Bestużew Marliński Aleksander ŻEGLARZ NIKITIN


Bestużew Marliński Aleksander - ŻEGLARZ NIKITIN

Zdarzenie prawdziwe

Przełożył Seweryn Pollak




Patrz! Żagiel, żagiel!” — Nastawcie lunety! — „Skąd? — czyja flaga? — czy zdobycz?” — Niestety!

Nie zdobycz, jednak cisza się weseli:

Z masztu czerwoną chorągiew ujrzeli.

Nasza łódź, nasza! powraca z wyprawy!" —

Dmij w pełne żagle, dmij, wietrze łaskawy!

BYRON

Korsarz”, Przełożył A. E. Odyniec



W lipcu 1811 roku u ujścia Północnej Dźwiny wypływał w morze niewielki żaglowy karbas. Trzeba państwu powiedzieć, ze w lipcu 1811 roku tak samo jak obecnie w roku 1834, do którego dożyliśmy z boską pomocą i z zapewnień kalen­darza Akademii, staruszka Północna Dźwina wy­lewała ogromny słup swoich wód bezpośrednio do Oceanu Północnego, dwa razy dziennie walcząc z przypływem, który w niegodziwy sposób wdzie­rał się w jej najskrytsze tonie i przemieniał jej

słodkie, szlachetne strumienie w pospolitą solanką nadającą się chyba tylko dla sztokfiszy. Obowią­zek uczciwości literackiej nakazuje mi wyjaśnić państwu, że karbasem po dziś dzień nazywa sią statek długi na osiemnaście i szeroki na sześć kroków, z dwoma jednokolumnowymi masztami, zmocowany na wpół kołkami i na wpół gwoź­dziami, z których zaledwie piątą część stanowiły gwoździe żelazne. Karbasy zazwyczaj nie posia­dały pokładu, niewielkie daszki na rufie i dzio­bie tworzyły wpółotwarte komórki, gdzie na ku­pach ładunku jedynie rosyjskie plecy, i tylko sa­me plecy, mogły się schronić zgięte w pałąk. Z tych powodów, jak państwo już raczyliście sami to dostrzec, białe światło i bezbarwna woda mo­gły docierać z góry i z dołu, z prawa i z lewa tylko na środek statku i przebywać tam swobod­nie bez opłaty daniny i cła. Łajba ta albo też, wyrażając się bardziej elegancko, ów korab, proszę również zauważyć, że słowo korab łączę z okrętem, a okręt z kręcić, a kręcić z gar­bić, zaś garb z górą; mam nadzieję, że to jasne; jacyś podejrzanej proweniencji etymolodzy wy­wodzą korab od jakiegoś greckiego słowa, które­go nie znam i znać nie chcę, to przecież potwarz, to kłamstwo, to oszczerstwo wymyślone przez ja­kiegoś sprzedawcę greckich orzechów, ja zaś, jak państwo raczyli zauważyć, jestem rdzennym Ro­sjaninem, wywodzę się z rosyjskiego pnia i wy­

rosłem z pierwiastków rosyjskich z wyjątkiem dwukwadratowych, których nie potrafiłem roz­gryźć i dlatego, powiem państwu w sekrecie, nie znoszę niczego zamorskiego i nie wierzę niczemu ] cudzoziemskiemu — tak więc ten korab, to zna-J czy ten karbas, bardziej podobny był do łodzi albo też do łódki starodawnych Normanów, a mo-l że nawet Argonautów, i świadczył o chwalebnej wytrwałości Rosjan w architekturze okrętowej, a jednocześnie dowodził i tej prawdy, że wraz ' z niezgrabnymi karbasami odziedziczyliśmy po przodkach, Słowiano-Rusach, odwagę, która spra- '• wiłaby zaszczyt każdemu hot pressed, przemocą zwerbowanemu marynarzowi, tańczącemu na gwi- ! zdek man of war na wypolerowanym pokła­dzie angielskiego liniowca, albo też butnemu Jan­kesowi, biegnącemu po rei amerykańskiego szkunera, by zamocować kołki węzłowe.

Ta-ak! Kiedy pomyśleć, że rosyjski chłopina- -rybak, żeglarz, na byle jakiej drzazdze, łupince, na karbasie, na skórzanym kajaku, bez kompasu, bez map, z pajdą chleba w kieszeni pływał i wę­drował na Grumant — tak zwą oni Nową Ziemię

na Kamczatkę z Ochocka, do Ameryki z Kam­czatki, to serce raduje się, a po skórze przebiega mrowie. Opłynąć dokoła cały świat? To przecież coś warte! Posłuchajcie, jak mówią oni o swoich wędrówkach, które Francuzi i Anglicy wciąż by w pieśniach opiewali i w dzwony na sławę ich

bili, a przekonacie się, że trudy i niebezpieczeń­stwa to dla nich fraszka. „Powędrowaliśmy do Hybrydów, a stamtąd machnęliśmy na przełaj do Brazylii, do królestwa złota. Z Brazylii pchnęliś­my się na Kamczatkę, a stamtąd do Sitki to tuż- tuż!” Takich oto dajcie mi zuchów — a wtedy posyłajcie z nimi choćby po wodę życia! Na ocean trafiliśmy po drodze? Ocean wyczerpiemy czap­kami! Morze piasku? Wy wąchamy jak tabakierkę! Góry lodowe? Zgryziemy jak landrynkę! Gdzież się zaprzepaściła pani Niemożliwość? Wystąp — może przydasz się nam na zelówki! Kto siedzi na dobrym koniu pierwszej lepszej maści, dla tego las to nie las, rzeka nie rzeka: dokądkolwiek po­galopuje :— wszędy przed nim droga, w którą stronę się obróci — wszędzie przestrzeń otwarta. Jak trzeba na wieloryba, to na wieloryba, wielka rzecz! Wykałaczki do zębów użyjemy jako oście­nia! Na białego niedźwiedzia? Zabijemy go szczut- kiem, a w sprzyjającej chwili niech sam diabeł pod ręce nam nie włazi. Dla nas to już nie dzi­wota wykuwać u niego na zębach gwoździe i w nos mu wdziewać kółko. Prawdę powiedziawszy Rosjanin jest dość nieruchawy, trudno go rozhu­śtać, ale za to jak już pójdzie, to go w siedmio­milowych butach się nie dogoni. Jakże leniwie mówi on pierwsze „co?” Ale gdy po wielu: „A na co mi to! A po co mi to! Tak żyję, jakoś będę tę biedę klepać!” — dojdzie do: „No to cóż, spróbu­

jemy! — i do: „może jakoś zrobimy”, to rozstąp, cie się ludzie: zadepcze i szukaj wiatru w polu! Potrafi on przechytrzyć każdego Niemca na kate­drze, rozbić Francuza w polu i wpaść na koncept w fabryce szybciej od pierwszego lepszego Angli­ka. Nie wierzycie państwo? Zagłębcie się tylko w naszą literaturę, zdecydujcie się przeczytać od po­czątku do końca ogniste artykuły o nieśmiertel­nym zegarze z kukułką, o wpływie ojczystych makaronów na moralność i o hodowli wirgińskie- go tytoniu, artykuły tak płomienne, że nie sposób ich czytać bez pożarniczej kamizeli z azbestu — a przekonacie się państwo, że literaccy geniusze z bożej łaski są na Rusi tak samo pospolici jak suszone grzyby w czasie wielkiego postu, że je­steśmy najbardziej uczeni między uczonymi, albowiem dowiedzieliśmy się, że nauki to bzdura, że piszemy bardziej obyczajnie niż cała Europa, gdyż w naszych utworach nikogo się nie zabija prócz zdrowego rozsądku.

Ale do rzeczy. W 1811 roku ani jeden jeszcze statek parowy swymi hałaśliwymi kołami nie przerażał rybiej ludności w rosyjskich rzekach i dlatego też rybki w Dźwinie bez obawy wy­stawiały swoje łebki, aby podziwiać czarny jak smoła karbas i tych, którzy go prowadzili. Oto fizjologiczne szczegóły, jakie otrzymałem od jed­nego ze szczupaków, naocznych świadków: pomi­mo archangielskiej soli i niezwykłej dlań podró­

ży w saniach styl tego szczupaka był tak barwny, jak gdyby żywił się on twórcami tych wszystkich mrocznych, pstrych i błękitnych bajek; należy sądzić, że przedmioty odbijając się w tysiącu grani rybich oczu powodują różnorodność wrażeń w ich mózgu; jeden z przykładów podajemy w oryginale.

Rzeka — ryby zaczynają zawsze od swego ojczystego żywiołu: rozsądne ryby! Pod tym względem nie naśladują one bynajmniej ssących z cycka autorów, którzy najbardziej lubią mówić

0 tym, co znają najmniej, rzeka więc płynęła po­woli, statek płynął szybko popychany przez prąd

1 przez wiatr, połogie brzegi niedostrzegalnie pły­nęły obok niego i gdyby stojące tu i ówdzie na kotwicach statki niby słupy wiorstowe nie wska­zywały biegu okrętu, to żeglarze w karbasie mo­gliby pomyśleć, że stoją nieruchomo: tak bardzo jednostajnie puste, tak bezgłośnie martwe były okoliczne tundry. Wówczas nie było jeszcze widać na brzegach Dźwiny cukrowni i fabryk lin i ani jedna stocznia nie szykowała się do rzucenia na wodę młodych szkieletów okrętowych, nie okry­tych jeszcze dębowym ciałem. Na całej przestrze­ni od Solombola aż do ujścia żeglarze nie spotka­li ani jednej żywej duszy, choć różnobarwny mech okryty był pomarańczowymi jagodami rao- roszki...

Znakomity środek przeciw szkorbutowi! —

twierdzi mój przyjaciel medyk. — Przyroda zawr'. sze umieszcza odtrutkę w pobliżu trucizny. Jak mi wiadomo, moroszka stanowi teraz dziedzinę han-j dlu naddźwińskiego kraju: wywożą ją tysiącami; czterdziestowiadrowych beczek dla angielskiej! floty.

...Moroszki rozrzuconej w dziwne wzory na po­dobieństwo welonu piękności z Północy...

Należałoby raczej powiedzieć, że na podo­bieństwo rosyjskiego perkalu — powiada pewien i żonaty ziemianin — gdyż rosyjskie samodziałowe perkale są kropka w kropkę jak moroszka na bagnach.

Ryba wyciera nos i ciągnie dalej:

Tylko samotny żuraw, król pustyni, brodził tam jak uczony w dziedzinie zoologii...

On, to znaczy żuraw, a nie uczony, wsadzał dziób w mętną wodę, w rzadki ił i, wyciągnąw­szy stamtąd jakiegoś robaczka albo kiełbia, dum­nie podnosił głowę. Obejrzawszy się na karbas obliczył na oko odległość i stwierdziwszy, że jest poza zasięgiem wystrzału, popędził za chyżą żabą niefrasobliwie kiwając ogonkiem. Uznał, że żaba jest znacznie bardziej interesująca niż ludzie.

I słusznie: baron Brambeus jest niemal tego sa­mego zdania, choć bynajmniej nie jest podobny do żurawia. „2aby jak żaby — powie — ale ostrygom zawsze oddam pierwszeństwo nad ludź­mi! Po pierwsze starodawność pochodzenia ostryg

| jest głębsza od jakiejkolwiek kroniki, a już bez wątpienia Nestorowskiej, także sam baron Cuvier | nie znalazłby plamy na ich przedpotopowej ge­nealogii; po drugie są one bardziej stałe w swo­ich przekonaniach od Chińczyków; rodzą się i umierają przy skale, do której przyrosły, i z dobrej woli nie dokonują fantastycznych pod­róży; a po trzecie nie wprowadzają w starym morzu młodej literatury”.

Sądząc z zimnej krwi albo ściślej mówiąc z bez­troski, z jaką czterej żeglarze stanowiący załogę karbasu spływali w szumne fale tworzące się przy walce wody rzecznej z naporem tworzącego się przyboju, można by było ich zaliczyć, nie stosując rekruckich miar, do drużyny Waregów. Przy sterze siedział mocny, chyba dwudziesto­siedmioletni zuch: włosy miał obcięte pod garnek, wąsy pod skobel, a bródka ledwo mu się zaczęła kręcić, na policzkach miał rumieńce świadczące, że nie zlinieją mu do sześćdziesiątki, a uśmiech, który nie umknąłby ani od dziewiątej fali, ani od dziewięciu diabłów — słowem była to twarz jednocześnie pojętna i prostoduszna, beztroska i stanowcza, fizys prawdziwie północna, rosyj-» ska.

Ze stroju należał do ras mieszanych. Na głowie miał angielski puszysty kapelusz, nosił wełnianą kamizelę ze srebrnymi guzikami; za to czerwona rubaszka spadała mu po rosyjsku na nanldnowe

szarawary, a buty, zgodnie z modą zachowaną w Rosji od czasów bitwy na Kulikowym Polu, miały zagięte do góry ostre czubki. Sądząc z zadowolonych j z siebie spojrzeń, które nasz sternik rzucał na wynaleziony przezeń topsel, wciągnięty nad ża­giel rejowy, należał do szkoły innowatorów. Przy drugim maszcie w brezentowej kurtce i w takich samych spodniach, wysmołowanych tak, że były nieprzemakalne, siedział stary człowiek po pięć­dziesiątce, którego ogromne brodziszcze stanowiło wyraźną sprzeczność z kusym strojem marynar­skim — zjawisko dziwne zawsze i po dziś dzień nierzadkie. Od dawna pływał on po morzach na statkach kupca Brandta i spółki, ale na próżno pracodawcy namawiali go, ażeby zgolił brodę. Mogły ją szarpać huragany, morze mogło wczepiać w nią swoje muszle, nasycać słonymi kryształami, przypadek mógł wciągać ją w blok albo w za­rzuconą linę, ale właściciela jej nie wzruszały ani drwiny jungów, ani ciosy losu. Nie przy­kładał nawet do niej nożyc i broda w przy­rodzonej swej krasie rozpościerała się po piersi i po ramionach uparciucha. Wuj Jakub, tak zwa­no tego dziwaka, siedział na beczce z rosyjskim elementem, kwasem, i splatał, czyli zwijał linkę. U jego stóp prawie leżał młody, chyba dwudzie­stoletni chłopak, wparłszy się nogą w burtę i przytrzymując rękami szot, czyli narożny sznur żagla. Sądząc z jego świeżej twarzy, z krągłych,

Jeszcze nie zaostrzonych doświadczeniem ry­sów, z ciekawości, z jaką wodził dokoła oczami, nawet z jego niezręczności, bardziej niż z kroju kapoty można się było przekonać, że nie jest on nasolonym marynarzem, rekrutem, ale że pocho­dzi ze wsi.

Na pomoście dziobowym leżał na brzuchu, zwie­siwszy głowę za burtę, przysadzisty żeglarz o fi­zjonomii, jakie natura odbija tysiącami na co­dzienny użytek. Nie było na czym zawiesić na tej twarzy żadnego uczucia, a myśl, choćby nawet miała podkute cztery nogi, nie utrzymałaby się na jego gładkim czole. Spluwał do wody i cieszył się, kiedy prąd unosił wizerunek jego życia> a po­tem podśpiewywał: „Och, niejedna! Ech, niejed­na!” — i znowu spluwał. Należał do nieskończo­nego szeregu praktycznych filozofów, którzy roz­strzygają życie w nader beztroski sposób — pra­cować, kiedy trzeba, a spać, kiedy można.

Młodzieniec siedzący u steru był jedynym pra­wnym właścicielem karbasa wraz z ładunkiem i chwilowym dowódcą, kapitanem albo wojewodą wuja Jakuba, Aleksego, bratanka miłego jego ser­cu, i nieodzownego Iwana, miłego całemu światu. Kiedy w dwunastym roku życia został sierotą, podobnie jak większa część chwackich chłopców z guberni archangielskiej, zaciągnął się jako jun­ga na angielski statek kupiecki i walczył z burza­mi i falami do dwudziestego drugiego roku życia,

z przyjemnością otrzymując kuksańce od szyprów i wszystkich narodowości i wymyślania we wszyst- i] kich językach. Kiedy znudził się tułaczym życiem i marynarza, przyłączył się do prawdziwie szacow- H nego stanu członków artelu na przystani, ludzi

o wypróbowanej uczciwości, trzeźwych, energicz­nych, roztropnych, a potem przyjęto go z dobrą j pensją do kantoru jednego z najbogatszych cudzo­ziemskich kupców Archangielska. Po sześciu la­tach był już w stanie opuścić cudze gniazdo.

