Savage t1 [Pokora Garden]


FELISITY SAVAGE




POKORA GARDEN


Tłumaczyła : Joanna Wołyńska










W duszy każdego artysty mieszka widmo

mordercy. Niektórzy czynią z niego honoro-

­wego gościa inni zakuwają je w kajdany

i barykadują drzwi, ale wiedzą, że ono nie

umarło.

- Mary Renault


Est ubi gloria nunc Babylonia? Ach,

gdzież są niegdysiejsze śniegi? Ziemia tań-

­czy danse macabre; czasami wydaje mi się,

że po Dunaju płyną statki pełne głupców

podążających ku otchłani.

- Umberto Eco




ROZDZIAŁ PIERWSZY


Beau klęczał nieopodal i metodycznie walił głową w mur piaskowca. Białe, jedwabiste loki spadały mu na twarz prz każdym uderzeniu, a powieki lawendowych oczu zaciskał z bólu

- To ci nie pomoże - powiedziała Kora. Siedziała w cieni dębu z robótką na kolanach. I chociaż udawała, że wyszywa prze cały czas, gdy Beau mówił o swej złości i rozpaczy, była zbyt wrażliwą szesnastolatką, aby obserwować obojętnie, jak zadaj sobie ból. - Z bliznami będziesz wyglądał jeszcze bardzie pociągająco.

Podniosła się, podeszła do niego i odciągnęła go od ściany Niska trawa podrapała jej nogi, kiedy usidła i odgarniała mu włosy z czoła. Nic było krwi, tylko siniaki; ciemna skóra nabiegła krwią pod złotym futrem. Nie będzie miał blizn, chociaż miała rację: nie zaszkodziłyby jego urodzie.

- Nie odejdę - jego głos był niemal niesłyszalny. - Koro nie. Nie umrę.

Przytuliła go. Trudno jej było ukrywać, jak rozpaczliwie pra­gnęła, by został...

- Nie masz nic do gadania! Jak możesz nawet myśleć o sprzeciwieniu się flamenowi?

- Nie sprzeciwię się. Zmuszę go do zmiany! Nie będzie mnie chciał z pokiereszowaną twarzą! - Szarpnął się, ale trzy­mała go mocno; po chwili się poddał.

Było późne lato. Słońce zachodziło już na tle przejrzystego, akwamarynowego nieba. Było gorąco, jak zawsze w Zachodniej Rubieży, prowincji kontynentu Domesdys. Kora spoglądała ponad głową Beau na płytką, suchą dolinę i zbocze, jałowe od początku czasu. Znajdowało się zbyt blisko soli, aby cokolwiek mogło na nim wyrosnąć, a rzadka trawa przybrała tutaj kolor miedzi.

W oddali, oddzielony łysymi szczytami, połyskiwał cienki, wąski pas. Wyglądał jak morze, ale to nie była woda lecz sól.

- Beau, czy wiesz, ile mama oddałaby za taką szansę? - zapytała Kora. - Wiesz, ile każdy dałby, aby wyglądać jak ty?

Dla niej był po prostu Beau, narzeczonym, towarzyszem dzieciń­stwa, najgorszym wrogiem i najlepszym przyjacielem. Jednak kiedy się urodził, wyglądał u boku swej matki, Litości, jak nieziemska wi­zja i rodzina porzuciła wszelkie nadzieje z nim związane. Chciała tyl­ko jego doskonałej twarzy i ciała, żywego srebra pokrytego futrem. Wiedziała, że prędzej czy później jej miłość zwróci się z nawiązką.

I teraz inwestycja procentowała. Wędrowny flamen, Braci­szek Zmysłowość, wybrał Beau na ducha, piękną rzeźbę stworzo­ną ku uciesze bogów. W zamian Gardenowie otrzymają dwieście owiec, metalowe narzędzia warte sześćdziesiąt szylingów, beczułkę wina z Królewca i odświętne ubrania dla całej rodziny. Cała Rubież będzie im zazdrościć.

Poczuli się jak ludzie, którzy na dnie studni odkryli błyszczące złoto. Płakali i śmiali się na przemian.

A to, że Beau wcale się nic cieszył, w ogóle ich nie obeszło.

Beau chciał się ożenić, mieć dzieci i być rolnikiem jak ojciec i stryjowie. Nikt nie posądzał go o lak przyziemne marzenia: był zbyt piękny. Zeszłej nocy on. Kora i ich starsi kuzynowie siedzieli przy ognisku na podwórzu. Brit i Emper zapomnieli o dostojności starszeństwa i prześcigali się w rozśmieszaniu kuzynostwa. Chi­chocząc histerycznie. Kora spojrzała na Beau, którego twarz zarumieniła się od ognia i światła gwiazd, i zamilkła. Zazwyczaj nie zauważała jego piękna, ale nagle wydał jej się bogiem.

Braciszek Zmysłowość, zwinięty w kłębek przy ognisku, ma­jący swego lemana u stóp, podniósł nagle głowę, jakby jego ślepe, zarosłe solą oczy mogły widzieć. Długo spoglądał w kierunku Beau. Mówiono, że flamcni mogli widzieć bogów, aby im się kłaniać. Może potrafili też dostrzegać piękno prawie równe bo­skiemu? (Kora nigdy nie widziała boga, chociaż ponoć jeden objawił się jej prababce. Była jednak pewna, że bogowie są piękni jak rzeźby jej ojca i wujów, a nawet piękniejsi, bo doskonali.)

Boska Waga drgnęła. Szala z życiem Beau wciąż nieubłaganie opadała, a szala na której złożono jego urodę, skoczyła w górę.

Kora, zapłakana, pobiegła na wzgórza. Bez Beau nie miała żadnej przyszłości na rodowej farmie, którą Gardenowie zamiesz­kiwali od tysiącleci. Od czasu, gdy w Domesdys osiedlili się głupi, heretyccy chłopi, jeszcze przed nastaniem Dywinarchy, panowały te same zasady: jeśli się nie ożeni, Kora będzie uważana za gorszą. A jedynym kuzynem w jej wieku był Beau. Nawet gdyby inni nie mieli żon czy sympatii, nie ożeniliby się z nią, bo była brzydka. Jej ciało, twarz i włosy miały ten sam, brudnobeżowy kolor, oczy były koloru krwi, a figura uchodziła ledwo za przeciętną. Ich zaręczyny w pierwszej chwili popsuły humor Beau i zraniły jego próżność, gdy pomyślał, kim mógłby być.

Chciała opuścić Beaulieu, ale dokąd miałaby pójść? Otacza­jący ją świat jawił się jak kolorowa plama, znana tylko z opowie­ści lamanów towarzyszących wędrownym flamenom. Centrum tego świata było Miasto Delta, lśniące niby brylant, a w nim mieszkał Dywinarcha i władał Solą. Dywinarcha, bóg bogów w Królewcu.

Pomniejsi bogowie pojawiali się czasem na rubieżach; zazwy­czaj nawiedzali samotne pasterki, aby dać im dziwne, bezwłose dzieci. Tak mówiły baśnie. Kora jednak wiedziała, co się z nią stanie, gdy Beau odejdzie: będzie starą panną, wołem roboczym i niańką dla bandy siostrzeńców i bratanic. Wieśniacy z rubieży ciężko harowali, bo ziemia tu była niemal jałowa; nawet Beau pracował równie ciężko jak inni.

Kora użalała się nad sobą tak bardzo, że ledwo zauważyła, iż Beau znów zaczął walić głową w mur. Powstrzymała jednak chęć odciągnięcia go. Być może popełniła błąd. interweniując za pierw­szym razem. Pomyślała jednak, że powinna coś zrobić, zanim Beau się zabije, i jak na komendę ruch przy ścianie ustał. Nie podniosła oczu. Minęło kilka chwil, a potem coś twardego i cięż­kiego runęło jej na stopy.

- Boska krew! - syknęła.

Beau stał nad nią i oddychał płytko, z jednym policzkiem naznaczonym krwią. Upuścił jej kamień na stopę. Krzywiąc się z bólu, stanęła na nogi. Otarła oczy.

- Wyrządzenie sobie krzywdy jest trudniejsze, niż myślisz.

- Teraz będziesz miał bliznę. Piękny Gardenie.

- Zauważyłaś! - Za jego głową kołysały się liście, a słońce świeciło wprosi na złotą twarz umazaną krwią. - Koro, musisz ze mną pojechać. Nie zniosę samotności.

Zabrakło jej tchu. W jednej chwili świat odwrócił się do góry nogami, jej myśli odleciały z Beaulieu prosto ku krajom, które były jaśniejsze i piękniejsze, niż sobie mogła wyobrazić. Lemani mówili, że w Królewcu wszystko było zielone.

Czy to prawda, że w Mieście Delta bogowie przechadzają się ulicami?”, pomyślała.

Czy kiedykolwiek zobaczę boga, jeśli Beau mnie tu zostawi?

Co zobaczę?”

Nie potrafiła wyrzec się marzeń.

Odkąd skończyła dziewięć lat, hołubiła myśl o ucieczce. Wte­dy to świat zewnętrzny wgryzł się w wioskę jak zęby drapieżcy i przybrał postać flamena. Braciszka Transcendencji, który wy­brał młodszą siostrę Kory, Wdzięk, na swoją lemankę. Pięciolet­nia gaduła, jasnofutra Wdzięk, podskakiwała wesoło przy boku Braciszka, a Kora spoglądała za nią i po raz pierwszy zrozumiała, że można odejść. I jeszcze jej matka, Wiara. Kiedy Kora miała roczek, Wiarę nieomal wybrano na ducha do ceremonii koronacji Następcy w Mieście Delta. Kora wiedziała, że gdyby matkę wybrano, ta odeszłaby, a dziewczynka, wzrastająca pod opieką kogoś innego, nigdy by jej tego nic wybaczyła.

- Na pewno masz w ranie okruchy ze ściany, Beau. - Dotknęła go delikalnie i wytarła krew liściem dębu. Starannie unikała patrzenia mu w oczy.

Jedno oko Beau zniknęło za opuchlizną, ale objął ją bez wahania. Jego ramiona były silne i twarde, nie mogła się wywinąć.

- Jeśli mam umrzeć, chcę, żebyś przy mnie była. Jedź.

- Oszalałeś, Beau. Co bym robiła w Mieście Delta? - Nie potrafiła dodać: “Po twojej śmierci”.

- Kiedy flamen powiedział, że mnie wybrał, dodał, że mogę zabrać towarzysza. “To częsio praktykowane, jeśli tylko towa­rzysz zgodzi się nie wracać”, tak powiedział. A ty, dlaczego miałabyś wracać? Nic cię tu nie czeka! Ciotka nigdy nie puści cię dalej niż na Wybrzeże Motyli, żebyś znalazła męża, którego i tak nie znajdziesz ani tam, ani tutaj. Chcesz do końca życia być od niej zależna? Pracować dla Brita, Empera, Genia i ich rodzin?

Beau ochrypł. Nie przywykli do okazywania emocji. Nos Kory swędział od powstrzymywania łez.

- Jedź ze mną.

Słońce oświetlało jego doskonałe usta. Patrzyła, jak formułują słowa. Marzenia zaślepiały ją.

- Jedź ze...

- Przestań! Zapytam! Ale mnie nie puści!

- Ale! - stwierdził Beau z satysfakcją. - Puści.


***


Na rubieżach każdy akr był cenny. Niskie, kamienne mury znaczące teren uprawny, kończyły się daleko od soli. Ale owce i kozy wybierały się na spacery po brązowej ziemi niczyjej, a czasami i wieśniacy zapuszczali się na sól, aby szukać przezro­czystych jagód i owoców. Naciągali na twarze chusty, gdyż niebezpiecznie było wypuszczać się na sól, kiedy nie było chmur, nawet w nocy, gdy gwiazdy jasno świeciły. Migotanie wszystkich kolorów tęczy mogło szybko oślepić, a jeśli się je przetrwało, prędzej czy później z oddali nadciągała burza solna, wdmuchują­ca ziarna w oczy, gdzie się zagnieżdżały i rosły w kryształy wypełniające cały oczodół.

Tak lemanowie stawali się flamenami, jeśli ich pan zmarł przed ukończeniem przez nich służby, i jeśli odrzucili ateizm, a wybierali flamenizm. Udawali się na wielodniowe pielgrzymki na sól. Kiedy wracali z kryształami soli w oczach, ogłaszano ich Braciszkami i Siostrzyczkami zdolnymi do czynienia cudów.

Sól była symbolem świętości i niezbadanego. Opowieści flamenów o dniach sprzed Wojen Nawróceniowych, kiedy to cały świat składał się tylko z barbarzyńskich królestw, jasno dowodziły, że sól nigdy nie rozciągała się dalej niż kilkaset lig od wybrze­ży sześciu kontynentów. Tylko rzeki potrafiły ją przebyć nie­tknięte. Nikt jej nigdy nie przeszedł, nawet Wędrowiec, pierwszy flamen, który wrócił oślepiony, więc nikt nie wiedział, jak duże są kontynenty. Królewiec był najmniej zamieszkały, a Domesdys najbardziej, nie wspominając o Archipelagu, którego wyspy zbu­dowane były w całości z soli lub ziemi, a ludzie żyli z połowu ryb.

Bogowie przyszli z soli. Miriady bezimiennych, zadziwiają­cych bogów z opowieści dziadków i Inkarnacje Miasta Delta: Mędrzec, Matka, Waleczny, Panna, Następca i Dywinarcha, kie­dy mieli dość Miasta Delta, wracali do Niebios, a ich miejsce zajmowali inni. Niebiosa leżały gdzieś na rozległych, lśniących pustkowiach: schronienie bogów, mekka dusz. Nikt z żyjących w 1352 roku nie dotarł do nich. Tylko dwaj śmiertelni doszli tam i wrócili. Pierwszym był Wędrowiec, a drugim rozczarowany leman, Zeniph Antyprorok, tysiąc lat później. Antyprorok był pobożny, mądry i tak oddany, że gdy jego Siostrzyczka zmarła, mając lat pięćdziesiąt osiem, oszalał z żalu. Przysiągł, że odszuka Niebiosa i odbierze ją bogom.

Nie odnalazł jej na jałowym pustkowiu Królewca, chociaż ruszył w górę Chromu, największej rzeki Królewca, i tak długo przeszukiwał sól, że wszyscy mówili o jego śmierci. Ale odnalazł Niebiosa. Nawet najpobożniejsze dzieci poznały opowieści, które przywiózł, kiedy spłynął w dół Chromu. Według nich stworzenia czczone przez całą Sól były równie boskie jak on. “Sami bogowie mi to powiedzieli”, utrzymywał. Oczywiście, była to nieprawda. Kora nigdy nic nabrałaby się na takie gadanie. Ale wielu ludzi mu uwierzyło, zwłaszcza młodzi, podatni na wpływy lemanów.

Kiedy dziadkowie Kory byli młodzi, w Nęcę było troje flamenów. Jej prapradziadkowi ślubu udzielał mieszkający w wiosce flamen. Żył w kamiennej chacie, która teraz służyła za silos. Obecnie Nece miało tylko jednego flamena, a wszystkie posługi spełniali wędrujący. Braciszkowie i Siostrzyczki zostawili swoje domy wzorem innych, docierających przez ostatnie sto pięćdzie­siąt lat do wszystkich oddalonych miejsc flamenów. Wędrowcy wyrzekali się pozycji w lokalnych rządach. Choć powodował nimi altruizm, taka zmiana nie była pozytywna. A poza tym wielu lemanów porzucało flamenizm, aby otrzymać szlachectwo, więc religia nie panowała już nad światem niepodzielnie. Teraz musia­ła toczyć upokarzającą walkę o władzę z ateistyczną szlachtą. Przegrywała ją, bo Boski Cykl dobiegał końca, a Dywinarcha był coraz bardziej zmęczony. Sto dziewięćdziesiąt lat to dużo, nawet dla boga.


***


Kora i Beau długo siedzieli pod drzewem, obejmując się. Kiedy słońce opadło ku lśniącemu horyzontowi, wstali i ruszyli do domu. Chociaż wioska znajdowała się zaledwie o kilka mil dalej, w najszerszej dolinie dzielącej ich od domu leżała sól, a nie ściemniło się jeszcze na tyle, by ją przekraczać. Trzymali się za ręce i szli kozią ścieżką wokół terenu. Kora spoglądała na sól. Opalizujące krzaki i kwiaty odbijały czerwone światło, lśniły chitynowe skrzydła owadów.

Twarz Beau była skupiona, jego dłoń pokryła się potem. Korę zadziwiło własne opanowanie.

Kiedy przekroczyli ostatnie wzgórze, mogła wyczuć zmianę w powietrzu. Było mniej słone. W dole migotało ognisko. Domy i zagrody we wsi zbudowano tak, by obserwowane ze wzgórz tworzyły różne, ale zawsze piękne formy: gwiazdę, twarz, kwiat. Kształty zmieniały się przez stulecia. Kiedy Gardenowie siali zboże, brali pod uwagę efekt estetyczny i czasami przez tygodnie rozważali, czy posiać owies, czy pszenicę. Często wybierali się na wzgórza, aby ocenić wyniki swojej pracy. Zazwyczaj Kora doce­niała piękno wioski, kiedy patrzyła na nią z góry. Był to główny temat jej rozmów z ojcem i wujami. Zbiegli z Beau ku domom.

Sześcioboczny plac leżał tuż za drogą do soli. Kobiety Gardenów krzątały się, nosiły jedzenie z kuchni na stół w kształcie podkowy, sześć rożen obracało się powoli. Braciszek Zmysło­wość zajął jedyne krzesło u szczytu podkowy. Jego kalwaryjski leman. Mity, siedział mu na kolanach i opowiadał o wszystkim, co widział. Kiedy Kora i Beau wkroczyli na plac, słychać było tylko głos Mity i potrzaskiwanie ognia. Polem kobiety znów zaczęły plotkować, ale napięcie nie zelżało.

Twarz Beau wydłużyła się, ale nic nie powiedział.

- Geni chce ze mną pogadać o moim drobiu - szepnął i odszedł ze swym bratem. Radość, najmłodsza ciotka Kory, popchnęła ją w stronę domu i poleciła zmienić brudną spódnicę. Miała wyglądać ładnie dla flamena, który nie mógł jej zobaczyć. “Domem” nazywano te pomieszczenia, w których nie było krów, drobiu i kuchni: niewiarygodnie ciasne, cztery pokoje. Ciemność pomieszczeń i ich niskie sufity uspokajały, ale po całym dniu spędzonym na wzgórzach odór zwierząt przyprawił Korę o mdło­ści. Oddychając płytko, wciągnęła swą jedyną sukienkę, rozpu­ściła włosy, a potem wyszła na poszukiwanie matki.

Wiara mieszała coś w olbrzymim garnku, a Tici, babcia Kory, obracała rożen. Wiara zazdrośnie dbała o wygląd, który niemal uczynił ją wybranką bogów: jej włosy były jak liście, a kasztano­we fulro lśniło jak rubin od ognia. Kora stanęła obok matki, chowając dłonie za plecami. “Na pewno nazwie mnie «swoją małą morderczynią-manipulatorką»“, pomyślała. Przezwisko było tylko w połowie zasłużone, bo Kora nigdy nikim nie manipulo­wała. Ale wszyscy pogardzaliby nią jako morderczynią, gdyby dowiedzieli się o strasznej rzeczy, jaką zrobiła, kiedy miała dziewięć lat. Nie chciała o tym myśleć. Dlaczego miałaby o tym w ogóle pamiętać?

- Mamo?

Wiara spojrzała na nią. Znajomy wyraz ni to przerażenia, ni złości wypełzł jej na twarz.

- Czego?

- Mamo, chcę jechać z Beau. - Ogrom jej pragnienia wstrząsnął nią raz jeszcze, gdy wypowiedziała te słowa. Jej głucha babka nadal spokojnie obracała rożen. Tłuszcz skapywał z mięsa, a odbicia płomieni tańczyły na ścianach.

- Chcesz wyjechać? - powiedziała w końcu Wiara. - Dlaczego?

Jąkając się i plącząc, przedstawiła logiczne, oczywiste powody, które wymyśliła z Beau. Beau przekonał ją, ale ona wątpiła, czy potrafi przekonać swoją matkę. Zacisnęła palce za plecami.

- Nie mogę poślubić nikogo innego... - Nie podziałało. Wiedziała, że nie podziałało.

Wiara wzięła głęboki wdech, gwałtownie i mechanicznie mie­szała gulasz.

- Urodziłam dwie córki. Koro. Żadna nie była piękna, cho­ciaż oczywiście nie umiem powiedzieć, jak teraz wygląda Wdzięk. Ale nie urodziłam córki, która miała by tyle siły, aby przeżyć tutaj bez postradania zmysłów.

- Mamo? O co ci chodzi?

- Możesz jechać! - Wiara z furią obracała kopyścią. - A teraz zmiataj siad!

Kora zaczęła się wycofywać, aż wpadła na ławkę, gdzie klapła z podciągniętymi kolanami. Wpatrywała się w rodzinę. Być może dostrzegli wyraz jej twarzy, bo nikt nie poprosił jej o pomoc, dopóki nie zasiedli do stołu.

Wiara usiadła jak najdalej od Kory, obok Emish, swojej przy­jaciółki z Doliny Garden, oddalonej o pół dnia marszu. Przyszła do Beaulieu “pomagać w żniwach”. Kora nie patrzyła na nią. Nadal była oszołomiona. Ale zdawała sobie sprawę ze spojrzeń, jakie jej rzucano.

Braciszek Zmysłowość wstał. Mity zeskoczył z jego kolan i stanął obok, a jego głos nagle przybrał na sile:

- ...Świeży chleb, pieczone mięso i chyba warzywny gu­lasz. Stół gustownie udekorowano małymi rzeźbami Dywinarchy.

- Wystarczy, Mity. - Fłamen miał głęboki, nieprzyjemny głos. - Bracia i siostry, bogowie dziękują wam za waszą wiarę i gościnność, jaką okazaliście ich sługom. A dzisiejszego wieczo­ru szczególnie dziękują wam za prezent. Kwiat waszych dzieci, Piękny Garden, zostanie na zawsze zachowany jako duch.

Kora zauważyła, że matka Beau, Litość, płacze. Siedziała tuż obok i widziała łzy płynące jej po twarzy. Perance, jej mąż, obejmował ją delikatnie, ale Litość nie mogła oderwać oczu od twarzy Braciszka.

- Doradca, któremu dostanie się Beau, to ateistyczna dama - oznajmił flamen. Powiedział to tak, jakby Beau miał zostać oddany jego ciotce, starej pannie. Flamenowie nie mają ciotek, przypomnia­ła sobie Kora. Gardenowie wstrzymali dech. Przeciwniczce flame-nizmu? Czyżby Beau jednak nie miał zostać duchem?

A sam Beau, który myślał, że dostanie się bogu, wyglądał jakby był w szoku.

- Doradca Belstem Sumer, o którym na pewno wszyscy słyszeliście, chce w szczególny sposób uświetnić dzień, w którym jego córka, Aneisneida, obejmie miejsce w Elipsie. Zastąpi Sio­strzyczkę Czystość, która zginęła w wypadku razem z lemanem, nie zostawiając spadkobiercy. Odbędzie się gala, a ceremonię uświetnią najpiękniejsze duchy z całej Soli. Wasz syn, Beaty, będzie przykładem cnót, jakie my, flamenowie, ciągle znajduje­my w Soli.

Kora nie wierzyła, że ktoś z jej rodziny może zabrać głos, ale wuj Cand przemówił, przełykając upokorzenie.

- Braciszku, dlaczego bogowie poniżają mojego bratanka, oddając go jednej ze szlachty? Dlaczego uśmiechają się do ateistów?

Flamen zwrócił twarz w stronę głosu Canda. Kryształy w oczodołach zalśniły okrutnym blaskiem.

- Życzeniem Dywinarchy jest, aby Aneisneida została uho­norowana jak każdy flamen wstępujący do rady. Postępujemy zgodnie z wolą bogów. A teraz milcz, zanim zapomnę o twoim stole i gościnności, człowieku.

Cand schylił głowę. Jedzenie stygło, ale nikt nie odważył się poruszyć.

- Niech bogowie radują się tym, co spożywamy - wymru­czał w końcu Braciszek Zmysłowość i opadł na krzesło. W po­dzięce Prudencja, żona Canda, pochyliła się, by pokroić mięso. Kora starała się wyrzucić z głowy szmer głosów i czekała, aż przestanie drżeć.


***


Kiedy sprzątnięto po uczcie, a flamen oddalił się do jedynego “przyzwoitego” pokoju, Wiara i Emish zaproponowały, że dopilnują owiec. Łacz, ojciec Kory, zgodził się na to, przyznając, że Emish powinna zarobić na swe utrzymanie, jeśli chce dłużej zostać w Beaulieu. Kobiety odeszły w ciemność razem z owczarkami.

Większe solne zwierzęta trzymały się z dala od ludzkich siedzib, z jednym wyjątkiem: drapieżców. Te bestie wyposażone w kły, szpony i niewinne twarzyczki w kształcie serc, były tak krwiożercze jak nic innego na soli i poza nią. Coraz bardziej smakowały im stada należące do ludzi i - gdy było to możliwe - sami ludzie. “Pilnowanie owiec” oznaczało dwie rzeczy: najnie­bezpieczniejszą pracę na farmie i schadzkę kochanków. W tym przypadku chodziło o drugie.

Kilka godzin po odejściu Emish i Wiary oczy Kory nadal były suche. Leżała obok Tici w najdalszej części domu oddzielonej od reszty zasłonami, na wąskim łóżku pod pierzyną, zbyt ciepłą na tę porę roku. Tici chrapała cicho. Kilka stóp dalej, na drugim posłaniu spali Radość i jej mąż, Uth, zmęczeni uprawianiem miłości. Sześcioletnia Merce i ich dziecko, Asure, oddychali szybciej.

Na wzgórzach wrzasnął drapieżca. Kora pomodliła się za owce, które Wiara i Emish mogły przeoczyć, kiedy zbierały stado. Jeśli drapieżcy poczują krew, zwierzęta nie pożyją długo.

Ale lak delikatny zapach jak woń krwi nie mógł się przebić przez smród Beaulieu.

Kora wiedziała, że po raz ostatni leży w gęstej, cuchnącej ciemności, otoczona ludźmi, którzy o nią dbali. Starała się nie zasnąć, plotąc warkoczyki z frędzli na pierzynie. Ale frędzle były krótkie i mogła upleść warkoczyki tylko dwoma palcami prawej ręki.


ROZDZIAŁ DRUGI


Następnego ranka Braciszek Zmysłowość sprawił cud. Wę­drowni flameni bawiący w Beaulieu nie płacili za gościnę cudami, gdyż było to zbyt wyczerpujące nawet dla bogów, o flamenach nie wspominając.

Na śniadanie na podwórku podano zimne mięso i owsiankę. Gent rozsypał ziarno, a indory, przepiórki i gołębie, którymi Beau od dziś przestał się zajmować, wyśpiewywały swe poranne trele. Beau siedział naprzeciw Kory. Wyglądał jak jagnię prowadzone na rzeź. Próbował spojrzeć jej w oczy, ale ona wpatrywała się nabożnie w statuetkę Dywinarchy znajdującą się na stole. Drżała na wietrze. Spoglądała na niebo, które przybrało kolor brudnego szkła, gdzie­niegdzie błyskały brązowe chmury. Jej rodzina skończyła jedzenie i stłoczyła się wokół podwórza, patrząc wszędzie byle nie na Braciszka, który ciągle żuł swoją owsiankę. Ciemne oczy Mity powstrzymywały ciekawskich.

Kora zebrała się na odwagę.

- Braciszku? Mam na imię Pokora - wyrzuciła z siebie znienawidzone imię najszybciej, jak potrafiła. - Braciszku, czy moja matka mówiła ci, że wyruszam z Beau do Królewca?

Zapadła cisza. Wydawało się, że nawet górskie ptaki przestały śpiewać.

- A, tak - odparł Braciszek, odchodząc od stołu i ocierając futro wokół ust. - Młoda kobieta wierna zobowiązaniom, która będzie musiała przetrwać samotnie. Pracowita, zdeterminowana, z wyobraźnią, służebnica pańska szanująca rodziców, dobra do rodzenia. Użyteczna w domu.

- Koro - Łącz stanął za nią i władczo położył dłonie na ramionach. - Córko, o co chodzi?

Zanim odpowiedziała, za oborą podniósł się zgiełk. Wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku. Wiara i Emish szły solnym duktem, z poszarzałymi twarzami, odpędzając psy od brudnych spódnic.

- Zabili je - powiedziała cicho Wiara. - Pod naszym nosem. Osiem - osiem! - tegorocznych jagniąt. Drapieżcy wiedzieli, że są najmłodsze, przysięgam, wybrali je!

Ojciec Kory puścił jej ramiona i obrócił się, gdy dowiedział się o stracie. Dziewczyna cofnęła się, aby uniknąć pytań, i poka­zała Beau, że powinni spakować swoje rzeczy. W domu, bez słowa, ładowali ubrania do lnianych worków. Kora nasłuchiwała, jak jej matka zmywa z siebie krew w brudnej wodzie, która została po myciu naczyń. Emish opisywała masakrę.

Spojrzała na Beau.

- Dlaczego to mnie nie obchodzi? Widziałam, jak rodziły się te jagnięta, które zeżarli drapieżcy. Dlaczego nic nie czuję?

Beau wyglądał, jakby nie spał całą noc: pięknie podkrążone oczy, wspaniała łagodność.

- Nie mam pojęcia - mruknął.

- ...są w domu. Beau! Koro! - usłyszeli głos Prudencji. Cała rodzina stanęła w kręgu na drodze. Kiedy Kora zobaczy­ła, że otaczają Braciszka Zmysłowość, wiedziała, co nadchodzi. Cand odezwał się z szacunkiem:

- Przykro nam, że musimy o to prosić. Braciszku, ale te zabite owce oznaczają utratę tegorocznego chowu. Oczywiście, otrzymamy... wynagrodzenie... ale zanim to nastąpi grozi nam głód. Liczyliśmy na owieczki...

Braciszek uciął jego wywody.

- Rozumiem - rzekł.

Gardenowie pochylili głowy w modlitwie. Zapadła cisza tak głę­boka, jakby świat się zatrzymał. Kora widziała już wcześniej cuda, więc nie liczyła na to, że ujrzy coś więcej niż błysk światła na kry­ształach soli i pot na czaszce Braciszka. Minuty mijały. Dwa koguty zaczęły się bić na dachu kurnika i Prudencja spojrzała na nie zza pal­ców, najwidoczniej walcząc z pokusą machnięcia na nie spódnicą.

W końcu się dokonało. Kiedy większy kogut, zwycięzca, czyścił sobie pióra, z końca doliny dało się słyszeć ciche beczenie.

Krąg się rozpadł, a dorośli i dzieci, śmiejąc się, podnieśli głowy. Osiem białych kłębków zdobiło wzgórze jak osiem śnież­nych kuł. Kora wciągnęła powietrze, kiedy jagnięta ruszyły ku domom. Mity objął Zmysłowość - dziwnie wyglądało dziecko podtrzymujące dorosłego - i poprowadził go do otwartych wrót.

- Wy dwoje, chodźcie!

- Córeczko - powiedziała Wiara.

Stali przed nią w trójkę: ojciec, matka i Emish. Wiara miała mokrą spódnicę, ale zdążyła zapleść włosy. Mocno objęła Korę i pocałowała w czoło. Kora przełknęła łzy i odwzajemniła uścisk, pragnęła nigdy nie wypuszczać matki z ramion. Kiedy Łącz przytulił je obie, pomyślała, że w Niebiosach nie mogłaby być szczęśliwsza.

- Mamo, tato, nie chcę...

- Owszem, chcesz. Moja mała dziewczynka. Och, tak bar­dzo cię kocham! - szepnęła Wiara. Kora nie była pewna, czy w głosie matki usłyszała żal, czy ulgę.

Łącz odciągnął ją na bok.

- Policzę się z twoją matką, kiedy odejdziesz. Pozwoliła sobie na zbyt wiele. Jesteś moim jedynym dzieckiem, a to dużo znaczy dla mężczyzny, i zawsze potrafiłaś docenić piękno zboża.

Te słowa pomogły Korze powstrzymać łzy, gdy ciotki, wujo­wie i kuzyni ją żegnali. Tylko Asure zagroziła samokontroli Kory, wyśmiewając jej powagę. Beau też się oberwało.

- Piękny, bylibyśmy mniej zaszczyceni, gdybyś założył własną wioskę!

- Twoja ciotka. Wiara, jest najszczęśliwszą kobietą na świe­cie - dorzucił złośliwie Łącz.

- Koro, wrócisz, kiedy będziesz mieć dużo pieniędzy, praw­da? - zapytało jakieś dziecko.

Kora szła tyłem do bramy z Beau przy boku.

- Żegnajcie! - zawołała, wymachując ramionami.

- Żegnajcie - wymruczał Beau.

Obrócił się i ruszył przed siebie z pochyloną głową. Wiatr rozwiewał włosy Kory i podnosił futro na przedramionach. Braciszek i Mity szli tak szybko, że musiała do nich podbiec. Roz­mawiali, jakby widok rozdzielanych rodzin był dla nich czymś normalnym. Jej bliscy byli już tylko plamą na tle długiego, kamiennego muru, plamą we wszystkich odcieniach brązu, tak odmienną od ośmiu, cudownie zrodzonych na wzgórzu owiec.


***


Spali na szlaku. Mity niósł lekki plecak, w którym mieściły się wszystkie rzeczy jego i flamena. Lniane wory Kory i Beau zdawały się cięższe z każdym rankiem. Minęli pięć wiosek i do­tarli do miasteczka Nece. Odkąd Kora i Beau sięgali pamięcią, przychodzili tam każdej wiosny i jesieni na targ. Za osiemnaście dni miał się odbyć letni jarmarki i zapyziałe miasteczko zaczynało się ożywiać. Przed narodzinami Kory nie tylko piwo, ale i wino lało się na jarmarkach, a drzwi rzemieślników nieomal wypadały z zawiasów. Teraz jednak radość była przyćmiona; kończył się Boski Cykl. Czarne wstążki zdobiły ramiona dzieci bawiących się na drodze i rękawy kobiet zamiatających schody. Czarne Boskie Pieczęcie (małe podobizny Tronu) przysmołowano do drzwi i okien. Żałoba była symboliczna, ale miała w sobie coś prawdziwego: z końcem Boskiego Cyklu zawsze nadchodziły ogromne zmiany. Mieszkańcy Nece kłaniali się Zmysłowości i spoglądali na Korę i Beau.

Tego samego popołudnia ruszyli dalej wiejską drogą. Kora i Beau rzucali zaciekawione spojrzenia na podwórka kowala, rymarza, rzeźbiarza, kamieniarza, snycerza. Z drzwi podobnych do jam na wzgórzu wydobywały się dym i para, woły machały ogonami, a kobiety plotkowały. Przeszli ostatnie wzgórza i wkro­czyli na równiny.

Wszędzie kończono żniwa, a wędrowcy zawsze znajdowali miejsce do spania, gdyż tamtejsi ludzie byli tak pobożni jak ci z soli. Z religijnym stoicyzmem dbali o swoje owce, krowy, kozy, indyki, kaczki, kury, zboże i dzieci. Dzieci gapiły się na Beau, a dorośli twierdzili, że sama jego obecność jest wystarczającym wynagrodzeniem za nocleg. Kiedy Kora mówiła, że jest narze­czoną Beau, spoglądano na nią z ledwie skrywaną zazdrością.

Podróżowali tylko trzy miesiące.

Na początku zimy doszli do Port Taite. Wiejska droga zmie­niła się w trakt prowadzący z Port Taite do Port Teligne, stolicy Domesdysu na północy. Szli między powozami szeroką, pylistą drogą. Po obu jej stronach leżały największe pola jakie Kora kiedykolwiek widziała w życiu, a za nadmorskim urwiskiem rozciągało się niewiarygodnie czarne, błyszczące morze.

Miasto leżało u podnóża skał.

- To jeszcze nic - powiedział Mity pewnego dnia, kiedy zniżył się do rozmowy z Korą i Beau. - W Porcie Taite mieszka tylko dwa tysiące ludzi. Powinniście zobaczyć Port Teligne albo jeszcze lepiej Samaal. - Mity urodził się na Kalwarii, północnym kontynencie, gdzie każdy pracował w kopalniach rudy tak, jak Domesdianie pracowali na polach. Kora pomyślała, że chłopiec bez wątpienia przesadzał: czy gdziekolwiek mogło być więcej ludzi i domów niż tutaj? - Albo Miasto Delta.

Ludzie z Port Taite byli Domesdianami porośniętymi brązo­wym futrem, ale nie wieśniakami, więc nie gapili się bezwstydnie na Beau, jak to czynili ludzie w mijanych siołach. Idąc za Mitim do centrum miasta, Beau rozglądał się ciekawie na boki, a jego ożywienie sprawiło, że Korze spadł kamień z serca. Co najmniej tuzin razy przyłapała go na próbach zniszczenia swej urody. Nakryła go nawet klęczącego nad poidłem dla bydła, z twarzą zanurzoną w wodzie.

Wiedziała, że nie poświęcała mu dostatecznie dużo uwagi: powinna ciągle być przy nim, a zamiast tego rozmawiała z wieś­niakami, dowiadywała się, co myśleli i dlaczego uważali go za pięknego.

Mijali takie cuda jak kafeterie, sklepy z ubraniami, islandzką łaźnię i antykwariat. Wszędzie trzepotały na wietrze czarne, żałobne wstążki. Port Taite był pobożnym miastem. Rozpoczynał się jeden z tych jasnych, zimowych dni. Słońce oświetlało nie myte włosy i brudne łachy, krzykliwe malunki i ozdobne płaszcze zamożnych ateistów, skrzynki na oknach pełne kwiatów kwitną­cych w zimie.

- Hej, solne dzieciaki! Zmiatajcie z ulicy! - Ktoś złapał ich za kurtki i odepchnął na witrynę sklepową, ratując ich spod wielkich kół powozu, który przemknął drogą. - Przepraszam, Piękny! - powiedział mężczyzna, kiedy zobaczył Beau. - Słońce świeciło ci w twarz. Przepraszam.

- Nie szkodzi - odparł oszołomiony Beau. Między nimi i powozami na ulicy podniósł się kurz. - Co to było?

- Jeden z młodych ateistów. Patrz. - Kolejny powóz gnał wąską ulicą. Tym razem Kora zauważyła zwierzęta pociągowe, psy wielkości sporych cieląt. Czerwona uprząż odcinała się od ich czarnego futra. - Ścigają się.

- Czekaj - rzucił skonsternowany Beau. - Braciszek Zmysłowość zniknął.

Kora nie przejęła się tym specjalnie.

- Znajdziemy go później. Albo on znajdzie nas. Na pewno nie chce cię stracić.

Beau odwrócił się do ich wybawiciela:

- Panie... Nie widziałeś, dokąd poszli flameni leman, z któ­rymi przyszliśmy? Wielki mężczyzna o jasnobrązowym futrze i mały Kalwaryjczyk...

- Braciszek Zmysłowość! - Mężczyzna uderzył się w pierś. - Nie mów, że to ty jesteś duchem! Całe miasto aż huczy od plotek o twoim przybyciu. Jesteś tak piękny, jak mówią- skłonił się lekko.

- Ja., ja...- jąkał się Beau.

- On kłamie - syknęła mu Kora do ucha. - Gdyby miesz­kańcy o tobie wiedzieli, już by cię zauważyli.

- Flamen wynajmuje pokój na ulicy Finilar, wszyscy o tym wiedzą. Mogę was tam zaprowadzić. - I ruszył zatłoczoną ulicą. Beau popchnął Korę. Zła, schwyciła go za ramię i szepnęła:

- Nie ufam...

- Bzdura! Wie, kim jest Zmysłowość!

Mężczyzna przyjrzał się uważnie ich zniszczonym strojom.

- To niedaleko... ulubiona gospoda Zmysłowości nazywa się Srebrna Łódź. Właściciel nie bierze od niego pieniędzy.

Prowadził ich coraz węższymi uliczkami, gdzie śmieci pię­trzyły się przed zamkniętymi drzwiami. Kora uważała, gdzie stawia stopy i żałowała, że ma tylko jedną parę oczu. Dwa koty, które nagle wyskoczyły z okna, prawie wywołały u niej apopleksję.

Mężczyzna stanął.

- Jesteśmy na miejscu.

- Tylne wejście? - rzekła Kora sarkastycznie, stając przed Beau. Mężczyzna odwrócił się i skoczył ku niej. Słońce zabłysło na ostrzu noża.

Świat zwolnił, widziany jak zza szyby. Kora usunęła się z drogi, Beau uskoczył, mrucząc coś pod wpływem zaskoczenia. Mężczyzna obrócił się ze zmrużonymi oczami i zarozumiałym uśmiechem. Kora wykonała kolejny unik, a on potknął się i stracił równowagę. Chwy­ciła go za ramię i przyklęknęła, miażdżąc mu gardło kolanem. Wyrzucił z siebie urywaną prośbę, ale ona czuła tylko straszną żądzę sprawiedliwości... a może chęć wyrównania rachunków?

Trysnęła krew. Popłynęła czerwonym strumieniem z gardła mężczyzny, wsiąkając w kołnierz.

Nóż upadł z głuchym brzękiem. Kora stała przerażona, dopóki Beau jej nie odciągnął i nie zasłonił jej oczu. Kiedy ciągnął ją wzdłuż rzędu zamkniętych drzwi, mruczał rytmicznie:

- Nie chciałaś. Zabiłby nas. Myślał, że jesteśmy bezbronni. Myślał, że mamy pieniądze. Nie chciałaś... - aż w końcu Kora go odepchnęła. Biegli do utraty tchu, a gdy poczuli się bezpieczni w tłumie, przyjrzeli się sobie uważnie, szukając śladów zbrodni.

Na szczęście krew nic splamiła ich ubrań ani futra. Była tylko na rękach Kory. Wyczyścili je szybko. Kora rozejrzała się, cała drżała.

- To tutaj zgubiliśmy Braciszka.

Beau patrzył na nią przez chwilę, a potem przycisnął do piersi.

- Koro, muszę ci podziękować. Ten oszust mnie też by zabił. Pomyśl, to straszne, umrzeć od noża jakiegoś kieszonkowca, skoro mam być duchem w Mieście Delta!

- Nie mów o tym! Nie mów, nie mów, nie mów i na litość Niebios nie dziękuj mi...

Niszcząc jedno życie, ocaliła dwa. Oczywiście, że było warto.

Ale jeśli raz usprawiedliwisz odebranie życia, gdzie się za­trzymasz?”

Dreszcz przebiegł jej po karku.

Zabiłam. Znowu”.

Miała dziewięć lat, jej dziadek, Stary Cand, pięćdziesiąt pięć i wiedział, że umiera. Nie rozumiała, dlaczego reszta rodziny tego nie przyznawała. Obchodzili śmierć na palcach i ubierali w inne słowa, a Kora i Cand długie godziny spędzali na rozmowach o tym, co się sianie z jego ciałem po śmierci i jak jego dusza uleci z Beaulieu do Niebios. W końcu dziadek skierował rozmowę na trucizny.

Ciągle czuła gorzki odór napoju, który mu podała. Przełykał łapczywie, oczy wyszły mu z orbit. Kora wyśliznęła się z pokoju, tłumiąc paniczny szloch. Zbyt późno zrozumiała, że zrobiła stra­szną rzecz, i wtedy zobaczyła ją Wiara. Kiedy znalazła Canda, było już za późno. Od tamtego dnia wszystko pomiędzy matką i córką się zmieniło. A teraz zrobiła to znów...

Padł na nich długi cień. Beau puścił ją. Przed nimi stał Braci­szek Zmysłowość.

- Moje zguby się znalazły. Udał się wam spacer?

O okno gospody opierał się ktoś jeszcze. Kiedy Beau tłuma­czył się nieskładnie, ten ktoś poruszył się i Kora zauważyła, że była to wysoka kobieta o ostrych rysach twarzy, w szacie flamena. U jej boku podskakiwał mały chłopiec. Słońce lśniło w kryszta­łach zarastających jej oczy.

- To Siostrzyczka Stanowczość - powiedział Braciszek Zmysłowość z satysfakcją. - Od teraz ona się tobą zajmie, Beau.

Niezależnie od tego, jak spali w drodze, dzielenie łóżka nie wchodziło w rachubę, choć Kora bardzo chciała mieć Beau u bo­ku, aby ją pocieszył. Miała Siostrzyczkę Stanowczość. Zanim zdmuchnęły świecę. Kora zobaczyła, że flamenka miała pierś płaską jak mężczyzna, z dwoma nienaturalnymi kępkami futra. Na szczęście materac był twardy i nie zsuwały się ku sobie.

Kiedy oddech Stanowczości się wyrównał. Kora leżała na plecach i nasłuchiwała gwaru dobiegającego z dołu. Mity powiedział jej, że wino podawane w tawernie jest znacznie mocniejsze niż piwo, a fajki nabija się nie tylko tytoniem.

Oto, co w jedno popołudnie zrobiło ze mną miasto”, pomy­ślała.

W środku nocy przyśnił jej się koszmar pełen krwi. Poderwała się, dzwoniąc zębami. Pod drzwiami dostrzegła wąski pas światła, który pomógł jej zorientować się, gdzie jest. Zaspana flamenka w koszuli nocnej zamajaczyła w ciemności i Kora poddała się zimnym dłoniom, które popchnęły ją z powrotem na poduszkę. Palce Stanowczości odpędziły koszmary, które miała przed ocza­mi i resztę nocy przespała bez snów.


***


Zjedli śniadanie w jadalni tawerny, gdzie światło wpadało przez szybki oprawione w ołów, a jedzenie miało smak srebra. Potem poszli do portu. Kora zauważyła, że Stanowczość, podob­nie jak Zmysłowość, zawsze wiedziała, gdzie znajduje się Beau. W porcie były dwa nabrzeża, wychodzące na zatokę, a ponieważ pora roku sprzyjała żegludze, tuziny statków cumowały przy nich tak gęsto, że czasami można było przejść po nich z jednego doku do drugiego. Kutry rybackie stały obok jachtów i oceanicznych kliperów, których maszty były tak masywne, że dziw brał, iż statki nie przewracały się na boki. Bagaże i skrzynie pełne dóbr leżały w stosach przy cumach kliperów. Mężczyźni i kobiety schodzący po trapach, obnosili wymyślne i błyszczące ubrania, na widok których Korze zabłyszczały oczy.

Zmysłowość poprowadził swą gromadkę pomiędzy rybakami wyładowującymi sieci pełne rzucających się śledzi, do klipera, który na dziobie miał olbrzymi żelazny kwiat.

- To “Królewski Kwiat”. Zarezerwowano cztery miejsca. Ruszacie z przypływem.

Kilku rybaków z futrami sztywnymi od soli, poganiało ludzi ładujących bagaż na “Kwiat”.

- Przystań jest za wąska dla nas wszystkich!

Kora spodziewała się, że lemani użyją swego autorytetu i grzecznie poproszą mężczyzn o zniżenie głosu, ale Mity i Kor spojrzeli na siebie, po czym przesunęli się. Fale uderzające o burty statku były zielono-czarne. Ta sól miała w sobie coś ostrego i dzikiego. Nad ich głowami zawodziły mewy.

- Będę cię żałował, Piękny - powiedział Zmysłowość. - Ale kiedy zostaniesz duchem, odwiedzę cię w apartamentach pani Aneisneidy. I zobaczę cię na własne oczy w Niebiosach.

Czarne, świetliste oczy Mitego spoczęły na Korze. Nagle poczuła, że myśl o jego pielgrzymce na sól jest trudna do wytrzy­mania. Jeśli Zmysłowość dożyje dorosłości Mitego, wybierze sobie nowego lemana i zgodzi się, aby chłopiec żył w świecie, ale jeśli wcześniej umrze, ten będzie musiał wybrać między flamenizmem a ateizmem. Być Braciszkiem czy lordem?

Wiedziała, co wybierze. Jego pobożność była czysta i niewąt­pliwa.

- Żegnajcie - powiedział słodko. Nawet jeśli znał jej myśli, nie okazał tego. A potem, będąc jednocześnie dzieckiem i lemanem, syknął: - Nigdy nie zwiedzisz tylu miast co ja, Koro. Ale poczekaj, aż zobaczysz Miasto Delta! Zrozumiesz wtedy, że Port Taite to tylko kupa gnijącego drewna. Idziemy, Braciszku. - Ruszyli wąską ścieżką między srebrnymi górami ryb.

Kora nie oczekiwała niczego od Braciszka, ale mógł okazać więcej żalu, żegnając Beau. W końcu Beau był najpiękniejszą istotą, jaką Zmysłowość spotkał w życiu! Potem zauważyła cien­ką, czarną linię krwi na policzku Beau. Wtedy zrozumiała. Flamen uściskał go, co było niezwykłe, i jeden z kryształów soli rozorał chłopakowi policzek.

Belki pokładu “Królewskiego Kwiatu” były ze sobą splecione jak nici materiału i uginały się pod stopami. Domesdiański statek cały zbudowano z drewna, w przeciwieństwie do cumujących obok kalwaryjskich, które miały maszty i burty z metalu. Mary­narz o ogorzałej twarzy sprowadził ich pod pokład.

- Tutaj i tutaj. Do usług. Siostrzyczko.

Stanowczość słuchała, jak Kor opisuje małe drzwi przypomi­nające luki.

- Tylko dwie kajuty dla nas. Cóż, wielu możnych musi podróżować tym statkiem. Zazwyczaj tylu lordów i dam nie kręci się po porcie, zapewniam was. Będziemy spać tak, jak zeszłej nocy.

Kora rzuciła Beau zmartwione spojrzenie. Czy Kor będzie umiał powstrzymać Beau przed próbami samobójczymi? Czy dziecko rozpozna w porę niepokojące objawy?

- Dobrze, Siostrzyczko.


***


Port był przepełniony, a nawigacja utrudniona. Załoga “Kró­lewskiego Kwiatu” nie pozwoliła im wyjść na pokład, dopóki nie minęli klifu zamykającego wejście do zatoki. Jednak potem Beau i Kora wybiegli na górę.

Wybrzeże Domesdysu zdążyło zmienić się w długą linię skał, zwieńczonych drzewami o zimowych barwach. Kora stała w mil­czeniu obok Beau, a ląd oddalał się, aż w końcu nawet czarna zatoka Taite zniknęła pod błyszczącym, zimowym niebem.



ROZDZIAŁ TRZECI


Piątego dnia podróży Kora leżała wysoko na linach, podska­kując od ruchów masztu. Był on zrobiony z pojedynczego, oko­rowanego pnia. Jego szczyt kołysał się w przód i w tył, a za każdym razem drżenie przechodziło przez jej ciało. Nie chciała schodzić, gdyż tu czuła się wolna. Dął zimowy wiatr, a “Królew­ski Kwiat” pruł tale tak szybko, że Kora nawet w bocianim gnieździe czuła pianę rozpryskującą się wokół burt.

Teraz, kiedy jedyną rzeczą w zasięgu wzroku był horyzont, gdzie czarna woda odbijała się od nieba prostą, jakby wyciętą linią, przeraziła ją jej własna kruchość. Poruszający się, ryczący kokon żagli otwierał się czasami i wtedy mogła rozejrzeć się wokoło. Żagle zrobione z cienkiego płótna były cudem same w sobie: kiedy wydymały się na wietrze, Kora widziała, jak naprężały się poszczególne nici. Nie wytrzymałyby dwudziestu minut, gdyby nie słowa flamena, chroniące je przed wszystkimi burzami.

Nie słyszała niczego, dopóki jeden z marynarzy nie wspiął się ku niej.

- Panienko! - odczytała z jego ust. - Zdarzył się wypadek!

Wyraz jego twarzy powiedział jej, co się stało; ruszyła za nim po drabinie. Dzwonienie w uszach zagłuszało jego słowa, ale domyśliła się, co zaszło. Zemdliło ją.

Beau próbował powiesić się w swojej kajucie. Było to pierw­sze takie zdarzenie, odkąd zaczął się rejs, i najpoważniejsze z dotychczasowych. Kor wszedł do kajuty i, wychowany na lemana, nie wrzasnął ani nie uciekł, tylko przeciął sznur, zanim doszło do tragedii. Jednak Beau nie mógł lub nie chciał mówić. Kora zbiegła po trapie, idąc, kołysała się ze statkiem. Długo tarła oczy, aż w końcu odzyskała wzrok.

- Zabraliśmy młodego Pięknego do kajuty damy Hempwaite - powiedział zmartwiony marynarz. - Pospiesz się, panien­ko, pytał o ciebie...

Kora przełknęła żółć, która podeszła jej do gardła, i ruszyła ku ostatnim drzwiom w korytarzu. Dama Hempwaite z Królewca nosiła imię Zerenella i pochodziła z tej szlachty, która wzbogaciła się na wyciskaniu pieniędzy z podległych jej prowincji dzięki nakładaniu podatków, których flameni nigdy nie zbierali. W ka­jucie było podwójne łóżko. Wysoka, zielonofutra dama Hemp­waite stała w jego nogach i zasłaniała usta szczupłymi dłońmi.

Beau leżał skulony, twarzą ku ścianie. Kora odgarnęła mu włosy z karku drżącymi palcami i ujrzała okropny naszyjnik łączących się ze sobą siniaków. Przypominały ciemne śliwki.

- Beau! - szepnęła niepewnym głosem. - Kuzynie, na­rzeczony... Dlaczego to sobie zrobiłeś? Nie rozumiem. Czy już ci na mnie nie zależy? Jak mogłeś pozbawić nie tylko mnie, ale całą rodzinę, tego zaszczytu?

Poruszył się i spojrzał na nią fioletowymi oczami, tak prze­krwionymi, że nie potrafiła z nich niczego odczytać.

- Już dostali swoją część.

- Och, Beau... - Położyła się obok niego na puchowym materacu, a on objął ją ramieniem.

- Przepraszam. - Chrypiał, jakby od tygodnia nic nie mó­wił. - Nie przestałem... myśleć., o tobie! Kochać cię... po prostu zapomniałem...

To była jej wina. Wiedziała, że nie spędza z nim dostatecznie dużo czasu, a odkąd płynęli “Królewskim Kwiatem”, poświęcała mu jeszcze mniej uwagi.

- To moja wina, moja wina... - szepnęła. Ogarnęł y ją wyrzuty sumienia. Obrócił twarz w jej stronę i chociaż uśmiech, który jej posłał, przypomniał raczej grymas, było w nim tyle miłości, że Kora poczuła się winna. Objęli się, płacząc.

- Chciałeś oszukać bogów - wyszeptała. - Nie obchodzi­ło cię, że już za ciebie zapłacili.

- Tak. Byłem bardzo samolubny.

- To naturalne - odparła. - Tak naturalne.

Z jękiem wciągnął powietrze.

- Powinienem się poddać... Nawet gdybym nie miał zostać duchem, wszyscy kochaliby mnie tylko za moją twarz.

- Nie myśl tak - szepnęła bliska łez. - Ja cię kocham, bo jesteś Beau! Wyszłabym za ciebie i... i rodziłabym ci dzieci. Żaden flamen nie mógłby nam przeszkodzić, gdybyśmy zapra­gnęli tak żyć.

Zapadła długa cisza. Fale rozbijały się o burty.

- Myślisz, że gdybyśmy...

- Uciekli - rzekła cichutko, chowając twarz w jego wło­sach.

Zadrżał.

- To niemożliwe.

- Nie! Kiedy dotrzemy do Miasta Delta, możemy się wym­knąć. Mogliśmy w Port Taite. - Jej bluźnierstwo przeraziło ją.

- Moglibyśmy żyć razem. Pobrać się. Hodować zboże. Mieć dzieci...

- Bogowie, Koro, ja...

Zerenella Hempwaite, stojąca przy luku, obróciła się na pięcie. Kora zrozumiała, że ta kobieta wcale nie martwiła się o Beau, tylko obserwowała ich z niezdrowym zainteresowaniem, jak dwa zwierzęta w klatce.

- Pobożne, solne szczurki - powiedziała ze słodkim, śpiewnym akcentem, kierując się ku drzwiom. - Nawet jeśli on ma być duchem, świętym i w ogóle, niech ktoś dopilnuje, żeby zeszli z łóżka, zanim podrą narzutę.

Kora poczuła, że ktoś ją wyrywa z ramion Beau. Szarpnęła głową. W świetle wpadającym przez luk nie mogła rozróżnić szczegółów, ale stalowy uścisk na jej ramieniu mógł n ależeć tylko do jednej osoby i nie była to wcale Wenina, służąca damy Hemp­waite. tylko Siostrzyczka Stanowczość. Kaptur flamenki sięgał sufitu. Nie pachniała statkiem, a samotną medytacją, jak suszoną lawendą.

- Pokoro.

Kora nigdy nie słyszała takiej łagodności w jej głosie.

- Siostrzyczko?

- Muszę pomówić z młodym Pięknym. To nie pierwsze lakie zdarzenie, prawda? - Cmoknęła. - Cóż, nie jestem Bra­ciszkiem Zmysłowością, pełnym taniego optymizmu i zostawia­jącym sprawy swemu biegowi z obawy, aby ich nie pogorszyć.

- Siostrzyczko? - Beau spróbował mówić, mimo opuch­niętego gardła, ale jego struny głosowe się poddały. Podniósł się na łokciu.

Siostrzyczka postawiła Korę na nogi jak lalkę i całkowicie odwróciła od niej u wagę. Jej głos odbił się echem w małej kajucie:

- Piękny, muszę koniecznie z tobą porozmawiać.

Kora znalazła się za drzwiami, oparta o nie czołem, patrzyła na rzeźbienia.


***


Nigdy nic dowiedziała się, co flamenka powiedziała Beau. Wiedziała jedno: od tamtego okropnego popołudnia nic już nie było takie, jak przedtem.

Podróż trwała jeszcze trzy tygodnie. Każdej nocy dopadał ją głuchy żal, gdy leżała z zaciśniętymi pięściami obok Stanowczo­ści. We wszystkie niedziele Siostrzyczka prawiła kazania. Kora zmuszała się do uczestniczenia w nich, siedziała między maryna­rzami i słuchała religijno-historycznych przypowieści, jak ta o Krnąbrności, córce flamenki, która zawiodła swą matkę, dorad­cę w Mieście Delta, i źle skończyła. Kora była pewna, że Stanow­czość kierowała te słowa do niej.

Po pierwszym kazaniu zmusiła się, aby porozmawiać z Beau.

- Nie odzywałeś się do mnie przez ostatni tydzień. Nie rozumiem.

Zamknął oczy i wystawił twarz ku niebu, szukając natchnie­nia.

- Koro, muszę być duchem. Wiem o tym. Po to się urodzi­łem. Robiłem... te rzeczy... bo nie mogłem poradzić sobie z prze­znaczeniem. Ale muszę. Siostrzyczka Stanowczość powiedziała, że jedynym sposobem, aby ludzie okazali szacunek memu pięknu, jest zachowanie go. Pomyśl, jaką stratą byłoby... - roześmiał się. - Gdybym się zestarzał!

- Co ona ci zrobiła?

Spojrzał na nią zdziwiony.

Ledwo się odważyła wyciągnąć dłoń i dotknąć jego policzka. Włosy na nim były takie same jak zawsze. Jak mogła przyzwy­czaić się do życia z najpiękniejszym młodzieńcem na świecie? Jak mogła kiedykolwiek marzyć o wspólnych dzieciach?

- Nie proś mnie znowu, żebym z tobą uciekł - powiedział łagodnie. Podskoczyła. - Radzenie sobie z tą sytuacją jest wy­starczająco trudne. Zapominam i potem chcę ich pozbawić saty­sfakcji posiadania mnie, a muszę pamiętać, że i tak umrę.

Załkała krótko i ukryła twarz w jego piersi. Włożył dłonie w dekolt jej bluzki i pogładził krótkie futro na ramionach.

- Nic rozumiem! - powtarzała. - Nie rozumiem!

Nie odpowiedział. Zastanawiała się, czy zamknął się w sobie tak bardzo, że już jej nie słyszał?

Później wiele czasu spędziła, wdrapując się na bocianie gniaz­do, aby zatracić się w ogromnym, kołyszącym widoku, przy którym była taka mała. W końcu marynarze pozwolili jej pełnić wachty.

Właśnie z bocianiego gniazda, pomiędzy łopoczącymi żagla­mi, dostrzegła po raz pierwszy Królewiec.


ROZDZIAŁ CZWARTY


Trzynaście i pół wieku temu mężczyzna, którego prawdziwe imię szybko poszło w niepamięć, pierwszy pożeglował w górę Chromu, aż do jego źródeł. Zwano go Wędrowcem. Niektórzy powtarzali, że cudem było już to, iż jego krucha łódka sprostała takiej podróży. Ale czy to za sprawą szczęścia, czy z woli bogów, był on żywy i w pełni sił, gdy dotarł do górnego biegu rzeki po przeprawie przez wiry, solne pustynie i po stawieniu czoła dra­pieżcom, którzy nawiedzali Chrom. Był wytrwały. Kiedy rzeka zniknęła pod ziemią, podążył w solne góry. Wzgórza szybko zmieniły się w kompletnie jałową równinę, na której nie było nawet owadów. Wiatr zawodził tam tak słodko, że mężczyzna zapłakał za domem, którego miał już nigdy nie ujrzeć. Kryształy soli opanowały jego oczy. a on sam zemdlał z głodu i zmęczenia. Wtedy objawili mu się bogowie i gdy spał, zabrali go do Niebios.

Ponad rok później wrócił do Miasta Delta oślepiony solą, ale wynagrodzony przez bogów mocą czynienia cudów. W następ­nych latach kryształy soli nie rozróżniały biednych od bogatych, głupich od mądrych. Dawały moc każdemu lemanowi, który odważył się jej szukać. Wędrowiec był jednak fenomenalnie silny, być może dlatego, że on pierwszy został obdarzony. Kiedy jego cuda nie przekonały ludzi o istnieniu bogów, namówił swych przyjaciół na wyprawę na sól, aby ujrzeli Niebiosa na własne oczy: mężczyzn, ich żony i dzieci. Długo i bezowocnie błądzili po pustkowiach. Niejeden raz byli o krok od buntu. W końcu bogowie wysłuchali błagań Wędrowca i pozwolili im wejść do Niebios, ale pod warunkiem, że dorośli pozwolą się oślepić.

Kiedy wrócili do domów, wspaniałe opowieści dzieci-przewod­ników i moc dorosłych siały się początkiem flamenizmu. Kobiety, które wśród ludzi Wędrowca traktowano nie lepiej od niewolników, zyskały możliwość stania się flamenami. Kobiety i mężczyźni rozeszli się po świecie. Zanim Wędrowiec umarł, usłyszał, że armie uzbrojonych lemanów ruszyły we wszystkie strony świata: do zielonych lasów Veretry, kamienistych ziem Domesdysu, śniegów Islandii i do Kalwarii, której północne krańce płonęły pod równikowym słońcem. Wojny Nawróceniowe były krucjatą przeciw kultowi słomianych lalek i gejzerów, a także przeciw ignorancji i barbarzyństwu. Nie powinno się ich nazywać wojna­mi. Rzadko kiedy armia musiała kogoś zabijać, aby udowodnić przewagę flamenizmu. W krótkim czasie ostatni barbarzyńca przyrzekł pobożność i świat stał się Dywinarchią. Sam Dywinarcha ze swą Gwardią i pięcioma Inkarnacjami przybył, aby za­mieszkać na ludzkich ziemiach.

Miał piętnastu następców. Przez wieki ponad stu trzydziestu bogów uosabiało Inkarnacje. Gwardziści zmieniali się tak często, że nawet flameni, którzy uczyli się wszystkich religijnych przy­powieści, gdy tylko tracili wzrok, nie mogli podać nawet ich przybliżonej liczby. Flameni byli sumiennymi pasterzami: ich cuda mogły naprawić wszystko, co uznali za złe. Do 1208 roku ani jedno pokolenie ich owieczek nie zboczyło ze ścieżki wyty­czonej przez rodziców. Nikt nie wiedział, ile bogowie mieli wspólnego z “ciemnymi wiekami”. Jednak wszystko ma swe granice i żadne boskie istoty nie mogą bez końca powstrzymywać rozwoju świata, nawet jeśli obdarzyły go tak niezbadaną wiedzą jak cudotwórslwo. Stabilność zaczyna gnić od środka.

Podczas stuleci istnienia Dywinarchii kontrasty między prowin­cjami Soli były większe, niż zamierzono. Flameni głosili, że nikt nie powinien żyć lepiej od swego sąsiada, nawet tego na końcu świata. Była to szczytna idea. Nie mogli jednak wyegzekwować jej prze­strzegania, a winę za niepowodzenie ponosiły ludzkie błędy. Kiedy Zeniph Antyprorok ogłosił swoją rewolucyjną tezę, że bogowie wcale nie są bogami, przepaść między klasami drastycznie się powiększyła. Pokazał kilku Solnym, byłym lemanom, sztuczek, których ponoć nauczył się od bogów, a najbardziej brzemienną w skutkach była metoda uwieczniania słów na papierze. Jego uczniowie docenili ten wynalazek i użyli go do pisania odezw wywie-szanych na ulicach miast, gdzie nikt nie mógł ich odczytać. Głosili, że ich “monety” - kolejny pomysł, który Antyprorok podobno wyniósł od bogów - będą nowym środkiem płatniczym i niosą moc większa, od wszystkiego, co stworzyli flameni.

Była to prawda. Wraz ze zmniejszaniem się liczby flamenów malała ich moc. Zupełnie, jakby czerpali swą energię z jakiegoś źródła, które zaczęło wysychać.

Kurczyły się też rezerwy zdolnych, godnych zaufania dzieci, którym rodzice pozwalali złożyć śluby lemańskie. A nawet one po śmierci swego flamena odchodziły, skuszone obietnicami szla­chectwa, nie zważając na złożone śluby i błagania przyjaciół. Bez­troskie życie lordów, których wyręcza we wszystkim służba, wła­dza ateistów zarządzających prowincjami, nieodpowiedzialność wędrownych szlachciców: to wszystko było bardzo pociągające.

W roku 1325 nie było dla nowych lordów i dam lepszego miejsca od Miasta Delta. Lśniło ono jak fajerwerk wśród miast Soli. A każdy pobożny i ateista wiedział, z jaką gorliwością przyczyniali się do jego upadku bogowie, co wieczór odnawiający swoje role.


***


Od wielu dni horyzont znaczyły białe żagle. “Królewski Kwiat” płynął teraz między nimi. Były tam statki z całego świata: miejscowe kutry z zielonofutrą załogą wciskały się między większe koraby i zupełnie ginęły przy transoceanicznych gigantach. Kora nie mogła uwierzyć, że statki mogą być takie wysokie. Za każdym razem, gdy mijali jakiegoś olbrzyma, wychylała się, aby dojrzeć figurę na dziobie: ptaki, ryby, bogów, kwiaty, kobiety, owady.

Jednak wszystkie przyćmiewało miasto, do którego się zbliżali.

Dokładnie przed nimi błyszczące, brązowe wody Chromu wpadały do morza. To było główne koryto rzeki; tysiące drob­niejszych kanałów tworzyły szeroką, bagnistą deltę, pokrytą tra­wą i kamienistymi wysepkami. Do nozdrzy Kory doleciał słony zapach gnijącej trawy i świeżej krwi. Daleko za zimowymi bag­nami dostrzegła linie nabrzeża.

Budynki Miasta Delta całkowicie pokrywały skalistą wyspę, na której je zbudowano, i zdawały się oklejać brzegi Chromu jak ostrygi. Miasto zachowywało dziwną, zwinną równowagę i przy­pominało ptaka, który obłapiał skałę szponami.

Na początku myślała, że płyną wprost na wysoki, skalisty klif, ale prąd rzeki zniósł “Królewski Kwiat” ku wysepkom. Statek pożeglował dalej na zachód wzdłuż brzegu i kiedy w końcu dotarli do klifu, ten zniknął. Byli na przystani.

- O bogowie, dajcie mi siłę - wymruczał Beau.

Kora przypomniała sobie, że w tym mieście ma on umrzeć. Ota­czał ich wysoki las masztów, nad głowami krzyczały stada czarnych i szarych mew. Nad nabrzeżami niosły się deltańskie głosy, nawo­łując, zachęcając i grożąc w imieniu wszystkich bogów. Śmieci pły­wały po wodzie. Pale podtrzymujące nabrzeża były wielkości ma­łych domów. Mężczyźni zwijali się jak w ukropie, skakali nad oleistą wodą, wołali o cumy, które marynarze z “Królewskiego Kwiatu” posłali nad ich głowami. Potem nastąpiło nie kończące się czekanie, aż kliper przybije do kei. W końcu wysunięto i zabezpieczono trap.

Pasażerowie udali się po bagaże pod pokład, ale Kor, Beau, Kora i Siostrzyczka mieli tylko lekkie torby, więc jako pierwsi zeszli na ląd.

- Do widzenia, Ollit! Na razie, Ratę! Cześć, Cidity! -wołała Kora do marynarzy, idąc za Siostrzyczką Stanowczość.

Domy w mieście miały co najmniej sześć pięter, a nad ulicami wisiało pranie, mosty i ogrody. Każde piętro wysuwało się trochę bardziej nad ulicę niż poprzednie, więc przecinali miejsca, do których słońce nie miało dostępu, bo najwyższe piętra łączyły się ze sobą. Ulice były o połowę węższe niż w Port Taite, a już tamte wydawały się Korze niezwykle ciasne.

Nie mogła sobie wyobrazić, że kiedykolwiek przyzwyczai się do życia w takim labiryncie. A to były główne ulice! Uliczki (czy tunele) biegnące między domami były jeszcze węższe i bardziej zakurzone. Nie sądziła, że jej pierwsze spotkanie z “krajem, gdzie wszystko jest zielone” będzie tak wyglądać! Jedyną zielenią, jaką dostrzegła, było futro Deltan.

Ślizgali się na gnoju, który leżał na chodnikach. Nie dostrzegła ani jednego powozu czy psiego rydwanu, ale przez tłum śmigało wiele ryksz o wielkich kołach. Panował większy hałas niż w dokach.

- Trzymajcie mocno swoje lorby - rzuciła Stanowczość przez ramię. Jakiś mężczyzna potrącił ją i pobiegł dalej, nie przeprosiwszy. Nikt z Deltan nie szanował flamenki: wrzeszczeli jej w twarz jak innym, zachwalając towary, kłócąc się czy flirtu­jąc: mieli nosowy akcent i mówili bardzo niewyraźnie. Kora stuknęła lemana w ramię.

- Czy miasto nie powinno... nie powinno być w żałobie? Nie widzę żadnych czarnych wstążek.

Kor skrzywił się i podniósł głos.

- To dzielnica Christon, mieszkają w niej głównie ateiści. Pobożni zamieszkują inną dzielnicę. Bagnisko. Może tam ludzi obchodzi, że ich Dywinarcha umiera. Tutaj nikt nie zawraca sobie tym głowy, przynajmniej nie publicznie.

Kora potknęła się o korzeń wyrastający ze ścieku. Kor schwycił ją i uśmiechnął się blado. Poczuła zapach jedzenia. Krople spadały na nich, gdy przechodzili tunelem. Wyciągnęła język i złapała jedną. Na szczęście była to tylko woda z czyjegoś wiszącego ogrodu.

- Tutaj - mruknął Kor do Stanowczości.

- Tutaj! - zawołała flamenka przez ramię i zniknęła na wąskich schodach. Buca, który całą drogę pozbawiony nadziei spoglądał w ziemię, ruszył za nią.

Kiedy Kora stanęła na pierwszym stopniu, zdjęła j ą ciekawość, więc spojrzała w górę na znak nad drzwiami. Wymalowano na nim łóżko i półmisek. Z jakiegoś powodu świadomość, że dotarli do gospody, odebrała jej zdolność ruchu. Musiała poczekać przed drzwiami, aż jej serce przestanie walić. Jednak kiedy przyjrzała się uważniej, półmisek przestał przypominać półmisek: im dłużej się wpatrywała, tym bardziej wyglądał jak źle namalowana głowa.

- Koro! - zawołała ją Stanowczość. - Nie stój na zew­nątrz! To niebezpieczne nawet za dnia!

- Idę! - ruszyła szybko po schodach. Dotarła nimi do holu oświetlonego świecami, gdzie Buca, Stanowczość i Kor stali naprzeciw jakiegoś obcego.

- Panie Larch - Kor uścisnął rękę mężczyzny. - To jest Pokora Garden, towarzyszka naszego ducha. Koro, pan Larch.

- Powierzam ciebie i twojego kuzyna jego opiece. Koro - powiedziała Stanowczość. - Jestem przekonana o jego wartości. Przewodzi on cechowi upiększaczy, którzy służyli flamenom od początków Dywinarchii.

- Nic muszę się więc przedstawiać, Siostrzyczko - rzekł Larch z błyskiem w oku. Skłonił się Korze. - Jesteśmy Domem Larch, jednym spomiędzy tuzinów podobnych znajdujących się w Mieście Delta, ale Dom Larch i flamenów łączy długotrwała więź. Za każdym razem, gdy flameni wybiorą ducha, przysyłają go tutaj, a my robimy wszystko, co w naszej mocy, aby umarł w dobrym stylu. - Zaśmiał się ze swego żartu. - Nie przyjmie­my innych gości tak długo, jak długo tu będziecie. Panno Garden, jestem pewien, że ja i pani kuzyn uznamy się za podniecających.

Podniecających?!” Kora nie wierzyła własnym uszom.

- Jestem... jestem pewna, że tak! - odpowiedziała.

- Cieszę się, że przypadliście sobie do gustu. - Stanow­czość podniosła głowę i kryształy w jej oczach zalśniły. - Muszę was opuścić. Spotkamy się w Niebiosach, Piękny.

Jak Braciszek Zmysłowość, tak i ona objęła go. “Nigdy w ży­ciu nie poznaczyłby siebie tyloma bliznami, ile zostawi mu tych dwoje”, pomyślała Kora z goryczą.

Ale nagle wszystkie myśli uleciały jej z głowy, bo Stanowczość otoczyła ją ramionami, przycisnęła do policzka i wymruczała:

- Przepraszam, mała. Przepraszam, że muszę ci go odebrać. Masz dość woli życia za was dwoje. Myślę, że przekonałabyś go do ucieczki. I dobrze by się wam żyło. Ale tak musi być. - Uścisnęła Korę ostatni raz, a potem odeszła, powiewając szatami jak wielkimi skrzydłami, z Korem u boku.

Kora dotknęła policzka. Nie czuła bólu, ale na palcach miała krew znaczącą futro.

- Naznaczona! - wykrzyknął Larch radośnie. - Niektórzy mówią, że to na szczęście. Mam nadzieję, że to prawda, dla twojego dobra!


ROZDZIAŁ PIĄTY


Pięć innych duchów, wybranych dla Aneisneidy, przybyło już do Domu Larch. Jedna Veretranka, troje z Królewca i jeden z Islandii, który był prawdopodobnie najszczuplejszym mło­dzieńcem w swym kraju (Południowcy znani byli ze swej tuszy). I chociaż nikt oprócz Veretranki nie mógł się równać z Beau, przez pierwsze dni oszałamiali Korę. Ponieważ wybrano dokład­nie sześcioro, nie było mowy o współzawodnictwie, chociaż Kora chciała wiedzieć, w jaki sposób wieści o wyborze dotarły przez morza do wędrownych flamenów.

Chciała wiedzieć wiele rzeczy o Domu Larch. Zaintrygowało ją samo istnienie organizacji zajmującej się tylko upiększaniem i fakt, że była jedną z tuzinów podobnych w mieście. Nie myślała o niczym innym, czuła się sfrustrowana, wykluczona, owinięta w watę jak kruchy bibelot. Beau dostał pokój na ostatnim piętrze, gdzie zimowe światło wpadało przez okna w suficie. Nikt nie zakazywał im mieszkania w jednym pokoju i spania w tym sa­mym łóżku. Każdego dnia Beau miał przymiarki i lekcje z upiększaczami Larcha. Na samym początku upiększacze, fryzjerzy i krawcy ignorowali Korę, jak innych dwóch towarzyszy, ale każdego dnia podchodziła bliżej. W końcu Rain z Królewca odsunął się, i znalazła się, w kręgu oddychających i mówiących duchów, sześciorga najpiękniejszych młodzieńców i dziewcząt na świecie. Nie wiedziała, dlaczego upiększacze ją tolerują, ale była im za to wdzięczna. Być może uważali ją za zabawną. Na pewno nie przypominała innych towarzyszy: męża Veretranki i siostry jednego z Królewczyków, siedzących jak ucieleśnienia nieszczęścia w kątach ozdobionego lustrami pokoju.

Kora uwielbiała upiększanie. Razem z Beau uczyła się cho­dzić i siadać na każdym krześle, stawać w drzwiach i na szczycie schodów. Uczyła się, jak wchodzić do pomieszczeń. Od początku wyjaśniano jej, jak się uśmiechać i marszczyć. Dowiedziała się, jak dodać ciału i twarzy urody za pomocą ubrań i jak wybierać spośród wykrojów, które pokazywali jej krawcy, choć nie dostała żadnych nowych szat, jak Beau i reszta duchów. A najważniejsze, że nauczyła się zmieniać swoją twarz za pomocą cieni i pudru tak, że nikt nie rozpoznałby w niej dawnej Pokory. Upiększacze roześmiali się i zaczęli klaskać, kiedy odwróciła się od lustra w szuumie sutych spódnic, uśmiechając się sztucznie i mrużąc umalowane oczy. Po tym wydarzeniu niektórzy z nich zaczęli z nią rozmawiać, podczas gdy wcześniej pozwalali jej tylko słu­chać. Zostawali po zajęciach, aby zaspokoić jej głód wiedzy, zaczepiali ją na korytarzach. Pewnego pamiętnego razu panna Bareed, kalwaryjska krawcowa, zabrała ją do pobliskiej herba­ciarni. Po tylu dniach spędzonych w zamknięciu ulice Christonu zaatakowały Korę lawiną słów, obrazów i dźwięków.

Upiększacze nauczyli ją rzeczy, o których Beau nie miał pojęcia: na przykład, jak wprawić małą, metalową inkrustację w policzek Beau. Jeden z nich wygolił kępkę futra i wstrzyknął środek znieczulający, a kiedy chłopak zasnął, drugi wykonał nacięcia skalpelem tak płytkie, że rany nie były grubsze od włosa. Wprawił inkrustację na miejsce i założył opatrunek. Kiedy kilka dni później zdjęto plaster, blizny zmieniły się w białe liście przebijające przez przezroczysty kwiat.

W ten sposób podkreślono to, co Beau miał najlepszego; nie zmieniono go a tylko nadano mu szlif, zastępując instynkt wy­studiowaną elegancją. Nigdy nie wyglądał na bardziej pełnego życia.

- Gdybyśmy mogli wydobyć waszego ducha i pozostawić was przy życiu, nie musielibyście umierać - powiedziała panna Bareed. - Zabijanie jest najbardziej kwestionowaną częścią całego procesu tworzenia ducha. Nie będę się rozwodzić nad waszą pobożnością, ale wiem, że z takich czy innych powodów wszyscy chcecie umrzeć. - Stanęła na moment i uśmiechnęła się. - Wszyscy rozumiecie, co sprawiło, że urodziliście się tacy

i że koniecznie trzeba za to zapłacić. Nikt z was nie ucieka przed odpowiedzialnością.

Kora wiedziała, co to oznacza: “Nawet wy troje, Królewczycy i Islandczyk, ateiści”. Kora jednak nie rozumiała, czy ma to jakieś znaczenie, nie większe na pewno niż to, czy dostaną się bogom, czy ateistce. Wybranie na ducha było zaszczytem - albo tragedią - oraz źródłem zysku dla rodzin.

- A teraz ułatwimy wam wybór dekoltu sukni wieczorowej. Gracjo, masz szeroko rozstawione oczy, łatwo je przeakcentować. Musisz za wszelką cenę unikać upodobnienia swej twarzy do mordy drapieżcy. Jesteśmy świadomi słusznego niesmaku, jaki bogowie żywią dla drapieżców, i choć nie dostaniecie się żadnemu z bogów, będą was oglądać i mogą poczuć się urażeni...

Kora słuchała jak zaklęta, notując każde słowo w pamięci.

Nauczyła się tej sztuczki, gdy miała dwanaście lat. Jeśli chcia­ła, mogła przywołać niedzielne posiłki i słowa wypowiadane przez jej rodzinę, które, zamiast wpaść jednym i wypaść drugim uchem, zatrzymywały się w jej pamięci jak w ruchomych pia­skach. To było jesienią. Tici ugotowała gar gulaszu pełnego czerwonej fasoli, a przy nakładaniu każdy dostał kawałek zasty­głego na gulaszu kożucha. Korze bardzo smakował, bo myślała, że to owsianka. Chwilę później odkryła, że była to krew zabitego wołu i zwróciła cały posiłek. To też pamiętała.

W Domu Larch karmiono dobrze. Ona i Beau jadali w swoim pokoju, a może lepiej powiedzieć, że Kora jadła; od przybycia na miejsce Beau jadł bardzo niewiele. Była to część procesu mają­cego na celu spalenie każdej zbytecznej komórki tłuszczowej, skorygowanie jakichkolwiek oznak ordynarności, przekształce­nie muskularnego rolnika w arystokratę. Słychać było tylko brzęk sztućców. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Uwagi Beau, choć miały okazywać zainteresowanie Korą, raniły ją swoją sztuczno­ścią. Kiedy kończyli jeść, kładli się bez słowa do łóżka i leżeli pod kocami tak długo, aż sen nie spadł na nich jak chusta rzucona z wysokości ołowianego nieba.

Tylko raz w ciągu tygodnia obudziła się w środku nocy: otrzeźwiły ją krzyki z końca korytarza. To siostra Raina, ducha z Zachodu o ciepłym uśmiechu, robiła mu awanturę, gdy tylko zostawali sami.

Takich towarzyszy nie powinno się tu wpuszczać”, pomyślała Kora. W końcu dziewczyna przebiła się przez skorupę brata i ten zaczął na nią wrzeszczeć. Przez ostatnie dni wyglądał na wyczerpa­nego i nic dziwnego, że zaczął się obawiać o własne piękno.

Nic mogła odróżnić słów. Zaczęła się za to zastanawiać, dlaczego było jej tak gorąco? Pływała we własnym pocie. Kręco­ne włosy łaskotały jej powieki. Beau przyciskał ją mocno do piersi i wolno oddychał wtulony w jej włosy.

Wspólny zapach dwóch ciał był dla niej zupełną nowością i sprawił, że zakręciło jej się w głowie. Rozluźniła uścisk i prze­sunęła się na drugi koniec łóżka. Noc była ciepła, nie potrzebował i koców. Jej babka, marznąca w czasie domesdiańskiej zimy, wiele by dala za takie koce. Nie, Gardenowie mają teraz dwieście owiec. Babka na pewno ma ciepłą kołdrę.

Kora podłożyła ramiona pod głowę i zapatrzyła się w niebo widoczne przez świetlik. Wysoko na niebie mrugała do niej niebieska gwiazda.

Następnego ranka Beau zachowywał się, jakby nic się nie stało. Zdarzenie to nigdy się nie powtórzyło. Jak się wkrótce okazało, była to ich ostatnia wspólna noc.

- Już czas - powiedział służący, który przyniósł śniadanie. Miał krzaczaste futro, w Domu był chłopcem na posyłki i często dotrzymywał Korze towarzystwa, gdy zmęczyło ją milczenie duchów. - Zbieraj się. Beau. Masz wybrać stój.

- Naprawdę? - Beau położył rękę na piersi wystudiowa­nym gestem, oznaczającym: “Ojej, wiele tygodni czekałem na taką szansę, ale naprawdę nie ufam memu gustowi, a w każdym razie nic chcę, żebyś ty wiedział, że ufam”.

- To test - odparł Kwcn. - I na twoim miejscu zjadłbym porządne śniadanie. Pałacowe bankiety są nic... - tu cmoknął w palce - nie do opisania, ale to sprawdzian. Duchy nie mogą jeść.

Beau rzucił okiem na tacę, gdzie parowały miski owsianki, a przekrojone tropikalne owoce nurzały się w pomarańczowym soku. Najwyraźniej nie miał zamiaru ich tknąć. Kora odprowadziła służącego do drzwi.

- Kwenie, czy wiesz coś o mnie i innych towarzyszach? - Przyzwyczaiła się do życia w Domu i nagle wszystko się kończy­ło. Uświadomiła sobie, że nigdy nie myślała, co stanie się potem.

- Co mam robić, kiedy oni pójdą do pałacu?

- Pójdziesz z nimi, oczywiście. Będziesz z Beau, dopóki go nie wybiorą. Po to tu jesteś: żeby o niego dbać.

- Wybiorą? - Kora uczepiła się tego słowa. - Znów? Kto go wybierze? Jak wygląda pałac? Powiedz! - Chwyciła Kwena za ręce, pusta taca upadła na podłogę. - Jak wyglądają ulice? Czy jest karnawał, procesja, taniec i jedzenie? - Przypominała sobie to, co widziała w Nece.

Kwen stał jak skamieniały, patrząc na nią. Włosy zasłaniały mu oczy.

- Koro - odezwał się w końcu. - To nie jest miejsce ani dla ciebie, ani dla mnie.

- Och - wyrzucając sobie głupotę, cofnęła się. - Ale proszę, powiedz mi, co mamy robić?

Odgarnął włosy i spojrzał w innym kierunku.

- Zgromadzenia w pałacu są tylko dla szlachty, która tam mieszka, a nie dla wszystkich, jak za czasów flamenów. Nikt nie wie, co się dzieje w pałacu, a jeśli chcesz zobaczyć nowe duchy, musisz zapłacić. Moi rodzice tak zrobili piętnaście lat temu, kiedy pojawił się Następca i wiele duchów. Czekali godzinami w kolej­ce, a potem przepchnięto ich przez pokój, gdzie one stały.

- Ale Kwenie, co dzieje się z duchami między naukami tutaj a ustawieniem w komnatach? Jak umierają?

- Nie powiem.

- Dlaczego?

- Bo nie wiem. Najważniejsze jest, żeby to zachować w se­krecie. Mało kto wie. O już się wygadałem! Boję się, odkąd cię poznałem. - Futro Kwena nastroszyło się. - Ty pytasz, a ja odpowiadam.

- Dlaczego?

- To chyba jasne? Czy widział ktoś kiedyś podobną towa­rzyszkę?

- Czy to znaczy, że bałeś się, że mi pomożesz, bo mnie lubisz?

- Nie znałem przedtem żadnych towarzyszy duchów - zmarszczył czoło.

- Pomożesz mi?

- Muszę zanieść tacę do kuchni! Wracaj do Pięknego, Koro! - Ruszył do kolejnego pokoju, jakby uciekał przed morową zarazą.

Kora czekała na korytarzu, aż wyschnie pot na jej rękach. Kwen powiedział jej wystarczająco dużo, a w jej głowie formo­wał się pewien plan. Beau potrzebował jej, ale nie miała zamiaru do niego wrócić. Potrzebował jej wyczucia stylu, a akurat to pragnęła zachować dla siebie.

Nadzieja zapłonęła w jej sercu jak płomyczek, którego nie mogła zgasić ani woda, ani piach. Kora zeszła po schodach.

Cały Dom Larch ogarnęło podniecenie. Kroki rozbrzmiewały w odległych korytarzach, jak głosy lamentujące za utraconymi dziećmi.

Kora odnalazła Ministrę Bareed w garderobie, między zwała­mi strojów uszytych dla martwych chłopców i dziewcząt. Pajety lśniły jak złoto. Przez moment Kora patrzyła na krawcową, a po­lem weszła do garderoby.

- Pokoro! Czy Elokwencja nie kazał ci zostać z Pięknym?

Nic wiedziała, że to rozkaz.

- Nie.

Krawcowa była giętka, koścista i pokryta granatowym futrem. Zakołysała się na obcasach.

- Muszę upomnieć tego chłopaka. Nigdy nie robi tego, co mu każemy, bo uważa, że obowiązkiem służącego nie jest rozmowa z duchami i towarzyszami. Nie nauczy się, że wśród pobożnych ludzi nic ma czegoś takiego jak służący! Wracaj na górę.

- Nie karz Kwena, proszę - głos Kory zabrzmiał słabo i fałszywie. - To moja wina. Zadałam mu tyle pytań, a on nie odpowiedział. Proszę, powiedz mi, co się dzieje.

Ministra nie potrafiła ukryć zaskoczenia.

