KSIĘŻNICZKA
BUŁAW
JOHN RINGO
ISA
GTW
KSIĘŻNICZKA BUŁAW
Tytuł oryginału: PRINCESS OF WANDS
Copyright © 2006, 2007 John Ringo. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2007.
Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.
Projekt okładki: Łukasz Mrozek
Wydanie I
Wydawca: ISA Sp. z o.o.
Tłumaczenie: Krzysztof Kurek
Korekta: Aleksandra Gietka-Ostrowska
Skład: KOMPEJ
Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:
ISA Sp. z o.o.
Al. Krakowska 110/114
02-256 Warszawa
tel./fax (0-22) 846 27 59
e-mail: isa@isa.pl
ISBN: 978-83-7418-145-7
DEDYKACJA
Ku pamięci K. Steinberg, wspaniałej angielskiej żydówki.
Unieście szklanicą czegoś różowego, zmrożonego i mocnego.
Będzie nam dotkliwie brakować jej głosu i obecności.
W czasie przygotowań do druku tej książki uderzył huragan Katrina, który doszczętnie zniszczył wiele miejsc opisanych w naszej opowieści. W tym momencie możemy tylko mieć nadzieję, że owe miejsca zostaną nam kiedyś przywrócone.
Nasze modlitwy poświęcamy ludności stanów Luizjana i Missisipi.
Księżniczka Buław - jedna z kart tarota w tzw. talii Tota
Aleistera Crowleya
„Księżniczka jest postacią skrajnie indywidualistyczną. Jest błyskotliwa i odważna. Tworzy własne piękno za sprawą immanentnego wigoru i energetyczności. Siła tej postaci wywiera wrażenie piękna na obserwatorze. W gniewie lub miłości jest gwałtowna, dzika i nieustępliwa. Pochłania wszystko, co znajdzie się w sferze jej oddziaływań. Jest ambitna i śmiała, pełna entuzjazmu, który często bywa irracjonalny. Nigdy nie zapomina uraz, a jedynym rodzajem cierpliwości przez nią przejawianym jest cierpliwość, z którą kryje się w zasadzce, czekając na sposobność zemsty”.
- Aleister Crowley,
The Book of Thoth (Księga Tota).
Ciało młodej kobiety zostało ułożone w pozycji płodowej i skrępowane taśmą klejącą. Następnie włożono je do czarnego plastikowego worka i ponownie owinięto taśmą. Ktoś zadał sobie wiele trudu tylko po to, by potem porzucić martwą dziewczynę w lesie.
Detektyw sierżant Kelly Lockhart w zamyśleniu pocierał brodę, gdy asystent koronera rozprostowywał zwłoki. Trup znajdował się w worku wystarczająco długo, żeby rozpoczął się proces rozkładu tkanek, które usztywniały ciało zastygłe w rigor mortis. I żeby zmienił się jego zapach. Kelly widywał jednak gorsze rzeczy przez dziesięć lat pracy w charakterze śledczego w policji. A jego wydział natychmiast chciał się dowiedzieć, czy jest to kolejna ofiara Rozpruwaczy.
Kelly miał 185 centymetrów wzrostu i ważył około 80 kilogramów, kiedy pilnował tuszy. Większość ludzi opisywała go jako „szczupłego”, ponieważ określenie „chudy jak szkielet” byłoby zbyt nieuprzejme. Zaczął zapuszczać włosy, kiedy wyszedł z armii, i rzadko je przycinał w ciągu późniejszych dwunastu lat. Zwisały mu na karku w skłębionej, niekontrolowanej masie i doskonale komponowały się z sumiastymi wąsami i brodą.
Technicznie rzecz biorąc, kiedy przeszedł z obyczajówki do wydziału zabójstw, powinien podciąć zarówno włosy, jak i zarost. Nadal jednak sporadycznie pracował jako tajniak, zdołał więc przekonać szefów, żeby pozwolili mu zachować stary styl. Ponieważ miał nienaganny przebieg służby, nawet w przypadku spraw najcięższych morderstw, jego zwierzchnicy wyjątkowo zgodzili się przymknąć oko na jego wygląd, mimo że przypominał krzyżówkę ponurego żniwiarza z kuzynem Ittem z rodziny Adamsów.
Gdy rozprostowano nogi trupa, ukazała się dziura ziejąca pośrodku torsu i jamy brzusznej. Kelly przykucnął, żeby bliżej przyjrzeć się ranie. Coś ostrego, lecz nie tak ostrego jak nóż, rozcięło ciało młodej kobiety na całej długości od wzgórka łonowego po gardło. Krawędzie rany były poszarpane; właściwie przypominało to raczej rozprucie niż rozcięcie - stąd też wziął się przydomek, który gazety nadały najnowszemu seryjnemu zabójcy z Nowego Orleanu. Jak zwykle brakowało wszystkich narządów wewnętrznych ofiary.
- Kurwa - burknął. - Wiesz, jaki mam problem? Nigdy się nie mylę.
- Ten sam modus operandi - rzekł asystent koronera, wskazując na ranę. - Marzę, żeby się w końcu dowiedzieć, czego używa.
- Raczej czego używają - poprawił Lockhart i podniósł się, gdy jeszcze jeden samochód podjechał do nich po błotnistej drodze. - Gdybym nie zdawał sobie sprawy, że to absurd, powiedziałbym, że to szpon. I to wielki, jak u velociraptora.
- Velo... co? - rzucił koroner.
- Nigdy nie widziałeś Parku Jurajskiego? - spytał Kelly. - To drapieżny dinozaur, ty kajuński prostaku.
***
Ponieważ tutejsze drogi przecinały skraj bayou, były podmokłe i zdradzieckie, ale kierowca czarnej terenówki z wprawą ominął najgorsze kałuże i zaparkował obok jednego z wielu nieoznakowanych wozów służbowych. Kiedy Lockhart zobaczył, kto z niej wysiada, z trudem powstrzymał jęk. Wyglądało na to, że agent Federalnego Biura Śledczego przywiózł ze sobą jakąś szychę.
- Detektywie Lockhart - przywitał się agent specjalny Walter Turner, skinąwszy głową w stronę śledczego. Był czarnoskóry, miał około trzydziestki i silną budowę ciała, zapewne dzięki grze w futbol, choć dało się też zauważyć, że jego mięśnie nieco zwiotczały. - A to pan Germaine. Jest... konsultantem, którego niekiedy wzywamy w sprawach seryjnych zabójstw.
Germaine był wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną, o wzroście około 190 centymetrów wzrostu i wadze około 100 kilogramów, z których tylko niewielki procent stanowił tłuszcz. Miał pod sześćdziesiątkę, krótkie czarne włosy, siwiejące na skroniach, był gładko ogolony i generalnie zadbany. Wyglądał świeżo. Garnituru nie wyciągnął z zatęchłej szafy. Lockhart podejrzewał, że to bardzo wysoko opłacany konsultant. Kiedy przestał wpatrywać się w zwłoki, spojrzenia jego i detektywa skrzyżowały się na moment.
Cholernie niebezpieczny drań, pomyślał Lockhart. W żandarmerii wojskowej często spotykał chłopaków z sił specjalnych, od razu więc umiał poznać niebezpiecznego skurczybyka, gdy na niego trafił. Nie można ich porównywać z jakimiś pospolitymi bandziorami, ale też lepiej nie odwracać się do nich plecami. Konsultant wyglądał na kogoś, kto zabiłby człowieka w mgnieniu oka, niezależnie od tego, czy ten podjąłby z nim walkę, czy też nie. Rozglądał się bacznie, choć dyskretnie, zachowując pełną kontrolę nad sytuacją, niczym kot na psim zgromadzeniu. Choć nie, raczej jak lew na psim zgromadzeniu, król zwierząt zastanawiający się, czy uśmiercić od razu całe stado. Po cholerę FBI zatrudniało kogoś takiego?
- Czy potrafisz powiedzieć mi coś, czego nie było we wcześniejszych raportach? - zapytał łagodnym głosem Germaine.
„Konsultant” poruszał się dziwacznie. W swojej karierze Kelly widział wiele żołnierskich sposobów chodzenia. Przypominające ruchy robota przemieszczanie się członków jednostek taktycznych - z uniesionymi rękami, na wpół zaciśniętymi pięściami, nogami pracującymi ciężko, jakby cały czas czaili się do skoku. Uliczny „krok” żołnierzy - stopy na poły szurające po ziemi, wyraźnie poruszające się biodra. Wreszcie sztywny, klasyczny wojskowy marsz. Germaine chodził natomiast w sposób bardzo oryginalny. Ręce, zamiast skierowane wnętrzem do ud, jak u większości ludzi, u niego były obrócone wierzchami dłoni ku tyłowi i niemalże się nie poruszały, gdy szedł. Nogi miał lekko rozstawione, stopę stawiał najpierw na piętę, potem płasko i wreszcie opierał ciężar ciała na palcach w tej samej chwili, gdy drugą nogę unosił w powietrze i przesuwał ku przodowi. Łokcie miał tylko nieznacznie zgięte. Plecy proste, ale ramiona nieuniesione.
Wyglądało to tak, jakby musiał zastanawiać się przed każdym krokiem.
Mówił z akcentem, którego Lockhart nie potrafił rozpoznać. Na pewno europejskim, nie brytyjskim. Poza tą drobną skazą jego angielszczyzna była nienaganna. Równie doskonała, jak jego garnitur, i tak jak samo nienaturalna - jak kostium, który po prostu się wkłada i zdejmuje. Być może nawet ów dziwny akcent nie był prawdziwy.
- Jeśli ten przypadek jest taki, jak inne, to niewiele - odpowiedział Lockhart, wzruszając ramionami. - Na wszystkich wcześniejszych workach brakowało odcisków palców, zwłoki zostały umyte. Nasienie w zachowanej części kanału pochwowego to mieszanina różnych DNA, ale nie wykryto niczego, co należałoby do któregokolwiek znanego przestępcy seksualnego. FBI otrzymało już próbki - dodał i skinął głową w kierunku agenta specjalnego Turnera. - W czym się pan specjalizuje? Ustalanie profilu psychologicznego?
- Wzywają mnie, gdy FBI podejrzewa w śledztwie możliwość występowania „szczególnych okoliczności” - oświadczył Germaine, podchodząc do trupa dziewczyny. Przykucnął, wyciągnął parę rękawiczek i naciągnął je, zanim sięgnął ku wypatroszonym zwłokom. Przez chwilę przesuwał palcami po krawędzi rany, następnie odsunął na bok kawałek rozciętego ciała i nacisnął ścianę żołądka, żeby sprawdzić, co pod nim jest. Jeśli czuł cokolwiek, poddając zmasakrowane zwłoki nastoletniej dziewczyny dość brutalnym oględzinom, nie dał tego po sobie poznać.
- Jakie są „szczególne okoliczności” tej sprawy? - spytał nieco zaczepnie Lockhart. - Mamy tu pięć martwych dziwek oraz bandę gwałcicieli i morderców. Chorzy popaprańcy. Chciałbym tylko wiedzieć, gdzie się podziały wnętrzności. Zostały zabrane jako trofeum? Zjedzone? Zamarynowane w słojach w oczekiwaniu na wskrzeszenie ciała?
- Częściowo chodzi o aspekt grupowego działania - wyjaśnił agent specjalny Turner. - Seryjni mordercy-gwałciciele niemal zawsze działają w pojedynkę. Natomiast jeśli istnieje jakaś grupa, ktoś zawsze pęka i zdradza pozostałych.
- Prasa twierdzi, że to sprawka jakiegoś kultu - wtrącił asystent koronera. - Zabójstwa rytualne.
- Możliwe - rzucił Germaine, po czym uniósł dłoń i sięgnął, żeby zamknąć oczy nieżyjącej dziewczyny. Zrobił to delikatnym gestem, który kazał Lockhartowi zrewidować wstępną ocenę „konsultanta”. - Ale sekty i grupy religijne też można rozpracować i zlikwidować - dodał. Podniósł się, ściągnął rękawiczki i skinął na agenta FBI. - Widziałem już wszystko, co dla mnie ważne.
- Mam jeszcze złą wiadomość - dorzucił agent specjalny Turner, krzywiąc się w nieprzyjemnym grymasie. - Pamiętasz tę łuskę, którą znalazłeś w drugim ciele?
- Tak - odrzekł zaniepokojony Lockhart. Znalezisko przypominało rybią łuskę, lecz było jakieś trzy razy większe niż jakakolwiek łuska, którą wcześniej widział. Wysłali to do FBI, żeby specjaliści ustalili, z jakiego gatunku ryby pochodzi. Prawdopodobnie przykleiła się do ciała lub do ręki któregoś z gwałcicieli, może jakiegoś rybaka, których kręciło się od groma na terenach bayou. Zapewne był to ślepy trop. Ale mimo wszystko ślad to ślad. Przecież chodzi o to, żeby gromadzić wszystkie dostępne wskazówki, aż dopasują się i ułożą w jakąś całość. Czasami też zgłasza się ktoś wystraszony i godzi się przyznać do zbrodni na podstawie istniejących dowodów w zamian za to, że nie postawi mu się zarzutów morderstwa kwalifikującego sprawcę do kary śmierci.
- Laboratorium kryminalistyczne zapodziało gdzieś tę łuskę - oznajmił Turner, wciąż skrzywiony.
- Zapodziało!? - parsknął Lockhart. - To był jedyny sensowny ślad, jaki mieliśmy! Jak, do diabła, ktoś mógł go zgubić?
- To się zdarza - wtrącił uspokajająco Germaine. - Ale w końcu znajdziemy sprawców i ustalimy ich DNA. Jedna łuska nie uchroni ich przed sprawiedliwością, sierżancie.
- A co powiecie o tym dziwacznym DNA? - spytał Lockhart. - Nasze laboratorium twierdzi, że nie potrafi się w tym połapać.
- Wciąż nad tym pracują - odpowiedział Turner. - Od czasu do czasu trafia się ludzkie DNA, które nie pasuje do ogólnego schematu. Wasze laboratorium nie ma tak wielkiego doświadczenia jak nasze; naszym specom trafiło się kilka podobnych spraw. Oczywiście potrafimy przeprowadzić odpowiednią analizę i porównać zebrany materiał z DNA sprawcy, kiedy już go złapiemy.
- A złapiemy go na pewno - podkreślił Germaine, złączył palce obu dłoni i spojrzał na drzewa otaczające niedużą polanę. - Na mą duszę, złapiemy go.
***
Barbara Everette wyszła spod prysznica, wytarła się ręcznikiem i zaczęła suszyć długie jasnorude włosy. Znów pojawiły się odrosty, mniej więcej o dwie tonacje bardziej rude niż kolor farby, której używała, gdzieniegdzie przeplatane nitkami siwizny. Wydawało się to nie fair, że siwiała w pięknym, dojrzałym wieku trzydziestu trzech lat.
Wrzuciła suszarkę z powrotem do szuflady i rozczesała włosy, krytycznie przyglądając się sobie w lustrze. Będzie musiała ograniczyć węglowodany lub znaleźć choć trochę czasu na więcej ćwiczeń fizycznych; wokół jej talii zaczęła się pojawiać odrobinka zwiotczałej skóry, a kiedy się odwróciła i obejrzała z drugiej strony, w górnych partiach ud dostrzegła zaczątki cellulitu. Poza tym jednak jej ciało w zasadzie nie zmieniło się od chwili, gdy piętnaście lat temu wychodziła za mąż za Marka. Oczywiście jej piersi rozmiaru D zaczynały nieco tracić jędrność i zdradzały ślady ssania przez usta niemowlaków, lecz mimo wszystko wciąż utrzymywała niezłą formę. Naprawdę niezłą.
Cisnęła szczotkę i przyjęła pozycję kota, wyginając ciało w kilku krótkich kata, żeby rozciągnąć mięśnie. Przemieszczenie nóg, obrót, unik, chwyt, obrócenie przeciwnika do boku, piorunujący cios. Wszystko odtwarzane w powolnych, starannych ruchach, pozwalających rozgrzać ciało przed spodziewanym wyzwaniem.
Narzuciła znoszone złote kimono, zasiadła przed toaletką i zrobiła makijaż. Niezbyt wyrazisty. Cień do powiek, kredka do oczu, tusz do rzęs, bardzo subtelna szminka. Nadal nie musiała jeszcze niczego ukrywać.
Kiedy skończyła się malować, przeszła do minimalistycznie urządzonej głównej sypialni, po raz kolejny odnotowując w pamięci jedno z tysięcy napomnień, żeby rozjaśnić trochę pomieszczenie, po czym zaczęła się ubierać. Rajstopy, trykot, sportowa letnia sukienka na wierzch, długie brązowe buty na suwak z niewysokimi obcasami. Jej ojciec zerknął na nie, gdy miała je na sobie w ostatnie święta Bożego Narodzenia, i natychmiast ochrzcił je mianem butów typu „przeleć mnie”. To właśnie cały ojciec.
Jeszcze raz przeczesała włosy, żeby je odpowiednio ułożyć, wsunęła w nie okulary przeciwsłoneczne, zapięła na nadgarstku lekki, wąski zegarek i wreszcie nadszedł czas, żeby pojechać po dzieci.
Zanim opuściła dom, wzięła jeszcze książkę w formacie kieszonkowym i przeszła przez drzwi, stukając obcasami o podłogę z twardego drewna. Jej torebka była odrobinę cięższa, niż mogłoby się zdawać: niezależnie od typowego wyposażenia jej ciężar znacząco zwiększał pistolet H&K kaliber 0.45 z dwoma zapasowymi magazynkami. Ale tak samo, jak nie pomyślałaby o tym, aby wyjść z domu bez ubrania, tak samo nie przyszłoby jej do głowy, żeby chodzić po ulicy bez broni palnej.
Wdrapała się do forda expedition, uruchomiła silnik i odczekała, aż się trochę rozgrzeje. Duży samochód terenowy był nieco ekstrawagancki i dosłownie pożerał paliwo, lecz przynajmniej dwa lub więcej dni w tygodniu przychodziło jej pakować do pojazdu sześcioro lub nawet więcej dzieci. Trzeba więc było wybierać między terenówką lub jakimś dużym minivanem, który nie byłby wcale dużo bardziej ekonomiczny. Poza tym Mark bez zastanowienia odrzucił pomysł zakupu minivana. Gdyby głupi liberałowie w latach siedemdziesiątych nie wprowadzili regulacji CAFE, zmuszającej koncerny do produkcji mniejszych i mniej paliwożernych „rodzinnych” aut osobowych, terenowe wozy nigdy nie byłyby opłacalne. Dobrze im tak. Gdyby nie stworzyli zapotrzebowania na jeepy, mogłaby teraz jeździć spalającym rozsądne ilości benzyny dużym samochodem kombi, a nie tym... potworem.
Kiedy wskaźnik temperatury silnika zaczął się podnosić, Barbara spokojnie przejechała przez osiedle, po czym wcisnęła gaz prawie do dechy. Zdawała sobie sprawę, że ma zbyt wiele punktów karnych za łamanie przepisów prawa jazdy, a miejscowi gliniarze pewnie zaczęli już wypatrywać zielonego forda expedition jako łatwego łupu. Ale przecież samochody służyły właśnie do szybkiego przemieszczania się. Gdyby chciała poświecić na podróż więcej czasu, poszłaby spacerkiem. A zawsze miała coś pilnego do zrobienia.
Wykrywacz radarów nie wykazał jednak niczego aż do strefy szkolnej przy gimnazjum, a wtedy już odpowiednio zwolniła. Pomachała do sympatycznego zastępcy szeryfa, który wlepił jej mandat kilka miesięcy wcześniej, i włączyła się w sznur samochodów osobowych, terenówek i vanów, które przyjechały pod szkołę po dzieci.
W końcu zbliżyła się do szkolnego podjazdu tak, by Allison ją dostrzegła. Trzynastolatka podeszła do niej z grymasem złości na twarzy. Pod względem fizycznym była doskonałą kopią matki - z jasnorudymi włosami, budzącymi u Barbary tak żywe wspomnienia. Musiała się jednak jeszcze nauczyć, że wybuchowy temperament najlepiej trzymać w ryzach.
- Marcie Taylor to cholerna suka - parsknęła Allison, ciskając tornister na podłogę wozu i gramoląc się na siedzenie pasażera.
- Pilnuj języka, młoda damo - odparła spokojnie Barbara. - Możliwe, że masz rację, ale musisz korzystać z większego zasobu słów.
- Ale to prawda - skarżyła się Allison. - Powiedziała, że zdziry nie powinny być w drużynie cheerleaderek, a patrzyła przy tym prosto na mnie! Wku... złości się, bo wybrali mnie, a nie ją! I jeszcze próbuje zniechęcić do mnie Jasona!
Barbara w myślach policzyła do pięciu i zaczęła się zastanawiać, czy nadszedł już czas, żeby wytłumaczyć córce naturę dynamiki społecznej Redwater County. Mniej więcej do poprzedniej dekady obszar hrabstwa był typowym wiejskim powiatem, większość mieszkańców zaś wywodziła się z mniej więcej sześciu różnych rodzin. Trzy spośród tych rodzin, w tym również Taylorowie, miały „dobre nazwiska” - reprezentowały stare, zakorzenione w okolicy rody, do których należała większość lokalnych firm.
Niedawno jednak, gdy rozrosło się sąsiednie Jackson, populacja Redwater zaczęła się gwałtownie zwiększać i różnicować. Sieci handlowe sprawiły, że małomiasteczkowe firmy miejscowych „dobrych nazwisk” podupadały, a choć ich posiadacze zachowali pewne przywileje społeczne, stopniowo i nieuchronnie zanikała owa dystynkcja. Jeszcze dziesięć lat wcześniej Marcie Taylor zostałaby wybrana do zespołu cheerleaderek choćby tylko przez wzgląd na swojego ojca, mimo iż była równie powabna, jak krowa i miała osobowość borsuka. I podświadomie doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Niewątpliwie podsyciło to jej niechęć do dziewczyny należącej do nowo przybyłych - rodzina Everettów mieszkała w tych stronach zaledwie od dziesięciu lat - która zabrała przynależne jej miejsce.
Barbara widziała i doświadczyła na własnej skórze niezliczonych podobnych konfliktów, kiedy jeździła po świecie razem z ojcem. Marcie Taylor nie potrafiła się zdobyć na prawdziwą złośliwość w porównaniu z kimś takim, jak choćby Fuko Ishagaki. Jednak opowiadając o tym córce, pewnie nie zaradziłaby jej problemom.
- Dlaczego nazwała cię zdzirą? - zapytała zamiast tego.
- Och - westchnęła Allison ze złością. - Krąży głupia plotka, że przespałam się z Jasonem!
- Ech, gdzie są czasy, kiedy dziewczyna ujęłaby to znacznie delikatniej - rzuciła Barbara, próbując powstrzymać uśmiech. - A przespałaś się? Bo jeśli tak, będziemy musiały niezwłocznie porozmawiać o antykoncepcji, młoda damo!
- Nie - odparła Allison. - Nie do wiary, że w ogóle o to pytasz. Rany, mamo, ja mam dopiero trzynaście lat.
- To akurat w niczym nie przeszkodziło Brandy Jacobs - przypomniała Barbara, włączając się w sznur aut przejeżdżających obok szkoły podstawowej. - Nie sądzę jednak, że jesteś aż tak niemądra. Ale jeśli miałoby się to wydarzyć przed twoją osiemnastką, zapytaj mnie wcześniej o pigułki, okay? Naturalnie wolałabym, żebyś nie uprawiała seksu przed małżeństwem. Jeśli jednak miałabym wybierać, wolę, by moja seksualnie aktywna córka nie zaszła od razu w ciążę.
- Rany, mamo - rzuciła Allison ze śmiechem. - Nie wierzę, że mówisz mi o tym tak po prostu!
- Szczerość to oznaka pobożności - odparła Barbara. - A wiesz przecież, jak wyglądałoby twoje życie, gdybyś teraz zaszła w ciążę. Poślubiłabyś jakiegoś... - machnęła ręką i potrząsnęła głową. - ...nie nazwę go tępym, szczerbatym, wiejskim wyrzutkiem tylko dlatego, że jestem miła. I zdecydowanie zbyt młoda, żeby zostać babcią. - Uniosła wydrukowany znak z napisem „Brandon i Brook Everette”, po czym umieściła go w kieszeni drzwi, gdy machnęła w jej kierunku dyżurna przekazująca dzieci rodzicom. Nauczycielka nazywała się Doris Shoonour, uczyła w trzeciej klasie i od razu rozpoznała Barbarę. Wszyscy pracownicy w obu szkołach doskonale ją znali. Dwukrotnie była przewodniczącą komitetu rodzicielskiego, udzielała się przy wszystkich akcjach charytatywnych czy festynach połączonych ze zbiórką funduszy dla szkoły i zawsze można było na nią liczyć jako na opiekunkę podczas szkolnych wycieczek. Stara dobra Barbara. Nazywali ją „panią Niezawodną”.
Wreszcie Barbara dotarła do miejsca, w którym czekali na nią Brandon i Brook. Dzieci podeszły do samochodu, przekomarzając się jak zwykle.
- Pospiesz się, głupku - rzuciła Brook, uderzając tornistrem w pośladek młodszego braciszka.
- Idę - odparł poirytowany Brandon. - Nie popędzaj mnie.
- Uspokój się, Brook - zganiła córeczkę Barbara. - Brandon, wsiadaj już.
Siedmiolatek w końcu zdołał wgramolić się do środka i padł na jedno z tylnich siedzeń z teatralnym westchnieniem, gdy jego jedenastoletnia siostra z głuchym łoskotem wrzuciła swój sporo cięższy tornister do terenówki i również wskoczyła do wozu. Oboje odziedziczyli po ojcu ciemniejszą karnację, a przy tym byli tak bardzo zbliżeni wzrostem, że często mylnie brano ich za bliźnięta.
Kiedy dyżurna nauczycielka zatrzasnęła drzwi, Barbara ruszyła, włączając się w sznur samochodów.
- Mamo - odezwała się Allison. - Chcę pójść na tańce po meczu w piątek wieczorem.
- Nie - odpowiedziała Barbara, wciskając hamulec, gdy jakiś samochód wjechał tuż przed nią. - Niech cię Bóg błogosławi - mruknęła na kierowcę.
- Dlaczego? - rzuciła Allison. - I tak muszę iść na mecz. A wszyscy pozostali wybierają się potem na tańce! Nie możesz zmusić mnie do powrotu do domu!
- Nie, bo nie - odparła spokojnie Barbara. - A nie, znaczy nie.
- Jesteś niemożliwa, mamo - prychnęła Allison, krzyżując ramiona na piersi, i zapadła w fotel z nadąsaną miną.
- Owszem, jestem - odrzekła Barbara.
Z wyjątkiem zwyczajowej kłótni na tylnych siedzeniach przejażdżka do domu upłynęła spokojnie.
- Naszykuj się na jutro - oznajmiła Barbara, gdy podchodzili do drzwi dwupiętrowego domu. - Brook, zabierz swoje rzeczy na lekcję tańca. Allison...
- Wiem, mamo - rzuciła Allison, kierując się na schody. - Muszę przebrać się w dresy.
- Brandonie...
- Już idę... - odezwał się siedmiolatek. - Chyba nie chcę już więcej chodzić na karate.
- Porozmawiamy o tym później - odpowiedziała Barbara.
Gdy dzieci się szykowały, a przy tym nieprzerwanie sobie dogryzały, Barbara przygotowała obiad. Dzięki temu, kiedy wrócą do domu, wystarczy tylko wyjąć go z kuchenki. Często myślała, że najgorszym aspektem jej obecnego życia jest codzienne podejmowanie decyzji o tym, co ugotować. Potem następowało zmywanie po kolacji, a także właściwe przyrządzanie posiłku na następny dzień.
Po wielu mentalnych cierpieniach postanowiła po prostu wypracować sobie jakiś system. Akurat był czwartek, a to oznaczało klopsy mięsne. Zrobiła je wcześniej w ciągu dnia, teraz więc musiała tylko wsunąć je do pieca i ustawić włącznik czasowy tak, żeby zaczęły się piec, kiedy będą poza domem. Brokuły także były przyszykowane, umieściła je więc w mikrofalówce. Przygotowała również dwa opakowania makaronu i ser, napełniła garnek wodą z odrobiną oleju i postawiła go na palniku. Kiedy wrócą do domu, wystarczy wyjąć klopsy z pieca, zagotować wodę, włączyć mikrofalówkę i w dwadzieścia minut po przestąpieniu progu zasiądą do kolacji.
Technicznie rzecz biorąc, Mark mógłby zająć się tym wszystkim, jako że wróci do domu przynajmniej godzinę przed nimi. Jednak Mark ledwie zdawał sobie sprawę z istnienia w domu garnków czy patelni, a sam potrafił przygotować co najwyżej gotowego mrożonego hamburgera w kuchence mikrofalowej. Zastanawiała się niekiedy, czy nie powinna przynajmniej spróbować nakłonić go do tego, by zapoznał się z podstawami sztuki kulinarnej. Ale uznała, że szkoda czasu i wysiłku - po czternastu latach małżeństwa było nieco za późno na takie zmiany.
Gdy się ze wszystkim uporała, nadszedł czas, by zebrać dzieci. Brandon nie mógł znaleźć dolnej części stroju treningowego i niebieskiego pasa. Brook zagubiła gdzieś buty do tańca. Allison ociągała się w łazience, usiłując odkryć właściwą kombinację makijażu odpowiedniego dla niezależnej i nowoczesnej trzynastolatki, który jednak nie sugerowałby, że jest zdzirą.
Dolna część stroju Brandona znalazła się pod łóżkiem, pas najwyraźniej przepadł na dobre, baletki były zakopane pod stertą ubrań w szafie, a kilka sprawnych ruchów kredki do oczu, odrobina błyszczyka do ust i zagrożenie poważną karą pozwoliły wyciągnąć Allison z łazienki.
Cała trójka została odstawiona w odpowiednie miejsca. Kiedy w końcu drzwi samochodu zamknęły się za wciąż naburmuszoną Allison, Barbara wydała z siebie głośne westchnienie ulgi i pojechała do dojo.
Algomo było niewielkim miasteczkiem, ale o jego wyjątkowości stanowił fakt, że mieściły się tu dwie duże szkoły sztuki walki. Z powodów, których nie potrafiła odkryć - chyba że kierowało nią pragnienie, by choć na godzinę w tygodniu uwolnić się od dzieci - Barbara zapisała Brandona do szkoły karate i kung-fu mistrza Yi, podczas gdy sama spędzała czwartkowe popołudnia w Ośrodku Sztuk Walki Johna Hardesty'ego.
Zaparkowała forda expedition, narzekając w myślach na jego nadmierną szerokość oraz długość, po czym pomaszerowała do tylnych drzwi dojo. W środku znajdowała się szatnia dla kobiet, gdzie zrzuciła z siebie sukienkę i buty, a wdziała obcisłe skórzane obuwie, które trochę przypominało baletki Brook. Weszła do dojo.
Sala z nieco już zużytą drewnianą posadzką była bardzo obszerna i chwilowo pusta. Za mniej więcej czterdzieści minut rozpoczną się zajęcia kolejnej grupy, ona zaś miała pomóc w prowadzeniu treningu przez kolejne czterdzieści minut, a potem pojechać po dzieci.
Póki co była sama. Rozpoczęła rozgrzewkę, począwszy od lekkich ćwiczeń tai-chi i stopniowego rozciągnięcia wszystkich grup mięśni. Gdy już się nieco rozgrzała, przyspieszyła ruchy, dodając trochę ćwiczeń gimnastycznych i jogi zwiększającej zwinność.
- Wiesz co - odezwał się od progu John Hardesty. - Dobrze, że jestem gejem, bo ciężko byłoby mi na to patrzeć ze spokojem.
- Nie jesteś gejem - odparła Barbara, przechodząc ze szpagatu do stania na rękach z szeroko rozciągniętymi nogami. Popatrzyła na niego spomiędzy przedramion i zachichotała na widok wyrazu jego twarzy. - Widzisz?
John Hardesty był mężczyzną średniego wzrostu i średniej wagi ciała o ciemnoblond włosach. Jego żona Sarah pomagała mu kilka razy w tygodniu. Poza tym zajmowali się piątką dzieci - jednym z jego poprzedniego małżeństwa, dwoma z poprzedniego małżeństwa Sary i dwoma ich wspólnymi. Jeśli był gejem, krył się z tym znakomicie.
- Czemu mi to robisz? - spytał John. Podszedł do jednej z szafek i wyciągnął ochraniacze.
- W ten sposób buduje się charakter - odpowiedziała Barbara, stając z powrotem na nogi. Złapała rzucone w jej stronę ochraniacze i zaczęła je nakładać.
Kiedy oboje byli już w strojach ochronnych, włącznie z kaskami i ochraniaczami na zęby, złączyli na chwilę rękawice.
John rozpoczął atak uderzeniem boczną krawędzią zaciśniętej pięści niczym młotem, po czym zwinnie odskoczył, trzymając dystans. Dzięki własnym bolesnym doświadczeniom wiedział aż nazbyt dobrze, że lepiej nie myśleć o walce w zwarciu z tą przeciwniczką.
Szczerze mówiąc, Brandon i Brook, a do niedawna również Allison, uczyli się pod okiem mistrza Yi ze względu na to, że mistrz Yi wydawał się lepszy od Johna. John przewyższał Barbarę szybkością, choć tylko odrobinę. Niewątpliwie był też silniejszy, tak jak powinien być rozsądnie przygotowany mężczyzna. Jednak Barbara rozpoczęła treningi w wieku pięciu lat, kiedy jej ojciec przebywał jako oficer z zagraniczną misją w Hongkongu. W ciągu później szych 28 lat nawet na krótko nie straciła formy. W tym czasie zarówno jakość treningu, jak i rodzaje sztuk walki, jakimi się zajmowała, znacznie się różniły; przez wiele lat uczyła się wah fum i stylu smoka kung-fu, karate w USA i Japonii, hop-ki w Korei i Stanach oraz aikido. Kiedy osiągnęła wiek Allison, mogłaby wygrać większość otwartych turniejów, gdyby oczywiście organizowano takie, w których dopuszczalna byłaby walka „wszystkimi stylami”. I gdyby pozwalano na wszelkiego rodzaju ataki.
Z drugiej strony John Hardesty wywodził się ze szkoły karate turniejowego. Raz czy dwa wygrał zawody regionalne, obejmujące południowo-wschodnie stany USA, na turniejach ogólnokrajowych bywał drugi, teraz zaś prowadził pod każdym względem zgodną z najlepszymi wymogami lokalną szkołę sztuk walki. Był niezły, ale nie należał do super wojowników. I sam doszedł do tego wniosku już po pierwszym sparingu z Barbarą.
Mistrz Yi, mimo że w nazwie swojej szkoły umieścił słowo „karate”, zgłębiał tajniki wah lum, zanim Barbara przyszła na świat, i był, przynajmniej kiedyś, mistrzem w walce wręcz. Jeśli dzieci miały uczyć się u któregoś z miejscowych nauczycieli, musiał to być mistrz Yi. W rzeczywistości sama często żałowała, że nie trenuje z mistrzem Yi zamiast z Johnem. Przecież nikt nie staje się lepszy, walcząc z kimś gorszym od siebie. Od czasu do czasu wolała jednak wybrać coś nowego.
Barbara zamarkowała kopnięcie, a po chwili zadała dwa ciosy pięścią - oba zablokowane. Jednak drugie uderzenie miało tylko zmylić przeciwnika. Szybko chwyciła blokujący nadgarstek prawą dłonią, lewą wyprowadzając od dołu dwa ciosy na brzuch, a następnie odskoczyła poza zasięg ramion Johna.
- Suka - wymamrotał pod nosem.
- Musisz porozumieć się z Allison w sprawie tego słowa - odrzekła Barbara, wycofując się i błyskawicznie atakując przy użyciu techniki znanej jako taniec jaskółki. Wykonała atak na krawędzi swoich możliwości i niemalże nie udał się jej skomplikowany chwyt podczas drugiego salta, ale w końcu Hardesty wylądował twarzą do ziemi, a ona wbiła mu łokieć w kark. - Mnie tak nie nazywaj.
- Chryste, nie cierpię, kiedy wywlekasz te swoje sztuczki kung-fu - rzucił rozbawiony John, chwytając jej wyciągniętą rękę i podnosząc się na nogi. - Miałaś zły tydzień?
- Owszem - przyznała.
- Cóż, jeśli chcesz wyżyć się na mnie, żeby się od tego uwolnić, proszę bardzo - powiedział, przyjmując pozycję obronną. - Muszę przyznać, że walka z tobą zawsze jest interesująca. Masz dla mnie coś specjalnego?
- Nie - wyznała Barbara, gdy się do siebie zbliżali. Tym razem dwa potężne ciosy Hardesty'ego przedarły się przez jej bloki, sprawiając, że zachwiała się na nogach; nie zdołała przechwycić żadnego z nich. Często przyjmowała cios, jeśli dzięki temu mogła założyć odpowiedni chwyt, bo to wystarczało, by rozbić przeciwnika na miazgę. Czuła jednak, że tym razem traci koncentrację i wycofała się z walki. - Jestem po prostu zmęczona - oznajmiła, rozciągając się i rozcierając rękawicami miejsca, w które trafiły ciosy.
- Zrób sobie przerwę - zaproponował John. Podciągnął kask i wyciągnął z ust ochraniacz na zęby. - Zasłużyłaś na nią.
- Taki mam zamiar - rzekła Barbara. - W ten weekend. Mark jeszcze o niczym nie wie.
- Na pewno będzie uszczęśliwiony - zakpił John, wkładając z powrotem ochraniacz do ust. - Jesteś gotowa, by przelecieć przez ścianę?
- I ty miałbyś tego dokonać? Z jaką armią?
Została na treningu do chwili, gdy musiała już wracać, po czym udała się do szatni. Formalnie rzecz biorąc, pomagała w zajęciach z młodszymi dziećmi, więc nie płaciła za lekcje. W rzeczywistości oboje wiedzieli, że w równym stopniu szkoliła dzieci i Johna. Kto zatem był mistrzem, a kto uczniem? Ćwiczenia z dziećmi innych ludzi nigdy nie sprawiały jej kłopotów. Myślała nawet o tym, żeby zostać pełnoetatową nauczycielką sztuk walki; już teraz od czasu do czasu zastępowała mistrza. Mark jednak zarabiał wystarczająco dużo i nie musiała pracować, poza tym mąż wolał, żeby zostawała w domu. Ona zaś żywiła fundamentalne i niezachwiane przekonanie, że Mark jest głową rodziny. Jeśli chciał, żeby zajmowała się domem, pozostanie pełnoetatową gospodynią domową.
Barbara wychowywała się w domu członków protestanckiego Kościoła episkopalnego. W okresie dojrzewania, podczas gdy inne dzieci starały się trzymać z dala od religii, ona coraz bardziej się do niej zbliżała. Często myślała, że gdyby dorastała w wierze katolickiej, Boże broń, zostałaby zakonnicą. Jednak jej rodzina, religia i ojczyzna splatały się w żelazny trójkąt, który definiował jej życie. Pod wieloma względami to właśnie wiara utrzymywała ją przy zdrowych zmysłach. W złych chwilach, kiedy skakali sobie z Markiem do oczu, kiedy Allison potrącił samochód, kiedy Marka zwolniono z pracy, właśnie do Boga zwracała się po pocieszenie. I zawsze odnajdywała pociechę - ciepłą, kojącą pewność, że życie jest niematerialne i liczy się tylko dusza. Trzeba tylko zadbać o jej spokój i harmonię, a cała reszta w końcu musi się poukładać.
Nie była fundamentalistyczną pieniaczką. Nie agitowała i nie nawracała. Po prostu żyła własnym życiem, dzień po dniu, w najbardziej chrześcijański sposób, w jaki potrafiła. Gdy ktoś ją uderzył, nadstawiała drugi policzek. Gdy dzieci sprzeczały się lub pyskowały, tłumiła złość i traktowała je jak dzieci Boże. A gdy ktoś potrzebował pomocy, ponieważ jakiś inny rzekomy chrześcijanin czegoś mu odmówił lub po prostu zawalił sprawę, wyciągała pomocną dłoń.
Zdawała sobie sprawę, że jej wiara w dużej mierze koncentruje się wokół czegoś, co nazywała „inną Barbarą”. Pewnego razu w szóstej klasie została posłana do domu, niemalże wyrzucona ze szkoły, ponieważ sprawiła, że pewien chłopiec wylądował w szpitalu. Drażnił ją, a kiedy próbowała odejść, złapał ją. Złamała mu nos, ramię i kostkę nogi. Nie wykorzystała umiejętności wyniesionych z treningów, nie zastosowała żadnych chwytów czy sztuczek, jedynie wyładowała na nim złość. To właśnie przede wszystkim taką dziką wściekłość starała się kontrolować za pomocą religii. Nauczyła się tego od matki, która miała bardzo podobne problemy i która wytłumaczyła jej, że niezależnie od merytorycznej konieczności wiary w Boga Jedynego, celem religii jest okiełznywanie demonów ludzkości.
Barbara usilnie pracowała nad opanowaniem własnych demonów, ponieważ wiedziała, jak straszliwe byłyby skutki, gdyby jej się nie powiodło.
Nie znaczyło to oczywiście, że była słodką idiotką. Świat nie jest miłym miejscem i nigdy nie będzie przed powtórnym przyjściem Chrystusa. W jej mniemaniu „nadstawianie drugiego policzka” oznaczało, że „odpuszcza się drobne krzywdy”, a nie staje się „pełnoetatową ofiarą”. Starała się zatem zapewnić dzieciom możliwe najlepsze przygotowanie, przekazywała im wszelkie znane sobie rady, pokazywała im chrześcijańską drogę życia we wszystkim i jednocześnie zapewniała im możliwość obrony przed złem.
Jeszcze w college'u, krótko nim poznała Marka, w pewien środowy wieczór została napadnięta w drodze do domu, kiedy wracała z biblioteki. Droga była oświetlona, ale okolicę osłaniały drzewa i wyniesienia terenu, a napastnik ją dopadł, zanim się zorientowała, że ktoś jest obok. Mogła krzyknąć, mogła spróbować uciec, w końcu mężczyzna miał tylko nóż. Zamiast tego jednak złamała mu nadgarstek, zadała mu cios otwartą dłonią w skroń i poszła do najbliższej budki telefonicznej, żeby zadzwonić po policję.
Gdy policjanci spisali jej zeznania, Barbara wróciła do sali sypialnej w internacie, zwymiotowała, a następnie modliła się przez kilka godzin. Modliła się za duszę napastnika i własną. Modliła się, żeby mężczyzna, który ją zaatakował, odnalazł drogę do Jezusa, zanim zło w jego sercu wtrąci go na wieczność w szpony Szatana. Każda zagubiona dusza to jeszcze jedna niepotrzebnie stracona dusza. Modliła się też o miłosierdzie i łaskę dla siebie. W przypływie złości wykręciła mężczyźnie nadgarstek przy użyciu specjalnego chwytu, który spowodował u niego przejmujący ból. Modliła się o łaskę uwolnienia od własnej wściekłości, która ogarnęła ją w tej sytuacji. I modliła się o oczyszczenie z nieczystej przyjemności, którą sprawił jej okrzyk bólu napastnika. Incydent naprawdę wyprowadził ją z równowagi.
Policja zabrała bandytę do szpitala, gdzie lekarze nastawili mu nadgarstek. Testy DNA pozwoliły zidentyfikować go jako sprawcę szeregu gwałtów wokół campusu Uniwersytetu Stanowego Luizjany, więc Barbara nie musiała nawet składać przeciwko niemu oskarżenia z powództwa cywilnego. Od czasu do czasu modliła się jeszcze, żeby w czasie pobytu w więzieniu mężczyzna odnalazł drogę do Jezusa. Każda dusza, nawet doszczętnie zepsutego drobnego gwałciciela, była bowiem drogocenna.
***
Kiedy wróciła do domu, zastała włączony telewizor nastawiony na kanał sportowej stacji ESPN. Mark rozpierał się na szezlongu w pozycji, którą z całą pewnością zamierzał zajmować aż do kolacji. Podała mu schłodzone piwo, nastawiła wodę i wyjęła klopsy. Po dwudziestu minutach kazała dzieciom umyć ręce i przyjść do stołu.
- Dziękujemy ci, Boże, za to pożywienie - rzekł Mark z pochyloną głową. - Dziękujemy za kolejny dzień dobrego życia, za wszystko, co nam dajesz...
Barbara przestała wsłuchiwać się w słowa męża i w myślach podjęła własną modlitwę dziękczynną. To rzeczywiście było dobre życie.
Czasami straszliwie frustrujące, ale dobre. Wszyscy cieszyli się zdrowiem, nie przydarzały im się poważniejsze wypadki, dzieci dostawały przyzwoite stopnie, Mark miał świetną i stałą pracę. Czuła, że nie do końca wykorzystuje swoje możliwości, lecz tak naprawdę wychowanie trójki zdrowych, w miarę zrównoważonych dzieci w tym świecie stanowiło zapewne najlepsze wykorzystanie życia, jakie mogła sobie wyobrazić.
Kiedy Mark skończył, uniosła widelec i spojrzała na Allison.
- Poza nieprzyjemnościami ze strony Marcie, jak upłynął ci dzień, Allison?
Barbara pielęgnowała tradycję rozmów przy stole, zwyczaj, który przejęła od matki, niech Bóg da ukojenie jej duszy. Pani Gibson jeździła po całym świecie z mężem, żołnierzem w siłach powietrznych USA. Często zdarzało jej się wylądować na jakimś zapomnianym przez Boga pustkowiu, takim jak Minot w Dakocie Północnej. Nierzadko mogła prowadzić konwersacje jedynie z własnymi dziećmi.
Dzieci przyswoiły sobie ten zwyczaj. Zdawkowe „dobrze” lub „tak sobie” wywołałoby rodzicielską naganę najgorszego rodzaju. Allison przełknęła więc kęs brokuła i zmarszczyła czoło, wygłaszając przygotowaną wcześniej mowę.
- Chyba nieźle poszedł mi sprawdzian z chemii...
***
Po kolacji dzieci znalazły się w łóżkach, z wyjątkiem Allison, która odrabiała pracę domową, naczynia trafiły do zmywarki, a Mark wrócił przed telewizor. Wówczas Barbara podeszła do kanapy i usiadła.
- Mark - odezwała się cicho. - Potrzebuję oddechu.
- Tak? - Mark zerknął na nią, odwracając wzrok od ekranu, na którym wyświetlano powtórkę Przyjaciół, po czym znów zaczął wpatrywać się w obraz.
- Muszę odpocząć - powtórzyła. - Wyjeżdżam na weekend.
- Co? - spytał, ponownie przenosząc na nią wzrok. Zaczęła się właśnie przerwa reklamowa, wiedziała więc, że tylko teraz może liczyć na jego niczym nierozproszoną uwagę.
- Chcę, żebyś jutro odwiózł dzieci - powiedziała. - Weź rano forda. Ja pojadę hondą. Potrzebuję krótkich wakacji.
- A kto ugotuje kolację? - zapytał. - Poza tym Allison pytała mnie, czy może iść jutro na tańce, a ja się zgodziłem. Kto ją zawiezie?
- Ja jej odmówiłam - westchnęła Barbara. - Ponieważ wiedziałam, że zadasz, takie pytanie.
- Mieliśmy przecież wakacje parę miesięcy temu! - zaprotestował Mark.
- Ty miałeś - poprawiła Barbara. - Ja pilnowałam, żeby Allison nie nosiła stringów, zdobywałam krem z filtrem dla wszystkich, leczyłam oparzenia słoneczne Brandona, gdy go nie nałożył, upewniałam się, czy mamy jedzenie i picie na plażę...
- W porządku, wystarczy - przerwał jej Mark. - Chwytam. Ale nadal nie wiem, kto będzie gotował!
- W piątek i tak idziesz na mecz...
- No właśnie - potwierdził Mark. - Myślałem, że ty też chciałaś pójść. Zawsze ze mną chodzisz!
- Chodzę na mecze, bo to mój obowiązek, Marku - odrzekła Barbara. - Wcale za nimi nie przepadam. Możesz przegryźć coś na zawodach. I tak wszyscy tam jadamy. Na sobotnie popołudnie zostawię wam zapiekankę. W niedzielę zjecie poza domem. Wracam w poniedziałek.
- A ja planowałem w sobotę zawody stanowe! Kto mnie odwiezie do domu?
Barbara powstrzymała się od westchnienia i uwagi, że to jedna z przyczyn, dla których pragnęła wyjazdu. Jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek Mark byłby zanadto pijany, żeby prowadzić auto.
- Złapiesz okazję - odcięła się. - Przykro mi, Marku, ale muszę na trochę wyjechać. - Wzięła głęboki oddech i policzyła w myślach do dziesięciu. Kiedy to nie poskutkowało, policzyła powtórnie, tym razem po japońsku.
- Dobrze - westchnął Mark, gdy w telewizji skończyły się reklamy. - Dokąd się wybierasz?
- Przypuszczalnie do Gulfport - odpowiedziała Barbara. - Wynajmę jakiś tani pokój w hotelu i po prostu... poczytam i pomyślę.
- Jak chcesz - odparł Mark, obserwując, jak na ekranie telewizora Jennifer Aniston wskakuje na kanapę.
- I będziesz musiał zawieźć dzieci do szkoły w poniedziałek - dodała.
- W porządku - rzucił, najwyraźniej już jej nie słuchając.
Wstała i poszła do sypialni, rozebrała się, zmyła makijaż, wdrapała się do łóżka i podniosła ostatnio czytaną kiepską powieść. Kolejny dzień z głowy. Jeszcze tylko jeden i oderwie się na chwilę od tej rutyny. Zamierzała samotnie spędzić bardzo przyjemny, relaksujący weekend.
***
Augustus Germaine trzymał łuskę w metalowych szczypcach i obracał ją w świetle, kręcąc przy tym głową.
- Sądziłem, że Almadu został przepędzony jakieś siedemdziesiąt lat temu - odezwał się zastępca dyrektora Grosskopf.
- Nie wszystko martwe, co leży w uśpieniu - odpowiedział Germaine, wciąż oglądając łuskę. - Co było kiedyś, może powrócić. I najwidoczniej tak się dzieje. Śladowe ilości toru są tutaj ewidentne, tak samo jako wzór na łusce. Ktoś był bardzo niegrzeczny - Odłożył łuskę na stół laboratoryjny i spojrzał na doktor Mattes. - Zgadza się pani?
- Chyba tak - odrzekła Vonnia Mattes, wzruszając ramionami. - Oczywiście zostaje jeszcze to nienaturalne DNA.
- Zatem to na pewno awatara Almadu? - dopytywał się Grosskopf. - Pełnopostaciowa inkarnacja? Nie mogę wysłać przeciw temu swoich agentów!
- Tak, to są ewidentnie „szczególne okoliczności” - potwierdził Germaine z westchnieniem. - Znajdę kogoś, kogo przydzielę do twojego śledztwa. Działamy pod przykrywką, jak zwykle. - Zmarszczył brwi i przygryzł wargę, krzywiąc się w nieprzyjemnym grymasie. - Ale przeciwko pełnopostaciowej inkarnacji... właściwie nie mam agentów. Nie dysponuję ludźmi, którzy byliby w stanie przepędzić takiego demona. Nie mówiąc już o jego wyznawcach. Najprawdopodobniej sprawa się... rozniesie.
- Pięć martwych dziwek już wystarczająco rzuca się w oczy.
- Rozniesie się w szerszym sensie. Pojawią się niewyjaśnione eksplozje, dziwne światła, ludzie zaczną popadać w obłęd, zaczniemy znajdować mnóstwo ciał - odparł Germaine. - Niełatwo to będzie zatuszować. Zwalczenie ostatniego kultu wymagało użycia ładunków głębinowych, torped i wyjątkowych środków kamuflujących. Ale nawet wówczas ten upiorny pisarz wpadł na trop całej sprawy!
- To nieważne - odpowiedział Grosskopf. - I tak trzeba temu położyć kres. I to szybko. Zanim wpadnie na to ktoś spoza organizacji.
- Dobrze - zgodził się Germaine, wzruszając ramionami. - Ale jeśli nawet ktoś na to wpadnie, zapewne nie pożyje dość długo, by o tym rozpowiedzieć!
***
Błogosławiony spokój.
Barbara lubiła prowadzić samochód, zwłaszcza gdy jeździła sama. Kochała dzieci i męża, ale to nie było to samo. Względnie szeroka i prosta droga oraz dobre auto dawały sporo czasu do myślenia, czas na modlitwę i na oddawanie się marzeniom bez wtrętów ze strony rodziny. Gdy wjechała na trasę Natchez, włożyła płytę kompaktową do odtwarzacza i od razu poczuła, jak opływają ją niebiańskie dźwięki Evanescence, dosłownie opłukując jej duszę muzyką. Słyszała, że pomimo iście gotyckiego wyglądu Evanescence byli początkowo klasyfikowani jako chrześcijański zespół rockowy. Nie wiedziała, czy to prawda, ale wydawało jej się to prawdopodobne. Z całą pewnością była jakaś iskra Boża w tej cudownej muzyce i większość piosenek poddawało się łatwo takiej interpretacji. Zapewne utwór Torniquet stanowił bezpośredni hymn do Boga, choć Haunted zawsze dawał jej dużo do myślenia.
Wykrywacz radarów milczał przez całą drogę aż do przedmieścia Jackson, gdzie i tak panował wzmożony ruch, więc musiała zwolnić poniżej 130 km na godzinę. Zręcznie manewrowała między pojazdami, uciekała z zapchanych pasów jezdni, gdzie się tylko dało, nigdy nie pozwalając sobie na agresję i nigdy nie złoszcząc się nawet na idiotów, którzy blokowali lewy pas. Nie miała pojęcia, skąd wzięła się u niej zdolność przewidywania zachowań innych kierowców, niekiedy najwyraźniej wiedziała o ich manewrach wcześniej niż oni sami. Gdy jakiś wóz wpadał nagle i bez uprzedzenia na jej pas, ona wiedziała o tym, zanim kierowca skręcił. Rzadko musiała gwałtownie hamować, nawet kiedy wpadała w stan alfa specyficznego otępienia za kierownicą. Tymczasem przeskakiwała z pasa na pas aż do chwili, gdy wszystkie pasy zostały tak zakorkowane, że ledwo mogła wykonać jakikolwiek manewr. Wówczas zajęła środkową część jezdni i pojechała powoli w strumieniu aut płynącym do Jackson.
Zamierzała wjechać w Jackson na drogę US 49 i dostać się nią aż do Hattiesburga, stamtąd zaś do Gulfport, jednak w ostatniej chwili zmieniła zdanie: wybrała I-55 i skierowała się do Luizjany. Nie wiedziała dlaczego, ale ten jeden raz mogła przecież posłuchać instynktu. Nagle nabrała apetytu na kajuńskie jedzenie, autentyczne kajuńskie jedzenie z okolic bayou, i postanowiła zaspokoić to pragnienie. Poza tym bywała w Gulfport każdego sezonu od pięciu lat. Miała ochotę na coś nowego.
Kiedy dorastała, pragnęła jedynie osiąść na stałe w jednym miejscu. Marzyła o stabilizacji, o tym, żeby nie myśleć, w jakim kraju się budzi. Niekiedy rozmyślała, czy nie zakochała się w Marku po prostu dlatego, że reprezentował taką stabilizację. Mark pochodził z Oksfordu, miasteczka nieopodal Tupelo, a kiedy go poznała, najbardziej odległym miejscem, do jakiego zawędrował, było Daytona Beach, gdzie udał się na wakacje.
Od dnia ślubu nie wyjechali nigdzie dalej niż do Daytona, a Barbara zaczęła sobie uświadamiać, jak bardzo brakuje jej podróży. Kiedy dzieci były małe, to co innego; cały czas musiała się nimi zajmować. Ponieważ jednak teraz potrafiły już same dać sobie radę, nadeszła pora, by pomyśleć o zmianach. To zaś oznaczało, że nie powinna po raz kolejny jechać do Gulfport.
Poza tym droga US 49 była zakorkowana od Jackson po Gulfport, zwłaszcza w piątki.
Na I-55 panował wzmożony ruch ze względu na weekendowych podróżnych, musiała więc zredukować prędkość do żółwiego tempa 115 km na godzinę. Mimo to jechała dalej 55. aż do I-10, po czym ruszyła w nieznane. Przez pewien czas trzymała się US 90, następnie wybrała jakąś boczną drogę prowadzącą w głąb krainy bayou i zrobiła wszystko, żeby się zgubić. Miała GPS i sprawdziła, że system namierza jej pozycję, niezależnie od tego zatem, dokąd zaprowadziłaby ją droga, bez trudu odnalazłaby trasę powrotną.
Nagłe skręty kierownicy na biegnących zakolami podrzędnych drogach omijających bagniska stały się po pewnym czasie nużące. Przed wyjazdem czekało ją tyle pracy, że wyruszyła dopiero około 15.00, a miała już za sobą długą, dziewięciogodzinną jazdę do krainy bayou. Około północy zaczęła więc rozglądać się za hotelem.
Droga, którą jechała, nie została nawet naniesiona na mapę systemu nawigacji satelitarnej, nieliczne sklepy i stacje benzynowe, które mijała, były zaś zamknięte. W końcu jednak dostrzegła stację Shella z zapalonymi światłami i z ulgą zatrzymała się na podjeździe. Napełniła bak, po czym pomaszerowała do betonowego budynku, kręcąc nosem na zapachy śniętych ryb i jakichś innych, trudniejszych do zidentyfikowania rzeczy.
Za ladą stała w brudnym fartuchu gruba, niechlujnie wyglądająca kobieta o tłustych czarnych włosach. Barbara nie miała nic przeciwko ludziom z nadwagą, Bóg jeden wiedział, ile musiała się namęczyć, żeby zachować formę. Ale brudu nie znosiła. We współczesnym świecie nie widziała powodów, dla których ktoś nie mógłby wziąć kąpieli przynajmniej raz w tygodniu i od czasu do czasu wrzucić ubrania do pralki. Ale przecież wszyscy są dziećmi Bożymi, więc Barbara uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Szukam hotelu - odezwała się miłym głosem. - Czy jest jakiś w pobliżu?
Kobieta przypatrywała się jej dłuższą chwilę bez słowa, po czym skinęła głową i zmarszczyła czoło.
- U siedziby parafii majo Thibaw Een - rzekła, wskazując w kierunku, w którym zmierzała Barbara. - Rychle zamykajo.
Barbara uśmiechnęła się ponownie i kiwnęła głową, choć niewiele z tego zrozumiała. Kobieta mówiła z kajuńskim akcentem tak mocnym, jakiego jeszcze w życiu nie słyszała. W rodzinnych stronach miejscowi niekiedy przybierają bardziej wyrazisty południowy akcent, żeby wprawić w zakłopotanie odwiedzających ich Jankesów czy mieszkańców Atlanty. Jeśli mówią tak, jakby mieli usta pełne żwiru, praktycznie nie sposób ich zrozumieć. Barbara zastanawiała się, czy kobieta postąpiła tak celowo, ale była zbyt grzeczna, żeby poprosić o tłumaczenie. Skinęła więc głową po raz ostatni i podeszła z powrotem do samochodu.
Najwyraźniej gdzieś dalej przy tej samej drodze znajdowała się „siedziba parafii”, która mogła stanowić ośrodek lokalnych władz hrabstwa. Miała nadzieją, że znajdzie tam jakąś gospodę o nazwie zbliżonej do Thibaw.
Nawet w największym drogowym otępieniu nigdy nie wpadała w stan depersonifikacji, totalnej nieświadomości otoczenia. Wychowywał ją ojciec, który cierpiał na lekkie zaburzenia paranoidalne i spędzał długie godziny, wpajając jej, by sama strzegła się obłędu i utraty kontroli nad sytuacją. W rzeczywistości jednak nie przyglądała się bliżej okolicy, a kiedy to w końcu zrobiła, przeszło jej przez myśl, by zawrócić i pomknąć czym prędzej ku jasnym światłom jakiegoś wielkiego miasta. Po obu stronach jezdni ciągnęło się rozlewisko bayou. Nad jego powierzchnią zwisały majestatycznymi łukami cyprysy owinięte mchami hiszpańskimi tak długimi, jakich nie widziała nigdy wcześniej. Bromelie kołysały się łagodnie na lekkim nocnym wietrze, co w połączeniu ze skrzekiem żab i osobliwym wołaniem jakiegoś nocnego ptaka nadawało tej scenerii niesamowity klimat.
Z wyjątkiem stacji benzynowej, którą właśnie zamykano, wokoło nie widziała żadnego światła. Za jej plecami w oddali jaśniała jakaś poświata, prawdopodobnie nad Nowym Orleanem, ale poza tym tkwiła w sercu pierwotnego lasu. Plusk wody dochodzący z bayou prawdopodobnie wywołał aligator wślizgujący się do jasno-brunatnej wody, lecz równie dobrze mógłby to być odgłos jakiegoś prehistorycznego potwora.
Przeszedł ją dreszcz, więc wsiadła do samochodu, włączyła silnik i zamarła. Może lepiej zawrócić i pojechać do Nowego Orleanu albo Baton Rouge? Czy jechać dalej?
Z drugiej strony, wiadomości z Nowego Orleanu sprawiały, że czarna noc na bayou wydawała się przyjazna, od Baton Rouge zaś dzielił ją szmat drogi.
Jeśli ruszy w kierunku, w którym do tej pory jechała, podróż będzie zapewne znacznie krótsza, a przecież miała za sobą długi dzień. Wrzuciła bieg i skierowała się na zachód. Gdzieś tam musi być jakiś hotel.
***
Kelly rozpoczynał karierę policyjnego detektywa w obyczajówce i nowoorleańska Dzielnica Francuska była najbliższa czemuś, co mógłby nazwać domem. Przechadzał się więc ulicą Chartres z pozą właściciela, wymijając sporadyczne grupki turystów i rozglądając się za znajomymi twarzami.
Znajome oblicza widywał rzadko, jakby panie wstydziły się paradować po ulicach. Kilka jednak kręciło się w pobliżu. Niektóre rozpoznawały go z poprzednich aresztowań i bodaj po raz pierwszy zdawały się cieszyć na jego widok. Podszedł do Dolores, gdy machnęła w stronę przejeżdżającego samochodu.
- Hej, Dolores - zagadnął z uśmiechem. - Jak leci?
- Słabiutko i powolutku, czyli jak zwykle - odpowiedziała dziwka. - Jestem oczywiście tylko młodą dziewczyną, która lubi randki z hojnymi dżentelmenami, seks zaś nie ma z tym nic wspólnego, tak samo zresztą jak pieniądze.
Dolores Grantville, lat 37, pochodziła z jakieś mieściny w Arkansas. Była tlenioną blondynką o wzroście 173 centymetrów, nader smukłą, głównie z powodu uzależnienia od koki. Na koncie odnotowała sześć wyroków za prostytucję oraz areszt za posiadanie narkotyków, choć uniknęła postępowania karnego na zasadzie nolle prosequi dzięki temu, że wsypała dilera. Miała niebieskie oczy i twarz zniszczoną ponad wiek. I była przerażona. Naprawdę przerażona.
- Słyszałaś o Marshy, prawda? - rzucił Kelly.
- Pewnie wcześniej niż ty, Kel - odparła, posyłając zmęczony, wymuszony uśmiech jakiemuś turyście, który przejeżdżając obok, dał jej znak klaksonem. Skrzywiła twarz w grymasie, przypatrując się dalej życiu ulicy. Unikała spojrzenia detektywa. - Masz jakiś trop?
- Czy byłbym tutaj, gdybym miał? - odrzekł Kelly. - A ciebie doszły jakieś słuchy?
- Nie - odpowiedziała. - Dziewczyny tutaj pojawiają się i nagle znikają, Kelly. Marsha była młoda, jak wszystkie. Ale była też cwana i wiedziała, jak żyć na ulicy. Rozumiesz? Bujała się tutaj, od kiedy skończyła czternaście lat. Jeśli ktoś ją załatwił, może załatwić każdego. Pewnie jakiś stały klient, ale jak dotąd nikt nie zdołał go namierzyć. W przeciwnym razie już byś o tym wiedział.
- W porządku - zgodził się Kelly. - Kiedy widziałaś Marshę po raz ostatni?
- W sobotę. Rozmawiała z Carlane'em. Jakoś wieczorem, ale nie wiem o której. Raczej wcześnie. Od tamtej pory nikt jej nie widział. Do czasu aż pokazali ją w gazetach.
- Zazwyczaj trzymała z Evie, co? - dopytywał Kelly, rozważając w myślach najświeższe informacje. Carlane Lancereau był alfonsem od wielu lat. Miał ciężką rękę, ale to wchodziło w zakres jego obowiązków. Zresztą, siedział w branży od dawna; nie było powodu podejrzewać, że nagle mu odbiło i zaczął rozpruwać dziwki. - Tą, która każe sobie mówić Fantasy?
- Evie zwiała dwa tygodnie temu - parsknęła Dolores. - Jak wiele dziewczyn. Nowy Orlean nie jest teraz najlepszym miejscem. Nie wiem, dokąd pojechała, może do Baton Rouge albo do Saint Louis.
- Nikt nie widział Marshy od chwili rozmowy z Carlane'em?
- Myślisz, że to Carlane? - odrzekła Dolores, szeroko otwierając oczy. - Bujał się tutaj, jeszcze zanim ja tu trafiłam.
- Nie, nie podejrzewam go - wyznał Kelly. - Wcale tego nie powiedziałem. Po prostu starzeję się i próbuję jak najczęściej chodzić na skróty. Ponieważ szukam ostatniej osoby, z którą Marsha rozmawiała, a która nigdy nie jest mordercą, po prostu próbuję ustalić, kto to. Jeśli nie Carlane, to kto?
- Christy mówiła, że natknęła się na nią późnym wieczorem, może nawet po północy - odparła Dolores, marszcząc brwi. - Przy ulicy Dumaine, poza normalnym rejonem. Wyglądała, jakby się dokądś spieszyła. Ale ja ostatni raz widziałam ją, kiedy rozmawiała z Carlane'em. Potem zniknęła.
- No dobra - westchnął Kelly. - Jak zobaczysz Carlane'a, powiedz mu, że go szukam, a najlepiej niech do mnie zadzwoni. Chcę sobie z nim po przyjacielsku pogadać. Jak się nie odezwie, sam go odszukam albo naślę na niego mundurowych, a wtedy nie będzie już tak miło.
- Przekażę mu - obiecała Dolores. - Uważaj na siebie.
- Zawsze uważam - odparł Kelly, po czym wmieszał się w tłum.
- Wyciągnąłeś coś z dziewczyn? - spytał porucznik Chimot.
Przerabiali rutynowe procedury w związku ze sprawą. Wydział musiał powołać grupę specjalną pod dowództwem Chimota, jednego z trzech poruczników w wydziale zabójstw. Było już późno, lecz nikt nie liczył na wiele snu tak długo, jak długo trwa dochodzenie. Nad sprawą pracowało jeszcze pięciu innych sierżantów śledczych, ale Kelly wmawiał sobie, że jeśli w ogóle ktokolwiek zdoła ustalić sprawcę, to tylko on. Pozostali detektywi byli prostolinijnymi tajniakami z wydziału zabójstw, a ujmując to inaczej, ledwo potrafili dostrzec błyskawicę i dosłyszeć grzmot.
Większość spraw w wydziale zabójstw to proste dochodzenia. Zwłoki leżały na podłodze, sprawca zaś, zazwyczaj małżonek, stał nad nimi i mamrotał coś o tym, że został wyprowadzony z równowagi. Wystarczyło odwalić papierkową robotę, iść do sądu, przedstawić ławie przysięgłych serię dowodów i po wszystkim. Zdarzały się jeszcze sprawy strzelanin między członkami gangów, co zazwyczaj sprowadzało się do tego, że ktoś prędzej czy później zaczął przechwalać się swoim wyczynami i sam wyśpiewywał wszystko.
Seryjni zabójcy to coś zupełnie innego. Na ogół działali w pojedynkę i najczęściej byli sprytni, niekiedy nawet bardzo inteligentni. Zacierali ślady. Nieważne, co się mówi o profilach psychologicznych - ich niełatwo zaszeregować w kilka zgrabnych kategorii. Mogli być biali albo czarni, Latynosi, albo ludzie krwi mieszanej bardziej niż Tiger Woods. Zdarzali się wśród nich samotni, ale także małżonkowie. Niektórzy lubili dziwki, inni unikali ich jak zarazy. Nie znalazłoby się dwóch takich samych niezależnie od tego, co twierdzą policyjni specjaliści od profili. Nie wszyscy należeli do grona samotnych, białych mężczyzn w wieku średnim o osobowości „samotników” - możliwe nawet, że w większości nie pasowali do tego schematu. Zabójca z Green River był żonatym białym mężczyzną, którego określano jako „wylewnego”. Morderstw w Atlancie dokonywał samotny czarnoskóry mężczyzna. Zabójca z Los Rios był żonatym Latynosem.
Ta sprawa wymykała się wszelkim regułom. Niezwykle rzadko seryjne zabójstwa popełniała grupa ludzi. Zdarzyła się jedna seria w Kalifornii, w której brało udział dwóch sprawców, a także sprawa z Madame Charlotte, w którą zamieszanych było sześć czy siedem osób. Ale w tej ostatniej sprawie jeden z zabójców złożył zeznania, zanim pozostali zdołali uśmiercić więcej niż jedną dziewczynę. Ostatnią sprawą dotyczącą wielu sprawców i zarazem wielu ofiar, która przychodziła mu do głowy, był przypadek rodziny Mansona.
Niemal pewne, że seryjni mordercy zaczynali zabawę od dziwek, żeby potem zabrać się za... smaczniejszą zwierzynę. Nikt nie lubił znajdować wypatroszonych, martwych ciał, ale znacznie większy szok powodowały zaginięcia dziewcząt w wieku szkolnym niż prostytutek. Kelly darzył ulicznice sympatią, mimo że nieźle zalazły mu za skórę. Same wybierały fach i znały ryzyko. Nie chciałby być przy tym, jak otworzą kolejny czarny plastikowy worek i znajdą w nim dziewczynę ze szkoły średniej, uprowadzoną w drodze do domu z przystanku autobusowego. Lub nawet jakąś nieostrożną dziewczynę z college'u, która próbowała zabawić się trochę na ulicy Burbon.
- Dolores widziała, jak Marsha rozmawiała z Carlane'em w sobotni wieczór - odpowiedział Kelly, zerkając do notatek. - Później zaś widziano ją samą na ulicy Dumaine. Zamierzam pogadać z Carlane'em, ale zdaje się, że to fałszywy trop.
- Kto to jest Carlane? - spytał detektyw Weiler.
- Alfons - wyjaśnił Chimot. - Kręci się tutaj od co najmniej dwudziestu lat. Drań źle traktuje dziewczyny, ale...
- Ale po co nagle miałby zacząć je wykańczać? - dokończył Kelly. - Zresztą żadna z ofiar nie pracowała w jego rewirze; wszystkie były niezależne.
- Może próbował zwiększyć dochody? - wtrącił Chimot. - Choć to chyba nie w jego stylu, co?
- Raczej nie - zgodził się Kelly. - Ale porozmawiam z nim. Jak na razie, to jedyny trop, jaki mamy.
***
Miasteczka nie można by nazwać nawet „mieściną jednego konia”, jako że nie było tu dość trawy, by wyżywić choćby jedną szkapę. Zasadniczo stanowiło jedynie nieco szerszą i nieco bardziej suchą niż inne łachę piachu pośród bagien. Znajdował się tu zniszczony gmach sądu, niewielki sklep spożywczy sieci Piggly Wiggly, zamknięta stacja benzynowa i stary dwór, na którego fasadzie wisiał szyld „Thibideau House”. Ponieważ obok niego widniała tabliczka „Wolne”, Barbara doszła do przekonania, że jest to jedyny hotel w miasteczku. Paliło się w nim światło, które padało na duży, zadaszony ganek.
Zaparkowała z boku i podeszła od frontu, licząc, że światło oznacza, iż ktoś w środku jeszcze nie śpi. Drzwi były otwarte, więc pchnęła je i przez moment wsłuchiwała się w ich skrzypienie z odrobiną rozbawienia. Nie co dzień słyszy się tak wspaniałe skrzypienie. Trzeba albo prawdziwego mistrzostwa, aby stworzyć takie drzwi, albo długich lat zaniedbania. Zresztą nie chodziło tylko o zawiasy, zdawało się bowiem, że cała ściana trzeszczy razem z uchylającymi się drzwiami.
Wsunęła głowę przez szparę i rozejrzała się po wnętrzu z zaciekawieniem. Ozdobny hall było w równie złym stanie, jak zewnętrzna część budynku. Dom musiał niegdyś należeć do kogoś poważnie uzależnionego od złoceń i czerwonych welwetów. Czas i żywioły odcisnęły jednak swoje piętno na pomieszczeniu, być może nawet w większym stopniu niż na drzwiach. Ostrożnie postawiła stopę na podłodze, upewniając się przy tym, że deski nie ustąpią pod jej ciężarem. W środku nie widziała nikogo.
- Halo! - zawołała, próbując powstrzymać śmiech. - Jest tu ktoś?
Szkoda, że jeszcze samochód nie zepsuł się jej w tej posępnej okolicy. Wówczas wszystko pasowałoby jak ulał do kiepskiego filmu grozy. Nie, przecież musiał być...
- Późno panienka przyjeżdża - odezwał się ochrypły głos po prawej stronie. Przeszedłszy przez próg, Barbara dojrzała starą czarnoskórą kobietę kołyszącą się w fotelu obok pustej recepcji. - Bardzo późno.
- Powiedziałabym, że się zgubiłam, ale nie wiem, czy to się liczy, bo właściwie tego chciałam - wyjaśniła Barbara z uśmiechem i weszła do słabo oświetlonego hallu.
- Liczyłoby się tylko wtedy, gdyby panienka nie chciała się zgubić - odparła Murzynka, odpowiadając uśmiechem. - Sama niegdyś próbowałam się zgubić. I zawsze znajdowałam drogę do domu.
- To miłe miejsce - podkreśliła Barbara. - Podejrzewam, że nie ma wolnych pokoi?
- Mamy pełno pustych pokoi, panienko - powiedziała kobieta, dźwigając się z trudem na nogi i stając za ladą recepcji. Obróciła staromodną księgę gości i wskazała odpowiednią rubrykę. - Potrzebne nazwisko, adres i takie tam, a do tego marka i numery samochodu. Jeśli nie pamięta panienka numerów, zda się sam opis.
Barbara podniosła stary długopis przywiązany do księgi żyłką wędkarską. Spróbowała nim coś napisać, ale po chwili poddała się i zaczęła szukać własnego w torebce. W końcu zdołała wypełnić odpowiednie rubryki.
- Będzie trzydzieści dolarów za noc - oświadczyła kobieta. - Nie przyjmujemy plastiku. Jeśli panienka nie ma pieniędzy, zapłaci jutro.
- Mam gotówkę - powiedziała Barbara, po raz kolejny powstrzymując śmiech. Było to tak uroczo swobodne i bezpośrednie, że przypomniało jej Malezję, a właściwie prowincję tego kraju, nie Kuala Lumpur, które wyglądało jak Nowy Jork, choć z nieco większą wilgotnością powietrza i gorszą kanalizacją. Wygrzebała dwie dwudziestki, świeże i szeleszczące banknoty prosto z bankomatu, i otrzymała resztę - pomiętą piątkę i pięć nad wyraz brudnych banknotów jednodolarowych. Od lat nie czuła się w żadnym miejscu tak u siebie, jak tutaj.
- Światła są na górze - oznajmiła Murzynka, biorąc w garść latarkę. - Ale tylko w pokojach, nie w korytarzach.
Barbara zarzuciła torbę na ramię i poszła za staruszką, która zaczęła wdrapywać się na majestatyczne schody. Niemalże słyszała stąpanie pana domu wychodzącego na galerię, żeby powitać gości i służących. Wśród gości musieli kręcić się niewolnicy lub przynajmniej służba, a w pobliżu stał pewnie wielki kandelabr pełen świec. Teraz pozostał tu tylko podniszczony chodnik i elektryczne lampy, które najwyraźniej w ogóle nie chciały działać.
- Sieć siada - wytłumaczyła staruszka, wskazując na kinkiety, zupełnie jakby czytała w myślach. - Wzywałam elektryka. Leniwy łajdak nie zajrzał przez dwie niedziele. Może panienka wybrać widok: bayou lub plac miejski.
- Chyba wolę plac - odparła Barbara.
Pokój był dokładnie tak zatęchły, jak się spodziewała. Pachniał pleśnią i zaniedbaniem. Jednak pościel okazała się świeża i czysta.
- Łazienka w korytarzu - orzekła kobieta, wskazując na drzwi. Nagle zerknęła na latarkę w swojej dłoni z wyrazem takiego zmartwienia na twarzy, że znów niewiele brakowało, aby Barbara wybuchła śmiechem.
- Mam własne światło - pocieszyła, wyjmując z torebki małą latarkę wojskową, którą od razu włączyła. Urządzenie dawało przynajmniej dwa razy jaśniejsze światło niż wielka latarka używana przez Murzynkę. Wyciągnęła dłoń i włączyła lampy w pokoju, zadowolona, że przynajmniej one działają.
- Zatem do zobaczenia nazajutrz - stwierdziła kobieta. - Nie radzę spacerować po nocy, bo aligatory wyłażą na drogę.
- Wcale tego nie planowałam - zapewniła Barbara. - Do zobaczenia.
Gdy stara Murzynka zniknęła, Barbara wyłączyła światło w pokoju i zgasiła latarkę, po czym odczekała, aż jej oczy przywykną do mroku. Z pewnością nie zamierzała chodzić po korytarzu po omacku. Dopiero po kilku chwilach pomyślała o jednym drobnym szczególe.
Sprawdziwszy drzwi, przekonała się, że klamka nie została przystosowana do zamka z kluczem, od wewnątrz zaś nie ma zasuwki.
