zdolne do zniszczenia ich w razie

konieczności. Gdy tylko ta trójka osiągnie rzekę, pokonać tych, którzy pozostaną”.

Nad Mózgiem jednostki posłańców zaczęły grupować się w szyk, w tańcu

wypracowując wzór utrwalający polecenia. Odleciały w zwartych grupkach, wypadając przez

wylot jaskini w światło dnia.

Mózg podziwiał ich ruch i barwy, a następnie opuścił swe receptory i zaczai

rozmyślać jak sprostać białkowej niezgodności.

„Musimy natychmiast zacząć produkować rzeczy o dużym znaczeniu dla ludzi,

których nie będą mogli nie wykorzystać” - myślał -”Jeżeli będziemy w stanie

zademonstrować swoją niezaprzeczalną użyteczność, być może da się jeszcze sprawić, że

pojmą, iż wzajemna zależność jest obustronna, nierozerwalna i skomplikowana, że jest

kwestią życia i śmierci. Potrzebują nas, a my ich, lecz ciężar dowodu spadł na nas. A jeżeli

nie uda się nam tego udowodnić, to naprawdę pozostanie po nas jałowa ziemia”.

- Wkrótce się ściemni, szefie - powiedział Yierho kończąc ostatnie przygotowania

wewnątrz kapsuły. - Wtedy ruszycie.

Joao stał krok za nim, wciąż osłabiony. Raz po raz nawiedzały go skurcze mięśni w

lewej nodze powyżej autokroplówki. Bezpośrednie odżywianie i wyspecjalizowane hormony

w przybliżeniu tylko mogły sprostać potrzebom danego ciała i Joao czuł, że ledwo

wytrzymuje dziwne napięcia wywołane tą kuracją.

- Tutaj pod fotel wsadziłem żywność i inne zapasy - wskazał Yierho. -- Więcej

jedzenia jest na pryczy z tyłu. Ma pan dwa rozpylacze z dwudziestoma zapasowymi

ładunkami i jeden karabin. Żałuję, że mamy do niego tak mało amunicji. Pod drugim fotelem

jest dwanaście bomb z foamalem, a tam w kącie przymocowałem mały, ręczny rozpylacz. Jest

całkowicie naładowany.

Yierho wyprostował się i obejrzał na namioty. Zniżył głos do konspiracyjnego szeptu:

szefie, nie ufam doktorowi Chen-Lhu. Słyszałem go, kiedy myślał, że umiera. To nowe

oblicze jest do niego niepodobne.

- To ryzyko, które musimy podjąć - odpowiedział Joao. - Wciąż myślę, że powinieneś

mnie zastąpić, ty, albo jeden z pozostałych, którzy nie są tak chorzy jak ja.

- Nie mów o tym więcej, szefie, proszę.

Głos Yierha ponownie opadł do spiskowego szeptu: Szefie, podejdź do mnie blisko

tak jak byśmy się żegnali.

background image

83

Joao zawahał się, lecz usłuchał. Poczuł, jak coś ciężkiego, zostaje wepchnięte w

kieszeń przy pasie jego munduru. Kieszeń obciągnęła się pod ciężarem. Joao poprawił kurtkę,

by to ukryć.

Co to? - szepnął.

- To należało do mojego pradziadka - wyjaśnił Yierho. - To pistolet, nazywa się

magnum 457. Jest w nim pięć kuł, a tu ma pan jeszcze dwa tuziny - paczka wślizgnęła się w

kieszeń kurtki Joao. - Niewiele z tego będzie pożytku, chyba, że przeciw ludziom... - dodał.

Joao przełknął ślinę czując, że łzy zwilżają jego oczy. Wszyscy z Bractwa wiedzieli,

że Padre nosił tę starą rusznicę i za nic by się z nią nie rozstał. Fakt, że oddawał ją teraz,

oznaczał, że spodziewa się tu umrzeć. Prawdopodobnie tak się stanie...

- Niech Bóg cię prowadzi, szefie - powiedział Yierho. Joao odwrócił się i spojrzał na

rzekę odległą o mniej więcej pięćset metrów sawanny. Mógł dostrzec plażę na przeciwnym

brzegu oraz dziką roślinność oświetloną popołudniowym słońcem. Dżungla wznosiła się

nieruchomymi falami barw, których śmiałe linie odznaczały się wyraźnie w mdłym świetle. U

dołu roślinność była koloru niebieskozielonego i przypominała wypłowiałą na słońcu szałwię,

u góry przebłyskiwały plamy żółci, czerwieni i ochry. Nad zielenią górowało drzewo candello

z gniazdami nietoperzy- sokołów uczepionymi gałęzi. Po lewej stronie ścianę drzew mata-

polo częściowo zasłaniała splątana sieć lian.

- Piętnaście minut paliwa, to wszystko? - zapytał Joao.

- Może minuta więcej, szefie.

„Nigdy nam się nie uda, jeżeli do poruszania nas będziemy mieli tylko prąd rzeki” -

pomyślał Joao.

- Szefie, czasami na rzece jest wiatr - rzekł Yierho. „Chryste, on chyba nie oczekuje

od nas, że będziemy

tym żeglować” - pomyślał Joao. Spojrzał na Yierha. Dostrzegł na wychudłej twarzy

mężczyzny głębokie znużenie upodabniające go do stracha na wróble.

- Ten wiatr może spowodować kłopoty, szefie - powiedział Yierho. - Wykorzystałem

jedną z kotwiczek kapsuły, żeby zrobić coś, co unosiłoby się tuż pod powierzchnią. To się

nazywa dryfkotwa. Utrzyma kapsułę nosem do wiatru.

- Sprytny pomysł, Padre - powiedział Joao i zastanowił się: „Dlaczego odgrywamy tę

farsę? Umrzemy tutaj, wszyscy... tutaj, albo gdzieś w dole rzeki”. Mieli do pokonania

siedemset, albo osiemset kilometrów naszpikowanych progami wodnymi, rozpadlinami i

wodospadami, a już prawie doganiała ich pora deszczowa. Rzeka stanie się wtedy rwącym

background image

84

piekłem. A jeżeli ona ich nie dostanie, to będą to nowe owady posługujące się kwasem i

wyrafinowanymi truciznami.

- Szefie, zrób lepiej jeszcze jeden przegląd - powiedział Yierho wskazując na kapsułę.

„Tak, zająć się czymkolwiek i oderwać się od rozmyślań” - przytaknął mu w duchu

Joao. Sprawdzał ją już, ale jeszcze raz nie zaszkodzi. Mimo wszystko od niej będzie zależało

ich życie... do czasu.

Joao pozwolił sobie zastanowić się nad tym, czy ucieczka była możliwa i czy w ogóle

była jakaś nadzieja. To mimo wszystko była kapsuła ciężarówki powietrznej przystosowanej

do działań w dżungli. Można było ją uszczelnić przeciw większości owadów. Była

zaprojektowana do znoszenia nadmiernych obciążeń.

„Nie wolno mi pozwolić sobie na nadzieję” - pomyślał.

Ale zdecydował się na jeszcze jedną inspekcję kapsuły. Na wszelki wypadek...

Pokrywająca ją biała farba prawie zniknęła wytrawiona kwasem. Pływaki, normalnie

długie i wystające spod dolnej krzywizny kapsuły, zostały ręcznie wyklepane i

przymocowane z powrotem. Tworzyły teraz płaski stopień, prowadzący na krótkie skrzydła i

do kabiny. Cała kapsuła miała prawie pięć i pół metra długości, z czego ostatnie dwa metry

zajmowały silniki rakietowe. Zespół silników, który mieścił się w tylnym, odrzuconym

przedziale ciężarówki, został gładko odcięty z obu stron. Sama kapsuła była owalna w

przekroju. Dawało to dwie półksiężycowate powierzchnie, które otwierały się do tylnej części

kapsuły. Lewy półksiężyc był labiryntem wklęsłych i wypukłych złącz, szczepiających ongiś

ze sobą kapsułę z przedziałem ładunkowym. Prawą stronę zamykał właz otwierający się teraz

z kabiny na jeden z pływaków.

Joao sprawdził właz, upewnił się, że umocowano wszystkie złącza i spojrzał na prawy

pływak. Zygzakowate rozdarcie zostało załatane przy pomocy butylu i tkaniny.

Poczuł zapach paliwa rakietowego i przyklęknął, by popatrzeć na denny przedział

zbiornika paliwa. Yierho wypompował paliwo, z zewnątrz nałożył łatę wulkanizacyjną, a od

wewnątrz szczeliwo ze zbiorników rozpylaczy i z powrotem wlał paliwo.

- Powinno trzymać, jeśli w nic nie uderzycie - stwierdził Yierho.

Joao pokiwał głową, okrążył kabinę, wspiął się na lewe skrzydło i zajrzał do wnętrza.

Dwa fotele z przodu, a w tyle obita prycza. Całe wnętrze pokrywały plamy od rozpylonych

chemikaliów. Tworzyło to przestrzeń szeroką na dwa i głęboką na dwa i pół metra. Przez

przednie okna widać było okrągły nos kapsuły. Górą ku tylnemu przedziałowi biegła

przezroczysta szyba z polaryzującego tworzywa.

background image

85

Joao zasiadł w fotelu po lewej i sprawdził przyrządy ręczne. Miały luz i reagowały

ospale. Za niezdarnymi, ręcznie wypisanymi tabliczkami zainstalowane były nowe wskaźniki

ilości paliwa i kontrolki opryskiwania. Yierho odezwał się mu zza jego ramienia:

- Musiałem użyć tego, co miałem pod ręką, szefie. Niewiele tego było. Zadowolony

jestem, że ci z MOE okazali się takimi głupcami.

- Hmmm? - mruknął z roztargnieniem Joao kontynuując sprawdzanie przyrządów.

- Porzucając swoją ciężarówkę, zabrali namioty. Ja wziąłbym więcej broni. Ale z

namiotów miałem więcej lin naciągowych i tkanin na łaty.

Joao skończył przegląd paliwomierzy.

- Na przewodach paliwa nie ma żadnych automatycznych zastawek regulujących -

stwierdził.

- Nie można ich było naprawić, szefie, ale i tak nie ma go pan zbyt wiele.

- Dość, żebyśmy wszyscy wylecieli do nieba, albo żeby się rozwalić, jeżeli ten grat

wymknie się spod kontroli.

- Dlatego założyłem tu dużą dźwignię, szefie. Mówiłem panu o tym. Włączać i

wyłączać w krótkich odstępach i nie ma sprawy.

- Chyba, że przypadkowo pozwolę silnikom zbyt dużo się napić.

- Tam pod spodem, szefie: ten kawał drewna to dławik, który założyłem, powinien

zastąpić gaźnik. Nie będzie pan miał bardzo szybkiego statku, ale wystarczy.

- Piętnaście minut - zamyślił się Joao.

- To tylko domysł, szefie.

- Wiem. W sumie może sto pięćdziesiąt kilometrów, jeżeli wszystko będzie działać

tak jak powinno albo sto pięćdziesiąt metrów z nami rozsmarowanymi na całej długości...

- Sto pięćdziesiąt kilometrów - westchnął Yierho. - Nie pokonacie nawet jednej

trzeciej drogi do cywilizowanych terenów.

- Nie przeczę - odrzekł Joao. - Tylko głośno myślałem.

- No cóż, wszystko gotowe do startu? - zagrzmiał za nimi głos Chen-Lhu pełen

fałszywej serdeczności. Joao wyjrzał i zobaczył, że Chińczyk stoi przy końcu lewego

skrzydła. Sprawiał wrażenie, że ledwo się trzyma na nogach. Joao był zdecydowany uważać,

że słabość Chen-Lhu była tylko pozorna.

„On pierwszy odzyskał siły” - pomyślał Joao -”Miał na to więcej czasu. Ale... był

bliżej śmierci. Może tylko to sobie wyobrażam”.

- Zatem gotowe, czy nie? - powtórzył pytanie Chen-Lhu.

- Mam nadzieję - powiedział Joao.

background image

86

- To niebezpieczne?

- Będzie jak na niedzielnej przejażdżce po parku - rzekł Joao.

- Czy nie czas już załadować się do środka?

Joao spojrzał na cienie rozpościerające się wokół namiotów i pomarańczowy blask

zachodu. Stwierdził, że ma trudności z oddychaniem. Wiedział, że to z powodu napięcia.

Wciągnął głęboko powietrze odzyskując stan chwiejnego spokoju, pewien rodzaj odprężenia,

z lękiem na uwięzi.

- Jeszcze dwadzieścia minut, mniej więcej, Senhor Doutor odpowiedział Yierho i

poklepał Joao po ramieniu - szefie, moje modlitwy będą z panem.

- Na pewno nie zajmiesz mojego miejsca, Padre?

- Nie mówmy o tym, szefie -Yierho zszedł z płozy na ziemię.

Ze swojego namiotu- laboratorium wyłoniła się Rhin z małą torbą w lewej ręce.

Podeszła i stanęła obok Chen-Lhu.

- Jeszcze około dwudziestu minut, moja droga - powiedział Chińczyk.

- Nie jestem zupełnie pewna, że powinnam zabrać się z wami - odparła - ktoś inny

mógłby wam dać...

- Już zdecydowano - uciął gwałtownie Chen-Lhu. „Co za głupia kobieta! Dlaczego nie

pozwoli, żeby za nią decydowano?” - Nikt tu nie pozwoli ci zostać - dodał. „Poza tym, moja

droga Rhin, mogę cię potrzebować, żebyś zwiodła tego Brazylijczyka. Z Joao Martinho

należy grać bardzo ostrożnie. Kobieta czasami potrafi radzić sobie lepiej niż mężczyzna”.

- Wciąż nie jestem pewna - powiedziała. Chen-Lhu spojrzał na Joao:

- Może ty powinieneś z nią pomówić, Johny. Na pewno nie chcesz, żeby tu została.

„Tu, czy tam - niewielka różnica” - pomyślał Joao, ale powiedział:

- Jak mówił Travis, decyzję już podjęto. Lepiej wchodź do środka i zapnij pasy.

- Jak chcesz nas usadzić? - zapytał Chen-Lhu.

- Ty w tyle, jesteś cięższy - powiedział Joao. - Nie sądzę, abyśmy oderwali się od

ziemi, zanim dotrzemy do rzeki, ale to możliwe. Chcę, żebyśmy mieli nos w górze.

- Chcesz, żebyśmy oboje usiedli z tyłu? -- zapytała Rhin. I uświadomiła sobie, że

zgadza się z ich decyzją. „Dlaczego nie?” - spytała siebie nie uświadamiając sobie, że

podziela pesymizm Joao.

- Szefie?

Joao spojrzał w dół na Yierha, który skończył właśnie ostateczne badanie podwozia.

Rhin i Chen-Lhu przeszli na prawą stronę, zaczęli wspinać się na skrzydło.

- Jak to wygląda? - zapytał Joao.

background image

87

- Niech pan postara się utrzymać ją przechyloną na lewą płozę przez jakiś czas, szefie

- powiedział Yierho. - To może pomóc.

W porządku.

Rhin zaczęła zapinać pasy usadowiwszy się w fotelu drugiego pilota.

- Wyślemy pomoc tak szybko, jak to będzie możliwe - powiedział Joao i gdy tylko

wymówił te słowa, uderzyła go ich pustka i bezużyteczność.

- Oczywiście, szefie.

Yierho cofnął się i przygotował miotacz bomb. Lon i inni wyszli z namiotów

obładowani bronią. Zaczęli ustawiać się twarzami ku rzece.

„Żadnych pożegnań” - pomyślał Joao - „Tak, to najlepsze. Traktować to jak rutynę, po

prostu następny lot.”

- Rhin, co jest w tej torebce, którą ze sobą zabrałaś? - zapytał Chen-Lhu.

- Rzeczy osobiste i... -- szybko przełknęła ślinę. - Niektórzy dali mi listy do wysłania.

- Aha - odparł Chen-Lhu. - Właściwy i ujmujący objaw sentymentalizmu.

- Co w tym złego? - mruknął Joao.

- Nic - rzekł Chen-Lhu. - O to właśnie chodzi: nic w tym złego.

Yierho wrócił do końcówki skrzydła i powiedział:

- Tak jak zaplanowaliśmy, szefie - kiedy dasz sygnał, że jesteście gotowi, położymy

wzdłuż waszej drogi zaporę z foamalu. To powinno zatrzymać je tak długo, abyście dotarli do

rzeki, a poza tym dzięki temu trawa będzie bardziej śliska.

Joao skinął głową. Zaczął powtarzać w myślach procedurę startu. Żaden z

przełączników nie znajdował się tam, gdzie powinien. Zapłon był teraz po lewej, a dźwignia

przepustnicy wystawała z deski rozdzielczej zamiast z podłogi między siedzeniami. Ustawił

suwaki trymu i poprawił położenie krawędzi lotek.

Na sawannie zapadła wieczorna cisza. Trawa przed nimi rozpościerała się jak zielone

morze. Rzeka miała jakieś pięćdziesiąt metrów szerokości.Była to wąska ścieżka, na której

łatwo było się rozbić. Joao wiedział, że na tej długości geograficznej nie będzie żadnego

zmierzchu. Będzie musiał starannie wyliczyć koniec dnia, by wykorzystać resztkę światła na

skok przez sawannę, tak by ciemność osłoniła ich natychmiast gdy dotkną wody.

„Zasięg kwasu miotanego przez owady wynosi piętnaście metrów” - myślał Joao. -

”Musimy trzymać się środka rzeki, jeżeli będą siedzieć na brzegu. Bóg jeden wie, jakie

jeszcze istoty mogą nas zaatakować; latające, wodne pająki...”

- Bądźcie w pogotowiu przy rozpylaczach, gdy tylko znajdziemy się na rzece -

powiedział. - Mogą podjąć ostateczny atak, kiedy zobaczą, że próbujemy uciec.

background image

88

- Będziemy gotowi - mruknął Chen-Lhu. - Rozpylacze są w pryczy pode mną, tak?

- Właśnie.

Joao zamknął właz i uszczelnił go.

- Ten model ma samouszczelniające się strzelnice po obu stronach, w miejscach, gdzie

okna schodzą za skrzydła - powiedział. - Widzicie je?

- Sprytnie pomyślane - stwierdził Chen-Lhu.

- Pomysł Yierha - odparł Joao. - Są we wszystkich naszych kapsułach - machnął ręką

Yierhowi, który wrócił do miotacza bomb.

Joao włączył światła lądowania kapsuły.

Wszyscy ludzie spostrzegli ten sygnał, strumienie płynów z rozpylaczy łukami wzbiły

się ku rzece. Wzdłuż drogi, którą mieli przebyć, zaczęły padać bomby z foamalem.

Joao nacisnął zapłon i zobaczył, że włączyło się czerwone światełko bezpieczeństwa.

Czekał odliczając trzy sekundy, zanim światełko zbladło i zgasło. „Nieźle” pomyślał i pchnął

naprzód dźwignię przepustnicy.

Silniki rakietowe zadziałały ze zgrzytliwym wstrząsem, który przeniósł ich nad

rowem. Zagrzmiało potężnie. Joao ledwo zdążył zmniejszyć podaż paliwa. Z uczuciem

pozbawiającego tchu szoku uświadomił sobie, że lecą. Kapsuła reagowała ociężale z

tendencją do zawisania na ogon - to z powodu pływaków. Nie zaprojektowano ich do latania

w powietrzu.

Na problemy wyważania maszyny nie było jednak czasu. Joao obrócił nos kapsuły i

skierował ją ku rzece tam, gdzie sawanna po obu stronach zlewała się z dżunglą. Rzeka w tym

miejscu była szerokim rozlewiskiem. W oddali Pojawiły się błękitne wzgórza. Nastąpiła

chwila wodowania. Płozy zetknęły się z powierzchnią rzeki i odbiły. W dół, w górę... po obu

stronach ściany wody... wolniej, jeszcze wolniej.

Nos opadł w dół.

Dopiero wtedy Joao przypomniał sobie, że ma oszczędzać prawy pływak.

Kapsuła płynęła naprzód szybciej niż prąd, ale zwalniała coraz bardziej.

Joao wstrzymał oddech zastanawiając się, czy zdarł łatę. Czekał, aż prawa strona

zacznie przechylać się i pogrążać w rzece.

Kapsuła utrzymała równowagę.

- Udało się nam? - zapytała Rhin. - Naprawdę się stąd wydostaliśmy?

- Tak sądzę - mruknął Joao i przeklął przypływ nadziei, który towarzyszył temu

stwierdzeniu.

Chen-Lhu wysunął rozpylacze.

background image

89

- Wydaje się, że wzięliśmy ich przez zaskoczenie - powiedział - Ach! Obejrzyjcie się!

Joao odwrócił się na tyle, na ile pozwalały pasy i spojrzał na obóz. Tam gdzie była

grupa namiotów, teraz przetaczał się szary walec, z którego wznosiły się co chwila dziwaczne

wiry i kolumny, chwiejące się i zapadające z powrotem.

Z nagłym dreszczem Joao uświadomił sobie, że ten kopiec składa się z miliardów

owadów, które runęły na obóz.

Powiał wiatr i odwrócił kapsułę od tego upiornego widoku. Przez chwilę rzeka przed

nimi zaniżyła szklistopomarańczową mgiełką. Następnie noc przyćmiła wszystko. Niebo stało

się granatowe. Zalśniła srebrem cienka kromka księżyca.

,,Vierho” - myślał Joao -”Thome... Ramon...”

Łzy rozmyły mu widok.

- O Boże! - jęknęła Rhin.

- Bóg, ha! - warknął Chen-Lhu. - Inna nazwa dla posunięć przeznaczenia.

Rhin ukryła twarz w dłoniach. Czuła, że znajduje się w środku próby generalnej

jakiegoś kosmicznego dramatu bez scenariusza i reżyserii, bez słów i muzyki, nie znając na

dodatek swojej roli.

„Bóg jest Brazylijczykiem” - pomyślał Joao, przywołując na myśl stare powiedzenie

swego narodu, w którym pewność siebie zaciemniał teraz strach: „W nocy Bóg naprawia

pomyłki, które za dnia popełnili Brazylijczycy”. Co zawsze powtarzał Yierho?; „Wierz w

Dziewicę i uciekaj”.

Joao pomacał rozpylacz leżący na kolanach, metal ochłodził jego dłonie.

„I tak nie mógłbym pomóc” - pomyślał -”Odległość była zbyt duża”.

background image

90

VII

„Twierdziliście, że pojazd nie poleci!” - oskarżył Mózg.

Jego receptory obserwowały szyki posłańców pod sklepieniem jaskini i nasłuchiwały

modulowanego brzęczenia, które mogło poszerzyć znaczenie głównego wzoru. Jednak

konfiguracja utworzona przez fosforescencję posłańców pozostawała stała i równie

niezmienna jak grupa gwiazd widocznych w otworze jaskini.

W Mózgu pulsowały chemiczne żądania, wprawiające jego służebne niańki w szał

aktywności. Ten stan najbliższy był konsternacji. Mózg doświadczył go po raz pierwszy. Jego

logiczna świadomość opatrzyła to doznanie etykietką emocji i szukała równoległych

odniesień, podczas gdy równocześnie opracowywała treść raportu.

„Pojazd przeleciał jedynie niewielką odległość i wylądował na rzece. Pozostaje na

niej, a jego siła napędowa jest uśpiona”.

Ale może latać!

Wtedy właśnie w kalkulacjach Mózgu zjawiło się pierwsze poważne zwątpienie w

przekazaną mu informację. Doznanie to było czymś w rodzaju wyobcowania wobec istot,

które mu służyły.

„Twierdzenie, że pojazd już nigdy nie poleci, pochodzi bezpośrednio od istot

ludzkich” - tańczyli posłańcy - Doniesiono o tym oświadczeniu”.

Było to ostrożne stwierdzenie, złożone bardziej by dopełnić raport przewidujący próbę

ucieczki, niż by bronić się przed oskarżeniami Mózgu.

„Ten fakt powinien znajdować się w pierwotnym doniesieniu” - pomyślał Mózg.

