Marcin Wolski Zamach na Polskę (2005)

Marcin Wolski - Zamach na Polskę


PROLOG


Piątek, 24 czerwca 2005 roku był w warszawskich supermarketach dniem wyjątkowo ruchliwym. Zbliżały się wakacje, nadciągał kolejny upalny weekend. Naj­bliższa niedziela miała być wprawdzie dniem wyborów parlamentarnych, połączonych z referendum na temat akceptacji konstytucji europejskiej, jednak bardzo wielu Polaków, o dość ambiwalentnym stosunku do obowiązku obywatelskiego, planowało tego dnia wyjazd na daczę, działkę lub przynajmniej do rodziny. Już od samego rana „Blue City", ogromny, nakryty wielką, błękitną kopułą, kompleks handlowy na warszawskiej Ochocie, w którym wiele działów ogłosiło przedwaka­cyjne wyprzedaże, przypominał ogromny ul. Człowiek wychowany w przaśnych latach PRL-u nigdy nie może się nadziwić, skąd biorą się ci wszyscy klienci, których liczba rośnie szybciej od powstających na nowo Galerii, Arkadii, Promenad, pełnych cudzoziemskich szyldów, pięknych ekspedientek i swobodnego luzu, połączonego z poczuciem bezpieczeństwa.

Wśród wpływających na podziemne i naziemne parkingi potoków aut nikt nie zwrócił uwagi na dwa identyczne samochody typu ford mondeo, prowadzone przez piękne, uśmiechnięte brunetki, które o godzinie 10.05 i 10.08 wjechały na „poziom delfina" i zapar­kowały obok ścian nośnych budynku. Prosto z par­kingu dziewczyny wjechały schodami ruchomymi na parter, skąd niespiesznym krokiem skierowały się na przystanek autobusowy przy Alejach Jerozolimskich. Ani ich wjazd, ani wyjście, bez rozglądania się po wi­trynach sklepowych, nie wzbudziły zainteresowania ochroniarzy czy strażników patrolujących budynek od wewnątrz i z zewnątrz. Wprawdzie od paru dni na skutek poważnych ostrzeżeń płynących z kwatery głównej CIA i z izraelskiego Mosadu ogłoszono w całym kraju stan podwyższonej gotowości, jednak wzmożona czujność ograniczyła się głównie do budynków rządo­wych, ośrodków kultu, ambasad i banków. W super­marketach szczególną uwagę zwracano na samochody dostawcze i młodych mężczyzn o bliskowschodniej urodzie. Wszystkiego upilnować jednak się nie da.

Paradoksalnie owo skoncentrowanie służb na zagrożeniu terrorystycznym wykorzystali stołeczni złodzieje, wychodzący z założenia, że pod latarnią jest najciemniej, a policja zajęta ewentualnymi terrory­stami nie będzie miała głowy do śledzenia pospolitych przestępców.

Marek Łopuch z Brwinowa specjalizował się w sa­mochodach kombi. Ludzie rzadko jeżdżą z pustym bagażnikiem, więc prócz samego wozu przeważnie można trafić jeszcze coś ekstra. Srebrzyste mondeo natychmiast przykuło jego uwagę. Nie tylko ze względu na mocno ugięte opony, które wskazywały na pełny ba­gażnik. Nie zamknięty wóz nie miał w ogóle włączonego autoalarmu, nie migała również lampka immobilajzera... I, cud nad cuda, kluczyki tkwiły w stacyjce! Wła­ściciel wozu musiał być nieprawdopodobnym idiotą. Albo cudzoziemcem. Co na jedno wychodziło.

Łopuch wślizgnął się do wnętrza wozu, powściąga­jąc myśl o natychmiastowym zajrzeniu do bagażnika.

Będzie na to czas! Wolno, bez pisku hamulców wyjechał na powierzchnię, miękko włączył się w spowolniony ruch na Alejach Jerozolimskich i przejechał tunelem pod torami kolejowymi. Bezpieczna dziupla znajdowała się koło Leszna na skraju Puszczy Kampinoskiej. Ale fart! Nawet korek nie był aż tak wielki. Na Połczyńskiej nareszcie mógł przyśpieszyć, jednak przy skrzyżowaniu z Lazurową zatrzymały go światła.

Agnieszka Połińska nie lubiła zakupów, szczególnie w piątek. Jednak właśnie teraz miała jedyną okazję zaopatrzyć się na weekend. Wieczorem, po pracy, bę­dzie jeszcze gorzej. Poza tym w sobotę wybierała się na urodziny swego byłego narzeczonego Stasia Erlicha i wypadało mieć jakiś prezent, ponadto w miejscowej księgarni znajdował się najlepszy w okolicy zbiór bede-kerów turystycznych, a przebywający za granicą brat prosił ją o przewodnik po Turcji. Znalazła, najnowsze wydanie Pascala, po czym postanowiła wjechać wyżej i rozejrzeć się w dziale kosmetyków. Kupi coś dla Stasia a przy okazji również dla siebie.

I znów koledzy będą narzekać, że ich rozpraszam w pracy" - uśmiechnęła się do swego odbicia w lu­strzanej tafli.

Kątem oka zarejestrowała trójkę mężczyzn ga­piących się na jej smukłą figurę i kształtną, krótko ostrzyżoną główkę. Z ruchu warg wyczytała recenzje: „Ale laska, brachu!".

Nie zmartwiła jej ta opinia. Lubiła się podobać, a jednocześnie trzymać mężczyzn na dystans. Może nawet za bardzo.

Pod barem „Sushi" szerokim łukiem ominęła tęgawą kobietę, szarpiącą się z jakimś nieznośnym bachorem:

- Chcę do Magie City. Do Magie City! - wołał ma­lec.

Przystanęła przed gablotą Kobe (zegarki plus biżuteria). Parę kroków dalej tekturowa brunetka o orientalnej urodzie reklamowała zwiedzanie Indochin z jakimś biurem podroży o egzotycznej nazwie. Naraz uświadomiła sobie, co od kilkunastu minut nie daje jej spokoju. Te dwie mocno umalowane dziewczyny, które minęła w drzwiach! Na pierwszy rzut oka tirówki, Bułgarki, może Rumunki. Dlaczego wychodziły tuż po otwarciu sklepu i nie miały ze sobą żadnych pakunków, nawet torebek... Nocowały tutaj?

- Uspokój się, poruczniku, nie jesteś w pracy - zga­niła samą siebie.

Punkt jedenasta na rogu Lazurowej zmieniły się światła, Łopuch dodał gazu, pozostawiając za sobą o parę długości inne auta. Natychmiast jednak zwolnił. Tylko tego brakowało, żeby wyczaiły go gliny. Chociaż, było to bez znaczenia. Miał przed sobą siedem sekund życia.

Eksplozja stu kilogramów hexogenu nastąpiła wkrótce po przejechaniu skrzyżowania. Z forda mondeo pozostała kupa złomu, a w jezdni utworzył się lej jak po uderzeniu bomby. Ucierpiały jeszcze dwadzieścia cztery auta, a w oknach pobliskiego osiedla wyle­ciały szyby. Huk słychać było aż przy stacji Warszawa Zachodnia, dokąd, ułamek sekundy później, dotarła eksplozja z „Blue City". Siła detonacji sprawiła, że osunęła się północna część budynku, a sklepy, bary i restauracje zawaliły się jak domek z kart. Podmuch rzucił Agnieszkę w głąb stoiska z biżuterią. Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak rozpada się błękitna kopuła, a podłoga unosi na podobieństwo pokładu statku wspinającego się na falę. Obsypało ją tłuczone szkło, mnóstwo ozdób, łańcuszków, pierścionków i zegar­ków...

Wówczas nie miała pojęcia, że wskutek wybuchu zginęło 189 osób, a bilans tragedii szybko będzie się powiększał. Gdyby nie mimowolne bohaterstwo Marka Łopucha i ażurowa konstrukcja budynku, prawdopo­dobnie zawaliłaby się większa cześć Centrum, a ofiar byłoby kilkakrotnie więcej.

Polińska na krótką chwilę straciła przytomność, szybko jednak ocknęła się, wypełzła spod stosu ko­smetyków i kawałków tynku. Zewsząd rozlegały się jęki, krzyki, zawodzenia. Agnieszka zaliczyła wprawdzie sporo ćwiczeń z zachowania się w sytuacjach nadzwy­czajnych i chociaż była młodym policyjnym psycholo­giem, bywała już w dramatycznych okolicznościach. Niczego jednak nie można było nawet porównać z tą katastrofą...

Ostrożnie wypełzła z butiku. Horror! Tuż przed nią ział okopcony lej, przypominający wnętrze wulkanu. Zniknęły trzy piętra tarasów, najbliższe schody rucho­me wisiały po prostu w powietrzu, przecząc zasadom grawitacji. Podmuch i zarwanie się ściany nośnej powaliły przezroczystą windę, wszędzie snuł się dym, płonęło parę stoisk. Gdzieś niedaleko usłyszała płacz dziecka. Popatrzyła w bok i ujrzała chłopca, może ośmioletniego, o twarzy zalanej krwią, wiszącego na urwanych schodach ruchomych tuż ponad nią.

- Trzymaj się - zawołała, pozbywając się butów. - Idę po ciebie.

Doświadczenie wspinaczkowe nie na wiele mogło się przydać, nie miała przecież żadnego sprzętu, jed­nak posuwając się po barierkach i gzymsie, dotarła do chłopaka. Chwycił się jej kurczowo, niczym mała małpka własnej matki. Poznała malca. To ten sam nieznośny gówniarz, który przed chwilą szarpał się ze swą opiekunką. Wołała nie myśleć, gdzie podziała się ta kobieta... Zajęczały blachy i schody osunęły się o kilka centymetrów. Mając nadzieję, że szczeniak trzyma się jej dostatecznie mocno, dopełzła do następnej kondy­gnacji i tam poszukała schodów awaryjnych...

Pierwszy mieszany patrol zatrzymał go jeszcze przed zewnętrzną linią umocnień. Wymierzone lufy automatów i groźne miny irackich policjantów nie zro­biły na Arturze Polińskim większego wrażenia. Kapitan przywykł już do tego, że każdy jego powrót do bazy Międzynarodowej Grupy Specjalnej pod Bagdadem łączy się z dokładną kontrolą.

Samochód, poobijany jak ulęgałka, z przestrzeloną tylną szybą oraz orientalne rysy kierowcy, nieodmien­nie budziły podejrzenie. W dodatku tubylczy kostium Polaka uzupełniała doskonała charakteryzacja, wspar­ta świetną znajomością arabskiego. Bywało to niezwy­kle przydatne podczas operacji w mieście, gdzie, tak w sklepach, jak na ulicy czy na suku, Artur bezbłęd­nie wtapiał się w tło, tutaj nieodmiennie powodowało problemy. Polskich ani amerykańskich dokumentów, ze zrozumiałych względów, nie nosił przy sobie, kon­trolerom musiała wystarczyć blaszka, hasło i telefon do oficera dyspozycyjnego. Przy głównej bramie, mimo że wartownicy go znali, poddał się codziennej procedurze - odciski palców i skan siatkówki. Wreszcie był w domu.

Ostatnia akcja opłaciła się, sztab otrzyma na­miar na skład broni i nazwiska dwóch konfidentów w miejscowej policji, współpracujących z terrorystami. Jednego zresztą zostawią nietkniętego. Przyda się na przyszłość. Wziął prysznic, zmienił łachy i poszedł do kantyny.

Od razu zauważył zmianę w przytulnym dotąd klubie. Oficerowie byli dziwnie wyciszeni, wyglądali na przygnębionych.


***

Polińska nie dała się zawieźć do szpitala. Za dużo miała do zrobienia. Ledwo mały Szymek znalazł się pod opieką pielęgniarki, wyciągnęła komórkę i zadzwoniła do szefa.

- Wiem, kto to mógł zrobić! - powiedziała i nie zważając na pełne niedowierzania pomruki podin­spektora Lisa scharakteryzowała dwie turystki, ko­biety o wschodniej urodzie, które bez sprawunków opuściły „Blue City" na krótko przed katastrofą. Podając wzrost, kolor oczu, kształt nóg i szyi, sama dziwiła się jak wiele zarejestrowała w trakcie krót­kiego spojrzenia.

Pracowała niestrudzenie, dopóki nie nadciągnął Lis z posiłkami. Dopiero wtedy zemdlała.


***

24 czerwca nazwano w mediach „Czarnym piąt­kiem". Cała Polska pogrążyła się w grozie i rozpaczy. Ogłoszono żałobę narodową, z całego świata płynęły depesze kondolencyjne. Minister spraw wewnętrznych podał się do dymisji.

Posypały się głowy w odpowiednich służbach.

Niewielką pociechę przyniosła wiadomość, iż jeszcze tego wieczoru, na podkrakowskim lotnisku Balice, na podstawie rysopisu sporządzonego przez Polińską aresztowano dwie francuskie „turystki", z pochodzenia Algierki. Kobiety, które do Krakowa przyjechały pociągiem, były kompletnie zaskoczone operatywnością polskiej policji. Nie zdołały skorzystać z trucizny. A po paru przesłuchaniach okazały się niezwykle gadatliwe, sypiąc chętnie swoich moco­dawców z Al Kaidy...

Tymczasem zwykli ludzie wyciągnęli własne wnio­ski z tragedii. W niedzielnym referendum, większo­ścią 73% głosów odrzucono konstytucję europejską napisaną przez Giscarda d'Esteigne. W wyborach parlamentarnych głosowano głównie na partie antyeuropejskie, sprzeciwiające się obecności polskich wojsk w Iraku - LPR, Samoobronę, PSL. Otrzymały wspólnie 52% mandatów. Janusz Wojciechowski, powszechnie nazywany już premierem elektem, jeszcze podczas wieczoru wyborczego zadeklarował wyjście z Iraku i rewizję umowy stowarzyszeniowej z Unią.

Przynajmniej to zabezpieczy nas przed dalszymi aktami terroru" - powtarzali uczestnicy ulicznych i prasowych sondaży.

Niestety, mylono się.


I

Dwa miesiące później. 18 sierpnia 2005, wie­czór - 21 sierpnia, poranek.


Opóźniony samolot Lufthansy z Frankfurtu wylą­dował na Okęciu o 22.28.

Jestem w domu" - pomyślał Ryszard Mazur.

Mimo ciepłego sierpniowego wieczora odczuwał chłód. Zrozumiałe, po roku spędzonym w irackich upałach polski sierpień wydawał się dość zimny. Bez munduru i broni w ogóle czuł się nieco nieswojo. Trud­no, przyjdzie przyzwyczaić się do bycia cywilem.

W ciągu krótkiego lotu trochę się zdrzemnął. Sen miał ciężki, męczący. Powracały obrazy płonących ropociągów, uliczek, na których trwały zacięte walki, wirowały twarze wielu ludzi których uratował i któ­rych musiał zabić. Obudził się szczęśliwy, że ma to już za sobą. Sprawdził się, a teraz może zacząć nowe życie.

Zanim jeszcze odebrał bagaż, włączył komórkę i za­dzwonił do Marysi. Nie odebrała! Nie zdziwił się specjal­nie. Telefon domowy mógł nie działać (kiedy nie było go w Warszawie żona dość często zapominała o zapłaceniu rachunku), a komórka, zwykle zagrzebana gdzieś na dnie torebki, zapewne była niesłyszalna.

Cóż, będzie niespodzianka!". W zasadzie miał przylecieć dopiero za tydzień, ale dzięki przyjaciołom Amerykanom (miał u nich niemały dług wdzięczno­ści) wykorzystał służbowe połączenia i przez bazę w Ramsheim dotarł do Warszawy na sześć dni przed terminem.

Nie chciał zostawać ani dnia dłużej w Bagdadzie. Po deklaracjach polskich władz o wycofaniu swoich sił i rejteradzie następcy Blaira, („Zrobiliśmy swoje, resztą niech zajmują się sami Irakijczycy i ich szyiccy przywódcy") Międzynarodowa Grupa Specjalna uległa rozwiązaniu. Oczywiście, Mazur mógł pozostać w Iraku jako najemnik lub dobrze płatny ochroniarz. Ale to go nie kręciło. Tęsknił za krajem, za żoną. Poza tym, nie przybył tam dla forsy. A przynajmniej nie tylko. Podej­ście niektórych kolegów, jak choćby Rafała Sowy, wręcz go brzydziło, choć wielu innym imponowało.

Rafał! Nie wiedzieć czemu, sprawa dawnego przy­jaciela dość często powracała w myślach Mazura. Przyjaźnie z dzieciństwa są podobno najtrwalsze. Wprawdzie ostatnio ich znajomość nieco się rozluźniła, a w Iraku służyli w innych jednostkach, definitywnie zerwali kontakt dopiero przed trzema miesiącami.

- I ty przeciwko mnie - wołał Sowa, kiedy usiłował rozmówić się z nim po męsku. - Ja byłem wobec ciebie zawsze lojalny.

Jak miał mu powiedzieć, że przyjaźń kończy się tam, gdzie zaczyna się przestępstwo? Tylko że Rafał nie uważał swojej działalności za przestępczą, a jedynie handlową. W ciągu blisko roku swojej służby stwo­rzył najpierw prawdziwy alkoholowy most pomiędzy Kuwejtem a Babilonem, później załatwił sobie udziały w paru miejscowych hurtowniach, założył nawet mały burdel... Lojalnie proponował wejście w interes Mazurowi, a gdy ten odmówił, skomentował: „Byłeś frajer i umrzesz jako frajer".

W efekcie Sowa został wywalony z Iraku dwa mie­siące przed terminem, choć, co ciekawe, bez większych konsekwencji. Za to przejście Ryszarda do cywila łą­czyło się po prostu z redukcją kontyngentu.

W kiosku, opodal wyjścia z terminalu, kupił gazety i jadąc taksówką przez Most Siekierkowski przeglądał je z zainteresowaniem. Wielkie nagłówki donosiły o ze­braniu, mimo wakacyjnego czasu, inauguracyjnej sesji sejmu, celem szybkiego powołania nowego rządu. Po­pulistyczny front prorokowany nazajutrz po wyborach, nie przetrzymał nawet tygodnia. Po miesiącu jałowych konsultacji i zwrocie dokonanym przez Romana Ger-tycha, Janusz Wojciechowski zrezygnował z tworzenia rządu, a nasilające się problemy zdrowotne Leppera kompletnie zdezorientowały Samoobronę. Uważane do­tąd za nierealne porozumienie PiS-u, Platformy i LPR-u stworzyło nową większość parlamentarną, desygnując na premiera Jarosława Kaczyńskiego. Ten zobowiązał się błyskawicznie powołać nowy rząd.

Na dole pierwszej strony znalazł jeszcze jedną krzepiącą notkę „Ostatni z pomagierów w zamachu na „Blue City" złapany w Istambule. Polska wolna od upiorów terroryzmu!".

Na dalszych stronach jakiś analityk wymądrzał się, że w świetle normalizacji sytuacji w Iraku i nowego porozumienia izraelsko-palestyńskiego, zamach na „Blue City" był najprawdopodobniej łabędzim śpiewem AlKaidy.

Z mostu skręcili na osiedle Gocław. Ojciec Ry­szarda opowiadał, że tam, gdzie dziś wznosił się blok państwa Mazurów, znajdowało się kiedyś sportowe lotnisko Aeroklubu. Później powstało tam betonowe blokowisko, dziś na szczęście trochę bardziej zielone, niż przed laty, z oazami nocnych sklepików i pubów.

Mazur stanął przed domofonem. Już zamierzał na­cisnąć numer 69, kiedy w głowie odezwał mu się dawny Rysiek Kawalarz. „Zrób Marysi niespodziankę" - podszepnął. Znał sto jeden sposobów otwarcia drzwi i do­tarcia do mieszkania, ale wybrał najbardziej efektowną metodę powrotu. Alpinistyczną. Z plecaka wydobył lin­kę, z którą się nigdy nie rozstawał, zaczepił o kratę i już po chwili znajdował się na dachu pawilonu handlowego. Wprawdzie spółdzielnia twierdziła, że architektura bloku uniemożliwia złodziejom dotarcie do lokali od zewnątrz, to jednak wejście na szczyt bloku nie zajęło Ryszardowi nawet kwadransa. Z góry zwinnie opuścił się na balkon własnego M-3. Okno było uchylone...

W pierwszej chwili myślał, że pomylił mieszkanie. Te przyśpieszone oddechy, jęki, spazmy rozkoszy... Z jego sypialni, z jego łóżka!

Właściwie mogły być to jego ostatnie słowa. Potwor­na siła wydarła go z ramion młodej mężatki, cisnęła o ścianę. Sowa nie był ułomkiem, ale nie miał szans w starciu z Mazurem. Zwłaszcza, gdy ten był w furii. Mógł jedynie zasłonić się pod lawiną ciosów, osuwając się coraz niżej i niżej.

Nie zabijaj go!" - krzyknęła Maria.

Ryszard zareagował jak dobrze wyszkolony rotweiler. Ochłonął równie szybko, jak wpadł w szał. Opuścił ręce, cofnął się, plecami włączając górne światło.

Maria łkając pochylała się nad zakrwawionym kochasiem, całkowicie ignorując męża, który na wpół przytomny nie przestawał zadawać sobie pytania: „Je­stem tu, czy mnie nie ma?"

Wreszcie Sowa chwiejnie podniósł się z wykładzi­ny i usiadł na łóżku, natomiast czułość Marii Mazur zamieniła się w gniew.

Chcieli, żeby wyszedł, to wyszedł. Nagłe zdał sobie sprawę, że stoi już na klatce schodowej, a ze wszyst­kich mieszkań wyglądają rozbudzeni sąsiedzi. Dopiero przy ulicy Ostrobramskiej zorientował się, że płacze. Pierwszy raz od śmierci matki.

Do rodzinnego domku w Otwocku dotarł o świcie. Całą długą drogę wzdłuż torów kolei (Wawer - Anin - Międzylesie - Radość-Falenica).pokonał pieszo. Usiłował myśleć. Zrozumieć, co się stało. Pojąć, kiedy popełnił błąd? Czy wówczas, kiedy przystojny oficer uległ ślicznej małolacie, o mózgu gładkim jak pupcia niemowlęcia i lalkowatej twarzy, nie skażonej żadną myślą?

Chyba pomylili się oboje - ona chciała zabawy, zbytku, komfortu, on - życiowej partnerki, żony i mat­ki przyszłych dzieci. Tymczasem o dzieciach nie było mowy! Maria była zdania, że ciąża przed trzydziestką może być zabójcza dla jej figury. Mimo to kochał ją tak, jak kocha się nieznośne dziecko. Wyrozumiale! Dla niej zdecydował się na powtórny, intratny wyjazd do Iraku i roczną rozłąkę. Nie chciał zauważyć, że na trzy list otrzymane od niego, ona przysyła najwyżej jeden, bardzo lakoniczny. Wolał też nie zastanawiać się czy Sowa był pierwszym, czy ostatnim z jej kochanków.

Pod swoim starym domem, drewniakiem w stylu „świdermajer" znalazł się w środku głębokiej nocy. Nie budząc nikogo wspiął się na balkon i schronił w pokoju „na górce", która w dzieciństwie była jego Sezamem, grotą Robinsona, wigwamem. Nie zmrużył tam oka, ale dopiero rano, blady, z przekrwionymi oczami pokazał się rodzinie.

Ojciec, jak to ojciec, właściwie nie zareagował, jak zwykle siedział w swoim fotelu przed telewizorem, pożerany stopniowo przez chorobę Alzheimera. Chyba jednak poznał syna, bo uśmiechnął się, ale zaraz po­wrócił do oglądania kreskówek.

Siostra, Zosia, przyjęła jego pojawienie się normal­nie. Podeszła, ucałowała go i przytuliła. Prawdopodob­nie domyśliła się wszystkiego bez słów.

Wyszło na jej. Od początku, od chwili kiedy po raz pierwszy piękna Marysieńka pojawiła się u boku Ryśka, Zofia półsłówkami dawała do zrozumienia, że to się źle skończy. Brał to za objaw zgryźliwości starej panny, która sama nie potrafiła ułożyć sobie życia.

- Możesz zostać z nami tak długo jak zechcesz - po­wiedziała nie pytając o nic i zaraz dorzuciła: - Chcesz coś zjeść, czy zobaczysz co nowego w moim ogrodzie?

Od ostatniego spotkania znacznie się zmieniła. Profil jej się wyostrzył, a w wiecznie nieuczesanych włosach pojawiły się pasemka siwizny. A przecież była od Ryszarda tylko dziewięć lat starsza...

Pierwszy dzień na starych śmieciach w większej części przespał, drugi spędził na pieszej wędrówce. Za­wsze go to uspokajało. Zaraz po obiedzie poszedł trasą wzdłuż Świdra, którą tylekroć przemierzał z kolegami jako dzieciak - przez Emowo dotarł do Wiązowny, za­toczył wielki łuk, przez Międzylesie i Radość, dotarł do Wisły i z powrotem wędrował jej skrajem aż do ujścia Świdra. Wszędzie przybyło sporo nowych budynków, przeważnie dość paskudnych, ale wśród wiślanych łach, jak za jego dzieciństwa, nie brakowało ptaków, a nad jednym z kanałów odnalazł nawet bobrowe że­remie.

Wysiłek go uspokoił. Czuł się obolały, ale nie poko­nany. Kiedy wspinał się do swego pokoiku, panowała głęboka noc.

Rankiem, trzeciego dnia, chcąc zrobić niespodzian­kę Zosi wstał znów bardzo wcześnie i wybrał się po bułki i gazety. Poszedł na skróty ukrytą w dzikim winie furteczką, prowadzącą na posesję sąsiadów, obecnie, po pożarze ich drewniaka, mocno zapuszczoną i rozszabrowaną. Zakupy w sklepiku urządzonym w kon­tenerze zajęły mu kwadrans. Wracał tą samą drogą, gdy w połowie ogródka zorientował się, że coś nie gra. Ta czerwona plama w oknie na parterze. Wietrząca się poducha bez poszewki. Żart? Kiedy w dzieciństwie bawili się z Zosią w konspirację, mieli ustalony system kodów. Kolor czerwony w oknie jej sypialni wskazywał na maksymalne zagrożenie - „Gestapo"!

Stanął jak wryty i w tym momencie dodatek warszawski „Wyborczej" wysunął mu się spod pachy i upadł na rabatę. Duży napis „Śmierć na Pradze" bił po oczach ogromną czcionką. Mazur cofnął się w cień altany. Artykuł mówił o brutalnym zabójstwie, któ­rego ofiarą padł eks-żołnierz sił pokojowych w Iraku - Rafał S. Reporter wskazywał, że zabójstwo może być dziełem coraz bardziej rozzuchwalonej żulii z miejsco­wych blokowisk. Jednak, dodawał, jak donosiło dobrze poinformowane anonimowe źródło: „chuligani rzadko posługują się podczas swych napadów garotą".

Ryszard uczuł gwałtowny wytrysk adrenaliny. Szybko, choć nie biegiem, opuścił ogród, przecznicą dotarł do rodzinnej uliczki. Ostrzeżenie siostry oka­zało się jak najbardziej na miejscu. Przed ich bramą parkował policyjny samochód.

Nie myślą chyba, że to ja...? Idioci! Co innego w zdenerwowaniu pobić faceta, a co innego z zimną krwią zadusić".

Sprzeczne myśli przelatywały mu przez głowę - Wrócić do domu, wszystko wyjaśnić?

Przez moment nawet chciał to zrobić. Jednak zmie­nił zdanie, kiedy jeszcze raz rzucił okiem na gazetową publikację. Zabójstwa dokonano około 22. On wrócił do domu koło północy. Nie miał alibi, nie miał świadków, którzy mogliby potwierdzić trasę jego spaceru...

Idąc w stronę przystanku kolejki zastanawiał się, kto mógł zlecić zabójstwo kochanka jego żony? O obec­nych interesach Rafała nie miał pojęcia. Od jego wy­jazdu z Iraku, aż do niedawnego mordobicia nie mieli ze sobą żadnego kontaktu.

Może Artur wiedziałby coś więcej? Ale Poliński pozostał w Iraku, gdzie przeszedł bezpośrednio pod ko­mendę Amerykanów. Zresztą, chyba miał jeszcze mniej wspólnego z Rafałem niż on. Ich dawny team - „trzech muszkieterów z Otwocka" - istniejący od dzieciństwa, aż po czasy służby zasadniczej, z upływem lat mocno się rozluźnił...

Musiał szybko podjąć jakąś decyzję. Co robić? Zgło­sić się na policję? Uciekać? Chyba powinien znaleźć sobie adwokata. Problem polegał na tym, że jedyny adwokat jakiego znał, to był Zenon Sowa, stryj Rafała. Ale może właśnie do niego powinien się zwrócić? Mece­nas, znający go od dziecka, z pewnością mu uwierzy. A przynajmniej nikomu nie przyjdzie do głowy szukać go właśnie u niego.


II

21 sierpnia 2005 - godziny przedpołudniowe


Rezydencja mecenasa Zenona Sowy, typowy przy­kład budowli, które lud polski nazywał gargamelami - wieżyczka, podcienie, tympanon nad gankiem - leżała na skraju Anina. Półhektarowa działka rozciągała się na niskich morenach, porosłych starymi sosnami. Spod igliwia tu i ówdzie wyzierał mazowiecki piasek. Niedaleko było stąd zarówno do willi, w której przed laty zginął wraz z żoną premier Jaroszewicz, jak do Centrum Kardiologii. Adwokat trzy razy w tygodniu korzystał z tamtejszego ciepłego i pustawego basenu. Złośliwi utrzymywali, że początków fortuny mecenasa należy szukać jeszcze w latach PRL-u, kiedy był jednym z ekspertów kierownictwa MSW, inni twierdzili, że zbił kokosy w trakcie prywatyzacji, po 89 roku wyspecjali­zował się bowiem w prawie cywilnym i jak fama niosła, nigdy nie przegrywał. Ryszard Mazur znał go jeszcze z lat osiemdziesiątych, gdy w czasach szkolnych, jako małolat jeździł w weekendy z Arturem do stryja Rafała. Ówczesna dacza wprawdzie była dużo skromniejsza niż dzisiejszy pałacyk, ale za to las dzikszy, pełen niespodzianek, śladów okopów z niegdysiejszych wojen. Parę razy znaleźli nawet niewypały, które udało im się rozbroić.

Mecenas, mimo pracy dla komunistów, miał ma­niery i wygląd przedwojennego inteligenta, staranne słownictwo, krzaczaste brwi i wyjątkowo bystre oczy. Ryszard odnosił nawet wrażenie, że wzięty adwokat lubi go bardziej niż cwaniakowatego bratanka. Ale czyż specjalnością Zenona nie było stwarzanie pozorów? Nadto, co innego dawna sympatia, a co innego rada i pomoc, w sytuacji, kiedy poszlaki czyniły z Mazura głównego podejrzanego w sprawie o zabójstwo syna jego jedynego brata?

Stanął przy kutej w fantazyjne meandry furtce i za­dzwonił. Dwa razy. Odpowiedziała cisza. Nie odezwały się dwa czarne jak sam szatan rotweilery, żaden głos nie zachrypiał w domofonie. Mimo pogodnego dnia dom i ogród sprawiały wrażenie posępne. Od czasu wyprowadzenia się pani Jagody, skończyły się dawne pikniki w ogródku, a goście odwiedzali Sowę wyłącznie w kancelarii, mieszczącej się w budynku Reform Plazza, parę pięter poniżej redakcji „Wprost". „Żeby najbogatsi Polacy z listy tygodnika nie musieli zbyt daleko szukać" - śmiał się, mówiąc o swym stryju Rafał.

Zadzwonił powtórnie. Nic. Czyżby Sowa wyjechał na urlop? Jednak pod domem stało BMW mecenasa, a w kuchni paliło się światło. Ryszard odczekał, aż minie go jakiś gość na motorze, który wyjechał z lasu i pomknął w stronę drogi, po czym niewiele myśląc przesadził płot i ruszył w stronę domu. Drzwi frontowe zamknięte były na głucho, nikt nie reagował na łomotanie kołatką. Nie widząc najmniejszego ruchu w kuchni czy livingu, Mazur obszedł wschodnie skrzydło, minął doskonale utrzymany ogród różany, fontannę z amorkiem i ścież­ką z okruchów marmuru ruszył w stronę domu. Jego czujne oko wypatrzyło na niedawno strzyżonym trawniku ciemny, podłużny przedmiot. Pochylił się. To był telefon. Komórka najnowszej generacji! Sądząc po tym, jak mocno wbiła się w ziemię, musiała zostać ciśnięta z wysoka i z dużym rozmachem.

Uniósł głowę i zobaczył otwarte okno gabinetu mecenasa. Tam również paliło się światło... Schował nokię do kieszeni i wspiął się na taras, po gzymsie do­tarł na balkon. Tu, co ciekawe, drzwi były rozchylone, a krata rozsunięta. Na ścianie vis-a-vis zobaczył obraz Kossaka, „Żołnierz i dziewczyna", poniżej skrzyżowa­ne szable. Wszedł do środka, nie odezwał się żaden alarm...

Adwokat siedział w swym fotelu, w szlafroku, z głową odchyloną do tyłu. Odpryski przestrzelonego mózgu zachlapały regał za jego plecami. Wnosząc po zapalonych światłach Sowa nie żył od kilkunastu go­dzin. Wybałuszone oczy zastygły w wyrazie desperacji. Obok prawej ręki leżał pistolet. Jak przystało na pro­fesjonalistę, musiał strzelić sobie w usta.

- Tylko dlaczego zrobił to prawą ręką? - przemknęło Mazurowi. - Przecież Sowa był mańkutem.

Rozejrzał się po pokoju. Na biurku nie znalazł żad­nego listu pożegnalnego. Podobnie na włączonym kom­puterze. Zauważył, że mecenas załogował się o 22.15 i zdążył sprawdzić część poczty. Głównie internetowego śmiecia. Ryszard nie znalazł niczego, co nagle mogło go pchnąć do samobójczego kroku. Wyglądało to na czyn powzięty pod wpływem nagłego impulsu. Szuflada, w której trzymał broń, pozostała rozsunięta. Po prostu nagle przerwał czytanie poczty, wyciągnął broń i...? Tylko dlaczego z tak wielkim rozmachem cisnął swoją komórkę za okno?

Ryszard przeszedł się po mieszkaniu. Wszędzie panował wzorowy porządek. Znając mecenasa, może nawet za wzorowy. Papiery, teczki, akta, nawet gazety zostały ułożone wręcz pod sznurek. Sam się tym zajął? Dotąd takimi sprawami zajmowała się żona. Może znalazł kogoś na przychodne? Nic też nie wskazywało, żeby cokolwiek znikło z jego zbiorów... Wszystkie obrazy wisiały na swoich miejscach, ewentualnego rabusia nie zainteresowała ani piękna kolekcja zegarów, ani komplet miśnieńskiej porcelany, ani bursztynowy ołta­rzyk... Mazur przeszedł do biblioteki, gdzieś za jednym z obrazów powinien znajdować się sejf. Zlokalizował go pod widoczkiem pochodzącym z XVII-wiecznej szkoły holenderskiej. Ryszard zdjął obraz i natychmiast zo­rientował się, że skrytka jest jedynie przymknięta. Ktoś zajrzał do niej wcześniej... Zamierzał zbadać wnętrze, gdy pisk hamulców przywrócił go do rzeczywistości. Rzucił okiem przez okno. Pod bramą zatrzymały się dwa wozy policyjne.

Przypadek? A może ktoś go wrabiał? Naraz zdał sobie sprawę z grozy swego położenia. Trup, otwar­ty sejf, on sam buszujący po domu. Sytuacja wręcz podręcznikowa. Wiedział, że nawet dając nogę nie jest w stanie jeszcze bardziej pogorszyć swego położenia. Skoczył ku oknu, opadł zwinnie na trawnik i pobiegł w głąb posiadłości. Niestety, musiano go zauważyć.

- Stój, stój! - rozległo się wołanie. Zignorował je. In­stynktownie kierował się w las. Zanim ściągną posiłki, będzie daleko. Nagle potknął się i stoczył do płytkiego zagłębienia, resztki dawnych okopów, z drugiej, a może z pierwszej wojny. Chrupnęła kostka. Nic to! Nauczył radzić sobie z nawykowym zwichnięciem.

Walcząc z bólem, dotarł do szerokiej drogi, bie­gnącej środkiem lasu. I tam niemal wpadł na wóz policyjny. Funkcjonariusze byli nie mniej zaskoczeni niż on, ale błyskawicznie wyciągnęli broń. Posłuchał ich wezwań, uniósł ręce do góry. Policjanci, młodzi dwudziestoparolatkowie najwyraźniej nie wiedzieli z kim mają do czynienia. Wracali z patrolu, kiedy ogłoszono alarm. Teraz widzieli jedynie przerażonego, utykającego człowieka, pokornie stosującego się do ich komend. Podeszli bliżej. Zbyt blisko. Kiedy jeden wyciągnął kajdanki, Ryszard kopniakiem wytrącił broń drugiemu, potem powalił pierwszego. Skucie obu zajęło mu ledwie minutę.

- Gdybym chciał was zabić, już byście nie żyli - po­wiedział, wsiadając do ich wozu.- Powiedzcie swoim szefom, że nikogo nie zabiłem. Ale wyjaśnię, kto to zrobił. I dlaczego. Możecie być tego pewni.

Przerażeni policjanci tylko kiwali głowami.

Inspektor skinął głową.

- Bierzemy pod uwagę każdą możliwość, pani Agnieszko. - Na zmęczonej twarzy inspektora Śliwy pojawił się dawno niewidziany uśmiech. - Nawet te zupełnie nieprawdopodobne. Jednak obecnie najważ­niejsze jest zatrzymanie Mazura. Zobaczymy, co będzie miał do powiedzenia na swoją obronę.

Jeśli da się wziąć żywcem" - pomyślał Borkowski, a głośno zwrócił się do Polińskiej:


***

- Było źle, dobrze wyszło. - Zabójca z zadowole­niem wysłuchał komunikatu nadanego na zakończenie popołudniowych „Faktów". Mogliby dać nowsze zdję­cie. Kiedy motorem przejeżdżał obok willi Sowy, jego twarz wydała mu się szczuplejsza, a rysy twardsze. Wiedział, kim jest Mazur. Zanim nawiązał kontakt z Rafałem dowiedział się sporo o nim samym i jego przyjaciołach. Dlatego w Aninie mógł tak szybko pod­jąć decyzję. Mógł wprawdzie poczekać, aż Mazur się oddali i dalej szukać komórki mecenasa (poprzedniej nocy było ciemno i nie mógł dokładnie przeszukać ogrodu), uznał jednak, że lepiej będzie anonimowo zawiadomić policję. Niech zastaną komandosa w wil­li. Prawie na gorącym uczynku. Może wywiąże się strzelanina... Tak czy owak będą mieli podwójnego mordercę, a jeśli go nie złapią, jeszcze lepiej. Żaden ślad nie doprowadzi do niego.

Podszedł do okna motelu i przez chwilę przypa­trywał się samochodom na parkingu między motelem, a barem Mc Donaldsa.

- Najwyższy czuwa nade mną! - uznał -Teraz mają podejrzanego i jeśli nawet ktoś znajdzie tę cholerną komórkę Sowy, mnie już nie zaszkodzi... Nic nie po­wstrzyma wyroków Boga.

Pochylił się, między telewizorem a oknem rozłożył dywanik i zwrócony w twarzą w stronę Mekki, począł bić pokłony i modlić się żarliwie.