Miał ochotę spróbować swojego szczęścia, pohan­dlować na własną rękę — przeto kupił i wyekwi­pował karbas, i oto już po raz piąty w ciągu dwóch lat wypuszcza się na morze.

Zresztą Sawielij Nikitin — tak bowiem się na­zywał — nigdy jeszcze nie wyruszał na morze z takim zapasem wesołości jak tym razem. Znam tego przyczynę — a czegóż to ja zresztą nie znam?

i nie chcę jej ukrywać. W szczęśliwej chwili powiedziawszy, a w złej pomilczawszy — zamy­ślił ożenić się. Naszemu żeglarzowi przypadła do serca córka jego sąsiada, również archangielskie- go mieszczanina jak on sam, Katarzyna Pietrow- na, urocza jak wszystkie Katarzyny naraz i ład- niutka jak żadna z Katarzyn. Jego wyobraźnia, wyczulona przez morskie powietrze, nawet we śnie nie marzyła o nikim świeższym, mądrzej­szym i godniejszym od tej rosyjskiej piękności. Najbardziej podobało mu się, że systematycznie

wymigiwała się ona młodym oficerom floty, któ­rzy oprócz swoich służbowych obowiązków biorą na siebie kształcenie młodych dziewcząt we wszy­stkich portach pięciu części świata. Słowem, kie­dy wreszcie ruszył mózgownicą i podsumował za­wartość swoich kieszeni, przygładził głowę kwa­sem i przeżegnawszy się poszedł do ojca swojej lubej prosić o jej rękę. Z samą Katarzyną Pie- trowną zapewne już dawno się dogadał i chociaż nie byłem tego świadkiem, to mówię na swoją odpowiedzialność, że moi młodzi wymienili po­między sobą niejedną przysięgę miłości i wier­ności uzupełnioną wzajemnymi pocałunkami. Jak­że można inaczej, szanowni panowie! W handlu zawsze istnieje przemyt, a w oświadczynach — potajemne umowy.

Sawielij roztkliwił się; padł na kolana przed ojcem Katieńki i poprosił o pobłogosławienie.

Stary ojciec pogłaskał go po głowie i podniósł z kolan, pogłaskał się po brodzie i rzekł:

Posłuchaj, Sawieliju Nikityczu! Dobry z cie­bie człowiek, rozsądny i uczciwy chłopak: dzięki ci, że przyszedłeś wprost do mnie bez swatów i powiem ci po prostu, bez ogródek: przypadłeś mi do gustu i nie jestem przeciwny, żeby się z to­bą spowinowacić, jednakże...

Och, to jednakże, mam go potąd już od czasu, gdy nauczyciel chciał, jak mówił, wybaczyć mi psoty, jednakże dał mi rózgi dla przykładu;

od czasu, jak mój najszczerszy przyjaciel i naj­wierniejsza kochanka przysięgali mi przywiązanie i to mówiąc oszukali mnie jednakże... Jednak daj­my spokój temu: jednakże.

Sawielij, nie śmiąc nawet odetchnąć, stał przed starym ssąc wzrokiem domysły z jego twarzy, ale słowo jednakże, wypowiedziane z takim zasta­nowieniem, że pomiędzy każdą sylabą mogło się zmieścić po dwadzieścia wątpliwości, rozpiłowało na wpół jego serce i opiłki wybryznęły na wszyst­kie strony.

Jed-nak-że (po „że” dwie kreski) — powie­dział stary i podrapał się w tył głowy, ponieważ jego tył głowy był strychem rozumu ludzkiego, strychem, na który wyrzucają wszystkie rupiecie przesądów, wszystkie łachmany morałów, szablo­ny i kopyta dawno zdeptanych poglądów i wie­rzeń, potłuczone butle po wyobraźni, albo też, żeby tak powiedzieć, był on na tyłach hali tar­gowej ciemnym sklepikiem, do którego zazwyczaj prowadzi się zaprzyjaźnionego klienta, aby po­zbyć się spłowiałego staromodnego towaru. — Je­dnakże, Sawieliju Nikityczu, nie ja przecież mam żyć z tobą, ale moja córka, a posag dostanie ona nie najobfitszy. Ja sam z kopiejki na kopiejkę przeskakuję. Rad bym z całej duszy, ale kąsek jest niewielki: mam dorastających synów. A przy tym nie chciałbym widzieć mojej córki w biedzie, lepiej już za życia zakopać się w ziemi. Zresztą

dokoła Katieńki, jak sam wiesz, amatorzy ożenku wiją się niby chmiel.

Zginąłem z kretesem!" — pomyślał Sawielij.

Trzeba powiedzieć, nie przymawiając ci, że nieboszczyk twój tatulo siedział w sklepiku i wy­jechał z niego na patyku: dzięki midszypmenom splajtował, zapłacił całym majątkiem za łatwo­wierność i niby krągły grosz potoczył się w świat. Nie miej do mnie żalu, bracie Sawieliju! Imię twoje znam, z ojca cię znam, a zasobów twoich nie znam. Powiedz mi jak na spowiedzi: czy masz za co urządzić gospodarstwo i zdobyć sobie na życie, a dzieciom na łakocie?

Sawielij wyciągnął portfel, pokazał mu swoje świadectwa, położył przed nim tysiąc rubli go­tówką, a prócz tego kwity na jakieś półtora tysią­ca za zakupione towary — a to dla mieszczanina nie jest byle czym.

Prócz tego mam łajbę i kredyt — powie­dział — mam głowę na karku i dzięki Bogu nie jestem pustogłowy ani suchoręki. W zeszłym ro­ku sprzedałem z zyskiem swoje towary na Solów­kach, byłem tam także na wiosnę, a jeśli się do­gadamy, to ze szczęśliwej ręki żony wyruszę tam znowu na ostatki. No cóż, Mironyczu, czy inni są lepsi ode mnie? Zgódź się!

5 No, Sawielij, daj rękę! Tylko że ślub będzie po Przemienieniu Pańskim. Najpierw pojedziesz na Solówki i zbierzesz trochę grosza na urządze­

nie się, bo inaczej z młodą żoną nie będzie końca dorabianiu. Nie przecz mi, Sawieliju, moje słowo jest murowane.

To bardzo dobrze! — rzekł Sawielij. „To

bardzo źle!” — pomyślał Sawielij.

Ale nie było rady: trzeba się było zgodzić na odroczenie. Pobłogosławiono ich świętym obrazem i zaręczono; a kiedy kochające przyjaciółeczki szyły dla Katii wyprawę i śpiewały, zaś ojciec jej i ma­tka pili i płakali, karbas Nikitina wyporządzano i ładowano. Chwila rozłąki była tuż tuż, wprost na ramieniu, już rozpościerała skrzydła, by ule­cieć, a nasi zaręczeni albo też, jak wyrażają się mieszkańcy Archangielska, szczęśliwcy, nawet

o tym nie myśleli. Wuj Jakub musiał wyciągnąć narzeczonego od narzeczonej siłą. Pomyślny wiatr wydawał się nieszczęśliwcowi najobrzydliwszą pogodą, ale wiatr miał przewagę nad miłością. Sawielij wypił ostatnią kroplę nalewki i zerwał ostatni całus z usteczek narzeczonej. Słodka była dlań ta kropla, a pocałunek jeszcze słodszy; nie rozstawałby się z nimi nigdy, a przecież się roz­stał. Musiał spiesznie wyjechać, aby jeszcze spieszniej przyjechać. Wskoczył do karbasa, łań­cuch z hukiem ześlizgnął się z pala i karbas odbił od brzegu.

Katia długo stała na nabrzeżu, odprowadzając wzrokiem narzeczonego i machając białą rą­czką; serce jej wróżyło coś niedobrego. Wracając

do domu zalała sią łzami i ocierała je rękawem swej muślinowej bluzeczki. Z Sawielijem działo się nie lepiej: dopóki widać było Katię, oglądał się tak, że o mało nie skręcił sobie karku, a po­tem spojrzenia jego nurkowały do wody, jak gdy­by tam zgubił swoje serce, jak gdyby ze zmar­twienia chciał nimi rozjaśnić dzielący ich nurt. Aż wreszcie naczynie przepełnione goryczą prze­lało się poza brzegi, łzy trysnęły z oczu nieszczęś­nika jak trzy strugi, właśnie trzy, ponieważ dwie strugi spływały mu na nos i toczyły się niby rze­ka, kropka w kropkę jak Jug i Suchona zlewa­jąc się tworzą Północną Dźwinę. To przyniosło Sawielijowi ulgę, nasz żeglarz odpoczął, a dobre słoneczko tak wesoło spojrzało mu w oczy, że się uśmiechnął, wiatr zwiał i wysuszył nawet ślady łez i złudna nadzieja zaczęła mamić jego serce. Czemu to doprawdy taki zuch miałby się smu­cić? Przed nim — złoto, a za nim — miłość!... Co prawda między tymi dwoma krańcami leżały dwie otchłanie morza, pełne niebezpieczeństw burz i kaprów — toczono wówczas z Anglikami wojnę — ale przecież Bóg jest łaskaw, a i Kozak ma trochę szczęścia: morze dla niego to nie pier­wszyzna. Całe pięć godzin drogi i sześćdziesiąt wiorst odległości przekradali się jak uciekinierzy i dlatego teraz nasz Sawielij tak beztrosko, tak wesoło wpływał między grzywacze rozgranicza­jące słoną wodę od słodkiej.

I szparko, całym rozpędem ostrodzioby karbas runął w kipiel szumiącej, podwodnej ławicy tak gwałtownie, aż zalśniły bryzgi i tryskająca fala zalała żeglarzy od stóp do głów. Karbas zaczerp­nął wody. Przestraszony, oblany wodą Aleksy wypuścił z rąk szoty: żagiel załopotał, karbas uniósł się, wpłynął na grzbiet fali i migiem, pę­dem przemknął poprzez wodną grzędę. Po pięciu minutach dumnie płynął już po morzu, które szemrząc atakowało brzegi.

No co, Aleksy — zapytał nowo zaciężnego żeglarza Sawielij uśmiechając się — czyżby nie­miłe były ci te chrzciny morską wodą?

Miłe, miłe — odrzekł Aleksy wycierając twarz — tylko bez kaszy chrzciny to nie chrzciny.

Zaczekaj, bracie Aleksy, a wykąpiemy cię w słonej chrzcielnicy. A wtedy posadzimy cię wraz z wiosłem do kaszy, pomieszaj i nieś do ust, jedz i chwal. A jak zechcesz piwa — nasze piwo jest pieniste, zielone piwko z pianką nie kupione i nie zmierzone — pij, ile dusza zapra­gnie.

Dzięki ci za łaskawość! Poczęstuj najpierw starszych, wujku — odrzekł chytrze Aleksy.

—• Ty jesteś na morzu gościem, a my gospo­darzami — odparł Sawielij — a gości częstuje się niezależnie od wieku.

Jednakże — rzekł wuj Jakub rozglądając się po widnokręgu — czy nie powinniśmy pod

wieczór trzymać się brzegu? Jakoś zanadto paru­je, jak gdyby kurz unosił się nad tundrą. Zerwie się, żeby nie powiedzieć w złą godzinę, hultaj wiatr — a wtedy na otwartym morzu jak nic może przytrafić się nam nieszczęście.

Jeśli się boisz wilka, to nie chodź do lasu, wujku Jakubie! — odparł Sawielij. — Wiatr jak skarb, nie o każdej porze się przytrafia: jak go przepuścimy, to trudno nam będzie później na niego natrafić. A jeśli dostaniemy się na nord- -west, to już z wiatrem potoczymy się na Solów­ki jak po maśle, kiedy będziemy chcieli. Niebo jest czyste.

Czyżby? — rzekł wuj Jakub zawiązując końcówkę linki.

Wiadomo! — rzekł Aleksy, jak gdyby co­kolwiek zrozumiał, i zaczął gapić się dokoła i po­zie wy wać. Iwan nie wtrącał się i nic nie mówił: popluwał tylko w morze. Sawielij zgodnie z przy­wilejem danym wszystkim ludziom, którym dzwoni coś w głowie albo w kieszeni zapełniał wyobraźnię powietrznymi zamkami, zaś sam kar- bas, najważniejszy bohater naszego dramatu, przechylając się z boku na bok, raczył sobie pły­nąć i płynąć w nieogarnione morze.

Dzień wybierał się w gościnę do wieczora. Brzeg znikał, wysepka Mudiug, stojąca na warcie u ujścia Dźwiny, pogrążała się w wodzie, by znów pojawić się i znów zanurzyć się w wodzie. Wkrót­

ce zlał się ląd w ciemną smużkę, fala zaplusnęła nią — żegnaj, moja ojczyzno! Wątły statek obej­muje teraz bezdenne niebo i bezbrzeżne morze. Tylko wolny wiatr i biegnące fale wtórują mu swoją wieczną, niepojętą pieśnią, budząc niejasne myśli i o tym, co było, i co będzie, i o tym, cze­go nigdy nie było i nigdy nie będzie.

Nie wiem, czy zdarzyło się państwu doświad­czać uczucia rozłąki z rodzimym brzegiem, zdając się na łaskę płynnego żywiołu. Ja natomiast do­świadczyłem go na sobie, obserwowałem na lu­dziach o wzniosłym umyśle i na ludziach najbar­dziej niewykształconych, naznaczonych nawy­kiem. Kiedy człowiek poczuje, że kotwica oder­wała się od ziemi, wydaje mu się, że rozwiązuje się węzeł, który łączył jego serce z ziemią, że pę­ka struna tego serca. W piersi odczuwa ból i robi mu się lekko nie do wyobrażenia!... Statek roz­poczyna swój bieg, nad głową szybują morskie ptaki, w głowie roi się od wspomnień, one jedne, ci niezmordowani gońcy, przynoszą statkowi wieś­ci o porzuconej przezeń ziemi, a sercu — o tym, co było i nie powróci. Ale tonie nawet ostat­nia rybi twa w głębinie dali i ostatnie wspomnie­nie w sercu. Zaczyna je pochłaniać nowy świat — i wtedy ogarnia człowieka niewyjaśniony smutek, smutek już nie ziemny, nie ziemski, ale jeszcze i nie niebiański, niczym odgłos dwóch światów, dwóch egzystencji, rozwijanie się nieskończoności

z pąków tego, co ograniczone, to uczucie, które nie ściska, lecz rozszerza serce, uczucie rozłącze­nia z ludzkością i zespolenia z przyrodą. Jestem przekonany, że jest ono początkiem naszego przej­ścia z teraźniejszości w wieczność, diese z okta­wy zgonu.

I niepostrzeżenie przyroda swoją balsamiczną dłonią ściera z serca głębokie, bolesne blizny zmartwień, wyciąga zadry żalu, rozwiewa precz mącące myśli. To uczucie jaśnieje, krystalizuje się niby promienie słońca, odbite od powierzchni oceanu i przenikające wszystkie emocje, przeka­zuje sercu swoją przejrzystość i blask, przemie­niając je w gwiazdę zaranną. Zaczynacie wtedy godzić się z prawdopodobieństwem poglądu, że substancja jest światłem pochłoniętym przez cię­żar, a myśl, słońce moralne, oko duszy człowie­ka, skupiając w sobie świat, jest substancją dą­żącą do tego, aby znowu przemienić się w świat­ło za pośrednictwem słowa. A wówczas dusza czerpie wolę z pełnej czary nieba, kąpie się w bezmiarze oceanu i człowiek przemienia się cały w czyste, niezmącone święte uczucie samoza- pomnienia i niewiedzy o świecie, niby niemowlę, przed chwilą wyjęte z chrzcielnicy i drzemiące na fali macierzyńskiej piersi, ogrzane jej oddechem, uśpione jej piosnką. O, gdybym mógł wymodlić u losu albo przywrócić pamięcią do życia kilka podobnych godzin! Ja bym...

