Aleksander Rudazow
Arcymag
Przełożyła Agnieszka Chodkowska-Gyurics
To powiedziawszy, zawołał donośnym głosem:
„Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!” I wyszedł zmarły,
mając nogi i ręce powiązane opaskami,
a twarz jego była zawinięta chustą.
Ewangelia wg św. Jana
(tłumaczenie wg Biblii Tysiąclecia)
Wskrzeszenie martwego to zadanie trudne
i czasochłonne, ale możliwe, jeśli podejdzie się doń
umiejętnie i odprawi wszystkie niezbędne rytuały.
Magiczna księga Kreola
Profesorze, to niesamowite! – zawołał Simon z zachwytem. – Czy to możliwe, że ma pięć tysięcy lat? Wygląda jakby umarł miesiąc temu! Może to wampir?
Profesor Green z pobłażaniem popatrzył na swego pomocnika. Młody Simon był jeszcze studentem, a profesor Green bardzo wątpił, czy kiedykolwiek zakończy studia na uniwersytecie. Co prawda młodzieniec szczerze kochał historię i archeologię, ale w żadnej z tych nauk nie przejawiał ani krzty talentu. Cechował się dziurawą pamięcią, absolutnym brakiem umiejętności skupienia się nad czymś konkretnym dłużej niż pięć minut, a przede wszystkim – niepodatną na żadne wpływy duszą romantyka. Profesora zmęczyło już wyjaśnianie uczniowi, że zawód archeologa zupełnie nie przypomina tego, czym zajmują się, swoją drogą znani, Indiana Jones czy Lara Croft. To przede wszystkim nudne wykopywanie starych kości i czaszek, a potem nie mniej nudne studiowanie ich w ciszy gabinetu. Archeolodzy niezwykle rzadko znajdują skarby, a jeszcze rzadziej mają do czynienia z bandytami, nie mówiąc już o bardziej osobliwych siłach nieczystych. Tym niemniej Simon cały czas nie tracił nadziei.
– Wampiry nie istnieją – dobrodusznie uśmiechnął się profesor. – Masz rację, ten obiekt rzeczywiście zachował się nadzwyczaj dobrze. Obawiam się, że chwilowo nie mogę wyjaśnić tego faktu...
– A wersje? – Asystent natychmiast zaczął kusić profesora. Poznał już dobrze tego starego kozła i dawno przekonał się, że szanowany archeolog najbardziej ze wszystkiego lubi tworzyć różne hipotezy i wyjaśniać to, co niewyjaśnione.
– Jakieś wersje zawsze się znajdą. – Green z zadowoleniem uśmiechnął się pod wąsem. – Po pierwsze, starożytni Sumeryjczycy mogli posiąść tajemnicze umiejętności, pozwalające im zachowywać ciała władców w tak wspaniałym stanie. Coś podobnego do egipskiego balsamowania, tylko znacznie doskonalsze... Jeśli się nie mylę, może to być tematem nowej pracy naukowej, no właśnie... Kiedy wrócę z Meksyku, koniecznie muszę dokładniej zbadać cesarza...
Profesor uśmiechnął się i nalał sobie wody. Przy podobnych rozmyślaniach zawsze chciało mu się pić.
– A po drugie?
– Czyli? – Odciągnięty od przyjemnych myśli Green zmarszczył czoło.
– Powiedział pan „po pierwsze”. A to znaczy, że powinno być „po drugie”. – Simon pozwolił sobie na lekki uśmiech.
– No tak, oczywiście. – Pokiwał głową profesor. – Druga wersja jest zupełnie nieciekawa. Może okazać się, że to zwykły zbieg okoliczności, i w rzeczywistości ten człowiek umarł nie pięć tysięcy lat temu, a na przykład w zeszłym miesiącu. Co prawda, nadal nie wiadomo, jak w takim przypadku dostał się do sarkofagu... No dobrze, jestem przekonany, że sekcja rozwiąże tę zagadkę.
Przytoczona rozmowa dotyczyła ciała w sarkofagu, który przysłano profesorowi z wykopalisk prowadzonych w pobliżu Eufratu. A dokładniej, z miejsca, gdzie kiedyś płynął – w ciągu pięciu tysięcy lat rzeka nieco zmieniła koryto. Sarkofag bynajmniej nie wyglądał na cenny, co więcej, nazwać go sarkofagiem można było tylko z litości – w istocie była to zwykła kamienna trumna, ozdobiona krótkim napisem w języku starosumeryjskim. Jedyne, co mogło zwrócić na niego uwagę, to wielkość. No i oczywiście zagadka zamkniętego w nim ciała.
Profesor nazwał zmarłego „cesarzem”. Zrobił to bez namysłu – nie udało się odnaleźć nic, co by wskazywało na to, kim nieboszczyk był za życia. Nawet jego imię nadal stanowiło zagadkę. Chociaż zachował się rzeczywiście bardzo dobrze. Skóra uległa znacznym zniszczeniom, włosy przez tyle lat całkiem się rozłożyły (jeśli tylko za życia nie był łysy), odzież zbutwiała, ale ciało jako takie pozostało nienaruszone. Było to tym dziwniejsze, że profesor nie znalazł żadnych śladów ludzkich działań, żadnych bandaży, spowijających zazwyczaj egipskie mumie i inne tego rodzaju obrzydlistwa.
Za życia nieboszczyk był wysokim mężczyzną, być może o dość miłych rysach twarzy. Teraz wyglądał oczywiście jak prawdziwy potwór, ale nie można wymagać zbyt wiele po upływie pięciu tysięcy lat od śmierci. Z szat zostały tylko żałosne resztki, ale nawet one świadczyły, że kiedyś ten trup zajmował wysoką pozycję w społeczeństwie. Tego samego dowodził grobowiec – zwykłych chłopów nie chowano tak starannie.
– A co znaczy ten napis? – z ciekawością zapytał Simon.
– A tak, napis... – zamruczał profesor z roztargnieniem, wciąż jeszcze pogrążony w myślach. – Coś w rodzaju pośmiertnej modlitwy, oczywiście, jeśli nie pomyliłem się podczas tłumaczenia... To przecież nie jest nawet starosumeryjski, a powiedzmy... przedstarosumeryjski. Same zaczątki cywilizacji.
– Profesorze, napis! – Simon przechylił głowę z miną pełną wyrzutu.
– Tak, przepraszam – skrzywił się Green. – Tu napisano „Niech będzie sławiony przez wieki Marduk Potężny Topór, Władca Dziewięciorga Niebios! Weź i zachowaj moją duszę, dopóki nie nadejdzie czas oddać ją z powrotem. Jeśli taka będzie twoja wola, zakończę to, co ty zacząłeś”. Najprawdopodobniej zwyczajna nagrobna inskrypcja, związana z religią. Być może ten człowiek był kapłanem Marduka. Sądzę, że warto to zbadać dokładniej...
Profesor przeszedł przez laboratorium, na chwilę zatrzymał się obok półki z nowymi eksponatami. Wraz z tajemniczą trumną przysłano jeszcze kilka przedmiotów znalezionych w tym samym grobowcu – parę ceramicznych czarek, miedziany nóż, glinianą tabliczkę z nierozszyfrowanym tekstem i malutką kamienną szkatułkę. Obojętnie dotknął naczyń i noża, z pewnym zainteresowaniem uchylił wieczko szkatułki i rzucił przelotne spojrzenie na tabliczkę.
– To też całkiem ciekawy przedmiot – powiedział w zamyśleniu. – To samo pismo co na sarkofagu, ale nie ma w tym żadnego sensu. Po prostu zbiór przypadkowych znaków.
– Szyfr? – zasugerował Simon.
– Może. A może nieznany mi dialekt. Trzeba będzie poprosić doktora Rewersa, żeby rzucił na to okiem. Ale to potem, potem...
Profesor omiótł roztargnionym wzrokiem laboratorium, upewnił się, że biurko jest porządnie zamknięte i zaczął wkładać płaszcz. Październik nie jest najcieplejszym miesiącem w roku, nawet w przepięknym San Francisco, a profesor nie cieszył się końskim zdrowiem.
– Proszę. – Green dobrodusznie przepuścił ucznia przodem. – Ustępuję miejsca młodości...
– Do poniedziałku, profesorze! – Simon pomachał mu ręką, schodząc po schodach.
Green odprowadził go zamyślonym spojrzeniem. Młodość, młodość... Oddałby wszystko, żeby cofnąć się o jakieś czterdzieści lat.
Zamykając za sobą drzwi laboratorium, profesor zamarł, nasłuchując niepewnie. Wydawało mu się, że usłyszał jakiś niezwykły dźwięk, podobny do cykania zegara. Stał przez chwilę, ale nic więcej nie usłyszał.
Zgasił więc światło i przekręcił klucz w zamku. Rozległ się stłumiony odgłos jego kroków na korytarzu i wszystko ucichło.
Gdyby profesor Green miał lepszy słuch albo lepiej znał się na anatomii, mógłby rozpoznać usłyszany dźwięk. Było to uderzenie serca, pierwsze i niezwykle głośne. Nie ma się czemu dziwić – to serce milczało przez całe pięć tysięcy lat.
Kreol otworzył oczy. Z początku przez kilka minut nic nie widział – oczom potrzeba było czasu, zanim znów przystąpiły do pracy. Jeszcze więcej czasu potrzebowały płuca, by zacząć oddychać, i serce, aby znowu bić. Krew wolno popłynęła wyschniętymi przez tysiąclecia żyłami. Gęsta ciecz, którą tylko przy dużej dozie dobrej woli można nazwać krwią, nie miała ochoty przemieszczać się tak, jak nakazuje przyroda i tylko niezwykle silna wola Kreola pchała ją naprzód.
Minęła ponad godzina, nim eksnieboszczyk był w stanie poruszyć dużym palcem u nogi. Minęło jeszcze dwadzieścia minut i zdołał podnieść rękę. Profesor Green przewracał się już na drugi bok we własnym łóżku, gdy Kreolowi w końcu udało się wyleźć z trumny.
Nieboszczyk z ogromnym trudem stanął na nogi. Wyglądał teraz trochę lepiej niż wtedy, gdy leżał nieruchomo, ale nie była to wielka poprawa. Jego wyschniętą skórę nadal można było z łatwością przebić palcem, mętne oczy przypominały szklane paciorkowate oczka lalki, zaschnięte gardło świszczało przy każdym oddechu, serce biło nierówno, choć bardzo głośno. Do tego poruszał się z trudem, ledwie powłócząc nogami.
Kreol spróbował coś powiedzieć, ale z wyschniętych ust wydobyło się tylko chrypienie. Ze świstem wciągnął nosem powietrze i pokuśtykał w stronę półki, na której profesor ułożył pozostałe przedmioty. Ręką ze sztywnymi palcami niezgrabnie schwycił szkatułkę i podniósł ją do oczu. Druga ręka zagarnęła tabliczkę z napisem. Kreol przyjrzał się jej i rozciągnął usta w żałosnej imitacji uśmiechu – oba tak niezbędne przedmioty były tu, obok niego, nikt ich nie ukradł.
Szkatułkę odstawił na miejsce, a tabliczkę ujął mocno obiema dłońmi i spróbował przeczytać napis głośno. Źle mu poszło. Potężna magia zabezpieczyła go przed działaniem czasu, ale nawet ona nie była w stanie ochronić go całkowicie. Żałosny strzęp, jaki pozostał z języka, nie był w stanie poradzić sobie z wymówieniem choćby dwóch zrozumiałych słów, nie wspominając już nawet o kilku linijkach.
Zamyślony Kreol usiadł na brzegu sarkofagu. Dosłownie rwał się do dzieła – tak wiele spraw chciał załatwić teraz, gdy znowu był żywy. Ale przede wszystkim trzeba było odczytać zaklęcie. Po pierwsze, obiecał swemu niewolnikowi, że to zrobi, gdy tylko ożyje, a po drugie, bez tego i tak szybko znowu wyciągnie kopyta. A to znaczyło, że trzeba zmusić język do pracy, chociaż na pół gwizdka.
Ratunek pojawił się pod postacią zapomnianej przez profesora Greena szklanki wody stojącej na stole. Bezcenny płyn, bez którego na Ziemi nie byłoby ani jednej żywej komórki, lekko zmiękczył wyschnięte gardło Kreola. Trzymał w ustach każdy łyk przez kilka minut, zanim posłał go głębiej. Gdy poczuł, że język nadaje się znów do użytku, szybko zaczął czytać.
Boże, nie wiedziałem – sroga jest twoja kara.
Łatwo jest złożyć wielką przysięgę.
Zapomniałem o twoim prawie, zaszedłem daleko,
W nieszczęściu zniszczyłem twoje dzieło...
Grzechy me są liczne – jak to zrobiłem – nie wiem.
Boże, zabierz, odpuść, uspokój zło, co kryje się w sercu...
Spętane me ciało, męczy mnie pragnienie,
Powodzenie minęło, minęło szczęście,
Siła osłabła, skończyły się zyski,
Smutek i bieda zasłoniły twarz.
Ale to, czego pragnę niezmiennie,
na pewno otrzymam.
Poprzednia ochrona wróci po modlitwie.
Dżinn Hubaksis zjawi się na stanowczą prośbę,
Zjawi się przed właścicielem,
by znowu wiernie mu służyć.
Kreol znów rozciągnął usta w uśmiechu, czując, że jego umęczone ciało się regeneruje. Oczywiście nie całkiem, ale teraz przynajmniej mógł się nie obawiać, że serce nagle przestanie bić w najmniej odpowiednim momencie. Wróciły mu także słuch i mowa. Oczy, dotychczas mętne, napełniły się czerwienią i miękko zaświeciły w ciemnościach.
Nagle szkatułka niedbale odstawiona na półkę przez profesora Greena, otwarła się sama i wyleciało z niej dziwne stworzenie. Dżinn. Najprawdziwszy dżinn. Nie miał nóg, ale całkiem dobrze zastępowała je para umieszczonych na plecach błoniastych skrzydeł. Ręce dżinna były dobrze umięśnione, a do tego każda wyposażona w sześć haczykowatych palców z zakrzywionymi pazurami. Oko miał tylko jedno, za to nad nim wyrastał najprawdziwszy róg w kolorze kości słoniowej, wywinięty do góry. Niżej połyskiwała pełna zębów złośliwie wyszczerzona paszcza. Ogólnie rzecz biorąc, stwór ten mógłby wzbudzić u każdego strach i szacunek, gdyby nie jeden mały, malusieńki drobiazg – dżinn, który wyleciał ze szkatułki, był tylko trochę większy od zwykłej myszy.
Hubaksis służył Kreolowi czterdzieści lat z górą. Plus, oczywiście, te pięć tysięcy, które obaj spędzili w głębokiej śpiączce, niewiele różniącej się od śmierci. Dżinnowi znacznie łatwiej jest dokonać takiego wyczynu niż człowiekowi, dlatego Hubaksis odrodził się praktycznie w identycznej postaci, jaką miał przedtem.
Tak, tak... Hubaksis był dość żałosnym dżinnem – jednym z najsłabszych w całym chanacie dżinnów i ifritów. Do tego przestępcą. Kreol w czasie ich znajomości nie dopytywał się zbytnio, czym tak rozsierdził Wielkiego Chana, ale właśnie z tego powodu dżinn zaprzedał mu się w niewolę. Zgodnie z prawem dżinnów, niewolnik nie należy do siebie i jakiego by nie popełnił przestępstwa, nie można go ukarać. Przynajmniej dopóki żyje jego pan.
Prawdę mówiąc, Hubaksis niespecjalnie przejmował się swoją sytuacją. Kreol był nie najgorszym panem, a dla dżinna niewola bynajmniej nie jest tak przykra jak dla człowieka. A co najważniejsze – był bezpieczny.
Ale potem Kreol zaczął się starzeć. Cała jego sztuka magiczna była bezsilna wobec nieubłaganego upływu czasu. O nie, nie bałby się zwyczajnej śmierci! Na szczęście istniały sposoby, żeby odłożyć ją na dowolnie długi czas (jakiż to problem dla maga?). Niestety, nie mógł skorzystać z żadnego z nich. Jakiś czas temu Kreol... zawarł pewną umowę. Dość pochopną, niestety. A kiedy nadszedł czas zapłaty, najbanalniej na świecie wystraszył się. Nadzwyczaj drogo przyszłoby zapłacić... I wtedy to Hubaksis zaproponował swemu panu, by posłużyć się dawno zapomnianym sposobem oszukania wierzycieli, a przy okazji zyskać nieśmiertelność. Metodą trudną i pokrętną, ale skuteczną.
Kreol pewnie nie skorzystałby z tej propozycji. Cały czas miał nadzieję jakoś inaczej wybrnąć z kłopotów. Ostatecznie, o tym, że trzeba posłuchać dżinna przekonała go pewna... znajoma. Mieli z magiem wspólne sprawy... A także pewnego rodzaju umowę, choć nieco inną. Wspólna sprawa. Zrealizować jej w starożytnym Sumerze było nie sposób – musieli poczekać co najmniej kilka tysiącleci. Czy warto wspominać, że śmiertelny człowiek, nawet mag, nie ma żadnej szansy, by przeżyć taki szmat czasu?
Przez długie dwa lata pan i jego sługa szykowali się do podwójnego rytuału, po którym obaj powinni pogrążyć się w długim śnie, praktycznie nieróżniącym się od śmierci. Kreol stracił większą część majątku i zamęczył niejedną setkę niewolników, budując grobowiec zdolny przetrwać pięć tysięcy lat – właśnie tyle potrzeba było, by wygasł kontrakt, który Kreol podpisał własną krwią. Dziwnym zrządzeniem losu amerykańska wyprawa archeologiczna odnalazła grobowiec na kilka tygodni przed dniem ożywienia.
Początkowo Kreol zamierzał postąpić na odwrót – Hubaksis miał ożyć jako pierwszy, a dopiero potem obudzić swego pana. Ale potem wrodzona nieufność zmusiła maga do zmiany decyzji – obawiał się nieco, że dżinn naruszy przysięgę i pozostawi go w postaci trupa. Nie, wiedział, że dżinn nie może złamać przysięgi, ale mimo to postanowił dodatkowo się zabezpieczyć.
Nie można powiedzieć, że Hubaksis był jakimś szczególnie cennym nabytkiem. Jak już wspominano, był dżinnem dość żałosnym. Ale dżinn pozostaje dżinnem, nawet jeśli jest tak malutki i słaby. Magiczne możliwości tego narodu wielokrotnie przewyższają ludzkie, dlatego bardzo trudno jest znaleźć dżinna, który nie umiałby wykonać chociażby kilku magicznych sztuczek. Hubaksis nie był wcale taki najgorszy.
Po pierwsze, na liście jego talentów znajdowało się kilka przydatnych umiejętności naturalnych dla dżinnów jako dla szlachetnego gatunku. Były wśród nich: zdolność przechodzenia przez ściany, możliwość zwiększania i zmniejszania rozmiarów (w tym akurat Hubaksis okazał się dość upośledzony), zmiany zewnętrznego wyglądu (tu też nie był prymusem), a ponieważ Hubaksis był w jednej czwartej ifritem, dochodził do tego ognisty oddech (prawdę mówiąc, gdyby w tej dyscyplinie organizowano zawody sportowe, przegrałby nawet ze zwyczajną zapalniczką). I jeszcze kilka drobiazgów. Co do indywidualnych magicznych zdolności miniaturowy dżinn mógł pochwalić się co najwyżej iluzjami. O, to umiał robić świetnie, chociaż znowu w dość ograniczonej skali. Gdyby sławny Ali ad-Din natknął się na Hubaksisa, a nie na Dżinna Lampy, jego ambitne plany raczej nie zostałyby zrealizowane. Ale jak już wspomniano wyżej, na bezrybiu i rak ryba – nie wszystkim udaje się zdobyć na służbę nawet takiego niedorobionego dżinna jak Hubaksis.
– Ho, ho! – zapiszczał maleńki dżinn. – A więc, mimo wszystko udało nam się tego dokonać!
– Nam? – Kreol uniósł brwi. – Przypomnij mi, niewolniku, w czym tu twoja zasługa?
– Udzielałem rad, panie – odparł nieporuszony Hubaksis, miarowo machając skrzydełkami. – Przy okazji muszę zauważyć, że nie wyglądasz najlepiej.
Kreol z przerażeniem obmacał twarz. W poprzednim życiu bardzo dbał o wygląd, dzięki czemu do dziewięćdziesiątki zachował wspaniałą formę.
– Lustro, lustro... potrzebuję lustra – wymamrotał, rozglądając się na boki.
– Według mnie, oto i ono – usłużnie poinformował Hubaksis, zawisając obok niewielkiego lustra umieszczonego nad umywalką.
Kreol skwapliwie skorzystał ze wskazówki dżinna. Wlepił oczy w swe odbicie i powoli opadła mu szczęka. Ręce gorączkowo obmacywały łysą czaszkę Pięć tysięcy lat temu Kreol szczycił się gęstą czupryną, bujnymi wąsami i kędzierzawą brodą. Oczywiście, wraz z wiekiem jego włosy pokryły się szacowną siwizną, ale to tylko dodało mu urody. Nie mógł uwierzyć, że jest praktycznie całkiem łysy. Kilka cudem ocalałych włosów nie mogło go uspokoić. Co prawda zostawała nadzieja, że teraz włosy zaczną mu odrastać...
Ale jeszcze bardziej przygnębił Kreola wygląd skóry. Kiedyś był smagły, prawie czarnoskóry i bardzo mu to odpowiadało. Teraz zrobił się martwo blady, wręcz biały jak ściana. A jego oczy stały się czerwone... O ubraniu w ogóle starał się nie myśleć – łachmany, w które się zmieniły jego eleganckie szaty, budziły w próżnym magu głęboką odrazę.
– Tym niemniej... – westchnął Kreol, przyklękając na jedno kolano. – Tym niemniej, dziękuję ci Marduku, za zesłane mi powodzenie. Przysięgam poświęcić tę wojnę tobie, i tylko tobie!
– Jaką znowu wojnę, panie? – Hubaksis od razu się najeżył. – Nic mi nie...
– Milcz, niewolniku! – podniósł głos mag. – Nie twoja sprawa! To dotyczy tylko mnie i Najczystszej Inanny.
– Wcale nie miałem zamiaru. – Hubaksis obojętnie wzruszył ramionami, rozglądając się na boki. – Wiesz, panie, myślałem, że obudzimy się w twoim grobowcu. Ale wygląda na to, że przenieśli nas w inne miejsce.
– Słusznie. – Kiwnął głową Kreol, odwracając się od lustra. – Jak sądzisz, komu to mogło być na rękę? Myślałem, że dobrze się ukryłem...
– Może to Troy? – zasugerował Hubaksis.
– Nie opowiadaj głupot, niewolniku! – prychnął mag. – Gdyby ten wyrzutek naszego rodu odnalazł moją mogiłę, nie zawracałby sobie głowy przenosinami, tylko po prostu spalił to, co ze mnie zostało! Nie, jestem pewien, że Troy sam od dawna leży w grobie. I dzięki niech będą bogom, bo okropnie mi się już znudziły ataki tego hołaj li...
– Panie – pisnął z wyrzutem dżinn. – Nie złość bogów!
– Zazdrośnika – poprawił się Kreol. – Powiedz, skąd oni się biorą? Tymi rękami wysłałem do Lengu czterech arcymagów, próbujących mnie zabić, a oni i tak nie przestali! Taj-Kera musiałem zabijać dziewięć razy! Na łono Tiamat, do tej pory nie rozumiem, jak mu się udało? A w ogóle popatrz, jakie ciekawe zwierciadło... Ze szkła? Czyżby to było możliwe?
– Tak wyraźnie odbija... – zaświszczał dżinn, kokieteryjnie kręcąc się przed lustrem. – To dobre lustro, panie.
– Dobre... Popatrz, kubek też jest ze szkła! Wygląda na to, że mieszka tutaj jakiś bogacz.
– A to co takiego? – Dżinn wzbił się pod sufit, oglądając żyrandol. – Popatrz, panie, jaka ciekawa rzecz! Klnę się na wielkiego Tammuza, to prawdziwe brylanty!
Trzeba wyjaśnić, że żyrandol profesora był zrobiony ze zwykłych szklanych wisiorków, jakimi dość często ozdabia się tego typu wyroby, ale niedoświadczone oko starożytnego dżinna nieprzyzwyczajonego do takiego nagromadzenia szklanych przedmiotów, jak w naszych czasach, bez trudu mogło ulec złudzeniu i wziąć je za prawdziwe kamienie szlachetne!
– To nie brylanty – z pogardą odrzucił tę sugestię Kreol, przyglądając się dokładniej żyrandolowi. – Za duże. Gdyby to były prawdziwe brylanty, ten przedmiot byłby wart tyle, co połowa skarbów władców Babilonu. Wiesz, niewolniku, wygląda na to, że świat bardzo się zmienił, gdy spaliśmy...
– I to jak...! – zawył dżinn, który zdążył w międzyczasie wsunąć się za żaluzje.
Mag również podszedł do okna i aż westchnął ze zdziwienia. Panorama San Francisco w nocy, oglądana z dwudziestego szóstego piętra, sprawiła, że obaj dosłownie osłupieli.
Trzeba dodać, że jako laboratorium profesor wykorzystywał niewielkie mieszkanko wynajmowane w prywatnym domu. Jeśli chodzi o badania naukowe, profesor był prawdziwym paranoikiem i żył w ciągłej obawie, że koledzy z uniwersytetu ukradną mu jedno z jego genialnych odkryć. Dlatego zawsze pracował tutaj, w swej kryjówce, o której wiedział tylko Simon. Przynajmniej tak sądził profesor Green...
– Czyżby to było miasto, panie? – z czcią zapytał Hubaksis.
– Nie wiem... – Kreol wolno pokiwał głową. – Na łono Tiamat! Rzeczywiście za długo spaliśmy... Trzeba będzie szybko nadrobić zaległości, jeśli znowu mam zająć miejsce Pierwszego Maga Sume... Na Marduka, a czy Sumer jeszcze istnieje?! Czy chociaż o nim jeszcze pamiętają? Przeklęty Troy, gdyby nie on, nie musiałbym pogrzebać się w takiej tajemnicy...
– Jeszcze Eligor, panie.
– Tak, oczywiście, Eligor.
– I Meszen’Ruz-ah...
– Ten pomiot żmii i krokodyla! Mam nadzieję, że męczył się przed śmiercią!
– I sakim Siódmego Cesarstwa.
– Gdyby nie był teściem Lugalbandy, dawno bym go...
– I nasz Wielki Chan.
– Brrr... Nie przypominaj mi nawet.
– I...
– Zamilkniesz w końcu?! – krzyknął mag, opryskując Hubaksisa śliną. – Wiem, ilu wrogów... miałem! Ha, niewolniku, teraz wszystkich gryzą robaki!
– Nie byłbym taki pewny – zapiszczał dżinn wstrętnym głosikiem. – Wielki Chan na własne oczy widział Wielki Potop, więc mógł z łatwością dożyć do tych czasów. No i Eligora trudno wykończyć...
– Wykończę go – obiecał mag posępnie. – I jego, i jego pana, i wszystkich pozostałych, ilu ich tam zostało... Niech no tylko odzyskam siły.
Kreol z mrocznym wyrazem twarzy zaczął spacerować po pokoju, zatrzymując się na długo obok każdego nieznanego przedmiotu. To znaczy koło każdego. Szczególnie zainteresował go zegarek elektroniczny, spokojnie migoczący na biurku.
– Magiczny napis, panie! – zachwycił się Hubaksis, zaglądając magowi przez ramię.
– Gdybym jeszcze wiedział, co znaczy. Prostokąt, pałeczka, dwie kropki, krzywa kreska, prostokąt... Hmm... drugi prostokąt też zmienił się w pałeczkę...
– Czy to są litery?
– Nie wiem! – Kreol zmarszczył się ze złością. – Jedno jest jasne – trafiliśmy do siedziby maga.
– No nie wiem... – powątpiewał dżinn.
– Nie ma żadnych wątpliwości, niewolniku! Kto jeszcze mógłby mieć w domu takie rzeczy?! Oczywiście, że to mag – kto inny ustawiłby na środku komnaty sarkofag z martwym ciałem?
– Mała jakaś ta komnata...
– Być może to biedny mag. – Kreol wzruszył ramionami. – Chociaż z drugiej strony... Nie wygląda na siedzibę maga, gdy się dobrze przyjrzeć. Nie czuję tu magii. Cała magia tutaj... to ja i ty. No i oczywiście jeszcze mój sarkofag.
– I moja szkatułka – dodał dżinn.
– Tak, oczywiście, szkatułka – z roztargnieniem zgodził się Kreol. – Nie widzisz gdzieś w pobliżu moich narzędzi?
– Jakich narzędzi, panie?
– Takich narzędzi! – Postukał się w głowę mag. – Moich! Magicznych! Tych, które wzięliśmy ze sobą do grobowca! Bez których trudno mi czarować... znaczy trudniej. Magiczny ruszt... – Kreol zaczął zaginać palce –...kociołek do przygotowywania wywarów z ziół, rytualny nóż do kreślenia znaków i składania ofiar, magiczny samowydłużający się łańcuch do związywania wrogich demonów, magiczna laska – ta, którą tak lubię cię okładać, gdy mnie rozzłościsz, amulet uprzedzający o niebezpieczeństwie... to chyba wszystko. Nic więcej nie zmieściło się w trumnie. Gdzie to wszystko jest, niewolniku?!
– A czemu mnie pytasz, panie? – obraził się Hubaksis, który wcale nie był pozbawiony poczucia własnej godności. – Ja ich nie zabrałem! Może ten mag, który wykradł cię z grobowca, gdzieś to wszystko schował?
Kreol zamyślił się, pokręcił głową, a potem zdecydowanie odrzucił tę wersję.
– Nie, swoje narzędzia wyczułbym na ligę. Wiesz, jak długo je robiłem?
– Akurat to wiem... – wymamrotał dżinn.
– No?
– Co, panie?
– Nie wyprowadzaj mnie z równowagi, niewolniku. Teoretycznie jesteś moim duchem-doradcą. Więc doradzaj!
– A może złodzieje grobów?
– A co mają do rzeczy złodzieje grobów? – Kreol skrzywił się z rozdrażnieniem. – Zabezpieczyłem grobowiec czarami Najwyższego Ukrycia! Chociaż w sumie i tak nic to nie pomogło. Ale dlaczego nie wzięli reszty? Nie, w tym z pewnością maczali palce magowie...
– Muszę ci przypomnieć, panie, że narzędzia były ozdobione złotem i szlachetnymi kamieniami, a ta szkatułka i ten, za pozwoleniem, chłam – nie...
Kreol zamyślił się. Słowa dżinna brzmiały prawdopodobnie.
– Masz rację, niewolniku. – Niechętnie kiwnął głową. – W takim razie myśl, jak je odzyskać. I to szybko – to jest dla mnie teraz najważniejsza sprawa.
– Panie, czy mogę ci przypomnieć, że znajdujemy się teraz w siedzibie maga, najpewniej wrogiego nam, a ty jesteś bezbronny jak dziecko?
– Nie gadaj głupot! – ofuknął go Kreol. – Gdyby ten mag chciał nas zabić, nie pozwoliłby mi ożyć! Hmm, brzmi to nieco głupio... Nieważne, i tak najważniejsze są narzędzia. Myśl!
– Wezwij demona i każ mu odszukać to, co zgubiłeś – bez zbędnych wahań zaproponował Hubaksis.
– Demona, mówisz... – zamyślił się Kreol. – W zasadzie, dlaczego by nie – przywoływanie demonów zawsze było moją ulubioną rozrywką. A konkretnie kogo?
– Może Andromalis się nada? Według mnie specjalizuje się właśnie w odnajdywaniu zagubionych rzeczy, panie.
– Masz rację, niewolniku, ale o czymś zapomniałeś. – Kreol zmarszczył brwi z rozdrażnieniem. – Zgodnie z umową nie mam prawa przywoływać demona częściej niż raz na jedenaście lat, a Andromalisa ostatnio, mmm... No tak, co ja gadam...
– No właśnie, panie! – Wstrętny pyszczek Hubaksisa promieniał uśmiechem. – Spałeś pięć tysięcy lat, więc teraz możesz przywoływać wszystkie od początku!
– No dobrze. – Kreol kiwnął głową. – Przygotuj mi pieczęć Andromalisa, niewolniku!
Dżinn pokłonił się swemu panu, w jego rękach zaczął formować się mglisty dysk, na którym coraz wyraźniej widać było rysunek – cztery przecinające się linie z trzema zygzakami na brzegach i grubymi kółkami na końcach linii. Magiczna pieczęć Andromalisa. Właściwie tylko jej iluzja, ale w tym wypadku nie miało to znaczenia. Najważniejszy był sam obraz.
– Będziemy odmawiać modlitwę? – Kreol w zadumie pogładził szczękę. I od razu sam odpowiedział: – A niech ją Kingu, obejdzie się bez tego. Wystarczy pieczęć. I tak, wywołuję cię i zaklinam Andromalisie. Ja, napełniony siłą Najwyższego, przywołuję cię w imię... w ogóle wszystkimi magicznymi imionami. Zjaw się i spełnij moje rozkazy, szybko!
Duch pojawił się natychmiast. Przed magiem wyszedł z powietrza demon w dość mrocznym nastroju. Miał smagłą skórę i czarne włosy, nawet z nozdrzy wyrastały mu czarne kędziorki. Gdyby nie potężny ogon oraz para ostro zakończonych rogów, demona można by bez trudu wziąć za Ormianina albo Azera.
– Przywoływanie przeprowadzono niepoprawnie – zaburczał. – Gdyby na twoim miejscu był słabszy demonolog, wcale bym się nie pofatygował...
– Obiecuję, że następnym razem wszystko odbędzie się zgodnie z zasadami – zapewnił Kreol z uśmiechem.
– Na szczęście następny raz będzie nieprędko – fuknął Andromalis. – To czego chcesz, Kreolu? Pamiętaj, że możesz wydać mi tylko jeden rozkaz, nie więcej. Taka jest umowa. Tym niemniej, muszę ci powiedzieć, że z chęcią wypełnię i drugi, i trzeci, i w ogóle mogę zostać twoim niewolnikiem na całe dwadzieścia lat...
– Oczywiście, tylko że w zamian za duszę. – Kreol, który świetnie znał wszystkie zasady, wyszczerzył zęby drwiąco. – No dobra, poszukaj kogoś innego, drugi raz mnie nie kupicie. A potrzebuję tylko jednego – przynieś moje narzędzia. Ruszt, kociołek, nóż, łańcuch, laskę i amulet.
Andromalis pomyślał i niechętnie kiwnął głową.
– To możliwe, ale trochę potrwa. Czekaj Kreolu, magu, skoro przyzwałeś mnie do świata ludzi...
Demon trzykrotnie splunął przez prawe ramię, machnął ogonem, odwrócił się na jednym kopycie i zniknął. Pozostał po nim tylko delikatny obłok pachnący siarką.
– Panie, nie zapomniałeś czasem o księdze zaklęć? – nieoczekiwanie przypomniał sobie Hubaksis.
– Nie bój się, niewolniku, nie zapomniałem. – Kreol uśmiechnął się krzywo. – Nie zabrałem księgi do mogiły – i tak rozsypałaby się w proch przez taką ćmę wieków. Zapisałem ją we własnej głowie.
– Porażające! – gwizdnął dżinn.
– Jeszcze jak. A tak przy okazji, nieźle byłoby uzbroić się w zaklęcia. Możesz na razie czymś się zająć...
Czymś przydatnym dla odmiany! Więcej pożytku mam z małych palców u stóp!
Kreol przysiadł na brzegu sarkofagu i zaczął szykować zaklęcia. Poważna wada ulubionej przez Kreola Magii Słowa polegała na tym, że najlepszych czarów nie można po prostu, ot tak, zastosować wtedy, gdy przyjdzie na to ochota. Trzeba je najpierw przygotować, wymówić po cichu krótszy albo dłuższy magiczny tekst, i dopiero wtedy można w razie potrzeby użyć zaklęcia. Dotyczy to tylko tych najprostszych, niewymagających skomplikowanych rytuałów, magicznych przedmiotów ani ziół. A nawet tak prostych nie można utrzymać zbyt wiele. Kreol mógł przechowywać w pamięci jedenaście lub dwanaście skomplikowanych zaklęć. Oczywiście bez laski – w lasce mieści się ich kilkadziesiąt.
Na początek mag przygotował zaklęcie Błyskawicy. Tak, przekonywał Hubaksisa, że tutejszy gospodarz nie jest żadnym magiem, ale wolał nie ryzykować. Pomyślawszy chwilę, dołożył jeszcze jedno, dokładnie takie samo. W końcu takie zaklęcie można przygotować w ciągu jednej czy dwóch minut – Błyskawicę uważano za jedno z najprostszych.
Dodał jeszcze zaklęcie Osobistej Ochrony. Bardzo pewna i efektywna rzecz, ale (niestety) jednorazowa. Coś w stylu ubezpieczenia – Osobista Ochrona przechwytuje dowolne wrogie działanie, ale po tym ulega zniszczeniu. Na przykład, jeśli do maga chronionego takim zaklęciem wystrzelić z broni palnej, kula nie zrobi mu żadnej szkody, ale jeśli wystrzelić po raz drugi – umrze, jak każdy inny człowiek w podobnej sytuacji. To samo dotyczy wszystkich innych działań – uderzenia pięścią łub bronią, ukąszenia przez zwierze, wypitej trucizny, wrogiego zaklęcia, a nawet wybuchu bomby. Ale tylko jeden raz. Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie, by nałożyć na siebie dwa albo nawet trzy takie zaklęcia, ale byłaby to już przesada. Jeśli nie jesteś w stanie sam siebie obronić, nie pomoże ci nawet dziesięć warstw magii.
Pomyślawszy chwilę, Kreol dodał zaklęcia Uśpienia i Uzdrowienia. Na wszelki wypadek. Zupełnie standardowe zaklęcia. Uzdrowienie powodowało zasklepianie niezbyt poważnych ran, a Uśpienie pogrążało ofiarę w magiczny sen, z którego mógł obudzić ją tylko sam mag. Albo czas – po kilku godzinach uśpiony obudzi się sam, oczywiście, jeśli nie zostanie zastosowany bardziej skomplikowany rodzaj Uśpienia.
Kreol skończył z ostatnim zaklęciem i nagle podskoczył jak oparzony. Wzdrygnął się, jego biała twarz zbladła jeszcze bardziej. Zakręcił się jak fryga, dzikim wzrokiem rozejrzał się dookoła i nasłuchiwał w napięciu.
– Słyszysz, niewolniku? – wyszeptał zaniepokojony. – Słyszysz?
Hubaksis posłusznie zaczął nasłuchiwać. Po jakiś dziesięciu sekundach pogardliwie wzruszył ramionami.
– Niczego nie słyszę, panie. A co?
– Nic... – Kreol usiadł z powrotem na sarkofagu. – Widocznie mi się wydawało... Mam szczerą nadzieję, że to tylko złudzenie, inaczej... Nie, mimo wszystko obudziłem się w porę – czuję, że nie zostało już zbyt wiele czasu.
Ledwie jako tako przyszedł do siebie, gdy w pokoju ponownie zjawił się Andromalis. W jednej garści demon trzymał ruszt, kociołek, łańcuch, nóż i amulet, w drugiej zaś – laskę. Drugiego końca łaski uczepiła się młoda dziewczyna w policyjnym mundurze. Wyglądała na mocno oszołomioną.
Vanessa Lee, dla przyjaciół po prostu Van, zgodziła się tej nocy zastąpić chorego dziadka. Lee Czeng, emerytowany policjant, pracował jako ochroniarz w muzeum, ale wiek dawał mu się we znaki; coraz częściej musiał opuszczać pracę z powodu złego samopoczucia. Wnuczka poszła w ślady dziadka i też pracowała w policji, a że akurat wczoraj zaczęła urlop, dlaczego nie miałaby pomóc staruszkowi?
Jako dziedziczka ciekawego zestawu genów po ojcu Chińczyku i matce Amerykance, Vanessa była całkiem przystojną osóbką. Wzrostu nieco mniej niż średniego, brązowooka, z czarnymi włosami i lekko zadartym noskiem. Skośne oczy i wydatne kości policzkowe tylko dodawały jej uroku. Miała dwadzieścia cztery lata, z czego trzy i pół spędziła, służąc w policji. Oprócz tego trenowała karate i – o dziwo – taniec towarzyski. Ale to nie ma nic do rzeczy.
Hubaksis miał rację, gdy sugerował, że narzędzia Kreola są przechowywane gdzie indziej z powodu ich wysokiej ceny. A dokładniej, wyższej niż pozostałych rzeczy. Trumnę, szkatułkę, tabliczkę z zaklęciami i jeszcze nieco innego śmiecia znalezionego w pobliżu mogiły, pozwolono profesorowi Greenowi zabrać do domu, ale co do pozostałych przedmiotów, obowiązywał kategoryczny zakaz wynoszenia ich poza chroniony teren. Widocznie obawiano się, że profesor wydłubie sobie jakiś kamyczek na pamiątkę.
Vanessa zauważyła Andromalisa akurat wtedy, gdy wydobywał ostatni przedmiot – magiczną laskę. Demon stał zwrócony do niej twarzą, dlatego nie zauważyła ukrytego z tyłu ogona. Rogi oczywiście dostrzegła, ale sądziła, że to jakiś nowomodny pomysł punków, coś jak kolczyk w nosie, albo fryzura na Irokeza.
– Stój, bo strzelam! – krzyknęła zdenerwowana Vanessa, wyciągając pistolet.
Demon zamarł bez ruchu. Naturalnie, szykował się po prostu do przeskoku w przestrzeni, ale policjantka doszła do w pełni uzasadnionego wniosku, że wystraszył się pistoletu.
– Nie ruszaj się! – powtórzyła nieco ciszej. – No już, odłóż tę lagę!
Andromalis nie zareagował. Vanessa pomyślała, że osłupiał ze strachu i zdecydowanie ruszyła w jego stronę, starając się wyrwać mu laskę. Jak okazało się sekundę później, był to poważny błąd...
– Co ty mi tu przytaszczyłeś, pomiocie Lengu?! – Kreol uniósł ręce ku górze.
– Reklamacji nie przyjmujemy – burknął Andromalis z niejakim poczuciem winy, rzucił przyniesione przedmioty na podłogę i natychmiast zniknął.
Zniknięcie demona ostatecznie dobiło i tak zdrowo skołowaną Vanessę. Nacisnęła spust i wystrzeliła prosto w ohydną twarz łysego mężczyzny podobnego do zombi albo innego potwora. Kula znikła wchłonięta przez zaklęcie Osobistej Ochrony, ale Vanessa już tego nie zobaczyła. Kreol jednym ruchem palca aktywizował zaklęcie Uśpienia, pogrążając nieoczekiwanego gościa w zaczarowanym śnie. I tak miała szczęście, że nie urodziła się jako mężczyzna – przedstawiciela płci brzydkiej Kreol po prostu zabiłby zaklęciem Błyskawicy.
– Tak to jest, jak się zleci coś demonowi! – zazgrzytał zębami mag, oglądając leżącą bez czucia dziewczynę. – Co to jest? Dodatkowy prezent? Bezpłatna usługa?
– A niczego sobie. Ładna. – Hubaksis, do tej pory chowający się za żaluzjami, podleciał bliżej. – Może ją sobie zostawimy?
– Ja ci pokażę „zostawimy”! – nie zgodził się Kreol. – Tego mi tylko teraz brakowało, żeby zajmować się niewolnicami! Nie, najpierw trzeba się rozejrzeć, zająć dobrą pozycję, zbudować jakiś pałac... chociaż nie, nie pałac – od razu zacznę od kocebu. Potem kupię sobie choćby cały harem. Chociaż rzeczywiście, ładna...
W zasadzie Kreolowi bardziej podobały się czarnoskóre ślicznotki, ale nie był zbyt wybredny w tej materii.
– W każdym razie wszystkie moje rzeczy są tutaj – burknął, wieszając amulet na szyi. Laskę położył obok siebie, żeby w razie czego od razu ją chwycić. Pozostałe przedmioty zostawił na razie tam, gdzie rzucił je demon. Za to maga bardzo zainteresował pistolet Vanessy.
– Gromowładny amulet? – rzekł z powątpiewaniem, oglądając broń ze wszystkich stron. – Dziwne, nie czuję magii.
Kreol dość szybko domyślił się, do czego służy spust i natychmiast go nacisnął. Rozległ się jeszcze jeden wystrzał i w ścianie pojawiła się równiutka dziura. Gdyby na miejscu Kreola znalazł się inny człowiek z jego czasów, natychmiast wyrzuciłby przerażające coś, ale doświadczony mag przywykł, że znajdujące się w jego rękach przedmioty często robią „bum” i niszczą ściany.
– Pożyteczna rzecz, panie – odezwał się Hubaksis. – To może chociaż to zatrzymamy?
– Tak, to przydatny przedmiot – zgodził się Kreol. – Ciekawe, kim ona jest, maginią? Ale w takim razie, dlaczego tak łatwo zasnęła? Nawet nie spróbowała stworzyć ochrony.
– Może uczennica? – kontynuował dżinn. – Niedoświadczona?
– Zaraz zapytamy – burknął mag, zdejmując zaklęcie Uśpienia.
Pierwsze, co zrobiła Vanessa, gdy odzyskała przytomność – zaczęła wrzeszczeć. Krzyk umilkł dopiero wtedy, gdy Kreol wymierzył jej siarczysty policzek. Dziewczyna zamilkła i powiedziała coś w niezrozumiałym języku. Kreol tylko wzruszył ramionami.
– Odpowiadaj: kim jesteś? – zażądał posępnie. – Odpowiadaj szybko, bo inaczej skończy się moja cierpliwość. No więc?
Dla pewności pogroził jeszcze laską. Laska nie była jeszcze napełniona zaklęciami, ale poza magiem nikt o tym nie wiedział. Dziewczyna jednak nie przestraszyła się – po prostu nie traktowała laski jako broni. Wtedy Kreol skierował w jej stronę pistolet, co okazało się znacznie bardziej skuteczne. Nigdy przedtem Vanessie nie zdarzyło się stać naprzeciwko lufy pistoletu i uczucie to wcale się jej nie spodobało.
– Aha, wiesz co to takiego! – wykrzyknął mag z zadowoleniem. – Mów szybko, dzikusko!
– Nie rozumiem co pan mówi – burknęła Vanessa, nieznająca ani słowa po starosumeryjsku. Powtórzyła te słowa po angielsku, po chińsku i po hiszpańsku, z okropnym akcentem, ale ten wstrętny facet nadal nic nie rozumiał.
Kreol natomiast wypowiedział swe pytanie po staroegipsku, starohebrajsku, w języku hetyckim i fenickim. Niestety, we współczesnym świecie tylko nieliczni ludzie mówią w jakimkolwiek z tych języków. Istniało nikłe prawdopodobieństwo, że Vanessa mogłaby zrozumieć jedno czy dwa słowa po starochińsku, ale tego języka Kreol akurat nie znał. Chociaż władał mnóstwem języków, z których wiele nawet nie było ludzkimi.
– Głupia dzikuska! – fuknął mag. – Bełkocze w jakimś barbarzyńskim narzeczu...!
Zauważywszy, że Vanessa bardzo nerwowo spogląda na lufę pistoletu, Kreol odłożył go na bok. To ją nieco uspokoiło. Na Hubaksisa także spoglądała trochę niepewnie, ale bez strachu. Filigranowy dżinn mógłby wystraszyć każdego, ale tylko pod warunkiem, że byłby co najmniej pięć razy większy.
– Niewolniku, przygotuj mi pieczęć Ronowa! – Kreol pstryknął palcami, wyraźnie podjąwszy jakąś decyzję.
– Czy dobrze rozumiem, panie...?
– Bez dyskusji! – warknął mag. Przez lata przebywania z Hubaksisem nauczył się jednego – temu dżinnowi nie wolno pozwalać na zbyt dużo. Natychmiast zapominał, gdzie jego miejsce.
– Słucham pokornie, panie – zasępił się Hubaksis.
Pieczęć Ronowa przypominała nieco skomplikowany schemat elektryczny z dwoma zakrętasami po bokach i dodatkowym kółkiem z lewej strony.
– Wzywam cię i zaklinam, duchu Ronów! – zmęczonym głosem powiedział Kreol. – Spróbuj tylko nie przyjść. Mam umowę!
Umowa, zawarta niegdyś między wielkim magiem a Władcą Demonów Eligorem, nadal działała znakomicie. Demon Ronów zjawił się natychmiast. Był niewysoki, brodaty, miał bardzo grube, wysunięte do przodu wargi i niebieskawe włosy. Mógł jeszcze poszczycić się ziemistą cerą i szorstkimi rękami z kikutami palców.
– Przybywam na twe wezwanie, magu – zadudnił basem Ronów. – Ja, Ronów, demon demonów, zdolny uśmiercać wrogów i uczyć języków, stoję przed tobą, oczekując na rozkaz.
– Naucz tę kobietę prawdziwego języka – rzucił Kreol.
– Proszę sprecyzować rozkaz. – Demon skrzyżował ręce na piersiach. – Prawdziwego, to znaczy jakiego?
– Tego, w którym mówię, ty bezmózgi tworze Lengu! – fuknął mag ze złością.
– Panie... – nieśmiało spróbował wtrącić się Hubaksis.
– Nie teraz, niewolniku!
– Zrobione! – Demon kiwnął głową, zamknąwszy oczy na kilka sekund. – Od tej chwili będzie rozumiała wszystko, co zechcesz do niej powiedzieć, magu. A teraz żegnaj. Nieprędko znów się spotkamy.
Kreol popatrzył na ciągle jeszcze przecierającą oczy Vanessę i rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.
– Wspaniale... – wymamrotał.
– Panie, być może się mylę, ale czy nie lepiej byłoby, gdyby Ronów nauczył nas języka tych czasów? – zaproponował Hubaksis. – Wygląda na to, że nam się jeszcze przydadzą...
– Co tam bełkoczesz?... – zmarszczył się Kreol. – Co tam jeszcze... A niech to, oczywiście! O wielki Marduku, jaką głupotę zrobiłem! Aaa...!
Po tych słowach wyrzucił z siebie kilka najgorszych sumeryjskich przekleństw.
– Ej, a teraz rozumiem! – ucieszyła się Vanessa, jednocześnie starając się pojąć, dlaczego nagle dziwne dźwięki układają się w słowa i zdania, i jak to się dzieje, że może mówić w tym języku.
– Oczywiście, że rozumiesz, głupia kobieto! – fuknął Kreol, opanowawszy gniew. – Na mój rozkaz demon Ronów nauczył cię prawdziwego języka!
– Co masz na myśli, mówiąc „prawdziwy”? – burknęła Vanessa.
Pierwszy strach zaczął mijać, a dziewczyna od dzieciństwa wyróżniała się mocnymi nerwami. Ostatecznie podczas pracy zdarzało jej się spotykać gorszych typów, a i wszystkie te sztuczki na pewno dadzą się jakoś wyjaśnić...
– A wy co, umówiliście się? – Kreol aż plasnął w ręce niecierpliwie. – Prawdziwy język to sumeryjski! Język wielkich miast Ur, Yolange i Babilonu!
– Co ty gadasz? – obruszyła się dziewczyna. – Nawet ja wiem, że Sumeryjczycy wymarli diabli wiedzą ile wieków temu. Babilon został zburzony. A o tych dwóch starych miastach w ogóle nie słyszałam.
Kreol złapał za ochronny amulet, a potem szybko wymruczał modlitwę za zmarłych.
– No cóż, panie, przypuszczaliśmy przecież, że wszyscy wymrą, nieprawdaż? – filozoficznie zauważył Hubaksis, rozkładając ręce. – Za dużo lat minęło...
– Masz rację, niewolniku... – odburknął Kreol. – No cóż, nie będę już Pierwszym Magiem... Trzeba będzie stworzyć własną Gildię. A może lepiej podbić cudzą?
– To może być trudne, panie – ostrożnie zauważył Hubaksis. – Kiedy ty byłeś Pierwszym Magiem...
– Tak, tak, pamiętam. – Kreol rozpłynął się w pełnym zadowolenia uśmiechu. – Ja takich zdobywców... ha! No dobrze, pożyjemy, zobaczymy, co ma do zaoferowania ten świat.
Vanessa patrzyła to na jednego, to na drugiego, starając się zrozumieć o czym rozmawiają te dziwne stworzenia. Niestety, w dzieciństwie Van wolała czytać kryminały i oglądać komiksy o superbohaterach. W historii orientowała się kiepsko. W bajkach, mitach i innych głupotach – jeszcze gorzej.
– Dlaczego ukradliście te wszystkie rzeczy? – zapytała, zauważywszy laskę leżącą nadal obok Kreola.
– Co? – Taka bezczelność wyprowadziła maga z równowagi. – Że niby ja je ukradłem? Ja? Po prostu wziąłem to, co należało do mnie od początku. To wy ukradliście moje narzędzia! Wy, bezczelni złodzieje!
– Co za głupoty gadasz?! – fuknęła Vanessa. – Te artefakty znaleziono podczas wykopalisk w grobowcu cesarza, czytałam napisy na gablotach. Co ty masz z tym wspólnego?
– Cesarza? – zdziwił się Hubaksis. – Panie, czy ona mówi o tobie?
– Pochlebia mi to, oczywiście, ale nigdy nie rządziłem niczym większym od mojego pałacu – uśmiechnął się Kreol. – Prawdziwy mag kicha na cały ten zgiełk. Władza cesarzom, a magia – magom. Magia! Magia, a nie władza – oto co naprawdę cenię. Ale masz rację, kobieto, rzeczy wydobyto z grobowca. Z mojego grobowca! Co za bezczelność – jeśli ktoś umarł, to znaczy, że już można go okradać, tak? Leży sobie człowiek, nikomu nie wadzi... ale nie, trzeba koniecznie przyjść, rozdrapać co cenniejsze fanty, a jego samego przenieść w jakieś nieznane miejsce! Powiedz lepiej, gdzie mnie przytaszczyli. Co to za bezbożne miejsce?!
Vanessa powoli zamrugała, przyswajając informacje, które eksplodowały z maga.
– Panie, gdy tak szybko mówisz, ja też nic nie rozumiem... – zauważył Hubaksis.
– Stop! – Dziewczyna powoli podniosła rękę. – Stop, stop, stop, stop... Chcesz powiedzieć, że to ty leżałeś w tej trumnie?
– W końcu dotarło! – fuknął mag.
– Czyli to był twój grób! Kim jesteś – Draculą czy kimś takim? – Vanessa cofnęła się mimo woli.
– Pierwsze słyszę. – Kreol wzruszył ramionami. – Co masz na myśli, kobieto?
– A w takim razie, kto to jest? – Vanessa histerycznie pokazała palcem Hubaksisa. – Wróżka Zębuszka? Czy Piaskowy Dziadek? Co za cuda tu się dzieją?
– To jest najzwyklejszy dżinn – posępnie odpowiedział mag. – Hubaksis. Ach, zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Kreol.
– Bardzo mi miło, Vanessa Lee, można mówić po prostu Van. Dżinn... mówisz? Jak w arabskich „Baśniach z tysiąca i jednej nocy”?
– Jakich znowu nocy? – znowu nie zrozumiał mag. – Ar... baskich? Nie znam takiego słowa.
– No jak w bajce o Aladynie – wyjaśniła Vanessa, czując się przy tym strasznie głupio. – Tam było o magicznej lampie, w której mieszkał dżinn. Gdy się ją potarło, wychodził i spełniał życzenie... Kreskówka taka była, Disneya.
– Diss-nej? – upewnił się Kreol. – Znajome imię, gdzieś słyszałem... O jakiej znowu lampie mówisz? Co mają wspólnego dżinny z lampami?
– No jak to co...? – Vanessa zakręciła palcami, czując, że coraz bardziej traci wątek.
Kreol i Hubaksis z niedowierzaniem spoglądali na siebie. Do maga powoli zaczynało docierać, że pięć tysięcy lat to naprawdę długi okres i będzie potrzebował mnóstwa czasu, żeby zorientować się, o co chodzi w tym nowym świecie.
– Mogę włączyć światło? – spytała Vanessa, zmieniając temat. – Ciemnawo tu coś.
Kreol nie do końca rozumiał, o czym mówi ta kobieta – nie widział w pobliżu ani pochodni, ani świeczników, ani innych przedmiotów dających światło. A już zupełnie nie wiedział, jak można „włączyć” światło. Ale nie widział w tym żadnego zagrożenia dla swej osoby, więc zdawkowo kiwnął głową na znak zgody.
Należy wyjaśnić, że pokój wynajmowany przez profesora Greena znajdował się akurat naprzeciwko gigantycznego neonu, wiszącego na budynku po drugiej stronie ulicy, więc przedmioty można było rozróżnić nocą nawet przy wyłączonym świetle. Zresztą dlatego gospodarz wynajmował go za trzy czwarte normalnego czynszu – nie wszystkim podobało się, że nocą w oknie świeciłaby im taka łuna.
Vanessa pstryknęła kontaktem i dżinn zawył z zaskoczenia, oślepiony światłem zalewającym pokój. Kreol także podskoczył, jakby ktoś ukłuł go szydłem w tyłek, ale natychmiast się opanował.
– Magiczne oświetlenie, i tyle – uśmiechnął się, patrząc na żyrandol. – Chociaż magii nadal nie czuję, a to dziwne.
W końcu, niegłupiej przecież Vanessie, udało się wyjaśnić, o co chodzi. Historia, którą opowiedzieli jej Kreol i Hubaksis brzmiała nieprawdopodobnie, ale dowody były całkiem przekonywające. Demony, które widziała na własne oczy, najprawdziwsza magia, nieznany język opanowany w ciągu sekundy, wygląd Kreola i oczywiście dżinn. Wszystko to mogło przekonać nawet większego niedowiarka.
Kreol, początkowo traktujący Vanessę z pogardą, po pewnym czasie zainteresował się jej opowieścią... no, przynajmniej jej znaczną częścią. Za nic na świecie nie przyznałby się nawet przed samym sobą, ale w głębi duszy bał się wyjść na ulicę i znaleźć się tam, pośród tych zaczarowanych świateł, gigantycznych domów i okropnych ludzi władających takimi strasznymi miotającymi gromy amuletami. Dziewczyna ani trochę nie wyglądała jak magini, a to znaczyło, że takie przedmioty są w tym świecie czymś normalnym. Uciekając ze swoich czasów, nie przypuszczał, że świat zmieni się aż tak. Zaczął nawet zastanawiać się, czy aby nie popełnił pomyłki. W końcu z Eligorem można było się dogadać...
Natomiast Vanessa całkiem otrząsnęła się z lęku. Oczywiście, to wydawało się dziwne, lecz człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, a po bliższym poznaniu Kreol okazał się całkiem przyzwoitym gościem. Szczególnie gdy już się uspokoił i zaczął trzeźwo myśleć.
Do tego w Van obudził się duch handlowca. W głębi duszy często marzyła, że szybko się wzbogaci, a teraz nagle pojawiła się przed nią taka możliwość. Na razie nie wiedziała jeszcze, jak Kreol miałby jej w tym pomóc, ale przecież sam powiedział, że w poprzednim życiu żył w pałacu i posiadał mnóstwo niewolników, a to znaczy, że magowie dobrze zarabiają. A tutaj, gdzie praktycznie nie ma konkurencji, będzie jeszcze łatwiej. Co prawda od razu odrzuciła przestępczość. Oczywiście, magia Kreola umożliwiłaby bezkarne wypatroszenie paru banków, ale na samą myśl o naruszeniu prawa sumienie policjantki oraz wnuczki policjanta zaczynało się buntować.
Vanessa zastanowiła się chwilę i zdecydowała się pomyśleć o tym później. Najpierw trzeba pomóc nowemu znajomemu zadomowić się we współczesnym świecie, a dopiero potem można zabrać się za planowanie. W muzeum nic nie będą od niej chcieli do samego rana, więc o tym też można było nie myśleć. Van w zadumie pokiwała głową i zdecydowanie wzięła w swoje kobiece ręce los przybyszów z przeszłości.
– Na początek musimy się stąd wynieść – zarządziła. – Nie wiem, kiedy wróci profesor Green, ale lepiej na niego nie czekać.
– Kto wróci? – Kreol spojrzał na nią spod oka. – O czym mówisz, kobieto?
– Profesor Green – cierpliwie wyjaśniła Vanessa. – W waszym świecie byli profesorowie?
Jako że w sumeryjskim, który tak nieoczekiwanie opanowała, nie istniało takie słowo, można było się bez trudu domyślić, że pięć tysięcy lat temu profesorowie nie istnieli, ale Van wolała się upewnić.
– Nie wiem, jak ich nazywaliście – zbagatelizowała. – Mędrcy, filozofowie, myśliciele...
– O czym mówisz, kobieto? Co ma do tego jakiś filozof?!
– To człowiek, który tutaj mieszka! – wyjaśniła Vanessa z niecierpliwością. – Ten, który przyniósł tu trumnę i... ciebie.
– I mnie, panie, i mnie! – przypomniał o sobie Hubaksis.
– Tak, i ciebie – burknęła Vanessa.
– A, to tak! – zrozumiał w końcu Kreol. – A po co mamy gdzieś chodzić? Niech no tu tylko przyjdzie, tak go podsmażę...! Od razu załaduję laskę i choćby był nawet potrójnym magiem, przerobię go na pokarm dla robaków, na Tiamat i jej wodza Kingu!
– Nawet o tym nie myśl! – zdenerwowała się Vanessa. – Nie wolno zabijać ludzi!
– Dlaczego? – zdziwił się Kreol.
– No właśnie, dlaczego? – jeszcze bardziej zdziwił się Hubaksis. – Pan i ja zabiliśmy wielu różnych ludzi, dlaczego teraz nie wolno?
– Nie interesuje mnie, co się z wami działo w starożytnym Babilonie! – podniosła głos Vanessa. – Teraz jesteście w San Francisco, więc bądźcie uprzejmi przestrzegać prawa! Inaczej nie pomogę wam i róbcie sobie co chcecie!
Kreol zbaraniał. Za jego czasów, w Sumerze, kobieta zajmowała miejsce gdzieś między meblami a domowymi zwierzętami. Żadna z jego niewolnic nie śmiałaby nie tylko rozmawiać z nim, ale nawet spojrzeć mu prosto w oczy. A ta wrzeszczy na niego, jakby to było całkiem normalne. Początkowo Kreol chciał się rozzłościć, ale mag raczej nie lubił pochopnie podejmować decyzji. Zwłaszcza po tej pamiętnej. Pomyślawszy chwilę, przypomniał sobie, że w niektórych narodach kobiety były równe mężczyznom, a nawet chyba słyszał o takim, gdzie rządziły. Dlatego postanowił wybaczyć głupiej dzikusce i przez jakiś czas traktować wyrozumiale jej dziwactwa.
– Ale on zabrał nas z mogiły do siebie, do domu – po chwili namysłu powiedział dżinn. – Okradać groby też nie jest dobrze.
– O czym wy mówicie? – zdziwiła się Vanessa. – Przecież to była ekspedycja archeologiczna, rozumiecie? Jeśli grób ma tyle lat, to już nie jest grobem, tylko zabytkiem! Skąd profesor miał wiedzieć, że nie całkiem umarliście?
– Ja tam umarłem całkowicie – sprostował Kreol. – Po prostu potem zmartwychwstałem.
– Nieważne jak było – zbagatelizowała Van. – Spróbujcie tylko sobie wyobrazić jego minę, kiedy wróci i zobaczy pustą trumnę.
Kreol wyobraził sobie i rozchylił usta w uśmiechu. Przez chwilę jeszcze walczył z wątpliwościami, ale w końcu zgodził się wybaczyć także profesorowi.
– Niech tak będzie, zabierajmy się stąd. – Ugodowo kiwnął głową. – Gdzie jest wyjście z tego niedorzecznego domostwa?
– Ej, ej, poczekaj no, poczekaj. – Vanessa podniosła ręce. – Masz zamiar tak się wybrać na ulicę?
– A co ze mną jest nie tak? – znowu obraził się Kreol.
– No, nie wiem jak tam u was, w starożytnym Sumerze, ale u nas po ulicy nie spacerują zombi w rozsypujących się szmatach! Gdybym teraz była na służbie, natychmiast bym cię aresztowała.
– Jeśli wolno mi się odezwać, panie, w Babilonie też by cię zatrzymał pierwszy napotkany strażnik – uprzejmie dodał Hubaksis. – Żywych trupów nigdzie nie lubią.
– Może zrobisz jakąś sztuczkę, żeby doprowadzić się do porządku? – zapytała Van z nadzieją. Miała ogromną ochotę jeszcze raz przekonać się, że trafiła na prawdziwego cudotwórcę.
– Właśnie, panie, wezwij demona-uzdrowiciela! – zaproponował dżinn z entuzjazmem. – Na przykład Walefora.
– Demony szybko mi się skończą, jeśli będę wzywał je do każdej bzdury – odgryzł się Kreol. – Nie zapomniałeś czasem o charakterze mojej umowy? Jedno życzenie, a potem czekaj sobie jedenaście lat. W legionie Eligora jest raptem sześćdziesiąt demonów, a wszystkie chciwe, trzeba im płacić... A ja mam tylko jedną duszę i nie zamierzam znowu jej sprzedawać! Jeden raz wystarczy. Nie, damy sobie radę sami.
Zaklęcie Uzdrowienia mag miał już gotowe. Wymamrotał słowo-aktywator i przeciągnął ręką po twarzy. Na wynik nie trzeba było długo czekać. Jego skóra wróciła do normalnego stanu, chociaż w dotyku nadal była zimna jak u gada. Oczy nabrały zwyczajnej szarej barwy i tylko białka pozostały odrobinę zaczerwienione, ale to zdarza się wielu ludziom. Jedynie włosy nie odrosły, ale do tego zwykłe zaklęcie leczące nie wystarczy.
– Wyglądasz znacznie lepiej! – zachwyciła się Vanessa.
Z nową twarzą Kreol nieco przypominał mieszkańca Kaukazu albo Araba, ale było to i tak znacznie lepsze od poprzedniej twarzy jak u potwora Frankensteina. W poprzednim życiu dożył do dziewięćdziesiątki, ale teraz wyglądał co najwyżej na czterdziestkę.
– A dlaczego tylko twarz? – spytała Van po namyśle, przyglądając się dokładniej Kreolowi.
Rzeczywiście, od ramion w dół wszystko zostało po staremu. Ta sama skóra biała jak brzuch zdechłej ryby, liczne ubytki, a w kilku miejscach – wręcz otwarte rany. Największa i najwstrętniejsza dziura znajdowała się na samym środku piersi, tak że można było podziwiać przez nią wystające żebra.
– Mogę zająć się całością, ale to potrwa długo – beztrosko odpowiedział Kreol. Jego samego nic to nie obchodziło; najważniejsze, że organizm działał normalnie.
– Dobrze, i tak pod ubraniem nikt nie zobaczy – niechętnie zgodziła się Van. – Tylko ubranie też trzeba zmienić.
– A co ci się znowu nie podoba w moim okryciu?
– Panie, spójrz na siebie! – zachichotał Hubaksis. – W Babilonie najgorszy włóczęga był lepiej ubrany!
– U nas też – przytaknęła Vanessa. – Trzeba sprawdzić, może profesor trzyma tutaj jakieś ciuchy?
– A może ma jakieś jedzenie? – zapytał dżinn z zaciekawieniem. – Wiesz Van, nic nie jadłem od pięciu tysięcy lat.
– Trzeba zajrzeć do lodówki. Myślę, że nie będzie miał nam za złe, jeśli trochę sobie weźmiemy.
Lodówka stała się tuż obok. Ani mag, ani dżinn do tej pory nie zwrócili na nią uwagi, bo nawet im do głowy nie przyszło, że takie cudo istnieje.
– Niczego sobie! – zachwycił się Hubaksis. – Mrożący kufer!
– Nic szczególnego – wydął wargi Kreol. – W pałacu miałem całą piwnicę. Nałożyłem na nią specjalne zaklęcie, żeby jedzenie się nie psuto, pamiętasz?
– Pamiętam ile złota sypnął nam imperator, gdy zrobiliśmy mu taką samą. – Dżinn pokiwał głową.
– Dobrze jest być czarnoksiężnikiem... – westchnęła Vanessa z zazdrością, grzebiąc we wnętrzu lodówki.
– Magiem, kobieto, magiem! – Kreol zmarszczył się z niezadowoleniem.
– A co za różnica?
– Ogromna! – mag podniósł głos. – Podobałoby ci się, gdybym nazwał cię dziwką?
– Ej, uważaj, co mówisz, draniu! – wzburzyła się Van. – Myślisz, że jeśli umiesz czarować, to możesz obrażać innych?
– Widzisz, nie podoba ci się. – Kreol uśmiechnął się zjadliwie. – A taka jest mniej więcej różnica. Mag jest artystą, dla mnie magia jest sztuką. Od nikogo nie zależę, robię co zechcę. Czarnoksiężnik to niewolnik, co sprzedaje duszę demonowi w zamian za magiczną siłę. Mag może być białym, czarnym albo szarym, jak ja. Czarnoksiężnik – tylko czarnym. Granica między magiem a czarnoksiężnikiem jest bardzo subtelna, ale istnieje! Na łono Tiamat, po to sam siebie pochowałem żywcem, żeby nie przekroczyć tej granicy! Żeby uratować DUSZĘ, oto dlaczego przeniosłem się do tego świata!!! Rozumiesz, bezmózga dzikusko?!!
Z każdym zdaniem w Kreolu narastała złość, a po słowie „dusza” ryczał jak wściekły mamut. Jednak i Hubaksis, i Vanessa patrzyli obojętnie na szalejącego maga. A to go złościło jeszcze bardziej.
– Wybacz, nie wiedziałam. – Dziewczyna beztrosko wzruszyła ramionami, kiedy w końcu Kreol opadł z sił. – Dobra, na razie jedzcie, a ja poszukam, w co by cię można było wystroić.
Na pospiesznie napełnionym przez dziewczynę talerzu pyszniła się kurza nóżka, kawałek pizzy, rozcięty na pół pomidor i dwa ogórki konserwowe. Obok stały dwie puszki – z piwem i coca-colą. W lodówce nic więcej nie udało się znaleźć, profesor dość rzadko jadał obiady w laboratorium.
Pizza bardzo spodobała się Hubaksisowi. Mimo swych rozmiarów, dżinn miał apetyt godny pozazdroszczenia. Nóżkę i ogórki zjadł Kreol. A pomidor obu ich zadziwił.
– Jaki dziwny owoc – mruknął mag, oglądając nieufnie pomidora. – Jak myślisz, niewolniku, jest trujący?
– Nie wiem, panie. Może każemy najpierw spróbować kobiecie?
– Nie. – Mag pokręcił głową. – Nie chcę, by pomyślała, że jestem tchórzem. Ty spróbuj, niewolniku.
– Ależ, panie...
– Próbuj! Do kogo mówię?!
Hubaksis fuknął ze złością, ale odgryzł kawałeczek. A potem wgryzł się z całych sił.
– Jakie smaczne, panie! – zakrzyknął. – Nigdy wcześniej nie próbowałem niczego podobnego!
– Tak? – Kreol pełen wątpliwości odgryzł kawałek. – Masz rację, niewolniku! No już, oddaj mi swoją część!
Oburzony Hubaksis zawył i jak najszybciej mógł, wpakował do paszczy to, co jeszcze zostało z pomidora. Za co od razu dostał po łbie. Ale niezbyt mocno – z powodu maleńkich rozmiarów dżinna, Kreol bał się walnąć go z całej siły. Wcale nie miał ochoty zamienić stosunkowo przydatnego niewolnika w maleńkiego trupka.
– A co to takiego? – Kreol zajął się puszkami. – Zdaje mi się, że coś w środku chlupie.
– Moim zdaniem to taki metal – zasugerował dżinn. – Tylko jak wydostać to, co jest w środku?
Kreol jeszcze raz obmacał puszkę. Kółeczko, za które należało pociągnąć, w ogóle go nie zainteresowało – wziął je za ozdobę. Żadnych otworów nie znalazł.
– Pozwolisz panie, że sprawdzę, co jest w środku? – zaproponował Hubaksis.
Kreol w milczeniu kiwnął głową i dżinn wskoczył do środka przez ścianę puszki. Z wnętrza natychmiast rozległo się apetyczne chłeptanie – trafił na piwo.
– Wspaniały napój, panie! – Napęczniały dżinn wypełznął na zewnątrz. – Trochę przypomina piwo, ale jest znacznie lepszy. Niestety, nic tam już nie zostało. Pozwolisz, że sprawdzę drugie naczynie?
– Obejdzie się! – oburzył się Kreol. Dokładnie obejrzał puszkę i z całej siły cisnął nią o ścianę. Puszka pozostała cała. Uderzenia laski także nie były w stanie rozbić wytrzymałego metalu. Wtedy Kreol uniósł rytualny nóż. Magiczne ostrze, zdolne przeciąć kamień jak kawałek masła, bez trudu rozpruło puszkę, niszcząc podłogę i zostawiając na niej dużą czarną kałużę.
– Wiesz panie, to smakuje zupełnie inaczej – w zamyśleniu oznajmił Hubaksis, pociągając łyk z ocalałej połówki. – Ale też jest niezłe.
– Niezłe – zgodził się Kreol, dopijając to, co udało się ocalić. – Dziwne uczucie, jakby w tym płynie było dużo malutkich bąbelków.
– Co żeście tu beze mnie narobili? – westchnęła Vanessa, stając na progu.
Kreol i Hubaksis najeżyli się w poczuciu winy.
Z ubraniem Vanessa męczyła się dość długo. Najprawdopodobniej profesor Green wykorzystywał swoje drugie mieszkanie także jako skład niepotrzebnych rzeczy. Znalazła aż trzy szafy nabite po brzegi starą odzieżą. Mogłoby się wydawać, że wybór jest ogromny – od piżamy do stroju do pochówku (o dziwo, znalazła nawet i to). Z tym że pojawił się jeden drobny problem – rozmiar. Kreol miał całkiem imponującą figurę – był wysoki, szeroki w barach, talię i biodra miał wąskie. Profesor na odwrót, był niski i pulchny. Każda jego rzecz wyglądałaby na rosłym magu nie lepiej niż obecne ubranie. Nawet bielizna osobista.
W końcu Vanessie mimo wszystko udało się znaleźć coś odpowiedniego. Prawdopodobnie strój należał do syna profesora albo do kogoś z jego krewnych. Tak czy inaczej wyglądał jak uszyty dla Kreola na miarę. I wątpliwe, czy był noszony więcej niż jeden raz. Szkoda tylko, że frak nieszczególnie nadaje się do nocnych spacerów po mieście. Zazwyczaj takim strojem można pysznić się na proszonych kolacjach i uroczystych przyjęciach. Ale nie było z czego wybierać.
– Jakie... dziwne... ubranie – wysapał Kreol, bezskutecznie próbując wciągnąć lewą nogawkę. – Jesteś pewna, że wasi mężczyźni noszą coś takiego?
Oczywiście, że jestem – powiedziała Vanessa z odrobiną niepewności w głosie. – To bardzo dobry frak i świetnie na ciebie pasuje, a to najważniejsze. Jutro kupię ci coś innego.
– Nie wierzę, że w tym można się normalnie poruszać – burknął Kreol, zginając ręce. Nie był w najmniejszym stopniu przyzwyczajony do takiej odzieży, więc utrudniało mu to poruszanie. – No nic, rozkręcę się jak należy, wypełnię Plan – słowo „plan” zdawał się wymówić dużą literą – i wszystkich przebiorę w normalne rzeczy...
– A co nosili w starożytnym Egipcie?
– W jakim znowu Egipcie, jestem z Sumeru! – odgryzł się Kreol.
– Oj, wybacz, zapomniałam. – Vanessa uśmiechnęła się wesoło. – No więc co tam nosili?
– W Babilonie nosili płaszcze, tuniki, kaftany – odpowiedział Hubaksis. – Do tego pan nigdy nie pokazywał się bez dwóch skrzyżowanych szarf. A pantalonów nikt u nas nie nosił. To barbarzyński strój.
– Po pierwsze, to nie pantalony, tylko spodnie. – Vanessa ujęła się za współczesną modą. – Po drugie, wcale nie barbarzyński tylko bardzo wygodny – sama tak chodzę.
– Kobieta w pantalonach?! – Kreol dopiero teraz zwrócił uwagę na strój Vanessy. – Co za wstrętny widok!
– No mój drogi! – Vanessa obraziła się jeszcze bardziej. – Lepiej byś porzucił te swoje przestarzałe poglądy – na świecie jest dwudziesty pierwszy wiek!
– Dwudziesty pierwszy? – zasępił się Kreol i zaczął coś liczyć na palcach. – A od jakiego wydarzenia liczycie? Za moich czasów mieliśmy sześćdziesiąty wiek po Wielkim Potopie...
– A co znowu za potop? – zbagatelizowała Vanessa. – Liczymy lata od narodzin Chrystusa. Ale o tym opowiem ci później. W ogóle musisz się wiele dowiedzieć.
Vanessa cofnęła się i sceptycznie popatrzyła na ubranego maga. W nieznanym ubraniu było mu strasznie niewygodnie, z trudem powstrzymywał się od drapania tu i ówdzie. Ale ogólny obraz spodobał się jej – teraz Kreol przypominał wyłysiałego Jamesa Bonda. W takiej postaci nie powinien przynajmniej wywołać zdziwienia na ulicy.
– Brakuje krawata – powiedziała w zadumie. Nie znalazła porządnych krawatów – tylko kilka szmatek w strasznym kolorze, które zazwyczaj daje się w prezencie na urodziny, gdy zabraknie lepszych pomysłów. – Dobrze, dobrze, na początek może być. Zbieraj swoje rzeczy i idziemy.
Kreol zgarnął przedmioty zabrane z muzeum i znieruchomiał na środku pokoju, niezdecydowany. Wówczas Vanessa także zrozumiała, że z taką kupą złota w rękach będzie tak czy siak wyglądał podejrzanie, ruszyła więc na poszukiwanie jakiejś torby łub walizki. W końcu znalazła torbę z kijami golfowymi. Sądząc po ich wyglądzie, nie były używane co najmniej od zeszłego roku, Vanessa nie czuła więc specjalnych wyrzutów sumienia, wyrzucając wszystkie kije na podłogę. Do opróżnionego pojemnika włożyli narzędzia Kreola. Co prawda nie wszystkie – tylko ruszt, czarę i łańcuch. Amulet został na jego szyi, a nóż wyśmienicie zmieścił się w lewej kieszeni spodni. Mag nie zgodził się też na rozstanie z laską, motywując, że jest to najcenniejsza rzecz ze wszystkiego co ma i wolałby już wyrzucić resztę. Van musiała szybciutko odświeżyć całą swą wiedzę na temat krawiectwa i dorobić pod połą fraka coś w rodzaju dwóch pętelek ze sznurka, w które wsunęli laskę. Kreol upewnił się, że może wyciągnąć ją jednym ruchem ręki i to go zadowoliło.
– Teraz trzeba jakoś otworzyć drzwi – powiedziała w zamyśleniu. – Oczywiście, profesor zamknął je od zewnątrz... Nie masz czasem przy sobie karty kredytowej? A w ogóle o co ja pytam... Dobrze, zaraz coś wymyślę...
– Otworzyć drzwi? – Kreol uśmiechnął się pod nosem. – Już się robi.
– Nawet o tym nie myśl! – krzyknęła Van, ale mag już uruchomił zaklęcie Błyskawicy.
Z ręki Kreola wystrzelił ogromny ładunek elektryczny, zamieniając i tak wielce żałosne drzwi w coś wiszącego na jednym zawiasie. Kreol z dumną miną popchnął smętny kawałek drewna, który z trzaskiem upadł na podłogę, podnosząc obłoczek kurzu.
– Sprytnie – westchnęła Vanessa, rozumiejąc, że już za późno na kłótnie. – A tak przy okazji, jeśli bez wysiłku władasz taką mocą, to może oddałbyś mi pistolet? Tak w ogóle noszenie broni bez pozwolenia podlega u nas karze!
Kreol wyciągnął broń, o której już zdążył zapomnieć. Amulet ochronny milczał, a to znaczyło, że dziewczyna nie żywi względem niego żadnych wrogich uczuć. Do tego w międzyczasie zdążył już odbudować jedną warstwę Osobistej Ochrony. Było to jedno z nielicznych zaklęć, których nie da się umieścić w lasce.
– Co to jest „pozwolenie” i skąd wiesz, że go nie mam? – zapytał podejrzliwie, wyciągając w jej stronę rękę z pistoletem.
– No, to jest... – spróbowała Vanessa, ale szybko się poddała. Mimo że mówiła po sumeryjsku tak, jakby był to jej ojczysty język, jednak wiele słów musiała, tak jak przedtem, wymawiać po angielsku. W sumeryjskim po prostu nie istniały pojęcia, jakie oznaczały. – Potem postaram się wyjaśnić...
Kreol zdecydowanie przestąpił przez rozwalone drzwi i ruszył na klatkę schodową. Hubaksis pomknął w ślad za nim.
– Ejże, poczekajcie! – zawołała Vanessa. – Nie wiem, jak tam było u was, ale u nas po ulicach nie latają dżinny. No już, szybko do torby!
– Van, a może lepiej schowam się u ciebie za pazuchą? – zaproponował dżinn. – Tam też nikt mnie nie zauważy, a będzie cieplej...
– Jeszcze czego! – oburzyła się, zauważywszy, z jakim pożądaniem gapi się na nią dżinn-liliput. – Schowaj się u swojego pana, jeśli boisz się zmarznąć!
– On jest zimny! I wstrętny...
– Nie zwracaj na niego uwagi. – Kreol machnął ręką z obrzydzeniem. – Nie jest wyjątkiem, dżinny ganiają za wszystkim, co się rusza. Jeśli to „wszystko” jest płci żeńskiej, jak dotąd nigdy nie słyszałem o dżinnach sodomitach.
– I tak nic mu z tego nie wyjdzie, należymy do różnych kategorii wagowych – z pogardą fuknęła Vanessa.
– Ej, ślicznotko, jeśli trzeba, mogę powiększyć się do twoich rozmiarów, wtedy zobaczysz! – Hubaksis rozpłynął się w uśmiechu. – Chcesz popatrzeć?
– Obejdzie się! Naprawdę potrafisz? – zapytała na wszelki wypadek Van.
– Może, może – zmęczonym głosem odpowiedział mag. – Na bardzo krótko, ale tyle mu wystarczy.
– I to jeszcze jak starczy! – potwierdził dżinn. – Do tej pory nikt nie narzekał!
– Trzymaj się jak najdalej ode mnie! – Van podsunęła pięść pod samą twarz Hubaksisa, a drugą ręką jednoznacznie dotknęła kabury.
– Uspokój się, kobieto. – Kreol spojrzał na nią spod oka. – Mój sługa ma za długi język, za to całą resztę króciutką. Nie wierzysz – zobacz sama. Pamiętam, w domu ciągle czepiał się moich niewolnic, a jak przyszło co do czego...
Mag popatrzył na dżinna i zaśmiał się obrzydliwie. Najwyraźniej przypomniało mu się coś śmiesznego. Hubaksis zasyczał ze złością i wyleciał przez sufit. Vanessa pomyślała z nadzieją, że o tej porze może na górze nikogo nie ma.
– Dam ci radę na przyszłość: lepiej zapomnij o słowie „niewolnik” – ostrzegła Kreola. – Niewolnictwa już nie ma.
– Co? Nie ma niewolnictwa? A kto zbuduje mi wieżę... i pałac... i całą resztę?! Co za barbarzyństwo, jak do tego doszliście?
– A tak, tak, doszliśmy – westchnęła Van. – O, wrócił potworkowaty Casanovą? Szybko do torby, do kogo mówię?!
– Wiesz, Van, jestem tylko jego niewolnikiem! – obraził się Hubaksis. – Nie mam obowiązku cię słuchać!
– Nie chcesz do torby, to nie właź – fuknął Kreol. – Ale w takim razie musisz się zmniejszyć.
– Tak już lepiej – burknął dżinn, zmniejszając się szybko, aż stał się nie większy od wyrośniętej mrówki. Teraz prawie nie można było go zauważyć.
– Mówiłeś przecież, że nie może zmienić się na długo – przypomniała Vanessa.
– Zwiększyć się nie może – poprawił ją Kreol. – A zmniejszyć, proszę bardzo, nawet na zawsze.
Winda nie działała. Być może gospodarz wyłączył ją na noc, a może po prostu ktoś ją zepsuł. Musieli zejść po schodach.
Po przejściu pięciu pięter Van dosłyszała, że Kreol coś burczy pod nosem. Zaczęła nasłuchiwać, ale słowa brzmiały niezrozumiale jak jakaś „abrakadabra”.
– Z kimś rozmawiasz? – zaciekawiła się.
Niezadowolony mag rzucił na nią okiem i zaczął burczeć szybciej. Gdy pokonali jeszcze kilka stopni, skończył i odpowiedział:
– Szykuję zaklęcie. Należy wykorzystać każdą wolną chwilę, nigdy nie wiesz, kiedy się przyda.
– Super. A dużo znasz zaklęć?
– Zależy jakich – odpowiedział Kreol niechętnie. – Łatwych – jakieś sześćset... albo siedemset, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby je policzyć.
– A co, są i trudne?
– Oczywiście. Proste zaklęcie wystarczy wypowiedzieć na głos. Tacy mocni magowie jak ja, mogą i po cichu, ale to jest znacznie trudniejsze... a potem ono siedzi sobie w pamięci, dopóki nie postanowisz go użyć. Trudniejsze trzeba nie tylko wymówić, ale jeszcze wykonać czynności towarzyszące. Na przykład spalić zioła, rozlać wywar, krąg narysować, złożyć ofiarę... Zależy od okoliczności. Jak myślisz, do czego są mi potrzebne narzędzia?
– Rozumiem, rozumiem... – Vanessa zamyśliła się, wyobrażając sobie, jak można wykorzystać rzeczy z torby. – A do czego jest łańcuch?
– Żeby podporządkować sobie demony, z którymi nie mam umowy – skrzywił się Kreol. – Niemiła sprawa.
– A jakie masz zaklęcia? – Van nie chciała się odczepić.
– Różne!
– Ale jakie?
– Długo by wymieniać... – Mag zmarszczył brwi. – Znajdę trochę czasu, przepiszę moją księgę na pergamin, wtedy zobaczysz...
Co, można będzie poczytać? – zdziwiła się Vanessa. – Słyszałam, że czarnoksięż... oj, przepraszam, magowie nikomu nie opowiadają o swoich tajemnicach. I co, każdy może tak po prostu przeczytać zaklęcie, a ono zadziała?
– Też coś! – prychnął Kreol wzgardliwie. – Gdyby tak było, świat składałby się z samych magów! Nie, nie wystarczy po prostu przeczytać tekst, aby zastosować zaklęcie, trzeba się najpierw długo uczyć. A teraz nawet przeczytać nikt nie może, skoro nikt nie zna sumeryjskiego. Jeśli chcesz, potem opowiem ci więcej. Nigdy nie odmawiałem nauki magii innym...
Nie wiadomo dlaczego przy tych słowach Hubaksis ironicznie zachichotał.
Na ósmym piętrze Vanessa usłyszała, że Kreol znowu coś burczy pod nosem.
– A jakie zaklęcie teraz szykujesz? – spytała z ciekawością.
– Daj mu spokój – zapiszczał jej do ucha malusieńki dżinn. – Jeśli teraz przerwie, będzie musiał zacząć wszystko od początku. Tobie by się coś takiego spodobało?
– Aaa. – Van kiwnęła głową ze zrozumieniem. – A ile on może... no, utrzymać zaklęć?
– W pamięci – z jedenaście, dwanaście... W lasce – jeszcze z pięć razy tyle. Przeciętnie, oczywiście.
– To znaczy?
– No, jedne zaklęcia zajmują więcej miejsca, inne mniej. Trzęsienie Ziemi albo Piekielny Grad, na przykład, zajmują połowę pamięci albo jedną dziesiątą laski. A Światło, wręcz przeciwnie, można setkami zapamiętywać i jeszcze na coś innego miejsca zostanie...
– Trzęsienie Ziemi...? – zainteresowała się Vanessa. Wygląda na to, że jednak nie doceniła Kreola.
Recepcjonistka odprowadziła tę dwójkę zdziwionym wzrokiem. Mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej nie widziała tutaj ani łysego mężczyzny we fraku, ani Chinki w policyjnym mundurze. Ale pracodawcy kazali jej zatrzymywać wchodzących, a nie wychodzących, więc nic nie powiedziała.
Na ulicy Kreol zjeżył się. Był przyzwyczajony do cieplejszych okolic. Co prawda, San Francisco ma całkiem ciepły klimat, ale w październiku, do tego w nocy, było tam dość chłodno, a mag nie był odpowiednio ubrany.
Wpół do czwartej nad ranem to późna godzina (lub bardzo wczesna, zależy jak na to patrzeć), a laboratorium profesora znajdowało się dość daleko od centrum, na ulicach nie było więc tłoku.
Gdy czekali na taksówkę, Kreol zdążył wrzucić do pamięci aż trzy pełne zaklęcia.
– Tak, najważniejsze: nie bój się – szybko uprzedziła go Vanessa, przypominając sobie, jakie przerażenie budziły samochody w różnych cudakach z przeszłości, jakich widywała na filmach.
– Przecież wiem – odparł rozdrażniony mag. – Myślałby kto, samobieżny rydwan, miałem podobny. Nie bierz mnie za dzikusa, kobieto.
– No dobrze. – Vanessę ucieszyła jego reakcja. – W takim razie wsiadaj.
Właśnie jakiś kierowca zauważył jej znaki i taksówka zatrzymała się przy krawężniku.
Kreol był przyjemnie zaskoczony, gdy odkrył, że za kierownicą siedzi Murzyn. Sam był w jednej czwartej Afrykaninem i miał dla czarnych więcej szacunku niż dla białych. Jeśli trafił się jeden czarnoskóry, to znaczy, że jest ich tu więcej. Kreol był zadowolony.
– Co, pani oficer, aresztowaliśmy kogoś? – wesoło zapytał kierowca.
– Nie. My... wracamy z balu karnawałowego. Tak, właśnie, to kostiumy z maskarady. – Vanessa znalazła wytłumaczenie. Nie miała ochoty przyznawać się, że jest prawdziwą policjantką, chociaż było to tchórzostwo.
– Tak, tak, rozumiem – przytaknął szofer.
W rzeczywistości nie uwierzył jej. Doświadczone oko starego taksówkarza od razu dostrzegło, że w kaburze dziewczyny tkwi prawdziwy pistolet, a nie atrapa. Ale po co ma się wtrącać w nie swoje sprawy? Ma dość własnych problemów.
– Dokąd jedziemy? – podejrzliwie zapytał Kreol.
– Do mnie, do domu – odpowiedziała Van. – Pomieszkacie tam kilka dni, a potem poszukamy czegoś lepszego.
– Na początek trzeba się zaopatrzyć w pieniądze. Zdobądź mi pomieszczenie do odprawiania rytuałów, kobieto, a szczodrze cię wynagrodzę.
Odpowiadało to w pełni planom Vanessy, kiwnęła więc z zadowoleniem głową. Kierowca obserwował ich we wstecznym lusterku, starając się zgadnąć, w jakim języku rozmawiają.
Vanessa mieszkała na przeciwnym krańcu miasta, w niemalże takim samym domu, jak ten, który opuścili.
Wynajmowała mieszkanie na spółkę z koleżanką Louise McDougal, kasjerką z supermarketu.
– Tylko cicho – uprzedziła, otwierając drzwi. – Jeśli czegoś nie zrozumiecie, pytajcie mnie. Nie czarować bez pozwolenia, nie wychodzić z domu, nie hałasować za bardzo. Jasne?
– Panie, kto tu jest najważniejszy? – zapiszczał Hubaksis z pretensją.
– Milcz, niewolniku – dobrodusznie nakazał Kreol.
Okazało się, że mieszkanie Vanessy i Louise jest tylko trochę większe od pracowni profesora Greena. Ale za to był tu telewizor, meble wypoczynkowe i inne przyjemne osiągnięcia cywilizacji. Było widać, że tutaj ktoś naprawdę mieszka, a nie tylko przychodzi od czasu do czasu popracować.
Telewizor nie zainteresował Kreola – pudełko jak pudełko, co w nim ciekawego? Vanessa nie włączyła go, postanowiwszy pokazać później. Pozostałe wyposażenie też nie przyciągało uwagi – w pokoju nie było niczego nadzwyczajnego. Za to Kreol po prostu osłupiał, zobaczywszy domowego pieszczocha dziewcząt – puszystego kota syjamskiego o imieniu Fluffi.
– Święte zwierzę! – zawołał z zachwytem. Nabrał do Van większego szacunku. – Nie mówiłaś, że należysz do szlachetnych!
– O czym mówisz? – Wzruszyła ramionami Vanessa, zrzucając bezczelnego kota z poduszki.
– Świętokradztwo! – zakrzyknął wzburzony Kreol. – Nie waż tak się obchodzić z Kotem!
Niemalże było słychać, jak ostatnie słowo wymawia wielką literą.
– A myślałam, że tylko Egipcjanie czcili koty... – zauważyła Vanessa w zamyśleniu, patrząc, z jaką atencją Kreol gładzi prężącego się Fluffiego.
– Sumeryjczycy ich nie czcili – zapiszczał jej do ucha dżinn. – Po prostu odnosili się do nich z szacunkiem. Posiadać je mogli tylko członkowie arystokratycznych rodów, a za zabicie kota groziła kara śmierci.
– No nie wiem, według mnie to właśnie nazywa się oddawaniem czci – burknęła Vanessa.
Drzwi do pokoju Louise otwarły się i pojawiła się w nich sama Louise – zaspana, mrugająca od oślepiającego ją jasnego światła. Platynowa blondynka z długimi nogami, znacznie ładniejsza od swojej przyjaciółki. Chociaż wszystko jest sprawą gustu.
– O, cześć, Van! – wymamrotała sennie. – Przecież miałaś dziś być w pracy przez całą noc?
– Tak, ale widzisz, pojawiły się pewne problemy... – wybąkała Vanessa.
– A to kto? – Louise zwróciła uwagę na Kreola, który cały czas jeszcze głaskał kota. – Twój nowy chłopak?
– No coś ty! – fuknęła Van. – Nie jest w moim typie. To mój daleki krewny. Z Chin. Przyjechał tak nieoczekiwanie... no i nie ma się gdzie zatrzymać. Nie masz nic przeciwko, żeby nocował u mnie przez kilka dni?
– Nie-eee, na Boga... – ziewnęła Louise. – Witamy w Stanach! – krzyknęła raptem głośno, zwracając się tym razem do Kreola. Wykonywała przy tym jakieś dziwne ruchy, jakby rozmawiała z głuchoniemym.
– Co mówi ta wariatka? – dopytywał się mag, który, porzuciwszy kota, ze zdziwieniem wpatrywał się w niezgrabne gesty panny McDougal.
– Wita się – wyjaśniła Vanessa. – Louise, on nie rozumie ani słowa po angielsku. I w ogóle jest trochę dziwny. Widzisz, całe życie spędził w górach Tien-szan... Więc nie dziw się, jeśli wykręci jakiś numer.
– Co, pierwszy raz w dużym mieście? – uśmiechnęła się Louise.
– No właśnie. Wyobrażasz sobie – dzisiaj pierwszy raz w życiu zobaczył samochód!
– Co ty mówisz?! – szczerze zdziwiła się przyjaciółka. – Nie może być! A jak się nazywa?
– Kreol.
– I co, to wszystko? A nazwisko?
– Nazwisko...? – zająknęła się Vanessa. – Oj, widzisz no, wyleciało mi z głowy. Zaraz zapytam. Jak się nazywasz? – zapytała po sumeryjsku.
– Kreol. Nie powiedziałem ci? – Mag spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Nie o to chodzi! – Vanessa przewróciła oczami. – Człowiek nie może mieć tylko samego imienia!
Do tej pory mi wystarczało – zasępił się Kreol, zmartwiony tym, że potomkowie wprowadzili modę na noszenie kilku imion, a do tego jeszcze się dziwią, że ktoś ma tylko jedno. – A może chodzi o tytuł? W takim razie jestem Kreol, Syn Kreola, Arcymag Piątego Stopnia Magicznej Akademii Sześćdziesięciu Nauk, Pierwszy Mag Ur, Yolange i Babilonu, Posiadacz Tęczowej Laski Władców, Zwycięzca Szummy, Teja i Methu, Zwycięzca Esketynga i Trzech Wielkich Demonów Enku...
– No to jak? – nie wytrzymała Louise, która marzyła tylko o tym, aby znowu znaleźć się w łóżku. – On co, sam nie wie?
– Wygląda na to, że tam u nich nie używają nazwisk – niezręcznie wykręciła się Vanessa, z rozdrażnieniem spoglądając na Kreola, który wciąż jeszcze wymieniał swoje tytuły. Zdążyła już pożałować, że zadała mu to pytanie – mag najwyraźniej postanowił wymienić wszystkie co bardziej znaczące momenty ze swej biografii. – To zupełne dzikusy...
– Niech będzie... – powiedziała Louise obojętnie. – No dobrze, dobranoc, jest już bardzo późno...
– Raczej wcześnie – wymamrotała Vanessa, patrząc jak za sąsiadką zamykają się drzwi. – Mój Boże, piąta rano!
Zaprowadziła Kreola i, prawdopodobnie, Hubaksisa do swojej sypialni i zamknęła drzwi od wewnątrz. Dżinn natychmiast wrócił do swoich naturalnych rozmiarów i westchnął z ulgą. Nie lubił być mały. To znaczy jeszcze mniejszy niż zwykle.
W sypialni było dość ciasno. Łóżko, niewielki telewizor, toaletka, dwie szafki – oto wszystkie meble. Kreol od razu usiadł na brzegu łóżka – niezbyt lubił spać.
– Łóżko jest tylko jedno... – zaczęła Vanessa.
– Jedno mi wystarczy – przerwał jej Kreol. – O co chodzi, kobieto, boisz się, że się nie zmieszczę?
– Co za bezczelność. – Van pokiwała głową. – A gdzie ja będę spać, twoim zdaniem?
– Nie wiem, jak w waszym zwariowanym świecie, ale u nas miejsce kobiety było na podłodze – mruknął Kreol.
– Skończ już z tym swoim pierwotnym szowinizmem! – nadęła się Vanessa. W następnej sekundzie zobaczyła wesołe iskierki w oczach maga i nadęła się jeszcze bardziej.
– Pan żartuje – uspokoił ją dżinn. – Na podłodze spały tylko niewolnice, a kobiety wolne – w łóżkach, tak jak mężczyźni. Czasami nawet razem z nimi... Zrozumiałaś aluzję?
– Milcz, niewolniku – leniwie nakazał Kreol.
– Od razu widać, że poczucie humoru macie sprzed pięciu tysięcy lat – sucho zauważyła Vanessa.
– A co? – Hubaksis nie mógł się uspokoić. – Według mnie, świetnie zmieścimy się we trójkę...
– Milczeć, niewolniku!
– To ja powinienem powiedzieć! – oburzył się Kreol.
Postaram się wrócić jak najszybciej – obiecała Vanessa. – Louise wychodzi dopiero o jedenastej, więc siedźcie cicho jak mysz pod miotłą. Nie rozmawiajcie z nią – nie daj Boże domyśli się, kim jesteście. Chociaż nie, co ja mówię, i tak przecież się nie zrozumiecie... A mimo wszystko źle, że nauczyłeś mnie szwargotać po waszemu, lepiej byście sami nauczyli się po angielsku...
– To samo mówiłem! – przytaknął Hubaksis.
– Milcz, niewolniku – z przyzwyczajenia westchnął Kreol.
– Ciebie to też dotyczy, skrzydlaty pigmeju! Tylko spróbuj pokazać się Louise na oczy – odetnę nożem twoją dumę! Jeśli uda mi się to znaleźć, oczywiście...
– Van, a ty dokąd się wybierasz? – zapytał dżinn z ciekawością.
Sprawy pozałatwiać, czy to nie jest jasne? Samochód odebrać, po sklepach pochodzić, wpaść do muzeum i wytłumaczyć się. Obawiam się, że będę miała przez was nieprzyjemności... A tak przy okazji, Kreolu, nie mógłbyś pożyczyć mi kilku tych swoich złotych zabawek? Łatwiej mi będzie się wytłumaczyć...
– Bardzo proszę... – Wzruszył ramionami mag.
– Naprawdę? – Vanessa była mile zaskoczona.
– Oczywiście. Tylko ty w zamian pożyczysz mi rękę. Albo nogę, sama wybierz. Bo ja bez tych narzędzi jestem jak ty bez ręki.
– Mówiłam ci już, że twoje dowcipy są stare i zupełnie nieśmieszne? – Przygryzła wargi Vanessa. – Dobrze, postaram się załatwić wszystko bez nich... Zachowujcie się!
Drzwi zatrzasnęły się za nią i Kreol z Hubaksisem zostali sami w pokoju.
– Co będziemy robić, panie? – zainteresował się dżinn.
– Trzeba pomyśleć... Tyle lat, tyle spraw, aż nie wiem od czego zacząć. Zaklęcia załadowałem... Trzeba chyba najpierw przepisać księgę. Czaszka to nie jest godne zaufania miejsce, można coś stracić. Ciekawe, czy ta kobieta ma tutaj pergamin.
– Nie sądzę, panie. Pergamin to droga rzecz, skąd by go wzięła?
– Tak, masz rację... – ze smutkiem zgodził się Kreol.
Hubaksis polatał po pokoju, przyglądając się dokładnie wszystkim drobiazgom. Kilka razy znikł wewnątrz ścian, potem przeleciał przez drewnianą szafę i natychmiast wrócił, zachwycony prawie do nieprzytomności.
– Panie, otwórz te drzwi! – zawołał. – Będziesz szczęśliwy, klnę się na Wielkiego Chana!
Kreol z niedowierzaniem uchylił drzwiczki regału i rzeczywiście, aż wytrzeszczył oczy z zachwytu. Stały tam książki. Vanessa nie miała ich zbyt wiele, ale mimo wszystko zajmowały całą półkę. W starożytnym Sumerze taką ilość ksiąg można było zobaczyć tylko w domach bardzo bogatych ludzi – tak cenne były w tych czasach.
Ale nie to tak zachwyciło Kreola – podobne rzeczy przestały go już dziwić. Zaskoczył go papier.
– Jaki biały i jaki cienki pergamin! – westchnął, gładząc palcami stronicę. – I jaki delikatny! Ileż trzeba było włożyć pracy, by nakreślić tyle jednakowych liter! Ileż rękopisów, ileż w nich mądrości!
Zachwyt maga zgasłby natychmiast, gdyby wiedział, że (poza nielicznymi wyjątkami) wszystkie książki na półce były to kryminały i romanse. Ale nie umiał czytać po angielsku, a w jego czasach książki niezawierające mniej lub bardziej przydatnych informacji po prostu nie istniały – gdy każdy egzemplarz trzeba było przepisywać ręcznie albo mozolnie wyciskać na glinianych tabliczkach, literatura rozrywkowa była nieosiągalną przyjemnością.
– Panie, popatrz na to! – Pokazał dżinn. – Ta jest całkiem pusta!
Kreol z nabożeństwem wziął zeszyt leżący w kącie. Bielą i gładkością stron tak przewyższał pergaminowe księgi, że znowu się zachwycił.
– Myślę, że to nie jest zwykły pergamin... – powiedział w zadumie. – Ten materiał o tyle przewyższa pergamin, o ile pergamin przewyższa gliniane tabliczki.
Ale to znaczy... że mogę po prostu napisać nową księgę zaklęć i odprawić nad nią rytuał Niestarzenia!
– A nad pergaminem nie można, panie? – wtrącił się Hubaksis.
– Niestety... Pergamin pamięta, że był częścią zwierzęcia, z nim nie można tak postąpić. Papirus, to co innego, ale na papirusie niech swoje księgi pisze Troy. Zacznę od razu. Szybko, niewolniku, znajdź mi pióro i atrament.
Hubaksis posłusznie zaczął myszkować po pokoju, nie zadając sobie trudu, by omijać przedmioty – po prostu przenikał przez nie. Zaryzykował nawet i przeszukał sypialnię Louise, przy okazji ulegając pokusie, by przeniknąć przez kołdrę i do woli napatrzeć się na to, co leżało pod nią. Ale wrócił z pustymi rękami.
– Wybacz, panie – oświadczył ze skruchą, bezradnie rozkładając skrzydła. – Nie znalazłem ani jednego, ani drugiego. W ogóle nic przypominającego narzędzia do pisania.
Przepraszając swego pana, dżinn patrzył przy tym prosto na długopis leżący na stole. Ale oczywiście nawet mu do głowy nie przyszło, że czymś takim można pisać.
– Szkoda, wielka szkoda... – westchnął Kreol. – No cóż, odłożymy to na później. A teraz trzeba by zrobić trochę złota, żeby było za co żyć. Niewolniku, znajdź mi coś metalowego. Tylko nie za duże.
– To się nada, panie? – Hubaksis pokazał odznakę policyjną, którą zdenerwowana Vanessa nieopatrznie zostawiła na stoliku.
– Czuję obecność Wenus... czyli jest to miedź. Nada się. Rozgrzej ruszt.
– Nie wiem, panie – powątpiewał Hubaksis. – To coś przypomina amulet. Może nie warto?
– Nie opowiadaj głupot, niewolniku – fuknął Kreol. – W tym przedmiocie nie ma ani krztyny magii. Jeśli nawet to amulet, to całkowicie niegroźny.
– Bo ja pomyślałem, panie... W niczym jeszcze nie poczułeś tutaj magii, panie.
– Kontynuuj swoją myśl. – Mag w zadumie potarł podbródek.
– A może nasi potomkowie nauczyli się stosować magię tak, żeby nie można jej było wyczuć?
Kreol zamyślił się głęboko. Hipoteza była interesująca, ale mało prawdopodobna.
– Nie – zdecydowanie potrząsnął głową. – Nie da się całkowicie zatrzeć śladów magii, udowodnił to jeszcze wielki Ar-Nuj. A jeśli nawet by tak było, to zamiana w złoto nie zniszczy amuletu. W złocie jest więcej magii, od tego będzie tylko silniejszy.
– Rzeczywiście, masz rację panie – uspokoił się dżinn.
– No pewnie! To gdzie jest ruszt?
– Za chwilę wszystko będzie gotowe, panie!
Producenci kuchenek oddaliby pół życia za tajemnicę tego rusztu. Wystarczyło przeciągnąć nad nim ręką i powiedzieć „Płoń!”, żeby pojawił się płomień niepotrzebujący żadnego paliwa. Można go było zwiększyć, albo zmniejszyć w ten sam sposób – jednym ruchem ręki. Kreol nalał do magicznej czary wody z karafki i powiesił ją na haku w górnej części rusztu. Do czary dołączona była także specjalna pałeczka – mag wręczył ją dżinnowi i nakazał rytualnie mieszać.
Odznaka policyjna pogrążyła się w wodzie, Kreol nachylił się nad powierzchnią czary i zaczął po cichu coś burczeć. Rytuał Transmutacji Metali nie wymagał żadnych specjalnych substancji, ale za to potrzebne było maksymalne skupienie podczas długiego odczytywania zaklęcia. Trzeba było bardzo długo przekonywać ducha metalu, że w zmienionym stanie będzie mu znacznie lepiej. Kreolowi wychodziło to tylko z niewielkimi przedmiotami, a do tego za każdym razem czuł się tak zmęczony, jakby sam w pojedynkę wtaszczył fortepian na dwudzieste piętro. Niestety, magia transformacji nie była jego mocną stroną.
Tym niemniej, po jakichś dziesięciu minutach szeptania zaklęć nad kipiącą wodą, znak zaczął żółknąć. Minęło drugie tyle i zżółkł całkowicie. Miedź zamieniła się w złoto.
Kreol zakasał rękawy i wyjął odznakę z wrzątku. W poprzednim życiu mag nie zaryzykowałby zrobienia czegoś takiego, ale po zmartwychwstaniu stał się znacznie odporniejszy. W rzeczywistości pozostał na wpół martwym i ból odczuwał tak samo, jak niemający nerwów dąb.
– Bardzo pięknie, panie – pochwalił Hubaksis.
– Oczywiście – złapał oddech Kreol. – Teraz odpocznę chwilę, jakoś się zmęczyłem...
Ułożył się na łóżku, a Hubaksis, także porządnie zmęczony, przysiadł, żeby odpocząć, na pilocie od telewizora. Oczywiście, nie wiedział, że to pilot, po prostu wybrał najbliższy, wygodny przedmiot. Maleńki dżinn ważył nie więcej niż pięć deka, ale wystarczyło to, by nacisnąć przycisk.
– O! – Widząc świecący ekran, Kreol podniósł się mimowolnie.
– O żesz ty! – zgodził się z nim Hubaksis.
– Magiczne lustro! – westchnął mag. – I to u zwykłej kobiety, nawet nie arystokratki! Świat zwariował!
Na włączonym przypadkowo kanale pokazywali jakiś talk-show. Przy stole siedziało dwóch poważnych mężczyzn w eleganckich garniturach i prowadziło niezrozumiałą, ale niewątpliwie bardzo ważną rozmowę. Kreol początkowo patrzył z zainteresowaniem, ale szybko mu się znudziło.
– Ej, lustro! – zawołał do telewizora. – Pokaż mi kobietę o imieniu Vanessa!
Oczywiście telewizor nie usłuchał.
– Słyszałoś mój rozkaz, lustro? – zdziwił się mag. – Imionami wszystkich bogów nakazuję ci: wypełnij rozkaz!
– Nie wypełnia, panie – zauważył Hubaksis po kilku minutach oczekiwania.
– Sam widzę... – odgryzł się Kreol.
– Może ono nie rozumie naszego języka? – podsunął dżinn.
– Być może... – Mag przygryzł wargę. – A może słucha tylko swojej pani. Przynajmniej moje słuchało tylko mnie... Tak, trzeba będzie zrobić nowe, przyda się.
– Czy warto, panie? – westchnął Hubaksis ze smutkiem. – W tym świecie, gdzie się nie obejrzysz, tam jest magiczne zwierciadło.
– I tak moja magia jest silniejsza! – zaperzył się Kreol. – Pamiętasz, jaką minę miała ta kobieta, kiedy zobaczyła demona?
Minął kwadrans. Mężczyźni na ekranie nadal rozmawiali.
– A mimo wszystko, ciekawe, o czym rozmawiają? – w zamyśleniu powiedział Kreol.
– Panie, a może tym lustrem rządzi ten przedmiot? – zaproponował Hubaksis, po tym, jak dość długo oglądał pilota. – Zapłonęło, gdy na nim usiadłem.
– Tak? Daj no go tutaj...
– Wybacz, panie, nie mogę, jest za ciężki – wysapał dżinn, bezskutecznie próbując podnieść pilota.
Kreol popatrzył na niego ironicznie, pstryknął palcami i pilot sam wskoczył mu do ręki. Telekineza to jedna z najprostszych odmian magii i Kreol mógł unieść w powietrze jednocześnie nawet sto małych przedmiotów. Albo dziesięć większych. Albo jeden bardzo duży, na przykład dom. A przygotowanie zaklęcia nie wymagało dużo czasu – na odnowienie zaklęcia Telekinezy potrzebował nie więcej niż sekundę.
– Ciekawe... – Obrócił w dłoniach nieznany przedmiot. – Jakieś symbole, piktogramy... Tylko co mogą znaczyć?
– Spróbuj nacisnąć jakiś guzik, panie – doradził dżinn.
Kreol w skupieniu zmarszczył czoło i bardzo starannie nacisnął jeden z guzików. Był to przycisk „sleep”. Na ekranie pojawił się napis „10”, ale nic więcej się nie wydarzyło.
Mag niezdecydowanie przeciągnął palcem po przyciskach i wybrał „4”. Obraz na ekranie zmienił się – teraz telewizor pokazywał biegnących ścieżką Guffiego i Donalda.
– O, żywe obrazki! – ucieszył się Kreol. – Gdy imperator Lugalbanda był jeszcze malutkim chłopcem, zrobiłem mu podobne.
– Ciekawe istoty, panie. Podobne do Thota i Anubisa, nieprawdaż?
– Rzeczywiście... – zmrużył oczy Kreol. – Pewnie służba świątynna.
Kreskówki niezbyt zainteresowały maga. Nie widział sensu w przyglądaniu się jakimś narysowanym obrazkom, nawet ożywionym. To, że przedstawiają one bogów (przynajmniej on tak uważał) także nie zrobiło na nim wrażenia. Kreol w nosie miał te wszystkie zwierzogłowe, egipskie bóstwa. Znowu więc przełączył kanał, naciskając sąsiedni przycisk.
Na piątym kanale nadawano horror „To” według powieści Stephena Kinga.
– Patrz, panie, błazen! – ucieszył się Hubaksis, patrząc na wykrzywiającego się klauna.
– To nie błazen! – zawołał Kreol. W tym momencie klaun zaczął przeistaczać się we wstrętnego potwora. – To demon w postaci błazna! Ciekawe, gdzie to się dzieje? Na wszelki wypadek należy przygotować się do obrony. Gdzie jest mój łańcuch?!
– Panie, a jeśli ten demon zauważy, że go obserwujemy i przyjdzie do nas przez lustro?! – przestraszył się dżinn. Diabelski klaun wystraszył nawet jego.
– Mmmm, tak, mogę oczywiście poradzić sobie z nim... ale po co bez przyczyny ryzykować? – zgodził się Kreol i przełączył na inny program.
Na szóstym kanale szedł jakiś serial fantasy. W tej akurat chwili pokazywano maga wymawiającego zaklęcie. Starzec w długiej szacie stał na szczycie góry, wiał huragan, z chmur nad jego głową biły pioruny, ogólnie efekty specjalne były na poziomie.
– No widzisz! – Kreol rozpłynął się w uśmiechu. – Mówiłem, że magia przetrwała! Ależ on jest beztroski – pozwolił zobaczyć się w magicznym lustrze! I do tego w chwili, gdy czaruje! A swoją drogą, nie znam tego zaklęcia... Niewolniku, zapamiętaj je!
– Jak mam zapamiętać, panie? – Dżinn ze smutkiem rozłożył ręce. – Nie rozumiem ani słowa.
– A niech to, masz rację! Natychmiast trzeba nauczyć się tego języka! Niewolniku, który jeszcze demon potrafi to zrobić?
– Nie pamiętam, wydaje mi się, że Agares...
– Przygotuj mi pieczęć Agaresa! Chociaż nie, jeszcze zdążymy... – westchnął Kreol, gdyż serialowy czarnoksiężnik znikł z ekranu, a na jego miejsce pojawiła się reklama. – Odkryłem gniazdo... No nic, jeszcze go znajdę, niech no tylko zrobię swoje lustro.
– A to co takiego, panie? – zdziwił się Hubaksis, widząc, jak w telewizorze rozmawiają dwie szczoteczki do zębów.
– Na pewno ten mag coś nabroił – domyślił się Kreol. – Pamiętam, kiedyś chcieli mnie podejrzeć, a ja pokazałem tym bezczelnym typom parę kopulujących wszy. Specjalnie przygotowałem taką sztuczkę...! – chichotał mag.
– Też to pamiętam, panie. – Dżinn uśmiechnął się z aprobatą. – Może jeszcze coś obejrzymy.
Kreol nacisnął kolejny przycisk i trafił na wideo-klip. Dwie dziewczyny – biała i czarna – podrygiwały w otoczeniu muskularnych młodzieńców, jednocześnie wykrzykując jakąś piosenkę. Słów Kreol oczywiście nie zrozumiał, ale wystarczyło mu, że ubrania miały na sobie tylko tyle, by klip był jako tako przyzwoity.
– Popatrz, panie, odaliski! – oblizał się lubieżnie Hubaksis.
– Milcz, niewolniku, sam widzę! – Machnął ręką Kreol. – Jakie ciekawe rzeczy pokazuje to lustro!
W tym momencie minęło dziesięć minut i telewizor się wyłączył.
– A to co takiego, wróć! – zawołał Hubaksis, rozczarowany.
– Milcz, niewolniku! – warknął Kreol. – Pewnie zaklęcie się wyczerpało. Nie, moje lustro było lepsze – w moje można było patrzeć nawet cały dzień.