- Jesteś towarzyszką. Nie mogę ci powiedzieć.

- Nie traktowaliście mnie jak towarzyszki!

- Ach, nie? - Westchnęła. - Nigdy nie traktowaliśmy cię tak, jak powinniśmy, ani nie powiedzieliśmy ci, jak bardzo cię ranimy. Niektórzy ludzie uważają towarzystwo rodzeństwa czy ukochanych duchów jak skrzydeł niezbędnych do lotu, ale odci­nanych ptakowi, gdy wsadza się go do klatki, za marnowanie ludzkiego życia. Niszczenie dwojga ludzi, aby stworzyć jednego ducha, nie jest ani konieczne, ani sprawiedliwe.

- Co rozumiesz przez niszczenie?

Ministra bawiła się wykończeniem mankietu.

- Patrz, co się z tobą stało. I co się stanie, kiedy zostaniesz sama, bez grosza i w żałobie. Sama zdecyduj, jak to nazwać.

- Czy to znaczy, że mi nie pomożesz? To niesprawiedliwe!

- Problem towarzyszy wynika z istoty flamenizmu. A Bra­ciszkowie i Siostrzyczki przestrzegają tradycji. Tylko ją mają po swej stronie i to ich ogranicza. Gdyby sprzeciwili się tradycji, podcięliby gałąź, na której siedzą.

- Mów dalej - powiedziała Kora tonem nie zdradzającym emocji. Ćwiczyła go przez ostatni tydzień.

- Belstem Summer i Goquisite Ankh chcą zmienić cały system wyboru duchów, aby uczynić go bardziej ludzkim i wy­dajnym. - W głosie Ministry zabrzmiała pogarda. - Chcą nas wykluczyć. To oni, nie flameni mają wybierać duchy na ceremo­nie. Ale nie oddamy ani piędzi ziemi.

- Aja...

- Tradycja nie przewiduje żadnych wynagrodzeń dla towa­rzyszy duchów. Przybycie tu jest dobrowolne. Jak samobójstwo. Żadne prawo tego nie zabrania. -Wzruszyła ramionami, marsz­cząc suknię. - Powiedzieli ci, że to poświęcenie z twej strony. Założono, że się zgadzasz.

- Nie wiedziałam, że wszyscy mnie opuszczą! - “Oddałabym ząb mądrości, żeby czymś zastraszyć tę zimną sukę”. - Myślałam, że jesteś moją przyjaciółką...

Zły ruch. Głos Ministry był zimny:

- Przyjaźń towarzysza znaczy dla mnie tyle co przyjaźń ducha. A jeśli zadenuncjuję cię za łamanie tradycji?

Kora przełknęła.

- Ja doniosę na ciebie flamenom. Zapłacisz mi za to, że traktowałaś mnie inaczej niż innych towarzyszy, rozbudziłaś fałszywe nadzieje na ocalenie.

- Powinniśmy cię traktować jak resztę, z tym się zgadzam. Ale zanim na nas doniesiesz... - jej głos zadrżał fałszywie - ...upewnię się, że nic więcej nie powiesz.

Gdyby pojedynki odbywano na groźby. Kora byłaby mistrzy­nią szermierki. Poczuła się dziwnie rozradowana: przynajmniej wiedziała, z czym ma do czynienia.

- Najpierw wbiję ci nożyczki w brzuch, potem rozetnę ci nimi gardło i będę patrzeć, jak krew płynie po podłodze, potem...

W pokoju zapadła cisza. Pot kobiety pachniał strachem.

- To cię czeka, Ministro, jeśli mi nie pomożesz. Co wybie­rasz?

- Zga... zgadzam się. Koro, nie jesteś tym, za kogo cię brałam. - Kora nie wierzyła własnym uszom. Nabrała ją! - Powiedz, co mam dla ciebie zrobić.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


Dom Larch był jednym z najwyższych w Christonie, a przez świetliki w dachu widziało się niebo. Cytrynowożółty, zachodni horyzont zieleniał z nastaniem nocy. Pan Larch schodził ze scho­dów, naciągając płaszcz.

- Nikt z was nie pomyślał o zapaleniu świateł? - zawołał. - Jacy skromni! Nie chcecie, żebyśmy podziwiali wasze piękno?

Roześmiał się. Wszystkie duchy stały z torebkami lub sztyle­tami w dłoni, przybierając wyszukane pozy, wystarczająco blisko siebie, aby czuć ciepło ciał, jednak samotne. Ich oddech wydawał się nieustającym westchnieniem.

Zapalono ostatnią świecę.

- Cóż, idziemy! - rozkazał Larch, opierając ręce na bio­drach. - Zabijcie mnie, ale wyglądacie olśniewająco!

Jego śmiech był potworny. “Czy można służyć w Domu Larch zbyt długo?”, pomyślała Kora.

- Ustawcie się, ustawcie się, żebyśmy mogli was widzieć. Towarzysze przy boku swych duchów. Nie przejmujcie się, że nosi­cie zwykłe ubrania, nikt się nie obrazi. Ludzie wiedzą, kim jesteście.

Nie, nie wiedzą”, pomyślała. “Bogowie, życzcie mi szczę­ścia, nie wiedzą!”. Jej oczy błądziły i tylko cmoknięcie Larcha uświadomiło jej, że spostrzegł, iż coś było nie tak.

Siedem duchów. Siedem ufryzowanych, obwieszonych ko­ronkami i biżuterią piękności uśmiechających się tępo - i tylko dwoje małych, szarych towarzyszy. Nieświadome napięcia, du­chy wpatrywały się bezmyślnie i uroczo w pustkę.

Reszta upiększaczy natychmiast dostrzegła wyraz twarzy Lar­cha. Mężczyźni i kobiety rzucili sobie przerażone spojrzenia, prze­biegli wzrokiem szereg duchów. Korze zrobiło się ciemno przed oczami. Nie wiedziała, jak długo jeszcze wytrzyma bez ruchu.

- No, wszystko z wami w porządku - rzekł w końcu Larch. - Mamy być w pałacu, gdy zapadnie noc, ale małe spóźnienie będzie mile widziane. Zrobimy lepsze wrażenie.

Upiększacze zaczęli śmiać się i gadać jeden przez drugiego; ich głosy zdradzały więcej niż ulgę. Podjęto decyzję, nie musieli już działać. Nie musieli kwestionować założeń wewnętrznego piękna, na których opierała się cała procesja duchów.

- Wyglądają wspaniale!

- Mówiłem, że Wella wybierze fioletową suknię, prawda?

- Cóż, chyba przegrałam zakład.

- Damy jej szansę?

- Nigdy nie zakładaj się z krawcem, panienko!

- Zasługuje na to. Nigdy nie widziałem podobnego jej to­warzysza, a na Solstycję minie czterdzieści lat, jak tu jestem.

- Ale kto jej pomógł? To musiał być...

- Jeden z nas. Ale nie ja.

- Ja nie.

- Ani ja.

I każdy zwracał oczy ku Ministrze Bareed, stojącej z boku z ramionami skrzyżowanymi na piersi i twarzą tak szarą, jakby ktoś ją wysmarował błotem.


***


Co ja robię w tym idiotycznym płaszczu przypominającym klepsydrę?”, pomyślał Beau.

Nie pamiętał. Wiedział tylko, że najważniejsze jest, aby nosił go z gracją. Na dachu Domu Larch czekały lektyki. Pomiędzy dachami biegły wąskie, kręcone alejki. Beau ledwie zauważał światła wokół siebie.

Jego opiekunowie wyglądali obco w dworskich strojach. Nie przypominał sobie, aby widział ich wcześniej, ale był pewien, że rnusiał ich już wcześniej spotkać. Wepchnęli jego i innych do lektyk, jak bydło prowadzone na rzeź. Wciśnięty obok jasnofutrej dziewczyny, której imienia nie pamiętał, Beau ze stoickim spo­kojem znosił niewygody podróży. Tragarze nieśli lektyki po niezliczonych schodach.

W końcu stanęli twardo na ziemi, nie dachu czy moście, i tragarz odsunął zasłonę. Pochodnia oślepiła Beau i miał szczę­ście, że utrzymał równowagę, wysiadając.

Kora pochyliła się ku niemu i wyszeptała:

- Nie rozglądaj się, Beau! Ale cię podziwiają!

Byli ośrodkiem zainteresowania tłumu; kobiety i mężczyźni przerywali pracę i wszyscy na nich patrzyli. Ciało Beau od razu przybrało właściwą pozę, Kora poszła w jego ślady sekundę później. Jej zdolność naśladowania była bez zarzutu. Tylko w nie­wielkim stopniu Beau przejmował się teraz Korą, ale zauważył, że ubrała się jak duch i szła w szeregu z innymi. To źle - źle! Ale nie wiedział, dlaczego. Była piękna, uróżowała policzki, oczy jej lśniły. Czyż nie zasługiwała na zaszczyty jak on?

Nie potrafił się skupić na tym pytaniu. Podeszwa jego buta cuchnęła gnijącą rybą, w którą wdepnął i ogarnęło go zdenerwo­wanie, które ustąpiło dopiero, gdy wytarł but o bruk. Starał się rozejrzeć. Wielki plac targowy, na którym stanęli, pełen był straganów i budek. Tłumy zielonofutrych deltan zatrzymały się w samym środku posiłku, czy też picia i robienia zakupów, a garstka kieszonkowców używała sobie na nich w najlepsze. W powietrzu unosiły się opary alkoholu, wszędzie płonęły kopcą­ce pod niebiosa pochodnie. Jak we śnie Beau usłyszał szum fontann i poczuł kilka kropli wody, które spadło mu na twarz.

- Plac Antyproroka - powiedział krawiec do innego ducha. - Był najświętszym miejscem w mieście. Nazywał się Placem Suvret Cata, na cześć pierwszego Dywinarchy. W Elipsie zasia­dało dziewięciu flamenów i wszyscy tu mieszkali.

Ten plac jest pięciokątny”, pomyślał Beau. Plac ograniczały ogrody, w których stały wielkie domy. Największa z posiadłości nie miała ogrodu, a otwierała się wprost na plac: przypominała olbrzymią, sześciopiętrową muszlę z szarego kamienia. Im bliżej byli rozwartych drzwi, tym bardziej przypominały one czarną paszczę. Roiło się w nich od kolorowych strojów. Kiedy Beau wspinał się po schodach ku przyciągającym go słowom i spojrze­niom tłumu, zawładnęło nim ciało i wyuczone gesty. Otaczały go kolory. Palce dotykały jego ubrania, szczypały i ciągnęły. Z tyłu zadudnił jakiś głos i dłonie cofnęły się na chwilę, aby opaść go znów jak harpie.

Usłyszał gwałtowny łoskot. Drzwi się zamknęły.

Zupełnie, jakby wraz z nimi zamknięto w środku niezwykle ciepłą noc: Beau zaczął się pocić, ale jego ciało dawało sobie radę. Uśmiechał się i całował nadstawiane policzki, nie patrzył nikomu w oczy. Wokół wirowały suknie, szale i fraki. Przejście koryta­rzem z grubego kamienia ochłodziło go trochę, a potem stał w szeregu u boku Kory - oddychała tak szybko, jej oczy lśniły tak jasno, nie miała w sobie nic z chłodnej, dalekiej postawy ducha! Czy nikt tego nic widział? Może nikt nie stał wystarcza­jąco blisko. Szlachta otoczyła ich, a gwar rozmów odbijał się echem w pomieszczeniu. Powoli goście rozsunęli się przed męż­czyzną i kobietą. Światło pochodni było tak mocne, że Beau dostrzegł przy nozdrzach damy źle rozłożony puder.

Mężczyzna, tłusty Królewczyk, odziany był tak koszmarnie, że nie mogło to być przypadkiem.

- Siedem. Wszyscy zamilkli.

- Siedem, to dobra liczba, panie Larch. Zbyt oczywiste byłoby przysłanie sześciu, numeru krzesła, na którym zasiada Aneisneida w Radzie, nieprawdaż, panie Larch? Jestem pełen podziwu.

Krawcy odetchnęli z ulgą za plecami duchów.

Krok po kroku, mężczyzna prowadził młodą kobietę wzdłuż rzędu, zatrzymując ją za każdym razem, gdy dostrzegł coś, co mu się spodobało.

- Szkoda, ze nie możemy im zakazać przysyłania tych szczurków - zamruczał, mijając męża Welli, Veretranki. - Oto najlepsza ze wszystkich, zapamiętaj moje słowa, Anei - orzekł, gdy stanęli przed Korą.

Wtedy to Beau zorientował się, że mężczyzna to ateista Belstem Summer, a wątła, młoda kobieta musiała być jego córką, Aneisneidą.

Przyszłą właścicielką Beau.

Beau nie miał zamiaru na nią patrzeć, ale część jego umysłu wysłała sygnał: niebezpieczeństwo!

,.Nie bądź głupi, ten kłębek nerwów nawet pchły by nie zabił!”

Wobec tego kto zabijał?

- Wspaniała gromadka! - Summer jowialnie położył dło­nie na ramieniu Beau i innego ducha, wyglądając pomiędzy ich głowami. - Niepospolita! Po prostu porywająca! Na krew bo­gów, twój zespół tym razem przeszedł sam siebie, Larch!

Upiększacze zgromadzeni za Beau, poczuli się mile połechta­ni. Larch wystąpił i skłonił się głęboko przed Summerami.

- Służenie tobie i twym przyjaciołom, panie, to zawsze przyjemność - wymruczał. - A szczególnie twej pięknej córce.

- Przeciągnął wargami po jej dłoni.

- Tutaj niebezpiecznie jest być zbyt pięknym! - burknął Sum­mer. - Larch, ty stary wężu! Dobrze, że nic jej nie grozi! Ha, ha!

Zgromadzeni parsknęli śmiechem, nawet Larch, nawet Aneisneida, a nawet, pełna niedowierzania Kora. Beau zlodowaciał, ale zdobył się na szybkiego kuksańca Korze w żebra. Summer był bez wątpienia najbardziej niebezpiecznym mężczyzną w komna­cie. Tylko bogowie wiedzieli, co stałoby się z Korą, gdyby wpadła.

Prawdopodobnie zainteresowanie Beau ją uciszyło. Zamknęła usta i rozpostarła wachlarz. Kiedy goście znów ich otoczyli, paplając, gładząc i dotykając, wspaniale grała ducha, zachowy­wała godność i pozwalała się obmacywać. Beau nie spuszczał z niej oka. Strach sprawił, że ponownie stał się sobą.

W końcu ktoś wykrzyknął:

- Dlaczego tu stoimy? Powinniśmy ich oprowadzić! Myrthesa, zajmij się tą dziewczyną, a ja zajmę się tą! Weź ją pod rękę. Ruszamy!

- Do salonu muzycznego. Selenie?

- Nie, nad staw liliowy! Tam, gdzie na środku stoi ten niesamowity duch z Islandii, musisz pamiętać, kochana...

Beau nigdy nie widział ducha, był więc zupełnie nieprzygoto­wany na szok, jaki go czekał niemal w każdym pokoju tego domu.

Duchy ubrane, nagie, samotne, w obscenicznych pozycjach gapi­ły się arogancko nad głowami tłumu. Każdy włos na ich ciele był twardy jak kamień, podobnie niemodne stroje, które nosiły. Ich włosy, oczy i ubrania wyglądały jak pociągnięte pędzlem artysty, zupełnie, jakby dopiero co zeszły z jakiegoś malowidła.

Każdego otaczał intensywny, nieziemski chłód, od czubków pal­ców po ramiona. Ale kiedy Beau zmusił się do dotknięcia twardego, doskonałego rękawa, przekonany, że przywrze do jego dłoni jak żelazo, ze zdumieniem przekonał się, że materiał nie jest zimniejszy od drewna. Czyste, nieskażone szczęście oszołomiło go jak wino.

Kiedy dotknął następnego, podniecił się tak bardzo, że prawie zemdlał. To była naga kobieta, wygięta w tył, z ręką na kroczu. Inny duch służył za kandelabr, a wosk spływał mu po ramionach. Przy nim Beau poczuł straszny ból w mięśniach, który zapewne miał przypominać ludziom, co czują sprzęty gospodarstwa domo­wego. Myśl o dotknięciu kolejnego napawała go obrzydzeniem, ale nic mógł tego powiedzieć ateistom, którzy co chwilę wpychali go w czyjeś objęcia.

Znajdowali się w pokoju urządzonym w stylu veretrańskim: kolorowe mozaiki zdobiły sufit, na podłodze leżały deski, a stoły i krzesła inkrustowano szkłem. Kobieta zwana Selenie otoczyła Beau ramieniem owiniętym w tyle warstw jedwabiu, że przyszła mu na myśl lalka.

- Oczywiście, Aneisneida nie ustawi cię tutaj, jestem pew­na. Umieści cię w sypialni albo w gotowalni. Miło znać swój kontekst, prawda? Summerowie używają parteru do przyjęć. Te krzesła sprowadzono z Grusseli w zeszłym miesiącu - piękna woluta! Czerwona farba jest, jak mi wiadomo, pozyskiwana z gotowanych piór. Mam u siebie podobny komplet. Rodzina mego męża jest jednym z najstarszych lordostw w mieście Delta. Nasz przodek był uczniem samego Antyproroka.

- Twój ród liczy sobie tylko dwieście lat! - powiedziała Kora głośno, nie ukrywając obrzydzenia. - Moja rodzina miesz­kała w naszej dolinie w barbarzyńskich czasach przed Wojnami!

Zapadła krótka cisza. Jakaś kobieta syknęła:

- To mówi! Na krew bogów, to mówi!

Pewien mężczyzna, zupełnie niezorientowany w temacie, rzu­cił złośliwie:

- Co to rozumie przez “barbarzyńskie czasy”? To był złoty wiek, kiedy świat nie znał tyranii flamenów. Niech to szanuje dom, w którym się znajduje!

- Nie masz pojęcia, o czym mówisz, lordzie Moore - powiedział jasny, mocny głos, który Beau słyszał już wcześniej. - Niech ignorancja odzywa się, gdy się rozumu nauczy!

Jakby odpowiadając, szklany delfin na stole zadzwonił cien­ko. Gdyby głos był donośniejszy, szkło rozprysłoby się na kawałki.

- Który to obraził flamenów, moje kotki?

Kiedy goście cofnęli się, Beau zobaczył mówiącego.

Jego skóra była blada, pozbawiona futra i opalizująca w świet­le pochodni; jednak nie wyglądał nago. Był wyższy niż wszyscy obecni, ale nienaturalnie szczupły, a jego mięśnie mocno odzna­czały się pod koszulą. Rysy twarzy miał ostre i perwersyjnie piękne, jak zagłodzone dziecko. Jego oczy były olbrzymie, jedno brązowe, a drugie niebieskie.

Mięśnie u podstawy skrzydeł pracowały rytmicznie; krawędzie rozcięć w koszuli uniosły się i przylgnęły do skóry. Jedwab naprężył się na jego piersi. Zmierzył wzrokiem ateistów otaczających Korę, a skrzydła spływały mu na ramiona jak półprzejrzysta peleryna.

Beau rozpoznał istotę widzianą na niezliczonych, rzeźbionych w drewnie podobiznach. To był sam Waleczny.

Jedna z Inkarnacji.

Bóg.

- Pli - zamruczał ktoś z respektem.

- Przyszedłem popatrzeć, jak tam wasze małe zgromadzenie towarzyskie i słyszę, jak obrażacie moich ludzi. Och, mówcie nam to prosto w oczy. Dlaczego miałbym się tym przejmować? Gdzie Belslem? - Waleczny zatupał bosą stopą. Szpony wysta­wały mu z pięt jak ostrogi. - Nie ma go? Dziwne, myślałem, że zostanie do końca, żeby się upewnić, że nie ukradniecie urodzi­nowych prezentów jego córki.

- To nie są jej urodziny, Pli - powiedział ktoś ponuro.

- A powinny. To niewinne dziecię zasługuje na urodziny od czasu do czasu. Gdzie one są? Mówię o duchach - Pli był złośliwy. - Zbyt często wy, ludzie wolnomyślący, nie nadążacie za mną. Lepiej już zaryzykować bycie dosłownym, niż wpaść w pułapkę niezrozumienia. Gdzie one są?

Kiedy bóg wspomniał o duchach, Beau wydawało się, że wyczuł w jego głosie podniecenie. Kątem oka dostrzegł, że Kora przepycha się przez tłum i patrzy na boga z bezwstydną zachłannością.

- Jeden z nich mówił, gdy przybyłem - rzekł Pli. - Duch dający głos tuż przed wiecznym uciszeniem!

Powietrze za nim zapadło się. Beau miał wrażenie, że wpatruje się w dwie olbrzymiejące słoneczne plamy. W twarz dmuchnęło mu gorące powietrze, uniósł się zapach palonej siarki. Po obu stronach Pli stanęły kolejne istoty.

Nikt nie wrzasnął ani nie zemdlał. Pli skłonił się przybyłym bez mrugnięcia powiekami.

- “Jak leci?”, jak zwykli mawiać nasi przyjaciele tutaj. Belstem nie oprowadził wycieczki po domu. Jestem zadziwiony, bo uwielbia pokazywać swe nabytki. A jego zausznicy ociągają się z pokazaniem mi ślicznotek. Wyobrażacie sobie podobne nieposłuszeństwo?

Jedna z bogiń była niższa od ludzi. Nie nosiła ubrania i nie miała skrzydeł. Gąszcz ciemnoniebieskich włosów spływał jej do kolan, okrywając ciało. Jej twarz składała się z samych ostrych kątów, a olbrzymie oczy były czarne.

- Pli, dręczysz ich. - Podeszła do Królewczyka i wygładziła mu płaszcz dłońmi elfa. Potem wśliznęła się między gości, prze­pchnęła wśród spódnic, krzycząc: “Juuupiii!” Niektóre kobiety za­chichotały nerwowo i zatańczyły na palcach. Nikt jednak nie wyda­wał się urażony ani jej wtargnięciem, ani gburowatością Pli.

- Co ty wyprawiasz. Przetrącony Ptaku? - Pli usiadł na szklanym krześle i leniwie zdrapał z niego ornament. Jego paznok­cie musiały być ostre jak szpilki. - Uwodzisz męża jakiejś biedaczki, która stoi obok ciebie? Wiem, do czego jesteś zdolna w najbardziej nieodpowiednich momentach.

Jedna z dam spojrzała na szkło na podłodze i westchnęła.

- Panie, czy możesz kazać im przestać? Kolacja wystygnie! - zawołała.

Kiedy Beau rozglądał się, zachodząc w głowę, do kogo były skierowane te słowa. Przetrącony Ptak wyrosła tuż przed nim. Użyła tej samej sztuczki, co wcześniej, ale on cofnął się nie z powodu gorącego podmuchu, tylko na widok jej twarzy tuż przed swoją. Jej włosy oplotły mu nadgarstki. Wrzasnęła przeraźliwie:

- Mam jednego! Cierpliwość! Miłosierdzie! Jest jeden i do tego śliczny!

Kiedy się cofała, ciągnąc za sobą Beau, stanęła na czyjejś stopie. Wnioskując z okrzyku bólu, szpon przebił trzewik, stopę i zatrzymał się na podłodze.

- Och! Och, na Moc... - Obróciła się, odsuwając włosy z oczu. - Damo Minnowquay, stopa twojej córki! Tak mi przykro...

Uklękła i zaczęła delikatnie ściągać trzewik. W tym czasie ktoś chwycił Beau za włosy i pchnął go na otwartą przestrzeń.

- O, tak - westchnął jego nowy strażnik. - Przepyszny.

- Jeśli kiedykolwiek się z tobą zgadzam. Miło, to rzadko - powiedział Pli, nasuwając na oczy fioletowe, półprzejrzyste po­wieki. - Ale tym razem jesteśmy jednomyślni.

- Mmmm.... - Trzeci bóg puścił Beau i przerzucił nogę nad delikatnym krzesłem, kołysząc się i wciskając kolano w po­duszkę. Beau mógł tylko uśmiechnąć się blado. - Przysięgam, flameni nadal wybierają najlepsze duchy.

- A ty zazdrościsz im więcej niż jednej rzeczy, Miło - rzucił ostro Pli.

Miło wzruszył ramionami.

- Sądzę, że to komplement dla twoich ludzi i pośrednio dla ciebie. Nie zasługujesz na wyjaśnienie i go nie otrzymasz.

- Wyjaśnianie jest batem tego, kto powozi masami.

- O, uważasz się za masę, Pli? A mnie za swego pana? Pochlebia mi to.

Pli zaczerwienił się. Był to dziwny widok: ponieważ nie miał futra, jego twarz pociemniała od nabiegającej krwi, a skrzydła zadrżały. Miło uśmiechnął się zwycięsko, po czym odwrócił się do Beuu. Jego skóra miała przytłumiony, mszysty odcień. Okrywała kości grubsze niż u Pli, a ciało Miło było potężniejsze, bardziej człowiecze. I chociaż miał wystające kości policzkowe, podbró­dek i brwi Jego twarz wyglądała na zdolną do wyrażania ludzkich uczuć, w przeciwieństwie do Pli i Przetrąconego Ptaka.

Ale mimo to, nie można go było pomylić z Królewczykarni. Oprócz nagiej skóry miał długie i zaokrąglone łopatki, u bosych stóp sześć palców, zakończonych pazurami zostawiającymi rysy na posadzce, a szpony u rąk mogły jednym ruchem pozbawić Beau oczu. Jego włosy miały dziwny, fioletowobrązowy odcień, który ludzie uznałiby za nienaturalny. “Teraz rozumiem, dlaczego bogowie tak cenią piękno. Sami nie są piękni. To ma sens... Prawda?”, Beau doznał nagłego objawienia.

- Cóż, Piękny - rzekł Miło - na pewno masz styl. Podoba mi się twój płaszcz. Czy mogę go sobie wziąć, kiedy umrzesz?

- Pociągnął Beau za rękaw. Beau żałował już wybrania tej niedorzecznej części garderoby, uszytej z brokatu w kolorze kukurydzy, z białą koronką wyzierającą z mankietów i dekoltu. Sztywne kołnierze otaczały jego twarz i pogłębiały złocisty kolor futra. Podkreślił oczy fioletowym cieniem. “Świetnie”. Przybrał pozę, prezentując Miłowi pełen efekt.

- Och! Och, powalasz mnie na kolana. - Bóg pogładził policzek Beau. - Czy pójdziesz ze mną do łóżka, chłopczyku? Chciałbym cię rżnąć i rżnąć...

Pli pozbierał się już i złośliwie niszczył krzesło, na którym siedział.

- Zamknij się, ty wywłoko. Biedak zaraz się porzyga. - Obrócił się ku Beau. - Wynoś się! Nie chcemy cię! - A do reszty zgromadzenia: - Dobra, won! Idźcie na swój bankiet, pijcie wino, folgujcie sobie jak wieprze!

Przetrącony Ptak zawiązała bandaż wokół stopy dziewczyny, którą zraniła.

- Nie mogę nawet wyrazić, jak mi przykro, że zepsułam ci wieczór, kochanie. Idź do damy Summer i poproś o właściwą opiekę, może uda ci się jeszcze zatańczyć. - Uśmiechnęła się, ucałowała obandażowana, stopę i zniknęła. Dziewczyna i jej mat­ka wyszły w pośpiechu.

Pli zaśmiał się grubiańsko.

- Godo! - wrzasnął. - Wiem, że gdzieś tam jesteś, ale tym razem zrobiłaś sobie cholernie dobry makijaż! Przez dziesięć minut cię nie znalazłem! Idź, Piękny.

Beau skłonił się, obrócił i odszedł szybko i wdzięcznie.

- Pli, nie niszcz rzeczy tylko po to, by zabić nudę - usłyszał głos Miło. - Ja mogę robić wszystko, czego zapragnę, bez uciekania się do zniszczeń. - I zakołysał się na kruchym krześle, kręcąc nim w kółko. Piękny jak motyl.

Kora czekała na Beau przy drzwiach. Błyszczący pył z jej stanika zniknął: musiała pozwolić deltanom dotykać się, aby zaspokoili swą ciekawość, grzeczna jak prawdziwy duch. Gapiła się na bogów z takim skupieniem, że ledwo go dostrzegła.

- Na co czekasz? - syknął. - Domyślą się, że nie jesteś prawdziwym duchem!

Jej twarz pobladła, a szczęka opadła. Niesamowite, jak jej się udało pogrubić wargi. Ale to prawda, że nie powinna się odzy­wać! Epizod z bogami sprowadził go na powrót we własne ciało.

- A to co? - Pli patrzył na nich przyjaźnie. - Kolejny duch? Czy to jej głos słyszałem?

- Nie bądź śmieszny, ty skrzydlata pokrako - odparł Miło. - Daj im odejść! Nic z nich nie wyciągniesz, umierają ze strachu na stojąco.

Ale Beau czuł na sobie spojrzenie Następcy, zanim Pli odwrócił jego uwagę kopniakiem, który połamałby ludzkie żebra. Beau zapa­miętał ten obraz do końca życia: najbardziej czczone istoty świata kręcą się na krzesłach w pustym pokoju, gdzie na podłodze jest rozmazana krew i kłócą się o metafizyczną jakość ludzkich duchów.


***


- Owoce morza, kochanie?

Kora śledziła tłuste palce wyciągające widelec. Kawałek mię­sa był biały i dzwonkowaty, ale wyglądał jak wołowina.

- Jeżowiec, bardzo wolny i niezgrabny, kochanie. Młodzi ludzie uczą delfiny polowania na nie. Oczywiście, niewiele ich zostało na bagnach, więc to prawdziwy rarytas.

Kora wolno pokręciła głową.

- Doskonale! - Dama nazywała się Arolette Meadowlord. Położyła jeżowca na swoim talerzu. - Ale, moja droga, prawie nic nie zjadłaś! - Pokazała talerz Kory pełen kawałeczków tego i owego. Kora rzeczywiście nic nie zjadła, chociaż była bardzo głodna. Zrozumiała, że wcześniej, w holu, była niewybaczalnie lekkomyślna. Teraz wolała się strzec. Śmierć mogła się czaić w jeżowcu albo szparagach, ryżu czy krokietach. Nie odważyła się zaryzykować i sprawdzić, w jaki sposób ateiści chcieli ją zabić.

Dama Meadowlord przeniosła swą uwagę na drugiego sąsia­da. Zapłaciła gotówką za przywilej siedzenia obok Kory i była zła, że nie potrafiła skłonić jej do rozmowy.

- Wy prostaccy nuworysze! - rzucił wściekle stary lord. - Nie znacie się na pałacowej etykiecie. Zarobiliście pieniądze na hodowli łani w zimie! - Meadowlordowie, ciężko zbudowani i białofutrzy, pochodzili z Islandii. - Co żona pasterza wie o duchach? Byli Lenami, jak ja, wiedzą, moja oświecona pani, że duchy nie powinny ani jeść, ani mówić. Widziałem duchy wybra­ne na inaugurację Miło. Spójrz na nią: zna swoje miejsce, w prze­ciwieństwie do ciebie!

Kora spuściła wzrok na złożone ręce. Wypolerowała paznok­cie i pomalowała je. Świetlisty puder na dłoniach sprawiał, że jej futro wyglądało jak srebrno-złoty plusz, a nie szczecina.

Po chwili odważyła się podnieść oczy. Sala bankietowa była największym pomieszczeniem, jakie w życiu widziała. Na całym su­ficie namalowano freski przedstawiające ludzi i bogów, teraz stały się one matowe pod warstwą brudu. Kobierce, którymi wybito ścia­ną były u góry poplamione i nadjedzonc przez mole, ale piękniały bliżej podłogi. Głosy biesiadników biegły pod dachem jak rzeka.

Była pewna, że Beau, sprawiający wrażenie rozmarzonego, siedział jak na szpilkach. Z jej winy. Dlaczego dała mu powód do zmartwień? Do jej uszu dobiegł dźwięk srebra i szkła, a procesja służących z tacami zasłoniła Beau. Przy stole obok siedziała Wella, Cienci i Telli - przynajmniej miała nadzieję, że to oni. I Ameli, mała, pobożna Królewczynka, którą zaaprobował Belstem Summer. Wbrew zwyczajowi rozśmieszał ją i zmuszał do rozmowy z jego córką. Aneisneida wyglądała, jakby to ona, a nie Ameli, miała zostać duchem.

Pochodnie oświetlały wejścia. W drzwiach znajdujących się dokładnie naprzeciw Kory stała drobna Kalwaryjka w wiśniowej sukni, trzymająca Raina za rękę. Jej gesty jasno wskazywały, że pragnie jego towarzystwa. “Ale moja siostra...”, sprzeciwił się Rain niemrawo, wskazując salę.

Jego siostra stała między najlepszymi stołami, zauważana tylko przez służących, którym zawadzała. Szarpała spódnicę i rozglądała się wokół za Rainem, zdenerwowana do szaleństwa.

Zostaw ją”, powiedziały gesty Kalwaryjki. “Chodź”.

Rain zniknął, a siostra nadal desperacko szukała go wśród gości. Kiedy ludzie zaczęli zwracać na nią uwagę, wygładziła spódnicę, wybrała na chybił trafił drzwi i wybiegła. Kora zadrżała i zacisnęła ręce na pustym pucharze. Był zrobiony z czaszki psa solnego, z oczodołami zalutowanymi srebrem.

- Przepraszam - powiedział ktoś nad jej ramieniem. - Obserwowałem cię. zafascynowany, droga damo, i nie mogłem nic zauważyć, że piłaś tylko wodę. Żaden zwyczaj nie zabrania duchom picia alkoholu. Niektóre damy uważają, że w dobrym tonie jest nalewać im tyle, ile mogą wypić. Osobiście nie podzie­lam ich zdania, jednak chciałbym nalać ci wina. Czy mogę?

Kora obróciła się powoli, kontrolując swe ciało aż po koniusz­ki rzęs. Jej drugim sąsiadem był młody Królewczyk o wyszuka­nych manierach. Miał duże, muskularne dłonie. Przysunęła mu swój puchar, a on napełnił go winem.

- Jestem kupcem z Zachodu - powiedział.

Wino płynęło jak czerwona oliwa ku brzegowi pucharu. Po­kazała gestem, że wystarczy. Pomyślała, że go lubi. Gdzie się podziała nadmierna poufałość, którą, tacy jak dama Meadowlord, pokrywali ciekawość? Albo nerwowe obrzydzenie innych? Dopóki dama Meadowlord nie zostawiła jej w spokoju, kupiec nie próbował zwrócić uwagi Kory, ale też nie wpatrywał się w nią jak sęp w padlinę. Traktował ją jak normalną osobę.

- Moja ciotka jest głową cechu kupieckiego na Zachodzie - rzekł. - Wysłała mnie. abym wynegocjował układ handlowy z lordami Miasta Delta. Droga jest niebezpieczna, szczególnie teraz, kiedy tylu ludzi opuszcza swe niegościnne domy. Musieli­śmy zapewnić bezpieczeństwo karawanom. Bardzo chciałem zo­baczyć stolicę świata i nie rozczarowałem się.

Dała mu znak, aby mówił dalej. Wypalone pochodnie zastą­piono nowymi, a Belstem Summer, coraz bardziej pijany, śmiał się głośniej i częściej. Kilkunastu muzyków weszło do sali i bez słowa zaczęło grać. Dźwięki odbijały się od sufitu i Kora miała wrażenie, że gra nie piętnastu, a pięćdziesięciu ludzi. Smyczki śmigały po strunach skrzypiec, wiolonczeli i kontrabasów, palce ślizgały się po fletach, rożkach i saksofonach. Jedna po drugiej pary wstawały i zaczynały tańczyć między stołami. Nastrój zmie­nił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

- Duchy często nie chcą tańczyć - wyszeptał kupiec. – Ale, moja droga, mają prawo do innych przyjemności. Nie mam wielkiej nadziei, ale wyznaję, że znalazłaś miejsce w moim sercu.

Sprzątnięto obrusy i zastawę ze stołów, biesiadnicy rozluźnili się i obserwowali tancerzy przemykających pomiędzy stołami. Ręka kupca spoczęła na rękawie Kory.

To nie było właściwe, ale jej własny język zdradził ją:

- Tak! - usłyszała swój głos. Dama Meadowlord otworzy­ła usta, kiedy kupiec wstał i wyciągnął do Kory rękę. Był wyższy, niż przypuszczała, a pod jedwabnym frakiem rysowały się mięś­nie rybaka. Koronki otarły się o koronki, podążyli ku wyjściu.

- Dom Summerów jest bardzo duży - szepnął kupiec. - Na pewno któryś z pokojów będzie wolny.

Kora roześmiała się. Czuła, jak między ich palcami przeska­kują iskry. “To zwyczaj”, pomyślała w euforii. “Zwyczaj!”

Ale żadna z komnat nie była wolna. Alkowy zajmowały pary zatopione w sobie, obojętne na resztę świata.

- Obawiam się, że będziemy musieli pojechać do mnie - powiedział kupiec do Kory, kiedy natknęli się na trzecią parę zajętą uprawianiem miłości. - Oczywiście, jeśli chcesz, pani? - Skinęła głową. - Miałem nadzieję, że nie będziemy musieli wychodzić, ale to niedaleko. Nocuję w Bagnisku.

Wyszli tylnymi drzwiami i ruszyli na plac przez furtkę w mu­rze. Kupiec zatrzymał rykszę i wydał szereg skomplikowanych rozkazów. W rykszy, otoczony mrokiem, zaczął ją delikatnie całować. Czy wiedział, że nigdy przedtem się z nikim nie cało­wała oprócz Beau, kiedy mieli po czternaście lat? Prawdziwe pocałunki były dla nich tabu, które pomagało zachować cnotę. Młody kupiec ssał jej wargi, a jego język ślizgał się po jej zębach. Nagle pociągnął ją na swoje kolana.

Rykszarz zapukał w palankin, a potem odsunął zasłonę. Kora pozwoliła prowadzić się do drzwi domu, przed którym stanęli. Uliczka biegła jak kanion między wysokimi domami i sklepami, cichymi i zamkniętymi. Biała koszula rykszarza lśniła w mroku, a gwiazdy rzucały mgliste światło. Gdy kupiec otworzył drzwi, poczuła zapach perfumów, przypraw i kurzu.

- Na górę, słodki duchu - rzucił mężczyzna. Poprowadził ją szerokimi schodami. Kiedy byli na górze, usłyszała czyjś wrzask dobiegający zza zamkniętych drzwi. Kupiec skrzywił się.

- Inni mieszkańcy. Nie zostanę tu dłużej, dom ma gorszą reputację, niż sądziłem. - Otworzył drzwi na końcu korytarza.

Po obu stronach dużego łóżka płonęły pochodnie. W oknach wisiały grube, koronkowe zasłony, a na podłodze stała waza pełna wielkich dzwonków, wypełniających pokój swym zapachem. Framuga, z której wyjęto drzwi, wskazywała drogę do dalszej części mieszkania.

- Och - szepnęła Kora, zapominając się. - Och, jak pięknie! Panie - schwyciła jego dłonie. - Panie, jestem dzie­wicą. Proszę, bądź delikatny...

Uśmiechnął się do niej czule.

- Będę tak łagodny, jak tylko potrafię. Będzie cię trochę boleć, ale mam nadzieję, że przyjemność zagłuszy ból.

Przycisnęła czoło do jego niezwykle silnego ramienia:

- Panie... jak ci na imię?

- Ziniquel - odparł po chwili. - Mam na imię Ziniquel. Szeptała jego imię, kiedy zaczął ją rozbierać. Zadrżała, gdy suknia zsunęła się z jej piersi i bioder. Dzięki bogom, że wtarła złocisty pył w całe ciało, a nie tylko w odsłonięte części! Z dresz­czem przyjemności pomyślała, że wygląda jak złota rzeźba. Ziniquel wstrzymał dech.

- Duszku, jakże cielesna jesteś. I jaka wytworna! - Zdjął frak, koszulę, kryzę i buty. Widziała wybrzuszenie w jedwabnych spodniach, ale nie zdjął ich jeszcze. Zdusił jedną z pochodni i wprawnie zbił Korę z nóg, posyłając ją na łóżko.


***


Później wyszeptał:

- Trzymaj... to kwiat. Chcę zobaczyć, czy pasuje do twego futra. Oboje jesteście złotobrązowi w świetle pochodni... - Pochodnia dogasała. Kora, nasycona i śpiąca, pomyślała, że więk­szość pudru musiała się zetrzeć, ale pewnie tego nie zauważył w przyćmionym świetle. Być może nie patrzył na nią obiektyw­nie. Jej ciało było podrażnione, ale bardziej giętkie niż kiedykol­wiek. Zamknął jej palce na łodyżce kwiatu.

- Potrzymaj go pod nosem. Nie, nie... Widzę cię jako małą dzikuskę, promieniującą bardzo prawdziwą przemocą i pasją... wyciągnij ramię. Unieś biodra. Ach, kilka zadrapań... - mówił do siebie. - Mogę?

Skąd wziął się ten nożyk? Nie obchodziło jej to. Cieszyła się, że może go uradować i kiedy zaczął ciąć skórę na jej piersi, jakby miał zamiar umieścić w niej inkrustację, nie poczuła bólu. Pochy­lił głowę i polizał ją, rozsmarowując krew.

- Och...

Poczuła jego usta na swoich i nawet nie zauważyła, kiedy się od niej odsunął, a zimne powietrze wtargnęło między ich ciała. Uniosła biodra, błagając bezgłośnie.

Sięgnął pod łóżko, a jego oczy przybrały zimny, odległy wyraz. W dłoni miał...

- Nie! - wrzasnęła Kora i rzuciła się w bok, aby uniknąć igły, którą trzymał. Spadła z łóżka, niszcząc trzymany kwiat. Rzucił się za nią z chłodem w oczach, pożądanie wyparowało.

Jednak mnie przechytrzyli. Tak mam umrzeć...”

- Nie jestem duchem! Mogę to zmyć! - Cofnęła się ku drzwiom, szukając wody. - Nie wiedziałam, że moje przebranie jest aż tak dobre! Nie jestem duchem!

Woda. Zlew, a na nim butelki i szczotki. Złapała gąbkę i zmo­czyła twarz: dlaczego tak dobrze wtarła puder? Ziniquel złapał ją. Upuściła gąbkę, dysząc ciężko, cała mokra. Krople wody na piersi czerniały, mieszały się z krwią. Wepchnęła włosy za uszy, mogła sobie na to pozwolić, bo znów była Pokorą, piękna kobieta zniknęła.

- Widzisz? Nie jestem duchem, widzisz? Chyba w to teraz nie wierzysz! Spójrz, jaka jestem brzydka!

Ziniquel powoli wracał do siebie. Opuścił strzykawkę. Pomy­ślała, że zaraz zemdleje; złapała ręcznik i wytarła twarz.

- Mogę się... ubrać?

- Tak! Tak, na bogów, ubieraj się!

Próbowała jednocześnie zapiąć fiszbiny sukni i nie spuszczać z niego oka, ale jej się nie udało. Potrząsnął głową, a potem stanął za nią i pomógł jej zapiąć suknię. Odłożył strzykawkę, ale Kora ledwo powstrzymała się przed odskoczeniem od niego.

- Co... co w niej było?

- Och, solna akonilyna, umiera się szybko i boleśnie. - Zapiął ostatnią haftkę, a potem zapalił pochodnię. - Prawdopo­dobnie i tak będę musiał cię zabić, więc się nie ciesz. Moja reputacja legnie w gruzach, jeśli się rozniesie, jak mnie oszukałaś. Jesteś bardzo pospolita. Szkoda, że nie jesteś szczuplejsza, masz ładne kości, ale straciłabyś figurę.

Światło wypełniło pokój, musiała dochodzić trzecia w nocy. Ktokolwiek krzyczał na dole, teraz tylko jęczał. Ziniquel wykrzy­wił się.

- Słyszysz? Pami pracuje. Jest najokrutniejsza z nas. Nie wiem, czy powinienem cię zabić, może istnieje lepsze rozwiąza­nie... - Utkwił w niej spojrzenie.

Cofnęła się, aż przylgnęła plecami do ściany. Zbliżyła się do przewróconej wazy.

- Nawet o tym nie myśl - Ziniquel usiadł na łóżku i zaczął się ubierać. Zmienił się nie tylko jego sposób zachowania, ale też głos, nie był już czarującym kupcem z Zachodu, ale wyrachowanym mordercą. Przystojny? Nie: niebezpieczny. - Mogę cię zabić goły­mi rękami. Muszę to przemyśleć, twoje przebranie było dobre. Musiało być, skoro udało ci się mnie oszukać. Musisz być coś warta.

- Nie rozumiem - głos Kory drżał. - Najpierw mnie omotałeś, a potem próbowałeś zabić. Nie zaprzeczaj. To nie jest sen, prawda?

- Szkoda, że nie jest - Ziniquel zapiął buty i rzucił na nią okiem. - Zakład, że już zabijałaś? Tylko inny zabójca mógł zauważyć, że coś się szykuje. Nic takiego nigdy mi się nie przytrafiło. Nie zaprzeczaj!

Kora splotła palce. Usta miała suche. Chyba postradała zmy­sły, ufając temu człowiekowi?

- Morderczyni. Tak mówiła do mnie matka. Mała morderczyni-manipulatorka.

Zastanawiała się, czy właśnie straciła szansę na przeżycie. Wolałaby teraz być na ulicy, gdzie chciała ją posłać Ministra Bareed. “O bogowie! Pli. Przetrącony Ptaku, Miło!”

Ziniquel Sevenash wstał i objął ją. Obrócił nią po pokoju, wpadł na wieszak i pośliznął się w brudnej wodzie.

- Godo, Parmi, już idę! - wrzasnął. - Dziewczyno, jak ci na imię?

- Pokora.

- Zakład, że wołają cię Kora? Widzisz, myśleliśmy, że dziś jeden z nas nie dostanie ducha, a potem okazało się, że jest was siedmioro, wystarczająco dla każdego. Błogosławiony niech będzie dzień, w którym wyciągnąłem krótką słomkę! Będziesz twórczynią.

- Kim...?

- Jest nas siedmioro. Każdy z nas zasiada na Elipsie. Skąd pochodzisz?

- Z Domesdysu.

- Wspaniale. Nie ma wśród nas ani mistrza, ani ucznia z Domesdysu. Och, Koro, pokażę ci wszystko!

- To znaczy... ty tworzysz duchy? Ty?

- Jeszcze się pytasz? Oczywiście!

- Mój kuzyn jest duchem. Jeśli mówisz prawdę, to znaczy, że wybrał go ktoś inny spośród was. - “Beau! Czy to ty krzy­czałeś?” - Muszę go zobaczyć. Zabierz mnie do niego.

- Goda się nim zajęła - zdenerwował się Ziniquel. - Naprawdę musisz?

- Proszę! Nie możesz mi odmówić!

- Och. Och, na bogów. - Odetchnął. - To musiała być Goda. Nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Ale jeśli musisz... będziesz moją uczennicą... nie powinniśmy zaczynać od kłótni.

Położył jej rękę na plecach w miejscu, gdzie fiszbiny ściskały jej talię tak, że mężczyzna mógł ją objąć dłońmi, i poprowadził do holu. Nadal było ciemno. Wspięli się po skrzypiących scho­dach na ostatnie piętro, gdzie gwiazdy zaglądały przez świetlik z matowego szkła. Ziniquel pchnął jedyne drzwi.

Następna sypialnia, znacznie bogatsza niż pokój Ziniquela, najwyraźniej należała do kobiety. Przy kandelabrach wisiały pió­ra, okrągłe łóżko zarzucone było poduszkami, a podłogę pokry­wały kolorowe skóry.

Drzwi zatrzasnęły się za nimi. W przyległym pokoju coś upadło na podłogę.

- Cholera! - wrzasnęła ostro kobieta. W jej głosie było tyle wściekłości, że aż raniła uszy. Ziniquel wężowym ruchem prze­sunął się do drzwi, a Kora podążyła za nim, wbijając mu paznok­cie w ramię. Pokój, najwidoczniej warsztat, był duży i zagraco­ny. Coś białego obryzgało szafki obok upuszczonej strzykawki. W kącie kucał Beau. nagi i drżący. Wściekła kobieta odwróciła się ku Ziniquelowi.

- Czego, do diabła?

Stalowe włosy wyśliznęły się z jej wyszukanej fryzury, a szarofutra twarz była wykrzywiona gniewem. W dłoni ściskała drugą strzykawkę.

- Za moment się tobą zajmę!

Ruszyła w bok. Jej ukradkowe, wypracowane ruchy sprawiły, że Korze dreszcz przebiegł po krzyżu. Beau nie zauważył, jak blisko podeszła, dopóki nie wzniosła dłoni, gotowa do skoku...

- Beau! Uwaga!

Beau wcisnął się w kąt, skamląc ze strachu. Kobieta upuściła strzykawkę i wyprostowała się. Wściekłość odpływała z niej powoli. Była niewysoka; jej suknia zsunęła się z ramienia, uka­zując pierś.

- Ziniquelu, co ty wyprawiasz? Jaka była treść pierwszej lekcji Konstancji? Nie przypadkiem: “Nigdy nie przeszkadzaj mistrzowi w pracy?”

Ziniquel oparł się o drzwi.

- Nieźle ci tu idzie. Godo. Czuję fale pozytywnej energii płynące z tego ducha.

- Nie zaczynaj. Nie zaczynaj, dobrze ci radzę. Kto to jest? Gdzie twój duch?

- To jest mój duch.

Kora wyjrzała zza niego, nie miała zamiaru zbliżać się do kobiety. Czy mogła jakoś dosięgnąć Beau?

- Nie wygląda na ducha. - Kobieta obrzuciła Korę spoj­rzeniem. - Flameni znacznie się opuścili, skoro ją wybrali.

Ziniquel westchnął z rezygnacją. W kilku odpowiednio dobra­nych słowach powtórzył opowieść Kory o przybyciu do Miasta Delta w roli towarzyszki Beau. Zakończył:

- Biorę ją na swoją uczennicę. Ponieważ mam nadzieję na długą, owocną współpracę, pomyślałem, że zacznę od zaspoka­jania jej zachcianek. Duch jest jej kuzynem. Chciała go zobaczyć, zanim umrze.

- Przyjmujesz ją? - rzekła Goda. - Ziniquelu, czy ona jest wystarczająco dobra? Czy też tak bardzo chcesz mieć ucznia, że uznałeś zbieg okoliczności za zrządzenie losu?

Ziniquel zjeżył sierść.

- Godo, nie masz prawa zadawać takich pytań. Jestem mi­strzem, tak jak ty. Ale i tak ci odpowiem: niezależnie od tego, co musiałbym poświęcić, nigdy nie naraziłbym mej sztuki. Ty po­winnaś wiedzieć to najlepiej.

- Dobrze. Jest odpowiednia. Mam do ciebie zaufanie. - Goda przekrzywiła głowę. - Ale nie wiem, czy jesteś gotowy na przyjęcie ucznia, Zin, szczególnie dwa czy trzy łata młodszego od ciebie. Jesteś zbyt surowy.

Ziniąuel spojrzał jej prosto w oczy.

- Byłem równie gotowy jak inni.

Stała w ciszy, jakby wspominając. W końcu skinęła głową.

- Tak, byłeś.

Kora widziała, że to wyznanie sprawiło jej ból.

- Ale nie o to chodzi. Cała sprawa szkolenia jest bardziej skomplikowana, niż myślisz. - Spojrzała na Korę.

Kora wytrzymała spojrzenie. Goda mogła być jej matką, ale szare futro pokrywało wszystkie zmarszczki, jakie mógł wyżłobić czas. Nosiła różową suknię na beżowej halce. Dotknęła twarzy Kory z niespodziewaną łagodnością.

- Cóż, dziewczynko, morderczyni, tak?

Kora przytaknęła. Trzeba było to wyznać. Na nic zdałyby się zapewnienia, że jej dziadek chciał umrzeć i że nie miała zamiaru zabijać w Port Taite. Nie należało też wspominać chwili, w której patrzyła na mężczyznę leżącego w kałuży krwi.

- Chcesz zobaczyć, jak pracuję? - Goda wskazała Beau. -To może dodać pikanterii. Planowałam scenę masturbacji. Jest niezwykle silny. Rzadko trafiają nam się duchy, które całe życie pracowały fizycznie - zwracała się do Ziniquela. - Ten przy­stojny, silny młodzieniec, mógłby pstryknąć palcami i mieć każ­dą, a wkłada całą swą energię w samotną przyjemność. Miałam to, byłam na granicy, kiedy weszliście.

- O bogowie, przepraszam! - szczerze powiedział Ziniquel.

- Planowałam go w takiej pozycji. - Goda wygięła grzbiet i rozłożyła ramiona.

Między dwoma twórcami rozkwitła wspólna pasja, która zwy­ciężyła wrogość.

- Ale jeśli będzie patrzył na nią - rzekł niecierpliwie Ziniquel - marzył o byciu z nią, to nada nowy kształt jego emocjom! Rzeźba nabierze głębi!

- Nigdy nie byliśmy kochankami - zaprotestowała Kora, ale nie zwrócili na nią uwagi.

- Zrobię to! - krzyknęła Goda. - Jak jej na imię? Kora! Siadaj tu, na stołku przy oknie. Patrz na niego, patrz mu w oczy, proś, błagaj go, by do ciebie przyszedł. Nie przejmuj się, nie uda mu się. - Skrzywiła usta i wytarła ręce w spódnicę. - Mówisz, że jesteś morderczynią. Udowodnij to!

- Ha! Ładnie, Godo! - Ziniquel usiadł na podłodze. - Wierzę w ciebie, Koro! Zrób to!

Kora czuła, jak jej serce rwie się na strzępy. Przepełnił ją ból.

Beau!

Co mogła zrobić?

Czy mogła ocalić oboje?

Nie.

Czy mogła ocalić Beau, poświęcając siebie?

Bezmyślny i dziki, przywarł do ściany. Obnażył zęby, ale nie zwinął się w kłębek jak zwierzę. Wydawało się, że nieświadomie wzywa Godę, pragnie, aby wróciła. Nie było szans na to, aby zaczął myśleć i spróbował uciec.

Czy Kora mogła ocalić siebie, poświęcając Beau?

Usłyszała swój szloch. Nie zdawała sobie sprawy dokąd idzie, kiedy chwiejnie ruszyła ku Beau. Ostry, słony zapach uderzył ją w nozdrza, ale zignorowała go i uklękła przy kuzynie.

- Och, kochanie...

Nie rozpoznawał jej. Zanurzył dłonie w jej włosach i cofnął je. Z ust ciekła mu ślina, a oczy błądziły po pokoju. Rozpoznawał tylko niebezpieczeństwo.

Objęła go, płacząc.

- Kocham cię. Zawsze będę cię kochać.

Cofnęła się w kierunku okna i opadła na stołek, pełna nienawiści do siebie. Jak każde ciepłokrwiste stworzenie nie potrafiła pano­wać nad instynktem: zrobiłaby wszystko, aby ocalić swoją skórę.


ROZDZIAŁ SIÓDMY


Tworzenie ducha trwało aż do świtu. Najpierw Goda musiała doprowadzić Beau do takiego stanu, w którym przerwało jej pracę wtargnięcie Ziniquela i Kory. Później zajęła się nowym wymia­rem: tęsknoty za Korą. Wtedy wkroczyła dziewczyna. Zmusiła się do płaczu, klęczała obok Beau, wyciągała dłonie w cierpieniu, które wcale nie było udawane. Ziniquel szeptał wskazówki. Wy­dawało się, że wie, czego chce Goda, równie dobrze jak ona sama.

W końcu dłoń Beau poruszała się rytmicznie między nogami. Jego oczy przypominały Korze kawałki fioletowego szkła.

Goda stanęła za nim i artystycznie potargała mu włosy. Ziniquel zbliżył się czujny jak drapieżca. Goda uklękła. Złapała napełnioną strzykawkę delikatnie, lecz pewnie.

- Używa belladonny, daje lepsze efekty - wyszeptał Ziniquel do Kory.

- Koro! - wykrzyknął Beau, dotychczas milczący. - Koro!

Jego drugie ramię wyciągnęło się ku niej z gracją i płynnością, jakich nauczył się w Domu Larch. Ziniquel wstrzymał oddech. Gdy Beau doszedł z odrzuconą głową, Goda uderzyła. Igła wbiła się w ramię tuż nad nadgarstkiem. Upadł na podłogę z otwartymi ustami i szeroko rozrzucił nogi. Smród wypełnił pokój. Gdyby Kora spojrzała, zwróciłaby kolację. Przez długi moment nic się nie działo, potem Ziniquel pochylił się, chwycił Beau za łokcie i pociągnął ku sobie. Na podłodze rozlała się brązowa plama.

Goda nie poruszyła się. Zamknęła oczy, a całe jej ciało drżało z napięcia.

- Odsłoń okna! - syknął Ziniquel.

Kora usłuchała i potknęła się. Widok z okna sprawił, że zamarła: zapomniała, że znajdowali się na ostatnim piętrze. Za dachami pokrytymi szarym łupkiem widziała bagna: szeroką siatkę kanałów i wysp, z wodą zabarwioną na różowo przez pierwsze promienie słońca. Słońce wschodziło na dalekim hory­zoncie za trawiastym archipelagiem. Stado czarnych ptaków przecięło pomarańczowy dysk. Ich głos niósł się spokojnie nad dachami Bagniska, łącząc w sobie dźwięki wody i powietrza.

Odetchnęła. Zimne, ostre powietrze mroziło jej płuca. Na ulicy ktoś krzyczał:

- Poczekajcie na mnie, chłopcy! Tu mieszkają twórcy du­chów! Nie zostawiajcie mnie. - Spojrzała w dół i zobaczyła jaskra­wo odzianego młodzieńca, wymiotującego pod murem. Dzieci z Bagniska, prowadzące stada na pastwiska, obchodziły go szerokim łukiem. Wyraźnie słyszała jego kaszel i słabe przekleństwa.

- Dzień dobry! - zawołała. - Dobrze się bawiłeś tej nocy?

Podskoczył i rozejrzał się wokół. W końcu podniósł głowę.

- Byłeś u Summerów? Wydaje mi się, że cię poznaję. Młody lord Meadowlord z Islandii, czy tak? - Mogła wrzucić miedziaka w jego otwarte usta. - Znam twoją matkę! Przekaż jej pozdro­wienia ode mnie, ducha, przy którym siedziała na przyjęciu! Powiedz jej, że niedługo się spotkamy, ale tym razem ona będzie się mieć na baczności! - Kora roześmiała się beztrosko, a od jej śmiechu zadzwoniły szyby w oknach.

Młody mężczyzna wpatrywał się w nią, przerażony, a potem zadarł poły płaszcza i uciekł. Potknął się w kałuży świńskich szczyn, zostawił w niej swój kapelusz i zniknął za rogiem. Kora zachichotała i odwróciła się.

- Nieźle - powiedziała Goda. Siedziała w skórzanym fotel. - Jednak masz język w gębie. - Spojrzała na Ziniquela i uśmiech­nęła się prowokująco. Drugi twórca stał w drzwiach z założonymi rękami, a twarz miał ciemną od powstrzymywanej furii.

Ciało Beau zniknęło. Zostały tylko plamy i odór. I pusta strzykawka. I chłód, bijący ze środka podłogi.

Głos Gody był pełen oczekiwania:

- Koro, wyjdź ze światła. A teraz spójrz na podłogę.

Kora zerknęła na miejsce, gdzie ciągle widziała Beau w jego ostatnich chwilach. I on tam był. Mrugnęła. Był jak rzeźba z przezroczystego szkła, wyciągnięty na plecach zjedna stopą sztywno uniesioną, jak ludzka bańka mydlana. Dlaczego go od razu nie zauważyła? Rzucał cień, co prawda nieco rozmyty, ale równie realny jak jej własny.

Podeszła do niego i dotknęła kryształowych włosów. Zimno poraziło ją na moment. Nie było nic więcej. Żadnych uczuć, podobnych tym, którymi promieniowały duchy u Belstema Summera. Umarł wyczerpany, wypalony.

- Ona go widzi, Zin! - Pyszniła się Goda. - Możesz się wykrzywiać, to nic nie pomoże!

Kora oderwała oczy od delikatnej figury. Popatrzyła skonfudowana na twórców.

- Jest taki zimny, ale nie czuję nic innego. Tylko wyczerpa­nie. Dlaczego?

- Nowy duch przepełniony jest tym, co czuł w chwili śmier­ci - odparła Goda. - Twórcy zadają im nie tylko ból, ale też napełniają je uczuciami. To nasz najbardziej strzeżony sekret. Świat postrzega duchy jako hołd dla zmarłych, a dla nas są tylko dziełami sztuki. Teraz, kiedy to wiesz, musisz tu zostać. Nie możesz odejść.

Twarz Ziniquela była mroczna jak zachmurzone niebo, ramio­na skrzyżowane na piersi.

- Cóż za metody, Godo! Straszyć ją!

- Ziniquelu, dlaczego jesteś zły? - zapytała Kora.

Odpowiedziała jej Goda, głosem świeżym jakby dopiero co wstała z łóżka:

- Bo ciągle jest dzieckiem i nie potrafi tego ukryć. Jest zbyt młody, aby wziąć sobie ucznia, szczególnie tak obiecującego jak ty, a ja pilnie potrzebuję kogoś, kto nauczy się i przejmie moją sztukę. Zdecydowałam się zażądać ciebie. Mam prawo. Niezależ­nie od tego, kim jestem, jestem leż mistrzynią i mam pewne przywileje. Będzie nam razem dobrze, Koro. - Kiwnęła palcem.

- Chodź tutaj.

Oszołomiona, Kora okrążyła centrum chłodu na podłodze.

- Siadaj.

Usłuchała, drżąc na myśl o gniewie Ziniquela. Goda z wysiłkiem potrząsnęła głową.

- Dzięki bogom. Miałam tylko jednego ucznia, a on mnie opuścił. To był najgorszy dzień w moim życiu. Ten zaś jest najlepszy, a dopiero świta.

- Przestań - wybuchnął Ziniquel. - Jak śmiesz to wyko­rzystywać! Ona była moja, Godo!

- To nie ja dałam się ogłupić przebraniem nie lepszym od mojego! Nie sądzę, aby tak naiwny mężczyzna mógł mieć jakie­gokolwiek ucznia, Ziniquelu!

Kora wstrzymała oddech i czekała na odpowiedź. Ziniquel jednak od wrócił się na pięcie i wybiegł z pokóju. Trzasnęły drzwi. Goda zaśmiała się perliście.

- Koro, kochanie. - Zacisnęła palce na rękawie dziewczy­ny. - Chcę sobie przypomnieć, jaka byłam, kiedy miałam ucznia. Chcę się ponownie stać tamtą kobietą, bo myślę, że jest lepsza od tej. Czy wybaczysz mi, jeśli od czasu do czasu stanę się jednak mistrzynią, która tak naprawdę już nie zasługuje na swoją pozy­cję, ale trzyma się jej kurczowo?

- Dlaczego... dlaczego Ziniquel był taki zły?

- Bo go znieważyłam w twojej obecności. I przyznaję, nie zadawałam sobie ostatnio trudu, aby się z nim dogadać. Ale z tobą będzie inaczej.

- Czekaj! - spanikowała Kora. - Na nic się nie zgodzi­łam! A jeśli nie...

Głos Gody stwardniał:

- Nawet nie myśl o tym, aby odejść bez mojej zgody. Oprócz tego, że wyjawiłam ci moje sekrety, masz krew na rękach. Pomogłaś nam stworzyć ducha. Nigdy nie zmyjesz tej krwi, a ja wszędzie cię odnajdę.

Kora czuła drapanie w gardle.

- Jeśli chcesz mnie zastraszyć, nic z tego. Mam krew na rękach od dziewiątego roku życia. Jeśli zechciałabym odejść, nie powstrzymałoby mnie to.

- Ach - mruknęła Goda po chwili.

Zapadła cisza. Kora z zadowoleniem zauważyła, że starsza kobieta nie wiedziała, co odpowiedzieć. Udało się zachwiać jej pewność siebie.

- Dobrze. Chcesz być moją uczennicą, czy nie?

- Kpisz sobie ze mnie - rzekła gorzko. - Nie mogę odmówić. - Poczuła się straszliwie samotna, tysiące mil od Beaulieu, bez pomocy. - Nie mam dokąd pójść. Byłabym głupia, odrzucając propozycję. A... - przebłysk perwersyjnej dumy - ... głupia na pewno nie jestem.

- Nie - zgodziła się Goda. - Nie jesteś.

Słońce lśniło na duchu Beau, rażąc oczy błyskami zieleni, fioletu i pomarańczu. Kora chciała płakać. Tak bardzo chciała, by wrócił!

- Dobrze - powiedziała Goda i zamilkła. Kora się nie odezwała. - Muszę wstać z tego fotela. Potrzebuję jedzenia. I myślę, że ty też nic nie jadłaś przez ostatni dzień. Jesteś wieś­niaczką, więc pewnie umiesz gotować. - Kora przytaknęła. - W pokoju obok jest kuchnia, krzesiwo, drewno i garnki. Suszone mięso w pojemniku pod zlewem, owsianka w szafce. Dlaczego nie zrobisz nam śniadania?


***


Szybko nauczyła się, jak używać deltańskiego paleniska i pły­ty kuchennej. W ciszy przyrządziła porządne śniadanie, składają­ce się z owsianki i solonej wieprzowiny. Jedzenie przywróciło Godzie siły: wstała i rozprostowała nogi, narzekając na siniaki, które nabił jej Beau. Dochodziło południe: duch Beau błyszczał na środku pokoju, doskonale widoczny w słonecznym świetle.

- Myślę, że powinnaś poznać resztę twórców. Zmień tę suknię, dziewczyno. Twoje futro wygląda w niej mdło.

- Wyglądało dobrze w złocistym pudrze - mruknęła Kora. - A normalnie jest mdłe niezależnie od tego, co włożę.

Była jednak zadowolona, kiedy zrzucała z siebie fiszbiny. Zwyczajna spódnica i bluzka, które Goda wyciągnęła z przepastnej szafy w sypialni, okazały się znacznie wygodniejsze i pasowały jak ulał, bo obie kobiety były tego samego wzrostu. Goda miała okrągłe biodra i małe piersi, widać jej było żebra i kości ramion. Bez problemu mogłaby zostać uznana za piękność, ale miała szerokie usta i agresywne oczy. Była Piradyjką, urodzoną na kamienistej ziemi.

- Będziemy musiały sprawić ci trochę ubrań - rzekła. - I suknie, żebyś mogła pokazywać się na dworze...

Zrzuciła odzienie. Kora patrzyła, jak naga przeszukuje zwały materii na podłodze. Jej mieszkanie leżało naprzeciw warsztatu i składało się z sypialni, salonu, gotowalni, sypialni dla gości, jadalni i łazienki. Umeblowano je w surowym, piradyjskim stylu: kamienne meble wyłożone poduszkami. Wspaniały buduar, do którego wkroczyli Kora i Ziniquel, został stworzony dla duchów Gody, nie dla niej. Mieszkanie było jej ucieczką, ale Kora miała wrażenie, że kobieta nie spędzała w nim zbyt wiele czasu. Świet­liki w salonie miały popękane szyby, a przeciek w gotowalni zniszczył tapetę. Kiedy Kora zwróciła na to uwagę, Goda była zaszokowana: przesunęła dłonią po wyblakłych kolorach i mo­krych niciach jak kobieta, która po raz pierwszy zauważa ranę na swym ciele.

Powiedziała w końcu, że nigdy nie zwracała uwagi na takie rzeczy, dopóki nie było za późno. Pochwaliła bystre oczy Kory.

- Rozejrzyj się po całym mieszkaniu, jeśli chcesz. Jeżeli lubisz szkło z Pirady, na stole w jadalni stoi kilka ładnych sztuk.

Jedna z nich spadła ze stołu i rozbiła się w drobny mak. Na dnie innej zaschło wino. Pająki rozsnuwały sieci na wannie. Zaskoczona Kora wróciła do sypialni. Goda podnosiła ubrania na chybił trafił i rzucała na łóżko.

- Kiedy chcę coś włożyć zanoszę to do praczki, jeśli, oczy­wiście, znajdę odpowiedni ciuch. Porządkowanie tego miejsca byłoby żałosne. Być może powinnam w końcu wpuścić tu Algię, tylko ona jedna lubi sprzątać. Nienawidzę jej prosić. Nieważne.

Zapinając w biegu suknię, pchnęła kolejne drzwi na klatkę schodową. Korytarz i schody były w gorszym stanie, niż zapa­miętała Kora. Wtedy jednak była pod wpływem wina i Ziniquela. Wyglądały na prowizoryczne albo na naprawdę bardzo stare. Tak stare jak Beaulieu, tak stare, że dywan utkany prymitywnym ściegiem. Jednak w przeciwieństwie do Beaulieu, tu od wieków nikt nie kłopotał się sprzątaniem, myciem czy polerowaniem.

Mimo to schody nie załamały się pod ciężarem Kory i Gody. Światło wpadało przez dziury w futrynie. Przeszły przez pustą, zakurzoną sień i stanęły przed drzwiami, których klamkę wyświe­ciło wiele dłoni. Goda zatrzymała się, pochyliła i wydobyła szklankę spomiędzy spódnic.

- Trzymaj. Sądzę, że mówią o nas, będziemy miały przewagę. Kora przyłożyła ucho do szklanki. Westchnęła: słyszała każde słowo.

- Nie możesz winić Gody. - To był męski, głęboki i pewny siebie głos. - Ma trzydzieści pięć lat. Prawie zbyt wiele na przyjęcie ucznia. Zin, znajdziesz inną, dojrzałą dziewczynkę, może nawet inną towarzyszkę. Teraz, kiedy powstał precedens, inni pójdą w jej ślady. Nie denerwuj się.

- Zawsze bronisz Gody, Szczęsny! - wybuchnął Ziniquel. - Dałem się wczoraj oszukać tylko dlatego, że w głowie mi nie postało, iż ktoś może zrobić coś takiego! Następnym razem wszy­scy będziemy uważać. Upiększacze powinni wykryć tę sztuczkę. Mówię ci, wszyscy pragniecie takiej uczennicy!

- Szkoda, że ja nie widziałam jej przebrania! - roześmiała się kobieta. - Nie chce mi się wierzyć, że oszukało cię nie uczone dziecko, Zin!

- Nawet bogów zmyliła. Stałem w tłumie. Widziałem, jak Przetrącony Ptak ją mija.

- Kiedy więc poznamy tę niezwykłą damę? - Głos był tak wysoki i nosowy, że nawet to niewinne pytanie przypominało atak.

- A skąd mam wiedzieć, Owenie? - zapytał Ziniquel. - Godzie nie można ufać. Wierny tylko, że teraz, kiedy dostała w swe ręce uczennicę, nie będzie nas potrzebować, wyprowadzi się i zostawi nas jak swe suknie na podłodze. Nie zdziwiłbym się, gdyby zabrała Korę do Goquisite i tej jej ślicznej posiadłości pełnej ludzi!

- Nigdy - przerwała mu kobieta, a inni ją poparli. - Z Zaułka Tellury nikt się nigdy nie wyprowadził, z żadnego powodu. Goda nie posunęłaby się tak daleko.

- Tu jest źródło jej silnej pozycji. - Nowy głos był suchy, starszy i rozważny. - Jej miejsce w Elipsie jest konsekwencją bycia mistrzynią. Opuszczając nas, zagroziłaby sobie. Nie zrobiłaby tego.

- Owszem, zrobiłaby! - parsknął Ziniquel.- Zrobi to,jak cholera! Dlatego tak marnie jej szło przez ostanie miesiące: wszystko, czego chce, to spędzać czas z Goquisite i niech szlag trafi jej karierę polityczną!

Kora nagle pojęła, że wie, kim jest “Goquisite”. To Goquisite Ankh, doradca Elipsy, wymieniana jednym tchem z Belstemem Summerem.

- Nieładnie, Zin - kobiecy głos był niski i matowy, ale te kilka słów zażegnało kłótnię. - Jak zwykle przesadzasz. Goda bardzo się interesuje polityką, a Goquisite to tylko część jej rozterek: widzi przyszłość i próbuje nas ku niej pchnąć. Nie jej wina, że się opieramy.

- A to co, Parni? Też zdradzasz?

- Nie. Ale widzę to, co Goda i współczuję jej.

Mężczyzna, który jako pierwszy przemówił, Szczęsny, rzekł:

- Dajmy spokój biednej Godzie! Wszyscy ją kochamy, tak, Zin. nawet ty! I nie odwrócimy się od niej niezależnie od tego, co zrobi. To jest źródło jej silnej pozycji, zrozum to. - Był sprytny, pomyślała Kora. Chciał rozproszyć gniew na Godę, uświadamia­jąc reszcie, że to im wszystko zawdzięcza. - Opiekujemy się nią, odkąd Hem odszedł, i nie przestaniemy. Jeśli chce uczennicy, to na litość bogów, niech ją sobie weźmie!

- Ale nie tę! Ona była moja, a Goda po prostu mi ją zabrała!

- Ma do tego prawo.

- Zin ma rację, nie powinna w ten sposób wykorzystywać swoich praw. - To musiała być czwarta twórczyni. - Więk­szość z nich nie ma już mocy, są na pokaz, jak sztylety przy pasie. A co do reszty, ich użycie ograniczone jest prawością i przyjaźnią.

- Więc wszystko w porządku! - Odezwał się mężczyzna o głosie eunucha, Owen. Najwyraźniej cieszył się, że ostatnie słowo należało do niego. - Wszyscy wiedzą, że Goda i Ziniquel nie są przyjaciółmi! Mogą sobie robić, co im się żywnie podoba!

- Bogowie, Owenie, wszystko potrafisz uprościć! - ryknął Ziniquel. Zapadła cisza.

Kora otworzyła oczy. Usta Gody drżały. Nawet bez szklanki musiała słyszeć ostatnie słowa. Minęło kilka okropnych chwil.

- To straszne - głos nastolatki.

- Ale prawdziwe. Przemyśl to, Uro.

Gdzieś trzasnęły drzwi, potem następne, bliżej i zanim Kora zorientowała się, co się dzieje, Goda postawiła ją na nogi i od­ciągnęła od drzwi.

- Zin. Zin, co robisz?

- Nie podejrzewasz chyba...

Kiedy drzwi się otwarły, obie stały w odpowiedniej odległo­ści, jednak Kora nadal ściskała szklankę. Ziniquel utkwił w niej wzrok, a następnie spojrzał na Godę.

- Nie myślałem, że naprawdę podsłuchujesz. W życiu bym nie podejrzewał.

Mistrzyni oddychała szybko. Jej palce miażdżyły dłoń Kory. Oczy Ziniquela mówiły wszystko. Ruszył niepewnie ku Godzie. Goda puściła Korę, obróciła się na pięcie i uciekła.

- Cholera - jęknął Ziniquel. - Cholera. Och, Godo, nie mogę cię więcej ścigać. - Oparł się o ścianę sieni i ukrył twarz w dłoniach. Drżał.

- Oto uczennica - powiedział jeden z twórców w pokoju.

- Porozmawiaj z nią.

- Jak jej na imię?

Kora słuchała, patrząc w czerwoną, drewnianą podłogę, nie na Ziniquela. Usłyszała w końcu, jak ją mija i wchodzi po schodach.

Zgięty palec dotknął jej podbródka i uniósł głowę. Naprzeciw niej stał starszy, szczupły mężczyzna o zielonym, królewieckim futrze.

- Jestem Kat Canyonade - jego głos był suchy i pewny. Jednak twarz miał zmartwioną. - To zapewne nie brzmiało najlepiej. Możliwe jest, że Goda i Zin trwale się poróżnia. To, że Goda cię wzięła, nie było kroplą przepełniającą czarę, na pewno nie, jednak przypomniało nam, że może zaistnieć podział.

- Czy to... czy to aż takie niewiarygodne? - zapytała Kora. - Odniosłam wrażenie, że i tak nie za bardzo się lubią...

Kat wprowadził ją do pokoju, który przypominał duży salon ze starymi malunkami na ścianach, głębokimi fotelami i komin­kiem. Siedziało w nim piętnaście osób, niektóre z talerzami na kolanach. Wszyscy wpatrywali się w milczeniu w Kata i Korę.

Objął ją i skierował ku stołowi. Nie poruszał się jak starzec: jego kroki, choć wolne, były lekkie.

- Jedność pomiędzy twórcami jest naszą siłą. Najmniejsza rysa na naszej solidarności jest niewiarygodna.

Wszyscy wstali, by powitać Korę. Byli tam Piradyjczycy, Królewczycy, Kalwaryjczycy i ludzie z Archipelagu. Była też jedna Veretranka, która wyciągnęła rękę do dziewczyny. Była w średnim wieku, miała brązową twarz z policzkami jak jabłuszka i ciepły uśmiech.

- Nie przejmuj się. Koro. Nie jesteś przyczyną kłopotów, tylko ich ofiarą. Goda mogła ci tego oszczędzić. Jestem Ryta Porphyry, a to mój uczeń, Owen Phyllose. - Kora nie musiała słyszeć głosu Owena, sam jego uśmiech ostrzegł ją, że to on jest tym piszczącym cynikiem.

- Jestem Łusza - rzekła krągła kobieta w niebieskiej sukni. - A to moi uczniowie, Uro i Sto. - Wskazała chłopca i dziew­czynę o białym futrze i czarnych włosach. “Z Archipelagu”, pomyślała Kora. Nie musieli być spokrewnieni, wszyscy z Archi­pelagu tak wyglądali.

- Jestem Pami - rzuciła Kalwaryjka. Kora rozpoznała ją... nie w tej spódnicy, ale w szkarłacie...

To ona wyciągnęła Raina z bankietu.

- A to mój uczeń, Tris.

- Trisizm Sepal - uzupełnił chłopiec, czternastoletni Kalwaryjczyk.

- Szczęsny Paean - przedstawił się ostatni mężczyzna, wysoki Piradyjczyk o inteligentnej twarzy, obcięty na jeża. - I moje uczennice. - Blada kobieta okrążyła stół, popychając przed sobą siedmiolatkę. - Algia i Eternelipizaran. - Podniósł dziewczynkę i pocałował w policzek. - Moja mała spadkobier­czyni!

- Myślałam, że będziesz młodsza - poskarżyła się mała i uciekła przed kolejnym pocałunkiem.

Zgromadzeni wybuchnęli śmiechem. Szczęsny podrzucił dziewczynkę.

- Może następny uczeń będzie w twoim wieku. Kora odpo­wiada nam taka, jaka jest. Prawda?

- Wiem, że się zaprzyjaźnimy - obiecała Kora dziecku, po czym zapadła krępująca cisza. Nie powinna się odzywać! Chciała, aby była tu Goda albo nawet Ziniquel, ktoś, kto stanąłby między nią i tymi obcymi.

- To obrzydliwe ze strony Gody, żeby tak uciec i zostawić to biedactwo! - wykrzyknęła Ryta. - Nie sądzę, żeby była bardziej gotowa na przyjęcie ucznia od Zina!

- Co się stało, już się nie odstanie. Ryto - wtrąciła Parni, nie spuszczając oka z Kory. - Wszystko, co możemy zrobić, to nauczyć ją, jak sobie radzić z humorami Gody.

- Bardzo łatwo obwinia się Godę za nasze niepowodzenia i przestarzałe tradycje, prawda? - zapytał Szczęsny. Postawił Eternelipizaran na ziemi, podszedł do Kory i zaczął masować jej plecy. Chciała się odsunąć, jednak się powstrzymała. - Dziecko, nie jest tak źle, jak mówią! Jesteś teraz jedną z nas. Wesprzemy cię.

Wszystko działo się zbyt szybko, aby Kora mogła coś zrozu­mieć. Liczyła tylko na Godę: w końcu ona jedna jasno powiedzia­ła, że chce Korę. Chociaż została jej narzucona. Obróciła się i spojrzała na Szczęsnego.

- Nie musicie się mną zajmować. Jestem uczennicą Gody. Obiecała, że przy niej będę bezpieczna!

Roześmiał się zachwycony.

- Będzie z ciebie wspaniała twórczyni!

- Jaka urocza!

Łusza objęła ją. Perfumy kobiety nie pasowały do domowej sukni. To niedopasowanie mówiło o pieniądzach, dużych pienią­dzach, ale nie o próżności. Zupełnie jakby Łusza przełamała lody, wszyscy okrążyli Korę. Wpadała z muskularnych ramion w deli­katne, otaczał ją tuzin różnych zapachów. To było przerażające, dopóki się nie rozluźniła. A potem porwało ją wspaniałe uczucie akceptacji. Być może oni naprawdę jej chcieli? Uro, uczennica Łuszy, otoczyła ją ramieniem. Pami przytuliła. Kat ucałował w policzek. Miał wysuszone, starcze usta.

- Jeśli Goda kiedykolwiek wróci - powiedział - zabierze cię nad Sadzawkę Eftów. To rytuał nowych uczniów.

- Imrchu - rzuciła beztrosko Uro. Kora nie znała tego słowa, brzmiało jednak jak pieszczota. - Chcesz trochę budyniu? Właśnie jedliśmy podwieczorek...



ROZDZIAŁ ÓSMY


- Postronni nie mają wstępu do naszych domów - powie­działa Uro w rykszy, która wiozła ich przez Bagnisko. - Nie stawiamy sobie pomników, ale musimy zaznaczyć, że różnimy się od sąsiadów. Ustanowiono więc, że każdy, kto bez zezwolenia wejdzie do naszej fortecy, poniesie okrutną karę.

- Chyba, że jest bogiem - dorzucił cicho jej brat, Sto. - Bogom nie można zabronić wstępu. - Ryksza kołysała się i podskakiwała, zasłony falowały, a głosy na zewnątrz zachwala­ły warzywa, prosięta, szkołę rodzenia, teologię i tuzin innych rzeczy. Uro i Sto siedzieli naprzeciw Kory w ciemności.

- Nie kpij - pouczyła Uro bliźniaka.- Zamieszkasz w domu Albien razem z Zinem, Pami, Trisem i Godą. Łączy się on z Kieli­chem, który był pierwszą siedzibą twórców. Thaumagery i Melthirr dobudowano później. Wyjrzyj, zobaczysz dom za zakrętem, pewnie nie przyjrzałaś mu się dokładnie, gdy wsiadaliśmy do rykszy.

Kora wyjrzała.

- Och - westchnęła zachwycona.

Natychmiast rozpoznała budynek o wielu oknach, do którego wczorajszej nocy przyprowadził ją Ziniquel. Większość kamienic była wąska i pokrzywiona, nawet w Bagnisku, wyjątek stanowił pałac. Dom Albien był jednak miłym dla oka, proporcjonalnym budynkiem między sklepem szklarza i wyższym, równie starym Kielichem. Oba miały w sobie godność. Kora poczuła dumę, że to ona jest jedną z uprawionych do przekraczania ich progów.

- Sto i ja mieszkamy trochę dalej, w domu Thaumagery razem z Łuszą, Rytą i Owenem - ciągnęła Uro. - Kat, Szczęs­ny, Eterneli i Algia zajmują Melthirr.

- Która to Algia? - zapytała Kora, próbując przyporządko­wać imię do twarzy.

Uro rzuciła okiem na brata. Sto był potężny, miał kąśliwy język, włosy nosił długie, ale podgolone na karku. Nigdy nie odstępował siostry.

- To ta, o której zapomniałaś. Jasnofutra deltanka z cofnię­tym podbródkiem, teoretycznie uczy się u Szczęsnego, praktycz­nie matkuje Eterni.

- Cicho! - syknął Sto.

- I sprząta nam domy - zachichotała Uro. - Jedną z wad trzymania się na uboczu jest brud, a nie możemy mieć służących.

- Mieszkanie Gody jest straszne - powiedziała Kora.

- Och, Goda. Nie pozwala wchodzić do siebie ani Algii, ani nikomu innemu z wyjątkiem Szczęsnego. Nie sądzę, żeby coś ukrywała, po prostu wstydzi się tego bałaganu. Ostatni raz byłam u niej ponad rok temu. - Uro przewróciła oczami i porozumie­wawczo zniżyła głos. - Sama też rzadko bywa w swoim miesz­kaniu. Większość nocy spędza poza domem, wraca tylko wtedy, kiedy Goquisite wyjeżdża z Miasta Delta.

- Zamknij się, Uro - przerwał jej Sto. Siostra obróciła się ku niemu i ukryła twarz w jego ramieniu.

Kora patrzyła na nich z powątpiewaniem.

- Dobra! - Zasłona u niosła się i ukazała nieprzyjemny uśmiech Owena. - Jesteśmy na miejscu! Wcale nie tak daleko, prawda?

Rykszarze zatrzymali się przy końcu wąskiej, stromej uliczki. Kora poczuła zapachy gnijących wodorostów i soli. Wyspa scho­dziła tu ku morzu. Nie dalej jak o rzut kamieniem była woda, po drugiej stronie zasłaniających widok budynków. Ryksze bloko­wały ruch na wąskiej uliczce. Szaro odziani przechodnie spoglą­dali na nich ciekawie i szli dalej.

Kora prześliznęła się ku Godzie, stojącej obok Szczęsnego i Ry­ty. Szczęsny urwał w pół zdania, ale Kora i tak usłyszała swe imię.

- Wejdziemy? - rzuciła Ryta dyplomatycznie. Wydawało się, że Goda z trudem powstrzymywała gniew. Bez słowa załomotała do drzwi. Otworzyła jej kobieta z dwojgiem dzieci, jednym na plecach, a drugim uwieszonym u biodra.

- Bóg z tobą, pani. Kto... - Jej zielona twarz zmarszczyła się.

Goda gwałtownie poczerwieniała.

- O rany - szepnęła Ryta.

Szczęsny zrobił krok w przód i odchrząknął.

- Och, pan Paean! - uśmiechnęła się kobieta i stanęła w słońcu. - Niech bogowie dadzą zdrowie moim dzieciom! Przyprowadziłeś wszystkich znajomych!

- Owszem - Szczęsny ruszył do domu, pociągając za sobą kobietę. Kora słyszała, jak usprawiedliwia zachowanie Gody. Goda dotknęła jej ramienia.

- Chodź. Musimy być pierwsze. Kiedy dopiero co zmącisz atmosferę, doznania są wyjątkowe.

Kora przygryzła wargi i przytaknęła. Ruszyła za mistrzynią przez kolejne drzwi. Chwilę później Goda znów stanęła w blasku słonecz­nym, teraz jednak przyćmionym przez wielokolorowe plamy.

- Jakie to piękne! - zawołała Kora mimowolnie.

- To istna skarbnica piękna - zgodziła się Goda.

Szczyt kopuły znajdował się niżej niż dach, widoczny tylko ze strychów przyległych domów. W środku metalowe wsporniki wyrastały ze ścian, aby podtrzymać niewiarygodnie ciężką bryłę szkła; dzięki nim kopuła wyglądała, jakby nic nie ważyła. Szkło było podzielone na trójkąty, każdy w innym kolorze, przez co zdawały się za każdym razem przybierać różne kształty. Wokół rosły ciemnozielone paprocie, a z ich liści skapywały krople wody. Kora miała trudności z oddychaniem w ciężkim powietrzu. Na środku podłogi zauważyła ciemną sadzawkę. Chociaż nie dotykały powierzchni, pokryła się ona drobnymi zmarszczkami.

- Atmosfera jest dobra - szepnęła Goda. - Im więcej ludzi, tym jest gorsza. - Uklękła i włożyła rękę do wody, mącąc odbicie kopuły. - Szybko! Ty też.

Obramowanie sadzawki było gładkie, wypolerowane przez lala setkami rąk i kolan. Palec Kory zniknął w lodowatej wodzie. Coś szybkiego i małego przemknęło pod powierzchnią i przepły­nęło tuż obok palców Kory. Westchnęła.

- Dotknął cię? Dobrze. Nie boją się. Jeśli efly za pierwszym razem boją się dotknąć ucznia, znaczy to, że zawsze będzie się zmagał z zadaniami, które go przerastają. Na przykład taki Owen. Spotkałaś go. Mój pierwszy uczeń, Hem Lakestone, też ich nie poczuł. Ale teraz nie obchodzą go zadania twórcy.... Być może to tylko przesądy. - Goda zamilkła i wodziła dłonią w sadzawce. - Tutaj. Tutaj, Telitha. To najpiękniejszy duch, jakiego miałam przywilej stworzyć. Ma więcej niż dziesięć lat. Telitha... achhh.