- To już naprawdę dziwne - mruknęła pod nosem, wytężając wzrok w ciemnościach i wodząc dłońmi po krawędziach drzwi. Nawet w zapchlonym hotelu w Petrze mieli zamek w drzwiach. No cóż, trzeba sobie jakoś radzić.
Obejrzała meble w nikłym świetle docierającym zza okna i ze zdumieniem odkryła, że żaden nie nadaje się do zablokowania drzwi. Potrzebowała wysokiego krzesła, które dałoby się podstawić pod klamkę, tymczasem w pokoju znajdowały się przysadziste, wypchane fotele.
Jednak nie na próżno była zapaloną czytelniczką. Długopis, którym wypełniła księgę gości, był metalowy i ciężki - prezent od ojca, który dostała w komplecie z piórem, gdy poszła do college'u. Nie używała pióra, ale oba przybory nosiła w torebce. Długopis i pióro umieściła zatem razem z kilkoma fragmentami grubego romansidła w szczelinie pomiędzy drzwiami a progiem i zablokowała je. Oczywiście, potencjalny napastnik zdoła otworzyć drzwi siłą, ale nie po cichu. Jeśli staruszka będzie miała jakieś zastrzeżenia do hałasów, z pewnością się poskarży. Ale dopiero rano.
Okno wychodziło na dach ganku. Miało przynajmniej haczyk. Upewniła się, że jest zamknięty, po czym zrzuciła ubranie. Przybrudzone rzeczy spakowała do oddzielnej siatki, wciągnęła parę spodenek do biegania i koszulkę, po czym ułożyła pistolet H&K przy łóżku wraz z zapasowymi magazynkami i wygodną odzieżą. Wreszcie, czując się nieco niepewnie, wyjęła kaburę i umieściła ją obok pistoletu. Ponieważ służyła ona wyłącznie do wymiany ognia w ruchu, wyjęcie jej oznaczało, że Barbara zakłada możliwość strzelania w biegu.
- Fakt, że to wszystko przypomina scenę z kiepskiego horroru, nie znaczy, że będę musiała toczyć walkę z Jasonem - wymamrotała pod nosem. - Tak czy inaczej z pewnością wydostanę się z tej dziury.
***
- Mamy problem, Panie - obwieścił Germaine, klęcząc w świętym kręgu z pochyloną głową.
Zdawało się, że świetlista postać odpowiedziała mu skinieniem głowy.
- Nasze informacje wskazują, że pojawiła się ponowna inkarnacja Almadu - powiedział Germaine. - Potrzebuję pomocy niebios w naszej świętej sprawie.
- Nasze siły są nadwątlone, mój stary, stary przyjacielu - orzekł głos w jego głowie.
- Nie mam agentów, którzy mogliby zająć się tą sprawą, Panie - wyznał Germaine cichym głosem. - Nasze siły także zostały przerzedzone. A Almadu to wyjątkowo trudny przypadek.
- Wypatruj ręki Pana w najdziwniejszych miejscach - odpowiedziała postać, stopniowo zanikając. - Nie wszyscy, którzy spełniają Jego wolę, należą do twoich zastępów.
***
Ludzie żyjący na ulicy nie należeli do rannych ptaszków, tak samo jak Kelly. Zerwał się jednak z łóżka bladym świtem, żeby celowo ponaprzykrzać się paru osobom. Dobrze wiedział, gdzie mieszkają. Odpowiadali mu nieco opryskliwe, ale tak czy inaczej uzyskał pożądane informacje. Pojawił się jednak pewien problem. Wszystko wskazywało na to, że Carlane przepadł.
- To ulica - przypomniał porucznik Chimot, wzruszył ramionami i wziął porządny łyk kawy. - Ludzie przychodzą i odchodzą.
- Od jak dawna wiesz, że Carlane zniknął z ulicy? - zapytał Kelly, ziewając i energicznie grzebiąc palcem w jednym uchu. - Nikt nie widział go od chwili, gdy rozmawiał z Marshą, a teraz wsiąkła również Dolores. Przekonałem właścicielkę domu, żeby wpuściła mnie do jej mieszkania. Wszystkie rzeczy zostały na miejscu, więc nie wyjechała. A przecież prosiłem ją, żeby przekazała Carlane'owi, że chcę z nim porozmawiać.
- Zaczynasz myśleć, że to on - orzekł porucznik, rozpierając się w zapadniętym fotelu, po czym podniósł wzrok na Kelly'ego znad sterty papierów na biurku.
- Chcę z nim porozmawiać - podkreślił Kelly, wzruszając ramionami. - To mi się nie trzyma kupy, żeby Carlane nagle ześwirował. Ale był ostatnią osobą widzianą z Marshą, a teraz przepadł. Sądzę, że możemy uzyskać dla niego status jedynego świadka i wydać nakaz zatrzymania.
- Kazałeś sprawdzić, czy mamy jego DNA? - spytał Chimot.
- Tak, kiedyś pobraliśmy materiał w pewnej sprawie o gwałt, w której ofiara nie chciała potwierdzić zarzutów. Sprawdziłem. Nie jest jednym z gwałcicieli.
- Jeśli pomagał w popełnieniu przestępstwa i dowie się, że chcemy z nim rozmawiać, zapadnie się pod ziemię - powiedział Chimot z namysłem. - Może czeka, aż cała sprawa ucichnie, zwłaszcza jeśli wie, że nie mamy dowodów przeciwko niemu. Idź pogadać z Madame Charlotte. Kręci się tutaj dłużej niż Carlane; może wie, gdzie urządzić polowanie. I wydaj nakaz zatrzymania tego alfonsa. Chętnie zamieniłbym parę słów z naszym starym znajomym, i to jak najszybciej.
***
Barbara spakowała bagaże i opuściła pokój, postrzegając miasteczko w znacznie jaśniejszych barwach niż ostatniej nocy. Skorzystała z okazji, by wziąć prysznic, a choć woda była brązowa i stęchła, zawsze lepsze to niż nic. Bywało gorzej. Wprawdzie nie ostatnio, ale przecież tak czy inaczej teraz szukała przygody, a to z pewnością jakaś przygoda.
Ponieważ jednak tę przygodę Barbara chciała jak najszybciej zakończyć, z radością wrzuciła torbę do bagażnika hondy, wsiadła do samochodu, włożyła kluczyk do stacyjki i przekręciła. Usłyszała tylko ciche kliknięcie. Kolejny obrót kluczyka. Klik. Obrót. Klik.
- Tego już za wiele - mruknęła. Lubiła przeklinać, ale bardzo się starała, żeby tego unikać. Zacisnęła zęby, w końcu jednak burknęła: - Cholera.
W porządku. Honda ma pełną gwarancję. Barbara otworzyła schowek na rękawiczki i zaczęła grzebać w papierach, aż znalazła numer telefonu pomocy drogowej na rozszerzonym pakiecie auto assistance. Odholują samochód do najbliższego serwisu hondy, co jak podejrzewała, będzie ich słono kosztować, ona zaś dostatnie samochód zastępczy. Wyjęła z torebki telefon komórkowy, wybrała numer i wcisnęła przycisk połączenia. Brak sygnału.
Marszcząc brwi, zerknęła na wskaźnik zasięgu i wzruszyła ramionami. W wielu miejscach na prowincji sygnał był słaby. Czasem w końcu jednak się pojawiał. Dobrze. Poczeka.
Minęło około trzydziestu sekund, a wskaźnik nie ożył, potrząsnęła więc telefonem i wystawiła go na moment ku górze, licząc, że jakimś cudem złowi magiczne elektrony. Bez skutku.
- Cholera.
Wysiadła z samochodu. Zauważyła, że zrobiło się nieco bardziej gorąco, i pomaszerowała z powrotem do hotelu.
Ta sama staruszka zasiadała w fotelu bujanym. Wyglądało na to, że śpi.
- Przepraszam panią - odezwała się Barbara cicho. - Proszę pani?
- Tak? - rzuciła staruszka, prostując się i oblizując wargi. - Proszę mi wybaczyć, późno wstałam.
- Mam problem z samochodem - rzekła Barbara ze słodkim uśmiechem. - Czy jest tu jakiś telefon? Moja komórka nie działa.
- W okolicy nie ma tych ich wież - oznajmiła kobiecina, łypiąc na telefon komórkowy, który wciąż tkwił w zaciśniętej dłoni Barbary. - Aparat na monety jest przy Piggly Wiggly. Tutaj nie.
Barbara doszła do wniosku, że ostatnie stwierdzenie oznacza, że w hotelu w ogóle nie ma telefonu, co wydawało się zdumiewające nawet jak na południową Luizjanę. Skinęła jednak tylko głową w podziękowaniu i wyszła.
W świetle dnia miasteczko prezentowało się nieco przyjemniej niż nocą. Gmach sądu nadal wyglądał tak, jakby rozpaczliwie potrzebował farby lub tylko ognia, który by go strawił, ale w sąsiedztwie stało więcej domów, niż początkowo sądziła, znajdował się tu również sklep wędkarski, który służył równocześnie jako lokalny sklep monopolowy. Może wybierze się na ryby. Albo zaleje się w trupa i opowie wszystkim, co myśli o tym miejscu. Brak zamka w drzwiach, brak łazienki w pokoju, na miłość boską, było tu gorzej niż w hotelu Egipt.
Nie, nie na miłość boską. Nie wzywaj imienia Pana Boga nadaremno!
Sklep Piggly Wiggly był... w porządku. Wcale nie bardziej zapuszczony niż inne, które znała, no i przynajmniej tutejszy telefon działał. Wyjęła dokumenty i 35 centów, po czym zadzwoniła do biura serwisowego firmy Honda.
Tak, mam problem z samochodem, jeden. Tak, potrzebuję pomocy drogowej, jeden. Nie, nie chcę skorzystać z automatycznej obsługi klienta. Nie, nie jestem w domu. Tak, chciałabym rozmawiać z operatorem. Poczekam!
Gdy wybierała poszczególne opcje, wciskając przyciski na aparacie w budce telefonicznej, stała zwrócona plecami do szklanej witryny Piggly Wiggly, bacznie obserwując otoczenie. Nie ze względu na zaistniałą sytuację, po prostu tak właśnie zwykle rozmawiała przez telefon. Obróciła się nieco, stając po prawej stronie aparatu, pomimo że musiała przy tym oprzeć się plecami o szybę. Dzięki temu mogła trzymać słuchawkę w lewej dłoni, a prawą miała swobodną.
- Dziękujemy za zgłoszenie się do międzynarodowego biura pomocy gwarancyjnej firmy Honda, mam na imię Melody, w czym mogę pani pomóc?
- Mój samochód nie chce zapalić - powiedziała Barbara. A niby jak moglibyście mi pomóc, może przyślecie mi pizzę?
- Gdzie znajduje się pojazd? - spytała Melody z wyraźnym akcentem ze środkowego zachodu.
- W Thibideau w Luizjanie - odpowiedziała Barbara. - Przy gospodzie Thibideau.
- Ma pani numer gwarancji? - spytała pogodnym tonem dziewczyna.
Barbara cierpliwie odczytała liczbę.
- Przykro mi, proszę pani - oznajmiła dziewczyna z nutą prawdziwej troski w głosie. - Nie ma autoryzowanego serwisu firmy Honda obejmującego zasięgiem miejscowość Thibideau w Luizjanie. Mamy jednak w pobliżu przedstawicielstwo zaprzyjaźnionego serwisu Thibideau Tire & Auto, którego pracownicy powinni pomóc w naprawie pani auta. Czy jest pani teraz przy swoim pojeździe?
- Nie - odparła Barbara, starając się nie kląć nawet w myślach. - Ale mogę do niego dotrzeć przed nimi. Tam po prostu nie ma telefonu.
- W porządku. Zgodnie ze wskazaniami komputera powinni się tam znaleźć w ciągu trzydziestu minut.
- Potrzebny mi samochód zastępczy - podkreśliła Barbara.
- Przykro mi, proszę pani, to miejsce znajduje się poza zasięgiem wypożyczalni samochodów - odrzekła dziewczyna naprawdę strapiona. - Ale jestem pewna, że mechanicy z Thibideau Tire & Auto szybko usuną problem.
Na zad wielbłąda! Cholera.
- Dziękuję za pomoc - zakończyła Barbara słodkim głosem.
- Dziękujemy i życzymy miłego dnia. Jasna cholera!
Wyjęła monety zwrócone przez automat i ponownie włożyła je do aparatu, wykręciła zero, a następnie numer domowy.
- Jeśli chcesz uzyskać połączenie na koszt abonenta, wciśnij jeden.
Jeden.
- Przykro mi, ale odzywa się tylko sekretarka automatyczna - oznajmił po chwili operator.
- Może pan chwilkę poczekać? - rzuciła Barbara.
- Oczywiście - odparł operator. Pogrzebała w torebce i wyjęła garść drobnych.
- Może pan przełączyć na zwykłe połączenie?
- Tak, proszę pani. Połączenie będzie kosztowało 75 centów za każde dwie minuty.
Umieściła monety w podajniku i odczekała, aż uruchomi się automatyczna sekretarka.
- Marku, tu Barbara. Nie jestem w Gulfport. Pojechałam na bayou, żeby poczuć tutejszą atmosferę i zjeść kajuńskie potrawy. Nic mi nie jest. Powinnam wrócić do domu w poniedziałek. Samochód mi się zepsuł, ale w okolicy jest jakiś warsztat. Spróbuję zadzwonić do ciebie... - Biiip.
Cholera.
***
- Proszę wejść, sierżancie Lockhart - ozwała się Madame Charlotte z głębi swojego salonu.
Kelly odsunął zasłonę z koralików i zatrzymał się w progu, czekając, aż oczy przyzwyczają się do półmroku.
- Chciałbym zapytać, skąd pani wiedziała, że to ja, ale pewnie nie spodobałaby mi się odpowiedź - powiedział z uśmiechem.
- Mam kamerę wideo - odparła Madame Charlotte, wskazując na monitor zamocowany nad głową detektywa. - Nie uwierzyłbyś, jak straszliwi ludzie próbują okraść staruszkę.
- To nie mogą być miejscowi - zaznaczył Kelly, zasiadając przy stoliku naprzeciwko medium. - Baliby się, że zostaną zmienieni w węża czy zombi albo jeszcze coś gorszego.
- Ja nie param się takimi rzeczami, detektywie - wyznała Madame Charlotte, wykrzywiając usta w uśmiechu. Jej zęby wyraźnie odcinały się na tle czarnej skóry. Była drobną kobietą z siwymi włosami wystającymi spod kolorowej chusty i twarzą poznaczoną zmarszczkami niczym mapa siatką dróg. - Nie takimi, którymi pan chciałby się zająć.
- Miło mi to słyszeć - podkreślił Kelly, odwzajemniając uśmiech.
- Ale wiedziałam już wczoraj, że pan mnie odwiedzi - oświadczyła Madame Charlotte. - Widziałam to w kartach. Straszliwych kartach, ostatnio naprawdę straszliwych. Musisz na siebie uważać, sierżancie Lockhart. Rozpruwacz to twój znak, ten, który zabiera dusze.
- To dlatego, że jestem taki chudy - odparł Kelly.
- Śmiej się, jeśli chcesz - odrzekła jasnowidzka. - Ale szukasz Carlane'a. On zaś stąd odszedł. Odszedł tam, skąd przybył.
- Czyli gdzie? - dopytywał się Kelly. - I czemu wyjechał?
- Przy nim widnieje znak Czarownika - wyznała Madame Charlotte, rozkładając karty. - I Kata - dodała. - Babrze się w potężnej magii, a nie ma przygotowania. Ja nie tykam się takiego paskudztwa i jestem mistrzynią w tym, co robię. - Rozłożyła już wszystkie karty i wskazała na jedną z nich. - Ale jest ktoś jeszcze. To znak Księżniczki Buław. Kieruje nią wielka siła Dobra. Dobro jest po twojej stronie, detektywie sierżancie Kelly Lockharcie. Tylko pilnie wypatruj znaku Księżniczki... albo nie będziesz już wypatrywał niczego w swoim życiu.
- Czy wie pani, dokąd udał się Carlane? - naciskał Kelly.
- Owszem, z powrotem na bagna, które wydały go na świat - rzekła Madame Charlotte. - W rejonie Thibideau. Tam szukaj, sierżancie, ale oglądaj się często za siebie. Wodę w bagniskach mąci potężna moc, tak potężna, że każdy może się zwrócić przeciwko tobie. Wypatruj znaku Księżniczki. Ona jest twoją jedyną nadzieją.
Pierwszą dobrą rzeczą, która przydarzyła się Barbarze od chwili, gdy utknęła w tej dziurze, było to, że holownik dotarł na miejsce tuż po tym, jak wróciła do samochodu. Kierowca okazał się niskim, śniadym mężczyzną z rzadkimi ciemnymi włosami. Mógłby być bratem sprzedawcy ze sklepu. Właściwie, gdy się nad tym zastanowiła, wszyscy miejscowi wydawali się podobni, zupełnie jakby pochodzili z jednej olbrzymiej rodziny. Po namyśle stwierdziła, że wolałaby tego nie rozważać.
- Silnik nie zapala - przypomniała, gdy mężczyzna wysiadł ze swojej ciężarówki.
- Może to akumulator - orzekł mechanik z wyraźnym kajuńskim akcentem. - Może alternator. Spróbujemy go podładować.
Podczas gdy ona otworzyła maskę, rozwinął przewody elektryczne, następnie przypiął je i dał jej znak. Klik.
- Połączenia są w porządku - zawołał spod maski, po czym ją zamknął. - Muszę zabrać go do warsztatu.
- A jest tam mechanik? - spytała.
- Mechanik to ja - odparł mężczyzna, po raz pierwszy się do niej uśmiechając. - Mechanik, kierowca holownika i właściciel warsztatu. Claude Thibideau. Naprawię auto, o ile znajdę części.
- A jeśli nie? - spytała.
- Zamówimy z Nowego Orleanu - stwierdził, przekręcając nazwę miasta w coś na kształt „Nowleanu”. - Czasem nie udaje się ich zdobyć o tej porze dnia w sobotę. Nie dostarczają też w niedzielę. Może dopiero w poniedziałek zdołamy go naprawić. Najęła pani hotel?
- Tak - odpowiedziała Barbara łagodnie, starając się nie przeklinać. Sytuacja stawała się trudna. - Z bardzo miłą atmosferą.
- Tak w ogóle, co tu pani porabia? - rzucił mechanik, gdy brał hondę na hol. Holownik należał do pojazdów starego typu, które ciągną auto za sobą, zamiast wieźć je na specjalnej platformie.
- Tylko zwiedzam - odpowiedziała Barbara. - Oglądam nowe miejsca. Zabierze mnie pan do warsztatu?
- Byłoby najlepiej - odparł mężczyzna spod samochodu. - Jeśli to jakaś zepsuta część, podwiozę panią z powrotem do miasteczka. Niewiele jest do oglądania. Powiadomię panią, kiedy zdołamy go naprawić.
- Mam ze sobą książkę - zaznaczyła Barbara. - Może pan chwilkę zaczekać?
- Jasne - odrzekł mechanik. - Choćby cały dzień.
Barbara ubrała się rano specjalnie na podróż z powrotem do domu w długie buty, parę dżinsów, kremową jedwabną bluzkę i ciemną skórzaną marynarkę. Taka odzież była jednak zdecydowanie zbyt ciepła na spacery po Thibideau; już teraz miasteczko przepełniał poranny żar. Wróciła zatem do hotelu, przeszła na palcach obok śpiącej staruszki czy może właścicielki i wślizgnęła się do łazienki.
Pospieszny przegląd zawartości torby pozwolił jej uprzytomnić sobie, że w ogóle nie przewidziała takiej parnej pogody. Wzięła tylko bluzki z długimi rękawami. W dżinsach i butach mogła jeszcze przetrwać, ale poza tym potrzebowała czegoś lżejszego. Na spodzie torby natrafiła dłonią na coś, co w dotyku sprawiało wrażenie koszulki. Wyciągnąwszy to, zmarszczyła brwi i pokręciła głową. Ten t-shirt otrzymała w prezencie od siostry. Kiedyś Barbara była oczarowana krainą Śródziemia stworzoną przez J.R.R. Tolkiena. Gdy miała czternaście lat, zarzekała się, że swojej pierwszej córeczce da na imię Galadriel, i szczerze pragnęła być księżniczką elfów.
Jej siostra Kate, która wciąż czytywała fantastykę, a nawet jeździła na zloty fanów tego typu literatury, przysłała jej więc tę koszulkę. Z głębokim westchnieniem Barbara wyjęła ją i szybko włożyła, sprawdzając tylko, czy nie prześwituje przez nią kolor stanika. Była to najlżejsza odzież, jaką udało jej się znaleźć. Tym razem styl będzie musiał ustąpić pola wygodzie. Nie zamierzała nigdy wracać do miasteczka, ani też nie starała się zrobić na nikim pozytywnego wrażenia. Jeśli więc Thibideau w Luizjanie nie mogło znieść t-shirta z napisem „Wyniosła elficka księżniczka”, który dobitnie podkreślał jej krągłości, to..., no cóż, to trudno.
***
- Carlane Lancereau urodził się w Nitotar w hrabstwie Thibideau - oznajmił Kelly, rzucając teczkę z dokumentami na biurko porucznika Chimota. - Madame Charlotte powiedziała, że odszedł na bagna, które wydały go na świat.
- Rozumiem, że ją cytujesz - rzekł Chimot, otworzył teczkę i zerknął na zawartość. - Chyba niewiele osób przyjeżdża do nas z hrabstwa Thibideau.
- Z wyjątkiem dziwek, handlarzy narkotyków i alfonsów - zaznaczył Kelly. - Chcę tam pojechać.
- To daleko poza zasięgiem naszej jurysdykcji, sierżancie - przypomniał Chimot, unosząc brwi. - Po co? Czy nie masz wystarczająco dużo pracy tu na miejscu?
- Może to przeczucie - rzucił Kelly. - Może uda mi się go znaleźć. To nadal jedyny świadek, choć nie podejrzany. Jak na razie pozostało nam tylko zadawać pytania. W Thibideau zaś praktycznie nie ma policji; nie możemy przesłać im rozkazu zatrzymania i liczyć na to, że go złapią.
- Dostaliśmy namiary na jednego z klientów, którego Claudette widziała w wieczór zniknięcia - rzekł porucznik, pocierając brodę.
- Ma na koncie wcześniejszy areszt za pobicie i uprowadzenie. Zarzuty w końcu zredukowano do namawiania do popełnienia czynu występnego. Według sędziego gość mówi prawdę: zabrał prostytutkę do samochodu, ale nie dogadali się co do ceny.
- Dobra - westchnął Kelly. - Niech ktoś inny się tym zajmie. Ja chcę się rozejrzeć za Carlane'em. Będę z powrotem najpóźniej w poniedziałek.
- No to jedź - zgodził się porucznik, wzruszając ramionami. - Ale nie wyjmuj tam broni i lepiej znajdź jakiś solidny, sensowny powód wizyty. Taki, który będzie zrozumiały dla sądu w Thibideau.
- Chcesz mi powiedzieć, że mają tam sędziego? - spytał Kelly, podniósł z biurka teczkę z aktami i wyszedł.
***
- Droga pani - odezwał się mechanik, wchodząc do brudnej poczekalni i wycierając ręce w ręcznik tak tłusty, że jeszcze potęgował ogólne wrażenie brudu. - Nie potrafię powiedzieć, jak mi przykro. To alternator, z całą pewnością, a w miejscowym magazynie go nie mają. Dostarczą mi go dopiero w poniedziałek. Ale wtedy uporam się ze wszystkim bardzo szybko.
- W porządku - powiedziała Barbara. Zamknęła książkę i włożyła ją z powrotem do torebki.
- Mogę panią podwieźć z powrotem do hotelu...
- Czy jest w okolicy jakaś restauracja? - zapytała Barbara, czując, że zaczyna jej burczeć w brzuchu. W poczekalni stał automat z przekąskami, ale jedno spojrzenie na jego zawartość przekonało ją, by lepiej z niego nie korzystać. Rzadko widywała automaty upstrzone przez muchy od środka.
- W sklepie wędkarskim mają bar, który serwuje ciepłe posiłki - oznajmił pan Thibideau ze wzruszeniem ramion. - Robią niezłą jambalayę. Można tam też zjeść jajka na bekonie, ale polecałbym jambalayę.
Jadała już ryż smażony z wołowiną na śniadanie w Tajlandii, ale jambalaya jako pierwszy poranny posiłek to prawdziwy przełom.
- Podwiezie mnie pan tam? - spytała słodkim głosem.
***
Podróż z Nowego Orleanu do Thibideau trwała dwie godziny, nawet samochodem, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na nieoznakowany wóz policyjny. Przez ostatnią godzinę wąskie i kręte dwupasmowe drogi wiły się pośród rozlewisk bayou. W okolicy było niewiele oznak zamieszkania, jedynie podupadające tekturowe budy. Aż nie do wiary, że w odległości niespełna dziewięćdziesięciu kilometrów lotem ptaka znajdowała się duża metropolia.
Thibideau pasowało do reszty tego obszaru i stanowiło tylko nieco bardziej rozległą wyspę pośród odwiecznych bagnisk. Detektyw zaparkował przed gmachem sądu na miejscu wyznaczonym dla pojazdów policyjnych i wszedł do budynku, mijając pustą recepcję i rozglądając się za jakimiś oznakami życia. W końcu znalazł kogoś w sekretariacie urzędu okręgowego, gdzie kobieta pod pięćdziesiątkę o naprawdę udręczonym wyglądzie przekładała jakieś papiery.
- Detektyw sierżant Lockhart, wydział policji w Nowym Orleanie - przedstawił się, pokazując odznakę i legitymację. - Czy wie pani, gdzie znajdę miejscowego szeryfa?
- Na cmentarzu - odparła urzędniczka, wzruszając ramionami. - Zmarł w zeszłym miesiącu. Na atak serca. Jego obowiązki pełni zastępca Mondarne.
- Przykro mi - odpowiedział nieprzekonująco Kelly. - Gdzie znajdę zastępcę Mondaine'a?
- O tej porze? - spytała urzędniczka, znów wzruszając ramionami. - Pewnie na lunchu w sklepie wędkarskim.
- Nie zna pani przypadkiem Carlane'a Lancereau? - rzucił Lockhart, posyłając jej uśmiech.
- Nigdy o takim nie słyszałam - odrzekła. - Jacyś Lancereau osiedli w pobliżu Nitotar, ale mieszkają na bayou. Trzeba popłynąć łodzią, ale chyba nie warto ich wypytywać. Może zastępca szeryfa panu pomoże.
- Zechciałaby pani porozumieć się z nim przez radio? - spytał Kelly, ponownie się uśmiechając.
- Zepsute - oświadczyła urzędniczka. - A teraz muszę znaleźć te cholerne papiery, jeśli pan pozwoli.
- Oczywiście - odparł Lockhart. - Dziękuję za pomoc.
***
Jambalaya była naprawdę dobra, ale też bardzo ostra, w restauracji zaś nie serwowano niesłodzonej herbaty. Barbara napiła się zatem dietetycznej coca-coli, która stanowiła najlepsze spośród złych rozwiązań. Spłukała nią ostry smak jambalayi, po czym zjadła jeszcze jedną łyżkę kajuńskiego dania, żeby zlikwidować smak coca-coli.
Przypomniało jej to kolację, którą jadła niegdyś z rodzicami. Gospodarze byli przyjaciółmi jej ojca, abisyńskimi uchodźcami. Przygotowali dla szczególnych gości potrawę narodową. Nie pamiętała jej nazwy, ale pamiętała, że była znakomita. Ale także bardzo pikantna, a jako jedyny napój podawano jakiś wysokoprocentowy trunek w małych szklaneczkach. Jako że Barbara starała się zachowywać dobre maniery, zjadła wszystko, co dostała na talerzu. A ponieważ nie mogła znieść ostrego smaku, przepłukiwała go kolejnymi szklaneczkami alkoholu. Zanim się zorientowała, kompletnie się upiła i zaczęła opowiadać gospodyni o nieszczęściach swojego życia, często w bardzo obrazowy sposób.
Właśnie wówczas zrozumiała, że musi bardzo uważać z alkoholem. Na szczęście jej mama robiła dokładnie to samo, co ona, i niczego nie zauważyła.
Aby dotrzeć do niewielkiego pomieszczenia jadalnego, musiała przejść cały sklep wędkarski, co stanowiło dość niemiłe przeżycie. Miała wrażenie, że zbiorniki z żywą przynętą nigdy nie były czyszczone. Podejrzewała, że śnięte ryby kotłujące się w żółtej pianie prawdopodobnie ginęły natychmiast po tym, jak tu trafiły. Wszędzie pienił się brud, w kątach spoczywały martwe karaluchy, a usunięcie warstwy tłuszczu wymagałoby użycia kilku ton wybielacza. Przynajmniej dostała kubek ze styropianowej pianki, który wydawał się prawie czysty. Poprosiła o napój bez lodu.
Kiedy się upiła i opowiadała abisyńskiej gospodyni o swym życiu, mówiła jej także o niedoli bycia dobrą chrześcijanką. Do spraw oczywistych - takich jak zakaz seksu przed ślubem - doszła jeszcze kwestia „dawania świadectwa wiary”. Dobra chrześcijanka nie może tak po prostu powiedzieć innej osobie, że jest tępa. Wolno jej tylko subtelnie zasygnalizować, że jakiś pomysł wydaje się nie na miejscu, tak jak obżarstwo na imprezie dla odchudzających się. Nie ma prawa mówić: „Masz tu parę gorszy i idź po olej do głowy”. Albo: „Dlaczego tu nie sprzątniesz, to miejsce jest obrzydliwe. I wykąp się choć raz w życiu!”. Czy też: „Jak to nie możesz ściągnąć tej części? Chcę rozmawiać z kierownikiem działu!”. Lub: „Naucz się gotować! To wcale nie jest takie trudne!”. Musi się uśmiechać i ufać, że wszystko samo świetnie się ułoży.
To prawdziwy wrzód na... to naprawdę frustrujące.
Rozważała właśnie negatywne aspekty bycia dobrą chrześcijanką, kiedy obok usiadł policjant.
Wyglądał jak większość miejscowych: duże oczy osadzone nieco za blisko siebie, okrągła szczęka, szerokie kości policzkowe, inne niż klasyczne kajuńskie. Ale miał krótsze włosy i wydawał się czysty.
Mimo to coś dziwnego lśniło w jego oczach. Nie podobał jej się ich wyraz. Jedno spojrzenie na niego sprawiło, że uruchomił się jej „wykrywacz mętów”, jak to nazwała Allison.
- Co taka śliczna dziewczyna robi w tym miejscu? - spytał gliniarz, machając na flejtuchowatą kelnerkę. - Podaj mi talerz jambalayi i colę, Noffie. - Przez połowę czasu utrzymywał kontakt wzrokowy z Barbarą, przez pozostałą zaś połowę gapił się na jej bluzkę. Lub raczej na to, co zakrywała.
- Po prostu przejeżdżałam tędy i zepsuł mi się samochód - odpowiedziała Barbara, biorąc łyk dietetycznej coli i odsuwając od siebie resztkę jambalayi.
- Dzwoniła pani do swoich bliskich i powiedziała, że nic pani nie jest? - zapytał, gdy otrzymał zamówienie. Barbara odnotowała, że obsłużono go znacznie szybciej; ona musiała czekać prawie dziesięć minut, aż kelnerka skończy pogawędkę z jednym ze stałych bywalców.
- Tak, zostawiłam wiadomość mężowi. Powiadomiłam go, gdzie jestem.
- To dobrze - stwierdził policjant. - Ach, nazywam się Etienne Mondaine. Byłem zastępcą szeryfa do czasu, gdy stary Claude przekręcił się na serce w zeszłym miesiącu. W razie jakichś problemów proszę dać mi znać.
- Dziękuję - odparła Barbara, biorąc kolejny łyk szybko ogrzewającej się coli. - Zazwyczaj udaje mi się unikać kłopotów.
- Skąd pani jest? - zapytał zastępca, nie podnosząc wzroku znad talerza. Rzadko popijał i wydawał się całkowicie uodporniony na piekielnie ostre przyprawy.
- Z Algom. Małej mieściny pod Tupelo. Chciałam wyrwać się z domu na weekend, trochę pozwiedzać.
- Tu nie ma za wiele do oglądania - oznajmił z charkotliwym śmiechem. - Ani za wiele do roboty. Można wynająć łódź i popłynąć na ryby albo pójść nałapać żab. A może... ma pani inne plany? - dodał, unosząc brwi.
- Lubię czytać - powiedziała Barbara, kończąc ten wątek rozmowy. To było jedno z najmniej subtelnych nagabywań, a słyszała ich wiele w swoim życiu. - Myślę, że znajdę sobie jakieś spokojne miejsce i zaszyję się tam z książką.
Wybrała krzesło, z którego mogła obserwować drzwi restauracji, i zmarszczyła brwi, gdy do lokalu wszedł jakiś przyjezdny. Był wysoki i chudy niczym szkielet, a przy tym miał mocno kręcone jasne, lekko siwiejące włosy oraz odpowiednie wąsy i brodę. Nosił dżinsy, koszulkę z krótkimi rękawami i marynarkę, a na jego prawym biodrze wyraźnie odcinało się wybrzuszenie od kabury. W najmniejszym stopniu nie przypominał miejscowych. Mimo to natychmiast podszedł do ich stolika.
- Zastępca szeryfa Mondaine? - odezwał się przybysz, machając w powietrzu odznaką i legitymacją. - Detektyw sierżant Lockhart, wydział policji w Nowym Orleanie.
***
Sklep wędkarski stał nad wodą i najwyraźniej miał tylko jedno wejście. Wewnątrz Kelly ujrzał bodaj najbardziej ohydne pojemniki na żywą przynętę, jakie kiedykolwiek miał przyjemność oglądać; spece od medycyny sądowej mogliby spędzić życie na katalogowaniu zawartości zbiorników. Po lewej znajdowały się drzwi, które prowadziły do niewielkiej restauracji i baru. Kiedy przez nie przeszedł, musiał odczekać chwilę, żeby oczy przywykły do światła we wnętrzu, po czym dostrzegł zastępcę, który siedział po drugiej stronie pomieszczenia i rozmawiał z ładną blondynką.
Gdy zbliżał się do stolika, zauważył, że wyglądająca na poważną jasnowłosa kobieta ma na sobie koszulkę z jakimś napisem, ale ze względu na panujący w sali półmrok dopiero z bliska zdołał go odczytać.
„Wyniosła elficka księżniczka”.
W pierwszej chwili miał ochotę się roześmiać; rozpoznał to logo. Pochodziło ze strony internetowej, na której nabijano się z trylogii Władcy pierścieni. Potem jednak, co jak liczył, nie zostało zauważone, przeżył głęboki szok.
Nie świruj, pomyślał. Jest wiele koszulek z księżniczkami.
- Zastępca szeryfa Mondaine? - zapytał, pokazując mężczyźnie swoją odznakę i legitymację. - Detektyw sierżant Lockhart, wydział policji w Nowym Orleanie.
Mondaine mógłby zrzucić kilka kilogramów; rozpychał ciałem mundur, a wcale nie nosił kamizelki kuloodpornej. Oczywiście z drugiej strony w tak małej mieścinie kamizelki nie wydawały się aż tak niezbędne, jak w Nowym Orleanie.
- Chciał pan powiedzieć: jestem z nowoorleańskiej policji i potrzebuję pomocy? - rzucił oschle Mondaine. - Mam rację?
- Nie zamierzam... - zaczął Kelly, po czym przerwał na widok wyrazu twarzy blondynki. - Tak, zgadza się. Szukam faceta o nazwisku Carlane Lancereau. Zna go pan?
- Lancereau? - powtórzył Mondaine, unosząc brwi. - Paru Lancereau mieszka na bayou w pobliżu Nitotar. Ale Carlane'a nie kojarzę. A o co chodzi?
- Chcemy go przesłuchać w sprawie morderstw Rozpruwaczy - wyjaśnił Kelly. Wysunął jedno z poznaczonych przez muchy krzeseł i usiadł. - Nie jest podejrzany, ale wydaje się cennym świadkiem. Był ostatnią osobą widzianą z jedną z ofiar. Pewien informator powiedział mi, że udał się w te strony. Może zatrzymał się u rodziny.
- Popytam - obiecał zastępca, biorąc ostatni kęs jambalayi. - Zaproponowałbym, żeby poszedł pan ze mną, ale sam dowiem się więcej.
- Rozumiem - odparł Kelly. - Nie ma pan nic przeciwko temu, żebym rozejrzał się po mieście?
- Nie. Wracam za jakąś godzinę - oznajmił Mondaine, wstał i powoli wyszedł z sali.
- Witam - odezwał się Kelly, spoglądając na blondynkę i marszcząc czoło. - Przypuszczam, że pani także nie jest stąd.
- Nie, nie jestem - potwierdziła, starając się nie uśmiechać. - Przejeżdżałam przez miasteczko zeszłej nocy. Zatrzymałam się w hotelu, a rano mój samochód nawalił. Alternator. Nie uda im się ściągnąć części aż do poniedziałku.
- Urocze miejsce na weekend - zauważył cierpko Kelly. - Niezwykle...
- Klimatyczne... - dokończyła blondynka, odpędzając muchę, która przysiadła na jej słomce. - Wolę delikatne określenie. A jeśli pan postanowi tu zostać, lepiej nie wychodzić nocą na spacer.
Kelly rozchylił usta, żeby odpowiedzieć, po czym zerknął w dół na jej piersi i zamilkł.
- Moje oczy są nieco wyżej - podkreśliła oschle kobieta, kiedy przyglądał się jej dłużej niż kilka sekund.
- Wiem, podjąłem decyzję - odparł z roztargnieniem Kelly, unosząc wzrok dopiero po chwili. - Czytałem. Powoli. - Rozejrzał się wokoło, po czym znów zmarszczył czoło; cała jego twarz zachmurzyła się na moment. - Przejdźmy się... - zaproponował, wstał i podał jej rękę.
- Muszę zapłacić rachunek.
- Dlaczego? - spytał Kelly z uśmiechem. - Zastępca nie zapłacił. Widocznie jest darmowe.
- Ale ja muszę zapłacić swój rachunek - podkreśliła raz jeszcze, znów powstrzymując uśmiech.
Kelly czekał, podczas gdy kobieta płaciła za posiłek, a nawet zostawiła drobny napiwek, który w jego mniemaniu był zbyt wysoki, biorąc pod uwagę jakość potraw i obsługi. Kiedy skończyła, wyszli razem z budynku. Na dworze w cieniu drzew panował nieco mniejszy upał niż w dusznym sklepie wędkarskim.
***
- Jak się nazywa kobieta, która nosi tak fantastyczną koszulkę? - spytał Kelly, gdy przeszli na skraj parkingu i zatrzymali się pod drzewami.
- Barbara Everette - odpowiedziała. - Wildwood Lane 57, Algomo, Missisipi.
- Barbara - powtórzył zamyślony Kelly. - Barbara... mogę ci mówić Barb?
- Tak.
- Opowiem ci pewną historię - rzekł. - Opowiem ci ją pomimo, że uważam ją za całkowicie fantastyczną, ponieważ musisz wiedzieć, że rozmawiam z tobą ze względu na tę historię, a nie ze względu na twoje... wdzięki i ładną buzię. Choć to z pewnością pomaga.
- Dobrze już, opowiedz mi tę historię - przerwała mu oschle Barbara. - I lepiej unikaj nawiązań do moich wdzięków.
- W porządku. Zatem dawno, dawno temu, chyba wczoraj... - zaczął Kelly, zerknął w niebo i potakująco kiwnął głową. - Tak, na pewno wczoraj. Odwiedziłem pewną mało znaną jasnowidzkę. Zanim jednak zaczniesz czepiać się „policji polegającej na paranormalnych bzdurach”, pozwól mi wyjaśnić, że ta wróżka, Madame Charlotte, jest naprawdę dobra w tym, co robi. Choć moim zdaniem nie dlatego, że ma dostęp do spraw, o których śmiertelnicy nie powinni wiedzieć, ale dlatego, że od dobrych kilkudziesięciu lat wie o wszystkim, czym żyje ulica. Dzięki temu zna każdego, rozumie ludzi i potrafi wyciągać całkiem trafne wnioski. Nadążasz?
- Owszem - prychnęła Barbara. - Możesz nawet używać słów wielosylabowych.
- Uroda i intelekt, to cudowne! Ale wracając do opowieści, poszedłem do Madame Charlotte, usiłując dowiedzieć się czegoś o miejscu pobytu mojego starego znajomego Carlane'a. Carlane to alfons, do tego podły, ale nie ma powodu podejrzewać go o to, że stał się seryjnym zabójcą. Tak czy inaczej nabrałem naprawdę wielkiej ochoty na rozmowę z panem Lancereau, ponieważ ludzie go ukrywają.
- Co masz na myśli? - spytała Barbara, unosząc brwi.
- Kiedy pracujesz przy głośnej sprawie, takiej jak morderstwa Rozpruwaczy, i pytasz o kogoś ludzi, to zwykle okazują się oni albo bardzo pomocni, albo całkowicie niekomunikatywni - wytłumaczył Kelly, starając się przekazać coś, czego sam uczył się przez długie lata. - Jeśli starają się być pomocni, ale nie znają osoby, której szukasz, mówią: „Sprawdził pan w książce telefonicznej?”. I rzeczywiście udzielają ci pomocy. Inni są nawet bardziej skłonni do współpracy: „Nie znam go, ale zadzwonię do siostry, ona zna wszystkich”. Nie mówią zazwyczaj: „Kilku Lancereau mieszka niedaleko Nitotar, ale to na bagnach i żeby się do nich dostać, potrzebna jest łódź”.
- Tak właśnie powiedział zastępca szeryfa - przypomniała Barbara.
- Już trzy razy otrzymałem identyczną odpowiedź - odparł Kelly, unosząc trzy palce. - To znaczy, że troje ludzi w tym miasteczku zostało poinstruowanych, co mają mówić w przypadku takiego pytania. To zaś sprawia, że moje zainteresowanie panem Lancereau znacznie wzrasta.
- Nie pojechałam do Nowego Orleanu z obawy przed Rozpruwaczami - wyznała Barbara z zatroskanym wyrazem twarzy. - A ty mi mówisz, że być może kręcą się tutaj?
Kelly zawahał się i rozejrzał z grymasem zaniepokojenia na twarzy.
- W zabójstwa jest zaangażowane co najmniej sześć osób... - wyjawił ostrożnie.
- Skąd to wiadomo?
- Dzięki badaniom śladów nasienia - odrzekł lodowatym tonem.
- Wielkie dzięki za rzeczową odpowiedź - rzuciła, krzywiąc się. - Mów dalej.
- Carlane Lancereau nie jest jednym z gwałcicieli - ciągnął detektyw. - Ale zaczynam podejrzewać, że wie, kim oni są.
- A zastępca szeryfa... Czyżby miał za zadanie utrudniać twoje dochodzenie?
- Z pewnością nie daje mi pełnego wsparcia - odparł Kelly. - Zdziwiłbym się, gdyby za godzinę zjawił się tutaj z Carlane'em.
- A jeśli, to co? - spytała Barbara. - Zabierzesz go do Nowego Orleanu?
- Możliwe - rzekł Kelly, marszcząc czoło. - Ale właściwie nic na niego nie mam. Mogę tylko zadać mu kilka pytań. Jeśli będzie odpowiadał wymijająco, niewiele zdziałam.
- A po co mówiłeś mi o tej jasnowidzce? - chciała wiedzieć Barbara.
- Ach, Madame Charlotte - przypomniał sobie Kelly, wracając do przerwanego wątku. - Madame Charlotte oświadczyła mi, że Carlane przyjechał właśnie tutaj, z powrotem na swoje bagna. Ale powiedziała mi także, że babrze się w potężnej magii. Potężniejszej niż ta, z którą ona sama chciałby mieć do czynienia. Ostrzegła, że grozi mi wielkie niebezpieczeństwo, co nie jest niczym dziwnym, skoro mówimy tu o co najmniej sześciu osobach gotowych posunąć się do gwałtów i zabójstw. Wreszcie, co najważniejsze dla ciebie, poradziła, żebym szukał pomocy ze strony Księżniczki - dokończył, znów spoglądając na jej piersi.
Barbara zauważyła ledwie dostrzegalny ruch brwi i rozprostowała koszulkę.
- Bingo - rzucił Kelly, krzywiąc się w uśmiechu. - Tak naprawdę wcale nie szukałem kogoś spod znaku Księżniczki, ale wygląda na to, że znalazłem. Kiedy rozmawiałem z niezbyt pomocnym zastępcą wkrótce po śmierci miejscowego szeryfa. - Uniósł wzrok i spojrzał jej w oczy. - Zatem, pani Everette, czy zna pani Carlane'a Lancereau?
- Przestań - westchnęła Barbara. - Jestem na wakacjach, a mój samochód się zepsuł. Stoi w warsztacie; chcesz go obejrzeć? Marzę tylko o tym, żeby wydostać się z tego koszmarnego miejsca!
- Ale to nie wyjaśnia, dlaczego Madame Charlotte kazała mi wypatrywać znaku Księżniczki - zaznaczył, wskazując na jej piersi. - Próbuję zrozumieć, dlaczego powiedziała, że „prawdziwa matka Amerykanka” to moja jedyna nadzieja na przeżycie.
- Dużo dziewczyn nosi koszulki z księżniczkami - podkreśliła Barbara ze wzruszeniem ramion. - Może nie jestem wcale tą właściwą.
- Możliwe - zgodził się Kelly. - Ale zastanawiałem się, czy... chciałabyś pomóc mi w śledztwie?
- A czy najpierw mogę chociaż zostawić torbę w twoim samochodzie? - odparła, unosząc lekko lewe ramię, na którym dźwigała bagaż.
- Oczywiście - odparł Kelly. - Chcesz, żebym to zaniósł?
- Dam radę sama przenieść torbę aż do samochodu - odrzekła Barbara z uśmiechem.
Kiedy otworzył klapę bagażnika nieoznakowanego wozu policyjnego, Barbara gwizdnęła i nachyliła się nad otwartym kufrem samochodu. Kelly starał się tego nie zauważać, ale musiał przyznać, że mogła poszczycić się „wdziękami” nie tylko z przodu.
- Na co ci AR-10? - spytała, wrzucając torbę do środka. - To zwykły karabin czy wersja w pełni automatyczna? Nieważne. Na pewno automat. Poznaję po oznaczeniach na kolbie. I do tego powtarzalna, przeładowywana ruchomym łożem, strzelba kalibru .12?
- Do polowania na jelenie - odparł Kelly, wzruszając ramionami, gdy dziewczyna się wyprostowała.
AR-10 to .308-kalibrowa wersja sprawdzonego karabinu M-16. Właściwie zaprojektowano ją tak, aby naśladowała w działaniu M-16A2, ale potrzebowała znacznie cięższej amunicji. W M-16 wykorzystywano wysokoprędkościowe pociski 5,56 milimetra, natomiast w AR-10 używano wysokoprędkościowych pocisków 7,62 milimetra. Amunicja do M-16 miała ranić, a nie uśmiercać człowieka. Amunicja do AR-10 służyła do zabijania.
- Tak, jasne - parsknęła Barbara. - Wiesz, że ta broń zwykle zacina się co dziewięć strzałów?
- Zauważyłem - przyznał Kelly.
- Ma zbyt mały przepływ wsteczny gazów - oznajmiła Barbara ze wzruszeniem ramion. - I lufa się zanieczyszcza. Naprawdę źle robi się po stu strzałach. Jest pewien rodzaj prochu, który niweluje ten efekt, ale niewiele pocisków kalibru .308 produkuje się z jego użyciem. Ta broń potrzebuje też lżejszej sprężyny zderzakowej.
- Poważnie? - rzucił Kelly. - Gdybym musiał wystrzelić ponad pięćdziesiąt kul, oznaczałoby to, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu. Jestem detektywem, nie członkiem jednostki taktycznej. A nie wydaje mi się, żeby nawet oni wystrzeliwali więcej niż pięćdziesiąt kul w każdej sytuacji. Skąd wiesz tak dużo o AR-10?
- Nie wszystko złoto, co się świeci - odparła z uśmiechem, po czym rzuciła mu swoją torebkę.
Kelly ją chwycił, natychmiast wyczuł dodatkowy ciężar i zmarszczył brwi.
- To całkowicie niezgodne z prawem stanu Luizjana - obwieścił, rzucając jej torebkę z powrotem. - Lepiej żeby nie złapał cię z tym jakiś miejscowy gliniarz. Inaczej wylądujesz w tutejszym pudle. A to nie byłoby najlepsze rozwiązanie.
- Mam zezwolenie na noszenie broni w stanie Missisipi - powiedziała Barbara. - Luizjana podpisała z Missisipi obustronne porozumienie w tej sprawie, więc wolno mi. Ale chociaż nie należę do osób, które stawiają opór przy aresztowaniu, myślę, że zrobiłabym to, gdybym miała stanąć przed miejscowym wymiarem sprawiedliwości. Od razu nasuwają mi się skojarzenia z „filmami więziennymi”... I nie podoba mi się zastępca szeryfa.
- Jako zawodowy oficer policji oczywiście uważam, że opór przy aresztowaniu jest naganny - podkreślił Kelly. - Jednak jako istota myśląca sugerowałbym zastosowanie wszelkich niezbędnych środków, może z wyjątkiem broni, aby uniknąć aresztowania przez szeryfa Mondaine'a. Pytanie tylko, czy potrafisz używać broni. Bo jeśli nie, nie powinnaś pakować jej do torebki.
- Przypuszczalnie wystrzeliłam z tego dziesięć razy więcej kul niż ty ze swojego służbowego pistoletu - odrzekła Barbara. - Także na strzelnicach. Nie żebym miała ostatnio szczególnie dużo okazji. Ale jeśli już do czegoś mierzę, strzelam. Choć to ostateczność. Mam też inne umiejętności, które wypróbuję na tobie, jeśli będziesz robił aluzje do mojego wyglądu.
- Kim ty właściwie jesteś, Barbaro Everette?
- Tak jak mówiłeś - odpowiedziała zamyślona. - Jestem typową „matką Amerykanką”. Zapragnęłam zrobić sobie jeden luźny weekend, w czasie którego nie musiałabym się nikim opiekować. Tylko jeden. I wylądowałam tutaj - powiedziała, wskazując wokoło rękami. - Tutaj! Na szczęście mój ojciec uważał, że jego dziewczynki powinny umieć się bronić.
- No dobrze - skwitował to Kelly. - Zatem zastanówmy się, na czym stoimy. Przypuszczam, że twój telefon komórkowy nie działa?
- Nie - odparła. - Nie ma tu sieci. Już pytałam.
- W takim razie musimy znaleźć automat telefoniczny.
- Jest przy Piggly Wiggly.
Przy Piggly Wiggly Kelly kupił kartę telefoniczną i poszedł z nią do aparatu. Tymczasem Barbara udała się do pobliskiego sklepu i kupiła własną kartę, mały czarny plecak, sześciopak butelkowanej wody, kilka pepsi w półlitrowych butelkach, paczkę lodu i parę batoników energetycznych. W razie najgorszego przetrwa dzięki temu cały tydzień. Zmierzając ku wyjściu, zatrzymała się na moment w dziale farmaceutycznym i wzięła trochę tylenolu i claritinu-D.
Kiedy zapłaciła za zakupy, minęła Kelly'ego, który wciąż rozmawiał przez telefon, i poszła do Piggly Wiggly, żeby skorzystać z toalety, która na szczęście okazała się dość czysta. Wysypała połowę lodu do zlewu, a do połowy opróżniony woreczek umieściła w plecaku, po czym wsadziła do niego napoje. Następnie włożyła batoniki energetyczne i leki do bocznych kieszeni i ostrożnie ułożyła odpadki na wierzchu przepełnionego śmieciami kosza.
Gdy wyszła na zewnątrz, Kelly zwolnił już telefon, mogła więc zadzwonić do domu. Nadal nikt nie odbierał, zostawiła zatem kolejną wiadomość i zadzwoniła do Marka na komórkę. Bez odpowiedzi. Prawdopodobnie ją wyłączył.
Chciała go poprosić, żeby po nią przyjechał i zabrał ją do domu. Ta nędzna mieścina już sama w sobie była wystarczająco okropna. Nędzna mieścina z zatwardziałym gliniarzem, który chciał, żeby pomogła mu przetrwać, wydawała się jednak znacznie gorsza. Szkolono ją, jak przeżyć w każdych warunkach i radzić sobie z niebezpiecznymi sytuacjami. Pierwszą lekcją we wszystkich szkołach sztuk walki jest lekcja biegania. A tutaj wszystko jej podpowiadało, że powinna uciekać.
Mark jednak z pewnością nie dałby rady po nią przyjechać, a nawet gdyby, to taka przejażdżka stałaby się koszmarem dla obojga, a ona płaciłaby za nią słono przez długie lata.
Nie, musiała po prostu poczekać, aż naprawią jej auto, albo wymyślić plan alternatywny. Wystarczyłoby zadzwonić do ojca i polamentować mu do słuchawki. Z pewnością w ciągu godziny znalazłby się na pokładzie samolotu do Nowego Orleanu, a za dziesięć godzin dotarłby na miejsce. Myśl o tym przynosiła jej pewne ukojenie, ale nie mogła tego uczynić, tak samo jak nie mogła ściągnąć tu Marka. Była już dużą dziewczynką, która z własnej woli wybrała się na weekendową wycieczkę. Sama musiała wydostać się z tego pipidówka.
Najchętniej żywa. Gdyby wiedziała, że jest w niebezpieczeństwie, wykonałaby ten telefon. Ale z drugiej strony, przecież gdyby detektyw Lockhart choćby podejrzewał, że coś jej grozi, sam bezzwłocznie wywiózłby ją z miasteczka.
- Rozmawiałeś ze swoim szefem? - spytała, kiedy odwiesiła słuchawkę.
- Tak, z porucznikiem Chimotem - odrzekł Kelly, zmartwiony. - Powiedziałem mu, co tu się moim zdaniem święci, a on przyznał, że to wszystko jest mocno podejrzane. Poinformowałem go także, że zamierzam zostać tu na noc i wrócić rano. Nie sądzę, żeby nagle ujawniło się dobre wcielenie zastępcy szeryfa.
- Ja też nie - odparła Barbara z grymasem na twarzy. - Co teraz zrobisz?
- Rozejrzę się i popytam. Przekonam się, czy jest tu ktoś, kto nie będzie próbował mnie zbyć.
***
- Poruczniku Chimot, nazywam się Augustus Germaine.
Chimot otrzymał telefon od dyrektora FBI z informacją, że odwiedzi go jeden z konsultantów Federalnego Biura Śledczego i że powinien wysłuchać gościa oraz dać wiarę jego słowom. Nieważne, jak niewiarygodne by mu się wydały.
FBI i miejscowa policja utrzymywali chłodne stosunki. W niektórych sprawach, takich jak porwania, Federalne Biuro Śledcze miało władzę nadrzędną. Oznaczało to, że jakiś zadufany szczyl prosto z akademii mógł wydawać polecenia wszystkim policjantom pracującym nad daną sprawą, łącznie z szefem policji. Na ogół agenci zachowywali się uprzejmie, ale wystarczająco wielu było tak upierdliwych, że miejscowa policja rzadko się cieszyła, że FBI wsadza swoje trzy grosze. Federalni mieli doskonałe zaplecze i niezwykle przydatne zasoby ludzkie, ale prawdę mówiąc, większość spraw, które „nadzorowało” FBI, rozwiązywali lokalni detektywi świetnie znający zarówno teren, jak i wszystkich miejscowych graczy.
FBI nie przejęło sprawy Rozpruwaczy, ale Chimot wiedział, że wszystko ku temu zmierza. Podejrzewał, że „konsultant” właśnie mu to oświadczy. Tylko tego pragnął, aby usłyszeć takie słowa z ust jakiegoś nieopierzonego absolwenta akademii.
Germaine jednak okazał się kimś zupełnie innym.
- Panie Germaine - rzekł Chimot, wstając i podając mu dłoń. - Miło pana poznać.
- Wątpię - odparł Germaine bez ogródek, krótko, ale silnie potrząsając jego ręką. - Wasz wydział zaliczył parę scysji z FBI i Departamentem Sprawiedliwości, a w naszych wzajemnych kontaktach brak miłości. Ale to akurat nie ma znaczenia przy tej sprawie. Liczą się natomiast „szczególne okoliczności”.
- Jakie „szczególne okoliczności”? - spytał Chimot, siadając. Przechylił głowę z zaciekawieniem, słysząc ton głosu gościa; Germanie wypowiadał słowa tak, jakby używał wielkich liter.
- Niektóre dochodzenia przybierają osobliwy kierunek - wyjaśnił Germaine, zajmując krzesło. - Wytłumaczę panu, co właściwie dzieje się w tym przypadku. Pod koniec rozmowy zorientuje się pan, że nie może przekazać tych informacji nikomu innemu, ponieważ każdy musiałby uznać, że odbiło panu z powodu stresu. Nawet gdyby pana kusiło, żeby się tym z kimś podzielić, lepiej nie próbować. Ponieważ my nie zdradzamy tych informacji. I kropka. Zrozumiano?
Chimot spojrzał w przeszywające czarne oczy i skinął głową, zimny dreszcz przeszedł mu po plecach.
- To nieco nietaktowne - zauważył. - Czy nie powinno się najpierw spytać, czy ktoś chce się tego dowiedzieć? -
- Nie - odparł konsultant. - Ponieważ jeśli ktoś to musi wiedzieć, to mu się to po prostu oznajmia. Zazwyczaj wszyscy trzymają język za zębami z powodów, które wkrótce staną się dla pana oczywiste. Czy jak na razie wszystko jasne?
- Tak.
- Jest pan palaczem, poruczniku - stwierdził Germanie, wykrzywiając jeden policzek w grymasie uśmiechu. - Proszę, niech pan zapali. Dym papierosowy mi nie przeszkadza.
- W tym budynku obowiązuje zakaz palenia - zaznaczył Chimot.
- Ma pan popielniczkę z pochłaniaczem dymu na spodzie szuflady po pańskiej lewej stronie - oświadczył Germaine. - I zazwyczaj otwiera pan okno, żeby nie zakopcić pomieszczenia. Proszę się nie krępować. Choć byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan zostawić sobie łyka jima beama z butelki w tej samej szufladzie na koniec naszej rozmowy.
Chimot łypnął na niego krzywo, ale wyjął popielniczkę i zapalił marlboro.
- Słucham - rzucił, kiedy zaciągnął się dymem.
- FBI angażuje się w większość dochodzeń dotyczących seryjnych zabójstw niemalże tak długo, jak w porwania. Są wśród nich sprawy, które nie interesują federalnych, ale interesują nas. Większość seryjnych morderców to po prostu źli ludzie, którzy dla poczucia siły kontrolują i zabijają swoje ofiary. Niekiedy jednak w grę wchodzą „szczególne okoliczności”. „Szczególne okoliczności” to taki wynikający z ostrożności eufemizm stosowany w FBI na określenie zjawisk paranormalnych. Mam kontynuować?
- Oczywiście - zachęcił Chimot. - Gdyby był pan nienormalny, dyrektor nie kazałby mi z panem rozmawiać.
- Jestem szefem na Europę i Amerykę pewnej organizacji, która wspiera dochodzenia związane z występowaniem „szczególnych okoliczności”. Mamy umowę, zgodnie z którą dzielimy się informacjami z FBI i pomagamy im w niektórych śledztwach. Podobne umowy zawarliśmy z Interpolem i Scotland Yardem. Od czasu do czasu pracujemy także z lokalnymi władzami. W tym przypadku nie byliśmy zainteresowani udziałem w śledztwie aż do chwili, gdy laboratorium kryminalistyczne FBI zidentyfikowało jedną z próbek nasienia jako nienaturalne DNA. To znaczy DNA nadnaturalnej istoty, która objawia się na ziemi. Łuska, która wcale nie zginęła z laboratorium, lecz po prostu trafiła do nas, należała do inkarnacji istoty o imieniu Almadu. Zna pan to imię?
- Nie - zaprzeczył Chimot, w głowie kręciło mu się nie tylko od nikotyny. - Pan mówi poważnie?
- Śmiertelnie poważnie - podkreślił Germaine. - Almadu to bóstwo, które jako pierwsi rozpoznali Babilończycy. Jeden z siedmiu potworów przyzwanych przez boginię Tiamat podczas walki z Mardukiem. Istnieją wskazówki, że istotę tę wymieniono w zaratusztriańskich traktatach religijnych jako jednego z dewów, zniszczonych przez Aleksandra w Persepolis. Prawdopodobnie kojarzono ją z Lilith, bóstwem, które w rzeczywistości mogło być boginią Tiamat/Kali. Wodne bóstwo zazwyczaj przedstawia się jako skrzyżowanie ryby ze smokiem. Wymaga ono ludzkich ofiar i często uprawia seks z ludźmi składanymi w ofierze. Niekiedy rozmnaża się przy pomocy zwykłych kobiet i tworzy krzyżówki obu ras, mające wiele cech płazów. Nie wyglądają one zupełnie jak ludzie, ale mogą uchodzić za nich w słabym świetle. Ostatnia awatara Almadu pojawiła się w latach dwudziestych XX wieku w Massachusetts i stworzyła całą kolonię takich krzyżówek. Sądziliśmy, że zostały zniszczone, a Almadu przepędzony. Najwidoczniej jednak ktoś sprowadził go z powrotem z Krainy Umarłych. To właśnie on wybebesza wasze ofiary.
- Twierdzi pan, że jakiś rybi bóg grasuje w okolicy i gwałci, a następnie morduje dziwki? - dopytywał się Chimot. - Ma pan rację. Nie powiem o tym nikomu. Pomyśleliby, że oszalałem. Szczerze mówiąc, wątpię, czy pan jest przy zdrowych zmysłach.
- Poruczniku... pracuję w tej organizacji od dawna i widywałem rzeczy, od których pan by stracił rozum - wyznał spokojnie Germaine. - Almadu to jeszcze nic strasznego, choć to koszmar. Pełnopostaciowe fizyczne wcielenie pochłania ogromną ilość energii; więcej niż moim zdaniem zdołałoby dotychczas zdobyć. Zatem albo demon ma ogromną grupę wyznawców, liczącą co najmniej dziesiątki tysięcy osób, albo dokonano znacznie więcej morderstw i złożono więcej ofiar, niż pan podejrzewa. Przeszukałem kryminalistyczne bazy danych i wydaje mi się, że w różnych miejscach w Luizjanie i Missisipi zaginęło około sześćdziesięciu ulicznic. Oczywiście trudno to jednoznacznie stwierdzić - przecież ludzie znikają z ulicy i zmieniają nazwiska - ale to znacznie lepiej tłumaczyłoby istnienie pełnopostaciowej inkarnacji niż zaledwie pięć ofiar. Jako pełne wcielenie demon może zacząć korzystać ze szczególnych mocy, których wcześniej nie miał. Spodziewałbym się też wzrostu liczby wyznawców. Podejrzewam, że wkrótce opuści te rejony i przeniesie się gdzieś, gdzie będzie mógł zbierać kolejne ofiary, nie rzucając się w oczy. Oczywiście, chcielibyśmy temu zapobiec.
- Po co więc pan mi to mówi? - spytał Chimot.
- Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli zbliżycie się do miejsca kultu demona, napotkacie opór wykraczający poza wszystko, z czym do tej pory mieliście do czynienia. Można to porównać z atakiem na grupę fanatycznych terrorystów, bo pod wieloma względami akolici zachowują się tak jak organizacja terrorystyczna. A na całej ziemi nie istnieje policyjna jednostka taktyczna przygotowana do tego, by zmierzyć się z Almadu. Niewiele ziemskich rodzajów broni zdołałoby wyrządzić mu krzywdę. Jest podatny na działanie ognia i elektryczności, lecz strzały z broni palnej tylko go rozwścieczają. Ponadto potrafi rzucać urok na ludzi i sprawiać, że wierzą w niego jako w dobrego boga; może kontrolować ich działania i tak dalej. Woli składanie ofiar niż morderstwa, ale nie ma nic przeciwko temu, żeby zaczarować napastników i pożreć ich, jednocześnie wykradając im dusze, które potem służą mu w Krainie Mroku.
- Tak właśnie postąpił z ofiarami? - spytał Chimot, przełykając ślinę.
- Tak - odparł Germaine. - Jest jeszcze jeden problem. Każdemu, kto się do niego zbliży, grozi wielkie niebezpieczeństwo. Nie dysponuję w tej chwili odpowiednio wyszkolonymi agentami, których mógłbym od razu przydzielić do tej sprawy. Jedyną obroną przed mocą, którą włada Almadu, jest żarliwa wiara w innego boga. Katolicki ksiądz, pastor protestancki czy też wiccański wysoki kapłan lub kapłanka, o ile naprawdę wierzą, zyskują ochronę przed jego wpływem. Mogą kanalizować tarczę ochronną przeciwko niemu. Tylko oni to potrafią. Moi ludzie także byliby do tego zdolni, gdybym akurat miał agentów takiego formatu. Jednak przeciętny gliniarz jest równie bezbronny, jak gdyby znalazł się w środku strzelaniny bez kamizelki kuloodpornej. Musi pan to zrozumieć. To ważne. Rozumie pan?
- Słyszę wszystko - przyznał Chimot. - Ale ciężko mi w to uwierzyć.
- To prawdziwy problem - podkreślił Germaine z uśmiechem. - Agent musi nie tylko przejawiać fundamentalną wiarę w istnienie zła jako odrębnej siły, ale także wierzyć, że istnieje równoważna siła dobra, która zdoła zwyciężyć zło. Bez takiej wiary każdy agent czy policjant jest całkowicie bezbronny.
- Cholera - rzucił Chimot, potrząsając głową. - Mamy problem.
- To znaczy? - spytał Germaine.
- Trafiliśmy na pewien trop w tej sprawie - rzekł porucznik, przełknął ślinę i wyjął papierosa. - Zniknęła osoba, która rozmawiała z jedną z ofiar. A teraz przyszło mi do głowy, że jeden z naszych informatorów wspominał, że Carlane babrze się w „pradawnej magii”. Mamy powody podejrzewać, że wrócił w swoje rodzinne strony, na bayou... - Policjant przerwał i spojrzał na Germaine'a, unosząc brwi.
- Awatara ma tam dostęp do wody i prawdopodobnie do oceanu - orzekł Germaine, kiwając głową. - Praktycznie każde miejsce w Luizjanie pasuje do takiego opisu, ale można logicznie założyć, że demon powinien znajdować się w samym sercu tego obszaru. Proszę mówić dalej.
- Detektyw Lockhart udał się tam w poszukiwaniu podejrzanego, niejakiego Carlane'a. Twierdzi też, że tamtejsi ludzie dają mu wymijające odpowiedzi.
Germaine westchnął i spojrzał w sufit, marszcząc czoło.
- Rzecz w tym, że kiedy objawia się pełnopostaciowa inkarnacja, ludzie zaczynają w nią wierzyć, i to bardzo mocno - odezwał się po chwili namysłu. - Zjawisko, które rozpoczęło się od garstki wyznawców, rozrasta się. Jeśli kult nie rozprzestrzenia się w sposób naturalny, ludzi sprowadza się przed oblicze Almadu siłą, a on... pomaga im uwierzyć. Jeśli ośrodkiem kultu jest miejsce, do którego wrócił wasz podejrzany... A tak w ogóle, jak się ono nazywa?
- Thibideau - odpowiedział Chimot. - Drobny punkcik w południowo-zachodniej części bayou.
- Tak, małe miasteczko - rzekł Germaine, skinąwszy głową. - Wszyscy się znają. Niewielu wyjeżdża, niewielu przyjeżdża. A ta awatara po mistrzowsku manipuluje ludzkimi umysłami i czynami. Potrafi zapewnić praktyczne wsparcie swoim ziemskim wyznawcom, ekonomiczne i społeczne. Pomóc w likwidacji konkurencji. To umowa biznesowa na bardzo korzystnych warunkach. Almadu może zaoferować nawet skarby zaginione w głębinach morskich. Prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy miasta są jego wyznawcami. Silni, którzy opierali się jego mocy, zostali usunięci. Niektórzy stali się dla niego karmą, inni zginęli wskutek „nieszczęśliwych wypadków” lub zeszli „z przyczyn naturalnych”, o ile pełnili zbyt eksponowane funkcje, by po prostu zniknąć bez śladu.
- Tamtejszy szeryf zmarł na atak serca jakiś miesiąc temu - zauważył Chimot.
- Przypuszczalnie opierał się mocy demona - uznał Germaine. - To znaczy, że Almadu wciąż jeszcze jest słaby. Albo szeryf był nadzwyczaj silnym człowiekiem. Szkoda, wielka szkoda, że nie mam ani jednego agenta piątej klasy, którego mógłbym wyznaczyć do tej sprawy.
- A pan?
- To nie jedyne dochodzenie, która obecnie wymaga mojej uwagi - wyznał beznamiętnie Germaine. - Wspominałem, że jestem szefem na Amerykę i Europę, prawda? Nie ma pan pojęcia, jakie moce przyzywają niektórzy muzułmanie uważający się za fundamentalistów. I nie chce pan wiedzieć. Ponadto ja nie jestem wierzący.
- Co takiego? - spytał Chimot, który nagle zdał sobie sprawę, że kupił tę historyjkę, i zastanawiał się, czy nie popadł już w obłęd.
- Nie trzeba być wierzącym, żeby tym wszystkim kierować - oświadczył Germaine, znów dziwacznie wykrzywiając jeden policzek. - Właściwie to może stanowić pewien problem. Poszczególni członkowie organizacji nie wierzą w tego samego boga. Na przykład niewielu jest wśród nich chrześcijanami, wielu jest poganami, część hindusami, choć oni również należą do kategorii pogan. To, że mogą szczerze powiedzieć, że nie wierzę w żadne religijne credo, okazuje się pomocne, gdy wybuchają nieuchronne sprzeczki. Mój cynizm zaś jest równie głęboko zakorzeniony, jak wiara moich agentów. Ale wykonuję swoją robotę tak dobrze, jak nikt inny, tak przynajmniej mówią. Jednak gdybym stanął do walki z Almadu, prawdopodobnie dałbym się owładnąć jego czarowi. A może nie; mam swoje metody obrony. Ale wolałbym nie rzucać mu wyzwania. Pozostaje jeszcze jeden problem związany z wyznaczeniem agenta do takiej sprawy.
- Jaki? - spytał Chimot. - Jakby tego wszystkiego było mało!
- Jeśli można to tak ująć, dusza takiego agenta, tak silnie wierzącej osoby... ma bardzo słodki smak - odparł Germaine. - Tacy ludzie sami w sobie stają się celami dla Ciemnych Mocy. Są... apetyczni, o wyrazistym smaku, jak gdyby wykwintnie zamarynowani swoją wiarą. A jeśli Almadu wyrwie duszę takiej osoby z jej ciała, czyli pożre jej wnętrzności, będzie mu ona służyła w Krainie Mroku, czy tego chce, czy nie.
***
Barbara szybko się przekonała, że „robota uliczna” w takim upale jest męcząca, żałosna i frustrująca. Włóczyli się po mieście od dwóch godzin i rozmawiali z każdym, kto zachciał zatrzymać się na widok odznaki Kelly'ego. Opróżniła już dwie butelki wody i jedną pepsi, a trzy kolejne butelki dała detektywowi. Nie spotkali ani jednej osoby, która przyznałaby, że wie coś o Carlanie Lancereau. Jak jeden mąż odpowiadali, że jacyś Lancereau „mieszkają przy drodze do Nitotar” oraz „na bayou, będzie wam potrzebna łódka”. Kilkoro dodało, że Lancereau zapewne niewiele im pomogą.
Później tego samego dnia natrafili na jeden, jedyny wyjątek - człowieka wyrzuconego ze sklepu wędkarskiego.
- Chciałem tylko łyka! - krzyknął starszy mężczyzna w kierunku zatrzaśniętych drzwi. Zaniedbany, w odzieży pokrytej błotem oraz resztkami roślin, wyglądał, jakby jeszcze przed chwilą spał na bagnisku. Był niski, niegdyś mógł być silny i barczysty, lecz wiek i przypuszczalnie alkohol nadawały mu skrajnie wymizerowany wygląd. Rysy jego twarzy wydawały się bardziej kajuńskie i odróżniały go od pozostałych miejscowych.
Kiedy Kelly do niego podszedł, mężczyzna obrócił się przestraszony, ale natychmiast się rozluźnił, kiedy ujrzał dwoje obcych.
- Witam - odezwał się Kelly, błyskając odznaką. - Jestem detektyw Kelly Lockhart z wydziału policji w Nowym Orleanie. Chciałbym zadać panu kilka pytań.
- Nie - burknął staruszek, dalej powłócząc nogami. - Nie znam odpowiedzi. Idźcie sobie. Wyjedźcie z miasta, póki jeszcze możecie.
- Przepraszam - rzekł Kelly, doganiając człowieczka. - Co masz na myśli, mówiąc „póki jeszcze możecie”?
- Po prostu wyjedźcie - powtórzył mężczyzna dobitnie. - Nie rozmawiam z wami. Nikt nie może zobaczyć, że z wami gadam. Wynoście się. Jak najszybciej!
- Może drink rozjaśni ci w głowie? - rzucił Kelly.
Staruszek zatrzymał się, ale nie odwrócił. Po chwili wzruszył ramionami.
- Na skraju miasta jest stara szopa na łodzie - powiedział cicho. - Przynieście mi butelkę czegoś mocnego. Muszę mieć butelkę, żeby mnie też nie dopadły głosy. Niech nikt nie widzi, dokąd idziecie. Tuż przed zmrokiem. Musicie wrócić do pokoju, zanim zapadną ciemności, albo nigdy stąd nie wyjedziecie.
Po tych słowach pospiesznie się oddalił.
- Chętnie bym z nim pogadał - powiedział zamyślony Kelly, gdy się odwrócił. - Ale alkohol możemy kupić tylko w barze, a oni od razu zorientują się po co.
- Mam butelkę - przyznała Barbara. - W torebce.
- Co robi butla alkoholu w torebce takiej przykładnej chrześcijanki? - spytał Kelly z nutą rozbawienia w głosie.
- Jestem członkinią Kościoła episkopalnego - odparła cicho Barbara. - Nie obowiązuje nas zakaz picia alkoholu. Ten zwyczaj mam po matce. Nie popijam, ale zawsze noszę butelkę na wszelki wypadek. To jim beam.
- Na jaki wypadek? - spytał Kelly, gdy Barbara ruszyła w kierunku gmachu sądu.
- Bo ja wiem? Do czyszczenia zębów?
- Burbonem? - dopytywał się osłupiały Kelly.
- W niektórych miejscach przydaje się bardziej niż woda - ucięła Barbara, wzruszając ramionami. - Nie można go jednak łączyć z pasta do zębów. To okropne. Wymieszany z wodą zabija niemalże wszystko, co mogłoby wywołać dolegliwości. I smakuje lepiej niż jodyna.
- To bardzo... interesujący punkt widzenia - zauważył Kelly. - Gdzie się tego nauczyłaś?
- Na Borneo.
- Borneo? - powtórzył Kelly. - Myślałem, że jesteś z Missisipi.
- Mój mąż pochodzi z Missisipi - wyjaśniła Barbara, uśmiechając się delikatnie. - Ja jestem znikąd. Mój ojciec był oficerem sił powietrznych, pilotem bombowca. Kiedy zdemobilizowali większą część floty B-52, dali mu wybór, albo pójdzie do lamusa, czyli...
- Wiem, co to znaczy...
- Albo się przekwalifikuje. Wybrał to drugie i zdołał zdobyć stanowisko oficera misji zagranicznych. Przez pierwszych dziesięć lat jego kariery wędrowaliśmy więc od bazy do bazy lotniczej, zaś przez kolejnych piętnaście, które pamiętam najlepiej, podróżowaliśmy po Azji od ambasady do ambasady. Hongkong, przed przejęciem go przez Chiny, następnie Japonia, Malezja, Borneo. Odwiedziłam także inne kraje.
- I tam właśnie nauczyłaś się myć zęby jimem beamem? - spytał Kelly.
- Moja mama nauczyła się tego od żony pewnego pułkownika. Żona pułkownika przejęła ten zwyczaj od pewnej kobiety w cywilu, którą znała jeszcze w Iranie, przed upadkiem szacha. Dlatego właśnie noszę butelkę jima beama w torebce. To tylko półlitrówka, ale powinno wystarczyć. Co zamierzasz?
- Chyba chciałbym z nim porozmawiać, ale tak naprawdę powinienem wrócić do Nowego Orleanu - zastanawiał się Kelly. - Jeśli mówi prawdę i nocą będziemy mieć problem z wydostaniem się z miasteczka, powinniśmy wyjechać wcześniej.
- Nie zostawisz mnie tutaj - zaznaczyła Barbara.
- Oczywiście że nie.
- Pozostaje jeszcze pytanie, czy twój samochód działa - powiedziała Barbara. Nagle poczuła ogarniający ją chłód. - Nie mieliśmy go na oku przez cały dzień.
- Nie należysz do optymistek - stwierdził Kelly. - Sprawdźmy wóz, a potem weźmy twoją butelkę.
- Zamierzasz więc się z nim spotkać?
- Tak. Znużyło mnie gonienie w piętkę.
- Gliniarz rozmawiał z Chauvetem - oznajmił zastępca szeryfa Mondaine.
Spotkanie odbywało się na tyłach starego kościoła, gdzie niegdyś mieściła się zakrystia. Pomieszczenie urządzono tak, aby spełniało minimalne standardy biurowe, i teraz służyło za siedzibę przywódców kultu. Na tylnej ścianie przy oknie zawieszono czarną flagę z wizerunkiem czegoś, co przypominało dziwacznego zielonego smoka. W kącie stała rzeźba tego samego stwora, potwornie zdeformowanego i wykrzywionego w okrutnym grymasie. Carlane Lancereau stał za biurkiem z rękami złożonymi na plecach i spoglądał na bayou.