Ja bym wówczas nie czytał pańskich opowia­dań mówi mi z niezadowoleniem jeden z tych

czytelników, którzy koniecznie chcą, aby bohater opowieści bezustannie i niezmiennie tańczył przed nim na linie. Jeśli się zdarzy, że człowiek cho­ciaż na chwilę wykręci się od tego, to oni natych­miast zaglądają za kulisy, przeskakują rozdział: A gdzież on jest? A co się z nim stało? A czy się nie zabił przypadkiem, czy nie został zabity, nie przepadł bez wieści? Albo też jeszcze gorzej: Czyżby aż do tej pory on nic nie zrobił, czy się mu nic nie stało?”

Ja bym w ogóle nie czytał pańskich opowia­dań, panie Marliński, ponieważ — wybaczy mi pan mą szczerość — nieraz już i wcale nie cich­cem ziewałem przy pańskich częstych, nazbyt oryginalnych i wielokrotnych dygresjach. Gdy- byż to pan chociaż za naszą cierpliwość przewró­cił do góry dnem ten przeklęty karbas, który pełznie po wodzie jak żółw po kamieniach. Ale nie, łaskawy panie: wypłynął, to wypłynął. Czło­wiek myśli, że autor chwyci Sawielija za łeb w pobliżu statku strażniczego i ujawni w nim jakie­goś napoleońskiego chytrusa albo morskiego roz­bójnika. Nic podobnego! Zamiast wydarzeń wi­dzimy u pana chemiczną analizę wody morskiej, zamiast ludzi bańki mydlane, a co najprzykrzej- sze, zamiast obiecanych przygód pańskie własne marzenia”.

Nic panu nie obiecywałem, łaskawy panie, po­wiadam jak tylko mogą najobojętniej dla autor­skiej ambicji, ambicji przekłutej na wylot, z któ- rej spływa jeszcze krew po ostrzu szyderstwa. Może pan wybierać: czytać mnie czy też nie czy­tać, ja zaś — będą pisać, co mi przyjdzie na myśl.

Ale, łaskawy panie, ja kupiłem pańską opo­wieść”.

Nie prosiłem pana, nie brałem pana grzecz­nie za kołnierz, jak to się robi *w eleganckim świecie przy rozdawaniu biletów na loterię albo na koncert dla ubogich. Kupił pan moje opowia­danie i może je pan użyć na podpałkę, podrzeć na papiloty do wąsów albo użyć do opakowania szuwaksu. Wraz z tym kupił pan prawo do ganie­nia mnie lub chwalenia, ale uprzedzam pana, że mnie samego pan i nie kupił, i nie kupi. Moje pióro — to smyczek samowolny, miotła wiedźmy, koń jeźdźca. Tak, siedząc na piórze jak na koniu, jestem wolnym Kozakiem, mogę grasować po pa­pierze bez opowiadania się, gdzie oczy poniosą. Tak też właśnie robię: popuszczam cugli i nie oglą­dam się do tyłu, nie przejmuję się tym, co przede mną. Nie chcę wiedzieć, czy wiatr zmiata moje ślady, czy ślady moje są proste, czy zawiłe. Prze­skoczyłem przez płot, przepłynąłem rzekę — i dobrze, a jak się nie udało — też dobrze. Je­stem już zadowolony z tego, że nagalopowałem

się po przestworzach, w pełni, aż do zmęczenia. Znudziły mi się ubite drogi waszych literackich teorii chaussées, wasze odwieczne drogi z sosno­wych polan, wasze żelazne wstęgi i wiszące mo­sty, wasza jazda na drewnianym koniku albo na ochwaconym koniu, wasze martingale, szlich- -cygiele i spanisz-rejtery; dajcie mi wściekłego, brykającego rumaka! Step mi potrzebny, burza! Gdy jestem lekki od marzeń — lecę pod niebiosa, gdym ciężki od myśli — nurkuję w głąb morza...

I przynosi pan z dna jakąś muszelkę".

Choćby garść błot?, łaskawy panie. Tak czy inaczej będzie ona świadkiem, że byłem na sa­mym dnie. Dla kupca droga jest perła, a natura­lista oddaje pierścień za jakąś podwodną trawkę. Co doda perła do sumy ludzkiego szczęścia? A ta trawka przemieni się może w jasną ideę, będzie stanowiła ogniwo pożytecznej wiedzy. Chcę wie­dzieć: czy pan jest kupcem, czy badaczem?

Mój czytelnik jest szlachcicem nie tylko praw­dziwym, ale może się zdarzyć, że i fałszywym, dziedzicznym; w żaden sposób nie chce się nazy­wać kupcem. Nie znosi jednak ani wszelakiego rodzaju naturalistów, którzy rozkrawają na płaty i patroszą przyrodę, rozkrawają na żywo mózg i serce, i ludzkie kieszenie, choćby należeli nawet do piątej klasy, i wyłapują tam owady myśli i ga­dy uczuć. Ale nie wystarczy, że nabijają oni wszystko to na szpilkę dowcipu i wystawiają na

pokaz dla szanownej publiczności; podsłuchują oni pod drzwiami gabinetów, wpełzają pod mał­żeńskie poduszki, wkradają się do przedsionków urzędów, podkopują się pod trumny, wnikają wszędzie jak złoto, wpijają się w serce jak po­chlebstwo, a potem — proszę bardzo! — wszyst­kie wasze tajemnice wyniesione zostają na rynek.

Nie, nie jestem kupcem ani naturalistą — po­wiada on — jestem po prostu czytelnikiem”.

Moje uwagi składam do pańskiego rozumu jak pieniądze do lombardu — na obce nazwisko!

To jest przynajmniej jasne i nie do podważe­nia. Niech się pan nie spodziewa, że otrzyma pan więcej niż cztery prawem przewidziane procenty i to dla pana aż nadto. Opowiadam naprawdę

o archangielskim mieszczaninie, Sawieliju Nikiti- nie, i ręczę, że dla Rosjanina anegdota ta będzie interesująca już choćby dlatego, że nie została wymyślona. Ale kto panu powiedział, że ja sam jestem mniej interesujący niż Sawielij Nikitin? Czy pan wie, ile ja namiętności przemełłem w swoim sercu? jakie cudowne wzory nakreślił świat w mojej wyobraźni i gdyby przyszło mi na myśl przełożyć z głębi duszy na język powszedni mo­je doświadczenia, marzenia i myśli, to pan sam, łaskawy panie, uznałby te zapiski za zajmujące nie mniej niż zapiski Treloneya albo też „Ostat­nia nieskromność współczesnej damy”*.

Zaklinam pana na Smirdina, niech pan to zrobi jak najszybciej, miły panie! I niech pan wydrukuje to w formacie dużej ósemki z gotyc­kim tytułem i winietką Joanneau. Szalenie lubię winictki i memuary, zwłaszcza w rodzaju Vidocqa. Czy daje pan słowo? Niech pan powie — tak! Po co się upierać: niech się pan pozbędzie swoje­go lenistwa!..”

U nas człowiek widziany w druku zawsze bę­dzie podobny do podszewki z samych tylko afiszy komedianta Zapate’a w „Gil Blasie”, i dlatego właśnie, łaskawy panie, jeśli pan chce mnie po­znać, to niech mnie pan poznaje po kawałku, od­krywa mnie w wiórach, w nacięciach, w spławie. Niech więc mi pan nie przeszkadza w rozwadnia­niu własną osobą opowieści o innych: doprawdy nie będzie pan stratny.

Podnoszę opuszczone oczko opowieści.

Sawielij siedział zamyślony przy sterze. Serce to wydymało mu się jak żagiel, to znów opadało jak fala. Ogarnęło go uczucie bezkresu i wówczas na pytanie: „O czym myślisz?” — mógłby odpo­wiedzieć: „O niczym!” — i to szczerze, ponieważ wszystkie myśli, wszystkie odczucia w takich

chwilach podobne są do kropli nagle ulatujących niczym niewidzialne opary, są rozlewne, pomie­szane, bezgraniczne. Towarzysze Sawielija w wię­kszym lub mniejszym stopniu pogrążeni byli w takiej samej kontemplacji i śledzeniu przyrody w sobie i siebie w przyrodzie, w uczuciu świado­mości nieodłącznej od wydarzenia, uczucie do­stępne, jak sądzę, wszystkim zwierzętom.

Wreszcie bratanek wuja Jakuba, który zapew­ne niechętnie rozstał się ze swoją chatą i swoją kosą, i z kosą swojej lubej, z gorzałką i uciecha­mi, pierwszy naruszył ogólne milczenie.

Co za dziw, pomyśleć tylko! Schytrzył się człowiek w korycie po morzu pływać, Pana Boga kusić! Czyżby się ziemia już skończyła? Czy na ziemi nie stało już gruntu?

Milczałbyś lepiej, milczał — odparł nie­cierpliwie wuj Jakub. — Skoro poszedłeś na majtka, to nie ma co frasować się o ziemię! Zie­mia, widział ją kto! Widzisz, co wymyślił!

Doprawdy, wujku Jakubie, nie wymyśliłem jej.

Ty byś ją tam wymyślił, kiedy pomyśleć nawet o niej rozsądnie nie potrafisz! Ziemi u nas dużo, ale w ziemi mało, chcąc nie chcąc przyszło sterem morze orać. Przecie lubisz i krupniku po­jeść, i granatową kapotę wciągnąć na siebie, i czasem herbaty się napić, a czyż cienkie sukno i cukier rosną u nas na brzozach? Co? No to pły-

ną zuchwałe głowy za morze po cudzoziemskie towary. W las nie pojedziesz — to na piecu na­wet zamarzniesz.

Głupcy głowę mają kubek w kubek jak azja­tycki karawanseraj: nagie ściany bez gospodarza. Myśli przychodzą do niej nie wiadomo skąd i od­chodzą nie wiadomo dokąd. Słowo morze prze­leciało przez uszy Iwana i spuściło sprężynę pieś­ni. W głowie jego nie było nic prócz pieśni; za­śpiewał:

Za morzem sikorka nie najlepiej żyła,

Nie najlepiej żyła, gdy piwo warzyła,

Słodu zakupiła, chmielu pożyczyła.

Z kolei słowo piwo dziwnym skojarzeniem myśli wzbudziło w Aleksym wspomnienie o piwie i ścierając ze swoich warg pianę marzenia rzekł:

Wiesz co, wuju Jakubie? Kiedy indziej to by mi na myśl nie przyszło tęsknić za ojczyzną, ale teraz mamy we wsi święto, tak że gdyby udało się postawić świeczkę przed ołtarzem, to łacniej byłoby wypuszczać się na morze.

Młody jesteś, bracie Olesza, i kłamliwy! Na myśli ci nie świeca, a polepa pieca. Bierze cię chęć nie do modlenia, ale do jedzenia. Nie na próżno starzy ułożyli przysłowie: „Kto w morzu nie bywał, ten się Bogu nie zasługiwał”. A już skoro ci brak tu przestrzeni, to na Solówkach — nie ma się co modlić. Dobrzy ludzie z końca świa­

ta piechotą chodzą tam na modlitwy do Pana Bo­ga, a tobie przy okazji, bez trudu przypadła taka łaska — aby pokłonić się świętym Zosimie i Sa- watijowi, ucałować relikwie, zadziwić się ich cu­dami! Jękniesz, bracie, jak zobaczysz, z jakich ogromnych głazów zbudowane są klasztorne mu* ry! Wysokie, że jak spojrzysz, to czapka ci ze łba spadnie, grube — że dziesięć rydwanów obok sie­bie przebiegnie, a każdy kamień większy jest od chaty. Przecież świętym bożym wybrańcom anioły pomagały, człowiek ani pomyśli, ani zgadnie, jakby rękami podnieść taki ciężar.

Czy Wyspa Sołowiecka to urwisko, wujku Jakubie?

W tym właśnie największy dziw, że to nie urwisko. Brzeg taki jak brzeg Dźwiny, piaski, gdzieniegdzie z podwodnymi głazami. A ptaki tam, ptaki! O wschodzie słońca to tylko jęk sły­chać! Gęsi, łabędzi, tyle co piany, pod boską opieką to raj dla nich. Nikt ich nie zabija, nie straszy. Przed samą bramą żurawie stoją na jed­nej nodze, dzikie kaczęta pluszczą się w wodzie, a wąsate wieloryby igrają i czekają, aby im coś rzucić z murów.

A co, wujku Jakubie, wieloryb, żeby tak powiedzieć, będzie taki duży jak carski okręt?

Wieloryb wielorybowi nierówny — odrzekł wyniośle wuj Jakub. — Jedne mają dziesięć sąż­ni, a inne dwadzieścia; to tak za naszego życia

zmalały. W dawnych czasach to ho ho! Jakieś czterdzieści lat temu podczas strasznej burzy prze­płynął przed klasztorem sołowieckim taki wielo­ryb, że końca nie widać; jak machnął ogonem, to wicher ogon wydął jak żagiel i wieloryb nie mógł nim plusnąć o wodę. A gdyby plusnął — to zatopiłby niską wyspę i zalał cały klasztor razem z dzwonnicami. Ojciec archimandryta ze wszyst­kimi starcami przez całą noc z płaczem się mo­dlił: Przenieś, Panie, mimo nas wieloryba! Nie pozwól mu przypadkiem plasnąć po morzu! I od- m od lii i nieuniknione nieszczęście: rankiem wie­loryb przewalił się obok i burza się uciszyła. Na­wet w Archangielsku słychać było, gdy na So­lówkach z radości uderzono w ogromne gliniane dzwony. „No, dzięki Bogu! — powiedzieli. — Ży­je przybytek świętych Sawatija i Zosimy!”

A jak to jest, czy te gliniane dzwony są wy­palane, czy surowe? — zapytał Aleksy z niedo­wierzaniem.

Nie było mi dane od Boga, abym sam zoba­czył, jedynie zakrystian opowiadał mi, że po dziś dzień wiszą one w ukryciu, a jak zacznie się w nie bić, to zasłuchanie: śpiewają jak rajskie ptaki! Ale ty sam możesz o wszystko wypytać: o wscho­dzie słońca będziemy w Solówkach.

Jeśli będziemy! — rzekł Aleksy.

A czemu by nie? Sto dwadzieścia wiorst mi­giem machniemy.

Nie przechwalaj się, wuju Jakubie — rzekł Sawielij — lepiej nagwiżdżmy pogódkę, widzisz, jak wiatr zacichł, przepadł.

Ulegając powszechnemu przesądowi żeglarzy, wuj Jakub zaczął gwizdać jak gwiżdże się koniom przy wodopoju. I rzeczywiście wiatr podfrunął, jakby czekał na zaproszenie, wzmógł się i wkrót­ce okrzepł. Drobna fala toczyła się grzędami, grzędy wzbijały się w wysokie wały i wreszcie morze zaczęło huczeć hukiem podobnym do od­głosu poprzedzającego wrzenie wody w ogrom­nym kotle. Słońce zachodziło w ognistych chmu­rach, cały zachód wrzał jak gdyby krwią, co było pewną przepowiednią niepogody; kiedy zaś po­ziome promienie przełamywały się w przejrzystej siności, przelewającej się zieleni fali, blask był lśniący jak szkło, zapalał się niczym chmura od błyskawicy i gasł, i ciemniał, i zapadał się przy­gnieciony innymi wałami.

Sawielij, zmuszony do tego, by iść z wiatrem, aby nie zapędzić się daleko w ocean, z całej siły napierał na ster. Wuj Jakub z Iwanem utrzymy­wali rękami szoty zarefowanego (zmniejszonego) grota. Aleksy, blady jak całun, siedział uczepiw­szy się burty i z przerażeniem patrzał na uderza­jące o burtę statku wały. Wydawały mu się po­tworami, które zaglądają do karbasu, aby go schwytać i pożreć.