Goda wyciągnęła coś z sadzawki. Kiedy uniosła to nad po­wierzchnię. Kora poczuła nagłe uderzenie zła, niesamowity bezruch, jakiego nigdy wcześniej nie znała, jakby znalazła się w jadalni, zasta­wionej od lat tymi samymi półmiskami, komnacie wypełnionej paję­czynami i nawiedzanej przez starych, wysuszonych, błądzących bez celu ludzi. Rzecz w dłoni Gody podskakiwała. Goda zacisnęła palce.

- Witaj, Telitho. Jak ci się wiodło? - Przez chwilę wyglą­dała, jakby słuchała odpowiedzi. - Och, skończ z tym.

Przez moment Kora wyczuwała desperację inwalidy, który, unieruchomiony, skarży się rodzinie na znęcającą się nad nim pielęgniarkę, od której nic może uciec. Nie może uciec.

Zdusiła wątpliwości.

- Mogę ją potrzymać?

- Lepiej nie. Czyż nie jest piękna? - Goda podniosła stwo­rzenie do twarzy Kory. Miało srebrne łuski i długi, przezroczysty ogon welonki.

I kobiecą twarz.

Kora straciła dech i szarpnęła się w tył. Chociaż nie słyszała, aby drzwi się otwierały, twórcy stali wokół niej. Łusza złapała ją, nim upadła.

- Wyrzuć to! - nakazała Godzie. - Ma ponad dekadę, pewnie już gnije!

- To czuć. - Parni przyklęknęła i wyjęła efta z zaciśniętych palców Gody. Odchyliła jedną z łusek i Kora znów poczuła odór gnijącego mięsa. - Fuj. Godo, na litość boską. - Wrzuciła efta z powrotem do wody. Po sadzawce rozeszły się fale.

- Szybko, Koro, zawołaj swego kuzyna - powiedziała Goda. - Piękny. Po prostu powiedz “Piękny”.

- Trochę to niebezpieczne, nic sądzisz? - wtrąciła Ryta. - Bogowie wiedzą, ilu rolników nadaje dzieciom imiona od ich wyglądu i ile tych dzieci znalazło się w tej...

- Ryto, nic bądź śmieszna - skontrowała Goda. - Efty wiedzą, o kogo chodzi.

- Piękny, Piękny - szepnęła Kora. - Beau! Tutaj!

- To za cicho! - powiedział Ziniquel czystym, donośnym głosem. - Nie wiesz, jak trudno coś usłyszeć pod wodą?

- Wczoraj wywołałam mojego ducha. Szczęście - mruknęła Ryta. - W życiu nie zgadniesz, co przyszło. Wzięłam to w rękę i podniosłam do światła: trzymałam szkielet. Oczy wypadły mu z orbit, ale jednak wciąż na mnie patrzył. Musiał być stary jak bóg.

- Ryto, na bogów...

- Beau! - Krople wody opryskały Korze twarz. - Beau! Skoczył w jej rękę, pełen energii.

Ich oczy się spotkały. Jego twarz i włosy tkwiły na rybiej głowie jak maska.

Poraziło ją przemożne poczucie winy.

- Przepraszam, Beau! - szepnęła. - Albo oboje z nas, albo jedno! Proszę, wybacz mi. Nic na tym nie zyskałam. Nie wiem, co tu robię wśród tych ludzi. Chciałam zobaczyć świat. Chciałam mieszkać w Mieście Delta. Ale myślę, że dostałam coś, o co nie prosiłam. - Nie mogła powstrzymać łez. - Chcę uciec.

Koro, urodziłaś się, żeby zostać twórczynią.

Wydało jej się, że słyszy jego głos, pełen wiedzy, której ona jeszcze nic zgłębiła.

Jak ja urodziłem się, aby być duchem. Postąpiłaś dobrze, ukochana.

- Co mówisz?

Jesteś bez winy. To było moje przeznaczenie.

- Siostrzyczka ci to wmówiła!

Przeznaczenie to przeznaczenie. Nie wierz mi, jeśli nie chcesz. Chciałem cię uspokoić.

- To jest moje przeznaczenie? Mam nauczyć się żyć bez cie­bie? Czy nie mogę po prostu... - przełknęła łzy. - Chcę wrócić do domu.

Musisz żyć beze mnie. Nic tego nie zmieni. Byłabyś głupia, gdvbyś wróciła do Beaulieu, nawet gdybyś mogła.

Przez chwilę był dawnym Beau, wyśmiewającym się z jej głupoty.

Koro, tego pragnęłaś całe życie! Czy teraz, kiedy trzymasz szansę w garści, pozwolisz się jej wymknąć?

- Trzymam tylko ciebie - szepnęła.

To gra dusz. Czy zapomniałaś, jaki dreszcz cię przeszedł, kiedy ujrzałaś mego ducha w promieniach słońca? Władzę, jaką czułaś, gdy uchodziło ze mnie życie? Nie chcesz więcej tej władzy? Więcej i jeszcze więcej?

Wyskoczył z jej dłoni jak delfin.

- Beau! Zniknął pod wodą.

Przeznaczenie? Wyobraźnia? Wpływ Siostrzyczki? Czy mógł trwać po śmierci?

Ryta postawiła Korę na nogi. Powietrze pod kopułą drżało.

- Dobrze się czujesz?

- Ja... - przełknęła.

- Wiem, kochanie.

- Nie rozumiesz. - “Muszę tu zostać. Zostać z tobą”. Kora załkała i przytuliła się do piersi Ryty.

Ta odepchnęła ją delikatnie, lecz stanowczo.

- Godo - westchnęła Ryta. - Ona jest twoja. Najwidocz­niej obiecałaś, że się nią zajmiesz. Zrób to. - Nie patrząc na Korę, zajęła miejsce w kręgu wokół sadzawki. Szczęsny wszedł i stanął obok niej. Liście drżały, powietrze pod kopułą gotowało się. Na sadzawce podniosły się fale.

- Zostają, aby obejrzeć burzę - mruknęła Goda. - Idzie­my. - Chwyciła Korę za ramię i popchnęła w korytarz. Chłodne, orzeźwiające powietrze wypełniło jej płuca. Na drzwiach ja­kieś dziecko nabazgrało kredą sylwetki ludzi stojących w kręgu, z włosami rozwiewanymi przez wiatr. Kora była zbyt oszołomio­na, aby mówić.

- Do widzenia - rzuciła Goda kobiecie, którą mijały. Siędziała na schodach z dzieckiem przy piersi. Futerko dziecka i jego dłoń zaciśnięta na sutku przypomniały Korze jej kuzynkę, Asure, której już nigdy nie zobaczy. Pochyliła się, aby je pogłaskać.

- To Szczęsnego - zaśmiała się wrednie Goda. - Widać to po włosach albo raczej ich braku.

Kobieta zaczerwieniła się.

- Nie mów tak, pani Gentle. Wes wróci lada chwila, a nie powinien wiedzieć o mnie i panu Paeanie.

- Myślę, że szczęściem dla niego jest wychowywanie tylu dzieci - powiedziała Kora. - Jesteś bardzo płodna.

Kobieta wybuchnęła śmiechem.

- Kochanie, tylko to jest moje!

- Powiedz jej resztę. Ho - mruknęła Goda. - Nie będzie się martwić, kiedy będzie w potrzebie.

Kobieta przełożyła dziecko i spojrzała Korze w oczy.

- Kochanie, twórcy nie mogą wychowywać dzieci w Zauł­ku. Wiedzą o tym. Ale jak sama powiedziałaś, inne kobiety z radością wychowują dzieci. Szukają więc mamek. Myślę, że w Bagnisku jest ich pięć, czyż nie, panno Gentle?

- Ryta ma dwie córki. Konstancja jedną; dziewczyna doros­ła już do ożenku. Łusza ma syna i córkę, a Pami syna. Owszem.

- U mnie są Ines i Cnota, córeczki panny Glissade i, oczy­wiście, twojego Tessena. Chciałabyś go zobaczyć? - Ho odwró­ciła się, gotowa zawołać dziecko.

- Nie! - głos Gody był zduszony. - Nie wołaj. Pewnie się gdzieś bawi.

- Z całym szacunkiem, nie sądzę. Wszystkie pomagają mi w domu. W ten sposób nauczą się pożytecznie wykorzystywać czas.

Kora przenosiła wzrok z jednej kobiety na drugą. Co za niedorzeczny pomysł! Która kobieta oddaje własne dzieci? Słoń­ce załamało się na zielonym futrze Ho. Był prawie wieczór.

Spędziły kilka godzin przy Sadzawce Eftów.

- Musimy iść - powiedziała Goda. Szybki w oknach drżały na wietrze. - Panna Garden i ja idziemy do domu.

Ho kiwnęła głową.

- Jak sobie życzycie.

Na rynku sklepikarze zaciągali rolety w oknach. Dzieci pro­wadziły zwierzęta, cuchnące gnojem. Nikt z przechodniów nie zwracał uwagi na dwie kobiety odziane w proste suknie. Kiedy szły w górę ulicy. Kora zapytała:

- Godo, kto jest ojcem? Nie jesteś mężatką, prawda?

- Bogowie! Nie, nie jestem. Tessen jest Hema, mojego pierwszego ucznia. To było pytanie nie na miejscu, Koro.

Kora przesunęła się, aby ominąć świńskie łajno.

- Przepraszam. Myślałam... myślałam, że mogę pytać o wszystko.

- Możesz.

- Wobec tego, kim jest Goquisite? Czy Goqusite to dama Ankh?

Oczy Gody rozbłysły, ale tym razem Kora nie dała się prze­straszyć. Deltanie popychali je, śmiejąc się i przeklinając wszyst­kich bogów naraz.

- To dama Ankh, doradczyni. I moja przyjaciółka. Mówiąc otwarcie, nie należy ona do ludzi silnych wewnętrznie, a teraz jest na krawędzi między zuchwalstwem i zdradą. Z mojej winy. Chodzi nam o interesy, ważniejsze nawet od naszej przyjaźni, ale kazałam reszcie, aby trzymała języki za zębami. Chciałam ci to sama powie­dzieć. Teraz mogę wyjawić tylko, że będziesz mi pomagać. Goquisite zaufa ci, bo jesteś moją uczennicą, może to ją uwolni od napięcia.

Wiedząc, że posuwa się za daleko. Kora spytała:

- Dlatego mnie chciałaś? Dlatego odebrałaś mnie Ziniquelowi? Dodatkowe wsparcie w interesach z Goqiusite?

- Ty... ty.. - Goda stanęła jak wryta, jej oczy lśniły czystą furią. Potem coś w niej pękło. - Częściowo.

Kora nie mogła w to uwierzyć. Nie wierzyła własnym uszom.

Świetnie, też zostanę twórczynią”, pomyślała wściekle. “Jak ty, zimną i manipulującą innymi. Zresztą, już niąjestem, czyż nie? I wykorzystam cię tak, jak ty planujesz wykorzystać mnie.

Dla ciebie, Beau. Wynagrodzę ci to, co cię spotkało”.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Goda Gentle uwielbiała pracochłonne malowanie duchów, szczególnie zaś tak niezwykłych, jak Piękny Garden. I chociaż miała inne zmartwienia, to było jej powołanie. Oddanie się pracy było jak oczyszczenie przez ogień, wyzwanie dla jej zdolności. Kiedy twórca, który przekroczył trzydziestkę, spoglądał na rękę trzymającą pędzel i zauważał, że zaczyna się ona trząść, był skończony. Skończony jako twórca. Gdyby miał odrobinę rozumu, zrezygnowałby. Konstancja, mistrzyni Ziniquela, kochała swą pracę tak bardzo, że nie potrafiła odejść. Kosztowało ją to życie. Goda miała nadzieję, że ma przed sobą jeszcze długie lata twórczej pracy.

Goda nie spuszczała z Kory czujnego wzroku, szukając jakich­kolwiek oznak znudzenia siedzeniem w kącie i bieganiem na posyłki. Kiedy mistrz zajmował się tylko malowaniem, ucznio­wie nudzili się jak mopsy, ale Kora skrzętnie ukrywała uczucia. To Goda miała wątpliwości, czy potrafi uczyć tę dziewczynę. Jednocześnie żałowała i gratulowała sobie nagłej decyzji, którą spowodowała chęć zemsty na Ziniquelu.

Gdy jednak zdała sobie sprawę z cierpliwości, zmysłu estetycz­nego i samokontroli Kory, wiedziała, że raz jeszcze uśmiechnęło się do niej szczęście.

Pewnej nocy, gdy wracała z mieszkania Szczęsnego, Goda sta­nęła w progu, i patrzyła, jak Kora idzie powoli w stronę ducha przez poplamioną farbą podłogę. Podniosła paletę i pędzel. Goda otworzy­ła usta, aby ją powstrzymać. Proces malowania był nierozerwalnie związany z emocjonalnym kolorowaniem ducha, tak więc nikt nie wiedział, gdzie zaczynało się jedno, a kończyło drugie. Nowi ucz­niowie nie mieli odpowiednich kwalifikacji, aby to robić.

Kora przez chwilę ssała włosie pędzla i marszczyła czoło. Oparła nadgarstek na nosie ducha i pomalowała kilka loków na biało. Skrzywiła się, odłożyła pędzel i wycofała się do swego kąta, drżąc z zimna. Miała na sobie tylko płócienną suknię, a Goda, jak wszyscy twórcy, nosiła wełnianą.

Goda sięgnęła za siebie, zatrzasnęła drzwi i weszła.

- Przyniosłam ci coś do jedzenia - rzuciła Korze bułkę z jajkiem. Dziewczyna złapała ją w locie, ale kiedy Goda przyjrzała się jej bliżej, zauważyła, że policzki uczennicy były mokre od łez.

Odczuwała ból, tylko starała się nie pokazywać go Godzie. Dobrze, bo ta i tak by jej nie pocieszyła. Nie poddałaby się instynktom macierzyńskim, które ogarniały ją coraz bardziej od dnia, kiedy zamieszkały razem.

Goda musiała być twarda. Nawet nie mogła pogratulować Korze talentu, chociaż zdawała sobie sprawę, że za sprawą dziewczyny ten duch będzie najlepszym, jakiego zrobiła od lat. Ta mała była uro­dzoną twórczynią. Jej uczucia ubarwiły wszystko, co Goda sama włożyła w ducha. To mógł być jej najlepszy duch od odejścia Hema.

Ile to już? Ile czasu upłynęło?”, myślała Goda. Tessen nie­długo skończy siedem lat, a to przecież jej ciąża sprawiła, że Hem odszedł z Zaułka. Nie rozumiał, dlaczego nie mogła wychować dziecka, albo oddać go jemu na wychowanie. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że skoro nie byli małżeństwem, a ona górowała nad nim wiekiem i rangą, dziecko należało do niej i pozbyła się go, gdyż tego wymagał zwyczaj twórców.

Opuścił zaszokowanych twórców, płacząc. Od dwóch lat Go­da nie miała z nim kontaktu.

Podróżował po świecie. Potem wrócił do Miasta Delta i otwo­rzył antykwariat, a swe towary sprowadzał z puszcz Veretry, od nomadów z Islandii i barbarzyńców z Archipelagu. Podczas jed­nej podróży znalazł sobie żonę i miał z nią dwoje dzieci. Sklep rnieścił się w Temeritonie, dzielnicy burdeli, niebezpiecznej dla dzieci i wolnej od religijnych zasad rządzących Bagniskiem. Klienci Hema byli bogatymi ateistami i szybko ich przybywało. Nie mógłby się bardziej oddalić od Zaułka nawet, gdyby za­mieszkał na Islandii.

On i Goda wybaczyli sobie wszystko, a przynajmniej tak twierdzili. Odwiedzała go czasem z prezentami dla dzieci i butel­ką dobrego wina.

Jednak ostatnio zbyt wiele czasu spędzała na Placu Antyproroka, aby chodzić do Temeritonu.

Kora musi poznać Goquisite. Bogowie, co Goquisite sobie pomyśli?” Godę przechodził dreszcz na samą myśl o tym spotkaniu. Jak Goqiusite przyjmie fakt, że Goda nie ufała jej całkowicie? Co prawda wysłała jej list, w którym pisała, że wzięła sobie uczennicę, ale nie otrzymała odpowiedzi. Większość ateistów pewnie już się dowiedziała. No cóż, nie powinni się denerwować: w Elipsie uczeń, jak leman, był tylko mało istotnym dodatkiem u boku doradcy.

Później, kiedy Goda wyszkoli Korę, będą musieli zmienić zdanie...

Dziewczyna potrzebowała jednak pewnego szlifu. Goda od­kryła z niedowierzaniem, że mała nie potrafi czytać, nie ma nawet pojęcia, czym jest pismo! Jednak nie powinna się dziwić, w końcu Zeniph Antyprorok przyniósł alfabet raptem sto pięćdziesiąt lat temu, a Kora mieszkająca na solnej rubieży pewnie nigdy nie widziała książki. Nauczenie jej wszystkiego, co Goda sama wie­działa, nie powinno być problemem. Wystarczyło powiedzieć coś mimochodem, aby Kora użyła później tego jako argumentu w dyskusji. Uczyła się tak szybko, że czasem Goda miała wraże­nie, jakby jej dziecko dorosło w ciągu jednej nocy.

Jednak mimo lego, że Kora nigdy nie miała dość nauki i za­wsze chętnie mieszała farby albo myła garnki, często, kiedy Goda budziła się z drzemki, stwierdzała, że dziewczyny nie ma. Uda­wała, że dalej śpi, a kilka chwil później Kora wracała na palusz­kach, dysząc ciężko, jakby biegła albo się kochała.

Goda podejrzewała Ziniąuela - nigdy nie miał skrupułów i prawdopodobnie śmiertelnie się nudził. Prawie zabił Korę, więc pewnie mieli już ze sobą intymny kontakt, choć niekoniecznie się kochali. Goda mogła przewidywać, że Zinniquel uwiedzie jej uczennicę choćby po to, aby się zemścić.

Pewnego dnia wezwała Korę do siebie i starannie wyjaśniła, dlaczego nie chce, aby dziewczyna wiązała się z którymkolwiek z twórców. Sama od lat była związana ze Szczęsnym, ale nie wspomniała o tym. A poza tym ona ufała Szczęsnemu. Gdyby nie on, nie miałaby nikogo, na wypadek gdyby potrzebowała wsparcia, żadnego łóżka, do którego wsuwała się, kiedy doskwierała jej sa­motność. Kora miała Godę, to powinno jej wystarczyć.

Goda nie powiedziała też, że w ten czy inny sposób, była blisko ze wszystkimi dorosłymi twórcami. Nie mogła dopuścić do tego, żeby Kora poszła w jej ślady. Nie mogła ryzykować, że Kora domyśli się, iż poza pracą wszystkich twórców łączyła znacznie głębsza więź, imrchim, praktycznie nierozerwalna (pra­wie się rozpłakała, wspominając bliskość, śmiech...)

Nie. Goda potrzebowała dziewczyny dla siebie.

Powiedziała jej więc, że intensywne związki odbierają energię potrzebną do pracy. To było prawdą, zwłaszcza zaś, kiedy twórca był dopiero uczniem i musiał sobie radzić z wieloma problemami. I skończyła, śmiejąc się, aby rozładować napięcie. Uściskała dłonie Kory i dodała, że szczerze odradza jej spędzanie tyle czasu z... z kimkolwiek.

Kora utkwiła w niej swe olbrzymie, czarne oczy, w których nie można było zauważyć ani wieku, ani uczuć, tylko ostrożność. Goda poczuła się nieswojo.

- Z nikim się nie spotykałam - rzekła.

Miała suche dłonie.

- Więc gdzie znikasz za każdym razem, kiedy spuszczę cię z oka? - rzuciła Goda.

- Byłam w Bagnisku. Na plaży. Patrzyłam na wracające łodzie pełne żywych ryb. Na chłopców, którzy wypuszczali delfiny na rozlewiska, czekałam z nimi, aż delfiny wrócą z jeżowcami. Wśliznęłam się na prywatną plażę i patrzyłam, jak ateiści urządzają na głębinach wyścigi. Wypuszczali do wody różne zwierzęta, jedne umiały pływać, inne nie, a oni zakładali się, które wygrają. Poszłam do Christonu i stałam przed Domem Larch; Pomyślałam, że powinnam zabrać stamtąd moje rzeczy, ale tego nie zrobiłam. Głupia jestem - wykrzywiła się. - Szłam ulicami, patrzyłam na sklepy, doszłam do Placu Antyproroka i jadłam gorące naleśniki, i obserwowałam lordów i damy. Potem poszłam na dachy i rozmawiałam z artystami, kurtyzanami, biednymi ateistami, rzeźbiarzami i skrybami. Wiedziałaś, że są ludzie, którzy żyją z alfabetu? - spytała z niedowierzaniem.

Goda uśmiechnęła się, aby pokryć zmieszanie. Kora musiała się nauczyć, że w życiu twórczyni nie ma miejsca na naiwność i otwartość.

- Poszłam do doków i widziałam, jak wyładowują towar ze statków - ciągnęła Kora. - Wszyscy strasznie się teraz spieszą, bo za tydzień ucichną wiatry. Masz wrażenie, że musisz natych­miast gdzieś wyruszyć! Byłam na molo...

Goda podniosła dłoń.

- Kochanie, poznanie miasta i ludzi jest niezbędne dla twór­cy, podobnie jak jeszcze jedna rzecz. Czy wiesz, co?

Kora wzruszyła ramionami.

- Polityka. Elipsa spotyka się co cztery tygodnie. Wszyscy opuściliśmy ostatnie posiedzenie, więc będziemy musieli pojawić się na następnym, za dwa dni. O tym powinnaś myśleć.

- Jak mam...

- Zaczekaj. - Może nie powinna być tak obcesowa? - Jeśli się pospieszymy, skończymy jutro ducha Beau i będziemy mieć jeden dzień dla siebie. Tylko we dwie, więc bierzmy się do roboty - dała dziewczynie kuksańca. - Mówię ci, każdy nie­bieski będzie mdły przy prawdziwym kolorze oczu twego kuzyna.

- Gdyby efty nie były srebrzyste, mogłybyśmy iść i porównać.

- Wymieszaj ten kolor! - Niebezpieczeństwo. - Nawet nie myśl o pójściu do Sadzawki Eftów, dopóki nie stworzysz swojego pierwszego ducha. To zabronione.

Kora schyliła się po moździerz. Włosy spadły jej na twarz, prawie zakryły rumieniec.

- Byłaś tam, prawda?

Dziewczyna wyprostowała się i oparła o zlew. Przypominała figurkę wyrzeźbioną w jasnym drewnie. Głowę trzymała wysoko, jednak jej głos drżał.

- A jeśli tak, to co?

- Dziecko - zaśmiała się smutno Goda. - Dziecko, sama tam chodziłam, kiedy byłam uczennicą Molatio Asha.

Cisza.

Czego oczekiwałaś? Zabiłaś jej narzeczonego. Nie jesteś specjalnie przyjazna. Nie zaufałaś jej na tyle, aby wyznać całą prawdę. Co z ciebie za opiekunka?

Żadna opiekunka, mistrzyni”.

- Wiesz, dlaczego zabrałam cię Ziniquelowi? Powiedziałam ci wtedy, ale pewnie nie pamiętasz. Ponieważ się starzeję i dla dobra mojej sztuki musiałam wziąć ucznia. To podstawowy po­wód. I jedyny.

Kora pokręciła głową:

- Mówiłaś, że to nie wszystko.

Goda nie mogła się zmusić, aby powiedzieć resztę: “Ty byłaś powodem”. Wiedziała, że Kora czeka na te słowa, ale nie prze­chodziły jej one przez gardło.

Odejście Hema zostawiło głębokie blizny. Nawet nie wiedzia­ła, jak głębokie.

- Dawaj ten moździerz! - rzuciła. - Już! Potrzebuję kre­dę, błękit i trochę zieleni...


***


Kiedy Goda zabrała Korę do Domu Larch, aby odebrać jej lniany worek, uświadomiła sobie, że jej uczennica miała już wroga. Związki między Domem Larch a Zaułkiem były stare i głębokie, gdyż obie instytucje nie mogły bez siebie istnieć, choć nikt nigdy nie przyznał tego otwarcie. Oddawano przysługę za przysługę i chowano urazy. Goda była nawet zaprzyjaźniona z Ministrą Bareed. Fakt, że Kora i Ministra fukają na siebie jak wściekłe kotki, był dla niej szokiem.

Kiedy wracały przez Christon, Kora wyjaśniła otwarcie:

- Zastraszyłam ją, żeby mnie przebrała za ducha. Zdaje sobie z tego sprawę i jest wściekła.

- W Domu Larch są tylko najlepsi - rzekła Goda. - Wszyscy, którzy się liczyli, mieli nad nimi patronat, ale to się skończyło piętnaście lal temu. Teraz w mieście prawie nie ma

bogatych i pobożnych, więc brakuje klientów. Boją się, że będą musieli albo wyrzec się tradycji i stracić klientelę wśród flamenów, albo zamknąć interes. - Żal jej było tych wszystkich upiększaczy, przemykających na paluszkach w starym domu, żyjących dla krótkich chwil chwały na dworze raz na piętnaście lat. Spojrzała na Korę. - Są uwikłani w tradycję. Tak naprawdę nie ma między nami żadnych podobieństw.

- Ale piękno rozkwita w ich rękach, jak w naszych. To wystarczająca nagroda - sprzeciwiła się Kora. - Stałabym się jedną z nich, gdybym nie miała zostać twórczynią.

- Tak! - roześmiała się Goda, ciesząc się, że dziewczyna przeszła pomyślnie ten drobny test. Z gracją pokonywała wszyst­kie przeszkody, które jej stawiała na drodze. - Wierzę w to, że pięknu nie można się oprzeć. Myślę, że gdyby dwóm szlachetnie urodzonym rywalkom kazano pracować nad jednym duchem, stałyby się najlepszymi przyjaciółkami. A twórcy i upiększacze mają dość rozumu, aby ze sobą nie rywalizować. Duchy będą nas zawsze łączyć. - Ale myśl o szlachciankach jak Nearecloud, Gulley czy Crane przywołała obraz innej, złośliwej jak stara kwoka, o drobnych kościach i miękkich, czarnych włosach. “Goquisite”. Łączyło je coś większego niż umiłowanie piękna. Wolność. Wol­ność od dławiącego, przygniatającego ciężaru pobożności.

- Kto był twoim pierwszym wrogiem. Koro? - spytała niespodziewanie.

Kora zachwiała się, jej oczy zmatowiały.

- Moja matka.

- Och, kochanie - i Goda objęła ją na ulicy, między sklepem z rybami i warsztatem rymarza. - Poradzisz sobie. Tak, poradzisz. - Kora pozwoliła się objąć. Ludzie przepychali się obok, a Goda stwierdziła ze zdumieniem, że płacze. Właśnie zdała sobie sprawę, że zaangażowała się uczuciowo. Zmusiła się do powiedzenia:

- Koro, Goda Gentle, która zasługuje na swe imię i pozycję, dzięki tobie wraca do życia. Potrzebowałam cię od bardzo dawna. Myślę... - przełknęła. - Myślę że potrafię cię kochać, jakbyś była moim dzieckiem.

Kora szarpnęła się.

- Nie potrzebuję matki! Nie słyszałaś, co mówiłam? Potrze­buję przyjaciółki i nauczycielki, ale żadnej matki więcej!

Goda pokręciła głową. Ona, córka grusselskiego kupca, bunto­wała się przeciw posiadaniu dzieci, ale już dawno przestała być rozpieszczoną, wyedukowaną dziewczyną. Tak dawno temu płakała nad przeznaczeniem, od którego nie było ucieczki: małżeństwem z kimś obcym, dziećmi, nijakim życiem. Tak dawno twórca Molatio Ash przyjechał kupić złotą farbę i odwiedził jej ojca - wtedy twórcy mogli podróżować, nie musieli czuwać nad wydarzeniami w Mieście Delta - i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki on i trzynasto­letnia Goda zrozumieli, że szukali się całe życic.

Nic zwracając uwagi na gniew jej ojca, Molatio zabrał Godę ze sobą.

Była wtedy naiwna i przemądrzała; Molatio stał się jej drugim ojcem. Od dawna miała skryte marzenie, aby kiedyś być dla jakiegoś dziecka drugą matką. Chciała nauczyć to dziecko wszystkiego: nie tylko tworzenia, ale jak gotować dla głodnego, czytania bajek na dobranoc, wyszywania i kaligrafii. To było jej najskrytsze marzenie.

Kora nie była tym dzieckiem.

Goda zrozumiała, że Kora odrzucała związki, w których miała gnić dziecko.

- Doskonale, moja... uczennico - szepnęła. - Żadnego matkowania. - Paru młodzieńców przeszło obok. Goda wypu­ściła dziewczynę z objęć. - Ale to nie znaczy, że nie będziesz przeze mnie kochana.

Kora spuściła oczy, uśmiechnęła się i dotknęła policzka.

- Na pewno łatwo ci przyjdzie kochać mnie bardziej niż moja matka.

Fala uczuć zalała Godę.

- Och, na bogów, biedactwo. - Objęła ją znów. Kora drżała jak listek. Miała długie, jasne rzęsy. Długie, piękne rzęsy. Goda Przytuliła policzek do jej twarzy i trzymała ją w ramionach, aż w końcu sprzedawca ryb wyszedł ze sklepu i powiedział, żeby przestały robić z siebie widowisko.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Obcy wypełnili Zaułek Tellury. Mieszkańcy leżeli na parape­tach okien, głośno komentowali obecność gości i sypali im na głowy popiół z fajek.

- Dworskie sprawy - ostrzegła Goda Korę - zawsze dzieją się w nocy.

Korze zdawało się, że Zaułek zamienił się w rzekę świateł. Lśnienie latarni ślizgało się po ich twarzach, było gorąco i duszno. Trzymała mocno dłoń Gody i przytulała do niej, kiedy przepy­chały się przez tłum. Światło latarni było tak jasne, że widziała chmury błękitnego dymu z fajek. Twórcy, jeden po drugim, wynosili duchy i ustawiali je przed Domami: Thaumagery, Albien i Melthirr, i na wąskim trawniczku przed Kielichem. Tylko ten jeden raz mieszkańcy miasta mieli okazję obejrzeć nowe duchy i stanąć w tłumie obok szlachty. Mała Eterneli torowała twórcom drogę w tłumie, rozkwitając pod spojrzeniami obcych, flirtując z tymi, którzy gładzili jej zielone loki.

- Algia też taka była - powiedziała cicho Goda. - Ale jest tu od dawna. Straciła serce dla wszystkich z wyjątkiem Szczęs­nego. Przygniótł ją swoją miłością i w końcu zrobi to samo z Eterneli. Nic na to nie poradzi: tyle od nich oczekuje.

Przynajmniej jest bezpieczny”, pomyślała Kora. “Może to ostrożność? Może nie chce skończyć martwy, jak Konstancja, mistrzyni Ziniquela”.

Dały się ponieść tłumowi. Wella Verelranka stała przed Melthirrcm, jej miętowe futro lśniło w drzwiach. Przyciskała do piersi naręcze kwiatów. Na policzkach błyszczały diamentowe łzy, ale uśmiechała się. Szczęsny sprawił, że umarła radosna.

Inaczej Rain. Jego klatkę piersiową otwarto jak ostrygę, a po­tem torturowano go, nie dotykając jednak pięknej twarzy, wykrzywionej w cierpieniu. Kora przypomniała sobie, jak Pami prowadziła go w ciemność, piękna w czereśniowej sukni... jego siostrę, oszalałą z przerażenia i zaskoczenia...

Ostatnim duchem był Beau. Nad jego głową, jak kwiaty bawełny, zawisły lampy. Niósł się pomruk głosów, omawiają­cych szczegóły. Korze było jednocześnie zimno i gorąco: Beau siedział na ziemi, zabawiał się ze sobą na oczach tych wszystkich ludzi, poniżał siebie i wszystkich Gardenów na całe lata. Utknęła wśród niemytych ciał. Stała tam sztywna i z zaciśniętymi pięścia­mi. Słyszała tylko dzwonienie w uszach.

Zanim wybuchnęła, mężczyzna w białozłotej liberii Summerów odciągnął ją w bok.

- Pani Gentle - skłonił się przed Goda. - Lord Summer. Duchy.

- Koniec przedstawienia - mruknął ktoś. Tłum zaczął rzednąć.

Goda spojrzała na mężczyznę z chłodną pogardą.

- Pozdrów swego pana. Jeden z tych wózków jest zbędny.

- Słucham?

- Ogłuchłeś? Potrzebujesz sześciu wózków.

- Pani. - Inni służący ładowali duchy na wózki, a potem owijali je w prześcieradła. - Do diabła, masz rację! - Lokaj spojrzał na ostatni wózek. Kora nagle przeraziła się, że wyciągnie ją z tłumu i powiezie ze sobą, ale on tylko potrząsnął głową i kazał się reszcie zabierać. Wózki ruszyły Zaułkiem, woźnice chuchali w dłonie zesztywniałe od noszenia duchów.

Kora odetchnęła z ulgą. Cały dzień twórcy byli zmęczeni i wściekli, ale nie mogli odpocząć przed oddaniem duchów. Teraz całe napięcie z nich uleciało i zaczęli żartować, i gonić się po ulicy, nic sobie nie robiąc z gapiów. Ludzie z Bagniska śmiali się i zamykali okna. Chociaż przemądrzali i krnąbrni, twórcy byli przecież ich dziećmi.

A potem pod Kielich podjechały ryksze. Pięć - sześć - siedem. Kora, zaskoczona, przestała się śmiać z łaskotek Ziniquela. Wystrojeni rykszarze zatrzymali się, prostując plecy i rozluźniając łydki. Pierwszy z nich nasadził kapelusz na spocone włosy tylko po to, aby go od razu zdjąć.

- Pozdrowienia od Dywinarchy, panie i panowie!

Goda uśmiechnęła się nieprzyjemnie.

- Spóźniłeś się na pokaz naszych duchów, Merisand. Ludzie Belstema zabrali je już do pałacu.

Twórcy wstrzymali oddech, ale lokaj nie mrugnął okiem:

- Dywinarcha ma nadzieję, że nie mylił się, wysyłając po was swe ryksze.

- Jesteśmy mu niezmiernie wdzięczni - rzucił Szczęsny.

Goda westchnęła.

- Chodź, Koro. Noc się jeszcze nie skończyła, chociaż nie sądziłam, że Dywinarcha zwoła Elipsę tak szybko. Słońce dopie­ro co zaszło.

Kora podążyła do rykszy i usiadła na miękkich poduszkach. Na ściance paliła się świeczka, umieszczona w szklanym lampio­nie. Ryksza podskakiwała na kocich łbach, a Goda wskazała przed siebie:

- Koro, rykszarz nazywa się Afet Merisand, jest głównym odźwiernym w Starym Pałacu i jednym z nielicznych ludzi, z którymi rozmawia Dywinarcha. I jednym ze zbyt wielu, którzy wiedzą o naszym spisku.

- Jakim... jakim spisku? - Kora poczuła niemiły ucisk w żołądku.

- Wolałabym ci nie mówić... - westchnęła Goda. - Wyglą­da na to, że nasze wakacje się kończą. - Położyła dłoń na kolanie dziewczyny. - Ale nie zrozumiesz nic z posiedzenia Elipsy, jeśli nie poznasz szczegółów. Goquisite i ja chcemy obalić Dywinarchę.

O bogowie. Spisek. Przeciw... przeciw bogom?”

- Chcemy uwolnić się od ich panowania. Wszyscy doradcy z Elipsy wiedzą, co robimy, i wszyscy twórcy, choć niechętnie, musieli to zaakceptować. Myślę, że ty też powinnaś się o tym dowiedzieć. Chcę, żebyś zrozumiała: nie jesteśmy głupie. Jeste­śmy śmiertelnie poważne. Jesteśmy końcowym elektem procesu, którego początki są jednocześnie początkami ateizmu.

- Ty... ty jesteś aleistką? - “Myślałam, że mi wszystko powiedziała!”, rozważała wzburzona Kora. “Ile jeszcze ukrywa?”

- Jestem ateistką od kilku lat - przyznała Goda. - Trudno jest być pobożną, gdy na co dzień obcujesz z bogami. Wiara flamenów jest ślepa, podobnie jak reszty twórców. - Potrząsnęła głową. - Nie wiem, jak to robią. Twórcy są jednymi z najbardziej pobożnych ludzi w Mieście Delta. Nie rozumieją, że skończyło się panowanie bogów i nadszedł czas. aby śmiertelni sami o sobie decydowali. Władza flamenów stała się niesprawiedliwa, jeśli kiedykolwiek można było mówić o sprawiedliwych flamenach, a ja i Goquisite przyrzekłyśmy sobie wykluczyć Dywinarchę i wszystkich bogów z Elipsy.

Teraz, kiedy wyrzuciła z siebie wszystko, opadła na poduszki. Kora słyszała w jej głosie Rozum - tego przemyślnego diabła, który już obalał królestwa, a teraz omamił jej mistrzynię. Umysł Kory buntował się: przecież Dywinarcha był boski! Zuchwalstwem było samo marzenie o obaleniu go, a co dopiero spiskowanie!

- Jeszcze przez jakiś czas wstrzymamy się od działania - ciągnęła Goda. - Dywinarcha jest dzień i noc strzeżony przez Boską Gwardię. Wszystko, co teraz możemy zrobić, to sprawdza­nie potencjalnych sojuszników i, kiedy już będziemy pewne, wciągnięcie ich do spisku. Belstem jest naszym najsilniejszym sprzymierzeńcem, wielu ludzi uważa, że to on jest przywódcą. Nasz czas nadejdzie tuż po śmierci Dywinarchy, zanim Następca obejmie Tron. Uderzymy, kiedy wszyscy będą pogrążeni w żało­bie . Tron już nigdy nie zostanie zajęty. Zbudowano go dla bogów, nie śmiertelników, a nasz świat ma dosyć dyktatorów. - Goda położyła dłonie na kolanach, jej oczy lśniły. - Elipsa będzie rządziła. Nasze głosy staną się prawem w całej Dywinarchii. Rośnie różnica między biednymi a bogatymi i już to zapewni nam większe poparcie niż któremukolwiek Dywinarsze w dziejach. Tak powinno być. Wojny Nawróceniowe nie mogą wiecznie rzucać swego cienia musimy uwolnić się spod ich wpływu.

Wokół rykszy słychać było gwar panujący w dzielnicy pałacowej. Skórzane podeszwy Merisanda uderzały o bruk.

Nie wiadomo dlaczego, Kora przypomniała sobie dom. Każ­dej niedzieli, kiedy nie było w pobliżu wędrownego flamena prawiącego kazania, Gardenowie stawiali rzeźbę Dywinarchy na drewnianym cokole pośrodku podwórza. Klękali wokół niej i modlili się. Kora pamiętała głęboki, pewny głos swego wuja Canda, ulatujący pod niebo.,.Sprowadź deszcz, lecz nie ulewę... Daj życie jagniętom, lecz nie zbyt wielu... Przyślij flamena, szybko, aby uleczył wrzód na nodze Litości...”

- Godo, co ludzie zrobią bez Dywinarchy? Do kogo będą się modlić?

Goda wykrzywiła usta i wystukała szybki rytm na siedzeniu. Jakby w odpowiedzi Merisand zwolnił na chwilę, aby później przyspieszyć.

- Niedługo nawet ludzie z soli będą ateistami. Nie będzie problemu.

- Jeśli zniknie Dywinarcha i Inkarnacje, ludzie zaczną mod­lić się do nowych praw. Wierzyć w tych, którzy te prawią stanowią - rzekła Kora, nagle pewna, że ma rację. - Ludzie muszą ich uważać za lepszych od siebie. Zanim się zorientujesz, Godo, ty będziesz bogiem, ty i inni radni. Uważasz się za lepszą od nas? - Goda otworzyła usta, ale Kora nie dopuściła jej do głosu. - I wiesz, czego jeszcze nie bierzesz pod uwagę? Cudów. Jeśli znikną flameni, znikną cuda. Jestem z soli i wiem, że jeden cud wprowadza różnicę między dobrym rokiem, a takim, pod­czas którego żołądek przysycha do krzyża, a zimą jesz solne króliki i zastanawiasz się, czy dotrwasz do wiosny. W Kalwarii i Islandii pogoda jest tak straszna, że ludzie nie wyżyliby bez cudów.

- Lordowie prowincji zajmą się swymi poddanymi - stwierdziła Goda.

- Flameni będą się opierać.

- Ale przegrają, bo są zbyt porządni, by zabijać. A my jesteśmy gotowi zabić, jeśli zostaniemy zmuszeni.

- Żadnych wojen - powiedziała Kora.

- Nie, na krew bogów! Jeden czysty cios, jak amputacja, wyeliminowanie tych, którzy będą gotowi umrzeć za Dywinarchę, a potem już łatwo będzie rozpocząć nowe rządy.

- Kto będzie zabijać?

Goda potrząsnęła głową.

- Inni twórcy? Czy oni też należą do spisku? - Nie mogła się pogodzić z tą myślą. Wiedziała od początku, że Goda była odmienna, ale gdyby inni twórcy również okazali się ateistami. Kora straciłaby grunt pod nogami...

- Bogowie, nie! - Goda była zaszokowana. - Mówiłam ci, że są pobożni! Nie łudzę się, że kiedykolwiek się do nas przyłączą. Większość z nich nie przyjmuje do wiadomości nawet tego, co ci powiedziałam. I ostrzegam cię: nie powinnaś próbować ich przekonać. To was tylko poróżni. Wiem, jak trudno jest ukrywać coś przed nimi; to chyba najtrudniejsza rzecz na świecie. Ale teraz rozumiesz, dlaczego kazałam ci się do nich nie zbliżać. Jesteśmy po różnych stronach barykady.

Kora splotła palce. Wydawało jej się dziwne, że żyła z nimi od miesiąca, poznała ich tak dobrze i nawet nie wiedziała, że stali po przeciwnej stronie. Było dla niej oczywiste, wobec kogo zachowa lojalność, ale smuciło ją to. Ona i Goda ufały sobie tak bardzo. Nie mogła tego zmarnować i nie zmarnuje.

- Dobrze - powiedziała. - Zatrzymam to dla siebie.

Goda pocałowała ją.

- Jesteś kochana. To nie jest nawet sprawa tajemnicy, tylko etykiety. Sam Dywinarcha i reszta bogów wiedzą o wszystkim, powiedzieli już flamenom, więc cała Elipsa zna nasz plan. Nicze­go nie można ukryć przed bogami: jeden z nich może się schować pod stołem na najbardziej zakonspirowanym spotkaniu. Przycho­dzą i odchodzą, gdy tylko chcą. Widziałaś to. Są potężni. Goquisite i ja czasami zastanawiamy się, co zrobią, gdy uznają nas za prawdziwe zagrożenie.

Kora zamarła. Odpowiedź była jedna. “Na pewno was znisz­czą, odbiorą przywileje i ześlą na najdalszą wyspę Archipelagu, o ile was nie zabiją!”

- Ale... co robią, skoro wszystko wiedzą?

- Nic - parsknęła Goda. - Dywinarcha nie podejmuje żadnych działań, aby utrzymać swą władzę. W ogóle nic nie robi, a my nic wiemy dlaczego. Jedynym wytłumaczeniem może być to, że jest stary i na wpół szalony. Jestem pewna, że gdyby Inkarnacje chciały działać, pozwoliłby im, ale one niczego nie zrobią bez jego zgody!

Ryksza skręciła w lewo, koła zaturkotały na kamiennych płytach. Goda rozpostarła spódnice, a potem poprawiła kokardy Kory.

- Jesteśmy na miejscu.

Ryksza stanęła. Goda wyskoczyła i przygładziła włosy. Kora poszła w jej ślady.

Widok Starego Pałacu sprawił, że o wszystkim zapomniała.

Afet Merisand zatrzymał się na środku olbrzymiego placu. Między szarymi płytami wyrastały fontanny i krzewy; wśród nich bawiły się zwierzęta. Inne ryksze stały przy bramie puste. Nocne ptaki darły się wniebogłosy na pobliskich dachach. Kora usłysza­ła szum fal rozbijających się o brzeg. W powietrzu unosił się odór solanki i zagłuszał normalne zapachy jedzenia, drewna oraz gno­ju, ale i tak wyczuła paloną siarkę.

Na końcu placu wyrastała w niebo wspaniała fontanna z drew­na, pełna oświetlonych balkonów przypominających pąki kwia­tów. Wysokie na trzech mężczyzn, dębowe wrota były otwarte na oścież.

- Żegnam - powiedziała Goda do Merisanda. - Nie wjedź swą karocą w jakąś awanturę, stary, zrzędliwy leniwcze.

Ruszyła przez plac. Dopiero po chwili Kora zorientowała się, że widzi tylu bogów, co i ludzi. “Członkowie Boskiej Gwardii”. Obce twarze. Ciało każdego boga miało własną, unikalną formę, a ona była zbyt zdziwiona, aby odgadnąć ich płeć. Czyste, silne głosy zagłuszały bez wysiłku śmiertelników i rozkrzyczane ptaki, jak melodie gwizdane przez wiatr.

Ostry paznokieć przejechał wzdłuż jej kręgosłupa. Wrzasnęła i odwróciła się.

- Witaj. Pokoro - powiedział Miło. Następca. - To ty jesteś tym gadającym duchem, prawda? - Nie czuła siarki, musiał zajść ją od tyłu. Jego twarz lśniła w świetle rzucanym przez pobliskie lampy. Spojrzał na Godę: - Spóźniłaś się. Cała Elipsa się tu włóczy i czeka na ciebie. Gdzie byłaś?

- Musiałam coś omówić z moją uczennicą - odparła Goda. - Kazałam rykszarzowi wieźć nas dłuższą drogą. - Kora po­dziwiała jej opanowanie. Rozmawiała z Miło jak z przyjacielem spotkanym na ulicy, nieważne, że był bogiem. Nieważne, że minutę wcześniej knuła, jak pozbawić go tronu. - Co Następca Dywinarchy robi w ogrodzie, kiedy w każdym kącie mogą się czaić zabójcy? - spytała.

- Zbiera żonkile - rzucił Miło. Ruszył w stronę pałacu, jego szpony dzwoniły o bruk. Spojrzał na Korę:

- Jak ci się podoba, duszku?

- Jest... jest piękny...

- Kiedyś nie mieszkało tu tylu ludzi. - Weszli do holu. - Jednak Elipsa zatwierdziła edykl nakazujący służącym przycho­dzić tu co dwa tygodnie i sprzątać, gdyż zdrowie Dywinarchy było zagrożone. Teraz wielu śmiertelnych mieszka w domu Dywinarchy. Kiedyś pod każdą pochodnią były stalaktyty łoju, a stalag­mity wspinały się im na spotkanie. Setki lat starań. I smród sadzy pomieszany z perfumami pokoleń Boskiej Gwardii.

Miło również skrapiał się perfumami. Kora wciągnęła powie­trze: pachniał jak sól w pobliżu jej domu.

- Było obrzydliwie - powiedziała Goda.

- Jeśli nie lubisz nurzać się w przeszłości.

- Nadal jest tu raczej brudno - wtrąciła Kora, łagodząc spór. Szli szerokimi schodami. Z sufitu zwieszały się pajęczyny, a kurz leżał na duchach, stojących na stopniach.

Miło zatrzymał się i rzucił jej delikatny uśmiech:

- Poparłem ten edykt.

- Panie... - zamrugała.

- Bogowie! - warknęła Goda. - Chociaż raz nie błaznuj, Miło! - Szarpnęła Korę za łokieć i pociągnęła po schodach.

- Nie mogę się powstrzymać, kiedy jesteś w pobliżu! - zawołał za nimi. Ludzie i bogowie omijali go, a kiedy Kora spojrzała przez ramię, zniknął.

Zrozumiem”, pomyślała, potrząsając głową. “Muszę zrozu­mieć”.


***


Goda zostawiła uczennicę u wrót Sali Eliptycznej, skierowała ją do jednej z alków, skąd mogła, jak inni, przyglądać się obradom przez specjalne okienko. Nie pozwalano uczniom wchodzić na salę; wpuszczani tam byli tylko doradcy, lemani i Boska Gwardia, towarzysząca Dywinarsze. Sala była sercem Starego Pałacu, znaj­dowała się pośrodku labiryntu korytarzy. Olbrzymi, pusty pokój z niewidocznym sufitem i poczerniałymi ze starości ścianami. Żadnych okien, ale i tak korzystano z niej tylko w nocy. W dzień bogowie spali, a żadna sesja nie mogła się bez nich obyć. Oficjal­na sesja. Tak naprawdę większość decyzji Elipsy podejmowano na Placu Antyproroka, u Goquisite albo Belstema.

W tych dniach nieomal niemożliwe stało się osiągnięcie jakie­gokolwiek porozumienia podczas normalnych posiedzeń, a to z powodu rozłamu między radnymi i nieobecności Dywinarchy. Dwudzieste pierwsze krzesło zawsze stało puste, przypominając, że nie ma strażnika Boskiej Pieczęci. Goda, jako najpotężniejsza z doradców, wzięła na swoje barki ciężar marszałkowania, ale pobożni i Inkarnacje nic sobie nie robili z jej autorytetu.

Wyglądało, że wszyscy już przybyli. Rozmawiali w grupach obrazujących różnice polityczne: możni, twórcy, flameni, bogo­wie. Obrócili się, gdy weszła, i zaczęli zajmować swoje miejsca. Goquisite przerwała rozmowę z Marasthizinith Crane i podbiegła do Gody. Jej oczy lśniły.

- Dobrze cię widzieć, przyjaciółko - powiedziała ciepło.

Goda objęła ją szybko.

- Długo cię nic było!

- Cóż to za plotki o nowej uczennicy? Myślałam, że po odejściu Hcma skończyłaś z tymi bzdurami.

- Goq - rzekła Goda. - Zanim Hem odszedł, prawie mnie nie znałaś. I zaraz po jego odejściu byłam bardzo rozczarowana do uczniów, to naturalne. Ale muszę mieć uczennicę. Tworzenie to mój początek i koniec. - Chciała być tego taka pewna teraz, przy Goquisite, jak była o tym przekonana podczas malowania ducha Beau. - Gdyby nie sztuka, nie byłoby mnie w Mieście Delta - co było prawdą. - Nie byłoby mnie w Elipsie.

Goquisite objęła ją za szyję. Goda zamknęła oczy, modliła się, aby przyjaciółka przyjęła to proste wyjaśnienie. Goquisite budziła w niej uczucia opiekuńcze podobne do tych, które odczuwała przy Korze. “Proszę, uwierz mi. Chcę cię po prostu oszczędzić”.

- Czy będziesz u mnie na kolacji? - zapytała Goquisite. - Myślę, że już czas... - zniżyła głos. - Myślę, że czas popraco­wać nad Marasthizinith.

..O bogowie”. Goda planowała zabrać Korę z powrotem do Zaułka i przedyskutować dzisiejsze posiedzenie Elipsy, wyjaśnić znaczenie argumentów, powiedzieć, co powinna traktować po­ważnie, a czego nie. Drobne niuanse głosu i wyrazu twarzy, szczególnie u bogów, często okazywały się kluczowe. Planowała zimną kolację, wino, a potem sen tak długi, jak to tylko możliwe, w pokoju wysprzątanym przez Algię.

- Oczywiście, że będę - odparła. - Zabiorę Korę, nie będzie przeszkadzać.

Goquisite westchnęła:

- Przypuszczam, że powinnam ją poznać.

- Zaczynamy? - zapytała Goda głośno. Podeszła do swego krzesła, które miało numer dwudziesty, pilnując się, aby nie patrzeć na Goquisite, siedzącą na czwartym. Kiedy Elipsa z to­warzyskiej pogawędki zmieniała się w machinę polityczną, nie należało nikogo faworyzować. Goda cieszyła się, że ubrała fiole­tową suknię z mocno wyciętym dekoltem na plecach: może inni nie posądzą ich o spiskowanie? Spokojnie ułożyła spódnice, zanim usiadła. - Poczekamy na Dywinarchę. Proszę wszystkich o cierpliwość. I - pozwoliła sobie na nutkę sarkazmu w głosie - zachowajmy należytą ciszę.

Puf. Belstem Summcr opadł na krzesło czternaste jak wór zboża, niezgrabny w jasnożółtym fraku i spodniach. Krzesła innych szlachciców miały niskie numery. Aneisneida siedziała na szóstym. Po drugiej stronie Belstema zasiadali twórcy, a pomiędzy Katem, na trzynastym, i Godą siedziały Inkarnacje: Pli Waleczny, Panna Nadzieja. Przetrącony Ptak, Mędrzec Brązowa Woda i Na­stępca Miło. Przetrącony Ptak i Nadzieja zajmowały krzesła pierw­sze i drugie, ale przeniosły je, aby móc rozmawiać z resztą. Cała piątka szeptała jak dzieci, kontrolując głosy, jakby niechcieli narobić Godzie wstydu przez otwarte lekceważenie jej prośby. Nikt by się nie domyślił, że należą do opozycyjnych frakcji.

Podział między nimi znany był nawet szerzej niż spisek Gody, Belstema i Goquisite. Gdyby Dywinarcha nie odmawiał zajęcia się ateistami. Goda miałaby prawdziwych rywali w Pli i Nadziei. Przetrącony Ptak i Brązowa Woda nie stanowili zagrożenia, po­dzielali filozofię nie podejmowania żadnych kroków, wyznawaną przez Dywinarchę. Jednak Pli i Nadzieja stanowili problem: zwali siebie wojownikami z ateizmem. Poza Salą Eliptyczną byli rów­nie nieszkodliwi jak reszta - Goda podejrzewała, że dzięki Dywinarsze - ale kiedy bogowie przegrają bitwę, która zbliżała się nieuchronnie, czy Pli potrafi godnie się poddać? Czy też podejmie walkę i ucieknie się do środków, których Goda, twór­czyni i kat, nie chciała sobie nawet wyobrażać?

Nie wiedziała.

Obok niej Miło położył łokcie na stole i obojętnie splatał warkocz z grubych włosów Przetrąconego Ptaka. Jeśli ktokolwiek w Mieście Delta niepokoił Godę bardziej niż Pli, był to Miło. Ponieważ to on, jako Następca, korzystał z krucjaty na rzecz zachowania władzy przez bogów i powinien wspierać Pli. Jednak zawsze, kiedy prze­mawiał, sprzeciwiał się przedmówcy, a nikt nie śmiał się z nim spierać, aby nie pogarszać sytuacji. Kiedy inne Inkarnacje się kłóciły, co było nieuniknione. Miło występował jako rozjemca.

Gdyby tylko Goda wiedziała, o co mu chodzi!

Purpurowa plama w powietrzu...

Podmuch gorąca zmusił Godę do zamknięcia oczu. Kiedy je otworzyła, plama światła zmieniła się w dwie postaci stojące pod kandelabrem.

- Dywinarcha! - oznajmił młody Boski Gwardzista ze zjeżonym włosem. Dywinarcha Królewca, Kalwarii, Veretry, Pirady, Islandii, Archipelagu i Domesdysu i innych, wyprostował się. Nie był wyższy od dziesięciolatka. Przez fałdy nagiej, szarej skóry prześwitywały mu kości, blond loki zmieniły się w białe kosmyki, a żywe wąsy, kiedyś długie do pasa, zmniejszyły się i drżały jak dwa chore węże. Niebieskie oczy pokrywała zaćma. Miał sto dziewięćdziesiąt jeden lat.

Wygląda gorzej niż poprzednim razem”, pomyślała Goda. Przez chwilę mu współczuła, ale któż by nie współczuł takiej istocie?

- Witam Elipsę - jego głos nadal był donośny i nie miał zamiaru go zniżać. - Dziś zajmiemy się inauguracją Aneisneidy Summer oraz tym, co jej przybycie oznacza nie tylko dla nas, ale dla całego świata. - Zakaszlał. Goda cofnęła dłoń, aby nie splamić jej kroplami białej krwi, które spadły na stół. - Omawianym prece­densem będzie: Czy miejsca w Elipsie powinny być dziedziczone czy też Aneisneida pozostanie wyjątkiem i powiniśmy znaleźć spo­sób, aby wybierać doradców na miejsca, których nie mogą zająć ani Lenami, ani uczniowie? Proszę nie brać pod uwagę faktu, że poprze­dniczka Aneisneidy była flamenką, bo jak wszyscy wiemy, Sio­strzyczka Czystość zginęła w płomieniach razem ze swym lemanem i wybraliśmy najwłaściwszego kandydata na jej miejsce, - Dywi­narcha spojrzał w oczy Belstema Summera i Goda zauważyła, że mężczyzna lekko się cofnął. - Nie czuję się dobrze. Nie zostanę. Czekam na waszą decyzję i wydam werdykt pod koniec sesji albo też nie. Słońce, przyjacielu, znikamy.

Gwardzista zamknął oczy, zbierał siły, po czym zniknęli.

- O co chodzi? - westchnął Ziniquel z dwunastego krzesła. - Wszyscy wiemy, że nie będzie werdyktu. Będziemy tylko postulować.

- Spokój! - warknęła Goda. Ziniquel poczerwieniał, ale Goda nie zaszczyciła go spojrzeniem. - Posiedzenie uważam za otwarte!

- Jeśli zmienimy prawa dziedziczenia, ty, Ancisneido, znaj­dziesz się w precedensowej sytuacji, która będzie nie do pozazdroszczenia - powiedział natychmiast Braciszek Purytanizm. - Chciałbym wysłuchać twojego zdania.

Aneisneida była blada, co jej się często zdarzało, a jej dłonie zacisnęły się na krawędzi stołu i drżały. Auspi, lemanka Purytanizmu, szeptała mu do ucha. Braciszek zacisnął usta. Kryształy soli, wypełniające jego oczodoły, wylewały się na policzki i czo­ło, co nadawało mu złowieszczy wygląd. Wrażenie, że jego oczy płoną białym ogniem było nieodparte.

- Aneisneido? - powtórzył.

Spojrzała na ojca, niemo błagając go o pomoc. Goda podzi­wiała milczenie Belstema: musiał przechodzić piekło, powstrzy­mując się od rzucenia się na ratunek córce.

Panna Nadzieja rzekła głosem jak jedwab:

- Dalej, doradco Summer. Słuchamy.

Aneisneida wstała. Goda zacisnęła zęby, gdy usłyszała chichot.

- Doradcy - rzekła Aneisneida. - Jestem pierwszym śmiertelnikiem, który zasiadł w Elipsie bez przechodzenia przez lemaństwo albo Zaułek Tellury. Czuję, że powinnam być pierw­sza w długiej linii szlachetnie urodzonych doradców. Jako naj­młodsza mam też nadzieję, że zanim umrę, zobaczę wszystkie osiem krzeseł zajętych przez kobiety i mężczyzn jak ja!

- Summer? Dlaczego włożyłeś te nonsensowne słowa w usta swego dziecka?! - ryknął Purytanizm.

- Ja też jestem Summer - głos Aneisneidy nabrał siły. - Zima się skończyła. - (“Cóż za wspaniała gra słów”, mruknął Pli sarkastycznie.) - Tradycja przekazywania miejsc z mistrza na ucznia czy z 1amena na lemana jest przestarzała. Mistrz i uczeń idą przez życie jak dziecko i rodzic, ale mogą mieć tak odmienne charaktery, że wraz ze zmianą doradcy zmienia się opcja politycz­na i równowaga Elipsy zostaje zachwiana. A między ludźmi, którzy potrafią poderżnąć sobie gardła dla korzyści politycznej, nigdy nie będzie naprawdę bliskiej więzi. - Skierowała te słowa bezpośrednio do twórców. - Młodszy nigdy w pełni nie zrozu­mie starszego ani nic zaakceptuje jego pozycji.

Mówię o wszystkich zawodach. Rzemieślnicy wybierają sobie dziecko na ucznia, nie mając z nim żadnego związku. Biorą go jak chłopca okrętowego. Często podróżują po kraju. Przez oddzielanie dziedziczenia od pochodzenia pomija się najważniej­szą ludzką cechę: odmienność rasową. Jeśli mistrz pochodzi z jednego kontynentu, a uczeń z drugiego, wymazuje się tym samym ich różne spojrzenie na świat. Podczas tysiącleci, od Wojen Nawróccniowych, ta praktyka doprowadziła do zaniku miejscowych języków na kontynentach i w prowincjach, więc używamy mniej więcej tej samej mowy. Niektórzy nie zdają sobie sprawy z tego, że kiedyś istniał więcej niż jeden język.

Problemem jest też brak zapisów. Nawet tu, w Mieście Delta, najważniejsze rodziny założono dopiero dwieście lat temu. Od­cięto je od ich historii, ponieważ założyciel rodu, zazwyczaj były leman, odebrany został swej rodzinie. Nie wiedzą nic o swym dziedzictwie. Rodziny są naturalną ostoją historii. Jeśli dzielimy je: z jednego dziecka robimy lemana, z drugiego terminatora, a z trzeciego chłopca okrętowego, niszczymy rodzinę, jedność, którą każda prowincja, każde miasto i każde domostwo powinno sobie cenić najbardziej.

Proponuję prawo, w którym dokonane zostaną zmiany tych budzących sprzęciw zwyczajów. Głupotą byłaby próba naprawie­nia tego, co zostało zniszczone przez stulecia jednym edyktem, ale najwyższy czas, abyśmy my, doradcy, zaczęli działać. Wierzę, że ja zapoczątkuję zmiany.

Zapadła śmiertelna cisza, w której słychać było tylko skrzy­pienie jej krzesła.

Daleko w dole morze rozbijało się o brzeg.

Belstem przygładził włosy, splótł dłonie na brzuchu i zaczął cichutko nucić.

- To ty napisałeś to przemówienie, Belstemie - powiedzia­ła Goda lodowatym tonem. - Ty chciałeś to od dawna powie­dzieć. Sądziłeś, że Aneisneidy nie osądzimy tak surowo, jak ciebie. - Jej umysł był w stanie wzburzenia. Kiedy nie podzi­wiała Belstema, pogardzała nim. Teraz chętnie strzaskałaby mu czaszkę obcasem. “A między ludźmi, którzy potrafią poderżnąć sobie gardło dla korzyści politycznej, nie ma bliskich więzi... Nie?” Jakaś część jej umysłu szeptała: “Kora, Kora”.

- Największym osiągnięciem flamenizmu jest pokój na kon­tynentach i między nimi. Przyznaję to. A zwyczaj wybierania lemana w jednym miejscu i przenoszenia go w inne, niebagatelnie się do tego pokoju przyczynił. Czy chcesz zniszczyć wszystko, co działało przez stulecia, tylko po to by potwierdzić swoje zwycięstwo nad flamenizmem? - Głos Szczęsnego załamał się. - Jak wysokie masz o sobie mniemanie, człowieku? Oszalałeś? - Brakowało mu słów.

Ale Pli Walecznemu nigdy nie brakowało słów.

- Belstemie, ty robaku bez kręgosłupa - rzekł gładko. -Ty pełzający, oślizły gnojku, który rościsz sobie prawo do bycia lepszym od bogów. Twoja arogancja bliska jest zdrady i albo to odwołasz, albo wylecisz z Elipsy.

Ale aż do końca posiedzenia nie doczekali się rozwiązania problemu. Belslem sam stawiał czoła Pli, Przetrąconemu Ptakowi, Brązowej Wodzie, Nadziei i wszystkim twórcom, z Godą włącznie. Zazwyczaj go wspierała, ale wiedziała, że tym razem posunął się za daleko. Pietimazar Seaade i Marasthizinth Crane nie mogli się zdecydować, po której stronie stanąć. Goda nie miała nadziei, że Goquisite odwróci się od Belstema, niezależnie od tego, jak absurdalny był jego plan. Gdy lady Ankh pierwsza przeciwstawiła się Belstenowi, Goda ledwo się powstrzymała od rzucenia się jej na szyję.

Dowodem fenomenalnej zdolności przekonywania, jaką po­siadał Belstem, był fakt, że gdy wszyscy się zmęczyli i Goda ogłosiła przerwę, Summer nadal dzielnie się bronił. Wykończą go na następnym posiedzeniu, pomyślała Goda, gdy tłum ruszył do drzwi. Goquisite wzięła ją pod ramię, aby powiedzieć, że kazała rykszarzom czekać przy wyjściu Ferien. Goda nadal myślała o posiedzeniu. ,,Dziś wygrał przez zaskoczenie, ale następnym razem przygotujemy się i zakończymy to szaleństwo”.

Nie chciała nawet myśleć o tym, że gdyby spisek się udał. Belstem mógłby nadal głosić lak radykalne poglądy.

Przekonamy go”.


ROZDZIAŁ JEDENASTY


Samotna w podskakującej rykszy podczas jazdy do domu Goquisite na wizytę, której ani się nie spodziewała, ani nie miała na nią ochoty, Kora starała się zrozumieć wydarzenia, które miały miejsce w czasie Elipsy.

Jej myśli kotłowały się i mieszały jak fragmenty boskiej układanki.

Najpierw: Sadzawka Eftów.

Potem: kilka dni temu szła sama wśród dachów, kiedy rzucił się na nią straszliwie pijany młody mężczyzna. Chwycił ją za kołnierz i wybełkotał w jej twarz: “Widzę... widzę...” A potem powiedział głosem, który mógł należeć do kogoś innego:

- Panienko, jeśli mnie nie powstrzymasz, zacznę wieszczyć. Już, raz to się zdarzyło i boję się, śmiertelnie się boję. Uderz mnie mocno, proszę...

Jęknął i puścił ją, młócąc ramionami jak wiatrak. Ze strachu walnęła go na odlew w twarz. Zamrugał, zgiął się, po czym głęboko westchnął.

- Dziękuję... Możesz mnie tam zaprowadzić? Będę zobo­wiązany...

Dyskretny, drewniany szyld kołysał się na wietrze, zawieszo­ny nad drzwiami tawerny. Marszcząc nos od odoru bijącego z wnętrza. Kora postawiła mężczyznę przy ścianie.

- Czy nie napijesz się... nie napijesz się wina? Jestem lemanem. Jestem nieszkodliwy...

Picie do nieprzytomności nie pociągało jej. A u lemana było szczególnie nie na miejscu.

Wydarzenie to napędziło jej jednak strachu. Przeprosiła, mó­wiąc, że musi wrócić zanim jej mistrzyni się obudzi. Podziałało juk zaklęcie, nigdy więcej go nie zobaczyła.

Trzecie wspomnienie: siedziała w alkowie pachnącej piżmem, patrzyła na Salę Eliptyczną. Już dawno zjadła słodycze, które jej zostawiono. Przycisnęła nos do szyby, zafascynowana Plim, który wskoczył na stół i krzyczał. Belstem wstał i usiłował go zagłuszyć. Przez szybę ich głosy brzmiały jak szept, ale kiedy Kora wysiliła słuch, mogła rozróżnić słowa.

Rozległo się delikatne puknięcie i podmuch gorącego powie­trza rozpłaszczył jej twarz na szybie. Poczuła paloną siarkę.

Dywinarcha stał obok krzesła, wypełniał sobą bez reszty mały pokój. Wysoki, jasnowłosy Gwardzista podtrzymywał go za ra­mię. Gwardzista kichnął, spojrzał na resztki słodyczy i wziął sobie marcepanka.

Głos Dywinarchy nieomal rozsadził Korze bębenki.

- Śmiertelniczka Kora. Ochrzcili cię równie źle, jak mego firchresi Cierpliwość.

- T-tak, panie boże? - Nic chcąc być od niego gorsza, wsiała. Przerastała Dywinarchę o głowę.

Podniósł głowę, a jego papierowa skóra zsunęła się z ust i odsłoniła kły.

- Od dawna kraj nawiedzają przepowiednie. Lemani, którzy wieszczą, gadają wiele bzdurnych rzeczy, a one zazwyczaj uważane są za prognozy końca mego panowania. Takich przepowiedni nie potrzebuję. - Zaśmiał się. Gwardzista natychmiast podał mu lnianą chusteczkę tak białą, że krew na niej była prawie niewidoczna. - Ostatnio wieszczył - ciągnął Dywinarcha, gdy odzyskał oddech - Kość Treeborn, leman doradcy Braciszka Radosności. Czy mu wierzyć czy nie, zdecydujesz sama. Oto jego słowa, skierowane do ciebie. Nazwał cię po imieniu, choć tego później nie pamiętał.

Wychylasz się przez okno, a za tobą stoi duch twego towa­rzysza z dzieciństwa. Patrzysz na zachodzące słońce. Twoje ciało chce pofrunąć z ptakami z bagien. Pofruniesz z nimi, tak, aż do Niebios. Spotka cię największy zaszczyt na tym świecie. Ale będziesz wiodła życie w kłamstwie. Twe serce będzie ciężkie jak skała zakuta w metal. Prawda jest niewysłowiona. Nawet bogowie jej nie znają. Nie możesz jej poznać. Musisz nauczyć się stawić jej czoło. Jest niewysłowiona”.

- Powiedz mi dziecko, co o tym myśleć?

Oczywiście, Kora już spotkała Kość. A więc, znów wieszczył. Kora zadrżała. W mózgu wybuchały jej jasne, przerażające fajerwerki. Zastanawiała się, dlaczego nie prześwietlają jej czasz­ki. Jasność: rozumiała fragmenty przepowiedni. Ale nie mogła jej pojąć, podobnie jak Kość.


***


- Nie wiem - powiedziała Marasthizinith. - Szczerze, nie mogłabym poświęcić się czemuś tak... tak...

- Niebezpiecznemu i otwarcie cię z nami łączącemu? - podpowiedziała Goquisite.

- Nie, nie! - Marasthizinith przewróciła oczami. - Nie, to tylko... bo ja jestem nieśmiała, wiecie o tym, że mam delikatny charakter! Jak mogę się zaangażować w... w działalność dy­wersyjną?

Goda wyciągnęła się na luksusowej i przesadnie miękkiej sofie, trzymając między palcem wskazującym i kciukiem kielich z winem. Lubiła ćwiczenia z perswazji.

- Pieti udzielił nam błogosławieństwa. Nie wiedziałaś? - Wyprzedzała nieco bieg wydarzeń. - Zapewniam cię, że nie będziemy od ciebie niczego wymagać. Jesteś jedynym doradcą, który jeszcze nie udzielił nam swej zgody. Musisz się przyłączyć albo... - Podniosła kielich do ust i zmysłowo pociągnęła łyk.

- Albo - podchwyciła Goquisite - będziemy musiały to przemyśleć. Jesteś podejrzewana o pobożność, Maras. Czy to uzasadnione, czy po prostu się boisz?

Spojrzała na Godę rozbawionym spojrzeniem i wyciągnęła ku niej rękę przez oparcie sofy. Chwyciły się za małe palce i Goda zanurzyła się po uszy w ukontentowaniu. (Wolała nie pamiętać o Korze, siedzącej jakieś dwadzieścia stóp od niej w nie oświet­lonym kącie.) Maras nie potrafiła się im sprzeciwić. Niezależnie od swych słabości Goda i Goquisite razem były machiną inkwizycyjną, zdolną zmieść na proszek nawet bardziej upartych od Marasthizinith Crane.

- Nie... nie wiem. - Maras drżącą dłonią dolała sobie wina. Kiedy odstawiła dzbanek na jednonogi stolik, ten się prawie przewrócił. - Co mam zrobić?

- Mówiłam ci, nic - odparła cierpliwie Goquisite. - Oprócz zatrzymania dla siebie, kim są przywódcy spisku.

- Ty i Goda - przenosiła wzrok z jednej na drugą. - Myślałam, że to Belstem.

- Tak jak większość. Tak jak obcokrajowcy, którzy spodzie­wają się, że coś nadchodzi. Ale dzięki temu, gdyby Belstem nie przeżył Dywinarchy, nie przegramy. - Goda miała nadzieję, że w jej głosie nie słychać gniewu. Kiedy go przyciśnięto, Belstem od razu przyznał się do napisania przemówienia Aneisneidy, ale nie okazał skruchy.

- Cały czas powiększamy grono naszych sprzymierzeńców - dodała Goquisite. - Ale nie musisz się o to martwić, Maras: to ja i Goda przekonujemy pomniejszych możnych, którzy wyszukują, co też takiego przyniosły nam Wojny, co można wykorzystać.

- Prawdopodobnie będę mogła w tym pomóc - weszła jej w słowo Maras. - Śmiem twierdzić, że z nas wszystkich najlepiej znam historię. Od dawna interesuję się...

Goda powstrzymała uśmiech i dopiła wino. Ryba złapała przynętę. Teraz trzeba było tylko wyciągnąć ją z wody.


***


Dobrze, mają ją”. Kora siedziała w kącie z założonymi rękami, patrząc na oświetlone fotele i sofę. Nie była zmęczona - herbata, którą jej podano, mocno się ku temu przyczyniła - ale miała szczerze dosyć Goquisite i jej słodkiego domu, i tysięcy zakurzonych figurek na półkach. Miała dość Gody robiącej słod­kie oczy do szlachcianki. To było takie oczywiste! Ruch jej głowy zdradzał jednak skrywane, ale wyczuwalne napięcie. Kora poczu­ła mściwą przyjemność, może Goda myślała, że co z oczu, to z serca, może uważała, że kiedy wyjdą, wystarczy wyciągnąć ramiona, a Kora do niej przybiegnie. Nic było tak łatwo! Kora już wiedziała, że nigdy nie polubi Goquisite. Sposób, w jaki lady Ankh zmierzyła ją nieobecnym spojrzeniem, kiedy je sobie przed­stawiano - rozmawiała z Godą i bawiła się kieliszkiem -sprawił, że dziewczyna poczuła się jak zwierzątko domowe, pudel albo kot.

Drzwi otwarły się na oścież. Trzy kobiety podskoczyły. W krąg światła wkroczyła postać w czarnym płaszczu, potrząsa­jąc mokrymi, zielonymi włosami. Krople spadły na świeczkę, która syknęła i zgasła.

- Pani Ankh, pani Crane, jak miło. Godo, przyszedłem po Korę. Wiesz, że jest trzecia rano? Jest twórczynią, a nie służącą! Powinna być w łóżku, w domu w Zaułku Tellury.

Kora poderwała się i podbiegła do Ziniquela.

- Tu jestem! - zawołała z ulgą, którą chciała ukryć.

- Imrchu, nawet by mi się nie śniło trzymać cię cały wieczór w kącie - rzekł Ziniquel. Kiedy przechodził obok Goquisite i Gody, poły jego płaszcza chlasnęły twórczynię po twarzy. Nie odezwała się, a Ziniquel zignorował tę milcząca prośbę o pokój. - Mam dla ciebie płaszcz. Wkładaj. Idziemy. O tej nieboskiej godzinie nie znalazłem rykszy.

- To możliwe - mruknęła Goda. - Goquisite ma trzy ryksze, których używa nocą. Co najmniej trzy.

Ziniquel poprowadził Korę do drzwi. Odezwał się, nie odwra­cając głowy:

- Nie sądzę, aby rykszarz w liberii Ankh, odwożący kogoś do Zaułka Tellury w nocy był dobrym pomysłem. - Ton jego głosu zasugerował coś bardzo niecenzuralnego. Goda zaczerwie­niła się po cebulki włosów.

Jego gburowatość ośmieliła Korę. Dała upust swej irytacji:

- Dobranoc. Godo! Na razie, jeśli zobaczymy się w domu, a jeśli nie, to do jutra!

Ziniquel zamknął drzwi.

- Ciekawe, jak sobie poradzą - zaśmiał się. - Goquisite nie potrafi zebrać myśli, kiedy traci nad sobą panowanie.

Teraz, kiedy byli sami. Kora poczuła się dziwnie nieśmiała. Kiedy ostatni raz przebywali razem, udawała ducha. Zaczerwie­niła się na wspomnienie tamtej nocy. On jednak nie czuł skrępo­wania.

Spiralna klatka schodowa pełna była duchów.

- Goquisite to zapalona kolekcjonerka, szczególnie duchów o mroczniejszym zabarwieniu. Bardzo podobał jej się twój kuzyn. Goda zadedykowała jej kilka prac.

Lokaje rozsunęli się zdziwieni, kiedy Kora i Ziniquel wyszli w noc. Lodowaty deszcz bębnił w tropikalne rośliny w ogrodzie otaczającym posiadłość Goquisite. Kiedy szli wzdłuż rododen­dronów i magnolii, powietrze pachniało zielenią. Plac Antyproroka połyskiwał w deszczu. Od czasu do czasu, w kałużach odbijały się światła, ale kiedy opuścili dzielnicę pałacową, nawet one zniknęły. Odgłosy hulanek ucichły, a zastąpiło je ujadanie psów i kwik świń. Bagnisko wystawiało się na deszcz.

- Jesteśmy w domu - powiedział Ziniquel.

Kora nawet nie rozpoznała Zaułka Tellury. Albien wyglądał na opuszczony i większy, a jego dachy sterczały monstrualnie na tle nieba. Drzwi były jak zawsze otwarte. Wspólny hol Kielicha i Albienu oświetlała pojedyncza świeca. Hol świecił pustkami, ale teraz Kora miała wrażenie, że umieszczenie tam jakichkol­wiek mebli byłoby zbrodnią.

- Ale plucha! - mruknął Zin. – Koro, chcesz się napić czegoś ciepłego?

Rozczesała włosy i mruknęła:

- Chętnie.

Zostawili mokre ślady na schodach.

- Masz ochotę na czekoladę?

- A co to jest?

- Nie wiesz... bogowie! Masz tak wyrafinowane maniery, że czasami zapominam, że pochodzisz z soli! - Wyszczerzył zęby. - Zapoznanie cię z czekoladą będzie rzadką przyjemno­ścią. Ziarno kakaowe, bez miodu.

Kora nie była w jego pracowni od pamiętnej nocy. Sypialnia z koronkowymi zasłonami obudziła krępujące wspomnienia. Ciarki przebiegły jej po krzyżu. Pośrodku podłogi, pomiędzy rozrzuco­nymi paletami, farbkami i pędzlami, siedział po turecku kolejny duch.

MążWelli.

Kora skoczyła ku drzwiom.

- Bogowie! Co... dlaczego nie wysłałeś go z innymi?

- Co? - Ziniquel spojrzał na środek pracowni. - To tylko duch.

- Byłam towarzyszem ra... razem z nim - Jej zęby dzwo­niły o siebie. - Był mężem ducha Szczęsnego.

Veretrańczyk wyglądał na zatopionego w lekturze. Nie mogła uwierzyć, że jego jedwabiste loki są twarde jak diament, dopóki ich nie dotknęła. Zimne, zimne i twarde, podobnie jak strony książki. I rozchylone usta, których głęboki kolor podkreślał jeden perłowobiały ząb. Kiedy dotknęła włosów, nic poczuła rozpaczy ani desperacji, tylko spokojną chęć życia kogoś, kto kocha to, co studiuje. Żaden z duchów, które widziała tego wieczoru, nie mógł się równać z tym pod względem technicznej doskonałości. Ale Kora wiedziała, że chłopak pochodził z farmy, jak jego żona, i nigdy w życiu czegoś podobnego nic czuł.

Czar się rozwiał

- Co z nim zrobisz?

- Jeszcze nie wiem. - Ziniquel nie spuszczał z niej oka. - Prawdopodobnie oddam go jednemu z flamenów. Być może Radosności. Kocha książki. Kość mu czyta, mimo że to ateistycz­ny wymysł.

- To będzie strata, flamen nie może widzieć...

- Sztuka tworzenia duchów została wymyślona dla ślepców. Mogą czuć. Radosność nie ukryje ducha w domu, jak Sumerowie, postawi go w tawernie albo innym miejscu publicznym, żeby zwykli ludzie mogli też to poczuć. Może nawet wyśle go za granicę. Dlatego oddaję moje duchy flamenom; chcę, aby były używane, nie ukrywane. - Zatrzymał się, a potem wzruszył ramionami, jakby wstydził się swej pasji.

- Większość duchów, które tworzysz, nie jest zamawiana?

Ziniquel parsknął.

- Ostatnim razem zamówiono duchy na inaugurację Miło. Piętnaście lat temu. Gdybyśmy pracowali raz na piętnaście lat, szybko stracilibyśmy wiarygodność w Elipsie.

- Jak znajdujemy nasze duchy? Jak ci się udało złapać tego?

- Zazwyczaj... cóż, zazwyczaj je uwodzimy. To kolejny talent, który musi posiadać twórca.

Kora przypomniała sobie Pami wyprowadzającą Raina z sa­li... Godę z opuszczonym ramiączkiem sukni... Nigdy nie byłaby do lego zdolna!

- Nie ja!

- Nie uznałbym, że nadajesz się na uczennicę, gdybym nie widział, że potrafisz - odparł. - To nie takie trudne, jak się wydaje. Ja po prostu siedzę w ulubionych knajpach, oczywiście przebrany, i to duchy znajdują mnie. Słyszałem od Uro, że już się uczysz. - Kora zaczerwieniła się. Czyżby jej wyprawy w miasto zostały uznane za próby poszukiwania duchów? - Uciekinierzy z całego świata przyjeżdżają do Miasta Delta. Większość z nich jest bez grosza, zazwyczaj są też najpiękniejsi i najmłodsi. Oto manifest - zaczął recytować: -“Duchy muszą reprezentować wszystkie części Soli. Muszą być młode. Muszą być piękne, co oznacza, że muszą natychmiast i wciąż zachwycać oko. Za wyjątkiem tych naprawdę niezwykłych ich piękno musi się w pewnym stopniu pokrywać z modą dyktowaną przez aktualny dwór. Kiedy już wzrok twórcy wyłowi młodego mężczyznę lub kobietę pasujących do tych reguł, od samego twórcy zależy ocena, czy zniszczenie takiej urody prze­waży szalę, na której zawieszono życie tej istoty na Boskiej Wadze”.

- Och. Goda mi tego nie mówiła - stwierdziła Kora.

- Nie mówiła ci dużo, prawda? - zaśmiał się Ziniquel.

- Ostatnio nie miała czasu mnie uczyć - Kora broniła swej nauczycielki. - Martwiła się innymi rzeczami.

- Tak? A cóż może być ważniejszego od zajmowania się uczniem? - Oczy Ziniquela przypominały kawałki zielonego lodu.

- Sprawy dworskie - parsknęła. - Gdybyście wy wszyscy nie stali najej drodze jak kamienie, na pewno poradziłaby sobie...

- Koro! Nie jesteś za nią odpowiedzialna. Nie musisz jej przede mną bronić. A ja... - Zrobił krok i zacisnął dłonie na jej ramionach. - Nie powinienem wyładowywać gniewu na tobie. To z Godą walczę. Przepraszam.

Kora drżała.

- Nie sądzę, abyś rozumiała. Rozumiesz? - Uniósł jej podbródek.

Przerażona, wybuchnęła płaczem.

- Jest moją mistrzynią. Od jej dobrej woli zależy moje istnienie! Jestem po jej stronie!

Ziniquel z niedowierzaniem potrząsnął głową, potem przy­ciągnął Korę do piersi i zaczął uspokajająco kołysać.

- Czego ona ci naopowiadała? Twój talent zależy od nas, od nas wszystkich! Możesz być jednocześnie po jej i naszej stronie. Zasady twórców nie są takie, jak w innych cechach. Gdyby umarła albo wyprowadziła się z Zaułka, mogłabyś wybierać, czy chcesz zostać i nadal uczyć się u innego mistrza. Wie o tym i pewnie to wpływa na jej decyzje. W pewnym stopniu masz nad nią władzę.

- Nie o to chodzi.

Jego płaszcz pachniał deszczem. Powoli zaczęła się uspoka­jać, bezpieczna w jego ramionach.

- Chodzi o to, że... - Urwał, jakby szukał słów dla wyrażenia czegoś oczywistego. - Jest tu trzynaścioro ludzi, którzy nie wyrzu­ciliby cię ze swoich łóżek późno w nocy. Nigdy nie będziesz tęsknić za miłością i troską. Goda nie jest jedyna. Wszyscy jesteśmy twoją rodziną. W języku bogów nie ma słów dla opisania ojca, matki, brata i siostry, ale istnieją setki różnych słów na określenie “przyjaciela”, a jedno z nich szczególnie odnosi się do twórców. - Odsunął ją na wyciągnięcie ramion i zajrzał jej w twarz. - Bogowie nie chcą, żeby ludzie wiedzieli o ich języku. Ani, że stworzyli słowo specjalnie dla nas. Używamy go tylko między sobą.

- Powiedz mi - zażądała Kora, osuszając łzy.

- Jesteśmy imrchim. Jesteś moją imrchu. Jestem twoim imrchi.

Słowo pełne hyło objęć i szeptów. Kora przestraszyła się. “Język bogów...”

- Nasz związek jest niezbędny dla naszej sztuki. Nigdy nie odrzucaj swych imrchim, bo stracisz swój talent.

- A Goda?

- Nic o niej nie mówiłem - odparł Ziniquei i odsunął się. Kora skrzyżowała ramiona, było jej zimno w mokrych rzeczach.

- Co z czekoladą?

W jego mieszkaniu panował taki sam nieład jak u Gody, ale czuło się, że ktoś tu mieszka. W każdym pokoju palił się ogień, meble pociemniały ze starości, a w małej kuchni było znacznie więcej jedzenia niż u Gody (chociaż Algia dołożyła swoje do zawartości szafek). Kora obserwowała Ziniquela przygotowują­cego czekoladę. Potem poszli do salonu.

- Tu jest jak w domu - wyznała.

Wzruszył ramionami.

- Reszta urządza pokoje tak, aby przypominały o ich pocho­dzeniu. Ja poszedłem w ich ślady, a jestem z Delty.

- Ale one musiały... - urwała. Po chwili podjęła wątek: - Te pokoje musiały należeć wcześniej do Konstancji Searidge.

- Była Islandką. Całkowicie je zmieniłem.

Ogień wypalił się, a wilgoć w pokoju wzmocniła ciepło. Szyby zaparowały, a zamorskie drewno sosnowe pachniało ży­wicą. Ziniquel wpatrywał się w ogień.

- Opowiesz mi o niej? - zapytała łagodnie.

- Pewnie już słyszałaś. To tylko jedna z naszych opowieści.

Potrząsnęła głową.

- Bogowie... Dlaczego to ja muszę wprowadzać cię we wszystkie sekrety? Nie jestem twoim mistrzem. - Wyciągnął się na skórze służącej za dywanik. - Przepraszam, nie chciałem, aby to tak zabrzmiało. Naprawdę. Jestem szczęśliwy, że mogę mówić w imieniu imrchim. Myślę, że jestem dobrym rzecznikiem, bo nic wstydzę się żadnego z moich uczynków. - Podłożył ręce pod głowę i wpatrywał się w Korę.

Wydawało się niemożliwe, że ten pełen temperamentu, zimnokrwisty, niebezpieczny jak nagie ostrze mężczyzna, chce z nią rozmawiać. Niemożliwe, że jej ufał. Ale jednak była jego imrchu.

- Opowiedz - powtórzyła.

Historia śmierci Konstancji powtarzała się wiele razy w jed­nym pokoleniu twórców. Tylko dwoje z aktualnych mistrzów dostało swoje miejsca po naturalnym zgonie poprzednika albo jego rezygnacji. Nie powiedział Korze, którzy to byli. Należy szanować fakt, rzekł, że niektórzy mistrzowie wstydzili się swych czynów i żądzy władzy. Poczucie winy prześladowałoby zwykłych ludzi całe życie. Talent twórców zależał od zdolności przejścia nad tym uczuciem do porządku dziennego. Im szybciej, tym lepszy był twórca.

Powodem, dla którego Ziniquel zamordował Konstancję Sea­ridge, była jej odmowa przyznania, że jest stara i słaba, i przeko­nanie, że Ziniquel wybaczy jej słabość. Ufała też swoim dzieciom. Ziniquel nie zabił ich. Tuziny dzieci umierały codziennie w Mie­ście Delta z powodu nędzy i chorób. Pod nieobecność Konstancji przekształcił pokój w miejsce zbrodni. Był umeblowany na biało, na ścianach wisiały obrazy, a na podłodze leżało owcze runo. Krew odcinała się jak zmasakrowane zwłoki na śniegu.

- I chociaż była morderczynią, nie potrafiła tego znieść. Wiesz, twórcy nie mają serc z kamienia, po prostu potrafimy kierować naszym współczuciem. Mamy swoje słabości, a ja znałem słabości Konstancji.

Tak śmiesznie proste. Kora zamknęła oczy.

- Kiedy umarła, wyglądała na znacznie starszą.

- Co zrobiłeś z ciałem?

- Zamknąłem drzwi i zostawiłem ten cały bałagan. Tej nocy było zebranie Elipsy. Wymyśliłem powód, aby wejść do sali, i zająłem miejsce Konstancji. Byłem bezpieczny. Przyprowadzi­łem tu resztę i pokazałem, co zrobiłem.