III

21 sierpnia 2005 popołudnie, wieczór i noc


- Kim jesteś, panie Ryszardzie? - Polińska z ogrom­nym natężeniem wpatrywała się w roześmianą, zawa­diacką twarz Mazura, spoglądającą na nią z kolorowego zdjęcia z wielbłądami w tle. - Czy tak może wyglądać seryjny morderca?

Wiedziała, że może. Lombrosowska teoria o typach fizjonomicznych szczególnie podatnych do popełnienia zbrodni nie wytrzymała próby czasu. Agnieszka nie pracowała wprawdzie długo w policji, ale widywała już chłopców o anielskich buźkach, którzy z zimną krwią mordowali taksówkarzy i nastoletnie dziewczyny, z po­zoru grzeczne licealistki, w istocie krwiożercze suki, bezwględniejsze od niejednego recydywisty - przywód­czynie młodzieżowych gangów.

Sięgnęła po fotografię trójki przyjaciół sprzed kil­kunastu lat, zrobione na jakiejś rowerowej wyciecze - Sowa, jej przyrodni brat Artur, i najprzystojniejszy z nich - Ryszard. „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, zo­staniemy żołnierzami" - głosił podpis na odwrocie, wy­raźnie nawiązujący do „Ziemi Obiecanej" Reymonta.

Jak to się stało, że nigdy, wyjąwszy krótkie spo­tkanie na lotnisku, nie poznała najbliższego przyjaciela Artura? Wytłumaczenie było proste - samego Artura odkryła dopiero przed trzema lata, na pogrzebie ich wspólnego ojca. Wcześniej matka robiła wszystko, by się nie poznali. Stary Poliński uwiódł ją, chociaż był żonaty i zostawił z dzieckiem na ręku. Dobrze, że cho­ciaż uznał Agnieszkę i dał jej nazwisko.

Jak w głupiej telenoweli - przeżyła ponad dwa­dzieścia pięć lat nie wiedząc, że ma brata. Dopóki on sam jej nie odnalazł i nie zadzwonił, informując że oj­ciec nie żyje. Najpierw przeżyła szok. Potem odmówiła spotkania. W końcu jednak poszła. Dobrze zrobiła. Rozmowa z bratem po pogrzebie dowiodła, jak są sobie bliscy, jak podobni i jak bardzo siebie potrzebują. Tym bardziej, że Agnieszka przeżywała psychiczny dołek po rozstaniu z Erlichem, a Artur też miał kłopoty ze swoją ślubną...

W kolejnych miesiącach ich wzajemne kontakty stawały się coraz bliższe. Nawet kiedy Poliński wyjechał do Iraku utrzymywali kontakt mailowy lub tele­foniczny.

Poza wszystkim zbliżała ich praca. Agnieszka chciała być perfekcyjną policjantką, marzeniem Artura było założenie, po powrocie z Iraku, prywatnej agencji detektywistycznej...

Czy Ryszard mógłby popełnić zbrodnię z preme­dytacją?" - zapytała brata za pomocą poczty elektronicznej.

Wykluczone!" - nadeszło w odpowiedzi.

Ona jednak aż takiej pewności nie miała. Rozpatru­jąc rzecz technicznie, Mazur mógł zabić zarówno Rafała, jak i Zenona Sowę. Był świetnie wyszkoloną maszynką do zabijania, oczywiście przy odpowiedniej motywacji. Z doświadczeń kryminologów amerykańskich wie­działa, że w tak precyzyjnym urządzeniu o defekt nie jest trudno. Potrzebna jest odpowiednio silna trauma, długotrwały stres lub zdarzenie, które odblokowuje jakieś urazy z dzieciństwa. Samo przyłapanie żony in flagranti mogłoby tłumaczyć zabójstwo w afekcie, ale dwa zaplanowane morderstwa?

Jeszcze raz przerzuciła życiorys i opinie. Mazur pochodził z normalnej rodziny, ojciec - zawodowy woj­skowy, lotnik, obecnie na rencie, matka dziennikarka sportowa, zmarła przed paru laty na raka piersi, starsza siostra - stara panna, nauczycielka muzyki. Młodsza siostra w Ameryce - matka trojga dzieciaków. Nie kara­ny, wierzący, doskonała opinia z wojska, z uczelni...

- Tylko jeśli jesteś niewinny, to dlaczego uciekasz przed nami, kolego? - zapytała półgłosem.

Co dwie zbrodnie, to nie jedna. Ryszard Mazur zdawał sobie sprawę, że jego przewaga nad aparatem ścigania ogranicza się zaledwie do paru godzin. Potem policja w całym kraju dostanie jego rysopis. Zapewne upublicznią go media. I zacznie się obława. Nawet bio­rąc po uwagę niedostatki polskiego aparatu ścigania jej ostateczny wynik musiał być przesądzony.

Podjął jednak decyzję i postanowił się jej trzymać. Oddanie się w ręce władz teraz, w niczym nie poprawi­łoby jego sytuacji. I tak uważano go za winnego. A jeśli był przez kogoś wrabiany? Pozostając na wolności miał większe szansę, by udowodnić swoją niewinność. Poza tym intuicja podpowiadała mu, że coś w tej sprawie śmierdzi. A już na pewno nie pasuje.

Rafał Sowa mógł wplątać się w jakieś gangsterskie porachunki, ale jego stryj, adwokat? Od lat cywilista, świetnie sytuowany...

To, że zbieżność obu zgonów mogła być przypad­kowa - wykluczył. Znał się trochę ną zabijaniu i w obu wypadkach, wprawdzie różnych, rozpoznawał rękę jednego fachowca...

Musiał to wyjaśnić. Ale najpierw potrzebował kry­jówki. Miejsca, gdzie mógłby odpocząć, zebrać myśli. Dobrze byłoby też mieć dojście do Internetu.

Bliższą i dalszą rodzinę skreślił z listy osób, u któ­rych mógł szukać azylu. Podobnie było ze znajomymi. Chyba że...

Autobus przejeżdżał właśnie Wisłę, kiedy Ryszar-dowi przyszedł do głowy pomysł tak zuchwały, że aż śmieszny. Garsoniera Artura! Poliński, jego przyjaciel, zaprosił go raz do swego gniazdka na zaadaptowanym poddaszu, które na krótko przed wyjazdem do Bagda­du, w tajemnicy przed żoną, zakupił w starej kamienicy na Muranowie. Marzył, aby po powrocie z Iraku założyć agencję detektywistyczną... Czynił przygotowania. Czy ktoś jeszcze wiedział o tej inwestycji? Wątpliwie. Żona, z którą już wcześniej miał kłopoty, wyjechała z córeczką do Niemiec. Rafał Sowa? Dawno zerwali kontakt. Chyba też nikomu nie wynajął lokalu...

Domofon przy drzwiach bloku był zepsuty. Podob­nie jak zamek, wyrwany przez jakiegoś młodocianego wandala. Ryszard, nie napotykając nikogo na scho­dach, dotarł do solidnych drzwi na piątym piętrze. Noga trochę pobolewała, ale kompresy i dobry bandaż powinny temu zaradzić. Bardziej skomplikowany był inny problem - nad framugą drzwi pod samym stropem błyskały diody włączonej instalacji alarmowej. Pech!

Mazur nie należał do ludzi, którzy łatwo się pod­dają. Godzinę zabrały mu zakupy w paru okolicznych sklepach, głównie żelaznych i wędkarskich, potem wrócił. Prymitywnym wytrychem otworzył drzwi na strych, stamtąd dostał się na dach. Wkrótce odnalazł świetlik leżący w połowie nad sypialnią, a w połowie nad pozbawioną okien kanciapą, zaadaptowaną przez Artura na kuchnię. Ubezpieczała go od środka solidna

krata. Założył więc, że sam otwór nie był chroniony dodatkową instalacją przeciwwłamaniową. Szyby wolał nie rozbijać. Pracowicie pukając we framugę sprawił, że wysunęła się zapadka i okno uchyliło się. Powstał wąski otwór... Ryszard znał zwyczaje kumpla, toteż szybko zlokalizował szafkę ponad lodówką, w której powinny znajdować się zapasowe klucze i piloty. Po­tem za pomocą składanej wędki z pętelką na końcu, którą zaczepił o gałkę drzwiczek, otworzył szafkę. Na chwilę z powrotem wyciągnął wędkę. Teraz na jej końcu umocował pod kątem lusterko i po niedługim czasie, niczym dentysta w głąb jamy ustnej, zaglądał do szafki. Pilot od alarmu wisiał w samym rogu. Posługując się lusterkiem jak koparką podważył wiszący prostopadło-ścianik z czterema uzbrajającymi przyciskami. Wnet pilot spadł z haczyka, przeturlał się po blacie i znalazł się na terakocie. Na szczęście nie potoczył się pod me­bel.... Teraz wystarczyło tylko końcem tyczki (już bez lusterka) nacisnąć cztery przyciski. Mieszkanie zostało odbezpieczone.

Pokonanie trzech zamków od drzwi Artura zajęło mu niecały kwadrans, nic trudnego dla kogoś, kto mieszkał na Pradze i od dziecka bawił się w policjan­tów i złodziei. Dodatkowo miał szczęście, że nikt go nie zauważył podczas tych zabiegów.

Dopiero gdy znalazł się w środku, poczuł jak bardzo jest zmęczony. Nie dbając, że może nadejść ktoś dys­ponujący kluczami, położył się na tapczanie i błyska­wicznie zasnął, zakładając, że przynajmniej dzisiaj nikt go tutaj szukać nie będzie. Ocknął się, kiedy dookoła panowała głęboka noc. Nie zapalając światła wstał, napił się paskudnej wody z kranu i zaczął myśleć - co dalej?

Wasyl Bogomoł wracał do domu. O trzeciej w nocy droga była wyjątkowo pusta. Jeszcze kilkanaście ki­lometrów dzieliło go od Terespola i granicy. Senność, która męczyła go przez całą drogę od Poznania, naresz­cie ustąpiła. Zaczął nawet podśpiewywać. Początkowo, kiedy tydzień temu brał tę robotę, miał sporego pietra -jak zwykle, kiedy przewoził lewiznę. Nawet większego, niż kiedykolwiek wcześniej.

Sęk w tym, że musiał zboczyć z drogi. Polak, który go wynajął, dorzucił jeszcze małe zamówienie. Jednak na umówionym parkingu nie zgłosił się po odbiór. Niewiele myśląc, Bogomoł zajechał do warsztatu, gdzie przed sześcioma dniami wyładowano trzy ciężkie skrzynie z zaplombowanego kontenera. Przekupiony celnik na granicy niemieckiej potwierdził oczywiście, że ładunek przejechał przez Polskę nietknięty.

Pojechał więc dalej, z przekonaniem, że Polaczki to banda frajerów. Jak choćby ten posiadacz odkrytego dżipa, którego minął przed chwilą. Wlókł się jak za pogrzebem...

Z doskonałego nastroju wyrwał go donośny huk eksplodującej opony.

Musiał wyhamować i zjechać na pobocze. Zaklął.

Że też przytrafiło mu się to teraz, nad ranem, kiedy wszystko tak świetnie poszło! I przerzut ładunku i godziwa zapłata. Mamrocząc przekleństwa wysiadł z szoferki, ustawił trójkąt odblaskowy i zabrał się za zmianę zewnętrznego koła. Był tak zajęty robotą, że nadjeżdżający wóz zauważył dopiero, kiedy znalazł się w światłach. Odwrócił głowę i pojął, że nadjeżdżająca maszyna wcale nie zamierza go ominąć. Nie zdążył nawet krzyknąć, kiedy uderzyło go orurowanie wzmac­niające terenowego dżipa. Wyleciał w górę i zderzył się z burtą swej ciężarówki. Kiedy opadał na asfalt, już nie żył.

Zabójca zaparkował swój pojazd kilkanaście metrów dalej. Śpieszył się, ale nie mógł ryzykować, że wypadek wzbudzi czyjekolwiek zainteresowanie. Sprawnie obszukał zwłoki i natychmiast znalazł pas z piętnastoma tysiącami dolarów. Zabrał też komórkę. Na wszelki wypadek, po co ktoś miał zauważyć, że Bia­łorusin telefonował do Sowy. Oddalił się, kiedy ujrzał światła jakiejś furgonetki z naprzeciwka.

Zastanawiał się, czyjej kierowca zatrzyma się na widok tira i zwłok na szosie. Nawet nie zwolnił. Morderca uśmiechnął się. Zapalił silnik i skręcił w boczną drogę, aby zgodnie z planem wrócić do kryjówki, obej­rzeć wóz i usunąć ewentualne ślady uderzenia. Kolejny etap improwizacji miał już za sobą.


***

Nieszczęśliwy wypadek kierowcy tira nie wzbudził większego zainteresowania lokalnej policji. Młodzi funkcjonariusze uznali, że podczas zmiany koła Bia­łorusin nie zachował dostatecznej ostrożności. A że sprawca odjechał z miejsca wypadku? A kto by na jego miejscu nie odjechał? Białorusin nie był nigdzie noto­wany, a że samochód który weń uderzył praktycznie nie hamował? Każdemu zdarza się zagapić. Sprawę wbito do komputera i odłożono ad acta.

Nikt nawet nie silił się sprawdzić, co spowodowało uszkodzenie opony. I jak wyglądało urządzenie, które z odległości kilkudziesięciu metrów mogło równie pre­cyzyjnie wystrzelić metalowy bolec?


IV

22 sierpnia 2005 przed południem i popołu­dniu


Grupa operacyjna komendy stołecznej, zajmująca się pościgiem za Ryszardem Mazurem, która pod prze­wodnictwem podinspektora Lisa (Śliwę ważne sprawy ściągnęły do Komendy Głównej) spotkała się ponow­nie rankiem 22 sierpnia, nie miała żadnych powodów do zadowolenia. Podejrzewany o dwa morderstwa komandos przepadł jak kamień w wodę. Mimo apelu nadanego w telewizji i listu gończego ze zdjęciem, roz­powszechnionego przez poranne gazety, nie pojawiło się żadne istotne doniesienie. Nikt nie widział tego liczącego ponad metr osiemdziesiąt blondyna. A sam Mazur imponował ostrożnością. Nie nawiązał kontaktu z rodziną, ani kolegami.

- Czuję, że go nie złapiemy - mruknął do Agnieszki Polińskiej major Borkowski z żandarmerii. - Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby już był za granicą.

Skinęła głową, choć myślała o czymś innym. O sło­wach, z którymi, według protokołu, Mazur zwrócił się do obezwładnionych policjantów: „Jestem niewinny i dowiodę tego!"

Zamyślona, wyszła na dziedziniec - miała godzinną przerwę w dość napiętym programie zajęć i zastana­wiała się, jak ją wykorzystać.


***

Garsoniera Artura Polińskiego okazała się nie tylko doskonałą kryjówką, ofiarowała też Mazurowi nieprawdopodobne zasoby rekwizytów, zgromadzone przez kandydata na przyszłego Sherlocka Holmesa. Peruki, szminki do charakteryzacji, elektryczny pa­ralizator, broń gazowa i gładkolufowa, granaty obez­władniające, kajdanki, gogle noktowizyjne, zestaw do zbierania odcisków palców, biblioteczka zawodowa... - to tylko część ze zbiorów przyjaciela, z których mógł teraz korzystać Ryszard. W garderobie znalazł sutan­nę księdza, mundur policjanta, a także parę strojów kobiecych...

Przeglądanie kolekcji nie stępiło jednak jego czuj­ności. Było jasne, że ktoś systematycznie odwiedza lokal. W mieszkaniu nie znalazł śladu kurzu, w do­niczkach z kwiatami ziemia była wilgotna. Opiekun lub opiekunka musieli dysponować kluczami i pilotem. Na wszelki wypadek Ryszard odgadł kod alarmowy - 1970 (rok urodzenia Artura) i przełączył na tryb „czuwanie", a następnie nacisnął pilota. Diody rozbłysły, informu­jąc, że mieszkanie jest zabezpieczone.

Potem zastanowił się, kto może pojawić się z nie­zapowiedzianą wizytą. Życzliwa sąsiadka, a może Agnieszka? Artur sporo opowiadał mu o swojej młod­szej, przyrodniej siostrze, z którą poznał się całkiem niedawno. I szalenie zaprzyjaźnił. Ryszard jakoś nigdy nie poznał dziewczyny osobiście. Chyba raz widział ją przelotnie. Tak się złożyło. Najpierw przebywał w Bośni, później ona wyjechała na praktykę... Artur utrzymywał, że była piękna i mądra. I że natychmiast po ukończo­nej psychologii wstąpiła do policji. Po co, skoro była piękna i mądra?

Na razie jednak nie miał ochoty martwić się sprawą gościa. Na serio zabrał się za śledztwo. Najpierw wy­notował z pamięci komórki mecenasa Sowy wszystkie numery wybierane, odbierane i nieodbierane w ostat­nim czasie.

Następnie zadzwonił pod ostatni numer, z którym łączył się adwokat - wnosząc po początkowej piątce należący do sieci Idea. Nikt nie odpowiedział. W następ­nej kolejności wykręcił numer poprzedni, stacjonarny, warszawski. Tym razem odezwała się sekretarka au­tomatyczna firmy ochroniarskiej „Cerberus", z prośbą o nagranie informacji. Rozłączył się i głęboko zamyślił. Ciekawe... Przypomniał sobie, że na bramie posesji adwokata znajdowała się nalepka: „Obiekt ochrania firma Argus". Czyżby stary Sowa nie był zadowolony ze swojej dotychczasowej ochrony i zamierzał zmienić opiekunów? Wśród telefonów odebranych, z zasko­czeniem znalazł numer swego własnego mieszkania. Sprawdził datę i godzinę. Telefonowano krótko przed śmiercią Rafała. A więc musiała dzwonić Marysia albo jej kochaś z jakiegoś powodu kontaktował się ze stry­jem. Nie dawało to jednak najmniejszej wskazówki, dlaczego obaj mężczyźni zginęli w odstępie niecałej doby? Same zagadki.

Koło południa postanowił udać się „w miasto", przebrał się w stare ubranie emeryta, nałożył siwą perukę i dokleił wąsy... Szedł ku drzwiom, kiedy roz­legł się charakterystyczny dźwięk odbezpieczanego alarmu...

Agnieszka weszła do mieszkania. Jak zwykle, kiedy była w okolicy, wykorzystywała parę minut, aby wpaść do pustej garsoniery i podlać kwiaty. Machinalnie podlała fikusa, paprotki, fiołka... Zamierzała już wyjść, kiedy jakiś nieokreślony niepokój zatrzymał ją w pół kroku. Inny zapach, inaczej postawione krzesło przy stole. Ktoś tu był? Zajrzała do łazienki. Deska była opuszczona. Dotknęła ręcznika, suchy. Zajrzała do kuchni. I tam nic interesującego. Chłodny czajnik.

A jednak czuła, że ktoś w ciągu ostatniej doby zaglądał do mieszkania, a może był tu nadal. Ruszyła w stronę garderoby, kiedy naraz zdała sobie sprawę, że nie ma przy sobie żadnej broni...

Ryszard wstrzymał oddech. Porucznik Polińska szła w kierunku szafy. Widział ją wyraźnie przez szczebelki w ażurowych drzwiach szafy z kostiumami, zgromadzonymi przez kandydata na detektywa. Co robić? Dziesiątki myśli przelatywały mu przez głowę wciśniętą pomiędzy mundur strażaka, a sutannę księ­dza. Ogłuszyć siostrę kolegi? Proste, tylko co dalej? Przecież jej nie zabije. Straci jednak bezpieczny lokal, a policja dowie się, że zdobył sprzęt do charakteryza­cji. Beznadziejna sprawa! Może powinien się ujawnić? Artur zawsze mówił o swej siostrze, jako osobie o ponadprzeciętnej inteligencji...

Wtem zadzwoniła komórka Agnieszki. Młoda kobie­ta obróciła się i pobiegła do stołu, na którym zostawiła swój plecak. Telefonował podinspektor Lis. Specjali­stom udało się ustalić do czego pasował kluczyk zna­leziony w kieszonce martwego Rafała Sowy. Otwierał on indywidualną skrytkę w banku PKO na Marysinie Wawerskim. Ustalono, iż Sowa korzystał z niej po raz

ostatni tydzień temu. Za telefoniczną zgodą prokurato­ra ujawniono depozyt. Obok niewielkiej ilości biżuterii znaleziono tam równo sto tysięcy euro w używanych banknotach...

- Możesz wpaść do mnie za pół godziny?

Wyglądało, że definitywnie straciła zainteresowa­nie szafą. Poprawiła urodę w łazience i szybko wyszła, zabezpieczając mieszkanie.

Ryszard odetchnął, jednak musiała minąć dłuższa chwila, zanim zdecydował się opuścić szafę. Intensyw­nie myślał, składając strzępki podsłuchanej rozmowy w jedną całość - sto tysięcy w skrytce Sowy? Z tego co wiedział, Rafał opuszczał Irak jako bankrut. Żalił się wszem i wobec, że wywalony z wojska w trybie karnym, traci wszystkie zainwestowane pieniądze. Ostatnie zaskórniaki wydał podobno na łapówki. Skąd więc taka poważna gotówka? Udał mu się jakiś szybki przekręt?

W powietrzu unosił się jeszcze dyskretny zapach perfum Agnieszki Polińskiej. Agnieszka. Kolejny poważ­ny kłopot! Kiedy szła w stronę garderoby, czujna, goto­wa w każdej chwili sięgnąć po broń, Mazur był prawie pewien, że odkryła jego obecność. Jednak teraz już tej pewności nie miał. Nie zrobiła niczego, aby sprawdzić ewentualne podejrzenie. Nie wezwała wsparcia. A może jednak wezwała?

Na wszelki wypadek całe popołudnie, aż do zmierz­chu, spędził na dachu, obserwując uważnie pobliskie ulice. Nic się nie wydarzyło. Nie pojawił się nikt podej­rzany. Cierpliwość Ryszarda została nagrodzona dopie­ro koło dziewiątej wieczorem, kiedy w klatce schodowej domu vis-a-vis wypatrzył szczupłą postać, obserwującą mieszkanie Polińskiego. Podstroił ostrość w lornetce... Ciemne, dość krótkie włosy. Pociągła twarz. Agnieszka? A więc intuicja nie myliła go. Wróciła! Sprawdzała, czy nadal jest w mieszkaniu? Nie rozumiał tylko, dlaczego zjawiła się sama, bez obstawy, po godzinach pracy? Przerost ambicji? Chciała osobiście nakryć Mazura? A może nie do końca wierzyła w jego winę?

Nie zamierzał tego sprawdzać, czołgając się po dachach przeszedł parę domów dalej, potem spuścił się na ziemię wewnątrz podwórka studni. Stamtąd nie niepokojony przez nikogo, włączył się w ruch uliczny.

Dzień spędzony na dachu zużył na intensywną pracę dedukcyjną. Rozważył jeszcze raz wszystkie ewentualności dotyczące zabójstwa Rafała Sowy. „Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze" - przy­pomniał sobie starą maksymę. Najłatwiej było szukać wyjaśnienia śmierci młodego kombinatora w środowi­sku kryminalistów. To mogły być jakieś porachunki. Z drugiej strony, niezbyt pasował do tego sposób do­konania zabójstwa (garota), a także fakt pogardzenia pieniędzmi w skrytce. Jeśli Rafał miał dług, wierzyciele zrobiliby wszystko, z torturami włącznie, byle tylko odzyskać szmal. A jeśli nie poszło o pieniądze (w końcu w willi mecenasa też nie zauważył śladów rabunku), to co wchodziło w grę? Szantaż? Zemsta? I dlaczego w wypadku adwokata, sprawca usiłował upozorować samobójstwo? Wszystko to było bardzo dziwne. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to spróbować skontaktować się z jakimś kolesiem Rafała z półświatka. Przy­pomniał mu się Gienek Balcerzak. Razem chodzili do szóstej klasy (Gienek powtarzał ją wtedy po raz trzeci), a wkrótce potem za kradzieże trafił do poprawczaka. Z tego co mu się obiło o uszy, obecnie prowadził warsz­tat samochodowy przy Wale Miedzeszyńskim, handlo­wał trefnymi częściami i musiał mieć bieżący kontakt z Sową, bo ten reperował u niego swój wóz. Tak. Nie zaszkodziłoby z Balcerzakiem pogadać.


- Proszę, możesz zabrać pieniądze, ja nic nie wiem! - zmasakrowany mężczyzna pod samochodem skowyczał, widząc jak zabójca bawi się guzikiem pod­nośnika. .

-Wierzę ci! - powiedział zabójca i nacisnął przycisk do końca.

Ech, Sowa! Cholerny, chciwy Polak. Chciwy i głupi. Próbować szantażu, nie wiedząc z kim zadziera. Cóż za bezmyślność?! Próbować się targować, kiedy już zrobił co do niego należało i wziął działkę. Piekło jest pełne takich chrześcijańskich psów.

Oczywiście, mógł mu zapłacić. Nawet tyle, ile zażą­dał. Tylko jaka była pewność, że za pięć dwunasta Sowa nie zmieni zdania i znów nie zażąda podwyżki, grożąc ostrzeżeniem władz? Zresztą, znając typki w rodzaju tego bezbożnika wiedział, że gotów był zrobić i jedno i drugie. Nie wolno mu było ryzykować. Umar powie­dział wyraźnie: „Jak będzie trzeba, zabijesz wszystkich, którzy choć w minimalnym stopniu mogą zagrozić powodzeniu operacji".

Patrząc na martwe ciało pasera, uśmiechnął się. Balcerzak niewiele wiedział. Ale ktoś inteligentny, wią­żący fakty, mógłby to i owo wydedukować...

Schodkami z warsztatu wszedł na pięterko do mieszkania, wszędzie panowała cisza. Żona pasera jeszcze nie wróciła. I dobrze. Nie przepadał za zabija-

niem osób postronnych. Wrócił na dół. Rozlał trochę oleju, benzyny...A wychodząc, cisnął za siebie niedo­pałek papierosa.

Kiedy Mazur w przebraniu staruszka dotarł na miej­sce, hajcowało się na dobre. Straż pożarna jeszcze nie dojechała. Paru sąsiadów bezradnie kręciło się z wiader­kami, dość groteskowymi wobec rozmiaru pożogi. Kilku innych powstrzymywało krzyczącą kobietę.

- Mój Jaruś, mój Jaruś! - wołała, wyrywając się w stronę płomieni.

Ryszard przepchnął się przez tłumek.

Zareagował bez wahania. Ludzie ze zdumieniem patrzyli jak siwy emeryt ze zwinnością wiewiórki po beczkach i rynnie wspiął się ku oknu na piętrze, wy­bił je i wskoczył w płomienie. Ciąg powietrza wywołał prawdziwą burzę ogniową.

Mazur wrócił po paru sekundach. Bez siwej pe­ruki i wąsów, za to z łkającym zawiniątkiem w ręku... Wręczył je osłupiałej matce i nie czekając na słowa podziękowania, zniknął w mroku. Szybszy od niego był tylko jeden sąsiad, posiadacz cyfrowego aparatu, który z zapałem dokumentował pożar i natychmiast strzelił fotkę wybawcy.

Zabójca, obserwujący incydent z bezpiecznej odle­głości, aż zatarł ręce.

Gdyby Mazur działał na jego zamówienie, nie mógł­by lepiej wywiązać się ze swego zadania.

Seryjny zabójca widziany na miejscu kolejnego mordu!" - pomyślał o jutrzejszych nagłówkach w „Fakcie" i „Superekspresie". Rozejrzał się, czy nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy mieli jednak ważniej­sze sprawy na głowie. Zwinnie oddalił się od pożaru, wskoczył na ukryty w zaroślach motor. Chciał podążyć śladem byłego komandosa, ale ten przeskakując opłotki przepadł w ciemnościach.


***

W Śródmieściu Ryszard znalazł się grubo po półno­cy. Korciło go, żeby wbiec do mieszkania Artura i na­tychmiast zasnąć. Jednak pohamował się i najpierw wlazł na dach, skąd ostrożnie zajrzał do mieszkania przez świetlik, na moment włączając latarkę. Dobrze zrobił. Na tapczanie dostrzegł śpiącą Agnieszkę.

A więc rozgryzła go i czekała? Zastanawiał się nad reakcją Polińskiej, gdyby mówiąc „Dobry wieczór" wpa-rował teraz do środka. Wolał jednak tego nie sprawdzać, wycofał się na strych, ustawił przy drzwiach piramidę z wiadra i starego lustra, na którą musiałby wpaść każdy nieproszony gość i najzwyczajniej zasnął. Do mieszkania Artura wrócił dopiero rano, kiedy Połińska poszła do pracy. Kładąc się na tapczanie, czuł jeszcze jej ciepło, zapach perfum, a nawet wgłębienie powstałe dzięki jej krągłościom.

Jeśli śnił o czymś, nikomu się z tego nie zwierzył.


V

23 sierpnia 2005 przed południem

Dawno nie widziano inspektora Śliwy w podobnej furii.

- Co tu się, kurwa dzieje? - wołał do oficerów zgro­madzonych wokół stołu. - Mobilizujemy takie środki,
organizujemy obławę, przez którą mysz nie powinna się prześlizgnąć, a ścigany nadal bezkarnie zabija ludzi!

Jego współpracownicy milczeli. Bo co mieli komen­tować? Dzięki zeznaniom świadków i fotografii jakiegoś amatorskiego łowcy sensacji otrzymali niezbity dowód, że poszukiwany Ryszard Mazur nie tylko nie uciekł za granicę, ale dokonał kolejnego zabójstwa.

Lis przedstawił prawdopodobny przebieg zdarzeń. Eugeniusz Balcerzak został zmiażdżony przez remon­towany samochód marki volvo. Jego morderca, dla zatarcia śladów, podpalił warsztat...

Ale kłamię" - pomyślała. Szła przecież na spotka­nie grupy z zamiarem podzielenia się swoim odkryciem na temat kryjówki podejrzanego. Teraz jednak posta­nowiła się wstrzymać z przekazaniem informacji. I nie do końca wiedziała, dlaczego?


***

Mazur wyspał się za wszystkie czasy, obmył, do­kładnie posmarował i opatrzył oparzenia. Następnie przebrany i ucharakteryzowany na typowego menela z fioletowym nosem i oczami w sinych obwódkach, wy­szedł na miasto. Wiedział że prowokuje los, ale skoro chciał działać, musiał wypróbować swoją nową rolę. Kupił „Wyborczą". Popijając piwko na ławce w Ogrodzie Krasińskich, dokładnie między Komendą Policji a Pała­cem Sprawiedliwości, spokojnie przestudiował wszyst­kie informacje na temat konsultacji międzypartyjnych w sprawie powołania rządu Jarosława Kaczyńskiego, pod tytułem: „Dzisiaj głosowanie w Izbie". Przeczytał również wywiad z Wałęsą, o idących pełną parą przy­gotowaniach do 25. rocznicy powstania „Solidarności", która już niedługo miała ściągnąć do Gdańska sam kwiat światowych polityków, na koniec przejrzał strony dotyczące kultury, oraz wkładkę stołeczną z bogatym działem nekrologów.

21 sierpnia 2005 zmarł w wieku 62 lat nasz szef i przyjaciel Tadeusz Opieńko, podpułkownik w stanie spoczynku. Pożegnamy go w domu przedpogrzebowym na cmentarzu komunalnym w Warszawie 23 sierpnia o godzinie 13. Przyjaciele z firmy „Cerberus"...Cerberus?

Myśl jak błyskawica przemknęła przez mózg Ma­zura. Przecież także 21 sierpnia zginął mecenas Sowa, który na krótko przed śmiercią usiłował porozumieć się z firmą „Cerberus". Czy mógł to być jedynie zbieg okoliczności?

Popatrzył na zegarek. Dochodziło południe. Zdąży się jeszcze przebrać...


***

Ceremonia pogrzebowa podpułkownika Tadeusza Opieńki była zdecydowanie świecka. I dość cicha. Żadnej kompanii honorowej, wystrzałów, poduszek z orderami. Do stosunkowo nielicznej grupy żałob­ników przemówił lakonicznie przedstawiciel starych towarzyszy z SB, który mamrotał coś o dziejowej niesprawiedliwości i nawiedzonych lustratorach, po nim dał głos przedstawiciel pracowników „Cerberusa", starszawy gość, świecący łysą czaszką, o mordzie zawodowego zabójcy. Trzymająca się na uboczu star­sza kobieta, wspierająca się na lasce, nie wzbudziła niczyjego zainteresowania, byłe ubeczki uznały ją pewnie za koleżankę z ZMP, a zetempówki za przed­stawicielkę służby więziennej. Mazur, wykorzystując damskie przebranie, słuchał pilnie rozmów, sypnął garść ziemi na trumnę... Zadał też kilka pytań. Z od­powiedzi wynikało, że trzymający się całkiem nieźle, mimo swych 62 lat Opieńko, zmarł na silny, niespo­dziewany zawał.

Z innych wypowiedzi udało się Ryszardowi wywnio­skować, że zweryfikowany negatywnie w 1990 roku oficer był wcześniej fiszą w departamencie zwalczania opozycji. Nie wyglądało, żeby dorobił się szczególnej fortuny. Jego koledzy porobili kariery w biznesie, ra­dach nadzorczych. Zatrudniający niewielu pracowni­ków „Cerberus" wydawał się firmą z trudem wiążącą koniec z końcem. Co takiego człowieka mogło łączyć z Rafałem Sową i jego stryjem, renomowanym ad­wokatem? A przede wszystkim, czy jego zgon został spowodowany przez przyczyny naturalne? Ryszard znał specyfiki zatrzymujące pracę serca, które nie pozostawiały większych śladów w organizmie. A jak zdołał wywnioskować, w tym przypadku poniechano sekcji zwłok...

Opuszczając cmentarz zwrócił uwagę na niepo­zornego mężczyznę w czerni, który kilka mogił dalej pogrążony był w modlitwie, ale równocześnie uważnie przyglądał się żałobnikom. Zdradził go również sposób poruszania - kiedy wstał i poszedł między grobami kocim krokiem drapieżnika. Gdy nieznajomy minął go i zniknął w bramie, Mazur zawrócił. Stanął przy nagrobku, który przed chwilą opuścił modlący się. Grób był stary, zaniedbany. Ostatnia osoba została pochowana tu w 1946 roku. Ciekawe... Pewnie ktoś z obecnej Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego? - Miejmy nadzieję, że mnie nie rozpoznał.

Zabójca lubił zaglądać na pogrzeby swoich ofiar. Był ciekaw, kto na nie wpadnie. Szybki termin pochów­ku dowodził, że zgon uznano za czysto naturalny i nie zajęto się badaniem zwłok. Świetnie! Jeszcze bardziej ucieszył się brakiem przy trumnie młodych gliniarzy i wścibskich dziennikarzy. Przynajmniej ta nitka zosta­ła zabezpieczona skutecznym supełkiem. Nic nie mogło mu przeszkodzić w wielkim finale. Nawet ten komandos - Mazur, obwiniony już za trzy zbrodnie miał naprawdę duże kłopoty, by przedstawiać znaczący problem. Choć trzeba przyznać, nie opuszczało go szczęście. Wczoraj po pożarze warsztatu Balcerzaka próbował go śledzić. Niestety, Mazur zamiast jechać taksówką, czy łapać okazje, poszedł ku Wiśle, a tam miał ukrytą jakąś łód­kę, którą popłynął na drugą stronę. Zanim ścigający dotarł do mostu Siekierkowskiego, po Mazurze nie było śladu. Teraz, rozpoznając go pomimo przebrania, postanowił nie popełnić tego błędu.


***

Po pracy Agnieszka Polińska pojechała wprost do garsoniery swego brata. Wprawdzie poszukiwany Ma­zur nie pojawił się tam ubiegłej nocy, ale wierzyła swojej intuicji. Ktoś korzystał z garsoniery Artura, a kandydat na dzikiego lokatora był tylko jeden. Już po dziesięciu minutach wizji lokalnej jej przeczucia znalazły potwier­dzenie. Mimo że facet był wyjątkowo ostrożny, znalazła dowody, że odwiedzał mieszkanie w ciągu dnia! Drobne, ale znamienne: odmiennie urwany papier toaletowy, wygładzone zgięcie dywanu, a przede wszystkim deli­katny zapach spalenizny.

- Odważny chłopak - pomyślała. - Wie, że tu zaglą­dam, a mimo to nie zrezygnował z kryjówki. Ciekawe, co by zrobił, gdybym napisała mu na kartce, że pragnę z nim porozmawiać?

Śmierć Rafała Sowy nie pogrążyła Marii Mazur ani w głębokiej rozpaczy, ani w symbolicznej nawet żałobie. Nie należała do osób podlegających silnym i długotrwałym uczuciom. Było, minęło! Romans z kolegą męża nawiązała z nudów, a pewne drobne perwersje Rafała podniecały ją bardziej, niż solenny, katolicki seks w wykonaniu męża. Zresztą była pew­na, że po jakimś czasie, kiedy wszystko się wyjaśni, Ryszard wróci do niej i wszystko wybaczy. „Przecież mnie strasznie kocha!"

Na razie, już po paru dniach, miała dość siedzenia w domu, zwłaszcza, że do jej pilnowania wyznaczono chyba najmniej sympatycznych policjantów z War­szawy. Prawdę powiedziawszy, uważała całą tę opiekę za zbędną. Ryszard i owszem, bywał impulsywny, ale pomysł, że po paru dniach chciałby ją skrzywdzić, uznała za niedorzeczny. Rafała zgubiły jego ciemne interesy, o których ona nie miała pojęcia, a z którymi Rysiek nie miał nic wspólnego. Nie czuła najmniejsze­go zagrożenia. Dlatego popołudniu 13 sierpnia, stwier­dziwszy po oględzinach w lustrze, że jest blada ,jak pupa umarłego", postanowiła bez zwłoki odwiedzić zaprzyjaźnione solarium przy ulicy Płowieckiej, aby nadrobić tam „dni żalu i skupienia". Jej stróże (choć nie aniołowie) - pan Marek i pan Romek - odwieźli ją na miejsce własnym samochodem. Wprowadzili, dla pewności obeszli budynek, po czym rozgościli się w zakładzie fryzjerskim na parterze, gdy tymczasem ona udała się na pięterko i znikła w pokoiku z łóżkiem do opalania. Z powodu wakacji ta część salonu była właściwie nieczynna, ale czego nie robi się dla stałej klientki.

Smażyła się tam piętnaście minut i prawie zasnęła, kiedy nagły przeciąg przywrócił ją rzeczywistości.

- Nic nie mów - powiedział Rysiek i zatkał jej usta dłonią. Chciała go ugryźć, ale nie dała rady. – Zachowuj się spokojnie, nie chcę ci zrobić krzywdy. Nie zabiłem Rafała, ani żadnego z tych facetów... Zadam ci parę pytań i znikam. Dobrze?

Mruknęła cicho i Mazur cofnął rękę.

Tym razem chyba zrozumiała. Zobaczył jak strach rozszerza jej źrenice. Przez moment poczuł współczu­cie.

- Parę tysięcy, ale pieniądze zaraz się rozeszły. To nie taki dusigrosz jak ty! Ma gest.

Mazur nie skomentował. Pytał dalej:

- I to wszystko?

- Chyba... Nie. Czekaj! Jakiś tydzień temu za­gadnął mnie, czy wyobrażam sobie życie poza Polską,
na Seszelach albo Bahamach. Kiedy spytałam go czy zwariował - odpowiadał, że nie. Ostatniego wieczoru zażartował, że za milion dolarów można nawet się tro­szeczkę pobać.

- I to wszystko?

Tymczasem jeden z funkcjonariuszy, który w mię­dzyczasie zdążył się ostrzyc i ogolić, rzucił okiem na zegarek.

- Czy to nie za długo trwa? Chyba się już upiekła. Sprawdź, Marek, co tam się dzieje?