Popatrz, popatrz, wuju Jakubie! — odezwał

się. — Wały za nami pędzą na wyścigi. Dziw i tyle.

Czy to dziwne, że stare wały się roztań­czyły. Toć, bracie, one szybko i same siwieją i nas robią siwymi. Nie patrz, jak tańczą, bo ci się zaraz w głowie zakręci.

I doprawdy! — powiedział Sawielij. — Za­miast gapić się na fale, weź, Alosza, czerpak i wybieraj wodę: widzisz, jak co chwila chlusta. No, wuju Jakubie, szkoda, że ciebie nie posłucha­łem: trzeba było trzymać się brzegu, bo mnie nawet na dobrą pogodę znajomi opłakiwali, jak tylko się w karbasie puszczałem na morze, a przy takiej wiei to, gdybym wiedział i przeczuł, sam bym na trzeźwo nie wyruszył. Spójrz na obłoki: chodzą dokoła jak źli ludzie i tylko się dogadują, dokąd by tam skoczyć na rozbój.

Jeszcze może wszystko być! — rzekł wuj Jakub. — Gotowe i do nas się dobrać, a nasze wrota otwarte na wylot. Długa będzie ta noc!!

I noc zasnuła niebo ciężkimi chmurami, chmury pluskały jak fale, a morze rozbuszowało się jak niebo. Wicher zbijał, wzmiatał i rozbryzgiwał opa­ry i fale. Czarne chmury rozwiewały ognistą swoją paszczę ziejącą żądłem błyskawic, to znów białogrzywe bałwany z rykiem wchłaniały wątły stateczek i znów wyrzygiwały go z otchłani. W karbasie ledwo nadążali wyczerpywać wodę. Ża­gle od dawna były już zwinięte, ale szkwały ude-

rżały w stateczek tak mocno, że nagie maszty trzeszczały, galopował on jak oszalały koń i nasi żeglarze w każdej chwili oczekiwali, że już, już karbas zanurzy się w wodzie. I naraz rozległ się nad nimi huk gromu, ogień ulewą lunął przez wszystkie szpary pękniętego firmamentu i w tej­że chwili wzniesiony porywem bałwan uderzył w rufę. Karbas zachłysnął się śmiercią, chwila była okropna. Żeglarzom wydało się, że od góry i od dołu zalał ich ognisty wodospad; zamknęli ośle­pione oczy, aby nie otwierać ich na wieki. Sawie- lij z okrzykiem: „Panie, przyjmij duszę moją” — wypuścił z rąk ster, Aleksy upuścił czerpak...

Teraz módl się! — rzekł do niego wuj Ja­kub.

Tylko Iwan nie rzucił roboty; poprzez ryk bu­rzy i bałwanów słychać było jego dźwięczną pieśń:

Spoza Wołgi kuma w rzeszocie płynęła,

Wrzecionem wiosłowała, spódnicą żeglowała.

Sawielij nie chciał umrzeć, gdyż zamierzał wła­śnie żyć, Aleksy — gdyż nie zdążył pożyć, wuj Jakub — gdyż nie był gotów umrzeć. Ale co zna­czyła dla Iwana śmierć, przeszłość i przyszłość? Nie miał na czym zważyć tych zagadkowych my­śli. Opuściłby świat tak samo, jak nań przy­szedł — bez najmniejszego protestu czy żalu. Szczęśliwy Iwanie! Nie zamieniłbym się z tobą

na twoje życie, ale pozazdrościłbym ci twojej śmierci. Któż, odpływając w trumnie od życia w wieczność, nie obejrzy się wstecz z westchnie­niem, nie spojrzy przed siebie z powątpiewa­niem, jeśli nie z przerażeniem?.. A on tonął i śpie­wał!

I czy uwierzycie państwo, że kiedy ucichł od­głos gromu w duszach żeglarzy, roześmieli się sły­sząc pieśń Iwana i. śmieli się długo, śmieli się je­den przez drugiego jak w paroksyzmie. Zrozum­cie teraz państwo serce człowieka! Okaże ono raczej śmiech w chwili najokrutniejszego cierpie­nia i przerażenia! Widziałem to i tego doświad­czyłem.

Burza zdechła z ostatnim wyładowaniem swej wściekłości. Wiatr nagle opadł. Przyroda jest jak człowiek albo raczej człowiek jest jak przyroda w pełni lata! Zapalczywy i gwałtowny na krótko. Chmury jak gdyby roztopiły się od błyskawicy podczas deszczu i księżyc wykąpawszy się w chmurze wesoło błysnął w ciemności nieba; jedy­nie na skraju widnokręgu tłoczyły się uciekające obłoki. Ulatywały z narzekaniem, odgryzając się i czasami ich wystrzały wybuchały rozbłyskiem odległej już burzy; morze spłukiwało zapóźnione fale; wały toczyły się jeszcze i groźnie zderzały się ze sobą jak wojownicy wielu narodów, którzy po wojnie z wrogami wszczynają w ojczyźnie okrutne waśnie, żeby zaspokoić swe pragnienie

krwi, chociażby z żył własnych braci, i do reszty wyładować na nich swój bojowy animusz roz­dmuchany przez nawyk. Ale wkrótce fale rozlały się w szeroką powierzchnię, po której sunęły białe pasy piany jeszcze niedawno wieńczące grze­bienie wałów. Ciągnęły się na podobieństwo wier­szy na ponurej, nieskończonej stronicy morza, na podobieństwo śladów pokoleń na oceanie życia. Znikła sama piana i oblicze morza pokryła si- ność bezruchu. Morze oddychało teraz ciężko i urywanie jak umierający, aż wreszcie przed ran­kiem dusza jego uleciała mgłą, jak gdyby ukazu­jąc w ten sposób, że wszystko, co wielkie na zie­mi, tchnie jedynie burzami i że zgon wszystkiego, co wielkie, okryty jest całunem mgły, nieprzenik­nionej zarówno dla działającego jak i dla widza.

Rozwidniało się.

Nasi argonauci z niewątpliwej śmierci wpadli w śmiertelne zwątpienie i chociaż przekonali się przy tej niechybnej okazji, że mniemanie kochan­ków i podsądnych, jakoby zwątpienie było gor­sze niż śmierć, nie jest całkowicie słuszne, prze­cież ich sytuacja była bynajmniej nie do poza­zdroszczenia. Nie mieli mapy, nie mieli kompasu. Zresztą na jakie licho rozkładać przed nimi mapę, gdy nie potrafią jej odczytywać? Pewien rosyjski szyper na pytanie: „Czy nie ma pan map?” — odpowiedział prostodusznie: „Były, łaskawco, na­wet ze złoconymi brzegami, ale chłopaki podarli

je, grając w noski”. Kompas to rzecz innn; Sawic- lij wiedział, jak się z nim obchodzić, ale na nie­szczęście w pośpiechu weselnym zapomniał go za­brać z domu! Co robić? Wczorajszy wiatr wiercił się jak diabeł przed mszą, pędził ich to w prawo, to w lewo, i stasował wszystkie rumby i umysły naszych żeglarzy w taki mętlik, że samemu Buf- fonowi z jego teorią wiatrów na nic nie przydało­by się całe krasomówstwo. Sawiclij nie mógł się zorientować, czy ma nastawić północ na nos, czy na potylicę. I słońce, jak mu się wydawało, to wschodziło w lewe ucho i zachodziło od prawe­go, to znów w prawe i zachodziło w lewe. W którą więc stronę się obrócić? Gdzież szukać sołowiec- kiego klasztoru? Poranek rozchylał się jak kwia­tek, ale za to skłębiła się mgła, i to taka, że choć chleb nią smarować. Oto z lewej strony powiał wietrzyk, fałszywy jak kobieta światowa, chwiał się tędy i owędy jak współczesna literatura i le­dwo pruł powierzchnię wody, jak gdyby biegł na paluszkach dokoła statku, aby nie obudzić że­glarzy.

Sawielij naradzał się z wujem Jakubem.

Solówki są w pobliżu, przed nami — mówił Aleksy. — Wicher pędził nas do tyłu i myśmy uciekali jak zając przed jastrzębiem.

Solówki mamy daleko po prawej stronie — twierdził wuj Jakub. — Szkwał zaszedł nas od prawej i zapędził karbas na zachód jak sokoła.

- ¡Możliwe, że to i prawda — wyrzekł Sawie- li i. — A skąd teraz powiał wiatr?

Wiadomo, że z północy! W dzień jest go­rąco, w dzień duje wiatr od brzegu, a w nocy jest chłodno i w nocy wraca on do domu.

Ale teraz jest już dzień i na złość tobie tej nocy wiatr pędził od brzegu, jakby się urwał z łańcucha w więzieniu.

Burza — to rzecz inna, Sawieliju Nikity- czu! Na ziemi przez cały tydzień tak piekło i pra­żyło, że nawet noc nie była jak noc, ciepłota szła nie wedle porządku i waliła do morza, a teraz ziemia skąpała się, ostygła i niechybnie chłód pociągnie ku brzegowi, bo chłód stał się silniejszy od ciepła.

Wuj Jakub mówił prawdę. Nie czytał, jak two­rzą się wiatry w atmosferze, nie miał pojęcia, że elektryczność burz rozrzedza powietrze, a także nie wiedział o zasadzie równowagi gazów, ale miał zdrowy rozsądek i doświadczenie. Sawielij dał się przekonać. Postanowili, jak to mówią nasi domorośli żeglarze, obrasować, to znaczy przerzu­cić żagle i trzymać kurs na wschód. Wir zasyczał za sterem, karbas popłynął półwiatrem. Jedno­stajne pluskanie fal i znużenie trudami minionej nocy skłoniły żeglarzy do snu. Jedynie Sawielij nie ośmielił się poddać porannej słodkiej drzem­ce: był właścicielem statku, był królem tego pań­stwa zbitego drewnianymi gwoździami. Nie spał

i dla siebie i aby chronić innych, za to śnił na jawie. Po tkaninie żagla i tkaninie mgły przecho­dziły, pląsały, migały wyraziste obrazy, jak gdy­by po tarczy latarni czarnoksięskiej. Zwidywało mu się, jak jasny warkocz Katarzyny Pietrowny rozdziela się na dwie połowy i po dwakroć owija jej czoło i kryje się pod grodeturową chusteczką ze złotą obwódką. Zwidywały mu się także roz­sunięte perkalowe zasłony ślubnego łoża i po­mięta puchowa poduszka pod różowym policz­kiem narzeczonej; zwidywali mu się koledzy i przyjaciele — jak ucztują u niego już na chrzci­nach. Co za kłopot — jak nazwać pierwszego sy­na, kogo zaprosić w kumy do pierwszej wnuczki. Słowem, koło niego figlował już cały tłum jego przyszłych potomków, a on patrzał na nich czule i z miłością jak coniektóry autor na swoje lite­rackie potomstwo — jedno mniejsze od drugiego, spowite w cielęcą skórkę ze złotym brzegiem, jak marzył sobie, nadchodzące wieki będą niańczyły wyrywając sobie z rąk. Marzył, powiadam, już

0 wnuczętach, zapominając, że ma pod sobą głod­ną otchłań, zapominając, że statek to nic więcej jak drewno, marynarze to nic więcej jak ludzie

1 że „są ziemskie szczury i wodne szczury", jak mówił szekspirowski Żyd Szajlok, a szczury zja­dły polskiego króla Popiela, więc czy darują prostemu człowiekowi?

Sen i marzenia obywateli karbasu przerwane

zostały przeraźliwie nagle. W odległości jakichś pięćdziesięciu sążni od nich pod wiatr zaświeciła przez mgłę błyskawica i tuż za grzmotem wy­strzału pocisk ze świstem przeleciał pomiędzy ich głowami. Wszyscy zerwali się z miejsc, Iwan z wyrazem zdziwienia, w nawiasie ziewania, Ale­ksy ze smakiem niedopitego we śnie piwa, wuj Jakub z potarganą brodą, a kapitan Sawielij z przeczuciem oczekującej go ruiny. Wszystkim uszy wyrosły o cal, u wszystkich przerażenie ob­jawiło się jednogłośnym okrzykiem: „Co to?!”

Czy to nie grzmot? — rzekł Sawielij robiąc znak krzyża.

Czy to nie dzwonienie glinianych sołowiec- kich dzwonów? — powiedział chytrze Aleksy.

Ja ci dam takie bicie dzwonów z echem, że ci do sądnego dnia w uszach będzie dzwoniło! — zawołał wuj Jakub. — Nikitycz! Lewo na burtę! Nie ma co się gapić! To Anglicy.

Całe stado goddamów zawirowało na ścieżce przebitej we mgle przez pocisk i przekonało na­szych o słuszności słów Jakuba. Ale pragnienie ucieczki przed niewidocznym kaprem, przy wy­korzystaniu mgły, uskrzydliło ich nadzieją. Kar- bas popędził z wiatrem jak kaczka wystraszona strzelbą myśliwego. Po chwili jednak znikło wszelkie prawdopodobieństwo ocalenia. Mgła ulat­niając się zrobiła się przejrzysta i ukazała pogoń tuż za rufą. Angielski kuter, orząc fale i rozbija-

jqc opary mgły, pędził w ślad za uciekającymi. Ogromny, rzucony na wiatr gik, ukazując się spo­za mgieł, zdawał się ich chwytać; cień trójkątnego żagla wbijał się jak gdyby w rufę i ściął zimnem serca Rosjan. Blaszana tuba zagrzmiała: „Boat- -ahoo! Strike your colour!”*

Nieszczęsnym opadły ręce. Nie mieli możliwości ucieczki. Z broni mieli jedynie strzelbę na śrut i dwie siekiery. Tymczasem kuter nacierał coraz bliżej i bliżej zasłaniając sobą wiatr.

Down with your rags!** — znów zakrzycza- no przez tubę. — Put the helm up, damn! Strike, or I’ll run over and sink you!*** — Z tymi słowy kuter zaczął zmieniać kurs z wiatrem, aby po­zwolić działać artylerii. Sawielij doskonale wie­dział, o co chodzi. Wiedział, że „anglik" mógł go zatopić pociskami albo też uderzeniem dziobnicy, ale był oszołomiony myślą o niewoli i ruinie -r- i to kiedy? W samym rozkwicie nadziei zbliżania się szczęścia! Wpadł we wściekłość wyobraziwszy sobie, że cały jego dorobek, całe jego potomstwo zawarte w torbach, węzełkach, w belach i rogo­żach zostanie pogrzebane w brzuchu rozbójnicze­go statku; że zamiast objęć Katarzyny Pietrowny oczekują go linki bosmana, zamiast matuszki-Rusi

61

jakiś blockship spełniający funkcję więzienia. Go­rące serce wybuchło: chwycił zardzewiałą strzel­bę i buch — prosto w burtę kutra I

Fire! — rozległo się z niego.

Płomień kanonady bryznął po głowach Rosjan i kula na łańcuchu ścięła oba maszty. Spadające żagle przykryły karbas i zanim nasi wyplątali się spod tej sieci, sześciu uzbrojonych marynarzy wskoczyło na statek i wszystkich powiązali. Opór byłby szaleństwem. Los się dokonał. Sawielij ze swoją załogą okazali się jeńcami, a jego karbas wraz z ładunkiem — zdobyczą angielskiego kapra, uznanego w tej szacownej służbie przez rząd i zao­patrzonego przezeń w dokument na piśmie, lettre de marque, oraz w żelazne kule dla legalnej grabieży dokonywanej na wrogach Wielkiej Bry­tanii.