Kora zadrżała. Jej wyobraźnia w kolorach odmalowała tę scenę: przeważał czerwony.

- I to wszystko dla krzesła z wyrytą na oparciu dwunastką. To takie bezsensowne.

- Jeszcze tego nie poczułaś? - zapytał cicho Ziniquel i Ko­ra podskoczyła. - Tworzenie to władza. Nasza boska licencja na zabijanie obejmuje każdego, Koro, absolutnie każdego, oczywi­ście jeśli potrafimy z niego stworzyć ducha tak pięknego, aby przeważył szale Boskiej Wagi. Dlatego zajmujemy miejsca w Elipsie, bo od zarania cywilizacji tworzenie czyniło nas najpo­tężniejszymi ludźmi w Dywinarchii.

- Czy władza jest aż tak ważna? Myślałam, że najważniejsza jest sztuka...

- O, nie. Nie, nie - Ziniquel uśmiechnął się smutno. - Chodzi tylko o władzę. Na tworzeniu się nie kończy. Nie kończy się nawet na Elipsie. Na przestrzeni wieków wielu z nas pożarła ambicja, a serca zlodowaciały. Sądzę, że Goda do nich należy.

- A ty?

- Ja nie. - Wskazał na pokój. - Jestem zadowolony. Nie tęskniłbym za Elipsą, gdybym tylko mógł nadal tworzyć.

Czuła ciepło ognia, wypełniającego pokój słodkim zapachem sosen. Ale czuła też chłód i czekający na zewnątrz deszcz. Czuła też coś innego, niewidzialny prąd przepływający między nią i Ziniquelem. Te nieomal obsceniczne rzeczy, jakie z nią robił w pokoju zawieszonym koronkami, kilka tygodni temu...

Położyła się na dywanie i przytuliła do niego.

- Ziniquelu...

- Mmmm? - Pogłaskał ją po ramieniu i uśmiechnął się.

- Czy... czy imrchim kochają się ze sobą?

- Owszem. - W kominku trzasnęła belka. Jego dłoń bawiła się jej mankietem. - Ale nie my.

Niewymownie zażenowana ukryła twarz w jego ramieniu. Jego kości odznaczały się pod lnianą luniką, a ciało było gorące od ognia.

- Czekaj - zaśmiał się. - Pozwól, że ci wytłumaczę. Jesteś dziewicą, tak?

Przytaknęła.

- I masz tylko szesnaście lat! Nie jesteś na to gotowa.

- Goda mówiła, żebym tego nie robiła - wyszeptała w jego koszulę. - Ale pamiętam, jak mówiłeś, że mnie kochasz.

- Kocham. Jednak uprawianie miłości to zupełnie inna spra­wa. Myślę, że tym razem Goda miała rację, choć ledwo mi to przechodzi przez gardło. Dla ciebie jest jeszcze za wcześnie. Musisz odnaleźć się między nami wszystkimi, a nie beznadziejnie przywiązywać do jednej osoby. Na pewno nie do mnie.

Objął ją. Korę ogarnęło rozczarowanie. Miała wrażenie, że zrobiła wielki, nieodwracalny krok, zostawiła coś za sobą. Mu­siało to mieć coś wspólnego nie tylko z Ziniquelem, ale też z Godą, posłuszeństwem wobec niej, miłością do niej. Sprawami, przy których Kora obiecała pomóc. Rzeczami, które powiedział jej Dywinarcha, tylko jej. Nie chciała władzy ani uznania. Chciała kogoś, kto ją obejmie i czule pocałuje. Pragnęła tego mężczyzny.

- Z kim się kochałeś? - zapytała.

- Z Goda, Pami, Szczęsnym, Owenem. Teraz nie mam nikogo, ale chyba widać, że podoba mi się Uro. Gdyby nie jej przywiązanie do Sto, zostalibyśmy kochankami. Jestem tego pewien.

- Byłeś kochankiem Owena?

- Tak, czasami sypiam z mężczyznami. - Spojrzał na nią. - Czy to zabronione na Domesdysie?

- Co? Och, nie, nie o to chodzi! Och, Zin. - Przycisnęła się do niego. - Chcę od ciebie tylko miłości, niczego więcej.

- Masz ją - w jego głosie zabrzmiało zakłopotanie. Nagle przypomniała sobie z niezwykłą wyrozumiałością, że miał tylko dziewiętnaście lal i nigdy nie zaznał innego życia. - I miłość wszystkich innych. Nigdy w nią nie wątp. Jesteś naszą imrchu.

Zasnęła z głową na jego ramieniu.


***


Śniła o Beau, eflach pływających w krwawej wodzie, Kon­stancji Scaridge. martwej, leżącej z głową na kolanach Ziniquela. Ziniquel zawodził z żalu. Zęby Dywinarchy lśniły w jego dzie­cinnej, różowej twarzyczce. “Naszą najg orszą wadą jest cieka­wość”, powiedział do Kory. “Jako rasa my, bogowie, zawsze byliśmy jej ofiarami. Teraz nasz upadek postępuje cicho jak padający śnieg, gdyż posunęliśmy się za daleko i odkryliśmy Wielką Ironię, której nie powinniśmy poznać. Oszołomieni nią daliśmy się ponieść. A prąd czasu poniósł nas w dół.

Leć z ptakami, Pokoro”.

Złoto wlewało się przez okna. Na zewnątrz kołowały jaskółki i wróble, kreśląc spirale na lazurowym niebie. Przez chwilę ich szczebiot rozdzierał jej serce. Ale z przebudzeniem wszystko znikneło.

Pod policzkiem miała poduszkę, okrywał ją kolorowy koc. Ogień trzaskał wesoło.

- Dzień dobry! - zawołał Ziniquel, otwierajcie drzwi miesz­kania. - Przyniosłem śniadanie!

Poczuła placuszki jabłkowe i gorącą cykorię.

- Prosto z piekarni Frivalley, świeżutkie! Jak ci się spało?



ROZDZIAŁ DWUNASTY


Tego dnia, przy lunchu, Kora rozmawiała z Owenem, a po południu długo i szczerze gawędziła z Uro. Powoli zaczynała pojmować skomplikowaną mieszankę uczuć i wszechobecnej śmierci, będącą udziałem twórców.

Emocje, jakie wzmagało ciągłe niebezpieczeństwo, wynosiły ich związki ponad przeciętność. Ci mężczyźni i kobiety, tak blisko związani ze śmiercią, nie znajdowali przyjemności w ni­czym innym, tak jak uzależnieni od cukru uważali niesłodkie potrawy za mdłe. Każdy uścisk niósł ze sobą niebezpieczeństwo ukrytego ostrza. To, co uważano za zdradę, było tak naprawdę zwycięstwem. Morderstwo odbywało się tylko dzięki odpowie­dnio szybko powziętymi krokami ostrożności. Pamiętając o tym, Kora zrozumiała, że trudno im było uważać się po prostu za współpracowników. Byli imrchim.

Ryta żyła w cieniu ostrza jak Konstancja. Ale ona przynaj­mniej miała tego świadomość, dlatego tak się cieszyła życiem. Każdego dnia zaciągała dług u Owena.

- Nie spieszę się. Niedługo i tak będzie moja - przechwalał się Owen. Później Uro powiedziała jej, że podjął on kilka już prób zamachów na Ryte.

Żaden mistrz nie czuł się bezpieczny, bo prawo sukcesji nie było stanowcze, a Ryta stanowiła najłatwiejszy cel, bo mieszkała z Owenem. Jej krzesło nosiło numer jedenasty: wyżej od niej stali jedynie Ziniquel, Kat i Goda.

Kora i Uro siedziały na wielkim łóżku bliźniąt w ich białym pokoju. Pokój był przykładem tego, czego Goda i Kora prawdo­podobnie nigdy nie zaznają: domu rodzinnego. Na ścianach za­wieszono atramentowe rysunki z Archipelagu, malowane przez Łuszę i bliźnięta. Jak zwykle tryskająca energią, Uro miała wielką ochotę na plotki.

- Algia ma dwadzieścia siedem lal. Prawie zbyt wiele, aby zostać mistrzynią. Szczęsny uważa, że jest przy niej bezpieczny i ja się zgadzam - zaśmiała się. - Jest mało stanowcza. Cały jej potencjał zniknął.

Kora jednak osobiście sądziła, że Szczęsny doskonale wybrał materiał na uczennicę, parę razy dostrzegła w oczach Algii zimną nienawiść.

- Ja i Sto nie skończyliśmy jeszcze szkolenia, rzecz jasna - ciągnęła. - Jesteśmy tu dopiero cztery lata. Łusza uczy bardzo dokładnie i wolno. Aby zostać mistrzem potrzeba siedmiu lat, ale my pewnie zostaniemy u niej dłużej. Zin wyszedł na swoje w ciągu sześciu, ale nie powinien. Jego poczynania były w po­rządku, jednak reszcie się nie podobały. Nawet jeśli Konstancja była już zbyt stara, była równie sprytną doradczynią i wspaniałą przyjaciółką jak wszyscy inni.

- Ale czy nie o to chodzi? - zapytała Kora. - Była już za stara na twórczynię, więc musiała odejść.

Uro skrzywiła się.

- Tak. Szybko się uczysz. To samo mówił Ziniquel. Ale uważam, że po prostu usprawiedliwiał swą ambicję. On nie ma skrupułów.

- Lubisz go?

Uro była zaskoczona.

- Oczywiście. Kocham go.

A wiesz, że mu się podobasz?”

- Uro, powiedz mi coś o tobie i Sto. Dorastaliście razem, prawda?

- Tak.

Kora czekała. Uro dolała rozcieńczonego wina. Zamykając butelkę, powiedziała ostrożnie:

- Sto i ja to zupełne przeciwieństwa. Łusza powiedziała nam w sekrecie, że tylko jedno z nas ma odpowiednie zdolności, aby zostać mistrzem, ale nic powiedziała, które. Nie sądzę, żebyśmy się kiedykolwiek dowiedzieli, a przynajmniej nie do czasu, kiedy ona osłabnie albo ktoś straci cierpliwość. Wtedy zobaczymy, kto wejdzie na cokół, a kto będzie się płaszczył.

- To straszne żyć z taką świadomością - wyznała szczerze Kora.

- Jakoś nam się udaje. - Uro napiła się wina. - Nie mów o tym nikomu, Koro. Ja... ja nigdy tego nie mówiłam. I Sto też nie. Nie podobałoby mu się, że ci powiedziałam. - Kora współ­czująco pokiwała głową. - Byłoby łatwiej - w głosie Uro zabrzmiał gniew - gdyby Łusza od razu powiedziała, kogo z nas zabrała tylko do towarzystwa. I dopiero później zaczęła traktować nas tak samo, ale ona nie puści pary z ust.

- Może ona sama nie...

- Uro, kolacja! - Sto zajrzał do pokoju. - O, cześć. Koro. - Uśmiechnął się przyjaźnie. - Goda wróciła jakiś czas temu. Szukała cię. Pomaga Rycie nakryć do stołu. Znajdziesz je w ku­chni Kielicha.

Kora zrozumiała aluzję.

- Do zobaczenia, Uro - powiedziała, wstała i wyszła z poko­ju. Kiedy usłyszała trzask drzwi, wróciła i przyłożyła do nich ucho.

- Co jej powiedziałaś? - zapytał ostro Sto.

- Nic, czego sam byś jej nie powiedział - zaczęła się bronić Uro. - Nie martw się! Jest słodka, kocham ją! Chcę, żeby była naszą przyjaciółką!

- Rozdzieli nas - rzucił gorzko jej brat. - Nie może w żaden sposób zrozumieć tego, co jest między nami.

- Jesteśmy bratem i siostrą. Nigdy nas nie rozdzieli! A poza tym martwi się innymi rzeczami. Jak myślisz, jak się czuje uczennica Gody?

- Widzisz, już myślisz tylko o niej! - Szelest i ciężki oddech. Potem Sto odezwał się szorstko: - Nie mogę się pogo­dzić z tym, że cię stracę. Uro. Rozumiesz? Nie mogę.

- Ciebie też kocham! - Ku przerażeniu Kory Uro zaczęła płakać. - Obiecuję, że już nie będę z nią rozmiawiać!

Cisza.

Kora poczuła się nagle strasznie samotna. Nie zazdrościła im bliskości, ale z jakiegoś powodu chciało jej się płakać. Pobiegła przed siebie. Łusza siedziała przy oknie w promieniach zachodzą­cego słońca i szkicowała dwoje wyrostków siedzących w oknie naprzeciw i palących wspólną fajkę. Kiedy Kora ją mijała, Łusza podniosła głowę i uśmiechnęła się jak ciężko doświadczona mat­ka, która cieszy się, że jej dzieci wreszcie się z kimś zaprzyjaźniły.


ROZDZIAŁ TRZYNASTY


Tego ranka Goda dostała wiadomość od Dywinarchy, przy­słaną gołębiem pocztowym. Wstała wcześnie i starała ubrać się, nie budząc Kory. Miała przyjść sama. Goda nie wiedziała, dla­czego zwróciła się do Szczęsnego. Być może chciała coś z nim dzielić. Czuła, że nie są już tak blisko, jak niegdyś. Kiedyś byli dwojgiem twórców z Pirady, związanych zawodem i pochodze­niem, tak podobnych do siebie, że potrafili wzajemnie kończyć swe zdania. Kiedy byli razem w łóżku, miała przedziwne wraże­nie, że są jedną osobą, że nie mogła wykonać ruchu, aby Szczęsny o tym nie wiedział. Ta bliskość zaczęła się, gdy Goda przybyła do Miasta Delta, młoda i pełna życia. Przetrwała Hema, ateizm Gody i nawet przyjaźń z Goquisite. Ale wyglądało, że odebranie Kory Ziniquelowi było kroplą, która przepełniła czarę.

Zabrała Szczęsnego ze sobą, aby pokazać, że nadal mu ufa.

Podeszli do dębowych drzwi, przed którymi czekała cała kolejka Deltan.

- Mamy ważne spotkanie - powiedziała kobiecie przed drzwiami i weszli do Sali Tronowej. Gwardziści zatrzasnęli wro­ta. Kryształowe żyrandole rzucały kolorowe plamy światła na ściany. Olbrzymia salą sprawiała, że Tron wydawał się maleńki. Ludzkie dzieło, tysiącletni hołd dla pierwszego Dywinarchy, wydawał się zbyt wielki dla ciałka obecnie panującego. Obwie­szono go poczerniałymi ze starości frędzlami i fetyszami z każ­dego zakątka sześciu kontynentów i Archipelagu. Na dwunastu cokołach stała Boska Gwardia: Miło, Pli, Nadzieja, Przetrącony Ptak i Brązowa Woda.

Nawet Inkarnacje muszą robić to, co im rozkaże ten stary idiota!”, pomyślała Goda z niesmakiem.

Kiedy się kłaniali, ścisnęła Szczęsnego za rękę.

- Przepraszam, że się spóźniliśmy. Kilka ulic Christonu było zablokowanych przez żebraków. Przewrócili i obrabowali wozy z żywnością.. To wstyd, ilu biednych mamy tego roku.

- Od Samaal do Rukarow jest lak samo - odparł Dywinarcha. W przeciwieństwie do większości bogów nie zadawał sobie trudu zniżania głosu przy śmiertelnikach. - Wielu, wielu z mych poddanych, którzy potrafili wcześniej sami się wyżywić, teraz jest pozbawionych środków do życia.

Ziewnął, przeciągnął swe małe ciało i zeskoczył z Tronu: przedziwna różowa małpeczka z olbrzymimi kłami i oczami. Wąsy podskakiwały mu radośnie; najwyraźniej miał dobry dzień.

- Możecie odejść - rzekł, patrząc na bogów stojących na cokołach. - Wszyscy.

Głosy bogów wybuchły jak fajerwerki:

- Panie!

- Zostawić cię samego z twórczynią i buntowniczką? Nig­dzie nie pójdziemy. Starszy!

- Er-serbalu, iye fash graumir?

- Owszem, pójdziecie! Wynoście się. Już. Ty też, Pli!

- Myślisz, że mu odbiło, Godo? - szepnął Szczęsny.

- Nie oszalał - odpowiedział Pli z białą twarzą, łopocząc skrzydłami. Bogowie mieli dobry słuch. - Tylko bredzi. Nie wiem, co planuje, ale lepiej się strzeżcie. Oboje. - Zniknął.

Jeden po drugim, rzucając Godzie i Szczęsnemu nieufne spojrze­nia, reszta bogów poszła w jego ślady. Goda zamrugała, oślepiona.

- Dobrze - rzekł Dywinarcha, zacierając ręce. - Nadal robią, co chcę. Kiedy już i na to będę za stary, naprawdę przyjdzie umrzeć...! Pani Gentle, od dawna chciałem z tobą porozmawiać w cztery oczy. A ty, panie Paean, też możesz posłuchać. Firim narobiliby tyle hałasu, gdyby usłyszeli moje słowa. - Usiadł u podnóża tronu i podciągnął kolana. – Tak, pani Gentle, jak myślisz, dlaczego tej jesieni mamy tylu żebraków na ulicach?

- Z powodu podatków - odrzekła Goda ostrożnie. - Belstem lord Summer znów je podniósł.

- A dlaczego podniósł je w zeszłym roku... i znów w tym?

- Aby ulepszyć ekonomię, Dywinarcho. - Dlaczego tego słuchał, musiał przecież już wiedzieć. - Aby dać władzę tym, którzy mają pieniądze i wpływy, by mogli ich skutecznie użyć, i by dać niższym warstwom społecznym powód do bogacenia się.

- Phi! - Dywinarcha strzelił palcami. - Odpowiedz: Dla­czego ty i Belstem chcecie, żeby lud się bogacił?

- Każdy chce się bogacić.

- Aha. I w tym tkwi sęk. Flameni wierzą, że wszyscy śmiertelnicy powinni być sobie równi, a dzięki temu zadowoleni. A jednak, jeśli dobrze słyszałem, Belstem w zadowolenie nie wierzy. Uważa, ze śmiertelne społeczeństwo powinno się dyna­micznie poruszać, najlepiej w górę, choć jak widzimy na przykładzie żebraków, na razie leci w dół. Wierzy w stały ruch między warstwami społecznymi. O ile sobie przypominam, używa słowa “postęp”.

- Z całym należnym szacunkiem, Dywinarcho, znasz atei­styczny punkt widzenia równie dobrze, jak ja - skłoniła się Goda. - Jednak do czegoś zmierzasz. Do czego?

- Uważaj! - stęknął Szczęsny.

- Według mnie, pani Gentle, panie Paean, lord Summer ma rację, podnosząc podatki - stwierdził Dywinarcha z satysfakcją.

Szczęsny westchnął.

- Nadszedł czas postępu w społeczeństwie śmiertelnych, czas wyjścia poza ograniczenia narzucone przez flamenów. My, bogowie, już nie jesteśmy wam potrzebni. Możemy być częścią postępu lub nie, to zależy od ludzi. Godo, ty i Belstem jesteście geniuszami, pionierami, równie wielkimi jak Wędrowiec i Antyprorok. Chylę przed wami czoła.

O, bogowie”, pomyślała Goda. “Nie. On żartuje, ale proszę, oto koniec ze Szczęsnym. Już mi nigdy nie zaufa. Pomyśli, że specjalnie go tu przyprowadziłam, żeby to usłyszał”.

I oczywiście Szczęsny ruszył do przodu, gapiąc się na Dywinarchę i zaciskając pięści.

- Panie boże, to niemożliwe. Ty i Goda jesteście wrogami! Doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że chce uniemożliwić Miło przejęcie tronu, kiedy ty wrócisz do Niebios! - głos mu się załamał, prosząc go: - Powstrzymaj ją!

- Nie! - Dywinarcha złożył dłonie na kolanach. - Nie chcę jej powstrzymywać! Oczywiście, w imię zachowania pokoju nie mogę jej też pomagać. Ale nie musi się bać mojego odwetu. Wręcz przeciwnie, ma moje błogosławieństwo, o ile jest ono cokolwiek warte. - Zaśmiał się. “Być może nie żartuje”. Goda nie chciała nawet o tym myśleć. Krew splamiła mu spodnie, mieszajcie się na białym materiale z tęczami z kryształowych żyrandoli. - Pani Gentle, naruszyłem pokój, który od pokoleń zachowywali moi przodkowie. Z moich dekretów uczyniłem filozofię. Rządzę partaczami!

- Oszalał - mruczał Szczęsny. - Musiał oszaleć.

- Nie. Nie oszalałem. - Goda zadrżała, gdy usłyszała w gło­sie Dywinarchy szczery radość. – Oto, z czego jestem dumny: całe życie sam dokonywałem wyborów. Sam pomiędzy bogami kierowałem się własnymi zachciankami, a nie zwyczajami ustano­wionymi przez innych. Sto pięćdziesiąt lat temu, gdy mieszkałem w Niebiosach, znalazłem zagubionego, półżywego człowieka. Za­brałem go ze sobą, a kiedy się kurował, odkrywał Niebiosa i w przeciwieństwie do Wędrowca trzynaście wieków wcześniej, pojął je takimi, jakimi w istocie były. Poznał nasze sekrety, nauczył się wszystkiego, aby ludzkie społeczeństwo postawić na równi z naszym. Tę równość nazwał ateizmem. - Dywinarcha kaszlnął. - Posłałem go z powrotem do śmiertelnych. Ja! To ja byłem narzędziem, dzięki któremu poznaliście tajemnice pomagające zrozumieć, że jesteśmy takimi samymi bogami jak wy!

- Nie - szepnął Szczęsny. - Nie wierzę w ani jedno słowo. Serce Gody wyrywało się do niego, a jednocześnie słuchała jak zahipnotyzowana.

- Mów dalej, Dywinarcho - rzekła.

- Ale nawet ja nie spodziewałem się, że ateizm rozpo­wszechni się tak szybko - westchnął bóg. - Nasza rasa stała wyżej od was tylko dlatego, że istniała znacznie dłużej. Ale nasza cywilizacja nic zmieniła się od dawna. I od czasu, kiedy wyciągnęliśmy was z mroku barbarzyństwa, zrównanie się z nami zajęło wam tylko dzień i noc. Za kilka chwil prześcigniecie nas. - Potrząsnął głową.

- Tak? - szepnęła Goda w ciszy.

Nagle obok tronu pojawiła się ponownie Brązowa Woda.

- Powinniśmy się tego spodziewać - powiedziała Inkarnacja. - Po doświadczeniach z Wędrowcem powinniśmy się do­myślić, co jeden człowiek może zrobić bogom. Nawet przed Wędrowcem, kiedy przyglądaliśmy się pracy prymitywnych twórców i po raz pierwszy zakochaliśmy się w czymś ludzkim, powinniśmy już wtedy zrozumieć. Tworzenie jest jedyną rzeczą, której my nic wymyśliliśmy. Pokazuje to, co ludzkie: zdolność do stworzenia czegoś z niczego tylko przy użyciu wiary i serca. Jak cudotwórstwo.

- Dywinarcho - Goda jęknęła bezsilnie. - Brązowa Wo­do... Chcę... chcę wam podziękować, potwierdziliście wszystko, w co wierzę...

Szczęsny trząsł się, twarz ukrył w dłoniach. Widziała, jak starał się usprawiedliwić bogów. Zdusiła żal.

- Dziękuję wam i myślę, że rozumiem. Wierzycie, że teraz my powinniśmy przejąć ster. Powinnam wcześniej zgadnąć, że Przetrącony Ptak jest tego samego zdania, co wy. Ale młodsze pokolenie buntuje się przeciwko podważaniu jego prawa do wyż­szości nad ludźmi i do rządzenia nami.

Dywinarcha i Brązowa Woda nie spuszczali z niej swych nieodgadnionych, boskich oczu.

- Myślę, że wyjaśniliśmy wszystko - rzekł władca. - Powinnaś już iść. - Zszedł z tronu i pokuśtykał przed siebie. Brązowa Woda ruszył za nim jak troskliwy ojciec. Wąsy Dywi­narchy podskakiwały przy każdym kroku.

W ogromnej sali czuła się niepewnie, jakby do drzwi łomotało morze, chcąc wlać się do środka. Co miała z tym zrobić? Z tym zezwoleniem na rewolucję? Dywinarcha dał jej przewagę nie tylko nad wrogami, także nad przyjaciółmi. Wybrał ją, nie Belstema, na przywódcę nowego reżimu, który zapanuje po jego śmierci. Teraz mogła spokojnie przedstawiać swe zdanie, tak w Elipsie, jak wśród ludzi, bez obawy, ze zostanie ukarana. Nikt nie zrozumie prawdziwych powodów jej śmiałości i dlatego będą ją szanować.

Ale nie mogła się z nikim podzielić tą wiedzą, nawet z Goquisite. Gdyby jej powiedziała, nazajutrz całe Miasto Delta by wie­działo. Tłum nie zrozumie, rozpętałaby się anarchia.

Całe szczęście, że Dywinarcha wybrał ją, a nie jakiegoś szlach­cica o długim języku!

Na szczęście przyprowadziła ze sobą tylko Szczęsnego, który prędzej by umarł, niż rozpowiadał, co usłyszał od Dywinarchy! Miał przekrwione oczy. Patrzyła na niego i nie potrafiła po­wiedzieć mu, jak bardzo go potrzebowała, że za nic na świecie nie chciała go zranić.

- Nie wierzysz mu chyba? - głos Szczęsnego drżał. - Oszalał. Albo się tobą bawi. Bogowie to demony intelektu. Może cię nabrać lak łatwo, jak pstryka się palcami.

Przez chwilę zwątpiła, ale potem potrząsnęła głową. Dywinar­cha wyraził tylko swoje zdanie. I była pewna, że wierzył w każde wypowiedziane słowo.

Ustanowiłem prawo! Odesłałem Antyproroka!”, mówił. A jedynym wytłumaczeniem bezczynności bogów było podporządkowanie się jego rozkazom.

- Chodźmy do domu - szepnęła. – Proszę, Szczęsny. Chodźmy. Nie kłóćmy się.

Poruszył się, potem stanął. Wysoki i szary, wyglądał jak skała na plaży.

- Byliśmy więcej niż imrchim, Godo. Nawet Hem nas nie rozdzielił. I wiesz, że Algia. Eterneli ani Ho nie obchodziły mnie nawet w jednej dziesiątej tyle, co ty.

Och. Szczęsny!”

- Ko... kocham cię...

Jego twarz stwardniała.

- Kiedyś w każdym duchu malowałem twój obraz. Nie zauważyłaś tego, ale każdy był tobą. Marzyłem o tobie nawet wtedy, kiedy spałaś w moich ramionach.

Wyobraziła sobie, że przytula się do niego. Wyobraziła to sobie tak żywo, że poczuła zapach kamfory, bijący od rzadko używanych odświętnych ubrań.

- Czy nie możesz mnie po prostu kochać? - zapytała. - Czy to musi nas rozdzielać? Czy to musi być koniec?

- Godo, to nie ciebie odrzucono dla bandy dworskich małp wykrzykujących bluźnierstwa. Nie mogę poświęcić mej prawo­ści, nawet dla ciebie. - Widziała łzy w jego oczach.

- Następny! - zawołał bóg za drzwiami. Zrobił się przeciąg, kiedy otwarto potężne skrzydła. Gwardzista wyglądał na zmiesza­nego, widząc dwoje samoinych śmiertelników i pusty Tron.

- Nie wpuszczaj ich, Jarzębino! - Powietrze wybuchło kolorami: pomiędzy Gwardzistą i Godą stanął Pli. Machnął skrzydłami i pchnął drzwi. Szczęsny chwycił Godę za rękę i uścisk ten na pewno nie był łagodny.

- Dziękuję, Waleczny. Tylko nas wypuść... Skończyliśmy tu. Tak, skończyliśmy.


***


Kilka nocy pod rząd Kora spała sama na ostatnim piętrze Albienu. Ostatniej nocy przemoczyła poduszkę łzami. Goda pra­wdopodobnie opuściła Zaułek. Kora oddałaby rok życia, żeby cofnąć swe zachowanie w noc Elipsy. Ich relacje były normalne, aż nagle Goda zniknęła. Czym znów zawiniła? Co mogło być powodem tego zniknięcia?

Inni twórcy spoglądali na nią smutno. I chociaż wiedziała, że może udać się do każdego, aby ją pocieszył, nie zrobiła tego. Chciała Gody. Nie zdawała sobie sprawy, że można tak mocno tęsknić za kimś, kogo znało się tak krótko.

W końcu Goda wróciła na obiad. Po posiłku imchrim zostawili je same w Kielichu. “Teraz albo nigdy”, pomyślała Kora, chwytając puchar z winem. Zapytała Godę, gdzie się podzicwała tyle nocy?

Mistrzyni nie odpowiedziała od razu, lecz wodziła palcem po ornamentach na pucharze.

- Mam swój pokój u Goquisite - rzekła w końcu. - Łoże z baldachimem i puchowym materacem, niszę, w której stoi duch zrobiony przez Molatio, mojego mistrza, prosiaczka, który śpi w koszyku przy kominku, a po drugiej stronie korytarza pokój Goquisite. Każdego poranka przychodzą do jej pokoju na śniadanie. Mieszkanie tam jest wygodne, bo zazwyczaj do późna jestem na dworze.

- A co ze mną? - zapytała Kora. - Gdzie moje miejsce? Goda osuszyła puchar.

- Nalej mi wina.

Kora poszła do kuchni, nalała alkoholu i w ciszy wręczyła Godzie puchar.

- Mówiłam ci, że będę dobrą mistrzynią, i będę się tego trzymać. Ale ostatnio się opuszczałam. Wiem, co jest ważniejsze, ale ostatnio się zaniedbałam.

- Co jest ważniejsze?

Goda milczała.

- Byłam tchórzem - przyznała w końcu. - Zwlekałam z powiedzeniem tobie i całej reszcie. Nie spodoba im się to. Ale nic na to nie poradzę.

- O co chodzi? - Dreszcz przebiegł Korze po krzyżu.

- Ty i ja... wyprowadzamy się. Będziemy mieszkać u Goquisite. Goq i ja zajęłyśmy się urządzaniem dla nas oddzielnego skrzydła w jej posiadłości. Nie ma tam miejsca jedynie na pra­cownię, więc będziemy wracały tutaj.

Ale kiedy znajdziesz czas, by mnie uczyć? Muszę nauczyć się tworzyć”. Czuła głód pracy. “Muszę”. Przez chwilę chciała zapytać, czy nie może zostać w Zaułku i brać lekcji u Ziniquela czy Kata, ale przypomniała sobie, jak bardzo tęskniła za Godą. I przypomniała sobie te odległe obietnice, które składały na ulicy Christonu.

Godzie tak bardzo zależało. Widziała to w jej oczach. Prawdo­podobnie sądziła, że znalazła doskonałe rozwiązanie.

Wszystko było w rękach Kory.

Jeśli nie będziesz miała dla mnie czasu, sama się będę uczyć”, przyrzekła cicho. “Nie będziesz wiedzieć, że coś się dzieje. Ni­czego się nie domyślisz”.

- To wspaniale, Godo - powiedziała. - Powiedzmy dziś wszystkim.

- Kochanie - Goda objęła ją, ciągle trzymając puchar. Wino chlusnęło Korze na ramię. - Wiedziałam, że mogę na tobie polegać. Wiedziałam, że mogę ci ufać, skarbie.



ROZDZIAŁ CZTERNASTY


Wdzięk i Braciszek Transcendencja leżeli w małej, kamiennej chacie, którą wioska wyposażyła dla wędrownych flamenów. Była noc, na zewnątrz paliła się świeca pachnąca ziołami. Łóżko było kalwaryjskie, zrobione z koców rzuconych na podłogę, miękkich i wygodnych, ale Wdzięk wolała oprzeć głowę na kościstym ramieniu Transcendencji. Jej ciało drżało od płaczu. Transcendencja gładził ją po włosach:

- Cicho. Cii... Muszę ci opowiedzieć twoją wizję.

- Nie chcę wiedzieć - szepnęła. Gdyby mogła, cofnęłaby ten dzień. Zbyt częste wieszczenie zabijało lemanów, wiedziała o tym i choć przytrafiło jej się po raz pierwszy, była przerażona. Nigdy w życiu nie doświadczyła gorszego bólu. Zaczęło się od kłucia pod żebrami dziś rano, kiedy prowadziła Transcendencję przez wioskę. Dotarli do oazy o świcie po nocy szybkiego marszu i nie zdążyli jeszcze odwiedzić chorych, którzy na nich czekali. Transcendencji udało się dokonać trzech cudów po nie przespanej nocy i czarnej cykorii na śniadanie. Wdzięk zazdrościła mu niespożytej energii, sama czuła się tak, jakby za chwilę miała upaść.

Być może wyczerpanie uczyniło z niej łatwy cel dla wieszcze­nia (myślała o nim jak o czarnej chmurce jasnowidzenia niesionej wiatrem, wypatrującej lemana, którego mogła dopaść). Miała wrażenie, jakby wyrywano jej ręce i nogi. Wpadła w konwulsje i runęła na ziemię z zaciśniętymi zębami, rozpościerając ramiona. Podbiegli do niej wieśniacy. Pośrodku kręgu czarnych twarzy widziała słońce, a potem wszystko zniknęło.

Obudziła się w tej chatce. Kalwaryjska, która mogłaby być jej babką, omywała jej twarz. Wdzięk nie pamiętała swojej babki. Miała na imię... Tici? Kobiela mówiła coś cicho. Wdzięk wiedziała, że nie może sobie pozwolić na słabość, odepchnęła kobietę i zawołała Transcendencję.

Teraz drżała i szlochała, przytulając się do jego twardego ciała. Kiedy zaczęła dojrzewać i jej ciało zmieniło się, nienawi­dziła siebie. Lemanka i flamen nie zagrzali miejsca w żadnej oazie na tyle długo, aby jakaś kobieta wytłumaczyła jej, na czym polegały zmiany. Ale teraz, trzynastoletnia, była z siebie zadowo­lona. Mogła zbliżyć się do Transcendencji jak nigdy wcześniej.

- Powiedz - szepnęła, zbierając się na odwagę.

- Mówiłaś: “Musimy jechać do Królewca. Do Miasta Delta. Mamy tam coś do zrobienia. Dywinarcha w niebezpieczeństwie. Dywinarehia w niebezpieczeństwie. Zdrajca, zabójca, pobożny, który zbłądził. Muszę słuchać bożych rozkazów”. - Transcen­dencja urwał. Wdzięk wstrzymała oddech i czekała, jakie imię padnie. - Reszta była tylko bełkotem.

- Jest niekompletna! - wykrzyknęła z ulgą. - Nie może­my się podporządkować! - Na samą myśl o powrocie do Kró­lewca robiło jej się niedobrze. Jak większość lemanów, zaraz po wyborze przez Transcendencję pojechała uczyć się w Mieście Delta i ten jeden pobyt wystarczył aż nadto. Kochała Kalwarię. Kochała słońce, piasek i wydmy, metalowe wieże wiertnicze i sposób, w jaki ich czarne sylwetki odcinały się od rozpalonego nieba. Kochała ostre, gęste zupy, od których usta stawały w pło­mieniach. Nawet podczas wieczornego posiłku powinno się pa­miętać, że rano znów wstanie palące słońce.

- Lemanko - rzucił ostro Transcendencja. - Czy tylko mi się zdawało, czy chcesz się sprzeciwić przepowiedni?

Wdzięk przełknęła łzy i ukryła twarz w jego habicie.

- Nie chodziło mi tylko o to, że... nie możemy! Musimy poczekać na jaśniejsze wskazówki od bogów. Skąd niby mamy wiedzieć, kogo zabić, jeśli nie... - nie chciała tego mówić. - Jeśli nie będę znów wieszczyć? Czy znane obowiązki nie są ważniejsze? To znaczy, za tydzień czekają na nas w Firoun, i w Samadh, nie możemy ich pozbawić naszych cudów...

- Dziecko, pójdziemy dalej. Na razie. Na pewno bogowie powiedzą nam, co mamy robić. Przepowiednie są bardzo dwu­znaczne, ale wiem też, kiedy należy im się podporządkować.

- Czy wiesz to teraz? - spytała.

- Nie - westchnął. - Ale dowiemy się. Wybrano nas do tego dzieła, Wdzięk. To sprawdzian naszej wiary. Bogowie znaj­dą sposób, aby dać nam znak, że mamy zrobić, co należy, a do tego czasu będziemy się przyglądać.

Przytaknęła. Nie rozumiała słów, wiedziała tylko, że na razie nie wyruszą do Królewca. Nie mógł jej zobaczyć w ciemności, więc wyrecytowała formułkę posłuszeństwa:

- Tak, panie. Jestem ci posłuszna i przez to posłuszna bo­gom.

Na zewnątrz zaczął szczekać pies. W powietrzu rozległ się okrzyk drapieżcy, niesiony nocnym wiatrem. Transcendencja objął ją jakby jakikolwiek dźwięk z zewnątrz zagrażał ich blisko­ści. Kiedy wszystko ucichło, przewrócił ją na plecy. Jego palce wędrowały od jej mostka ku piersiom, bawiły się brodawkami. Poczuła lflę ciepła.

Był jej życiem. Poznawał ją tylko dotykiem.

Dziwne, że nigdy nie widział jej twarzy, ona znała każdy szczegół jego. Przybył do domu jej dzieciństwa drogą, jak wszy­scy wędrowni flameni, miał odrzucony kaptur, a domesdiański deszcz moczył mu włosy, które już wtedy były białe. Był sam. Jego pierwsza leżanka, dziewiętnastolatka, tydzień wcześniej wyszła za mąż za chłopca z Nece. Tyle powiedział siostrze Wdzięk, karmiącej kury na podwórku. Kora pobiegła na pole kukurydzy, gdzie Wdzięk pomagała matce zebrać ostatnie kolby, i wrzasnęła, że lamen przyszedł sam. Nie było w jej głosie radości. Wdzięk pamiętała, że Kora rzadko się śmiała. Jej twarz przypominała kamień.

Wdzięk przytuliła twarz do białych włosów Transcendencji. Złapała go za nadgarstki i wciągnęła na siebie, obejmując udami. Ich ciała rozpalały się.

- Kocham cię - jęknęła, gdy ją pieścił. Pachniał solą, piaskiem i kminkiem, pustynią.


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


Mell siadł ciężko na stołku przy barze, zmęczony, ale szczęśliwy, nie zwracał uwagi na marynarzy z Zachodnich Rubieży, tłoczących się przy wejściu. Kilka miesięcy zabrała mu droga z Kalwarii i zmienianie statków (i naprawdę nieźle się natrudził, zanim nauczył się od pierwszego wejrzenia rozpoznawać marynarzy preferujących mężczyzn), ale w końcu tu dotarł. Miasto Delta. Odkąd pamiętał, zawsze pragnął tu przybyć. Teraz czuł słodkie znużenie. Był świa­domy spojrzeń, które mu rzucano. Chłopcy w domu mieli rację: poszarpane ubranie nie ukryje piękna. Kobieta w drogim płaszczu, siedząca w rogu, od kwadransa nie spuszczała z niego wzroku i była najlepszą rzeczą, jaka mogła mu się trafić. Mell lepiej czuł się z mężczyznami, ale sypiał też z kobietami, szczególnie tak ładnymi jak ta tutaj, oczywiście, jeśli tylko dobrze zapłaciły. W kopalniach brązu szybko i ostro zapoznawałeś się z obiema płciami oraz uczyłeś się łapać każdą okazję, która wpadła w ręce.

Przy barze stał człowiek przypominający jaszczurkę i też nie spuszczał z niego oka. Mell przypuszczał, że ten ma zupełnie inne zamiary: prawdopodobnie był kieszonkowcem wyszukującym żółtodziobów, którzy dopiero co przybyli do miasta. Albo alfon­sem wypatrującym towaru. Miasto Delta tkwiło w samym środku cuchnących bagien i każdy musiał przejść przez doki, a większość przybyszów nie miała pojęcia, czego szukać w mieście. Wiele szczeniaków musiało wpaść w łapy tego mężczyzny, który właś­nie poprawił kołnierz, przegryzł gałązkę bazylii, aby uperfumować oddech, i szykował się, by podejść do Mella.

Nie ze mną te numery, przyjacielu”. Mell przełknął piwo i wstał. Uśmiechając się, skłonił się ku damie w płaszczu.

- Pani - rzekł. - Strasznie pada a ja dopiero co przyje­chałem. Nie chcesz ubić interesu? Ja w zamian za twoje łóżko?

Wstała i wyciągnęła dłoń. Świeca nad jej głową lśniła zielono i pachniała trawą.

- Tak, możesz dzielić ze mną łóżko - odparła. - Tak.


***


Teraz otaczała ją znajoma ciemność pokoju, dawnej wilgotnej sypialni u Gody w Zaułku Tellury. Goda nie sprzeciwiała się jej noclegom w Zaułku, zamiast na Placu Antyproroka, wiedziała więc, że nikt się nic przejmie jej nieobecnością. Nie mogłaby przemycić Mella do posiadłości Goquisite, bo bogowie tylko wiedzą, kto mógłby ich zobaczyć i zatrzymać. Albo powiedzieć mu, czego powinien się spodziewać.

Znajome łóżko zarzucone poduszkami. Znajomy zapach kwia­towych perfum, które dla siebie wybrała, zmieszany z zapachem atramentu traktatów o urodzie, które czytała przed zaśnięciem. Oszałamiające, szczupłe ciało w jej ramionach, jego doskonałe pocałunki. Miała nadzieję, że on się nie zorientuje, jak bardzo jest niedoświadczona jako kochanka. I jako twórczyni. Samodzielne tworzenie było uczniom zabronione. A jednak coś jej mówiło, że jest gotowa. Kiedy już znalazła swe miejsce w Zaułku Tellury, wiedziała, że jej nie wyrzucą, niezależnie od tego, co zrobi, a ona nie mogła się powstrzymać przed złamaniem kilku zasad.

Zdecydowała się skusić los, wybrać się do doków i zobaczyć, co się sianie. Znalazła Mella Cujegrassa. Przystojny jak tylko potrafili być Kalwaryjczycy, mroczny i pełen seksu. Miał długie włosy, ułożone tak jak górnicy, a na skroni bliznę po oparzeniu. Kiedy zobaczyła go w tawernie, ta drobna niedoskonałość przy­ciągnęła jej wzrok.

Ziniqucl miał rację: wystarczyło poczekać, a duchy same przychodziły.

Wyczerpany Mell odsunął się i dyszał:

- Czy cię zadowalam? Czy jesteś zadowolona ze swojego wyboru? W dokach można znaleźć wiele prostytutek, wiesz o tym, pani. Ale gwarantuję ci, że jestem najlepszy.

- Ty... jesteś... - Wiedziała, że tak naprawdę nie był prostytutką, tylko dopiero co zszedł na ląd. Taki dumny. Taki młody. Taki ognisty. I skazany na śmierć. Wiedziała, że gdyby mu teraz powiedziała, co go czeka, nie żądałby żadnego wyna­grodzenia dla rodziny. Oddałby się jej i czekał na podziw przy­szłych pokoleń.

Czuła, że go oszukuje. Zacisnęła dłonie na jego ramionach i przyciągnęła do siebie.

- Zaczyna być mi zimno. Chodź tutaj.

- Mmm... auć, to łaskocze!

- Jesteś taki zaskoczony, kiedy się śmiejesz.

- Dorastałem w kopalni brązu. Tam się nie ma z czego śmiać.

Ugryzła go w kark. Futro na obojczykach ciągle smakowało metalem.

- Jesteś wspaniały.

- Teraz ja chcę ciebie posmakować. - Odsunął ją od swej szyi, jakby była małym zwierzątkiem. - Chodź, maleńka... - Przycisnął wargi do jej ust i biodra do jej bioder. Potem w nią wszedł. Marząc o tworzeniu. Kora zapomniała o swym dziewic­twie. Ból przeszył ją jak strzała. Zastanawiała się, czy wiedział, że jest jej pierwszym kochankiem.


***


O czwartej rano wszystko się skończyło. Kora miała mdłości. Lustro w łazience odbijało splątane włosy i poszarzałe futro. Obudziła się godzinę temu i zdała sobie sprawę, że umrze, jeśli czegoś nie zje. Rzuciła się do kredensu i zjadła wszystko, co wpadło jej w ręce.

Przedtem...

Z jej pamięci jak koszmar wypłynął początek nocy, kiedy Mell się odsunął i spojrzał na nią ze zwątpieniem. Wtedy zrozumiała, że teraz, teraz musi to zrobić.

Pamiętała desperackie szukanie w pamięci słów Gody. Furię, kiedy zrozumiała, że nic nie potrafił sobie przypomnieć.

Tworzenie było nie do opisania.

Śmierć była oddzieleniem duszy od ciała. Kiedy Kora wbiła nóż pod żebra Mella, zrozumiała, jak niezwykłej, zapierającej dech w piersi siły psychicznej potrzeba, aby powstrzymać to oddzielenie. W końcu poczuła obrzydliwy zastój, kiedy dusza przestała walczyć i upadła obok, wysuwając się jak ryba z jej garści. Zastanawiała się, dlaczego w ogóle chciała to zrobić? Była sama w mieszkaniu oświetlonym tuzinami świec i chciała um­rzeć. Jak mogła to zrobić? Jak mogła sobie pozwolić na uprawia­nie profesji, która wymagała zabijania istot ludzkich?

Zaufał jej. To było najgorsze.

Zabiłam go. Zabiłam. O, na bogów”.

Brzeg umywalki był zimny i ostry. Zostawił czerwone ślady na dłoniach. Na dnie znajdowało się trochę różowej wody. Opry­skała twarz, wytarła futro rękawem bluzki. Dwa pokoje dalej leżało ciało, brudne i puste. Nie pamiętała nawet, jak upozowała ducha. Bała się wrócić i sprawdzić, jak wyszedł.

- Jeśli to gówno, bogowie mnie potępią. Musi być piękny na tyle, aby przeważyć szalę życia Mella na Boskiej Wadze. Dlaczego to zrobiłam, zanim się nie upewniłam, że potrafię? - Usiadła na marmurowej posadzce, zawodząc: - Pycha! Do diabła!

Nad nią wznosiły się nogi umywalki. Popełniła zbrodnię godną drapieżcy. Nie ma usprawiedliwienia ani ucieczki. Nie ma powrotu. Nie ma usprawiedliwienia...

Drzwi łazienki skrzypnęły, usłyszała kroki i ktoś dotknął jej ramienia. Krzyknęła i odsunęła się, wstając niezgrabnie. Dopiero później uświadomiła sobie łagodność dotyku.

W drzwiach stał Następca Tronu, smukły, bosy, odziany w czerń.

- Stworzyłaś zaiste inspirującego ducha.

Jego purpurowobrązowe włosy lśniły jak martwe liście. Kora zadrżała. Była zbyt wyczerpana, aby jego obecność ją zaskoczyła.

- Panie Następco, nie mów tego, czego nie myślisz! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jaką zbrodnię popełniłam?

Miło usiadł na umywalce i machał nogami. Musiał ważyć mniej, niż się wydawało.

- Zwykłe skrupuły.

Kora nie mogła oderwać oczu od jego twarzy. Nie widziała go z tak bliska od pierwszego wieczoru w Starym Pałacu. Zapomnia­ła, jaki jest piękny. Miał nienaturalnie wielkie oczy, ale w prze­ciwieństwie do innych Inkarnacji wyrażały one współczucie, bardzo ludzkie współczucie, oceniła Kora.

- Z tego, co widzę - rzekł czystym głosem, ściszonym tak, aby ściany łazienki nie pękły - sądzisz, że zabiłaś bez celu. Nie rozumiesz, co cię opętało. Nienawidzisz się za swą butę. - Potrząsnął głową i zaśmiał się. - Na Moc, dziewczyno! Jeśli chcesz czuć się winna, idź do Sadzawki Eftów! Eft ci powie, czy chce odzyskać życie czy też uważa swoją śmierć za uzasadnioną, zależy od tego, w jakim będzie nastroju. Ale czy to się naprawdę liczy?

- Chciał żyć - szepnęła. - Była w nim żywotność. W przeciwieństwie do Beau.

- Nieważne! Według reguł twórców udało ci się! Chodź, pokażę ci. - Podbródkiem wskazał sypialnię.

Spojrzała.

Leżał na plecach na biały m puszystym dywanie, jego usta były otwarte, pełne krwi. której strużka ściekła po policzku. Jego dłonie zaciskały się na ranie pod żebrami. Dusza uciekła, ale ciało umierało długo.

Duch stał wyprostowany przy łóżku. Wyglądał, jakby oblizywał palce. Mrużył oczy w zadziwieniu, ale zdawało się, że zaraz wybuch­nie śmiechem. Wyraźnie zaznaczyła jego dziecięcą niewinność.

Miło wziął ją pod ramię i pchnął do jasno oświetlonego salonu. Usadził ją na zimnej podłodze przed wygasłym kominkiem, a potem przegarnął węgle dłonią. Buchnęły płomieniem.

- W twoim duchu widać temat, na którym się oparłaś. Nikt z twórców tego nie umie. Konstruują piękne dzieła sztuki, korzy­stając tylko z imaginacji. Ty, ponieważ wybrałaś niezwykły te­mat, stworzyłaś jednego z najsilniejszych duchów, jakie widzia­łem. A nawet go jeszcze nie pomalowałaś!

- Ale... ale ja nawet nie wiedziałam, co ja ro... - nie potrafiła powstrzymać łez. Zaszlochała i pochyliła się w przód. Złapał ją i objął, podtrzymał z delikatnością, zrodzoną z wielkiej siły. Jego pierś była jak najtwardsza muszla, a ciało dwa razy gorętsze od ludzkiego. Szlochając, oburzona na siebie, Kora myślała: “Jest bogiem! Bogiem!” Ale pomógł jej żyć dalej.

- Dziękuję, dziękuję, panie...

- Nie ma za co - odparł cicho. Jego głos stwardniał. - Ale nie mów do mnie w ten sposób. Nie, jeśli mnie kochasz.

Spojrzała na niego. Potrząsnął głową:

- Nie używaj słowa “bóg”, gdy chcesz mi się przypodobać. Po prostu.

Przestraszyła się.

- Dlaczego nie mam nazywać cię bogiem? Przecież nim jesteś... - Westchnął smutno. - Przepraszam, Panie. - Skło­niła głowę, uczona od dziecka posłuszeństwa. - Nie mnie zada­wać pytania. Już cię nie nazwę bogiem.

- Cholera! Na Moc, wy śmiertelni, jesteście niemożliwi! - wybuchnął. Podniosła oczy. - Niemożliwi! - Wziął głęboki oddech, jego ramiona drżały od powstrzymywanego śmiechu. - W porządku, Pokoro. Nie będę cię zmuszał. Nazywaj mnie, jak ci się żywnie podoba. - I zniknął.


***


Później Kora obserwowała Godę obchodzącą ducha, stukają­cą obcasami, dotykającą przejrzystej powieki. Miała szarą, zim­ną, zamkniętą twarz. Kora opierała się o parapet. Nad Zaułkiem wstawał świt. Oczywiście, Kora pragnęła aprobaty Gody, ale nie liczyło się to tak bardzo jeśli tylko Goda widziała jej dzieło. Czuła się lekka jak piórko. Teraz, gdy Miło Następca, najlepszy znawca piękna, zaakceptował jej ducha, nic nie mogło zmącić szczęścia Kory.

- Nie jesteś mistrzynią - rzekła w końcu Goda.

- Jakżebym mogła?

- Gdyby ktoś się dowiedział o tym duchu, byłabyś surowo osądzona.

Kora potrząsnęła głową.

- Nie, Godo.

- Nie zaczynaj ze mną, mała! Nie chodzi mi o twórców! - Goda odwróciła się do niej. - Chodzi mi o szlachtę, szczególnie Goquisite! Zapewniam cię, że wszyscy nauczyli się reguł tworze­nia, aby mieć broń przeciw nam! I myślę, że nie zdziwisz się, jeśli ci powiem, że Goquisite bardzo by się ucieszyła z twojego niepo­wodzenia.

Kora przełknęła. Może jednak była głupia.

- Wiesz co? Powiemy, że on jest mój. - Goda dotknęła diamentowej piersi ducha. - Sprezentuję go Dywinarsze. To miły gest ze strony twórcy. A tym razem zaciągnęłam u Dywinarchy wyjątkowy dług i do tej pory nie wiedziałam, jak go spłacić.

- Ale... - Wspomnienie tworzenia tkwiło w palcach Kory. Trzymanie duszy, dopóki nie wskoczyła do Sadzawki Eftów, było jak wsadzenie dłoni w kosz pełen noży. Tyle bólu włożyła w tego ducha. Chciała, aby ją ceniono! Zawstydzona swym egoizmem, spojrzała na ulicę. - Chciałam go dać Miło.

- Co?

Kora odwróciła się do Gody.

- Nic. Ale, ale, Godo, a jeśli stworzę kolejnego? Co wtedy?

Goda ściągnęła brwi:

- Czy nie powiedziałam wyraźnie, ile ten nam sprawi kło­potu? Chcesz nam obu zagrozić? Na litość boską, Koro! To wbrew zasadom!

Jak to powiedzieć, nie będąc niegrzeczną?” Pokój wypełnił słony zapach mżawki.

- Godo, ty i ja złamałyśmy już tyle zasad. Czy to ma zna­czenie? Przecież chcesz, żebym była jak najlepszą twórczynią. A poza tym... - pamiętała poczucie władzy. Świadomość, że potrafiła stworzyć piękno, ważące więcej od życia na Boskiej Wadze. - Gdybym ci obiecała, że nigdy więcej tego nie zrobię, skłamałabym.

Goda potarła twarz. Na jej dłoniach został srebrny pył, a na policzkach pojawiły się ciemne plamy.

- Koro - zdobyła się na uśmiech. - Chyba zapomniałam powiedzieć, jaka jestem z ciebie dumna. To cudowny duch. Każdy spośród imrchim byłby z niego dumny.

Kora wypuściła powietrze, chociaż nie wiedziała, że wstrzy­mała oddech.

- Musisz zrozumieć, jak mi teraz trudno. Belstem nie ustąpi w sprawie podatków za zboże z Królewca - głos Gody stał się ostry. - Słyszałaś kiedyś coś takiego? Nie wiem, co zamierza zrobić z pieniędzmi, ale twierdzi, że Summerowie powinni mieć podwójny udział, bo mają w rodzinie dwoje doradców... - umilkła. - Nieważne. Ja zeszłej nocy nie stworzyłam ducha, ty tak.

- Lata miną, zanim będę taka dobra, jak ty - przyznała Kora lojalnie, czując śmierć między nimi. Powietrze w pokoju drżało jak woda w potoku. Pociągnął ją jego prąd, jednak odsko­czyła w panice.

Goda nie zauważyła napięcia.

- Kochanie, przerosłaś moje najśmielsze oczekiwania - wyciągnęła ramiona.

Kora cofnęła się, spojrzała na jedwabną suknię Gody i oceniła swoją upaćkaną kieckę.

- Pobrudzę cię...

- Głuptas - zaśmiała się Goda. - I tak muszę to zdjąć. Całą noc spędziłam na dworze. Uczcimy twojego pierwszego ducha całodniowym snem.

Kora przytuliła się do mistrzyni, kładąc policzek na jej ramie­niu. Poczuła metaliczny zapach pudru Gody.

Beau nie obchodził mnie tak bardzo, jak Goda”, pomyślała. “Skłamałam, przestałabym tworzyć, gdyby mnie poprosiła”.

Nie mogła zapomnieć ciała Miło: gorącego, pustego, twarde­go jak kamień.


ROZDZIAŁ SZESNASTY


Miesiące rozciągnęły się w lata. Zimy i lata zatapiały Miasto Delta w soli. Kora natomiast, miała uczucie rozdarcia przy pró­bach zachowania lojalności wobec Zaułka Tellury, i Placu Antyproroka. Na początku wracała do twórców tak często, jak tylko mogła, ale trudno było oprzeć się dworskim pokusom. Goquisite, Marasthizinith, Belstem, Aneisneida, Pietimazar i krąg ich wspa­niałych, nieszczerych przyjaciół wciągał ją jak bagno. Tak napraw­dę wcale im na niej nie zależało, była wszak tylko uczennicą, ale i tak ją zdobyli. Szła na jedno spotkanie i następnego dnia znaj­dowała na poduszce sześć innych zaproszeń, a każdy z nadawców byłby śmiertelnie obrażony, gdyby się nie pojawiła.

Wybrała stopniowe wycofywanie się z życia towarzyskiego. Wszyscy twórcy przebierali się od czasu do czasu, bo ich wypra­wy w miasto wymagały anonimowości, jednak gdy Kora skoń­czyła dziewiętnaście lat, osiągnęła w tej sztuce perfekcję tak wielką, że Pokora Garden prawie wcale nie pojawiała się w po­siadłości Ankh. Stała się samotnikiem oddanym swej sztuce.

W tym czasie, używając pudru, farb, cieni do powiek i sukien, Kora bywała na dworze jako tuzin różnych osób. Goquisite nie poznawała jej, bo dziewczyna po skończeniu osiemnastego roku życia znacznie urosła. Puder nadał brązowemu futru Kory zielon­kawe zabarwienie i kiedy Goquisite w końcu orientowała się, z kim ma do czynienia, traktowała ją jak jednego z zaproszonych gości. Była miła, przyjacielska, całowała ją i opowiadała rzeczy równie prawdziwe jak jej uśmiech.

Kora nadal nie rozumiała, jak Goda może się zadawać z tą płytką kobietą. Wtedy przypominała sobie, że Goquisite jako dziecko była lemanką, jak wszyscy szlachcice pierwszego poko­lenia: coś musiało się w niej kryć, jakaś zdolność pojmowania świata, ukryta pod jedwabiem i miękkim ciałem. Nie wnikał głębiej w mechanizmy tej przyjaźni, patrzyła tylko, zachwycom jak Goda i Goquisite niszczą swych przeciwników niby dwoje drapieżców mordujących owce. Kiedy Goda i Kora były same dziewczyna często miała wrażenie, że jej mistrzyni nie mówi do niej, a do Goquisite. Znosiła w ciszy to upokorzenie. Wiedziała jak bardzo Goda na niej polega.

Kiedy wracały do Zaułka, Goda kryła się za plecami Kory przed milczącym potępieniem innych twórców. (Ziniquel nie zadawał sobie trudu, aby ukryć swą pogardę. Wychodził z pokoju, gdy Goda do niego wchodziła. Kora bała się, że pewnego dnia znienawidzi nie tylko mistrzynię.)

Próbowała przekonać Godę, aby ta nie zamartwiała się utratą zaufania twórców. Była to cena, którą musiała zapłacie za możli­wość swobodnego przebywania na dworze. Jednocześnie Kora rozumiała, że nikt z twórców nie pogodzi się z taką stratą bez gniewu i żalu. Bez swych imrchim twórca po prostu nie istniał. Co więcej, polityczna siła twórców płynęła z ich jedności. Kiedy spisek możnych zataczał coraz szersze kręgi i obejmował zamor­skie prowincje, postawa Gody zagrażała jej pozycji w samej Elipsie. Na razie wszyscy twórcy nadal głosowali tak, jak ona, ale jak długo jeszcze?

Kora czuła, jak ich życie rozciąga się, rozciąga i strzępi na krawędziach...

A do tego Goda nie przejmowała się zbytnio uczuciami Kory. Nie wyobrażała sobie, żeby lojalna uczennica mogła mieć inne poglądy polityczne (Kora nie miała, ale Goda powinna brać taką możliwość pod uwagę. W końcu uczniów należało się strzec.)

Uczniowie nie mieli prawa tworzyć. Ale Kora potrzebowała tworzenia jak narkoman opium. Pod koniec każdego dnia, spę­dzanego na salonach, owinięta w koronki i obsypana pudrem, po to by pomagać Godzie, wyruszała na łowy albo brała rykszę do Zaułka Tellury. Biegła na górę, zrywała suknie, wrzucała na siebie przepocony fartuch, a rozważania nad estetyką kolejnego ducha pomagały zapomnieć jej o wszystkim.

Energia, którą wtedy czuła, prowadziła jej palce jak szaleńcza gorączka.

Domyślała się, że ta energia płynęła częściowo z seksu, który ją łączył z duchami. Seks był zabroniony. Twórcy mieli obowią­zek się wycofać, zanim doszło do spełnienia. Jednak Kora zaczęła od złamania tej zasady i teraz było już za późno. Inni twórcy, oczywiście, wiedzieli, potrząsali głowami, ale nie próbowali jej powstrzymać. Jednego nie wiedzieli: dlaczego nigdy nie została kochanką żadnego z nich. Zakaz uprawiania miłości podniecał ją tak, jak nie podnieciłby jej żaden z imrchim. Pieszczoty duchów wprawiały jej ciało w drżenie, a malowanie ich zaspokajało pragnienia. Krąg się zamykał.

Kiedy traciła siły, przychodził Miło.

Po pierwszym duchu zaczął składać jej regularne wizyty. Szybko przestała się zastanawiać, dlaczego - był bogiem i jego działania były niewytłumaczalne. Miło pojawiał się w jej pokoju w Albienie z głośnym teth” i razem spożywali kolację, którą wcześniej ukradła z kuchni Kielicha. Jadł z wilczym apetytem, siedząc w saloniku, który urządziła sobie w dawnym pokoju Gody. Przyprowadzała tu swe duchy i malowała je.

Na początku rozmowa z Miło nie kleiła się i Kora przeklinała własną niezgrabność. Beznadziejnie zastanawiała się, dlaczego nadal ją odwiedzał? Jakiś rok później, przymierzając jego ko­szulę, dokonała przypadkowego odkrycia: całe ciało Miło pora­stały pazury. Grube, brązowe szpony podobne do tych, które miał u rąk i nóg, rozsadzały zieloną skórę. Wściekł się, kiedy odważyła się o nie zapytać, i nie pojawiał się przez kilka tygodni. Kiedy wrócił, ich przyjaźń nabrała zupełnie innego wymiaru. Powie­dział, że regularnie je przycinał, więc zazwyczaj przypominały tylko brązowe cętki, ale czasami któryś przeoczył. Była oczaro­wana. To było tak, jakby dłużej nie odczuwał potrzeby podtrzy­mywania w jej obecności boskiego wizerunku. Mogli siedzieć w ciszy, której nie przerywał złośliwymi, bezsensownymi uwa­gami. Czasami pojawiał się wściekły, pluł jadem i parskał, prze­mierzał salon wielkimi krokami, a Kora nie wchodziła mu w drogę. Potem wyciągał się na kanapie, kładł głowę na jej kolanach i uśmiechał się.

W zamian za zaufanie zaczęła zwierzać mu się ze swych problemów. Bała się, iż ludzie odkryją, że Goda nie tworzy swych duchów, a Belstem staje się zbyt wielkim ekstremistą. Mówiła o zwykłych, codziennych sprawach.

A Miło naprawdę się przejmował. Słuchał ze zmarszczonym czołem i dawał rady, które - choć czasami ironiczne - zazwy­czaj były przemyślane. Kiedy widział, że jest zmęczona i zła, tak długo błaznował, aż zaczynała się śmiać.

Opowiadała mu o wszystkim. Od czasu do czasu płakała ze zmartwienia, a on obejmował ją i przyciągał do siebie, jak za pierwszym razem. Ta dziwaczność jego ciepła i mięśni oplatają­cych szkielet wystarczały, aby przestała płakać. Przypominała sobie, jak bardzo się różnią i że Miło był, mimo wszystko, nadludzki.

I choć bywał u niej często, nic o nim nie wiedziała. Nigdy nie mówił jej, dokąd się wybiera, gdy znikał w rozbłysku światła. Widywali się tylko u niej. Na dworze zachowywał się jak drań i odpowiadał zagadkami, jak inni bogowie; zastanawiała się, czy to ta sama osoba, która leżała na jej kolanach i mówiła o modzie i sztuce? W Elipsie posiadał zdolność znajdowania rozwiązań nawet wtedy, kiedy Inkarnacje skakały sobie do gardeł, choć zazwyczaj kłótnie kończyły się tylko krótkotrwałym rozejmem a nie prawdziwym pokojem. Czasami, gdy patrzyła przez szybę na jego szczupłe plecy, zastanawiała się, czy świadomie przygo­towuje się do roli Dywinarchy? Czy dlatego bywał taki odległy?

Dywinarcha. Starszy. Er-serbali aes hymannin.

I choć nie zdawała sobie z tego sprawy, Miło uczył ją języka bogów.


***


- Jestem taki zmęczony - powiedział, opierając się o wez­głowie łóżka Kory. - Wczoraj zasnąłem w Elipsie. Nie wiem, co z tym zrobić.

Kora wyciągnęła się na stosie poduszek w nogach łóżka, chowając stopy pod aksamitną spódnicą wieczorowej sukni. Miała czerwone włosy i złote futro: udawała młodą damę Fellwren, podró­żującą w górę Chromu. Wróciła ze spotkania u Marasthizinith Crane i właśnie miała zamiar się przebrać, gdy pojawił się Miło.

- Być może to dlatego, że miejscy flameni czynią tyle cudów tego lata - odparła. - Może cię wyczerpują? Byłeś już w Shimorningu albo Temeritonie? Tam panuje najgorszy upał. Wszędzie muchy i smród z kanałów. Belstem i jego słynna policja oczywiście się obijają. - Jej głos stwardniał. - Flameni robią wszystko, co w ich mocy, aby utrzymać ludzi przy życiu.

- To nie ma na mnie wpływu, Koro - powiedział.

Ziewnęła.

- Jak sobie życzysz, panie.

Chociaż otwarła wszystkie okna i w salonie śmierdziało bag­nem, nadal było strasznie gorąco. Lato wręcz ociekało wilgocią. Brudna woda spowodowała zarazę w mieście, szerzył się głód i przestępstwa, a Belstem nałożył nagrodę na głowy królów pod­ziemia, takich jak Złoty Sztylet czy Małodobry, którzy stali za wszystkimi napadami. Głód sprawił, że drapieżcy wypuszczali się aż na przedmieścia Bagniska.

- Wydaje mi się, że każde lato jest gorętsze od poprzedniego - rzekła w chwili, kiedy nad ich głowami rozległ się okrzyk drapieżcy.

Miło przekrzywił głowę i nasłuchiwał. Spojrzał na nią.

- Wiesz co, Koro, myślę, że już powinnaś zrozumieć, że nie jestem bogiem.

- Nie bądź głupi - parsknęła, tłumiąc strach. Nie cierpiała, kiedy o tym mówił. - Jeśli nie jesteś bogiem, to kim?

Siedział nieruchomo ze skrzyżowanymi nogami, miał nagie ramiona, a złote kolczyki błyszczały wśród długich włosów.

- Nie jesteśmy boscy. Naprawdę. Między sobą posługujemy się waszym językiem równie często jak naszym, ale nie nazywa­my się bogami. Nazywamy się auchresh. - Nigdy wcześniej nie słyszała tego słowa. Zabrzmiało odrażająco. - W waszym języ­ku oznacza to “dziwadła”.

- Dziwadła? Auchresh?

- Tak. A nasz język to auchraug. Siedemnaście stuleci temu flamenizm zrobił z nas bogów, bez żadnej zachęty z naszej strony - pochylił się i ciągnął rozgorączkowany dalej: - Niektórzy z nas są gotowi ustąpić. Ale nie możemy. Częściowo dlatego, że tylu śmiertelnych całe swe życie opiera na wielbieniu nas, a poza tym wielu z nas nie wyrzeknie się przywilejów, które niesie ze sobą bycie bogiem.

- Zamknij się. Nie chcę tego słuchać - rzuciła.

- Nigdy nie sądziłem, że wybierzesz ignorancję.

Wiedziała, że nie wywinie się tak łatwo. Starała się przytłumić strach.

- Chcę, żebyś zrozumiała. - Spojrzał na swe kostki. - Chcę, żebyś wiedziała, dlaczego jestem taki, jaki jestem.

Nigdy nie mówił o pazurach rosnących na ciele, nie uczynił nawet najdrobniejszej aluzji. Pokój nagle pociemniał. Mechanicz­ny zegar na ścianie wybił drugą.

- Chcesz znać prawdę? - zapytał powoli. - Pokażę ci prawdę, ale czy potrafisz ją znieść?

Nie mogła odpowiedzieć, sparaliżowana strachem. Upokarza­jące, okazać się nagle małą pobożnisią! Myślała, że ta dziewczyn­ka została w Domesdysie. Jaka naiwna była, gdy myślała, że tak łatwo umknie od swego dzieciństwa.

Wpatrywała się w swoje dłonie. Na każdym paznokciu wy­malowała koronę, symbol Tronu. Goqisite zaczęła tę modę, a ko­biety takie jak dama Fellwren podążały za każdą nowinką. Emalia zaczynała odpadać. Kora musiała pomalować paznokcie jeszcze raz. Musiała wybrać suknie na sesję wyszywania u damy Haricot. Goda prosiła ją, aby popracowała nad damą Haricot...

- Miło, mam tyle do zrobienia - powiedziała. - Czy to odpowiednia noc na objawienie?

Jego twarz pociemniała, machnął ręką, a szpon zawadził o jej policzek. Przestraszyła się, że znów będzie miał jeden ze swych słynnych napadów wściekłości.

- Czy istnieje odpowiedni moment na prawdę? Prawda nie jest tu mile widziana! Trzeba ją odpowiednio przyciąć i skrócić! - a potem musiał zauważyć krew na jej futrze. Zamknął ją w ramionach i kołysał, przepraszając za ból. Czuła jego język na swoim policzku, szorstki jak język kota.

- Przepraszam! - syknął. - Przepraszam! - Czuła swoją krew w jego oddechu. - Trzymaj się!

I nagle nic nie czuła. Jego ramiona zniknęły. Nie było jej ani ciepło, ani zimno, zapadła się w bezgraniczny, nieruchomy ocean o temperaturze krwi...

A potem...

Światło gwiazd.

Fale lśniące jak oświetlone okna.

Rozszerzające się źrenice spowodowały ból oczu. Nie, nie tylko oczy ją bolały, całe ciało rwało jak wściekłe! Rosła z supergęstego punktu do swych normalnych rozmiarów i na bogów, to bolało...

Owiał ją gorący wiatr. Zachwiała się i chwyciła balustrady. Nadal było ciemno, nad jej głową tańczyły gwiazdy, a przed nią eksplodowała kolejna plama światła.

Usłyszała głos. Świat znów stał się ostry. Plamą światła oka­zało się morze, nisko w dole, jakby Kora stała na skale. Nie, nie na skale, na balkonie, miała za sobą potężny dom, z Miło tuż obok. Nie widziała miasta. Była na południowym, skalistym wybrzeżu, gdzie Chrom wpadał do morza jak wielki, leniwy wąż.

- Miło! - wrzasnęła w panice, odgarniając włosy z twarzy i kręcąc się wkoło.

- Nie zdradziłem cię. Koro. - Był tam i mrużył oczy. - To dom Nadziei. Nie wiedziałaś, że mamy domy w mieście, prawda? Te okna za tobą prowadzą do jadalni.

- Jak się tu dostaliśmy? - zapytała, choć znała odpowiedź.

- Przez teth” tach ching.

Zmęczenie zniknęło, odpędzone przez wiatr ze zręcznością magika wyciągającego chustki z rękawa. Słyszała fale wpadające w ujście rzeki.

- Świetnie. Miło. Czym jesteś? Nie bogiem. Nie śmiertelni­kiem. Czym?

- Auchresh.

- Co to jest?

- Wiedziałem, że mnie nie uwierzysz. Dlatego tu jesteśmy. Nadziejo! - zawołał. - Chodź na górę! Przyprowadziłem gościa!

Kroki w domu. Żaluzja w jednym z okien podniosła się i ukazała uskrzydloną postać w długiej sukni.

- Pli! Czy to ty?

Kora złapała oddech. Nawet głos Miło, gdy był najbardziej rozluźniony, nie brzmiał tak ludzko. Nigdy nie słyszała Panny, uosobienia kobiecości i skromności, pełnej takiego pożądania.

Nadzieja zobaczyła Korę, gdy tylko wyszła na taras. Jej twarz ściągnęła się, zamachała wściekle skrzydłami i obnażyła zęby.

- Miło, do cholery! - Przeszła na język bogów auchraug, mówiąc zbyt szybko dla Kory. Miło słuchał ze skrzyżowanymi ramionami, a gdy Nadziei zabrakło tchu, zadał pytanie. Na chwilę zapadła cisza. Nadzieja wyrzuciła z siebie ciąg gardłowych dźwięków. Kora zamrugała i patrzyła to na jednego boga, to na drugiego, coraz bardziej pewna, że kłócą się o nią.

W końcu Miło odwrócił się do niej i powiedział:

- Będzie dobrze, Koro! Zaraz wrócę! Zaufaj mi! - Skiero­wał się do okna i zniknął. Przez chwilę widać było jego cień.

Nadzieja zrobiła krok do przodu, jej usta zmieniły się w wąską linię. Nawet ze złotymi włosami w nieładzie i w bezkształtnej sukni była olśniewająco piękna. Kora stała pewnie, założywszy ręce na piersi, i wpatrywała się w nią.

- Cóż - rzekła Nadzieja. - Miło twierdzi, że jesteś uczen­nicą Gody Gentle. Nie sądzę, abym cię kiedykolwiek widziała.

Kora przeciągnęła dłonią po twarzy i odgarnęła loki z czoła.

- Ach. Oczywiście. Widziałam cię wśród imrchim. Jedyną bronią była fałszywa pewność siebie.

- Ja też cię z trudem rozpoznałam.

- A, tak - Nadzieja pogładziła rękaw. - Oczekiwałam innego gościa, który nie ocenia mnie po ubraniu... Nie wiem, za kogo uważa mnie Miło! Oczekuje, że powiem ci coś, o czym sami nic rozmawiamy!

- Więc nie mów.

- Ale jestem ciekawa, czy można znieść barierę miedzy auchresh a hymannim! Miło uważa, że tak.

A ja myślałam, że już ją znieśliśmy”, przyszło Korze na myśl.

- Pli twierdzi, że granica jest święta - ciągnęła Nadzieja. - Ale nawet on nie miałby nic przeciwko sprawdzeniu, czy to możliwe.

Kora zastanawiała się, co łączyło Pli i Nadzieję? Bogini mówiła jak oczekująca kochanka, ale Kora nigdy wcześniej nie pomyślała, że bogowie mogą ze sobą sypiać. Jak dwoje śmiertelnych. Nadzie­ja podniosła złotą dłoń do ust i przemówiła przez palce:

- Dlaczego Miło wybrał właśnie ciebie?

- Dlaczego nie?

Nadzieja potrząsnęła głową

- Wy hymannim! - To oznaczało śmiertelników, ludzi. - Myślicie tak odmiennie.

- Czy ktoś z was od razu pomyślałby, że nie jestem tego warta? - zdziwiła się Kora. - Miło nigdy nie...

Nadzieja wybuchnęła śmiechem.

- Miło jest niezadowolony najbardziej z nas wszystkich! Ale ja i Pli jesteśmy dumni z naszej rasy. - Wyprostowała się.

- Jesteśmy gotowi walczyć o naszą przyszłość, choć świat się sprzymierzył, aby nas obalić.

- A co z Miło?

- Miło... biedny Miło. Gdyby mógł znów wybierać, został­by śmiertelnikiem.

Korę ogarnęło olbrzymie rozczarowanie. “Proszę”, patrzyła na odległą rzekę. “Dlatego tak mi się podoba. Tylko dlatego”.

Nadzieja chodziła po balkonie, łopocząc skrzydłami. Skrzydła wznosiły się nad jej głową i spadały do kolan jak złota peleryna, a suknia zahaczała o nie.

- Wierzymy w Moc, która nas otacza - rzekła. - Jest potężniejsza od nas. Niesie nas jak prąd. I myślę, że oznacza to, iż dziś powiem prawdę, choć wypali mi język. - Spojrzała Korze w oczy. - Jesteśmy drapieżcami.

- Co?

Nadzieja kiwnęła głową.

- Drapieżcy - powtórzyła Kora.

- Wszyscy. Każdy z nas.

Drapieżcy. Całe życie czciłam drapieżców”.

I tu wtrącił się zdrowy rozsądek.

- Nie, nie jesteście, nie możecie nimi być. Drapieżcy są mądrzejsi od zwierząt, ale głupsi od ludzi. Potrafią tylko wrzesz­czeć, polować i zabijać. A wy jesteście wyrachowanymi, normal­nymi, inteligentnymi istotami, niezależnie od tego, czy macie dusze, czy też nie! Nie żywicie się świeżym mięsem! Nie potra­ficie latać! Nie... pochodzicie z soli... - straciła głos.

- Owszem - mruknęła Nadzieja. - Jesteśmy odrzucony­mi drapieżcami. Zdeformowanymi...

- Nadziejo, jestem... Nadzieja? - W cieniu pojawiła się wysoka, szczupła postać. Jego oczy lśniły jak metal, kiedy wynu­rzył się z ciemności domu na światło gwiazd. - Nadziejo, to śmiertelna! Co ona tu robi?

Kora skuliła się, ale nie rzucił się na nią. Poświęcił jej tyle uwagi, co łańcuchowemu psu.

- Co jej powiedziałaś?

Piękna twarz Nadziei pobielała z przerażenia, a dłonie zacis­nęły się jak imadła. Wyrzuciła z siebie strumień auchraug.

- Nie zrobiłaś tego - powiedział Pli. - O, na Moc, Na­dziejo! - Jego głos stwardniał. - To jeden z planów Miło, czy tak?

- Wiedziałam, że nie powinnam dać mu się przekonać! - zawodziła Nadzieja.

- Uwierzyła ci? - Zapachniało siarką i na balustradzie pojawił się Miło, balansował na rozstawionych stopach. - No, no, Pli. - Wiatr rozwiewał mu włosy. - Wyrzutek.

- Nie - szepnęła Kora desperacko.

Głosy bogów były potężniejsze niż śmiertelnych, a słuch mieli jak nietoperze. Pli odwrócił się ku niej.

- Śmiertelniczko! - parsknął z pogardą. - Nie potrafisz zrozumieć, co to znaczy! Oszalej, próbując temu zaprzeczyć! Jesteśmy bestiami, groźnymi bestiami, nie ma w nas nic boskiego! Jak nasi rodzice, jesteśmy ohydnymi potworami!

- Nie jesteśmy tacy, jak nasi rodzice - przerwał Miło. - Porzucają nas po urodzeniu. Nie ma w soli stworzenia, które może zabić drapieżcę, więc muszą kontrolować swoją liczebność. W każdym miocie jest jedno silne, latające pisklę i dziwadła. Bezskrzydłe, słabe auchresh. Wyrzucają nas ze swych jaskiń i strącają ze skał. Małe auchresh umiera na soli, w słońcu. Ale jak ich lotne rodzeństwo, mogą się ruszać, wrzeszczeć, jeść. Więk­szość zdycha, ale część wypełza z gór i żyje dalej. W końcu znajdują swoje starsze rodzeństwo w Niebiosach.

- Nie rozumiem - warknęła Kora. “Nie chcę rozumieć”.

Nadzieja stanęła przed Pli. Miała nieruchomą twarz.

- Powodem, dla którego jest wśród nas tak mało kobiet, jest fakt, że każdy gatunek bardziej potrzebuje samic i mniej z nas rodzi się zdeformowanych. Jesteśmy słabsze od samców i więcej nas umiera. Obrzydliwe. Nie wiem, dlaczego masz tego słuchać.

- Wszyscy jesteśmy bezpłodni - dodał Miło. - Nasze istnienie zależy od drapieżców.

- Ale nasze umysły podbiły świat - powiedział Pli. - Oto sprawiedliwość, Śmiertelniczko! Co wy, słabeusze, robicie ze swą zdolnością rozmnażania? Zanim przyszliśmy i zorganizowaliśmy wasz świat, tarzaliście się w błocie jak świnie!

Kora nie mogła już tego znieść: ich twarzy, ich obcości, ich krzyku. “Moja rodzina wielbi drapieżców”. Wdrapała się na balustradę, kopniakiem odrzuciła Nadzieję i poddała się wiatrowi, kołysząc się niebezpiecznie.

- Jesteś pierwszą śmiertelną od czasów Antyproroka, która o tym wie! - wrzasnął Pli. - Co zrobisz z tą wiedzą?

Antyproprok! Uszyją bolały od ich głosów. Miło spróbował ją objąć. Szarpnęła się.

- Nie dotykaj mnie! Po co się ze mną zaprzyjaźniłeś? Dla­czego mam to znosić?

- Nie możemy latać. Ale mamy to - syknął.

I zrobił krok w noc.

Ruszyły ku niej lśniące wody morza i rzeki. Nic nie ważyli. Nic ich nie przyciągało, nie spadali, ale woda biegła im na spotkanie. Czarne fale, srebrne, ryk w uszach Kory, przerażenie...

Nicość.


***


Ciepło, spokój, bezpieczeństwo.

Kiedy się ocknęła, leżała na łóżku Gody. Szare ściany komna­ty Gentle i wzór na nich przypominały wiszące nad miastem chmury. Słońce tańczyło na podłodze. Goda, niewrażliwa na przykazania dekoratorów wnętrz, na początku lata zawiesiła w oknach lniane siatki, pełne teraz martwych insektów. Twierdzi­ła, że podoba jej się wzór.

Kora odwróciła się leniwie. Goda oddychała powoli, jej czar­ne loki zasłaniały twarz. Kora odgarnęła je delikatnie i pocałowała twórczynię w ucho. Goda nie poruszyła się. “Musi być wyczer­pana”, pomyślała Kora. “O której wczoraj wróciłyśmy?”

Przypomniała sobie.

Poderwała się, serce waliło jej tak szybko, że przed oczami zatańczyły czarne plamy.

Na podłogę upadł kawałek pergaminu. Przechyliła się, pod­niosła go i szybko przeczytała.

Dziś o zachodzie słońca. Twój salon”, i symbol oznaczający: “Miłosierdzie, Następca Dywinarchy”.

Skrzypnęły drzwi.

- Godo? - zapytała Goquisite. - O, Kora! Myślałam, że nocowałaś w Zaułku.

- Goda śpi. Może powinnaś wrócić później.

Goquisite weszła do pokoju.

- Koro, właściwie chciałam z tobą porozmawiać. - Miała na sobie różową kamizelkę, halkę i muślinowy szlafroczek. - Jakie te płytki są zimne!

- Właśnie one najbardziej mi się podobają - mruknęła Kora, obserwując Goquisite skaczącą z dywanika na dywanik. - Przypominają mi, że mam twardo stąpać po ziemi.

Dama Ankh zmierzyła Korę ostrym spojrzeniem.

- Dlaczego masz na sobie suknię wieczorową? Dziewczyna nawet nie zauważyła, że była kompletnie ubrana. “Dzięki, Miło, za zrobienie ze mnie idiotki!”, pomyślała ze złością.

- Byłam zbyt zmęczona, żeby się przebrać. O co chciałaś mnie zapytać?

- O Godę. - Goquisite z zainteresowaniem przyglądała się sukni Kory, ale dziewczyna wiedziała, ze szlachcianka zbiera myśli. W końcu spojrzała na nią i Kora aż się zachłysnęła, gdy zobaczyła smutek w jej czarnych oczkach. - Koro, ona jest strasznie nieszczęśliwa. Może nie zauważyłaś...

Kora zacisnęła powieki, próbując przełknąć grudę w gardle.

- Zauważyłam.

- Myślę, że wiem, co się z nią dzieje. Od półtora roku nie zrobiła ducha. Pokazuje twoje jako własne i nikt nie wie, że od miesięcy nie pracowała. - Goquisite załamała dłonie. – Muszę jej pomóc!

Kora zawsze zachowywała ostrożność w towarzystwie Goquisite i teraz też nie miała zamiaru się odsłaniać. Ale potrzeba podzielenia się z kimś ciężarem odpowiedzialności była tak ogromna! Od dawna wiedziała, że trzeba było coś zrobić z nie­mocą twórczą Gody, ale nic nie robiła. Nawet nie zdobyła się na zasięgnięcie czyjejś porady.

Zawisło nad nimi niebezpieczeństwo. Jeśli Goquisite powią­zała depresję Gody z niemożnością tworzenia, kto jeszcze mógł powziąć podobne podejrzenia? Siatki w oknach zadrżały, a mar­twe muchy ruszały się jak żywe. Kwadraty światła słonecznego zatańczyły na łóżku i Korze zdawało się przez chwilę, że sufit pęka jak więdnący kwiat, a całe ich życie, zbudowane na kłam­stwie i oszustwie, zaraz zwali się im na głowy.

- Zaskakujesz mnie, Goquisite - powiedziała cicho. - Nie podejrzewałam, że zrozumiesz.

- Rozumiem Godę, a oglądanie jej w takim stanie łamie mi serce. Musisz coś zrobić. Koro. Pomóż jej.

Ja? Ja coś muszę?”

Jednak jeśli przyjdzie czas tworzenia, Goquisite będzie kom­pletnie bezużyteczna. Dobrze, że to pojęła.

Kora westchnęła, aż żebra, ściśnięte gorsetem, zaprotesto­wały.

- Co proponujesz?

- Ja... - Goquisite była zaskoczona. - Myślałam, że skoro ci powiem, będziesz wiedziała, co robić.

Gdybym wiedziała, dawno bym to zrobiła!”

- Oczywiście, że wiem! Sprawdzałam cię. Oczywiście, że... - W końcu do niej dotarło:

Kto zna ją równie dobrze jak ja? Jej dawny uczeń”.

- Sądzę, że lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedziała - stwier­dziła pewnie.

Goquisite spojrzała na kamienny stolik.

- A to co? - Podniosła pergamin. - Spotkanie z kochan­kiem, Koro?

- Nie! - Kora wyrwała jej pergamin i wcisnęła go za stanik sukni. Wykorzystała okazję, żeby uronić dwie łzy. Coś za coś: nie mogła być o zachodzie słońca w Zaułku Tellury. Nie mogła zagrać głównej roli teraz, kiedy jej nauczycielka nie skończyła jeszcze swej partii. Miała tylko nadzieję, że Miło nie pomyśli, że go zdradziła, albo, nie dajcie bogowie, że jego rewelacje ją przeraziły...

Ale jeśli chciał pełnego zaangażowania, powinien wybrać kogoś, kto miał dużo wolnego czasu!

Użył mnie, aby sprawdzić swe teorie dotyczące hymannin”, przekonywała się. “Bogowie wiedzą, dlaczego nie znalazł sobie kogoś innego, gdy zaczęłam mu się zwierzać! Cóż, Miło, może się wreszcie od nas odczepisz! My, hymannim, jesteśmy w po­równaniu z tobą bezbarwni i łatwo przewidzieć nasze ruchy”.

Spuściła nogi z łóżka. Aksamitna suknia owinęła się wokół jej kostek jak łańcuch. Zaczęła odpinać haftki.

- Dziś się tym zajmę, Goquisite.

Goquisite uśmiechnęła się z ulgą, wierząc jak dziecko w zdol­ności Kory. Ruszyła do drzwi.

- Kiedy Goda się obudzi, przyślij ją do mnie na śniadanie, dobrze? Będziemy miały gości.

- Jasne.

Drzwi się zamknęły. Kora zgięła się wpół. Goda spała, oddychając wolno.


ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY


Miasto Delta zmieniło się tego popołudnia w garnek pełen gorącej i cuchnącej zupy. Na Bulwarze Lockreed nie uświadczy­łeś żywego ducha, choć była to główna ulica Temeritonu, dziel­nicy najbardziej oddalonej od doków, zajmującej północny skra­wek wyspy. Kora zlitowała się nad rykszarzem:

- Odejdź. Wróć po mnie... powiedzmy, za parę godzin.

- Tak, panienko Garden. Dzięki, panienko Garden. - Stał jeszcze przez chwilę przy rykszy, a potem ruszył w kierunku najbliższego baru.

Szyld oznajmiał: “Dziwy i Zabawki”. Pod ścianami domów siedzieli ułomni, przy drzwiach sklepu kulił się żebrak z gnijącą nogą. Wyciągnął miskę w kierunku Kory.

Wrzuciła do niej miedziaka i pochyliła się w stronę okna, aby poprawić kapelusz. Syknęła, kiedy zobaczyła w szybie szarozie­lone futro. Za każdym razem, gdy spoglądała na swe dłonie, wpadała w panikę, przekonana, że zapomniała się ubrać. Jako Pokora Garden czuła się niezwykle bezbronna. Wiedziała jednak, że lepiej było nie oszukiwać Hema.

- Ty i ja, pani, nigdy się nie spotkaliśmy - powiedział niski, głęboki głos. - Ale myślę, że to ty jesteś Pokora.