Drugi policjant wbiegł na górę i zastukał do drzwi.

- Wszystko w porządku pani Mario?

- W jak największym - odpowiedziała. – Zaraz kończę.

Schodząc na dół przymknął uchylone okno na klatce schodowej. Przysiągłby, że kiedy tu przybył było zamknięte, a wszędzie panował chlodek nadmuchiwa­ny z klimatyzacji.

Spostrzegawczość jest niezbędnym elementem zawodowych umiejętności. Zabójca, obserwujący cere­monię pogrzebową Opieńki, zwrócił uwagę na kulawą przygiętą jak stara wierzba emerytkę dużo wcześniej, niż ona zauważyła jego... Kobiecina nie należała do żadnej grupy, nie przeżywała „bolesnej straty", za to rozglądała się czujnie. Na moment poczuł na sobie ciężar jej spojrzenia, a kiedy podreptała na grób, przy którym on wcześniej klęczał, miał już pewność, że nie interesuje się nim jakaś kombatantka, tylko młody, wysportowany mężczyzna. Wystarczyło wyobrazić ją sobie wyprostowaną - staruszka byłaby olbrzymką... Ani chybi, nieuchwytny Mazur! Co ciekawe, rencistka w żałobie bardzo szybko przestała utykać. Zaraz za cmentarzem skorzystała z ulicznego automatu telefonicznego, potem wsiadła do autobusu. Nie mógł iść za nią zbyt blisko nie ryzykując dekonspiracji. O wiele prościej było sprawdzić dokąd dzwonił ten przebiera­niec. Wsunął do automatu kartę telefoniczną i nacisnął redial.

- Salon piękności „Nenufar"... - usłyszał.


VI

23 sierpnia 2005 popołudnie, wieczór i noc


Zabójca, oprócz wielu innych talentów, posiadał wyjątkowy dar nierzucania się w oczy. Był drobny, szczupły, o pospolitej twarzy, którą natychmiast się zapomina. Ot, mysi blondyn, bez cech szczególnych, w bezosobowym ubraniu.

Swój wygląd i bezbłędną polszczyznę zawdzięczał matce, młodej Ślązaczce, która w połowie „dekady suk­cesu" nawiązała romans z pewnym „Turkiem", cyklicznie wpadającym z RFN-u po rozrywkę do komunistycznej Polski. Owocem tych spotkań był Henio, w późniejszym życiu częściej używający imienia Horst, Harry czy Hassan. Ojciec, gwoli precyzji nie Turek ale Palestyńczyk, odnalazł go w 1988, gdy matka umarła na raka piersi, i wywiózł do Niemiec. Tam chłopak poznał nowe życie, a już wkrótce, po upadku muru berlińskiego, zaczął ro­bić interesy, do których pchnęły go naturalne zdolności: języki i talent do zabijania. Swoją pierwszą ofiarę: Ruska, który podczas kłótni pchnął nożem jego starego, załatwił w wieku szesnastu lat. Później działał w różnych regio­nach świata - RPA, Kolumbia... Ranny w Libanie w 2000 roku, kurował się u dalszej rodziny ojca w Syrii. Tam, pod Damaszkiem, doznał religijnej iluminacji, nieomal jak święty Paweł. Uwierzył w islam. Odnalazł wiarę swych arabskich przodków, sens życia i gwarancje pośmiertnego raju. Nadal wprawdzie zabijał za pieniądze, ale wiara sta­nowiła teraz dodatkową, potężną motywację. Oczywiście, nie zazdrościł męczennikom kierującym samolotami na World Trade Center. Uważał, że Allach wyżej ceni bojow­ników wielokrotnego, niż jednorazowego użytku. Dlatego z taką radością podjął się najnowszego zadania.

- Będziesz mieczem Boga! - powtarzał podczas ostatniego spotkania w Damaszku jego mentor, Umar al Sirdari, nazywany kadim, nieuchwytny następca al. Zarkaviego, pojmanego w maju przez Amerykanów.

- Wierzę, że się nie ulękniesz.

Jak do tej pory, wszystko szło po jego myśli. Polskie służby, po rozbiciu siatki odpowiedzialnej za zamach w Blue City, odetchnęły z ulgą, uznając, że na jakiś czas Polska nie będzie celem ataków terrorystów. Nikomu nie przychodziło do głowy, że tamten zamach był jedynie testem, czy raczej próbą, psychicznym rozbrojeniem. Po chwilowej mobilizacji czujność osłabła. Poza tym, miano się na baczności przed ludźmi o wyglądzie bliskowschod­nim, a Hassan... Wyglądał jak stuprocentowy Polak, mó­wił bez obcego akcentu, wobec ludzi był miły, uprzejmy, zawsze uśmiechnięty. Nawet gdy zabijał.

- Wypełniam wolę Najwyższego - tłumaczył pewne­mu żurnaliście na moment przed ścięciem mu głowy.

- To nic osobistego!

Jeszcze w Niemczech załatwił sobie doskonałe polskie papiery, do tego dysponował dokumentami

niemieckiego dziennikarza i francuskiego handlowca, miał w Warszawie dwa mieszkania, dodatkowo trzymał pokój w motelu, wynajął też, na wszelki wypadek, nie-krępującą ruderę w głębi lasu.

Parogodzinna obserwacja solarium „Nenufar" opła­ciła się. Był świadkiem przyjazdu Marii Mazur w asyście policyjnej obstawy i jej kontaktu z mężem, który przez okienko od podwórza dostał się do środka.

O czym mogli mówić? Na ile Sowa wprowadził swą kochankę w interesy?

Na pewno nie wspomniał o nim. Hassan był dla Rafała jedynie głosem z telefonu. Skontaktował ich Sokołów, nie ujawniając żadnego z nazwisk Hassana, więc Rafał nie mógł mieć pojęcia, że wykonawcą za­dania był mężczyzna, z którym rok wcześniej poznał się w Karbali. O tym nie dowiedział się nawet w chwili śmierci. Nie musiał.

Swoje zrobił jak trzeba. Przyjął transport z Bia­łorusi, u Balcerzaka przepakował ładunek z tira do wynajętego żuka, którego później pozostawił na parkingu na Grochowie. Tak, bez wątpienia Sowa sporo mu pomógł, dał namiary na stryja adwokata, ten z kolei umożliwił kontakt z podpułkownikiem Opieńka. Niestety, okazał się zbyt ciekawy, za chciwy. Kiedy zorientował się, co kryło się w kontrabandzie, odbył naradę ze stryjem, a kto wie czy nie skonsul­tował się także z Opieńka. W każdym razie szybko wykonał telefon do Sokołowa i zażądał renegocjacji kontraktu.

Moja pomoc jest więcej warta" - stwierdził.

Ile?" - zapytał go następnego dnia Hassan.

Okrągły milion, w zielonych albo euro, jak wam wygodniej".

Czy był na tyle głupi, żeby nie obawiać się kary? A może zwierzył się komuś, sądząc, że to starczy za polisę. Tylko komu?

Obserwując jak Mazur wsiada do tramwaju, za­bójca zastanawiał się, czy nie powinien go sprzątnąć? Tu i teraz? Uznał jednak, że nie byłoby mu to na rękę. Mazur żywy, ścigany przez policję, stanowił świetną zasłonę jego akcji, zabity mógłby skłonić śledczych do bardziej wielowątkowego śledztwa. Zresztą, w czym mógł mu zaszkodzić? Ci, którzy cokolwiek wiedzieli - nie żyli. Sowa mógł domyślać się, co jest przygo­towane, ale bez żadnych konkretów. Jeden Opieńko mógłby powiedzieć, kiedy i gdzie nastąpi atak. Ale już nie powie.

Znów pomyślał o Mazurowej. Tak czy siak, dobrze byłoby poznać co wie ta młoda blondynka. Wprawdzie dzień i noc pilnowali ją zmieniający się policjanci, ale nie miał najlepszego zdania o polskich funkcjonariu­szach.

Ponieważ do zmroku było jeszcze dość daleko, postanowił załatwić coś innego, na parkingu przed wypożyczalnią wideo odszukał swój motor, dał pięć zło­tych pilnującemu go menełowi i ruszył wolno w ślad za tramwajem, żywiąc nadzieję, że może wreszcie odkryje miejsce, w którym zaszył się jego przeciwnik.

Ostrożność Mazura, kryjącego się przez resztę dnia na strychu, okazała się niepotrzebna. Tego wieczoru Agnieszka Polińska nie odwiedziła mieszkania brata. Może czaiła się gdzieś w pobliżu i czekała, aż Ryszard wejdzie do środka? A może komenda zleciła jej inne zadanie i wysłała poza Warszawę? Mogła też dojść do wniosku, że czymś spłoszyła Ryszarda i ten więcej nie skorzysta z mieszkania Artura. Siedząc na strychu jeszcze raz rozważał wszystkie posiadane informacje.

Rafał - adwokat - paser - podpułkownik - co mo­gło łączyć tych ludzi? Dlaczego zostali zlikwidowani?

I przez kogo? Same znaki zapytania. Otwarta pozosta­wała też następna kwestia - czy Marysia powiedziała mu wszystko? A jeśli coś przeoczyła, albo wiedziała o czymś, tylko nie przypuszczała, że to takie ważne...

Stanowczo za mało ją przycisnął, powinni jeszcze raz porozmawiać!

Popatrzył na zegarek - dochodziła jedenasta. Młoda pora. Na ulicach kręciło się jeszcze sporo ludzi. Wie­dziony nagłym impulsem założył ciemną perukę, dokleił wąsy, założył okulary zerówki i pojechał na Gocław.

Wieżowiec, w którym przeżył razem z Marysią parę nie najgorszych lat, stał niedaleko Wału Miedzeszyń­skiego, nieco z boku. Idąc ścieżką między blokami natychmiast dostrzegł nieoznakowany wóz policyjny nieopodal wejścia do ich domu. „Pilnują, to niech pil­nują". Mijając go, dzięki otwartym okienkom usłyszał głos centrali wzywający dyżurującego funkcjonariusza, aby się zgłosił. Ten jednak ani drgnął. Dziwne! Ryszard zatrzymał się, podszedł bliżej. Z dwóch metrów wyczuł zapach krwi i fekaliów. Zajrzał do środka. Policjant był już zimny. Ktoś skłonił go do wychylenia się przez okno (widać było ślady krwi na karoserii), a potem niesły­chanie sprawnie poderżnął mu gardło! Cholera!

Spojrzał na okna swego mieszkania. W środku pali­ło się światło. Wyciągnął komórkę Sowy i zadzwonił do domu. Nikt się nie zgłaszał. Ani Maria, ani ochrona.

Wytrychem otworzył drzwi i wbiegł do bloku. Wie­dział, że za chwilę okolica może zaroić się od glin. Ale nie miał wyboru. Mieszkanie zastał nie zamknięte. Już od drzwi poczuł zapach gazu usypiającego. Zatkał usta chusteczką, wpadł do środka i pootwierał na oścież wszystkie okna. Dwaj policjanci spali z twarzami na stole, między rozsypanymi kartami. W telewizji szedł jakiś nocny kryminał.

Dotarł do sypialni. Pusto! Rozbabrana pościel, otwarta szafa, ciśnięta nocna koszula. „Porwali Marysię!" Na moment zrobiło mu się słabo. Mimo wszyst­ko była jego żoną, parę dni temu - najukochańszą żoną...

Myśl, myśl!" - powtarzał sobie. Nagle zauważył wyłamany zamek do łazienki. Tam schroniła się przed napastnikiem? Czy próbowała się bronić, czy też...? Nogą potrącił szminkę leżącą na podłodze, była otwarta. Malowała się na przyjście bandytów?

Napis znalazł po chwili na wewnętrznej stronie deski klozetowej. Parę nerwowych, purpurowych liter... BLUECIT...

Zadrżał. Czyżby Sowa miał jakiś związek z terrory­stami, którzy wysadzili warszawskie centrum handlo­we? Naraz cała seria zbrodni zaczęła nabierać sensu. I to złowrogiego.

Tylko co miał z tym począć? Do głowy przyszedł mu zaledwie jeden pomysł. Szaleńczy. Ale innego nie miał. W notatniku starszego ze śpiących policjantów znalazł komórkowy telefon Agnieszki Polińskiej.

- Rozumiem. Ale my... moglibyśmy porozma­wiać?

- Musimy.

Usłyszał, jak przełyka ślinę.

- Była tam pani 24 czerwca. - Nie..?

- Niewykluczone, że ktoś chce powtórzyć podobny fajerwerk. Być może na większą skalę. Proszę nigdzie nie dzwonić, tylko zaczekać na mnie...

- Ale...

Przerwał połączenie i starannie wytarł słuchawkę. Potem zbiegł na dół, by z automatu na rogu zadzwonić na policję. Po drodze omal nie potrącił emeryta La-skowskiego, który ze swym labradorem wybrał się na wieczorny spacerek.

- To pan już wrócił, panie Rysiu? Coś dawno pana nie widziałem - wołał za nim staruszek.


***

Agnieszka odłożyła komórkę. Od pół godziny sie­działa w ciemnym, pustym mieszkaniu swego brata i zastanawiała się, czy ścigany pojawi się tej nocy. A tymczasem sam zadzwonił.

Nie przyznała się mu, że już jest na miejscu, choć niewiele brakowało, żeby się wygadała. Miała mętlik w myślach. Cały czas nie była pewna, co powinna uczynić. Procedura właściwa dla takich przypadków nakazywała zawiadomić centralę, zażądać wsparcia.

Odrzuciła tę pokusę, świadoma na co się naraża. Jeśli nawet Mazur kłamał, jedynie okazując mu zaufanie miała szansę doprowadzić do jego ujęcia... A jeśli nie kłamał? Naraz poczuła się zagubioną małą dziewczyn­ką, której serce łomoce z emocji.

Odbezpieczyła broń, zapaliła światło i czekała.

Zbliżając się do mieszkania Artura Polińskiego, Ryszard miał wrażenie, jakby wkładał głowę w paszczę lwa. Dobrowolnie ładował się w pułapkę, oczywiście pod warunkiem, że Agnieszka zdecydowała się ją zastawić. Ale, na zdrowy rozum, dlaczego miałaby tego nie zrobić? Złapanie seryjnego mordercy miałoby kapitalne znacze­nie dla jej dalszej kariery. Poza tym wiedział, że nie jest do końca szczera. Już wcześniej uruchomił w stacjonar­nym telefonie Artura opcję umożliwiającą mu podsłuch jego mieszkania. Była tam, ale się nie przyznała. Mimo wszystko intuicyjnie czuł, że młoda policjantka gotowa jest podjąć ryzyko i wysłuchać go, zanim przekaże go w ręce aparatu sprawiedliwości. Ponadto, od czasu ich rozmowy nie uczyniła niczego, co wskazywałoby na zastawianie pułapki. Dzięki podsłuchowi wiedział, że przez następne pół godziny Polińska nie wykonała żadnej podejrzanej czynności. Nigdzie nie zadzwoniła. Owszem, była zdenerwowana, wypaliła trzy papierosy, chodziła nerwowo po pokoju, wzięła prysznic. I nic poza tym. Aha, jeszcze przeładowała broń...

Drzwi zastał niedomknięte, a pokój ciemny.

- Podnieś ręce do góry i zostań na progu! - powie­dział dźwięczny głos. - Dobrze! Teraz obróć się, ręce na ścianę.

Zapaliło się światło. Agnieszka obszukała go zwin nie, wyłuskała zza paska broń, rzuciła ją na tapczan i znów się cofnęła.

Wreszcie mógł jej się przyjrzeć. Gdyby nie trzymana spluwa, wyglądałaby jak modelka, która z tylko sobie wiadomego względu postanowiła zostać przedszko­lanką. Sama łagodność ponadprzeciętnie urodziwej szatynki - figlarny nosek, dołeczki w policzkach... No, może tylko zbyt umięśnione nogi i ramiona jak na modelkę. Taksowała go wzrokiem z nie mniejszym zainteresowaniem.

- A więc tak wygląda wróg publiczny numer jeden?

- powiedziała, popychając ku niemu krzesło. - Siadaj, tylko nie za blisko.

Opowiedział więc. O swoim przyjeździe, nakryciu żony z kochankiem, bójce z Rafałem Sową, przepro­wadzce do siostry. Zrelacjonował z podziwu godną szczerością swój brak alibi, sytuację, w której zastała go wiadomość o śmierci Sowy. Nie taił szczegółów swej wizyty w domu Zenona Sowy, zwracając uwagę, że ktoś, kto był tam przed nim zadbał, aby upozorować śmierć adwokata...

- Załóżmy roboczo, że to wszystko jest prawdą...

- przerwała, patrząc przenikliwie na postawnego męż­czyznę, który mimo beznadziejnej sytuacji nie zamierzał się poddawać. - Ale jeśli nie ty, to kto miałby to zrobić i z jakiego powodu?

- Na razie wiem tylko, że zabójca wyprzedza mnie dosłownie o pół kroku.

Tu opisał, jak spóźnił się do pasera Balcerzaka, którego spalono razem z warsztatem i jak nie zapobiegł Porwaniu własnej żony...

Agnieszka westchnęła.

Dłuższą chwilę zastanawiała się nad jego słowami.

Polińska aż podskoczyła.

Agnieszka ożywiła się:

- Będziesz musiała mnie zastrzelić, bo żywcem wziąć się nie dam...

Nie zastrzeliła go, nawet nie skuła. Nawet jego broń pozostała tam, gdzie ją rzucił. Uruchomiła za to kom­puter brata i przystąpiła do pracy. Z własnej inicjatywy postanowiła sprawdzić informacje Interpolu na temat zabójców do wynajęcia.

Kiedy siedziała tak odwrócona plecami do niego, przebierając palcami po klawiaturze, pomyślał, jak wielkie okazuje mu zaufanie. Przecież będąc seryjnym mordercą, bez trudu mógłby teraz skręcić jej kark. Nic dziwnego, że zapytał:

Wzruszyła ramionami.


VII

24 sierpnia 2005, świt i przedpołudnie.


Chłód i wilgoć obudziły Marię Mazur. Chłód, wilgoć i leśne ptaki, hałasujące gdzieś za wąskim, zakratowa­nym okienkiem.

- Gdzie ja jestem? - zastanawiała się młoda ko­bieta.

Naraz przypomniał jej się moment, kiedy siedząc w łazience poczuła gaz i desperacko sięgnęła po szmin­kę...

- Ratunku! Na pomoc! - krzyknęła. Zabrzmiało to słabo, jak we śnie.

Mimo to ktoś ją usłyszał. Zgrzytnęły zamki w ni­skich, solidnych drzwiach. Zamarła, zawieszona między nadzieją a przestrachem.

- A więc już się pani obudziła? - Ku jej zaskoczeniu strażnik nie przypominał wcale potwora. Był niewysoki, szczupły i tak pospolity, że w tłumie nie zwróciłaby nań uwagi. - Jest pani głodna, czy może na początek przydałaby się kawa?

Jego odpowiedź ją zmroziła..

Poczuła strużkę własnego moczu na udzie. Jednak wstyd był niczym w porównaniu z niewyobrażalną trwogą, jaka skuła jej serce.


***

Około czwartej nad ranem Agnieszka poczuła zmęczenie. Oczy piekły ją od wpatrywania się w mały ekran laptopa. Efekty komputerowych poszukiwań nie okazały się zadowalające. Akta podpułkownika Opieńki były ściśle tajne. Jego nazwisko, oprócz nekrologu, nie pojawiało się ostatnio na łamach prasy. Ślepy tor! Z ko­lei wśród terrorystów szczególnie poszukiwanych przez Interpol nie znaleźli nikogo pasującego do tajemniczego zabójcy grasującego w Warszawie, zakładając że nie był

to beżowy cudzoziemiec z Al Kaidą wypisaną na twarzy, a raczej Europejczyk, dobrze zorientowany w sprawach Polski. W dodatku nie amator. Agnieszka zgadzała się z Mazurem, że musi to być profesjonalista posługujący się równie dobrze garotą, jak bronią palną, używający z wyczuciem trucizn i gazów, co raczej wykluczało ja­kiegoś amatora po krótkim przeszkoleniu.

Zamknęła laptop.

Ku jego zaskoczeniu przystała na tę propozycję. Odważna dziewczyna. Słyszał jak się myje w łazience. Jak się kładzie. Był pod wielkim wrażeniem jej urody. Myślał jednak o Marysi. Niewiernej, głupiej, ale jednak żonie. Czy jeszcze żyła?

Zabójca nie miał wielu problemów ze skłonieniem Marii Mazur do szczerości. Za bardzo bała się bólu, aby zataić przed nim cokolwiek. Wyznała wszystko, włącznie z tym, co pominęła podczas niedawnej rozmo­wy z mężem. Sowa wrócił z Niemiec ze sporą zaliczką, nie mówił jednak na czym polega ten interes. Dopiero jakiś tydzień przed śmiercią, po pijaku wyrwało mu się: „Jak chcą mieć drugie Blue City, muszą mi słono zapłacić!". Ostatniego wieczoru przed śmiercią, dziwnie podniecony, przyniósł Marysi tysiąc dolarów. Wtedy też zorientowała się, że nosi ze sobą broń - sieg sauera z zapasowym magazynkiem. „Strzeżonego pan Bóg strzeże" - wyjaśnił.

Kiedy dłuższą chwilę nie zadawał pytań, uniosła ku niemu zapłakane oczy.

Kłamie suka! Skoczył ku niej, chwycił za gardło, przycisnął. Czuł jak jej serce tłucze się niczym u ran­nego ptaka. Niedługo trzymał, ale wystarczyło. Gdy puścił, wykrztusiła, z trudem łapiąc powietrze:

Kajdankami przykuł Marię, po czym ruszył w stro­nę miasta. Już poprzedniego dnia zlokalizował dom, w którym znajdowała się kryjówka Ryszarda. Zastana­wiał się, jaką śmierć powinien wybrać dla swego prze­ciwnika. Najlepiej naturalną. Do samobójstwa raczej go nie skłoni. Ale dobrze upozorowany skok z okna albo wybuch gazu...

Znowu miał szczęście. Niedługo musiał czekać pod starym blokiem. Parę minut po ósmej rozpoznał Mazura, jak w przebraniu emeryta wychodził z bramy. Towarzyszyła mu wysoka, przystojna blondynka, o sportowej sylwetce. A to kto znowu?

Emeryt pokuśtykał w stronę kiosku z gazetami, natomiast młoda kobieta przeszła dwie ulice i na par­kingu strzeżonym wsiadła do passata. Z trudnych do sprecyzowania powodów nie podobał mu się ten wóz, ani ta kobieta. Obiecując zająć się Mazurem nieco póź­niej, pojechał za nią. Oczywiście zachowując bezpieczny dystans. Fala gorąca zalała go, kiedy po przejechaniu zaledwie kilkuset metrów dziewczyna zajechała do pałacu Mostowskich. Policjantka!

Czyżby ogłoszony pościg za Mazurem był jedynie zmyłką, a w istocie eks-komandos współpracował z policją?

Na odprawie po prostu huczało. Do listy zbrodni przypisywanych Mazurowi dopisano zaszlachtowa-nego policjanta i niewierną żonę. Co prawda, podin­spektor Lis uważał, że porwana Maria Mazur nadal żyje (gdyby mąż chciał ją zabić, nie zajmowałby się usypianiem policjantów ochrony, tylko załatwiłby całą trójkę w mieszkaniu), jednak jego szef, inspektor Śliwa, stwierdził wprost:

- Nie doszukiwałbym się specjalnej logiki u szaleń­ca, opętanego zazdrością. No, chyba że panna Agniesz­ka ma coś do powiedzenia w tej kwestii.

Oczy wszystkich zwróciły się na młodą psycholożkę.

- Proszę wybaczyć, ale moim zdaniem to nie trzyma się kupy. Jeśli zabójstwo Rafała Sowy i po­rwanie żony od biedy mieszczą się w logice oszala­łego z zazdrości paranoika, to zabójstwo adwokata i pasera wskazuje, że musi chodzić o rozgrywki na innym tle...

Polińska spłonęła ciemnym rumieńcem i umilkła.

Do końca narady nie powiedziała nic więcej, ale gdy znalazła, się w swoim pokoju napisała długi maił do brata. Potem skopiowała go na dyskietkę i wcze­snym popołudniem wysłała go z pobliskiej kawiarenki internetowej. Poprawiając szminką usta zauważyła w lusterku, że jakiś bezbarwny facet przy barku przy­gląda się jej ukradkowo.

- Ma dziwny gust - oceniła. - Po zarwanej nocy wyglądam wyjątkowo fatalnie.

- Masz wiadomość - powiedziała kapitan Susan Pemberton, wychodząc z łazienki. - Koniec sjesty!

Artur otworzył oczy. Przez moment zatrzymał wzrok na posągowych kształtach swej zwierzchniczki, potem niechętnie odwrócił się w stronę monitora laptopa, gdzie pulsowała ikona Yahoo Messenger.

Któż mógł mu zawracać głowę w porze sjesty?

Czarnoskóra „Nilocka Wenus", jak zwykł ją nazy­wać, naga jak Pan Bóg ją stworzył, przepłynęła koło Polińskiego, kierując się w stronę kuchni. Mocna, smolista kawa była stałym elementem ich popołudniowego rytuału, podobnie jak seks, poprzedzający krótką drzemkę.

Za oknem wielkie miasto spowolniło swój rytm. Osłabł ruch uliczny. Nie odzywał się muezin, którego zawodzenie, niosące się pięć razy dziennie ponad zasie­kami oddzielającymi bazę od reszty świata, wyznaczało rytm tutejszego życia.

Wypili kawę, a pani kapitan błyskawicznie ubrała się w swój mundur. Od popołudniowej odprawy u gene­rała Marvina Smutsa dzielił ją kwadrans. Tymczasem Artur naciągnął bokserki i siadł przy komputerze.


VIII

24 sierpnia 2005, popołudnie i noc.


Zabójca poczuł spojrzenia Połińskiej, przesuwające się po jego postaci, ale nie zareagował. Nie odwracając wzroku, spokojnie dopił bezalkoholowe piwo. Wcze­śniej widział jak policjantka uruchamia komputer, wsuwa własną dyskietkę, wysyła maiła. Kiedy wyjdzie z kawiarenki dowie się, do kogo skierowana była ta korespondencja.

Zastanawiał się, do czego oboje z Mazurem mogli się dotąd dogrzebać? Prawdopodobnie do niczego. Przypominał sobie rozmowę z Opieńka i ostatnie zda­nie podpułkownika: „Nie wiem dlaczego tak interesuje pana ta historia, ale mogę pana zapewnić, że nikt nie wie o sprawie, mój bezpośredni szef już nie żyje, jego zwierzchnicy na pewno woleli zapomnieć. Zresztą, dziś to jedynie ciekawostka. Jednym słowem tajemnicę zna tylko nas dwóch".

A teraz tylko ja" - uśmiechnął się w duchu Hassan.

Alkaloid podany w kawie sprawił, że Opieńko zmarł jeszcze tamtej nocy. Trzeci człowiek, który mógł coś wiedzieć o operacji „Hydra" rzeczywiście kopnął w ka­lendarz jeszcze przed Okrągłym Stołem, a ci wyżej...?

Mówiłem panu dwa miesiące temu, dlaczego nigdy nie kłapną dziobem - tłumaczył podpułkownik. - Za dużo to by ich kosztowało. A właściwie, dlaczego tak to pana interesuje, po tylu latach? Nigdy nie doszło do planowanej operacji. To, co można było ukraść, zostało ukradzione. Tylko ja żyję jak dziad. Nie ma sprawiedli­wości na tym świecie!" - stary ubek uniósł opuchnięte, przekrwione oczy na swojego rozmówcę. „Na co to się panu może przydać?"

Moja sprawa!"

Pozostawał jeszcze syn tego Niemca. Ale od dzie­sięciu lat nie podejmował sprawy. Być może nawet o niej nie wiedział. Dlaczego miałby zająć się nią akurat w ostatnim tygodniu, tuż przed wielkim finałem? Teo­retycznie wszystko jest możliwe, ale tylko teoretycznie. Gdyby nawet ktokolwiek jakimś cudem podjął trop, odszukał Niemca i skłonił go do mówienia, będzie po wszystkim, a sam Hassan (Horst, Henryk, Harry-nie­potrzebne skreślić) będzie na Małediwach relaksować się w ramionach Fatimy, Dżamili, czy Sary. Bo choć islam surowo zabrania prostytucji, wobec niezłom­nych rycerzy Allacha stosowane są dużo łagodniejsze kryteria.

Widząc, że Polińska wychodzi z kawiarenki, miał chęć natychmiastowego ruszenia za nią. Ale powścią­gnął się. Dobrze zrobił. Dochodząc do rogu, funk­cjonariuszka jeszcze raz wyjęła lusterko i udając, że poprawia usta popatrzyła wstecz. Nie zobaczyła go. Jednak, co ciekawe, zamiast wrócić do komendy, pójść po samochód lub skierować się do kryjówki Mazura, ruszyła pieszo w zupełnie innym kierunku. Poszedł w dyskretnej odległości za nią. Specjalne szkła w jego okularach pozwoliły widzieć mu dziewczynę jak przez lornetkę. Doszedł za nią aż do placu Krasińskich. Tam

Agnieszka weszła śmiało do budynku Instytutu Pamięci Narodowej.

- Kurwa mać! - zaklął po polsku Hassan. – Niucha coraz głębiej, pieprzona dziwka!

Wrócił biegiem do kafejki internetowej. Spędził ze stanowiska jakiegoś gnojka buszującego w sieci i pró­bował sprawdzić, dokąd mailowała Polińska. Spotkał go zawód. Ślad po przesyłce zniknął. Ktokolwiek był odbiorcą tej poczty, posiadał znakomite zabezpieczenia, a Hassan nie mógł przecież na oczach ludzi dorwać się do twardego dysku.

- Sama wydałaś na siebie wyrok – pomyślał o polskiej policjantce. I nawet zrobiło mu się trochę
przykro.


***

Stasio Erlich był twardym facetem. Bezlitosnym tropicielem tajnych agentów i ich ubeckich inspiratorów. Jednak zawsze na widok byłej narzeczonej miękł niczym wosk w zapalonej świecy. Mimo że po ich roz­staniu ożenił się, miał roczne bliźniaki, jakąś cząstką swej podświadomości wierzył, że kiedyś Agnieszka do niego wróci.

Bez większych oporów obiecał jej pomoc, nawet gdyby miało to oznaczać delikatne naruszenie proce­dur IPN-u. Pisząc pracę o inwigilacji opozycji zetknął się parę razy z postacią Opieńki. Jednak i on wiedział o podpułkowniku bardzo mało. Ów oficer był przed sierpniem uważany za asa departamentu do spraw zwalczania opozycji, w stanie wojennym nie odegrał większej roli, przeniesiony na głęboką prowincję do­trwał do emerytury na podrzędnych stanowiskach. Z krążących plotek wynikało, że nie cieszył się sympatią generała Milewskiego. Z drugiej strony nie przepadał za nim również Kiszczak. To jednak nie tłumaczyło długotrwałej niełaski, zwłaszcza, że nie łączono go z żadną z afer, które w tamtych czasach wstrząsnęły resortem.

- Na mój nos, w okresie karnawału Solidarności musiało się zdarzyć coś, co popsuło mu karierę. Nie mam pojęcia, co. Ale jeśli istnieją choć śladowe in­formacje, dowiem się - obiecał Erlich. - Jak cię mam
łapać? Może wpadłabyś któregoś dnia do mnie. Mam pełny luz, Kaśka i dzieciaki wracają od teściów dopiero we wrześniu.

Zignorowała niewyszukaną propozycję, podała mu adres prywatnego maiła i zwinnie cofnęła się przed pożegnalnym pocałunkiem.

Wychodząc z gmachu Instytutu Pamięci Narodowej znów odniosła wrażenie, że jest obserwowana. Staran­nie powiodła okiem po okolicy. Nie dostrzegła jednak nikogo podejrzanego.

- Czego się tak denerwujesz dziewczyno – zganiła się. - Przecież nikt nie domyśla się, że współpracujesz z Mazurem, nikt nie wie o twoim prywatnym śledz­twie.


***

Pod nieobecność Agnieszki pochylony nad lapto-pem Mazur zajmował się analizą ogólnodostępnych informacji, które młoda policjantka ściągnęła dla niego wcześniej z serwera MSW. Przejrzał informacje o wszystkich niewyjaśnionych zabójstwach, podej­rzanych zgonach i incydentach z ostatnich dwóch tygodni. Szczególnie jedna sprawa wzbudziła jego za­interesowanie. Wypadek Wasyla Bogomoła, kierowcy tira, wracającego na pusto z Niemiec przez Polskę na Białoruś! Podczas zamiany koła pod Terespolem Bo-gomoł został uderzony przez jakiś niezidentyfikowany samochód, który oddalił się z miejsca wypadku. Na miejscu wypadku nie znaleziono ani śladów hamo­wania, ani odprysków lakieru z samochodu zabójcy. Wasyl Bogomoł nie był notowany w polskiej bazie danych, a firma z Mińska, w której pracował, nie pro­wadziła dotąd interesów na terenie Polski. Incydent wyglądał na perfekcyjne zabójstwo upozorowane na nieszczęśliwy wypadek.

- Czy mogłabyś sprawdzić w informacji celnej, co przewoził do Niemiec ów Białorusin i dla kogo? – zwrócił się do Agnieszki, gdy ta powróciła do ich kryjówki.

Sprawdzenie nie okazało się szczególnie trudne. Ładunek stanowiły części zamienne do samochodów produkcji rosyjskiej.

Bardziej owocne okazało się wrzucenie numerów rejestracyjnych tira do policyjnej bazy danych. Prze­jeżdżający przez Polskę samochód został odnotowany przez informatora śledzącego pewnego pasera. Mazur aż podskoczył. Ów paser - Eugeniusz Balcerzak - pro­wadził warsztat samochodowy przy wale Miedzeszyń­skim i był kolejną ofiarą tajemniczego zabójcy.


***

Zabójca stał na muranowskim podwórku, wpa­trując się w smugę świateł sączącą się z mieszkania Artura Polińskiego. Agnieszka i Ryszard znajdowali się w środku.

Co tam robili? Analizowali zebrane dane? Kochali i? A może i jedno i drugie.

Odczuwał przemożną chęć wtargnięcia do środka i szybkiego zabicia tych dwojga. Pohamował się jednak. Bynajmniej nie z powodu perspektywy walki z dwójką uzbrojonych zawodowców. Dałby sobie radę z trzykroć większymi siłami. Sprawę należało rozwiązać fine- i zyjniej. Wiele wskazywało na to, że Mazur i Polińska działają poza oficjalnymi strukturami policji. Nawet jeśli coś odkryli, najprawdopodobniej zachowali to dla siebie. Była to dla Hassana okoliczność sprzyjająca, zwłaszcza, że do dnia Zero pozostało bardzo niewiele czasu. Jeśli mieli zginąć, to ich śmierć nie powinna wzbudzić niczyich podejrzeń. Miał na to opracowany sposób...

Stojąc pod prysznicem Agnieszka myślała o męż­czyźnie za ścianą. Ryszard podobał jej się. Myślała o tym z pewnym rozdrażnieniem. Dotąd była prze­konana, że wszyscy faceci to albo jajogłowe mięczaki albo prymitywne samce, zakochane w sobie. Z obu gatunkami miała doświadczenie tyle bogate, co mało satysfakcj onuj ące.

- Ani się waż! To żonaty facet, wprawdzie żona go zdradza, ale to jeszcze nie powód, żeby iść z nim do łóżka! - mruknęła do siebie, widząc jak stwardniały brodawki jej piersi. Szybko z gorącego przełączyła tusz na lodowaty.

Owinięta ręcznikiem wyszła do pokoju. Przez uchy­lone drzwi widziała, jak Mazur rozstawia dla siebie połówkę w kuchni.

- Właściwie moglibyśmy zmieścić się na jednym tap­czanie - powiedziała, nie wierząc, że mówi to na głos.

Ryszard wsunął głowę do pokoju.

- Czy pozwolisz, że pomówimy o tym kiedy indziej? - rzekł i delikatnie zamknął drzwi.

- Wciąż kocha tę swoją żoneczkę, mimo jej zdrady! - pomyślała z lekkim żalem. - Chociaż było to z jego strony nawet urocze. Zwłaszcza, że nie miał żadnej pewności, czy Maria Mazur jeszcze żyje.

Minęła północ. Zabójca nadal tkwił vis-a-vis okien mieszkania Artura Polińskiego, walcząc z pokusą po­wrotu do domu na pustkowiu. Ciepła kąpiel, drobny drink (ze względu na trwający dżihad sam udzielił sobie dyspensy), potem spacerek do piwnicy, gdzie na swój los oczekiwała skrępowana Marysia Mazur.

- Zapewne zrobiłaby wszystko, czego bym od niej zażądał, a nawet jeszcze więcej - pomyślał Hassan i na moment poczuł podniecenie.

Na to jednak miał jeszcze czas. Najpierw należało zrobić porządek z komandosem i piękną policjantką. Wprawdzie węszyli po omacku, ale na pewno domyślali się jego istnienia? Wizyta w IPN-ie wskazywała, że idą tropem podpułkownika Opieńki. Kto wie, co na temat tego zgreda znajdowało się w archiwach? Może nie wszystkie dokumenty zostały zniszczone? W którymś momencie mogliby domyślić się, o co idzie gra. Sam Hassan vel Horst, alias Henryk, nie był naturalnie za­grożony, ale sprawa... Jeśli pojawią się choć najmniej­sze podejrzenia wśród polskich służb specjalnych, że coś się kroi - to wróci z niczym.

W najwyższym oknie zgasło światło. Czy powinien zaatakować teraz? Gdyby chodziło tylko o prostą likwi­dację tej dwójki... Za wcześnie. Niech usną. Zabójca miał o wiele bardziej misterny plan. Niechętnie zapalił motocykl i pojechał na krótko zdrzemnąć się do jednej ze swoich nieodległych kwater.


***

Męczący sen trapił Mazura. Śniła mu się jego własna żona idąca w białej sukni przez Plac Zamko­wy w stronę Pałacu Ślubów. Dobiegał do niej, Maria odwracała się, lecz kiedy chciał ją wziąć w ramiona, zorientował się, że kobieta ma twarz Agnieszki. Potem następował przeskok czasowy - który przenosił go w sam środek nocy poślubnej. Ich mieszkanie roz­świetlała dziwna poświata i wówczas orientował się, że kobieta leżąca pod nim ma wprawdzie twarz Marysi, ale ciało policjantki.

Obudził się przerażony, że to może nie być sen, tylko rzeczywistość.

Ale nie. Spał sam. W kuchni pod ciemnym prosto­kątem świetlika. W pokoju obok słyszał jak Polińska przewraca się na tapczanie. Zapewne też miała złe sny. Pytanie tylko, czy to, co się JEMU śniło, było aż takim złym snem? Odwrócił się na lewy bok i wbił twarz w po­duszkę. Jutro czeka ich kolejny ciężki dzień.

Wystarczy poczekać ze dwie godziny" - pomyślał. - „I sprawa będzie zamknięta. A potem pozostanie tylko dotrwać do końca miesiąca i bez najmniejszych przeszkód spuścić na te wszystkie niewierne psy dru­zgocącą pieść Boga!".