Już od dawna i wiele, i wymownie pisali pa­nowie publicyści przeciwko korsarstwu, flibustier- stwu, piractwu, kaperstwu albo też przeciwko morskiemu rozbojowi osłoniętemu flagą; ale po­nieważ taką pieśń intonowali zawsze ci, którzy nie mogli sami rabować, a nie ci, którzy ośmie­lali się rabować, to wszystkie narady uczonych i skrzywdzonych kończyły się zazwyczaj jak na­rada myszy — nie znajdowano zucha, który by kotu-Anglii przywiązał do szyi dzwonek. Najza­bawniejsze, że Napoleon, który nie uznawał żad­nych praw poza tymi, jakie dyndają niby tem­

blak u szpady, Napoleon, który gdzie tylko mógł porozumiewał się dialektyką dwudziestoczteroca- lowego kalibru, poniżył się do pokornej prozy mó­wiąc o kaprach. Bardzo poważnie i dowcipnie do­wodził, że morskie prawo narodów to bynajmniej nie prawo, że z europejskimi normami ani z po­jęciami stulecia nie zgadza się rabowanie i bra­nie w niewolę bezbronnych kupców wrogiej na­rodowości na morzu, tak samo jak rabowanie pry­watnej własności spokojnych obywateli na lą­dzie; że jeśli płaci się za żywność chłopu i zacho­wuje się życie, wolność i majątek nawet w mieś­cie zdobytym w walce, to czy nie jest nieludzkie i poniżające odbierać i to, i owo, i trzecie, jeśli tylko znajdują się one na statku? Czy słona woda do tego stopnia zmienia zabarwienie pojęć, że to, co godne pogardy i bezprawne na lądzie, staje się na morzu czymś chwalebnym i legalnym? Po- gadywał, że kaprzy i korsarze powinni ograniczać się jedynie do rewizji statków kupieckich i do konfiskaty samego tylko sprzętu wojskowego. Anglicy twierdzili, że jest to nader słuszne i nie przestawali zagarniać, chwytać i grabić wszyst­kich francuskich i sprzymierzonych z Francją okrętów.

Po pokoju w Tylży przyszła kolej na nas. Za­częliśmy ssać buraki przekonując sami siebie, że to cukier, i za potrójną cenę ubierać się w nędzne sukna utkane według systemu kontynentalnego.

Za to ostrzyliśmy wówczas nasze niesprzedajne i nieprzekupne bagnety i zamiast kawy piliśmy nadzieję na bliską zemstę. Skończyła się ona 1812 rokiem. Ale tak czy inaczej Sawielij Nikitycz był jeńcem. Anglicy, jak wszystkim wiadomo, są na­rodem życzliwym, uprzejmym do tego stopnia, że na nim samym i jego towarzyszach odbił się nie­jeden paragraf morskiego prawa, zanim przenio­sło się to wszystko na pokład Jego Wielkobrytyj- skiej Wysokości, na ten pływający grunt habeas corpus, na którym stanąwszy każdy cudzozie­miec korzysta z nieograniczonej swobody nosze­nia bez przeszkód swego nosa w dni powszednie i święta. Widzieliśmy, jak postąpili oni z Napo­leonem, który był na tyle naiwny, że dobrowol­nie poddał się ich gościnności i wielkoduszności; możecie więc państwo wyobrazić sobie, jak przy­jęli oni rosyjskich mieszczan, którzy ośmielili się uciekać od ich sprawiedliwości i nawet zranić śrutem nos dębowego kutra pod flagą Jerzego 111. Le cas etait pendable — to wydarzenie nadaje się na szubienicę; jak powiadają Francuzi, i Sa­wielij musiałby zapewne odtańczyć dżiga pod no­kiem rei, jeśliby trafił pod dyscyplinę angielską po obiedzie, ale na szczęście Anglicy wzięli do niewoli karbas po pierwszej butelce dnia* i dla­

tego kapitan kaprów zadowolił swój gniew pu­ściwszy w kierunku każdego z nich po tuzinie wzorowych przekleństw, standart jurements: Goddamn your eyes! — z dodatkiem kilku nad­liczbowych: You scoundrels, ruffians! i barbed dogs!* Sawielij i wuj Jakub, którym angielskie powitania znudziły się jak suchary w powszed­nie dni, uważali, że jest to w porządku. Ale Alek­sy kilka razy usiłował uwolnić swoją prawicę ze sznurów, aby pospieszyć z odpowiedzią prosto w twarz kapitana, Iwan zaś spluwał tylko dwa razy częściej.

W gruncie rzeczy Anglicy nie są złym narodem i jeśli pominąć ich podejrzliwość, brutalność, nie­znośną dumę i dumną nietolerancję dla wszyst­kiego, co obce, to uznacie, że są oni najmilszymi na świecie ludźmi. Serce Anglika jest jak koko­sowy orzech: trzeba siekierą dorąbać się do jądra, ale za to wewnątrz jest nie dziura, jak u Francu­za, ale orzeźwiający sok. Wobec obcych zachowu­je się on zgodnie ze swymi gnębiącymi, chciwymi prawami kolonialnymi, a w domu — zgodnie z przepisami serca. Taki też był czerwonolicy, brzuchaty kapitan Turnip, dowódca kutra —

0 twarzy brutalnej, ale serdeczny w głębi duszy. Rozdrażniony oporem nędznej rosyjskiej muszel­ki, przyjął on gości grubiańsko, ale kiedy sprawa skończyła się pomyślnie, kiedy wszystkie toboły

1 beczułki przeskoczyły przez burtę do jego ła­downi, kiedy nawet górna część karbasu porąbana została na drwa, a kadłub spuszczono na dno, kiedy spojrzał na papiery Sawielija, uprzednio obrabowawszy go do cna ze wszystkiego — to tak jak w sądzie, lubię zucha za jego zwyczaje — i oświadczył, że karbas był jego legalną nagro­dą, uśmiech wygładził jego safianową twarz, za­chmurzone brwi rozsunęły się i kapitan życzliwie uderzywszy Sawielija po ramieniu rzucił mu naj­bardziej zasmolone spośród kwitnących na pokła­dzie powitań:

Heave a head, boy, and never fearl*

Sawielij, jak to mówi się wśród ludu, dobrze

nauczył się bałakać po angielsku. Sawielij był ro­zeźlony i dlatego, nie namyślając się długo, wyce­dził odpowiedź przez zęby na te słowa otuchy w angielskim wydaniu:

Niech cię Bóg przeklnie, ty morski psie,

i niech diabeł będzie twoim dowódcą! Mam się nie bać? A czegóż teraz mam się bać, kiedyś ob­rabował mnie do nitki.

Never mind! Zapomnij o tym — odparł

z uśmiechem Turnip.

Myśl o zdobyczy zniweczyła przykrość wymy­ślania.

Raczej diabeł zapomni wziąć twoją duszę, niż ja zapomnę o szczęściu, któreś mi odebrał! .

Ach, ty niewdzięczne dwunogie stworzenie! Czyż nie darowałem wam życia i beczułki z kwa­sem, z tym nieochrzczonym napojem, bez którego ani jeden Rosjanin nie może istnieć? Czyż tego nie zrobiłem? Watch, boy, did I not?*

Tyś mi życie i kwas zrobił gorszymi od octu. Nie częstuj mnie takim ogryzkiem życia. Nie je­stem psem, żeby skakać na łańcuchu i lizać twój bat. Utopiłeś mój kar bas, to utop i mnie.

Gdybym cię utopił w morzu, to zrobiłoby ono z ciebie pekłowinę dla ryb; szkoda mi ciebie! Gdybym zaś utopił cię w wódce, to przemieniałaby się ona w nalewkę głupoty; szkoda wódki! Ty, przyjacielu, jesteś nie byle jakim żeglarzem, jeśli wypuszczasz się w morze w tabakierce, nie mogę wzbronić sobie szacunku dla takiej odwagi. No, powiedz, o co ty się gniewasz? Gdybyś był sil­niejszy ode mnie, to zrobiłbyś ze mną to samo, co ja z tobą! Czy nie lepiej będzie ostudzić twoją gorączkę, wylewając na ciebie kubeł zimnej wo­dy, i utopić twoje zmartwienie wlewając w ciebie ze dwie szklanki rumu?

Trunek (o cudowne smarowidło na zadowolenie

i na zmartwienie: tak samo mocno przylepia on do serca wzorzysty kafel tego pierwszego, jak

i wyszczerbiony brukowiec tego drugiego. Sawie- lij długo wymawiał się od picia, odsuwał uprzej­mie podtykaną do jego ust szklankę z płynnym zapomnieniem, aż wreszcie łyknął krzywiąc się; łyknął jeszcze i jeszcze raz i za każdym łykiem zmartwienie jego roztapiało się jak cukier w pon- czu, w końcu pomyślał: „Póki żyję, szczęście nie zginęło!” 1 spojrzał wesoło na świat boży, jakby wybierając, z którego końca ma go napocząć. Uła­mał każdemu ze swoich towarzyszy po kawałku ze swej rześkości i wyciągnął do kapitana rękę.

Trzeba było tak dawno! — powiedział tam­ten. — Bądźcie posłuszni i pracujcie, to nie bę­dziecie się na nas uskarżać. Bóg da, że Rosjanie wraz z nami pójdą przeciw temu zbójcy Bonapar­temu i wówczas spotkacie się ze.swoją ojczyzną. Choć jest lodowata, to przecież do tego czasu nie roztopi się!...

A Katarzyna Pietrowna? — pomyślał Sawie- lij z westchnieniem. — Kobiety topnieją prędzej niż śnieg”.

Kapitan zanurzył dłonie w kieszeniach i zaczął chodzić po pokładzie. Może i on myślał o swojej Fanny.

Kapitan ten służył z początku na okręlacb wschodnioindyjskich — na „hindusach”, „india-

nen”, jak mówią Anglicy. Potem pracował za pół pensji, a potem za długie niestawiennictwo odmó­wiono mu i tego. Przyjmijcie państwo do wiado­mości, że uznał on, iż lepiej zajadać przyprawy

i słodycze, niż przewozić je z brzegów Gangesu, po czym ożenił się. Wówczas też stwierdził, że cała słodycz stanu małżeńskiego polega na kartoflach

i kawałku wołowiny. Tak go to ruszyło, że ze zmartwienia utył i dla rozrywki i zysku wziął się do handlu. Zdradliwy żywioł, czyli morze, a nie jego żona, nie zwabiłby go samego z lądu, gdyby nieszczęsnym przypadkiem część jego majątku w towarach nie wpadła w ręce francuskiego kapra. Od tej chwili w imieniu własnym wypowiedział wojnę Napoleonowi i powodowany miłością do ojczyzny i własnej kieszeni postanowił wynagro­dzić sobie stratę tą samą drogą, jaką strata go spotkała. Otaklował niewielki jednomasztowy sta­tek, wynajął ząłogę, kupił sobie cztery armaci- ny — wszakże w Anglii sprzedaje się je na tan­decie i czasami możecie państwo kupić całą bate­rię u człowieka przynoszącego ją na targ — uzy­skał od rządu dokument na prowadzenie wojny w miniaturze i puścił się, by pienić morze. Udało mu się w Kanale zagarnąć jakąś łódź z przemy­tem i kilka nieszczęsnych rybackich łódek. To go pasowało we własnym mniemaniu na bohatera czerwonej floty i usłyszawszy, że przygotowuje się niewielką eskadrę na Morze Lodowate dla po­

szukiwań Szwedów i Rosjan, postanowił płynąć w ślad za nią jak szakal za tygrysem. Uznał, że łatwiej da radę szwedzkim wielorybnikom i ro­syjskim mieszczanom niż francuskim korsarzom

i że napadając znienacka łatwiej można obłowić się zdobyczą. Podniósł kotwicę i wraz z flotyllą królewską opłynął od północy Norwegię.

Zerwanie Rosji z Anglią dla dogodzenia Napo­leonowi »nie było szczere z obu stron i wszystkie morza, które Anglicy uważają za swoje gościńce

i wiejskie drogi, highsways and by-ways, zam­knięto dla nas żywym łańcuchem statków. Ich krążowniki pętały się po Morzu Bałtyckim i w 1811 roku pojawiły się na Morzu'Białym z poboż­nym zamiarem rozgrabienia klasztoru sołowiec- kiego. Wywiedziawszy się jednak, że garnizon

i artyleria zostały wzmocnione, nie odważyły się na szturm i powróciły. Jeden tylko bryg przedo­stał się aż pod samą Kołę, jednakże już spieszył wymknąć się stamtąd, póki co z niewielką zdo­byczą, kiedy został zaskoczony przez burzę, odłą­czony od swojego okrętu flagowego i natknął się na karbas Sawielija. Teraz płynął kursem do do­mu i minęły już trzy dni od chwili wzięcia kar- basu do niewoli. Podczas tych trzech dni kapitan Turnip zżył się ze swoją nową załogą. Kapitan Turnip był niezłym żeglarzem ze względu na zna­jomość morza, ale bardzo złym ze względu na swoje lenistwo. Ożenek rozpuścił go, niechętnie

rozstawał się ze swoim stołem i łóżkiem. Gęsty pudding i miękka poduszka były dla niego, oczy­wiście z dodatkiem madery i grogu, największą rozkoszą na świecie; nie mógł inaczej wyobrazić sobie bóstw jak tylko w postaci sosjerki, butelki czy pierzyny. Na skutek tego znacznie bardziej lubił spędzać czas w swojej przytulnej kajucie niż na pokładzie. Co na to poradzić, szanowni pań­stwo! Przywykł do życia domowego i uporządko­wanego: był człowiekiem żonatym.

Zresztą nasz kawalerski dziewiętnasty wiek tak samo jest wybredny jak żonaty magnat, ha­słem na jego tarczy jest komfort. Co prawda wymyślił on dla nieprzyjaciół parowe armaty, dla przyjaciół pojazdy bez obsługi, ale za to wymy­ślił również siedzenie dla służących z tyłu za po­wozem, chodniki dla pieszych, obroże na reso­rach dla psów, gumowe gorsety dla pięknych pań, nieprzemakalne płaszcze dla żołnierzy, zupę z ko­ści dla ubogich, dla bogatych zaś nie psującą się zupę, która przetrzyma potop nie tracąc smaku, wymyślił podgrzewacz smażący befsztyk w kie­szeni i waterklozety w sypialniach. Wymyślił... A czegóż on nie wymyślił! Wszystko — od ma­szyny do rozcierania kamieni w pęcherzu aż do francuskiej brzytwy — gilotyny, która ucina wam głowę tak łatwo i szybko, że nie zdążycie państwo kichnąć, i do wielu innych tego rodzaju udosko­naleń. Powiedzcie państwo, czy może być coś bar­

dziej troskliwego i zaradnego niż nasz wiek? Czy chcecie państwo opowiadać mi o odwiecznym słońcu, o nie starzejącej się przyrodzie, o rozko­szy biwaków, o tym, jak zdrowe są zgnile suchary i miła brudna bielizna?... Bzdura, łaskawy panie! Lubię wszystkie sztuki i przemysł. Chcę żyć i umrzeć przy świetle gazowych lamp, na mate­racu wypełnionym pachnącym powietrzem, w rę­kawiczkach na sprężynach, z gumowymi plecami, sercem nie przemakającym nawet od łez. Jestem Rosjaninem swojego stulecia, łaskawy panie! Lu­bię gazety i omnibusy... Lubię komfort. Fański uniżony.

Kapitan Turnip jako Anglik, który raczej zgo­dziłby się doprowadzić do nędzy połowę swoich współobywateli i zadżumić drugą, niż pozostawić opustoszonymi swoje znakomicie urządzone wię­zienia i szpitale, lubił komfort nie mniej niż ja i swoim zwyczajem trzeciego wieczoru ułożył się do snu pozostawiając sternika, aby za niego czu­wał, a rosyjskich jeńców, aby spali na gołych de­skach pad żaglem zamiast kołdry. Noc była pięk­na bez metafory. Noce na Północy są rzeczywiście czarujące. Jest to dzień w świetle księżyca, to przelewanie się zorzy wieczornej w zorzę poran­ną. Opalowe niebiosa ledwo błyskają gwiazdkami i gdy ronią one swoje promienie w granatowych falach, swawolnice fale chwytają je, odbierają jedna drugiej, dzielą, kruszą ich iskry, chcą utaić

w swym płynnym krysztale, a potem pryskają nimi żartobliwie. Wasze spojrzenie daleko prze­nika czyste niebo, jak gdyby usiłując odczytać rozlaną w nim wzniosłą, boską myśl, i szybko po­grąża się w bezdni morza przenikając pogrzebaną w nim cudowną tajemnicę. Powiecie państwo, że te uciekające od spojrzenia niebiosa ze swymi diamentowymi barwami, ze swoją tęczą wokół miesiąca, z dziwacznymi kształtami obłoków jest jeno wyobraźnią, a morze z jego szemrzącą otchła­nią, ze szczątkami okrętowych katastrof, z kamie­nistymi roślinami, z trupami, z potworami na dnie, z fosforycznym blaskiem na powierzchni — to pamięć ludzka?