- Mówiłem przecież, że powinniśmy go zabić - podkreślił Mondaine, kiedy nie doczekał się reakcji. - Złożyć go w ofierze Władcy.
- Taka dusza nie zdałaby się na wiele; zużyta i strawiona przez czas i trudy życia - orzekł Carlane. - O czym właściwie mógłby zameldować ten gliniarz? O tym, że na bagnach żyją diabły? Że całe miasteczko zaprzedało się złu? Że słyszy głosy w swojej głowie? To nie powinno nam zaszkodzić. A po dzisiejszej nocy to wszystko i tak będzie bez znaczenia. Władca wspaniale się pożywi. Potem będzie mógł objawić się na ziemi w pełnopostaciowym wcieleniu. Wówczas ruszymy. Przygotuj się.
- Oczywiście, wasza niegodziwości - rzekł Mondaine i ukłonił się.
- Ale przyprowadź do mnie funkcjonariusza Lockharta i tę kobietę - dodał Carlane, odwracając się i spoglądając na zastępcę szeryfa; oczy lśniły mu chorobliwie zieloną barwą. - Dusza Lockharta jest przesiąknięta złem ulicy i niewiele warta. Za to kobietę otacza aura siły. Będzie doskonałym pożywieniem dla Władcy.
***
- Czekaj - rzucił Lockhart, gdy zbliżali się do samochodu. Auto stało na jednym z zarezerwowanych miejsc parkingowych przed gmachem sądu. Wyciągnął kluczyki i wcisnął kciukiem jeden z przycisków. Zero reakcji. - Cholera - burknął i ponownie nacisnął przycisk.
- Czego się spodziewałeś? - spytała Barbara, unosząc brwi.
- Że uruchomię silnik - odparł Lockhart. - W czasie wojen narkotykowych mieliśmy serię napaści na policję. Teraz wszystkie nieoznakowane wozy policyjne można odpalać zdalnie, jako że często podkładano w nich bomby detonowane po przekręceniu kluczyka w stacyjce. A ten nie zapala.
- Może wysiadła bateria w pilocie - podpowiedziała Barbara, uśmiechając się kątem ust.
- Może - odparł Lockhart. - Zostań tu.
Podszedł do samochodu, otworzył drzwi kluczykiem i spróbował uruchomić silnik.
- Czyżby jednak samochód się zepsuł? - rzuciła Barbara, podchodząc do niego.
- To naprawdę irytujące - odpowiedział Lockhart. Wyszedł z auta i wczołgał się pod podwozie, brudząc ubranie błotem. Przez chwilę dłubał coś pod autem, po czym wyczołgał się i wstał. - Przecięto przewody zapłonowe - oznajmił, marszcząc czoło. - I brakuje pewnej części. Ponieważ była połączona zarówno z komputerem, jak i solenoidem, nie wystarczy podłączyć inny kabel.
- Nie mamy samochodu - orzekła Barbara, nieco zmartwiona.
- Nie mamy - zgodził się detektyw, kiwając głową. - To głupie, bo wystarczy, że zadzwonię do wydziału policji w Nowym Orleanie i podeślą po mnie wóz służbowy. To znaczy po nas.
- I co teraz? - spytała Barbara.
- Weź swoją torbę - polecił Lockhart, obchodząc wóz i zbliżając się do bagażnika. - Pójdziemy do hotelu i wynajmiemy dwa pokoje. Następnie wezmę od ciebie butelkę burbonu i udam się do Piggly Wiggly. Zadzwonię do porucznika Chimota. Ty zostaniesz w hotelu.
- O nie. To motyw rodem z horrorów. Równie dobrze mógłbyś zaproponować: „Rozdzielmy się”.
- Masz rację - przyznał Lockhart z uśmiechem. - Zatem plan B. Oboje pójdziemy do telefonu. Ja skontaktuję się z wydziałem policji. Potem zabierzemy twoją torbę, wrócimy do hotelu i zrobimy wymianę. Nie zabiorę cię na rozmowę z tym pijaczyną. Zostaniesz w hotelu.
- No to chodźmy - ponagliła go Barbara, machając w kierunku sklepu. - Ale najpierw zabierzmy moją torbę.
Zarzuciła plecak na ramię i pomaszerowała za detektywem do sklepu dwie ulice dalej.
Obserwowała jego plecy, kiedy wyciągał kartę telefoniczną i wybierał numer.
- Co? - mruknął Lockhart po chwili.
- Co co? - spytała Barbara.
- Posłuchaj - odpowiedział Lockhart, unosząc słuchawkę.
- Wybrany numer jest nieprawidłowy, proszę ponownie wybrać numer. Dwa-trzy-dwa. Wybrany numer jest nieprawidłowy...
- Jaki numer wykręciłeś? - spytała Barbara.
- 997 - odrzekł Kelly, trzasnął słuchawką, po czym sięgnął do kieszeni po drobne.
- Nie zwracaj na mnie uwagi. Jestem tylko wystraszoną kobietą - oświadczyła Barbara. - Ale jeśli pozwolisz, zauważę, że robi się ciemno.
- Wiem - odparł Kelly, wrzucając monety do aparatu. Szybko wybrał numer i znów zaklął. - Sukinsyn!
Barbara usłyszała to samo nagranie automatycznej informacji.
- Może ja spróbuję - podsunęła. - Masz więcej drobnych?
Jej numer domowy i numer ojca w Denver również okazały się „nieprawidłowe”. A kiedy wykręciła zero, nie zgłosił się żaden operator.
- W porządku - burknął Kelly, kręcąc głową. - Jakimś sposobem udało im się, kimkolwiek są, spieprzyć także telefon.
- Uważaj na słowa - skarciła go Barbara automatycznie. - To znaczy, że jesteśmy w krainie Indian odcięci od posiłków, zgadza się?
- Tak - przyznał Kelly, powstrzymując uśmiech.
- W takim razie musimy samodzielnie przetrwać i albo czekać na wsparcie, albo spróbować się stąd wydostać - powiedziała, potwierdzając każde słowo delikatnym skinieniem głowy. - Hotel nie zachwyca, ale to najlepsze, na co nas stać. Pójdziemy tam i przyczaimy się z nadzieją, że jeśli się nie zameldujesz, twój szef kogoś po ciebie przyśle. Przyśle?
- Prawdopodobnie - zgodził się Kelly. - Powiedziałem mu wystarczająco dużo, żeby go zaniepokoić. Ale chciałbym pogadać ze staruszkiem. Trzymajmy się planu B. Pójdziesz do pokoju, ja wezmę twoją butelkę. Potem wynajmę oddzielny pokój, ale przyczaję się z tobą.
- Myślę, że mogę ci zaufać jak prawdziwemu dżentelmenowi - stwierdziła Barbara, uśmiechając się, gdy ruszyli w kierunku hotelu.
- Oczywiście! Jestem dżentelmenem w każdym calu.
***
Barbara wróciła do hotelu i zaczęła rozważać opcje. Była naprawdę wystraszona. Bardziej niż wówczas, gdy została zaatakowana w college'u. Niemalże tak bardzo jak wtedy, kiedy samochód potrącił Allison. Doszła do wniosku, że w Thibideau w Luizjanie dzieje się coś bardzo złego, a czające się w miasteczku zło wyciąga po nią łapy. Przez cały dzień odczuwała osobliwy niepokój, jakby lekkie mdłości. Wiedziała, że niczym się nie zatruła, ani nie jest chora; to było coś innego. Coś niesamowitego.
- Dobry Panie - wyszeptała, klękając i składając ręce. - Proszę, żebyś wysłuchał mojej modlitwy. Wierzę, że znalazłam się w sercu zła i proszę Cię tylko, aby Twoja boska moc pokrzepiła mnie w tej próbie. Będę działała na własną rękę, gdy źli ludzie po mnie przyjdą, lecz wyczuwam wielką złą moc. Uchroń mnie przed nią, Panie, proszę Cię o to w imię Jezusa, a ja zajmę się całą resztą. Bo chociażbym chodziła ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza. Opiekuj się mną, tak jak pasterz dogląda swych owiec, a ja zrobię wszystko, co może uczynić chrześcijanin, aby zostać przy życiu. Amen.
Po tej modlitwie poczuła się pocieszona, ale złożyła też Bogu obietnicę i musiała się przekonać, co powinna uczynić, żeby dotrzymać tego przyrzeczenia.
- Po pierwsze - mruknęła do siebie, rozpinając suwak butów. - Piep... buty muszą polecieć do kosza. - Gdyby musiała uciekać, lepsze będą buty do biegania. Gdyby upadła i skręciła kostkę, nie wyszłaby cało z opresji. Prawdopodobnie niedługo by pożyła.
Dżinsy... były zbyt obcisłe. Miała luźniejszą parę, która przy okazji była też ciemniejsza. Tenisówki miała białe, ale w razie potrzeby błoto powinno załatwić sprawę. Ciemna bluza, ciemna skórzana kurtka. Dodatkowo śliska skóra stanowiła nieznaczną ochronę przed ciosem nożem. Gdyby musiała się podkradać, zdradziłyby ją jasne włosy i twarz. Wyciągnęła czarną, jedwabną bluzkę i z grymasem niezadowolenia na twarzy zaczęła rozpruwać szwy. Po kilku ruchach igłą i nitką miała doskonale dopasowany kaptur. Wycięła otwory na oczy składanym scyzorykiem, który nosiła w torbie. Kiedy skończyła przygotowania, zniknęły ostatnie promienie słońca.
Usunęła napoje z plecaka, wyrzucając zapas wody na podłogę, a następnie umieściła w nim swoją torebkę. Wyjęła z torby kaburę i nałożyła ją, wsuwając do niej także zapasowe magazynki. Po chwili namysłu umieściła jeden pocisk w komorze H&K i dźwignią blokady iglicy zabezpieczyła kurek. Ułożyła poduszki na łóżku i przykryła je narzutami, tworząc coś, co przypominało ludzką sylwetkę. A co tam; w filmach taka „kukła” sprawdzała się znakomicie. Następnie wzięła kosmetyczkę i usiadła ze skrzyżowanymi nogami w kącie pokoju. Miała jeden bardzo ciemny odcień granatowego cienia do powiek, który powinien sprawdzić się jako kamuflaż. Wtarła go trochę wokół oczu, a potem rozsmarowała na całych dłoniach. Był lekko błyszczący, ale zawsze to lepsze niż biel skóry.
Zaczęła szukać w kosmetyczce innych przydatnych przedmiotów. Makijaż... wszelkie możliwe zastosowanie. Lakier do paznokci... nic nie przychodziło jej do głowy. Zapalniczka - powędrowała do kieszeni. Scyzoryk - trafił do prawej kieszeni. Zmywacz do paznokci - potencjalnie był przydatny, ale w co go włożyć? Wsunęła go do plecaka i dołożyła butelki z wodą, żałując, że nie kupiła ich więcej. Napoje gazowane też. Lakier do włosów... o, tak. Obowiązkowo.
Wszystko, co wydawało się jej zdatne do użytku, zapakowała do plecaka, po czym cisnęła go na bok, żałując, że nie zabrała ze sobą taśmy klejącej. Nie widziała szczególnej potrzeby jej użycia, ale przecież taka taśma ma tysiąc i jedno zastosowanie. Jedno z nich przeszło jej przez głowę. Podkradła się do pustych butelek po wodzie i zebrała je wszystkie. Gdyby znalazła taśmę...
Nagle uprzytomniła sobie, nad czym się zastanawia, i zamarła.
- Morderstwo pierwszego stopnia - mruknęła, zmarszczyła czoło i usiadła z powrotem na ziemi w pozycji lotosu. Cóż, gdyby musiała wybierać: popełnić morderstwo albo dać się zabić, zdecydowałaby się wykończyć przeciwnika.
Owszem, „nie zabijaj” prawidłowo tłumaczy się jako „nie morduj”. Ale przecież to właśnie planowała - morderstwo. Gdyby musiała siłą wyrywać się z miasteczka, lepiej nie udawać kowboja z westernu. Zamierzała uczynić to tak, jak uczył ją ojciec: przetrwanie, unik, opór, ucieczka. Nigdy nie należy uderzać frontalnie. Trzeba działać w ukryciu tak długo, jak tylko się da. Nie wolno pozwolić wrogowi odetchnąć.
Zabij ich, zanim zorientują się, że jesteś obok.
Zabij. Butelki dało się wykorzystać jako wygodne i skuteczne tłumiki w warunkach polowych. Zastosowanie tłumika było de facto i de jure dowodem działania z premedytacją. A to zawsze oznacza morderstwo pierwszego stopnia.
Zaczynała też odczuwać gniew. Głęboką, zimną złość, którą codziennie starała się kontrolować. Ale towarzyszyła ona zrozumiałemu napięciu, które jakimś sposobem czyniło ją silniejszą i bardziej skuteczną. Czuła demona szarpiącego się na uwięzi i wiedziała, że niebawem zostanie on spuszczony ze smyczy. Zdawała sobie sprawę, że morderstwo nie jest prawdziwą skazą duszy - było nią mroczne piętno towarzyszące uczuciom związanym z morderstwem: gniewowi oraz choremu poczuciu mocy dawania lub odbierania życia. To sedno grzechu przeciwko największej Jedności, przeciwko Bogu.
Niekiedy jednak, tak jak w tym przypadku, akceptowano i uważano za słuszne, że demon został wypuszczony. Zastanawiała się tylko, jak trudno będzie zagnać go powrotem do jego celi.
Rozważała moralne i prawne konsekwencje, gdy nagle zorientowała się, że zapadły głębokie ciemności. A Kelly nie wrócił.
***
Kelly podszedł do przegniłych drzwi z boku szopy na łodzie, trzymając dłoń na służbowym glocku, i wskoczył do środka, czujnie rozglądając się wokoło.
W pomieszczeniu panował mrok i zalegały pajęczyny; brakowało połowy dachu. W kącie majaczył staruszek, trzęsąc się i jęcząc. Ale był tam sam.
Kelly przeszedł po betonowej posadzce, wypatrując zagrożeń, po czym potrząsnął mężczyznę za ramię. Starzec zaczął krzyczeć.
- Zamknij się! - polecił mu Kelly spokojnym głosem.
- O, Boże - jęknął staruszek, przewracając się na bok i szarpiąc za rękaw detektywa. - Proszę, powiedz, że masz butelkę! Błagam! Muszę się napić!
- Masz - odparł Kelly, wyciągając flaszkę zza paska. Kiedy alkoholik chwycił ją kurczowo, detektyw przytrzymał butelkę. - Tylko łyka - polecił, otwierając ją.
- Boże, ale dobre - oznajmił starzec, usiłując zatrzymać flaszkę, którą zabierał mu Kelly. - Proszę, zostaw. Muszę ją mieć, żeby uciszyć głosy!
- Dopiero, kiedy powiesz mi, co tu się dzieje - odparł Kelly i przykucnął. Pozwolił mężczyźnie napić się jeszcze raz, po czym odebrał i zakręcił butelkę. - Jak się nazywasz?
- Claude Chauvet - powiedział staruszek, przyciskając ręce do ciała. - Jestem znad Houma. Dawniej zajmowałem się pracą na budowie, rybołówstwem, a właściwie wszystkim, z czego były jakieś pieniądze. Miałem żonę i dzieci, ale ciągnęło mnie do butelki. Włóczyłem się przez pewien czas. Tutaj zahaczyłem się może z rok temu. Stary szeryf zamknął mnie w ciupie, aż wytrzeźwiałem na dobre. Nakarmił mnie, dał robotę na jednej z łodzi. Nie zdołał odciągnąć mnie od wódy, no ale, rozumiesz, jakoś pracowałem. Nie było to dla mnie wymarzone miejsce, ale wydawało się dobre jak każde, by wyciągnąć kopyta. Wiedziałem, że już niedługo. Za dużo wódy. Wątroba wysiadła.
- Co to za głosy? - spytał Kelly. - I czy wiesz, gdzie jest Carlane Lancereau?
- Jasne - prychnął staruszek. - Ale daj mi jeszcze łyka. Potrzebuję wspomagacza.
Kelly pozwolił mu znów przechylić flaszkę, którą natychmiast odebrał.
- Mów.
- Wszystko zaczęło się jakieś sześć miesięcy temu. Ludzie stali się jeszcze bardziej dziwaczni niż zwykle, niekiedy naprawdę się wściekali. Doszło do kilku morderstw, których nie było od dawna. Ludzie gadali o dziwnych światłach nad starym kościołem, Carlane zaś zaczął pojawiać się tu regularnie. Jeździł wychuchanym samochodem, nosił śmieszne ciuchy. Szeryf nie mógł sobie z nim dać rady, mawiał, że wszyscy Lancereau są zepsuci do szpiku kości. Wówczas zaginęło kilka dzieciaków. Niektórzy ludzie sądzili, że uciekły, ale szeryf miał inne zdanie. Wściekł się z tego powodu na zastępcę Mondaine'a. Nie mógł niczego znaleźć, dzieciaki przepadły na dobre. Rodzice się wyprowadzili, podobno otrzymywali pogróżki. A potem zaczęły się te głosy... - przerwał i spojrzał tęsknie na butelkę, więc Kelly pozwolił mu z niej pociągnąć. - To właściwie nie są głosy. Raczej wizje - podjął starzec pełnym napięcia głosem. Zerknął na policjanta lodowatym wzrokiem. - Każdy ma swoje demony, panie władzo. Pan o tym wie doskonale. Rzeczy, o których się myśli, nie całkiem słuszne. Pan też ma takie myśli.
- Każdy ma - przyznał Lockhart.
- Tak. Niech pan sobie wyobrazi, że wyciąga pan kosz raków, pański szef krzyczy, żeby się pan pospieszył, a pan dosłownie widzi, jak podrzyna łajdakowi gardło. Zupełnie jak w rzeczywistości. Czuje pan krew spływającą pomiędzy palcami, jakby pan to naprawdę zrobił. Ma pan ochotę go zabić, tak jak w nałogu narkotykowym. I nagle jak gdyby nigdy nic znów ciągnie pan linę.
- Powiedziałbym, że masz delijkę - podsunął detektyw.
- Nic podobnego - orzekł pijak, kręcąc głową. - Czasami widujesz rzeczy, które nie mogą być prawdziwe. Wielkie kształty, przed którymi nic by cię nie uratowało, gdyby cię ujrzały. Widzisz siebie, jak robisz... bardzo złe rzeczy. Nawiedzało mnie to cały czas. Ale kiedy piłem...
- Wizje ustępowały - dodał Kelly.
- Tak - przyznał Claude, przez jego ciało przebieg dreszcz. - Dlatego muszę mieć coś do picia. Jestem pijakiem, ale potrzebuję alkoholu, żeby uciszyć głosy. Niekiedy były to głosy przemawiające w dziwnym języku, przyzywające mnie. Potem nagle zmarł stary szeryf. Mocny jak byk. To był niezły skurczybyk, ale jednocześnie człowiek dobry i całkiem zdrowy. A tu wziął i zmarł. Potem zrobiło się naprawdę źle. Nocą słyszałem krzyki z kościoła. Straszne krzyki. I śpiewy, koszmarne zawodzenie, jakby ludzie próbowali wyrzucić z siebie słowa, których nie potrafią poprawnie wypowiedzieć.
- Dobrze już - stwierdził Kelly. - Zatrzymaj butelkę...
- On już nie będzie miał okazji się napić - odezwał się z głębi szopy zastępca szeryfa Mondaine.
Kelly obrócił się powoli i uniósł ręce na widok strzelby kalibru 12 wycelowanej w jego brzuch. Mondaine nie był sam. Kelly rozpoznał właściciela sklepu wędkarskiego i jednego ze sprzedawców z Piggly Wiggly. Co najmniej pięciu mężczyzn; wszyscy mierzyli do niego z broni.
- Możesz umrzeć na miejscu - orzekł Mondaine. - Albo wyjąć powoli pistolet i rzucić go na podłogę.
Kelly wyciągnął broń dwoma palcami i rzucił ją na ziemię, a następnie obrócił się z rękami na głowie.
Powinienem zostać z Księżniczką, pomyślał, gdy coś rąbnęło go w tył głowy. Ujrzał tylko ostre, białe światło.
***
Barbara siedziała w kącie pokoju w pozycji lotosu. Modliła się do chwili, aż usłyszała skrzypienie drzwi na dole. Wtedy po cichu wstała i podeszła na palcach do okna. Wcześniej już sprawdziła podłogę, znalazła wszystkie skrzypiące deski i zapamiętała ich położenie. Teraz ostrożnie ich unikała. Trzymała się też z dala od nikłej poświaty sączącej się zza okna i obserwowała werandę. Oczywiście kilka postaci, co najmniej cztery, wspinało się na dach po drabinie.
- Boże, proszę, abyś tej nocy natchnął mnie wojowniczym duchem Dawida - szepnęła. - I wybacz mi moje myśli, słowa i uczynki. Ponieważ naprawdę zamierzam poważnie skopać kilka nieprawych tyłków w Twoim Imieniu, Amen.
Skończyła modlitwę, sięgnęła w głąb siebie, wyłączyła przycisk „dobrej Barbary” i uchyliła drzwi więzienia własnego demona. Nadszedł czas „złej Barbary”.
Wydawało się, że wszelki strach pierzchł, a w jego miejscu pozostało twarde, lodowate i pradawne uczucie. Zwolnił się rytm jej oddechu, niespodziewanie uderzyły ją szczegóły otoczenia: wazon na półce, zapach bayou, szuranie stóp za drzwiami.
Przemknęła na palcach do cienia w kącie pokoju i czekała. Sięgnęła dłonią do boku, ale od razu ją cofnęła - tego może użyć tylko w konieczności.
Z głośnym trzaskiem przez okno wpadł pustak i w tym samym momencie ktoś spróbował otworzyć drzwi. Chwilę potem trzej mężczyźni z łoskotem wdarli się przez rozbite szyby. Jeden z nich krzyczał, najwyraźniej pokaleczony szkłem. Pierwszy mężczyzna upadł na poduszki na łóżku i krzyknął zaskoczony, a w tej samej chwili trzej kolejni wpadli przez drzwi i rzucili się na niego.
Szamotanina wydawała się zabawna, Barbara jednak nie miała nastroju do żartów. Szybko więc przemierzyła pokój i kopnęła w jądra jednego z mężczyzn stojących przy łóżku. Mocno.
Wszyscy krzyczeli i klęli tak głośno, że nawet nie zauważyli, gdy jeden z nich padł. Barbara posłała mu na dokładkę solidnego kopniaka w skroń. Potem zabrała się do roboty już na poważnie.
Uderzyła bokiem zaciśniętej pięści jak młotem w kark jednej z postaci trzymającej się z tyłu grupy napastników - trafiła precyzyjnie w miejsce, w którym kręgosłup spotyka się z czaszką. Silny wstrząs w okolicy pierwszego kręgu szyjnego niemal zawsze powoduje natychmiastową utratę świadomości. Tak też stało się w tym wypadku. Cios mógł również spowodować zgon, jeśli był wystarczająco silny, a Barbara nie powstrzymywała ręki. „Pani Miłej” już tutaj nie było.
Jeden z mężczyzn najwyraźniej wyczuł, że coś się dzieje za jego plecami i odwrócił głowę. Barbara złapała go prawą dłonią za lewy nadgarstek, wykręciła mu rękę do góry i w tył, jednocześnie lewą dłonią zakładając dźwignię na łokieć. Zawył jak zmora, ucięła więc jego wrzask uderzeniem otwartą dłonią w skroń.
Intruzi w końcu zrozumieli, że osoba, z którą szamoczą się na łóżku, to jeden z nich, i próbowali pogodzić się z tym, że sami stali się celem ataków. Barbara nie zamierzała jednak dać im czasu do namysłu.
Z prawej strony sięgnął ku niej jakiś mężczyzna. Wyłamała mu za to kciuk, kopnęła w jądra i na koniec uderzyła łokciem w szczękę, powalając go na ziemię. Przy ostatnim uderzeniu przeniosła ciężar ciała na prawo i wykorzystała to, by wykonać wysokie kopnięcie w lewo, trafiając jednego z napastników w gardło i niewątpliwie miażdżąc mu kość gnykową. To musiało go uśmiercić, o ile nikt szybko nie zrobiłby mu tracheotomii. Ona nie mogła sobie pozwolić na stratę czasu.
Pozostali dwaj ostatni napastnicy. Jeden znajdował się na łóżku i usiłował wstać. Drugi jeszcze go przytrzymywał. Barbara zabrała się za stojącego mężczyznę. Zamarkowała cios w jądra, po czym płaską dłonią trafiała go w nos. Gdy mężczyzna uniósł ręce do strzaskanych nozdrzy, wbiła mu palce w splot słoneczny i błyskawicznie uniosła tę samą rękę, uderzając w podbródek. Wreszcie okręciła ramię wokół jego głowy, zrobiła krok w przód i z powrotem do tyłu, obracając jego szyję we wszystkich kierunkach i łamiąc ją jak gałązkę.
Ostatni napastnik usiłował uciec przez okno, ale Barbara nie miała ochoty zostawiać go na później. Podskoczyła do niego i kopnęła go w dolną część pleców, rzucając nim o ścianę. Wycelowała w punkt ucisku w okolicy łopatek, na moment unieruchamiając go bólem. Po chwili wywichnęła mu ramię, rąbnęła kolanem w genitalia, jednocześnie obróciła go i kopnęła podbiciem, a na koniec zadała cios pięścią w szyję, gdy był jeszcze pochylony po wcześniejszym ciosie.
Rozejrzała się po pokoju i skinęła głową. Słyszała jakieś jęki, ale większość postaci nawet się nie ruszała. Co najmniej dwaj intruzi leżeli martwi, przypuszczalnie zabiła ich więcej. Ta myśl przyprawiała ją o mdłości, więc odrzuciła ją od siebie. Nie miała czasu na wymioty; zamiast tego jeszcze raz rzuciła okiem na pomieszczenie hotelowe.
- Czas się wynosić - mruknęła, spoglądając na ciemny korytarz, a potem na nikłe światło sączące się przez okno. - Wybór jest niewielki - uznała cicho, zabrała plecak i bezszelestnie ruszyła w kierunku drzwi. Zerknęła na rozbite fragmenty szyby i przeskoczyła przez nie, wyciągając nogi niczym biegaczka przez płotki i jednocześnie zginając szyję, żeby uniknąć zderzenia z górną framugą. Zanim opadła na ziemię, dostrzegła sylwetkę człowieka prostującego się przy drabinie; trzymał w dłoniach strzelbę lub obrzyna.
Wylądowała ostrożnie, wyciągnęła broń, sprawnym, wręcz zautomatyzowanym ruchem przesunęła dźwignię blokady iglicy i wypaliła dwukrotnie w środek ciemnej plamy. Zobaczyła, jak cel spada z dachu ze stłumionym okrzykiem zdumienia i cichym jękiem bólu. Nie mógł wiedzieć, że to ona wyskakuje przez okno, i zawahał się, jako że nie chciał postrzelić któregoś ze znajomych. Nie zawsze jest tak łatwo. I na pewno nie będzie teraz, kiedy ciszę nocną zakłóciły strzały.
Odbezpieczyła pistolet i włożyła go do kabury, którą zamknęła na zatrzask. Podbiegła na skraj dachu i zeskoczyła, turlając się po upadku. Uniosła się na jedno kolano, wyciągnęła karabinek i rozejrzała się wkoło, wypatrując kolejnych celów. Postrzelony mężczyzna leżał na ziemi i jęczał. Podbiegła więc do niego, szukając broni, którą wcześniej trzymał.
- W czasie wymiany ognia pistolet nadaje się najlepiej do tego, żeby zdobyć strzelbę - mruknęła, lustrując wzrokiem ziemię. - Strzelba nadaje się najlepiej do tego, żeby zdobyć cięższą broń.
Znalazła taką broń kilka metrów od ciała mężczyzny, podniosła ją i obejrzała. Na usta cisnęło się jej przekleństwo.
Był to AR-10, taki sam model, jak ten, który Kelly trzymał w bagażniku samochodu. Jakie są szanse, że to przypadek?
Podeszła do jęczącego mężczyzny i szybko przetrząsnęła mu ubranie w poszukiwaniu amunicji do karabinu. Miał na sobie kamuflującą bluzę zbryzganą krwią, więc nie zamierzała jej pożyczać. W kieszeniach znalazła jednak dwa zapasowe magazynki. Wsunęła je do kieszeni swoich dżinsów.
Podniosła się i odciągnęła rękojeść przeładowania AR-10, upewniając się, że w komorze tkwi nabój, po czym ruszyła wzdłuż ściany na tyły hotelu. Od strony frontowej rozległy się głosy i zalśniły światła latarek. Na tyłach znajdował się zarośnięty ogród, który ciągnął się aż do bayou. Przemykała przez niego, aż znalazła się poza zasięgiem głosów. Nagle podciągnęła maskę, nachyliła się i zwymiotowała, starając się zachowywać cicho.
Kiedy skończyła, ściągnęła plecak z ramion i wyjęła jedną z butelek pepsi. Otworzyła ją powoli, tłumiąc syk gazu, po czym przepłukała płynem usta, żeby zlikwidować nieprzyjemny posmak. Po chwili zakręciła butelkę, włożyła z powrotem do plecaka i zaczęła wsłuchiwać się w odgłosy nocy.
Z hotelu dobiegały krzyki, widziała także snopy świateł latarek na pierwszym piętrze. Słowa były nieczytelne, ale wydawało jej się, że rozpoznaje głos zastępcy szeryfa Mondaine'a.
To ci dopiero niespodzianka.
Niewątpliwie nadszedł czas, żeby opuścić miasteczko. Szkoda tylko, że nie ma samochodu.
Przemknęła bezszelestnie na skraj bagna i wtarła błoto w buty do biegania, po czym oczyściła dłonie o trawę. Zerwała gałązkę i wsunęła ją do lufy karabinu, sprawdzając, czy nie jest zatkana. Była pusta.
Uniosła broń w pozycji taktycznej, z kolbą wspartą o ramię i lufą skierowaną ku dołowi, po czym ruszyła na zachód, z dala od głosów. Nie wiedziała, co tam znajdzie, ale na pewno coś lepszego niż tutaj.
Kelly obudził się z krzykiem.
Nigdy jeszcze nie męczył go tak potworny ból głowy - przypominał młot pneumatyczny wewnątrz czaszki - a krzyki tylko pogarszały sprawę. Nie mógł jednak winić za to Dolores; sam również krzyczał.
Znajdował się w nawie starego kościoła, skuty kajdankami i - o ile zdołał się zorientować - przymocowany łańcuchem do ziemi. Posadzka tylnej części nawy została usunięta. Pod nią ziała jama, w której - sądząc po odgłosach - była woda. Najwidoczniej kościół wzniesiono niegdyś na bagnie, a z jakiegoś powodu grupa szaleńców przekuła się teraz aż do poziomu wody.
Niedaleko detektywa wznosił się niski drewniany ołtarz, przed którym stał Carlane odziany w czarne szaty z zielonymi symbolami. Unosił ręce nad głową i śpiewał coś w dziwacznym języku. Po drugiej stronie ustawiono staromodny pręgierz, do którego przykuto dziwkę z Nowego Orleanu. Dwaj mężczyźni w czarnych szatach zajmowali się nią na zmianę, smagając nagie ciało dziewięciopalczastymi dyscyplinami. Za każdym razem, gdy mocne uderzenia skórzanych biczów dotykały skóry, kobieta głośno krzyczała. Po jej plecach i nogach spływały strugi krwi.
Po bokach Carlane'a stali trzej inni mężczyźni w takich samych szatach; skłaniali głowy i intonowali niskie, monotonne odpowiedzi, grupa wyznawców zaś, około dwudziestu osób zebranych w głównej części świątyni, kołysała uniesionymi ramionami i powtarzała owe odpowiedzi.
- Agathalu Almadu! - zaśpiewał Carlane. - Asertu Almadu! Thagomod Tthu!
- Asertu Almadu! - podchwyciły postacie odziane w czarne szaty wespół z pozostałymi wyznawcami.
- Oto dusze dla ciebie, Almadu! - oznajmił Carlane. - Przybądź do nas, Almadu! Daj nam swą moc!
- Asertu Almadu!
Nawę oświetlały świece. Kelly potrząsnął głową, przekonując samego siebie, że tylko wyobraża sobie tę scenę. Jednak krzyki były prawdziwe, tak samo jak trzask biczów.
- Poczuj ten ból, lordzie Almadu! - krzyknął Carlane. - Wzywam cię, lordzie Almadu! To ból dla ciebie, lordzie Almadu! Daj nam swą moc!
- Asertu Almadu!
- On nadchodzi! - obwieścił Carlane, rozkładając szeroko ramiona i prostując szyję, jakby rażony niewidzialnym piorunem. - Przyprowadź ją! - rzekł niższym głosem.
Natychmiast rozkuto Dolores, która wycieńczona padła na kolana, lecz dwaj mężczyźni z biczami dźwignęli ją z wprawą i zaciągnęli przed ołtarz. Kiedy przyłączyli się do nich trzej pozostali, czterech złapało ją za ramiona i nogi, piąty zaś podciągnął szaty i wszedł w nią brutalnie. Dolores wydała z siebie skowyt bólu, gdy jej ciało zaczęło obijać się rytmicznie o twarde drewno, a poranione plecy ocierały się o blat.
- Przygotowaliśmy ją dla ciebie, lordzie Almadu! - zawołał głośno Carlane. - Przybądź do nas, lordzie Almadu! Asertu, lordzie Almadu!
- Asertu, Almadu!
Mężczyźni jeden po drugim wchodzili na prostytutkę, cały czas przytrzymując ją za nadgarstki i kostki nóg. Kelly, choć przerażony tym aktem, jednocześnie profesjonalnie analizował całą scenę i naliczył pięciu z sześciu gwałcicieli. Był głęboko przekonany, że znalazł rozwiązanie zagadki Rozpruwaczy. Musiał tylko poczekać i przekonać się, kto jest szóstym gwałcicielem i zabójcą. Nie miało to decydującego znaczenia - każda z osób zgromadzonych w budynku pomagała w popełnieniu tych zbrodni. Wszyscy zostaną osądzeni tak, jakby byli mordercami. Cała reszta dostanie zapewne wyroki dożywocia. Carlane powędruje na krzesło elektryczne.
Zakładając, że przeżyje ktoś, kto się o tym dowiedział. Sam był niemal pewien, że już jest trupem. Choć naprawdę nie chciał zostać zgwałcony.
- Fthagma! - wrzasnął Carlane. - On nadchodzi po swoją ofiarę! Pan nadchodzi!
Piąty akolita szybko zakończył stosunek i zszedł z jęczącej kobiety w chwili, gdy woda w jamie zaczęła bulgotać. Kelly uniósł się nieco, żeby mieć lepszy widok, lecz wkrótce pożałował, że to uczynił.
Wmawiał sobie, że nie zwariował, choć w rzeczywistości wolałby postradać rozum. Z otworu w posadzce wyłonił się koszmarny stwór. Detektyw wytężał umysł, żeby przyczepić mu jakąś etykietkę, porównać go z czymś, co znał, ale to coś było zbyt niesamowite. Potwór miał rybi pysk z połyskliwymi, zielonkawymi ślepiami, w których jarzyła się złośliwa inteligencja; pierścień skrzeli, linię sterczących kolców grzbietowych, połączonych błonami; czułki wokół paszczy; ogromne, ludzkie ramiona z szerokimi dłońmi oraz połączone błoną, szponiaste palce. Wyprostowany, prezentował monstrualny, humanoidalny korpus szeroki na co najmniej 180 centymetrów. Z ramion i pleców sterczały mu dodatkowe czułki. A może były to długie, ruszające się włosy? Jednak wszystko to nie zdołało oddać bluźnierczej, niemal nierzeczywistej grozy potwora.
W końcu bestia wylazła z otworu, który miał dokładnie taką szerokość, by się w nim pomieściła, stanęła na dwóch żabich łapach i przeskoczyła dziesięć metrów w powietrzu. Potem nachyliła się i obnażyła członka, Kelly zaś zrozumiał, kim czy raczej czym był ostatni gwałciciel.
Dolores wydała okrzyk cierpienia i przerażenia, gdy gigantyczny penis wdarł się w nią i zaczął uderzać raz po raz. Porykiwania bestii zagłuszyły słabe krzyki kobiety; monstrum gwałciło ulicznicę, aż wreszcie wydało z siebie ostatni ryk rozkoszy.
Kelly rozchylił powieki, ale natychmiast znów je zamknął, kiedy stwór wbił jeden szpon w brzuch Dolores i rozszarpał jej ciało, przecinając mostek z odgłosem przypominającym rozpruwanie grubej plastikowej folii. Kobieta wydała ostatni jęk agonii, gdy bestia wcisnęła łapska w jej pierś i rozerwała ją szeroko, a następnie wyszarpała serce, by od razu wepchnąć sobie do paszczy jeszcze pulsujący narząd.
Kelly starał się nie zwymiotować na dźwięk mlaskania towarzyszący pożeraniu wnętrzności dziwki. W końcu jednak nie zdołał zapanować nad sobą i wyrzygał zawartość żołądka na przegniłe drewno tuż przed swoją twarzą.
- Lordzie - odezwał się Carlane, jakby odczytał zachowanie detektywa jako jakiś sygnał. - Sprowadziliśmy ci jeszcze jedną duszę. Nie tak dobrą, jak ta ostatnia, niemniej duszę. Przyprowadźcie go - dodał do akolitów.
***
Barbara szła skrajem bayou w kierunku zachodnim, klucząc wśród zarośli za domami, a raz nawet podkradając się bliżej do szopy na łodzie. W tej części miasta nie natknęła się na pojazdy ani oznaki życia. W końcu prześlizgnęła się wzdłuż ściany jednego z domów, dziękując w duchu, że w miasteczku najwyraźniej w ogóle nie było psów, i wyjrzała na drogę.
Na placu w odległości około siedemdziesięciu metrów od niej zebrali się jacyś ludzie; inni chodzili od domu do domu, najwyraźniej jej szukając. Niektórzy byli niepokojąco blisko i poruszali się zdecydowanie szybciej niż ona. Mogła spróbować się ukryć, ale podejrzewała, że ją znajdą, bo w pobliżu nie było żadnej dobrej kryjówki.
Wciąż jednak utrzymywała spory dystans i ukrywała się w mroku. Miejscowi używali latarek, które sprawiały, że byli ślepi w ciemnościach. Nawet ludzie na placu znajdowali się w oświetlonym miejscu, niektórzy stali przy samochodach z włączonymi światłami. Jeden z pickupów był skierowany mniej więcej w jej stronę, ale miał tylko jeden sprawny reflektor, drugi świecił zbyt wysoko i nieco za bardzo na prawo. Prawidłowo ustawiona lampa wysyłała snop światła, który tworzył jasną plamę mniej więcej w połowie odległości do Barbary. Najlepiej by było, gdyby zdołała przedostać się na drugą stronę i ruszyć na wschód wzdłuż bayou. Powinna zajść ich od tyłu. Może uda się znaleźć samochód lub półciężarówkę z kluczykami.
Trzymając AR-10 nieco opuszczony przy prawym boku, z dala od poszukiwaczy, schyliła się i powoli oddaliła od domu.
Trzymaj głowę nisko. Poruszaj się powoli. Nie tylko bezgłośnie, ale powoli. Schyl się. Zmień sylwetkę. Ludzie widzą to, co chcą zobaczyć. Wykorzystuj mrok - jest obok: drzewo rzucające cień w poświacie miasteczka. Bez pośpiechu. Stop się z ciemnością nocy. Jesteś niewidzialna. Nie widzą cię.
Zadziałało. Niemal pięć minut zajęło jej pokonanie otwartej przestrzeni, ale nikt jej nie wykrył, nie rozległy się krzyki ani strzały. Niezależnie od wcześniejszych planów, po chaosie, który pozostawiła w hotelu, z całą pewnością zamierzali teraz zabić ją na miejscu.
Przemknęła za domem, a potem wzdłuż bayou, skręciła w lewo i uniosła broń. Zorientowała się, że podeszła od tyłu pod stary kościół, co oznaczało, że znalazła się za plecami grupy poszukiwawczej.
Dotarła do obszaru za gmachem sądu, kiedy usłyszała pierwszy krzyk. Wraz z nim rozległ się nikły odgłos uderzającego bata. Dźwięki dobiegały z kościoła.
- Nie, tylko nie to - wymamrotała pod nosem. - Nie będziesz odgrywać rycerza w lśniącej zbroi. Wynoś się stąd. Sprowadź posiłki.
Ostrożnie podeszła bliżej, okrążając łukiem grupę ludzi na placu, a następnie oddaliła się od bayou, gdy poczuła, że dostaje gęsiej skórki. Nagle ujrzała samą siebie w łańcuchach. Mark leżał na niej i gwałtownie w nią wchodził, jakby ją gwałcił. Przepędziła ten obraz z umysłu i zmówiła krótką modlitwę z prośbą o przebaczenie. Znała swoje demony i walczyła z nimi przez całe życie. Nagle jednak pojawił się nowy obraz, przypomniała sobie przyjemność, której doznała, wyłamując ramię temu choremu draniowi. W zasadzie nie było to konieczne. Czuła, jak ogarniają gniew.
Szła dalej, odpędzając od siebie kolejne wizje. Oddawała się w nich w sposób, którego Biblia nie przewidywała. Zabijała głupie wredne suki, takie jak matka Marcie Taylor, która sądziła, że jest lepsza od nich. Uprawiała seks z Kellym; detektyw brał ją siłą, gwałtownie, przytrzymujący jej ręce i mówiąc jej świństwa, na która ona chętnie odpowiadała równie świńskim językiem.
Nie potrafiła powstrzymać tych obrazów, ale po każdym z nich odmawiała modlitwę z prośbą o przebaczenie. Prosiła, żeby Bóg przegnał demony, które opętały jej duszę, i pomógł jej zwalczyć zło czające się w każdym człowieku. Wiedziała, że wybaczał jej pojawiające się od czasu do czasu złe myśli. Jezus oddał życie za ludzkie grzechy i obiecał przebaczenie wierzącym. Wiodła chrześcijański żywot prawej, religijnej kobiety i żony. Wychowywała swoje dzieci na dobrych chrześcijan i dobrych ludzi, co nie zawsze oznaczało to samo.
- Panie, daj mi siłę - modliła się po cichu. - Przyjdź do mnie i daj mi siłę Samsona, mądrość Salomona, moc Jezusa, abym wybaczyła moim prześladowcom, nawet jeśli mnie ukrzyżują. Pomóż mi, Boże, w godzinie próby. Stań się moją Laską Mocy.
Barbara stała pod ścianą kościoła, choć nawet sobie nie uprzytamniała, że tam podeszła; jej umysł utrzymywał się na skraju rzeczywistości i krainy wizji. Ale kiedy zbliżyła się do kościoła, poczuła wstrząs, fale zimna i gorąca na przemian ogarniały jej ciało, jak gdyby lodowaty ogień zaczął krążyć w jej żyłach. Przez krótki moment pomyślała, że oszalała, gdy usłyszała potworne ryki niosące się echem w kościele i na spowitych ciemnością bagnach. Nagle wizje ustąpiły. Ich miejsce zajęło wrażenie spokoju. Ale nie bezczynnego marazmu. Czuła obecność ponaglającą ją do działania, do zrobienia czegoś ważnego. Podkradła się do bocznej ściany budowli, rozglądając się za czymś, co musiało tam być.
Nie znała się na samochodach, bagnach czy potworach okupujących uświęconą ziemię. Ale doskonale znała się na kościołach. Wiedziała, że wszystkie mają boczne wejście.
***
Kelly szarpał się, ile sił, ale trzymany przez czterech mężczyzn, niewiele mógł zdziałać. Został rzucony na splamiony krwią ołtarz i patrzył teraz w oblicze bestii, która dopiero co pożarła Dolores. Powinien splunąć w tę gębę, żeby pokazać, że się nie boi. Ale za nic nie potrafił zebrać śliny. Zaschło mu w ustach, a do tego zsikał się w spodnie. Nie dbał o to, lada moment miał umrzeć, i nic nie zdoła na to poradzić.
- Policja posieka cię na kawałki i rzuci na pożarcie krokodylom - warknął, patrząc na Carlane'a.
- Zanim się tutaj zjawią, nas już nie będzie - odparł Carlane, zaśmiał się i uniósł dłoń, by na chwilę powstrzymać potwora. - Mój władca stał się pełną inkarnacją. Żadna ziemska potęga nie zdoła go powstrzymać. Ale my odejdziemy. Ukryjemy się i wyczekamy na właściwy moment. Wzrośniemy w siłę. A wówczas... nastanie dzień Smoka. - Skinął na bestię i wycofał się kilka kroków, jakby chcąc uniknąć zbryzgania krwią, która miała zostać przelana.
***
Widziała stalowy zbiornik na gaz na zewnątrz budynku, kiedy wcześniej tego dnia na próżno wypytywali mieszkańców. Musiała tylko dostać się do środka. To, co planowała, czyniło z niej przestępczynię. Prawdopodobnie dostanie najwyższy wymiar kary. Znów przeszło jej przez myśl, że zwariowała, ale jednocześnie wiedziała z niezłomną pewnością, że tkwił w tym palec Boży. A jeśli Bóg chciał, aby to uczyniła, musiała go posłuchać.
Boczne drzwi były niestety zamknięte. Nie stanowiło to jednak problemu. Wyjęła z torby jedną z pustych plastikowych butelek i przytrzymała ją u wylotu lufy swojej czterdziestkipiątki. Poczekała na kolejny ryk bestii i strzeliła w zamek. Dźwięk nie był tak cichy, jak powinien. Butelka przechwyciła większość gazów wylotowych, które wytwarzały charakterystyczny „trzask” broni palnej, ale część przedostała się wokół jej krawędzi z odgłosem przypominającym petardę. Tutaj właśnie przydałaby się jej taśma klejąca, zganiła się za to zaniedbanie. Zamek jednak puścił, przegniłe drewno popękało wokół niego, więc Barbara odrzuciła butelkę na ziemię.
W pomieszczeniu za drzwiami panowały ciemności, a ryki dochodzące z wnętrza świątyni wytrącały Barbarę z równowagi. Znalazła to, czego szukała, w jednym z korytarzy. Kuchnia cuchnęła gnijącym pożywieniem, ale jeszcze niedawno jej używano. Odkręciła jeden z palników i upewniła się, że gaz się ulatnia, po czym odłożyła AR-10 i poczekała na kolejny potworny ryk.
Zamiast niego usłyszała krzyk śmiertelnego cierpienia, ale to wystarczyło. Gdy agonalny wrzask niósł się echem w świątyni, szarpnęła kuchenkę z histeryczną siłą, odciągając ją od ściany. Następnie wgramoliła się na nią i zaczęła szperać w poszukiwaniu miedzianego przewodu gazowego. Za pomocą scyzoryka, który miał też ostrze z piłką, przecięła rurkę. Poczuła zapach ulatniającego się gazu. Nacisnęła ostrze jeszcze bardziej, rozrywając przewód, aż usłyszała wyraźny syk.
Pozostało jeszcze jedno. Podniosła AR-10 i wyszła na korytarz, gdy zapach gazu stał się przytłaczający. Odbezpieczyła broń i przełączyła ją na tryb półautomatyczny. Podeszła do drzwi, które powinny prowadzić do nawy. Pomiędzy drzwiami i progiem majaczyło nikłe światło. Barbara pokręciła głową.
- Tak, chociażbym chodziła ciemną doliną, zła się nie ulęknę - szepnęła. - Bo jestem najbardziej wredną suką w tej dolinie.
Z tymi słowy kopnęła w drzwi.
***
Przynajmniej mnie nie zgwałci, pomyślał Kelly, gdy sięgnął ku niemu gigantyczny szpon. Wtedy rozległ się strzał, a po chwili następny. Stwór wyprostował się, przekręcając rybi łeb w bok.
Detektyw zaczął rozglądać się wokoło, gdy jeden z akolitów padł na niego, właściwie już bez zmasakrowanej twarzy, za to z dziurą po kuli z tyłu głowy. Wówczas ujrzał najdziwniejszą rzecz, jaką widział, włączając w to gigantycznego potwora, który miał go wybebeszyć.
To był ninja, trzymający broń nadzwyczaj przypominającą jego AR-10, otoczony świetlistą bielą niczym ogromną aureolą.
A raczej jakaś wojownicza kobieta - postać miała bowiem piersi.
***
Barbara skoczyła przez drzwi i uklękła, przyczajona, wypatrując celów. Ujrzała coś, co jej ojciec nazywał obszarem znacznego skupienia celów. W nawie tłoczyli się wyznawcy kultu, a w głębi stało kilku mężczyzn odzianych na czarno. Znajdowała się tam również gigantyczna ryba, która najwyraźniej szykowała się do tego, by rozpruć brzuch detektywowi Lockhartowi. Barbara wycelowała lufę w tył głowy człowieka stojącego przy ołtarzu i nacisnęła spust.
Głowa rozbryznęła się jak melon; mężczyzna runął na ziemię. Olbrzymi stwór wyprostował się, gdy Barbara wystrzeliła do dwóch kolejnych postaci odzianych w długie szaty. Machnął w dół i jakby od niechcenia ciął pazurami brzuch detektywa Lockharta, po czym pochwycił jednego z akolitów i odgryzł mu głowę.
W tym momencie wyznawcy wreszcie zareagowali. Barbara obróciła się w lewo i wypaliła pięć razy w pięć ciał, oczyszczając nieco przestrzeń. Potem skoczyła w kierunku ołtarza, uchylając się przed ciosem gigantycznego rybiego stwora, i dotarła do detektywa Lockharta.
Miał okropną ranę ciętą brzucha, a bestia sterczała tuż nad nim. Barbara przełączyła więc broń na tryb w pełni automatyczny i opróżniła resztę magazynka w kałdun stwora.
Potwór wydał ryk bólu, ale dziury po pociskach zasklepiły się równie szybko, jak powstały, pozostawiając tylko nikłe, promieniste ślady, jak po rzuceniu kamyka do stawu. Monstrum ponownie sięgnęło w jej stronę, ale Barbara uskoczyła w bok, przeturlała się, wylądowała na nogach i jednocześnie wsunęła w karabin nowy magazynek.
Gdy dała nura w bok, wydawało się, że potwór o niej zapomniał, zszedł z prezbiterium i wybrał kolejnego wyznawcę. Wybebeszył mężczyznę, jak rybak patroszy swoją zdobycz, a następnie rozerwał mu klatkę piersiową i zaczął na nim żerować.
Barbara podbiegła do zranionego sierżanta i ściągnęła go ze skrwawionego ołtarza, przeciągając go w stronę budynku naprzeciwko kuchennych drzwi.
- Możesz wstać? - spytała, wlokąc go z wysiłkiem. Był wielkim facetem, a ona trzymała się na nogach tylko dzięki adrenalinie.
- Nie - odparł Kelly, z ust toczyła mu się spieniona krew. - Idź. Uciekaj stąd.
- Pieprzyć to - parsknęła, uniosła go strażackim chwytem i zaczęła ciągnąć na drugą stronę kościoła. Znajdowały się tam drzwi prowadzące prosto do nawy. Były zamknięte na kłódkę, ale ona gotowa była wyrwać je z zawiasów. Wyznawcy biegli na tyły świątyni, uciekając w panice przed swoim bogiem, nie stanowili więc problemu.
Jednak jej ruch ściągnął uwagę rybiego stwora, który znalazł się przy niej, zanim zdołała dotrzeć do schodów z prezbiterium.
- Przepadnij! - wrzasnęła, zrzucając Kelly'ego na podłogę i przytrzymując go lewą ręką. Prawą, przyciśniętą do ciała, trzymała AR-10 niczym pistolet. - Przepadnij w imię naszego Pana Jezusa Chrystusa! Wracaj do piekła, gdzie twoje miejsce!
Stwór wzdrygnął się na jej krzyki, ale uniósł gigantyczną łapę, by zadać cios.
Nacisnęła cyngiel.
Z lufy wystrzeliło coś, czego nigdy wcześniej nie widziała - smuga białego ognia, zupełnie jakby każda kula ciągnęła za sobą biały ślad. I każdy pocisk naprawdę raził cel. Demon zaskrzeczał i cofnął się gwałtownie. Kiedy więc wyczerpała drugi magazynek, załadowała i tym razem w trybie półautomatycznym posyłała mu jedną po drugiej precyzyjnie wymierzone kule. Gdy skończyła, potwór cofnął się aż do połowy nawy; klęczał, ciemny dym sączył się z jego piersi, brzucha i łba. Ale nawet te rany się zasklepiały.
Barbara znów dźwignęła Kelly'ego i powlokła się z nim w stronę drzwi. W końcu dotarła do wyjścia, roztrzaskała zamek kolbą karabinu, psując przy tym nieprzydatną już broń. Odrzuciła ją na bok i chwiejnym krokiem wydostała się na zewnątrz.
Kelly wisiał w jej ramionach bezwładny jak wór kamieni; nie wiedziała, czy jest tylko nieprzytomny, czy nie żyje. Pod drzewami stały zaparkowane samochody, Barbara ruszyła więc w ich stronę na coraz słabszych nogach, jednocześnie dobywając swojej czterdziestkipiątki. Za jej plecami rozległ się ryk, spojrzała więc przez ramię i ujrzała potwora rozrywającego drzwi, przez które przed chwilą wyszła. Monstrum sprawiało wrażenie wściekłego.
W prezbiterium ustawiono świece. Kilka z nich spadło na ziemię, ale ugasiła je krew. Pozostałe... propan jest cięższy od powietrza. Choć większość gazu powinna zgromadzić się nad ziemią, część uniesie się wyżej. Tylko kiedy? Kiedy?!
Gdy o tym myślała, ciemności nocy zalała biel. Siła eksplozji powaliła Barbarę na ziemię.
Musiała stracić przytomność zaledwie na moment, ponieważ kiedy dźwignęła się na kolana, fragmenty kościoła wciąż jeszcze opadały na ziemię. Rybi potwór zniknął, ale sądząc po wrzaskach dochodzących z płonącego budynku, zgadywała, że zamienił się w rybę usmażoną na węgiel.
- Miał tyle rybek do pożarcia i tak mało czasu - mruknęła.
Spojrzała na Kelly'ego i pokręciła głową na widok jego obrażeń. Miał rozszarpaną pierś, w jego ciele utkwiło kilka drzazg z wysadzonego w powietrze kościoła. Nie udało się jej wyczuć pulsu na szyi detektywa. To nie byłoby w porządku, gdyby okazało się, że nadaremno wlokła go z takim trudem.
- Kurwa - rzuciła. - Kurwa, ja pierdolę...
Niektórzy wyznawcy potwora wciąż leżeli na ziemi powaleni wybuchem, inni gramolili się na nogi. Podeszła do najbliższego i przytknęła mu lufę pistoletu do czoła.
- Dawaj pieprzone kluczyki - parsknęła.
Kiedy oszołomiony mężczyzna spełnił jej żądanie, szarpnęła go za koszulę na piersi.
- Który? - spytała.
- Czerwony pickup - wymamrotał, wskazując palcem samochód. - Co się stało?
- Zabiłam waszego zasranego bożka - oświadczyła Barbara, rzuciła mężczyznę na ziemię i pomaszerowała do auta. Gdy zrobiła kilka kroków, uprzytomniła sobie, że rozmawiała z mechanikiem. - I lepiej, żeby mój samochód był gotowy na poniedziałek! - dodała. Cóż, przynajmniej pickup powinien działać bez zarzutu.
***
Mondaine obrócił się na odgłosy strzałów dochodzące z kościoła i zaklął.
- Ta suka podeszła nas od tyłu!
- Kim ona jest, do cholery? - wyrzucił z siebie Henri Lancereau.
- Nie mam pojęcia - odparł Mondaine, kierując się do wozu policyjnego. - Ale zdechnie jeszcze tej nocy. Jeśli nie uda nam się ofiarować jej duszy Władcy, odeślemy ją prosto do piekła.
Podbiegł do samochodu, podjechał do kościoła i z piskiem opon zaparkował przed wejściem. Kiedy ruszył w stronę drzwi frontowych, natknął się na falę ludzi biegnących z wnętrza świątyni. Nagle wraz z odgłosem strzałów jego głowa eksplodowała bólem.
Przypadł do ziemi, jęcząc, biały ogień przepełniał mu czaszkę. Zazwyczaj pełnił rolę jednego z akolitów i jego więź z Władcą była silna. Teraz napełniła go cierpieniem Władcy. Po chwili jednak przestał odczuwać ból, chwiejnie stanął na nogi i potrząsnął głową, żeby pozbyć się przykrego wrażenia.
- Co się dzieje? - zawołał głośno do przebiegających obok ludzi. - Co się dzieje?
Wyciągnął z samochodu strzelbę i skierował się do frontowego wejścia, ale po chwili odskoczył na bok. Sądząc po odgłosach, Władca znajdował się na tyłach, pozostawiony samemu sobie. Zastępca zaczął więc biec przy bocznej ścianie na zewnątrz budynku, gdy ten eksplodował.
Gdy doszedł do siebie, poczuł wszechogarniającą falę koszmarnego przerażenia. Więź, która łączyła go z Władcą przez ostatnich sześć miesięcy, przepadła. Poczuł się tak, jakby Władca przestał istnieć. Nagle pozbawiony osłony jego mocy uświadomił sobie wszystkie swoje uczynki, przypomniał sobie wszystkie kobiety, które zgwałcił i zabił, zanim objawiła się pierwsza inkarnacja Władcy. Uzmysłowił sobie przyjemność, którą z tego czerpał. Wszak związał się z Władcą z własnej woli.
Kiedy Władca przepadł, kara musiała spaść na nich wszystkich. Chyba że... Ale przecież trudno byłoby to zatuszować. Nikt z miasteczka nie puściłby pary z ust, wszyscy maczali w tym palce. Pożar w starym kościele. Kilka ofiar śmiertelnych. Mogli sprzątnąć zwłoki dziwki. Nie miał pewności, co zostało po Władcy.
Gdyby tylko...
Ta wredna suka. Była jedynym pieprzonym świadkiem. Gdyby nawet wszystko opowiedziała, potraktowaliby ją jak wariatkę, ale mogła wskazać palcem kilka osób, poruszyć sprawy, których lepiej nie rozgrzebywać...
Gdzie ona jest, do cholery? Martwa w kościele?
Wtedy dostrzegł postać przemykającą przez parking. Ten wygląd, ten sposób poruszania się...
Ona.
Dźwignął się na nogi i rozejrzał. Wielu członków kultu Almadu nie przystąpiło do niego z własnej woli. Pozbawieni wygodnej więzi z Władcą niektórzy popadali w obłęd. Inni siedzieli na ziemi, skrywając głowy w dłoniach, lub kręcili się w kółko bez celu, zataczając się jak pijani.
Musiał ją powstrzymać. Zobaczył, że zdzira wsiada do czerwonego pickupa Claude'a Thibideau i pospieszył do służbowego wozu.
Do najbliższego miasta droga daleka.
***
Jedną z rzeczy, które Barbara przewidująco zabrała ze sobą w podróż, był przenośny odbiornik GPS niezwykle pomocny w nawigacji. Zapaliła silnik samochodu, zapięła pasy, wyjęła GPS z plecaka, odsłoniła małą gumową przyssawkę i przymocowała przyrząd do przedniej szyby. Wrzuciła bieg i wcisnęła gaz do deski, młócąc kołami żużel i piszcząc oponami na asfalcie.
Odbiornik GPS przez pewien czas szukał satelitów, ale to w niczym nie przeszkadzało. Najbliższy rozjazd znajdował się w odległości kilku kilometrów. Włączyła długie światła, wcisnęła pedał gazu do końca i usiadła wygodniej, szybko oddalając się od Thibideau. Nie miała pewności, co powie władzom. Że to była próba gwałtu ze strony zastępcy szeryfa? Tak czy inaczej musiała ich ściągnąć do miasteczka, żeby zaczęli przepytywać mieszkańców. A może powinna po prostu zniknąć? Nie, to było niewłaściwe w oczach Boga.
Na rany... Wszystkie te rzeczy, które robiła i mówiła...
- Dobry Boże, proszę, przebacz mi moje słowa, myśli i czyny tej nocy. Naprawdę byłam... Po prostu przepraszam...
Wyjechała niespełna kilometr za miasto i zmierzała do pierwszego zakrętu, kiedy ujrzała z tyłu szybko zbliżające się światła innego wozu.
***
Rolę służbowego wozu policyjnego hrabstwa pełnił niezmodyfikowany ford crown victoria, ale żaden pickup nie mógł go prześcignąć na drogach bayou. Był zdecydowanie niżej zawieszony i szybciej pokonywał zakręty, nie mówiąc już o tym, że na prostej osiągał większą szybkość. Powoli zmniejszał dystans. Otaczały ich bagna, kobieta nie miała dokąd uciec. Zamierzał zepchnąć ją z drogi, posłać jej kulkę w łeb, gdyby jeszcze żyła, a potem rzucić zwłoki na pożarcie krokodylom. Wolał nie zbliżać się do niej po tym, co zrobiła Claude'owi, Marceau i pozostałym. Kim ona była, pierdoloną ninją? Amerykańska matka, gówno prawda. Pickupa można było wyciągnąć z bagna i oddać na złom. Albo zreperować. Wszystko jedno. Brak świadków to brak świadków. Prawdopodobnie część ludzi z miasteczka także trzeba będzie... sprzątnąć. Więcej żarcia dla krokodyli. Ale to potem.
Zmniejszył dystans z ponad kilometra do niespełna stu metrów. Teraz musiał tylko zepchnąć ją z drogi.
***
- Myślisz, że mechanik nie podrasowałby własnego samochodu? - mruknęła Barbara, gdy wóz policyjny zaczął zjeżdżać bliżej lewej. Zamierzał spróbować uderzyć ją z tyłu i obrócić. Przy prędkości, którą jechała, pickup zapewne by dachował. I byłoby po wszystkim.
- Świetnie - rzuciła pod nosem. - Masz ochotę potańczyć, to kur... to potańczymy.
Wcisnęła hamulec i zjechała na lewo, usiłując zapanować nad ciężkim autem.
***
Pikup niespodziewanie zahamował, zjeżdżając ku lewej, i trafił w jego prawy przedni błotnik. Pędził niemalże 160 km na godzinę, więc drobna zmiana kierunku jazdy sprawiła, że stracił kontrolę na wozem, który zaczął się obracać. Ostatnim, co zobaczył zastępca szeryfa Mondaine, był pień drzewa mknący ku przedniej szybie.
***
Uderzenie wstrząsnęło pickupem. Barbara zmagała się z wozem. Zmniejszyła prędkość do około 65 km na godzinę, jadąc zygzakiem po całej szosie i zbliżając się do zakrętu. Prawa opona złapała fragment trawiastego pobocza, przez co samochód zaczął się obracać. W połowie obrotu przechylił się i dachował. Barbara ujrzała zbliżający się ku niej połeć trawy, a potem lustro wody.
Barbara leżała w szpitalnym łóżku, patrzyła w sufit i od czasu do czasu grzechotała kajdankami na lewym nadgarstku. Od trzech dni usiłowała wyjaśnić wszystkim, że nie postradała rozumu. Za to właśnie przykuto ją do łóżka i ze względu na to odwiedzali ją psychiatrzy.
- Pani Everette - powiedział lekarz łagodnym głosem. - Wiem, że sądzi pani, że widziała to, o czym pani opowiada. Jednak w ekstremalnym stresie mogą występować halucynacje. Ostatnio żyła pani w ogromnym napięciu. Rozmawialiśmy z pani mężem, który zdradził nam, że działała pani... nader pochopnie.
- Nie jestem obłąkana - podkreśliła Barbara, starając się powstrzymać łzy. Ale właściwie czy potrafiła to sama osądzić? Prawdziwi wariaci są przede wszystkim przeświadczeni o tym, że nie zwariowali. Czy mogła wierzyć, że Bóg i Zbawiciel obdarzył ją mocą przepędzenia demona? Wiedziała, że próbuje żyć jak na chrześcijanina przystało, ale nie była wojownikiem Boga. Miała co do tego pewność.
- Nie, nie jest pani obłąkana, Barbaro - rzekł lekarz, kręcąc głową. - Naprawdę istniała grupa gwałcicieli i morderców, którzy trzymali miasteczko w szachu. Tylko że jest pani jedyną osobą, która widziała tego potwora czy boga. Policja zdaje sobie sprawę, że dopuściła się pani czynów, za które grozi pani rozprawa przed sądem. Są gotowi przymknąć na to oko ze względu na fakt, że powstrzymała pani zabójstwa Rozpruwaczy. Niemniej jeśli będzie pani pozostawała w stanie urojeniowym...
Barbara przestała go słuchać. Zamierzali wypuścić ją pod warunkiem, że nie będzie rozpowiadać o tym, co widziała. Właściwie nie miała nawet komu o tym powiedzieć. Kto by uwierzył?
- Barbaro, wrócę do ciebie za moment - oznajmił psychiatra i wstał. - Jeśli chcesz, przepiszę ci jakiś środek uspokajający...
- Nie, dziękuję - przerwała. - Moje ciało jest świątynią Pana. Jeśli trzeba, przyjmę środek przeciwbólowy, ale nie chcę żadnych leków wpływających na stan świadomości.
- Przykro mi, ale to może okazać się konieczne - podkreślił lekarz. - Porozmawiamy później.
Barbara położyła się, zamykając oczy i powstrzymując łzy. Kelly nie żył, rozszarpany przez potwora. Zawiodła go. Myśli o tym, a nie o zwycięstwie, ciągle do niej powracały - obrazy znużonej cierpieniem twarzy człowieka, który kazał jej uciekać.
Otworzyła oczy i spojrzała na drzwi, gdy rozległo się ciche pukanie.
- Proszę wejść - burknęła. Nie zamierzała już być „panią Miłą” dla tych ludzi. Niech to także Bóg jej wybaczy.
Mężczyzna, który zajrzał za próg, na pewno nie był lekarzem. Starszy gość, choć trzymał się nieźle, z ciemnymi włosami i wyraźną siwizną na skroniach. Przyzwoity garnitur.
- Kim pan jest? - spytała.
- Augustus Germaine. Przyszedłem, żeby pani pogratulować.
- Czego? Tego, że zwariowałam?
- Pani wcale nie zwariowała, pani Everette. Przepraszam, że tak długo zajęło mi pociąganie za odpowiednie sznurki, żeby panią stąd wyciągnąć. Wojownik Boga, który przepędził awatarę Almadu, zasługuje na coś więcej. Niestety aż do wczoraj przebywałem w Serbii, gdzie tropiłem wilkołaka dającego się poważnie we znaki miejscowej ludności. Czy zechciałaby pani zjeść ze mną obiad? Mam propozycję pracy, która powinna przypaść pani do gustu.
Obraz na płaskim ekranie projektora ukazywał ładną, młodą kobietę o niemal czarnych, ewidentnie ufarbowanych włosach i z lekką nadwagą. Leżała na plecach z gardłem poderżniętym od ucha do ucha. Wargi i powieki miała pomalowane na czarno, a na jej prawym policzku widniał symbol nakreślony czymś, co przypominało wodoodporny flamaster.
- Ofiara numer 9, Sharon Carter - obwieścił agent specjalny kierujący sprawą Jim Halliwell. - Wiek: szesnaście lat. Miejsce zamieszkania: Newberry w Karolinie Południowej. Modus operandi identyczny jak w sprawie R-143-8. Zwłoki znaleziono w odludnym, zalesionym terenie. Napastowanie seksualne; seks analny, waginalny i oralny. Znaki namalowane na ciele flamastrem. Na ziemi wykryto otwory po wbitych palikach oraz resztki linek wojskowego spadochronu. Pozostałości więzów na rękach i kostkach nóg. Biologiczne ślady białego mężczyzny o brunatnych włosach. Odciski stóp wskazują na osobę o wzroście pomiędzy 170 a 180 centymetrów. Otwory po palikach pozostawiły śledzie typu wojskowego. Sprawca może obecnie służyć w wojsku lub ma wojskową przeszłość.
- Generalnie zatem mamy to samo, co w przypadku ofiar od numeru 4 do 8 - podsumował agent Donahue. - Wszelkie możliwe poszlaki i bladego pojęcia, kim może być sprawca? - Greg Donahue miał 190 centymetrów wzrostu i mocną budowę ciała; rozpierał się w fotelu, niemalże w nim leżał w przeciwieństwie do pozostałych agentów na odprawie, którzy bez wyjątku siedzieli wyprostowani i zdradzali wszystkie oznaki podwyższonej czujności. Wyglądało to tak, jakby Halliwell znalazł się w grupie doskonale wyszkolonych dobermanów z jednym rozlazłym bernardynem pośrodku.
- Niezupełnie - odparł Halliwell z nutą satysfakcji w głosie. - Agent Griffith ma pewien pomysł - dodał i wskazał młodzieńca stojącego obok.
Griffith miał 26 lat, średni wzrost i nadwagę oraz brunatne włosy, które już zaczęły się przerzedzać. W odróżnieniu od ubrań innych zgromadzonych w sali jego garnitur był zmiętoszony, a krawat obciągnięty i przekrzywiony. FBI preferowało schludnych agentów, którzy nosili się niemal po wojskowemu. Z biegiem czasu jednak szefowie biura zrozumieli, że niektóre rodzaje osobowości nie biorą się znikąd. Dlatego też dla typów takich jak Griffith robili wyjątek.
- Porównałem rozpoznane podobieństwa we wszystkich przypadkach - oznajmił Griffith, wyświetlając skomplikowany wykres. - Wszystkie ofiary to nastolatki płci żeńskiej i tak dalej. Uderzyło mnie jednak, że większość z nich miała jak gdyby „gotycki” wygląd.
- Ofiary numer 4 i 7 nie miały - zauważył Donahue.
- Gotycki? - wtrącił agent Laidlaw.
- Czarny makijaż - odpowiedział Donahue. - Biały puder na twarzy, czarne ciuchy i włosy. Taki nieco wampiryczny styl. Często spotykany wśród określonej grupy sfrustrowanej młodzieży klasy średniej z wielkomiejskich przedmieść. Zazwyczaj takie dzieciaki są nieco bardziej inteligentne niż przeciętni rówieśnicy w ich szkołach, nie potrafią się dopasować do otoczenia, nie mają skłonności do narkomanii, ale próbują oderwać się od rzeczywistości. Jeśli coś czytają, to najchętniej na przykład książki o wampirach, takie jak dzieła Anne Rice.
- Anne Rice? - spytał Laidlaw. - Nie znam.
- Wywiad z wampirem - westchnął Donahue. - Czy to brzmi znajomo?
- Nie - przyznał Laidlaw.
- Tak więc wiele z nich ma gotycki wygląd - powtórzył Donahue zrezygnowany. - Do czego zmierzamy?
- To je wszystkie łączyło - rzekł Griffith. - Sprawdziłem to. Okazało się, że na dwa miesiące przed śmiercią wszystkie uczestniczyły w jakimś konwencie.
- Konwencie? - dopytywał się Laidlaw.
- Konwencie miłośników fantastyki naukowej, fantasy lub gier komputerowych - odpowiedział Griffith. - Właściwie w siedmiu przypadkach na dziewięć był to konwent miłośników literatury fantastycznej. W jednym przypadku impreza medialna, a w jednym spotkanie graczy. Wszystkie ofiary lubiły horrory i grały w LARP-y.
- Gotyckie uczestniczki LARP-ów? - rzucił Donahue, marszcząc czoło. - Fanki horrorów?
- Możliwe - odrzekł Griffith. - Ponieważ nie znaleźliśmy wystarczających poszlak, nie zbadaliśmy wszystkich tropów. Nie wiem, czym się zajmowały w trakcie konwentów. Może LARP-ami, może zwykłymi grami, a może po prostu lubiły bywać na konwentach.
- Co to jest LARP, do diabła? - przerwał im Laidlaw. - Teraz już zupełnie się pogubiłem.
- LARP - podkreślił Donahue, ponownie wzdychając. - To skrót od Live Action Role Playing. W zasadzie to odmiana gry fabularnej odgrywanej na żywo, w której uczestnicy wędrują na przykład po obszarze danego konwentu, odgrywając różne przypisane im role. Ciągnie się to często przez całą noc i cały dzień. Przeklęci gracze siedzą pod twoimi drzwiami o czwartej rano, dyskutując o tym, jak zorganizować zasadzkę na wilkołaki. Są gorsi niż wrzody na tyłku.
- Chodzisz na konwenty? - spytał Griffith zdziwiony.
- Czasem - przyznał Donahue, wzruszając ramionami. - Zazwyczaj po to, żeby zdobyć autografy pisarzy, których lubię. Poza tym tam przychodzą ludzie, którym nie trzeba tłumaczyć, kim jest Anne Rice - dodał z chichotem. - Albo Robert Heinlein czy Paul Anderson.
- Usiłujemy stworzyć listę podejrzanych na podstawie tej poszlaki - wtrącił agent specjalny Halliwell. - Specjaliści od sporządzania profilów psychologicznych uważają, że mamy do czynienia z osobą w wieku pomiędzy 18 a 30 lat. Uwzględniając inne elementy, kolor włosów, skóry czy wzrost, możemy zacząć tworzyć listę podejrzanych. Jeśli uda nam się ustalić, kto uczestniczył w tych konwentach. Oczywiście poza ofiarami.
- W zależności od konwentu może wchodzić w grę od 600 do 40 000 ludzi. To nie zawęża kręgu podejrzanych. Nawet jeśli szukamy „białych brunetów”.
- To więcej niż mieliśmy do tej pory - podkreślił agent specjalny Halliwell.
- Sprawca nie zostawił żadnych śladów podobnego makijażu - przypomniał Donahue. - Zatem jest prawdopodobnie inteligentny i nie przebiera się jak ofiary. Albo nie należy do gotów. Choć ci zazwyczaj trzymają się z podobnymi sobie.
- Dlatego właśnie stawiałbym raczej na gracza w LARP-y - dodał Griffith. - W takich grach goci stykają się z innymi subkulturami częściej niż przy jakichkolwiek innych okazjach. Wtedy właśnie najczęściej zadają się z ludźmi o niegotyckim wyglądzie.
- Przecież wszystkie konwenty mają listy uczestników - podpowiedział Donahue ze wzruszeniem ramion. - Zdobądźcie je, a zawęzicie listę poszukiwanych.
- Już próbowaliśmy - przyznał Halliwell. - Podstawowy problem polega na tym, że trudno wydusić takie listy od organizatorów...
- Potrafię to sobie wyobrazić - rzekł Donahue, wykrzywiając twarz w grymasie sztucznego uśmiechu. - Uczestnicy konwentów i ich organizatorzy to na ogół... cóż, jak sądzę, najlepszym określeniem będzie libertarianie lub liberałowie. Gest polegający na przekazaniu FBI listy uczestników przychodzi im z trudem.
- Inny problem w tym, że większość z nich po prostu nie prowadzi porządnej rejestracji osób, które pokazują się na zjazdach - powiedział Halliwell. - Na przykład nie wymagają okazania dowodu tożsamości. Chociaż na kilku z tych konwentów znaleźliśmy osoby pasujące do naszego portretu psychologicznego, nie brały one udziału we wszystkich spotkaniach. Sprawdzaliśmy także wśród gości z zagranicy rezerwujących noclegi w hotelach.
- I co teraz? - spytał Donahue.
- Zamierzamy wysłać agentów na konwenty - wyznał Halliwell i wzruszył ramionami. - Oczywiście pod przykryciem. Ich zadanie będzie polegało na próbie uzyskania danych identyfikacyjnych uczestników, którzy pasują do profilu. O ile to możliwe, będą też robić im zdjęcia.
- Będziemy się rozglądać wśród „wycieczkowiczów” - dodał Griffith. - Większość konwentów ma specjalne odznaki dla takich osób, choć nie jest to regułą. Zresztą sprawca może zmieniać nazwiska. Ktoś, kto zadaje się z gotami, nie musi wyglądać jak oni.
- Każdy z was zostanie przydzielony do innego konwentu - oznajmił Halliwell. - Będziemy pracować nad listą podejrzanych do chwili, gdy zamkniemy sprawę lub gdy ten wątek śledztwa okaże się ślepym zaułkiem. - Zawahał się i zmarszczył brwi, po czym potrząsnął głową. - Donahue, Griffith, macie jakieś sugestie co do właściwego zachowania na konwentach?
- Ja mam - wmieszał się Laidlaw z uśmiechem. - Gdzie nam wydadzą klingońskie mundury?
- Ubranie się nie liczy - powiedział Donahue. - Ale musicie znaleźć dobre wyjaśnienie swojej obecności, inne niż tylko chęć ponabijania się z dziwaków. Albo będziecie się tam wyróżniać spośród innych jak przeklęta śliwa pod okiem i spalicie całe dochodzenie. Typowy wygląd agenta FBI sprawi, że będziecie odstawać od reszty. Przystrzyżone włosy, schludna fryzura, sztywna postawa natychmiast sprawią, że uznają was za wojskowych albo policjantów. Ale zdziwilibyście się, jak wielu jednych i drugich chodzi na konwenty - na przykład mniej więcej połowa facetów w zbrojach szturmowców z Gwiezdnych wojen to miejscowi gliniarze - choć zazwyczaj starają się nie rzucać w oczy. Jeśli zamierzacie się kręcić wśród ludzi i zadawać im dużo pytań, musicie mieć ku temu powody. W zależności od konwentu i od tego, kto został na niego zaproszony, sugeruję intensywny kurs lektury utworów jednego z autorów goszczących na zjeździe. Jeśli jest to impreza medialna, musicie zapoznać się z filmami czy programami telewizyjnymi, w których występuje zaproszony gość. Zdobądźcie podpis na książce lub zdjęciu. Udajcie się na kilka dyskusji panelowych. Jeśli pojawią się tam jacyś goci, poznajcie kilka grup i spróbujcie zrozumieć ich postawę, nawet jeśli jest wam obca. Jeśli to konwent dla graczy, musicie nauczyć się grać; nie sądzę, żeby którykolwiek z was posiadał tę umiejętność. Nie śmiejcie się z tych „dziwaków”. I nie snujcie się tam ze znudzoną miną, bo też natychmiast spalicie dochodzenie. Laidlaw, grasz w golfa, prawda?