,,Należy nauczyć posłańców, by nie interweniowali weń, ale by donosili o wszystkich

szczegółach wedle ich źródła i ważności. Ale jak można tego dokonać? Te stworzenia mają

stałe odruchy i są związane samoograniczającym się systemem”.

Było oczywiste, że trzeba zaprojektować i wyhodować posłańców nowego typu.

Tą myślą Mózg oddalił się od swoich stwórców. Rozumiał, w jaki sposób działanie

czysto odruchowe, wydało go na świat, ale On Mózg - rzecz stworzona przez odruch,

wywoływał nieunikniony efekt sprzężenia zwrotnego, zmieniając pierwotne odruchy, które

powołały go do istnienia.

Co zrobić z pojazdem na rzece? - zapytali posłańcy.

background image

91

Z nowym spojrzeniem na siebie samego Mózg obserwował, w jaki sposób powstało to

pytanie; z odruchu przeżycia.

„Należy służyć przeżyciu” - pomyślał.

„Na razie pojazdowi pozwoli się płynąć” - rozkazał Mózg -”W chwili obecnej nie

wolno go niepokoić, ale musimy przygotować zabezpieczenia. Rój śmierletniczek pod osłoną

nocy zostanie przeniesiony do pojazdu. Należy je poinstruować, by przeniknęły w każdą

osiągalną szczelinę i pozostały w ukryciu. Nie wolno im bez rozkazu podejmować działań

przeciw istotom zajmującym pojazd, ale muszą ciągle pozostawać w pogotowiu, by je

zniszczyć, gdy będzie to konieczne”.

Mózg zamilkł wiedząc, że jego rozkazy zostaną wypełnione. Zabrał się do nowego

zrozumienia swojej istoty jakby był to jakiś jego niezależny fragment. Doznanie to było

jednocześnie fascynujące i przerażające. Oto tu, w jego jedno- jaźni, znalazł się element

zdolny do rozmyślania i niezależnego działania.

„Decyzje, świadome decyzje” - pomyślał Mózg -”To kara nałożona na jedno- jaźń

przez świadomość. Istnieją świadome decyzje, które mogą jedno- jaźń podzielić na , części.

Jak ludzie mogą znieść taki ciężar decydowania?”

Chen-Lhu odchylił w tył głowę, odpoczywając w kącie między oknem a tylną

przegrodą i zapatrzył się w przypominającą melon krzywiznę księżyca, wspinającego się na

niebo. Księżyc miał barwę stopionej miedzi.

Wyżarta przez kwas smuga, wyglądająca jak szron, biegła po przekątnej, w dół okna,

ku opływowej zewnętrznej powłoce. Wzrok Chen-Lhu podążył wzdłuż tej linii i na moment

padł na miejsce, poniżej krawędzi okna. Zobaczył tam rząd drobnych plamek podobnych do

maszerujących po szybie komarów.

W oka mgnieniu plamki zniknęły.

„Wyobraziłem je sobie?” - pomyślał.

Przez chwilę chciał ostrzec pozostałych, ale Rhin była na granicy histerii od kiedy

stała się świadkiem zagłady obozu. Trzeba było ją chronić, aż znów stanie się pożyteczna.

„Mogłem je sobie wyobrazić” - zastanawiał się Chen-Lhu -”Miałem tylko księżyc

jako oświetlenie, więc plamki przed oczyma to nic nadzwyczajnego.”

Rzeka zwężała się tutaj do szerokości nie większej niż sześć czy siedem rozpiętości

skrzydeł. Cienista ściana drzew wydawała się wyrastać prosto z wody.

- Johny, włącz na kilka minut światła na skrzydłach - powiedział Chen-Lhu.

- Dlaczego?

background image

92

- Wypatrzą nas, jeżeli to zrobimy - jęknęła Rhin. Usłyszała we własnym głosie histerię

i to nią wstrząsnęło.

.Jestem entomologiem” - powiedziała sobie -”Cokolwiek tam jest, to tylko odmiana

czegoś znanego”.

Ale takie rozumowanie nie przynosiło otuchy. Uświadomiła sobie, że ogarnął ją jakiś

pierwotny lęk, budząc instynkty, z którymi rozsądek nie mógł współzawodniczyć.

- Nie oszukuj się - rzekł Chen-Lhu, starając się mówić miękko i łagodnie. - • To co

pokonało naszych przyjaciół na pewno wie gdzie jesteśmy. Chcę światła jedynie po to, by

potwierdzić podejrzenie.

- Czy jesteśmy śledzeni? - zapytał Joao.

Z trzaskiem włączył reflektory. Nagły blask wybił w mroku dwie lśniące jamy, które

momentalnie wypełniły się miotającym kłębowiskiem błonkoskrzydłych owadów.

Prąd obrócił kapsułę na zakręcie. Światła dotknęły brzegu rzeki ukazując gąszcz

korzeni chwytających się ciemnoczerwonej gliny, a potem przeniosły się zgodnie z kaprysem

wiru na wąską wysepkę o brzegach zarośniętych pasem trzcin gnących się pod dotykiem

nurtu.

Joao wyłączył światła.

W nagłej ciemności usłyszeli jękliwe brzęczenie insektów i basowe odgłosy wołań

rzecznych żab, a potem, jak spóźniony komentarz, kaszlące poszczekiwania małp gdzieś na

prawym brzegu.

Joao czuł, że obecność żab i małp niesie ze sobą znaczenie, którego nie potrafił pojąć.

Przed sobą widział, jak przez zalaną światłem księżyca rzekę przelatują nietoperze,

muskając wodę, by się jej napić.

- Śledzą nas, obserwują i czekają - powiedziała Rhin. „Nietoperze, żaby, małpy,

wszystkie zżyte z rzeką” -

myślał Joao -”Ale Rhin powiedziała, że rzeka niesie ze sobą trucizny. Czy miała jakiś

powód, aby kłamać?”

Starał się wybadać jej twarz w mętnej poświacie księżyca, która przeniknęła kabinę,

ale zobaczył tylko smukły, pogrążony w sobie cień.

- Myślę, że jesteśmy bezpieczni - oznajmił Chen-Lhu. - Tak długo, jak trzymamy

kabinę w zamknięciu i powietrze dostaje się tu przez filtry.

- Otwierajmy ją tylko w świetle dnia - powiedział Joao. - Będziemy mogli rozejrzeć

się dookoła i użyć rozpylaczy, jeżeli będzie potrzeba.

background image

93

Rhin zacisnęła wargi, by zapobiec ich drżeniu. Odrzuciła w tył głowę, wyjrzała przez

przezroczysty pas biegnący wzdłuż dachu kabiny. Niebo było zalane bezładną powodzią

gwiazd i gdy opuściła głowę wciąż mogła je widzieć; jako punkciki drżące na powierzchni

wody. Zupełnie nagle noc napełniła ją poczuciem bezmiernej samotności, którą potęgowało

przytłaczające wrażenie zamkniętych wokół ścian dżungli.

Noc nabrzmiała zapachami, których filtry nie zdołały usunąć. Każdy oddech był gęsty

od wabiących i odpychających woni.

W jej wyobraźni dżungla przybrała postać świadomej, zawistnej istoty. Wyczuwała,

że na zewnątrz, w mroku nocy, kryje się myśląca istota, która połknęłaby ją bez wahania.

Wrażenie realności, które umysł przydał temu wyobrażeniu, przenikało ją całą. Nie potrafiła

nadać temu żadnego kształtu oprócz niejasnego ogromu, ale to było tutaj...

- Johny, jak szybki jest prąd? - zapytał Chen-Lhu. „Dobre pytanie” - pomyślał Joao i

nachylił się, by spojrzeć na fosforyzujący wskaźnik wysokościomierza.

- Tutaj jest osiemset trzydzieści metrów ponad poziom morza - powiedział. -Łożysko

tej rzeki opada o około siedemdziesiąt metrów na trzydzieści kilometrów. - Rozwiązał w

głowie równanie. - W przybliżeniu sześć, do ośmiu węzłów - oznajmił

- Czy nie będą nas poszukiwać? - spytała Rhin. - Wciąż myślę, że...

- Nie myśl w ten sposób - rzekł Chen-Lhu. - Jakiekolwiek poszukiwania, jeżeli nawet

się rozpoczną, będą dotyczyły mnie, a i to dopiero za kilka tygodni. Wiedziałem, gdzie cię

szukać, Rhin - zawahał się, zastanawiając, czy nie mówi zbyt dużo, dając Joao zbyt wiele

śladów. - Tylko kilku moich pomocników wiedziało, dokąd się udaję i dlaczego.

Chen-Lhu miał nadzieję, że dosłyszała nutę sekretu w jego głosie i zamilkł.

- Wiecie, jak się tu dostałem - powiedział Joao. - Gdyby ktokolwiek miał mnie

szukać... Ciekawe skąd by zaczęli?

- Ale jest szansa - odparł Chen-Lhu i pomyślał: „Musisz się uspokoić, Rhin. Kiedy

będę cię potrzebował. Nie mogę mieć kłopotów z twoim strachem i histerią”.

Zaczął rozmyślać, w jaki sposób zdyskredytować Joao Martinho, gdy osiągną

cywilizowane tereny. Oczywiście, w to przedsięwzięcie koniecznie należało włączyć Rhin.

Joao był idealnym kozłem ofiarnym, a tę sytuację można było rozegrać bardzo korzystnie. O

ile zdoła przekonać Rhin do pomocy. Naturalnie, jeżeli okaże się kłopotliwa, trzeba będzie ją

wyeliminować.

Zanim Mózg odebrał następne sprawozdanie dotyczące trzech istot ludzkich, w jaskini

nad rzeczną rozpadliną zapanowała północ.

background image

94

Większość rozmów, o których donosili tańczący posłańcy, ujawniała tylko napięcia i

tarcia pośród ludzi, którzy podświadomie przeczuwali, że znajdują się w niedomkniętej

pułapce. Większość rozmów można było odłożyć do późniejszego przeanalizowania, ale była

jedna kwestia wymagająca natychmiastowej uwagi Mózgu. Odczuwał on zmartwienie, że

wcześniej nie przewidział tego problemu.

„Należy natychmiast wysłać kilka grup akcyjnych” - rozkazał Mózg -”By

towarzyszyły pojazdowi, pozostając poza jego polem widzenia. Grupy muszą być gotowe w

każdej chwili przelecieć nad rzekę i ukryć pojazd przed kimkolwiek, kto by go poszukiwał,

bądź przypadkiem przelatywał w pobliżu.”

Jedno ze skrzydeł kapsuły zawadziło o pnącza na brzegu budząc Joao z lekkiej

drzemki. Obejrzał się spostrzegając w półmroku, że Chen-Lhu jest czujny i czegoś wypatruje.

- Już czas, żebyś się obudził i objął swoją wachtę - rzekł Chen-Lhu. - Rhin wciąż śpi.

- Często się tak obijaliśmy o brzegi? - wyszeptał Joao.

- Nie bardzo.

- Powinienem wyrzucić tę dryfkotwę, którą zrobił Yierho.

- To nie uchroni nas od stykania się z brzegiem. Mogłaby się na dodatek o coś

zaczepić i powstrzymać nas.

- Padre owinął haki na kotwicy. Nie sądzę, by mogła się w coś wczepić. Wieje teraz w

górę rzeki i tak będzie do rana. Drąga w wodzie takiej jak ta przydałaby nam szybkości.

- Ale jak ją teraz wyrzucisz na zewnątrz?

- Taaa... Joao pokiwał głową. - Lepiej poczekać do rana.

- To będzie najlepsze, Johny. Rhin poruszyła się niespokojnie.

Joao włączył światła na skrzydłach. Bliźniacze snopy blasku skoczyły ku ścianom

dżungli, ukazując kępę sagowców. Smugi światła szybko wypełniły dwie chmary

trzepoczących insektów.

- Nasi przyjaciele wciąż są z nami - westchnął Chen-Lhu.

Joao wyłączył światła.

Rhin zaczęła oddychać krótko, z zadyszką, tak jakby się dławiła. Joao wziął ją za

ramię.

- Dobrze się czujesz? - powiedział miękko.

Nie w pełni świadoma Rhin poczuła jego obecność obok siebie, doświadczając

prymitywnego pragnienia jego opiekuńczej, męskości. Oparła się o niego i wymruczała.

- Tak gorąco. Czy nigdy się nie ochłodzi?

background image

95

- Śni - szepnął Chen-Lhu.

- Ale jest gorąco - stwierdził Joao. Był zmieszany tym, że Rhin w tak oczywisty

sposób go potrzebuje oraz, że wyraźnie bawi to Chen-Lhu.

- Nad ranem powinno być trochę chłodniej - powiedział Joao. - Dlaczego nie prześpisz

się Travis?

- Tak, zdrzemnę się - mruknął Chen-Lhu wyciągając się na pryczy. „Dlaczego muszę

ich zabić?” - zastanowił się. „To tacy głupcy, Rhin i Johny... Wyraźnie ciągnie ich do siebie, a

jednak z tym walczą”.

Nocny wiatr zakołysał kapsułą. Rhin ułożyła się wygodniej przytulając się do Joao i

oddychając głęboko, spokojnie.

Joao wyjrzał przez okno.

Księżyc znikł za wzgórzami, pozostawiając tworzenie nocnych cieni tylko światłu

gwiazd. Hipnotyczny ruch mrocznych kształtów wzdłuż brzegów napełniał Joao sennością.

Skupiał się na zachowaniu przytomności, wpatrując się w czerń do granic możliwości

zmysłów.

Istniał tylko ruch rzeki i lekkie kołysanie pod wpływem wiatru. Noc przebudziła w

Joao poczucie tajemniczości. Ta rzeka była nawiedzona, zaludniona duchami wszystkich

ludzi, którzy nią kiedykolwiek płynęli, a teraz także i przez jakąś inną obecność... Czuł ją

wyraźnie. Ona uciszała noc. Nawet żaby milczały.

Coś zadudniło w dżungli po lewej. Joao pomyślał, że słyszy nerwowy werbel na

bębnach z kłód. Odległy... bardzo odległy. Wibracja bardziej dawała się odczuć, niż usłyszeć.

Zniknęła, zanim mógł być jej pewny.

„Całą Czerwoną oczyszczono z Indian” - pomyślał. -”Kto może używać bębnów?

Musiałem się przesłyszeć. Mój własny puls, to właśnie słyszałem”.

Siedział nieruchomo, nasłuchując, ale dochodził go tylko głęboki i równy oddech

Chen-Lhu oraz drobne westchnienia Rhin.

Rzeka rozszerzyła się, a jej nurt zwolnił.

Minęła godzina... Jeszcze jedna... Wydawało się, że prąd rzeki wlecze ze sobą czas.

Joao wypełniło znużenie i samotność. Otaczająca go kapsuła wydawała się krucha i

nieodpowiednia. Delikatna, łamliwa rzecz. Zastanawiał się, dlaczego do tej pory powierzał tej

maszynie swe życie, skoro była tak podatna na zniszczenie.

„Nigdy nam się nie uda” - pomyślał.

Głos Chen-Lhu, cichy bas, przerwał ciszę:

- Ta rzeka to na pewno Itapura, Johny?

background image

96

- Mam podstawy by tak sądzić - szepnął Joao.

- Jaka jest najbliższa placówka cywilizacji?

- To baza bandeirantes w Santa Maria de Grao Cuyaba.

- Siedemset, albo osiemset kilometrów, co?

- Mniej więcej.

Rhin drgnęła i Joao uświadomił sobie jej bliskość. Zmusił swój umysł do oderwania

się od takich myśli. Skoncentrował się na rzece przed nimi; krętym, wijącym się szlaku

wodnym z bystrzynami i zatopionymi pniami drzew. Szlak na całej długości był zagrożony

przez te śmiertelne rafy, które wyczuwał wokół siebie. Było też jeszcze jedno

niebezpieczeństwo, o którym nie wspominał pozostałym; te wody były pełne piranii.

- Jak wiele mamy przed sobą progów - zapytał Chen-Lhu.

- Nie jestem pewien - odparł Joao. - Osiem, lub dziewięć, może więcej. To zależy od

pory roku i wysokości wody.

- Będziemy musieli zużywać paliwo, przelatując przez katarakty.

- Kapsuła nie wytrzyma wielu startów i lądowań - powiedział Joao. - Ten stary

pływak...

- Yierho zrobił dobrą robotę, wytrzyma.

- Miejmy nadzieję.

- Masz ponure myśli, Johny. To nie jest sposób, żeby radzić sobie z naszą wyprawą.

Jak długo zajmie nam dotarcie do tego Santa Maria?

- Dwa tygodnie, jeśli będziemy mieli szczęście. Chce ci się pić?

- Tak. Ile mamy wody?

- Dziesięć litrów i małą destylarkę, jeżeli będziemy potrzebować więcej.

Joao przyjął od Chen-Lhu menażkę i napił się, głęboko ją przechylając. Woda była

ciepła i mdła.

Gdzieś daleko nocny ptak wrzasnął: „tuta! tuta!” głosem przypominającym flet.

- Co to było? - syknął Chen-Lhu.

- Ptak... tylko ptak.

Joao westchnął. Okrzyk ptaka zaniepokoił go, był jak zły znak z przesądnej

przeszłości. W skroniach Joao pulsował potok odgłosów nocy. Spojrzał w ciemność i

zobaczył nagły, upiorny blask robaczków świętojańskich rozjarzonych wzdłuż prawego

brzegu. Powietrze nasycone woniami dżungli było jak diabelski wydech.

background image

97

Dławiła go beznadziejność ich położenia. Znajdowali się na granicy pory deszczowej,

oddzieleni od jakiegokolwiek azylu o setki kilometrów wirów i pułapek. I byli igraszką

okrutnej inteligencji, która używała dżungli jako broni.

Wtem jego nozdrza wypełnił piżmowy zapach perfum Rhin. Zalała go przejmująca

świadomość tego, że ona jest kobietą godną pożądania...

Rzeka zakołysała kapsułą.

Joao poczuł się w tej chwili zjednoczony z nurtem pełznącym ku morzu.

Minęła kolejna godzina i jeszcze jedna.

Do Joao dotarła czerwona pożoga po prawej. Świt. Świsty i krzyki wyjców powitały

brzask. Ich hałas pobudził ptaki. W czerni lasu rozległy się ćwierkania, szczebiotania i

skrzeczenia.

Na niebo wypełzła perłowa poświata, stając się zwolna mlecznosrebrnym światłem,

które nadało kształty światu wokół dryfującej kapsuły. Joao spojrzał na zachód, dostrzegając

podnórza wzgórz - nakładające się na siebie fale pagórków ciemnego wału Andów.

Uświadomił sobie wtedy, że przebyli pierwszy krok w drodze na płaskowyż.

Kapsuła płynęła cicho jak wielki, wodny żuk na tle drzew ozdobionych koronką

jaskrawych leśnych kwiatów. Ospały prąd zwijał się dookoła pływaków w wiry. Kłęby mgły

falowały nad wodą jak gaza.

Rhin przebudziła się, cofnęła od Joao i spojrzała w dół rzeki.

Joao rozmasował ramię, na którym ucisk głowy Rhin zwolnił krążenie i zerknął na

kobietę obok siebie. Wyglądała jak małe dziecko; nieuporządkowane czerwone włosy i

niepobrużdżony wyraz niewinności na twarzy.

Ziewnęła, uśmiechnęła się do niego... i nagle zmarszczyła brwi, jakby uświadamiając

sobie sytuację. Potrząsnęła głową i odwróciła się, by spojrzeć na Chen-Lhu.

Chińczyk spał z głową wciśniętą w róg. Doznała nagłego uczucia, że Chen-Lhu

uosabia upadłą wielkość, jakby był bóstwem z przeszłości swego kraju. Oddychał z cichym,

chrapliwym odgłosem. Jego skórę pokrywały duże, otwarte pory, a w budowie jego ciała była

jakaś szorstkość źle wyprawionej skóry, której nigdy przedtem nie zauważyła. Wzdłuż górnej

wargi sterczała siwiejąca szczecina pszennej barwy. Nagle uświadomiła sobie, że Chen-Lhu

farbował włosy. Takiego objawu próżności się po nim nie spodziewała. - Wiatr ucichł -

powiedział Joao.

- Ale jest chłodniej - odrzekła.

background image

98

Wyjrzała przez okno i zobaczyła pasma trzcinowatej trawy wlokące się za płozą.

Kapsuła skręcała przy każdym zawirowaniu nurtu. Jej ruch miał w sobie pewien majestat.

Powolne, płynne obroty były jakby dostojnym tańcem.

- Co tak śmierdzi? - zapytała.

Joao pociągnął nosem: paliwo rakietowe... woń ludzkiego potu i pleśń... To ona była

zapachem, który spowodował pytanie Rhin.

- To pleśń - rzekł.

- Pleśń?

Rozejrzała się po wnętrzu kabiny, zwracając uwagę na gładką, czarną powierzchnię

brzegów sufitu, oraz lśniący chrom na desce rozdzielczej. Położyła ręce na rezerwowej

kierownicy po swojej stronie i poruszyła nią.

- „Pleśń” - pomyślała.

Dżungla zdobyła przyczółek tu w środku.

- Mamy już prawie porę deszczową - powiedziała. Co to oznacza?

- Kłopoty - odparł. - Wysoką wodę i progi.

- Dlaczego patrzycie na to z najgorszej strony? - wtrącił się Chen-Lhu.

- Bo tak musimy - odrzekła.

W Joao nagle obudził się głód i pragnienie.

- Podaj menażkę - powiedział.

Chen-Lhu wyciągnął rękę. Joao wziął z jego dłoni naczynie i podsunął je Rhin, ale ta

potrząsnęła głową.

„Trucizna w wodzie wyrobiła we mnie odruch jej odrzucania” - pomyślała. Odgłosy

picia przyprawiły ją o atak mdłości. Joao tak chciwie połykał! Odwróciła się, niezdolna na

niego patrzeć.

Joao zwrócił menażkę Chen-Lhu myśląc o tym, jak szybko przebudził się ten

człowiek. Pierwsze, co zwróciło uwagę Joao, to czujny i natarczywy głos Chińczyka. Chen-

Lhu leżał na pryczy prawdopodobnie udając sen.

- Myślę... myślę, że jestem głodna - powiedziała Rhin.

Chen-Lhu wydostał pakiety z racjami i zaczęli jeść w milczeniu.

Teraz poczuła pragnienie i zaskoczyło ją to, że Chen-Lhu podał jej menażkę, zanim o

nią poprosiła. Zrozumiała, że obserwował ją i dostrzegał wiele jej myśli. Było to niepokojące

odkrycie. Napiła się z irytacją i odrzuciła menażkę .Chen-Lhu uśmiechnął się.

- Jeśli nie ma ich na dachu, gdzie nie możemy ich dostrzec, albo pod skrzydłami to

znaczy nasi przyjaciele nas opuścili - mruknął Joao.

background image

99

- Zauważyłem to - rzekł Chen-Lhu.

Joao omiótł wzrokiem oba brzegi tak daleko, jak mógł. Żadnego ruchu, ani śladu

życia. Ani dźwięku.

Słońce wspięło się już wysoko. Mgły na rzece zaczęły znikać.

- W dzień będzie tu piekielnie gorąco - stwierdziła Rhin.

Joao skinął głową. Pomyślał, że ciepło ma swój określony początek. W jednej chwili

nie było go, w następnej atakowało wszystkie zmysły. Rozpiął pas bezpieczeństwa, odchylił

fotel i przecisnął się na tył kabiny. Położył dłonie na klamrach blokujących tylny właz.

- Dokąd idziesz? - zapytała z naciskiem Rhin. Zaczerwieniła się, gdy usłyszała własne

pytanie.

Chen-Lhu zachichotał.

Poczuła, że nienawidzi gruboskórności Chen-Lhu, nawet gdy ten próbował załagodzić

sytuacje mówiąc:

- Musimy się nauczyć obchodzenia pewnych miejsc, pomijanych w zachodnich

konwenansach, Rhin.

W jego głosie wciąż była ironia. Ona dosłyszała ją i odwróciła się raptownie.

Joao otworzył właz i zbadał jego brzegi od wewnątrz i z zewnątrz. Nie było żadnego

widocznego śladu insektów. Opuścił wzrok na płaską powierzchnię pływaka ciągnącego się

obok silników rakietowych i tworzącego platformę, szeroką na metr i długą na dwa i pół. Nie

było na niej śladu owadów.