Hassan nie spał długo. Trzy, może cztery godziny. Nad ranem, kiedy innych morzy najgłębszy sen, zabój­ca był już na nogach, wyprowadził z garażu motocykl. Po kwadransie znalazł się w bloku na Muranowie. Bez trudu dostał się na dach. Świetlik znalazł uchylony. Świetnie się składa-jego przeciwnicy byli rozkosznie nieostrożni. Wrzucił dwie kapsułki z gazem. Usłyszał delikatny trzask pękającego szkła. Nawet się nie obu­dzili. Doskonale! Niech zasną jeszcze głębiej. Teraz należy tylko odczekać, aż obecność gazu stanie się niewyczuwalna w ich organizmach, później dostanie się do środka i zainscenizuje wymianę strzałów. Ma­zur zginie na miejscu, a Polińska wykrwawi się na śmierć.


IX

25 sierpnia 2005, ranek.


Zaszczekał pies... Blisko, nawet bardzo blisko. Śpiąca płytkim, nerwowym snem Maria Mazur obu­dziła się i gwałtownie usiadła na posłaniu. Szczekanie powtórzyło się, po czym przeszło w ujadanie. Coraz bliższe. Nie przesłyszała się! Cud! Od chwili porwania oprócz ptaków nigdy żadna żywa istota nie znalazła się tak blisko jej więzienia. Podniosła się ze swego łóżka. Kajdanki, którymi została przykuta do żelaznego stelaża pozostawiały jej pewną swobodę ruchu. Mogła sięgnąć do kranu z wodą, a także skorzystać z nocnika.

- Ratunku, ratunku! - krzyknęła. Jednak dźwięk, który wydobył się z jej ust był słaby, cichusieńki, jak w upiornym śnie. Próbowała wołać donośniej, ale z wy­schniętych ust wychodził jej jedynie żałosny skrzek.

Za oknami było prawie jasno. Coraz szybciej zbliżał się świt. Od wielu godzin jej cerber nie dawał znaku życia.

- Pomocy! - Zawołała. Tym razem, zabrzmiało to nieco głośniej.

Najpierw za oknem pojawił się pies, biszkoptowy labrador. Potem nogi w butach z cholewami.

- Jest tu kto? - usłyszała głos niski, ciepły, od pierwszego dźwięku wzbudzający zaufanie.

Przybysz tymczasem przyklęknął przy okienku. Zobaczyła wąsatą, czerstwą twarz.

Kroki oddaliły się. Potem usłyszała jak leśniczy szamoce się z jakąś klamką. Marysi chciało się krzy­czeć z radości.

Myliła się.


***

Około jedenastej czasu miejscowego w Bagdadzie było już upalnie jak w piekle. Kto żyw ukrył się we­wnątrz domów lub w cienistych ogródkach prywat­nych willi i ulicznych kafejek. Nawet terroryści zalegli na dobre w swoich kryjówkach i w mieście panował gorący, duszny spokój. Informator Artura umówił się z nim w ciemnym zaułku Sadr City, tej części Bagda­du, do której, mimo trwającej oficjalnie normalizacji, mógł się zapuścić jedynie Europejczyk wariat, albo ktoś doskonale znający język i w dodatku wyglądający na Araba. Poliński należał do tej drugiej kategorii i dlatego spokojnie realizował zamówienie siostry. Sprawdzał irackie kontakty Rafała Sowy. Jednak ani protokół z wewnętrznego śledztwa, ani kontakty z tubylcami, mającymi styczność ze sprytnym kombinatorem, nie przyniosły żadnych rewelacji na jego temat. Zabity Polak i owszem, był niezłym cwaniakiem - przemyt­nikiem alkoholu, nielegalnym biznesmenem, jednak jego partnerami byli wyłącznie przedstawiciele mniej lub bardziej nielegalnego interesu, nie zaś przeciwni­cy irackiej władzy. Poliński postanowił pójść drugim tropem podsuniętym przez siostrę - dowiedzieć się czegoś o terroryście - Europejczyku, pracującym dla Al Kaidy.

Oficjalna lista białych bojowników, poszukiwa­nych przez Interpol i Specjalny Komitet powołany przez Amerykanów, w większości przypadków doty­czyła nawiedzonych idiotów: Niemców, obywateli byłej Jugosławii, a nawet Brytyjczyków, którzy uwiedzeni ideologią dżihadu, jak prawdziwi religijni zeloci poszli śladem mudżaheddinów Bin Laddena. Żaden z nich nie wyglądał jednak na następcę legendarnego Carlosa. I co ważne, nie słyszano o nikim, kto wcześniej miał jakiekolwiek związki z Polską. Artur nie rezygnował, dysponował wszak kontaktami sięgającymi niekiedy głębiej niż Interpol, oraz informatorami gotowymi po­dzielić się wiedzą z agentem rosyjskiego wywiadu, za jakiego uchodził w tutejszym światku. Najwięcej obie­cywał sobie po Grubym Selimie, znanym handlarzu bronią, żywym towarem, a także informacjami...

Hassan nie lubił marnować czasu. Dwie godziny, które dzieliły go od rozprawy z Agnieszką i Ryszardem postanowił wykorzystać, zaglądając do Marii Mazur. Nie widział jej od wielu godzin i odczuwał w związku z tym nieokreślony niepokój. Wprawdzie zabezpieczył się na każdą okazję, ale jak się mówi: „Strzeżonego Allach strzeże!".

Jeśli wszystko pójdzie dobrze, a dlaczego miałoby nie pójść, już wkrótce porwana kobieta nie będzie mu do niczego potrzebna, ani na wabia, ani do szantażu... Odpowiednio głęboki grób w lasku ostatecznie rozwiąże sprawę.

Z szosy skręcił w zarośniętą, od dawna nieużywaną drogę, pilnie uważając, żeby motocykl przypadkiem nie wykonał kozła na którymś z sosnowych korzeni, przerastających ścieżkę na podobieństwo żył w mięsie. Był dość blisko zrujnowanego domu, kiedy dobiegło go szczekanie psa. Zaniepokoił się. Jakiś bezpański kundel dostał się na parcelę. A może...? Zeskoczył z motocykla i pobiegł ku domowi. Był kilkanaście me­trów od niego, kiedy zobaczył otwarte drzwi i leżącą na schodach torbę i letnią kurtkę... Padł na ziemię.


***

Drzwi były naprawdę solidne. Leśniczy dość długo dłubał nożem w dębowym drewnie, zanim udało mu się nadwątlić osadzenie zamka i sforsować wejście. W mię­dzyczasie pies ucichł i niemo asystował jego zabiegom. Wreszcie znaleźli się w środku. Zaraz w sieni odnalazł uchylone drzwi prowadzące do piwnicy. Skoczył ku nim. Bobik zaszczekał ostrzegawczo, ale Majewski nie zwrócił na to uwagi. Biegł w dół po wąskich schodkach i w półmroku nie zauważył drutu naprężonego tuż nad ostatnim stopniem...

Eksplozja nastąpiła błyskawicznie. Fontanna ognia i kawałków cegieł wystrzeliła w niebo. Budynek pękł na dwoje, potem zapadł się, grzebiąc kobietę, leśnicze­go i jego psa. Zabójca, leżąc na ziemi, instynktownie przysłonił uszy. Miał pecha, kawałek szamotowej cegły z komina trafił go w głowę.

Stracił przytomność.

Mazur obudził się dopiero koło południa. Ból głowy, niesmak w ustach, powiedziały mu sporo, resztki szkła z rozbitych fiolek były jeszcze wymowniejsze.

- Poluje na nas, sukinsyn!

Wbiegł do pokoju i potrząsnął Agnieszką. Nadal spała. Na kuchennym zegarze dochodziła dwunasta. Nieźle pospali. Sprawdził broń. Naładowana. Potem drzwi. Nadal zabezpieczone. Ki diabeł? Przeciwnik uśpił ich, ale nie wykorzystał tego. Dziwne, bardzo dziwne. Tak czy siak, dotychczasowa kryjówka była spalona i należało ją jak najszybciej opuścić.

- Agnieszko, obudź się, Agnieszko...

Koc zsunął się na podłogę, ujawniając sporo z wdzięków policjantki. Poklepał ją po policzku, potem uderzył mocniej. I nagle opalone ramię, chwyciło go i przyciągnęło do siebie.

- Dzień dobry, mój rycerzu - wymamrotała dziew­czyna, nie otwierając oczu.


***

Selim czekał na Artura na zapleczu sklepu z dy­wanami, stanowiącego przykrywkę jego działalności. Zachowywał się wyjątkowo dziwnie. Zapomniał za­proponować zwyczajowej kawy. Nie patrzył w oczy. A kiedy usłyszał pytanie Polińskiego, jeszcze bardziej Poszarzał na twarzy.

Poliński nie zlekceważył ostrzeżenia. Dotąd infor­macje uzyskane od Selima, w którego oczach uchodził za agenta KGB, okazały się cenne i opłacalne. Skąd ta panika, właśnie teraz?

Zrozumiał, kiedy znalazł się na ulicy i natychmiast wypatrzył trzy postacie podążające za nim. Czy byli to ludzie Selima, czy ktoś inny, kto go kontrolował?


***

Musnęła go ustami i natychmiast wstała. Bardzo dobrze. Amory były ostatnią rzeczą, jaka w tej sytuacji mogła przyjść Mazurowi do głowy.

Wyjaśnił z trudem łapiącej równowagę policjantce, co się stało.

- Kto?

- Ten, który cały czas znajduje się pół kroku przed nami. Podejrzewam, że zamierzał upozorować nasze samobójstwo lub zainscenizować scenę tak, żeby wy­glądało, iż pozabijaliśmy się nawzajem.

W trakcie wymiany zdań ubrał się w sutannę z za­pasów Artura i założył koloratkę. Do teczki spakował najbardziej niezbędne rzeczy. Potem ostrożnie wyjrzał przez okno. Nikogo!

Zanim otworzył drzwi, bojąc się, że mogą być za­minowane, kazał Polińskiej położyć się na kafelkach w łazience. Ale żadna eksplozja nie nastąpiła. W tym czasie Agnieszka sprawdziła stacjonarny telefon (był czynny!}, potem swoją komórkę. Wyświetliło się pięć nie odebranych rozmów, oraz jeden SMS.

Co się z tobą dzieje? Natychmiast się odezwij!" - pi­sał podinspektor Lis, szef grupy operacyjnej. - „Mazur znowu uderzył!".

Zamach na Polskę


X

25 sierpnia 2005, popołudniu.


Hassan vel Horst alias Henryk nie zabił swych prze­ciwników bynajmniej nie z powodu nagłego przypływu miłosierdzia. Po prostu nie mógł tego zrobić.

Od paru godzin znajdował się w pachnącej pastą do podłóg i tanimi środkami dezynfekującymi izolatce ma­łego podwarszawskiego szpitala. Cóż za przypadek!

Minując swą kryjówkę na wypadek, gdyby Maria Mazur uwolniła się z kajdanek, albo gdyby na pust­kowiu pojawił się nagle rycerz wybawca, nie wziął pod uwagę możliwości, iż sam znajdzie się w polu rażenia i oberwie w czoło kawałkiem cegły.

I tak powinien dziękować Allachowi, że ów cera­miczny pocisk tracił właśnie swój pierwotny impet, dzięki czemu nie podzielił losu Marii Mazur, leśniczego i jego psa. Nieprzytomnego zabójcę zabrała, pierwsza karetka pogotowia, która pojawiła się na miejscu zaj­ścia, kilkanaście minut przed przybyciem policji. Parę minut później któryś z gapiów, którzy na tym bezlu­dziu wyroili się nie wiadomo skąd, zainteresował się Porzuconym w krzakach motocyklem zabójcy. Kluczyki tkwiące w stacyjce wręcz zachęcały do przywłaszczenia bezpańskiego mienia. Toteż zanim jeszcze funkcjona­riusze zaczęli dopytywać się o świadków dramatycznego zdarzenia, sfatygowana, lecz niezawodna yamaha znalazła, się już głęboko pod sianem w stodole Zdzisława Ciepucha, oficjalnie bezrobotnego, specjalisty od doraź­nych prac budowlanych, który ostatnio, ze względu na ukraińską konkurencję, więcej pił niż murował.

Jakoś nikt nie zadbał o przesłuchanie rannego, przewidziano je na później. Obsługa karetki, która przy­wiozła Hassana do szpitala, umieściła nieprzytomnego w pojedynczym pokoiku obok izby przyjęć, wpisując ze znalezionego w kieszeni dowodu osobistego nazwi­sko „Henryk Kowalski" i adres w Katowicach. Lekarz określił stan pacjenta jako stabilny i nie wymagający interwencji chirurga. Nic dziwnego, że pozostawiono sprawy normalnej procedurze. Do rentgena była spora kolejka, neurolog wziął dzień wolny, toteż „Kowalski* nie niepokojony przez nikogo, nawet nie przebrany w ciuchy szpitalne, spokojnie dotrwał do godzin po­południowych. Nikt nie zbadał jego butów i nie odna­lazł ukrytego tam pistoletu, podobnie rzecz się miała z nożem w rękawie.

Wprawdzie policja, zajęta przetrząsaniem rumowi­ska w poszukiwaniu kolejnych ofiar, dowiedziała się o rannym mężczyźnie dość późno, to zanim ustalono, w którym szpitalu przebywa, minęła pierwsza po po­łudniu. Wtedy zapanowało ożywienie.

Zarumieniła się.

- Pod nieobecność brata opiekuję się jego garsonierą, czasem tam nocuję. Ale może mi powiesz, co się właściwie stało?

W paru słowach poinformował ją o eksplozji w zruj­nowanym domy w środku podwarszawskiego lasu.

Mazur, przebrany za księdza, czekał na Agnieszkę w parku, niedaleko Arsenału. W kilkunastu słowach opisała mu sytuację. Zobaczyła, że pobladł na wzmian­kę o prawdopodobnej śmierci Marysi. Prosił jednak, by kontynuowała swą opowieść. Najbardziej zaintereso­wała go wzmianka o „Henryku Kowalskim".

Dochodząc do niskich szpitalnych pawilonów, roz­rzuconych wśród wiekowych sosen, Polińska czuła ło­motanie serca. Czyżby prawdziwy sprawca serii zbrodni był o wyciągnięcie ręki? I to w dodatku nieprzytomny. Prawie bezbronny?

W holu oczekiwało ją dwóch miejscowych policjan­tów. Znali cel jej wizyty.

- Po co? - zdziwili się szczerze. - To na pewno jakiś przypadkowy spacerowicz. „Góra" mówiła, że w tej sprawie porachunki gangsterskie nie wchodzą w grę...

Przytaknęli. Jeszcze bardziej zdziwili się, gdy Agnieszka dochodząc do izolatki wydobyła spluwę. Otworzyła drzwi kopniakiem.

Wpadli za nią. Niestety pokój był pusty.

Zabójca ocknął się równie szybko jak stracił świado­mość. Chwila wystarczyła, by zorientował się gdzie jest.

No to mają mnie!" - przemknęło mu. „Cóż za idiotyczna wpadka!" Nie stracił jednak zimnej krwi. W oknie nie było krat, a na korytarzu strażnika. Naj­prawdopodobniej miejscowe łapsy nie wiedziały jeszcze, kto wpadł im w ręce. Tym lepiej! Ciągle miał na sobie własne ciuchy. Buty i kurtkę znalazł w szafce. Patała­chy! Zwinnie wyskoczył przez okno. Nie wziął pod uwa­gę swego stanu. Tak silnie zakręciło mu się w głowie, że omal nie stracił przytomności. Pozbierał się jednak. Wziął kilka głębokich oddechów. Potem przelazł przez niski płot. Bocznymi uliczkami dotarł do stacji kole­jowej i wsiadł w podmiejski pociąg do Warszawy. Gdy ruszał, zobaczył, jak ze składu przybyłego z przeciwnej strony, wysiada postawny, młody księżulo.

Mazur.

Pohamował chęć natychmiastowego rozprawienia się z byłym komandosem. Jeszcze nie teraz. Nie wol­no mu się ujawnić! Najważniejsze to odnaleźć własny motocykl, możliwie z całym wyposażeniem, zanim ten wpadnie w ręce policji. Pocieszał się, że gdyby mieli już tę yamahę, on sam dużo lepiej pilnowany siedziałby w szpitalu na Rakowieckiej, a nie w tej dziurze.

Później miał bardzo żałować tego niefrasobliwego żartu.

- Yamaha. Motocykl marki yamaha! – Powtórzył zabójca. - Kto zabrał go z lasu? Mów!

Leszek Pełka był wściekły. Po cholerę dał się zapro­sić na piwo przez nieznajomego, po co opowiadał mu o detonacji... A najgorsze, że pozwolił się wyprowadzić na puste podwórko, na zapleczu knajpy. W grupie wio­skowych osiłków był mocny, szczególnie w gębie, ale teraz miał miękkie nogi. Jego rozmówca, kiedy stawiał piwo wyglądał na niegroźnego frajera, może trochę wścibskiego. Teraz w jego postawie zaszły niepokojące zmiany. Oczywiście, Pełka nie należał do tych, których łatwo zastraszyć.

Chwycił chłopaka i choć ten próbował jeszcze wierzgać, jednym ruchem złamał mu nadgarstek. Pełka zawył, a potem, cicho jęcząc, zaczął powtarzać:

- Ma go Ciepuch, Zdzisiek Ciepuch... Auuu! Co pan mi zrobił? Co pan mi zrobił?!


***

Tego dnia Hassan mógł pozwolić sobie na wielko­duszność!

Nie zlikwidował wieśniaków, którzy ukradli jego motor, tym bardziej, że nie dobrali się do żadnej z licznych skrytek. Nie potrzebował dodatkowych trupów, niepotrzebnych śledztw. Nie chciał zdradzać komukolwiek, że istnieje. Tygodnie miną, nim policja, wspólnie z niemieckimi kolegami ustali (albo i nie), co stało się z prawdziwym Kowalskim. Miał nadto pewność, że nawet ten obwieś, któremu złamał rękę, Pełka, będzie trzymał język za zębami. Któż będzie się chwalił kradzieżą cudzego mienia? W gruncie rzeczy powinien podziękować tym złodziejaszkom. Gdyby tak szybko nie zajęli się yamahą, motor wpadłby niechybnie w ręce policji, a ta szybko znalazłaby broń, zapalniki i temu podobne gadżety, nie służące bynajmniej miłej i niewinnej rozrywce. Jego misja byłaby skończona. Upewniony, że sam Allach czuwa nad jego zadaniem, zmówił krótką modlitwę i zapalił maszynę.

Nie po raz pierwszy musiał improwizować. Nie cierpiał nie załatwionych spraw. A działalność Mazura i Polińskiej, komplikowała mu akcję. Był pewien, że nie wrócą już do swej kryjówki na Muranowie. Szkoda, tam miał ich jak na widelcu. A teraz okazja pozbycia się obojga wyglądała na bezpowrotnie straconą. Ją, mógłby z biedą namierzyć, obserwując stołeczną ko­mendę, ale jego? Chwilę zastanowił się, co zrobiłby na ich miejscu? Nie wyglądali na ludzi, którzy szczęśliwi, że uszli z życiem zwiewaliby, gdzie pieprz rośnie.

Co zrobiłby na ich miejscu próbując kontynuować śledztwo? Co? Zaraz przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Dość ryzykowny, jednak co szkodziło spraw­dzić?


***

Na miejscu eksplozji niedawny tłum gapiów prak­tycznie zniknął. Policja ogrodziła cały obszar wokół ruin taśmami, paru funkcjonariuszy pilnowało porządku, inni, wspólnie z ekipą medyczną żmudnie przetrząsali gruzowisko, szukając dalszych ofiar i zabezpieczając ślady po ładunku wybuchowym. Na moment wszyst­kich zelektryzowała wiadomość o kolejnych zwłokach, ale tym razem odkopali jedynie martwego psa.

Agnieszka zaparkowała wóz w cienistej przesiece, kilkaset metrów od miejsca tragedii. Wcześniej zamel­dowała podinspektorowi Lisowi, że zamierza obejrzeć ruiny. Dostała zgodę.

Pozostawiwszy Ryszarda wewnątrz passata, ruszy­ła w stronę epicentrum, pilnie obserwowała ścieżkę, kompletnie rozjeżdżoną, rozdeptaną. Nawet jej mistrz Holmes miałby kłopoty z odnalezieniem śladów... A jed­nak coś znalazła.

Obejrzała resztki masywnej kraty z piwnicznego okienka, potem podeszła do drewnianego stołu, do któ­rego konstrukcji użyto starych drzwi. Gromadzono na nim znalezione szczątki (zwłoki obu ofiar zabrano już na patologię) - zauważyła kawałki zapalnika, szczątki torby leśniczego, obrączkę o charakterystyczny wężo­wym ornamencie. Drgnęła. Analogiczną ozdobę nosił Mazur... Zastanawiała się, jak zakomunikuje Ryszar-dowi, że bez wątpienia został wdowcem?

W drodze powrotnej minęła oznakowane miejsce, w którym „Kowalski" oberwał cegłą (cegłę również zabrano do laboratorium), potem jeszcze raz obejrzała ścieżkę. Ślady motocykla, który kilkadziesiąt metrów przed domostwem skręcił w krzaki, były całkiem wy­raźne, świeże, podobnie jak połamane gałązki. Ktoś niedawno wprowadził motocykl w gąszcz, a później go stamtąd wyprowadził... Czyżby nikt tego nie zauważył, aż do powrotu „zabójcy"? A może pojawił się ktoś trzeci? Przyśpieszyła kroku, pragnąc jak najszybciej podzielić się swymi spostrzeżeniami z Mazurem.


***

Ryszard nudził się i pocił, nieprzywykły do nosze­nia sutanny. Zwłaszcza latem. Gdzieś po półgodzinie czekania na Agnieszkę nie wytrzymał i wyszedł z wozu. Las tętnił życiem, nie docierały tu żadne odgłosy z miej­sca zbrodni. Żeby pobudzić krążenie krwi i oddalić senność, zrobił parę skłonów, przysiadów... Zabierał się za pompki, kiedy czujnym uchem złowił ledwie sły­szalny warkot motocykla. Przez chwilę wyglądało, że pojazd zbliża się w jego stronę. Jednak okazało się, że jedzie w pewnej odległości równoległą do drogi ścieżką. Wkrótce dźwięk oddalił się i zanikł... Chwilę potem wróciła Agnieszka. Wiadomość o motorze zrobiła na niej spore wrażenie.

Mazur wskazał ręką na północ.

- Sprawdźmy to! - zawołała, przekręcając kluczyk.

Przesieka doprowadziła ich do leśnej drogi. Agniesz­ce mocniej zabiło serce, kiedy zobaczyła charaktery­styczny rysunek bieżnika na wilgotnym piasku.

- To on! - powiedziała, przyspieszając. - Nie mógł odjechać daleko.

Ryszard przestraszył się trochę jej niefrasobliwego entuzjazmu.

Ścieżka doprowadziła ich do asfaltowej drogi. Tam naradzali się przez chwilę. Motocyklista mógł udać się w prawo albo w lewo. Albo dalej prosto, w las... Jak się okazało, ścieżka biegła dalej po drugiej stronie drogi, w głąb sosnowego młodniaka, z resztkami liściastego starodrzewu. Rysunek opon byl tam jeszcze wyraźniejszy.

Tak też zrobili. Agnieszka sięgnęła po telefon. - Podążam za podejrzanym. Przyślijcie mi wspar­cie! - Tu podała miejsce swego postoju.

- Będziemy za kwadrans - usłyszała w odpowie­dzi.


XI

25 sierpnia 2005, popołudnie, wieczór i noc.


Hassan poprawił ostrość w lornetce. Z korony starego dębu doskonale widział samochód Polińskiej, przecinający asfaltową drogę. Cmoknął, widząc jak Ma­zur wysiada. Miód! Postępowali dokładnie tak, jak sobie zaplanował. Jakby tego jeszcze było mało - komandos nieświadomie podążał w jego kierunku. Zabójca bez­szelestnie zsunął się na ziemię. Czekał.

Ryszard wszedł śmiało w zarośla, wspinając się na pagórek. Co chwila odwracał głowę, obserwując passata Agnieszki. Nie zamierzał oddalać się zbytnio. Ot, na tyle, by ubezpieczać funkcjonariuszkę do czasu przybycia wsparcia, a zarazem by nie zostać zauważo­nym przez policję.

Równocześnie zastanawiał się nad postępowaniem zabójcy. Dlaczego uciekał lasem, anie drogą. Dlaczego zostawiał za sobą wyraźny ślad? Nie pasowało to do obrazu profesjonalisty.

Powiał wiatr. Wśród zapachu liści i jagód przyniósł dodatkową woń. Ostrego potu, podnieconego, a może tylko zmęczonego mężczyzny. Ryszard odruchowo uskoczył.

Cios krótką, metalową pałką minął o centymetry jego głowę i ześlizgnął się po ramieniu. Były komandos wykonał automatyczny zwód i natychmiast zaatakował przeciwnika. Zabójca był drobniejszy niż się spodziewał, jednak pod szczupłą posturą kryły się żelazne mięśnie. Cios Mazura, choć doszedł i trafił w korpus, nie wywarł na nim większego wrażenia. Pałka znów zatoczyła łuk. Ryszard odskoczył zwinnie, próbując odnaleźć pistolet w przepaścistej kieszeni sutanny.

Hassan zaśmiał się. Nie miał ochoty na długą za­bawę. Precyzyjnie cisnął pałką, która trafiła Ryszarda w brzuch. Ten instynktownie skulił się. I to wystar­czyło. Uderzenie pięścią zbiło Polaka z nóg, następne pozbawił go przytomności.

Mógł go teraz spokojnie zabić. Ale przecież nie o to chodziło. Wyłuskał z kieszeni w sutannie pistolet Ma­zura, odbezpieczył. Polińska musiała chyba usłyszeć hałas, bo biegła od strony samochodu, z bronią w wy­ciągniętej ręce. Amatorka! Wycelował automatycznie i dwukrotnie pociągnął za spust, mierząc w pierś i w głowę. Padła jak szmaciana lalka.

Dobrze! Szybko przyklęknął i włożył spluwę w rę­kę nieprzytomnego Mazura, i zaciskając jego palce na cynglu oddał trzeci strzał w niebo. Było to konieczne. Na dłoni poszukiwanego komandosa policja musi znaleźć odrobinę prochu. Teraz podbiegł do funkcjo­nariuszki.

Agnieszka leżała, nieruchomo twarzą w ściółce, wokół jej głowy rozlewała się szkarłatna plama, pistolet upadł metr od niej. Hassan wsunął broń do rąk dziew­czyny i oddał parę strzałów do Ryszarda. Celowanie do postaci rozciągniętej na ziemi przyszło mu z większym trudem. Trafił jednak w udo, pewnie w tętnicę, bo krew trysnęła jak fontanna. Zamierzał poprawić, ale usłyszał sygnał policyjnego radiowozu.

Trzeba się stąd zmywać! - pomyślał. - Lepiej niech Mazur się wykrwawi. Obraz pojedynku zyska na wia­rygodności".

I tak jego improwizowaną akcję kończył nadspo­dziewany sukces. Interpretacja zdarzenia nasuwała się sama: ścigany i funkcjonariuszka zabili się nawzajem. A on dla polskiej policji nadal nie istniał. Oddalił się truchtem w kierunku swego motocykla, myśląc o fajer­werku, który już za parę dni powali Europę na kolana, a jego imię rozsławi na wsze czasy.

Nie miał czasu wypychać trupa z samochodu. Wy­skoczył z auta i pobiegł skrajem bazaru. Tam też już czekali na niego, dwaj rośli, sękaci mężczyźni o wyjąt­kowo ciemnych twarzach, z bronią w ręku.

Dlaczego jeszcze nie strzelają? - pomyślał, zwal­niając. - Chcą mnie wziąć żywcem?"

Nagle poczuł za sobą czyjś oddech. Cios spadł nie­omal natychmiast. Artur stracił przytomność. Ostatnią myślą, jaka przemknęła mu przez mózg było: „A jednak Agnieszka miała rację - ktoś za wszelką cenę nie chciał, aby informacja o białym terroryście wyszła na świat".

Trafienie w nogę, o dziwo, wywołało swoisty efekt terapeutyczny. Ogłuszony wcześniejszymi ciosami Hassana, Mazur ocknął się na tyle, że zdołałjeszcze dostrzec syl­wetkę zabójcy znikającego w zaroślach. Nie był jednak w stanie strzelić za nim. Las tańczył mu przed oczyma. Czuł wszechogarniającą słabość, ból, lepkość krwi... Poddarł sutannę, aby sprawdzić jakie odniósł obraże­nia. Tak, oberwał w udo. Krew jednak płynęła trochę wolniej, widać główna tętnica pozostała nieuszkodzona. Podobnie kość.

Z paska od letnich szortów, które nosił pod kostiu­mem duchownego, zrobił opaskę uciskową. Zatamował krwotok. Potem rozejrzał się i zobaczył Agnieszkę leżącą na trawie.

Mój Boże!" - jęknął.

Z najwyższym trudem uniósł się na nogi. Świat kołysał się niczym pokład statku w trakcie sztormu. Chciał ruszyć w stronę leżącej policjantki, ale powstrzy­mało go głośne sapanie i odgłos czyjegoś pośpiesznego przedzierania się przez krzaki. Od strony drogi cały czas wyła nie wyłączona policyjna syrena...

Ostatnią rzeczą, na którą mógł sobie pozwolić, było wpadnięcie teraz w ręce policji. Jako potencjalny zabójca Polińskiej mógł spodziewać się wszystkiego, z samosądem włącznie, tylko nie wysłuchania jego argumentów. Zawrócił w las...

- Stój, stój, bo strzelam! - usłyszał za sobą głos.

Nie zatrzymał się jednak.

Sierżant Wesołowski wybiegł na polankę i szybko wypalił w jego stronę.

Mazur odpowiedział ogniem, starając się celować ponad głową policjanta. Sierżant, który nigdy w życiu nie uczestniczył w strzelaninie, przypadł do ziemi. Kryjąc się za ciałem Polińskiej, wyciągnął telefon i prze­kazał meldunek o tym, co zastał.

Wesołowski obrócił dziewczynę na plecy. Wyglądała na martwą, oczy miała jednak zamknięte. Wyczuł też słabiutki puls.

Pocisk, który trafił ją w pierś, ugrzązł w kamizelce kuloodpornej, którą przezornie założyła pod sportową bluzę. Gorzej wyglądał postrzał w głowę. Kula odłupała kawałek czaszki i wywołała dość silne krwawienie.

Fizycznie Agnieszka mogła to przeżyć, ale kto wie, jakie zmiany dokonały się w mózgu. Wesołowski nakrył ją własną kurtką i czekał na karetkę.

Mazur był prawie pewien, że tym razem nie ucieknie pościgowi. A jednak uciekł. Zawdzięczał to nieprawdopodobnemu splotowi okoliczności. Pięćset metrów od miejsca starcia z Hassanem przebiegała linia kolejowa. Zataczając się i opadając co chwila na czworaki, dowlókł się nad jej skraj, dokładnie w mo­mencie, w którym zgasło czerwone światło semafora i niezwykle długi skład pociągu z wolna ruszył z miej­sca. Ryszard zagryzł zęby i pokonując rozdzierający ból, uchwycił się bufora ostatniego z wagonów. Przed oczyma przelatywały mu czerwone plamy, czuł, że lada moment straci przytomność. Jakoś wytrzymał. Na szczęście wagon nie był kontenerem, tylko otwartą platformą. Wypełniały ją olbrzymie okorowane pnie sosnowe, wiezione gdzieś z lasów Białorusi... Wpełzł w zagłębienie miedzy nimi i dopiero tam pozwolił sobie na utratę przytomności.

- zapytał ustępujący minister.

- Na dwoje babka wróżyła - odpowiedział Śliwa.

- Co gorsza, nawet jeśli przeżyje, lekarze nie dają żad­nych gwarancji, że nie będzie rośliną...

- Postaram się odwiedzić ją w szpitalu – powiedział minister in spe.

Notable wyszli, a członkowie grupy przeszli do szczegółów pościgu.

Wyglądało, że pętla wokół Mazura się zaciska. Ślady krwi doprowadziły ich do linii kolejowej. Bez większego trudu zlokalizowano pociąg, do którego mógł wsiąść. Obstawiono Warszawę Wschodnią. Przeszukano cały skład. Dopiero po paru godzinach zorientowano się, że trochę wcześniej pięć ostatnich wagonów z drewnem doczepiono do pociągu udającego się do Gdańska. Kolejarze nie zauważyli nikogo podejrzanego. Zresztą, w międzyczasie zapadła noc.


***

Burza z piorunami, która rozpętała się po zmierz­chu, obudziła Mazura. Czuł się potwornie słaby i wstrząsały nim dreszcze. O bólu lepiej nie wspominać. Nie miał pojęcia, w jakim kierunku podąża pociąg. Na jego zegarku dochodziła dwudziesta trzecia. Aż dziw, że do tej pory policja go nie dopadła. W świetle błyskawic mógł zauważyć, że teren wokół torów stał się lesisty, mocno pofałdowany. Góry Świętokrzyskie albo Mazury. W kolejnym rozbłysku dostrzegł wodny klin pomiędzy morenami. Mazury. Lepiej. Okolice były tu trochę mniej zaludnione. A pod koniec sezonu, jeśli będzie miał dość szczęścia, może trafi na jakiś opustoszały domek letniskowy...

Zdawał sobie sprawę, że dalsze podążanie pocią­giem staje się coraz bardziej ryzykowne. Prędzej czy później ktoś przeszuka skład. Pewnie już się do tego przygotowują...

Korzystając z faktu, że lokomotywa zwolniła na ko­lejnym łuku toru przechylił się przez krawędź wagonu i osunął do wilgotnego rowu obok nasypu.

Udo rwało jak wszyscy diabli. Nauczył się jednak panować nad bólem. Odpoczywał tylko chwilę. Ledwie ścichł łoskot kół, wstał i ruszył po rżysku w dbł, ku wodzie.


XII

26-27 sierpnia 2005


Szalejąca burza okazała się najlepszym sprzymie­rzeńcem uciekiniera. Na przystani nie napotkał żywego ducha, nawet pies, przed którego obecnością ostrzegała ekspresyjna wywieszka, nie wychylił nosa ze swej budy. Na wszelki wypadek Mazur ominął ośrodek szerokim łukiem i wszedł do jeziora kilkadziesiąt metrów od po­mostu. Woda ochłodziła obolałe, rozpalone ciało.

Wybrał, widoczny w świetle gigantycznych błyska­wic, dorodny jacht na końcu przystani, należący zapew­ne do jakiegoś rodzimego rekina kapitału. Założył, że jeśli kogoś stać na taką łajbę, dysponuje również willą na stałym lądzie. Oczywiście mógł zostawić tam jakie­goś ciecia albo kogoś z załogi... To go nie powstrzymało. Kto nie ryzykuje...

Szczęśliwym trafem nie zastał na pokładzie nikogo. Wejścia do kabiny chroniła wprawdzie kłódka i potężny zamek, ktoś jednak nie domknął okna kokpitu. Po paru sekundach znajdował się już w środku. Pełna lodówka i doskonale zaopatrzona apteczka potwierdziły, że los mu sprzyja. Ryszard mógł zmienić opatrunki, zrobić sobie zastrzyk z antybiotyku. Potem szybko zasnął. Nie miał sił myśleć o czymkolwiek.

Do rana zabójca zlikwidował wszystkie ślady, jakie mógł pozostawić w wynajmowanych przez siebie mieszkaniach. Przefarbował włosy na jaśniejsze, zmienił szkła kontaktowe najasnobłękitne. Motocykl bez większego żalu utopił w Jeziorku Czerniakowskim. Zamówioną taksówką dojechał w pobliże strzeżonego parkingu, gdzie od tygodnia czekało eleganckie BMW, wynajęte na nazwisko niejakiego Horsta Mittdorfa, redaktora mało znanej popołudniówki ze Stuttgartu. Dokumenty i akredytacja dziennikarza były jak najbardziej auten­tyczne. Sam Mittdorf, głupi, naiwny lewak, który do końca nie miał pojęcia jak wielkiej sprawie mimo woli dopomógł, znajdował się w tym czasie barclzo daleko. Tam, gdzie najlepsze nawet akredytacje nie pozwalały niczego załatwić. I skąd nie było powrotu.

Przed opuszczeniem warszawskiego mieszkania zajrzał do swego laptopa, na stronach internetowych sprawdził najświeższe wiadomości: „Ranna policjantka nie odzyskała przytomności". „Pętla wokół seryjnego zabójcy zaciska się". Przygryzł wargi. Oboje żyli! Jak to możliwe, żeby po dwakroć sfuszerował? Czyżby była to wskazówka, że pora wycofać się z tej roboty?

Oczywiście, mógł mieć nadzieję, graniczącą z pew­nością, że Polińska mimo wszystko nie przeżyje, a już na pewno do końca miesiąca nie zdoła go sypnąć, na­tomiast ranny Mazur zrobi wszystko, aby nie zostać schwytanym. Tak czy owak zdecydował, że nie będzie na nich więcej polował. Ryzyko, że złożą zeznania i kto­kolwiek im uwierzy było dziś mniejsze niż kiedykolwiek. O świcie 26 sierpnia pędził drogą w stronę Gdańska.

Mimo zaległości w śnie, był pełen wigoru i wiary w sukces. Zostało mu pięć dni. Pięć dni, aby ostatecz­nie przygotować wszystko tak, aby pięść Boga mogła definitywnie zdruzgotać niewiernych.

Rzęsisty deszcz lał przez dwa dni. Działało to na korzyść Mazura. Nie niepokojony przez kogokolwiek spał, budził się, brał lekarstwa i zasypiał ponownie. Z małego, ale świetnie odbierającego radia dowiedział się, że „bohaterska policjantka, po starciu z wyjątkowo niebezpiecznym przestępcą, Ryszardem M., żyje i jej stan jest stabilny". Drugą część informacji, głoszącą, że ujęcie seryjnego mordercy jest kwestią godzin, zbył uśmiechem. Mieli niewielkie szansę go wytropić. Deszcz zatarł wszystkie ślady.

Wiadomości na temat Agnieszki podniosły go na duchu. Polubił bardzo tę dziewczynę, tak różną od jego zabitej żony. W innej sytuacji być może zostaliby kochankami...

Daj spokój, Rysiu, nie pora na marzenia" - odrzucił rozważania na ten temat.

Postanowił przedłużyć pobyt na jachcie jak długo się da, nabrać sił, a następnie wyrównać rachunki z terrorystą. Musiał udaremnić jego plany, które, zwłaszcza gdy ogarniała go gorączka, stawały się coraz bardziej oczywiste.

Nie sądził, że celem może być jakiś drugi hiper-market. Znając trochę mentalność terrorystów i ich aktualną kondycję, był przekonany, że poważa się na coś naprawdę wielkiego. Działalność samotnego samobójcy i precyzja, z jaką pozbywał się każdego, kto mógłby mu zagrozić, potwierdzały tę koncepcję. A osoba podpułkownika Opieńki wiązała całą akcję z Gdańskiem.

Toteż przypuszczalny termin i miejsce ewentu­alnego zamachu nasuwały się same. Media od dłuż­szego czasu bębniły już na temat wielkich obchodów 25-lecia powstania Solidarności. Do Gdańska, obok luminarzy polskiej sceny politycznej, wybierała się cała elita współczesnego świata, urzędujący premierzy, eks-prezydenci, nobliści, artyści... Jeśli Al Kaida (a nie miał już wątpliwości, kto był jego przeciwnikiem) znów zamierzała uderzyć w Polsce, trudno wyobrazić sobie bardziej spektakularny cel.

Z jednej strony perspektywa taka przerażała, z dru­giej stanowiła gwarancje, że akcja terrorysty nie nastąpi przed tym terminem i w innym miejscu.