– Tak, tylko że nie pokazywało takich ciekawych rzeczy – kwaśno odparł dżinn.
– Za to słuchało rozkazów!
Vanessa wróciła do domu we wspaniałym humorze. Udało jej się wrócić do muzeum na kilka minut przed kontrolą i to, że całą noc nie było jej na posterunku, pozostało niezauważone. Nieskalana reputacja Van jako policjantki uratowała ją przed dochodzeniem. Tak naprawdę nikt specjalnie nie wyrywał się, żeby coś wyjaśniać – jak ustalono, narzędzia Kreola nie były specjalnie cenne. Doktor Redwall, dyrektor muzeum, skłaniał się ku opinii, że to podróbki.
Oprócz tego zabrała samochód z parkingu, wpadła do sklepu, kupiła parę potrzebnych rzeczy (oraz kilka niepotrzebnych) i zaszła do agencji sprzedaży nieruchomości, by umówić się na oglądanie domów. Na to, żeby wynająć domek nie miała dotąd pieniędzy. Wcześniej nigdy by się nie odważyła utopić wszystkich swoich oszczędności, ale teraz nie wątpiła, że już niedługo nie będzie musiała martwić się o pieniądze.
– Witajcie, neandertalczycy! – powiedziała półgłosem Vanessa. Półgłosem, bo nie miała ochoty, żeby usłyszała ją Louise. – Jak leci?
Vanessa zdążyła się przebrać i teraz paradowała w ślicznym dżinsowym komplecie. Tak właśnie ubierała się po pracy.
– Potrzebuję pióra i atramentu – natychmiast zażądał Kreol. – Szybko!
– A grzeczniej nie można? – obraziła się Van. – O, tam leży długopis! Co, nie widzisz?
– Tym można pisać? – zdziwił się mag, biorąc do ręki wskazany przedmiot. – Nie mam wosku.
– A co ma do rzeczy wosk? – zdziwiła się z kolei Van.
– No, przecież to jest pałeczka do pisania? – uściślił Kreol. – Takimi pisze się tylko na wosku. Albo na miękkiej glinie...
Vanessa roześmiała się perliście, myśląc, że mimo wszystko ten łysy czarodziej jest zabawny.
Zdjęła skuwkę i pokazała mu, jak pisze się długopisem.
Kreol miał przy tym niezwykle śmieszną minę. Nagle Vanessa zobaczyła swoją nieszczęsną odznakę policyjną i teraz ona wyglądała zabawnie.
– Co zrobiliście z moją odznaką?! – zapytała przerażona. – Po co ją pomalowaliście?!
– Niczym jej nie malowaliśmy. – Kreol lekceważąco machnął ręką, ciesząc się nową zabawką. – Po prostu zamieniłem ją w złoto.
– W złoto? – wyszeptała Vanessa, ważąc odznakę w dłoni. Rzeczywiście, była nieco cięższa. – Ale jak?
– Jeszcze się nie przekonałaś, że mój pan jest magiem? – nachmurzył się Hubaksis.
– Dziękuję za komplement – z roztargnieniem powiedział Kreol. – A co, rzeczywiście potrzebny był ci ten amulet?
– To nie amulet! To... mmmm... w waszym języku nie ma takiego słowa... – Vanessa wyobraziła sobie, jak będą na nią patrzeć na komendzie, jeśli pojawi się ze złotą odznaką na piersi. Tak, czegoś takiego jeszcze nie było. Chociaż może przecież powiedzieć, że ją zgubiła, a to przetopić i sprzedać... Van oszacowała, ile może kosztować taki kawałek złota. Sumka wyszła niemała, postanowiła więc wybaczyć Kreolowi.
– Jeśli chcesz, mogę zrobić z powrotem tak jak było... – niechętnie zaproponował mag.
– Dobrze, nie trzeba – uśmiechnęła się Vanessa. – A swoją drogą dobrze, że twoje narzędzia są tylko pozłacane, inaczej miałabym nieprzyjemności.
– Co?! – oburzył się mag. – O czym ty mówisz, kobieto?! Wszystkie moje narzędzia są zrobione z najczystszego złota! Ani odrobiny dodatków! Prawdziwe złoto i drogocenne kamienie – nie jestem jakimś tam znachorem, żeby używać podróbek!
– Bzdury! – fuknęła Vanessa, ważąc w ręce magiczną czarę. – To jest lekkie jak z drewna!
– Ach, o to chodzi... – Kreol rozpłynął się w uśmiechu pełnym wyższości. – Głupia dzikusko, znowu zapomniałaś, że jestem magiem. Wyobraź sobie, jak ciężko byłoby mi taszczyć taką laskę, gdyby była z czystego złota. – Bez trudu machnął nią, aby zademonstrować swoją rację.
– No o czym niby ja mówię? – zaperzyła się Vanessa, puściwszy mimo uszu „głupią dzikuskę”.
– Nie, źle mnie zrozumiałaś... to znaczy, niedokładnie się wyraziłem. Oczywiście i laska, i cała reszta są ze złota, ale przeprowadzono nad nimi rytuał Ulżenia. Prosta sprawa – rzecz staje się kilka razy lżejsza, nie tracąc przy tym żadnych innych właściwości.
– To tak – w końcu zrozumiała. – Nie sądzę, żeby doktor Redwall domyślił się czegoś takiego. Ale jak to w ogóle możliwe?
– Trudno wyjaśnić – zmarszczył się Kreol. – Jest to jakoś związane z tymi malutkimi kuleczkami, z których zbudowane jest wszystko, co istnieje.
– Molekuły? W waszych czasach wiedziano już o istnieniu molekuł? – zdziwiła się Vanessa. Pamiętała jeszcze lekcje chemii w szkole.
– Teraz tak je nazywają? Magowie zawsze o nich wiedzieli, a jakże...
– A my oglądaliśmy twoje magiczne lustro! – pochwalił się Hubaksis.
– Co znowu za magiczne lustro? – spytała Vanessa podejrzliwie, przyglądając się lustru wiszącemu na ścianie. Zdecydowanie nie było w nim nic magicznego.
– O, to – wyjaśnił dżinn, siadając na telewizorze. – Widzieliśmy tam tyle różności... dopóki zaklęcie się nie wyczerpało.
– A, to lustro! – roześmiała się Van. – No i co tam zobaczyliście?
– Najpierw żywe obrazki z Thotem i Anubisem – zaczął wyliczać dżinn. – Potem demona. Okropne stworzenie. Ale nie bój się, nie zauważył nas, w porę się przed nim ukryliśmy.
– A nawet jeśli nas zauważył, bez trudu sobie z nim poradzę – wtrącił Kreol. – Poskramiałem takie demony, przy których ten wyglądałby jak drobny złodziejaszek.
– Widzieliśmy także innego maga – pośpiesznie dodał dżinn. – Ten akurat nas zauważył i zatarł obraz. Potem oglądaliśmy tańce odalisek, ale wtedy akurat zaklęcie się wyczerpało.
– Rozumiem... – Vanessa uśmiechnęła się, zgadując co rzeczywiście ci dwaj widzieli w telewizji. I co to takiego, do diabła, są te odaliski? – Nic więcej nie widzieliście?
– Nie zdążyliśmy – ze smutkiem westchnął Kreol. – Mogłabyś pokazać mi Babilon? Chciałbym zobaczyć, czy coś z niego zostało...
– Widzisz, to niezupełnie takie lustro jak sądzisz... – zmieszała się Van, zastanawiając się, jak wyjaśnić tej żywej skamienielinie, co to jest telewizja... – To działa mniej więcej tak...
Wyjaśnienia zajęły tylko parę minut. Kreol nie był głupi i dość łatwo zrozumiał, o co chodzi.
– Czyli to jest coś w rodzaju teatru, tylko na odległość? – W zadumie podrapał się w kark. – Można zobaczyć tylko to, co pokazuje samo lustro?
– Świetnie wszystko zrozumiałeś – przytaknęła Van.
– A coś prawdziwego pokazuje? – upewnił się mag.
– No, nadają wiadomości, filmy dokumentalne, różne programy edukacyjne... – wymieniła Vanessa. – Tam pokazują prawdziwe rzeczy.
– Nie, moje lustro było znacznie lepsze – fuknął Kreol, nadąsany. – Pokazywało to, co ja chciałem, a nie to, co samo raczyło.
– Nie wątpię – zgodziła się Van.
Potem pokazała Kreolowi zakupy. Kupiła mu komplet bielizny, parę skarpetek, koszule i wspaniały zestaw dżinsowy, bardzo podobny do tego, jaki sama nosiła. Taka odzież po prostu podobała się Van bez żadnej głębszej przyczyny.
Mag założył nowe rzeczy i od razu prezentował się znacznie lepiej. Frak mimo wszystko wyglądał na nim okropnie głupio. Został za to w starych butach.
– Dziwna tkanina. – Dotknął rękawa. – Za moich czasów robili z takiej worki.
– Słusznie, dżins robi się z płótna... a może z juty? – Vanessa nieco się zawahała. – Nie przejmuj się – to teraz ostatni krzyk mody. Kupiłam ci jeszcze marynarkę, spodnie, kurtkę i inne drobiazgi. Potem przymierzysz. A tobie się podoba?
– Mnie się podoba, panie – podpowiedział dżinn. – Tylko jeszcze potrzebna jest czapka.
– Czapka? – zdziwiła się Van. – A po co czapka?
– A co to za mag bez czapki? – żachnął się Kreol. – Czapkę wybiorę sam – nie jestem pewien, czy kupisz to, co potrzeba.
– Jak sobie życzysz... – Vanessa wzruszyła ramionami.
Mag w zamyśleniu popatrzył w lustro. Zasadniczo obraz mu się podobał. Tylko że... Pogładził ręką łysinę i żachnął się niezadowolony.
– W poprzednim życiu miałem najpiękniejsze włosy w całym Babilonie – powiedział ze smutkiem. – Łysych uważano wtedy za potwory.
– No, z tym nic się nie da zrobić... – Vanessa starała się go pocieszyć, z przerażeniem wyobrażając sobie, że znalazła się na jego miejscu.
– Dlaczego? – chrząknął mag. – Jeśli zdobędziesz dla mnie trochę oliwki z oliwek, oleju rozmarynowego, łodygę krwawnika, kilka liści dębu, pączek goździka i z dziesięć włosów kota, w ciągu dziesięciu minut przygotuję wspaniały wywar na porost włosów. Za kilka godzin będę miał włosy nie gorsze od twoich.
– Sprytnie! – zachwyciła się Vanessa. – Naprawdę możesz coś takiego zrobić?
– A ty co, nie wierzysz? – fuknął mag.
– Czy u was łysi nie chodzą do maga, żeby wyhodować nowe włosy? – zainteresował się Hubaksis.
– Jak by to powiedzieć... – zmieszała się Vanessa. – Nasi magowie nie potrafią zrobić czegoś takiego... A niech to diabli, teraz w ogóle nie ma magów! Tylko szarlatani.
– Nie myśl, że mnie to martwi. – Kreol rozciągnął usta w uśmiechu. – A co z tym, o co prosiłem?
– Eeee, może poczekamy z tym, dopóki nie przeprowadzisz się do innego domu. Nie jestem pewna, czy Louise dobrze zareaguje, jeśli nagle, tak szybko odrosną ci włosy.
– Możesz powiedzieć, że to peruka – zaproponował dżinn. – W naszych czasach też je nosili.
– Mimo wszystko lepiej poczekać – westchnęła Van. – To przecież nie jest pilne?
– Nie – zgodził się mag. – A co to za gadka o przeprowadzce?
– Nie możecie przecież wiecznie siedzieć w jednym pokoiku?
Oczywiście, że nie! Potrzebuję dużego domu z wieloma komnatami! – powiedział Kreol. – Zamienię go w kocebu! Musi mieć dużą piwnicę, żeby wzywać tam demony, szopę do przechowywania ziół i eliksirów, magiczne laboratorium, odosobnioną komnatę do wypróbowywania eliksirów, kilka sypialni...
– Van, a ty zostaniesz z nami? – zapiszczał Hubaksis. – Przywiązałem się do ciebie...
– Oczywiście, że zostanie! – powiedział mag nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Muszę odwdzięczyć się jej za wszystkie usługi, tego wymaga honor maga!
– Hi, hi, honor... – Malutki dżinn zrobił złośliwą minę.
– No więc tak! – Vanessa skrzyżowała ręce na piersiach. – Jeśli wy, dwa bezczelne typy, myślicie, że kupię wam za własne pieniądze elegancką willę w dobrej dzielnicy, a sama zostanę w tej pluskwiarni, to bardzo się mylicie! Oczywiście, że ja też się przeprowadzę! A pieniądze później mi oddacie, bo i tak będę musiała wziąć ogromny kredyt!
– O to akurat nie trzeba się martwić – uspokoił ją Hubaksis. – Pan zawsze miał mnóstwo złota i innych drogocenności! Poczekaj miesiąc albo dwa, a będzie równie bogaty jak przedtem.
– Cieszy mnie to. – Van łaskawie kiwnęła głową. – A co w tym twoim przepisie mówi się o włosach kota? Wydawało mi się, że koty są dla ciebie święte...
– Przecież nie krew, a tylko kilka włosków! – Kreol postukał się w czoło. – Jak może komuś zaszkodzić strata kilku włosków?
Wygląda na to, że Louise już poszła – stwierdziła Van, wsłuchując się w trzask zamykanych drzwi. – Możecie wyjść.
Kreol i Hubaksis posłusznie ruszyli do dużego pokoju.
– Przygotuję wam teraz coś do zjedzenia – obiecała Vanessa. – Może pooglądacie przez chwilę telewizję. Chcecie?
– Nie, dziękuję – pogardliwie odmówił mag. – Jaki jest sens oglądać, jeśli to wszystko jest tylko iluzją? To już lepiej popracuję.
– Będziesz czarować? – z zainteresowaniem zapytała dziewczyna.
– Nie, przede wszystkim muszę skopiować księgę. Kreol usadowił się w fotelu i zaczął starannie wyrysowywać coś w znalezionym zeszycie. Ale już po minucie wzdrygnął się i z obrzydzeniem odrzucił długopis.
– Co znowu jest nie tak? – zawołała oburzona Vanessa z kuchni. I tak przeszkadzał jej Hubaksis, który usadowił się na suficie i z oddaniem w oku zaglądał jej za dekolt. – Długopis się wypisał?
– Nie mogę pisać tą idiotyczną pałką – zazgrzytał zębami Kreol. – Jest niewygodna! I ten grymuar jest za cienki. Nie zmieści się w nim nawet jedna dziesiąta tego, co mi jest potrzebne!
– Dobrze. – Vanessa załamała ręce. – Zaraz pójdę do sklepu papierniczego i kupię najgrubszy zeszyt, jaki tylko będą mieli! Ale jeśli potem znowu będziesz marudzić... po prostu nie wiem, co ci wtedy zrobię!
Wróciła po dwudziestu minutach, trzymając w rękach opasły tom przypominający wczesne wydania Biblii. Vanessa z trzaskiem rzuciła go na stół i ze zmęczeniem westchnęła.
– Masz. Duży format, najlepszy papier, tysiąc sześćset dwadzieścia stron, twarda okładka. Zasadniczo jest to album do szkicowania, ale nic lepszego nie znalazłam. Takich używają zawodowi artyści! Do tego kupiłam ci butelkę atramentu, kałamarz i pióro. Wybacz, gęsich nie było, wzięłam metalowe. Zadowolony?
– Jeszcze jak! – Kreol rozpłynął się w uśmiechu, otwierając foliał na pierwszej stronie i zanurzając pióro w atramencie. – Lepiej być nie może. Teraz zapiszę pierwszą stronę i przeprowadzę rytuał Niestarzenia. I wtedy będzie to prawdziwa Księga Zaklęć...
– A tak przy okazji, za to wszystko zapłaciłam czterdzieści osiem dolarów – oświadczyła Vanessa, zagryzając wargi.
– Nic mi to nie mówi. – Machnął ręką mag. – Co to jest „dolar”?
Vanessa westchnęła i wróciła do kuchni. Ryż już prawie się dogotował.
Widziała stamtąd dobrze, jak Kreol najpierw szybko pisze coś w swojej nowej księdze, a potem długo mamrocze kolejną abrakadabra, obwiązawszy najpierw książkę magicznym łańcuchem i opryskawszy jakimś świństwem przygotowanym w pośpiechu na ruszcie. Składniki wywaru wyniósł po kolei z kuchni. Vanessa nie zapamiętała całego składu, ale zauważyła, że potrzebna była sól, oliwa z oliwek, sok z winogron i znowu kocia sierść. Doszła do wniosku, że Kreol dlatego właśnie szanował koty, że do każdej magicznej brei trzeba było dodawać kocie kłaki.
Zakończywszy dziwny proces, mag wyciął na okładce kilka linii i wypełnił je wywarem. Następnie wypowiedział na głos jeszcze kilka słów i księga przez kilka sekund dosłownie świeciła wewnętrznym światłem.
– Księgo Słów, Księgo Rytuałów, bądź błogosławiona, o Księgo Sztuki! – głośno zakrzyknął mag. – W imię Krzyża, Kręgu i Gwiazdy, niech tak się stanie!
Szarpana przez ciekawość Vanessa podeszła popatrzeć, co takiego wyczarował. Rezultat zrobił na niej ogromne wrażenie.
Okładka księgi wyglądała teraz jak wycięta z kamienia, z jaspisu albo malachitu. Skrzyły się na niej jakieś zawijasy, a na okładce pojawił się rysunek pentagramu w kole z równoramiennym krzyżem w środku. Nad tą figurą mag wyciął słowo „Kreol”. Nie zwracając uwagi na ironiczne spojrzenia Kreola i Hubaksisa, Van spróbowała otworzyć księgę, ale nic z tego nie wyszło. Do tego zrobiła się znacznie lżejsza – Vanessa prawie nie czuła ciężaru tomu, chociaż trzymała go w jednej ręce.
– Zadziwiające... – Pokiwała głową. – Jak długo będziesz... no, zapełniać ją?
– Myślę, że dam radę uporać się z tym w kilka tygodni. – Kreol wzruszył ramionami. – Oczywiście, będę musiał pracować po nocach...
– A kiedy zamierzasz spać?
– W najbliższym czasie w ogóle nie zamierzam – burknął mag. – Spałem pięć tysięcy lat, kobieto, czy myślisz, że się nie wyspałem? W najgorszym wypadku jest taka prosta rzecz, jak zaklęcie Bezsenności. Dziesięć minut i senność znika na całą noc.
– A mówią: starożytność, starożytność... – z zawiścią westchnęła Vanessa. – My się tu męczymy, pijemy kawę litrami, łykamy tabletki, a u was wszystko jest takie proste...
– Nie powiedziałbym, żeby to było proste – sucho poinformował mag.
– W takim razie nie możesz jeszcze trochę wstrzymać się z tą swoją głupią księgą?
– Kobieto! – wybuchnął Kreol. – Gdy masz ochotę udać się w ustronne miejsce, spróbuj zatkać otwór palcem i się wstrzymać! Mam nadzieję, że porównanie cię nie wzburzyło?
Vanessa tylko fuknęła lekceważąco.
– Widzisz, chodzi o to – spróbował wyjaśnić mag. – Musiałem przechować księgę zaklęć, inaczej, po upływie pięćdziesięciu wieków, obudziłbym się pozbawiony znacznej części mocy. Ale moja księga była spisana na pergaminie, a na pergamin nie działa czar Niestarzenia. Istnieje jeszcze zaklęcie Wzmocnienia, ale jest słabsze i nie wytrzymałoby tyle czasu. Dlatego przeniosłem księgę do głowy... Chociaż było to szalenie trudne. Początkowo myślałem, że wytrzymam i nie śpieszyłem się. Ale teraz okazało się, że nie dam rady. Zaklęcia palą mi czaszkę od środka, chcą wyrwać się na wolność. Właśnie przeniosłem jedno z nich do księgi i od razu przestało mnie męczyć.
– Przepraszam, nie wiedziałam... – powiedziała Vanessa ze szczerą skruchą. – Może trzeba było ci kupić maszynę do pisania?
– A co to takiego?
– No, widzisz, takie narzędzie, z literami... Naciskasz przyciski i maszyna sama pisze.
– Magiczny samopis? – zorientował się Kreol. – Miałem taki. Nie ma sensu, każde słowo w księdze zaklęć powinno być napisane ręcznie. I muszę to zrobić sam.
– A na dodatek ani ja, ani mój pan, nie znamy jeszcze waszych liter. – Hubaksis wygłosił aluzję tonem sugerującym brak zainteresowania. Wyraźnie miał ochotę pooglądać jeszcze telewizję, ale nie jest to zbyt ciekawe, gdy nie znasz języka.
Po kilku minutach Vanessa podała do stołu. Kreol z zadowoleniem powąchał duszoną baraninę z ryżem, ale zastawa stołowa okazała się zagadką nie do rozwiązania.
– Co to takiego? – Wziął do ręki widelec. – Mały trójząb?
– Widelec. – Vanessa przechyliła głowę. – Tylko nie staraj się mnie przekonać, że za waszych czasów nie znali widelców. W sumeryjskim jest takie słowo!
– Wiem, co to jest widelec! – odburknął Kreol. – Ale ma dwa zęby i nie służy do jedzenia!
– Au nas służy – odparowała Van. – I jeśli nie chcesz, żeby pokazywali cię palcami w restauracji, musisz się nauczyć go używać.
– Czy ja też mam się nauczyć? – wyciamkał Hubaksis z paszczą nabitą po brzegi jedzeniem.
Vanessa zmierzyła go spojrzeniem. Mało prawdopodobne, żeby malutki dżinn był w stanie chociażby podnieść widelec, a co dopiero manipulować nim przy stole.
– Ty nie – zgodziła się niechętnie. – I tak nikt nie będzie na ciebie patrzeć.
– Dlaczego?
– Dlatego, że tam, gdzie są ludzie, będziesz musiał się zmniejszyć. – Dziewczyna postukała się w czoło. – Albo chować do torby, jak wolisz.
Kreol nie umiał prawidłowo trzymać widelca. A i nożem posługiwał się dość niezgrabnie – jakby używał go wszędzie, tylko nie przy stole. Jednakże jadł z widocznym zadowoleniem, co bardzo cieszyło Vanessę. Dla kucharza nie ma nic milszego, niż widok pochłanianych z apetytem dań. Ku jej ogromnemu zdziwieniu, Hubaksis zjadł prawie tyle samo co Kreol.
– Gdzie to się wszystko w tobie mieści? – zdziwiła się. – Zżarłeś więcej niż sam ważysz! Tak z dziesięć razy...
– Przecież to dżinn... – wyjaśni! Kreol leniwie, smakując domowy cydr. – Dżinn może nic nie jeść latami, a może za jednym posiedzeniem pochłonąć parę słoni. Chociaż to dotyczy zwykłych dżinnów – co do mojego niewolnika mam wątpliwości.
– Ja też mogę, panie – nieprzekonywająco skłamał Hubaksis. – Tylko nie chcę.
Na deser Vanessa podała galaretkę. Kreol niezwykle podejrzliwie przyglądał się zielonej, trzęsącej się substancji, dziabnął ją nożem, potem niezdecydowanie dotknął palcem. Hubaksis wyraźnie podzielał jego uczucia.
– A co to takiego? – Kreol zdecydował w końcu zapytać. Vanessa mimowolnie pomyślała, że w ciągu jednego tylko dnia słyszy to pytanie chyba już po raz setny.
– Galaretka – wyjaśniła obojętnie. – Bardzo smaczne jedzenie.
– Z czego to jest zrobione? – Kreol odciągał jak mógł chwilę degustacji.
– W dotyku przypomina gumę, panie – oznajmił dżinn. – A wyglądem – zdechłą meduzę.
– Skosztuj, niewolniku! – nakazał Kreol.
– Dziękuję, panie, jestem syty. – Dżinn cofnął się mimowolnie.
– Powiedziałem, skosztuj! – Mag podniósł głos. Hubaksis ścisnął wargi w wąziutką kreskę, ze złością spojrzał na niego swym jedynym okiem i niezdecydowanie odgryzł kawałek galaretki. Przeżuł. Połknął.
– No i? – zawołała Van, z trudem powstrzymując się, żeby nie potrząsnąć małym dżinnem. Co prawda wyglądałoby to nieco dziwnie – jakby potrząsała myszą albo wróbelkiem.
– Bardzo słodkie, panie! – Hubaksis uśmiechnął się nieoczekiwanie, bardzo zadowolony.
– Taaaak? – zapytał Kreol z niedowierzaniem. Potem wziął łyżkę i po kilku nieudanych próbach oderwał kawałek deseru i skierował do ust.
Tylko dobre wychowanie i pragnienie, by nie wyjść przed Vanessą na głupca nie pozwoliły Kreolowi wypluć galaretki. Zmusił się do przełknięcia tego, co miał w ustach. Ale wyraz twarzy miał przy tym taki, jakby zjadł pijawkę.
– Świństwo... – Skrzywił się. – W smaku jest takie samo jak w dotyku: guma.
– Ale przecież jest słodkie, panie? – cicho zachichotał Hubaksis.
– Tak, słodkie – wycedził Kreol, potwierdzając prawdziwość tego stwierdzenia. – Za słodkie. Widzisz, kobieto, co sobą reprezentuje mój niewolnik? Z zasady nie może mnie okłamać, ale za to może co nieco przemilczeć, bydlę...
– Wybacz, panie, nie mogłem się powstrzymać – wymamrotał dżinn. Było widać, że jest bardzo zadowolony z siebie.
– Widocznie zapomniałeś, jak boleśnie bije moja laska – rzucił Kreol.
– Dość! Przestańcie! – Vanessa rozłożyła ręce jak sędzia na ringu. – Co to za średniowiecze?! Niewolnictwo zniesiono jeszcze w zeszłym wieku, wtedy zakazano też kar cielesnych!
– A tortury? – jednocześnie krzyknęli Kreol i Hubaksis.
– Jeszcze wcześniej! – oznajmiła nieugięta dziewczyna. – I tylko spróbujcie powiedzieć, że was, diabelskich sadystów, to martwi!
– Nie, z jednej strony to oczywiście dobrze. – Hubaksis postanowił nie dyskutować. – Z drugiej strony – źle...
Kreol skończył jeść i znowu zaczął pisać w swej księdze.
Vanessa najpierw poszwendała się nieco z nudów, nie wiedząc, czym by się zająć. Nie miała ochoty oglądać telewizji, w domu nie było nic do zrobienia, i w ogóle było nudno. Każdego innego dnia poszłaby po prostu posiedzieć w kawiarni, ale dzisiaj nie miała ochoty wychodzić z domu bez potrzeby. W każdej chwili ktoś mógł przyjść w gości i gdyby odkrył, że w jej pokoju urzęduje mag oraz należący do niego dżinn, sytuacja mogłaby być niezręczna.
– Masz zamiar tak cały czas pisać? – zapytała znudzonym głosem, zaglądając Kreolowi przez ramię. Strona zapełniona była znaczkami i rysunkami, w których Vanessa z pewnym trudem rozpoznała znany jej (od dzisiejszego poranka) sumeryjski. Ale, poza nielicznymi wyjątkami, nie mogła rozpoznać słów.
– Tak – potwierdził zadowolony mag. – Mam zamiar pisać, aż przepiszę wszystko. A co?
– Może gdzieś pójdziemy, zabawimy się? – nieoczekiwanie zaproponowała Vanessa. Zazwyczaj w takich sytuacjach czekała, aż zostanie zaproszona, ale w tym przypadku raczej nie miało to sensu. – Zobaczycie miasto... Wiesz, jakie piękne jest nasze miasto?
– To prawda, panie! – podchwycił Hubaksis. – Chodźmy! Pochodzimy po bazarze, zajdziemy do łaźni, popatrzymy na świątynie! A przy okazji, muszę w ustronne miejsce. Gdzie to jest?
– Możesz napaskudzić do doniczki – z roztargnieniem powiedział Kreol. – Jesteś taki mały, że i tak nikt nie zauważy.
– Co to, to nie! – fuknęła Vanessa. – W waszym Babilonie możecie paskudzić, gdzie chcecie, ale tu są Stany Zjednoczone, tu się tak nie robi! Chodź, pokażę ci.
Hubaksis wrócił po pół godzinie.
– Wyobraź sobie, panie! – Zamachał rękami. – Tam... Tam są marmurowe ściany, prawdziwa wanna i woda leci prosto ze ściany! Naciskasz przycisk i leci! A papier... – zniżył głos do szeptu – papieru używają nawet do... no wiesz...
– Do czego konkretnie? – Kreol zmarszczył czoło, nie przerywając pisania.
– No... do... – Dżinn wstydliwie pokazał gestami, do czego współcześni ludzie używają papieru.
– Co za marnotrawstwo. – Wzruszył ramionami mag, nadal pisząc coś w księdze. Pióro biegało po papierze z szybkością błyskawicy.
– To co, wybierzemy się na przejażdżkę? – Vanessa postukała palcami w blat stołu. – Pokażę wam Golden Gate.
– C-co? – Kreol aż przestał pisać. – Bramę ze złota?! Za moich czasów takie mieli tylko imperatorzy!
– Bogato! – Hubaksis wyciął dolną wargę.
– Nie, nie zrozumiałeś – zmarszczyła się Van. – To nie jest prawdziwa brama. To most.
– Most? – Kreol zdziwił się jeszcze bardziej. – Most ze złota?! A wy co – nie macie co robić ze złotem, że budujecie z niego mosty? I dlaczego w takim razie nazywa się „bramą”?
– Oj, przecież nie jest ze złota! To tylko taka nazwa!
– Jakaś głupota! – fuknął Kreol. – Zwariowany wiek. Za moich czasów most nazywano mostem, bramę – bramą, złoto – złotem, a głupka – głupkiem. Myślę, że wasz cesarz ma poważne kłopoty z głową, jeśli tak nazwał most. I po co w ogóle nazywać most? Przecież to nie jest miasto...
– A za waszych czasów nie nazywali mostów? – zapytała Vanessa jadowitym tonem.
– Nazywali, dlaczego by nie. – Kreol wzruszył ramionami. – Nazywali. Powiedzmy: „most na rzece Tygrys”. Albo „most na rzece Eufrat”. A najczęściej po prostu „most”. Nie, oczywiście żartuję, spróbuj zbudować most na Tygrysie. Przeprawiali się na promach...
– Wystarczy! – Dziewczynę zmęczył głupi spór. – Idziecie ze mną, czy nie? Jeśli nie, pójdę sama. Znudziło mi się siedzieć w czterech ścianach...
– Niech będzie, rozprostuję kości – miłościwie zgodził się Kreol. – Tylko wezmę ze sobą narzędzia. I księgę też.
– Może od razu weźmiesz całe mieszkanie? – wyburczała Vanessa. – Jak chcesz, ty będziesz to taskał.
Van znalazła swoją starą sportową torbę, w której bez trudu zmieścił się cały dobytek maga, w tym także potężne tomisko. Torba bardzo dobrze pasowała do jego nowego ubrania i nie zwracała uwagi. Tylko najgłupszy złodziej mógłby ukraść worek wyglądający na wypchany hantlami i innym sprzętem sportowym.
– Nie będzie ci ciężko to nieść? – zapytała Van złośliwie, patrząc, jak mag wrzuca bagaż na ramię.
– Jak ty niczego nie rozumiesz, kobieto. – Kreol pokiwał głową. – Potrzymaj no.
Vanessa machinalnie wzięła od niego bagaż i aż krzyknęła ze zdziwienia. Torba wyglądająca na niezwykle ciężką, w rzeczywistości prawie nic nie ważyła – w każdym razie nie więcej niż kilogram.
– Ach, cały czas zapominam, jaki z ciebie sprytny cza... mag – powiedziała z zrozumieniem. – Zaklęcie Ulżenia? – uściśliła.
– Oczywiście. Sama mówiłaś, że moje narzędzia wzięto za pozłacane...
– Tak, oczywiście, zapomniałam... Księgę też zdążyłeś już zaczarować?
– A jakże! – pochwalił się z dumą.
Ku rozgoryczeniu Vanessy, wyglądający przez okno samochodu Kreol nie przejawiał szczególnego zdziwienia. Pierwsze wrażenie minęło i teraz mag patrzył obojętnie na cuda San Francisco. Co innego Hubaksis. Dżinn co chwila achał i ochał, i wszystko wskazywał palcem. – Domy do samego nieba! Ludzi więcej niż w Babilonie! I ani jednego strażnika!
– Khem... – odkaszlnęła Van znacząco, patrząc właśnie na policjanta nudzącego się koło radiowozu. – W ogóle to są, tylko wyglądają inaczej...
– A jak? – ze szczerym zainteresowaniem zapytał Hubaksis.
Zamiast odpowiedzi Vanessa milcząco wskazała ruchem głowy tegoż policjanta.
– Mogę się mylić – bez przekonania zaczął Hubaksis, drapiąc się po nosie – ale, według mnie, w takim właśnie ubraniu chodziłaś... no, na początku.
– Oczywiście – odparła nieporuszona Vanessa. – Widzisz, mój maleńki przyjacielu, według waszej przedpotopowej terminologii mnie także można nazwać strażnikiem.
Hubaksis stropił się. Kreol powoli uniósł głowę, do tej pory przechyloną od niechcenia na bok. Potem, wraz z dżinnem jednocześnie zachichotali.
– Nie rozśmieszaj mnie, kobieto! – Kreol aż pokładał się ze śmiechu.
– Kobieta strażnik?! – wtórował mu dżinn. – W życiu nie słyszałem nic równie głupiego! Tylko nie przekonuj mnie, że trafiliśmy do królestwa amazonek!
– Jakich znowu amazonek?! – nadęła się obrażona Vanessa. – U nas panuje równouprawnienie płci, ot co!
– Starczy już! – krzyknął Kreol z lekkim zniecierpliwieniem. – Masz mnie za durnia? Równouprawnienie płci... Oczywiście, za moich czasów istniały państwa, w których mężczyzna mógł mieć tylko jedną żonę, ale nawet tam ich nie dopuszczali do walki... kobiet, znaczy.
– Właśnie – zgodził się Hubaksis. – Kobieta nie da rady nawet podnieść halabardy, jaki z niej strażnik?
– Nie chcecie, nie wierzcie – machnęła ręką Vanessa. – Z czasem sami się przekonacie.
– Zobaczymy – sceptycznie burknął mag. Obiecany cud, most Golden Gate zrobił jednak na Kreolu pewne wrażenie. Z szacunkiem pokiwał głową, oceniając ogrom pracy włożony w budowę takiego kolosa, ale od razu zauważył, że w porównaniu z Wieżą Babel to po prostu zabawka.
– Czyżby to nie był mit? – zdziwiła się Van.
– Nasza wieża? – dumnie powiedział Kreol. – Najprawdziwsza prawda. Setki tysięcy robotników budowało ją prawie czterdzieści dziesięcioleci! W budowie uczestniczyło stu dwudziestu należących do Gildii sumeryjskich magów! Nawet wasze budynki są niczym w porównaniu z tym cudem. A właśnie, czy jeszcze stoi?
– Bezsensowne pytanie, panie – ze smutkiem orzekł Hubaksis. – Jeśli Van myśli, że Wielka Wieża jest mitem, to znaczy, iż została zburzona tak dawno, że nikt nawet nie jest pewien, czy kiedykolwiek naprawdę istniała...
– Szkoda... – Pokiwał głową mag. – Przecież ja też naprawdę ją budowałem. Co prawda dopiero pod koniec...
– Wy dwaj jesteście bezcennymi świadkami! – krzyknęła Vanessa. – Każdy historyk dałby sobie uciąć pół nogi, żeby tylko móc z wami porozmawiać i dowiedzieć się, jak było... no, pięć tysięcy lat temu.
– Po co? – Kreol uniósł brwi. – Czyżbyście nie mieli kronik?
– Dobrze, zapomnij. – Van machnęła ręką, zniechęcona. – I tak nikomu nie udowodnisz, kim naprawdę jesteś i skąd się wziąłeś. Nie uwierzą. Co najwyżej wezwą psychiatrę...
– Nie uwierzą... – Kreol uśmiechnął się paskudnie. – A jeśli zamienię ich w stertę węgla, wtedy uwierzą?
– Wtedy zamiast psychiatry wezwą FBI – rozsądnie odpowiedziała Vanessa. – Tajne materiały i takie tam... Tak, a wy naprawdę nie zamierzacie wrócić?
– Dokąd? – nie zrozumiał mag.
– No, z powrotem, do przeszłości... – wyjaśniła Van. – Ja tu się z wami cackam, a wy nagle jutro – hop i znikniecie?
– Co za głupoty opowiadasz, kobieto? – Kreol popatrzył na nią tak, jakby wątpił czy jest przy zdrowych zmysłach. – Jak można wrócić do przeszłości?
– A kto was tam wie, magików diabelskich, co możecie, a czego nie... – wymamrotała Vanessa.
– Kobieto! Bogowie najwyraźniej poskąpili ci rozumu! Żaden mag nie jest w stanie zmienić tego, co już się zdarzyło! Na Ea i Enlila, tego nie mogą nawet sami bogowie!
– Ani Wielki Chan – przytaknął Hubaksis.
– Jaki znowu chan? – spojrzała na niego spod oka Vanessa.
– Wielki Chan dżinnów i ifritów – wyjaśnił. – Panie, jak sądzisz, czy on jeszcze żyje?
– Nie jestem pewien. – Kreol zagryzł wargę. – Z jednej strony, minęło mnóstwo czasu, ale z drugiej strony, wy, dżinny, żyjecie niemalże wiecznie... A co, stęskniłeś się za starym panem?
– Chrońcie mnie bogowie! – Malutki dżinn aż się zatrząsł. – Co też, panie, szybciej się utopię niż odejdę od ciebie! On z pewnością będzie mnie torturował, aż... będzie mnie wiecznie torturował!
– Oj, tak, tak – życzliwie przytaknął mag. Całkiem zagubiona Vanessa prowadziła samochód, starając się zgadnąć, za co też Wielki Chan tak znienawidził tę kruszynę, że aż gotów był poświęcić całą wieczność, byleby tylko udręczyć go jak należy? I dlaczego nie może zrobić tego teraz – czyżby Kreol był silniejszy od władcy dżinnów?
Nieoczekiwanie mag pociągnął nosem jakby coś obwąchiwał. Van także powąchała powietrze, ale nie wyczuła nic poza zapachem benzyny. Jej toyota dawno już wymagała remontu – należało załatać chłodnicę i naprawić jeszcze kilka drobiazgów, ale cały czas brakowało na to czasu.
– Zatrzymaj się tutaj! – ostrym tonem zażądał Kreol.
Vanessa zdziwiła się, ale mimo wszystko nacisnęła hamulec. Po kilku nieudanych próbach Kreol w końcu uporał się z otwarciem drzwi i stanął na chodniku. Hubaksis zmniejszył się do rozmiarów muchy i skoczył w ślad za nim.
– Czuję magię! – ochrypłym głosem poinformował mag, cały czas węsząc wokół. – Pierwszy raz od przebudzenia czuję cudzą magię! Stamtąd!
Wskazał na niewielki sklepik ze starociami. Vanessa wzruszyła ramionami, pisnęła pilotem, zamykając samochód i ruszyła w ślad za Kreolem. Wcale nie uśmiechało jej się zostawić maga samego na środku ulicy.
– W czym mogę pomóc, madame? – Właściciel sklepu nadszedł, słysząc dźwięk dzwonka nad drzwiami i rozpłynął się w przesłodzonym uśmiechu.
Kreol z pożądaniem oglądał wystawę, nie przestając przy tym wietrzyć. Raczej nie można było od niego oczekiwać pomocy.
– Sama nie wiem... – niezgrabnie plątała się Van. – A nie ma pan czasem czegoś takiego... nie wiem jak to powiedzieć... magicznego?
Sprzedawca uśmiechnął się ze zrozumieniem. Najwyraźniej był przyzwyczajony do różnych dziwaków.
– Madame – przysunął się do niej bliżej – muszę powiedzieć, że mamy dużo z tego, czego pani potrzeba. To jest, na przykład... – pochylił się nad jednym z pudełek i wyjął coś podobnego do wysuszonego korzenia – najprawdziwsza mandragora. Jest w stanie wyleczyć prawie wszystkie choroby, a także – mrugnął frywolnie – znacznie zwiększyć męską potencję. Czy to panią interesuje?
– Mówi, że to mandragora – przetłumaczyła Vanessa Kreolowi. – Czy to prawda?
Mag rzucił krótkie spojrzenie na korzonek i pogardliwie fuknął.
– To wysuszona łodyga bylicy. Nawet nie jest podobna do mandragory. W tym śmieciu nie ma za grosz magii.
– Mój znajomy mówi, że to bylica – przetłumaczyła Vanessa ze śmiechem.
– Zapewniam, madame, że to najprawdziwsza mandragora! – oburzył się sprzedawca. – Czyżbym miał panią oszukać z powodu jakiś głupich sześćdziesięciu dolarów?
– Tu jest! – zawołał podekscytowany Kreol, ryjący w skrzynce z tanimi ozdobami. – Kup to, kobieto! Zapłać każdą cenę, to jest tego warte!
Mówił oczywiście po sumeryjsku, ale sprzedawcy wystarczył sam ton głosu, którym wypowiedziano te słowa. Jego oczka od razu zabłysły, a wewnętrzna kasa nerwowo zabrzęczała.
– Ile kosztuje ta rzecz? – zapytała Vanessa, ciągle jeszcze z powątpiewaniem. Można ją zrozumieć, jeśli wziąć pod uwagę, że znaleziony przez Kreola przedmiot był tylko pozieleniałym ze starości amuletem na łańcuszku. Wykonanym chyba z brązu. Widać było na nim jakieś zygzaki, ale nawet doświadczony kryptograf nie podjąłby się odgadnąć, co oznaczają. Był jeszcze spiralny wzór na odwrocie, też całkiem nieciekawy.
– Oooo, madame! – Sprzedawca przewrócił oczami, jakby przyszło mu sprzedać ukochanego syna. – Pani przyjaciel znalazł jeden z najcenniejszych skarbów w mojej kolekcji! To starożytny talizman hinduskich fakirów, zdolny chronić przed nieszczęściem, a także... – znowu frywolnie mrugnął – zwiększyć męską potencję...
– To antykwariat czy sex shop? – zapytała Vanessa z obrzydzeniem. – Pytam się, ile to kosztuje?
– Jest bezcenny, madame, bezcenny! Tylko dla pani, tylko dla pani, mogę odstąpić go za... powiedzmy... za pięćset dolarów.
– Co?!!! – wrzasnęła Van ze złością. – Pięćset?! W cenniku jest napisane: pięćdziesiąt!
– To niemożliwe! – Oburzony sprzedawca aż syknął. – Niemożliwe! Niech no spojrzę... ach, o to chodzi! To mój synek, mały łobuz, zamazał jedno zero jakimś świństwem. Dzieci, dzieci... Nic się nie stało, zaraz je dopiszę... To co, bierze pani czy nie? Proszę się szybko decydować, za kilka minut zamykam.
Vanessa bezsilnie opuściła ręce. Zupełnie nie miała ochoty dać takiej sumy za jakiś głupi talizman. Gdyby miała przy sobie odznakę i pistolet, z pewnością nie wytrzymałaby i aresztowała oszusta.
– Widzisz, co narobiłeś! – wyszeptała po sumeryjsku do Kreola. – Gdybyś się tak głośno nie cieszył, sprzedałby nam to za pięćdziesiąt! Może nawet wytargowałabym za połowę tego!
– Mmm... tak. – Kreol podrapał łysinę. Od razu zrobiło mu się wstyd – mag nienawidził przepłacać na straganach. – Zapytaj go, czy nie zechce się zamienić?
– A na co? – zdziwiła się Van. – Tylko nie mów, że oddasz w zamian swojego Świętego Graala!
– Ani myślę! – zapewnił mag. – Niewolniku, stwórz w mojej lewej kieszeni twardą iluzję złotego pierścienia z brylantem.
– Słucham, panie – pisnął nie wiadomo skąd Hubaksis.
Gdy Kreol wyjął rękę z kieszeni, błyszczał w niej wspaniały pierścień. Nawet królowa angielska nie powstydziłaby się ozdobić takim swój palec. Nie ma nawet co wspominać, jak na ten widok sprzedawca-krętacz wybałuszył oczy.
Wyciągnął spod stołu szkło powiększające, sprawnie obejrzał kamień, spróbował ugryźć metal, o mało nie łamiąc przy tym górnego siekacza, a potem prędko podetknął Vanessie brązowy medalion.
– Zgoda! – wykrzyknął szybko. – Zabierajcie swój zakup, madame, i proszę wyjść jak najszybciej! Już zamykam... Pora na kolację... spać... wziąć lekarstwa... Do widzenia, madame, zapraszam ponownie!
Dosłownie wypchnął Vanessę i Kreola ze sklepu i od razu zamknął drzwi na zasuwę. Za szybą zakołysała się wywieszka „zamknięte”.
– A co on tak? – Mag podniósł brwi.
– Boi się, że się rozmyślimy – zachichotała Van. – Fajny był pierścionek, trochę nawet szkoda...
– Nie ma co żałować – krótko powiedział mag, wsiadając do toyoty. – Uruchom swój rydwan, bo obawiam się, że to on się zaraz rozmyśli.
– Dlaczego? – zainteresowała się wesoło. – Nawet jeśli brylant był fałszywy, taki pierścionek i tak jest wart więcej niż ten drobiazg.
– Widzisz, kobieto – Kreol rozciągnął usta w uśmiechu – mój niewolnik jest bardzo małym dżinnem, a twarde iluzje są znacznie trudniejsze od bezcielesnych. Ten pierścień będzie istniał pięć minut, nie dłużej. Myślę, że nasz nowy znajomy już stał się świadkiem tego, jak pierścień rozpłynął się w powietrzu.
– To nie moja wina – ze skruchą powiedział dżinn. – Przecież tyle ci wystarczyło, panie?
Vanessa oparła się czołem o kierownicę i wybuchnęła bezdźwięcznym śmiechem. Oczywiście, dopiero co stała się współuczestnikiem oszustwa, ale myśl o tym, że naciągacz sam został naciągnięty i do tego tak sprytnie, sprawiła jej wielką przyjemność.
– A mimo wszystko, co w tej rzeczy jest takiego nadzwyczajnego? – zapytała w końcu z zainteresowaniem. – Dla mnie to po prostu tania biżuteria, w każdym śmietniku można znaleźć ładniejszą...
– Jeśli znajdziesz jakieś ustronne miejsce, pokażę ci, do czego jest zdolny nasz nabytek – obiecał Kreol.
Vanessa poczuła ciekawość. Skręciła w odludną uliczkę i zatrzymała się w mrocznym zaułku między dwoma domami. Nikt tu nie pojawiał się częściej niż raz – dwa razy w ciągu dnia.
Kreol wyszedł z samochodu, rozejrzał się dookoła, szczególnie długo zatrzymał wzrok na stercie śmieci wysypujących się z przewróconego pojemnika i wyraźnie powiedział:
– Sługo, ukaż się!
Kilka metrów od niego, wprost z powietrza zmaterializowała się figura podobna do rozczochranego nastolatka, z tym że w całości wyrzeźbionego z kryształu. Widać było przez niego przedmioty i wyglądał na pozbawionego życia. Oczy miał smutne, zgaszone.
– Kto to? – szeptem zapytała Vanessa, na wszelki wypadek chowając się za plecami Kreola.
– Magiczny Sługa – odpowiedział mag. – Stworzony przez magię. Zazwyczaj jest niewidoczny. Nie ma uczuć, ani pragnień, ani nawet myśli. Umie tylko spełniać rozkazy. Rozkazy tego, kto nosi ten amulet. – Kreol uśmiechnął się złośliwie.
– Nieźle! – zgodziła się Vanessa. – A co on może?
– No, nie tak już wiele – przyznał Kreol. – Nie więcej, niż dobry robotnik. Uszyć ubranie, zrobić meble, zbudować dom...
– Nooooooooo – rozczarowała się Vanessa. – To oczywiście nieźle, ale...
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków, kobieto – uśmiechnął się Kreol. – Najpierw popatrz sama. Sługo, sprzątnij te śmieci!
Magiczny Sługa zniknął w mgnieniu oka. Kontener błyskawicznie stanął na miejscu, a rozrzucone dookoła śmieci same zaczęły się zbierać i wpadać do wewnątrz. Wszystko działo się w takim tempie, że Vanessa nie mogła nadążyć wzrokiem za latającymi papierami i ogryzkami. Nie minęło nawet dwadzieścia sekund, a wszystko dookoła wręcz błyszczało, jakby przed chwilą przeszła tędy brygada stróżów. Van westchnęła z podziwem.
– Robi wrażenie...!
– Porusza się sto razy szybciej niż zwykły człowiek, a do tego ma wszystkie narzędzia niezbędne do wykonania dowolnej pracy. – Mag uniósł palec. – Pracuje za setkę robotników, a przy tym nie je i nie śpi.
– A samochód może naprawić? – zainteresowała się Vanessa.
– Samochód? – zamyślił się mag. – Nie wiem... Oczywiście, Magiczny Sługa umie dużo, ale przecież jest bardzo, bardzo stary... Widzisz, tu na odwrocie jest napis w języku, który był starożytny już za moich czasów.
– I co, każdy może założyć tę błyskotkę i wydawać rozkazy temu chłopakowi?
– Oczywiście. – Wzruszył ramionami Kreol. – Chcesz spróbować?
– Mogę? – ucieszyła się Vanessa.
– Proszę bardzo, dlaczego by nie...
Mag zdjął amulet i własnoręcznie włożył go na szyję dziewczyny. Zimny łańcuch przyjemnie chłodził skórę, a sam amulet prawie nic nie ważył, jakby podlegał Zaklęciu Ulżenia.
– No dalej, Van, rozkaż mu coś – rozległ się głos Hubaksisa.
– Zaraz... zaraz... niech to diabli porwą, nic mi nie przychodzi do głowy...
Vanessa rozejrzała się dookoła. Na ziemi nie znalazła nic odpowiedniego.
– No? – Kreol uniósł brwi.
– No poczekaj żesz... – Van zagryzła wargi.
– Rozkaż mu rozłożyć śmieci tak, jak leżały przedtem... – zjadliwie poradził dżinn.
– Odczep się! Stop, przypomniałam sobie!
Vanessa wyjęła z torby przypadkowo zabraną pomarańczę i uniosła wysoko przed sobą, jakby chciała nią nakarmić niewidzialnego słonia.
– Zupełnie nie umiem ich obierać, zawsze się opryskam sokiem – rzekła konfidencjonalnym szeptem. – Ej, ty tam, obierz pomarańczę!
Nic się nie wydarzyło.
– Coś się zepsuło?
– Po prostu zapomniałaś dodać: „sługo” – burknął mag. – Słowo-klucz. Jak inaczej ma zrozumieć, że zwracasz się do niego, a nie do kogoś innego?
– Tak? Dobrze... Sługo, obierz pomarańczę!
W następnej sekundzie skórka z prędkością błyskawicy odpadła z owocu i wylądowała na dłoni Vanessy. Na słodkim miąższu nie zostało ani śladu skórki.
– Nieźle – oceniła, dzieląc pomarańczę na trzy równe części. – Tylko po co oddał mi skórkę? Mógł ją wyrzucić, czy on jest całkiem tępy?
– Oczywiście. – Mag kiwnął głową. – Wypełnia rozkazy i nic więcej. I dobrze, że jest całkiem pozbawiony rozumu.
– Dlaczego?
– Dlatego, że Magiczny Sługa obdarzony rozumem wcześniej czy później poczuje się zmęczony swoją sytuacją. W rezultacie nieunikniony jest bunt. Znam co najmniej trzy przypadki, gdy taki właśnie sługa zabił swego pana.
Vanessa o mało nie udławiła się pomarańczą. Pospiesznie zdjęła z szyi łańcuszek i oddała amulet Kreolowi. Nieporuszony, założył go z powrotem, obok swojego starego amuletu ochronnego i dodał:
– Ale tego nie ma się co bać. Oczywiście, jeśli wydam mu rozkaz, aby cię zabił, wypełni go co do joty, ale równie dobrze można bać się kuchennego noża. Chociaż nie, nie mam racji. Nawet mniej. Magiczny Sługa nie może zrobić krzywdy swemu panu – to część jego życiowego credo.
– W takim razie jak mogli się buntować? – podejrzliwie zapytała Vanessa.
– Zwykła sprawa. Niedoróbka w zaklęciu. Większość magów obdarza takich magicznych służących chęcią do pracy. Miłość do pracy, rozumiesz?
– Czyli robią z nich pracoholików? – Kiwnęła głową Van. – I co w tym złego?
– Sługa stopniowo staje się coraz bardziej samodzielny. Zaczyna domagać się od pana pracy – najpierw nieśmiało, a potem coraz natarczywiej. Z czasem dochodzi do tego, że grozi zabiciem maga, jeśli nie dostanie kolejnego rozkazu.
– A niech to, czegoś takiego nie wymyśliły nawet nasze związki zawodowe! – mruknęła Vanessa. – I co, zabijają?
– Rzadko. Większość magów stosuje w takim przypadku zwyczajną pułapkę – nakazują słudze zrobić coś niewykonalnego. Na przykład ukręcić bicz z piasku, albo wyczerpać morze łyżką. Zajmuje to temu stworzeniu nieokreślony czas.
– Czasami dają im jeszcze magiczną siłę – dodał Hubaksis. – Znałem kiedyś jednego maga, władającego takim sługą. Nazywał go „To, Nie Wiadomo Co”.
– Wydaje mi się, że w dzieciństwie czytałam podobną bajkę... – zamyśliła się Van.
Wróciwszy do domu, Kreol przede wszystkim zajął się amuletem Sługi, sprawdzając, czy nie ma w nim ukrytej pułapki. Dokładniej rzecz ujmując, sprawdzał wszystkie możliwe wbudowane świństwa. Przy okazji poinformował ściany, że w przypadkowo znalezionym amulecie może siedzieć wszystko, co tylko komu przyjdzie do głowy, nawet jeszcze jeden demon – tyle, że wrogi.
Ściany – dlatego, że Vanessa i Hubaksis nie wyrazili chęci przyglądania się jego pracy. Woleli oglądać telewizję. Oczywiście Kreol okropnie się obraził, ale nikt na to nie zwrócił uwagi.
– Prawdziwych mistrzów nie cenią nigdzie – burczał półgłosem. – Ani tutaj, ani w Sumerze...
Mamrotał, ale tak, żeby słyszano go w drugim pokoju. Nawet otworzył szerzej drzwi, żeby wszyscy dookoła wiedzieli, jaki jest niezadowolony. Van natychmiast pogłośniła dźwięk w telewizorze.
– Mimo wszystko nie rozumiem – nachmurzył jedyne oko Hubaksis, tępo wpatrując się w ekran. Nie rozumiał ani słowa, ale mimo to oglądał. – Jeśli ten człowiek poprawnie odpowie na pytanie, to dostanie pieniądze?
– Aha. – Vanessa obojętnie przytaknęła. – Dwadzieścia dolarów. Jeśli jeszcze raz odpowie – dostanie więcej.
– A jeśli źle odpowie? Zabiją go? – zapytał dżinn z wyraźną nadzieją.
– Oczywiście, że nie. Po prostu nie dostanie nagrody.
– Nawet nie obiją go pałkami?
– Nie obiją.
– Nawet nie wbiją gwoździa w plecy?
– Ależ masz fantazję... – Vanessa z wyrzutem pokręciła głową.
– To co w tym jest ciekawego? – Hubaksis był szczerze rozczarowany. – Pokaż lepiej walkę gladiatorów.
Vanessa też niezbyt lubiła te wszystkie intelektualne widowiska, dlatego bez specjalnych sprzeciwów zaczęła przerzucać kanały, szukając czegoś, co mogłoby być odpowiednikiem walki gladiatorów. Poszczęściło jej się – już przy piątej próbie trafiła na wrestling. Hubaksis natychmiast się zainteresował.
– To gladiatorzy?
– Tak.
– A dlaczego są bez broni?
– Bo to tacy gladiatorzy! – z rozdrażnieniem odpowiedziała Van.
– Bójka na pięści to zajęcie dla tłuszczy – natychmiast zawyrokował dżinn. Patrzył jeszcze przez kilka sekund, a potem zawołał ze wzburzeniem: – Przecież to nie jest prawdziwa walka! Wszystko jest ustawione! Patrz, patrz, ten uderzył tamtego stołkiem, a nawet żeber mu nie złamał! Tak się nie zdarza!
– A może jest osłonięty tarczą siłową? – odezwał się Kreol, który wszystko doskonale słyszał. – Pamiętam, kiedy byłem jeszcze czeladnikiem, zarabiałem, pomagając najemnikom wygrywać pojedynki... Zawiniesz takiego w magiczny kokon i można go okładać czymkolwiek, nawet świątynią Enlila...
– Nie, panie, gdybyś sam zobaczył, nie mówiłbyś takich rzeczy! – zdecydowanie zaprzeczył Hubaksis. – Wyraźnie nie uderzył z całej siły! Wszystko jest ustawione, na pewno! W tym świecie nawet gladiatorzy są niepełnowartościowi!
Vanessa z niezadowoleniem wydęła wargi. Jej też nie podobał się wrestling, ale jakim prawem ten beznogi krasnal narzeka na coś, o czym nie ma pojęcia?
W tym czasie Kreol zakończył pracę nad amuletem. Nie znalazł w nim nic podejrzanego, ale nie rozwiało to wszystkich jego wątpliwości. Aby ostatecznie się uspokoić, postanowił zastosować najcięższą broń – jednego ze swych osobistych demonów. Mag szybkim ruchem musnął rytualnym nożem nadgarstek tak, aby krew kapnęła do podstawionej czary i ściszonym głosem wymamrotał:
– Twoim imieniem i swoją krwią przywołuję cię, Skaramachu. Przybądź i powiedz mi wszystko, co pragnę wiedzieć, przyzywam cię imieniem Marduka i jego pięćdziesięciu wcieleń. Przyjdź, skosztuj mojej krwi oddanej dobrowolnie.
Skaramach nie należał do legionu Eligora, a więc nie dotyczyła go umowa zawarta przez Kreola w zamierzchłych czasach. Dlatego mag musiał zapłacić – bezpłatnie demon nie pracował. Przy czym kilka kropli krwi nie było zbyt wygórowaną zapłatą, a znosić ból Kreol nauczył się w wieku piętnastu lat. Jego pierwszy nauczyciel był urodzonym sadystą i często zabawiał się, odcinając uczniom kończyny i przywracając je potem na miejsce. Tych, którzy w czasie „operacji” krzyczeli z bólu, bił do nieprzytomności posochem. Odlanym z czystego brązu.
Skaramach nie ociągał się. Pojawił się jakby znikąd i zawisł w powietrzu na wysokości brzucha Kreola – szarobury stwór wielkości ludzkiej głowy, podobny do nieprawdopodobnie otyłego pająka. Miał osiem pajęczych nóg wystających z porośniętego sierścią tułowia, na grzbiecie sterczało mu kilka długich i cienkich „wąsików”, a głowa przypominała łeb żuka, choć z paszczą bestii.
Ten niewielki demon był zazwyczaj wykorzystywany właśnie do sprawdzania, czy w przedmiotach lub miejscach nie kryją się jakieś niebezpieczne paskudztwa, ale można było go wykorzystać także w inny sposób. Na przykład, można było mu rozkazać, aby kogoś zabił. Kreol nieoczekiwanie poczuł palenie w piersiach – ochronny amulet prawie krzyczał, ostrzegając o niebezpieczeństwie.
– Co to znaczy, pomiocie Lengu?! – Mag groźnie popatrzył na Skaramacha.
Ale ten nie uznał za stosowane nawet się przywitać. Uważnie popatrzył na Kreola owadzimi oczami, a potem szybko otworzył pysk i wystrzelił cieniuchną pajęczynę. Pajęczyna ta mogła przeniknąć na wylot nawet najtwardsze metale, ale teraz haniebnie rozpłynęła się, pochłonięta przez zaklęcie Osobistej Ochrony. Jednakże tuż za nią pojawiła się następna, która zniszczyła kolejną Osobistą Ochronę. Trzecia pajęczyna przeszła przez Kreola jak przez masło, zostawiając po sobie maleńką dziurkę w prawym płucu i krótkotrwały ból.
Wszystko to trwało nie dłużej niż trzy sekundy. Kreol, który nie spodziewał się zdrady ze strony Skaramacha, wiernie służącego mu niejedno dziesięciolecie, w pierwszej chwili nie zadbał o ochronę. Ale już w następnej zareagował.
– Na łono Tiamat! – krzyknął, wzburzony, aktywizując jednocześnie dwa zaklęcia: Zbroję Marduka i Ognistą Kopię.
Zbroja Marduka służyła przede wszystkim do ochrony przed wrogimi demonami Lengu – była w stanie odbić znaczną część ich arsenału. Ognista Kopia natomiast... Wyobraźcie sobie bijący z ludzkiej dłoni słup ognia grubości męskiego ramienia, a będzie wiadomo, co magowie rozumieją pod pojęciem kopii.
Skaramach z nieludzką szybkością uchylił się przed Ognistą Kopią i uniósł się aż pod sufit. Kreol gniewnie zaryczał i rzucił w przeciwnika zaklęcie Paraliżu. Nie dało to jakiegoś specjalnego efektu – ten rodzaj Paraliżu świetnie działa na stałocieplnych, ale niestety Skaramach był prawie całkiem pozbawiony krwi.
Latający pająk złośliwie zarechotał i wystrzelił cały pęk pajęczyny, która przeniknęła przez meble i ściany, ale nie zostawiła nawet zadrapania na ciele sumeryjskiego maga. Jednakże Zbroja Marduka wyraźnie pobladła – żadne zaklęcie obronne nie może ochraniać swojego właściciela wiecznie. Niektóre działają tylko przez określony czas (zazwyczaj niezbyt długi), inne mogą pochłonąć lub odbić tylko określoną liczbę ciosów, inne bronią tylko przed czymś konkretnym, na przykład przed ogniem lub piorunem, jeszcze inne dają nieprzyjemne efekty uboczne. (Kokon Absolutnej Ochrony działa praktycznie wiecznie, ale mag chroniony tym zaklęciem praktycznie nie może nawet drgnąć, gdy więc niebezpieczeństwo nie mija, czarodziej po prostu dusi się wewnątrz własnej ochrony).
Kreol zrobił dziką akrobację, unikając kolejnej porcji demonicznej pajęczyny i szczupakiem skoczył w stronę łóżka, gdzie leżał magiczny łańcuch. Jednak Skaramach świetnie wiedział, co to jest (Kreol niejeden raz stosował łańcuch przeciwko niemu), dlatego błyskawicznie znalazł się między magiem a jego instrumentami, odstraszająco szczerząc kły. Kreol uderzył go Błyskawicą i w czasie, gdy demon wił się z bólu – przed Błyskawicą praktycznie nie da się uchylić, ale nie jest ona zbyt efektywna przeciwko demonom takim jak Skaramach – uderzył Rezonansem Dźwiękowym, który odrzucił potwora na ścianę.
– Aha! – wrzasnął mag, chwytając łańcuch. – Uważaj teraz, pomiocie Lengu!
– Co się tam u ciebie dzieje? – zawołała Vanessa, która dopiero teraz oderwała się od telewizora. Całkowicie nieprawdziwe, ale jednak efektowne walki „gladiatorów” tak wciągnęły ją i Hubaksisa, że zupełnie nie słyszeli odgłosów magicznej bitwy rozgrywającej się w sąsiednim pokoju.
– Won stąd! – krzyknął mag, kręcąc coraz szybciej łańcuchem nad głową.
Skaramach nie przestraszył się ani trochę. Przemieścił się nieco niżej i strzelił pajęczyną w brzuch Kreola. Zbroja Marduka odbiła i ten pocisk, ale zrobiła się taka blada, że każdy głupi by zrozumiał – jeszcze kilka uderzeń i całkiem się rozwieje. A Kreol, jak na złość, nie zachował prawie nic w zapasie – wykorzystał już niemal wszystkie zaklęcia, jakie umieścił w pamięci. Miał oczywiście na podorędziu jeszcze kilka drobiazgów, ale były w tej chwili zupełnie nieprzydatne.
Gdy Kreol wymachiwał łańcuchem, starając się choć raz trafić zbuntowanego demona, Vanessa zdążyła pobiec po pistolet. Tak się spieszyła, że po drodze poślizgnęła się, upadła i silnie stłukła kolano.
– Nie ruszaj się! – krzyknęła, celując w obrzydliwe stworzenie.
Skaramach nawet się nie obejrzał. Otworzył szerzej paszczę i strzelił takim pękiem pajęczyny, że starczyłoby na parę hipopotamów. W ostatniej chwili Kreol zdążył rzucić ostatnie zaklęcie, jakie mu jeszcze zostało – Ognistą Aurę, ale starczyło jej tylko na dwie trzecie pajęczyny. Większą część z tego, co przetrwało, pochłonęły żałosne resztki Zbroi Marduka, ale dwie albo trzy nici pajęczyny przeszyły na wylot brzuch Kreola.
Vanessa mimowolnie mrugnęła, wyobrażając sobie jak to musi boleć i, prawie nie celując, strzeliła.
– Aaaaa! – dziko zawył Kreol, padając na ścianę.
– Nie trafiłam? – wyszeptała przestraszona dziewczyna.
– Trafiłaś – wychrypiał mag, trzymając się za brzuch, z którego krew płynęła strumieniami. – Och, mój brzuch... Sijła chazir, med’aj tek-karrib...
– Van strzelaj, no strzelaj! – zawył Hubaksis. – Pan jest pusty, skończyły się wszystkie zaklęcia!
Vanessa posłusznie wystrzeliła jeszcze raz. Tym razem trafiła tam, gdzie celowała – Skaramach nigdy dotąd nie miał do czynienia z bronią palną i nie miał pojęcia, że pistolet może być równie niebezpieczny jak magia. Nawet przykład Kreola nie nauczył go ostrożności.
Przebity kulą na wylot, zapiszczał cienko i przewrócił się na bok. Dla demona jego rangi taka rana to drobiazg, mógł ją zaleczyć w ciągu kilku minut. Ale tego czasu w pełni wystarczyło Kreolowi, aby doczytać zaklęcie. Nadzwyczaj zabójcze zaklęcie – Kopię Marduka. Marduk to najbardziej wyklęte wśród demonów Lengu imię. Nikt inny nie wyrządził im tyle szkody, co ten mag-wojownik, który po śmierci stał się jednym z najsilniejszych bogów.
Pozbawiony oka i połowy łap Skaramach upadł na podłogę. Niewielki stwór wyglądał jak martwy, ale nadal mógł się bronić. Gdyby dano mu taką możliwość.
Jednakże Kreol, pokonując ból, wstał i z całej siły uderzył demona łańcuchem. Ten podskoczył jak piłka – na burym brzuchu pojawiła się jasnoczerwona pręga jak od oparzenia.
– Mów, robaku w łajnie Tiamat i jej wodza Kingu! – zaryczał Kreol, waląc go jeszcze raz. – Mów!
– Co mam powiedzieć? – wychrypiał Skaramach najczystszym sumeryjskim. Jego szczęki nie poruszały się, głos powstawał gdzieś w brzuchu.
– Dlaczego na mnie napadłeś, robaku?! Kto cię przekupił: Troy, Meszen’Ruz-ah?! Kto?!
– Mag... – z trudem wydusił z siebie pokaleczony demon. – Mag...
– Jaki mag?! No?! Niewolniku, podaj mi nóż!
– Teraz będą tortury... – zachichotał złośliwie dżinn.
– Przestań, ale już! – zdecydowanie wtrąciła Vanessa. – Jakie tortury?! Nie jesteście w Babilonie, to są Stany Zjednoczone! Żadnych tortur!
– To demon, demony można torturować – obraził się Hubaksis. – Powiedz jej, panie.
– Milcz, niewolniku – burknął Kreol. Przykucnął obok na wpół martwego Skaramacha i cichutko wyszeptał pochylając się nad nim: – Obiecuję, pomiocie Lengu, że jeśli nie powiesz, kto zapłacił za zdradę, wsadzę cię do klatki i będę męczyć tyle wieków, ile sam dam radę przeżyć – a zamierzam żyć długo.
– Troy... – wycharczał Skaramach. – Troy...
– Kiedy to było? Kiedy mu się sprzedałeś?
– Dawno... Bardzo dawno... Wiele wieków...
– Ale Troy nie żyje, ty płodzie Lengu! Czyżby umowa obowiązywała także po śmierci?!
– Troy... żyje...
– Troy żyje?! Jak?! Gdzie jest?!
– Nie wiem... Nic więcej... Wypuść mnie...
– Wypuścić cię? – zachichotał Kreol. – Wypuścić... Zupełnie oszalałeś, demonie! Jeszcze nie zwariowałem, żeby zostawiać żywych wrogów. Hej tam, niewolniku, pomóż mi...
Hubaksis świetnie wiedział, co ma robić. Kreol otoczył niezdolnego do najmniejszego nawet ruchu demona magicznym łańcuchem, a dżinn unosił się nad nim, tworząc w powietrzu iluzje wielu pieczęci – wszystkie miały tę samą postać: krwistoczerwony okrąg z poprzecznym pasem, ozdobiony falistymi liniami i krzywą swastyką w lewym rogu. Mag podniósł laskę i zaczął wymawiać straszne zaklęcie.
Wrzyj, wrzyj! Płoń, płoń!
Związuje cię! Związuję cię!
Oddaję cię Girze, Władcy Ognia!
Niech Wiecznie Płonący Girra da siłę moim rękom!
Niech Władca Ognia Gibil da siłę moim czarom
Utuk Chuł Ta Ardata!
Niech twe wnętrzności obrócą się w popiół!
Niech twe ciało obróci się w popiół!
Niech rozum twój obróci się w popiół!
Niech twoja dusza obróci się w popiół!
Płoń!
Wrzyj!
Nie ja, ale Marduk, syn Enki, nakazuje ci!
Kakkammu! Kanpa!
Pomiocie Mroku, wracaj tam, skąd przyszedłeś!
Pomiocie Mroku, zniknij w Chaosie, który istniał od
zarania dziejów!
Pomiocie Mroku, tak oto niszczę twoją dusze!
Z każdym słowem nad magicznym łańcuchem coraz wyżej unosiły się płomienie niebieskiego ognia, przybliżające się do uwięzionego demona. Skaramach żałośnie charczał, ale nie prosił o litość – gdyby w bitwie zwycięzcą okazał się nie sumeryjski mag, lecz on, też nie oszczędziłby Kreola.
Wraz z ostatnim słowem zaklęcia Skaramach ohydnie zawył i dosłownie rozsypał się w szary proch. Oszołomiona Vanessa patrzyła, jak gaśnie niebieski ogień, a Kreol podnosi rozpalony łańcuch, nie parząc się przy tym ani trochę.
– Troy żyje... – Zasmucony mag potarł podbródek. – Żyje... Na łono Tiamat, jak mu się udało?! Ile jeszcze moich demonów przekupił? Dobrze chociaż, że nie podlega mu legion Eligora... Ale teraz trzeba będzie pracować ostrożniej.
– Kim jest Troy? – Vanessa zażądała odpowiedzi.
– Przynajmniej nie wie, że zmartwychwstałem. Inaczej sam by zaatakował. Na razie wpadłem tylko do starej pułapki...
– Kim jest Troy?!
– Jak myślisz, niewolniku, jak mu się udało tyle przeżyć? Oczywiście, też mógł przespać te wszystkie lata, ale jeżeli nie... Arcymag nie jest w stanie przeżyć pięciu tysięcy lat... ale Pierwszy... brrrrrrr... Troy został Pierwszym Magiem?! Toż to mój najgorszy koszmar...
– Kim! Jest! Troy! – Vanessa leciwie mogła się powstrzymać, żeby nie uderzyć ignorującego ją, jakby specjalnie, Kreola.
– A ciebie warto by wyprawić w ślady Skaramacha, kobieto! – Kreol odwrócił się do niej gwałtownie.
Vanessa aż usta otwarła z oburzenia.
– Za co?!
– A za to... – zazgrzytał zębami mag, zdejmując koszulę. W jego brzuchu ziała taka dziura, że gdyby na jego miejscu był zwykły człowiek, dawno by się już wykrwawił. – Jeszcze trochę niżej i żegnaj nadziejo na potomka! Niewolniku, podaj mi nóż!
– Ja... ja nie chciałam. – Vanessa okropnie się przestraszyła. – Przecież cię uratowałam!
– Dlatego nie złoszczę się na ciebie – smętnie oświadczył Kreol. – Co za szalony świat – każdy głupek może wziąć taki amulet, jak twój...
– To się nazywa „pistolet”, panie – wysapał dżinn, dociągnąwszy w końcu na miejsce nóż dwa razy większy od niego samego.
– Co za różnica... Nie, trzeba nałożyć na siebie więcej zaklęć ochronnych. Twój świat jest jeszcze gorszy niż mój, a do tego okazało się, że Troy żyje.
– A więc nie jesteś na mnie zły? – ostrożnie upewniła się Vanessa, patrząc na zakrwawionego maga.
– Nie. Ale dziękować też nie będę. Zarobiłaś jeden punkt i jeden straciłaś. W sumie – zero.
– A w takim razie po co ci nóż?
Kreol ze złością zgrzytnął zębami i pokazał do czego potrzebny mu jest nóż – zaczął dłubać w ranie, wyjmując z niej kulę. Jeśli odczuwał ból, to nie pokazał tego po sobie. Wyjąwszy kulę, mag wyszeptał zaklęcie Uzdrowienia – rana po kuli zaczęła szybko się zmniejszać, aż całkiem znikła. Przy okazji wyleczony został cały brzuch – zrobił się różowy i gładki.
– A mimo wszystko – kim jest Troy? – Vanessa nie dawała za wygraną.
– Moim krewnym – niechętnie odpowiedział mag. – Hańba naszego rodu. Zdaje się, że jego pradziadek był bratem mojej babki... albo na odwrót – jego babka była siostrą mojego pradziadka...
– Nie pamiętasz nawet, kim jest dla ciebie? – zdziwiła się Van. – Kuzynem czy wujem?
– A co za różnica – parsknął Kreol lekceważąco. – Mam... miałem mnóstwo krewnych. Co prawda dalekich – bliskich nie. Matka umarła podczas porodu, a ojciec... Ojciec, moim zdaniem, przypominał sobie o moim istnieniu tylko wtedy, gdy nawinąłem mu się pod rękę. Urodziłem się, gdy miał już siedemdziesiątkę – też był magiem, a magowie starzeją się wolniej. Braci ani sióstr nie miałem, dzieci też nie.
– A żonę?
Kreol zrobił taką minę, że Vanessa od razu zrozumiała – należał do tych, których przyjęto nazywać zatwardziałymi kawalerami.
– Nie, trzeba szybko przenieść się do innego domu – zagryzł wargi Kreol. – Jeśli Troy żyje, trzeba przygotować się do obrony. Kingu go wie, gdzie teraz jest i ile sił zgromadził... Że też go nie dobiłem... Ten dom jest za duży – nie da się go otoczyć stałą tarczą. Za długo by to trwało. Szachszanor – mój stary pałac – woziłem się z nim prawie dwa lata... Chociaż wtedy byłem młodszy. Ale tak czy siak, potrzebne jest coś mniejszego. Troy się nie uspokoi...
– A dlaczego w ogóle chce cię zabić? Myślałam, że krewni powinni się kochać nawzajem – odezwała się Van.
Kreol i Hubaksis popatrzyli na siebie, a potem jednocześnie zachichotali. Śmiali się tak długo i głośno, że Vanessa na serio się obraziła.
– Mam z Troyem... stare porachunki – ugodowo odpowiedział Kreol, gdy w końcu opanował atak wesołości. – Jeszcze z czasów, gdy zajmowałem stanowisko Głównego Maga. Zawsze uważał, że to miejsce należy się jemu, a ja, sama rozumiesz, nie zgadzałem się z tym. Chociaż nie, kłamię, w rzeczywistości to zaczęło się znacznie dawniej...
– Czy to nie było wtedy, jak ty, panie... – wtrącił się Hubaksis.
– Milcz, niewolniku! – warknął mag. – To wszystko jest już tylko przeszłością! Wyrównaliśmy z Troyem rachunki i teraz to on jest mi winien dwa albo i trzy życia! Dlatego go zabiję – zakończył całkiem już spokojnie.
– Oczywiście, że zabijesz. Ale najpierw będziesz musiał doprowadzić do porządku mój pokój! – zażądała Van tonem nieznoszącym sprzeciwu. – I to szybko!
Wzywam cię i zaklinam, duchu Agaresie!
Vanessa weszła do pokoju, gdy mag kończył wymawiać zaklęcie. Tuż przed nim wisiał Hubaksis trzymający pieczęć Agaresa – mglisty dysk, na którym widoczne było coś podobnego do dzbanka ozdobionego krzyżem.
Powietrze zgęstniało i w pokoju pojawił się Agares – duży, barczysty demon z twarzą pokrytą bruzdami i zaskórnikami. W miejscu oczu miał dziury, w których płonął ogień, a zamiast rąk – łapy zakończone pazurami.
– Słucham, magu! – zagrzmiał demon. – Co rozkażesz?
– Naucz mnie i mojego dżinna języka, którym mówią w tym kraju – spokojnie rozkazał Kreol.
– W końcu się zdecydował – zawarczała Vanessa. – Mógł się go nauczyć jeszcze wczoraj. Pamiętaj, przed Louise musisz udawać. Powiedziałam jej, że nie mówisz po angielsku...
– Wykonać? – zasępił się demon, uważnie słuchając jej monologu.
– Wykonać, wykonać. – Van machnęła ręką. – Stop, zatrzymaj się! Wiesz co, realizatorze życzeń, naucz ich jeszcze chińskiego... tak na wszelki wypadek.
– Chwila, moment! – oburzył się Agares. – Zgodnie z umową mam obowiązek spełnić tylko jedno życzenie! Jedno! Mogę nauczyć języka, odszukać człowieka albo spowodować trzęsienie ziemi. Wybraliście naukę języka – wspaniale! Ale jeśli nauczę języka dwie osoby, to będą już dwa życzenia!
Kreol skrzywił się złośliwie i pokazał demonowi magiczny łańcuch.
– Nie, przecież nie odmawiam! – szybko poprawił się Agares. – Ale dwa języki i dwie osoby to aż cztery życzenia, a to już zdecydowanie za dużo! Znajcie miarę, ludzie!
Kreol trochę posapał, ale potem niechętnie kiwnął głową.
– Dobrze, tylko angielski. Ale obydwóch!
– Obydwóch, obydwóch... – Demon wyciągnął łapy w obronnym geście. – Czyli co, wykonać?
– Wykonuj!
– Ma być odmiana amerykańska! – znowu wtrąciła się Van. – Brakuje tylko, żeby zaczęli mówić z brytyjskim akcentem.
Kreol nie do końca zrozumiał, o czym ona mówi, ale w milczeniu skinął głową, zgadzając się na poprawkę.
– Wykonuję... poczekajcie chwilę... gotowe. Żegnajcie!
Agares znikł, a Vanessa sceptycznie popatrzyła na Kreola i Hubaksisa. Na pierwszy rzut oka nie było widać po nich żadnej różnicy.
– Powiedz coś – poleciła z powątpiewaniem.
– A co mam ci powiedzieć, kobieto? – zdenerwował się Kreol.
Van wprost emanowała radością. Słowa były niegrzeczne, ale wypowiedziane poprawną angielszczyzną. Wręcz wspaniałą, bez śladu obcego akcentu. Żaden Amerykanin nie byłby w stanie odróżnić maga od swoich rodaków.
– Chcę jeść! – oznajmił Kreol, otwierając drzwi do dużego pokoju.
– Ja też, panie, ja też – przyłączył się Hubaksis.
– Milcz, niewolniku. Ciebie nikt nie pyta. Kobieto, czy kolacja jest gotowa?
– Tak w ogóle to mam imię – sucho zauważyła Vanessa. – A kolacji nie ma. Nawet jeszcze nie zaczęłam szykować.
– Rozumiem. – Kreol kiwnął głową. Wbrew oczekiwaniom wyglądał na nadspodziewanie zadowolonego. – To nawet lepiej – wypróbujemy mojego nowego Sługę. I tak, Sługo, przygotuj kolację na trzy osoby i nakryj stół!
W stronę kuchni pomknął podmuch żywego wiatru, jedzenie zawirowało w powietrzu z ogromną prędkością, podzieliło się na kawałki, a potem znowu scaliło w nową kompozycję.
– Tak czy siak, trzeba będzie poczekać – z filozoficznym spokojem powiedziała Vanessa.
– A to niby dlaczego?
– A dlatego, że bez względu na to, jaki jest szybki, zupa nie ugotuje się od tego prędzej – uśmiechnęła się dziewczyna.
– Nie doceniasz mojego Sługi. – Kreol również rozciągnął wargi w uśmiechu. – Nie obowiązują go żadne ograniczenia.
Jakby na potwierdzenie jego słów, na stole zabrzęczały trzy talerze z czymś parującym. Wszyscy patrzyli na nie w milczeniu.
– Nie ma o czym gadać, szybko gotuje... – przerwał milczenie Hubaksis.
–...ale ma beznadziejnie przestarzałą książkę kucharską – podsumowała Vanessa. – Co to za packa?
W mętnym bulionie pływały jakieś listki, kawałki mięsa oraz słoniny, i jeszcze coś nieokreślonego. Potrawa wyglądała tak, jakby Sługa wziął to, co mu się nawinęło pod rękę, pokroił wszystko na kawałki i razem wrzucił do garnka. Najbardziej przypomniało to „irlandzki stew”* Jerome’a [*irish stew, gulasz irlandzki – odniesienie do książki „Trzech panów w łódce, nie licząc psa” J. K. Jerome’a w tłum. K. Piotrowskiego (przyp. tłum.)].
– Nie przypominam sobie, żeby w mojej lodówce było takie paskudztwo. – Van podejrzliwie powąchała danie. – Chociaż pachnie smakowicie...
– Niewolniku, skosztuj – zarządził Kreol.
– Dlaczego zawsze ja mam próbować? – oburzył się dżinn. – Niech ona spróbuje!
Wyglądał przy tym tak nieszczęśliwie, że Vanessie żal się zrobiło dżinna-kontraktora. Ostrożnie nabrała na łyżkę odrobinę tej brei i jeszcze ostrożniej podniosła ją do ust.
– Dziwne, ale smakuje znacznie lepiej niż wygląda – przyznała. – W konkursie kulinarnym nie miałoby szans, ale da się zjeść.
Kreol niechętnie spróbował i musiał potwierdzić ten osąd. Smak był daleki od ideału, ale nie można było powiedzieć, że jest zupełnie niedobry.
Hubaksis także postanowił spróbować. Ale nie zdążył – w zamku zazgrzytał klucz i do pokoju weszła Louise. Biedny dżinn nie miał innego wyjścia jak tylko zmniejszyć się do mikroskopijnych rozmiarów. A i tak o mało co nie został dostrzeżony.
– Witam wszystkich! – wesoło przywitała się Louise, zdejmując kurtkę. – Jecie kolację? O, dla mnie też nakryliście? Dziękuję.
Poczęstunek nieoczekiwanie przypadł Louise do gustu. Bardzo trudno byłoby wyjaśnić, dla kogo przeznaczony jest trzeci talerz, dlatego Kreol i Vanessa jednomyślnie udawali, że właśnie dla niej.
– Panie, ona zjada moją zupę! – rozległ się oburzony pisk w lewym uchu Kreola.
Mag tylko uśmiechnął się nieszczerze, grzebiąc w uchu małym palcem.
– Van, zrób coś! – Z kolei w uchu Vanessy rozległo się brzęczenie przypominające głos komara.
Dziewczyna udała, że chwilowo ogłuchła.
– A co tam słychać u was, w Tien-szan? – Louise zainteresowała się sytuacją międzynarodową.
– Nic ciekawego, życie toczy się powolutku... – wymijająco odpowiedział Kreol, starając się zgadnąć, gdzie znajduje się ten cały Tien-szan? Nazwa wydawała się znajoma, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją słyszał.
– O, pan mówi po angielsku? – zdziwiła się Louise. Pytanie na temat Tien-szan zadała odruchowo. – A pamiętam, że wczoraj nie rozumiał pan ani słowa. Jak udało się panu tak szybko nauczyć?
– Kurs przyspieszony... – odpowiedziała krótko Vanessa, rzucając wściekłe spojrzenie w stronę Kreola. Nieostrożny mag jednym zdaniem zniszczył całą legendę.
– Kurs przyspieszony? No tak... – Louise udawała, że wszystko rozumie, chociaż pełne zdziwienia oczy świadczyły o czymś odwrotnym.
Van patrzyła na nią niewinnie, jakby bawiły się, kto dłużej wytrzyma spojrzenie przeciwnika, nie odwracając wzroku. Za nic na świecie nie chciała się z nikim dzielić swoim własnym, osobistym magiem. Nawet z najlepszą przyjaciółką.
– Chcesz zagrać w „Monopol”? – zapytała Louise, ziewając dyskretnie, gdy już uporała się z zupą magicznego pochodzenia.
Vanessa, milcząc, pokręciła głową.
– A w „Twistera”? Vanessa znowu odmówiła.
– W takim razie, dobranoc.
Louise jeszcze raz podejrzliwie popatrzyła na zagadkowego znajomego przyjaciółki i znikła w sypialni. Vanessa pospiesznie wepchnęła maga do swojego pokoju. Louise najwyraźniej coś podejrzewała, tylko najprawdopodobniej skłaniała się do bardziej przyziemnej wersji wydarzeń.
Kreol westchnął ze zmęczenia i rozłożył na stoliku swój rękopis. Dzisiaj wykorzystał na pisanie każdą wolną chwilę i udało mu się zapełnić prawie czterdzieści stron. Jeśli wziąć pod uwagę format kartek i drobny charakter pisma maga, był to prawdziwy wyczyn.
– Jeśli chcesz pracować, idź do dużego pokoju – sennie burknęła Vanessa. – Nie lubię spać przy świetle.
– Ja też nie lubię – przytaknął Hubaksis. – Panie, zostaw mnie sam na sam z Van, dobrze?
– Idźże stąd! Casanovą jednooki! – obraziła się Vanessa. – Znajdź sobie kogoś swojego rozmiaru!
– Na przykład mysz – chrząknął Kreol. – Światło możesz zgasić, daj mi tylko minutę na zaklęcie Nocnego Wzroku.
Mag dokończył zaklęcie i wyłączył lampę samą siłą woli. Pisał teraz po ciemku.
– Tylko spróbuj mnie dotknąć, a zabiję... – zawarczała już prawie przez sen Vanessa, w nieoczekiwanym napadzie paranoi.
– Przecież on nie może! – nerwowo zachichotał Hubaksis. – Wszystko niżej pasa ma całkiem martwe! Oj, wybacz, panie!
Kreol zmierzył go ciężkim spojrzeniem. W ciemnościach źle było widać, ale sądząc z odgłosu, przyłożył dżinnowi łaską.
– Oj, znajdę czas by się uzdrowić, wtedy zobaczysz... – mętnie obiecał Kreol.
Po minucie Vanessa już spała.
– Panie, nadal chce mi się jeść – cichutko zachlipał Hubaksis, upewniwszy się, że Vanessa pogrążona jest w świecie snów.
– Wytrzymasz, niewolniku – posępnie odparł mag. – Wy, dżinny, możecie wytrzymać bez jedzenia dowolnie długo. Myślisz, że nie wiem?
– Tak, panie, ale to nie znaczy, że nam się to podoba – odparł niezadowolony Hubaksis. Ale więcej nie zabierał głosu. Ciszę przerywało tylko skrzypienie pióra.
Nowy dźwięk rozległ się dopiero o drugiej nad ranem. Louise obudziła się i poczuła, że chce się jej pić. A że nie miała zwyczaju trzymać nic do picia w sypialni, bardzo ostrożnie przekradła się do lodówki. Jako zawodowa policjantka, Vanessa zawsze tak samo reagowała na odgłos cudzych kroków w nocy – wyjmowała spod poduszki pistolet, wyskakiwała z łóżka i krzyczała: „Stój, bo strzelam!”. Czasem zdarzało jej się faktycznie strzelać. Co prawda zazwyczaj powstrzymywała się, ale po co igrać z losem? Dlatego Louise nauczyła się chodzić bardzo cicho.
Otwarła drzwi i zamarła ze zdziwienia jak żona Lota. W lodówce siedział skrzydlaty diabełek wielkości chomika i jakby nigdy nic energicznie zajadał parówkę dwa razy większą od niego. Louise powoli zamknęła oczy. Potem otwarła. Nic się nie zmieniło.
– Nie wolno otwierać drzwi bez pukania – pouczającym tonem oznajmił wstrętny liliput.
– Aaaaaaa... – wydusiła z siebie Louise.
– Najważniejsze: nie krzyczeć. Nie chcemy przecież nikogo obudzić? – rzekło paskudztwo ugodowo. – Najlepiej nie zwracaj na mnie uwagi. A w ogóle to mnie tu nie ma. Tylko ci się śnię.
Louise wolno zamknęła drzwi lodówki. Oparła się plecami o białą powierzchnię i przez kilka sekund stała bez ruchu. Potem odwróciła się i zdecydowanie szarpnęła za uchwyt.
Diabełka w środku już nie było. Została za to niedojedzona połówka parówki. Gdy się dobrze przyjrzeć, można by zauważyć ślady drobnych ząbków.
Louise dokładnie obejrzała parówkę. Zastanowiła się.
Potem ją zjadła.
Vanessa obudziła się, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Światło zalewało cały pokój, przypominając, że październik to nie grudzień, a Kalifornia to nie Alaska.
Kreol siedział na tym samym miejscu, w jakim zostawiła go wieczorem. Z jedną niewielką różnicą – teraz jego głowa leżała na książce, a oczy miał zamknięte. Wyglądało na to, że mag mimo wszystko przecenił swoje możliwości, gdy mówił, że teraz długo nie będzie potrzebował snu. Vanessa popatrzyła na niego z tkliwością, prawie tak, jak spoglądała na Fluffiego, gdy ten zmęczony zabawą pluszową myszą zasypiał na środku pokoju.
Skierowawszy spojrzenie ku dołowi zauważyła Hubaksisa. Nieznośny dżinn zignorował całą konspirację i ułożył się spać dziewczynie na brzuchu. Początkowo chciała go zrzucić na podłogę, ale śpiący dżinn wyglądał znacznie sympatyczniej niż wtedy, gdy latał i opowiadał nieprzyzwoite rzeczy. Vanessa postanowiła więc ulitować się nad bezczelnym stworzeniem.
Ale tak czy siak trzeba było wstać, więc ostrożnie wysunęła się spod kołdry starając się nie niepokoić drzemiącego błogo Hubaksisa. Ale i tak się obudził.
Nie zwracając uwagi na przecierającego oko dżinna, podeszła do Kreola i ostrożnie zajrzała mu przez ramię. Przez noc mag zapisał prawie sto stron. Vanessę po raz koleiny zadziwiła jego pracowitość. Może wykorzystywał jakąś magię?
Kreol usnął w połowie zdania. Na tej stronie nie było zawiłej abrakadabry, wszystkie słowa były zrozumiałe i Vanessa zaczęła z czytać z zainteresowaniem.
U góry stronicy widniał tytuł „Błyszczące Oko”. Pod nim Kreol umieścił rysunek – trzeba przyznać, całkiem niezły. Vanessa mimowolnie zaczęła zachwycać się piękną broszą, przypominającą kwiat ozdobiony dużym brylantem w środku i piętnastoma małymi dookoła. Najwyraźniej było to właśnie owo Błyszczące Oko.
Pod rysunkiem mag napisał taki oto tekst:
Jest jeszcze magiczny talizman, mający tak zadziwiające możliwości, że poruszają duszę i podgrzewają krew. Twórca tego cuda nadal mu nazwę Błyszczące Oko, w istocie jest to Oko, albowiem pozwala zobaczyć dalekie ziemie, a także przedmioty tak małe, że okiem nie da się ich dojrzeć. I przez ściany patrzeć też pozwala ten magiczny kamień i nawet dusze ludzkie można zobaczyć w takiej postaci, w jakiej stworzyli je bogowie. Ale najważniejsze jest to, że ma talizman jedną wyjąt...
Dalej tekst się urywał.
– Ciekawe? – chytrze zainteresował się Hubaksis, siadając Vanessie na ramieniu.
– Bardzo – odpowiedziała chłodno, poruszając ramieniem, aby strząsnąć natręta. – Ale myślałam, że w księgach zaklęć zapisuje się tylko zaklęcia.
– No co ty! – zaprzeczył dżinn wcale nieobrażony tym, że został zrzucony. – Popatrz, jaka jest duża i gruba! Wszystkie zaklęcia pana zajmą nie więcej niż jedną czwartą. Nie, magowie zapisują w swych księgach wszystko, co może okazać się przydatne. Różne śmiecie. Dalej napisze, gdzie tej broszki szukać i do czego służy. A jakże!
– Piękna rzecz... – powiedziała Vanessa w zamyśleniu, przyglądając się rysunkowi klejnotu.
– No pewnie! Pan szukał jej trzy lata, ale nie znalazł. Sądzę, że teraz na pewno nie znajdzie – tyle rzeczy mogło się wydarzyć przez te lata...
Vanessa bardzo ostrożnie wyciągnęła potworny tom spod Kreola. Znaczna część zapisanych stron zawierała bełkot zwany przez magów zaklęciami, ale były też całkiem zrozumiałe teksty. Na przykład o magicznych przedmiotach – czym są i jak można je wykorzystać. Były też opisy magicznych zwierząt i roślin, przepisy sporządzania wywarów, objaśnienia obrzędów i rytuałów, tablice astrologiczne – znacznie bardziej skomplikowane niż typowe bzdury o znakach zodiaku i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Kilka początkowych stron zajmował niezbyt zrozumiały tekst omawiający prawdopodobnie istotę magii jako nauki. Niestety, dla nieprzygotowanego czytelnika był to tylko odrażający galimatias, mimo że każde słowo z osobna było zrozumiałe.
– A co się stanie, jeśli przeczytam coś na głos? – w zamyśleniu zapytała Van, otwarłszy księgę na jednym z zaklęć. Był to „Rezonans Dźwiękowy”.
– Dokładnie nie wiem, ale myślę, że absolutnie nic. – Hubaksis wzruszył ramionami. – Przecież nie jesteś magiem.
– Ach, to tak? A jak długo trzeba się uczyć, żeby zostać magiem?
– Zależy kto. – Po raz drugi wzruszył ramionami dżinn. – Pan opowiadał, że został uczniem maga, gdy miał piętnaście lat, ale swój pierwszy czar rzucił, gdy miał siedemnaście. A pełnowartościowym magiem został koło trzydziestki. No a ja wstąpiłem do niego na służbę dwadzieścia lat później.
– Piętnaście lat nauki? – Vanessa zmarszczyła się. – Każdy najpierw dwa razy się zastanowi...
– To jest wcale niezły wynik – uświadomił ją Hubaksis. – Wielu i do czterdziestki pozostaje uczniami. A jeszcze inni starzeją się jako czeladnicy. Tu bez talentu nie da rady.
– A czy jest jakiś sposób, żeby sprawdzić, czy możesz... no, być magiem?
– Oczywiście, że jest! – fuknął Hubaksis. – U was, ludzi, prawdziwe magiczne zdolności trafiają się tak rzadko... Niewielkie skłonności – często, a prawdziwy dar ma... jeden na stu albo nawet rzadziej. Są jakieś sprawdziany. Inaczej trzeba by brać uczniów w ciemno, a jak wtedy można podjąć decyzję?
– I co to za sprawdzian? Mógłbyś mnie sprawdzić? – z zaciekawieniem zapytała Vanessa.
– Ja? Nieee, przecież nie jestem magiem. Zapytaj pana, gdy się zbudzi. Chociaż za mojej pamięci pan nigdy nie brał uczniów. Był co prawda jeden wyjątek, ale to się nie liczy... potem ci opowiem. Nie lubił odrywać się od pracy. Co by nie mówić, pan ma wielki dar – nawet bogowie nas szanowali! Raz, na przykład, Pani Inanna...
– No nie! – Van uśmiechnęła się nieznacznie. – Nie mogę uwierzyć, że on ma dziewięćdziesiąt lat! I to nie licząc tych tysiącleci.
– Dziewięćdziesiąt trzy i kilka miesięcy – sprecyzował Hubaksis. – Jak na człowieka, to imponujący wiek...
– Słuchaj Hubi, a ile ty masz lat? – nieoczekiwanie zainteresowała się Vanessa.
– Te pięć tysięcy też liczyć? – upewnił się dżinn z nadzieją.
– Nie, bez nich.
– Pięćdziesiąt sześć – westchnął Hubaksis.
Co?! – Brwi Van uniosły się mimowolnie. – Coś mało... Wychodzi na to, że wstąpiłeś na służbę, gdy miałeś tylko trzynaście? – policzyła szybciutko. – Hubi, to znaczy, że jesteś tylko podrostkiem? No, przynajmniej jak na dżinna? To wiele wyjaśnia...
– Przecież nie rodzimy się starzy! – ponownie westchnął Hubaksis.
Kreol zaczął się budzić. Uniósł głowę, pomacał rękami blat stołu i podskoczył jak oparzony.
– Gdzie jest moja księga?! – zaryczał wściekle. – Złodzieje!!! Rozszarpię!!! Potnę na kawałki!!! Obudziło się we mnie zwierzę!
– Chyba chomik – sarkastycznie zauważyła Vanessa. – Uspokój się, masz tu swoją drogocenną księgę. Nikt jej nie ukradł.
Kreol wyrwał jej tom z rąk jak niemowlę smoczek i zaczął niezwykłe podejrzliwie wpatrywać się w Vanessę i Hubaksisa.
– Czyżbym zasnął? – spytał zażenowany. – O Isztar, nie zauważyłem, kiedy to się stało... Sługo, przynieś wody!
W jednej chwili zrodził się wiatr, który przemknął przez pokój i natychmiast wrócił z filiżanką wody. Była to filiżanka do kawy, ale Kreol nie wiedział nawet, co to jest kawa.
– Ufff! – sapnął, gdy skończył pić. – Najwidoczniej pomyliłem się... Z czego jest zrobione to naczynie?
– Z arcopalu – odpowiedziała Vanessa.
– Co to jest arcopalu? Chociaż, co za różnica? I tak nie rozumiem... Myślałem, że wyspałem się na kilka wieków na zapas...
– Jeszcze nikomu nie udało się wyspać na zapas – pobłażliwie powiedziała Van. – Trzeba znać neurologię.
– Kto to jest Neurologia i dlaczego mam się z nią znać? – Kreol łypnął na nią podejrzliwie. – Bogowie, jestem całkiem rozbity... Do tego zaczynam chyba nie najlepiej pachnieć. Sługo, nanoś wody i... mam nadzieję, że masz wannę, kobieto?
– Oczywiście, że mam – przytaknęła Van. – Ale możesz nie trudzić swojego głupka, poradzimy sobie bez niego.
– A, już nanosiliście... – Kreol wyciągnął fałszywy wniosek. – Gdzie ona jest?
Vanessa ciężko westchnęła i dosłownie za rączkę zaprowadziła Kreola do łazienki. Zasmucony Hubaksis leciał za nimi. Najprawdopodobniej mag już odwiedzał łazienkę. Tym niemniej wyraźnie nie miał pojęcia, jak tu wszystko działa. Przekonało o tym Vanessę jego pierwsze pytanie.
– A gdzie jest piec? – zapytał.
– Jaki znowu piec? – zdumiała się Vanessa.
– Jak to, jaki? Do podgrzewania wody, oczywiście – fuknął mag pogardliwie. – A przede wszystkim, gdzie jest woda?
Vanessa westchnęła ponownie. Sytuacja wyglądała gorzej, niż się jej wydawało.
W milczeniu odkręciła oba kurki i wsunęła pod strumień wody kościstą rękę Kreola. Ten ze zdziwieniem potrzymał ją w ciepłej wodzie i jego twarz rozjaśnił uśmiech.
– Wspaniale! – zawołał. – Przyszłość nie jest taka zła.
– Naciśniesz tę dźwignię, popłynie gorąca woda. Naciśniesz drugą – popłynie zimna – pokrótce objaśniła Vanessa. – Napełni się po brzegi – właź i myj się. Zrobić pianę?
– Ośmielę się przypomnieć, panie, że opowiadałem ci wczoraj o tym systemie – mruknął obrażony Hubaksis.
– Milcz, niewolniku – odpowiedział Kreol leniwie. – Kobieto, odwróć się, żebym mógł się rozebrać!
– I tak wszystko już widziałam! – fuknęła Van. – Pamiętasz, jak stałeś prawie goły w pokoju profesora? Już się napatrzyłam, starczy mi wrażeń do końca życia...
– Logiczne – musiał przyznać mag. – Mimo wszystko, odwróć się.
Vanessa, nie przestając ironicznie fukać, odwróciła się i poczekała, aż rozlegnie się plusk wody. Dopiero wtedy spojrzała na maga.
Kreol siedział zanurzony w wannie do pasa. Po zdjęciu ubrania znowu wyglądał jak nieboszczyk – twarz poprawił sobie jeszcze wczoraj, a brzuch – po niecelnym wystrzale Vanessy, ale pozostałymi kawałkami ciała nie miał czasu się zająć. Szczególnie kiepsko wyglądała pierś – skóra zetlała do tego stopnia, że przez dziury widać było żebra.
– Mój Boże! – westchnęła Van. – Zapomniałam jak okropnie wyglądasz! Musisz jak najszybciej coś z tym zrobić – co poniektóre trupy wyglądają lepiej!
– Właśnie taki miałem zamiar – uspokoił ją mag. – Sługo, przynieś magiczną księgę!
Włosy Vanessy rozsypały się, porwane podmuchem wiatru i po chwili magiczna księga zawisła tuż obok maga.
– Sługo, otwórz ją na zaklęciu Uzdrowienia i trzymaj przede mną! – nakazał Kreol.
Zaszeleściły stronice przewracane niewidzialną ręką i Kreol zaczął niezbyt głośno odczytywać niezrozumiałe słowa.
– Nie umiesz na pamięć? – Vanessa uniosła brwi.
– Nie umiem – odpowiedział mag uprzejmie, doczytawszy ostatnie słowo. – To co przeniosłem na papier, wywietrzało mi z głowy. Sam nie wiedziałem, że tak będzie.
Po umieszczeniu w pamięci pięciu zaklęć, Kreol aktywował je wszystkie naraz jednym ruchem ręki. Vanessa patrzyła zafascynowana, jak jego piersi, ręce i wszystko poniżej pokrywa się nową skórą, która natychmiast nabiera różowej barwy jak u noworodka. Co prawda, nie było na niej ani jednego włoska, jakby mag bardzo dokładnie ogolił całe ciało.
– Nieźle! – Pokiwała głową z szacunkiem. – Jeśli nawet nie znajdziesz innej pracy, możesz zarabiać miliony jako lekarz. A tak przy okazji, wyskoczyła mi krosta na ramieniu, możesz ją zlikwidować?
– Nic prostszego. – Kreol wzruszył ramionami. – Będę potrzebował wody, kociej sierści, garści jęczmienia, kilku ziaren fasoli i trochę próchna. Drzewo może być byle jakie, ale koniecznie zgniłe. Najlepsze jest z pieńka.
– Z tym możemy chwilowo poczekać. Myj się szybko i w ogóle doprowadź do porządku. Wkrótce mamy umówione spotkanie z agentem nieruchomości.
– Z kim? – odezwał się Hubaksis.
– Sprzedawcą domów!
– Słusznie – pochwalił dżinn. – Pan i ja potrzebujemy dużego domu.
– Tylko ma w nim być taka sama wanna – zażądał Kreol, ukończywszy jeszcze jedno Uzdrowienie. – A jeszcze lepiej – większa.
– Tak, w starym pałacu pan miał bardzo dużą wannę – konfidencjonalnym tonem obwieścił dżinn. – Mieściła się w niej nawet Wielka Gula, gdy odwiedzała naszą siedzibę.
– Milcz, niewolniku! – nieoczekiwanie wybuchnął mag. Momentalnie zaczerwienił się i wyglądał na strasznie speszonego. – Ciebie to nie dotyczy!
– Dobrze, nie będziemy ci przeszkadzać. – Van grzecznie wyszła z drzwi, łapiąc po drodze dżinna za skrzydło. Po powrocie do dużego pokoju natychmiast zapytała, skręcając się z ciekawości: – Kto to jest ta Gula?
– Wielka Gula! – Hubaksis z szacunkiem uniósł palec. – Jest w połowie boginią, a w połowie dżinniją. A do tego władczynią wszystkich ghuli i kutrubów! Najlepsza lekarka ze wszystkich, jakie znam.
– Była tak wysoka? – zdziwiła się Vanessa. Po tych wszystkich magach, dżinnach i demonach, bogini zaskoczyła ją tylko trochę.
– Oczywiście! – Hubaksis pokręcił palcem w okolicy skroni. – Znasz przecież nasz język! Co, twoim zdaniem, oznacza jej imię?
– „Gula”...? – zastanowiła się Van. – „Duża”?
– Właśnie! A „ghul” – „duży”.
– Ale jaka jest duża?
– Jak by ci tu powiedzieć... W twojej chacie na pewno by się nie zmieściła.
Za drzwiami rozległ się plusk i przekleństwa. Kreol starał się wyjść z wanny, ale kiepsko mu to szło. Być może kończyny nie słuchały go jeszcze jak należy, a być może w starożytnym Sumerze wanny były całkiem inne. W końcu jednak udało mu się wydostać.
– Sługo, weź ręcznik i wytrzyj mnie! – usłyszała Van. Mimowolnie parsknęła, słysząc ten okrzyk zdradzający prawdziwego sybarytę. Jednak po chwili władczy ton zmienił się w dziki wrzask i plugawe wyzwiska.
Drzwi otwarły się. Z łazienki powoli wyszedł Kreol, obwiązany byle jak wokół bioder ręcznikiem Louise. Vanessa pomyślała, że Louise na pewno zrobi awanturę, gdy odkryje, że ktoś wycierał się jej ręcznikiem. Jednak przestała się tym przejmować, gdy zobaczyła, w jakim stanie znajduje się mag.
Był całkowicie suchy, pod tym względem nie było się do czego przyczepić. Ani kropli wilgoci, nawet włosy wyglądały jakby wyszły spod suszarki. To znaczy – gdyby znajdowały się na miejscu. Za to skóra maga przedstawiała się tak, jakby ktoś przejechał po niej pilnikiem – czerwona i podrapana.
– Zupełnie zapomniałem, że on nie nadaje się do pomocy przy czynnościach osobistych – wyjęczał Kreol, patrząc z nienawiścią na wiszący na szyi amulet. – Czasami nadmierny pośpiech tylko szkodzi...
Vanessa przypomniała sobie, jak szybko wyciera się zwykły człowiek, pomnożyła to przez sto i przeraziła się. Nawet najdelikatniejszy ręcznik przeciągnięty po ciele z prędkością błyskawicy działa niczym papier ścierny.
– A niech to diabli, za godzinę mamy spotkanie z agentem! – Vanessa popatrzyła na zegarek. – Jak pojedziesz w takim stanie?
Kreol spojrzał na nią spod oka, coś cicho zamruczał i skóra natychmiast wróciła do pierwotnego stanu.
– A tak przy okazji – przypomniał sobie mag. – W nocy popracowałem trochę nad twoimi monetami. Jakby co, są na stole, możesz je zabrać.
Okazało się, że monety, o których mówił Kreol, pochodziły ze słoika z jednocentówkami. Vanessa zbierała je specjalnie do gry w lotto. Wszystko było z nimi w porządku poza tym, że ich wartość wzrosła kilkadziesiąt razy. Mówiąc krótko, Kreol zmienił garść drobniaków w garść złota.
Tak więc, panno Lee i panie... eeeee...
– Kreol – szybko podsunęła Van. – Laurence Kreol.
Nie miała pojęcia, skąd przyszło jej do głowy akurat imię Laurence. Ale magowi było najwyraźniej wszystko jedno. Nieporuszony dłubał w nosie, sceptycznie patrząc na agenta nieruchomości.
– Czy dobrze zrozumiałem, że chcecie państwo kupić willę na przedmieściach? – upewnił się agent na wszelki wypadek. – Panno Lee, mam na imię Mike.
– Dziękuję, przyjęłam do wiadomości – odpowiedziała Vanessa sucho. Ten typ zdecydowanie jej się nie podobał.
– Wybrałem kilka miejsc zgodnie z waszymi wymaganiami. – Mike zaprezentował kartkę z jakimiś zapiskami. – Jesteście pewni, że was na to stać?
– Jestem całkowicie pewna – odparła Van z kwaśnym uśmiechem.
Trzeba przyznać, że jeszcze przedwczoraj nie mogła pozwolić sobie na nic podobnego. Musiała wyczyścić konto ze wszystkich oszczędności, wziąć największy kredyt, jaki tylko bank zgodził się jej przyznać, zlikwidować fundusz emerytalny, a nawet zastawić samochód. Ale nie myślała o tym. Przez trzy lata gnieździła się w ciasnym mieszkanku wynajmowanym do spółki z przyjaciółką i teraz podjęła mocne postanowienie, że będzie mieszkać w luksusie. Mogła sobie na to pozwolić. Van pomacała kieszeń, w której leżało około trzydziestu dekagramów czystego złota najwyższej próby i ciepło spojrzała na Kreola. Tylko ta garść złota wystarczyła, żeby zapomnieć o kłopotach finansowych na jakieś pół roku, a przecież złotonośny mag mógł bez trudu zrobić więcej... i więcej, i więcej. Na chwilę Vanessą zawładnęła chciwość i dziewczyna przestraszyła się.
– I co sądzicie o tym? – zapytał Mike, oprowadzając ich po pierwszym z wybranych domów. – Mały, przytulny domek, świetnie się dla was nada...
– To prawda, że mały... – Vanessa zmarszczyła nos z dezaprobatą. – Tu jest tylko pięć pokoi!
– Proszę mi wybaczyć, panno Lee, ale ile osób będzie tu mieszkać? – Agent uniósł brwi.
– No ja, Kreol i... jeszcze jeden... człowiek.
– Tylko trzy? Wydaje mi się, że dla trzech osób pięć pokoi w zupełności wystarczy, nieprawdaż?
– Ja sam potrzebuję co najmniej pięciu – wtrącił się do rozmowy mag. – I jak najwięcej niewolników! Niewolnikami też handlujesz?
– Przepraszam... czym? – Mike wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
– On żartuje! – Vanessa wyszczerzyła zęby w nienaturalnym uśmiechu, ukradkiem szturchając maga łokciem w bok. – Taki żart, rozumie pan?
– Rozumiem... – Agent popatrzył na nią z dziwną miną. – No cóż, chodźmy obejrzeć kolejny dom.
Drugi dom niby był w porządku. Vanessa obejrzała go dokładnie i nie mogła się do niczego przyczepić. Za to Kreol rozglądał się spode łba i cały czas węszył.
– I jak?
– Zastanawiam się... – zaczęła Van.
– Nie nadaje się – przerwał jej mag.
– A to dlaczego, panie Kreol? – uprzejmie zapytał Mike.
– Za nowy. Nikt w nim jeszcze nie mieszkał.
– Tak, to prawda, chociaż... skąd pan to wie? – Agent nieco się zmieszał. – I od kiedy jest to wadą? Wydawało mi się, że na odwrót, jest to zaleta? – Zacisnął wargi. W ciągu siedmiu lat pracy przyzwyczaił się do różnych dziwaków, ale trzeba przyznać, że takiego widział po raz pierwszy.
– Nie ma w nim życiowej siły – oznajmił mag z wyższością, nie zastanawiając się nawet przez chwilę, jak dziwne mogą się wydać te słowa współczesnemu człowiekowi. – Trzeba go będzie od początku nacierać.
– Czym nacierać? – cierpliwie dociekał agent.
– Pokostem i szybkoschnącym lakierem! – wycedziła przez zęby Van. – Proszę posłuchać, Mike, ten dom nam nie pasuje, okej? Pański spis nie ogranicza się chyba do tych dwóch?
– No cóż, jak to się mówi: klient ma zawsze rację – westchnął Mike. – Jeśli nie odpowiada wam nowe budownictwo, zawiozę was do najstarszego domu z mojej listy...
Trzeba przyznać, że trzeci dom skojarzył się Vanessie z rezydencją rodziny Addamsów. Nie był aż tak okropny, ale coś w nim było niepokojącego. Miał dach kryty gontem, a jedno spojrzenie na jego zniszczone ściany powodowało mimowolne dreszcze. Za to Kreolowi spodobał się od razu.
– To jest to, czego potrzebujemy! – zakrzyknął, gdy tylko przekroczył próg. – Jest nawet skrzat!
Mike jeszcze raz westchnął. Widział niejednego świra, ale ten cały pan Kreol z pewnością powinien rozejrzeć się za dobrym psychiatrą. Ale kupujący jest zawsze kupującym, a pieniądze wariatów są tak samo dobre jak pieniądze normalnych.
– To co, finalizujemy zakup? – Zrobił słodkie oczy. – Możemy jeszcze dziś wszystko załatwić i najdalej za tydzień przeprowadzicie się do nowego domu...
– Nie – przerwał mu mag, kręcąc głową. – Wprowadzimy się od razu.
– Ale to niemożliwe... – zaczął wyjaśniać agent, lecz natychmiast zamilkł. Dawno już stracił nadzieję, że uda mu się sprzedać to ohydne domiszcze, a wariat taki jak ten może się w każdej chwili rozmyślić. – Chociaż... właściwie dlaczego nie? Gospodarze sprzedają go razem z meblami, sami nie pojawiali się tutaj co najmniej od pięciu lat, więc właściwie dlaczego by nie? Panno Lee, jeśli pani nie ma nic przeciwko, chciałbym omówić z panią szczegóły umowy.
– Chwileczkę – uśmiechnęła się Van przymilnie. – Zamienię tylko kilka słów z przyjacielem i jestem do pana dyspozycji.
Agent kiwnął głową i uprzejmie wyszedł na ulicę.
– Czyli tak – zdecydowanie powiedziała Vanessa. – Jadę załatwić formalności, potem pojadę do starego mieszkania po rzeczy...
– Może weźmiesz amulet Sługi? – zaproponował Kreol.
– Nie warto – odmówiła dziewczyna niechętnie. – Louise jest teraz w domu, może jej się to wydać podejrzane. Nie szkodzi, nie mam zbyt wielu rzeczy, dam sobie radę sama. A wy zostańcie, rozejrzyjcie się... Na pewno znajdziecie sobie jakieś zajęcie. Będę wieczorem. Cześć!
– Poczekaj – zatrzymał ją mag. – Nie potrzebujesz więcej złota?
– Złota? – ożywiła się Vanessa. – Jeszcze się pytasz?!
Kreol uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni klucz francuski. Vanessa od razu go poznała – leżał w schowku na drzwiach toyoty. Tylko przedtem był ze stali.
Zważyła go w ręce. Drogocenne narzędzie ważyło teraz około półtora kilograma, a to znaczyło, że jego wartość po prostu zwalała z nóg.
– Podoba się? – Mag zrobił zjadliwą minę.
– Jeszcze jak!
– To dobrze, bo złota więcej nie będzie.
– Jak to?! – krzyknęła Vanessa. – Dlaczego?
– Pan jest wyczerpany – zapiszczał Hubaksis. – Transmutacja Metali to trudny rytuał.
– Jednym słowem, przemiany chwilowo zostają zawieszone. – Wzruszył ramionami mag.
– Na długo? – Rozczarowana wydęła wargi.
– Zapytaj mnie znowu za jakieś siedem czy osiem dni – burknął Kreol. – No dobrze, możesz iść, nie zatrzymuję cię dłużej.
Vanessa odjechała kawałek od domu i obejrzała się. Kreol cały czas stał na ganku.
Vanessa załatwiła wszystkie sprawy w ciągu sześciu godzin. Wszystkie potrzebne dokumenty udało się podpisać fantastycznie szybko. Zdziwiło ją nawet, jak bardzo wszyscy w agencji chcą się rozstać z tym domem. I cena wydała się jej podejrzanie niska. Nie, nie narzekała, ale mimo wszystko było to nieco osobliwe.