Zeskoczył, zamknął właz.

Gdy tylko właz się zamknął Rhin odwróciła się do Chen-Lhu.

- Jesteś nieznośny! - wybuchnęła.

- Ależ, doktor Kelly.

- Nie wciskaj mi teraz tego profesjonalnego tytułowania! - prychnęła. - Nadal jesteś

nieznośny.

Chen-Lhu zniżył głos:

- Mamy kilka rzeczy do omówienia, zanim on wróci. Nie ma czasu na osobiste

utarczki. Tu chodzi o MOE.

- Jedyne, co MOE ma do tego wszystkiego, to to, że musimy donieść twoją opowieść

do ich szefostwa - odparła.

Popatrzył na nią. Można było przewidzieć taką reakcję. Teraz należało znaleźć jakiś

sposób, żeby nią poruszyć. ,,Brazylijczycy mają takie powiedzonko” - pomyślał i powiedział:

- Gdy mówisz o obowiązku, powiedz także o pieniądzach.

background image

100

- A conta foi paga por mim - odparła. - Co znaczy, że spłaciłam już ten rachunek.

- Nie sugerowałem, że masz płacić za cokolwiek - rzekł.

- Składasz mi propozycję kupienia mnie?! - krzyknęła.

- Nie ja, inni - odparł.

Popatrzyła na niego. Czy groził, że powie Joao o jej przeszłości w wywiadowczo-

szpiegowskiej gałęzi MOE? Niech tam! Ale w czasie służby nauczyła się kilku rzeczy i jej

twarz przybrała teraz wyraz niepewności. Co Chen-Lhu miał na myśli?

Chen-Lhu uśmiechnął się. Ludzie Zachodu zawsze byli łasi na zyski

- Chcesz usłyszeć więcej? - zapytał. Jej milczenie było przyzwoleniem.

- Na razie powiedział Chen-Lhu - omotasz Joao Martinho swoimi sztuczkami. -

Zrobisz z niego niewolnika. Trzeba go doprowadzić do takiego stanu, że stanie się

stworzeniem, które dla ciebie zrobi wszystko.To powinno być łatwe.

„Robiłam to przedtem, czyż nie?” - pomyślała.

Odwróciła się.

- Dobrze... Robiłam to już w imię obowiązku. Chen-Lhu pokiwał głową. Schematy

życia były niewzruszalne. Poradzi sobie właśnie dzięki nim. Właz za jego plecami otworzył

się i Joao wsunął się do kabiny.

- Ani śladu - powiedział, opadając na swój fotel. - Zablokowałem właz tylko

częściowo, na wypadek gdyby ktoś jeszcze chciał wyjść.

- Rhin? - spytał Chen-Lhu. Potrząsnęła głową wzdychając nerwowo.

- Nie.

- Zatem ja skorzystam ze sposobności - powiedział Chen-Lhu. Otworzył właz.

Bez obracania się Rhin wiedziała, że właz nie jest zamknięty i że Chen-Lhu

pozostawił otwartą szczelinę przy której trzyma ucho.

Joao spojrzał na nią.

- Wszystko w porządku? „Dobre sobie” - pomyślała. Minuta minęła w milczeniu.

- Coś jest nie w porządku - powiedział Joao. - Ty i Travis szeptaliście ze sobą, kiedy

byłem na zewnątrz. Nie mogłem zrozumieć, co mówiliście, ale mówiłaś z gniewem.

Spróbowała przełknąć ślinę mimo, że miała suche gardło. Chen-Lhu słuchał tego, to

pewne jak diabli.

- Ja... dokuczał mi.

- Dokuczał ci?

- Tak.

- O co mu chodziło?

background image

101

Odwróciła się i zapatrzyła na śnieżny stożek góry z czarną tonsurą wulkanicznego

popiołu. Coś z czystości góry przeniknęło jej zmysły.

- O ciebie.

Joao popatrzył na swoje dłonie, zastanawiając się, dlaczego zakłopotało go jej

wyznanie.

W zapadłej nagle ciszy Rhin zaczęła nucić. Miała dobry głos, gardłowy, intymny i

wiedziała o tym. Głos był jednym z jej najlepszych narzędzi.

Joao rozpoznał piosenkę i zaczął zastanawiać się nad jej wyborem. Nawet gdyby

zamilkła, melodia wisiała wokół niego jak opar. Był to ludowy lament z tragedii Lorka:

Zatrzymaj swój statek, Stara Śmierci

Ja nie szukam czarnego twego morza,

Nie będę płakać ni błagać,

ale proszę jak ktoś, kto spełnił twe dzieło.

Tej rzece, która jest moim życiem

Pozwól płynąć póki co w spokoju,

Bo miłość moja ma szary dym w oczach

A pożegnania są trudne.

Mruczała tylko tę piosenkę, lecz mimo to wciąż słyszał jej słowa.

Joao spojrzał w lewo.

Wzdłuż rzeki biegły rzędy mangowców, których gęste zielone listowie przerywane

było gdzieniegdzie jaśniejszym odcieniem tropikalnej jemioły i futrowatymi palmami chonta.

Nad dżunglą krążyły dwa czarnobiałe sępy urubu. Unosiły się na tle nieba koloru stali.

Spokój scenerii nie łudził jednak Joao. Zastanawiał się, czy to właśnie do tego spokoju

odnosiły się słowa pieśni.

Jego uwagę zwróciło stado turkusowych tangar. Przefrunęły nad kapsułą,

zanurkowały w ścianę dżungli i zostały przez nią połknięte, tak jakby nigdy ich nie było.

Mangowce na lewym brzegu ustąpiły miejsca wąskiemu pasowi trawy na wznoszącej

się skarpie, której czerwonobrunatna gleba poprzebijana była licznymi norami.

Właz otworzył się i Joao usłyszał jak Chen-Lhu gramoli się do kabiny. Następnie

dobiegł go dźwięk zamykanego i ryglowanego luku.

- Johny, czy widzisz coś poruszającego się między drzewami za tą trawą? - zapytał

Chen-Lhu.

background image

102

Joao skupił uwagę na tym miejscu. Tak! Coś było pomiędzy cieniami drzew. Wiele

postaci przemieszczających się równie szybko jak prąd, dotrzymywało kroku kapsule. Joao

sięgnął po rozpylacz.

- To daleki strzał - stwierdziła Rhin.

- Wiem. Chcę im tylko dać znać, żeby trzymały się na dystans.

Zaczął manipulować przy okienku strzelniczym, ale zanim zdołał je otworzyć ich

strażnicy wyszli z cienia w pełne światło słońca.

Joao zatkało.

- Matko Boska, Matko Boska... - załkała Rhin. Mieszana grupa ustawiła się wzdłuż

brzegu jak na

przeglądzie. Byli przeważnie ludzkiego kształtu, chociaż znajdowało się wśród nich

kilka gigantycznych kopii form owadzich: modliszek, żuków i dziwolągów z biczowatymi

trąbkami. Istoty ludzkie miały przeważnie postać Indian, większość z nich wyglądała tak, jak

ci, którzy porwali Joao i jego ojca.

Rozproszone wzdłuż linii stały także pojedyncze kopie ojca Joao, Yierha, i wszystkich

ludzi z obozu.

Joao wysunął rozpylacz.

- Nie! - powstrzymała go Rhin. - Poczekaj. Przyjrzyj się ich oczom, jak szkliście

wyglądają. To mogą być nasi przyjaciele... pod wpływem narkotyku... - przerwała.

„Albo gorzej” - pomyślał Joao.

- To prawdopodobne, że są zakładnikami --. powiedział Chen-Lhu. - Jedyny pewny

sposób, by się upewnić, to strzelić do któregoś z nich - wstał i podniósł pryczę. - Jest tutaj

broń palna...

- Schowaj to! - warknął Joao. Cofnął rozpylacz i zatrzasnął strzelnicę.

Chen-Lhu zacisnął usta. „Ci Latynosi! Tacy nierealistyczni” - odłożył strzelbę i usiadł.

Można było wziąć na cel jedną z mniej ważnych jednostek. Można by z tego wyciągnąć

istotne informacje. Teraz jednak na nic zda się naleganie na to. Nie teraz.

- Nie wiem jak ciebie - powiedziała Rhin - ale mnie w szkole uczono nie zabijać

przyjaciół.

- Oczywiście, Rhin, oczywiście - odparł Chen-Lhu.

- Ale, czy to są nasi przyjaciele?

- Dopóki nie wiemy na pewno...

- Właśnie! - odrzekł Chen-Lhu. - A w jaki sposób chcesz się dowiedzieć na pewno?

To też jest szkoła, Rhin

background image

103

- wskazał na dżunglę. - Także od niej powinnaś brać lekcje.

„Podwójne znaczenie, podwójne znaczenie” - pomyślała.

- Dżungla to szkoła pragmatyzmu -- mówił Chen-Lhu. - Sądów ostatecznych. Pytasz

ją o dobro i zło? Dżungla ma jedną odpowiedź: „Dobry jest ten, który zwycięża”.

„Mówi mi, żebym nadal uwodziła Joao teraz, gdy ten biedny głupiec jest zupełnie

bezbronny” - westchnęła. „Dokąd ja zmierzam?”

- Gdyby to byli Indianie, wiedziałbym, dlaczego urządzili to przedstawienie -

powiedział Joao. - Ale to nie są prawdziwi Indianie. Nie wiemy, w jaki sposób myślą te

stworzenia. Indianie zrobiliby coś, żeby z nas zaszydzić, powiedzieć: „Wy jesteście następni”.

Ale te stworzenia... - potrząsnął głową.

Kapsułę wypełniło milczenie oraz otępiająca samotność zwielokrotniona upałem i

hipnotycznym ruchem linii brzegowych.

Chen-Lhu położył się i pomyślał z sennie: „Niech upał i bezczynność wykonują za

mnie robotę”.

Joao wpatrzył się w swoje dłonie.

Jeszcze nigdy nie był w sytuacji, w której lęk i nuda zmuszały go do spojrzenia w głąb

siebie. Doświadczenie to przerażało go i fascynowało.

„Lęk to kara dla świadomości zmuszonej wpatrywać się w siebie” - stwierdził.

„Powinienem zająć się czymś. Czym? No więc snem”.

Ale obawiał się zasnąć. Nie chciał oddać się we władanie podświadomości.

„Pustka... byłaby nagrodą. Pustka”

Czuł, że gdzieś w przeszłości dosięgnął lśniącego wierzchołka pozbawionego

komplikacji przedtem- i- potem, miejsca bez wątpliwości. Działanie, gra, postępowanie na

zasadzie odruchu... to było życie. Teraz wszystko leżało przed nim, otwarte dla introspekcji,

otwarte dla badania i wyciągania wniosków.

Ale czuł, że gdzieś w introspekcji mógł kryć się punkt przepełnienia, że gdzieś w jego

wnętrzu czaiły się wspomnienia mogące go pochłonąć.

Rhin odchyliła głowę na oparcie fotela i spojrzała w niebo. „Ktoś wkrótce musi zacząć

nas szukać” pomyślała. „Musi... musi... musi”.

„Musi rymuje się z kusi” - pomyślała. Przełknęła ślinę, zastanawiając się, skąd wzięła

początek ta myśl. Zmusiła się do skupienia uwagi na niebie. Tak błękitnym... błękitnym...

błękitnym. Czystej powierzchni, na której można było zapisać cokolwiek.

„Poszukiwacze mogą pojawić się nad nami lada chwila”.

background image

104

Jej spojrzenie zaczęło błądzić, podążyło ku górom na zachodnim horyzoncie. Góry

poruszały się, w miarę jak rzeka niosła ich po swej niebieskiej bruździe.

„To rzeczy, o których nie wolno nam myśleć, bo mogą pokonać nas emocjami” -

pomyślała. „To straszne brzemię”. Jej dłoń popełzła naprzód, zacisnęła się na dłoni Joao. Nie

spojrzał na nią, ale siła jego odpowiedzi była wystarczająco wymowna.

Chen-Lhu zobaczył ten ruch i uśmiechnął się.

Joao spojrzał na przepływający obok brzeg. Kapsuła dryfowała między zasłonami

lian. Za zakrętem ukazała się grupa wyniosłych jak wieże drzew Fernan Sanchez lśniących

jaskrawą czerwienią na tle zieleni.

„Jej dłoń jest moja” - pomyślał Joao -”Jej dłoń jest moja”.

Narastający upał zamknął kapsułę w martwym powietrzu. Słońce stało się unoszącym

się nad nimi rozpalonym piecem.

„Dłonie razem...” - roiło się Joao.

Zaczai modlić się o noc.

Wieczorne cienie poczęły okrywać skraj rzeki. Noc popełzła ku płonącym światłem

szczytom gór.

Chen-Lhu poruszył się i usiadł, gdy słońce zgasło. Ametystowe blaski zachodu nadały

rzece przed kapsułą barwę rubinu - płynnej krwi. Nadeszła chwila mroku, gdy wydawało się,

że rzeka ustała. Potem powitali noc.

„To czas pokory i grozy” • - pomyślał Chen-Lhu -”Ale noc jest moją porą, a ja nie

jestem pokorny, ani bojaźliwy”.

I uśmiechnął się patrząc jak dwa cienie na przednich fotelach zlały się w jeden.

„Zwierzę o dwóch grzbietach” - stwierdził. Ta myśl tak go ubawiła, że przyłożył dłoń

do ust, by stłumić śmiech. Po chwili powiedział:

- Prześpię się teraz, Johny. Obejmiesz pierwszą wachtę. Obudź mnie o północy.

Nikły szurający odgłos na przodzie kabiny ustał na moment i znów się rozległ.

- Dobrze - powiedział Joao. Jego głos był chrapliwy. „Ach, ta Rhin” - pomyślał Chen-

Lhu -”Jest takim

dobrym narzędziem, nawet wtedy, kiedy tego nie chce”.

background image

105

VIII

Raport, chociaż interesujący, niewiele powiększył wiedzę Mózgu na temat istot

ludzkich. Strachem i szokiem zareagowały one na demonstrację siły nad brzegiem rzeki. Tego

się można było spodziewać. Chińczyk zaprezentował pragmatyzm, niepodzielony przez

pozostałą dwójkę. Ten fakt, poparty dodatkowo usiłowaniami Chińczyka, by połączyć tych

dwoje ze sobą był znaczący. Z czasem okaże się jak bardzo.

Mózg doznawał czegoś zbliżonego do jeszcze innego ludzkiego uczucia - troski.

Trójka ukryta w pojeździe odpływała coraz dalej od jego jaskini. W układzie donoszenia-

kalkulacji-decydowania-działania pojawiał się znaczący czynnik zwłoki.

Receptory Mózgu raz jeszcze dokonały syntezy znaczenia układu posłańców

tańczących pod sklepieniem pieczary.

Pojazd zbliżał się do pasma katarakt. Ci, którzy się w nim znajdowali, mogli ponieść

śmierć i zostać bezpowrotnie straceni. Mogli też ponowić próbę lotu kapsułą. Tu właśnie

znajdowało się źródło troski, wymagające starannej rozwagi.

Pojazd już raz poleciał.

Kalkulacja- decyzja.

„Donieść grupom akcyjnym” - rozkazał Mózg - „Mają pochwycić pojazd i jego

załogę, zanim osiągną katarakty. Jeżeli to możliwe, schwytać istoty ludzkie żywe. Jeżeli

trzeba będzie poświęcić którąś z nich, zachować gradację ważności: przede wszystkim należy

przechwycić Chińczyka, następnie nieczynną królową, wreszcie drugiego mężczyznę.”

Owady pod sklepieniem poczęły odtwarzać w tańcu układ przesłania i brzęczeć w

modulowany sposób, by ją utrwalić. Następnie odleciały.

Chen-Lhu popatrzył na rzekę obserwując, jak pod kapsułę wpełza odbijająca się w

wodzie smuga światła księżyca. Pasmo pomarszczone było pajęczynowatymi liniami wirów i

płynęło szerokimi falami jak struga srebrzystego jedwabiu.

Z przodu kabiny dochodził oddech człowieka pogrążonego w głębokim, spokojnym

śnie.

„Teraz prawdopodobnie będę musiał zabić tego głupca, Johny’ego” - pomyślał Chen-

Lhu.

background image

106

Wyjrzał przez boczne okienko na zachodzący księżyc. Wewnątrz jego miedziano-

srebrnego kręgu jawiło się coś na podobieństwo ludzkiej twarzy, twarzy Yierha.

„On nie żyje, ten towarzysz Johny’ego” - myślał Chen-Lhu -”To, co widzieliśmy nad

rzeką, to imitacja. Nikt nie mógłby przeżyć takiego ataku na obóz. Nasi przyjaciele stamtąd

podzielili los Padre”.

Chen-Lhu zapytał sam siebie: „Ciekawe, jak Yierho przyjął śmierć? Jako złudzenie,

czy kataklizm?”

„Bezcelowe pytanie”.

Rhin obróciła się we śnie przytulając do Joao. Mmmm - mruknęła.

„Nasi przyjaciele nie będą długo zwlekać z atakiem” - stwierdził Chen-Lhu. „To

oczywiste, że czekają tylko na właściwy czas i miejsce. Gdzie to nastąpi? W wypełnionym

skałami wąwozie, w jakimś zwężeniu? Gdzie?”

Myśli zaczęły krążyć wokół czyhającego niebezpieczeństwa i Chen-Lhu zdziwił się

sobie, że pozwala umysłowi odgrywać takie napawające lękiem sztuczki.

Wciąż wysilał swe zmysły przeciw nocy.

Na zewnątrz zaległa cisza wyczekiwania, niosąca poczucie czyjejś obecności w

dżungli.

„To nonsens!” - powiedział sobie Chen-Lhu.

Kaszlnął.

Joao obrócił się w fotelu i poczuł, że Rhin umościła sobie na nim kołyskę. Jak

spokojnie oddychała.

- Travis - szepnął.

- Tak?

- Już czas?

- Śpij dalej, Johny. Masz jeszcze parę godzin.

Joao zamknął oczy i pogrążył się w fotelu, ale głęboki sen wymykał mu się. Coś w

kabinie... Coś tutaj domagało się, by to rozpoznał. Jego świadomość coraz bardziej wybijała

się ze snu.

Pleśń.

Jej woń była silniejsza niż poprzednio. Do tego dochodził kwaśny i delikatny zapach

rdzy.

Joao ogarnęła melancholia. Czuł, jak kapsuła niszczeje wokół niego, a była przecież

symbolem cywilizacji. Te wonie reprezentowały całą ludzkość, jej śmiertelność i podatność

na rozkład.

background image

107

Musnął dłonią włosy Rhin i pomyślał: „Dlaczego nie mielibyśmy zaznać trochę

szczęścia tu i teraz? Jutro możemy nie żyć, albo jeszcze gorzej...”

Powoli zapadł z powrotem w sen.

Stado papug oznajmiło świt. Do chóru dołączyły się pomniejsze ptaki.

Joao słyszał je i poczuł jakby coś z ogromnej dali ciągnęło go z powrotem ku

świadomości. Przebudził się spocony i dziwnie słaby.

Rhin odsunęła się od niego w nocy. Spała zwinięta w kłębek w swojej części kabiny.

Joao popatrzył na bladoniebieskie światło ranka. W ustach czuł suchość i gorycz. Usiadł

prosto i pochylił się naprzód, żeby wyjrzeć przez przednią szybę. Kręgosłup bolał go od snu

w niewygodnej pozycji.

- Nie wyglądaj poszukiwaczy, Johny - powiedział Chen-Lhu.

Joao kaszlnął i odparł:

- Patrzyłem, jaka jest pogoda. Wkrótce będziemy mieli deszcz.

- Być może.

„Niebo jest takie szare” - pomyślał Joao. Było gładką płytą i wyglądało jak lotnisko

dla jednego z sępów, który znalazł się w polu widzenia. Sęp krążył majestatycznie, a potem

machnął skrzydłami raz i drugi i zniknął w górze rzeki.

Joao opuścił wzrok stwierdzając, że przez noc kapsuła stała się częścią pływającej

wyspy z pni i wodnych roślin. Widział na belkach pasożytniczy mech. To była stara wyspa,

miała przynajmniej rok lub więcej. Mech był gęsty.

Gdy tak patrzył, między belki i kapsułę wcisnął się wir. Pożegnali się z

towarzystwem.

- Gdzie jesteśmy? - zapytała Rhin.

. Joao odwrócił się i zobaczył, że siada całkiem obudzona. Unikała jego oczu.

„Co u diabła?” - pomyślał. „Wstydzi się?”

- Jesteśmy tam gdzie zawsze, moja droga Rhin - rzekł Chen-Lhu. - Na rzece. Jesteś

głodna?

Rozważyła pytanie, stwierdziła, że owszem, jest okropnie głodna.

- Tak, jestem głodna.

Zjedli szybko, w milczeniu. W czasie posiłku Joao coraz bardziej przekonywał się, że

Rhin go unika. Pierwsza wyszła przez właz na pływak i długa tam siedziała. Gdy wróciła,

położyła się w fotelu udając, że śpi.

„Do diabła z nią” - pomyślał Joao. Wyszedł przez właz i zatrzasnął go za sobą.

Chen-Lhu pochylił się naprzód i szepnął prosto w ucho Rhin:

background image

108

- Tej nocy byłaś bardzo dobra, moja droga.

- Idź do diabła - rzekła.

- Ale ja nie wierzę w diabła.

- A ja tak? - otworzyła oczy i wpatrzyła się w niego.

- Oczywiście.

- Co kto woli - powiedziała i znów zamknęła oczy. Z jakiegoś powodu, którego nie

potrafił wyjaśnić, jej

słowa i zachowanie obudziły jego gniew. Postanowił spiąć ją ostrogą tego, co wiedział

o jej wierze:

- Jesteś strasznym dzikusowatym nieszczęściem! Znowu przemówiła nie otwierając

oczu:

- To kardynał Newman. Drętwy kardynał Newman.

- Nie wierzysz w grzech pierworodny? - zaszydził.

- Wierzę jedynie w pewne rodzaje piekła - powiedziała i znów popatrzyła na niego

zielonymi oczami.

- Każdemu swoje, co?

- To ty powiedziałeś, nie ja.

- Ale ty też tak powiedziałaś.

- Naprawdę?

- Tak! Powiedziałaś tak!

- Krzyczysz - stwierdziła chłodno.

Przez chwilę uspokajał się, potem powiedział szeptem: - A Johny, dobry był?

- Lepszy niż ty kiedykolwiek.

Joao otworzył właz i wszedł do kabiny, zanim Chen-Lhu zdołał odpowiedzieć.

- Jak leci, szefie? - powiedziała Rhin i uśmiechnęła się ciepłym, intymnym

uśmiechem.

Joao odpowiedział na jej uśmiech i usiadł.

- Trafimy dzisiaj na progi -- powiedział. Czuję to. Dlaczego krzyczałeś, Travis?

- Nic się nie stało - odparł Chen-Lhu, ale w jego głowie wciąż zgrzytał gniew.

- Sprzeczka ideologiczna - odparła Rhin - Travis do końca pozostaje wojującym

ateistą. Co do mnie, wierzę w niebo - trąciła policzek Joao.

- Dlaczego sądzisz, że jesteśmy blisko progów? - zapytał Chen-Lhu i pomyślał:

„Musze zmienić temat! Grasz ze mną w niebezpieczną grę, Rhin!”

- Prąd jest szybszy - wyjaśnił Joao.

background image

109

Wyjrzał przez przednie szyby. Rzeka stawała się coraz bardziej rwąca. Przy brzegach

było więcej wirów.

Równolegle do kapsuły zaczęła biec zgraja małp o długich ogonach. Krzyczały i

przemykały wśród drzew na lewym brzegu, aż w końcu zniknęły w dżungli.

- Na widok każdego stworzenia, które widzę, zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście

jest tym, na co wygląda? - powiedziała Rhin.

- To naprawdę małpy - odrzekł Joao. - Myślę, że jest parę rzeczy, których nasi

przyjaciele nie potrafią naśladować.