Starał się chłodno wczuć w rolę samotnego bojow­ca. Skalkulować jego szansę, perspektywy, sposoby. Zadanie nie należało do łatwych. Imprezę, obok Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego ochraniać miały najV lepsze służby świata. Teren z pewnością zostanie wie­lokrotnie sprawdzony, przestrzeń morska i powietrzna będzie kontrolowana. Żaden wyładowany materiałami wybuchowymi samochód, żaden snajper lub zamacho­wiec samobójca nie będzie miał szans dostać się na miejsce uroczystości. „Mission Impossible!".

Chyba że przeciwnik posiadał walizkową bombkę nuklearną... Albo wyrzutnię rakiet dużego kalibru. Jeden Bóg wiedział, co mogło zostać dostarczone kon­tenerem ze wschodu?

dochodziła 8.15, na datowniku 27 sierpnia. Długo był nieprzytomny, bardzo długo. Czuł się fatalnie, ale wiedział, że zawdzięcza to środkom nasennym, którymi musiano go faszerować. Obmacał głowę, nawet jeśli nabito mu guza, ten zdążył już zniknąć. Obok posłania natrafił na butelkę wody mineralnej. Wypił duszkiem z ćwierć litra. Od razu lepiej. Wstał z materaca i po omacku jął badać przestrzeń wokół siebie. Dotarł do jednej ściany, potem do drugiej. Pomieszczenie mie­rzyło najwyżej cztery metry kwadratowe. W gładkich ścianach nie doszukał się drzwi ani okien. Kiedy uniósł dłoń ponad głowę, natrafił na niski sufit. Znajdował się wewnątrz regularnego sześcianu. Po długiej penetracji natrafił na wąski otwór od nawiewu klimatyzacji, oraz dziurę w podłodze, przeznaczoną zapewne do celów sanitarnych. Po za tym sufit, podobnie jak ściany i pod­łoga jego celi, składał się z metalowych, kwadratowych paneli, ciasno przylegających do siebie. Czy któryś mógł być ruchomy...?


***

Szum fal i lekkie kołysanie. Złudzenie, czy rzeczy­wistość? Artur Poliński uniósł głowę, zamrugał ocza­mi, pragnąc przekonać się, czy udało mu się otworzyć powieki. Dookoła panowała kompletna ciemność, jednak słaba wibracja w porównaniu z jednostajnym chybotaniem wskazywały, że przebywa na pokładzie jakiegoś statku znajdującego się na pełnym morzu. Poruszył dłońmi i nogami - ciekawe - nie był skrępowa­ny, apastnicy pozostawili mu nawet ulubiony zegarek. Duże niedopatrzenie! Albo może myśleli, że jego rolex to jedynie podróbka, jakie nawet w Bagdadzie można kupować na kilogramy. Na podświetlanym cyferblacie

Ali uspokoił się na samą wzmiankę o numerze 2 w Al Kaidzie, a przez wąskie usta Jusufa przemknął uśmiech. Lubił obserwować wrażenie, jakie na pro­stych bojownikach wywoływało imię jego szwagra. Od czasu eliminacji innych przywódców Al Kaidy, Umar Sirdari, nazywany Kadim, stał się nadzieją wojującego islamu. Sam Habibi chętnie pobawiłby się z pojmanym Polakiem. Niestety, nie bardzo wiedział, o co powinien pytać więźnia. O samotnym bojowniku wysłanym do Polski wiedział jedynie, że istnieje ktoś taki, że jest bia­ły, a planowana akcja dorówna rozgłosem wydarzeniom z 11 września. To jednak wystarczyło, że gdy tylko jego ludzie donieśli o jakimś węszycielu w Bagdadzie, który szuka śladów białego mudżaheddina, niezwłocznie zorganizował porwanie.

Brat post factum zaakceptował to posunięcie i po­błogosławił. Nieprzytomnego Polińskiego przetranspor­towano w skrytce wewnątrz wielkiej cysterny do Syrii, tam przeniesiono na niewielki frachtowiec, pływający pod banderą libańską, który wziął kurs w stronę Libii. Habibi nie miał pojęcia, gdzie teraz mógł znajdować się Umar al Sirdari. Tropiony przez Mosad i CIA usta­wicznie zmieniał paszporty, powierzchowność i miejsce pobytu, raz pojawiał się w Libanie, raz w Gazie, kiedy indziej w Libii. Wszędzie, gdzie jeszcze do niedawna mógł się czuć jak u Pana Boga za piecem, wskutek polityki Busha i tej suki Condoleezy, grunt palił mu się pod nogami. A zaszyć się na jakimś indonezyjskim czy tybetańskim zadupiu nie chciał. Zgodnie z ostatnim rozkazem swego szwagra, Habibi kazał szyprowi wziąć kurs na Trypolis i czekał na kolejne polecenia.

Posępny syn pustyni nie przepadał za morskimi po­dróżami. Wodny przestwór, nieodgadniony, niepewny, wydawał się być żywiołem gotowym sprzeciwiać się nawet woli proroka. Co gorsza, obserwując pojmanego Polaka, nie miał pojęcia, że sam również jest obserwowany.

Wysoko ponad ziemią wisiał połyskliwy pająk o licz­nych odnóżach i tarczach. Jeden z wielu sztucznych satelitów Ziemi. Zda się, pyłek w bezmiarze kosmosu.

Sokoli wzrok jego kamer skierowany był na wschodnią połać Morza Śródziemnego. Niewielki statek, który póź­nym wieczorem wypłynął z syryjskiej Latakji, był tylko jednym z wielu świetlistych punkcików rozsypanych po wodnym bezmiarze. Jednak to właśnie on wzbudził wielkie zainteresowanie generała Marvina Smutsa, zastępcy szefa połączonego komitetu bezpieczeństwa na terytorium Iraku, który w pokoju operacyjnym, w bazie pod Bagdadem, od dłuższego czasu śledził kurs frachtowca.

Susan zaczerwieniła się.

- Nie zdejmuje się przynęty, która sama nadziała się na haczyk. Mam powody przypuszczać, iż Polińskiego wywieziono z Iraku po to, aby spotkał się z nim ktoś, na kogo polujemy bezskutecznie od paru lat. Dzięki Bogu sygnał z jego zegarka jest tak doskonale odbierany... To był dobry pomysł, Susan, zaopatrzyć naszych ludzi w takie sygnalizatory.


XIII

28 sierpnia 2005


Znowu przyśniła mu się wojna. Zasadzka podobna do tej, w którą wpadł pod Falludżą. Rebelianci zaatako­wali ich konwój pomimo piaskowej burzy. Wyrośli jak cienie i położyli silny ogień na ich hummerach. W tych warunkach oczekiwanie na posiłki z powietrza nie miało najmniejszego sensu. Ostrzeliwując się na ślepo, przebijali się naprzód i wreszcie dotarli do jakiegoś gospodarstwa. Rannych umieszczono w środku koncentrycznie wznie­sionych zabudowań. Wrogi ostrzał ustał i nastała cisza, tyle upragniona, co straszna. Naraz Mazur zdał sobie sprawę, że może o to chodziło, a budynki zaplanowano jako pułapkę... Chciał krzyknąć i ostrzec kolegów, ale nie mógł otworzyć ust! Mimo panującej kurzawy ujrzał jakąś szczupłą postać w burnusie. Twarzy nie mógł rozpoznać, widać było jedynie wyciągniętą rękę. Wyciągniętą rękę z pilotem zdalnego detonatora...

Zerwał się tak raptownie, że aż walnął głową o sklejkę ukośnego sufitu. Ponad jeziorem dopiero za­czynało świtać. Majaki pierzchły, ale do świadomości Ryszarda dotarł bardzo istotny komunikat : „Deszcz przestał padać!".

Wyjrzał przez okienko kabiny. Gęsta kurtyna chmur oddalała się ku wschodowi, jak unoszona teatralna kurtyna, odsłaniając czystą przestrzeń różowie­jącego nieba. Niedobrze! Jego bezpieczne schronienie na jachcie diabli brali. Wstał chwiejnie, nadal był bardzo osłabiony, ale antybiotyki i dobrze zaopatrzona lodówka zrobiły swoje.

Musiał się stąd zbierać. Za parę godzin zaludnią się plaże i pomosty wokół jeziora, a na jacht zajrzą prawo­wici właściciele. Na szczęście gorączka spadła, a chęć do życia powróciła. Sprawnie zmienił sobie opatrunki. Jego rany ciągle były świeże, ale wiele wskazywało, że będą goić się bez problemu. „Jak na psie!" - uśmiechnął się sam do siebie, wspominając ulubione powiedzonko babci. Pytanie - co robić dalej, było mniej zabawne. Nie miał złudzeń, z pewnością nikt nie odwołał za nim pości­gu. Do serii zarzucanych mu przestępstw doszło kolejne, próba zabójstwa funkcjonariuszki. To wystarczyło, żeby gliniarze w całym kraju dali z siebie wszystko. On zaś ledwie chodził. Jak miał im uciec? Z pomysłu kradzieży jachtu zrezygnował prawie natychmiast. Eleganckajed-nostka rzucała się w oczy, jak brylant na pustej ladzie. Zostałaby namierzona błyskawicznie, ale na przykład mały kajak? Kajak! Pamiętał, że wchodząc na pokład widział dwie kanadyjki, przytroczone do ściany kabiny. Szybko znalazł do nich wiosła. Przy okazji, przetrząsa­jąc jacht w poszukiwaniu rzeczy, które mogły mu się przydać - zabrał trochę żywności, lekarstw, materiały opatrunkowe, latarkę i przeciwdeszczowy kombinezon... Znalazła, się też dosyć dokładna mapa Warmii i Ma­zur. W dodatku z zakreśloną krzyżykiem przystanią. Wiedział już, gdzie jest i dokąd może płynąć. Jeziora, rzeki i kanały tworzyły wokół prawdziwy system naczyń połączonych. Wodą mógł oddalić się naprawdę daleko. Postanowił skierować się ku Wiśle. Czuł, że jak najprę­dzej powinien dotrzeć do Gdańska.

Delikatnie spuścił kajak na wodę i odbił od przy­stani. Zanim wzeszło słońce, był już daleko. Wiosłował parę godzin bez przerwy, po czym ukrył się w trzcinach, przespał się trochę i płynął dalej. Nikt nie zwracał na niego uwagi. W bawełnianej, kolorowej koszulce nie wyglądał na poszukiwanego przestępcę, dodatkowo da­szek czapki zasłaniał większą część twarzy. Nie golona od paru dnia broda dopełniała reszty charakteryzacji. Parę razy, okrzykiem lub wzniesioną ręką, odpowiedział na pozdrowienia mijających go żeglarzy lub wioślarzy. Gdyby nie ból nogi i wysiłek całego ciała, można by powiedzieć - sympatyczna wycieczka.

Na porannej odprawie u inspektora Śliwy pojawił się nowy oficer - Karol Rudzki. Ciemnowłosy elegan-cik przed trzydziestką, o urodzie włoskiego żigolaka, z miejsca nie spodobał się większości starych członków grupy specjalnej.

- Moim zdaniem to pedał - mruknął major Borkowski z żandarmerii, pochylając się do Jarosława Szczy­gła, wysokiego rangą dyrektora z ABW, który ostatnio nie omijał ważniejszych narad. Pułkownik wykrzywił usta w bezgłośnym uśmiechu.

Odpowiadający za pościg za Mazurem podinspek­tor Lis, nie krył rozgoryczenia. Fakt, że ministerstwo, kierowane od przez ambitnego szczeniaka z Prawa i Sprawiedliwości, przysłało im tego młodzieniaszka w charakterze analityka, zakrawał na wotum nieuf­ności dla dotychczasowej ekipy. Rudzki wrócił właśnie z rocznego stażu w USA i już samo to w dużym stopniu było irytujące. Inna sprawa, że ich pościg za młodym komandosem, nie dał dotąd żadnych efektów, wydłu­żała się jedynie lista zabitych i rannych.

Najpierw przeszpiegi, potem ruchy kadrowe" - wieszczyli po korytarzu weterani pałacu Mostowskich.

Lis podsumował wszystkie posiadane informacje. A właściwie ich brak. Od trzech dni nie pojawiły się najmniejsze wzmianki o Ryszardzie Mazurze. Mimo że za głowę przestępcy wyznaczono wysoką nagrodę, milczeli zarówno wywiadowcy, jak i płatni informato­rzy. Znaleziono wprawdzie wagon platformę ze śladami jego grupy krwi na sosnowych balach, ale sam były komandos przepadł. Bezskutecznie przeczesywano lasy wzdłuż linii kolejowej, zarządzono blokadę dróg i kon­trolowano pociągi. Wszystko na nic. Deszcz sprawił, że zawiodły psy. Najprawdopodobniej ścigany lizał rany w jakiejś dziurze albo nawet nie żył.

Rudzki cały czas milczał, w końcu przeniesiono go do zespołu dopiero przed paroma godzinami i jak dotąd cały czas spędził nad papierami, zapoznając się z przebiegiem pościgu i śledztwa, w tym również z opi­niami psycholog Polińskiej, kiedy jednak zapytano go o zdanie, rzekł:

Po skończonej naradzie, Rudzki został dłużej w ga­binecie Śliwy.

- Śladów! - odparł młody oficer. - Uczono mnie, że ślady zostawiają nawet ci, co myślą, że nie pozosta­wiają śladów.

Śliwa tylko pokiwał głową. „Ech, znów ta podręcz­nikowa wiedza!".

Rudzki wpadł na trop jeszcze tego dnia, około piątej po południu. Znany biznesmen (przed paru laty 72. miejsce na liście „Wprost") zgłosił ma posterunku w Prabutach kradzież kajaka, z pokładu swego jachtu. Miejscowy funkcjonariusz wbił zgłoszenie do kompu­tera i natychmiast o nim zapomniał, toteż bardzo się zdziwił, kiedy po paru godzinach zadzwoniła Warszawa i zasypała go pytaniami na temat czynu o tak niewiel­kiej szkodliwości społecznej.

Zainteresowanie Rudzkiego tą kradzieżą nie wy­nikało wyłącznie z intuicji. Prabuty leżały na szlaku pociągu towarowego, którym uciekał Mazur. Poprosił o numer komórki okradzionego biznesmena i natych­miast się z nim połączył.

- To musieli zrobić jacyś miejscowi gówniarze - stwierdził poszkodowany, bagatelizując stratę. – Podczas ulewy przebywałem na lądzie, oni tymczasem buszowali na moim jachcie. Na szczęście, poza kajakiem nie zabrali ani telewizora, ani radia, ani sprzętu hi-fi...

Podniecony Rudzki wybiegł z pokoju. Podinspek­tora Lisa złapał już na parkingu.

Inspektor pokiwał ze zrozumieniem głową.

Ten argument przesądził o decyzji. Lis wykonał kilka telefonów, a Śliwa udzielił Rudzkiemu pełnego błogosławieństwa.

- Trzymamy za ciebie kciuki, chłopie! - powie­dział.


***

Horst Mittdorf należał do tych nielicznych dzien­nikarzy szczęśliwców, którym w pękającym w szwach Gdańsku udało się zakwaterować w hotelu „Hewe-liusz". Z jego najwyższych pięter widać było plac przed stocznią i majestatyczne krzyże, symbolizujące ofiary Polskiego Grudnia. Oczywiście, niewysoki Niemiec o szarych włosach i bezbarwnej twarzy musiał zado­wolić się oknami wychodzącymi na kościół świętej Brygidy. Newralgiczne pokoje od północy zarezerwowały rozmaite służby bezpieczeństwa.

Całe Trójmiasto żyło już zbliżającą się uroczysto­ścią. Na pylonach powiewały błękitne flagi europejskie i biało-czerwone z literami wypisanymi pamiętną solidarycą. Na każdym kroku widać było ludzką aktywność. Sklepy pękały od towarów, a zwłaszcza pamiątek. Do miasta ściągnięto mnóstwo sił porządkowych, a oprócz nich zaroiło się również od złodziei i prostytutek. „Ele­ment" musiał jednak zadowolić się żerowaniem na obrzeżach. Od paru dni dostęp do strefy pierwszej mieli jedynie posiadacze przepustek i rodowici mieszkań­cy. Jak choćby stoczniowy emeryt Stefan Zdun i jego bratanek Henio, który postanowił spędzić tegoroczne lato nad morzem. Dom Zduna położony był w strefie pierwszej, około stu pięćdziesięciu metrów od Placu Solidarności. Prawdę powiedziawszy, Henio Kowalski nie był jego żadnym bratankiem. Pojawił się w Gdań­sku zaledwie przed paroma tygodniami i przypadkowo poznał Stefana pod sklepem spożywczym. Przy piątym piwie wypitym na ławeczce w parku byli mocno zaprzy­jaźnieni. Zdun brał udział w historycznym grudniu 1970 roku, natomiast teść Henryka, wedle jego słów zginął w kopalni „Wujek". Kombatanckie wspomnienia zbliżyły bardzo obu miłośników piwa „Lech".

Co będziesz wydawał na hotele" - przekonywał go stary stoczniowiec, kiedy pierwszy dzień ich znajomo­ści zaczął chylić się ku zachodowi. - „Mieszkam sam w sporym lokalu".

Kowalski nie odmówił, a następnego dnia zrewan­żował się półliterkiem wódeczki... Przyjaźń została za­dzierzgnięta. Przez blisko tydzień na początku sierpnia Henio nocował u Zduna. Trzeciego dnia zwierzył się ze swojego problemu.

To wystarczyło, aby Zdun uznał Henia Kowalskiego (vel Horsta Mittorfa) za swego ukochanego bratanka. I bardzo ucieszył się, kiedy już na cztery dni przed Ju­bileuszem, Henio znów pojawił się na parterze starej kamienicy.


XIV

28/29 sierpnia 2005 - wieczór i noc


- Musiałbyś mieć dzikiego farta, żeby zdążyć - sło­wa, którymi pożegnał go Lis, kłuły Rudzkiego niczym cierń.

Do zmierzchu (słońce tego dnia miało zajść o 19.30) pozostało niewiele więcej niż kwadrans, a poszukiwania dopiero się zaczynały. Policyjny helikopter wyposażono wprawdzie w silne reflektory, ale wytro­pienie z pomocą nich kajaka, wśród dziesiątek jezior, rzeczułek i kanałów graniczyło z cudem. Karol jeszcze przed startem skupił się na mapie. Cyrklem wyrysował krąg wokół miejsca, w którym Mazur skradł kajak, następnie biorąc pod uwagę możliwy stan zdrowia Ryszarda, wyliczył maksymalny i minimalny dystans, który wioślarz mógł pokonać w ciągu całego dnia. Powstał w ten sposób dość szeroki krąg, sięgający od Pojezierza Iławskiego, po Wisłę w rejonie Kwidzynia. Otwarta pozostawała kwestia, dokąd zamierzał udać się ścigany? Dotychczasowe śledztwo nie dawało w tej sprawie najmniejszych wskazówek. Zbieg mógł rów­nie dobrze szukać schronienia w leśnych ostępach, jak dążyć ku miastom, by ukryć się w tłumie. A jeśli w ogóle porzucił drogę wodną? Wówczas powinni odnaleźć pusty kajak. Chociaż, znając przebiegłość przeciwnika, zapewne spróbowałby go gdzieś schować albo zatopić.

Złorzecząc coraz bardziej ciemniejącemu niebu, podkomisarz postawił wszystko na jedną kartę, zary­zykował i ruszył wzdłuż Liwy ku Wiśle. Rzeczka, roz­lana po ostatnich deszczach, była pusta. Pilot zniżył lot, lecąc nad jej meandrami. Ani śladu uciekiniera. Zresztą, o tej porze również z jezior poznikały już łódki i żaglówki. Ostatnie deszcze przyspieszyły koniec lata. Rozglądając się, dolecieli do Kwidzyna, Liwa otaczała miasto wąską, wielokilometrową pętlą. Koło mostu, którym biegła droga do Iławy podkomisarz zauważył grupkę facetów moczących w wodzie wędki, kilkaset metrów dalej wypatrzył radiowóz miejscowej drogówki. Poprosił o połączenie z jego załogą.

- Zapytajcie tych wędkarzy, czy nie przepływał tędy samotny, żółty kajak? - poprosił.

Polecieli dalej nisko ponad strugą, minęli mostek we wsi Białka. Za nim rzeka zakręcała z powrotem na północ, zostawiając po swej lewej stronie gęstą plątaninę kanałów, kanalików i ślepych odnóg. Zanim zdążyli się im przyj­rzeć, tarcza, słoneczna ostatecznie znikła za horyzontem, pozostawiając jedynie purpurową łunę na skraju nieba. Krajobraz w dole poszarzał jeszcze bardziej.

- Chyba tak...

Maszyna zatoczyła łuk, biorąc kurs na lądowisko w Kwidzyniu.

- Cóż, tym razem przeczucia mnie zawiodły - po­myślał z goryczą Rudzki. - Zresztą musiałem się liczyć z tym, że się nie uda.

Byli już na wysokości przedmieść, gdy odezwał się telefon.

- Słucham, Rudzki...

Podniecony głos miejscowego funkcjonariusza wskazywał, że zdarzyło się coś ważnego.

- Wędkarze widzieli ten żółty kajak i samotnego mężczyznę w sportowej czapeczce.

- Gdzie? Kiedy?!!!

Jeszcze raz skłonił pilota, by zawrócił. Włączyli reflektory. Niestety, oprócz gęstniejących ciemności, ziemię zaczęły pokrywać coraz obfitsze kłęby mgły.

- Gdzie jesteś, draniu? - pytał Karol, usiłując przeniknąć mrok.


***

Warkot helikoptera dobiegł do Ryszarda na chwilę przed zapadnięciem zmierzchu. Był półprzytomny ze zmęczenia. Jednak zachował refleks. Kilkoma machnię­ciami wiosła wprowadził kajak pod mostek, z którego widać było już zabudowania wsi Białka. Zdążył w ostat­niej chwili. Śmigłowiec leciał nisko, niezbyt szybko, jak drapieżny ptak poszukujący zdobyczy. Przeleciał nad mostem w stronę Wisły, ale-Mazur postanowił zaczekać. Dobrze zrobił. Maszyna po kilku minutach zawróciła. Wodę o parę metrów od niego omiotło światło reflektorów.

- Poszukują mnie! Tutaj! Ciekawe, robią to na śle­po, czy mają jakieś informacje?

Ruszyć dalej odważył się po upływie kwadransa. Po dalszych kilkunastu minutach skręcił w jeden z wą­skich kanałów. Był upiornie zmęczony, noga go rwała i bolały wszystkie mięśnie. Jeśli jeszcze poruszał wio-słem, to bardziej z przyzwyczajenia. Wszystko wołało w nim „Spać, zasnąć! Tylko kwadransik. I tak do rana cię nie odnajdą!" Marna pociecha. Jeśli wiedzieli, że tu się znajduje, był praktycznie bez szans.

Sprawa pościgu za Mazurem dostała najwyższy priorytet. Zlokalizowany zbieg nie miał prawa wydostać się z podwójnego pierścienia obławy. Do północy, przy­były z Warszawy podinspektor Lis wespół z Rudzkim, z pomocą miejscowych sił policyjnych oraz wojska, utkali prawdziwą sieć. Na wszystkich drogach usta­wiono posterunki. Zabezpieczono dworce kolejowe, motorówki ściągnięte z Grudziądza miały całą noc patrolować Wisłę. Od świtu miano rozpocząć wielkie przeszukiwanie. Równocześnie lokalne radio i telewizja przez cały wieczór nadawały komunikaty i ostrzeżenia przed udzielaniem pomocy niebezpiecznemu osobniko­wi. Rano miała się rozpocząć wielka obława.

- Jeśli teraz się nam wymknie, to znaczy, że ma pakt z diabłem - twierdził Lis.

Albo jest niezwykle inteligentny" - dopowiadał w myślach Karol Rudzki.

Regeneracyjna drzemka Mazura trwała niezbyt długo. Choć i tak zdecydowanie za długo. Budząc się, nawykowo spojrzał na zegarek, dochodziła trzecia. Póź­no! O tej porze powinien być daleko stąd. Jednak nie to wprawiło go w prawdziwy niepokój. Jego ucho złowiło w nocnej ciszy przybliżający się dźwięk samochodu. Czyżby pościg? A może ktoś z miejscowych wracał do domu? Mlecznobiała mgła wokół niego wydawała się zapewniać dość skuteczną ochronę. Tymczasem wóz, wnosząc po pracy silnika stary polonez albo tarpan, je­chał bardzo powoli groblą biegnącą skrajem kanału. Co ciekawe, posuwał się bez włączonych świateł, co biorąc pod uwagę bagnisty teren zakrawało na szaleństwo. Na wszelki wypadek Ryszard sprawdził swój pistolet i wy­gramolił się z kajaka, zagryzając przy tym wargi, żeby nie zawyć z bólu... Chwilę później samochód stanął, trzasnęły drzwiczki, zazgrzytał unoszony bagażnik. Przy­bysze, dwaj mężczyźni, klęli cicho, kierując się w stronę wody. Ryszard przywarował wśród krzaków.

Minęli Mazura w odległości zaledwie pół metra. Spoceni, przepici. Bandziory zbudzone w środku nocy, którym zlecono szybką robotę. Ryszard nie zastanawiał się ani sekundy. Grzmotnął kolbą idącego z tyłu, który trzymał nogi trupa. Bandyta puścił ciężar, osuwając się na ziemię.

A gdy ten postąpił zgodnie z poleceniem, walnął go precyzyjnie w łeb, wyłączając na dłuższy czas ze społeczności ludzi przytomnych. Teraz pochylił się nad trupem. Denat, biorąc pod uwagę temperaturę ciała i stężenie pośmiertne ciała, nie żył już od dłuższego czasu. Rozpłatana głowa wskazywała użycie jako na­rzędzia zbrodni raczej siekiery niż kija bejsbolowego.

Ryszard, cały czas zachowując czujność, podszedł do samochodu. Nikogo więcej w nim nie było. Kluczyki tkwiły w stacyjce. W bagażniku znalazł pełny kanister benzyny, zapewne kradzionej. Z minuty na minutę jego plan nabierał konkretnych planów. Zakrwawioną folię z bagażnika wcisnął głęboko do rowu melioracyjnego. Następnie przywlókł zwłoki i posadził je na fotelu pa­sażera. Potem oblał je benzyną. Na palec trupa wcisnął swój rodzinny sygnet („Szkoda, ale tak trzeba!"), na szyi powiesił medalion, z którym nie rozstawał się od chwili wyjazdu do Iraku. Jeden z bandziorów, lżej ogłuszony zajęczał, próbując podnieść się z ziemi.

- Jak was znajdzie policja, możecie podać mój rysopis. Dostaniecie wysoką nagrodę! - zawołał do niego Ryszard. - Trupem możecie się nie chwalić, ja się nim zajmę.

Funkcjonariusze Stańczak i Duda ustawili blokadę w miejscowości Gurcz.

Jak na amerykańskim filmie tworzyły ją dwa ra­diowozy, nieomal stykające się zderzakami. Policjanci stali na poboczu, paląc papierosy. Pozostali partnerzy drzemali w środku. Ich samych po piątej godzinie waro­wania przy trasie też ogarniała coraz większa senność. Prawdopodobieństwo, że ścigany zbrodniarz pojawi się na drodze pustej jak kieszeń bezrobotnego, było wyjąt­kowo niskie. Przez parę godzin przepuścili wszystkiego parę wozów spóźnionych dyskotekowiczów, jakiegoś rannego ptaszka, podążającego w stronę przystani promowej w Gniewie, skontrolowali turystycznego kempera, który zgubił drogę za Kwidzyniem. (Ani mał­żeństwo, ani dzieciaki, ani ich pies w najmniejszym stopniu nie przypominali ściganego złoczyńcy). Trudno się dziwić, że nie mogli doczekać się swych zmienników. Tak dotrwali do 4.03.

Poobijany polonez, który wyłonił się zza zakrętu, miał miejscowe numery. Wyglądało na to, że samotny kierowca zamierza zatrzymać się na wezwanie. Zwol­nił, jednak w ostatniej chwili gwałtownie przyśpieszył. Przebił się pomiędzy ich samochodami, roztrącając je jak zabawki.

Podbiegli do zdemolowanych radiowozów, z których gramolili się osłupiali koledzy. Stańczak zaczął natych­miast wywoływać centralę, natomiast Duda zajął się oględzinami aut. Jeden z wozów, z rozwaloną chłod­nicą, w ogóle nie nadawał się do użytku, drugi, choć poharatany, pod oderwaniu pogiętych nadkoli i usunię­ciu zderzaka, co zabrało około dziesięciu minut, zapalił i ruszył koślawo. Nie musieli jechać daleko. Kilkaset metrów dalej znaleźli poloneza, a ściślej mówiąc to, co niego zostało. Na łuku wyboistej drogi ranny kierowca najwyraźniej nie zdołał skręcić, ani wyhamować. Po­jechał prosto i wbił się w samotne drzewo na poboczu. Bak musiał eksplodować, zewsząd buchały płomienie, pochłaniające skuloną postać za kierownicą...


X V

29 sierpnia 2005 - poranek, popołudnie i wie­czór


Nieoczekiwanie silniki frachtowca zmieniły obroty, potem ucichły zupełnie. Rozległ się charakterystycz­ny warkot kabestanu i łoskot łańcucha opuszczanej kotwicy. Nie uszło to uwagi Artura Polińskiego, trzeci dzień przebywającego w metalowym sześcianie. Po­grążony w mroku, mimo posiadania zegarka zatracił umiejętność odróżniania dnia od nocy. Podczas snu ktoś podrzucał mu wodę i jedzenie. Poza tym nie działo się dosłownie nic.

- Dopłynęliśmy do portu? - pomyślał.

Spodziewał się jakiejś odmiany swego losu, a przy­najmniej wyjaśnienia, co zamierzają z nim zrobić. Jed­nak kolejne godziny mijały, a nadal nic się nie działo. Wreszcie rozległ się cichy warkot motorówki. Raptownie uniósł się jeden z paneli nad nim.

- Wyłaź! - rzucił ktoś po angielsku, opuszczając metalową drabinkę.

Mimo zmrużenia powiek, blask słońca oślepił go porażająco. Ktoś go wciągnął, inny popchnął tak, że upadł na kolana, jeszcze inny, być może w celu sani­tarnym, oblał go kubłem wody.

- Pokłoń się, psie! - warknął ktoś.

Powoli uniósł powieki. Daleko na linii horyzontu wi­dać było wysoki brzeg. Bliżej, na fotelach ustawionych na najwyższym pokładzie siedziało dwóch mężczyzn. Jednego poznał natychmiast. Osławionego wiceszefa Al Kaidy - Umara Al Sirdariego.

- Dla kogo pracujesz i skąd wiesz o „białym mieczu islamu?" - zapytał bez większych wstępów terrorysta.

- Zarzucili kotwicę na redzie portu w La Valettcie

- powiedziała kapitan Susan Pemberton, oglądając obraz frachtowca z satelity. - Ciekawe, czego szukają koło Malty? Powinni chyba raczej płynąć do Libii?

- W każdym razie, wszystko wskazuje, że Poliński został wyprowadzony na pokład. Sygnał z jego zegarka uległ wzmocnieniu.

- Możecie wyostrzyć obraz. Być może uda się nam to zobaczyć.

O dziesiątej było już po telekonferencji. Wiceszef MSW osobiście podziękował Śliwie, Lisowi i Rudzkiemu.

- Znakomicie, że udało się wam zakończyć tę przy­krą sprawę na dwa dni przed gdańskimi uroczystościami - powiedział. - Rozumiem, że tożsamość Mazura została potwierdzona?

Śmiesznie to brzmi w ustach dawnego oficera ZOMO" - pomyślał Karol, a głośno rzekł:

Chyba dobrze poszło!" - pomyślał Mazur, kiedy auto z trupem za kierownicą uderzyło w drzewo. Zapałka wystarczyła, by polonez stanął w ogniu. Rychło eksplodował bak z paliwem. Udało mu się zniknąć za opłotkami, zanim nadjechał zmasakrowany wóz poli­cjantów.

Ryszard oddalił się z pół kilometra, a potem, nie przejmując się całym zgiełkiem na drodze, latającymi helikopterami, karetkami i radiowozami, w stogu siana dospał do południa. Następnie spokojnie ruszył w dro­gę. W wytartej kurtce i tandetnych butach zabranych bandytom nie odróżniał się od miejscowych. Ponad tygodniowy zarost zmienił mu twarz, a ciemne okulary dopełniły reszty. Przypominał zmęczonego włóczęgę, lub bezrobotnego szukającego roboty na czarno. Pola­mi i lasami dotarł do Brachlewa, gdzie najzwyczajniej wsiadł do PKS-u zmierzającego w stronę Malborka. Nikt go nie kontrolował, ani mu się specjalnie przyglą­dał. Wszelkie blokady z dróg zdjęto. „Wróg publiczny" nie żył. A o prawdziwym zagrożeniu nadal nikt nie miał najmniejszego pojęcia.


***

Przesłuchanie Polińskiego trwało już ponad godzi­nę, ale z Polaka nie wydobyto choćby najmniejszych informacji...

Artur grał na zwłokę, udając, że jest pełen gotowości do współpracy, ale o niczym nie wie. „Biały mudżahed-din w Europie, pierwsze słyszę". Umar zdecydował się właśnie poddać go bardziej wyrafinowanym torturom, kiedy zadzwonił telefon komórkowy. Odebrał i zaklął-

szybko dokonała przeszukania twojej jednostki. Natych­miast podnoś kotwicę i pruj na wody międzynarodowe.

Habibi poderwał się na równe nogi, za nim po­śpieszyło dwóch z trójki bojowców pilnujących Artura. Trzeci ani na moment nie opuszczał broni. Al Sirdari dłuższą chwilę przypatrywał się Polińskiemu.


***

Wiadomości z Mgarr wprawiły całe Centrum w stan podniecenia. Zdjęcie pasażera wynajętej łodzi, poddane odpowiedniej obróbce, ujawniło jego prawdziwą toż­samość. To był Al Sirdari, po wyeliminowaniu Zarkawiego najgroźniejszy terrorysta świata. Poszukiwany w Sudanie, Indonezji, Pakistanie, namierzany w Syrii i Egipcie, jakimś cudem spokojnie wypoczywał na Mal­cie, pełnoprawnym członku Unii Europejskiej.

Międzynarodowe dywagacje przerwała Susan Pemberton.

Polecenie zostało spełnione.

Al Sirdari monologował. Kołysząc się, z półprzymkniętymi powiekami prawił o świecie niedalekiej przyszłości, w którym zatriumfuje wiara Proroka, a umma-itis, czyli solidarność islamska, zada cios dekadenckiemu podzielonemu Zachodowi. „Najpierw Europa, a potem cały świat" - wołał coraz bardziej podniecony. - „Nasz kalif zasiądzie w Rzymie, a w daw­nej bazylice świętego Piotra, zamienionej na meczet, wszelkie ludy sławić będą imię Allacha!".

Zupełnie nie interesowała go nerwowa krzątanina na pokładzie, przygotowania do ewentualnego odparcia sił maltańskich, czy kontakt, który Habibi nawiązał z Libijczykami.

Sirdari przyzwalająco kiwnął głową. Szybko zeszli na dół i stanęli przy relingu, wpatrując się w fale. Po paru minutach jakiś siódmy zmysł kazał Arturowi unieść głowę i pozwolił dojrzeć na niebie błyskawicznie przemieszczający się w ich kierunku punkcik...

Instynktownie przesadził barierkę i skoczył w toń Morza Śródziemnego.

Zanim ktokolwiek inny zdążył zareagować, pierw­sza z rakiet trafiła w śródokręcie frachtowca. Potem druga.


***

Zwiększono przybliżenie, poprawiono rozdzielczość, komputer począł wyszukiwać detale na powierzchni morza we wskazanym sektorze oddalonym o dziesięć kilometrów od wybrzeży Malty. Niewiele pozostało ze statku terrorystów, eksplozja drugiej rakiety zmiotła z powierzchni również łódź, która dostarczyła Umara. Na wodzie oprócz śladów smarów i plam oleju dostrzec można było jedynie kawałki desek, jakichś skrzynek, ułomek koła ratunkowego...

- Jest - Susan wskazała ciemną plamkę, oddala­jącą się od miejsca katastrofy.

Brzeg wydawał się cholernie daleko. Artur miał jednak nadzieję, że żaden prąd nie uniemożliwi mu dopłynięcia do Malty. Był świetnym pływakiem, a woda miała przyjemną temperaturę letniej zupy. Poza tym wiedział, że MUSI dopłynąć! Musi przecież poinformo­wać polskie władze o jasnoskórym terroryście i plano­wanym zamachu w Gdańsku.

Jezus, Maria. To przecież będzie jatka!".

Płynął powoli, spokojnymi ruchami rąk rozgar­niając fale. Świadomie rozkładał siły na wiele godzin. Zbytni pośpiech nie był potrzebny. Miał mnóstwo cza­su. Prędzej czy później dopłynie do brzegu, a stamtąd jeden telefon wystarczy, aby udaremnić bandyckie zamiary.

Zorientował się, że jego plany muszą ulec dość istotnej weryfikacji, kiedy tuż obok niego pojawił się pręt peryskopu, a zaraz po nim wynurzył się kiosk libijskiej łodzi podwodnej. Otrzymywał szybką pomoc, choć może nie taką, na jaką liczył.


***

Mazur wysiadł z autobusu w Malborku. Mimo że uznany za zmarłego, nie chciał przed czasem pojawić się w Gdańsku. Najpierw załatwił sobie nocleg. Wła­ścicielka willi reklamującej się wywieszką „WOLNE POKOJE", nie pytała go o żadne dokumenty, a on rewanżując się, nie żądał rachunku. Zdrzemnął się chwilę, odświeżył, zmienił opatrunek. Rana na nodze zaczynała się goić. W TVN-24 obejrzał najświeższe wiadomości. Policja dumnie donosiła o śmierci ściga­nego zabójcy - Jego! Pokazano wypalony wrak polo­neza. Przeprowadzono też wywiad z młodym oficerem z Warszawy - noszącym bodajże nazwisko Rudzki, który, jak twierdzono, walnie przyczynił się do sukcesu aparatu ścigania.

- Trochę lalkowaty, ale bystrzak! - ocenił go Ry­szard. - Jeśli to on ścigał mnie tym helikopterem i od­gadł mój kierunek ucieczki, znaczy miał pomyślunek i intuicję...

Wśród wiadomości ze świata zjawiło się donie­sienie o śmierci Terrorysty Nr 2, Umara al Sirdariego, który zginął wskutek eksplozji statku w pobliżu Malty. Jednak głównym tematem dnia pozostawał zbliżający się Jubileusz Solidarności. Na okrągło pokazywano archiwalne filmy, wypowiedzi świadków epoki. Eks­perci zastanawiali się, czy z USA przybędzie jedynie Condoleeza Rice, czy wiceprezydent Cheney? Pojawiły się zdjęcia z placu przed stocznią, gdzie wznoszono już trybuny i rozstawiano barierki.

Jak chcesz dokonać tam zamachu, draniu?"- za­stanawiał się Ryszard, obserwując tę krzątaninę. - „Teren z pewnością zostanie starannie zabezpieczony, infrastruktura podziemna zbadana, dachy obsadzone. Żaden nieupoważniony pojazd nie wedrze się do strefy pierwszej, a co dopiero do okręgu zero".

Nawet największe z zagrożeń - walizkowy ładunek nuklearny, o ile terrorysta dysponował czymś takim, nie było łatwe do wykorzystania. Obecni w Polsce fachow­cy z CIA (przyjeżdżał w końcu wiceprezydent i trzech byłych prezydentów USA) dysponowali środkami zdol­nymi wykryć obecność w strefie chronionej choćby śladowych ilości materiałów rozszczepialnych.