W drzwiach “Dziwów i Zabawek” stał niezwykle wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Prawie się w nich nie mieścił. Jego oczy błyszczały żółto.

- Piękna, młoda dama, ubrana jakby była duchem, a nie twórczynią. Ile masz lat, dwadzieścia dwa, trzy?

- Dziewiętnaście - odparła. - To wystarczy. Gdybym została w Domesdysie, miałabym już co najmniej dwoje dzieci.

- Niewątpliwie - zgodził się Hem. - Niewątpliwie. Spodziewam się, że przyszłaś w sprawie Gody. - Kora otworzyła usta. - Wchodź.

Ruszyła za nim do chłodnego wnętrza. Drzwi zamknęły się z brzękiem. Kiedy jej oczy przywykły do mroku, zauważyła, że mały sklepik był od podłogi aż po sufit zapchany książkami, obrazkami, posążkami, rzeźbami, motylkami na szpilce, różami pustyni i masą innych rzeczy. Na podłodze stały skrzynie, pod sufitem wirowały papierowe kule. Za ladą siedziała Veretranka o miedzianym futrze. Na kolanach trzymała dziecko, które wpa­kowało sobie do ust koniec jej czarnego warkocza. W głosie Hema zabrzmiała duma:

- Pokoro, to moja żona, Figlarność Lakestone. Fig, to Poko­ra dama Garden. Nowa uczennica Gody.

- Proszę mówić do mnie Kora.

Fig uśmiechnęła się.

- Wiedzieliśmy, oczywiście, że Goda wzięła nowego ucz­nia, ale żadna z kupcowych, co tu przychodzą na plotki, nie zna wszystkich na Placu Antyproroka, więc nie wiedzieliśmy, jak się nazywasz, czy jesteś stara, młoda, z Kalwarii czy Islandii. - Podniosła dziecko. - Koro, to moja córka, Czułość. Czu.

Kora wyciągnęła rękę, aby uścisnąć pulchną łapkę dziecka. Czu uśmiechnęła się do niej obślinionym, bezzębnym uśmiechem i zacisnęła paluszki. Kora nie pamiętała, kiedy ostatni raz doty­kała dziecka. Nigdy nie nabrała zwyczaju odwiedzania dzieci twórców na Bagnisku, głównie dlatego, że Goda prawie nie widywała swego syna. Nigdy przedtem tego nie żałowała...

Spojrzała na Hema.

- Panie Lakestone, trudno mi to przyznać, ale... - skrzy­wiła się - potrzebuję pomocy. - Musiała to powiedzieć. - Goda przestała robić duchy.

Hem znieruchomiał.

- Ja... ja nie wiem, co robić. Czy mam z nią porozmawiać? Zignorować jej ból? Nie mogę. Czy coś takiego już się kiedyś zdarzyło?

- Dlaczego nie poszłaś do Zaułka Tellury? - zdziwił się Hem. - To sprawa twórców, a nie sklepikarza.

- Twórcy użyliby tej informacji, aby przekonać Elipsę, iż Goda nie powinna zajmować dwudziestego krzesła - odparła.

- Jest aż tak źle - stwierdził.

Drzwi się otwarły. Do środka wpadła Deltanka umazana żół­tym pudrem, wachlowana przez spoconego lokaja.

- Fig! - zagruchała. - Jak się masz?

Hem przewrócił oczami.

- Witamy, pani Catgut... Koro, chodź dalej... Fig! - Po­ciągnął Korę za ladę i wepchnął w małe drzwi. W pokoiku na zapleczu stała kanapa, a na podłodze walały się zabawki. Małe, wysokie okna wychodziły na uliczkę. Hem sięgnął do kredensu i wydobył z niego butelkę wina oraz talerz ciasteczek. Czułość wdrapała się na kanapę obok Kory, mamrocząc do swej lalki. Hem nalał chłodnego, doskonałego wina. Na ścianie nad głową Kory odbijało się słońce.

- Mało wiem o sprawach pałacowych - rzekł gospodarz. - Tylko pogłoski. Rzuciłem to, gdy otwarłem sklep. Nasi klienci są towarzyscy i ateistyczni, ale żaden z nich nie bywa w pałacu i nie plotkuje. Fig i ja nie słuchamy tego, co gadają na ulicach.

- Czeka nas długa opowieść - powiedziała Kora.


***


- Tym razem ukręciła powróz na własną szyję, prawda? - mruknął w końcu Hem.

Słońce zaszło, a butelka zapotniała.

- Jaką dasz mi radę? - spytała.

- Uwierz mi, przez pięć lat kochałem Godę równie mocno jak ty. Była moim słońcem i księżycem. Myślę, że nie ma nic złego w oddaniu całego serca jednej osobie, jak to uczyniliśmy. Przeciwnie, jeśli oddamy je we właściwe ręce, stajemy się naj­szczęśliwszymi ludźmi na ziemi. - Uśmiechnął się czule, spo­glądając na córeczkę, która zasnęła z głową na kolanach Kory. - Ale jednej rzeczy nauczyło mnie życie wśród twórców: nikt nie umie żyć więcej niż jednym życiem. Możesz zająć się tylko swoimi sprawami: ja troszczę się o interesy Hema Lakestone'a, ty - Pokory Garden. To niebezpieczeństwo przebieranek: ryzykujesz, że spadnie na ciebie większa odpowiedzialność, niż możesz znieść. Choć to niewiele, kiedy chcesz prowadzić dobre życie.

- Nonsens! - parsknęła Kora, zapominając o Czu. - To absolutna nieprawda. Kim są przywódcy ludzkości, jeśli nie tymi, którzy biorą odpowiedzialność za tysiące istnień?

- Kobietami i mężczyznami, którzy umierają młodo. Po­myśl: duchy w swym pięknie są przykładem estetycznej dosko­nałości naszej rasy. I muszą za to umrzeć. A ty, tworząc za Godę, żyjesz za nią. Przestań! Pozwól jej naprawić zaniedbania albo umrzyj za nią! - Obracał w dłoniach kielich z winem.

- Jak możesz coś takiego mówić? - zapytała. - Wiesz, że kocham ją tak, jak ty ją kochałeś. Moje życie jest z nią związane. - Kora spojrzała na dziewczynkę na swoich kolanach. Obryso­wała palcem kształt jej ucha. Czu przycisnęła usta do jej spódnicy i chrapała cichutko.

Szale Wagi opadły. Kora wzięła głęboki oddech.

- Mam ją zanieść do łóżka?

Hem podskoczył zdziwiony zmianą tematu. Kora wsunęła ramiona pod ciepłe ciałko, podniosła małą i wyniosła. Na scho­dach spotkała dziesięcioletniego chłopaczka, cuchnącego kurzem i potem: nie zapytał, kim jest, tylko się na nią gapił. Kładąc Czu w łóżeczku. Kora odgarnęła jej włosy i pocałowała w czoło. W sypialni było chłodno, brakowało okien. Patrzyła na dziecko i myślała: “Goda potrzebuje lekkiego kopniaka. Czegoś odmienne­go. Czegoś, co zjedna jej serca ludzi, których poklasku oczekuje”.

Jej uczucia buntowały się, ale lojalność była silniejsza.

Czu byłaby doskonała.

Zeszła na dół, stanęła w drzwiach i rzekła:

- Sprzedaj mi ją.

Hem zamarł. Chłopiec klęczał obok, uśmiechnął się radośnie:

- Tato! Ona zabierze Czu?

- Zamknij się, Żal - powiedział zimno Hem. - Koro, udam, że tego nie słyszałem.

- Wiedziałam, że muszę tu przyjść, a teraz wiem, dlaczego. Nigdy wcześniej o tobie nie myślałam, a dziś się po prostu pojawiłeś. Ile chcesz?

Uśmiechnęła się paskudnie, powodowana dwoma impulsami: chęcią skuszenia go i obrzydzeniem do samej siebie.

- Ze sklepu nie wyżyjesz. Ile? Jestem hojna.

Poderwał się i chwycił ją za ramiona, przypierając do futryny. Wydawał się większy, a oczy lśniły mu jak dwa słońca:

- Nie gub swej duszy! Na bogów, Koro, odejdź od twórców, jeśli do tego cię zmuszają! Nie znam cię, ale wiem, że masz duszę! Przestań!

- Nie mogłeś znieść Zaułka Tellury! - Wywinęła się i sko­czyła na schody. - Nie mogłeś znieść twórców! Intymność cię niszczyła! Nigdy nie zrozumiałeś, że ta więź sprawia, iż jesteśmy gotowi dla siebie umrzeć!

- Mama! ma... ko... Koła... - Czułość potknęła się o Korę i stuknęła głową w poręcz. Dotknęła rączką guza, wygięła buzię w podkówkę i wybuchnęła płaczem. Kora odwróciła się, dziecko wyciągnęło ręce i przywarło do jej spódnic. Kora podniosła ją, ucałowała w nos i policzki.

- Już dobrze. Cicho. Pokaż...

Zamarła.

Hem przyglądał jej się z dołu.

- Tak - rzekł powoli. - Rzeczywiście. Prawdziwa zabój­czym.

Dziecko zaczęło mamrotać. Kora dokończyła:

- To tylko mały guz.

Fig wyjrzała ze sklepu, zmartwiona. Kora podała jej dziecko.

- Nic jej nie jest! Przepraszam, muszę już iść, ja... ja muszę wracać...

Hem odprowadził ją do drzwi. Na zewnątrz zapadł zmrok, czarne dachy przypominały sylwetki drapieżców na tle czerwo­nego nieba. Właściciele barów i knajp zapalali lampiony nad szyldami. Ulica ożywiała się, a całe zgraje żebraków pędziły za każdym przejeżdżającym wozem.

Hem stał z założonymi rękami.

- To nie jest dobre miejsce, aby wychowywać dzieci. Ale co nam zostało? Fig i ja nie jesteśmy bogaci. Jak sama raczyłaś zauważyć, ze sprzedawania obrazków kokosów nie będzie.

Pod drzwi podjechała jej ryksza. Odsunęła zasłonę, zebrała spódnice i odwróciła się:

- Przepraszam. Hernie.

- Na szczęście zorientowałaś się, co robisz. Jeszcze cię całkiem nie przekabacili. -Potrząsnął głową. - Aż trudno uwierzyć, że sam kiedyś żyłem w miejscu, gdzie takie paskudztwa są na porządku dziennym.

Spojrzała na niego z zainteresowaniem.

- Nadal wierzysz w tworzenie?

- O co ci chodzi? Wierzę w duchy. I w przeznaczenie.

- Szkoda, że cię lepiej nie poznałam. Całe popołudnie roz­mawialiśmy o Godzie.

- To moja wina. Za długo o niej nie rozmawiałem. Ta potrzeba narastała... Czasami nas odwiedzała, przynosiła perfu­my, śmiech, prezenty dla dzieci... Ciągle wiem, czym pachnie. Kakao i miodem - roześmiał się.

- Tak. Uwielbia ten zapach, chociaż ja za nim nie przepa­dam. - Popatrzyła w ciemne okna. Żebrak pod drzwiami śmier­dział gnijącym mięsem. Wsiadła do rykszy. - Żegnaj, Hemie. Dziękuję.

Czułość wyszła i objęła ojca za nogę, machając za oddalającą się ryksza.


***


Kiedy skręcili za róg i Kora przestała czuć się dobra i dzielna, zaczęła obgryzać paznokcie. “I co ja teraz zrobię? Nie mogę wrócić z pustymi rękami! Co ja teraz zrobię?”

Ryksza podskakiwała na kocich łbach, rykszarz potykał się i klął. Kora odsunęła zasłonę i zobaczyła gromadkę dzieci żebra­ków. Jedno z nich, na oko dwunastolatka, niosła na plecach zadziwiająco czyste dziecko. Jego zielone futro było zdrowe i lśniące. Roześmiało się do Kory.

Zatrzymała rykszę i wysiadła.

- Ile za nie chcesz? - zapytała.

Dziecko łaziło po całej rykszy, kiedy gnali do Placu Antyproroka. Kora cieszyła się, że nie było specjalnie miłe. Nie chciała też znać jego płci, wieku ani imienia. Wniosła je pod płaszczem i zostawiła na sofie Gody, przypinając do kaftanika kartkę pokrytą wymyślnym pismem:,.Rodzice tego dziecka zmarli. Weźje, pani. Jest twoje”.

Kiedy wróciła do domu z kolacji u Summerów, przebrana tym razem za damę Bonnevine, deltankę, Goquisite czekała na nią w holu i rzuciła jej się na szyję. Jej głos drżał z wrażenia:

- Goda pojechała do Zaułka Tellury. Zostawiła wiadomość, że nie wróci co najmniej przez dwa tygodnie.

Kora wyplątała się z jej objęć i zamrugała. Goquisite promie­niała, w oczach miała łzy.

- Dziękuję.

- Pojadę tam, pomogę jej przy duchu. - Miała mętlik w głowie. Jak miała sobie poradzić, kiedy Goda tworzyła w kom­pletnym odosobnieniu? Musiała jej asystować w nocy i znaleźć kogoś, kto w dzień zajmie się ich sprawami. Dama Falippe Greenbranch powinna się nadać. Falippe była dziedziczką z Veretry, szlachcianką w trzecim pokoleniu i mieszkała w kwaterach, których adresu nie zdradzała, gdyż (Kora podsłuchała pewne plotkarki) nie były one tak wystawne, jak można by się spodziewać.

Tak, Goda powinna jej zaufać. Szkoda tylko, że Falippe nie była milsza. Kora grała ją dość często, aby uwiarygodnić postać, wcielenie się w nią na kilka tygodni było istną torturą.

A Miło? Nie ma szans, żebym zdołała się wytłumaczyć.

Co tu jest do tłumaczenia?”

Objęła się ramionami. Czuła bolesną pustkę.


ROZDZIAŁ OSIEMNASTY


- Więc jednak wróciła. - Ziniquel spojrzał na Szczęsnego spod oka.

Szczęsny nie odpowiedział. Wściekle uderzał w ducha szczu­ra, którego od jakiegoś czasu systematycznie niszczył. Uczniowie często robili duchy z małych zwierząt. Akurat ten Algii się nie udał. Do wyrzucenia. Metal piszczał na diamentach.

- Nie spodziewałeś się tego, prawda?

Szczęsny odwrócił się do młodego mężczyzny:

- Zamknij się. Nie wiesz, o czym mówisz.

Ziniquel posłuchał. Pod ich stopami w jednym z kanałów Chromu płynęła woda, omywała słupy mola i tworzyła marmurkowy wzór, który Szczęsny zapamiętał, aby go później użyć. Gdzieś pomiędzy sitowiem porastającym wysepki ukryto łódki, które wyruszyły o świcie z Bagniska i chociaż miało się ku zachodowi, jeszcze nie wróciły. Przy molach, rozrzuconych wzdłuż brzegu, było pusto. Starcy gadali, palili, porównywali wędki, kilka kobiet naprawiało odzież i sieci. Wokół biegały dzieci, najwyraźniej powierzone opiece dziadków, a ich głosy niosły się ku niebu jak dym.

- Ciągle myślę o Tessenie - mruknął Szczęsny. - Jak mogła zrobić coś takiego, skoro sama ma dziecko?

- To nic nowego - parsknął Zin. - Może dla twórczyni, która jest matką, było to odkrycie, ale duchy dzieci to żaden wynalazek.

- Kobieta powinna podchodzić do tego inaczej - wyznał bezradnie. Gardło mu się ściskało na samą myśl o Tessenie, żywym, szybkim Tessenie wychowywanym przez Ho Freebird, jego kochankę z czasów, kiedy Goda po raz pierwszy zaczęła się od niego oddalać. Gdyby Goda nie zażądała, żeby trzymał się z dala od Tessena, spróbowałby chłopcu zastąpić ojca. Chciała, aby jej syn żył normalnie, trzeba było to uszanować. I chociaż była ateistką, dała mu porządne imię.

- Uro mówi, że gdyby dziecko było urodzonym duchem, zrobiłaby to - rzekł Ziniquel, wyciągając się na plecach. I znów twórca w Szczęsnym zapamiętał tę pozę, tak beztroską, aby później ją wykorzystać. Oczywiście, Zin nie był beztroski, nikt z imchrim nie mógł sobie na to pozwolić, ale potrafił nadać ciału pozory spokoju. Natomiast Szczęsnego opisano kiedyś (Pami opisała, ale mógł to rzec ktokolwiek) jako zwój szarej liny, powiązanej w dziesiątki węzłów.

Wtedy wydało mu się to zabawne. Ale nie potrafił się pozbyć obrazu siebie jako twardego, zatroskanego starca. Czuł swój wiek. Ciążyła mu odpowiedzialność za Algię i Eterneli. Żadna z nich nie była jego godną następczynią, ani politycznie, ani artystycznie. Wiedział, że to jego wina: Algia stała się własnym, kiepskim w dodatku, portretem akwarelowym. Natomiast nieza­leżność Eterneli poskramiał tak długo, aż w końcu nie ważyła się zrobić kroku bez jego zgody.

Szczęsny jęczał za każdym razem, kiedy porównywał ją z ciem­nym Trisem Pami czy bliźniętami Southwind.

Wiedział, dlaczego to zrobił: podświadomie obawiał się śmierci. Bał się, że ktoś okaże się od niego lepszy.

Bał się zestarzeć, stracić talent i żywotność. W końcu jedno wynikało z drugiego.

Zazwyczaj cieszył się każdym dniem, znajdując, jak Ryta, przyjemność w drobiazgach. Kiedy się dobrze spojrzało, każda chwila była drogocennym kamieniem.

Ale czasami, jak dziś, nie potrafił się powstrzymać i nienawi­dził młodych, wspaniałych twórców takich jak Ziniquel.

Młody, wspaniały twórca kichnął, otworzył oczy i spojrzał na Szczęsnego.

- Ciągle ją kochasz.

- Gówno prawda - odparł Szczęsny. - Zdradziła mnie.

- Kochasz ją. - Ziniquel przesunął dłonią po deskach mola, a potem położył ją na udzie Szczęsnego. Kościste palce, które dotykały go znacznie bardziej intymnie, zacisnęły się na mięśniu po wewnętrznej stronie uda. Szczęsny powstrzymał Ziniquela.

- Nie okłamiesz mnie, panie Paean. Nigdy nie przestałeś jej kochać.

Przypływ szumiał wokoło mola. Szczęsny patrzył na czarnobrązową pianę. Zawsze, kiedy myślał, że przestał rozpaczać, zdarzało się coś takiego: widział Godę z tym małym duchem czuł desperacką potrzebę obronienia jej przed nią samą. Ta potrzeba nie miała końca. Czasami w nocy nie potrafił jej znieść i wślizgiwał się do łóżka Algii, szczerze się nienawidząc.


***


Kora siedziała po turecku na łóżku i piła grzane wino. Była prawie północ, w pracowni zapadła cisza. Goda niemiłosiernie przedłużała proces tworzenia, przerywała co chwila, aby jeść, spać albo się lenić. Zupełnie, jakby zapadła się w bagno i nie potrafiła się podźwignąć. Na początku straszliwie torturowała dziecko, tylko po to, by wszystko przeciągnąć.

Korę zżerało poczucie winy. Jednak gdyby znów miała wy­bierać między kupnem dziecka a cierpieniem Gody, postąpiłaby tak samo. Odstawiła kubek i poszła do pracowni. Uchyliła drzwi, ale stos jedwabiu i futra na łóżku ani drgnął. Dziecko siedziało przy fotelu, pomalowane ulubionymi pastelami Gody. Od miesię­cy ich nie dotykała i paletę pokryły już żywe barwy używane przez Korę. Dziecko wznosiło ramiona i podnosiło się lekko, wyszczerzając zęby w uśmiechu. Za blisko! Jak Goda mogła sobie pozwolić na sen w jego aurze? Jej futro pokryło się szronem. Jak mogła zapomnieć?

Drżąc z zimna, Kora wzięła ducha w ramiona, podniosła go i przestawiła. Jaki lekki... “Zdradziłaś mnie”, krzyczał bezgłoś­nie. “Wyssałaś ze mnie życie. Ty, Koro, ty!”

Fuj. Mam nadzieję, że Goda użyje silnych emocji, żeby to zablokować”.

Pochodnie się dopalały; rozcierając ramiona, Kora zaczęła je wymieniać. Zebrała resztki posiłku, który przyniosła Godzie. Na bogów, dziwne było znów bawić się w służącą! Dziwne, ale miłe. Pocałowała zmarszczone czoło. Mistrzyni wzdrygnęła się, ale nie obudziła. Kora przez chwilę przygryzała wargę, a potem przytu­liła się do Gody, położyła policzek na jej piersi, aby roztopić szron ciepłem swego ciała.


ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY


Na wszystkich drzwiach w Samaal wisiał kir. Wszyscy nosili coś czarnego, choćby wstążkę wplecioną we włosy. Wdzięk uspokoiła się. Transcendencja spał, a ona włóczyła się wśród ludzi. Ściśnięta w tłumie, przez chwilę miała wrażenie, że znów jest dziewczynką, która nigdy nie wieszczyła. Minęły trzy lata; liczyła sobie szesnaście wiosen i ponowne wieszczenie stawało się coraz mniej prawdopodobne. Ale ten potok słów, trzy lata temu, zmienił życie jej i Transcendencji. W obojgu zasiał ziarna niezadowolenia.

Przez nią Transcendencja dostrzegł słoność Niebios. Czasami zastanawiała się, czy on pragnie, aby znów wieszczyła, aby te majaczące przed nimi drzwi do wielkości nareszcie się uchyliły?

Czasami nawet sama tego chciała, marzyła żeby był z niej wreszcie zadowolony.

Zbliżały się jej osiemnaste urodziny. Nie wiedziała, co się z nią stanie, gdy Transcendencja ją odeśle. Dorastanie zmieniało ją. Koło Fortuny przywiodło ich do Samaal; może tu znajdzie odpowiedź.

Oparła się o falochron i patrzyła na doki. Prawie wszystkie statki miały metalowe maszty i kadłuby, słońce odbijało się od nich. U jej stóp leżały cumy. Morze ciągnące się po horyzont było rewersem nocnego nieba, blask słoneczny tworzył na nim swoje konstelacje. Ulica za jej plecami, pełna barów i ciemnych, podej­rzanych spelunek, była najniżej położona ze wszystkich zbiega­jących do portu na jałowym wybrzeżu. Kalwaria nakazywała ludziom budować z metalu i kamienia: jeśli w południe stanąłeś w najwyższym punkcie Samaal i popatrzyłeś na blaszane dachy, na resztę dnia traciłeś wzrok.

Wdzięk westchnęła ciężko i oparła policzek na dłoni. Czuła mocny zapach tłumu, ciał omywanych tylko przez piasek.

- Przepraszam, panienko - powiedział jakiś miły głos tuż obok. - Ale ty chyba nie jesteś Kalwaryjką? Czyżbyś pochodziła z Domesdysu?

Wdzięk odwróciła się. Zobaczyła młodego marynarza o beżo­wym futrze i włosach krótkich jak włosie szczotki.

- Nawet nie wiesz, jak to dobrze zobaczyć jasną twarz z dala od domu! - ciągnął. - Słońce rozjaśniło ci włosy... a może jesteś z Islandii?

- Nie - odparła. - Jestem z Zachodniej Rubieży.

- Bogowie! Nie mogę w to uwierzyć! Pochodzę z Ruche! - Ruche leżało tuż obok Rubieży. Jego radość była zaraźliwa, Wdzięk uśmiechnęła się ostrożnie. - Może miałabyś ochotę na szklaneczkę? Tak bardzo chciałbym porozmawiać o domu...

Nie wie, że jestem lemanką”, pomyślała. “Zresztą, skąd ma wiedzieć? Cudzoziemiec może mieć tuzin powodów, aby odwie­dzić stolicę”.

Pomyślała o Transcendencji, śpiącym w mieszkanku na siód­mym piętrze.

Uśmiechnęła się i pozwoliła, aby tłum popchnął ją bliżej ku mężczyźnie.

Zabrał ją do kamiennego, cichego baru, gdzie przy stolikach na wysokich stołkach siedzieli marynarze z całej Dywinarchii i nieskromnie odziane Kalwaryjki. Barmanka postawiła przed nimi kieliszki solnej wódki. Marynarz pokazał Wdzięk, jak je opróżnić jednym ruchem. Roześmiał się, kiedy się wykrzywiła.

- Nie jesteś przyzwyczajona do picia? Ile masz lat?

Mogła mu powiedzieć. Ale nie zrobiła tego.

- Och... Dwadzieścia jeden... Mój ojciec jest kupcem. Przenieśliśmy się do Samaal trzy lata temu. - Poczuła, że się czerwieni. Zupełnie nie umiała kłamać.

Nie wypytywał jej, chciał porozmawiać o domu i rodzinie. Był najmłodszym z trzynaściorga dzieci w gospodarstwie przy soli i jedyną szansą dla niego było morze. Tęsknił za solą. Czasami na pokładzie, mówił, podnosił głowę znad lin i myślał, że morze jest lśniącą solą. Wołanie latających ryb przypominało beczenie owiec. Popołudnie przeminęło, a on wciąż gadał. Jego głos rwał się z tęsknoty i zamroczenia alkoholem. Wdzięk nie nudziła się; pulsowało w niej dziwne, głuche podniecenie. Wiedziała, że też jest pijana, ale wcale jej to nie obchodziło. Kiedy, podczas opróż­niania szóstego kieliszka, marynarz objął ją niedbale, przytuliła się do niego.

- Ostrożnie - jęknął. - Mam dwa złamane żebra i jeszcze się kuruję.

- Dlaczego nie poszedłeś do flamena?

Wzruszył ramionami.

- Mają na głowie ważniejsze sprawy od marynarza, co to sam się wyleczy. Nie bolą za bardzo, tom się nie przejmował... Miałem... inszą robotę... - Pocałował ją niezdarnie. Przeszyło ją podniecenie. - Jesteś słodka - powiedział.

Odezwały się w niej lata szkolenia. Nalegała głupio:

- Powinieneś iść do flamena! Mój flamen. Braciszek Trans­cendencja, może uczynić cud...

- Czekaj... - odsunął się. Starannie dobierając słowa, za­pytał: - Twój flamen?

- Tak! Byłby szczęśliwy...

- Jesteś... jesteś lemanką? - Wstał, potrącił stolik, który zwalił się na podłogę, rozrzucając wokół kieliszki, które opróżni­li. - Jesteś lemanką... I chciałaś... O bogowie! - Cofnął się, na jego twarzy malowało się obrzydzenie. Goście gapili się na nich. - Ja chciałem... Wynoś się stąd!

Wdzięk nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Z dłońmi przyciśniętymi do ust obróciła się na pięcie i wybiegła. Pijana, miała wrażenie, że przedziera się przez wodę. Oślepiały ją łzy, kiedy pokonywała setki metalowych schodów, dopóki nie znala­zła się sama, zdyszana, zgięta wpół na pustej, skąpanej w słońcu ulicy. Słońce na niebie przygotowywało się do snu w czerwonym pyle unoszącym się znad zachodnich zboczy. W powietrzu tań­czył kurz, psy leżały na schodach, wywalając jęzory.

Wdzięk otuliła się kurtką. Po policzkach spływały jej łzy. Jak mogła się tak zapomnieć? Dlaczego wydawało jej się, że tego chciała? Dlaczego myślała, że ujdzie jej to na sucho w mieście tak pobożnym jak Samaal?

Znała tylko jedno lekarstwo na takie nieszczęście. Jedno je­dyne.

Pchnęła metalowe drzwi.

- Transcendencjo, to ja - wybełkotała. - Przepraszam, że tak długo mnie nie było. Nigdy więcej tego nie zrobię. Nigdy. Przepraszam... - Nie poruszył się. Spał na siedząco, chrapiąc cicho, z głową złożoną na kamiennym stole obok skrzynki pełnej owoców opuncji. Byli wdzięczni właścicielowi mieszkania, że przenocował ich za darmo, i Transcendencja upewnił się, że Wdzięk nie będzie robić przytyków, kiedy odkryli, że nie dostali łóżka. Wdzięk padła na kolana i ukryła twarz w jego szacie. Drgnął i na wpół śpiąc, pogładził jej włosy.

Pokój powoli przestawał wirować. Przez szpary w podłodze widziała ulice, bruk i metalowe drzwi. Takie twarde. Chciała miękkich wydm, chciała wolności. Wiedziała, kiedy minęło ob­rzydzenie do samej siebie, że nigdy nie zdobędzie się na wyznanie swego nieposłuszeństwa. Być może w przyszłości, gdy będzie na tyle pobożna, aby odpokutować, pochwali ją za odzyskaną żarli­wość. A ona zadrży.

- O bogowie - szepnęła. - Zabierzcie mnie na pustynię. - Wspomnienie pocałunku marynarza przepalało jej policzek. - Zabierzcie mnie tam, gdzie będę bezpieczna.



ROZDZIAŁ DWUDZIESTY


Na wpół świadomie Kora zerwała się w niedzielę, odsunęła zasłony i rozpoczęła poranną toaletę. Była już spóźniona na drugie śniadanie u Summerów, ale nie mogła wezwać służącego do pomocy. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że Falippe Greenbranch i Pokora to jedna i ta sama osoba. Mrugając, pudrowała się na złoto, nakładała czerwoną farbę na włosy i zakładała lokówki.

Jej wcielenie było tak wykończone, że ledwo mogła się ruszać. Nie zdawała sobie jednak sprawy z tego zmęczenia, dopóki nie wyciągnęła się na sofie u Summerów, nie nałożyła sobie pasty jajecznej na grzankę i nie pomyślała; “Msza niedzielna”.

- Spisek ma nowego sprzymierzeńca, najdroższa Green­branch - przechwalał się Belstem. - Nie sądzę, abyś o tym słyszała, skoro nie jesteś stąd. To nowy znajomy, mój i damy Gentle. Hrrmp!

Było prawie południe i nie było szansy, aby się przebrać w swoje suknie i zdążyć na mszę. Włożyła suknię z muślinu na fioletowej tafcie, ostatni krzyk mody. Ludzie z Bagniska uznaliby ją za ateistkę, która przyszła się z nich naśmiewać. Przerwała Belstemowi w połowie zdania, przeprosiła i wyśliznęła się bocz­nymi drzwiami. Przebiegła przez plac i wskoczyła do pierwszej wolnej rykszy, których tuziny stały zawsze przed posiadłościami.

- Dokąd, pani? - zapytał rykszarz.

- Pokręć się po Bagnisku, aż znajdziesz zgromadzenie Bra­ciszka Radosności.

Cholera! Słyszała, jak mężczyzna westchnął ze zdziwienia. Kiedy wjechali do Bagniska, rykszę wypełnił znajomy odór ryb, gnijących traw, świńskiego łajna i kadzidła. Kora oddychała głęboko, kiedy koła podskakiwały na bruku; znała dzielnicę tak dobrze, że potrafiła nazwać każdy kąt, przez który przejeżdżali. Od przybycia do Zaułka Tellury każdej niedzieli chodziła tu na msze. Twórcy zawsze wybierali Bagnisko. Wędrowni flameni nauczali na ulicach, blokując ruch, ale fiameni-doradcy na Bagnisku zawsze przyciągali najwięcej wiernych. Dla twórców de­monstracyjne okazywanie poparcia doradcom było tak ważne, jak sama pobożność.

- Musimy trzymać się razem! - usłyszała. - Wyznawcy muszą, być razem. Ci, który mają niewiele, muszą pomagać tym, którzy nie mają nic.

Ryksza zwolniła. Rykszarz powoli oparł drążki o ziemię.

- Na wsi ludzie się burzą, a wszyscy widzieliście bezrad­ność w biednych dzielnicach naszego miasta. Płacz u drzwi szlachty nie przyniesie niczego dobrego, bo wszyscy wiemy, że jedzenie wysłano za morze dla większego zysku! My, flameni, musimy nakarmić biednych, słabych i młodych. Osuszamy bo­skie zapasy. Nie możemy sami ocalić świata! Musicie działać. Musicie udowodnić, że pobożni współczują bardziej niż bluźniercy! Musicie zachować dawne obyczaje...

Rykszarz zajrzał do wnętrza:

- Pani, bliżej nie podjadę.

- Poczekaj tu na mnie - szepnęła Kora i wysiadła. Zebrała suknie w dłoń i ruszyła pomiędzy ludzi. Braciszek Radosność stał na podium skleconym ze skrzyń na ryby i gesty­kulował szeroko. Opowiadał o sporze flamena Dzielności z trze­cim Dywinarchą. Odgrywał poszczególne części przypowieści, a kryształy soli niemal wyskakiwały mu z orbit. Był wielkim Królewczykiem około trzydziestki, z futrem nakrapianym jak kora brzozy.

Kora padła na kolana przy murze ratusza. Przy podium leman Radosności, Giętkość, wpatrywał się w niego nabożnie. Kość miał dziewiętnaście lat, był chudy i pochodził z Archipelagu. Był pierwszym lemanem Radosności i razem stanowili najlepszy przykład wszystkich świńskich dowcipów o flamenach. Jego obecność denerwowała Korę. Nie mogła zapomnieć przepowied­ni, którą wyrecytował jej Dywinarchą, trzy lata temu: “Otrzymasz największe zaszczyty na świecie, ale będziesz żyła w kłamstwie. Twe serce będzie ciężkie jak skała okuta żelazem. Prawda jest niewysłowiona. Prawda jest niewysłowiona...”

Rzuciło to cień na jej przyszłość, cień, który zbladł, lecz nigdy nie zniknął, tak wielki jak cień drapieżcy na tle zachodzącego słońca, lśniący na krawędziach, który ciągle ją ścigał.

- I tak, w końcu, wszyscy znów staniemy się jednym ludem!

- Radosność złączył dłonie. Jego głos był niezwykle silny, jakby karmił się adoracją Kości i całego tłumu. Brzmiał niemal bosko: - Pobożni, bluźniercy, wszyscy pod jednym słońcem, chwaląc bogów, żyjąc w pokoju!

Rozległy się szepty, krążyły po placu, dobiegały z każdego nasłonecznionego kąta. Tłum zebrał się wokół Radosności i po­wtarzał zwyczaj stary jak flamenizm: każde dziecko, mężczyzna i kobieta dotykali flamena na szczęście. Kora nadal klęczała na zakurzonym bruku, opierając czoło o rynnę zrobioną z suchego sitowia. Czuła się tak lekka, jakby krew w niej musowała. To była pierwsza msza, w której uczestniczyła, odkąd Miło zdradził jej prawdziwą naturę auchresh. Tej nocy, chcąc nie chcąc, stała się aleistką. Bała się, że skoro zawaliły się wszystkie wierzenia jej ojców, kazania flamenów będą jej obojętne. Jednak przemowa Radosności przeszyła ją, uspokoiła i uniosła jej duszę na cichy, jasny szczyt, z którego rozciągał się wspaniały widok.

Podniosła się w końcu i ruszyła przez ulice. Jej stopy w miękkich pantofelkach dawały wrażenie, że płynie. Tłum wokół Radosności przerzedził się na tyle, że twórcy od razu ją dostrzegli. Zawsze ją rozpoznawali, niezależnie od tego, co włożyła; otoczyli ją i przy­tulali szybko. Zazdrościła im bluzek bez rękawów; nic ich nie odróżniało od mieszkańców Bagniska oprócz niepokojącej głębi w oczach, tych małych trupich główek, których zawsze szukała, gdy patrzyła w lustro. Słyszała beztroski głos Kości, kiedy wpadała z objęć Ryty w ramiona Ziniquela, Pami, Łuszy, Uro i Sto.

- Odwiedzę cię na Placu - zapowiedziała Uro, chichocząc. - Łusza twierdzi, że jeden dzień mi nie zaszkodzi. Czy to nie wspaniałe?

- Świetnie! - powiedziała szczerze Kora. - Pokażę ci wszystko...

Algia, Eterneli, Trisizm, Owen.

- Koro, co ty masz na sobie? - zapytał Owen. - Kogo udajesz?

Nie odpowiedziała. Szczęsny. Jak zwykle, obejmował ją sztywno.

- Wracasz z nami na obiad? - zapytał beztrosko.

- Nie mogę. - Poprawiła kokardę. - Muszę wracać, zanim mnie ktoś rozpozna. Nie powinnam tu być w tym stroju. Muszę pokłonić się przed Braciszkiem i...

Do jej uszu dotarł zdławiony, syczący głos Kości:

- Widzę...

Okręciła się na pięcie. Kość był sztywny, wybałuszał oczy, pięści kurczowo otwierały się i zaciskały.

- Giętkość? - powiedział Braciszek. Niezgrabnie ruszył ku Kości, macając powietrze. - Wszystko w porządku?

Kość jęknął cichutko. Odrzucił głowę i nagle upadł prosto w objęcia Kory.

- Braciszku! - Oblał ją zimny pot. - Tutaj!

Radosność ruszył ku niej. Chwycił Kość w ramiona.

- Giętkość! Boję się o niego, to już siódmy raz... “Siódmy?”, nie uwierzyła Kora, a stojąca obok kobieta krzyk­nęła:

- Siedem wieszczeń? Braciszku, jak... dlaczego on jeszcze żyje?

Ciałem Kości wstrząsały drgawki. Radosność podniósł głowę, jakby patrzył na tłum.

- Muszę was poprosić, abyście odeszli. Natychmiast. Nie­które przepowiednie są zbyt niebezpieczne dla ludzi świeckich...

Kość otworzył usta. Zaczął mówić krótkimi, urywanymi sło­wami:

- Widzę. - Uniósł się w ramionach Radosności i spojrzał Korze prosto w oczy. Czuła, że się czerwieni, kiedy wszyscy podążyli za jego wzrokiem. - Nie umrze przez wiele długich lat. Zanim nadejdzie śmierć, dostąpi największego zaszczytu, jaki może spotkać boga czy śmiertelnika. Ale uzna go za przekleń­stwo. Bo w końcu będzie sama, zapomniana przez rodzinę, przy­jaciół, bogów i ludzi, cierpiąca. Zginiesz w cierpieniu! - wrzas­nął. - Zginiesz z własnej ręki!

Upadł. Ciche chrapanie wydobyło się z jego gardła:

- Widzdz... - Na usta wystąpiła piana.

- Kość! Kość! - ryknął Radosność. Potrząsnął chłopcem - Bogowie...

- Nie żyje, Braciszku - powiedziała Ryta i odciągnęła go.

- Nie żyje!

Mężczyzna zeszty wniał, a potem pochylił się i rozpłakał, tuląc twarz do piersi chłopca.

- O bogowie - kołysała się Kora - O, na krew bogów. Czuła, że wszyscy na nią patrzą. Jej twarz pociemniała pod żółtym pudrem. Ziniquel ruszył ku niej z otwartymi ramionami, ale wywinęła się i potknęła o kratkę ściekową. Musiał zrozumieć, że nie mogła zostać rozpoznana! Miała czerwone loki, zielono­żółte futro w kolorze jesiennych jabłek, a do tego wręcz emano­wała seksem. Dworzanie, świeccy i flameni powinni myśleć, że Kość skierował przepowiednię ku Falippe Greenbranch.

- Koro - odezwał się głośno Ziniquel.

Zamknij się!” Odskoczyła i, zdesperowana, strzeliła palcami na rykszarza.

- Jedziemy! - Musiał zrozumieć! - Myślę, że widziałam wystarczająco, aby zabawić wszystkich u damy Crane!

- Dziwka! - parsknął jakiś mężczyzna o krzaczastych brwiach.

Wskoczyła do rykszy i dopiero, gdy oparła się o twarde siedze­nie, zdała sobie sprawę z tego, że się trzęsła. Zasłony odgradzały ją od słońca, ale kiedy otarła czoło, rękę miała lepką od potu i pudru. Złapała spódnicę i zaczęła nią wycierać policzki, kark i dekolt, wściekle zmazywała z siebie maskę Falippe, niszczyła wszystko, co łączyło ją z tym rogiem, z Bagniskiem, przepowied­nią. To nie ma nic wspólnego z Korą! Nie wierzyła w przeznaczenie. Jeśli tak łatwo mogła oszukać przeznaczenie, wcielając się w kogoś innego, gdzie leżała jego moc? Nigdzie! Oto, gdzie!

- Dokąd, pani? - zapytał rykszarz.

Sadzawka Eftów? Nie, Beau ma świra na punkcie przezna­czenia. Nie mam zamiaru słuchać żadnych ponurych wieszczeń. Muszę uciec. Dokąd?”

Usłyszała stukot podkutych butów: ludzie z krematorium przyszli po ciało Kości. Nie minęło dziesięć minut od jego śmier­ci, ale ich pośpiech wcale Kory nie zaskoczył. W takich chwilach, kiedy chodziło o godność flamena lub lemana, Bagnisko zamie­niało się w kolonię piaskowych mrówek oglądaną przez szybę.

Skończyła czyścić twarz, rozerwała suknię i rzuciła ją na podłogę rykszy. Materiał zachował jej kształt, jak pancerzyk owada. Powietrze chłodziło jej rozgrzane ciało.

- Do Starego Pałacu! - “Nie mam zamiaru zobaczyć się z Miło. Chcę przekonać się, czy wszystko, co usłyszałam od Pli i Nadziei, jest prawdą. Nie zobaczę się z Miło”. - Brama Quelide, gdzie nikt nie zobaczy, że wchodzę.


***


Drzwi rąbnęły o ścianę. Nadzieja poderwała głowę: nikt nie używał drzwi w kwaterach Boskiej Gwardii. Tak jak twórcy, tak i oni nie wpuszczali obcych do swej siedziby: labiryntu pułapek, tuneli i jaskiń, zajmującego pięć pięter Starego Pałacu. A poza tym, auchresh znali teth” i nie potrzebowali drzwi. Większość korytarzy była pełna śmieci, a do tego tak brudna, że zostawiali ślady na zakurzonej podłodze.

Było południe. Wszyscy powinni być tutaj i jeśli nie spali, wykorzystywali te godziny, kiedy śmiertelnicy myśleli, że śpią.

- Jak zwykle Miło robi wielkie wejście - mruknął Pli i pociągnął Nadzieję. - Ciągle uważa się za najważniejszego, bo zastąpi Dywinarchę. Wychodzi za dnia. Sypia jak człowiek: wrchethri! Nie przestawaj.

Nadzieja pieściła go przez chwilę, a potem podparła się na łokciu.

- Czekaj, Pli, to śmiertelna. O, na Moc. Ma pełno pajęczyn we włosach. Musiała tu przyjść schodami.

Pli rzucił okiem:

- Niemożliwe! A jednak. Srebrny Szczurze, Sepio, War, wszyscy, patrzcie na to! - Jednym susem zeskoczył z łóżka. - Jak to śmie!

W drzwiach stała dziewczyna, mała i delikatna w fioletowej halce. Nadzieja z rozpaczą rozpoznała Pokorę Garden, uczennicę twórcy. Robiła co w jej mocy by zapomnieć tamtą noc, kiedy Pli i Miło, jak zwykle stracili nad sobą kontrolę i zmienili cywilizowaną dyskusję w zawody w obrażaniu przeciwnika. Jedyną różnicą była obecność śmiertelnej. Kiedy następnej nocy Miło pojawił się sam, ponury i drażliwy. Nadzieja sądziła, że wszystko się skończyło. Ale najwyraźniej mała Garden bardzo to przeżyła. “Wdepnęliśmy w gniazdo żmij”, pomyślała. “Jak je teraz powstrzymamy?”

Wściekłość buchała z Pli. Przeleciał nad podłogą, zostawiając za sobą zapach siarki.

- Panna Garden.

Dziewczyna zatkała uszy rękoma, choć Nadzieja nie zauwa­żyła, aby Pli podniósł głos.

- Jak miło cię widzieć. Czy zażądam zbyt wiele, jeśli zapy­tam, czym zasłużyliśmy na taki honor?

Auchresh w sadzawce, auchresh spierający się na tematy filozoficzne przy lampie, pary auchresh w ciemnych kątach - wszyscy nagle zamarli. Miło wstał od stolika w odległym kącie, przy którym grał w szachy z Evelem i Sitowiem.

- Pli, miej litość.

- Jak wielkim głupcem jesteś. Miło? - Pli nie spuszczał oka z Kory. - Ile trzeba, aby cię przekonać, że twoja zagrywka była idiotyczna?

- Nie przyprowadziłem jej tutaj! - Miło pojawił się za plecami dziewczyny.

- Do cholery. Miło - szepnęła Nadzieja. - Na Moc, nie dotykaj jej!

Jeśli Miło coś czuł do dziewczyny, byłby kretynem, gdyby okazał to przed Pli. Przetoczyła się przez Srebrnego Szczura i wstała, łopocząc skrzydłami.

Na szczęście Miło nie był głupi. Stał za Korą z opuszczonymi rękoma. Ta spojrzała przez ramię i dała krok w przód.

- Nie wiem, co ona tu robi - rzekł Miło.

- Niezależnie od tego, jak tu weszła, niech natychmiast wyjdzie. - Tym razem Pli ściszył głos, ale Nadzieja widziała, że aż się gotował ze złości. Był jedynym auchresh, który potrafił, stojąc nago, okazać furię i nie stracie przy tym godności. - Pomysł, żeby tu przyszła, na pewno wyszedł od ciebie. Śmiertelni są bezużyteczni, nie da się z nimi grać, rozmawiać czy zabawiać. To jest kurczątko damy Gentle i jeśli tylko ją mogłeś poderwać, to źle o tobie świadczy. Gdybym był tobą, zająłbym się co naj­mniej Goquisite Ankh.

Miło się nie ruszył.

- Ona nie ma ze mną nic wspólnego.

- Zaprzyjaźniłeś się z nią.

- Nie odpowiadam za nią.

Dziewczyna odsunęła się jeszcze dalej. Nadzieja usiadła na skraju wielkiego łoża i oparła głowę o biodro Srebrnego Szczura. Pogładził ją po włosach, nie odrywając oczu od Kory, która wyglą­dała na zagubioną jak szczur między dwoma pawiami. Jej czarne oczy przypominały dziury wypalone w twarzy. Nadzieja mogła iść o zakład, że dziewczyna zapamiętuje każdy szczegół kwater Boskiej Gwardii: od marmurowej podłogi, spękanej jak ramiona rybaka, po sufit czarny od kadzidła i meble, na których wylegiwali się auchresh, a których ludzkie oko nie oglądało, odkąd postawiono Pałac.

- Nie potrzebuję twojej ochrony. Miło - odezwała się w końcu porządnym auchraug. Wszystkim auchresh w pokoju, włączając w to Pli i Miło, zaparło dech z wrażenia. - Waleczny, nie przychodzę tu jako uczennica twórczyni. Ani jako ateistka, ani wierząca. Przyszłam jako ja. - Co znaczyło też: “I potrafię sama o siebie zadbać.”

- Ojej, kurczątko walczy - zakpił Pli. Jego głos stwardniał, kiedy wyrzucił z siebie melodyjny dysonans auchraug, mówiąc zbyt szybko, aby mogła zrozumieć. - Widziała zbyt wiele i zna nasz język. Wyrzuć ją. Natychmiast.

- Nie miałem pojęcia, że zna auchraug. Nie jestem za nią odpowiedzialny.

- A od kogo się mogła nauczyć, jeśli nie od ciebie? Nie zrobiłbyś czegoś takiego, gdyby nie była twoją ghauthiju. Musi nią być! Chcę wiedzieć, Miło, jak ci się udało znaleźć ludz­ką ghauthiju między teth” do Wietrznych Niebios oraz sesjami palenia, kłótni i pieprzenia z nami. Jesteśmy twymi elpechim i lepiej o tym nie zapominaj. Jesteś częścią lesh kervayim, “Planu” i oczekujemy twej lojalności.

Co znaczyło: “Ja oczekuję”. Nadzieja załamała się. Napięcie między Miło i Pli powstało, ponieważ spędzili dzieciństwo w tych samych Niebiosach, Wietrznych Niebiosach na królewieckiej soli. Prawo głosiło, że Następca stał najwyżej wśród Inkarnacji, ale kiedy Miło przybył do Miasta Delta piętnaście lat temu, zastał Pli rządzącego starym, słodkim Jesiennym Deszczem. Niewiele się od tego czasu zmieniło, jednak Miło gorzej znosił kontrolę Pli.

Jego głos ciął jak nóż.

- Ani tobie, ani twoim reakcjonistom z rynsztoka nie jestem nic winien. Jestem Następcą, sam sobą rządzę i jeśli zechcę kogoś zaprosić, zrobię to.

- Mój drogi Miłosierdzie, ależ proszę. Rób z nią, co ci się żywnie podoba. Ale na pewno stąd nie wyjdzie.

- Pli! - Nadzieja usłyszała okrzyk bólu i zrozumiała, że Miło się poddał. Król znów zwyciężył. - Czy nigdy nie możesz się odsłonić? Nigdy? Widziałem cię, zajmowali się tobą Nadzieja, Srebrny Szczur i War. Kochali się z tobą. Leżałeś jak pień, a oni zajmowali się twoimi ustami, sutkami i penisem. Ale cały czas czuwałeś. Pamiętam, jaki byłeś, zanim przybyłeś do Miasta Delta. Byłem dzieckiem, które uczyło się mówić, a ty pierwszym mainraui Wietrznych Niebios. Myślałem, że skrzydła oznaczają mężczyznę, nie wyrzutka. Nauczyłeś mnie pisać i czytać, tańczyć i strzelać, kochać. Wtedy ty kochałeś się ze mną. Pamiętasz? Kazałeś mi leżeć na łóżku w świetle gwiazd, a ty... - urwał.

Dzięki Mocy, że ona tego nie rozumie”, pomyślała Nadzieja. “Zna wystarczająco dużo sekretów”. Nadzieja dorastała w Niskim Divaring na Fewarauw - Pirady. Poznała Pli w Mieście Delta, ale wtedy pełnił swą funkcję dopiero od pięciu lat i jeszcze się nią nie zmęczył. Ciągle był hojnym, współczującym mainraui, którego opisał Miło. Wtedy to, głęboko go pokochała.

Poczuła łzy. W głosie Miło też były łzy, słyszała je wyraźnie.

- Nie pamiętasz? Nie możesz odpuścić?

- Z każdym słowem - rzekł Pli z błyskiem w oku - podpisujesz na nią wyrok śmierci.

- Znów skoczą sobie do gardeł - szepnął Szklana Góra. Był najstarszym z lesh kervayim. Boskim Strażnikiem, ale nie Inkarnacją. Nie wtrącał się. Wiedział, kto powinien się wtrącić, ale Nadzieja miała na to tak wielką ochotę, jak na spacer w śnież­nej zamieci.

Wsiała i trzasnęła skrzydłami. Złote, skórzaste skrzydła za­kończone szponami nie były tak wynaturzone jak skrzydła Pli, ale Nadzieja i tak nie mogła latać. Niemożność latania była najniż­szym wyróżnikiem auchresh. Gdyby poprzeczkę umieszczono trochę wyżej - gdyby chodziło o ludzki podbródek, mutację jak szpony Miło czy dodatkowe palce Wara - Nadzieja nie byłaby auchresh. Wyrzucono by ją z Niebios jako małego drapieżcę. Wiedziała o tym, odkąd została znaleziona. I ponieważ była tak okropnym przykładem auchresh iuim, nie zostałaby Panną, gdy­by jakaś inna kobieta mogła ją zastąpić. Jednak istniało tylko trzysta kobiet auchresh, a oprócz niej i Przetrąconego Ptaka wszystkich potrzebowano w Niebiosach.

W Mieście Delta było inaczej. Plan jej słuchał, ale nie spełniał jej rozkazów, chyba, że połączyła siły z Pli. Dlatego się z nim związała, jak mogła tego nie zrobić? Ale ich związek nie poddawał się powierzchownym ocenom. Był jak jej płeć, której jednocześnie nienawidziła i którą czciła. Jak jej bezużyteczne, lśniące skrzydła. Te trzy rzeczy złożone razem zapewniały jej nietykalność.

Pojawiła się, naga, między Pli a Miło. Pokora jęknęła. Na­dzieja uśmiechnęła się. przesunęła ją na bok i powiedziała w auchrang:

- Pozwólcie mi się tym zająć.

- Panna nie ma prawa mieszać się do kłótni Walecznego i Następcy. Odejdź, Nadziejo. - Pli uśmiechał się słodko, ale jego ciało było wyraźnie napięte; i nie spuszczał wzroku z Miło.

- Nie jestem Panną. Jestem neutralnym obserwatorem, który nie pozwoli wam się pozabijać. To jest kłótnia miedzy Walecznym i Miło, nie Następcą. Jego pozycja zapewni wam obu bezpieczeń­stwo i żaden nie porani drugiego, a obrzucać się wyzwiskami możecie do woli. Dlatego ciągle jesteś Walecznym, prawda? Nie chcesz dostać po głowie.

- Nadziejo, nie gadaj głupot.

- Ani ty, ani ja nie jesteśmy bogami, jednak tobie się wydaje, że jesteś bogiem i dlatego stwarzasz zagrożenie. Zaczyna ci się wydawać, że możesz robić, co ci się żywnie podoba. - Jak zwykle w takich momentach doznała olśnienia. Stanęła przed Pli i odepchnęła Korę i Miło. - Miło chce się przekonać, czy potrafisz pokonać barierę między auchresh a hymannim. Czy wszyscy potrafimy. To sprawdzian, Pli, i ty go oblewasz przez swój jakże boski upór.

Wyglądał jak biały płomień. Utkwił w niej swe dwukolorowe oczy. Zapach kadzidła tworzył mdlącą mieszaninę z parą z base­nu, w którym siedziała połowa Boskiej Gwardii, słuchając.

- Pli, to jest polityka - ciągnęła. - Myślisz, że aby wygrać naszą walkę z Godą Gentle, trzeba sekret zwalczać sekretem, agresję agresją. Ponieważ jesteśmy ograniczonymi stworzeniami, wyobrażamy sobie walkę tylko w jeden sposób. Ale ona walczy na swojej ziemi i zwycięży nas choćby samą liczebnością. Nie musimy powtarzać jej kroków. Potrzebujemy własnej, logicznej polityki.

Czyli tego, czego auchresh jako rasa nigdy nie umiała wymyślić.

Więc..

Potrzebowali ludzi.

Nadzieja nie mogła uwierzyć we własny spryt.

Chwyciła Pli za ręce.

- Zrobimy z tej dziewczyny członka lesh kervayim. Nie będziemy jej chronić, przekonamy się, czy to zniesie. Jeśli tak: pomyśl tylko! Uczennica twórczyni walcząca po naszej stronie! Jej pozycja jest wyjątkowa. Może do naszej sprawy przekonać innych ludzi, tak pobożnych jak i ateistów. Dzięki temu Godzie Gentle grunt umknie spod stóp.

- To uczennica Gody Gentle.

Nadzieja urwała. Potrząsnęła niecierpliwie głową:

- Nieważne. Ludzie potrafią być dwulicowi. Nie podejrze­wałeś, że Miło pracuje dla lesh kervayim? Zawsze go doceniaj, Pli. To może oznaczać Tron.

Przez chwilę Pli milczał i patrzył na nią. Potem zakręcił się, posłał Miło swój najbardziej uroczy uśmiech i klepnął go w plecy.

- Przepraszam, Miło. Naprawdę mi przykro. Byłem chole­ryczny i niegrzeczny! - Skoczył ku Nadziei. - To świetny plan! - A potem zwrócił się do śmiertelnej, jakby rzeczywiście uważał ją za równą sobie: - Panno Garden, witam cię w kwaterach Boskiej Gwardii.

Miała oczy jak czarne sadzawki, nic nie rozumiała. Oczywi­ście, pewnie głowę jej rozsadzało od krzyków i nawet jeśli znała trochę auchraug, nie wiedziała, co zaplanowali.

- Waleczny - skłoniła się.

- Mów mi Pli. - Wy szczerzył zęby. - Mam cię wszystkim przedstawić? Czy też wolisz wtopić się w tłum?

- Pli - powiedział cicho Miło. - Wystarczy. - Rozejrzał się. - Niech się lepiej pilnują, dobrze? - I zniknął.

Nadzieja zakaszlała od oparów siarki.

- Co za brak manier! - uśmiechnęła się do śmiertelnej.

- No, no! - Pli zajął się Korą. Obserwował, jak rozglądała się wokół. Czuła się zapewne tak, jakby wrzucono ją prosto w gniazdo drapieżców. Zgarbiła się. Nadzieja znów pomyślała o osaczonym szczurze.

- Szlag go trafił - powiedział wolno Pli. - Gdybym był tobą, za bardzo bym na niego nic liczył. Jest strasznie egocentryczny. - Ruszyli ku łożu, na którym nadal czekali auchresh zabawiający się z Nadzieją i Pli, ukryci wśród poduszek. Kilku z nich się ubrało.

- To Szklana Góra - wskazał Pli. - To Srebrny Szczur. To War, od Wartości... Wół, czyli Frywolność... Teraz w Nie­biosach używamy ludzkich imion. Prawie wszyscy auchresh w moim wieku i młodsi zostali nazwani od cnót. - Zaśmiał się. - Ja mam na imię Cierpliwość.


***


Kora czuła, jakby ktoś przewiercał jej głowę, bogowie wiedzieli czemu: kwatery nie były zadymione bardziej niż przeciętna tawema. Wszyscy auchresh palili fajki, nawet delikatna, kobieca Nadzieja, ale ich tytoń był tak lekki, że każdy z Bagniska by ich wyśmiał. Większości z nich nigdy nie widziała albo nie zwracała na nich uwagi, bo byli tylko strażnikami. Niektórzy mieli ciała tak dziwne, że włosy stawały jej dęba. Jak Miło (Miło, który zniknął i zostawił ją samą) byli szczupli niby ostrza. Jak Miło nosili kolczyki.

I traktowali się z rozwiązłością, która najzagorzalszego ateistę przyprawiłaby o rumieńce. Cieszyła się, że jest zbyt ciemno, aby dostrzegli wyraz jej twarzy. Uważała, że nocne zebrania u Pietimazara i Belstema są wystarczająco paskudne, ale auchresh wsty­du nie mieli! W przerwach między pieszczotami zasypiali w słoń­cu jak koty. Rozmawiali ze sobą nad głowami śpiących w gard­łowym auchraug i po ludzku. To, co mogła zrozumieć, było fascynujące: uszczypliwe, głębokie, dowcipne. Plasowało się gdzieś pomiędzy niezrozumiałymi głupstwami, którymi Inkarnacje raczyły śmiertelnych, a spokojem, jaki dzieliła z Miło.

Kiedyś dzieliła z Miło. Popatrzyła na Pli i Nadzieję, którzy całowali się, kiedy reszta dyskutowała o czymś, raz po raz wybu­chając śmiechem. Rozpaczliwie pomyślała: “Jak mam ich kiedy­kolwiek traktować jak równych sobie?” Czuła się jak dziecko na przyjęciu dorosłych. W ciągu jednej nocy poznała więcej tajem­nic niż w ciągu trzech lat obecności w różnych przebraniach na Placu Antyproroka. Tych tajemnic jednak nie mogłaby nigdy wykorzystać. Nikt by jej nie uwierzył.

- Wiesz co? Myślę, że powinniśmy przekłuć Korze uszy. - War był krępy jak na auchresh. Miał osiem palców u każdej dłoni. Pogładził płatek jej ucha. - Na znak, że jest jedną z nas.

- Ma takie ładne klipsy, ale to tylko klipsy - przytaknął ktoś.

Były częścią przebrania Falippe i Kora zapomniała je zdjąć.

- Myślę, że powinniśmy to zrobić. - War machnął do kogoś. - Mgiełko, damy jej wrillim! Masz ze sobą wyposażenie, prawda?

- Wrillim znaczy kolczyki? - zapytała Kora. - Będzie bolało?

- Ależ skąd! - zdziwił się War. - Nadziejo, Pli, wszyscy! Czy ktoś ma dla niej jakieś ładne wrilliml

Bogowie ofiarowali kółka i inne ozdoby z metalu i porcelany. Kora, snobka, wybrała najprostsze i najpiękniejsze, duże, złote koła.

- Moje - rzekła Nadzieja. - Cieszę się, że będziesz je nosić.

War powoli przebiłjej ciało kolczykami. Próbowała nie jęczeć z bólu.

- Proszę! - włożył do jej spoconej dłoni klipsy Falippe. - To te stare. Są ładne, ale w kolczykach Nadziei wyglądasz lepiej. Skinęła i spróbowała się uśmiechnąć. W niczym nie wygląda­ła dobrze, mała, brzydka, zielonofutra śmiertelniczka, nie zauwa­żył tego? Dym wywoływał mdłości. Dlaczego nagle to zauważy­ła? Czy dlatego, że tak bolała ją głowa? Nie będzie wymiotować przy wszystkich. Nie będzie. Kółka łaskotały ją w szyję. Nie będzie wymiotować.

- W imię Mocy - powiedziała Nadzieja z obrzydzeniem. - Popatrzcie na nią! Popatrzcie! Przecież to dla niej za dużo. Wiem, że to był mój pomysł, ale jest tylko człowiekiem, a my traktujemy ją jak Podrzutka! Zabieram ją do domu. - Wstała i objęła Korę, wsunęła jej przy tym kolano między nogi, a poli­czek oparzyła oddechem. Kora znieruchomiała jak mysz w pazu­rach kota, ledwo świadoma, że Pli wyśmiewa Nadzieję za wrażli­wość jaką wobec niej okazała. Pokój nagle zapadł się w nicość. Nie mogła oddychać, ale tym razem nie zemdlała. Pomyślała: “To teth”tach ching” i trzymała się tego słowa. “Teth”tach ching”.

Uderzyła stopami w podłogę. Poczuła, że coś rozbiła. Znalazła się w pracowni w Zaułku Tellury. Wciąż było popołudnie, a na­przeciw niej stała Nadzieja, znacznie mniej okazała w pełnym słońcu. Teraz przypominała wychudzoną nastolatkę chorą na żółtaczkę. Jej skrzydła sięgały od ściany do ściany. Nadal była naga, ale zakryła dłońmi oczy, nie piersi.

- Auć, jak jasno! - syknęła i skuliła się.

Kora bez słowa potrząsnęła głową. Nie potrafiła ogarnąć umy­słem tego, co się wydarzyło podczas popołudnia, tak szybko, jak lesh kervayim przyzwyczaili się do niej. Nie umiała znaleźć słów, by opisać mieszaninę uczuć, mdłości, wyczerpania i radości.

- Wiesz, zaakceptowaliśmy cię.

- Na jakich warunkach? Nie możecie mnie przecież nagra­dzać za wtargnięcie! Czym zapłacę za swą śmiałość?

- Ach - Nadzieja uśmiechnęła się nieszczerze. - Ostra jesteś. Myślę jednak, że na ten temat będzie z tobą rozmawiał Pli. W końcu to jego przeklęta sprawa.

Brzmiało to podejrzanie, ale Kora się zawstydziła.

- O co chodzi? - spytała nerwowo.

- Jutro. Czy raczej dziś wieczorem... Dowiesz się dziś wieczorem - auchresh iu znów się uśmiechnęła. - To nie takie złe - ziewnęła - ale dla mnie jest czwarta rano. Kiedy się znów zobaczymy, będzie czwarta rano dla ciebie.

- Ale jak się tam dostanę? Nie mogę się znów pchać po schodach...

- Jeden z kervayun przyjdzie po ciebie. Bądź tu. - I Na­dzieja zmieniła się w purpurową plamę, która mrugnęła i zniknęła.

Kora pomasowała bolące skronie. Jej wrillim zakołysały się przy szczękach. “Nie ma mowy, żebym przed lesh kervayim uciekła tak, jak przed Miło”, stwierdziła. “Zresztą i tak nie ma już powodu. To znacznie poważniejsze. Bogowie, w co ja wdepnę­łam? Czego oni ode mnie chcą?”

Pracownia pachniała kredą i czekoladą. Dobre, znajome zapa­chy. Ale Kora nie mogła zapomnieć Miło, Miło mówiącego po ludzku: “Niech się lepiej pilnują”, zupełnie, jakby naprawdę myślał, że któryś z bogów ją zechce, jakby jakiś auchresh mógł się zniżyć do czegoś takiego...

Przypomniała sobie, jak Miło patrzył na nią zmartwionymi, nieprzeniknionymi oczami, patrzył, a potem zniknął i zostawił ją samą...

Nagle podskoczyła, oddychając szybko: na podłodze praco­wni leżał roztrzaskany duch. Odłamki walały się po całym pomie­szczeniu, nawet w szparach podłogi: tu ręka, tam perkaty nosek. Gody nigdzie nie było.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY


W kącie baru żółta suka tańczyła na zadnich łapach. Niechluj­ny treser złapał ją za przednie łapy, czuląc się do psa i odsłaniając połamane zęby w obleśnym uśmiechu. Shimoring było dzielnicą jak najbardziej ateistyczną. Robotnicy wywrzaskiwali bluźnier-stwa, rzucając miedziaki. Suka zawyła, a treser walnął ja w pysk:

- Przechodzi samą siebie! - rzucił. - Trzeba ją trzymać w ryzach!

Goda skrzywiła się z obrzydzeniem i przeniosła uwagę na stół, przy którym stłoczyła się ona. Belstem i ich nowi sprzymierzeńcy, Złoty Sztylet i Małodobry. Ten ponury bar był przykładem wszyst­kiego, co w ateistycznej kulturze najgorsze. Ale nie oczekiwała niczego więcej. Kiedy posłaniec Belstema przybył do Zaułka, siedziała i bezsilnie gapiła się na ducha. Skończyła już malowa­nie, położyła ostatnie farby, ale barwienie emocjami nie pomogło. Za każdym razem, gdy go dotykała, zdradzone dziecko jęczało niezrozumiale. Tworzenie opierało się na intuicji: Goda nie wie­działa, jak jej się to udawało. Teraz straciła swój talent i nie wiedziała, jak go odzyskać. Siedziała tam, otwierając usta w prze­rażeniu, kiedy ktoś ją zawołał z ulicy.

Powitała posłańca jak anioła wybawienia. Pod pretekstem powrotu po płaszcz pchnęła dziecko na podłogę. Obserwowanie, jak się tłucze, sprawiło jej przyjemność. Dziecinna satysfakcja, ale zawsze.

Teraz zaś myślała: “Czy tak się czuł Molatio? Konstancja? Czy tak się czują wszyscy, gdy zbliża się koniec?

Mam trzydzieści osiem lat. Nie jestem stara”.

Możliwość, że zapomniała, jak się pracuje, była znacznie gorsza, niż starzenie się. Miała talent i zmarnowała go przez zaniedbanie. Znaczyłoby to, że nie straciła zdolności tworzenia, ale ją zapomniała.

Pewna jej część zupełnie się nie przejmowała, ta ateistyczna, przenosząca wzrok z jednego króla podziemia na drugiego.

- Zatem doszliśmy do porozumienia?

Złoty Sztylet przyozdobił swe galaretowate oblicze uśmie­chem, jak zawsze w miejscach publicznych. Lśniąca rękojeść za pasem, jarząca się w świetle padającym na stół, była jego jedynym znakiem charakterystycznym. Belstem wyznaczył za jego głowę nagrodę, która nawet mieszkańców Shimorning, żyjących z roz­boju, miała przekonać do zdrady. Teraz, kiedy się sprzymierzyli, Belstem obiecał cofnąć nagrodę, ale Gody nieustanny cynizm Złotego Sztyletu wcale nie dziwił.

Małodobry ukrył twarz pod czarnym kapturem, a dłonie scho­wał w olbrzymich rękawach.

- Sprawdźmy, pani, czy dobrze zrozumiałem - rzekł jas­nym, ironicznym tonem. - Kiedy Dywinarcha umrze, chcecie pozbyć się z miasta jego głównych wyznawców: innymi słowy, każdego, kto mógłby później narobić wam kłopotów. Zamożnych kupców, armatorów i biurokratów. Nie boicie się flamenów, ale chcecie zgnieść całą świecką radę miejską w Bagnisku i niepożą­dane elementy w radach innych dzielnic. Tak?

Goda przytaknęła. Palety i pędzle, szmaty i terpentyna nadal tańczyły jej przed oczami.

- Od pewnego czasu wiem, że nasze działania nie mogą ograniczyć się wyłącznie do zamachu stanu, tak, jak do tej pory planowaliśmy.

- Innymi słowy wy przedstawiacie plan, a my go wykonu­jemy - powiedział Złoty Sztylet.

- Nie angażuj się tak prędko - zmitygował go Małodobry. - Potrzebuje nas.

- A wy potrzebujecie nas - Goda nie spuszczała z tonu. - Złote Ostrze, dobrze wiesz, że nie możesz długo się chować przed listami gończymi Belstema. A co go powstrzyma przed wsypa­niem ciebie, Małodobry? - przerwała. – A z drugiej strony pomyślcie, co będzie znaczyło po rewolucji bycie bohaterami, którzy pomogli nam zdobyć władzę.

- Och, jesteśmy z tobą - zaśmiał się Małodobry. - Nie bój nic.

- Jak ci się widzi? - Złote Ostrze przechylił się przez stół; jego świńskie oczka były zimne. - Dwie setki silnych ludzi, imigrantów i Deltan, i dwudziestka kobiet do lżejszych zadań? Ja i Małodobry zawiadujemy tym cyrkiem. Dwie setki spokojnie biorą Stary Pałac. Kiedy Dywinarcha wykorkuje, rzucają narzę­dzia i zbierają się przed Starym Pałacem. A wtedy wy rozka­zujecie.

- Broń? - zachrypiała Goda.

- Noże, łuki, rapiery.

- Proce, dmuchawki, garoty - dodał Małodobry.

Złożyła dłonie na stole i przytaknęła, przez chwilę obawiając się, że nie będzie mogła przestać, a jej głowa będzie się kiwać coraz mocniej, jak u mechanicznej lalki.

- Co o tym myślisz. Belstem?

Belstem siedział tyłem do nich, patrząc na scenę. Roześmiał się, klaszcząc w tłuste dłonie, kiedy na scenę wepchnięto szcze­niaka, obwąchującego sutki matki.

- Niech się pieprzą! - ryknął i rzucił na scenę dukata.

- Tak, pani - rzekł Małodobry. - Myślę, że naprawdę nas potrzebujesz.

Tym razem Goda usłyszała śmiech w jego wysokim głosie. Przyznała mu rację. Jego lśniące w głębi kaptura oczy przywo­dziły na myśl truciznę. Pomyślała o roztrzaskanym duchu w Zauł­ku Tellury, mając nadzieję, że nienawiść do samej siebie pozwoli jej przetrwać kolejne minuty, jednak myśl o porażce nie przynios­ła ani poczucia winy, ani potrzeby. Skuwał ją lód.


***


Za dawnych dni flameni zasiadający w Elipsie zamieszkiwali pięć wspaniałych, granitowych domów na Placu Suvret Cala. Domy zostały im na wieczność wydzierżawione przez mieszkań­ców Miasta Delta. Wolni mężczyźni i kobiety, których obraziłoby słowo “służący”, przychodzili z miasta, aby sprzątać i gotować. Cała dzielnica była tak cicha, że słychać było chóry lemanów.

Takie były dni, zanim na placu nie rozłożył się targ, zanim na każdym rogu dzielnicy pałacowej nie wyrosły kafejki i zamtuzy, zanim Braciszek Purytanizm, ostatni ze starej gwardii, nie wy­niósł się z Placu i zanim ateiści się nie rozszaleli, zakładając wszędzie ogrody i rzeźbiąc na domach gargulce.

Pietimazar Seaade bił wszystkich na głowę. Zburzył tysiąclet­ni dom, zastawiając tylko kamienny szkielet i wypełnił go szyba­mi. Zatrudnił wielu służących, których jedynym zadaniem było pilnowanie, aby w każdym pokoju paliły się świece. W nocy dom oświetlał cały plac, wznosząc się jak chrabąszcz paranoik, który chce obejrzeć swój grzbiet, nad zielonym ogrodem. Kształty drzew nie obchodziły nikogo oprócz Pietiego i jego przybranej córeczki. Para spędzała mnóstwo czasu między statuami i krze­wami, ignorując ogrodników i nawadniaczy, zajmujących się wysublimowanym ogrodem nawet w środku lata.

Wnętrze jednak przypominało normalny dom. Na salonach u Pietimazara bywali ci sami ludzie, co na Placu Antyproroka. Wino lało się strumieniami, fortuny zmieniały właścicieli: Pieti pochwalał hazard, choć Goquisite i kilka innych dam odnosiło się do tej rozrywki z obrzydzeniem. Pokój był zadymiony i mroczny, ale wszyscy nosili najlepsze stroje, nie wyłączając Gody, która rzucała ukradkowe spojrzenia na suknie innych pań.

- Godziu, rozluźnij się - powiedziała Goquisite. - Ciągle się wiercisz. Co się z tobą dzieje?

Goda oparła czoło o filar.

- To był długi dzień. - Miała rozpaczliwą nadzieję, że Goquisite weźmie to za dobrą monetę.

- Skończyłaś swojego ducha, prawda? Tę słodką sierotkę? Kiedy go obejrzymy?

Najgorsze, że wzięła.

- Niedługo.

Goq zacisnęła usta i dotknęła spódnicy Gody.

- Coś jest nie tak.

Goda zamknęła oczy.

- Nie chciałam ci tego mówić wcześniej, bałam się, że się zmartwisz. Spotkałam się dziś ze Złotym Ostrzem.

Goquisite jęknęła.

- Godziu, ten człowiek jest niebezpieczny! Na Niebiosa, co zrobiłaś?

Goda rozejrzała się wokół, zatroskana.

- Belstem też tam był. Rozmawialiśmy o poparciu tłumu. Wiadomości są dobre: wśród niższych klas ateizm jest coraz bardziej popularny. Rozmawialiśmy o nożach i sznurach do wy­najęcia. - Goq zmarszczyła nos. - Wiem, że to ohydne, ale musimy brać takie rzeczy od uwagę. Dywinarcha musi odejść. Od sześciu miesięcy nie pojawił się na Elipsie, a ostatni śmiertelny widział go trzy miesiące temu. Musimy umocnić nasze wsparcie.

Goquisite zadrżała. Jej zmiana tematu byłaby niegrzeczna, gdyby nie była zamierzona.

- W jednym się mylisz, kochanie. Jest tu Afet Merisand, nie rozmawiałaś z nim? Twierdzi, że komunikuje się z Dywinarchą. - Goda zrobiła wielkie oczy. - Dywinarchą chce cię widzieć jak najszybciej.

Goda wstrząsnął dreszcz strachu.

Ostatnia audiencja, dzięki której odważyła się tyle sobie obiecy­wać, wchodzić w układy i oszukiwać, przypominała jej się każdego dnia. Dywinarchą przyznał tak otwarcie, jak tylko bóg mógł, że była jego ulubienicą. Ale od tamtego spotkania nie słyszała ani potwierdzenia, ani zaprzeczenia tych słów. Czego teraz od niej chciał? Przez głowę przebiegały jej straszliwe przypuszczenia. Jednocześnie te przypuszczenia były dziwnie pociągające.

Wstała i ruszyła ku drzwiom. Krynolina z szafirowej tafty zawirowała jej wokół łydek.

- Godziu, poczekaj! - zawołała Goquisite.

Goda nie mogła czekać. Musiała znaleźć Korę. Tylko Kora, która wyrosła na taką śliczną dziewczynę, wysoką, długorzęsą, każdego dnia przybierającą inną twarz, mogła towarzyszyć jej w tej upiornej audiencji. Tylko ona mogła ją potem podźwignąć.

Goda potrzebowała gwiazdy przewodniej, dzięki której pożegluje po tym zdradliwym, niezbadanym morzu.

Ujrzała Falippe Greenbranch przy jednym ze stołów do gry, radosną, flirtującą, rzucająca kości w powietrze. Większość męż­czyzn uwielbiała wygrywać w tej bezsensownej grze: przegrywa­ła więc, piła wino i obiecywała znacznie większą przegraną. Kora była mistrzynią. Miała ściągniętą twarz i postawione futro, ale nikt tego nie dostrzegł. Ale nawet najlepszy makijaż nie mógł ukryć wyczerpania przed kimś, kto w głębi serca nadal uważał się za jej matkę.

Goda złapała jej wzrok, potem przeprosiła Pietiego i jego córeczkę odzianą w śmieszny strój, i wyszła w noc. Przeszła szpalerem i stanęła poza kręgiem światła padającego z okien. Kora pojawiła się pięć minut później, pełna oczekiwania, trzyma­jąc spódnicę w ręku, ani przez moment nie wychodząc z roli.

- Psst - syknęła Goda.

Kora puściła suknię i rzuciła się w jej stronę, dusząc w uścisku.

- Och, Goda, gdzie byłaś po południu? Duch się rozbił. Cały wieczór do ciebie tęskniłam. Ale Falippe nie zaszczyciłaby spoj­rzeniem twórczyni w średnim wieku, kiedy w pobliżu byli mężczyźni! - Potarła twarz dłońmi; chmura złotego pyłu zalśni­ła w świetle. Kichnęła, jakby właśnie wyszła ze szklanej klatki w kształcie Falippe. Twarz miała bladą, pierś zapadniętą, skulone ramiona.

- Nie jest łatwo udawać Falippe - stwierdziła Goda współ­czująco.

Kora wzruszyła ramionami.

- Dzisiaj rano... nieważne, i tak niedługo o tym usłyszysz. Na krew bogów, nienawidzę jej! - roześmiała się słabo. - Zacznę rozsiewać plotki, że zaszła w ciążę i uznała powrót do domu za niezbędny. Nie możesz nigdy się wygadać, że ona to ja. Nigdy nikomu, zrozumiano?

- Pochlebia mi, że robisz to dla mnie - rzekła Goda. Kora cmoknęła, jakby chciała powiedzieć: “Nonsens, oczywi­ście, że robię to dla ciebie”. Goda rozejrzała się: oczywiście, Pieti nie splamił swego minimalistycznego ogrodu ławeczkami, więc klęknęła na krótkiej trawie i przytuliła do siebie Korę.

- Spokojnie, dziecko, już dobrze. Kocham cię. Kocham cię...

- Na bogów, Goda! - Kora wyrwała się. - Nie wiesz, gdzie jesteśmy?

Goda odetchnęła, unikając nieporozumień.

- Dywinarcha mnie wezwał - oświadczyła. - Chcę, żebyś dziś poszła ze mną do Starego Pałacu. - Spojrzała na schody. - Teraz.

- O bogowie - zamrugała Kora i zadrżała, łapiąc Godę za ramię. - Przepraszam. Mam.....mam inne zobowiązania....

- Co? - Goda starała się nie okazać paniki. - Masz zobowiązania tylko wobec mnie. Właśnie to przyznałaś.

- Wiem. Ale to co innego. Jeśli nie wyważę się z tego zobowiązania, obawiam się, że moje życie będzie w niebezpie­czeństwie. - Kora przetarła twarz rękawem, który usmarowała na żółto. Złoty pył zniknął z jej policzków, ale pozostał na powiekach. - Poszłabym, gdybym mogła!

- Powiedz prawdę, nie gadaj zagadkami - twórczyni zmar­szczyła czoło. - Wyglądasz jak szop pracz.

Kora wzniosła oczy w górę, jakby błagała bogów o cierpli­wość.

- Nie mogę! Przepraszam! - Wstała. - Muszę iść, mam się z nimi spotkać w Zaułku....

- Idź. - Słowa dławiły Godę jak mąka. - Idź.

- Na bogów, Goda, nie rób tego....

- Idź! - Goda zerwała się. - I ani słowa! Idź! I nie myśl, że uda ci się nabrać mnie jeszcze raz używając tych półprawd i fałszywej lojalności!

Kora jęknęła, nie dowierzając, i pobiegła wzdłuż szpaleru, łopocząc spódnicą. Zakrakała przestraszona wrona. Goda stała, ciężko oddychając. Miłość i szczerość. Nierozłączne. Oczy ją paliły. Poddając się rozpaczy, obróciła się i splunęła na miejsce, w którym stała Kora.

Gniew zniknął równie szybko, jak się pojawił. Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się.


***


- Ta przestrzeń mnie deprymuje - powiedział Dywinarcha. - Kiedy się skurczyłem ze starości, polubiłem mniejsze pokoje. Za mną, pani. Sądzę, że i tak będziesz chciała usiąść po wysłu­chaniu moich słów.

Roześmiał się i zsunął pokracznie z Tronu, ruszając ku wyj­ściu. Goda podążyła za nim. W milczeniu, jak stado zamorskich kaczek, Boska Gwardia zeskoczyła ze swych miejsc i ruszyła w jej ślady.

Dywinarcha sięgnął ku niemal niewidocznej drewnianej klamce i skinął na Godę.

- Ale z was sępy. Precz! - oznajmił Gwardzistom i zatrzasnął im drzwi przed nosem. - Siadaj! - rozkazał, uśmiechając się.

Goda posłuchała. Na kominku płonął wesoły ogień, na podło­dze leżały skóry nakrapianych zwierząt, których nie widziała nigdy w życiu. Jednonogi stolik, na którym stała szachownica, zrobiono z kolorowej skorupy jakiegoś stworzenia, opierając ją na białym kle grubym jak udo Gody. Figury na szachownicy wykonano z kamieni szlachetnych i przyozdobiono rubinami i brylantami. Pokój wyglądał na dom i schronienie kogoś tak odmiennego od Gody, że nawet nie próbowała zastanawiać się, jakimi torami biegły jego myśli.

Dywinarcha napełnił dwa kufle zielonym napojem, który pie­nił się w gardle i smakował miętą.

- Khath - rzekł. - Napój Uarechu. - Nie pytała, gdzie leży Uarech. Spojrzała na szachownicę i zaczęła od tradycyjnego otwarcia: leman dwa pola wprzód.

- Świetnie, zagrajmy - uśmiechnął się.

Po niespełna dziesięciu ruchach Goda przegrywała sromotnie. Nie potrafiła skupić się na grze, chociaż podświadomie wiedziała, że ma ona jakieś znaczenie. Jej myśli fruwały we wszystkich kierunkach jak rój motyli. Zaułek Tellury, Goquisite, Kora, kim­kolwiek była, Kora, którą straciła. Straciła. Straciła. Patrzyła na swą dłoń, przesuwającą flamena i odsłaniającą wszystkie pozo­stałe figury.

- Myślę, że figury psują twe morale, pani - odezwał się Dywinarcha. Jednym ruchem chudego ramienia oczyścił sza­chownice, a figury upadły na podłogę, błyszcząc jak rozżarzone węgle. - Ta gra jest bardzo stara. Sądzę, że należy ponownie rozważyć jej symbolikę - Kopnął figurę Dywinarchy w ogień.

- Teraz znacznie lepiej!

Goda nie spuszczała z niego wzroku.

- Widziałem tylko tradycyjne figury - wyjaśnił. - Dla każdego gracza zestaw Inkarnacji, para flamenów i armia lemanów - szaroróżowe wąsy podskakiwały spazmatycznie, gdy mówił. Sięgnął pod krzesło i wydobył garść nowych figur: - Co o nich sądzisz?

Brylantowy Dywinarcha, wysoka, królewska kobieta, miała twarz Gody. Nie można było się pomylić. Tak jak i druga. Obracała je w palcach, patrząc na rysy twarzy.

- Oto Goquisite i Belstem zamiast flamenów i ze dwóch twórców dla wyrównania rachunku. To armia twoich pochleb­ców, a to moja. Zagrajmy.

- Panie - powiedziała. - Nie drwij sobie ze mnie w ten sposób. Powiedz, po co mnie tu sprowadziłeś i pozwól mi odejść. Zmarszczył brwi.

- Czego oczekujesz? Czyżbym nie był wystarczająco za­bawny? Bardzo dobrze. Tyle symboliki - wstał i przechylił stół. Goda zdusiła okrzyk paniki, kiedy figury runęły na jej kolana, kłując małymi koronami, sztyletami i strzykawkami. Zmieszały się z tymi na podłodze, a kominek wyglądał, jakby był pełen tłuczonego szkła. Dywinarcha stał, dysząc. Ogień na kominku drżał jak przerażone zwierzę. Cienie kryły się w kątach.

Goda wstała powoli. Wydało jej się, że cienie stają za plecami Dywinarchy, aby użyczyć mu swej siły.

- Kiedy zaczyna się bitwa - powiedział - zawieszone zostają wszystkie prawa oprócz jednego: prawa Walki. Doradcy muszą zostać generałami, a kamienie do głosowania zmieniają się w osełki. Inaczej ulegną zniszczeniu. Wybrałem ciebie, Godo Gentle, bo jesteś twórczynią, potrafisz zabijać.

Z pustki powstała myśl: “Już nie”. Kiedyś takie wezwanie rozpaliłoby jej krew. Ale straciła Korę. “Już nie”.

- Umieram. Po moim odejściu wybuchnie wojna. Wybra­łem więc ciebie na mojego następcę, bo będziesz potrafiła ją szybko zakończyć. Będziesz zdolna kontrolować konflikt i do­prowadzić Dywinarchię do ludzkich rządów, jak statek do portu. Utrzymasz ster. Czuję bowiem, że z ateistów w Elipsie ty jedna masz i żądzę władzy, i zdolność jej utrzymania.

Potrząsnęła głową:

- Dziękuję, Dywinarcho, ale nie.

- Co? - Wybałuszył oczy.

- Był czas, kiedy radowałabym się z twej propozycji. Ale już nie. Mam trzydzieści osiem lat - Pogładziła suknie, pokazu­jąc mu gorset ściągnięty na brzuchu, aby ukryć nadmiar tłuszczu. - Straciłam zdolność robienia duchów. Straciłam talent - wzię­ła głęboki oddech. - Straciłam moich imchrim. Sądzę, że straci­łam zdolność odczuwania.

Jego wąsy stanęły dęba, drżąc z wściekłości.

- Będziesz Następczynią! Wybrałem ciebie i zrobisz tak, jak ja ci rozkażę!

Wybuchnęła śmiechem.

- A nie lepiej powiedzieć, że byłabym dobrą Następczynią, bo w przeszłości odważyłam ci się sprzeciwić? W momencie, gdy chcesz sterować swym upadkiem, przegrywasz. - Przestał ją obchodzić ton jej słów.

- Zapamiętają mnie jako Dywinarchę, który skończył wła­danie bogów! - miał głos jak pęknięty dzwon. Jęknęła, ale nie odważyła się zatkać uszu. - Nie będziesz mi bruździć!

- Dywinarcho, nawet nie jestem dobrym wyborem. Twórcy już mi nie ufają. Ateiści pogardzają mną, bo jestem zbyt związana z twórcami. Flameni przestali mnie szanować odkąd wyprowa­dziłam się z Zaułka Tellury. Gdybym spróbowała ogłosić się Następcą, moje poparcie runęłoby jak domek z kart.

Wyszczerzył zęby w szalonym uśmiechu.

- Nie masz wyboru, pani. Moi pochlebcy już rozpuszczają pogłoski. Kiedy wrócisz na Plac Antyproroka, wszyscy ateiści w mieście poznają nowinę. A dama Ankh już zaczęła szykować fetę.

Oślepiająca, ogłuszająca ciemność. Goda chwyciła się krzes­ła. Wyciągnęła dłoń do ognia, tej słabej iskierki w paszczy wyją­cej ciemności, która chciała ją pożreć.

Teraz znała prawdę. Ten pokój, który nic nie ważył, i całe Miasto Delta wisiało nad wyjącą otchłanią na pajęczej nitce. Ciemność wciskała się w jej uszy, rozrywała mózg. Tonęła w podłodze.

Ciemność.

Cóż jej zostało?

Uśmiechnęła się olśniewająco. Musi ciągnąć tę grę.

- Nie mogę się doczekać. Powinnam już wracać, czy mógł­byś wezwać moją rykszę? Jak sam mówiłeś, dama Ankh drży z niecierpliwości, aby mi pogratulować.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI


Światło lśniło na powierzchni ciemnej rzeki. Odbicia lampio­nów kołysały się wraz z tratwami w rytm wybijany przez tańczące stopy. Musiało tu być ponad trzy tuziny połączonych tratw, spuszczonych na kanały jak barwnik wsypany do wody. Każdą udekorowano inaczej. Słusznie dumna ze swego osiągnięcia, Goquisite zaprosiła około pół tysiąca Deltan i przyjezdnych na bal. Na środkowych tratwach ustawiono coś, co nazwała “bufe­tem”: połowa zgromadzenia uznała jedzenie na stojąco za barba­rzyństwo, druga połowa była zachwycona nowością. Co najmniej dwadzieścia duchów czuwało nad bufetem, mrożąc wszystko i zapewniając przystawkom odpowiednią temperaturę.