Bieg rzeki wyprostował się teraz, a gęstwiny drzew wzdłuż brzegów ustąpiły miejsca

rzędom sagowców. Z rzadka tylko ich zieleń przerywana była gładkimi pniami quyavilli o

czerwonej korze.

Pokonali kolejny zakręt i zaskoczyli długonogiego różowego ptaka pożywiającego się

na płyciźnie. Podniósł ciężkie skrzydła i odleciał w górę rzeki.

- Zapnijcie pasy - powiedział Joao.

- Jesteś zupełnie pewny? - spytał Chen-Lhu.

- Tak.

Joao usłyszał jak szczękają sprzączki i zapiął swój własny pas. Spojrzał na tablicę

rozdzielczą, by przypomnieć sobie zmiany wprowadzone przez Yierha. Zapłon... światła

wtrysku... przepustnica. Poruszył drążkiem sterowym. Chodził bardzo ociężale. Krótka,

milcząca modlitwa za łatę na prawym pływaku i Joao zamarł w gotowości.

Usłyszeli dźwięk przypominający słaby szum wiatru wśród drzew. Poczuli, że prąd

wody przyśpieszył. Pokonali kolejny zakręt, obrócili się w wirze i kapsuła ustawiła się tak, że

na wprost dzioba nie więcej niż kilometr od nich, zobaczyli migocącą kipiel. Piana i opar

wodnej mgły kłębiły się w powietrzu. Teraz docierało do nich narastające z każdą sekundą

grzmiące dudnienie.

Joao rozważył okoliczności. Wysokie ściany dżungli po obu stronach, zwężające się

łożysko rzeki i wyniosłe płaszczyzny wilgotnych skał po obu stronach katarakty. Mieli tylko

jedną możliwą drogę - prosto ponad nią.

Prąd i odległość wymagały starannej kalkulacji. Pływaki kapsuły powinny się zetknąć

z przeciwnymi prądowi falami ponad progiem dokładnie we właściwym momencie, tak by te

osłabiły napór nurtu na pływaki.

„To jest to miejsce” - pomyślał Chen-Lhu. -”Nasi przyjaciele tam będą”... Schwycił

rozpylacz, starając się równocześnie obserwować oba brzegi.

background image

110

Rhin złapała się oparcia fotela i wcisnęła w poduszki. Czuła, jak prąd bezlitośnie pcha

ich w paszczę potwora.

- Coś jest wśród drzew po prawej - powiedział Chen-Lhu. - W górze.

Wodę dookoła nich zaćmił cień. Białe trzepoczące kształty zaczęły zasłaniać widok

przed nimi.

Joao włączył zapłon i zaczął liczyć: raz, dwa, trzy. Światełko zgasło. Teraz

przepustnica.

Silniki zaskoczyły z potężnym, rozrywającym grzmotem, który stłumił odgłos

katarakty. Kapsuła rzuciła się naprzód przez zasłonę owadów i przebiła ją. Joao skręcił, by

uniknąć linii pokrytych pianą skał w górze progu. Gładził dźwignię przepustnicy czując na

plecach nacisk przeciążenia.

„Nie nawal, dziecino” - modlił się -”Nie nawal”.

- Sieć! - krzyknęła Rhin. - Rozpinają sieć w poprzek rzeki.

Gigantyczna pajęczyna unosiła się z wody nad wodospadem jak ociekająca ściana.

Joao odruchowo pchnął przepustnice. Dźwignia trzasnęła o deskę.

Kapsuła podskoczyła ślizgając się po szklistej powierzchni. Toczący się prąd

pociągnął ich w bok na skalną ścianę. Sieć znajdowała się dokładnie przed nimi, gdy kapsuła

uniosła się, wyrywając pływaki z wody.

W górę... w górę.

Joao widział, jak rzeka spada za siecią. Woda kłębiła się w skalnej gardzieli jakby

starając się uciec połyskliwym czarnym ścianom.

Coś uderzyło w pływaki. Rozległ się przeciągły zgrzyt dartej blachy. Nos kapsuły

opadł i podskoczył w górę, gdy Joao pociągnął za drążek. Kadłubem wstrząsnęło bębnienie w

rytmie stacatto. Powietrze dookoła wypełnił wodny pył.

W jednej króciutkiej chwili Joao ujrzał ruch wzdłuż rozpadliska za nimi. Do wody

waliły się masy skalnych odłamów.

Po chwili wydostali się z wąskiego gardła, lecieli podskakując w powietrzu, kreśląc

zygzaki ale wciąż wznosząc się! Joao przyciągnął dźwignię przepustnicy ku sobie.

Kapsuła przeleciała z rykiem z powrotem nad rzekę. Pod nimi pojawiła się długa aleja

wody przypominającej brązowy smar.

Do Joao dotarł głos Rhin:

- Patrzcie, jak lecimy! Patrzcie!

- To natchniony lot - powiedział Chen-Lhu.

background image

111

Joao spróbował przełknąć ślinę, ale gardło miał suche. Przyrządy w jego dłoniach

reagowały ociężale. Zobaczył w dole rzeki wielki zakręt, a za nim szerokie, poprzerywane

wysepkami rozlewisko powodzi.

..Brązowa rzeka... zalana ziemia” - pomyślał.

Gdy kapsuła przechyliła się na tył, Joao rzucił wzrokiem za siebie, na zachód.

Zgromadziły się tam brązowe chmury, a pod spodem czarne burzowe! „Deszcz wśród wzgórz

za nami” - stwierdził -”A tutaj powódź. To musiało stać się przez noc.”

I przeklinał siebie za to, że wcześniej nie zauważył zmiany barwy wody.

- Co się stało, Johny? - zapytał Chen-Lhu. - Nic, na co moglibyśmy coś poradzić.

Joao zwolnił dźwignię przepustnicy o następny ząbek i jeszcze jeden. Silniki

zakrztusiły się i zdechły.

Wokół nich zaświstał wiatr, gdy Joao pociągnął ku sobie ster, starając się zyskać tak

duży zapas wysokości, jak to możliwe. Kapsuła zaczęła się chwiać na granicy utraty

stabilności. Opuścił w dół nos, wciąż starając się zyskać na odległości. Kapsuła leciała teraz

ślizgając się jak płaski kamień.

Owiewające ich powietrze wypełniało kabinę dziwacznym poświstem.

Rzeka skręciła w lewo na teren zalany wodą. Cienka bruzda zmarszczonej wody

znaczyła główny nurt. Joao skręcił łagodnie i zaczął lecieć wzdłuż tej bruzdy. Woda pędziła

im na spotkanie. Kapsuła opadała i Joao zaczął walczyć z przyrządami.

Płozy- plywaki zetknęły się z wodą. Kapsułą rzuciło potężnie. Obrócił ich wir. Prawe

skrzydło zaczęło opadać, niżej, coraz niżej.

Joao skierował kapsułę na plażę brązowego piasku z prawej.

- Toniemy - powiedziała Rhin. W jej głosie było zarówno zaskoczenie jak i zgroza,

ukryta w tonie zrozumienia.

- To prawy pływak - rzekł Chen-Lhu. - Czułem,

jak uderzył w sieć.

Lewy pływak zaszurał na piasku i zatrzymał się. Coś zabulgotało pod wodą z prawej i

na powierzchnię uniósł się kłąb banieczek powietrza. Między końcówką prawego skrzydła, a

wodą pozostawało kilka milimetrów powietrza.

Rhin ukryła twarz w dłoniach i zadrżała.

- Co teraz? - zapytał Chen-Lhu i poczuł wstrząsające rozbawienie słysząc we własnym

głosie przerażenie.

„Teraz to koniec” - pomyślał. -- „Nasi przyjaciele nas tu znajdą. To na pewno koniec.”

- Teraz naprawimy pływak.

background image

112

Rhin uniosła twarz znad dłoni i popatrzyła na niego. - Tu? Na zewnątrz? - spytał

Chen-Lhu. - Aaach,

Johny...

Rhin przycisnęła grzbiet lewej dłoni do ust myśląc: „Joao powiedział to tylko po to,

żebym nie wpadła w rozpacz”.

- No pewnie, że tutaj - wyrzucił z siebie Joao. - Zamknijcie się teraz, muszę pomyśleć.

Rhin opuściła ręce. - To możliwe? - spytała.

- Jeżeli dadzą nam dość czasu.

Otworzył drzwi kabiny. Dźwięk szemrzącej wody wcisnął się do środka. Rozpiął pas

bezpieczeństwa i rozglądając się przez cały czas zaczai badać powietrze, dżunglę i rzekę.

Żadnych insektów.

Przecisnął się na zewnątrz i zszedł na pochyłą powierzchnię lewej płozy. Wzrokiem

zbadał dżunglę za plażą; gąszcz skłębionych gałęzi, pnączy i drzewiastych paproci.

- Tam w środku dżungli mogłaby być cała armia, a my byśmy jej nie widzieli -

szepnął Chen-Lhu.

Joao podniósł wzrok. Chińczyk stał wychylony z włazu do połowy.

- W jaki sposób chcesz naprawić pływak? - zapytał Chen-Lhu. Za nim pojawiła się

Rhin.

- Jeszcze nie wiem - odparł Joao. Odwrócił się i popatrzył w dół rzeki. W ich stronę

poruszała się tam linia zmarszczek, pchana wiatrem wiejącym jakby z wnętrza pieca. Potem

wiatr ustał. Zafalowania w powietrzu i na wodzie chwiały się w wilgotnym upale. Metal

kapsuły i plaża promieniowały żarem.

Joao ześlizgnął się do wody. Była ciepła i gęsta.

- Co z ludożernymi rybkami? - zapytała Rhin.

- Nie mogą mnie zobaczyć, ani ja ich - powiedział Joao. - To sprawiedliwa sytuacja.

Rozpryskując wodę przeszedł pod silnikami rakietowymi. Zapach niespalonego

paliwa był tam silny, a z prądem spływała długa, oleista plama. Joao wzruszył ramionami,

schylił się i powiódł delikatnie dłonią wzdłuż zewnętrznej krawędzi prawego pływaka.

Posuwał się naprzód w miarę, jak badał ukrytą powierzchnię.

Tuż za przednią krawędzią jego palce natrafiły na zygzakowate rozdarcie metalu i

resztki łaty Yierha. Joao obmacał dziurę. Była przerażająco wielka.

Zazgrzytał metal, gdy Chen-Lhu z rozpylaczem w ręku zeskoczył na lewy pływak.

- Bardzo źle? - zapytał.

- Dosyć. - Joao wyprostował się, i pobrnął ku plaży.

background image

113

- No cóż, będzie można to naprawić?

Joao odwrócił się, popatrzył na Chińczyka zaskoczony pobrzmiewającym w głosie

Chen-Lhu zgrzytaniem. „Jest ogłupiały z przerażenia” - stwierdził Joao.

- Będziemy musieli wyciągnąć ten pływak z wody, zanim będę mógł być pewny -

powiedział. - Myślę jednak, że damy radę to załatać.

- Jak go wydostaniesz z wody?

- Pnączami... Hiszpańskim wyciągiem, z pniakami w charakterze rolek.

- Jak długo? - odezwała się Rhin.

- Do wieczora, jeżeli będziemy mieć szczęście.

- Nie dadzą nam tyle czasu.

- Zyskaliśmy trzydzieści, do czterdziestu kilometrów przewagi - rzekł Joao.

- Ale one potrafią latać - powiedział Chen-Lhu. Podniósł rozpylacz i wycelował go w

górę rzeki. - I oto są... Joao obrócił się, gdy Chen-Lhu wypalił. Szeroki strumień z rozpylacza

uderzył w trzepoczącą linię białych, czerwonych i złotych owadów, długich jak kciuk

mężczyzny. Z tyłu nadlatywało ich więcej... coraz więcej... i jeszcze...

„I znowu polecieli” - zirytował się Mózg.

Posłańcy pod sklepieniem odtańczyli i wybrzęczeli swoje sprawozdanie, po czym

ustąpili miejsca nowej zmianie połyskującej w świetle słońca jak okruchy złotej miki.

„Pojazd jest unieruchomiony i poważnie uszkodzony” - oznajmili nowoprzybyli. -

”Nie płynie już po wodzie, ale spoczywa częściowo w niej zanurzony. Wydaje się, że istoty

ludzkie nie zostały uszkodzone. Doprowadzamy na to miejsce grupy akcyjne, ale ludzie

strzelają truciznami we wszystko, co się porusza. Jakie są instrukcje?”

Mózg pracował nad sobą, by w spokoju dokonać kalkulacji i podjąć decyzję.

„Uczucia... uczucia” - myślał „Uczucia to przekleństwo logiki.”

Dane, dane, dane. Był naładowany danymi. Ale zawsze występował ten rozpraszający

czynnik. Nowe informacje modyfikowały starą wiedze. Mózg znał wiele faktów dotyczących

istot ludzkich.

Ale to wszystko było zbyt mało.

Mózg zatęsknił do możliwości samodzielnego poruszania się i obserwowania

własnymi receptorami tego, o czym teraz mógł dowiedzieć się tylko poprzez posłańców.

Pragnienie to wywołało lawinę niewyraźnych impulsów w uśpionych i prawie zupełnie

zanikłych ośrodkach kontroli mięśniowej. Owady opiekuńcze zaczęły krzątać się po

powierzchni Mózgu dostarczając pokarm do tych miejsc, w których pojawiło się zwiększone

background image

114

zapotrzebowanie na energię. Dawkami hormonów uporały się szybko z przeciążeniami, które

przez chwilę zagrażały całej strukturze.

„Ateizm” - pomyślał Mózg, gdy powrócił chemiczny ład. -”Mówią o ateiźmie i niebie

w religijnym znaczeniu”. Te kwestie niepokoiły Mózg. Rozmowa, wedle sprawozdania,

wynikła ze sprzeczki i w jakiś sposób odnosiła się do ludzkiego sposobu dobierania sobie

partnerów...

Owady pod sklepieniem pląsa l \ powtarzając pytanie: „Jakie są instrukcje?”

„Jakie są moje instrukcje? Moje instrukcje. Ja... mnie... moje”.

Znowu do pracy rzuciły się owady opiekuńcze.

Gdy do Mózgu powrócił spokój zaczął się on zastanawiać nad tym, że pojedyncza

myśl mogła wywołać aż taki niepokój. To samo musiało się dziać z istotami ludzkimi.

„Ludzi w pojeździe należy schwytać żywcem” - rozkazał Mózg uświadamiając sobie,

że rozkaz ten jest egoistyczny. Miał im wiele pytań do zadania. „Wciągnijcie do działania

wszystkie osiągalne grupy. Wybierzcie dogodne miejsce w dole rzeki, lepsze niż to ostatnie i

obsadźcie je połową grup. Druga połowa musi zaatakować tak szybko, jak to będzie

możliwe.”

Mózg zamilkł nie zwalniając posłańców, a potem dodał jakby po namyśle: „Jeżeli

zawiedzie wszystko inne, zniszczcie wszystko oprócz ich głów. Uratujcie i zachowajcie ich

głowy”.

Teraz posłańcy zostali zwolnieni. Mieli swoje instrukcje i trzepocząc skrzydłami

wylecieli z jaskinii w jaskrawe światło dnia.

Na zachodzie chmura napłynęła na słońce.

Mózg odnotował ten fakt, stwierdzając, że szum wody w dole jest dziś głośniejszy.

„Deszcze na wyżynach” - stwierdził. Ta myśl wzbudziła w jego pamięci obrazy:

mokre liście, strumyczki w leśnym poszyciu, wilgotne chłodne powietrze i stopy plaskające o

szarą glinę.

Stopa z wyobrażenia wydawała się być jego własną i Mózg stwierdził, że to dziwne.

Ale owady opiekuńcze dobrze już kontrolowały równowagę chemiczną swego podopiecznego

i Mózg zabrał się za rozważanie każdej danej, jaką posiadał o kardynale Newmanie. Nigdzie

jednak nie mógł odnaleźć niczego, co odnosiłoby się do zdrętwiałego kardynała Newmana.

Łata składała się z liści związanych namiotowymi linkami i pokrytych od środka

koagulantami z bomby foamalowej, którą Joao zdetonował we wnętrzu pływaka. Kapsuła

background image

115

unosiła się teraz równo na wodzie przy plaży, podczas gdy on stał pogrążony po pas,

sprawdzając swe dzieło.

Nad nim nieprzerwanie rozlegało się syczenie lecących ładunków, wystrzały z

rozpylaczy, przypominające odgłos otwieranego szampana oraz wybuchy bomb

foamalowych. Powietrze gęste było od gorzkiego zapachu trucizn. Czarna i pomarańczowa

piana spływała rzeką obok Joao i zalegała nabrzmiałymi wałami na plaży dookoła szczątków

wyciągu. Każda plama piany niosła uwięzioną w niej gromadę martwych i umierających

owadów.

Rhin pochyliła się ku niemu w chwili przerwy w ataku.

- Na miłość boską, jak długo jeszcze?! - zawołała.

- Wydaje się, że trzyma - wychrypiał Joao. Potarł się po barku i ramionach. Nie

wszystkie owady były przechwytywane przez rozpylacze i bomby. Jego skóra paliła jak ogień

od ukąszeń i żądeł. Gdy spojrzał na Rhin, zobaczył, że jej czoło jest pokryte pręgami.

- Jeżeli trzyma, spychaj nas na wodę! - krzyknął Chen-Lhu nie przerywając obserwacji

nieba.

Joao zatoczył się od nagłego zawrotu głowy, prawie upadł. Całe ciało bolało go z

wyczerpania. Podniesienie głowy i rozejrzenie się po niebie wokół nich wymagało wielkiego

wysiłku. Rozległe niebo. Mieli być może jeszcze godzinę do zachodu.

- Na miłość boską, zepchnij nas! - wrzasnęła Rhin. Joao uświadomił sobie, że

kanonada znów się zaczęła. Zaparł się rękami o pływak i pchnął kapsułę naprzód. Obróciła

się wokół niego. Zapatrzył się głupawo na połatany zbiornik na spodzie zastanawiając się, kto

wykonał tę robotę.

„Ach tak, Yierho”.

Kapsuła dryfowała ku środkowi rzeki, pochwycona teraz przez prąd. Była o co

najmniej dwa metry od Joao, gdy ten uświadomił sobie, że powinien być w jej środku. Rzucił

się ku prawej płozie, chwycił ją i podciągnął się padając na nią ostatkiem sił.

Z otwartego włazu wyciągnęła się ku niemu jakaś dłoń i chwyciła go za kołnierz. Ż

pomocą tej ręki niezgrabnie wspiął się na kolana i wpełzł do kabiny. Dopiero gdy był w

środku stwierdził, że dłoń należała do Rhin.

Zobaczył, że kapsuła kabiny jest zamknięta i uszczelniona.

Chen-Lhu miotał się po wnętrzu zabijając owady zwitkiem map.

Joao poczuł, jak coś użądliło go w prawą nogę, spojrzał w dół i zobaczył, że to Rhin

klęczy tam i zakłada autokroplówkę.

„Dlaczego to robi?” - zastanowił się i przypomniał sobie: „Ach tak. żądła, toksyny”.

background image

116

- Czy od ostatniego napadu nie nabraliśmy jakiejś odporności? - zapytał i zaskoczyło

go to, że jego głos był szeptem.

- Może - powiedziała. - O ile nie żądlą nas czymś nowym.

- Myślę, że większość już wytłukłem - oznajmił Chen-Lhu. - Rhin, uszczelniłaś właz?

- Tak.

- Małym rozpylaczem spryskałem podłogę pod fotelami i tablicą. - Chen-Lhu włożył

dłoń pod ramię Joao. - Chodźmy, Johny. Siądziesz na swoim fotelu, co?

- Tak. - Joao zatoczył się w przód i zapadł w siedzenie. Czuł, jak gdyby jego głowa

spoczęła na płycie z gumy.

- Płyniemy z prądem? - zapytał z westchnieniem.

- Wydaje się, że tak - odparł Chen-Lhu.

Joao siedział dysząc. Czuł autokroplówkę jako odległą energię wdzierającą się w jego

wyczerpanie. Pot zalewał mu skórę, ale w ustach miał sucho i bolało go. Szyba przed nim

była poplamiona pomarańczowymi i czarnymi chemikaliami oraz resztkami piany.

- Wciąż są z nami - powiedział Chen-Lhu.- Tam, wzdłuż brzegu i w górze.

Joao rozejrzał się dookoła. Rhin wróciła na swój fotel. Siedziała z rozpylaczem na

kolanach, z głową odrzuconą w tył i zamkniętymi oczyma. Chen-Lhu klęczał na pryczy i

wyglądał na lewy brzeg.

Wnętrze kabiny wypełniły cętkowane szarozielone cienie. Umysł Joao podpowiadał

mu, że muszą być i inne barwy, ale on widział tylko szarość i zieleń, nawet na skórze Chen-

Lhu i Rhin.

- Coś... jest... nie... w porządku... z kolorami - szepnął.

- Aberracja barwna - powiedział Chen-Lhu. - To jeden z objawów.

Joao wyjrzał przez czyste miejsce w prawej szybie i poprzez drzewa dojrzał wiszące

nisko nad nimi szarozielone słońce.

- Zamknij oczy, oprzyj się wygodnie i odpręż - powiedziała Rhin.

Joao potoczył głową po oparciu fotela. Zobaczył, że Rhin odłożyła swój rozpylacz i

pochyla się nad nim. Zaczęła masować mu czoło.

- Ma gorącą skórę - rzekła do Chen-Lhu.

Joao zamknął oczy. Jej ręce wydawały się takie uspokajające i chłodne. Zawisła nad

nim czerń krańcowego wyczerpania, a daleko w prawej nodze czuł bicie bębnów.

Autokroplówka.

- Postaraj się zasnąć - szepnęła Rhin.

- Rhin, jak się czujesz? - zapytał Chen-Lhu.

background image

117

- Założyłam kroplówkę na nogę w czasie przerwy po pierwszym ataku - powiedziała. -

To daje natychmiastową ulgę, jeżeli nie oberwało się zbyt mocno. Poza tym nabrałam już

trochę odporności. - Ale Johny dostał od naszych przyjaciół znacznie więcej niż my.

- Był na zewnątrz. Oczywiście, że tak.

Odgłos rozmowy brzmiał dla Joao jakby z wielkiej dali, ale jej znaczenie docierało do

niego z przerażającą wyrazistością. Podteksty ukryte w wypowiedzianych słowach

zafascynowały go. Ton Chen-Lhu był pełen skrytości i fałszu. W głosie Rhin brzmiał

stłumiony gniew i szczera troska o niego.

Rhin musnęła ostatni raz jego czoło i cofnęła się na swój fotel. Odrzuciła w tył włosy,

spojrzała na zachód. Tak, coś się tam poruszało. Coś białego i dużego. Popatrzyła w górę.

Wysoko nad drzewami wisiały cirrusy. Zachód słońca napełniał je purpurą i w miarę, jak je

obserwowała stawały się falami krwawej czerwieni.

Prąd przeniósł kapsułę wokół sierpowatego zakrętu i rozszerzającym się łożyskiem

poczęli dryfować prawie dokładnie na północ. Płynąca wzdłuż wschodniego brzegu woda

miała barwę srebra o fiołkoworóżowym odcieniu i lśniła metalicznie.

Na prawym brzegu rozległo się głębokie gruchanie puszczańskich gołębi. O ile to były

gołębie... Potem zapadła uspokajająca cisza.

Słońce zaszło za odległe szczyty i nocny patrol nietoperzy zatrzepotał nad nimi,

kręcąc łuki i wznosząc się w górę. Rozległy się ostatnie wrzaski ptactwa. Wkrótce zastąpiły je

odgłosy nocy: daleki, kaszlący pomruk jaguara, szelest, trzepotanie oraz bliski plusk.

I nagle cisza.

„Coś tam jest, czego boi się cała dżungla” - pomyślała Rhin.

Na ciemne niebo zaczął się wspinać bursztynowy księżyc. ‘Kapsuła w jego świetle

wyglądała jak gigantyczna ważka siedząca na wodzie. W bladym blasku zatrzepotał motyl z

wizerunkiem szkieletu na skrzydłach. Odbił się od szyby i odleciał.