Co ty możesz knuć? Na co liczyć?" - powtarzał w myślach niczym mantrę Mazur.

Pod wieczór zajrzał do kawiarenki internetowej. Postanowił sprawdzić skrzynkę mailową Agnieszki Polińskiej. Znał jej hasło. Wszystko wskazywało, że dziewczyna przeżyła, ale widocznie nie odzyskała przy­tomności, a na pewno nie złożyła żadnych zeznań, bo to z pewnością przerwałoby przygotowania do uroczy­stości. A te szły już pełną parą.

W skrzynce mailowej znalazł mnóstwo reklamowe­go spamu i parę informacji ważnych. Niestety, ostatni list od Artura Polińskiego pochodził z 24 sierpnia. Oficer obiecywał siostrze rozejrzeć się po Bagdadzie i, korzystając z kontaktów w miejscowym półświatku, popytać o jasnoskórego terrorystę. Więcej już się nie odezwał.

Czyżby jego misja się nie udała, a może Artur został zawiadomiony o postrzeleniu siostry? I wiedział, nie ma po co pisać. Ale przecież wtedy zawiadomiłby jej przełożonych. Nie, nie! Wyglądało raczej na to, że Poliński wpakował się w jakąś niezłą kabałę. - Za to od Staszka Erlicha, przyjaciela Agnieszki z Instytutu Pamięci Narodowej, nadeszły dwie ważne wiadomości. Obie dotyczyły Tadeusza Opieńki, emery­towanego podpułkownika SB, jednej z pierwszych ofiar tajemniczego terrorysty. Dotąd o karierze Opieńki nie sposób było się dowiedzieć niczego drogą oficjalną.

Ze skąpych informacji, do których dotarł Erlich, wynikało, że podpułkownik w roku 1980 zajmował się opracowaniem wariantu siłowego wobec strajkujących robotników stoczni gdańskiej. Jego projekt znany był tylko paru ludziom, po podpisaniu Porozumień Gdań­skich został zniszczony i nie przechował się żaden ślad, poza notatką, z której wynikało, że wiosną 1988, kiedy znów wybuchły strajki w Gdańsku, emeryt Opieńka gorączkowo usiłował spotkać się z generałem Kiszcza-kiem. W jakim celu? Nie wiadomo.

Druga notatka dotyczyła tajemniczej śmierci zachodnioniemieckiego turysty Kurta Wise, którego ciało wyłowiono z Motławy jesienią 1981 roku. O jego zabójstwo oskarżono Opieńkę, który przed wypad­kiem pił z Niemcem całą noc w Novotelu niedaleko Motławy. Z notatki wynikało, że panowie mogli znać się wcześniej, Opieńko w latach siedemdziesiątych działał w RFN-ie, rozpracowując środowisko polskich emigrantów w Bremie i Hamburgu. Co ważne, trój-miejski paser sprzedający złoty zegarek zabitego tury­sty, wskazał na esbeka jako sprzedającego. Śledztwo ślimaczyło się, potem przyszedł stan wojenny, sprawę umorzono. Jednak błyskotliwa kariera Opieńki została ostatecznie pogrzebana.

We własnym podsumowaniu, w którym pojawił się również nowy numer jego telefonu domowego, Erlich napisał, że w końcu lat dziewięćdziesiątych Kurt Wise junior przyjechał do Polski i próbował zainteresować prokuraturę zabójstwem ojca. Jednak sprawa uległa przedawnieniu.

Fala ciepła zalała Mazura, kiedy poznał nazwisko adwokata zajmującego się sprawami Opieńki. Mecenas Zenon Sowa - druga z ofiar terrorysty!

A więc istniał między obu panami dość ścisły zwią­zek. Otwarte pozostawało pytanie, co takiego mogli wiedzieć pracownik służby bezpieczeństwa i renomo­wany adwokat, że terrorysta przygotowujący w Gdań­sku zamach postanowił zlikwidować obu, inscenizując samobójstwo jednego i zawał serca u drugiego. Zawo­dowcy nie zabijają, ryzykując własną dekonspirację bez istotnej przyczyny...

Tylko kto mógł wyjaśnić tę zagadkę?

Wyłowiony przez załogę łodzi podwodnej Poliński wybrał jedyną możliwą strategię postępowania. Po pierwsze, udawał śmiertelnie wycieńczonego, po drugie, przesłuchującym go oficerom opowiadał, ludową arabsz-czyzną, że był prostym libańskim marynarzem z załogi frachtowca, pomocnikiem mechanika. Nie znał żadnych pasażerów, nic nie wiedział, co się dzieje w kabinach pasażerskich. Kiedy nastąpił wybuch, szedł właśnie po pokładzie. Ciśnięty za burtę falą uderzeniową ocknął się w momencie upadku w morze. Jest wdzięczny Allachowi za cud ocalenia.

Libijczycy nie znajdywali powodu, aby nie wierzyć zeznaniom brudnego, pokrytego parodniową szczeciną, łapserdaka. Sam Poliński wykazał dość rozsądku, aby jeszcze przed wyłowieniem zdjąć z ręki amerykański zegarek z nadajnikiem i schować go, w jedynym dostęp­nym, choć mało eleganckim schowku, jakim dyspono­wał. Dość prędko pozwolono mu się położyć spać, łódź zaś, nie czekając aż w miejscu katastrofy zaroi się od maltańskich patroli, zanurzyła, się, biorąc kurs na poło­żony około trzystu kilometrów na południe Trypolis.


XVI

30 sierpnia - koło południa i niedługo po


Po wyczerpującej nocy, spędzonej w gdyńskiej agencji towarzyskiej - w końcu przed akcją należało mu się nieco rozrywki, a do raju, pełnego hurys nie zamie­rzał prędko się wybierać - Horst Mittdorf, vel Hassan alias Henryk Kowalski, spał aż do południa. Dopiero koło drugiej odebrał w centrum dla dziennikarzy ko­lejne materiały prasowe. Zamówił obiad i czekając na posiłek, kartkował z nudów zadrukowane strony. Drgnął, kiedy dotarł do składu delegacji Wolnego Mia­sta Hamburga. Na jej czele stał wiceburmistrz tego starego hanzeatyckiego portu - Kurt Wise.

- Kismet! - zaklął w myślach. - Tylko jego tu bra­kowało!

Oczywiście na jego twarzy nie drgnął żaden mię­sień, jednak wszystkie myśli poczęły koncentrować się wokół planu awaryjnego. Nawet nie zwrócił uwagi na młodego człowieka, który wszedł do restauracji, usiadł przy sąsiednim stoliku i zaczął z dużą wnikliwością przeglądać jadłospis.

Nie znaczy to, że Karola Rudzkiego bez reszty ab­sorbował wybór między kołdunami w rosole, a zupą z krabów. Myślami był dość daleko. Mimo że powinien zająć się całkowicie swoimi nowymi zadaniami, nie przestawały go dręczyć wątpliwości, które zakiełkowały po przestudiowaniu całości dokumentów dotyczących Ryszarda Mazura. Polińska, zanim została postrzelona przez bandytę, wśród różnych hipotez przedstawiła jedną, wedle której ktoś wrabiał byłego komandosa, co więcej, ten ktoś mógł być powiązany ze światowym terroryzmem. Koncepcja ta była zupełnie nieprawdo­podobna, ale ze swej nowojorskiej praktyki wiedział, że nie należy lekceważyć nawet najmniej realnych hipotez. Starał się spokojnie rozważyć wszystkie poszlaki. Za­równo Sowa jak Mazur dość niedawno wrócili z Iraku, materiał wybuchowy, który użyto w domu na pustko­wiu należał do trudno dostępnych w Polsce... A mo­tywy? Jeśli rzeczywiście planowana była jakaś akcja terrorystyczna i likwidowano tych, którzy mogli w niej przeszkodzić? To nie trzymało się kupy! Jeśli Mazur należał do spisku, dlaczego ostrzegł Polińska? A jeśli wiedział, że w coś takiego zaangażował się Rafał Sowa, po co osobiście dusił go garotą, zamiast przekazać organom ścigania. Chyba że ktoś jeszcze uczestniczył w rozgrywce, ktoś, kto mimo śmierci Mazura nadal realizuje swój plan?

Nieprzyjemny dreszcz przeniknął go do szpiku ko­ści. Rozejrzał się dookoła, szukając źródła przeciągu. O tej porze restauracja była pustawa, jeśli nie liczyć niepozornego mężczyzny, który siedział przy zastawio­nym stole i nic nie jadł. Rudzki natychmiast dostrzegł identyfikator prasowy. „Zachodni glina udający dzien­nikarza" - ocenił go fachowo. - „Musiał zdrowo zabalować tej nocy, skoro tak go odrzuca widok jedzenia".

Biblioteka Publiczna w Gdańsku mieści się nie­opodal zabytkowego Dworca Głównego, w wielkim, ponurym gmaszysku, pamiętającym doskonale czasy Wolnego Miasta. Ryszard Mazur zjawił się tam około jedenastej. Drogę z Malborka pokonał bez przeszkód, na wszelki wypadek wysiadł z pociągu już w Pruszczu Gdańskim i ostatnie trzynaście kilometrów przebył przeważnie pieszo, unikając ewentualnych kontroli. Z okazji wielkiego Jubileuszu miasto, zdaniem władz, miało być bezpieczne jak sejf. Na rogatkach i dworcach ustawiono patrole i kamery, starannie lustrujące przy­bywających. Ryszard wprawdzie miał swój stary dowód osobisty, ale wolał nie pokazywać go przedstawicielom służb, nawet jeśli te uznały Mazura za zmarłego. Poda­jąc dokument bibliotekarce modlił się równocześnie, aby ta nie skojarzyła nowego czytelnika z poszukiwa­nym do niedawna Ryszardem M., wielokrotnym zabój­cą. Jednak skończyło się na wymianie uśmiechów.

Na dłuższy czas zaległ w czytelni czasopism, szuka­jąc wzmianek o Kurcie Wise i jego tajemniczej śmierci. Nie było tego wiele, burzliwą jesienią 1981 roku, korzy­stająca z nie notowanej dotąd wolności, prasa nie roz­pisywała się szczególnie o tym tragicznym incydencie. Relacja o faktach była zgodna: nieostrożny niemiecki turysta z Hamburga wybrał się na romantyczną podróż do miasta swej młodości, a po suto zakrapianej kolacji wyruszył na krótki spacer. W jego trakcie poślizgnął się i wpadł do Motławy. Stłuczenie z tyłu głowy mogło powstać na skutek upadku, choć Ryszard doskonale znał tego rodzaju stłuczenia i wiedział sporo o okolicz­nościach, w jakich powstają.

Jeśli nie wypadek, to prawdopodobnie chuligani" - sugerował „Głos Wybrzeża".

Zeznania nielicznych świadków były ze sobą sprzeczne, ktoś z hotelowych gości widział Kurta wychodzącego z hotelu w towarzystwie Polaka, dość potężnej postury, jednak portier, zapewne konfident SB, twierdził, że Niemiec wychodził sam, zaczerpnąć świeżego powietrza przed snem. Ciekawą informację na ten temat zamieścił ówczesny „Tygodnik Solidarność". Podobno Wise, przed wojną pracownik magistratu Wol­nego Miasta Gdańska, miał następnego dnia umówione spotkanie w Komisji Krajowej „Solidarności". Komu mogło zależeć na tym, aby ten kontakt udaremnić i z jakiego powodu? Rzecz znamienna, zaznaczono w tek­ście artykułu wycięcia cenzury, dotyczące personaliów głównego podejrzanego. Jasne, podpułkownik Opieńko był pod ochroną!

Mazur wrócił w myślach do informacji otrzymanych z IPN-u. Opieńko i Wise znali się jeszcze z czasów, kiedy Polak działał w RFN-ie. Byli po imieniu, według świadków z hotelowej restauracji zachowywali się jak ludzie wyraźnie zaprzyjaźnieni. Dlaczego podpułkownik zdecydował się na tak szybką i ryzykowną eliminację starego druha? Co takiego wiedzieli obaj, a czego nie mogło dowiedzieć się kierownictwo Solidarności? I jaki może to mieć związek z obecną akcją terrorysty?

Czekając na kolejną porcję gazet, tym razem z lat 90. Mazur przerzucał aktualne dzienniki. Od razu zauważył notatkę o spotkaniu władz Gdańska z przed­stawicielami miast zaprzyjaźnionych - wśród nazwisk gości zwracało uwagę jedno - Kurt Wise jr., wiceburmistrz Hamburga.


***

Około trzynastej czasu miejscowego, na lotnisku pod Trypolisem, wylądowała ekipa włosko-brytyjskich archeologów, od lat prowadząca wykopaliska w Leptis Magna - antycznym ośrodku w Libii.

W ostatniej chwili do ekspedycji, z powodu niedy­spozycji innego naukowca, dołączyła ciemnoskóra dok­tor Sarah Prescott z Uniwersytetu w Edynburgu, znana reszcie grupy jedynie z naukowych publikacji. Panna Prescott bawiła już w tych stronach przed dwunastu laty i gdyby czujność agentów prezydenta Kadafiego nie osłabła, powinni zauważyć różnice między obu wcieleniami pani archeolog.

Choćby taką, że podczas swej poprzedniej misji była Hinduską, nie Murzynką. Jednak ostatnimi laty jedynowładca Libii postawił na dialog z Europą, toteż naukowcy zostali objęci tylko pobieżną kontrolą. Zaś Susan Pemberton mogła wysłać do swej Centrali komu­nikat: „Jestem na miejscu, biorę się za poszukiwanie Artura Polińskiego". Według namiaru satelitarnego, podwodna łódź z Polakiem na pokładzie wpłynęła już do portu wojennego, a on sam został przetransportowany do wojskowego szpitala na przedmieściu. Wojskowego, nie policyjnego! Czyżby Libijczycy nie mieli pojęcia, kto wpadł w ich ręce?

Hassan vel redaktor Horst Mittdorf definitywnie stracił apetyt. Wstał od stołu, pozostawiając nietkniętą jagnięcinę, uregulował rachunek i ruszył ku wyjściu. Zabójca pokładał bezgraniczną ufność w Allachu, jednak uważał, że ostatnio Najwyższy stanowczo zbyt często wystawia jego umiejętności na sprawdzian. To była taka prosta akcja, dopóki Rafał Sowa nie zapragnął go szantażować i zmusił w ten sposób do wyelimino­wania wszystkich osób stwarzających zagrożenie dla misji. Wyprowadził sprawy na czyste wody, ale teraz, kiedy wszystko było gotowe i ostatni świadkowie nie żyli, a szlag trafił nawet tego przeklętego Mazura, jak grom z jasnego nieba pojawił się Wise Młodszy. Przypa­dek, pazur wetknięty przez szatana? Naturalnie sama obecność wiceburmistrza Hamburga na Jubileuszu nie stwarzała zagrożenia, jednak wystarczyłaby krótka rozmowa Kurta juniora z facetami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo imprezy... I klęska. Naturalnie, pod warunkiem, że syn dysponował wiedzą ojca. Pułkow­nik Opieńka nie wiedział na ten temat nic. To jednak o niczym nie świadczyło.

Ciepłe powietrze gdańskiej ulicy wpłynęło kojąco na jego nerwy. Spokojnie, Hassan! Nic się nie dzieje. Poja­wił się jedynie drobny problem i należy go rozwiązać.

Próba znalezienia w prasie z lat dziewięćdziesiątych czegoś na temat ówczesnej wizyty Wise juniora i jego prób wyjaśnienia śmierci ojca, skończyła się dla Ma­zura niepowodzeniem. Żadna z gazet nie wspomniała o tej sprawie. A może wspomniała, tylko w natłoku informacji nie potrafił jej znaleźć.

Porzuciwszy współczesność, próbował dowiedzieć się czegoś więcej o starym Kurcie. Dotarł do kilku niemieckich bedekerów dotyczących Wolnego Miasta lat międzywojnia i wojny. Kurt Wise, rocznik 1914, od 1938 inżynier zatrudniony w dziale wodociągów i kanalizacji zarządu miasta. W 1943 roku doszedł nawet do stanowiska kierownika wydziału. Korzystając z dostępu do Internetu Ryszard znalazł w hamburskim dzienniku z 1981 roku nekrolog inżyniera, a w nim parę szczegółów biograficznych. W latach 1945-56 Wise przebywał w niewoli rosyjskiej, potem w NRD, skąd w 1958 zbiegł na Zachód. Pod nekrologiem, wedle którego „zmarł tragicznie w Gdańsku", podpisała się żona, syn i siostrzenica. Ani słowa o siostrze. Szukając nazwiska Wise w katalogach osobowych znalazł Ger­trudę Wise, gdańszczankę, historyka sztuki, ani chybi starszą siostrę Kurta, autorkę szeregu prac o sztuce Gdańska i Prus Wschodnich. Ostatnie publikacje pod­pisywała nazwiskiem Wise-Kulbach. Z pomocą innych publikacji udało się ustalić, że w trakcie wojny została żoną komendanta SS w niewielkim miasteczku w Prusach. Oboje zginęli na pokładzie jednego z ostatnich statków ewakuacyjnych, bodajże „Gustloffa", trafionego radziecką torpedą w styczniu 1945 roku.

W starej, przedwojennej książce telefonicznej zna­lazł nawet ostatni adres inżyniera Wise. Rzut beretem od Stoczni Gdańskiej.

Oczywiście, Mazur nie miał pojęcia, że dziś za­mieszkuje tam stoczniowy emeryt Stefan Zdun i często wpada do niego rzekomy kuzynek ze Śląska - Henio, znany nam bliżej jako Hassan lub Horst Mittdorf.

Zlokalizowanie Kurta Wise nie sprawiło Horstowi Mittdorfowi najmniejszej trudności. W centrum praso­wym dowiedział się, że wiceburmistrz Hamburga został zakwaterowany w sopockim Grand Hotelu. Niemiec miał dość napięty program zajęć i trudno było skon­taktować się z nim od razu. Mówiono, że miał w planie złożenie kwiatów na Westerplatte. Możliwe też było, że wpadnie do Dworu Artusa, na trwającą drugi dzień se­sję naukową: „Od Solidarności do przyszłości", w której brały udział takie znakomitości jak Norman Davies, Zbigniew Brzeziński czy Timothy Garton Ash. Jednak najpewniejsze było to, że o siedemnastej wraz z innymi członkami niemieckiej delegacji pojawi się na koncercie muzyki organowej, w katedrze oliwskiej.

Kościół to nie najgorsze miejsce, żeby się z nim spotkać" - pomyślał zabójca, rozważając kilka moż­liwych scenariuszy. Miał czas, wszystkie najważniej­sze sprawy zostały załatwione, łącznie z jutrzejszym problemem ewakuacji. Nie pociągała go samobójcza śmierć, wiedział też, że zaraz po zamachu, strefa pierwsza zostanie otoczona bardzo ścisłym kordonem. Jednak drogę ewakuacyjną miał przygotowaną od dawna. Jeszcze poprzedniego dnia wynajął samochód i pozostawił go we właściwym miejscu. Idąc w stronę Dworca Głównego Podwalem Staromiejskim, nie miał pojęcia, że o kilkadziesiąt zaledwie metrów rozminął się z Mazurem, który właśnie przerwał biblioteczne poszukiwanie i wyszedł coś zjeść w jednej z budek koło dworca, oferujących azjatyckie fastfoody.

Ryszard również myślał o Kurcie Wise - nie miał jednak dziennikarskiego identyfikatora, żeby wejść do zastrzeżonej strefy. Spróbował innej metody, z budki telefonicznej zadzwonił do Centrum Prasowego. Przed­stawił się jako korespondent baltimorskiego „The Sun", zbierający materiały do artykułu „Gdańsk - przeszłość i teraźniejszość". Pewność siebie i bezbłędna angielsz­czyzna zrobiły wrażenie na polskich hostessach, toteż rozmowę skończył jako posiadacz kilku cennych na­miarów, z których najważniejszym był numer pokoju wiceburmistrza Hamburga. Grand Hotel Sopot, 333.

W odróżnieniu od Hassana, który ruszył w miasto z pustym żołądkiem, podkomisarz Rudzki pozostał w restauracji hotelu „Heweliusz" i zjadł ze smakiem boef strogonoff. Nawet najbardziej posępne hipotezy nie odbijały się na jego apetycie. A był zaniepokojony - wersja o przygotowywanym zamachu, choć mało prawdopodobna, powinna być brana pod uwagę.

Tymczasem w Gdańsku panowało przekonanie, że żadne poważne chmury nie gromadzą się nad uroczy­stością. Generał Andrzej Mitruk, prowadzący w asyście człowieka z CIA i przedstawiciela BOR-u poranną od­prawę wszystkich służb zabezpieczających obchody, przedstawił obraz krzepiący i uspokajający zarazem. Nie spodziewano się większych zakłóceń uroczystości. Zagrożenie terrorystyczne równało się zeru. Siatka Al Kaidy w Europie przestała istnieć. Mózg operacji bezpośrednich - Umar Al Sirdari zginął wskutek ame­rykańskiego ataku rakietowego. A inne zagrożenia? Czeczeni, neonaziści, szaleńcy? Jakąkolwiek inter­wencję z zewnątrz udaremniały trzy pasy ochronne wokół Placu Solidarności, bramki z wykrywaczami metalu, helikoptery patrolujące niebo, psy, oddziały konne, a nawet grupa kontroli radioaktywnej, przybyła z Langley. Fachowcy zabezpieczyli dachy, skontrolowali piwnice przyległych domów. Spenetrowano podziemne kanały i wszelkie studzienki kanalizacyjne.

Poza tym, całą strefę pierwszą na czas uroczystości miał przykryć parasol elektroniczny. Jeśli ktokolwiek chciałby zdalnie odpalić ładunek wybuchowy, jakimś cudem przemycony na teren uroczystości, nie miał szans.

- Nawet chciałbym, żeby ktoś spróbował - odezwał się Szczygieł z ABW, szczerząc zęby do Rudzkiego. - Lubię patrzeć, jak dranie dostają po łapach.

Karol nie lubił pułkownika, mimo że ten miał na swym koncie błyskotliwe rozpracowanie kilku gangów. Drażnił go bufonowaty sposób bycia człowieka, który wie wszystko lepiej, a innych uważa za durniów. Może jednak była to metoda skuteczna. Pracujący w resor­cie ponad dwadzieścia lat Szczygieł, jakimś cudem przeszedł wszystkie weryfikacje, lustracje, przeżył zmieniające się gabinety. I ciągle awansował. Czasem szybciej, czasem wolniej.

Kiedy razem wyszli z odprawy, a Szczygieł za­proponował drinka, Rudzki chciał odmówić. Dopiero przyjechał do Gdańska, nawet nie zdążył się zakwate­rować. Nie było to łatwe, hotele w Trójmieście, nawet te resortowe, pękały w szwach i mając do wyboru kwaterę na Oksywiu albo gościnny pokój w Domu Aktora na gdańskiej Starówce, wybrał to drugie.

Szczygieł jednak postawił na swoim. W końcu nie odmawia się starszemu stopniem. Pomimo swych niechęci Rudzki postanowił zwierzyć się dyrektorowi zABW.

Rudzki, widząc, że dyskusja nie ma sensu, zamie­rzał się oddalić, kiedy pułkownik zmienił ton.

- Rano zgłosisz się do nas po specjalny telefon. Zostawiamy linię operacyjną poza pasmem elektronicznego zagłuszenia - a widząc skupienie na twarzy młodego podkomisarza dorzucił: - Musisz mnie przecież jakoś zawiadomić, gdyby na Długim Targu przypad­kiem wylądowało ufo!


XVII

30 sierpnia - wieczór


Telefon wyrwał Rudzkiego z kilkunastominutowej drzemki, jaką uciął sobie w przytulnym pokoiku na parterze Domu Aktora. Już pierwsze słowa postawiły go w stan najwyższej czujności.

- Co, co takiego? Powtórz jeszcze raz. Jesteś pe­wien? Dobrze. Dziękuje ci. Zadzwonię później. Cześć.

Oficer rozłączył się i prawie natychmiast wybrał numer Śliwy.

Rudzki chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ugryzł się w język. W trakcie rozmowy błysnęła mu myśl, że chyba wie, gdzie może przebywać Ryszard Mazur. W Gdań­sku! Jeśli rzeczywiście historyjka o terroryście miała jakikolwiek sens, to było to pierwsze miejsce w Polsce, gdzie należało go szukać.

Przez kilka następnych godzin Rudzki nie opusz­czał pokoju. Nie miał wprawdzie ze sobą akt śledztwa, ale dzięki doskonałej pamięci mógł prześledzić krok po kroku alternatywną wersję zdarzeń. Od zabójstwa starego i młodego Sowy, przez Balcerzaka, porwanie, a następnie śmierć Marii Mazur, starcie Ryszarda i Agnieszki w lasku - autentyczne, czy może zainsce-nizowane...

Przeanalizował sprawę jeszcze raz, a potem za­dzwonił do Lisa.

Inspektor wiedział już o „zmartwychwstaniu" po­szukiwanego i nie był tym zachwycony. Rudzki jednak z miejsca przystąpił do rzeczy:

- Czy pamięta pan inspektor tego gościa, rannego podczas detonacji, w której zginęła Mazurowa? Tego, co zwiał ze szpitala w Otwocku. Nie znaleźli go do tej pory? Tak myślałem. Mam wielką prośbę, czy ktoś mógłby na podstawie zeznań świadków sporządzić jego rysopis? Tak, rozważam koncepcję, że Mazur mógł mieć wspól­nika. Wiem, że mam tu co innego do roboty, jednak chciałbym, aby faksem przysłali mi to jeszcze dziś.


***

Koncert organowy w katedrze otworzyła „Oda do radości" Ludwika van Beethovena. Wiceburmistrz Hamburga spóźnił się, wizyta w szpitalu dziecięcym zajęła więcej czasu niż zamierzał, poza tym te korki, kontrole...

Organizatorzy prosili, aby zajął miejsca dla vipów, jednak Kurt Wise, machnął ręką.

Rzucił okiem na identyfikator: „Horst Mittdorf". Nazwisko nic mu nie mówiło.

Barczysty ochroniarz chciał odsunąć namolnego dziennikarza, ale ten dorzucił jeszcze prosto do ucha gościa.

Wise przystanął.

Wiceburmistrz rozejrzał się.


***

Dawny dom Kurta Wise stał niedaleko placu Soli­darności, choć od samych krzyży oddzielały go jeszcze inne domy. Leżał wewnątrz strefy ochronnej, jednak w upalne popołudnie uwagę wartowników przykuwały jedynie pojazdy i ludzie z pakunkami. Mazur przezornie pozostawił swój plecak w szatni czytelni, toteż nikt nie zaszczycił go swą uwagą.

Dom był stary, nadszarpnięty zębem czasu, choć zapewne przetrwał bez większych zniszczeń wojnę.

W odpowiedzi na prośbę Rudzkiego podinspektor Lis poruszył niebo i ziemię.

Podobnie jak Śliwa był zdania, żeby po cichu od zaraz wznowić akcję pościgową, ale na pełny gwizdek ruszyć dopiero, kiedy przewalą się sierpniowe uroczy­stości.

Osobiście pojechał do Otwocka ze specjalistą od portretów pamięciowych. Rozmawiał z lekarzami, ściągnął sanitariuszy, przesłuchał pielęgniarkę. I wiele nie zyskał. Na dobrą sprawę nikt nie potrafił opisać „Kowalskiego".

- On, wie pan, był taki... żaden - tłumaczyła pie­lęgniarka Nina Gołębiowska. - Nie było oka na czym
zaczepić, ani ładny, ani brzydki, szary. Nijaki.

Próba sporządzenia rysopisu nie powiodła się. Każ­dy ze świadków zapamiętał nieprzytomnego mężczyznę inaczej. Informacje wykluczały się. Ciemny, blondyn, szatyn, może bardziej rudawy. Oczy niebieskie, siwe, piwne. Nos prosty, wąski, nie, taki normalny...

- A może ten fotograf - zauważył nieoczekiwanie kierowca ambulansu. - Kręcił się na podjeździe, gdyśmy przywieźli rannego, i mimo zakazu strzelał fotki.

O ósmej wieczorem znana był już tożsamość fo­tografa (Jan Malak) i ustalone miejsce jego pobytu. Zacisze domowe. O ósmej trzydzieści pierwsze fotki z cyfrówki pojawiły się na monitorze Lisa. Właściwie istotne było jedno, niezbyt wyraźne zdjęcie, z postacią na noszach.

Ściągnięci technicy zabrali się do roboty. Piętnaście po dziewiątej, wyretuszowany portret „Kowalskiego" pojawił się na faksie komendy w Gdańsku. Dziesięć minut potem otrzymał go Rudzki.

Kowalski" rzeczywiście nie był ciekawym typem, chociaż, ten kwadratowy podbródek znamionował kogoś o silnym charakterze. Za to przy linii włosów dał się zauważyć ledwie widoczny ślad po operacji plastycznej. Jakaś poważna rana, a może tylko dowód zmiany tożsamości?

Podkomisarz postanowił powielić fotografię i rozdać ją gdańskim funkcjonariuszom. Jego samego dręczy­ła myśl, że chyba widział już tego człowieka. Gdzieś, całkiem niedawno. Ale w końcu, podobnych ludzi co­dziennie widzi się dziesiątki.

Olśnienie przyszło około jedenastej, kiedy brał go­rącą kąpiel. Pośpiesznie się ubrał, wdział lakierki na bose stopy i pognał do „Heweliusza". Kelnerka, która obsługiwała go podczas obiadu, jeszcze pracowała.

- Pewna nie jestem, ale to chyba ten Niemiec, co nie tknął zamówionej jagnięciny - powiedziała. - Dzien­nikarz. Musi mieszkać w tym hotelu, bo miał ze sobą klucz. Nazwisko takie jakieś, Waldorf, Dusseldorf...

Recepcja szybko zidentyfikowała gościa.

- Kurt Mittdorf ze Stuttgartu, akredytowany przez jakąś regionalną gazetkę. Od popołudnia nie pojawił się w hotelu. Klucz leży w przegródce.

Rudzki z walącym sercem pobiegł do pokoju na górę. Śliwa, którego poinformował o swym ustaleniu, zalecał ostrożność. Podobieństwo mogło być przypad­kowe, zdjęcie było w końcu niewyraźne. A w wypadku pomyłki - afera gigantyczna.

Pokój Mittdorfa zastał wysprzątany, czysty. I bez­osobowy. Co nie znaczy, że pusty. W łóżku znajdowała się tania męska pidżama. W szafie parę koszul i majtki do kąpieli. Na wieszaku cieplejsza kurtka. W łazience, na półeczce, leżała maszynka do golenia, woda ko-lońska, szczoteczka do zębów. I nic więcej. Żadnych notatek, laptopa, walizka była pusta i czysta.

Naraz otworzyły się drzwi.

Szczygieł z ABW! Szybko się dowiedział.

- Przejmujemy tę sprawę - powiedział pułkownik tonem nie znoszącym sprzeciwu. Żadnej samowolki. I bez paniki. Sprawdzimy tego Mittdorfa. Otoczymy jak najściślejszą opieką... A jak będzie trzeba, unieszko­dliwimy. A wy kolego, zajmijcie się swoimi sprawami. Bez hałasu.


***

Regina Antosiak dobiegała osiemdziesiątki, jed­nak pamięć miała żywą, a im o dawniejsze sprawy ją pytano, tym lepszą. Poczęstowała Mazura herbatką owocową i ciasteczkami własnej roboty.

- Zdun. Stefanek. Pamiętam jak przyjechał, chude takie, rozczochrane dziecko, niósł walizkę zapiętą pa­skiem, chyba większą od niego. Strasznie był narwany i honorny. W siedemdziesiątym omal go nie zabili. W osiemdziesiątym jak strajkował, to mu jedzenie do Stoczni nosiłam. Potem siedział. A teraz już na eme­ryturze... Jak ten czas leci...

Delikatnie usiłował zmienić temat i wypytać o daw­niejszych lokatorów. Szybko doszli do Kurta Wise.

- Pan inżynier. To była figura. I jaka elegancja! Lepiej wyczyszczonych butów to nikt w całym mieście nie miał. Jego siostra też była przystojna, choć trochę zasuszona... Ale jej mąż - zniżyła głos - to był gestapowiec. Kawał grubej świni. Czy trzeźwy, czy pijany, zawsze czerwony na twarzy. A wie pan, że mieszkali tam, gdzie Zdun? Właściwie, teraz to tam są trzy mieszkania, ale przedtem był dyrektorski... ten... - szukała właściwego słowa -.. .departament. Ostat­ni raz Kulbachowie przyjechali... tak na Boże Narodzenie w czterdziestym czwartym. Nocą. Z wielkimi bagażami. Wszyscy tylko mówili o nadciągających Ruskich, pani Truda popłakiwała, że już nigdy nie zobaczą ich domu w Prusach. A wie pan jak zginęli?

Mazur wiedział, ale spokojnie wysłuchał opowieści o tragedii „Gustloffa", o szturmie na Gdańsk i Sowie­tach niszczących zdobyte miasto.

- Mnie nie zgwałcili, ale nie było młodej Niemki... Zresztą, starym też nie przepuszczali.

Zapytał o sam dom.

Stwierdziła, że od frontu był poważnie wypalony. Oficyny zajmował tłum mieszkańców ze zniszczonych domów, którzy błyskawicznie odbudowali część fron­tową. Jednak nowe, „ludowe" władze szybko zajęły się wysiedlaniem rodowitych gdańszczan, których miejsce z czasem zasiedlili repatrianci ze Wschodu.

Pani Regina pamiętała też wizytę starego Wise.

- Za pierwszej Solidarności to było - opowiadała. - Od razu go poznałam, ta sama postawa i spojrzenie. Tylko wyłysiał, no i tak przybrał w sobie. Wie pan, że dał każdemu z mieszkańców jakiś prezent. Mnie perfumy. I cały dzień po domu ze Stefankiem Zdunem chodził. Od strychów po piwnice. Wspominał stare czasy. Szkoda, że go zabili.

- Ubecja?


***

Wieczór nastał chłodnawy, od morza wiał wzma­gający się wiaterek, toteż niewielu było amatorów ro­mantycznych spacerów na molo. Kurt Wise skończył kolację wcześniej, wykręcił się z wizyty w night clubie i postanowił pójść na spotkanie.

Minął bramki ochroniarskie przed hotelem i wy­szedł na ulicę. Stąpał pewnie i energicznie. Już miał skręcić w stronę mola, kiedy zobaczył wysokiego, bied­nie odzianego człowieka, który u wylotu ulicy Monte Cassino machał wyraźnie na niego. Zamierzał odpo­wiedzieć mu pozdrowieniem, ale w tym momencie przy machającym wyrósł umundurowany funkcjonariusz i wiceburmistrz uznał, że sprawa go nie dotyczy.

Z deptaka skręcili w boczną uliczkę, gdzie w per­spektywie majaczył radiowóz.

Wiedza teoretyczna policjanta nie szła w parze z praktyką. Mijając prześwit między blokami, Mazur udał, że się potyka, jednocześnie celnym kopniakiem ugodził konwojenta. Potem poprawił kantem dłoni. I „dał w długą". Dość szybko odsądził się od ewentu­alnego pościgu. Jednak powrót na deptak, by spotkać się z Wisem był wykluczony.

Trudno, miał jeszcze jeden awaryjny pomysł, żeby zapobiec nieszczęściu i w ostateczności gotów był go wykorzystać. Zastanawiał się, czy powalony gliniarz skojarzy go z poszukiwanym Ryszardem Mazurem, czy też uzna za pospolitego rzezimieszka, który mając nieczyste sumienie, wolał nie oddawać się w ręce apa­ratu ścigania?


***

Hassan czekał na Kurta Wise u wejścia na sopoc­kie molo. Mimo iluminacji było pusto. Chłód, a przede wszystkim wzmożone procedury bezpieczeństwa znie­chęcały spacerowiczów i kochanków.

Doszli do schodów prowadzących na niższy, czę­ściowo pogrążony w ciemności poziom. Zabójca przyklęknął i udał że zawiązuje sznurowadło. W istocie, za pomocą przycisku aktywował niewidoczne żądło, umieszczone na nosku swego buta. Teraz wystarczy małe potknięcie, niby przypadkowe draśnięcie, które wprowadzi do organizmu Kurta Wise śmiercionośną rycynę. W krótkim czasie Niemiec poczuje się źle. Symptomy wskazywać będą na zatrucie pokarmowe. Jeśli nawet przeżyje, z pewnością nie będzie mógł za­grozić akcji.

Wrócili na pokład. W którymś momencie Wise potknął się, a Hassan, jak przystało na dziennikarza dżentelmena, błyskawicznie go podtrzymał.

Masz szczęście, Szkopie, że nic nie wiesz - szeptał sobie w duchu. - Jeszcze pożyjesz. A mnie już nic nie może zagrozić".

Wyciągnął komórkę i zamówił taksówkę, marząc o wypoczynku. Trochę zdziwiłby się, gdyby ktoś mu po­wiedział, że jego pokój jest pod ścisłą kontrolą, a Karol Rudzki i ludzie z ABW po prostu nie mogą doczekać się na jego powrót do hotelu.


XVIII

30 na 31 sierpnia - noc


Lepki zmrok zapadł nad Trypolisem. Słaba bryza wiejąca od strony morza nie docierała dalej niż paręset metrów w głąb lądu. Poza centrum miasta, światło rzadkich lamp grzęzło w smolistych ciemnościach, a nieliczni przechodnie przypominali bardziej szarawe duchy niż istoty z krwi i kości. Czasem pobliską ulicą przejechał jakiś patrol lub zapóźniony autobus.

W podmiejskim szpitalu libijskiej marynarki Artur znajdował się od popołudnia. Uznając, że lepiej będzie uchodzić za ciężko poszkodowanego, udatnie symu­lował wycieńczenie, zawroty głowy i częściową utratę słuchu. Zajęto się nim dobrze, chwilowo rezygnując z poważniejszych indagacji. Nie miał jednak najmniej­szych wątpliwości, że prędzej czy później służby spe­cjalne ustalą, iż Ahmed Idrisi, marynarz za którego się podawał, nigdy nie wchodził w skład załogi zatopionego frachtowca. Mógł oczekiwać przesłuchań, a ci, którzy mieli kontakt z libijską służbą bezpieczeństwa nie wy­nieśli z takich spotkań najlepszego wrażenia.

Nie miał zamiaru na to czekać. Czas naprawdę go naglił, od uroczystości w Gdańsku dzieliła go nieca­ła doba. Wiadomość uzyskaną od Sirdariego musiał przekazać do Polski. Tylko jak? Szpital nie posiadał centrali automatycznej, a trudno wyobrazić sobie, że na życzenie połączono by go z amerykańskim dowództwem w Bagdadzie, czy centralą Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Warszawie. Jedynym wyjściem była ucieczka. Choćby krótkotrwała. Kiedy przekaże sygnał mogą go złapać. Amerykanie nie zostawiają swoich ludzi na pastwę losu.

Wypluł środki nasenne zaaplikowane mu przez pielęgniarza i czekał, aż cały szpital zaśnie.

Ostatni spośród vipów powrócili z miasta, skończył się rockowy koncert na estradzie przed klubem NOT-u, szybko opustoszała restauracja w „Heweliuszu", nawet gwarny zazwyczaj night club świecił pustkami. Płatne „damy do towarzystwa" nie otrzymały przepustek do spe­cjalnej strefy, a goście, zmęczeni bogatym programem, rozeszli się do pokoi. Jarosław Szczygieł wprowadził do hotelu dziesięciu swoich ludzi. Dwóch czekało wewnątrz apartamentu Mittdorfa, dwóch dyżurowało na koryta­rzu, trzech w holu, reszta przy drzwiach awaryjnych.