Sawielij nie odgadywał ani myśli, ani tajemnic stworzenia, ale dokonywały się one w nim bez je­go wiedzy. Serce jego gryzła tęsknota za ojczyzną, tęsknota, którą przewyższy chyba godzina rozłąki z życiem. Wyjmijcie rybę z wody, posadźcie pta­szka pod pompą powietrzną i powiedzcie: „Żyj!” Oderwijcie człowieka od ojczyzny, a potem dziw­cie się, że usycha, tęskni.

Nie spało się Sawielijowi na nowym miejscu. Powoli podniósł głowę...

Wiatr był silny, ale równy. Umocowane żagle były wydęte, kuter, pochylony na bok, szybko krajał fale, które rozsypywały się o jego pierś srebrnymi kłosami. Pluski brzmiały miarowo, a struga prześlizgując się wzdłuż burt zlewała się

za sterem w wodne pierścienie i naszeptywala, przyśpiewywała do snu wszystkiemu, co żyje. Posłuszny temu wezwaniu, sternik drzemał nad sterem i tylko od czasu do czasu z przyzwyczaje­nia mruczał: „Steady! Steady!” Trzej marynarze na wachcie chrapali już oparłszy się o siatki, wszyscy pozostali spali w kojach, w swojej ka­jucie na dole.

I nagle do głowy Sawielijowi strzeliła ognista myśl i przepłynęła po całym jego ciele. Wydało mu się, że ktoś krzyknął mu do ucha: „Zawład­nij kutrem!” Trącił wuja Jakuba, który się zbu­dził.

Czy widzisz? — wyszeptał wskazując na śpiących Anglików.

Widzę — odrzekł Jakub obejrzawszy się.

Czy pragniesz wolności? — zapytał Sawielij.

Czy pragniesz śmierci? — zapytał z kolei Jakub.

Śmierć to tak samo wolność. Lepiej umrzeć w szubie niż żyć nago. Lepiej oddać swoje kości bożemu morzu, niż włóczyć je po cudzej ziemi. Pójdziesz ze mną, wuju Jakubie? Bo jak nie, to ja sam narobię kawałów, ale w kajdany zakuć się nie dam.

Słuchaj, zuchu, kocham matkę Ruś nie mniej niż ty i nie wydam ciebie. Ale pomyśl tylko, gdzie jesteśmy i ilu nas jest?

Sawielij wskazał mu dwa luki, otwory wiodące

pod pokład, potem na szeregi broni do abordażu wiszącej na siatkach i poszeptał mu coś na ucho bardzo cicho.

Z Bogiem! — powiedział wuj Jakub.

Z dwoma pozostałymi Rosjanami nawet nie trzeba było się umawiać: wystarczyło im tylko kazać i gotowi byli skoczyć w ogień i wodę. Sa- wielij przekradł się do burty, odczepił topór i po­szedł prosto do sternika, ten nawet nie zerknął na niego okiem, pociągnął za linę ciągu sterowego i wymamrotał swoje: „Steady! Steady!” Było to słowo ostatnie. Sawielij rozwalił mu czaszkę aż do ramion; nieszczęsny upadł przez rumpel bez jęku i krew strumieniem pociekła po pokładzie. Trójka Rosjan schwyciła jednego ze śpiących An­glików i przerzuciła go przez burtę w morze. Ale dwaj pozostali zbudzili się od hałasu, rzucili się do walki i dopiero ranni ustąpili sile. Głodna to­piel z pluskiem przyjęła ich w swoje łono, ale pochłonęła ich nie od razu. Żałosny, przeraźliwy krzyk to rozlegał się, to milkł nad falami i wre­szcie wszystko zlało się w milczenie mogiły, w cichy szmer morza. Tymczasem śmiertelne okrzy­ki walki wzbudziły popłoch wśród śpiących na dole ośmiu marynarzy, ale Rosjanie zdążyli już nasunąć na luki okratowane pokrywy i zamoco­wać je od góry ryglami. Jak tylko Anglicy ośmie­lali się podnieść przykrycie swojego potrzasku, odpędzały ich trzy nabite muszkiety. Luk do ka­

biny kapitana został także zabity, zanim ten strząsnął ze swych rzęs potrójnie wzmocniony maderą sen.

Boy! — zawołał groźnie, usłyszawszy na po­kładzie niezwykły rozgardiasz. —■ Boy! — powtó­rzył z dodatkiem setki wymyślań, ale boy się nie zjawiał, chociaż kapitańskie zaklęcia mogłyby wywołać z piekła wszystkich diabłów. Biedny dwunastoletni chyba chłopiec, ordynans kapitana, był tym razem pozbawiony nieuniknionego kop­niaka służącego wykrzyknikiem do wołacza boy! Kopniak nadawał mu niezwykłą szybkość poruszeń. „Boy, przynieś butelkę. Boy, zawołaj bosmana!” — oraz kopniak w tyłek, a boy wzla­tywał po schodach jak sokół. Tak! Kopniak jest pierwszą literą angielskiej dyscypliny, której ostatnią jest stryczek na końcu rei.

Widząc, że boy nie przychodzi po swoją porcję, kapitan w gniewie zerwał się z koi i skoczył ku drzwiom; były zamknięte.

Co to znaczy?! — zawołał potrząsając zasu­wami.

To znaczy, że jesteś moim jeńcem — odrzekł Sawielij przez luk. — Połowa twoich ludzi jest w morzu, a druga zamknięta pod pokładem. Pod­daj się!

Żebym ja, oficer w służbie królewskiej, pod­dał się brodaczowi? Nigdy! Za nic! Przedziurawię dno i zatopię cię! — wołał Turnip.

A ja podpalę statek i wylecisz w powietrze

odparł Sawielij.

Ale statek nie został ani zatopiony, ani spalo­ny. Został tylko odwrócony wstecz i tym samym półwiatrem pędził ku Rusi. Sawielij sterował i pilnował kapitańskiego luku. Dwaj inni stali na warcie przy luku kapitańskiej kajuty, jednemu pozwolono spać. Wszyscy byli obwieszeni bronią. Ciężko by im było radzić sobie z żaglami, gdyby zmienił się albo nasilił wiatr, ale wiatr dmuchał równo i jednostajnie i Aleksy, wesoło spogląda­jąc naprzód, poprawiał na sobie ubranie i powta­rzał: „Znaj naszych!” Ciszę przerywały czasami przekleństwa zamkniętych w klatce Anglików i błagania kapitana. Wreszcie i on zamilkł. Jako prawdziwy filozof zażył potrójną porcję rumu i zasnął zwalony, ale nie zwyciężony.

Nazajutrz Rosjanie dokonali smutnego odkrycia, że nie mają ani okrucha sucharów: cała żywność przechowywana była na dole. Zwycięzcy mogli umrzeć z głodu, zanim dobiliby do brzegu. Angli­cy nie poddawali się i niczego nie dawali. Na szczęście przypadek zrównoważył niedolę obu wo­jujących narodów. Anglicy niezadługo przedtem wytoczyli na pokład ostatnie beczki z wodą, aże­by umieścić pod osłoną daszku cenną zdobycz. Zaczęły się pertraktacje.

Dajcie nam chieba! — mówili Rosjanie.

Dajcie nam wody! — mówili Anglicy.

Nie damy — odpowiadali Anglicy —- póki nas nie wypuścicie. #

Nie damy — odpowiadali Rosjanie — pod­dajcie się!

I parlamentarzyści odchodzili od luku.

Ale głód i pragnienie doprowadziły do rozej- mu. Duma narodowa zamilkła wobec płaczu żo­łądka, ustanowiono wymianę. Za każdy skąpo odmierzony kęs suchara i peklowanego mięsa wy­dawano kubki wody zaledwie na pół pragnienia.

gf Chciałbym, abyś się zadławił tym kęsem! — mówił kapitan, wysuwając przez otwór luku jele­ni ozór.

Chciałbym, żebyś całe życie pił samą wo­dę — mówił Sawielij, podając mu miarkę niewin­nego płynu. — Może byś zmądrzał po tym poś­cie.

Jesteś zbójem! — warczał kapitan.

Jestem twoim uczniem — odpowiadał Sa­wielij — pociesz się! Zrobiłem ci to samo, co ty zrobiłbyś mnie, gdybyś był silniejszy. Czyż to nie twoje słowa?

Kapitan mówił, że nie ma nic głupszego na świecie niż takie pociechy.

Kuter płynął i płynął ku Rusi.

Kuter ten był zjawiskiem zabawnym i niezwyk­łym w polityce. Nie był to już status in statu, ale status super statum, państwo jeżdżące na państwie — zwycięzcy bez zwyciężonych i zwy-

ciężeni nie uznający zwycięzców; były to dwa piętra spuszczonej na wodę wieży babilońskiej. Na dołe ryczeli: „Niech żyje na wieki Jerzy III!” Na górze krzyczeli: „Ura ojczulkowi carowi Alek­sandrowi Pawłowiczowi!” Angielskie gooddamy i rosyjskie wymyślania nie do druku zderzały się w locie. Nie przeszkadzało to jednak kutrowi pę­dzić z szybkością dziesięciu węzłów, aż Rosjanie ujrzeli nasze nizinne brzegi ojczyste, i oto wraz z pełnym przypływem kuter wpłynął fordewin- dem w ujście Dźwiny, nie bacząc na sygnały stat­ku strażniczego ani na uderzenia podmorskiej ła­wicy. Sawielij nie chciał zwlekać ani chwili i wie­dząc, że wybaczone mu zostaną wszystkie uchy­bienia w przepisach, pędził bez żadnej bandery w górę rzeki. Kutry celne i strażnicze, zatrzyma­ne przez ławicę, podążając za nim utraciły z nim kontakt. Straż celna i pograniczna wariowała: „A co, jeżeli ten wariat to «anglik»! A co, jeśli przyjdzie mu do głowy bombardować Solombolę, spalić okręty, spalić miasto”. Konni gońcy galo­powali co sił do Archangielska i wzdłuż całego brzegu poszedł alarm, zanim jeszcze ukazał się zdobyczny kuter.

Jednakowoż uzbrojona łódź przegrodziła mu drogę, wybadała, pogratulowała i rozgardiasz lęku przemienił się w rozgardiasz radości. Zanim kula śniegowa dotoczyła się do Archangielska, wyro­sła w górę. Wszystkie kumcie, narzuciwszy na ra­

miona pelerynki, biegły od bramy do bramy — czy to czas zaglądać na podwórza? — i opowiadały, że ich krewniak (teraz wszyscy zrobili się jego krewniakami), Sawielij Nikitycz, napadł na an­gielski statek o stu armatach, rozsypał się niczym w tyralierę na wszystkie strony, otoczył go swoim karbasem, własnoręcznie wyrwał ster i zaczął tłuc Anglików na prawo i na lewo; zbóje byli zmuszeni poddać się! Teraz wiedzie ich tu na po­kaz! Wszyscy wykrzykiwali, pytali, wszyscy opo­wiadali bzdury i nikt nie znał prawdy.

Głośne „ura” z nabrzeża witało zbliżający się kuter; czapki leciały w powietrze, saboty do wo­dy; w porywie dumy narodowej ludzie trącali się wzajem łokciami i kolanami. Wszyscy przedzie­rali się naprzód, wszyscy chcieli popatrzeć pierw­si na dzielnego rodaka. Sawielij o mało nie osza­lał, biegał po pokładzie, ściskał swoich kamratów, walił do drzwi Turnipa.

Poddaj się! — wołał. — Jesteśmy już w Archangielsku.

Nie poddam się brodaczowi — odpowiadał tamten.

Gdy przybili do brzegu i rzucili trap, guberna­tor pierwszy przywitał Sawielija, przygarnął go do piersi i nazwał zuchem. Sawielijowiz radości zaczęło bić mocno serce, z oczu try;wii$iy mu łzy.

Ekscelencjo!... — odrzekł. — Ekscelencjo... jestem Rosjaninem.

Kapitan Turnip nader godnie zszedł na ląd, wręczył gubernatorowi swój kordzik i ruszył pod strażą podśpiewując:

Rule, Britania, the waves!

Wszyscy się śmieli.

Czy trzeba dopowiadać? Sawielij nie pojechał do Solówki: poszedł za to ze swoją miłą Katarzy­ną do cerkwi. Najjaśniejszy Pan, dowiedziawszy się o czynie Nikitina, przypominającym czyn Doł- gorukiego za Piotra1", przysłał archangielskiemu bohaterowi order wojskowy i nakazał sprzedać na korzyść jego i jego towarzyszy ładunek zdobycz­nego kutra.

Nie jest to zmyśleniem. Sawielij Nikitin żyje po dziś dzień i po dziś dzień jest szanowany, i je­śli spotkacie państwo w Archangielsku rześkiego mężczyznę koło pięćdziesiątki w rosyjskim kafta­nie z krzyżem świętego Jerzego na piersi — to ukłońcie mu się: będzie to Sawielij Nikitin.


Aleksander Bestużew-Marliński — marynista zapomniany

W świadomości polskiego czytelnika rosyjska literatu­ra romantyczna kojarzy się przede wszystkim z dziełami Aleksandra Puszkina i Michała Lermontowa. Czytelnik z problematyką bardziej obeznany przypomni sobie jesz­cze wczesne utwory Mikołaja Gogola. To znaczy te na­zwiska, które najczęściej spotyka na okładkach książek w księgarniach i na półkach bibliotek i które firmują dzieła klasyki.

Czy jednak rzeczywiście tymi tylko nazwiskami jest reprezentowana literatura rosyjska epoki romantyzmu? Oczywiście nie — o czym doskonale wiedzą znawcy przedmiotu • historycy literatury, nie mający jednak żadnego' wpływu ani na politykę wydawniczą, ani na dobór tekstów do tłumaczeń. Dlatego też zapewne nie zna polski czytelnik ani prozy W. Odojewskiego, ani A. Pogorielskiego; trudno też ustalić, co decydowało

0 tym, że jeden z twórców nowoczesnej rosyjskiej prozy, poeta, krytyk literacki i działacz ruchu dekabrystow- skiego Aleksander Bestużew, używający pseudonimu Marliński1, jest właściwie pisarzem w Polsce niemal nie znanym.

Zapewne nie bez wpływu na ten stan rzeczy pozosta­wało swoiste „zapomnienie” pisarza w jego ojczyźnie

1 wynikające stąd znaczne zaniedbania wydawnicze. To z kolei, jak się wydaje, miało swoje źródła zarówno

1 Pseudonim pochodzi od nazwy miejscowości Marli w pobliżu Peterhofu, gdzie stacjonował pułk, w którym służył A. Bestużew. Po raz pierwszy użył go w 1820 ro­ku. Tylko pod tym pseudonimem publikował w latąch 1830-tych, gdy występowanie w druku pod własnym na­zwiskiem było niemożliwe.

w uproszczonych i schematyzujących interpretacjach roli i miejsca romantyzmu w rosyjskiej literaturze, który oceniano jako zjawisko mało charakterystyczne i przej­ściowe, jak i, a może przede wszystkim, w ocenach (przez długie lata uznawanych za jedynie obowiązujące) tego prądu oraz twórczości Bestużewa dawanych przez znanego krytyka literackiego tamtej epoki — Wissario- na Bielińskiego. Bieliński stawiał przed literaturą waż­kie zadania poznawcze i społeczne, domagał się tworze­nia literatury realistycznej. To wszystko zaś, co nie mieściło się, wykraczało i nie współgrało z ustalonym wzorcem, poddawał surowej krytyce. Te pozytywne opi­nie, które Bieliński wypowiedział pod adresem Bestu­żewa, stopniowo odsuwano więc na margines, eksponu­jąc przede wszystkim intencje krytyczne. Stąd też za­pomniano, że właśnie W. Bieliński powiedział o Bestu­żewie, iż ma on „zdecydowany talent, umiejętność opo­wiadania — żywego, dowcipnego i interesującego” i że to on (Marliński) „był pierwszym naszym powieściopisa- rzem, był twórcą, czy też raczej należy powiedzieć, zało­żył podwaliny powieści rosyjskiej”2. Przypominano na­tomiast często, że krytykował artystę za skłonność do ukazywania „szalonych namiętności w szalonych sytua­cjach", za nadmiernie emocjonalny język.