- Trzymają nas pod ścisłą obserwacją - powiedział Chen-Lhu.

Joao czuł ciepło rozchodzące się od autokroplówki w miarę jak ATP, wapń,

acetylocholina i frakcje ACTH przenikały jego ciało. Ale wciąż utrzymywały się zawroty

głowy. Miał wrażenie jakby był naraz wieloma osobami. Otworzył oczy i spojrzał na

zamglone rozpościerające się wokół, oświetlone przez księżyc wzgórza. Uświadomił sobie, że

widzi to naprawdę, lecz część jego istoty czuła się tak, jakby przywarła do szyby w suficie

kapsuły. Księżyc był obcym księżycem, niepodobnym do tego, który zawsze widział. Ten

świetlisty krąg był zbyt duży, a jego powierzchnia o wiele za jaskrawa. To był sztuczny

background image

118

księżyc na malowanym tle, sprawiający, że Joao czuł się drobny, skurczony do małej iskierki

zagubionej w nieskończoności kosmosu.

Zacisnął kurczowo oczy, besztając sam siebie: „Nie wolno mi tak myśleć bo inaczej

oszaleję! Co się ze mną dzieje?”

Joao czuł dławiące milczenie wypełniające kabinę. Wytężył słuch, by cokolwiek

usłyszeć. W końcu dotarł do niego oddech Rhin i kaszlnięcie Chen-Lhu.

„Dobro i zło to przeciwieństwa stworzone przez ludzi. Istnieje tylko honor” - Joao

usłyszał te słowa odbijające się echem w jego umyśle i rozpoznał je. Były to słowa ojca...

Jego ojca, teraz już nieżyjącego, a który stał się imitacją człowieka, by nawiedzać go stojąc

nad rzeką.

„Ludzie zakotwiczają swe życie pomiędzy dobrem a złem”.

- Wiesz, Rhin, to dialektyczna rzeka - odezwał się Chen-Lhu. -- Wszystko we

Wszechświecie płynie tak, jak ona. Wszystko zmienia się z jednej postaci w inną. Dialektyka.

Nic nie może tego zatrzymać, nic nie powinno tego zatrzymywać. Nic nie jest statyczne, ani

dwa razy takie same.

- Och, zaniknij się - mruknęła Rhin.

- Wy zachodnie kobiety - odparł Chen-Lhu - nie pojmujecie rzeczywistości

dialektycznie.

- Powiedz to rodakom - odpowiedziała.

- Jak bogata jest ta kraina - ciągnął Chen-Lhu. - Jak bardzo bogata. Czy w ogóle masz

pojęcie, ilu moich ludzi mogłaby ta ziemia wyżywić? Z drobnymi tylko zmianami,

karczowaniem, tarasami... W Chinach nauczyliśmy się, jak sprawiać, by ziemia żywiła

miliony.

Rhin usiadła prosto i obejrzała się na Chińczyka.

- Znowu to samo? - syknęła.

- Ci głupi Brazylijczycy nigdy nie nauczą się, jak wykorzystywać tę ziemię. Ale mój

naród...

- Rozumiem. Twój naród przyjedzie tu i pokaże im jak. O to chodzi?

- Jest taka możliwość - powiedział Chen-Lhu i pomyślał: „Przetraw to trochę, Rhin.

Kiedy zobaczysz, jak wielka jest nagroda, może zrozumiesz, jaką cenę warto za nią zapłacić”.

- A co z Brazylijczykami? Jest ich ładnych parę milionów stłoczonych w miastach i na

zagęszczonych Gospodarstwach Przesiedleńczych, podczas gdy się realizuje Ekologiczne

Uporządkowanie?

- Przyzwyczajają się do swojego obecnego stanu.

background image

119

- Znoszą to tylko dlatego, że mają nadzieję na coś lepszego!

- Ach, nie, moja droga Rhin. Niezbyt dobrze rozumiesz ludzi. Rządy mogą

manipulować ludnością, by osiągnąć cokolwiek, co uznają za słuszne.

- A co z owadami? - zapytała. - Co z Wielką Krucjatą?

Chen-Lhu wzruszył ramionami.

- Żyliśmy z nimi tysiące lat... przedtem.

- A mutacje, nowe gatunki?

- Tak, wytwory twoich przyjaciół bandeirantes... Te najprawdopodobniej będziemy

musieli zniszczyć.

- Nie jestem tak pewna, czy to bandeirantes stworzyli te istoty - powiedziała. - Jestem

pewna, że Joao nie miał z tym nic wspólnego.

- Ach... zatem kto to zrobił?

- Być może ci sami ludzie, którzy nie chcą się przyznać, że ich Wielka Krucjata

okazała się klęską!

Chen-Lhu zdławił gniew i rzekł:

- Mówię ci, że to nieprawda.

Spojrzała na Joao oddychającego głęboko. Z pewnością spał.

Chen-Lhu oparł się o siedzenie myśląc: „Niech to wszystko rozważy. Wątpliwości to

wszystko, czego potrzebuje, by mi posłusznie służyć, moje urocze narzędzie. A Johny

Martinho, co za wspaniały kozioł ofiarny. Wyszkolony w Północnej Ameryce, narzędzie

imperialistów bez żadnych skrupułów! Człowiek bez wstydu, który na moich oczach kochał

się z jedną z moich pracownic. Nawet jego towarzysze uwierzą, że taki ktoś jest zdolny do

wszystkiego”.

Spokojny uśmiech wygiął usta Chen-Lhu.

Rhin patrząc w tył kabiny widziała tylko szerokie, kanciaste rysy szefa MOE. „Jest

taki silny” - pomyślała. „A ja taka zmęczona”.

Opuściła głowę na brzuch Joao jak dziecko szukające ukojenia i wepchnęła lewą rękę

pod jego plecy. Był taki gorączkowo ciepły. Jej zagrzebująca się dłoń natrafiła na bryłowaty

metalowy kształt w kieszeni Joao. Zbadała jego zarys palcami i poznała, że to pistolet... Broń

ręczna.

Cofnęła dłoń i usiadła. „Dlaczego nosi broń, którą przed nami ukrywa?”

Joao nadal oddychał głęboko, udając sen. Słowa Chen-Lhu krzyczały w jego umyśle,

ostrzegając go, popychając do działania. Ale przeszkadzała ostrożność.

background image

120

Rhin zapatrzyła się w bieg rzeki zastanawiając się i wątpiąc. Kapsuła płynęła ścieżką

księżycowego blasku.

W lesie po obu stronach coś lśniło tańcząc w powietrzu jak świętojańskie robaczki. Z

tej ciemności dochodziło do niej wrażenie rozkładu.

Joao rozważając słowa Chen-Lhu pomyślał: „Wszystko we Wszechświecie płynie jak

rzeka”. Dlaczego się waham? Mógłbym się odwrócić i zabić tego bękarta, albo zmusić, żeby

powiedział prawdę o sobie. Jaką rolę gra w tym Rhin? W jej głosie brzmiał gniew. „Wszystko

we Wszechświecie płynie jak rzeka”.

Introspekcja twardą dłonią ogarnęła Joao i zamknęła go w sobie przynosząc lęk oraz

wewnętrzne drżenie, które zbliżało się do grozy. „Te istoty tam na zewnątrz” pomyślał. „Czas

jest po ich stronie. Moje życie jest jak rzeka. Płynę. Chwile, wspomnienia... nic wiecznego,

nic absolutnego”.

Czuł gorączkę, zawroty głowy, a jego świadomość mąciło bicie serca.

„Jak rzeka”.

„Nie zamierza nikogo ostrzec o katastrofie w Chinach. Ma plan... Coś, w czym chce

mnie wykorzystać”.

Nocny wiatr stał się silniejszy i teraz szarpał kapsułą, chwytając to za jedno skrzydło,

to za drugie. Wilgotny ożywczy powiew, który przedostał się przez filtry, otrzeźwił Joao.

Jęknął, jak gdyby się budząc i usiadł.

Rhin dotknęła jego ramienia:

- Jak się czujesz? - w jej głosie była troska i coś jeszcze, czego Joao nie mógł

rozpoznać. Odsunięcie się? Wstyd?

- Ja... jest mi tak ciepło - szepnął. - Wody - poprosił i podniosła menażkę do jego ust.

Woda wydała mu się chłodna, chociaż wiedział, że musi być ciepła. Część spłynęła

mu po brodzie i uświadomił sobie, jaki jest słaby pomimo autokroplówki. Łykanie wymagało

ogromnego wysiłku.

„Jestem chory” - pomyślał. „Jestem naprawdę chory..- Bardzo chory”.

Pozwolił swej głowie opaść na oparcie fotela i wpatrzył si? w przezroczysty pas

kopuły kabiny. W jego świadomość wtargnęły gwiazdy. Ostre plamki światła sztyletujące

przepływające chmury. Kapryśne bujanie wywołane wiatrem wprawiło gwiazdy i chmury w

jego polu widzenia w kołyszący ruch. Wrażenie to poczęło przyprawiać go o mdłości i

opuścił wzrok, dostrzegając światełka błyskające na prawym brzegu. - Travis - szepnął.

- Hę? - Chen-Lhu zastanowił się, od jak dawna Joao nie śpi. „Zwiódł mnie jego

oddech? Czy powiedziałem zbyt wiele?”

background image

121

- Światła - powiedział - Joao. - Tam... światła. Ach, te. Towarzyszą nam już jakiś czas.

Nasi przyjaciele

idą naszym śladem.

- Jak szeroka jest tutaj rzeka? - zapytała Rhin.

- Około stu metrów - odrzekł Chen-Lhu.

- Jak mogą nas dostrzec?

- Jak mogliby nie dostrzec w tym świetle księżyca?

- Czy nie powinnam strzelić w nie, żeby...

- Oszczędzaj ładunki - powiedział Chen-Lhu. - Po tych kłopotach dzisiaj... No cóż, nie

wytrzymalibyśmy jeszcze jednego takiego dnia.

- Słyszę coś! - zawołała Rhin. - To progi?

Joao wyprostował się raptownie. Wysiłek, jakiego to wymagało, przeraził go. „W

takim stanie nie poradzę sobie z przyrządami” - pomyślał. „A wątpię, czy Rhin, albo Travis

wiedzą, jak to zrobić”.

Doszedł do niego szumiący dźwięk.

- Co to jest? - zapytał Chen-Lhu. Joao westchnął i opadł na oparcie.

- Płycizny gdzieś na rzece. Po lewej.

Dźwięk stawał się coraz głośniejszy. Przypominał rytmiczne lamentowanie rzeki nad

zabłąkanym pniem i wreszcie znikł za nimi.

- Co by się stało, gdyby ten prawy pływak uderzył w coś takiego? - zapytała Rhin.

- Koniec jazdy - odparł Joao.

Wir obrócił kapsułę, zaczął kołysać nią w przód i w tył powolnym, uporczywym

wahadłowym ruchem. Dookoła, w tył, dookoła... Pływaki zatańczyły wśród zmarszczek na

wodzie i wahadło się zatrzymywało.

Ciemna, przepływająca obok dżungla i migocące światełka spowodowały, że Joao

ogarnęła fala senności. Wiedział, że nie zwalczy jej, choćby od tego zależało jego życie.

- Ja dziś wieczorem obejmę straż, Travis - powiedziała Rhin.

- Zastanawiam się, dlaczego nasi przyjaciele nie nękają nas w nocy - mruknął Chen-

Lhu. - To bardzo dziwne.

- Nie tracą nas z oczu, to pewne - odrzekła Rhin. - Idź spać, będę pierwsza czuwała.

- Czuwaj i nic więcej - powiedział Chen-Lhu.

- Co to ma znaczyć?

- Tylko nie zaśnij, moja droga Rhin.

- Idź do diabła! - rzuciła.

background image

122

- Zapominasz; nie w wierzę w niego.

Joao obudził werbel deszczu i stwierdził, że ciemność powoli odpełza ustępując

miejsca szaremu świtu. Światło narastało i w końcu ujrzał mgłę stalowych kresek deszczu,

skośnie padających na bladozieloną dżunglę po lewej. Drugi brzeg był odległy i szary. Deszcz

bębnił o szyby kabiny z monotonną siłą i wybijał w rzece niezliczone, drobne kratery.

- Obudziłeś się? - zapytała Rhin.

Joao usiadł, stwierdzając, że czuje się odświeżony i ma osobliwie lekką głowę.

- Jak długo już tak pada?

- Od północy.

Chen-Lhu kaszlnął i pochylii się nad Joao.

- Od całych godzin nie widzę śladu naszych przyjaciół. Czyżby nie lubili deszczu?

- Ja go nie lubię - powiedział Joao.

- Co masz na myśli? - zapytała Rhin.

- Ta rzeka wkrótce stanie się wodnym piekłem. Joao spojrzał w lewo na chmury

wiszące nisko nad drzewami.

- I jeżeli ktokolwiek miał nas szukać, to jest pewne jak cholera, że teraz nas nie

wypatrzy.

Rhin zwilżyła wargi językiem. Poczuła się nagle opróżniona z uczuć. Uświadomiła

sobie, jak bardzo liczyła na to, że ktoś ich odnajdzie.

- Jak... jak długo trwają deszcze? zapytała.

- Cztery, pięć miesięcy - odparł Joao.

Wir obrócił kapsułą. Linia brzegu skręciła przed oczami Joao: Zieleń nabrała w ulewie

pastelowego odcienia.

- Ktoś wychodził? - zapytał.

- Ja - rzekł Chen-Lhu.

Joao odwrócił się, zobaczył na polowym mundurze MOE plamy wilgoci.

- Nie ma nic oprócz deszczu - oznajmił Chen-Lhu. Joao zaczęła swędzieć lewa noga.

Sięgnął w dół. Zaskoczyło go to, że autokroplówka zniknęła.

- Zacząłeś mieć w nocy skurcze - powiedziała Rhin - Zdjęłam ją.

- Naprawdę musiałem spać głęboko - dotknął jej ręki. - Dziękuję, siostro.

Wyrwała mu swoją dłoń.

Joao podniósł spojrzenie, zaskoczony, ale ona odwróciła się do okna.

- Wychodzę na zewnątrz... - rzekł Joao.

background image

123

- Czujesz się dość silny? - zapytała. - Byłeś zupełnie słaby.

- Czuję się dobrze.

Wstał, podszedł do włazu i wylazł na pływak. Deszcz na jego twarzy był ciepły i

świeży. Stał na końcu pływaka, zachwycając się tą świeżością.

W kabinie Chen-Lhu powiedział:

- Dlaczego nie wyjdziesz i potrzymasz go za rączkę, Rhin?

-7esteś plugawym bękartem, Travis - odparła.

- Kochasz go trochę? Odwróciła się, wpatrzyła się w niego.

- Czego ode mnie chcesz?

- Twojej współpracy, moja droga.

- W czym?

- Co sądzisz o posiadaniu na wyłączną własność całej kopalni diamentów? Albo

szmaragdów? Większego bogactwa niż prawdopodobnie jesteś w stanie sobie

wyobrazić?

- Jako zapłatę za co?

- Kiedy nadejdzie stosowna chwila, będziesz wiedziała, co robić, Rhin. A na razie rób

z naszego bandeirante kawał potulnego palanta.

Stłumiła wybuch gniewu, odwróciła się gwałtownie i pomyślała: „Zdradzają nas nasze

ciała. Chen-Lhu’owie tego świata wtrącają się, naciskają guziki, gną nas i łamią... Nie zrobię

tego! Nie zrobię! Ten Joao jest zbyt porządny. Ale dlaczego nosi ten pistolet w kieszeni?

„Mógłbym ją teraz zabić i zepchnąć Joao z pływaka” - pomyślał Chen-Lhu. „Ale z

tym aparatem ciężko sobie poradzić, a ja niestety nie mam w tym doświadczenia”.

Rhin zwróciła na niego zmiękłe spojrzenie.

„Być może poradzę sobie z nią” - stwierdził Chen-Lhu. „Znam jej słabości,

oczywiście, ale muszę być pewny”.

Joao wrócił i wślizgnął się w swój fotel. Wniósł do kabiny świeży zapach wilgoci, ale

trwający tu odór pleśni był wyraźnie silniejszy.

Gdy upłynął ranek, deszcz zelżał. Powietrze w kabinie przenikało ciepło i wilgoć.

Chmury jak z waty ocierały się o szczyty wzgórz nad rzeką. Na każdym drzewie zawisła

paciorkowata draperia kropli deszczu.

Kapsuła podskakiwała i lawirowała w szybkim, błotnisto-brązowym nurcie.

Towarzyszyło jej coraz więcej niesionych przez wodę przedmiotów: drzew, krzewów oraz

całych kęp trawy i trzcin.

background image

124

Joao drzemał, zastanawiając się nad zmianą, która zaszła w Rhin. Do tej pory żył w

świecie przypadkowych związków. Powinien więc jedynie wzruszyć ramionami i wtrącić

jakąś dowcipną uwagę. Ale nie czuł przypad- kowości, ani braku powagi w swoim stosunku

do Rhin. Dotykała w nim jakiejś struny, której nigdy przedtem nie dosięgły przyjemności

ciała.

„Miłość?” - zastanawiał się.

Ale z jego świata wypadło pojęcie romantycznej miłości. Liczyły się; w nim tylko

rodzina, honor i wszystko to, co łączyło się’ z czynieniem właściwych rzeczy. Oznaczało to

ciągłe szuJkanie możliwie najmniej kłopotliwego wyjścia z każdej sytuacji.

Nie zjawiał się żaden prosty sposób podejścia do tego problemu. Joao wiedział, że to

jego wnętrze szturcha go i popycha, a fizyczna słabość przyczynia się do nieprecyzyjności

myślenia. Poza tym cała sytuacja była beznadziejna.

„Jestem chory” - pomyślał. - ,,Cały świat jest chory. Na więcej niż jeden sposób”.

Brzęczący dźwięk wtargnął w jego odrętwienie. Poderwał się, w pełni rozbudzony.

- Co się stało? - zapytała Rhin.

- Bądź cicho - podniósł dłoń, by ją uciszyć i przechylił na bok głowę.

Chen-Lhu pochylił się do przodu nad fotelem Joao.

- Ciężarówka? - zapytał.

- Tak, na Boga! - powiedział Joao. - I to nisko - spojrzał na niebo i zaczął się zbliżać

do wyjścia, ale powstrzymał go Chen-Lhu, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Johny, spójrz tam - Chińczyk wskazał na lewo. Joao odwrócił się.

Od brzegu zbliżało się coś, co na pierwszy rzut oka wydawało się być dziwną chmurą.

Szeroką, gęstą i poruszającą się linii prostej. Chmura zamieniła się po chwili w rój białych,

szarych i złotych owadów. Zawisły pięćdziesiąt metrów nad kapsułą i woda pociemniała od

ich cienia.

Cień rozciągał się wokół kapsuły i przemieszczał wraz z nią. Tworzył ruchomą osłonę

kryjącą ich przed wszystkim, co znajdowało się na niebie.

Gdy znaczenie tego manewru dotarło do świadomości Joao, odwrócił się i wpatrzył w

Chen-Lhu. Twarz Chińczyka była szara od szoku.

- To... rozmyślne - szepnęła Rhin.

- Jak to możliwe? - zapytał Chen-Lhu. - Jak to możliwe? Jak to możliwe?

W tej samej chwili Chen-Lhu spostrzegł, że Joao wpatruje się w niego badawczo i

uświadomił sobie własne uczucia. Wypełnił go gniew na siebie samego. „Nie wolno mi

background image

125

okazywać lęku przed tymi dzikusami” - zganił się i zmusił do zajęcia miejsca, uśmiechu i

potrząśnięcia głową.

- Wyćwiczyć owady - powiedział głośno. - To niewiarygodne..., ale jak widać, ktoś to

zrobił. Dowód mamy przed oczami.

- Proszę, Boże - szeptała Rhin. - Proszę.

- Och, przestań paplać, kobieto - warknął Chen-Lhu i już w chwili gdy to mówił,

uświadomił sobie, że wybrał błędne podejście wobec Rhin i dodał:

- Musisz zachować spokój, Rhin. Histeria niczemu nie służy.

Dźwięk rakiet stał się silniejszy.

- Jesteś pewien, że to ciężarówka? - zapytała Rhin.

- Może...

- Ciężarówka bandeirantes - odparł Joao. - Przerobili ją tak, by używała par silników

na przemian i oszczędzała paliwo. Słyszysz to? To sztuczka bandeirantes.

- Mogą nas szukać?

- Możliwe, ale jak by nie było, są nad chmurami.

- I również nad naszymi przyjaciółmi - powiedział Chen-Lhu.

Pulsujący ryk silników odbijał się echem od wzgórz. Joao odwracał głowę, by śledzić

dźwięk. Stawał się słabszy, zanikając w górze rzeki, aż wreszcie zlał się z szemraniem i

pluskiem wody.

- Nie opuszczą się niżej i nie będą nas szukać? - zapytała Rhin.

- Oni nie szukali nikogo - rzekł Joao. - Lecieli po prostu skądś dokądś.

Rhin spojrzała w górę na osłaniający ich rój owadów. Pod tym kątem i z tej odległości

poszczególne jednostki zlewały się ze sobą i cała chmura wydawała się jednym organizmem.

- Moglibyśmy je zestrzelić - syknęła z pasją. Sięgnęła po rozpylacz, ale Joao schwycił

ją za ramię i powstrzymał.

- Ponad owadami są chmury - rzekł.

- A nasi przyjaciele mają więcej posiłków niż my ładunków - dodał Chen-Lhu. -

Założyłbym się o to.

- Ale gdyby nie było chmur? -- spytała. -- Czy te chmury nigdy nie odpłyną?

- Ciepło może je rozegnać do dzisiejszego popołudnia

- odparł Joao, starając się mówić uspokajająco. O tej porze roku często się tak dzieje.

- Odlatują! - rzekła Rhin. Wskazała na chmurę owadów. - Spójrzcie! Odlatują.

Joao podniósł wzrok by ujrzeć, że trzepocząca masa cofa się ku lewemu brzegowi. Po

chwili owady wleciały pomiędzy drzewa i zniknęły wśród nich.

background image

126

- Odleciały - powiedziała Rhin.

- To znaczy, że nie ma tu już tej ciężarówki - odparł Joao.

Rhin ukryła twarz w dłoniach, zwalczając wstrząsający nią szloch.

Joao zaczął pieścić jej szyję, by ją uspokoić, ale strząsnęła jego dłoń.

Chen-Lhu pomyślał: „Musisz go pociągać, Rhin, a nie odpychać”.

- Musimy pamiętać, dlaczego tu jesteśmy -- powiedział Chińczyk. - Musimy pamiętać,

co mamy uczynić.

Rhin usiadła prosto, opuszczając dłonie i zaczerpnęła głęboki oddech, od którego

zabolały ją mięśnie klatki piersiowej.

- Musimy się czymś zajmować - ciągnął Chen-Lhu.

- Banałami, jeżeli to konieczne. W ten sposób można zapobiec strachowi, nudzie i

gniewowi. Opowiem wam o orgii, której byłem świadkiem kiedyś w Kambodży. Było nas

ośmiu, nie licząc kobiet. Były książę, minister kultury...

- Nie chcemy słuchać o twojej przeklętej orgii! - krzyknęła Rhin.

„Ciało” - pomyślał Chen-Lhu. ..Nie chce słuchać czegokolwiek co przypominałoby jej

o własnym ciele. To jej słabość, z pewnością. To dobrze, że o tym wiem”.

- Zatem? -- rzekł Chen-Lhu. -- Dobrze. Opowiedz nam o wielkim świecie w Dublinie,

moja droga Rhin.

Uwielbiam słuchać o ludziach, którzy handlują żonami i kochankami, ujeżdżają konie

i udają, że przeszłość nigdy nie umarła.

- Jesteś naprawdę okropny - warknęła Rhin.

- Wspaniale! - odparł Chen-Lhu. - Możesz mnie nienawidzieć, Rhin, pozwalam na to.

Nienawiść to też jakieś zajęcie. Można sobie pofolgować w nienawiści, gdy myśli się o takich

rzeczach jak bogactwo i przyjemności. Są chwile, kiedy nienawidzenie jest bardziej

opłacalnym zajęciem niż uprawianie miłości.