Śliwa w duchu przyznawał mu rację. Jeśli istniała nawet jedna szansa na sto, że kroiło się coś poważnego, nie wolno było tego zlekceważyć.

Do dwunastej Mittdorf się nie pojawił.

Kwadrans po dwunastej do recepcji zajrzał Szczy­gieł.

Około pierwszej poszedł spać Śliwa. O wpół do drugiej Karol miał również dość czekania, wyszedł z hotelu. Do własnej kwatery w Domu Aktora na ulicy Straganiarskiej miał niecały kwadrans spacerkiem.

Hassan wysiadł z taksówki koło Dworca Głównego. Szósty zmysł, który nigdy go nie zawodził, podpowiedział mu, żeby przed wizytą w hotelu zajrzeć do miesz­kania Zduna. Emeryt pewnie był już nieprzytomny, po południu pozostawił go sam na sam z butelczyną wódki, ale nigdy nie wiadomo, co mogło mu strzelić go głowy. Na punkcie kontroli wyciągnął dowód Henryka Kowalskiego i przepustkę wyrobioną mu przez Zdu­na. Żołnierz tylko rzucił okiem. Według informacji rozesłanych przez sztab, szukano Horsta Mittdorfa. O Kowalskim jakoś zapomniano.

Zbliżając się do starej kamienicy, zabójca rzucił okiem na okna pierwszego piętra. W stołowym ćmiło się światło. Stary stoczniowiec schlał się i usnął. Jak zwykle. Na klatce pachniało wapnem i świeżą farbą po niedawno zakończonym remoncie.

- Skoro już tu jestem, nie zawadzi sprawdzić... - Zamiast na piętro, Hassan skierował się ku piwnicom.
Naoliwiony zamek otworzył się łatwo. Zapalił światło i wszedł do środka.

Piwniczka należąca do pana Stefana robiła wra­żenie dawno nie używanej. Nie było jednak ani śladu pajęczyn lub kurzu. Uwaga terrorysty skierowała się w stronę kąta, gdzie zalegały sterty starych gazet i podartych dywaników... Wystarczył mu rzut oka, by stwierdzić, że ktoś tam grzebał. Podszedł i uniósł pacz­ki. Ukazał się strój do nurkowania i niewielka butla. Nic nie zginęło. To najważniejsze.

Hassan zareagował spokojnie:

Od podjęcia decyzji do realizacji nie minęła se­kunda.

Skoczył ku staremu, myśląc, że załatwi go jednym ciosem. Ten jednak, chyba wiedziony intuicją uskoczył, schylił się i rąbnął swego gościa bykiem.

Hassan poczuł krew w ustach, własną krew. Roz­wścieczyło go to. Chciał wyprowadzić nokautujący cios, ale stary przywarł do niego jak pijawka. W ciasnej piwnicy nie wchodził w grę ani przerzut, ani żadne ze stylowych rozwiązań. Poszedł na łatwiznę. Odnalazł nóż i pchnął nim fachowo. Potem jeszcze raz popra­wił, zatykając usta emeryta, by stłumić krzyk agonii. Następnie spokojnie patrzył, jak Zdun osuwa się na ziemię, jak jego dobre oczy, pełne bółu i niedowierzania stopniowo nieruchomieją.

To nie było planowane. Trudno! Zawlókł ciało do kąta i przykrył dywanikami, potem sprawdził drzwi do piwniczki pod zakładem xero. Nikt nie otwierał ich od dawna. Otarł dwie krople potu, które pojawiły się na jego czole. Wszystko w porządku. Dom znajdował się zbyt daleko od placu, żeby ktoś wpadł na pomysł przeszukiwania piwnic tuż przed uroczystością.

Spokojnie, starając się, aby drewniane schody nie skrzypiały, wszedł na piętro. Mieszkanie Zduna zastał nie zamknięte. Butelka „poloneza" stała nienaruszona na stole, tam gdzie ją zostawił po południu. W lodówce czekało na niego parę kanapek i rozesłane gościnne łóżko. Nie tknął jedzenia, natomiast nalał sobie pełną szklankę wódki. Wychylił ją duszkiem. Po polsku.

Wybacz mi Panie, że piję jak niewierny! - mruknął jeszcze i poszedł spać.

Po raz pierwszy od dawna nie miał siły, by się pomodlić.

Szpital marynarki pod Trypolisem pilnowany był marnie. Artur bez trudu ukradł czyjeś ubranie i wyj­ściem awaryjnym wydostał się z budynku. Od strony miasta oddzielał go płot i stare zasieki, które pokonał bez większego wysiłku. Plan Polińskiego nie był spe­cjalnie finezyjny: dostać się do centrum, odnaleźć jakąś zachodnią ambasadę... Truchtem dotarł do najbliższego osiedla i począł wypatrywać odpowiedniego samocho­du. Upatrzył sobie włoskiego fiata, drzwiczki nie były zamknięte, udało mu się spiąć na krótko przewody. Motor zaskoczył. I w tym momencie zobaczył dwóch Libijczyków biegnących w jego kierunku. Przyśpieszył, skręcając wprost na nich. W ostatniej chwili odskoczyli mu spod kół, wygrażając pięściami. Niech grożą, zanim uruchomią jakiś inny wehikuł, będzie daleko. Dojechał do głównej drogi i naraz zdał sobie sprawę, że nie wie, gdzie jest miasto. Nigdzie drogowskazu, choćby po arabsku, widać tubylcom nie były do niczego potrzeb­ne. Na wyczucie skręcił w prawo. Gdzieś po kilometrze przekonał się, że popełnił błąd. Zabudowa wokół drogi rozrzedziła się, potem w ogóle zniknęła, ustępując miejsca nieprzyjemnym pustkowiom. Co gorsza, nie upłynęło pięć minut, a usłyszał za sobą sygnał syreny policyjnej. Powinien porzucić wóz i uciekać. Nie miał dokąd. Skręcił więc w jakąś boczną drogę, kierując się ku skupieniu świateł, wskazujących na jakąś osadę. Policja pospieszyła za nim. Wciskając pedał „do dechy" udawało mu się utrzymać równy dystans od ścigają­cych. Dotarł do pierwszych domostw, przekonany, że zgubi pościg w labiryncie uliczek.

Niestety, na wprost niego pojawiły się kolejne dwa radiowozy. Desperacko skręcił w jakiś zaułek. Gruchnął strzał, a kula strzaskała boczne lusterko.

Niedobrze. Czyżby zwędził wóz niewłaściwemu człowie­kowi? A może właśnie zorientowano się, że marynarz w szpitalu nie jest tym, za kogo się podawał?

Ulica skończyła się ślepą ścianą. Wyskoczył z wozu, wpiął po murze. Kolejny zaułek, ogródek, podwórko... Brak kondycji dawał się odczuć z każdym nowym krokiem. Płuca ledwie nadążały z dostarczaniem tlenu zmęczonemu ciału.

- Stać! - drogę zagrodził mu tęgawy stróż prawa, z wyciągniętym pistoletem.

Zrezygnowany uniósł ręce.

Niech tylko podejdzie do mnie..." - pomyślał Ar­tur.

Wąsaty Libijczyk jednak nie kwapił się do obmacy­wania zbiega, rozsądnie czekał, aż nadejdą inni. Naraz zachwiał się, puścił broń i jak rzeźba ze śniegu pod wpływem wiosennego słońca, osunął się na ziemię.

- Chodu! - zawołała panna Pemberton, wymachu­jąc zaimprowizowaną pałką.

Nie dał sobie dwa razy powtarzać. Pobiegli! Dwie uliczki dalej czekał jej motocykl. Ruszyli krętymi zauł­kami, przez które nie przecisnąłby się żaden policyjny samochód. Poliński, zaskoczony nagłym pojawieniem się przyjaciółki, dłuższą chwilę nie mógł wyjść ze zdu­mienia. Wreszcie wykrztusił:

- Jak mnie znalazłaś?

Popatrzył na swój zegarek i natychmiast zrozu­miał.

Nie miał powodu niczego ukrywać. Opowiedział więc o białym terroryście, o którym poinformowała go siostra i o przechwałkach Sirdariego na temat jutrzej­szego, a właściwie dzisiejszego dnia.

- Bloody bastard! - skomentowała Susan. - To się nie może udać!

Pewnie miała rację.

Tymczasem znów wyjechali na otwartą przestrzeń. Ani śladu pościgu. Kapitan Pemberton, nie zwalniając ani na moment, wyjęła telefon satelitarny, Artur wy­ciągnął rękę. Zbyt wolno.

W drodze ział niewidoczny nocą dół, motorem zarzuciło, komórka wypadła z ręki Susan i z trza­skiem potoczyła się po kamieniach. Potem odbiła się i jak bumerang wpadła prosto pod tylne koło motoru. Trzask miażdżonego plastiku zabolał Artura niczym gwoźdź wbijany w serce. Stanęli. Aparatu nie trzeba było szukać, choć prawdę powiedziawszy, niewiele z niego zostało. Przy okazji zamilkła również słuchawka w uchu dziewczyny. Polińskiemu zrobiło się więcej niż niewyraźnie.


***

Mazur przespał może dwie godziny w jakimś ogród­ku między Gdańskiem i Sopotem. Na więcej snu nie mógł sobie pozwolić. Kontakt z wiceburmistrzem nie wypalił, szansę przypadkowego spotkania terrorysty były bliskie zeru.

Co mu pozostało? Ostateczność. Nosił się z tym od dwóch dni.

Doszedł na skraj osiedla, popatrzył na rzęsiście oświetlony przystanek i wiszący opodal schludny auto­mat telefoniczny. Miał nadzieję, że do tej pory miejscowi blokersi go jeszcze oszczędzili. Działał! Chwała Bogu, że jeszcze poprzedniego dnia przewidująco zaopatrzył się w karty telefoniczne. W dodatku, dzięki fotograficznej pamięci, mógł wykręcić numer zapamiętany z maiła do Polińskiej.

Erlichowi musiało odebrać mowę. Ryszard wyko­rzystał ten fakt i ciągnął dalej.

- Sam zajmę się tą kwestią. W tej chwili chciałbym, żeby znalazł pan dla mnie telefon jednego faceta, poli­cjanta. Nazywa się Karol Rudzki. Niedawno omal mnie nie aresztował. Sądzę, że zechce ze mną porozmawiać. Teraz się rozłączam, ale jeszcze do pana zadzwonię.


Niedługo potem, w gościnnym pokoju gdańskiego Domu Aktora, zadzwonił telefon.

- Ale...


***

Artur Poliński posiadał wiele cennych umiejęt­ności. Jednak reperowanie telefonów komórkowych, w dodatku satelitarnych, zdecydowanie nie należało do jego specjalności. Mógł jedynie zgarnąć kupkę elektronicznych resztek do chustki, którą podała mu Susan. Wprawdzie sama karta pamięci wyglądała na nienaruszoną, ale gdzie mogli znaleźć do niej odpo­wiedni aparat? Zdobycie satelitarnego telefonu o tej porze, w Libii, było zadaniem niemożliwym. Naradzali się z Susan krótką chwilę. Co robić? Wracać do obozu archeologów? Nie mieli na to czasu. Przebijać się do miasta, żeby dotrzeć do którejś z ambasad? To byłoby zbyt ryzykowne.

Susan Pemberton uważała, że należy na dobre zgubić pościg, potem znaleźć jakikolwiek telefon, przy którym nikt im nie przeszkodzi, a następnie zadzwonić do polskiej ambasady. Znali odpowiednie hasła, dzięki którym połączono by ich wprost z Centralą Maryina Smutsa albo od razu z Polską.

Nawet nie zauważyli, jak niebo nad Libią pojaśnia­ło. Od dość dawna jechali przed siebie, nie niepokojeni przez nikogo. Wyglądało na to, że pościg na dobre zgubił ich trop.

- Może tutaj! - krzyknął wprost do ucha dziew­czyny, kiedy za zakrętem drogi ukazała się elegancko wyglądająca rezydencja z ogrodem. - Na pewno mają tam telefon!


XIX

31 sierpnia - poranek


Wstawał świt. Wilgotny rosą, słoneczny, wyjątkowo ciepły jak na koniec lata. Tu i ówdzie podniosły się mgły poranne, jednak całe Trójmiasto zdawało się emanować pogodą i wyczekiwaniem. W kanionach staromiejskich uliczek panowała jeszcze cisza, przerywana jedynie pomrukiem wozów dostawczych i krokami nielicznych przechodniów. Wiatr rozprostował wszechobecne flagi, a wielu starym gdańszczanom mogło się wydawać, że znów cofnęli się dwadzieścia pięć lat do pamiętnych dni Porozumień, kiedy wszystko było jeszcze młode, czyste i święte.

Hassan już nie spał. Klęcząc na dywaniku w miesz­kaniu Zduna, usunął ze wschodniej ściany zdjęcie Matki Bożej („żeby się nie rozpraszać") i bił czołem w stronę odległego Miasta Proroka. Słoneczne pro­mienie, lekceważąc pochyloną sylwetkę, igrały wśród kryształowych wisiorków starego żyrandola, rzucając refleksy, a to na fotografię Papieża, a to na zdjęcie Zdu­na z Wałęsą i kolegami z wydziału, a to na jego dyplom racjonalizatorski...

Na nogach był również pułkownik Szczygieł. Jego beznamiętna twarz wydawała się bardziej skupio­na niż zwykle. Wysłuchał meldunków swoich ludzi.

Przejrzał policyjne raporty z nocy. Zadziwiająco mało włamań, bójek czy kłótni małżeńskich. Doniesienie o osiłku, który w Sopocie pobił policjanta, usiłującego go wylegitymować, zapodziało się jakoś wśród innych doniesień.

Redaktor Mittdorf nie pojawił się w hotelu. Nie za­dzwonił. Nie dał też najmniejszego znaku życia.

Wielki ruch zaczął się właśnie na lotnisku im. Wałęsy w Rembiechowie. Od wschodu słońca lądowały tam kolejne samoloty, przywożąc gości krajowych i za­granicznych. Po krótkim powitaniu przez prezydenta Gdańska, długimi kawalkadami w asyście BOR-u i policji, oficjele zmierzali ku miastu. Ostatecznie na uroczystości miał pojawić się zarówno polski prezydent, jak i nowy premier, chociaż obaj przylecieli różnymi samolotami.

Wstał już również w swojej willi na ulicy Polanki, Lech Wałęsa. Goląc się, usiłował odnaleźć w lustrze młodego mężczyznę z zadzierzystym wąsem, którego w Tamtych Dniach okrzyknięto „nadzieją świata". Czuł się marnie. Był niewyspany, całą noc męczyły go majaki, bardziej pasujące do rocznicy Grudnia, niż Sierpnia. Ciała, dziesiątki zakrwawionych ludzkich ciał nakrytych prześcieradłami, w plastikowych workach... Jak po przejściu tsunami, czy może po wybuchu bomby neutronowej.

- Co to nie przychodzi człowiekowi do głowy w ta­kiej chwili?

Mijając potężną bryłę Kościoła Mariackiego, Ryszard przeżegnał się. Kiedy był tu ostatni raz? Z wycieczką szkolną, w szóstej klasie, może w siódmej. Trasa była tradycyjna - Starówka, Poczta Gdańska, Westerplatte. Pomnik Poległych Stoczniowców nie znalazł się wówczas w planie wycieczki. Odwiedził go w „czasie wolnym", podobnie jak kościół Świętej Brygidy. Inna sprawa, że największe wrażenie w tamtym dniu wywarł na nim olbrzymi obraz Hansa Memmlinga, „Sąd ostateczny", przedstawiający definitywny rozdział dobra i zła - zba­wionych i potępionych. Chociaż był wtedy dzieckiem, to jednak najbardziej zafascynowała go owa strefa przejściowa - na wpół upadłych i po części świętych, w której jeden drobny uczynek, dobry lub zły, decydował o przechyleniu szali bezlitosnego Archanioła.

Idąc na spotkanie z Rudzkim Mazur wiedział, że zagrywa pokerowo. Ale nie pozostała mu żadna inna opcja. Rozmowa telefoniczna okazała się bardzo kon­kretna. Podkomisarz zadał najpierw kilka pytań, które upewniły go, że jego rozmówca jest tym, za którego się podaje. Wysłuchał też kilku zdań na temat domnie­manego terrorysty. Dowodów wprawdzie było niewiele - napis szminką na desce klozetowej oraz popełnione zbrodnie, przypisywane Mazurowi. Reszta stanowiła jedynie hipotetyczną konstrukcję. Karol zapytał o ry­sopis „zabójcy".

Usłyszał, jak po drugiej stronie linii Mazur prze­łyka ślinę.

- Oddam się w pańskie ręce. Wiem, że tylko w ten sposób mogę uwiarygodnić to, o czym mówię. Gdzie mam się zgłosić?

Rudzki podał mu adres Domu Aktora. Obiecał, że zanim nie porozmawiają, Ryszard nie zostanie aresz­towany.

- Więcej zagwarantować nie mogę! - dodał.

Na ratuszowym zegarze wybiła szósta. Do uroczy­stości pod Krzyżami pozostało sześć godzin.

Ahmed ibn Saleh, gospodarz obszernej willi w sty­lu mauretańskim, znany libijski inżynier, nie wpadł w panikę, kiedy w jego sypialni niczym cienie pojawiła się dwójka intruzów. Był jedynie nieprzyjemnie zasko­czony. Jeszcze bardziej zdziwiona była dwójka jego słu­żących, którzy powiązani i zakneblowani wypoczywali obecnie w przykuchennej piwniczce.

- Nic złego panu nie zrobimy - oświadczył po arabsku mężczyzna. - Potrzebujemy jedynie dostępu
do telefonu.

- Najmocniej przepraszamy za kłopot – powiedziała kobieta, uzbrojona w niewielki, poręczny pistolet auto­matyczny. - Jest pan w domu sam? - upewniała się.

- Zatem proszę, dzwońcie! - pochylił się ku apara­towi i wyciągnął go przed siebie.

Mężczyzna odebrał alabastrową słuchawkę. Ahmed Saled opadł na poduszki. Niby poprawiając je, wymacał dłonią przycisk pilota cichego alarmu, Równocześnie, po raz pierwszy uśmiechnął się do swych nieproszonych gości.


***

Podkomisarz dotrzymał słowa. Otwarta była za­równo boczna furtka, jak i tylne drzwi prowadzące do hoteliku. Jeśli nie liczyć starego audi, zaparkowanego w bocznej uliczce, w którym tkwił ktoś pogrążony w lek­turze gazety, Ryszard nie zauważył żadnych elementów ewentualnej zasadzki.

Karol Rudzki samotnie oczekiwał gościa w swoim pokoju. Niewyspany, wyglądał na starszego niż był w rzeczywistości. Nie zbliżając się do przybyłego, po­prosił, by Mazur usiadł.

- Za cztery godziny msza. Absolutnie nie dopuszcza pan ewentualności zamachu w katedrze?

Przez następne dwadzieścia minut Mazur relacjo­nował krok po kroku wszystko, co przydarzyło mu się od chwili przybycia z Iraku. Rudzki podziwiał spokój, z jakim to czynił. Na więcej emocji Ryszard pozwolił sobie tylko podczas opisu starcia w zagajniku, z któ­rego oboje z Agnieszką cudem uszli z życiem. Streścił przebieg swojej ucieczki, włącznie z inscenizacją wła­snej śmierci. Następnie przeszedł do hipotez - usiłował powiązać w logiczną całość serię zbrodni, niektórych Rudzkiemu nieznanych - Rafał Sowa - Zenon Sowa

- Białorusin Bogomoł - paser Balcerzak. Jedynym wy­tłumaczeniem, było likwidowanie przez terrorystę ludzi potrzebnych wcześniej do przygotowania zamachu. Prawdopodobnie kierowca tira dostarczył ze Wschodu sprzęt potrzebny do akcji, Balcerzak za dużo wiedział, Rafał próbował szantażować terrorystę... Konstrukcja rysowała się dość logicznie. Następnie przeszedł do sprawy podpułkownika Opieńki. Wspomniał o Kurcie Wise i jego synu przybyłym na uroczystość.

- Zabezpieczyliśmy wszystkie studzienki i pod­ziemne kanały na terenie uroczystości! - przerwał mu Rudzki. - Od tej strony nic nie może nam zagrozić!

- Dałby Bóg.

Pod koniec rozmowy podkomisarz zadał jeszcze kilka pytań, po czym oświadczył:

- Porozmawiam z szefostwem, być może jeszcze uda się ustalić, gdzie podziewa się ów „Kowalski - Mittdorf. Nie w mojej mocy jest odwołanie ceremonii, ale jeśli nie będzie innego wyjścia, wymuszę ogłoszenie alarmu.

Wstał i ruszył ku wyjściu. Mazur chciał postąpić za nim.

- Proszę o pozostanie w tym pokoju. Lepiej nie pę­tać się po mieście, gdzie byle „krawężnik" może pana zwinąć. Kiedy będzie po wszystkim, złoży pan zeznania. przed prokuratorem. Polińska powinna wkrótce odzy­skać przytomność i jeśli potwierdzi pańskie zeznania.

- skończą się kłopoty.

Na progu przystanął, odwrócił i uścisnął Mazurowi rękę.

- Mamy numery swoich komórek - dorzucił.

- W razie czego, będziemy dzwonić. Jeszcze raz proszę niczego nie robić na własną rękę, a ja zaraz załatwię, żeby przynieśli panu śniadanie.

Dodzwonienie się pod właściwe numery wcale nie było takie proste. W polskiej ambasadzie włączała się cały czas automatyczna sekretarka, a żaden z pozo­stałych numerów nie odpowiadał. Co gorsza, mimo panującego odprężenia pokojowego, ciągle nie wzno­wiono bezpośrednich połączeń między Libią a USA. Z drugiej strony, czy mogli zatelefonować do Bagdadu? Do centrali wywiadu na Bliski Wschód? Poliński wie­dział doskonale o monitorowaniu tego typu połączeń. Nie było też żadnej pewności, że połączenie nie zosta­nie szybko przerwane. Susan zaproponowała odbycie jakiejś rozmowy pozornie prywatnej.

- Nie masz w Polsce kogoś, do kogo miałbyś za­ufanie?

Do głowy przyszedł mu jedynie Staszek Erlich, były amant jego siostry. Łebski chłopak z Instytutu Pamięci Narodowej.


***

Po nocnych rozmowach Erlich miał zamiar pospać dłużej tego ranka. Ten zamysł udaremnił kolejny, nie­spodziewany telefon. Najbardziej zaskoczyła go osoba dzwoniąca. Brata Agnieszki znał raczej słabo i go nie lubił, podejrzewając, że mógł odegrać negatywną rolę przy ich zerwaniu. Jednak zgodził się go wysłuchać. W miarę słuchania, oczy rozszerzały mu się ze zdumie­nia. Poliński mówił to samo, co przed paru godzinami Mazur. W Gdańsku planowany był wielki zamach ter­rorystyczny Al Kaidy!

Nagle spokojny głos Polińskiego zrobił się drama­tyczny.

- Cholera, nie mam czasu! - wołał. - Namierzyli nas!

W tle rozległo się wycie syreny policyjnej. Artur krótkimi, ale precyzyjnymi zdaniami referował, co na­leży przekazać i komu. Co pewien czas dorzucał: „Są w ogrodzie. Wyłamali drzwi". Ostatnie słowa brzmiały: „Nie martw się o nas!" Rozległ się jeszcze tupot butów, szwargot po arabsku, szczęk repetowanych zamków, huknęła słuchawka, upadająca na posadzkę, ale się nie rozłączyła. Gdyby znał język wyznawców Mahometa, wiedziałby, że poddając się napastnikom, Artur i Susan podali swoje nazwiska, stopnie i numery służbowe w szeregach antyterrorystycznej koalicji. Potem ktoś, być może właściciel domu, z którego telefonowano, odłożył słuchawkę na widełki. I wszystko ucichło.


***

Ruchome Centrum Antykryzysowe było chlubą i oczkiem w głowie całej Agencji Bezpieczeństwa We­wnętrznego. Tworzył je wielki wóz przypominający z wyglądu turystycznego kampera. Różniła je waga (bagatela, parę ton więcej), wynikająca z pancernych blach chroniących ściany, dach i podwozie, oraz wyposażenie wewnętrzne: łączność komputerowa i satelitarna ze światem, możliwość podglądu całego miasta za pomocą kilkudziesięciu kamer, a także podsłuchu każdej wybranej rozmowy telefonicznej. W razie czego z dachu wysuwała się wieżyczka ze stanowiskiem dwóch karabinów maszynowych, za­pewniająca dość skuteczną ochronę przed szturmem. Wewnątrz dyżurowało zaledwie kilku ludzi, szpica całego sztabu rezydującego w miejscowej Komendzie Policji.

Centrum, wraz z odpowiadającym za nie Szczy­głem, znajdowało się właśnie na wysokości Kościoła św. Brygidy, kiedy na jednym z monitorów pułkownik zauważył biegnącego od strony Starego Miasta Karola Rudzkiego. Wyskoczył z dyspozytorni i ruszył mu na­przeciw.

W tym momencie w słuchawce przy uchu pułkow­nika zabrzęczał telefon.

Wrócił do środka.

Profilaktycznie rzucił nazwisko drugiego zastępcy. Wiedział, że już od dłuższego czasu młode wilki z frontu dekomunizacyjnego marzą tylko, żeby dorwać mu się do skóry.

Erlich opowiedział mu tyle, ile usłyszał od Polińskiego, zanim Libijczycy przerwali ich rozmowę. O białym terroryście. O zaplanowanym zamachu, który w samo południe ma zmieść z powierzchni ziemi cały plac Solidarności, z wszystkimi, którzy się na nim znajdą...

- Tak jest.

Wytarł krople potu, które wystąpiły na jego łysinę i wrócił na ulicę, gdzie wyraźnie zdenerwowany Rudzki przestępował z nogi na nogę i rozglądał się nerwowo.

Szczygieł zapalił i wystartował z piskiem opon. Policjanci otworzyli przed nimi jedną z zablokowanych ulic.

Dawny esbecki lokal kontaktowy, nadal wykorzy­stywany przez ABW, znajdował się na parterze jednego z paskudnych, bezstylowych bloków opodal budynku Poczty Gdańskiej. Wchodząc do klatki Szczygieł puścił podkomisarza przodem, sam rozejrzał się, czy nikt nie kręci się w pobliżu.

- Dziwne miejsce wybraliście na punkt dowodze­nia... - zauważył podkomisarz.

Potężny impuls z paralizatora powalił go na ziemię. Szczygieł błyskawicznie otworzył drzwi mieszkania i wciągnął bezwładnego oficera do środka. Nie miał jeszcze pomysłu, co zrobić z podkomisarzem. Zlikwi­dować? Na zabicie go zawsze miał czas. Zostawiać za -sobą niepotrzebne trupy byłoby jednak posunięciem nieprofesjonalnym. Bo co do tego, że nadszedł koniec jego misji, nie miał wątpliwości. Kiedy plac przed stocz­nią zmieni się w cmentarzysko, on będzie już w dro­dze. Do Kaliningradu nie jest wcale daleko. Podwinął wysłużony dywan i nożem podważył jedną z klepek. Wyciągnął ze skrytki paczkę dolarów i euro, dwa pasz­porty, w tym jeden na nazwisko Iwana Niemirowa, oraz małe, zmyślne urządzenie przypominające palmtopa, które umożliwiało zaszyfrowany kontakt.

- Cholera! Żeby na starość podejmować się takiej zabawy!

Znał jednak zasadę główną swojej umowy z Dia­błem sprzed dwudziestu lat:

Jeśli nadarzy się okazja, aby zniszczeniu ulegli wrogowie Imperium - nie przeszkadzać" - do dziś brzmiało mu w uszach polecenie Wołodii.

Przez chwilę ważył nadajnik w ręku. Według instrukcji, urządzenie mógł wykorzystać tylko raz, w przypadku najwyższego zagrożenia. Sygnał powinien być maksymalnie krótki.

Zastosował się do tej dyspozycji. Wystukał ko­munikat: „Al Kaida, Gdańsk w południe. Total. Nie przeszkadzam. Wracam. Punkt llb. Rejtan". Był bardzo dumny ze swego przewrotnego pseudonimu. Zarazem, przekazując informację o zamachu pozbywał się resztek wyrzutów sumienia. Jeśli ktoś w Moskwie zdecyduje, żeby nie pozwolić na hekatombę, załatwią to bez niego własnymi kanałami.

Tylko czy zechcą? Trudno o lepszą gratkę. Terrory­sta islamski mógł nareszcie odpłacić Polakom, Ukra­ińcom i ich poplecznikom z Zachodu za całą hańbę, jaką zgotowali Rosji przez ostatnie dwadzieścia pięć lat, niszcząc dzieło Katarzyny Wielkiej i nieśmiertel­nego Stalina.


XX

31 sierpnia - przedpołudnie


Mazur niepokoił się coraz bardziej. Karol Rudzki nie dawał znaku życia, mimo że upłynęły ponad dwie godziny od ich rozstania. O ósmej kanał TVN-24 rozpo­czął swój całodzienny program z Gdańska. Podniośle, historycznie, wspomnieniowe Nic nie wskazywało, żeby impreza miała zostać odwołana. Na obrazach przekazywanych z Gdańska nie widać było najmniej­szego niepokoju w postępowaniu sił specjalnych. A to Ryszard potrafił zauważyć. W jednej z migawek pojawił się w charakterze eksperta do spraw bezpieczeństwa pułkownik Szczygieł, który z dużą swadą przekonywał o poziomie przygotowań.

Mimo zachowywania pogodnej twarzy, z uśmie­chem na wąskich wargach, Mazur wyczuł pewną sztywność w zachowaniu oficera. Jakieś wewnętrzne napięcie. Czy aby na pewno był tak rozluźniony, za jakiego pragnął uchodzić?

- Może po prostu jestem przewrażliwiony? - zganił własną podejrzliwość.

Mimo to postanowił, że jeśli Karol nie odezwie się do dziesiątej, wbrew uzgodnieniom będzie musiał coś zrobić. O 10.01 wyciągnął komórkę i wystukał numer podkomisarza.

Również Stanisław Erlich nie mógł opanować ro­snącego niepokoju. Zgodnie z obietnicą daną Szczygło­wi pozostał w domu i usiłował skupić się nad zaległym artykułem o reperkusjach stanu wojennego w środo­wisku intelektualistów.

Ale nie mógł się skoncentrować. Ciągle rzucał jed­nym okiem na transmisję. Przebiegała bez zakłóceń. Po mszy w bazylice mariackiej jej uczestnicy przemasze­rowali na plac przed stocznią. Obserwował, jak goście zagraniczni na czele z Kofi Ananem spotkali się w Dwo­rze Artusa z prezydentem i premierem, a bohaterowie Sierpnia i ich współcześni spadkobiercy w historycznej sali BHP Stoczni Gdańskiej.

Panował nastrój pikniku, orkiestry przygrywały niefrasobliwie na Długim Targu, artyści śpiewali na estradzie pod Krzyżami. Wszystko to w zadziwiający sposób przypominało zabawę na „Titanicu". Czyżby zlekceważono ostrzeżenie Polińskiego? A może po prostu już zneutralizowano terrorystę, o czym służby poinformują dopiero po zakończeniu imprezy...

Było to dość prawdopodobne. Niepokój Staszka jednak nie ustępował. Chcąc go rozwiać, postanowił zadzwonić do przyjaciela, świeżo upieczonego ministra sprawiedliwości. Sięgnął po telefon. Ze słuchawki po­wiało trupią ciszą.

- Awaria w takim momencie?!

Pozostawała komórka. Ta jednak, mimo pełnej baterii i sygnalizowanego zasięgu, nie chciała funkcjonować.

- Co jest, do cholery?

Przestało mu się to podobać. Postanowił zajrzeć do któregoś z sąsiadów. Jednak zanim wyszedł, nawykowo wyjrzał przez wizjer. Na widocznych w wypukłej perspektywie schodach siedział jakiś obcy facet o nieciekawym wyglądzie. Erlichowi zrobiło się gorąco. Sunąc wzdłuż ściany, dotarł do okna i ostrożnie wyjrzał zza firanki. Osiedlowy plac zabaw nie uległ zmianie. Jednak niezna­jomy dryblas obok huśtawek, częściowo zasłonięty gazetą, wyraźnie mu się nie spodobał. Nic już nie rozumiał. Od­izolowano go od świata, pilnowano. W jakim celu? Bano się jego niedyskrecji? Chroniono go? Być może.

- A jeśli - sam przestraszył się takiej możliwości -komuś zależało, żeby zaplanowany zamach się udał?

Rozległ się charakterystyczny motyw z uwertury do „Wilhelma Telia". Na wyświetlaczu telefonu komórko­wego zabranego Rudzkiemu nie zapalił się żaden nu­mer, ale technik ABW natychmiast ustalił właściciela (Zenon Sowa - nie żyjący od ponad tygodnia adwokat), a także aktualną lokalizację dzwoniącego. Dom Aktora przy Straganiarskiej.

- A więc tam przywarowałeś, panie Mazur - ucie­szył się Szczygieł. - Genialny podkomisarz Rudzki nie zadbał, żeby cię lepiej ukryć. Cóż, nie pozostawiliście mi wyboru...

Przez moment zastanawiał się, czy nie wysłać tam swojej ekipy. Uznał jednak, że nie byłby to dobry po­mysł. Mazur mógł nie stawiać oporu, funkcjonariusze zaś nie zrozumieliby, dlaczego mają do niego strzelać, bez ostrzeżenia, do człowieka, który się poddaje...

Nie! Musiał załatwić to sam. Mazur, nie doczekaw­szy się powrotu podkomisarza, mógł naprawdę narobić sporego ambarasu.

Jeszcze raz sprawdził broń, dokumenty. Rzucił okiem na zegarek.

Pozostał mały wiraż, a potem ostatnia prosta!" - pomyślał.


***

Tego nie można było zrzucić na karb przewrażli­wienia. Ktoś z ABW zdecydował, aby go wyłączyć z gry. Erlich gorączkowo przerzucał w pamięci dziesiątki przeczytanych powieści sensacyjnych, zastanawiając się, jak postąpiłby któryś z jego ulubionych bohaterów? Podpaliłby mieszkanie, żeby zwabić neutralną politycz­nie straż pożarną? Patent dobry, ale raczej w Stanach, tu prędzej spaliłby się żywcem, zanim doczekał przy­bycia pomocy. Po chwili przyszedł mu do głowy inny pomysł. Jego mieszkanie na warszawskiej Pradze po­wstało w początkach lat pięćdziesiątych, przez podział apartamentu jakiegoś burżuja na mniejsze klitki dla proletariatu...

Chcąc zneutralizować ewentualny podsłuch, Stani­sław wzmocnił dźwięk w telewizorze i wyszedł do kory­tarzyk, będący częścią przedwojennego salonu. Ściana działowa wyglądała tu na grubą i mocną. Z opowieści babci pamiętał jednak o zamurowanych drzwiach za szafą...Odsunął pełen rupieci mebel i nie przejmu­jąc się starą zakurzoną tapetą, poskrobał ją nożem. Rzekomy mur okazał się dwiema warstwami dykty wypełnionymi tzw. „szarpanką". Usuwając przegrodę zastanawiał się, jak wytłumaczy niezapowiedzianą wizytę sąsiadowi, panu Olszakowi, chociaż o tej porze, w dniu powszednim, pan Olszak powinien być w pracy. Wreszcie skończył. Udało mu się jakoś nie zbić lustra podwieszonego z drugiej strony hakiem do sufitu.

Wszedł. W lokalu oczekiwała go cisza. Chrząknął. Żadnej reakcji.

- Panie Olszak, panie Olszak! - dla pewności pa­rokrotnie powtórzył półgłosem nazwisko gospodarza. Brak odzewu. Upragniony telefon znajdował się w głębi przedpokoju, obok drzwi do kuchni. Podbiegł i uniósł

słuchawkę. Ciągły sygnał zabrzmiał w jego uchu rajską muzyką. Działa! Pomyślał o swoim szefie, profesorze. Na pewno był teraz w Gdańsku, wśród zaproszonych luminarzy. Może jeszcze nie wyłączył komórki.

Zaaferowany wykręcaniem znanego na pamięć nu­meru, poczuł obecność intruza dopiero, kiedy szmata nasiąknięta jakimś świństwem przylgnęła do jego ust. Próbował wierzgać nogami, ale druga ręka napastni­ka trzymała go w stalowym uścisku. Zresztą, bardzo szybko odpłynął w niebyt.

Pozostawało jeszcze jedno, w zasadzie proste za­danie, a potem: „Praszczaj lubimyj gorod!".

W zasadzie cieszył się, że dopływa do ostatniego brzegu. Od osiemdziesiątego szóstego, kiedy Rosjanie odezwali się po raz pierwszy, żył w sporym dyskom­forcie. W roku 1989 był nawet bliski paniki. A jak się dowiedzą? Jednak ktoś zadbał, aby niewygodne dokumenty zniknęły, weryfikacje w resorcie przeszedł jak po maśle, a zdemaskowanie bezwartościowego agenta KGB (sami mu go podrzucili) utorowało drogę do dalszej kariery. Owszem, trochę było mu żal eleganc­kiego mieszkanka na Wilanowie w osławionej „Zatoce Czerwonych Świń". Kolegów z kółka łowieckiego. Za­stanawiał się, jak przyjmie to Barbara i córki? Dobrze, że rozwiedli się przed paru laty. Ale tam, gdzie teraz jechał, bez trudu znajdzie sobie nową żonę, zrobi nowe dzieci, a konto w Szwajcarii też nie ucieknie.

Wszystko dobre, co ma dobry koniec", pomyślał, wchodząc do miniaturowej recepcji Domu Aktora. Staruszce, ze śladami urody dawnej divy scenicznej, siedzącej za kontuarem, wystarczyło jedynie machnąć legitymacją, aby wydała klucz do pokoju Rudzkiego. Przeszedł przez mikroskopijny barek i kuchennym wejściem dostał się na klatkę schodową. Wszędzie pa­nowała niczym niezmącona cisza. Wprawnie nakręcił na lufę tłumik i tak przygotowaną broń umieścił za paskiem z tyłu, pod kurtką. Wychodząc z założenia, że tak postąpiłby Rudzki, bez pukania szybko przekręcił klucz w zamku i energicznie wszedł do środka.

Jeden rzut oka upewnił go, że pokój jest pusty, podwójne łóżko zasłane, a jedynym śladem, że ktoś tu nocował, była pusta butelka po piwie. Że jest to wra­żenie mylne upewnił go chłodny dotyk noża na karku i cichy głos za plecami:

- Odwróć się. Bardzo powoli - powiedział Mazur, który w chwili otwierania drzwi skrył się za nimi. Stary numer!

Dyrektor z ABW spokojnie spełnił polecenie. Ry­szard natychmiast poznał charakterystycznego, dzięki kompletnej łysinie, oficera.

- Bohatera? Zbawcę ojczyzny i Europy? - pułkow­nik zaśmiał się, obnażając mocne, zdrowe zęby. – Nawet nie przyszło mi to do głowy.

Rozluźniony Ryszard wskazał mu krzesło. Sam opadł na łóżko, odkładając nóż na nocną szafkę.

Mazur wiedział, że nie ma szans. Nie rozumiał, co się właściwie stało, ale tłumik dowodził jednego. Puł­kownik nie przybył go aresztować, przybył go zabić. Uratować mógł go jedynie cud.