Dla ludzi z Bagniska, Shimorning i Zarzecza, siedzących w tawemach na brzegu rzeki, łodzie wyglądały jak świetlne bańki: pływające katarynki, na których figurki tańczyły do brzęczącej, odległej muzyki. Goquisite, dama Ankh urządziła to przyjęćie, aby uczcić połowę lata, a plotki twierdziły, że możni świętowali coś znacznie większego. Jednak bywalcy tawern, podchodzący do dam i lordów z dużą dawką cynizmu, żadnych wyjaśnień nie brali za dobrą monetę.

- Co za szaleństwo - zżymali się na Bagnisku. - Twier­dzić, że Dywinarcha dobrowolnie zrzeknie się tronu. Bluźnierstwo!

- Szczęściara z tej głupiej dziwki - parskali robotnicy w Shimorning, pociągający tanie piwo. - Tylko dlatego, że była pobożna i jej się odwidziało. Zupełnie jak my wszyscy.

- Nic nie wiem i guzik mnie to obchodzi, ale jutro po rzece będzie pływać kupa fajnego towaru - dodawał i rybacy, przemytnicy z Zarzecza.

Godzie stojącej na tratwie Miasto Delta jawiło się jak długi, wąski pas światła, ciągnący się aż do morza. Zdawało się równie odległe, jak jej dawno minione dzieciństwo. Rozpoznawała każ­dego: to był znak, jak bardzo odcięła się od swych korzeni w Bagnisku. Możni, odziani na zagraniczną modłę, wchodzili na tratwy, jakby Miasto Delta było łodzią, która tonęła. Jedynymi znajomymi, którzy nie przyszli, byli twórcy. I czego to dowodzi­ło? Właściwie cieszyła się, że nie przyszli. Cieszyła. Przebrani czy nie, przynieśliby jej wstyd. Byli przeżytkiem, niemodnymi wieśniakami. Bagnisko ciągnęło się za nimi jak smród.

Dama Ankh obraziła się na Godę, gdy ta nie chciała potwier­dzić pogłosek o zaszczycie, jaki ją spotkał, i od tygodnia się do niej nie odezwała. Zajęła oddzielną tratwę z dziecinnej chęci udowodnienia, że była bardziej popularna od Gody. Zawsze była infantylna, Goda nareszcie to zrozumiała. Pod wieloma względa­mi nadal była lemanką, nienormalnie łaknącą miłości i opieki od tych, z którymi się przyjaźniła.

Goda tęskniła za Korą. Miała nadzieję, że uczennica nie rozpacza zbyt mocno; nie mogła jej porzucić. Kora nie przecenia­ła się. Kora nie popełniła niewybaczalnego grzechu odwracając się od swych imchrim. Tak naprawdę ta długa noc zaczęła się wtedy, gdy Szczęsny jednym słowem zakończył ich miłość, tego dnia w Sali Tronowej. Tak bardzo za nim tęskniła...

Nie będąc twórczynią, Goda Gentle była nikim.

Śmieszne, że nikt tego nie zauważał.

Dama Nearecloud wpatrywała się w nią bacznie. Goda zebrała się w sobie.

- Zgadzam się. Absolutnie. - Dama uśmiechnęła się i po­wróciła do trajkotania.

Na tratwach było jasno jak w dzień. Nowe suknie, przełado­wane falbankami od pasa w dół, błyszczały i rozpychały się, tułowia kobiet w obcisłych gorsetach wyrastały z nich jak pale z dna rzeki. Dekolty odsłaniały ramiona. Ramiona Gody zyskały z wiekiem, jej futro lśniło. Odpowiednio ubrana, z wyszukanymi ozdobami, stała się jedną z najatrakcyjniejszych kobiet. “No cóż”, pomyślała gorzko. “Przynajmniej stać mnie na to, aby odejść w dobrym stylu”. Mężczyźni nosili spodnie tak obcisłe, że wy­glądały jak druga, bezwłosa skóra. Fraki miały tak wiele koronek, jak suknie ich żon. Tylko Belstem się wyłamał: miał na sobie starą zieloną marynarkę i szerokie, kwieciste spodnie.

- Hej, Godo! - ruszył w jej stronę, zwalisty i imponujący. Dama Nearecloud usunęła się. - Gdzie się podziewa Goquisite?

Goda pochyliła się, by go objąć.

- Gdzieś tu jest, myślę, pozwala możnym ze wsi czuć się jak w domu. Ma dar uspokajania ludzi.

- No pewnie! - Belstem wyszarpnął koronkową chustecz­kę, spojrzał na nią i wytarł ręce w spodnie. - Bezużyteczne gówno. To wina Anei, twierdzi, że powinienem nosić te nowe pantalony, z moimi nogami! Mówię jej, sama je noś, a ona naprawdę myśli, że każę jej chodzić w męskim stroju! Ha!

- Ile lat ma teraz Aneisneida? - zapytała Goda. - Chyba dwadzieścia pięć czy sześć...

- Więcej! - parsknął. - Przyszedłem spytać o plotki, Godo. Nie ma w nich za grosz prawdy, co? Robimy z siebie głupców, wydając to przyjęcie? - Miał świńskie oczka. Goda wiedziała, że jest wystarczająco bystry, aby domyślić się, ile było prawdy w po­głoskach. Na pewno zastanawiał się, czy nie powinien obrazić się na Godę za to, że okazała się bliżej związana z Dywinarchą niż on.

- Czy Anei nie powinna myśleć o zamążpójściu? - ciąg­nęła Goda. - Dobrze by było. gdyby wreszcie wyrwała się spod twoich skrzydeł.

- Na to się nie zgodzę! - Ludzie zgromadzeni wokół zachichotali, ale Goda wiedziała, że to nie był żart.

- Co myślisz o Soderingalu Nearecloudzie w roli zięcia? Jego matka przed chwilą mówiła mi, że potrzeba mu uspokajają­cego wpływu żony. Zauważyłam, że lubią swoje towarzystwo. - Rzuciła okiem na tratwy, a wszystkie głowy obróciły się jak na komendę. W małej alkowie udekorowanej dwoma duchami sie­działa jasnofura kobieta i z ożywieniem rozmawiała z potężnym młodzieńcem. - Jest od niej rok czy dwa młodszy, ale to nie powinno...

- Cholera jasna! - ryknął Belstem. - Wszyscy wiedzą, że to bękart Złotego Ostrza! - Pochlebcy wstrzymali oddech. - Jeśli pozwolę na małżeństwo z nim, otworzę Złotemu Ostrzu drzwi do Elipsy! To początek końca! Plebs u władzy! Tylko byli lemani to prawdziwa szlachta! - Powoli obrócił się. - Lepiej o tym pamiętajcie! - Z podbródka zwisała mu plwocina. Nikt się już nie śmiał.

- Belstemie - powiedział ktoś - czy nie powinniśmy spróbować kolacji, którą nam serwuje Goquiste?

- Nie - odparła słodko Goda. Uśmiechnęła się, a oczami dała znak Belstemowi, że nie powinien wyjawiać swych powiązań ze Złotym Ostrzem. - Belstemie, musisz w końcu przyjąć do wiadomości, że sposób, w jaki traktujesz swą córkę, jest nie do przyjęcia. Lubię cię, dlatego chcę, abyś zrozumiał, że ją krzyw­dzisz. Aneisneida zasługuje na własne życie. - Skłoniła głowę uśmiechnęła się, gdy Belstem wypluwał z siebie odpowiedź. To był dosyć dobry moment. Nie będzie ich wiele. Tłukła na oślep ramionami i próbowała utrzymać się na powierzchni wszechobecnej, ogłuszającej ciemności, ale nie wiedziała, jak długo jeszcze będzie mogła walczyć samotnie.


***


Ubrana we własne suknie, z włosami tylko trochę pozłocony­mi, Kora przeskakiwała z tratwy na tratwę, omijała obładowanych służących i dygała możnym. Nie zauważali jej. Nikt jej nie rozpoznawał i była im za to głęboko wdzięczna. Głośne rozmowy pośrodku tratwy pozwoliły jej namierzyć Goquisite, ale gdzie była Goda? Ten wieczór wypełniały pytania bez odpowiedzi. “Byłam leniwa”, stwierdziła Kora. “Zbyt leniwa. Duch się stłukł. Powinnam ją zmusić, aby mi powiedziała, co się stało. Nie dokończyłam tej sprawy. Gdzie ona jest?”

Nie rozmawiały ze sobą od kłótni w ogrodzie Pietimazara. Za każdym razem, kiedy Kora wpadała do rezydencji Ankh, Gody nie było (chociaż jej ryksza stała przed bramą). W końcu Kora zarzuciła próby, a każdego wieczora była zajęta. Miała wrażenie, że już zawsze będzie prowadzić podwójne życie: jedno w kwaterach Boskiej Gwardii, ucząc się od auchresh, doskonaląc ich język i próbując zrozumieć, czego od niej oczekują, drugie za dnia, według oficjalnego rozkładu zajęć. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem spała dłużej niż dwie godziny. Dziś pomogła sobie kofeiną, winem i zmartwieniem.

Nie była pewna, czy chce pomóc Pli w zdławieniu spisku, ale nie miała innego wyjścia. A poza tym Pli jeszcze jej nie poprosił, aby coś dla niego zrobiła. Po prostu stał się bardziej przyjacielski, a jego ironiczne przycinki działały na nią jak wino. Obojętność Nadziei przerodziła się w ciepło, które zdumiewało i boginię, i Korę. Byli też Szkło, Księżyc, War, Sepia, Srebrny i inni Boscy Gwardziści, któ­rych poznała. Bliskość z nimi zaskakiwała ją samą.

Nie z Miło. Pewnego razu, gdy Nadzieja przeniosła ją do kwater, był tam. Rozmawiał z Pli, rysował coś stopą na podłodze, podczas gdy Waleczny mówił. Spojrzał na nią, ich oczy się spotkały przez dym i parę. Powiedziała coś, co na zawsze zagłu­szyły rozmowy Gwardzistów. Jego twarz zmroczniała i zniknął. Jego przyjaźń była obecna w życiu Kory, odkąd zrobiła pierwsze­go ducha. Przerażała ją intensywność, z jaką za nim tęskniła.

A pragnienie, jakie czuła za każdym razem, gdy go dostrzegała na tratwach, przerażało ją jeszcze bardziej. Kołysał się na krawędzi, gdy sprawdzał, czy przedziurawi tratwę szponami: żartował z Prze­trąconym Ptakiem albo Pli w tłumie; podkradał przystawki pod czujnym okiem stróżujących duchów; całował Brązową Wodę na szczycie jednego z mostów ozdobionych kwiatami.

Kora znalazła Godę na drugiej północno-zachodniej tratwie, pogrążoną w rozmowie z Belstemem, otoczoną przez pochlebców. Podeszła bliżej. Strach chwycił ją za gardło. Goda była ożywioną, żartującą duszą towarzystwa, czarowała wszystkich bez końca. Ale nie była mistrzynią. Kora doskonale wiedziała, że Goda rozkazała swemu ciału działać, a sama odesz­ła. Bogowie wiedzą, dokąd.

W głowie dzwoniło jej, że mistrzyni śniła koszmar na jawie. “Siedzi po turecku i zatyka uszy, zastanawiając się, jak powin­na żyć, kiedy wróci.

Jeśli wróci.

Czy plotki są prawdziwe? Dlaczego więc nie świętuje z inny­mi?”

Kora nieświadomie mięła swą czerwoną, aksamitną spódnicę. Dźwięk dartego materiału przywrócił ją do rzeczywistości.

Dywinarcha na pewno nie wybrał jej na Następczynię. Pli albo Nadzieja powiedzieliby mi o tym.

Powiedzieliby? Na ile mi naprawdę ufają?”

Obok niej pluskała woda, jakby chciała wyrwać ją z kręgu możnych, ponieść z prądem na własnej tratewce. Wspięła się na palce i spojrzała prosto na Godę. Nawet z tej odległości oczy mistrzyni były czarnymi dziurami. Wszystko, co Kora z nią dzieliła: śmiech, pocałunki, duchy, kakaowo-miodowe perfumy, suknie, gniew, lekcje tworzenia i życia, przemknęło jej przez głowę szybciej od światła.

Zakrztusiła się, jakby tonęła. Goda uśmiechnęła się smutno i przechyliła głowę. Patrzyła Korze w oczy i nie przestawała mówić, jej głos zagłuszał muzykę z tratwy nieopodal. Kora oparła się o reling i poczuła, jak ostrze wbija się w jej dłoń. Czarna woda poniżej i nocne niebo miażdżyły ją jak chrząszcza na kowadle.

Przepchnęła się przez tłum, szlochając.

- Kim jest ta panienka? - zapytała Goda. - Ktoś ją zna?

- Jakaś intruzka, pani. Pozbędę się jej. - Jakiś szlachetka chwycił Korę i odepchnął.

Upadła na kwiatowy most, szlochała, nie mogąc płakać. Miło przechylił się z liny, na której balansował, i dotknął szponem jej ramienia:

- Wszystko w porządku, pani?


***


Niepisane kody, które rządziły zachowaniem bogów wśród ludzi, mówiły, że Miło powinien pojawiać się tu i ówdzie bez ostrzeżenia, skakać po olinowaniu, gawędzić z Inkarnacjami i Gwardzistami, zachwycać ateistów swym dowcipem. Gdziekol­wiek się pojawił, musiał wywoływać zachwyt.

Bogowie stosowali się do tych zasad lub nie. Kora jednak pomyślała, że gdyby Miło mógł wybierać, ubrałby się w obcisłe bryczesy i frak i wtopił w tłum.

Po raz pierwszy tego wieczoru był sam.

- Gdzie byłeś? - rzuciła, patrząc na niego. - Od tygodni się z tobą nie widziałam! - Jak szybko okazała uczucia. Dławiły ją łzy. - Nigdy cię nie obchodziłam! Znaczę dla ciebie mniej niż szczur w klatce...

- Och. - Zacisnął dłonie na brzuchu i zachwiał się, jakby wbiła mu nóż pod żebra. - Jak myślisz, o co mi chodziło, kiedy zaprosiłem cię do kwater Boskiej Gwardii? Dlaczego nie przy­szłaś?

- Musiałam być z Godą! Nie domyśliłeś się?

- Zdajesz sobie sprawę, jakie ryzyko podjąłem, gdy powie­działem ci, kim jesteśmy? Czy wiesz, co inni pomyśleli, kiedy tamtej nocy nie przyszłaś? Zdrajca, wyrzutek o miękkim sercu...

- Przyszłam! Byłeś tam. I... - przyszło do najgorszego - i powiedziałeś ,,Nic mam z nią nic wspólnego, nie jestem za nią odpowiedzialny”.

- Powinienem więc pozwolić im, aby użyli ciebie przeciw mnie? - podniósł głos. - Mnie przeciw tobie? Chodziło o nasze bezpieczeństwo! Pli już podejrzewa!

- Boisz się go.

- Ty się go boisz.

Świat skurczył się do mostka, na którym oni, śmiertelna i bóg, skakali sobie do oczu, równi sobie w bólu.

- Boisz się nas wszystkich. Nawet mnie. Przychodzisz, bo boisz się, co będzie, jeśli się nie pojawisz. Tak naprawdę, to chcesz mieć to wszystko za sobą i nigdy więcej nas nie oglądać.

Wzięła głęboki oddech.

- Na początku tak było. Bogowie wiedzą, że mogłam noce spędzać w inny sposób. Na przykład spać. - Urwała. - Ale teraz wracałabym nawet, gdyby nikt po mnie nie przychodził. Nic tak mnie nie ożywia, jak ich rozmowa. Wśród nich nie czuję się śmiertelna, tylko wyjątkowa. Bo jestem jedyną śmicrtelniczką, którą kiedykolwiek znali. Znali, rozumiesz? Kontroluję to, jak mnie widzą. Mogę być, kim tylko zapragnę. A co najlepsze, mogę być Korą. I każdej nocy - przełknęła - każdej nocy mam nadzieję, że tam będziesz. I każdej nocy robi mi się niedobrze, kiedy cię nie ma.

Zakołysał się gwałtownie w przód i w tył. Po chwili zeskoczył z liny. Skłoniła się, ale kiedy dostrzegła gniew na jego twarzy, wyprostowała plecy i spojrzała mu w oczy, nadrabiając odwagą.

- Pani - rzekł łagodnie - zatańcz ze mną.

Serce stanęło jej na moment.

- Nie... Nie tutaj.

- To znaczy? - Wziął ją za rękę.

- Nie tutaj. Gdzieś, gdzie ludzie nas zobaczą.

Jego oczy zbłękitniały. Nigdy wcześniej tego nie widziała, ale domyśliła się, że była to tylko gra świateł. Jego ramiona zadrżały, jakby rozkładał niewidzialne skrzydła.

- Chodź więc.

Położył jej dłoń na ramieniu i poprowadził ku największej tratwie. Tancerze zaczęli szeptać, widząc tę dziwną parę, ale większość pomniejszych szlachetków już opuściła przyjęcie, a ci, którzy zostali, przywykli do tego, że bogowie zadają się ze śmiertelnymi, choć nigdy nie widzieli czegoś podobnego. Inne Inkarnacje też już wyszły. Czarna woda, trawiasta wyspa i płetwa nocnego rekina przesuwały się przed oczami Kory, gdy wirowała w szybkim walcu. Była zdezorientowana niemal jak podczas teth”tach ching. Mokradła cuchnęły mułem tak starym i gęstym, że zapach wywoływał mdłości. Podczas upałów woda opadła o połowę. Spojrzała na inne pary, wirujące obok ich splecionych dłoni. Czuła perfumy. Najsilniej pachniał Miło: sobą, solą i kwia­tami. Ona pachniała kakao i miodem.

- Wcześniej - powiedziała - zdarzyło się coś, kiedy wszyscy obserwowali Pli i Nadzieję, popisujących się na wschod­niej tratwie.

Miło parsknął śmiechem i zamknął usta, widząc wokół wyba­łuszone oczy.

- Posunęli się za daleko. Pełno tu rekinów, a poza tym teth” z wody należy do najtrudniejszych! Nikt nie nawrzeszczy na Pli, ale sądzę, że Przetrącony Ptak obruga Nadzieję od góry do dołu. Co mówiłaś?

Kora przypomniała sobie ciemność. Przypomniała sobie okrop­ne uczucie bycia nie na swoim miejscu, kiedy spojrzała w oczy mistrzyni. Poczuła ciężar przeszłości.

- Nieważne.

Walc skończył się fanfarą. Zdyszani tancerze stanęli i zaczęli klaskać.

- Panie i panowie, za chwilę zagramy ostatni utwór wieczo­ru - oznajmił wodzirej.

Pary zaczęły trajkotać. Czarno odziani służący przemykali między nimi, dyskretnie wymieniali zużyte świece. Kora spojrza­ła na Miło. Spoglądał nieobecnym wzrokiem na szlachcica i szlach­ciankę, kupca i jego żonę, śmiertelnych z każdego zakątka świata. Boskich Gwardzistów z soli, którzy uosabiali inny świat.

- Wynośmy się stąd - powiedział.


***


,,Zrób ducha”. Tego się po niej dziś spodziewali. “Dziś w no­cy”. Nowe rządy powinny być udekorowane. Wśród ateistów duchy nadal symbolizowały władzę. Nie zauważali, jaka ironia tkwiła w tym, że tak postępowi, patrzący w przyszłość i dyktujący modę ludzie nadal pozwalali bogom decydować o pięknie?

Cóż, Goda zawsze myślała, że Goquisite wie, iż to pierwszy Dywinarcha, zakochany w sztuce tworzonej przez ludzi, powołał twórców do Elipsy, a duchy otoczył bałwochwalczą czcią. Ale Goquisite na pewno wiedziała, że twórcy mają zwyczaj się prze­bierać, a jednak nie obchodziło jej, że Goda nie była przebrana.

Nie mogła tworzyć we własnym imieniu: to byłaby ostatnia przegrana, której prawie nikt nie potrafiłby znieść. Czy oni uwa­żali, że mogła robić wszystko? Że nie obowiązują jej zasady? Nieważne. Mogła złapać kogoś, kogo paraliżowała jej sława mistrzyni, doradcy, ulubienicy Dywinarchy i tak dalej. Otoczyła­by go swą trującą siecią, zabrała do Zaułka Tellury, zabiła i scho­wała ciało pod łóżkiem. I nadszedłby koniec.

Większość zwykłych gości już wyszła. Niedobrze. Oni byliby najlepsi...

- Pani Gentle - szepnął stojący za nią mężczyzna. - Wystaje ci halka.

Odwróciła się, wściekła. Stanęła: był młodym Piradyjczykiem o miękkim, srebrnym futrze i oczach jak dwa hematyty.

- Nadasz się - stwierdziła.

- Jest pijana - szepnął ktoś.

- Nie piłaś, pani, prawda? - zapytał młodzieniec. - To byłoby takie niemądre...

Jakim prawem pytał ją o takie rzeczy? Nie wypiła ani kropli i to było najgorsze. Była trzeźwa jak dziecko, kiedy większość świec już zgasła, orkiestra spływała potem, grając w nieskończo­ność walca dla kilku obejmujących się par, a na pokładzie leżało potłuczone szkło i resztki jedzenia. Damy i lordowie obserwowali ją w ciszy, kobiety trzymały swych partnerów pod ramię i nie komentowały.

Goda zatoczyła się. Piradyjczyk złapał ją za rękę.

- Spokojnie - szepnął. - Jesteś sztywna jak duch. Pamię­tasz, jak wzięłaś sobie uczennicę, która była gadającym duchem, pamiętasz? Pamiętasz cokolwiek?

- Kim jesteś? - spytała. Mężczyzna prowadził ją ku wyj­ściu. - Dobranoc, Goquisite! - wrzasnęła.

- Dobranoc! - zaświergotała Goquisite. Goda słyszała, jak mówiła do stojącego w pobliżu lorda. - Kiedy już go doprowadzi do domu, przejmie kontrolę, nie ma obawy. Ona po prostu gra. To jak przebranie, tylko w słowa...

Na molo czekała ryksza.

- Posiadłość Ankh, skrzydło Gentle! - zawołała Goda automatycznie.

Zrozumiała pomyłkę, kiedy skręcili na północ, zamiast na południe. Powinna zabrać ducha do Zaułka Tellury. “A czy to ma jakieś znaczenie?” Koła, jak werble, wybijały rytm na kocich łbach Bagniska. Schwyciła mężczyznę za ramię, aby nie wypaść. Miał twarde mięśnie i mocne kości; nie był wcale taki młody. Spojrzała mu w twarz. Uśmiechnął się do niej uroczo i choć nie widziała jego zębów, zamarła.

- Bogowie - szepnęła. - Co ty tu robisz? - Cofnęła się, przetarła oczy nadgarstkiem. - Nie, oczywiście, że nie. Przepra­szam. Nawet tam nie poszedłeś. Nikt z imrchim nie poszedł, mają lepszy gust i nie bywają na szmirowatych przyjęciach jak...

- Ty też masz lepszy gust - rzekł. - Zazwyczaj. Moja miła.

Przyciągnął ją do siebie i pocałował głęboko, popchnął ją w tył, objął, położył na siedzeniu. Opierała się, ale znała pocału­nek. Znała jego ciało. Zdjęła czarną perukę i przejechała dłonią po krótkich, sztywnych włosach. Znała go. Kiedyś byli jedną duszą w dwóch ciałach, impulsem twórczym przeciętym na pół, podwójnym sercem wśród nowych twórców.

- Hej! - Wysunęła się z jego ramion i wystawiła głowę na zewnątrz - Zmiana trasy! Zabierz nas do Zaułka Tellury!

- Nie bądź niemądra! - powiedział Szczęsny. Wyjrzał. - Nie słyszałeś tego polecenia! Do posiadłości Ankh! - Po czym opadł na siedzenie, przyciągnął do siebie Godę i całował co drugie słowo. - Musimy tam spędzić naszą ostatnią noc, żebyś inaczej zapamiętała ten dom. Dla twojego dobra. A poza tym nie chcemy, żeby wracający twórcy nas nakryli.

- Wracający? Skąd?

- Wszyscy mamy wystarczająco zły gust, aby bywać na szmirowatych przyjęciach - zaśmiał się. - Oprócz Algii i Eterneli.

- Przebraliście się.

- Tak, ci, którzy przyszli.

Nie rozpoznała ich. Nawet ich nie znała. Ciemność rozwarła się pod rykszą, a podskakiwanie ustąpiło. Płynęli.

Skuliła się na kolanach Szczęsnego, obejmując się ramionami.

- Zerwij ze mnie te suknie, Szczęsny - wymruczała. - Zetrzyj puder. Zdejmij klipsy. Zerwij naszyjnik. Uduś mnie nim. Zmień mnie, wymaż mnie, weź mnie, strać mnie, zmień mnie...

- Bogowie! - Przyciągnął ją do siebie, otoczył udami i ramionami tak silnie, że prawic nie mogła oddychać. - Co oni ci zrobili? - Zamknął jej usta swoimi i przytulił, jakby chciał, aby zlali się w jedno.


***


W jej sypialni na Placu Antyproroka, na łożu zasłany m jedwa­biem, pod gwiazdami, nie ograniczyli się do Pocałunków. Po drugim orgazmie straciła rachubę. Ciemność hipnotyzowała ją futrem lśniącym od potu, zębami, długimi nogamj. Nigdy nie miała kochanka lepszego od Szczęsnego. Nigdy nie miała ko­chanka innego niż Szczęsny. Hem był bladym wspomnieniem. Nie pamiętała imion tych, którzy się pojawiali na Placu Antypro­roka, jednonocnych pocieszycieli. Szczęsny był uważny jak męż­czyzna i namiętny jak chłopiec. Od jak dawna nie czuła się zaspokojona?

Pokój pachniał smakowicie. Chciała polizać powietrze pełne kakao i miodu. Po raz pierwszy od lat przypomniała sobie, dla­czego tak kochała ten zapach. Pirady późną wiosną, Grussela, ogród jej ojca, upstrzony czerwonymi kwiatami; winorośl pnąca się po murze; młoda Goda leżąca z rękami pod głową, obserwu­jąca błękitne niebo, przez które przelatywało stado zielonych pąków, tańczących na jesionie.

Łóżko było morzem pogniecionych prześcieradeł. Szczęsny pogłaskał ją po plecach, ciepły, zmęczony. Schowała głowę w je­go ramieniu i rozpłakała się, wbiła mu palce w plecy i przytuliła się mocno.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI


Miło i Kora stali sami na dachu domu Przetrąconego Ptaka, wieży górującej nad miastem. Z domu Nadziei kilka ulic dalej dobiegały głośne słowa w auchresh i łomot bębna beleth. Boska Gwardia wydawała własny bal.

- Powinienem być ze Starszym. - Miło oparł się sztywno o balustradę. Daleko w dole Chrom toczył swe wody z cichym rykiem. - Jest teraz przykuty do łóżka i chce, abym co wieczór składał mu doniesienia o rozwoju wydarzeń. Kazał mi przyjść po balu.

- Miło - Kora stanęła obok niego. - Czy w plotce, że wybrał Godę na swoją Następczynię, jest choć trochę prawdy?

Miło nie odzywał się przez chwilę. Później rzekł:

- Nie wiem. Spotkał się z nią jakiś tydzień temu. Nie wiem, co jej powiedział.

- Przejąłbyś się, gdyby to była prawda? Pli się przejmuje. Oczywiście, walczyłby, żebyś to ty wstąpił na Tron niezależnie od tego, co postanowi Dywinarcha, ale gdyby Goda była legal­nym Następcą, miałaby wielu zwolenników.

- Mówiąc prawdę, Koro, nie obchodzi mnie to - odparł. Posłał jej zmęczony uśmiech. - Posłuchaj, jak polityka wkrada się do naszej rozmowy. Czy naprawdę kiedyś myślałaś, że intrygi nigdy nie wkradną się do twego serca? Czy uważałaś, że najważ­niejsza jest przyjaźń? Posłuchaj nas teraz.

- Nigdy nie myślisz o Tronie, prawda? - rzekła. - W koń­cu tylko tobie jest przeznaczone na nim zasiąść.

Miło zacisnął zęby i patrzył na rzekę. Kora zaczęła żałować swoich słów, ale powiedzenie jeszcze czegoś było zbyt wielkim ryzykiem. W końcu przytuliła się do niego.

Wydawał się zdziwiony, a potem wolno otoczył ją ramieniem. Robił to tysiące razy, jednak teraz była boleśnie świadoma każ­dego jego ruchu. Gwiazdy świeciły jasno. Nad nimi Serce wypa­lało dziurę w niebie.

- Ludzie się dziś na nas gapili. - Puścił ją. Nagle poczuła się nieszczęśliwa.

- Ale teraz się nie gapią. - Chwyciła jego rękę i ponownie położyła na swej talii. I chociaż ledwo czuła jego palce przez gorset, wiedziała, że się zacisnęły.

- Tak. Nikt nas nie może zobaczyć, co? - Obrócił ją powoli, aby stali twarzą w twarz. W zagłębieniu jego szyi lśnił szpon, gotowy przebić skórę. W świetle gwiazd nie było widać zieleni twarzy; wilgotne, purpurowe loki spadały na czoło.

- Widzieli, że wyszliśmy razem. Wiesz, co sobie pomyślą. Czy może być bardziej soczysta... - przypomniała sobie Kora.

- Na Moc! - Przyciągnął ją do siebie. - Czy nas to obchodzi? Czy obchodzi nas, że cały świat się dowie?

Położyła mu głowę na piersi.

- Że...

Przerwał, jakby go ugodzono. Na policzku czuła jego płytki i szybki oddech. Jego ramiona zacisnęły się kurczowo wokół niej. Do diabła z tą suknią! Bała się oderwać twarz od jego koszuli. Jedwab był tak cienki, że jego obojczyk odciskał się na jej policzku, parzył skórę.

- Miło, nie mogę tego znieść - wyszeptała.

- Czego?

- Że cię kocham.

Minuty mijały. Westchnął, a jego oddech oszołomił ją swym zapachem.

- Jak długo o tym wiesz?

- Jakieś trzy godziny. - Odważyła się pocałować go w szyję. Słony pot pojawiał się wszędzie tam, gdzie spoczęły jej usta. Był ostry i kwaśny, gorący i słodki. Czy sól mogła być słodka? - Odkąd zrozumiałam, dlaczego tak bardzo za tobą tęskniłam. Dlaczego przechodziły mnie ciarki za każdym razem, kiedy o tobie myślałam.

- Wy, śmiertelni jesteście mniej wstrzemięźliwi od nas - szepnął, pół żartujcie, pół chwaląc. - A ja myślę, że wiedziałem, byłem pewien, od miesięcy. Odkąd Pli rzucił mi to w twarz, jak zarzut. Po twojej picrwszej wizycie pokłóciliśmy się.

- Co to miało ze mną, wspólnego?

- Kłóciliśmy się o ciebie. O mój związek z tobą.

- Och - Kora zadrżała. - I co powiedział?

- Obraził mnie. Oskarżył mnie o zdradę auchresh jako rasy, a w szczególności lesh kervayim. Ale ten zarzut wcale nie byłby taki straszny, gdyby wypowiedział go inaczej. Zranił mnie tak mocno dlatego, że... że to była prawda. - Jego usta powoli pieściły jej włosy. Potem poczuła palce pod brodą, unoszące jej twarz. Zanim ich usta się spotkały, Miło przewrócił oczami.

Wybuchnęła śmiechem, szybko tracąc oddech.

- Nie patrz tak na mnie!

Przejechał dłonią po jej włosach, uśmiechał się lekko.

- Wybacz. Właśnie do mnie dotarło, że nigdy przedtem na ciebie nie patrzyłem. Nie to chciałem powiedzieć! Chodzi mi o to, że nigdy nie dostrzegałem, jaka jesteś piękna. Bez przebrania. Podniecona.

- Nigdy nie było nikogo innego. Nikogo oprócz ciebie.

- Dla mnie też nie. Nie od czasów Pli w Wietrznych Nie­biosach - poprawił się - Nigdy. Nigdy nie było nikogo takiego jak ty.

Objęła go za szyję i pocałowała.

Odpowiedział niemal z szokującą wprawą.

Płonęła. Nie, topiła się jak śnieg w ciepłym pokoju.

Nie mogła znieść takiej ekstazy dłużej niż kilka sekund. Zapomniała o problemach. Czas zwolnił, kiedy stali na balkonie kończącym spiralne schody nad Chromem, połączeni ustami przez te krótkie, szybkie pocałunki. Nie wiedziała, czyje serce waliło mocniej. Nogi jako ostatnie odmówiły jej posłuszeństwa. Kiedy ugięły się pod nią, z westchnieniem złapała się Miło. Wiklinowa podłoga skrzypiała.

- Czy możemy to robić? - szepnęła. - Auchresh i śmier­telnik?

- Czy to możliwe? Czy to dozwolone? - zakpił Miło. - O tym rozmyślałem przez dwa najpiekielniejsze miesiące życia. Robimy to. Potrzebujesz lepszego dowodu?

- Ale nie sprawdziliśmy do końca - judziła Kora. Miło wybuchnął śmiechem tak głośnym, że musiała zatkać uszy. Kiedy się uspokoił, zaproponował absolutnie sprośne rozwiązanie tego problemu.

I umilkł.

Kora zrozumiała, że czekał na jej zgodę.

Znów go pocałowała. W jej żyłach mieszały się ogień i lód.

- Bóg czy nie, auchresh czy nie, niczego bardziej nie pragnę niż...

Teth”

Poczuła, jak noc wokół nich zagęszcza się, jak trzcinowa podłoga staje się twarda i szklana, a niebo kurczy się do nieregu­larnego wielościanu.

- Przychodziłem tu, kiedy byłem nową Znajdą - rzekł. -Kiedy chciałem uciec od cywilizacji, która mnie przytłaczała. Później Pli i ja mieliśmy tu schadzki. - Jego głos pobrzmiewał dziwnym echem, jakby sufit znajdował się bardzo wysoko. - Przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało.

Chwyciła go za łokieć.

- Gdzie jesteśmy?

- Na soli. Twoje oczy za chwilę się przyzwyczają. - Oczy­wiście, on widział w ciemności. Poprowadził ją do czegoś, co mogło być wielkim, miękkim dywanem. - Wciąż tu jest. To dobrze. Jesteśmy absolutnie bezpieczni.

- Nienawidzę myśli, że ty i Pli się kochaliście - wymru­czała. Przebiegły ją dreszcze, kiedy rozpiął jej suknię i zsunął ją z ramion.

- Bo oboje jesteśmy mężczyznami? Wiesz, auchresh nie mają wielkiego wyboru w tej sprawie.

- Nie, nie, nie, to dlatego, że... cóż. - Nie wiedziała, czy może przyznać, że choć Waleczny był interesującym kompanem, szczerze go nie znosiła. Nadal nie wiedziała, czy Miło uważał go za swego przyjaciela. - Czy wasz związek przypominał jego i Nadziei?

- Tak. - Zapięcia gorsetu poddawały się palcom Miło jedno po drugim. Kora oddychała głęboko. - Traktował mnie jak zabawkę. Teraz to rozumiem. Byłem w nim zakochany, ale on we mnie nie. Albo bardzo łatwo jest mu się odkochać. Kiedy musiał odejść do Miasta Delta i mnie zostawić, brał sobie jednego ghauthij po drugim, a kiedy pojawiła się Nadzieja, zagarnął ją, a na mnie nie zwracał uwagi. Zawsze chciał mieć kochankę, dla prestiżu, który otoczyłby go w Niebiosach, bo był jej irissi, i dla całej reszty.

Westchnęła.

- Teraz lepiej... Miło, przyzwyczaiłam się do tego, że męż­czyźni ze sobą sypiają, zanim spotkałam lesh kervayim. Wiesz, moja matka miała kochankę, była kiru iu. Myślę, że Goda też nią jest albo chciałaby być. Albo lubi obie płcie. - Zatrzęsła się, kiedy zabrał się za nieskończony rząd perłowych guziczków w halce.

Ukląkł przed nią i położył jej dłonie na brzuchu. Widziała jego twarz, skupioną, ale nie nad guzikami.

- Moja Koro - powiedział w auchraug. - Tak cię wyko­rzystała. Wypróbowała twoją lojalność.

Zamknęła oczy i odparła w tym samym języku:

- Będę z nią aż do śmierci.

- Mamy tu konflikt interesów. I jestem pewien, że wiesz, o co mi chodzi. - Podnosił jej stopy, aby zdjąć pończochy. Odłożył je na bok. - Jesteś złączona z lesh kervayim. A jeśli zwiążesz się ze mną, umocnisz tę więź. Jak daleko możesz się posunąć w spiskowaniu przeciw Dywinarsze, przeciw nam, jed­nocześnie nas wspierając?

Ostre zdania przypomniały jej o niemożliwości połączenia tych spraw, jak nóż wbity aż po kość. Przez ostatni miesiąc łączyła te interesy, które Miło określił jako konfliktowe. Czuła się, jakby za moment miała zemdleć ze zmęczenia.

- Kochanie - rzekł szybko, pieszcząc jej policzek. - Po prostu jeśli się ze mną zwiążesz, pojawią się nowe problemy. - Przytulił ją, delikatnie odgiął jej palce i osuszył łzy. - Dałem ci ostatnią szansę powiedzenia nie.

- Rozbierając mnie! - Poderwała głowę i zapatrzyła się w niego. - Gdyby to zrobił inny auchresh, potraktowałabym to jako okrutny żart. Ale ty naprawdę tak myślałeś. - Patrzyła badawczo na jego twarz. - Naprawdę chcesz, żebym cię dobro­wolnie wybrała. - “Bo najbardziej boisz się zachowywać wobec mnie jak bóg”.

Jego umykający wzrok potwierdził jej słowa. Zalała ją gorąca fala miłości.

- Och, Miło, wybieram cię całym sercem. - Przyciągnęła go ku sobie, jego schyloną głowę. Zaczęła rozpinać koszulę. Na zewnątrz zakrakał solny ptak, jego krzyk cichł, gdy unosił się wyżej i wyżej nad kominem.

Pachniał kwiatami. Jego sutki były twarde jak kamień. Kora westchnęła, a potem pochyliła ku nim głowę, lizała na przemian jedną i drugą, zataczając językiem kręgi. Zadrżał z pożądania, wygiął plecy, sztywny w jej dłoni. Potem otworzył oczy, tak olbrzymie oczy i uśmiechnął się.

Widziała, jak jej ciało błyszczy w świetle gwiazd, najlepszym świetle do uprawiania miłości. Kępka futra na jej wzgórku łono­wym była mokra. Była cała śliska. Miło trząsł się, nie dostrzegał już Kory, gdy pokrywał jej twarz pocałunkami. Nie mogła oddy­chać. Jego członek był twardy i gorący. Leżała na plecach, przy­gwoździł ją do dywanu i całował tak żarłocznie, że nie wiedziała, gdzie jeden pocałunek się kończy, a drugi zaczyna. Powietrze chłodziło ją. Pożądała go.

- Pragnę cię, o boże, pragnę cię.

Zaspokoił jej pożądanie.


***


Auchresh nie sypiają w nocy. Kora obudziła się przed świtem, gdy poczuła, że Miło nakłada jej pończochy. W różowym świetle widziała, że spali w jaskini, pod wąskim, otwartym kominem. Powietrze było chłodne, jednak nic zimne. W kątach leżały zwały soli, jakby przyniesione przez deszcz; po przeciwnej stronie dy­wanu, na którym spali, rodzina myszy uwiła sobie gniazdo. Maleńkie gryzonie o przezroczystym futrze wystawiały ciekaw­skie główki.

- Gdzie my w ogóle jesteśmy? - zapytała, ziewając, zanim Miło chwycił ją w ramiona i przeniósł na szczyt komina.

Pocałował ją w kark i obrócił, aby dokładnie się przyjrzała.

- Głęboko w Kithrilindu.

- Królewcu?

- Niezupełnie. Żaden śmiertelnik nigdy nie postawił stopy na tej ziemi.

Kora uwolniła się i wydeptała koło, szeleszcząc suknią.

- Właśnie postawił.

Wylot komina tkwił między postrzępionymi szczytami wzgórz, niewidoczny wśród wielu pochyłości. Daleko za nimi leżała krawędź, z której wyrastały ostre szczyty, odcinające się od wciąż ciemnego nieba. Wzgórza stawały się łagodniejsze w miarę schodzenia ku trawiastej równinie, dno morza rozcią­gającego się aż po horyzont.

Wszędzie dominowała sól we wszystkich swych barwach i żadnej jednocześnie, poczynając od ciemnych nalotów na ska­łach po lodową równinę. Kora mogła sobie wyobrazić blask, który o wschodzie słońca bił od tego olbrzymiego zwierciadła.

- Morze Burz - rzekł z szacunkiem Miło. - Writh aes Haraules. Tak. Wygląda na tak niewinne; przybyłaś, kiedy jest spokojne. Czy widzisz, że nic na dole się nie porusza, nawet owady? A teraz rozejrzyj się. - Posłuchała i uśmiechnęła się w zachwycie. Wszędzie coś się poruszało: rośliny wyciągały liście, miriady solnych zwierząt biegły, aby zagrzebać się w ziemi i przeczekać dzień. Tylko owady wypuszczały się na sól, gdy świeciło słońce. Kwaśny zapach roślin nasycił powietrze.

- Na Morzu zamiecie rozpętują się w dziesięć minut. Kiedy przechodzą tym brzegiem, Morze przypomina nieskończony, pa­rujący gar. Burze lecą ku Wietrznym Niebiosom jak olbrzymie potopy, niosą ze sobą ziarna soli poderwane z Morza, porywają wszystko, co im stanie na drodze. Mieliśmy zwyczaj wystawiać przez okno saki i łowić w nie skarby.

- Gdzie? - zapytała bez tchu.

- W Niebiosach. Mieszkałem tam dwadzieścia lat. Wyciągnął rękę ku czemuś, co wzięła za skały, wyrastające w niebo na pięćdziesiąt łokci. Kiedy się przyjrzała dokładniej, stały się Niebiosami, bajkowym zamkiem z wieżycami, spostrze­gła blanki, iglice wielkości małego wzgórza. Budynki były akwa-marynowe, ledwo odznaczały się od otaczających je wzgórz. Teraz, kiedy wiedziała, czego powinna szukać, usłyszała głosy auchresh jak dzwony i trąby, słowa niezrozumiałe z oddali. Wiedziona impulsem, odwróciła się do Miło i powiedziała:

- Teth” nas tam!

- Nie tak szybko! To, że zadajesz się z lesh kervayim, nie znaczy, że zrozumiesz auchresh, którzy nigdy nie widzieli śmier­telnika.

- Wytłumacz mi różnicę.

- Powinnaś wiedzieć o jednej ważnej rzeczy. W ciągu lat my, auchresh, stworzyliśmy system kastowy. - Schwycił jej dłonie. - Przez stulecia stawał się on coraz surowszy, chociaż poznanie śmiertelnych zmieniło inne rzeczy w naszym społeczeń­stwie. Ten system nie jest tak niewzruszony jak kasty w pre-Dywinarszej Kalwarii. Twój status zmienia się, kiedy wiążesz się z kimś lub od niego odchodzisz. Ty i ja byliśmy elpechim, dobry­mi przyjaciółmi, ale nie kochankami. Teraz jesteśmy irissim. - Przytulił ją. Wspaniale było czuć jego biodra i uda tak blisko, pod materią, i przypominać sobie, jak zielona jest jego naga skóra.

- Kim są irissim?

- Parą związaną ze sobą tak blisko, jak to tylko możliwe. Kochankami. Przyjaciółmi. Nie wypowiem tego po ludzku, to zbyt głębokie. Nie ma w waszym języku takiego słowa.

Zadrżała i położyła mu głowę na ramieniu.

- Zin powiedział mi, że bogowie znają setki słów na okre­ślenie “przyjaciela”, jak imrchim. Wszystkie słowa wyznaczają pewien status?

- Tak. Ale wszystkie słowa w auchraug wyznaczają status w taki czy inny sposób. Słowa na “przyjaźń” nie zawsze niosą ze sobą wystarczające przesłanie i nie wszystko się zmienia. W Nie­biosach, takich jak Wietrzne, wszystko się odmienia w zależności od tego, kto z kim jest, kto opiekuje się nową Znajdą, kto został mainraui i tak dalej. Pewne rzeczy nigdy się nie zmienią. Na przykład kobiety automatycznie znajdują się w wysokiej kaście, ale w większych Niebiosach auchresh może awansować tylko do pewnego stopnia w zależności od tego, kto się nim opiekował. Ale jeśli jakaś grupa, czy to kervayim, irissim, saduim, zwykli ruthyalim czy ktoś inny zajmie się odpowiednią liczbą Znajd, ruszają w górę.

- O!

- W Wietrznych nie musisz się tym przejmować. Wystar­czy, że jesteś kobietą, możesz rozmawiać, z kim chcesz. Jeśli będą jakieś wyjątki, dam ci znać. A, tak, upewnij się, że od razu do­strzegą w tobie kobietę: jesteś tith”ahu. Właściwie, jako uczen­nica twórczyni w Mieście Delta, jesteś perich”hu, lepsza od nich, ale tak daleko bym się nie posunął.

- Miło, martwisz się. Nie musisz mnie tam zabierać, jeśli nie...

Nicość.

- ...chcesz...

Wietrzne Niebiosa wzniosły się wokół nich jak fantastyczna, zamrożona fontanna. Rzeźbione dachy przebijały świt. Głośne, słodkie głosy auchresh, mówiących czystym auchraug, biegły z okna do okna.

Kora przełknęła i przywarła do Miło. Czekali, dwie małe figury ukryte pod formacjami wielkimi jak drzewa, wyrastający­mi ze ścian, aż w końcu zostali dostrzeżeni. Głosy milkły jeden po drugim. Ktoś zawołał:

- Czy to mainrauim? Czy ktoś jest ranny?

- To Miłosierdzie! - Auchresh wybiegli z tuzina drzwi. Potężny, łysy mężczyzna o zielono nakrapianej skórze był pierw­szy; jego twarz rozjaśniła się na widok Miło.

- Pancerny Liść! - Miło wyciągnął ręce, ale mężczyzna chwycił go w ramiona i przytulił. Kiedy go wypuścił, Miło pomachał do gęstniejącego tłumu. - Ruthyalim! Od tak dawna cię nie widziałem!

- Wspaniale, że wróciłeś! - zadudnił Pancerny Liść. - Zaczynaliśmy się zastanawiać, czy o nas nie zapomniałeś! O, a to kto?

Miło popchnął Korę do przodu.

- Moja irissu.

Dziękuję, że się mnie nie wstydzisz”. Uśmiechnęła się do auchresh najładniej, jak umiała. Nie mieli w sobie nic z bestii, choć podświadomie spodziewała się, że będą brzydkimi krewniakami, chowanymi na soli, aby nie przestraszyli śmiertelnych. Tak, kilka groteskowych mutacji wyrastało z tłumu, ale kiedy zmrużyła oczy, mogła udawać, że wszyscy są ludzcy. Gapili się i szeptali jak rolnicy, których przejeżdżający, ateistyczny szlachcic poprosił o nocleg. Jednak nosili malowniczo porozcinane i zawiązane sza­ty, o których rolnikom się nie śniło; jedynymi ozdobami strojów były ciała i wrillim. Większość miała skrzydła. Musiała przy­pomnieć sobie, że wszyscy byli mężczyznami, kirem; kilku mal­ców, których Kora uznała za podrostków, kręciło się wokół i rzucało na nią badawcze spojrzenia zza ramion “rodziców”. Znajdy.

- Witam - powiedziała w najlepszym auchraug. - Mam na imię Pokora. To ludzkie imię. - “Określ swój status”. - Jestem tith”ahu. Ty jesteś Pancerny Liść, tith”ahi? - Zrobiła krok, ufając swemu instynktowi, i otworzyła ramiona, zamiast wyciągnąć dłoń. Wielki auchresh przez moment wyglądał na zaskoczonego, jednak złapał ją w rytualny uścisk. Kiedy do wszystkich uszu dotarł trzask jej kości, puścił ją, speszony.

- Przepraszam, tith”ahu.

Dzięki bogom, a, nie, Mocy. Bolało”. Kora delikatnie poruszyła ramionami, aby upewnić się, że są całe. Lawenda... melisa i mięta.

- Tith”ahi, czy mam rację, zgadując, że jesteś zielarzem?

Był zadowolony. Grube, wiotkie urthricim, żywe wąsy, które skrywały mu usta, podskoczyły.

- Skąd wiesz? Jestem aptekarzem Wietrznych Niebios, po­dobnie jak inni o-serbali. Niektórzy mówią, że jestem mistrzem w swym fachu. Sądzę jednak, że Miło opowiedział ci wszystko o mnie i o innych. - Kilku innych auchresh postąpiło naprzód. - Innych o-serbalim.

Przepraszając za swą ignorancję, Kora rzuciła Miło spojrze­nie. Nawet nie znała słowa, którego użył Pancerny Liść.

Serbali?

- Przywódca - wyszeptał jej Miło do ucha. - O-serbalim zawiadują serbali, albo jak w przypadku Wietrznych, serbalu, Słodki Myszołów, iu.

- Tith”ahu, poznaj o-serbalim. - Liść klepał każdego męż­czyznę w plecy lak silnie, że gdyby byli ludźmi, zwaliłby ich z nóg. - Tancerz Burz, Czerwony Szczur, Kopuła, Wijący Wąż. Nieczęsto noszą ludzkie imiona...

- Lesh mainrauim! - zawołała Znajda spomiędzy drzew. - Wrócili! Z dobrym jedzeniem!

Wijący Wąż, stary, pokurczony auchresh uśmiechnął się nie­śmiało.

- Wybacz wrzask Znajdy, irissu ae Miło...

Ci młodzieńcy mogli być bogami.

Szczupli i muskularni, otuleni skrzydłami, zeszli spomiędzy drzew ze wzgórza, ich skóra lśniła od potu. Pot ściekał im po karkach. Obnażali kły w radosnych uśmiechach.

Gdyby jeden z nich objawił jej się na opuszczonym wzgórzu w Zachodniej Rubieży...

Opowieści o bożych dzieciach musiały być prawdziwe.

Sześciu, obnażonych do pasa, niosło kije, na których wisiały wielkie, nieforemne bestie o zeszklonych, rybich oczach. Inni nieśli worki czegoś, co wyglądało jak przejrzyste brokuły. Reszta obwieszona była bronią.

- Wspaniała sztuka! - Auchresh zgromadzili się wokół nich. - Znaleźliście dla mnie babkę lancetowatą?

- Powiem Spokojnemu Brzegowi, że wróciliście, oprawi zwierzynę...

Miło ścisnął jej ramię. Pomiędzy tymi grubo ciosanymi męż­czyznami wyglądał niemal jak człowiek. (Mainrauim nie byli ludźmi, byli kimś więcej. Byli Boską Gwardią zanim ogarnęło ich rozczarowanie, orgie i narkotyki.)

- Wietrzne Niebiosa słyną tylko z tego, że wydały dwie Inkarnacjc - rzekł kwaśno. Spojrzał na mainrauim. Radość z ich powrotu opadła; teraz Niebianie obrzucali Korę ciekawskimi spojrzeniami. - Pli i ja zdarzyliśmy się tylko dlatego, że nieda­leko stąd, tak niedaleko, że mainrauim używają teth”, aby dostać się na bezpieczne łowiska, jest jedno z najwstrętniejszych gniazd drapieżców w całym Kithrilindu. Wietrzne wybierają swoje Znaj­dy. Biorą tylko te najinteligentniejsze, w odróżnieniu od Niebios na odludziu, które przyjmują wszystko, co im wpadnie w ręce.

Kora roześmiała się:

- Miło, czyżbyś był zazdrosny?

- Oczywiście, że jestem zazdrosny! Te szumowiny widziały w całym swym parszywym życiu dokładnie dwie kobiety, z któ­rych żadna nie mogła się z tobą równać!

- Szumowiny czy nie, są doskonałymi okazami... - zatrze­potała rzęsami.

Miło wymruczał coś, przyciągnął ją do siebie i pocałował.

Pod Korą ugięły się nogi.

Puścił ją w końcu i odrzucił w tył włosy.

- Na Moc, kocham cię. Pokoro!

- Nie mów tak do mnie. - Pomiędzy srebrnymi liśćmi świeciło różowe słońce. Wiatr gładził jej futro, ciepły jak tętniąca krew, jak język. Zapowiadał się kolejny upalny dzień. Położyła mu głowę na piersi, próbując powstrzymać uczucia.

- Kocham cię.

Pancerny Liść delikatnie odchrząknął.

- Miło, czy ty i twoja irissu chcielibyście zjeść z mainrauim kolację? Musimy oprawić zwierzęta, a potem...

- Iu jest szczęśliwa, że ją zaprosiłeś - odpowiedział Miło formalnie. Surowość, która zniknęła z jego głosu podczas rozmo­wy z Korą, wróciła.

Wśród spieszących się Niebian spotkali dwie kobiety Wietrz­nych: Słodkiego Myszołowa i Kwitnący Uskok; pierwsza była imperialną serbalu, a druga zmutowanym stworzeniem o grubych wargach i palcach, których starczyłoby dla czterech ludzi. Ona i Pancerny Liść (który, gdyby nie naga skóra, łatwo mógł uchodzić za kowala z domesdiańskiej wioski) całowali się jak kochankowie.

- On ma teraz wyższy status niż inni o-serhalim, bo jest jej ghauthiji - wyszeptał Miło. - Ale jej już wpadł w oko jeden z mainraui, Biegnący Lis. Pancerny Liść pogodził się z tym, że niedługo straci jej łaski. Kiedy masz tyle lat i tak niewielu kochan­ków do wyboru, w końcu próbujesz ich wszystkich.

- Ale Boska Gwardia nie jest taka! - powiedziała Kora, kiedy mieszkańcy zaczęli ćwiartować jelenia. Kuchnia mieściła się w ciemnej, solnej jaskini, pod ścianą biło źródło. - Zdarza się między nimi prawdziwa miłość. Wiem, co Nów i Unani do siebie czują, a to tylko jeden przykład...

- Niektórzy powiadają, że zepsuło ich życie wśród ludzi. - Miło spoglądał na Znajdy o stwardniałych łokciach i stopach, które sprzątały krew z podłogi. - Nie mam pewności, ale wiem, że większe Niebiosa są zbudowane jak ludzkie miasta, a to jest zepsu­cie! Zapewniam cię, że tysiąc lat temu nasze Niebiosa nie przypo­minały Miasta Delta! Tu, w Wietrznych, nasza cywilizacja nadal pozostaje taka, jak wtedy, kiedy pierwsi auchresh wykształcili się spośród odrzuconych drapieżców. Wydaje się, jakbyśmy byli tu zawsze. A jednak na poziomie indywidualności, jak wszędzie w soli, istnieje przejście, zawieszenie w powietrzu. Czujesz to?

- Tak, czuję. - Wzdrygnęła się. Przez tysiąclecia na ścianie nad źródełkiem wykształciła się plama kryształów; przesunęła po niej palcem i wyzwoliła wysoki, dzwoniący dźwięk. Najbliższa Znajda przestraszyła się i opryskała ją wodą.

- Łaaa! - wrzasnęła, obnażyła zęby i wyrzuciła z siebie nieskładnie przeprosiny.

- W porządku, Świ! - Miło podszedł do chłopca. - Jesz­cze nie umie porządnie mówić, jest naszym najnowszym znale­ziskiem. Spokojnie, Świ, Świ...

Drżąca Znajda pozwoliła się objąć. Miło przytulił go. Kora nie mogła oderwać od nich oczu: nastolatek z głosem mężczyzny, którego trzeba było uspokajać jak niemowlaka.

- To tylko człowiek - szeptał Miło. - Ludzka dziewczy­na. Widzisz, ma futro, a ty nie. Te rzeczy na jej nogach to buty... - Kora pozwoliła Świ pogładzić się po policzku i dotknąć trzewików. Potem spróbował pocałować ją w usta.

Starała się nie wzdrygnąć i odepchnęła go najłagodniej, jak potrafiła.

- Obawiam się, że Światłość ma przed sobą długą drogę. - Serbalu Słodki Myszołów stała obok nich, wspierając się na przezroczystej lasce. Pachniała krwią, która rozmazana była na jej koszuli i spodniach; wycięte dziury ukazywały pomarszczone piersi. Jej skóra i włosy opalizowały tak samo, jak u Pli, ale oczy miała różowe. - Będzie się cywilizował jeszcze jakieś dziesięć lat, obawiam się. Nie wiem, czy pożyję tak długo... Zostajecie na kolacji?

- Ucywilizowanie dziecka zajmie dekadę? - syknęła Kora, kiedy podążyli ku wyjściu.

Głos Miło był ponury:

- Nie jesteśmy ludźmi. Nasze młode spotykamy dopiero wtedy, kiedy jest już za późno, aby je uczyć jak dzieci. Nie masz pojęcia, jak trudno powstrzymać młodzika, który piętnaście, albo więcej lat sam o sobie decydował. Nie masz pojęcia, jaka jesteś szczęśliwa, że możesz mieć dzieci.

Zamrugała i przytuliła się do niego.

W wieży o arabeskowych ścianach, gdzie wiatr ze wzgórz hulał na stołach, zjedli porządne śniadanie (albo kolację) złożone z pieczonej dziczyzny. Na deser były warzywa (czy też owoce), które wyglądały jak brokuły, ale smakowały jak mango. Dopiero po jedzeniu Kora zaczęła się zastanawiać, czyjej żołądek zniesie solne potrawy, ale nie czuła żadnych mdłości. A poza tym, czy nie zbierali solnych jagód z krzaków w pobliżu Beaulieu i nie polowali na solne zwierzęta? Na obrusach były plamy z tłuszczu, ale nikt nie przejmował się bałaganem. Świ stłukł niesione szklanki, co skwitowano śmiechem. “Łatwo przyszło, łatwo poszło, ale my tu zawsze będziemy”.

Mainrauim najwyraźniej byli najwyższą kastą w Niebiosach. Kiedy kilku starców sprzątało ze stołu, łowcy rozsiedli się i ga­wędzili z Korą i Miło, pili gorące gherry (gęsty, ciemny, gorzki napój) i zdejmowali nogi ze stołów tylko po to, aby można było zdjąć obrusy. Rozbawiło ich, że musieli ściszać głosy, aby Kora nie ogłuchła od ich rozmów. Tak naprawdę nic nie wiedzieli o ludziach: chcieli, aby ich oświeciła. O ile pamiętali o modulacji głosu, była w swoim żywiole. Zadawali wiele mądrych pytań o Miasto Delta, często wystawiali jej auchraug na ciężkie próby, ale Miło odmówił tłumaczenia. “Coś z nim nie tak”, myślała Kora. “Nie jest zazdrosny. To coś głębszego”.

Ze sposobu, w jaki mainrauim go traktowali, jasno wynikało, że mu zazdroszczą, uwielbiają go i są z niego dumni. Czy dlatego czuł się tak skrępowany?

A potem bez ostrzeżenia, doskonale widoczna przez ściany jadalni, nad Writh aes Haraules wyrosła tarcza słoneczna, lśniąc wściekłą czerwienią i złotem. Solne morze eksplodowało jasno­ścią. Kora przerwała w połowie zdania i dała nura pod stół. Mainrauim otoczyli ją ramionami, ukrywając twarz. Poczuła, jak ją podnoszą i niosą w ramionach, ignorując rozkaz Miło, aby natychmiast ją postawili.

- Jest taka delikatna, prawda? Możemy nie lubić żaru słoń­ca, ale potrafimy go znieść.

- Jest taka puszysta, jak myszka, czy to nie wspaniałe? - Żółty Zmierzch pogładził jej łydkę.

- Precz z łapami! - ryknął Miło.

Postawili ją na chłodnych, oświetlonych pochodniami, spiral­nych schodach w samym środku wieży.

- Czy chcesz, abyśmy zanieśli cię dalej? - zapytał z na­dzieją Biegnący Lis.

- Przepraszam, ruthyalim, ale musimy już iść! - Miło schwycił Korę. - Tylko pożegnamy się z serbalu.

Sypialnia Słodkiego Myszołowa pasowałaby do domu Goquisite, oprócz dywanów i tapet, w których Kora poczuła twarde, solne włókna. Od niepamiętnych czasów, powiedział Miło, auchresh byli mistrzami w rękodzielnictwie i dlatego niebiosa były takie piękne. Umieli rzeźbić w soli o różnym stopniu twardości, poczynając od żup twardych jak granit, kończąc na miękkich jak ser grudach wydobywanych przez Znajdy. Przędli twarde, włókniste korzenie tak, aby można było z nich tkać; wydobywali z materii ukryte kolory; auchresh potrafili wszystko. Na soli można było przeżyć równie łatwo jak wśród ludzi, o ile znało się sposób.

Wsparta o poduszki na łożu, Słodki Myszołów pieściła głowy Pancernego Liścia i Kwitnącego Uskoku.

- Już nas opuszczacie?

- Tak - odparł krótko Miło.

Puszysty, skalny kot ostrzył pazury o dywan. Pancerny Liść podążył za spojrzeniem Kory.

- Mruczek przyzwyczaił się do nas, ale jest rzadkością -powiedział smutno o-serbali. - Wszystkie ludzkie rodziny mają zwierzęta domowe, jak nam mówił Miło. Nas nimi nie pobłogosła­wiono. Zwierzęta wyczuwają nasze... hmm... nasze pochodzenie.

- Gdyby nie to, że spotykaliśmy się na przyjęciach, na których tylko od czasu do czasu pojawiał się jakiś pudelek, zobaczyłabyś, jak zwierzęta na mnie reagują - powiedział Miło.

- Chciałbym zobaczyć te przyjęcia. - Pancerny Liść leżał na plecach, trzymając Kwitnący Uskok za rękę. Ich dłonie spo­czywały na zakrwawionej koszuli Słodkiego Myszołowa. Oczy­wiste było, że zamierzają spędzić ten dzień razem. Korę nagle przeszedł dreszcz, gdy wyczuła coś znacznie głębszego niż wi­działa w całych Wietrznych Niebiosach, znacznie głębszego, od aluzji Miło do związków tutaj. Sam mówił: nie ma ludzkiego słowa o odpowiedniej głębi, aby opisać irissim... Myślał o mainrauim. Czy sypiali z każdym, kto się nadarzył? A inni auchresh, z którymi rozmawiała, starzy, młodzi? Co z nimi?

Nie ma racji, jeśli uważa, że Pancerny Liść traci względy. Niemożliwe, aby życie było po prostu jednym ciągiem cudzych łóżek”, pomyślała. “Musi istnieć miłość.

Musi istnieć miłość.

Co nam po zaszczytach, skoro nic ich nie osłodzi? Czym było moje życie, zanim Miło stał się moim irissi?”

- Ale piękno ludzkiego świata nie jest dla mnie. Wróć do nas kiedyś, tith”ahu. - Pancerny Liść przewrócił oczami, lecz nie dostrzegł jej. Podeszła bliżej. - Przyjdź podczas burzy. Goście w Niebiosach uważają, że zamiecie są wspaniałym widowiskiem.

- Miło - głos Słodkiego Myszołowa przepełniony był tro­ską. - Czy możesz się stąd przenieść wprost do ludzkiego kraju?

- Oczywiście, że tak. Wielkie dzięki za twą gościnę, ruthyalu. Koro, trzymaj się...

Jej stopy uderzyły o bruk. Zatoczyła się, nie mogąc zorientować się, gdzie jest. Poczuła, jakby wszystkie troski, które zostawiła za sobą, położyły się na jej ramionach stukilowym ciężarem. Mora, córka piekarza Frivalleya, pomachała do niej radośnie przez zaparo­wane okno piekarni. A potem aż zatkało ją na widok Miło.

Jakie to ma znaczenie?”, zastanawiała się Kora. “Wcześniej czy później i tak wszyscy się dowiedzą”.

Jedyna rzecz, jaka się liczyła, to fakt, że go kocha, kocha, kocha każdym nerwem i mięśniem. Dotarły do niej odgłosy budzących się ludzi i zwierząt. Poczuła zapach piekącego się chleba. Rzadko kiedy wstawała tak wcześnie. Niebo było dziwnie ciemne, przecięte kilkoma jaśniejszymi chmurami. Oczywiście, Wietrzne Niebiosa leżały na wschodzie, słońce docierało do nich szybciej. W Zaułku nie było nikogo oprócz nich.

Uścisnął jej dłonie.

- To był mój dom.

- Miło, co się stało?

- Nie wiedziałem, jak cię przyjmą! Tylu rzeczy się bałem, byłem gotów wynieść cię stamtąd w każdej chwili. A jednak nie musiałem się bać. - Jej dłonie zdrętwiały. - Jest dla naszych ras nadzieja. Och, Koro, kocham cię, bo jesteś kobietą, a nie śmiertelniczką, i kocham cię, bo wolno mi...

Łzy zdławiły mu głos. Kora objęła go mocno, położył głowę na jej ramieniu. Drżał w jej objęciach.

Gdybym znała choć połowę jego lęków, zemdlałabym natych­miast”.

- Kocham cię - tylko tyle mogła powiedzieć. Podniósł głowę i uśmiechnął się, piwne oczy zalśniły.

- Dziś o zachodzie słońca. W twojej sypialni.

Jej odpowiedź, potwierdzenie, płynęły z głębi serca.

- Będę tam.

Pogładził delikatnie jej policzek i zniknął. Wiatr zmiótł białe odciski stóp, które zostawił na bruku.

Spódnica Kory była postrzępiona przez solne kryształy. Ciąg­nąc ją za sobą, ruszyła powoli ku Kielichowi i weszła do środka.


***


Szczęsny obudził Godę o świcie, delikatnie nią potrząsając. Lokaje, pokojówki, przyjaciele - bogowie wiedzą, kto pałętał się po tym eleganckim czyśćcu. Każdy mógł tu wejść.

- Godo, ubieraj się. Wyjeżdżamy.

- Co...? - podniosła się na łokciu. Gdy w świetle jutrzenki mrużyła oczy, była jeszcze piękniejsza, niż pamiętał. Serce Szczęsnego niemal stanęło, zanim się pozbierał, podniósł ją i po­całował. Odsunęła się, chichocząc.

- Dobrze spałaś?

Niebo miało kolor różowej muszli, rozjaśnionej błękitem. Powietrze ochłodziło się w nocy. Szczęsny patrzył, jak otwierała szafy i komody, cmokając z niedowierzaniem na widok wymyśl­nych sukienek. W końcu znalazła zwykłą, beżową suknię i zawią­zała chustę na głowie. Jej futro stało się antracytowe, a oczy dwa razy większe.

- Dokąd idziemy?

- Nie na Bagnisko.

Zamknęła oczy i przytaknęła.

- Do doków. Wiem, że sprzyjające wiatry się skończyły, ale przynajmniej jeden statek powinien płynąć na Pirady. Popłynie­my do Grusseli, a potem podążymy wzdłuż wybrzeża. Są tam skaliste zatoki, gdzie nikt nie zagląda. Wyrosłem w jednej z nich. Pieniądze nie będą nam potrzebne.

- Mój ojciec zabierał mnie na wakacje na wybrzeże. Wiem, o czym mówisz.

Szczęsny prawie czuł słony pył na języku.

- Białe fale... szare skały... gęste drzewa na szczycie klifów ciągnących się milami... mewy jak strzępy piany w powietrzu. Zbudujemy dom w lesie.

Otworzyła szklane drzwi i wyszła na balkon z kutego żelaza. Szczęsny podążył za nią; stali tam, patrząc w dół na tropikalny ogród, otoczony szarymi, kamiennymi budynkami. Daleko u stóp domów lśniła woda: Chrom.

Mam dość rzek”, pomyślał Szczęsny. “Zbyt wiele czasu spędziłem na granicy bagien”.

Goda oparła się o poręcz. Rękawy jej sukni pociemniały od rosy.

- Być może nie musimy być sami. Myślisz, że jestem za stara na kolejne dziecko?

Pocałował ją w policzek.

- Naprawdę myślę, że powinnam chcieć zabrać Tessena, ale...

- Nie - powiedział Szczęsny i zdziwił się ostrością swego głosu. - Dla jego własnego dobra, nie! Nie zasłużył sobie na życie wygnańca.

- Miałam właśnie powiedzieć, że kiedyś wyrwałabym go Ho i zabrała ze sobą bez pytania. A teraz już nie.

- Przepraszam. Wybacz mi - rzekł. Miał zamiar powie­dzieć to lekkim tonem, ale nie udało mu się to.

Wschodziło słońce.

- Wybaczam ci - odparła poważnie.

Wziął ją za ramię.

- Chodźmy.

Sypialnia była większa, niż się spodziewał - nigdy nie był w Skrzydle Gentle - i zarzucona rzeczami osobistymi. Ale kiedy przechodzili, Goda nie zabrała ani jednego przedmiotu. Uciszając się nawzajem, zeszli po schodach; nagłe zimno zjeżyło futro Szczęsnego. Rozejrzał się i dostrzegł ducha nagiej Kalwaryjki, stojącego w bogato zdobionej alkowie. Wzdrygnął się. Ponury obraz wstrząsnął nim. W Zaułku Tellury nigdy nie było duchów. Jaki twórca tak ozdobił jej dom? Jakiemu bólowi poddała się dobrowolnie, kiedy wchodziła po schodach i chłód przypominał jej, że umarła część jej życia?

Odwrócił się, gotów zadać pytanie, a potem zobaczył, że powstrzymywała łzy. Jej usta drżały.

Trącił ją łokciem.

- Ścigamy się do wyjścia, Godo. Nie budząc nikogo po drodze!

Przegrała o dwie sekundy i wylądowała prosto w jego ramio­nach, znów radosna. Długi hol o marmurowej posadzce był pusty, oświetlony słonecznym blaskiem wpadającym przez wysokie okna. Jedna czy dwie pochodnie dopalały się w uchwytach. Powietrze na zewnątrz było chłodne i wilgotne; kiedy szli podjazdem, liście pieściły ich twarze. Rynek był cichy, stragany zamknięte. Pod wózkiem sadownika świnia szukała przegniłych granatów.

- Dobrze - rzekł Szczęsny i wziął głęboki oddech. - Doki.

- Chcemy, żeby ktoś wiedział? Możemy iść. Albo wziąć rykszę.

Umysł Szczęsnego nagle się zbuntował: “Oszalałeś, człowie­ku! Twoja kariera! Algia i Eterneli! Twoje duchy, twoje miejsce w Elipsie, twoi imrchim!

A niech mnie, w życiu nie byłem zdrowszy na umyśle”.

- Lepiej chodźmy - odparł. - I to wąskimi uliczkami, a nie alejami.

Goda obróciła się, aby spojrzeć na dom i ogród.

- Szkoda, że nie pożegnałam się z Goquisite. Nie, wcale nie! O czym ja myślę? - Okręciła się, popatrzyła na wszystkie pięć domów, które otaczały plac. Ich ciężar przygniatał Szczęsnego. - Ale jest ktoś, z kim muszę się pożegnać. Wiesz, o kim myślę.

- Ciągle jest ktoś, z kim musisz się pożegnać. Zazdroszczę ci.

- Nie zazdrość - szturchnęła go lekko. - Gdyby była kimś innym, już byśmy szli do doków. Ale w przeciwieństwie do reszty, ona zrozumie, jeśli obudzimy ją tylko po to, by się pożegnać.


***


Świt wkradał się przez okna rzadko używanej biblioteki Kie­licha, rozświetlił regały i obudził Korę. Powoli płynęła ku prze­budzeniu, całe ciało bolało ją od snu w poprzek fotela, z głową na jednym oparciu i nogami przewieszonymi przez drugie. Jej futro było sztywne od łez. Kiedy Miło odszedł, usiadła w jedynym miejscu w Zaułku Tellury, gdzie nikt nie mógł jej usłyszeć, ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła okropnym płaczem. Dopiero, kiedy wypłakała wszystkie łzy, zrozumiała, że płakała ze szczęścia.

Czyjaś dłoń spoczęła na jej ramieniu. Palce pokryte szarym futrem pogładziły srebrzystą bufkę rękawa znajdującą się kilka cali od jej twarzy: znajome, mocne palce. Ocknęła się, usiadła, przecierając oczy. Szczęsny stał nad nią i uśmiechnął się lekko. Goda zdawała się tańczyć nad ziemią w jego objęciach.

- Szczęsny..? - Kręciło jej się w głowie.

- O nic nie pytaj, kochanie - powiedziała Goda. - Przy­szliśmy się pożegnać.

- Bogowie, Godo! - Kora złapała rękę Gody i przycisnęła do ust. - Zeszłej nocy wyglądałaś tak... nienaturalnie... tak bardzo się bałam, że stało się coś złego.

- Stało się coś złego. Całe godziny myślałam, że koniec ze mną.

- Gdyby coś ci się stało, kiedy z nim byłam, zabiłabym się...

- Kto to był?

Ledwo mogła powstrzymać radosny uśmiech.

- Miło.

- Bogowie! - krzyknął Szczęsny. - Koro, uważaj na siebie!

Skinęła głową; uśmiech znikł jak starty gąbką.

- Moja biedna uczennico - powiedziała Goda. - Zosta­wiam ci dwudzieste krzesło. To nie jest prezent. Będziesz musiała walczyć, aby je zdobyć i utrzymać. Jeśli będziesz zręczna, pod­stępna, mordercza i zdeterminowana, możesz zostać najpotęż­niejszą twórczynią swego pokolenia.

- Co? Ty...

- Zostawiam ci też spisek. Zostawiam ci ateistów. I zostawiam ci Złote Ostrze i Małodobrego, Belstem ci powie, co z nimi łączy.

- Godo, nie zostawiasz mnie...

- Szszsz... - Goda objęła ją i pocałowała w usta. Serce mistrzyni biło mocno, przekonując Korę, że nie śni. Kiedy Goda ją puściła, wpadła w objęcia Szczęsnego. Dwa razy szybko ją uścisnął. Poczuła, jakby istniało między nimi jakieś niewidzialne porozumienie. W ciągu trzech lat nigdy nie rozumiała go tak dobrze, jak teraz. Kochał Godę. Po prostu. Kochał ją.

- Opiekuj się nią - szepnęła mu do ucha. - Najważniejszą rzeczą na świecie jest jej szczęście.

Naprawdę możesz tak mówić?”, zapytała samą siebie. “Na­prawdę tak myślisz?”

A cóż jest ważniejszego na tym świecie od szczęścia kobiety?”

Oszołomiona jego zapachem, poprowadziła ich do okien.

- Musimy wyjść tędy - powiedział. - Zaułek się już obudził, a wolelibyśmy pozostać nierozpoznani.

- Furtka na Młyńską powinna być otwarta - przypomniała sobie Kora. - Idźcie między domami, znacie drogę. Nie wdep­nijcie w świńskie gówno.

- Teraz do doków? - usłyszała głos Gody, kiedy Szczęsny prześlizgiwał się przez wąziutką furtkę w płocie otaczającym maleńki ogród Kielicha.

- Tak. Pozwól, że to przytrzymam.

Kora zamknęła okno i oparła czoło o szybę, nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy płakać. Tak mocno, jak nigdy w życiu, czuła pod swoimi dłońmi bicie serca Gody jak oswobodzonego ptaka. Przycisnęła dłonie do zimnej szyby. Po raz drugi tego ranka wschodziło słońce i zalewało niebo białym światłem, rażąc oczy swoim blaskiem.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY


Opowieści o triumfie twórców nie przypominają żadnych innych. Jeden z uczniów cały tydzień sypiał w sali Elipsy, aby upomnieć się o krzesło; inny przez rok podawał codziennie swe­mu mistrzowi szczyptę arszeniku; inny przekupił mistrzynię zło­tem. Atak serca, tak sprytnie obmyślony przez Ziniquela Sevenasha, obrósł legendą. Ale w przeciwieństwie do innych rzeczy, które Kora uczyniła tamtego roku, objęcie przez nią dwudziestego miejsca było proste i nie zapadające w pamięć.

Cały następny tydzień Goquisite myślała, że Goda pracuje w Zaułku Tellury nad duchem młodego Piradyjczyka, z którym wyszła z balu. Tylko twórcy wiedzieli, co naprawdę zaszło. Twórcy rzadko abdykowali; morderstwo było bardziej rozpo­wszechnione. Odkrycie, że Szczęsny tak był niezadowolony z ży­cia w Zaułku, że przedłożył towarzystwo Gody nad tworzenie i swoje uczennice, i, przede wszystkim, władzę, wprawiło niektó­rych w nerwowe drżenie. Zagroziło monopolowi, jaki mieli na życie i śmierć. I choć oboje uciekinierów było imrchim, to jednak byli zdolni bez namysłu porzucić resztę.

Aby wzmocnić swą solidarność, twórcy musieli pójść na ustępstwa. Po gorącej dyskusji przyznali miejsce Szczęsnego Trisizmowi, uczniowi Pami. Miał osiemnaście lat, niezwykły talent i tylko jedną wadę: był niezwykle zamknięty w sobie. Uznali, że nauczy się polityki, praktykując ją. Zgodził się, przy­gryzając wargi i mamrocząc coś pod nosem; w zdenerwowaniu czarna grzywka spadała mu na oczy.

Owen nie potrafił podołać odpowiedzialności, którą niosło ze sobą dwudzieste krzesło, więc uciekając się do różnych wybiegów,ukrywano przed nim zniknięcie Szczęsnego i Gody. Przed Algią również. Tylko Korze należało się to krzesło.

Nareszcie przestała martwić się o swą wartość: wszystkie wątpliwości wypalił z niej ogień miłości. Nigdy nie czuła się tak pewna, że zdoła kontynuować dzieło Gody i dbać przy tym o własne sprawy, chodząc po Mieście Delta ze spokojem, który sprawiał, że ludzie patrzyli na nią i uśmiechali się.

Noce spędzała z auchresh. Wydawało się, że nie potrzebuje więcej niż dwie godziny snu na dobę. Miło był jej snem i poży­wieniem.

Martwił się za nią. Był jedyną Inkarnacją, która wiedziała o zniknięciu Gody. Wraz z resztą twórców ustalili, że powinni trzymać tę nowinę w tajemnicy, aby pogłoski nie doszły do ateistów. Gdyby Belstem dowiedział się, że Goda wyjechała, poruszyłby niebo i ziemię, aby ją odzyskać. Kora z obrzydzeniem myślała, że wszyscy uznają ją za morderczynię Gody, ale wie­działa też, że było to nieuniknione.

Jednego dnia, kiedy całe miasto zdawało się zatopione w bur­sztynie, Kora dostała list od Szczęsnego. Gołąb pocztowy sfrunął jej do rąk, kiedy o świcie wyglądała przez okno. Zdjęła mu z nóżki paczuszkę i wypuściła ptaka. “Po raz ostatni do ciebie piszemy”, odczytała. “Zaokrętowaliśmy się na szybki kliper do Grusseli. Flamen udzielił nam ślubu od razu pierwszego dnia. Goda chyba jest w ciąży. Powiedz Algii, aby opiekowała się Eterneli. Niech ci szczęście sprzyja, imchru”.

Posiedzenie Elipsy odbywało się w niedzielę. Kora pojawiła się w sali pierwsza i zasiadła na krześle Gody. Marasthizinith i lemanka Purytanizmu, Auspi, wbijali w nią morderczy wzrok. Wszyscy inni po prostu ją zignorowali. Czekała, a pewność, że odniosła sukces, uspokajała ją. Miło rozpoczął sesję “w imieniu Dywinarchy, któremu zdrowie nie pozwala jeszcze uczestniczyć w zgromadzeniu”. Skinął na nią.

Wstała, opierając się o stół. Pochodnie trzaskały, a sadza opadała najedzenie ustawione na ławie w pobliżu drzwi.

- Chcę coś ogłosić. Pogoda Gentle nie żyje. Ja, Pokora Garden, jej uczennica, obejmuję jej miejsce i pozycję mistrzyni na mocy trzech lat praktyki w jej warsztacie.

Zapadła martwa cisza.

Spojrzała na Ziniquela; biła od niego duma. “Trzy lata i już mistrzyni”, odczytała z jego warg. “Nikt tego jeszcze nie dokonał”.

Przez dźwiękoszczelne okno alkowy Owena czuła, jak wbija jej w kark spojrzenie zdolne zabić.

Potem wstał Tris.

- A ja, Trisizm Sepal, uczeń Pami Carmine, obejmuję miej­sce i pozycję Szczęśliwości Pacana na mocy siedmiu lat praktyki w warsztacie Pami Carmine. - Podniósł wysoko głowę, odgarnął włosy i patrzył dumnie po zebranych. - Czy ktoś jest przeciw?

Nikt nie był. Kora miała wrażenie, że oświadczenie Trisa przeszło raczej nie zauważone; wszyscy nie doszli jeszcze do siebie po tym, co powiedziała. Nikt się nie odzywał.

Zwycięstwo dzwoniło jej w uszach tysiącem dzwoneczków.

Po posiedzeniu, absurdalnie przyziemnej dyskusji o prawach, które należało wprowadzić, aby ograniczyć kopiowanie książek (Goda i Goqiusite w ten sposób zabijały czas nieobecności Dywinarchy, spowodowanej jego chorobą), została sama w sali i położyła głowę na stole. Drewniany blat był poczerniały i wy­gładzony pokoleniami palców. Oparcie jej krzesła było również poczerniałe i wygładzone pokoleniami pleców.

Sięgnęła pod stół i położyła palce na kamieniu do głosowania z wyrytą dwudziestką. Jej kamieniu. “W ciągu trzech lat i ty zostaniesz najpotężniejszym człowiekiem w Dywinarchii”, po­myślała kwaśno. “W ciągu trzech lat”.

Wzięła oddech, który jej odebrało z niedowierzania.

Wyszła w końcu z sali ku cichym korytarzom Starego Pałacu. W kilometrach korytarzy płonęły pochodnie, aż w końcu złote punkciki zmieniły się w żółtą poświatę. Tu, w samym sercu ludzkiego świata, nie czuła morza, które było tak blisko. Tylko sadzę.


***


Leżała z Miło w kwaterach Boskiej Gwardii. Wielki pokój był prawie pusty, dla Gwardzistów dzień się dopiero zaczął i więk­szość z nich znajdowała się gdzie indziej, obserwując reakcje na oświadczenie Kory.

- Widziałaś twarz Pli, gdy się podniosłaś? - zapytał Miło.

Leżała na plecach i patrzyła w sufit.

- Był zachwycony. Oczekuje twego pełnego poparcia, któ­rego nigdy nie miał od Gody. - Miło był zmartwiony. - Jak sobie poradzisz? Belstem Summer spodziewa się, że poświęcisz się jemu tak samo, jak Goda. Teraz, kiedy jesteś mistrzynią, będziesz musiała wspierać twórców albo stracisz ich tak jak Goda. Dlaczego objęłaś jej miejsce, moja Koro?

W jej głosie dzwoniła fałszywa wesołość:

- Daj spokój! Musiałabym być szalona, aby je odrzucić! Albo, co gorsza, pozwolić, aby zasiedli na nim Algia lub Owen. Czy sądzisz, że Owen poradziłby sobie lepiej niż ja?

- Wolałbym, żeby on umarł, a nie ty...

- Nie miałam wyboru! - syknęła. Potem, zawstydzona tym wyznaniem, otoczyła go ramionami i pociągnęła ku sobie. Leżeli nadzy na wielkim, okrągłym łożu. Czuła dym tytoniowy na jego skórze. - Ale tak długo, jak mam ciebie - szepnęła - mogę zrobić wszystko.

- Zawsze będziesz mnie mieć. Jednak co do reszty nie jestem taki pewien. - Westchnął, głaszcząc jej biodro. W drugim kącie pokoju ktoś cicho grał na ouzal podobnym do lutni instru­mencie z Kithrilindu. - Nikt nigdy nie twierdził, że siedzenie okrakiem na barykadzie jest niemożliwe, kochanie, ale jednak wolałbym, żeby robił to ktoś inny. To wszystko. - Pocałował ją i kochali się w ciszy, choć raz sami.


***


Tawerna Pod Morską Kurą była przesycona gniewnymi głosami. Nadzieja siedziała w cieniu, na belce pod dachem i przypatrywała się spokojnym twórcom i wściekłym ateistom. Przypuszczała, że gwałtowna reakcja ateistów była usprawiedliwiona: w końcu Kora zabiła Godę, która była ich przywódczynią i nadzieją. Nawet Na­dzieja nie spodziewała się czegoś takiego po dziewczynie, ale uznała, że tak postępowali twórcy. Ateiści, natomiast, zachowali kamienny spokój w obliczu awantury. Tak kamienny, że właściciel tawerny nie odważył się nawet zaoferować im czegoś do picia.

- Wina, ty wredny śmieciu! - ryknął Belstem. - I to dużo!

Goquisite chodziła po sali, zamiatając wokół czarnym płasz­czem i włosami.

- Nie możemy na to pozwolić. To nie do pomyślenia! Mu­simy ją wyrzucić!

Pieti spojrzał na nią z politowaniem.

- Tak robią twórcy, Goquisite. Nienawidzisz jej głównie dlatego, że zabiła twoją przyjaciółkę. - Odchylił się na krześle i przytulił córeczkę, która (od dawna przyzwyczajona do kłócą­cych się doradców) stała obok niego sztywno, jak mały duch. - Czy Goda była dla spisku ważniejsza niż Kora? Czy fakt, że mistrzyni jest po naszej stronie, nie jest najważniejszy?

- Myślę, że jest - rzekła dziewczynka. Nadzieja intereso­wała się nią bardziej niż sprzeczającymi się dorosłymi. Panna obserwowała uważnie, jak twórczyni Eternelipizaran, która nadal opłakiwała Szczęsnego, uśmiechnęła się do niej. Była to jawna zachęta do nawiązania kontaktu, mimo tego że Eternelipizaran była dobre pięć lat starsza, ale córka Pietiego przestraszyła się i schowała twarz na kolanach “ojca”. Nadzieja smuciła się z po­wodu obu dziewczynek. Jedna obarczona ciężarem oczekiwań Szczęsnego Paeana, druga ściśnięta kapiącym od złota wychowa­niem w pałacu Seaade'a.

Ale gdybym ja miała dziecko, prawdziwe dziecko, nie Znaj­dę, dorastałoby rozpieszczane dokładnie tak, jak te małe. Jak mogę je krytykować?”, myślała. Jej serce przeszył znajomy ból. Oczywiście, to było niemożliwe.

Nie, Nadziejo, nie możesz mieć dziecka, tak powtarzali ci twoi breideii. Kobiece organy w twym ciele są niewykształcone. Dla­tego drapieżcy cię wygnali. Nie byłabyś kobietą w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyby ludzie cię tego nie nauczyli, Iuim w izo­lowanych niebiosach wcale nie są “kobiece”. Nie noszą sukien i nie poddają się męskiej władzy. Nie manipulują swymi mężczy­znami za pomocą słów i uśmiechów. Nie rodzą dzieci. Nieważne. Śmiertelni są tak słabi, że reprodukcja musi być sensem ich życia, a my możemy poświęcać się filozofii, sztuce i zabawie. Dlaczego miałabyś marnować życie, doglądając bachorów?

Ale tęsknota za dziećmi była czymś, co wszyscy auchresh (a szczególnie, sądziła Nadzieja, kobiety) znali, wewnętrzną pustką.

Skupiła wzrok na tawernie, kiedy Goquisite stanęła dokładnie pod jej belką, wpatrując się w Pietiego.

- Jak śmiesz nazywać Godę moją przyjaciółką? Była siostrą mego serca. - Jej głos drżał. - Miałyśmy razem spędzić starość...

- Nie bądź żałosna - warknął Pieti. - Przesadzasz. Ostat­nimi dniami Goda zachowywała się tak dziwnie, że cieszysz się, iż szlag ją trafił. Zawstydzała cię. Nieprawdaż?

- Och! - Goquisite ukryła twarz w dłoniach.

- Kochanie, rozumiem. - Maras wstała i spróbowała po­cieszająco objąć Goquisite. Nikt nie oskarżyłby teraz Maras o po­bożność; była oddaną członkinią spisku i wielbiła Goquisite, starając się naśladować jej styl i obycie. Ubierała się doskonale. Na przyjęciach u pomniejszych możnych Nadzieja widziała, jak Maras błyszczy, ale obok Goquisite zmieniała się w pięćdziesięciolatkę o końskiej twarzy, a wyrafinowanie natychmiast znikało. Goquisite wyrwała się. Maras musiała znieść jej wściekłe spoj­rzenie. - Rozumiemy twój smutek i podzielamy twój gniew...