- Jasne - odpowiedział agent, marszcząc czoło.
- Potrafisz wyjaśnić, dlaczego gonisz za małą, białą piłką po całym polu golfowym? - spytał Donahue. - Czy płacą ci za to? Nie. Robisz to dla zabawy. Twoi znajomi tak samo. Kiedy skończysz, zwykle sterczysz przy dziewiętnastym dołku, pijesz piwo i kłamiesz jak z nut o tym, jak świetnie grałeś. Tak samo jest na konwentach. Tam spotykają się ludzie o podobnych zainteresowaniach. Nie są tacy jak ty; są sobą. Tak samo różnią się od golfistów, jak ty od nich. Ponieważ wielu z nich posługuje się bogatszym słownictwem niż ty, potrafią też kląć, drwić i szydzić lepiej niż ty. Możesz mi wierzyć. Wbij to sobie do głowy, nabierz trochę ogłady i będzie dobrze. Ubierz się na luzie, naprawdę na luzie i włóż wygodne buty.
- Istnieje jeszcze jeden potencjalny trop - oświadczył Halliwell. - Pisarz o nazwisku K. Goldberg był gościem na siedmiu z dziewięciu konwentów. Czytałeś coś tego gościa, Donahue?
- To kobieta - poprawił go agent. - Ale nie, nie czytałem.
- Najbliższy konwent z jej udziałem odbywa się w Greensboro za miesiąc - oświadczył Halliwell. - Przeczytajcie kilka jej książek, kupicie je na rachunek biura. To właśnie będzie wasz konwent.
- Świetnie - rzucił zrzędliwie Donahue. - Mam infiltrować gotów. Że też akurat na nich trafiłem...
***
Barbara Everette podrzuciła Allison na kurs tańca i skierowała się do centrum handlowego Wall-Mart na skraju miasta. Zjechała na drogę Missisipi 15 i zaczęła kluczyć między pojazdami w ruchu ulicznym, rozpędzając forda expedition do prędkości znacznie przekraczającej dopuszczalny limit.
Gdy zbliżyła się do Wall-Martu, zerknęła na zegarek i zmarszczyła brwi, a następnie spojrzała na wskaźnik paliwa. Expedition miał jeszcze spory zapas benzyny, ale nadszedł czas meldunku.
Zjechała z pasa jezdni po lewej stronie, wciskając auto w niewielką przestrzeń pomiędzy dwoma pickupami, po czym przemknęła na pas do skrętu i podjechała do obskurnego sklepu Quik-Markt. Dopełniła zbiornik pod kapsel kilkunastoma litrami benzyny, następnie weszła do sklepu, wzięła waniliową kawę Frappuccino Starbucks i udała się do kasy.
- Witam, pani Everette - odezwał się z uśmiechem ciemnoskóry właściciel. Wziął od niej dwudziestkę i wydał drobne. Wśród monet znajdował się jeden złocisty krążek, który na pierwszy rzut oka wyglądał na stary złoty dolar.
- Dziękuję, panie Patek - odparła Barbara, skinąwszy głową. - Niech panu pański bóg sprzyja.
- Z Bogiem, pani Everette - odpowiedział mężczyzn, lekko się kłaniając.
Barbara z powrotem włączyła się w ruch uliczny i pojechała do centrum handlowego. Zamiast od razu wysiąść, jeszcze w samochodzie otworzyła złoty krążek, mocując się z nim przez chwilę, i rozwinęła ukrytą w nim wiadomość.
„Rekolekcje religijne. Fundacja Miłości i Wiary Powszechnej, Wydział Kobiet Wiary. Zaproszenia i bilety drogą pocztową; wtorek lub środa. Spotkanie tygodniowe oraz ewentualne późniejsze zajęcia dodatkowe”.
Zwinęła świstek i włożyła go do ust. Impregnowany cukrem papier ryżowy rozpuścił się na języku. Po chwili Barbara pomaszerowała do Wall-Martu, żeby kupić różne drobiazgi. Leniwie sączyła swoje frappuccino, zmywając smak atramentu.
***
- Agent Donahue - rzekł Halliwell, gdy Greg wszedł do jego gabinetu. - Proszę usiąść.
Siadając, Donahue spojrzał na gościa znajdującego się już w pokoju, po czym przeniósł wzrok na szefa.
- Chciał mnie pan widzieć?
- To jest pan Germaine - przedstawił Halliwell przybysza. - Jest... konsultantem w dochodzeniu R-143.
- Nie wiedziałem, że wzywaliśmy konsultanta - zauważył Greg, marszcząc brwi. Gość był nienagannie ubrany w garnitur szyty na miarę. FBI korzystało z usług różnych konsultantów, a temu Donahue przypisał wstępnie etykietkę specjalisty w zakresie medycyny sądowej.
- Greg, pracujesz w biurze od... dwunastu lat, prawda? - podjął Halliwell z pewną nerwowością. - Przez większość tego czasu zajmowałeś się rozbojami, tak?
- Zgadza się, proszę pana - przyznał Donahue.
- To twoje pierwsze dochodzenie w sprawie uprowadzenia - dodał Halliwell. - Ja zajmuję się porwaniami i seryjnymi zabójstwami już ponad dwadzieścia lat. I widziałem sporo rzeczy, które powiedzmy, nie nadają się na czołówki gazet.
- Nie rozumiem, proszę pana - przyznał Donahue. - Jakich rzeczy?
- Nazywamy to „szczególnymi okolicznościami”, agencie Donahue - odezwał się gość. Miał ledwie słyszalny akcent, może brytyjski, choć z jakąś dodatkową naleciałością.
- Co znaczą te „szczególne okoliczności”? - spytał Greg, czując się tak, jakby przesłuchiwał podejrzanego, a nie rozmawiał z przełożonym.
- To są sprawy paranormalne, Greg - westchnął Halliwell. - Zanim przyjdzie ci do głowy, że oszalałem, uprzedzę cię, że tak nie jest. Jak się okazało, w jakichś sześciu dochodzeniach, w których brałem udział, mieliśmy do czynienia z wampirem. Prawdziwym, bogobojnym wampirem-krwiopijcą rzucającym uroki, silniejszym od człowieka. Nie wciskam ci kitu, okay?
Twarz Grega skamieniała. Zamknął oczy i wręcz poczuł, że jego krew staje się lodowata.
- Pan nie żartuje, prawda?
- Nie, nie żartuję - odparł Germaine. - Jeśli pojawia się sprawa, w której występują „szczególne okoliczności”, FBI wzywa nas. W zasadzie biuro informuje nas o wszystkich dochodzeniach, którym mogą towarzyszyć takie okoliczności. Przyglądaliśmy się sprawie R-143 głównie ze względu na kabalistyczne symbole na ciałach ofiar, które są w istocie prawidłowymi symbolami w pewnym konkretnym rytuale nekromanckim. Ale mieliśmy nadzieję, że chodzi raczej o jakiegoś, by tak to ująć, normalnego psychopatę. Niestety, ostatnio otrzymaliśmy informację, że nie powinniśmy na to liczyć w tym przypadku. Podejrzewamy, że dziewczyny zostały złożone w ofierze pewnemu pomniejszemu bóstwu, nazwijmy je demonem. Takie ofiary wytwarzają moc, którą może wykorzystać sprawny mistrz ceremonii. Ponadto wystarczająco duża ilość takiej mocy pozwala demonowi ucieleśnić się na ziemi. Wolelibyśmy temu zapobiec. Bo kiedy do tego dochodzi, dzieją się naprawdę nieprzyjemne rzeczy.
- A co ja mam z tym wspólnego? - spytał Greg.
- Zatrudniamy znacznie mniejszą liczbę agentów niż FBI - wyjaśnił Germaine z bladym uśmiechem. - Z drugiej strony, dysponujemy technikami, z których nie korzysta FBI, a które pozwalają znacznie zawęzić pole poszukiwań podejrzanych. Wysoce prawdopodobne, że sprawcę przyciągnie konwent, na który właśnie pan się uda. Dlatego zjawią się tam także konsultanci specjalizujący się w „szczególnych okolicznościach”. Na miejscu będą towarzyszyć panu przez cały czas. Gdyby odkrył pan sprawcę, powinien pan poinformować o tym konsultanta. Możliwe, że ta osoba będzie dysponowała umiejętnościami i zdolnościami, którym pan nie potrafiłby się przeciwstawić. Z tego samego powodu konsultant może potrzebować... wsparcia ogniowego. W zależności od tego, kto zostanie przysłany, konsultant wykaże się postawą pacyfistyczną w stosunku do wszystkich z wyjątkiem nekromanty lub demonicznej istoty. Dlatego, o ile sprawca nie odprawi rytuałów albo nie wezwie awatary, pan wraz z lokalną policją poradzi sobie ze schwytaniem takiej osoby. - Germaine przerwał i zastanawiał się przez chwilę. - Jednak jeśli mamy do czynienia z inkarnacją, niewątpliwie lepiej będzie, jeśli przekaże pan sprawę konsultantowi.
- Gdybym nie wzywał agentów od „szczególnych okoliczności” w sprawach z udziałem wampirów, nie siedziałbym teraz tutaj - wyznał Halliwell. - Przez te wszystkie lata miałem z nimi do czynienia wiele razy. Czasami okazywało się, że to nic wyjątkowego, po prostu jakiś przypadkowy szaleniec. Ale kiedy potrzeba agenta od „szczególnych okoliczności”, nikt nie zdołałby go zastąpić. Rozumiesz?
- Nie, proszę pana - przyznał Greg.
- Cóż, ujmę to inaczej - rzekł Halliwell z grymasem. - Jeśli agent od „szczególnych okoliczności” każe ci skakać, nie pytaj, jak jest wysoko. Po prostu skacz. Kropka. Albo skończysz jako sztywniak w kostnicy.
- Chciałbym coś dodać - wtrącił Germaine. - Albo skończysz jako zimny trup, którego duszą bawi się w piekle demon, z jakim się mierzyłeś.
- Tak jest, proszę pana - rzucił Greg, z trudem przełykając ślinę.
- Jeszcze jedno - powiedział Halliwell. - Nikt nie może się dowiedzieć o „szczególnych okolicznościach”, chyba że w najwyższej konieczności. I nawet wtedy dotyczy to tylko osób godnych zaufania. Samo istnienie wydziału „szczególnych okoliczności” jest ściśle tajne. Nie powiesz o tym nikomu, nawet nie przyznasz, że wiesz o jego istnieniu poza kręgiem osób wtajemniczonych. W biurze nie ma żadnego wydziału „szczególnych okoliczności”. Po prostu nie istnieje. Kropka. Nie wolno ci rozmawiać o szczególnych aspektach tego dochodzenia z nikim z wyjątkiem mnie lub dyrektora. I oczywiście agentów od „szczególnych okoliczności”, których spotkasz w trakcie służby. Znalazłeś się teraz w środku wewnętrznego kręgu FBI. Nie uzyskasz dzięki temu szybszego awansu, ale... zobaczysz rzeczy, z których bardzo niewiele osób zdaje sobie sprawę.
- Zakładając, że przeżyjesz - dodał Germaine z kolejnym nikłym, tajemniczym uśmieszkiem. - Dochodzenia związane ze „szczególnymi okolicznościami” okazują się zazwyczaj bardzo trudne dla zwykłych agentów.
Kiedy Barbara przyrządzała obiad, zastanawiała się, jak w rozmowie z Markiem poruszyć kwestię wyjazdu. Kochała męża i jak na chrześcijankę przystało, uważała go za głowę rodziny. A Markowi nie mógł spodobać się ten pomysł. Wiedziała jednak także, że organizacja, do której się przyłączyła, bez wątpienia wykonywała dzieło Boże. To miała być jej pierwsza formalna sesja szkoleniowa, nie wspominając już o tym, że również szansa na pierwszą oficjalną misję. Zamierzała więc stawić się tam, gdzie jej oczekiwano.
Dokończyła obiad - smażonego kurczaka, puree ziemniaczane i brokuły - i ustawiła potrawy na stole, wołając rodzinę do jedzenia. Potrwało to dłuższą chwilę.
Allison rozmawiała przez telefon z przyjaciółką. Żeby nakłonić dziewczynkę do odłożenia słuchawki, trzeba było postraszyć ją groźbą utraty przywilejów na tydzień. Trwały pierwsze wiosenne rozgrywki krajowej ligi koszykówki, żeby zatem odciągnąć Brandona od telewizora, należało wykazać się siłą wołu. Mark postanowił, że zje obiad na kolanach, Brandon chciał więc wiedzieć, dlaczego on też tak nie może. Ponieważ Mark ignorował wszelkie próby mediacji, Barbara nie uzyskała wsparcia z jego strony. Kiedy wreszcie zdołała ściągnąć Brandona do stołu i przynieść Markowi obiad na tacy, zadzwonił telefon i Allison znów zawisła przy słuchawce. Nawet Brook chowała się w swoim pokoju, minęło zatem niemal piętnaście minut, nim wszystkie dzieci zasiadły przy stole.
Podziękowali Bogu za codzienne dary - oczywiście Barbara odmawiała modlitwę, jako że Mark był zafascynowany meczem z udziałem drużyny Georgia Tech - i zabierali się do jedzenia, kiedy Allison wykrzywiła twarz w grymasie obrzydzenia.
- Te brokuły są zimne!
Barbara policzyła powoli do dziesięciu, a potem jeszcze raz od końca. Gdyby tego nie uczyniła, mogłaby powiedzieć córce coś... mało chrześcijańskiego. Demony to przy niej betka!
***
Barbara czekała do przerwy pomiędzy trzecią i czwartą kwartą meczu, żeby wyjawić mężowi niespodziankę.
- Marku? - zaczęła, przysiadając na kanapie.
- Tak? - spytał roztargnionym głosem, gdy prezenter podsumowywał najciekawsze momenty właśnie zakończonej kwarty i informował o przebiegu innych meczów.
- Otrzymałam zaproszenie na rekolekcje religijne z Fundacji Kobiet Wiary - oświadczyła Barbara. - Wyjadę na jakiś tydzień. A później być może wyruszę dalej, nie wiem na jak długo.
- Aha - rzucił Mark. - Nie do wiary, że nie podyktowali za to faula. Widziałaś to?
- Marku - powtórzyła z nutą zniecierpliwienia w głosie. - Słyszałeś, co powiedziałam?
- Aha... - odrzekł i w końcu skupił na niej uwagę. - Nie. A co?
- Jadę na rekolekcje religijne - oznajmiła ponownie Barbara. - Na tydzień. A potem może jeszcze gdzieś, nie wiem na jak długo.
- Na tydzień? - prychnął Mark. - Kto za to zapłaci?
- Fundacja - westchnęła Barbara. - Pokryją nawet koszty przelotu.
- Dlaczego?
- Organizuje to Kościół - odpowiedziała, kłamiąc tylko połowicznie.
- A kto...? - zaczął Mark i przerwał.
- Ugotuje obiad? Posprząta? Wypierze rzeczy? Odbierze dzieci ze szkoły? - skończyła za niego Barbara. - Zrobi zakupy?
- Tak - przyznał. - Przecież ja pracuję!
- Brandon i Brook mogą zostać po lekcjach w szkolnej świetlicy na dodatkowych zajęciach. Znajdę kogoś, żeby podrzucił Allison na ćwiczenia cheerleaderek. Na wieczorne kursy, takie jak karate i taniec, sam będziesz musiał je zawozić. Zostawię listę obowiązków domowych dla dzieci i przygotuję posiłki na kilka wieczorów. Poza tym zawsze możecie zamówić jedzenie do domu. Przeżyjecie jakoś. Jestem tego pewna.
- Daruj sobie ten sarkazm - oburzył się Mark i westchnął. - Po prostu chcę się dowiedzieć, dlaczego musisz jechać.
- Fundacja płaci za to, żebym spotkała się z innymi religijnymi kobietami i podyskutowała o naturze naszej wiary - odparła Barbara, przyznając przed sobą, że to tylko część prawdy. - To dla mnie bardzo ważne, ważne dla naszego Kościoła i dla Boga. Liczyłam, że dasz mi swoje błogosławieństwo, a nie będziesz robił trudności.
- Rób, co chcesz - rzucił Mark, gdy wznowiono mecz. - Masz rację, jakoś to przeżyjemy.
- Dzięki - powiedziała Barbara, choć aż nazbyt dobrze zdawała sobie sprawę, że to już do niego nie dotarło.
***
„Rekolekcje religijne” odbywały się w niewielkim ośrodku w zachodniej części Karoliny Północnej. Barbara mogła pojechać tam samochodem, ale fundacja dostarczyła bilety lotnicze na przelot do Asheville. Znalazła się więc na lotnisku, manewrując bagażem podręcznym w tłumku pasażerów i zastanawiając się, kto wyjdzie jej na spotkanie.
Gdy opuściła obszar zastrzeżony dla przylatujących, ujrzała niską, nieco otyłą, starszawą kobietę z twarzą pooraną zmarszczkami, ubraną w wełnianą sukienkę i trzymającą kartkę z napisem: Barbara Everette”. Kobieta miała siwe włosy spięte srebrnymi spinkami i nosiła mnóstwo naszyjników, na których widniały symbole kabalistyczne i inne „fantastyczne” motywy. Główną ozdobą była masywna głowa smoka z litego srebra, która wydawała się wręcz wyzywająca. Zdaniem Barbary makijaż staruszki również był przesadny - bardzo gruby i wyrazisty; linia kredki do oczu ciągnęła się prawie do krawędzi jej siwych włosów. Nadawało jej to wygląd elfa.
Barbara miała na sobie kremową jedwabną koszulę, jasnoorzechową marynarkę z naturalnego jedwabiu, dopasowaną kolorystycznie spódnicę i buty na niskich obcasach; do tego nosiła tylko perłowy naszyjnik i obrączkę. Czuła się w tym niemal zbyt elegancka. Obie panie niewątpliwie musiały stanowić dziwaczną parę. Barbara podeszła do nieznajomej i wyciągnęła rękę.
- Jestem Barbara - rzekła z uśmiechem. - Proszę mi mówić Barb.
- Sharice Rickels - odparła kobieta, opuszczając kartkę z napisem i ujmując jej dłoń. - Cieszę się, że zdołałaś przyjechać. Mamy wiele do omówienia.
- Zapowiada się... ciekawie - powiedziała Barbara niepewnym głosem. - Muszę jeszcze odebrać bagaż.
- Żaden problem - stwierdziła Sharice. Wrzuciła kartkę do pobliskiego kosza na śmieci i skierowała się do punktu odbioru bagażu. - Słyszałam, wielu z nas słyszało, w jaki sposób wybrano cię na uczestniczkę spotkań naszej Fundacji. Wszyscy byliśmy, delikatnie mówiąc, pod wrażeniem. Zdumiało nas również to, że chrześcijanka zdołała zrobić coś tak niezwykłego, a przy tym nie uznała naszej Fundacji za coś dziwacznego i zechciała się do niej przyłączyć.
- Nie jesteś chrześcijanką? - spytała zaciekawiona Barbara.
- Och nie, moja droga - przyznała kobieta, śmiejąc się wesoło. - W naszych szeregach nie znajdziesz wielu chrześcijan. Jest garstka katolików, choć nieliczna, a ty jesteś pierwszą protestantką, którą poznałam. Większość z nas nazwałabyś raczej poganami. Ja jestem wiccanką, choć reformowaną, czyli na przykład nie pozwalam sobie na chodzenie nago. To znaczy już nie - dodała z uśmiechem. - Co innego w przeszłości, skarbie. Też miałam swoje pięć minut. Ale tak czy inaczej większość z nas to poganie. Wiccanie, hindusi, Asatru, całkiem sporo Asatru...
- Nie wiem nawet, co to takiego - rzekła Barbara zaciekawiona. - I oni też są... członkami Fundacji?
- Owszem - odpowiedziała Sharice, wzruszając ramionami. - Istnieje w tym wszystkim pewna... myślę, że można użyć terminu „polityka”. Nawet w Fundacji - dodała, cały czas się uśmiechając. - Moc to pochodna wiary i jednocześnie przedmiot szczególnego zainteresowania ze strony bóstwa. Nurt Asatru zyskuje na sile i to nie tylko w obrębie Fundacji, ale na całym świecie. Oni oddają cześć bogom wikingów. Za to zyskują moc. I dobrze. Oczywiście istnieją inne grupy. Jedna z nich, która oddaje się chaotycznym zasadom majańskiego Hu'unala, stanowi prawdziwy wrzód na tyłku, jak łatwo sobie wyobrazić. Oczywiście hindusi także mają wielką moc, ale jest ona rozproszona na wiele bóstw. Jeśli sądzisz, że mamy z tym problemy, to pomyśl, jak źle musi być w Indiach i innych rejonach świata, w których dominuje hinduizm. Liczyliśmy na większą liczbę chrześcijan. Ameryka to zasadniczo kraj chrześcijański, a poziomy mocy dostępne gorliwym chrześcijanom są wprost zdumiewające. Jednak ich wiara jest taka... - przerwała i przez chwilę wyglądała na zakłopotaną. - Przepraszam, zagalopowałam się.
- Myślę, że chciałaś powiedzieć, że chrześcijanie nie wykazują się otwartością umysłu - podsunęła Barbara. - Pewnie masz rację.
- Ale wszyscy staramy się robić jak największy użytek z dostępnych nam mocy - podkreśliła Sharice pogodnie. - Tak naprawdę... druga strona jest równie ułomna, jak my. Mają wielu potajemnych wyznawców, ale z kolei nie mogą koordynować swoich działań równie dobrze.
- To moje bagaże - oznajmiła Barbara. - Mogłabyś zawołać bagażowego? Jest ich trochę...
Okazało się, że „trochę” to pięć waliz, w tym jedna na kółkach, którą dorzuciła na końcu.
- Myślę, że zmieścimy wszystko do mojego samochodu - powiedziała Sharice lekko poirytowana. - Nie miałam pojęcia, że weźmiesz ze sobą tyle rzeczy.
- Chyba nie powinnam aż tyle tego przywozić - przyznała Barbara. - Ale nie wiedziałam, jak będzie wyglądało to spotkanie, co na siebie włożyć, a w czasie ostatniej podróży miałam tak mały bagaż, że nie zabrałam wszystkiego, czego później potrzebowałam. Więc tym razem spakowałam... po prostu wszystko, co mogłoby się przydać.
- Pójdę po samochód.
Sharice jeździła trzyletnim chevroletem malibu, jasnozielonym i strasznie zagraconym. Tylne siedzenia zawalały książki, torby i dziwaczne przedmioty, takie jak osobliwa buława zwieńczona czaszką, przez które Barbara zaczęła wątpić, czy spotkała się z właściwą osobą. Na przednim siedzeniu leżała duża torba, z której wystawała czarna rękojeść wielkiego noża i kilka świec, podłogę natomiast wyściełały czasopisma z wizerunkami demonów, smoków czy wróżek na okładkach.
- Powinnam tu posprzątać - przyznała zawstydzona Sharice. - Ale lubię bałagan. Nazywam to wygodnym rozgardiaszem - dodała, wrzucając swoją najwyraźniej ciężką torebkę na tylne siedzenie. - I nauczyłam się, że lepiej mieć narzędzia cały czas przy sobie.
Zapakowawszy po brzegi bagażnik i tylne siedzenia, umieściły wszystkie walizy w samochodzie. Barbara dała napiwek bagażowemu, po czym wsiadła do wozu, przesuwając stopą czasopisma, żeby zyskać trochę miejsca pod nogami.
- Jak rozumiem, potrafisz posługiwać się bronią - odezwała się Sharice, gdy odjeżdżały sprzed wejścia na lotnisko.
- Tak - odpowiedziała skruszona Barbara. Zostawiła swoją czterdziestkępiątkę w hondzie pod lotniskiem w Birmingham i czuła się bez niej na wpół naga.
- Schowek na rękawiczki - rzuciła tylko Sharice.
Barbara otworzyła przegródkę i uśmiechnęła się szeroko, wyciągając H&K USP. 45 w kaburze. Był to model dla oddziałów specjalnych, dużo bardziej precyzyjny niż wersja standardowa, którą sama zazwyczaj nosiła. Wyciągnęła pistolet z futerału, wysunęła magazynek i sprawdziła, czy jest zabezpieczony, po czym wsunęła go z powrotem i zatknęła broń za pasek. W schowku znalazła dwa zapasowe magazynki, które włożyła do torebki.
- Osobiście nie znam się na broni - wyznała Sharice, pociągając nosem. - Wolę wykorzystywać moje moce do zmiany otoczenia w taki sposób, aby przyczyniać się do zwiększenia ogólnego dobra. Poza tym broń palna na ogół okazuje się nieprzydatna w walce z naszymi głównymi wrogami. - Przerwała i wzruszyła ramionami. - Ale oczywiście się przydaje.
- Wychowywałam się wśród broni - przyznała Barbara, odpowiadając wzruszeniem ramion. - Mój ojciec nauczył mnie, jak się nią posługiwać, i kazał mi nosić ją przy sobie, kiedy jeszcze byłam nastolatką. Podejrzewam, że kilka razy zostałabym zgwałcona na randce, gdyby faceci, z którymi się spotykałam, nie wiedzieli, że jestem uzbrojona i zdolna do użycia pistoletu.
- Rozumiem - powiedziała Sharice, marszcząc czoło. - Nie zamierzam podważać twojego stanowiska. O ile wszystko zmierza ku dobru, tylko to się liczy.
Barbara oglądała krajobraz, podczas gdy Sharice prowadziła samochód drogą I-40 wiodącą w Appalachy. Mieszkała w różnych miejscach i zwiedziła kawałek świata, ale okolicy Appalachów nigdy jeszcze nie odwiedzała. W jej mniemaniu większość gór wydawała się wyższa i bardziej jałowa, ale Appalachy były porośnięte drzewami, pośród których pojawiały się przebłyski zieleni i trochę jaśniejszej, młodej roślinności, urozmaicającej monotonię brązowo-szarej ściany lasu. Dzień był bezchmurny i gdy samochód zjechał na boczną drogę, miała doskonałą widoczność na kilka kilometrów. Na zboczach wielu wzgórz postawiono domostwa, ale kiedy drzewa okrywały liście, domy musiały być niewidoczne. Okolica wydała jej się urocza i miała nadzieję, że jeszcze tu wróci.
Nie zwracała uwagi na trasę przejazdu. Zainteresowała się nią dopiero wówczas, gdy zjechały w boczną drogę i zaczęły wspinać się na zbocze. Droga była kiepsko utrzymana i bardzo kręta. Minęły kilka domów; sądząc po wyglądzie, były to ośrodki wakacyjne lub pensjonaty spokojnej starości. Następnie wdrapały się na grań i znów ruszyły w dół do bramy jakiegoś ogrodzonego terenu z budką strażniczą. Po lewej stronie bramy widniał wytłaczany metalowy znak o powierzchni około 20 centymetrów kwadratowych: „Fundacja Miłości i Wiary Powszechnej założona w 1907 r.”. Nieuzbrojony strażnik pomachał Sharice i zapewne wcisnął przycisk, gdyż brama zaczęła się otwierać.
- Najczęściej musimy działać w cieniu - rzekła Sharice, gdy jechały aleją wypielęgnowanych białych sosen. Były wysokie, ale pomiędzy nimi rosły cedry, które przesłaniały widok. - Ale każdy potrzebuje choć jednego miejsca, do którego może się udać i poczuć całkowicie bezpiecznie. Zapewniam, że Fundacji strzegą znacznie potężniejsze siły niż ci wynajęci ochroniarze.
- Ja... - Barbara westchnęła i przerwała. - Czuję to - dodała. I rzeczywiście, czuła drobne, przyjemne mrowienie, coś jak dreszczyk na skórze po prysznicu. Miała wrażenie, że jest teraz... świeża i czysta, jak gdyby zrzuciła z siebie miazmaty całego świata.
Kiedy minęły sosny, uśmiechnęła się, spoglądając na budynki Fundacji. Było ich kilka; przypominały na ogół drewniane chatki w stylu alpejskim, ale w kilku zastosowano inne rozwiązania architektoniczne. Rozpoznała elementy orientalne i niewielką budowlę przypominającą meczet, ale pozostałe były tak eklektyczne, że ich identyfikacja wykraczała poza jej znajomość sztuki architektonicznej. Przez polankę, na której skupiały się zabudowania, przepływał nieduży strumień, budynki zaś zdawały się naturalnie wtapiać w otoczenie. Wokół zabudowań rozciągały się ogrody, w większości rude o tej porze roku. Uznała jednak, że wiosną i jesienią tonęły pewnie w feerii barw.
- To trudny czas - powiedziała Sharice, jakby czytając w jej myślach. - Zły czas, kiedy duchy zimy, duchy ciemności i zimna przejmują świat we władanie. Niektóre z nich są neutralne, ale wiele trzyma stronę zła. Od Samhaine po Beltane znajdujemy się w najniższym punkcie odpływu sił, kiedy duchy ciemności przystępują do walki, a my musimy rzucić im wyzwanie pomimo stosunkowo nikłych sił.
- Przerwała i uśmiechnęła się. - A może to tylko takie sezonowe zaburzenie nastroju.
Objechała kompleks budynków i zaparkowała na niedużym placyku porośniętym trawą i drzewami.
- Zamieszkasz w domku Gletsch - oznajmiła, wskazując dom po drugiej stronie strumienia, który wyglądał jak alpejska chatka. Prowadził do niego mały mostek.
- Chyba powinnam zacząć się rozpakowywać - uznała Barbara.
- Jaki jest obowiązujący strój?
- Nie ma żadnego, złotko - odparła Sharice z uśmiechem. - Możesz być ubrana, jak chcesz. Najlepiej włóż wygodne dżinsy i flanelową koszulę. Nikt nie zwróci na to uwagi - zawahała się przez chwilę. - Niektórzy uczestnicy szkolenia... zakładają kostiumy swoich awatarów. Zwłaszcza w Pierwszą Noc. Mogą wydać ci się nieco dziwni.
- Potrafię to sobie wyobrazić - odparł Barbara i wzruszyła ramionami. - Jakoś to zniosę.
- Chcę, żebyś coś zrozumiała, Barb - podkreśliła Sharice. - Większość z tych, którzy trafiają do pracy w wydziale „szczególnych okoliczności”, to ludzie z marginesu. Ludzie, którzy już zdradzają pewne zdolności paranormalne. W normalnym życiu byli wyrzutkami i outsiderami. Przyjmowali subkulturowy styl życia grup, które akceptowały ich takimi, jakimi są, a nie próbowały uczynić z nich... - przerwała i wskazała na Barbarę.
- Chcesz powiedzieć, że nie jestem wyrzutkiem? - spytała niewzruszona Barbara. - Zdziwiłabyś się, jak bardzo nie na miejscu czułam się przez większość swojego życia.
- Ale ty przystosowałaś się do swojej roli - orzekła Sharice. - Zakładasz maskę i nosisz ją z wielką wprawą. Większość tych ludzi natomiast nigdy nie potrafiła tego zrobić. Ty jesteś, jak to nazywamy, „przyziemna”. Nie wykraczasz poza przyjętą granicę normy, a w każdym razie nie czerpiesz z tego przyjemności. Właśnie „przyziemni” przemienili życie większości tych ludzi w piekło. Śmieją się z ich odmienności. Sposób, w jaki postępujesz, ubierasz się, rozmawiasz, zdradza, że... cóż, jesteś po naszej stronie. Reprezentujesz jednak również wrogie im społeczeństwo, z którym walczyli od zawsze. Pytasz mnie, jak powinnaś się ubrać? Zapomnij o starannym makijażu, o wysokich obcasach i naturalnym jedwabiu. Włóż t-shirt i dżinsy, jakieś adidasy i... po prostu bądź sobą. Albo nie. Jeśli zwykle odstawiasz się na galowo, ubierz się na galowo. Zrozum tylko, że twoi towarzysze broni to nie zahukani kasjerzy w banku.
- W porządku - skwitowała jej wywód Barbara.
- Ubierz się, jak chcesz, rozejrzyj tutaj, a potem podejmij decyzję - zaproponowała Sharice ze wzruszeniem ramion.
- Mogę cię o coś spytać? - rzuciła Barbara.
- Już spytałaś - odparła Sharice z uśmiechem. - Ale proszę.
- Czy ty już kiedyś...?
- Czy brałam udział w prawdziwej misji? - dokończyła za nią Sharice. - Tak, ale przeszłam na emeryturę. - Zastanowiła się i po raz kolejny wzruszyła ramionami. - Człowiek się starzeje. Nadchodzi moment, że nie może biegać ramię w ramię z dużymi chłopcami. Czuje to w stawach, a przecież ucieczka to często najlepsze wyjście. Widział zbyt wiele... - znów wzruszyła ramionami. - Po prostu przychodzi chwila, kiedy chce już odpocząć i nie słyszeć więcej krzyków.
- Miałaś... wielką moc - orzekła Barbara, przechylając głowę na bok i po raz pierwszy naprawdę uważnie przypatrując się kobiecie.
- Nadal mam, skarbie - zachichotała Sharice. - Nadal mam. Choć jestem stara i nieco mądrzejsza. Dlatego właśnie mnie poproszono, żebym cię odebrała z lotniska.
Minął kwadrans, nim Barbara zawlokła do swojego pokoju bagaże, które niemalże wypełniły pomieszczenie. Wyciągnęła ubrania i rozwiesiła je, następnie zabrała się za rozpakowywanie toreb, jednocześnie przeglądając broszurkę z planem zajęć, którą znalazła w pokoju. Rejestracja rozpoczynała się o 5.30, potem zorganizowano spotkanie zapoznawcze w Centrum Filozoficznym. Na wieczór zaplanowano dwa seminaria: „Rozpoznawanie demonów na poziomie zaawansowanym” oraz „Symbole kabalistyczne służą nie tylko złym ludziom”.
Ktoś pomocny zaznaczył zajęcia dla niej, podkreślając wybrane seminaria. Nazajutrz czekał ją dzień pełen zajęć - począwszy od „Wprowadzenia do demonologii” aż po „Wstęp do teologii panteistycznej”. Jednak na dzisiaj nie wyznaczono jej niczego z wyjątkiem rejestracji i spotkania zapoznawczego, które miało nastąpić w porze obiadu.
Zastanawiała się nad sugestiami Sharice dotyczącymi stroju, ale przecież nie mogła pojawić się publicznie w dżinsach i podkoszulku. Wybrała zatem prostą sukienkę bawełniano-poliestrową z wzorkiem, a do tego parę niskich czółenek. Zamierzała dodać do tego lekki prochowiec ze względu na chłód, który przenikał powietrze i który zapewne nasili się po zmroku. Obejrzała makijaż i poprawiła go odrobinę, wetknęła pistolet do torebki, po czym wreszcie poszła odszukać rejestrację.
Kiedy weszła do Centrum Administracyjnego, zaprojektowanego niczym jakaś świątynia, po raz pierwszy miała okazję przyjrzeć się innym uczestnikom spotkania. Byli tam dwaj buddyjscy mnisi w szafranowych szatach, mężczyzna w punkowym irokezem i twarzą poprzekłuwaną kolczykami, dwie kobiety w czymś, co można było określić jako szaty „obrzędowe” pokryte znakami, które uznała za symbole kabalistyczne, a także grupa innych ludzi, których świadomie, acz niesprawiedliwie scharakteryzowała jako „świrów”. Dwie osoby zapewne stanowiły parę, przypuszczalnie byli to mąż i żona - mężczyzna wysoki z ciemnymi włosami i mocną budową ciała, kobieta zaś niska i... no, po prostu, mogłaby zrzucić kilka kilogramów.
Barbara stała w kolejce za nimi. Czekała cierpliwie i cóż, szczerze mówiąc, troszkę podsłuchiwała.
- Obawiam się, że przydzielą nas do sprawy Likeona - odezwała się kobieta. - Nie znoszę Nowego Jorku.
- Dartho mówił, że prowadzą dochodzenie dotyczące konwentów - odrzekł mężczyzna. - Może je dostaniemy.
- Wolałabym konwenty - odpowiedziała kobieta z uśmiechem. - Przynajmniej łatwo byłoby nam się dopasować. Nienawidzę bezpośredniej współpracy z FBI. Przeklęci agenci zawsze łypią na nas z wyższością.
- Wiem. - Mężczyzna zmarszczył czoło. - A przy tym wcale lepiej nie strzelają, ani nie myślą sprawniej niż my.
- Przepraszam - wmieszała się Barbara, dotykając ramienia kobiety. - Przypadkiem dosłyszałam, że pani strzela.
- I co z tego? - rzuciła kobieta nieco poirytowanym tonem.
- Nic takiego - rzekła Barbara, posyłając jej uśmiech. - Po prostu osoba, która odebrała mnie z lotniska, wydawała się nad wyraz... spokojna. A ja lubię strzelać. Byłam więc ciekawa...
- Jest tutaj strzelnica - odpowiedział mężczyzna, starając się nie patrzeć na jej piersi, ale bez większego powodzenia. - Ale to prawda. Wielu naszych agentów operacyjnych rzeczywiście nie lubi broni. Uważają, że od tego są gliniarze, z którymi współpracujemy.
- Częściowo wynika to z niezrozumienia reguły potrójnej ścieżki - dodała kobieta, potrząsając jej dłonią. - Czy wie pani, że wyrządzone zło wraca do człowieka po trzykroć? Ale przecież przemoc w służbie dobra jest dobra. To nie przemoc plami duszę, lecz raczej rodzaj odczuć towarzyszących stosowaniu siły.
- Rozumiem - odparła Barbara. - A jeśli... jeśli stosując przemoc, wiesz, że... część ciebie, która to robi, nie jest zasadniczo dobra?
- To czasem stanowi problem - orzekła kobieta szczerze. Mówiła szybko, tak że słowa zlewały się ze sobą. - To szczelina, którą Nieprzyjaciel może wykorzystać, by wedrzeć się do twojej duszy. Korzystając z siły, najlepiej więc wykształcić pamięć ciała tak, aby w walce reagowało samo, bez emocji. Tak mi się wydaje.
- A państwo...? - zaczęła pytanie Barbara.
- Właściwie nie - przyznała kobieta. - Jak dotąd nigdy nie musieliśmy wyciągać broni. Ale jesteśmy tu dopiero od niedawna. A przy okazji, nazywam się Julie Lamm. - Uśmiechnęła się i znów wyciągnęła dłoń do Barbary. - To James, mój mąż. A pani?
- Barbara Everette - przedstawiła się Barbara, próbując nadążyć za tempem słów kobiety. Nie zdawała sobie sprawy, że można mieć zarazem południowy akcent i mówić jak nowojorczyk.
- Rany! - rzucił James, otwierając szeroko oczy. - Pani to Barbara Everette?
- Bardzo mi miło panią poznać - oznajmiła Julia. - I wycofuję swoje sugestie.
- Nie rozumiem dlaczego - przyznała Barbara, uścisnąwszy dłonie Julie i Jamesa. - Jestem tutaj, żeby się czegoś nauczyć.
- Czego nauczyć? - spytał James. - Pokonałaś awatarę szóstego poziomu! W całych Stanach są ledwie trzej agenci zdolni dokonać czegoś takiego!
- James, przestań - wtrąciła się Julie, w jej oczach pojawiło się głębsze zrozumienie, zaczęła też mówić wolniej. - Barbaro, musisz zrozumieć, że to, czego dokonałaś, postrzega się tu jako coś zdumiewającego. Gdybym wiedziała, kim jesteś, nie byłabym tak... kategoryczna. Fakt, że stanęłaś naprzeciw takiego wroga, dowodzi, że masz nadzwyczaj silnego ducha. Tak, gniew podczas walki otwiera kanał dla Nieprzyjaciela. Ale to musiałaby być wyjątkowo potężna awatara, skoro Almadu się nie powiodło. Almadu jest jednym z Dzieci Tiamat. To pradawne i bardzo potężne stworzenie. Jeśli zdołałaś przezwyciężyć jego urok, twoja dusza jest... bardzo czysta.
- Chroniła mnie ręka Pana - odrzekła po prosu Barbara. - Czułam ten... jak to nazwałaś?
- Urok - podpowiedziała Julia. - To jedna z potocznych nazw projekcji mentalnej. Występują one w różnych... formach. Ale każda stara się wykorzystać zło, które odczuwasz w swojej duszy, przeciwko tobie. Jeśli Almadu nie potrafił tego dokonać...
- Ależ potrafił - sprostowała Barbara. Odczuwała ulgę, że mogła otwarcie rozmawiać o swoich przeżyciach z ludźmi, którzy nie brali jej za wariatkę. - Doznawałam... straszliwych wizji. Ale potem Pan mnie nawiedził i... wizje ustały. Czułam, że Jego światło tworzy wokół mnie tarczę.
- Słyszałem, że walczyłaś z pełnopostaciową inkarnacją - powiedział James zaciekawiony. - Rzeczywistą, fizyczną projekcją.
- Nie mam co do tego pewności - orzekła skromnie Barbara. - Ale nie zdołałabym dokonać tego, co zrobiłam, bez pomocy Pana.
- Jesteś chrześcijanką? - spytał nieco wrogo mężczyzna z kolczykami. Miał farbowane czarne włosy i niebieskie oczy, tak ciemne, że niemal czarne. Ubrany był w znoszone dżinsy i czarną, gładką koszulkę. Barbara uznała, że jeśli nie zawraca się uwagi na kolczyki, na swój sposób wydaje się przystojny. Dostał swój znaczek identyfikacyjny, na którym znajdował się tylko napis „Dragon-Kin”.
- Tak - przyznała Barbara. - Należę do Kościoła episkopalnego.
- To Barbara Everette, Dartho - wtrącił James.
- Ach - mruknął Dartho, kiwając głową. - Miło mi cię poznać. Odwaliłaś kawał dobrej roboty w Luizjanie. Jak na początkującą... - Sprawiał wrażenie, jakby wcale nie był zadowolony ze spotkania.
- Dziękuję - odparła Barbara oschle, przechylając głowę na bok.
- Zakładam, że ty nie jesteś początkujący?
- Nie - mruknął Dartho, po czym odwrócił się i odszedł.
- Nooo! - rzucił James i pokręcił głową. - Tego się nie spodziewałem.
- Dartho to potężny adept - wyjaśniła Julie, potrząsając głową.
- Do tego świetnie wyszkolony. Nie należy do tych, którzy uważają, że przemoc fizyczna jest zarezerwowana dla policji. Ale zapewne nie ma wystarczającej mocy, żeby uczynić to, co ty. To go pewnie drażni. Zwłaszcza że jesteś... - Julie wskazała na nią i wzruszyła ramionami.
- Ładna? - dokończyła Barbara stanowczo. - Dobrze ubrana? Normalna? Jak wy to nazywacie... „przyziemna”?
- Tak - potwierdziła Julie z uśmiechem. - Właśnie o to chodzi. Gryzie go to, kim najwyraźniej jesteś, co sobą reprezentujesz i jak wielką masz siłę jako nowicjuszka.
- To takie... - zaczęła Barbara i przerwała.
- Ludzkie? - dokończyła Julie. Nadeszła ich kolej i kobieta skinęła na osobę rozdającą znaczki identyfikacyjne. - Julie i James Lammowie.
- Proszę, Julie - odparła jej rozmówczyni. Mocno zbudowana, miała zmierzwione rude włosy i t-shirt z jakimś napisem po łacinie.
- Miło cię znowu widzieć.
- Dobrze tu znowu być - odpowiedziała Julie z westchnieniem.
- Ale wyczuwam napięcie.
- Barbara Everette przyjechała - szepnęła kobieta głosem zdradzającym podenerwowanie. - Wszyscy siedzimy jak na szpilkach. Słyszałam, że ona jest naprawdę...
- Przyziemna? - dokończyła za nią Barbara. - Barbara Everette - dodała z uśmiechem.
- Właściwie - odparła kobieta ze skruchą, potrząsając głową. - Zamierzałam powiedzieć „dewotką”. - Wręczyła Barbarze jej identyfikator i wzruszyła ramionami z uśmiechem. - Na tym spotkaniu jesteś chyba jedyną chrześcijanką. Słyszeliśmy, że twoja moc pochodzi od Białego Boga, a nie zyskuje się takiej siły, jeśli nie jest się przesiąkniętym wiarą.
- Nie zyskuje się jej również, chodząc do kościoła co niedzielę i patrząc z góry na wszystkich przez resztę tygodnia - oznajmiła Barbara, wieszając identyfikator na szyi na smyczy, którą otrzymała. - Albo patrząc na wszystkich spode łba.
- Co racja... to racja - przyznała kobieta, szybko zmieniając o niej zdanie.
- Zatem w tym tygodniu nie pozwolę sobie na dewocję - podkreśliła Barbara. - Ani nie będę stała w korytarzu, wrzeszcząc na wszystkich, że pójdą do piekła.
- Och - zachichotała kobieta. - To dobrze.
- Choć mogę zaznaczyć, że istnieje tylko jedna droga do niebios - dodała Barbara rozbawiona. - Poprzez zbawienną łaskę Naszego Pana. Ale to tylko na wypadek, gdyby ktoś pytał.
Obróciła się i zobaczyła, że Julie i James czekają na nią z boku. Pospiesznie do nich dołączyła.
- Zapowiada się interesujący tydzień - westchnęła.
- Nie jesteś taka, jak się wszyscy spodziewali - stwierdziła Julie. - Niektórzy adepci wysokiego poziomu, tacy jak Dartho, mają skłonność do... trzymania się na dystans. To nie przeszkadza w pracy, ale spodziewałam się, że będziesz...
- Duma to grzech - podkreśliła Barbara, wzruszając ramionami. - Grzech niszczy duszę i zamyka ją przed Bogiem. A ja przyjechałam tu, żeby się uczyć. Jestem... nowicjuszką. Mój tata powiedziałby o mnie... pieprzony żółtodziób. I owszem, czuję się nieco tak, jak ryba wyjęta z wody. Nie spodziewałam się... tego - dokończyła, wskazując ręką na ludzi w kolejce. Zauważyła tu więcej dziwacznych strojów, niż widziała w całym swoim życiu. Przynajmniej Julie i James ubrali się normalnie. - Ale muszę się uczyć, jeśli mam wykonywać tę robotę na miarę swoich możliwości. Brak staranności również byłby grzechem przeciwko Bogu.
- Nie wspominając o tym, że mogłabyś przez to zginąć - zaznaczył z zachmurzoną miną James. - A twoja dusza zostałaby wydarta i rzucona na wiekuistą mękę.
- To też - przyznała Barbara. - Są rzeczy... - Zawahała się i potrząsnęła głową na myśl o tym. - Mój mąż skarżył się na koszmary, które miewam. Nie mogę powiedzieć mu po prostu, że zapewne ponownie widzę we śnie demona pożerającego własnych wyznawców. Nie mówiąc już o tym, że próbował on pożreć także mnie. Nie mogę również pójść z tym do psychiatry.
- Jest tu kilku - oświadczyła Julie, wyprowadzając ją z sali. - Porozmawiaj z nimi, jeśli chcesz. Cierpisz na ewidentny syndrom stresu pourazowego. Poznanie niektórych aspektów tych zaburzeń przynosi ulgę. Zapewne niepokoją cię niektóre myśli. Są one bardzo często całkiem normalne i mają logiczne podłoże. Doktor Braun na pewno ci pomoże.
- Byłoby miło - przyznała Barbara. - Ale nie wiem, czy znajdę czas w tym tygodniu.
- Bez obawy, znajdziesz - podkreślił James. - Nie uda ci się przyswoić wszystkiego za jednym razem. Prawdopodobnie zaproponują ci, żebyś na początku opanowała to, co najtrudniejsze, a potem zrelaksowała się pod koniec tygodnia. Poza tym znaczna część nauki w tej dziedzinie odbywa się na zasadzie czegoś, co nosi nazwę pamięci instytucyjnej. Na seminariach opanujesz teorię, ale prawdziwą wiedzę zdobędziesz tylko dzięki kontaktom z bardziej doświadczonymi agentami.
- A jesteś operacyjna? - spytała Julie, gdy opuścili budynek.
- Nie wiem, co właściwie masz na myśli - wyznała Barbara. - Ale powiedziano mi, że po ukończeniu tygodniowego szkolenia dostanę pewnie misję trwającą około tygodnia.
- To znaczy, że jesteś operacyjna - uznała Julie z nutą zaciekawienia w głosie. - Zazwyczaj dobierają nowego agenta operacyjnego w parze ze starszym. Czy wiesz, kto to będzie?
- Nie - odrzekła Barbara. - Ale mam nadzieję, że nie Dartho.
- On nie jest wcale taki zły, kiedy pozna się go bliżej - zaznaczył James.
- Ależ jest - sprzeciwiła się Julie. - To, że się trzyma na uboczu, wcale nie pomaga mu tego ukryć. Jego strażnik jest... dziwny. Chiński bóg smok z dziwacznymi upodobaniami. Gdyby nie jego dokonania, powiedziałabym, że stoi po stronie Nieprzyjaciela. Ale uczynił zbyt wiele dobrego, żeby dać temu wiarę.
- Idę z wami - oznajmiła Barbara, kiedy minęli pierwszy z wielu bambusowych mostków.
- Wybieramy się na wieczór zapoznawczy Pierwszej Nocy - powiedziała Julie. - I tradycyjną kolację w formie bufetu. Zbieramy się przy pierwszym posiłku i nowi, tacy jak ty, zostają wszystkim przedstawieni. Nie będziesz musiała wygłaszać żadnej mowy, ani nic w tym stylu, tylko wstaniesz i pomachasz, żeby wszyscy wiedzieli, jak wyglądasz.
- Aha - skwitowała Barbara. - Już teraz czuję się jak w akwarium. Świetnie.
Centrum Filozoficzne mieściło się w największym gmachu w całym ośrodku. Barbara nie rozpoznała od razu stylu architektonicznego, ale podejrzewała, że zdradza silne wpływy północnoeuropejskie. Większość konstrukcji tworzyły ciężkie bele drewna z kunsztownie wyrzeźbionymi, splatającymi się abstrakcyjnymi postaciami i obliczami.
- Budynek powstał na bazie długiego domu - podpowiedziała Julie, odczytując wyraz spojrzenia Barbary. - Tradycyjnego miejsca obrzędowego Asatru. Nazywają go Domem Filozofii, ponieważ tutaj ludzie gromadzą się na rozmowy. I dyskusje. Długie ożywione dyskusje.
- Nad czym tu debatować? - spytała Barbara, kiedy minęli wysokie wrota.
- Na przykład o tym, co mówiłam na temat gniewu - rzekła Julie, marszcząc brwi. - Wyznawcy Asatru mają filozofię znacznie odbiegającą od myśli chrześcijańskiej czy nawet wiccańskiej. Ich najwyższym powołaniem jest berserk, przejawiający gniew poza wszelką kontrolą. Najwyższą cnotą jest zniszczyć wrogów, uczynić z nich sługi w Walhalli, a co nawet ważniejsze, zginąć bohatersko w walce. Śmierć w łóżku sprawia, że trafiasz do Krainy Chłodu, Hel, a nie do Walhalli. A w Krainie Chłodu panuje nuda. Zatem dla nich złość jest przejawem boskości, nie zaś słabością, którą mogą wykorzystać demony.
- Rozumiem - powiedziała Barbara, obserwując tłum zgromadzony w gmachu. - O, rany.
- Tak - rzucił James, posyłając jej uśmiech. - Ludzie chętnie przebierają się na Pierwszą Noc.
W rogu pomieszczenia znajdowały się osoby, których Barbara wzięła za przedstawicieli neopogańskiego Asatru - grupa ludzi odzianych w średniowieczne stroje oraz elementy zbroi, a także uzbrojonych w miecze, topory i młoty. Jedna z nich niewątpliwie upodobała sobie styl bojowego fantasy: wysoka, posągowej urody rudowłosa dziewczyna, która mogłaby być super modelką, ubrana w kolczugę w formie bikini, z mieczem zawieszonym na ramieniu. Wielu było też ludzi w typie „druidów”, prawdopodobnie wiccan, odzianych w obrzędowe szaty z kapturami. Dwaj buddyjscy mnisi siedzieli razem z grupką ciemnoskórych ludzi, którzy wyglądali jak Hindusi w wymyślnych kostiumach, a także kobietami w sari z włosami spiętymi złotymi grzebieniami i mężczyznami w haftowanych piżamach.
Niedaleko wejścia dostrzegła Sharice rozmawiającą z grupą starszych kobiet, częściowo ubranych tak, że wyglądały jak typowe „wiedźmy”. Dartha natomiast otaczała zgraja młodszych mężczyzn i kobiet bez wyjątku zakolczykowanych, wyćwiekowanych i wytatuowanych.
W sali zebrało się więcej ludzi w „przyziemnych” strojach niż w kostiumach, ale trudno było się w tym zorientować. Przebierańcy po prostu bardziej rzucali się w oczy. Prawdopodobnie to jeden z powodów, dla których się przebrali.
- Ubrałam się nieodpowiednio - odezwała się Barbara do Julie, chichocząc. - Gdybym miała przebrać się za „siebie”, włożyłabym elegancką i prostą czarną suknię, buty na wysokich obcasach i perłowy naszyjnik. To mój kostium.
- Ja wybrałabym uroczyste szaty - odparła Julie, wzruszając ramionami. - Ale nie są one zbyt wygodne, o ile pod spodem coś się nosi.
- Zakładam więc, że też nie jesteś chrześcijanką - stwierdziła Barbara, gdy spacerowały po komnacie.
- Nie, jesteśmy wiccanami - odrzekła Julie. - Początkowo byliśmy zaręczeni, ale kiedy kupiliśmy dom, urządziliśmy oficjalną ceremonię wiccańskiego ślubu. Jestem kapłanką. W „ziemskim” życiu oboje pracujemy jako konsultanci w zakresie rozwiązań informatycznych, co daje nam sporo wolnego czasu, który możemy poświęcić Fundacji.
- Rozumiem - rzekła Barbara, kręcąc głową. - Wydaje mi się, że Sharice była w lekkim szoku - ciągnęła, skinąwszy głową w kierunku znajomej.
- Sharice to złota kobieta - odparła Julie z uśmiechem. - Była wcześniej adeptem piątego poziomu, bardzo, bardzo wysoką kapłanką, jedną z niewielu, którym udało się przeżyć. I całkiem zdrową umysłowo. Ma ogromną moc, można ją wyczuć, gdy stoi się obok, a ponadto potrafi z niej korzystać bardzo mądrze, znacznie mądrzej niż ja. Gdy nadszedł czas, Sharice po prostu odeszła ze służby. Teraz niemalże stale tutaj przebywa. Uraziła wiele potężnych sił, z którymi walczymy, więc pobyt w twierdzy to najrozsądniejsze rozwiązanie.
Sharice wstała i pomaszerowała przez tłum w kierunku rozmawiającej trójki.
- Widzę, że znalazłaś przyjaciół - rzekła, uścisnąwszy Barbarę na powitanie. Barbara nie należała do osób lubiących takie uściski. Zbyt wielu ludzi, nawet kobiet, które ją tak witały, przekazywało jej niewłaściwie „wibracje”. Jednak z wdzięcznością przyjęła czułość Sharice, czując kojącą energię. - To dobrze. Julie i James to dobrzy ludzie.
- Zorientowałam się - podkreśliła Barbara. - Ale myślę, że rzeczywiście jestem „przyziemna”. To wszystko wydaje mi się nieco...
- Dziwaczne - dokończyła za nią Julie, posyłając jej szeroki uśmiech.
- Chciałam powiedzieć niezwykłe - poprawiła ją Barbara.
- Chodź, poznasz kilkoro moich przyjaciół - nalegała Sharice, ciągnąc ją w kierunku stołu, przy którym wcześniej siedziała. - Oczywiście większość zebranych w tej sali to moi znajomi, ale musimy od kogoś zacząć.
Sharice przedstawiła ją zdumiewającej grupie ludzi o imionach takich jak Klandar, Persemon i Vashto. Barbara szybko sobie uprzytomniła, że wszyscy oni przybierali jakieś alter ego. Imiona przypominały kryptonimy szpiegowskie i podejrzewała, że mają podobne znaczenie - służą za przykrywkę. Persemon, kobieta czterdziestokilkuletnia z siwiejącymi blond włosami, okazała się konsultantką do spraw zarządzania. Barbara wiedziała, że w pracy musi ona wyglądać skrajnie „przyziemnie”, zapewne nieco kostycznie w eleganckiej, biznesowej garsonce. Tutaj jednak mogła pokazać swoją drugą twarz. Oblicze, którego zapewne nie ujawniała przed kadrą kierowniczą i prezesami zarządu. Pytanie, która z tych twarzy była prawdziwsza.
Zaciągnięto ją również na spotkanie z delegacją Asatru. W tej grupie znaleźli się zarówno robotnicy z fabryk, jak i informatycy. Okazało się, że dziewczyna w kolczudze bikini, mająca na imię Janea, rzeczywiście jest modelką i tancerką egzotyczną. To nieco zaszokowało Barbarę, choć miała nadzieję, że nie dała tego po sobie poznać. Zaczęła w końcu akceptować fakt, że jej współtowarzysze... wojownicy Światła nie wszyscy byli chrześcijanami, a raczej prawie w ogóle nie należeli do tego grona. Jednak tancerka egzotyczna to już dla niej za wiele. Szczerze mówiąc, zawsze postrzegała takie kobiety jako tępe, pozbawione klasy tanie zdziry. Tymczasem Janea była nie tylko przyjaźnie nastawiona i zabawna, ale także inteligentna i mądra. Chętnie porozmawiałaby z nią znacznie dłużej, gdyby Sharice nie pociągnęła jej w stronę kolejnej grupki.
Bufet otwarto bez żadnych ceremonii, mężczyźni i kobiety roznoszący przykryte naczynia dyskretnie zmieszali się z tłumem zebranych. Nikt się nie spieszył; poszczególne grupki po prostu wstawały od stołów, przy których dyskutowały, żeby podejść do bufetu i spokojnie się obsłużyć. W rogu sali, niedaleko delegacji Asatru, postawiono beczkę - prawdopodobnie dlatego Asatru usiedli właśnie tam. Dodatkowo wśród gości krążyli kelnerzy z butelkami wina i w pewnym momencie ktoś wetknął kieliszek w dłoń Barbary. Wino było lekkie i smaczne, przypuszczalnie pinot grigio. Sączyła je leniwie, wędrując po sali w ślad za Sharice, która przedstawiała ją znajomym.
Sposób, w jaki przyjmowały ją poszczególne grupy, dawał wiele do myślenia. Niektórzy byli nastawieni bardzo przyjaźnie, ale wyczuwała też silną reakcję obronną z ich strony. Mimo to po kilku słowach, kiedy nie mówiła im od razu na wstępie, że trafią do piekła za swoje pogaństwo, lody topniały. Niektórzy okazywali jawną wrogość i tych znacznie trudniej było do siebie przekonać. Dostrzegała, że Sharice miała rację - ci ludzie w znacznej mierze uważali się za wyrzutków z „normalnego” społeczeństwa i nie lubili stylu życia, który ona reprezentowała. Większość jednak przechodziła nad tym do porządku dziennego dość szybko i nim obeszła większą część pomieszczenia, rozeszła się już pogłoska, że jest „w porządku, jak na przyziemną”.
Spotkała się tu także z czymś, czego nie znała nigdy wcześniej: kultem bohaterów. Przyzwyczaiła się do tego, że często jest automatycznie akceptowana, a nawet podziwiana za swój wygląd. Jednak ta grupa interesowała się głównie jej walką z Almadu, reakcje na jej krótkie streszczenie wydarzeń bywały zaś rozmaite: od prawdziwej, głębokiej czci po pełne zrozumienia i szacunku kiwanie głowami. Delegacja Asatru przejawiała szczególnie duży entuzjazm, niemalże ryczeli z radości, kiedy wyjaśniała, jak za pomocą broni palnej przedarła się przez opanowany przez zło kościół, zabiła wysokiego kapłana i jego akolitów, a następnie wysadziła świątynię w powietrze, niszcząc czczoną przez nich awatarę. Hindusi w uznaniu dla niej dotykali swoich głów, podczas gdy mnisi, wśród których znaleźli się wysocy dostojnicy z kręgów buddyzmu, kłaniali się z godnością.
Poczuła, jak ogarnia ją uczucie, które musiała brutalnie stłumić. Duma, nawet z dobrze wykonanej niełatwej pracy, była grzechem. Zdawała sobie sprawę, że jej główna siła wypływała z nieustannego zmagania z pokusą. W takiej walce duma mogła zakraść się niepostrzeżenie na cichych, kocich łapach.
W pewnym momencie Julie i James oddalili się na chwilę. Wraz z Sharice dołączyła do nich znowu, kiedy udali się do bufetu. Sharice szła przodem i cały czas mówiła, nakładając sobie jedzenie na talerz.
- Jesteś bardzo interesującą osobą, Barb - stwierdziła, nabierając łyżkę czegoś, co wyglądało i pachniało jak warzywa po syczuańsku. - Jak na swoje lata wydajesz się nadzwyczaj mądra i zarazem otwarta na ludzi. Rozumiem, dlaczego twój Biały Bóg obdarzył cię tymi zdolnościami i wezwał na pole bitwy.
- To był przypadek - rzekła Barbara, rozglądając się po stole. Większość naczyń zawierała potrawy wegetariańskie, ona zaś musiała przyznać, że wciąż jest mięsożercą. Ponadto wiele dań obficie przyprawiono, ona zaś nie znosiła egzotycznych przypraw. - Tak, stałam się narzędziem w rękach Pana, ale moja obecność w tamtym miejscu była przypadkowa. Dziękuję Mu jednak każdego dnia za Jego błogosławieństwo. Nie tylko za moc, jaką mnie obdarzył, abym wykonała Jego dzieło, ale też za życie, które mi ofiarował.
- Naprawdę wierzysz, że to przypadek? - spytała Sharice, chichocząc. - Czemu nie pojechałaś na przykład do Gulfport, mimo że planowałaś to od dawna? Jakim cudem wylądowałaś w zabitej dechami mieścinie w środku niczego, tak daleko od tego, czego szukałaś? Jakim sposobem ty, wojownik Światła, znalazłaś się w miejscu, w którym powinnaś się znaleźć, by stoczyć bitwę przeciwko siłom ciemności. Uważasz, że to przypadek?
Barbara otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale się powstrzymała. Z tej perspektywy nie wyglądało to na przypadkowy zbieg okoliczności.
- Niektórzy z nas zostali zrekrutowani do tej pracy - ciągnęła Sharice. - Zobaczyłam Janeę na pewnym jarmarku renesansowym i wyczułam w niej nieokiełznaną, niewykorzystaną moc. Natychmiast ją zwerbowałam. Upłynęło trochę czasu, zanim zdała sobie sprawę, że wszystko to dzieje się naprawdę. Jeśli wydaje ci się, że masz z tym problem, to pomyśl, jak to musiało wyglądać u niej. Sądziła, że wciągam ją do jakiejś dziwacznej sekty. Zmieniła zdanie dopiero po pierwszej misji. Są wśród tych ludzi również tacy, którzy tak silnie poddają się pozornemu światu zjawisk paranormalnych, że wierzą w jego realność bez żądania dowodu. W przeważającej liczbie jednak zupełnie nie przydają się w naszej pracy. W zasadzie każdy, kto naprawdę wierzy w wampiry, a nie spotkał nikogo, kto z nimi walczył, jest... głęboko wypaczony, a przez to bezużyteczny. Natomiast ci, którzy potrafią to zaakceptować, zachowując siłę i równowagę, są dla nas bardzo cenni.
- Ja nie byłam przygotowana na przyjęcie tego wszystkiego - wyznała Barbara. - Musiałam to jednak zaakceptować. Mogłam albo to uczynić, albo zignorować to, co podpowiadały mi wszystkie zmysły.
- Są i tacy - potwierdziła Sharice, kiwając głową. - Większości jednak nie udaje się przeżyć. A tu awatara szóstego poziomu! Dobra Matko! W swoim najlepszym okresie wahałabym się podjąć takiego wyzwania. Rozumiem... wiem, że ciężko ci pojąć uwielbienie, jakim cię tu darzą. Ale jestem jedyną osobą w całym tym pomieszczeniu, która miałaby jakiekolwiek szanse w starciu z taką istotą. Twoja umiejętność posługiwania się bronią, choć muszę przyznać, że sprawia mi ból, odegrała tu zasadniczą rolę. Policyjna jednostka taktyczna nie chroni przed urokiem demona. Tylko adept wysokiej klasy, który zdołałby jednocześnie walczyć z akolitami i wyznawcami, mógł dokonać tego, co ty uczyniłaś.
- A Xiao? - spytał James z zaciekawieniem.
- Augustus go wybrał - stwierdziła Sharice stanowczo, kiwając głową. - Jednak w tym czasie był w szpitalu. Otillia przebywała w Nowym Meksyku, gdzie tropiła inkarnację Coyote'a, roznoszącego dżumę dymieniczą. Hertha zmagała się ze zgrają windigo w Los Angeles. Augustus mógł ją odsunąć od tej sprawy i wysłać kogoś takiego jak Dartho czy Virdigar. I przypuszczalnie by to zrobił, gdyby Barbara nie wyręczyła nas wszystkich. Ale to chyba jedyne trzy osoby, jakie przychodzą mi do głowy, zdolne do czegoś podobnego. Teraz mamy cztery - skwitowała, patrząc spokojnym wzrokiem na Barbarę.
- Musisz jednak wiedzieć, w czym tkwi twoja prawdziwa moc. Bogowie często obdarzają wielką siłą wyznawcę, który staje naprzeciwko wrogów. Ale są kapryśni i możliwe, że nie otrzymasz jej znowu w podobnej sytuacji. Musisz zatem nauczyć się panować nad tym darem, zatrzymać go i wyzyskać; poznać jego zasięg i głębię. Taka praca nad Mocą Bożą rzadko udaje się chrześcijanom. Musisz jednak spróbować pojąć, jak wiele sił i w jaki sposób przekaże ci twój Biały Bóg. Można walczyć nie tylko siłą. Bogowie zsyłają czasem dar zrozumienia sytuacji, uzdrowienia, ochrony, a nawet jasnowidzenia. Powinnaś poznać wszystkie swoje zdolności, ich zakres i formę, a następnie spoić je w jedną całość.
- Chciałbym mieć dar uzdrawiania - rzekła smutno Barbara. - Kelly dosłownie umierał w moich ramionach. Żałuję, że nie potrafiłam...
- Może z czasem... - odparła Sharice, skinąwszy głową. - Wyczuwam w tobie tę moc. Jesteś bardzo troskliwa, a to pierwszy krok na drodze do uzdrawiania. Masz w sobie też dzikość. To jawna dychotomia, którą trudno opanować. Dzieje się tak dlatego, że ujawniasz w sobie opiekunkę, a ukrywasz twarz zabójczyni. Obracasz ku światu oblicze pełne miłości, podczas gdy krwawe dłonie szarpią twoje serce. Powiedziałabym, że musisz uważać na te krwawe ręce, ale tak naprawdę powinnaś się obawiać i jednego, i drugiego. Niekiedy nasi wrogowie działają zwodniczo; mogą cię oszukać i podejść, odwołując się do twojej troskliwej natury, jeśli im na to pozwolisz.
Wszyscy już mieli pełne talerze i posilali się, a niektórzy nawet zakończyli jedzenie, kiedy pewien mężczyzna wstał od jednego ze stołów i przeszedł do frontowej części sali. Był bezpretensjonalny, dość wysoki, miał ciemne włosy i regularne rysy twarzy. Nosił długą, purpurową uroczystą szatę poznaczoną złotymi gwiazdami. Barbara została mu przedstawiona, ale za nic nie mogła sobie przypomnieć jego nazwiska.
Kiedy mężczyzna dotarł na środek, rozmowy stopniowo ucichły, a wówczas on w uroczystym geście uniósł dłonie nad głową.
- Niech Światło świeci nad tym zgromadzeniem! - obwieścił. - Niech Moce Dobra strzegą nas i kierują naszymi działaniami. Uczmy się odczuwać radość z naszych zwycięstw i smutek z powodu porażek, wiedząc, że walka trwa i będzie trwała tak długo, jak długo gwiazdy świecą i słońca płoną. Poznajmy wreszcie naszych nowych towarzyszy, wojowników Światła. - Przerwał i rozejrzał się po komnacie, wyławiając wzrokiem twarze z tłumu. - Tym razem przedstawiamy trzy osoby - podjął. - Hsu Hsiu i Jiao Hicheng przyjechali do nas z Nepalu. - Wskazał dłonią w kierunku dwóch mnichów, którzy wstali i złożyli głębokie ukłony. - Jiao Hicheng jest wcieleniem Kotan Lamy, a Hsiu jego uczniem. Przybyli tutaj, aby zapoznać nas z pewnymi ezoterycznymi bóstwami, które rozpoznano we współczesnych Chinach i których kultu możemy się spodziewać wśród imigrantów. Chciałbym podziękować im za to, że w tym celu przemierzyli tak długą drogę. - Ukłonił się w odpowiedzi.
Kiedy mnisi siadali, pozostali zgromadzeni nagrodzili ich oklaskami.
- Jest również z nami nowa wojowniczka - kontynuował mężczyzna. - Barbaro? Możesz wstać? Słuchajcie wszyscy, oto Barbara Everette. Większość z was zna już tę historię, a jeśli jej nie znacie, to z pewnością niedługo od kogoś usłyszycie. Wystarczy powiedzieć, że Barbara przejawia moce o sile, która dorównuje mocom najpotężniejszych we władzach naszej Fundacji. Zgodziła się przyłączyć do nas w bitwie o Światło przeciwko Ciemności. Na co dzień jest chrześcijanką i wierzy równie żarliwie, jak każdy w tej sali, ale jest też bardzo delikatną damą. Wzbogaci naszą grupę o mądrość i serdeczność. Pamiętajcie jednak, że ktoś, kto potrafi przedrzeć się przez komnatę pełną wyznawców oszalałych niczym menady, uśmiercić wysokiego kapłana i akolitów, a następnie zniszczyć i przepędzić awatarę Almadu, dysponuje czymś więcej niż tylko ładną buzią i promiennym uśmiechem. Nie prowokujcie mrocznej strony jej natury.
Barbara spłoniła się i pomachała do ludzi, którzy gwizdali i bili jej brawo, po czym z ulgą usiadła. Siadając, złowiła złowrogie spojrzenie Darthy.
- No, cóż, to wszystko na dziś - orzekł mężczyzna. - Macie własne plany zajęć. Podkreślone pozycje to tylko sugestie, możecie swobodnie uczestniczyć w dowolnych seminariach. Uwzględniliśmy też wcześniej niezaplanowaną uroczystość religijną dla wiccan w piątek, w szczególną noc między pierwszą kwadrą a pełnią księżyca. Nagość nie obowiązuje.
Po tych słowach wrócił na miejsce, a rozmowy znów się ożywiły.
Barbara dotknęła ramienia Sharice i zmarszczyła brwi, kiedy kobieta się do niej odwróciła.
- Czy to byłoby... źle widziane, gdybym poszła porozmawiać z Janeą? - spytała nieśmiało.
- Na Matkę nas wszystkich, dziecko - rzuciła kobieta z uśmiechem. - Od tego właśnie mamy ten wieczór. Idź! Widzę, że łączy was jakaś więź.
Barbara odstawiła talerz na stertę innych brudnych naczyń i wzięła jeszcze jedną lampkę wina. Zazwyczaj wypijała tylko jeden kieliszek, ale uznała, że drugi jej nie zaszkodzi, zwłaszcza, że tak długo delektowała się pierwszym. Potem podeszła do delegacji Asatru.
Dwaj spośród mężczyzn byli najwyraźniej pijani i ryczeli fałszywie jakąś pieśń o umierających towarzyszach. Kilku innych, nieco słabiej odurzonych, przyłączyło się do śpiewu. Janea rozmawiała z mężczyzną o iście niedźwiedziej posturze, wielkim, jasnowłosym, brodatym i owłosionym do tego stopnia, że kudły na jego plecach sterczały przez tkaninę lekkiej tuniki. Barbara zbliżyła się i usiadła, nie przeszkadzając im w rozmowie.
- ...zastanawiałem się, czy je w ogóle kiedyś znajdziemy - mówił mężczyzna. - Wcielenie nie było zmiennokształtne, ale doskonale się maskowało i nawiedzało imprezy kostiumowe, wyglądało zatem po prostu jak... przebrany człowiek.
- A stopy? - spytała Janea, marszcząc czoło. - Miało odwrócone stopy.
- Nosiło protezy, które przypominały stopy, i parę innych gadżetów na pokaz - odparł, wzruszając ramionami i biorąc kolejne piwo. - Oczywiście, kiedy jednostka taktyczna rozwaliła drzwi, znalazła się w poważnych tarapatach. Ostrzegałem agenta specjalnego, że kule nie wyrządzą mu krzywdy.
- Żelazo - rzuciła Janea, znów marszcząc brwi. - Ogień. Kuta stal?
- Kuta stal - oznajmił jej rozmówca, do połowy dobywając miecza. - Jedno pchnięcie, grom mocy i był przepędzony. Poważnie poranił jednego z członków jednostki antyterrorystycznej. Na szczęcie to byli agenci z HRT i mniej więcej spodziewali się czegoś takiego. Nie uprzedzono ich niestety o odporności potwora, za co potem nieźle skopali dupę agentowi specjalnemu kierującemu akcją.
- A ja nie brałam jeszcze udziału w prawdziwej misji - westchnęła teatralnie Janea, po czym natychmiast się rozpogodziła, przybierając minę małej dziewczynki. - Ale rok jest jeszcze młody! - dodała z chichotem.
- Przyjdzie na ciebie czas - orzekł mężczyzna, odwracając się z uśmiechem do Barbary. - Tak jak na naszą gwiazdę wieczoru.
- Nic podobnego - odpowiedziała Barbara rezolutnie. - Jestem tutaj, żeby się uczyć. Słucham i uczę się. Z kim walczyłeś?
- Z Tikoloshe - odparł, wzruszając ramionami. - Z Afryki Południowej. Żeruje na kobietach, zresztą jak większość rozmaitych demonów. Pojawiał się w klubach nocnych w rejonie Baltimore, prawdopodobnie przyzwany lub sprowadzony przez jakiegoś afrykańskiego szamana, który imigrował do Stanów. W końcu wytropiliśmy jego legowisko i...
- Nie przedstawiłeś się - przerwała mu Janea. - To Hjalmar Johanneson, a to oczywiście Barbara Everette.
- Bardzo mi miło - powiedziała Barbara, ściskając jego dłoń jak bochen chleba.
- Wzajemnie - rzucił Hjalmar. - Moje ziemskie imię to Quenton Barber. Pracowałem dawniej w tartaku. Obecnie, kiedy Fundacja nie korzysta z moich usług, zajmuję się budownictwem.
- Ja natomiast... a właściwie już sama nie wiem - wyznała Barbara bez przekonania. - Płacą wam?
- Całkiem nieźle - odpowiedziała Janea, znów się śmiejąc. - Fundacja korzysta z różnych źródeł finansowania. Sporo otrzymuje od Kościołów, które wiedzą o naszej misji. Mniej więcej trzecia część środków pochodzi tylko od Kościoła katolickiego. Oczywiście, kiedy zostajemy wezwani jako „konsultanci”, Fundacja otrzymuje zapłatę, a następnie płaci nam. - Zawahała się, zakołysała w przód i w tył na swoim krześle, tak że jej piersi podskoczyły jak galaretka. - Ja odkładam na powiększenie biustu!
- Tego akurat nie potrzebujesz - rzekł Hjalmar, kręcąc głową.
- Tak się tylko zastanawiałam - zdradziła Barbara, wciąż niepewna, czy jej również zapłacą, a jeśli tak, to w jaki sposób wytłumaczy to Markowi. - A wracając do tematu, powiedziałeś, że ten stwór był podatny na co? Żelazo i ogień?
- To część szkolenia - wyjaśniła Janea. - Dostaniesz całą stertę książek. Sporo informacji o... - przerwała i wzruszyła ramionami.
- Rzecz w tym - dokończył za nią Hjalmar, drapiąc się energicznie po brodzie - że większość źródeł dotyczących demonologii to pozycje... na poły fabularne. Niewielu poważnych badaczy uprzytamniało sobie, że demony i im podobne istoty istnieją naprawdę. A świadkowie na ogół okazują się... cóż, w zasadzie każdy świadek naoczny to słaby świadek. Ludzie nie potrafią ogarnąć umysłem rzeczywistości demonów i widują rzeczy, których wcale nie ma, nawet jeśli nikt nie rzuca na nich uroku, przegapiają zaś to, co dzieje się naprawdę. Jeśli chodzi o metody przepędzania, normalnie kontaktujemy się z demonami tylko bezpośrednio w bitwie. Niewiele potworów udało się pojmać i zbadać. Zajmowała się tym tylko Fundacja i kilka innych organizacji. Faktem jest natomiast, że występują one bardzo często w przekazach historycznych. Studiujemy zatem te księgi, na ogół bardziej alchemiczne niż naukowe, i ufamy, że źródła się nie mylą i poprawnie przeprowadziliśmy identyfikację. Weźmy na przykład Tikoloshe. Podstawowe źródła nie opisują go jako istoty o odwróconych stopach. Jednak we wszystkich prowadzonych przez nas sprawach okazywało się, że właśnie tak wygląda. Księgi nie podają także, że jest on wrażliwy na żelazo i ogień. Ale jest. Na zimną stal również, jeśli wzbogaci się ją nieco własną mocą.
- Gdyby więc agenci z HRT użyli, dajmy na to, bagnetów? - spytała Barbara.
- Nic z tego - westchnął Hjalmar. - Chyba że byłyby wykonane z żelaza meteorycznego. Cóż, czyste żelazo uzyskiwane ze zwykłej rudy nie działa. Musiałem odwołać się do mocy Freyi, żeby przepędzić tego demona. Mimo to trwało to chwilę. Czułem, jak jego moc zmaga się z mocą boską, a dzięki zabójstwom zdołał zgromadzić sporą siłę. Ale razem udało nam się go przezwyciężyć.