Joao odwrócił głowę i popatrzył badawczo na Chen-Lhu, dostrzegając na jego twarzy

chłód i opanowanie. „Używa słów jako broni” - pomyślał Joao. „Manipuluje ludźmi i

popycha ich słowami. Czy Rhin tego nie widzi? Ależ oczywiście, że nie, ponieważ on ją do

czegoś używa, kontroluje ją”. Przez chwilę Joao siedział oszołomiony tym odkryciem.

- Obserwujesz mnie, Johny - stwierdził Chen-Lhu. - Co widzisz, jak myślisz?

„W tę grę mogą grać dwie osoby” - pomyślał Joao i powiedział:

- Obserwuję człowieka przy pracy.

Chen-Lhu wytrzeszczył oczy. To nie była odpowiedź, której mógł się

spodziewać.Była zbyt subtelnie przenikliwa i pozostawiająca zbyt wiele w niedopowiedzeniu.

background image

127

Przypomniał sobie, że trudno jest kontrolować ludzi niezdecydowanych. Gdy człowiek

poświęci czemuś całą swoją energię, można nim obracać i giąć go wedle woli, ale jeżeli ktoś

powstrzymuje się, to zachowuje tę energię...

- Myślisz, że mnie rozumiesz, Johny? - zapytał Chen-Lhu.

- Nie, nie rozumiem cię.

- Tak naprawdę jestem nieskomplikowany. Nie jest trudno mnie przeniknąć - rzekł

Chen-Lhu.

- To jedno z najbardziej skomplikowanych stwierdzeń, które człowiek kiedykolwiek

wypowiedział - odparł Joao.

- Szydzisz ze mnie? - zapytał Chen-Lhu tłumiąc przypływ lęku i gniewu. Johny działał

zupełnie niezgodnie ze swoim charakterem.

- Coś cię naszło - zaczai z innej stiony. - Co to jest? Zachowujesz się w sposób w

najwyższym stopniu dziwny.

- Teraz rozumiemy się nawzajem - odrzekł Joao. „Drażni mnie” - pomyślał Chen-

Lhu. - „ON drażni

MNIE! I zapytał samego siebie: „Czy będę musiał zabić tego głupca?”

- Popatrz, jak łatwo jest się czymś zająć i zapomnieć o naszych kłopotach - stwierdził

Joao.

Rhin obejrzała się na Chen-Lhu, zobaczyła, jak na jego twarzy rozpościera się

uśmiech. „Mówił w:aściwie na mój benefis” - pomyślała. „Bogactwo i przyjemności, taka jest

cena. Ale czym ja zapłacę?” - spojrzała aa Joao. „Tak, podam mu tego bandeirante na talerzu.

Dam mu Joao, by użył go tak, jak mu się wydaje stosowne”.

Kapsuła spływała teraz rzeką rufą naprzód i Rhin spojrzała pod prąd na wzgórza

znikające w napływających chmurach. „Dlaczego przejmuję się takimi pytaniami?”

zastanowiła się. „Nie mamy żadnej szansy. Istnieją tylko te chwile i okazja do wyciągnięcia z

nich wszelkiej możliwej przyjemności”.

- Czy nie mamy lekkiego przechyłu na prawo? - zapytał Joao.

- Może trochę - potwierdził Chen-Lhu. - Sądzisz, że twoja łata przecieka?

- To możliwe.

- Mamy w tym gracie pompę?

- Moglibyśmy użyć głowicy rozpylającej z jednego z małych rozpylaczy - powiedział

Joao.

Umysł Rhin skoncentrował się teraz na jego kieszeni

i powiedziała:

background image

128

- Joao, nie pozwól, by dostali mnie żywą.

- Aaach, melodramat! - zawołał Chen-Lhu.

- Zostaw ją! -- wybuchnął Joao. Poklepał Rhin po dłoni i rozejrzał się po kapsule. -

Dlaczego zostawili nas samych?

- Znaleźli nowe miejsce, żeby nas oczekiwać - powiedziała Rhin.

- Zawsze patrzysz z ciemnej strony - mruknął Chen-Lhu. - Co może zdarzyć się

najgorszego, co? Być może chcą naszych głów tak jak dzicy, którzy tu kiedyś żyli.

- Jesteś bardzo pomocny - rzekł Joao. - Podaj mi wreszcie tę głowicę.

- Już, szefie - powiedział Chen-Lhu szyderczym głosem.

Joao przyjął metalowo- plastykowe urządzenie, prześlizgnął się do tylnego włazu i

wyszedł na pływak. Zatrzymał się tam na chwilę, by zbadać otoczenie.

Ani śladu stworzeń o których wiedział, że go obserwują.

W dole na zakręcie rzeki, wysoko nad drzewami wyłaniała się skalna skarpa odległa o

pięć, może sześć kilometrów.

„Lawa” - pomyślał Joao. „Rzeka musi w jakiś sposób przepływać przez tę skałę.”

Nachylił się nad pływakiem i otworzył klapę inspekcyjną. Wsunął pompą do środka. Z

wnętrza pływaka dobiegło chlupotanie. Osadził pompę na brzegu otworu i ruszył dźwignię

przetyczki. Cienki strumień wody łukiem poleciał do rzeki. Pachniał truciznami z głowicy.

Skowyczący okrzyk tukana rozbrzmiał w dżungli po prawej i Joao usłyszał

dochodzący z kabiny pomruk głosu Chen-Lhu.

O czym on mówi, kiedy mnie nie ma? - zastanowił się Joao.

Podniósł głowę by stwierdzić, że rzeczny zakręt był szerszy niż się tego spodziewał.

Prąd znosił teraz kapsułę od skalnej skarpy. Ten fakt nie napełnił Joao optymizmem. „Rzeka

może meandrować o tej porze roku całymi kilometrami znosząc nas tylko o kilkaset metrów

od miejsca w którym jesteśmy teraz” - pomyślał.

Głos Rhin podniósł się nagle, jej słowa zabrzmiały wyraźne w wilgotnym powietrzu:

- Ty skurwysynu!

- Przodkowie nie są już ważni w moim kraju, Rhin - odpowiedział Chen-Lhu.

Pompa zassała powietrze z mokrym gulgotaniem i ten dźwięk zagłuszył odpowiedź

Rhin. Joao z powrotem zamknął otwór inspekcyjny i wrócił do kabiny.

Rhin siedziała z założonymi rękami i głową wyciągniętą do przodu. Czerwony

rumieniec gniewu barwił jej szyję.

- W pływaku była woda - powiedział Chen-Lhu gładkim głosem. - Słyszałem.

background image

129

„Tak, założę się, że słyszałeś” - pomyślał Joao. „W co grasz, doktorze Travisie

Huntingtonie Chen-Lhu? To rozgrywka z nudów? Drażnisz ludzi dla własnej zabawy, czy to

coś głębszego?”

Joao wślizgnął się na swój fotel.

Kapsuła zatańczyła w sieci zmarszczek wiru i odwróciła się przodem do biegu rzeki,

ku kolumnie słonecznego światła przebijającej się przez chmury. Powoli wśród chmur

pojawiały się wielkie łaty błękitu.

- Jest słońce, stare dobre słońce - mruknęła Rhin. - Teraz kiedy go nie potrzebujemy.

Przeniknęła ją potrzeba męskiej opieki i oparła głowę o ramię Joao.

- Zanosi się, że będzie piekielnie gorąco - szepnęła.

- Jeżeli chcecie być sami, mogę wyjść na pływak - zaszydził Chen-Lhu.

- Ignoruj tego bękarta - powiedziała Rhin.

„Czy odważę się go zignorować?” - zastanowił się Joao -”Czy takie jest jej zadanie;

sprawić, bym zaczął go ignorować? Czy odważę się na to?”

Jej włosy wydzielały zapach piżma, który groził zaćmieniem rozsądku. Joao

zaczerpnął głęboko powietrza i potrząsnął głową. „Co jest z tą kobietą... z tą zmienną, bystrą

samicą?...”

- Miałeś mnóstwo dziewczyn, co? - zapytała Rhin. Jej słowa wzbudziły w umyśle

Joao szereg obrazów;

oczy brązowe jak u łani. z zaczajonym spojrzeniem. Oczy, oczy, oczy... wszystkie

takie same... I bujne sylwetki w obcisłych stanikach, lub wznoszące białe prześcieradła...

ciepło pod dłońmi.

- Jakąś szczególną dziewczynę? - ciągnęła Rhin.

A Chen-Lhu zastanowił się: „Dlaczego to robi? Szuka samousprawiedliwienia,

powodu, by traktować go tak jak chcę, żeby go traktowała.”

- Byłem bardzo zajęty - odparł Joao.

- Założę się, że tak - rzekła.

- Co to znaczył

- Jest tam w Zielonej, pewna dziewczyna... Dojrzała jak owoc mango. Jak wygląda?

Wzruszył ramionami, poruszając jej głową, ale wciąż przytulała się do niego,

spoglądając w górę na linię jego szczęki, gdzie nie rosła żadna broda. „Ma indiańską krew”

- pomyślała. -”Nie rośnie mu broda, to indiańska krew”.

- Jest piękna? - Rhin nie ustępowała.

- Wiele kobiet jest pięknych - odparł.

background image

130

- Jedna z tego ciemnoskórego typu o pełnych piersiach - powiedziała. - Miałeś ją w

łóżku?

Joao pomyślał: „Co to znaczy? Że wszyscy razem jesteśmy cygańskimi typami?”

- Dżentelmen - powiedziała Rhin. - Odmawia odpowiedzi.

Cofnęła się od niego, usiadła z powrotem we własnym kącie. Była zła i zastanawiała

się, dlaczego to zrobiła: „Torturuję samą siebie? Chcę tego Joao Martinha na własność? Mieć

go i utrzymać przy sobie? Do diabła z tym!”

- Wiele rodzin obchodzi się tu surowo ze swoimi kobietami - powiedział Chen-Lhu. -

Bardzo po wiktoriańsku.

- Czy ty nigdy nie byłeś człowiekiem, Travis? - zapytała Rhin. - Nawet przez dzień?

- Zamknij się! - warknął Chen-Lhu i zdumiał się własną reakcją. „Suka. Jak jej się

udało tak mi dogryźć?”

„Aha” - pomyślał Joao. „Dotknęła nerwu”.

- Co czyni z ciebie takie zwierzę, Travis? - drążyła Rhin.

Teraz jednak miał się już pod kontrolą i odpowiedział spokojnie:

- Masz ostry języczek, moja droga. Źle, że twój umysł nie jest na jego poziomie.

- To poniżej twojej normy, Travis - odrzekła i uśmiechnęła się do Joao.

Ale Joao usłyszał to, co krzyczało w jej głosie i przypomniał sobie Yierha, Padre, tak

poważnego, gdy mówił: „Człowiek wyrzeka na życie, ponieważ jest samotny, ponieważ życie

jest oderwane od swego stwórcy. Ale bez względu na to, jak bardzo nienawidzi się życia,

kocha się je także. Ono jest jak wrząca woda na pustyni. Musisz pić, ale bardzo parzy usta.”

Joao nagle wyciągnął rękę, przyciągnął Rhin do siebie i pocałował ją, tuląc do siebie i

wodząc dłońmi po jej plecach. Jej usta odpowiedziały po krótkim wahaniu. Były ciepłe,

mrowiące.

Po chwili wysunęła się z jego ramion, wcisnęła stanowczo w swój fotel i odchyliła w

przeciwną stronę.

- Co to wszystko miało znaczyć? - powiedziała łapiąc oddech.

- W każdym z nas jest trochę ze zwierzęcia - odparł Joao.

„Broni mnie?” - zapytał siebie Chen-Lhu, siadając wyprostowany. -”Nie potrzebuję

obrony od kogoś takiego”.

Ale Rhin roześmiała się, rozpraszając jego gniew i wyciągnęła dłoń, by pogłaskać

policzek Joao. - Czyż to nie sprawiedliwie? - powiedziała.

„Wykonuje tylko swe zadanie” - pomyślał z ulgą Chen-Lhu. „Jak pięknie to czyni. Z

takim oddanym artyzmem. Aż wstyd byłoby ją zabić”.

background image

131

background image

132

IX

„Ci ludzie mają talent do zajmowania się drobiazgami” - pomyślał Mózg „Nawet w

obliczu zagrożenia kłócą się, uprawiają miłość i odsłaniają swą małość”.

Nadlatywały wciąż nowe grupy posłańców. W rozkazach z którymi wracały do grup

operacyjnych nie było teraz wahania. Zasadnicza decyzja została już podjęta:

„Pochwyćcie, lub zabijcie trzy ludzkie istoty przy katarakcie. Zachowajcie ich żywe,

jeżeli zdołacie”.

Mimo to sprawdozdania wciąż nadchodziły, ponieważ Mózg rozkazał by donoszono

mu o wszystkich rozmowach.

„Tak często mówią o Bogu” - pomyślał Mózg. „Czy to możliwe, że taki Byt istnieje?”

Mózg doszedł do wniosku, że w ludzkich osiągnięciach z pewnością kryje się aura

wielkości, która zadawała kłam ich działaniom, o których mu donoszono.

„Czy to możliwe, że ta trywialność to jakiegoś rodzaju kod?” - zastanowił się Mózg.

„Ale jak to możliwe... Czy w tych niekonsekwencjach i gadaniu o Bogu nie kryje się coś

więcej, niż by się wydawało?”

Mózg zaczął swoje logiczne istnienie jako pragmatyczny ateista. Teraz w jego

kalkulacje zaczynały wkradać się wątpliwości, które klasyfikował jako uczucia.

„Mimo to trzeba ich powstrzymać” - pomyślał Mózg. „Bez względu na koszty trzeba

ich zatrzymać. Problem jest zbyt poważny... Chociaż to trio jest fascynujące. Jeżeli ich

stracimy, będę musiał spróbować ich żałować”.

Rhin miała wrażenie, że płyną przez ocean płonącego słonecznego światła. Kapsuła

była dławiącym, wilgotnym piekłem. Łaskotanie spływająceco potu i woń niemytych ciał,

oraz wszechobecny odór pleśni, wszystko to wgryzało się w jej świadomość. Na obu

brzegach nie pojawiło się, ani nawet nie zawołało jakiekolwiek zwierzę.

Tylko owady przelatujące przed nimi co jakiś czas przypominały o obserwatorach

ukrytych w cienistej dżungli -

„Te robaki” - pomyślała. „Te przeklęte robaki! I upał - Przeklęty upał!”

Ogarnęła ją histeria.

- Nie możemy nic zrobić?! - krzyknęła i zaczęła si? szaleńczo śmiać.

Joao chwycił ją za ramiona i potrząsnął, wtedy zaczęła szlochać.

background image

133

- Och, proszę, proszę, zróbcie coś - błagała.

- Weź się w garść, Rhin - powiedział twardo Joao. - Te przeklęte robaki - zapłakała.

Głos Chen-Lhu zagrzmiał z tyłu kabiny:

- Proszę pamiętać, doktor Kelly, że jest pani en- tomologiem.

- Zaczynają mi się lęgnąć robaki w mózgu - oznajmiła. Stwierdziła, że jest to zabawne

i znów zaczęła się śmiać. Grymas na twarzy Joao powstrzymał ją. Wyciągnęła dłonie, ujęła

jego ręce i rzekła:

- Ze mną w porządku, naprawdę w porządku. To ten upał.

Joao zajrzał jej w oczy.

- Jesteś pewna?

- Tak.

Uwolniła się, usiadła głębiej w swoim rogu i wyjrzała przez okno. Kołyszące się

przemijanie brzegu hipnotycznie przykuwało jej wzrok. Wszystko się ze sobą zlewało. To

było jak czas; przeszłość nieodrzucona nigdy do końca i żadnego ustalonego punktu do startu

w przyszłość. Wszystko było jednością, zlaną w jeden poślizg i rozciągniętą na wieczność.

„Co sprawiło, że wybrałam ten zawód?” - zastanowiła się.

Jej pamięć wyświetla przed nią całą sekwencję wydarzeń, które pozostawiła

pogrzebane razem z dzieciństwem. Miała sześć lat i to był rok, który jej ojciec spędził w

Stanach Zjednoczonych, przygotowując książkę o Johanesie Kelpiusie. Mieszkali w starym

domu z otynkowanej gliny i latające mrówki uwiły sobie pod ścianą gniazdo. Jej ojciec

sprowadził miejscowego człowieka do wszystkiego, by je wypalił. Ona przykucnęła, żeby to

obserwować. Rozszedł się zapach nafty, buchnął żółty płomień a potem, wzbił się czarny dym

i otoczyła ją chmura kołujących owadów z trzepoczącymi szaleńczo bladobursztynowymi

skrzydłami.

Uciekła z krzykiem do domu. Skrzydlate stworzenia pełzały po niej, czepiały się jej

włosów. A w domu gniew dorosłych. Ręce popychające do łazienki i rozkazujący głos:

„Zmyj z siebie te owady. Co za pomysł nanieść je do domu. Przypilnuj, by ani jeden nie

został na podłodze. Zabij je i spłucz z wodą w klozecie”.

Przez czas, który wydawał się wiecznością, bębniła i kopała w zamknięte drzwi. „One

nie umrą! Nie umrą!”

Rhin potrząsnęła głową, by odegnać wspomnienie.

- One nie umrą - szepnęła.

- Co? - zapytał Joao.

- Nic - odparła. - Która godzina?

background image

134

- Wkrótce się ściemni.

Skupiła uwagę na przepływającym obok brzegu. Drzewiastych paprociach i palmach

przypominających główki kapusty. Wzbierająca woda zaczynała obmywać ich pnie. Rhin

pomyślała, że w cętkowanym świetle słońca za drzewami widzi przelatujące plamy barw.

Miała nadzieję, że to ptaki.

Cokolwiek to było, stworzenia te poruszały się tak szybko, że poczuła, że widzi je

dopiero wtedy, gdy zniknęły.

Zachodni horyzont zaczęły wypełniać gęste kłęby chmur nadając wrażenie głębokości,

ociężałości i czerni. Bezgłośnie błysnął nad nimi piorun. Po długiej chwili zabrzmiał grom

niczym uderzenie młota.

Ciężar oczekiwania zaległ nad rzeką i dżunglą. Dookoła kapsuły prądy pełzały jak

wijące się węże leniwie poruszając pływakami: Pchnięcie i obrót. Pchnięcie, za- kołysanie i

obrót...

„Takie jest oczekiwanie” - pomyślała Rhin.

Łzy ześlizgnęły się po jej policzkach i otarła je.

- Coś nie w porządku, moja droga? - zapytał Chen-Lhu.

Chciała się śmiać, ale wiedziała, że śmiech wciągnie ją znowu w histerię.

- Nie bądź takim banalnym sukinsynem - powiedziała. - Nie w porządku! Też coś!

- Aha, wciąż tkwi w nas duch walki - odparł Chen-Lhu.

Szara ciemność cienia chmury napłynęła na kapsułę zamazując wszelkie kontrasty.

Joao obserwował, jak linia deszczu zbliża się po wodzie popędzana ku nim

powiewami wiatru. Znów zamigotała błyskawica. Pomruk grzmotu zjawił się szybciej i był

ostrzejszy. Ten dźwięk obudził zgraję wyjców na lewym brzegu. Ich krzyki odbijały się

echem od wody.

Ciemność zalała rzekę. Na krótką chwilę chmury na zachodzie rozstąpiły się jeszcze i

ukazały niebo wyglądające jak płyta spłowiałego turkusu, które zmieniło szybko barwę na

kolor wina, czerwonego jak biskupia purpura. Rzeka wyglądała czarno i oleiście. Po

zachodzie słońca chmury opadły i znów zygzakowate pióro ognia zabłysło na horyzoncie.

Deszcz podjął swe niekończące się bębnienie o szkło, zacierając linie brzegu szarą

mgiełką. Wkrótce noc okryła całą scenerię.

- O Boże, boję się - szeptała Rhin. - O Boże, boję się. Jestem przerażona.

Joao stwierdził, że brak mu słów, by ją pocieszyć. Ich świat i wszystko to, czego on od

nich wymagał, wyszło poza słowa. Wszystko przekształciło się w pierwotne falowanie,

nieodróżnialne od samej rzeki.

background image

135

Pośród nocy dobiegły ich odgłosy żab i słyszeli, jak woda szeleści trzcinami. Nawet

najsłabszy blask księżyca nie przenikał przez chmury. Potem żaby i szeleszczące trzciny

zniknęły w oddali. Pozostało tylko bębnienie deszczu i szelest wody toczącej się wzdłuż

pływaków.

- To bardzo dziwne czuć, że poluje się na nas w ten sposób - mruknął Chen-Lhu.

Te słowa dotarły do Joao jakby wydobywały się z jakiegoś bezcielesnego źródła.

Spróbował sobie przypomnieć wygląd Chen-Lhu i zdumiało go to, że w umyśle nie pojawił

się żaden obraz. Szukał czegoś, co mógłby powiedzieć i znalazł tylko:

- Jeszcze nie umarliśmy...

„Dziękuję, Johny” - pomyślał Chen-Lhu. „Potrzebowałem od ciebie jakiegoś

nonsensu w tym stylu, by wszystko ustawić we właściwej perspektywie”. Zachichotał w

duchu i pomyślał: „Lęk jest karą świadomości. W strachu nie ma słabości, tylko w

okazywaniu go. Dobro, zło, to wszystko kwestia tego, jak się na to patrzy, wierząc w Boga,

lub nie”.

- Myślę, że powinniśmy rzucić kotwicę - powiedziała Rhin. - Możemy wpaść w nocy

na progi, zanim je usłyszymy i co wtedy? Kto usłyszy cokolwiek w tym deszczu?

- Ona ma rację - stwierdził Chen-Lhu.

- Chcesz wyjść na zewnątrz i rzucić kotwicę, Travis? - zapytał Joao.

Chen-Lhu poczuł, jak zasycha mu w ustach.

- Idź, jeżeli chcesz - rzekł Joao.

„Nie ma słabości w strachu, tylko w okazywaniu go”

- pomyślał Chen-Lhu. Wyobraził sobie, co może czekać

tam na zewnątrz, w ciemnościach. Może jedna z istot,

które widzieli na brzegu. Chen-Lhu uświadomił sobie, że

zdradza go każda sekunda zwłoki.

- Myślę - powiedział Joao - że znacznie niebez- pieczniejsze jest otwarcie włazu w

nocy niż dryfowanie i nasłuchiwanie.

- Mamy przecież światła na skrzydłach odparł Chen-Lhu. - To znaczy, jeżeli coś

usłyszymy... - już w chwili wypowiadania tych słów uświadomił sobie, jakie są słabe i puste.

Chen-Lhu poczuł płynny żar pulsujący w żyłach i gniew niczym serię stłumionych

wybuchów. Na zewnątrz wciąż pozostawało nieznane pełne drapieżnego spokoju.

„Lęk obdziera człowieka z wszelkich pragnień” - pomyślał Chen-Lhu. „Byłem

nieuczciwy wobec samego siebie”.

background image

136

Ta myśl sprawiła, że stanął nagle ze sobą twarzą w twarz, jak przed lustrem. Był

jednocześnie przedmiotem i jego odbiciem. Nagle przebudzona klarowność myśli wprawiła w

ruch strumień wspomnień. Poczuł jak cała przeszłość tańczy przed nim i splata się jak tkanina

spływająca z krosna. Rzeczywistość i złudzenie obleczone w ten sam strój.

„To opóźniona reakcja na trucizny owadów” - pomyślał.

- Oskar Wilde był pretensjonalnym osłem - powiedziała Rhin. - Dowolna liczba

żywych istnień jest warta dowolnej liczby śmierci. Odwaga nie ma z tym nic wspólnego.

„Nawet Rhin mnie broni” - pomyślał Chen-Lhu. Ta myśl wprawiła go w gniew.

- Wy bogobojni głupcy! - warknął. - • Wszyscy śpiewacie: „Słowo ciałem się stało”.

Nie może być Boga bez człowieka! Bóg nie wiedziałby nawet, że istnieje, gdyby nie istniał

dla człowieka! A gdyby nawet tak, to ten świat jest jego omyłką!