Dlatego też zapewne obiegowy stał się schemat my­ślowy, w którym Aleksander Bestużew-Marliński i jego dzieło istnieje nie jako źródło i początek całej wielkiej rosyjskiej prozy wieku dziewiętnastego (obserwacje oby­czajowe „szkoły naturalnej”, egzotyka Kaukazu wyeks­ponowana przez Lermontowa czy wreszcie motywy bata­listyczne i postacie żołnierskich bohaterów ukazywane w utworach Tołstoja), twórca istnieje przede wszystkim jako

* W. G. Bieliński, Połnoje sobronfje soczbnlenij, Mo­skwa 1953, t. I, s. 272—273.

działacz dekabrystowskd i autor agitacyjno-politycznych wierszy, jako bliski, przyjaciel K.. Rylejewa, jako zde­gradowany oficer gwardii- i zesłaniec. Czy jednak taki wymiar, takie ramy portretu można i należy uznać za wystarczające? Czy poza nimi nie zostają aspekty życia i twórczości artysty, które mogą zainteresować i współ­czesnego odbiorcę? Spróbujmy na to odpowiedzieć fak­tami z życia i działalności literackiej wielkiego deka­brysty.

Aleksander Bestużew urodził się 23 października 1797 roku w Petersburgu, w zubożałej rodzinie szlacheckiej. Jego ojciec, oficer artylerii morskiej z epoki Katarzy­ny I, po stosunkowo wczesnym przejściu w stan spo­czynku z powodu odniesionych ran, został współwydaw- cą pisma „Sankt-Petersburgskij Żurnał”, które było organem radykalnej myśli politycznej u schyłku XVIII wieku. Był też autorem licznych rozpraw z zakresu pe­dagogiki. Jak wielu ludzi epoki oświecenia interesował się bowiem wychowaniem młodzieży, opracował nawet swój własny program takich działań.

. Dom Bestużewów miał specyficzną atmosferę, która łączyła zainteresowania literackie i społeczne z wielką estymą- dla służby wojskowej. Odbiciem tej atmosfery i wyrazem szacunku dla rodzinnej tradycji był wybór wojskowej profesji przez wszystkich pięciu braci Bestu­żewów, a także próbowanie sił w twórczości artystycznej (literatura, malarstwo) i naukowej.

W . dziejach rosyjskiej literatury prawdziwie znaczące miejsce zajął Aleksander Bestużew.

Naukę rozpoczął w Kadcckim Korpusie Górniczym. Mając lat piętnaście odbył podróż morską na fregacie, na której służył najstarszy z braci, Mikołaj. W tym rej­sie narodziła się trwająca do końca życia fascynacja morzem i niespełnione marzenie o służbie w marynarce. Niespełnione, gdyż nie udało mu się pokonać niechęci

do matematyki — przedmiotu w programie Korpusu Morskiego niezmiernie ważnego. Tak więc zamiast inży- nierem-górnikiem, a potem gardemarinem, został Alek­sander za radą przyjaciół ojca junkrem pułku lejb- gwardii, potem zaś w tymże pułku zdobył oficerskie epolety. W ciągu kilku lat służby stał się jednym z naj­popularniejszych ofięerów, świetnie zapowiadającym się dowódcą, adiutantem księcia Wirtemberskiego. Błyskotli­wie inteligentny, dowcipny, przystojny, a zarazem bar­dzo odważny: wnikliwy obserwator środowiska i skłon­ny do refleksji marzyciel, ozdoba najświetniejszych salo­nów stolicy i jednocześnie świadomy niszczącej siły arakczejewskiego „porządku” członek nielegalnego Związ­ku Północnego — oto różne, ale tworzące spójną i ory­ginalną sylwetkę strony osobowości Aleksandra Bestu­żewa. Takim zapamiętają 27-letniego sztabskapitana lejbgwardii dragonów współcześni, takim wyjdzie na Plac Senacki w pamiętny ranek 14 grudnia 1825 roku.

W Związku Północnym był postacią niezmiernie czyn- ną. To on przyjął do Związku P. Kachowskiego (jednego z pięciu powieszonych dekabrystów), A. Jakubowicza, A. Odojewsłdego, swego brata Michała. Zajmował w Związku pozycję skrajnie radykalną (był m. in. wyrazi­cielem poglądu o konieczności aresztu rodziny carskiej), prowadził osobiście działalność agitacyjną i uświadamia­jącą wśród żołnierzy przez cały okres przygotowań do zbrojnego wystąpienia. Dał się poznać jako znakomity organizator i energiczny przywódca. W noc ¡poprzedza­jącą powstanie wraz z najstarszym bratem obchodził ulice Petersburga, rozmawiał z żołnierzami, nakłaniając ich, aby nie składali przysięgi księciu Mikołajowi. Czter­nastego grudnia wraz z bratem Michałem wyprowadził na Plac Senacki zbuntowany pułk moskiewski I nawet później, po klęsce powstania, osadzony w twierdzy pie- tropawłowskiej nie ukrywał swoich planów poprowadzę-

g

nia osobiście — gdyby przyłączył się do powstańców pułk izmajłowski — ataku na Pałac Zimowy. Pisał o tym w adresowanym do cara traktacie historyczno-politycz- nym.

Zaliczony przez sąd do pierwszej kategorii przestęp­ców, został skazany na dwadzieścia lat katorgi. Karę tę zmniejszono do piętnastu lat, a później z rozkazu cara zo­stał przeniesiony do Jakucka na osiedlenie, gdzie spędził około dwóch lat. Na skutek wytrwałych starań rodziny i licznych jego własnych petycji został Aleksander Bestu­żew przeniesiony na Kaukaz, nie na zesłanie jednak, jak oczekiwał, lecz z rozkazu samego cara wcielono go do armii jako szeregowca — bez prawa awansu i otrzymy­wania odznaczeń. Służył w specjalnym korpusie dowo­dzonym przez generała Paskiewicza, prowadzącym dzia­łania wojenne przeciwko buntującej się miejscowej lud­ności. Początkowo służył w Tyflisie, później w Derben- cie. W 1834 roku przeniesiono go do armii czynnej. Jak pisze w swoich wspomnieniach Michał Bestużew, był to zupełnie jednoznaczny „ze strony rządu zamiar skreś­lenia go z listy żywych”*. Marliński zdawał sobie z tego sprawę. Z listów pisanych do braci w ostatnich miesią­cach życia „przebijała jego decyzja szukania śmierci”4 i uczucie głębokiej depresji. Zginął 7 czerwca 1837 roku w czasie walk o przylądek Adlera w Abchazji. Ciała jego nigdy nie odnaleziono. Dokoła tej śmierci krążyły liczne legendy. Były m. in. pogłoski, że pisarz żyje i ukrywa się wśród górali. Ostatnie dni życia Aleksan­dra Bestużewa posłużyły jako kanwa tematyczna do

I Michał Bestużew, Wspomnienia o Aleksandrze Be­

stużewie, w: Pamiętniki dekabrystów, Warszawa 1960, t. I. s. 231. Z tego wydania pochodzą także przytaczane

daty i fakty biograficzne.

4 Ibidem.

opowiadania Borysa Ławreniewa pt. Loteria przylądka Adlera.

Klęska powstania 14 grudnia dramatycznie wpłynęła również na losy pozostałych czterech braci Bestużewów.

Najstarszy, Mikołaj (1791—1855), był wychowankiem elitarnego Kadeckiego Korpusu Morskiego, kapitanem- -lejtnantem 8 oddziału gwardyjskdej piechoty morskiej, wykładowcą w Korpusie Morskim i oficjalnym historio­grafem floty carskiej. Uczestniczył w kampaniach na­poleońskich, był czynny w ruchu dekabrystowskim. Po osądzeniu zaliczony został do drugiej kategorii przestęp­ców i skazany na dożywotnią katorgę. Wyrok ten potem zmniejszono do dwudziestu lat. Mikołaj był utalento­wanym malarzem portrecistą i matematykiem. Areszt przerwał jego pracę nad rozprawą pt. Próba historii flo­ty rosyjskiej. Zostawił po sobie ślady i w literaturze m. in. jako autor Gawęd i opowieści starego marynarza

jednej z pierwszych pozycji nowoczesnej rosyjskiej literatury marynistycznej.

Michał (1800—1871) — sztabskapitan lejbgwardii puł­ku moskiewskiego, rozpoczynał karierę wojskową we flocie, skąd odszedł rozgoryczony panującym tam zasto­jem i ogólnym niedowładem dowództwa rekrutującego się z cudzoziemców. Był członkiem Związku Północnego. Czternastego grudnia wyprowadził na Plac Senacki swój pułk gotowy do walki. Zaliczony do drugiej kate­gorii przestępców został skazany na dożywotnie ciężkie roboty. Wyrok zmniejszono mu do dwudziestu lat. Na zesłaniu stał się kronikarzem losu swoich współtowa­rzyszy, zbierał dokumenty, zapiski braci i innych deka­brystów, ocalając dla potomnych pamięć o ich życiu i dziele.

Piotr Bestużew (1803—1840), miczman 27 oddziału gwardyjskiego piechoty morskiej, służył w Kronszta­dzie, gdzie był adiutantem komendanta portu, wicead-

mirała P. Moliera. Był członkiem Związku Północnego, prowadził pracę agitacyjną wśród żołnierzy. Starsi bra­cia chcieli, aby pozostał z dala od przygotowywanego powstania i został w Kronsztadzie. Jednakże niespełna 22-letni Piotr uważał, że wzięcie udziału w tym „wieko­pomnym przedsięwzięciu” jest zaszczytem, z którego nie może zrezygnować. Był obecny na Placu Senackim. Za­liczony do jedenastej kategorii przestępców został wcie­lony do wojska jako szeregowiec i służył na Kaukazie. Jak wspomina Michał Bestużew, „męczył się pod torni­strem przez całą perską i turecką kampanię. Był ranny w lewą rękę przy szturmie na Achałcych i potem dostał pomieszania zmysłów w jednej z kaukaskich fortec, tra­fiwszy pod rozkazy komendanta garnizonu, zakutego zupaka [...]. Nieszczęsny los rzucił Piotra w łapy jed­nej z tych bestii, które nazywa się «burbonami». W kau­kaskie upały, w pełnym rynsztunku z karabinem w ran­nej ręce, Piotr został złamany przez «burbona» w ciągu trzech miesięcy [..»]. Starania matki błagającej o naj­wyższe pozwolenie, by wziąć chorego do siebie i leczyć go, póki jest to jeszcze możliwe, pozostawiano bez odpo­wiedzi i w końcu przysłano go do niej na wieś w stanie zupełnego obłąkania, którym dręczył matkę i siostry przez całe siedem lat”5.

Los najmłodszego z braci, Pawła (1808—1846), najdo­kładniej określił on sam, mówiąc, że jest „bratem swo­ich braci”. W czasie powstania był junkrem w szkole artylerii. Po wydarzeniach 14 grudnia obecność „brata buntowników” wśród młodzieży wydawała się władzy niebezpieczna. Poszukano więc odpowiedniego powodu, aby się Pawła pozbyć. Podczas lustracji oficerskich sy­pialni przez brata cara, Wielkiego Księcia Michała, zna-

leziono na jednym ze stolików egzemplarz pisma „Gwia­zda Polarna” otwarty na poemacie K. Rylejewa. Wy­buchł skandal i chociaż pismo (wydawane przed 14 gru­dnia najzupełniej legalnie, ale redagowane przez A. Be­stużewa i K. Rylejewa) nie należało do Pawła, to on zo­stał ukarany i „musiał odpokutować za noszenie fatal­nego nazwiska Bestużewów”, jak pisze kronikarz ro­du — Michał. Po roku pobytu w twierdzy zesłano go na Kaukaz, gdzie przebył kampanię perską i turecką, uzy­skał stopień porucznika i wreszcie w 1835 roku został zdymisjonowany — ze względu na zrujnowane zdro­wie — służył w forcie, którego garnizon wymierał na malarię.

* * *

Jako człowiek i jako artysta rozwijał się Aleksander Bestużew w specyficznym klimacie moralno-intelektual- nym ukształtowanym przez zryw uczuć patriotycznych w czasie wojny z Napoleonem, wolnościowe idee rewo­lucji francuskiej i nadzieje postępowej części rosyjskiego społeczeństwa na możliwość reform i zmian porządku społeczno-politycznego.

Do literatury wchodził pod sztandarem romantyzmu, który był dla niego zarówno programem artystycznym iak i ideowym, wyrażał bowiem pochwałę wolności i walki z wszelkim uciskiem.

Dorobek literacki Aleksandra Bestużewa-Marlińskiego ibejmuje krytykę literacką, poezję — głównie zaś utwo­ry propagujące idee dekabryzmu i wreszcie utwory pro­zatorskie: szkice, opowiadania, opowieści.

Po raz pierwszy jego nazwisko pojawiło się w druku w 1818 roku, gdy ogłosił przekład Ody do nawigacji Le- harpe’a. Wybór tekstu do tłumaczenia odzwierciedlał za­

interesowanie morzem, jak również nastrój wewnętrzny tłumacza, który nie bez powodu dał przekładowi tytuł Duch burzy. Jako prozaik debiutował w 1821 roku szki­cem Podróż do Rewia. Szeroką popularność i sukces czy­telniczy przyniósł mu jednak cykl opowieści historycz­nych powstałych w latach 1821—1825. W ten tzw. cykl liwoński wchodziły: Roman i Olga, Zamek Neuhausen, Zamek Eisen, Turniej rewelski, Zamek Wenden, Zdrajca.

W opowieściach tych Bestużew sięga po tematyką hi­storyczną i wykorzystuje doświadczenie zachodnioeuro­pejskiej powieści romantycznej, w szczególności zaś po­wieści Waltera Scotta, sięga do wzorców poetyki powieś­ci gotyckiej i rodzimego folkloru, tworząc dzieła orygi­nalne i realizując romantyczny postulat literatury na­rodowej.

Zwrot ku tematyce historycznej, wybieranie z prze­szłości takich sytuacji konfliktowych, które dają możli­wość autorowi bądź potępienia jednych stosunków i in­stytucji społecznych, bądź apoteozy innych, był jednak nie tylko odbiciem postawy estetycznej. Przede wszyst­kim mówić tu należy o wpływie politycznych poglądów Bestużewa, o podjętym przez dekabrystów szerokim za­daniu radykalizacji rosyjskiego społeczeństwa, wpajania mu ideałów walki o swobody obywatelskie, o wolność człowieka. W historii szukano odpowiednich wzorców postępowania, historia też stawała się pretekstem dla przekazywania czytelnikowi problematyki zgoła współ­czesnej. Historia stawała się tłem, na którym działali bohaterowie nękani współczesnymi dylematami, przenik­nięci nienawiścią do przemocy, zbuntowani, niepokorni, walczący w szlachetnym porywie z niesprawiedliwością.

Historyczne opowieści Bestużewa, programowo akcen­tując wątki heroiczne, odsłaniały też stosunki społecz­no-polityczne opisywanej epoki. Równocześnie jako utwo­ry literackie znamionowały one nowatorstwo w stosun­

ku do dziedzictwa sentymentalizmu, poszukiwanie przez pisarza własnej i oryginalnej formy ekspresji artystycz­nej. Opowieści Bestużewa cechuje dynamizm i wewnę­trzne napięcie fabuły, misterna intryga, nieoczekiwane sytuacje i zaskakujące rozwiązania, ograniczenie narra­cji odautorskiej na rzecz dialogu. Pisarz stara się też kreować sylwetki bohaterów zgodnie z prawdą psycho- logiczno-historyczną i psychologią narodową.