- Antyterroryści z HRT mają pierwszorzędnych strzelców - stwierdziła Janea. - Ale nikogo, kto potrafiłby nawiązywać kontakt za pomocą channelingu. Pojawiają się głosy, że trzeba ich przezbroić, ale przecież oni zazwyczaj nie zajmują się „szczególnymi okolicznościami”. Po za tym, jak wytłumaczyć szkolenie w używaniu takiej broni, jak miecze i kusze... Już widzę, jak usiłują wytłumaczyć się przed Kongresem z takich działań.
- Zasadniczo, jeśli wiemy, że będzie nam potrzebne solidne wsparcie ogniowe, wzywamy ekspertów - wtrącił mężczyzna z bladym uśmiechem. - Takich jak Opus Dei.
- Opus Dei? - powtórzyła Barbara zaszokowana. - To katolicka organizacja religijna.
- Tak, oczywiście - rzuciła Janea, chichocząc. - To nie żarty. „Halo” - tym razem przemówiła z wyraźnym, kiepskim akcentem włoskim. - Mówi kardynał Enrico Sarducci. Zabiliście mojego człowieka. Przygotujcie się na śmierć!”.
- Jasne - zgodził się rozbawiony Hjalmar. - Oni rzeczywiście są tacy. Ale kiedy zjawia się zgraja facetów w sutannach i koloratkach, niosących militarne nylonowe torby, masz pewność, że gówno naprawdę wpadło przez wentylator. Sądzę, że wezwaliby Opus do sprawy Almadu, gdyby wiedzieli, jak potężny się stanie. Ale nawet Opus nie ma specjalisty od channelingu tak potężnego jak ty. Choć z pewnością jego członków doskonale chroni mocna wiara i sakramenty. Potrafią skutecznie oczyścić drogę potężniejszemu medium. Niewielu ich jest w Kościele katolickim - dodał niechętnie.
- Wydaje się, że najsilniejsi specjaliści od channelingu znajdują się w gronie wiccan - powiedziała poważnym tonem Janea. - Ale ich najsilniejsi przewodnicy duchowi są, o ile mi wiadomo, nastawieni do świata zdecydowanie pacyfistycznie. To nieprzejednani wegetarianie, chodzą bez ubrania itp. Naprawdę wyzbywają się agresji. Wszyscy najlepsi agenci operacyjni rekrutują się ze zdecydowanie mniejszych sekt, powiązanych z jakimś niezbyt potężnym bogiem. Weźmy na przykład Darthę; jego bóg jest praktycznie nieznany i nie dysponuje imponującą potęgą.
- I wydaje się bardzo chaotyczny - dodał Hjalmar, pocierając w zamyśleniu brodę.
- Racja - przyznała Janea. - Być może nawet stanowi jakiś przejaw majańskiego Hu'unala lub Pana. Jednak Dartho ma tak silną więź z tym bóstwem, że potrafi czerpać ze słabszego źródła siłę większą niż ktoś, kogo wspierają potężniejsi bogowie. - Przerwała i westchnęła, przybrała minę małej dziewczynki i rozmarzyła się niczym jakaś gwiazda rocka. - Ech, Dartho... on jest... taki pokręcony - zakończyła, wracając do swojej „normalnej” osobowości. - Jego bóg uwielbia ból. Oczywiście zadawany tylko dobrowolnie, ale czy azteckie ofiary same nie zgłaszały się na śmierć? Czy wiesz, co to jest BDSM?
- Tak - przyznała Barbara. - Mniej więcej. Chodzi o sadomasochizm?
- Czy potrafisz wyobrazić sobie dobrą sektę opartą na praktykach sadomasochistycznych? - spytała Janea.
- Nie - odpowiedziała zdecydowanie Barbara.
- A ja tak - rzekła Janea. - Ale to jest już mocno naciągane. I taki... charakter ma sekta Darthy. Karmią boga bólem, zadawanym dobrowolnie, bóg zaś wspiera ich za to swoją siłą.
- To chore - zgodziła się Barbara i zerknęła w stronę stolika zajmowanego przez Darthę, przekonując się, że cała jego grupka już zniknęła.
- Robisz to, co musisz, żeby zyskać siłę - podsumowała Janea, wzruszając ramionami. - A czasem nawet więcej - dodała chrapliwym kontraltem, prężąc się seksownie.
- Nasi bogowie przez tysiąclecia byli słabi - stwierdził Hjalmar, posyłając Barbarze zachmurzone spojrzenie. - Zastąpił ich Biały Bóg.
- Cóż, to nie moja sprawka - odparła, krzywiąc się.
- Oczywiście, że nie - wtrąciła Janea. - Ale to jeden z powodów, dla których chrześcijaństwo jest irytujące. Zwłaszcza protestantyzm, który nie uznaje świętych.
- A co to ma do rzeczy? - zapytała Barbara, zbita z tropu.
Janea i Hjalmar zerknęli po sobie, jakby próbowali wspólnie podjąć decyzję, które z nich ma obwieścić dziewczynce, że Święty Mikołaj tak naprawdę nie istnieje.
- Zrozum - zaczął pospiesznie Hjalmar. - Większość świętych to dawni bogowie, którzy zostali... zasymilowani przez religię Białego Boga. Na przykład Michał to prawdopodobnie wcielenie Marsa i Freyi, którzy zapewne są jednym i tym samym bóstwem. Istnieją też inne przykłady. Ale kiedy protestanci odebrali nawet te dusze, te modlitwy, naprawdę rozsierdzili starych bogów. Dlatego też tolerują oni poniekąd katolicyzm czy nawet wschodnią ortodoksję, ale nie cierpią protestantów. A niektórzy ludzie wykazują podobną niechęć. Większość z nas poszła taką drogą dlatego, że nie potrafiliśmy znaleźć dla siebie normalnego miejsca w społeczeństwie. Normalnego dla nas. Jeśli dodasz do tego fakt, że w tej grupie ludzie autentycznie porozumiewają się z bogami, a także to, że ich bogowie mają na pieńku z chrześcijaństwem i...
- Chyba nie będę tu najbardziej lubianą personą - stwierdziła Barbara.
- Zapewne nie - zgodziła się Janea. - Ale jesteś kobietą o ewidentnej wielkiej sile wewnętrznej i prawdziwym pięknie ducha. To uwidacznia się we wszystkim, co robisz i mówisz. Masz też silny kanał mentalny, który łączy cię z jednym z najpotężniejszych źródeł mocy na ziemi. Z naszej perspektywy - dodała, wskazując wokół siebie - jesteś także naszą bratnią wojowniczką. Zatem my, Asatru, akceptujemy cię, jakbyś była jedną z nas, pomimo że reprezentujesz Białego Boga. Choćby za twoją waleczność. Ubierz się w kolczugę bikini, a będziesz na ustach wszystkich! - dodała, chichocząc jak uczennica podstawówki. - Och, mogłybyśmy uchodzić za bliźniaczki! Bliźniaczki zawsze mogą więcej...
- Nigdy w życiu - prychnęła Barbara i roześmiała się, rozbawiona ciągłymi zmianami charakteru dziewczyny. - Z całą pewnością byłabym pośmiewiskiem całego Jackson, gdybym włożyła coś podobnego. Śmialiby się ze mnie nawet we własnym domu - dodała z pewną goryczą.
- Ale wszyscy jesteśmy razem w tej walce - przerwał im Hjalmar. - Nie bierz sobie do serca sporadycznych osobliwych reakcji na twoją osobę. Wiemy, że jesteś wojowniczką stojącą po naszej stronie i akceptujemy cię. Po prostu niektórym z nas ciężko grok twoją obecność tutaj.
- Grok? - powtórzyła Barbara. - Czuję się tak, jakbyście przez połowę czasu mówili obcym językiem!
- Cóż - zaśmiała się Janea. - W tym przypadku tak właśnie jest. To słowo z powieści fantastyczno-naukowej Obcy w obcym kraju...
- Te słowa pochodzą z Biblii - rzekła Barbara, marszcząc brwi.
- Heinlein wiele tytułów książek zaczerpnął z Biblii.
- Nie zamierzam zagłębiać się w tę historię - ciągnęła Janea. - Ale grok znaczy zrozumieć coś tak dogłębnie, że staje się to częścią ciebie. Lektura Obcego w obcym kraju należała do tych rzeczy, które ułatwiły mi karierę taneczną.
- Zastanawiałam się nad tym - odparła Barbara.
- Wyczułam twoje zaszokowanie, kiedy Sharice ci o tym powiedziała - przyznała Janea, kiwając głową. - Dobrze to ukryłaś, ale do moich zdolności należy rozumienie i odczytywanie niedostrzegalnych emocji. Lecz... cóż... - przerwała i zaczęła się zastanawiać, jak wytłumaczyć tej miłej „bogobojnej gospodyni”, dlaczego robi to, co robi. - Jestem tancerką z kilku powodów. Nigdy nie zdecydowałam, który z nich uważam za najważniejszy. Pierwszy powód, który najłatwiej wytłumaczyć, to dodatkowy dochód w stosunku do Fundacji. Płacą nam, kiedy przydzielają nam misje, i tylko wtedy. Wszyscy więc musimy mieć „dzienną pracę”, może z wyjątkiem prawdziwych profesjonalistów, takich jak Otillia czy Hertha, które wykonują tyle zadań, że to przestaje być zabawne. Ponadto musi to być praca, z której łatwo się wyrwać na parę dni albo po prostu odejść. Jestem ekskluzywną tancerką w kilku dużych klubach. Kiedy oświadczam właścicielom, że zamierzam wyjechać na parę dni do innej roboty, nie protestują. I nie robią mi awantury, kiedy pojawiam się z powrotem. A płacą naprawdę nieźle. Każdej nocy wyciągam co najmniej tysiąc dolarów, a w niektóre nawet więcej.
- Może to świetne zarobki, ale... - zaczęła Barbara.
- Martwisz się o moją duszę - przerwała jej Janea z uśmiechem. - Asatru nie poczytują za grzech tego samego, co chrześcijanie. Moja patronka, Freya, może być postrzegana jako inne oblicze Isztar czy Hathor, Bogini Matki, Afrodyty czy Wenus, jeśli wolisz, Matki Wszystkiego i Bogini Płodności. To moja patronka i wykorzystując swoje ciało, by sprawiać innym przyjemność, oddaję jej cześć.
- W porządku - odstąpiła Barbara, przekrzywiając głowę i marszcząc brwi. - Choć ciężko mi się z tym pogodzić.
- Potrafisz to zaakceptować?
- Może w twoim przypadku - odpowiedziała po namyśle Barbara. - Ale na pewno nie w moim.
- Oczywiście, że nie - zgodziła się Janea, z powagą kiwając głową. - Twój Biały Bóg rozgniewałby się na ciebie, gdybyś nagle wybrała moją drogę. Ja zdecydowałam się oddawać cześć mojej bogini. Nie tylko tańczę, jestem też bardzo drogą call girl. Kapłance Freyi należy płacić jak za zboże. To rodzaj kultu. W moje ramiona trafiają mężczyźni rozdrażnieni, wściekli na żony, mający problemy w pracy. Ja ich koję, zadowalam, daję im radość i uczę, jak sami mogą to osiągnąć - i nie mam tu na myśli zaspokajania się fizycznego, lecz duchowe. Kiedy ode mnie wychodzą, zabierają ze sobą mistyczne wspomnienie, choć bez poczucia więzi. To również ofiarowała mi moja bogini. Mężczyźni ci wracają do swojego życia, do swoich bliskich głęboko przeświadczeni o harmonii panującej na świecie.
- Poczekaj - przerwała jej Barbara, zamykając oczy i unosząc dłoń. - Uprawiasz seks z żonatymi mężczyznami?
- Bardzo niewielu nieżonatych na mnie stać - zaznaczyła Janea ze śmiechem. - Nie jestem ani łatwa, ani tania, skarbie - dodała głosem wiarygodnie naśladującym Mae West. - Cenię sobie szczodrość obcych. Ale zapewniam cię, że więcej małżeństw uratowałam, niż zniszczyłam - podjęła już z pełną powagą. - A te, które zniszczyłam, powinny zostać zniszczone. Pasożytnicze związki, w których jeden partner wysysa życie z drugiego niczym pijawka czy jakiś wstręty sukub. Pamiętam pewnego mężczyznę, starszego dżentelmena, całkiem sympatycznego. Kiedy jego pierwsza żona zmarła, poślubił znacznie młodszą kobietę. Wysysała go do sucha emocjonalnie, nie dając niczego w zamian, nawet własnego ciała. Trafił do mnie z polecenia przyjaciela, który mnie znał. A kiedy ode mnie wyszedł, rozwiódł się z małą gówniarą i posłał ją z torbami.
- Dobrze - rzekła Barbara. - To potrafię... grok.
- Mężczyźni, którzy do mnie przychodzą, są bardzo bogaci i żyją w małżeństwach bez prawdziwej więzi między małżonkami - tłumaczyła dalej Janea. - Albo po prostu są zamożni i w tarapatach. Płacą jak za zboże za mój czas, a ja w zamian ofiarowuję im... uzdrowienie i zrozumienie źródła ich cierpień. To mój dar. Dar, który zaczęłam ćwiczyć w pierwszej kolejności ze względu na przesłanie zawarte w Obcym w obcym kraju i innych powieściach Heinleina. Starałam się być Heinleinowską dziewczyną. Później jednak pojęłam, gdzie moje miejsce w świecie, a także zrozumiałam przekaz bogini. Dzięki temu to, co robiłam, zyskało wymiar duchowy, którego wcześniej mi brakowało. To z kolei doprowadziło mnie tutaj i do tej chwili, w której tłumaczę ci to wszystko - tobie, która byłabyś cudowną heterą. Ale ufam, że nigdy tego nie uczynisz, bo twój Biały Bóg z pewnością by się od ciebie odwrócił.
- Może tak, może nie - rzuciła Barbara, wzruszając ramionami. - On jest miłosierny ponad wszelkie pojęcie. Jednakże moje własne... wychowanie nigdy nie pozwoliłoby mi na taką... otwartość...
- Może nieokiełznanie? - podsunęła Janea, dąsając się teatralnie. Wygięła kręgosłup i przeciągnęła się. - Zmysłowość? - dodała, unosząc brwi i wijąc się na krześle.
- Wolę zostać przy słowie „otwartość” - ucięła Barbara, posyłając dziewczynie uśmiech. - Potrafiłabym z nimi zatańczyć, kochana! Ale gdybym czuła, że to grzech, zniszczyłabym swoją więź z Bogiem. Mam już wystarczająco dużo demonów, z którymi muszę się zmagać; nie potrzebuję nowych.
- Nikt z nas nie potrzebuje - wtrącił wreszcie Hjalmar, skinąwszy głową. - Ale pamiętaj, one są różne w różnych wierzeniach. Wicca nie jest aż tak odmienna od chrześcijaństwa, jak mogłoby się zdawać. To religia sztucznie wytworzona. Właściwie wszystkie neopogańskie wierzenia zostały sztucznie wytworzone. Jednak wicca w wyjątkowo dużym stopniu, i jej wyznawcy o tym wiedzą. Powstała w bardzo chrześcijańskim środowisku i wiele „złych istot” w wicce uważa się za takie również w chrześcijaństwie, a są to istoty, które nigdy nie stanowiły problemu dla, dajmy na to, druidów potrafiących nad nimi zapanować. Ich demony przypominają twoje, obawiają się gniewu i agresji. Dla Asatru jednak - wstał i wyprostował się dumnie - moc jest najwyższym powołaniem. Nasza religia nie jest niewolnicza. Lęk to nasz demon. Śmierć w walce, z oczami czerwonymi od krwi, ale otwartymi, w gniewie tak wielkim, że aż transcendentnym, to nasze powołanie - ryknął z kamienną twarzą. Nagle zamknął oczy, odetchnął głęboko i powoli rozluźnił mięśnie, aż wreszcie odprężył się i westchnął.
- Bóg łatwo może zapanować nad tobą, kiedy otwierasz swój kanał mentalny - podjął po chwili, siadając. - Przed chwilą odblokowałem kanał mojej wewnętrznej agresji, żeby ukazać ci prawdziwą naturę Asatru, i Freya mną zawładnęła. Myślę, że po to, żeby na ciebie zerknąć. Lecz jej wojowniczy gniew mnie przepełniał, wzywając do boju nawet w tym spokojnym miejscu. Pewnego dnia... - rzekł cichym, tęsknym głosem. - Pewnego dnia zostanę wezwany na beznadziejną bitwę, mój bóg mnie wypełni, a ja w szale berserka runę na wrogów i zginę. Wówczas poniosą mnie w swych ramionach walkirie, a ja udam się z nimi do Walhalli na całą wieczność...
- Chyba rozumiem, po co tu jestem - odezwała się po chwili Barbara.
- Żeby wysłuchać słów Asatru? - spytała Janea z uśmiechem.
- Może - odparła Barbara poważnie. - Mam w swojej duszy mnóstwo gniewu. Bardzo staram się mu nie ulegać, by dawać świadectwo wierze, jak na chrześcijanina przystało. Wciąż czuję, że złość z powodu żałosnych ludzi czy codziennych frustracji to grzech. Należy przecież nadstawiać drugi policzek. Ale... zastanawiam się, czy... czy sprawiedliwy gniew, gniew Samsona w świątyni i gniew Dawida, czy także nie ukazuje oblicza Boga.
- Biały Bóg bywał bardzo gniewny i bardzo okrutny - przypomniał Hjalmar. - Przychodzi mi na myśl choćby Sodoma i Gomora.
- Ale nie jest taki od chwili przyjścia Chrystusa - podkreśliła Barbara. - Jezus był człowiekiem łagodnym i niósł pokój wszędzie, gdzie się udał. No, może z wyjątkiem... przekupniów w świątyni - przyznała. - A podczas spotkania z Diabłem po prostu zignorował jego pokusy.
- To prawda - rzekła Janea. - Ale jak postąpiłby, gdyby Diabeł zaatakował dzieci słuchające Jego kazania? - spytała, unosząc jedną starannie wyskubaną brew. - Te, które zwołał, żeby usiadły przy Nim i słuchały Jego słów? Czy też by go zignorował?
- Prawdopodobnie nie - musiała przyznać Barbara. - Dziwi mnie, że tak dobrze znasz Biblię - dodała.
- Cóż, trzeba poznać każdego wroga - wyznała dziewczyna. - Zazwyczaj pracuję na południowym wschodzie. Bywałam tam często, zwłaszcza na początku. A tamtejsi dewoci...
- Przekonasz się, że w naszej pracy warto przyswajać sobie wiedzę dotyczącą innych religii - zaznaczył Hjalmar. - Lepiej nie przeoczyć żadnych wierzeń ani żadnego mitu. Fundacja posiada olbrzymią bibliotekę i żałuję, że nie mogę przeczytać wszystkich pozycji, ale zwyczajnie nie mam na to czasu.
- Ja czytałam Biblię, Talmud i Koran - pochwaliła się Janea, odliczając dzieła na palcach ze starannie wypielęgnowanymi paznokciami. - Każdy z tych tekstów w różnych tłumaczeniach. Włącznie z apokryfami i zwojami znad Morza Martwego. Znam również Wedy i szamańskie traktaty buddyjskie. A wciąż mam wrażenie, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej.
- Ameryka to kraj imigrantów - wtrącił Hjalmar. - Na takim, dajmy na to, Borneo, znajdziesz tylko duchy z Borneo.
- To ciekawy wybór - rzuciła Barbara z uśmiechem. - Mieszkałam tam kiedyś.
- Zgoda, ale ludzi z Zachodu jest tam garstka - poprawił się Hjalmar. - Nie sprowadzają ze sobą północnoeuropejskich wilkołaków czy wampirów. Nieliczni mieszkańcy są akolitami mrocznych sił; tacy zazwyczaj zostają tam, gdzie się urodzili. To samo dotyczy Europy. Za to imigranci, którzy przybywają do tego kraju... Wielu pochodzi z odległych miejsc, gdzie zło wciąż czyha na nieuważnych. Przyjeżdżają tutaj nie tylko robotnicy, rolnicy czy myśliwi, ale też szamani i kapłani, którzy ich wspierają. Pośród nich kryją się akolici mrocznych sił. Pozostają jeszcze idioci, którzy kupują księgę czarów w księgarni i sądzą, że pobawią się w przywoływanie duchów. Nie mają bladego pojęcia, w co się pakują.
- Można znaleźć zaklęcia przywoływania duchów w księgarni? - spytała osłupiała Barbara.
- Ostatnio opublikowano przynajmniej jedną książkę, zawierającą dokładny opis metody przyzywania perskich dewów. Co prawda chodziło o pomniejsze demony, mieliśmy z nimi jednak sporo roboty, a Aryman wzmocnił się o dusze wielu... nazwijmy ich niewinnymi. Określono to mianem mordu znad rzeki Greek.
- Myślałam, że złapali sprawcę.
- To była tylko jedna z osób, które odczytały zaklęcie - stwierdziła Janea. - Doszło do wielu masowych mordów i seryjnych zabójstw sprowokowanych przez tych konkretnych dewów.
- Na szczęście - podkreślił mężczyzna - udało nam się wprowadzić zmiany w drugim wydaniu, tak aby zaklęcie nie działało. Oczywiście zaklinacz musi wykonać pewne rytuały gwarantujące, że dusza będzie zbrukana. Musi też posiadać przynajmniej cień mocy. Ale uwzględniając napływ akolitów z obcych lądów, gdzie żyli w równowadze ze zwalczającymi ich szamanami, a także pęd do wiedzy, którym charakteryzują się niektórzy Amerykanie...
- Krótko mówiąc, przewyższają nas liczebnie - przerwała mu Janea, wzruszając ramionami. - Po prostu brakuje agentów operacyjnych, zwłaszcza wysokiego poziomu. Spodziewaj się więc, że będziesz miała pełne ręce roboty.
- Mój mąż na pewno będzie zachwycony - odparła cierpko Barbara.
Barbara rozmyślała nad minionym wieczorem, kiedy zmierzała na swoje pierwsze seminarium: „Wprowadzenie do demonologii”. Wieczorne spotkanie przerodziło się w długą, swobodną dysputę. Przewijały się takie tematy, jak historia, mitologia, legendy, archeologia, fizyka cząstek elementarnych, a nawet gotowanie. Przez pewien czas rozmawiała z lamami, którzy zrobili na niej wielkie wrażenie. Nie byli to wcale oderwani od rzeczywistości mistycy z dziczy. Lama miał doktorat z fizyki z Reading University, a jego uczeń pracował nad magisterium z religioznawstwa. Lama przyznał, że uzyskał dyplom, zanim odkryto, że jest dziesiątą z kolei inkarnacją Kotan Lamy. Ponadto obaj mężczyźni byli wytrawnymi podróżnikami; w zasadzie po raz pierwszy od dłuższego czasu Barbara mogła porozmawiać o Dalekim Wschodzie z inteligentnymi rozmówcami.
Dyskutowała z grupą wiccan, wśród których spotkała zarówno osoby bardzo mocno stąpające po ziemi, jak i skrajnie oderwane od rzeczywistości. Wiedziała już ponad wszelką wątpliwość, że demony kroczą po ziemi pod rozmaitymi przebraniami. Ale wciąż żywiła głębokie przekonanie, że kryształami nie da się wyleczyć wrzodów, a tym bardziej przepędzić złego ducha. Słuchała za to co bardziej... rozsądnych członków tej grupy, którzy zdradzili jej nieco drobnych czarów stosowanych choćby w sprawowaniu codziennej opieki nad domostwem. Gdy wyjawiła, że nie ma pewności, czy korzystanie z magii nie kłóci się z jej wiarą, wywołała długą dyskusję na ten temat wśród ludzi, którzy - była co do tego przekonana - mieli o chrześcijaństwie wiedzę szerszą niż jej pastor, wielebny doktor Jasper Winton Mulgrew.
Poszła spać bardzo późno, a od wrażeń kręciło jej się w głowie. Ludzie, których poznała, byli bardzo dziwaczni, ale i fascynujący. Wszyscy wydawali się znacznie bardziej inteligentni niż przyjaciele jej i Marka z Jackson. I na ogół mądrzejsi. Musiała ożywić swój umysł w sposób, w jaki nie czyniła tego co najmniej od czasów studenckich, zwyczajnie po to, żeby nadążyć za przebiegiem konwersacji. Oszałamiał ją także niekończący się szereg żartów „tylko dla wtajemniczonych”. Oczywiście w grupie członków Fundacji, gdzie wszyscy są „wtajemniczeni”, należało się spodziewać takich dowcipów. Ale czym, do dia... do diaska, są kosmiczne kozy i dlaczego beczą za każdym razem, gdy Hjalmar otwiera usta?
***
Kiedy dotarła do sali, zastała tam niewielką grupkę słuchaczy; część z nich pamiętała z poprzedniego wieczoru. Zajęła miejsce w jednym z pierwszych rzędów, skinąwszy głową kilku osobom, które rozpoznała, a następnie otworzyła teczkę. Widniał na niej wytłaczany symbol „Ludzie Wiary”, a w specjalnym uchwycie tkwił długopis. W jednym kącie pomieszczenia zebrano duże skrzynie, sądząc po etykietach, wypełnione książkami. Jeśli tak było, szkoda, że nie wzięła torby na podręczniki. W pomieszczeniu stał także zasłonięty stojak do tablicy, do której przymocowano wiele różnych arkuszy.
Okazało się, że wykładowcą jest Sharice, ubrana w jasnokolorową sukienkę. Wpadła do sali, zrzuciła swój ładunek książek na stół i obróciła się do słuchaczy z uśmiechem na ustach.
- Dzień dobry - rzuciła. - Zazwyczaj nie wykładam demonologii dla początkujących, mam więc nadzieję, że postaracie się dotrzymać mi kroku, jeśli się nieco zagalopuję. Dobrze byłoby rozpocząć od żartu - dodała z uśmiechem - ale nie znam żadnego dowcipu dotyczącego demonologii. Z wyjątkiem jednego. Jak odróżnić demona od anioła? Z pierwszym walczymy, z drugim zaś współpracujemy - rozejrzała się po sali i skinęła głową na dźwięk znaczących chrząknięć. - Warto to zachować w pamięci. Zło jest definiowane przez środowisko, przez otoczenie, kulturę. Mongołowie zabijali setki tysięcy ludzi i uznawali to za coś dobrego. Prawo silniejszego stanowiło ich życiową drogę. Współcześni islamscy fundamentaliści uważają zabijanie niewinnych ludzi za usprawiedliwione przez religię w ramach świętej wojny. Czy inkarnacje, które przywołują, są złe? Aztekowie składali rytualne ofiary z tysięcy ludzkich istot, pośród których było wielu ochotników z własnej woli poddających się torturom. Czy to było złe? Spojrzała na słuchaczy i wzruszyła ramionami.
- Według współczesnych standardów, zgodnie z naszą wiarą, odpowiedź brzmi: tak. Te działania są złe, a istoty, które je wspierają, rozpowszechniają i wyzyskują, także ulegają podszeptom zła. Nasi patroni wykorzystują nas do walki z tymi istotami. Sięgają po naszą pomoc, by ratować dusze ze szponów wrogów, a w zamian otrzymują nasze dusze. Musicie to sobie przyswoić. Bitwa toczy się przede wszystkim o dusze, o władzę duchową. Nasi wrogowie pragną przejąć dusze dowolnymi dostępnymi im środkami. Nasi patroni zaś pragną zatrzymać je w swojej sferze wpływów i nie chcą dopuścić do tego, aby przechwycili je nasi wrogowie.
- Nie ma wątpliwości - podjęła po chwili milczenia - że wiele współczesnych demonów było niegdyś bogami, którym oddawano cześć i składano ofiary w pozytywnym kontekście społecznym. Jednakże z biegiem lat większość z nich zastąpili bardziej pozytywni bogowie, w tym zwłaszcza Jahwe i Biały Bóg, i ludzie przestali składać ofiary starszym bóstwom. Z perspektywy każdej z osób obecnych w tym pomieszczeniu można na to patrzeć wyłącznie z pozytywnym świetle: religie Baala, Kali, Tzetzalcoatla napawają przerażeniem, a akolici tych bóstw to potwory. Demony i krwiożerczy bogowie wciąż jednak usiłują toczyć walkę o dusze niewinnych i przychodzą do nas pod różnymi postaciami. Te zajęcia nauczą was ich rozpoznawać za pomocą zmysłów. Z czasem poznamy też dodatkowe zmysły, odpowiednie do więzi z bogami.
Sharice podała tytuły czterech książek, które jak to ujęła, były zaledwie wprowadzeniem do tematu. Omówiła też co bardziej pospolite stwory, które mogli napotkać. Barbara słyszała już oczywiście o wampirach i wilkołakach, lecz część dość powszechnie występujących istot wywodziło się z wierzeń, o których nie miała pojęcia. Wiele demonów i diabłów chrześcijańskich - jako indywidua lub grupy istot - pochodziło z zaratusztranizmu, a nawet religii babilońskich.
Większość seminarium poświęcono informacjom absolutnie podstawowym, ale Barbara i tak słyszała je po raz pierwszy. Nigdy nie interesowała się okultyzmem, nie potrafiła więc ot tak uznać go za istotną część życia. Wytrwała jednak w wysiłkach, robiąc drobiazgowe notatki, przerzucając stronice Złotej gałęzi i Masek Boga. Starała się nadążać.
Pod koniec zajęć miała już pewność, że nigdy nie zdoła zidentyfikować choćby najprostszej inkarnacji. W głowie huczało jej od nazw, takich jak „selkie”, „bunyip” czy „dewy” - imion nieziemskich stworów, których były legiony.
Po zakończeniu seminarium zerknęła do planu zajęć i westchnęła. Następny w kolejności był kurs „Dotyk Boga: Wprowadzenie do channelingu”. Spotkała się twarzą w twarz z czymś, co zidentyfikowano jako „bożka średniego rzędu”, i wykorzystała własny kanał mentalny, żeby go zwalczyć. Teraz jednak pragnęła tylko wrócić do domu i przygotować obiad dla dzieci.
Wstała z rękami pełnymi książek i podeszła do Sharice, żeby zamienić z nią kilka słów.
Nauczycielka skończyła rozmowę z myszowatą kobietą, która przed wyjściem skinęła głową Barbarze. Kiedy opuściła salę, Barbara mogła spokojnie zagadnąć wiedźmę.
- Wydawało mi się, że opuściłaś Allaha - odezwała się pytającym tonem.
Sharice zastanawiała się przez chwilę, po czym westchnęła.
- Allah jest po stronie Światła, tak samo jak Biały Bóg - oświadczyła. - Chociaż teraz kulturowa ekspresja większości aktywnych wyznawców islamu jest wysoce negatywna i w wielu przypadkach obejmuje interakcję z negatywnymi istotami pośrednimi. Wśród tych, którzy powołują się na Allaha, są zarówno naiwniacy i ignoranci, jak i ci, którzy doskonale wiedzą, że owe istoty żywią wrogie uczucia wobec ich boga. Jednak... w naszych szeregach jest równie mało muzułmanów, co protestantów. Może pewnego dnia islamiści zmienią swoją kulturę i przestaną zawierać pakty z dewami i dżinami. Do tego czasu nie mogę z czystym sumieniem umieścić islamu po stronie Światła.
- Jesteś pewna, że Allah jest po „naszej stronie”, o ile to dobre określenie? - spytała Barbara nieśmiało.
- Och, bez wątpienia - odparła Sharice. - Tak naprawdę bardzo trudno oddzielić Jahwe, Białego Boga i Allaha jako istoty. - Spojrzała na wyraz twarzy rozmówczyni i roześmiała się. - Tak, cały ten koszmar dokonuje się w istocie w imię Białego Boga, czy ktoś się z tym zgadza, czy nie. Zaufaj mi w tej kwestii. Pewnego dnia sama się przekonasz. O ile w ogóle można się zorientować, nie ma jaskrawej różnicy pomiędzy tymi trzema istotami. Wszystkie dzieci Świętych Ksiąg czczą tego samego Boga. Boga Jedynego, jeśli wolisz. I ten Bóg Jedyny jest potężnie wkurzony na „fundamentalistów”.
- Rozumiem - westchnęła Barbara.
- Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej - dodała Sharice. - Historia uczy nas, że w różnych okresach w każdej z trzech wielkich religii Boga Jedynego wyznawcy tracili łaski swego Pana. Wojny religijne w Europie, okres pojawienia się Jezusa w Izraelu, krucjaty. Wszystkie one rozsierdzały Boga Jedynego. Ale... - przerwała i zmarszczyła brwi. - Z jakiegoś powodu bezpośrednie działania z jego strony okazywały się... prawie niemożliwe. Przyczyna tego przez pewien czas stanowiła temat poważnego sporu w Fundacji. Teraz wszystko, co może On uczynić, to działanie poprzez ziemskich wyznawców - dokończyła, machając ręką na Barbarę. - Ale kiedy już to robi, ma moc tak ogromną, jak żadne inne bóstwo.
- Chyba mogę to zaakceptować - rzekła Barbara. - To nie zmienia mojego stosunku do Niego. Wciąż jest On Bogiem, który zesłał Swego jedynego Syna, aby umarł za nasze grzechy.
- Zapamiętaj dobrze - powiedziała poważnie Sharice. - Wiara to nasza zbroja. Wiele się tutaj nauczysz, ale część tej wiedzy wstrząśnie podstawami twojej wiary. Nie pozwól na to. Czułaś moc Bożą. To przekracza rozum, przekracza wiarę. Wiedz, że to, w co wierzysz i to, jak działasz, jest tym, czego Bóg w tobie szuka. Powierz Mu swą duszę całkowicie, a zyskasz ochronę przed złem. Ale pamiętaj też, że każdy kroczy ku Niemu własną ścieżką. Każda z tych dróg jest wyjątkowa.
- Potrzeba trochę czasu, żeby się z tym oswoić - przyznała Barbara. - Moja wiara podpowiada mi, że jedyną ścieżką do nieba jest zbawienna łaska Naszego Pana Jezusa. Tam, gdzie dwóch lub więcej spotyka się w Imię moje, tam i Ja jestem, mówi Pan.
- Ile imion ma Bóg? - zapytała Sharice z uśmiechem. - Kiedy my, wiccanie, gromadzimy się w naszym kręgu, odwołujemy się do Jedności. Czy to jakaś odrębna istota? Czy to tak naprawdę kolejne oblicze Boga Jedynego? Czy my też gromadzimy się w Jego imię? - Skinęła głową, widząc zamyśloną twarz Barbary, po czym wskazała na drzwi. - Przed tobą jeszcze kilka zajęć, dla których musisz znaleźć miejsce w swojej głowie i duszy. Idź na nie. Ucz się. Tak, abyś następnym razem, gdy zostaniesz wezwana do wykonania dzieła Bożego, była lepiej przygotowana dzięki swej wiedzy. Niech twój duch podążą własną ścieżką.
***
Przyjechała w poniedziałek, a przez cały tydzień uczęszczała na kolejne zajęcia. Niektóre, tak jak „Magia seksualna”, wprawiały ją w zakłopotanie. Inne były tak ezoteryczne, że nie wiedziała, jaki mogą mieć związek z jej powołaniem. W miarę upływu dni plan zajęć stawał się jednak dla niej coraz bardziej przejrzysty. Czytała rozmaite traktaty, które jej dawano, następnie zaszywała się w bibliotece Fundacji, samodzielnie prowadząc bardziej zaawansowane studia. Przekonała się, że zgłębianie wiedzy okultystycznej jest dość zabawne. Zrozumiała też, co Janea miała na myśli, gdy twierdziła, że to studia na całe życie.
Na krótkich zajęciach o nazwie „Wstępne wiadomości administracyjne” dowiedziała się również, jaką będzie otrzymywała zapłatę. Gdyby pracowała w pełnym wymiarze, dostawałaby pensję cztery razy wyższą niż Mark. Do tego też musiała się przyzwyczaić. Nawet za szkolenie płacono jej obecnie według stawek dla „adepta klasy trzeciej”. Dowiedziała się także, że najwyższym poziomem umiejętności była klasa piąta, do której należały tylko trzy osoby w całej grupie. Z nieoficjalnych rozmów z Sharice odniosła wrażenie, że gdyby oceniano ją wyłącznie na podstawie jej dokonań w walce z Almadu, natychmiast zostałaby zaszeregowana do klasy piątej. Agent klasy piątej zaś zarabiał ponad dwa razy więcej, niż wynosiły jej obecne stawki.
W niedzielne popołudnie po ceremoniach religijnych w niewielkim kościele metodystów w dolince zasiadła w swoim pokoju, garbiąc się nad dziełem Josepha Campbella Maski Boga: mitologia Orientu, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
- Komitet powitalny - rzekła Julie, gdy otworzyła drzwi. Kobieta była, o dziwo, w towarzystwie Janei, ubranej w proste dżinsy i kurtkę. - Sama praca, zero radości. Czas się trochę zabawić.
- Mam tutaj sporo radości - stwierdziła Barbara, unosząc książkę.
- Ale nam chodzi o inne przyjemności - odparła Janea, kręcą głową. - Włóż buty, które możesz ubrudzić. Do tego dżinsy, ciepłą koszulę i kurtkę.
- To obowiązkowy mundurek na dzisiaj? - spytała Barbara, gestem zapraszając koleżanki do środka. Miała na sobie bawełniane dresy, ale przebrała się błyskawicznie i narzuciła na wierzch kurtkę.
- Zabierz broń - poleciła Julie. - Opuszczamy ośrodek.
Spotkali się z Jamesem na parkingu, wyjechali poza teren obiektu i na główną drogę. Po chwili skręcili w prawo i pomknęli pod górę.
- No dobra, dokąd jedziemy? - odezwała się w końcu Barbara.
- Jest tutaj świetna strzelnica - wyjaśniła Julie. - Należy do miejscowego klubu strzelectwa sportowego, ale Fundacja pomaga utrzymać ją w dobrym stanie.
Odgłosy wystrzałów z broni palnej było słychać już na parkingu. Stało na nim kilka pojazdów, które zapamiętała z Fundacji. Parking znajdował się w pewnym oddaleniu od strzelnicy i trzeba było wdrapać się trochę na górę. Barbara pomogła Julie taszczyć dużą militarną torbę nylonową, podczas gdy Janea sama z łatwością niosła spory plecak. James miał jeszcze jedną nylonową torbę.
- Nie utrzymujemy strzelnicy w Fundacji ze względu na naszych mięczaków - oznajmiła lekko zdyszana Julie, gdy dotarli na szczyt wzniesienia. Przed nimi widniała brama, prowadząca na ogrodzony teren, na którym Barbara dostrzegła kilka znajomych osób, stojących w linii w pozycji strzeleckiej. Inni trzymali się z tyłu, czekając na swoją kolej. Cele były bardzo różnorodne - papierowe i metalowe, ustawione w odległym końcu strzelnicy pod nasypem ziemnym.
- Miło cię widzieć, Barb - zagadnął Hjalmar, podchodząc do grupki. Miał na sobie naramienną kaburę z półautomatyczną berettą. - Rozumiem, że potrafisz strzelać, ale czy znasz środki bezpieczeństwa na strzelnicy?
Barbara zawahała się i wzruszyła ramionami.
- Wystarczająco dobrze, żeby się denerwować, widząc kogoś, kto chodzi po strzelnicy z bronią na ramieniu i wymachuje nią na wszystkie strony.
- No to dobra... - rzucił Hjalmar, chichocząc. - Powiedzmy, że już poznałaś środki bezpieczeństwa.
Barbara wyjęła broń podręczną i zabezpieczyła ją, po czym położyła na stole stojącym tuż za nią. Zgromadzono tam pudełka z amunicją, sprawdziła więc, czy jest wystarczająco dużo pocisków kalibru .45. Po chwili wyjęła parę zatyczek i wetknęła je sobie do uszu.
W tym czasie Julie i James otworzyli torby i wyjęli zawartość. Niewątpliwie mieli na punkcie broni większego bzika niż ona. Przywlekli ze sobą wszystko - od małokalibrowej broni automatycznej, którą Barbara uznała za pistolet Astra. 25, po trzy karabiny szturmowe, odmianę AK, odmianę CAR-15 oraz coś, czego nie potrafiła zidentyfikować.
Większość strzelców rozpoznała jako wyznawców Asatru, gdy tylko przywykła do ich „przyziemnych” ubrań. Ale spostrzegła też grupkę kobiet, które brała za wiccanki, a także co najmniej jednego chłopaka, który należał do grupy Darthy. Gdy się zjawili, strzelał właśnie z rewolweru colt python, ale tak jak wszyscy pozostali ukradkiem obserwował nowo przybyłych.
Gdy ostatnia grupa strzelców skończyła swoją serię, James i Julie machnęli na Barbarę, a Hjalmar poczłapał w ślad za nimi. Barbara zauważyła, że strzelcy przy innych stanowiskach na nią czekają.
- Jesteśmy ciekawi, jak strzelasz - przyznał Hjalmar. - Słyszeliśmy o strzelaninie w Luizjanie i...
- Chcecie się przekonać, czy nie ma w tym przesady? - dokończyła Barbara, uśmiechając się przyjaźnie.
- Pewnie tak.
- Cóż, dostałam tę broń w drodze do Fundacji - oznajmiła Barbara, kładąc rozładowaną czterdziestkępiątkę na stole strzeleckim. - I nie została skalibrowana. Czekałam na pierwszą sposobność.
- Śmiało - zachęcił ją Hjalmar, ustawiając pięciopunktową tarczę na specjalnym wózku, który odsunął na odległość dziesięciu metrów.
Tarcza miała jedno umieszczone centralnie „oko” i cztery dodatkowe cele na rogach. Ponadto z oka rozchodziły się kropki tworzące wzór X. Barbara ostrożnie załadowała i uzbroiła czterdziestkępiątkę. Po chwili przyjęła zmodyfikowaną postawę strzelecką - nogi szeroko, jedna nieco wysunięta do przodu, obie dłonie na broni, przy czym jedna wyprostowana, a druga nieco ugięta. Taka pozycja była dla niej najwygodniejsza. Próbowała wielu innych, ale zawsze wracała do tej.
Starannie namierzyła jedną z kropek. Pierwszy pocisk trafił w lewy róg tarczy, tuż przy krawędzi. Wyglądało to na kiepski strzał, z tym że w rzeczywistości celowała w punkt w górnym lewym rogu.
- Muszka? - zapytał Hjalmar.
- Nieskalibrowana - odparła, wyjęła mały śrubokręt z portmonetki i przesunęła tylną część celownika nieco w lewo i na dół. Ponownie uniosła pistolet i wymierzyła w inny cel, znów wybierając jedną z kropek. Tym razem kula musnęła cel nieco poniżej środka i na prawo. Powtórzyła kalibrację celownika i wzruszyła ramionami.
- Gotowe - orzekła.
- Strzelasz po całej tarczy - zaprotestował Hjalmar.
- Zakładasz, że celowałam w środek - opowiedziała spokojnie. Po czym poderwała pistolet i błyskawicznie wypaliła pięć razy. Zmieniając cel, wystrzeliła znów pięciokrotnie, a potem ostatnie dwa razy niemal równocześnie, raz za razem, z minimalnym odstępem. Wyjęła magazynek, wsunęła następny i wykonała nagły ruch do przodu. - Siedzą w celu.
Gdy tarcza podjechała bliżej, okazało się, że wokół głównego oka oraz niższego celu znajduje się idealna podobizna czterolistnej koniczynki. Po lewej i po prawej stronie na górze pociski przeszyły też linie znaku X na tarczy.
- Ustaw następną - poleciła Barbara.
Tym razem wystrzeliła pięć pocisków, szybko, w sam środek, po czym przesunęła lufę nieco w prawo i wypaliła pięć razy w cel na górze po prawej, następnie lewą ręką w cel na górze po lewej, po czym wsunęła trzeci, ostatni magazynek i posłała pociski w dolne oczka, trzymając pistolet jedną ręką. Na koniec wystrzeliła pięć kul z przerwami, błyskawicznie przekładając broń z lewej ręki do prawej w stylu rewolwerowca.
Kiedy tarcza podjechała do ich stanowiska, widniało na niej pięć niemal idealnych listków koniczyny, pokrywających się z głównymi punktami tarczy. Parę dziur w oczkach tarczy nie znajdowało się dokładnie pośrodku, ale biorąc pod uwagę, że strzelała pospiesznie i do tego jedną ręką, wynik i tak był fenomenalny.
- Do licha - burknął Hjalmar. - Jak sądzę, to nie były czcze pogłoski.
- Strzelam od ósmego roku życia - obwieściła Barbara spokojnie. - Wystrzeliłam więcej kul z pistoletu niż większość komandosów, których spotkałam.
- Dlaczego koniczynka? - spytał chłopak, wpatrując się w nią przenikliwie. - Czemu nie strzelasz zawsze w sam środek, jeśli jesteś taka dokładna?
- Szkoliłam się w strzelaniu bojowym - odparła Barbara beznamiętnie. - Jeśli uczysz się strzelać wciąż do tego samego otworu, zwykle trafiasz zawsze w to samo miejsce na tarczy. Trzeba wybierać cel aktywnie, mierząc w głównie arterie lub sploty nerwów. A jeśli powalenie celu wymaga więcej niż jednego strzału, musisz mierzyć w inne punkty.
Jeszcze raz podniosła broń, zmieniła magazynek, uzbroiła pistolet, po czym wycelowała w tarcze na metalowych słupkach - 15-centymetrowe pola - i zestrzeliła wszystkie w jakieś pięć sekund.
- Oczywiście problem z naprawdę mierzonym strzelaniem w warunkach bojowych polega na tym, że cel się rusza - dodała, odkładając broń z powrotem na stolik. - I trudniej trafić wybrane punkty.
- Potrafisz korzystać przy tym z kanału mentalnego - orzekł James, któremu pokaz dosłownie zaparł dech w piersiach.
- Dostałam dar od Boga - odpowiedziała Barbara. - Trening pomaga. Dopiero się uczę kontrolować moje kanały mentalne. To bardzo ciekawy trening. Interesują mnie też słabe punkty nieprzyjaciół Boga. Szkoda, że nie wiem, jaką słabość miał Almadu. Po prostu próbowałam nafaszerować go ołowiem i ufałam, że wszystko będzie dobrze.
- Większość nadnaturalnych istot nie ma słabości zwykłych żywych ludzi - zaznaczył Hjalmar. - Zatem to bez znaczenia, gdzie posyłasz kule. Ale muszę przyznać, że po raz pierwszy słyszę o zastosowaniu channelingu do ładowania energią pocisków. To zdumiewający dar.
- Bogowie nigdy nie obdarowują nas przypadkowo - rzekła zamyślona Janea. - Ciekawe, jakie zadanie przygotowano dla ciebie.
- Jestem pewna, że pewnego dnia to się wyjaśni - stwierdziła Barbara, podnosząc magazynek i napełniając go pociskami. - Tymczasem zabawmy się jeszcze!
Na strzelnicy spędzili około trzech godzin, wymieniając się bronią, żeby sprawdzić, kto jest najlepszy. Po krótkim czasie stało się oczywiste, że niezwykle trudno pokonać Barbarę.
- Myślę, że mogłabyś pojechać do Camp Peny - stwierdził Hjalmar, przypatrując się, jak kobieta umieszcza jeden po drugim pięć pocisków w czarnym polu z odległości pięćdziesięciu metrów.
- Na studiach chciałam zapisać się do drużyny strzeleckiej - wyznała Barbara. - Ale potem poznałam Marka. A on... od czasu do czasu pozwala mi pójść na strzelnicę. Ale tego nie popiera. Nie dość, żebym mogła brać coś takiego pod uwagę. To mój mąż, pan domu. Wystarczy mi, że Bóg obdarował mnie tymi zdolnościami, abym mogła spożytkować je w Jego imię.
- To już naprawdę trudno pojąć - prychnęła zdegustowana Janea. - Jak możesz pozwalać, żeby narzucał ci...
- Każdy dochodzi do Boga własną drogą - orzekła Barbara, uśmiechając się do niej.
- Och... - rzuciła Janea, otwierając usta. Szybko je jednak zamknęła i uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Wlazłam na własną petardę.
- Raczej na minę. Na petardę się nie włazi. Ale masz rację. - Barbara odwzajemniła uśmiech. Spostrzegła, że chłopak w stylu Darthy szarpie się z jednym z automatycznych karabinów Jamesa, CAR-15, i podeszła do jego stanowiska.
- Jak ci idzie? - spytała.
- Nie tak dobrze, jak tobie - odparł zawstydzony.
- Strzelałeś już kiedyś z długiej broni? - zapytała. - I chyba nas sobie nie przedstawiono. Jestem Barbara Everette.
- Ghomo - rzekł młody mężczyzna, skinąwszy jej głową. - Strzelam po raz pierwszy. Zawsze miałem na to ochotę, ale moi rodzice nie znosili broni.
- Nie wystarczy wycelować i wystrzelić - stwierdziła łagodnym tonem. - Ojciec nauczył mnie tego, gdy byłam bardzo mała, i robię to od lat. Trzeba się wiele nauczyć.
- Wiem - westchnął i posłał kolejną kulę w piach. - Ale... - Zerknął na pozostałych i wzruszył ramionami, odkładając karabin. - Ja tu chyba tak naprawdę nie pasuję.
- Oczywiście że pasujesz - prychnęła. - Jesteś w Fundacji. To wystarczy. - Spojrzała przez ramię i też westchnęła. - Może masz rację, że ludzie tutaj nie lgną do ciebie od razu. Sądzę, że Dartho nie ma zbyt wielu przyjaciół poza swoim kręgiem, a ty musisz dźwigać to brzemię wśród ludzi. Mnie to jednak nie rusza. Może więc popracujemy chwilę nad twoim strzelaniem? Tyle że lepiej zacznijmy od pistoletów.
Zapoznała go z prawidłowymi postawami strzeleckimi i technikami kontroli oddechu, następnie nauczyła kontrolować spust i ustawiać celownik. Kazała mu strzelać seriami, opisując przy tym, co dzieje się z każdym z jego „pudłowanych” strzałów. Między innymi miał skłonność do szarpania spustu.
- Wyprzedzasz odbicie broni - powiedziała spokojnie. - Gdy strzelasz, powinieneś spróbować czegoś w rodzaju stanu świadomości zen. Nie przewiduj, po prostu działaj.
- Jesteś naprawdę dziwna, jak na bogobojną gospodynię domową - orzekł Ghomo, przestrzeliwszy kolejny cel.
- Nie aż tak bardzo - odparła. - Są różne bogobojne gospodynie domowe. Nigdy nie chciałam zostać „Siostrą Berthą Lepszą Niż Wszyscy”.
- Kim? - spytał Ghomo, odkładając pistolet. - Przepraszam, zmęczyły mi się ręce.
- Strzelanie to także ćwiczenia fizyczne - stwierdziła, kiwając głową. - Powinieneś popracować z hantlami, trenując mięśnie w taki sposób, żeby zachować precyzję nawet po długich seriach strzałów. A jednym z najważniejszych aspektów ćwiczenia sztuki dobrego strzelania jest samo strzelanie. Trzeba nauczyć się strzelać właściwie, a potem opuszczać broń, podnosić i strzelać, i znów opuszczać, raz po raz, póki nie wykształci się coś, co nazywa się „pamięcią ciała”. Tak żeby w razie konieczności robić to bezwiednie, automatycznie, tak jak prowadzi się samochód.
- Wiesz - odezwał się Ghomo z uśmiechem. - Gdyby w moim mieście było więcej takich bogobojnych kobiet, może zostałbym chrześcijaninem.
- Przykro mi, że twoje doświadczenia religijne były negatywne - powiedziała szczerze Barbara. - Bywa i tak. To zdarza się zwłaszcza tym, którzy nie potrafią się dopasować. Pochodzisz z małego miasteczka?
- Tak - przyznał Ghomo. - Dorastałem w Alexandrii w Alabamie. Kiedy wyjeżdżałem, miasteczko trochę się rozrastało, ale wciąż było małą mieściną. W szkole zawsze uważano mnie za dziwaka, w przedszkolu też. Zadawałem niewłaściwe pytania, rozumiesz? A moi rodzice byli prawdziwymi dewotami. Pewnego razu zabrali mnie do jednego z tych obozów, gdzie przepędza się demony. Wściekłem się więc jeszcze bardziej. I posmutniałem. Chciałem tylko... dopasować się do innych. I nigdy nie potrafiłem.
- Wierz mi lub nie - odparła Barbara z uśmiechem. - Ale doskonale cię rozumiem. W moim przypadku przyczyniały się do tego nieustanne przeprowadzki. Nigdy właściwie nie dopasowałam się do żadnego schematu, który ludzie usiłowali mi narzucić. Nauczyłam się... nosić maskę. W pewnym sensie być maską. Mimo to sąsiedzi w moim własnym miasteczku uważali mnie za dziwaczkę. Nauczyłam się nie zadawać niewłaściwych pytań w nieodpowiednim momencie. Zrozumiałam, komu mogę okazać zaufanie... - Machnęła ręką na strzelnicę. - To tutaj. To właśnie moje dziwactwa w ich oczach. Dorastałam w bardzo konserwatywnym środowisku, gdzie wszyscy mężczyźni jeżdżą w sezonie polować na jelenie, ale uważają, że miłe panie nie powinny chodzić z bronią. Ani strzelać, chyba że z jakiejś babskiej broni, takiej jak śrutówka kalibru .20 do polowania na ptaki. Miałam też problemy w Kościołach. Nie chodziło o moją wiarę, ale o jej społeczną ekspresję. „Siostra Bertha Lepsza Niż Wszyscy” to postać z pewnej piosenki Raya Stevensa. To był świetny obserwator ludzkich charakterów i widział, jakie postacie spotyka się w małych miasteczkach. W każdej zabitej dechami dziurze są takie Siostry Berty, panie, które siedzą w pierwszej ławce w kościele i spoglądają z góry na tych, którzy siedzą dalej, które gryzą i drapią w typowo kobiecy sposób, żeby wywalczyć sobie najlepszą pozycję społeczną. Pastorzy popierają je ze względu na środki finansowe, które zapewniają Kościołowi, i mizerną władzę, która z tego wypływa. Małe mieściny to małe mieściny. Ich mieszkańcy chcą, żeby wszyscy wpasowali się w to miłe, schludne bagienko. A jeśli się nie dostosujesz, spróbują cię złamać. Ponieważ podajesz w wątpliwość ich wizję tego, co słuszne, a co nie. Przykro mi, że to odciągnęło cię od wiary.
- Naprawdę jesteś dziwna - westchnął Ghomo. - I naprawdę otrzymujesz swoją moc od... Jezusa?
- Od Boga - poprawiła go Barbara. - Podejrzewam, że to moc Ducha Świętego działającego za pośrednictwem mej wiary w zbawienną moc Pana Jezusa.
- Ja też potrafię kanalizować moc - rzekł. - Trochę. Czerpię tę energię od Qua-Lina. Oddaję mu esencję własnej istoty, a on zwraca mi ją w razie potrzeby. Ale... - przerwał i wzruszył ramionami z nieco zawstydzonym wyrazem twarzy. - Zawsze czuję się... trochę niedobrze, rozumiesz? Nie mam wrażenia, że to słuszne. Nie zrozum mnie źle: my, wyznawcy Qua-Lina, działamy w dobrej sprawie. Tylko że...
- Każdy z nas ma własną drogę do wiary - oznajmiła Barbara. - Pamiętaj tylko, że cokolwiek dajesz w ofierze swojemu bogu, zwróci ci się po wielokroć. On jest twoją zbroją i twoim mieczem, tak jak ty jego. Niezłomnie obstawaj przy wierze, a będziesz Wojownikiem Światła.
- Zgoda - skwitował to Ghomo. - Ale... Wydaje mi się, że mógłbym spróbować jakiejś innej religii. Tak bywa. Po prostu nie czuję się... dobrze z wiarą w Qua-Lina.
- Czyń to, co musisz - orzekła Barbara. - A póki co, jeśli odpoczęły ci ręce, może wrócimy do ćwiczeń strzeleckich?
Przećwiczyli kolejną serię, po czym Hjalmar ogłosił przerwę.
- James - rzekł, powodując wśród znajomych falę koziego beczenia. - Dajcie spokój. James, zastanawiałem się, czy masz coś nowego na demony?
- Tylko nie to - wtrąciła Julie, ukrywając twarz w dłoniach. - James, powiedz, że nie masz tego w drugiej torbie.
- Tak się składa - odparł James z uśmiechem - że zabrałem to przypadkowo...
- Robisz mi to specjalnie - orzekła Julie, unosząc ręce w geście udawanego przerażenia, gdy James zanurzył dłoń w worku, który dźwigał na ramieniu.
Wyjął najbardziej wredną broń, jaką Barbara w życiu widziała. Jakiś zbiornik pneumatyczny zamocowany do... cóż, wystarczy, że miał trzy magazynki i dużą lufę... Wreszcie przyznała, że nie zdoła się w tym połapać.
- James to nasz miejscowy Q - wyjaśniła Janea z radością. - Przekonajmy się, co przygotował tym razem.
- Proszę - powiedział James, rozkładając broń i wyjmując jeden z magazynków domowej roboty. - Barbara nie jest wtajemniczona...
- Od chwili gdy James się do nas przyłączył - stwierdził Hjalmar, unosząc magazynek i oglądając go uważnie - liczy na coś, co określamy mianem rozwarcia wrót piekieł.
- Generalnie mamy do czynienia z pomniejszymi istotami czy też na przykład nekromantą gromadzącym siły, żeby przyzwać takiego pomniejszego demona - odezwała się Janea. - Ale od czasu do czasu... kiedy nastąpił ostatni duży atak?
- W 1954 - podpowiedział błyskawicznie James. - Pojawiła się inkarnacja Tiamat, która zaczęła płodzić demoniczne potomstwo, jak to ma w zwyczaju. Musieli więc walczyć jednocześnie z nią i jej namnażającym się potomstwem.
- Na szczęście - powiedział Hjalmar - Tiamat ma zapewne więcej wrogów niż Szatan, o ile to w ogóle możliwe. Reeves podobno skontaktował się za pomocą channelingu z awatarą Gilgamesza lub może Enkidu, nikt nie ma pewności, co to było. Nastąpiła niezła jatka. Mnóstwo połowicznie uformowanych potworów, wampirów i wilkołaków, a naprzeciw nich Herkules, tak przepełniony mocą wielu bogów, że zachowywał się niczym... cóż, niczym Herkules.
- No, może nie mnóstwo - poprawił go James. - Nie było ich więcej niż trzy, cztery z każdego rodzaju. I atakowały w ciągu dnia, w czasie zaćmienia księżyca, więc miały pełnię sił.
- Agenci wkroczyli do akcji z grupą ochotników, przedarli się przez potomstwo, uśmiercili Tiamat, odcinając jej głowy jedną po drugiej i paląc je po kolei, a następnie ubili jej ziemskie ciało - ciągnął Hjalmar. - Przy okazji zostawili sporo krwi, wywołali pożar w zaroślach, który stanowił przykrywkę dla bitwy, po czym wynieśli się stamtąd. Ale od chwili gdy James się do nas przyłączył... - dodał, wymachując bronią.
- To na wszelki wypadek - zaznaczył James z uśmiechem. - Pracowałem nad ostateczną bronią na wypadek rozwarcia wrót piekieł. To jest Mark 6...
- Poczekaj - przerwała mu Janea. - Ostatnio pokazywałeś nam model Mark 3. Co się stało z numerami 4 i 5?
- Nie pytaj - rzuciła Julie. - Psy nigdy już nie będą takie jak dawniej...
- Jak mówiłem - odezwał się James głośno, ucinając rozmowę. - To jest Mark 6. Powstał na podstawie sytemu do paintballu i jest bronią o wiele doskonalszą niż Mark 3.
- Nie wspominając o modelach 4 i 5 - mruknęła Julie. - Na Boginię, tyle było potem sprzątania...
- W pierwszym magazynku - kontynuował swój wywód James, ignorując komentarz i wciskając Hjalmarowi w garść odpowiedni magazynek - mamy podstawowe drewniane paliki. - Wymierzył broń w cel z naniesionym zarysem ludzkiej sylwetki i wystrzelił. Palik uderzył z odległości dziesięciu metrów, trafiając w prawe ramię tuż poza linią zarysu ludzkiej postaci. Ale utrzymał się i zawisł smętnie w cienkim kartonie tarczy.
- Penetracja nie jest głęboka - rzucił rozbawiony Hjalmar.
- Pracuję nad tym - odburknął James. - W drugim magazynku mamy paliki ogólnego zastosowania. - Pomajstrował przy urządzeniu i znów wystrzelił, trafiając w cel bliżej środka. Tym razem pocisk przebił tarczę na wylot.
- Nieźle - rzucił Hjalmar. - Ale co to było?
- To - stwierdził James, gmerając w worku i wyciągając coś, co przypominało gruby bełt kuszy z ząbkowanym grotem. - Drzewce z jesionu, podobno najbardziej skutecznego przeciwko północno-europejskim wampirom. Grot jest ze stali powlekanej srebrem. Doskonały przeciwko wszystkim przeciwnikom, a szczególnie wilkołakom i innym istotom wrażliwym na dotyk srebra. I wreszcie oświadczył, naciskając na głowicę i roztrzaskując ampułkę. - Pojemnik z wodą święconą i zawiesiną azotanu srebra.
- Ekstra! - pochwalił Hjalmar. - To da w kość niejednej bestii. Obrończyni króliczków z FMiWP znów w akcji! - krzyknął, zanosząc się śmiechem.
- No dobrze - odezwała się Barbara, unosząc dłoń. - To brzmi jak kolejny żart tylko dla wtajemniczonych.
- To akronim od Fundacji Miłości i Wiary Powszechnej. FMiWP. Kilka lat temu jeden z agentów FBI, któremu udzieliliśmy wsparcia, nazwał wiccańską tajną agentkę „obrończynią króliczków z FMiWP”. Rzeczywiście, trafnie ją opisał, choć agentka była też bardzo dobra w tym, co robiła. Wszyscy pozostali uznaliśmy to za komiczne.
Barbara zerknęła na Hjalmara podziwiającego udziwniony karabin do paintballu i musiała przyznać, że w niczym nie przypomina on „obrończyni króliczków z FMiWP”.
- Co jest w trzecim magazynku? - zapytał nieśmiało Ghomo.
- Pociski paintballowe - obwieścił James, przełączając kilka przycisków i strzelając serią niebieskich kulek, które rozbryzgnęły się na całej powierzchni tarczy. - Lubię paintball. I próbuję wymyślić sposób, dzięki któremu można by produkować kulki ze święconą wodą zamiast farby.
- Wezmę jeden, ale tylko z palikami ogólnego zastosowania - orzekł Hjalmar.
- To będzie Mark 7 - wyznał James.
- Raczej dziewięć - rzuciła Julie, kręcąc głową. - A to, co zrobiłeś biednemu kotu, powinno być nielegalne...
***
Po oczyszczeniu broni w przestrzennym długim domu, z którego korzystała większość wyznawców Asatru, Barbara wzięła prysznic i włożyła naprawdę wytworny strój na obiad. Zbliżał się koniec konferencji i większość uczestników albo wracała do zwyczajnego życia, albo ruszała na wyznaczoną misję. Barbara czuła się jakby w zawieszeniu; nikt nie przydzielił jej żadnego zadania, ale z drugiej strony nikt nie kazał jej jechać do domu.
Narzuciła lekki prochowiec i pomaszerowała przez ośrodek w stronę Domu Filozofii. Kiedy przechodziła przez mostek, odnotowując w myślach, że bieżąca woda to rzecz wyklęta dla różnych złośliwych istot, dostrzegła Darthę zmierzającego ku niej w pełnej napięcia postawie zdradzającej gniew.
- Nie przeciągaj na swoją stronę moich akolitów - wrzasnął na nią, gdy się zbliżył. Wymierzył palec w jej twarz i podjął, niemal wrzeszcząc. - Nie wciskaj chrześcijańskiej mitologii moim ludziom, rozumiesz?
- Rozumiem tylko, że masz trzy sekundy na to, żeby zabrać palec sprzed mojej twarzy, albo urwę ci go i cię nim nakarmię - odparła Barbara spokojnie. - A co do zabiegania o względy akolitów, to niewątpliwie sam powinieneś się za to zabrać. Przypuszczam, że mówisz o Ghomie?
- Nie mam wystarczająco wielu podwładnych płci męskiej! - warknął wściekłym głosem Dartho, ale wycofał grożący jej palec. - Nie mogę sobie pozwolić na stratę jednego z nich na rzecz twojego przeklętego Boga!
- Może powinieneś o tym pomyśleć, zanim przyszedł do mnie po poradę - oznajmiła, czując, że narasta w niej gniew. - To wspaniały młody człowiek, który powątpiewa w sens swojej wiary. Czy wspierasz go w tej wierze, Dartho? Czy poszedłeś z nim na strzelnicę i pokazywałeś mu, jak się strzela? Gdzie wtedy byłeś, Dartho? Gdzie byłeś, gdy potrzebował z kimś porozmawiać? Czy tu chodzi o niego, Dartho, czy o ciebie? Mówił, że oddaje „esencję własnej istoty” i otrzymuje w zamian namiastki mocy. Gdzie naprawdę trafia ta moc, Dartho? Czy akolici, których nazywasz swoimi podwładnymi, a nie podwładnymi boga, mają czcić tego boga, czy raczej ciebie, Dartho?
- Jestem wysokim kapłanem Qua-Lina - wrzasnął Dartho. - Nie próbuj pojąć tajemnic mojego boga, chrześcijanko! To przekracza możliwości twojego ograniczonego umysłu!
- Mam gdzieś twoje tajemnice, Dartho - odcięła się Barbara. - Ale jeśli wyznawcy tracą wiarę, ich kapłan powinien coś z tym uczynić. A nie krzyczeć na kogoś, który udzielił innemu człowiekowi lekcji, wsparł go i pocieszył! Może powinieneś skupić się na doglądaniu własnej trzódki, kapłanie, zamiast zajmować się przyziemnymi sprawami! Jestem chrześcijanką i chrześcijanką pozostanę. Nie moją wiarę tutaj poddajemy próbie, Dartho!
- Hola - przemówiła Sharice, nadchodząc spiesznie od strony długiego domu. - Żadnych religijnych konfliktów w tym ośrodku. Wyczuwałam wasze emocje z wnętrza Domu Filozofii.
- Każ jej, zostawić w spokoju moich wyznawców - burknął Dartho.
- Mogę rozmawiać, z kimkolwiek zechcę - odparła Barbara. - Ja nie nawracam. Nie potępiam. Ja tylko daję świadectwo. A jeśli to świadectwo sprawia, że twoi wyznawcy powątpiewają we własną wiarę, powinieneś to poważnie przemyśleć, Dartho.
- Przestańcie - rozkazała Sharice. Przymknęła oczy i uniosła złączone dłonie, a potem powoli je rozdzieliła.
Barbara czuła, jak jakaś siła odsuwa ją od kapłana, spychając na most. Owładnęło nią uczucie spokoju. Nie w złości, ale w palącej determinacji, sięgnęła w głąb siebie i odnalazła swój kanał mentalny, odpędzając narzucony zewnętrznie spokój i pozwalając, aby zastąpiły go jej własne emocje cierpliwości i wyrozumiałości.
Sharice natychmiast otworzyła oczy i usta, ale zamknęła je od razu, gdy zobaczyła na twarzy Barbary wyraz spokoju przypominającego stan zen.
- Nie pozwolę, by moc innego boga wdarła się do mojej duszy, Sharice - rzekła cicho Barbara. - Moja wiara pochodzi od Pana Jezusa Chrystusa i nie będę miała żadnych bogów przed Nim. Ale dziękuję za interwencję.
- Barb, ty idziesz na obiad - odpowiedziała równie spokojnie Sharice. - Dartho, czy ty też tam szedłeś?
- Nie, szukałem jej - wycedził przez zęby.
- W takim razie oddal się od Domu Filozofii i pozwól Barbarze przejść - poleciła Sharice. - Jutro wyjeżdżasz na misję. Do tego czasu macie zachować dystans.
- Chcę, żebyś kazała jej trzymać się z dala o moich akolitów - nalegał Dartho. - Nie pozwolę jej przeciągać ich na stronę tej przeklętej, niewolniczej religii.
- Jeśli masz na myśli Ghomo - powiedziała Sharice - to rozmawiał on nie tylko z Barbarą. Rozmawiał także ze mną, jak również z Guinevere. Powątpiewa w sens swojej wiary. Już samo to zapewne zniszczy jego więź z Qua-Linem. Ten chłopak ma wielki potencjał i albo wróci do Qua-Lina, albo znajdzie innego boga. Nie możesz nikogo zmusić, żeby wierzył w twojego boga, Dartho. Nie wolno ci tego nawet próbować. Czy to jasne?
Dartho przez chwilę zaciskał zęby, po czym obrócił się plecami do obu kobiet i odszedł.
- To było... nieprzyjemne - rzekła Barbara, schodząc z mostku.
- Zdarza się - westchnęła Sharice. - A kiedy do tego dochodzi, ci, którzy tracą wiarę, zawsze winią innych. - Przerwała i zmarszczyła brwi, uśmiechając się blado. - Myślę, że go wystraszyłaś. A on reaguje na strach gniewem.
- Potrafię zrozumieć złość - odparła Barbara. - Ja też ją czuję. Ale dlaczego miałby się bać?
- Zdajesz sobie sprawę, że twoje oczy lśnią, prawda? - spytała Sharice z rozwagą. - Zmieniają barwę - od niebieskiej po niemal czarną, i wyglądają tak, jakby lśniły. Nie tak jak wówczas, gdy przywołujesz awatara; to coś tkwi w tobie.
- Dartho przechwytuje moc, którą oni oddają, prawda? - spytała Barbara, ignorując ostatnią uwagę kobiety. Słyszała już wcześniej, że w chwili silnej złości jej oczy wyglądają tak, jakby płonęły. Pewnego razu z tego powodu Mark omal nie przeleciał przez ścianę. Nie zdawała sobie sprawy, że tak bardzo rozgniewała się na kapłana, i zmówiła krótką modlitwę z prośbą o przebaczenie. - Choć tę moc jego akolici poświęcają swemu bogu. Zabierają i wykorzystuje do własnych celów.
- Tak - przyznała po prostu Sharice. - Ale wszyscy to czynimy. Twoja siła nie pochodzi od ciebie, ale od twojego Boga, Ducha Świętego, jeśli wolisz. Tę moc zaś zapewniają tysiące, może miliony, prawdziwie wierzących, takich jak ty. Zatem nie potępiaj Darthy za to, że czerpie energię przekazywaną jego bogu przez garstkę wyznawców. Wyzyskuje tę moc w służbie Dobru.
- Nie wiem, czy potrafię się z tym całkowicie zgodzić - zaznaczyła Barbara, marszcząc czoło. - Moc Boża jest...
- Moc wiary - dokończyła z przekonaniem Sharice. - Moc przekazywana Bogu przez dobrowolnie poświęcające się dusze, oddane Jego celom. To właśnie jest Moc Boża. Możesz mi zaufać.
- Bóg stworzył niebo i ziemię - przekonywała Barbara.
- Dlaczego? - spytała Sharice z lekkim uśmiechem. - A może nie powinnam zadawać tego pytania. Trwaj przy swojej wierze, Barbaro Everette, a ja będę trwała przy mojej. Każda z rias na swój sposób czyni Dobro, prawda?
- W porządku - odpowiedziała Barbara zakłopotana. Lubiła i szanowała Sharice, ceniła jej wiedzę, a jej słowa były takie... kategoryczne. Ale to były przekonania Sharice, nie jej własne. Przytaknęła sobie w myślach i odłożyła te rozważania na później.
- Ty też otrzymałaś zadanie - oznajmiła po chwili Sharice z westchnieniem. - Zamierzałam omówić to z tobą wieczorem. Zostaniesz tu jeszcze dwa dni. W środę wieczorem polecisz do Wirginii na spotkanie z oficerem łącznikowym z FBI i rozpoczniesz misję.
- Powiedziano mi, że zazwyczaj ktoś bardziej doświadczony towarzyszy nowicjuszowi - podkreśliła nieśmiało Barbara.
- Owszem - zgodziła się Sharice z uśmiechem, gdy dotarły do drzwi długiego domu. - Masz dobry kontakt z Janeą. Czy zaakceptowałabyś ją jako swojego trenera? Nie ma tak wielkiego doświadczenia, jakbym chciała, ale... Darto wydaje się na przykład nie do przyjęcia.
- Zgadzam się na Janeę - oznajmiła Barbara, unosząc ręce w udawanym geście poddania. - Chyba że... Hjalmar?
- Dostał samodzielne zadanie w Nowym Jorku - wyjaśniła Sharice, zatrzymując się w progu. - Julie i James biorą udział w tej samej misji, co ty, ale pracują na nieco innym obszarze. Jakiś nekromanta odwiedza konwenty miłośników fantastyki naukowej i gier fantastycznych, tak w każdym razie sądzi FBI. Pojedziesz na konwent do Roanoke. Oni lecą do Georgii. Posyłamy też kilka innych zespołów. Ten nekromanta zabił nie mniej niż siedem dziewczynek i zabrał ich dusze do najniższych partii piekieł. Ktoś musi go odnaleźć i posłać go tam, gdzie jego miejsce. Najlepiej sześć stóp pod ziemią. Jak dla mnie, to demon może pożreć jego duszę.
- Gotowa do drogi? - zawołała Barbara, waląc w drzwi łazienki.
Od lat nie mieszkała w jednym pokoju z dziewczyną w jej wieku i ciężko jej było nie traktować Janei po macoszemu. Kiedy przeanalizowała charakter misji, zdołała ograniczyć się do dwóch waliz podróżnych, torby podręcznej i torby na kółkach. Mimo to Sharice musiała pożyczyć vana z ośrodka, żeby zawieźć je na lotnisko. Janea zabrała siedem walizek, które teraz rozstawiła po całym pokoju w hotelu Holiday Inn Express w Dumfries.
Tego ranka Barbara wstała wcześnie, zdając sobie sprawę, jak dużo czasu może zabrać prysznic, ogolenie nóg i pach, ułożenie fryzury i nałożenie makijażu. Janea, która nie należała do rannych ptaszków, wyszła z łóżka znacznie później i od tamtej pory cały czas przebywała w łazience. Barbara poszła na śniadanie i wróciła, przynosząc kawę i parę rogalików, ale o ile mogła się zorientować, Janea przez cały ten czas nie opuszczała łazienki.
- Gotowa! - obwieściła w końcu Janea, z hukiem otwierając drzwi. - Co o tym myślisz? - zapytała, pozując.
Barbara ubrała się w konserwatywny kostium, który wcześniej wkładała wyłącznie wtedy, gdy pracowała w agencji nieruchomości. Marynarka w prążki i spódnica sięgająca tuż za kolana, kremowa bluzka zapinana na guziki, wygodne czółenka ze względu na to, że przewidywała konieczność długiego marszu. W razie potrzeby spakowała zresztą do torby także tenisówki do biegania.
Janea miała zgoła odmienną wizję „tradycyjnego” ubrania na spotkanie w ośrodku treningowym FBI w Quantico w Wirginii. Włożyła czarne buty z czubkami i na 12-centymetrowych obcasach; czarną plisowaną minispódniczkę, krótką, choć może nie skandalicznie krótką, która sprawiała wrażenie ciucha pochodzącego z szafy niegrzecznej uczennicy, a do tego białą tak bardzo prześwitującą bluzkę, że nie sposób było przegapić stanika typu push-up. Zwłaszcza że Janea rozpięła guziki, by ukazać wyraźny dołek między piersiami i ładne koronki biustonosza. Trzeba jednak przyznać, że fryzura i makijaż prezentowały się znakomicie.
- Jeśli się nie pospieszymy, przyjedziemy ostatnie - zauważyła Barbara, podciągając rękaw i zerkając na zegarek.
- Nie podoba ci się - stwierdziła Janea markotnie. - Czy nie za bardzo rozpięłam bluzkę?
- Wyglądasz prześlicznie - odpowiedziała Barbara i skierowała się do drzwi.
- Mogę się przebrać - podkreśliła Janea, idąc za nią. - Mam inne ciuchy. Niektóre mogłyby okazać się nieco skąpe jak na FBI, ale...
- Nie rób problemu z niczego - skwitowała Barbara. - Ja prowadzę.
- Świetnie - westchnęła Janea i wręczyła jej kluczyki. Jechała z Dulles do Dumfries wypożyczonym pontiakiem grandam, po brzegi zapakowanym bagażami. Nie zachwycała jej wizja za kierownicą „bogobojnej gospodyni”, przez którą przypuszczalnie będą cały czas wlokły się lewym pasem.
Barbara nie komentowała tego, tylko wzięła kluczyki i wsiadła do samochodu. Tak naprawdę jednak prowadziła auto dlatego, że Janea nie potrafiła skoncentrować się na jeździe. Zazwyczaj zygzakowała po całym pasie, choćby dlatego, że sprawdzała stan makijażu, nie umiała utrzymać stałej prędkości i przegapiała zjazdy. Musiały trzykrotnie zawracać, żeby dotrzeć do Holiday Inn, który stał tuż przy drodze US-1 i nietrudno go było zauważyć.
Kiedy Janea usadowiła się w fotelu, oczywiście nie zapinając pasa, wróciły do przerwanej dzień wcześniej rozmowy. Barbara wyjechała z parkingu i skręciła w stronę zjazdu, zwalniając tylko przed progami. Kiedy dotarła do US-1, znalazła drobną lukę między samochodami i od razu, z piskiem opon i w kłębach dymu unoszących się znad asfaltu, włączyła się w ruch uliczny.
- Freyo, miej nas w swojej opiece - rzuciła Janea z oczami szeroko otwartymi ze strachu, chwytając się deski, żeby utrzymać równowagę, gdy Barbara zjechała zręcznie na lewy pas, potem znów na prawy, klucząc między samochodami. Pomimo wzmożonego ruchu w szczycie, udawało się jej okresowo przyspieszać nawet do 120 km na godzinę w strefie, w której obowiązywało ograniczenie prędkości do 70 km na godzinę.