Louise nie stwarzała żadnych problemów. Wyglądała nawet na zadowoloną z tego, że Vanessa wyprowadza się i mieszkanie pozostaje tylko dla niej. Pomogła nawet koleżance spakować rzeczy. Okazało się zresztą, że nie ma ich zbyt wiele: dwie walizki z ubraniami, jedna z książkami i rzeczami osobistymi.
Najwięcej czasu Vanessa spędziła u jubilera. Musiała przez okrągłą godzinę przekonywać sprzedawców, że te dziwne kawałki złota zdobyła całkowicie legalnie. Sama nie wiedziała, jak wyjaśnić nietypową formę i niewiarygodnie wysoką próbę, ale w końcu uwierzono jej. Złota odznaka, sterta jednocentówek oraz klucz francuski zostały zważone, wycenione i kupione. Vanessa wyszła z ulgą i podniesionym czołem. A w jej kieszeni spoczywał czek na fantastyczną kwotę. Do tej pory nigdy nie miała w ręku nawet dziesiątej części takiego bogactwa. Było tam niecałe czterysta tysięcy, ale niewiele brakowało do tej sumy.
Na tle zachodzącego słońca jej nowe miejsce zamieszkania wyglądało naprawdę okropnie i jeszcze bardziej przypominało zamek Draculi. Van zaparkowała i zauważyła mężczyznę leżącego w hamaku na sąsiedniej posesji. Postanowiła wykorzystać okazję i zapoznać się z nowym sąsiadem.
– Dzień dobry, jestem waszą nową sąsiadką! – przywitała się przez płot.
– Bardzo mi m-miło – przyjacielskim tonem odpowiedział sąsiad, podnosząc się z hamaka. – B-będzie pani mieszkać u Andersonów?
– Raczej nie, będę mieszkać w tamtym domu.
– Co?! – krzyknął mężczyzna. – Pani n-nie żartuje, p-prawda? Cz-czyżby kupiła p-pani stary dom K-Katzenjammera?! Do diabła, w k-końcu dobrze w-wy-mówiłem...
– Coś nie tak? – zachmurzyła się Vanessa. – Wydaje mi się, że to przepiękny dom i kupiliśmy go nadspodziewanie tanio...
– O-oczywiście, jestem pewien, że t-tak – zgodził się rozmówca. – A-ale i tak pani przepłaciła, jeśli dała za niego chociaż jednego dolara. W tym domu s-straszy!
Van zaklęła pod nosem w bezsilnej złości. W końcu zrozumiała, co ją niepokoiło cały czas. Przecież wiedziała świetnie, że bezpłatny ser bywa tylko w pułapce na myszy.
– A skąd pan wie? – zapytała sceptycznie. – Niby co, widuje się tam przezroczyste postacie noszące głowy pod pachą?
– N-nie, t-tam n-nigdy n-nikogo nie w-widzia-no – wyjąkał sąsiad, kręcąc głową. – Za to słyszano! M-mówią, że n-na strychu mieszka j-jakiś okropny potwór. Nocami chichocze i j-jęczy!
– A pan go słyszał?
– Słyszałem – przytaknął z powagą. – Gdy byłem jeszcze uczniakiem, założyliśmy się z kolegą, że przenocujemy tam. W domu Katzenjammera już wtedy nikt nie mieszkał. Okropność. A mój ojciec opowiadał, że kiedy sam b-był ch-chłopcem do domu dostał się w-włó-częga i w-wlazł na s-strych!
Mężczyzna zrobił wieloznaczną pauzę.
– I...? – Vanessa uniosła brew.
– Wyskoczył z d-domu jak oparzony – sąsiad zniżył głos. – T-ten ch-chłopak o-osiwiał w ciągu jednej n-nocy, a po t-trzech dniach umarł. N-nikomu n-nie opowiedział, co widział n-na strychu, a-ale to b-było c-coś strasznego! O-od t-tego czasu wejście n-na strych zamurowali, a-ale chichotanie i tak słychać.
Vanessa zagryzła wargi. Teraz było jasne, dlaczego agent podczas oprowadzania z takim uporem nalegał, żeby zostawić strych w spokoju. Twierdził, że zmurszała podłoga może być bardzo niebezpieczna.
Na ganek wyszła chuda kobieta o wąskiej twarzy przypominającej pyszczek myszy. Najwyraźniej paniusia słyszała całą rozmowę od pierwszego do ostatniego słowa, bo od razu rzuciła się na męża:
– Co ty tu straszysz tę biedną dziewczynę, ośle?! Znowu gadasz o tych swoich przywidzeniach?! Proszę pani – zwróciła się do Vanessy – proszę nie słuchać mojego głuptasa. Całkiem oszalał, cały czas tylko opowiada bzdury!
– N-nic p-podobnego! – wybuchnął mężczyzna. – To nie żadne bzdury! S-sam słyszałem. I chichot słyszałem, i jęki!
– O Boże! – klasnęła w ręce kobieta. – Co za głupoty! Słyszałeś, no i co z tego? Sto razy tłumaczyłam ci, głupku, że to po prostu sowy! Sama raz widziałam jak do środka przez okienko wlatywała sowa! Nie wiesz, że duchów nie ma?
– N-nieprawda, są! – upierał się mężczyzna.
– Bzdury! Pani nie wierzy chyba w duchy?
– Sama nie wiem... – zwątpiła Van. Przedtem nie wierzyła, ale ostatnimi czasy była gotowa uwierzyć we wszystko.
– Masz ci los, ona tak samo! To tylko stary, ponury dom, i tyle!
– T-tak, pewnie... To d-dlaczego wszyscy właściciele t-tak sz-szybko się wyprowadzali?
– Też mi zagadka! – fuknęła kobieta. – Właśnie dlatego! I nie tak znowu szybko. Ostatni właściciel zdążył doprowadzić elektryczność i założyć telefon. I nie waż się więcej straszyć sąsiadów takimi opowieściami!
Jeśli pani się boi, proszę przenocować u nas – zaproponowała uprzejmie.
– Nie. Dziękuję. – Vanessa uśmiechnęła się nieszczerze. – Mieszka ze mną mój... sama nie jestem na razie pewna, kim dla mnie jest, ale na pewno nie boi się duchów.
– Jak każdy normalny człowiek! – Kobieta pogardliwie popatrzyła na męża. – Oj, przecież jeszcze się nie przedstawiliśmy! Jestem Margaret, a mój strachliwy mąż to Cyryl.
– Vanessa. Vanessa Lee.
– Bardzo mi przyjemnie. – Margaret fałszywie uśmiechnęła się. – Pomóc pani wnieść rzeczy?
– Nie, dziękuję, sama dam radę. Mam tylko parę walizek.
– Jak pani sobie życzy. – Sąsiadka zagryzła wargi. Jasne było, że nie tyle chce pomóc nowej znajomej, co wetknąć nos w cudze sprawy. Van pomyślała, że należy zabronić Kreolowi czarowania na podwórku – ta paniusia z pewnością nie grzeszy nadmierną dyskrecją. A mąż jąkała też nie wygląda na lepszego.
W agencji dali jej klucze do domu, ale Van całkiem o nich zapomniała i odruchowo nacisnęła dzwonek. Podświadomie oczekiwała, że będzie nietypowy, podobny do wyjącego dzwonka rodziny Addamsów, ale rozległo się zupełnie banalne „ding-dong”. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast.
– Witamy w domu, ma’am! – uroczyście oznajmiła postać stojąca na progu. Vanessa ze strachu zapiszczała i cofnęła się mimowolnie.
To nie był Kreol. Ani nawet nie Hubaksis – do maleńkiego dżinna zdążyła się już przyzwyczaić. Drzwi otworzył dość dziwny osobnik, niepodobny do żadnego z jej nowych znajomych. Niewysoki, miał trochę powyżej metra, z wielką głową całkowicie pozbawioną owłosienia, za to ozdobioną ogromnymi uszami gremlina, różową skórą pooraną głębokimi bruzdami, olbrzymimi jak spodki oczami i pomarszczonymi, bezzębnymi ustami.
– Pani jest panną Vanessą, ma'am? – na wpół pytającym, wpół twierdzącym tonem powiedziało indywiduum. – Sir Kreol kazał, żebym panią przywitał.
– Tak, ja... on... to znaczy... A ty kim jesteś? – Vanessa przeszła do ataku.
– Hubert. – Typ z powagą skłonił głowę. – Do usług, ma'am. Należę do rzadkiego obecnie gatunku urisków. Sir Kreol zatrudnił mnie jako oficjalnego domowego skrzata.
– Ach, to tak! – odetchnęła Vanessa z ulgą. Cóż, po ożywionej mumii starożytnego maga, dżinnie i stadzie demonów, mały skrzat nie wydawał się groźny. – Jesteś nowym niewolnikiem Kreola?
– ma’am! – wzdrygnął się Hubert. – Bardzo proszę! Nie jestem niewolnikiem, jestem wolnym, najemnym służącym. Dostaję pensję!
– O? I za jaką kwotę ten krętacz się z tobą dogadał?
– Pełne wyżywienie i nowy garnitur raz na miesiąc, ma’am – oznajmił skrzat. – Mam nadzieję, że nie uważacie tego za wygórowaną opłatę? Mogę wykonywać obowiązki majordomusa, lokaja, kucharza, koniuszego, ogrodnika, a także szofera, chociaż to ostatnie znacznie utrudnia mój wygląd...
– Ależ nie, wszystko w porządku – uspokoiła go Van, z trudem powstrzymując się od śmiechu. Malutki urisk niezwykle przypominał typowego angielskiego kamerdynera, takiego jak opisany przez Wodehouse'a Jeeves. W połączeniu z wyglądem różowego goblina dawało to niezwykle komiczny efekt. – Powiedz, czy skrzat, któremu podarowano ubranie, nie staje się wolny? Słyszałam o czymś takim.
– To nie całkiem tak, ma’am... – poprawił ją Hubert. – W stosunku do mojej rasy dotyczy to tylko obuwia. Jeśli ktoś z mieszkańców domu podaruje mi pantofel, kozak, kapeć albo coś w tym rodzaju, rzeczywiście będę zmuszony opuścić dom. Dlatego bardzo proszę powstrzymać się od podobnych działań, chyba że będzie pani ze mnie niezadowolona. Pozwolę sobie zapewnić panią, że zrobię wszystko, aby do tego nie dopuścić. Muszę dodać, że z ogromną radością zaproponowałem swe usługi panu. W naszych czasach zostało już tak niewielu prawdziwych magów...
– A po co masz komukolwiek służyć? – zdziwiła się Vanessa. – Czytałam, że wiele skrzatów na odwrót, wyrządza szkody. Na przykład poltergeisty...
– Proszę pani! – oburzył się urisk. – Sens życia mojej rasy polega na służeniu domowi i jego mieszkańcom! Oczywiście, niektóre jednostki nie szanują swojej pracy i zajmują się czymś wręcz przeciwnym, ale proszę mi wierzyć – nie jestem taki! Mieszkam tu od samego początku, przez całe życie strzegłem tego domu i jego właścicieli! Ku mojemu wielkiemu żalowi musiałem robić to w tajemnicy, nie mówiąc już nawet o jakiejkolwiek zapłacie... Niestety, większość ludzi ma do skrzatów jakieś uprzedzenia. Na szczęście magowi mogę służyć jawnie. – Hubert lekko wygiął koniuszki warg, co pewnie było uśmiechem.
– To o to chodzi. – Van również uśmiechnęła się ze zrozumieniem. – Czyli to ty jęczysz po nocach na strychu?
– Proszę mi uwierzyć, ma’am, nigdy nie pozwoliłbym sobie na coś takiego – dumnie zaprzeczył skrzat. – To nie ja.
– Czy w tym domu jeszcze ktoś mieszka? To znaczy, oprócz nas?
– O tak, ma’am – przyznał Hubert niechętnie. – Sir George. Jest duchem, ale zupełnie nieszkodliwym, proszę mi wierzyć.
– A jednak to jest dom, w którym straszy... – wymamrotała Vanessa. – Czyli to on chichocze i jęczy?
– Jęczy, owszem – potwierdził urisk. – Ale bardzo rzadko, ma’am, a ostatnio coraz rzadziej i rzadziej. Jestem przekonany, że całkiem przestanie, jeśli pani albo sir Kreol go o to poprosicie.
– A poprzedni mieszkańcy nie prosili? – spytała Van.
– Niestety, większość ludzi jest uprzedzona do duchów tak samo jak do skrzatów – westchnął Hubert. – Sir George nie pokazywał się nikomu z mieszkańców już ponad czterdzieści lat...
– A kto to właściwie jest? I co robi w moim domu?
– O, ma’am, jego historia jest bardzo smutna. Za życia sir George był majorem kawalerii w armii Konfederacji, uczestniczył w wojnie secesyjnej po stronie Południa, a po jej zakończeniu został objęty całkowitą amnestią, przeszedł do rezerwy i zamieszkał tutaj wraz z żoną. W roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym drugim jego żona, bardzo niemiła kobieta, prawie o dwadzieścia lat młodsza od męża, zmówiła się ze swym kochankiem i zabiła sir George’a. Jego ciało pochowano w piwnicy, a jego nieukojona dusza od tej pory błądzi po domu... Chociaż najbardziej odpowiada mu piwnica.
– Tak, to smutna historia – zgodziła się Van. Chociaż, mówiąc szczerze, nie odczuwała specjalnego smutku. – Mówisz, że przez czterdzieści lat nie pokazywał się ludziom? Wydaje mi się, że wiem, kiedy zdarzyło się to po raz ostatni.
– Naprawdę, ma’am? Czy mogłaby pani mnie oświecić?
– No cóż, sąsiedzi opowiedzieli mi o tym, jak do domu przedostał się włóczęga. Podobno osiwiał w ciągu jednej nocy?
– Nie, nie, ma’am! – krzyknął wzburzony urisk. – Pamiętam tamtą historię, ale to nie ma nic wspólnego z sir George'em! Oczywiście, dla postronnego człowieka sir George wygląda trochę przerażająco, ale nie aż tak, żeby od tego osiwieć! Ten człowiek nawet go nie widział! Tak w ogóle – wcale nie osiwiał, to wszystko tylko plotki! Po prostu bardzo się przestraszył i...
– Kogo w takim razie zobaczył? – zapytała Vanessa, której cierpliwość zaczynała się powoli wyczerpywać.
– O, ma’am, włóczęga dostał się na strych... Widzi pani, w tym czasie w okolicy krążyło mnóstwo plotek o naszym strychu: że żyje tam potwór i że jest tam ukryty skarb. Widocznie ten człowiek uwierzył w tę drugą plotkę. Ale po tej historii ostała się tylko pierwsza.
– Czyli na strychu rzeczywiście mieszka potwór? – przestraszyła się Vanessa. – A niech to diabli porwą, co to jest, przytułek dla sił nieczystych?!
– Nie ma w tym nic dziwnego, ma’am, jeśli wziąć pod uwagę, że pierwszy właściciel tego domu, Hans Katzenjammer, też był magiem. – Skrzat ze smutkiem rozłożył ręce. – Tak, na strychu ktoś mieszka, ale ja go nigdy nie widziałem.
– Dlaczego?
– Obawiam się, że dawno już nie chodziłem na górę – niechętnie przyznał Hubert. – Od czasu, jak ten ktoś... czy coś... zabił sir Hansa... To, co zabiło maga, spokojnie może zrobić to samo ze skrzatem...
– Czyli to on chichocze? – upewniła się Vanessa.
– Tak, ma’am – westchnął Hubert. – Bardzo proszę, żeby pani zostawiła strych w spokoju. Drzwi i tak są zamurowane. Bez względu na to, co to jest, nie może... albo nie chce opuszczać swojego mieszkania, a do chichotania w nocy można łatwo się przyzwyczaić. Ja i sir George dawno już przywykliśmy.
– A co z tym twoim duchem? On przecież nie ma się czego bać!
– O tak, ma’am, ale obawiam się, że sir George ma bardzo ograniczone możliwości poruszania. Za życia nigdy nie wchodził na strych, dlatego nie może zrobić tego po śmierci.
– Cześć, Van!
Tuż przed nosem dziewczyny zawisł malutki dżinn. Wyleciał z ciemnego korytarza i uśmiechał się radośnie, pokazując, jak bardzo cieszy się, że ją widzi.
– Cześć, Hubi! – Vanessa zmusiła się do uśmiechu. Ciągle jeszcze była pod wrażeniem historii o strychu i czającym się tam potworze. – Gdzie jest Kreol?
– Tam, buduje schron. – Dżinn machnął ręką gdzieś w głąb domu. – Chodź, zaprowadzę cię!
– Jeśli nie jestem dłużej potrzebny, ma’am, pójdę szykować kolację – sucho poinformował skrzat.
– Kolację? – odparła dziewczyna w zamyśleniu. – O Boże, całkiem zapomniałam zrobić zakupy!
– Proszę się nie denerwować, ma’am, kupiłem wszystko co trzeba – uspokoił ją Hubert.
– Ty? – Vanessa uniosła brwi. – Jak?
Mimowolnie wyobraziła sobie minę kasjerki na widok potworka pchającego w supermarkecie wózek z zakupami.
– Oj, Van, tu jest taka wspaniała rzecz! – wyszeptał Hubaksis. – Magiczny podajnik jedzenia! Tam jest trąbka – mówisz do niej, co chcesz, potem przychodzą służący i wszystko przynoszą, wyobrażasz sobie?!
– Zamówiłem przez telefon – przetłumaczył Hubert, rzucając pogardliwe spojrzenie zacofanemu dżinnowi. – Czy jestem jeszcze potrzebny, ma’am?
Otrzymawszy odmowną odpowiedź, Huber z powagą ukłonił się i odszedł, szurając bosymi stopami.
– Mam nadzieję, że pan jest w dobrym humorze – wesoło zawołał Hubaksis, prowadząc Vanessę korytarzem. – Zazwyczaj jest nie w sosie, gdy coś buduje.
– A właściwie dlaczego mu służysz? – zainteresowała się dziewczyna.
– A miałem wybór? – odpowiedział dżinn pytaniem na pytanie. – Nie, oczywiście powód jest, nawet dość prosty. Albo Wielki Chan mnie zabije, albo... to co wybrałem. Według naszego prawa niewolnik nie należy sam do siebie i nie można go karać. Jeśli pan mnie wyzwoli, natychmiast mnie zaszlachtują, niestety. Wielki Chan i po pięciu tysiącach lat z przyjemnością każe wykonać wyrok.
– A cóżeś takiego narozrabiał? Naplułeś mu do zupy?
– Prawie... – westchnął Hubaksis. – Puściłem wiatry w jego obecności.
– Puściłeś... bąka, tak? – Vanessa cudem powstrzymała się od śmiechu. – I za to należy się u was kara śmierci?!
– U was, ludzi, oczywiście prawo nie jest aż tak surowe. – Dżinn ze smutkiem przymknął oko. – U was za to co najwyżej obiją pałkami...
– Tak było w średniowieczu! – Vanessa zaczęła się denerwować. – Teraz nie karzą za taką głupotę!
– Poczekaj... – Hubaksis podniósł rękę. – Chcesz powiedzieć, że jeśli ktoś zrobi coś takiego w obecności waszego cesarza... to nie zostanie ukarany?
– Nie, myślę, że nasz cesarz – przy okazji, zapamiętaj na przyszłość, że u nas nie ma cesarza tylko prezydent – to jest coś trochę innego... Myślę, że on po prostu udawałby, że nic nie zauważył. Chociaż, oczywiście, po czymś takim będzie cię znacznie mniej szanował.
– W takim razie rzeczywiście żaden z niego cesarz! – fuknął dżinn pogardliwie. – Mój pan jest tylko magiem, ale nie radziłbym obrażać go w taki sposób, jeśli nie chcesz zmienić się w kupkę popiołu.
Kreol rzeczywiście był nie w sosie. Przebywał w jednym z oddalonych pokoi i klnąc cicho pod nosem, oddawał się dość dziwnemu zajęciu. Stukał w ścianę, wypowiadał kilka słów i przechodził dalej. W miejscu, gdzie jego dłoń dotknęła tapety, na ułamek sekundy pojawiało się czerwonoróżowe światło, ale nic więcej się nie działo.
W tym samym pomieszczeniu pracował Magiczny Sługa. To, nad czym się biedził, kiedyś było zwykłym polanem, ale teraz przypominało bardziej podstawkę pod książkę. Dokładnie rzecz ujmując, pod jedną, jedyną książkę. Masywna, wysoka, na czterech nóżkach, była przeznaczona pod magiczną księgę Kreola. Z każdą chwilą coraz wyraźniej wyłaniała się z drewna, jakby ktoś ostrożnie wyjmował podstawkę z opakowania.
– Miło cię widzieć. – Kreol z roztargnieniem przywitał Vanessę, nawet się nie odwracając.
– Ciebie też – odpowiedziała. – Co robisz?
– Buduję ochronę. Mój dom moją twierdzą – odpowiedział mag smętnie. – A nuż Troy znowu podeśle jakąś niespodziankę. No i kocebu z tego wyjdzie niezgorsze...
– To co, spodobał ci się domek? – zapytała Vanessa groźnie, nie słuchając jego wynurzeń.
– I to jak! – Kreol nieco się ożywił. – Mojemu staremu pałacowi oczywiście nie sięga do pięt, ale widać, że mag go budował! Po prostu oddycha życiem! Nie to, co te kamienne pudełka...
– Tak, życiem oddycha. – Van pokiwała głową. – Aż za bardzo!
– A, spotkałaś już naszego nowego skrzata? – zaśmiał się mag, odwracając się wreszcie twarzą do dziewczyny. – Moim zdaniem to bardzo pożyteczny nabytek. Sługa amuletu jest niezły, ale jest porządnie zacofany i nie może samodzielnie pracować.
– Nie, Hubert mi się nawet podoba. Mówię o kimś innym!
– O duchu? – Kreol podniósł brwi. – A w czym on ci przeszkadza? Całkiem niegroźne stworzenie, chociaż bezużyteczne. Oczywiście, jeśli chcesz, mogę go wygnać. Będę potrzebował liścia buku...
– Nie! – Vanessie zaczęły puszczać nerwy. – Nie widziałam jeszcze tego ducha, ale czort z nim, niech zostanie, jeśli jest taki nieszkodliwy... Chodzi mi o strych!
– Strych? A co jest nie tak ze strychem?
– Byłeś tam?
– Jeszcze nie miałem czasu... Niewolniku, byłeś na strychu?
– Wybacz, panie, jakoś mi nie przyszło do głowy. – Hubaksis wzruszył ramionami. – A co tam jest takiego?
– Czyli Hubert wam nie powiedział – stwierdziła Vanessa, skrywając satysfakcję. – U nas na strychu mieszka potwór!
– To znaczy? – zasępił się Kreol.
Van pokrótce przekazała mu historię opowiedzianą przez sąsiada jąkałę i dokończoną przez uriska.
Nie zdążyła dopowiedzieć ostatniego słowa, gdy z góry rozległ się nieco przytłumiony chichot. Nie był ani bardzo okropny, ani zbyt głośny – można było pomyśleć, że na pierwszym piętrze ktoś ogląda śmieszną komedię. Jednakże efekt był całkiem inny, gdy wiedziało się, że dźwięki wydaje stwór mieszkający na strychu.
– Tak – krótko powiedział mag, powoli unosząc twarz ku sufitowi. Jedną ręką pochwycił laskę, w drugą wziął łańcuch i zdecydowanym krokiem ruszył wzdłuż korytarza. Vanessa zastanowiła się chwilę i ruszyła w ślad za nim.
W holu o mało co nie zderzyli się z Hubertem. Skrzat, tak jak wcześniej, wręcz emanował poczuciem własnej wartości.
– Kolacja gotowa, sir! – oznajmił uroczyście. – Czy mam podawać?
– Później – rzucił Kreol. – Najpierw muszę zrobić porządek z pasożytem w moim domu! Dlaczego nie powiedziałeś mi o stworzeniu na strychu?
Pan nie pytał, sir – nadął się urisk. – Jednak proszę powstrzymać się od pochopnych działań. Jak już wspominałem panience, stworzenie nie opuszczało strychu od dwustu lat i najprawdopodobniej nadal nie będzie go opuszczać. Po co narażać się na zbędne niebezpieczeństwo?
– Ty. – Palec Kreola oparł się o pierś skrzata. – Powiedz: to jest mój dom czy nie?
– Pański, sir. Pański i panienki Vanessy, o ile wiem.
– Dobrze. A jeśli jest mój, to jest mój w całości – od piwnicy po strych! I nie potrzebuję nieproszonych gości, którzy nie płacą czynszu i nie przynoszą żadnego pożytku, ale za to zajmują całe piętro! Dlatego teraz pójdę i zobaczę, co za wesołek tam siedzi!
Hubert westchnął i rozłożył ręce, przyznając Kreolowi rację. Ale widać było, że nie zmienił zdania na ten temat.
Schody prowadzące na pierwsze piętro dawno już należało wyremontować. Okropnie skrzypiały i w każdej chwili mogły rozlecieć się pod nogami. Na szczęście, nikt z wchodzących na górę nie był specjalnie ciężki.
A jednak te schody wyglądały jak arcydzieło w porównaniu ze swym odpowiednikiem prowadzącym na strych. Na wszelki wypadek Kreol nakazał wchodzić pojedynczo.
Za to drzwi odcinające przejście zbudowano tak, by mogły przetrwać wieki. Mało tego, że były grube jak drzwi do bankowego sejfu, to jeszcze wzmocniono je dodatkowymi pasami stali, równomiernie wtopionymi w ściany. Ten, kto to zrobił, zdecydowanie nie chciał, żeby na strych ktokolwiek wchodził. Albo z niego wychodził, co było bardziej prawdopodobne.
Sztab było tyle, że drzwi ledwie było zza nich widać. Jednak dziurka od klucza, o dziwo, była widoczna. Vanessa nie była w stanie pokonać ciekawości i schyliła się, żeby popatrzeć.
W następnym momencie dziko krzyknęła i odskoczyła od drzwi na dobre trzy metry. Rzecz w tym, że jedyne, co zobaczyła w dziurce, było czyjeś oko. Z tamtej strony ktoś na nią patrzył...
Ponownie rozległ się chichot.
– Dość żartów! – zawołał Kreol. – Wszyscy na boki! Jestem cały napełniony magią i teraz trochę jej wypuszczę!
– Proszę cię, sir, opamiętaj się. – Hubert podjął ostatnią próbę, zanim odskoczył na bok.
– Chcesz mnie uczyć? – Mag wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Nieważne, kto siedzi na tym strychu, za chwilę spotkamy się twarzą w twarz!
Kreol skierował laskę w stronę drzwi. Z magicznego oręża wytrysnął oślepiający płomień o grubości ołówka i zaczął rozcinać drzwi, podobnie jak laserowy skalpel przecina skórę. Kreol skończył usuwać przeszkodę, uśmiechnął się nieznacznie i pchnął ją ręką. Drzwi drgnęły i powoli upadły do środka, rozległ się głuchy huk, a w powietrze podniósł się tuman kurzu.
Gdy kurz opadł, Vanessa odruchowo ruszyła naprzód. Teraz strasznie żałowała, że nie zdążyła jeszcze rozpakować walizki. Oczywiście, służbowy pistolet nie był raczej bronią na demony, ale mimo wszystko z nim czuła się pewniej. W walce ze Skaramachem okazał się całkiem przydatny! Ale po co żałować czegoś, czego nie da się zmienić?
Wewnątrz było przestronnie, ciemno i całkiem pusto. Na podłodze leżała leciwa warstwa kurzu, ściany gęsto pokrywały pajęczyny, ale nie widać było ani śladu tego, kto podglądał ją przez dziurkę od klucza. Jedyną, zdecydowanie niepasującą tu rzeczą, był widniejący w oddalonym końcu strychu pentagram. Magiczna pięcioramienna gwiazda blado świeciła w mroku.
– Sir, bardzo proszę tam nie wchodzić – nalegał skrzat.
– Nie ma sensu teraz go powstrzymywać! – rzuciła Vanessa ze złością. – Drzwi i tak są zniszczone!
– Nie sądzę, aby temu, kto przesiedział tu dwieście lat, przeszkadzały jakieś tam drzwi – powiedział mag z drapieżnym uśmieszkiem. – Strych jest otoczony zaklęciem Zatrzymania, skierowanym przeciwko demonom. Dobre zaklęcie, porządne... Mogę zburzyć nawet cały dom, a więzień i tak nie zdoła się uwolnić.
Kreol podniósł laskę i zdecydowanie ruszył naprzód. Nic się nie stało.
Powoli podszedł do pentagramu i zaczął studiować go z zainteresowaniem. Jedno z ramion było lekko uszkodzone – miało starty koniec. Sam czubeczek.
– Nieźle, nieźle... – wymamrotał Kreol, kucając obok i dotykając świecącej linii.
– Panie, uważaj! – rozległ się ostrzegawczy krzyk Hubaksisa zlewający się z jednoczesnym wrzaskiem Vanessy.
Mag wyprostował się energicznie, z jego laski wystrzeliła magiczna błyskawica i uderzyła w niewyraźną sylwetkę, skaczącą skądś z góry.
– Światło!!! – wrzasnął Kreol, kręcąc nad głową łańcuchem.
Strych zalało magiczne światło i Vanessa krzyknęła jeszcze głośniej, ujrzawszy dokładnie zagadkowego mieszkańca strychu.
Kreol wykrzyknął niezrozumiałe słowo i laska wypluła coś niewidzialnego, brzęczącego jak gigantyczny trzmiel. To coś uderzyło stwora, który akurat wtedy ponownie chciał skoczyć na maga, i odrzuciło go w kąt strychu. Stwór z trudem stanął na czworakach i niepewnie pokręcił głową, jakby był ogłuszony.
– Rezonans Dźwiękowy – z dumą poinformował Hubaksis, jakby to on sam stworzył owo zaklęcie. – Pamiętam, kiedyś pan zniszczył nim całą górę!
– Po co? – zdziwił się Hubert.
– Na rozkaz imperatora. Zasłaniała mu widok na rzekę.
Vanessa nie zwracała na nich uwagi, cały czas obserwowała siedzącego stosunkowo spokojnie potwora. Tak, inaczej jak potworem tego stworzenia nie dało się nazwać.
Wielkością i ogólnym wyglądem stwór przypominał człowieka. Lecz czym jak czym, ale człowiekiem nie był na pewno. Stał na czworakach, ale nie miał nóg – z tyłu sterczały takie same ręce jak z przodu, wyposażone w pięciopalczaste dłonie zakończone haczykowatymi pazurami. Teraz jasne było, skąd zeskoczył – najwyraźniej mógł chodzić po ścianach równie sprawnie jak małpa czy pająk. Całe jego ciało pokrywała delikatna bladoróżowa łuska, która na głowie zmieniała kolor na biały. Natomiast sama głowa nie przypominała niczego, co zdarzyło się Vanessie kiedykolwiek oglądać. Ogromna część potyliczna sugerowała wielki mózg. Jednak oczy, prawie ludzkie, nie wyrażały niczego, poza bezgraniczną tępotą i ogromną złością. Nosa potwór nie posiadał wcale, podobnie jak uszu, za to miał pysk. I to jaki! Niczym stalową pułapkę z co najmniej setką ostrych zębów. Język, który przez chwilę pojawił się na zewnątrz, wyglądał jakby należał do węża. Głowa osadzona była na gibkiej szyi i płynnie odwracała się to w jedną, to w drugą stronę, śledząc zarówno stojącego obok pentagramu maga, jak i trzy pozostałe osoby, które nie odważyły się przejść przez próg.
– Mmmm, tak, ciekawy pentagram – powiedział zamyślony mag, upewniwszy się, że w tej akurat chwili stwór na niego nie napadnie. – Ciekawe co się stanie, jeśli...
Kreol wyjął z kieszeni magiczny nóż i schylił się, zamierzając najwyraźniej wetknąć go w środek gwiazdy.
– Nie!!! – zawołał przerażony potwór, zwijając się w kłębek.
– Wiedziałem. – Kreol roześmiał się. – A jednak umiesz mówić! No cóż, myślę, że wiesz, co to jest?
Mag pokazał stworowi łańcuch. Ten nic nie odpowiedział, tylko skulił się jeszcze bardziej. Warczał niezadowolony, ale nie zdecydował się na ponowny atak.
– I tak, co my tu mamy? – mruknął Kreol, podchodząc bliżej do stwora. – Demon. Niezbyt silny. Na pewno nie z Lengu – te poznaję od razu. Czyli niekoniecznie trzeba zabijać. Rozum prymitywny, moralność wściekłej hieny, praktycznie pozbawiony zdolności magicznych, nadaje się tylko do prostych zadań. Na przykład, żeby komuś przegryźć gardło. Wygląda na to, że moi koledzy wykorzystują go czasem zamiast stróżującego psa albo czegoś w tym stylu... Nie rozumiem tylko, jak udało mu się rozprawić z tym, kto go wezwał.
– A może on sam umarł – zachichotał Hubaksis, wlatując do środka. – Na przykład, na zawał?
– Co powiesz, stworze nieczysty? – Kreol z pogardą trącił potwora nogą. – Mam rację?
– Prawie we wszystkim – odezwał się demon, podnosząc głowę.
– Prawie? – Mag uniósł głowę. – A gdzie się mylę?
– Mówiąc, że mam prymitywny rozum. Popatrz na rozmiar mojej głowy, a zrozumiesz, że się mylisz. Właśnie tak zabiłem Hansa Katzenjammera – oszukałem go.
Złość w oczach stworzenia powoli gasła. Zastępowała ją ciekawość i odrobina sprytu. Stanął na rękach i oparł się o ścianę, przyjmując mniej więcej wygodną postawę.
– Słucham uważnie. – Kreol potarł podbródek. – Mów, demonie, kim jesteś i skąd się tu wziąłeś. Potem postanowię, co z tobą zrobić.
Moja historia jest dość prosta – zaczął potwór z uśmiechem. – Nazywam się Butt-Krillach-Mecckoj-Nekchre-Tajllin-Mo. W naszym języku oznacza to: Ten-Który-Otwiera-Drzwi-Nogą.
– Twój tatuś niewątpliwie miał poczucie humoru – zachichotał Hubaksis.
– Tak, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że w ogóle nie mam nóg. Mój gatunek jest dość rzadki, żyjemy w jednym z Ciemnych Wymiarów przylegających bezpośrednio do Ziemi. Nie ma potrzeby wspominać, że właśnie dlatego wasi magowie niepokoili nas od czasu do czasu. Ale, jak już mówiłem, nasz gatunek jest dość rzadki i do tego niezbyt przydatny do czarów, dlatego prawie się nami nie interesowano. My też praktycznie nigdy tu nie leźliśmy. Żyjemy bardzo, bardzo długo, prawie nie potrzebujemy jedzenia – to, co macie jest nam do niczego niepotrzebne, osądźcie sami, co mielibyśmy robić w waszym świecie?
– Dość tych dygresji – burknął Kreol. – Przejdź do rzeczy.
– Jak sobie życzysz, magu. I tak, mimo wszystko zostałem wezwany do tego domu przez Hansa Katzenjammera. Nie był zbyt dobrym magiem, inaczej nie skończyłby w tak głupi sposób. Potrzebował niewolnika i wybrał mnie do tej roli. Nie spróbował nawet dogadać się ze mną po dobroci. O nie, od razu zaczął grozić, że jeśli odmówię złożenia mu przysięgi na wierność, zamknie pentagram i przypiecze mnie! Nie odmówiłem. Ale...! Słuchaj uważnie, magu, sformułowałem moją przysięgę tak: „Przysięgam dopóty nie wyrządzić ci żadnej szkody i wiernie służyć, dopóki słońce świeci na niebie”.
– Pozwól, niech zgadnę. – Kreol pstryknął palcami. – Działo się to o zachodzie?
– Właśnie – Butt-Krillach przytaknął z zadowoleniem. – Ale Katzenjammer nie był tak domyślny i nie zwrócił uwagi na dwuznaczność moich słów. Mówiąc ściśle, słońce świeci zawsze, ale tak samo można powiedzieć, że przestaje świecić każdej nocy. Ale on potraktował to po prostu jako ładne sformułowanie i wypuścił mnie z pentagramu. A ja przegryzłem mu gardło.
Oczy Vanessy rozszerzyły się ze strachu, tak wyraźnie wyobraziła sobie tę scenę. Zauważywszy to, demon uśmiechnął się dobrodusznie:
– A jakbyś ty postąpiła na moim miejscu? Nikt mnie nie pytał, czy mam ochotę wybrać się do waszego świata, chcieli zamienić mnie w niewolnika i grozili śmiercią w męczarniach! Nie ma się co dziwić, że nie żywiłem do tego człowieka ciepłych uczuć. Wyobraźcie sobie jednak moje rozczarowanie, gdy odkryłem, że strych jest opieczętowany zaklęciami! Masz rację, magu, jestem praktycznie pozbawiony zdolności magicznych. Musiałem tutaj zostać... – Demon rozłożył ręce. – A teraz, gdy już znasz moją historię, decyduj, co chcesz ze mną zrobić. Jestem gotowy wysłuchać każdej rozsądnej propozycji, a także przepraszam, że napadłem na ciebie w pierwszej chwili. Myślę, że każdy byłby w nie najlepszym nastroju, jeśli musiałby przesiedzieć w jednym miejscu dwieście lat, do tego bez najmniejszej nadziei na oswobodzenie.
– Ciekawe... – Kreol pogładził podbródek. – W samej rzeczy, co z tobą zrobić...?
– Mógłbyś nałożyć na niego, panie, zaklęcie Całkowitego Poddaństwa – powiedział Hubaksis, złośliwie chichocząc.
– Nawet o tym nie myśl! – oburzyła się Van. Opowieść demona wywołała w niej współczucie dla potwora. Do tego przez całe życie nienawidziła niewolnictwa.
– Nie zamierzam – roztargnionym głosem odpowiedział Kreol. – Zapamiętaj, kobieto, żaden mag nie będzie trzymał w domu zniewolonych demonów, jeśli nie chce obudzić się rano z przegryzionym gardłem. Nigdy nie wiesz, kiedy czary przestaną działać.
– Ja też bym tego nie chciał – uprzejmie poinformował Butt-Krillach. – Mam nadzieję, że wymyślimy coś lepszego?
– Jeśli nie uznasz tego za zbyt krwawe, proponowałbym go zabić, sir – powiedział Hubert afektowanym tonem.
– Zanim zaczniecie poważnie rozważać tę głupotę, na wszelki wypadek informuję, że nasza rada włada rodzinną klątwą! – pospiesznie uprzedził demon. – Człowiek, który zabije jednego z nas, sam wkrótce dokona swych dni!
– Mmmm, tak – zamyślił się Kreol. – Dobrze, myślę, że po prostu odeślę cię z powrotem. Sądzę, że to nie powinno być trudne...
– Muszę zaprzeczyć – ze smutkiem westchnął Butt-Krillach. – Też bardzo bym tego chciał, ale niestety, jest jedna przeszkoda...
– Jaka? – zasępił się mag.
– Jak już wspominałem, Hans Katzenjammer nie był zbyt dobrym magiem. Przywołał mnie za pomocą Pierścienia Jerycha.
– Nic mi to nie mówi.
– Być może, magu, znasz to zaklęcie jako Krąg-W-Kręgu?
– Ach, to tak! – Kreol sposępniał. – W takim razie nie wiem, jak cię wygnać...
– O czym mówicie? Możecie wyjaśnić? – zabrała głos Van.
– Widzisz tę świecącą gwiazdę na podłodze? – Kreol wskazał pentagram. – Nasz bardzo rozmowny przyjaciel jest z nią na zawsze związany. Nie może opuścić tego wymiaru, dopóki ona jest tutaj. Uwolnić może go tylko ten, kto ją narysował, a on, hmmm... sama rozumiesz.
– No to zetrzyjcie ją! – Vanessa wzruszyła ramionami ze zdziwieniem.
– Jakie to proste! Ze też sam na to nie wpadłem! – Mag skrzywił się złośliwie. – Nie, zależność między nimi jest silniejsza. Jeśli pentagram zostanie zniszczony lub tylko uszkodzony, on też zginie. Popatrz na jego prawą, tylną rękę.
Demon westchnął i podniósł wspomnianą kończynę, demonstrując Vanessie brak małego palca. Zamiast niego miał tylko nędzny kikut, długości około pół centymetra.
– To z powodu startego czubka? – zapytała ze współczuciem. Butt-Krillach ze smutkiem skinął głową.
– To co, mam cię tak zostawić na strychu? – niechętnie zapytał Kreol.
– Po co? – Demon wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Oczywiście, szkoda, że nie mogę wrócić do rodzinnego wymiaru, ale spokojnie mogę żyć w tym. Oczywiście, jeśli będę mógł opuścić to wstrętne miejsce...
– Rozumiem... – Mag także się uśmiechnął domyślnie. – Chcesz, żebym zniszczył zaklęcie Zatrzymania i wypuścił cię ze strychu?
– Nawet o tym nie myśl! – oburzyła się Vanessa, gdy zorientowała się, o czym tych dwóch rozmawia. – Nie pozwolę, żeby po moim domu spacerowała ta małpa!
– Moja droga, a czym tak ci dokuczyłem? – ironicznie rzucił Butt-Krillach. – Do tego jestem strasznie głodny – jemy niewiele, ale nie aż tak mało! Prawie nic nie jadłem przez całe dwa stulecia... Te kilka sów, szczurów i owadów nie liczy się.
– Może w takim razie poczekamy, aż umrzesz z głodu? – mruknął Kreol.
– Będziecie długo czekać – zachichotał demon. – Jeszcze co najmniej sto lat... Mimo wszystko wolałbym odzyskać wolność.
W zasadzie jest to możliwe... – powiedział w zadumie mag, nie zwracając uwagi na pełne oburzenia krzyki Van. – Ale do czego możesz mi się przydać, powiedz, mój drogi? O ile dobrze zrozumiałem, zajmujesz się przede wszystkim rozrywaniem innych na kawałki, a to świetnie umiem robić sam. Do tego nie mam na razie żadnego kandydata... Ze starych wrogów został tylko Troy, a nowych jeszcze się nie dorobiłem. Napuścić cię na Troya? Cha, cha, śmieszne – mruknął smętnie. – Co jeszcze możesz zaoferować?
– Mogę bronić domu – bez przekonania zaproponował demon. – Albo robić coś innego...
– Jeszcze jeden sługa? Ostatnio mam ich więcej niż potrzeba... Dobrze, załóżmy, że wymyślę dla ciebie zajęcie. Dodatkowa jednostka bojowa nie zaszkodzi. Ale co stoi na przeszkodzie, żebyś przegryzł mi gardło, gdy zasnę?
– Mogę złożyć przysięgę.
– Tak samo dwuznaczną, jak ta dana Katzenjammerowi? Nie, załatwimy to inaczej. Sługo, ukaż się!
Obok niego pojawił się kryształowy podrostek, patrzący smutnymi, martwymi oczami.
– Wiesz, kto to jest? – zapytał Kreol. Butt-Krillach w milczeniu skinął głową.
– Dobrze... I tak, Sługo, słuchaj mojego rozkazu! Jeśli umrę, nieważne z jakiego powodu, natychmiast zjawisz się tutaj i zniszczysz pentagram! Rozkaz ten ma najwyższy priorytet, nie podlega przedawnieniu i nie może być przez nikogo odwołany!
– Tak, to dobre zabezpieczenie – przyznał demon. – Ale dlaczego ograniczyłeś się tylko do własnej osoby? A co, jeśli zabiję tę dziewczynę? Oczywiście, czysto hipotetycznie...
– Hipotetycznie? – Mag zmarszczył się groźnie. – Czysto hipotetycznie, w takim przypadku wsadzę cię do klatki i będę bez chwili przerwy dręczył najwymyślniejszymi torturami. Ale będziesz żył, możesz w to nie wątpić... Przeżyłem tak długo nie dlatego, że wierzyłem wszystkim na słowo. Uważaj – zdejmuję zaklęcie.
Kreol stanął na środku strychu, podniósł ręce i wymówił śpiewnie kilka słów. Następnie machnął laską, wyrysowując nią w powietrzu jakąś figurę i z jej czubka wystrzelił snop różnokolorowych iskier. Niewtajemniczony człowiek nic więcej by nie zauważył, ale Butt-Krillach radośnie pisnął, i z szybkością wściekłego kota rzucił się w stronę otworu po drzwiach.
– I co narobiłeś? – wysyczała Vanessa, chwytając Kreola za klapy marynarki. – A jeśli on teraz pogna do miasta i zacznie zjadać ludzi?
– Myślę, że ma dość oleju w głowie, żeby tego nie robić. – Kreol obojętnie wzruszył ramionami. – Nie martw się, kobieto, w razie czego zawsze będę w stanie go zniszczyć. Nie myśl, że boję się jego przekleństwa – każdą klątwę można zdjąć. Sił mi starczy...
– A jeśli po prostu ucieknie? – Vanessa upierała się przy swoim. – Tylko nie mów, że rzucisz wtedy wszystkie sprawy i pobiegniesz szukać go po całym Frisco?
– Oczywiście, że nie... Po prostu urwę mu jeszcze kilka palców.
Kreol ruchem głowy wskazał wciąż jeszcze świecący na podłodze pentagram i uśmiechnął się złowróżbnie.
Minęło piętnaście dni i stary dom stopniowo zaczął ożywać. Przez czterdzieści lat nikt w nim właściwie nie mieszkał. W tym czasie zmieniło się jedenastu właścicieli, ale żaden z nich nie wytrzymał dłużej niż trzy miesiące. Kreol i Vanessa byli dwunastymi.
Mag całkowicie pogrążył się w pracy. Odrywał się od niej tylko po to, żeby coś zjeść, a od potrzeby snu uwolnił się zaklęciem Bezsenności. Nie mógł jednak robić tego bezkarnie – oczy miał zaczerwienione, a powieki opuchnięte. Vanessa na wszelkie sposoby starała się przekonać go, żeby przestał znęcać się nad organizmem i choć raz wyspał się jak należy, ale mag tylko oganiał się od niej niecierpliwie. Zajmował się dwiema rzeczami – nieustannie pisał magiczną księgę i otulał dom magiczną ochroną. I jedno, i drugie wymagało mnóstwa czasu, a Kreol w żaden sposób nie mógł się zdecydować, co jest dla niego ważniejsze, dlatego zajmował się obiema sprawami na przemian. Na początku martwił się, że tylko patrzeć, jak po jego skórę przyjdzie Troy, ale z czasem uspokoił się, doszedłszy do wniosku, że ten nie wie nawet o zmartwychwstaniu starego wroga.
Vanessie udało się przynajmniej uwolnić od prac domowych. Urisk Hubert, zachowując cały czas kamienny wyraz twarzy, sprzątał, gotował i obsługiwał wszystkich domowników. Obiady i kolacje wychodziły mu nadzwyczaj smaczne, chociaż Vanessie niezbyt podobało się, że tak bardzo nalega na serwowanie egzotycznych dań. Korzystał z książki kucharskiej, którą pozostawił w domu jeden z poprzednich właścicieli, prawdziwy smakosz. Ale wszystko jednak nadawało się do jedzenia.
Sama Vanessa podkasała rękawy i na serio zajęła się remontem. Początkowo planowała wynająć brygadę, która doprowadziłaby tę szopę do porządku, ale pojawiło się pytanie, gdzie w takiej sytuacji ukryć cały ten nadnaturalny zwierzyniec? Normalnego człowieka większa część mieszkańców wprawiłaby, w najlepszym przypadku, w silne zdumienie. Dlatego postanowiła zrobić to sama.
Wszystko, czego potrzebowała, zamawiała przez telefon. Tapety, farby, klej, drewno, szyby, gwoździe, narzędzia i inne drobiazgi, nawet klamki do drzwi. Zamówiła też stertę książek w rodzaju „Zrób to sam”. Na szczęście dziadek Vanessy ze strony matki był stolarzem, ubóstwiał majsterkowanie i czegoś tam wnuczkę nauczył, nie musiała więc zaczynać od zera.
Oczywiście, w pojedynkę wiele by nie zdziałała. Potrzebni byli pomocnicy. Najpierw skonfiskowała Kreolowi amulet Sługi. Kto jak kto, ale on musiał dobrze się napracować! Van poganiała go od rana do wieczora, nie dając ani chwili wytchnienia. Nie protestował.
Szybko jednak zauważyła, że magiczny Sługa ma szereg wad. Przede wszystkim często rozumiał rozkazy inaczej niż ten, kto je wydawał. Vanessa kazała mu, na przykład, wyciąć z drewna stopnie, potrzebne do zrobienia nowych schodów. Niby wszystko było w porządku, pierwszy stopień wyszedł wprost idealnie, więc Vanessa spokojnie poszła napić się kawy. Wróciła po półgodzinie i odkryła, że popełniła straszny błąd – zapomniała określić potrzebną liczbę stopni. Sługa zdążył wykorzystać trzy czwarte wszystkich desek i zapełnił pokój stopniami aż pod sufit. Trzeba było zamówić nowe deski i intensywnie myśleć, jak zagospodarować taką ilość niepotrzebnych wyrobów drewnianych.
Czasami Sługa był całkowicie bezradny wobec, wydawałoby się, najprostszych zadań. Nie miał bladego pojęcia o elektryczności i gdy Vanessa kazała mu wymienić zepsuty przewód, nawet się nie ruszył. Czasami wszystko psuła jego nadmierna szybkość. Po prostu nie mógł pracować wolniej, i czasami to przeszkadzało. Nie umiał, na przykład, wbijać gwoździ – walił w nie z taką częstotliwością, że pogrążały się głęboko w ścianę, zostawiając po sobie nierówną dziurę.
W końcu Van postanowiła dołączyć jeszcze kogoś do pracy. Kreol odpadał w przedbiegach – wyobraziła sobie tylko przez moment, jaką miałby minę, gdyby poprosiła go, by popracował jako budowlaniec i natychmiast porzuciła tę myśl. Hubaksis zasadniczo nie odmawiał pomocy, ale sama widziała, ile jest w stanie zrobić. Co najwyżej coś przytrzymać. I to coś bardzo małego. Ten sam problem dotyczył sir George’a. Major rezerwy za życia był postawnym mężczyzną, który umiał pracować rękami, ale po śmierci utracił wszystkie umiejętności. Po prostu nie mógł niczego dotknąć ze względu na swą niematerialną postać. Hubert i tak był obciążony pracą do granic możliwości – starannie czyścił i szorował dom. Przez lata wymuszonego bezrobocia ani trochę się nie rozleniwił i teraz zdecydowanie nadrabiał zaległości.
Ku wielkiemu zaskoczeniu Vanessy pomoc pojawiła się w osobie okropnego chichoczącego po nocach sąsiada. Ten-Który-Otwiera-Drzwi-Nogą nie miał nic przeciwko temu, by podlizać się nastawionej wyraźnie przeciwko niemu dziewczynie i sam zaproponował swoje usługi. Jego cztery ręce i nadzwyczajna zręczność okazały się jak najbardziej na miejscu. Szczególnie sprawnie malował ściany i sufity – nie potrzebował nawet drabiny.
Po dłuższym namyśle Vanessa zrezygnowała z tapet, jakoś nie pasowały do tego domu, i zadowoliła się malowaniem. Zaczęła od swojego pokoju. Bez względu na wysiłki Van, dom Katzenjammera pozostał ponury i złowieszczy, więc chciała, żeby przynajmniej jej sypialnia odbiegała od schematu. Ale wyszło nie najlepiej.
Mimo wszystko Vanessa była zadowolona. Pomijając wszystkie wady tego okropnego domu, była to najprawdziwsza piętrowa willa z licznymi pokojami, balkonami, ogromną piwnicą, a teraz także ze strychem. Na tyłach domu odkryła najprawdziwszy sad, co prawda bardzo zaniedbany, ale mimo wszystko sad. Do tego przed domem wykopała basen. Dobrze, nie ona sama, tylko Sługa amuletu, ale co to za różnica? Oczywiście, zrobił to w nocy, żeby sąsiedzi nie zdziwili się, widząc dół, który sam się wykopuje. A Kreol obiecał, że gdy skończy ze swoimi sprawami, rzuci jakieś zaklęcie, które sprawi, że woda w basenie będzie zawsze ciepła. Chociaż sam pomysł mu się nie spodobał, znowu gadał o jakimś „kocebu” i o tym, że basen i tak trzeba będzie potem zlikwidować.
Mag zakończył swoje prace dopiero pod koniec szesnastego dnia. Prawie jednocześnie dobiegł końca przyspieszony remont. Oczywiście, dom jak poprzednio, przypominał rozsypujący się zamek średniowiecznego feudała, ale teraz przynajmniej nie trzeba było się obawiać, że komuś coś zleci na głowę. Na przykład całe pierwsze piętro...
Van znalazła Kreola w salonie. Znaczną część odrestaurowanego pomieszczenia zajmował elegancki kominek i para foteli, w których bardzo przyjemnie i wygodnie siedziało się z butelką wina, wyciągając przy tym nogi w stronę ognia. Teraz w jednym z nich siedział Kreol, w drugim Hubaksis. Oczywiście, dżinn zajmował co najwyżej jedną dwudziestą fotela, ale minę miał przy tym taką, jakby się w nim z trudem mieścił. Mag nie wiadomo po co owinął głowę ręcznikiem, przypominając hinduskiego radżę.
– Siedzicie...? – powiedziała Vanessa zamiast powitania, groźnie biorąc się pod boki.
– Właśnie tak – wesoło odpowiedział dżinn. – Jak leci?
– Powoli do przodu. – Vanessa zagryzła wargi. – Niepokoi mnie ten... jak mu tam... no, ten co mieszka na naszym strychu... W żaden sposób nie mogę zapamiętać jego imienia.
– Butt-Krillach – podpowiedział Hubaksis. – Skrócona forma. Van, a co konkretnie cię niepokoi? Podgląda, jak się kąpiesz, tak?
– Nie! – oburzyła się na taką sugestię dziewczyna.
– A to głupek – cmoknął dżinn z dezaprobatą. – Dużo stracił. Widzisz, panie, w suficie jest taka wspaniała dziurka, wszystko świetnie widać... mmmm...
– Lubieżny ponad wszelką miarę, jak większość dżinnów... – zauważył Kreol filozoficznie i wzruszył ramionami, widząc, że Vanessa pęka ze złości. – Więc co chciałaś powiedzieć o naszym łuskowatym przyjacielu?
Van zazgrzytała zębami, z trudem powstrzymując się, żeby nie złapać wstrętnego dżinna i nie spuścić go w toalecie. Kiedyś postąpiła tak ze szczurem, który złapał się w pułapkę. Zasadniczo Van nie miała nic przeciwko gryzoniom, ale ten szczur zniszczył jej najdroższą sukienkę, kupioną za dwumiesięczną pensję, a czegoś takiego nie wybaczy żadna prawdziwa kobieta.
Najwyraźniej na jej twarzy wszystko odbijało się jak w lustrze, bo przestraszony Hubaksis zatrajkotał:
– Co ty, Vanesiu, wzięłaś to na serio? Żartowałem, tam nie ma żadnej dziurki! To znaczy jest, oczywiście, ale ja nie jestem taki, ja nigdy! No może raz... ale tylko jednym okiem...!
– Masz szczęście, że jesteś taki mały i nędzny. – Vanessa kategorycznie skończyła dyskusję na ten temat. – Wiecie, że Butt-Krillach co noc wychodzi z domu i wraca dopiero nad ranem?
– Wiem – odpowiedział Kreol obojętnie.
– Ja też wiem – uznał za stosowne dodać Hubaksis, zadowolony, że rozmowa zboczyła na inny temat.
– Tak? – nienaturalnie spokojnym tonem powiedziała Vanessa. Jej mina nie zwiastowała nic dobrego. – I od dawna o tym wiecie?
– Od pierwszego dnia – mruknął mag. – Powiedz, kobieto, czy według ciebie magiczną ochronę budowałem dla zabawy? Nikt nie może wejść do tego domu bez mojej wiedzy!
– To, oczywiście, dobrze. – Vanessa powoli kiwnęła głową, zapamiętując jednocześnie, że w takim razie nie ma sensu tracić pieniędzy na zamówiony już alarm anty włamaniowy. – Szkoda tylko, że ja dowiedziałam się o tym dopiero dzisiaj! A jeśli wy obaj jesteście tacy mądrzy, to może wiecie, co on robi po nocach?
– A dlaczego by jego o to nie zapytać? – uśmiechnął się Kreol.
– Już spytałam!
– I...?
– Powiedział, że spaceruje! – fuknęła z irytacją.
– To w pełni zrozumiałe życzenie. Gdybym to ja spędził dwieście lat zamknięty na strychu, też miałbym ochotę rozprostować nogi.
– Byłeś zamknięty znacznie dłużej – przypomniała Van. – I nie na strychu, tylko w trumnie.
– Tak, ale ja byłem martwy. Było mi wszystko jedno.
– Nieważne! – Vanessa rozłożyła ramiona w desperackim geście. – Chcę wiedzieć, gdzie on chodzi i co robi!
– A na mnie się złości za podglądanie... – cicho zawarczał Hubaksis.
Kreol potarł czoło, myśląc o postawionym ultimatum.
– I tak planowałem przygotować magiczne lustro... – przyznał niechętnie. – Kiedy zacznę woj... nieważne, i tak mi się przyda. Jeśli trochę poczekasz, będziesz mogła zobaczyć co zechcesz.
– Kiedy? – Vanessa zażądała natychmiast dokładnych danych.
– Myślę, że ze trzy dni... Wszystko zależy od tego, jak szybko zbiorę składniki.
– Nie mam zamiaru czekać trzech dni! – Vanessa nachyliła się tak, że jej twarz znalazła się tuż przed twarzą Kreola i bardzo wyraźnie wymawiała każde słowo. – Boję się oglądać wiadomości – a nuż poinformują tam, że na ulicy znaleźli stertę pogryzionych trupów?
– Nie poinformują – beztrosko odpowiedział mag. – On należy do mało jedzących demonów.
– Tak, on je jedną miseczkę fasoli dziennie – przytaknął Hubaksis. – Co prawda w mięsnym sosie...
– Muszę wiedzieć na pewno.
– Czego ty ode mnie chcesz, kobieto? – oburzył się Kreol. – Jestem strasznie zmęczony, absolutnie nie mam ochoty czarować! Na łono Tiamat, nie chce mi się nawet ruszyć!
– To niech on go śledzi! – zaproponowała Vanessa, dźgając palcem Hubaksisa. – Umie latać, przechodzić przez ściany i jest taki mały, że nikt go nie zauważy. Idealny szpieg!
– W zasadzie, tak... – powiedział w zamyśleniu Kreol, patrząc na dżinna.
– Nie chcę! – natychmiast sprzeciwił się Hubaksis. – Nie trzeba, panie! A w ogóle mam ważny powód!
– Jaki? – zmarszczyła się Vanessa.
– Ja też jestem zmęczony! – bezczelnie oznajmił dżinn.
Ta odpowiedź zadecydowała, rozwiewając resztki wątpliwości maga. Kreol rozparł się wygodnie w fotelu i rozkazał:
– Rób, jak ona mówi, niewolniku. I to szybko!
– Słucham, panie... – zaburczał dżinn niewyraźnie, wstając z tak wygodnego fotela. Teraz, gdy czekała go cała noc latania po mieście za jakimś głupim demonem, fotel wydawał się dwa razy bardziej wygodny.
– A ja i tak wiem, po co cała ta afera – chytrze oznajmił Kreol, odprowadzając wzrokiem dżinna znikającego w ścianie.
– Niby po co? – zdziwiła się Van.
– Żeby ustąpił ci miejsca w fotelu. Siadaj, a co tam. Chcesz kawy?
Van z przyjemnością zapadła się w miękki, głęboki fotel i z nie mniejszą przyjemnością przyjęła zaproponowane cappuccino. Między fotelami stał niewielki stolik, a na nim dzbanek z kawą, cukiernica i dwie filiżanki.
– Pijasz teraz kawę? – Dziewczyna z zainteresowaniem popatrzyła na maga.
– Hubert mnie nauczył. – Wzruszył ramionami. – Wspaniały napój. Aż szkoda, że nie było go za moich czasów...
Vanessa przez chwilę milczała, wpatrując się w ogień. Było tak przytulnie i dobrze siedzieć w ciepłym salonie, wiedząc, że na zewnątrz jest ciemno, wyje wiatr, a być może nawet leje deszcz. A myśl o tym, że Hubaksis jest gdzieś tam i zostanie aż do samego rano sprawiała, że salon robił się jeszcze bardziej przytulny.
– Chciałam cię zapytać... – zaczęła w zamyśleniu.
– Pytaj – odpowiedział Kreol, siorbiąc zawartość filiżanki.
– Chodzi o twoje imię...
– A co z nim nie tak?
– Nie, nie o to chodzi... Masz na imię Kreol, prawda?
– No, trudno się nie zgodzić z tym stwierdzeniem. – Mag uśmiechnął się pod nosem.
– A gdzieś tam, w Azji, jest cały naród Kreolów* [*Vanessa myli się, uważając, że Kreole są Azjatami. W rzeczywistości Kreolami nazywano Hiszpanów urodzonych w amerykańskich koloniach. Oczywiście, nie mają oni nic wspólnego z bohaterem książki, jest to tylko przypadkowa zbieżność słów. (przyp. autora)]. Czy to ma jakiś związek?
– Nie sądzę – odpowiedział, pomyślawszy chwilę. – Za moich czasów nie było takiego narodu. Za to moje imię było bardzo popularne. Mój ojciec też się tak nazywał... Przyjemnie byłoby oczywiście myśleć, że na moją cześć nazwano całe plemię, ale... to raczej nieprawdopodobne. Nie zostawiłem przecież potomstwa.
– Rozumiem... – odpowiedziała Vanessa niejednoznacznie.
Kreol zaczął odwijać ręcznik. Van w tym czasie patrzyła w inną stronę i odwróciła się dopiero, gdy ją zawołał:
– I co o tym sądzisz? Dziewczyna otwarła usta ze zdumienia.
– Wstrząsające... – westchnęła. – Po prostu super!
– Prawda? – Mag z dumą rozpłynął się w uśmiechu, gładząc świeżo wyrosłą czuprynę. – Najtrudniej było znaleźć łodygę krwawnika...
– Super! – Vanessa uniosła kciuk do góry. – Nie sądziłam, że jesteś blondynem, masz smagłą cerę...
– Blondyn? – nie zrozumiał Kreol. – Co to znaczy „blondyn”?
– No, to ktoś, kto ma jasne włosy. Takie trochę żółtawe.
– Co takiego?! Przez całe życie miałem włosy w kolorze nocnego nieba! Gdzie jest lustro?! Sługo, przynieś lustro!
Po kilku sekundach trzymał w ręku niewielkie lusterko. Kreol obejrzał swoje rzeczywiście bardzo jasne włosy i westchnął głęboko.
– Teraz rozumiem, dlaczego w przepisie tak podkreślali, że kot powinien być koniecznie czarny... – Pokiwał głową. – Przedtem zawsze korzystałem z takich właśnie, a teraz... Przyznaję, dałem plamę... Niewybaczalny błąd...
– Chwileczkę... – ożywiła się Vanessa, przyglądając się dokładniej nowej fryzurze. – Wziąłeś włosy Fluffiego?
– Tylko kilka kłaczków – przyznał mag z poczuciem winy. – Bardzo delikatnie...
– Teraz wiem, skąd ten kremowy odcień... – Van z zadowoleniem opadła na fotel. – Co teraz, będziesz przerabiał? Czy po prostu przefarbujesz?
– Pomyślę o tym... – wykręcił się Kreol, smętnie zagapiony w swoje odbicie.
Jasne włosy rzeczywiście wyglądały dziwnie na jego głowie. I to nie po prostu jasne, a dokładnie takiej barwy, jaką spotyka się wyłącznie u kotów syjamskich.
– A co do twojego magicznego lustra... – Vanessa postarała się zmienić temat.
– Tak?
– Co jest potrzebne, żeby je zrobić?
Magiczne lustro, w którym można zobaczyć wszystko, o czym się tylko zamarzy, bardzo zainteresowało Vanessę. Jeśli wierzyć Kreolowi, to takie lustro rzeczywiście jest bezcenne.
– Przede wszystkim potrzebny będzie mi talerz – zaczął mag niechętnie. – Duży i płaski. Potem trzeba będzie przygotować magiczny wywar... a właściwie aż trzy różne wywary. Pierwszym należy natrzeć powierzchnię spodka, tak jak naciera się tłuszczem blachę do ciasta. Drugi należy nalać do talerzyka, aż po brzegi. A trzeci jest potrzebny do tego, żeby pokryć spodek wypełniony drugim wywarem, jak... ty to nazywasz folia. W najgorszym przypadku można wziąć po prostu zwyczajne miedziane lustro i zaczarować je, ale w takim wiele się nie zobaczy.
– A co jest potrzebne do wywarów? – z ciekawością dopytywała się Van, szczegółowo zapamiętując cały przepis. Nie dlatego, że planowała zrobić to samodzielnie, a dlatego, że ją to interesowało.
– Do nacierania – zmieszane w równych proporcjach olejki akacjowy, cynamonowy i anyżowy, z dodatkiem kilku kropel olejku z gałki muszkatołowej. To najprostszy skład. Do napełnienia talerzyka – mieszanka jałowca, paczuli, cynamonowca, drzewa sandałowego i żywicy z drzewa mastyksowego. Wszystko zmieszać, zemleć na proszek, a potem dodać kilka kropel ambry zmieszanej z piżmem. Potem dodać olejku z gałki muszkatołowej i olejku goździkowego, ale to nie jest konieczne. Mieszanka musi się odstać co najmniej trzy dni. Ostatni wywar składa się z jednej części goździków, trzech części korzenia cykorii i trzech części pięciornika. Dodać krew białej kury. I, oczywiście, przygotowaniu wywarów muszą towarzyszyć zaklęcia.
Vanessa, która przez cały czas kołysała się rytmicznie, straciła wątek opowieści gdzieś w okolicach trzeciego zdania.
– A jeśliby użyć szklanej kuli? – zapytała, byleby coś powiedzieć.
– Do czego? – nie zrozumiał Kreol.
– No, żeby zobaczyć przyszłość albo coś tam jeszcze...
– Czyżby w niej można było coś zobaczyć? – Mag podniósł brwi. – Czasami korzystam ze szklanej kuli, ale tylko po to, żeby się skoncentrować. W tym samym celu można wykorzystać brylantowy pierścień, a nawet zwykłą plamę z atramentu. A przyszłości nigdy nie widziałem, nie jestem prorokiem. Teraźniejszość i, w określonych warunkach, przeszłość – to wszystko co mogę obiecać.
– Rozumiem... Powiedz no, czym w ogóle planujesz się teraz zajmować?
– To znaczy? – zasępił się mag.
– Dlaczego nie zostałeś w tym swoim Sumerze? Po co ci to wszystko potrzebne?
– Miałem swoje powody... – burknął Kreol, dolewając sobie kawy do filiżanki. – Całe mnóstwo przyczyn... Odpocznę kilka dni i będę kontynuował pracę. Czekaj na mnie Lengu, czekaj... – wyszeptał z jawną pogróżką.
Vanessa zmarszczyła czoło i zamyśliła się nad jego słowami. Już miała otworzyć usta, żeby zapytać, kto to taki ten Leng, gdy przeszkodził jej zupełnie powszedni dźwięk – dzwonek do drzwi.
Vanessa i Kreol jednocześnie spojrzeli na siebie.
– Kto to może być? – powoli powiedziała Van.
– Butt-Krillach i Hubaksis nie będą dzwonić – logicznie odpowiedział mag. – Sir George i Hubert są w domu.
– Hubert...! Czy uprzedziłeś Huberta, żeby nie otwierał drzwi?
– Nie. A ty?
Jeszcze przez ułamek sekundy Kreol i Vanessa patrzyli na siebie. Po chwili wyskoczyli z foteli i na wyścigi pognali do drzwi wejściowych, energicznie rozpychając się przy tym łokciami.
– Stać!!! – wrzasnął Kreol, widząc, że urisk już naciska klamkę. Van, której od tego wrzasku zadzwoniło w uszach, z oburzeniem pisnęła coś niecenzuralnego.
– Tak, sir? – Hubert sztywno odwrócił się do maga. Cała jego postawa mówiła, że ma nadzieję, iż państwo wytłumaczą mu, co też im przyszło tym razem do głowy.
– Szybciutko zapamiętaj dwie zasady – rzucił Kreol. – Po pierwsze: nigdy nie otwieraj drzwi. Po drugie: jeśli w domu są obcy, nie pokazuj im się na oczy. Wykonać!
– Tak jest, sir – odparł nieporuszony skrzat, powoli rozpływając się w powietrzu.
– Co mu się stało? – zapytała zagubiona Vanessa, ciągłe jeszcze dłubiąc w uchu.
– Nic wielkiego, tylko stałem się niewidzialny, ma’am – z pustki dobiegł głos skrzata. – Mogę już iść?
Dzwonek zadźwięczał jeszcze raz, tym razem bardziej natarczywie. Biorąc pod uwagę, że minęło już wpół do jedenastej, a na zewnątrz było dość chłodno, nieznani goście i tak byli bardzo uprzejmi.
Van nacisnęła klamkę i energicznie otwarła drzwi, gotowa powiedzieć nieproszonym gościom, co o nich myśli. Ale gdy zobaczyła, kto stoi na progu, skamieniała z otwartymi ustami jak słup soli.
Na progu stały dwie osoby. Mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, o chińskich rysach twarzy, w okularach i korpulentna kobieta, mniej więcej w tym samym wieku, z farbowanymi włosami. Wokół nich piętrzyły się walizki.
– Mamo... tato... – wyszeptała Van, przełamując bezwład. – Przecież jesteście w Pekinie...?
– Samolot wylądował dwie godziny temu i od razu pojechaliśmy do ciebie ale oczywiście cię nie zastaliśmy twoja koleżanka dała nam twój nowy adres i przyjechaliśmy tutaj czarujący dom moja córeczko po prostu czarujący tylko nieco smutny nie sądzisz? – wyrzuciła z siebie matka.
– Witaj, córciu – uśmiechając się, objął ją serdecznie ojciec.
Ojciec Van urodził się w Pekinie. Tak jak i jego rodzice, był czystej krwi Chińczykiem. Jednak ponad czterdzieści lat przemieszkał w Stanach, dlatego po angielsku mówił bez śladu obcego akcentu. Jej matka, wręcz przeciwnie, była Amerykanką, ale mówiła tak, jakby urodziła się gdzieś za oceanem. Absolutnie nie robiła pauz między słowami. Prawdopodobnie słyszała gdzieś o istnieniu znaków przestankowych, ale dawno i zdecydowanie postanowiła, że jej nie dotyczą.
– Witajcie... – wymamrotała Van niezdecydowanie, oswobodziwszy się z rodzicielskich objęć. Kochała swoich staruszków, ale tym razem pojawili się wyjątkowo nie w porę. Vanessa liczyła, że jej protoplaści spędzą w Chinach jeszcze dwa tygodnie. – Ale dlaczego nie pojechaliście od razu do domu?
– Jak dobrze cię widzieć córuś bardzo dobrze wróciliśmy wcześniej wzięliśmy taksówkę sprzedaliśmy nasze mieszkanie jeszcze przed wyjazdem przecież mówiliśmy ci chcemy też kupić dom na łonie natury wyprzedziłaś nas oczywiście nie taki staromodny chcieliśmy zatrzymać się przez jakiś czas w hotelu ale jeśli masz taki duży dom to oczywiście nie odmówisz i przygarniesz nas na kilka dni kim jest twój kawaler no przedstawże nas!
– Mao Lee. – Ojciec Van wyciągnął do Kreola rękę, a ten uścisnął ją z wahaniem. – Moja żona, Agnes.
– Dali mu imię na cześć Mao Zedonga dziwne prawda wtedy on dopiero doszedł do władzy w rzeczywistości nazywa się Lee Mao u Chińczyków wszystko jest na odwrót najpierw nazwisko potem imię jak się pan nazywa pan przyszedł w gości do naszej drogiej córeczki?
– Ma na imię Laurence. – Vanessa gorączkowo zbierała myśli, rozumiejąc, że nie ma co liczyć na pomoc ze strony maga. – Laurence Kreol. My... my mieszkamy razem. Jest... jest moim narzeczonym! Tak, właśnie, zamierzamy się pobrać!
– Cooooo? – Kreolowi opadła szczęka. Van zakryła mu usta dłonią, mając przy tym nadzieję, że nie ugryzie jej, i jednocześnie starała się pokryć zmieszanie głupim uśmiechem.
Ojciec zasępił się. Matka, ani trochę nie zbita z tropu takim zwrotem akcji, zaterkotała, pełna szczęścia:
– Taka nieoczekiwana niespodzianka kiedy to się stało dlaczego nic nam nie powiedziałaś kiedy odbędzie się ślub on mi się podoba chociaż powinien pan Larry przefarbować włosy w tym kolorze jest panu nie do twarzy.
– Gra-gratuluję – niezręcznie wymamrotał tatuś, poszturchiwany przez żonę łokciem.
Przynajmniej nie zrobił uwagi na temat koloru włosów Kreola. Teraz, gdy mag do końca zregenerował się po swej okresowej śmierci i wyhodował nowe włosy, można mu było dać nie więcej niż trzydzieści pięć lat. A jeśliby spojrzeć życzliwie – trzydzieści.
Van uśmiechnęła się nieszczerze i mamrocząc jakieś uprzejmości, prawie na siłę wciągnęła oboje rodziców do salonu, a potem rozkazała Słudze przenieść walizki do holu, oczywiście tak, żeby goście go nie zauważyli. W końcu zaciągnęła Kreola do jednego z pustych pokojów.
– Żenić się?! – ryknął mag, gdy tylko zostali sami. – Nawet o tym nie myśl, kobieto! Starano się mnie ożenić ze dwadzieścia razy, raz nawet z kuzynką imperatora, ale nie poddałem się, o nie, za nic! Zapomnij!
– Wcale nie zamierzam wychodzić za ciebie za mąż! – fuknęła Vanessa z pogardą. – Musiałam jakoś wyjaśnić, dlaczego mieszkamy razem! Co niby miałam powiedzieć – że jesteśmy partnerami w interesach?
– Mogłaś powiedzieć, że kupiliśmy dom na spółkę i do każdego z nas należy połowa – zaproponował mag rozsądnie.
– Dobry pomysł – stwierdziła Vanessa po chwili namysłu. – Ale już jest za późno. Dlaczego wcześniej milczałeś?!
Zirytowana, uderzyła maga pięścią w pierś, złoszcząc się jednocześnie na niego, na siebie i na swoich rodziców.
– Dobrze, zrobimy tak... – powiedziała, gdy się uspokoiła. – Pobędą u nas nie więcej niż dwa, trzy dni...
– A jeśli zostaną dłużej?
– Jeśli nie wyjadą pojutrze, osobiście zamówię dla nich najdroższy apartament w najdroższym hotelu! – wypaliła Vanessa. – Musisz tylko przez te kilka dni udawać, że mnie po prostu ubóstwiasz! Czy to takie trudne?
– Kiepski ze mnie aktor! – zajęczał Kreol ze smutkiem. – Nie dam rady! Nigdy nie byłem w nikim zakochany, nie wiem nawet, jak to wygląda...
– Będziesz musiał spróbować – przerwała jego jęki Van. – Wszystko trzeba kiedyś zrobić po raz pierwszy. A teraz szybko goń ich zabawiać.
– Jak?!
– Jak chcesz! A ja w tym czasie zarządzę, żeby przygotowano dla nich Zielony Pokój.
– Dlaczego właśnie ten?
– Bo jest w najdalszym końcu korytarza! Już, ruszaj się i uważaj co mówisz!
– Nie rozumiem, dlaczego nie można im po prostu powiedzieć, kim jestem! – zazgrzytał zębami mag.
– A dlatego, że i tak nie uwierzą! – Postukała się w czoło Vanessa.
– Mogę udowodnić!
– Tylko spróbuj – zawiążę ci język dookoła szyi zamiast szalika! Nawet nie myśl o tym, żeby przy nich czarować, zrozumiałeś?!
– Dobrze, już dobrze... – mamrotał mag, niechętnie odwracając się w stronę drzwi.
– Ej, poczekaj! Sir George cały czas jest w piwnicy?
– Tak, ani razu stamtąd nie wyszedł.
– Mam nadzieję, że nie wyjdzie... Na wszelki wypadek uprzedź go.
Rodzice Van ze szczerym zainteresowaniem oglądali salon. Szczególne wrażenie zrobił na nich płonący kominek – taka egzotyka w zurbanizowanym świecie!
– Taki miły dom oryginalny prawdziwy zabytek! – oznajmiła Agnes, energicznie gestykulując. – Widać że nasz przyszły zięć ma pieniądze jeśli był w stanie kupić takie cudo ale gustu nie ma wcale czy można w naszych czasach mieszkać w takim domu równie dobrze można zamieszkać w zamku Frankensteina nasza dziewczynka nigdy by takiego nie kupiła!
– No, jeśli zamierza ożenić się z naszą Van, to znaczy, że ma dobry gust – uśmiechnął się Mao.
Kreol wszedł, uśmiechnął się tak, jakby przed chwilą zjadł kawałek cytryny i udawał, że bardzo mu smakowała.
– Witaj Larry już się stęskniliśmy nasza dziewczynka opowiedziała o nas prawda ile ma pan lat gdzie pan pracuje czy naprawdę kocha pan naszą dziewczynkę kiedy ślub jak pan sądzi czy mogę przyjść na ślub w ciemnoniebieskiej sukni?
Kreol otworzył usta. Zamknął. Znowu otworzył. Prawie nic nie zrozumiał z tyrady swej pseudoteściowej, ale strasznie bał się żeby czegoś nie chlapnąć. Mag spędził w dwudziestym pierwszym wieku trochę ponad dwa tygodnie i nie zdążył jeszcze w pełni się zaadaptować. Zrozumiał jednak, że magów zostało tak mało, iż większość ludzi najzwyczajniej w świecie nie wierzy w ich istnienie.
Mao obserwował jego zdumioną minę i uśmiechał się łagodnie. Przyzwyczaił się już do tego, że większość ludzi słabo rozumie wypowiedzi jego żony. Prawdę mówiąc, nikt nie rozumie.
– Witajcie, witajcie! – Do pokoju wpadła Van. – Rozmawiacie sobie? Stęskniliście się za mną?
W tym samym czasie Hubaksis zajmował się głównie smętnym wzdychaniem i starał się nie zgubić majaczącej w oddali bladoróżowej plamy. Z każdą chwilą dżinn był coraz bardziej przekonany, że Butt-Krillach po prostu spaceruje – w każdym bądź razie przemieszczał się bez widocznego celu.
Demon przemierzał miasto z szybkością kota napojonego walerianą. Po ścianach wieżowców wspinał się równie zgrabnie jak Spiderman. W skokach Butt-Krillach też mu nie ustępował. I jak do tej pory nie zwrócił na siebie niczyjej uwagi. Oczywiście, oprócz Hubaksisa.
– Nie lubię szpiegować!... – powiedział cicho dżinn sam do siebie. – Nie lubię i nie umiem!
Wydawszy ten krzyk z głębin duszy, Hubaksis zaczął miotać się ze strachu. Obiekt, który przed chwilą siedział na krawędzi dachu, gdzieś zniknął. W tej samej chwili dżinn zrozumiał także, że za nic na świecie nie da rady sam wrócić – nie miał pojęcia, gdzie jest jego nowy dom.
– Pan mnie zabije...! – westchnął Hubaksis, siadając na parapecie.
– Przepiękna noc, nieprawdaż? – za nim rozległ się świszczący szept. – W taką noc spacer po dachach to czysta przyjemność.
Hubaksis odwrócił się gwałtownie. Za jego plecami stał demon, który podkradł się ukradkiem i uśmiechał się, bardzo zadowolony z siebie.
– Przestraszyłeś mnie! – odpowiedział dżinn z widoczną ulgą. – Nigdy więcej nie podchodź do mnie od tyłu!
– Dobrze, nie będę. Szpiegujemy?
– Dawno zauważyłeś? – zawarczał niezadowolony Hubaksis.
– Prawie od razu. Mogę udzielić ci kilku lekcji, całkiem ci to nie wychodzi.
– Sam wiem! – odburknął dżinn. – Pan mi kazał...
– Pan? – chytrze uśmiechnął się Butt-Krillach. – A może jednak pani?
– Co masz na myśli?
– Przecież to jasne! – Klasnął przednimi łapami demon. – Dziś rano panna Lee dowiedziała się, że nocami spaceruję. A teraz odkrywam, że mam ogon. No i?
– Masz rację – przyznał niechętnie Hubaksis.
– Nie uwierzyła, że po prostu chodzę sobie po ulicach? – Demon ze smutkiem pokiwał głową. Co prawda, gdy to mówił, w oczach błysnęły mu chytre iskierki.
– Nie uwierzyła.
– A ty?
– Też nie.
– A pan?
– On akurat uwierzył.
– Jedyny rozsądny człowiek. – Butt-Krillach zademonstrował wszystkie dwieście zębów. – Czyli on uwierzył... Uwierzył, a mimo to posłuchał, gdy panna Lee poprosiła, żeby cię wysłać. To zastanawiające...
– Co masz na myśli? – Dżinn zrobił głupią minę.
– Wszystko trzeba ci podać jak na tacy. Podoba ci się panna Lee?
– I to jak! – Hubaksis oblizał się mimo woli. – Ale to niemożliwe! Pan i kobiety wykluczają się nawzajem!
– Za nic na świecie nie uwierzę, że w starożytności żył jak eunuch. – Butt-Krillach wzruszył przednimi ramionami.
– Nie, oczywiście miał zwykle dwie lub trzy nałożnice w najdalszej komnacie – przyznał Hubaksis. – Ale rzadko do nich zaglądał.
– Rozumiem... Ożenił się ze swoją pracą, tak? Hubaksis zmarszczył czoło, starając się odgrzebać w pamięci nieznane połączenie słów. Chociaż Butt-Krillach nie oczekiwał odpowiedzi.
– Widzisz, mój jednooki przyjacielu... – westchnął. – Czasy się zmieniają, a my zmieniamy się wraz z nimi...
Zamilkł i ze smutkiem popatrzył w górę – na wygwieżdżone niebo. Stąd, z dachu wieżowca, było bardzo dobrze widoczne. Szczególnie dla demona obdarzonego kocim wzrokiem.
– Pięknie, prawda? – westchnął. – Lubię patrzeć w gwiazdy, a ty?
Hubaksis najeżył się. Dżinny są bardziej odporne na różnice temperatur niż ludzie, ale ich żywiołem jest ogień, nic więc dziwnego, że bardziej niż chłodne kalifornijskie noce odpowiadają im piaski Arabii.
– W dzień nie wychodzę z domu – melancholijnie oznajmił Butt-Krillach. – Wasz świat jest za gorący – w dzień bolą mnie oczy i swędzi skóra. Ale niebo macie przepiękne – błękitne... U nas jest szare jak... jak... jak niebo.
– Dlaczego „wasz”? – Hubaksis zerknął w górę. – W moim świecie niebo jest czerwone, jak ludzka krew.
– Ach tak, przecież jesteś dżinnem! – przypomniał sobie demon. – Jaki on jest, ten wasz świat?
– Gorący... – westchnął dżinn z nostalgią. – Mamy trzy słońca, dużo wulkanów, oceany pełne są płynnego ognia... Nie ma wcale lasów, za to całe mnóstwo gór i pustyń.
– Au nas słońce jest tylko jedno i to bardzo blade – podzielił się wspomnieniami demon. – Ale za to mamy aż cztery księżyce, dlatego i w dzień, i w nocy panuje taki sam miły półmrok... Nie ma oceanów, za to są gigantyczne bagna. I pełno lasów, ale rosną w nich głównie skrzypy i paprocie... Jest chłodno – mniej więcej tak jak teraz. Co prawda, tutaj też nie jest źle... Szczególnie w nocy.
– Tęsknisz za domem? – zapytał dżinn.
– Nie wiem... Minęło dwieście lat – wszyscy już o mnie zapomnieli. A ty?
– Jestem w takiej samej sytuacji... Do tego w domu od razu wykonaliby na mnie wyrok śmierci.
– W takim razie, oczywiście...
Siedzieli dziesięć minut, wpatrując się w gwiazdy. Potem Hubaksis poruszył się i powiedział ze smutkiem:
– A od pana i tak mi się dostanie...
– Dlaczego?
– Nie wykonałem zadania... A tak a propos, odprowadzisz mnie do domu, co? Sam pewnie nie znajdę drogi. Nie martw się, powiem Van, że mówiłeś prawdę.
– A kto ci uwierzy? – Butt-Krillach znowu przyjął swoją zwyczajną, chytrą postawę. – Jeśli wrócimy razem, pomyślą, że się umówiliśmy. Nie ma co do tego wątpliwości. Mam lepszy pomysł.
– Słucham. – Dżinn wykazał niewielkie zainteresowanie.
– Śledź mnie dalej. Do domu wrócimy rano i opowiesz o wszystkim, co widziałeś. I nikomu się nie dostanie!
Hubaksis pomyślał chwilę. W jego maleńkiej główce z trudem mieściły się pojęcia bardziej skomplikowane niż „zjeść”, „pospać”, „mieć stosunek z osobą płci żeńskiej”. Ale w końcu zrozumiał propozycję.
– Niech będzie. – Kiwnął głową. – Biegnij dalej, a ja będę cię śledzić.
Butt-Krillach westchnął ciężko, patrząc na maleńkiego dżinna z niedowierzaniem.
– A po co masz się teraz chować? Chodźmy razem – we dwóch będzie weselej.
– Niech będzie. – Po raz drugi kiwnął głową Hubaksis.
Budka była otwarta przez całą noc. W centrum miasta nawet w nocy znajdzie dość klientów, a wielu z nich ma ochotę się napić. Oczywiście, większość takich klientów przechwytują bary, ale i dla małej budki zostaje więcej niż trzeba.
Sprzedawca ze zdziwieniem przetarł oczy. Był gotów przysiąc, że dopiero co tuż obok stała butelka piwa. Odwrócił się tylko na chwilę – żeby poprawić leżącą krzywo paczkę papierosów. Oczywiście nie widział, jak przez okienko błyskawicznie wsunęła się cienka ręka pokryta skórą w nienaturalnie różowym odcieniu, złapała butelkę i natychmiast cofnęła się z powrotem.
– Poczęstuj się – gościnnie zaproponował Butt-Krillach dżinnowi. – Wiesz, co ostatecznie przekonało mnie do tego wymiaru?
– Co? – zabulgotał z butelki Hubaksis.
– Piwo. Wyobrażasz sobie – przez dwieście lat nawet nie miałem pojęcia, że tutaj jest taki cud! Dwieście lat przetrzymałem na samych pająkach! Widzisz, co tu jest napisane? „A-me-ri-can beer”... Amerykańskie piwo, prawda?
– Chwilunia... – Hubaksis wylazł z butelki. – Dopiero teraz do mnie dotarło... Skąd znasz miejscowy język? Gdzie się nauczyłeś?
– To... standardowa procedura – Butt-Krillach wzruszył ramionami. – Gdy demon zjawia się na wezwanie maga, automatycznie opanowuje język wzywającego. Przynajmniej na czas działania zaklęcia. Jak byśmy się inaczej mogli zrozumieć? A z tobą było inaczej?
– Masz rację... – przypomniał sobie Hubaksis. Od chwili, gdy Kreol wezwał go po raz pierwszy, minął szmat czasu, ale dżinn pamiętał wszystko. Mag oglądał przez magiczne lustro świat dżinnów i odpowiedział na bezgłośne wołanie Hubaksisa, gotowego wtedy zgodzić się na wszystko, byle tylko uniknąć kary śmierci. Szczegóły umowy ustalili później.
Dżinny od niepamiętnych czasów nawiedzały świat ludzi. Nawet teraz odwiedzają go od czasu do czasu, ale w tamtych odległych czasach podróżowały znacznie częściej. Wiele z nich mieszkało tu bardzo długo, a niektóre nawet przeniosły się na stałe. Znana jest, na przykład, historia o dżinnie-cesarzu, który około czterdziestu lat rządził Imperium Chińskim (i wcale nieźle sobie radził).
Obiegowe opinie o dżinnach powstały przede wszystkim w oparciu o tych kilku osobników, którzy pozostawili po sobie ślad w historii Ziemi. Nie trzeba chyba wspominać, że były to, przede wszystkim, silne osobowości – wielcy magowie, cesarze i dowódcy. W rzeczywistości rasa dżinnów nie różni się aż tak bardzo od ludzi. Są wśród nich i dobrzy, i źli, ale najwięcej (tak jak i u nas) przeciętniaków. Oczywiście, dżinny żyją znacznie dłużej niż ludzie. Starzeją się, ale bardzo wolno, więc trzy czy cztery tysiące lat nie robi na nich wrażenia. Do tego magiczne zdolności przeciętnego dżinna są znacznie większe niż człowieka. Nawet taki lichy przedstawiciel tego plemienia jak Hubaksis, mógł pochwalić się paroma magicznymi sztuczkami, a co dopiero mówić o innych... Ale to tylko średnia – Najwyżsi Magowie dżinnów niczym nie przewyższają Najwyższych Magów ludzi. Najdobitniej potwierdza to fakt, że wielu magów dżinnów (i to wcale nie najsłabszych) służyło magom ludziom, a odwrotne sytuacje jakoś się nie zdarzały.
Demon dopił resztkę piwa i z westchnieniem wyrzucił butelkę.
– To poniżające, kraść piwo u ulicznych handlarzy – zauważył. – A dlaczego by nie wejść i nie wypić w normalnych warunkach?
– Byłoby dobrze... Ale jak?
– Widziałem tu niedaleko takie miejsce, coś w stylu karczmy. Wchodzą do niego ludzie i piją różne trunki. Piwo też.
Hubaksis uśmiechnął się krzywo, pokazując, że zrozumiał dowcip.
– Mówię poważnie. – Butt-Krillach nie chciał porzucić pomysłu.
– Aha, oczywiście! – Dżinn mrugnął swym jedynym okiem. – Tak więc my, dżinn i demon z mrocznego świata, tak po prostu wchodzimy do karczmy i każemy sobie nalać piwa? To nie przeszłoby nawet w starożytnym Babilonie... A teraz ludzie zrobili się jacyś nerwowi, tchórzliwi – od razu zaczną uciekać.
– To, oczywiście, prawda. – Butt-Krillach nie miał zamiaru się sprzeczać. – Ale przecież nie wejdziemy tak, po prostu! Zamaskujesz nas!
– Ahaaa... – zaczął domyślać się Hubaksis.
– No właśnie. Ze mnie zrobisz człowieka, a z siebie... no... jakiegoś ptaka. Przedwczoraj widziałem jednego człowieka z zielonym ptakiem na ramieniu – i nikt się nie dziwił. Dasz radę?
– Na krótko... – niechętnie wymamrotał dżinn.
– A dokładniej?
– Na godzinę, nie dłużej... Może plus jakieś pięć minut... Ale pod warunkiem, że nikt nas nie dotknie.
Kreol i Hubaksis bardzo szybko nauczyli się mierzyć czas we współczesny sposób. Inna sprawa, że sposób ten został niemal w całości zapożyczony od starożytnych Sumeryjczyków. To oni właśnie podzielili dobę na dwadzieścia cztery godziny, godzinę na sześćdziesiąt minut, a minutę na sześćdziesiąt sekund. A tak przy okazji, to oni właśnie jako pierwsi wprowadzili pozycyjny system zapisu liczb – z setkami, dziesiątkami i jednostkami. Co prawda, podstawą ich systemu nie była, tak jak u nas dziesiątka, ale „sześćdziesiątka”.
– Myślę, że to wystarczy. – Butt-Krillach podjął decyzję po chwili namysłu. – Zaczynaj.
– Tylko będziesz musiał chodzić na tylnych łapach! – złośliwie krzyknął Hubaksis.
Demon uśmiechnął się przez chwilę i stanął na tylnych rękach. Stał na nich niezbyt pewnie, ale mimo wszystko dość stabilnie, upadek mu nie groził. Przynajmniej w najbliższym czasie.
Bar „Złota Ostryga” nie był szczególnie prestiżowym miejscem. Przychodzili tu głównie robotnicy wracający z pracy, bezrobotni, zalewający robaka oraz różne ludzkie śmieci: bezdomni, pijacy, narkomani i przedstawiciele świata przestępczego. Przybytek ten miał jednak bezsprzeczną zaletę, która zwróciła uwagę Butt-Krillacha. Znajdował się najbliżej.
Bar pracował przez całą dobę, ale nawet w dzień bywało w nim niewielu klientów. Teraz w pomieszczeniu było tylko sześć osób – podejrzanie wyglądająca dziewczyna i takiż mężczyzna siedzieli przy długim stole, a wzdłuż bufetu siedziało sześciu alkonautów o różnej głębokości zanurzenia. Jeden z nich spał z głową wtuloną w pusty talerz.
Tym niemniej, gdy drzwi otwarły się i na progu stanął Butt-Krillach w nowej postaci, wszystkie usta otwarły się ze zdziwienia, a brwi uniosły się. Tylko śpiący nadal spał.
Hubaksis nie był mistrzem iluzji. Nie potrafił zrobić nic wyższego niż dwa metry (a także szerszego ani dłuższego). Nie potrafił stworzyć więcej niż dwie, góra trzy iluzje naraz. Nie mógł też utrzymać ich dłużej niż godzinę. W najlepszym wypadku półtorej godziny. Miał jednak pewną niezaprzeczalną zaletę – był skrajnie precyzyjny. Nawet najbystrzejsze oko nie było w stanie odróżnić jego iluzji od prawdziwego przedmiotu – tak dokładne i wiarygodne były jego twory. To właśnie cenił w nim Kreol – w magicznych pieczęciach bardzo wiele zależało od dokładności.
Pojawia się pytanie – co do tego stopnia zadziwiło tę zbieraninę moczymordów, skoro iluzja była tak dobra? Wygląd. Oczywiście nie twarz – nowa twarz Butt-Krillacha praktycznie nie różniła się niczym od fizjonomii przeciętnego Amerykanina. No, może co najwyżej był nieco bardziej smagły. Ale ubranie...
Hubaksis spędził w XXI wieku niewiele czasu, z czego znaczną część przebywał w zamkniętych pomieszczeniach, nie poznał zbyt wielu osób. Jasne jest więc, że nie miał zbyt bogatej wiedzy na temat współczesnej mody. Dlatego na potrzeby iluzji wykorzystał te przedmioty, które udało mu się zapamiętać. A nie miał zbyt wiele do wspominania.
Butt-Krillach miał na sobie czarny frak, dokładnie taki sam, w jaki musiał wystroić się Kreol na początku nowego życia, pod frakiem widać było śnieżnobiałą koszulę. Niby nic, ale frak kiepsko komponował się z wyblakłymi dżinsami naciągniętymi na nogi Butt-Krillacha. Z obuwiem było jeszcze gorzej – Hubaksis niezbyt często przyglądał się ludzkim butom, a sam nie miał nóg. Jedyne, co był w stanie sobie przypomnieć, to futrzane kapcie w kształcie piesków, do włożenia których Van zmusiła Kreola, żeby nie zadeptał czystej podłogi. Co prawda podłogę wyszorowała nie ona, a magiczny Sługa, ale nie miało to dla niej większego znaczenia. Dzieło wieńczyło nakrycie głowy. Hubaksis z pewnością widział we współczesnym świecie ludzi w kapeluszach, beretach i innych czapkach, ale jakoś nie zapadły mu w pamięć. Z tego powodu na głowie Butt-Krillacha pyszniło się jedno z nakryć głowy, jakie noszono w starożytnym Sumerze – coś w stylu opaski ze zwisającymi z niej wstążkami ozdobionymi miedzianymi wisiorkami. Taki kostium przywodził na myśl tylko jedno słowo – awangarda. Siedząca na ramieniu papuga idealnie dopełniała całości.
Zresztą usta niezbyt długo pozostały otwarte. Napatrzywszy się przez trzy sekundy do woli na dziwnego przybysza, wszyscy wrócili do swoich spraw. Czyli do picia. Żeby na dłużej zadziwić typowego mieszkańca San Francisco, trzeba czegoś więcej niż młodzieniec w głupim ubraniu.
– Ej, człowieku, dwa piwa! – powiedział Butt-Krillach, zbliżając się do lady. Nie miał pojęcia, co należy mówić w ludzkich przybytkach tego typu, dlatego powtórzył zdanie, które usłyszał wczoraj w tym miejscu. Wtedy demon chował się za oknem – zresztą bardzo brudnym.
Barman, mały, kędzierzawy człowieczek o zadziwiająco nieprzyjemnej twarzy, popatrzył na niego bacznie, zwracając szczególną uwagę na wypchaną kieszeń fraka. Widok tej kieszeni, a zwłaszcza wystający z niej rożek banknotu, uspokoił asekuranta, który w milczeniu napełnił dwa kufle. Między nami mówiąc, nie było tam żadnych pieniędzy, a jedynie iluzja, o którą poprosił zapobiegliwy Butt-Krillach. Niegłupi demon dawno zauważył, że jeśli sprzedawca widzi pieniądze klienta, obsługuje go znacznie chętniej.
Barman, omiótłszy jeszcze raz wzrokiem Butt-Krillacha od stóp do głów, postawił przed nim dwa wysokie kufle ozdobione czapkami pianki. W każdym kuflu było pięćdziesiąt siedem setnych decymetra sześciennego smacznego piwa. Czyli inaczej pinta.
Butt-Krillach podejrzliwie pociągnął nosem. Kufle pachniały piwem, ale podświadomie nie dowierzał człowiekowi, który je nalał. W myślach wzruszył ramionami, zrobił wydech i jednym haustem wypił od razu połowę. Obok pluskał się Hubaksis, który o mało co nie utopił się w swoim kuflu.
Obok Butt-Krillacha siedział najwierniejszy gość „Złotej Ostrygi” – Billy Kid. Nazywano go tak, gdyż miał ponad dwa metry wzrostu – przemówiła tu typowa logika miłośników marnych dowcipów.
– Hy, hy, papuga-pijaczka!
Hubaksis przerwał swoje zajęcie i uważnie popatrzył na tępą twarz Kida, potem oznajmił, że jego rozmówca jest zwykłym kawałkiem psich fekaliów i poradził mu udać się tam, skąd owe fekalia pochodzą. Potem dodał, że odbywał intymne stosunki z matką Kida, a także z nim samym, przy czym w niezwykle oryginalnej pozycji, z wykorzystaniem pewnych narzędzi stolarskich.
Kid wysłuchał tej tyrady i głośno zasapał. Przez piętnaście lat był zawodowym bokserem i to, trzeba przyznać, niezłym. Potem zaczął pić, musiał porzucić sport, ale diabelski charakterek i ciężkie pięści mu zostały. Gdyby słowa te wypowiedział ktokolwiek inny, to ten „ktokolwiek” leżałby już ze złamaną szczęką. Ale bójka z papugą to gruba przesada, nawet dla takiego rozrabiaki jak Billy Kid. Powoli rozejrzał się po barze. Nikt się z niego nie śmiał – większość bywalców aż za dobrze wiedziała, że śmiać się z Kida może tylko samobójca, ale nikomu nie udało się powstrzymać zduszonego chichotu. Oczy byłego boksera powoli nabiegały krwią. Złość musiała się uzewnętrznić.
Pomyślawszy chwilę, Kid doszedł do prostego wniosku – za zwierzęta domowe odpowiada właściciel, czyli ten typ w czapce klauna. Czyli trzeba mu przyłożyć. Tak zrobił.
Gdyby Butt-Krillach był trzeźwy, bez trudu uchyliłby się przed takim dość niezgrabnym ciosem. Niestety, dzisiaj zdążył wypić prawie litr, skądinąd wyśmienitego pod każdym względem, piwa. Dla człowieka nie jest to zbyt dużo, ale jak wiadomo, to, co dla jednego jest lekarstwem, dla innego może okazać się śmiertelną trucizną. Na elweny – rasę demonów, do której należał Butt-Krillach, alkohol działał znacznie silniej niż na ludzi, dlatego Butt-Krillach był już praktycznie zalany w trupa. Za to Hubaksis czuł się wyśmienicie – na dżinny, przeciwnie, alkohol działa słabiej niż na ludzi. Niewiele, ale jednak.
W efekcie pięść Kida trafiła prosto w twarz mrugającego wolno Butt-Krillacha. Demon zwalił się pod stół, rozpłaszczył na podłodze i w barze natychmiast rozległo się kilka wystraszonych głosów. Krzyczano, oczywiście, nie dlatego, że ktoś kogoś uderzył – nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale dlatego, że Hubaksis nie na darmo ostrzegał, że iluzja zniknie, jeśli ktoś dotknie demona. Rozpłynęła się jak obłoczek dymu i oto oczom wszystkich ukazał się Butt-Krillach w swej prawdziwej postaci – różowy, czteroręki demon z okropną paszczą. Co prawda w danej chwili wyglądał dość żałośnie.
Pijany, a do tego częściowo ogłuszony demon z trudem uniósł się na jednej ręce i cicho zasyczał. Krzyki przerażenia nasiliły się. Barman już dawno schował się pod ladą i teraz jak oszalały walczył z tarczą telefonu zainstalowanego tam jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych. Co prawda w żaden sposób nie mógł się zdecydować, gdzie zadzwonić – na policję, do służb ratowniczych czy do dziennikarzy? Najchętniej wezwałby łowców duchów, ale miał poważne wątpliwości, czy taki numer jest w książce telefonicznej.
Hubaksis starał się ocenić sytuację. Butt-Krillach niemrawo tarzał się po podłodze, ludzie cały czas krzyczeli, ale wrzaski stopniowo milkły – strach mijał. Niebawem do obecnych bez wątpienia dotrze, że w obecnym stanie potwór jest absolutnie bezradny – Hubaksis wolał nawet nie myśleć, co wtedy będzie.
Wyleciał z kufla, strząsnął z siebie iluzję, co zresztą przeszło niezauważone w ogólnym rozgardiaszu i z wielkim wysiłkiem przewrócił kufel, w którym zostało jeszcze pół pinty przepysznego pszenicznego napoju.
Piwny prysznic nieco otrzeźwił Butt-Krillacha. Podniósł się z trudem i w dwóch susach wyskoczył z baru. Nie mógł znaleźć drzwi, skorzystał więc z okna – jedynego w tym przybytku, ale za to dużego. Odłamki rozsypały się na wszystkie strony. W ślad za nim wyfrunął Hubaksis, który i tym razem pozostał niezauważony.
Wszystkie opisane powyżej wydarzenia trwały nie dłużej niż pół minuty – nikt nie zdążył nawet zorientować się, co tak naprawdę widział. Nikt, oprócz barmana – ten zdążył zadzwonić do dziennikarzy, postanowiwszy zarobić nieco na sensacji, a teraz pstrykał aparatem fotograficznym w ślad za uciekającym demonem, wierząc święcie, że uda mu się coś uchwycić.
Jak mam to rozumieć?! – krzyknęła Vanessa, wtykając Butt-Krillachowi w pysk zmiętą gazetę. Demon tylko tępo milczał.
Artykuł, który tak wzburzył dziewczynę, nosił tytuł „Przybysze z kosmosu też lubią piwo”. Prasa bulwarowa jak zwykle działała najbardziej operatywnie. W gazecie zamieszczono wywiad z właścicielem „Złotej Ostrygi” i dość nieostrą fotografię, na której jednak, przy odrobinie dobrej woli, można było rozpoznać Butt-Krillacha – od tyłu. Hubaksis nie zmieścił się w kadrze.
Kreol również był świadkiem tej sceny, ale nie zamierzał się denerwować. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego Van tak histerycznie reaguje na to, że służący zaszli do jakiejś karczmy napić się piwa. On sam, gdy był magiem imperatora, od czasu do czasu przebierał się za ubogiego włóczęgę i włóczył się po Babilonie, zachodząc do najgorszych knajp. Nie zawracał siebie przy tym głowy ostrożnością, zaczepiając wszystkich jak popadło. Szczerze bawił go wyraz twarzy ludzi, którzy nieoczekiwanie orientowali się, że stoi przed nimi sam Kreol, już wtedy cieszący się sławą miłośnika pojedynków. Na koniec jego gębę pamiętali już wszyscy, starzy i młodzi, a spacery straciły cały urok, ale wtedy Kreol był już za stary na takie zabawy. A teraz w żaden sposób nie mógł zrozumieć, dlaczego w ogóle trzeba cokolwiek ukrywać przed ludźmi – mag nigdy w życiu nie robił tajemnicy ze swojego zawodu.
– Dostaliście się do prasy, nieroby?! – zaryczała Vanessa. – Cieszcie się, że żaden poważny człowiek nie przejmuje się tą makulaturą! Uważajcie, w końcu złapią was, wsadzą do klatki i będą przeprowadzać na was doświadczenia!
– Kto? – zainteresował się Kreol. Jemu samemu zdarzało się robić takie rzeczy z różnymi dziwnymi stworzeniami. – Magowie?
– Nie, nie magowie! – przedrzeźniała go Vanessa. – CIA! FBI! W ogóle różne tajne służby i inni faceci w czerni! Dobrze, że to są poważni ludzie i nie czytają brukowców. Chociaż o tym już mówiłam...
– Córeczko, wszystko w porządku? – nieoczekiwanie rozległ się okrzyk ojca, a w następnej sekundzie zaczęły się otwierać drzwi.
– Tata! – wyszeptała Vanessa. – Chowajcie się! Hubaksis z szybkością błyskawicy zanurkował za obraz, Butt-Krillach skrył się za kanapą. Kreol też miotał się przez chwilę, chcąc się gdzieś ukryć, ale szybko zorientował się, że jego alarm nie dotyczy.
Mao, gdy tylko zobaczył uśmiech Vanessy, natychmiast podejrzliwie zmarszczył brwi. Córka uśmiechała się tak szeroko i przyjaźnie, że od razu było widać – coś ukrywa. Kreol nie zakwalifikowałby się nawet do scen grupowych w teatrze amatorskim – tak fałszywy był jego wyraz twarzy.
– Coś się stało? – zapytał z wahaniem. – Słyszałem jakieś krzyki...
– Nie, tatusiu, coś ty! – zaprzeczyła Van natychmiast, panicznie kombinując, co by tu zełgać. – Wszystko w porządku!
– Dobrze, jak chcesz... – Ugodowo nastawiony ojciec postanowił nie podejmować dyskusji. – Ach tak, mama prosiła, żeby zapytać, czy już doczytałaś jej gazetę?
– Oczywiście, bierz!
Mao podniósł gazetę, cały czas otwartą na tym samym, nieszczęsnym artykule.
– Kto czyta takie głupoty?... – Z naganą pokiwał głową, przeczytawszy tytuł. – Co najwyżej twoja matka... Kosmici!... Kogo chcą oszukać?
Van bez przekonania wzruszyła ramionami. Kreol cały czas stał w kącie jak posąg, pamiętając dobrze nakaz Vanessy – z jej rodzicami rozmawiać tylko wtedy, gdy to oni o coś zapytają. Z matką można było jeszcze zaryzykować, ale ojciec był niegłupim człowiekiem i bez trudu mógł rozgryźć Kreola. A przynajmniej zacząć podejrzewać, że coś jest nie tak. Vanessa miała wielką ochotę dopuścić go do tajemnicy, ale obawiała się, że Mao opowie o wszystkim małżonce. Natomiast Agnes Lee od dawna była znana z tego, że na pytanie: „Co słychać?” zaczynała długo i szczegółowo opowiadać o wszystkich słuchach i plotkach. Jeśli o Kreolu dowiedziałaby się kochana mamusia Vanessy, tajemnica na pewno przestałaby być tajemnicą.
– Kosmici! – ciągle jeszcze bulwersował się Mao. – Każdy głupi wie, że na fotografii widać tylko ogoloną małpę! Właśnie tak fabrykują sensacje!
Zza obrazu dobiegł przygłuszony chichot Hubaksisa.
– Właśnie ktoś wszedł do domu. – Kreol wygłosił tę głęboką myśl, wyraźnie czemuś się przysłuchując.
– Nie słyszałem dzwonka. – Mao uniósł brew.
– To kobieta... dwie, nie... trzy kobiety... – oznajmił Kreol.
– To na pewno nowe przyjaciółki Agnes – domyślił się Mao. – Ale... skąd wiesz?
– Nowe przyjaciółki? – Van nie pozwoliła ojcu wejść na śliski temat. – Co za nowe przyjaciółki?
– Poznała się z nimi, gdy wypakowywaliśmy zakupy – powiedział ojciec. – Zdaje się, że mieszkają tutaj, w pobliżu. Agnes natychmiast zaprosiła je na filiżankę kawy, a przy okazji pokaże im dom... znasz przecież mamę. A propos, wasz dom jest dobrze znany w okolicy...
– Chwileczkę – przerwała Vanessa. – Tato, one chcą oglądać dom. Cały dom?
– A dlaczego by nie? – Wzruszył ramionami Mao. – Nie wiem dlaczego, ale szczególnie zainteresował je strych, chociaż oczywiście mogę się mylić... Przecież nie chowacie tam trupów? – mrugnął filuternie.
– Gdzie nie można ich wpuścić? – Van nie słuchała już ojca, tylko zdecydowanie odwróciła się w stronę maga.
– Do piwnicy – tam jest duch, na strych – tam jest pentagram, do gabinetu, bo tam jest moja księga, do laboratorium, tam są ingrediencje do wywarów i eliksirów. Do ogrodu nie, tam coś posadziłem... Nigdzie nie można!
– Niech to diabli! – zgrzytnęła zębami Van. – Co robić... co robić...
– Córuchno... – Ojciec starał się ostrożnie zwrócić na siebie uwagę. – Coś jest z tobą nie tak? Larry, o czym mówicie?
Vanessa popatrzyła na niego oczami osaczonej łani. Po burzliwych, ale niezbyt owocnych przemyśleniach postanowiła wtajemniczyć ojca we wszystko i modlić się do nieprzeliczonych bogów Kreola, żeby podszedł do tego jak należy.
– Tato – powiedziała z trudem – obiecaj, że nie powtórzysz mamie, dobrze?
– Oczywiście, moja droga, oczywiście – wymamrotał Mao, nic nie rozumiejąc. – Macie jakieś kłopoty...?
– I to jakie... Obiecaj, że nigdy, nikomu o tym nie powiesz – zdecydowanie domagała się Vanessa. – Nawet mamie!
– Nawet mamie? No... dobrze, jak chcesz...
– Dobrze... chodzi o to, że... – wykrztusiła Vanessa. – Kreol jest czarnoksiężnikiem.
– Magiem! – natychmiast warknął Kreol, zmęczony już ciągłym poprawianiem.
– Tak, tak, magiem. Co o tym sądzisz, tato? Mao przez kilka sekund mrugał, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Nie mógł zrozumieć, dlaczego córka tak pilnie ukrywała coś, co w jego mniemaniu było drobiazgiem.
– Według mnie to niezły zawód... – zaczął ostrożnie. – Wiele osób chce trafić do show-biznesu, a czarodzieje nieźle zarabiają... Na przykład taki Copperfield...
– Zaczekaj! – przerwała mu z rozdrażnieniem Vanessa, widząc, że ojciec źle ją zrozumiał. – Nie mam na myśli magika, tylko maga! Rozumiesz?!
– Nie bardzo – przyznał się ojciec też już nieco zdenerwowany. – Może wyjaśnisz dokładniej?
– Urodził się w starożytnym Babilonie, pięć tysięcy lat temu – wytrajkotała Vanessa, nie pozwalając ojcu dojść do słowa. – Potem umarł, pochowali go, ale w naszych czasach znowu ożył razem ze swoim dżinnem! Znalazłam go i zostałam... no, kimś w stylu partnera... nie wiem, jak to wyjaśnić... No, pomagam mu. Oczywiście, nie jest żadnym moim narzeczonym, a ja nie jestem narzeczoną, nie jesteśmy zaręczeni, oszukałam was. Przepraszam.
– To wszystko? – spokojnie powiedział Mao.
– Tak. I co ty na to?
– Tylko się nie denerwuj – powiedział rzeczowo. – Znam bardzo dobrego psychoterapeutę, doprowadzi cię do porządku.
– Tato! – wrzasnęła Vanessa.
– Twoja córka mówi prawdę – wtrącił się Kreol. – Nie rozumiem, dlaczego w waszych czasach ludzie tak uparcie nie wierzą w najprostsze rzeczy!
– Nie wierzysz mi? – Van zażądała odpowiedzi.
– Wybacz mi... – Mao ze skruchą rozłożył ręce.
– Wiem, że to wydaje się nieprawdopodobne, ale... Słuchaj, Kreolu, przypomnij mi, dlaczego od razu ci uwierzyłam?
– Bo przedstawiłem przekonywające dowody! – fuknął mag.
– Właśnie. Udowodnij, że jesteś magiem!
– Larry, chce pan powiedzieć, że to prawda? – Mao westchnął ze smutkiem, rozumiejąc, że sprawy wyglądają znacznie gorzej, niż myślał.
– Nie jestem byle jakim fakirem. – Kreol z pogardą odrzucił propozycję Vanessy. – Nie mam w zwyczaju udowadniać swoich kwalifikacji!
– A co z przedstawieniem, które zorganizowałeś dla imperatora, panie? – Zza obrazu dobiegi głos Hubaksisa, który nie mógł już dłużej wytrzymać. – Pamiętasz, jak chciałeś go przekonać, żeby mianował cię nadwornym magiem?
– Kto to powiedział? – Mao rozejrzał się. Vanessa podbiegła do obrazu i wyciągnęła zza niego Hubaksisa. Ściskając w garści malutkiego dżinna, podsunęła go ojcu pod nos.
– Patrz! – wrzasnęła. – To jest Hubaksis, ten dżinn, o którym mówiłam! To cię przekonało?
– Van, nie ściskaj mnie tak mocno! – pisnął na wpół uduszony dżinn. – Ja też cię kocham, ale przesadzasz!
Mao zamrugał. Maleńki jednooki diablik ze skrzydełkami i rogiem na czole nie chciał zniknąć.
– Dżinn? – powiedział nieśmiało. – A dlaczego taki mały?
Potem sam przed sobą musiał się przyznać, że nie była to najmądrzejsza odpowiedź w jego życiu, ale nic lepszego nie przyszło mu wtedy do głowy.
– A to nasz domowy demon! – krzyknęła Vanessa, wyciągając Butt-Krillacha za skórę spod kanapy. Dawno już przestała się go bać. – Ciągle zapominam, jak się nazywa... I co, przekonałam cię?!
– Dzień dobry, panie Lee – przywitał się uprzejmie Butt-Krillach.
Ojciec Vanessy uważnie popatrzył na wiszącego mu przed twarzą Hubaksisa. Potem przeniósł wzrok na okropnego stwora, przypominającego połączenie bulteriera, makaka i kosmity. Stwór uśmiechał się przyjaźnie, prezentując około dwustu ostrych kłów. Vanessa okropnie się bała, że ojciec zacznie krzyczeć albo zrobi coś nieprzewidywalnego, ale on tylko stał i patrzył.
Przez całe życie Mao był niezwykle trzeźwo myślącym człowiekiem. Nie wierzył w UFO, w yeti ani w duchy. Nigdy nie czytał brukowców i nie lubił fantastyki. Ale właśnie ze względu na trzeźwość myślenia nie wątpił w to, co widział na własne oczy. A teraz widział dwa stworzenia niepodobne do niczego, co widywał do tej pory. Dlatego uwierzył Vanessie.
– Wydaje mi się, że gdzieś już widziałem to stworzenie... – wymamrotał w zamyśleniu, patrząc na Butt-Krillacha. Pomyślał jeszcze przez chwilę, a potem powiedział zdecydowanym głosem:
– A więc tak, córeczko! Biegnij do mamy i nie puszczaj jej... no, tam gdzie mówiliście. A ja tymczasem porozmawiam z tym młodym człowiekiem.
– On nie jest...
– Tak, już zrozumiałem, że nie jest żadnym twoim narzeczonym – przerwał jej ojciec.
– Nie to! Chodzi mi o to, że on wcale nie jest młody. Jest starszy od ciebie, tato!
– Jak to? – zdziwił się Mao. – Dobrze, sami dojdziemy co i jak. No już, biegnij szybko.
– Co mam jej powiedzieć? – Vanessa odwróciła się już w drzwiach.