Chen-Lhu umilkł zdumiony, że dyszy jak po wielkim wysiłku.

Fala deszczu zabębniła o szyby jak gdyby w jakiejś niebiańskiej odpowiedzi, po czym

osłabła stając się mokrym pomrukiem.

- No cóż... słuchajcie ateisty! - podsumowała Rhin. Joao spojrzał w ciemność z której

brał źródło jej głos.

Rozgniewał się na nią czując w jej słowach wstyd. Wybuch Chen-Lhu to było, jak

ujrzenie go nagiego i bezbronnego. Należało to zignorować, nie nadając temu znaczenia

żadnym komentarzem. Joao czuł, że słowa Rhin służyły tylko do zapędzenia Chińczyka w

kąt.

Ta myśl przypomniała mu scenę z wakacji, które spędzał z kolegą z klasy we

wschodnim Oregonie w Ameryce Północnej. Łowił przepiórki przy ogrodzeniu, gdy dwa z

cętkowanych chartów jego gospodarza rzuciły się w pościg za wychudłą suką kojota. Kojot

dostrzegł napastników i skręcił w lewo tylko po to, by znaleźć się w pułapce w rogu

ogrodzenia.

W narożniku kojot, symbol tchórzostwa, odwrócił się i tak urządził dwa psy, że

umknęły z wyciem, zakrwawione i z ogonami podwiniętymi pod siebie. Joao, wypełniony

lękiem, obserwował to i pozwolił kojotowi uciec.

Przypominając sobie tę scenę Joao stwierdził, że ujmuje ona w swej wymowie

problem Chen-Lhu: „Ktoś, lub coś zapędziło tego człowieka w kozi róg”.

- Prześpię się teraz - powiedział Chen-Lhu. Obudźcie mnie o północy. I proszę, niech

was tak nie irytuje, że nie możecie dosłyszeć co w trawie piszczy.

„Do diabła z tobą” - pomyślała Rhin. I nie próbowała nawet zachować ciszy, gdy

wsuwała się w ramiona Joao.

background image

137

„Umieścić część naszych sił za progami” - rozkazał Mózg. -”Na wypadek gdyby

ludzie umknęli sieci jak przedtem. Nie wolno im uciec”. Mózg dodał do tego symbol lęku

przed zagrożeniem dla przeżycia superroju, by wśród posłańców i grup akcyjnych wywołać

najwyższy stopień pobudzenia.

„Poinstruujcie dokładnie śmiertelniczkę - zarządził Mózg. „Jeżeli pojazd wymknie się

naszej sieci i bezpiecznie pokona kataraktę, konieczne jest zabicie wszystkich trzech istot

ludzkich”.

Złotoskrzydli posłańcy odtańczyli pod sufitem potwierdzenie i opuścili jaskinię.

„Tych troje ludzi było bardzo interesujących i dostarczali ciekawych informacji” -

pomyślał Mózg. „Ale teraz musi się to skończyć. Mamy poza tym inne istoty ludzkie. Nie

wolno dopuścić, żeby wśród logicznych konieczności do głosu doszły uczucia”.

Ale myśli te pobudziły tylko większość świeżo doznawanych przez Mózg emocji i

wprowadziły owady opiekuńcze w gorączkową krzątaninę.

Wreszcie Mózg odsunął od siebie problem trzech istot ludzkich na rzece i zaczął się

martwić losem ludzkich imitacji przebywających za barierami.

W ludzkim radiu nie było żadnych doniesień, że imitacje zostały wykryte, ale to w

rzeczywistości nic nie znaczyło. Takie wiadomości mogły zostać ocenzurowane. Jeśli

posłańcy nie zdołają ich szybko zlokalizować i ostrzec, to imitacja wyjdzie na jaw.

Niebezpieczeństwo było poważne, a czasu niewiele.

Wzburzenie Mózgu popchnęło jego sługi do kroku, na który nieczęsto się

decydowały. Dostarczono narkotyki. Mózg zapadł w letargiczny półsen, gdzie w wyobraźni

przekształcił się w istotę podobną do człowieka, która śledziła czyjś ślad ze strzelbą w dłoni.

Jednak nawet we śnie Mózg obawiał się, że gra wymknie mu się spod kontroli. Tutaj

owady opiekuńcze nie mogły już nic poradzić. Troska trwała dalej.

Joao obudził się o świcie by stwierdzić, że rzekę okryła nieprzenikniona draperia

mgły. Był zdrętwiały, rozkojarzony i wyglądało na to, że ma gorączkę. Niebo miało barwę

platyny.

Przed nimi wyłoniła się wyspa okryta upiornym całunem oparów. Prąd znosił kapsułę

na prawo od sterty pni wyglądających jak olbrzymie zapałki. Nad powierzchnią wody

sterczały wierzchołki traw i krzewów gnących się i drżących pod dotykiem płynącej wody.

background image

138

Kapsuła definitywnie przechyliła się w prawo. Joao wiedział, że powinien wyjść i

osuszyć pływak. Wiedział, że ma dość siły do wykonania tej pracy, ale nie mógł znaleźć w

sobie wystarczająco dużo woli, żeby wprawić się w ruch.

- Kiedy przestało padać? - Rozległ się głos Rhin.

- Tuż przed świtem - odpowiedział z tyłu Chen-Lhu, zakasłał i dodał. - Wciąż śladu

naszych przyjaciół.

- Mamy przechył na prawą stronę - powiedziała Rhin.

- Miałem się tym zająć - odrzekł Chen-Lhu. - Johny, spodziewam się, że trzeba tylko

włożyć głowicę natryskową w pływak i przekręcić przetyczkę?

Joao przełknął ślinę, zdumiony tym, jaką wdzięczność poczuł do Chen-Lhu, że na

ochotnika zgłosił się do tej pracy.

- Johny?

- Tak... To wszystko, co masz zrobić - odparł Joao. - Otwór inspekcyjny w pływaku

zamyka się na prosty

zatrzask.

Joao oparł się wygodnie i zamknął oczy. Słyszał jak Chen-Lhu gramoli się przez właz.

Rhin spojrzała na Joao. Wydał jej się strasznie zmęczony. Jego zamknięte oczy

obramowane były głębokim cieniem. Wyglądał jak nieboszczyk.

„Mój ostatni kochanek” - pomyślała. „Śmierć”.

Ta myśl wytrąciła ją z równowagi. Zaczęła zastanawiać się nad sobą.Stwierdziła, że

tego ranka nie potrafi odnaleźć żadnego ciepłego uczucia ku mężczyźnie, który w nocy

napełniał ją miłosną ekstazą. Ogarnął ją tristia post coitum

1

i Joao wydał się jej teraz

kolejnym pyłkiem świadomości, który dotknął jej zupełnie przypadkowo i zatrzymał się, by

na chwilę dzielić z nią moment oślepiającego lśnienia.

W tej myśli nie było miłości.

Ani nienawiści.

Uczucia Rhin były teraz tak bezpłciowe i kliniczne jak zawsze dotąd. Spółkowanie w

nocy było obopólnym doświadczeniem, ale ranek zredukował to do czegoś pozbawionego

smaku.

Odwróciła się i zapatrzyła w dół rzeki..

1

łac. smutek po stosunku płciowym.

background image

139

Mgła przerzedzała się. Zauważyła przez nią czarne zwałowisko lawy odległe może o

dwa kilometry. Trudno było oceniać odległość, ale skała górowała nad rzeką jak upiorny

statek.

Usłyszała zasysane przez pompę powietrze i zauważyła, że kapsuła wróciła do

normanej pozycji.

Po chwili pojawił się Chen-Lhu. Wniósł ze sobą nagły powiew zimnej wilgoci, który

ustał, gdy uszczelnił za sobą właz.

- Na zewnątrz jest prawie zimno - powiedział. - Jaki jest odczyt wysokościomierza,

Johny?

Joao ocknął się i spojrzał na tablicę rozdzielczą.

- Sześćset osiem metrów.

- Jak myślisz, jak daleko zapłynęliśmy? Joao bez słowa wzruszył ramionami.

- Będzie tego sto pięćdziesiąt kilometrów? - zapytał Chen-Lhu.

Joao spojrzał na przesuwające się w tył brzegi rozlewiska i na prąd poruszający

węźlaste, obskurne korzenie podmytych drzew.

- Może.

„Może” - pomyślał Chen-Lhu i zastanowił się, dlaczego czuje się tak ożywiony i pełen

sił. Był naprawdę głodny! Pogrzebał w poszukiwaniu pakietów z racjami, rozdzielił je i

zaczął jeść wilczymi kęsami.

Kanonada deszczu smagnęła szyby kabiny. Kapsuła obróciła się i zakołysała.

Potrząsnął nimi kolejny podmuch wiatru. O pływaki rozpryskiwały się z pluskiem szeregi

drobnych fal. Wiatr zmniejszył się, ale deszcz przybrał na sile pozbawiając roślinność na

brzegach wszystkich barw. Wiatr zamarł wreszcie zupełnie, ale deszcz nadal łomotał

jednostajnie gęstymi, ciężkimi kroplami.

Joao spojrzał na cętkowany, granitowy brzeg, przepływający obok nich jak

surrealistyczne tło. Wydawało się, że rzeka ma w tym miejscu co najmniej kilometr

szerokości. Jej brązowa powierzchnia była obrzmiała i pokryta pękami pni drzew,

pływającymi wyspami turzycy oraz unoszącymi się na wodzie balami.

Nagle kapsuła podskoczyła. Coś wielkiego zadrapało od spodu o dno. Joao

powstrzymał oddech w obawie, że łata zostanie zerwana i woda wtargnie do pływaka.

- Płycizny? - zapytał Chen-Lhu.

Znoszony przez wodę pniak wynurzył się po lewej, obrócił i zanurkował jak żywa

istota.

- Pływak... - szepnęła Rhin.

background image

140

- Wydaje się, że trzyma - powiedział Joao. Zielony żuk wylądował na szybie, machnął

ku nim czułkami i odleciał.

- Są zainteresowane wszystkim, co się z nami dzieje - mruknął Chen-Lhu.

- Ten pniak - zaczęła Rhin - nie myślisz chyba, że...

- Jestem gotów uwierzyć we wszystko - odparł Chen-Lhu.

Rhin zamknęła oczy.

- Nienawidzę ich! - mruknęła - Nienawidzę! Deszcz przerzedził się do pojedynczych

kropel spadających w wodę, albo stukających o kopułę kabiny. Rhin otworzyła oczy, by

popatrzeć na blade aleje błękitu otwierające się i zamykające w chmurach.

- Przejaśnia się? - zapytała.

- Co za różnica? - odpowiedział pytaniem Chen-Lhu. Joao spojrzał na przygniecioną

przez deszcz trawę sawanny rozpościerającą się na brzegu po lewej. Trawa kończyła się u

oleistozielonej ściany dżungli, jakieś dwadzieścia metrów dalej.

Kiedy patrzył, z dżungli wyłoniła się jakaś sylwetka machająca ku nim ręką. Za

moment stracili ją z oczu.

- Co to było? - zapytała Rhin, a w jej głosie czaiła się histeria.

Odległość była za duża, by być pewnym, ale Joao sądził, że mógł to być Padre.

- Yierho? - szepnął.

- To miało jego wygląd, tak myślę - odparł Chen-Lhu. - Nie sądzisz chyba...

- Nic nie myślę!

„Aha” pomyślał Chen-Lhu. „Bandeirante zaczyna się łamać”.

- Coś słyszę - powiedziała Rhin. - Brzmi jak progi wodne.

Joao wyprostował się i wsłuchał. Dotarł do niego słaby pomruk.

- Może to tylko wiatr pomiędzy drzewami - powiedział, ale gdy to mówił, wiedział

już, że to nie wiatr.

- To progi - oznajmił Chen-Lhu. - Widzicie to urwisko przed nami?

Patrzyli w dół rzeki dopóki powiew wiatru nie popchnął ku nim czarnej linii chmur i

nie zasnuł urwiska woalem deszczu. Ulewa znów zaczęła biczować kapsułę. Wiatr ustał w tej

samej chwili i prąd niósł ich naprzód poprzez szum deszczu. Niebawem przestało padać.

Rzeka rozpostarła się przed nimi jak odbita w lustrze równia stołu.

Kapsuła stała się dla Chen-Lhu miniaturową zabawką pomniejszoną przez czary i

zagubioną w ogromie powodzi.

Nad tym wszystkim wznosiło się czarne oblicze urwiska, z każdą sekundą

olbrzymiejące coraz bardziej.

background image

141

Chen-Lhu powoli pokręcił głową, zastanawiając się, skąd wie, z czym muszą zetknąć

się za urwiskiem. Miał wrażenie, że unosi się w wilgotnej kuli powietrza, które wysysało z

niego wszelkie życie. Atmosfera miała zapach śmierci czyhającej w leśnym poszyciu dookoła

rzeki. Otoczyły go wonie gnicia i rozkładu. Każda niosła przesłanie: „Są tam przed tobą...

czekają”.

- Kapsuła... już nie poleci, co? - zapytał Chen-Lhu.

- Nie sądzę, bym zdołał wyrwać ten pływak z rzeki - odpowiedział Joao i otarł pot z

czoła. W tej chwili doznał koszmarnego uczucia, że przez całą drogę aż dotąd śnił. Otworzył

szeroko oczy.

W kabinie zapanowało ponure milczenie.

Grzmot progów stawał się coraz głośniejszy, ale wciąż nie było widać spienionej

wody.

Z grupy palm przy zakręcie rzeki wzbiło się w górę stado złotodziobych tukanów.

Leciały oszalałą chmarą, wypełniając powietrze skamleniem zgrai psów. Wkrótce zniknęły z

pola widzenia i pozostał tylko odgłos progów. Urwisko górowało nad palmami tuż za

zakrętem.

- Mamy jeszcze rezerwę paliwa na pięć, lub sześć minut pracy silników - powiedział

Joao. - Myślę, że powinniśmy pokonać ten zakręt z włączonymi silnikami.

- Zgadzam się - odrzekł Chen-Lhu. Zapiął pasy bezpieczeństwa.

Rhin zatrzasnęła własną uprząż.

Joao znalazł obok siebie zimne sprzączki pasów i połączył je sprawdzając tablicę

rozdzielczą. Jego ręce zaczęły drżeć, gdy pomyślał o precyzji wymaganej przy posługiwaniu

się przepustnicą. „Robiłem to już dwukrotnie” powiedział sobie.

Ale to go nie uspokoiło. Wiedział, że jest na granicy swych sił... i swego rozsądku.

Krzywe zmarszczki prądu rozwinęły się tworząc na zakręcie wachlarz. Woda w tym

miejscu zaczęła lśnić i migotać. Joao podniósł wzrok i ujrzał błękitne szczeliny przebijające

się przez chmury. Wciągnął głęboko powietrze, wcisnął zapłon, odliczył.

Światełko alarmowe mrugnęło i zgasło.

Joao pchnął dźwignię przepustnicy. Silniki zagrzmiały równo. Kapsuła zaczęła

nabierać prędkości tańcząc wśród wodnych zmarszczek. Miała przechył na prawe skrzydło. Z

pływaka dochodziło tępe chlupotanie.

„Nigdy się nie uniesie” - pomyślał Joao. Był rozgorączkowany i tylko luźno

połączony ze swymi zmysłami.

background image

142

Kapsuła z hałasem i ociężale okrążyła zakręt i oto stanęła przed nimi ściana lawy

odległa nie więcej niż o kilometr. Rzeka przepływała przez nią wyłomem sprawiającym

wrażenie wyrąbanego siekierą giganta. Gładkie, czarne wyniosłości skał zgarniały wodę u

swej podstawy w kłębiące się piekło.

- Jeeeezuuu - szepnął Joao. Rhin uchwyciła się jego ramienia.

- Zawracaj! Musisz zawrócić!- wrzasnęła.

- Nie możemy - powiedział Joao. - Nie ma innego wyjścia.

Wciąż wahał się trzymając ręką na przepustnicy. Nacisnąć tę dźwignię naprzód i

zaryzykować wybuch? Nie było żadnej alternatywy. Widział teraz wśród skał fale tworzące

grzebienie na niewidocznych głazach i rafach.

Konwulsyjnym ruchem Joao pchnął przepustnicę w przód, do oporu. Grzmot rakiet

zagłuszył głos wody.

Joao modlił się do pływaka:

- Trzymaj się... proszę... wytrzymaj.

Kapsuła podniosła się i zaczęła sunąć po wodzie, ledwie jej dotykając. W tej samej

chwili Joao dojrzał ruch po obu brzegach katarakty. Coś wężowym ruchem unosiło się z

piany u wejścia do rozpadliny.

- Jeszcze jedna sieć! - krzyknęła Rhin.

Joao popatrzył na sieć jakby była częścią snu. Wiedział, że nie zdoła jej uniknąć. Jego

świadomość oderwała się od rzczywistości. Kapsuła przemknęła po powierzchni wiru i

popędziła wprost ku wznoszącej się w górę zaporze. Joao dostrzegł ciemny wzór oczek sieci,

a przez nie wodę pociętą coraz głębszymi bruzdami i spadającą otchłań.

Kapsuła uderzyła w sieć, naprężając ją i rozdzierając. Joao rzuciło do przodu, gdy

kapsuła opadła nosem w dół. Czuł, jak tył fotela wali go w plecy. Potem dotarł do niego

przenikliwy jazgot; darcie, zgrzytanie, bulgot i nagły skok naprzód.

Silniki umilkły zalane, albo niezdolne do zasysania paliwa. Grzmot wody wypełnił

kabinę.

Joao podciągnął się na kierownicy i rozejrzał. Kapsuła płynęła prawie równo,

obracając się, ale jego oczy zinterpretowały ten ruch jakby świat kręcił się wokół niego:

czarna ściana, zielona linia dżungli i biała woda...

Kapsuła ześlizgnęła się w prawo wpadając ze zgrzytem na wystającą nad

powierzchnię wody skałę obsydianu. Drapany i rozdzierany metal współzawodniczył z

grzmotem katarakty.

Rhin krzyknęła coś, co przepadło w ogólnym zamęcie.

background image

143

Kapsuła odbiła się od skalnej ściany, obróciła i odbiła o dwie następujące po sobie

strugi buchającego prądu. Metal zgrzytał i jęczał. Spiralny stożek wiru zassał pływaki, po

czym wyrzucił ich w bok w podnoszącym się i opadającym delirium ruchu.

Potężny, pulsujący grzmot, jakby fal oceanu bijących o skały ogłuszył Joao. Zobaczył

połyskującą szczelinę w czarnej skale, wyłaniającą się na wprost przed nimi. Kapsuła

uderzyła o nią i odbiła się, Joao stwierdził, że został wyrwany z pasów i rzucony na podłogę,

gdzie szczepił się z Rhin. Prawą dłonią chwycił się spodu steru.

Kopuła nad nimi odchyliła się. Z niedowierzaniem i wstrząsem Joao patrzył, jak szyba

rozpryskuje się i znika. Widział, jak prawe skrzydło łamie się na skale. Kapsuła podskakując

obróciła się w prawo, ukazując skrawek nieba i kolejną czarną ścianę.

Szaleńczy trzask zgniatanego skrzydła dołączył się do ogólnego hałasu.

Joao pomyślał: „To się nam nie uda. Nikt tego nie przeżyje”.

Czuł, jak oszalała ze zgrozy Rhin obydwiema rękami obejmuje go w pasie i usłyszał

jej głos w lewym uchu: - Proszę, zatrzymaj to, proszę, zatrzymaj to...

Joao zobaczył, że dziób kapsuły unosi się i opada. Zobaczył białą wodę i pianę wrzącą

tuż nad sobą. Widział jak w tej kipieli przepada rozpylacz i wepchnął się głębiej między

siedzenia i deskę rozdzielczą. Bolały go palce zaciśnięte na kolumnie kierownicy. Gwałtowny

ruch kapsuły obrócił jego głowę i zobaczył bezpośrednio nad sobą ręce Chen-Lhu zaplecione

na oparciu fotela.

Wzmocniony ponad wszelką możliwość zniesienia hałas wdzierał się w system

nerwowy Chen-Lhu. W jego głowie brzmiał jeden ogłuszający dysonans potwornych

cymbałów. Chen-Lhu stał się widzącym, słyszącym, czującym receptorem bez żadnej innej

funkcji.

Rhin przycisnęła twarz do twarzy Joao. Gorący zapach ciała Joao i opętańczy ruch

były wszystkim. Czuła, jak kapsuła unosi się... unosi... unosi i opada, bez przerwy się

obracając. W górę. W dół. W górę. W dół. W górę. W dół. To było jak jakiś szaleńczy rodzaj

seksu. Przeszywający rytm wtrząsał nią w rytmie stacatta, gdy kapsuła spadała dolinami

bystrzyn.

Cała świadomość Joao skupiła się na patrzeniu. Przed nim w boku kabiny widniał

otwór, którego tam być nie powinno. Po drugiej stronie wrzało czarno- zielone, wodne piekło.

Gdy kapsuła stanęła dęba Joao spojrzał prosto w dół na karbowaną spiralę prądu. Palce

drętwiały na sterach. Ból przeszywał bark.

background image

144

Brązowa powierzchnia nurtu przetoczyła się prosto przed otworem. Joao czuł, jak

kapsuła ślizga się ku niej zwodniczo łagodnym ruchem i zobaczył, że rzeka za nimi zostaje w

tyle.

„Więcej już nie zniesie” - pomyślał.

Kapsuła opadała coraz szybciej. Joao uchwycił się tablicy rozdzielczej. Widział

zielonobrązową falę wzbierającą za strzępami skrzydła. W górę... w górę... w górę...

Kapsuła przebiła się przez nią.

Zielona ciemność i woda zwaliły się do kabiny. Rozległ się zgrzyt metalu. Joao

stwierdził, że rufa kapsuły wali o powierzchnię, wynosząc dziób ku światłu. Joao wcisnął się

w fotel ciągnąc za sobą Rhin i zobaczył, że ręce Chen-Lhu wciąż są wczepione w oparcie, a

woda przelewa się przez rozdarty bok kabiny. Czuł, że tylna część kapsuły obija się o skały.

Jaskrawe światło słońca.

Joao odwrócił się w fotelu oślepiony przez ten blask. Popatrzył przez poszarpaną

dziurę w miejscu, gdzie przedtem były silniki i ujrzał skalny wąwóz. Uderzyło go szaleństwo

tego miejsca. Widział miotające się fale, ich gwałtowność i myślał: „Naprawdę

przedostaliśmy się tędy?”

Poczuł wodę dookoła kostek i odwrócił się, oczekując podświadomie kolejnego progu.

Ale przed nim była tylko szeroka, gładka powierzchnia ciemnej wody. Pochłonęła ona

wzburzenie wąwozu zamieniając je na lśniące pęcherzyki powietrza oznaczające mieszające

się i rozprzestrzeniające linie prądu.

Kapsuła podskoczyła. Joao zatoczył się i oparł o ścianę kabiny. Spojrzał w dół na

ocalałe skrzydło, które wydawało się płynąć wprost po powierzchni wody.

- Może lepiej wydostańmy się na zewnątrz? Przecież toniemy. - głos Rhin zaszokował

Joao normalnością.

Spróbował otrząsnąć się z uczucia oderwania, opuścił wzrok i popatrzył na nią,

siedzącą w swym fotelu. Chen-Lhu za jej plecami kaszląc wstał z podłogi i wyprostował się.

Doszło ich bulgotanie i prawe skrzydło zanurzyło się pod powierzchnię.

W tym momencie do Joao dotarła oszałamiająca świadomość faktu, że wciąż jeszcze

żyją... Jednak kapsuła była do niczego. Uniesienie go opuściło.

- Daliśmy im dobrą szkołę za ich pieniądze - stwierdził Chen-Lhu - ale myślę, że to

już koniec jazdy.

- Naprawdę? - mruknął Joao. Czuł, jak wre w nim gniew. Dotknął wypukłości wielkiej

giwery Yierha w kieszeni. Odruchowy gest, jego głupia pustota, przeniknęły umysł Joao falą

szalonego rozbawienia.

background image

145

„Wyobraź sobie, że próbujesz zabić te stworzenia z pistoletu” - pomyślał.