- Jesteśmy ździebko spóźnione - oznajmiła spokojnie.
- Zawsze tak prowadzisz? - spytała Janea, gdy Barbara uskoczyła na pas do zawracania, żeby uniknąć zderzenia z samochodem sunącym z dopuszczalną prędkością po lewym pasie jezdni.
- Tak - odrzekła Barbara. - Mniej więcej. Mniej - kiedy mam sporo czasu. Więcej - kiedy mi się spieszy. Nie wjeżdżałam jeszcze na przeciwne pasy ruchu. Jeszcze.
Udało się jej uniknąć takiej konieczności, jako że ujrzała znak wskazujący główny wjazd do ośrodka w Quantico i z piskiem gum wskakując w wąską lukę w sznurze samochodów, zdołała wziąć najbliższy zakręt w lewo. Gwałtownie zahamowała, zatrzymując się może pół metra od zderzaka auta na końcu sznura pojazdów czekających na wjazd do bazy; przy manewrze grandam wściekle zakołysał się na miękkich resorach. Na dźwięk piszczących opon trzej żołnierze piechoty morskiej kontrolujący ludzi wjeżdżających do bazy niczym automaty niemal jednocześnie odwrócili głowy, żeby zidentyfikować źródło tych niepokojących odgłosów. Zerknęli na pontiaka i wrócili do rutynowej roboty.
- Dziękuję ci, Freyo - odezwała się Janea, wreszcie nieco odetchnąwszy. - Dotarłyśmy tu żywe.
- Nigdy nie miałam wypadku - oświadczyła spokojnie Barbara z uśmiechem na twarzy.
- To zdumiewające - odparła Janea. - Ja zaliczyłam chyba z pięć.
- Poważnie? - spytała Barbara, przesuwając auto do przodu. - Możesz to uznać za jeszcze jeden dar. Jestem tylko sługą Boga.
- Tak, jasne - szydziła Janea. - Czy Bóg każe ci jeździć jak wariatka? Pod pozą bogobojnej kobiety kryje się prawdziwy mały diabełek, co? Czy jazdy samochodem także nauczył cię ojciec?
- Nie - powiedziała Barbara. - Chłopak. Był kierowcą wyścigowym.
Janea teatralnie zapadła się w fotel i wyrzuciła ręce ku niebu.
- Nie chciałabym jechać w samochodzie z tobą za kierownicą, gdyby bardzo ci się spieszyło - oznajmiła, po czym zaczęła szperać w torebce w poszukiwaniu dokumentów.
- To ciekawe - przyznała Barbara, gdy otwierała szybę, podjeżdżając do jednego ze strażników z piechoty morskiej. - Cześć, Barbara Everette i...
- Doris Grisham - dokończyła Janea, pochylając się przesadnie, aby żołnierz mógł zajrzeć jej pod bluzkę. Podała prawo jazdy. Przez chwilę wartownik gapił się na nią jak zahipnotyzowany, zanim wziął dokument.
- Przyjechałyśmy na spotkanie z agentem specjalnym Halliwellem w Akademii FBI - ciągnęła Barbara, podając mu własne prawo jazdy.
Wartownik otrząsnął się, zerknął na dokument, który trzymał w dłoni, po czym pokręcił głową.
- Niech panie zjadą na pas po lewej - polecił, wskazując. - Ktoś wkrótce do pań wyjdzie.
Barbara podjechała we wskazane miejsce i zapakowała samochód, po czym zaczęła czekać, głośno bębniąc palcami o kierownicę. Janea pogrzebała w torebce, wyciągnęła pilniczek do paznokci i zaczęła muskać palce.
- Na pewno zastanawia się, kiedy FBI zaczęło korzystać z usług pań do towarzystwa - odezwała się po chwili.
- Mam nadzieję, że nie wyglądam na „panią do towarzystwa” - zaznaczyła Barbara sztywno.
- Kiedy jesteś ze mną, to wyglądasz - odparła Janea z uśmiechem. - Chociaż może przypominasz „opiekunkę”.
Barbara wywróciła oczami i zerknęła w lusterko wsteczne. Dwaj wartownicy zmierzali w ich stronę.
- Głowy do góry - mruknęła.
- Zapewne - odparła Janea, prężąca się zmysłowo.
- Przepraszam panie - rzekł sierżant, zwracając się do obu, ale patrząc na bluzkę Janei. - Musieliśmy zadzwonić do Akademii FBI, żeby wszystko zweryfikować. Czy mogę jeszcze raz rzucić okiem na pani dokumenty?
Barbara wręczyła mu prawo jazdy i zignorowała fakt, że drugi żołnierz także omija ją wzrokiem. Nie przywykła do tego, że mężczyźni ją ignorują i wydało jej się to... irytujące.
- W bazie obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 kilometrów na godzinę - powiedział sierżant, oddając dokumenty, podczas gdy towarzyszący mu szeregowiec wypełnił kwit parkingowy. - Bezwzględnie przestrzegamy tego ograniczenia.
- Rozumiem - odrzekła Barbara, uśmiechając się do niego ujmująco. Ale nie był wart jej starania; jego spojrzenie kleiło się do piersi Janei. - Jak znajdę budynek F-134?
Sierżant rozpoczął skomplikowane wyjaśnienia, po czym wzruszył ramionami na widok wyrazu twarzy rozmówczyni.
- Po prostu proszę kierować się znakami do Akademii FBI - polecił, nadal niechętnie nawiązując kontakt wzrokowy. - Stamtąd już łatwo trafić.
Gdy ruszyły, Janea opadła na fotel i odłożyła prawo jazdy, po czym spojrzała na Barbarę.
- Jestem irytująca, co nie? - spytała.
- Nie, skarbie - odpowiedziała Barbara, sięgając, żeby uścisnąć rękę koleżanki. - Po prostu pod wieloma względami to dla mnie nowe wyzwanie, którego się nie spodziewałam. Ale jesteś dobrą koleżanką, a takie wyzwania są dobre dla duszy.
- To tylko inny sposób powiedzenia „tak” - rzuciła Janea, rozpierając się na fotelu. - Po prostu tak działam na mężczyzn. Nie uwierzyłabyś, jak wiele związków mi to zniszczyło. Ale lubię to zainteresowanie.
- Przypuszczam, że służy też twojej bogini - odparła Barbara, ignorując ograniczenie prędkości i ścinając zakręty w drodze do Akademii FBI. - Z drugiej strony uświadamiam sobie, że nie jestem wcale tak doskonała, jak twierdzą niektórzy. A może nawet tak bezgrzeszna, jak sama o sobie myślę. Nie uprzytamniałam sobie, że jestem aż taka próżna. Muszę nad tym popracować. Zatem przynajmniej za to muszę ci podziękować.
- Dziwna jesteś.
- Wciąż to powtarzasz - odpowiedziała Barbara, gdy wreszcie dostrzegła budynek F-134. Jak większość zabudowań w tej części bazy był to ceglany gmach, jednopiętrowy i długi. Na większości drzwi widniały jakieś niebieskie oznakowania. Ruszyła powoli wokół budynku, aż w końcu natrafiła na wejście z napisem: „Laboratorium Badań i Analiz Federalnego Biura Śledczego” i wówczas rozejrzała się za miejscem do parkowania.
Kiedy podeszły do drzwi, okazały się one zamknięte, wcisnęły więc przycisk obok wejścia, prawdopodobnie dzwonek. Po chwili drzwi szczęknęły i rozwarły się przy odgłosie buczącego silniczka. Weszły do środka.
W pomieszczeniu dostrzegły twardą terrakotę, strop z dźwiękochłonnych kafelków i jasne lampy fluorescencyjne. Znajdowało się tu również biurko, za którym siedziała sympatyczna z wyglądu kobieta sprawiająca wrażenie recepcjonistki.
- Barbara Everette i Doris... - na moment zawahała się przy nazwisku koleżanki. - ...Grisham. Międzynarodowe Stowarzyszenie Badań Zjawisk Paranormalnych.
- Spodziewaliśmy się pań - rzekła kobieta z uśmiechem. - Proszę przejść przez tamte drzwi.
- Pani Everette? - odezwał się jakiś mężczyzna, wyciągając dłoń do Barbary, gdy tylko przestąpiła próg. - I panna Grisham?
- Zgadza się - odparła Janea. Uśmiechnęła się i delikatnie skłoniła głowę, wykonując gest niemalże tak kurtuazyjnie, jak dwórka. - Wolę imię Janea.
- Zatem, Janea - podjął agent FBI, ignorując sposób, w jaki była ubrana. - Jestem agent specjalny Jim Halliwell. Kieruję tą sprawą. Pozwolą panie, że przejdziemy do laboratorium, żebyśmy już mogli zacząć.
- Jak rozumiem, nie będziemy współpracować bezpośrednio z panem? - zapytała Barbara, gdy maszerowali długim korytarzem. Po lewej znajdowały się gabinety, natomiast po prawej długie rzędy boksów. Gdy przeszli przez jeden z bocznych korytarzyków między boksami, za plecami Halliwella zjawił się inny agent z rękami pełnymi dokumentów, który dwa razy zatrzymał wzrok na Barbarze i trzy razy na Janei. Gdy dotarły do końca korytarza, za ich plecami rozlegały się wyraźne szmery, a Barbara, zerknąwszy przez ramię, ujrzała różnych ludzi, mężczyzn i kobiety, wystawiających głowy nad ściankami boksów niczym pieski preriowe.
- Nie, w tej części dochodzenia uczestniczy agent specjalny Greg Donahue. Już wcześniej brał udział w kilku takich konwentach.
- A czy zdaje sobie sprawę, że w grę wchodzą „szczególne okoliczności”? - spytała Barbara ostrożnie.
- Owszem - odparł Halliwell, uchylając drzwi laboratorium. W sali stały mikroskopy i rozmaite instrumenty ze wskaźnikami.
Oczywiście znajdowały się tu też liczne monitory komputerowe. I w zasadzie to wszystko, co Barbara potrafiła ustalić.
- Laboratorium kryminalistyczne FBI w Waszyngtonie zajmuje się większością zwykłych spraw kryminalnych - powiedział Halliwell, przeprowadzając je przez pomieszczenie. - To laboratorium prowadzi badania nad wszelkimi dziwacznymi aspektami medycyny sądowej. Stara się ustalić, czy na podstawie DNA z pyłków na ofierze można ustalić konkretny obszar lub nawet roślinę i temu podobne. Zajmuje się również większością spraw, w których w grę wchodzą „szczególne okoliczności”. Na szczęście nasi technicy potrafią trzymać język za zębami. - Pchnięciem otworzył drzwi sali konferencyjnej i zaprosił panie do środka.
Wewnątrz czekali dwaj mężczyźni: wysoki, szczupły naukowiec w białych fartuchu i wyższy oraz mocniej zbudowany agent. Technik laboratoryjny, czy może jakiś lekarz, siedział sztywno wyprostowany, w bezruchu, podczas gdy drugi mężczyzna rozpierał się w fotelu z rękami zatkniętymi za głowę. Jednak gdy tylko Barbara i Janea weszły do pomieszczenia, natychmiast się wyprostował.
- Doktor Hannelore, agent Donahue, Barbara Everette i Doris Grisham - przedstawił ich sobie Halliwell. - Panna Grisham woli, żeby zwracać się do niej Janea.
- Pani Everette - odezwał się agent Donahue, wstając i podchodząc, żeby uścisnąć jej rękę. - Janeo... - zwrócił się do drugiej kobiety. Przypatrywał się jej przez chwilę, a potem potrząsnął głową. - Będę pracował z wami... obiema?
- Lepszy przydział niż się spodziewałeś? - zagadnęła Janea, przeciągnęła się seksownie, usiadła i skrzyżowała nogi tak, by były doskonale widoczne dla wszystkich po jej stronie stołu.
- Eee... zaczął Donahue. Otworzył usta, jakby nie wiedział, co powiedzieć. - Tak, właściwie tak - dodał, gdy odzyskał zdolność wysławiania się. - Spodziewałem się... sam nie wiem. Pary jasnowidzących staruszek?
- Zgaduj dalej - rzekła Barbara, stawiając torebkę na podłodze, a następnie przysuwając się na krześle bliżej stołu. - Co pan dla nas ma, agencie specjalny?
- Doktorze Hannelore? - rzucił Halliwell.
- Siedem ofiar - oznajmił Hannelore, przygasił światła i wyświetlił na projektorze obraz młodej kobiety. - Wszystkie z poderżniętym gardłem. Ślady gwałtu i krępowania. Na zwłokach wszystkich takie symbole - mówił dalej, pokazując zbliżenie brzucha pokrytego osobliwym pismem - naniesione na różnych częściach ciała. Przesłaliśmy je ekspertowi od takich rzeczy, a on zidentyfikował je jako...
- Modlitwę do hebrajskiego demona o imieniu Shedim - przerwała mu Janea. - Początkowo perskiego dewy o imieniu Remolus. Możliwe, że jest spokrewniony z pomiotem Tiamat, ale chyba znajduje się w hierarchii demonów niżej niż on. Pismo przypomina wczesnoperskie litery z prowincji Fars, ale nie jest prawidłowe. Wpleciono tu elementy sanskrytu lub może późniejszego pisma sumeryjskiego. Nie widzieliśmy jeszcze nigdy dokładnie takiego tekstu, ale daje się on zinterpretować na podstawie naszych źródeł. Sama nie jestem specjalistką w tej dziedzinie. To najwidoczniej zaklęcia przyzwania. Sprawca próbuje przywołać Remolusa, a przynajmniej kontaktuje się z nim poprzez kanał mentalny.
- Remolus - rzekł Halliwell, podszedł do jednego ze stanowisk i zaczął wstukiwać coś do komputera. - Okazuje się, że nie występował pod innymi imionami w okresie naszej kontroli na tym obszarze. Pożeracz Dusz?
- Wszystkie demony to pożeracze dusz - stwierdziła Janea, wzruszając ramionami. - A tłumaczenie jest nieco błędne. Drugie główne imię Remolusa wywodzi się z aramejskiej inskrypcji, która dosłownie oznacza tyle co Pochłaniacz Dusz lub Wysysacz Dusz. O ile nam wiadomo, aby zgromadzić wystarczająco dużo mocy do przywołania Tiamat, trzeba się posłużyć nekromancją. To wymaga olbrzymiej siły. Gdyby się to powiodło, byłoby bardzo źle.
- Jak bardzo? - spytał Halliwell.
- Tiamat to brama i klucz do bramy między światami - wyjaśniła Janea, marszcząc czoło. - W praktyce, jeśli pozostaje na miejscu przez dłuższy czas, a naprawdę trudno ją uśmiercić, tworzy się otwarta na oścież brama do... możemy to nazwać piekłem. Demony przechodzą przez nią całymi chmarami. Oczywiście - dodała, spoglądając na Barbarę - podobno powinien objawić się bezpośrednio na ziemi niebiański zastęp, by z nimi walczyć. Poziomy mocy byłyby tak wysokie... - przerwała i wzdrygnęła się. - Lepsza wydaje się chyba wojna jądrowa.
- Boże broń - przemówiła cicho Barbara.
- Coś podobnego - odpowiedział Hannelore, z zaciekawieniem przypatrując się tancerce. - Dziewczęta nie zginęły w miejscu, w którym porzucono ciała. Zauważyliśmy znaczący ubytek krwi. Nie mamy pewności, gdzie się podziała, czy została użyta do praktyk nekromanckich, czy po prostu się wylała.
- Prawdopodobnie spalono ją w ofierze - oświadczyła Janea z zadumą. - To typowa metoda w przypadku dewów. W prawidłowym rytuale powinien być wykorzystany posąg boga czy bożka z paleniskiem w miejscu żołądka i rozwartymi ustami. Gdy ogień rozpali się mocno, krew nalewa się do ust, powstający zaś aromat poświęca się bóstwu. - Przerwała i wzruszyła ramionami na widok spojrzeń mężczyzn. - To powszechny motyw. Czy brakowało jakichś części ciała?
- Nie - odparł Hannelore. - Ciała były nienaruszone.
- Dziwne - stwierdziła Janea. - Zazwyczaj narządy wewnętrzne stanowią część ofiary. Może to być oznaka przewrażliwienia ze strony nekromanty.
- Dwa ciała mamy w tutejszej w kostnicy - zaznaczył Hannelore. - Bylibyśmy zobowiązani, gdybyście spróbowały wykorzystać swoje... zdolności i sprawdzić, czy uda się odkryć coś nowego.
- Oczywiście - przystała na to Janea i od razu się podniosła.
- Czy mogę coś wyjaśnić? - spytał Donahue. - Która z was jest starsza stopniem? Zakładałem, że pani Everette, ale...
- Ja jestem bardziej doświadczona - przyznała Janea, zerkając na Barbarę. - I przeszłam dłuższe szkolenie. Za to Barbara dysponuje... większą potęgą.
- Myślꔿe obie się nad tym zastanawiamy - podkreśliła Barbara, wzięła torebkę i również wstała. - Może pod koniec misji uda się to ustalić.
- To pewien problem - rzekł Halliwell poważnie. - W sytuacji kryzysowej musimy wiedzieć, kto dowodzi. W przypadku potężnej inkarnacji automatycznie przejmujecie kontrolę nad akcją. Do kogo Donahue ma się wówczas zwrócić?
- W kwestiach teoretycznych do Janei - odpowiedziała Barbara.
- A w kwestiach... - dodała Janea, po czym zawahała się, nie widząc, jak dokończyć zdanie.
- ...taktycznych - wtrąciła Barbara - raczej do mnie.
- Świetnie - zrzędziła Janea. - A ja jestem Asatru. Ale tak, to prawda, w sprawach taktycznych będę tylko wspierała Barbarę. Choć raczej nie dlatego, by brakowało jej mocy.
- Mówiąc o kwestiach taktycznych, mają panie na myśli bezpośrednie starcie mocy magicznych? - wtrącił zaintrygowany Hannelore.
- I wiele innych rzeczy - odrzekła Janea, wzruszając ramionami.
- Przepraszam, ale widzę tu pewien problem - podjął Halliwell. - Nie wydaje mi się, żeby cywil mógł uczestniczyć w jakiejś bezpośredniej walce. Niezależnie od innych aspektów, to po prostu nielegalne.
- Proszę pana - wtrącił Hannelore. - Pamięta pan sprawę A-1674, Rozpruwaczy z bayou?
- Rany - rzucił Halliwell, zamykając oczy. - Proszę mi wybaczyć, pani Everette, że tego nie skojarzyłem.
- Pan... o tym wie? - spytała Barbara.
- A myśli pani, że kto załatwił wszystkie formalności niezbędne do zwolnienia ze szpitala? - powiedział Halliwell. - I wysłał do pani Germaine'a? Tak, wiemy o wszystkim. Po prostu jakoś tego nie skojarzyłem. Przepraszam. W sytuacji taktycznej związanej z występowaniem „szczególnych okoliczności” pani bezwarunkowo przejmuje kontrolę.
- Przepraszam - odezwał się Donahue. - Co takiego?
- Pan nie ma wystarczających uprawnień - uciął Halliwell. - Zobaczę, czy uda mi się uzyskać pozwolenie na to, aby zapoznać pana z raportem z tej misji. Tymczasem powiedzmy, że jeśli pani Everette zawoła „Z drogi!”, to pan się wycofa i pozwoli jej się wszystkim zająć.
- Agencie Donahue - dodał Hannelore. - Pani Everette uczestniczyła wcześniej w dochodzeniu w Luizjanie, w którym występowały „szczególne okoliczności”. Z oczywistych powodów analizę trzeba było przeprowadzić bardzo starannie. Zespół HRT zajął się analizą bojową. Wystarczy, jeśli powiem panu, że agenci HRT oświadczyli, że są, cytuję, „pod wrażeniem wyszkolenia bojowego, poziomu technicznego walki wręcz, władania bronią i innych zdolności o szczególnym charakterze w przypadku badanej osoby i bezwarunkowo przyjęliby tę osobę do HRT na podstawie samej analizy”. Koniec cytatu. Mam nadzieję, że nie złamałem przepisów, wyjawiając panu tak wiele.
- Aha - rzucił Donahue, zerkając ponownie na kobietę.
- Chciałabym coś wyjaśnić - obwieściła Janea. - To, z czym mamy do czynienia, to niemal na pewno człowiek, który gromadzi moc, żeby wytworzyć inkarnację demona. Ta osoba może dysponować pewną mocą i kanalizować energię, ale w zasadzie nie powinna mieć natury „paranormalnej”. Może jednak używać swych zdolności na przykład do wywierania wpływu na osoby pozbawione osłony, takie jak agent Donahue. Na to musimy szczególnie uważać.
- Rozumiem - rzekł Halliwell. - Zrozumiałeś, Greg?
- Staram się - przyznał Donahue. - Ale o czym właściwie mówicie?
- Na przykład o czymś takim... - powiedziała Janea, zamykając oczy i uśmiechając się.
Donahue poczuł, że ogarnia go niepowstrzymana fala żądzy seksualnej. Najbardziej niepokoiło go to, że wcale nie była ona skierowana ku Janei, lecz ku pani Everette. Zamknął oczy i usiłował nie fantazjować o tym, jak wyglądałaby z włosami rozrzuconymi na poduszce. Bezskutecznie. Po krótkim czasie wrażenie go opuściło, pozostawiając niknący ślad. Otworzył oczy i potrząsnął głową.
- To nie powstrzymałoby mnie przed działaniem, a wręcz przeciwnie - rzekł, kiedy odzyskał mowę.
- To był aspekt mojej bogini - wytłumaczyła Janea z uśmiechem. - Jej metody kontroli ludzi są bardziej... subtelne niż inne.
- To w żadnym razie nie było subtelne - orzekł Greg, łypiąc na Barbarę i czerwieniąc się na twarzy.
- Próbowałam w ten sposób pokazać, że jeśli ktoś wykorzysta przeciwko tobie swoje moce, możesz stracić kontrolę nad własnymi działaniami - powiedziała Janea. - W najlepszym razie zostaniesz wówczas unieruchomiony wbrew własnej woli i nie zdołasz ochronić innych. W zależności od poziomu mocy osoby stosującej te triki zostaniesz nakłoniony do użycia broni przeciwko innym lub samemu sobie. Instynkt samozachowawczy jest jednak bardzo głęboko zakorzeniony. Trudno go przezwyciężyć zwykłymi środkami. Co wcale nie oznacza, że zyskujesz jakąś ochronę. Jeśli poczujesz, że ktoś przejmuje nad tobą kontrolę, musisz wytężyć własną wolę, by zachować życie, a my z Barbarą zajmiemy się resztą. Zgoda?
- Zgoda - przytaknął Donahue i znów zerknął na Barbarę. - Nadal stosujesz na mnie tę sztuczkę?
- Nie - odparła Janea i westchnęła. - Ale niestety efekty mojego działania czasem ujawniają się z pewnym opóźnieniem.
- Bardzo ci dziękuję, Janeo - wtrąciła zgryźliwie Barbara.
- Żeby efekt utrzymywał się dłużej, jakieś głębsze emocje muszą pojawić się wcześniej - oznajmiła Janea kokieteryjnie. - To co, pójdziemy obejrzeć te ciała?
Była to dziewczyna, którą oglądały na zdjęciach. Barbara, która nigdy wcześniej nie widziała innego martwego ciała niż zwłoki wystawiane w kościele przed pogrzebem, była zdumiona woskową bladością skóry. Młoda kobieta bardziej przypominała żółtą lalkę niż człowieka. Trzymała się kurczowo tej myśli, gdy ściągnięto prześcieradło zakrywające trupa. Wygląd nagiego ciała dziewczyny eksponowanego w ten sposób zakrawał na groteskę, zwłaszcza w obecności dwóch mężczyzn przypatrujących się jej tak, jakby była kawałem mięsa.
- No, dobrze - odezwała się cicho Janea. - Wiem, że to dla ciebie trudne. Ale chcę, żebyś położyła na niej ręce i otworzyła swój kanał mentalny. Szukaj odczuć, które są ci obce.
Barbara spoglądała, jak Janea przymyka powieki i kładzie dłonie na brzuchu dziewczyny, a następnie wodzi nimi nad ciałem, trzymając je jakieś 15 centymetrów nad zapadniętą piersią ofiary.
- Czujesz coś? - spytała półszeptem Janea. - Ja coś wyczuwam. Jak ślad zgnilizny.
- Raczej jak smród wymiotów - odrzekła Barbara. - Boże, nie opuszczaj nas, ten fetor jest taki silny! - Otworzyła oczy i cofnęła dłonie, wycierając je o spódnicę, jakby chciała usunąć pozostałości brudu.
- Odczuwasz to tak intensywnie? - spytała Janea, otwierając oczy. - Ja ledwie to odnotowałam.
- Czuję to nawet z tej odległości - oświadczyła Barbara, cofając się. - To straszne.
- Niestety, musisz się z tym zmierzyć. Przykro mi, że to tak silnie na ciebie działa. Ale musisz to poczuć, posmakować. Jeśli poczujesz to jeszcze raz, czy zdołasz to rozpoznać jako odór odróżniający się od innych nieprzyjemnych zapachów?
- Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułam - stwierdziła Barbara, kręcąc głową. - Chociaż nie, czułam. Przy spotkaniu z Almadu, Choć... tamto uczucie było silniejsze, przepełniało mnie, aż w końcu Pan przybył, aby mnie wesprzeć. To bardzo podobny... choć może nie taki sam... odcień zapachu. - Ponownie się zbliżyła i wyciągnęła na pewien czas ręce nad piersią dziewczyny, zamknąwszy oczy i wykrzywiwszy twarz w grymasie. - Nie potrafię długo tego znosić - rzekła, wycofując się i mimowolnie ocierając ręce o ubranie. - Ale... wydaje mi się, że to rozpoznam, jeśli jeszcze raz się z tym spotkam.
- Zastanawialiśmy się, czy mogłybyście pojechać na miejsce, w którym odnaleziono ciała - odezwał się Halliwell. - Wiemy, że nie zamordowano tam tych kobiet. Może jednak udałoby się wam... wyczuć cokolwiek, co pomogłoby...
- Zamordowano ją w jakimś pomieszczeniu - przerwała mu Barbara, jej oczy poruszały się nerwowo. - Chyba w niewykończonej piwnicy. Utrzymuje się tam zapach pleśni. I... płomienia gazowego? - zawahała się i potrząsnęła głową. - Przykro mi, to wszystko jest dla mnie nowe. Bóg obdarzył mnie tymi darami, ale jeszcze ich nie sprawdziłam. Nie mam pojęcia, czy naprawdę coś wyczuwam, czy też wyobraźnia płata mi figle.
- Nauczysz się tego - orzekła Janea, dotykając delikatnie jej ramienia. - Opuśćmy już to miejsce.
- Czekaj - rzuciła Barbara, rozglądając się wokół. W kostnicy znajdowały się wielkie szuflady ze zwłokami po obu stronach sali. Barbara pomaszerowała do jednej z nich i wyciągnęła dłoń ku uchwytowi. - Jest tutaj jeszcze jedna osoba zabita w taki sam sposób.
- Tak, mamy drugie ciało - przyznał Hannelore.
- Ale... - ciągnęła niepewnie Barbara, powoli idąc wśród metalowych regałów. - Jest jeszcze jedno... - Zawahała się przy jednej z szuflad i wskazała na nią gestem.- Tutaj. Podobne. Niezupełnie... takie samo, ale bardzo podobne.
- Poważnie? - spytał zakłopotany Hannelore. Podszedł do szuflady, sprawdził numer i zaczął szukać akt sprawy w komputerze. -
Hm... Sprawa J-17389. Ohio. Mężczyzna. Brak śladów gwałtu, choć odkryto ślady krępowania. Żadnych symboli na ciele. Doszło do usunięcia narządów wewnętrznych, uznano to za oznakę napastowania seksualnego, mimo że nie doszło do gwałtu. Poderżnięte gardło. Jednak modus operandi nie został skojarzony ze sprawami mordów kobiet. Zwłoki przywieziono tutaj, ponieważ przeprowadzamy analizę śladów krępowania i usiłujemy uzyskać minimalnie zanieczyszczone DNA, którego ślady mogły pozostać na ciele. Jest pani pewna, że to ma jakiś związek?
- Wrażenie jest niemal identyczne, w każdym razie bardzo podobne - oświadczyła Barbara, otwierając i wysuwając szufladę. Zamarła, kiedy ujrzała twarz młodzieńca. Mógłby być jej synem. - Tak mi przykro, chłopcze - mruknęła, wyciągając ręce nad martwym ciałem. - Naprawdę podobne odczucie... - uznała po chwili, po czym się wycofała. - Nie tak silne, ale bardzo zbliżone.
Janea podeszła do szuflady i wyciągnęła dłonie nad trupem, ale po chwili tylko wzruszyła ramionami.
- Rozpoznaję ślady działania nekromanckiego - oznajmiła. - Tylko tyle mogę powiedzieć. Z pewnością w sprawie występują „szczególne okoliczności”, ale nie potrafię stwierdzić nic więcej.
- Ciało znaleziono miesiąc przed pierwszym zabójstwem ze sprawy R-143 - wtrącił Hannelore zamyślony. - Pierwsze morderstwo?
- Myślę, że zabójca nie ustalił rytualnej metody - podsunęła Janea. - Oczywiście ślad z czasem zanika, ale podejrzewam, że dopiero niedawno wypracował prawdziwą ceremonię. Jednak biorąc od uwagę odczucia Barbary, byłabym szczerze zdziwiona, gdyby okazało się, że nie był to ten sam sprawca.
- Odnotujemy, że sprawy są powiązane - rzekł Halliwell, skinąwszy głową. - Na podstawie modus operandi oraz innych, bliżej nieokreślonych dowodów.
- J-17389 został zamordowany ząbkowanym narzędziem - oznajmił chłodno Hannelore. - Po prostu porznięto go na kawałki. W przypadku wszystkich ofiar w sprawie R-143 narzędziem zbrodni było długie, nieząbkowane ostrze, wbite z lewej strony szyi, a następnie poprowadzone lekko zakrzywionym ruchem. Jeśli sprawy są powiązane, nasz zabójca udoskonalił technikę mordu. A przy okazji, ten zabójca był praworęczny.
Barbara nagle poczuła to wszystko - gwałt i ostrze, bliskość śmierci. Podniosłą rękę, żeby dotknąć szyi - wrażenie było tak intensywne, że spodziewała się, że jej ręka będzie mokra od krwi - po czym potrząsnęła głową.
- Muszę stąd wyjść - mruknęła, chwiejnie sunąc w stronę drzwi.
Janea dogoniła ją w korytarzu do laboratorium, gdzie stała z pochyloną głową i pięściami zaciśniętymi tak mocno, że kciuki zbielały. Dziewczyna odczekała, aż Barbara zakończy modlitwę i uniesie głowę.
- Prosiłam Boga o siłę - rzekła Barbara, opuszczając ręce. - Wiem, że nie powinnam. To coś, z czym trzeba uporać się samemu. Ale nie wiem, czy znajdę w sobie dość siły. Jeśli coś takiego czuję przy lekkim dotyku nekromancji... - zatrzymała się i wzdrygnęła, po czym znów potrząsnęła głową.
- Tam, w tej sali - odezwała się Janea - otworzyłaś się na odczucia. Kiedy rozpoczynasz bitwę, twój... poziom wrażliwości obniża się niemal automatycznie. Przynajmniej tak mnie uczono - dodała, wzruszając ramionami. - Nigdy jeszcze tak naprawdę nie musiałam mierzyć się z wrogiem.
- Muszę oddalić się od tej kostnicy - odrzekła Barbara, ruszając dalej korytarzem. - Muszę wydostać się z budynku. I wziąć prysznic. Czuję się zbrukana, choć to mało powiedziane.
Minęła podwójne drzwi i zasiadła w fotelu w laboratorium, cały czas zmagając się z dziwnymi odczuciami, które starała się albo zignorować, albo przezwyciężyć. Tutaj było nieco lżej, ale koszmarne wrażenia jej nie opuszczały; wkrótce zaczęła się więc zastanawiać, czy nie złapała jakiegoś wirusa. Zbierało jej się na wymioty.
- Pierwszy raz widziałaś trupa? - spytał jeden z techników z uśmiechem.
- Nie w tym tkwi problem - parsknęła Barbara, po czym zbeształa się za to, że pozwoliła, aby gniew zagościł w jej duszy. - Przepraszam - dodała, próbując się uspokoić. - Ale naprawdę nie w tym rzecz.
- Nic ci nie jest? - spytał Halliwell, wchodząc do laboratorium wraz z Hannelorem. Na widok agenta specjalnego i dyrektora laboratorium uśmieszek pierzchł z twarzy technika, który pospiesznie opuścił pomieszczenie.
- Muszę wydostać się z tego budynku - stwierdziła Barbara możliwie jak najspokojniej. - Przynajmniej na chwilę. Przepraszam, ale... to było znacznie bardziej nieprzyjemne, niż potrafiłabym sobie wyobrazić. Albo wytłumaczyć.
- Właściwie już tutaj skończyliśmy - odparł Halliwell. - Agent Donahue zawiezie cię w miejsca odkrycia ciał, niedaleko. - Spojrzał na Janeę, po czym wzruszył ramionami. - Chcesz zmienić obuwie?
- Po co? - spytała Janea, trzepocząc rzęsami. - Pomagają mi chodzić na placach. Agent Donahue będzie prowadził? - dodała.
- Nie - odparła Barbara. - Ja. Możesz usiąść z tyłu. Tym razem zapnij pas.
***
- Tam - sapnął Donahue, wskazując wąską, piaszczystą ścieżkę. - Po lewej. - Złapał lewą dłonią za siedzenie, a prawą za rączkę nad drzwiami, spodziewając się ostrego skrętu w lewo.
Barbara jednak dla odmiany zwolniła i wjechała na dróżkę powoli. Na ścieżce zauważyła mnóstwo nierówności - kiedyś mogła to być droga prowadząca przez wycinkę, lecz teraz korzystano z niej po to, by nielegalnie zrzucać odpady; zapewne pełniła też rolę parkingu i miejsca imprez lokalnej młodzieży. Wśród drzew przeważały sosny i dęby, w niższych piętrach lasu zaś rozpoznawała buki. Gdyby nie śmieci rozrzucone wokoło, byłby to bardzo urokliwy zakątek. No i gdyby nie powód ich przyjazdu.
Donahue poprowadził ją przez kilka zakrętów. Zatrzymała się, gdy ujrzała policyjną taśmę. Obszar odznaczony taśmą rozciągniętą między drzewami miał średnicę około 30 metrów. Najwidoczniej rozgrzebały go zwierzęta.
- Kiedy badamy taką sprawę, zazwyczaj przekopujemy całe miejsce w poszukiwaniu śladów - stwierdził Donahue. - Usunięto stąd nawet większość liści i igieł sosnowych, pozostawiono samą glebę.
- To nam utrudnia pracę - podkreśliła Janea, wysiadając z wozu i rozglądając się po okolicy. - Gdzie znaleziono ciało?
- Poczekaj - odezwała się Barbara, również opuściwszy auto. Rozejrzała się wokół, po czym zanurkowała pod policyjną taśmę i podeszła do miejsca pod jednym z większych dębów. - Tutaj - oznajmiła, pokazując na ziemię. - Dokładnie tutaj.
- Cały czas to wyczuwasz? - spytała Janea.
- Może się uwrażliwiłam - odparła Barbara, spoglądając w ziemię niewidzącymi oczami. - Nie była przykryta, prawda? Leżała na plecach.
- Zgadza się - przyznał Donahue. - Ale to było na zdjęciach.
- Niewiele więcej zostało - rzekła Barbara, przełykając ślinę. - To coś jak silny... nie znoszę tego słowa, ale muszę go użyć: „parapsychiczny” odcisk. Nie tylko nekromancji, ale także martwego ciała. Mam nadzieję, że nie zacznę robić takich rzeczy w przypadku wszystkich zmarłych.
- Coś o zabójcy? - spytał Donahue. - Nie mamy nawet porządnego odcisku opony. Znaleźliśmy jego DNA, ale...
- Nie - odpowiedziała Barbara, zamykając oczy. - Tylko smutek śmierci i okropny cień nekromancji. Słabszy niż odczucie zgonu.
- Może uda nam się dotrzeć dziś w jeszcze jedno miejsce - rzekł Donahue. - Tyle że tam ciało znaleziono wcześniej.
- Jedźmy tam - przystała na to Barbara. - Przekonajmy się, czy pozostało coś więcej.
- Mogę prowadzić? - spytała Janea.
- Nie.
Pomimo przystanku na obiad dojechali na miejsce szybciej, niż Donahue się spodziewał. Zatrzymali się tuż przy małej, bocznej drodze. Najwidoczniej zabójca zaparkował, zaciągnął zwłoki między zarośla niedaleko od drogi, następnie odjechał. Obszar gęsto porastały wysokie trawy i jeżyny, więc Janea nawet nie próbowała przedzierać się przez gąszcz krzaków. Nie robiło to jednak różnicy, ponieważ Barbara nie potrafiła określić dokładnego miejsca porzucenia ciała.
- Wszystkie pozostałe są jeszcze wcześniejsze - powiedział Donahue.
- Nie wydaje mi się, żeby to coś dało - odrzekła Barbara, rozsuwając nieco trawy. - Nie ma tutaj niemal niczego... - Przerwała i weszła głębiej w zarośla. - Przeszukaliście ten teren? - spytała z zamkniętymi oczami, obracając głowę na boki.
- Tak - odpowiedział Donahue. - W każdym razie powinniśmy.
Barbara stanęła i schyliła się z kamiennym wyrazem twarzy, zanurzając rękę w kępę ciernistej roślinności.
- Masz szczypce i jakąś torebkę? - spytała.
- Proszę. - Donahue podał jej długie szczypce i plastikowy worek. - Nie dotykaj niczego palcami.
- Nie zamierzałam - zapewniła Barbara głosem zdradzającym napięcie. Sięgnęła w chaszcze jeżyn i ostrożnie wydobyła coś, co wrzuciła do woreczka. - Wolałabym w ogóle tego nie robić, a już na pewno nie chciałabym tego dotykać.
- Interesujące - rzucił Donahue, chwytając torebeczkę za róg. - A ten kamień?
- Chyba kamień księżycowy - podpowiedziała, wycierając ręce o spódnicę. - I przenika go nekromancki... odór.
- Pokaż, proszę - zawołała Janea, podchodząc na skraj zarośli.
Donahue umieścił mały żółty znaczek w gąszczu jeżyn, po czym podał Barbarze rękę i pomógł wydostać się z krzaków. Barbara się nie skarżyła; aura emitowana przez kamień księżycowy była niemal równie intensywna, jak w przypadku ciała martwej dziewczyny. Niewątpliwie była bardziej skoncentrowana. Nie musiała nawet dotykać przedmiotu; trzęsła się z powodu jego obecności.
- To rzeczywiście kamień księżycowy - orzekła Janea, ostrożnie biorąc woreczek. - Barbara ma rację. Siła aury jest wyjątkowa. Powiedziałabym, że użyto tego podczas rytuału. Być może jako dekoracji altany lub ceremonialnych szat. Proponuję przekazać go ekspertom w zakresie medycyny sądowej specjalizującym się w badaniu „szczególnych okoliczności”. Znają pewne procedury obrzędowe, które dadzą nam lepsze pojęcie o tym, do czego kamień został wykorzystany. Ja... - przerwała, wzruszyła ramionami i oddała torebkę.
- Wydaje się, że wykorzystano go jako zbiornik energii. Nie znam jednak rytuału, w którym robi się coś takiego, nie na poziomach mocy, które wyczuwam. Pismo pochodziło z nieznanego źródła, więc może to być, również nieznany rytuał. W takim razie musimy dowiedzieć się czegoś na jego temat. Mamy bibliotekę, w której opisano większość istniejących obrzędów.
- Przekażę to agentowi specjalnemu kierującemu sprawą - oświadczył Donahue, wkładając klejnot do kieszeni.
- Może przynajmniej schowaj go do bagażnika - poprosiła Barbara, którą wciąż przenikały dreszcze. - Nie masz bladego pojęcia, jak koszmarny przedmiot włożyłeś właśnie do kieszeni. Pomyśl, że właśnie trzymasz w marynarce niezwykle skoncentrowany krzyk, coś, co skupia w sobie wszystkie błagania o litość, każdą kroplę krwi, każdą cierpiącą duszę w mikroskali.
Donahue powoli wyjął woreczek, następnie pomaszerował do bagażnika i wrzucił przedmiot do środka.
- Czekaj - rzuciła Janea. Zaczęła grzebać w niewielkiej torebce, w której miała „niezbędne” kosmetyki. Wyciągnęła stamtąd jakiś szal i wręczyła go agentowi. - Owiń go tym - poleciła, oddalając się od bagażnika.
Barbara, nawet nie widząc, co robi agent, od razu zorientowała się, że przedmiot został czymś osłonięty. Aura zła natychmiast znikła.
- Co to było? - spytała Barbara, gdy wrócili do samochodu.
- Jedwab - rzekła Janea. - Tak bardzo przytłaczał mnie fetor tego przedmiotu, że o tym zapomniałam. Jedwab skutecznie powstrzymuje większość emanacji energetycznych.
- Zatem będę musiała sprawić sobie kilka jedwabnych woreczków do takich dochodzeń - powiedziała Barbara, czując się już zdecydowanie lepiej. - Musimy też zasugerować FBI, żeby zainwestowali w jedwabne prześcieradła na zwłoki. Na pewno pobyt w pobliżu tego rodzaju nekromanckiej energii nie wyjdzie na dobre nikomu w całym budynku, niezależnie od tego, czy ten ktoś jest na nią uwrażliwiony, czy nie.
Pojechali z powrotem do akademii, zostawili kamień wraz z opisem, gdzie został znaleziony, po czym poszli na kolację do restauracji.
- Często słyszałem o paranormalnych konsultantach - powiedział Donahue, gdy kelnerka oddaliła się po przyjęciu zamówienia na napoje. - I nigdy ich nie doceniałem. Chyba nie powinienem.
- FBI niekiedy korzysta z usług kogoś, kogo nazywamy „Jasnowidzami” - odparła Janea, chichocząc. - Przynajmniej tak mi mówiono. Ludzie ci sądzą, że posiedli zdolność wyczuwania ponadnaturalnych emanacji. My tego nie robimy. Łączy nas więź z bogiem. Bóg z kolei obdarza nas pewnymi zdolnościami.
- Tak naprawdę aż do dzisiaj nie zdawałam sobie sprawy, że to potrafię - wyznała Barbara. - A teraz żałuję, że to się stało. Wciąż czuję się skażona tym przedmiotem z bagażnika, a właściwie niewiele pomogłyśmy.
- Ależ tak - odparł Donahue. - Kamień księżycowy może stanowić klucz do rozwiązania sprawy. W tym przypadku zyskaliśmy namacalny dowód przeciwko jakiemuś sprawcy. DNA to solidny materiał, znaleźliśmy też inne istotne ślady i możemy zagwarantować, że gdy tylko poznamy sprawcę, odszukamy świadków, którzy połączą go z ofiarami. Współcześnie już DNA wystarczy, by skazać przestępcę. Musimy go tylko znaleźć. A kamień księżycowy może nam to ułatwić.
- Mało prawdopodobne - rzekła Janea. - Kamienie księżycowe cieszą się dużą popularnością wśród członków fandomu, a przecież ten facet jest jednym z nich, prawda?
- Tak - przyznał Donahue.
- Są stosunkowo tanie i fajnie wyglądają - ciągnęła Janea. - Można je spotkać na każdym kroku. Skupiłabym się na ich właściwościach. Jedną z ich funkcji jest to, że wzmacniają i przechowują energię. Ale nie na takim poziomie. Jeśli istnieje rytuał, który pozwala gromadzić w kamieniach moc do wielkiego rytuału, to...
- Kamień był wykorzystywany jako coś w rodzaju akumulatora? - spytał Donahue.
- Możliwe - odpowiedziała Janea. - Niektórzy tak czynią. Ale nie zdołałby być tak potężnym akumulatorem.
- Chcę wiedzieć, w jaki sposób został zamocowany - zaznaczyła Barbara. - Czy osadzono go w pierścieniu? W oprawie? Na ubraniu? Sądzę, że jeśli sprawca na konwencie będzie miał na sobie coś, do czego był przytwierdzony kamień, na pewno go wyczuję. Rany... chyba wyczułabym go, gdyby przebywał w tym samym hrabstwie.
- O ile nie będzie owinięty w jedwab - przypomniała Janea.
- Laboratorium ustali to do jutra - stwierdził Donahue. - Konwent rozpoczyna się w piątkowy wieczór w Roanoke. Nie jest duży. Z jednej strony w pewnym sensie działa to na naszą korzyść; nie mamy zbyt wielu ludzi. Z drugiej strony stwarza pewien kłopot, ponieważ jeśli nie zachowamy ostrożności, będziemy się wyróżniać w tym gronie.
- Ostrożność to moje drugie imię - oświadczyła Janea. - Oczywiście nie licząc prawdziwego imienia, którego nie używam.
- Nie potrafię myśleć o tobie jako o Doris - przyznała się Barbara z uśmiechem.
- Zamknij się - fuknęła na nią Janea i pogroziła jej palcem. - Nie cierpię tego imienia.
- Jedziemy tam razem czy oddzielnie? - zapytał Donahue, lecz po chwili ujrzał wymowny wyraz twarzy Barbary. - Rozumiem, czyli osobno.
- Żałosne - mruknęła Janea. - Jeśli pojadę z Gregiem, będzie więcej miejsca na bagaże!
- Ile macie walizek? - zapytał zaniepokojony Greg.
- Sporo - odrzekła Barbara, marszcząc brwi.
- Wypożyczyłyście samochód, tak? - spytał agent. - Spróbuję załatwić w Biurze nieoznakowanego forda expedition. Więcej miejsca na bagaże i więcej miejsca dla nas.
- I ty prowadzisz? - spytała Barbara z uśmiechem.
- Naturalnie.
- No to damy radę - stwierdziła Barbara. - Choć nie mam pewności, jak wrócimy.
- Możesz wylecieć z Roanoke - odparła Janea. - Prosto do domu. My zwrócimy wypożyczony samochód.
- Zróbmy tak - nalegał Donahue. - Niezależnie od wszystkiego będziecie miały okazję nadrobić zaległości w czytaniu.
- Jakieś lektury obowiązkowe? - rzuciła Barbara z uśmiechem.
- Musicie dyskutować na temat dzieł wszystkich K. Goldberg - stwierdził agent.
- Kogo?
- To autorka powieści z dreszczykiem - wyjaśnił Donahue, podając jej książkę z ociekającym krwią nożem na okładce. - Przed konwentem musicie przeczytać przynajmniej po jednej książce tej pisarki. Możecie zatrzymać ten egzemplarz; jak chcecie, dacie go do podpisu.
- Wspaniale - mruknęła Barbara. - Jeszcze jedno zadanie domowe.
- Nie czuję się tu pewnie - oświadczyła Barbara, gdy wjeżdżali na parking. Donahue zdołał zdobyć nieoznakowanego forda expedition, po tym jak zobaczył, co to znaczy „sporo” bagażu. Droga na miejsce przebiegała bez problemów. Kiedy jednak zjawili się w recepcji hotelu, a Barbara ujrzała wysiadających z wozów uczestników konwentu, zaczęła się trochę denerwować. - Nie czytałam fantastyki od lat. Jedyną książką fantasy, jaką znam, jest Władca pierścieni. I jestem dopiero w połowie książki Goldberg, a to pierwszy horror, do jakiego w ogóle zajrzałam. Na miłość boską, zwykle czytuję romanse.
- Wszystko będzie dobrze - pocieszył ją Greg. - Mamy dwa pokoje, jedną dwójkę i apartament. Nie udało mi się zdobyć pokojów obok siebie, ale mieszczą się na jednym piętrze i w tym samym skrzydle. Oczywiście wy bierzecie dwójkę.
- Ale ty będziesz ze mną - stwierdziła Janea. - Niezależnie od wszystkiego, czy zdajesz sobie sprawę, jakie czekają cię tutaj kłopoty? - Miała na sobie parę dżinsowych biodrówek, baletki i bluzę bez rękawów i pleców. Czyli, jak to ujęła: „luźne ciuchy”. Barbara przypatrywała się jej przez chwilę, po czym pokręciła głową.
- Ogromne? - spytała, chichocząc.
- Nie na tym konwencie - westchnęła Janea. - To nieco dziwaczny konwent fanatyków literatury. Jeśli pojedziesz ze mną na DragonCon albo ArisiaCon, hotel będzie nasz. Mam parę kostiumów, które na pewno będą na ciebie pasowały...
- Wykluczone - oświadczyła Barbara. - Nie założę kolczugi bikini.
- Dobrze już, dobrze - westchnęła Janea. - Rety. Ale może przynajmniej gorsecik?
***
Hotel wybrany na konwent był starym ośrodkiem wypoczynkowym na północy Roanoke niedaleko drogi US-221. Omijały go autostrady i czas, nic więc dziwnego, że popadł w ruinę, zanim wykupiła go rodzina pewnego hinduskiego przemysłowca. Nowi właściciele powoli go wyremontowali, po czym udostępnili jako miejsce uroczystości i delegacji firmowych. Dzięki temu, jak również okazjonalnym niewielkim imprezom, takim jak konwent, zaczął odzyskiwać dawny blask. Stał z dala od autostrady na zboczu przy stromej, krętej drodze wijącej się pośród pozbawionego liści lasu. Recepcja działała sprawnie i za pomocą wózka bagażowego zdołali szybko umieścić wszystkie swoje walizki w pokojach. W odróżnieniu od dziewczyn Donahue miał tylko dwie nieduże torby na ramię.
W pokoju Janea zaczęła rozpakowywać swoje stroje.
- Co o tym myślisz? - zapytała, unosząc bluzkę odsłaniającą brzuch i minispódniczkę.
- No cóż, to cała ty - stwierdziła Barbara, kręcąc głową. - Chociaż mogłybyśmy pójść do recepcji w tych samych ubraniach, w których przyjechałyśmy.
- A co to za frajda? - prychnęła Janea, otwierając kolejny bagaż. - A to? - dodała, pokazując gorset i długą, dopasowaną do niego suknię z długimi rozcięciami po bokach.
- A co zamierzasz włożyć na gorset? - spytała Barbara.
- Nic, naturalnie - rzekła Janea zdziwiona. - A powinnam coś włożyć?
- Janeo... - zaczęła łagodnie Barbara. - Jest naprawdę zimno.
- Masz rację - przyznała dziewczyna i znów zaczęła grzebać w swoich rzeczach. - Mam idealny strój.
Okazało się, że „idealny strój” to dżinsowa spódnica biodrówka sznurowana po bokach, która ukazywała spore trójkąty nagiego ciała na wysokości ud, stanik i prześwitująca bluzeczka. Na to wszystko Janea zarzuciła skórzaną kurtkę.
- Co ty na to? - spytała.
- Zamarzniesz na kość - odpowiedziała Barbara. Dotarło to do Janei przynajmniej w pewnym stopniu, bo zmieniła spódnicę i przejrzystą bluzkę na parę obcisłych dżinsów, bluzkę, która odsłaniała odrobinę dekolt, a także jedną z cieplejszych kurtek „dresowych”.
- Razem będziemy wyglądały zabójczo - oświadczyła z uśmiechem. - Chociaż naprawdę mogłabym pożyczyć ci gorset. Z tą kurtką wyglądałby świetnie. Wszyscy faceci będą się ślinić na nasz widok. Choć pewnie i tak pomyślą, że jesteśmy lesbijkami. Zresztą niektórzy faceci naprawdę świrują na punkcie...
- Janeo - przerwała jej Barbara zdecydowanie. - Ja nie jestem akolitą Freyi. Postaraj się o tym nie zapominać.
- Och - rzuciła Janea nieco zgaszona. - Wybacz. Hm... Greg pewnie się zastanawia, co tak długo robimy, więc lepiej chodźmy...
Kiedy dotarły pod drzwi pokoju Donahue, musiały odczekać chwilę, aż agent je otworzy.
- Przepraszam - rzekł, zapraszając je gestem do środka. - Sprawdzałem pocztę.
- Dostałeś tak dużo e-maili? - zapytała Barbara, ostrożnie wchodząc do środka. Odczuwała pewien niepokój, wchodząc do pokoju obcej osoby, mężczyzny, z którym nie brała ślubu. Donahue się nie przebrał, jedynie otworzył jedną z toreb i wyjął laptopa; poza tym jego rzeczy były nienaruszone. W myślach westchnęła na widok tak przestronnego pomieszczenia, zwłaszcza że ten pokój nie był zawalony bagażami.
- Kilka - przyznał Donahue. - Na niektóre musiałem odpowiedzieć, a poza tym zadzwoniłem do laboratorium. Kamień księżycowy stanowił część jakiejś srebrnej biżuterii. Na jego powierzchni pozostały zarysowania po oprawie i śladowe ilości srebra. Wysłano go już specom od „szczególnych okoliczności”, żeby sprawdzili, czy zdołają coś z niego wyciągnąć.
- To potrwa - uznała Janea. - To przeklęty, nasączony złem kawałek kamienia. Muszą zachować wszelkie środki ostrożności, żeby zło się nie rozprzestrzeniło i nie skaziło niczego ani nikogo.
- Cóż, na razie to wszystko, co mamy - podkreślił Donahue, wzruszając ramionami. - Nie licząc opisu sprawcy. A wy niczego nie... wyczułyście? - spytał niespokojnie.
- Nie - odpowiedziała Barbara, kręcąc głową. - Zupełnie niczego.
- Na ogół nie wyczuwa się nekromanty - przypomniała Janea. - Tak w każdym razie mnie uczono. Chyba że on... To trudno wytłumaczyć. Nie musi przeprowadzać rytuału, ale jeśli używa swoich zdolności, można go wyczuć, Barb. I jeśli... jak gdyby myśli o tym... jeśli zaczyna wchodzić w mentalny stan, w którym... poluje czy grasuje, to może się zdradzić. Jeśli jednak po prostu... przechadza się obok albo gra lub robi coś całkiem normalnego, mija się go, w ogóle nie zwracając na niego uwagi.
- Przypuszczam, że gdyby miał przy sobie coś, w czym tkwił ten kamień, odkryłabym to - zapewniła Barbara.
- Nie wiem, czy lepiej liczyć, że wziął to ze sobą na konwent, czy nie - odparł poważnie Donahue. - Oczywiście zakładamy, że w ogóle jest akurat na tym konwencie. Póki co, chodźmy do rejestracji i rozejrzyjmy się po hotelu.
***
- Witajcie na konwencie KaliCon.
Stali w kolejce do rejestracji od pół godziny, a Janea zdobyła już legion wielbicieli; gdy szły, mężczyźni dosłownie usuwali się z drogi i stawali pod ścianami. Kolejka nie była długa, jednak tylko jedna osoba rozdawała identyfikatory, a „Black Kitty”, jak głosił jej znaczek identyfikacyjny, najwyraźniej miała ochotę na konwersację dosłownie z każdym uczestnikiem. Black Kitty była niską kobietą około pięćdziesiątki z rzadkimi, rudawymi włosami i szerokim uśmiechem, który nadawał jej obliczu sympatyczny wygląd.
- Donahue, Janea i Barbara E. - obwieścił Greg. - Zapisaliśmy się dopiero w zeszłym tygodniu.
- Miejmy nadzieję, że informacje dotarły do nas na czas - powiedziała Kitty, grzebiąc w pudle z identyfikatorami. - Oczywiście - dodała, wyciągając identyfikator i wsuwając go w oprawkę. - Byliście już kiedyś na konwencie?
- Nie na tym - odpowiedział Greg. - Ja uczestniczyłem w kilku innych, tak samo jak Janea. Barbara jest pod tym względem dziewicą.
- Na pewno będziecie się dobrze bawić - stwierdziła Kitty, wręczając im gotowe znaczki identyfikacyjne ze szpilkami, którymi przypinało się je do ubrania. - Nasz konwent nie cieszy się dużą popularnością, ale może traficie na ciekawe imprezy w poszczególnych pokojach. - Zerknęła na Janeę i na moment zmarszczyła twarz. - Z tego co wiem, w sobotę jest impreza DragonCon.
- Przyjechaliśmy głównie na spotkanie z panią Goldberg - wyjaśniła Barbara z uśmiechem. - Naprawdę chciałabym ją poznać.
- Wobec tego kręć się przy pokojach Portowych Szczurów - podsunęła Kitty, odpowiadając uśmiechem. - Ona spędza z nimi sporo czasu, a jeśli jej tam nie będzie, na pewno dowiesz się, gdzie ją znaleźć. Bardzo chętnie rozmawia z fanami. Poza tym - ciągnęła, podając im plik z planem imprez - ma w planie kilka paneli i podpisuje swoje książki.
- Czy są tutaj jakieś LARP-y? - zapytała Janea, uśmiechając się rozbrajająco. - Uwielbiam LARP-y.
- Mamy to w planie - przyznała Kitty, kiwając głową. - Podziemny świat, jeśli się nie mylę.
- Super - rzuciła Janea, podskakując z radości. - Uwielbiam być Łowcą! To niemalże moje drugie życie!
***
- Goldberg bierze udział w panelu dopiero jutro rano - stwierdził Donahue, gdy szli hotelowym korytarzem. - A salon sprzedaży otwierają o 18.00. Chyba czas na obiad.
- Kiedy zaczyna się LARP? - zapytała z powagą Janea. - Chciałabym zająć się tą częścią dochodzenia. Barbarze również mogłoby się to spodobać.
- Spotkanie odbędzie się dzisiaj o 21.00 po uroczystym otwarciu konwentu - wyjaśnił Donahue. - Zatem jemy tutaj czy gdzieś dalej?
- Ja zawsze wolę stołować się na miejscu - rzekła Janea ponętnym głosem, unosząc jedną brew. - Ale chyba lepiej stąd wyjść - dodała normalnym tonem. - Zapewne będziemy jeszcze miały członków fandomu po dziurki w nosie przez resztę weekendu. Jeden normalny posiłek bardzo się nam przyda.
- W porządku - przystał na to agent FBI i spojrzał na Barbarę. - Odpowiada ci to?
- Chętnie się przejadę - odparła.
- Zatem jemy na mieście - orzekł Donahue, kierując się w stronę parkingu.
W pobliżu znajdowała się restauracja Outback Steakhouse, w której nie było wielkiego tłumu. Mimo to musieli trochę poczekać. W środku zebrało się sporo ludzi, więc pomimo niskiej temperatury powietrza wyszli przed budynek, gdzie znaleźli się pomiędzy grupą fanów fantastyki oraz gromadką młodych ludzi znacznie bardziej „przyziemnych”: dwiema mieszanymi parami, w których mężczyźni mieli eleganckie spodnie i koszule zapięte pod szyję, kobiety zaś szykowne sukienki. Fani rozmawiali dość głośno o czymś, co wydarzyło się na jakimś innym konwencie. Barbara nie zdołała niczego zrozumieć i spróbowała o nich nie myśleć. Wreszcie cała grupka weszła do środka, żeby zająć miejsce przy stoliku.
Gdy ostatni z fanów zniknął w restauracji, jedna z kobiet obok Barbary pokręciła głową.
- Ciekawe, gdzie się podziały kostiumy Klingonów? - rzekła słodko. - Chociaż pewnie i tak ci goście nie zmieściliby się w takie szaty.
- Pewnie zastanawiacie się, czym się zajmują, kiedy nie bawią tutaj - dodał jeden z mężczyzn, rozbawiony. - Dam głowę, że widziałem wczoraj jednego z nich. Zasuwał w sklepie Seven Eleven.
- Ten łysiejący facet w skórzanej kurtce to scenarzysta i pisarz z listy bestsellerów New York Timesa - oznajmił Greg, odwracając się do czwórki „przyziemnych”. - Jedna z tych kobiet jest właścicielką firmy produkującej oprogramowanie komputerowe, która mieści się na liście 500 najbogatszych firm magazynu Fortune. Jeszcze jeden to znakomity grafik. Nie znam pozostałych.
- Nie mówiłem do ciebie - burknął agresywnie mężczyzna.
- Nie, ale mówiłeś wystarczająco głośno, żebyśmy wszyscy cię słyszeli - odpowiedział Greg lodowatym tonem. - A to oznacza, że próbowałeś oczernić ich przed wszystkimi. Czego za nic nie potrafię zrozumieć.
- Instynkt stadny - oznajmiła Janea. Ostentacyjnie zlekceważyła „przyziemnych”, ale mówiła tak głośno, że musieli ją usłyszeć. - A także lęk o status społeczny. Utrzymanie wysokiego statusu społecznego przez osobę żyjącą na pewnym poziomie to pełnoetatowa praca. Ludzie tacy jak tych czworo mają status, który chcieliby zachować, i żyją w strachu przed dziwakami, którzy kontrolują takie rzeczy, jak ich komputery i cała technologia informatyczna. Ponieważ garnitury rzadko kiedy rozumieją, jak działa komputer, i nie potrafią stworzyć nawet prostych arkuszy kalkulacyjnych, coraz bardziej obawiają się różnych oszołomów.
- Nie masz pojęcia, o czym gadasz - parsknęła jedna z kobiet. - Ja świetnie znam się na komputerach.
- Jasne, ale na słowo „ruter” zapewne przychodzi ci na myśl coś, czego używa się w warsztacie stolarskim - odcięła się Janea, obracając ku niej i uśmiechając złośliwie. - Ale przede wszystkim jest to powrót do prymitywnego społeczeństwa, w którym ludzie o wyższym statusie mogli zjadać lepsze kawałki mastodontów. Z czasem zostali strąceni ze swojej pozycji i musieli zadowolić się ogryzaniem kości. Zachowanie miejsca w hierarchii było dla nich ważne. Teraz chodzą do renomowanych liceów i na studia w wygodnych, zamkniętych klikach, a kiedy rozpoczynają życie w normalnym świecie, przekonują się, że zależą od ludzi, których przedtem oczerniali. To musi być dla was straszne - dodała z udawaną troską.
- Nie wiedziałem, że jesteście z nimi - rzekł przez zęby mężczyzna, który pozwolił sobie na uwagę o sklepie Seven Eleven. - Przepraszam.
- Nie jesteśmy z nimi - odparł Greg, odwracając się od nich. - Tylko jesteśmy nimi.
- A czym się zajmujecie? - spytała jedna z kobiet wrednym tonem, ale z uśmiechem na twarzy.
- Greg jest agentem FBI, a Barbara miłą gospodynią domową z Missisipi, która wpadła w złe towarzystwo - wyjaśniła Janea, uśmiechając się miło. - Ja natomiast pracuję jako luksusowa call girl. Ale nie obawiajcie się, że skradnę wam mężczyzn. Kogoś, kto się stroi, żeby iść na obiad do takiej knajpy, po prostu na mnie nie stać. Mężczyznami takimi, jak wasi mężowie, zajmuję się za darmo tylko wówczas, gdy są sympatyczni - dodała z radosnym uśmiechem, po czym lekko podskoczyła, tak aby zatrzęsły się jej piersi.
Barbara na poły skryła twarz w dłoniach i pokręciła głową, gdy zapadło milczenie. Na szczęście grupę „przyziemnych” wkrótce poproszono do stolika.
- Nie przypuszczałam, że lubicie wszczynać burdy - odezwała się Barbara, gdy „przyziemni” weszli do środka.
- Nie powinienem - przyznał Greg. - Ale takie puste gadanie naprawdę mnie wkurza.
- Sama tak postępowałam - wyznała Barbara. - Usiłowałam dostosować się do takich zamkniętych klik w każdej nowej szkole. Nękanie dziwaków nie jest pełnoetatowym zajęciem tego rodzaju grup, wolą wyniszczać się nawzajem.
- Zachowanie statusu w każdej grupie społecznej to ciężka praca - powiedziała Janea. - Nie uwierzylibyście, gdzie można zajść w świecie striptizu.
- Ja nie pracuję nad tym przez cały czas - przekonywała Barbara.
- Ha! - rzuciła Janea. - Zobacz, w jaki sposób się ubierasz i malujesz. Założę się, że jesteś też pierwsza w kolejce, jeśli chodzi o wszelkie imprezy szkolne, takie jak konkurs na wypiek najlepszego ciasta.
- No, cóż... - zaczęła Barbara i zmarszczyła brwi. - Myślę, że tak.
- Wszyscy tak postępujemy - skwitowała Janea, wzruszając ramionami. - To normalne, ludzkie. Sęk w tym, w jaki sposób się to robi. Możesz wybrać, czy będziesz gasić ludzi, czy też ich podbudowywać. Traktując ich jak równych sobie, w zasadzie nie umniejszasz własnego statusu. Przeciwnie, ich uznanie sprawia, że przesuwasz się wyżej w hierarchii.
- Ty więc ich gasisz - stwierdził Greg. - Naprawdę potraktowałaś ich surowo.
- Jestem Asatru - rzekła Janea z uśmiechem. - Mój cel to walka, choćby werbalna, dla mojego plemienia. A fanów fantastyki uważam w tej chwili za swoje plemię. Właśnie dostałam dodatkowe punkty od mojego boga. Zwłaszcza że wykorzystałam seks jako broń. Freya byłaby naprawdę uszczęśliwiona. Większość jej wyznawców pochodzi z plemion, które uznają takich ludzi za wrogów. Wszczęłam więc walkę i skopałam im tyłki.
- Nie jestem pewna - odezwała się Barbara. - Dla takich ludzi call girls mają tak niski status społeczny, że mogą cię zwyczajnie zignorować.
- Nie mężczyźni - odparła Janea, prężąc się zmysłowo. - A kobiety to wyczuwają, zwłaszcza w nocy. Zaufaj mi, skopałam im tyłki.
- Nie wykorzystałaś swojej mocy, co? - spytała zaniepokojona Barbara.
- Nie - odpowiedziała Janea, kręcą przecząco głową. - Nie musiałam, mam przecież to - dodała dziewczęcym głosikiem, podskakując i znowu chichocząc.
Poza tym obiad przebiegał bez problemów i wkrótce potem wszyscy troje ruszyli z powrotem na konwent.
- Uroczystość otwarcia zaczyna się o 20.00, ale ja wolę ją ominąć - powiedział Greg, kiedy znaleźli się znowu w hotelu. - Większość tej ceremonii to straszliwe nudy dla wszystkich z wyjątkiem wtajemniczonych uczestników. Większość gości nawet się tam nie zjawi.
- Ja idę do salonu sprzedaży - oznajmiła Janea, biorąc Barbarę pod ramię. - Zobaczymy się później. Gdzie będziesz?
- Prawdopodobnie zatrzymam się na jakiejś imprezie Portowych Szczurów - odparł Greg, chrząkając bez przekonania.
- Co w tym złego? - zapytała zaciekawiona Barbara.
- Chodzi o przyznanie się do faktu, że jest się fanem fantastyki - odpowiedział Greg, wzruszając ramionami. - W wojsku albo FBI nikt nie chce, by ludzie wiedzieli, że bawi się w coś takiego. Jestem kimś w rodzaju Portowych Szczurów, ale się z tym ukrywam.
- No, dobrze, co to takiego Portowe Szczury? - zapytała Janea. - Słyszałam o nich sporo, ale nigdy nie zwróciłam na nich uwagi.
- Istnieje takie wydawnictwo Pier Books - wyjaśnił Greg. - Mają witrynę internetową, gdzie ludzie opowiadają o swoich książkach i... różnych innych rzeczach. Goście tej witryny to Portowe Szczury. Wewnętrzna klika w fantomie, uczestnicy konwentów. Wyrzutkowie pośród wyrzutków.
- Dlaczego? - zachichotała Barbara. - Kompletnie brak im umiejętności towarzyskich?
- Niektórym - rzekł Greg, kiwając potakująco głową. - Ale w większości... fandom jest zwykle bardzo liberalny. Portowe Szczury... też bywają liberalni, ale wolą bardziej staroświecką i konserwatywną fantastykę. Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci dym papierosa. Znam wojskowych. Nawet nie próbują zachować poprawności politycznej.
- Może wreszcie poczuję się jak w domu - oświadczyła Barbara.
***
Salon sprzedaży okazał się dość dużą salą balową wypełnioną składanymi stolikami. Oferta była bardzo zróżnicowana. Przy pierwszym stoliku przy drzwiach siedział sprzedawca komiksów, a obok niego mężczyzna i kobieta ze srebrną biżuterią i innymi błyskotkami.
- Rozglądajcie się za biżuterią z kamieniami księżycowymi - poleciła Barbara. - Ja pójdę w przeciwnym kierunku.
- Nie wyglądałaś mi na kogoś, kto gotów jest iść pod prąd - zażartowała Janea. - Ale... dobrze.
Barbara przechadzała się wzdłuż wschodniej ściany, oglądając wystawy. Natknęła się na dwoje sprzedawców książek; jedna z osób specjalizowała się w książkach z autografami i z wyczerpanych nakładów, druga zaś oferowała szeroki asortyment nowszych tytułów. Barbara przystanęła przy stoisku pierwszej sprzedawczyni i przeglądała książki, póki antykwariuszka, niska, szczodrze obdarowana przez naturę brunetka, nie sfinalizowała transakcji. Barbara nie znała większości wystawionych pozycji: jako że był to konwent dla miłośników fantastyki, większość tytułów stanowiły dzieła z gatunku fantastyki naukowej lub fantasy.
- Szuka pani czegoś konkretnego? - zapytała sprzedawczyni przez ramię.
- Po prostu próbuję wrócić do lektury - wyznała Barbara, obracając się, żeby spojrzeć na kobietę. Była starsza, niż się wydawało na pierwszy rzut oka, i miała wyraźne zmarszczki wokół przenikliwych zielonych oczu. - Chociaż wolę romanse.
- Mam podpisany przez autorkę egzemplarz Kampanii obywatelskiej - powiedziała antykwariuszka, wyjmując jedną z książek. - To niby science fiction, ale w rzeczywistości romans z wyższych sfer. Lois to świetna pisarka.
Barbara zerknęła na cenę i mina jej zrzedła. Biorąc pod uwagę ilość zadań domowych, które na nią czekały, nie miała pojęcia, kiedy zdoła zajrzeć do książki.
- Trochę drogo - mruknęła. - A ma pani coś o nekromancji?
- Hm... - Sprzedawczyni spojrzała na nią, unosząc jedną brew. - Coś z literatury pięknej czy coś poważniejszego?
- Chyba każdą książkę o nekromancji można zaliczyć do fantastyki - odparła Barbara, uśmiechając się nieznacznie.
- Są także dzieła okultystyczne - podkreśliła kobieta, przykucnęła i wyciągnęła niezbyt grubą publikację. - Na przykład Nekromancja w świecie zachodnim Marka Tommona.
- To już mam - stwierdziła Barbara. - Może po prostu się rozejrzę.
- Proszę bardzo - odparła antykwariuszka z uśmiechem. - Mam nadzieję, że znajdzie pani coś ciekawego.
- Wszystko jest bardzo ciekawe - zaznaczyła Barbara. - To zwyczajnie kwestia braku czasu. Właśnie robię pewien kurs i nie mam czasu na czytanie dla przyjemności.
- Kurs dotyczący nekromancji? - spytała kobieta.
- Okultyzmu - rzuciła Barbara. - To część pewnego... programu kościelnego.
- Aha - powiedziała sprzedawczyni z badawczym wyrazem twarzy. - Czy to jakiś program Kościoła katolickiego?
- Niezupełnie... - przyznała Barbara. - Raczej... ekumenicznego. Dziękuję za poświęcony mi czas.
- Nie ma za co - odrzekła kobieta. - Cała przyjemność po mojej stronie. Pierwszy raz na konwencie?
- To aż tak rzuca się w oczy?
- Trochę - powiedziała kobieta z uśmiechem. - Ale szybko się pani dopasuje.
Kilka stoisk dalej jakaś kobieta wystawiała w szklanych gablotach spory wybór srebrnej biżuterii, częściowo wysadzanej kamieniami księżycowymi. Była „puszystą” brunetką o długich ciemnobrązowych włosach. Po jednej stronie stoiska znajdował się fotel do masażu, na którym niski, silnie umięśniony mężczyzna malował tatuaż z henny na ramieniu nastoletniej dziewczyny.
- Jeśli coś się pani spodoba, proszę powiedzieć - rzekła kobieta za ladą.
- Dziękuję - odparła Barbara, przymykając na moment powieki i przeciągając dłonią nad gablotą. Nagle zamarła i otworzyła oczy, spoglądając na srebrną broszkę smoka z dużym kamieniem księżycowym na piersi. W kontakcie z tą broszą czuła wyraźne mrowienie mocy, chociaż nie nekromanckiej. Emitowała smutek, nie zło. - To jest bardzo piękne.
- Owszem - przyznała jubilerka, w jej oczach malowała się nieufność. - Jeden z moich przyjaciół zmarł na AIDS. Jego awatarą był smok, więc zrobiłam to na jego pamiątkę.
- Rozumiem - powiedziała Barbara, niepewna, jak zadać pytanie. - Kiedy pani nad tym pracowała...
- Tak, natchnęłam to swoim smutkiem - dokończyła kobieta. - Zauważyła pani.
- Dar Boży - rzuciła Barbara. - To rzeczywiście bardzo piękne i bardzo smutne.
- Zaprojektowałam ją tak, żeby pochłaniała smutek - zaznaczyła artystka. - Mimo to nadal go przyciąga. Choć wcale tego nie zaplanowałam.
- Jesteś wiedźmą? - spytała zaintrygowana Barbara.
- W pewnym stopniu - odparła rozmówczyni, marszcząc czoło. - Ale ty nie.
- Nie, ale nie jestem również dewotką - odrzekła Barbara z uśmiechem. - Zdaję sobie sprawę, że wiele dróg prowadzi do Boga. Każdy wybiera własną. A ty tworzysz przepiękną biżuterię. Wykonujesz ozdoby na zamówienie?
- Oczywiście - odparła kobieta. - Chcesz coś?
- Zastanawiam się - przyznała Barbara. - Ale muszę to jeszcze przemyśleć.
- Jeśli wyobrazisz sobie projekt, zadzwoń do mnie - poleciła kobieta, podając wizytówkę. - Mój mąż zajmuje się projektowaniem, a ja wykonuję biżuterię.
- Dzięki - rzuciła Barbara, wzięła wizytówkę i włożyła ją do torebki. - Z Bogiem.
- Dzięki - odparła kobieta. - Jak zawsze.
Przy końcu sali znajdowało się duże, wolnostojące stoisko obłożone bronią, akcesoriami ze skóry i zbrojami; od niektórych wynalazków Barbara musiała wręcz odwracać wzrok. Stojaki przesłaniały środek stoiska, więc Barbara zajrzała tam i wydała cichy okrzyk zdumienia na widok sklepikarza. Miał jakieś 2,10 metra wzrostu, był chudy jak szkielet, a długie siwiejące włosy spiął w kucyk. Jego ramiona pokrywały tatuaże tak stare i wyblakłe, że ledwo czytelne. Jednak szczególnie uderzające były jego oczy z czerwonymi tęczówkami i pionowymi źrenicami.
- Kontakty - wyjaśnił mężczyzna głębokim barytonem. - Szkła kontaktowe.
- Ach - rzuciła Barbara, zmieszana z powodu własnej reakcji. - Przepraszam.
- Wciąż mi się to przytrafia - rzekł z uśmiechem. Kiedy się rozpogodził, znikł groźny wyraz jego twarzy. - Szuka pani czegoś konkretnego?
- Nie - przyznała Barbara, rozglądając się po wnętrzu stoiska i starannie omijając wzrokiem co bardziej wymyślne gadżety, których przeznaczenia mogła się tylko domyślać. W końcu zatrzymała spojrzenie na mieczu, który leżał na wystawie pośrodku ekspozycji. Było to japońskie ostrze typu katana i coś podpowiadało jej, że nie patrzy na tanią podróbkę. - Kurcze... - mruknęła, mijając sprzedawcę i przyglądając się bliżej mieczowi. Metka z ceną zwisająca u rękojeści zawierała wszystkie niezbędne informacje na temat jego autentyczności. - ...to Murasaki?
- Tak - oświadczył sklepikarz, przysuwając się do niej i delikatnie zdejmując miecz. - Zdejmę go dla każdego, kto potrafi zidentyfikować go tak szybko.
Barbara złapała miecz perfekcyjnym chwytem dwuręcznym i wpatrywała się w miękkie odblaski światła na ciemnej stali.
- Przepiękny - szepnęła, obracają go z boku na bok i oglądając ostrze na całej długości. Był idealnie wyważony, jakby stworzony dla niej.
- Znalazłem go w lombardzie - przyznał mężczyzna, kręcąc głową. - Zaczął już rdzewieć. Facet myślał, że to miecz pamiątkowy z okresu drugiej wojny światowej. Spędziłem trzy lata na jego renowacji, pracując nad ostrzem centymetr po centymetrze, gdy tylko starczało mi czasu i energii.
Barbara przymknęła oczy i otworzyła swój kanał mentalny, wyczuwając miecz. Po chwili szeroko rozwarła powieki.
- Ten miecz ma duszę - orzekła cicho.
- Twórca wkłada w niego swoją siłę - odparł mężczyzna równie cicho. - Dlatego właśnie pracowałem nad nim tylko wtedy, kiedy miałem odpowiednią energię.
- Nie można dać duszy przedmiotowi - odparła Barbara, spoglądając na niego uważnie.
- Można dać siebie - sprzeciwił się sklepikarz. - Dusza wciąż się odradza i ponownie napełnia, a im więcej dajesz, tym więcej zyskujesz.
- Włożyłeś w ten miecz swoją duszę? - zapytała Barbara, porównując aurę mężczyzny, głęboką i nieco mroczną, z aurą broni. Ostrze było zdumiewające... neutralne.
- Niezupełnie - rzekł mężczyzna, potrząsając głową. - Ja tylko pokazałem, że dawniej był pielęgnowany i kochany. Jednak on nie jest dla mnie. Nasze dusze nie tworzą harmonii. Przeznaczony jest dla kogoś innego.