– Coś wymyślisz. Nieźle ci to wychodzi.
Van pomknęła po schodach, przeklinając w duchu samą siebie. Zupełnie nie miała ochoty zostawiać ojca sam na sam z Kreolem – zdążyła się już przekonać, że sumeryjski mag za grosz nie potrafi kłamać. Do tego poważnie obawiała się, że po rozmowie ojciec zażąda, aby natychmiast opuściła ten dom. A wcale tego nie chciała. Zdążyła już przyzwyczaić się do wstrętnego, a jednocześnie na swój sposób sympatycznego Hubaksisa, do pełnego pychy burczenia Huberta, do naiwnie chytrego Butt-Krillacha. A na samą myśl o tym, że mogłaby już nigdy więcej nie zobaczyć szarych oczu Kreola miała ochotę wyć ze smutku. Chociaż do tego ostatniego nie chciała przyznać się nawet przed sobą.
Agnes Lee wraz z trzema innymi kobietami siedziała w salonie przy dużym stole, popijając kawę. Vanessa rozpoznała jedną – była to Margaret, żona jąkającego się mężczyzny, który opowiedział jej legendę o nawiedzonym strychu. Spotkanie z nią nie wróżyło niczego dobrego. Druga paniusia przypominała poduszkę – była niska i gruba, z tłustą, dobroduszną twarzą. Trzecia wydała się Vanessie głupawa – patrzyła nieobecnym wzrokiem i co chwila wzdychała.
– Witaj dziecino poznaj panią Foresmith panią Anderson i pannę Wilson to nasze sąsiadki zaprosiłam je na zwiedzanie waszego ślicznego domu opowiedziały mi taką historię o nim czy wiedziałaś jakie plotki krążą o waszym strychu?
– Strychu? – Van udała zdziwienie. – A co z nim jest nie tak?
– Czyżby pani nie słyszała jakie krążą pogłoski? – odezwała się ta podobna do poduszki. – O potworze na strychu?
– Mój mąż opowiadał o tym, czyżby pani zapomniała? – Margaret badawczo wpatrywała się w Van.
– Ach, ta głupia historia! – zaśmiała się Vanessa nieszczerze. – Bzdura! Wyważyliśmy drzwi od razu pierwszego dnia – nie było tam nic, oprócz sterty starych ubrań!
– Zupełnie nic? – „Poduszeczka” była wyraźnie zawiedziona. – Dobrze się rozejrzeliście?
– Mogłybyśmy popatrzeć? – domagała się Margaret.
– Lepiej nie – szybko odpowiedziała Vanessa. – Widzicie panie, tam... tam są bardzo kiepskie podłogi. Wystarczy jeden nieostrożny krok, żeby się zapaść. I w ogóle na razie lepiej nie chodzić, gdzie nie potrzeba – nie sprawdziliśmy jeszcze wszystkiego.
– Szkoda... – Margaret zacisnęła wargi.
– Czy słyszeliście państwo jakieś dźwięki? – Tłuścioszka nie chciała się poddać. – Jęki, chichotanie...?
– Córeczko nic nam nie mówiłaś w tym domu rzeczywiście słychać różne dźwięki nic nie słyszeliśmy – wmieszała się do rozmowy matka Van.
– Żadnych dźwięków – ucięła Vanessa. – Nic. Żadnych duchów, żadnych potworów, wszystko w jak najlepszym porządku.
– Tak myślałam. – Margaret pokiwała głową z zadowoleniem. – Zobaczymy, co powie Cyryl, gdy mu powiem...
– Aaaaach! – odezwał się trzeci gość po raz pierwszy. – Aaaaaach! Mylicie się! Duchy istnieją! Są wśród nas! Ten dom jest pełen gości z innego świata, trzeba tylko umieć patrzeć!
– Panna Wilson jest medium – wyjaśniła szeptem tłuściutka dama. – Widzi duchy, możecie to sobie wyobrazić?
Vanessa mogła. Jeszcze jak mogła. Do pełni szczęścia brakowało jej jeszcze tylko szalonej paniusi, widzącej duchy!
– Widzicie?! Widzicie go?! – nieoczekiwanie krzyknęła paniusia. – Jeden z nich jest tuż obok nas!
– O Boże! – pisnęła przestraszona grubaska.
– Ma’am, może ona mnie widzi? – rozległ się szept w uchu Vanessy. Niewidoczny urisk cały czas stał obok niej, czekając, jako dobrze wyszkolony sługa, na dalsze polecenia.
– Panno Wilson... – zaczęła ostrożnie Vanessa. – A ten duch... jak wygląda?
– Co za bzdury! – fuknęła Margaret.
– Aaaaach! – oburzyło się medium. – Nie! On stoi tuż koło ciebie, Edno!
Grubaska zapiszczała, starając się odsunąć krzesło. Siedziała naprzeciwko Van, a Hubert bez wątpienia stał koło Vanessy, więc dziewczyna odetchnęła z ulgą. Bez względu na to, co widziała panna Wilson, był to ktoś inny.
– To mężczyzna... – wyjęczało medium, przymknąwszy oczy do połowy. – Ma dwadzieścia pięć lat, jest średniego wzrostu, przystojny szatyn... Ma takie smutne oczy... Czegoś od nas chce! Stara się porozmawiać z nami, ale nikt go nie słyszy!
– To na pewno nie ja – wyszeptał Hubert stanowczo. – Nie przypomina też sir George’a, chociaż jego i tak tu nie ma. Ma’am, nie wydaje się pani, że ta kobieta ma halucynacje?
Vanessa w milczeniu skinęła głową.
– Mary, może zorganizujemy seans spirytystyczny? – zaproponowała Edna z nadzieją. – Oj, będzie tak ciekawie!
– Całkowicie się zgadzam to powinno być bardzo pouczające nie masz nic przeciwko córeczko?
Vanessa zamyśliła się. Była już niemalże pewna, że Mary Wilson nie jest żadnym medium, pozostało jednak trochę wątpliwości. W tej właśnie chwili do pokoju weszli Kreol i jej ojciec. Mao nie miał na nosie okularów i wprost promieniował szczęściem.
– Witam wszystkich! – zagrzmiał.
– Witaj Mao poznaj naszych gości a gdzie są twoje okulary czyżby się potłukły trzeba znaleźć zapasowe!
– Nie, nie – zaprzeczył wesoło. – Wyobraź sobie, że więcej ich nie potrzebuję! W końcu zacząłem normalnie widzieć! Miałem bardzo ciekawą rozmowę z narzeczonym – Mao specjalnie podkreślił to słowo – naszej drogiej Van, i doszedłem do wniosku, że nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszego zięcia! Taki mądry, młody człowiek, taki wykształcony, taki wspaniały zawód! Jak to mówią, błogosławię was, moje dzieci!
Van gwałtownie odwróciła się w stronę stojącego obok zakłopotanego Kreola i wyszeptała mu do ucha:
– A ty co, poprawiłeś mu wzrok?
– No, tak – wyszeptał w odpowiedzi mag. – Proste zaklęcie, nic skomplikowanego...
Teraz Vanessa rozumiała, dlaczego ojciec był taki szczęśliwy. Przez całe życie nienawidził tych głupich okularów, które musiał taszczyć na nosie, bo nie mógł używać szkieł kontaktowych – bez przerwy łzawiły mu od nich podrażnione oczy. Wypróbował dziesiątki metod leczenia wzroku, godzinami siedział w okularach „Laser Vision”, dopóki nie zakazano ich sprzedaży jako jawnego oszustwa, zdecydował się nawet na operację korekcyjną laserem, ale w ostatniej chwili przeczytał w gazecie o tym, jak pewien staruszek oślepł po takiej operacji, i rozmyślił się. Oczywiście, Kreol zaskarbił sobie jego wdzięczność aż do śmierci. Vanessa niechętnie przyznała, że mag okazał się mądrzejszy od niej, skoro wymyślił taki prosty i elegancki sposób zaskarbienia sobie sympatii przyszłego teścia... Stop! Vanessa zasępiła się. To, jak ojciec wymówił słowo „narzeczony” wcale się jej nie spodobało.
– Naprawdę wyleczyłeś mu wzrok? – upewniła się, wciąż jeszcze nie wierząc. – Przecież nosił okulary minus dziewięć!
– Minus dziewięć? – zmarszczył się Kreol. – A co to znowu znaczy? Nawymyślają różnych głupot...
W tym czasie panna Wilson dopiła kawę i bardzo uważnie przyglądała się fusom na dnie filiżanki. Pozostałe panie, w tym także matka Vanessy, wpatrywały się w filiżankę z nie mniejszą uwagą, jakby miały nadzieję coś tam wypatrzyć.
– Aaaach! – krzyknęło medium. – Wstrząsające! Jaki ciekawy los oczekuje pana, Larry!
Kreol, który z trudem skojarzył, że Larry to on, uniósł się ze swego krzesła i także zajrzał do filiżanki. Oczywiście, nie zobaczył tam nic oprócz fusów kawowych.
– Nic nie widzę – burknął, patrząc podejrzliwie na niespodziewaną konkurentkę.
– Oczywiście, że nic pan nie widzi, mój drogi, oczywiście! – zaśmiała się panna Wilson. – Do tego aby widzieć (słowo „widzieć” wymówiła z naciskiem) potrzebny jest Inny Wzrok (te słowa też podkreśliła)! Proszę powiedzieć, pod jakim znakiem zodiaku pan się urodził?
– Jakim znowu znakiem? – zasępił się Kreol. – O co ci chodzi, kobieto?
Agnes Lee i Margaret Foresmith jednocześnie skrzywiły się, słysząc takie grubiaństwo. Maniery zmartwychwstałego maga nadal pozostawiały wiele do życzenia. Edna Anderson nadal siedziała nieporuszona, z otwartymi ustami chłonąc mądrości tej zwariowanej baby.
– Astrologicznym, głuptasie! – zaśmiało się medium. – Zresztą nie, lepiej sama zgadnę. Koziorożec, nieprawdaż? A może Strzelec? Nie, nie, nie! Pan jest Lwem? Oczywiście, urodził się pan pod znakiem Lwa!
– Astrologia?! – fuknął Kreol. – Bzdury! Gwiazdy to płonące kule unoszące się w nieskończonej przestrzeni, wiedziano o tym już w starożytnym Prakwanteszu. Przynajmniej magowie wiedzieli – dodał na wszelki wypadek. – Na ich podstawie nie da się przepowiedzieć losu człowieka, a kto twierdzi inaczej, jest oszustem albo ignorantem!
– Nie może pan wypowiadać się o czymś, na czym się pan nie zna! – obrażona panna Wilson wyprostowała się jak świeca. – Astrologia to najważniejsza z nauk, niech się pan nie waży...
Kreol pochylił się ku przodowi, zmrużył oczy i bacznie wpatrywał się w twarz kobiety.
– Nie ma w tobie ani krztyny magii, kobieto! – warknął oburzony, gdy tylko zakończył oględziny. – Jesteś oszustką albo wariatką, i masz szczęście, jeśli prawdą jest to drugie, bo zaraz...
Vanessa i ojciec popatrzyli na siebie nawzajem, jednocześnie schwycili Kreola pod pachy i pociągnęli do wyjścia. Van zdążyła jeszcze pospiesznie przeprosić zszokowane damy, tłumacząc, że Kreol wypił nieco za dużo. Nie miała pojęcia, co go tak rozzłościło, ale nie chciała, by zamienił nieszczęsną pańcię w żywą pochodnię. A najwyraźniej lubił to robić!
– Astrologia! – kontynuował wzburzony Kreol, nie zwracając uwagi na to, że gdzieś go ciągną. – Przyszłość! Wróżbici! Za moich czasów topiło się takich w wielkim Eufracie!
– I co... oj...! co go naszło? – dziwiła się na głos Vanessa. Pisnęła z bólu – Kreol, który z każdą chwilą coraz bardziej przypominał pijanego, nadepnął jej na nogę.
– Sądzę, że to duma zawodowa – powiedział nieporuszony ojciec. – To przykre, gdy zarzucają ci, że nie znasz się na swojej robocie. A podwójnie przykro, jeśli zarzuty są niezasłużone. Potrójnie – jeśli stawia je ktoś, kto sam na tym się nie zna.
– To akurat rozumiem, ale żeby aż tak... Co mu się stało?! – Vanessa potrząsnęła Kreolem, który już nie szedł, a zwisał, podtrzymywany przez nią i jej ojca. Wydawał przy tym dziwne dźwięki, przypominające mieszaninę chrapania i bulgotania.
– Nie wiem, co się dzieje... – zachmurzył się Mao. – Gdzie macie apteczkę?
– Po co nam apteczka! – zgrzytnęła zębami Van. – Mamy przecież tego... ludowego uzdrowiciela, a żeby go...
– Szewc bez butów chodzi... W takim razie połóżmy go gdzieś, bo zdaje mi się, że już całkiem z nim kiepsko.
Kreol oddychał ciężko i charczał. Oczy wyszły mu na wierzch, nabiegły krwią, żyły na twarzy i rękach zgrubiały i pociemniały.
– Niewolniku!... – wychrypiał. – Gdzie jesteś, niewolniku?
– Hubaksis! – wrzasnęła Vanessa, gdy zorientowała się, kogo woła Kreol. – Gdzie jesteś, krasnoludku?!
Dżinn jak na zamówienie, wyskoczył prosto ze ściany. W pierwszej chwili na jego twarzy malowała się zwykła beztroska oraz niezadowolenie – no co, czego znowu ode mnie chcecie, wiecznie jestem wam do czegoś potrzebny... Jednak potem, gdy zobaczył Kreola, beztroska w mgnieniu oka zmieniła się w przerażenie.
– Panie?! – krzyknął, podlatując bliżej. – Panie, co z tobą?! Co mam zrobić?! Tylko nie umieraj, panie, proszę, nie umieraj! – darł się na całe gardło. – Co zrobię bez ciebie?
– Milcz, niewolniku! – ledwie dosłyszalnie wyszeptał mag, wypluwając zaraz za słowami potoki wymiocin.
– Co z tobą, panie?!
– Czczcz... arna żółcianka! – wyrzucił w końcu Kreol. – Idź... idź...
– Dokąd mam iść, panie?!
– Idiota! – powiedział resztkami sił mag, zanim ostatecznie stracił przytomność.
– Oj, nie, tylko nie to! – przeraził się Hubaksis. – Tylko nie czarna żółcianka!
Co znowu za czarna żółcianka? – naciskała na Hubaksisa Vanessa, podczas gdy jej ojciec badał puls na wpół martwego Kreola. Trzeba przyznać, że mag wyglądał bardzo źle – mniej więcej tak, jak po wyjściu z trumny.
– Choroba... – Załamał ręce dżinn. – Bardzo niebezpieczna choroba, bardzo niebezpieczna... Pan już kiedyś na to chorował, więc zapomnieliśmy o niej. A powinniśmy wziąć pod uwagę, że po powtórnych narodzinach pojawi się znowu! Wybacz mi, panie, wybacz!
– Szczegóły! – wysyczała Vanessa. – Co to za choroba? Jak się ją leczy?
– Niebezpieczna! – wyszczerzył się Hubaksis makabrycznie. – Przechodzi się ją tylko raz w życiu, ale niewyleczona na czas jest śmiertelna. Człowiek najpierw żółknie, potem czernieje, a potem umiera. Nie znasz tak powszechnej choroby?
– Nigdy o niej nie słyszałam. – Van machnęła ręką. – U nas nikt na to nie choruje.
– Macie szczęście... – Dżinn pokiwał z zazdrością głową. – Kiedyś wielu ludzi na nią chorowało... Pan ją leczył, przychodziło do niego dużo chorych...
– Mówisz, że już na to chorował?
– No, tak. – Z powagą pokiwał głową dżinn. – Ona, to znaczy choroba, może długo siedzieć w człowieku, zupełnie niezauważalnie – nie widać, że jest chory. A potem wystarczy mocno się zdenerwować, żółć podchodzi do serca, no i... Zazwyczaj tak bywa. Specjalnie na taką okazję pan zawsze miał pod ręką eliksir, gdyby nagle sam...
– I gdzie on jest?! – Vanessa solidnie potrząsnęła maleńkim dżinnem. – Gdzie ten wasz przeklęty eliksir?!
– Nie wzięliśmy go ze sobą! – wrzasnął Hubaksis. – I więcej nie robiliśmy! Po co, jeśli pan już chorował?! Kto mógł wiedzieć, że tak będzie...? No i całkiem zapomnieliśmy, to było tak dawno... U nas wtedy też epidemia się skończyła, przestali chorować... Jak tylko wytępili kłosów... chociaż to nieważne.
– Co robić? – zapytała Van z wymuszonym spokojem.
– Tylko bez paniki! – Mao wstał z kanapy i podszedł do Vanessy i Hubaksisa. – Jeśli lekarstwo przygotowano raz, to można przygotować i po raz drugi. Najważniejsze – znaleźć recepturę.
– Właśnie! – Oczy Vanessy zabłysły. – To niemożliwe, żeby w tej jego głupiej książce nie było receptury!
– W jakiej znowu książce? – nie zrozumiał ojciec.
– No tej magicznej, którą Kreol pisał przez dwa tygodnie... Potem ci opowiem. Hubi, jest tam receptura, czy nie ma?
– Powinna być... – odpowiedział Hubaksis po namyśle. – Trzeba poszukać.
– Mnie interesuje, ile mamy czasu – rzekł Mao. – Wygląda bardzo źle...
– Pan jeszcze nie zaczął żółknąć? – Hubaksis przeleciał przez jego głowę. – Jeszcze nie... Myślę, że trzy, cztery godziny...
– Ile?! – zdenerwowała się Vanessa. – Czemu milczałeś, ośle, chodźmy szybko przejrzeć książkę. Ej, Hubert, jesteś tutaj?
– Tak, ma’am – z namaszczeniem odpowiedział skrzat, wychodząc prosto z powietrza.
– A to kto znowu? – Zmrużył oczy Mao, którego nic już nie dziwiło.
– Nasz domowy skrzat, Hubert.
– Bardzo się cieszę z naszego spotkania, sir. – Ukłonił się urisk. – W czym mogę pomóc?
– Tato, Hubercie, weźcie chorego i zanieście go do gabinetu. Niech będzie pod ręką.
– Ja też pomogę – zamruczał Butt-Krillach, pojawiając się, jak zwykle, nieoczekiwanie.
– Tylko ciebie nam brakowało... – Van spojrzała na niego niechętnie.
Gdy dotarli do osobistych pokoi maga, Mao tylko lekko uniósł brwi. Kreol nie zdążył jeszcze zmienić swojego barłogu w prawdziwy gabinet czarodzieja, nie było tam więc nic szczególnie niezwykłego.
Długo wertowali księgę. Najpierw od początku, potem od końca. Kreol na razie zapisał dwie trzecie grubego woluminu, ale tak drobnym pismem, że można było się tylko dziwić, jak udało mu się zrobić to w ciągu dwóch tygodni. Początkowo Hubaksis dawał różne rady, ale nie było z nich żadnej korzyści.
– W jakim to języku? – zapytał ojciec, zaglądając córce przez ramię.
– Sumeryjskim – krótko odpowiedziała Vanessa, nerwowo przewracając strony.
– Nie wiedziałem, że umiesz czytać po sumeryjsku... – Pokiwał ze zdziwieniem głową. – Kiedy zdążyłaś się nauczyć?
– To wszystko on, magik przeklęty... – wycedziła przez zęby Van. – Umie takie rzeczy.
– Może zajrzysz do spisu treści? – ciągnął Mao, widząc bezskuteczne poszukiwania cofki.
– Nie ma tu żadnego spisu treści! – odgryzła się coraz bardziej zła Vanessa. Kreol zaczął już żółknąć. – Ani numeracji stron! I w ogóle żadnego porządku! Chyba pisał wszystko jak leci – co mu się przypomniało, to pisze!
Minęło jeszcze dziesięć minut. Vanessa sapała coraz głośniej i głośniej.
– To bez sensu! – jęknęła, zatrzaskując książkę i z rozpaczą popatrzyła na Kreola. – Ledwie mogę się zorientować, co on tam naskrobał! Ej, Hubi, nie ma żadnego innego sposobu?
Hubaksis westchnął ze smutkiem. Z jego jedynego oka wypłynęła samotna łezka.
– Oczywiście, że są... – odpowiedział smętnie. – Mnóstwo. Można poprosić o pomoc maga-uzdrowiciela. Macie takiego? Można wezwać demona leczącego chorobę. Umiecie? Można złożyć ofiarę bóstwu uzdrawiania. Macie tu taką świątynię? Można podać mu Wielkie Panaceum. Macie tu takie lekarstwo?
– Nie poddawaj się, córeczko! – Poruszony do głębi ojciec potrząsnął Vanessą. – Poszukaj jeszcze w książce!
– Chwileczkę... – Twarz Vanessy rozchmurzyła się. – Jakże mogłam zapomnieć, idiotka!
Wyciągnęła spod koszulki wiszący wciąż na piersi amulet i głośno rozkazała:
– Sługo, otwórz magiczną księgę na stronie z recepturą lekarstwa na czarną żółciankę!
Książka sama otwarła się, strony zatrzepotały jak skrzydła motyla. Po kilku sekundach znieruchomiały i księga zaprezentowała wszystkim upragnioną recepturę.
– Jak to...? – Mao osłupiał. Przyzwyczaił się jakoś to otaczających go cudów, ale gdy jego własna córka...
– Potem ci wytłumaczę... – Machnęła ręką Vanessa, uważnie czytając recepturę.
Szybko poruszała wargami, z trudem radząc sobie z okropnym charakterem pisma maga – twarz Kreola wciąż jeszcze była żółta, ale z minuty na minutę stawała się coraz ciemniejsza.
– I tak... – mamrotała. – Najpierw jakieś kulinaria. Trzy łyżki suszonych goździków, szczypta gałki muszkatołowej, trzy krople soku z cytryny, jedna czwarta filiżanki surowej wody... Dalej jakieś świństwa. Żółć szczura, środek oka żaby, kropla mózgu niedojrzałego mężczyzny, który zmarł na zakaźną chorobę... Brrr! Co za świństwo! Gdzie ja to wszystko znajdę w ciągu godziny?! – Głos Vanessy zmienił się w desperacki pisk.
– Połowę tego mam w kuchni, ma’am – oznajmił nieporuszony Hubert. – Jeśli nie ma pani nic przeciwko, przyniosę wszystko, co jest potrzebne.
– Dawaj, dawaj. – Mao pokiwał głową. – Tylko nie pokazuj się na oczy tym nienormalnym damom, bo inaczej w miejskim zoo pojawi się nowy mieszkaniec.
– Jak pan rozkaże, sir – sucho odpowiedział skrzat, stając się znów niewidzialny.
– A skąd wziąć resztę? – westchnęła Van ze zmęczeniem.
– Córeczko... a twój kawaler nie ma jakiegoś tam... no, nie wiem... laboratorium, albo czegoś w tym stylu...? Może poszukamy?
– Co ja bym bez ciebie zrobiła, tatusiu! – Van uśmiechnęła się z wdzięcznością, wyskakując za drzwi.
– Beze mnie w ogóle byś się nie urodziła... – burknął stary Chińczyk dobrodusznie, ruszając w ślad za nią. Za nim malowniczo podążał czteroręki demon i malutki dżinn.
Mimo że Kreol i Vanessa mieszkali w domu Katzenjammera dopiero dwa tygodnie, mag zdążył już zgromadzić pokaźną kolekcję składników do wywarów i eliksirów. Znakomita większość tej kolekcji wywoływała mdłości.
– Szczurza żółć... szczurza żółć... szczurza żółć... – Van wodziła palcem po byle jak naklejonych kartkach z niewyraźnymi napisami. Kreol przykleił je tylko po to, żeby nie pomylić krwi żmii z krwią zaskrońca. Albo coś w tym rodzaju. – Mam żółć szczura! Fuj, co za świństwo... a pachnie jeszcze gorzej.
– A tu są oczy żaby – poinformował Hubaksis. – Stoją tam, na półce.
– To ja mu nałapałem – wyszczerzył się zadowolony Butt-Krillach. – I szczury, i żaby, i wiele innych stworzeń. Co wieczór dawał mi listę czego potrzebuje.
– Dlaczego od razu nie powiedziałeś, że chodzisz załatwiać sprawy? – zaburczała Van, która nie wybaczyła jeszcze demonowi, że dostał się do gazet wcześniej niż ona.
– Lepiej by ciebie, jednooki, wysłał po szczury – uśmiechnął się Mao. – Byłaby uczciwa walka – jeden na jeden, akurat masz odpowiednie rozmiary.
– Mnie pan odprawił na cmentarz – nadął się Hubaksis i zaraz spytał: – Cały czas jest nieprzytomny?
Van kiwnęła głową, nie odwracając się.
– W takim razie powiem, że jest bydlak i tyle! – zwycięsko krzyknął Hubaksis. – Nasz demon sam się wyrywał pokopać w mogiłach, a on mnie posłał! Najważniejsze – zdobyć dla niego mózg kogoś, kto umarł na jakąś zarazę!
– I zdobyłeś?! – Vanessa energicznie odwróciła się do niego.
– O, to! – fuknął dżinn, przeżywający cały czas nieprzyjemne wydarzenie. – Tam jest, na trzeciej półce od dołu.
– A dlaczego tak mało? – nachmurzyła się Van, zaglądając do pudełeczka z różową kaszą. Dobrze chociaż, że Van swego czasu musiała prawie pół roku pracować w kostnicy – w przeciwnym przypadku czułaby jeszcze większe obrzydzenie.
– Więcej nie dałem rady podnieść – zazgrzytał zębami dżinn. – Nawet za te trochę powinniście być mi wdzięczni.
Hubert dostarczył przyprawy, więc Van zaczęła, zaglądając co chwila do magicznej księgi, mieszać razem wszystkie paskudztwa. Szło jej kiepsko – Kreol używał starosumeryjskich jednostek miary, a Van w żaden sposób nie potrafiła przeliczyć ich na współczesne gramy i łyżki stołowe. Dobrze chociaż, że szczypta była taka sama, jak w starożytnym Babilonie.
– Słuchaj dżinnie... jak ci tam? Hubaksis...? – Mao w zadumie tarł dolną wargę. – A ten kawale... to znaczy twój pan, posyłał cię na cmentarz tylko po ten mózg, czy po coś jeszcze?
– Tylko po mózg – odrzekł dżinn, jak zaczarowany patrząc na Vanessę, miotającą się przy przesypywaniu gałki muszkatołowej. – Był mu do czegoś pilnie potrzebny!
– Posłuchaj... mmmm... Hubercie, a Kreol nie prosił cię ostatnio o takie same przyprawy? – w zadumie ciągnął Mao.
– Tak, sir, prosił – odpowiedział urisk, zaciskając wargi. – Trzy dni temu, jeśli to pana interesuje.
– Córeczko! – Mao uderzył się w czoło.
– Tato, nie przeszkadzaj, jestem zajęta! – zjeżyła się miła córunia.
– Córeczko, wysłuchaj mnie, proszę! – powiedział ojciec smutnym głosem. – Bądź tak dobra i spójrz własnymi oczami na przedmiot, który trzymam w prawej ręce, a potem możesz zajmować się swoimi niezwykle ważnymi sprawami!
Vanessa odwróciła się z rozdrażnieniem, szykując się, aby powiedzieć ukochanemu tatusiowi wszystko, co myśli o ludziach, którzy w tak ważnej chwili zawracają jej głowę głupotami, ale słowa uwięzły jej w gardle, gdy zobaczyła napis widniejący na flakoniku w ręku ojca. Było na nim napisane (po angielsku!): „Lekarstwo na czarną żółciankę. Podać mi, gdy zachoruję. Zabiję wszystkich, jeśli umrę!”.
– Przygotował się zawczasu... – wyszeptała uszczęśliwiona Vanessa, obracając w ręku flakonik. – Wiedział, i zawczasu przygotował lekarstwo!
– I specjalnie postawił w najbardziej widocznym miejscu – podkreślił Mao. – A tak przy okazji, buteleczka stała tutaj, na środku stołu.
– Lepiej by było, gdyby pan kogoś uprzedził – powiedział Hubaksis. – Nie trzeba by było szukać...
– Pewno nie zdążył – wtrącił swoje trzy grosze Butt-Krillach. – Albo zapomniał.
Vanessa ostrożnie przysunęła flakonik do warg Kreola, marszcząc się zawczasu – taki „aromat” bił z lekarstwa. Najprostszy ludzki odruch nakazywał dać mu coś słodkiego do popicia, ale w magicznej księdze wyraźnie było napisane: „Dokładnie przestrzegać receptury! Nie rozcieńczać! Wypić jednym haustem, nie popijać!”. Vanessa z całych sił starała się nie pamiętać, że w skład lekarstwa wchodzi ludzki mózg. Tylko kropla, ale zawsze...
Przynajmniej działało skutecznie. Z twarzy maga prawie natychmiast znikła czarna barwa, zastąpiła ją żółć, a potem skóra odzyskała naturalny, śniady kolor. Oczy otwarły się, błysnęły szarą stalą i Kreol, wciąż jeszcze słabym głosem wymamrotał:
– Dziękuję...
– Panie, panie! – zapiszczał szczęśliwy Hubaksis, przepychając się bliżej.
– Nie dotykaj mnie, niewolniku, śmierdzisz! – Kreol zmarszczył się, z obrzydzeniem pociągając nosem.
– Poznaję starego, dobrego Kreola... – słabo uśmiechnęła się Van.
Po dziesięciu minutach mag był już w idealnym porządku. Pospiesznie wymówił słowo Uzdrowienia, ostatecznie pozbył się choroby i przeciągnął się, aż trzasnęło mu w stawach.
– Chcę jeść! – oznajmił gromkim głosem.
– I co jeszcze?! – fuknęła Vanessa. – Ty, magiku zapowietrzony, dlaczego nie uprzedziłeś mnie, że możesz zachorować? A w ogóle, czy to nie jest zaraźliwe?
– Teraz już nie jest zaraźliwe, nie bój się...
– Szykujesz mi jeszcze jakieś siurpryzy?
– Co niby szykuję? – zacukał się mag. – Dlaczego nie znam tego słowa?
Ktoś zapukał do drzwi. To stukanie – zdecydowane, pewne siebie, mówiące, że drzwi za chwilę otworzą się bez względu na to, czy ktoś powie „Proszę!” – Vanessa rozpoznałaby pośród tysiąca innych. Tak stukała tylko jej matka.
– Uciekać, ale już! – syknęła w stronę stworów różnej maści.
Hubert w mgnieniu oka stał się niewidzialny, Hubaksis przeleciał przez ścianę. Butt-Krillach znowu wlazł pod kanapę.
Agnes Lee wpadła do środka jak wicher, ze zdziwieniem mrugając na widok pazurzastej łapy znikającej pod kanapą. Demon spóźnił się o ułamek sekundy. Nie dała po sobie nic poznać, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że coś się jej przywidziało.
– Mój drogi wybacz to moja wina dopiero co przyjechaliśmy ale to jest bardzo pilne i ja po prostu nie mogę zawieść moich przyjaciół samolot mam za dwie godziny nie obrazisz się bilety już są zamówione taki nieoczekiwany telefon myślałam że tydzień później jeszcze raz przepraszam! – wyrzuciła z siebie na jednym oddechu.
Kreol zamrugał, starając się wyłowić sens z tego terkotania, ale bez powodzenia. Za to Van i jej ojciec słuchali całkiem spokojnie, bo przez lata, które spędzili z mamuśką, zdążyli przyzwyczaić się do jej sposobu prowadzenia rozmowy.
– I co tym razem? – zainteresował się Mao, niezbyt poruszony. – Zieloni? Walka o pokój? Obrona feminizmu?
Rzecz w tym, że Agnes była bardzo energiczną osobą. Za dawnych czasów w Związku Radzieckim takich ludzi nazywano aktywistami. Jednak tego rodzaju porywy były jakoś uporządkowane (chociaż w nie najlepszy sposób), natomiast w USA było całkiem inaczej. Dlatego Agnes kierowała swoją burzliwą działalność we wszystkie strony naraz. Dzisiaj leciała do Hagi na konferencję dotyczącą ratowania wielorybów przed wymarciem, a dnia następnego już broniła prawa kanibali do samowyrażania poprzez spożywanie współbraci. Była członkiem tuzina różnego sortu stowarzyszeń, przy czym we wszystkich zajmowała dość wysokie stanowiska. Wałczyła o wszystko równo. Albo przeciwko wszystkiemu – jak popadło. Rozsadzająca ją energia nasiliła się znacznie w ciągu kilku ostatnich lat. Mao dawno pogodził się z tym i tylko wzruszał ramionami, gdy Agnes nieoczekiwanie zawiadamiała, że dosłownie za chwilę leci do Wietnamu pomagać weteranom wojennym, więc nie trzeba czekać na nią z kolacją.
– Wiedziałam że zrozumiesz to jest zjazd artystów-abstrakcjonistów-homoseksualistów walczących o swoje prawo do swobodnego tworzenia w Amsterdamie nie wszędzie ludzie zrozumieli że sztuka nie zna granic i może być jakakolwiek to potrwa trzy – cztery dni być może nawet cały tydzień a już na pewno wrócę za dziesięć dni ale może polecisz ze mną zdążę jeszcze kupić drugi bilet.
– Nie, nie – odmówił przestraszony mąż. – Nie chcę ci przeszkadzać...
Agnes z zadowoleniem pokiwała głową. Rzeczywiście, podczas tego typu imprez mąż był dla niej tylko ciężarem.
– A co z domem? – zainteresował się bez większej nadziei.
– Ach zajmiemy się tym po moim powrocie wybacz wiem że z przyjemnością załatwiłbyś wszystko sam ale zupełnie nie masz gustu i możesz kupić coś podobnego do tego koszmaru wybacz córeczko ale jestem pewna że ty i Larry nie macie nic przeciwko temu aby Mao pomieszkał z wami przez kilka dni przecież wasz dom jest taki duży.
– Jestem za. – Vanessa objęła ojca. – A ty?
– A? – Kreol wzdrygnął się, gdyż dotąd jak zaczarowany patrzył na usta Agnes. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę się zamknęły.
– Nie masz nic przeciwko temu, żeby tata pomieszkał przez tydzień w którymś z pustych pokoi?
– A dlaczego by nie? – Wzruszył ramionami Kreol. Agnes irytowała go, ale jej mąż był o wiele sympatyczniejszy. – Nie mam nic przeciwko, kobieto, jedź na ten swój... no tam, gdzie się wybierasz – zakończył niezgrabnie.
– Posłuchaj Larry jesteś bardzo miłym młodzieńcem ale z pewnością nie zaszkodziłoby ci zapisać się na kurs dobrych manier – wypaliła oburzona Agnes. – Jedna z moich znajomych prowadzi takie kursy jeśli chcesz polecę cię bo to po prostu koszmar!
– Nie przejmuj się, mamo, po prostu tam, skąd on pochodzi, tak jest przyjęte – czule wyszeptała Vanessa, obejmując matkę. – Ale pracujemy nad tym, prawda?
Kreol tępo utkwił w niej wzrok, nie rozumiejąc, czego od niego chce.
– Prawda? – zapytała jeszcze czulej, nadeptując mu przy tym na stopę.
– Tak!!! – wypalił mag, ledwie powstrzymując się, by nie wrzasnąć z bólu. Van ważyła nie więcej niż pięćdziesiąt pięć kilo, ale miał wrażenie, że po jego nodze przespacerował się hipopotam, i to nie zwyczajny, ale cierpiący na otyłość.
Agnes jeszcze raz spojrzała spod oka na Kreola. Jako zaangażowana feministka nie tolerowała słowa „kobieta”, uważając, że poniża ono jej ludzką godność.
– Nie musicie mnie odprowadzać wezwę taksówkę – powiedziała, nadal zła.
Vanessa natychmiast zapewniła matkę, że żadna taksówka nie jest potrzebna, że będzie po prostu szczęśliwa, odwożąc ją na lotnisko, że bardzo ją kocha, i tak dalej. Świetnie wyczuła, że jeśli tego nie powie, matka obrazi się na dobre i długo będzie potem się dąsać. Nie byłby to pierwszy raz.
Mao zamknął za Vanessą drzwi i odwrócił się, żeby zobaczyć, czym zajmuje się Kreol. Skrajnie zdziwiony mag przysłuchiwał się dźwiękom dochodzącym ze słuchawki telefonu. Potem odłożył słuchawkę na widełki i wyraźnie powiedział:
– Ja, Kreol, Pierwszy Mag Imperium Sumeru, chcę rozmawiać z Vanessą. Wykonaj!
Telefon milczał głucho. Kreol odczekał chwilę i powtórzył rozkaz. Nic się nie zmieniło.
– To tak nie działa – spróbował wyjaśnić Mao. Kreol zasępił się, ale nic nie odpowiedział, z uporem starając się przekonać telefon do wykonywania jego poleceń.
Miejsce akcji – stary cmentarz w pobliżu Tournai, niewielkiego, belgijskiego miasteczka położonego niedaleko granicy z Francją.
Na cmentarzu tym od wielu lat nikogo nie grzebano. Niewielu ludzi go odwiedzało – ot, czasem zbłądzi w tę okolicę przypadkowy przechodzień albo zajrzy jakiś krewny kogoś dawno pochowanego. A teraz, o północy, nie było tu nawet bezpańskich psów.
Noc była mało sympatyczna. Nad cmentarzem, a także nad całym okręgiem, rozszalała się straszna burza, jakiej nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy Tournai. Błyskawice przecinały niebo jak ogniste kopie, gromy grzmiały tak, że mogłyby zagłuszyć setkę perkusistów.
Jedna z błyskawic przyćmiła pozostałe. Uderzyła dokładnie w środek cmentarza, niedaleko od najstarszej mogiły, z której nagrobka napis starł się tak dawno, że nikt już nie pamiętał, kto był tam pochowany. I na tym powinno się skończyć – pioruny uderzają wszędzie. Ale tym razem zdarzyło się coś więcej.
W miejscu, gdzie uderzyła błyskawica, rozwarło się coś na kształt gigantycznej szczeliny z postrzępionymi brzegami. Wynurzył się z niej bezkształtny kłąb i szczelina zamknęła się, wydając z siebie na pożegnanie cichy trzask, jaki zwykle towarzyszy słabemu wyładowaniu elektrycznemu.
Ów nieokreślony kształt przez kilka chwil leżał nieruchomo, następnie powoli wyprostował się i stanął na dwóch nogach, przybierając postać przystojnego, delikatnego młodzieńca w wieku około osiemnastu lat. Emanowało z niego dziwnie nieziemskie, nieludzkie piękno. Podobną urodę można zobaczyć na portretach aniołów lub twarzach chorych na suchoty. Młodzian nie był jednak ani wysłannikiem niebios, ani suchotnikiem.
Zrodzony przez błyskawicę młodzieniec zachował pozory podobieństwa do człowieka, lecz na pewno nim nie był. Po pierwsze, jego włosy, wąsy i ledwie widoczna bródka były idealnie białe jak świeży śnieg. Taką samą barwę miały jego paznokcie – zdawało się, że młodzieńcowi właśnie zrobiono manikiur w ekscentrycznym kolorze. Ale najważniejsze były oczy, białe jak para kurzych jaj. Nie posiadały ani źrenic, ani tęczówek – tylko niesamowite bielmo – jak u niewidomego.
Pojawiając się na naszej grzesznej ziemi, przybysz nie zawracał sobie głowy ubraniem. Był nagi jak Adam przed popełnieniem grzechu pierworodnego, ale bynajmniej nie tak nieszkodliwy.
Rozejrzał się dookoła, zastanowił się, a następnie zrobił coś na pierwszy rzut oka zupełnie nielogicznego.
Podskoczył, energicznie zgiął nogi w kolanach i zostawił je w takim położeniu. Zwykły człowiek, robiąc coś takiego, naraziłby się jedynie na bolesny upadek. Ale syn błyskawicy zawisł w powietrzu, wciąż rozglądając się z obrzydzeniem. Pomedytował jeszcze chwilę, a potem wolno ruszył do przodu, kiwając się równomiernie na boki. Zaczął przyspieszać, aż osiągnął prędkość samochodu wyścigowego.
Po kilku minutach lotu białowłosy dotarł do szosy i zaczął lecieć wzdłuż niej. W ciągu dnia na drodze tej pełno było samochodów wszelkiego rodzaju, lecz teraz – w środku nocy – asfalt był pusty jak okiem sięgnąć. Jednak szosa to szosa – nie minęły nawet dwie minuty, gdy w oddali pojawiło się światło reflektorów.
Zobaczywszy je, przybysz zademonstrował pewną znajomość Ziemi i jej mieszkańców. Wyprostował nogi i opadł na ziemię, przestając udawać bezskrzydłego anioła.
Wkrótce samochód dotarł do punktu spotkania. Jego właściciel siedział już osiem godzin za kierownicą, był okropnie zmęczony, z tego też powodu drogę obserwował bardzo nieuważnie. Dlatego dopiero w ostatniej chwili zauważył tuż przed maską młodego mężczyznę i nerwowo nacisnął hamulec.
Stary, zaniedbany ford z okropnym piskiem opon zatrzymał się zaledwie pół metra od brzucha białowłosego.
– Ej, chłopie, życie ci niemiłe?! – wrzasnął rozzłoszczony kierowca, wychylając głowę przez okno. – Co to za nowa moda rzucać się pod koła?
Młodzieniec popatrzył smutnym wzrokiem na tego, kto o mało nie stał się przyczyną jego śmierci, a potem otworzył usta i wypowiedział tylko jedno słowo:
– Ubranie.
– Co? Co? – Kierowca osłupiał. – Słuchaj, chłopcze, skąd się w ogóle wziąłeś? Szwendasz się goły w środku nocy... Nudysta, czy co? A może cię obrabowali? Podwieźć?
Na wszystkie te pytania białowłosy odpowiedział jednym zdaniem:
– Potrzebuję ubrania.
Kierowca zmarszczył brwi. Usłyszane zdanie wywołało u niego dziwne uczucie. Był gotów przysiąc, że nie zna języka, którym mówi ten dziwny nieznajomy, a jednak rozumiał świetnie każde słowo. Lecz w następnej sekundzie dotarła do niego istota jednoznacznej prośby i o mało nie udusił się od złości.
– Ty co, chłopie, całkiem zgłupiałeś?! – wrzasnął. – Terminator dla ubogich! No już, znikaj zanim cię...
Szofer nagle umilkł. Dopiero teraz zauważył okropne oczy nieznajomego. Włosy na karku zaczęły mu powoli stawać dęba.
Białowłosy nie wypowiedział więcej ani słowa. Energicznie machnął ręką i z czubków jego palców wystrzelił oślepiający snop elektryczności na kształt krótkiej, grubej błyskawicy.
Piorun uderzył w samochód – jego właściciel, wijąc się w konwulsjach jakby posadzono go na krześle elektrycznym, zawył straszliwie, a potem zamilkł na zawsze.
Białowłosy potraktował całe zdarzenie w sposób beznamiętny. Wyciągnął trupa na pobocze i metodycznie zdjął z niego garderobę, nie zapominając nawet o ciemnych okularach i parze spinek do mankietów. Tak samo spokojnie i metodycznie włożył to wszystko na siebie. Prezentował się nieco śmiesznie (kierowca był niższy o prawie dziesięć centymetrów i ze dwa razy szerszy w pasie), ale wyglądał i tak lepiej, niż kiedy świecił golizną. Przeniósł byłego właściciela samochodu do przydrożnego rowu, przysypał go suchymi liśćmi i zastanawiał się, co dalej.
Nadeszła pora, aby wyjaśnić pewne rzeczy. Przybysz z innego wymiaru miał na imię Guy. W każdym razie był to najbliższy ziemski odpowiednik jego imienia, jaki da się zapisać na papierze. Należał do rasy yirów i z całego serca nienawidził Ziemi oraz jej mieszkańców.
Nienawidził naszej planety z tego samego powodu, z jakiego ryba nienawidzi pustyni – za to, że nie da się tam żyć. Rasa yirów nie potrzebuje ani powietrza, ani pożywienia, ani wody. Do podtrzymania funkcji życiowych potrzebują tylko jednego – elektryczności. W ich rodzimym wymiarze nie ma z tym problemu – elektryczności mają więcej niż my... no, czegokolwiek. Ich świat w dziewięciu dziesiątych składa się z elektryczności. Oni sami w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach to czysta energia. Człowiek umarłby tam szybciej niż na dnie Oceanu Spokojnego bez akwalungu.
Yirowie, dzięki większej witalności, mogli przebywać w naszym wymiarze, ale było to dla nich dość niemiłe przeżycie. Dlatego (w przeciwieństwie do, powiedzmy, dżinnów) praktycznie nigdy nie odwiedzali naszego wymiaru. Na Ziemi mogli czerpać energię tylko z chmur burzowych, a od niedawna także z przewodów elektrycznych, ale jest to dla nich równie niewystarczające, jak lodówka dla śniegowego bałwana. Na dodatek w świecie ludzi musieli przywdziewać sztuczne ciało, inaczej nie przetrwaliby nawet kilku godzin. Proste różnice w prawach fizyki sprawiały, że niemożliwe było przeżycie w ich postaci naturalnej.
Guy za nic nie pojawiłby się na Ziemi z własnej woli, ale niestety, musiał wypełnić kontrakt, zawarty niegdyś między jednym z mieszkańców Ziemi, a jego praprapraprapradziadkiem. Tych „pra” mogłoby być znacznie więcej, ale yirowie żyją prawie trzydziestokrotnie dłużej niż ludzie.
Była to niezwykła transakcja. Morderstwo na zlecenie. Praprapraprapradziadek zobowiązał się do zabicia człowieka o imieniu Kreol. Zapłatę otrzymał z góry i niewątpliwie wykonałby zamówienie, lecz przeszkodziły w tym czynniki obiektywne.
Konkretnie – śmierć Kreola.
Kontrakt uległby anulowaniu, gdyby praprapraprapradziadek Guya oddał zapłatę zamawiającemu, ale nie mógł tego zrobić ze względu na specyfikę honorarium. Zwrócić je byłoby niesłychanie trudno, a nawet jeśliby jakoś się udało, nie sprawiłby żadnej radości zleceniodawcy. Tak więc kontrakt nadal obowiązywał. Utraciłby ważność w chwili śmierci klienta – ale do tego na razie nie doszło.
Oczywiście, Guy nie przypuszczał, że przeklęta ofiara wpadnie na pomysł, żeby zmartwychwstać i zmusi go tym samym do wypełnienia umowy sprzed pięciu tysięcy lat. Nie mógł jednak po prostu zignorować praw klanu. Nie mógł po prostu wynająć podwykonawcy – nie pozwalały na to te same surowe prawa klanu. Dlatego właśnie tak nienawidził Ziemi i wszystkich, którzy ją zamieszkiwali.
Do tego Guy czuł się nie najlepiej. Obyczaje i warunki panujące na Ziemi znał tylko z teorii, dlatego całkiem zapomniał, jak szybko wyczerpują się tutaj zapasy energii. Lewitacja, uderzenie piorunem, a także samo istnienie w cudzym ciele pochłonęły praktycznie całe zapasy, jakie zabrał ze sobą z domu. Musiał szybko się podładować, inaczej czekały go poważne nieprzyjemności. Mniej więcej takie, jakie są udziałem człowieka, któremu w pół drogi między Marsem a Jowiszem skończy się powietrze w skafandrze.
Na szczęście Guy wyczuł bliskie źródło energii. Całkiem małe, ale lepsze to niż nic. Energicznie podniósł maskę samochodu, nie zauważając nawet, że była zablokowana i wyrwał z trzewi samochodu akumulator. Palce mu zaiskrzyły, pokryły się setkami miniaturowych błyskawic, a oczy zaświeciły jeszcze jaśniej, otrzymawszy nową porcję energii.
Wyssawszy akumulator, Guy odrzucił go niedbale na bok, jak skorupkę orzecha. Poczuł się lepiej, a to oznaczało, że może przystąpić do wykonania zadania. Jednakże tym razem nie zdecydował się po prostu lecieć wprost do celu. Przynajmniej dopóki nie napełni się elektrycznością. Potrzebował obfitego źródła pożywienia. Wiedział, że na Ziemi istnieją takie rzeczy jak elektrownie, w których znajduje się wystarczająca ilość jedzenia dla jednego yira. Trzeba było znaleźć jedno z takich miejsc.
Guy w zadumie oglądał samochód. Człowiek jechał w tym czymś, a to znaczy, że można było wykorzystać je do poruszania się. Niestety, zupełnie nie umiał kierować takimi rzeczami. Do tego yir nie był pewien, czy po uderzeniu prądem samochód nadal nadaje się do użytku. Podejrzewał też, że przed chwilą sam wyssał siłę wprawiającą ten aparat w ruch. Ostatecznie więc Guy poszedł na piechotę.
Mniej więcej po dwudziestu minutach dogoniła go niewielka ciężarówka. Kierujący nią przysadzisty, krótko ostrzyżony młodzieniec, zahamował tuż obok i przyjaźnie krzyknął do Guya:
– Cześć chłopie! Podwieźć?
Guy zatrzymał się i powoli odwrócił głowę. Czuł, że we wnętrzu tego aparatu znajduje się jeszcze jedno źródło pokarmu i jeszcze kilka innych, mniejszych, gdzieś w kabinie. Jednakże, aby zdobyć tę elektryczność, musiałby najpierw pozbyć się kierowcy, a to mogło wyczerpać cały jego mizerny zapas energii. Było to nierozsądne, dlatego Guy wolał skorzystać z możliwości poruszania się za pomocą maszyny i jak najszybciej znaleźć się w mieście. Miał nadzieję znaleźć tam dużo źródeł energii i najeść się do wypęku.
– Zgoda – władczo kiwnął głową, włażąc do kabiny.
Szofer zamrugał ze zdziwieniem. On także zwrócił uwagę na dziwną mowę przybysza – słowa dźwięczały niezrozumiale, ale sens był zupełnie jasny. Dobrze chociaż, że teraz oczy Guya były zasłonięte ciemnymi okularami, dzięki czemu kierowca niczego nie podejrzewał.
– Do Brukseli? – zapytał krótko.
Guy zamyślił się po raz kolejny. Nazwa brzmiała dla niego jak bezsensowny zbiór dźwięków, ale najwyraźniej oznaczało coś ważnego.
– Tak – odpowiedział. – Właśnie tam.
– A propos, kolego, to czasem nie twój samochód stoi tam dalej na drodze? – zapytał ciekawie kierowca, kręcąc gałką radioodbiornika. – Co się z nim stało? Piorun w niego walnął?
Guy spojrzał na niego spod oka, zastanawiając się, co odpowiedzieć. O ludziach wiedział mniej niż weterynarz o psach – znał ogólne zasady fizjologii, ale nic więcej. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ten mężczyzna twierdzi, że jakiś samochód należy do niego i o jakim piorunie mówi?
Guy nie był nierozgarnięty. Po prostu był yirem. Sposób myślenia yirów znacznie różni się od ludzkiego. Na przykład, nie są w stanie kłamać – nie znają nawet takiego pojęcia. Co za tym idzie, brakuje im fantazji – nie potrafią niczego zmyślić, nie rozumieją metafor, tylko nieliczni umieją formułować hipotezy. W ciągu całego swego istnienia ich cywilizacja nie stworzyła ani jednego dzieła sztuki – wyłącznie formy dokumentalne. W świecie ludzi taki brak bardzo utrudnia życie, ale u yirów jest to norma. Oczywiście, Guy wiedział, że ludzie mogą „mówić o tym, czego nie są całkowicie pewni”, ale jego stosunek do tej informacji był mniej więcej taki, jak nasz stosunek do opowieści o yeti. Nie, nie wątpił w to – yirowie nie tylko nie mogą kłamać, ale nie mogą także nie wierzyć w to, co usłyszeli. Automatycznie zakładają, że inni też zawsze mówią prawdę. Jednakże aż do dzisiaj Guy nie mógł się przekonać o przedziwnych w swoim mniemaniu właściwościach ludzi i z tego powodu uważał je za mało prawdopodobne. Yirowie nie mogą kłamać, ale mogą ich zmylić błędne informacje.
– No to co się stało z twoim samochodem? – jeszcze raz zapytał kierowca tonem swobodnej pogawędki.
– Nic – odpowiedział Guy zimno.
Nie skłamał. Nie miał żadnego samochodu, czyli nic się z nim nie mogło zdarzyć.
– Jak to nic...? – Zdezorientowany kierowca spojrzał na niego spod oka. – Sam widziałem.
– To nie mój samochód – oznajmił Guy po namyśle.
Kierowca chciał jeszcze o coś zapytać, ale popatrzył na obojętną twarz towarzysza podróży i rozmyślił się. Zamiast tego znalazł w końcu w radiu jakąś stację muzyczną. Z głośników rozległy się dźwięki wesołej polki.
Guy mimowolnie skrzywił się. Słuch yirów różni się od ludzkiego i większość naszej muzyki brzmi dla nich tak, jak dla nas zgrzyt noża po szkle. Zresztą ich pozostałe zmysły także są mało podobne do naszych. Widzą dalej i lepiej niż ludzie, ale zupełnie nie odróżniają kolorów, odbierając świat w czarno-białej kolorystyce. Takich zmysłów jak węch, dotyk i smak w ogóle nie posiadają. Yir nie jest w stanie odróżnić za pomocą dotyku kawałka lodu od rozżarzonego węgla. Mają za to inny, niedostępny dla nas zmysł – wyczucie elektryczności. Yirowie czują poruszające się potoki elektronów, dlatego każdy z nich bez trudu odnajdzie baterię zakopaną na głębokości dziesięciu metrów.
Po około czterdziestu minutach ciężarówka zatrzymała się na przedmieściach belgijskiej stolicy. Kierowca radośnie klasnął w dłonie i oznajmił:
– Przyjechaliśmy! Sypnij drobniakami i rozejść się!
– Gdzie sypać? Kto ma się rozejść? – dopytywał się Guy.
– Czego znowu nie rozumiesz? – Kierowca spochmurniał. – Jechałeś moim samochodem? Jechałeś. Korzystałeś z mojej benzyny? Korzystałeś. Słuchałeś mojej muzyki? Słuchałeś. Trzeba płacić. Piątak wystarczy – zakończył.
Kiedy taka, niby to przyjacielska przysługa nieoczekiwanie zamienia się w płatną, wygląda to zawsze nieładnie. Jednakże tego człowieka podobne drobiazgi niezbyt interesowały. Pieniądz cenił bardziej niż wszystkie problemy moralne razem wzięte.
Guy siedział z dość głupią miną, starając się rozgryźć tyradę kierowcy. Spędził w tym świecie jakieś pół godziny, ale już świetnie zrozumiał, że nie wie właściwie nic o tych zagadkowych stworzeniach – ludziach. Szczególnie zdziwił go ciąg pytań i odpowiedzi. Yirowie nie mają w zwyczaju odpowiadać na pytania, które sami zadali.
– Czego chcesz? – postanowił w końcu uściślić. Gdyby miał do dyspozycji porządny zapas energii, nie starałby się w ogóle budować żadnego porozumienia z tym człowiekiem, a po prostu by go podsmażył, ale całej elektryczności, którą dysponował Guy starczyłoby co najwyżej na niedużego kota. W najlepszym wypadku na kilkuletnie dziecko.
Kierowca z rozczarowaniem pokiwał głową i zmierzył pasażera spojrzeniem. W swej obecnej postaci Guy wyglądał na słabeusza, dlatego kierowca nie tracąc czasu na dalsze rozmowy zaczął bezceremonialnie przeszukiwać jego kieszenie. Guy nie sprzeciwiał się, bezskutecznie starając się zrozumieć, co robi ten człowiek. Nie słyszał o niczym podobnym, gdy studiował obyczaje gatunku ludzkiego.
– Aha! – rzekł kierowca z tryumfem, wyciągając portfel należący wcześniej do właściciela forda. – I po co było strugać wariata...?
Zawartość portfela zadowoliła go w pełni. Nie przetrząsał go zresztą zbyt dokładnie. Nie był bandytą, dlatego ograniczył się do jednego banknotu o nominale dziesięciu euro, a resztę wepchnął z powrotem do kieszeni Guya.
– No i po wszystkim! – uśmiechnął się wesoło, otwierając drzwi. – Na razie, przyjacielu!
Stojąc na chodniku, Guy z niedowierzaniem patrzył na odjeżdżającą ciężarówkę. Potem wyjął portfel i otworzył go, nie rozumiejąc, co to jest i dlaczego tak zainteresowało tego dziwnego typa.
W portfelu było prawo jazdy, kilka niezapłaconych rachunków, paragon za zakup ekspresu do kawy, notatnik z dziesiątką nazwisk i telefonów i, oczywiście, pieniądze. Około dwudziestu banknotów o łącznej wartości mniej więcej stu euro. W większej części o niskich nominałach. Guy wyjął jeden papierek i dokładnie obejrzał go ze wszystkich stron. Zanim przeniósł się do naszego świata, postarał się, by go rozumiano. Odpowiednio on także rozumiał, co się do niego mówi. Nie dotyczyło to jednak pisma, chociażby z tego powodu, że yirowie nie znają pojęcia pisma, dlatego dla Guya banknot był tylko kawałkiem kolorowego papieru. Nie, nawet nie kolorowego, a czarno-białego, tak jak wszystko inne co widział. Nie było w nim elektryczności, a więc dla yira nie przedstawiał żadnej wartości.
Jednak w końcu Guy przypomniał sobie, że ludzie wykorzystują takie rzeczy do opłacania towarów i usług. Nazywało się to chyba „pieniądze”. Co prawda, wydawało mu się, że „pieniądze” robi się z metalu, ale nie był tego całkiem pewien. Pamięć mogła go zawodzić.
Dla yirów, którzy nigdy nie stworzyli żadnej teorii ekonomii, nawet w najbardziej prymitywnej postaci, wszystko to było niezwykle osobliwe, ale na Ziemi te papierki mogły się przydać, więc Guy włożył portfel z powrotem do kieszeni. Zaczął żałować, że bez oporu oddal banknot przypadkowemu towarzyszowi podróży.
Po przybyciu do miasta, Guy obojętnie oglądał piękny widok nocnej Brukseli. Dla yira niewiele różnił się on od widzianego wcześniej cmentarza i drogi. Teraz interesowało go tylko jedno – jakiekolwiek źródło energii. A energii akurat było wokół pełno...
Pierwszą ofiarą Guya padł neon jakiegoś baru. Bar był podły i neon też miał podły – połowa liter nie działała, a te, które świeciły, cały czas mrugały. Po napadzie yira i one zgasły.
Guy zaiskrzył. Jego śnieżnobiałe włosy stanęły dęba i zaświeciły słabo w nocnym mroku. Yira opanował dobry nastrój, zaczął rozglądać się za dalszym ciągiem bankietu.
Na kolejne danie nie trzeba było długo czekać, pojawiło się pod postacią niewielkiej tablicy rozdzielczej, do której podłączony był nieszczęsny neon. Dla Guya wyglądało to jak niewielka chmurka elektryczności, ciągle zasilana z oddalonego źródła. Nic lepszego nie mogło mu się trafić.
Chwycił przewód, energicznie przegryzł go i warcząc drapieżnie, wsunął oba końce pod policzki. Ssał energię, mlaskając obrzydliwie i rozsypując wokół siebie coraz więcej iskier. Wkrótce na ulicy zaczęły gasnąć latarnie. Potem światła w oknach. Minęło całkiem niewiele czasu i cała dzielnica pogrążyła się w ciemnościach.
Yir beknął z przejedzenia i wyjął przewody z ust. W oknach znowu pojawiło się światło.
Guy ruszył, gdzie oczy poniosą. Czuł się bardzo dziwnie. Z jednej strony czuł niewiarygodną siłę i pewność, że nikt tutaj nie jest w stanie go kontrolować. Z drugiej strony, nie spodziewał się, że w tym świecie można znaleźć tak bogate źródło pokarmu i zwyczajnie się przejadł. Rozsądek podpowiadał, że powinien pozbyć się nadmiaru energii, ale było to ponad jego siły. Yir bał się strasznie, że drugi raz nie trafi na tak obfitą biesiadę.
Spacerując po ulicach, Guy coraz lepiej zdawał sobie sprawę, jak trudne zadanie przypadło mu w udziale. Jego praprapraprapradziadek, który tak pochopnie przyjął zamówienie, często pracował w świecie łudzi, poznał go mniej więcej, mógłby więc prawdopodobnie odszukać tego całego Kreola. Ale Guy po raz pierwszy usłyszał o tym wymiarze około dwóch tygodni temu, gdy dotarł do niego sygnał, że ofiara niespodziewanie zmartwychwstała. Od tamtej pory pilnie studiował wszystko, co było wiadomo na temat świata ludzi, szczegółowo nauczył się wszystkiego, co tylko udało mu się znaleźć, ale... Nie miał bladego pojęcia od czego zacząć.
Guy doszedł do wniosku, że sposoby stosowane w jego świecie, tutaj do niczego się nie nadają. Nie wyczuwał ani śladu energopola, w którym mógłby prowadzić poszukiwania, a tubylcy nie mieli tak wyrazistej energetycznej aury, na podstawie której yirowie rozpoznają się nawzajem nawet na ogromne odległości. To znaczy, energopole było, ale wyjątkowo słabiutkie... W skali stosowanej przez yirów, oczywiście.
Mimo to, Guy na wszelki wypadek wysłał sygnał w przestrzeń. Jak można było przewidzieć, nie doczekał się odpowiedzi. Kreol nie należał do energoidów – królestwa stworzeń rządzących w świecie yirów. Podobnie jak inni ludzie, należał do królestwa zwierząt, których Guy nie wyczuwał.
A mimo to yir odniósł z tej próby pewną korzyść. Odkrył, że chociaż energopole Ziemi jest bardzo słabe, to jednak można prowadzić w nim poszukiwania, tym bardziej, że nie ma tutaj energożycia. Co więcej, przypomniał sobie przydatną informację – Kreol był magiem. A więc można odszukać go, śledząc przejawy magii. Oczywiście będzie to znacznie trudniejsze, niż gdyby był yirem; trzeba będzie czekać, aż przyjdzie mu ochota poczarować, a i wtedy na pewno nie uda się za pierwszym razem, poszukiwania trzeba będzie powtarzać nawet ze dwadzieścia razy, zanim uda się ustalić coś konkretnego, ale mimo wszystko była to jedyna metoda.
Nie zwracając uwagi na nic, Guy uniósł twarz do góry i poszybował ku niebu. Usadowił się wygodnie na jednym z najwyższych budynków w mieście, otoczył błyszczącym energetycznym kokonem i wysłał sygnał poszukiwania. Planeta okazała się dość uboga w magię. Zarejestrował nie więcej niż tysiąc źródeł emitujących jakiekolwiek magiczne fale, a tym samym mogących okazać się jego „zwierzyną” i zaczął cierpliwie je odsiewać – jedno za drugim.
Na tym zajęciu zastał go świt. Guy przerwał proces i ze zdziwieniem skoncentrował się na źródle światła. W jego ojczystym wymiarze nie istniało nic podobnego i zdziwił się szczerze, zobaczywszy to, co my widzimy codziennie. Po krótkim namyśle Guy doszedł do wniosku, że źródło energii, będące w stanie oświetlić całą planetę, musi być niezwykle bogate i spróbował dotrzeć do odległego światła, żeby pożywić się nim. Oczywiście, nic z tego nie wyszło. Co więcej – zdumiał się jeszcze bardziej, gdy zrozumiał, że emitowana przez Słońce energia nie ma nic wspólnego z elektrycznością i nie nadaje się zbytnio do jedzenia. Mniej więcej tak samo zdziwiłby się leopard, odkrywszy, że upolowana antylopa ma smak kapuścianego głąba.
Guy zostawił więc w spokoju nowe zjawisko i wrócił do pracy. Sprawy posuwały się naprzód.
W kominku buzował ogień zapalony godzinę wcześniej magiczną laską. Mao, Vanessa, Butt-Krillach i Hubaksis grali w „Monopol”. Maleńki dżinn miał trudności z przesuwaniem kart i banknotów, więc pomagał mu czteroręki demon. Sam Hubaksis tylko rzucał kostkami i przesuwał pionki.
Kreola również zaproszono do gry, ale w odpowiedzi fuknął pogardliwie, nie chcąc tracić czasu na takie nieprzynoszące żadnych korzyści zajęcie. Zamiast tego znalazł Biblię i czytał ją teraz uważnie, wodząc palcem wzdłuż linijek. Od czasu do czasu notował jakieś uwagi na marginesach, albo zamazywał coś wydrukowanego. Od kiedy Kreol dowiedział się, że w obecnych czasach papier jest bardzo tani, zaczął traktować go bez żadnego szacunku. Najbardziej energicznie rozprawił się z jakimś rozdziałem Starego Testamentu – wyrwał prawie cały i podarł na drobne kawałki. Mruczał przy tym ze złością:
– Nabuchodonozor? Mene, mene, tekel, fares? Nierządnica Babilońska? Ach, kto zburzył naszą wieżę?!
Oto przez kogo zginął Sumer?! Nasi bogowie wam się nie podobają, robaki judejskie?! Swojego boga chcecie posadzić w Sumerze?! Mało wam ognistego pieca? W takim razie naślę na was płomienie Gibila!
Van z dezaprobatą patrzyła na takie świętokradztwo, ale nic nie mówiła – nie była przesadnie wierząca. Jej matka miała obojętny stosunek do religii, a ojciec był zwolennikiem nauk Konfucjusza, przy czym też niezbyt zaangażowanym.
Prawie cały Stary Testament wywołał u Kreola szczere oburzenie. Za to Nowy Testament, a szczególnie Apokalipsę świętego Jana, przeczytał kilka razy, a nawet przepisał niektóre fragmenty do magicznej księgi. Kiwał przy tym z aprobatą głową, próbował niezgrabnie przeżegnać się, mrucząc przy tym jakieś zaklęcia i głaszcząc z roztargnieniem leżącego na oparciu fotela czarnego kota. Cztery inne baraszkowały na podłodze, bezskutecznie starając się wygrać z syjamskim kocurem.
Był to ten sam Fluffi, którego Kreol traktował z takim szacunkiem podczas pierwszej wizyty w starym mieszkaniu Van. Mieszkając w pojedynkę, Louise nie mogła sobie dać z nim rady, więc poprosiła przyjaciółkę, by zabrała zwierzaka do siebie. Van bardzo to ucieszyło, lecz radość jej nieco przygasła, gdy Kreol zrozumiawszy, że w XXI wieku można mieć tyle kotów, ile dusza zapragnie, nie bez pomocy Mao zdobył pięć kotów różnej maści. Nie zwracał przy tym uwagi ani na płeć, ani na rasę. Nadał im takie imiona, że Vanessa aż złapała się za głowę. Kreol nie miał dużego doświadczenia w nadawaniu imion kotom i dlatego nazwał je po prostu: Pierwszy Kot, Drugi Kot, Trzeci Kot, Czwarty Kot i Piąty Kot. Vanessa musiała pilnie zmienić im imiona.
Trzeba przyznać, że nie było to łatwe. Spróbujcie sami tak na chybcika wymyślić aż pięć kocich imion. Jednego z czarnych nazwała Czarnul, drugiego – a dokładniej drugą – Nadine, na cześć babci ze strony matki. Rudego ochrzciła Płomyczkiem, szarego – Dymkiem. Ostatnia kociczka, bardzo dziwnego koloru, przypominającego tapetę w domu awangardowego artysty, została Alicją – tak po prostu.
Kreol podszedł do tego obojętnie – dla niego nadal były Pierwszym, Drugim, Trzecim, Czwartym i Piątym.
Hubert ze stoickim spokojem przyjął do wiadomości fakt, że musi teraz dodatkowo karmić i czesać sześciu przedstawicieli plemienia kotów. Jako skrzat zawsze dobrze traktował puszyste stworzenia, chociaż sześć sztuk nawet jemu wydawało się lekką przesadą.
Fluffi, który niedawno skończył cztery lata, traktował piszczące kociaki bardzo podejrzliwie i terroryzował je wszelkimi dostępnymi sposobami. Jeszcze częściej kociaki biły się między sobą. Ale największe, niezdrowe podniecenie wywoływał wśród nich Hubaksis. Najwidoczniej miniaturowy dżinn kojarzył im się z czymś w rodzaju fruwającej myszy, więc co i raz starały się go upolować. Hubaksis był już zmęczony oganianiem się od tych pazurzastych drapieżników i naprzykrzał się swemu panu, namawiając go, by się ich pozbył albo przynajmniej wsadził do klatek, ale Kreol tylko machał ręką lekceważąco. Silne, choć niewielkie muskuły, słaby, ale jednak ognisty oddech, umiejętność łatania i przenikania przez ściany ratowały Hubaksisa przed zjedzeniem. Inaczej dawno byłoby po nim.
– Kto napisał te pamiętniki? – zainteresował się nachmurzony mag, przewracając ostatnią kartkę. – Mam takie wrażenie, że pracowały nad tym dziesiątki różnych ludzi.
– Rzeczywiście, tak było – potwierdził Mao, przesuwając pionek. – Biblię w różnych okresach pisali Mojżesz, Salomon, Dawid, święci Łukasz, Marek, Jan i Mateusz...
– Nigdy nie słyszałem o żadnym z nich – burknął Kreol.
– I nic dziwnego! – Van parsknęła śmiechem. – Pewnie żyłeś jeszcze przed Adamem!
– Kto to jest Adam? – zapytał mag.
– Przecież dopiero co o tym czytałeś! Adam to pierwszy człowiek na Ziemi, napisano o nim od razu na pierwszych stronach!
– Aaaa... – przypomniał sobie Kreol, wracając do początku Pisma Świętego i jeszcze raz czytając Księgę Rodzaju. – Adam... Adam... Może Adem? Jeden z pierwszych ludzi na Ziemi miał na imię Adem, to prawda...
– Jeden? – zdziwił się Mao. – A ilu ich było?
– Dwunastu – wtrącił Hubaksis od niechcenia. – Prawda, panie?
– Prawda, niewolniku – przytaknął Kreol. – Sześciu mężczyzn i sześć kobiet. Adem, Jacet, Emer, Enki, Angr i Purgwan. Wszystko mam zapisane w magicznej księdze. Jeśli chcesz, możesz przeczytać.
– A jak się nazywały kobiety? – Vanessa podejrzliwie zmrużyła oczy.
– A co za różnica, jak się nazywały kobiety? – Kreol wzruszył ramionami.
– Gdyby to usłyszała moja mamuśka, nieźle by ci przyłożyła! – oburzyła się. – Szowinista prehistoryczny!
– Kobiety nazywały się Iw, Feamos, Odamna, Jenge, Tiat i Kio – odezwał się stojący w drzwiach Hubert.
– A ty skąd wiesz? – zdziwiła się Van.
– Mój naród od zawsze przechowuje w pamięci prawdziwą historię tego świata – chłodno poinformował urisk. – Wy, ludzie, dawno zapomnieliście, kim jesteście i skąd się wzięliście, ale my pamiętamy...
– Magowie też pamiętają! – Kreol rozciągnął usta w uśmiechu. – Szczególnie dobrze pamiętamy Enki, który został ojcem Marduka i Inanny. A Marduka Potężnego Topora powinniśmy pamiętać do tej pory. To on pokonał Stary Naród i wygnał go z powrotem w Mrok, to on walczył z arcydemonem Hetszu i jego bratem R'eenu, to on pozbawił ciała władcę Lengu Azatotha i zapieczętował przejście do jego królestwa. To on stworzył wielki Sumer... – westchnął Kreol. – Niedługo przed śmiercią.
– A kiedy to wszystko było? – spytała Van sceptycznie.
– Pierwsi ludzie pojawili się na tym świecie trzydzieści dwa tysiące lat przed potopem... – powiedział w zamyśleniu Kreol.
– Znowu potop? Już drugi raz wspominasz o jakimś potopie! O co chodzi?
– Wielki Potop zalał ziemię... – Kreol poruszył ustami, obliczając czas. – No tak, minęło już prawie dwanaście tysięcy lat. Za moich czasów jeszcze o nim pamiętano, ale wygląda na to, że teraz zostały już tylko legendy. Szczególnie, jeśli sądzić na podstawie tej książki! – Kreol z gniewem odrzucił Biblię na bok. – Zdarzenia z trzydziestu tysiącleci, całe dwie epoki, upchnięte na kilku stronach, a i to wszystko źle opisane! Oburzające! Po przeczytaniu tej książki można by pomyśleć, że Judejczycy to naród wybrany przez boga! Wszystko tylko o nich, o tych czcicielach Jahwe!
– A ty co, jesteś antysemitą? – Vanessa chrząknęła znacząco.
– Anty... kim?
– No, takim co nie lubi Żydów.
– A za co mam ich lubić?! – zupełnie szczerze oburzył się Kreol. – Judejczycy to naród nadętych egoistów! Zobacz, co w tej książce napisali o Ta-Kemet. Thomertha krew by zalała! Był Pierwszym Magiem Ta-Kemet – wyjaśnił Kreol.
– A co to jest Ta-Kemet? – nie zrozumiała Van.
– Egipt, córeczko, Egipt. – Mao w zamyśleniu pogładził podbródek. – Trzeba było uczyć się historii...
– Judejczycy...! – Kreol nie przestawał zgrzytać zębami. – Ich wiara zabrania zabijać Judejczyków, ale wszystkich pozostałych – ile dusza zapragnie, to nawet nie jest grzechem! Nie szanują cudzych bogów... Gorzej, ta bezczelna banda oznajmiła, że ich bóg jest jedyny! I niech tam, gdyby czcili jakiegoś dobrego boga, takiego jak Najpiękniejsza Isztar, o nie! Modlą się do Jahwe!!! – wrzeszczał rozwścieczony mag. – Do tego samego Jahwe, który...
– Proszę o wybaczenie, sir, że przerywam tę wciągającą opowieść... – wmieszał się Hubert, który zdążył w tym czasie wyjść i powrócić.
– Co znowu? – warknął mag, któremu przerwano w pół słowa.
– Przyszła poczta, sir.
– I...?
– List do pana, sir. O ile mogę się domyślić, to coś ważnego.
Vanessa ze zdziwieniem odwróciła się w stronę skrzata. To, że Kreol otrzymał list było rzeczywiście zdarzeniem więcej niż dziwnym – wszyscy, którzy mogli do niego napisać znajdowali się w tym pokoju.
Mag wziął od uriska prostokątną, żółtawą kopertę i z niedowierzaniem obrócił ją w dłoniach. Bardziej przypominała małą paczkę niż list, a na wierzchu napisane były tylko dwa słowa „Dla Kreola”. Najdziwniejsze był to, że napisano po starosumeryjsku.
– Może mimo wszystko otworzysz? – nie wytrzymała Vanessa.
Kreol rozerwał kopertę i wyciągnął z niej prostokątną czarną tabliczkę, na której widniały srebrno-białe symbole. Znaczki wykorzystane do stworzenia tego napisu nie miały nic wspólnego z żadnym ze współczesnych ziemskich języków. Co prawda pięć tysięcy lat temu też nie rozmawiano w tym języku na Ziemi.
– O demonie mowa, a demon tuż-tuż... – wycedził Kreol, przebiegając wzrokiem tekst na tabliczce. – No, w końcu! Już myślałem, że o mnie zapomnieli! No cóż, zobaczymy co z tego wyniknie.
– Co to takiego? – Van niecierpliwie szarpnęła go za ramię. Od dłuższej chwili stała za nim, studiując nieznane litery, ale ich sens do niej nie docierał.
– O nie, panie, czy znowu trzeba będzie się tam wybrać?! – krzyknął oburzony Hubaksis, również czytając wiadomość. – Miałem nadzieję, że oni też wymrą przez te wszystkie wieki!
– To by nie było po naszej myśli! – Kreol uśmiechnął się chytrze. – Niech pożyją jeszcze... trochę.
– O czym mówicie? – Vanessa zaczęła się denerwować. – Co tam jest napisane?!
Mao i Butt-Krillach cały czas siedzieli za stołem, obojętnie słuchając kolejnej słownej przepychanki tej trójki. Hubert już dawno sobie poszedł.
– To jest zaproszenie... – niechętnie wydusił z siebie Kreol, odkładając tabliczkę na bok.
– Zaproszenie dokąd? – dopytywała się Van.
– Na święto...
– Pana i mnie znowu zaprosili na to święto, żeby tak zdechli! – zazgrzytał zębami dżinn. – Tak w ogóle, to zaprosili tylko pana, ale pozwolili mu wziąć ze sobą jeszcze dwie osoby towarzyszące, więc znowu będę musiał się tam z nim pchać! Ej, panie – ożywił się – popatrz, masz teraz wyższą pozycję, przedtem pozwalali wziąć tylko jedną osobę!
– Na łono Tiamat! – zirytował się Kreol, zaciskając pięści. – Czyli trzeba będzie kogoś znaleźć! A gdzie, pytam?
– Poczekajcie! – Van podniosła głos, machając przed sobą rękami. – Przerwijcie na chwilkę, dobrze?!
Kreol i Hubaksis zamilkli, wlepiając w nią oczy.
– Świetnie – kiwnęła głową. – Chcę, żebyście się uspokoili i wyjaśnili mi normalnym językiem, co to za święto, dlaczego nie możecie tam nie pójść, a przede wszystkim – dlaczego Hubi tak bardzo nie chce tam iść! Wydawało mi się, że podczas świąt jest wesoło...
– Sądzę, że się domyślam... – powiedział Butt-Krillach.
– Bardzo cię proszę, Butt... – Mao popatrzył na niego z lekką naganą. – Niech Kreol sam opowie.
Mag pomilczał chwilę, zbierając myśli, a potem powoli zaczął mówić, starannie ważąc każde słowo:
– Święto, na które mnie zaproszono, obchodzone jest co trzy lata i za każdym razem trwa trzy dni. Zacznie się dopiero jutro, ale lepiej pojawić się wcześniej. Tak, lepiej... – najeżył się. – Z tej okazji zapraszają wszystkich magów, którzy kiedykolwiek zawarli umowę z organizatorami. No i właśnie jestem jednym z gości... – zgrzytnął zębami.
– Niewiele więcej rozumiem – oznajmiła Van sucho.
– Święto odbywa się na ziemiach Lengu – w królestwie mroku i ognia, w wymiarze, do którego udali się Przedwieczni, gdy zostali wygnani z Ziemi. Zaproszonym gościom nic nie grozi, ale... – Kreol zmarszczył się.
– Wolałbym spędzić te trzy dni pod pręgierzem! – wyrwał się Hubaksis z desperacją.
– To dlaczego nie możesz po prostu odmówić? – Vanessa uniosła brwi. – Czy to byłaby nieuprzejmość?
– Nieuprzejmość? – Kreol rozciągnął usta w parodii uśmiechu. – Nieeee! Nawet gdybym chciał odmówić... milcz, niewolniku! Tym razem muszę się tam udać! Ale moje życzenie i tak nie ma żadnego znaczenia. Popatrz tylko, czyja pieczęć widnieje na zaproszeniu!
Van na wszelki wypadek jeszcze raz popatrzyła na czarną tabliczkę, ale nadal widziała tam te same trójkąciki i kwadraciki niezrozumiałe dla zwykłej amerykańskiej dziewczyny.
– To czyj podpis tam widnieje? – westchnęła, pojmując, że Kreol cały czas czeka, aż ona skończy czytać. – A jeśli już o tym mowa, co to za język?
– Ach, tak... To alfabet Nagsotha – pismo ziem Inkwanoku i Lengu, doliny Pnot i starożytnego Troku i Lodowych Pól. Zaproszenie podpisał Eligor, z upoważnienia Yog-Sothotha, z upoważnienia Azatotha, z upoważnienia S'gnaca. Teraz rozumiesz?
– Nie – odpowiedziała Van. – Tato, a ty coś rozumiesz?
– Wiesz, wydaje mi się, że kiedyś słyszałem jedno, albo dwa z tych imion. Czytałem chyba w jakiejś książce – zawahał się Mao.
Eligor – to jeden z trzynastu Emblematów Yog-Sothotha, jedno z niezależnych wcieleń – z lekkim rozdrażnieniem zaczął wyjaśniać Kreol, najwyraźniej szczerze zdziwiony, że ktoś może nie wiedzieć takich prostych rzeczy. – Yog-Sothoth to Strażnik Wrót Otchłani Świata Lengu, ziemskie wcielenie Azatotha. Z kolei Azatoth to władca Lengu i wszystkich żyjących tam demonów. S'gnac to Bezkształtny Władca, Bóg Stwórca Lengu i całej Otchłani.
– Więc to tak... – Van ze zrozumieniem pokiwała głową. Tak naprawdę, nadal rozumiała niewiele, ale doszła do wniosku, że dalsze wyjaśnienia wprowadzą tylko dodatkowy zamęt. – W takim razie wyjaśnij mi jeszcze raz, dlaczego nie możesz odrzucić zaproszenia. Czy ten... jak go tam... Śniak jest kimś w rodzaju magicznego Dona Corleone?
– Kto to taki, ten Korleone? – zasępił się Kreol.
Van i Mao, przerywając sobie co chwila, opowiedzieli mu treść „Ojca chrzestnego”. Oboje po prostu uwielbiali ten film.
– To dziwne, ale widzę wiele podobieństw. – Mag ze zdziwieniem pokiwał głową, gdy nareszcie zrozumiał, co znaczy pojęcie „mafioso” i dlaczego lepiej nie odrzucać zaproszenia od kogoś takiego. – Owszem, mniej więcej tak się rzeczy mają. Teraz rozumiecie, dlaczego mój niewolnik nie ma ochoty się tam wybierać? Co więcej, takie zaproszenie uważane jest za zaszczyt! – parsknął szyderczo. – No nic, nic... jeśli wszystko pójdzie tak, jak trzeba, to będzie ich ostatnie święto!
– Do tego pozwalają wziąć osoby towarzyszące! – podzielił się smutną refleksją Hubaksis. – Gdyby nie to, chociaż ja mógłbym odmówić!
– Chcesz mnie porzucić, niewolniku? – Kreol rzucił mu gniewne spojrzenie. – Nic z tego! I tak muszę szukać jeszcze jednej osoby! Gdzie ja znajdę kogoś odpowiedniego w ciągu tych kilku godzin?!
– Już znalazłeś – uśmiechnęła się Vanessa. – Jak sądzisz, w co powinnam się ubrać?
– Co?!! – krzyknęli jednocześnie Kreol, Hubaksis i Mao. Tylko wciąż milczący Butt-Krillach siedział w kącie, patrząc ironicznie na całe to zamieszanie.
W ciągu następnych dziesięciu minut trójka ludzi i jeden dżinn z zaangażowaniem krzyczeli na siebie, przy czym nikt z nich nie rozumiał, o co właściwie chodzi pozostałym. W końcu zmęczyli się i umilkli.
– Nie, nie i jeszcze raz nie! – odezwała się Vanessa z uporem. – Postanowiłam! Mam przepuścić taką imprezkę?! Jeszcze mnie nie znacie!
– Mao? – Kreol popatrzył rozżalonym wzrokiem na starego Chińczyka. – Proszę wpłynąć na córkę!
– Nie sądzę, żeby mi się udało. – Mao filozoficznie wzruszył ramionami. – Upór odziedziczyła po matce.
– Kobieto, czy chociaż rozumiesz, gdzie się wybieramy? – zazgrzytał zębami mag. – To nie jest balu imperatora! To sabat w Królestwie Mroku!
– Ale przecież tam już z Hubaksisem byliście? – upewniła się Van spokojnie. – Czyli nie ma tam nic strasznego. Sam powiedziałeś – bezpieczeństwo jest gwarantowane.
Kreol zakrył oczy ręką i ciężko westchnął. Pomyślał chwilę, wziął dziewczynę za ręce, i najłagodniej jak tylko potrafił powiedział:
– Vanesso, moja droga – tak nieoczekiwana delikatność zaskoczyła Van – czy myślisz, że będzie tam coś ciekawego? Leng to najwstrętniejszy i najbardziej odpychający wymiar, jaki przyszło mi widzieć. Prawie nie ma tam ludzi, tylko demony i potwory. Gdyby nie było to tak ważne dla mojej... sprawy, nawet na myśl by mi nie przyszło, by się tam pchać, więc jak mam ciebie tam puścić?
– Panie, to może w takim razie ja zostanę tutaj? – Hubaksis prosząco spojrzał mu w oczy, podlatując bliżej.
– Nie, to niemożliwe! – warknął Kreol natychmiast. – Jesteś dżinnem! I moim niewolnikiem!
– Ale przecież tak czy siak musisz wziąć kogoś trzeciego? – upierała się Van, cały czas pozostając pod wrażeniem delikatnego tonu Kreola. – Przecież nie weźmiesz taty!
– A co w tym takiego niezwykłego...? – Mao rozłożył ręce. – A poza tym, Kreol może wziąć kogoś z naszej domowej menażerii...
– Niestety, nie – skrzywił się mag. – Butt-Krillach-Mecckoj-Nekchre-Tajllin-Mo jest związany z tym wymiarem. Hubert to skrzat domowy, więc nie może oddalać się zbytnio od domu. O duchu z piwnicy nie ma nawet co mówić...
– Sam widzisz! – zwycięsko uśmiechnęła się Van. – Więc nie ma po co mnie przekonywać. I tak nic z tego nie wyjdzie!
– W zasadzie ona ma rację, panie – cichutko wymamrotał dżinn, starając się unikać gniewnego wzroku Kreola.
– Dobrze, kobieto! – odpowiedział mag ze złością. – Dobrze, wezmę cię ze sobą! Ale pamiętaj, że gdy znajdziesz się w Lengu, nie będziesz mogła go opuścić aż do końca święta! I nie oczekuj, że zobaczysz tam cokolwiek ciekawego!
– I weź ze sobą kilka worków jedzenia, dobrze? – Hubaksis popatrzył na nią prosząco. – Karmią tam gorzej niż na uczcie u robaków w trumnie...
Kreol, marszcząc nos, co pomagało mu lepiej się skoncentrować, chodził po podłodze na czworakach, kreśląc magicznym nożem ogromny pentagram. Tym razem nie był to zwyczajny krąg z gwiazdą w środku. Wszystkie zewnętrzne linie, oprócz jednej, były podwójne. Vanessa obserwowała pracę maga. W prawym dolnym rogu rysunku pyszniła się spirala, a w górnych – prawym i lewym oraz na samym szczycie – trójkąty. Górny trójkąt Kreol pozostawił niedomknięty. Ponadto, na prawo od środka narysował krzywą linię podobną do południka, jaki zwykle rysuje się na globusach. Wszystkie linie natychmiast po narysowaniu zaczynały świecić.
– Wychodzi na to, że światy równoległe rzeczywiście istnieją... – powiedział w zadumie Mao, obserwując te przygotowania. – Muszę przyznać, że nigdy w to nie wierzyłem.
– A ja i teraz nie wierzę – fuknęła Van. – Jak to możliwe – kilka światów w jednym miejscu?
– Nie kilka, tylko nieskończenie wiele – uprzejmie poprawił ją Butt-Krillach. – To bardzo proste. Popatrz. – Wziął ze stołu jakieś czasopismo i pokazał je ludziom. – Załóżmy, że każda z kartek jest światem. Rozumiesz?
– No?
– Jak widzisz, kartka ma długość i szerokość, ale nie ma wysokości. To znaczy ma, ale...
– Jest tak mała, że można nie brać jej pod uwagę – ze zrozumieniem pokiwał głową Mao. – Kontynuuj, proszę, Butt-Krillach, słuchamy cię.
– Załóżmy, że na każdej kartce żyją jacyś... no... płascy ludzie, powiedzmy. Oni też mają długość i szerokość, ale nie mają wysokości.
– Żyją w dwóch wymiarach? – spytał Mao z zainteresowaniem. – Tak, rozumiem.
Vanessa otwarcie ziewnęła, Hubaksis też nie słuchał. I tak wszystko to wiedział, a poza tym zupełnie nie był ciekaw wykładu.
– Tym naszym ludziom też może się wydawać, że żadnych innych kartek nie ma i być nie może. Po prostu nie mogą sobie tego wyobrazić. A jednak kartki istnieją i znajdują się całkiem blisko. Podobnie jest w naszej sytuacji, z tą tylko różnicą, że żyjemy nie w dwóch, a w trzech wymiarach, a pozostałe wymiary są rozmieszczone w czwartym. Całkiem blisko nas, a jednak niedostępne... – Demon ze smutkiem rozłożył wszystkie cztery łapy. – Tym niemniej można się między nimi przemieszczać, chociaż zwyczajne sposoby nie nadają się do tego... W tym celu wystarczy przesunąć się w czwartym wymiarze. Tylko odrobinę, o tycio – demon pokazał kawałek pazura – tycio zupełnie wystarczy.
– W ten sposób możemy w mgnieniu oka dostać się do dowolnego świata – podsumował Mao.
No, nie do dowolnego – zaprzeczył Butt-Krillach. – Przecież z kartki można przejść tylko na sąsiednią, a nie w dowolne miejsce książki. Im bliżej siebie są dwa światy, tym łatwiej jest się między nimi przemieszczać. Do tego nie wszystko jest takie proste – w rzeczywistości są nie trzy wymiary, a znacznie więcej, co jeszcze bardziej utrudnia takie podróże. Ale Leng to jeden z najbliższych światów, dość łatwo się do niego dostać... – nieoczekiwanie zakończył demon. – Mój świat też znajduje się całkiem blisko waszego, i świat dżinnów, i wiele innych...
– A czy istnieje świat, który prawie nie różni się od naszego? – zasępił się Mao.
– Tak, jak w „Slidersach” – przypomniała swój ulubiony serial Vanessa.
– Tak, całe mnóstwo – uśmiechnął się Butt-Krillach. – Są takie, których w żaden sposób nie da się odróżnić od waszego. Przecież mówię – światów jest nieskończenie wiele. Doświadczony mag, jeśli zechce, może przenieść się do każdego z nich – rytuały nie są zbyt skomplikowane.
– Kiedy trochę się obrobię, zbuduję pentagram do podróżowania – burknął Kreol, podnosząc się z kolan – a na razie wystarczy tymczasowy.
Mag wyjął zza pazuchy czarny flakonik zatkany wiekowym korkiem, otworzył go i rozsypał nad pentagramem zjadliwie zielony proszek. Pyłki spadające na świecące linie buchały maleńkimi płomieniami jak meszki wlatujące do ogniska.
– Tak... – w zadumie powiedział mag, oglądając swe dzieło. – Wszystko gotowe, kobieto, będziesz coś ze sobą brać?
Vanessa poprawiła plecak. Wzięła sobie do serca ostrzeżenie Hubaksisa i zabrała ze sobą zapas jedzenia na trzy dni. Kreol długo przekonywał ją, by nie ciągnęła ze sobą zbędnych śmieci, ale Vanessa tylko kręciła głową. Nie chciała polegać wyłącznie na zmartwychwstałym sumeryjskim magu.
Sam Kreol także wziął ze sobą ulubioną torbę. Włożył do niej swoje narzędzia, jakieś proszki, zioła, a przede wszystkim – magiczną księgę. W ręku trzymał tylko laskę.
– Idź za mną krok w krok – nakazał poważnie, sadzając Hubaksisa na ramieniu Van. – I uważaj, kobieto, żeby mój niewolnik nie uciekł, próbuje tego za każdym razem... Jeśli chcesz się pożegnać, zrób to teraz – w trakcie rytuału nie wolno wymawiać zbędnych słów.
Van objęła ojca i wesoło pomachała mu na pożegnanie. Nie wiadomo dlaczego, ani on, ani ona, nie traktowali całej sprawy poważnie – prawdopodobnie nadal nie mogli uwierzyć, że za chwilę Kreol otworzy drzwi między światami i dziewczyna wyruszy z nim do innego wymiaru – wstrętnego Lengu.
– Jestem gotowa – oznajmiła Vanessa. Z całych sił starając się nie roześmiać, stanęła za plecami Kreola.
– Nie trzeba powtarzać moich słów ani ruchów – przypomniał mag na wszelki wypadek. – Po prostu idź za mną.
Wszedł do pentagramu tam, gdzie trójkąt był niezamknięty i zaczął poruszać się wzdłuż jednej z linii w stronę najbliższego kąta po lewej stronie.
– Zazas, Nasatanada, Zasas, Zasas! – mówił Kreol, idąc.
W dolnym lewym rogu mag zatrzymał się i podniósł lewą rękę, zaginając mały, serdeczny i wskazujący palec oraz kciuk. Jedyny niezgięty palec utworzył taką figurę, że Van z trudem zachowała poważny wyraz twarzy.
– Ohodos-Skijen-Zamoni! Ohodos-Skijen-Zamoni! Ohodos-Skijen-Zamoni! – krzyknął Kreol, nie zmieniając położenia palców.
Następnie ruszył wzdłuż drugiej linii, w stronę zamkniętych trójkątów. Na skrzyżowaniu z krzywą linią Kreol klęknął i z powagą wydeklamował:
Będący Całością Żyje W Mroku, W Środku Wszystkiego Żyje, Co Jest W Mroku;
I Mrok Ten Będzie Wieczny, Gdy Wszyscy Pokłonią Się Przed Onyksowym Tronem.
Gdy skończył, wstał z klęczek i ruszył dalej w stronę trójkąta. W trójkącie zatrzymał się, aby złożyć ręce w nowy znak – użył kciuka i środkowego palca – oraz wymówić jeszcze jedno zaklęcie.
Abissus Diasonrsus, Zhove – Azatoth Nerro, Yia! Nyarlathotep!
Przeszedłszy wzdłuż poziomej linii do drugiego trójkąta, pokłonił się trzykrotnie i uformował nowy znak. Tym razem zagiął kciuk, środkowy i serdeczny palec.
Nastąpiła ostatnia część rytuału. Kreol wraz z Vanessą i Hubaksisem przeszedł ku znajdującej się w prawym dolnym rogu spirali i powiedział:
Zenahesn, Pitoh, Ohas, Zaegos,
Mawok, Nigosus, Bojar! Heeho!
Yog-Sothoth!
Yog-Sothoth!
Yog-Sothoth!
Wypowiedziawszy ostatnie słowo, Kreol wyciągnął laskę i narysował w powietrzu figurę przypominającą odwróconą literę „N” przeciętą literą „Z”.
Świecący symbol przez chwilę wisiał w powietrzu, a potem w mgnieniu oka zmienił się w coś przypominającego niewielką czarną dziurę.
– A niech mnie! – mimowolnie westchnęła Van. Kreol odwrócił się w jej stronę, wściekłe łypiąc oczami, złapał ją za rękę, ścisnął jakby chciał połamać jej kości i skoczył w otwarte okno między wymiarami. Zamknęło się za ich plecami, a pentagram zaczął powoli znikać...
Koniec części pierwszej
Rozdział 1
22 listopada, 2998r. p.n.e., Imperium Sumeryjskie, Pałac Szachszanor
Artod i Artedian z obawą podążali za swym panem. Dziś był wyraźnie nie w sosie, a gdy Kreol był nie w sosie, niewolnicy starali się trzymać od niego jak najdalej. Pierwszy Mag lubił odstresowywać się, zrzucając niewolników z murów otaczających pałac, a potem podziwiał leżący w dole placek. Chociaż wcale nie był takim złym panem – poprzedni właściciel mocarnych bliźniaków urodzonych w dzikich zachodnich stepach (ich imiona oznaczały Starszy Syn i Jeszcze Jeden Starszy Syn) wolał swoich niewolników palić żywcem. I to niezależnie od humoru – po prostu lubił zapach płonącego ludzkiego ciała. Mówiono nawet, że jest ludożercą...
Ale i arcymag Kreol z upływem lat stawał się coraz gorszy. Siwowłosy staruszek w zeszłym tygodniu przekroczył dziewięćdziesiątkę, ale mimo to zachował tęgie mięśnie i pełnię władz umysłowych, za to z każdym dniem robił się coraz bardziej ponury. Coraz częściej zdarzały mu się napady wściekłości, po których trzeba było wymieniać część mebli, a czasami nawet remontować pałac. Zarządca Szachszanoru dosłownie całe dnie i noce spędzał na targu niewolników, uzupełniając zasoby ludzkie, które gospodarz niszczył w błyskawicznym tempie.
Bliźniacy jak dotąd mieli szczęście. Oficjalnie tych dwóch było gwardią osobistą Kreola, ale w ciągu sześciu lat na tym stanowisku ani razu nie mieli okazji PRZYDAĆ SIĘ. Nie znaczy to, że pan nie miał wrogów. O, nie! Wrogów akurat miał tylu, że starczyłoby dla dziesięciu ludzi. Nie zdarzało się, by między kolejnymi atakami, które musiał odpierać Pierwszy Mag, minęło więcej niż pięć czy sześć dni. Szczególnie starał się jego daleki krewny, Troy, w sztuce magicznej niewiele ustępujący swemu wujowi. Sam nigdy nie pojawiał się w pałacu – rozumiał, że na cudzym terytorium nie ma żadnych szans. Zresztą, z tego samego powodu Kreol do tej pory nie pojawił się u Troya, by wyjaśnić wszystko twarzą w twarz – w domu maga, gdzie wszystkie ściany są przesiąknięte ochronnymi czarami, bardzo trudno jest go zwyciężyć. Ale, oczywiście, także posyłał wrogowi chmary przekleństw i różnych potworów. W zeszłym roku, prawie zatryumfował nad Troyem ostatecznie, gdy nasłał na niego okropnego stwora, którego pełne trzy miesiące hodował w najgłębszej piwnicy. Tyle dobrego, że wtedy przez dłuższy czas nie było żadnych nieprzyjemnych niespodzianek.
Artod i Artedian nie byli obecni przy narodzinach tej nienawiści – wszystko zaczęło się prawie pół wieku temu, ale opowiedział im o tym Sze-Kemsza – najstarszy niewolnik w domu. Służył jeszcze ojcu gospodarza, a minęło już sześćdziesiąt lat od chwili jego śmierci. Twierdził, że przedtem Kreol i Troy nie przyjaźnili się, ale nie byli też wrogami. Nawet odwiedzali się nawzajem od czasu do czasu. I od jednej z takich wizyt wszystko się zaczęło.
Troy, w przeciwieństwie do Kreola, był rozpustnikiem, i podczas gdy wtedy jeszcze nie arcymag, a po prostu mistrz Kreol utrzymywał parę nałożnic, on miał ich kilkaset. Przy czym zmieniał je bardzo często – ogromna fantazja młodego nekromanty sprawiała, że jego kochanki ginęły w zastraszającym tempie.
Pewnego razu wpadł do Szachszanor podczas nieobecności gospodarza. Jak już wspomniano, nie byli wtedy jeszcze wrogami, dlatego Troya służba przyjęła jak gościa, robiąc wszystko, aby czuł się dobrze. Niestety, gdy mag zjadł suty obiad i dobrze go popił winem, wpadła mu w oko jedna z niewolnic.
Gdyby w domu był Kreol lub chociażby zarządca, udałoby się zapobiec nieszczęściu. Ale nikt inny nie odważył się powstrzymać maga, który zapragnął zabawić się z niewolnicą. Troy spędził z nią około pół godziny i wychodząc, wesoło oznajmił, że zniszczył nieco własność swego krewnego i towarzysza z Gildii, ale nie trzeba się martwić, on, Troy, zostawił w zamian zapłatę – całą garść złotych jechrów. Żaden z niewolników nie zaniepokoił się – było to powszednie zdarzenie, a zapłata trzykrotnie przewyższała wartość niewolnicy, nawet takiej ślicznotki, jak etiopska tancerka, którą Troy „nieco zniszczył”. I wszystko minęłoby bez echa, gdyby nie...
Gdyby nie była to ulubiona niewolnica Kreola. Gdyby nie to, że nosiła pod sercem dziecko przyszłego Pierwszego Maga. Gdyby nie to, że okrutny i wybuchowy mag bodajże jedyny raz w życiu kogoś pokochał...
Gdy Kreol wrócił do domu i zobaczył to, co jeszcze wczoraj było przepiękną kobietą, wpadł w taki szał, że zniszczył połowę własnych murów obronnych i zabił około trzydziestu niewolników. Napad jeszcze się nie skończył, a mag już leciał (dosłownie) do Hesziby – pałacu Troya, żeby tam kontynuować dzieło zniszczenia. W tym miejscu należy dodać, że w tym czasie Kreol BYŁ JUŻ jednym z najsilniejszych magów Sumeru, a Troy JESZCZE NIE.
Następnego dnia, gdy Troy wrócił do domu, tym razem on doznał szoku. Z jego pałacu (zresztą znacznie mniejszego, niż pałac Kreola) zostały tylko dymiące zgliszcza – Kreol dosłownie zdmuchnął kamienną budowlę jak puch ostu. Przy życiu nie został ani jeden niewolnik, ani jedna nałożnica – wszyscy zginęli od ognia i błyskawic rozwścieczonego maga. Jednakże, gdy Troy znalazł ciało swego dziesięcioletniego syna... Nieszczęsne dziecko zostało utopione w wannie z roztopionym złotem, a w usta Kreol wsunął mu maleńką, glinianą tabliczkę ze słowami „Mam nadzieję, że zapłata jest wystarczająca?”
Trzeba przyznać, że Kreol bardzo szybko zaczął żałować swojego postępku, a nawet złożył przebłagalną ofiarę na ołtarzu Isztar – do tego dnia mag nie zabił żadnego dziecka. A ten chłopiec nie był zwykłym dzieckiem, lecz członkiem jednego z najznamienitszych rodów Imperium – jego własnego. Młody Echta był przecież także krewnym Kreola i, w przeciwieństwie do swego ojca, niczym nie zawinił. Ale nic się już nie dało naprawić. O ile za zburzoną Heszibę i zabitych niewolników Kreol mógł zapłacić wykup (zabicie niewolnika w starożytnym Sumerze uważano za drobne przestępstwo, odpowiadające zniszczeniu cudzej własności), to śmierci syna Troy nie wybaczyłby mu za żadne skarby. Młodszy mag znienawidził krewniaka po kres swoich dni – a już co jak co, ale nienawidzić człowiek ten potrafił jak nikt inny! Od tego dnia Troy żył tylko myślą o zemście.
Oczywiście, nie rzucił się bezmyślnie do ataku – Troy nie był głupcem i rozumiał, że daleko mu do umiejętności Kreola. Zniknął z Sumeru na blisko trzydzieści lat. Nie wiadomo, gdzie go nosiło po świecie przez tyle czasu, ale wrócił już jako arcymag i bardzo szybko zajął poczesne miejsce na dworze imperatora. Mniej więcej na rok przed jego powrotem Kreol został Pierwszym Magiem i Troy natychmiast rozpoczął intrygi, starając się wygryźć byłego prawie-przyjaciela, a obecnie największego wroga z lukratywnego stanowiska.
Podczas spotkań w wieży Gildii Kreol i Troy kłaniali się sobie uprzejmie, kryjąc za fałszywymi uśmiechami zwierzęcą wściekłość. Jednakże po powrocie do domu natychmiast zaczynali intrygować. Szczególnie starał się Troy – w ciągu dwudziestu lat Kreol musiał wykończyć tylu najemnych zabójców, że starczyłoby ich na niewielką armię. Były wśród nich najrozmaitsze istoty – od zwykłych ludzi po potężne demony. Artod i Artedian szczególnie dobrze zapamiętali Zom-Hokob – wstrętnego stwora, podobnego do zniekształconego kalmara wielkości czterech słoni. Jak Troyowi udało się dogadać z tym potworem, nie wiadomo, ale w zeszłym roku wyszedł z Eufratu i lądem doszedł do samego Ur. Gigant walił w mur obronny prawie dwie doby, a w tym czasie Kreol wylewał na niego setki niszczących zaklęć. To, co w końcu zostało z potwora, można było zmieścić w pudełku.
Ale wszystko to były zwykłe, codzienne problemy – Kreol i bez Troya miał dość wrogów, przy czym nie wszyscy z nich byli ludźmi. Demon Eligor, na przykład, nabrał zwyczaju pojawiania się w pałacu bez zaproszenia raz lub dwa razy w miesiącu, żeby przypomnieć o jakiejś starej umowie. Za każdym razem po takiej wizycie Pierwszy Mag wściekał się i niszczył meble, a potem długo bił głową w ścianę, a jego twarz wyrażała bezsilną złość.
Dziś Kreol również miał gościa, ale tym razem miłego. Mag, ubrany w hartowaną tunikę i turkusowy płaszcz, z ogromną skórzaną torbą wiszącą jak zwykle na lewym ramieniu, spacerował po murach w towarzystwie czarującej jasnowłosej damy w śnieżnobiałej szacie. Jej głos brzmiał jak piękna muzyka, a śmiech – jak brzęczenie dzwoneczków. Widać było, że nie jest zwykłą śmiertelniczką – chociażby dlatego, że weszła nie przez bramę, a po prostu pojawiła się znikąd.
Dwójce tej stale towarzyszył „ogon” w postaci osobistego dżinna pana – Hubaksisa. Cała służba nie przestawała się dziwić, jak pan może znosić takie nadęte nic. Wobec Kreola był pokorny, ale wobec służby zachowywał się tak, jakby cały Szachszanor należał do niego. A przecież dżinn był takim samym niewolnikiem jak oni sami!
– Posłuchaj swego dżinna, mój przyjacielu – doradziła dama dźwięcznym głosem, czule uśmiechając się do mrocznego starca. – Jego pomysł to nasza jedyna nadzieja.
– Opuścić Sumer?! – zazgrzytał zębami mag. – Porzucić funkcję Pierwszego? Zostawić moją Gildię? Mój pałac? Wszystko, co mam? Najpiękniejsza, oszalałaś!
Ochroniarze, słysząc każde słowo, zaczęli z oburzeniem przewiercać wzrokiem plecy pana. Kreol był całkowicie pozbawiony taktu – nawet z imperatorem rozmawiał tak, jakby ten był jednym z jego niewolników. A co najdziwniejsze, Najjaśniejszy Lugalbanda znosił to! Młody monarcha, który zajął miejsce ojca nie dalej niż w zeszłym roku, odnosił się do Pierwszego Maga z niebywałą cierpliwością, uważając, że co prawda zgłupiał na starość, ale kiedyś wyświadczył tronowi Sumeru kilka przysług. O ile w drugiej sprawie miał rację, o tyle w pierwszej mylił się całkowicie...
– To ty oszalałeś. – Przepiękna dama cierpliwie pokiwała głową. – Jeśli nie posłuchasz mojej rady, już niedługo nie będziesz miał ani pałacu, ani Gildii. Czepiając się tych złudnych dóbr, ryzykujesz utratą najważniejszego! Jesteś już niemłody, mój przyjacielu, a umowa, którą tak niebacznie zawarłeś, dokładnie...
– Pamiętam! – zazgrzytał zębami Kreol. – O Potężny Toporze, bardzo dobrze pamiętam... Nie ma godziny, bym tego nie wspominał! Ale musi być jakieś inne wyjście!
– Nie ma – odparła kobieta bezlitośnie. – A co z naszą umową? A może się rozmyśliłeś?
– Rozmyśliłem?! Ja się rozmyśliłem?! – parsknął starzec. – Najpiękniejsza, nie zrezygnuję z tego planu, nawet jeśli zaproponują mi posadę ibn Shaggatha!
– No i...? – popatrzyła na niego z kpiną.
– No właśnie! Jak mam TO osiągnąć, jeśli usnę na sto ekcji*?! [*ekcja – sześćdziesiąt lat (przyp. autora)]
– A jak masz zamiar osiągnąć to teraz? – złośliwie uśmiechnęła się rozmówczyni maga.
Kreol z mrocznym wyrazem twarzy pogładził kędzierzawą brodę. Wyglądało na to, że nie robił jeszcze żadnych planów – w końcu najważniejsze jest zacząć, a reszta w rękach bogów.
– Uwierz mi, przyjacielu, że teraz nie mamy najmniejszej nawet szansy. Co możesz przeciwstawić obecnemu Lengowi? Armię imperatora? A czy młody Lugalbanda pozwoli wysłać swoich żołnierzy nie wiadomo gdzie, tylko w imię twojej ambicji? Gildię magów? Większość jej członków to albo młodzieniaszkowie, którzy jeszcze niewiele potrafią, albo zgrzybiali, zdziecinniali starcy. Nie ma wśród nich nikogo, kto choć częściowo by ci dorównywał, a ci nieliczni, którzy mogą stawić ci czoła... na przykład, ten Troy...
– Troy?! – Kreol wrzasnął tak, że przestraszeni ochroniarze odsunęli się. Zazwyczaj po takim krzyku następował wybuch niekontrolowanej magii. Jednak nieznajoma wcale się nie przestraszyła; bez względu na to, kim była, Kreol nie budził w niej strachu. – Lepiej niech mnie zjedzą Stwory z Lengu niż miałbym pracować z tym pomiotem robaka i hieny! Dzielić się z NIM?!
– Sam widzisz, mój przyjacielu? A z iloma innymi, silnymi magami z waszej Gildii zgodziłbyś się podzielić? Czy jest tam ktoś pożyteczny? Taki, na którym można polegać? Podasz chociaż jedno imię?
Kreol zmarszczył brwi, rozmyślał przez chwilę, a potem westchnął ze smutkiem.
– He-Kel i Szamszuddin nie żyją. Hiro rozstał się z tym światem, Mei’Knoni zaprzedała duszę Lengowi. Poza nimi nie ma w tej przeklętej Gildii nikogo, komu bym ufał...
– Jak w takim razie zamierzasz działać? Może dogadasz się z dżinnami? Wielki Chan ostrzy sobie na ciebie zęby od czasu, gdy porwałeś mu to nędzne nic, przez pomyłkę zwane dżinnem...
Usłyszawszy ostatnie zdanie, Hubaksis fuknął obrażony, ale nie ośmielił się zaprotestować. Co więcej – podfrunął wyżej, a potem całkiem zniknął w bezchmurnym niebie. Kreol niezbyt lubił, gdy dżinn podsłuchiwał jego rozmowy z tym akurat gościem.
– Myślałem o umowie z Hwitaczi... – ostrożnie zauważył Kreol.
– Tego tylko brakowało! To jakbyś zamienił hienę na lwa! Hwitaczi nic nie obchodzi nasz świat, ale jest teraz silny jak nigdy! Jeśli ich zaprosisz, najpierw zjedzą Leng, a nas – na deser! Jak myślisz, co dostaniemy ty i ja, gdy przez Leng przetoczy się Zielony Ogień?
– Przecież Marduk jakoś dał radę? – zmrużył oczy Kreol.
– Niestety, nie jesteś Mardukiem – uśmiechnęła się rozmówczyni ironicznie. – Marduk był Najwyższym, a ty jesteś tylko arcymagiem. Marduk miał pięćdziesiąt Emblematów, a ty masz tylko żałosnego dżinna. Marduk miał ogromną armię, a ty jedynie niewielki oddział straży i garstkę posłusznych ci demonów. Mardukiem opiekowali się wszyscy bogowie Dziewięciu Niebios, a tobie pomagam tylko ja.
Kreol poczuł się, jakby ktoś mu napluł w twarz. Bezsilnie zgrzytnął zębami, nie śmiejąc podnieść oczu na tę, którą nazywał Najpiękniejszą.
– Chcesz przez to powiedzieć... – wykrztusił z trudem – ...że gdy minie sto ekcji, będę miał to wszystko? Ciekawe, skąd?
– Oczywiście, że nie – uśmiechnęła się dama. – Ale, po pierwsze, uwolnisz się od kontraktu z Lengiem. To pierwszy plus. Po drugie, tak długi sen zrobi dobrze twojemu ciału, umysłowi, a nawet duszy – szczerze mówiąc, teraz całkiem mi się nie podobasz.
– A to dlaczego?! – natychmiast wyszczerzył się Kreol.
– Za szybko się denerwujesz. Zbytnia wybuchowość jest szkodliwa – ostro wytknęła mu rozmówczyni. – A śmierć i zmartwychwstanie oczyszczają duszę – któż może to wiedzieć lepiej ode mnie? Ale całą tę zawieruchę rozpoczęłam przede wszystkim dlatego, że Leng jest teraz za silny. Odkąd mój... Marduk zapieczętował przejście, Azatoth i pozostali bardzo osłabli, ale ciągle jeszcze pozostało wiele z ich poprzedniej mocy. Zbyt dużo jak na nas dwoje. Cały czas robią się coraz słabsi, mój przyjacielu, coraz słabsi. Powoli, ale nieodwracalnie. Niestety, jesteś śmiertelny, nie sądzę, by udało ci się dożyć czasów, gdy osłabną na tyle, byśmy mogli rzucić im wyzwanie. Ale jeśli postąpisz zgodnie z radą swego dżinna... Muszę przyznać, że czasem nawet takie nic może być pożyteczne.
Kreol zamyślił się głęboko. Wcale nie chciał porzucać wszystkiego, co zgromadził tutaj przez dziewięćdziesiąt lat. Szachszanor, pałac jego ojców, chociaż czterokrotnie odbudowywany od podstaw, był jednak jego prawdziwym domem. Kreol urodził się w nim i wychował, przeżył tu wiele lat.
– Sto ekcji... To długo... – westchnął.
– Nie sto, a tylko osiemdziesiąt trzy – poprawiła go dama. – Nie ma powodu, byś spał aż tak długo – może się zdarzyć, że przez ten czas umrę nawet ja. Okres, wymieniony w twoim kontrakcie, jest w pełni wystarczający.
– Mimo wszystko, to bardzo długo. Świat bardzo się zmieni... Wszyscy, których znam, umrą... prawie wszyscy. Będę sam... całkiem sam...
– A dlaczego miałbyś nie zabrać ze sobą tego jednookiego stworzenia, które tak obrzydliwie się ślini, widząc mnie bez odzienia?
– Ajza-Szi? – zdziwił się Kreol, z trudem przypominając sobie imię swego niewolnika kąpielowego.
Oprócz kąpielowych, mag był jedyną osobą, jaka miała możliwość zobaczyć przepięknego gościa nago. Ajza-Szi został pozbawiony męskiej dumy, zanim jeszcze zaczął się na dobre rozwijać. Do tego rzeczywiście był jednooki. – Do czego może mi się przydać?
– Nie, przyjacielu, oczywiście nie miałam na myśli tego bezmózgiego eunucha. Mówiłam o twoim dżinnie. Nazywa się Hubaksis, nieprawdaż?
– A, on... – Kreol skrzywił się.
Mag sam nie pojmował, dlaczego do tej pory nie pozbył się Hubaksisa. Korzyści, jakie przynosił, były niewielkie w porównaniu z umiejętnością doprowadzania ludzi do białej gorączki. Każdy na miejscu Kreola dawno już odprawiłby dżinna z powrotem do jego świata, na spotkanie z wyrokiem śmierci. W ten sposób pogodziłby się też z Wielkim Chanem – lepiej nie mieć za wroga władcy dżinnów.
– Nie zajmie dużo miejsca – uśmiechnęła się Najpiękniejsza. – Nie trzeba będzie nawet uwzględniać go w zaklęciu. Dżinny potrafią samodzielnie pogrążać się w śpiączce.
– Wiem. – Kreol zmarszczył się z niezadowoleniem. – Dobrze, zrobię tak, jak mówisz. Sądzę, że trzeba będzie zbudować grobowiec... porządny grobowiec...
– Najważniejsze – sekretny grobowiec! – surowo zauważyła dama. – Będziesz musiał dobrze się postarać, aby ochronić go przed nieprzyjaciółmi! W tym względzie polegam na tobie, w twoim interesie leży, aby...
– Panie, alarm!!! – wrzasnął Artod, rzucając w górę krótki oszczep.
Kreol uniósł głowę i z jego palców wystrzeliła w mgnieniu oka oślepiająca błyskawica. W powietrzu miotało się z pół setki stworów przypominających ogromne gargulce. Miały ciemnobrązową wężową łuskę, pyski nieco przypominające lwie, błoniaste skrzydła, a ich łapy wyposażone były w sierpowate szpony. Jeszcze przed sekundą nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa – pojawiło się dosłownie znikąd.
– Kimkarowie! – warknął Kreol, podnosząc laskę i aktywując jakieś zaklęcie. – To wszystko, na co cię stać, Troyu? Podnieść tarcze, odsłonić kryształy, wypuścić płanetników!
Artod i Artedian posłusznie pomknęli wykonać polecenia pana. Dżinn Hubaksis pojawił się obok Kreola, dostał po łbie od rozzłoszczonego maga i znowu zniknął.