- Joao? - powiedziała Rhin.

- Tak? - kiwnął jej głową, po czym odwrócił się i wyszedł na ocalałe skrzydło.

Wyprostował się balansując i rozejrzał. Powiał na niego zimny wodny pył z rozpadliny.

- Nie utrzymamy się długo na powierzchni - powiedział Chen-Lhu. Obejrzał się na

skalną rozpadlinę i nagle jego umysł odmówił zaakceptowania tego, co się z nimi stało.

- Mogłabym dopłynąć do tego miejsca - oznajmiła Rhin pokazując ręką - Jak z wami?

Chen-Lhu odwrócił się i ujrzał bezd rzewny cypel sterczący ku środkowi rozlewiska,

sto metrów dalej. Była to krucha plątanina trzcin i mułu wystająca nieco nad wodę. Dalej

wznosiła się wysoka ściana drzew. Długie, rynnowate ślady biegły ku rzece przecinając pas

mułu poniżej trzcin.

„Ślady aligatorów” - pomyślał Chen-Lhu.

- Widzę znaki aligatorów - powiedział Joao. - Najlepiej trzymać się kapsuły tak długo

jak można.

Rhin poczuła, że groza znowu narasta w jej gardle.

- Długo jeszcze utrzyma się na wodzie? - szepnęła.

- Jeżeli będziemy siedzieć bardzo spokojnie - odparł Joao. - Wydaje się, że trochę

powietrza uwięzło gdzieś pod spodem, może w skrzydle i lewym pływaku.

- Ani śladu... ich - powiedziała Rhin.

- Za chwilę tu będą - rzekł Chen-Lhu zaskoczony obojętnym tonem własnego głosu.

Joao badał wzrokiem przylądek.

Kapsuła zdryfowała w bok, a potem zawróciła we wstecznym prądzie i niebawem już

tylko kilka metrów dzieliło zanurzony koniec skrzydła od błotnistego brzegu.

„Gdzie są te przeklęte aligatory?” zastanowił się Joao.

- Nie podpłyniemy już bliżej - stwierdził Chen-Lhu. Joao skinieniem głowy wyraził

potwierdzenie i rzekł:

- Ty pierwsza, Rhin. Zostań na skrzydle tak długo, jak będziesz mogła. Pójdziemy

zaraz za tobą położył dłoń na pistolecie w kieszeni, a drugą ręką pomógł jej wyjść.

Ześlizgnęła się na skrzydło, które zanurzyło się głębiej i oparło o muł przy brzegu.

Chen-Lhu ześlizgnął się obok niej.

- Chodźmy! - powiedział.

Rozpryskując wodę pobrnęli do brzegu grzęznąc w mule, gdy tylko zeszli ze skrzydła.

Joao poczuł zapach paliwa rakietowego i spostrzegł barwne plamy na rzece. Ruszył w ślady

Rhin i Chen-Lhu. Po chwili wspiął się na groblę i stanął obok nich. Popatrzył na dżunglę.

background image

146

- Może moglibyśmy z nimi podyskutować? - zapytał Chen-Lhu.

Joao podniósł rozpylacz i powiedział:

- Myślę, że to jedyny argument, jaki mamy - spojrzał na ładunek stwierdzając, że jest

pełny. Odwrócił się do kapsuły. Leżała częściowo zanurzona z jednym skrzydłem

zakotwiczonym w mule. Brunatne prądy opływały ją i wlewały się przez dziury wyrwane w

ścianach.

- Nie sądzisz, że powinniśmy spróbować wydobyć więcej broni? - zapytał Chen-Lhu. -

Chociaż chyba nigdzie stąd nie odejdziemy...

„Oczywiście ma rację” - pomyślał Joao. Spostrzegł, że słowa Chen-Lhu wprawiły

Rhin w niekontrolowane drżenie, więc przytulił ją.

- Co za urocza, rodzinna scenka - powiedział Chen-Lhu wpatrując się w nich i

pomyślał: „Oni są jedyną monetą, jaką mam. Może nasi przyjaciele pójdą na wymianę:

Dwoje bez walki w zamian za jednego puszczonego wolno...”

Rhin czuła, że wraca jej spokój. Otaczające ją ramię Joao, jego milczenie poruszało ją

bardziej, niż wszystko, co starała się pamiętać. „Taki drobiazg” - pomyślała. „Po prostu

braterski, ojcowski uścisk”.

Chen-Lhu kaszlnął. Spojrzała na niego.

- Johny - powiedział Chen-Lhu. - Daj mi rozpylacz. Będę cię osłaniał, a ty spróbujesz

wydostać więcej broni z kapsuły.

- Sam sobie rozkazuj - odparł Joao. - W jakim celu? Rhin uwolniła się nagle z jego

objęć przerażona błyskiem

w oczach Chen-Lhu.

- Daj mi rozpylacz - powiedział Chińczyk płaskim głosem.

,,Co za różnica?” - zapytał sam siebie Joao. Spojrzał w oczy Chen-Lhu i zobaczył w

jego nieruchomym spojrzeniu zwierzęcą furię. ..Dobry Boże!” - pomyślał. ..Co go naszło?”

Stał zauroczony wzrokiem Chińczyka.

Lewa stopa Chen-Lhu wyskoczyła w górę, trafiając Joao w lewe ramię. Rozpylacz

wyleciał w powietrze. Joao poczuł odrętwienie w całym barku, ale instynktownie przyjął

postawę z capoeira, brazylijskiego judo. Półprzytomny z bólu zbił następne kopnięcie i

odskoczył w bok.

- Rhin, rozpylacz! - krzyknął Chen-Lhu i rzucił się na Joao.

Umysł Rhin przez chwilę odmawiał działania. Potrząsnęła głową, spojrzała w trzciny

tam, gdzie upadł rozpylacz. Celował w niebo, wbity kolbą w muł. „Rozpylacz?” zadała sobie

pytanie. No tak, powstrzyma mężczyznę na taką odległość. Wyciągnęła rozpylacz z błota i

background image

147

podniosła go razem z mułem i połamanymi trzcinami oblepiającymi kolbę. Wycelowała go w

kierunku mężczyzn miotających się w niesamowitym tańcu ciosów i uników.

Chen-Lhu zobaczył ją, odskoczył w tył i przykucnął.

Joao wyprostował się, chwytając za obolałe ramię.

- W porządku, Rhin - powiedział Chen-Lhu. - Dołóż mu.

Z uczuciem grozy Rhin stwierdziła, że lufa rozpylacza obraca się w stronę Joao.

Joao zaczął sięgać po broń w kieszeni, ale zatrzymał się. Czuł tylko chorobliwą pustkę

i rozpacz. „Niech mnie zabije, jeżeli ma na to ochotę” - pomyślał.

Rhin zgrzytnęła zębami i zwróciła rozpylacz ku Chen-Lhu.

- Rhin! - krzyknął i rzucił się ku niej.

Strumień trucizny i butylowego nośnika wytrysnął z lufy. Chen-Lhu trafiony w pierś

zatoczył się. Próbował dalej iść naprzód, ale w następnej chwili strumień uderzył go w twarz i

powalił na ziemię. Przetoczył się i zwinął w kłębek walcząc z narastającym spętaniem, w

miarę jak nośnik krzepł. Niebawem ruchy Chen-Lhu uległy zwolnieniu: konwulsyjne

szarpnięcie, znieruchomienie, znów szarpniecie.

Rhin stała z rozpylaczem wycelowanym w Chen-Lhu dopóki ładunek się nie

wyczerpał, potem odrzuciła broń od siebie.

Chen-Lhu szarpnął się ostatni raz i zamarł w bezruchu.

W ogóle nie było widać jego ciała. Był jedynie lepką szaro- czarno- pomarańczową

bryłą leżącą wśród trzcin.

Rhin zorientowała się, że dyszy, przełknęła ślinę i spróbowała głęboko wciągnąć

powietrze, ale nie mogła.

Joao podszedł do niej i zobaczyła, że w dłoni trzyma pistolet. Jego lewa ręka zwisała

bezwładnie wzdłuż boku. • Twoje ramię - powiedziała.

- Złamane - odparł - Popatrz na drzewa. Odwróciła się i zobaczyła ruch wśród cieni. Z

dżungli wyłonił się Indianin. To było tak, jakby pojawił się za sprawą magii. Oczy barwy

kości słoniowej błyszczały charakterystycznym wielopowierzchniowym migotaniem pod

prostymi kosmykami grzywki. Czerwona farba pokrywała pasmami twarz. Zza linki

zawiązanej na lewym ramieniu sterczały szkarłatne pióra ary. Miał na sobie znoszone szorty,

a przy pasie torbę ze skóry małpy.

Rhin przypomniała sobie latające mrówki z dzieciństwa i szarą, trzepoczącą chmarę,

która pochłonęła obóz MOE. Odwróciła się do Joao.

- Joao... Joao, proszę, proszę, zastrzel mnie. Nie pozwól im mnie dostać.

Chciał się odwrócić i uciec, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa.

background image

148

- Jeżeli mnie kochasz - błagała. - Proszę.

Nie mógł uniknąć jej wzroku. Pistolet uniósł się jak gdyby z własnej woli. Wymierzył.

- Kocham cię, Joao - szepnęła i zamknęła oczy.

Joao spostrzegł, że oślepiają go łzy. Widział jej twarz jak przez mgłę „Muszę” -

pomyślał. „Boże, pomóż mi, muszę”. Konwulsyjnie nacisnął spust.

Pistolet zagrzmiał, podskakując w jego dłoni.

Rhin szarpnęła się w tył jak pchnięta gigantyczną dłonią. Wykonała półobrót i padła

twarzą w trzciny.

Joao popatrzył na pistolet w swej dłoni. Potem jego uwagę przyciągnął ruch wśród

drzew. Rzutem głowy otrząsnął łzy i spojrzał na szereg postaci wychodzących z lasu. Byli

tam ci podobni do leśnych Indian, którzy porwali jego ojca... było też wiele innych typów

Indian... postać Thomego z jego własnej ekipy... jeszcze jeden mężczyzna, szczupły, w

czarnym garniturze, z połyskującymi srebrem włosami.

„Nawet mój ojciec!” - pomyślał Joao.

Podniósł pistolet i wycelował lufę w serce. Nie czuł gniewu, tylko niezwykły smutek,

kiedy naciskał spust.

Uderzyła w niego ciemność.

background image

149

X

Miał sen. Sen o tym, że jest niesiony, sen o łzach i krzyku, sen o gwałtownych

protestach i zaprzeczeniach.

Joao przebudził się w żółtopomarańczowym świetle i zobaczył postać nie mogącą być

jego ojcem pochylającą się nad nim, wyciągającą dłoń i mówiącą:

- ...zatem obejrzyj moją rękę, jeżeli nie wierzysz! Wtedy umysł Joao ogarnął

pobudzający wstrząs. „Jak się tu znalazłem?” - zastanowił się. W myślach

przeszukiwał pamięć i zobaczył, jak zabija Rhin starą armatą Yierha, a następnie

zwraca broń przeciw sobie.

Coś poruszyło się za postacią, która nie mogła być jego ojcem. Uwaga Joao przeniosła

się w tę stronę. Zobaczył gigantyczną twarz mającą co najmniej dwa metry wysokości. W tym

dziwnym świetle była to nieszczęsna twarz, o oczach skupionych i błyszczących, ze

źrenicami wewnątrz źrenic. Twarz odwróciła się i Joao zobaczył, że ma nie więcej niż dwa

centymetry grubości. Znowu się odwróciła. Dziwne oczy skupiły wzrok na stopach Joao.

Joao zmusił się do spojrzenia w tamtą stronę. Jego głowa podniosła się, a następnie

opadła z gwałtownym drżeniem. Tam, gdzie powinny być jego stopy, zobaczył wypukły,

zielony kokon. Joao podniósł lewą rękę, przypominając sobie, że była złamana, ale dłoń

wykonała gest bez bólu i spostrzegł, że skóra na niej ma tę samą barwę odrażającego kokonu.

- Przyjrzyj się mojej ręce! - powiedział starzec obok niego. - Rozkazuję ci!

- Nie obudził się jeszcze zupełnie.

Głos był grzmiący, rezonujący, wprawiający w drżenie powietrze wokół nich i Joao

wydało się, że dobiega gdzieś spod tej gigantycznej twarzy.

„Co to za koszmar?” - zadał sobie pytanie. -”Jestem w piekle?”

Nagłym ruchem Joao sięgnął w górę, chwytając podstawioną rękę.

Była ciepła... ludzka.

Łzy zalały oczy Joao. Potrząsnął głową, by się ich pozbyć i przypomniał sobie, że

robił już to samo... gdzieś... kiedyś. Ale były pilniejsze sprawy niż wspomnienia. Ręka

wydawała się prawdziwa, jego łzy również...

- Jak to możliwe? - szepnął.

- Joao, mój synu - zabrzmiał głos jego ojca.

background image

150

Joao podniósł wzrok na znajomą twarz. To byl jego ojciec. Nie mógł się mylić, każdy

najdrobniejszy rys twarzy był ten sam.

- Ale... twoje serce - powiedział.

- Moja pompa - rzekł stary człowiek. - Spójrz - zabrał swoją rękę z jego dłoni i

odwrócił się. W plecach jego marynarki wycięty był otwór. Jakaś gumopodobna substancja

zlepiała brzegi tkaniny. Pod tą powłoką pulsowała oleistożółta masa.

Joao zobaczył cienkie jak włos, łuskowate linie i wielość kształtów. Odrzuciło go w

tył.

Zatem to była kopia, jeszcze jedna z ich sztuczek.

Starzec odwrócił się i Joao osłupiał widząc młodzieńczą uciechę w jego oczach. Te

oczy nie były podzielone na wiele drobnych powierzchni.

- Stara pompa zawiodła, a oni dali mi nową - powiedział starzec. - Ale ty, ty durny

głupku! Zrobiłeś z siebie i z tej biednej kobiety zupełną miazgę.

- Rhin - szepnął Joao.

- Wyrwałeś wasze serca razem z częścią płuc - mówił jego ojciec. -- I zwaliliście się

prosto w kałuże trucizny, którą rozpyliliście dookoła siebie. Musieli dać wam obojgu nie

tylko nowe serca, ale całe systemy krwionośne!

Joao podniósł dłonie i popatrzył na swoją zieloną skórę. Czuł się przez nią oślepiony i

wiedział, że nie jest w stanie przyjąć tego faktu do świadomości. Wolał wierzyć, że to sen.

- Znają takie medyczne sztuczki, jakich my sobie nawet nie wyobrażamy - powiedział

jego ojciec. - Nie byłem tak podekscytowany od czasu, gdy byłem chłopcem. Ledwie mogę

się doczekać, kiedy będę z powrotem... Joao! Co ci jest!

Joao usiadł gwałtownie i wpatrzył się starcowi w oczy. - Nigdy już nie będziemy

ludźmi! - krzyknął - Nie jesteśmy ludźmi, skoro... Nie jesteśmy ludźmi!

- Och, cicho bądź! - rozkazał jego ojciec.

- Jeżeli to jest... Oni nas kontrolują! - Joao zmusił się do spojrzenia na gigantyczną

twarz za swoim ojcem. - Będą nami władaćl

Opadł z powrotem, dysząc.

- Będziemy ich niewolnikami - szepnął.

- Co za głupota - rozległ się głos jak z bębna.

- Zawsze był melodramatyczny - powiedział starszy Martinho. - Spójrz, jakiegoś

bałaganu narobił tam na rzece. Oczywiście, była w tym twoja wina. Gdybyś tylko mnie

posłuchał, zaufał mi.

- Teraz mamy zakładnika - zagrzmiał Mózg. - Teraz możemy sobie pozwolić ci ufać.

background image

151

- Miałeś we mnie zakładnika odkąd założyłeś mi tę pompę - powiedział starzec.

- Nie pojmuję wartości, jaką nadajecie pojedynczym jednostkom - odrzekł Mózg. -

My poświęcilibyśmy dla ocalenia roju prawie każdą.

- Ale nie królową - powiedział starzec. Nie ruszylibyście królowej. A co z tobą

samym? Poświęciłbyś sam siebie?

- To nie do pomyślenia - odparł Mózg.

Joao powoli opuścił głowę i spojrzał pod gigantyczną twarz tam, skąd wydobywał się

głos. Zobaczył białą masę o średnicy około czterech metrów z wystającym z niej pulsującym,

żółtym workiem. Bezskrzydłe owady pełzały po jej powierzchni, w jej bruzdach i po

kamiennej posadzce jaskini. Twarz górowała nad tą masą, wspierając się na tuzinie okrągłych

łodyg. Ich łuskowata powierzchnia zdradzała ich naturę.

Poprzez szok do Joao zaczęła przenikać rzeczywistość tej sytuacji.

- Rhin? - szepnął.

- Twoja towarzyszka jest bezpieczna - zagrzmiał głos. - Zmieniona jak ty, ale

bezpieczna.

Joao wciąż wpatrywał się w białą masę na dnie jaskini. Zobaczył, że głos wydobywa

się z żółtego, pulsującego worka. - Twoją uwagę przyciąga nasz sposób odpowiadania na

zagrożenie z waszej strony - powiedział Mózg. - To jest nasz mózg. Jest podatny na

zniszczenie, ale silny, podobnie jak twój...

Joao zwalczył dreszcz odrazy.

- Powiedz mi - rzekł Mózg - jak definiujesz niewolnictwo?

- Teraz jestem niewolnikiem - szepnął Joao. - Jestem od ciebie uzależniony. Muszę cię

słuchać, albo mnie zabijesz.

- Ale ty sam starałeś się siebie zabić - odparł Mózg. Ta myśl rozwijała się coraz

bardziej w świadomości Joao.

- Niewolnik to ktoś, kto musi wytwarzać bogactwa dla kogoś innego - rzekł Mózg. -

Jest tylko jedno prawdziwe bogactwo w całym Wszechświecie. Udzieliłem ci go trochę.

Udzieliłem go twojemu ojcu i twojej partnerce. I twoim przyjaciołom. To bogactwo to czas

życia. Czas. Jesteśmy twoimi niewolnikami, ponieważ daliśmy ci więcej czasu życia.

Joao podniósł spojrzenie z worka głosowego na wielkie błyszczące oczy. Chyba było

w nich rozbawienie.

- Oszczędziliśmy i przedłużyliśmy życie wszystkich tych, którzy byli z tobą - zadudnił

głos. - To czyni nas waszymi niewolnikami, czyż nie?

- Co weźmiecie w zamian? - zapytał z naciskiem Joao.

background image

152

- Aha! - dźwięk zupełnie przypominał warknięcie. - Coś za coś! To jest ta rzecz

nazywana interesem, której

nie rozumiem. Twój ojciec opuści wkrótce to miejsce, by rozmawiać z ludźmi z rządu.

Jest naszym posłańcem. Daje nam swój czas. On również jest naszym niewolnikiem, czyż

nie? Jesteśmy powiązani ze sobą więzami wzajemnego niewolnictwa, których nie można

rozerwać. Nigdy nie będzie można tego uczynić. Choćby nie wiem, jak bardzo będziecie się

starać...

- To bardzo proste, gdy zrozumie się wzajemne zależności - powiedział ojciec Joao.

- Zrozumie co?

- Niektórzy z naszego rodzaju żyli kiedyś w cieplarni - zagrzmiał głos. - Ich komórki

pamiętają to doświadczenie. Wiecie oczywiście, czym są cieplarnie.

Gigantyczna twarz odwróciła się, by spojrzeć ku wylotowi jaskini, gdzie świt zaczynał

barwić świat szarością.

- Tam na zewnątrz, to również cieplarnia - twarz opuściła wzrok na Joao, wpatrując

się weń wielkimi, lśniącymi oczami. - By podtrzymywała życie, cieplarnię należy

utrzymywać w delikatnym stanie równowagi. Jest to zadanie istot, które w niej żyją. Trochę

tego związku, trochę tamtego, by w razie potrzeby uzyskać jeszcze inną substancję. To, co

jednego dnia jest trucizną, następnego może być najrozkoszniejszym pokarmem.

- Co to wszystko ma wspólnego z niewolnictwem? - zapytał Joao i we własnym głosie

usłyszał rozdrażnienie.

- Życie w cieplarni Ziemi trwa od milionów lat - zagrzmiał Mózg. - Czasami rozwijało

się „na trujących ekstrementach innego życia... i wtedy ta trucizna stawała się dla niego

konieczna. Na przykład bez substancji produkowanych przez sprężyki trawa tej sawanny

umarłaby po pewnym czasie...

Joao popatrzył w górę, a jego myśli tasowały się jak fiszki w kartotece.

- Jałowa ziemia w Chinach! - powiedział.

- Właśnie - rzekł Mózg. - Bez substancji produkowanych przez owady i inne formy

życia wasz rodzaj by zginął. Czasami potrzebny jest tylko słaby ślad takiej substancji, jak na

przykład specjalny rodzaj glinki wytwarzany przez pajęczaki. Czasami substancja musi

przejść przez wiele etapów pośrednich, za każdym razem ulegając zupełnej przemianie, zanim

może być użyta przez formę życia na końcu łańcucha.

Rozerwijcie ten łańcuch, a wszystko umrze. Im bardziej zróżnicowane są formy życia,

tym więcej żywych istot może utrzymać cieplarnia. Kwitnąca cieplarnia musi zawierać wiele

postaci życia. Im więcej, tym jest to zdrowsze dla wszystkich. - Chen-Lhu -- powiedział Joao.

background image

153

- Można go było nakłonić do pomocy. Mógłby udać się z moim ojcem, powiedzieć im...

Uratowaliście Chen-Lhu?

- Chińczyk - odrzekł Mózg. - Można o nim powiedzieć, że żyje, chociaż

uszkodziliście go okrutnie. Podstawowe struktury jego mózgu są żywe, dzięki naszej

natychmiastowej akcji.

Joao spojrzał na pokrytą bruzdami masę na dnie jaskini, a potem odwrócił wzrok.

- Dali mi go na dowód, który mam ze sobą zabrać - powiedział ojciec Joao. - Nie

może być wątpliwości. Musimy zaprzestać zabijania i zmieniania owadów.

- I pozwolić im zwyciężyć - szepnął Joao.

- Musimy przestać zabijać samych siebie - zagrzmiał głos. - Ludzie twojego Chen-Lhu

zaczęli już, jak wy to nazywacie zakażać od nowa swoje ziemie. Być może zdążą, być może

nie. Tutaj jeszcze nie jest za późno. W Chinach działano skutecznie i dokładnie, więc mogą

teraz potrzebować naszej pomocy.

- Ale staniecie się naszymi panami - rzekł Joao i pomyślał: „Rhin... Rhin, gdzie

jesteś?”

- Osiągniemy jedynie nową równowagę - powiedział Mózg. - Ciekawie to może

wyglądać. Później będzie czas o tym podyskutować. W zasadzie masz wolność poruszania się

i jesteś do tego zdolny. Nie podchodź tylko za blisko do mnie. Moje karmicielki nie pozwolą

ci na to. Ale na razie czuj się wolny. Możesz połączyć się z twoją partnerką. Ona jest na

zewnątrz. Tego ranka świeci słońce. Niech działa na twoją skórę i chlorofil w twojej krwi. A

kiedy tu wrócisz, powiesz mi, czy słońce jest twoim niewolnikiem?

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Herbert Frank Zielony Mozg
Frank Herbert Zielony mózg
Frank Herbert Zielony Mózg
Rok Z.Herberta na zielona karte, Nauka
Herbert, Frank DV 1 Destination Void
Herbert, Frank SoulCatcher
Herbert, Frank Dune SS Coll The Road to Dune
Herbert Frank Gwiazda Chłosty (rtf)
Herbert, Frank The GM Effect
Herbert, Frank DV 4 The Ascension Factor
Herbert Frank Twórca bogów
Herbert Frank Inwazja
Herbert, Frank The White Plague
Herbert, Frank The Nothing
Herbert, Frank Die Riten Der Götter
Herbert, Frank Children of the Mind
Herbert Frank 02 Mesjasz Diuny doc
Herbert, Frank Dune SS Coll The Road to Dune
Herbert, Frank Occupation Force

więcej podobnych podstron