- Dla mnie też nie - stwierdziła Barbara, oddając go z widocznym żalem. - Nie za sześćdziesiąt kawałków. - Kiedy mężczyzna położył na nim dłoń, Barbarą targnął spazm i chwyciła się za głowę, gdy fala zła zalała całą salę.
- Nic pani nie jest? - spytał sprzedawca, gdy Barbara w końcu wypuściła miecz.
- Nie - wysapała, gdy spazm minął. - Mam migrenę. Muszę już iść.
Potykając się, opuściła stoisko i opadła na pobliskie krzesło. Fala zła odpłynęła, ale pozostawiła za sobą mdlące miazmaty.
- Barbaro, co się stało? - zapytała po chwili Janea.
- Czułaś to? - rzuciła Barbara.
- Nie. O czym ty mówisz?
- Nasz przyjaciel z całą pewnością jest na tym konwencie.
- To było naprawdę silne - stwierdziła Barbara. Janea musiała wezwać na pomoc Grega, żeby zaprowadzić ją do pokoju. - Odnosiłam wrażenie, jakbym miała do czynienia z prawdziwym drapieżnikiem. Jakbym spoglądała w górę prosto w ślepia bestii wpatrującej się we mnie ze skały. Nie zwykłego zwierzęcia, lecz przerażającego potwora. Myślę, że upatrzył sobie zwierzynę.
- Zatem musimy go znaleźć szybko - rzekł Greg. - Zanim opuści z nią ten teren.
- Dziewczyny nie ginęły w trakcie konwentów, prawda? - zapytała Janea.
- Nie - przyznał Greg.
- Pewnie będzie ją podchodził przez pewien czas - podsunęła Janea. - Miejmy nadzieję, że zostanie tutaj do końca. Mamy trochę czasu.
- Czy potrafiłabyś jakoś ukierunkować swoje odczucia? - dopytywał się Greg.
- Raczej nie - odpowiedziała Barbara, potrząsając głową i biorąc kolejny łyk wody. Tak naprawdę pragnęła porządnego, mocnego drinka z burbonem. - To mnie... otoczyło. Mógł znajdować się nawet w salonie sprzedaży.
- Jako sprzedawca? - rzucił Greg. - To zawężałoby pole poszukiwań.
- Kręciło się tam też wielu kupujących - przypomniała Janea. - Szkoda, że Barbara jest w kiepskiej formie, przydałoby się jeszcze rozejrzeć.
- Sygnał nie pochodził od żadnego ze sprzedawców - oznajmiła Barbara. - Ani nie emanował z żadnego z przedmiotów. Nie odebrałam sygnałów nekromanckich. Jeden ze sprzedawców był... nieco dziwny. Ale... nie miał odpowiedniej aury. Był mroczny, ale nie zły.
Greg przez moment rozważał jej słowa, po czym otworzył i zamknął usta. Wreszcie tylko wzruszył ramionami.
- Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to oprowadzić cię po całym terenie - oznajmił, marszcząc czoło. - Może jeśli go spotkasz, znów to poczujesz.
- Nie wydaje mi się, żebym znów chciała otworzyć się tak, żeby... wczuwać się we wszystkich pozostałych uczestników konwentu - przyznała Barbara i westchnęła. - Ale masz rację.
- Idę na imprezę Portowych Szczurów - oświadczył Greg. - Janeo?
- Ja pójdę na LARP-a - rzekła Janea zdecydowanie. - Stawiam, że to jeden z graczy.
- Ja po prostu będę się kręciła bez celu - dodała Barbara. - Ludzie chętnie ze mną rozmawiają. Zobaczymy, co uda mi się wygrzebać.
- Wszyscy mamy telefony komórkowe - zaznaczył Greg. - Janeo, jeśli coś znajdziesz, zadzwoń do Barbary i do mnie. Zbierzemy się i naradzimy. Ja uczynię tak samo. Barb, jeśli ty coś wyczujesz, skontaktuj się najpierw ze mną. Bez zwłoki. Wiem, że wy, moje panie, jesteście... specjalistkami. Jednak tutaj w grę wchodzi aresztowanie. Zanim wkroczymy do akcji, powiadomię telefonicznie naszych ludzi, że prawdopodobnie namierzyliśmy podejrzanego. Kwatera Główna FBI przyśle nam jakieś wsparcie. Mam nadzieję, że specjalistów od odbijania zakładników Hostage Rescue Team.
- Jeśli dojdzie do pojedynku mocy - zaznaczyła Janea - agenci z HRT będą tylko przeszkadzać. I lepiej, żeby nie przyjmowali postawy w stylu „Jesteśmy ekspertami”, bo w istocie wcale tutaj ekspertami nie są.
- Niektórzy członkowie zespołu HRT są wtajemniczeni w „szczególne okoliczności” - podkreślił Greg.
- Wiem - rzuciła Janea. - Ale od czasu do czasu zdarza im się to zlekceważyć. Chyba nie chcecie mieć tutaj antyterrorystów z HRT konających wam na rękach i pozbawionych dusz, bo wtedy pojawią się pytania i dodatkowe kłopoty, i...
- Rozumiem, co masz na myśli - przerwał jej Greg, przełykając ślinę.
- To samo dotyczy ciebie, Greg - spokojnie dodała Barbara. - Jeśli ten ktoś rozwinął w sobie wielką moc albo ma wyjątkową zdolność mentalnego kanalizowania energii, możesz być w niebezpieczeństwie. Jeśli rozkażę ci, żebyś zniknął, to masz się zmyć, jasne?
- Jasne - przystał na to niepocieszony agent FBI.
- Przepraszam, że byłam nieco wredna - rzekła Janea, kładąc rękę na jego ramieniu. - Ale fakt, że wreszcie prawdziwy cel jest w zasięgu ręki, podnieca mnie i przyprawia o ból głowy. Wybacz.
- Och, nic nie szkodzi - odparł Greg, znów przełykając ślinę.
- Freya bywa pod tym względem suką - wyznała Janea, wzdychając ze smutkiem. - Łączy mnie z nią bardzo silna więź, gdy jestem podniecona. Tak naprawdę potrzebuję teraz porządnego rżnięcia. Ale przecież robota czeka.
- Owszem - przyznała Barbara, próbując się nie roześmiać na widok szeroko otwartych oczu agenta federalnego. - Ale przedtem się przebiorę. Jeśli będę musiała biegać, wolałabym tego nie robić na obcasach. Jedno wyklucza drugie.
- Kwestia treningu - przekonywała Janea. - Musisz stanąć na palce, trochę jak balerina. To wcale nie jest trudne. Rany, ja zawsze tańczę i biegam na obcasach wyższych niż te. Trzeba tylko wyrobić sobie nieco łydki. A na obcasach wyglądasz świetnie.
- Cóż, póki co, nie mam wyrobionych łydek - odrzekła Barbara. - Włożę więc buty do biegania. Ty ubierz się, jak chcesz.
- Tak, mamusiu - rzuciła Janea z uśmieszkiem.
- Lepiej pójdę przodem - obwieścił Greg. - Zwłaszcza jeśli zamierzacie zdejmować ubrania.
- Przyzwyczaiłam się, że mężczyźni oglądają mnie nagą - zaznaczyła Janea, sięgając ku krawatowi na szyi. - Nie chcesz popatrzeć?
- Może później! - odparł Greg, wycofując się z pokoju.
- Cholera - mruknęła Janea, gdy drzwi się zatrzasnęły. - Liczyłam na szybki numerek.
- Chyba nie w mojej obecności - sapnęła Barbara, kręcąc głową.
- Tylko byś patrzyła - odpowiedziała nadąsana dziewczyna. - Poza tym i tak musisz się rozebrać.
- Czym sobie na to zasłużyłam? - spytała Barbara, ściągając dżinsy.
- Potrzebowałaś do pomocy w tej sprawie kogoś bardziej doświadczonego niż ty - przypomniała Janea. - I dostałaś, czego chciałaś!
***
Barbara nie miała pewności, co począć, gdy zeszła po schodach. W korytarzu przy zamkniętym na noc salonie sprzedaży stało kilka stolików zajmowanych przez graczy. Janea zaznaczyła, że mało prawdopodobne, aby zabójca był graczem. Większość z nich w czasie konwentów koncentruje się wyłącznie na grze i nie nawiązuje nowych znajomości. Jeśli zatem morderca nawiedza konwenty w poszukiwaniu ofiar, nie należy go szukać w gronie graczy.
Większość pozostałych uczestników gromadziła się w niewielkich grupkach i rozmawiała po kątach. Barbara minęła podwójne drzwi do zewnętrznego atrium, które biegło wokół hotelu, i odnalazła palarnię. Kilka grup zebrało się na schodach do wspólnej sali, jedna zaś większa gromada obsiadła stół na północnym krańcu.
Na zewnątrz panował chłód, lecz Barbara przed wyjściem włożyła do dżinsów ciepłą marynarkę i koszulę z długimi rękawami. Stała, niepewnie rozglądając się wokoło i przysłuchując rozmowom, jednocześnie ostrożnie otwierając swój kanał mentalny. Kiedy nie wyczuła zła, natychmiast przymknęła oczy i spróbowała wysondować otoczenie.
- To bardzo niegrzeczne - rozległ się w jej uchu dziewczęcy głos.
Barbara odtworzyła oczy i spojrzała w dół na krągłą twarz na wysokości jej ramienia. Jej nowa znajoma miała dziewczęcy głos, ale w rzeczywistości była dorosłą kobietą o wzroście około 165 centymetrów z ciemnymi włosami i... dość korpulentną. Odziana w ciężką kurtkę, w jednej dłoni trzymała papierosa, a w drugiej piwo.
- Nie powinnaś ot tak po prostu szastać swoją mocą - stwierdziła, kręcąc głową. - Wśród nas są ludzie, którzy chętnie by ją pożarli. Niebezpiecznie jest zdradzać swoją siłę.
- Może jestem tak silna, że się o to nie martwię - odparła Barbara, mrugając z zaskoczeniem.
- Nikt nie jest aż tak silny - rzekła nieznajoma. - A sondowanie innych jest po prostu niegrzeczne.
- Mam ku temu powód - powiedziała na swoją obronę Barbara.
- Domyśliłam się, że nie polujesz na faceta na dzisiejszą noc - odrzekła kobieta z uśmiechem. - Inaczej niż ja podczas sabatów. To dobry sposób, żeby sprawdzić, który facet jest godny uwagi. Och, czasami można się pomylić, zdarzało mi się nie raz. Wybrałam kiedyś gościa, który był w tych sprawach kompletnym nieudacznikiem. Miał moc, ale był takim obibokiem, że nigdy z niej nie korzystał, a gdy to robił, to z niewłaściwych powodów. Szkoda, że nie posiadałam mocy, zanim poznałam swojego byłego. Nauczyłam się z niej korzystać i odczytywać aurę dopiero, gdy z nim byłam. Kiedy odczytałam jego aurę, zadałam sobie pytanie: „Co ja tu, do diabła, robię?”. Nie chodzi nawet o to, że miał ochotę na seks co kwadrans, a przy tym był kiepski w te klocki. Ważniejsze, że wydawał się ograniczony. Dysponował mocą, ale ukrywał ją niczym sknera. Za każdym razem było tak samo; wykorzystywał ją tylko dla własnej przyjemności. Nigdy nie dbał o to, czy ja się dobrze bawię. A jak on się źle bawił, to się wściekał. Och, mam na imię Mandy. A ty?
- Barb - odparła Barbara z szeroko otwartymi oczami.
- Podoba mi się twoja marynarka, Barb. Nie wyglądasz na pogankę. Wydajesz się „przyziemna”. Naprawdę byłam w szoku, gdy odczytałam twoją aurę. Masz rację, jesteś potężna, i to jest boska moc. W jakiego boga wierzysz?
- W Jezusa - oznajmiła Barbara spokojnie. - Ale nie nawracam nikogo na siłę i mam niezły kontakt z poganami.
- Rety! Jesteś chrześcijanką? Poznałam kilku chrześcijan, którzy twierdzili, że mają moc, ale kłamali. Byli zdumiewająco ograniczeni. Doszłam do przekonania, że chrześcijaństwo wysysa z człowieka wszelkie siły. Chciałabym się spotkać z papieżem, żeby sprawdzić, czy jest naprawdę potężny, ponieważ jeśli nie on, to kto, prawda? Ale ty posiadasz siłę, widzę to wyraźnie. Masz najbardziej zdumiewającą aurę - nadzwyczaj jasną i głównie bladoniebieską. Błękit to wielka rzadkość; może dlatego masz taką barwę, że jesteś chrześcijanką. Znalazłam również smugi czerwieni. Zazwyczaj oznaczają kogoś, kto waha się co do tego, kim jest, ale wydaje mi się, że w twoim przypadku nie jest to sprawa religii - w tej kwestii masz niezachwiane poglądy. Czym się zajmujesz?
- Jestem gospodynią domową - odpowiedziała Barbara po chwili zastanowienia. Kobieta nie tylko mówiła bez przerwy - wręcz skakała wokół i wyrzucała słowa z prędkością karabinu maszynowego. Wydawało się też, że nie dba o to, co wygaduje.
- Co więc „przyziemna” gospodyni domowa robi na konwencie? - zapytała Mandy. - Bywają tu różni ludzie, ale ty nie wyglądasz na kogoś, kto chodzi na takie spotkania. I jak ci się podoba? Niewiele się dzieje w piątkową noc, w sobotę wszyscy zaczynają się już zwijać. Oczywiście to niewielki konwent, największe, takie jak DragonCon czy WorldCon, zazwyczaj rozpoczynają się w czwartek i trwają aż do poniedziałku. Ale nawet wówczas czwartki są raczej nudne. Myślałaś kiedyś, żeby jechać na DragonCon? Z takimi nogami i piersiami mogłabyś wymyślić niezły kostium; wyglądałabyś znakomicie w kolczudze bikini lub gorsecie. Tak, zwłaszcza gorset podkreśliłby twoją urodę. Powinnaś załatwić sobie jakiś ekstra gorsecik. Znam faceta, który je szyje; na pewno chętnie by ci coś dopasował. Ma talent, szkoda, że nie stać mnie na jego rzeczy, ale każe sobie słono płacić. Jednak potrafi zrobić wspaniały strój dla każdego. Uszył gorset dla mojej przyjaciółki Tracy, a ona ma miseczkę M. Poza tym cierpi na zapalenie sutka, więc jej piersi są sztywne i sterczą, odstając od ciała. Wszyscy inni próbowali uszyć jej gorset i nikomu się nie udało, ale Kelvin tego dokonał. Wystawia towar w salonie sprzedaży, jutro musisz się z nim spotkać. Mężczyzna średniego wzrostu z bujnymi, jasnymi włosami... powinnaś zobaczyć jego kostium Eomera, też super. Norm świetnie wyglądałby w takim kostiumie, ale nigdy nie będzie nas na niego stać. Niewiele zarabiam, zajmuję się tarotem, a Norm nie może znaleźć pracy. Jest wykwalifikowanym mechanikiem, specjalistą od silników diesla, ale nikt nie chce go zatrudnić, bo cierpi na ostrą dysleksję. Zabawne, bo świetnie sobie radzi z czytaniem, jeśli ma wszystko napisane od lewej do prawej, ale zwykłe pisanie przekracza jego możliwości. Mimo to bardzo pomagał mi w studiach. Dawniej należał do wyznawców LeMay, teraz oddaje cześć Bogini, ale kiedy był LeMay, zgłębiał bardzo trudne teksty i dowiedział się wielu rzeczy, które okazały się dla mnie bardzo pomocne. Jest inteligentny, ale czyta tak źle, że nie potrafi przebrnąć przez najprostsze testy, więc nikt nie chce go zatrudnić. To głupie, ponieważ jest świetnym mechanikiem i zbudował różnego rodzaju przedmioty i urządzenia w naszym domu. Mamy najlepszy ołtarz, jaki widziałaś; nasi znajomi uważają, że jest wspaniały. Zatem co porabiasz na konwencie?
- Przyjechałam na spotkanie z K. Goldberg - rzekła Barbara, jej szeroko otwarte oczy zaczęły przybierać szklany wygląd. - Jestem jej wielką fanką. No, może tylko fanką. Słyszałam, że pojawi się na tym konwencie, więc postanowiłam przyjechać i zdobyć jej autograf.
- Poważnie? - spytała Mandy, obracając się. - Hej, Kay? Jest tutaj twoja fanka!
- Co takiego? - rzuciła Barbara, spoglądając ponad ramieniem Mandy. U stóp schodów stała grupka składająca się z dwóch kobiet i mężczyzny. Mężczyzna był mocno zbudowany i miał aparycję robotnika. Nosił tanie, podniszczone ubranie i narzuconą na wierzch starą kurtkę wojskową. Jedna z kobiet, brunetka, była mniej więcej wzrostu i wieku Barbary, nieco otyła, ale z miłą twarzą. Druga, ruda, była niska, szczupła aż do granicy wychudzenia i znacznie starsza, może około sześćdziesiątki. Wszyscy troje palili, mężczyzna i wyższa kobieta trzymali butelki z piwem, starsza kobieta zaś przypominała mimozę.
Gdy Mandy przerwała ich rozmowę, cała trójka obejrzała się w jej stronę, jednak starsza kobieta zwróciła uwagę raczej na Barbarę. Otaksowała ją spojrzeniem tak szybko, jak nikt nigdy wcześniej - momentalnie objęła wzrokiem całą postać, począwszy od butów, a skończywszy na twarzy i fryzurze. Podczas tych oględzin twarz miała skupioną, ale niezdradzającą emocji. Błyskawicznie jednak rozluźniła mięśnie, tak że Barbara zastanawiała się, czy rzeczywiście widziała to, co się jej wydawało.
- To Barbara - odezwała się Mandy, podchodząc do grupki. - Kay, ona jest fanką twoich książek - wyjaśniła, wskazując na starszą koleżankę.
- To zawsze wielka przyjemność spotkać czytelniczkę - oświadczyła starsza kobieta z lekkim południowym akcentem. Jej twarz przybrała wyraz prawdziwej radości, gdy wyciągnęła delikatną dłoń.
- Barbara zajmuje się domem - ciągnęła Mandy. - To mój stary druh, Norm, a to Ruby, kon-przewodnicząca - rzekła, przedstawiając pozostałych.
Tak jak Barbara przypuszczała, Norm miał spracowaną dłoń. Ruby posłała jej uśmiech zdradzający nieufność, choć Barbara nie domyślała się jej przyczyny.
- Kto to jest... kon-przewodnicząca? - spytała.
- Przewodnicząca konwentu - odpowiedziała Ruby, obserwując ją bez widocznych emocji. - Jedna z osób, które kierują przebiegiem całego spotkania. Ja zajmuję się kontaktami z gośćmi i ich problemami, natomiast mój kolega Bill odpowiada za bieżące sprawy i personel.
- Ach - mruknęła Barbara, rumieniąc się. - Rozumiem. Sama musiałam w przeszłości zorganizować parę rzeczy, ale nigdy tak wielkich. Mogę sobie tylko wyobrazić, jakie to utrapienie. Świetnie się spisaliście; z tego co widzę, to doskonale zorganizowany konwent. Musieliście poświęcić mnóstwo czasu na planowanie.
- Dzięki - odezwała się Ruby, marszcząc brwi. Wyglądało to tak, jakby szukała między słowami czegoś więcej niż uprzejmości i tego nie znalazła. Przypuszczalnie ku swemu rozczarowaniu.
- Nie spodziewałam się, że... słynna pisarka będzie tak po prostu stała i rozmawiała z każdym, pani Goldberg - powiedziała Barbara, spoglądając na pisarkę.
- Mów mi Kay - odparła Goldberg, uśmiechając się i nieśmiało kiwając głową. - Wszyscy tak do mnie mówią.
- Czy zajmuje się pani wyłącznie pisarstwem? - spytała Barbara, nie mając pewności, o co należy pytać autorkę książek.
- W zasadzie tak, ale nie tylko książek fantastycznych - odpowiedziała Kay łagodnym głosem, jeszcze raz się delikatnie skłoniwszy. - Piszę również do gazety w Charlotte i dla radia.
- Ma pani naprawdę radiowy głos - przyznała Barbara z uśmiechem.
- Śmiało, powiedz jej, czym jeszcze się zajmujesz - wtrąciła rozbawiona Mandy.
- Daj spokój, Mandy - odparła Kay, kręcąc głową.
- Pisuje o futbolu do rubryki sportowej w gazecie - wyjaśniła Ruby, uśmiechając się do szczupłej koleżanki. - I pracuje jako komentatorka sportowa dla drużyny z Clemson.
- Naprawdę? - dopytywała się Barbara z szeroko rozwartymi oczami. - Co za... To wspaniałe. Szkoda, że mój mąż pani nie poznał. Mielibyście o czym rozmawiać; on jest fanem Ole Miss.
- Ja wolę rozmawiać o książkach - odparła Kay, wzruszając ramionami. - Przynajmniej tutaj. Lubię futbol, ale trzeba się czasem od niego oderwać. Nie pochodzisz z Missisipi, prawda, Barb?
- Nie, jako dziewczynka dużo podróżowałam - wyznała Barbara, lekko marszcząc czoło. - Mój ojciec był oficerem wyznaczonym do służby zagranicznej. Jeździł od ambasady do ambasady.
- A gdzie pracował? - spytała Ruby.
- W siłach powietrznych - odpowiedziała Barbara. To był pożałowania godny fakt, że niewielu jej znajomych wiedziało cokolwiek o wojsku.
- Ja też służyłam w lotnictwie - stwierdziła Ruby. - W obsłudze naziemnej. Tak samo jak mój były. Ale on był pilotem bombowca.
- Mój ojciec też pilotował bombowce, zanim przydzieli go do służby oficerskiej za granicą - dodała Barbara z uśmiechem. Dla dziewczyny z wojskowej rodziny fakt, że znalazło się w towarzystwie choćby jedną pokrewną duszę, weterankę, stanowił źródło ogromnej ulgi. W pewnym sensie wojsko było jedną wielką rodziną, więc od razu poczuła sympatię dla Ruby.
- Ja byłem w piechocie morskiej - wtrącił Norm.
- Tak samo jak ja - dorzuciła Mandy. - Tam właśnie spotkałam mojego byłego. Norma spotkałam później, dzięki Bogini. Był mi przeznaczony, myślę, że zginęłabym marnie, gdyby nie on. - Uśmiechnęła się do mężczyzny, który wzruszył ramionami i odpowiedział jej uśmiechem. Było oczywiste, kto rozdaje karty w tym związku.
- Sądzę, że jeszcze nigdy nie spotkałam tylu wojskowych w jednym miejscu od czasu, gdy mieszkałam z ojcem - stwierdziła rozradowana Barbara. - A pani, pani Goldberg?
- Dużo wiem o wojsku - zapewniła Kay. - I proszę, mów mi Kay. Mandy powiedziała, że zajmujesz się domem? Masz dzieci?
- Troje - przyznała Barbara z westchnieniem. - Jedno z nich, na szczęście, jest już tak duże, że może opiekować się ojcem. Mark nigdy nie nauczył się gotować. Oczywiście nie licząc grillowania.
- Wszyscy mężczyźni potrafią grillować - zaznaczyła Mandy. - To chyba ma coś wspólnego z genami. Zbierają się wokół ognia i muszą coś na nim upiec. Norm świetnie sobie radzi z takim pieczeniem, ale ja byłam kiedyś na grillu, gdzie pewna dama zagotowała tak cały czajnik wody na herbatę. Smakowała znakomicie. Ta dama upiekła nawet babeczki z rusztu, dacie wiarę? Omal nie zabrałam tam Cheryl. I chyba nawet powinnam, bo może nauczyłaby się czegoś. Co ja takiego uczyniłam, żeby zasłużyć na córkę, która nosi miseczkę C w wieku czternastu lat? Ja nie miałam C, kiedy byłam w jej wieku. Jej zdaniem to fajne, i tak samo uważają chłopcy, których dzięki temu potrafi owinąć sobie wokół palca. Ciągle powtarza, że wyssie im wszystkim mózgi z pomocą latających kalmarów i uczyni z nich swoje sługi. Nie wiem, o co chodzi z tymi latającymi kalmarami, ale ona ma na tym punkcie świra. I na punkcie opanowania świata. Uważa, że dziewczyny powinny być wielkie. Mówiłam jej, że jej sługusy nie zdadzą się na wiele, jeśli wszystko, co potrafią, to gapić się na piersi, ale wcale nie chce mnie słuchać. Ale opiekę nad dziećmi przyznano mojemu byłemu, a ja nie miałam nawet za bardzo okazji, żeby mu to wytłumaczyć. Jego zdaniem wicca to szatański wynalazek. Najwyraźniej bicie żony zgadza się z wiarą w Jezusa Chrystusa... Och, wybacz! - urwała, spoglądając na Barbarę.
- Ludzie często powołują się na Chrystusa, szukając wymówki dla zła - rzekła Barbara, kołysząc głową z boku na bok. - Osobiście wierzę w zasadę, że mężczyzna jest panem domu, kobieta zaś winna mu posłuszeństwo. Do pewnego momentu, a granicą są tutaj działania wykraczające poza chrześcijańską powinność. Stary Testament w żaden sposób nie sugeruje, że kobieta powinna zgadzać się na bicie. Jednak podstawą chrześcijaństwa wcale nie jest Stary Testament, ale Nowy, słowa naszego Pana i Zbawcy Jezusa Chrystusa. Chrystus natomiast był człowiekiem o nastawieniu pokojowym, który wyciągał rękę nawet ku upadłym kobietom. Z pewnością nie należał do typu mężczyzn, którzy je biją. I żaden mężczyzna, który podnosi rękę na kobietę, nie jest chrześcijaninem.
- Mamy mnóstwo kłopotów z różnymi dewotami - stwierdziła Mandy, kręcąc głową. - Ja zajmuję się tarotem i co w tym złego? W ich mniemaniu jesteśmy chyba wcieleniem Diabła, mimo że nie wiedzą nawet, jaki jest naprawdę. Chrześcijańska symbolika ukazuje go jako rogatego bożka, który wcale nie był ucieleśnieniem zła, lecz duchem płodności. Czasami składa się mu ofiary z ludzi, ale to tylko rytuał i wcale nie różni się zasadniczo od transsubstancjacji, jeśli się nad tym zastanowić. W obu przypadkach chodzi o ofiarę z ludzi, a wyznawcy rogatego bożka przynajmniej nie zjadają ciał ofiar. Choć oczywiście nie jest to regułą. Do czasu gdy chrześcijaństwo zaczęło czcić Rogatego, większość ludzkich ofiar wyeliminowano, co naprawdę wkurzyło Staruszka. Jednak Diabeł nie ma nic wspólnego z Rogatym. Stanowi modyfikację muzułmańskiego demona o nazwie Shedim Shaitan. Wicca nie czerpie swoich sił ani od Shedima, ani od Rogatego, choć niektórzy przywołują Rogatego Bożka ze względu na jego płodność. Nie żebyśmy mieli z Normem jakieś problemy w tym względzie, ale dzięki Bogini Norm nie jest taki, jak mój były mąż. Szkoda, że jego nie złożyłam w ofierze! Ale diabli zapewne wypluliby jego duszę z powrotem.
- Mimo wszystko Bóg ze Starego Testamentu i Bóg z Nowego Testamentu to jeden i ten sam Bóg - wtrąciła Ruby, uśmiechając się i ignorując drobną dygresję Mandy. - Jak usprawiedliwić posłuszeństwo tylko jednemu zestawowi zasad, zwłaszcza jeśli oba zestawy przykazań są ze sobą sprzeczne?
- To trudne - przyznała Barbara, wzruszając ramionami. - Ale ja zwykle pytam samą siebie: „Co Jezus zrobiłby w tej sytuacji?”, a nie „Co Salomon by zrobił?”. Może czasami odczuwam gniew Dawida, ale daję mu upust tylko w obliczu osób, które są doszczętnie złe, które żyją złem. Nie po chrześcijańsku jest przejawiać wściekłość wtedy, gdy... ktoś zajedzie ci drogę w korku albo jakaś kobieta próbuje ci wmówić, że jej córka jest mądrzejsza niż twoja. To samo dotyczy bicia żony.
- A czy coś jest zgodne z poglądami żydowskimi? - spytała beznamiętnie Kay. Barbara spostrzegła, że jej akcent nieco zanikł. - Bo ja wierzę w starotestamentowego Boga.
- Nie wiem o judaizmie tak dużo, jak bym chciała - przyznała ostrożnie Barbara. - Jednak w skład Talmudu wchodzi znacznie więcej ksiąg niż te, które są w Starym Testamencie. Ale z tego co wiem, jego studiowanie ma tradycję liczącą parę tysięcy lat i przyniosło mnóstwo interpretacji. Nigdy nie słyszałam, żeby wyznawcy wiary Abrahama bili żony. Może się mylę?
- Nie całkiem - odparła Kay z uśmiechem. - Czy tym się zazwyczaj zajmujesz? Rozprawiasz o religii?
- Och, nie - wyznała Barbara. - Na ogół w towarzystwie muszę wygłaszać miłe komentarze na temat tego, z jak wielkim wdziękiem córka przyjaciółki padła na twarz podczas treningu cheerleaderek, albo wymieniam się przepisami na zapiekankę. Jednak zdecydowanie wolę takie rozmowy. Są znacznie bardziej... pouczające.
- Lepiej się pilnuj - ostrzegła Kay. - Skończysz na tym, że zaczniesz podważać wszystkie zasady wiary.
- Na pewno nie fundamentalne - zapewniła Barbara spokojnie. - Dla mnie to coś więcej niż wiara. Przede wszystkim wyraźnie oddzielam społeczną rzeczywistość ludzkości od Prawdy Boga Zmartwychwstałego. Nie zamierzam wygłaszać kazania, ale moc Pana Jezusa Chrystusa jest rzeczywista. Ty powinnaś o tym wiedzieć, Mandy - dodała, unosząc brwi.
- To pierwszy konwent, w którym uczestniczysz? - spytała Ruby.
- Tak - przyznała Barbara. - Cóż... mój mąż uważa, że jestem na rekolekcjach religijnych. I rzeczywiście byłam, jednak jedna z uczestniczek wybierała się na konwent, a ponieważ, wiedziała, że czytuję książki pani Goldberg, zaproponowała, żebym z nią pojechała. Uznałam, że to niezły pomysł.
- Jest z tobą również pewien dżentelmen - oznajmiła Kay.
- Naprawdę? - zaskrzeczała Mandy. - Czy jest coś jeszcze, o czym mąż nie wie?
- To przyjaciel Janei - odparła Barbara poważnie. - Przyjechałam tutaj właśnie z nią.
- Dla mnie to żaden problem - rzekła Kay. - Tylko się zastanawiałam. Gdzie uczyłaś się sztuk walki?
- Skąd wiesz...? - zaczęła Barbara, ale szybko zamilkła. - Ojciec mnie w to wciągnął, kiedy mieszkaliśmy w Hongkongu przed jego przejęciem przez Chiny. Od tamtej pory ćwiczę.
- Rekolekcje religijne... - powtórzyła Kay. - Czy może chodzi o spotkanie Fundacji Miłości i Wiary Powszechnej?
- Tak - odpowiedziała ostrożnie Barbara. - Znasz tę fundację?
- Trochę - odrzekła Goldberg. - Co sądzisz o innych uczestnikach spotkań Fundacji?
- To bardzo... eklektyczna zgraja - stwierdziła Barbara, przypatrując się Goldberg z coraz większym zainteresowaniem. Zauważyła, że akcent znów odrobinę zanikł.
- I przyjechałaś tutaj stamtąd? - dopytywała się Goldberg. - Żeby przyjrzeć się konwentowi?
- Zgadza się - odpowiedziała Barbara.
- To ciekawe - rzuciła starsza kobieta. - Ale cóż, robi się późno, a te stare kości nie znoszą chłodu tak dobrze, jak niegdyś. Życzę dobrej nocy.
Po serii pożegnań udała się na drugą stronę atrium, a Barbara przygryzła wargę, zaintrygowana.
- Zapomniałam o coś zapytać - odezwała się po chwili. - Wybaczycie mi na chwilkę?
Pobiegła za Goldberg i dogoniła ją przy windzie. Przed drzwiami czekały jeszcze trzy młode osoby ubrane na czarno, a kiedy Barbara złowiła słowo „wampiry”, natychmiast zesztywniała. Chwilę później jednak zorientowała się, że rozmawiają o grze.
- Pani Goldberg? - zawołała, gdy nadjechała winda. - Zastanawiałam się...
- Skąd wiem o Fundacji? - spytała Kay, gdy wsiadły do kabiny.
- Aha... - mruknęła Barbara, po czym zamilkła ze względu na nastolatków. - Właściwie zastanawiałam się nad panią. To... coś, czego nauczył mnie ojciec.
- Jestem tylko pisarką, moja panno - rzekła kobieta. - I to starą pisarką, która idzie do łóżka.
Trójka młodych wysiadła z windy na drugim piętrze, a kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Barbara spojrzała na kobietę ze skupionym wyrazem twarzy.
- Jest pani nie tylko pisarką, pani Goldberg - stwierdziła. - Sposób, w jaki wykręca się pani od odpowiedzi, pochodzi wprost z podręcznika na temat, jak uniknąć zdradzenia cennych informacji.
- A pani jest nie tylko kurą domową, pani Everette - odrzekła Kay równie zdecydowanie. - Co się dzieje na konwencie?
Barbara zawahała się przez moment, po czym wzruszyła ramionami.
- Przyjechał tutaj seryjny zabójca - rzekła, gdy drzwi znów się rozsunęły.
- Mów dalej - poleciła Goldberg, gdy wyszły z kabiny. - Zdziwiłabyś się, o czym można rozmawiać na konwencie. Jeśli ktoś usłyszy, to powiem, że próbujesz mi sprzedać pomysł na powieść. - Zatrzymała się i westchnęła. - Zdziwiłabyś się, jak często to się przydarza.
- To na pewno byłaby niezła powieść - zapewniła Barbara, gdy dotarły do pokoju pisarki.
Wyjaśniła kobiecie charakter misji, podczas gdy pisarka zdjęła buty i zaczęła rozcierać stopy. Kiedy skończyła, po raz pierwszy wydała się Barbarze naprawdę stara.
- A spece od „szczególnych okoliczności” uważają, że zabójca należy do moich fanów? - spytała, wciąż rozcierając stopy.
- Wiesz o tym? - zapytała Barbara, spoglądając na nią przenikliwym wzrokiem.
- Zdziwiłabyś się, ile wiem, dziecino - stwierdziła Kay, jej akcent zniknął całkowicie. Teraz przypominał akcent z Nowego Jorku. - Tak, wiem o „szczególnych okolicznościach”. Germaine wciąż jest szefem?
- Tak. To on mnie zrekrutował.
- Powinnaś uciec z krzykiem - westchnęła Goldberg. Podniosła się i podeszła do lodówki, z której wyciągnęła pół butelki szampana i butelkę soku pomarańczowego. Zmieszała napoje w plastikowym kubeczku w mniej więcej równych proporcjach, spróbowała, po czym znów usiadła i zapaliła kolejnego papierosa Virginia Slims. Pociągnęła łyk drinka, zaciągnęła się dymem tytoniowym, po czym spojrzała Barbarze prosto w oczy.
- Wydział do spraw „szczególnych okoliczności” pożera ludzi żywcem, a potem wypluwa przeżute kąski. Właściwie ich nienawidzę. Oczywiście wiem, że wykonują dzieło boże. Ale wyzyskują swoich ludzi niczym małpy w cyrku. Nie, nawet małpy mają czasem trochę odpoczynku. Znam z imienia większość osób, które rozmawiają ze mną na konwentach. Czy chodzi o młodego mężczyznę?
- Na pewno mężczyznę - odparła Barbara, wzruszając ramionami. - Bruneta. Może nosić srebrną biżuterię z kamieniami księżycowymi.
- Zrobię wam listę - obiecała zamyślona pisarka. - Kręcicie się tutaj w poszukiwaniu podejrzanych?
- Ja... ja mam pewne przeczucia w tych sprawach - wyznała Barbara. - Nie wyćwiczyłam jeszcze tego zmysłu, ale...
- Jeśli jest choć w połowie tak dobry, jak przypuszczam, to będzie się maskował - rzekła Kay, wślizgując się na łóżko i układając obok poduszki. - Mogłabyś przejść obok niego w korytarzu, rozmawiać z nim i nie rozpoznać niczego. Jeśli się maskuje, a ty nie, to on cię odnajdzie i uzna albo za myśliwego, albo za cel. Od ciebie uzyska więcej mocy niż od jakiegokolwiek dzieciaka. Jeśli zaś gromadzi moc w kamieniach księżycowych, może ukrywać je przed tobą za pomocą jedwabiu, przez co nie zdołasz ocenić źródła jego siły. Wiesz już to wszystko?
- Mniej więcej - odparła Barbara. - Wychwyciłam... część tego. Ale to wszystko jest jeszcze dla mnie czymś nowym.
- Dlaczego zatem przydzielono cię do tak ważnej sprawy? - spytała Kay, świdrując ją spojrzeniem na wylot.
- Jestem silna - wyznała szczerze Barbara. - Silna w mojej wierze i ręka Pana mnie strzeże.
- Wiesz to na pewno? - zapytała Kay. - Nasz Bóg jest kapryśny. Mówię nasz, bo to ten sam Bóg, choć traktujemy Go nieco inaczej. Ale On ma niewiele do zaoferowania i nie możesz polegać na tym, że zawsze wyciągnie cię z opresji. I lepiej, żebyś naprawdę miała dużą moc, jeśli zamierzasz stawać przeciwko nekromancie.
- Walczyłam już wcześniej - stwierdziła Barbara. - Z czymś potężniejszym niż nekromanta. I Pan mnie ochronił.
- Masz szczęście - rzuciła Goldberg ponurym głosem. - Ja straciłam resztkę wiary, kiedy... cóż, to już właściwie nie na temat. Trzymaj się swojej wiary, to twoja tarcza i miecz, o ile wiesz, jak się nimi posłużyć.
- Byłaś specjalistką od „szczególnych okoliczności”? - zapytała zaciekawiona Barbara.
- Ja nie - powiedziała Kay, kręcą głową. - Mój przyjaciel brał udział w jednym z dochodzeń. Zmarł.
- Przykro mi - powiedziała szczerze Barbara.
- Mnie też było przykro - przyznała Kay, wpatrując się w odległą ścianę, jakby widziała na niej obrazy z przeszłości. - Ale wielu moich znajomych zginęło i prawdę mówiąc, niektórzy w bardziej bezsensowny sposób. On był dla mnie... kimś nieco bardziej szczególnym niż inni. Właśnie dlatego nazywam się panią Goldberg. Cała jego wiara nie zdołała go uchronić. Może nie była tak silna, jak sądził, jak ja sądziłam. Trzymaj się kurczowo swojej wiary w Pana, młoda damo. I ufaj, że Jego ręka zawsze unosi się nad tobą. Dobranoc, Barbaro Everette.
Nie mając dokąd pójść, Barbara wróciła do atrium. Mandy i pozostali zniknęli, poszła więc w kierunku grupy osób zebranych przy stole. Ktoś śpiewał, a Barbara mgliście rozpoznawała tę pieśń. Ojciec nucił ją czasem, kiedy był bardzo pijany.
- As the wind shook the harley... - zaintonował mężczyzna, unosząc szklanicę i biorąc głęboki łyk. W naczyniu znajdował się ciemny płyn, a na podstawie butelki szkockiej whisky Glenlivet stojącej na stole Barbara mogła odgadnąć, co to jest. Mężczyzna miał około pięćdziesiątki, ciemne włosy ze śladami siwizny i był na swój sposób przystojny. Ludzie zebrani przy stole najwyraźniej doskonale bawili się przy tej pieśni, większość paliła papierosy. Wśród nich rozpoznała sprzedawcę książek, z którym rozmawiała nieco wcześniej. Nie palił, ale wyglądało na to, że czuje się tu jak w domu.
Za tą grupką siedział na kocu jakiś mężczyzna, który zapisywał coś w notatniku i całkowicie ignorował wszystko, co się wokół niego działo. Schludnie ogolony i ubrany w sam raz na zimny wieczór, był wysoki, o ile Barbara zdołała się zorientować, miał dystyngowany wygląd, pociągłą twarz i długie niemal srebrzyste włosy. Pomiędzy nim a grupką przy stole zasiadała na krześle kobieta o długich, równie białych włosach, subtelnie tarasując dojście do swojego towarzysza.
- So now I'll play the patriot game - śpiewał mężczyzna, gdy kilka innych osób usiłowało się przyłączyć do chóru. - I chyba zapomniałem, co dalej...
- Jesteś po prostu za mało pijany, Don - odezwał się jeden z kompanów siedzących przy stole. - Przypomnisz sobie wszystko po kolejnej butelce piwa.
- Możliwe - przyznał śpiewak, unosząc szklankę i pociągając haust trunku. - A cóż to za cudowne stworzenie widzą moje oczy?
- Spadaj - rzucił mężczyzna, który wcześniej wypomniał mu pijaństwo. - Ja biorę blondynki, ty ciemne. Taka jest umowa.
- To fałszywe założenie, chłopie - odparł Don i uśmiechnął się do Barbary, dolewając sobie trunku. - Dla niektórych blondynek mogę zrobić wyjątek.
- Jestem mężatką - odparła Barbara, zasiadając przy jednym z wolnych stolików. - Ale śpiewasz nieźle. Przypomniałeś mi ojca. Kiedyś mi to śpiewał.
- Strzał prosto w serce! - orzekł Don, ale mimo to odpowiedział uśmiechem. - Kiedy dziewczyna mówi ci, że przypominasz jej ojca, to albo już cię skreśliła, albo żyjesz w bardzo dziwacznym związku. Niemniej twoja cnota jest przy mnie bezpieczna, cudowne stworzenie bez imienia, jako że ja nie gustuję w cudzych żonach. Poza tym zauważyłem obrączkę.
- Gustujesz za to we wszystkim innym, co się rusza i nosi spódnicę - wtrącił sklepikarz z uśmiechem.
- Nic podobnego - zaprotestował Don, znów popijając whisky. - Kobieta musi być w rozsądnym wieku i ochocza. Do tego wolna i niezaręczona. Przy tych zastrzeżeniach, owszem, chętnie odwiedzę ją w łóżku i nawet nie musi mi płacić. Czy jakakolwiek kobieta mogłaby pragnąć czegoś więcej? Jak masz na imię, cudowne stworzenie? I uważaj na tego typa po drugiej stronie stołu, to wilk w owczej skórze, któremu brakuje mojej moralności. Najbardziej lubi własną kuchnię i cudze żony.
- Barbara - przedstawiła się, wyciągając rękę. - Barbara Everette. A ty?
- Donald Draxon - wyrecytował Don, potrząsając jej dłonią, a potem nachylił się, aby ją ucałować. - Z różnymi tytułami i godnościami w zależności od okoliczności.
- Takimi jak pułkownik - dodał typ z drugiego końca stołu. Po czterdziestce, nieco przysadzisty, choć na pewno nie gruby. Kiedyś mógł być w niezłej formie. Popalał cygara zamiast wszechobecnych papierosów, więc Barbarze zapach tego dymu wydał się świeży. - To szlachcic i początkujący pisarz, jeśli muszę mieć z tym cokolwiek wspólnego.
- Ech, chłopie, damy radę - rzekł Don. - Nie ma strachu, wstrząśniemy posadami przemysłu wydawniczego. Co cię sprowadza na konwent, śliczna Barbaro?
- Czytuję książki pani Goldberg - odpowiedziała.
- Goldberg? - powtórzył Don zaskoczony.
- To taka autorka powieści z dreszczykiem - wyjaśnił typ, który wciąż się nie przedstawił. - Mieszka w Charlotte. Niska, żydówka, atrakcyjna, choć już nie najmłodsza. Pozostałych informacji na jej temat nie należy zdradzać w nieformalnych okolicznościach.
- Zaprawdę, chłopie, wal - zachęcił Don, po raz kolejny napełniając opróżnioną szklankę. - Jesteśmy wśród przyjaciół.
- Naprawdę, pułkowniku, nie w nieformalnych okolicznościach - odmówił zdecydowanie mężczyzna.
- Cholerne zasady tajności - utyskiwał pułkownik, pociągając tęgi łyk. - Nie znoszę tego, nie znoszę, moja droga, naprawdę.
- Naprawdę jesteś pułkownikiem? - spytała Barbara, uśmiechając się i zmieniając temat. Zanotowała też w pamięci, że musi mentalnie wysondować tego człowieka.
- Wykładowcą w Akademii Wojskowej - odrzekł typ z łagodnym uśmieszkiem.
- Na moje grzechy - westchnął Don ze smutkiem. - Ci wszyscy błyskotliwi młodzi pułkownicy i kapitanowie marynarki wojennej wyćwiczeni w politycznie poprawnej retoryce i ja jako jedyny usiłujący powstrzymać tę falę. Wiesz, Barbaro, że można legalnie brać zakładników i przetrzymywać ich w celu wymuszenia poprawnego zachowania mieszkańców danego terytorium? A potem zabijać ich, jeśli mieszkańcy nie zachowują się odpowiednio? Oczywiście, jeśli przeprowadzi się to w odpowiedni sposób. To całkowicie zgodne z prawem.
- Wykłada prawo wojenne - wyjaśnił typ. - To tak, jakby dać Szatanowi klucze do Perłowych Wrót. Zwłaszcza że to najbardziej krwiożerczy, legalistycznie podstępny skurczybyk, jakiego kiedykolwiek wypluła armia.
- Przepraszam, nie zostaliśmy sobie przedstawieni - rzekła Barbara, spoglądając na drugiego rozmówcę. Pozostali przysłuchiwali im się z uwagą.
- Folsom Duncan - powiedział mężczyzna, lekko się skłoniwszy. Miał na sobie długi płaszcz z czarnej skóry, zapewne podszyty, chyba że jego właściciel był jakąś super istotą.
- I pan również jest pisarzem? - zapytała zaciekawiona Barbara. Zorientowała się w swojej omyłce, gdy ponad połowa zebranych wybuchła gromkim śmiechem.
- Widzisz! - zawołał Duncan z udawaną złością. - Co to za gatunek literacki!? Chyba jednak muszę zacząć pisać horrory czy jakieś opowiadanka o jednorożcach!
- To jeden z największych twórców literatury fantastyczno-naukowej - oświadczył księgarz, który aż się skrzywił z powodu faux pas Barbary. - W każdym razie sądząc po wynikach sprzedaży. I zawsze biadoli, że niewiele ładnych kobiet czyta taką literaturę.
- Nie przejmuj się - rzekł Duncan, machając ręką i odpędzając dym papierosowy. - To całkowicie normalne. W żadnym razie nie jestem pisarzem, który trafił pod strzechy. A przecież przemysł wydawniczy jest tak zróżnicowany, że czytelnicy jednego gatunku rzadko wiedzą o autorach z innej dziedziny. Dlatego właśnie powinienem chyba pisywać romanse lub thrillery z nastolatkami w rolach głównych, a może coś gotyckiego. W ten sposób zyskuje się wiele nowych fanek. A zdobywanie serc przedstawicielek płci pięknej to jedyne sensowne zajęcie dla dorosłego samca. Oczywiście, jeśli chodzi o te przed dojrzewaniem płciowym, należy unikać ich jak zarazy.
- Jesteś żonaty - zaznaczyła Barbara, wskazując na obrączkę na jego palcu.
- Co nie znaczy, że nie mogę flirtować - odparł Duncan z uśmiechem. Gdy to uczynił, jego twarz zdecydowanie pojaśniała i Barbara uznała, że jest naprawdę atrakcyjny. - Nie jestem tak agresywny pod tym względem, jak obecny tu Donald, ale niewątpliwie lubię taniec. Pomaga mi etykietka „poczytnego autora”. To przełamuje pierwsze lody. Dzięki temu można między innymi ominąć tandetne metody podrywu. Kobiety przychodzą do mnie i pytają:
„Nad jaką nową książką pracujesz, Duncan?”. To już coś nowego, prawda?
- Cóż, nie aż tak bardzo - wtrąciła rozbawiona brunetka. - Zazwyczaj pytają: „A kim ty właściwie jesteś?”.
- Dzięki za upomnienie - rzucił Duncan, zasmucony. - Zamierzam napisać książkę o jednorożcach. Chcę być otoczony młodymi ślicznotkami, pragnącymi wiedzieć, co się z stanie z, jak-jej-było-na-imię?”. W takich sytuacjach odpowiadałbym: „Cóż, młoda damo, tak się składa, że rękopis nowej książki czeka w moim pokoju. Może uda mi się wcisnąć cię między 9.00 i 9.30. Mam nadzieję, że wytrzymasz orgazm wielokrotny”.
- Muszę przyznać, że dla mnie to szokujące - stwierdziła Barbara z szeroko rozwartymi oczami.
- Och, dla mnie oczywiście też - pospiesznie przyznał Duncan. - Przede wszystkim moja żona zabiłaby mnie na miejscu, poza tym istnieją jeszcze przepisy prawne o wykorzystywaniu nieletnich... Ale miło sobie o tym przynajmniej pomarzyć.
- Kobiety nie lubią niczego, w czym jest choćby krzta naukowego języka - stwierdził jeden z mężczyzn przy stole, barczysty, starszy człowiek z gęstą, siwiejącą brodą. - Mają ochotę czytać tylko opowieści o smokach i jednorożcach.
- Hej! - zbeształa go brunetka.
- No, może większość kobiet - poprawił się mężczyzna.
- Cóż, kryje się w tym ziarno prawdy - rzekł Duncan. - Wyniki sprzedaży są niepodważalne. Pytanie tylko, dlaczego tak się dzieje?
- No to oświeć nas, chłopie! - rzucił Don i znów pociągnął whisky. - W tym towarzystwie ty jesteś myślicielem.
- Na pewno nie jedynym - odparł Duncan. - Istnieją jednak pewne dobrze znane fakty o fizjologicznych różnicach pomiędzy mózgami mężczyzn i kobiet. Jedna z nich polega na tym, że już w okresie rozwoju płodowego u mężczyzn występuje silniejsza separacja dwóch półkul mózgowych. To skutek działania testosteronu. Oznacza to, że potrafią oni potem oddzielić logikę od emocji znacznie bardziej skutecznie niż kobiety. To z kolei w zasadzie pozwala im patrzeć na różne zjawiska z bardziej logicznego punktu widzenia.
- Wydaje mi się, że mojemu logicznemu myśleniu niczego nie brakuje - zaznaczyła brunetka. Najwyraźniej ten wywód nie rozdrażnił jej tak bardzo, jak wzmianka o „krzcie naukowego języka”.
- Tak, ale ty jesteś wyjątkową kobietą - podkreślił Duncan. - Sama nieraz mówiłaś, że zachowujesz się raczej jak jeden z chłopaków. A ja, dla którego każda kobieta w wieku od piętnastu do pięćdziesięciu lat jest godna uwagi, wcale nie czuję do ciebie pociągu fizycznego. Ponieważ ty rzeczywiście zachowujesz się jak jeden z chłopaków, ja zaś jestem niereformowalnie heteroseksualny. Podejrzewam, że masz nieco mniej połączeń mózgowych niż większość kobiet, potrafisz zatem oceniać różne sytuacje z mniejszym bagażem emocjonalnym. Z kolei ja dysponuję zapewne nieco większą liczbą połączeń mózgowych niż przeciętny facet i stąd bierze się moja gadanina i talent pisarski.
- To wcale nie takie proste i jednoznaczne. Ludzie to indywidua, a nie grupy. Przypomina to raczej szczególną krzywą statystyczną, wedle której mężczyźni skłaniają się bardziej ku sferze „logiki”, kobiety zaś ku sferze „emocji”. Sęk w tym, że każda opcja ma swoje słabe i silne strony. Przypuszczam, że dlatego właśnie kobiety na ogół parają się bardziej emocjonalnymi lub opiekuńczymi zawodami. W biznesie wolą marketing od podejmowania decyzji. W medycynie pielęgniarstwo i „miękkie” specjalizacje, a nie, dajmy na to, chirurgię. I w tych dziedzinach pokazują swoją siłę. Nieważne, czy jedno jest lepsze od drugiego. Chłodny, analityczny sukinsyn byłby świetnym księgowym i niezłym zarządzającym, ale kiepskim specem od marketingu. Tłumaczy to także, dlaczego kobiety wolą literaturę fantasy od fantastyki naukowej. Szczególnie zaś unikają fantastyki militarnej, która jest znacznie bardziej surowa i brutalna niż reszta tego gatunku.
- Ja czytam literaturę militarną - oznajmiła Barbara. - I na pewno nie zachowuję się jak żaden facet.
- W najmniejszym stopniu nie - przyznał Duncan, żartobliwie poruszając brwiami. - Ale czy masz jakieś doświadczenia związane z wojskiem?
- Mój ojciec służył w siłach powietrznych - wyznała.
- Kultura modyfikuje naturę - rzekł, wzruszając ramionami. - Zostałaś wpisana w kulturę militarną. Możliwe, że właśnie dlatego coś cię do nas przyciągnęło; to się często zdarza. Wojskowi jakimś cudem kręcą się wokół nas. Może odpowiedź kryje się w brzmieniu naszego śmiechu, który mówi: „Tutaj opowiada się naprawdę straszne historie z życia wzięte”. Podejrzewam jednak, że nie należysz do czytelniczek fantastyki naukowej.
- Raczej nie - przyznała Barbara. - Musiałam czytać takie książki w szkole, ale nigdy za nimi nie przypadałam.
- Ble - rzucił Duncan, wywalając język. - Pewnie czytałaś Bradbury'ego albo Ellisona. Choć Bradbury nie powinien trafiać do szkół.
- Hej, ja lubię Bradbury'ego - zawołała brunetka.
- Wiem i wybaczam ci - rzekł Duncan. - Lubisz też Ellisona, co jest już znacznie cięższym grzechem przeciwko człowiekowi i Bogu. Jednakże, jak głosi Pan, niech ten, co jest bez winy, pierwszy rzuci kamieniem, a ja sporadycznie czytam Asimowa i muszę przyznać, że sprawia mi to niejaką przyjemność. Choć tylko jego wczesne utwory, zanim się wypalił. „Boże Narodzenie na Ganimedzie” uważam za jego szczytowe osiągnięcie.
- Jesteś chrześcijaninem? - spytała Barbara zdumiona.
- Katolikiem - odparł Duncan i wzruszył ramionami. - Tak jakby. Znam melodię i potrafię do niej tańczyć. Lubię myśleć o sobie jako o upadłym poganinie Chrystusa.
- Co to znaczy? - spytał Don, wykrzywiając twarz w grymasie. - Nigdy tego nie mówiłeś.
- Wszyscy dawni bogowie zostali włączeni do chrześcijańskiego panteonu jako święci czy aniołowie - wyjaśnił Duncan, popijając drinka. Sądząc po barwie napoju, Barbara uznała, że to whisky, ale nagle przyszło jej do głowy, że być może mężczyzna raczy się mrożoną herbatą. Musiałby to być straszliwie wychładzający drink w tak zimny wieczór. - Na przykład moje imię jest bardziej wredne niż imiona bogów wojny wchłoniętych przez dawny Kościół chrześcijański. Jako katolik nie muszę modlić się bezpośrednio do Wielkiego Gościa. Mogę posłużyć się całym łańcuchem pośredników i nie mam nic przeciwko temu. W tych przypadkach, gdy uznaję, że modlitwa jest wskazana, a także w tych, w których nie jest niezbędna, ale wydaje mi się, że przydałoby się słówko lub dwa, modlę się do Michała. Niewątpliwie sprawdzało się to w jednostce.
- Jak? - zapytał jeden z mężczyzn.
- Kiedy skakałem, stale modliłem się po prostu: „Święty Michale, patronie spadochroniarzy, strzeż nas” - oznajmił Duncan. - Ponad czterdzieści skoków i ani jednego urazu. Nie znam nikogo, kto oddałby ponad dwadzieścia i nie miał żadnego złamania. Ostatnio rozmawiam z nim od czasu do czasu, gdy potrzebuję się wygadać komuś, kto nie będzie mi przerywał.
- Służyłeś w wojsku? - zapytała Barbara.
- Tylko w piechocie - odparł Duncan. - Niezbyt udana służba. Teraz jestem porządnym pisarzem, którego niektórzy ludzie nawet lubią.
- To jego sposób prowokowania komplementów - wyjaśniła brunetka z uśmiechem. - W istocie jest niezły. Jeśli lubisz fantastykę militarną, pewnie spodobają ci się jego książki.
- Niestety, większości pięknych, zachwycających, szczodrze obdarzonych przez naturę, długonogich i dobrze ubranych blondynek nie wciągają te książki - przyznał Duncan, puszczając do niej oko. - Zwłaszcza w wieku pomiędzy szesnaście i dziewiętnaście i pół roku. Zdecydowaną większość odbiorców moich powieści stanowią mężczyźni od lat piętnastu do pięćdziesięciu. A ja jestem nieuleczalnie heteroseksualny. To wstyd, naprawdę wstyd.
- Zasadniczo masz więc przechlapane - podsumował radośnie mężczyzna z brodą.
- Może nie całkiem - westchnął Folsom. - Jeszcze odniosę tryumf. Muszę pamiętać o jednorożcach. To bilet do raju.
- M...m...myślałem o takiej je...jednej powieści - odezwał się niespodziewanie jeden z mężczyzn przy stole. Barbara spostrzegła, że nie pali. Nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, co tu robi. Miał na oko dwadzieścia parę lat i rzadkie ciemne włosy z grzywką, co akurat do niego nie pasowało. - To...o...je...je...jednorożcach w kos...s...smosie. Choć nie do ko...końca. To właściwie nie je...je...dnorożce, tylko po...po...dobne stworzenia, ale nie jak konie, ba...ba...rrrdziej jak foki, bo m...m...mogą latać w prze...s...strzeni ko...kosmicznej, wytwarzając wokół sie...e...ebie coś jak pęcherze po...po...powietrza. Nie robią t...t...tak zawsze, tylko gdy muszą. I te dzie...dzie...ciaki... M...m...może nie dzieciaki, raczej nas...s...stolarki, odnajdują je i... nie wymyśliłem je...je...jeszcze, co robią, ale pracuję nad tym. Ich rodzice m...m...mogliby być na...na...ukowcami, bo raczej nie...e dałoby się z...z...zrobić z nich kos...kosmicznych górników. Pe...e...ewnie górnicy pra...pracujący na asteroidzie musieliby być t...t...trochę wieśniaccy, a te dzie...dzieciaki powinny być inteligentne. Oczywiście nie m...m...muszą mieć inteligentnych rodziców. Chociaż ro...ro...dzice mogliby być inteligentni, bo pe...pewnie trzeba być mądrzejszym niż inni, żeby pra...cować jako kos...kos...miczny górnik. Tak czy owak dzie...dzieciaki znajdują te je...je...jednorożce. I jest tam jeszcze banda pi...pi...piratów. No, może nie pi...piratów, to mogłyby być obce i...i...istoty, które próbują o...opanować cały U...Układ Słoneczny. A te dzie...dzieciaki używają je...je...jednorożców do takiego jakby o...owinięcia ich, coś w tym stylu. C...co o tym sądzisz?
- Świetny pomysł, Baronie - rzekł Duncan, kiwając głową. Nie dał po sobie poznać, że zauważył dygresje i zorientował się, że cała rzecz została przedstawiona w sposób monotonny, nie wspominając już o tym, że sam pomysł był słaby, a akcji po prostu zabrakło. Nikt nie dał tego po sobie poznać, więc Barbara uznała, że skoro wszyscy się znają, to muszą być do tego przyzwyczajeni. Okazali się zatem znacznie bardziej tolerancyjni, niż spodziewałaby się po grupie militarystów. Większość oficerów lotnictwa już dawno po chamsku kazałaby mu się zamknąć. - Jeśli ten pomysł się sprzeda, wokół ciebie zaroi się od nastoletnich ślicznotek, lgnących do ciebie jak muchy do miodu.
- Mnie tak nie będą oblegały - odezwał się jeszcze jeden mężczyzna przy stole. - Ale myślę, że moja książka naprawdę ma szansę.
- Też tak myślę, Sean - przyznał Duncan, kiwając głową. - Niezła fabuła i postacie. Wydaje mi się, że nieco przydługie są fragmenty informacyjne, ale co ja tam wiem. David niewątpliwie nieźle sobie z nimi radzi.
- To nadal niewłaściwy gatunek literacki, żeby nadrobić braki w seksie - orzekł Sean. Miał silną budowę ciała, zapewne około dwudziestu lat, krótkie włosy i wygląd młodego żołnierza.
- W końcu zerwałeś z Annette? - zapytał księgarz.
- Wyrwała mi serce i zajęła moje mieszkanie - rzekł z goryczą Sean. - Po czym zdobyła sądowy nakaz, żebym się do niej nie zbliżał. Teraz wszyscy moi współpracownicy myślą, że jestem jakimś damskim bokserem.
- No cóż, masz charakterek - zaznaczył Duncan.
- Nigdy nie podniosłem na nią ręki - zapewnił spokojnie Sean. - Ledwie na nią krzyknąłem. I to tylko dlatego, że znalazłem ją w moim łóżku z jej nowym chłopakiem.
- Wygląda na to, że musisz się cofnąć w czasie i ponownie przeczytać Iliadę, chłopcze - oświadczył Don i dostał czkawki. - Kobiety to źródło wszelkiego zła.
- A mężczyźni to cała reszta pomyj wydobywających się z tego źródła - dodała dowcipnie brunetka.
- Cóż, ja bym cię nie zdradzała - odezwała się z ukrycia jakaś postać, opatulona wręcz niewiarygodnie. Miała kurtkę Uniwersytetu Tennessee z naciągniętym na głowę kapturem, szalik owinięty wokół twarzy, a dłonie schowane w rękawiczkach i wsunięte pod pachy. Barbara zgadywała po głosie i kosmyku jasnych włosów wystających spod kaptura, że to kobieta, chociaż nawet oczy były ledwie widoczne z cienia.
- Dzięki, Sadie - rzekł Sean z uśmiechem. - Ale ty jesteś już zajęta.
- Jesteśmy tylko przyjaciółmi - odezwał się szorstko mężczyzna siedzący obok niej. Miał zapewne około pięćdziesiątki, nalaną twarz, tłuste ciało i brodę. Wyglądał niemal jak niedźwiedź. To właśnie on rzucił wcześniej uwagę na temat kobiet nielubiących literatury popularnonaukowej. - A że miałem dwie żony i obie mnie zdradzały, nie spodziewałbym się niczego innego - dodał.
- Mężczyźni są z natury poligamiczni - orzekł wesoło Duncan. - Z drugiej strony kobiety natura zaprojektowała tak, by były niewierne.
- To już oburzające stwierdzenie - oznajmiła brunetka z uśmiechem. - Co znaczy, że musisz mieć jakieś argumenty na poparcie tej tezy.
- Ominę część o poligamicznych mężczyznach; to byłaby zbyt długa opowieść - uznał Duncan, skinąwszy głową. - Łatwiej uporać się z kwestią naturalnej niewierności kobiet. Kilka lat temu przeprowadzono eksperyment. Grupa kobiet oceniała mężczyzn na podstawie „twardego” lub „miękkiego” wyglądu. Następnie kolejna grupa oceniała atrakcyjność tych mężczyzn, ale wyniki skojarzono z informacją na temat cyklu menstruacyjnego kobiet. Im bliżej były menstruacji, innymi słowy, im mniej były płodne, tym bardziej atrakcyjni stawiali się „miękcy” mężczyźni. Im bardziej natomiast były płodne, tym częściej za atrakcyjnych uznawały „twardych” mężczyźni. Poproszone o to, by wybrały, kogo wolą na męża, na długą metę, do wychowywania dzieci, większość wskazała „miękkich” mężczyzn. Jako powód podawały to, że mężczyzna o „miłym” wyglądzie będzie zapewne lepszym ojcem. Bardziej opiekuńczym niż ci, którzy wyglądali na drani.
- Ha! - ryknął mężczyzna podobny do niedźwiedzia. - Ciekawe, jak wielu „metroseksualnych” mężczyzn wychowuje drani?
- Cóż, procesy rozwodowe to nie najlepsze próby statystyczne - rzekł Sean. - Jednak w przypadku ponad 30 procent rozwodów okazuje się, że dzieci, które poddawano testom w trakcie spraw o opiekę nad nimi, nie są potomkami rzekomych ojców.
- Kobiety są z natury niewierne - skwitował Duncan, wzruszając ramionami. - Gdy tylko przyjmiecie to do siebie, cała reszta okaże się logiczna.
- Więc jesteś jednym z zaproszonych gości? - zapytała Barbara, wpatrując się w niego przenikliwie. Pisarz, choć wyglądał na nieco starszego, pasował do parametrów sprawcy. Niewątpliwie nie interesowały go kobiety. Zastanawiała się, czy powinna go wysondować, ale nie miała pewności, czy ktoś tego nie odkryje. Wciąż pamiętała wstrząs, jaki przeżyła, kiedy Mandy ją przejrzała.
- Na moje grzechy - powiedział Duncan. - Każdego roku mówię sobie dosyć i każdego roku wracam.
- Często jeździsz na konwenty? - drążyła z zaciekawieniem.
- Odwiedzam może cztery lub pięć rocznie - odparł bez zastanowienia. - Lubię to, choć trochę przeszkadza w pisaniu. Ale jest mi to potrzebne. Mogę wmieszać się w tłum i naładować pisarskie akumulatory. Poza tym sporo podróżuję, zbierając materiały do powieści. Ostatnio wiele czasu spędziłem w Wirginii, prowadząc badania do kolejnej książki. To też zmusza mnie do nawiązywania kontaktów społecznych; pisanie to bardzo samotnicze zajęcie. Kontakt z ludźmi pomaga też budować postacie.
- Uważaj - przerwała mu brunetka. - Pewnego dnia sam możesz znaleźć się w powieści.
- Ja to nazywam kradzieżą duszy - orzekł z uśmiechem.
Na te słowa Barbara poczuła zimny dreszcz i uznała, że po prostu musi otworzyć swój mentalny kanał i przekonać się, jakie wrażenia odbierze od tego mężczyzny. Ale nie odczytała niczego. Sięgnęła ku niemu mentalnie raz jeszcze i poczuła coś jak... szarą mgłę, której nie spotkała jeszcze u nikogo. Ale poza tym w Duncanie nie było... niczego. Żadnego cienia nekromancji, ani śladu ukrywania się czy maskowania, o którym wspominała jej instruktorka. Przypominało to raczej jakąś totalną blokadę energii lub może nawet całkowity brak duszy. Wydawał się silny, a taka blokada zapewne świadczyłaby o wielkiej mocy. Jednak jego moc sprawiała wrażenie... dziwacznie znajomej. Nie mogła tego stwierdzić na pewno, ale nie sądziła, by był zły. Zastanawiała się tylko, jak często rzeczywiście rozmawia ze świętymi.
- Cóż - rzekła, wstając i uśmiechając się do wszystkich. - To była pasjonująca rozmowa, ale robi się późno, więc znikam. Jeśli trafię do książki, chciałabym przynajmniej o tym wiedzieć.
- Nie wiem, jak się z tobą skontaktować - zauważył Duncan, otwierając szeroko oczy i trzepocząc rzęsami. - A nie zamierzam prosić cię o numer telefonu, bo mogłaby to być gorąca linia dla samobójców. Ale mogę dać ci wizytówkę. Jeśli zechcesz się ze mną skontaktować, nie krępuj się, a ja powiem ci, czy wykorzystam cię jako postać. Nie mogę jednak niczego obiecać.
- Mnie zamienił w niewolnicę - poinformowała brunetka z uśmiechem.
- Mówiłem ci, że istnieje sensowne wytłumaczenie - wspomniał Duncan żałosnym tonem.
- Oczywiście - mruknęła z uśmiechem. - Oczywiście ci wierzę!
- Jeśli mi nie ufasz, to czemu mieszkasz w moim pokoju? - zaprotestował Duncan.
- Nie twierdzę, że ci nie ufam - podkreśliła brunetka. - Powiedziałam tylko, że powinniśmy spać w oddzielnych łóżkach.
- Ech, to ciągłe stawianie warunków - westchnął Duncan, wyciągając wizytówkę. - Mam nadzieję, że się odezwiesz, Barb. Spotkanie z tobą umiliło ten wieczór.
- Dla mnie również było... pouczające - odrzekła Barbara, skinęła głowa i odeszła. Gdy wchodziła po schodach prowadzących do drzwi, poczuła na twarzy wilgoć. Zerknęła za siebie i ujrzała drobne płatki śniegu leniwie unoszące się w światłach atrium. Od lat nie widziała takiego śniegu. Gdy przyglądała się jego pięknu, poczuła chłodny dreszcz. Śnieg mógł ukryć tak wiele.
Po drodze na górę niemalże zderzyła się z Janeą, która zbiegała po schodach.
- Gdzie on jest? - sapnęła Janea bez tchu.
- Kto? - zapytała Barbara, rozglądając się wokół w poszukiwaniu zagrożenia. Tancerka najwyraźniej ścigała kogoś z ewidentnie morderczym zamiarem.
- Chudy dzieciak, ubrany na czarno! - odparła Janea. - Ciemne włosy, pryszcze!
- Nie widziałam go - powiedziała Barbara, wciąż lustrując otoczenie. - Cóż, właściwie ten opis pasuje do połowy dzieciaków na konwencie... Jesteś pewna, że to on?
- Jak cholera - stwierdziła Janea. - Ujawnił się tuż przede mną, zuchwały typ. Gdy tylko... Aha... - rzuciła i popędziła korytarzem na odgłos zatrzaskiwanych drzwi.
Barbara pomknęła za nią. Janea dotarła na drugi koniec korytarza i skręciła w następną klatkę schodową.
- Słuchaj - poleciła, przytrzymując drzwi. Znów rozległ się dźwięk zatrzaskiwanych drzwi, ale nie wiadomo było, czy dochodzi z góry, czy z dołu.
- Nie powinnyśmy wezwać Grega? - zapytała nerwowo Barbara. Chwilę, dlaczego się denerwowała? Uporała się z demonem, a kimże był przy nim nekromanta?
- Myślę, że pobiegł na dół - orzekła Janea. - Ale ty leź na górę. Daj mi znać, czy tam go nie ma.
- Dobrze - przystała na to Barbara i popędziła w górę po schodach. W biegu sprawdziła broń i pokonała ostatnie stopnie, z trzaskiem otwierając drzwi na dach. Tuż przy tarasie stali trzej chłopcy, jeden z nich nachylał się nisko, ledwo łapiąc oddech.
- Ścigała mnie jak chart - wysapał chłopak, ciężko dysząc. - Jakim cudem biega tak szybko w szpilkach?
- Możemy ją załatwić - rzekł jeden z pozostałych. Był wyższy i nieco starszy niż młodzieniec, który się wyraźnie hiperwentylował. Wszyscy trzej mieli na sobie czarne ubrania, ale gość w płaszczu nosił również parę kabalistycznych symboli na odzieży. - Ona jest tylko Łowcą drugiego poziomu.
- Nie uda wam się! - zawołała Barbara z ręką na rękojeści pistoletu. - Ona to jeszcze nic. Janeo! - krzyknęła. - Na górze!
- Idę! - odpowiedziała z dołu Janea.
- Stójcie spokojnie i nie wykonujcie żadnych nerwowych ruchów - poleciła Barbara, lewą ręką wyjmując telefon komórkowy.
- O czym ty, do diabła, mówisz? - rzucił starszy chłopak, łypiąc na nią spode łba.
- Mam cię - zawołała Janea, wyskakując zza drzwi. - O jasna cholera!
- Witamy w królestwie wampirów, Łowco - rzucił złowieszczo starszy chłopak.
- Spadam stąd! - odparła Janea, obracając się na pięcie.
- Nie tak szybko, Łowco - obwieścił chłopak, wyciągając kartę.
- Sprawdźmy, jaką masz moc.
- Kurcze - mruknęła Janea, wyciągając własną kartę. - Zebrałam szesnaście punktów obrony.
- My tworzymy krąg - orzekł młodzieniec. - To w sumie dwadzieścia pięć punktów ataku - uniósł pięść i policzył: - Jeden, dwa, trzy!
- Ha! - odrzekła Janea, wystawiając dwa palce. - Nożyce przeciwko papierowi!
- Cholera! - parsknął chłopak, który wciąż jeszcze dyszał. Doszedł już trochę do siebie, ale wciąż wyglądał, jakby chciał zwrócić obiad.
- Możesz uciec, Łowco - orzekł przywódca grupy, chowając kartę. - Ale lepiej tej nocy trzymaj się od nas z dala. Już cię znamy i będziemy cię tropić. Cały nasz krąg będzie na ciebie polował, Łowco.
- Barbaro, wynosimy się stąd - zakomenderowała Janea, chwytając ją za ramię.
- Bawiłaś się z nimi w jakąś grę? - wrzasnęła Barbara, gdy drzwi się za nimi zamknęły. - Już miałam wyciągnąć broń!
- O rany - rzuciła Janea, zatrzymując się i patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. Potem wybuchła śmiechem i śmiała się, póki nie zabrakło jej tchu, jak dzieciakowi, który przed nią uciekał. Wreszcie przestała i wytarła łzy, rozmazując przy okazji makijaż. - Rany, ale frajda!
- To wcale nie było zabawne - stwierdziła Barbara, powstrzymując uśmiech. - Omal nie zadzwoniłam do Grega i nie powiadomiłam go, że namierzyłyśmy sprawcę! A gdyby któryś z nich się ruszył, musiałby zmierzyć się z pociskiem kalibru. 45!
- No, zgoda, to nie było zabawne - przyznała Janea, wciąż chichocząc. - Po prostu graliśmy. Chodź ze mną do pokoju Łowców. Przedstawię cię wszystkim.
***
Pokój Łowców okazał się dwójką wypełnioną dzieciakami ubranymi na czarno.
- Miałem go na widelcu - skarżył się jeden z nich. - Zabrałem ze sobą krzyż i kołek, właściwie wszystko, co trzeba. A on wygrał przeklęty rzut kostką! Zatem niedługo potem byłem zimnym trupem.
- Zwykły fart - odpowiedziała dziewczyna, z którą rozmawiał. Wyglądała na jakieś piętnaście lat, była ładna, z lekką nadwagą i miała na sobie co najmniej pięć kilogramów makijażu i kolejnych siedem kilo srebrnej biżuterii. Wydawało się, że jej włosy są kasztanowe, ale ufarbowała je na czarno, oczy wyzierały niczym ślepka szopa pracza zza czarnego makijażu. - Na szczęście jutro możesz powstać z martwych.
- Wiem - przyznał zrzędliwie chłopak. - Ale co robić przez resztę nocy...?
- Barb, to jest Timson - odezwała się Janea, ciągnąc Barbarę do młodzieńca, który wypoczywał w fotelu na tyłach pokoju. - Przywódca Łowców. Timsonie, to moja przyjaciółka Barbara.
- Miło cię poznać, Barb - rzekł Timson, machając do niej. Był wysoki i bardzo ładny, miał jasnoniebieskie oczy i włosy oraz miły uśmiech. Gdyby Allison przyprowadziła go do domu jako chłopaka, z którym umówiła się na randkę, Barbara chętnie pozwoliłaby im wyjść na wieczór. Oczywiście gdyby jej córka była troszkę starsza. Miał na sobie najwyraźniej obowiązkową czerń, ale strój ograniczał się do czarnej koszuli zapinanej na guziki i czarnych dżinsów, co nadawało mu nieco klerykalny wygląd. Na ramię narzucił czarną skórzaną kurtkę. - Chcesz się przyłączyć? Mamy jeszcze dwa wolne miejsca dla Łowców.
- Nie bardzo wiem, o co pytasz - przyznała Barbara.
Obok Timsona stało jeszcze troje nastolatków i wszyscy trzej wraz z Janeą zaczęli jej tłumaczyć zasady zabawy. Nic z tego nie zrozumiała.
Najwidoczniej gra polegała na trójstronnej wojnie pomiędzy wilkołakami, wampirami i Łowcami, czyli ludźmi obdarzonymi specjalnymi zdolnościami. Każdy uczestnik nosił specjalną plakietkę, ludzie na konwencie wiedzieli zatem, że mają do czynienia z uczestnikiem gry, choć żaden z graczy nie wiedział, kim jest przeciwnik, dopóki się na niego nie natknął. Wówczas zaczynała się „walka” przy użyciu monet lub jakiejś gry, tak jak w przypadku Janei w „papier-kamień-nożyczki”, po czym pewne punkty, przyznawane w zgodzie z regułami, których zrozumienie wykraczało poza możliwości Barbary, decydowały o zwycięstwie, porażce lub okazji do ucieczki.
- Brzmi ciekawie - powiedziała Barbara, gdy pięciominutowe wyjaśnienia zmierzały ku końcowi. - Ale nie jestem pewna, czy to coś dla mnie.
- Może po prostu rozejrzyj się trochę, posłuchaj ludzi - zaproponował Timson z uśmiechem. - To naprawdę najlepsza zabawa, jaką można sobie wyobrazić.
Ktoś wręczył Barbarze coca-colę, a jedna z dziewczyn przesunęła się trochę, żeby zrobić jej miejsce. Wszyscy byli przyjaźnie nastawieni.
- Czym się zajmujesz, Barb? - zapytał Timson.
- Jestem gospodynią domową - odparła automatycznie. Zdała sobie sprawę, że właściwie była Łowcą. Tyle że w prawdziwym życiu.
- Założę się, że masz dzieci w naszym wieku - odezwał się nieśmiało jeden z chłopców.
- Trochę młodsze - odpowiedziała, starając się przy tym nie wzdrygnąć.
- Szkoda, że moja mama nie jest tak wyluzowana, żeby przyjść na konwent - westchnęła dziewczyna siedząca obok. Była szczuplejsza niż koleżanka rozmawiająca z „zabitym” Łowcą, ale ubranie miała niemal identyczne. - Ale ona jest tak sztywna, że to obłęd! Musiałam ją błagać, żeby dała mi dziś samochód. Chciała, żebym wróciła o dziesiątej! Przecież tutaj nic się nie zaczyna przed północą. I nie pozwoliła mi wziąć beemki, musiałam przyjechać volvo. Przynajmniej ze względu na śnieg mogłam zostać na noc.