Kimkarowie szybko zorientowali się w sytuacji, zbili się w ciasną gromadę i pomknęli prosto na Kreola, wystawiając do przodu mordercze pazury. Najpiękniejsza cofnęła się kilka kroków, nie robiąc nic, by pomóc arcymagowi. Ten zresztą nie przejął się tym zbytnio – z laski Kreola wystrzeliła jeszcze jedna błyskawica i jeden z kimkarów upadł gdzieś za murem z dzikim wrzaskiem. Ale pozostali uderzyli prosto na Kreola.
Uderzyli i odbili się. Na chwilę przed tym, jak pazury kimkarów dosięgły maga, otoczył go pomarańczowy blask Błyszczącej Zbroi. Stwory zawyły z bólu i znowu wzbiły się wyżej, gdzie jeszcze jednego doścignęła błyskawica Kreola.
Kimkarowie raz za razem starali się dosięgnąć celu, ale wciąż napotykali Błyszczącą Zbroję i odlatywali z wrzaskiem. Tymczasem na wszystkich pięciu wieżach pojawiły się duże romboidalne kryształy, a pośrodku dziedzińca otworzył się ogromny kwadratowy luk.
– Zabić wszystkich! – rozkazał Kreol, wyjmując z torby opasły pergaminowy tom w okładce z zaśniedziałej miedzi. – Pokażę wam, gdzie pieprz rośnie!
Kryształy wystrzeliły jednocześnie w miotających się kimkarów jasnozielonymi promieniami. Dwa stworzenia spadły, upieczone jak szaszłyki. W ślad za pierwszą salwą nastąpiła druga, potem trzecia...
Z otwartego luku wyleciało dziesięć stworzeń niewiadomej postaci. Niewiadomej, gdyż każde z nich otaczała niewielka chmura burzowa, a sami płanetnicy pozostawali niewidzialni. Stworzenia w milczeniu rzuciły się na kimkarów i dwa stada zmieszały się. Skrzydlate bestie rozrywały płanetników pazurami, natomiast płanetnicy atakowali kimkarów prądem.
– Ot, jest! – zwycięsko krzyknął Kreol, znalazłszy w księdze zaklęcie, którego szukał. – No, Troyu, czeka cię niespodzianka...
Kimkarowie, kimkarowie, poddani Agni-boga
Boga waszego chwalę!
Niech krzyczą kimkarowie, pożerający kimkarowie!
Przyjmij moją ofiarę, Agni!
Kimkarowie, kimkarowie, poddani Agni-boga,
Kruszę waszą wolę!
Niech krzyczą kimakarowie, demoniczni kimkarowie!
Przyjmij moją ofiarę, Agni!
Kimkarowie, kimkarowie, poddani Agni-boga
Podporządkowuję was sobie!
Niech krzyczą kimkarowie, pożerający kimkarowie!
Przyjmij moją ofiarę, Agni!
Przy każdym zdaniu Kreol rozsypywał w powietrzu biały proszek, po którym pozostawały tęczowe błyski. Gdy tylko wymówił ostatnie słowo zaklęcia, kimkarowie, jak na rozkaz, zakończyli bitwę z płanetnikami, a kryształy wróciły na swoje poprzednie miejsca. Ocalali kimkarowie przysiedli na murze i pokornie zgromadzili się wokół Kreola, patrzącego na nich z nieukrywaną ironią.
Zostało ich niewiele ponad trzydziestu. Trzech zginęło od błyskawic Kreola, dziesiątkę zniszczyły promienie ochronnych kryształów, a płanetnicy zabili jeszcze pięciu. Zresztą płanetników też zostało tylko siedmiu.
– Komu służycie teraz, kimkarowie? – zapytał drwiąco Kreol.
Kimkarowie nie umieli mówić, a mag świetnie o tym wiedział. Ale patrzyli na niego wzrokiem tak pełnym oddania, że każdy głupi domyśliłby się, komu teraz służą.
– Udacie się teraz do swego poprzedniego pana! – rozkazał Kreol. – Zachowujcie się jakby nigdy nic. Udawajcie, że jesteście mu oddani tak samo jak przedtem. A gdy tylko nadarzy się okazja – zabijcie go!
Kimkarowie zatrzepotali skrzydłami, wzbili się w powietrze i znikli z cichym świstem. Pochodzące z dalekich Indii demony wolały pokonywać duże odległości nie na skrzydłach, a... w inny sposób.
– No i jak, Najpiękniejsza? – z dumą zapytał Kreol. – Można mieć ze mną do czynienia?
– Naprawdę sądzisz, że te głupie stwory są w stanie wykonać tak złożony rozkaz? – Pokiwała głową z niedowierzaniem.
– Oczywiście, że nie! Ale zapewnią Troyowi kilka nieprzyjemnych minut, a mnie niczego więcej nie potrzeba. Jeśli nawet uda mu się z powrotem je sobie podporządkować (w co osobiście wątpię), więcej ich do mnie nie przyśle. Nie, Najpiękniejsza, Troy wymyśli coś nowego.
Kreol wychylił się ponad zwieńczeniem muru i z przyjemnością popatrzył na walające się w dole trupy kimkarów. Wyglądały niezbyt reprezentacyjnie – poczerniałe, zwęglone. Mniej więcej w całości ostał się tylko jeden – zabity jako pierwszy oszczepem. Nawet zwykły niewolnik był w stanie zabić jednego z tych pół-demonów.
– Kimkarowie... – mruknął Kreol z pogardą, patrząc na trupa. – W pojedynkę nie są warci więcej niż ten złamany oszczep. Ale kiedy zbiorą się w stado...
– Na co liczył ten, kto ich posłał? Czyżby Troy miał nadzieję, że uda mu się cię zabić, mój przyjacielu?
– Oczywiście, że nie! – obruszył się mag. – Żeby mnie zabić, trzeba by co najmniej pięć takich stad... chociaż nie... Zaklęcie Podporządkowania działa tak samo na jednego, jak i na tysiąc – bez względu na liczbę, wszystkich czekałby taki sam los... O, co innego gdyby to były różne demony... Tydzień temu Troy nasłał na mnie redehora, przed nim był krwawy golem, jeszcze wcześniej zjawiło się stado wirików, a w zeszłym miesiącu zabójca z Ta-Kemet, wierzchem na ogromnym gryfie. Jeśliby Troy posłał ich wszystkich naraz – wtedy, być może...
– Dlaczego, w takim razie, nie zrobił tego do tej pory? – Najpiękniejsza uniosła brwi.
– Z tego samego powodu, co i ja. – Kreol wzruszył ramionami. – Jesteśmy z Troyem zaciekłymi wrogami. Nic nie zyska na mojej śmierci...
– Oprócz tytułu Pierwszego.
– To prawda – zasępił się mag. – To prawda, że chce tego... ale to nieważne. Najważniejsze, że obaj chcemy zabić wroga OSOBIŚCIE. Przyjdzie czas, gdy spotkamy się w pojedynku twarzą w twarz i wtedy go zabiję...
– W takim razie, po co to wszystko? – Najpiękniejsza wskazała na trupy.
– Wywiad. Obwąchujemy się nawzajem, szukamy słabych miejsc... Wiedza o przeciwniku to połowa zwycięstwa. Do tego każdy potwór, którego wysyłam przeciwko Troyowi, nieco go osłabia...
– Więc to tak? A te, które on wysyła... osłabiają ciebie, mój przyjacielu?
– Mnie?! – Kreol zaśmiał się. – Ależ skąd! To co mnie nie zabija, tylko mnie wzmacnia, Najpiękniejsza! W końcu jestem magiem!
Dama uśmiechnęła się ironicznie. Przez kilka sekund Kreol patrzył na jej uśmiech, nic nie rozumiejąc, a potem dotarł do niego kompletny brak logiki w tym wywodzie.
– Na łono Tiamat... – wymamrotał, rozzłoszczony. – Zresztą, nieważne. Wolę walczyć z godnym przeciwnikiem. O Najpiękniejsza, jesteśmy z Troyem wrogami od tylu lat... Na Marduka, gdy opuszczę Sumer, będzie mi brakowało tej wojny! Nigdy bym nie pomyślał...
– Tak więc powziąłeś decyzję, mój przyjacielu? – niecierpliwie przerwała mu dama. – Będziesz budował grobowiec?
– Trzeba będzie... – Kreol znowu się zachmurzył. – Ale nie rozumiem, do czego jestem ci w ogóle potrzebny? Czyżby bogom brakowało wojowników? Czemu ówże Marduk się nie nadaje?
– Sam dopiero co odpowiedziałeś na to pytanie. – Twarz Najpiękniejszej pokrył cień. – Mamy te same problemy, co magowie – na cudzym terytorium jesteśmy niewiele warci... Nawet gorzej. W Lengu byłabym słabsza od zwykłej śmiertelniczki, a Yog-Sothoth utraci siłę w Dziewięciu Niebiosach. Dlatego właśnie bogowie wykorzystują zwykłych śmiertelników, takich jak ty, mój przyjacielu. Demony Lengu zwróciły się do znanego ci skądinąd Azatotha, a Dziewięć Niebios z kolei oddało swój los w ręce Marduka Potężnego Topora. I jeden, i drugi spełnili swe zadania, ale potem sami zamienili się w bogów i, paradoksalnie, stali się nieprzydatni. Dlatego teraz potrzebuję ciebie. Zgadzasz się?
Widać było, że Kreol jest zadowolony. W końcu uzyskał odpowiedź na najtrudniejsze pytanie – dlaczego? Dlaczego bogowie nie rozwiązują sami swoich problemów, tylko ciągle proszą o pomoc śmiertelników? Oczywiście, świetnie znał odpowiedź, ale bardzo ważne było dla niego, aby usłyszeć potwierdzenie z ust bogini.
– Zgadzam się, Najpiękniejsza. – Wykrzywił twarz w dziwnym grymasie.
– To dobrze. Oto, co ci powiem w takim razie: musisz zachować wszystko w najgłębszej tajemnicy. Niewolnikom, którzy będą budować schron, utnij języki, a po zakończeniu budowy zabij ich. Najlepiej wykorzystać cudzoziemców, którzy nie mają w Sumerze ani rodziny, ani przyjaciół. Nie wciągaj do tego demonów i dżinnów – nie ma gwarancji, że zachowają tajemnicę. W ogóle, podczas budowy nie korzystaj z magii – mogą cię wyczuć wrogowie. Sam nie zbliżaj się do tamtego miejsca, aż do ostatniej chwili – niech żadna żywa istota nie wie, że się tym zajmujesz. Otul grobowiec zaklęciem Największego Ukrycia – wiem, że przyjdzie za nie drogo zapłacić, ale daje najlepszą gwarancję bezpieczeństwa.
– Myślę, że zbuduję go...
– Nie mów nawet mnie! – przerwała mu Najpiękniejsza gwałtownie. – W ogóle nie wymawiaj tej nazwy głośno! Nie bierz ze sobą zbyt wielu rzeczy. Tylko to, bez czego nie możesz się obejść. A gdy obudzisz się... myślę, że nie da się obliczyć daty twego przebudzenia zbyt dokładnie, dlatego na wszelki wypadek wyznacz nieco dłuższy okres – żeby ostatecznie rozwiązać umowę z Lengiem. Za pierwszą połowę naszego planu w całości odpowiadasz ty. Nie będę cię szukać – sam mnie znajdziesz, gdy zbudujesz kocebu. I koniecznie, po przebudzeniu, zrób wywiad w Lengu – jak wiesz, mnie jest tam wstęp wzbroniony!
– Myślę, że poczekam na rozpoczęcie święta, tego obchodzonego co trzy lata – powiedział Kreol. – Postaram się obudzić na miesiąc – półtora przed kolejnym terminem. Będę mógł wtedy się tam dostać, nie budząc podejrzeń.
Rozdział 2
Po przybyciu do wielkiej doliny Inkwanok Vanessa natychmiast pożałowała, że tak bez zastanowienia uparła się towarzyszyć Kreolowi. Ale było już za późno, żeby się wycofać – nawet gdyby mag mógł wysłać ją samą do domu, w co Vanessa szczerze wątpiła, bez wątpienia straciłaby dużo w jego oczach. A tego, nie wiadomo dlaczego, strasznie nie chciała, więc grała bohaterkę, chociaż kolana zdradziecko uginały się pod nią. Otaczający ich krajobraz u każdego wywołałby takie same odczucia.
Przybyszom ukazało się niebo Lengu: martwo czarne, bez gwiazd, od czasu do czasu przecinały je tylko jakieś szkarłatne błyski. Nie wiadomo skąd, Van od razu zrozumiała, że to wcale nie jest noc – tutaj niebo zawsze tak wygląda. Nie było ani śladu Słońca. Był za to księżyc – i to niejeden, a dwa. Duże, krwawoczerwone i dziwnie symetrycznie rozmieszczone na nieboskłonie, wyglądały jak złe oczy spoglądające z wysoka na martwą, pustą przestrzeń.
Oprócz księżyców, bladego światła dostarczało także mnóstwo głucho pomrukujących wulkanów, zajmujących całą widoczną aż po horyzont przestrzeń. Van od razu naliczyła siedem, a za nimi widać było następne i następne – nie było im końca. Nie wykazywały najmniejszej ochoty do erupcji, ale wygasnąć też najwyraźniej nie miały zamiaru – tliły się jak węgle w ognisku. Van spróbowała wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby wszystkie jednocześnie zaczęły pluć ogniem i zrobiło jej się trochę niedobrze.
Ziemię pokrywała gęsta warstwa śniegu zmieszanego z popiołem. Ta niezwykła mieszanina wyglądała fatalnie, a w dotyku była równie nieprzyjemna. Najwyraźniej początkowo w Lengu było zimniej niż na Antarktydzie, ale nie było to odczuwalne z powodu wulkanów. W efekcie temperatura przywodziła na myśl wczesną wiosnę lub późną jesień. Raczej jesień – ukoronowaniem wszystkich uroków Lengu był padający co chwilę drobny deszczyk. Ogólnie atmosfera panowała tam obrzydliwa – wpędziłaby w trwałą depresję każdego, kto pomieszkałby w tym świecie dłużej. Sprzyjały temu szczególnie ludzkie kości, które w ogromnych ilościach walały się pod nogami. Gdzieniegdzie całkiem zakrywały tak zwany popiołośnieg czy też śniegopopiół.
– I oni jeszcze organizują święto? – Vanessa z niedowierzaniem wytrzeszczyła oczy. – Z jakiej racji, pytam?
– Uwierz, Van, nie ma tam ani krzty radości – głośno roześmiał się Hubaksis. – Mój ojczysty świat trudno nazwać mlekiem i miodem płynącym, ale w porównaniu z Lengiem to po prostu ziemia obiecana...
– I gdzie odbywa się ta... impreza? – spytała Van, podejrzliwie patrząc na niego spod oka. – Tylko nie mów, że tutaj!
– Odbywa się tam, gdzie zawsze: w Onyksowym Zamku Kadath – wyjaśnił Kreol posępnie.
– A gdzie on jest?
– Tam, za tą ogniową górą.
Van podążyła wzrokiem za palcem Kreola. Mag wskazywał na najdalszy wulkan – ten, który ledwie było widać na horyzoncie.
– Chcesz powiedzieć, że pójdziemy tam pieszo? Może byś trochę poczarował? Latający dywan albo coś takiego?
– Wyjdą po nas i odstawią na miejsce. – Mag machnął ręką.
– Lepiej już poszlibyśmy na piechotę – niewesoło zachichotał dżinn. – Patrz, panie, już nas zauważyli!
– Widzę! – odburknął Kreol.
Van podążyła za ich wzrokiem i z trudem złapała oddech – dosłownie tuż nad jej głową machało skrzydłami okropne stworzenie, podobne do wstrętnej zniekształconej małpy z niewiarygodnie długimi pazurami. Na całym ciele potwora nie było nawet jednego włoska, pokrywała je skóra barwy atramentu.
– Ptak Lengu – oznajmił Kreol. – Zwiadowca. Zaraz po nas przybędą.
– Kto?
– Mizerni Jeźdźcy Nocy – oznajmił Hubaksis z przekonaniem. – Jeden albo dwóch... Lepiej, żeby jeden – nie lubię ich.
Mizerny Jeździec Nocy pojawił się po około dziesięciu minutach. Był sam, ale jednego i tak starczyło aż nadto. Nie wiadomo, dlaczego stworzenie to nazwano „mizernym”. Przypominał zwykłego, chociaż niezbyt wysokiego człowieka, ale za to dość mocnej budowy, barczystego i krępego. Oprócz tego miał garb, wybrzuszający się trzydzieści centymetrów nad głową. Od człowieka stwór różnił się zielonym kolorem skóry i parą długich, zagiętych rogów wyrastających na plecach z obu stron garbu. Był odziany w coś w rodzaju bezrękawnika z tkaniny, pozostawiającego odkryte ręce i nogi, za to jego głowę skrywała dopasowana maska zasłaniająca całą twarz, szyję i kark. Przez szczelinę widać było tylko oczy – jasnoczerwone, bez śladu źrenicy. Przybysz w ręce trzymał bat.
Bez względu na to, jak przerażający był sam jeździec, wierzchowiec prześcignął go pod tym względem o dwie długości. Zwierz ten przypominał ogromnego pająka kosarza o skórze w odcieniu delikatnego różu. Miał tylko sześć nóg, za to każdą zakończoną długim, ostrym pazurem, przypominającym bardziej stal niż kość. Stwór nie miał oczu ni wyodrębnionej głowy – w przedniej części tułowia otwierała się poczwarna paszcza. W odróżnieniu od większości zwierząt, zęby sterczały nie z góry i z dołu, ale po bokach, pysk otwierał się nie pionowo, a poziomo.
– To nie jest Jeździec Nocy – rzekł z zaskoczeniem Hubaksis. – To Poganiacz Niewolników. Pewnie dlatego, że jest nas troje.
Poganiacz Niewolników obojętnie popatrzył na Van i Kreola, a następnie rzucił:
– Wsiadajcie. Czekają na was.
Vanessa po raz koleiny zauważyła dziwne zjawisko – rozumiała usłyszane słowa, chociaż doskonale wiedziała, że dotąd nie znała tego języka. Hubaksis najwyraźniej zauważył jej zmieszanie, bo szepnął jej do ucha:
– Podczas magicznego przejścia znajomość języka otrzymuje się automatycznie. Prawo przyrody.
Wsiąść na pająkowatego potwora było dla Vanessy czynem bohaterskim. Kreol musiał dosłownie wrzucić ją na grzbiet stwora, przy czym Poganiacz Niewolników nawet palcem nie kiwnął, żeby mu pomóc – siedział w milczeniu, odwrócony do nich plecami.
Vanessa jechała z zamkniętymi oczami, przekonując samą siebie, że jedzie na zwykłym koniu, tyle że bez sierści i... z ogromną paszczą. W żaden sposób nie mogła jej zapomnieć – ten „mustang” zbytnio wyglądał jej na drapieżnika. Aż dziw, że pozwolił się osiodłać!
Jechało się niewygodnie. Poczwara była wystarczająco duża, by zmieściły się na niej trzy osoby (Hubaksis się nie liczył), ale kształt grzbietu niezbyt nadawał się do jazdy wierzchem. Trzeba było rozłożyć nogi szeroko jak do szpagatu. Była to najwidoczniej naturalna pozycja Poganiacza Niewolników, ale Vanessa zmęczyła się w mgnieniu oka. Do tego wyrastające z jego pleców rogi majaczyły jej nad głową, nie czyniąc żadnej krzywdy, ale porządnie denerwując.
Skądś z daleka dobiegło okropne mrożące krew w żyłach wycie. Dźwięk był tak głośny, jakby gdzieś w mroku siedział głodny wilk wielkości góry.
– Na-Hag... – posępnie wyjaśnił Kreol, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Pięć tysięcy lat temu tak samo wył w swojej jamie.
– Nigdy nie przestawał wyć – nieoczekiwanie odezwał się Poganiacz Niewolników. – I Cthulhu jak dawniej śpi w podwodnym mieście R’lyeh...
– A Azatoth ciągle jeszcze nie ma ciała? – Hubaksis zainteresował się nowinami.
– Niestety, nie – odpowiedział Poganiacz Niewolników. – Ale w końcu to nastąpi, i wtedy... Wtedy obudzi się Cthulhu, uwolni się Na-Hag, a Yog-Sothoth wyprowadzi nas stąd! I wtedy...! Wtedy...!
Prawdopodobnie uśmiechał się teraz, ale nic nie było widać spod maski.
– Co wtedy będzie? – niepewnie wyszeptała Van, starając się, by nie usłyszał jej straszny przewodnik.
– Wtedy spełni się ich odwieczne marzenie – tak samo szeptem odpowiedział Kreol. – Prawdę mówiąc, po przebudzeniu bałem się, że już się spełniło w ciągu tylu tysiącleci...
– A co to za marzenie?
– Oczywiście, podbić wasz świat... – cichutko zachichotał dżinn. – Kiedyś wygnano ich stamtąd, więc teraz śnią o powrocie. A wtedy wam, ludziom, będzie niewesoło... Na nas także napadali, ale szybko ich wygnaliśmy.
– Mój Boże! – cicho zawołała Van, z nienawiścią patrząc na garbate plecy Poganiacza Niewolników.
– Na szczęście, wielki Marduk dobrze ich zamknął – uspokoił ją mag. – Jeśli uda mi się zakończyć to, co zacząłem, ich marzenie pozostanie tylko marzeniem.
– A dlaczego nazywają go Poganiaczem Niewolników? – jeszcze ciszej zapytała Van, spoglądając ukradkiem na zniekształcone plecy siedzącego przed nią osobnika. Nie wsłuchiwała się w słowa Kreola.
– Możesz mówić normalnie, on i tak nie rozumie po angielsku. Po sumeryjsku też nie. Gdyby to jego wezwano do naszego świata, wtedy by rozumiał... A nazywają go Poganiaczem Niewolników, bo to jego zawód.
– To tu są niewolnicy?! – przeraziła się Van.
– I to ilu! – roześmiał się Hubaksis. – Co w tym takiego strasznego? Jest ich tu mnóstwo! Prawie wszyscy tutejsi mieszkańcy, zresztą...
– Leng, w przeciwieństwie do naszego świata, prawie wcale nie zmienił się przez wieki – powiedział w zadumie Kreol. – Minęły tysiące lat, a tutaj tego nawet nie zauważono. Panuje tu ściśle określony system kast – niewolnicy, nadzorcy i panowie. Najwięcej jest niewolników, ale są słabi i głupi. Wielu nie umie nawet mówić... szczególnie shoggothy. Nienawidzę shoggothów! Kilka razy buntowały się przeciwko swym panom, ale za każdym razem przegrywały, niestety... Nadzorców jest mniej i też są podzieleni na grupy. Najniższą warstwą są ptaki, które widziałaś. Pamiętasz?
– Wolałabym zapomnieć.
– Potem idą Mizerni Jeźdźcy, potem Poganiacze Niewolników. Najwyżej stoją Stwory – są sługami Panów, mieszkają w zamkach i nigdy nie wychodzą na zewnątrz. Nadzorcy – to niższe demony, prawie nie władające magią. Panowie dzielą się na cztery warstwy i tylko oni mają porządne magiczne umiejętności. Najniższa warstwa to demony środkowej ręki. Słudzy najwyższej rangi, duchy piekielne, eg-mumie... Pamiętasz te demony, które wzywałem? Należą do najniższej warstwy panów, do legionu Eligora. Stopień wyżej w hierarchii stoją Emblematy, generałowie legionów, Kapłani Przedwiecznych, Duchy Przestrzeni, najpotężniejsze diabły... Jeszcze wyżej znajdują się arcydemony. Jest ich niewiele, można je wszystkie wymienić z imienia. Azatoth i Cthulhu, Yog-Sothoth i Hastur, Nyarlathotep i Shub-Niggurath, Na-Hag i Noszący Żółtą Maskę, Humabab i Pazuzu, Lallasu i Lalartu, Akhkharu i jeszcze z piątka pomniejszych.
– A najwyżsi? – cicho zapytała Van.
– S’gnac. Najwyżej znajduje się tylko on. Widzisz, Van, tę najwyższą górę?
Kolosalny szczyt, który wskazywał Kreol, wyróżniał się spośród pozostałych niby wielkolud pośród karłów. Wyglądał jak zrobiony z przezroczystego lodu i słabo pobłyskiwał w krwawym świetle dwóch księżyców.
– To... tam? – wzdrygnęła się Vanessa.
– Na samym szczycie... – ledwie dosłyszalnie wyszeptał Kreol. – Widziałem go raz, i tego razu nigdy nie zapomnę...
Van usiłowała wyobrazić sobie jak ohydny musi być ten S’gnac, skoro nawet według przyzwyczajonego do wszelkich paskudztw maga, jest w stanie zaćmić cały ten świat z chmarami potworów, ale nie starczyło jej wyobraźni. Nie odważyła się zapytać o szczegóły.
– Czy ten S... jak mu tam, jest kimś w rodzaju Szatana? – zapytała nieśmiało.
– Mniej więcej. – Kreol nie zdziwił się ani trochę. – Myślisz, że istnieje tylko jeden Świat Zmroku? Tylko z naszym światem sąsiadują aż cztery! Jednym z nich rządzi ten, którego nazwałaś...
– A Butt też jest z tego świata?
– Nie. – Kreol energicznie pokręcił głową. – Butt-Krillach-Mecckoj-Nekchre-Tajllin-Mo pochodzi z innego świata. Ale też Ciemnego.
– A czy w ogóle istnieją Jasne Światy?
– Oczywiście! – Kreol aż się zdziwił. – A jakże by inaczej? Jest ich mniej więcej tyle samo co Ciemnych.
– A nasz jaki jest?
– Nasz jest zwyczajny. Na dziesięć światów przypada jeden Jasny, jeden Ciemny i osiem Neutralnych, stosunek jest mniej więcej właśnie taki.
– Zamek Kadath – ogłosił Poganiacz Niewolników, przerywając dyskusję na temat struktury wszechświatów.
Van nawet nie zauważyła, kiedy wstrętny pająk dowiózł ich do celu – jeszcze jednej lodowej góry, chociaż nie tak wysokiej, jak pierwsza. Na samym wierzchołku wznosił się zamek – okropna budowla z czarnego onyksu. Niebo nad nim wyglądało jak gigantyczny wir wodny, a dookoła zamkowych wież fruwały chmary Ptaków Lengu. Wycie Na-Haga było tu słychać znacznie lepiej.
– Hastur... – powiedział Kreol półgłosem, patrząc gdzieś na bok. Tam, obok jednego z pomniejszych wulkanów, powoli szedł olbrzym sylwetką przypominający Poganiacza Niewolników, z tym że sto razy większego. Szedł w dziwnej pozycji, jakby zamierzał tańczyć w przysiadzie, szeroko rozkładając ręce zakończone trzema długimi pazurami. Z otwartej paszczy sączyła mu się ślina – widać było to nawet z daleka. Zamaszystym krokiem podążał w ich kierunku.
Jeszcze nigdy w życiu Vanessa nie była tak bliska omdlenia. A przecież kiedyś sądziła, że ma mocne nerwy! Prawdopodobnie, mimo wszystko, straciłaby przytomność, gdyby Kreol w porę nie zauważył, co się dzieje i nie pstryknął jej palcami przed oczami, mamrocząc jednocześnie coś pod nosem. Słabość ustąpiła niemal momentalnie.
– Wszystko w porządku, kobieto? – zapytał niemal serdecznie. – Przyzwyczajaj się, są tutaj gorsi od Hastura.
– Ciesz się, Van, że nie zobaczysz ani Cthulhu, ani Azatotha – chciał ją pocieszyć Hubaksis.
– Przecież sam ich nie widziałeś... – burknął Kreol.
– Ty też, panie. – Dżinn nie chciał się poddać.
– Milcz, niewolniku! – po raz pierwszy od chwili przybycia do tego świata Kreol się rozzłościł. A Van pomyślała, że zaczęły mu puszczać nerwy...
Onyksowy Zamek Kadath... Już od progu na gości czekały nowe okropności. Przede wszystkim Stwory, o których wspominał Kreol – wielogłowe bestie wielkości niedźwiedzia najbardziej kojarzyły się z posklejanymi w jedną całość kilkoma potworami rodem z horroru – dziwaczne, potworne bliźnięta syjamskie. Dziesiątki łap, wszystkie bez wyjątku wyposażone w ostre pazury, nie mniej niż dziesięć długich ogonów, nieforemne ciała, głowy wyrastające w najdziwniejszych miejscach. Van czuła się zagubiona – osobiście nie powierzyłaby takiej kolekcji organów nawet mycia brudnych naczyń. W zamku było także kilka eg-mumii – krzepkich chłopów obdartych ze skóry. Niektórym z karków zwisały kłaki siwych włosów, inni byli całkiem łysi. Nosili coś w rodzaju przezroczystych worków, które chroniły otoczenie przed zapaćkaniem wszystkiego krwią, pozwalające jednak wszystkim chętnym zapoznać się szczegółowo z widokiem ich odrażających ciał.
– Kreolu! – dał się słyszeć okrzyk, w którym pobrzmiewała nawet pewna dobroduszność.
Vanessa odwróciła się szybko w stronę, z której dobiegał głos. Mężczyzna wołający jej towarzysza pozytywnie odróżniał się od otoczenia. Wysoki, barczysty, ubrany w coś w rodzaju czerwonego płaszcza bez rękawów. Długie czarne włosy sięgały mu sporo za ramiona, a jego głowę zdobiła żelazna korona z jedenastoma czubami. W ręku ściskał coś przypominającego dwustronną kosę z krótką rękojeścią.
– Eligor... – Mag posępnie kiwnął głową na powitanie. – Wciąż żyjesz...
– Rozczarowałeś się? – odparł z uśmiechem osobnik zwany Eligorem. – Tracisz umiejętność logicznego myślenia, Kreolu – czyż to nie mój podpis widniał na zaproszeniu?
– Jak się dowiedzieliście?
– O tym, że zmartwychwstałeś? To nie było zbyt trudne. Chociaż, muszę przyznać, zdziwiłeś nas niezmiernie... Zdarzało się od czasu do czasu, że nasi śmiertelni przyjaciele wracali z królestwa zmarłych, ale zazwyczaj nie zwlekali z tym tak długo... Chciałeś uwolnić się od naszej umowy, czy po prostu postanowiłeś zyskać nieśmiertelność?
– A jeśli i jedno, i drugie? – Kreol spojrzał na niego wyzywająco. – A jeszcze lepiej: uwolnić się od was wszystkich?
– Umowa, ku mojej ogromnej rozpaczy, nie obowiązuje – wycedził Eligor przez zęby. – Pięć tysięcy lat minęło. No cóż, magu, gratuluję, uratowałeś duszę. W ogóle, do czego nam teraz potrzebna twoja dusza? Co innego dusza Pierwszego Maga Sumeru, a co innego – szeregowego maga.
– Nie jestem szeregowym magiem! – wybuchnął Kreol natychmiast.
– Kim w takim razie jesteś? – złośliwie prychnął Eligor. – Teraz jesteś nikim! Robakiem. Pleśnią. Wydmuszką. Lepiej było ci zostać w starożytnym Sumerze. A tam, gdzie jesteś teraz, magia nie jest niczym więcej jak tylko nieistotnym kaprysem przyrody. Tak, przesądem...
– Nie na długo – groźnie obiecał mag. – Niech no tylko stanę na nogi, a znowu będę Pierwszym Magiem! I to nie Sumeru, ale całego świata!
– Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę łeb ucięli. – Demon lekceważąco machnął ręką. – To tylko słowa. W zasadzie mogłeś umknąć naszej uwadze, gdybyś...
– Gdybym co?
– Gdybyś powstrzymał się od wzywania moich sług! – wyszczerzył się w uśmiechu Eligor. – Gdy tylko Andromalis wrócił do zamku Kadath, natychmiast doniósł mi o wszystkim.
– Na łono Tiamat! – zazgrzytał zębami Kreol. – Nie pomyślałem o tym...
– Bardzo cię proszę, nie wspominaj tutaj... o niej – skrzywił się Eligor z rozdrażnieniem. – Lepiej nie... Widzę, że Hubaksis wciąż jest z tobą.
Maleńki dżinn wydał z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki, chowając się za ramieniem Kreola.
– Ale kobiety nie znam – zauważył Eligor, uważnie przyglądając się Vanessie. – Nowa nałożnica czy po prostu znajoma?
– Nie twoja sprawa – odgryzł się Kreol.
– Śmierć nie zmieniła twojego charakteru. Całej reszty też nie – jesteś tym samym nekromantą z odpychającym charakterem. Chociaż... Po co przefarbowałeś włosy? Oczywiście, to nie moja sprawa, ale w czarnym kolorze bardziej ci do twarzy...
– Możemy dać temu spokój? – Mag spojrzał na niego spode łba.
– Czemu? – Eligor zrobił zdziwioną minę.
– Daj spokój, Eligorze! Nasza umowa jest nieważna, nieprawdaż? Nie masz już żadnej władzy nade mną! Czy może chcesz, byśmy znowu się zmierzyli?
– Nie, dziękuję... – Eligor powoli pokręcił głową, uważnie patrząc w oczy maga. – Pewnie, że bym chciał, ale... Muszę się szczerze przyznać, Kreolu, że te pięć tysięcy lat wpłynęło na mnie znacznie bardziej niż na ciebie. To szmat czasu, nawet dla nieśmiertelnego...
– Na to liczyłem... – Kreol uśmiechnął się wrednie. – Jeszcze zobaczymy, który z nas jest indykiem... Rytuał Prezentacji nie zmienił się?
– Tylko kilka drobiazgów – wzruszył ramionami Eligor. – Sam się zorientujesz.
– O której wyznaczono czas dla mnie?
– Z tobą – podkreślił Eligor – Yog-Sothoth chce się spotkać jak najszybciej. Bardzo go zainteresowałeś, Kreolu. Dawno nie oszukano nas tak... bezczelnie.
Uśmiechając się cały czas, Eligor ukłonił się grzecznie całej trójce i ruszył z powrotem, stawiając kroki powoli jakby szedł po cienkim lodzie.
– Chodźmy – rzekł mag, rzucając w stronę oddalającego się demona podejrzliwe spojrzenie.
Vanessa milczała przez kilka minut, gdyż Kreol wyglądał na wściekłego. Ale w końcu ciekawość zwyciężyła.
– Kto to taki? – zapytała.
– Nazywa się Eligor – wymamrotał mag pod nosem z niechęcią.
– Tego sama się domyśliłam. Ale kim on jest? To twój znajomy?
– Eligor jest Emblematem. Mieliśmy... wspólne interesy – powiedział Kreol wymijająco. – Kontrakt. Wszystkie podległe mi demony są sługami Eligora. Kupiłem prawo do wywołania każdego z nich raz co jedenaście lat.
– A czym zapłaciłeś? – podejrzliwie zapytała Van.
– Standardową ceną jest dusza. Ale w moim przypadku wszystko było bardziej skomplikowane...
– Chciałem cię wtedy odwieść od tej decyzji, panie! – wtrącił się dżinn. – Mówiłem: nie wchodź w to.
– Milcz, niewolniku!
– To samo mówiłeś wtedy! – poskarżył się Hubaksis. – Gdybym nie był taki maleńki, bardziej by się ze mną liczono!
– Biedny... – powiedziała Vanessa ze współczuciem. – No więc co to była za umowa?
– Warunki były niezwykle proste. – Kreol uśmiechnął się. – Korzystam z demonów Eligora dowolną ilość razy, aż do śmierci. Przy czym nie mogę odwlec swej śmierci za pomocą magii więcej, niż o tysiąc lat. No, a po śmierci... po śmierci miałem zostać jego niewolnikiem. Na pięć tysięcy lat. Zazwyczaj w takich umowach pisze się „na wieczność”, ale na szczęście miałem tyle rozsądku, żeby upierać się przy określonym terminie.
– I... jak się wykręciłeś? – wyszeptała Van, wstrząśnięta.
– Van, jeszcze pytasz? – wmieszał się dżinn. – Czy nie rozumiesz, po co pan w ogóle rozpętał całą tą aferę ze zmartwychwstaniem?
– Sam nie wiem, jak mi się udało – wymamrotał mag. – Mała luka prawna, mała niejednoznaczność w interpretacji umowy... Podpowiedziała mi to pewna znajoma. Umarłem, ale dusza nadal przebywała w ciele. Bardzo mocno się go trzymała – tak mocno, że wszystkie demony Lengu nie mogły jej wydobyć! A nawet gdyby zdołały, nałożyłem na mogiłę takie zaklęcie, że żadna siła nie mogła jej odkryć... oprócz, jak się okazało, waszych ochre... jak ich nazwałaś?
– Archeologów. Ale po co w ogóle zawierałeś tę umowę?
– Jak zwykle w takich przypadkach... Chciałem być potężny, nie męcząc się zbytnio. Byłem młody, głupi, nie wiedziałem jeszcze co do czego...
– Ile miałeś wtedy lat?
– Pięćdziesiąt cztery – burknął Kreol. – Dla maga to młodość... Ale teraz to nieważne; pięć tysięcy lat minęło, i przez całe pięć tysięcy lat Eligor miał pełne prawo przechwycić moją duszę. Nie zrobił tego – to jego problem. Minęło pięć tysięcy lat, zachowałem duszę, więc teraz jestem wolny. I nie tylko wolny, ale co więcej, zachowałem prawo do Eligorowych demonów – umowa nic nie mówi o tym, że tracę to prawo po śmierci. Ha! Oto co znaczy umieć czytać między wierszami! Chociaż na szczyt muszę się wspinać od początku. To nic, wlezę... Eligor jeszcze pożałuje, że miał ze mną do czynienia.
Van umilkła, myśląc nad tym, co usłyszała. Wyglądało na to, że Kreol mógł się pochwalić burzliwą biografią, nie mniej ciekawą niż niejeden bohater legend. Co prawda, to i owo nadal było niezrozumiałe.
– Co to takiego Emblemat? – zapytała wprost.
– Nie wiesz, kobieto? Czego was uczą kapłani?!
– Wybacz! Czy mógłbyś po prostu odpowiedzieć?
– Emblemat to Odbicie Boga – wyjaśnił wciąż jeszcze zdziwiony mag. – Naprawdę potężny bóg może podzielić się na kilka niezależnych osobowości, przy czym jest ich tym więcej, im jest potężniejszy.
– A jaki bóg zrodził tego... Eligora? – zapytała Vanessa oszołomiona tym, co usłyszała.
– Oczywiście, Yog-Sothoth. Zrodził trzynaście Emblematów – tyle, ile służy mu legionów. Każdemu poruczył jeden. Co prawda, od tego czasu liczba legionów wzrosła wielokrotnie...
– Czyli Yog-Sothoth jest bogiem? – upewniła się Van.
– Ciemnym. – Kreol potwierdził kiwnięciem głową. – Ale Jaśni też czasem tak robią. Kiedy Wielki Marduk został bogiem, zrodził pięćdziesiąt Emblematów i poprowadził tę armię przeciwko pułkom Lengu. I ta wasza księga, pamiętasz? Biblia? Ten, którego nazywacie Jezusem Chrystusem, najprawdopodobniej też jest Emblematem waszego boga.
– Co ty, całkiem zwariowałeś?! – takie bluźnierstwo oburzyło Vanessę. – Chrystus jest Synem Bożym!
– Oczywiście. – Spokojnie pokiwał głową mag. – A nawet więcej. Emblemat to znacznie więcej niż dziecko, ale w skali ludzkiej „syn” jest najbliższym słowem. Sądząc po tym, co napisano w księdze, Jezus Chrystus był godną szacunku osobą... dlatego w żadnym wypadku nie mógł być Emblematem Jahwe! W wymiarze Raj włada Jasny bóg Sawaov i jest on rzeczywiście bardzo podobny do tego twojego Chrystusa... A władca Judejczyków, Jahwe, to Ciemny Bóg! Pożeracz dzieci, niszczyciel miast, oto, kim jest! To przez niego nasz świat o mało co nie przepadł w Wielkim Potopie! Zawsze chciał, żeby zginęli wszyscy oprócz Judejczyków!
– A więc to tak... – westchnęła Vanessa. Jej przekonania religijne szybko się zmieniały. Wiara nie zmniejszała się, ani nie zwiększała, a po prostu zmieniała formę.
– Nie jestem pewien! – szybko zastrzegł Kreol. – Być może Chrystus wcale nie był Emblematem, a na przykład... na przykład, nowym awatarem Ebela.
– Kim jest Ebel?
– Innym razem ci opowiem, za długo by to trwało. – Kreol zatrzymał się przed wielkimi drzwiami. – Muszę spotkać się z Yog-Sothothem... Rytuał Prezentacji to najbardziej nieprzyjemna część, więc lepiej mieć ją za sobą jak najszybciej.
– To tutaj? – najeżyła się Van, z jawną wrogością patrząc na drzwi.
– Panie, a może polecę do innych dżinnów? – żałośnie poprosił Hubaksis. – Tak dawno nie widziałem nikogo z naszych...
– Milczeć, niewolniku! – Pogroził mu laską Kreol. – Pomyśl, zanim coś powiesz! Mam tu zostawić kobietę samą, tak?
– Przecież nikt jej nie ruszy! – zajęczał dżinn.
– Dobrze, niech leci. – Vanessa pospieszyła z pomocą Hubaksisowi. – Nie jestem przecież dzieckiem.
– Dziękuję, Van! – rozpromienił się dżinn, szybko znikając w ścianie.
– Jak chcesz – burknął mag. – Zostań tutaj i czekaj na mnie. A to weź na wszelki wypadek.
Podał jej swój magiczny łańcuch. Vanessa wzięła go, tępo obejrzała ze wszystkich stron i zdziwiona zapytała:
– Po co mi on?
– Przecież mówię: na wszelki wypadek, kobieto! – zniecierpliwiony Kreol podniósł głos. – Nie wiadomo, co może się zdarzyć. Każdy niewolnik lub nadzorca uderzony tym łańcuchem rozsypuje się w proch. Równych mi panów łańcuch paraliżuje. Eligorowi i jemu podobnym sprawia silny ból. Może przydać się nawet przeciwko Yog-Sothothowi...
– Dobrze... – zgodziła się Vanessa, z szacunkiem patrząc na łańcuch. Dotychczas nie przywiązywała do niego dużej wagi, ale teraz zaczynała rozumieć, po co Kreol taszczy go zawsze ze sobą. – A co jest tam, za drzwiami?
– Łaźnia – szybko odpowiedział mag. – Zasadniczo są tam tacy sami goście jak ty czy ja.
– Chwileczkę! – wytrzeszczyła oczy Van. – Nie mogłeś mnie wcześniej uprzedzić?!
– A co?
– Nie wzięłam kostiumu!
– Czego? Co ty znowu chcesz, kobieto?
– Kostium kąpielowy! Którego słowa nie rozumiesz?
– Za moich czasów ludzie kąpali się nago... – wymamrotał Kreol, ale widząc minę Vanessy, z pośpiechem poprawił się: – Dobrze, uspokój się, kobieto! Zaraz coś wymyślimy...
Wyjął z torby magiczny foliał, przekartkował go, szukając odpowiedniego zaklęcia, a potem zaczął coś pomrukiwać.
Po jakichś piętnastu sekundach powietrze zgęstniało i pojawił się szarawy, prostokątny tłumoczek. Przyjrzawszy się bliżej Vanessa zauważyła, że jest to tkanina, do tego bardzo dobrej jakości.
– Sprytnie – oceniła. – Ale to nie jest kostium.
– A jak mam ci stworzyć ten cały kostium, jeśli nawet nie wiem, jak ma wyglądać? – burknął Kreol.
– I co, mam tego użyć zamiast ręcznika?!
– Głupkom nie ma co tłumaczyć... – uśmiechnął się mag, szukając na piersi amuletu Sługi. – Sługo, uszyj tej kobiecie kostium kąpielowy w odpowiednim rozmiarze!
Tkanina zawirowała w powietrzu i zaczęła szybko zmieniać formę. Niewidzialny Sługa niezwykle zręcznie operował niewidzialną igłą i niewidzialnymi nożycami. Po kilku minutach tkanina zmieniła się w całkiem znośny kostium. Nie całkiem taki, jakie zazwyczaj nosiła Van, ale można go było założyć bez wstydu, nie ryzykując przy tym wytykania palcami.
– Jesteś zadowolona, kobieto? – burknął Kreol, patrząc ze skrywanym uśmiechem jak Vanessa krytycznie ogląda swój nowy strój.
– Sprytnie – pochwaliła jeszcze raz. – A... nie mógłbyś zrobić czegoś do jedzenia?
– Przecież... a gdzie twoja torba?
Kreol dopiero teraz zauważył, że plecak Vanessy gdzieś przepadł.
– Zapomniałam go, gdy wsiadaliśmy na tego pająka... – przyznała się ze skruchą, spoglądając na maga smętnie.
– Dobrze, kobieto, wytrzymaj trochę. – Kreol przewrócił oczami. – Wrócę od Yog-Sothotha, przygotuję co zechcesz.
Rozdział 3
Vanessa z obawą weszła do łaźni. Ile by Kreol i Hubaksis nie przekonywali jej, że w Lengu zaproszonym gościom nie grozi większe niebezpieczeństwo niż w podmiejskim parku, jak by nie podnosiła jej na duchu obecność magicznego łańcucha i tak bała się zostać sama. A jak wy byście czuli się na jej miejscu?
Dobrze chociaż, że w łaźni były osobne przebieralnie. Nie zauważyła żadnych zamków, co zresztą jej nie zdziwiło – wyobraziła sobie, co mógł zrobić z takimi drzwiczkami na przykład Poganiacz Niewolników. Przed tutejszymi mieszkańcami trzeba bronić się nie zamkami, lecz magią, a tą Van nie władała w najmniejszym stopniu. Zresztą komu mogło się przydać tutaj jej ubranie?
Stworzona przez Kreola tkanina nie przypominała niczego znanego w naszych czasach. Miękka, delikatna i bardzo lekka, pieściła skórę jak łabędzi puch. Sługa też dobrze się postarał – skrojony przez niego kostium raczej nie trafiłby na okładki żurnali, ale świetnie leżał i wyglądał całkiem nieźle.
– Jeśli w starożytnym Babilonie robili takie tkaniny, to pod wieloma względami nas wyprzedzali... – wymamrotała Van, bezskutecznie starając się wyobrazić, czy w nowym stroju jest jej do twarzy, czy nie bardzo? Ku jej wielkiemu rozczarowaniu, do tej pory nie udało się jej znaleźć w Zamku Kadath ani jednego lustra. Czyżby miejscowe potwory nie lubiły patrzeć na swoje pyski?
Tutejszy basen przypominał nieco senat rzymski – był średniej wielkości pomieszczeniem ze ścianami z białego kamienia, stopniami do siedzenia pnącymi się aż pod sufit. Tyle tylko, że w środku znajdowała się jama z wodą. Zresztą w tej wodzie Vanessa za nic by się nie zanurzyła – w tym świecie najwyraźniej nigdy nie słyszeli o higienie, a być może ich higiena zbytnio różniła się od ziemskiej. W każdym razie, basen kojarzył się z niewielkim bagienkiem, do którego wrzucono puszkę czerwonej farby – woda była zielona z czerwonymi rozpływającymi się plamami.
Nieco uspokoiło Vanessę to, że większość siedzących na schodach znudzonych gości należała do rasy ludzkiej. Przynajmniej zewnętrznie. Oczywiście, to nic nie znaczyło – przecież Eligor bardzo niewiele różnił się od zwykłego człowieka, ale mimo wszystko Van wolała mieć do czynienia z człekokształtnymi demonami, niż z wielogłowymi stworami z kłami do pępka.
W pomieszczeniu było około dwudziestu osób. Sami mężczyźni – Van nie dostrzegła żadnej kobiety. Niektórzy byli nadzy, ale większość okrywała lędźwie czymś w rodzaju prześcieradeł. Wolnego miejsca było w bród, więc Van, namyśliwszy się chwilę, usiadła niedaleko jednego z mężczyzn w prześcieradłach. Wybrała go z dwóch powodów: po pierwsze – siedział najbliżej drzwi, a po drugie – nosił lustrzane okulary. Jako że nikt inny w tym świecie nie nosił takiej ozdoby, można było śmiało założyć, że, podobnie jak ona, przybył z Ziemi. Bezsprzecznie przemawiało to na jego korzyść.
A mimo to wyglądał nieco dziwnie. Po pierwsze, w oczy rzucał się kontrast między twarzą i ciałem. Twarz należała do starca – całkiem siwe włosy, zwisające nieprzyjemnymi strąkami, aż do ramion, dwie dziurki zamiast nosa jak u syfilityka i łysa czaszka. Tylko zęby miał niezłe, a oczu Vanessa nie mogła dostrzec zza lustrzanych okularów. Jednakże wszystko, co znajdowało się poniżej szyi, mogłoby należeć do mężczyzny koło czterdziestki i wyglądałoby całkiem nieźle, gdyby nie chorobliwa chudość. Van mimowolnie zapatrzyła się, ale potem znowu przeniosła spojrzenie na twarz i aż wzdrygnęła się ze wstrętem, tak nieprzyjemny był ten kontrast.
– Mogę...
– Oczywiście, proszę siadać, gdzie pani chce – obojętnie odpowiedział nieznajomy, nie odwracając nawet głowy w jej stronę.
– Mam na imię...
– Bardzo mi miło, Vanesso, cieszę się, że się poznaliśmy – odpowiedział mężczyzna, znów nie słuchając do końca.
– A jak...?
– Mam wiele imion. Może pani zwracać się do mnie: Jonatanie.
– Pan także...?
– Tak, też jestem ze świata, który zna pani pod nazwą Ziemia.
– Co pan...
– Nie, nie czytam pani myśli, po prostu zawczasu wiem, co pani chce powiedzieć – pokiwał głową Jonatan.
– Więc pan...
– Tak, jestem magiem, jak i pozostali, inaczej nie zaproszono by mnie na to święto.
– Proszę posłuchać, może...
– Dobrze, będę słuchał pani odpowiedzi do końca. – Jonatan w końcu raczył na nią spojrzeć. – Ma pani rację, to niezbyt grzecznie z mojej strony.
– Dziękuję. – Rozzłoszczona Van kiwnęła głową. – Jonatanie, widzi pan przyszłość, tak? Jak Nostradamus?
– Jeśli zechcę. – Jonatan obojętnie wzruszył ramionami. – Najbliższą przyszłość widzę dokładnie, dalszą – mgliście.
– Nieźle! – oceniła Van. – A może mi pan powiedzieć, kogo wybiorą na prezydenta w najbliższych wyborach?
– Jednoznacznie – nie. – Pokręcił głową. – Chodzi o to, że, wbrew temu co wielu sądzi, przyszłość nie jest prostą drogą, a raczej siecią skrzyżowań. Istnieją punkty węzłowe, od których zależy dalszy rozwój wypadków. Bardzo często są to drobne zdarzenia, ale wiele od nich zależy.
– Nie... niezupełnie rozumiem. Może pan podać jakiś przykład?
– Bardzo chętnie. Jednym z takich węzłowych punktów był 13 lipca 324 przed narodzinami Chrystusa. Tego dnia Aleksander Macedoński przez nieostrożność napił się wody z zatrutej studni. W rezultacie następnego dnia zachorował i niedługo potem umarł. A przecież wcale nie chciało mu się tak bardzo pić i spokojnie mógł się powstrzymać. Ot, drobny wybór – wypić kubek wody czy nie wypić – określił bieg historii. Gdyby Aleksander przeżył, Ziemia wyglądałaby teraz całkiem inaczej.
Prawdę mówiąc, Vanessa prawie go nie słuchała. Historię znała dość słabo i dość mętnie pamiętała, kim był Aleksander Macedoński. Słyszała tylko, że był to jakiś wielki władca, i to wszystko. Nie wiadomo dlaczego, wydawało jej się nawet, że był Rosjaninem. Do tego zajmował ją teraz inny problem.
– Jonatanie – spytała z wahaniem – a po co ci te okulary? Moim zdaniem nie ma tu nadmiaru światła...
– Te okulary są nie dla mnie, ale dla was – odpowiedział Jonatan ze smutkiem, zdejmując okulary.
Vanessa z trudem złapała powietrze, zobaczywszy to, co dotąd skrywały. A mówiąc dokładniej, czego nie skrywały. Jonatan nie miał oczu. Wcale. Tylko parę pustych oczodołów. Nawet powieki miał równiutko odcięte, bo teraz tylko by mu przeszkadzały. Po zdjęciu okularów ostatecznie upodobnił się do szkieletu.
– Pan... więc jest pan niewidomy? – wymamrotała, nie będąc w stanie oderwać wzroku od wstrętnych dziur.
– Sądzę, że można mnie nazwać ślepym – zgodził się Jonatan. – A jednak nie cierpię z tego powodu, bo mam inny wzrok.
– Jak to się stało...?
– To kara... – niewesoło odrzekł Jonatan. – Kara za mój grzech...
– Ależ co takiego zrobiłeś?
– Zabiłem swego brata – krótko odpowiedział Jonatan. – Więcej nie ma pani ochoty ze mną rozmawiać.
Ostatnie zdanie było stwierdzeniem, nie pytaniem, a Van natychmiast zrozumiała, że Jonatan jak zwykle ma rację. Nie miała ochoty z nim rozmawiać, chciała za to uderzyć go magicznym łańcuchem, żeby przekonać się, czy rzeczywiście jest człowiekiem. Był bardzo dziwnym typem, nawet jak na czarnoksiężnika.
– Do widzenia, Van. – Jonatan wstał. – Nie mówię „żegnaj”, bo jeszcze raz się spotkamy. Ale nieprędko... Nieprędko...
Zagadkowy ślepiec cicho klasnął w dłonie i znikł. Jakby przekręcił wyłącznik – dopiero co tu był i już go nie ma.
– Chciałabym wiedzieć, jak się naprawdę nazywa... – wyszeptała Van, patrząc tam, gdzie dopiero co stał.
– Wybacz, Van, nie usłyszałem – dotarł do niej wesoły głosik. No, ten pisk rozpoznałaby wśród tysiąca innych!
– Hubi! – odwróciła się w stronę dżinna. – Już wróciłeś od przyjaciół?
– Jakich znowu przyjaciół? – fuknął dżinn. – Wszyscy moi starzy przyjaciele dawno wyzdychali! Nie miałem ich zbyt wielu... Raz – dwa i po krzyku...
– Przykro mi... – powiedziała Van niezdecydowanie, bo na twarzy malutkiego dżinna nie było ani śladu smutku.
– Nie warto! – potwierdził jej wątpliwości dżinn. – Dobrze im tak, śmierdzącym szczurom! A wiesz co jest najlepsze...? Wielki Chan też umarł! Ha, wstrętne bydlę! A ja mam się świetnie i będę żyć wiecznie! Wiecznie!
– Czyli teraz możesz skończyć z niewolnictwem? – ucieszyła się Vanessa.
– Za dobrze by było! – zasępił się Hubaksis. – Moje przestępstwo nie ulega przedawnieniu, nadal jestem traktowany jako wróg korony... Jeśli pan mnie wyzwoli, nowy Wielki Chan natychmiast rozkaże ugotować mnie w oleju. A propos, wiesz, czego się jeszcze dowiedziałem?
Vanessa uznała to za pytanie retoryczne, postanowiła więc nie odpowiadać, ale dżinn milczał, a wyglądał przy tym tak intrygująco, że w końcu nie wytrzymała.
– Co?! – wykrzyknęła w końcu.
– Między starym, a obecnym Wielkim Chanem, chanatem dżinnów rządził człowiek! Wyobrażasz sobie? Coś takiego nie zdarzyło się nigdy przedtem! Niedługo – tylko z pół wieku – ale zawsze!
– I kto to był? – zapytała Van wyłącznie z uprzejmości.
– Jakiś Salomon... – Hubaksis stracił już zainteresowanie własną sensacją. – Co za różnica, tak czy siak, umarł dawno temu...
Vanessa w żaden sposób nie zareagowała na tę rewelacyjną wiadomość – po prostu nie wiedziała, kim był Salomon. Prawie wcale nie czytała Biblii, przeglądała tylko kilka fragmentów, a choć samo imię słyszała niejednokrotnie, nie zostawiło jednak śladu w jej pamięci.
Kreol zjawił się po kwadransie. Na jego twarzy malowało się ogromne zdziwienie, a w rękach obracał ołowiany dysk, na którym wyrzeźbiono gwiazdę wpisaną w koło.
– Co ci jest? – zagadnęła go Van z zainteresowaniem. Kreol zdążył odziać się w coś w rodzaju tuniki, wyraźnie uszytej w tej samej fabryce, co i kostium kąpielowy, ale nie porzucił torby z magicznymi narzędziami. Na piersi nadal wisiał mu pęk amuletów. – Jakieś kłopoty?
– Wręcz przeciwnie... – Pokiwał głową zdumiony Kreol. – Powitali mnie jak samego imperatora, starali się przypochlebić, nawet podarowali prezent! I to jaki! Sami sobie grób kopią...
– To ten tutaj?! – Vanessa wyrwała mu dysk z ręki. – A co to za bzdet?
– Kamień Wrót! – krzyknął Hubaksis, otwierając szeroko swe jedyne oko. – Poszczęściło ci się, panie!
– Do czego to służy? – dopytywała się Van.
– Do przemieszczania się między światami – powiedział Kreol, opanowując powoli zdumienie. – Za pomocą Kamienia Wrót można bardzo szybko przeskoczyć do dowolnego wymiaru, pomijając wszystkie skomplikowane rytuały.
– Sprytne – zgodziła się Vanessa. – A jak to działa?
– Zwyczajnie. Najpierw trzeba go okadzić aromatycznym dymem. Mirra, kadzidło, zioła, choćby papieros! Byleby tylko dym miał zapach. Jednocześnie trzeba wymówić zaklęcie.
– Jakie?
– Za każdym razem inne! – odburknął Kreol, niezadowolony, że mu przerwano. – Zależy od tego, gdzie się znajdujesz i dokąd chcesz się udać. Im dłuższy skok, tym dłuższe zaklęcie. Ale nie dalej niż o trzy wymiary – aby przemieścić się na większy dystans, trzeba wykonać kilka skoków. Potem kamień jest gotowy do pracy. Wystarczy tylko wymówić zdanie-klucz, a otworzy się okno między wymiarami.
– A co to za zdanie? – dalej dociekała Van.
– Zdanie jest proste: „Portalu, otwórz się!”
– Tak jak „Sezamie, otwórz się!”, tak? – Vanessa przypomniała sobie bajkę.
– A co ma do rzeczy sezam? Może jeszcze i konopie? Nie, zdanie-klucz jest proste. Jednak za każdym razem trzeba tworzyć specjalne zaklęcie, nowe... Ale to potrafię.
– Potrafi! – potwierdził Hubaksis, ze śmiechem spoglądając spod oka na swego pana.
– Milcz, niewolniku – leniwie rozkazał Kreol. – A co tobie się przytrafiło ciekawego, kobieto?
– A może przestałbyś mnie tak nazywać? – Van spojrzała na niego lodowato, ale po chwili mimo wszystko gniew z niej opadł i łaskawie opowiedziała o ślepym wróżbicie w lustrzanych okularach.
Kreol słuchał bardzo uważnie, w zadumie kiwając głową w takt jej słów. Siedzący mu na ramieniu Hubaksis słuchał nie mniej uważnie, kiwając razem z panem. Wyglądało to bardzo śmiesznie.
– Czarny Ślepiec – z przekonaniem powiedział Hubaksis, gdy wysłuchał opowieści do końca. – Bez wątpienia!
– Masz rację, niewolniku... – powiedział Kreol w roztargnieniu. – To Czarny Ślepiec...
– On też... jest jednym z tych stworów?
– Nie, on jest z naszego świata – zaprzeczył Kreol. – Czarny Ślepiec to Czarny Ślepiec. Jest sobą. A więc powiedział, że się jeszcze spotkacie? Za mojej pamięci nigdy się nie pomylił.
– Ale kim on jest?
– Gdybym to ja wiedział... Jest bardzo stary i rzeczywiście wie wszystko o przeszłości i teraźniejszości i bardzo dużo o przyszłości – to wszystko, co mogę powiedzieć. W porównaniu z nim, jestem... on jest Najwyższym Magiem, a ja tylko arcymagiem... mam piąty stopień, a on szósty... to taka różnica...
– Zaczekaj! – Van wyciągnęła ręce w geście protestu. – Stop! Chwilę! Time out! Czy dobrze rozumiem – znałeś go jeszcze wtedy... no, w poprzednim życiu?
– Przecież mówię. Jest bardzo stary. – Kreol uśmiechnął się z zadowoleniem. – Ślepy prorok, wiecznie tułający się po światach, niemogący nigdzie znaleźć spokoju... Za moich czasów krążyło o nim tyle opowieści, że nie dało się ich wszystkich spamiętać. Teraz pewnie już je zapomniano...
– Bywał w świecie dżinnów, panie – odezwał się Hubaksis. – Sam Wielki Chan traktował go z szacunkiem. A tak przy okazji, panie, pamiętasz syna imperatora? Byliśmy przy jego narodzinach? Pamiętasz? Tydzień przed tym, jak my... no...
– Pamiętam – obojętnie wzruszył ramionami mag. – Gilgamesz, syn Lugalbandy...
– Pamiętasz, jaką mu przepowiedziałeś przyszłość? – z zainteresowaniem dopytywał się dżinn.
– Oczywiście, pamiętam – fuknął Kreol. – Długie życie, dobre rządy, wiele wojennych zwycięstw... Wszystkim to przepowiadałem.
Vanessa zdziwiła się. Kiepsko znała historię, ale domyślała się, że zdecydowanie nie wszyscy władcy mogli pochwalić się takim szacownym życiorysem, jak ten, który nakreślił Kreol.
– Pan nie umie przepowiadać przyszłości! – złośliwie wyszeptał Hubaksis. – Ani trochę!
– Milcz, niewolniku – burknął Kreol kwaśno. – No i co przytrafiło się temu Gilgameszowi? Dlaczego nagle sobie o nim przypomniałeś?
– O, panie, on... on... no, tego... – Dżinn zaciął się, wykonując rękami niezbyt zrozumiałe gesty. – Zabił Humbabę, panie!
– Humbabę? – ożywił się mag natychmiast. – To jest nam bardzo na rękę... Jeden arcydemon niczego nie przesądza, ale mimo wszystko to miłe... To wszystko, czy jeszcze czymś się wsławił?
– Tak, i to jeszcze jak, panie! Gilgamesz...
Nieoczekiwanie rozległ się głuchy dźwięk, podobny do bicia dzwonu pokrytego grubą warstwą waty. Vanessa aż się wzdrygnęła, ale pozostali podeszli do tego spokojnie. Liczni „kąpiący się” zaczęli niespiesznie wstawać z miejsc i przemieszczać się w stronę drzwi.
– Co się dzieje?
– Sygnał, kobieto – wyjaśnił Kreol, także wstając z miejsca. – Sygnał rozpoczęcia święta. Niewolniku, potem opowiesz o Gilgameszu! Teraz musimy iść – w dużej sali będzie witał gości sam Azatoth.
– Czy to nie ten, który umarł? – Vanessa podejrzliwie zmrużyła oczy. – Pamiętam, że coś takiego mówiłeś.
– Nie umarł, Van, po prostu pozbył się ciała – wyjaśnił Hubaksis życzliwie.
– Dotychczas myślałam, że to jedno i to samo... – burknęła Vanessa.
– Jak widzisz, nie zawsze. – Kreol wzruszył ramionami.
W głównej komnacie Zamku Kadath bez trudu zmieściłoby się z dziesięć Białych Domów. A zebrany tam tłum poczwar doprowadziłby do ataku zazdrości każdą paradę straszydeł – można było pomyśleć, że trafiło się do Piekła. Zresztą, w pewnym sensie, była to prawda.
Ogromny tron, wznoszący się w oddalonym końcu sali, na razie był pusty, ale stała już wokół niego straż honorowa – trzynaście różnych potworów. Pierwszy od lewej stał potężny garbus z głową wielbłąda, za nim – nie mniej garbaty minotaur. Trzeci wyglądał jak zwykły człowiek, tyle że nienaturalnie blady, i nosił na głowie hełm z jelenimi rogami. Jako czwartego Vanessa dojrzała znanego już Eligora. Piątym był ogromny czarny kruk z okrwawionym dziobem. Szósty – obłok mgły ze świecącymi oczami, siódmy – wielki, biały wąż. Ósmy najbardziej przypominał gigantyczną muchę, dziewiąty był człowiekiem z zieloną skórą i czymś jakby kłębami dymu zamiast włosów. Dziesiąty – ogromny gryf, jedenasty – łysy mężczyzna z płonącymi rękami. Dwunasty – garbaty wielkolud przewyższający wzrostem wszystkich pozostałych razem wziętych, trzynasta – duża żółta żaba.
– To są Emblematy? – zainteresowała się Vanessa.
– Świetnie – ocenił jej domyślność Kreol. – Tak, to jest trzynaście Emblematów Yog-Sothotha.
– A pozostali? – zapytała Van, z widocznym obrzydzeniem przenosząc wzrok z jednego stworzenia na drugie.
– O, ten podobny do czarnego kozła, to Shub-Niggurath, pułkownik armii Lengu – ochoczo wyjaśnił Kreol. – Tamten, w czarnym płaszczu, to Noszący Żółtą Maskę, Najwyższy Kapłan Świątyni Nocy.
Van przyjrzała się wskazanemu typowi. Noszący Żółtą Maskę rzeczywiście nosił żółtą maskę, podobną do tej, jaką zakładają bramkarze podczas meczu hokeja. Bardzo przypominał w niej ożywionego trupa z filmu „Piątek 13”
– A to kto? – Van pokazała na najbardziej chyba odpychającego potwora. Długo starała się zgadnąć, do czego jest podobny, ale nie udało się jej – był jakąś niewyobrażalną mieszanką, bez choćby jednego znajomego organu. Nawet twarzy nie było widać.
– To Nyarlathotep, jedyny, oprócz Yog-Sothotha, który może swobodnie poruszać się między światami, gdyż jest Posłańcem Przedwiecznych. Nawiasem, to on dostarcza zaproszenia na święto.
– Ee, listonosz? – powiedziała Van z pewnym rozczarowaniem. – Ale brzydactwo...
– Cicho, panie! – zasyczał Hubaksis. – Yog-Sothoth!
Van zamilkła, starając się jak najdokładniej obejrzeć największą szychę na tej imprezce.
Yog-Sothoth był podobny do długiego robaka albo węża. Czarny jak węgiel, pełzł w stronę tronu w grobowej ciszy, pozostawiając śliski ślad na podłodze. Nikt nie wydał z siebie najcichszego dźwięku, wszyscy jak zaczarowani patrzyli na Strażnika Wrót. Van zrozumiała, że przedwcześnie nazwała go robakiem – z robaka miał tylko odwłok, a tam, gdzie powinna być głowa, w rzeczywistości zaczynał się korpus – bardzo mały w porównaniu z ogonem, ale jednak istniał. Tułów, przy odrobinie dobrej woli, można było nazwać ludzkim, ale miał ten sam czarny kolor co reszta. W miejscu nóg wyrastały mu dwie pary łap modliszki, a zamiast rąk – coś w rodzaju romboidalnych płyt kostnych, jak u niektórych dinozaurów. Z każdej wystawały trzy długie pazury, cicho postukujące podczas ruchu. Głowa nieco tylko przypominała ludzką – były w niej osadzone fasetowe owadzie oczy, brakowało nosa i włosów, a do tego z łysej czaszki sterczało coś w rodzaju mrówczych czułków. Oto jak wyglądał Yog-Sothoth.
Potwór wpełzł na tron i powoli skinął na swe Emblematy. W sali nadal panowała cisza.
– Co teraz będzie? – zaryzykowała szept Van.
– Cicho! – syknął Kreol. – Azatoth!
Ściana za tronem zachwiała się, zafalowała, a potem wychynęła z niej gigantyczna kamienna twarz, przypominająca gipsową maskę. Martwe kamienne oczy spojrzały na obecnych, a następnie otwarły się kamienne usta, z których wydostał się okropny głos, świszczący i wyjący, wyraźnie akcentujący syczące spółgłoski. Każde słowo wymawiał jakby dużą literą. Azatoth, pozbawiony ciała, ale nie życia, wygłaszał przemowę do swych poddanych:
Ia! Ia! Ia! Io! Io! Io!
Jestem Bogiem Bogów!
Jestem Panem Mroku I Władcą Czarnoksiężników!
Jestem Siłą I Wiedzą!
Przewyższam Wszystko!
Przewyższam Anu I lgigi!
Przewyższam Anu I Annunnaki!
Przewyższam Siedmiu Shuruppaki!
Przewyższam Wszystko!
Przewyższam Enki i Szamasza!
Przewyższam Wszystko!
Przewyższam Ninnursak i Testament Lenki!
Przewyższam Wszystko!
Przewyższam Inannę I Isztar!
Przewyższam Nannę I Uddu!
Przewyższam Endukugga I Nindukugga!
Przewyższam Wszystko!
Nic Nie Było Stworzone Przede Mną!
Przewyższam Wszystkich Bogów!
Przewyższam Wszystkie Dni!
Przewyższam Wszystkich Ludzi I Legendy O Nich!
Jestem Przedwieczny!
Nikt Nie Znajdzie Mojego Miejsca Spoczynku!
Widzę Słońce Nocą I Księżyc Za Dnia!
To Ja Przyjmuję Ofiarę Tułaczy!
Skrywają Mnie Góry Zachodu!
Skrywają Mnie Góry Magii!
Jestem Przedwiecznym Wśród Przedwiecznych!
Przewyższam Absu!
Przewyższam Nar Marratu!
Przewyższam Anu!
Przewyższam Kia!
Przewyższam Wszystko!
Ia! Ia! Ia! Ia Sakkakth! lak Sakkakh! Ia Sha Hul!
Ia! Ia! Ia! Utukku Hul!
Ia! Ia Zihul! Ia Zihul!
Ia Kingu! Ia Azbul! Ia Azabua! Ia Haztur!
Ia Hubbur!
Ia! Ia! Ia!
Bahabahahahahabahahahaha!
Kakhtakhtamon Ias!
Van nie zrozumiała, czy ostatnia linijka była częścią rytuału, czy Azatoth po prostu się roześmiał, ale nie interesowało jej to zbytnio. Nie tylko tego zdania nie zrozumiała. Pocieszało ją tylko jedno – po wymówieniu ostatniej zgłoski Azatoth znikł, przywracając ścianie poprzedni wygląd. Napięcie w sali powoli opadało.
– On rzeczywiście jest takim wielkoludem, czy po prostu cierpi na manię wielkości? – wyszeptała Vanessa nieprzychylnie. – Nawet jeśli rzeczywiście jest taki, nie zaszkodziłoby mu trochę skromności...
– Eeee, Van, nie słyszałaś jak wrzeszczał na nas Wielki Chan – cichutko zachichotał Hubaksis. – Bywało, że tak dawał, aż chciało się rzygać...
– Zresztą raz ci się przytrafiło coś w tym rodzaju – chłodno podsumował Kreol. – Zatkaj się, niewolniku, nie przeszkadzaj mi!
– A czym jesteś zajęty, panie?
– Myślę! – warknął mag, z pogróżką w głosie wyciągając z torby laskę. – A przy okazji, kobieto, oddaj no mój łańcuch.
Rozdział 4
Gdy Kreol, Vanessa i Hubaksis „zabawiali się” na imprezie w Zamku Kadath, Mao nudził się. Prawdę mówiąc, to, że Agnes po raz kolejny wyjechała gdzieś daleko, cieszyło go – Mao kochał żonę, ale długie przebywanie z nią dopiekło nieszczęsnemu mężowi. I nie tylko jemu. Ale bez córki i jej kawalera (mimowolnie wciąż myślał o Kreolu jako o narzeczonym Van) czuł pustkę.
Oczywiście, dom miał jeszcze trzech mieszkańców. Niestety, Hubert był wspaniałym sługą, jak zresztą prawie każdy skrzat, ale właśnie to sprawiało, że był niemiłosiernie nudnym rozmówcą, zupełnie nienadającym się do towarzystwa. Sir George, którego i wcześniej Mao spotykał bardzo rzadko, okazał się mało rozmownym osobnikiem, najchętniej chowającym się gdzieś w ciemnym kącie. Czy to śmierć tak na niego wpłynęła, czy też był taki od urodzenia, nie wiadomo. Został tylko Butt-Krillach. Wyglądał niezbyt przyjemnie, ale nie można go było nazwać ani nudziarzem, ani milczkiem. Niestety, elwen skwapliwie wykorzystywał nieobecność Vanessy i pojawiał się w domu z rzadka, sprawdzając tylko, czy wszystko jest w porządku. Mao postanowił nie pytać, gdzie się włóczy, ale w gazetach jak dotąd o nim nie pisano, w telewizji też nie było komunikatów ostrzegawczych, tak więc ojciec Van cieszył się względnym spokojem – czteroręki demon potrafił ukryć się przed wścibskim wzrokiem.
Do nudy dołączyła obawa o córkę. Choć przekonywał Kreola, że Vanessa umie sama o siebie zadbać, to jednak ojcowskie uczucia niełatwo pokonać. Przecież Van wybrała się nie na piknik z przyjaciółmi, nie w odwiedziny do chorej babci w sąsiednim mieście, nawet nie na ekspedycję do dżungli nad Amazonką! Każdą z tych podróży Mao potraktowałby obojętnie, tym bardziej, że przy tak niespokojnej kobiecie, jak Agnes Lee, sam musiał dużo podróżować. Ale przecież jego córka wyprawiła się do innego wymiaru, w istnienie którego jeszcze niedawno nie wierzył! Do świata zamieszkiwanego nie przez ludzi, a same potwory! Oczywiście, Kreol zaklinał się na wszystkie świętości, że zaproszonym nie grozi żadne niebezpieczeństwo, ale w końcu to tylko słowa... Jak byście się czuli, wiedząc, że ktoś wam bliski znajduje się w miejscu takim jak Leng? Niezbyt wiele jest gorszych światów...
Z braku lepszego zajęcia, stary Chińczyk zaczął wędrować po domu. Kreol zamieszkał w tej willi nie tak dawno, ale już zdążył nasączyć ją swą obecnością. Wszędzie widać było ślady zmartwychwstałego sumeryjskiego maga. Na przykład, w ogrodzie (oczywiście, jeśli ten malutki spłachetek ziemi, obsadzony diabli wiedzą czym można nazwać ogrodem) Mao odkrył kilka gatunków roślin nieznanych współczesnej nauce. Bezwzględnie eksploatując Sługę, Kreol zbudował w odległym końcu ogrodu malutką oranżerię, trochę większą od działkowej szopy i nasadził w niej roślin tak gęsto, że do środka z trudem mogła wejść tylko jedna osoba. Tylko Kreol wiedział, gdzie udało mu się zdobyć te wszystkie nasiona. Najprawdopodobniej i tym razem wykorzystał demonologię.
W oranżerii Mao znalazł, między innymi, mandragorę. Miał szczęście, że magiczna roślina była jeszcze całkiem młoda i jej krzyk okazał się niewystarczający do upieczenia mózgu zbyt ciekawskiego Chińczyka. Ale uszy bolały go jeszcze długo.
Oprócz tego, Kreol zdążył jeszcze zabezpieczyć ogród przed ciekawskimi spojrzeniami sąsiadów. Wykorzystał dwie warstwy żywopłotu – wewnętrzną z paproci, a zewnętrzną z tarniny. Obie rośliny w ciągu kilku dni zdążyły osiągnąć imponujące rozmiary, całkowicie zasłaniając sad przed obcymi spojrzeniami. Z pewnością i tutaj nie obeszło się bez magii.
W ogrodzie była tylko jedna ścieżka – od tylnych drzwi willi do oranżerii. Całą pozostałą przestrzeń gęsto pokrywały wszelakie rośliny. Tam, gdzie nie było roślin, rosły grzyby. I to jakie! Przeważały muchomory, ale gdzieniegdzie wciśnięte były całkiem nieznane gatunki, niepodobne do niczego, co można zobaczyć na rycinach w podręczniku botaniki. Wśród drobnych roślin Mao rozpoznał niezapominajki, dziki kminek, prymulki i jeszcze co nieco, ale większa część ziół i kwiatów pozostała dla niego zagadką.
Rosły tam też mchy. W różnych kolorach i odcieniach, chociaż przeważał czarny. Pokrywały ściany, ścieżki i w ogóle całą dostępną przestrzeń. Do tego w niektórych miejscach mech najwyraźniej poruszał się. Mao z całej duszy pragnął wierzyć, że to z powodu owadów.
Ale wszystkie te dziwaczne rośliny blakły w porównaniu z monstrum rosnącym w samym środku zaimprowizowanego trawnika. Wielki kwiat z najprawdziwszą paszczą i mackami zamiast liści. Drapieżna roślina poruszała się, chociaż pogoda była bezwietrzna, z paszczy cuchnęło jej wstrętnie, a liście-macki poruszały się samodzielnie, starannie oczyszczając łodygę z błota i owadów. Mao na własne oczy widział, jak roślinne monstrum kłapnęło paszczą i pożarło jakiegoś nieostrożnego owada. Człowiekowi ten kwiatek raczej nie dałby rady – był na to za mały, ale Mao wolał nie podchodzić bliżej. Miał szczerą nadzieję, że sąsiedzi, których posiadłość przylegała do ogrodu, nie będą aż tak wścibscy, by przedzierać się przez kłujące zarośla – wyjaśnić im pochodzenie tak dziwnego herbarium byłoby nielekko.
Jeszcze jedna rzecz zdziwiła Chińczyka – temperatura. Był listopad, a wtedy, nawet w południowej Kalifornii nikt nie hoduje kwiatów. A jednak w ogrodzie królowało prawdziwe lato – było ciepło, wszystko kwitło i zieleniło się, a rośliny najwyraźniej czuły się wspaniale. Czuł coraz większy respekt dla magicznych mocy Kreola.
Jeszcze większego szacunku nabrał, gdy zaszedł do magicznego laboratorium. Mao był już tutaj, gdy z Vanessą i Hubaksisem próbowali sporządzić lek na nieoczekiwaną chorobę maga, ale wtedy nie miał czasu, aby podziwiać wystrój wnętrza. Za to teraz czasu miał w bród, i wykorzystał go jak należy. Jednak niczego nie dotykał, pamiętając przypadek z mandragorą. Tutaj mogły znajdować się bardziej podstępne przedmioty.
Znaczną część półek zajmowały fiolki, flakoniki, buteleczki, pudełeczka, szkatułki, słoiki i inne naczynia przeznaczone do przechowywania ciał płynnych i stałych. Na wszystkich znajdowały się napisy, ale Mao nie mógł odczytać ani jednego – w przeciwieństwie do swej córki, nie znał sumeryjskiego. Stały tam również lodówki. Trzy sztuki, jedna większa od drugiej. Gdyby ich zawartość zobaczył jakiś przedstawiciel prawa (oczywiście poza wyrozumiałą dla swojego czarodzieja Vanessą), Kreola bez wątpienia czekałoby mnóstwo nieprzyjemności.
W najmniejszej chłodziarce znajdowały się różne organy ludzkie i zwierzęce. Wycięte serca, wątroba, nerki i inne wnętrzności. Odcięte palce rąk i nóg, oczy i uszy, nosy i języki. W środkowej Mao ujrzał podobne kawałki, tyle że większe. Całe ręce i nogi, odcięte głowy i inne paskudztwa. No a w największej leżały już całe ludzkie ciała. Dwa męskie i jedno kobiece. Wyglądało na to, że Kreol zdążył przeszukać pobliskie cmentarze.
– Mam nadzieję, że nie zamierza stworzyć Frankensteina... – wymamrotał oszołomiony Mao, zamykając drzwi laboratorium na klucz. W tym pomieszczeniu jeszcze bardziej nie życzył sobie nieproszonych gości niż w ogrodzie.
Idąc do piwnicy, Mao spotkał trzy kociaki: Czarnula, Dymka i Alicję. Wesoło goniły coś niewidzialnego.
– Sir, obiad będzie dokładnie o drugiej – stanowczo oznajmił ktoś niewidzialny.
Do piwnicy Kreol do tej pory nie miał czasu zajrzeć. Za to zdążyła to zrobić Vanessa. Podczas Wielkiego Remontu Starego Domu Katzenjammera przytargała tam wszystko, co w jej osobistym słowniku określane było słowem „graty”. Znalazły się tam stare meble, na wpół zgniłe dywany, jakieś bibeloty znalezione w pokojach i inne drobiazgi. Nie ma potrzeby wspominać, że nie obciążyła delikatnych, damskich rąk tą pracą i zleciła ją Słudze i Butt-Krillachowi. Pierwszy się nie sprzeciwiał, a drugi protestował, ale tylko po cichu i wtedy, gdy Vanessy nie było w pobliżu.
Teraz, w rozpadającym się bujanym fotelu siedział melancholijny duch sir George’a. Jak zwykle nie zaszczycił Mao nawet słowem, a tylko obrzucił go tęsknym wzrokiem i przeciągle zajęczał. Były major bardzo sumiennie odnosił się do roli ducha, ale nie miał żadnej strasznej tajemnicy, nie wiedział nic o ukrytych skarbach, nie potrzebował porządnego pogrzebu, nie miał więc o czym rozmawiać z ludźmi. Chociaż nie, wiązała się z jego śmiercią okropna tajemnica, ale i tak wszyscy o niej wiedzieli. Pozostawało mu jęczeć, ale ostatnimi czasy starał się robić to jak najciszej – od razu pierwszej nocy Vanessa zagroziła, że jeśli chociaż raz obudzi się przez jego wrzaski, natychmiast zażąda, aby Kreol uwolnił dom od ducha. Nikt nie miał wątpliwości, że sumeryjski mag potrafi to zrobić bez wysiłku. Podobnie, jak nikt nie wątpił, że zrobi to na pierwsze żądanie pewnej siebie dziewczyny – kto faktycznie rządzi w tym domu rozumiały nawet karaluchy na strychu.
Przyjrzawszy się do woli piwnicy, w której zresztą nie było czego oglądać, Mao wrócił na pierwsze piętro i zaczął po nim spacerować, trzaskając drzwiami. Najpierw wszedł do biblioteki. Tak, tak, w domu Katzenjammera była biblioteka – poprzedni właściciel przywiózł tutaj swe książki, ale nie zabrał ich z powrotem, doszedłszy do wniosku, że ta karma dla termitów nie jest warta, by wracać do tak odpychającego miejsca. Wtedy jeszcze mieszkał na strychu chichoczący potwór...
Książki zajmowały dwie szafy, przy czym w jednej umieszczono poważną literaturę – encyklopedie, słowniki, klasykę i temu podobne, a w drugiej – beletrystykę. Przeważała fantastyka i kryminały. Bezwzględnym zwycięzcą był Isaac Asimov, zajmujący całą półkę. Widać było, że poprzedni właściciel szczerze cenił jego dzieła.
Do beletrystyki Kreol nie zdążył się dobrać. Ale dla literatury poważnej znalazł czas. Wiele książek mogło się poszczycić uwagami na marginesach, wyrwanymi stronicami, a nawet osmalonymi okładkami. Gdy magowi nie podobała się treść, po prostu wyrywał stronicę i palił. Szczególnie rozzłościł go podręcznik historii starożytnej – wyglądał jakby mag go pogryzł. Najbardziej ucierpiał rozdział o starożytnym Sumerze – nawet popiół po nim nie został.
– A czemu tu się dziwić? – Wzruszył ramionami Mao, rozmawiając sam ze sobą. – Zobaczymy, co napiszą o nas w podręcznikach za pięć tysięcy lat. Obawiam się, że też nałgają...
W holu rozległ się stuk, a potem przygłuszony tupot bosych stóp. Mao zszedł popatrzeć, co się dzieje i odkrył Butt-Krillacha. Czteroręki demon dopiero co wpadł przez drzwi i wyglądał na pełnego poczucia winy. Jak pies, który przez nieuwagę narobił gospodyni do kapci. U kotów jest wprost przeciwnie – kot w takiej sytuacji wygląda na bardzo zadowolonego.
– Dzień dobry, panie Lee – uprzejmie ukłonił się Butt-Krillach, przysiadając na tylnych rękach.
– Witaj, Butt. Coś się stało?
– W ogóle to tak... – przyznał elwen niechętnie. – Zobaczyli mnie.
– Naprawdę? – Chińczyk uniósł brwi. – Czyli jutro napiszą o tobie w gazetach?
– Być może... chociaż nie sądzę. Widziała mnie nasza sąsiadka. Wie pan, taka chuda, podobna do szczura.
– Pani Foresmith? – przypomniał sobie Mao. – I gdzież to cię zobaczyła?
– Gdy wchodziłem do domu... – Butt-Krillach ze wstydem spuścił oczy. – Proszę o wybaczenie, panie Lee, wiem, że nie powinienem wychodzić do miasta za dnia...
– A co teraz można zrobić? – Mao rozłożył ręce z filozoficznym spokojem. – Widziała, to widziała... W końcu, kto jej uwierzy? A w ogóle, Butt, masz szczęście, że moja kochana córeczka wyjechała. Już ona by cię obsztorcowała jak należy.
– Wiem, panie Lee... – zasępił się demon. Rozległ się dzwonek. Mao stanął jak skamieniały, usilnie próbując zgadnąć, kto to może być. Agnes powinna wrócić z Amsterdamu nie wcześniej niż za tydzień. Vanessa ze swym kawalerem – za trzy dni, o ile czas w Lengu biegł tak samo jak na Ziemi. Mao był wystarczająco wykształconym człowiekiem, by wiedzieć o możliwości takiego paradoksu.
– Szybko, chowaj się – krótko nakazał Butt-Krillachowi.
Demon nie kazał mu długo czekać, zniknął, nim Mao zdążył zrobić pierwszy krok w stronę drzwi. Chować umiał się jak nikt inny.
Stary Chińczyk otworzył drzwi, nie pytając, kto przyszedł. Kreol, zanim udał się do świata po tamtej stronie, zapewnił go, że otoczył dom ochronną pajęczyną zaklęć i teraz nikt nie może wejść do domu, jeśli on, Mao, tego nie zechce.
Na progu stała owa „chuda, podobna do szczura” sąsiadka, Margaret Foresmith. W zasadzie należało tego oczekiwać. O wiele gorsze było to, że przyprowadziła ze sobą policjanta. Chociaż grubasek w mundurze najwyraźniej uważał, że przyciągnięto go tutaj na próżno – mówił o tym jego smętny wygląd.
– Pani Foresmith? – przywitał ją gospodarz prawdziwym chińskim ukłonem. – Pan...
– Johnson – przedstawił się basem policjant.
– Czemu zawdzięczam wizytę? – uprzejmie zainteresował się Mao.
– Sam pan najlepiej wie! – fuknęła Margaret.
– Proszę wybaczyć, ale nie mam pojęcia... – Mao bezradnie rozłożył ręce.
– A gdzie są gospodarze? – Namolna sąsiadka starała się zajrzeć do środka. – Ta dziewczyna i ten wariat?
– Ma pani na myśli moją córkę i mojego przyszłego zięcia? – Mao nadał głosowi nieco chłodniejsze brzmienie. Jak na prawdziwego Chińczyka przystało, potrafił wspaniale posługiwać się intonacją do wyrażania uczuć. – Są w Los Angeles, odwiedzają naszych przyjaciół. Wrócą za trzy dni. W tym czasie ja doglądam domu. Czy ma pani jeszcze jakieś pytania, pani Foresmith?
– Przepraszam... eee... – zaczął policjant, drapiąc się po karku.
– Po prostu Mao – pospiesznie przedstawił się Mao.
– Tak, Mao... hmm. Tak jak wasz przywódca, tak? Zabawne...
Mao postanowił nie wyjaśniać, że Mao Zedong rządził w Chinach dawno temu, jego czasy minęły bezpowrotnie i obecnie nikt go nie uważa za przywódcę. W zasadzie, Jiang Zemina też nie darzył ciepłym uczuciem. Podobnie jak George’a Busha i w ogóle większości polityków.
– No więc tak, panie Mao... – Johnson cały czas starał się wyjaśnić powód swej wizyty. Widać było, że sam nie całkiem rozumie, czemu właściwie tu przyszedł. – A więc ta... hmmm... Tak. Proszę jeszcze raz powtórzyć personalia.
– Mao – cierpliwie przypomniał jego rozmówca.
– Pyta mnie! – gniewnie przerwała Margaret. – Ile razy można panu powtarzać? Foresmith! Margaret Foresmith!
– Tak. No więc tak... hmmm... Pani Foresmith twierdzi, jakoby ukrywał pan u siebie... no... tak... Jak pani powiedziała? Tak, to znaczy... Jakiegoś potwora, czy co... Nie ma pan czasem jakiejś małpy albo czegoś takiego? Może kangura? – zapytał policjant z nadzieją. Bardzo chciał jak najszybciej wyjaśnić nieporozumienie.
– Potwora? – Mao podniósł lewą brew w wyrazie zdumienia i dezaprobaty. – Konkretnie jakiego potwora?
– Pan to powinien wiedzieć najlepiej! – Kobieta nachyliła się agresywnie w jego stronę. – Jeszcze pyta, jakiego! Czy według pana jestem ślepa?! Sama widziałam, jak otwierał drzwi! Okropny, jak łysa małpa, z paszczą pełną zębów! A jaki miał łeb – jak u kosmity! A może to jest kosmita?
– No... – Johnson usiłował się uśmiechnąć. Zauważywszy, że Margaret patrzy w inną stronę, ukradkiem postukał palcem w czoło. – Nic pan nie wie... mmmm... Mao?
– Niestety, nie – odpowiedział Mao głosem suchym jak pieprz. Zauważył obok dumnie przechodzącego Fluffiego i zaprezentował go nieproszonym gościom. – Być może tego potwora ma pani na myśli, droga sąsiadko?
– Ma mnie pan za skończoną wariatkę? – rozeźliła się.
– Pani to powinna wiedzieć najlepiej! – przedrzeźniał ją Mao. – Może pomyliła pani telewizor z oknem? Nie wiem jak u państwa, ale w naszym domu nie ma żadnych potworów!
– Mmmm... tak! Hmmm... – mruknął policjant. – Pani... eee... nieważne, może pani mimo wszystko... no, nie wiem... pomyliła się? Nie? Hmm, tak. Coś się przywidziało, co?
– Wiem, co widziałam! – przerwała mu Margaret z godnością. – Panie władzo, w tym domu już od dawna dzieje się coś dziwnego, nie pierwszy raz to zauważyłam! Pana obowiązkiem jest przeprowadzenie rewizji!
– Kchy... – chrząknął policjant. – Przepraszam... eeee, niech to diabli, ciągle zapominam, jak pani... a niby na jakiej podstawie? Dlatego, że pani przywidział się kosmita? A nawet jeśli się nie przywidział, nasze prawo nic nie mówi o tym, że nie wolno trzymać kosmitów. Jeśli panią zje albo przynajmniej pogryzie, wtedy owszem – proszę przyjść i złożyć skargę. Zamkniemy kosmitę i tych, którzy go ukrywali. A do tego czasu – adieu! Do widzenia po francusku, hmm, tak!
Mao, który nie spodziewał się po tym tępawym w wyglądu tłuściochu takiej zwięzłej i rozsądnej wypowiedzi, chrząknął w tej samej chwili z uznaniem.
– Nie zostawię tego tak! – zagroziła na pożegnanie Margaret, patrząc jak zmykają się drzwi wejściowe.
– Butt, jesteś tu? – cicho zapytał Mao, spoglądając przez wizjer, by upewnić się, że uparta sąsiadka nie szpieguje gdzieś w pobliżu.
– Jestem tutaj, panie Lee – miauknął gdzieś w pobliżu czteroręki demon.
– Do powrotu Van i Kreola nie ruszysz się z domu ani na krok. Niech oni zdecydują, co z tobą zrobić. Mam przeczucie, że ta... – Mao zaklął pod nosem – rzeczywiście nas nie zostawi. Będzie teraz siedzieć i śledzić nas przez lornetkę. Może nawet z aparatem fotograficznym.
– Ludzie mają jeszcze kamery wideo – dodał Butt-Krillach.
– Tak, kamery też... – westchnął Mao. – Słuchaj, już dawno chciałem cię zapytać, nie masz nam za złe, że tak cię nazywamy?
– A o co chodzi? – nie zrozumiał Butt-Krillach.
– No wiesz... „But”. Trochę głupio nazywać się jak kapeć lub kalosz... – wymamrotał Mao.
– Jest nieskończenie wiele języków... – Elwen obojętnie wzruszył dwiema parami ramion. – Dowolne słowo w jakimś języku może brzmieć głupio. Możecie mnie nazywać, jak wam się podoba.
Pani Foresmith rzeczywiście postanowiła nie poddawać się tak łatwo. Konsekwentnie wcielała w życie swoją nową obsesję. Męża postanowiła nie wtajemniczać – swego ślubnego nie szanowała, traktowała go jak szmatę, przy czym szczególnie irytowała ją jego wiara w zjawiska nadprzyrodzone. To, że teraz sama polowała na stwora z innego świata, bynajmniej nie wydawało się jej nielogiczne. Dama była z gatunku tych, co to w cudzym oku nie tylko słomkę, ale i pyłek zobaczą, a belki we własnym uparcie nie dostrzegają.
Pani Foresmith za to bardzo szybko zapoznała z Wielką Tajemnicą Łysego Kosmity swoje przyjaciółki – panią Anderson i pannę Wilson. Astrolożka momentalnie stwierdziła, że z tym domem i jego mieszkańcami coś jest nie w porządku. Natomiast pulchna pani Anderson z zachwytem spijała mądrości z ust przyjaciółek i we wszystkim się z nimi zgadzała.
Głośno lamentowały nad tym, że pani Lee jest w podróży. Z żoną Mao momentalnie znalazły wspólny język i kto jak kto, ale ona na pewno mogła im pomóc. Dzięki niej z łatwością dostałyby się do środka, a tam bez trudu wymyśliłyby, jak obejść całe terytorium. Ale czego nie ma, tego nie ma. Wszystkie trzy musiały uzbroić się we wszelakie przyrządy do podglądania oraz podsłuchiwania i rozpocząć dyżury nieopodal tajemniczej willi. Jednak na przełażenie przez płot i szukanie innego wejścia nie zdecydowały się. Po pierwsze, nie było wśród nich akrobatki ze złodziejskim stażem, a po drugie ciągle jeszcze towarzyszył im strach przed potworami rzekomo czającymi się w domu Katzenjammera.
Mao z ironicznym uśmiechem obserwował właśnie z malutkiego balkoniku na pierwszym piętrze, jak Edna Anderson stara się sfotografować coś przez dziurę w płocie, gdy usłyszał kolejny dzwonek. Starając się zgadnąć, kto to może być, poszedł otworzyć.
– Czy mieszka tu Kreol? – pytanie padło, zanim zdążył na dobre otworzyć drzwi.
Mao cofnął się o krok, z niedowierzaniem przyglądając się gościowi. Nieznajomy chłopak w ciemnych okularach, z oślepiająco białą fryzurą stał w milczeniu, oczekując odpowiedzi.
– Przepraszam, a kim właściwie pan jest? – spytał ostrożnie.
Mao miał szczęście, że yir znał twarz swej ofiary. Gdyby tak nie było, walnąłby milionem woltów w pierwszą osobę, która otworzyłaby drzwi. Ale wiedział, jak wygląda Kreol i dlatego postanowił nie tracić energii na kogoś, za kogo mu nie zapłacono.
– Jestem Guy – krótko odpowiedział yir. – Jeszcze raz pytam: czy mieszka tu Kreol?
– Tak, ale...
– Jest tu teraz?
– Nie, tak w ogóle...
– Gdzie jest? – dopytywał się dalej Guy tym samym metalicznym głosem.
– A co to pana obchodzi?! – oburzył się Mao. – Czego pan od niego chce?
Yir znalazł się w skrajnie trudnej sytuacji. Nie potrafił kłamać, ale odpowiedź, że chce zabić Kreola, wywołałaby negatywną reakcję tubylca i najprawdopodobniej musiałby go zabić. Było to niepożądane – mógł się jeszcze przydać jako źródło informacji.
– Muszę się z nim spotkać. – Guy w końcu wymyślił odpowiedź. Co ciekawe, wcale nie skłamał, rzeczywiście przede wszystkim musiał spotkać się z ofiarą. – Gdzie on jest?
– Nie sądzę, by go pan tam znalazł... – Mao frasobliwie podrapał się w kark. Nie wiadomo dlaczego wydawało mu się, że TEN gość nie uwierzy w bajkę o Los Angeles. – Wróci za kilka dni.
– Za ile dokładnie?
– Za cztery.
W rzeczywistości do powrotu pozostało tylko dwa i pół dnia, ale ten typ nie budził zaufania Mao, postanowił więc najpierw uprzedzić Kreola.
– Dobrze, wrócę tutaj za cztery dni – niechętnie zgodził się Guy. Nie miał ochoty zostawać w tym świecie ani minuty dłużej niż to konieczne, ale jeszcze bardziej nie chciało mu się kontynuować poszukiwań, gdy można było po prostu poczekać. Lot z Belgii do Stanów Zjednoczonych był jednym z najbardziej nieprzyjemnych doświadczeń, w całym krótkim życiu młodego yira. Postanowił wejść w stan staży i przeczekać, ile trzeba.
Mao pragnął jak najszybciej zatrzasnąć drzwi – gość coraz mniej mu się podobał, ale Guy nadal stał zwrócony ku niemu twarzą, jakby chciał jeszcze coś dodać, trzeba więc było czekać, aż podejmie jakąś decyzję.
W tym czasie Guy zastanawiał się: zabić czy nie zabijać tego człowieka? Z jednej strony, staruszek był niepotrzebnym świadkiem i mógł powiadomić ofiarę zanim on, Guy, ją dopadnie. Z drugiej strony – jeśli go zabije, ofiara może tym bardziej coś podejrzewać i ukryć się. Albo, co gorsza, sama napaść jako pierwsza – yir doceniał możliwości sumeryjskiego maga.
Rozważywszy dokładnie problem, Guy w milczeniu odwrócił się i poszedł sobie. Mao zamknął za nim drzwi i odetchnął z ulgą. Oczywiście, nie miał pojęcia, że właśnie ominęła go możliwość sprawdzenia na własnej skórze, co czuje skazaniec na krześle elektrycznym.
Rozdział 5
A tymczasem w Lengu „bawiono się”. Jeśli, oczywiście, można tak to nazwać – Vanessa gotowa była przysiąc na wszystkie świętości, że nigdy nie widziała bardziej smętnej imprezy.
Po kilku uroczystych przemówieniach, wygłoszonych przez najważniejsze potwory, większość wszelkiej maści straszydeł rozlazła się po zamku. Nasi przyjaciele poszli za ich przykładem. Tutejsi kulturalno-oświatowi najwyraźniej nie zamierzali organizować żadnych rozrywek, pozwalając gościom zabawiać się samodzielnie. Wyglądało to niezbyt elegancko, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował.
Vanessa z nudów kartkowała magiczną księgę Kreola. Trzeba przyznać, że gdzieniegdzie była naprawdę wciągająca. Trafiały się jednak miejsca nudniejsze niż fińsko-norweski słownik wydrukowany alfabetem dla niewidomych. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu, Van znalazła w księdze przemówienie Azatotha, zgadzające się co do joty z tym, co usłyszała w komnacie. W ogóle Kreol napisał sporo o Lengu i jego mieszkańcach.
Oddziel głowę trupa od ciała jego, starając się, w miarę możliwości, nie uszkodzić niczego, co znajduje się powyżej szyi. Umieść głowę trupa na miedzianym talerzu, tyłem do wschodu albo – jeśli na ziemi panuje noc – odwrotnie. Posyp oczy trupa proszkiem Ibn-Gazi, jednocześnie wymawiając odpowiednie zaklęcia zapisane poniżej. Jeśli wszystko zostanie zrobione dobrze, trup otworzy oczy i będzie z tobą rozmawiać. Uważaj! Przed rozpoczęciem rytuału nie zapomnij wypowiedzieć Ochronnego Słowa, bo inaczej trup, jeśli opanował potrzebne umiejętności, może cię skrzywdzić. Głowę trupa możesz zapytać o wszystko, a ona nie może skłamać ani zataić prawdy, ale pamiętaj, że może mówić mgliście lub dwuznacznie. Jeśli coś wyda ci się niejasne, zapytaj dwa razy, zapytaj trzy razy albo więcej, jeśli uznasz to za konieczne. Nie od rzeczy będzie pogrozić trupowi, ale nie ma sensu grozić mu śmiercią – w obecnym stanie niczego bardziej nie pragnie. Możesz grozić strasznymi mękami i bólem nie do zniesienia – dalej opisano, jak sprawić ból ożywionemu trupowi. Nie należy dawać głowie jeść ani pić, bo to doda jej sił, by mogła przeciwstawić się twym staraniom. Szczególnie unikaj dawania jej krwi, chyba że trup jest nastawiony do ciebie przyjaźnie lub przynajmniej nie jest wrogi – w takim przypadku krew, przeciwnie, może pomóc rozwiązać mu język. Ale jeśli za życia był wrogim ci magiem, nie ma lepszego sposobu, by zrobić sobie krzywdę – przeczytała Van. No tak, na karierę literacką Kreol nie miał szans – pisał stylem bardzo chropowatym, a czytanie niewyraźnych bazgrołów było prawdziwą męką.
– A czy tak jest mi do twarzy? – zapytał z niepokojem w głosie mag, zajmujący się dotąd czymś za plecami dziewczyny.
Vanessa odwróciła się i wesoło zachichotała. Kreol zmienił uczesanie, związał włosy w koński ogon. Chociaż rzeczywiście wyglądał tak znacznie lepiej i chichotała nie bez powodu.
– Co się stało, kobieto? – Zmarszczył brwi mag. – Co w tym śmiesznego?!
– Nie, nic... Hubi, to ty mu pomagałeś?
– A któżby inny...? – warknął Hubaksis, sapaniem demonstrując, że jest obrażony. – Przedtem panu zaplatała włosy specjalna niewolnica, ale skąd ją wziąć tutaj...?
– Nieszczęście ty moje. – Czule pokiwała głową Vanessa. Siadła bliżej i zaczęła wszystko poprawiać. Malutki dżinn okazał się nędznym fryzjerem. Chociażby dlatego, że zamiast gumką, związał włosy pana kawałkiem zardzewiałego drutu. Ciekawe, gdzie go zdobył w tym świecie?
Grzebień i gumkę do włosów Vanessa miała zawsze ze sobą. Jaka prawdziwa kobieta wybierze się do równoległego świata bez takiego zestawu? Rozczesując włosy wielkiego maga mimowolnie przyznała sama przed sobą, że sprawia jej to przyjemność. Oczywiście, pewien wpływ na to miały włosy Kreola, które przypominały sierść syjamskiego kota nie tylko kolorem, ale, jak się okazało, były równie miękkie i puszyste. Dotykając ich, miała wrażenie, jakby głaskała kociaka.
– Co ci przyszło do głowy, żeby używać drutu?... – burczała. – Nie znalazłeś gumki?
– A co to takiego? – zasępił się Kreol, cierpliwie czekając, aż jego fryzura zostanie doprowadzona do porządku.
– Nie wiesz, co to takiego guma? – zdziwiła się Vanessa.
– Wiem, co to jest guma, kobieto! – wybuchnął mag.
– Pan pyta, co to jest gumka, Van – wesoło wytłumaczył Hubaksis. – No właśnie, co to takiego?
– A to! Czyżby w waszych prehistorycznych czasach nie było czegoś takiego?
– Używaliśmy jedwabnych sznurków – powiedział Hubaksis, oglądając pokazany przedmiot. – Ale ta rzecz rzeczywiście jest wygodniejsza...
Do komnaty, będącej schronieniem Kreola i jego kompanii, ukradkiem wsunął się odpychający demon, podobny do pokręconego staruszka z twarzą debila. Miał niecały metr wzrostu, króciutkie nóżki, rączki ze sterczącymi palcami, a jego dziwne ubranie przypominało damską pończochę z dziurami na ręce i nogi. Jednak w porównaniu z większością tubylców, można go było nawet nazwać ładnym.
– Czego chcesz? – niegrzecznie zapytał Kreol.
Twardo postanowił przesiedzieć w tym pomieszczeniu do samego końca święta, a potem zniknąć po angielsku – bez pożegnania. Leng dopiekł mu do żywego już pięć tysięcy lat temu, a zdążył dowiedzieć się wszystkiego co chciał. Dostał nawet Kamień Wrót – niespodziankę, która mogła odegrać ważną rolę w Wielkim Planie Kreola.
Brzydal coś wymruczał w niezrozumiałym narzeczu.
– Nic nie rozumiem – zdziwiła się Van. – Po jakiemu to?
– To język Sha-Kine – skrzywił się Kreol. – W Lengu używa się kilku języków, a ty znasz tylko Nag-Soth. Ej, ty, mówisz w Nag-Soth?
Brzydal pokręcił głową, nie przerywając trajkotania.
– Ale rozumiesz, prawda? – wtrącił się Hubaksis.
Brzydal potwierdził kiwnięciem głowy.
– A ty go rozumiesz? – Van zwróciła się do Kreola podejrzliwie. Nie podobało się jej to, jak demon na nią patrzy.
– Z trudem – przyznał się mag. – Ale jednak rozumiem.
– I czego on chce?
Mag przysłuchiwał się trajkotaniu potworka i bezdźwięcznie poruszał ustami, starając się przetłumaczyć jego słowa. Gdy zrozumiał sens, plasnął dłońmi o kolana, odchylił głowę do tyłu i roześmiał się serdecznie.
– Co on powiedział, panie? – Hubaksis nie mógł powstrzymać ciekawości. – Też chcemy wiedzieć!
– Chce cię kupić – wytłumaczył Kreol, ocierając łzy ze śmiechu.
– Mnie?! – zdziwił się dżinn. – A do czego jestem mu potrzebny, panie?
– Nie ciebie, niewolniku! Ciebie, kobieto.
– Co, co?! – krzyknęła Vanessa z niedowierzaniem. – Chcesz powiedzieć, że ten pokurcz chce kupić... MNIE?!
– Właśnie tak. – Z zadowoleniem kiwnął głową Kreol, wsłuchując się w nieprzerwane trajkotanie karzełka. – Pyta, ile za ciebie chcę... Proponuje swoją cenę... oho! Tak w ogóle, to niezłe pieniądze...!
– Powiedz mu – ledwie mogąc opanować gniew, sucho powiedziała Vanessa – że jestem wolną kobietą i nie jestem na sprzedaż!
Na twarzy karzełka zagościł ironiczny wyraz, cicho zachichotał, jakby usłyszał dobry żart i znowu coś wymruczał.
– A co teraz mówi?
– Mówi, że nie ma kobiet nie na sprzedaż – sumiennie przetłumaczył Kreol. – Proponuje, żebyśmy przestali się wygłupiać i podali cenę. Wygląda na to, że mu się spodobałaś... Mówi jeszcze, że musi obejrzeć towar, żeby przekonać się, że jesteś zdrowa i jesteś w stanie sprawić mu przyjemność.
Karzełek przeszedł od słów do czynów. Śliniąc się, podszedł do Vanessy. Wyciągnął nawet zakończoną krótkimi palcami rękę, starając się uszczypnąć dziewczynę w pierś.
Tego Van nie mogła już wytrzymać. Nigdy nie była feministką, uważała, że równouprawnienie równouprawnieniem, ale nie ma co szaleć, jednak nie mogła dopuścić do czegoś podobnego. Gdyby na miejscu karzełka był jakiś inny potwór, zażądałaby, aby jej czci bronił Kreol, ale z tym małym krasnalem Van świetnie mogła dać sobie radę sama.
Karzełek, odrzucony na ścianę prawym sierpowym, zawył z oburzeniem, wskazując Vanessę palcem. Prawe oko, ugodzone pięścią dziewczyny, momentalnie zabarwiło się na fioletowo i przypominało przejrzałą śliwkę.
– Przeprasza? – starała się zgadnąć Vanessa, zadowolona, że jest w stanie sama zadbać o siebie. Nie musiała nawet wyciągać pistoletu, który zapobiegliwie zabrała ze sobą.
– Nie sądzę, Van – mruknął Hubaksis.
– Teraz żąda, żebym oddał cię za darmo, jako zadośćuczynienie za poniesione szkody – smętnie przetłumaczył Kreol.
– Co?! – oburzyła się Vanessa, biorąc kolejny zamach na bezczelnego karła. – Chcesz jeszcze, potworku?!
Pokurcz odskoczył do tyłu i znowu coś wytrajkotał, z obawą spoglądając spod oka na pięść Vanessy.
– To coś nowego... – zdziwił się Kreol. – Grozi, że poda nas do sądu.
– Mają sądy? Nigdy bym nie przypuszczała...
Karzełek z uwagą wysłuchał jej odpowiedzi, klasnął w dłonie i zatrajkotał jeszcze szybciej. Tym razem Vanessie wydawało się, że rozpoznaje jakieś znane słowa. Jedno z nich brzmiało jak „Ameryka”.
– Co mówi?
– Mówi, że system prawodawstwa zapożyczyli od was, Amerykanów – melancholijnie przetłumaczył mag. – Mówi, że tak im się spodobał, że skopiowali go kropka w kropkę.
– Też coś... – zauważyła Vanessa z lekką nutą dumy. – Nasz system musi być dobry, jeśli korzystają z niego nawet takie potwory.
– A co teraz mówi, panie?
– Mówi, że na dwudziestowiecznej Ziemi najbardziej spodobały im się trzy rzeczy i zrobili u siebie takie same.
– Co takiego?
– Amerykański system prawny... – wyliczył Kreol – ...komory gazowe i gułagi. A propos, co to takiego? Mówi, że to nawet dziwne, że takie sprytne rzeczy wymyślili ludzie.
Vanessa zasępiła się. Nie spodobało jej się, że potwory traktują amerykańskie sądownictwo na równi z radzieckimi obozami i faszystowskimi narzędziami zbrodni. Złym wzrokiem popatrzyła na karła, aż ten zaczął się kręcić nerwowo, chcąc ukryć się przed tym groźnym wzrokiem.
– A więc tak! – zdecydowanie oznajmiła Van, wyciągając palec w stronę Kreola. – Powiedz temu bydlakowi, żeby podniósł tyłek i zmiatał stąd do wszystkich diabłów, jeśli nie chce, żebym pokazała mu mavasi-giri!
– Mnie, mnie pokaż! – wyrwał się do przodu podekscytowany Hubaksis.
– Co ci przyszło do głowy, jednooki? – Dziewczyna popatrzyła na niego z uśmiechem politowania. – Mavasi-giri to kopnięcie nogą w twarz, a nie to, o czym cały czas myślisz, mój ty misiu puszysty.
– Aaaa... – Rozczarowany dżinn wycofał się. – W takim razie nie chcę.
Kreol cały czas nie mógł dojść do siebie z oburzenia. Vanessa ośmieliła się pokazywać go palcem... Jego! Było to prawdziwym ciosem w jego miłość własną. W poprzednim życiu nikt... nikt! nie ośmieliłby się zrobić niczego podobnego. A tym bardziej kobieta. Jednak Kreol stopniowo pozbywał się nawyków właściciela niewolników. Dlatego po prostu pokazał czekającemu cały czas karzełkowi drzwi i za pomocą gestów wyjaśnił, co go czeka, jeśli nie spełni polecenia Vanessy. Karzełek coś wybełkotał z oburzeniem, jedną ręką wskazując Van, a drugą – śliwkę pod okiem. Kreol zaprezentował mu łańcuch przeciw demonom, więc tamten nie odważył się więcej dyskutować.
Vanessa na pożegnanie dała paskudnikowi kopniaka w tyłek, żeby czasem nie przyszło mu do głowy wrócić. Wyjrzała na korytarz i zbaraniała. Holem, bez pośpiechu, dostojnie, nie zwracając uwagi ani na Van, ani na wciąż jeszcze rozcierającego bolący zadek karzełka, szedł najprawdziwszy anioł. Nadęty facet w białym chitonie, ze złotymi lokami i łabędzimi skrzydłami u ramion.
– O... o... o... – Dziewczyna starała się coś powiedzieć, wskazując palcem oddalającego się anioła.
– Co, Van, znowu zobaczyłaś Hastura? – życzliwie zainteresował się Hubaksis, podlatując bliżej. – I to wszystko? – powiedział z rozczarowaniem, gdy zobaczył obiekt, który wywołał takie wrażenie. – Co ty, nie widziałaś anioła?
– Oczywiście, że nie – odpowiedziała Vanessa. – A niby gdzie go miałam widzieć?
– Pewnie tam, gdzie mieszkają anioły – zaśmiał się Kreol. – W Raju. To Jasny Świat, jeden z sąsiadujących z nami.
– Byliśmy tam kiedyś razem z panem! – pochwalił się dżinn.
– Byliście w Raju?! – Oczy Vanessy rozszerzyły się z zachwytu. Sumeryjski mag znajdował coraz to nowe sposoby, by zrobić na niej wrażenie. – I... jak tam jest?
– Fajnie... – westchnął Hubaksis. – Szkoda, że nas nie zaproszono w gości tam, a nie do tego Lengu...
– Tak, ale nieproszonych gości oni też nie lubią – zimno przypomniał Kreol.
– Ale czy nie tam trafia się po śmierci? – zastanowiła się Van. – Sądziłam...
– Oczywiście. – Mag kiwnął głową. – Sprawiedliwi po śmierci trafiają do któregoś Jasnego Świata, a grzesznicy – do Ciemnego. Ale jedenastu ludzi z tuzina balansuje gdzieś pośrodku, więc trafiają po prostu do Świata Martwych.
– A gdzie on jest? – zapytała Vanessa, czując, że jest trochę zmęczona. – To też sąsiedni świat?
– Świat Martwych to świat wtórny – odpowiedział Kreol. – Nie jest ani Jasny, ani Ciemny, tylko Martwy. Taki świat jest prawie w każdym wymiarze.
– A co to znaczy „wtórny”?
– Przyczepiony do naszego. Można się do niego dostać tylko z naszego świata, a z niego – tylko do naszego. No, albo do jakiegoś innego wtórnego. Jeśli nasz wymiar z jakichś powodów zginie, zwiną się też wszystkie jego wtórne światy – wyjaśnił Kreol również mocno już zmęczonym głosem. – Teraz rozumiesz?
– Może by cię tak wyprawić do Instytutu Fizyki? – odpowiedziała Vanessa pytaniem. – Wyjaśniłbyś im, jak jest zbudowany Wszechświat, bo ci jajogłowi bezskutecznie łamią sobie nad tym głowy... Mają tylko hipotezy.
– Wszystko jest zbudowane bardzo prosto! – wesoło zapiszczał Hubaksis. – Stwórca stworzył wiele, wiele światów, a wszystkie one składają się z malutkich cosiów... jak żesz one się nazywają...?
– Molekuły? – podpowiedziała Van.
– Nie wiem, jak je teraz nazywacie. Te maleńkie cosie składają się z innych, jeszcze mniejszych, te z kolejnych, znów mniejszych, a dalej to już nie wiem.
– Milcz, niewolniku! – Kreol dał lekkiego klapsa dżinnowi. Bał się silniej uderzyć, aby nie rozbić malutkiej główki. – Chcecie jeść?
– Jeść?! – nie wiadomo dlaczego zdenerwowała się Van. – Chcę!
W komnacie, którą zrządzeniem losu dzieliło ze sobą dwoje ludzi i dżinn, było zadziwiająco mało mebli. Typowy, minimalny zestaw. Miejsce do spania przypominające wojskowe łóżko składane, stół – tak niziutki, że wygodnie mógł rozsiąść się przy nim tylko jakiś Japończyk, i fotel.
Kreol zajął się stołem. Wyciął na blacie kilka mniej więcej równych kręgów połączonych cienkimi liniami, następnie w każdym narysował kilka pokrętnych znaków, dotknął ich po kolei laską, a potem wyrecytował z powagą:
Stworzę mięsny pokarm, jadalny posiłek stworzę.
Czynię go różnorodnym i sycącym, ale niezmiennie jadalnym.
Połowę wezmę, zjem, drugą połowę zachowam.
Zachowam stworzony pokarm, żeby złożyć ofiarę bogom.
Zaiste otrzymają bogowie część mojego pokarmu.
Rozmiar ofiary określi sam Władca.