- Nie rozumiesz! - wykrzyknęła Goquiste. - Jesteś pre­tensjonalną idiotką! Ale przynajmniej zgadzasz się, że trzeba pozbyć się Pokory! Śmieszne jest samo przypuszczenie, że ta niedouczona dziewczyna poradzi sobie ze wszystkim, co robiła Godzia! Poważnie się przeliczyła...

- Nie sądzę - w głosie Kata można było wyczuć lód. - Dobrze by było, gdybyś wzięła pod uwagę, że po tym, jak Kora zabiła Godę, rozmawialiśmy między sobą i zdecydowaliśmy, że jest wystarczająco zdolna. Od trzech lat tworzy duchy. Ma więk­sze doświadczenie niż ktokolwiek z nas, kiedy obejmował miej­sce w Elipsie.

- Nie mów im o duchach! - syknęła Ryta.

- I tak kiedyś trzeba - powiedział głośno Uro. - Wszyst­kie duchy, które uznaliście za dzieła Gody, tak naprawdę stwo­rzyła Kora. Czy nie jeży się wam futro od ich emocji? To Kora dotarła do waszych dusz. Czy nie spieraliście się, kto następny dostanie jej arcydzieło? Kora i Goda nabijały się z was za plecami.

W ateistów jakby piorun strzelił. Nadzieja pomachała nogami w powietrzu. Oczywiście wiedziała o duchach, ale spośród nich tylko Goquisite znała ten sekret.

- Innymi słowy - ciągnął Kat sucho - Kora zasłużyła na swoją pozycję. Udowodniła, ile jest warta, choć o tym nie wie­dzieliście. I nic, panie i panowie, na to nie poradzicie.

Cisza.

- No cóż, może - rzekła cichutko Marasthizinith Crane. - Może będzie zastrzykiem świeżej krwi... może to nie aż tak tragiczne?

- Popieram dziewczynę - stwierdził niespodziewanie Belstem. - Wy, twórcy, zaczynacie się starzeć. Od dawna nikt z was nie ukatrupił drugiego. To niezdrowo, a znam dobrze historię waszego fachu. - Odchylając się na krześle i grzejąc nogi, mówił, patrząc na swój kielich wypełniony winem. - Szkoda tylko, że to Goda i Szczęsny zginęli pierwsi. Dobrzy doradcy. Z drugiej strony dzieciak z Kalwarii wygląda na bystrego, a Kora to chyba najlepszy wybór, jakiego można było dokonać, aby zastąpić Godę. Skoro ona zrobiła te wszystkie duchy, musi być kompetentna. - Przez to mówił: “Myślę, że wymieniliśmy sta­rzejącego się spiskowca na nowego”. - Prześpijcie się z tym - poradził i odwrócił twarzą do kominka.

Ale ona nie jest po twojej stronie, Summer”, pomyślała Nadzieja. “Jest po naszej”.

Goquiste z gracją podeszła do wolnego krzesła i opadła na nie. Podniósł się kurz, machnęła ręką. Nadzieja stłumiła kichnięcie.

- No cóż. wyraziłeś się jasno, Belstemie. W takim razie powinniśmy wyprawić Godzie pogrzeb, który będzie jednocześ­nie balem inauguracyjnym Kory - w jej głosie brzmiał sarkazm. - Czyż nie tak postępują twórcy?

- Jesteś, pani, doskonale obeznana z naszymi obyczajami - odparł Ziniquel. Wyciągnął się na krześle, demonstrując długie nogi i całkowitą obojętność wobec jej sarkazmu. - Jeśli zgo­dziłabyś się wyprawić bal. Kora na pewno byłaby ci bardzo wdzięczna.

- O ile pamiętam, zgodziłam się. - Nadzieja wychyliła się niebezpiecznie, próbując dostrzec oczy Goquisite. Przypominały kawałki kamienia. - Czy jutro pasuje? - Goq zbyła obiekcje Maras. - Zapewniam, organizowałam już przyjęcia w tak krót­kim terminie. - Zaśmiała się.

Nadzieja wiedziała, gdzie byli Kora i Miło. Zamknęła oczy, aby przywołać obraz popękanego parkietu, pustki w kwaterach Boskiej Gwardii. Miała nadzieję, że nie było tam zbyt wielu auchresh: zdarzały się brzydkie wypadki, gdy ktoś materializował się w tłumie. Zeskoczyła z belki, otworzyła skrzydła z trza­skiem - śmiertelnicy poderwali głowy - i przez ułamek sekun­dy fruwała.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY


Kora była tak zakochana, że przez wiele tygodni ważne dro­biazgi uchodziły jej uwadze. Na przykład to, że prawie dwie trzecie uczestników spisku jej nie ufało. Goquisite nienawidziła jej za (jak myślała) zabicie Gody. Belstem nie ukrywał, że traktuje ją jak wroga, którego można tolerować i wykorzystać, ale które­mu nie można wierzyć. Kora podejrzewała, że część jego wście­kłości pochodziła z faktu, iż Aneisneida i Soderingal Nearecloud, bękart Złotego Ostrza, wszędzie bywali razem, żeglując, tańcząc, robiąc zakupy. Zaręczyli się. Ale to wcale nie usprawiedliwiało złości Belstema. Dziwna zmiana zaszła od czasów, kiedy była uczennicą i pod wieloma imionami zaznawała gościny, a nawet przyjaźni na Placu Antyproroka. Teraz jednak uśmierciła więk­szość swoich wcieleń. Czasami zapominała, że Pokora Garden nie przepadała za przyjęciami, tylko była czystą, pobożną twór­czynią, gliną, którą spisek miał wymodelować. Ale nigdy taka nie była. Kiedy odgrywanie różnych postaci sprawiło, że siebie rów­nież potraktowała jak zadanie aktorskie?

Tylko z Miło pozostawała prawdziwą Korą.

Obydwoje poddawali się dzikim impulsom. Nigdy nie czuła się tak wolna jak wtedy, kiedy w samym środku przyjęcia u Bel­stema Miło spojrzał na nią. Sięgnęła pod stołem po jego dłoń.

- Ucieknijmy stąd - szepnął. - W jakieś mokre miejsce.

Przeprosili towarzystwo, każde osobno, i w pozłacanej łazien­ce Miło objął ją. Kiedy poczuła, jak się rozpływa, znaleźli się na zielonej polanie smaganej deszczem. W Veretry zawsze padało, nawet jeśli Miasto Delta schło na wiór. Tarzali się nago w trawie. Deszcz żądlił jej plecy, podniecając ją tak, jak nigdy tego nie mogły uczynić pieszczoty duchów, kiedy to kochała się z nimi żarłocznie, zamiast zimno uwodzić. Leżeli złączeni na mokrej trawie, całując się zachłannie, a ona schwyciła jego pośladki, aby wbijać go w siebie głębiej i głębiej, jakby mogli stopić się w jedno.

Całe miasto o nich wiedziało. Z tego, co mówili imrchim, na Bagnisku rozpętali skandal i tylko starania twórców odwodziły flamenów od publicznego potępienia jej. Oprócz tego flameni mówili dziwne, niezrozumiałe rzeczy o Miło. Nie do pomyślenia byłoby potępiać boga, ale przepowiednie nie uznawały takich zakazów. Plotki mówiły o kilku przepowiedniach, tak w mieście Delta, jak gdzie indziej, w których pojawiło się imię Miło.

Kora nie miała czasu na słuchanie plotek. Ponieważ była najmłodsza, Goquisite i Belstem złożyli na jej barki najcięższą pracę. Musiała składać liczne wizyty Złotemu Ostrzu i jego bandzie: obdartym mężczyznom albo spuchniętym z przepicia, albo przez alkohol wychudzonym. Nienawidziła ich.

Powoli morderczy, letni upał się zmniejszał, zostawiając mia­sto na łasce suchej, brązowej jesieni. Kora zazdrościła Miło fatalistycznego podejścia do polityki. Każdego dnia zagrzebywa­ła się coraz bardziej. Brązowa Woda i Przetrącony Ptak byli jej wybawieniem. Nie znała ich przedtem, ale teraz z jakiegoś powo­du (“Chcą cię ukraść Pli”, stwierdził cynicznie Miło) uznali, że warto się nią zająć. Oboje, doświadczeni w bojach dyplomatycz­nych, dawali jej rady. Gdyby nie oni, nie miałaby pojęcia, że podczas obrad Elipsy można poszczuć Pli na Belstema. Oczywi­ście, reszta doradców zdawała sobie sprawę, dzięki komu każda sesja zmieniała się w cyrk. Może była to destrukcyjna taktyka, ale tylu ludzi czegoś chciało od Kory, że niemal rozrywali ją na pół, troje czy nawet czworo.

A poza tym, doprowadzanie Elipsy do wrzenia zdawało egza­min, nawet jeśli kilkanaście pięter wyżej Dywinarcha narzekał, że budzą go wrzaski. Był już tak chory, że spał w nocy jak śmiertelnik.


***


Najbardziej wysunięte na północ miasto zbudowano wzdłuż jednej, zapiaszczonej ulicy - Juwl na wybrzeżu Kalwarii. Plaża Juwl leżała na równiku. Tu mężczyźni pracowali na jałowych polach, nie w kopalniach. Nie było wież wiertniczych, targów i kupców. Skórzane płachty spełniające rolę drzwi łopotały na nieustającym wietrze. Wieczorami kobiety chodziły na kamieni­stą plażę i wzywały stada morskich kaczek. Kaczki przylatywały kluczami, kaczory prowadziły, płonęły metalicznie niebieskimi piórami nad czarnym morzem, które opływało koniec świata.

Transcendencja stał w kępie ziół za jedną z chat, ślepe oczy skierował w wieczorne niebo, białe włosy spadały mu na plecy. Jego gardło podskakiwało. Bose stopy miażdżyły tymianek, który pachniał cierpko.

Wdzięk klęczała na progu tylnych drzwi, składając dłonie w błagalnym geście. Całe ciało krzyczało o chwilę odpoczynku. Przepowiednia dopadła ją tego popołudnia i przejęła gorszym bólem, niż pamiętała, bólem, który wydawał się nierealny. Mu­siała odzyskać zaufanie Transcendencji. Za nią stłoczyły się dzieci z miasta i szeptały.

Gdyby te bachory się wyniosły!” Pomyślała: “Na bogów, Wdzięk, czy już nie dosyć bluźniłaś?”

Kiedy sobie o tym przypomniała, zaczęła płakać.

- Transcendencjo, odwołuję to! - krzyknęła. - Dla ciebie znów mogę być pobożna, jeśli tylko pozwolisz mi spróbować!

- Nie możesz oczekiwać, lemanko, że dwukrotne bluźnierstwo przeciw przepowiedni ujdzie ci na sucho. Kiedy miałaś czternaście lat, wybaczyłem ci ze względu na twą młodość. Tym razem obraza jest zbyt wielka. - Jego głos był stary i skrzeczący. Nie znosiła go słuchać. Ale przynajmniej do niej przemówił.

- Wierzę w moją przepowiednię! Wierzę, że bogowie nas prowadzą. - Gdyby tylko ustąpił! - Pojadę do Miasta Delta! Zrobię to, co mówiłam, że ma być zrobione! Ty nie musisz ze mną jechać, poradzę sobie są...

- Czy naprawdę wierzysz, lemanko, że pozwoliłbym ci jechać samej? - spytał zimno. - Dowiodłaś już, że nie można ci ufać!

- Och, Braciszku! - łkała. Wiatr grzał ją w plecy. Padła twarzą do ziemi, drapała paznokciami suchą, piaszczystą ziemię, łapała hausty powietrza pachnącego cytrynami. -Proszę, proszę...

Czuła, jak się oddala. Jego głos był stłumiony:

- Dlaczego? Bogowie, dlaczego musi tak być? - Wiedzia­ła, że mówił, zwrócony w kierunku soli, która leżała tak blisko morza, że można ją było dostrzec ze szczytów wzgórz za miastem.

- Moja lemanka nie tylko wieszczyła, ale też bluźniła przeciw swym słowom! Była mi niegdyś taka droga. Dlaczego musi ciągle zaprzeczać waszej woli? Dlaczego nie zaakceptuje przepowiedni, która jest niczym innym, jak waszymi głosami?

Bo brzmi tak nieprawdopodobnie! Bo nie jestem jeszcze solnooka i nie mogę być pewna!” Po raz pierwszy w życiu pielgrzymka na sól, która być może ją czekała, zdała się wyba­wieniem, a nie przekleństwem. “Chcę zrozumieć. Tak bardzo chcę zrozumieć”.

Wpatrywała się w ciemność pod swymi ramionami.

Transcendencja zgiął się i szturchnął ją palcem wykręconym przez artretyzm. Nie było w tym szturchnięciu łagodności.

- Leżanko, podporządkujemy się przepowiedni. Stracił swą boskość. Musi umrzeć.

- Mówiłam ci, że...

- Jesteś bluźniercą. Dopełnisz przepowiedni, bo ja ci to nakazuję. Nie chcę, żebyś mnie zhańbiła.

Poddała się bólowi, przywarła do ziemi, przewróciła na plecy i zapłakała. Łzy spłynęły po jej policzkach. Chmury znad roli gnały nad ni ą jak woda. Brunatne twarze dzieci wdarły się w pole jej widzenia, okrążyły ją jak cembrowina, pytając wysokimi, gardłowymi głosikami, czy dobrze się czuje.


***


A z pocałunków, jak z kuźni, powstał łańcuch gorących uści­sków łączących Miło i Korę. Wciąż była tak szczęśliwa, że pewnego popołudnia, kiedy Kora leżała w jego ramionach, mimo iż powinna być w Elipsie, myślała, że nic nie mogłoby ich rozdzielić. Czy Goda i Szczęsny też tak się czuli? Przerażająca idea. Czy mogłaby uciec, nawet gdyby chciała?

Ale nie chciała. Nie znosiła się ruszać, bo wtedy przypominała sobie, że mają dwa oddzielne ciała. Nie chciała wiedzieć, czy można uciec. Promienie popołudniowego słońca przenikały przez szpary w czarnych kotarach, które zawiesiła na ścianach swej sypialni w Zaułku Tellury, aby stłumić wszystkie dźwięki z ulicy. Czuła, jakby pokój wisiał w nicości, zawieszony na tuzinie ostrzy zatopionych w czarnej pochwie.

Nocą Miło zabrał ją na żniwa z mainrauim z Wietrznych Niebios. W świetle gwiazd solny las Kithrilindu przypominał raczej rozlewiska Chromu w pobliżu Miasta Delta; owoce zwisa­ły z drzew i krzewów jak przejrzyste organy, zwierzęta przemy­kały w poszyciu, światło odbijało się w oczach sów, które mainrauim wypłoszyli z gniazd. Miło i Kora zostali z tyłu. trzymali się za ręce i patrzyli w gwiazdy.

- Czy tylu ludzi powinno o nas wiedzieć? - zapytała w końcu. - Czasami mam wrażenie, że jest za dobrze.

Miło zerwał z krzewu jabłko i zanurzył w nim kły. Podał jej jedno.

- Na Moc, Miło, zazdroszczę ci!

Objął ją.

- Nie myśl, że się nie martwię - powiedział poważnie. - Martwię się. Ale nie widzę powodu, dla którego mieliby zepsuć nasz związek. Tylko to mamy, jeśli się głębiej zastanowisz. Czas, jaki dane jest nam spędzić razem, zanim umrzemy. - Wyrzucił jabłko, otoczył dłońmi jej twarz i uniósł lekko, aby ją pocałować. Poczuła sok na jego wargach. - Czym jest Tron? - szepnął jej w usta. - Kupą drewna i metalu. Nie zasługuje na tyle twojej uwagi.

- Kiedy jestem z tobą, wiem, że masz rację. Ale kiedy tylko odchodzę... Na Moc, powinnam być teraz u Belstema.

- Nie powinnaś być w żadnym innym miejscu, tylko tutaj. - Stanęli. Z oddali słyszeli głosy nminraiiim: było chłodno i wilgotno.

- Łatwo ci mówić - rzekła. - Ciebie to nie obchodzi. Ludzie gapią się na mnie na ulicach i słyszę, jak mówią: “Idzie doradca, co pieprzy się z bogiem” - głos zadrżał jej z goryczy.

- Naprawdę obchodzi cię, co mówią?

- Tak! Obchodzi! Nienawidzę być wystawiona na ciosy! - Las wokół nich kołysał się i szeptał. Gwiazdy lśniły wśród koron drzew, a Kora ukryła twarz w dłoniach. - Chciałabym... chcia­łabym mieć z powrotem moje maski...

Miło natychmiast przyciągnął ją bliżej i gładził, jakby nie­szczęście było brudem, który można zetrzeć z futra.

- Koro! Powiedz mi, co się dzieje?

- Boję się. - Dławiły ją łzy. Musiała to z siebie wyrzucić. - Za bardzo cię kocham.

- O, na Moc - powiedział, wytrącony z równowagi. - Ja też za bardzo cię kocham. Ale czy wiesz, jacy szczęśliwi jesteśmy, gdy możemy to powiedzieć? To jest najlepsza rzecz, jaka mogła nam się przytrafić.

Wiedziała, tak, wiedziała. Ta wiedza natychmiast osuszyła jej łzy.

- Takich rzeczy nie można kontrolować

- Nie. - Oparła głowę na jego ramieniu, stali tak. Pazur na jego szyi łaskotał ją w ucho, kiedy patrzyła na gwiazdy wśród drzew. - Nie można. - Konstelacje: Serce. Koło.


***


- Są za blisko - stwierdził Pli, stojąc z Nadzieją pod ścianą tawerny w Rimmearze. - Zdecydowanie za blisko. - Jego ton sugerował, że Kora i Miło za bardzo zbliżyli się do płonących kałuż, które można było napotkać na soli w Uarechu. Ale oni tylko śmiali się i zakładali z sąsiadami pod ciemnymi oknami, gdzie odsunięto krzesła i stoły, aby zrobić miejsce dla wyścigów myszy.

- To nie przetrwa.

- Piątka mówi, że tak - odparła Nadzieja. - Są irissim. Nie widzisz tego?

- Irissim, bóg i śmiertelna? Ha! Miło się zadurzył. To widzę. A zadurzenie do takiego stopnia jest niebezpieczne. - Cmoknął.

- Pli - zapytała z ciężkim sercem. - O czym myślisz?

Wyszczerzył do niej wszystkie zęby.

Rozpostarła skrzydła w ograniczonej przestrzeni między swymi plecami a ściany tawerny. Nie lubiła Rimmearu, upał ją męczył. Tutejsi auchresh za dużo gadali i trzeba było płacić za szklankę herbaty czy fajkę z tytoniem. Płacić, na litość Mocy! Pieniędzmi! Wróciła na sól, aby uciec od wstrętnych najemniczych stron Miasta Delta! Chciała być teraz w Niskim Divaring, biec przez płycizny jeziora pod rozgwieżdżonym niebem. Niena­widziła Pli, który zmusił ją do tej żałosnej, szpiegowskiej wypra­wy na Kalwarię.

- Miło powinien uważać - powiedział Pli. - Całkiem możliwe, że ona chce go wykorzystać.

- Czy mógłbyś przez chwilę przestać wszystkich podejrze­wać? Dla mnie to absolutnie jasne. Są zakochani.

Przeszła przed nimi Znajda. Miała na sobie tylko za duży fartuch. Szarpnęła Pli za koszulę i wskazała wolny stolik. Pli skinął głową, chwycił Nadzieję za nadgarstek i pociągnął za sobą pomiędzy gośćmi. Puścił ją dopiero przy stoliku; opadła na jedno z bursztynowych krzeseł, jak kawałek jedwabiu. Oparła na stole szczupłe łokcie i otoczyła dłońmi podbródek.

- Biedna Nadzieja. Wie wszystko o wykorzystywaniu - uśmiechnął się Pli z uczuciem i litością. Jego oczy otoczyły zmarszczki.

- Przybyłam z własnej woli - ucięła, nie ruszając głową. Nie wiedziała, dlaczego jeszcze jej zależało na zachowaniu swej woli. Jakiś wewnętrzny strach powstrzymywał ją przed komplet­nym poddaniem. Śmieszne; i tak wiedziało niej już wszystko, co tylko mogła wymyślić, może oprócz chęci posiadania dziecka, ale z tego nikt nie zdawał sobie sprawy. Oprócz tej pustki w samym środku była cała jego.

Machnął na Znajdę:

- Szklankę khath dla iu! - Znajda zmarszczyła nos, suge­rując, że iuim nie zasługiwały w Rimmerarze na szczególne względy, co to, to nie, ale i tak przyniosła khath. Pli rzucił monetę. Wdzięczna Nadzieja chwyciła szklankę.

- Myślę, że musimy ich jakoś rozdzielić. - Pli przyglądał się, jak pije. - Żadne z nas tak dobrze nie działało w Elipsie jak tych dwoje, zanim zaczął się ten związek. Nie podoba mi się też, że wymknęli mi się spod kontroli.

Zamrugała, nie wierząc, że naprawdę to usłyszała.

- Twoja arogancja przerasta najśmielsze oczekiwania.

- Zawsze, kiedy przychodzi do kwater, ona jest z nim. Są nierozłączni. To może mieć coś wspólnego ze śmiercią doradcy Gentle; Kora potrzebuje kogoś, na kim mogłaby się uwiesić, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi, choć nie sądzę. Nie, to tylko jedna z wielu głupot, na jakie Miło zawsze był podatny.

Nadzieja odwróciła głowę i spojrzała przez dym i mgłę. Kora właśnie wygrała zakład. Grupa Uarechian, z którymi obstawiali mysie wyścigi, wybuchnęła gromkim śmiechem, pokazując po­łamane zęby w zmutowanych ustach. Miło przygwoździł Korę do ściany i wycisnął jej na ustach zwycięskiego całusa. Powieki Kory drżały, purpurowe z przerażająco wielkiego uniesienia. Nadzieja objęła się. Nawet z tej odległości widok poruszał w niej czułe struny. Wykluczenie wzbudzało w niej jednocześnie ulgę i smutek, że nigdy sama czegoś podobnego nie zazna. Była już za stara.

- Robią coś, czego nie powinno się robić. - Twarz Pli przypominała zaciśnięty biały dziób. Patrzył nad jej ramieniem i nieświadomie ściskał krawędź stołu tak silnie, aż zsiniały mu paznokcie. - Irissim. To bluźnierstwo.

- Przestań. “Bogowie”! Świat byłby lepszy, gdyby to słowo nigdy nie zostało wymyślone. - Rozejrzała się. - Spójrz na te Niebiosa. Alfonsy, żebracy, ghauti keres, patrz, jak ten facet klepie Znajdę po tyłku, biedactwo ma tyle siniaków... Gdyby twoi wspaniali flameni naprawdę szli tu po śmierci, co by pomy­śleli? Jeszcze raz szlag by ich trafił!

- Tak nie powinno być. Nie może być. Ale oni to robią. - Schwycił jej khath i opróżnił szklankę jednym łykiem. - Jest Następcą. Nie możemy mu pozwolić wystawiać się na kpiny i pośmiewisko. Bogowie muszą pozostać nietknięci. - Usłyszała trzask; zdziwiony Pli spojrzał w dół. W ręce trzymał kawałek rogu perforowanego stołu, z rany lała się strumieniem krew. Nadzieja przypatrywała się ciekawie, jak Pli się rumieni i zaciska pięść wokół odłamka.

- Nie rozumiesz ludzkich uczuć, prawda, Pli?

- A niby dlaczego mam rozumieć? - Grymas bólu wykrzy­wił mu twarz. Zamknął zdrową dłoń na zranionej. - Nie jestem człowiekiem.

Jakieś drobne łapki przebiegły po jej stopie. Spojrzała pod stół i zobaczyła mysz wyścigową, która zlizywała krople krwi na podłodze.

- Musimy skończyć z tą rozrywką, Nadziejo - rzekł. I znów usłyszała to w jego głosie. - Nie możemy pozwolić Miło wystawiać się na ciosy.

Naturalnych rozmiarów, przejrzysta mysz stawała się coraz większa z każdym łykiem białej, wstrętnej krwi, jakby wracała do życia. “Mocy,” pomyślała Nadzieja. “Jestem słaba”.



ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY


- Ładna para z ciebie i Miło - powiedziała Ryta pewnego wieczoru - ale nie daj się ponieść emocjom.

- Co ja bym bez ciebie zrobiła, Ryto? - spytała Kora.

Wiedziała, że starsza twórczyni ma rację. Gdy tylko Miło któregoś dnia musiał sam się udać na sól, przebrała się za pierw­szą postać, jaką wymyśliła: Rosi, pokojówkę Gody. Podczas pu­drowania się zielonym proszkiem wyszczerzyła zęby do lustra. “Ciągle mogę to robić! Pamiętam stare dzieje...”

Słońce kapało złotym miodem przez okna. Frędzle, które poroz­wieszała w całym pokoju, aby uczynić go jak najbardziej różnym od czarnego gniazda auchresh w sypialni w Zaułku, wisiały nierucho­mo jak zwiędłe płatki. Nie było wiatru. Przebieranie się przypomniało jej o Godzie. Strojenie się przed wieczornym wyjściem, walki o miejsce przed zwierciadłem... leniwe przeżuwanie połó­wek melona na śniadanie, kiedy Goquisite nie było w domu... siadywała u stóp Gody przed kominkiem, trzymając na kolanach poważne książki, i opowiadała mistrzyni o swoim dniu...

I choć nie przyznawała tego przed sobą, tak długo, jak Goda “żyła”, pozycja uczennicy pozwalała Korze zachować pewne przywileje dzieciństwa. Teraz musiała je porzucić. Musiała przy­jąć wszystko, co miało dla niej Miasto Delta z jasną twarzą, jako Pokora Garden.

Ale nie dziś.

Wsunęła stopy w bambosze i przeszła luksusowy, bezpieczny apartament, kierując się ku tylnym drzwiom, prowadzącym na schody. Służący biegali nimi cały dzień.

- Hej, Rosi! Miesiące żeśmy cię nie widzieli!

- Gdzieżeś była? Idziesz do kuchni? Przyjdę do ciebie, jak skończę z tymi papierami!

- Dawno cię tu nie było, Rosi! Gdzie się podziewałaś?

Kora uśmiechnęła się do lokaja Goquisite.

- Byłam chora.

Poprawił bukiet lilii wodnych, które niósł.

- Szkoda pani Gody, nie? Nigdy żeśmy nie myśleli, że ta jej uczennica zrobi taką rzecz.

- Wiesz, teraz u tej uczennicy służę - skrzywiła się Kora. - I nie narzekam.

- Ha! Też bym nie narzekał na twoim miejscu! - Ponownie poprawił bukiet i poszedł w swoją stronę. Kora zbiegła do kuchni, gdzie zbierali się służący, którzy nie mieli nic do roboty.

- Hej, Rosi! - pozdrowili ją, gdy weszła. Uśmiechnięta, usiadła na krześle przy olbrzymim kominku, gdzie na rożnie skwier­czały chihuahuy, przygotowywane na wieczorne przyjęcie; na tym przyjęciu będzie sobą. Czuła się dobrze, ale inaczej. Ludzie, których spotykała w kuchni, byli tak odmienni od ateistycznych doradców, którzy mieli podobne dzieciństwo, zanim wybrano ich na lemanów. Dziwne: ci prości ludzie zaakceptowali, że dzieci wywodzące się z ich klasy tworzą nową elitę w społeczeństwie. Byli z nich dumni. Każda kobieta i każdy mężczyzna w tym domu mówili o Goquisite tak, jakby była ich córką czy kuzynką.

Kora słuchała opowieści o ślubie czyjejś siostry i uśmiech nie schodził jej z ust. Jedna z tych nowych, ateistycznych ceremonii pod dachem. Ale wyglądało, że to piękna ceremonia.

- Hej. Rosi! - To Deservi, jedna z podkuchennych. - Poznałaś Siostrzyczkę Filantropię?

Flamenka siedziała przy wielkim, kuchennym stole i piła rosół. Była potężnie zbudowaną kobietą o turkusowym futrze, odzianą w len. Jej lemanka miała dwanaście lat i jasne warkoczy­ki. Korę zdumiewało, że służący skłaniali głowy za każdym razem, kiedy mijali jej krzesło, choć byli w większości ateistami. Wartości wpojone w dzieciństwie nie umierały tak szybko.

- Witaj, Siostrzyczko - powiedziała z szacunkiem.

- Miałyśmy ciężki ranek - stwierdziła lemanka. - Dużo cudów. W tym mieście widać wiele cierpienia.

Po akcencie i jasnym futrze Kora poznała, że dziewczynka pochodziła z Islandii. Jej ignorancja w temacie Islandii, a właści­wie całej Dywinarchii, była poważnym utrudnieniem dla polity­ka. Co prawda inni doradcy wcale nie byli lepiej obeznani, ale Kora zdecydowała się wykorzystać okazję i wziąć kilka lekcji.

- Siostrzyczko, jak długo jesteście w mieście?

- Kilka tygodni. - Flamenka podniosła głowę.

- Nie macie tu czegoś mocniejszego niż rosół?

- Wino? No jasne. Rosi, też chcesz? - Deservi schwyciła dwa kubki z kamiennego zlewu i nalała do nich wina z kamiennej butli. Wino było czerwone, lekkie i pachnące. Kiedy Deservi podała jej naczynie. Kora zamrugała. Miejsce, w którym zacisnę­ła palce na kubku, zdawało się jarzyć purpurowo. Ale to tylko jej wzrok płatał figle. Powinna więcej spać.

- Na zdrowie, Siostrzyczko - powiedziała, podniosła ku­bek i osuszyła go.

Dlaczego wszyscy w kuchni umilkli?

Obróciła się na stołku, próbowała coś powiedzieć, wlepiając w nich oczy. Czuła, że otacza ją szklany cylinder, gęstniejący z każdą sekundą.

Ciemniej...

Ciemne, matowe szkło.

Cisza. Jakby jej uszy zapchano watą.


***


Najdziwniejsze uczucie”.

Zadrżała.

Kłucie... łaskotanie... jakby coś lekkiego i musującego, jak szampan, płynęło w moich żyłach. Zastanawiam się, czy powin­nam otworzyć oczy? Hmm... interesujące wyzwanie. Tak, myślę, że je otworzę”.

Kwadratowa, znajoma twarz Deservi pochylała się nad nią, zielone oczy wypełnione były troską.

Kora mrugnęła i powiedziała:

- Deservi, mam dziwny smak w ustach. Nie sądzę, żeby wino, które mi podałaś, było dobre.

Twarz kucharki rozjaśniła się i zniknęła z pola widzenia Kory.

- Nic jej nie jest! Gada jakoś śmiesznie, ale już w porządku! Dalej, wiara, pomóżcie...

- Już dobrze. - Kora cała się trzęsła. Wsparła się na Deservi i wstała. Siedziała na poduszkach przy piecu. Potarła dłonie, wdychała znajome zapachy pieczonego mięsa i siekanych wa­rzyw. - Co się stało?

- Siostrzyczka cię uratowała. - Pomywacz wskazał z sza­cunkiem na kuchenny stół. Postać w szarej szacie półleżała na blacie i ukrywała twarz w ramionach. Lemanka pochylała się nad nią. - Mój stary gada, oni nic, tylko oszuści, ale żem nigdy takiej sztuczki nie widział. Przysięgam, przenigdy nie będę w nich rzucał zgnitom kapustom. Uratowała cię, Rosi.

To skandal, że dziecko może dorastać, nie oglądając cudów! Jednak mimo pochodzenia z soli i głębokiej, choć wystawionej na ciężkie próby pobożności, Kora była zdumiona i lekko przestraszo­na, że w końcu to na niej dokonano cudu. Była zdrowym dzieckiem; to był jej pierwszy raz. A więc tak to się dzieje. Strumień łaskoczą­cych bąbelków wpadł jej do nosa i ust, połączył się z krwią i oczyścił ją. Padła na kolana, aby spojrzeć na flamenkę:

- Siostrzyczko, dobrze się czujesz? Czy jest wyczerpana? - spytała lemankę.

- Jasne, że tak. Była bardzo zmęczona, ale nie mogła po­zwolić ci umrzeć. Zostałaś otruta, wiesz o tym?

Bogowie!” Odwróciła się.

- Skąd było to wino?

- Nie wiem - odparła Deservi. - Dlaczego pytasz? To nie ono, od tygodni je pijemy.

To nie mogło być nic innego. Ta poświata...

Kubek, który podała jej Deservi, nie był tym, który dotarł do rąk Kory. Ktoś je zamienił. Ten ktoś musiał być zdolny do teth”. Jeśli tu byli, nawet krótko, musieli zobaczyć flamenkę i wiedzieć, że uratuje Korę. Ogień trzaskał, podsycany tłuszczem spadają­cym z piekących się psów. Potrzebowała Miło. Potrzebowałajego ramion.

Zamknęła oczy i zacisnęła zęby. “Nie zniszcz swego przebra­nia!” W przeciwnym wypadku rozpoznają ją.

- Ach... - Flamenka podniosła głowę. Kryształy soli od­cinały się od rzadkiego, turkusowego futra. Kiedyś Siostrzyczka Filantropia była bardzo piękna. - Wstań, moje dziecko. - Kora wstała. - Czy wiesz, kto chciał zrobić coś takiego i to tobie, spomiędzy tych wszystkich ludzi? - Potrząsnęła głową. Sio­strzyczka wsparła się na lemance, która ją podniosła. - Muszę teraz odejść, przyjaciele. Byliście dla mnie dobrzy. Przysięgam, do końca życia będę pamiętała tę truciznę. Spłynąłby na ciebie sen, spokojny, ale zabójczy.

- Co to było? - szepnęła Kora. Jako twórczyni znała każdą truciznę, którą można było połknąć, wstrzyknąć czy wetrzeć. Ale wiele z nich nie miało smaku ani zapachu.

- Nie znam jej nazwy - zaczęła Filantropia, ale lemanka jej przerwała:

- To solna trucizna, Siostrzyczko. Z tych najgorszych. Kwiat migdałowy.

Flamenka uśmiechnęła się:

- O, Ragran, nic podejrzewałam, że tak się znasz na truciznach!

- Mój wujek miał ateistyczną aptekę - wyjaśniła dziew­czynka, idąc ku drzwiom.

- Siadaj mi tu zaraz z powrotem, Siostrzyczko, aż wydobrzejesz - zaśmiała się Deservi. - Możesz zjeść z nami kolację. - Spojrzała na kucharkę, grubą, starą Alour. - Może, prawda?

- Jasne. - Alour wzruszyła zielonymi ramionami. - Za­wsze pomagamy tym, co naszym pomagają, a Rosi jest nasza. Jasne, że Siostrzyczka zostaje.

Kora zacisnęła ramiona i pomyślała: “Kwiat migdałowy. A gdyby to była solna akonityna, która zabija w ułamkach se­kund? Co wtedy?”


***


Nigdy nie powiedziała Miło o wypadku. Wydarzenia następ­nego dnia zepchnęły go na dno jej pamięci. O poranku przypomi­nającym ostro oszlifowany klejnot, kiedy niebo nad Miastem Delta wyglądało jak mocna herbata, a powietrze smakowało dymem (bo niektóre pola na południu były tak suche, że same się zapalały), Owen zamordował Ryte.

Była druga po południu. W mieście nie było prawie nikogo - Kora i reszta poszli popływać przy molach - kiedy to się stało. Owen powiedział im potem, co zrobił, nie szczędząc szczegółów. Podszedł do Ryty od tyłu, kiedy czytała na dachu Domu Thauma-gery, książka była odsunięta na długość ramienia, spódnice pod­ciągnięte do pół uda, aby stare nogi mogły zaznać słońca, i ugodził ją prosto w serce. Prosto, z zimną krwią i tak łatwo, że zdało się to niemal oszustwem.

Kiedy pokazał ciało, umyte i wysuszone, odkrycie, że Ryta miała siwe włosy było takim zaskoczeniem, iż odebrało wszystkim mowę.

Tego samego wieczora zażądał dwunastego krzesła. Żaden z doradców, ateista, flamen, bóg czy twórca nie cieszył się z tego powodu. Być może tylko Eterneli w swojej alkowie, która zaczęła z nim sypiać, gdy miała zaledwie trzynaście lat. Ryta twardo popierała flamenizm i była wrogiem ateistów, ale nikt nie zaprze­czał, że zawsze opowiadała się po stronie tych, którzy mieli rację, i wiele wnosiła do Elipsy.

Kora odczuła tę stratę jak cios w żołądek. Gdyby mogła, zabroniłaby Owenowi objąć krzesło i osadziła na nim jedno z bliźniąt, najlepiej Sto. Walczył o osiągnięcie poziomu mistrza i stawał się niebezpieczny. Ale nie mogła, a Owena najwidoczniej nie obchodziło, czy go ktoś popierał, czy nie. Cały wieczór przesiedział z założonymi rękami, szczerząc zęby jak kot, który wreszcie dorwał się do śmietanki po dziesięciu latach prób strą­cenia skopka z półki.

Krótko potem załamała się pogoda. Wraz z Boską Gwardią Kora i Miło tańczyli w deszczu, wysoko w Kithrilindu, gdzie nieba otwarły się nad górami wyrzeźbionymi wiekami ulew. Skakali przez białe, delikatne i mokre głazy, zjeżdżali wykrotami, śmiali się. Cały ten dzień wolny był od napięcia między auchresh i Korą. Po raz pierwszy od śmierci Ryty poczuła, że wszystko można naprawić.

Ale kiedy wróciła do domu, potargana i zmęczona, mając na sobie cudzy, jedwabny mundur, natknęła się na twórców obejmu­jących się i płaczących. Sto zamordował Łuszę i Uro.

A ja wiedziałam”, pomyślała przerażona. “Wiedziałam, że stawał się niebezpieczny, i nic nie zrobiłam.

Bo nic nie mogłam zrobić.

Uro!”

Siedział z nimi w Kielichu z łokciami na kolanach, warczał i rzucał spod białych brwi wściekłe spojrzenia każdemu, kto się zbliżał. Thaumagery byłby teraz pusty, gdyby nie on i Owen.

- Niech się dobrze bawią - parskała Pami, ocierając nos. - Nie musiał zabijać Uro! Nie ją!

- Była moją przyjaciółką. - Kora schowała twarz w ramio­nach. “Podejrzewam, że w końcu Uro leżała skulona u jego stóp”.

- Nie rozumiesz - powiedział bezradnie Ziniquel. - Żeby zabić nie tylko mistrza, ale też konkurenta? Tak się nie robi.

Pogwałcenie tradycji. Kora wiedziała, że nadszedł kryzys. W końcu mord był cichym przyjacielem twórcy, nigdy nie pró­bowali wyprzeć się związków z nim. Tak żyli. Ale rzadko kiedy w historii było tak niewielu twórców jak teraz. Imrchim zawsze mogli wypełnić luki. Ale zmniejszanie się liczby mieszkańców Zaułka Tellury zagrażało ich głosom w Elipsie. Sto, Owen i Tris zdawali się nie kwestionować przywództwa Kory, jak to robili Pami i Ziniquel, którzy znali Godę, czy Kat, który pamiętał inaugurację Molatio Asha. Plotki o jej wrednym charakterze ogłupiły Owena i Sto, więc byli jej lojalni.

Ich mistrzyni śmiała się ostatnia, choć śmiała się zza grobu.

A Uro, która nie umarła, śmiała się przez zaciśnięte zęby. Truci­zna Sto niemal ją zabiła, ale źle ocenił dawkę. Ta niedbałość podpisze na niego wyrok śmierci, wyczytała Kora w płonących oczach jego siostry. Delikatna, radosna Uro potajemnie przywracana do życia przez Kata w Melthirrze, pragnęła jednego: zabić swego brata.

I krzesła w Elipsie.

Lepszego od krzesła Uro.

Być może Kat zwęszył pismo nosem i wybrał bezpieczeństwo. Być może Uro, która nadal miała miękkie serce, postawiła mu ultimatum. W każdym razie podczas pierwszej zimowej sesji Elipsy, kiedy wilgoć wkradała się nawet do pochodni i stała w kałużach na podłodze, Kat Canyonade abdykował na rzecz Uro Southwind. Kiedy kobieta z Archipelagu wchodziła do sali, po­ważna, w żółtej sukni, rzuciła Sto spojrzenie tak pełne nienawiści, że Kora po drugiej stronie stołu zesztywniała.

- Czułam to w kościach - mówiła później. Leżała w ramio­nach Miło w czarnym, pachnącym solą gniazdku, jedynym miej­scu, w którym udawało jej się zasnąć. - Miło, nie mogę pozwo­lić, by istniała taka wrogość między nimi. Są gorsi niż Goda i Zin byli kiedykolwiek.

Miło z roztargnieniem pogładził ją po brzuchu.

- Kochanie, nie możesz ich kontrolować.

Odepchnęła jego dłoń.

- Być może. Miło, gdybym tylko mogła ścisnąć ich wszyst­kich w garści!

Pokój zawirował, kiedy pociągnął ją na siebie i schwycił twarz w obie ręce. Jego zapach, kwaśny od strachu, uderzył ją w nos.

- Nie mów tak! Czasami się o ciebie boję!

- Dobrze. - Nie ruszała się. - Nie będę. Puść mnie.

Wydawało się, że miesiące trwały latami. Kora ganiła się za każdą lekkomyślność. “Nikt z nas nie jest niezniszczalny! A kto ma to wiedzieć lepiej niż ty, mistrzyni?” Zamknięte w ciemnej szafie jej umysłu, tkwiły podejrzane wypadki. Zaczęły się od zatrutego wina w kuchni Goquisite i powtarzały się dość regular­nie. Fajka Gwardzisty, nabita zbyt mocnym tytoniem, nieświeża ryba, pęknięta strzykawka. Duch, który spróbował się mścić. I cała masa drobniejszych rzeczy.

Ale nie miała czasu na morderców. Ledwo miała czas, aby uważać. Wszystko, co mogła zrobić, to dać się nieść fali, kiedy jesień zmieniała się w zimę. Lodowaty wiatr wiał i wiał. W czy­stym, zimnym powietrzu śmierdziało szambem.

Ziniquel i Uro nawiązali namiętny romans. Kora wiedziała, że Zin zawsze miał słabość do Uro, ale ze względu na jej związek z bratem nie okazywał swych uczuć. Jak twierdziły bliźnięta, ich związek był nierozerwalny, teraz jednak miłość zmieniła się w nienawiść. Zin wykorzystał moment, aby wyznać swe uczucia i Kora nie winiła go za to. Świat stał im się obojętny, jak kiedyś Korze i Miło. Kora patrzyła na nich i uśmiechała się, choć czasami zastanawiała się z bólem serca, jak bardzo ona i Miło się zmienili.

Krótko po Przesileniu, kiedy wszyscy odsypiali trzydniowe świętowanie, Algia wstała, podniosła się ze swego wąskiego łóżka i zakradła mokrym Zaułkiem do Thaumagery. Wspięła się do pokoju Owena i płacząc, ugodziła go piętnaście razy w gardło, aż krew przemoczyła prześcieradło i zaczęła się sączyć na podło­gę. Potem padła na ciało, rosząc je łzami i wyjąc tak, że umarłego by obudziła.

Kora usłyszała wieści od Eterneli, która stała w drzwiach jak skamieniała i obserwowała całe zajście. Algia nawet się nie rozejrzała, choć wiedziała, że Eterneli sypiała z Owenem i na pewno znajdowała się w pobliżu.

Kora szczerze i serdecznie nienawidziła pogrzebów. Szcze­gólnie, że nawet przed sobą nie chciała przyznać, iż wcale się nie smuciła z powodu śmierci Owena. Wręcz przeciwnie, była tak zadowolona, że pogrzebała go z całą pobożną pompą, choć był ateistą.

Braciszek straszliwie przynudzał; Siostrzyczka czekała w po­bliżu, aby zająć jego miejsce, gdyby głos odmówił mu posłuszeń­stwa. Godziny minęły, zanim trumna wreszcie spoczęła w grobie wykopanym na wielkim cmentarzu na brzegu Chromu. Kora uroniła aż trzy łzy, które spadły na gorset jej czarnej sukni. Cyprysy, wierzby i leszczyna pieniły się między nagrobkami, uzurpując sobie prawo do opuszczonego cmentarza.

W jej głowie zaczęło rodzić się zwątpienie. Nie mogła pocie­szyć Eterneli. Trzynastolatka pobiegła najpierw do Pami, płacząc za swym kochankiem. Dopiero wtedy Pami zaczęła szukać Kory. Kiedy łzy obeschły, Eterneli wróciła do Algii, do Melthirru. Teraz stały się nierozłączne. Dla Kory było to nielogiczne, ale podejrze­wała, że obie rozpaczały w równej mierze. Algia stwierdziła, że Eterneli zostanie jej uczennicą.

Jaką różnicę sprawiała teraz jedna pogwałcona zasada? Kora, Uro, Pami i Ziniquel zgodzili się, że Algia powinna albo zostać mistrzynią, albo odejść z Zaułka jak Hem, albo oszaleć. Miała trzydzieści pięć lat.

- Ja mam tylko dwadzieścia osiem - mruknęła Pami - a jednak jestem najbardziej doświadczona z nas wszystkich. Wy­daje się, że dopiero wczoraj byłam nową mistrzynią, walczącą o miejsce w Elipsie.

- Pamiętam, kiedy zabiłaś Isena. Uczyłem się wtedy u Kon­stancji. - Ziniquel potrząsnął głową. - To nienaturalne. Pięcio­ro z nas, jeden po drugim. Kto by pomyślał, Koro, żejesteś jedyną, która objęła krzesło w Elipsie bez popełniania morderstwa?

- Zapominasz o Kacie - warknęła Kora. - Mówił mi, że jest szczęśliwy w domku na brzegu Chromu...

- Hoduje pszczoły! - Niedowierzanie przebijało ze słów Ziniquela. - Jak można hodować pszczoły, będąc twórcą?

- Jesteś ciągle młody, Zin - stwierdziła Uro, jakby zapomnia­ła, że sama jeszcze nie przekroczyła dwudziestki. - Może zrozu­miesz wybór Kata, gdy przyjdzie twoja kolej, aby się wycofać w odpowiedniej chwili. - Pocałowała go. Uniósł brwi, ale oddał pocałunek. Uro popychała go na sofę, kładąc się na nim. Ich związek był jeszcze na etapie, kiedy namiętność atakowała bez ostrzeżenia.

Pami mrugnęła do Kory, rozbawiona. “Ciągle jest młody”. Kora poczuła panikę dziecka, które stawia pierwsze kroki, rozgląda się za rodzicami i widzi, że machają na pożegnanie i znikają w wielkiej, ciemnej, niezgłębionej jaskini.

Co ze mnie za mistrzyni? Gdzie się podziali mądrzy, dobrzy imrchim, którzy mnie przyjęli cztery lata temu? Czy to z mojej winy wszystko się zmieniło?”

- W Niebiosach! - skończył flamen, przekrzykując płacz­ki. Deszcz przemoczył chustkę Eterneli i spływał po jej policz­kach, przyklcpując futro. Wyglądała jak dorosła. - Wszystkich, których straciliśmy, spotkamy ponownie w Niebiosach!

Bogowie moi”, skonstatowała Kora. “Mam nadzieję, że nie”.



ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY


- Miło, spotkałam wczoraj moją siostrę.

- Kogo?

- Wdzięczność. Moją młodszą siostrę. Jest w Mieście Delta. - Co ona tu robi?

- Jest lemanką. Przyjechała ze swoim flamenem.

- Chciałbym ją poznać. - Wyglądał przez brudne okno Kielicha, bawił się koronkowym kołnierzem koszuli, bosy jak zwykle. Ołowiana rama okna odcisnęła ślad na jego czole. Za jego plecami twórcy czytali i cicho rozmawiali; ogień trzaskał na kominku, osłoniętym żelazną kratą. - Być może, kiedy przesta­nie padać, złożymy im wizytę. Gdzie się... - ziewnął. - Gdzie się zatrzymali?

- Miło - stwierdziła wściekła. - Powinieneś iść spać! Spojrzał na nią zdumiony.

- Pli nie lubi, kiedy nie śpisz z nimi!

- Co mnie obchodzi Pli? Ja chcę spać w tych samych godzi­nach, co ty. Inaczej ty nie będziesz spać, a ja nie mogę znieść, że nie wypoczywasz.

Nie chciała mówić, że Pli mógł być znacznie bardziej wście­kły, niż się Miło zdawało.

- Twoje oczy śmiesznie wyglądają w dzień - stwierdziła z rozpaczą.

- A twoje wyglądają śmiesznie cały czas. - Położyła mu głowę na kolanach. Potargał jej włosy.

- Ani się waż - ostrzegła. - Dopiero co je ufarbowałam, żeby dobrze wyglądać u Goquisite...

- To już nawet dotknąć cię nie mogę? - zakpił. Przyciąg­nęła jego dłoń do ust i pocałowała szponiaste palce.

Wcześniej tego popołudnia...

Wędrowała Aleją Locreed, przebrana raz jeszcze za deltańską pokojówkę Rosi, robiła sobie długo oczekiwaną przerwę od nud­nych dyskusji według nowego rozkładu, na które nalegał Belstem. Smakowite zapachy dolatywały do niej ze sklepów i restau­racyjek. Kupiła kubek baraniego rosołu. Nie jadała już na przyję­ciach i kolacjach ani nawet na proszonych herbatkach: nigdy nie wiedziała, co się działo między kuchnią a jej ustami. Tutaj jednak widziała, jak sprzedawca kroi mięso, wrzuca je do sagana, gotuje, zanurza kubek w parującej zawartości i podaje go jej. Gorąco odpędziło z jej ciała mróz. Smak przypomniał jej nagle o Beaulieu. Uniosła głowę i zobaczyła flamena z lemanką, stojących na rogu Locreed i Cienistej, lemanką niezwykle daleko przed flamenem, ponura blondynka o włosach rozjaśnionych przez słońce, bardzo szczupła. Nie mogła mniej przypominać Domesdianki. Ale Kora przysięgłaby...

Niemożliwe”.

Przełknęła rosół, nie podnosząc głowy.

- Widziałeś już tutaj tego białowłosego flamena, przyjacie­lu? - zapytała mężczyznę stojącego obok niej.

Przygryzł wargę w zamyśleniu.

- Aha. Jest tu nowy. Mieszka gdzieś, gdzie go upchnął Braciszek Purytanizm, z tego co wiem... Ale nie mam pojęcia, co robi w Christonie. Nazywa się Transgresja czy Transsubstancja, czy jakoś tak.

Transcendencja!” Kora podskoczyła i upuściła kubek. Wy­sokie, budynki z galeriami tkały z odgłosów miasta istny dywan, wplatając zapachy gotowanego mięsa, ryb, pieczonego bambusa, amoniaku, topionego metalu, przez które prześlizgiwała się pę­dząc na róg. Okrążyła chłopca, niosącego kosz suszonego tuńczy­ka, i dotknęła ramienia lemanki.

Dziewczyna odwróciła się, marszcząc brwi. A potem otwarła usta ze zdziwienia.

Aleja zamieniła się w bąbelek ciszy.

- Przepraszam, moja droga - poniósł się wokół wyćwiczo­ny głos Kory. Źle! Nie ten głos, nie ta osoba. - Nie mogłam nie zauważyć, że raczej przypominasz... - Potarła szybko twarz. - Wdzięk?

- Zmieniłaś się - powiedziała Wdzięk twardo, broniąc się przed rozpoznaniem. - Wyglądasz królewiecko.

- To tylko pył! - Kora znów uniosła ramiona, ale zatrzy­mała się w połowie gestu. - Poznałaś moją twarz, prawda? Prawda?

- Tak... mi się wydaje. - Wdzięk wyciągnęła dłoń i prze­jechała palcem po policzku Kory, wpatrując się w brązową smu­gę. - Tak. Bogowie! Myślałam, że od dawna nie żyjesz.

- Ja też. Ja tak myślałam o tobie.

Otworzyła ramiona, aby uścisnąć dziewczynę, ale Wdzięk wywinęła się zgrabnie. Kora stała teraz z idiotycznie rozpostar­tymi ramionami.

- Koro? - Wdzięk spojrzała na Braciszka. Jego białe brwi zbiegły się na kryształach soli, a usta wykrzywiły niechętnie, kiedy odwracał się w kierunku ich głosów. - Czy możemy iść gdzieś porozmawiać?

- Oczywiście. Oczywiście. Bogowie, od czego zaczniemy? Ale nie możesz go chyba zostawić?

- Jego? Ja go nie obchodzę. Pal go licho - powiedziała zimno Wdzięk. Jej głos brzmiał teraz znacznie doroślej niż... Szesnastolatka? Siedemnastolatka? Prawie dziecko. - Idziemy?

- Tak, tak. - “Sądzę, że on tu poczeka”.

Objąwszy Wdzięk ramieniem, Kora poprowadziła ją ulicą Cienistą aż do sklepów sprzedawców dywanów. Frędzle zakołysały się, kiedy weszły w pierwsze drzwi. Otoczył je chłodny powiew z pasażu. Ciemność pachniała wełną i skórą, głosy spie­rały się o ceny, leniwie, gotowe targować się całe popołudnie. Szły dalej, aż do długiego podwórza, gdzie sprzedawcy trzymali swój towar przed skatalogowaniem. Leżały tam setki zwiniętych dywanów, rzuconych na siebie, podtrzymywanych przez zmasa­krowane drzewka; używane kobierce wietrzyły się na sznurach. Tworzyły małe pokoiki. Kora poprowadziła Wdzięk do jednego z nich i usiadła na ziemi.

- Dlaczego pozwalają ci tu przychodzić? - zapytała Wdzięk nieufnie.

- Och, mogłabym wynieść ten dywan, gdybym zechciała - odparła Kora bez namysłu. - Gdyby mnie rozpoznali, kłanialiby się w pas. - Ugryzła się w język.

- Naprawdę? Jesteś damą? Wyszłaś za lorda z Królewca? - Wyraz twarzy Wdzięk wyraźnie mówił, że takie wytłumacze­nie byłoby prosie i przerażające zarazem, bo gdyby Kora została ateistyczną damą, Wdzięk musiałaby ją znienawidzić.

- Jestem... - “Przede wszystkim dyskrecja!”, ostrzegała Goda, którą lekceważenie tego ostrzeżenia doprowadziło do po­rzucenia przez własnych imrchim. Kora zamknęła usta. W końcu rzekła: - Jestem twórczynią. - Oczywiście, dla Wdzięk były to puste słowa; była bezpieczna.

- Nie wyglądasz jak... czymkolwiek się zajmujesz. Wyglą­dasz... - Wdzięk zmarszczyła się - na dwadzieścia pięć lat. Pięknie.

Kora na chwilę zamknęła oczy, powstrzymując łzy. Dlaczego te rzucone od niechcenia słowa tyle dla niej znaczyły?

- A ty? - wyrzuciła z siebie. - Też wyglądasz starzej. Doroślej. Masz takie jasne włosy. Byłaś na słońcu?

Wdzięk wykrzywiła się bez słowa. Przejechała dłonią po włosach, a niechlujnie ostrzyżone kosmyki stanęły dęba.

- Och, Koro, tak. Wędrowaliśmy. Najpierw w Zachodniej Rubieży... zostawaliśmy długo w każdej wiosce. Pewnie po to, żebym się przyzwyczaiła do takiego życia. Potem przyjechaliśmy do Miasta Delta i uczyłam się wszystkich sekretów lemanów. Nie chodzi tylko o opisywanie tego, co widzisz. Nienawidziłam mia­sta, ale nie pamiętałam go takiego jak teraz, nie było takie zam­knięte i obojętne, takie cuchnące. Wtedy nikt nie próbował ukraść nam pieniędzy. Wtedy nikt nie mówił, że potrzebuje cudu, a kiedy weszliśmy do małej chatki, nie położył na stole worka świńskich odchodów i nie zapytał: “Możecie to zamienić w monety?”

Kora skrzywiła się. Wiedziała, że rzadko miała okazję poznać prawdziwe życie Miasta Delta.

- A potem pojechaliśmy do Kalwarii. Wędrowaliśmy jakieś siedem lat.

- Podobało ci się? - “Bogowie, co za durne pytanie!”

- Transcendencja mówi, że Kalwaria to dzieło jego życia. I moje też. Ja... Ja zrobiłabym wszystko, aby tam wrócić.

- Dlaczego nie wracasz?

Wdzięk potarła twarz.

- Nie... nie sądzę, że mnie ze sobą zabierze.

- A niby dlaczego nic?

- Mamy... mamy tu zadanie. I boję się, że zatrzyma mnie, dopóki nie wypełnimy go, a potem powie, że jestem za stara na to, żeby być lemanką i że przyjechaliśmy tu, bo chce sobie znaleźć deltańskie dziecko na mojego następcę.

Kora widziała, że siostra bardzo starała się zachować obojętny wyraz twarzy. A teraz, nagle, zgięła się wpół i schowała głowę w jej zielonej spódnicy, drżąc jak liść. Kora chciała ją pocieszyć, ale nie śmiała. Jakie to było uczucie, nie mieć na świecie nikogo prócz flamena, dzielić z nim tę rujnującą godność, która nie pozwalała nikomu dostrzec słabości takich związków? Wszyscy lemani, których znała, byli tacy pogodni, pełni wewnętrznego spokoju, nawet ci biedni, jak martwy Kość, który wcale nie starał się ukryć swej namiętności do Radosności. Ale być może miłość ich flamcnów nie była rezultatem tej równowagi, jak wierzy­ła, tylko osią ich egzystencji. Czy wszyscy załamaliby się jak Wdzięk, gdyby im tę miłość odebrano?

Jak możesz tak siedzieć i patrzeć, jak płacze? Jest twoją siostrą!”

- Kochanie, tak mi przykro. - Kora spróbowała objąć Wdzięk.

Dziewczyna odsunęła się, przytuliła do dywanu, który wybrzu­szył się niebezpiecznie. Kurz wypełnił powietrze i kłuł Korę w nos.

- Zostaw mnie! Jesteś damą! - Skoro Wdzięk chciała tak myśleć... Kora sama była sobie winna, powinna być szczera od samego początku. - Chcę od ciebie tylko pomocy! - Miała martwe oczy. - Jestem twoją siostrą. Musisz mi pomóc.

- Jesteś moją siostrą - powtórzyła Kora.

- Znasz jakichś doradców z Elipsy? Jakichś ważnych flamenów? Kogokolwiek? Wiem, że nie mogę zmusić Transcendencji, żeby mnie znów pokochał, ale gdybym mogła z nim zostać. Tylko o to proszę, żeby z nim zostać. Może by przyszedł...

Kora wzięła głęboki oddech. Pochyliła się powoli, aby nie przestraszyć Wdzięk. Falbanki na spódnicy wydęły się, wypełniły przestrzeń między ich kolanami.

- Powiedz mi dokładnie, czego chcesz. Zobaczę, co się da zrobić.


***


Nie opowiedziała o tym Miło. Nie zdążyła. Ktoś zapukał w okno i Miło odskoczył. Afet Merisand przyciskał twarz do mokrej szyby, przypominał przestraszoną flądrę. - Ja? - wskazała na siebie Kora.

Rykszarz potaknął i zamachał rękami.

- Czego on chce? - Uro wstała i położyła ręce na ramio­nach Kory. - Gdybym była tobą, dziesięciu stóp bym w jego rykszy nie przejechała.

- To ulubieniec Dywinarchy, Uro - rzekł Miło. Obrócił się do Kory - Czegokolwiek chce, lepiej chodźmy.

Ogarnęła ją wdzięczność, która uspokoiła lęk, dławiący jej racjonalność jak chwasty zboże. Pójdzie z nią. Będzie się o nią troszczył. Ale kiedy wyszli, on mrużąc oczy w świetle słonecz­nym, ona otulona ażurowym szałem, który Algia narzuciła jej na ramiona. Afet pokręcił głową. Dyszał i parował w deszczu jak pies pociągowy. Cuchnął też jak pies.

- Tylko pani Garden.

Miło górował nad muskularnym deltańczykiem. Szczupły jak na auchresh, wyglądał iście bosko, gdy zagrzmiał:

- Jestem Następcą! I nie potrzebuję twej żałosnej rykszy, aby się dostać tam, gdzie pragnę!

- Rzeczywiście - odparł Afet. - Ale Dywinarcha chce widzieć tylko panią Garden.

- Bogowie, Koro... - jęknął Ziniquel.

- Ani słowa! - rozkazała. Jej głos zabrzmiał nadzwyczaj ostro. - Miło - wyciągnęła do niego rękę. - Lepiej będzie, jeśli pojadę.

- Nie pozwolę ci - położył jej zaborczo dłoń na ramieniu. Strząsnęła ją i wsiadła do rykszy. Afet zasunął kotarę. Usły­szała jeszcze:

- Koro!

i...

- Zniknął...

W ten sposób udowodniła sobie, że nie należy do niego. Kocha go, ale nie potrzebuje, aby działać.

- Jedziemy - powiedziała stalowym głosem.

Bogowie, miasto cuchnęło jak padlina! To ta zimna pogoda.

Wiatr niósł głosy.

Ale po chwili pędzili po drewnianej rampie na dziedziniec Starego Pałacu. “Dokąd jedziemy?” zastanawiała się Kora. Wy­stawiła głowę zza kotary: otaczała ją ciemność. Coś przetoczyło się w odwrotnym kierunku, powiew powietrza potargał jej włosy i zrozumiała, że niemal straciła głowę. Ryksza stanęła; Merisand pomógł jej wysiąść. Stała na mokrym klepisku.

- Jesteśmy w stajniach, od kiedy pada. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciw temu, pani.

- I tak nie mam nic do gadania.

Jej oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Stali w szero­kiej, niskiej stodole podzielonej na boksy, rozbrzmiewającej kro­kami rikszarzy. Przeszli wśród odjeżdżających i przyjeżdżają­cych ryksz do małych drzwi między dwoma boksami i weszli w korytarz.

- Muszę was sam poprowadzić, pani.

- Dobrze, dobrze! I przestań mówić do mnie pani! - Zerk­nęła na niego. - Za dużo o sobie wiemy.

- Ach... a co to za wiedza, pa... panno Garden?

Roześmiała się. Korytarz był opuszczony, jeśli nie liczyć kilku służących. Nikt nie wymienił pochodni.

- Na przykład to, że byłeś posłańcem między Aneisneidą a Soderingalem, kiedy Belstem usiłował przeszkodzić im w kon­taktach. To ty organizowałeś im randki.

- To nieprawda! - Rzucił jej spojrzenie i poprawił się. - Działałem na rozkaz Dywinarchy!

- Aha. - Skręcili w węższy korytarz. Afet poczerwieniał z gniewu. - Belstem nazwał ich zaręczyny początkiem końca - dodała Kora. - Mówi, że to spowoduje kolejną degradację Elipsy, od zdominowania przez flamenów, przez przewagę moż­nych, po dominację biedoty. Dlaczego niby Dywinarcha miałby coś takiego popierać?

- Nie znam motywów mego monarchy!

Z tym się mogła zgodzić.

- Cóż - rzekła. - Przypuszczam, że przybyłam tu, aby je poznać, prawda? Przypuszczam, że dlatego mnie wzywa.

Wspinali się spiralnymi schodkami. Merisand zatrzymał się przed nie rzucającymi się w oczy drzwiami.

- To pokój władcy. Nie wchodzę tu, jeśli mnie nie wezwał. Kora nacisnęła kryształową klamkę i weszła.

Pokój był wielki jak Kielich - większy. Szachownica z płytek pokrywała podłogę. Kątem oka widziała bogate, abstrakcyjne freski w żywych kolorach, tworzące ulotne obrazy. Tu i ówdzie stały meble auchresh. Po pokoju hulał przeciąg. Jedna ściana była cała ze szkła grubego na stopę, z otwartymi gdzieniegdzie lufci­kami, a na zewnątrz, na drewnianym balkonie stało wielkie łoże na kółkach. Baldachim powiewał jak chorągiew.

Kora rozejrzała się wkoło, upewniając się, że niczego nie przeoczyła, i wyszła na balkon.

Wiatr odebrał jej dech, ale był do zniesienia. Szeroki, drew­niany balkon ciągnął się na całej długości ściany Starego Pałacu; stało na nim tylko łóżko. Statki wszelkiego kształtu i wielkości uwijały się po morzu, manewrowały na redach i wpływały do portu, jak miliony mrówek w mrowisku.

W łóżku leżał martwy Dywinarcha Królewca, Kalwarii, Veretry, Pirady, Islandii, wysp Archipelagu i Domesdysu i innych.

Kora wrzasnęła. Skoczyła do przodu i klęknęła na kołdrze, łapiąc Dywinarchę za chudy nadgarstek:

- Panie! O bogowie...

Otworzył jedno oko:

- Czego, do cholery?

Objęła się. Bogowie. Bogowie. Jego oczy przypominały ol­brzymie, mleczne orbity, obrzeżone krwią. Zimno zwyciężyło. Zeskoczyła z łóżka i wepchnęła je do pokoju.

- Dywinarcho, dobrze się czujesz? - krzyknęła w auchraug.

- Umieram - zakrakał po ludzku. Nie zdziwiło go, że ona mówi jego językiem, chociaż nigdy nie słyszał, żeby go używała. Może nie zdawał sobie sprawy, że nie była jednym z auchresh. Ale musiał wiedzieć: posłał po nią. Trudno było sobie wyobrazić, że ten drżący kształt mógł się zdobyć na taki wysiłek. Podniósł się z poduszek, spojrzał na nią; jego twarz skurczyła się z wysiłku.

- Nie zamykaj drzwi - ciągle mówił po ludzku. - Lubię wiatr. Smakuje solą, a ja tęsknię za domem. Ty... ty jesteś Pokora? Irissu Miło?

- Tak - patrzyła na niego pytająco.

- Posłałem po ciebie. Jestem stary... Nie mogę ciągle na­wiedzać domów innych ludzi, w przeciwieństwie do młodych. Nie wiem za bardzo, co się dzieje, oprócz tego, co mi mówią Pli i Miło. Oczywiście, ich raporty są sprzeczne, więc dopóki Brąz i Ptak nie opowiedzą mi swojej wersji, mam mętlik w głowie. Moi firchresim... jaka szkoda, że są auchresh. Obaj są dobrymi ludźmi. - Zdania przerywało sapanie.

Kora zmarszczyła brwi:

- Dlaczego szkoda, że są auchresh, panie?

- Ach. Usiądź przy mnie śmiertelniczko.

Uważając, aby go nie przygnieść, Kora wspięła się na łóżko i usiadła po turecku na brokatowej kapie. Jego skóra odcinała się od śnieżnobiałej poduszki. Splotła palce.

- Dywinarcho? Dlaczego żałujesz, że Pli i Miło są au­chresh'?

- Ach... Nic nie wiem - sapnął. - Nie pamiętam.

- To dlaczego po mnie posłałeś? - Z zaskakującą odwagą pochyliła się w przód. - Bądźmy szczerzy: pamiętasz więcej, niż mówisz, Dywinarcho. Wiek cię wcale nie ogłupił.

Zaśmiał się. Kora jęknęła i zatkała uszy; przyzwyczaiła się do modulowanego głosu Miło.

- Ha, hę! Ha, ha, ha! Twórczyni, jestem sprytny! - W jego oczach zamglonych przez kataraktę zatańczyły iskierki humoru. - Ale powiedz mi, dlaczego miałbym ci ułatwiać zrozumienie?

- Nie wiem. - Wiatr szalał po pokoju. “Ale widzę, że nie ułatwisz mi zrozumienia niczego, co powiesz”. Chciała powie­dzieć: “Czy wybrałeś mnie na Następczynię?” Ale w ostatniej chwili stchórzyła. Zapytała: - Dywinarcho, kiedy posłałeś po Godę, sześć miesięcy temu... co jej powiedziałeś?

- Graliśmy w szachy. Moją chusteczkę, śmiertelna! Znalazła kawałek materiału sztywny od krwi i wepchnęła mu w garść. Zakaszlał w nią, unosząc się z poduszki tylko po to, aby zaraz na nią opaść. Kora skrzywiła się. Miała wrażenie, że w głębi jego płuc metal drapał o metal.

- Jesteś... inteligentnym... człowiekiem - rzekł, kiedy wreszcie przestał kaszleć. - Wiele przepowiedni wymienia two­je imię. Przysuń się... nie, obejmij mnie. Nie wzbudzam w tobie obrzydzenia, co?

Położyła się obok. Jego skóra była jak zimna gąbka i zdradzała postępy choroby.

- Nie. - A potem użyła sekretnej broni, którą kiedyś wrę­czył jej Miło: - Złota Antylopo.

- Auć! - zatrząsł się. - Od ponad stulecia nikt mnie tak nie nazywał!

- Przepraszam - spojrzała na morze. - Złota Antylopo.

Przez chwilę był cicho, ponieważ walczył o każdy oddech z flegmą i słabością. Wiatr rozwiewał zapach krwi, którą od czasu do czasu wykasływał.

- Nie byłem Złotą Antylopą od czasów młodości, w Niebio­sach Anemonowych Kanałów. - Mówił w auchraug. Nie zauważył zmiany. Ramiona Kory zadrżały. - Nazwałabyś je wio­ską. W zakolach Chromu głęboko w Kithrilindu. Byłem tam wtedy Antylopą, mainraui, dla pierwszego człowieka, jakiego spotkałem, młodzieńca zwącego się Zeniph, byłem Złotem.

Nie będę cię zanudzał historią, jak się zaprzyjaźniliśmy i jak mnie ukarano, skazując na dożycie mych dni tutaj, w Mieście Delta. Serbalim uznali, że może, gdy stanę się Dywinarchą, będę mógł naprawić wyrządzone szkody. Mylili się.

Kora nic nie mówiła. Wiatr był prawie ciepły. Może się do niego przyzwyczaiła? Przesunęła ramię i skuliła się jak dziecko u boku Złotej Antylopy. Zrzuciła buty i wsunęła się pod ciężki brokat.

- Opowiedz mi bajkę, Dywinarcho. - Obróciła się na ple­cy. - Opowiedz mi o swojej młodości. Nie o Antyproroku, o wszystkim, tylko nie o nim. Jak ty i inne Znajdy bawiliście się, zanim on wkroczył w wasze życie.

- Byliśmy głupi.

- Wszystkie dzieci są głupie.

- I dlatego beztroskie. - Dywinarcha zakasłał. A potem, powoli, zaczął opowiadać o życiu w Niebiosach Anemonowych Kanałów. - To był czas, kiedy wszyscy żyli chwilą, podziwiali swe piękno, jednocześnie czcząc życie i śmiejąc się z niego.

Kora zmuszona była przerwać:

- Bycie twórcą to zachwyt nad czyimś końcem. Myślę, że my, ludzie, nigdy nie byliśmy tak niewinni jak wy.

- O, nie. Nigdy. Widzisz, wy zawsze mieliście dzieci. Bez takiej odpowiedzialności możesz się poświęcić głupiemu egotyzmowi i czystej zabawie. Kiedy byłem młody, Niebiosa wciąż zasługiwały na swą nazwę...

Opowiadał jej o pierwszym kochanku, pierwszym polowaniu jako mainraui i chwili, kiedy powołano go przed serbalim, aby oznajmić, że został Następcą. Kora wstała i zamknęła okna, a potem wróciła do łóżka. Popołudnie ciemniało. Na statkach zapalano latarnie na dziobie i rufie, a one kołysały się w swoim rytmie, jak świetliki na ciemnym morzu.

- Zawiodłem jako Dywinarcha. Ale jestem dumny ze swej porażki. - Stary głos nabrał rozkazujących tonów. - Nie każdemu zdarza się, że samotnie niszczy religie, i imperium. Myślę, że tylko Wędrowiec może ze mną konkurować. Wy, młodzi doradcy, nie zaprzątacie sobie głowy polityką zamorską, jeśli tylko wasi pod­władni siedzą cicho. - Kora syknęła. - Ale powiem ci, Pokoro, że kiedy umrę i nie zostanę natychmiast zastąpiony inną silną osobo­wością, wybuchnie wojna. Kalwaria wyłamie się i stworzy własne państwo. Islandia i Pirady się połączą. Domesdys i Veretry rozpadną na części. Archipelag pogrąży się w anarchii.

Tak... myślę, że zasłużyłem sobie na miejsce w historii. Moje imię będzie głośniejsze od Antyproroka. Słyszysz, Zeniph? - krzyknął nagle.

Kora pokonała strach.

- Złota Antylopo, czy chcesz, aby to wszystko się stało? Dlatego popierasz upadek Elipsy?

Po chwil i rzekł:

- Chcę tego za wszelką cenę uniknąć - przerwał. - Dla­tego zdecydowałem się wyznaczyć Następcę, który będzie repre­zentował każdą część Dywinarchii.

O, nie” pomyślała Kora słabo. Ale tym razem nie przerwał.

- Ostatnie stulecie dowiodło tego, w co zawsze wierzyłem: że wasza rasa jest równa mojej albo i lepsza od niej. Zmieniłem to miasto z cichej, pobożnej dziury, gdzie lud kłaniał się bogom w pas, we wrzące, przeżarte zbrodnią metropolis, gdzie bogowie zakrywają twarze i przemykają w cieniu. Chciałem doczekać końca transformacji i dlatego wybrałem pozostanie tu do końca.

Korze mowę odjęło.

- Ostatni Dywinarcha. Tak chciałbym być nazywany.

- Ładny tytuł.

- Nie chcę twoich pochlebstw, jeśli wywołuję w tobie obrzy­dzenie. - Z wielkim wysiłkiem obrócił głowę. - Powiedz mi to.

Musiała coś wiedzieć.

- Er-serbali, ta partia szachów, którą rozegrałeś z Godą... Kto ją wygrał?

Dywinarcha nie odzywał się kilka minut. Łapał powietrze.

- Ja.

Usiadła i podciągnęła kolana pod brodę.

- Tak musiało być. Pokoro. Goda była ofiarą. Pionkiem, którego się poświęca.

- O co ci chodzi? - Goda była mocna, była wszystkim, tylko nie ofiarą...

- Dlatego wyznaczyłem ją na Następczy nie. Wiedziałem, że pierwszy człowiek, którego wyznaczę, umrze z tego powodu i gdyby była nim doradca Gentle, ludzie uznaliby za naturalne, że ty odziedziczysz jej tytuł. Nie wiedziałem, że ty ją najpierw zabijesz... - zaśmiał się - ... ale takie rzeczy się zdarzają.

Kora westchnęła. Z czystej nienawiści miała ochotę powiedzieć mu prawdę o zniknięciu Gody. Jak mógł to zaplanować z zimną krwią? Czy ona... czy ona nie zrozumiała jego motywów?

- Ty byłaś cały czas moją wybraną - powiedział. - Dywinarchia jest twoja, zatrzymaj ją lub zniszcz. Cóż nam w końcu zostaje oprócz przepowiedni? A przepowiednie mówią o tobie.

- Dywinarcho, przepowiednie mówią też, że zostanę zapo­mniana przez ludzi i bogów! - wybuchnęła. - A to się wcale tak szybko nie stanie! One sobie przeczą! Jak możesz w nie wierzyć? - Tyle frustracji i gniewu rosło w cieniu tych przepo­wiedni jak chwasty, potężniejąc przez lata. - Są tylko bredze­niem szalonych lemanów! Takie czarne, niematerialne...

Pli pojawił się obok łóżka w siarkowym rozbłysku i przy­gwoździł Korę do wezgłowia.

- A więc tu jesteś! Miło miał rację! - Wpatrywał się w Dywinarchę. - Starszy, co jej powiedziałeś?

- Ach. Firchresi, poznaj Korę. - Dywinarcha uśmiechnął się z zamkniętymi oczami, ukazując przegniłe zęby. - Moją nową następczynię.

- Następczynię? - Twarz Pli pociemniała, skrzydła się zatrzęsły, ale odzyskał kontrolę nad sobą. Kora zrozumiała, że się tego spodziewał.

- A co z Miło?

- Są irissim. Mogą sami rozwiązać spór.

- Er-serbali, tu nie chodzi o irissim! Tu chodzi o boskość.

Złota Antylopa zamknął oczy. W kąciku warg pojawiła się biała krew.

Pli rzucił się ku niemu, obrócił i przycisnął jego twarz do piersi.

- O, nie - syknął, zniknął i pojawił się znów, na łóżku, długonogi pająk w spodniach i koszuli. Masował nadgarstki Dywinarchy, kiedy Kora wykasływała siarkę z płuc. - Jeśli pozwoliłaś mu się wymknąć, zabiję cię...

Dywinarcha otworzył oczy. Ze świstem zaczerpnął powietrza.

- Jeszcze się nie wymknąłem. - Mgła znad morza wciskała się do komnaty, głaszcząc kark Kory. Potarła nagie ramiona, zaszczekała zębami. - Cieszę się, że tu jesteś - powiedział z trudem Dywinarcha.

Pli przełknął.

- Breideii. - Puścił szczupłe nadgarstki i pochylił głowę, jego opalizujące loki spoczęły na twarzy Dywinarchy.

- Mój najkrnąbrniejszy firchresi. I najukochańszy. Niewie­lu czci moje imię.

- Ja czczę - szepnęła Kora, poruszona tym, że po raz pierwszy Pli okazał prawdziwe uczucia. - Jesteś wielkim czło­wiekiem, Dywinarcho.

- To dobrze. - Oczy Dywinarchy jaśniały. - A ty uczynisz mnie jeszcze większym.

- Ależ nie - powiedział Pli. - Mój breideii, nie możesz.

- Pli, ona jest lepiej przygotowana, aby przewodzić światu niż ty, Miło czy ktokolwiek inny.

Złość aż buchała z Pli.

- Jest głupim, dwudziestoletnim człowiekiem!

- Czy to ją dyskwalifikuje? - Dywinarcha leżał nierucho­mo z zamkniętymi oczami. -Tak przepowiedziano - zakrakał.

- Cholera niech weźmie przepowiednie. Przepowiednie się nie spełniają.

Żołądek Kory skurczył się ze strachu. Przepowiednia czy nie, nikt nie mógł zmienić zdania Starszego. Nawet Pli. Dlaczego Dywinarcha powiedział Pli? Oczekiwał takiej reakcji. Chciał stworzyć między nimi przepaść.

W jednej chwili, jakby zbito talie czarnego szkła, jasno ujrzała jego plan. Strach odebrał jej dech. Zależał on od jej odmowy i przyznania, że jest niezdolna do dziedziczenia Tronu. I prawie się udało! Użyć Pli w ten sposób... użyć jej w ten sposób... i Gody, dziesiątki lat...

- Cóż za ton! - śmiał się Dywinarcha. Każdy chichot kosztował go fortunę krwi. Śmierdziała stęchlizną, jak każdy płyn z dwustuletniego ciała. - Co... za ... ton... - Jego twarz wykrzywiła się ze strachu. - Na Moc...

- Starszy? - zapytał Pli z lękiem.

- To... jest...

- Dywinarcho, nie odchodź!

- Cicho!

- Zmień zdanie. Dywinarcho! Nie chcę Tronu! Zatrzymaj go sobie!

Na twarzy Dywinarchy pojawił się nieziemski spokój. Nie słyszał ani jednego słowa Kory.

- Tyle dzwoneczków - rzekł wyraźnie w auchraug. - Jak muzyka sfer niebieskich, słyszana przez wodę. Słuchajcie!

Odór krwi wypełnił powietrze.

Kora i Pli unieśli głowy i spojrzeli na siebie.

Byli sami w gwałtownie ciemniejącym pokoju.


***


Na całym świecie pokręcona maszyneria Dywinarchii zgrzy­tała, klekotała i szurała, pracując jak zawsze. Ale w zimnym, ciemnym pokoju Starego Pałacu odpadł od niej ster.

Świat nie wie, że się zatrzymał, i dlatego nadal się kręci”.

Pli chodził tam i z powrotem. Mijały minuty. Kora domyślała się, że targała nim zazdrość, lojalność, żal i żądza. Bała się poruszyć, przekonana, że natychmiast by ją udusił.

Dywinarcha pragnął wojny. Co innego mogłoby zapewnić długi rozdział w podręcznikach historii? Powiedział, że wyznaczył ją na Następczynię, bo zadowoliłaby wszystkie zwalczające się frakcje; naprawdę jednak wyznaczył ją, bo wiedział, że tego nie zrobi i wycofa się, dokładnie tak, jak planowała. To zostawia­łoby Miło, który też nie chciał być Następcą, w szponach Pli. W takiej sytuacji ateiści mogli się tylko zbuntować. Dywinarchia nie rozpadłaby się: zostałaby rozerwana na strzępy.

Wszystko z powodu Złotej Antylopy.

Małego, niewinnego, szaroróżowego trupa. Musiała jakoś pokrzyżować mu plany.

- Gdzie jest Miło! - mruczał do siebie Pli. - Nie mogę jej tu zostawić! - Widziała błysk jego włosów i słyszała szuranie pazurów na podłodze. Krzesło auchresh, na którym siedziała, było straszliwie niewygodne, ale znajdowało się też najdalej od łoża. Teraz, przyglądając się wyszukanym ornamentom, zauwa­żyła, że przypominało Tron.

Trzy jasne kształty anchresh pojawiły się przy oknie. Szpony zazgrzytały o posadzkę. Kora poderwała się na równe nogi. Brązowa Woda, Przetrącony Ptak i Nadzieja; drzwi otwarły się z hukiem i wpuściły światło z korytarza. Wyglądało na to, że przybiegli wszyscy twórcy, prowadzeni przez Miło, za nimi po­jawili się Goquisite i Belstem, dyszący jak pies, i, bogowie, flameni doradcy też, i Transcendencja? A on co tu robił? A Wdzięk? I dlaczego nikt nie zwracał na nich uwagi?

- Przepraszam, Pli - krzyknął Miło. - Tak długo ich wszystkich szukałem!

- Umarł - powiedział Pli.

Wszyscy gadali jeden przez drugiego, ale słowa Pli były jak kamień rzucony w szybę. Każdy człowiek i anchresh podskoczył i zamilkł. Nawet lemanom odebrało mowę. Stali samotni, bez przywódcy, jak cienie na tle fresków.

- I zostawił ciebie... - Pli ruszył do przodu, najjaśniejsza postać w pokoju. - Ciebie, swego Następcę, Mi...

Kora wzięła głęboki wdech:

- Mnie - powiedziała głośno, a wszystkie głowy odwróciły się w jej stronę. - Ja jestem Następczynią.

Pli rzucił się na nią. Pajęcze dłonie zacisnęły się na jej podbródku i karku, gotowe złamać jej kręgosłup, wykrztusiła więc:

- To nie tak!

Ktoś złapał Pli od tyłu, ale jego ręce nie drgnęły.

- Gdybyś się tylko nie odzywała - syknął. - Moglibyśmy zapomnieć o tych starczych idiotyzmach...

Ale to Pli nie myślał jasno. “Dzięki bogom, że zareagował tak gwałtownie. Teraz wszyscy wiedzą, że mówię prawdę”, pomy­ślała.

- Ogłosił - dyszała ciężko, jakby każdy oddech miał być ostatni - ...mnie Nas...tępczynią... żeby wy... wołać właśnie taki... elekt, Pli!

- Puść ją, Pli! - Kora rozpoznała głos Nadziei. Przed oczami zaczęły jej latać czarne kręgi.

- Bez przemocy! - ostrzegł głośno Brązowa Woda.

Pli puścił ją. Cofnął się wolno, wycierając ręce w koszulę. Kora odwróciła się do doradców (co tu robiła Wdzięk?) i de­likatnie pomacała szyję.

- Dywinarcha napawał się swą porażką. Na początku my­ślałam, że osadził mnie na swoim miejscu, aby przypieczętować swą przegraną. Potem zrozumiałam, że chodziło o coś więcej. Był pewien, że ustąpię. Gdyby Miło objął Tron, istnienie spisku - nie udawajcie zaskoczenia, wszyscy o ni m wiemy - wywołałoby wojnę. Wojnę, przy której Wojny Nawróceniowe przypominały­by bójkę w karczmie.

Kiedy tak stała tam w białych butach i zwykłej sukience, otulona mgłą i zapachem morza, miała ich wszystkich w garści. Odetchnęła i użyła najbardziej przekonującego tonu:

- Pozwolimy mu na to? Czy też stworzymy nowy pokój?

- Wojna... - syknął Pli z uśmiechem. - Może właśnie tego nam trzeba.

Przerażona Kora szukała oczu Miło. Ich spojrzenia skrzyżo­wały się w niemal doskonałym porozumieniu.

- Hmm - powiedział lekko, przenosząc ciężar ciała na jedną nogę. Lemani opisywali jego wspaniałość. - Pomyślmy, jak by się to rozwinęło. Gdybym objął Tron...

- Walczylibyśmy z tobą! - przerwał mu Belstem, oddycha­jąc szybko. - Walczylibyśmy z tobą na ulicach, na wsi, na soli! Kora została ogłoszona Następczynią!

- Udowodniłeś, że mam rację, Belstemie - powiedziała Kora sucho. - Mielibyśmy wojnę. Nawet, gdybyśmy zdobyli Miasto Delta, trwałaby nadal. Prawda, Pli? - Wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. - Mielibyśmy władzę i policję, ale ty miałbyś za sobą motłoch. Równa stawka. Wyobrażasz sobie? A wy? - Żałowała, że nie może widzieć ich twarzy. Panująca ciemność ją denerwowała. - Jest tylko jeden sposób, aby unik­nąć tej katastrofy. -Odetchnęła. - Musicie zaakceptować mnie jako Dywinarchinię.

Ze wszystkich stron odezwały się głosy, kłócąc się w ciemno­ści. “Tak. To ona, nie rozumiesz, unikniemy śmierci”. Waga kołysała się dziko. Wiatr ucichł, przestał nią szarpać; drżała. Potem, ze zdecydowanym brzękiem, jedna z szal opadła i głosy, wątpiące, przestraszone, zaszeptały: “Nie możemy jej pozwolić - to wolność - to bluźnierstwo...”

- Tak, to jest bluźnierstwo - powiedział cicho dziewczęcy głos. - Ale to zostało nakazane. Wszystkie przepowiednie łączą się ze sobą. - Głos miał miękkie, niemal marzące brzmienie. - To zostało nakazane.

Miło rzucił głośno:

- To jedyny sposób. Musimy się zgodzić. Wszyscy musimy potwierdzić prawo Kory do Tronu. Wtedy i tylko wtedy nie zagrozi nam anarchia!

Bogowie. Miło, gdyby to powiedział ktoś inny...”

- Przepowiednie to bzdura - powiedział tępo Pli. - Wy­nocha stąd, wszyscy, już!

Kłótnia wybuchła ze zdwojoną siłą, głosy były wściekłe i przestraszone.

- Nie będziemy tolerować tego bluźnierstwa! - wrzasnął Braciszek Purytanizm i pobiegł za Auspi ku Walecznemu. Radosność ruszył za nimi. Twórcy mruczeli cicho, lecz z pasją, a potem z bólem serca Kora zobaczyła, że Algia i Sto ruszają ku Pli, “Tracą wiarę we mnie, żadnej wiary...”

- Czekaj! - Miło przysunął się do Pli, marszcząc czoło. Waleczny lśnił wśród mgły jak świeca. W pokoju zrobiło się bardzo zimno. - Waleczny, mów za siebie! Ty na to nie pozwo­lisz? Nie jesteś Następcą. Ja przemawiam w imieniu wszystkich auchresh i całej Dywinarchii. - Pokazał pokój ramieniem. - Przyjmujemy ją!

- Ale to nie może być nakazane. - Kora usłyszała ten sam kobiecy głos, teraz niepewny. Rozpoznała go w końcu. To była Wdzięk. - Jak to możliwe, jeśli w końcu ją odrzucają?

- Zamknij się, Miło - powiedział Pli w auchraug. Miał śmierć w głosie. - Jest przywódczynią spisku! To oznacza koniec naszej rasy takiej, jaką ją znamy!

- Przepowiednie są niekompletne, bo ich nie dopełniliśmy. - Transcendencja. Kora odwróciła głowę i zobaczyła go z Wdzięk, stojących przy twórcach, dwa ciemne kształty naprzeciw siebie. Głos Transcendencji był ostry i jasny jak miecz. - Dopełnij je.

- Koniec naszej rasy takiej, jaką ją znamy, już się zaczął! - krzyknął Miło. Twórcy przesuwali się ku Pli. - Jeśli myślisz, że możesz odwrócić bieg rzeki, Pli, mylisz się! Możemy tylko ograniczyć nasze straty!

- Dla ciebie. Braciszku - Kora usłyszała słowa Wdzięk, jej dłoń wyprysnęła z rękawa koszuli zakończona długim, lśniącym ostrzem i pobiegła ku Miło. Wydawało się, że wszyscy w pokoju dostrzegli ją naraz i ruszyli powoli, by ją zatrzymać, ale Miło, nieświadomy, przesunął się do przodu, by zmierzyć się z Pli. Wówczas Kora wrzasnęła, odzyskując władzę nad językiem:

- Wdzięk, nie bądź głupia!