I cud się zdarzył. Jakiś spóźniony aktorus z dru­giego piętra zbiegał z łomotem schodami, na zakręcie potknął się i walnął w drzwi za plecami pułkownika, wyglądało, że lada moment wpadnie do pokoju.

Szczygieł na ułamek sekundy odwrócił wzrok. Mazurowi to wystarczyło, cisnął poduszką w pistolet oficera. Ten machinalnie wystrzelił, ale chybił. W na­stępnym momencie nóż Ryszarda wbił się w jego szyję tuż powyżej kuloodpornej kamizelki. Oczy pułkownika wyszły z orbit. Nie dał rady wykonać następnego strzału i wraz z krzesłem runął na ziemię, bluzgąjąc ciemną, gęstą juchą na elegancką wykładzinę.

Równocześnie trzasnęły drzwi hotelu i aktor pognał do taksówki, nieświadomy dramatu, który rozegrał się pod jego bokiem.

Pięknie" - pomyślał Mazur, klękając przy martwym Szczygle. - „Ciekawe, kogo jeszcze będę musiał zabić?"

Obszukując ciało dyrektora znalazł paralizator, komórkę Rudzkiego, służbowy telefon, legitymację identyfikator z nazwiskiem Philippe Lapin. Jeszcze bardziej zaskoczyły go paszporty - wspomnianego Lapina, ani chybi wysokiego funkcjonariusza Interpo­lu oraz Iwana Aleksiejewicza Niemirowa, mieszkańca kaliningradzkiej obłasti.

- Dla kogo tak naprawdę pracowałeś, pułkowniku? - mruknął, wpatrując się w martwe oczy zdrajcy.

Nie miał czasu na dalsze dywagacje. Czas naglił, zbliżała się jedenasta. Musiał coś zrobić. Tylko kto mu teraz uwierzy? Może jeśli wedrze się na trybunę honorową, wykrzyczy prawdę do kamer, to zarządzą ewakuację?! Albo go zastrzelą. To prędzej.


***

Im bliżej Placu Solidarności tym większy ścisk pa­nował na gdańskich ulicach. W wielu miejscach rozwie­szono wielkie jak billboardy ekrany, na których miano transmitować przebieg uroczystości. Jej rozmach był olbrzymi, w ostatniej chwili premier Kaczyński dodał pieniędzy z rezerwy budżetowej i wiele wskazywało, że dzisiejsze święto przyćmi zeszłoroczne obchody Po­wstania Warszawskiego, które tak udatnie poprawiły image jego brata. Czy w tym roku utorują mu drogę do pałacu prezydenckiego?

Mazur bez większego trudu przeszedł trzy kontro­lne bramki. Nikt dokładnie nie przyglądał się posiada­czowi przepustki najwyższego stopnia. Ciemne okulary i płócienna czapka, które, podobnie jak kuloodporną koszulkę „pożyczył sobie" od martwego Szczygła, sta­nowiły wystarczającą charakteryzację.

Im bliżej Placu tym częściej przychodziło nadkła­dać drogi. Pomiędzy ludzkimi szpalerami przelatywały kolejne limuzyny gości. W jednej mignął urzędujący prezydent wraz z Dickiem Cheneyem i Wiktorem Juszczenką, którzy wcześniej mieli jeszcze zajrzeć do stoczni.

Rzucił okiem na zegarek. Minęła jedenasta... Póź­no!

Naraz zorientował się, że przechodzi pod dawnym domem Kurta Wise.

Uniósł głowę. Fasada budynku tonęła we flagach, emblematach... Prawie z wszystkich okien wychylały się uśmiechnięte twarze. Tylko mieszkanie starego stoczniowca Stefana Zduna wyglądało jak ślepe, okna były zamknięte, żadnej flagi. Ciekawe...

Bez wahania skręcił ku drzwiom, pilnowanym przez dwóch młodych strażników miejskich. Tym razem machnął „blachą" samego Szczygła. Miał nadzieję, że obstawa domu nie znała pułkownika osobiście.

Mieszkanie Zduna zastał otwarte, puste i ciche. Umyte szklanki, posłane łóżka.

Ani śladu człowieka.

- Może niepotrzebnie tu wlazłem - pomyślał Ry­szard. - Stary stoczniowiec po prostu poszedł na uroczystość.

Jednak po otwarciu szafy ujrzał świeżo wyczyszczo­ny garnitur z miniaturką krzyża zasługi, a w kieszeni zaproszenie...

Zdun nigdzie nie poszedł. Ale gdzie w takim razie się podział?

W kuchence dotknął czajnika. Mocno ciepły, ktoś najdalej przed kwadransem pił tu kawę albo herbatę...

Poczuł jak adrenalina napływa do jego żył. Jeszcze raz przeszukał mieszkanie, szafy, pawlacz, zajrzał na­wet do tapczanu. Ani śladu. W przedpokoju znalazł pod korkami niewielką szafkę na klucze. Przy haczykach znajdowały się podpisy dobrze świadczące o skrzętno-ści gospodarza. STRYCH, GARAŻ, KOMÓRKA...Przy napisie PIWNICA, klucza brakowało...


***

Coraz mniej czasu pozostało do rozpoczęcia Jubile­uszu. Na zapleczu sceny grupowali się artyści. Imprezę miała otworzyć parada dzwudziestu czterech młodych ludzi w identycznych białych koszulkach z napisem Soli­darność, symbolizujących kolejne lata polskiej rewolucji. Pierwszy - sobowtór chłopczyka z kijkiem z pamiętnego plakatu (komunistyczna propaganda lubiła przedstawiać ów kijaszek, jako zapałkę, którą młody wichrzyciel pra­gnie podpalić Polskę) i ostatni, dwudziesty piąty, niosący drzewce z pomarańczową flagą ukraińskiej rewolucji. Za ekranami odgradzającymi od estrady prowizoryczne zaplecze, chór politechniki, zgrupowany wokół Jana Pie-trzaka, przygotowywał się do odśpiewania „Żeby Polska była Polską". Jak w ukropie uwijały się charakteryzatorki. Reżyser sprawdzał ujęcia poszczególnych kamer.

Mazur rzecz jasna nie mógł tego oglądać. Opu­stoszałymi schodami zbiegł do piwnic kamienicy. Od­szukał komórkę Zduna. Była zamknięta od wewnątrz, jednak nie wypuszczając pistoletu z dłoni rozwalił kopniakiem zamek i wyłamał drzwi.

Już od progu poczuł zapach krwi i fekaliów - ledwo nakryte gazetami ciało Zduna potwierdziło jego najgor­sze obawy.

Pytanie, dlaczego zginął, pozostało bez odpowiedzi do momentu, kiedy słaby ruch powietrza uświadomił Mazurowi istnienie przeciągu. Odsuwając opierającą się o boczną ścianę drewnianą paletę znalazł świeżo wybite przejście do sąsiedniej piwniczki. Wcisnął się do niej i omal nie wpadł do prostokątnego otworu w podło­dze. Iść dalej po omacku było całkowitym szaleństwem. Wrócił na górę. Kuchenny zegar wskazywał 11.25.

W jednej z szafek znalazł elektryczną latarkę, parę foliowych torebek, trochę taśmy samoprzylepnej...

Zapalił światło, rozbłysło dość jaskrawię, a bateria wyglądała na niedawno założoną,. Ponownie zbiegł na dół. Jeśli terrorysta ukrywał się gdzieś w podziemiach, to była szansa, że dopadnie go przed odpaleniem ła­dunku.

Piwniczka z włazem była pusta. Terrorysta nie nasunął nawet klapy na swoje miejsce. Od razu zo­rientował się, że szyb nie prowadzi do współczesnego systemu kanalizacyjnego. Ten został sprawdzony, może nawet był chroniony. Sądząc po połyskującej na dnie wodzie, sztolnia docierała do poziomu morza, więc grubo niżej niż dziewiętnastowieczne instalacje kanalizacyjne Gdańska. W szybie nie było drabinki ani liny. Czyżby terrorysta zamierzał zginąć wraz ze swymi ofiarami, a może po prostu miał przygotowaną inną drogę ewakuacji? Ryszard nie wahał się długo, owinął latarkę i broń w plastikową torebkę, a następnie skoczył na bombę. Omal nie połamał nóg. Podziemny korytarz okazał się dosyć płytki. Słona, morska woda wypełniała go aż pod łukowate sklepienie. Kamień przeplatający się z cegłą wskazywał, że zbudowano go jeszcze w średniowieczu, zapewne wówczas, kiedy poziom Bałtyku był o dobry metr niższy. Czy była to droga ewakuacji ze starego miasta, spalonego w XIV wieku przez Krzyżaków, czy odprowadzenie wody ze starych młynów, trudno dociec. W każdym razie tunel biegł wyraźnie w kierunku placu Solidarności. Mazur zgasił latarkę i wsłuchiwał się w ciemność.

Jednak nie usłyszał i nie zobaczył niczego...

Wszystko zostało obliczone i przygotowane. Hassan zamierzał dokonać eksplozji dokładnie w południe, tuż po tym, jak syreny gdańskich fabryk obwieszczą początek uroczystości. Ładunek umieścił podczas poprzedniego pobytu i zamaskował tak, że trudno byłoby odnaleźć go komuś postronnemu. Inna sprawa, że o średniowiecznym tunelu wiedzieli tylko stary Wise i podpułkownik Opieńko. Obaj już nie żyli. No, wiedzieli jeszcze o nim ci, z którymi jesienią 1980 roku Opieńko podzielił się swoją tajemnicą, proponując wykorzystać tę drogę do ataku na stocznię. Pomysłu nie wykorzy­stano, gorzej, kiedy już ubek zlikwidował Kurta Wise, paru ludzi z samej góry przywłaszczyło sobie skarby z Prus ukryte tam przez Kulbacha, nie odpalając mu nawet znaleźnego.

- Najgorsze - żalił się swemu późniejszemu zabójcy - że nie mogłem im nic zrobić. W razie czego mieli na mnie takiego haka...

Hassan był dziwnie spokojny, że paru zdobywców łupu, dziś wielce zasłużonych emerytów, nie niepo­kojonych od lat, z pewnością nie poinformuje nikogo o gotyckim chodniku.

Zszedł na dół w akwalungu, korzystając z linki, którą przewlókł przez hak w suficie, kiedy znalazł się na dole, ściągnął ją za sobą. Nie była mu już potrzebna.

Zapalił wodoszczelną latarkę i leniwie poruszając płetwami popłynął przed siebie, w stronę morza. Ła­dunki rozmieszczone były wzdłuż stropu na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Zgodnie z zasadami sztuki mi­nerskiej po ich odpaleniu w miejscu placu Solidarności powinien powstać lej o średnicy stu metrów, pochła­niający estradę, trybunę honorową i trzy Krzyże.

Były też pewne komplikacje. Ze względu na bloka­dę elektroniczną, nie można było zdetonować całości zdalnie. Na samobójcę też się nie pisał. Dlatego do zapalników podłączył kabel, a następnie począł się oddalać, ostrożnie rozwijając za sobą przewód. Korytarz skończył się w miejscu, gdzie odłamki betonu skrywały jego połączenie z kanałem portowym. Otwór zamasko­wany był od ponad pół wieku, ale Hassan udrożnił go parę tygodni wcześniej, 14 sierpnia, podczas wielkiego festynu fajerwerków.

Pozostawanie pod wodą w momencie wybuchu, by­łoby szaleństwem, a zabójca cenił sobie życie. Szczegól­nie własne. Popatrzył na zegarek. Jeszcze kwadrans.

Kiedy rozlegną się syreny, wypłynie na powierzchnię i zdetonuje ładunek. Później, w atmosferze powszech­nej grozy i paniki, bez trudu dotrze do parkingu. Kaszka z mlekiem! A potem długie, bardzo długie wakacje.


XXI

31 sierpnia - samo południe


Czy cokolwiek zapowiadało zbliżający się dramat? Śmieciarze mówili, że na parę dni przed gdańską uro­czystością ze Starego Miasta uciekały miejscowe szczu­ry. Zniknęły również nietoperze, mające swe siedziby na wieżach pobliskich kościołów. Mówiono też, że w Li-cheniu z oczu Najświętszej Panienki pociekły łzy, a na krzyżu w Słupsku po latach przerwy pojawiły się kro­pelki krwi. Tymczasem około jedenastej agencja TASS poinformowała, że prezydent Putin o dzień skrócił swój urlop i spodziewany jest w godzinach popołudniowych w Moskwie. Agencja Al Dżazira zapowiadała wywiad z Sidi Habibim, kreowanym na następcę Al Sirdarie-go, który miał wygłosić ważne oświadczenie. Wróżka Candelaria z Filipin, autorka trafnej przepowiedni o tsunami, które 26 grudnia zalało wybrzeża Oceanu Indyjskiego, od paru dni przestrzegała, że wkrótce złamana zostanie kolejna pieczęć przybliżająca dzień Armageddonu. A w brazylijskim Lotto padły numery 1,2,3,4,5,6 - co też uznano za omen.

Hassan oparty o kamienną przegrodę czekał, wpatrując się w podświetloną tarczę swego zegar­ka. Nie mógł wypłynąć za wcześnie, obawiając się patrolowych motorówek, krążących po porcie... Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie swoją pierwszą enerdowską riihlę, którą dostał od matki. Kroczył z nią dumny ulicą, pomiędzy familokami, kiedy opadli go chuligani i próbowali zabrać mu buksiaka. Nie oddał, desperacko walczył z czterema starszymi od siebie nastolatkami i choć masakrowany nie kapitulował, dopóki nie stracił przytomności. Bandziorów spłoszyli jacyś przechodnie. Zegarek przepadł. Wtedy poznał, co to jest nienawiść. Znienawidził to miasto, szkołę z lekturami w rodzaju „Łysek z pokładu Idy", Matkę Boską Piekarską, która nie pomogła mu, choć wzywał ją na ratunek.

Teraz sam był panem życia i śmierci tysięcy ludzi, demiurgiem historii i mieczem Allacha, któremu nikt i nic nie mogło przeszkodzić. Zastanawiał się, jak by się potoczyło jego życie, gdyby nie ten zagarek?


***

Wpatrując się w wypełniony wodą chodnik, Mazur rozważał dwie opcje. Wrócić na górę i próbować pod­nieść alarm. Miał małą szansę, że ktokolwiek uwie­rzy ściganemu zbrodniarzowi, który w dodatku zabił dygnitarza z ABW. Zresztą, nawet jeśli jakimś cudem przekona kogokolwiek, zabraknie czasu na ewaku­ację... Niezależnie, w którym momencie planowany był wybuch, terrorysta z pewnością go przyśpieszy... A druga możliwość?

Nie miał maski, butli z powietrzem, płetw. Jedyną szansę stwarzało owe dziesięć centymetrów oddziela­jące powierzchnię wody od sklepienia korytarza. Pod warunkiem, że korytarz się nie obniży.

Zapalił latarkę, zastanawiając się na jak długo wystarczy prymitywne zabezpieczenie z folii. Płynął niezwykle powoli, rozglądając się za ewentualnymi ładunkami. Ciągle nic. Gorzej, że przy kolejnym wynurzeniu jego głowa uderzyła w strop, a usta nie złapały życiodajnego powietrza.

Jak było do przewidzenia, strop opadł poniżej obec­nego poziomu morza. Miejscowe zapadlisko, czy kon­sekwentne obniżenie? Cofnął się parę metrów, łapiąc haust powietrza. Na zegarku dochodziła 11.55.

Zaczerpnął potężną porcję powietrza i zanurko­wał znowu. Obniżenie zdawało się nie kończyć. Po 50 sekundach zdał sobie sprawę, że nieodwracalnie minął punkt, z którego jeszcze mógłby zawrócić. Nic to, najwyżej zginie parę minut przed wszystkimi. Tymczasem korytarz jakby się minimalnie podniósł, Ryszard obrócił się na wznak i ustami złowił odrobinę stęchłego powietrza wypełniającego dwucentymetrową przestrzeń między wodą a murem. Dwa, trzy oddechy i zanurkował znowu. Jakieś dziesięć metrów dalej znów pojawiło się więcej przestrzeni, jednak na czasomierzu była już 11.58.1 wtedy dostrzegł przed sobą dwużyłowy kabel wychodzący z prawie niewidocznej bulwy przyle­pionej do ściany, dalej zauważył następne, połączone szeregowo. Nie zastanawiając się ani chwili pociągnął przewody, tak by znalazły się nad wodą. Tam przeciął oba, a następnie kawałkiem skoczą przykleił do stropu. Nie mógł ryzykować, że słona woda zamknie obwód. Kto wie, na jakiej zasadzie działał zapalnik?

Telewizja pokazywała twarze znakomitych gości na przemian z postarzałymi obliczami bohaterów Sierpnia. Loża honorowa przedstawiała się wyjątkowo okazale. Wiele z wybitnych postaci światowej historii od dawna nie pojawiało się publicznie - Margaret Thatcher i Bo-rys Jelcyn, obok George Bush senior i Michaił Gorba-czow, Nelson Mandela i Waclav Havel, Helmut Kohl i Zbigniew Brzeziński - a obok nich nowi bohaterowie z pierwszych stron gazet - Juszczenko i Berlusconi, Cheney i Joszka Fiszer, Kofi Anan i Szewach Weiss, ministrowie, książęta, kardynałowie... Wszyscy zgro­madzeni na placu obok bramy, znowu całej w kwiatach, z koparką podobną do tej, z której przemawiał młody robotnik Lech Wałęsa, domagający się chleba i wolno­ści. I solidarności.

Zawyły syreny, a gołębie poderwały się ponad stocznią.

- Czas! Allach jest wielki! - wyszeptał Hassan, od piętnastu sekund siedzący na portowym nadbrzeżu. Puszczając impuls, jak dawny kanonier przytknął dłonie do uszu...

I nic. Sekunda, druga, trzecia. Syreny ścichły, ponad miastem popłynęła pieśń Solidarności. Wybuch nie następował. Hassan próbował jeszcze dwukrotnie uruchomić detonatory, ale bezskutecznie.

Pokpił coś w instalacji, czy pękł kabel? Niemożliwe, wszystko sprawdził po wielekroć. Popatrzył na gołębie krążące po nieboskłonie i ogarnęła go zimna wście­kłość. Musiał wrócić do kanału. Dokończyć zadanie. Nawet gdyby miał sam zginąć. Zginąć? Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad taką możliwością. Ale jeśli taka była wola Przedwiecznego. Trudno - raj pełen hurys nie wyglądał na szczególnie ponure miejsce. Woda za­mknęła się za nim, a stopy obute w płetwy odnalazły przyśpieszony rytm. Po kilkunastu minutach znalazł końcówkę kabla i poczuł rosnącą furię. Nie popełnił żadnej pomyłki. Ktoś po prostu przeciął go nożem. Ktoś? Wiadomo kto - ten przeklęty Polak! Jakiż demon sprawił, że nie załatwił go przy pierwszym spotkaniu? Hassan zgasił latarkę i ruszył dalej do miejsca, w któ­rym założył ładunki. Nie musi ginąć. To tylko krótkie opóźnienie, za parę minut, po załatwieniu giaura, wszystko naprawi. Bo co do tego, że wróg będzie czekał w pobliżu zapalników, nie miał wątpliwości. W pewnym sensie byli do siebie podobni. Nie bał się tej konfronta­cji. Doskonale władał nożem i uznał, że do walki w wo­dzie będzie bardziej przydatny niż pistolet. Nie obawiał się też, że przypadkowo wyminie Mazura. Podziemny kanał był na to zbyt wąski. Prędzej czy później natrafi na jego nogi. Najważniejsze, żeby Polak nie zauważył go wcześniej, niż on jego. Miał przewagę, którą dawała mu butla, maska i płetwy. Mógł płynąć bezszelestnie przy samym dnie, podczas gdy Mazur skazany był na łykanie powietrza. Nawet ciemność działała na korzyść zabójcy. Z grubsza wiedział, gdzie mogą się spotkać. Tuż przed miejscem, gdzie znajdowały się zapalniki był niewielki zakręt korytarza. Nie przegapi go z pewnością!


***

Pokusa, aby odtrąbić sukces była wielka, jednak Mazur nigdy nie lekceważył przeciwnika. Na ile poznał swego wroga, wiedział, że ten łatwo nie pogodzi się z przegraną. Wróci. Zgasił swoją, wyraźnie już słab­nącą latarkę i wsłuchany w delikatny chlupot wody, czekał na powrót terrorysty. Nie zamierzał posłużyć się pistoletem. Mógł przecież przypadkowo trafić w jeden z ładunków i osiągnąć cel zaplanowany przez zama­chowca. Nie był w stanie przewidzieć momentu ataku. W mroku nie mógł dojrzeć bąbli na powierzchni, a sam ruch wody też był zwodniczy.

Obecność zabójcy poczuł dopiero, gdy ręce Hassana chwyciły go za kostki i pociągnęły w głąb.

Nie stracił jednak przytomności umysłu, nie pu­ścił noża, a co najważniejsze, nie zachłysnął się wodą. Idąc w dół zapalił latarkę i puścił ją, tak by w kokonie z folii tańczyła po powierzchni. Zamachowiec mógł li­czyć z jego strony na szamotaninę lub nerwową próbę wypłynięcia. Ryszard sprawił mu zawód. Poszedł w dół szybciej, głębiej, tak że odbił się od dna. I natychmiast zaatakował nożem. Uderzając na ślepo oczywiście nie trafił. Jednak Hassan musiał go puścić, by sięgnąć po własną broń. Nóż zamachowca trafił w korpus Pola­ka, ale nie przebił ochronnej kamizelki, tylko ugrzązł w niej, wysuwając się terroryście z rąk. Mazur odbił się od niego, wypłynął na powierzchnię, zaczerpnął zbawczego powietrza i znowu poszedł w dół. Dzięki latarce postać terrorysty była cokolwiek widoczna. Ten tymczasem, wykorzystując przewagę płetw, dokonał nagłego zwrotu. Pragnąc odzyskać broń zaatakował gołymi rękami, jednak Polak jakimś cudem uskoczył i ciął go po udzie.

Wściekłość Hassana przeważyła nad instynktem samozachowawczym, widząc w świetle latarki koń­cówkę kabla, ruszył ku niej. Wystarczyło zamknąć obwód...

Ryszard wykorzystał ten ruch. Nie mogąc dosię­gnąć szybszego wroga, desperacko rzucił się do przodu i przeciął rurkę łączącą butlę z ustnikiem.

Do ust terrorysty wdarła się słona woda z kanału. Krztusząc się, popłynął ku powierzchni i z impetem uderzył głową o niski strop. Między cegłami a wodą nie było żadnej wolnej przestrzeni. Na wpół oszołomione­go ogarnęła panika, rzucił się do przodu, ostatecznie myląc kierunki. Doświadczenie jednak podsunęło mu rozwiązanie, chwycił koniec przeciętej rurki i pociągnął powietrza. Udało się. Życiodajna mieszanka dotarła do płuc. Był tak szczęśliwy, że na moment zapomniał o Mazurze. Kolejne pchnięcie nożem sięgnęło jego klatki piersiowej...

Ciało zabójcy szamotało się jeszcze chwilę, potem opadło na dno kanału. Było po wszystkim.

Ryszard zabrał mu butlę. Przyda się w powrotnej drodze. Korzystając z latarki, na wszelki wypadek, gdy­by terrorysta miał wspólnika, wydłubał zapalniki...

Potem, popłynął w stronę morza.

Wynurzył się w basenie portowym w momencie, kiedy owacje kończyły przemówienie premiera Ka-czyńskiego. Zaraz zauważyła go jedna z łodzi patro­lowych. Broczący krwią mężczyzna został wciągnięty na pokład.

Zapowiadało się długie składanie wyjaśnień.


***

Nigdy nie ogłoszono publicznie, jak wielkie nie­bezpieczeństwo groziło uczestnikom sierpniowej uro­czystości. Wąska grupa saperów zajmująca się rozmi­nowaniem tunelu została zobowiązana do milczenia i zobowiązania tego dotrzymała. Do prasy nie trafiły najmniejsze nawet przecieki o przygotowywanym zamachu. Zresztą, wszystkie wydarzenia przyćmiła zbliżająca się kampania prezydencka.

Pułkownik Szczygieł, jak oficjalnie podał dwa dni później rzecznik prasowy ABW, zginął na skutek nieszczęśliwego wypadku podczas czyszczenia broni. Pogrzeb miał dziwnie skromny, bez oficjalnego ce­remoniału. Jego najbliżsi współpracownicy musieli poszukać sobie innej roboty. W jakiś czas później wydalono z Polski grupę pracowników rosyjskiej ambasady. Moskwa odpowiedziała analogicznymi retorsjami.

Agnieszka Polińska odzyskała przytomność zaraz po uroczystości. Jej szansę na powrót do zdrowia z dnia na dzień były coraz większe. Przydało się to niezwykle Ryszardowi Mazurowi. Świadectwa Polińskiej, a tak­że Rudzkiego, któremu po oprzytomnieniu udało się pozbyć więzów i o własnych siłach wydostać z tajnego lokalu Szczygła, przywróciły mu wolność. Nie odwołano jednak komunikatu o jego śmierci pod Kwidzynem. Policja nie miała sensownego wytłumaczenia przed opinią publiczną tajemniczej serii zbrodni.

Decydując się na zmianę tożsamości, Mazur zmie­nił nazwisko na Kaszub, o czym jednak poinformowano tylko wąską grupę wtajemniczonych.

Utajniona sprawa „Zamachu na Polskę" nie została do końca zamknięta. W gdańskich podziemiach nie znaleziono bowiem ciała białego mudżaheddina.

Jedni mówili o prądach, które uniosły go ku mo­rzu, inni o ogromnych drapieżnych szczurach, jeszcze od czasów krzyżackich gnieżdżących się pod starym miastem, jeszcze inni o rybach.

Nie miało to już większego znaczenia. Coraz więcej dowodów świadczyło, że na całym obszarze Europej­skiej Wspólnoty, zajętej opracowywaniem nowej, popra­wionej konstytucji, terroryzm islamski osłabł na dobre. Także w Iraku szło ku uspokojeniu, Palestyńczycy do­gadywali się z Izraelem, a Turcy przygotowywali swoje wejście do Unii Europejskiej. Mniej więcej po tygodniu przesłuchań w geście dobrej woli dyktator Libii, Muam-mar Kadafi zwolnił dwójkę „amerykańskich szpiegów", zatrzymanych 31 sierpnia pod Trypolisem.

Co prawda, pani Rice twierdziła, że dopóki istnieją państwa zbójeckie, terroryzm pozostaje wyzwaniem numer jeden, ale było to odosobnione zdanie zimno-wojennej ekstremistki.

Dwa miesiące po opisanych zdarzeniach w Sądzie Re­jonowym dla Dzielnicy Warszawa Śródmieście, zarejestro­wano spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością o nazwie „SHERLOCK - usługi detektywistyczne i tym podobne". Udziałowcami zostali Agnieszka i Artur Polińscy, Susan Pemberton i Ryszard Kaszub. Wśród plotek na temat powstałej agencji mówi się, że obok usług dla ludności, ma ona podejmować się niekonwencjonalnych działań na zlecenie rządu, choć w państwie prawa trudno w to uwie­rzyć. Czas pokaże, na ile będzie to firma rozwojowa.

Także czas pokaże, czy Agnieszka i Ryszard pójdą w ślady Artura i Susan, którzy jeszcze w paździer-

niku związali się świętym węzłem małżeńskim. Póki co, mieszkają osobno, dementują płotki na temat ich romansu, choć gołym okiem widać, że nie mogą się ze sobą rozstać.

Polińska po ciężkim postrzale zrezygnowała z pracy w policji, choć nie zgodziła się na uznanie jej za inwa­lidkę. Za to Karol Rudzki, od listopada szef specjalnej jednostki podległej premierowi, szybko awansuje.

Czasy są coraz ciekawsze. Mimo napięć w koalicji rządowej, przystąpiono do tworzenia demokratycznych struktur IV Rzeczypospolitej.

Dawne „Blue City" wyburzono i wciąż nie ma decy­zji, co powstanie w miejsce marketu - nowe centrum handlowe czy mauzoleum ofiar. Pod prowizorycznym krzyżem bez przerwy płoną znicze i codziennie składane są świeże kwiaty.

W 2005 roku władze Moskwy zrezygnowały de­finitywnie z obchodów Rewolucji Październikowej. Zamiast tego uroczysta listopadowa parada na Placu Czerwonym miała się odbywać pod hasłem 395 lat od wypędzenia Polaków z Kremla.

Oczywiście, trybuna honorowa miała się mieścić tradycyjnie na dachu przypominającego bunkier mau­zoleum Lenina, zaś sam Wódz Rewolucji, Włodzimierz Uljanow, ku żalowi wycieczek, w drugiej połowie paź­dziernika został "przekazany do państwowego Zakładu Konserwatorskiego Nr 1 w podmoskiewskiej miejsco­wości Bałaszycha, gdzie miano go poddać zabiegom przywracającym wieczną świeżość, bez nieprzyjemnego zapaszku.

Generał-lejtenant Artiom Jegorow, nie zaliczał się do fanów Lenina.

Egzekwie odprawiane nad truchłem tego pół-Mongoła i ćwierć-Jewrieja, jak mawiano o Włodzimierzu Iliczu w jego środowisku, osobiście upokarzały weterena wojny afgańskiej i czeczeńskiej.

Kimże był w końcu ten Uljanow? Teoretykiem - in-ternacjonalistą! Czy kiedykolwiek powąchał prochu, czy osobiście kogoś zabił? Tu generał instynktownie patrzył na swe zaciśnięte łapy, podobne bochnom chleba.

Co innego Stalin, prawdziwy wódz, chociaż z Kau­kazu, ale w duszy Wielkorus. Nasz batiuszka! Taki przydałby się dzisiaj, by wydźwignąć mat' Rosiję z ka­pitalistycznej matni, przywrócić jej dawną wielkość, przestrzeń i powszechny strach, jaki wzbudzała. Sta­lina nam trzeba, Stalina!

Nasz Mały Wołodia, niby dobry, ale jaki on Stalin? Pinczer pokojowy, Amerykanom z ręki je, Gruzinom i Ukraińcom ustąpił. A krwi się boi, jak diabeł świę­conej wody.

Ale rozkaz jest rozkazem i musiał go wypełnić. Osobiście odpowiadał za proces odświeżenia zwłok przed ponowną ekspozycją i wiedział, że przeprowadzi wszystko jak trzeba.

Po pochylni zeszli do podziemi. Rozsunęły się sta­lowe drzwi. Zapaliły światła.

Relikwia" leżała w wyściełanym pudle niczym lalka Barbie, przykryta do pasa kocykiem i gotowa do transportu.

Lenin był jak zawsze w niemodnym garniturku, z lekkimi kolorkami na twarzy, nastroszoną bródką, wypolerowaną łysinką... „Nie prościej byłoby wykonać to to z wosku, niż absorbować całe laboratoria do re­generacji trupa?" - pomyślał Jegorow.

Profesor Liwszyc (ani chybi Żyd, podobno wyjechały ich z ZSRR trzy miliony, a ciągle ich pełno!) rozgesty-kulowany bredził mu coś o procesach degradacyjnych, gnilnych, o grzybach, bakteriach, z roku na rok coraz bardziej atakujących zwłoki... ale generał czuł jedynie narastającą suchość w gardle.

Napiłby się czegoś. Ale przecież o spirytus z które­goś ze słojów nie poprosi.

Kto wie, co w nich moczono?

Obaj zbliżyli się do czcigodnych zwłok. Dwaj ludzie Artioma wyciągnęli aparaturę pomiarową. Tak na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy nikomu nie strzeliło do łba zaszycie w zwłokach jakiegoś niebezpiecznego gówna. W ich rękach pojawiły się wykrywacze metalu. Także czujnik radioaktywny nie wykazał nic niebezpiecznego.

Wsio w pariadkie!

Po pochylni zjechał niski transporter.

- Brać go chłopaki, ale z szacunkiem. I z całym sarkofagiem - rozkazał Jegorow.

Sam najchętniej wziąłby tę kukłę na barana, ale Liwszyc upierał się, że można ją transportować tylko w całości, z opakowaniem. Po osiemdziesięciu latach mogłaby się po prostu rozlecieć.

Pewnie by się posklejało, ale jaka byłaby afera!

Tymczasem profesor pochylił się z szacunkiem i dotknął czoła wodza, a potem wpiął w klapę jego garnituru małą czerwoną flagę.

- Miejmy nadzieję, że stary Jewriej się nie rozpłacze - pomyślał generał.

Zaraz pojawiła się honorowa asysta. Władza, mimo że nikt tego nie widział, nalegała na ceremoniał wojskowy. Stuknęły obcasy, zawarczały silniki pod­nośników.

Zaraz będzie po wszystkim" - pomyślał generał, dumając z wytęsknieniem o piersiówce sierocie, pozo­stawionej w limuzynie.

Ledwo zamknęły się drzwi, Liwszyc po raz pierwszy od poł godziny odetchnął głęboko.

- Po wszystkim - rzekł. - Reszta to drobiazgi.

Kiwnął na swego asystenta Szurkę i poszli razem do gabinetu, co pewien czas rozglądając się dookoła.

Nie wiedział jeszcze, kto poza nimi dwoma uczest­niczył w spisku. On nie chciał tego wiedzieć. Na pewno ktoś z ochrony, monitoringu, techniki... W trudnych czasach można kupić każdego.

Sam Liwszyc wybierał się na urlop, Capri, Lazurowe Wybrzeże, a potem - jeśli się uda - nowa tożsamość i pieniądze, które starczą do końca życia albo praca w jednym z pokojowych, nieznośnie bogatych emira­tów. Co będzie miał z tego Szurka, nie miał pojęcia. Nie pytali się nawzajem. Podobnie, jak nie przejmowali się, do czego to służy. Ojciec Liwszyca stracił życie podczas słynnego spisku lekarzy w 1953 roku. On sam przestał być wierzącym komunistą już za Gorbaczowa.

Pozostawał jeszcze drobiazg. Nie mogli zrobić tego wcześniej. A teraz musieli! Do gabinetu profesora przylegało tzw. „małe laboratorium", od lat praktycznie nieużywane. Weszli tam obaj. Nałożyli rękawiczki oraz maski przeciwgazowe. W bitumicznej wannie parował kwas. Najmocniejszy, jaki udało się dotąd osiągnąć.

- No to do roboty! - skinął na Szurkę.

Chłopak przeżegnał się. W odróżnieniu od Liwszy­ca wierzył w Boga. Inne pokolenie! Razem otworzyli metalową szafę na końcu pomieszczenia. Ze środka wyciągnęli nagiego, poskręcanego trupa. Poza twarzą, Lenin był w fatalnym stanie. Robaki, insekty, a nawet szczury zrobiły swoje przez te wszystkie lata, a ostatnie dni po dokonaniu podmiany, też mu raczej nie pomo­gły. Wzięli go ostrożnie za nogi i ramiona i zanieśli do wanny. Opuszczali powoli, starając się, by nie padła na nich choćby jedna żrąca kropla. A potem, cokolwiek przejęci, patrzyli jak substancja pożera zanurzone zwło­ki, które nikną jak te odnalezione freski, co to pokazali na jednym włoskim filmie.

Kiedy było po wszystkim, Liwszyc włączył wyciągi oraz uruchomił odpływ. W kolektorze poziom niżej, kwas miał zmieszać się z neutralizującą go zasadą, a potem to co zostanie, wraz z dużą ilością wody win­no popłynąć do pobliskiej oczyszczalni i dalej do rzeki Moskwy.

- Załatwione - mruknął Jusuf Habibi, kiedy światło w oknie narożnego pokoju pierwszego piętra zamrugało trzy razy, a następnie zgasło, by zapalić się po dziesię­ciu sekundach. - Udało się.

Jego towarzysz - młody Czeczen - wyszczerzył zęby.

A zatem dzień zapłaty nadchodzi - pomyślał. - Nareszcie". Że też nikt dotąd nie wpadł na ten po­mysł. Co prawda, wcześniej nie było warunków. Teraz wszystkie komponenty zbiegły się w jednym czasie i miejscu. Gigantyczna korupcja pozwalająca kupić wszystko i wszystkich. Pieniądze od sponsora oraz myśl naukowo-techniczna, dzięki której siedemdziesiąt kilogramów superplastiku, pięciokrotnie przekraczają­cego mocą dotychczasowe środki wybuchowe, wprost z tajnego laboratorium armii rosyjskiej, trafiło do ich rąk. Bez VAT-u, faktur i przelewów.

Reszta okazała się stosunkowo prosta. Uformować z materiału rzeźbę mężczyzny, utrwalić zewnętrzną warstwę usztywniającą, pokryć cieniuteńką warstwą imitującą ludzkie ciało...

I umieścić detonator, choćby w formie miniaturki gwiazdki, flagi czy spinki do mankietu. Chwała Leni-nowi, już raz zniszczył Rosję, wpuszczając ją w komu­nistyczny eksperyment, teraz przysłuży się jej po raz wtóry.

Dżochar nie mógł doczekać się tego dnia, kiedy osobiście wyśle impuls detonacji. To już niedługo! Bę­dzie wtedy na Placu Czerwonym. Na trybunie znajdzie się zaś całe kierownictwo Rosji, zagraniczni goście... Podobno na defiladę wybiera się prezydent Francji, kanclerz Niemiec. Niech przyjeżdżają! Sługusy nowego cara! Kiedy nastąpi detonacja, razem z całą trybuną odfruną w kosmos. Allach jest wielki! Nawet jeśli cza­sem ciężko doświadcza swoich wyznawców.

- Jadą - mówi Habibi (aktualnie legitymujący się papierami irańskiego dyplomaty) i podaje lornetkę Dżocharowi.

Z bramy zakładu Konserwatorskiego Nr 1 wynurza się cała kawalkada samochodów. Opancerzone wozy eskorty, limuzyna generalska i zamknięta czarna fur­gonetka typu karawan.

Zaczyna padać śnieg. Zima tego roku przychodzi wcześnie. Włączone reflektory oświetlają opustoszałą drogę. Żywej duszy.

Zda się, że cały wielki kraj zapadł w sen zimowy. Jak generał lejtenant, który po opróżnieniu piersiówki zapadł w drzemkę, śniąc o wielkości, awansach i pew­nej tancerce z teatru „Bolszoj".

Mijają zakręt. Prowadzący konwój wóz współcze­snego CZEKA przyśpiesza. Cel podróży jest oczywisty. Mauzoleum. Plac Czerwony. Nowy Rzym.


Wawer, październik 2004 - marzec 2005


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wolski Marcin Zamach Na Polskę
Wolski Marcin Zamach na Polske
Zamach na Polske
Zamach Na Polskę! Czy globaliści zabili prezydenta Polski Kaczyńskiego
żydowski zamach na Polskę z pomoca rządów polskich
MARCIN WOLSKI 60 minut na godzinę
Marcin Wolski Na zywo
ZEZNANIA S GILA ZAMACH NA LENINA
Dostosuj zakład do przepisów prawa pracy Komentarz do ankiety kontrolnej bhp na budowie, 2005 cz3
ZEZNANIA FANI KAPLAN ZAMACH NA LENINA
PRACA NA POLSKĘ RUSYFIKACJA
edukacja europejska na ukrainie 2005
Nieudany zamach na Hitlera
Radziecka agresja na Polskę IX39"2222222222222222222
Przeżyjesz SZOK 100 lat agresji żydowskiej na Polskę Tajemnic
Dostosuj zakład do przepisów prawa pracy Komentarz do ankiety kontrolnej bhp na budowie, 2005 cz1
Bernaś F J M Zamach na Hitlera
Niemcy i Rosja napadną na Polskę, Polska dla Polaków, Co by tu jeszcze spieprzyć

więcej podobnych podstron