Weźmie sobie, czego zapragnie, resztę – rozda.
Ea i Enlil, Szamasz i Marduk będą zadowoleni.
Van, która już na końcu języka miała ciętą uwagę na temat białych wierszy Kreola, rozmyśliła się w jednej chwili, zobaczywszy, jak z powietrza zmaterializowały się naczynia z brązu estetycznie napełnione jedzeniem. Kształtem i rozmiarem dokładnie odpowiadały narysowanym na stole kręgom. W samym środku pojawiła się butla z winem, o pojemności około czterech litrów.
Mniej więcej w połowie wieczerzy do pokoju wpadł jeszcze jeden demon. Całkowite przeciwieństwo poskręcanego staruszka – potężny kosmaty drab o ciemnobrązowej skórze, z wysuniętą do przodu paszczą i parą byczych rogów. Zza ramienia wyglądała mu oszałamiająca czarnoskóra piękność. Od człowieka różniła się tylko nadzwyczaj długimi pazurami u rąk.
– Na włochaty zadek Kingu! – zaklął demon. – Tutaj też zajęte! Ej, ty, słuchaj, długo tu będziesz siedział?
– Długo. – Kreol spojrzał na niego posępnie spode łba. – A co, miejsca wam brak?
– No właśnie... – wysapał rogaty. – Nie wiesz, czy jest gdzieś wolne?
– Spróbuj za czwartymi drzwiami po prawej – poradził mag.
Demon kiwnął głową w podzięce, szybko tracąc zainteresowanie Kreolem i wszystkimi pozostałymi.
– Ej, mogę iść z wami? – z nadzieją zapytał Hubaksis.
– Ha! – wyszczerzyło się dziewczę. – Takich jak ty, trzeba by mi z pięćdziesięciu!
– Nie wiesz jeszcze, co potrafię! – oburzył się dżinn.
– Próbowałam już z takimi, nic specjalnego... – prychnęła szponiasta dama.
Obrażony Hubaksis zamilkł i zatopił zęby w kawałku boczku. Vanessa pytająco popatrzyła na Kreola, oczekując komentarza na temat gości.
– Diablice... – uśmiechnął się półgębkiem Kreol. – Jest ich tu jak mrówek. Pamiętam jak raz...
– Co raz? – Van skrzywiła się niesympatycznie.
– Nic! – szybko przerwał mag. – Prawda, niewolniku?
– Zupełnie nic, panie, zupełnie – westchnął Hubaksis – Zawsze mówią mi jedno i to samo, dziwki szponiaste... Ale ty, panie, zawsze im się podobałeś...
– Milcz, niewolniku! – ryknął mag, wyciągając rękę po laskę.
Dojadając nóżkę bażanta i nieuważnie słuchając wrzasków uciekającego przed laniem Hubaksisa, Van rozmyślała.
Ostatnimi czasy nie dawała jej spokoju pewna myśl, o której dotąd nie śmiała wspominać. Doszła do wniosku, że drugiej okazji nie będzie, postanowiła mimo wszystko wyłożyć swą prośbę.
– Kreolu...? – zaczęła niepewnie.
– Nie przeszkadzaj, kobieto, jestem zajęty! – odburknął mag, machając laską tak, jakby przez całe życie nie zajmował się niczym innym tylko tłukł niewydarzonych niewolników. Zresztą, prawdopodobnie właśnie tak było.
– Panie, wybacz, więcej nie będę! – prosił dżinn.
– Dobrze, zostawmy to na razie – zgodził się niechętnie nieco już zmęczony Kreol. – Czego chcesz, kobieto?
– Widzisz, słyszałam, że są jakieś sprawdziany... no... czy ktoś może być magiem, czy nie. Rozumiesz?
– Oczywiście – niecierpliwie przytaknął mag. – I co dalej?
– A czy mógłbyś mnie... no, sprawdzić?
– To znaczy? Chcesz zostać maginią, kobieto? Do tego nie wystarczą zdolności, trzeba jeszcze znaleźć nauczyciela... zaraz... Nie myślisz chyba, że ja...?
– No, tak w ogóle to... – Vanessa uśmiechnęła się przymilnie. – Jak ci się podoba ten pomysł?
– Nawet o tym nie myśl, kobieto! – wrzasnął oburzony mag. – Żebym dobrowolnie wziął sobie takiego garba na plecy?! Czy chociaż masz pojęcie, ile czasu trwa nauka u maga?! Piętnaście lat to najkrótszy okres!
– Nigdzie mi się nie spieszy. – Van wzruszyła ramionami. Trzeba przyznać, że uwaga o piętnastoletniej nauce nieco ochłodziła jej zapał, ale niezbyt mocno. Chęć zostania uczennicą maga silnie podgrzewał fakt, że uczniowie zazwyczaj spędzają z nauczycielami dużo czasu, a ostatnimi czasy coraz częściej miała ochotę znaleźć po temu jakiś powód.
– Ale ja się spieszę! Mam jeszcze mnóstwo planów, kiedy miałbym cię uczyć?!
– Jakich planów, panie? – wtrącił się dżinn. – Nic mi o tym nie mówiłeś!
– Jeszcze nie ogłupiałem aż tak, żeby ci mówić – fuknął Kreol pogardliwie. – Ciebie to nie dotyczy, niewolniku!
– Hmm! – przypomniała o sobie Vanessa.
– Nie, nie i jeszcze raz nie! – odmówił mag zdecydowanie.
– A ja powiedziałam: tak! – nie poddawała się Van.
– Panie, najpierw ją sprawdź – poradził Hubaksis. – Jeśli Van nie ma zdolności, problem sam się rozwiąże, prawda?
– Słuszna uwaga, niewolniku. – Kreol nie mógł się nie zgodzić. – Dobrze, kobieto, siadaj tutaj, będziesz zdawać egzamin wstępny.
Jednym machnięciem ręki zgarnął ze stołu resztki jedzenia i naczynia, nie przejmując się zbytnio faktem, że wszystko to znalazło się na podłodze, potem podniósł jedno winogrono (najmniejsze i nadgniłe) i uroczyście ułożył je na samym środku.
– Siedzisz? – upewnił się. – Dobrze... Patrz uważnie na winogrono. Za chwilę przekażę ci tyle magicznej siły, ile tylko będę mógł, a ty spróbujesz podnieść winogrono bez pomocy rąk...
– Jak mam to zrobić? – przerwała mu Vanessa.
– Po prostu ze wszystkich sił staraj się, żeby tak się stało – rzekł Kreol po chwili zastanowienia. Najwyraźniej nie od razu przypomniał sobie, jak właściwie powstaje magia, tak zwykłe i codzienne stały się dla niego te cuda. – Poza tym możesz wyobrazić sobie, jak podnosi się do góry, to też czasem pomaga. Gotowa? Zacznij, kiedy powiem „trzy”.
Mag rozruszał ręce jak chirurg przed operacją, stanął za oparciem fotela i położył dłonie na skroniach dziewczyny. Poczuła, jak z jego rąk dosłownie wylewa się coś w rodzaju płynnego ognia, jednocześnie ciepłego i chłodnego. Napełnił jej ciało nieziemską lekkością, uczuciem ogromnej siły i jeszcze czymś nieznanym. Uczucie było dziwne, ale nie nieprzyjemne.
– Trzy! – wychrypiał Kreol. Sprawdzian wyraźnie nie sprawiał mu przyjemności. Van skoncentrowała się na owocu, z całej siły pragnąc, żeby się uniósł. Chociaż odrobinę! Nakazywała, prosiła, błagała, ale nic się nie działo. Ale tylko na początku. Gdy po raz kolejny krzyknęła w myślach, grożąc, że zastrzeli uparty owoc, jeśli natychmiast się nie podniesie, niechętnie uniósł się nad blatem, jakby od dołu popychał go niewidzialny palec. Tak to zdziwiło Van, że natychmiast przerwała swe wysiłki, a winogrono upadło z powrotem na stół. Zdążyła podnieść je nie więcej niż na centymetr. Kreol zdjął ręce z jej skroni.
– Wspaniale. – Pokiwał głową z zadowoleniem. – O dziwo, bardzo dobry wynik...
– Czyli to znaczy...
– Tak, Van, z pewnością możesz zostać prawdziwą maginią – zawyrokował Hubaksis, który bardzo uważnie obserwował przebieg próby. – Nie arcymaginią, oczywiście, ani nawet nie arcymistrzynią, ale na młodszą mistrzynię w pełni się nadajesz. Oczywiście, jeśli pan zgodzi się ciebie uczyć. Sama rozumiesz, że innego nauczyciela magii w waszym szalonym świecie nie znajdziesz.
– Jeszcze się nie zgodziłem... – burknął Kreol. Ale wszyscy świetnie rozumieli, że nie uda mu się wykręcić.
Rozdział 6
Jeśli jesteś pewna, że chcesz być moją uczennicą... – smętnie zaczął lekcję Kreol, ciągle mając nadzieję, że Vanessa się rozmyśli – ...zapamiętaj: uczeń musi we wszystkim słuchać nauczyciela. Jeśli powiem „skacz!” masz najpierw skoczyć, a dopiero potem pytać, po co. Na czas nauki uczeń nie należy do siebie, robi tylko to, co mówi nauczyciel i nic więcej. Nawet, jeśli będziesz potrzebowała udać się w ustronne miejsce, musisz najpierw zapytać nauczyciela o zgodę, a jeśli zabronię – musisz wytrzymać...
– Co?! – oburzyła się Vanessa. – Zgłupiałeś?
– Pan żartuje – zachichotał Hubaksis. – Straszy, żebyś się rozmyśliła.
– Milcz, niewolniku! – warknął Kreol.
– To prawda? – Van podejrzliwie zmrużyła oczy.
– Dobrze, starczy! W ogóle, dla ucznia maga najważniejsze jest słuchać i zapamiętywać wszystko, co mówi nauczyciel. No i wypełniać polecenia, inaczej nic z tego nie będzie... Poza tym, uczeń musi zadbać o własny zestaw narzędzi i magiczną księgę, ale to zazwyczaj robi się półtora roku po rozpoczęciu nauki, nie wcześniej.
– Więc od czego zaczniemy? – Dziewczyna niecierpliwie zamachała rękami.
– Ty zaczniesz od tego, że uważnie przeczytasz moją księgę – oznajmił mag złośliwie. – Całą, od deski do deski. Ale po cichu – głośno nie wymawiaj ani jednego słowa, jasne? Zaklęć nie wolno czytać na głos, nawet jeśli ktoś opanował magię. Szczególnie, jeśli opanował...
– A co się stanie? – przerwała mu Van.
– Prawdopodobnie nic – odpowiedział Kreol po chwili namysłu. – Oczywiście czasem coś się może zdarzyć, ale co konkretnie, tego nawet Czarny Ślepiec nie przepowie. Jeśli coś będzie niezrozumiałe, to pytaj, ale nie przesadzaj – potem opowiem wszystko szczegółowo. Możesz zacząć od razu.
Van obraziła się. Próbowała już czytać magiczną księgę Kreola i nie sprawiło jej to wielkiej przyjemności. Półtora tysiąca stron, zapisanych drobnymi literkami, zawierało niezbyt wiele ciekawych informacji – głównie były tam same nudziarstwa. Ale, jak to mówią: cierp ciało, jak ci się chciało – trzeba było wziąć się za ten gruby foliał.
Na pierwszych stronach szczegółowo wyjaśniono podstawy magii. Jak uczyć się na pamięć zaklęć, jak wchłonąć magiczną energię albo manę, jak wpływać na otaczające przedmioty i stworzenia, aby zmieniały się tak, jak tego chce mag, w jaki sposób zamieniać materię w energię i odwrotnie. Być może, zrozumiawszy to, można było samodzielnie zostać magiem, gdyby nie jedno „ale” – instrukcje te przypominały objaśnienia w podręcznikach karate. Jak wiadomo, nikt nie nauczył się walczyć, czytając książkę. Niezbędny jest trener i ćwiczenia.
Do tego znajdowały się tu tylko same podstawowe instrukcje – szczegółowo omawiano je dalej. Niestety, znaleźć konkretne informacje w magicznej księdze Kreola potrafił tylko on sam – nie było ani spisu treści, ani porządku alfabetycznego, ani nawet banalnej numeracji stron. Po prostu w starożytnym Babilonie takich rzeczy nie wymyślono.
Van czytała i czytała. Zaklęcia, rytuały, wróżby, przepisy na czarodziejskie mieszanki i eliksiry, opisy magicznych zwierząt i roślin, nazwy oraz cechy różnych duchów i demonów, instrukcje przygotowania artefaktów, po prostu różne przydatne informacje... Nieszczęsną dziewczynę po półgodzinie zaczęła boleć głowa. Oczy – jeszcze wcześniej, tak drobnymi literami pisał Kreol. Oczywiście, dzięki temu mógł zmieścić bardzo dużo informacji na stosunkowo niewielkiej powierzchni, ale czytać to było piekielnie trudno.
Weź odcięty język węża dusiciela, umieść go w pucharze napełnionym własną krwią i trzymaj tak przez dwie godziny, przez cały czas śpiewając modlitwy do Mrocznego Damballaha. Paznokciami zrób na języku symbol Damballaha, a potem umieść go na własnym języku. Dopóki będzie się znajdował w twoich ustach, możesz rozmawiać ze wszystkimi wężami i rozumieć ich język, ale w tym czasie nie będziesz mógł rozmawiać z ludźmi – aby rozmawiać z kimś tobie podobnym, musisz wyjąć język. Wszystkie węże będą cię traktować przyjaźnie, dopóki język Damballaha pozostanie w twoich ustach, mogą nawet spełniać twoje prośby, jeśli poprosisz wystarczająco uprzejmie.
Vanessa zamyśliła się. Owszem, umiejętność mówienia językiem węży i rozkazywania im, może być bardzo przydatna. Szkoda tylko, że w tym celu trzeba poświęcić cały puchar własnej krwi. Pewnego razu Van oddawała krew i potem przez trzy dni czuła się okropnie. Od tej pory punkty krwiodawstwa obchodziła z daleka.
W jedną rękę weź garść krzemowego pyłu, a w drugą – garść pyłu z magnetycznego kamienia. Wypowiedz śpiewnie zaklęcie zapisane poniżej, po czym złóż ręce razem i krzyknij imię Sogbo. Gdy to zrobisz, z twoich ust wydostanie się ogłuszający grom, który ogłuszy na wieki wszystkich stojących bliżej niż trzy metry od ciebie, a na jakiś czas – stojących bliżej niż piętnaście metrów od ciebie. Oprócz tego, każdy szklany przedmiot stojący w pobliżu, rozsypie się na kawałki.
– Niczego sobie! – Van gwizdnęła z podziwem, przyglądając się zaklęciu i oceniając, ile czasu potrzeba, by je śpiewnie wymówić. – Tylko kto będzie tyle czasu czekać, aż go ogłuszą?
– Zaklęcie można wymówić wcześniej i zachować w pamięci – wyjaśnił Kreol leżący z zamkniętymi oczami na łóżku. – Zawsze tak robię. A tak przy okazji, pył można zmieszać zawczasu, a potem tylko rozsypać wokół siebie. „Sogbo” to słowo-klucz, imię ducha gromów. Działa jak spust w tym twoim pistolecie.
Flaurus – demon ognia i zniszczenia, jeden z najgroźniejszych demonów w Ciemnych Światach. Wzywanie go wiąże się z ogromnym niebezpieczeństwem, dlatego wszystkimi dostępnymi sposobami należy zadbać o bezpieczeństwo rytuału. Narysuj duże koło wzmocnione czterema Wieżami Obserwacyjnymi, a w nim – trójkąt skierowany wierzchołkiem ku górze. Umieść w nim pieczęć Flaurusa, narysowaną na pentagramie. Operację trzeba przeprowadzać gdy księżyc znajduje się w parzystej fazie pierwszej połowy cyklu, między wschodem słońca a południem. W kadzielnicy spal marsjańską mirrę (patrz skład poniżej) lub żywicę bez żadnych dodatków. Na piersi koniecznie powieś ochronny amulet i pieczęć Flaurusa. Słowo-klucz w tym rytuale to „Temeszno-Masanin!”.
Flaurus pojawi się najpierw w postaci strasznego leoparda, potem zmieni się w człowieka z płonącymi oczami i straszną twarzą. Nigdy nie patrz mu prosto w oczy i w ogóle unikaj patrzenia na niego – najlepiej stać plecami do niego. Pogroź Flaurusowi magicznym łańcuchem, potem otocz nim magiczny krąg, w którym stoi, i zawiń pentagram Flaurusa w czarny materiał. Następnie nieś go, chodząc po kręgu, co chwila dotykając rytualnym nożem. Dalej poświęć pentagram ogniem i wodą, a na koniec rozwiń i wręcz Flaurusowi jako zapłatę za usługę. Wydaj Flaurusowi rozkaz, a potem pozwól mu się oddalić. Koniecznie oczyść miejsce, w którym wzywałeś demona, bo jeśli tego nie zrobisz, Flaurus może wrócić później w to miejsce samodzielnie, owładnięty żądzą zemsty.
– A umiesz zamienić dynię w karetę? – Vanessa nie mogła wymyślić mądrzejszego pytania. Powoli zaczęła głupieć od wszystkich tych koszmarów.
– A po co? – zdziwił się Kreol szczerze. – Jeśli kareta będzie pilnie potrzebna, łatwiej zrobić ją z ziemi. Albo nawet z powietrza...
– A jeszcze prościej, polecieć tam, gdzie potrzeba – wtrącił swoje trzy grosze Hubaksis. – Van, odpocznij, po co się tak męczysz? I tak nic nie zrozumiesz, magii trzeba się uczyć stopniowo...
– A ty niby skąd wiesz? – fuknął mag, otwierając jedno oko. – Wśród dżinnów byłeś z pewnością najgorszym uczniem.
Gdy powiesisz nad łóżkiem kilka związanych piór, uwolnisz się od nocnych koszmarów. Umieszczony pod poduszką chorego niewielki wianek z piór pozwoli przyspieszyć zdrowienie, ale ten, kto będzie splatał wianek, musi podczas pracy wyobrazić sobie chorego w dobrym zdrowiu i w pełni sił, inaczej można jeszcze bardziej zaszkodzić. Również pióra spalone nad łóżkiem mogą pomóc położnicy podczas porodu.
Van dobrnęła już do dobrych rad, które, ściśle rzecz ujmując, nie były prawdziwą magią, ale nie były przez to mniej przydatne. Większość z nich wyglądała jak zwykłe przesądy, ale różniły się od nich ścisłym opisem. Szczegółowo wyjaśniono, co stanie się w takim to a takim przypadku i jak tego uniknąć. Na przykład Vanessa znalazła w tym rozdziale informację, że rozbite lustro przynosi pecha, ale zamiast o siedmiu latach, wspomniano o siedmiu tygodniach. Jednakże zaraz wymienione były sposoby, jak uniknąć pecha. Na przykład, można było od razu odwrócić się trzy razy w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara, albo rzucić przez ramię szczyptę soli, ale te sposoby określono jako mało efektywne. Książka radziła zebrać wszystkie odłamki i spalić je albo przynajmniej okopcić, a potem zakopać. Można było także wziąć siedem białych świec i od razu pierwszej nocy po nieszczęśliwym wypadku, o północy zgasić je jednym dmuchnięciem. Najbardziej efektywny sposób polegał na tym, aby kawałkiem rozbitego lustra dotknąć czyjegokolwiek kamienia nagrobnego. Vanessa zapamiętała to na wszelki wypadek.
Oderwawszy oczy od książki dziewczyna zauważyła, że Kreol zdążył usnąć. Posapywał cichutko, trzymając ręce złożone na piersiach tak, jakby spoczywał w trumnie. Vanessa mimowolnie pomyślała, że miał czas przyzwyczaić się do takiej pozycji. Śpiący mag był spokojny i lekko się uśmiechał. Widocznie śniło mu się coś miłego.
– Hubi, a czy przedtem Kreol miał uczniów? – zapytała Vanessa. Głos ściszyła do szeptu, żeby niechcący nie obudzić surowego nauczyciela.
– Jeden raz... – mruknął Hubaksis jakby niechętnie. – Ale chłopak nie dokończył nauki.
– Co, znudziło mu się? – Van przyjęła to ze zrozumieniem.
– Nie, umarł.
– A więc to tak... – powiedziała Vanessa z zakłopotaniem. Powinna współczuć nieznajomemu chłopakowi, ale jakoś nie udało jej się wzbudzić w sobie współczucia dla kogoś, kto umarł pięć tysięcy lat temu. Za dużo czasu upłynęło. – A jak to się stało?
– Normalna sprawa... – Dżinn wzruszył ramionami. – Chłopak był zbyt wścibski, wściubiał nos tam, gdzie nie potrzeba. I doigrał się.
– To znaczy?
– Jak to zwykle bywa... Wziął magiczną księgę pana, gdy nie było go w domu, i przeczytał zaklęcie wywołujące demona. Podstawy już opanował, miał zdolności, więc wywołał demona... Ale nie mógł się obronić – uczył się wszystkiego dwa lata. Demon rozerwał go na kawałki.
– Okropne! – krzyknęła Van.
– Potem, oczywiście, pan wrócił, uspokoił demona, wygnał go, ale było już za późno...
– Pewnie bardzo to przeżywał?
– Jeszcze jak! – fuknął dżinn. – Do tego czasu demon rozniósł w proch i pył pół pałacu! Wiesz, ile czasu trwała odbudowa?
– Miałam na myśli chłopaka – sucho wyjaśniła Vanessa.
– A nie, pan nie musiał za niego płacić. – Dżinn spojrzał na nią tępym wzrokiem. – Był sierotą, nie miał żadnych krewnych. Tylko zmarnowaliśmy czas...
– Hubi, czy ty w ogóle nie masz żadnych uczuć? – wycedziła Van. – Zupełnie nie było ci go żal?
– Znałem go wszystkiego dwa lata... – Dżinn wzruszył ramionami.
– Według ciebie to mało?
– Dla dżinna – bardzo mało. Stajemy się dorośli dopiero gdzieś koło sześćdziesiątki...
– Ach, no tak. A ile masz teraz lat, pięćdziesiąt sześć, prawda?
Obrażony Hubaksis odwrócił się do niej plecami. Najbardziej ze wszystkiego na świecie nie lubił, gdy przypominano mu o dwóch rzeczach – wzroście i wieku. I jedno, i drugie, jak na dżinna było niewielkie.
Drzwi cicho skrzypnęły i do środka zajrzała kędzierzawa głowa. W następnej chwili w ślad za nią pojawiła się reszta ciała i Vanessa ze zdumieniem zorientowała się, że to znowu anioł! Ale inny, nie ten, którego widziała przedtem.
– Przepraszam – nieśmiało zwrócił się do niej skrzydlaty przystojniak – nie widzieliście gdzieś moich rodaków?
– Kogo? – zdziwiła się Van.
– No, innych aniołów... – zmieszał się. – Jesteś człowiekiem, prawda? Przepraszam, niezbyt lubię tutejszych...
– Nie szkodzi, mnie się też nie podobają – powiedziała szybko. – Tak w ogóle, kilka godzin temu widziałam, jak korytarzem przechodził inny anioł.
– Naprawdę? A jak wyglądał?
– Tak jak ty... – rozłożyła ręce. – Trochę wyższy, miał jaśniejsze włosy, i to wszystko...
– Pewnie Nataniel... O, proszę mi wybaczyć niegrzeczność! Endian, do usług.
– Bardzo mi miło, Vanessa Lee. – Van spróbowała dygnąć. Wyszło jej kiepsko – brakowało doświadczenia. Uczyli ją czegoś takiego na lekcjach tańca, ale nigdy nie była pilną uczennicą. – Powiedz, Endianie, co tutaj robisz? Myślałam, że anioły mieszkają w Raju!
– Mieszkamy tam. – Endian uśmiechnął się kwaśno. – Myślę, że jesteśmy tu z tej samej przyczyny co ty, Vanesso Lee. Wysłano nas jako delegację na miejscowe święto. Proszę mi wierzyć, że z radością zrezygnowałbym z tego wątpliwego zaszczytu.
– Ilu tu was jest?
– Sześciu aniołów, archanioł i dwa cherubiny – wyliczył z ożywieniem. – Obawiam się, że zgubiłem swoją grupę. Z pewnością teraz mnie szukają... Jeśli pozwolisz, pójdę dalej szukać moich przyjaciół.
– Tak, oczywiście, oczywiście. – Van w ostatniej chwili wróciła do rzeczywistości, patrząc jak nowy znajomy znika za drzwiami.
– Nie znoszę ich – podzielił się swoimi poglądami Hubaksis, który nie zamienił z aniołem nawet jednego słowa. – Bezczelne bydlaki, myślą, że są lepsi od innych... Sami szwendają się cały czas po cudzych światach, a do siebie nie wpuszczają nikogo! Do nich wstęp mają tylko sprawiedliwi... Łobuzy!
– A wy dwaj jak się do nich dostaliście? – Wesoło mrugnęła Vanessa.
– Dobry mag wszędzie wejdzie... – przyznał dżinn. – A pan jest jednym z najlepszych!
– Słusznie, niewolniku, zuch z ciebie... – wymamrotał Kreol, nie przerywając snu.
Vanessa na wszelki wypadek pstryknęła mu kilka razy palcami nad uchem – nie, jednak spał. Najwyraźniej bardzo lubił, gdy go chwalono, gdyż reagował na komplementy nawet przez sen.
Popatrzyła na zegarek – było już po północy. Do tego świata przenieśli się wczoraj wieczorem, czyli nie spała już około czterdziestu godzin. Jawna przesada, to dlatego oczy tak się jej kleiły. Do tej pory nie myślała o śnie – jakoś nie miała do tego głowy, co chwila zaskakiwały ją nowe wrażenia. Ale teraz czasu miała aż za dużo. O, nawet dżinn zdążył usnąć – ułożył się u pana na brzuchu i spokojnie drzemał. A gdzie ona ma się położyć?
W końcu Van jako tako umościła się w fotelu, bo jedyny mebel przeznaczony do spania zajął Kreol. W pojedynkę ledwie mieścił się na składanym łóżku.
Gdy otwarła oczy, od razu popatrzyła na zegarek. Wydawało się jej, że zdrzemnęła się nie więcej niż godzinkę, ale w rzeczywistości minęło już południe. Oczywiście w rodzinnym San Francisco, bo tutaj najwyraźniej czas biegł jakoś inaczej.
Wyglądało na to, że Kreol obudził się już dawno. Przykucnął na środku pokoju i coś pichcił w magicznej czarze. Ogień na ruszcie buzował w najlepsze, wywar gotował się, nadąsany Hubaksis mieszał go niewielką pałeczką, Kreol z uwagą kontrolował proces.
– Dzień dobry! – ziewnęła Vanessa, przeciągając się, aż jej stawy zatrzeszczały.
– W Lengu jest teraz noc... – poprawił ją mag obojętnie.
– Tu zawsze jest noc... – burknął dżinn.
– Bo w Ciemnych Światach zazwyczaj nie bywa jasnej pory doby. Za to w Jasnych jest na odwrót – uśmiechnął się Kreol. – Zapamiętuj, zapamiętuj, kobieto, myślisz, że tak sobie gadam?
– W takim razie po co? – nie zrozumiała Van.
– Uczę cię, po to... Uczeń maga powinien zdobywać wiedzę cały czas, bez przerwy... Nawet w czasie posiłku, w czasie snu, nawet podczas... mmm, tak... w ogóle wszystkiego pozostałego. A propos, to też część lekcji. Ale może rozmyśliłaś się? – zapytał z nadzieją. – Jeszcze nie jest za późno, na razie nie doszliśmy do niczego poważnego.
Van w milczeniu pokręciła głową.
– W takim razie przystąpimy do lekcji – westchnął mag.
Kolejne godziny okazały się jednymi z nudniejszych w życiu Vanessy. Mogłyby nawet pretendować do miana najnudniejszych, gdyby nie lekcje matematyki w szkole. Co robić, Van i w szkole nie była przykładną uczennicą. Dobre oceny miała tylko z wf i z biologii. Vanessa zawsze lubiła przyrodę. Swego czasu chciała nawet wstąpić do „zielonych”, ale potem rozmyśliła się. Rzecz w tym, że bardzo aktywnie kontaktowała się z nimi jej mamusia, a Van dawno przekonała się, że wszystkie organizacje, z którymi współpracuje Agnes Lee, zasługują na miano świrniętych.
Tak czy inaczej, Kreol rozpoczął nauczanie Van magii. Na początek na chybcika przygotował śniadanie, komentując przy tym szczegółowo wszystkie swe czynności. Okazało się, że magia to bynajmniej nie tylko wypowiadanie zaklęć i śmieszne gesty rękami. To wszystko było tylko zewnętrzną powłoką, niemającą większego znaczenia, dopiero pod nią krył się potężny szkielet, utrzymujący całość. Magią rządzi kilka surowych praw, których nie jest w stanie obejść żaden mag. Najważniejszym z nich jest prawo zachowania materii i energii. Kreol wyjaśnił, że bynajmniej nie tworzy jedzenia z niczego – coś takiego jest z zasady niemożliwe. Podczas wypowiadania zaklęcia materia, nie więcej niż kilkaset molekuł z otaczającego powietrza lub z ziemi pod nogami, zamienia się w energię – magiczną energię, manę, a potem z powrotem w materię – żądany pokarm. Podczas tej dwukrotnej przemiany liczba molekuł wielokrotnie zwiększa się, a one same całkowicie zmieniają się, przyjmując inną postać, ale prawo zachowania materii nie zostaje naruszone – dokładnie taka sama liczba molekuł znika skądś w tym samym czasie. Gdzie konkretnie, nie wiadomo, bo straty nie można wykryć – jest równomierna. Jedna molekuła tu, inna – tam. W tym przypadku każde słowo zaklęcia było ważne – wystarczy pomylić jedną głoskę i powstanie coś zupełnie niejadalnego, jakieś świństwo. Kreol wspomniał, że zdarzają się sytuacje, gdy zaklęcie nie ma większego znaczenia, ale nie przytoczył żadnych przykładów.
Vanessa zapytała, skąd zaklęcie wie, jakie konkretnie dania mają być dostarczone – nie zauważyła w tekście ani jednej nazwy, oprócz informacji, że posiłek ma być „jadalny”, „sycący” i jeszcze, z jakiegoś powodu „mięsny”. Kreol postukał laską w narysowane na stole kręgi i wyjaśnił, że każde danie rozmiarem dokładnie odpowiada jednemu z kręgów, a nazwy dań są napisane w środku. Van spróbowała rozszyfrować dziwne znaczki, ale nic z tego nie wyszło.
– To s’mshit, Stary Język – z powagą odpowiedział Kreol. – Stosuje się go czasem w Sztuce. Nie martw się, jego też się nauczysz.
– Z góry się cieszę... – westchnęła Vanessa.
– Tak, Van, mag musi znać wiele języków – ucieszył ją Hubaksis. – Pan zna ich kilkadziesiąt!
– Nie przeszkadzaj nam, niewolniku. – Kreol groźnie zmarszczył się. – I tak, na czym to skończyłem?
W trakcie posiłku uczył Van tego samego procesu – zamiany materii w manę, którą następnie można stosować wedle życzenia. Można zamienić ją znowu w materię i w ten sposób stworzyć coś materialnego, a można też pozostawić w postaci energii i także wykorzystać wedle życzenia. Każdy proces magiczny wymaga many i Kreol uczył Vanessę, jak podtrzymywać w sobie cały czas pewien jej zapas, aby w odpowiedniej chwili nie tracić czasu na wchłanianie. Opowiadał i kazał powtarzać. Potem głośno klął, znowu opowiadał, pokazywał i żądał powtarzania. I tak w kółko, aż w końcu Vanessie coś wyszło. Uczucia, które było jej udziałem, gdy ciało przenikała mana, nie można były z niczym porównać – trzeba to samemu przeżyć, żeby zrozumieć. Kreol był zadowolony i oznajmił, że na dziś koniec lekcji.
– Gratuluję, Van. – Dżinn ledwie wyczuwalnie poklepał ją po plecach. – Najważniejszy jest pierwszy sukces. Dalej będzie łatwiej. Chociaż, mówiąc między nami, pochłonęłaś nic nieznaczącą ilość many...
– Tak, mniej niż potrafi wchłonąć mój niewolnik. – Uśmiechnął się Kreol, patrząc jak odwraca się obrażony Hubaksis. – I nie wyobrażaj sobie za wiele: pochłanianie many to najłatwiejsza część procesu, znacznie trudniej jest ją wykorzystać. Ale na dzisiaj starczy.
– Jak chcesz. – Vanessa bezskutecznie, starając się przybrać rozczarowany wyraz twarzy, wzięła z talerza ostatnią nóżkę bażanta. – A nie zrobiłbyś dla mnie filiżanki kawy?
– Nie – sucho odpowiedział Kreol. – Nie mogę.
– Dlaczego? – zdziwiła się Van, wodząc spojrzeniem po stworzonym przez niego śniadaniu. – Co za różnica – kawa czy wino?
– Jeszcze jedna lekcja – powiedział mag ze zmęczeniem w głosie. – I tak, aby stworzyć cokolwiek, można zastosować jeden z kilku podstawowych sposobów. Metale jest mi bardzo trudno stworzyć z niczego, więc w takich przypadkach stosuję najczęściej transmutację, przy czym jedne metale poddają się przemianie łatwiej niż inne. Metalowe przedmioty można tworzyć tak, jak stworzyłem dzisiejsze śniadanie, ale, powtarzam, dla mnie jest to bardzo trudne. To nie moja specjalizacja. Dużo łatwiej jest pracować z jedzeniem lub innymi przedmiotami, które niegdyś były częścią żywego stworzenia.
– Nazywamy to „substancjami organicznymi” – podpowiedziała Van, widząc, że Kreol bezskutecznie stara się znaleźć odpowiednie słowo.
– Niech będzie organicznymi – zgodził się mag. – Z każdym konkretnym przedmiotem lub grupą przedmiotów związane jest inne zaklęcie i inny rysunek. Można i bez rysunku, ale z rysunkiem jest łatwiej. Aby stworzyć zaklęcie, potrzebuję przede wszystkim wzorca. Nie mogę stworzyć przedmiotu, którego nigdy nie widziałem. Zaczynam od skopiowania wzorca za pomocą zaklęcia Kopiowania. Pomaga mi to poznać parametry przedmiotu, a potem mogę zacząć tworzenie zaklęcia. Za pierwszym razem nigdy nie wychodzi. Zazwyczaj potrzebne jest siedem lub osiem prób – po każdej z nich koryguję wstępny wariant. W końcu na świat przychodzi nowe zaklęcie, zapisuję je w księdze i mogę wykorzystywać. Twojej kawy nigdy nie robiłem, tak że nie masz co na nią liczyć. Zrozumiałaś, uczennico?
– Zdaje się, że zrozumiałam. – Van bez przekonania pokiwała głową, zauważając jednocześnie, że Kreol zwraca się teraz do niej nie per „kobieto”, ale „uczennico”. Był to bezsprzeczny postęp. – A dlaczego w ten sam sposób nie tworzysz różnych ziół i liści do przygotowania lekarstw i innych rzeczy?
– Dlatego, że stworzone substancje organiczne można jeść, nosić na sobie i tak dalej, ale nie zawierają one w sobie ani grama magii. – Kreol popatrzył na nią jak na idiotkę. – Stworzyć można tylko najprostsze składniki, takie jak woda. Są jeszcze jakieś pytania?
– Tak... Mówisz, że tworzenie metali z powietrza jest dla ciebie za trudne? A co to takiego?
Van postukała palcem w najbliższy talerz z brązu.
– Uczennico – mag rozciągnął usta w ironicznym uśmiechu – powiedz mi, gdzie są naczynia z poprzedniej uczty?
Vanessa rozejrzała się – rzeczywiście, podłoga była zupełnie czysta. Pamiętała, jak mag zrzucił resztki kolacji ze stołu, ale teraz niczego tam nie było.
– Nie wiem...
– No właśnie! – Kreol podniósł palec. – To nie jest prawdziwy brąz, a tylko twarda iluzja. Rozpływa się po kilku godzinach wraz z resztkami uczty.
– Sprytne... – oceniła Vanessa. – Do tego nie trzeba wyrzucać śmieci... Ale w takim razie nie rozumiem czegoś innego: jeśli tak łatwo możesz zrobić z niczego dowolne dania, to dlaczego w domu zawsze zmuszasz mnie albo naszego skrzata do gotowania?
– Uczennico! – podniósł głos Kreol. – Masz samojezdny rydwan? Jak go tam zwą... samochód?
– Mam – Kiwnęła głową Van, zastanawiając się, o co mu chodzi.
– I można nim poruszać się znacznie szybciej niż na piechotę, prawda?
– Oczywiście.
– I nogi przy tym się nie męczą, prawda?
– No tak – zgodziła się dziewczyna, ciągle nie rozumiejąc, do czego dąży mag.
– W takim razie, powiedz mi, proszę, dlaczego nie jeździsz nim z pokoju do pokoju?! – wykrzyknął Kreol. – Może mam się też w tyłek drapać za pomocą magii?!
– Niekoniecznie – sucho odparła Vanessa.
– Jeśli niekoniecznie, to zamilcz! – warknął Kreol.
– Niekoniecznie trzeba być niegrzecznym! – odparowała.
– Przyzwyczajaj się, uczennico. – Nieoczekiwanie Kreol rozpłynął się w uśmiechu. – Dopóki jestem twoim nauczycielem, dopóty będę krzyczał i przeklinał. Jak kiedyś mój nauczyciel. Takie relacje między uczniem i nauczycielem zostały uświęcone przez wieki tradycji.
Vanessa nadal była obrażona.
– Dobrze, nie złość się... – powiedział Kreol pojednawczo. – Zjedz jeszcze czekolady – to uspokaja.
Van popatrzyła na ostatni kawałek i mimowolnie się oblizała. Bardzo zdziwiło ją, że Kreol świetnie wie, co to jest czekolada i umie ją stworzyć. A ona myślała, że wynaleziono ją całkiem niedawno. Czekolada ze starożytnego Sumeru nieco różniła się od współczesnej, ale nie można powiedzieć, że była gorsza.
– Nie, dziękuję – odmówiła niechętnie. – Muszę dbać o figurę...
– O jaką figurę? – nie zrozumiał Kreol, rozglądając się dookoła. – Po co o nią dbać?
– No... o tę... – zmieszała się Van, pokazując, o co jej chodzi. – Talia i inne takie...
– A w czym może jej zaszkodzić czekolada? – szczerze zdziwił się Kreol. – I w ogóle, wspaniale wyglądasz – prawie jak dziedziczna arystokratka z Ur. Tylko oczy masz jakieś dziwne... Ale mimo wszystko ładne – jak kian-wen.
– Dziękuję. – Dziewczyna z powątpiewaniem pokiwała głową, nie do końca pewna, czy nie jest to kolejna kpina. – Od czekolady się tyje, po co mi to?
Kreol uśmiechnął się, demonstrując żółtawe zęby. Vanessa starała się nauczyć go korzystania ze szczoteczki do zębów, ale zdecydowanie odmówił, tłumacząc, że magowi znacznie łatwiej jest od czasu do czasu wyhodować nowe zęby, niż codziennie mazać je jakimś świństwem. Nieprzyjemny zapach z ust też go nie martwił – aby się go pozbyć, wystarczyło, że poruszył ręką i wymamrotał kilka słów.
– Po pierwsze, od czekolady się nie tyje – powiedział pouczającym tonem. – Po drugie, jedzenie stworzone za pomocą magii tylko syci, nie można od niego utyć. Po trzecie, zawsze mogę zrobić ci taką figurę, jaką zechcesz.
– Nie wiedziałam, że jesteś też chirurgiem plastycznym!
Prawdę mówiąc, w to akurat nie uwierzyła. Chociaż niby zdążyła się przekonać, że Kreol ma wyjątkowo trzeźwą samoocenę. Nigdy nie chwalił się na próżno, nigdy też nie był nadmiernie skromny.
Nie wiadomo dlaczego właśnie teraz Vanessie przypomniało się, że za trzy dni kończy się jej urlop, a to znaczy, że trzeba będzie albo wrócić do pracy, albo się zwolnić. Pomyśleć tylko, że od chwili poznania Kreola minęły niecałe cztery tygodnie! A wydawało się jej, że zna go od dziecka...
– Uczennico, nie wiesz, gdzie jest mój niewolnik? – W jej rozmyślania wdarł się niezadowolony głos maga.
Van zasępiła się. Przyszło jej do głowy, że rzeczywiście dawno nie widziała i nie słyszała maleńkiego dżinna. Kreol na chwilę zamknął oczy, po czym uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Tak myślałem. Podgląda jak inni grają w świeczki, świntuch...
– Co podgląda? – nie zrozumiała Van.
– No jak... – Kreol lekko się zaczerwienił, pokazując gestami CO w starożytnym Babilonie wstydliwie nazywano „grą w świeczki”. Vanessa z trudem powstrzymała się od śmiechu, patrząc na zawstydzoną minę maga. Mimo wszystko nie był takim twardzielem, za jakiego chciał uchodzić.
– Czekaj no. Czy to znaczy, że możesz zobaczyć, gdzie on jest?
– W końcu jest moim duchem-doradcą. – Kreol wzruszył ramionami. – Oficjalnie... Między nami jest magiczna więź, chociaż dość słaba.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Dlaczego słaba?
– Dlatego, że jako duch-doradca jest równie kiepski, jak we wszystkim innym... – Mag wykrzywił się z niezadowoleniem. – Sam nie wiem, po co go w ogóle trzymam. Pewnie przywiązałem się do niego...
W drzwi zadudniło naraz z dziesięć pięści. Przestraszona Vanessa aż podskoczyła, mimowolnie chwytając za pistolet, ale gdy drzwi otwarły się, odetchnęła z ulgą. Pojawił się jeden ze Stworów, a mają one po tyle rąk, że starczyłoby na cały oddział.
– Kreol-eol i Vanessa-nessa Lee-ee? – Potwór popatrzył na nich pytająco. Mówił jednocześnie dwoma pyskami, a dźwięki nie całkiem się pokrywały, co dawało „efekt echa”.
– Tak – wojowniczym tonem odpowiedział mag. – A ty czego chcesz?
– Jesteście zaproszeni-eni na-a uroczystą-ystą kola-cję-cję w sali-ali bankietowej-owej wielkiego-kiego Yog-Sothotha-Sothotha.
– Nieźle! – ucieszyła się Van. Uroczysta kolacja to uroczysta kolacja, nawet w zamku potworów. Ale na wszelki wypadek zapytała Kreola: – Przecież to dobrze?
– To zależy, z której strony na to spojrzeć – odparł z powątpiewaniem. – A z jakiej racji spotkał mnie taki zaszczyt, Stworze? Wydawało mi się, że zapraszają tam tylko szczególnie dostojnych gości. Oficjalnych ambasadorów i tego rodzaju osoby...
– Nie-e wiem-em – zaskrzypiał Stwór. Albo zaskrzypiała. Albo zaskrzypiało. Nawet sam Cuvier nie umiałby chyba określić płci tego stworzenia. – Mam-m rozkaz odprowadzić-wadzić was-s.
Kreol w milczeniu zarzucił na ramię torbę z magicznymi narzędziami i krótkim gestem nakazał Stworowi, by ten wypełnił swój obowiązek. Vanessa sprawdziła, czy broń jest na miejscu i ruszyła w ślad za nim.
Potwór toczył się kilka metrów przed nimi. Właśnie tak – toczył się: Stwór miał diabelnie dużo nóg wyrastających w najdziwniejszych miejscach, tak, że z boku wyglądał jak pyza-mutant.
Tego rejonu Vanessa jeszcze nie odwiedzała. Do tej pory w Zamku Kadath widziała tylko główną salę, pokój kąpielowy dla gości i kilka korytarzy. W tej części zamku ściany wykończono szczególnie starannie czarnym onyksem, a podłogę pokrywało coś w rodzaju szklanego parkietu. Vanessa stąpała bardzo ostrożnie, bojąc się poślizgnąć, dopóki nie zauważyła, że „szkło” wcale nie jest śliskie.
Po drodze minęli odpychające miejsce. Było to coś na kształt zoo, tyle że w klatkach siedziały nie tygrysy, a ludzie. Mężczyźni, kobiety, dzieci w różnym wieku. Wszyscy nadzy. Krzyczeli, płakali, jęczeli, ale Van nie wychwyciła w tych krzykach ani jednego zrozumiałego słowa.
– To niewolnicy? – zapytała z odrobiną zwątpienia. Ludzie w klatkach byli zbyt dobrze utuczeni jak na zwykłych niewolników. Nawet nie to! Wszyscy więźniowie byli tak grubi, jakby przez kilka lat pod rząd odżywiali się tylko w McDonaldzie.
– Kiedyś nimi byli... – obojętnie odpowiedział Kreol, z pełnym obrzydzenia politowaniem spoglądając na klatki. – A teraz to tylko pokarm...
– Co? – Vanessa nie uwierzyła własnym uszom. – Co powiedziałeś?!
– Cóż robić? – Kreol wzruszył ramionami. – Władcy Lengu nie jedzą nic, oprócz mięsa. Smakuje im ludzina... Zanim Marduk Potężny Topór zapieczętował ich wymiar, zdobywali ofiary w innych światach, a teraz muszą hodować ludzi jak bydło... A propos, jeśli cię to interesuje – nie ma sensu próbować ich uwalniać.
– Dlaczego? – Van aż się zagotowała.
– Spożywczy niewolnicy nie potrafią nawet mówić. To po prostu zwierzęta w ludzkiej postaci... – westchnął Kreol.
Dziewczyna nie odważyła się dłużej kłócić, chociaż mogłaby przytoczyć wiele argumentów przeciw. Ale jej nienawiść do miejscowych Władców wzrosła wielokrotnie.
Biesiada, na którą tak uprzejmie ich zaproszono, wyglądała niezbyt pociągająco. Szczególnie odpychające było jedzenie na stole demonów. Na szczęście Kreola i Vanessę posadzono przy innym stole – dla gości. Był nieco mniejszy, ale prawie jedna trzecia ucztujących była bez wątpienia ludźmi. Oczywiście, było też mnóstwo innych stworzeń, ale nie wyglądały tak wstrętnie, jak te, które mlaskały przy głównym stole.
Odpowiedzialni za rozsadzanie gości, najwyraźniej kierowali się zasadą „pierwszy-drugi”. Tyle, że tutaj była to zasada „mężczyzna – kobieta”. Tak więc po lewej stronie Kreola siedziała, jak poprzednio, Van, a z prawej – olśniewająco piękna dama, przypominająca tolkienowskie elfy. W każdym razie uszy miała nieco spiczaste. Vanessa miała mniej szczęścia – obok niej posadzono białoskórego pigmeja z nienaturalnie ogromną głową i krótką sierścią pokrywającą całe ciało. Kreol cicho szepnął jej do ucha, że jest to lemur. Obrażona Vanessa milczała, sądząc, że z niej kpi. Regularnie oglądała „Animal Planet” i dobrze wiedziała, czym są lemury i jak wyglądają.
Jednak sąsiedzi nie interesowali jej zbytnio. Od samego początku uwagę Van przykuła para siedząca naprzeciwko niej i Kreola. Najwyraźniej, gdy przyszła ich kolej kobiety skończyły się i zrobiono dla nich wyjątek. Zresztą niezbyt ich to cieszyło.
Z lewej strony siedział archanioł. Od aniołów różnił się tylko wzrostem i muskulaturą – skrzydlaty olbrzym miał prawie trzy metry wzrostu. Jego włosy przypominały płynne złoto, miał błękitne oczy i surową twarz ascety. Archanioł był odziany w białą chlamidę, przypominającą połączenie rzymskiej togi z japońskim kimonem, a u pasa wisiał mu miecz kojarzący się z zastygłym płomieniem. Gdyby takie indywiduum pojawiło się na Ziemi, chrześcijaństwo momentalnie umocniłoby swą pozycję.
Jego sąsiad też mógłby ją umocnić, choć zupełnie innym sposobem. Obok zasiadał najprawdziwszy diabeł. Wzrostem prawie nie ustępował aniołowi, ale o ile tamten był ucieleśnieniem piękna, o tyle ten był ucieleśnieniem brzydoty. Mógł się pochwalić kozimi rogami, kopytami i ogonem, świńskim ryjem, gęstą sierścią i czerwonymi oczami. Diabeł wystroił się w fioletową opończę z krwistoczerwonymi obszyciami, a jego głowę opasywała stalowa obręcz z sześcioramienną gwiazdą dokładnie na środku czoła. Do pasa też miał przymocowaną broń, ale nie był to miecz, lecz trójząb. Co prawda bardzo króciutki, bardziej przypominający ogromny widelec. Najprawdopodobniej nie był to prawdziwy oręż, a po prostu symbol władzy. Przecież i królewskie berło wywodzi się od zwykłej pałki.
W spojrzeniach, którymi ta dwójka obrzucała się nawzajem były wszelkie uczucia, oprócz sympatii. Ale na siedzącą naprzeciwko nich Vanessę patrzyli z widocznym zainteresowaniem. I jeden, i drugi – nie można powiedzieć, że nie pochlebiało to Vanessie.
Od razu zauważyła też różnice między daniami stojącymi na stołach gości i gospodarzy. Na talerzach demonów Lengu nie było niczego oprócz mięsa. Smażone, gotowane, duszone, surowe, ale tylko mięso, bez żadnych dodatków. Van nie chciała nawet myśleć, że jakaś część dań przygotowana była z przedstawicieli ludzkiego rodu. Na szczęście gościom, wprost przeciwnie, nie podano ani odrobiny mięsa. Na poczęstunek składały się: słodkawa kasza, ryżowe placki i jakaś zielenina podobna do szparagów. Ogólnie – spartańskie jedzenie. Niektórzy goście nie byli z tego zbyt zadowoleni, ale nie Vanessa! A gdy patrzyła jak żrą te zębate potwory, traciła ochotę nawet na kaszę. Na apetyt Kreola nie wpłynęło to ani trochę, pałaszował wszystko, aż mu się uszy trzęsły. Napatrzył się już w życiu na różne okropieństwa.
– Bardzo ciekawe... – Szturchnął ją łokciem. – Zwróć uwagę, uczennico, przy naszym stole siedzą przedstawiciele wszystkich sąsiadujących z Lengiem wymiarów, oprócz Ziemi. Rozumiesz, co to znaczy?
– Nie bardzo.
– To znaczy, że zostałem ambasadorem. – Mag w zamyśleniu podrapał się w podbródek. – Nigdy bym nie pomyślał...
– Ty? Ambasadorem?!
– I ty też – ucieszył ją Kreol. – Jesteśmy teraz ambasadorami Ziemi w starym dobrym Lengu. Cieszysz się? Nie przeżywaj tak, nie doda ci to żadnych nowych obowiązków... Zwykła formalność.
Vanessa zamilkła z głupią miną. Przede wszystkim nurtowało ją pytanie, skąd Kreol wie, że nie ma tu przedstawicieli Ziemi. Przy stole siedziało niemało ludzi i jej zdaniem niczym nie różnili się od siebie. Ale zapytała o coś zupełnie innego.
– Czy świat dżinnów sąsiaduje z Lengiem?
Kreol w milczeniu pokiwał głową, cały czas racząc się kaszą.
– W takim razie gdzie są dżinny?
Mag bezceremonialnie wskazał palcem czarnoskórego mężczyznę siedzącego w drugim końcu stołu i Vanessa zaczęła mu się przyglądać. Zupełnie zwyczajny facet – wysoki, barczysty, z wygoloną głową, na której pozostawiono pośrodku czub jak u Irokeza. Przyjrzawszy się uważnie, dostrzegła, że ma sześć palców, ale była to jedyna różnica. Gdyby nie czub, wyglądałby zupełnie normalnie na ulicach San Francisco. Z czubem zresztą też...
– Ani trochę nie jest podobny do Hubaksisa – powiedziała z powątpiewaniem.
– A jakże... – wymlaskał Kreol z pełnymi ustami. – Dżinny to rasa niestabilna genetycznie. Są bardzo różni. Ciągłe mutacje plemników, i inne takie...
– Oho! – uniosła brwi Van. – Skąd znamy takie mądre słowa?
– Przeczytałem twój podręcznik do biologii. Dobra książka, przydatna... Szkoda, że za moich czasów nie było takich, mógłbym wtedy uniknąć tamtego błędu... – powiedział w zadumie Kreol, najwyraźniej wspominając coś nieprzyjemnego. – Będziesz to jeść?
Vanessa w milczeniu oddała mu swój talerz. Kasza była dość smaczna, ale, jak już wspomniano, dziewczyna nie miała apetytu. I w ogóle nie lubiła kaszy.
Rozdział 7
Patrz, Van, to jest właśnie dolina Inkwanok! – pokazał sześciopalcą rączką Hubaksis.
– Jaka tam dolina? – Vanessa zmarszczyła nos. – Same góry...
– Jest jaka jest – zachichotał dżinn.
Stali na dachu jednej z głównych wież Zamku Kadath. Roztaczał się stąd wspaniały widok na okolicę. To znaczy, byłby wspaniały, gdyby pejzaż nie wyglądał tak złowieszczo. No i nie zaszkodziłoby trochę więcej światła.
Kreol stał kilka kroków od nich. Rozmawiał z typem, który został przedstawiony Van jako Noszący Żółtą Maskę. Widziała go już w głównej sali, i potem, podczas biesiady. Początkowo rozmawiali o nowej funkcji Kreola, a potem przeszli do ogólnych tematów.
– Popatrz, człowieku... – zaskrzeczało spod maski monstrum, wskazując żylastą ręką to, czym bezskutecznie starała się zachwycić Vanessa. – Nasz świat umiera.
– Umiera odkąd pamiętam – odrzekł mag. – Przespałem pięć tysięcy lat, kapłanie. Pięć tysięcy lat! Z mojego świata nie zostało nic, co mógłbym rozpoznać! Niczego ani nikogo! A wy, jak umieraliście, tak umieracie i w żaden sposób nie możecie skończyć.
– To nic nie znaczy... – Noszący Żółtą Maskę powoli pokiwał głową. – Umieramy od chwili, gdy twój bóg zaczął swoje podchody. Giniemy żywcem, człowieku. Tak, rozciągnęliśmy ten proces na wiele wieków, ale co z tego?
Kreol w milczeniu wzruszył ramionami.
– Czy wiesz – kontynuował Noszący Żółtą Maskę po chwili – że w ciągu ostatnich siedmiu wieków w Lengu nie urodził się żaden Władca? Przez siedemset lat ani jednej nowej twarzy!
– A niewolnicy?
– Oni akurat mnożą się jak szczury! – Kapłan z rozdrażnieniem machnął ręką. – I nadzorcy też. Ale jaki z nich pożytek?! MY wymieramy, rozumiesz, człowieku?! Rozumiesz?!
– Może, gdy całkiem wymrzecie, oni będą mogli zacząć wszystko od nowa? – bez cienia współczucia zaproponował Kreol. – Leng ulegnie odnowie... Przestanie być Ciemnym Światem...
– Być może – zgodził się Noszący Żółtą Maskę bez śladu entuzjazmu. Zrezygnowany, pozwolił opaść ramionom. – Ale to już nie będzie ten Leng...
– A czy to źle? – Kreol uśmiechnął się półgębkiem.
– O to chodzi, że nie! – ze złością zaskrzeczał kapłan. – Właśnie tak, człowieku... Jestem jednym z tych, którzy stawiają czoła prawdzie. A prawda jest taka, że jesteśmy wrzodem wśród innych światów. Nawet Piekło nie jest tak okropne, nawet Kvetzol-Inn... Nawet Hwitaczi! – zaryczał.
Słysząc pełen bólu okrzyk Noszącego Żółtą Maskę, Vanessa odgadła, że zagadkowy świat Hwitaczi, jaki by nie był, jest miejscem prawie tak samo okropnym, jak Leng. Ale mimo wszystko trochę lepszym.
– To znaczy, że następnego święta już nie będzie? – uśmiechnął się sarkastycznie Kreol.
– Nie spiesz się grzebać nas przed czasem, człowieku! – Noszący Żółtą Maskę widać nie zrozumiał żartu. – Tak, umieramy! Ale umieramy już sześć i pół tysiąclecia, a pociągniemy jeszcze drugie tyle! Jesteś pewien, że twój świat przetrwa dłużej? – złośliwie zaskrzeczał spod maski. – Powstanie shoggothów o mało nas nie wykończyło, ale i to przetrwaliśmy! Jeszcze pożyjemy!
– A ja tak sobie myślę... – nieoczekiwanie odezwała się Vanessa.
– Tak? – Noszący Żółtą Maskę odwrócił się w jej stronę.
– Nie, nic ważnego... – Dziewczyna natychmiast się wycofała. Nie bardzo miała ochotę dzielić się myślą, która niespodziewanie przemknęła jej przez głowę, z czerwonymi ogniami płonącymi w szczelinach obrzydliwej maski. Potem na pewno opowie wszystko Kreolowi, bo przyszedł jej do głowy bardzo ciekawy pomysł.
– Zwróć uwagę na jeszcze jeden fakt, człowieku – ciągnął Noszący Żółtą Maskę, odwracając się do niej tyłem. – Minęło prawie piętnaście wieków od czasu, gdy nasi emisariusze po raz ostatni odwiedzili wasz świat. Przez cały ten czas nawiedzał was tylko Nyarlathotep, gdy dostarczał zaproszenia, no i kilka razy Yog-Sothoth. A wiesz, po co? Żeby ukarać odstępców! To kpina – wielki Yog-Sothoth, nosiciel duszy Azatotha, musiał osobiście rozprawić się z tymi, którzy nas zdradzili! Oczywiście, są jeszcze demony, które wy, magowie, wzywacie do siebie na służbę, ale tego przecież nie kontrolujemy! I nie ma takiej potrzeby.
– Więc co mi chcesz powiedzieć, kapłanie? – Kreol popatrzył na niego obojętnie. – Nie będę wam dostarczał dusz, przez wszystkie te wieki nie zmieniłem zdania. A może chcesz mnie zmusić?
– Chciałbym... – Noszący Żółtą Maskę westchnął tęsknie, opierając się o balustradę. – Ale w czym może nam pomóc jeszcze jeden dostawca dusz? Nie, dawno już odwołaliśmy wszystkich emisariuszy. Nie zostawiliśmy żadnych sił w twoim wymiarze, człowieku... Takie tam, nędzne resztki..
– W takim razie, po co mi to wszystko mówisz? – Mag zmarszczył brwi z rozdrażnieniem. – Nie interesują mnie wasze problemy.
– Jesteś okrutny i egoistyczny, człowieku. – Noszący Żółtą Maskę pokiwał głową. Choć nie było widać jego twarzy, czuło się, że wyraża ona w tej chwili smutek zmieszany z gniewem. – Ale takich właśnie potrzebujemy. Powiedz, nie chciałbyś popracować dla nas... w inny sposób?
– To znaczy jak? – Kreol zmrużył oczy podejrzliwie.
– Niedawno odkryliśmy pewien... interesujący świat – zaczął słodkim głosem Noszący Żółtą Maskę. – Nazywa się Rari. Bardzo miły światek. Jest tam mało ludzi, a ci, którzy są...
– Rozumiem! – szybko przerwał mu Kreol. Vanessa, w przeciwieństwie do niego, nie zrozumiała, co miał na myśli najwyższy kapłan Lengu, ale postanowiła się nie dopytywać.
– Nie chcesz pomóc nam tam dotrzeć? – łagodnie upewnił się Noszący Żółtą Maskę. – Nie mamy dużych wymagań, a nagroda będzie ogromna...
– Rozumiem... – Kreol uśmiechnął się od ucha do ucha. – Chcesz, żebym został nowym Azatothem? Myślisz, że nie pamiętam, iż kiedyś był on takim samym śmiertelnikiem jak ja? Ani ZA CO otrzymał swą moc? Uważasz, że zapomniałem, jak w całym Sumerze nie było bardziej znienawidzonego imienia? I sądzisz, że nie wiem, jak skończył?
– Azatoth jest władcą Lengu! – wyprężył się Noszący Żółtą Maskę, urażony.
– Azatoth to marionetka Yog-Sothotha! – odparował Kreol. – Nie ma nawet własnego ciała! Nie ma wolnej woli! Lepiej żeby mnie pożarła Tiamat, niż miałbym stać się takim jak on! I jeśli...
Drzwi, przez które weszli na taras, uchyliły się i wyjrzała zza nich czerwona mordka jakiegoś drobnego demona.
– Szanowny najwyższy kapłanie, pan generał bardzo prosi, by do niego zajrzeć – piskliwym głosikiem oznajmił posłaniec, po czym znikł z powrotem za drzwiami.
– Nasza rozmowa jeszcze się nie skończyła, człowieku. – Noszący Żółtą Maskę energicznym krokiem opuścił taras widokowy. Bez względu na to, w jakiej sprawie chciał się z nim widzieć Shub-Niggurath, kapłan najwyraźniej o niej wiedział i uważał za wystarczająco ważną, by przerwać rozmowę w pół słowa.
Kreol nawet nie spojrzał w ślad za nim. Mag oparł się o balustradę, patrzył gdzieś w dal i o czymś rozmyślał. Hubaksis niezdecydowanie podleciał do niego bliżej i usiadł na ramieniu pana. Vanessa podeszła z lewej strony i wzięła Kreola pod rękę. Jej nauczyciel był smutny, więc chciała jakoś ponieść go na duchu.
– Rzeczywiście jest z nimi tak źle? – zapytała cicho.
– A? Co? – ocknął się Kreol. – Tak, oczywiście. To dobrze! Nawet nie wiesz, jak dobrze!
– Dlaczego? – Van była zdezorientowana. Wiedziała, oczywiście, że Kreol jest egoistyczny, ale nie sądziła, że może tak otwarcie cieszyć się z cudzego nieszczęścia.
– Powiedz mi, uczennico – zaczął mag cierpliwie. – Twoim zdaniem, po co w ogóle zacząłem tę zawieruchę z przespaniem całej epoki?
– Żeby uratować duszę. Sam tak powiedziałeś! – Vanessa wskazała na niego palcem.
– Słusznie. – Kreol z zadowoleniem kiwnął głową. – To jedna z przyczyn. Druga to nieśmiertelność. Wspominałem przecież, że było KILKA przyczyn. Czyli co najmniej trzy. Jaka jest trzecia?
Zapadło niezręczne milczenie. Van nic nie przychodziło do głowy. Hubaksis najwyraźniej też nic nie wiedział.
– Nie mówiłeś mi panie... – powiedział, lekko obrażony.
– Oczywiście, że nie mówiłem – zgodził się mag spokojnie. – A dlaczego? A dlatego, że nie byłem pewien, czy moje zamysły się powiodą. Plan składa się z sześciu punktów, a ciebie zaznajomiłem tylko z pierwszym. Pierwszy punkt planu – przenieść się do przyszłości. Jak można najdalej. W mojej umowie widniała liczba „pięć tysięcy”, wziąłem ten właśnie okres. Żeby nie budzić podejrzeń. Wykonanie pierwszego punktu zakończyło się sukcesem. Drugi punkt planu – urządzić się w nowym świecie. Wtopić się, jak należy, w nowe społeczeństwo, zbudować dom... Dobrze byłoby stworzyć własną Gildię, ale... Zrealizowałem mniej więcej dwie trzecie drugiego punktu – wygląda na to, że z Gildią się nie uda. Trzeci punkt planu właśnie wypełniłem. Przekonałem się, że w ciągu pięciu tysięcy lat Leng ostatecznie przegnił. Gdy Noszący Żółtą Maskę zaproponował mi, bym został praktycznie nowym Azatothem, przekonałem się o tym ostatecznie.
– A dlaczego odmówiłeś, panie? – zdziwił się Hubaksis.
– Jeszcze raz zapytasz mnie o coś takiego, a spiorę cię na kwaśne jabłko! – obiecał Kreol, a zabrzmiało to jak najbardziej poważnie. – Czwarty punkt planu... na razie nie powiem. Chociaż Kamień bardzo mi w tym pomoże. Piąty punkt... też przemilczę. A nuż by ktoś podsłuchał. A szósty...
Kreol wymamrotał coś pod nosem i nakryła ich jasnopurpurowa kopuła, przepuszczająca światło, ale poważnie zniekształcająca widziane dokoła przedmioty.
– Kopuła Tajemnicy – krótko poinformował Kreol. – Przez kilka minut jesteśmy chronieni przed wszystkimi ciekawskimi oczami i uszami. A więc tak, szósty punkt planu to zniszczenie Lengu!
– Uch, uch, uch, uch!!! – krzyknął z zachwytem Hubaksis. – Panie, jestem twoim wiernym sługą, zawsze ci pomagam, nie zapominaj o tym!
– Milcz, niewolniku... – rozkazał Kreol niedbale. – O, to będzie taka wojna... taka wojna, jakiej świat nie widział! Ja ich wszystkich... wytnę w pień!
– Nie rozumiem – powiedziała Van. – Po co?
– A co, podoba ci się to, co tutaj widzisz? – uśmiechnął się mag ironicznie.
– Nie... Ale to są ich problemy. – Wzruszyła ramionami. – Do nas przecież już nie włażą?
– W ogóle to lezą. Po prostu, odkąd Marduk Potężny Topór zapieczętował ich świat, kiepsko im to wychodzi.
– Wszystko jedno. Od kiedy to jesteś taki humanitarny?
– Hum... co?
– Dobry taki, ot co!
– Jestem wiernym czcicielem mojego boga! – Kreol przyjął dość fałszywą pozę. – Chcę skończyć to, co zaczął Marduk.
Vanessa milczała, patrząc mu prosto w oczy, a minę miała w pełni sceptyczną.
– Dobrze, poddaję się! – warknął mag. – Marduk, zanim zrobił porządek z Lengiem, był człowiekiem; potężnym człowiekiem, jednym z największych magów swoich czasów, ale mimo wszystko śmiertelnym. Ale kiedy pozbawił Leng siły, cała wyzwolona ba-choń... potem wyjaśnię, co to takiego... zleciała się do niego. I tak oto został bogiem – zakończył mag.
Van na kilka sekund otworzyła usta jak wyrzucona na brzeg ryba.
– Chcesz... chcesz zostać bogiem?! – wyszeptała jednocześnie z paniką i z zachwytem w głosie.
– Nie żeby aż tak – z żalem westchnął Kreol. – W owych czasach Marduk był znacznie silniejszy, i Leng też. To, co z niego zostało wygląda żałośnie... do tego, trzeba się będzie podzielić z... piątym punktem planu. Ale Najwyższym zostanę na pewno! Takim Najwyższym, jakiego nie było od czasów Adema! A potem można będzie piąć się wyżej. Teraz rozumiesz?
– Prawie wszystko. Ale jednak – po co było kłaść się spać na pięćdziesiąt wieków?
– O, Szamaszu! – jęknął Kreol z desperacją. – A co tu jest do rozumienia? Wtedy faktycznie byłem ich niewolnikiem. Teraz jestem wolny. Wtedy Leng był jeszcze bardzo silny. Teraz zostało z niego... to co widzisz. Wtedy miałem tysiące przeciwników. Teraz nie został prawie nikt. Co prawda, na to ostatnie akurat nie liczyłem... I nie mogę powiedzieć, że to dobrze – nie ma przeciwników, ale pomocników też nie ma! Dobrze, nieważne. Czy teraz rozumiesz, dlaczego musiałem przenieść się w czasie?
– Rozumiem... – Pokiwała głową Van, obserwując, jak wokół rozpływa się Kopuła Tajemnicy. – Ale jeśli wszystko tak doskonale się układa, dlaczego jesteś taki smutny?
– Myślę, że pan jest smutny z innego powodu – słodziutkim głosikiem podpowiedział dżinn.
– Milczeć, niewolniku! – warknął Kreol. – Nikt cię nie pyta o zdanie!
– Pan po prostu boi się, że Mey’Knoni umarła... – odgadywał Hubaksis, obserwując swego pana.
– Do kogo mówię?! – krzyknął mag, uderzając laską w miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą był Hubaksis. Zwinny dżinn jak zwykle umknął w ostatniej chwili.
– Panie! Panie! – Dżinn nadaremnie wzywał maga do opamiętania. – Panie, nie trzeba mnie bić, jestem grzeczny!
– Nieprawda! – zaryczał przez zaciśnięte zęby Kreol, wciąż jeszcze waląc swym magicznym orężem gdzie popadło. Kamienne okruchy latały we wszystkie strony – okazało się, że laska jest nadzwyczaj twarda, a i zmartwychwstały Sumeryjczyk odkrył w sobie niespodziewany zapas sił.
– Ej, ej...! – zawołała Vanessa z oburzeniem, starając się przerwać tę awanturę. Mądrzejszego okrzyku nie była w stanie wymyślić. Zresztą i tak nikt jej nie słuchał: dżinn, starając się umknąć przed gniewem pana, poleciał wyżej, a Kreol wskoczył na balustradę i podskakując starał się dosięgnąć do latającego wstrętnego licha. Na to, że w każdej chwili ryzykuje upadkiem z dobrych trzystu metrów, w ogóle nie zwracał uwagi. Za to Van serce stawało w gardle za każdym razem, gdy po raz kolejny opadał o kilka milimetrów od krytycznego punktu.
Polowanie na dżinna zakończyło się po niespełna dziesięciu minutach, gdy obaj uczestnicy zabawy stracili siły. Zmęczony Kreol usiadł na poręczy, a Hubaksis przycupnął obok. Ale mimo wszystko nie za blisko.
– I o co całe to piekło? – zapytała Van z przesadnym spokojem. – Co to za Majowy Koń i dlaczego tak was zdenerwował?
– Mey’Knoni – skwapliwie poprawił ją dżinn, nie zwracając uwagi na gniewne spojrzenie Kreola. – Stara przyjaciółka pana, jeszcze z dawnych czasów. Mieszkała w pieczarze, o, pod tamtą skałą.
Vanessa przyjrzała się górze. Ledwie było ją widać na horyzoncie, więc trudno było zgadnąć, czy jest w niej pieczara. Zresztą cały problem wydawał jej się głupi.
– Oczywiście, umarła! – Ze zdziwieniem wzruszyła ramionami. – Ej, moje wy wykopaliska, od tego czasu minęło pięć tysięcy lat, nie zapomnieliście czasem?
– Nie, Van, nie rozumiesz – zachichotał Hubaksis. – Była maginią, jak pan. I też dążyła do nieśmiertelności, tylko w inny sposób.
– W jaki?
– No, miała siedemdziesiąt dwa lata, gdy zawarła umowę z Algorem. Nie wiem, czym mu zapłaciła, ale od tamtej pory przestała się starzeć. Tyle tylko, że musiała na zawsze przenieść się do tamtej pieczary. Jeśli stamtąd wyjdzie – pufff! Zostanie z niej tylko kupka prochu... – Dżinn obrazowo machnął rączkami.
Vanessa od razu się uspokoiła. Gdy tylko rozmowa zeszła na starą znajomą, z najgłębszych zakamarków podświadomości wypłynęło nieznane dotąd uczucie zazdrości. Ale skoro jest to staruszka-pustelniczka, mieszkająca gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc, a do tego nie wiadomo czy w ogóle jeszcze żyje...
– Panie, a może po prostu sprawdzimy? – zaproponował Hubaksis. – I tak nie mamy nic do roboty.
– Masz rację, niewolniku. Trzeba się przekonać... – Mag ponuro kiwnął głową.
– Idę z wami – oznajmiła natychmiast Vanessa. Staruszka czy nie staruszka – nie miała zamiaru puszczać Kreola samego nie wiadomo gdzie.
Mag i dżinn popatrzyli na siebie, jakby się bezgłośnie naradzali, a potem Kreol przyzwalająco skinął głową.
– Niech tak będzie, uczennico. Właź.
– Gdzie? – Vanessa lekko uniosła brwi.
– A ty co, zamierzasz iść na piechotę? – obruszył się Kreol. – Właź mi na plecy.
– Panie, a może się pościgamy? – Maleńki dżinn wyszczerzył się psotnie.
– Nie rozumiem... – zdziwiła się Van. – Chcesz tam lecieć?!
– A ciebie to dziwi? – odpowiedział Kreol pytaniem na pytanie.
– Nie wiedziałam, że latać też umiesz!
– Dużo rzeczy umiem... – Mag machnął lekceważąco ręką, najwyraźniej nie przywiązując do tego wagi. – To co, lecisz czy zostajesz?
Vanessa niezgrabnie spróbowała wdrapać mu się na grzbiet, ale nie udało jej się. Ostatni raz siedziała u kogoś na plecach w wieku ośmiu lat, gdy dziadek nosił ją barana.
– A na miotle nie latasz? – spróbowała zaproponować inny wariant podróży.
– Na miotle? A co ma do rzeczy miotła?
– No, myślałam, że czarnoksiężnicy latają na miotłach...
– Jestem magiem! – Kreol wściekle zgrzytnął zębami. – I dlaczego akurat na miotłach? To głupie... A dlaczego nie w fotelu? Pamiętam, zrobiłem kiedyś imperatorowi latające krzesło...
– A jego synowi drewnianego konia! – przypomniał sobie Hubaksis. – Pamiętasz, panie, jak ten głuptas wleciał na iglicę pałacowej wieży i nie mógł zejść na dół? Imperator groził, że cię zabije!
– Pamiętam, pamiętam... Nie, w zasadzie mogę zmusić do latania dowolny przedmiot, ale dlaczego akurat miotłę? – Pytanie o miotłę nie wiadomo dlaczego dotknęło Kreola do żywego. – Po pierwsze, to niewygodne. Kobieta może jakoś się usadowi, ale mężczyzna...
– Po półgodzinie zamieni się w eunucha – ochoczo podtrzymał ciekawy temat Hubaksis.
– Tobie to nie grozi – uśmiechnął się Kreol złośliwie. – Poza tym jest jeszcze prawo stosunku mas...
– A co to takiego? – nachmurzyła się Van.
– No cóż, brzmi prosto. Zaczarowane ciało może podnieść ładunek nie większy, niż czternaście i osiem dziesiątych jego własnej masy. Nie, jakoś inaczej, ale sens jest taki – w zamyśleniu przyznał Kreol. – To znaczy, że miotła może podnieść... eee... w waszych jednostkach miary... ze czterdzieści kilogramów. W najlepszym wypadku czterdzieści pięć.
– I wyglądałoby to śmiesznie – dodał Hubaksis. – Wyobraź sobie pana latającego na miotle!
– To też argument – zgodził się Kreol. – Nie, obejdziemy się bez miotły.
– A dywan? – Vanessa nie poddawała się.
– Jaki znowu dywan? – burknął mag niecierpliwie.
– Latający. A może nie istnieją?
– Prawda, panie – zgodził się Hubaksis – co z dywanami? W domu na nich czasami latałem.
– No i co z tego?
– Przecież ważą niewiele! Co z prawem stosunku mas?
– Do zaczarowania dywanu stosuje się inną metodę – Pole Lewitacyjne. Latające dywany, latające sandały, latające deski – jedna i ta sama metoda. Jeśli na artefakcie siedzi się ze zwieszonymi nogami – Pocisk Lewitacyjny, wtedy działa prawo stosunku mas. A jeśli lata się stojąc lub siedząc – Pole Lewitacyjne, wtedy prawo mas nie działa. Ale z miotłą ten numer nie przejdzie – jest za wąska, nie da się na niej w ten sposób utrzymać. I nie usiądziesz normalnie – nogi zawsze będą zwisać.
– Na czym polega różnica? – zainteresowała się Van.
– Różnica polega na tym, że w przypadku Pola Lewitacyjnego jeździec powinien znajdować się nad artefaktem. Rozumiesz? Zaczarowana jest ograniczona przestrzeń – tylko z jednej strony. A w przypadku, powiedzmy, tejże miotły, w żaden sposób nie dasz rady znaleźć się z jednej strony. Rozumiesz? Według mnie wszystko jest proste... Oczywiście, jest jeszcze Pocisk A, z jego pomocą można latać na czymkolwiek, ale wykorzystywać go do latających artefaktów to wyrzucanie many w błoto. Dość o tym! Jeśli chcesz, w domu zrobię ci latający fotel i lataj sobie na nim. A ja najbardziej lubię latać samodzielnie – prościej i oszczędniej. To co, wsiadasz czy nie?! – nieoczekiwanie podniósł głos.
Vanessa, zajęta rozmyślaniami o zaimprowizowanym wykładzie na temat latających przedmiotów, prychnięciem wyraziła oburzenie i ponownie zaczęła wdrapywać się na plecy Kreola. Przykucnął, by było jej wygodniej i tym razem próba zakończyła się sukcesem.
Mag wyprostował się powoli, przytrzymując Vanessę pod kolanami i energicznie wskoczył na balustradę. Van natychmiast zakręciło się w głowie i mocniej złapała Kreola za szyję.
– Nie duś mnie! – groźnie zażądał Kreol przytłumionym głosem, a w następnej sekundzie wzbili się w powietrze.
Wyglądało to tak, jakby zwyczajnie podskoczył, ale, zamiast opaść z powrotem, cały czas unosił się do góry. Wystraszona Vanessa pisnęła. Zdarzyło jej się latać kilka razy policyjnym helikopterem, ale co innego helikopter, a co innego sumeryjski mag. Zresztą nieważne, że sumeryjski, w tym przypadku narodowość nie odgrywała żadnej roli.
Kreol od razu rozwinął całkiem przyzwoitą szybkość. Nie mniej niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Vanessa przestała nawet panicznie piszczeć, zdziwiona tak nieoczekiwanymi umiejętnościami maga. Ze wszystkich sił przytulała się do niego, rozpaczliwie wczepiając się weń rękami i nogami. Kreol tylko jęczał z wysiłku. Nie, z jednej strony było mu przyjemnie. Co by nie mówić, Vanessa była młodą, miłą dziewczyną, a nie jakimś śliskim robakiem, i tak bliski kontakt z nią nie mógł być nieprzyjemny. Z drugiej strony... bardzo boleśnie wpiła mu się w szyję. Do tego paznokciami! Hubaksis wzdychał ze współczuciem, bez specjalnego trudu trzymając się obok. Kto jak kto, ale on wiedział, jak mocno potrafi dusić Vanessa.
Z boku ten lot wyglądał nader zabawnie. Przypominali Karlssona z Dachu i jego małego przyjaciela. Kto w dzieciństwie widział ilustracje w książce Astrid Lindgren, łatwo może to sobie wyobrazić. Co prawda, Karlsson zazwyczaj nie taszczył na piersi przenośnej składnicy złomu.
Kreol, oczywiście, nie porzucił magicznych narzędzi. Powiesił na szyi swoją „świętą” torbę i starannie przymocował na brzuchu, żeby nie przeszkadzała. Vanessie przyszło do głowy, że jeśli, odpukać, trzeba będzie zrzucić balast, Kreol pobędzie się raczej jej niż drogocennej torby.
Po kilku minutach lecącego maga prześcignęły dwa Ptaki Lengu. Uważnie obejrzały dziwną parę, wymieniając między sobą zaskoczone spojrzenia. Najwyraźniej, jak dotąd, na niebie Lengu nie miały konkurencji.
– Krrrrrrrrrrrrrrrrrr! – odezwał się pierwszy (a może pierwsza?).
– Arrrrrrrrrraaaaaaaaaaaaaa! – zgodził się drugi.
– Uhm-mm – przywitał się Kreol.
– O Boże...! – dołączyła Vanessa.
– Ja nie jestem z nimi! – zastrzegł na wszelki wypadek Hubaksis.
Z tej wysokości dobrze było widać, co się dzieje na dole. Zresztą niczego ciekawego tam nie było. Goła, spalona na popiół pustynia. Śnieg, popiół i ludzkie kości, nic więcej. Jeden z pobliskich wulkanów dymił jak przypalony befsztyk, pozostałe zaś nie przejawiały żadnej aktywności. Poza tym w dole powoli przemieszczały się gęsiego dziwne stworzenia, nieco przypominające ludzi. Około czterdziestu osób. Po bokach jechało czterech Mizernych Jeźdźców Nocy, którzy od czasu do czasu poganiali uderzeniami leniwych niewolników. Być może prowadzili ich z jednego miejsca pracy w inne. A być może po prostu do kuchni.
Do pieczary Mey’Knoni Kreol dotarł po kilkunastu minutach. Niezgrabnie wylądował na niewielkim skrawku ziemi przed otworem w stoku góry i strząsnął z siebie Vanessę. Dziewczyna tak krzepko wczepiła się w niego i tak mocno zamknęła oczy, że nawet nie zauważyła końca lotu. Mag z niezadowoleniem spojrzał na nią spod oka i po cichu wymamrotał zaklęcie Uzdrowienia, rozcierając przy tym siniaki na gardle. Skóra natychmiast zaczęła odzyskiwać swój naturalny kolor.
– Co, Van, nie jesteś przyzwyczajona do latania? – zainteresował się Hubaksis troskliwie, gdy w końcu zdecydowała się otworzyć oczy. – Zobacz, a ja robię to codziennie!
– Masz skrzydła zamiast nóg, to i latasz... – burknęła Vanessa, podnosząc się z trudem.
– Światło! – zwięźle rozkazał Kreol, podając jej rękę.
Pieczara ani trochę nie przypomniała czyjegoś miejsca zamieszkania. Nawet mieszkania staruszki-czarodziejki. Bez względu na to kim była, musiała przecież coś jeść i gdzieś spać. A wewnątrz był tylko kurz i pustka. Zdawało się, że nie było tu nikogo od kilku wieków.
Kreol wszedł do środka z obawą. Na wszelki wypadek wyjął laskę i upewnił się, że jest do pełna załadowana zaklęciami. W danej chwili maga chroniły aż dwa zaklęcia Osobistej Ochrony. Vanessa byłaby niezmiernie zdziwiona, gdyby się dowiedziała, że na nią także nałożył takie zaklęcia, przy czym trzeba nadmienić, że zrobił to w tajemnicy. To nieprawdopodobne, ale było ich aż trzy! Pierwszy raz w życiu czyjeś bezpieczeństwo interesowało Kreola bardziej niż własne. I to było niepokojące...
Pieczara okazała się głębsza, niż mogło się z początku wydawać. Składała się z kilku bardziej lub mniej okrągłych sal usytuowanych jedna za drugą. Kreol bez słowa przeszedł pierwszą, drugą, trzecią... Na progu czwartej znieruchomiał, ramiona mu opadły.
Vanessa podeszła. Na kamiennym spągu leżał szkielet. A dokładnie półleżał, oparty plecami o płaski kamień w zakamarku jaskini. Sądząc po kilku zbutwiałych kawałkach materiału, kiedyś w tym miejscu było legowisko.
– To ona? – zapytała Van cicho i ze smutkiem, patrząc na szkielet. Jako policjantka mogła powiedzieć tylko jedno – śmierć nastąpiła bardzo dawno. Od tamtej chwili minęły dziesiątki, jeśli nie setki lat. A może nawet więcej – ostatni raz Kreol widział swoją przyjaciółkę zanim jeszcze zbudowano egipskiego Sfinksa.
– Kim jesteście? – nieoczekiwanie rozległ się gniewny okrzyk. Kreol odwrócił się szybko jak porażony, patrząc na kogoś, kto zadał pytanie. Hubaksis o mało się nie opluł. Vanessa przestraszyła się, że jego jedyne oko za chwilę pęknie, tak je wybałuszył.
Na progu piątej i zarazem ostatniej groty stała żywa kopia Naomi Campbell. Kobieta była bardzo młoda, miała czekoladową skórę, idealną figurę i czarującą twarz. Chociaż ubrana nie tak atrakcyjnie, jak jej bliźniaczka z Hollywood. Szmatą, w której paradowała ślicznotka, prawdopodobnie wzgardziłby nawet nabuzowany narkoman.
W końcu Kreol oprzytomniał i zdecydował się coś powiedzieć.
– Mey’Knoni...? – zapytał niepewnie.
Vanessa cicho gwizdnęła. A to ci staruszka!
– O, Mey, cześć! – ucieszył się dżinn. – Myśleliśmy, że umarłaś, a ty żyjesz! I to jeszcze jak żyjesz, oho! Kiedyś byłaś zwykłym, starym próchnem... ta-ta-ta... stare próchno, a popatrz no teraz!
Vanessa dopiero teraz zorientowała się, że rozmawiano nie w narzeczu Leng, ale po starosumeryjsku.
– Kreol? – zdumiała się ciemnoskóra piękność. – To naprawdę ty? Jak to możliwe?
– Poznałaś mnie? – ucieszył się mag.
– Za nic na świecie bym się nie domyśliła, gdyby nie twój nieznośny dżinn. – Mey’Knoni uśmiechnęła się słabo. – Nie da się go zapomnieć. Odmłodniałeś...
– Ty też! – z zachwytem przyznał Kreol, robiąc krok do przodu z wyraźnym zamiarem objęcia starej znajomej.
– Stój! – Pustelnica cofnęła się z lękiem. – Nie dotykaj mnie!
Kreol zasępił się, nic nie rozumiejąc. Vanessa, która ze wszystkich sił starała się nie okazać szalejącej zazdrości, też się zdziwiła. Bez względu na to, jakie stosunki łączyły tych dwoje wcześniej, uścisk po pięciu tysiącach lat rozłąki byłby czymś naturalnym.
– Nie rozumiesz... – Mey’Knoni ze smutkiem pokiwała głową. – Kreolu, sądziłeś, że umarłam?
Mag przytaknął w milczeniu.
– Na pewno pomyśleliście, że to mój szkielet?
Jeszcze jedno kiwnięcie.
– Niestety, tak właśnie jest – ledwie dosłyszalnie powiedziała magini.
Van cofnęła się. Kreol, przeciwnie, zrobił krok do przodu, uważnie wpatrując się w Mey’Knoni. Po chwili dosadnie wspomniał o łonie Tiamat i splunął.
– Powinienem się domyślić... – zgrzytnął zębami. – Od jak dawna...?
– Prawie tysiąc lat temu – przyznała się kobieta. – Odmłodniałam dopiero po śmierci... Do tego okazało się, że nie mogę opuścić pieczary nawet w takiej postaci!
Przez kolejnych kilka minut w pieczarze królowało pełne napięcia milczenie. Nikt nie wiedział, co powiedzieć w takiej sytuacji. Potem Kreol podrapał się po głowie i niezdecydowanie powiedział:
– Jeśli chcesz, wygonię cię?
Taka replika zaskoczyła Mey’Knoni. A Vanessa dała magowi sójkę w bok i wyszeptała:
– Dyplomata niedorobiony, nie mogłeś czegoś mądrzejszego powiedzieć?!
– Nie, nie, wszystko w porządku! – szybko uspokoiła ją widmowa kobieta. – Kreolu, ja... będę bardzo wdzięczna, jeśli to zrobisz. Proszę cię...
– Masz ci los, dopiero co się spotkali, i już... – Hubaksis zrobił niezadowoloną minę.
– Niewolniku Kreola, czy wiesz, jak ciężkie jest życie zniewolonego ducha? – zapytała Mey’Knoni chłodno. – Gdy nie możesz wyjść poza granice kilku kamiennych komnat? Gdy musisz ciągle podziwiać własny szkielet, bo nic więcej tu nie zostało? Gdy minęło już tysiąc lat takiego życia?! Kreolu, proszę cię, chcę jak najszybciej z tym skończyć! Ostatnie dziewięć wieków modliłam się tylko o to, by ta egzystencja dobiegła końca! Taka nieśmiertelność nie jest nikomu potrzebna... – ledwie dosłyszalnie wyszeptała martwa magini.
Kreol posępnie kiwnął głową, wyciągając z torby księgę. Zaczął przerzucać stronice, szukając odpowiedniego zaklęcia, a Vanessa patrzyła na ducha, który ze smutkiem oczekiwał swego losu, i z przerażeniem zapytała Kreola:
– Naprawdę zamierzasz ją zabić?
– Nie zabić, a wygnać – z niezadowoleniem poprawił mag. – Nie myl pojęć.
– Kim jesteś, śliczne dziecię? – Mara w końcu zauważyła, że w pieczarze znajduje się jeszcze jedna osoba.
– Moja uczennica – odpowiedział Kreol, nie odrywając wzroku od stronic książki.
– Więc to tak? – Ciemnoskóra ślicznotka znacząco uniosła brwi. – Mnie nie chciałeś uczyć...
– Byłem wtedy niewiele starszy od ciebie – odparował Kreol. Wyglądało na to, że nie był już zadowolony ze spotkania z przyjaciółką. – Sam nie zakończyłem jeszcze nauki.
Znalazłszy odpowiednie zaklęcie, mag wyjął magiczny łańcuch i położył go na ziemi tak, aby ze wszystkich stron otaczał zjawę.
– Nie mogę uwierzyć, że tak z nią postąpisz! – zawołała wstrząśnięta Van.
– Uczennico! – burknął z rozdrażnieniem. – Życie zjawy jest ciężkie i męczące. Nie może przejść w pośmiertny stan, nie może się odrodzić. Nikomu nie życz podobnego losu i nie osądzaj mnie za to, że kogoś uwalniam!
– Sir Georgea jakoś nie próbowałeś wygnać... – wymamrotała Vanessa pod nosem.
– Sir George nie odczuł jeszcze tego w pełni – warknął mag. – Poza tym mieszka w swoim starym domu, ma z kim porozmawiać i czym się zająć. Ale jeśli nalegasz, jego też mogę wygnać!
– Nie, nie, ja tylko tak! – przestraszyła się Vanessa. Bez względu na wyjaśnienia maga, mimo wszystko wydawało jej się, że to wszystko jest jakoś... nie tak. Że musi być inny sposób. Jednak ani Kreol, ani Mey’Knoni najwyraźniej nie widzieli innego wyjścia, a więc nie było o czym rozmawiać.
Kreol podniósł laskę i urywanymi zdaniami zaczął wypowiadać zaklęcie:
Zi Anna Kanpa!
Zi Kia Kanpa!
Gallu Barra!
Namtar Barra!
Ashak Barra!
Gigim Barra!
Alal Barra!
Tela Barra!
Masqim Barra!
Utuq Barra!
Idpa Barra!
Lalartu Barra!
Lallasu Barra!
Akhkharu Barra!
Urukku Barra!
Kielgalal Barra!
Lilitu Barra!
Utuq Hul Edin Na Zu!
Alla Hul Edin Na Zu!
Gigim Hul Edin Na Zu!
Mulla Hul Edin Na Zu!
Dingir Hul Edin Na Zu!
Masqim Hul Edin Na Zu!
Barra!
Edinnazu!
Zi Anna Kanpa!
Zi Kia Kanpa!
– Żegnaj Kreolu! – ledwie dosłyszalnie wyszeptała Mey’Knoni, rozpływając się w powietrzu. – Szkoda, że nie...
Nie zdążyła dokończyć.
– Koniecznie musiałeś to zrobić? – zapytała Van, z trudem powstrzymując napływające do oczu łzy. – Nie mogłeś jej po prostu wyzwolić? Jak tego demona ze strychu?
– Nie mogłem! – ze złością warknął Kreol. – Nie mogłem, rozumiesz?! Była związana kontraktem, nikt nie mógł jej uwolnić! Nie da się naruszyć magicznego kontraktu – nie mogą tego nawet bogowie! Nawet wygnać ją nie było mi łatwo!
– Ale przecież umarła! – oburzyła się Vanessa. – Czyli nie osiągnęła nieśmiertelności!
– Nie ma absolutnej nieśmiertelności! – odparował mag. – To jej wina, że nie mogła zachować tego, co otrzymała! Algor dotrzymał umowy – żyła nawet po śmierci!
– Ale przecież mogłeś ją wygnać?!
– Uuuuu! – Kreol złapał się z rozpaczą za głowę. – Posłuchaj, uczennico, uwierz mi po prostu na słowo, co? Chociaż raz!
Obrażona Vanessa zasapała. Potem westchnęła i postanowiła wybaczyć Kreolowi. Nie, nadal było jej żal Mey’Knoni, ale z drugiej strony... I tak żyła dłużej, niż wszyscy jej znajomi razem wzięci, no i rzeczywiście – sama była sobie winna. Kto jej kazał zawierać umowę z demonem? No, a poza tym... Dla każdej kobiety najgorszym wrogiem jest inna, jeszcze piękniejsza kobieta. Szczególnie, jeśli ta żmija ma oko na jej faceta.
– A tak w ogóle, i tak rozzłościłem tutejszych gospodarzy – oznajmił Kreol ponuro.
– Czym znowu?
– Jak to czym?! – radośnie pisnął Hubaksis. – Uwolnił Mey? Uwolnił! Myślisz, że demonom Lengu spodoba się, że zwiała im jedna z dusz? Przecież nie była jakąś tam niewolnicą tylko maginią! Takich jest tu mało!
– To właśnie chciałem powiedzieć, niewolniku – rzekł Kreol lodowato. – Oczywiście, dobrze, że jeszcze odrobinę osłabiłem Leng, ale to mimo wszystko kropla w morzu, a jeszcze za wcześnie psuć stosunki... Myślę, że powinniśmy tutaj poczekać na zakończenie święta. Tu jest sucho i ciepło.
– A dlaczego by nie zwiać stąd od razu teraz? – wysunęła propozycję Vanessa.
– Słusznie, panie, dlaczego by nie? – Dżinn błagalnie zamrugał okiem.
– Co to, to nie! – sprzeciwił się mag zdecydowanie. – Teraz są po prostu źli na mnie, ale gdybym uciekł z ich durnego święta... O, Yog-Sothoth straszliwie by się wściekł... Nie, życie mi jeszcze miłe, nie jestem na tyle silny, żeby tutaj i teraz zmierzyć się z całą potęgą Lengu, do tego w pojedynkę.
– Tak, te stwory wciąż jeszcze dużo mogą... – westchnął Hubaksis.
– Jak długo musimy tu zostać? – Vanessa złowrogo obrzuciła wzrokiem żałosny wystrój pieczary ze szkieletem.
– Niecałe dwa... – Kreol obojętnie wzruszył ramionami. – Nie bój się, nie przegapimy tego momentu.
– Tak, Van! – poparł go Hubaksis. – Gdy święto się kończy, biją w dzwon! Uszy od tego więdną.
– Czym będziemy się zajmować przez ten czas?
Hubaksis miał ochotę coś zaproponować, ale Kreol zerknął na niego groźnie i maleńki dżinn natychmiast się zamknął.
– Nie wymyśliłem na razie żadnego zajęcia dla mojego niewolnika, ale na pewno coś się znajdzie – obiecał mag złośliwie. – A ty, uczennico, zajmiesz się... nauką, przede wszystkim. Na początek bierz książkę i czytaj. Jest tam jeszcze dużo ciekawych rzeczy.
Van niechętnie wzięła od niego opasły tom i jadowitym tonem zapytała:
– A co TY będziesz robił?
– Na początek trochę się prześpię... – odparł Kreol niedbale, bezceremonialnie zrzucając szkielet Mey’Knoni z jedynego nadającego się do leżenia miejsca w pieczarze. Najwyraźniej nie zamierzał pochować jej nędznych szczątków.
Rozdział 8
Dalej... – Kreol łaskawie pokiwał głową.
– Kamos, ketos, mekkos, tenos, rabos... – pokornie kontynuowała Vanessa. – Pinos, zegos, awos, enogos, teros...
– Dalej.
– Do czego mi to potrzebne!? – zbuntowała się. – To jakieś brednie!
– To nie brednie, uczennico. – Kreol z poważną miną podniósł palec. – Tak, te słowa niczego nie znaczą...
– No właśnie!
– Ale! – Zmarszczył się mag, nienawidzący, gdy mu ktoś przerywał. – To ćwiczenie ma na celu rozwinąć i poprawić twoją pamięć. Dobra pamięć to jedna z najważniejszych cech dobrego maga. Jeśli chcesz zostać maginią, musisz wypracować sobie idealną pamięć.
– A co rozumiesz przez „idealną pamięć”?
– Widzisz moją księgę zaklęć? Kiedy nauczysz się całej, możesz przyjąć, że masz idealną pamięć.
– A ile ty pamiętasz? – zjadliwie zapytała Vanessa.
– Mniej więcej jedną piątą... – z żalem przyznał Kreol. – Dlatego moja pamięć jest co najwyżej zadowalająca... Ale ćwiczę! Dalej!
Obrażona Vanessa sapnęła, ale zaczęła wypowiadać od początku dziwne słowa. Rzeczywiście, nie miały żadnego sensu. Kreol zapisał na kartce pierwsze, co mu przyszło do głowy. Wyjaśnił, że tekst do nauki nie powinien nic znaczyć. Bardzo często magowie mają do czynienia z zaklęciami zapisanymi w martwych lub nieznanych językach, które wymawiającemu wydają się tylko bezsensownym zbiorem dźwięków.
W torbie Kreola znalazło się wszystko, co potrzebne do prowadzenia lekcji magii. Czysty papier, przybory do pisania, kilka przedmiotów, które można było wykorzystać jako pomoce naukowe i oczywiście niezastąpiony podręcznik. Święta księga zaklęć. Cudowny foliał. Skarbnica mądrości. Jednak Vanessa nie stosowała nazwy innej niż „historyczny papier toaletowy”. Zresztą Kreol i tak nie rozumiał tego określenia. Nie był do końca przekonany, że współczesny świat jest na tyle bogaty, że może stosować papier do tak przyziemnych celów.
Zapełniwszy do granic możliwości czas Vanessy, Kreol nie zapomniał także o sobie. To znaczy, zadbał o to, by nie musiał wstawać z posłania do samego końca święta w Zamku Kadath. Pościelił kamienne łoże świeżo stworzoną tkaniną, od nowa narysował kręgi służące do przywoływania magicznego jadła, po czym z westchnieniem zadowolenia ułożył się wygodnie i stamtąd dowodził wszystkim, co działo się w pieczarze. Równomiernie potakiwał głową w rytm słów, które wkuwała Vanessa, od czasu do czasu warczał na Hubaksisa i sporadycznie wyciągał rękę po coś jadalnego. Gdy nie mógł czegoś dosięgnąć, pomagał sobie telekinezą.
Vanessie przynajmniej udało się namówić Kreola, by pochował nieszczęsną Mey’Knoni. Oczywiście o żadnej mogile nie mogło być mowy. Skremowali ją. Wystarczyło, że magiczna laska popracowała przez kilka sekund jako miotacz ognia, by niepogrzebane kości zmieniły się w kupkę popiołu. Kreol raczył nawet zebrać prochy do jednego ze słoików i włożyć go na dno torby.
– Może się przydać... – powiedział w zadumie.
– Tak, niektórzy moi znajomi przechowują prochy swoich krewnych – sentymentalnie westchnęła Vanessa.
– Po co? – zdziwił się Kreol.
Van pytanie wydało się głupie, ale jednoznacznej odpowiedzi nie znalazła. W końcu udało się jej sprytnie wykręcić:
– A tobie po co one?
– Popiół z kości zmarłego wykorzystuje się w wielu rytuałach – wzruszył ramionami. – W domu mam już pełen dzbanek. Co więcej, będę mógł wezwać Mey’Knoni, gdybym tego potrzebował. Sztuka nekromancji...
– Rozumiem! – Vanessa ledwo utrzymała nerwy na wodzy. Zdążyła już pożałować, że zapytała. Jeszcze bardziej żałowała, że upierała się przy pogrzebie tych nieszczęsnych kości. Nie daj Boże, Kreol zakwateruje u nich w domu tę widmową ślicznotkę! Współczucie dla zmarłej tysiąc lat temu magini ustąpiło miejsca zazdrości rozbudzonej na nowo z potrójną siłą.
– A niech to diabli, bateria się wyczerpała – smutnie skonstatowała Vanessa, patrząc na zegarek. – Zawsze jak nie urok, to przemarsz wojsk...
– Co tam masz, Van? – zainteresował się Hubaksis. – Pokaż, pokaż!
– Zegarek, nie widzisz?
– Nie ma takich zegarków! – zdecydowanie oznajmił dżinn. – Zegary mogą być słoneczne, piaskowe, wodne, mechaniczne... A tutaj nawet nie ma strzałki!
– Daj no mi to... – leniwie zażądał Kreol. Dokładnie obejrzał zwyczajny tani zegarek na baterię i wygłosił werdykt: – Najzwyklejszy magiczny zegarek. Moc zaklęcia się wyczerpała, dlatego nie pracuje... Nawet nie czuć śladu magii, wyczerpała się do ostatniej kropli.
– To nie magia, to elektronika! – oburzyła się Vanessa. Zabrała Kreolowi swoją własność i, przypomniawszy sobie wszystko, co kiedykolwiek słyszała o elektronicznych zegarkach i o tym, jak działają, zaczęła tłumaczyć to magowi. W końcu nie tylko on może uczyć, ona też może udzielić kilku lekcji tej ożywionej mumii.
Trzeba oddać sprawiedliwość Kreolowi – słuchał nadzwyczaj uważnie, nie przerywał i szczerze starał się zrozumieć nowe pojęcia. Z natury mag miał żywy, otwarty umysł i zawsze starał się dowiedzieć czegoś nowego, rozszerzyć swą i tak ogromną wiedzę. W końcu pojął, jak działają przewodniki w ogóle i zegarek w szczególności. Za to Vanessa diabelnie się zmęczyła. Ku jej wielkiemu zdziwieniu nauczać było znacznie trudniej niż uczyć się.
Hubaksis także nie tracił czasu. Na pokrytej pyłem podłodze narysował duże koło, podzielił je na dwadzieścia cztery równe sektory, a w każdym z nich postawił po sześćdziesiąt kreseczek i z westchnieniem zadowolenia odleciał na bok.
– To jest zegar słoneczny! – oznajmił uroczyście. – Jeślibym w środku postawił kołeczek, a na niebie świeciłoby Oko Szamasza, pokazywałby, która jest godzina!
– Głuptas... – Vanessa dobrodusznie pogładziła malutkiego dżinna po głowie, uważając, aby nie skaleczyć się o jego ostry róg. Hubaksis rozpłynął się z zadowolenia. Jeszcze chwila i zacząłby mruczeć jak kociak!
– Zaraz zrobię jeszcze zegar piaskowy! – zawołał radośnie, szczęśliwy, że Vanessa doceniała jego starania.
– A ja zaraz zrobię z ciebie kotlet mielony – ponuro obiecał Kreol, który zupełnie owych starań nie docenił.
Już sięgał po laskę, gdy nagle zamarł w bezruchu. A potem straszliwie zbladł i zaczął trząść się na całym ciele.
– Słyszycie? – wyszeptał z przerażeniem. – Słyszycie?
– Nic nie słyszę – odparła natychmiast Vanessa. – A ty, Hubi?
– Ja też. Panie, co się stało? Już kiedyś tak...
Kreol gwałtownie wypuścił powietrze.
– Tym razem na pewno się nie przesłyszałem...
Vanessa niechcący dotknęła jego ręki i natychmiast odskoczyła – mag był zimny jak lód.
– Czy demony naprawdę tego nie słyszą?! Czy nie widzą, co się dzieje? – ciągnął.
– A co się dzieje? – Van o mało nie wyszła z siebie.
– Dzieje się to, że obudziłem się na czas, a nawet lepiej. – Kreol ponuro pokiwał głową. – Leng upadł na samo dno, a teraz zaczyna się podnosić. Lepszego momentu nie można było sobie wymarzyć. Wiesz, co usłyszałem, niewolniku? Wtedy, od razu po przebudzeniu i jeszcze raz, przed chwilą?
Hubaksis pokręcił głową.
– Usłyszałem coś, czego nie da się usłyszeć uszami, a jedynie tym zmysłem, który mamy tylko my, magowie! – uroczyście oznajmił Kreol. – Słyszałem dźwięki z samego dna lodowatego oceanu Lengu – z zatopionego miasta R’lyeh. To Cthulhu, niewolniku! Cthulhu się poruszył! Cthulhu się budzi... Trzeba natychmiast budować...
– Co? – Dżinn pochylił się do przodu, nie spuszczając oczu ze swego pana.
– To, co trzeba! – ofuknął go mag. – Koniec, odczep się, to nie na twój rozumek! I na twój też nie, uczennico! – dodał, gdy zauważył, że Vanessa przerwała czytanie. – Czy pozwoliłem ci skończyć?
Znudzona Vanessa pod czujnym okiem Kreola mieszała dwa proszki, gdy rozległ się okropny dźwięk.
– Buuuuum! Buuuuum! Buuuuum!
– A co to takiego? – zlękła się.
– Najpiękniejsza muzyka dla moich uszu! – zawołał radośnie Hubaksis. – Można wracać do domu!
Kreol już krzątał się koło Kamienia Wrót. Pospiesznie nasypał na niego garstkę mirry, podpalił płomyczkiem, który pojawił się na końcu jego palca, i szybko wymamrotał niezrozumiałe zdanie.
– Portalu, otwórz się! – wykrzyknął uroczyście, z drapieżnym uśmiechem patrząc, jak pośrodku pieczary otwiera się magiczny łuk, kształtem przypominający lekko wygiętą podkowę. Przejście było przysłonięte białą świecącą mgłą, więc Vanessa, jakby nie wytężała oczu, nie mogła dojrzeć, co znajduje się po drugiej stronie.
Zresztą, po kilku sekundach zobaczyła to na własne oczy. Kreol delikatnie popchnął ją w plecy i dosłownie przeleciała przez błyszczący woal. Znalazła się... w domu?
Właśnie tak. Magiczne przejście zaprowadziło Kreola, Vanessę i Hubaksisa w to samo miejsce, w którym trzy dni wcześniej Kreol odprawił rytuał Przemieszczenia. W salonie ich domu w San Francisco.
– Tato! – krzyknęła Van na cały głos. – Tato, wróciliśmy!
– Witamy w domu, ma’am. – Hubert zmaterializował się prawie natychmiast. – Witam w domu, sir!
– Cześć, Hubercie! – uśmiechnęła się Van. – A gdzie tata?
– Sądzę, że pan Lee schodzi już po schodach, ma’am – odpowiedział urisk, nie tracąc opanowania. – Prawdopodobnie...
– Van, córeczko! – Do salonu wbiegł Mao. W ślad za nim, podskakując jak piłka, podążał Butt-Krillach, szczerząc się jak biały rekin. Vanessa uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Co tu dużo gadać, po trzech dniach w Lengu nawet Butt-Krillach wydawał się jej sympatyczny.
Nie wiadomo dlaczego, wszyscy obejmowali i witali tylko Vanessę. Nawet Hubaksis aktywnie udawał, że dawno jej nie widział. Kreola przywitano znacznie mniej wylewnie, więc nieco się obraził.
– I jak tam było, bardzo strasznie? – zainteresował się Mao ze współczuciem, gdy przeminęła pierwsza euforia.
– Nie, tato, coś ty! – Machnęła ręką Vanessa, drugą ukradkiem grożąc pięścią Kreolowi i Hubaksisowi. – Takie tam gadanie! Posiedzieliśmy, porozmawialiśmy, trochę wypiliśmy... Imprezka jak imprezka, nic szczególnego...
Butt-Krillach uśmiechnął się ze zrozumieniem, za to Kreol podrapał się w głowę. Co znaczy słowo „takt”, wielki mag wiedział tylko teoretycznie. Wolał przekazywać informacje od razu i w całości.
– W ogóle to tak, zazwyczaj bywało gorzej – niechętnie przyznał Hubaksis. – Przez pięć tysięcy lat Leng ostatecznie zszedł na dziady.
– Do tego właśnie dążyłem – rozciągnął usta w uśmiechu Kreol. – A teraz odpocznę kilka dni i zacznę budować...
– Kolacja gotowa, sir – obwieścił skrzat, materializując się tuż obok.
Kreol i Vanessa opuścili salon jako ostatni.
– Takie tam gadanie? – Uniósł brwi, przedrzeźniając ją. – Poczekaj, uczennico, aż zaczniemy z nimi wojować, wtedy zobaczysz „gadanie”!
– Daj już spokój! – wysyczała Van. – Nikt nas nawet palcem nie dotknął! Nawet dali ci prezent...
Hubert dokładnie obliczył czas powrotu swoich państwa i naprawdę się postarał. Kolację, którą przygotował, można by bez wstydu podać nawet na uroczystym przyjęciu w Pałacu Buckingham.
Dziewięćdziesiąt procent słów, jakie padły przy kolacji, wypowiedziała Vanessa. Dziewczyna bombastycznie opowiadała o swojej pierwszej podróży do równoległego świata. Oczywiście, nieco tonując nieprzyjemne szczegóły. Nie opisała zbyt szczegółowo tubylców, ani słówkiem nie zająknęła się o urokach tamtejszych krajobrazów; przemilczała też, jakie dania preferują Władcy Lengu. Nie opowiedziała o tym, jak chciano ją kupić, ani o spotkaniu z duchem Mey’Knoni. Tego ostatniego po prostu nie miała ochoty wspominać. Nie pisnęła ani słowa o Wielkim Planie Kreola – nie wiadomo, co zrobiłby ojciec, gdyby dowiedział się, że jego potencjalny „zięć” zamyśla rozpętać prawdziwą wojnę światową (jeśli nawet w innym świecie). Za to górnolotnie opowiadała wiele innych historii. O tym, że została uczennicą Kreola, kandydatką na maginię. O tym, że ona i Kreol zostali ambasadorami Ziemi w Lengu. O rozmowie z tajemniczym Czarnym Ślepcem. O spotkaniu z najprawdziwszymi aniołami i jednym archaniołem. W ogóle, o wszystkich wspomnieniach, które można było nazwać przyjemnymi. Trochę naciągając prawdę, oczywiście.
– Mama by ci pozazdrościła... – powiedział Mao w zadumie. Mamuśka Vanessy lubiła chwalić się tym, że objechała prawie pół świata. Jednak jedna jedyna wyprawa do Lengu zaćmiła wszystkie jej podróże razem wzięte. – Ale mam nadzieję, że nie masz zamiaru znowu narażać się na takie niebezpieczeństwo?
– Pożyjemy, zobaczymy... – wykręciła się Van. W rzeczywistości jak najbardziej zamierzała! Podczas wycieczki do świata demonów praktycznie nie naraziła się na żadne niebezpieczeństwo, ale, jak wyjaśnił Kreol, zawdzięczała to wyłącznie immunitetowi dyplomatycznemu. Gdyby zjawili się w Lengu bez zaproszenia, wątpliwe, czy przeżyliby tam choćby trzy godziny, a co dopiero trzy dni. Dlatego właśnie Kreol planował najpierw utworzyć większą armię i zadbać o wsparcie z góry, a dopiero potem uderzać na okropny Leng. Tym niemniej... Do policji Vanessa wstąpiła właśnie dlatego, że ubóstwiała przygody. Twardo postanowiła namówić Kreola na kilka takich spacerków. Najbardziej chciała zwiedzić Raj.
– Oj, całkiem zapomniałem wam powiedzieć coś ważnego! – przypomniał sobie Mao. Pokrótce przekazał obecnym informację o zagadkowym nieznajomym poszukującym Kreola. – Co o tym sądzicie?
– Mówisz Guy? – mrocznie powiedział mag. – Jak wyglądał?
– Dość chudy, średniego wzrostu. Bardzo młody – prawie nastolatek. Włosy miał dziwne, całkiem białe.
– A oczy?
– Niestety, był w ciemnych okularach. Znasz go, Kreolu?
– Wątpię. Chociaż coś mi to przypomina... Dobrze zrobiłeś, że kazałeś mu przyjść później – podziękował Kreol w zamyśleniu, wstając od stołu.
– Ej, a ty dokąd? – zawołała Vanessa, szybko dojadając to, co zostało na talerzu.
– Na strych. Muszę się z kimś skonsultować.
Van zaczęła jeszcze szybciej machać nożem i widelcem. Hubaksis, który dawno już pożarł swoją porcję, poleciał w ślad za panem.
Gdy Vanessa dotarła na strych, przygotowania już się zakończyły. Tym razem Kreol nie cudował, ograniczył się do narysowania dużego, zajmującego pół strychu, koła i dziwnego znaku w środku, przypominającego stylizowaną błyskawicę.
– Gdzie jest wschód? – zapytał Kreol.
– Według mnie, tam... – pokazała Van z powątpiewaniem.
– Nie, tam – poprawił ją ojciec, który przyszedł za nią. – San Francisco leży na wchód od oceanu, a ocean jest z tamtej strony.
Otrzymawszy potrzebne informacje, Kreol stanął po zachodniej stronie narysowanego kręgu, podniósł ręce i zakrzyknął:
– Człowieku-Skorpionie, zjaw się!
– I to wszystko? – zdziwiła się Vanessa. Zazwyczaj zaklęcia były znacznie dłuższe.
Tym niemniej, rezultat był natychmiastowy. Powietrze zamigotało, rozległ się niezbyt głośny trzask i w środku kręgu zmaterializowało się dziwne stworzenie. Budową ciała przypominało centaura, lecz końską część zastąpiło cielsko skorpiona. Do pasa człowiek, niżej skorpion. Ze szczypcami, żądłem i wszystkim, co należy. Wielkości sporego byka.
Człowiek-Skorpion patrzył chłodno na Kreola, Vanessę, Mao, Hubaksisa i Butt-Krillacha, nie mówiąc ni słowa.
– Wiesz, kim jestem? – groźnie zapytał mag.
– Tak! – krzyknął demon. Głos miał chrypliwy, jakby odmroził migdałki. – Jesteś magiem Kreolem!
– Dobrze. Czy wiesz, kto przychodził do mojego domu, gdy nie było mnie w tym świecie?
– Tak.
– Kto?
– Wielu!
– Interesuje mnie stworzenie, które samo siebie zwie Guyem – cierpliwie wyjaśnił Kreol.
Człowiek-Skorpion dumnie milczał.
– Kim jest Guy? – Mag zaczął zdradzać pierwsze objawy zdenerwowania.
– Yir! – natychmiast odpowiedział demon.
– Yir? – zasępił się Kreol.
– Tak!
– To było pytanie retoryczne! – zazgrzytał zębami mag. – Yir... Wcale mi się to nie podoba... Czego chciał?
– Zabić!
– Kogo?
– Ciebie, magu Kreolu!
– Więc to tak... Wróci tutaj?
– Tak!
– Kiedy?
– Minie ta noc, i dzień, i jeszcze jedna noc, a on znowu przyjdzie do twego domu! – ochoczo odpowiedział Człowiek-Skorpion.
– Jak się go pozbyć?
– Jest wiele sposobów!
– Powiedz, jaki jest najprostszy! – warknął Kreol.
– Zabić!
– Jak go zabić?
– Jest wiele sposobów!
– Kpisz sobie? – zapytał mag cicho lecz groźnie.
– Nie!
– Głupek! Powiedz, jak najłatwiej można zabić yira!
Człowiek-Skorpion nie odpowiedział. Zatrząsł się nerwowo, poruszył uszami, jakby czemuś się przysłuchiwał, a potem zażądał:
– Wypuść mnie!
– Powiedz to, co chcę wiedzieć i cię wypuszczę.
– Puść mnie! – zażądał Człowiek-Skorpion po raz drugi. – Wyczuła mnie samica! Idzie po mnie!
– W takim razie mów szybciej!
– Nie ma czasu! – Człowiek-Skorpion niemalże szlochał. – Już prawie tu jest. Puść mnie!
– Dobrze, znikaj! – ryknął w końcu rozłoszczony Kreol. Demon wyparował, gdy tylko przebrzmiał ostatni dźwięk.
Mag odwrócił się i zobaczył zdziwione twarze Vanessy i jej ojca. Dżinn i czteroręki demon, przeciwnie, patrzyli zupełnie spokojnie, nie przejawiając emocji.
– Co to było? – zażądała wyjaśnień Van.
– Człowiek-Skorpion – odpowiedział Kreol z niezadowoleniem. – Demon dający odpowiedzi.
– A czego tak się przestraszył pod koniec? Mówił coś o samicy...
– Samica Człowieka-Skorpiona jest znacznie silniejsza i bardziej niebezpieczna niż samiec – skrzywił się mag. – Przebiłaby moją ochronę jak bańkę mydlaną, przeciwko niej potrzebny jest silniejszy rytuał.
– I...?
– I zeżarłaby nas wszystkich. Człowiek-Skorpion to dość spokojne stworzenie, ale jego samica...
– Czego się w takim razie przestraszył? – wzruszyła ramionami Van. – Dla niego byłoby tylko lepiej.
– Van, jego też by zeżarła! – zachichotał Hubaksis.
Kreol kiwnął głową, zgadzając się ze swym niewolnikiem.
