ZE WSPOMNIEŃ O A. DARGOMYŻSKIM
Oto dwie króciutkie powiastki o Aleksandrze Siergiejewiczu Dargomyżskim, które usłyszałem od jednego z jego wielbicieli i dobrych znajomych W. B.
*
Tak się kiedyś złożyło, że Aleksander Dargomyżski i autor „Tarantasu" hrabia W. Sołłohub, przyjechawszy do Moskwy, zatrzymali się równocześnie w mieszkaniu pana B.
Pewnego razu o zmroku hrabia leżał na kanapie i czytał coś, kompozytor zaś stanął na środku pokoju pogrążony w myślach.
— Słuchaj, Aleksandrze Siergieiczu — zwrócił się literat do kompozytora — bądź tak dobry, przysuń mi świecę, bo nic nie widzę...
— Jestem zmuszony postąpić oryginalnie — powiedział Dargomyżski biorąc świecę z komody i stawiając ją na stoliku przed Sołłohubem. — Zwykłem stawiać świecę przed boskim obrazem, a teraz muszę ją postawić przed nieboskim stworzeniem...
*
Pewnego razu podejrzliwemu A.S. zdawało się, że moskiewska filia Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego, z N. Rubinsteinem na czele, żywi do niego niechęć, zaczął więc unikać spotkań z prezesem towarzystwa, a kiedy go spotykał, za jego domniemaną nieżyczliwość odpłacał mu tonem zimnym, oschłym. N. Rubinstein gubił się w domysłach, kiedy spostrzegł taką zmianę w przyjacielu, aż wreszcie złożył wszystko na karb plotek.
— Co tu robić? — zastanawiał się kiedyś rozmawiając z panem B. — Dargomyżski się całkiem odstrychnął. Zimny jak lód, wilkiem patrzy, unika mnie... Co ja mu takiego zrobiłem? Za co on się tak gniewa?
— Rozmów się z nim — poradził pan B.
— Gdzie ja się mogę z nim rozmówić? I jak? Ucieka przede mną!
— Czekaj, już ja to urządzę. Zaproszę go do siebie, a ty przyjdziesz i rozmówisz się z nim... Podejdź do niego i wiesz, weź go tak po przyjacielsku za rękę i powiedz: „Mój drogi, skąd ten chłód? Przecież pan wie, że zawsze pana tak lubiłem, tak ceniłem pański talent..." — i tak dalej w tym guście, potem obejmij go i pocałuj... po przyjacielsku... Zmięknie! N. Rubinstein zgodził się całkowicie na ten plan... Trzeba tu nadmienić, że nieboszczyk A. S. nie cierpiał całować się z mężczyznami.
— Z kobietą to jeszcze pół biedy — mawiał — ale z mężczyznami — niech to diabli!
Na to, by rozzłościć A. S., wyprowadzić go z równowagi, wystarczyło, żeby którykolwiek z przedstawicieli płci niepięknej podkradł się do niego i cmoknął w policzek...
— Dureń! — wymyślał wycierając rękawem ślad pocałunku. — Dureń! Bałwan! Nastąpiło spotkanie.
— Mój drogi! — zaczął Rubinstein biorąc kompozytora za rękę. — Niech pan powie, na Boga, za co się pan na mnie gniewa? Co ja panu złego zrobiłem? Przecież zawsze pana lubiłem, ceniłem pański talent...
Tu Rubinstein objął A. S. i szybko pocałował go w usta. Jakież było wszakże zdziwienie Rubinsteina, kiedy A. S. zamiast zmięknąć, wyrwał się z jego objęć i, wybiegając z pokoju, z głębokim przekonaniem rzucił pod adresem prezesa Towarzystwa Muzycznego i pana B.: — Durnie!
Z czasem, kiedy znów zapanowała zgoda, zaaranżowane przez p. B, dla żartu spotkanie długo jeszcze śmieszyło zarówno Rubinsteina, jak i Dargomyżskiego.