I kroki Miło poniosły go dokładnie w zasięg ostrza Wdzięk, stanął tam, obracając się ku Korze, by zobaczyć, co się stało, i nóż Wdzięk uderzył go w kark. Krew trysnęła z rany Miło, obrócił się i padł. Wdzięk rzuciła się na niego jak dziobiący ptak, uderzając raz za razem, zatapiała nóż w ranach, które pokryły cały jego tors.

Niewiarygodne, jak szybko jego krew pokryła podłogę. Kora nie wiedziała nawet, że się poruszyła, ale klęczała w ka­łuży krwi, nie wiedząc, czyjej dotyk nie zrani go mocniej.

- Irissi.

Krew pachniała metalicznie, płynęła prosto z serca. Widziała, jak jego serce usiłuje bić w zmiażdżonej klatce piersiowej, jak uchodzi z niego życie.

- Myślę, że umieram.

Widziała, jak płuca się ruszają, zaprzeczając słowom.

- Kocham cię.

- Irissi...

- Nie - zapłakał Pli. - Nie wierzę w to! Niemożliwe. Nie pozwolę na to! Z drogi, śmiertelna! - Pchnął ją w kałużę krwi, a potem, ślizgając się, on, Brązowa Woda i Przetrącony Ptak wsunęli dłonie pod Miło, powstrzymując jego serce i wnętrzności przed wypadnięciem na podłogę. Powieki Miło opadały, twarz bladła. - Nie pozwolę, aby to się stało, nie tobie! Nadzieja, zbieraj się, potrzebujemy pomocy! - Nadzieja padła na podłogę, płacząc, jej skrzydła rozpostarły się sztywno jak parawan. Korze, która próbowała wstać, wydało się, że ze zrujnowanego ciała Miło bije biała poświata i łączy wszystkie zalane łzami Inkarnacje. -Trzy...


***


Powoli znikały czarne kontury postaci.

Zapach siarki rozpływał się we mgle.

Daleko w dole morze biło o skały, wiatr hulał na balkonie.

Krew Miło powoli wsiąkała w szczeliny między płytkami.

Szum wypełniał uszy Kory i noc trzymała ją w uścisku, jak muchę w miodzie.

Pami wykręciła ręce Wdzięk. Sto i Trisizm złapali Transcen­dencję. Rytmiczne, niepotrzebne szamotanie Wdzięk, jak muchy w sieci pająka, było jedynym ruchem w tym okropnym, żywym obrazie.

Ktoś dotknął jej ramienia i szybko cofnął rękę. Rozejrzała się z olbrzymim wysiłkiem i zobaczyła Ziniquela i Belstema stoją­cych ramię w ramię, pewnie po raz pierwszy w życiu.

- Odszedł.Wszyscy odeszli - powiedział łagodnie Ziniquel. - Nie ulega wątpliwości, kto jest teraz Następcą.

- Nie - zawtórował Belstem. - Żadnych wątpliwości.

Wstała chwiejnie. Kiedy unieśli ją na ramionach, plamiąc się krwią, którą miała na sukni, zakryła usta dłonią i wbiła paznokcie w policzek, aby powstrzymać wymioty. Reszta doradców, twórcy i flameni, szli przed nimi, a Sto otworzył drzwi komnaty.

Zalało ich światło pochodni. Korytarz pełen był służby pała­cowej, z twarzami pobrużdżonymi smutkiem. Tu i ówdzie stali flameni i szlachcice.

- Dywinarcha nie żyje - powiedział Sto. - Skończył się Boski Cykl.

Tłum zapłakał. Sto uciszył ich i wypchnął naprzód Ziniquela i Belstema. Podnieśli Korę nad głowami jak cielę na półmisku, główne danie bankietu. “Za chwilę wbiją we mnie noże”, pomy­ślała.

- Niech żyje Dywinarchini! - krzyknął Sto.

Po pięciu sekundach osłupienia zaczęli wiwatować.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY


Daleko, w Beaulicu, ludzie wracają do domu po święcie Solstycji w Nece. Wozy podskakują na kamienistej drodze pro­wadzącej ku soli. Litość, Asure i najmłodsze dziecko Genta wdrapują się do wnętrza wozu, żeby zasnąć w bezpiecznej ciem­ności pachnącej sianem, pod szmatami rozpiętymi nad ich głowa­mi dla ochrony przed deszczem.

Daleko, w Pirady, Goda zagniata chleb na ciemnym, poobija­nym stole i odchyla się przy każdym ruchu. Przez okno widzi szalejące szare morze. Sztorm się wzmaga. Szczęsny siedzi pod oknem, rzeźbiąc nogę stołka porodowego, który kazała mu zrobić miejscowa akuszerka. Goda na chwilę przestaje zagniatać i ma­suje plecy. Szczęsny podnosi głowę.

- To nic - mówi ona, uśmiechając się. - Właśnie poczu­łam ...

Wiadomości z Miasta Delta docierają do nich, w odizolowanej zatoce Shikorn, miesiące po wydarzeniach.

Daleko, w Kalwarii, w gorących, grzmiących czeluściach kopalni brązu, młody mężczyzna znajduje chwilę, by odpocząć, opiera się na trzonku swego oskarda. “Muszę się stąd wyrwać”, myśli, patrząc na swego towarzysza, który przypomina pokorne­go wołu w odblasku ognia z pieca. “Muszę uciec”.

A w Królewcu drapieżca wolniej uderza skrzydłami, gdy zbliża się do swego gniazda i przelatuje nad brązowymi wodami Chromu, które błyszczą w ciemności i biegną ku morzu.


***


- Trzymam pod kluczem dziewczynę i flamena - Kora wzięła głęboki oddech i rozejrzała się po wyludnionej sali Elipsy. Brakowało tylko czterech doradców, ale ponieważ byli bogami, ich nieobecność rzucała się w oczy, jakby nie było dziesięciu.

Piętnaście osób w sali, łącznie z Korą. Kiedy przyszła, przesunęła się w lewo o jedno miejsce i zasiadała na krześle, które, odkąd pamiętała, stało puste. Czuła, jakby popełniała świętokradztwo. Nadal miewała ataki paniki. Wszyscy wyglądali na wymiętych i zmęczonych, byli nieuczesani i mieli źle zawiązane krawaty. - Pytanie stawiane Elipsie brzmi: Co powinno się z nimi zrobić? W tej chwili są zamknięci w pomieszczeniach w Christonie, które, jak słyszałam, przygotował dla nich Braciszek Purytanizm.

I strzeżeni przez ludzi Złotego Ostrza i Małodobrego, którzy wolą umrzeć, niż zawieść”.

- Zabić ich - stwierdził Pli lodowato. - Nikt nigdy bar­dziej nie zasłużył na śmierć.

O ile było im wiadomo. Waleczny, teraz Następca Kory, był jedynym bogiem, który pozostał w mieście. Wrócił w noc po ataku na Miło. Nie rozmawiał z nikim, nawet z Korą, a ona bała się zostać z nim sam na sam. Siedział z dala od innych doradców, z kolanami pod brodą, otulony skrzydłami. Głos dobiegał ze skórzanej studni:

- Zabić ich.

- Zgadzam się. - Od wypadku Belstem schudł. Miał zaropiałe oczy. - Udowodnili, że są zagrożeniem. Długie przebywa­nie pod słońcem Kalwarii musiało zmącić im w głowach.

- Nie - zagrzmiał Purytanizm ponad ramieniem Kory. - Optuję za bezwzględną śmiercią dla leżanki, która zadała cios. Jest winna bogobójstwa. Ale nie dla Braciszka Transcendencji. Pozwólmy mu odejść. Działał według przepowiedni, którą wypo­wiedziała ta lemanka. I choć to brzmi okrutnie, ta przepowiednia pokrywała się z wieloma innymi. Na początku nie wierzyliśmy im, gdyż były zbyt szokujące. Ale niezależnie od tego, ja i Rados-ność podążaliśmy za tą parą, wykonującą swe zadanie, i teraz wszystko stało się jasne. Miłosierdzie był boskim renegatem: kochał wszystko, co ludzkie, stawiał ludzkie wartości ponad swe boskie dziedzictwo. Musiał umrzeć. Tragedią jest, że jego śmierć stała się początkicm większej zniewagi. - Skinął w stronę Kory.

- To też przepowiedziano - zaprotestował ktoś.

- Oto tragedia - rzekł cicho Radosność.

Kora schwyciła krawędź stołu, aby nie drżeć.

- Widzę, że nie trzeba głosować. Lemanka umrze. Jak? -Nienawidziła Purytanizmu, który pozwolił Wdzięk spełnić prze­powiednię, ale jednocześnie była mu wdzięczna; sama nie potra­fiłaby podjąć decyzji. Rozdarta uczuciowo nie mogłaby wydać wyroku śmierci na siostrę ani jej ułaskawić.

Wstał Ziniquel.

- Dywinarchini, twórcy mają pewną propozycję. - Zamru­gała. Trudno jej było zapamiętać, że już nie była twórczynią, że kiedy przesunęła się o jedno krzesło w lewo, zmieniła swą tożsa­mość. - Proponujemy, aby oddać ją nam. Będziemy pamiętać o jej zbrodni. - Jego twarz pociemniała od pobożnego gniewu. - I stworzymy ją odpowiednim sposobem.

- Pasuje - powiedziała Goquisite.

Belstem beknął, wstał i nalał sobie wina. Pił bez przerwy. “Nie mogę tego zrobić”, spanikowała Kora.

- Będziemy głosować? - spytała.

- Co? Co robimy? - szept Belstema odbił się echem od sufitu sali. Usiadł ciężko, wylewając wino na stół.

Aneisneida dotknęła ręki ojca. Biło od niej zdrowie. Ufarbowała futro na srebrno, aby mieć porcelanową karnację, a nie bladą twarz, natomiast pochodnie odbijały się złoto w jej oczach. Jej ślub z Soderingalem Ncarecloudem był, o ile Kora pamiętała, wyznaczony na następną niedzielę, niezależnie od katastrofy, która zatrzymała życie w stolicy.

- Tato, głosujemy za tym, czy twórcy mają się zabrać za leżankę, która zabiła Miło.

- Za? Dobrze. Nie można ufać lemanom, pokrętne stworze­nia. Wiem. Byłem jednym z nich. Ty nie, dziewczyno, ty nigdy nie zrozumiesz, co naprawdę znaczy bycie ateistą, z ogniem w sercu i słowami Antyproroka w głowie...

- Nie, ojcze - Aneisneida włożyła Belstemowi kamień do ręki, a potem rozprostowała pulchne palce nad wlotem oznaczo­nym “tak”.

Kora słuchała cichego grzechotania kamieni, które sunęły tunelami. Głosowanie odbywało się za pomocą starego, tajemni­czego systemu dziur i kanałów. Każdy kamień był innego kształtu i przesuwał się wewnątrz stołu do dwóch małych szufladek pod palcami Kory, jednej oznaczonej “tak”, drugiej “nie”. Wynik nie podlegał kwestii. Dobra rzecz; nie miała teraz głowy do liczenia. Spała długo i pewnie dziś nawet coś jadła. Pami, Uro czy Zin dopilnowali tego, ciągle się o nią troszczyli, choć nie była już twórczynią, ale czuła się tak wyczerpana, jak nigdy, gdy była tylko dwudziestym doradcą. Bolała ją głowa. Nie mogła się skoncentrować czy raczej, doskonale się koncentrowała, ale to nie była ona, nie była Korą. Kobieta siedząca na krześle Dywinarchy, dwudziesty pierwszy doradca, była Dywinarchinią, władczynią, która utraciła swego Następcę, nie kobietą, która straciła swego irissi. Niektórzy na pewno dostrzegali rozpacz przez skorupę, którą się otoczyła. Tylko tego przecież szukali. Nie obchodziło jej to. Nie wkładała w to serca.

Gdzie było jej serce?

Wczoraj poszła do nowego domu Złotego Ostrza w Shimorning. Odkąd odwołano cenę za jego głowę, o wiele łatwiej mogła się z nim spotkać. Kazała mu odwołać dwie setki mężczyzn i kobiet z ich mieczami, nożami, procami, garotami i tak dalej. Tak, oczywiście, on i Małodobry nadal będą faworytami Tronu, ale nie będzie już potrzebna ich pomoc. Spisek się powiódł, rewolucja się dokonała. Chociaż nikt tego jeszcze nie zauważył.

Cały tydzień od katastrofy miała wrażenie, że chodzi jak we śnie. Najtrudniejszą rzeczą w przebudzeniu i stawieniu czoła nowej roli było zaakceptowanie tego, że Miło przestał istnieć. Jeszcze jej się to nie udało. Najgorsze było to, że nie pragnęła zemsty. Nie zemsty na Wdzięk. Szczególnie, jeśli jej okrutny, ascetyczny Braciszek odejdzie wolno i pozwoli, aby we Wdzięk, a nie w niego wbiły się igły twórców.

Auspi, lemanka Purytanizmu, dotknęła jej ramienia. Kora podskoczyła. Dziewczynka cofnęła się, przestraszona.

- Tak? - spytała Kora najłagodniej, jak mogła.

- Policz głosy - wymamrotała nerwowo Auspi.

Trzepnęła się w czoło.

- A, tak! - Szarpnęła szybko szufladki, aby zatuszować swój błąd i ledwo udało jej się przytrzymać lewą ręką pudełko głosów na “nie”.

I tak nie musiała tego robić. Szufladka była pusta.


***


Obudziła się o świcie, kiedy szare niebo poróżowiało, a mewy zaczęły wyśpiewywać swe pieśni nad dachami Starego Pałacu. Wiedziała, że musi ocalić choć trochę prawdziwej Kory.

Na śniadanie jadła gęś zapiekaną w papai, w jadalni auchresh, do której za panowania Starszego nie miał wstępu żaden śmier­telnik. Banda szlachetnie urodzonych gości wychwalała piękno sali i prosiła o masło. Gęś, gorące, pożywne śniadanie odpo­wiednie na tę porę roku, zemdliła ją. Przeprosiła biesiadników i wyszła.

O jedenastej była na ulicy Trebank.

Była to kręta, podobna do tunelu aleja w Christonie, gdzie Purytanizm umieścił Wdzięk i Transcendencję.

- Dobrze cię widzieć, Dywinarchini - wyszczerzył się szczerbaty strażnik na szczycie schodów. - Ale z niej wstręciucha! To co, stworzysz ją?

Strażnicy, których przydzielił Korze Belstem, zadrżeli, usły­szawszy taką zuchwałość. Rzuciła strażnikowi spojrzenie pełne niesmaku i weszła do pokoju. Na całe umeblowanie składały się brudny materac, okno i nocnik. Wdzięk siedziała z zamkniętymi oczami na parapecie, przechylając głowę. Futro miała poznaczo­ne łzami. W oczach zapalił się nikły ognik rozpoznania.

- A ty co tu robisz?

Kora sięgnęła za siebie i zamknęła drzwi.

- Chcesz być wolna?

Wdzięk zamarła. Jej oczy napełniły się łzami.

- Koro, nie baw się ze mną. Wypuścili Transcendencję. Nie mnie. Błagałam, płakałam i wieszałam się na nim, ale zamknęli mnie tutaj. Zabiją mnie.

Kora poczuła litość. Położyła palce na lichtarzu oblepionym woskiem.

- Dlaczego mnie zabiją? - zapytała Wdzięk. - Braciszek Purytanizm wpuścił nas do Starego Pałacu. Dał nam słowo, że będziemy chronieni.

Kora zacisnęła pięści, przypominając sobie Purytanizm roz­walonego na krześle, wydającego wyrok. “Siostrzyczko, nigdy nie słyszałaś o koźle ofiarnym?”

- Nie pozwolę im cię zabić - rzekła. - Zabieram cię stąd.

- Och, Koro. - Wdzięk niezgrabnie spuściła nogi z para­petu, jakby przesiedziała tam całą noc. Podeszła do Kory i objęła ją. Płakała i śmiała się jednocześnie, ocierała nos osłabła z rado­ści. - Nie mogę w to uwierzyć.

Kora czuła, że w powietrzu wisi wspomnienie tego, co zrobiła Wdzięk.

- Transcendencja powiedział mi, że zarezerwuje miejsca dla dwóch pasażerów na statku na Nowy Rok, gdyby nam się udało, ale nie sądziliśmy, że mnie wypuszczą... - Nie, nie Miło. Jej siostrę gnębiło coś innego.

- Czekaj - przerwała jej Kora. - Myślałam, że Transcen­dencja już cię nie chce.

- Już wszystko dobrze. Nie chcieliśmy umierać w niena­widząc się. Powiedział, że dobrze wypełniłam przepowiednię, i mógł mnie tylko podziwiać. Mieliśmy umrzeć przytuleni do siebie. Ale go wypuścili. Nie chciał odejść beze mnie, ale wywle­kli go stąd przeklinającego. Nie wiem, jak sobie teraz radzi, ślepy, w dokach...

Kora spodziewała się, że jej siostra będzie całkowicie zrezyg­nowana, że będzie musiała przywracać ją do życia. Miała nadzie­ję, że Wdzięk zapomni o swej dziecinnej zależności od Transcen­dencji, że odrzuci ją jak zbędną ozdóbkę w obliczu śmierci. Sądziła, że każdy, kto zabił boga, będzie porażony tą zbrodnią. Ale wydawało się, że Wdzięk wyszła z tej historii nietknięta, nawet uzdrowiona. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co zrobiła, przerażona wizją rozdzielenia z Transcendencją. Uśmiechała się, płakała, całowała Korę w policzek. Pokój śmierdział moczem. Korze wirowało w głowie. Podłoga kołysała się.

W drodze do rykszy Wdzięk szczękała zębami z zimna. Kora dała jej swoją pelerynę, ale lemanka odmówiła z uśmiechem. Wyglądała pięknie ze zjeżonym futrem, odsłaniającym gładką, ciemną skórę. Futro przypominało kolor zimowego światła. Przez te kilka dni uwięzienia kości policzkowe Wdzięk nabrały ostrości, podkreślanej jeszcze smukłością szyi. Potargane włosy zachwyca­ły swym nieładem. Kora twórczyni natychmiast dostrzegła w niej ducha; komuś by się poszczęściło. Jednak nie zmieniła zdania.

Poprowadziła ją do mieszkania tylnymi schodami, aby Wdzięk nie musiała przypatrywać się strzykawkom, butlom i far­bom rozrzuconym po pracowni. Nie miało sensu straszenie jej losem, którego ledwie uniknęła.

- Chcesz coś zjeść, zanim wyruszysz?

- Tak! - Wdzięk obróciła się. Wyglądała jak ktoś nagle wyrwany z pięknego snu. - Powinnam, prawda? Kiedy siedzia­łam, nie dostałam niczego...

Godzinę później w mieszkaniu nadal unosił się zapach owsian­ki. Kora posadziła Wdzięk przed lustrem w garderobie. Porządna owsianka, taka, w której można było łyżkę postawić, z szynką krojoną w kostkę i suszonymi gruszkami na dodatek. Przygotowu­jąc ją. Kora sprawdziła, czy w płatkach nie zalęgły się robaki; wydawało się, że nie była tu od tak dawna. Lata temu spędziła ostatnią noc z Miło w swojej sypialni, tylko ich dwoje w mroku. Sprawdziła, czy sypialnia jest zamknięta. Nie chciała wpuszczać tam Wdzięk. Tydzień temu, tylko tydzień temu, kochali się aż do popołudnia, a potem zeszli na dół i zjedli łososia na obiad, i usiedli przy oknie Kielicha, tego przeklętego popołudnia...

- Przebiorę cię, żebyś mogła bezpiecznie opuścić miasto - powiedziała Kora. Wdzięk była szczupła, muskularna i miała duże piersi. Dotykanie jej wywołało u Kory nową falę mdłości, która jednak nie miała nic wspólnego z jej siostrą. Zmusiła się do spokoju, wcierała w futro Wdzięk coraz ciemniejszy puder. - Przebiorę cię za Kalwaryjkę. Musisz dotrzeć na Kalwarię, tak?

- Nie wiem. - Wdzięk się uśmiechała. - Nie obchodzi mnie to tak długo, jak długo będę z Transcendencją. Myślałam, że Kalwa­ria to moje życie, ale to nieprawda. To on jest moim życiem.

Dlaczego? Dlaczego tak jej zależy?” Lustro w kształcie serca, które Kora dostała w prezencie od jakiegoś islandzkiego szlachci­ca, było wystarczająco wysokie, aby odbijać je obie na tle paste­lowego pokoju. Kora zmusiła się do uśmiechu. Dlaczego wybrała kolory, na których tak szybko widać było kurz? Zastanawiała się, żeby odwrócić myśli od budzącej się w niej zazdrości. Od czasu do czasu mogłaby chcieć tu wrócić, dotknąć zasłon, figurek, położyć się w sypialni w słonym morzu czarnych prześcieradeł.

Wdzięk chwyciła ją za rękę. Miała chłodną, małą, kościstą dłoń pełną odcisków.

- Nie mogłam nigdy zrozumieć, dlaczego wy, damy, chce­cie się ciągle oglądać... ale spójrz!

Kora spojrzała. I niemal upuściła pędzel. Dwie twarze jedna obok drugiej: jedna otoczona masą blond kosmyków, druga orze­chowymi lokami; jedna należąca do rozkwitającej nastolatki, druga do szczupłej kobiety. Ale rysy były takie same. Małe, wydęte usta, oczy o długich rzęsach, kształtne czoła. I taki sam wyraz, aż do kpiącego skrzywienia warg.

- Widzisz... ? - Wdzięk puściła dłoń siostry i uśmiechnęła się.

Kora przesunęła palcami po jej policzkach, spoważniała, stłu­miła radość brązowym pudrem.

- Nie przejmuj się, jeśli ci pobrudzi palce - powiedziała. - Gdy opuścisz miasto, może się zetrzeć. - Kiedy wcierała sepię w twarz Wdzięk, podobieństwo znikało. Dziewczyna pod jej dłońmi stawała się słodką, ciemną nieznajomą. - Wybierz statek, który wiezie zwykłych ludzi, nie szlachtę; dam ci zwykłe ubranie i pieniądze, żebyś mogła zapłacić. Ukryj je.

- Jesteś bardzo hojna - powiedziała smutno Wdzięk.


***


Później Kora odprowadziła ją do drzwi, zupełnie odmienioną w starej sukni Pami. Wdzięk stała na ulicy, wyłamując biązowe palce.

- Koro... dlaczego? Dlaczego to wszystko dla mnie robisz?

Kora wzruszyła ramionami i bez namysłu powiedziała to, co tak starannie do tej pory omijały:

- Miło odszedł, ty ciągle żyjesz. Jaki pożytek byłby z twojej śmierci?

Wdzięk cofnęła się. Była niemal przerażona.

- Nie powiedziałaś mi tego, kiedy się ostatni raz widziały­śmy. Tego o “żadnym pożytku”. Skrzywdziłam cię. O bogowie, gdybym wiedziała... - zadrżała. - Gdybym wiedziała.

Żółć podeszła Korze do gardła. Przez chwilę nie mogła wy­krztusić ani słowa. “Wpływ na mnie? Jak bardzo to jeszcze strywializujemy?”

- Co się stało, już się nie odstanie - powiedziała. Oparła głowę o futrynę. - Wynoś się stąd.

- Żałuję... na bogów. Koro! - Brązowy puder przegrywał z bijącym od niej blaskiem. Zaułek był pełen przechodniów. Ludzie rzucali ciekawskie spojrzenia. Być może Kora uczyniła ją zbyt zwracającą na siebie uwagę; nigdy nikt prócz twórców nie wychodził z Albionu, a Wdzięk na pewno nie była twórczynią. Kora przerwała jej ostro:

- Nie obchodzi mnie, czego żałujesz! Wynoś się stąd!

- Ale...

- Żegnaj!

Wdzięk stała chwilę niezdecydowana. Potem, naciągając na ramiona kurtkę Pami, zniknęła w tłumie. Kora nie miała pojęcia, jak długo stała w progu, ledwo czuła zimno, gdy zastanawiała się, czy warto jeszcze dla czegoś żyć.


***


Tej nocy odwiedził ją Pli. Kazała przemeblować pokoje Dywinarchy, jak najszybciej, ale prawa pałacowe zabraniały praco­wać w nocy, choć po salach nie pałętali się już bogowie, nie było już żadnych oznak życia auchresh. Siedziała samotnie w ciemno­ści i kołysała się na bujaku, który Uro przysłała z Zaułka, z sze­roko otwartymi, suchymi oczami. Patrzyła na światełka masztowe na morzu. Drobne uprzejmości, które robili jej twórcy, natych­miast by ją rozkleiły. “Prąd nadal niesie”, pomyślała.

Pli objął ją od tyłu i pocałował suchymi, gorącymi ustami; czubek języka zwilżył jej futro.

Wywinęła się bez słowa.

- Prawie popełniliśmy błąd! - Obszedł ją, wąska sylwetka na tle rozjarzonego nocnego nieba. - Cóż za pomysł! Wojna jako triumf! Złota Antylopa chciał za sobą pociągnąć jak najwięcej ludzi, prawda? To go radowało. A ty w porę to zrozumiałaś.

- Przestań, Pli - powiedziała, zbyt zmęczona, aby reago­wać na jego pochlebstwa.

Nadął się.

- Próbuję zachować pozory grzeczności.

- W takim razie nic powinieneś oczerniać Dywinarchy.

- Ty jesteś Dywinarchą. Złota Antylopa nie żyje. - Pli kucnął przed nią, wykręcił szyję, jego biała twarz była niemal ludzka w swej szczerości. Pachniał solanką. Pewnie dopiero co wrócił z soli. - Zależało mu tylko na miejscu w historii. Chciał wojny tylko po to, aby go pamiętano jako tego, który ją rozpętał. Ale został pokonany, choć nie na tak wielką skalę, jak planował.

- Właśnie - przyznała niechętnie. Mieli pokój. Ten nie­zwykły stan, którego się nie spodziewała, zanim Dywinarchą wybrał ją na następczynię, błyszczał jak jeden jasny punkt wśród nocy. - Myślę, że uda mi się wszystko kontrolować nawet bez Inkarnacji. Nie sądzę, aby można było rozpocząć nowy Boski Cykl ze mną w roli Dywinarchini, w końcu zwykli ludzie i tak nigdy nie oglądają bogów, nie obchodzi ich, czy bogowie są w Mieście Delta, czy nie, czy bóg zasiada na Tronie, czy nie, dopóki mają kogo czcić. Nic róbmy zamieszania wokół tego przesunięcia władzy.

- Koro - rzekł Pli. - Parę dni temu zdecydowałem się grać z tobą otwarte karty. Uważam, że powinnaś wiedzieć, iż nie mam zamiaru na tym stracić.

Poczuła, że się czerwieni.

- Nie chciałbym, aby Starszy w końcu wygrał.

Zebrała się w sobie.

- Czego... czego po mnie oczekujesz?

- Och, niczego poza tym, co na początku w Elipsie. Twego pełnego poparcia. Czy wspomniałem, że zamierzam być szarą eminencją? Dlaczego nie? Ale słuchaj, tym razem nie chcę, żebyś szczuła mnie na Belstema. Nie życzę sobie takich kłótni. Chcę wniosków. Głosów. I Boskich Pieczęci.

Godo! Szczęsny! Łuszo! Kacie! Ryto! Miło!”

- Dlaczego po prostu nie zabijesz mnie od razu? - wyszep­tała oschle. - Wtedy będziesz miał wszystko, czego pragniesz.

Przez chwilę nie oddychał. Jego twarz rozpłynęła się jak mi raź, jego płomień jaśniał i jaśniał, zbliżając się ku niej. Cofnęła się. Jego ciało płonęło energią. Czuła gorąco na nogach.

A potem odsunął się od niej.

- Doszliśmy do porozumienia?

Daleko w dole słyszała fale rozbijające się o brzeg. Głosy wywrzaskiwały rozkazy na kutrach przybijających do mola u stóp Pałacu. Gołębie nawoływały się w gniazdach.

- Nie mam wyboru, prawda? - powiedziała gorzko. - Doszliśmy do porozumienia.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY


Deszcz lał jak z cebra w ostatnie dni zimy, uderzając ciężko w dachy Bagniska. Kora nawet nie otworzyła parasola, gdy wysiadała z rykszy i witała się z Ho Freebird. Nie pamiętała połowy zmarszczek na twarzy Ho, ale, oczywiście, kobieta wie­rzyła w śmierć Szczęsnego. Myśl, że dopiero pół roku temu on i Goda uciekli z Zaułka Tellury, wydawała się jej dziwna.

Fortece ateizmu i pobożności można określać różnie, poczy­nając od kształtów i rogów, pomyślała Kora, ale tak naprawdę były węzłami, które trzeba przeciąć, aby uciec. Ani Szczęsny, ani Goda nie mogli podjąć lepszej decyzji, ale zranili wielu ludzi swym odejściem. Miłość, tak potężna jak ich, zawsze parzyła stojących na drodze. Kora wiedziała, bo kiedyś podpaliła świat. I została oparzona jeszcze dziwniejszą miłością, miłością jej sio­stry do Braciszka Transcendencji. Bogowie wiedzieli, gdzie teraz była Wdzięk. Kora nie miała od niej wieści, odkąd kilka miesięcy temu ona i flamen opuścili miasto.

Dzieci Ho stały niepewnie w progu, przyzwyczajone widać do zmiatania matce z drogi. Mąż Ho wyjrzał przez okno z fajką w zębach.

- Dywinarchini - Ho skłoniła się wolno i boleśnie. - Czy chcesz, aby twoi towarzysze też weszli?

- Nie przyprowadziłabym ich tutaj, gdyby nie nalegali na towarzyszenie mi - odparła. - Uwierz mi, źle się stało, że wiedzą, iż tu jestem.

- Są ubrani jak bogowie! - zapiało nagle jedno z dzieci: młodsza córka Pami, siedmioletnia półkrwi Kalwaryjka. Kora spróbowała się do niej uśmiechnąć, a potem skrzywiła się, spoj­rzawszy przez ramię na swych gwardzistów. Szwendali się nie­spokojnie po uliczce, mokli coraz bardziej i kulili się pod badawczymi spojrzeniami mieszkańców, którzy zebrali się na skrzyżowa­niu i wymieniali uwagi.

- Zmieniłam zdanie - powiedziała. - Idę sama. Niech się tu zabawią. - Pochyliła się nad dziewczynką. - Widzisz tego rudego w żółtym jedwabiu? Jeśli ładnie poprosisz, może mieć dla ciebie cukierki. - Odwróciła się do Ho. - Połowa z nich urodziła się i wychowała w Bagnisku.

- Naprawdę, pani?

- Absolutnie. Jeden ateista został dziś w domu, bo jeden pobożny złapał grypę. - Nie wywołało to uśmiechu na twarzy Ho. Kora westchnęła i weszła do domu. Nie powinno jej dziwić, że Ho jej nie ufała. Nawet jeśli lubiła Korę, uczennicę twórczyni, to ta uczennica już dawno umarła. Zastąpiła ją mistrzyni. Kora nie zrobiła ducha, odkąd została Dywinarchinią. Nie było jej wolno. Nie miała ani czasu, ani chęci, aby zmieniać zasady. Były wygodną wymówką.

Ludzie z Bagniska, jak Ho, powinni ufać Korze, bo była Dywinarchinią. Ale jak mogłeś wierzyć w Dywinarchę, który wspierał cię w Elipsie, kładł Boskie Pieczęcie na traktatach za­pewniających ci prawa do wiary, mieszkał jak każdy Dywinarcha w pałacu, ale jednocześnie jego człowieczeństwo zaprzeczało wszystkiemu, w co wierzyłeś? Nie mogłeś. Musiałeś być nieufny i mamrotać do przyjaciół, że takiego jarzma nie da się unieść.

Odwróć to i zrozumiesz, dlaczego ateiści też Korze nie ufali. Och, popierali ją publicznie. Musieli. Była ucieleśnieniem powo­dzenia ich rewolucji i (publicznie) chwalili ją za uniknięcie roz­lewu krwi, który wydawał się pewny (jednak prywatnie wcale nie byli tacy zadowoleni. Kora wiedziała, jak bardzo Złote Ostrze był wściekły, że jego ludzie nie zostali bohaterami rewolucji). I nawet Belstem i Goquisite zastanawiali się, jak długo jeszcze potrwa, zanim wreszcie ustanowią nowy reżim. Urząd Dywinarchy, mó­wili, powinien zostać zniesiony na korzyść Elipsy. To właśnie dawno temu zaplanowali z Godą. Nic bardziej nie uszczęśliwiło­by Kory, ale był jeszcze Pli.

A flameni, od najstarszego do najmłodszego, od najważniej­szego do najmniej znaczącego, odrzucili ją.

- Prędzej czy później jeden z nich przeniknie moje zabezpie­czenia - szeptała, idąc korytarzem w domu Ho. - Jak wczoraj. Nie mam czasu na użalanie się nad sobą. Nie powinnam tu przychodzić. - Przeszła przez izolowane drzwi Sadzawki Eftów i zamknęła je za sobą. Otuliło ją parne ciepło; wielokolorowe światło tańczyło na roślinach i wodzie. Ponieważ dziś półokrągły dach zalewały stru­mienie deszczu, całe pomieszczenie wyglądało, jakby tkwiło pod wodą. Wilgoć osiadła jej na górnej wardze i pod kolanami. Rośliny pachniały metalicznie. Uklękła i zanurzyła rękę w wodzie.

Efty były ożywione, zataczały szerokie kręgi; jeden ugryzł ją w palec. Wszystko zaczęło maleć, światło przygasło, a powietrze zadrżało jak budzące się zwierzę. Wiatr szarpał jej kołnierz. Nawet na tę wyprawę Kora odziała się jak Dywinarchini przysta­ło, w suknię z gorsetem.

- Mell? - szepnęła.

Otarł się ojej nadgarstek z naiwną pewnością siebie.

Wiedziałem, że mnie wezwiesz,

- Nie, nie dzisiaj! Przyślij Beau.

Odpłynął, machając ogonkiem. Czekała i zastanawiała się, czy jej kuzyn przypłynie. Ponieważ nie był jednym z jej duchów, nie zawsze jej słuchał. Potrzebowała go. Kiedy była uczennicą, czę­sto go widywała, ale po osiągnięciu pozycji mistrzyni była tu tylko raz czy dwa. Teraz, gdy mieszkała w Pałacu, wydało się jej głupie mieć rybę za najlepszego przyjaciela.

- Beau... Beau... Tutaj, Piękny!

Beau sam wskoczył jej w dłoń. Zanurzyła drugą rękę i wydo­była go na powierzchnię. Woda z sadzawki przemoczyła jej rękaw i kapała na spódnicę, bardziej mokra niż jakakolwiek inna woda, czarna aż do momentu skroplenia się. Suknia już nigdy nie będzie taka sama, ale nic obchodziło jej to.

- Beau! Jak się masz? - Była tak szczęśliwa, że go widzi, iż zignorowała odór zgnilizny, który rozszedł się w powietrzu. Podskoczył i rzucił jej ożywione spojrzenie.

- Cieszę się. Och, Beau... - Zebrała się w sobie. - Ktoś próbował mnie wczoraj zabić...

Kto?

- Kto chce mnie zabić? Auchresh. Jeden z malarzy w wiel­kim holu na dole spuścił na mnie swoją piłę do cięcia szkła. Mój gwardzista zasłonił mnie... spadła mu na twarz. Malarz powie­dział, że tę piłę wyrwała mu z ręki jakaś inna, niewidzialna dłoń.

Beau wyglądał na zdenerwowanego. Usteczka poruszały się. Prawie go upuściła.

- Nie zrobiliby tego! - ,,Belstem i Goquisite, Maras i Pieti - zdradzili mnie? przygotowali całą serię zamachów na moje życie, aby przekonać mnie, że stoją za tym auchresh?” - Nie! To byłoby bogobójstwo! To nic do pomyślenia.

Przeszył ją srebrnymi oczami.

To nie byłoby bogobójstwo. Nikt cię nie uważa za boginię. A poza tym tabu już zostało złamane.

- Nie mieliby żadnego powodu, by mnie mordować, zanim się upewnią, że nie spełnię ich żądań! To był pierwszy zamach, odkąd objęłam Tron.

Jego brwi poruszyły się gwałtownie.

- Tak... - Kora czuła, że drżą jej usta. - Może wcale nie pierwszy. - Usiadła ciężko na kamieniach i przycisnęła go do piersi. - Och, Beau - załkała. - Lubiłam być doradcą w Eli­psie. To było jak stanie dzień i noc na wysokiej, wysokiej górze i zastanawianie się, czy skoczyć. Ale to takie odmienne. Zajmo­wanie drugiego miejsca na świecie jest inne od zajmowania pierwszego. Żałuję, że kiedykolwiek kochałam Miło! Wszystko było tak krótko doskonałe. A teraz, kiedy umarł, nie mogę prze­stać o nim myśleć, nie mogę żyć bez niego...

Nic myśl o nim, Koro. To wszystko pogarsza. Co z innymi?

- Żałuję, że kiedykolwiek byłam imrchu! - Straszna myśl, ale dotąd nie żałowała. Nie chciała być imrchu w tej bandzie popaprańców, w którą zmienili się twórcy. Nikt nie zajął jej miejsca w Elipsie, bo nikt nie miał odpowiednich kwalifikacji! Ziniquel był nominalnie mistrzem, ale dwudzieste krzesło pozo­stało puste! Usprawiedliwiali to, mówiąc, że skoro zniknęły czte­ry Inkarnacje, liczba krzeseł musiała być równa. Ale to gwałciło wszystkie tradycje. Do czego zmierzał Zaułek Tellury? Wszyscy twórcy wzięli nowych uczniów. Nie pamiętała imion tych dzieci. - Tylko Zin, Pami i Uro są jeszcze moimi przyjaciółmi, ale nawet oni mi nie ufają. Zbyt wielu ludzi daje mi bezwartościowe rady, a oni nie mogą na mnie polegać. Kiedy z nimi rozmawiam, nie rozumiemy się - łkała. - Tylko ty mi zostałeś. A ty jesteś eftem!

Nie wiń mnie za to, powiedział ponuro.

- Ale co mam robić? Jeśli masz rację, że zagrażają mi ateiści, to dlatego, że zgadli, że to Pli pociąga za sznurki. - Otarła oczy mokrym rękawem. - Utrzymuję pokój. Ale nie wiem, jak długo jeszcze zdołam. Może flameni nastają na moje życie; to oni zabili Miło. To tłumaczyłoby, dlaczego zamachy są takie niesku­teczne, nie mają dostępu do mojego życia prywatnego. Ale jeśli to oni, za nic ich nie przekonam. Będą mnie nienawidzić nieza­leżnie od tego, co zrobię, bo jestem śmiertelna.

Beau oparł ogon na potężnym sygnecie, który zdobił jej palec wskazujący.

- Nie, Beau. To nie jest wyjście.

Podskok.

- Wiem, że ugrzęzłam! Złapana między wściekłego psa, rekina i drapieżcę! Jak mam z tego wybrnąć i nie pogorszyć sytuacji? Miasto wstrzymuje oddech. - Zaśmiała się gorzko przez łzy. -Jedynymi ludźmi, którzy na pewno mnie popierają, są Złote Ostrze i Małodobry. Dotrzymują danych mi obietnic, bo im płacę. Ale co z tego, kiedy potrzebuję cudu, a flameni prędzej umrą, niż go dla mnie uczynią!

Wiatr wyrwał kosmyk włosów z wysadzanej klejnotami za­pinki. “To oburzające”, pomyślała. Dywinarchini Królewca, Kal­warii, Veretry, Pirady, Islandii, wysp Archipelagu i innych, siedzi zapłakana na podłodze w Sadzawce Eftów, trzymając rybę. “Co pomyśleliby moi poddani, gdyby to zobaczyli? Mieliby prawo rzucić mnie drapieżcom!”

Usiadła na piętach. Dumnie wyprostowała kręgosłup. Zebrała siły, głaszcząc metalową inkrustację na srebrnym policzku Beau.

Wiatr wiał silniej, woda falowała. Beau podskoczył, a potem zamarł. Oczy ze srebra napotkały jej wzrok. Cztery lata w Sa­dzawce Eftów nauczyły go humoru i mądrości: nie był już rolni­kiem zakochanym w swym pięknie, który nie miał czasu dla jej problemów; teraz żył tylko jej kłopotami.

Idź za głosem serca, Koro, powiedział.

- Nie mam już serca.

Nie ruszał się. Poczuła dawny strach; odgarnęła loki z oczu i przyjrzała się uważnie jego ciału.

Znalazła to pod jedną z delikatnych łusek. Plamę zielonoszarej pleśni.

- Beau, niemożliwe.

Nie chciałem, żebyś wiedziała!

- Nie ty! Masz dopiero cztery lata!

Często mnie używałaś. Przychodziłaś tu, zanim Goda kazała ci się trzymać z daleka, i wiele razy później. Ona też wiele razy przychodziła...

Podskoczył, obrócił się i wyskoczył z jej dłoni, wdzięcznie niknąc pod powierzchnią.

- Beau! - Jak długo jeszcze potrwa jego wdzięk? Jak długo, zanim zmieni się w szkielet pokryty gnijącym mięsem? Przez moment była bliska załamania. Potem wyprostowała się.

Była Dywinarchinią.

Mój ostatni przyjaciel”. Ruszyła ku drzwiom. Zatrzymała się na zewnątrz, aby wygładzić włosy i suknię. W ciszy korytarza usłyszała nagle wściekłe głosy. Jacyś lokalni buntownicy, którzy widzieli, jak wchodziła do domu i zażądali audiencji. “Mój ostatni przyjaciel”.

Cóż, istniała, by służyć swym poddanym.

Dzieci Ho uciekały jej spod nóg, gdy szła ku wyjściu.


ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY


Kiedy Miło umierał, Nadzieja przeniosła się z nim do Rimmerau. Wiedziała, że z jakiegoś powodu lubił Uarech, gdzie nocne niebo przypominało wnętrze rozgrzanego rondla przebite gwiaz­dami. Miło rzucał się i drżał jak dziecko w gorączce, kiedy Waleczny starał się go okryć skrzydłami (gorączka trwała). Pli odskoczył zraniony i już nie wrócił.

Ale Miło zacisnął pięść na sukni Nadziei, więc została. Wy­najęła młodych keres jako służących i umieściła go, nie ujawnia­jąc jego imienia nikomu, w domu, z którego widział niebo przez mosty nad przepaścią. “Nie, żeby rozpoznawał niebo”, myślała, kiedy wychodziła z jego pokoju i osuwała się po ścianie, zbyt wyczerpana i nieszczęśliwa, żeby płakać. Podczas kilku pierw­szych dni, kiedy rzucał się w gorączce i szarpał białe bandaże opasujące jego tors, wzywał Korę. Nadzieja bała się, że w końcu zrobi sobie krzywdę, więc wśliznęła się między prześcieradła i pozwoliła okryć się gorączkowymi pocałunkami. Podrapał ją boleśnie po twarzy i piersiach, próbując pieścić.

Kiedy już ocknął się, nie pamiętał tych zdarzeń. Desperacja otworzyła drogę nienawiści i przemyśleniom. Zupełnie, jakby dawny Miło był tylko dwuwymiarowym poprzednikiem tego dojrzałego, zgorzkniałego kere. Nadzieja spędziła wiele godzin w jego pokoju, leżąc obok i przytulając go do piersi, patrzyła na cienie pełzające po podłodze, kiedy oślepiające słońce Uarechu przedostawało się przez kotary. Obwiniał za wszystko Pli. Podej­rzewała, że Miło obarczał Pli nie tylko winą za atak, który niemal pozbawił go życia, ale że doszły do głosu tysiące zastarzałych uraz. Pli zawsze był we wszystkim lepszy od Miło. Nie znaczyło to, że Miło nie miał mocy, aby nakazać Pli zniknąć. Jako Następca słuchał tylko Dywinarchy. Nadzieję zawsze zastanawiała jego absolutna niezdolność do przeciwstawienia się Pli. Podczas tych dni dowiedziała się, że obojętność Miło na politykę była wyni­kiem tej niezdolności, a nie odwrotnie. Może wynikało to z lat, które spędzili razem w małych Niebiosach, w Kithrilindu. Ale nie mogła wysnuwać tak daleko idących wniosków.

Kiedy wyzdrowiał, zamknął się w sobie. Pazury rosły na całym jego ciele i wyglądał jak humanoidalny krzak róży. Nie chciał widzieć nikogo, kogo znał w Uarech. Przeniósł się nawet do mieszkania na niższym poziomie, aby wtopić się w tłum. Nadzieja zrozumiała, że już nigdy nie będzie jej potrzebował, więc wróciła do domu.


***


Niskie Divaring były największymi Niebiosami w Fewarauw, prawdziwym miastem auchresh zbudowanym na brzegu jeziora pomiędzy górami. Kiedy Nadzieja wróciła, serbalim Divaring podarowali jej dom nad jeziorem, pełen służby reprezentującej wszelkie klasy społeczne, więc przez swego o-serbali utrzymy­wała kontakt ze wszystkimi w mieście. Jednak nie chciała się z nikim kontaktować. O zmierzchu spacerowała nad jeziorem; bywała na przyjęciach wydawanych przez wysoko postawionych auchresh; cierpiała, otaczając się gromadą keres. Od czasu do czasu brała sobie ghautiji. Zaprzyjaźniła się z jedną czy dwiema iu i razem z nimi odbywała wycieczki do miejsc dzieciństwa.

Ale wszystko było paraliżująco nijakie. Tęskniła za Miło. Tęskniła za Pli. Lesh kervayim rozpierzchli się po świecie. Nie­zależnie od tego, że nie przepadała za ich zachowaniem, ich wizyty stanowiły jedyną rozrywkę, której wyglądała tygodniami.

Oczywiście, najlepsze były wizyty Pli. Kiedy tylko pojawiał się w Fewarauw, aby się z nią zobaczyć, Nadzieja spotykała się z nim w zakazanej spelunie zwanej Skeldive, gdzie anarchistycz­ni, młodzi auchresh z Niskiego Divaring spędzali wolny czas. Nikt jej tam nie znał. Używając męskiego imienia, wynajęła tam na stałe pokój, w którym Pli mógł się zatrzymać. Od powrotu z Miasta Delta Nadzieja odkryła, że wiele rzeczy, które robiła, nie przystawały iuim czy nawet auchresh jako takim. Często gryzła się w język, aby nie zaszokować czcigodnych starszych. Była jedną z lesh wrchrethrim: przeżartych. Skażonych człowieczeń­stwem. Starsi używali tego terminu z pogardą, ale młodzież uznała go za modny, nawet jeśli wyznawała poglądy zaszczepio­ne jej sekretnie przez lesh kervayim: pogardy i nienawiści dla człowieczeństwa.

Siadali na dole przy małym stoliku, aby sączyć skri. Wielościenny pokój pełen był dymu i siarki. Ludzki nałóg palenia, spopularyzowany przez Boską Gwardię, szalał teraz w Niskim Divaring. Solne ziele, którego używano zamiast tytoniu, cuchnęło (jak wszystkie psiankowate), ale anonimowość, jaką dawało pa­lenie, była warta smrodu. Kiedy była ubrana w szaty kere i miała fajkę w ręce, nikt na nią nie patrzył. Pli roztaczał wokół siebie aurę elektryzującej świadomości. Kiedy pojawił się w wynajętym pokóju, oznajmił:

- Zrobiłem to! Zrobiłem to!

Nie miała pojęcia, o czym mówi, i nie miała czasu spytać, gdyż chwycił ją w ramiona, by całować zachłannie. Potem rzucił ją twarzą w dół na łóżko i wziął z ostrością graniczącą z gwałtem. Zaniepokojona, leżała obok niego, kiedy już zasnął.


***


- Co porabiałaś, Nadziejo? - zapytał, kiedy zeszli na dół. Wyglądał, jakby miał zamiar zdradzić jej jakiś wspaniały sekret i podniecało go oczekiwanie. - Komu powiedziałaś, że przybędę?

- Nikomu.

- Oczywiście.

- Pli, gdybym powiedziała komukolwiek - była zmęczona - byłbyś teraz otoczony wielbicielami. Młodzieńcy tutaj są dumni jak pawie. Wszyscy mówią w auchraug, nie gadają głupot o ludzkich przodkach poślubionych przez ich perich”him i wiel­bią twe imię. Wzięliby Miasto Delta gołymi rękoma, gdybyś ich potrzebował.

Jego uśmiech zbladł. Bawił się szklanką.

- Aha. Nie wiedziałem, że uczucia wrą.

- Ja sama próbowałam wytłumaczyć serbalim, że jeśli zabronić wszystkim auchresh podróży do ludzkich ziem, muszą się liczyć z możliwością powstania. Ale w porównaniu z Przetrąco­nym Ptakiem i Brązową Wodą nie mam żadnego wpływu. Wszy­scy serbalim ich słuchają.

- Co? Co z Przetrąconym Ptakiem i Brązem?

- Nie wiedziałeś?

Potrząsnął głową.

- Nadziejo, szczerze mówiąc, musiałem trzymać rękę na pulsie w Mieście Delta. Dlatego cię potrzebuję.

Powiedziała mu.

- Twoje imię może być na ustach wszystkich, ale Matka i Mędrzec rozmawiają z tymi, którzy się liczą. Jeżdżą po więk­szych Niebiosach i głoszą filozofię Złotej Antylopy. Zyskują poparcie wśród serbalim, auchresh, którzy są ważni. Wielu uwa­ża, że powinniśmy zerwać kontakt ze wszystkimi ludzkimi kra­jami, że obie rasy już wystarczająco cierpią.

Pli przełknął skri jednym łykiem. Jego źrenice najpierw się zmniejszyły, potem rozszerzyły, kiedy alkohol uderzył mu do głowy.

- Co możemy na to poradzić?

- Nic. Lesli kervayim sobie radzą.

- Nie zgłaszali się do nie...

- Nie mogą, Pli. Mówili mi, że martwi ich działanie bez twojej zgody, ale nie odważą się złamać zakazu pojawiania się wśród ludzi, bo karą jest wygnanie z Niebios. Powiedziałam im, że zaaprobujesz wszystko, co zrobią w twoim imieniu.

- W granicach rozsądku! - Pli wystukał wściekły rytm na stole, orząc drewno paznokciami. - Ale Przetrącony Ptak i Brą­zowa Wodą są, po zgonie Złotej Antylopy, najwyżej postawiony­mi auchresh na świecie. Plan nie może się im przeciwstawić!

- Może nie otwarcie. - Nadzieja rozejrzała się wokół. Przy stole obok siedział ważny reakcjonista Niskiego Divaring, oto­czony przyjaciółmi i uczniami. Inni przepychali się między stoli­kami i zatrzymywali się na moment, aby pośmiać się głośno czy ucałować przyjaciela. Nosili kolorowe spodnie i koszule, nie tradycyjną szarość Fewarauw. Jedna wzmianka, że Pli tu jest, i Skeldive oszaleje. - Lesli kervayim wyprawiają się do małych Niebios - ciągnęła. - Opowiadają o śmierci Miło i zastoju, który ogarnął Elipsę, odkąd Kora została Dywinarchinią. Ja wiem, co się stało w tę noc, kiedy zmarł Starszy. Znam historię dziwnego splotu przypadków; ale z tego, co mówią lesh kervayim, wynika, że flameni połączyli siły z ateistami, a Kora od początku im przewodziła, aby objąć władzę. Fewarauw wrze jak kocioł na ogniu, Pli. Gdybyś szukał armii, sformowaliby ją w pięć minut. Położył dłonie płasko na stole i obrócił je, podziwiając jak niedoskonałe dzieła sztuki. Nadzieja widziała bliznę, która mu została z wyprawy do Rimmearu, czerwoną linię między palcem wskazującym a kciukiem. Po raz pierwszy jego głos zdradził zmęczenie:

- Oto dowód, jak bardzo na tobie polegam, Nadziejo. Nie słyszałem o tym ani słowa. Miasto Delta jest hermetycznie zam­knięte. - Nie odezwała się. W końcu podniósł głowę. - Co mi powiesz o kontynentach?

- War i Sepia byli co najmniej małomówni. - Nadzieja przypomniała sobie ich ostrożne słowa i tradycyjne ubrania, kape­lusze z szerokim rondem, sposób, w jaki wśliznęli się w południe do jej pokoju. - Ale sądzę, że wszędzie wygląda podobnie, jeśli nie będziemy zwracać uwagi na różnice w temperamencie.

- Udusiłbym tych idiotów. Nadziejo, do ciężkiej cholery, do czego ich upoważniłaś?

Jego niezadowolenie zaszokowało ją.

- O co ci chodzi? Walczą dla ciebie! Pli, to dziwne, że ja muszę to mówić, ale być może za bardzo się zaangażowałeś w sprawy w Mieście Delta, aby zauważyć, iż ten zastój nie może lak dłużej trwać. Niedługo ateiści wściekną się na Korę i eksplo­dują. Co wtedy zrobisz? Przynajmniej lesh kervayim się przygo­towują! - Zmuszona była dodać: - Nawet, jeśli nie pochwalam ich metod. Podburzanie firim jest szaleństwem.

Pli rozparł się na krześle i zmierzył ją wielokolorowymi oczami:

- Ale tego nie wiesz, Nadziejo. Ja też się przygotowuję. Może nawet będę mógł użyć firim. - Skoczył na równe nogi. - Nie powinienem tu teraz przybywać, mogę stracić poważanie. Chciałem cię namówić, żebyś kryła mi plecy. Miałem ci powie­dzieć, a ty zaczęłaś pleść o tych idiotach. - Rozejrzał się po sali. Auchresh gapili się na niego, podejrzliwie ssąc fajki. Ważny reakcjonista przechylił się do towarzysza i coś mu szeptał do ucha.

- Myślisz - zapytał Pli, patrząc na nią i machając skrzyd­łami - że naprawdę mógłbym zgromadzić armię w pięć minut?

Skrzydła Nadziei, przerzucone przez krzesło, uniosły się, jak zawsze gdy przeczuwała niebezpieczeństwo. Z olbrzymim wysił­kiem je poskromiła.

- A może - powiedziała wolno - wyjaśniłbyś mi, po co ci armia?

- Zaplanowałem zgon Dywinarchini. Ostrzeżono ją, gra jest uczciwa. Wie, że to ja stoję za tymi ostrzeżeniami, bo posunęła się do tego, że zaoferowała mi swe życie. Muszę wracać, żeby się upewnić, że wszystko idzie po mojej myśli. W Mieście Delta jest kilka godzin później niż tutaj, ale ceremonia, którą mam zamiar zakłócić, nie odbędzie się o określonej godzinie. To prywatne spotkanie u Braciszka Purytanizm, wydawane przez twórców dla ateistów i pobożnych.

Nadzieja ledwo zrozumiała jego słowa. Ponieważ nigdy przedtem nie słyszała o jakichkolwiek zamachach na życie czy pozycję Kory, uznała, że Pli żartował, gdy mówiło “rozrywkach usuwających”. Ale nie dość, że był poważny, to mówił o życiu i śmierci. Kora musiała zachować te ostrzeżenia dla siebie, albo kierując się głupią dumą, albo nie wierząc, że Pli naprawdę chciał ją zabić.

- Oczywiście, że byłem poważny. - Oczy Pli pociemniały. - I szło doskonale aż do... aż do... wypadku Miło. Użyję więc podłoża, które przygotowałem, aby osiągnąć inny efekt.

Ledwo odważyła się to powiedzieć, bo przecież mogła się mylić:

- Aby stać się Dywinarchą.

- Nadziejo, muszę - patrzył na nią błagalnie. - Musisz to zrozumieć.

- Miło cię za to znienawidzi - syknęła przez zaciśnięte zęby.

- Miło już mnie nienawidzi. O ile jeszcze coś czuje.

- Nie pozwolę ci na to! - Zerwała się, rozpościerając skrzydła. - Pli, nie możesz uciec się do potajemnych metod! War, Sepia i Srebrny męczą się wystarczająco, a ja nie pozwolę ci na to ze względu na nas, pal sześć Korę!

- Myślisz, że uda ci się to powstrzymać? Wywieszczono jej śmierć!

- Niekoniecznie! Przepowiednie nie są prawdziwe, dopóki ktoś ich nie wypełni! - Nadzieja czuła, że traci zimną krew, która po powrocie do Niskiego Divaring stała się jej znakiem fir­mowym. Jej głos przybierał coraz wyższe rejestry, teraz każdy auchresh w Skeldive wiedział, że była iu. - Kocham cię, Pli, ale nie pozwolę, żeby ci to uszło na sucho...

Uśmiechnął się powoli.

- Nadziejo, nigdy nie widziałem, żebyś się tak rozpływała nad śmiertelną. Nie myśl, że nie dałem jej szansy. Po tym, jak została Dywinarchinią, pozwoliłem jej pół roku rządzić, aby przekonać się, czy poradzi sobie na Tronie. Nie poradziła. Jej wahanie jest nie do przyjęcia. Utrzymywanie równowagi to jedna rzecz, niezdecydowanie zaś, to coś zupełnie innego. Strategia w jej wykonaniu polega na zrobieniu z Elipsy zapasów w błocie; nie podejmują żadnych działań. Tak samo się zachowywała, gdy była dwudziestym doradcą. Ale teraz jest władczynią ludzkich krajów i jej działania są nie do przyjęcia. W Mieście Delta, Samaalu, Rivapirlu, Zachodniej Rubieży, K’Fierze, Port Teligne, Rukarowie i innych miastach ateiści zmagają się z wiernymi. Masz rację, twierdząc, że niedługo dojdzie do wybuchu.

- Tak, jak chciał Starszy - powiedziała Nadzieja suchymi ustami.

- Dokładnie tak. Moje postępowanie to ostatnia próba zapo­bieżenia wojnie.

- Pli, ja cię znam. Nie zatrzymasz się.

Jednym kopnięciem usunął stolik z opróżnionymi szklankami. Stał naprzeciw niej z założonymi rękami, całkowicie odprężony jak drapieżca, nim uderzy.

- Zamknij się - warknął przaez zęby. - Chodź ze mną.

- Pli! - zapytał ktoś przy stoliku obok. - Pli? Serbali? Czy to naprawdę...

Pli odwrócił się i wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby.

- Witam! Jak ci na imię? Chcesz mi pomóc w Mieście Delta?

- Idę - powiedziała Nadzieja. - Gdzie ona jest? W Zaułku Tellury?

Ktoś w kącie upuścił szklankę. Wszyscy zaczęli gadać jeden przez drugiego, tłoczyć się wokół Pli i Nadziei i zaczęli dotykać Pli jakby był statuetką przynoszącą szczęście. Nikt z nich przed­tem nie widział wychwalanego przywódcy, a nikt nie byłby na tyle bezczelny, aby się pod niego podszyć. Uśmiechnął się do nich.

- Moi cujalim - Biła od niego charyzma.

Nadzieję zemdliło.

- Idę - powtórzyła. Czuła się zbędna.

Jego brwi zbiegły się lekko.

- Nie ma jej tam.

- Twoja miłość do mnie to twoja słabość, Pli. - Pocałowała go w podzięce. Miał zaciśnięte wargi. Auchresh wiwatowali na jej cześć; ktoś zdjął jej czapkę, uwolniając włosy. Właściciel tawerny wskoczył na stół, krzyczał, próbując ich uciszyć. Divaringianie radośnie wrzeszczeli i pokazywali broń, noże o zakrzy­wionych ostrzach i kusze. Kultura Fewarauw nadal opierała się na kulcie myśliwych. Byli przygotowani.

- Nadziejo, w Zaułku Tellury nikogo nie ma! - krzyknął Pli. - Nigdy nie mówiłem, że to tam!

Ale ona już zniknęła.


ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY


- Dobry wieczór. Wielkie dzięki za waszą gościnność - Kora uśmiechnęła się sztywno do Auspi, wchodząc do domu Braciszka Purytanizmu na ulicy Dore. Parę duchów na piedestałach przełamy­wało formalne ustawienie krzeseł i stołu. Rozpoznała kilka włas­nych. Powinno to sprawić jej przyjemność, ale czuła tylko ironię: oto Simmel, Kalwaryjka, siedząca na taborecie z fajką w zębach, dumna i zdeterminowana, a jednak nie mogła pomóc Korze, która czuła, że znika jak cień, kiedy chmury zasłaniają słońce.

Rozpoznawała znaki. Żaden z twórców już się do niej nie zbliżał, a jeśli ateiści nie musieli z nią rozmawiać, unikali jej jeszcze staranniej niż zwykle.

Chyba traciła poczucie czasu. Rozciągał się jak guma. Kiedy się tego najmniej spodziewała, okazywało się, że minął tydzień. Oceniała, że nie rozmawiała z drugim człowiekiem od co naj­mniej kilku tygodni. Wieczory spędzała w swych komnatach sama albo z gośćmi, którzy brzęczeli natrętnie jak muchy i czuła się jak w czyśćcu. A tak, w sobotę odwiedził ją Małodobry. Rozmawiali o Domesdysie. Małodobry naprawdę był kobietą. Uciekła z Port Teligne, kiedy miała jedenaście lat; przez pięć lat żyła w Mieście Delta jako chłopiec, aż w końcu obudziła się pewnego ranka i odkryła, że została przestępcą. Później specjalnie ukrywała swą płeć. Ta rozmowa przypomniała Korze, że istniały też inne miejsca, nie tylko nieskalany ogród jej pałacu, i że nie mogła ich poznać. Szybko odprawiła Małodobrego.

Taka przepaść między polityką i prywatnością, chociaż utrzy­mywała z daną osobą równie częste kontakty! Jakże dziwne wydawało się, że kiedyś większość, jeśli nie wszyscy zgromadze­ni na tym przyjęciu należeli do jej przyjaciół!

Wybrała krzesło na środku pokoju. Nie poczuła złości, kiedy ludzka Gwardia otoczyła ją ciasnym kręgiem, pozwalając jej widzieć tylko część pokoju. Zaakceptowała w końcu ich ponure towarzystwo. Poprzedniego dnia, targana desperacją, spróbowała nawet z nimi porozmawiać. Gwardziści zachowali milczenie i wyglądali, jakby ich ktoś przypiekał na wolnym ogniu. Belstem na pewno kazał im trzymać język na wodzy. Ale i tak rozmowa z nimi była głupim posunięciem. Powtarzali każde jej słowo Belstemowi i Aneisneidzie.

Wiedziała, że zebrała się tu cała Elipsa i obserwuje ją. Pozbyła się sztucznego uśmiechu. Otaczający ją lemani i wielokolorowy tłum dzieci i nastolatków, na pewno uczniów twórców. O, Purytanizm nawet przestał zadzierać nosa! Co oni wszyscy tu robią?

Nikt nic nie mówił, a przecież jeszcze minutę temu... Rozej­rzała się, zaniepokojona.

- Dywinarchini? - Goquisite wpatrywała się w nią zimno. - Zadaliśmy ci pytanie. Dlaczego przestałaś robić duchy? To bardzo nas denerwuje.

- Jesteś wszak taka utalentowana - dodała słodko Algia. Nosiła suknię wykończoną futrem. - Zaułek Tellury tęskni za twoimi rzeźbami.

- Nie jestem już twórczynią - parsknęła Kora wyprowa­dzona z równowagi. - Jestem Dywinarchinią. Dlaczego miała­bym robić duchy? Zaniedbałabym wtedy inne obowiązki.

- Nie rozumiesz? Twoja pozycja wymaga, abyś jednocześ­nie robiła duchy i rządziła krajem. Nadal jesteś mistrzynią - rzekł Sto rozsądnie. - Bezprawnie przestałaś tworzyć. Z tego powodu zginęła Goda.

- Czy to moja wina, że nikt nie ma odpowiednich kwalifi­kacji, aby objąć miejsce mistrzyni? - spytała Kora. Dlaczego pozwoliła się zepchnąć do defensywy? - Sądzę, że równie dużo w tym waszej winy!

- Ale przygadała! - mruknął uszczypliwie Soderingal Summer Nearecloud.

Złote Ostrze też tu był, miał buty uwalane wiosennym błotem. Położył je na pluszowym taborecie Simmel. Mrugnął do Kory.

Ten przejaw sympatii był tym, czym łyk wody dla kobiety umie­rającej z pragnienia.

- Tylko ja decyduję, co robię, a czego nie - powiedziała. - Jestem Dywinarchinią. I życzyłabym sobie, abyście nie kwe­stionowali moich wyborów.

- Musiała obiecać Następcy, że nie będzie więcej tworzyć - zapiał dziecięcy głosik. - Robi wszystko, co on każe.

- Podejrzewam - głos Kory drżał leciutko - że celem tego przyjęcia nie jest dyskusja o tym, co robię w wolnym czasie. Damo Ankh, czy mogłabyś zapoznać nas z tematem dzisiejszego zgromadzenia?

- Ona myśli, że wszystko wiąże się z polityką - rzucił ten sam wysoki głosik. To była Eternelipizaran.

- Niech ktoś uciszy to dziecko! - syknęła Goquisite i chrząknęła. - Tak. Pani Dywinarchini, chcemy poruszyć dra­żliwy temat: twoje podejście do ateizmu jako programu poli­tycznego. Wybaczcie, Purytanizmie, Radosność. Szczególnie zaś przepraszam naszego gospodarza.

Kora złapała poręcze krzesła.

- Moje stanowisko w sprawie ateizmu jest takie jak zawsze. Musi on koegzystować z pobożnością. Żadna z doktryn nie może stać się dominująca. Staram się zachować tę równowagę w Eli­psie. Czy to nie oczywiste?

Belstem zakaszlał. Goquisite starała się ukryć uśmiech.

- Pani, obawiam się, że aż zbyt oczywiste.

- Dziękuję! Nie popieram ani ateizmu, ani pobożności. Nie opowiadam się za żadnym z nich. Każda doktryna otrzymuje tyle samo edyktów.

- Pani! - sprzeciwił się Belstem. - Możesz nie popierać żadnej z doktryn, ale to niemądre! Od prawie czterech miesięcy nie użyłaś Boskiej Pieczęci. Akta uchwał, co do których nie podjęłaś jeszcze decyzji, zajmują połowę mojego gabinetu!

Sto dodał zgryźliwie:

- Czy to nie znaczące, że Lord Summer musi katalogować decyzje Elipsy?

- Ja nie mam czasu! - Kora natychmiast zrozumiała, że źle zrobiła, reagując na komentarz, który nie miał wielkiego znacze­nia. Goście rzucili sobie znaczące spojrzenia.

- Zostawmy Boskie Pieczęcie - rozkazała Goquisite. - Jakie jest twe zdanie na temat ateizmu, pani? Tego naprawdę chcemy się dowiedzieć.

- Ejże! - powiedziała jakaś hrabianka. Najwyraźniej zasa­dy dobrego wychowania, jakie jej wpojono, zostały pogwałcone. “Pani, jeszcze niejedno zobaczysz, zanim skończymy”, pomyśla­ła Kora.

- Nie sądzę, aby wolno mi było wyrażać własne zdanie - odparła. - Dywinarchini musi być bezstronna. Nie mogę opo­wiedzieć się za jakąś opcją, nie obrażając części zgromadzonych tu gości, i zastanawiam się, czego ode mnie oczekujesz, damo Ankh.

Kilku flamenów pokiwało aprobująco głowami. Kora uznała, że zdobyła punkty. Ale Goquisite nie popuściła:

- Dywinarcha zawsze był bezstronny, ale nigdy wcześniej nie musiał radzić sobie z więcej niż jedną partią. Zawsze był pobożny, bo nie miał innego wyjścia. Jeśli chcesz pójść w ślady swych poprzedników, też musisz zdeklarować się po stronie tylko jednej partii.

- A co z moim bezpośrednim poprzednikiem? - Kora traciła grunt pod nogami. Krzesło na środku pokoju nagle wydało się mniej wyizolowane. Twarze doradców tłoczyły się wokół, a Goquisite uśmiechała się słodko, stojąc tuż obok. - On musiał radzić sobie z takimi samymi przeciwnościami jak ja!

- A jego strategia? - zapytał Zin wysokim głosem, którego używał publicznie. Nie wierzyła, że się odezwał. Nie przeciw niej. - “Niech się dzieje, co chce!” To już niedopuszczalne! Nadszedł czas decyzji! Musisz się zdeklarować. Koro!

Z rosnącym przerażeniem zrozumiała, że przez kilka najbliż­szych minut nie będzie umiała się odezwać. Niemo potrząsnęła głową.

Szepty były coraz głośniejsze i w końcu Goquisite rzekła:

- Rozumiem, że ciężar dylematu przygniótł Dywinarchinię. Może powinniśmy coś zjeść, a ona zbierze myśli.

Co bardziej wrażliwi goście z ulgą powitali tę sugestię. Purytunizm rzucił Auspi rozkaz; ta podreptała do kuchni z dwoma uczniami twórców. Flameni nie mieli żadnej służby.

W końcu Kora podniosła wzrok. Cienki promień słońca wpa­dał przez okno i rozjaśniał szarówkę, która utrzymywała się cały dzień. Była wiosna. W Beaulieu jej ojciec i wujowie zastanawiali się, jakie zboże posiać, aby uzyskać najlepszy efekt artystyczny. Plotki o nowym, ludzkim Dywinarsze musiały już dotrzeć na sól. Czy wiedzieli, o kim mówiły te plotki? Żałowała, że większość z pogłosek ją oczernia. Simmel siedziała na taborecie, ciemne włosy połyskiwały kasztanowo. Kora uchwyciła ją, kiedy dziew­czyna opowiadała jej historię swego życia. Co za ponura opo­wieść! Ale duchy z Kalwarii zawsze pociągały Korę: być może dlatego, że gdzieś głęboko, w symboliczny sposób, którego nie miała siły teraz rozważać, identyfikowała się z ich smutnym życiem. Trzecia z czwórki rodzeństwa, wychowana w Hijjaro, brązowym mieście w północno-zachodniej Kalwarii, Simmel zawsze chodziła głodna. Kiedy miała trzy lata, sortowała rudę, kiedy miała osiem, zgwałcił ją ojciec. Pierwszego kochanka wzięła sobie w dwunaste urodziny. Z kim się tu utożsamiać?

Czas zwalniał i przyspieszał, zwalniał i przyspieszał. W jej uszach dzwoniły tysiące maleńkich dzwoneczków. Dopiero po długiej chwili (tak się jej zdawało) jej trans przerwał jakiś głos:

- Ciasteczko? - Auspi wyciągnęła przed siebie tacę z cia­steczkami, będącymi chlubą każdego cukiernika. - Ciasteczko, pani?

Musiała powtarzać pytanie od paru dobrych minut. Wszyscy w pokoju nie spuszczali z nich oka, a dziewczynka była pąsowa z zażenowania.

- Ciasteczko, pani?

- Tak - nie wypowiedziała tego słowa. Kora spróbowała znów. -Tak, dziękuję. - Schwyciła najbliższe i ugryzła. Było pyszne, na pewno, ale jej się wydawało, że je trociny. – To bardzo dobre ciasteczka, Braciszku Purytanizm. Ktokolwiek ci je dał, zasłużył na komplement.

Doradcy rozluźnili się, gdy usłyszeli jej głos, i zaczęli znów gawędzie. Czego oczekiwali? Zastanawiała się. Że zwymiotuje na podłogę? Zmusiła się, aby dokończyć ciastko.

- Czy jest wino?

- Wino. Auspi! - rozkazał Purytanizm.

Auspi wybiegła. Promień słońca zbladł i zniknął, znów pa­dało.

- Pani, czy już przemyślałaś sprawę? - zapytała Goquisite.

Czy ja miałam coś przemyśleć?”

- Ja...

- Mam pomysł! Poddajmy to pod głosowanie! - rzuciła głośno Maras, odrobinę za późno.

Przegapiłaś moment”, pomyślała Kora, przypominając sobie ostatnie minuty. “Musisz lepiej wyliczać czas, damo Grane!”

- Co mamy poddać głosowaniu, spytacie? - ciągnęła Ma­ras. - Cóż, pozycję Dywinarchy! Wydaje się niezdolna do opowiedzenia się po jednej ze stron, a już czas, aby się zdeklaro­wała. Skoro jest bezstronna, nie ma lepszej metody, aby zadecy­dować ojej pozycji.

- Doskonały pomysł - powiedziała zirytowana Goquisite. - Jest tu cała Elipsa prócz Następcy. Co o tym myślisz, Belstemie?

Chrząkając głośno, przesuwając językiem po zębach, Belstem wstał i oparł się na delikatnym sekretarzyku, który niebezpiecznie się zachwiał.

- Skoro pytasz o radę, czuję się zmuszony jej udzielić. - Nawet Maras była lepszą aktorką. - Nasze miasto pogrążyło się w chaosie. Moja policja ciągle musi tłumić zamieszki, zanim wrzenie ogarnie całe dzielnice. Podobnie czynią ludzie reszty doradców.

Złote Ostrze roześmiał się w głos, po czym szybko umilkł. Przeniósł stopy na sofę i zakręcił młynka kciukami. Belstem go zignorował.

- Zamieszki mają dwie przyczyny. - Spojrzał na Radosność. Nowy leman Radosności, chłopiec o imieniu, jeśli Kora dobrze pamiętała, Tine szturchnął flamenapod żebra. Radosność wziął Tine'a za rękę.

- Jeden powód - rzekł Belstem - to fakt, że w Mieście Delta pojawiło się więcej emigrantów niż kiedykolwiek, więc wielu ludzi nie ma dachu nad głową, pracy ani jedzenia. I nie ma odpowiedniej liczby flamenów, aby zaspokoić ich potrzeby. Wie­lu z nich przybyło tutaj, bo już nie mogli mieszkać u siebie, a to dlatego, że flameni ułatwiający im życie cudami, odeszli. To woła o powrót do pobożności i pchnięcie lemanów ku flamenizmowi.

- Brzmi rozsądnie - podsumowała Kora.

Belstem rzuciłjej spojrzenie.

- Jednak drugi, poważniejszy powód wrzenia i to w całej Dywinarchii to niezadowolenie ateistów z Dywinarchy. Rewolu­cja przeciw starym rządom była skuteczna. Ale gdzie są nowe rządy? Tkwimy w martwym punkcie. Nie pozwolono nam jeszcze wprowadzić reform ekonomicznych. Nie pozwolono nam spra­wić, aby głodujący sami sobie pomogli. Mamy związane ręce.

- Uważamy, że zamiast żądać od flamenów zaspokojenia potrzeb, należy zapracować na chleb - wyjaśnił Trisizm. “A ten od kiedy jest ateistą?”, zdziwiła się Kora.

- Sam bym tego lepiej nie wyraził - warknął Belstem. A cały problem stworzyła Dywinarchini, która nie pozwala...

Kora wstała.

- Myślę, że powinnam móc się bronić...

Gwardziści otoczyli ją i popchnęli z powrotem na krzesło. Uderzyła łokciami o oparcie.

- Jerithu? Skimmeren? Hafi? - powiedziała. Unikali jej wzroku.

- Błąd - powtórzył Belstem oskarżycielsko - tkwi w Dy­winarchini. Krótko mówiąc, proponuję zmianę Dywinarchy. Hmm. Elipsa... hmm... czy Elipsa ma jakieś propozycje?

Gwardziści odsunęli się Kora zobaczyła, że Belstem rozgląda się po pokoju. Usta Goquisite poruszały się; pewnie sugerowała, że sam Belstem byłby wspaniałym Dywinarchą. Kora nie słyszała ani słowa, ani jego krygowania się, ani gładkich zdań, którymi Goquisite go przekonywała, ani tego, że Belstem podejrzanie szyhko się zgodził. Znów jej dzwoniło w uszach.

- Kto popiera kandydaturę Belstema na Dywinarchę?

Aplauz był grzeczny, lecz ogłuszający.

- Poddamy to pod głosowanie?

Ziniquel zaczynał się wiercić. Wyprostował się na krześle, wykrzywił i rzucił:

- Tak!

Kora patrzyła, jak nie tracąc czasu na gadanie, zaimprowizo­wali ciche głosowanie, wrzucali kawałki papieru do koszyka, który nosiła adoptowana córka Pietiego. Lemani mieli zmartwio­ne głosy (niemożliwe); mniej znaczący goście obserwowali wy­darzenia okrągłymi oczami. Goquisite wzięła koszyk od dziew­czynki, wstała i wygładziła spódnicę. Zaczęła wyciągać skrawki papieru, czytać je i odkładać na stolik.

- To farsa - powiedziała Kora. Goquisite podskoczyła i upuściła koszyk. - Jestem pewna, że nie trzeba liczyć głosów. Dlaczego po prostu nie... - Co mówiła? Pokój się kołysał. - Nie... - Wściekle potrząsnęła głową. - Nie skończycie tego?

Goquisite unikała jej wzroku. To było zwycięstwo.

- Ja... uważam, że w sumie nie musimy liczyć głosów - stwierdziła. - Elipsa wybiera Belstema Summera na Dywinar­chę. Musisz tylko przystawić na tej uchwale Boską Pieczęć, Dywinarchini. Nie ma odwołania. Głosowanie było jawne.

W martwej ciszy, która zapadła, Auspi wbiegła do pokoju. Podeszła do Kory, trzymając srebrną tacę z gąsiorkiem wina i kieliszkiem.

- Przepraszam. Nie mogłam znaleźć wina - wyjaśniła. - Dostałam je dopiero w piwnicy...

W tej sekundzie Kora zrozumiała, co było w przejrzystym płynie, spływającym z gąsiorka do kielicha. Zaplanowali wszyst­ko, nawet tę chwilę; tyle razy umacniali spisek, że wszystko inne stało się zbędne. Dlaczego zawracali sobie głowę tym wyszuka­nym pokazem, skoro cały czas planowali takie rozwiązanie?

Kiedy zaczyna się rozlew krwi, prawa stają się zbyteczne”, powiedział Złota Antylopa. Zapomniał dodać: “Absurdalne”. Ko­ra chciała się śmiać.

A potem, nagle, nie miała najmniejszej ochoty na śmiech. Promień słońca znów wpadł przez okno, zajaśniał między chu­dym, odzianym w czerń ramieniem Auspi a jej ciałem, rozświet­lając kielich jak wielki diament.

Absolutnie przejrzyste. Miała nadzieję, że było bez smaku.

- Dziękuję, Auspi. - Podniosła szkło ku słońcu. - Wasze zdrowie, moi imrchim, lordowie i damy, Siostrzyczki i Bracisz­kowie.

Wypiła.


***


Jej gardło się zaciska. Drętwota biegnie od stóp i dłoni ku sercu, blokując je. Nie czuje swego ciała. Nie widzi. Drzwi uderzają o ścianę, śmierdzi siarką.

- Nie! A niech go cholera!

To musi być głos auchresh, przebijający tę gęstniejącą z każ­dym ułamkiem sekundy ciemność.

- Ona umiera! To była trucizna, wy głupi ludzie, solna akonityna zabijająca w pół minuty, zróbcie coś...

- To nie my! - kobieta krzyczy. Kora ledwo słyszy słowa. - Nie chcieliśmy jej zabić, tylko zmusić do abdykacji, my nie...

- To wyją zabiliście, trucizną czy nie! Braciszku! Szybko! Pomóż jej!

Zapada w ciemność bez dna. Matową i miękką jak wełna. Zimną jak śnieżna noc.


ROZDZIAF TRZYDZIESTY DRUGI


Mężczyzna płacze.

Straszny dźwięk.

Męczące łkanie.

Kobieta stara się go pocieszyć.

On nadal lamentuje.

- Weźcie się w garść, idioci!

Żadna kobieta nie ma tak donośnego głosu. Brzmi jak odległy gong.

Kora tkwi w ciemności. Jej umysł pracuje bardzo wolno; ledwo udało jej się ustalić, że siedzi z głową opartą na czyimś ramieniu, podparta poduszkami. Czuje swe ciało, ale nie może się ruszyć, nadal daleka od bólu, za co jest wdzięczna. Najbardziej bolą oczy. Czuła, jakby je wypełniono piaskiem.

Chciałaby znów zemdleć, ale głosy wwiercają się w jej uszy jak świder i utrzymują ją w czarnej krainie na skraju nieprzytomności.

- Zabiliśmy ją. Pozwoliliśmy przeklętym ateistom ją zabić...

- Ona żyje. To nie oni ją zabili. To Pli. Jak myślisz, skąd wiedział, że powinien pojawić się w samym środku zamieszania? Wspaniale was wszystkich kontrolował, nieprawdaż? Czyż wi­dok bogów pojawiających się z nożami i kuszami nie podniósł was na duchu? Nie byliście im wdzięczni za wydawanie rozkazów?

Mężczyzna przełyka.

- My...

- Zin, Zin! W porządku, kochanie! Znałeś ją najlepiej, do­kąd możemy ją zabrać?

Gdzie Kora słyszała już ten głos?

- A... Uro. nie mogę zebrać myśli. Te wszystkie trupy... Marasthizinith... Pieti.. nawet jego córeczka, na litość boską! Martwi!

Co się stało? Kto umarł? Nie Kora. Wie o tym, chociaż nie wie nic więcej.

- Nieważne! - Kobieta sama jest bliska łez, ale nalega: - Zin, spróbuj myśleć!

Mężczyzna z wysiłkiem powściąga swój żal.

- Hem. Ma na imię Hem. Prowadzi antykwariat w Temeritonie. Był uczniem Gody... To wszystko, co mi przychodzi do głowy!

- Wszędzie będzie dobrze, dopóki Pli nie wpadnie na jej trop. - Donośny głos jest zimny i wściekły. Dlaczego Kora myśli, że powinien być słodki? - Jeśli dowie się, że ona żyje, wścieknie się jak wszyscy diabli. I na pewno podejmie odpowied­nie kroki.

- Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby w najbliższej przy­szłości Dywinarcha zwiedzał przeklętą dzielnicę! - mówi kobieta.

- Racja. Będzie zbyt zajęty. Pamiętaj, Ziniquelu i ty. Uro­czystość: trzymajcie buzie na kłódkę. Tylko my troje, i oczywi­ście Braciszek Radosność, wiemy, że ona nie leży w zabitej gwoździami trumnie w domu Radosności, zbyt naruszona truci­zną, aby można było wystawić jej ciało na widok publiczny. I tak ma zostać.

- Zgoda, Panno. Na bogów! Zgoda.

Ciemność zaczyna się ruszać, wiele razy zmienia położenie, w górę, w dół, zakręt. Rozpoznaje znajomy ruch rykszy. Cały czas głosy naruszają ciemność, ale nie próbuje ich zrozumieć. Nie ma poczucia czasu ani kierunku.

Podskok. Czuje, że leci w przód, kiedy osoba, o którą się opierała, pochyla się i daje znak rykszarzowi:

- Stań tutaj.


Od autorki


Historia Kory i Miłozu kończy się w drugim i ostatnim tomie:

Pokora Garden: niedokończona biografia: W ludzkim kraju.





Osoby

Pokora Garden: niedokończona biografia


Śmiertelni

Pokora “Kora” Garden

Piękny “Beau” Garden jej kuzyn

Wiara Garden jej matka

Siła “Łącz” Garden jej ojciec


Braciszek Zmysłowość flamen

Mitygacja “Mity” jego leman


Siostrzyczka Stanowczość flamenka

Korekcja “Kor” jej leman


Wiwat Larch upiększacz

Ministracja “Ministra” Bareed krawcowa


Braciszek Purytanizm flamen doradca

Auspicja “Auspi” jego lemanka

Braciszek Radosność flamę doradca

Giętkość “Kość” jego leman


Belstem Summer lord doradca

Aneisneida Summer jego córka, także doradca

Goquisite Ankh dama doradca

Marasthizinith Crane dama doradca

Pietimazar Seaade lord doradca


Pogoda “Goda” Genlle główna twórczyni i doradca

Delikatność “Kat” Canyonade mistrz i doradca

Szczęśliwość “Szczęsny” Paean mistrz i doradca

Nostalgia “Algia” Cattail jego starsza uczennica

Eternelipizaran “Eterni” jego młodsza uczennica

Pamięć “Parni” Carmine mistrzyni i doradca

Trisizm Sepal jej uczeń

Posłuszeństwo “Łusza” Thunder mistrzyni i doradca

Uroczystość “Sto” Southwind jej uczeń

Uroczystość “Uro” Southwind jej uczennica

Ziniquel Sevenash mistrz i doradca

Purytanizm “Ryta” Porphyry mistrzyni i doradca

Owen Phyllose jej uczeń


AfetMerisand rykszarz


Mell Djanneh na Kalwarii


Duchowość “Ho” z Bagniska

Rozweselenie “Wes” jej mąż

Hem Lakestone antykwariusz

Figlarność “Fig” jego żona

Lakestone Czułość “Czu” ich córka

Zasługa “Ług” ich syn


Braciszek Transcendencja flamen

Wdzięczność “Wdzięk” Garden jego lemanka





Bogowie


Złota Antylopa Dywinarcha

Miłosierdzie “Miło” Następca

Nadzieja Panna

Przetrącony Ptak Matka

Cierpliwość “Pli” Waleczny

Brązowa Woda Mędrzec


Wartość “War” Boski Gwardzista

Szklana Góra Boski Gwardzista

Sepia Boski Gwardzista


Słodki Myszołów Serbalu Wietrznych Niebios

Pancerny Liść O-serbalu Wietrznych Niebios

Kwitnący Uskok z Wietrznych Niebios


Inni członkowie rodziny, duchy, służący i bogowie




AUCHRAUG

Język bogów; słownik podręczny



ae(s) z (l.mn)

auchresh I.poj lub l.mn.; inteligentne stworzenia urodzone na soli, znane powszechnie jako “bogowie”

auchraug język auchresh

be”leth bębenek używany do rytmicznych tańców

breideim starsze rodzeństwo (wyraża szacunek)

cujali każdy auchresh (Znajda, irissi ghauthiji itd.) związany z innym

denear pieniądze

Eithlirindre Islandia

elpechim bliscy przyjaciele - kochankowie lub nie

er- przedrostek: nad, wyższy

escorets jeleniowate solne zwierzęta

fashir zmusić, nakazać, wymuszać

Fewarauw Pirady

firchresi młodszy brat (zdrobnienie)

firi młodszy brat (oficjalnie)

ghauthijim przypadkowi kochankowie

ghauti kere prostytutka (w Niebiosach zawsze mężczyzna)

gherry tradycyjny kithrilindyjski napój, czerwony i gorzki, poda­wany na gorąco

graumir odejść, wyjść

hautghirre wyrzutek

haugthule drapieżca

hymanni śmiertelny

hymannim śmiertelnicy

imrchim twórcy (czasami odnoszące się do auchresh mieszkają­cych w domach podobnych do Zaułka Tellury)

irissim dwoje złączonych ze sobą najbliżej, jak to tylko możliwe, prawie zawsze kochankowie

iu kobieta (oznacza wysoki status)

iye nie

kere mężczyzna (1. mn. keres)

kervayim, lesh plan

khath przejrzysty uarechiański alkohol

kiru iu lesbijka

Kithrilindu Królewiec

kuiros silny mężczyzna, kryminalista

le(sh) rodzajnik określony

mainrauim łowcy, zbieracze

nem my

o- przedrostek: pod, prawie

perich”hi wyraz szacunku używany w stosunku do auchresh o wyższym statusie

Rimmear największe Niebiosa w Uarechu

ruthyalim lud z rodzinnych Niebios

saduim partnerzy w interesach

serbalim przywódcy, zazwyczaj Niebios

skri fewaurański alkohol

teth”tach ching natychmiastowa podróż

tith”ahim osoba nie znana mówiącemu, z innych Niebios

triccilim służący

Uarech Kalwaria

urthriccim cienkie macki wyglądające jak włosy

wrchrethrim przeżarci, skorumpowani

wrchrethre przeżarty, skorumpowany

wrillim kolczyki

Writh aes Haraules Morze Burz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Felicity Savage Pokora Garden
savage garden truly madly deeply
i knew i loved you savage garden chords
Savage Garden Truly Madly Deeply
savage garden text
savage garden truly madly deeply
Savage Garden I Knew I Loved You
savage garden scenariusz lekcji
Savage Garden Truly Madly Deeply
Savage Garden I Knew I Loved You
Savage Garden Two Beds And A Coffee Machine
Pokora(1)
2005 t1
Egz T1 2014
Ćwiczenie T1 Transformator trójfazowy, t1 f
Unia Europejska t1.32, Wspólna polityla rolna
ZARZĄDZANIE PRODUKCJĄ WYK T1
T1 Identyfikacja

więcej podobnych podstron