– Właśnie tak. Samica wiecznie goni za samcem przez wymiary. Aż pewnego razu go dosięgnie... Jest to nieuniknione jak wschód słońca...
– I co wtedy?
– Najpierw się sparzą. A potem ona go zje. Po jakimś czasie urodzi nowego Człowieka-Skorpiona i wszystko zacznie się od początku. Samica jest wieczna, natomiast samce ciągle się zmieniają.
– Co za ohyda... – Van wykrzywiła się z obrzydzeniem. Mao pokiwał głową.
– Co robić? – wzruszył ramionami Kreol. – Takie jest życie...
– Drodzy państwo – dał się słyszeć przymilny głos Butt-Krillacha – czy nie wydaje wam się, że dyskutując o problemach małżeńskich Człowieka-Skorpiona zboczyliśmy z głównego tematu? O ile dobrze zrozumiałem, ktoś zamierza zabić pana Kreola?
– Ach tak, yir... – przypomniał sobie mag. – To nic strasznego. Uprzedzony – uzbrojony. Łatwo sobie z nim poradzę.
– A kto to jest yir? – westchnęła Van.
– Też demon. Coś jakby żywy piorun. Troy kiedyś miał z nimi do czynienia.
– Panie, a może to on nasłał tu tego Guya? – podsunął Hubaksis.
– Całkiem możliwe... Widzicie, gad, nie może się uspokoić! A myślałem, że będzie mi brak naszej wojny...
– Znowu ten wasz Troy? – Vanessa zacisnęła wargi. – Ależ on cię musi nienawidzić... Co mu zrobiłeś?
– Daj spokój, uczennico! Proszę! – zakrzyknął Kreol z desperacją.
– No dobrze – zmiłowała się Vanessa. – Ale tylko dlatego, że w końcu nauczyłeś się chociaż jednego, uprzejmego słowa!
Rozdział 9
Wiedząc, że czas go nie goni, Kreol uspokoił się i poszedł spać. Jednak już o siódmej rano wstał i zaczął szykować obronę. Mag nie bał się kilera z innego świata, ale zawsze wolał zabezpieczyć się dodatkowo. Zresztą, temu właśnie zawdzięczał długie życie – w poprzednim życiu nie brakowało mu wrogów.
Kreol nigdy nie studiował specjalnie gatunku yirów, ale co nieco o nich wiedział. Przede wszystkim to, że najskuteczniejszym środkiem przeciwko nim jest najzwyklejsza woda.
Dokładniej, woda nie działała na wszystkie yiry, a tylko przeciwko takim jak Guy – odzianym w organiczne ciało. Nie szkodzi im w niewielkich ilościach, mały deszczyk nie jest problemem, ale jeśli taki gagatek wpadnie na przykład do basenu... wtedy jest z nim kiepsko.
Właściwie zasada jest prosta. Yir to ożywiona elektryczność. Woda jest najlepszym przewodnikiem elektryczności wśród powszechnie dostępnych substancji.
Samej elektryczności oczywiście nie szkodzi, ale wszystkiemu co ją otacza... Wyobraźcie sobie naładowany akumulator z niezabezpieczonymi przewodami. Wrzućcie go do wody. Akumulator nie ucierpi zbytnio, nieprawdaż? A teraz weźcie ten sam akumulator, wsuńcie sobie za pazuchę i skoczcie do wody. Jeśli uda się wam przeżyć, podzielcie się wrażeniami, będzie ciekawie.
Tak więc Kreol przygotował wodę. Nie, nie zniżył się do tak prymitywnych metod, jak napełnianie wiader, misek czy rychtowanie węża ogrodowego. Zamiast tego załadował magiczną laskę. Włożył tam dwa zaklęcia Deszczu, Wodny Wał, Wodną Chmurę, Trąbę Wodną i z dziesięć zwykłych Wodnych Kopii.
Woda – to najprostszy sposób. Tym niemniej, ciała yirów można pokonać także zwykłą bronią, dlatego też Kreol przygotował kilka zaklęć ofensywnych innego rodzaju. Nie zapomniał też o obronie. Przede wszystkim – Elektryczna Tarcza i Elektryczna Zbroja. Ładunki elektryczne to główna broń yirów, tak więc...
To jeszcze nie wszystko. Yir nie jest człowiekiem, nie wystarczy zniszczyć jego ciało. Dla niego to tylko powłoka, coś w rodzaju skafandra kosmonauty. Jeśli zniszczy się powłokę, yir szybko umrze, gdyż ziemskie warunki są dla niego zabójcze. Jednakże „bardzo szybko” może przeciągnąć się do paru godzin, a w tym czasie yir może przerobić na mielone mięso mnóstwo ludzi. Dlatego Kreol zabrał się jeszcze za przygotowanie Pochłaniacza.
Pochłaniacz to artefakt służący do przechwytywania rozumnej lub półrozumnej niematerialnej substancji. Na przykład duchów, demonów, dżinnów... Takimi właśnie Pochłaniaczami były dzbany (albo lampy, zgodnie z bajkową tradycją) w których często więziono dżinny. Szczególnie silne artefakty mogą pomieścić wiele takich stworzeń. Na przykład we wspaniałym Pierścieniu Salomona przebywało prawie dziesięć tysięcy dżinnów i ifritów. Aby wyobrazić sobie, jak to działa, wystarczy wspomnieć film „Pogromcy duchów” – stosowane tam pułapki na duchy były właśnie Pochłaniaczami, tyle że technicznymi, a nie magicznymi.
Z uwięzionym stworzeniem można postąpić na wiele sposobów. Można je po prostu zabić – wewnątrz Pochłaniacza nawet najsilniejszy demon jest niezwykle podatny na atak. Trzeba tylko wiedzieć, jak tego dokonać. Można też zostawić je w środku, jako że zniewolone stworzenie nie może się samo wydostać. Chyba że przedmiot wykorzystany jako Pochłaniacz z jakiegoś powodu ulegnie zniszczeniu. Na przykład przerdzewieje... Można je wypuścić – to akurat jest najłatwiejsze. Oczywiście należy umówić się z nim uprzednio co do warunków zwolnienia, gdyż Pochłaniacz ma jedną ciekawą cechę – przyrzeczenie złożone przez tego, kto w nim siedzi, nie może być złamane. Jeśli uda się zmusić demona lub dżinna do złożenia przysięgi, że zostanie twoim niewolnikiem, nie będzie mógł się od tego wykręcić.
Najpożyteczniejsze, co można zrobić z Pochłaniaczem jest jednocześnie najtrudniejsze, dostępne tylko prawdziwemu magowi. Można związać go z przechwyconym stworzeniem, stapiając je w jedno. W ten sposób powstanie, na przykład, coś w rodzaju bajkowego niewolnika lampy – zniewolona istota podporządkowuje się temu, kto ma w ręku Pochłaniacz. Albo też zrobić na odwrót – stworzyć szczególnie silny magiczny artefakt. Na przykład, jeśli jako Pochłaniacz zastosowany zostanie miecz, można otrzymać magiczną broń. Po rytuale stopienia stwór nie będzie miał żadnych szans na odzyskanie wolności. Wyzwolić go może tylko przeprowadzenie odwrotnego rytuału, o wiele bardziej złożonego od poprzedniego. Może tego dokonać tylko ten, kto przeprowadził pierwszy rytuał albo inny mag o niewyobrażalnej mocy. Zniszczenie Pochłaniacza w niczym nie pomoże pochłoniętej istocie – zginie wraz z nim.
Oczywiście człowieka nie da się schować w ten sposób. W przeciwieństwie do dżinnów, człowiek nie jest w stanie skulić się do rozmiarów owada, a tym samym... Za to można w ten sposób postąpić z ludzką duszą, co się zresztą nieraz zdarzało. Niekoniecznie też ludzką – teoretycznie można wykorzystać choćby duszę mrówki, ale taki artefakt rzecz jasna nie będzie zbyt efektywny. Tym niemniej yir był dla Pochłaniacza wprost idealnym celem – upchnąć go w nim byłby w stanie nawet początkujący mag.
O tym wszystkim Kreol opowiedział Vanessie, gdy uważnie obserwowała, jak odprawia rytuał nad jednym z jej pierścionków. Pierścionek był ładny, cenny, podarowany Van z okazji uzyskania pełnoletności, ale mag przysiągł, że zwróci go cały i nienaruszony, więc Vanessa zgodziła się wypożyczyć swą biżuterię na jakiś czas.
– No i gotowe – powiedział mag z zadowoleniem, podziwiając pierścionek zamieniony w Pochłaniacz.
Zdaniem Vanessy nie zmienił się nawet odrobinę i nieostrożnie to powiedziała głośno. Kreol zdziwił się. Potem rozzłościł. Potem przypomniał, że Van jest teraz jego uczennicą i musi uczyć się wyczuwać magię. Swoją i cudzą. Lekcja trwała prawie sześć godzin, aż w końcu Vanessie udało się wyczuć podczas dotykania pierścionka jakieś delikatne ukłucie. Kreol doszedł do wniosku, że na początek starczy, tym bardziej że Hubert już trzy razy przychodził z zawiadomieniem, że obiad stygnie.
Przygotowana przez skrzata pieczona kura wywołała głośny entuzjazm Kreola. Nałożył sobie pełen talerz, z godnością ignorując ziemniaczane puree podane jako dodatek.
– Bażant czy jarząbek? – zapytał z miną znawcy, ogryzając nóżkę.
– To kura, panie – beznamiętnie oznajmił Hubert stojący za jego plecami. Urisk srogo przestrzegał etykiety, wymagającej, aby sługa w czasie posiłku znajdował się w pobliżu głowy domu. Wyglądało to nieco komicznie, gdyż w tym przypadku sługa miał około metra wzrostu, ogromne, ostro zakończone uszy i nie nosił obuwia. Ale Hubertowi to nie przeszkadzało.
– Kura? – powtórzył Kreol z niedowierzaniem. – Dziwny smak...
Gdy z porcji zostały tylko kości, Kreol wrzucił je prosto do kominka. Owszem, w jadalni też był kominek, chociaż nie tak duży jak w salonie.
– Ej! – natychmiast oburzyła się Vanessa. – Cóż to za maniery!
– Co znowu nie tak? U nas w Babilonie zawsze palono resztki.
– To nie Babilon, panie... – westchnął Hubaksis ze smutkiem, cały czas walcząc jeszcze z kurzym skrzydełkiem.
Pod stołem siedziały kocięta, od czasu do czasu przypominające o swej obecności. Czarnul wlazł Vanessie na kolana i umościł się tam zwinięty w puszysty kłębek. Czarny kociak lubił siedzieć u ludzi na kolanach. Fluffi syczał ze złością, oburzony do głębi takim zamachem na jego prawa. Jak na prawdziwego kota przystało, uważał Vanessę za swoją wyłączną własność. Jak zresztą i wszystkich pozostałych domowników. I dom też.
– Pani Lee, czy będzie pani dojadała swoją kość? – znienacka zapytał Butt-Krillach.
Vanessa z roztargnieniem oddała mu talerz i demon, warcząc, zaczął gryźć delikatną kurzą kostkę. Fluffi znowu zasyczał – jego prawa po raz kolejny zostały bezczelnie naruszone.
W ciągu całego obiadu Mao zachował subtelne milczenie. Ojciec Vanessy podczas jedzenia wolał słuchać niż mówić, a teraz z zainteresowaniem śledził dyskusję sumeryjskiego maga, dżinna liliputa, demona ze strychu i oczywiście ukochanej córki.
– Zaplanowałeś coś na jutro rano? – zapytała Vanessa, gdy wytarła usta serwetką.
– Rano zabiję yira... – zamyślił się Kreol i również otarł usta serwetką. Mimo wszystko, starożytny Babilon nie był miejscem barbarzyńskim, Kreol miał dobre maniery, chociaż nie całkiem takie, jakie uważa się za normalne we współczesnym świecie. – Potem... potem będę odpoczywać. Mogę dać ci kilka lekcji, jeśli chcesz.
– Jeśli zdążymy – grzecznie odmówiła Vanessa. – Widzisz, pomyślałam... Jutro jest niedziela, a pojutrze poniedziałek. To ostatni dzień mojego urlopu.
– Czego?
– Co, nie wiesz, co to jest urlop? – Vanessa uniosła brwi.
– Ja też nie wiem – wtrącił Hubaksis.
– Ani ja – niechętnie przyznał się Butt-Krillach.
– Dzikusy! – mruknęła Van i pokrótce wyjaśniła im, czym jest „urlop”.
– Aaaa... – rozczarował się Kreol. – W takim razie przez całe życie miałem ten twój... urlop. Pracowałem, kiedy chciałem i kończyłem, kiedy chciałem.
– Szczęśliwiec... – pozazdrościła Vanessa. – O czym to ja mówiłam? Ach, tak... Może gdzieś się jutro wybierzemy? Na przykład, do restauracji?
Zasadniczo Vanessa wolałaby poczekać, aż zostanie zaproszona, ale w przypadku Kreola nie można było mieć na to nadziei. Prędzej piekło by zamarzło. Zupełnie nie umiał się zalecać, więc dziewczyna musiała wziąć sprawy w swoje ręce.
– Po co? – nie zrozumiał Kreol. – Co, źle cię tu karmią?
– Nie... – Van zmarszczyła się, zdenerwowana jego tępotą. – Tak, po prostu... Jeśli nie chcesz do restauracji, to może gdzie indziej...
– Gdzie?
– A gdzie chodzili w waszym Babilonie? Żeby się rozerwać?
– Do świątyni – zaczął wyliczać na palcach Kreol – do teatru, na hipodrom, na walki gladiatorów...
– Tak... – Vanessa zamyśliła się. – Świątynia odpada, bo u nas nie chodzi się do kościoła dla rozrywki. Gladiatorów nie mamy... co najwyżej wrestling. W teatrach nic ciekawego teraz nie grają... Może do opery?
– Dobrze, uczennico, pójdziemy do restauracji, jeśli masz ochotę! – Kreol podniósł ręce w geście poddania. – Mnie jest wszystko jedno.
– Ja też! Ja też! – wpraszał się Hubaksis.
– Ty zostaniesz w domu – oznajmiła Van nieubłaganym tonem.
– To niesprawiedliwe... – Dżinn natychmiast się nadąsał.
– Milcz, niewolniku – pospieszył z rozkazem Kreol.
Kreol właśnie zamierzał wstać od stołu, gdy z podwórka dał się słyszeć wrzask, a potem dźwięk, jakby coś pacnęło w błoto. Wrzask był niewątpliwie damski.
Margaret Foresmith, lubiąca z rana pospać dłużej, wznowiła obserwację domu Katzenjammera dopiero o pierwszej po południu. Tym razem twardo postanowiła przedostać się do środka i co by się nie działo, odkryć wszystkie tajemnice nowych sąsiadów.
Najostrożniej jak się tylko dało otwarła furtkę i zaczęła skradać się ścieżką wiodącą do drzwi. Miała szczęście, że Kreol nie uznał za stosowne zabezpieczyć podwórka, inaczej taki wyczyn by się jej nie udał.
Drzwi wejściowe nie były zamknięte. Mao rankiem wychodził sprawdzić skrzynkę pocztową, a wracając, zapomniał je zamknąć. Pani Foresmith, uśmiechając się z zadowoleniem, uchyliła je i zamierzała wejść do środka, gdyż w przedpokoju nikogo akurat nie było.
Tego, co się zdarzyło potem, nie mogła pojąć. Gdy tylko przestąpiła próg, poczuła jakby ktoś uderzył ją niewidzialną pięścią. Trzeba przyznać, że uderzenie było łagodne i nie sprawiło jej bólu, ale odrzuciło ją na dobre dziesięć metrów. Zasadniczo, Kreol najpierw chciał urządzić to tak, aby każdy nieproszony gość padał martwy, ale Vanessa natychmiast zaprotestowała, nazwała go sadystą i kryminalistą, użyła też kilku słów niezrozumiałych dla starożytnego maga, ale brzmiących wybitnie niepochlebnie. Musiał więc zadowolić się prostym zaklęciem ostrzegającym. Każdy, kto nie uzyskał pozwolenia na wejście do domu, a jednak próbował to zrobić, odbijał się od drzwi jak piłeczka do tenisa. Pani Foresmith wykręciłaby się tylko lekkim strachem, gdyby nie to, że tam, gdzie upadła, znajdował się basen – a konkretnie dziura, która dopiero miała stać się basenem. Gdy Sługa wykopał dziurę, Vanessa nie mogła się zebrać, by zakończyć cały proces. Biorąc pod uwagę, że od tamtego czasu trzy razy spadł deszcz, nietrudno zgadnąć, że dno „basenu” było, delikatnie mówiąc, dość brudne.
Gdy Kreol i Vanessa podbiegli do nieszczęsnego dołu, ich oczom ukazała się zdziwiona i rozzłoszczona pani Foresmith. Do tego strasznie ubłocona.
– Margaret? – zdziwiła się Van. – Co ty tam robisz?
– Sama chciałabym wiedzieć... Zdaje mi się, że ktoś mnie tu... wepchnął?
– Jak to? – Vanessa zaczęła mieć złe przeczucia.
– Chciała wejść do naszego domu – szepnął jej do ucha Kreol. – Zadziałał system ochronny.
– Aha... – mruknęła ze zrozumieniem. – Ale jak jej to wyjaśnimy?
– A po co wyjaśniać? Za moich czasów szpiegów rozrywało się na kawałki. Chwileczkę... Zastosuję zaklęcie Dwunastu Ostrzy i zmieści się w byle jakiej skrzynce.
– Coś ty, całkiem zgłupiałeś?! – wyszeptała Van. – Ile razy mam ci tłumaczyć, że nie wolno zabijać ludzi?!
– Co tam szepczecie?! – krzyknęła pani Foresmith podejrzliwie. – A może jednak pomożecie mi stąd wyjść? I, jeśli już o tym mowa, wyjaśnicie, skąd się tutaj wzięłam?!
Uprzykrzona paniusia przyszła już do siebie po upadku i zaczęło do niej docierać, że liczba dziwnych wydarzeń wzrosła o jedno. Co więcej, tym razem ucierpiała osobiście. A to znaczy, że można podać sąsiadów do sądu, oficjalnie zażądać wyjaśnień, a także, oczywiście, rekompensaty za straty moralne... Pani Foresmith bardzo lubiła się sądzić.
Podjąwszy taką decyzję, odczuła satysfakcję i już całkiem spokojnie pozwoliła Kreolowi i Vanessie wyciągnąć się z błotnistego dołu. Wyglądała nie najlepiej, ale nie przeszkadzało jej to.
– Oczekujcie mojego adwokata – oznajmiła ze złośliwą satysfakcją w głosie i ruszyła w stronę furtki.
– Minutkę, pani Foresmith! – poprosiła Van słabym głosem.
– Nie, nie, nie! – Wstrętne babsko nawet się nie odwróciło. – Tylko drogą sądową, tylko drogą sądową...
– Zrób coś! – Van natychmiast szturchnęła Kreola.
– Zabić ją? – rezolutnie zaproponował mag.
– Nie! – wyjęczała dziewczyna. – Zaraz, poczekaj... O, właśnie! Uśpij ją!
– Bardzo proszę... – wzruszył ramionami Kreol, rzucając na panią Foresmith zaklęcie Uśpienia. Ze względu na przydatność i niewielki rozmiar zawsze trzymał jedno w gotowości bojowej.
Margaret nie zdążyła dojść do furtki, miękko osunęła się na środku ścieżki. Kreol podszedł bliżej i energicznie trącił ją czubkiem buta.
– Co dalej?
– Niech pomyślę... – Vanessa potarła nos. – Czy potrafisz zrobić tak, żeby wszystko zapomniała?
– Zupełnie wszystko? – upewnił się Kreol. – To proste. Aby pozbawić człowieka pamięci wystarczy stuknąć go mocno w ciemię czymś ciężkim. Myślę, że laska się nada...
– Barbarzyńca! – oburzyła się Van. – Ma zapomnieć nie wszystko, a tylko to, co się wydarzyło przed chwilą.
– Proste – mruknął mag.
– A da się zrobić tak, żeby więcej nas nie niepokoiła?
– Zabić? – zaproponował Kreol z nadzieją.
– Powinieneś się leczyć! – Vanessa z niedowierzaniem przewróciła oczami. – Nie. Powiedzmy... zahipnotyzować! Właśnie! Wmów jej, że jesteśmy całkiem normalnymi ludźmi i nie ma u nas nic niezwykłego. Potrafisz?
– Proste – mruknął Kreol po raz kolejny. – Potrzymaj jej głowę.
Vanessa posłusznie uniosła śpiącą panią Foresmith, a Kreol mamrotał coś pod nosem i wodził jej ręką przed oczami.
– Posłuchaj mnie, kobieto! – warknął na koniec. – W tym domu nie ma nic ciekawego! Wszystko jest tak samo, jak w innych miejscach! Jeśli zobaczysz tu coś niezwykłego, nie zwrócisz na to uwagi! Nie pamiętasz tego, co zdarzyło się rano i nie zamierzasz nam szkodzić! Gdy uderzę cię laską tak się stanie! Raz... Dwa... Trzy!
Wymawiając ostatnie słowo, Kreol z całej siły walnął złotą lagą nieszczęsną kobietę po głowie. Przestraszona, otwarła oczy i rozejrzała się dookoła.
– Co się stało? – wyjęczała.
– Przyszła pani do nas w gości, poślizgnęła się i wpadła do wykopu na basen... – poinformowała ją Vanessa uspokajająco. – Uderzyła się pani w głowę i straciła przytomność, ale teraz wszystko już jest w porządku. Zaprowadzę panią do domu, do męża...
Margaret pokornie kiwnęła głową, zgadzając się na wszystko. Czuła, że coś jest nie tak, ale nie potrafiła tego wyrazić. Do tego, nie wiadomo dlaczego, święcie wierzyła, że Vanessa i jej narzeczony są wspaniałymi ludźmi, których absolutnie nie należy o nic podejrzewać. Było to u niej bardzo nietypowe zachowanie.
Vanessa odprowadziła nieproszonego gościa do sąsiedniego domu, a po powrocie zapytała Kreola:
– Czy można było nie bić jej po głowie, a po prostu pstryknąć palcami?
– Oczywiście! – Mag wyszczerzył zęby w cwanym uśmiechu. – Ale po głowie bardziej boli.
– Wiesz, tak w ogóle, to jesteśmy humanitarnym społeczeństwem... – powiedziała Van, ale nie złościła się zbytnio. Margaret Foresmith porządnie zalazła jej za skórę. – A czy ona może wyzwolić się spod hipnozy?
– Sama, nie – odpowiedział Kreol z przekonaniem.
– Na pewno? – powątpiewała Van.
– Absolutnie, zrobiłem kawał uczciwej roboty.
– A jeśli pójdzie do psychologa? – zaniepokoiła się Van. – On nie dokopie się do prawdy?
– Psychuło... Do kogo? Do maga?
– A skąd by tutaj wzięła maga?! – rozzłościła się Vanessa. – Do lekarza! Uzdrowiciela, jeśli tak lepiej rozumiesz!
– Moje zaklęcie może przełamać tylko inny mag! I musi być co najmniej tak silny jak ja! – nadął się Kreol.
– W takim razie, dobrze – uspokoiła się dziewczyna. – Takich jak ty u nas nie ma...
Kreol stanął w dumnej pozie, opierając ręce na biodrach.
Rozdział 10
Mao stał na balkonie i przyglądał się, jak z sąsiedniego domku wychodzi zniechęcona pani Anderson i panna Wilson. Gdy Kreol i Vanessa robili porządek z uprzykrzoną sąsiadką, też był tutaj – w swoim ulubionym punkcie obserwacyjnym, skąd widział całą scenę od początku do końca, dlatego bez trudu odgadł, dlaczego te dwie wyglądają na tak rozczarowane. Prawdopodobnie pani Foresmith oznajmiła im, że sama nie zamierza więcej zajmować się głupotami i im też nie radzi. Taka radykalna zmiana poglądów nie mogła ich nie zdziwić.
Po obiedzie Kreol znowu zajął się budowaniem magicznych barykad. Z pomocą Sługi przygotował długachną żerdź i ustawił ją na dachu jak maszt. Następnie zamknął się na kilka godzin w laboratorium i zrobił... oko. Tak, tak, najprawdziwsze oko, dokładną kopię ludzkiego, tyle że wielkości pięści. Kreol stworzył je z gałki ocznej jednego z leżących w lodówce nieboszczyków, powiększając je za pomocą magii. Pokrył je też czymś na podobieństwo kryształowej powłoki.
Ten niezwykły przedmiot przymocował na wierzchołku masztu. Dla postronnych oko było niewidoczne – półprzezroczyste i znajdowało się zbyt wysoko, by można je było dostrzec z ziemi, ale samo widziało na bardzo dużą odległość, a do tego obracało się płynnie wokół własnej osi.
– Gdy zobaczy yira, da mi znać... – z ochotą wyjaśnił mag depczącej mu po piętach Vanessie. – Pożyteczna rzecz, można na niej polegać...
– Ja też mógłbym posiedzieć na wieżyczce... – oznajmił obrażony Hubaksis.
– Raz już się zagapiłeś... – wytknął mu Kreol. – Nie, Oko Ureja jest pewniejsze.
– Oko Ureja? – powtórzyła Van.
– Tak właśnie się nazywa. – Mag zadarł głowę, sprawdzając, czy jego dzieło nadal tkwi na maszcie. – Jeśli się bardziej postarać, może nie tylko wypatrywać wrogów, ale także palić ich Słonecznym Promieniem, ale to i tak nie działa na yira... Niech tam, bić z nim będę się osobiście.
Po przygotowaniu systemu obrony i systemu obserwacji, Kreol zaczął się nudzić. Do przybycia wroga zostało jeszcze dużo czasu, a wszystko już było zrobione. Oczywiście, można było nadal szykować bojowe i obronne zaklęcia, ale byłaby to już paranoja. Nie namyślając się długo, wyruszył na poszukiwanie Vanessy.
Znalazł ją w ogrodzie, gdzie policjantka bardzo podejrzliwie oglądała drapieżny kwiat. Kwiat patrzył na nią nie mniej podejrzliwie.
– Skąd TO się tutaj wzięło? – spytała Van. – Zresztą, nie odpowiadaj, sama zgadnę...
– Twoja propozycja jest nadal aktualna? – upewnił się Kreol, ignorując jej słowa.
– Jaka moja propozycja? – burknęła Vanessa, rysując czubkiem buta linię, do której mógł dosięgnąć roślinny potwór.
– Żeby pójść do restauracji – wyjaśnił Kreol, bezczelnie przechodząc nad kreską i drapiąc mięsożerną roślinę u nasady płatków. Stwór zaszeleścił i wydał z siebie dziwny mruczący dźwięk. Najwyraźniej roślina była zadowolona. – Chodźmy teraz.
– Teraz? – zdziwiła się Van. – Dlaczego tak nagle?
– Nudzę się.
Dziewczyna obraziła się. Wyszło na to, że jest dla sumeryjskiego maga jedynie środkiem do walki z nudą. Z drugiej strony... ona sama zaprosiła go z innego powodu?
– Dobrze już, ty wężu, skusiłeś mnie. – Vanessa zdobyła się na blady uśmiech. – Poczekaj, przebiorę się... A propos, w czym ty pójdziesz.
– W tym co mam na sobie. – Mag wzruszył ramionami. – A co za różnica?
Vanessa sceptycznie zlustrowała go od stóp do głów. Tydzień temu, gdy znudziło jej się to, że Kreol cały czas chodzi w tych samych rzeczach, kupiła mu dwa zapasowe komplety ubrań i kilka innych drobnych części garderoby, ale mag nawet tego nie zauważył. Spał nago, jak prawdopodobnie było przyjęte w jego rodzimym Babilonie, a rano zakładał to, co mu pierwsze wpadło w rękę. Do współczesnego ubrania przyzwyczaił się bardzo szybko i już nie uważał, że jest niewygodne, ale do tej pory nie zorientował się, że ludzie ubierają się rozmaicie w zależności od okoliczności.
Teraz był ubrany w sportową koszulkę z logo „Adidas” na piersi, spodnie od dresu z napisami NBA wzdłuż szwów i parę sportowych butów z rozwiązanymi sznurówkami. Skarpetek Kreol nie nosił. Nie pocił się, nie bał się więc, że poobciera nogi – pewne cechy, związane z długim przebywaniem w stanie śmierci, pozostały mu na zawsze. No i, oczywiście, nie rozstawał się z torbą z narzędziami. Vanessa podejrzewała, że nawet śpi przytulony do niej.
– A co ci się nie podoba w moim stroju? – zażądał odpowiedzi Kreol.
– Nie, jak dla mnie jest w porządku... – powiedziała Van trochę niepewnym tonem. – Ale do ludzi tak się nie wychodzi.
– Ona ma rację, panie – wtrącił Hubaksis, wynurzając się ze ściany domu. Vanessa już przyzwyczaiła się do tego, że malutki dżinn co chwila wyskakuje nie wiadomo skąd, jak diabeł z pudełka, przy czym zazwyczaj w zadziwiająco nieodpowiednich momentach, ale tym razem ucieszyła się z jego poparcia. – Nie spacerowałeś przecież po Babilonie w domowej szacie?
– To logiczne – przyznał Kreol. – No cóż, uczennico, niech będzie po twojemu... Przebiorę się. Ale musisz mi pomóc – nie wiem, w co należy się odziać.
– Ja pomogę, panie! – Hubaksis pospiesznie zaproponował swoje usługi. – Już się wszystkiego nauczyłem!
– Może lepiej ja to zrobię? – delikatnie zaproponował Mao, wyglądając zza drzwi. – Nie masz nic przeciwko temu, córeczko?
Vanessa w roztargnieniu pokiwała głową, dziwiąc się w duchu, jak bardzo w porę pojawił się tata. Z Hubaksisem sprawa była jasna, ale ojciec...? Czyżby podsłuchiwał?
Rzeczywiście, podsłuchiwał. Mao, nauczony przez życie, uważnie obserwował stosunki Kreola i Vanessy, i wszelkimi sposobami starał się sprzyjać ich rozwojowi. Gdyby tych dwoje rzeczywiście oznajmiło o zbliżającym się ślubie, szanowny Mao byłby obiema rękami za. W końcu jedyną wadą Kreola jako zięcia był jego wiek, ale czy to rzeczywiście jest takie ważne? Jeśli człowiek wygląda na trzydzieści lat z hakiem i nie zamierza się starzeć, co za różnica, ile ma naprawdę? Niestety, wyglądało na to, że biedny ojciec nie może za bardzo na to liczyć... Przynajmniej w ciągu najbliższego dwudziestolecia.
– Hubercie, bądź tak dobry, zamów nam stolik w Astorii! – krzyknęła w biegu Van.
– Tak jest, ma’am. – Skrzat ceremonialnie kiwnął głową, wybierając numer restauracji.
Kreol zszedł na dół po dziesięciu minutach. Wśród jego nowo nabytej odzieży znalazł się szary garnitur, jakby specjalnie uszyty na wielkie wyjścia. Do tego Mao udało się go przekonać, że grzebień jest bardzo przydatną rzeczą. Mag zdecydowanie nie zgodził się rozpuścić włosów, ale udało się je przynajmniej doprowadzić do porządku. Na krawat też się nie zgodził.
Vanessa dołączyła do niego po kilku minutach. Ubrana była w swoją najlepszą wieczorową suknię. Krytycznie obejrzała kawalera i niechętnie pokiwała głową.
– Może być – zgodziła się z oporami. – Szary pasuje ci do oczu. Ale to trzeba będzie zostawić w domu!
Vanessa miała na myśli torbę z narzędziami, wiszącą, jak zwykle, na ramieniu Kreola. Spróbowała nawet zabrać mu ten od dawna już denerwujący ją przedmiot, ale Kreol bronił go jak ukochanego syna i ryczał ze złością. Van zrozumiała, że z tym elementem stroju będzie musiała się pogodzić.
– Wszystko w porządku, ma’am, stolik będzie gotowy na wasze przybycie – oznajmił urisk.
– Wspaniale, jedziemy.
Samochód stał na podwórzu. Jako że dom Katzenjammera zbudowano w odległej przeszłości, samo się przez się rozumie, że garażu tam nie było. Kolejni właściciele przebywali tu zbyt krótko, by zbudować coś większego niż psia buda. Najdłużej mieszkał tu ostatni, który doprowadził elektryczność i telefon, ale on akurat z jakichś powodów nie miał samochodu. Vanessa musiała zaprząc Sługę do roboty i zbudować tymczasową wiatę, dopóki nie znajdzie czasu, by wznieść coś lepszego. A Kreol zmajstrował jakąś magiczną ochronę przed złodziejami.
Kreol mruczał niezadowolony, gramoląc się na przednie siedzenie toyoty, w międzyczasie wyrzucił za okno Hubaksisa, który zdążył już schować się pod fotelem. Vanessa usiadła za kierownicą.
– Powinieneś też nauczyć się prowadzić samochód – zauważyła wesoło, wyprowadzając samochód za bramę. – Chcesz, nauczę cię. Dwa, trzy tygodnie praktyki i...
– Mogę się tego nauczyć w dwie, trzy godziny, uczennico – uśmiechnął się Kreol. – Słyszałaś o Zaklęciu Poznania Mechanizmu?
– No popatrz... – obraziła się Van. – Czy jest coś, czego nie umiesz?
– Śpiewać. Grać na instrumentach muzycznych. Tańczyć. Fechtować. Walczyć bez broni. Strzelać z łuku i samostrzału. Pisać wiersze. Prawić wyszukane komplementy...
– Starczy, starczy! – zaśmiała się Vanessa. – Żartowałam.
– A ja mówiłem poważnie. – Kreol zacisnął wargi.
– Niech ci będzie... Powiedz lepiej, co będzie, jeśli potwór zjawi się, gdy nas nie będzie?
– Człowiek-Skorpion powiedział, że yir wróci dopiero rano. – Kreol próbował rozwiać jej obawy.
– A jeśli się pomylił?
– Człowiek-Skorpion się nie myli.
– A jeśli?
– Nawet jeśli coś takiego się zdarzy – mag popatrzył na swą uczennicę ze zniecierpliwieniem – chociaż jest to absolutnie niemożliwe, nie stanie się nic złego. Nie pamiętasz? Przyszedł już raz, gdy byliśmy w Lengu i nie zrobił nic złego twojemu ojcu. Potrzebny mu jestem ja, nikogo więcej nie ruszy... A sam Troy na razie o mnie nie wie.
– Hmmm... – Vanessa nadal miała pewne wątpliwości, ale przecież absolutną gwarancję może dać tylko Pan Bóg.
Samochód podjechał do drzwi restauracji, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Vanessa wypuściła Kreola, podała kluczyki parkingowemu i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę drzwi.
– Czegoś nie rozumiem... – zwrócił się do niej zdziwiony mag, patrząc, jak chłopak wsiada do toyoty. – Przecież to twój rydwan!
Vanessa westchnęła ciężko i jak mogła najlepiej wyjaśniła, na czym rzecz polega. Kreol ze zrozumieniem pokiwał głową, ale i tak patrzył podejrzliwie na oddalający się samochód.
– Vanessa Lee. – Van przedstawiła się kierownikowi sali, patrzącemu na nią chłodnym wzrokiem karasia. – Zamawialiśmy stolik.
Kierownik sali, malutki człowieczek z rzadkimi wąsikami, obrzucił ją i Kreola wzrokiem pełnym pogardy, niechętnie przekartkował swój notes i jeszcze bardziej niechętnie przyznał:
– Tak, zgadza się... Niestety, te miejsca są teraz zajęte. Musicie państwo poczekać jakieś dziesięć – dwadzieścia minut.
Vanessa była oburzona do głębi duszy, już miała ochotę zademonstrować swoją odznakę policyjną i zażądać, aby natychmiast posadzono ją na najlepszym miejscu, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie, że przedmiot ten leży teraz na wystawie u jubilera albo jeszcze gdzie indziej. A nawet gdyby go miała przy sobie, żeton z czystego złota w najlepszym wypadku wywołałby zdumienie.
Trzeba było zastosować ogólnie dostępny sposób rozwiązywania problemów.
– Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby znalazł pan nam od razu wolny stolik – z uprzejmym uśmiechem poprosiła Van, ściskając jednocześnie rękę kierownika sali.
Kierownik niezauważalnie włożył rękę do kieszeni i odwzajemnił uśmiech Vanessy. Na jego twarzy nie został ani ślad pogardy, spojrzenie było cieplejsze, a twarz dobra jak u Świętego Mikołaja.
– Macie państwo szczęście, właśnie zwolnił się jeden z naszych najlepszych stolików – oznajmił z radosnym uśmiechem. – Bardzo panią proszę...
Kreol, który nic nie zrozumiał z krótkiej sceny, milcząc podążył za towarzyszką. Bardzo uważnie obserwował otoczenie, zapamiętując drobne elementy miejscowej etykiety i obyczajów.
– Czy mogę wziąć pana torbę? – zaproponował kierownik sali.
– Po moim trupie! – zaryczał natychmiast rozjuszony Kreol. Biedny facecik, nie rozumiejąc, co się dzieje otworzył usta, wstrząśnięty taką niestandardową reakcją na drobną uprzejmość.
Kelner, zdążywszy wymienić kilka słów z kierownikiem sali, podskoczył do Vanessy, gdy tylko usiadła przy stole. Podał menu Kreolowi, ale ten ze zdziwieniem wpatrywał się w kartę, nic nie mówiąc. Kelner postanowił więc przyjąć zamówienie od damy.
– Tak... – powiedziała w zadumie. – Dla mnie bulion, wołowy befsztyk... tak, i czerwone wino. Beaujolais, rocznik osiemdziesiąty czwarty.
– Wspaniały wybór – ocenił kelner. – A dla pana?
– Wszystko to samo. – Mag bez emocji machnął ręką.
Garson skinął głową i oddalił się zrealizować zamówienie.
– Ładnie... – lakonicznie oznajmił Kreol, oglądając salę. – Czy będą występy?
– Występy?
– No tak, muzycy, bajarze, sztukmistrze... U nas nawet w najpodlejszej karczmie pokazywali coś takiego.
– To nie kabaret... – ze złością syknęła Vanessa. – Tu się przychodzi, żeby coś zjeść w romantycznej atmosferze.
– Romantycznej? A co to znaczy?
Van zamyśliła się. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że sama nie ma pojęcia, co to znaczy „romantyzm”. Z wysiłkiem przypomniała sobie wszystko, co wiedziała na ten temat i wyłożyła wszystko Kreolowi. Z jej wersji wynikało, że romantyczna atmosfera, to taka atmosfera, w której odczuwa się nietypowe emocje. Na przykład, ich podróż do Lengu była bardzo romantyczna.
– I za coś takiego ludzie jeszcze płacą? – uniósł brwi Kreol. – Jesteście szaleni...
Vanessa znowu się obraziła. Na szczęście kelner przyniósł akurat zamówione dania i można było skoncentrować się na nich.
Na przekór obawom Vanessy pamiętającej, jak Kreol nazwał widelec „małym trójzębem”, dość dobrze poradził sobie ze sztućcami. Cztery tygodnie treningu pod jej osobistą kontrolą nie poszły na marne.
Zupa nie przypadła Kreolowi do gustu. Zjadł wszystko, ale z takim wyrazem twarzy, jakby za chwilę miał zwymiotować. Za to befsztyk pochwalił, a wino pił z miną prawdziwego konesera, wystawiając na zewnątrz mały palec i uważnie obserwując grę światła w butelce.
Przy sąsiednim stoliku jadła kolację leciwa para – szacowny staruszek w okularach i pulchna dama z dużą ilością bransoletek na przegubach. Nieoczekiwanie starszy pan złapał się za pierś i zaczął się trząść. Dama ze strachem wpatrywała się w swego towarzysza.
– Aha, a jednak będzie rozrywka – zauważył Kreol z zadowoleniem, z wyraźnym zainteresowaniem obserwując cierpienia staruszka.
– Co masz na myśli? – zaniepokoiła się Van.
– Zawał serca – oznajmił mag. – Umrze za dwie, trzy minuty.
– I ty... i ty tak po prostu będziesz na to patrzeć?! – Oczy Vanessy zrobiły się okrągłe z oburzenia. – I do tego traktujesz to jako rozrywkę?!
– I co z tego? – wzruszył ramionami Kreol. – Przecież nie ja go zabiłem...
Van milczała, patrząc na wskroś Kreola, jakby był przezroczysty.
– Czego ty znowu ode mnie chcesz?! – nie wytrzymał mag.
– Pomocy! – Dama przy sąsiednim stoliku w końcu wpadła na pomysł, żeby krzyknąć. – Mój mąż źle się czuje! Czy jest tu lekarz?!
– Mój mąż jest lekarzem! – natychmiast odezwała się Vanessa, patrząc ze złością na maga. – Zaraz pomoże! Prawda...?
– Dobrze, dobrze... – wysyczał Kreol wstając od stołu. – Przytrzymaj mu głowę...
Vanessa posłusznie uniosła staruszka. Wokół zaczęli zbierać się gapie, żona umierającego histerycznie płakała. Okazało się, że Kreol ma rację – dla znacznej części gości okazało się to bezpłatną rozrywką.
– Nie żyje – skonstatował Kreol, badając puls. – Zabierzcie ode mnie tę idiotkę!
Ostatnie zdanie odnosiło się do starszej damy. Usłyszawszy, że jej mąż nie żyje, wpadła w histerię, wrzeszcząc Kreolowi prosto do ucha.
– Nic się nie da zrobić? – wyszeptała Vanessa.
– Dlaczego nie? – Uśmiechnął się mag. – Patrz uważnie, uczennico...
Kreol wyjął z torby swój ulubiony, ostry jak brzytwa, rytualny nóż, i zdecydowanym ruchem przeciągnął nim po piersi staruszka, rozcinając przy tym marynarkę, koszulę, skórę i żebra.
Przez tłum przetoczyło się ciche westchnienie grozy, jakaś kobieta zemdlała.
– Trzymaj go! – warknął Kreol, widząc, że Vanessa przestała się starać. – I nie dopuszczaj do mnie nikogo...
Odciągnął żebra na boki, poszerzając rozcięcie i wsunął rękę do środka. Krzyki przerażenia umilkły, żona chorego (a może należy powiedzieć: martwego?) już nie rzucała się w histerii, a tylko otwierała usta jak ryba wyrzucona na brzeg.
Wydawało się, że Kreol nic nie robi, po prostu trzyma dłoń w piersi pacjenta. Jednak Vanessa, nasłuchując, zrozumiała, że cichutko wymawia jakieś zaklęcia. Na czoło Kreola wystąpił zabarwiony na czerwono pot, więc starła go rękawem swej pięknej sukni. Zresztą marynarka maga też była pochlapana i to nie potem, a krwią, jakby brał udział w bitwie.
Kreol wymamrotał ostatnie słowo i Vanessa poczuła, jak ciało, spoczywające w jej rękach bez czucia, drgnęło. Staruszek westchnął, otworzył oczy, dysząc ochryple. Kreol wyjął dłoń z rany i przeciągnął po niej ręką, szepcząc słowo Uzdrowienia. Van migiem zasłoniła go przed oczami napierających gapiów. Widok, jak świeża rana błyskawicznie się zrasta, z pewnością wywołałby lawinę zbędnych pytań. Pozostała tylko cieniutka szrama, która według zapewnień Kreola także powinna zniknąć po kilku tygodniach.
– Na łono Tiamat! – zaklął przez zęby mag, patrząc na pobrudzoną odzież. – Nienawidzę leczyć ataki serca...!
– Moja droga, co to było? – odezwał się uratowany. Jego żona znowu zapłakała, ale tym razem z ulgi.
Mag wstał i zaczął kłaniać się teatralnie. Goście i personel restauracji bili brawo. A jakże by inaczej – nie co dzień zdarza się widzieć, jak ktoś wskrzesza umarłego, mając do dyspozycji tylko nóż.
Rozległo się pstryknięcie aparatu fotograficznego. Kreol drgnął, ale natychmiast zorientował się, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, więc zaczął czyścić marynarkę.
– Proszę mnie przepuścić! Proszę mnie przepuścić! Jestem jego lekarzem prowadzącym! – rozległ się głos z tłumu. Z trudem łapiąc oddech, do staruszka zbliżył się leciwy mężczyzna z torbą lekarską. – Alec, co z tobą? Wszystko w porządku?
– Wiesz, John, czuję się tak, jakbym dopiero co zmartwychwstał... – słabym głosem odpowiedział pacjent Kreola.
Doktor, tym razem prawdziwy, zbadał go sprawnie, osłuchał serce stetoskopem, przeciągnął palcem po świeżej bliźnie, a potem powoli zapytał:
– Alec, miałeś przeszczep...?
– Co? – zdumiał się pacjent.
– Jesteś całkiem zdrowy, Alec – stwierdził lekarz, sam sobie nie wierząc. – Serce masz jak dzwon! Ani śladu choroby!
– Matko Przenajświętsza, to cud! – krzyknęła żona Aleca, rzucając się Kreolowi na szyję. Ten odsunął się z obrzydzeniem.
– Jak pan to zrobił? – zapytał doktor, zorientowawszy się w przebiegu zdarzeń. – Na Boga, jak?!
– Mój mąż jest genialnym chirurgiem! – odpowiedziała z dumą Vanessa, ujmując Kreola pod rękę. Tym razem się nie odsunął, chociaż popatrzył na nią nieco podejrzliwie.
– Ale to niemożliwe! – obstawał przy swoim zdaniu doktor. – Niemożliwe! I rana... Rany nie goją się tak szybko!
– Proszę nas przepuścić, spieszymy się – wykręciła się od odpowiedzi Vanessa, odpychając doktora na bok.
– Nie, nie puszczę pana! Nie wiem, jak to się panu udało, ale ta metoda może uratować tysiące... nie, dziesiątki, setki tysięcy istnień ludzkich! Pan nie ma prawa milczeć!
– Słyszałeś?! – wrzasnął wyprowadzony z równowagi Kreol, wyciągając zza paska laskę. – Precz z drogi, robaku, jeśli nie chcesz zmienić się w popiół!
Doktor cofnął się ze strachem. Kreol w przypływie wściekłości mógł wystraszyć każdego, a do tego z wyglądu magiczna laska wydawała się bardzo ciężka.
– Mój mąż i tak robi wszystko, co w jego mocy – powiedziała Van z godnością na pożegnanie. – Nie ma w tym żadnej tajemnicy, po prostu ma złote ręce!
Taka odpowiedź wyraźnie nie zadowoliła lekarza, ale na więcej nie mógł liczyć.
– Zapomnieliśmy zapłacić rachunek... – z wyraźnym zadowoleniem zauważyła Vanessa, gdy już zbliżali się do domu.
– Niech płaci wyleczony – sucho powiedział Kreol. – W Sumerze takie uzdrowienie kosztowało dwanaście złotych monet!
Z opowiadań Kreola i Hubaksisa Vanessa mniej więcej dowiedziała się, jaki był kurs złotej sumeryjskiej monety, szybko obliczyła, ile byłoby to w dolarach amerykańskich i gwizdnęła ze zdziwienia.
– Moja dwumiesięczna pensja... – Pokiwała głową. – Ale mieliście ceny...
– Wyleczyć zawał serca PO tym, jak już się zdarzył, w całym Imperium Sumeryjskim umiało tylko pięciu magów – wyjaśnił Kreol z dumą. – Jednym z nich byłem ja. Magowie niższej rangi babrali się, łatali po kawałku, a i to nie zawsze im się udawało.
– W takim razie rozumiem... U nas takie operacje kosztują jeszcze drożej. A propos, ilu was było wszystkich... magów?
– Zależy kiedy... Tego roku, gdy umarłem, było nas trochę ponad cztery setki. W pełni wykształconych, oczywiście – wyjaśnił Kreol. – Z tego piętnastu arcymistrzów, pół setki mistrzów, a pozostali – czeladnicy. I oczywiście czterech arcymagów...
– Oprócz ciebie?
– Razem ze mną.
– Ale przecież mówiłeś...
– Mówiłem, że uzdrawiaczy najwyższego stopnia było pięciu – poprawił ją mag. – Nie wszyscy byli jeszcze arcymagami. Tylko dwóch.
– A w ogóle, dlaczego tak trudno jest wyleczyć serce? Według mnie, robiłeś trudniejsze sztuczki...
– Uczennico! – oburzył się Kreol. – Czy kiedykolwiek widziałaś serce, które na przykład przeszyła strzała? Czy wiesz, jak trudno doprowadzić je do poprzedniej postaci, zmusić, by znowu biło i zdążyć z tym wszystkim w ciągu kilku minut?! Najgorszemu wrogowi czegoś takiego się nie życzy... Łatwiej już wyhodować nową nogę! I w ogóle, ze wszystkich chorób trudniejsza jest tylko słabość rozumu. Za mojej pamięci był tylko jeden mag, zdolny dokonać takiego uzdrowienia...
– Ty? – Vanessa figlarnie trąciła go łokciem.
– Nie, nie ja – zaprzeczył Kreol niechętnie. – Dlatego, jeśli zobaczysz kogoś poszkodowanego na umyśle, nie proś mnie, żebym go wyleczył! Nie potrafię...
Rozdział 11
Po powrocie do domu Kreol przebrał się i natychmiast przystąpił do ostatniej fazy bitewnych przygotowań. Yir miał przybyć już za kilka godzin.
Butt-Krillachowi rozkazał siedzieć przy drzwiach frontowych i stróżować. Hubertowi – obserwować ściany i okna. Hubaksisa odprawił do Oka Ureja i nakazał prowadzić wraz z nim obserwacje.
– Patrzcie obojgiem oczu! – Kreol zachichotał, dziecinnie ciesząc się swym niezbyt wymyślnym żartem.
– Aha, rozumiem... – Mao z mądrą miną pokiwał głową. – Chodzi o to, że Hubaksis i Oko Ureja mają do spółki akurat dwoje oczu?
– Tato...! – jęknęła Vanessa. – Chociaż ty przestań!
– Jak chcesz, córeczko. A propos, jak tam wasza randka?
– Randka? – Kreol nastroszył się momentalnie. – Co znowu za...
– Tata żartuje! – Van ostro spojrzała na rodzica. – Idź spać, tato, co...?
– Ale może ja też się do czegoś przydam?
Kreol i Vanessa jednocześnie pokręcili głowami.
– Służyłem w wojsku! – Mao był urażony.
– Tato, pracowałeś w biurze, w magazynie! – westchnęła Vanessa. – Nie kłóć się, ja i Kreol sami damy sobie radę!
– Miałem nadzieję, że zapomniałaś... – zasmucił się Mao. – Może ty też lepiej...
– Co to, to nie! – zdecydowanie odmówiła dziewczyna. – Tato, to moja praca – służyć i bronić!
Mao, mając cały czas nadzieję, że zawołają go z powrotem, poszedł do swojego pokoju. Kreol i Vanessa zostali sami.
– No tak... – westchnęła Van. – Co teraz będziemy robić?
– Jeśli chodzi o mnie, pójdę spać – oznajmił Kreol ponuro. – Tutaj, na tej kanapie. Muszę porządnie odpocząć.
– A ja?
– A ty będziesz strzec mojego snu – odparł mag bezczelnie. – Obudzisz mnie, kiedy... zresztą zorientujesz się. Na razie możesz poczytać.
Tym razem Vanessa nie obraziła się. Mimo wszystko była policjantką i rozumiała, że w pewnych sytuacjach trzeba zapomnieć o wygodzie.
– No dobrze, poczytam... – zgodziła się niechętnie. – Jaką by tu wziąć książkę?
– Dopóki jesteś moją uczennicą, istnieje dla ciebie tylko jedna książka. – Kreol uśmiechnął się złośliwie, wyciągając swój ulubiony grymuar. Vanessie wydało się, że od ostatniego razu zrobił się jeszcze grubszy. Było to całkiem prawdopodobne – Vanessa nieraz widziała, że Kreol nadal coś zapisuje.
Kreol usnął prawie natychmiast, odwrócił się nosem do ściany i cicho posapywał. A Vanessa rozsiadła się w najbardziej miękkim fotelu, wyciągnęła nogi w stronę kominka i pogrążyła się w lekturze.
Wampiry to jeden z najbardziej perfidnych rodzajów nieumarłych, a także najsilniejszy i najrozumniejszy. Znany od dawna, zarówno w naszym świecie, jak i w innych światach. Pochodzenia nienaturalnego, nie mogą rozmnażać się w żaden sposób, poza najohydniejszym – zamieniają zwykłych ludzi w sobie podobnych. Zasadniczo wampirem może zostać nie tylko człowiek, ale każde rozumne stworzenie, jednakże do naszych czasów na Ziemi nie dotrwały inne rasy, dlatego praktycznie wszystkie znane wampiry są człekokształtne.
Aby człowiek został wampirem, nie wystarczy jedno ugryzienie, jak wielu uważa. Gdyby tak było, świat dawno byłby zamieszkały wyłącznie przez wampiry, gdyż rozmnażałyby się ogromnie szybko. Nie, do takiej metamorfozy niezbędne jest kilka kolejnych ukąszeń, minimum trzy, w odstępach nie krótszych niż jedna doba. A nawet po tym człowiek nie zmienia się jeszcze w wampira, a staje się tak zwanym „wtajemniczonym”. Jego skóra blednie, światło słoneczne drażni oczy, ale to wszystko. Czasami pojawia się jeszcze apetyt na krew, ale zdarza się to rzadko. „Wtajemniczony” może jeszcze na powrót stać się normalnym człowiekiem, w tym celu musi zwrócić się do doświadczonego maga albo chociaż do szczerze wierzącego kapłana jakiegoś Jasnego Boga. Jeżeli jednak nieszczęśnik nie zrobi tego za życia, po śmierci z pewnością zmieni się w wampira, zasilając szeregi nieumarłych. Jednakże to także nie dzieje się od razu, ale nie wcześniej niż czterdzieści dni po śmierci – taki właśnie okres potrzebny jest duszy, aby ostatecznie rozstała się z ciałem. W tym przypadku dusza nie zyskuje nieśmiertelności, tak jak powinna, a przechodzi metamorfozę, zmieniając się w okropne monstrum – krwiopijcę.
Przewaga wampirów jest oczywista. Nie starzeją się, nie chorują, są nieczułe na trucizny i bardzo trudno jest je zabić. Rany nie czynią im większej krzywdy i bardzo szybko się goją, a odcięte części ciała albo przyrastają, albo wyrastają od nowa. Jedyny wyjątek stanowi głowa. Gdy zostanie oddzielona od ciała, wampir nie ożyje, chyba że znajdzie się głupiec, który połączy je razem chociażby na kilka chwil. Siła fizyczna wampira też jest wielka, chociaż „nowo narodzony” wampir jest słabszy od człowieka. Jednakże szybko „hoduje mięśnie” i po kilku miesiącach może łamać drwa gołymi rękami. Mają także naturalne zdolności do magii, a szczególnie do transformacji ciała, metamorfoz, hipnozy i lewitacji. Te zdolności także zwiększają się z wiekiem, tysiącletni wampir może stawić czoła nawet arcymagowi.
Wampiry mają też słabe miejsca. Najważniejsze z nich to pragnienie krwi. Wampir nie potrzebuje ani jedzenia, ani wody, ani powietrza, chociaż może przyjmować i jedno, i drugie, i trzecie. Ale bez krwi wampir nie może istnieć, przy czym preferuje krew sobie podobnych, czyli w naszym przypadku – ludzi. Wampir może pożywiać się zwierzętami, ale nie sprawia mu to przyjemności. Wampir może w ogóle nie pić krwi, ale od tego robi się coraz słabszy, a z czasem może nawet zamienić się w trupa. Co prawda, takiego trupa można łatwo ożywić – wystarczy, aby kropla krwi kapnęła na usta wampira.
Zabić wampira jest trudno, ale jest to w pełni możliwe. Niektórzy sądzą, że zabija je światło słoneczne, ale to nieprawda. Tak, słońce drażni ich oczy, a u młodych wampirów powoduje swędzenie, a nawet ból, ale mogą to spokojnie wytrzymać. Unikają światła słonecznego, ale głupio byłoby po prostu stać w świetle dnia i myśleć, że wampir cię nie dosięgnie. Najpewniejszym środkiem przeciw wampirom jest srebro – jeden gran tego metalu zamienia wampira, podobnie jak każdego innego nieumarłego, w martwe mięso, gdyż srebro ma moc zabijania żywych trupów. Mówi się, że najsilniejsze i najstarsze wampiry potrafią obronić się przed srebrem, ale ja takich nie spotkałem. Dobrym środkiem jest również osinowe drewno, przy czym nie jest konieczne stosowanie kołka, wystarczy zaostrzona drzazga, a nawet drewniana igła. Jednakże osinowe drewno nie zabija wampira, a jedynie wprowadza go w stan nieodróżnialnego od śmierci paraliżu. Z tego stanu można go bardzo łatwo wyprowadzić, wystarczy tylko wyjąć kołek z rany. Czosnek jest słabym środkiem. To prawda, że jego zapach jest dla wampira odpychający, ale może łatwo się obronić, zatykając po prostu czymś nos. Znacznie lepszy jest ogień – z popiołów wampir nie zmartwychwstanie.
Mówi się o wampirze, który odrodził się z popiołów, ale był to prawdziwy król wampirów, szeregowe osobniki nie mają takiej umiejętności. Pomocne są także niektóre poświęcone przedmioty, ofiarowane Jasnym Bogom, ale działają tylko na te wampiry, które oddały duszę Ciemności, a dotyczy to bynajmniej nie wszystkich. Potrzebna jest jeszcze prawdziwa wiara, a bynajmniej nie wszyscy ludzie szczerze wierzą w jakiegokolwiek Jasnego Boga.
O wampirach warto jeszcze wiedzieć, że nie mogą wejść do domu, dopóki nie zaprosi ich ktoś z domowników. Dzieje się tak dlatego, że między tymi nieumarłymi i rasą skrzatów trwa wojna, i te niezwykle pożyteczne duchy postarały się o to, aby nie wpuszczać wampirów na swoje terytorium. Niestety, we współczesnym świecie zostało już tak niewiele skrzatów, że głupio byłoby polegać na takiej ochronie, licząc na to, że w twoim domu mieszka skrzat.
– Kawy, ma’am? – uprzejmy głos skrzata przerwał Vanessie lekturę.
– Dziękuję, Hubercie. – Vanessa niechętnie oderwała się od stron księgi. Ku swemu zdziwieniu nie zauważyła, kiedy się zaczytała. – Czy Kreol nie nakazał ci czegoś pilnować?
– Mogę to robić z dowolnego miejsca, ma’am. – Urisk uśmiechnął się lekko. – Jestem przecież skrzatem, a to mój dom. Jeśli pani chce, proszę się zdrzemnąć, a ja w tym czasie popilnuję.
– Nie, dziękuję – odmówiła Van, nieco podejrzliwie patrząc na Huberta. – Nie jestem zmęczona. Lepiej poczytam...
– Jak pani sobie życzy, ma’am.
Vanessa popatrzyła na zegar. Była trzecia rano, ale wcale nie chciało jej się spać. Ukradkiem popatrzyła na odpoczywającego Kreola i mimowolnie zaczęła podziwiać jego spokojną twarz. Torbę z narzędziami nadal przyciskał do brzucha, jakby się bał, że mu ją ktoś ukradnie.
Po jakimś czasie dokończyła rozdział o wampirach, po raz kolejny dziwiąc się, ile różnych wiadomości zebrano w jednym tomie. Nie, zdecydowanie zrobił się grubszy. Vanessa przewróciła stronę i kontynuowała czytanie.
W tym samym czasie Hubaksis nudził się na czubku masztu. Było ciemno i zimno, a za jedyne towarzystwo miał Oko Ureja – zupełnie nieciekawe stworzenie. Gigantyczne oko powoli obracało się wokół swojej osi jak planeta, i za każdym razem, gdy w jego polu widzenia pojawiał się Hubaksis, maleńkiego dżinna przechodził dreszcz.
Jedynym pocieszeniem była paczka papierosów, którą uprzejmie podarował mu Mao. Dżinn nieoczekiwanie odkrył, że amerykańskie papierosy (i każde inne zresztą też) w pewnym stopniu mogą zastąpić haszysz i bardzo go to ucieszyło. W bardzo małym stopniu, ale nie miał raczej innego wyboru. Do tego nie powodowały halucynacji.
Prawdę mówiąc, do tej pory Hubaksis nie wypalił nawet jednego, jedynego papierosa. Trzymał go w obu rękach, jak niemowlę butelkę i ssał, ssał i ssał, od czasu do czasu wypuszczając maleńkie kółeczka. Cała paczka była większa od niego.
Nieoczekiwanie Oko Ureja znieruchomiało. Wpatrywało się w jeden punkt, a po chwili jego źrenica zrobiła się czerwona i zaczęła pulsować. Hubaksis popatrzył na nie ze strachem, a potem w kierunku, gdzie spoglądało i papieros wypadł mu z ust.
Maleńki dżinn poderwał się w powietrze, energicznie odwrócił się głową w dół i przeleciał prosto przez dach, uderzając się po drodze o miedziany gwóźdź. Miedź to jedyna spośród powszechnie dostępnych substancji, przez którą nie mogą przenikać dżinny, dzięki czemu można je zamknąć nawet w zwykłym miedzianym dzbanie, niebędącym Pochłaniaczem.
Kreol nadal spał, ale teraz przewracał się z boku na bok i mamrotał coś bez ładu i składu. Vanessa porzuciła czytanie i podejrzliwie mu się przyglądała. Hubaksis, nie tracąc czasu na powitania, z impetem wbił się w twarz pana i zaczął ciągnąć go za powiekę.
– Van, Van, obudź go, szybko! – zawołał, gdy odkrył, że Kreol nie ma zamiaru się obudzić. – Yir idzie!
– Już?! – podskoczyła Vanessa. – Przecież jest dopiero czwarta!
– Już, już! Widzisz, jak pan się kręci? To Oko Ureja przekazuje mu sygnały!
Vanessa przyłączyła się do dżinna, próbując obudzić Kreola, ale sumeryjski mag spał nadzwyczaj uparcie. Nie twardo, a właśnie uparcie – przewracał się, kręcił, klął po starosumeryjsku, ale nie chciał się obudzić.
Niewiele myśląc, policjantka wyjęła pistolet z kabury, nacisnęła spust i wystrzeliła tuż nad uchem maga. Kreol podskoczył jak oparzony i wrzasnął. Vanessa ze zdziwieniem uniosła brwi – nawet nie podejrzewała, że w języku sumeryjskim jest tyle ordynarnych przekleństw.
– Czego? – warknął Kreol ze złością.
– Idzie, panie, idzie! Zostało bardzo mało czasu! – wykrzykiwał podekscytowany dżinn, nadal szarpiąc maga za rzęsy. Kreol dopiero teraz zwrócił na to uwagę i stuknął Hubaksisa palcem w brzuch. Maleńki dżinn krzyknął i w końcu puścił.
Mag, ciągle jeszcze przeganiając mruganiem resztki snu, zabrał Vanessie księgę, włożył ją do torby, przeciągnął się aż mu w krzyżu trzasnęło i ruszył w stronę drzwi. Tuż przed nim zmaterializował się Hubert.
– Dzień dobry, sir. Czy są dla mnie jakieś polecenia?
– Tak, nie kręć się pod nogami.
– Tak jest, sir – kiwnął głową skrzat, nieporuszony. – Ma’am, jeśli pani pozwoli, wskażę miejsce, z którego może pani ochraniać pana ogniem.
Vanessa popatrzyła na niego z zaskoczeniem. Właśnie chciała o to poprosić – dziewczyna świetnie rozumiała, że nie powinna wychodzić na zewnątrz. Mimo wszystko, w takich sprawach jak ta, Kreol miał znacznie więcej doświadczenia.
– Pilnuj drzwi – rozkazał Butt-Krillachowi, który i tak właśnie się tym zajmował, i wyszedł na zewnątrz.
Była cicha listopadowa noc, wiatru było tylko tyle, by poruszał lekko liście na drzewach. Wszyscy sąsiedzi dawno poszli już spać – w ani jednym oknie nie paliło się światło. Yir pojawił się już w polu widzenia. Szedł wzdłuż ulicy, przy czym poruszał się bardzo wolno, ospale, jakby nie traktował swej ofiary poważnie. Zresztą, może tak właśnie było. Guy miał zbyt mało doświadczenia w postępowaniu z ludźmi, a w ciągu tygodnia, który spędził w naszym świecie, mimowolnie wyrobił sobie opinię, że zabić człowieka jest łatwo jak splunąć. Do tego po prostu nie widział żadnej przyczyny, by się ukrywać – yirowie wyczuwają się nawzajem na wiele kilometrów, dlatego w ich świecie jakiekolwiek próby ukrycia swej obecności są czystym nonsensem. Guyowi jakoś nie przyszło do głowy, że ludzie nie mają takich zdolności.
Kreol obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, uniósł twarz ku niebu i wykrzyknął słowo-klucz Deszczu. Fioletowa chmura, ledwie widoczna po zachodniej stronie nieba, drgnęła i popełzła na wschód poganiana potężną wolą maga.
Furtka była zamknięta. Guy nie zastukał, ani jej nie wyważył. Po prostu uniósł się na dwa metry, przeleciał metr w poziomie i wrócił na ziemię. Zajęło mu to ze dwie sekundy.
Kreol przyglądający się temu z ironią, bez pośpiechu wyjął laskę. Pierścień-Pochłaniacz od dawna już tkwił na jego palcu wskazującym. Hubaksis szybował nad jego lewym ramieniem, na ganku siedział wyszczerzony Butt-Krillach.
– I co? – Mag ironicznie uniósł brwi.
Guy popatrzył na niego, skonfundowany. Wiedział, jak powinna wyglądać ofiara, ale rzecz w tym, że po zmartwychwstaniu Kreol bardzo się zmienił. Odmłodniał i przefarbował włosy. Yir nie był do końca pewien, czy jest to właśnie ten, za kogo zapłacono jego praprapraprapradziadkowi. Nie był też przekonany, że jest odwrotnie, jak to miało miejsce w przypadku spotkania z Mao. Tamten należał do innej rasy, nawet ślepy nie pomyliłby go z Kreolem.
– Twoje imię Kreol? – zapytał bez owijania w bawełnę.
– A kto pyta? – odrzucił piłeczkę mag.
– Ja. Moje imię Guy. Twoje imię Kreol.
– A jeśli powiem, że nie?
Yir zamyślił się. Zdolność ludzi do mówienia nieprawdy bez najmniejszego wysiłku doprowadzała go czasem do rozpaczy. To strasznie komplikowało mu pracę. Nawet jeśli ten człowiek przyzna się, że jest Kreolem, nie będzie to wcale oznaczać, że tak właśnie jest w rzeczywistości.
– Jeśli jesteś Kreolem, zabiję cię. Jeśli nie – to nie zabiję – wymyślił w końcu Guy, dość głupio zresztą.
– Możesz spróbować. – Kreol z zadowoleniem kiwnął głową, aktywując jedną z Wodnych Kopii.
Z magicznej laski trysnął silny strumień wody, jak z włączonego na pełną moc węża ogrodowego. Guy otrząsnął się i w następnej chwili znalazł się metr na lewo. No cóż, teraz przynajmniej rozwiały się wątpliwości. Ten człowiek był podobny do Kreola, do tego był magiem, a to znaczyło, że najprawdopodobniej jest ofiarą.
Yir, umknąwszy przed Wodną Kopią, wyciągnął ręce i w Kreola uderzył piorun. Moment wcześniej mag wykrzyknął słowo Elektrycznej Tarczy i na jego lewej ręce pojawił się mglisty dysk, który przyjął na siebie uderzenie.
Guy wypuścił jeszcze dwa pioruny, jeden za drugim. Magiczna tarcza odbiła je. Kreol wystrzelił jeszcze dwie Wodne Kopie, ale nadludzko szybki yir umknął przed nimi. Obaj przeciwnicy doszli do wniosku, że nadszedł czas na ciężką artylerię.
– Niewolniku, odciągnij jego uwagę – rozkazał Kreol, ledwie poruszając ustami i Hubaksis posłusznie rzucił się w stronę twarzy Guya. Równie szybki jak yir, dżinn umknął przed ładunkami elektrycznymi, a do tego jeszcze zdążył plunąć w niego ogniem. Nie przyniosło to żadnej korzyści – ogień nie zostawił na skórze yira nawet najmniejszego śladu oparzenia.
W tym czasie Kreol podniósł laskę i wypuścił Trąbę Wodną. Na podwórzu pojawiło się tornado, tyle że nie z wiatru, a z wody, zmierzające prosto w stronę yira. Guy rzucił okiem na to nowe zagrożenie, i zrezygnował z próby pochwycenia Hubaksisa. Odrzucił ciemne okulary, obnażył swe niesamowite białe oczy i otworzył usta. Wydobył się z nich oślepiająco jasny potok Czystej Energii – energii tak przewyższającej zwykłą elektryczność, jak elektrownia atomowa przewyższa bateryjkę-paluszek. Trąba Wodna i Czysta Energia spotkały się i zniszczyły nawzajem w błyszczącym wspaniałym wybuchu.
– Nieźle – pochwalił Kreol, strzelając Guyowi w plecy. W zwykłej walce byłoby to podłe zagranie, ale nie w walce magicznej. Gdy biją się magowie, jest im wszystko jedno, czy ich przeciwnik siedzi, leży czy jest odwrócony plecami albo w ogóle stoi na głowie. Czarować można w każdej pozycji.
Guy odwrócił się i w tejże chwili nieoczekiwanie poczuł ból w lewym boku. To dosięgła go kula w porę wystrzelona przez Vanessę z przygotowanego przez Huberta otworu strzelniczego. Dla yira rana była nieistotna, ale sprawiła, że stracił kilka sekund, a to wystarczyło, żeby wypuszczone przez Kreola zaklęcie dosięgło celu. Wodna kopia uderzyła Guya dokładnie w twarz, po której przebiegły iskry.
Aby przypieczętować zwycięstwo, Kreol wypuścił jeszcze dwie Wodne Kopie, a yir był zmuszony uciekać przed nimi. Nie miał już czasu, by strzelać samemu – ledwie nadążał chować się przed ciosami. Zamokła mu głowa, skóra pokrywała się pęcherzami i poczęła złazić z czaszki całymi płatami. Po chwili zaczęła pękać sama czaszka.
Zadowolony Kreol wypuścił Wodny Wał. Potężna fala przetoczyła się od maga w stronę płotu, oblewając Guya po łydki. Wyżej nie sięgnęła – yir zdążył na czas unieść się w powietrze. Ale teraz jego sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. Głowa rozleciała mu się do końca, zamieniając się w dymiącą breję, a na jej miejscu pojawiło się coś przypominającego energetyczną fontannę. Właśnie tak wyglądają yirowie bez cielesnych skafandrów. Stopy też zaczęły się rozpadać, zostawiając na trawie cuchnące kawałki ciała.
Guy wściekle zaryczał. Z jednej strony, nie miał ochoty pozostać bez ciała. Z drugiej strony, w czystej postaci łatwiej mu było walczyć. Z rąk wyskoczyło mu coś w rodzaju mieczy Jedi; jednym skokiem rzucił się w stronę Kreola, chcąc przebić go celnym pchnięciem. Magiczna tarcza nie chroniła przed takim uderzeniem.
Mag, nie spodziewając się po Guyu takiej sztuczki, zagapił się na chwilę i w rezultacie stracił jedną Osobistą Ochronę – Guy zadał mu celny cios w pierś. Ale już w następnej sekundzie z rąk Kreola wyrosły takie same miecze i mag bardzo zgrabnie sparował następne uderzenie skierowane w gardło.
Vanessa oglądała przez okno pojedynek sumeryjskiego maga i bezgłowego ludzkiego ciała, z którego szyi biła fontanna błyskawic, a jej oczy robiły się coraz większe. Kreol powiedział, że nie umie fechtować, ale najwidoczniej przesadził ze skromnością. Być może po prostu nie próbował użyć zwykłych mieczy zamiast laserowych, bo teraz fechtował jak sam d’Artagnan.
Nie przynosiło to jednak żadnej wymiernej korzyści. Dwie pary energoszpad, wyrastające bezpośrednio z rąk rywali, błyskały w powietrzu już od kilku minut, ale żaden z uczestników pojedynku nie został do tej pory zraniony. Kreol wyraźnie przewyższał umiejętnościami przeciwnika i skutecznie blokował jego ataki, ale Guy miał inną przewagę – elektryczna klinga nie zostawiała na jego ciele nawet powierzchownych oparzeń. Wydawało się, że wręcz przeciwnie, staje się od tego silniejszy.
Kreol w duchu był zły na siebie. Zaklęcie Magicznego Miecza jest tak krótkie i lekkie, że każdy jako taki mag może aktywować je w ciągu kilku sekund, co zresztą zrobił właśnie Kreol. Zaklęcie Dwóch Mieczy jest analogiczne, i tylko odrobinę dłuższe.
Co więcej, istnieje wiele rodzajów Magicznego Miecza. Jest Miecz Energetyczny, Miecz Ogniowy, Miecz Świetlny, Miecz Powietrzny, Miecz Widmowy, a nawet pozornie zwyczajny Miecz Metalowy – za to tak ostry, że przecina nawet diamenty.
Istnieje również Miecz Wodny. Ten właśnie przydałby się teraz jak żaden inny, ale nie było czasu na zmianę broni.
Guy zatrząsł się nerwowo – na głowę spadły mu pierwsze krople deszczu. A dokładniej, na to, co w danej chwili zastępowało mu głowę. Chmura, wezwana przez Kreola przed walką, w końcu dopełzła do punktu przeznaczenia i otwarła swój bezdenny brzuch. Krople, najpierw nieliczne, bardzo szybko zaczęły spadać gęściej, a potem zamieniły się w prawdziwą ulewę.
Yir zaiskrzył. Po tym, co jeszcze zostało z jego ciała, przebiegły miniaturowe błyskawice, a potem jego skóra zaczęła rozpuszczać się jak zanurzona w kwasie. Hubaksis, rozsądnie trzymający się przez cały czas z boku, podleciał bliżej i ugryzł go w rękę. Jeden z energetycznych mieczy rozsypał się w garść iskier. Kreol, wykorzystując przerwę, błyskawicznie aktywował Elektryczną Zbroję, a potem rzucił w stronę Guya zaklęcie Rezonansu Dźwiękowego. Yir poleciał w bok, tracąc w czasie lotu drugi z mieczy i Kreol wykorzystał zaklęcie wieńczące dzieło – Wodną Chmurę.
Gigantyczna kurtyna wodna, jakimś cudem utrzymująca się w pionowej pozycji, niczym miniaturowe tsunami ruszyła w stronę Guya i przeszła po nim. Yir wpadł w drgawki, czując, jak ostatki jego ciała rozpadają się na kawałki. Szkielet rozsypał się w kupkę dymiących kości, a nad nimi buszował piorun kulisty, wciąż jeszcze zachowujący formę ludzkiego ciała. Wszystko to odbyło się w całkowitym milczeniu – od chwili, gdy utracił język, Guy nie wydał z siebie żadnego dźwięku.
– No, i po wszystkim! – Kreol rozpłynął się w uśmiechu. Był mokry od stóp do głów, ale okropnie szczęśliwy. – A teraz chodź do nowego domu, kabbi ga hobb!
Ostatniej kombinacji słów Vanessa nie zrozumiała, ale sądząc po minie Hubaksisa, było to jakieś szczególnie paskudne przekleństwo.
Yir odwrócił się w stronę Kreola twarzą. A może na odwrót – plecami? W swej obecnej postaci wyglądał jednakowo ze wszystkich stron. Mag wycelował w niego pięść z Pierścieniem-Pochłaniaczem. Wszystko było gotowe do tego, by upchnąć w nim jakąś substancję energetyczną. Nie trwało to długo.
Vanessa jak zaczarowana patrzyła na miotającą się błyskawicę, znikającą w jej ulubionym pierścionku. Guy walczył do ostatka, starając się uderzyć Kreola energomackami, ale Elektryczna Zbroja dobrze chroniła przed takimi atakami i pierścień powoli, acz nieubłaganie wciągał swoją ofiarę. W taki to sposób myśliwy i ofiara zamienili się miejscami...
– No chodź tu, chodź... – przygadywał Kreol z miną zawziętego wędkarza, jednocześnie poganiając Guya magicznym łańcuchem. Teraz, gdy elektryczny demon utracił ludzkie ciało, łańcuch najwyraźniej sprawiał mu ból.
Ostatni ładunek błysnął na pożegnanie i Guy ostatecznie skrył się we wnętrzu magicznego pierścionka. Kreol przez chwilę podziwiał swoje dzieło, po czym zorientował się, że deszcz wciąż pada. Cicho zaklął i wypowiedział zaklęcie Deszczu od tyłu. Chmura majestatycznie zaczęła odpływać na swoje stare miejsce.
W drzwiach odważył pokazać się Hubert.
– Gratuluję, sir. Jeśli pan pozwoli, wyczyszczę pańskie ubranie?
Vanessa z piskiem zachwytu wybiegła na podwórko i zawisła Kreolowi na szyi. Mag był nieco zawstydzony tak burzliwą reakcją, na tak zwyczajne, z jego punktu widzenia, zdarzenie, ale nie sprzeciwiał się. Nieoczekiwanie złapał się na myśli, że sprawia mu to przyjemność.
– Może pójdziemy do domu, uczennico? – zaproponował dziwnie nieśmiało. – Tutaj jest mokro i zimno... No i jestem głodny.
– Wszystko przygotuję, sir – potraktował to jako rozkaz Hubert i rozpłynął się w powietrzu.
Rozdział 12
Po dwóch godzinach Vanessa i Hubert wyszli z domu. Skrzat był w swoim „wyjściowym” ubraniu – długim płaszczu z kapturem głęboko naciągniętym na twarz. W tym stroju można było go wziąć za zwykłe dziecko, ewentualnie karła.
Kreol, który do tej pory nie przyzwyczaił się do tego, że we współczesnym świecie mag musi się ukrywać, jeśli nie chce dostać się do gazet ani w ręce służb specjalnych, nie interesował się zupełnie skutkami swego pojedynku z yirem. Vanessa musiała więc sama zająć się sprzątaniem. Oczywiście z pomocą Huberta i Sługi.
Walka trwała najwyżej kwadrans, ale śladów zostało tyle, że nawet ślepy zauważyłby, że odbyło się tu coś nielegalnego. Większa część trawy była zwęglona, na ścianach i na ogrodzeniu także zostały ślady uderzeń piorunów, a przede wszystkim wszędzie walało się spalone mięso i kości. Znaczna część ciała Guya po prostu rozsypała się w pył, ale tego co zostało, w pełni wystarczyłoby do wzbudzenia podejrzeń. Na dodatek wszystko wokół było zalane wodą. Wykop przeznaczony na basen wypełnił się prawie do połowy i pływały nim różne paskudztwa.
– Mam nadzieję, że nikt nas nie widział... – warknęła Van, patrząc, jak Sługa wybiera wodę z dziury.
– Moim zdaniem sąsiedzi po prostu pomyśleli, że w nocy rozszalała się burza, madam – powiedział Hubert.
– A co z tymi, którzy mieszkają bliżej?
– O ile wiem, pan Foresmith ma nadzwyczaj mocny sen. Jeśli chodzi zaś o panią Foresmith... O ile się nie mylę, pan zadbał o to, żeby nie zwracała uwagi na nasze... dziwactwa? Ośmielę się zauważyć, że było to bardzo dalekowzroczne posunięcie z pani strony, ma’am.
– A ten drugi...? – Vanessa nie zwracając uwagi na pochlebstwo, z troską popatrzyła na dom stojący z drugiej strony. Jeszcze ani razu nie widziała jego mieszkańca i właściwie nie była nawet pewna, czy ktoś tam mieszka.
– Pan Rex? – upewnił się urisk z pogardą. – Nawet jeśli widział wszystko od początku do końca, zupełnie bym się tym nie przejmował.
– A to czemu?
– Bo widzi pani... Pan Rex jest z tych, czyim słowom nikt nie uwierzy. On... niezupełnie adekwatnie przyjmuje rzeczywistość, jeśli mogę się tak wyrazić.
– Wariat?
– Nie, ma’am, niezupełnie.
– Narkoman?
– No właśnie. – Hubert pokiwał głową z ubolewaniem. – Trafiła pani w dziesiątkę, ma’am. Już od kilku lat żyje w świecie własnych fantazji i, jak sądzę, całkiem go to zadowala.
Vanessa zachmurzyła się. Od dawna nienawidziła narkotyków, tych, którzy je biorą i tych, którzy sprzedają. Zaczęło się to jeszcze na balu na zakończenie szkoły, gdy jej ówczesny chłopak pojawił się na haju. Już wcześniej podejrzewała, że się kłuje, ale tego wieczoru podejrzenia zamieniły się w pewność. Oczywiście, rozstała się z nim. Trzy lata temu Van przypadkiem dowiedziała się, że umarł z przedawkowania.
– Co to, to nie...! – wymamrotała z oburzeniem. – Nie zamierzam mieszkać w sąsiedztwie narkomana...
Kreol wciąż jeszcze siedział przy stole w towarzystwie Mao, Butt-Krillacha i Hubaksisa. Mao był nieco obrażony, że wzgardzono jego pomocą i, jak się okazało, nawet przez myśl mu nie przeszło, aby iść spać. Nie tylko obserwował całą walkę, ale nawet nagrał ją kamerą. W tej chwili Kreol z zachwytem obserwował na ekranie samego siebie fechtującego się z yirem energetycznymi mieczami.
– Dobry jestem... – uśmiechnął się półgębkiem, niezmiernie z siebie zadowolony. – Bardzo dobry... Najpiękniejsza zrobiła dobry wybór...
– Nawiasem, Kreolu, co zamierzasz zrobić z naszym więźniem? – zainteresował się Mao.
– Jeszcze nie podjąłem decyzji. – Kreol z roztargnieniem popatrzył na pierścionek. – Pewnie zwiążę tego yira... Zrobię, na przykład, pierścień strzelający piorunami.
– Tak, zgromadził dużo energii – zgodził się Hubaksis z pełnymi ustami. – Dobra będzie z niego broń, potężna...
– Nikt cię nie pytał o zdanie – fuknął Kreol. – Mao, pokażesz mi jeszcze raz, jak się to otwiera?
Mao wziął od niego puszkę pepsi-coli, pociągnął za kółko. Kreol pociągnął łyk i pokiwał głową z szacunkiem.
– Sprytnie pomyślane. Do takiej puszki można wlać co dusza zapragnie, i będzie tam schowane nawet na wieczność...
– Tak, wiemy... – Mao uśmiechnął się lekko.
– Pe... psi... Psi? A, pepsi – przeczytał Kreol. – Nie znam takiego słowa... Co ono znaczy?
– Myślę, że nic – wzruszył ramionami Mao. – Po prostu nazwa napoju.
– Bardzo smacznego napoju – zabulgotał Hubaksis.
Kreol popatrzył w dół i z niemałą irytacją odkrył, że gdy on zachwycał się puszką, bezczelny do granic dżinn wsunął głowę przez aluminiowe denko i teraz łapczywie wysysa jego, Kreola, lemoniadę.
– Ach, ty draniu! – warknął oburzony mag, łapiąc Hubaksisa za skrzydła.
– Puść, panie, to boli! – zawył Hubaksis.
– Wiem! – wysapał Kreol, targając łobuza za lewe skrzydło. Oczywiście uważał przy tym, by go nie wyrwać – nie był mu potrzebny dżinn kaleka.
W samym środku egzekucji do jadalni weszła Vanessa w towarzystwie wiernego Huberta. Miała mokre włosy.
– Znowu pada deszcz – oznajmiła, nie patrząc na nikogo. – Wiesz, tato, okazało się, że nasz sąsiad jest narkomanem... – westchnęła ciężko, siadając obok Kreola.
– Mąż pani Foresmith? – zdziwił się Mao. – Cyryl? A może jej syn?
– To oni mają syna? – zdziwiła się z kolei Vanessa.
– Słyszałem, że jest teraz w college’u. – Ojciec zaprezentował zadziwiającą orientację. – Od tej jesieni. Zdaje się, że ma na imię Jerry... a może Gary... Nie pamiętam dokładnie.
– Nieważne – zmarszczyła się Van. – To nie on, tylko drugi sąsiad...
– A ja myślałem, że w tamtym domu nikt nie mieszka.
– Też tak myślałam... Kreolu, czy za twoich czasów byli narkomani?
– Kto? – zapytał mag nieuważnie. Wciąż jeszcze męczył swoją jednooką maskotkę.
– Byli, byli! – pisnął torturowany. – No ci tam, pamiętasz, panie...?
– Nie pamiętam.
– Ci, co palili haszysz! – Dżinna zirytował brak domyślności Kreola. – Albo trawkę faraona...!
– Aaaa! Tacy byli zawsze, nawet na Atlantydzie... – Mag wreszcie skojarzył.
– I co z nimi robiliście? – zapytała przygnębiona Van.
– A co z nimi można zrobić? – Wzruszył ramionami. – Głupich nigdzie nie brakuje... Przecież to bardzo szkodliwe – szybko się przyzwyczajasz, a potem chorujesz. Co najwyżej można zgłosić się do maga...
– Chwileczkę! – Vanessa natychmiast się ożywiła. – Chcesz powiedzieć, że umiesz leczyć uzależnienie od narkotyków?!
– To proste – oznajmił Kreol z zadowoleniem. – Krótkie zaklęcie, szczypta proszku i będzie jak nowo narodzony.
Vanessa przez chwilę patrzyła na niego, a potem przeraźliwie zapiszczała, dusząc go w objęciach. Kreol z niezadowoleniem pomyślał, że zaczyna jej to wchodzić w krew.
– TEGO – oznajmiła Van zdecydowanie – nauczysz mnie w pierwszej kolejności!
– Jak chcesz. – Mag nie sprzeczał się. – Ale najpierw i tak musisz przerobić podstawy magii. W tej chwili nie jesteś w stanie opanować nawet zaklęcia Światła.
– Nie poganiam cię – zapewniła Vanessa pospiesznie. – Jak będzie można. Ale może w takim razie ty sam wyleczysz naszego sąsiada?
– A dlaczego miałbym to zrobić?
– Bo w przeciwnym przypadku pani Lee bardzo się rozgniewa – cicho mruknął spod stołu Butt-Krillach.
Kreol zasępił się. Musiał przyznać, że jest to istotny powód...
Vanessa zadzwoniła do drzwi. Chwilę poczekała i zadzwoniła jeszcze raz. W środku panowała cisza, doszła więc do wniosku, że dzwonek może być popsuty i zaczęła stukać. Odpowiedzi nadał nie było.
– Nikogo nie ma w domu – wyraził przypuszczenie malutki dżinn. W gości do sąsiada wybrali się we trójkę: Kreol, Vanessa i Hubaksis.
Van nadal stukała – teraz nogą. Jednak w domu nie było słychać nawet lekkiego szmeru.
– Sprawdź, niewolniku – zwięźle rozkazał Kreol. Hubaksis, wbrew swym zwyczajom, ani jęknął, bez narzekania przeniknął przez drzwi. Kreol zamknął oczy, najwidoczniej przełączając się na wzrok swojego ducha-doradcy.
– Tak... tak... Skręć w lewo... Sprawdź w tym pokoju... Fuj, co za ohyda... Zajrzyj za róg... aha, tutaj jest, gołąbeczek! Wracaj!
– On cię słyszy? – upewniła się Vanessa.
– A jakże by inaczej...
Hubaksis wynurzył się z wizytówki na drzwiach i z oddaniem wpatrywał się w swego pana. Gdyby miał ogon, zacząłby nim merdać.
– Van, tam jest okropnie – podzielił się wrażeniami. – Do pana nic nie dociera, leży jak martwy...
– Coś ty powiedział, zarazo?! – rozzłościł się Kreol, natychmiast wyciągając laskę.
– Panie, ja nie o tobie, ja o panu tego domu! – Hubaksis oburzyło niesprawiedliwe oskarżenie.
– W takim razie dobrze, nie będę bić. – Kreol schował swoją ulubioną broń, cały czas jednak patrząc podejrzliwie na dżinna. – Czyli nie zamierza nam otworzyć...
Mag przykrył dłonią dziurkę od klucza, kilka sekund poruszał ustami i... voila! Zamek zgrzytnął, drzwi stanęły otworem.
– Do tego jeszcze jesteś włamywaczem... – Van z naganą pokiwała głową, przechodząc przez próg. Zresztą, gdy tylko weszła do środka, natychmiast zapomniała o umiejętnościach Kreola czyniących zeń potencjalnego przestępcę.
W środku było okropnie brudno. Nie po prostu nabałaganione – dom sprawiał wrażenie, jakby nikt tutaj nie sprzątał od pięćdziesięciu lat. Nawet w siedzibie Katzenjammera, gdy weszli tam po raz pierwszy, było czyściej. Co prawda, mieszkał tam pracowity Hubert, a tutaj, jeśli nawet kiedykolwiek mieszkał jakiś skrzat, to z pewnością dawno już uciekł.
Po meblach nie zostało nawet wspomnienie. Kiedyś pewnie mieszkańcy nie mogli narzekać na brak pieniędzy – sam dom nie był tani. Jednak teraz wątpliwe, czy obecny miał więcej gotówki niż na kolejną działkę – w żadnym z mijanych pokojów Vanessa nie zauważyła nic, co przedstawiałoby jakąkolwiek wartość.
Jedyny mebel, który jeszcze się ostał, znaleźli w ostatnim pokoju – była to na wpół rozwalona leżanka. Na niej właśnie leżał pan Rex.
Już na pierwszy rzut oka było jasne, że znajduje się w głębokiej nirwanie. Oczy miał otwarte, ale wywrócone tak, że źrenice celowały niemal we wnętrze czaszki, z ust kapała mu ślina. Obok na podłodze walała się strzykawka. Rex wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat, choć mógł mieć mniej, a do tego stopnia wyniszczyły go narkotyki. Włosy zwisały mu brudnymi pasmami po bokach twarzy, ubrany był w jakieś szmaty.
– Heroina – błyskawicznie oceniła Vanessa, rzuciwszy na nieszczęśnika tylko jedno spojrzenie. – No to, Hipokratesie, zaczynaj...
Kreol z obrzydzeniem trącił narkomana czubkiem buta i, burcząc z niezadowolenia, wyjął z torby magiczną czarę oraz buteleczkę z szarawym proszkiem. Wziął szczyptę, starając się nie rozsypać ani odrobiny i wrzucił ją do czary. Następnie naciął rytualnym nożem kciuk pacjenta i wydusił do naczynia kilka kropel krwi. Na zakończenie dwa razy pstryknął palcami i nad czarą zmaterializowała się niewielka kula zwyczajnej surowej wody. Powisiała tak przez chwilę, a następnie chlupnęła na pozostałe składniki. Kreol wymieszał wszystko pałeczką i wymamrotał nad miksturą:
– O Inanno, zwana Isztar, wygnaj zło z ciała śmiertelnego człowieka, aby naczynie było czyste, ciało łagodne, dusza z imieniem twym na ustach. W imię Isztar, niech tak się stanie, teraz i na wieki.
Hubaksis, który wcześniej pomagał panu przy leczeniu podobnych chorób, wbił pazur w podbródek narkomana, dzięki czemu półotwarte usta Rexa rozchyliły się tak, jakby ich posiadacz ziewał. Kreol przechylił czarę, z uśmiechem obserwując, jak czerwonawa ciecz wlewa się do gardła nieszczęśnika.
Rezultat był natychmiastowy. Pan Rex, dopiero co błogo wylegujący się na swej leżance, podskoczył jakby leżał na ogromnej sprężynie. Złapał się za gardło i zawył dziko, wytrzeszczając niewidzące oczy gdzieś w przestrzeń.
– Smak ma okropny – oznajmił Kreol ze złośliwą satysfakcją. – Ale to szybko minie.
Minęło już po kilku sekundach. Uzdrowiony zamrugał, zbierając myśli, z głupim wyrazem twarzy gapił się na nieoczekiwanych gości i niepewnie wymamrotał:
– Kim jesteście? Przysłał was Greg? Przecież powiedział, że poczeka... Zapłacę, słowo daję, potrzebuję tylko jednej działki, bo... Chociaż nie, chwilę... – Zamyślił się, analizując nowe doznania. – Dziwne, dawno się tak dobrze nie czułem...
– Posłuchaj mnie, głupku... – Vanessa przyjaźnie poklepała go po ramieniu. – Dopiero co cię wyleczyliśmy. Nie potrzebujesz już narkotyków, zrozumiałeś? Reszta to już twój problem. I nie waż się zacząć od nowa, bo cię zastrzelę! Chodźmy, mój drogi... – zwróciła się do Kreola.
Pan Rex stał nadal na środku pokoju, patrząc bezmyślnie na plecy swych dobroczyńców i starając się zrozumieć: co się tu, u licha, wydarzyło?
– Mój drogi? – Kreol spojrzał na Van ciężko, gdy tylko znaleźli się za drzwiami. – Wydaje mi się, uczennico, że za dużo sobie pozwalasz...
– Dobrze, nie złość się już. – Van delikatnie wzięła go pod rękę. – Powiedz mi lepiej, co będzie, jeśli on rzeczywiście znowu zacznie ćpać?
– Po raz drugi tego świństwa nie da się wyleczyć – uśmiechnął się Kreol smutnawo. – Cierpliwość Najpiękniejszej jest ograniczona. Pozostaje tylko modlitwa do Nergala...
– I co, to pomaga?
– Oj, Van! – roześmiał się Hubaksis piskliwie. – Coś ty! Do Nergala modlą się o lekką śmierć! Przecież to władca Królestwa Zmarłych, nie wiesz tego?!
– Pierwszy raz słyszę.
– Dzikusy...
– No i co, wszystko w porządku? – przywitał ich na progu Mao.
– W jak najlepszym! – odpowiedziała Van. – Załatwione, tato, nie mamy już sąsiada narkomana!
– Mówiłem, że pan Kreol go zabije. – Zza drzwi wyjrzał Butt-Krillach. – Przegrał pan, Mao.
– Co za bzdury! – rozzłościła się dziewczyna. – Chodziło mi o to, że mamy teraz całkiem normalnego sąsiada! Kreol go wyleczył!
– Tak, bezpłatnie, i dwie złote monety przeszły mu koło nosa – wymamrotał Hubaksis z goryczą. – Och, panie, zbankrutujemy, pójdziemy na żebry...
– Milcz, niewolniku!
– W pewnym sensie ma rację – powiedział Mao w zadumie. – Kreolu, nie zastanawiałeś się nad ponownym otwarciem praktyki? Mógłbyś ratować tych, wobec których medycyna jest bezradna...
– Tato, co za bzdury! – Zmarszczyła się Vanessa. – Chcesz dać ogłoszenie „Mag zawodowiec uzdrowi beznadziejnie chorych”?
– A co w tym dziwnego? Córeczko, poczytaj gazety, tam aż roi się od wszelkich czarowników. Tyle że nasz jest prawdziwy, ot i cała różnica.
Vanessa zamyśliła się. W zasadzie pomysł nie był wcale taki zły... Oczywiście, mogli nadal sprzedawać magicznie stworzone złoto, ale ostatnio taki sposób zdobywania pieniędzy przestał jej się podobać. Było w nim coś takiego... czuła się jak fałszerz. Sumienie to straszna rzecz.
– Nie! – momentalnie rozwiał jej plany sam Kreol. – Co za głupota! Dorabiałem w ten sposób, gdy byłem młodym magiem, ale potem zostałem osobistym magiem imperatora, a potem Pierwszym Magiem całego Sumeru! A wy proponujecie mi znowu zająć się uzdrawianiem za pieniądze?! Na Marduka, jeszcze tak nisko nie upadłem! Już lepiej wyczyszczę skarbiec waszego króla!
– Tak, lepiej! – wyszczerzył się uszczęśliwiony Hubaksis. – Pamiętasz, panie, jak ograbiliśmy grobowiec Mummy?
– Po pierwsze, nie mamy króla, tylko prezydenta – przypomniała Vanessa lodowato. – Po drugie, nikogo nie będziecie grabić!
– Nie będziemy grabić, tylko ukradniemy! – pisnął dżinn.
– Kraść też nie będziecie! – jeszcze bardziej oburzyła się Van. – To jest zakazane!
– Przez kogo? – zainteresował się Hubaksis.
– Przez prawo!
– A kto ustanowił to prawo? Bogowie? Imperator?
– Nie... – zastanowiła się Vanessa. – Po prostu ludzie... Senat.
– To niech te twoje senaty żyją zgodnie ze swoim prawem – wyciągnął wniosek Hubaksis. – A my nie będziemy.
– I w ogóle, to magowie stoją ponad prawem – burknął Kreol.
– Nikt nie stoi ponad prawem! – oburzyła się Van.
– Uczennico... – westchnął Kreol. – Za moich czasów istniało prawo, zgodnie z którym kobieta nie mogła pierwsza odezwać się do mężczyzny. Jakoś nie bardzo go przestrzegasz!
– Ale to wasze prawo! – zaoponowała Van jeszcze energiczniej. – Nie mam żadnego obowiązku...
– W takim razie ja nie mam obowiązku podporządkowywać się twojemu – zakończył Kreol.
Vanessa znowu się obraziła. Ostatnimi czasy zaczęła podejrzewać, że Kreol specjalnie się z nią drażni – wyglądał przy tym na zbyt zadowolonego.
Nieoczekiwanie zabrzęczał dzwonek i kłótnia natychmiast zamarła. Wszyscy ze zdumieniem spojrzeli na siebie.
– Kto to może być...? Hubercie, nie otwieraj! – pospiesznie krzyknęła Van.
– Tak jest, ma’am. – Urisk ukłonił się sztywno.
Drzwi otworzył Mao. Vanessa i Kreol stali z tyłu, a nieludzcy mieszkańcy domu pochowali się gdzie popadło. Hubert zrobił się niewidzialny, Hubaksis wlazł na żyrandol, Butt-Krillach po prostu wyszedł do drugiego pokoju, sir George... jego w ogóle mało kto widział. Vanessa prawie z nim nie rozmawiała. Na dźwięk dzwonka zjawiły się zaciekawione kocięta Alicja, Nadine, Czarnul oraz Fluffi. Płomyczek i Dymek pewnie bawili się gdzieś dalej.
– Dzień dobry... – nieśmiało przywitał wszystkich nieoczekiwany gość. Ku wielkiemu zdumieniu Vanessy, był nim dopiero co wyleczony narkoman!
– Co za spotkanie! – ucieszyła się. – Pan Rex?
– Albert Augustyn Rex – przedstawił się gość.
– Augustyn? – Dziewczyna uniosła lekko brwi.
– Mama się uparła... Proszę mnie nazywać po prostu Albert.
– A więc, w czym mogę pomóc... Albercie? – zagaił Mao delikatnie. Kreol zachowywał lodowate milczenie, ściskając rękojeść laski.
– Pomyślałem sobie, że... – nieskładnie zaczął Albert. – Ja... widzicie... jestem bardzo wdzięczny za to, co zrobiliście... chociaż nie wiem, jak wam się udało. Jeśli jakoś mógłbym...
– Przejdźmy do rzeczy – poprosiła Vanessa.
– A więc ja... w ogóle... no...
Albert schylił się i podniósł coś z ziemi. Coś okazało się młodą i, prawdopodobnie, ładną dziewczyną. Prawdopodobnie, bo w obecnym stanie mogła spodobać się tylko zboczeńcowi – w naszych czasach niektóre trupy wyglądają lepiej.
– Cz...czeeeeeść! – wybełkotała panienka.
– Co to? – Vanessa cofnęła się z obrzydzeniem. – To znaczy, kto to? Boże, Albercie, co z nią zrobiłeś?!
– Wygląda jak ja zaraz po zmartwychwstaniu – oznajmił Kreol zimno. Na szczęście Albert nie zwrócił uwagi na jego słowa albo po prostu ich nie zrozumiał.
– To prawda... – zgodziła się Vanessa.
– To... moja dziewczyna... – nieśmiało przyznał się Albert. – Widzicie, zaczęła ćpać jeszcze wcześniej i mnie wciągnęła... ale mimo wszystko... Proszę... bardzo proszę...
– Przepraszam, ma’am, nie wiedziałem, że pan Rex nie mieszka sam – wyszeptał Van do ucha niewidoczny Hubert.
– A dlaczego nie widzieliśmy jej eee... tam... w domu? – Vanessa podejrzliwie zmrużyła oczy.
– Była w łazience... ona przez cały czas... rozumiecie? Pomożecie?
– Jego zapytaj. – Vanessa pokazała ręką Kreola. – To on leczy...
Albert wbił w maga tak błagalne spojrzenie, że ten nie wytrzymał.
– Dobrze! – warknął. – Posadź ją gdzieś...
Nową pacjentkę dość długo próbowano usadowić na kanapie, a potem bezskutecznie namówić, by z niej nie schodziła i wytarła usta. Vanessa patrzyła na to wszystko z obrzydzeniem, myśląc, że z wielką przyjemnością wystrzelałaby wszystkich dilerów narkotyków.
– Kiedyś – Kreol bez pośpiechu wyjął magiczną czarę – do Wielkiego Ur przyszedł święty pielgrzym z północy. Był bardzo dobry i umiał leczyć wszystkie choroby, oznajmił więc, że będzie bezpłatnie pomagał wszystkim potrzebującym. I rzeczywiście, nigdy nie odmawiał i nikt nie wracał od niego chory. Wieści o nim rozeszły się bardzo szybko... – mag nasypał do czary szarego proszku – ...i z każdym dniem przychodziło coraz więcej, i więcej chorych. Z czasem święty mąż okazał się tak potrzebny, że wokół jego siedziby dniem i nocą tłoczyli się ludzie. Błagał, by pozwolili mu się chociaż przespać, ale chorzy odpowiadali przekleństwami i pogróżkami. – Kreol przejechał nożem po palcu dziewczyny. Albert rzucił się w jego stronę, ale spojrzał na własny palec ze świeżą raną i uspokoił się. – A potem jeden z chorych umarł w trakcie uzdrawiania. Był bardzo stary i cierpiał na niezliczone słabości, tak że cała wiedza świętego nie mogła mu pomóc. Jednak miał wielu krewnych, którzy go kochali... – tym razem Kreol nie tracił many na stworzenie wody z niczego, a po prostu skorzystał ze stojącej na stole karafki – ...dlatego od razu oskarżyli uzdrawiacza o spowodowanie śmierci i zapragnęli zemsty. Jak już mówiłem, święty pielgrzym był bardzo dobry. Umiał nie tylko uzdrawiać, ale i ranić, jednakże nie chciał czynić szkody żywym stworzeniom, dlatego po prostu uciekł. Tej samej nocy opuścił nasze miasto, ale przedtem odwiedził moją skromną siedzibę i przyznał się, że obszedł pół ekumeny, ale nigdy i nigdzie nie spotkał się z taką czarną niewdzięcznością.
– Pouczająca historia... – powiedział Albert z wahaniem, obserwując, jak Kreol mamrocze zaklęcia nad cudowną mieszaniną.
– Pouczająca... – zgodził się mag. – A jaki z niej płynie morał?
– Morał? Nie wiem...
– Morał jest taki, że jeśli przyprowadzisz do mnie jeszcze kogoś takiego jak ona, to wsadzę ci nóż w brzuch. – Kreol rzucił mu lodowate spojrzenie, wlewając przy pomocy Vanessy eliksir do gardła pacjentki.
Przestraszony Albert głośno przełknął ślinę, patrząc na zakrwawione ostrze rytualnego noża. Z pewnością nie wyróżniał się nadmierną odwagą.
W tym czasie jego dziewczyna podskoczyła jak oparzona, otwarła oczy i dziko wrzasnęła. Zachowywała się dokładnie tak samo, jak wcześniej Albert. Kreol obserwował to z nadzwyczaj zadowolonym wyrazem twarzy.
– Działa, jak zawsze – mruknął. – Możesz zabrać swoją kobietę, robaku, jest całkiem wyleczona. I pamiętaj, o czym cię uprzedzałem.
– Dziękuję! Dziękuję! Dziękuję! – powtarzał uszczęśliwiony Albert, wypchnięty za próg wspólnymi siłami Vanessy i Kreola. W oczach dziewczyny, której imię pozostało nieznane, powoli zaczynały odbijać się myśli, a otaczająca jej umysł mgła po prostu rozpływała się.
– Jutro idę do pracy... – ze smutkiem w głosie powiedziała Vanessa, gdy już za gośćmi zamknęły się drzwi.
– Ach tak! – fuknął Kreol. – W takim razie ja też pójdę popracować. Leng sam z siebie nie padnie... Niewolniku, za mną!
Rozdział 13
Po raz pierwszy od czterech tygodni Vanessę obudziło pikanie budzika. Po długiej przerwie znienawidzony dźwięk był jeszcze bardziej nienawistny. Z obrzydzeniem pomyślała, że będzie musiała jeszcze jakoś wytłumaczyć „zgubienie” odznaki, przekopać się przez zaległe sprawy... Koledzy mieli okropny zwyczaj nie wykonywać pracy za osoby przebywające na urlopie, po prostu odkładali papiery na biurko delikwenta, by tam sobie czekały na załatwienie. Oczywiście, nie dotyczyło to rzeczywiście pilnych spraw, ale i tak zwykle gromadziła się ogromna sterta wszelkich drobiazgów. Zresztą sama Vanessa zawsze postępowała tak samo, a więc nie miała powodów żeby się skarżyć. Do tego jej dotychczasowa partnerka dwa tygodnie temu przeprowadziła się do innego miasta i szefowa obiecała poszukać kogoś innego. A nowy partner zawsze oznacza mnóstwo kłopotów...
Vanessa zastanawiała się nawet, jakby tu sprytnie namówić na tę pracę Kreola. Mieć za partnera prawdziwego maga – o czymś takim można tylko pomarzyć...
Przed bandycką kulą osłoni magiczną tarczą, przypadkową ranę wyleczy od razu na miejscu... Może sparaliżować przestępcę, uśpić go albo zahipnotyzować, by ten przekazał wszystkie potrzebne informacje. Mag może iść po śladach lepiej niż pies myśliwski, może określić do kogo należała ta albo inna rzecz, spojrzawszy tylko na aurę... Do tego potrafi otworzyć każdy zamek, umie latać, stawać się niewidzialny, i wiele, wiele więcej... A i Hubaksis mógłby się przydać – maleńki dżinn potrafi przechodzić przez ściany, może kogoś śledzić, sam pozostając całkiem niezauważonym...
Ale, przerwała sama sobie, Kreol za nic nie zgodzi się na coś takiego. Z jego opowiadań wynikało, że w starożytnym Sumerze magowie czasami zajmowali się wykrywaniem przestępstw, ale robili to wyłącznie na polecenie wysoko postawionych osób i za wysoką opłatą. Ani jeden mag nie zniżył się do tego, żeby zostać policjantem, czy jak się tam oni nazywali w Babilonie. Poza tym Kreol nie ma do tego głowy – wypełnia kolejny punkt Wielkiego Planu.
Skądinąd zbytnio się nie spieszy... w ogóle nie lubi się spieszyć.
– Dzień dobry, ma’am – przywitał się Hubert, gdy tylko otworzyła oczy.
Vanessę początkowo krępował jego zwyczaj pojawiania się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach w najbardziej zaskakujących momentach, także wtedy, gdy nie była ubrana, ale gdy Kreol się o tym dowiedział, postukał tylko palcem w czoło i oznajmił, że wstydzić się skrzata nie ma sensu, bo on i tak widzi wszystko, co dzieje się na terytorium jego domu. Do tego anatomicznie różnią się od ludzi bardziej niż gady, dlatego Vanessa jest dla Huberta równie straszna, jak on dla niej. I w ogóle, wstydzić się skrzata to jakby wstydzić się własnego kota.
– Herbata, kawa? – Lekko skłonił głowę urisk. – Co pani życzy sobie na śniadanie?
– Dzisiaj poproszę herbatę... – odpowiedziała Van po namyśle. – I bułeczkę z dżemem.
– W tej chwili, ma’am – rzekł skrzat uprzejmie, rozpływając się w powietrzu.
Vanessa błogo się przeciągnęła. Bułeczki Hubert piekł sam i wychodziły mu rzeczywiście wspaniale – miękkie, puszyste, po prostu rozpływały się w ustach. A gdy on szykuje śniadanie, ona akurat zdąży się ubrać.
Od razu pierwszego dnia Vanessa wpadła na pomysł, aby przekazać Hubertowi Sługę. W końcu jemu był on potrzebny bardziej niż komukolwiek innemu. Jednakże Hubert grzecznie odmówił, wyjaśniając, że skrzaty nie mogą korzystać z ludzkiej magii, więc Magiczny Sługa jest dla niego zupełnie nieprzydatny.
– Dziękuję, Hubercie – podziękowała po kilku minutach, gdy taca z zamówieniem pojawiła się na stoliku. Z powodu takiego drobiazgu skrzat nie zrobił się nawet widoczny.
– Obudziłaś się, uczennico? – Kreol wszedł bez pukania. Akurat jego Vanessa niejeden raz starała się nauczyć pukania, ale tylko patrzył na nią tępo, nie rozumiejąc, dlaczego ma pukać we własnym domu. – Mam dla ciebie niewielki prezent...
Vanessa o mało co się nie udławiła, tak nieoczekiwane to było. Ale jednocześnie ucieszyła się – oznaka zainteresowania ze strony Kreola nie mogła jej nie ucieszyć.
– Prezent? – wykrztusiła z trudem, przełykając to, co miała w ustach. – Jaki?
– Najpierw weź z powrotem swój pierścionek – zaproponował Kreol, wyciągając w jej stronę pierścionek, który pożyczyła mu, gdy polował na yira.
– Zabrałeś z niego to stworzenie? – zainteresowała się, wkładając ozdobę.
– Nie.
Vanessa znowu o mało co się nie udławiła i zaczęła nerwowo zdejmować pierścionek. Bez względu na to, jak bardzo go lubiła, nie zmierzała nosić przy sobie energetycznego demona.
– Zamieniłem go w artefakt – ciągnął Kreol. – Popatrz, z lewej strony pojawiła się na nim niewielka wypukłość. Jeśli naciśniesz na nią opuszkiem kciuka i wypowiesz w myśli słowo „Piorun!” z pierścionka wystrzeli piorun. Moim zdaniem to bardzo przydatna rzecz.
– No tak... – zgodziła się Van, zostawiając pierścionek w spokoju. Bez względu na to, jak nieprzyjemnie było nosić COŚ takiego na ręce, sama myśl o tym, że może teraz strzelać piorunami z palca sprawiła, że niemalże oblizała się z zadowolenia. Vanessa od dziecka lubiła komiksy, a w przeważającej większości głównymi bohaterami tych zeszycików byli odważni młodzieńcy o nadprzyrodzonych zdolnościach. A teraz coś takiego trafiło w jej ręce!
– Bardzo sprytne, dziękuję. A co jeszcze?
– Jeszcze to. – Była to jej własna puderniczka. – Otwórz.
Vanessa posłusznie otworzyła, ciekawa, w jaką superbroń Kreol zmienił niewinny przedmiot damskiej toalety. Jednak w środku nie było nic ciekawego.
– I co dalej? – zapytała, nieco rozczarowana.
– Dotknij lusterka i pomyśl moje imię.
Vanessa tak zrobiła. Jej odbicie w malutkim lusterku zakołysało się, rozpłynęło, a jego miejsce zajęła podobizna Kreola. Popatrzyła na niego, potem znowu na lusterko, potem znowu na niego... Jak miniaturowa kamera.
– Co to takiego? – zaczęła już się powoli domyślać, ale wolała upewnić się.
– Lusterko-rozmównica. – Kreol uśmiechnął się z satysfakcją. Głos dobiegł jednocześnie i z jego ust i z puderniczki. – Jeśli zechcesz coś mi powiedzieć albo o coś mnie zapytać... A jeśli z tobą będzie coś nie tak, ja też to poczuję.
Vanessa była wzruszona. Czyżby rzeczywiście dbał o nią?
– I co jeszcze?
– To wszystko! – oburzył się Kreol. – Ty co, uczennico, myślisz, że rodzę te artefakty czy co? Zrobić przez jeden wieczór aż dwa, to i tak bardzo dużo, może tego dokonać tylko arcymag!
– Dobrze, dobrze! – Van wyciągnęła w jego stronę obie ręce. – Nie szalej, tak tylko zapytałam!
Na posterunku, gdzie służyła Vanessa nadkomisarzem była kobieta. Przodkowie Florence Iovich pochodzili z Odessy, ale było to tak dawno, że nawet ich nazwisko zmieniło się nie do poznania.
– O, Van, co u ciebie? – przywitała się z Vanessą uprzejmie. – Dobrze odpoczęłaś?
– Jak by to powiedzieć... – zająknęła się Van.
– Wyjeżdżałaś gdzieś? – zapytała Florence bez szczególnej ciekawości.
– Do Lengu i do Inkwanok – odpowiedziała Vanessa, zanim ugryzła się w język.
– No, proszę... A gdzie to jest?
– W Kanadzie. To kurort narciarski. – Vanessa odzyskała rezon.
– No, nie wiem... Ja wolę plażę. Na Hawajach jest teraz bardzo przyjemnie... ale dobrze, nieważne. Wezwałam cię, żeby przedstawić ci nowego partnera. Gdzież on się podział...?
Florence otwarła szufladę biurka, jakby tam właśnie spodziewała się odnaleźć zagubionego policjanta, postukała palcem w blat, zdjęła i przetarła okulary... Nie wiadomo, co miała zamiar zrobić dalej, bo ktoś cichutko zastukał do drzwi.
– O, to właśnie on! – ucieszyła się Florence. – Poznajcie się...
Vanessa starannie obejrzała młodzieńca. Ten z kolei obejrzał ją.
No cóż, egzemplarz nie był taki zły. Trochę więcej niż średniego wzrostu, rudawy, znaków szczególnych brak, twarz miał nieco bez wyrazu.
– Vanessa Lee – przedstawiła się Van. – Dla przyjaciół po prostu Van.
– Michael Shepard Jackson – odpowiedział jej nowy partner. – Lub po prostu Mike, ale lepiej Shep – tak mi się bardziej podoba.
– Nie jestem z nim w żaden sposób spokrewniony – pospiesznie dodał Shep, uśmiechając się szeroko. – Po prostu zbieżność nazwisk.
– To co, poznaliście się? – zapytała znudzona Florence. – W takim razie proszę przystąpić do pełnienia obowiązków.
Gdy zamknęły się za nimi drzwi, Shep rzekł z niepokojem:
– Jestem w San Francisco dopiero trzeci dzień, w ogóle to... Żonie zaproponowali nową pracę i awans, więc się przeprowadziliśmy. Przedtem służyłem w Detroit, co prawda niedługo, bo tylko pół roku... Tak więc z doświadczeniem u mnie krucho – przyznał się szczerze.
– Jesteś żonaty? – zdziwiła się Van. Wydawało jej się, że Shep jest na to zdecydowanie za młody.
– Dopiero kilka lat... – wzruszył ramionami. – A ty od dawna tu jesteś?
– Urodziłam się tu... A niech to diabli, co znowu?
Ostatnie zdanie wykrzyknęła, bo coś dziwnego działo się w jej kieszeni. Coś tam szurało jak rozzłoszczony kociak, dygotało... dobrze chociaż, że nie drapało.
Okazało się, że to puderniczka zmieniona przez Kreola w wideofon. Vanessa otworzyła ją i na gładkiej powierzchni lustra pojawiła się twarz maga.
– Gdzie się podziewałaś? – zapytał. – Wywołuję cię już od dziesięciu minut!
– A niech mnie! – zachwycił się Shep, zaglądając jej przez ramię. – Kapitalna rzecz! Co to, telefon z kamerą?,!
– Mniej więcej... Po co dzwonisz?
– Tak po prostu... A kto to stoi obok ciebie? – Kreol zmarszczył brwi.
– Mój partner. A co? Jesteś zazdrosny? – kokieteryjnie mrugnęła Van.
– I co jeszcze?! – prychnął mag, wyłączając się.
Obrażona Vanessa pociągnęła nosem, chowając puderniczkę do kieszeni. Jak zwykle, wycisnąć z Kreola jakieś ciepłe słowo było niezwykle trudno...
– To twój... – Shep szukał odpowiedniego słowa.
– Coś w tym rodzaju – zgodziła się Van. – Dobrze, idziemy, pokażę ci naszą komendę. A potem pójdziemy na próbny patrol...