Aleksander Bestużew okazał się niezrównanym narra­torem. zdolnym zgrabnie łączyć w spójną całość auten­tyzm faktów i obserwacji obyczajowej z fikcją artysty­czną. Jemu też rosyjska proza zawdzięcza rozwój i wzbo­gacenie języka literackiego, w którym zaczyna domino­wać obrazowość, bogactwo odcieni emocjonalnych, ade­kwatne nastrojom wewnętrznym bohaterów epitety i po­równania.

Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że historyczne opowieści Bestużewa były znaczącym wydarzeniem lite­rackim — tak były oryginalne i tak odmienne od tego, co znała rosyjska proza w momencie ich pojawienia się. Proza historyczna Bestużewa niewątpliwie może być uznana za wzorzec gatunkowy integrujący narodową te­matykę z dekabrystowską ideologią.

Twórczość literacka autora Romano i Olgi, podobnie jak i jego biografia, została dramatycznie przecięta przez powstanie grudniowe. Bestużew-przestępca państwowy, więzień i zesłaniec — utracił prawo druku, jego nazwi­ska nie wymieniano publicznie. Wrócił do literatury i to tylko pod pseudonimem „Marliński” na początku lat 1830-tych, gdy znowu zaczął ogłaszać w literackich perio­dykach artykuły krytyczne i utwory artystyczne.

Na tym etapie pracy literackiej Bestużew zwraca się przede wszystkim do tematyki współczesnej, sięga po problemy moralno-obyczajowe, wydobywa akcenty spo­łeczne. I znowu staje się animatorem nowej odmiany

gatunkowej w prozie narracyjnej — opowieści obycza­jowej czy też salonowej.

Utwory tego okresu twórczości poświadczają pogłę­bienie się twórczej samodzielności pisarza, jego artysty­czną dojrzałość. Widać tu też znaczne rozszerzenie hory­zontów tematycznych. Terenem akcji utworów stają się znane mu z autopsji salony stolicy i modne kurorty; kaukaskie auły i żołnierskie biwaki, pokład fregaty i ku­pieckiej łodzi.

Pojawiają sią nowi bohaterowie, bliżsi życia i real­nych jego problemów. Ale i oni są konsekwentnie po­staciami romantycznymi — skłóceni wewnętrznie, choć częściej zbuntowani przeciwko swemu otoczeniu, któ­re oceniają bardzo krytycznie i z którym nie znajdują płaszczyzny porozumienia. Negują skonwencjonalizowany „świat”, towarzyską hipokryzję, moralną pustkę i uczu­ciową oziębłość. Próbują ucieczki od tego wszystkiego w miłość, w świat naturalnej przyrody (Fregata „Na­dzieja”, Próba).

Reperkusje bajronizmu i bajronowski typ bohatera-

- buntownika znalazły się w centrum kilku opowiadań kaukaskich — Multa Nur, Ammałat-Bek — w których pisarz wykorzystał miejscowe podania i opowieści. W szkicach i opowiadaniach powstałych w okresie służby pisarza na Kaukazie (Wieczór na biwaku, Wyczyn Owie- czkina i Szczerbiny na Kaukazie, Listy z Dagestanu) od­najdujemy jeszcze jeden typ bohatera, w kontekście po­glądów ideowo-estetycznych pisarza niezmiernie istot­ny — postać rosyjskiego żołnierza, liniowych oficerów itd. Bohaterów tych Bestużew spotkał w życiu, żył wśród nich, widział w nich nosicieli cech charakteru na­rodowego. Ze szczególną ekspresją artystyczną ten nowy typ bohatera został odzwierciedlony w opowieściach Lejtnant Biełozor (1831) i Żeglarz Nikitin (1834). W wal­ce z wrogami ojczyzny — akcja utworów usytuowana

została w okresie wojen napoleońskich — bohaterowie zademonstrują swoje walory moralne i patriotyzm, takie cechy charakteru jak męstwo, spryt i wytrwałość. Zaś tłem zdarzeń jest morze — niezmiennie dla pisarza urze­kające.

W liście do pisarza i wydawcy M. Polewoja pisał Be­stużew z Kaukazu w 1833 roku: „Niech się pan nie dzi­wi, że znam morską technikę: byłem marynarzem w młodości i od niemowlęctwa. Morze było moją namięt­nością, okręt — pasją... [...] Był czas, że pragnąłem go­rąco służyć na morzu”*. Do morza i ludzi morza zwrócił się więc pisarz w drugim okresie swej twórczości, pozo­stawiając, oprócz kilku szkiców i pięknej lirycznej mi­niatury Pożegnanie z Morzem Kaspijskim, trzy „mor­skie” opowieści: Lejtnant Biełozor, Żeglarz Nikitin oraz Fregata „Nadzieja” (1833), odzwierciedlające podstawowe założenia prozy romantycznej. W pierwszej autor mocno zaakcentował pierwiastek przygodowy. Główny wątek fabularny utworu to wojenne przygody tytułowego bo­hatera, oficera niezwykle odważnego, śmiałego ryzykan­ta doskonale obeznanego z morskim rzemiosłem, Bieło­zor dzięki swemu sprytowi i męstwu pomaga załodze tonącego statku, rozbraja francuski okręt i ratuje holen­derskiego kupca.

We Fregacie „Nadziei” morski pierwiastek jest tylko tłem zdarzeń. Główny bohater, Prawin, jest kapitanem fregaty i część akcji rozgrywa się na jej pokładzie. Poza tym jednak jest to romantyczna powieść salonowa, u podstaw której znajduje się ciekawie zarysowany kon­flikt psychologiczno-uczuciowy i kolizja między szlachet­ną jednostką a trywialnym środowiskiem. Historia na­miętnej i szalonej miłości kapitana Prawina i księżnej

Wiery jest centralną linią akcji. Morski zaś motyw ogra­nicza się do udramatyzowanych opisów burzy (gdy roz­bija się pozostawiona bez dowództwa fregata) i częstego użycia nautycznej terminologii.

Wszystko to było niewątpliwie konsekwencją roman­tycznej postawy pisarza zainteresowanego wyjątkowymi sytuacjami i bohaterami, bujnymi namiętnościami i emo­cjami. Morska sceneria była tu szczególnie pomocna i efektowna. Ale nie należy zapominać i o tym, że właś­nie dzięki Bestużewowi-Marlińskiemu tematyka morska, postacie marynarzy, wątki niebezpieczeństw i przygód na morzu weszły do rosyjskiej literatury pięknej i zy­skały w niej prawo obywatelstwa.

W kontekście morskiej tematyki opowieść Żeglarz Ni­kitin zajmuje w twórczości Marlińskiego miejsce szcze­gólne.

Jest to utwór zorientowany polemicznie wobec oficjal­nej koncepcji ludowości w literaturze, lansowanej wów­czas przez przedstawicieli obozu zachowawczego i wier- nopoddańczego (m. in. pisarzy takich jak: T. Bułharyn, M. Griecz, O. Sienkowski — piszący pod pseudonimem Baron Brambeus). W noweli tej znalazły „swój wyraz najlepsze tradycje dekabrystowskiego romantyzmu i de- kabrystowskiej ludowości”7, nosicielami której są archan- gielscy żeglarze.

Zamysł ideowy utworu i jego polemiczną intencję autor deklaruje we wstępnej, publicystycznej niejako części tekstu, podkreślając w sposób zamierzony uczucie dumy narodowej. Utwór swój Marliński jawnie prze­ciwstawia literaturze oficjalnego obozu, podporządkowa­nej gustom władzy. Literaturze pseudoludowej przeciw-

stawia „utwór, w którym ludowość wyraża się nie tylko{ w sferze językowej, lecz również w postaciach bohate- rów-ieglarzy, w wyborze fabuły i charakterze koncepcji ideowej”*. W utworze tym, jak wspomniano wcześniej, Marliński narysował postacie ludowych bohaterów. Czte­rej archangielscy żeglarze — Sawielij Nikitin, wujek Ja­ków, młody pomocnik Aleksy i „nieunikniony Iwan", są wyrazicielami i nosicielami cech rosyjskiego charakteru narodowego. Jednocześnie są to sylwetki zindywiduali­zowane, posiadające zróżnicowany wygląd zewnętrzny i psychikę. Sawielij, tytułowy bohater o twarzy „równo­cześnie sprytnej i prostodusznej, beztroskiej i zdecydo­wanej”, należy do ludzi „trzeźwych, aktywnych, rozsąd­nych”. Wszystko, co posiada, osiągnął ciężką i uczciwą pracą. W sytuacji kryzysowej znajduje w sobie zapasy siły fizycznej i sprytu, które pozwalają jemu i jego to­warzyszom nie tylko wyjść z opresji obronną ręką, lecz także uzyskać przewagę nad angielskim kapitanem i do­prowadzić jego statek do rosyjskiego portu.

Najstarszy wiekiem członek załogi, wujek Jaków, jest jej siłą integrującą, wyrazicielem ludowej mądrości i urodzonym gawędziarzem, który na każdą życiową oka­zję znajdzie odpowiednie przysłowie, porzekadło czy sentencję.

Bohaterów ludowych bajek przywodzi na myśl postać niemalże symboliczna — Iwan, chłopski filozof, prosta­czek, który jednak zawsze znajdzie sprytne wyjście z położenia. „Głupi Iwanuszka” w rzeczy samej okaże się zwycięzcą, bo kieruje się praktycznym chłopskim rozumem, sprytem i zręcznością, którymi posłuży się gdy trzeba.

Bohaterowie opowieści Bestużewa-Marlińskiego w tru­dnym położeniu okazują nie tylko wrodzony spryt 1 do-

świadczenie. Nieobce im są także uczucia patriotyzmu, narodowej dumy i odpowiedzialności — te emocje szcze­gólnie wyraziście dają o sobie znać w scenie na angiel­skim kutrze, gdy Sawielij pogardliwie odrzuca propozy­cją kapitana Turnipa, aby napił się z nim kwasu i za­pomniał o ojczyźnie. Motyw ten znajdzie swe rozwinię­cie w dalszych sekwencjach fabuły, już po zawładnięciu kutrem przez Rosjan.

Koncepcja bohaterskiego wyczynu, którego dokonują ludzie prości, niczym się pozornie nie wyróżniający, okre­śla zresztą całą fabułę opowieści we wszystkich elemen­tach jej struktury. Schemat kompozycyjny utworu także jawnie nawiązuje do tradycji ludowej opowieści, której bohaterowie zmagają się ze „złymi siłami”, pokonują przeszkody, aby wyjść zwycięsko ze wszystkich prób i sprawdzianów.

Inną istotną cechą tej noweli Bestużewa jest jej auten­tyzm. Epizod, stanowiący kanwę zdarzeniową utworu, miał miejsce w rzeczywistości w czasie blokady konty­nentalnej, a potem stał się tematem licznych ustnych opowieści. Sawielij Nakitin miał też swój realny proto­typ w osobie Matwieja Gierasimowa, który w 1810 roku odbył podróż z Archangielśka do Norwegii i przeżył po­dobną, jak jego literacki odpowiednik, przygodę. Relację Gierasimowa o tych wydarzeniach zamieściło w 1849 ro­ku niedawno (1848) powstałe pismo „Morskoj sbomik”, zajmujące się sprawami morza i floty. Oczywiście Mar- lińskiego już od dziesięciu prawie lat nie było wtedy pośród żyjących, ale historia wyczynu archangielskiego kupca-żeglarza była znana wcześniej i szeroko przeka­zywana. Zresztą nie mówiła ona o zjawisku odosobnio­nym. Wiele podobnych incydentów miało miejsce na Mo­rzu Białym w tych burzliwych wojennych latach, jak również i wcześniej, w czasie panowania Piotra I i wo­jen ze Szwedami. Wydarzenia takie trwały w ustnych

przekazach, w kidowej pamięci, kształtując etos ludzi związanych z żywiołem morza.

Marliński na podstawie tych ustnych przekazów skon­struował oryginalną fabułę, którą uzupełnił swą artysty­czną wyobraźnią, pozostawiając jednak w kształcie nie­zmienionym ideowe przesłanie opowieści, akcentując moralne wartości ludowego bohatera, tworząc apoteozę patriotycznej postawy Nikitina i jego towarzyszy oraz ich żeglarskich umiejętności i osobistego męstwa.

W tym dokumentalnym właściwie utworze również morskie tło zdarzeń nabiera rumieńców i staje się autentyczne. Pejzaż morski traci swą dawną ozdobność; morze jest surowe i groźne, jest żywiołem, któremu na­leży przeciwstawiać siłę i wytrzymałość fizyczną, wiedzę

0 żeglowaniu i doświadczenie. Karbas Nikitina unosi się na wzburzonej fali jak przysłowiowa łupina orzecha, załoga ze wszystkich sił walczy o utrzymanie się na powierzchni, ale nie wpada w panikę; nie traci pogody ducha. Wujek Jaków spokojnie plecie liny i uspokaja nie obytego z morskim żywiołem Aleksego, bo — jak mówi — „jeśli się zapisałeś w żeglarze, to nie wyglądaj ziemi z utęsknieniem”.

Wybór bohaterów utworu — prostych ludzi niechętnie

1 nieumiejętnie obnażających swoje wnętrze — określa powściągliwość emocjonalną narracji i sposób percepcji otaczającej ich rzeczywistości. Nautyczna terminologia również jest przede wszystkim funkcjonalna i nie stano­wi egzotycznego ornamentu leksykalnego.

Opowieść Aleksandra Besitużewa-Marlińskiego o przy­godzie Sawielija Nikitina d jego towarzyszy należy uznać za urwór w rosyjskiej marynistycznej prozie znaczący — zarówno ze względu na jego koncepcję ideową, nawią­zującą do postępowych tradycji dekabryzmu i jego ide­ału ludowości, jak i ze względu na kształt artystyczny, w którym znalazła odbicie dojrzałość twórcza pisarza.

Żeglarz Nikitin będzie animować dalszy rozwój tej linii tematycznej w ciągu następnych dziesięcioleci; postacie bohaterów z ludu, zwykłych żołnierzy-marynarzy zalud­nią stronice utworów K. Staniukowicza; wpłyną na spo­sób ukazywania żołnierzy i marynarzy w Opowiada­niach sewastopolskich Lwa Tołstoja, staną się swoistym wzorcem charakterologicznym w marynistyce rosyjskiej okresu porewolucyjnego.

Janina Sałajczykowa



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
przepisy zeglarz 2009
67 Żeglarz
METODYKA PROWADZENIA ZAJEC NA KURSACH ZEGLARSKICHv 1 1
ARPA, Dla żeglarzy, Różne
wytyczne egzaminacyjne na żeglarza jachtowego, Żeglarstwo
Aleksandra Wnuk elaborat, moje, specjalna, różne umcs
TEORIA MANEWROWANIA DOJŚCIE DO BOI OK1, Żeglarstwo, Materiały Szkoleniowe
Astralny żeglarz czary, RPG, Przebudzenie Ziemi - Earthdawn, Polskie podręczniki i materiały
Węzły, Zeglarstwo
MORSKA SKALA WIDZIALNOŚCI, Dla żeglarzy, wiadomości kilka
RADAR DOPPLEROWSKI, Dla żeglarzy, wiadomości kilka
Aleksanderr Świętochowski Dumania pesymisty, Filologia polska, Młoda Polska
Linie Ladunkowe, Dla żeglarzy, Różne
2005 wiosna, Żeglarstwo, Egzaminy
PRAWO 6, Dla żeglarzy, Prawo morskie
windsurfing dw, Żeglarz jachtowy
Psychologia pytania od pani Aleksandry Maciejuk Płoń
10 przykazań żeglarzax

więcej podobnych podstron