Po drodze Vanessa niezgrabnie przeprosiła, wpadła do toalety i natychmiast wyciągnęła puderniczkę.
– Po co dzwoniłeś? – wyszeptała, gdy tylko twarz Kreola pojawiła się w lusterku.
– Możesz przyjąć, że po nic – burknął obrażony mag. Sam Kreol do nawiązania kontaktu nie korzystał z żadnych artefaktów, więc w lusterku odbijała się tylko i wyłącznie jego twarz – jakby płynęła samotnie w ciemnym kosmosie. – A ty po co dzwonisz?
– Zapytać, po co ty dzwoniłeś – odparła zdezorientowana Vanessa. – Tfu, całkiem mnie skołowałeś. No więc?
– Niepokoiłem się – niechętnie burknął Kreol, spuszczając oczy.
– O mnie?! – zachwyciła się dziewczyna. – Oj, Kreolu, jakie to miłe...
– Nie ma w tym nic miłego! – wybuchnął mag. – Jesteś moją uczennicą, jestem twoim nauczycielem, więc się niepokoję. Co w tym dziwnego?!
Van uśmiechnęła się skromnie. Kreol zawstydził się jeszcze bardziej.
– A w ogóle, dlaczego mówisz „dzwoniłeś” – spróbował zmienić temat. – Nie widzę żadnych dzwoneczków.
– Tak się mówi – zbagatelizowała Van. – Co porabiasz?
– Podlewam kwiaty. Obok stoi twój ojciec, przekazać mu coś?
– Nooo... Zawołaj go, sama z nim porozmawiam.
– Uczennico... – Kreol uśmiechnął się z wyższością. – Jak mam go zawołać, jeśli nie włada magią? Nie ma takiego artefaktu – zrobiłem tylko jeden. Możesz rozmawiać tylko ze mną.
– Szkoda... No dobrze, słuchaj, muszę już lecieć, jak by nie było – jestem w pracy... I w ogóle – nie naruszaj konspiracji! Umówmy się, że będziesz dzwonił tylko wtedy, gdy będziesz miał coś naprawdę ważnego do powiedzenia, okej? No to świetnie, na razie!
Kreol chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył – Vanessa zatrzasnęła wieczko.
– Ej, Van, weź trzeci radiowóz i pędź pod ten adres; mamy morderstwo! – wesoło zawołał do niej dyżurny.
– Masz ci los, właśnie chciałam pokazać partnerowi komendę... – powiedziała rozczarowana Vanessa.
– Nic się nie stało, potem zobaczymy – wzruszył ramionami Shep.
– Co, Van, rozleniwiłaś się? – Dyżurny chytrze zmrużył oczy. – W kurorcie pewnie lepiej niż w pracy, co? No cóż, przyzwyczajaj się, przyzwyczajaj...
Vanessa spojrzała na niego złym wzrokiem. Miał na imię Lester, nie znosiła go. Kiedyś próbował ją podrywać, ale szybko zorientował się, że nic z tego nie będzie i dał sobie spokój. Ale wzajemna niechęć została, chociaż zazwyczaj nie przekraczali przyjętych norm.
– Dawaj no to. – Wyrwała Lesterowi kartkę z adresem, obrzucając go na pożegnanie pełnym pogardy spojrzeniem. – Jedziemy, Shep.
– Jak chcesz, ty tu jesteś szefem. – Shep uśmiechnął się blado.
Uspokojona Vanessa westchnęła z zadowoleniem, sadowiąc się za kierownicą policyjnego samochodu. Lubiła swoją toyotę, ale wozy policyjne przewyższały ten model pod każdym względem. Szkoda, że nie można mieć ich na własność.
Po dziesięciu minutach byli na miejscu. Zabójstwa dokonano w domu czynszowym, w jednym z odnajmowanych mieszkań. Praca szła tam już pełną parą – starannie oglądano ciało i miejsce zbrodni, specjaliści od medycyny sądowej próbowali z grubsza określić czas śmierci.
– Co my tu mamy? – rzeczowo zapytała Vanessa. Shep, jako młodszy w patrolu, posłusznie trzymał się z tyłu, bacznie przyglądając się zabitemu.
– O, Van, wróciłaś? – uśmiechnął się ekspert. – Jak odpoczęłaś?
– Nie odchodź od tematu, Lucas.
– Mężczyzna, biały, wiek czterdzieści dziewięć lat – wyrecytował Lucas monotonnie. – Nazwisko: Carlo Toscani, włoski imigrant. Rozwiedziony, dwoje dzieci, mieszkają z matką. Zabity strzałem w pierś. Kula przeszła na wylot, przeszyła lewe płuco i serce. Biorąc pod uwagę, że w chwili wystrzału ofiara siedziała przy stole, a przestępca, sądząc po ranie wlotowej, naprzeciwko, musieli się znać. Sądząc po stężeniu i plamach opadowych, śmierć nastąpiła jakieś dwa dni temu, na razie nie mogę powiedzieć dokładniej. Łapiduchy wyciągną więcej przy sekcji.
– Kto znalazł ciało?
– Siostra zamordowanego. Przyjechała odwiedzić brata, a tu...
– Rozumiem. Podejrzani?
– Na razie brak. Nieboszczyk pracował jako kierownik dostaw w firmie kosmetycznej, prowadził spokojne, ustabilizowane życie.
– Rozumiem. – Vanessa kiwnęła głową. – Muszę zadzwonić. Jest tu jakiś spokojny kąt?
– Możesz iść do łazienki. Technicy już tam skończyli – odpowiedział Lucas.
– Aha... Shep, poczekaj tu chwilę, zaraz wracam.
Vanessa świetnie rozumiała, że proszenie Kreola o pomoc byłoby bezczelnością. Nie w stosunku do Kreola – w końcu miał wobec niej spory dług wdzięczności. Chodziło o konspirację. Zachowanie tajemnicy i inne takie... Ale mimo wszystko strasznie ją korciło!
W łazience wszędzie był porozsypywany proszek do zdejmowania odcisków palców. Vanessa zamknęła się od środka i otworzyła puderniczkę. W lusterku pojawiła się niezadowolona twarz Kreola. Najwyraźniej Van oderwała go od czegoś ważnego.
– Czego? – zapytał nieprzyjaźnie. Vanessa szybko naświetliła sytuację.
– Masz jakiś pomysł?
– Czego właściwie ode mnie chcesz? – zdziwił się Kreol.
– No, oczywiście dowiedzieć się, kto to zrobił... Nie mógłbyś go wskrzesić?
– A kiedy umarł?
– Jakieś dwa dni temu.
– W takim razie nie. Mózg już zaczął się rozkładać. Mógłbym tylko częściowo.
– Czyli jak?
– Zombi – krótko wyjaśnił mag.
– Nie, dziękuję! – przestraszyła się Van. – Jeszcze mi tylko zombi tu brakuje! Inne propozycje?
– Przynieś mi jego głowę, uczennico – zażądał Kreol. – Ożywię ją i sam wszystko opowie.
– Aha! A jak ty to sobie wyobrażasz? „Przepraszam chłopaki, potrzebna mi głowa tego gościa. Mój znajomy mag chce poznać imię zabójcy bezpośrednio z ust ofiary. Nie macie czasem piły?” Natychmiast zamknęliby mnie w psychiatryku!
– U nas zawsze tak robiono i nikt się nie dziwił – burknął Kreol. – To najpewniejszy sposób...
– A u nas nie! Potrafisz jakoś inaczej?
– Wiesz, jak się nazywa?
– Oczywiście.
– W takim razie przynieś mi kilka kropli krwi. Albo chociaż włos. Wywołam jego ducha – niechętnie zaproponował Kreol. – Ale to jest trudniejsze niż ożywienie głowy!
– Za to mnie będzie łatwiej. – Vanessa uśmiechnęła się złośliwie. – Jak długo to potrwa?
– Jeśli zacznę się szykować od razu, to jakieś dwadzieścia pięć minut.
– Świetnie, czekaj na mnie.
Vanessa wyszła z łazienki w świetnym humorze.
– Lucas, przygotuj mi szybciutko próbkę na wzór DNA, co? – poprosiła.
– Po co? – spytał ekspert. – Nasi już wzięli do labu. Wyniki będą jutro...
– No, pobierz trochę krwi pipetką. Co ci szkodzi? – Van zaczęła się denerwować. – Słuchaj, ja się nie wtrącam do waszej roboty...
– Dobrze, dobrze... Tylko po co ci to?
– A tak, potrzebne mi... Shep, nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli podskoczymy na pół godziny w jedno miejsce?
Shep tylko rozłożył ręce – na Boga, dlaczego by nie.
– Ej, Van, sprawa jest twoja! – krzyknął w ślad za nią Lucas. – Nie marudź za bardzo, Iovich nie lubi czekać!
– Wiem! – zbagatelizowała Vanessa. – Lucas, założysz się, że za godzinę będę wiedziała, kto zabił?
– Za godzinę? Van, nie wygłupiaj się... A o co się założymy?
– O dwadzieścia baksów.
– Stoi. Czas start, jeśli nie zadzwonisz w ciągu godziny – przegrałaś.
– A dokąd jedziemy? – zainteresował się Shep, gdy już siedzieli w samochodzie.
– Do jednego znajomego. Jest specjalistą w takich sprawach.
– Ktoś w rodzaju Nero Wolfe’a? Rozwiązuje zagadki kryminalne bez wychodzenia z domu?
– Nie, to już szybciej ktoś w rodzaju Nostradamusa... Dobrze, potem ci opowiem, jesteśmy na miejscu.
Shep, jak wiele osób przed nim, patrzył na dom Katzenjammera z niemym zachwytem. Dzięki wysiłkom Vanessy i Huberta wstrętna willa stała się trochę mniej wstrętna, ale niestety, tylko trochę.
– Kto tu mieszka? – zapytał, oszołomiony. – Doktor Frankenstein?
– Prawie... – wymamrotała Vanessa. – Wiesz, lepiej poczekaj na mnie w samochodzie. Ten facet... ma dość nieprzyjemny charakter.
– A czy on w ogóle jest normalny? – upewnił się zaniepokojony Shep. – Może to wariat?
– Absolutnie normalny! – ucięła Van. – Czekaj!
Shep wzruszył ramionami i sięgnął po papierosa.
Kreol czekał na Vanessę w progu. Hubaksis, jak zwykle, siedział mu na ramieniu.
– Jestem gotowy – oznajmił, nie tracąc czasu na powitania. – A ty?
– Tutaj. – Van pokazała szklaną rurkę z krwią.
– Świetnie. – Pokiwał głową Kreol, rzucając okiem na czerwoną ciecz. – Chodźmy na strych.
Zdążył przygotować wszystko do planowanego wywołania ducha.
Narysował na podłodze niewielki okrąg, w którym mógł się zmieścić człowiek, a wokół niego pięć symboli: trzy faliste linie, płomień, dwa trójkąty – jeden częściowo nachodził na drugi, trzy równolegle kreski i koło z boku, a także dwie gwiazdki i prostą linię między nimi. W środku okręgu narysował stylizowaną ludzką czaszkę.
– Jak się nazywa? – zapytał Kreol, stając obok kręgu.
– Carlo Toscani.
– Dobrze... Patrz i zapamiętuj, uczennico.
Kreol głośno westchnął, rozłożył ręce na boki, potem skrzyżował je na piersi i wyrecytował śpiewnie:
– Wzywam cię i zaklinam, duchu, przyjdź rozmawiać ze mną! Twoim imieniem – Carlo Toscani, twoją krwią – Kreol wylał kilka kropel do środka kręgu – swoją mocą spirytualisty i nekromanty wywołuję cię i zaklinam, duchu!
Nad rysunkiem czaszki powietrze zgęstniało, a potem wewnątrz kręgu zmaterializowała się ludzka postać – przezroczysta, ale całkiem dobrze widoczna.
W rysach twarzy widoczne było niewątpliwe podobieństwo do trupa, którego Vanessa oglądała nie więcej niż pół godziny temu.
– Co się stało? – spytał duch ledwie dosłyszalnym szeptem. – Co się stało?
– Carlo Toscani? – Van podeszła bliżej. – Funkcjonariuszka Lee, policja San Francisco. Mam do pana kilka pytań...
– Nieźle! – zachichotał duch. – Gliniarzom całkiem odbiło, nawet po śmierci wzywają na przesłuchanie!
– To dla twojego dobra. – Vanessa zmarszczyła brwi.
– Dla mojego dobra? – zdziwił się duch. – Jakoś mi wszystko jedno...
– Czyżbyś nie chciał wsadzić swego zabójcy do więzienia?
– Tak, byłoby nieźle... – zgodził się Toscani po krótkim namyśle. – Jak myślicie, ile może dostać?
– Trudno w tej chwili powiedzieć... – wykręciła się od odpowiedzi Vanessa. – Znasz go?
– Oczywiście! To Abe... bydlę, zawsze wiedziałem, że nie można mu ufać! Pani władzo, proszę powiedzieć Dorothy, jaki z niego drań! Po prostu nie mogę... jak tylko pomyślę, że wpadnie teraz w jego łapy, to aż się w grobie przewracam! A propos, kiedy mnie pochowają? Bo nie chcą mnie wpuścić...
– Proszę opowiedzieć szczegółowo o morderstwie. – Vanessa sięgnęła po dyktafon. – Proszę mówić do tego.
– Nie uda się – po raz pierwszy wtrącił się do rozmowy Kreol. – Z duchami te techniczne sztuczki nie przejdą.
– Szkoda... W takim razie proszę po prostu mówić, a ja będę zapisywać. – Vanessa schowała dyktafon i wyjęła notes. – Bardzo proszę.
– Zacznę od początku...
Znudzony Shep nadal obijał się koło samochodu, gdy nadszedł Mao. Dowiedział się, że niedaleko jest wypożyczalnia wideo i postanowił wybrać się tam, wziąć coś do pooglądania. Teraz wracał z kasetami.
– Dzień dobry, panie władzo – ukłonił się. – Pan do mnie?
– Nie, towarzyszę partnerce... – powiedział Shep.
– A czy ona nie ma przypadkiem na imię Vanessa? – uśmiechnął się Mao.
– Zna ją pan? – zdziwił się policjant.
– Oczywiście, że znam. To moja córka.
– Ach, tak? To tutaj mieszkacie?
– Nie, jestem po prostu gościem. To ona tu mieszka. Van nie mówiła panu o tym?
– W takim razie czegoś nie rozumiem... – skonfundowany Shep podrapał się w głowę. – Powiedziała, że chce naradzić się z jakimś ekspertem... To jest związane ze śledztwem, rozumie pan?
– Ach, więc to tak... – Mao pokiwał głową ze zrozumieniem. – Widzi pan, mieszka tu także niejaki Kreol... Mam wielką nadzieję, że zostanie moim zięciem, ale bardzo proszę nie mówić Vanessie, że o tym wspomniałem. No tak, ma pan rację, to nadzwyczajny ekspert. Potrafi wszystko... – Mao z zachwytem pokiwał głową, ze szczęśliwym wyrazem twarzy dotykając lewego oka.
– Cześć, tato. – Drzwi otwarły się i Vanessa wyszła na zewnątrz. Wyglądała na nadzwyczaj zadowoloną. – Wybacz, muszę uciekać, wpadłam dosłownie na chwilkę. To mój nowy partner... Shep, tata. Tata, Shep. A może już się poznaliście?
– Jeszcze nie zdążyliśmy... – zaśmiał się Mao. – Młody człowiek opowiedział mi co nieco o waszym śledztwie... Kreol był w stanie pomóc?
– I to jak! – uśmiechnęła się Vanessa, wyjmując telefon komórkowy. – Hallo, Lucas? Cześć! Spójrz na zegarek, mam jeszcze czas? Super! Zapisuj... Zabójca nazywa się Abraham Fletcher, pracuje w tej samej firmie co nasz klient. Pokłócili się o kobietę, niejaką Dorothy Clarence, pracującą w tym samym miejscu. Fletcher postanowił zastosować radykalne środki. Szykuj kasę!
– Rzeczywiście, ekspert... – Shep z uznaniem pokiwał głową.
Rozdział 14
Przyznaj się, przyznaj się, bydlaku!
Vanessa i Shep stosowali starą sztuczkę z dobrym i złym policjantem. Van wrzeszczała na podejrzanego, a Shep szeptem namawiał go, aby się przyznał, zanim „ta wariatka całkiem nie oszaleje”. Ale nie dawało to żadnego efektu.
– Słuchajcie, nie wiem, o czym mówicie! – odpowiadał zdenerwowany Fletcher. – Tak, znałem Carla, i bardzo mi żal, że go zabili, ale to nie ja, rozumiecie? I w ogóle będę rozmawiał tylko w obecności adwokata!
Van zostawiła go w pokoju przesłuchań i wyszła za drzwi. Po chwili przyłączył się do niej Shep.
– Nie puszcza farby... – zauważyła, nie patrząc na partnera.
– Właśnie – zgodził się Shep. – Pistoletu nie znaleźliśmy, alibi ma żelazne... Zupełnie nie ma się do czego przyczepić! Ale czuję przez skórę, że to on! Słuchaj, a ten twój ekspert nie może dać nam jakichś dowodów?
– Móc to może, tylko że żaden sąd ich nie uzna – przyznała Van ze smutkiem. – Chociaż nie, poczekaj chwilę... Zaraz wracam.
Vanessa odeszła na kilka kroków, wyjęła puderniczkę i szeptem naświetliła Kreolowi sytuację.
– Nic nie umiesz sama zrobić... – stwierdził Kreol z satysfakcją. Nie wiadomo dlaczego miał na głowie kucharską czapkę. – Za moich czasów zeznania zdobywało się za pomocą dwóch rzeczy: metalu i ognia stosowanych razem lub osobno. Więc tak, słuchaj instrukcji: na początek weź kilka igieł i wbij mu pod paznokcie. Najlepiej zacznij od małego palca, tam boli najbardziej...
– Ostatni raz powtarzam: tortury są u nas zakazane! – wysyczała Vanessa.
– W takim razie nie ma się co dziwić, że nikt się nie przyznaje! Na jego miejscu też bym milczał jak głaz! W takim razie przywieź go do mnie. Potrafię odróżnić prawdę od kłamstwa.
– Tak oczywiście można, ale... – zawahała się Van – ...może jeszcze coś wymyślisz?
– Można jeszcze zastosować proszek prawdy. – Kreol nie podjął dyskusji. Wyglądało na to, że nie chciało mu się wysilać. – Nie jest zbyt efektowny, ale też działa. Masz?
– Zasadniczo to też nie jest dozwolone... – męczyła się Vanessa. – Jeśli ekspertyza wykaże, że podejrzanego naszpikowano jakiś świństwem nieźle mi się oberwie... A poza tym nie mam takiego środka...
– Już dobrze, pomogę. – Kreol uśmiechnął się pod nosem. – Mój proszek jest magiczny, nieszkodliwy dla zdrowia, wasi specjaliści za nic na świecie go nie wykryją. Czekaj, przyślę niewolnika z przesyłką.
– Wspaniale!
Vanessa przerwała połączenie i z radosnym wyrazem twarzy wróciła się Shepa. Ten popatrzył na nią uważnie, ale natychmiast odwrócił wzrok. Na pewno coś podejrzewał, lecz jakie mógł snuć teorie?
Vanessa poleciła partnerowi kontynuować próby wydobycia zeznań z podejrzanego, a sama wyszła do sąsiedniego pomieszczenia, usiadła przy biurku i próbowała podnieść zszywacz. Oczywiście, nie rękami, ale siłą woli. Nic z tego nie wyszło. Westchnęła i spróbowała zrobić to samo z długopisem. Rezultat pozostał niezmienny. Nawet spinacz nie zareagował na wysiłki początkującej magini, nawet malutka zszywka ze wspomnianego zszywacza, nawet kawałeczek papieru niewiele większy od płatka stokrotki.
Porzuciwszy bezowocne wysiłki, Vanessa ze smutkiem pomyślała, że z każdą minutą coraz trudniej będzie przetrzymywać tego całego Fletchera – wszystkie dopuszczalne terminy dawno już minęły, należało go wypuścić jak najszybciej, inaczej mógł oskarżyć ich o niezgodne z prawem ograniczenie wolności. Van znała takich typów – stać go na to. Chociaż nie, oczywiście, że nie zaryzykuje – jeśli rzeczywiście jest zabójcą, byłoby to skrajną bezczelnością... A jest zabójcą – duch Toscaniego wyraźnie go wskazał. Niby po co duch miałby kłamać? Zresztą nie mógłby, jeśli wierzyć Kreolowi...
Rozmyślania Vanessy przerwał słaby, ledwie dosłyszalny pisk dochodzący z szuflady biurka. Vanessa wysunęła ją i z trudem powstrzymała okrzyk zdziwienia. Wewnątrz siedział Hubaksis.
– Cześć, Van! – pisnął cichutko. – Nie spóźniłem się?
– Nie, zdążyłeś. – Vanessa odwróciła się mimowolnie w stronę okna z weneckim lustrem. Shep i Fletcher przeszywali się nawzajem pełnymi złości spojrzeniami.
– Jak mnie tu znalazłeś?
– Dzięki lusterku. Pan wbudował w nie nadajnik. A więc to tutaj pracujesz?
– Tak, tak – przytaknęła dziewczyna niecierpliwie. – Gdzie serum?
– Co takiego? – zdziwił się dżinn.
– Serum prawdy! Kreol mi obiecał!
Hubaksis fuknął, zdejmując z grzbietu ogromny plecak. Ogromny jak na jego filigranowe rozmiary, oczywiście. Vanessa szczerze się zdziwiła, że nie zauważyła go w pierwszym momencie.
– Serum... – wymamrotał posłaniec, przekazując ładunek. – Nie ma tu żadnego sera, do czego mógłby się przydać? A więc tak: proszek prawdy jest bezbarwny i nie ma zapachu. Można go podać w jedzeniu, w piciu albo podpalić i dać dym do powąchania. Osoba, która zje proszek lub wchłonie dym, nie może kłamać ani przemilczeć niczego, co wie i wygada wszystko. To wszystko? – zapytał sam siebie Hubaksis, niepewny, czy wystarczająco dokładnie przekazał instrukcję.
– Dziękuję. – Van uśmiechnęła się, oglądając proszek. Z wyglądu przypominał najzwyklejszą drobnoziarnistą sól kuchenną, tyle że trochę ciemniejszą.
– Van, mogę zostać tu trochę? – poprosił Hubaksis. – Jestem zmęczony, chce mi się spać, a w domu pan znowu mnie gdzieś pośle...
– Zostań, tylko nie wyłaź z szuflady, bo nie daj Boże, ktoś cię zobaczy! – pozwoliła Vanessa i zaczęła majstrować przy ekspresie do kawy, który na szczęście stał w zasięgu ręki. – A ile tego dać? – zaniepokoiła się, szykując swoją ulubioną kawę bez cukru.
– Wystarczy szczypta – oznajmił dżinn, oceniając wielkość styropianowego kubeczka. – Nie musi działać długo?
– Nawet lepiej jeśli się szybko ulotni. Najważniejsze, żeby zdążył się przyznać, a potem niech się dzieje co chce...
– Słuchajcie, to już przechodzi wszelkie granice! – Podejrzany z oburzeniem podniósł głos, gdy Vanessa weszła do pokoju przesłuchań. – Albo mnie wypuścicie, albo przynajmniej wezwijcie mojego adwokata! Zdaje się, że mam prawo do jednego telefonu, a może demokracja już nic nie znaczy w naszym kraju?!
– Nie ma co się denerwować bez powodu. – Vanessa uśmiechnęła się przymilnie. – Lepiej napijmy się kawy.
– Dziękuję – burknął Fletcher ze złością, biorąc kubek. – Wydaje mi się, że wypadła pani z roli.
– To znaczy?
– O ile zrozumiałem, pan – wskazał na Shepa – jest dobrym gliną, a pani – przesunął palec w kierunku Vanessy – złym. Jeśli wcześniej podzieliliście role, to przynajmniej trzymajcie się ich konsekwentnie...
– Dobrze, dobrze... – Van nie kontynuowała sporu, z radością obserwując, jak pochłania napój z niespodzianką. – A teraz proszę powiedzieć, czy to pan zabił Toscaniego?
– Tak, to ja. – Fletcher pokiwał głową. Rozległ się trzask włącznika dyktafonu. – Przecież uprzedzałem, żeby trzymał się z daleka od Dorothy! Mówiłem, że ten kozioł jest dla niej za stary! Ale nie chciał mnie słuchać – czyli sam jest sobie winien... Co tu się wyrabia, do diabła?
– Proszę nie zmieniać tematu – zażądała Van tonem ostrym jak brzytwa. – Proszę opowiedzieć wszystko szczegółowo.
Fletcher zaczął mleć językiem. Wypaplał wszystko: jak obmyślił cały plan, jak kupił u jakiegoś czarnoskórego nastolatka pistolet – gówniany, sklecony byle jak gdzieś w Tajlandii, ale wystarczający dla jego celów, jak zorganizował sobie alibi – bardzo sprytnie, trzeba przyznać, jak zabił Toscaniego i zadbał o to, by nikt go nie zauważył, jak pozbył się pistoletu, i tak dalej, i tak dalej... Przez cały czas miał przy tym oczy pełne strachu i zdziwienia, a Shep patrzył na Vanessę z niemym zachwytem.
– Policja San Francisco dziękuje za współpracę i życzy miłego dnia – przyjaźnie uśmiechnęła się Van. – Szczere przyznanie się do winy zostanie uwzględnione przez sąd. Ej, chłopaki, zaprowadźcie go do celi! Myślę, że nie będzie się pan nadal upierał przy natychmiastowym zwolnieniu.
Vanessa już zbierała się do domu, gdy wezwano ją do gabinetu szefowej. Dziewczyna zmełła w ustach przekleństwo, wpychając Hubaksisa do kieszeni. Malutki dżinn uparł się, że nie opuści pomieszczenia inaczej, jak tylko z nią, i przez cały czas siedział w szufladzie. Najwyraźniej coś tam palił – Van doskonale czuła zapach dymu.
– Wzywała mnie pani? – zapytała Vanessa wsuwając głowę przez uchylone drzwi.
– Tak, Van, wejdź – kiwnęła głową Florence. Na biurku leżały dokumenty sprawy Fletchera. – Siadaj.
Vanessa usiadła. Komendantka uparcie nie odrywała wzroku od papierów i napięcie w gabinecie powoli rosło.
– Taaa... – westchnęła w końcu. – Wiesz, dzwoniła dziś do mnie moja daleka kuzynka, zdaje się, że szwagierka krewnego mojego teścia, czy coś w tym rodzaju... nieważne. Skarżyła się, że jej przyjaciółkę zahipnotyzował jakiś podstępny kosmita i od tego czasu nie jest już sobą. A przejawia się to tym, że nie chce się zadawać z nią – swoją najlepszą przyjaciółką. Według mnie, ta jej przyjaciółką, wręcz przeciwnie, wyzdrowiała, ale... co o tym sądzisz?
– A co mogę o tym sądzić? – Van wzruszyła ramionami. – Co to ma wspólnego z policją?
– Nie, oczywiście... – Zmarszczyła się Florence. – W ogóle to już się przyzwyczaiłam, bo ta wróżka co tydzień wyskakuje z czymś... takim. A to UFO jej ląduje w ogródku z tyłu domu, a to Yeti grzebie w śmietniku, a to wampir ofiaruje rękę i serce, a to leprechaun podrzuci garnek ze złotem... Ale chodzi o to, że tym razem wskazała konkretny adres, pod którym zamieszkuje „kosmita”. Twój adres! To ty wprowadziłaś się niedawno do domu Katzenjammera? Już kiedyś przyszła do nas w tej sprawie...
Vanessa szybko zamknęła usta, które już zaczęła otwierać, by wygłosić kolejną replikę. Paniusia-medium okazała się kuzynką jej szefowej. Jaki ten świat mały...
– Co zamierzasz z tym zrobić? – zapytała ostrożnie.
– Oczywiście, nic... – wzruszyła ramionami Florence. – Kto zwraca uwagi na takie skargi? Absolutnie nic, ale... Van, nie chcesz mi czegoś powiedzieć?
Vanessa powoli pokręciła głową.
– Dobrze... – Florence pokiwała głową, cały czas patrząc jej podejrzliwie w oczy. – W takim razie przejdźmy do bardziej namacalnych zagadnień. Jak ci się to udało?
– Ale co? – Van niewinnie zamrugała oczętami.
– Fletcher złożył na ciebie skargę. Utrzymuje, że naszpikowano go jakimś świństwem i zmuszono do złożenia obciążających zeznań. Możesz mieć kłopoty.
– Więc to tak? – Wargi Vanessy ścisnęły się w cieniutką kreskę. – A co wykazały badania?
– Kompletnie nic. Żadnych psychotropów. Znaleźli nawet szklankę whisky, którą wypił wczoraj, ale...
– Ale?
– Sama słyszałam jego przyznanie się do winy. Van, powiedz szczerze, jak ci się to udało? Hipnoza? Pranie mózgu? Według mnie ustanowiłaś rekord – przestępstwo bez żadnego punktu zaczepienia, sprawca wykryty w ciągu dwóch i pół godziny... Niczego takiego nie pamiętam, jak długo tu pracuję.
– Nie rozumiem, o co chodzi – odparła Vanessa sztywno.
– Dobrze. – Florence wzruszyła ramionami. – Ale musisz wiedzieć, że taśma z nagraniem nie jest dowodem w sądzie i każdy adwokat natychmiast udowodni, że to podróbka. Dlatego mam do ciebie tylko jedno pytanie.
– Tak?
– Czy możesz zmusić tego bydlaka, żeby jeszcze raz to powtórzył? Przed ławą przysięgłych?
– Jeśli to konieczne... – Van zrobiła buzię w ciup. – Przyzna się, aż miło.
Florence po raz pierwszy podniosła głowę i popatrzyła prosto na rozmówczynię. W oczach igrały jej wesołe iskierki.
– Może jednak powiesz? – zapytała z nadzieją w głosie. – Chociaż tyle: hipnoza czy serum?
– Serum... – westchnęła Van. – Ale jest zupełnie nieszkodliwe! Po prostu zmusza do mówienia prawdy.
– Zupełnie nieszkodliwe... – rozmarzyła się szefowa. – I badanie nic nie wykazało... Tak, widziałam takie rzeczy, ale potem nie trzeba było ich nawet szukać – na kilometr było widać, że gościa czymś nafaszerowano... A gdzie można zdobyć takie cudo?
Vanessa milczała.
– Dobrze, nie chcesz – nie mów, proszę bardzo! – rozzłościła się Florence. – Mogłabyś chociaż dać jakąś wskazówkę. Mnie by się też przydało parę funtów...
– Wystarczy szczypta – nie wytrzymała Van.
– No to parę funtów wystarczyłoby na długo... – uśmiechnęła się rozmarzona Florence. – No cóż... Dobrze, Van, możesz iść, ale gdybyś miała ochotę się podzielić jakimiś informacjami, to wiesz, gdzie mnie znaleźć.
– Zapamiętam. – Van poważnie kiwnęła głową, wstając od stołu. Miała szczerą nadzieję, że szefowa nie słyszała, jak w kieszeni chichocze dżinn. Hubaksis zdecydowanie nie umiał siedzieć cicho.
Wychodząc z gabinetu Van żałowała, że nie odgryzła sobie języka. Przez cały czas krzyczała na przybyszów z przeszłości za to, że nie przestrzegają konspiracji, a teraz masz ci los! Sama wszystko wypaplała! Zachciało jej się pochwalić – wykryć przestępstwo w rekordowym czasie! A teraz na pewno rozejdą się plotki na jej temat, i nie wiadomo, do czego może to w końcu doprowadzić.
– Głupia, głupia, głupia... – mamrotała Vanessa, zła na siebie.
Ku wielkiemu zaskoczeniu Van, w drodze z gabinetu szefowej do wyjścia, aż trzy razy zatrzymywali ją koledzy. Powód za każdym razem był ten sam – wszyscy strasznie chcieli poznać tajemnicę napoju odkrywającego prawdę, i jeśli to możliwe, zdobyć dla siebie chociaż odrobinę. Tak, plotki rozchodzą się po komisariacie bardzo szybko.
– Kreol...? – Vanessa otwarła puderniczkę, sadowiąc się za kierownicą.
– Co znowu, uczennico? – odburknął mag. – Co tym razem? Może jeszcze mam popracować jako kat, czy jednak sami wykonacie wyrok?!
– Na kim? – przestraszyła się Van.
– No, na tym... Dla którego zamawiałaś proszek prawdy. A propos, jak go zabiją? Ogień? Sznur? Topór? Wbiją na pal?
– W ogóle go nie zabiją, panie! – wtrącił się do rozmowy obrażony Hubaksis. – Wyobraź sobie, że po prostu wsadzą go do lochu na kilka lat!
– Ciekawe, dlaczego mnie to nie dziwi? – westchnął Kreol. – Szalony świat, szaleni ludzie...
– Dość! – wybuchnęła Vanessa, przekręcając kluczyk w stacyjce. – Powiedz lepiej, czy możesz przygotować mi jeszcze trochę takiego proszku?
– Jeszcze trochę? – zmrużył oczy Kreol. Vanessie wydawało się, że za chwilę wyskoczy z lusterka. – A ile konkretnie?
– No... kilka funtów. Na zapas.
– Nie mąć mi w głowie, uczennico – zmarszczył się mag. – Ile to jest funta?
– Nie funta, tylko funt. Mniej więcej tyle.
Vanessa na sekundę oderwała ręce od kierownicy i pokazała, jaką objętość miałby worek z dwoma funtami proszku. Kreol aż zakaszlał ze zdumienia.
– Żartujesz? – wychrypiał. – Po co ci tyle? Zamierzasz przesłuchać całą armię imperium?!
– Chce nim handlować, panie! – pisnął dżinn.
– Aaaa... To co innego! – Kreol momentalnie się uspokoił. – Za moich czasów też nim handlowali, to przydatny środek... Tylko nie sprzedawaj za tanio, to droga rzecz!
– Jak droga? – z niewinną miną zapytała Van.
– To zależy, kto go robił! – Z dumną miną uniósł palec Kreol. – Im silniejszy mag, tym lepszy proszek mu wychodzi. Nie jestem Mistrzem Eliksirów, ale wychodzi mi nieźle, myślę, że półtora miarki złota będzie w sam raz...
– Jak to?
– Przypomnij mi, jak się nazywa ta wasza miara?
– Funt, panie! – życzliwie oznajmił Hubaksis.
– Właśnie. Czyli, jeśli będzie go potrzebował – chociaż komu może być potrzebne aż tyle?! – funta proszku prawdy, będzie musiał zapłacić półtora funta złota.
– Ale masz wymagania! – fuknęła Van. – Zamierzasz handlować z arabskimi szejkami?
– Nikt nie będzie potrzebował aż tyle! – Wzruszył ramionami Kreol. – W Sumerze ten proszek zawsze podawano w małych dozach. Woreczek, taki jak ten, który ci posłałem, kosztuje dwie złote monety. Szczyptę można było kupić za srebrnika...
– Słuchaj, a czy nie masz nic przeciwko temu, że stosuję magię na oczach wszystkich? – próbowała uspokoić sama siebie Van. – Rozumiesz, u nas z tym nieco...
– Mam to w nosie! – rozzłościł się Kreol. – Magia to największa ze sztuk, uczennico! Nigdy nie powinnaś wstydzić się swoich umiejętności!
– A jeśli rozejdą się plotki? – Vanessa cały czas nie mogła pozbyć się wątpliwości. – FBI, na przykład...
– Jeśli ktoś spróbuje... – twardo przerwał Kreol – chociażby spróbuje zabronić mi praktykowania magii... lub choćby nakaże robić to w tajemnicy! Oooo... Czy macie prawo, które tego zabrania?
– Nie, to nie jest zakazane...
– W takim razie mam to w nosie! Imperator Hettia, rządzący jeszcze przed moim narodzeniem, spróbował kiedyś ograniczyć prawa magów... Wiesz, co z tego wynikło?
– Co?
– Jeden bardzo martwy imperator, ot co! – warknął Kreol. – Jeśli wasz król... jak ty go tam nazywasz? Zydent... prodent...?
– Prezydent.
– Jeśli ten twój prezydent spróbuje wydać takie prawo, waszą stolicę nawiedzi dżuma, szarańcza, huragany i trzęsienia ziemi! – pieklił się mag. – Jestem arcymagiem, nie pozwolę...
– A skąd wziąłeś taki zgrabny plecaczek? – przerwała dziewczyna mocno już znudzona jego groźbami. – Obrabowałeś lalę Barbie?
– Woreczek? Sługa uszył... chwilę... jaki znowu lalos?! – najeżył się Kreol z niewiadomego powodu. – To one jeszcze istnieją?
– Kto? Lalki? A co niby się z nimi mogło stać?
– Skąd tu się wzięły, panie?! – zaniepokoił się Hubaksis. – Wszystkie wytępiono, nieprawdaż?!
– Tak sądziłem... – zazgrzytał zębami mag. – Gdzie mieszkają, uczennico? Szykuj się niewolniku, czeka nas nowa bitwa... O Potężny Toporze, czyżby nie starczyło ci, że zaczynam wojnę z Lengiem?! Nie starczy, że napuściłeś na mnie Troya?! Na łono Tiamat, dlaczego jeszcze i to?!
– O czym wy mówicie? – Vanessa z trudem powstrzymała się od śmiechu. – Co macie przeciwko lalkom?!
Kreol i Hubaksis zaczęli mówić jednocześnie, ze wzburzeniem gapiąc się na Vanessę – jeden z kieszeni, drugi z lusterka. Już po pięciu minutach Van zrozumiała, że zaszło banalne nieporozumienie między przedstawicielami różnych kultur. Po kolejnych pięciu minutach wyjaśniła to Kreolowi i wytłumaczyła, jakie lalki miała na myśli.
Okazało się, że w starożytnym Sumerze, istniały lalki, kukiełki i inne zabawki, ale słowo „lalka” dla przedstawicieli różnych cywilizacji oznaczało coś zupełnie innego: „Lala”, a dokładniej, „lalos” było w starożytnej Grecji i Mezopotamii określeniem przedstawicieli siły nieczystej: pół demonów pół ludzi, którzy w swoim czasie bardzo dali się we znaki sławnemu Babilonowi. Stworzenia te rozpełzły się po całej ówczesnej Mezopotamii, bez ustanku zmieniając ludzi w sobie podobne stwory. Były czymś w rodzaju wampirów, tylko o znacznie bardziej odpychającym wyglądzie i nieco innych obyczajach. Nie piły krwi, wolały wysysać duszę. Jej miejsce zajmował jakiś eteryczny surogat, a człowiek zmieniał się w okropne stworzenie – lalosa. Zewnętrznie lalosy przypominały trędowatych w ostatnim stadium choroby. Skołowanej Vanessie mimowolnie przyszedł do głowy Laos, jako kraj zapełniony po brzegi lalosami.
Kreol był jeszcze całkiem młodym magiem, gdy krucjata przeciwko lalosom zakończyła się całkowitym zwycięstwem ludzi, lecz mimo to wziął udział w tej legendarnej wojnie i wyniósł z niej ogromną nienawiść do lalosów i tych, którzy nimi rządzili – związku potężnych nekromantów oraz Dagona, arcydemona Lengu, stojącego na czele tego stowarzyszenia. Hubaksis też widział kilka lalosów – niewielkiej grupie udało się uniknąć zagłady.
– Nieśli śmierć i zniszczenie – ponuro zakończył opowieść Kreol. – Dwanaście miast zostało doszczętnie zniszczonych, a ich mieszkańcy zamienili się w stwory duszożerców. Wszyscy wojownicy i wszyscy magowie Sumeru walczyli z nimi, i w końcu zwyciężyliśmy, ale jakże drogo zapłaciliśmy za to zwycięstwo! Ostatni z tych stworów ukrywał się w katakumbach Babilonu – wyławialiśmy je po jednej sztuce...
– Najważniejsze podczas spotkania z lalosem – modlić się ze wszystkich sił – podzielił się swym doświadczeniem Hubaksis. – Lalos nie może zrobić krzywdy komuś, kto szczerze wierzy...
– Dlatego to dziesięciolecie było okresem swoistego oczyszczenia – skrzywił się mag. – W czasie wojny wiara w bogów bardzo się umocniła – tylko ona mogła uratować przed losem gorszym od śmierci.
– A to ci dopiero... – z trudem wykrztusiła Vanessa.
Niczego sobie – a ona myślała, że takie koszmary zdarzają się tylko w okropnych horrorach typu „Noc żywych trupów”. Co prawda, jeśli wierzyć Kreolowi, na długo przedtem miała miejsce krwawa wojna z wojskami Lengu, w porównaniu z którą potyczki z lalosami wyglądały jak konflikt izraelsko-palestyński przy drugiej wojnie światowej. A jeszcze wcześniej była wojna z jaszczuroludźmi. A jeszcze wcześniej... W końcu Van doszła do wniosku, że trafiła się jej wcale nie najgorsza epoka, bo przez ostatnie wieki ludzie bili się tylko z sobie podobnymi. Ze swoimi.
Obcy się skończyli.
Rozdział 15
Minęło kilka dni. Agnes Lee w końcu wróciła z Europy, ale natychmiast znowu umknęła, zabierając z sobą męża, mimo że ten stawiał opór. Bo wiecie, wypatrzyła w Bostonie zachwycający domeczek idealny dla dwóch osób i trzeba go jak najszybciej obejrzeć. Kiedy zdążyła się tym zająć i w czym bostońskie domki są lepsze od tych w San Francisco, pozostało zagadką. W domu Katzenjammera zatrzymała się tylko na chwilę, by wypytać Vanessę, co u niej słychać i zażądać, by w końcu określiła datę wesela. Dobrze, że Kreol tego nie słyszał... i dobrze, że Agnes go nie widziała. Sumeryjski mag wciąż robił się coraz młodszy. Wyglądał teraz na niewiele starszego od Vanessy – nawet najbardziej nieprzychylne oko nie dałoby mu więcej niż trzydzieści lat. Van zaczęła nawet się martwić, czy w końcu nie zmieni się w dziecko, ale Kreol uspokoił ją. Za dzień lub dwa proces odmładzania powinien zakończyć się ostatecznie.
W tym czasie zdarzyły się dwa drobne, ale nieprzyjemne incydenty. Pewnego razu pocztą przyszła niewielka przesyłka bez adresu zwrotnego. Na pierwszy rzut oka zupełnie niewinna. Dobrze się stało, że Vanessa nie rozpakowała jej sama, ale poczekała na swego domowego maga! Wystarczyło mu raz wciągnąć powietrze, żeby wyniuchać podstęp. Zamiast zabrać się do otwierania nieoczekiwanej przesyłki, Kreol najpierw obwiązał ją magicznym łańcuchem, a potem przebił nożem. Z wnętrza dobiegł dziki wrzask, a potem ze wszystkich otworów pociekło coś gęstego i czarnego. Kreol posępnie oznajmił, że jest to krew demona.
Za drugim razem było jeszcze gorzej. Tym razem alarm podniosło Oko Ureja – w środku nocy Kreola obudziły wysyłane przez nie sygnały. Van, oczywiście też się obudziła – zaspany Kreol potknął się o krzesło i zaczął głośno przeklinać. Zresztą prawie natychmiast się zamknął, gdy podszedł do okna i zobaczył, dlaczego „pilnujący pies” zaczął warczeć. Na trawniku pod oknem pluskało niewielkie jeziorko jakiejś srebrnej cieczy. Jezioro rosło w oczach, bulgotało i strasznie śmierdziało. Kreol nie tracił czasu na schodzenie po schodach – po prostu wyskoczył z pierwszego piętra przez okno. Potem zapachniało jeszcze gorzej – przez dziesięć minut mag smażył dziwną ciecz, dopóki nie została z niej tylko wypalona plama.
To coś Kreol nazwał Rtęciowym Przekleństwem i zaklinał się, że jest to ulubiona zabawka Troya. Demona w pudełku najprawdopodobniej też on przysłał. Wyglądało na to, że stary wróg pierwszy odszukał Kreola, ale na razie nie zdecydował się na otwarty atak – obwąchuje przeciwnika tak, jak robił to kiedyś. Kreol nie mógł się powstrzymać i nie pochwalić tym, jak mocną ochroną otoczył dom – tak, gdyby nie ona, Troy dawno już uderzyłby czymś poważniejszym. Na przykład, tornadem albo Niewidoczną Śmiercią... No, a na razie należy oczekiwać jeszcze paru drobnych złośliwości, a potem... potem Troy może tego gorzko pożałować. Wszystko zależy od tego, jaką siłą dysponuje teraz, w dwudziestym pierwszym wieku. Kreol poważnie się zaniepokoił – do tej pory nie udało mu się odnaleźć starego wroga i nie miał bladego pojęcia, w jaki sposób przez ten czas zmienił się Troy i do czego szykuje się w tej nowej bitwie.
Vanessa czuła się winna wobec Kreola. Rzecz w tym, że strasznie brakowało jej czasu na naukę – zbyt wiele pochłaniała służba. Te nieliczne godziny, które udało jej się wykroić z napiętego grafiku, dawały tyle korzyści, co umarłemu kadzidło, a Kreol nie omieszkał wytykać tego za każdym razem. Nie przestawał powtarzać, że magia jest trudną sztuką i trzeba jej poświęcić tyle czasu, ile ma się do dyspozycji. Czyli każdą chwilę.
Każdego ranka Vanessa z poczuciem winy wzruszała ramionami i wyruszała do komisariatu. Kreol obrażał się i szedł, a to do piwnicy, a to na strych, a to na balkon. Na balkonie zainstalował, nie wiadomo po co, koło sterowe jak na statku i jeszcze jakieś inne, nieznane przedmioty. W piwnicy i na strychu też coś majstrował – szykował coś tajemniczego i niepojętego, ale monumentalnego, bo znowu przestał spać – za to pochłaniał litrami kawę z proszkiem odpędzającym senność. Vanessa wielokrotnie pytała, co takiego szykuje, ale za każdym razem odmawiał wyjaśnień i tylko mamrotał, że wszystko idzie zgodnie z planem.
A dzisiaj sam ją zaprosił. Vanessa zeszła do piwnicy po raz pierwszy od tygodnia i z wrażenia aż krzyknęła.
Piwnicy nie było. A mówiąc ściśle: była, ale przypominała wnętrze łodzi podwodnej – wszędzie dookoła był tylko metal. Wcześniej była murowana. Do tego metal, który teraz pokrywał wszystkie ściany, wyglądał jakoś dziwnie – miał niezwykły kolor odbijający świetlne refleksy. W dotyku przypominał zamarznięty aksamit.
Piwnica zmieniła też kształt – zamiast wielu komórek powstało tylko jedno pomieszczenie, ale za to idealnie okrągłe i nawet dość przytulne. Na samym środku był wycięty krąg ze skomplikowanymi wzorami, a w centrum leżał śnieżnobiały kamień z wgłębieniem na szczycie. Kreol klęczał obok niego na jednym kolanie i starannie nacinał metal wokół kamienia. Okazało się, że magiczną laską można posługiwać się także do spawania. Wierny Hubaksis siedział mu na ramieniu i wygłaszał zjadliwe komentarze. Butt-Krillach też był tutaj – wtykał w sufit jakieś płaskie gwoździki.
– Coś ty tu zmajstrował? – zapytała oszołomiona Van. – Jak to się nazywa?
– Kocebu – odpowiedział jednym słowem Kreol, chytrze spoglądając na nią zmrużonymi oczami. – Nieźle, co? To właśnie jest czwarty punkt mojego planu – własny kocebu!
– Kreolu, chyba zapomniałeś, z kim rozmawiasz – cierpliwie przypomniała dziewczyna. – Jestem Vanessa, pamiętasz? Zwyczajna, amerykańska dziewczyna. Nie mieszkałam w starożytnym Sumerze, nie zawierałam umów z demonami i nie walczyłam ze strasznymi lalosami. Co to jest kocebu?
– Kocebu, nie kocebu – z niezadowoleniem w głosie poprawił Kreol. – Akcent na drugiej sylabie.
– Rozumiem. – Van w zamyśleniu pokiwała głową. – Ale mimo wszystko, co to takiego?
– To... to taki artefakt. Latający artefakt. Bardzo duży, latający artefakt!
– Jak duży? – zapytała Vanessa nieufnie.
– Wystarczająco duży, żeby podnieść ten dom – uśmiechnął się mag.
– Poczekaj chwilę... – Vanessa podniosła rękę. Nie, jednak Kreol jest pełen niespodzianek. Sądziła, że zna go już mniej więcej dobrze, ale on nie przestawał jej zadziwiać. – Zamierzasz zrobić latający dom?!
– Tak w ogóle, to już zrobiłem. – Kreol rozciągnął usta w uśmiechu. – Prawie. Zostało tylko kilka drobiazgów... Znudziło mi się być przykutym do ziemi, uczennico. Chcę latać!
Vanessa aż usiadła na podłodze. Nie miała siły mówić na stojąco.
– I jak to wszystko... no... jest zbudowane?
– Wytopiłem ogromny dysk – z dumą zaczął opowiadać Kreol. – Z czarnego brązu, na latające artefakty najlepiej nadaje się ten stop, jest mocny i lekki. Dokonałem transmutacji całej ziemi wokół domu – została tylko cienka warstwa na wierzchu, poniżej jest lity brąz. Piwnicę też prawie w całości zalałem metalem – inaczej rozsypałaby się podczas lotu. Po bokach ustawiłem magiczne kołki – tworzą pole ochronne. Pamiętasz, pytałaś o nie.
Vanessa pamiętała. Kilka dni temu odkryła koło płotu dziwne pałki, ale wtedy Kreol nie chciał wyjaśnić, co to takiego. Powiedział tylko, że są mu potrzebne. Teraz przypomniała sobie, że były zrobione z tego samego dziwnego metalu co i piwnica.
– Teoretycznie, można wystartować choćby jutro. Tutaj zostanie tylko solidna, okrągła dziura...
Hubaksis cicho zachichotał, a Butt-Krillach uśmiechnął się uprzejmie.
– Powiedz no, geniuszu, czy zastanowiłeś się, co powiedzą ludzie, gdy zobaczą latający dom? – sucho zapytała Van. – Nie boisz się, że zaczną nas ostrzeliwać z helikopterów?
– Właśnie dlatego ustawiłem obktameron – spokojnie powiedział Kreol. – Widzisz?
– A cóż to takiego? – Najwyraźniej nazwał obktameronem biały kamień.
– Generator niewidzialności. Jednostronny – wewnątrz dom zostanie taki, jak dotąd, a z zewnątrz będzie niewidoczny.
Vanessa powoli pokiwała głową. Plan Kreola stopniowo rozwijał się przed nią w całej krasie. Co więcej, ożyło jej marzenie z dzieciństwa! Latający dom – o czymś takim Van nie czytała nawet w bajkach (o „Czarnoksiężniku z krainy Oz” chwilowo nie pamiętała). Co prawda było jedno „ale”. Niezbyt ważne, ale zawsze...
– Chcesz być włóczęgą? – niepewnie zapytała Van. – Jak Cyganie...? Nie, to oczywiście super, ale mimo wszystko...
– Po pierwsze, potrzebuję tego nie dla zabawy – tylko patrzeć jak dopadnie mnie wojna! Po drugie, możemy nigdzie nie lecieć – rozsądnie odpowiedział Kreol. – Jak widzisz, ten maleńki zameczek stoi tam, gdzie stał i, jeśli tak bardzo tego chcesz, może tu zostać. Mam nadzieję, że strata części piwnicy nie zmartwi cię za bardzo? Po trzecie, nikt nas nie zmusza, byśmy zawsze prowadzili taki tryb życia – przynajmniej ja nie mam takiego zamiaru. Zrealizuję plan... mam nadzieję, że zrealizuję... Zdaje się, że nie protestowałaś, gdy podróżowaliśmy po Lengu? O ile pamiętam, sama się wprosiłaś.
– A jeśli nie uda nam się tu wrócić? – Van popatrzyła na niego rozkojarzonym wzrokiem.
– Dokładnie tutaj na pewno się nie uda – zgodził się mag. – Ale co takiego atrakcyjnego jest w tym akurat punkcie? Możemy zatrzymać się o milę stąd, na miejscu jakiegoś zburzonego domu.
– A co powiedzą ludzie, gdy zobaczą dom, który pojawił się w ciągu jednej nocy, do tego stojący na ogromnej, brązowej monecie? – sceptycznie zapytała Van.
– To akurat zupełnie mnie nie martwi, są po temu trzy powody. Pierwszy – dom może pozostać niewidoczny. Właściwa osoba znajdzie drzwi. Drugi powód – kocebu można pogrążyć w ziemi i będzie się wydawało, że dom zawsze tu stał...
– Aha, a jakże! – Vanessa postukała się palcem w czoło. – Kogo chcesz w ten sposób nabrać?
– Uczennico... – Kreol pokiwał głową z politowaniem. – Gdybyś zobaczyła dom, którego jeszcze wczoraj nie było, co byś pomyślała?
Vanessa zastanowiła się. Potem odpowiedziała bez przekonania:
– Pewnie... Prawdopodobnie pomyślę coś takiego: dziwne, że wcześniej go nie zauważyłam.
– Bardzo dobrze, uczennico, idealnie – rzekł Kreol z aprobatą. – Dziewięć osób na dziesięć tak właśnie pomyśli. A nawet jeśli nie – kto zgadnie, co się naprawdę zdarzyło? Nie, ludziom znacznie łatwiej jest uwierzyć we własny brak spostrzegawczości niż w rzeczy niezwykle i nadprzyrodzone. Tak było za moich czasów, tak jest i teraz.
– Dobrze, przekonałeś mnie. A jaki jest trzeci powód?
– Trzeci... – Kreol uśmiechnął się z ironią. – Trzecim powodem jest to, że mam w nosie co sobie pomyśli pospólstwo!
– Van, przecież to jest super! – pisnął Hubaksis. – Jeszcze w tamtych czasach pan próbował zrobić kocebu, ale nie miał dość sił na Szachszanor – był za duży. A potem zajęliśmy się projektem „Tymczasowa Śmierć”...
– Cicho, niewolniku... – leniwie rozkazał mag.
– I Butt będzie mógł wrócić do domu! – Dżinn nie chciał się uspokoić.
– Jak to? – nie zrozumiała Van, wspominając, dlaczego Ten-Który-Otwiera-Drzwi-Nogą nie może wrócić do swojego wymiaru. – W czym może tu pomóc twoje kocebu?
– Ha! – Kreol uniósł palec. – Całkiem zapomniałem wspomnieć o jednej bardzo przydatnej właściwości kocebu. Tej właściwości, która pomoże mi w wojnie. Pamiętasz Kamień Wrót?
Wyjął z kieszeni dysk z gwiazdą, który podarował mu Yog-Sothoth i pozwolił Vanessie jeszcze raz go obejrzeć.
– Stworzyłem związek między tym dyskiem a tym. – Mag postukał obcasem w podłogę. – Teraz mogę przemieszczać się między wymiarami razem z moim domem!
– Świetnie! – zachwyciła się Van.
– Właśnie tak. Istnieje tyle światów... tyle światów, a ja byłem tylko w ośmiu... a może jednak w dziewięciu?
– W dziewięciu, panie. Pamiętasz Ejszę?
– Tak, w dziewięciu. Teraz rozumiesz jak Butt-Krillach może wrócić do domu, uczennico?
– Na razie nie bardzo.
– No, przecież to proste – zniecierpliwił się Kreol. – Nie może opuścić naszego wymiaru dlatego, że jest związany z pentagramem na strychu. Jednak jeśli pentagram wyruszy w podróż razem z nami, wszystko się zmieni! Na miejscu wytniemy kawałek podłogi i zostawimy tam.
– Jestem bardzo wdzięczny, panie Kreolu – skłonił się demon.
– Wystarczy – skrzywił się mag. – Jesteś z Kvetzol-Inn?
– Słusznie!
– Pewnie, że słusznie! – fuknął Kreol. – W takich sprawach się nie mylę!
Vanessa obeszła pokój dookoła. Teraz rozumiała, po co było potrzebne koło sterowe na balkonie. – Kreol zamierzał sterować domem tak, jak zwykłym okrętem.
– Oko Ureja zainstaluję na bocianim gnieździe – rozmyślał na głos Kreol. – Nie może się lenić, nie przynosząc żadnej korzyści... Ducha postawię za kołem sterowym – specjalnie zrobiłem takie, by mógł go używać... Na strychu umieszczę bojowe kryształy, i to jak się da najwięcej... Jeden już tam ulokowałem...
– A Hubert wie o tym wszystkim? – zaniepokoiła się Van.
– Jest z tego powodu szczęśliwy! – uspokoił ją Hubaksis. – To najszczęśliwszy skrzat na świecie.
– W takim razie, wszystko w porządku.
– Oczywiście, że w porządku, uczennico! Ha! Jeśli nie mogę zostać Pierwszym Magiem w tym świecie, zostanę nim w innym! Mój pierwszy nauczyciel Hałaj Dżi Besz zawsze powtarzał, że nie zostaje się dobrym magiem, siedząc na miejscu. A dla prawdziwego maga nie ma większego szczęścia, niż zwiększyć jeszcze trochę swoją moc...
– A dlaczego nie możesz tutaj zostać Pierwszym Magiem? – obraziła się Vanessa.
– A kim by tutaj rządził? – fuknął Hubaksis.
– Niestety, ma rację... – skrzywił się Kreol. – Co za przyjemność być Pierwszym, jeśli podlega ci tylko żałosna garstka dyletantów? Załóżmy, że założyłbym swoją Gildię. Ile dziesięcioleci musiałbym czekać, zanim napełniłaby się mistrzami i czeladnikami? Wasz świat jest prawie pusty – prawdziwych magów można w nim policzyć na palcach... Prawdę mówiąc, nie zamierzam ogłaszać się Pierwszym Magiem! Mam teraz na głowie ważniejsze sprawy – dokończę kocebu i natychmiast przystępuję do piątego punktu planu... W naszym świecie, niestety, nie da się go wypełnić. A muszę się spieszyć! Troy żyje, Cthulhu się budzi... Nie, muszę stąd odejść...
– A dokąd to?
– Najpierw muszę zajrzeć do pewnej starej znajomej. Wypytać o nowiny, zasięgnąć rady, no i po prostu dowiedzieć się, czy nie zmieniła zdania... A ty jesteś ze mną czy nie? – zapytał mag, nie mogąc ukryć lęku. Najwyraźniej nie chciał stracić jedynej uczennicy. – Dopiero zaczęłaś naukę. I w ogóle jesteś mi potrzebna.
– Pomyślę nad tym... – wymijająco odpowiedziała Vanessa.
Ostatnie zdanie brzmiało bardzo pochlebnie, ale ton wyraźnie wskazywał, że Kreol nie miał na myśli nic romantycznego. Czysty pragmatyzm, nic więcej – Vanessa mimo wszystko mogła okazać się przydatna w jego krucjacie. Mówiąc szczerze, do tej pory nie rozumiała, jak Kreol zamierza zabrać się do tego, wyglądającego na niewykonalne, zadania – zniszczenia całego świata. Bo jak można zrobić coś takiego? Gdy pytała wprost, Kreol tylko chrząkał i mówił wymijająco, że na wszystko znajdzie się sposób... Jako przykład przytaczał biblijną opowieść o Dawidzie i Goliacie – czasem wystarczy jedno celne uderzenie, żeby zwalić z nóg potężnego giganta. A jeśli jest to kolos na glinianych nogach, taki jak Leng... Nic więcej Van nie mogła z niego wydobyć i w końcu dała mu spokój.
Wychodząc z domu, Vanessa potupała w ziemię. Rzeczywiście, gleba zrobiła się twardsza. Wykopała w niej dołek czubkiem buta – spod kilkucentymetrowej warstwy prześwitywał metal. Kreol wykonał fantastyczną pracę, zmieniając w czarny brąz tony ziemi i kamieni.
Po drodze wstąpiła po Shepa. Wczoraj rozbił samochód, a drugiego nie miał.
Przy okazji Kreol zaproponował przerobić toyotę tak, by mogła latać w powietrzu, ale Vanessa odmówiła. Na komendzie i tak dziwnie na nią patrzyli – wszyscy starali się zgadnąć, skąd wzięła proszek prawdy. Ostatnio zbyt dużo dziwnych rzeczy działo wokół prostej amerykańskiej dziewczyny. Rzeczywiście, niegłupio byłoby gdzieś się przeprowadzić, bo może się nią w końcu naprawdę zainteresować FBI...
– Cześć, Van! – Machnął ręką jej partner. Czekał już na ganku. – Jak leci?
– Powiedz mi, Shep, czy podoba ci się praca w policji? – zapytała Van w zamyśleniu, gdy wsiadał do samochodu.
– Zwyczajna praca, nie gorsza niż każda inna. – Pytanie to wcale nie zdziwiło Shepa. – A o co chodzi?
– Być może niedługo się zwolnię...
– Czemu tak nagle? Znalazłaś coś lepszego?
– Nie... Wybieram się w podróż.
– Poślubną? – zażartował Shep.
– A idźże ty! – parsknęła.
– A poważnie?
– Daleko, Shep... Bardzo daleko...
– Do Chin? Albo do Australii? Byliśmy z żoną w zeszłym roku w Australii...
– I jak było?
– Gorąco. Morze. Kangury... – Shep wzruszył ramionami. – Tak samo jak tutaj...
Dzień minął tak samo jak wszystkie poprzednie. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy zatrzeszczał policyjny radiotelefon.
– Van, jesteś tam? – rozległ się przytłumiony głos komisarz Florence. – Podjedź z partnerem do starego magazynu koło przystani, pamiętasz, mieliśmy wczoraj informację, że leży tam jakiś przemyt. Sprawdź to, okej? Dacie radę we dwójkę?
– A co, może być niebezpiecznie? – wyburczała niezadowolona Vanessa. – Szefie, dzień pracy już się skończył! Odstawię Shepa do domu i znikam!
– Nie szkodzi, mały spacer przed snem nie zaszkodzi – w głosie szefowej pojawiły się metaliczne nuty.
– Powinni tam pojechać Rob i Clif! Jeszcze wczoraj, zresztą...
– Nie dali rady, mają po uszy roboty z „koksem”. Dobrze już, Van, szybciutko podjedziecie, sprawdzicie i wracajcie. Nie będzie żadnych problemów – myślałby kto, trochę szmatek z Hongkongu... A w ogóle to rozkaz, a o rozkazach się nie dyskutuje! Bez odbioru!
– Rozkaz... – żachnęła się Van, sprawdziwszy najpierw, że przełożona się wyłączyła. – Wypchaj się swoimi rozkazami! Pozamykam moje sprawy i zwalniam się! Na łono Tiamat!
Ulubione przekleństwo Kreola w jej ustach zabrzmiało jakoś nienaturalnie i nie przyniosło ulgi. Rzuciła szybkie spojrzenie na ostentacyjnie odwróconego tyłem Shepa i postanowiła wrócić do dobrego starego amerykańskiego słownictwa.
Adres magazynu Vanessa pamiętała. Sam magazyn też – w zeszłym roku była z nim związana sprawa bandy fałszerzy pieniędzy. Ta sterta cegieł świetnie nadawała się dla wszelkich wyrzutków – od czasu, gdy ten ogromny labirynt przeszedł na własność miasta, nie udało się go wykorzystać w żadnym pożytecznym celu. Oczywiście, wykorzystywał to na całego element przestępczy – przejażdżki do tej części miasta stały się już tradycją.
– To co, wezwiemy wsparcie? – zapytał Shep dla zasady, wysiadając z samochodu.
– Sami damy radę – zdecydowała Van. Jakże pogromczymi demonów miałaby się bać jakichś żałosnych przemytników?
– Jak chcesz... – Jej partner leniwie wzruszył ramionami.
Zostawili samochód za rogiem i tak ostrożnie ruszyli w stronę bramy. A dokładniej, w stronę miejsca, gdzie kiedyś była brama – to, co obecnie służyło do zamykania magazynu, można by nazwać bramą tylko przy bardzo dużej dozie dobrej woli.
– Van, chciałbym z tobą porozmawiać... – niezdecydowanie zaczął Shep po drodze. – Widzisz, wiele razy zauważałem różne... dziwactwa. Serum prawdy, ten dziwny wideotelefon... Twój ekspert... Kreol... chciałem sprawdzić go naszymi kanałami, ale nic nie znalazłem. Wygląda tak, jakby pojawił się znikąd.
– Śledzisz mnie? – Vanessa z gniewem odwróciła się w jego stronę. – Lepiej tego nie rób, Shep!
– Nie, nie rozumiesz, ja po prostu... I Florence też mnie poprosiła, żebym ci się przyjrzał. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi, niepokoimy się...
Zamek, na który bramę zamknięto, też był lichy – z łatwością dał się otworzyć pierwszym z policyjnego zestawu wytrychów. Wewnątrz było bardzo cicho. „Brama”, przez którą weszli, nie była głównym wejściem, lecz tylnym wejściem do pakamery, dostali się więc nie do głównego pomieszczenia, a do korytarza na zapleczu. Światło słoneczne z trudem przebijało się przez brudne okna, dookoła wisiały pajęczyny i unosił się zapach pleśni. Idealne miejsce, żeby coś schować... Cokolwiek.
Van gestem nakazała partnerowi milczenie, ostrożnie wyglądając za róg.
Na zakurzonym fotelu siedział niewysoki chłopak z obrzynem na kolanach. Z zadowoleniem przeglądał czasopismo, którego błyszczącą okładkę zdobiło praktycznie nagie dziewczę z nieludzko ogromnymi piersiami. No cóż, wiadomo, że na warcie nie będzie czytał „Przeminęło z wiatrem”.
– No już, szybciutko ręce do góry! – cicho powiedziała Van, robiąc krok w jego stronę.
Chłopak ocknął się, a gdy dostrzegł skierowany w swoją stronę policyjny pistolet, z wrażenia upuścił gazetę. Na szczęście, nie zaczął robić głupot i posłusznie poniósł ręce, nawet nie próbując sięgnąć po broń.
– Shep, zabierz mu tę zabawkę – wskazała głową Vanessa.
Partner zabrał strażnikowi obrzyn, rutynowymi gestami obmacał kieszenie, założył mu kajdanki, a na zakończenie zrobił z chustki do nosa coś w rodzaju knebla i wepchnął mu do ust.
– Policja San Francisco. Ktoś tam jest? – cicho zapytała Van, nachylając się nisko nad wystraszonym chłopakiem.
Nerwowo pokiwał głową i wymamrotał coś niezrozumiałego, wskazując odległy koniec korytarza. Tam, o ile Van się orientowała, znajdowało się największe pomieszczenie w magazynie.
– Dobra. Leż tutaj i nie waż się drgnąć, rozumiesz?
Więzień znowu posłusznie pokiwał głową, pokazując, że świetnie zrozumiał.
Jeszcze ostrożniej Van i Shep przekradli się korytarzem i zobaczyli to, co działo się w magazynie. A dokładniej, zobaczyła to Van – Shep stał z tyłu zżerany przez ciekawość.
– I co? – wyszeptał.
– Jacyś ludzie – odgryzła się partnerka równie cicho. – Przemytnicy. Co najmniej piętnaście osób albo i więcej... Jakieś skrzynki, pudełka... Mają broń.
– Uzbrojone pudełka? – mruknął Shep ironicznie.
– Zamknij się głupku! – objechała go Van. W pracy traciła poczucie humoru. – A Florence mówiła, że nie będzie kłopotów...
– Może wezwiemy wsparcie? – zaproponował partner.
– Można... Tylko że radiotelefon zostawiłam w samochodzie.
Vanessa wyciągnęła z kieszeni telefon komórkowy.
– Cholera... nie ma zasięgu – szepnęła.
– Zobacz, z tego okna widać twoją toyotę, pobiegniemy szybko, wezwiemy pomoc? – zaproponował z lekka wystraszony Shep.
– Do diabła z nimi, sami damy radę – odmówiła Vanessa. Nigdy nie była strachliwa. – Czyli tak: wyskakujemy szybko i od razu strzelamy w powietrze. Potem ja na nich nawrzeszczę, a ty odczytasz im ich prawa. I żeby ci czasem głos nie zadrżał! Jeśli poczują, że się boisz – przepadłeś... Zrozumiałeś?
– Aha.. – Shep z wysiłkiem przełknął ślinę.
– No to ruszamy...
I wtedy na zewnątrz rozległ się wybuch. Vanessa szybko jak błyskawica rzuciła się w stronę okna i zdążyła zobaczyć, jak jej ulubiona toyota rozlatuje się w kawałki, a na jej miejscu rozrasta się ognista kula. Z ognia wyleciała potworna figura, podobna do poskręcanej jaszczurki wielkości człowieka. Potwór był pokryty łuską i śluzem, jego skórę pokrywała warstwa migoczącego ognia, a w ogromnych oczach buzowały najprawdziwsze płomienie. Stwór zawył, wydając z siebie nieludzkie dźwięki, napotkał wzrok Vanessy i skoczył wprost na nią. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
Nanghsibu był zły. Zarówno jego, jak i jego rodaka Ozoga, wezwał do tego żałosnego świata jeden z tych nędznych ludzików – niejaki Troy. Oczywiście, początkowo k’ule chcieli rozerwać czarnoksiężnika, ale ten okazał się niezłym demonologiem i zmusił ich, by poddali się jego woli. Dobrze chociaż, że po wykonaniu rozkazu mogli wrócić do Lengu.
K’ule to ogniste uttuku, demony żyjące w ognistych rzekach Lengu. Należą do średniej klasy nadzorców i nie potrafią nic więcej poza rozrywaniem na kawałki tych chodzących kawałków mięsa, zwących siebie ludźmi. Ich żywiołem jest ogień, wszystko, czego dotknie k’ul natychmiast się zapala. Ale tylko wtedy, gdy demon jest w swej cielesnej postaci – w eterycznej formie k’ul pozostaje niewidzialny i niewyczuwalny, ale sam też nie może wyrządzić nikomu krzywdy.
Kreol, potencjalna ofiara Nanghsibu i Ozoga okazał się twardym orzechem do zgryzienia. Już trzy dni obserwowali jego siedzibę, rozsądnie pozostając w eterycznej postaci. Mag otulił swój dom tak szczelną warstwą zaklęć, że do środka nie można było się dostać w żaden sposób. Demony nawet nie próbowały – życie było im miłe.
Najpierw po prostu czekały, aż ofiara opuści chronione terytorium. Potem czekanie znudziło im się i zaczęły szukać sposobu, który pozwoliłby im przeniknąć do środka. I w końcu wymyśliły pewien plan.
Przez te dni ogniste uttuku zrozumiały, że kobieta Kreola (stworzenie rodzaju żeńskiego, żyjące w jednym domu ze stworzeniem rodzaju męskiego, według k’uli, mogło mieć tylko jeden status) codziennie wsiada do ohydnego, żelaznego powozu i gdzieś jedzie. A potem wraca. Demony postanowiły, że Nanghsibu będzie ją śledził, poczeka na stosowny moment, schowa się w pojeździe, przeniknie na zamknięte terytorium i ukryje się tam. Następnego dnia to samo zrobi Ozog i razem zaatakują Kreola. W powozie oprócz demonów znajdować się będzie także kobieta Kreola, więc system ochronny go nie zatrzyma. Zrobiliby to od razu we dwójkę, ale w stanie eterycznym demony nie mogły przeniknąć do domu maga nawet wewnątrz tego powozu, a w formie cielesnej były za duże.
Właśnie teraz Nanghsibu starał się schować wewnątrz żelaznego pojazdu. K’ulowi wydawało się, że najlepiej do tego celu nadaje się pudło umieszczone z przodu. Co prawda, leżało tam jakieś ohydne żelastwo, które trzeba było wyrzucić. Ku wielkiemu zaskoczeniu Nanghsibu, okazało się to znacznie trudniejsze niż się spodziewał. W końcu dotarł do żelaznej butli, napełnionej brzydko pachnącą cieczą.
Skąd nieszczęsny demon mógł wiedzieć, że ten śmierdzący mocz shoggotów tak łatwo się zapala?! Jak niby miał przewidzieć, że nie tylko łatwo się zapala, ale też bardzo szybko płonie, wywołując koszmarny hałas i tworząc przy tym ogromną, ognistą kulę?! Nanghsibu nie miał nic przeciwko ogniowi, lubił ogień, lecz fala uderzeniowa bardzo boleśnie uderzyła nim o ziemię, a odłamki rozerwanego żelaznego pojazdu mocno go poraniły.
Nanghsibu uporał się z bólem (zajęło mu to dokładnie jedną sekundę) i zobaczył za szybą przestraszoną twarz kobiety Kreola. To ona była winna temu, że tak go boli, a skórę ma pełną dziurek!
Zobaczywszy lecącego ku niej demona, Vanessa wykonała najbardziej imponujący skok w życiu, który pozwolił jej umknąć przed potwornymi pazurami. Otarła się o nią ognista skóra uttuku, nie czyniąc jej krzywdy. Zdążyła jeszcze poczuć, jak wstrętnie śmierdzi pysk Nanghsibu. Jej magiczna Osobista Ochrona rozsypała się.
Zobaczywszy Nanghsibu, Shep zawył dziko i zaczął strzelać, nerwowo naciskając spust. Kilka kul dosięgło celu, wyrywając w pokrytych śluzem łuskach k’ula dziury, z których wylewała się czarna ciecz, przypominająca ropę, ale demon nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Ryknął groźnie na Shepa, ale natychmiast odwrócił się w drugą stronę, gdzie stała Vanessa. Postanowił, że najpierw zabije ją.
Dziewczyna także wyjęła pistolet, ale gdy zauważyła, że nawet dziura w czole zostawiona przez jedną z kul Shepa nie niepokoi demona, rozmyśliła się. Nanghsibu wyszczerzył się, roztaczając wokół duszący smród i energicznie uniósł całe ciało w powietrze, lecąc prosto na Vanessę. Dziewczyna nerwowo łyknęła ślinę, rozumiejąc, że nie zdąży umknąć.
Dalsze zdarzenia rozegrały się w ciągu jednej, jedynej sekundy. Gdy k’ul pokonywał kilka metrów dzielących go od policjantki, ta zdążyła przypomnieć sobie o pierścionku podarowanym przez Kreola, nacisnąć, tak jak ją nauczył, palcem malutką wypukłość i wykrzyknąć w myślach słowo „Piorun!”. Prawdę mówiąc, myśli brzmiały tak: „Piorun, piorun, piorun, piorun, pioru-uuuuuun!!!”.
Nanghsibu zdziwił się niepomiernie. Ofiara jakimś sposobem wystrzeliła w jego stronę całe mnóstwo potężnych ładunków elektrycznych. Zdziwienie było jego ostatnim życiowym doświadczeniem – pięć piorunów uderzających niemal jednocześnie, zmieniło go w stertę zwęglonego mięsa. Co prawda, zdążył jeszcze rzucić Vanessą o ścianę, niszcząc jeszcze jedną Ochronę Osobistą. Dobrze, że Kreol zadbał o swą uczennicę, otaczając ją aż trzema warstwami.
Vanessa z trudem podniosła się na nogi. Shep z przerażeniem patrzył na to, co zostało z demona i na nią. Niepewnie podniósł pistolet, w którym została jedna, jedyna kula – pozostałe tkwiły w trupie Nanghsibu i w pobliskich ścianach.
– Van, co... – powiedział z trudem.
– Daj mi spokój, nie mam do ciebie głowy! – odpędziła go Vanessa, wyjmując z kieszeni puderniczkę. – Kreol, mamy poważny problem! Nie wiem, co to by...
Przerwało jej uderzenie w głowę. Podczas krótkiej, ale pełnej akcji walki z demonem, policjanci zapomnieli zupełnie, że dosłownie o kilka kroków od nich znajduje się cała banda uzbrojonych bandytów, którzy po prostu nie mogli nie usłyszeć całego tego hałasu – wybuchu samochodu, brzęku rozbijanego szkła, wycia demona, wystrzałów Shepa i bynajmniej nie bezgłośnego pioruna. Więc teraz...
Uderzenie nie zrobiło Van krzywdy – została jej jeszcze jedna Ochrona Osobista, ale mimo to nie była w stanie utrzymać się na nogach – mężczyzna, który zadał cios, wyglądał jak Herkules. Puderniczka wypadła jej z ręki i natychmiast zmieniła się w okruchy, żałośnie trzeszczące pod butami drugiego członka bandy, Vanessa z przerażeniem pomyślała, że teraz, gdy wbudowany w artefakt nadajnik został zniszczony, Kreol nie będzie mógł jej odnaleźć. A to znaczy, że o pomocy można zapomnieć...
Zanim siłacz, wyraźnie zaskoczony, że nie straciła przytomności, uderzył ją po raz kolejny, zdążyła jeszcze zobaczyć, jak Shep strzela ostatnią kulą prosto w pierś jednego z bandytów. Ten pada trupem, a drugi, stojący z nim ramię w ramię, wściekle coś krzyczy, odruchowo starając się go podtrzymać. Potem dziewczyna straciła przytomność.
Przebudzenie było powolne i męczące. Mdliło ją, miała zawroty głowy, ręce nie chciały jej słuchać. Przyczyny nie trzeba było długo szukać – była mocno przywiązana do krzesła. Z prawej strony Vanessa dostrzegła Shepa, smętnie patrzącego na nią z takiego samego krzesła. Był związany jeszcze mocniej.
Van obrzuciła wzrokiem miejsce, w którym się znaleźli. Było to pomieszczenie, do którego z taką pewnością siebie zamierzała wpaść i wszystkich aresztować – wzdłuż ścian piętrzyły się skrzynki i pudła, przemytnicy w pośpiechu ładowali je do niewielkich busików.
– Obudziłaś się [piiip...]? – chamsko zapytał jeden z nich, potężny jak czołg, z ciemnymi włosami obciętymi na jeża i tatuażem na policzku. Był to jakiś skomplikowany zygzak, nieco przypominający arabski napis. Vanessa poznała mężczyznę od razu – to on krzyczał, gdy Shep postrzelił jednego z bandytów. – No co, [piiip...], porozmawiamy, póki jest czas...
– Szefie, ładować roleksy?! – krzyknął niewysoki chłopak. – Niedużo ich zostało...
– Powiedziałem, ładować wszystko! – wrzasnął na niego. – Ty, [piiip...], czego nie rozumiesz [piiip...], co? Mętownia siedzi nam na ogonie, trzeba natychmiast [piiip...] wszystko i [piiip...] stąd!
– Eeee... szefie, co nam siedzi na ogonie? – niepewnie dopytywał się malutki przemytnik.
– Męty, [piiip...]! – Wyszczerzył się duży. – Psy! Oni! – Wskazał na związaną Vanessę i Shepa.
– Aaaa, gliny... – Ze zrozumieniem pokiwał głową mały.
– [piiip...] [piiip...]! – Z oburzeniem postukał się palcem w czoło duży. – Tak, gliny! Amerykańcy [piiip...], prostych słów nie [piiip...], wszystko trzeba tłumaczyć jak [piiip...]!
– Rozumiesz coś z tego? – wyszeptał Shep, nachylając się w stronę Vanessy. – Czy oni w ogóle mówią po angielsku? Jeśli to slang, to jakiś nowy...
– Przypomina mi to wkurzoną Florence – mruknęła Van pod nosem.
– Wróćmy więc do was. – Duży uśmiechnął się nieprzyjemnie, odwracając się z powrotem do policjantów. – Pozwólcie, że się przedstawię – Arkadij Kiriłłowicz Polakow, Amerykańcy [piiip...] cały czas przekręcają moje nazwisko...
– Wpadliśmy w ręce rosyjskiej mafii? – zdziwiła się Vanessa.
– Nieee! – zachichotał Polaków. – Nie jesteśmy z mafii, my tylko tak, zajmujemy się drobiazgami... Ci dookoła to sami Amerykańcy. Ja jestem Rosjaninem, dlatego jestem tu szefem. A wszystko dlatego, że w waszej [piiip...] Ameryce nie ma normalnych kryminalistów, ze świecą nie znajdziesz, nawet [piiip...] nie potraficie. Z tymi [piiip...] [piiip...] można co najwyżej sprzedawać podróbki zegarków...
O tym, że dookoła są wyłącznie „Amerykańcy” Vanessa już zdążyła sama się przekonać. Czterech spośród obecnych było czarnoskórych, jeden – skośnooki typ, być może taki sam pół-Chińczyk jak ona.
Polakow energicznie zacisnął pięść, wziął zamach i rąbnął Shepa w twarz. Ten zazgrzytał zębami, ale milczał, z nienawiścią patrząc na przywódcę bandy. Lewe oko policjanta szybko puchło. Prawego już nie było widać – najwidoczniej bandyta zaczął egzekucję, zanim Shep odzyskał przytomność.
– Myślę, że ciekawi cię, [piiip...] Amerykańcu, dlaczego ja ciebie tak? – znudzonym głosem zapytał Polakow. – A dlatego, [piiip...], że ty, [piiip...], dopiero co załatwiłeś mojego brata! I teraz w tej waszej [piiip...] Ameryce, zostałem sam jeden, ostatni normalny gość! No i po [piiip...] musiałeś strzelać, psie [piiip...]? Wszystkich bym was pozabijał, jankesów [piiip...]!
– Jestem półkrwi Chinką – oznajmiła Van na wszelki wypadek.
– Nieważne – odparł Polaków. – W trumnie wszyscy leżą tak samo: i Amerykańcy, i Chinole, i Żydzi, i Czukcze. A więc tak, z tobą sprawa jest jasna. – Jeszcze raz uderzył Shepa. – Żyjesz tylko dlatego, że jeszcze nie zdecydowałem, jak mam cię zabić. Chcę, rozumiesz, żebyś [piiip...], pomęczył się przed śmiercią. Są jakieś propozycje? Powinno bardzo boleć i trwać długo, ale czysto – nie będę [piiip...] [piiip...] zostawiać dowodów.
– Cóż za oszczędność! – ironicznie zachwyciła się Van. – A może w takim razie przerobisz nas na nawóz, po co ma się dobro marnować?
– Podoba mi się twój sposób myślenia, madame – fuknął Polaków. – Gdybym miał tu daczę, tak bym właśnie zrobił. Ale obawiam się, że trzeba będzie wepchnąć was do betonu. Tu niedaleko jest budowa – zawieziemy was tam w nocy i zakopiemy pod fundamentami... Szybko i pewnie... Przykro mi, ale musimy się spieszyć, przez was, psy [piiip...] wszystkie plany [piiip...]. Więc nie narzekajcie.
– A gdzie mój pierścionek? – nie wytrzymała Vanessa, cały czas bezskutecznie obmacująca palec wskazujący. Miała straszną ochotę postąpić z tym draniem tak samo jak z demonem, który zniszczył jej toyotę, ale strzelająca piorunami biżuteria rozpłynęła się bez śladu.
– Co znowu za [piiip...] pierścionek? – nie zrozumiał Polaków. – Nie zmieniaj tematu, madame. Ten [piiip...], bez wątpienia będzie się męczył przed śmiercią, ale ty masz niewielką szansę pozostać przy życiu albo przynajmniej umrzeć szybko. Wybór jest prosty: albo współpracujesz ze mną i to od razu, a wtedy zabiję cię szybko... a może nawet wypuszczę na [piiip...], albo... Albo nie współpracujesz i wtedy zabawię się z tobą [piiip...]. I wtedy [piiip...] cię [piiip...], aż [piiip...] nie [piiip...]...
Vanessa nie całkiem zrozumiała, co obiecał jej ten Rosjanin, ale sądząc po jego gębie, nie było to nic przyjemnego.
– Biorąc pod uwagę, że nie krzyczysz: „Strzelaj faszysto, i tak nic nie powiem!”, myślę, że postanowiłaś współpracować? – złośliwie upewnił się Polakow. – W takim razie, pytanie pierwsze: ile mamy czasu? Biorąc pod uwagę, że nie słyszę wycia syren, mamy go jeszcze trochę, prawda? Dawno byśmy stąd [piiip...], ale widzisz, nawalone tu jest towaru, nie [piiip...] zostawić... Chciwość mnie kiedyś zgubi... I nawet nie myśl, żeby mnie [piiip...]; bez względu na wszystko, zdążę was zastrzelić [piiip...].
Vanessa wzruszyła ramionami, a potem uczciwie odpowiedziała, że nie ma pojęcia, kiedy nadejdzie pomoc. I czy w ogóle nadejdzie – wygląda na to, że Florence szczerze wierzyła, że posyła Vanessę i Shepa do prostego zadania i nie ma się czym przejmować. Na Kreola też nie było co liczyć – jak miał ich znaleźć, skoro puderniczka z wbudowanym nadajnikiem rozbiła się w drobny mak?
– Odpowiedź niepoprawna, kara: śmierć. – Polakow zacisnął wargi. – Druga szansa. Z czego strzelałaś w korytarzu?
– Z pistoletu... – odpowiedział za nią Shep.
– Nie ciebie pytam [piiip...]! – warknął bandyta, uderzając go kolejny raz. – Twój [piiip...] pistolet nie [piiip...] mnie! Pytam, co to był za fajerwerk z porażeniem prądem?!
Vanessa znowu wzruszyła ramionami. Pierścionek z yirem gdzieś wyparował i nie miała pojęcia, co się z nim stało. A nawet jeśli nadal miałaby go na ręce i tak nie powiedziałaby o tym temu typowi. Zresztą wątpliwe, czy by uwierzył, że była to najzwyklejsza magia...
– Drugi błąd... – Polakow z udawanym smutkiem pokiwał głową. – Trzecia i ostatnia szansa. Co TO jest?
Gestem sztukmistrza zerwał zasłonę z czegoś dużego, na co Vanessa do tej pory nie zwracała w ogóle uwagi. Przedmiot okazał się demonem, którego spopieliła piorunem. Teraz k’ul wyglądał jeszcze gorzej niż przedtem – zgasł jego naturalny ogień, ciało sflaczało, jakby ktoś spuścił z niego powietrze, a z otworów po kulach nadal powolutku ciekła gęsta, czarna krew.
– Daję ci jeszcze kilka [piiip...] minut, madame – mrocznie obiecał Polakow. – A póki się zastanawiasz, zrobię porządek z twoim [piiip...]. Może zrobisz się bardziej skora do współpracy...
Polakow z nieukrywaną przyjemnością znów uderzył Shepa, popatrzył na niego z radością i oznajmił:
– Wygląda na to, że wymyśliłem. Założę ci [piiip...] na głowę foliową torbę i będę patrzył, jak się dusisz. Powoli, boleśnie i nikt się nie będzie nudził. Ej, Pitt, daj mi [piiip...] reklamówkę!
– Już się robi, szefie – wychrząkał jeden z czarnoskórych, tłusty chłopak o niskim czole. – Nie szkodzi, że brudna?
– To nic, nawet lepiej. – Polaków uśmiechnął się złośliwie, nakładając broniącemu się rozpaczliwie Shepowi torbę na głowę. – Śpij spokojnie, drogi [piiip...], na zawsze pozostaniesz w naszej pamięci...
W tym samym momencie podłoga pod nogami zadrżała, z półek posypały się rzeczy, dwóch bandytów nie zdołało utrzymać się na nogach, jakby część magazynu wyleciała w powietrze. Shep także się przewrócił wraz z krzesłem. Vanessa z trudem zachowała równowagę.
– A to co znowu? – burknął Polakow z lekkim niezadowoleniem. – Trzęsienie ziemi? Zobacz, jaki masz fart, pożyjesz kilka minut dłużej. Najwyraźniej Bóg cię kocha...
Magazyn zatrząsł się ponownie, tym razem jeszcze silniej. Polakow cierpliwie podniósł krzesło z Shepem, podniósł foliówkę i zaczął znowu wkładać ją na głowę ofiary. Całą procedurą wykonania wyroku zajmował się sam, nie chcąc dzielić tej przyjemności z pomocnikami.
Shep tylko zaklął niezrozumiale, starając się ugryźć swojego kata. Natomiast Vanessa, ku jego ogromnemu zdumieniu wyglądała na nad wyraz uradowaną. Nie było się czemu dziwić – od razu zrozumiała, co znaczy to nieoczekiwane trzęsienie ziemi – Kreol mimo wszystko nadszedł z pomocą. Dowiedział się jakimś sposobem, co się z nią dzieje i przybył w najbardziej odpowiednim momencie.
Na zewnątrz rozległ się huk i łoskot. Coś uderzyło w jedną ze ścian tak, że z sufitu posypały się resztki tynku, stojąca w pobliżu sterta skrzynek rozsypała się na wszystkie strony, a po cementowej posadzce rozpełzła się siatka pęknięć. Jednak ściana wytrzymała. Kreol, jak zwykle, nie pomyślał nawet, żeby poszukać drzwi, a po prostu włamywał się najkrótszą drogą.
– Ej, co to za [piiip...] się tam dzieje? – warknął Polakow, wyjmując pistolet.
– To jednak mocna ściana! – na zewnątrz rozległ się zdziwiony, lekko stłumiony głos. – No, niewolniku, rozwal ją, bo mnie boli brzuch...
Pozostali członkowie bandy też zaczęli wyciągać broń. Ci, którzy nie mieli pistoletów, wyjęli noże. Ci, którzy nie mieli noży, złapali łomy. Jeden chłopak uzbroił się w cegłę – najwidoczniej nie znalazł nic lepszego.
Nastąpiło kolejne uderzenie – pęknięcie rozszerzyło się, a potem poleciały cegły i część ściany runęła. Przez otwór wleciał Hubaksis. W pierwszej chwili Vanessa go nie poznała – dżinn powiększył się do rozmiarów człowieka.
– Gdzie jesteś, Van?! – zawołał basem, wodząc swym jedynym okiem po znieruchomiałych bandytach. Głos też mu się zmienił – ani trochę nie przypominał mysiego pisku, którym zazwyczaj się posługiwał.
W ślad za Hubaksisem w otworze pojawił się Kreol. Vanessa nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie. Ściągnięte brwi łączyły się u nasady nosa, usta miał zaciśnięte w wąziutką kreskę, a w oczach płonęły mu nienawiść i okrucieństwo. Mag-niszczyciel. W prawej ręce trzymał laskę, lewą przyciskał do brzucha, z którego cienką strużką ciekła krew. Kreol zapewne odczuwał silny ból, ale znosił to ze stoickim spokojem.
– Jeden [piiip...] krok i ją zabiję! – oznajmił Polakow, przystawiając Vanessie pistolet do skroni.
– Doprawdy? – zdziwił się Kreol. – Atakuj, demonie.
Zza jego nóg wyskoczył Butt-Krillach. Czteroręki demon przeciął powietrze jak błyskawica, celując w gardło Polakowa. Przywódca bandy szybko skierował lufę w jego stronę i nacisnął spust. Rozległ się wystrzał, ale tam, gdzie przeleciała kula, elwena dawno już nie było – zahaczając po drodze o trzymającą nóż rękę jednego z bandytów. Chłopak dziko zawył – ostre zęby Tego-Który-Otwiera-Drzwi-Nogą właśnie zrobiły zeń kalekę. Hubaksis okładał pięściami drugiego – teraz dżinn mógłby się zmierzyć z samym Tysonem.
– Nie zrozumiałeś, co powiedziałem?! – szczeknął Polakow, z przerażeniem patrząc na wstrętnych przybyszów. Jego pistolet znowu był skierowany w stronę Vanessy. – Przestań, bo inaczej ją zabiję!
– Proszę bardzo – obojętnie pozwolił Kreol. – A ja ją wskrzeszę.
– Kim ty jesteś [piiip...] twoja mać?! – wrzasnął Polakow, strzelając do Kreola.
Resztę Vanessa zapamiętała kiepsko. Strzelali wszyscy. Jednak Butt-Krillach przemykał po magazynie jak żywe srebro i nikt go nie zdołał trafić, a przez Hubaksisa kule przelatywały na wylot. Jak to zrobił, by jego pięści były materialne, a cała reszta ciała – nie, wiedział tylko sam dżinn.
Kreola ochraniało coś na kształt połyskującej kuli – jej powierzchnia była cienka niczym bańka mydlana, ale wszystkie pociski odbijały się od niej, jak od stalowej ściany. Jeden z bandytów wystrzelił z winchestera i kula prawie przebiła osłabioną magiczną ochronę. Kreol podniósł tylko nonszalancko brew i rzucił w napastnika Stalowym Ostrzem – cieniuteńkim, metalowym dyskiem, wystrzelonym bezpośrednio z dłoni. Broń wypadła z martwych rąk chłopaka, a potem upadł on sam. Jego głowa została równiutko odcięta. Jeszcze jeden bandyta wściekle zawył i rzucił się na maga, wymachując łomem. Kreol zrobił jeden ruch ręką i napastnik upadł jak ścięty, rzucając się w strasznych konwulsjach. A potem walka szybko zamarła. Hubaksis znowu zmniejszył się do rozmiarów wróbla i uciekł pod ochronę swego pana. Butt-Krillach ze zdumieniem znieruchomiał tam, gdzie stał. Wszyscy przemytnicy, którym udało się przeżyć (a zostało ich równo dwunastu – pozostali z jakiegoś powodu leżeli i nie oddychali) też znieruchomieli. Nawet Polakow ze zdumienia opuścił pistolet.
Przyczyną takiego zachowania było pojawienie się na scenie nowego aktora.
Z korytarza, gdzie godzinę wcześniej zginął Nanghsibu, wyleciała ogromna ognista błyskawica. Tylko jej rdzeń kształtem bardziej przypominał człowieka byle jak ulepionego z gliny – niekształtne ręce, nogi i głowa. Od błyskawicy co chwila odrywały się cienkie, energetyczne macki, niepewnie obmacując ściany i podłogę, zostawiając przy tym czarne plamy spalenizny.
– Uczennico?!! – Kreol spojrzał na nią wściekle. – Wypuściłaś kilka piorunów naraz?!
– A co, tak nie wolno? – wyszeptała ze strachem Van.
– O głupoto ludzka! – załamał ręce mag. – Pochłaniacz nie jest przewidziany do takiego obciążenia, został zniszczony. A yir uwolnił się razem z twoimi piorunami, ty bezmózga dziewczyno! Na łono Tiamat, za co ja tak cierpię?!
Uwolniony yir przez kilka chwil niepewnie wisiał w miejscu, jakby przyglądał się zgromadzonym ludziom i jednemu demonowi, a potem najwyraźniej rozpoznał Kreola. W każdym bądź razie piorun wystrzelony z miejsca, które umownie można nazwać jego piersią, był skierowany właśnie w maga. Kreol wykazał się refleksem, natychmiast otoczył się Elektryczną Zbroją i skontrował Rezonansem Dźwiękowym, zastanawiając się przy tym nerwowo, czego by tu jeszcze można użyć. Na yira w naturalnej postaci woda nie działa, a drugiego Pochłaniacza Kreol nie miał w zapasie. Istnieją specjalne zaklęcia przeciwko energoidom, ale mag nie miał w pamięci ani jednego, a szykować je od początku, gdy atakuje cię rozjuszony yir, to po prostu samobójstwo.
Guy, odrzucony nieco do tyłu przez Rezonans Dźwiękowy, znowu uderzył ładunkiem elektrycznym. Potem jeszcze jednym. Pierwsze dwa przyjęła Elektryczna Zbroja, ale trzeci...
Przed trzecim Kreol uciekł. A dokładniej, rzucił się na podłogę, bo amulet ochronny oparzył mu skórę, prawie krzycząc o nowym niebezpieczeństwie.
Piorun Guya uderzył w ścianę, powodując nowe zniszczenia, a w chwilę później, z tej samej ściany wyleciał k’ul, przechodząc ze stanu eterycznego w cielesny. Ozog, pobratymiec Nanghsibu, przez cały czas śledził Kreola, utrzymując odpowiednią odległość, a teraz, gdy nadarzyła się stosowna chwila, nie omieszkał zaatakować.
Kreol energicznie odwrócił się na plecy, wysyłając mu na powitanie Ognistą Kopię. Nie zdążył przyjrzeć się, kim jest nowy napastnik, inaczej za nic na świecie nie skorzystałby z tego zaklęcia – wiedział, oczywiście, że łatwiej jest utopić rybę niż spalić k’ula.
Snop ognia odrzucił Ozoga do tyłu. A Kreol znowu musiał dokonywać cudów zręczności, albowiem w miejsce, gdzie dopiero co leżał, znowu uderzył piorun. Mag rzucił się w stronę zrobionej przez Hubaksisa wyrwy w murze, wyjmując jednocześnie łańcuch. Jeden z przemytników, dziko wrzeszcząc, nieoczekiwanie uniósł się w powietrze i poleciał prosto w iskrzącego yira – Kreol bezlitośnie wykorzystał go jako żywą tarczę.
– Suruk ha, pomiocie Lengu! – obiecał, wysyłając w stronę Ozoga zaklęcie Pioruna, a w ślad za nim Kopię Marduka.
Ozog przyjął na pierś pierwsze zaklęcie, ale udało mu się umknąć przed drugim. Ranny, ale wciąż żywy, skoczył na Kreola – prosto na spotkanie rozkręconego w powietrzu łańcucha. Łańcucha, którego jedno zaklęcie mogło zabić szeregowego demona, takiego jak k’ul.
Uttuku uratował Guy. Oczywiście, wcale nie miał zamiaru pomagać nieoczekiwanemu sojusznikowi – yir strzelił w Kreola, a przypadek sprawił, że między elektrycznym pociskiem a magiem pojawił się Ozog. Tym niemniej, piorun uratował życie demona, zmieniając trajektorię jego lotu. Ozog przeleciał obok Kreola i jego łańcucha, po czym ze wstrętnym mlaśnięciem wbił się w ścianę. I natychmiast odskoczył.
Uttuku nie wyróżniają się inteligencją. Potwierdził to Ozog, gdy zamiast zaatakować Kreola – odsłoniętego, zajętego zrzucaniem sufitu na Guya, napadł na yira. To prawda, że piorun nie sprawił Ozogowi przyjemności, ale jednak uratował mu życie.
Yir zmienił spadającą belkę w stertę drzazg i zaczął z niezadowoleniem wibrować, rozbryzgując wokół siebie oślepiająco białe kłaczki energii. Od chwili, gdy uwolnił się z pierścionka Vanessy, minęła już ponad godzina. Jego ciało, które i bez tego nie było specjalnie trwałe, coraz bardziej chciało rozsypać się na cząsteczki. Ten świat absolutnie nie nadawał się dla biednego energoida. A tu jeszcze na domiar złego rzucił się na niego uttuku, pragnący rozerwać na strzępy to, co go tak boleśnie ukąsiło. Głupi jaszczur zdawał się zupełnie nie pamiętać, że w bójce yira z k’ulem zazwyczaj sromotnie przegrywa właśnie k’ul...
Ale i tym razem Ozog nie dotarł do celu. Zaatakował go niewielki, różowy kłębek, który wczepił mu się w ramię. Butt-Krillach zostawił niezagrażających obecnie nikomu bandytów i przerzucił się na bardziej niebezpieczny cel. K’ul zaryczał i próbował przycisnąć do podłogi czterorękiego demona, ale ten z małpią zwinnością wskoczył mu na grzbiet i wgryzł się w kark. Uttuku są większe i silniejsze, za to elweny poruszają się szybciej i mają lepszy refleks. Z boku wyglądało to jak pojedynek niewielkiego, ale zwinnego leoparda z niezgrabnym niedźwiedziem.
– Mało ci było jednego razu?! – wychrypiał Kreol, nie wiadomo który już raz odbijając elektryczny pocisk Guya i wysyłając w jego stronę Gwiazdę Tęczy – jedyne zaklęcie w jego dzisiejszym arsenale, które było w stanie jakkolwiek zagrozić yirowi.
Guy nieprzyjemnie zatrzeszczał, gdy wbiła się w niego kula mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy. Gwiazda Tęczy nie mogła go zabić, ale dała magowi kilka bezcennych sekund.
– Odwróć jego uwagę, uczennico! – warknął Kreol, jednocześnie wyciągając zza pazuchy Hubaksisa i rzucając go w stronę Guya.
– Jak?! – histerycznie krzyknęła Vanessa, która przez cały czas rzucała się jak w konwulsjach, próbując się uwolnić.
Mag, który dopiero teraz zauważył, że dziewczyna jest przywiązana do krzesła, a obok niej stoi zupełnie skołowany bandyta z pistoletem, skrzywił się z niezadowoleniem i wykonał szybki gest, rzucając na Polakowa zaklęcie Zawału. Bandyta upadł jakby mu ktoś podciął nogi, zdążył jednak nacisnąć spust. Rozległ się huk wystrzału, ale Vanessa pozostała nietknięta. W tej samej chwili pętające ją sznury zajęły się błękitnym płomieniem.
Me-Kerreta, magiczny ogień Isztar, w mgnieniu oka niszczy to, na co został rzucony i nic więcej. Ogień ten można spokojnie trzymać w rękach, gdyż – podobnie jak jego pani – nie może skrzywdzić żywego stworzenia. Van zerwała się z krzesła i okrągłymi ze zdziwienia oczami zobaczyła, że obok niej w powietrzu wisi kula wystrzelona przed śmiercią przez Polakowa – Kreol w porę zauważył, że jego uczennica straciła już wszystkie Ochrony Osobiste i zatrzymał ołowianą śmierć. Zatrzymała się jakiś centymetr od celu...
Po chwili pocisk z cichym brzęknięciem upadł na podłogę, za to w powietrze uniosły się dwa pistolety – ten, który jeszcze przed chwilą trzymała martwa ręka Polakowa i drugi, wyrwany z dłoni drugiego bandyty, ciągle jeszcze żywego. Rozstał się z bronią bez protestów, zbaraniałym wzrokiem patrząc na to, co się wokół niego dzieje. W zasadzie był jedynym, który ciągle stał na widoku – reszta bandy dawno już pochowała się między skrzynkami. Najchętniej uciekliby gdzie pieprz rośnie, ale jedno wyjście zagradzał Guy, drugie – Kreol, a obok samochodów bili się Butt-Krillach i Ozog.
Vanessa złapała pistolety i uśmiechnęła się drapieżnie, z trudem powstrzymując się, by nie posłać pierwszej kuli w martwego już Polakowa. Wokół niej pojawił się błękitnobiały blask Elektrycznej Zbroi.
– Do ataku! – krótko rozkazał Kreol, nie patrząc już na nią. Ochronił swą uczennicę przed piorunem, a teraz kartkował magiczną księgę, szukając zaklęcia, które zniszczyłoby yira.
Dziewczyna posłusznie rzuciła się na Guya, strzelając z obu pistoletów jednocześnie. Oczywiście, kule przeleciały przez energoida na wylot, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy, ale główny cel udało się osiągnąć – yir, uporawszy się z Gwiazdą Tęczy, nie atakował Kreola. Teraz uderzał prądem w dziewczynę. Przed jednym piorunem Vanessie udało się uchylić, ale pozostałe uderzyły w nią i znikły, pochłonięte przez Elektryczną Zbroję.
W Guya leciała kula za kulą. Yir był wściekły – te malutkie kawałki ołowiu zostawiały w jego energetycznym ciele irytujące wyrwy. Ubytki natychmiast się zasklepiały, ale jednak niewielkie porcje energii znikały bez śladu. A yir i bez tego stracił jej już niemało...
– Jest! – uroczyście krzyknął Kreol, uniósł rękę z laską, drugą ręką rzucił w stronę yira garść jakiegoś srebrnego proszku i zaczął recytować zaklęcie:
Won, won, precz, precz!
Zgiń, zgiń, przepadnij, przepadnij!
Odejdź, zniknij, won, precz!
Twoje zło, jak dym, niech uniesie się do niebios!
Ina zumrija isa,
Ina zumrija rerha,
Ina zumrija besha,
Ina zumrija hilrha,
Ina zumrija duppira,
Ina zumrija atlaka!
Ana zumrija la taturra,
Ana zumrija la tetehha,
Ana zumrija la terherreba,
Ana zumrija la tasannirha!
Zaklinam cię, na życie szacownego Szamasza!
Zaklinam cię, na życie Ea, władcy źródeł!
Zaklinam cię, na życie Asalluhi, egzorcysty bogów!
Zaklinam cię, na życie Girry, który cię schwytał!
Ina zumrija lu tapparrasama!
Isa isa rerha rerha!
Besha besha hilrha hulrha!
Vanessa, której Elektryczna Zbroja zaczęła się rozpływać, a naboje dawno się skończyły, z ulgą otarła pot z czoła. Gdy zabrzmiało ostatnie słowo zaklęcia, niewidzialna siła odrzuciła Guya pod ścianę, gdzie wił się w agonii wśród skrzynek i pudełek, niszcząc to, co jeszcze zostało do zniszczenia.
Jeden z przemytników dostał się w jego pole rażenia i teraz konał w drgawkach wskutek straszliwego uderzenia prądem.
Agonia yira nie trwała długo. Po kilku sekundach bezkształtny piorun kulisty wybuchł jasnym światłem, a potem rozsypał się na mnóstwo iskierek. Potem one też znikły...
– Teraz twoja kolej – obiecał Kreol groźnie, podchodząc do Ozoga, cały czas zajętego pojedynkiem z pobratymcem – demonem.
Obaj nie wyglądali najlepiej. Ciało Ozoga gęsto pokrywały szarpane rany, pozostawione przez zęby Butt-Krillacha. Elwen natomiast po spotkaniu jego paszczy z pancernym łbem uttuku pozbył się niemal połowy zębów, a do tego wyglądał na mocno poparzonego – jego przeciwnik ani na chwilę nie przestał otaczać się płomieniami.
– Arra i Agnibaal! – krzyknął Kreol, chłoszcząc Ozoga magicznym łańcuchem. – W imię Marduka i Marutukku, Trzeciego Emblematu – rozsyp się w proch, perfidny uttuku!
W miejscu, gdzie Ozoga uderzył łańcuch, natychmiast pojawiła się opuchnięta, ohydna pręga, a po chwili z k’ula została tylko sterta czarnego popiołu.
Butt-Krillach, zmęczony i wyczerpany, podpełzł do maga, kulejąc na wszystkie ręce i smętnie zaskomlił.
– Widzi pan, Kreolu? – z trudem powiedział pokaleczoną paszczą. – Ze mnie też może być jakaś korzyść...
– To prawda... – Mag pokiwał głową z uznaniem, mimochodem nakładając na niego zaklęcie Regeneracji. Zwyczajne Uzdrowienie praktycznie nie działa na demony. – A co zrobimy z tym drugim?
Z zainteresowaniem obejrzał zwłoki Nanghsibu, szturchnął go czubkiem buta, poskrobał palcem, po czym odwrócił się obojętnie.
– Co, nie zamierzasz go zniszczyć? – ze zdziwieniem zapytała Van, ale mag nie raczył nawet odpowiedzieć, zbierając z ziemi pył, który pozostał z Ozoga. – Dobrze, nie, nie tak... Znajdą go faceci w czerni, odwiozą do „Bazy 51”... Mają już trupy kosmitów, teraz będą mieli demona... Oj, Shep, nie rozwiązaliśmy cię!
Ocalali przemytnicy zaczęli powoli wyłazić z ukrycia. Kreol nadal budził w nich przerażenie, ale jednak był człowiekiem, a nie jaszczuropodobnym demonem czy żywym piorunem.
– A wy wszyscy dlaczego jeszcze żyjecie? – zupełnie szczerze zdziwił się mag, odkrywszy, że w magazynie jest mnóstwo ludzi. – Niech was ogień Gibila pochłonie, robaki!
Oczywiście, zaklęcie zadziałało natychmiast – Vanessa nie zdążyła nawet krzyknąć, żeby nie ważył się zabijać aresztowanych. Banda Polakowa ostatecznie zakończyła swe istnienie – wszyscy jej członkowie, zgodnie z życzeniem Kreola zamienili się w pochodnie. Magazyn wypełnił się dzikim wrzaskiem i wyciem – śmierć w płomieniach jest bardzo bolesna. Jedna żywa pochodnia zapłonęła nawet na zewnątrz – komuś udało się uciec w zamieszaniu, choć niezbyt daleko.
Ogień Gibila w ciągu kilku sekund zabił wszystkich, oprócz Kreola i jego kompanii oraz Shepa. Nieszczęsny chłopak w końcu zdołał się uwolnić, a teraz z przerażeniem patrzył na swych wybawców, wyraźnie bojąc się ich znacznie bardziej niż tych, których Kreol pokonał.
Vanessa rozumiała, że powinna zrugać maga za masowe zabójstwo – przecież na jej oczach miała miejsce taka jatka, w porównaniu z którą czyn osądzonego niedawno Fletchera wydawał się dziecinną zabawą! Ale teraz nie miała do tego głowy. Wzięła się pod boki, podeszła do Kreola i wrzasnęła:
– Co tak późno, co?! Ja tutaj... a ty...! Świnia, świnia, świnia!!!
Van z całej siły uderzyła go w pierś. I jeszcze raz, i jeszcze. Kreol, zupełnie skołowany, mrugał, patrząc na rozszalałą uczennicę. Przerwała egzekucję dopiero wtedy, gdy zauważyła, że dół koszuli Kreola jest przesiąknięty krwią.
– I to się nazywa wdzięczność? – powiedział, obrażony. – Nie doczekasz się jej, ani tu, ani w Sumerze...
– Oj, a co ci się stało? – zapytała zmieszana Van, wskazując na krew.
– A jak myślisz?! – odburknął rozdrażniony mag. – Nie mogłem znaleźć cię bez nadajnika... w każdym razie, nie dość szybko! Musiałem wezwać demona. W legionie Eligora poszukiwaniem zagubionych zajmuje się Andromalis, a jego już wykorzystałem... zresztą pamiętasz to.
– Pamiętam?
– Oczywiście. To on mi ciebie wtedy przywlókł... chociaż wcale go o to nie prosiłem!
– A, ten punk z muzeum... – przypomniała sobie Van.
– Kto? Tak czy inaczej, musiałem wezwać Ninnghizhiddu, a z nią nie mam umowy. Wiesz, ile krwi wzięła jako zapłatę za pomoc?! Mojej własnej krwi! Powiedz lepiej, czemu zniszczyłaś nadajnik?!
– Ja zniszczyłam?! – oburzyła się Vanessa. – To przecież któryś z nich! Zdaje się ten... a może ten...?
Vanessa z obrzydzeniem patrzyła na pogryzione i zwęglone zwłoki, ale teraz odróżnić jednego od drugiego praktycznie się nie dało.
– Dobrze, niech będzie. A po co wypuściłaś yira? Czy po to go łowiłem?!
– Ja wypuściłam?! – znowu oburzyła się Vanessa. – A czy uprzedziłeś mnie, że z tego pierścionka nie można strzelać seriami? I w ogóle – nie miałam wyboru, coś chciało mnie zeżreć! I to twoja wina!
– Moja?! – tym razem Kreola oburzył niesprawiedliwy zarzut. – A co ja mam z tym wspólnego, uczennico?! Czy to ja nasłałem na ciebie demona?!
– Nie ty. – Vanessa postanowiła nie rzucać oszczerstw. – Ale przecież nasłali go na ciebie! A ja jestem tylko niewinną ofiarą! Przeżyłam dwadzieścia cztery lata i ani razu nie widziałam nawet malutkiego demona! A odkąd ciebie poznałam, wyłażą z każdej szpary!
– Też mi coś, dwadzieścia cztery lata... – uśmiechnął się Kreol z wyższością. – Ja mam nie jeden wiek, a trzy. Bezwzględny: pięć tysięcy lat z niedużym okładem. Osobisty: dziewięćdziesiąt trzy i pół. I biologiczny: trochę mniej niż trzydzieści. Sądzę, że w tej chwili jakieś dwadzieścia dziewięć...
– A do tego jeszcze zniszczył moją toyotę... – smętnie pociągnęła nosem Vanessa, nie słuchając rozważań Kreola o jego wieku. – To był taki dobry samochód...
Samochodu rzeczywiście było żal – Vanessa dostała go z okazji osiągnięcia pełnoletności i jeździła nim już dość długo.
Kreol popatrzył na nią z poczuciem winy i wyciągnął rękę. Dość niezręcznie – ciągle jeszcze nie opanował dobrze tego gestu.
– Remis? – zaproponował.
– Remis. – Van uśmiechnęła się przez łzy, ale nie uścisnęła mu ręki. Zamiast tego jeszcze raz pociągnęła nosem i objęła swojego osobistego maga. Ten tylko jęknął – wciąż jeszcze bolała go rana brzucha, którą sam sobie zadał rytualnym nożem, ale nie opierał się.
Przyjacielskie objęcia nieco się przeciągnęły i zrobiły się nie do końca przyjacielskie. Kreol, zdziwiony, nieoczekiwanie złapał się na myśli, że sprawia mu to przyjemność. Powąchał nawet włosy Vanessy, żeby sprawdzić, czy nie są w to zamieszane jakieś wrogie czary. Jak wiadomo, człowiek nie ma narządów służących do odbioru magii, więc czarodzieje muszą wykorzystywać takie zmysły, jakie mają. Magowie „widzą” czarodziejską aurę, „słyszą” czarodziejskie pluski, „czują zapach” czarów, a nawet potrafią rozpoznawać artefakty dotykiem.
Oczywiście, Vanessa zauważyła, że Kreol ją obwąchuje. I rzecz jasna, zrozumiała to całkiem błędnie. Starała się zgadnąć, jak daleko posunie się ten bezczelny osobnik ze starożytnego Sumeru, a jednocześnie walczyła z dylematem moralnym – spoliczkować tego faceta czy posłać do wszystkich diabłów swą dziewczęcą cześć? Zresztą, prawdę powiedziawszy, rozstała się z nią na długo przed spotkaniem z Kreolem...
Jej rozmyślania przerwał dziwny dźwięk – na zewnątrz rozlegało się coś jakby gwizdek parowozu, tylko cieńszy i bardziej śpiewny. Ziemia pod nogami zadrżała, jakby tuż obok wylądowało coś ciężkiego.
– A to znowu co za...? – zaczęła Vanessa, wyskakując na zewnątrz przez dziurę w ścianie i stanęła jak wryta. Wciąż jeszcze oszołomiony Shep wyszedł w ślad za nią i ostatecznie zamienił się w słup soli. Za to spojrzenie Kreola pełne było dumy.
Gdy Vanessa przebywała w magazynie, wieczór zdążył zmienić się w noc. Chłodną, grudniową noc – dobrze, że mieszkali w ciepłym San Francisco. Dziś był nów – całkiem czarne, bezchmurne niebo pokrywały jasne punkty gwiazd. Sto metrów od magazynu zaczynało się morze – a dokładnie, Ocean Spokojny. Dzisiaj był rzeczywiście spokojny – rozległa powierzchnia wody wyglądała jak wielkie lustro, nieskażone nawet najdrobniejszą zmarszczką. Na tle tego wspaniałego pejzażu oczom Vanessy i pozostałych ukazało się TO.
Wyobraźcie sobie kolosalną monetę z karbowaniami o szerokości trzech metrów. Moneta ta wisi w powietrzu tuż nad wodą, z jej krawędzi wypuszczone jest coś w rodzaju trapu. A na niej stoi spokojnie ponury, gotycki dom, którego dach zdobi maszt z obracającym się powoli ludzkim okiem na samym czubku. Na balkonie, na pierwszym piętrze, za sterem stoi ponury wąsacz w mundurze kawalerii Konfederacji. Jego postać jest półprzezroczysta...
Drzwi starego domu Katzenjammera otworzyły się i na progu pojawił się poważny skrzat w liberii kamerdynera.
– Kocebu na stanowisku, siiiir! – oznajmił z powagą, zadzierając brodę jak najwyżej.
– Zapraszam na pokład, uczennico! – wesoło zakrzyknął Kreol, wskakując na trap. – Co powiesz o moim dziele?
– Konspirację diabli wzięli... – Vanessa pokiwała głową, widząc ogromne oczy Shepa. – Ale do diabła z nią! Jest super! Ej, Shep, poradzisz sobie beze mnie?
– Ja... a... no... – z trudem wykrztusił policjant.
– To wspaniale! W takim razie przekaż Florence, że się zwalniam! Pensję za ostatni miesiąc niech prześle pocztą. Jeśli uda jej się ustalić adres!
– Szykuj Kamień Wrót, Hubercie! – radośnie krzyknął mag, wchodząc do domu. – Kolejny przystanek: Dziesięć Niebios! Na Marduka Potężnego Topora, niech się tak stanie!