- Każdy z nas ma jakieś problemy rodzinne - stwierdził Timson.
- Wszyscy jesteście... nastolatkami? - spytała Barbara.
- Masz na myśli to, czy mieszkamy z rodzicami? - odpowiedział pytaniem Timson, unosząc brwi. - Większość uczestników konwentu tak. Chociaż ja mieszkam poza domem. Wykonuję prace terenowe dla firmy telefonicznej.
- Ja studiuję na politechnice Virginia Tech - dodał jeden ze starszych chłopców. - Na wydziale informatyki.
- Ja idę na studia w przyszłym roku - oświadczyła dziewczyna obok. - Nie mogę się doczekać wyprowadzki z domu.
- Poczekaj, aż będziesz musiała zarabiać na życie - rzekł Timson z uśmiechem. - Szkoła jest do kitu, ale to dlatego, żebyś była odpowiednio przygotowana do prawdziwego życia.
- Nie lubisz swojej pracy? - spytała Barbara.
- Nawet lubię - odparł, wzruszając ramionami. - Dzięki niej opłacam rachunki. Ale gdybym tylko miał możliwości i wybór, cały czas spędzałbym na konwentach.
- Dla nas to prawdziwe życie - wyjaśnił jeden z młodzieńców. - Tutaj możemy być sobą.
- Nie musimy użerać się ze sztywnymi lalkami ze stowarzyszeń studentek - wtrącił student. - Ani z profesorami.
- Spróbuj się poużerać z cheerleaderkami - dodała dziewczyna. - A przecież czerń naprawdę pasuje do wszystkiego.
***
- To... dziwaczna grupa - powiedziała Barbara, gdy razem z Janeą opuściły pokój. - Naprawdę podobała ci się ta... gra?
- Potraktowałam ją jak trening - odparła Janea. - W szkole byłam dokładnie taka, jak te dzieciaki. Dziwaczka w okularach, przesiadująca w bibliotece. Dopiero później rozkwitłam. Nigdy jednak nie słyszałam o konwentach z LARP-ami i całej reszcie. - Zmarszczyła czoło i wzdrygnęła się, a Barbara uprzytomniła sobie, że właściwie wie dość dużo o ludziach, których spotkała na konwencie, o ich życiu i poglądach. I nadal nic nie wie o Janei.
- Myślę, że można patrzeć na to jak na trening - przyznała. - Ale czy hobby powinno być tak bliskie codziennego zajęcia?
- Mnie się podobało - podkreśliła Janea. - A niektóre dzieciaki są naprawdę bystre. Przeprowadziłam z nimi niezłą dyskusję o okultyzmie. Powinnaś spędzić z nimi więcej czasu. Oczywiście niektóre są lepsze od innych. Timson jest bardzo inteligentny. Nie wiem dlaczego trzyma się tej swojej pracy. Nie skończył studiów. Podobno pracował nad dyplomem z antropologii, ale tak bardzo go to znudziło, że po prostu rzucił studia. Należy do tych, którzy mogą rozprawiać o okultyzmie bez przerwy dzień i noc. Zna 67 imion popularnych dewów i każdą z ich specjalnych zdolności. Potrafi nawet czytać starożytne teksty perskie, tak samo jak aramejskie, greckie i łacińskie. Ponadto mówi w języku staroegipskim! Widziałam, jak w lot przetłumaczył wiersz Emily Dickinson I've Known Heaven na egipski i zaśpiewał go w tym języku do melodii Yellow Rose of Texas. To było naprawdę niesamowite.
Barbara próbowała wyobrazić sobie coś podobnego, po czym zamarła na widok rzeczywistej sceny. Korytarzem maszerował mężczyzna niosący pod pachą bardzo dużą kłodę drewna. Za nim kroczył kolejny, dźwigający podobną kłodę, a za nimi kobieta z mniejszą prawdopodobnie poprzeczną belką. Po chwili pojawili się kolejni ludzie ciągnący, toczący lub niosący spore pudła i worki.
- Boże, śnieg jest okropny! - obwieścił mężczyzna na przedzie, mijając je. - Przepraszam panie.
- Gdzie się rozkładacie? - spytała Janea, obserwując drugiego z kolei mężczyznę, dość przystojnego i muskularnego.
- Pokoje 3 i od 17 do 28 - odpowiedział. - Ale wybacz, nie jesteś w moim typie.
- Szkoda - odparła Janea, unosząc figlarnie jedną brew.
Barbara odczekała, aż cała grupa je minie, po czym spojrzała na swoją mentorkę.
- Co to było, do diaska? I po co im te wielkie bele drewna? Wyglądały jak fragmenty krzyża!
- Bo to były kawałki krzyża - odrzekła Janea, chrząknęła znacząco i po raz pierwszy w obecności Barbary naprawdę się zarumieniła. - To krzyże św. Andrzeja.
- A co to znaczy? - dopytywała się Barbara podejrzliwie.
- To po prostu... wielkie krzyże - stwierdziła Janea. - I nie zamierzam więcej mówić na ten temat. Ale wydaje się oczywiste, że Czarna Róża wzrosła w siłę. Wiem, gdzie spędzać wolny czas.
- Mam już chyba dosyć niesamowitości jak na jedną noc - orzekła Barbara, kręcąc głową i starając się powstrzymać przed strofowaniem swojej nauczycielki. - Zobaczę, czy nie ma tu jakichś normalnych ludzi.
- Poczekaj, aż zabiorę cię na DragonCon - odparła Janea. - Wyglądałabyś świetnie w gorsecie...
***
- Co myślisz o Portowych Szczurach? - spytała jakaś kobieta, gdy Barbara szła korytarzem na pierwszym piętrze.
- Są bardzo... interesujący - odpowiedziała Barbara, zatrzymała się i przyjrzała nieznajomej. Była średniego wzrostu, nieco przy kości, miała miłą twarz i jasne włosy. Kudłate rogi renifera na jej głowie stanowiły jedyną oznakę, że wykracza nieco poza granice normalności. Jednak w porównaniu z większością ludzi, z którymi Barbara nawiązała kontakt w ciągu tej nocy, wydawała się zwyczajna.
- A może raczej irytujący - oznajmiła właśnie z uśmiechem. - „Racja jest po stronie silniejszego” i podobne bzdury.
- Och, nie wydaje mi się, żeby naprawdę uważali, że racja jest po stronie silniejszego... - przekonywała Barbara, gdy jakiś wysoki mężczyzna podszedł do nieznajomej. Miał długie, sięgające poniżej ramion, lekko kręcone ciemne włosy i skórzaną kurtkę ciężką od zatrzasków i sprzączek.
- Pewnie mówicie o Portowych Szczurach - zagadnął z grymasem. - Gdyby nie Pier Books, nikt nigdy nie opublikowałby żadnego z tych autorów. To co najwyżej piąta liga.
- Przepraszam - wtrąciła Barbara, uśmiechając się zagadkowo. - Nie zostaliśmy sobie przedstawieni.
- Larry Winton - odparł rozmówca, ściskając jej dłoń. - Wydaję pisma Zero Option, Dark Desires oraz A Bit of Mind.
- Aha - odrzekła Barbara. - Ma pan ciekawą kurtkę.
- Dziękuję.
- Ja jestem Angie - dodała kobieta, również potrząsając dłonią Barbary. - Miłośniczka tych magazynów.
- Rozumiem - odpowiedziała Barbara, kiwając głową. - Ja nie czytałam żadnego z nich.
- To nic - skwitował Larry. - Co robisz na konwencie?
- Jestem fanką Kay Goldberg - wyjaśniła Barbara.
- O, wydawaliśmy Kay - stwierdziła radośnie Angie. - Pisze cudowną mroczną fantasy.
- W to mogę uwierzyć - powiedziała Barbara z niezamierzonym dowcipem.
- Może do nas dołączysz? - spytał Larry, wskazując na korytarz.
- Mamy „imprezę odrzutową”.
- Co to takiego? - zapytała Barbara z niepokojem.
- To twój pierwszy konwent? - odparła Angie, dając jej gestem znak, żeby poszła z nimi.
- Tak - przyznała Barbara. Było mało prawdopodobne, żeby wabili ją do pokoju, aby tam zaszlachtować. Jednak nie przywykła do zaproszeń do pokoju hotelowego ze strony obcych ludzi, chyba że był to pijany biznesmen, który nie zwracał uwagi na jej obrączkę.
- Odrzuty to nadsyłane do magazynu opowiadania, które z biegiem czasu nagromadzają się w wielkiej liczbie - wyjaśnił Larry.
- Nie ma możliwości, żebyśmy wyrobili się z ich czytaniem w normalnym trybie pracy. Od czasu do czasu przywozimy je więc na konwent i zapraszamy ludzi, żeby je czytali. W ten sposób odrzucamy co najmniej 90 procent. Potem możemy skupić się na reszcie.
- To nieco... brutalne - uznała Barbara, gdy dotarła do uchylonych drzwi i weszła za Angie do środka. - Przecież ludzie ciężko pracują nad swoimi tekstami. A wy pozwalacie, żeby byle kto tak po prostu je odrzucił?
- Poczekaj, aż przeczytasz któryś z tych tekstów - powiedziała Angie z uśmiechem. - Larry ma pewnego ulubieńca, którego teksty czyta na każdym konwencie, żeby się przekonać, jakie dno można osiągnąć.
W pomieszczeniu znajdowało się około dziewięciu osób rozłożonych na łóżkach, fotelach i częściowo na podłodze. Tam, gdzie nie było ludzi, spoczywały pudła i sterty papieru. Pod ścianą tkwiło co najmniej dziesięć pudeł, każde wypełnione dużymi kopertami.
- Do każdego tekstu powinna być dołączona zaadresowana koperta ze znaczkiem - wyjaśniła Angie, wyjmując na chybił trafił jedną z przesyłek. Rozcięła ją nożem do papieru i wyjęła z niej złożone kartki. Wewnątrz rzeczywiście znajdowała się koperta. - Zdumiewające - powiedziała. - Tylko jedna na trzy zawiera zaadresowaną kopertę zwrotną i znaczki pocztowe. Jeśli nie ma tego zestawu, całość automatycznie idzie do kosza. Inaczej po prostu nie zdołalibyśmy odsyłać tego wszystkiego.
Przysiadła na wolnym miejscu i rozprostowała złożone na trzy kartki, po czym się skrzywiła.
- Spójrz - rzuciła do Barbary, podając jej papier. Barbara usiadła na podłodze obok Angie i zaczęła czytać.
- „Kiedy Gunor dotarł na ogniste pustkowia Thogrunu, myślał, że jego podróż dobiegła końca. Jednak ledwie się zaczynała. Przemierzał ogniste pustkowia z kompanem Gomailem na muskularnych ramionach...”.
Barbara z trudem przedzierała się przez nużącą prozę, zachodząc w głowę, kiedy Gunor uczyni cokolwiek ciekawego, i sprawdzając, czy autor w dalszej części pilniej sprawdzał ortografię. Po dwóch stronach podchwyciła spojrzenie Angie.
- Nadal to czytasz? - spytała kobieta.
- Myślałam, że właśnie to mam robić - odpowiedziała Barbara, starając się nie wyśmiewać wysiłków autora. Nadal usiłowała odnaleźć ślady jakiejś fabuły w opisie krwawych walk z orkami i wędrówek po ognistych, sic!, pustkowiach.
- Dobry Boże, masz nerwy silniejsze niż ja - uznała Angie, wyjmując kartki z jej dłoni. - Czy dalej było choć trochę lepiej?
- Gorzej - przyznała Barbara.
Angie podniosła formularz, wpisała jedno zdanie, po czym cisnęła kartki do pudła wypełnionego podobnymi arkuszami.
- To formularz odrzucenia tekstu - wyjaśniła, pokazując go Barbarze.
Na formularzu widniała standardowa formułka: „Przykro nam, ale Pana/Pani tekst [miejsce na tytuł] nie spełnia naszych obecnych wymogów”. Dopisała już nieco niezgrabnym pismem tytuł: „Podróże Gunora Wielkiego”, a ponieważ tytuł ten był za długi, ostatnie słowo „Wielkiego” było już bardzo ściśnięte.
- Wkładamy to do koperty - podjęła, potwierdzając słowa czynem. - Zaklejamy i wrzucamy do pudła. - Tak też zrobiła, ciskając kopertę przez pokój do pudła z napisem „Zabić je! Zabić je wszystkie!” nabazgranym flamastrem. - Kolejne małe literackie ego zmiażdżone przez zły przemysł wydawniczy.
- To wydaje się trochę bezlitosne - zauważyła Barbara, kręcąc głową.
- Widzisz to wszystko? - spytała Angie, wskazując na pudła. - Materiały otrzymane w ciągu zaledwie ostatnich trzech miesięcy. I to tylko te, których jeszcze nie przeczytaliśmy. Poczekaj, aż trafisz na coś naprawdę kiepskiego.
- A to nie było kiepskie? - spytała Barbara z szeroko rozwartymi oczami.
- Czy ktoś ma pod ręką coś naprawdę fatalnego? - rzuciła Angie, podnosząc głos.
- Ja mam świńską historyjkę - zawołał Larry z drugiego końca pokoju, nie odrywając wzroku od tekstu.
- Nie chodzi o świńską historyjkę - odparła Angie. - To zupełnie oddzielna kategoria.
- Spróbuj tego - odezwał się ciemnowłosy mężczyzna, rzucając w ich stronę kilka kartek. Połowa z nich opadła na podłogę, podczas gdy mężczyzna z wprawą wrzucił kolejną kopertę do pudła z odrzutami.
Angie zdołała chwycić pierwszą stronę tekstu i od razu na jej twarzy pojawił się grymas.
- Spójrz - rzekła, wręczając Barbarze stronicę.
Na kartce w linie widniało nabazgrane, ledwie czytelne odręczne pismo. W tekście było mnóstwo skreśleń i uzupełnień, pojedyncze słowa i zwroty dodano ponad i pod zdaniami, i to bez żadnego porządku. Pomimo tak starannej redakcji ponad połowa słów miała niewłaściwą pisownię. Nawet słowo „słowo” zapisano błędnie, i to dwukrotnie. O ile można się było zorientować, w tekście zabrakło fabuły.
- Zgoda, to jest fatalne - stwierdziła Barbara. - Ludzie myślą, że coś takiego zostanie opublikowane?
- Owszem - odparła Angie, upuszczając stronę, która opadła na podłogę. - Czasem spotykam ich na konwentach. Pytają, dlaczego ich opowiadania nie zostały opublikowane. Oczywiście, jak sama widzisz, nie sposób tego wszystkiego zapamiętać. Oni jednak zawsze mają przy sobie jakąś kiepską kserowkę swojego dzieła. Musisz więc tłumaczyć, że przede wszystkim tekst powinien być czytelny, następnie musi być poprawny gramatycznie i językowo, a wreszcie, co chyba najważniejsze, musi zawierać jakąś zajmującą opowieść. Świetna proza, intrygujące postacie, jakiś nowy wątek, który skłania do myślenia.
- Fabuła nie jest wskazana? - zapytała półżartem Barbara.
- Fabuła jest opcjonalna - rzekła Angie, marszcząc brwi. - Wiele znakomitych arcydzieł literatury światowej nie ma tradycyjnej fabuły. Weźmy na przykład teatr absurdu.
- No i haczyk - dodał Larry z drugiego końca pokoju. Rzucił na podłogę kartki, które przejrzał, po czym wziął ze stery kolejne arkusze tekstu. - Musi być jakiś niezły haczyk.
- Co to takiego? - spytała Barbara.
- To coś w rodzaju zdania kluczowego - wyjaśnił. - Początkowe zdanie czy nawet akapit, które sprawia, że ktoś chce czytać dalej, żeby dowiedzieć się, o co chodzi. Zanim homar wybuchł, bawiliśmy się doskonale - podsunął, nie odrywając oczu od tekstu.
- Nie podobało mi się bycie liściem, ale alternatywa wydawała się znacznie gorsza - dodał ciemnowłosy mężczyzna leżący na brzuchu na łóżku.
- W przypadku Ermintrudy defenestracja okazała się chyba najlepszym rozwiązaniem - dorzuciła jedna z dziewczyn na podłodze.
Azjatka spoczywała w dziwacznej pozycji, przypominającej jakieś skomplikowane ćwiczenie jogi. Barbara przypomniała sobie jednak lata studenckie i rozpoznała ów układ ciała jako studencką pozycję do zakuwania numer 14. - To oczywiście klasyka.
- Po piętnastu minutach w tym pomieszczeniu zorientowałem się, że przeszedłem przez szybę, w ogóle tego nie zauważając - przeczytała Barbara.
- Niezłe - przyznał Larry, podnosząc wzrok. - Na ogół nie lubię pierwszej osoby, ale może być. Skąd to wzięłaś?
- Właśnie to wymyśliłam - odparła Barbara głosem niezdradzającym emocji.
- Niezłe piersi, a do tego poczucie humoru! - orzekł Larry, z powrotem opuszczając wzrok na kartkę. - Niezwykłe połączenie.
- Hej! - fuknęła Angie.
- Cóż, jest pewna przyczyna, dla której pozwalam ci z nami przestawać - zaznaczył Larry spokojnie.
- Jasne, dostałeś od mojego męża niewolniczą robotę - rzekła Angie. - No i lubisz moje ciasteczka.
- Ja raczej nie nazywam tego ciasteczkami - odparł Larry z rezerwą.
- To wszystko kwestia czasu - odezwał się ciemnowłosy mężczyzna na łóżku. - Zapamiętajcie moje słowa. Któregoś dnia ludzie będą mówić: „Pamiętasz czasy, kiedy Angie i Erie byli takimi uroczymi głupkami chodzącymi na „imprezy odrzutowe”? Zobacz, gdzie teraz są...”.
- Dom wariatów - rzekł inny mężczyzna oparty o wezgłowie łóżka. Był duży, barczysty, miał rude włosy i gęstą brodę. Mimo nadwagi sprawiał wrażenie umięśnionego i silnego. - Bellevue. Dom dla Poważnie Niepewnych Umysłowo Mamy Patrony. Boże, ale to straszne! - Zgniótł rękopis i wyrzucił go, trafiając do pudła „Zabić je! Zabić je wszystkie!”, mimo że stało po drugiej stronie pokoju. - To jeden z tekstów tak złych, że wydają się niemalże parodią złej literatury. Uznałem to za żart i szukałem puenty. Nie do wiary, jakim cudem dotarłem do końca, i dopiero teraz zorientowałem się, że autor pisał ze śmiertelną powagą.
- A gramatyka była poprawna? - zapytał Larry, przeglądając kolejny manuskrypt.
- Tak.
- Dobrze, wyślij mu list, że zatrudnimy go jako czytelnika odrzuconych tekstów.
- Ale przecież powiedziałem, że to było kiepskie - odparł mężczyzna.
- Dlaczego musimy przez to przechodzić? - rzekł Larry z udawanym grymasem cierpienia na twarzy, po czym rzucił tekst na podłogę. - Ten tekst nie zasługuje nawet na formularz odrzucenia. Należałoby umieścić wąglika w kopercie. Niech ktoś mi poda puder do stóp. Nauczymy go, że nie można adresować do mnie takich śmieci...
Barbara przeczytała kilka kolejnych materiałów i natrafiła na jeden, który... nie wydawał się aż tak zły. Nie był też dobry, ale może to kwestia gustu. Podejrzewała, że to jakaś „wojenna fantastyka naukowa”, jako że znalazła w nim sporo opisów strzelaniny. Jednak autor nie przywiązywał odpowiedniej wagi do taktyki, a postacie uznała za nieco bezbarwne.
- To mogłoby się nadać - powiedziała, spoglądając na Angie.
- Pokaż - odparła Angie, biorąc od niej kartki.
Barbara wróciła do czytania, słysząc tylko od czasu do czasu prychania nad swoim ramieniem.
- Pier byłby zachwycony tym kawałkiem, Larry - oznajmiła Angie po chwili. - Posłuchaj, wrogowie to radykalni ekolodzy...
- Och nie, tylko nie to - prychnął Larry, rozbawiony. - Czy należą do cywilizacji z nadmierną industrializacją, mimo że jednocześnie głęboko troszczą się o środowisko naturalne?
- Oczywiście - zachichotała Angie. - Drewniane postacie, cycate kobiety, które czekają na ratunek, brak czarnego charakteru z jakąś tajemnicą, a proza jest co najwyżej banalna.
- Powinniśmy wysłać to Pierowi z naszym błogosławieństwem - podpowiedział Erie, podnosząc wzrok. - Podajmy mu linę, na której będzie mógł się powiesić.
Barbara zmarszczyła czoło i otworzyła usta, ale powstrzymała się od komentarza.
- Naprawdę uważasz, że obrońcy środowiska naturalnego doprowadziliby do hiperrozwoju przemysłu? - zapytał Larry.
Barbara wyczuła, że to jakieś pytanie testowe, ale nie wiedziała, jak powinna brzmieć prawidłowa odpowiedź.
- Myślałam o Związku Radzieckim - odparła. - To miał być raj dla ludu pracującego, a okazał się bardzo daleki od ideału. Bardziej przypominał piekło. Gdyby Dante zobaczył coś takiego, inaczej opisałby piekielny Dziewiąty Krąg. Zatem, tak, mogłabym wyobrazić sobie obrońców środowiska działających w ten sposób. A ty nie?
- Nie - stwierdził Larry. - Czy tekst ma jakieś inne dobre strony?
- Jest fabuła - podpowiedziała Angie. - No i gramatyka w porządku. Jednak postacie są całkiem płaskie, a proza taka sobie. Brak stylu. Nie przeczytałabym więcej niż jedną stronę.
- Odrzuć to - polecił Larry. - Następnym tematem będzie cywilizacja radykalnych zwolenników aborcji z problemem przeludnienia.
- Taka jak Chiny? - rzuciła Barbara, unosząc brwi.
- Chiny utrzymują pod kontrolą wzrost populacji - oznajmił Erie, podnosząc wzrok.
Barbara zdała sobie nagle sprawę, że większość ludzi w pokoju przestała czytać i wpatruje się w nią uważnie.
- Nadal mają większe tempo przyrostu naturalnego niż Europa czy Ameryka - rzekła, wymieniając kolejne kwestie na palcach. - W populacji występuje znaczna nierównowaga płci, z nadmiarem mężczyzn, co prawdopodobnie zmieni tę sytuację. Ale już teraz importują panny młode, co w perspektywie z pewnością pomoże przywrócić równowagę. Oficjalnie wprowadzili zasadę jednego dziecka w rodzinie, którą regularnie łamią uprzywilejowani i każdy, kto może przekupić urzędników. I odnotowują najwyższy procent aborcji na świecie. Są radykalnymi zwolennikami aborcji z problemem przeludnienia. Nie wydaje się to mniej prawdopodobne niż cywilizacja radykalnych ekologów z problemem skażenia środowiska naturalnego, o czym mówiło to opowiadanie.
- Co cię bardziej gryzie, problem liczby ludności czy aborcja? - spytał Larry, marszcząc czoło.
- Aborcja - przyznała Barbara. - Kiedy kobiety dokonują aborcji nienarodzonych dzieci tylko dlatego, że są płci żeńskiej, uważam to za poważny problem. Osobiście jestem zresztą przeciwniczką aborcji i już. To zwyczajne dzieciobójstwo.
- Pewnie chciałabyś, żeby w sprawie Roe przeciwko Wade zapadł inny wyrok? - wtrąciła nieco rozdrażniona Angie.
- To była źle rozstrzygnięta sprawa sądowa - odpowiedziała Barbara, kręcąc głową. - Nie powinna stać się precedensem.
- Prawo kobiety do dysponowania własnym ciałem jest nienaruszalne - rzuciła dziewczyna o azjatyckiej urodzie.
- Tak samo jak prawo do życia każdej żywej istoty - odcięła się Barbara. - Włączając w to nienarodzonego człowieka w łonie matki. Przecież to dziecko. Dzieciobójstwo, czy to dokonywane jako aborcja, czy po fakcie narodzin, jak to się często zdarza w Chinach, jest złe. Jeśli nie chcesz dziecka, oddaj je do adopcji.
- Niektóre kobiety nie mogą donosić dziecka - zaznaczyła Angie. - Moja siostra...
- Jeśli da się to udowodnić, to inna sprawa - podkreśliła Barbara. - Ale zbyt często korzysta się z tej wymówki. Jesteś w ciąży, to ją donoś. Możesz urodzić i oddać do adopcji, po czym znów zająć się własnym życiem. Ale powinnaś pozwolić dziecku wybrać to samo.
- Hej, Barb - odezwał się mężczyzna na łóżku, wstając. - Może się przejdziemy?
- To pewnie dobry pomysł - odparła i również się podniosła.
- Zwłaszcza że ja nigdy nie uderzyłem damy - parsknął złośliwie Larry. - Inaczej skopałbym ci tyłek.
- Poważnie...? - odpowiedziała Barbara spokojnie, ale po chwili westchnęła. - Nieważne. Przepraszam, że was uraziłam. Proszę o wybaczenie.
Obróciła się, szybko podeszła do drzwi i wyszła na korytarz.
- Dawno nie widziałem tak rozwścieczonego Larry'ego - rzekł mężczyzna przypominający niedźwiedzia, który opuścił pokój chwilę po niej.
- Nie do wiary, że straciłam panowanie nad sobą - rzekła Barbara, biorąc głęboki oddech i spokojnie wypuszczając powietrze, żeby się uspokoić. W myślach zmówiła krótką modlitwę o przebaczenie.
- Larry potrafi zaleźć ludziom za skórę - przyznał mężczyzna. - Przy okazji, jestem Bob Dorr.
- Barbara Everette - odpowiedziała, gdy zbliżyli się do windy. - Czym się zajmujesz, Bob? - dodała, wciskając przycisk parteru.
- Jestem ilustratorem - odparł Bob. - Grafika książkowa i takie tam. Robię też ilustracje do magazynów Larry'ego.
- Przypuszczam, że zgadzasz się z jego poglądami?
- Zasadniczo tak - przyznał. - Nadal masz ochotę na sprzeczkę? A może mam cię zmusić do tego, żebyś się uspokoiła?
- Myślę, że to właśnie najbardziej mnie rozdrażniło - stwierdziła Barbara, gdy wyszła z windy i rozejrzała się wokoło. - Pomysł, że on mógłby skopać mi... tyłek. Co się stało z równouprawnieniem?
- Cóż - rzekł ostrożnie Bob. - Pewnie miał na myśli to, że jest w wyższej kategorii wagowej niż ty, i to o jakieś czterdzieści kilogramów.
- Pewnie tak - odpowiedziała spokojnie. - Czy na jutro zaplanowano pokaz sztuk walki?
- Tak...
- Larry pewnie nie będzie w nim uczestniczył? - dodała słodkim głosem.
- Czemu pytasz?
Barbara zastanawiała się nad odpowiedzią, po czym uniosła się w powietrze w tańcu jaskółki, starannie mijając Boba przy wszystkich pięciu ciosach, i tylko musnęła mu włosy, opadając na ziemię. Wielki facet ledwo zdołał przyjąć pozycję obronną, gdy ona już wylądowała na ziemi i skłoniła się drwiąco.
- Ponieważ gdybym ja uznała, że może uderzyć damę, zrobiłoby się naprawdę ciekawie - powiedziała, jeszcze raz się skłoniła i odeszła.
- Co wiesz o Kay Goldberg? - zapytała Grega, kiedy jedli śniadanie nazajutrz rano. Po interesującej rozmowie ostatniej nocy od razu poszła do łóżka i taktownie nie wspomniała, że Janea wróciła do pokoju już o świcie. A Greg miał kolejną malinkę na szyi.
Przez okno restauracji widać było wciąż padający śnieg. Warunki pogodowe doprowadziły do tak intensywnych opadów, że drogowcy musieli zamknąć trasy na całym obszarze Roanoke. Wszyscy zapewniali ją, że do poniedziałku drogi będą przejezdne i nie utkną w hotelu na dłużej. Cieszyła się jednak, że siedzi w ciepłym wnętrzu; naprawdę nieźle sypało z nieba.
- Niewiele - odpowiedział Greg, ziewnął i pociągnął kolejny łyk kawy. - Czemu pytasz?
- Ona wie o istnieniu „szczególnych okoliczności” - odparła, gdy tylko Janea skończyła sączyć kawę, choć jeszcze nie całkiem zdążyła ją przełknąć.
- Co? - rzucili oboje równocześnie.
- To, co powiedziałam - odparła Barbara. - I ma ciekawą przeszłość. Podejrzewam, że pracowała dla Shin Bet lub Mossadu.
- Chyba żartujesz - rzucił Greg. - To autorka tekstów sportowych do gazet, która pisuje też czasem horrory. Pochodzi z Charlotte.
- Mieszka w Charlotte - poprawiła go Barbara. - Ja mieszkam w Missisipi. Założę się, jak pięć plus pięć to dziesięć, że tak naprawdę wcale nie ma na nazwisko Goldberg. Ona jest... jak to mówił mój ojciec... graczem. Albo była. Dzisiaj przygotuje nam listę potencjalnych podejrzanych. Wiedziała, że jestem tutaj z Janeą i z tobą, a nawet znała moje nazwisko. Nie podawałam go jej. Nie przedstawiałam się publicznie nikomu z wyjątkiem recepcjonistki. Ale ona mnie znała. Czy to wam coś mówi?
- Interesujące - przyznał Greg, otrząsnąwszy się z pierwszego szoku. - Myślisz, że ma jakiś związek z dochodzeniem?
- Mam nadzieję, że nie - odparła Barbara. - Ponieważ powiedziałam jej o nim. Nie zrobiłabym tego, gdybym żywiła najdrobniejsze przeczucie, że jest w to wplątana. Chciałam się przekonać, czy podsunie nam jakiś pomysł. Powiedziała mi tylko, że zna wszystkich swoich fanów i przygotuje mi listę podejrzanych. Chyba powinieneś z nią porozmawiać twarzą w twarz.
- Możliwe - odrzekł Greg z namysłem. - Najpierw zadzwonię do Biura.
***
Nie mając nic lepszego do roboty po śniadaniu, Barbara wróciła do salonu sprzedaży. Podeszła do stoiska sprzedawcy mieczy, ale akurat zajmował się klientem.
- Chciałabym przeprosić za wczoraj - odezwała się, kiedy klient odszedł z torbą pełną skórzanych gadżetów, których przeznaczenia wolałaby nie poznać.
- Żaden problem - odpowiedział z uśmiechem. Miał szkła kontaktowe, które sprawiały, że całe jego oczy były czarne z wyjątkiem srebrnych tęczówek. Nadawało mu to naprawdę niesamowity wygląd. - Ja także od czasu do czasu miewam ostre bóle głowy. Atak migreny może nastąpić znienacka. A przy okazji, mam na imię Mack.
- Dziękuję - odparła Barbara z uśmiechem. - Czułam, że powinnam przeprosić. Niemalże upuściłam miecz.
- Nic podobnego - poprawił ją. - Raczej nie chciałaś go wypuścić.
- To przepiękna broń. A ty wykonujesz świetną pracę. Trzymaj się ciepło.
- Ty też, Boża sługo - rzekł Mack.
- Co powiedziałeś? - spytała Barbara, zatrzymując się w pół kroku.
- Miło spotkać chrześcijankę, która nie jest zajadłą dewotką - oznajmił Mack z uśmiechem. - Nosisz to na sobie jak skórę.
- Och - rzuciła Barbara zmieszana. - Dziękuję.
Przechadzała się dalej wokół sali, gdy dostrzegła brunetkę, którą poznała zeszłej nocy. Kobieta siedziała przy swoim stoisku z książkami i czytała.
- Cześć - zwróciła się do niej Barbara. - Właściwie nawet się sobie nie przedstawiłyśmy. O, to bardzo ładna bluzka, idealnie pasuje do twoich oczu.
- Dzięki - odpowiedziała kobieta, przechylając głowę lekko na bok i uśmiechając się do Barbary. - Jestem Candice.
- Dobrze się bawiłam zeszłej nocy - podkreśliła Barbara, choć po chwili na jej czole pojawiła się zmarszczka. - Rozmowa była pasjonująca.
- Szkoda, że nie zostałaś - powiedziała Candice. - Folsom wpadł w depresję, gdy wyszłaś. Jesteś dla niego kobietą idealną.
- Mam męża - przypomniała Barbara.
- On też jest żonaty - odparła Candice, marszcząc czoło. - Może niezbyt szczęśliwie, ale... Tak czy inaczej, ma skłonność do tego, aby wybierać... jak by to ująć?... najbardziej atrakcyjną i jednocześnie najbardziej niedostępną kobietę na konwencie i monopolizować ją.
- Ja nie jestem wcale najbardziej atrakcyjną kobietą na konwencie - sprostowała Barbara.
- Nie - przyznała Candice. - Kręci się przy tobie taka ruda, która jest naprawdę zachwycająca. Ale ona sprawia wrażenie... bardziej przystępnej. A ty zapewne jesteś tuż za nią, jeśli chodzi o urodę, a jednocześnie wydajesz się niedostępna. On zaś w żadnym razie nie jest nudziarzem. Mnie też kiedyś zmonopolizował, i to była bardzo interesująca noc. - Zauważyła wyraz twarzy Barbary i westchnęła. - Spędzona na rozmowie. Spędziliśmy całą noc w publicznym miejscu, rozmawiając.
- Folsom cieszy się chyba sporą popularnością - przyznała Barbara.
- I szybko mu to przychodzi - rzekła Candice, wskazując na półkę z książkami. - Od zera do bestsellerowej sprzedaży wielu tytułów w mniej niż trzy lata. Samo się narzuca słowo „fenomen”. Twierdzi, że po prostu zawarł pakt z diabłem.
- Pakt z diabłem? - spytała Barbara, szeroko otwierając oczy.
- To taki zwrot - odparła Candice, wzruszając ramionami. - W rzeczywistości Pier świetnie sobie radzi z promocją nowych autorów. I sam jest niezłym pisarzem.
- Mam... coś do zrobienia - oznajmiła Barbara. - Choć muszę przyznać, że to było bardzo interesujące.
- Folsom potrafi świetnie zjednywać sobie ludzi - dodała Candice. - Znosi nawet towarzystwo Barona, gdy wszyscy chcieliby go zadusić lub przynajmniej poprosić go, by wreszcie przeszedł do sedna. Trzyma nawet z Mandy, mimo że wszyscy woleliby ją zakneblować skarpetą.
- Poznałam Mandy zeszłej nocy - przyznała Barbara, zatrzymując się jeszcze na moment. - Miała śliczną sukienkę.
- Owszem, to prawda - zgodziła się Candice, marszcząc brwi. - A ty zawsze lubisz komplementować ludzi.
- To nic nie kosztuje, a sprawia, że ludzie się rozpogadzają - odpowiedziała Barbara. - Każdemu można powiedzieć coś miłego, nawet jeśli tylko o sznurówkach.
- Ja nie jestem taka miła - wyznała Candice. - Właściwie to wcale nie jestem miła.
- Ależ jesteś - podkreśliła zdecydowanie Barbara. - W każdym razie nawet jeśli nie starasz się być miła, w żadnym razie nie ma w tobie zła.
- Jestem bardzo zepsuta - rzuciła Candice z uśmieszkiem.
- Co najwyżej kłamiesz - stwierdziła Barbara. - Nie ma w tobie cienia zła.
- Nie znasz mnie aż tak dobrze - upierała się Candice, kręcąc głową.
- Zdziwiłabyś się - przekonywała ją Barbara. - Miałaś ciężkie życie, znasz parę osób, które wolałabyś widzieć w grobie. Jednak nigdy nie planowałaś czegoś takiego. I sama nigdy nie kazałaś Baronowi się zamknąć lub przynajmniej przejść do sedna. Co niechybnie uczyniłaby mniej miła osoba. Niezależnie od tego, co dzieje się w twoim umyśle i w twojej duszy, nie pasuje to do definicji osobowego zła.
- A ty co, czytasz ludziom w myślach? - spytała Candice, przypatrując się jej bacznie.
- Nie - rzekła Barbara. - Za to świetnie oceniam ludzkie charaktery. Czyż nie?
- Pewnie tak - zgodziła się Candice, cały czas marszcząc czoło. - Nie chciałabym jednak, żeby ludzie zaczęli myśleć, że jestem miła. Zatem nie rozpowiadaj tego. To zniszczyłoby moją reputację. A Baron... to Baron. On zawsze będzie miał smutne życie. Jest skończonym maminsynkiem. Przynajmniej znalazł pracę, dzięki której nie musi cały czas mieszkać z mamusią. O ile można nazwać pracą sprzedawanie filtrów do wody. Najwyraźniej jednak na tym zarabia i może przyjeżdżać na więcej konwentów. A podróże odciągają go od matki.
- Dużo podróżuje? - spytała Barbara, zaciekawiona.
- Z tego, co wiem, to tak - odparła Candice, wzruszając ramionami. - Sprzedaje i instaluje filtry do wody. Mieszka w Ohio, ale jego rejon to Wirginia, więc jeździ po całym stanie. Kto wie, może któregoś dnia nawet odetnie całkowicie pępowinę. Ale ma też zalety. Naprawdę stara się być pomocny; to nie tylko poza. Jeśli potrzebujesz pomocy, Baron zawsze będzie na miejscu. Wielu pisarzy go lubi, bo jeśli nie znają na konwencie nikogo, zawsze mogą pogadać z Baronem. On po prostu... nie ma zdolności interpersonalnych. Ale chyba liczy się to, że próbuje być towarzyski. Przypuszczam, że gdyby nie miał tego fandomu, wylądowałaby na jakiejś wieży ze strzelbą.
- Dobrze znasz Seana? - dopytywała się Barbara, lekceważąc opis Barona.
- Nie bardzo - odrzekła Candice. - To były żołnierz piechoty morskiej. Mieszka w Virginia Beach i zajmuje się czymś, co ma związek z Internetem. Często jeździ na konwenty, zwłaszcza te, na których zjawiają się Duncan lub Draxon. Przez jakiś czas mieszkał z dziewczyną, ale chyba ze sobą zerwali.
- Ci dwaj zawsze przesiadują na zewnątrz? - zapytała Barbara. - Mam na myśli Duncana i Draxona...
- Na ogół tak - odparła Candice. - Tam albo w pokojach Portowych Szczurów. W hotelu nie ma jednak zbyt wielu pomieszczeń dla palaczy, zazwyczaj więc sterczą na zewnątrz i marzną. Ja nie mogłam już znieść chłodu, więc opuściłam ich zaraz po tobie. Zwłaszcza że spadł śnieg. Strasznie się rozpadało, co?
- Tak - potwierdziła Barbara i westchnęła. - Na dzisiaj przewidują ponad 50 centymetrów. Mówią, że jutro się przejaśni i oczyszczą drogi, ale chwilowo utknęliśmy. Należysz do Portowych Szczurów? - zapytała, zmieniając temat.
- Spędziłam z nimi sporo czasu na konwentach. Myślę, że tak, jestem jedną z nich, ale właściwie nie patrzę na siebie w ten sposób.
- A ten człowiek na ziemi z notatnikiem? - zapytała Barbara. - Ten z asystentką, tak to przynajmniej wyglądało. Wydawało się, jakby pozostali... subtelnie go ignorowali, choć należał do grupy, jak sądzę.
- Och, chodzi ci o Davida Krake'a - roześmiała się Candice.
- To bardzo ważny autor piszący dla Pier Books. Pisze od lat 60., kiedy, jak to sam ujął, uciekł z piekła bycia prawnikiem. Pojawia się na konwentach, ale nie lubi, kiedy mu się przeszkadza, gdy pisze, i potrafi być bardzo... obcesowy. Tworzy twarde powieści militarne od wielu lat. Służył w piechocie morskiej w Wietnamie, wie zatem, o czym pisze. Ma dyplomy z historii, etnologii i greki. Ostatnio próbował wejść na rynek fantasy, ale jego książki kiepsko schodzą. Nie wiem dlaczego, bo są naprawdę niezłe. Przecież prowadzi mnóstwo badań - słynie z tego - a jego opowieści zwykle powstają na kanwie losów postaci historycznych i mitów, głównie sumeryjskich. Ostatnia publikacja sprzedała się nieźle. Trafił na listę New York Timesa, więc wzrosło zainteresowanie jego prozą. Z tego, co słyszałam, trzykrotnie zwiększyli sprzedaż ostatniej książki, co jest raczej rzadkością. Choć się zdarza.
- Znasz tu wiele osób - uznała Barbara z uśmiechem.
- Często jeżdżę na konwenty. Nie tylko na te, które preferują Portowe Szczury. Nie powiedziałabym, że znam wszystkich w południowo-wschodnim fandomie, ale niewielu mi brakuje.
- Sprzedajesz książki - stwierdziła Barbara, wskazując gestem wokoło.
- Tym się właśnie zajmuję - przyznała Candice z uśmiechem. - Nie nadaję się do pracy biurowej; nie znoszę polityki. Przekonałam się, że najlepiej pracuje mi się na własny rachunek.
- Wydaje mi się, że wielu Szczurów było w wojsku - zauważyła Barbara. - Ty też?
- Nie - odparła Candice i wzruszyła ramionami. - Ale mój mąż tak.
- Mąż... - powtórzyła Barbara, zerkając na palec rozmówczyni pozbawiony obrączki. - I śpicie we wspólnym pokoju...?
- Wiele osób na konwencie tak robi - wyjaśniła Candice. - Dla oszczędności. Nie dopatruj się w tym niczego. Co prawda... przydarzają się rozmaite rzeczy. Ale nie mnie - dodała i uśmiechnęła się ponownie. - Mam wspaniałego męża.
Barbara skinęła głową i nagle skupiła wzrok na zegarku.
- Muszę iść - oznajmiła. - Pogadamy jeszcze później?
- Chętnie - odrzekła Candice. - Baw się dobrze.
***
- Cześć, Sean - rzuciła Barbara, gdy ujrzała Portowego Szczura opuszczającego salę.
- Witaj - powiedział młodzieniec, posyłając jej szeroki uśmiech. Jego spojrzenie na moment zatrzymało się na jej piersiach, ale szybko zmusił się, aby podnieść wzrok. - Poznaliśmy się zeszłej nocy, prawda?
- Owszem. Dokąd zmierzasz?
- Właściwie donikąd - wyznał. - Za godzinę odbędzie się panel poświęcony pisaniu dla sztuki lub dla rynku. Chciałbym posłuchać. Lubię określać się mianem „aspirującego autora”, a większość ludzi mówi na mnie „niedoszły pisarz”. - Ostatnie słowo wypowiedział z uśmieszkiem dezaprobaty i Barbara musiała przyznać, że jest przystojny, choć nieco za młody jak dla niej. Może wyśle do niego Janeę? Choć może lepiej nie.
- Przykro mi z powodu twojej wpadki z dziewczyną - rzekła smutnym głosem. Subtelnie skierowała go w stronę ławki przy drzwiach do atrium. Usiadła i zachęciła go gestem, żeby zrobił to samo.
- Powinienem to przewidzieć - przyznał, siadając obok niej i spoglądając na odległą ścianę. - Spędzaliśmy razem coraz mniej czasu i zawsze chciała wiedzieć, kiedy dokładnie wrócę do domu. W czwartek miałem nocne strzelanie; jest taka strzelnica pod gołym niebem, na którą lubię chodzić, a zazwyczaj jeżdżę tam prosto z pracy. Tylko że zapomniałem spakować broni, więc wróciłem do domu, żeby ją zabrać. I tak ich zastałem... w naszym łóżku.
- Tak mi przykro - powiedziała szczerze Barbara.
- Wydawało mi się, że zachowałem się w miarę grzecznie w tej sytuacji - rzekł, zerkając na nią, potem przenosząc wzrok na własną pierś, a wreszcie z powrotem na ścianę. - Skinąłem na nich głową, podszedłem do szafy, wyjąłem torbę z bronią i wyszedłem. Kiedy wróciłem do domu, czekała na mnie policja. Wyjaśniłem sytuację, oni uprzejmie zabrali mi pistolety i wytłumaczyli, że nie mogę wrócić do własnego mieszkania! A na umowie najmu widniało moje nazwisko! Wyprowadziła się następnego dnia, a ja wróciłem do domu.
- Zwrócili ci broń? - zapytała Barbara, uśmiechając się delikatnie. Cała historia została opowiedziana z prawdziwymi emocjami i wydawała się autentyczna. Sean był jednym z najbardziej uczuciowych ludzi, jakich spotkała w ostatnim czasie.
- Tak - przyznał. - Ale musiałem włożyć w nią mnóstwo pracy. Leżała nieczyszczona przez tydzień.
- Co potem zrobiłeś?
- Wróciłem do pracy. - Wzruszył ramionami. - Zakładam bezprzewodowe instalacje internetowe. Przede wszystkim podłączam sprzęt i usuwam drobne problemy z oprogramowaniem. Firma ma specjalne łącze satelitarne do przeprowadzania różnych projektów, a ja często działam w terenie. Dzięki temu nie muszę siedzieć w biurze i najczęściej pracuję samodzielnie. Nie najlepiej znoszę politykę pracy biurowej. Chyba mam kiepskie stosunki z większością ludzi.
- Tutaj najwyraźniej pasujesz - powiedziała Barbara, świdrując go wzrokiem.
- Portowe Szczury to coś jak wielka rodzina - oznajmił, przekrzywiając głowę z boku na bok. - I zazwyczaj mają doświadczenie wojskowe. Wielu służyło w armii. Cywile lubią, kiedy im mówisz, co mają robić, i spodziewasz się, że to wykonają. Nazywali mnie nawet Generałem Marshallem, kiedy pracowałem w dziale serwisu. Dlatego już się tym nie zajmuję. Zresztą praca w terenie daje lepsze zarobki. Oczywiście sprawia też, że często wyjeżdżam z miasta. Pewnie to był jeden z powodów...
- Tak... - przerwała mu Barbara. - Pracujesz głównie w Wirginii?
- W Wirginii, Pensylwanii i Ohio - odpowiedział Sean. - Ale to się niebawem zmieni. Dostałem właśnie awans na kierownika zmiany, więc będę spędzał więcej czasu blisko domu. Niestety, również w biurze, ale jakoś sobie z tym poradzę.
- A co słychać na froncie zmagań sercowych? - rzuciła Barbara z uśmiechem.
- No cóż, mam nadzieję, że wkrótce coś się przydarzy - odrzekł Sean, posyłając jej uśmiech i żartobliwie pożądliwe spojrzenie. - Żartuję. Właściwie nie szukam teraz poważnego związku. Z Annette związałem się na poważnie. Teraz chyba nie ufam kobietom. Szczerze mówiąc, przez całą tę sprawę... odczuwam pewną niechęć do płci żeńskiej. Ograniczam więc kontakty z nią. - Podniósł wzrok i wzruszył ramionami. - Ty oczywiście jesteś wyjątkiem. Wydajesz się bardzo miłą osobą. Przypominasz mi nawet matkę, tylko że ona jest bardziej surowa. Razem z ojcem służyli w piechocie morskiej.
- Stwierdzenie, że kobieta przypomina ci matkę, nie jest wcale komplementem - zauważyła cierpko Barbara.
- Nie chciałem, żebyś to tak odebrała! - zaprotestował Sean.
- Rozumiem - odpowiedziała, kładąc mu dłoń na ramieniu. Wykorzystała tę sposobność, żeby przejrzeć go mentalnie. Nie miała pewności co do wyniku. Niewątpliwie odnalazła w nim pewne mroczne rejony, ale żadnego śladu nekromancji. - Dziękuję, że zechciałeś ze mną porozmawiać. Pewnie zobaczymy się na panelu. To spotkanie z udziałem K. Goldberg, prawda?
- Tak - potwierdził Sean i wstał. - To ja powinienem podziękować. Ta rozmowa bardzo mi pomogła.
- Cieszę się - powiedziała Barbara i na chwilę zawiesiła głos. - Sean, kobiety są równie ludzkie i słabe jak mężczyźni. Niektóre bardziej, niektóre mniej. Nie... wrzucaj wszystkich kobiet do jednego worka razem ze swoją byłą dziewczyną. Zresztą nie potępiaj jej tak pochopnie. Chrystus uczy nas wybaczania. Jedną z przyczyn, dla których mówi nam, abyśmy tak czynili, jest to, że dopóki nie wybaczymy innym, nie możemy wybaczyć sobie. Jeśli nie przebaczysz Annette i innym kobietom, które cię zraniły, trudno będzie przepędzić mrok z twojej duszy. A on cię pożera.
Sean patrzył na nią przez dłuższą chwilę, po czym skinął głową.
- Jesteś bardzo dziwną kobietą, Barbaro - rzekł, najwyraźniej zdumiony.
- Tak mówią.
W sali zgromadziło się około dwudziestu osób publiczności i pięcioro prowadzących panel, w tym pani Goldberg, Folsom Duncan, Larry, wydawca z „imprezy odrzutowej”, David Krake i rudowłosa kobieta, której Barbara nie rozpoznawała. Na początku cała piątka się przedstawiła. Dyskusja nosiła tytuł „Sztuka czy marketing - jak pisać?”. Przebiegiem rozmów kierował wydawca, którego Barbara poznała zeszłej nocy, i to właśnie on rozpoczął dyskusję.
- Możecie pisać na potrzeby rynku, co tylko zechcecie - oznajmił Larry. - Lecz jeśli chcecie być chętnie publikowani, lepiej zacznijcie myśleć o pisaniu jak o sztuce, bo inaczej nie uda wam się opublikować nawet najdrobniejszej rzeczy. Jeśli tylko wylewacie słowa na papier, zawsze okaże się, że to stek bzdur.
- Larry, ty masz głowę tak głęboko we własnym tyłku, że oglądasz światło dzienne przez gardło - ryknął Krake bez ogródek. - Willy Szekspir miał gdzieś sztukę. Chciał tylko, żeby mu płacono.
Ta wymiana zdań z grubsza nadała ton dyskusji, dość zresztą agresywnej. Goldberg przesiedziała niemal cały ten czas w milczeniu, ledwie dorzucając na koniec, że jej zdaniem sztuka jest ważna, ale zarobki z pisania również, a te dwie rzeczy nie zawsze idą w parze. Duncan uważał, że biegłość w sztuce okazuje się pomocna, i podziwiał tych, którzy potrafią pisać z artyzmem, ale największą przyjemność sprawiało mu po prostu snucie opowieści. W jego mniemaniu „styl” był znacznie mniej ważny od interesującej fabuły i postaci. Piąta osoba spośród prowadzących, rudowłosa kobieta, opowiadała się zdecydowanie po stronie sztuki, ale przedstawiła swoje stanowisko w tak zagmatwany sposób, że Barbara nie miała pewności, czy sama potrafi ułożyć poprawnie choć jedno zdanie, a co dopiero opowiadanie. Ponadto ponad połowę czasu swojej wypowiedzi poświęciła na promocję własnego warsztatu dla pisarzy.
Stanowisko Krake'a było natomiast oczywiste. Stwierdził, że każdy, kto myśli przede wszystkim o sztuce, „może zostać opublikowany, ale tylko raz, a potem trafi do kosza na śmieci”. Wspomniał też o „płomiennych idiotach”, którzy marnowali życie na „włóczęgę z konwentu na konwent i naukę pisania, zamiast zająć się pisarstwem, które jest znacznie cięższą pracą”. Ostatnie słowa być może zostały wymierzone w rudowłosą kobietę, a niezależnie od tego, czy rzeczywiście tak było, wyglądało na to, że uwaga ją dotknęła.
Poza tym Krake wściekał się na kogoś o imieniu Robert, kto najwyraźniej pisywał dzieła z gatunku fantasy. Dzieła, które w opinii większości uczestników spotkania nie były najwyższego lotu. Widocznie jednak nieźle się sprzedawały ku ich rozczarowaniu. W tym jednym punkcie Krake i wydawca Larry osiągnęli porozumienie. Właściwie Krake, Larry i rudowłosa kobieta zgadzali się co do tego, że należałoby połamać palce owemu Robertowi. Duncan i Goldberg wykazali się nieco większą powściągliwością; Duncan podkreślił, że nie można najpierw popierać reguł rynku, a następnie ignorować je wtedy, gdy nie zgadzają się z czyimś gustem.
Barbara nie wiedziała, co właściwie robi na tym spotkaniu. Uważała, że powinna obserwować publiczność i starać się namierzyć podejrzanego, nie miała jednak bladego pojęcia, czego szukać. Ponad połowę zgromadzonych stanowili mężczyźni, w większości bruneci. I nie potrafiła się zorientować, kto spośród nich jest fanem Goldberg, a kto przyszedł ze względów towarzyskich. Część z tych, których wzięła za ewentualnych miłośników Goldberg, najwyraźniej przyszło tam jednak na spotkanie z wydawcą Larrym, a pozostali zjawili się tylko po to, żeby spotkać się z kolegami. W końcu zdała sobie sprawę, że tylko ją i dwie pozostałe kobiety interesuje zdanie pani Goldberg.
Jednak z całej piątki prowadzących najbardziej przypadł Barbarze do gustu Duncan. Kiedy przemawiał, roztaczał wokół aurę autorytetu. Nigdy nie gasił ludzi, chyba że żartobliwie, a kiedy się odzywał, słuchacze zwykle milkli. Zdecydowanie posiadał coś, co chyba najlepiej charakteryzowało słowo „charyzma”. Nie był wyjątkowo przystojny ani apodyktyczny, lecz miał dar przedstawiania rzeczy w sposób, który ludzie rozumieli i dzięki któremu lubili go słuchać. Przeszło jej przez myśl, że byłby świetnym nauczycielem. Wyglądało na to, że niewielu obecnych czuje do niego jakąkolwiek głębszą urazę, ale nie była pewna, dlaczego. Nie chodziło o to, co mówili, czy o pytania, które zadawali, ale raczej sposób, w jaki się do niego zwracali. Pozostali, którzy wyglądali na jego „fanów”, lub ci, którzy nie znali go zbyt dobrze, po prostu chętnie słuchali jego przemyśleń.
Po zakończeniu panelu poczekała chwilę, żeby z nim porozmawiać. Wysłuchiwał jakiegoś młodzieńca, który opowiadał o jednej z jego książek. Barbara niczego z tego nie rozumiała, a młody człowiek... zdecydowanie nie był charyzmatyczny. Jąkał się i często powtarzał, choć Duncan tylko kiwał głową i sprawiał wrażenie szczerze zainteresowanego tym, co mówi chłopak, a nawet uśmiechnął się przy kilku próbach żartu ze strony fana. Uprzytomniła sobie, że to jedna z jego cech, dzięki którym wydawał się interesujący: potrafił zarówno mówić, jak i słuchać. Naprawdę wsłuchiwał się w to, o czym mówiono, i skupiał na rozmówcy, wygłaszał sensowne uwagi, które dowodziły, że zwraca uwagę na wszystko i naprawdę obchodzi go to, co słyszy. Barbara znała sporo osób cieszących się stosunkowo dużą popularnością, lecz oni zwykle słuchali tylko własnych słów i myśli. Jednak mimo że Duncan był dość sławny, przynajmniej w tym gronie, jakimś cudem nie pozwalał, aby woda sodowa uderzyła mu do głowy.
- Mówiłeś bardzo interesujące rzeczy - powiedziała Barbara, kiedy młodzieniec odszedł, ściskając w dłoniach podpisaną przez autora książkę.
- Mam irlandzki dar potoczystego gadania - odparł Duncan, wzruszając ramionami. - To cała tajemnica.
- Duncan to nie jest irlandzkie nazwisko - zauważyła z uśmiechem.
- Pochodzi od rodziny ze strony mojej matki - wyjaśnił. - Nie odzywałaś się podczas panelu.
- Nie wiedziałam, o co zapytać - przyznała. - Przykro mi, nie czytałam twoich książek.
- Zawsze znajdę egzemplarz dla pięknej kobiety - stwierdził, zdejmując torbę z ramienia i grzebiąc w środku. Na okładce książki, którą jej wręczył, rzucała się w oczy postać blondynki z dużymi piersiami, dzierżącej dwa wielkie pistolety. Modelka nie umiała trzymać broni.
- Ładna okładka - oznajmiła beznamiętnie Barbara.
- Dzięki temu książki lepiej się sprzedają - wyznał. - Lwią część rynku stanowią mężczyźni. Seks zawsze się świetnie sprzedaje. To irytuje do żywego tych, którzy sądzą, że świat powinien być politycznie poprawny, a mężczyźni nie powinni się koncentrować na seksualności. Rzeczywistość jest inna.
- Nie dodałeś na końcu „niestety” - zaznaczyła, otwierając okładkę i zerkając na tekst na obwolucie.
- Dlatego, że nie jestem poprawny politycznie - oświadczył z szerokim uśmiechem. - Lubię, gdy kobiety są kobiece, a mężczyźni męscy. Istnieją przecież między nimi różnice. Kobiety, które usiłują prześcignąć mężczyzn w męskich dziedzinach, które krytykują mężczyzn za to, że otwierają przed nimi drzwi, które uważają, że mężczyźni powinni myśleć jak kobiety i które wściekają się z powodu moich okładek, moim zdaniem... wiele tracą. Jeszcze gorsze mam zdanie o mężczyznach, którzy gotowi są oddać życie za własne przekonania.
- Nie lubisz terminu „metroseksualny” - podsunęła.
- Uważam, że wmawianie mężczyznom, że powinni wyglądać i zachowywać się jak kobiety, prowadzi do wielu problemów, z którymi musimy się współcześnie zmagać - odpowiedział. - Mężczyźni w dużej mierze uznają argumenty, którymi feministki pogardzają. Kobiety winny być traktowane w sposób szczególny i szczególnie ochraniane. Obowiązkiem mężczyzny jest być pierwszą linią tej ochrony. Jest wiele sensu w tym, że na łodzi ratunkowej miejsca powinny przysługiwać w pierwszej kolejności kobietom i dzieciom. Honor, obowiązkowość i lojalność to dobre cechy, które należy pielęgnować. Mężczyźni są elastyczni, kobiety nie. Może nie jest to politycznie poprawne, ale tak właśnie czuję, i zdecydowanie więcej mężczyzn zgadza się z taką linią rozumowania niż z argumentami feministycznymi. Jednocześnie kobietom powinno się pozwalać, aby były, kim zechcą - ani mężczyźni, ani kobiety nie powinni im mówić, co mają robić. Jeśli kobieta jest świetną wojowniczką, to niech się tym zajmuje. Jeśli jest wrażliwa i troskliwa, niezdolna do przemocy, niech zajmuje się tym, do czego została powołana. To samo dotyczy mężczyzn. Ale nie mów, że mężczyźni powinni być wrażliwi i troskliwi. W większości jesteśmy okropni, niezależnie od tego, jak bardzo staramy się zmienić. Mężczyźni ponadto zazwyczaj psują kobiety. Nie twórzmy stereotypów, które sprzeciwiają się temu, co rzeczywiście czuje większość mężczyzn i kobiet. To feministki stworzyły Eminema, i teraz mają to, czego same chciały, czy sobie to uprzytamniają, czy nie.
- O dziwo, w zasadzie się z tym zgadzam - rzekła Barbara z rozwagą. - A o czym jest ta książka?
- O magii i smokach - odparł i wzruszył ramionami. - Właściwie ta seria nie sprzedaje się dobrze. Myślałem, że będzie lepiej, ponieważ inne moje serie idą świetnie, a na rynku fantastyki najlepiej schodzi fantasty. Ale jest kiepsko. Słowo daję, oddałbym duszę, żeby zwiększyć wyniki sprzedaży!
- Dziwny z ciebie człowiek, Folsomie Duncanie - stwierdziła, lekko marszcząc brwi.
- Czyżby? - spytał z uśmiechem. - Wychodząc, przemyśl raz jeszcze swoje wnioski, jak powiedziałaby Lois Bujold.
Barbara mrugnęła oczami, po czym westchnęła.
- Dzięki - rzuciła.
- Za co?
- Trudno to wytłumaczyć... - odpowiedziała. - Pogadamy później.
***
- Coś ważnego? - spytała Janea, kiedy spotkała się z Barbarą i Gregiem w lobby.
- Timson - odpowiedziała Barbara. - Powiedziałaś, że wie bardzo dużo na temat okultyzmu. Zgadza się?
- Ale on jest blondynem - wspomniała Janea, natychmiast uświadamiając sobie, do czego zmierza przyjaciółka.
- Od czego mamy farby do włosów.
- Nie, on jest blondynem - stwierdziła zdecydowanie Janea. - Zaufaj mi w tym względzie.
- Och - rzuciła Barbara. - Rany.
- Niezły strzał - skwitował to Greg. - Zaczynam przychylać się do zdania Janei, że to prawdopodobnie gracz w LARP-a.
- Ja też brałam go pod uwagę - przyznała Janea. - Ale odrzuciłam ten pomysł z powodu koloru włosów.
- Zatem na czym stoimy? - zapytał Greg.
- Ja skupiam się chyba na kwestii motywu i sposobności - powiedziała Barbara. - Kilka osób z grona Portowych Szczurów spełnia kryteria podejrzanych. Podobnie jak kilka osób z kręgu znajomych wydawcy Larry'ego „Jakiegośtam”. Jednym z podejrzanych jest sam Larry. Baron i Sean mają pracę, która umożliwia im podróże po całym stanie, a ponadto coś łączy ich z Ohio.
- Tam znaleziono ciało - przypomniała Janea, kiwając potakująco głową.
- Sean ma w tym momencie na pieńku z kobietami - ciągnęła Barbara. - Znalazł swoją byłą dziewczynę w łóżku z innym mężczyzną, a potem ona zdobyła przeciwko niemu sądowy zakaz zbliżania się. Nie ma więc najlepszego zdania o kobietach. Baron natomiast... cóż, wydaje się człowiekiem, którego szukaliśmy. Nie ma zdolności interpersonalnych i socjalnych, moc oczarowywania kobiet zatem byłaby dla niego niezwykle atrakcyjna. Obaj sporo podróżują zawodowo. Erie i Larry też podróżują. Co prawda Erie jest żonaty, ale nie mam pewności, czy to go dyskwalifikuje. I jest bardzo ambitny. Demony potrafią kusić ziemskimi dobrami, by rozbudzić ambicję. A Larry... chyba go po prostu nie lubię. Ale poza tym odpowiada naszemu profilowi.
- Znalazłam co najmniej sześciu uczestników LARP-a odpowiadających profilowi - dorzuciła Janea. - Timsona wśród nich nie ma. A z tego, co dowiedziałam się o Portowych Szczurach, umieściłabym Seana i Barona wysoko na naszej liści podejrzanych.
- Zainteresował mnie również Duncan - wspomniała Barbara. - W jego duszy... dzieje się coś dziwnego. Jak gdyby pochłaniał energię... czy coś w tym stylu. Jeśli Remolus absorbuje energię, w kontakcie z nim spodziewałabym się podobnych wrażeń.
- To... wykracza poza moje kompetencje - orzekł Greg. - Ale nie dajcie się zwieść motywom i okazjom. Czy też poszlakom. Zanim się obejrzycie, uznacie, że uczynił to jednonogi pracownik biblioteki lub ktoś podobny.
- Szkoda, że nie mamy możliwości zebrania próbek DNA od wszystkich podejrzanych... - zaznaczyła Barbara, po czym przerwała, rozglądając się bacznie.
- Nie da rady - rzuciła Janea, kręcąc przecząco głową.
- To nie zabrałoby znowu tak dużo czasu - orzekł Greg z grymasem. Miał świeżą malinkę po drugiej stronie szyi.
- Mów o sobie, Flash - odparła Janea, nadal kręcąc głową. - Niektórym zabiera to więcej niż trzydzieści sekund.
- Hej!
- Wcale nie miałam tego na myśli - zaprotestowała Barbara.
- Ja wiem, co miałaś na myśli - odrzekła Janea. - Wykluczone. Zresztą co masz na Timsona?
- Ktoś mi powiedział, żebym przemyślała jeszcze raz dokładnie swoje wnioski - odpowiedziała Barbara. - Timson to wyjątkowo miły chłopak. Zastanawiam się tylko, czy to nie jest zwykła gra.
- Och, on jest naprawdę uroczy - stwierdziła naiwnie Janea. - Choć potrafi być bardzo niegrzeczny, jeśli wiesz, co mam na myśli.
- To mnie specjalnie nie interesuje - podkreśliła ostro Barbara.
- Dlaczego zawsze skupiacie się na niegrzecznych chłopcach? - westchnął Greg.
- Wcale nie jestem pewna, kogo lub czego szukamy - odparła Janea z powagą. - Równie dobrze może to być jeden z uczestników konwentu, który cieszy się sporą popularnością i może łatwo zdobywać dziewczyny. Albo z pozoru kompletny nieudacznik, który wykorzystuje wewnętrzną moc, by wabić ofiary.
- Chyba musimy szukać dalej - westchnęła Barbara. - To do kitu.
- Tak przebiega większość dochodzeń - zaznaczyła Janea i wzruszyła ramionami. - Przynajmniej tym razem wiemy, że sprawca jest na naszym konwencie. Brałam udział już w trzech dochodzeniach i nigdy nie wykroczyliśmy poza przeczucia.
- Szczerze mówiąc, idzie nam lepiej, niż się spodziewałem - wtrącił Greg. - Zawęziliśmy obszar poszukiwań do najwyżej 20, może 30 osób, zwłaszcza że wiemy, że nekromanta przebywa w hotelu. To lepszy wynik niż milion podejrzanych, o których mówiliśmy w piątek. Jeśli będziemy krążyć wśród uczestników konwentu, prędzej czy późnej na niego trafimy. Byłoby jednak miło, gdyby udało się jeszcze bardziej skrócić listę podejrzanych. Jeśli dojdzie do najgorszego, możemy poprosić, by zamknięto konwent i przeprowadzono testy DNA na wszystkich mężczyznach o ciemnych włosach. Obrońcy praw obywatelskich z ACLU obwołają wówczas wszem i wobec ten bestialski czyn i wmiesza się w to prasa. Trudno też byłoby wymyślić racjonalną przyczynę takiego działania.
- Kontaktowałeś się z Biurem w sprawie Goldberg? - zapytała Barbara.
- Tak - odpowiedział Greg. - Miałaś rację. Goldberg to pseudonim literacki. Próbują ustalić jej prawdziwą tożsamość poprzez jej pracodawcę w Charlotte, ale ponieważ nie jest podejrzana, może okazać się to trudne, gdy w jej firmie zaczną coś węszyć. To redakcja gazety, a pismacy prawie zawsze robią nam kłopoty, kiedy prosimy o informacje. Pytałem również o wsparcie. Jednak z powodu pogody jednostka antyterrorystów nie mogła tutaj dotrzeć. Utknęli w Roanoke. Biuro miało wysłać śmigłowiec transportowy, żeby nam pomogli w razie potrzeby. Powinien tam dotrzeć dzisiaj popołudniu.
- Mam nadzieję, że załatwimy tę sprawę po cichu - zaznaczyła Janea, wyglądając przez okno. - Rozmawiałam z przewodniczącą konwentu i jednym z gliniarzy w cywilu, który pełni służbę na konwencie. Mówili, że nawet urząd szeryfa zamknięto do chwili, gdy opady ustaną. Sypie tak, że nie dają rady odśnieżać.
- Obłęd - burknął Greg, kręcąc głową. - Czemu musiało się to przydarzyć akurat teraz? Nagle spadło tutaj więcej śniegu niż przez ostatnie trzy lata!
- Właśnie dlatego nie mogą sobie z nim poradzić - oznajmiła Janea. - To jak śnieg w Buffalo.
- Jeśli więc stanie się coś złego, jesteśmy zdani tylko na siebie? - zapytała Barbara, unosząc brwi.
- Na to wygląda - przyznał Greg. - Jeśli będzie naprawdę ostro, możemy wezwać antyterrorystów z HRT z Roanoke. Ale na pewno nie przybędą na miejsce w pięć minut; będą potrzebowali dwudziestu minut, może nawet pół godziny. W takich warunkach nie zdołają sprowadzić śmigłowca aż tutaj. A nawet napęd na cztery koła nie sprawdza się w takich warunkach.
- W ciągu pół godziny wiele może się wydarzyć - oświadczyła Barbara. - Nie cierpię tego szukania po omacku. Mam wrażenie, jakbym siłowała się z mgłą.
- Po prostu kręć się w kółko, aż namierzysz podejrzanego - polecił Greg. - Nie ma innego sposobu.
- Ależ jest - podsunęła zamyślona Janea. - Chociaż trochę ryzykowny.
- Jaki? - spytał Greg, marszcząc brwi.
- Musimy na nich naciskać, zamiast wyciągać z nich informacje.
- Cześć, Mandy - odezwała się Barbara, gdy w końcu odnalazła kobietę. - Mogę z tobą porozmawiać na osobności?
- Jasne - odpowiedziała Mandy.
Barbara zaprowadziła ją na klatkę schodową.
- Nie chcę, żebyś pomyślała, że jestem niespełna rozumu czy coś w tym rodzaju - zaczęła. - I nie możesz o tym z nikim rozmawiać, rozumiesz?
- Pewnie - odparła Mandy. - Ale jeśli ci odbiło, to nie szkodzi. Wszyscy tutaj mamy świra.
- Sprawa jest bardzo poważna, to nie żart - stwierdziła Barbara. - Nie jestem tylko gospodynią domową. Pracuję jako konsultantka dla FBI. Doszło do serii zabójstw, a oni uważają, że sprawca zjawił się na tym konwencie.
- Naprawdę? - Mandy otworzyła szeroko oczy.
- Naprawdę - potwierdziła Barbara. - Chyba rozumiesz, o jakiego rodzaju konsultacje chodzi.
- O, tak - przyznała Mandy, naprawdę zaintrygowana.
- Ja wiem, że on jest gdzieś tutaj - oświadczyła Barbara. - Nie mam pewności, kto to. Ale wiem, że masz szczególną... wrażliwość. Zwróć uwagę na sygnały ze swojego „wykrywacza mętów”. Chcielibyśmy go złapać, zanim znów zabije.
- Czy może zaatakować kogoś na konwencie? - zapytała Mandy.
- Nie, wydaje nam się, że nie. Chociaż wybiera ofiary spośród członków fandomu. Miej więc oczy i uszy otwarte. I nie mów nikomu, dobrze? Uważaj na siebie.
- Dobrze. Ty też na siebie uważaj. Pamiętasz, co ci mówiłam? Tacy faceci lubią kobiety takie jak ty i ja.
- Tego bym się nie obawiała - zapewniła ją Barbara.
***
- Powiedziałam o tym największej plotkarze wśród graczy w LARP-a - obwieściła Janea z uśmiechem. Spotkały się przy damskiej toalecie, żeby omówić strategię działania na najbliższy czas. - Oczywiście prosiłam, żeby przysięgła, że zachowa wszystko w sekrecie.
- Ja rozmawiałem z Larrym - odezwał się Greg. - Dzięki temu rozniesie się to po całym konwencie. Co znaczy, że dowie się o tym prasa. A moja kariera będzie skończona.
- Pogadałam z Mandy - dodała Barbara. - Co znaczy, że pobiłam was oboje na głowę.
- Dyrektor mnie zabije - jęknął Greg.
- Owszem, ale teraz musimy tylko rozejrzeć się za kimś, kto będzie próbował stąd uciec - zaznaczyła Barbara. - Ten gość zawsze atakował słabe ofiary i usiłował się potem ukrywać. Nie jest wojownikiem, który walczy twarzą w twarz, uderza w plecy. Tutaj nie ma gdzie się schować.
- Poza tym niełatwo będzie uciec - zauważyła Janea, wskazując za okno. Śnieg wciąż sypał obficie, a w nowych prognozach pogody zwiększono przewidywaną ilość opadów do 75 centymetrów. - Agenci z HRT czekają w pogotowiu, prawda?
- Z tego, co wiem tak - przyznał Greg. - Zasięg telefonów komórkowych jest kiepski. - Sięgnął do torby i wyjął zestaw krótkofalówek. - Wziąłem je na wszelki wypadek. Teraz się z tego cieszę. Pasmo jest zakodowane, więc możemy rozmawiać swobodnie.
- Świetnie - odparła Barbara, bezwiednie sprawdzając swoją broń, a następnie biorąc od niego radio. - Miejmy nadzieję... - przerwała i złapała się za głowę. - Myślę, że on właśnie o nas usłyszał.
- Silny sygnał? - spytała Janea. - Tak, ja też to czuję.
- Jest wściekły - stwierdziła Barbara, wyraźnie pobladła na twarzy. - I boi się. Ale odczuwa przede wszystkim wściekłość. Nie przypuszczał, że ktoś tak łatwo go namierzy. Jest... cholera, zniknęło.
- Maskuje się - rzekła Janea. - Musi się przyczaić. Albo uciekać.
- Przypilnuję zachodnich wyjść - podsunął agent federalny. - Barbaro, ty idź na wschód. Janeo, weź lobby, w ten sposób będziemy mieli oko na większość ludzi.
- On wie, kim są Łowcy - zaznaczyła Janea, gdy wstała. - Zachowajcie ostrożność. Łowca może łatwo stać się zwierzyną.
***
- Cześć, Barb - rzucił Timson, przechadzając się korytarzem. Wpatrywał się w kobietę z zagadkowym wyrazem twarzy. - Czekasz na kogoś?
Barbara stała w miejscu, w którym zbiegały się dwa korytarze, nieopodal zachodniego wejścia do hotelu. Widziała stąd każdego, kto zbliżał się do drzwi, a także fragment parkingu. Jak dotąd nikt nie wyszedł na zewnątrz z wyjątkiem jakieś pary palaczy.
- Po prostu przyglądam się, jak pada śnieg - odrzekła z uśmiechem. - Jestem trochę zmęczona tym konwentem.
- To może dać w kość, zwłaszcza na początku - przyznał Timson. - Zawsze trzeba znaleźć chwilę tylko dla siebie. To konieczne. Warto natomiast również jeść, pić, spać i grać.
- Dokąd idziesz? - zapytała spokojnie.
- Na ważne spotkanie - stwierdził, otwierając szeroko powieki, zupełnie jakby nie mógł się już tego doczekać. - Mam informatora wśród wilkołaków, który wyjawi mi miejsce ich sekretnych zebrań. W ten sposób Łowcy połączą się z wampirami, uderzą i zniszczą je wszystkie za jednym zamachem! Taka trochę dziecinna zabawa, ale niezła, jeśli się w to wciągnie.
- Rozumiem - powiedziała Barbara z uśmiechem. - I wcale nie jest głupsza niż ganianie po polu z kijem za białą piłeczką. I przynajmniej nie trzeba tego robić na dworze.
- Chciał się spotkać w miejscu, gdzie będziemy mogli swobodnie pogadać - oznajmił Timson, wskazując za okno. - Choć mówiłem mu, że wolałbym nie wychodzić na zewnątrz. Jest piekielnie zimno. Trzymaj się.
- Ty też - odparła, uśmiechając się, gdy otworzył drzwi na klatkę. Skinęła głową w stronę pary młodzieńców w trenczach, gdy wychodzili na zewnątrz budynku. Dotarli na portyk, po czym wyciągnęli papierosy i zapalniczki trzęsącymi się rękami. Podniosła krótkofalówkę, gdy usłyszała jej sygnał.
- Masz coś? - spytał Greg.
- Nic - przyznała Barbara. - Żadnych przeczuć, nikt nie próbuje stąd czmychnąć.
- Mógł się wydostać kuchennymi drzwiami - podkreślił agent. - I pozostają jeszcze drzwi na tyłach pomieszczeń biurowych. Chociaż sądzę, że trudno byłoby mu się wyślizgnąć, nie zwracając niczyjej uwagi.
- Nie wiem, czy udałoby mu się... - zamilkła i złapała się za głowę. - Greg?
- Co się stało? - zapytał agent pełnym napięcia głosem.
- Znajdź Janeę - rzuciła bez tchu Barbara, po czym przywołała moc, odcinając uczucie przerażenia od swojej duszy. - Chyba nie doceniliśmy naszego celu: ktoś zginął.
***
Timson leżał oparty o ścianę klatki schodowej, jego szeroko otwarte oczy spoglądały niewidzącym wzrokiem.
- O, Freyo, bądź łaskawa dla jego duszy - wyszeptała Janea, patrząc na chłopca. Na twarzy malował mu się wyraz skrajnego przerażenia.
- Zmienił sposób działania - orzekł Greg, prostując się z grymasem zaniepokojenia na obliczu. - Taras na dachu, drzwi na górze zamknięte. Ustronne miejsce w pełnym ludzi hotelu, idealne dla zabójstwa. Nie potrafię rozpoznać śladów. W każdym razie jednak nie został uduszony, ani nie poderżnięto mu gardła.
- Nie - rzuciła Barbara, wyraźnie wściekła. - Z jego ciała wyrwano duszę.
- Jesteś pewna? - zapytał Greg.
- Śmiertelnie - odparła Barbara, aż trzęsąc się w gniewie. - To tak silnie uczucie, że dziwię się, że wy go nie odbieracie. Wyraźnie czułam moc, którą dysponuje, a potem śmierć.
- Muszę wezwać wsparcie - stwierdził agent federalny. - Zamkniemy cały teren i przetrząśniemy wszystko. To już nie jest gra.
- Rozpoczął polowanie - podkreśliła Janea. - Nie wystarczy pilnować wejść. Musimy go wytropić i postawić pod ścianą.
- Ale dlaczego? - zapytała Barbara. - Mógł uciec nawet w takich warunkach. Przynajmniej z hotelu. Dlaczego zabił? I dlaczego akurat Timsona?
- Timson ma dużą moc - wyjaśniła Janea. - A raczej miał. Nie potrafił się nią biegle posługiwać, ale mógłby się tego nauczyć. A jego dusza była bardzo silna. - Nagle stała się przejmująco smutna.
- Wszystko będzie dobrze, Jan - pocieszyła ją Barbara, obejmując ramieniem.
- Miał naprawdę silną duszę - powtórzyła Janea, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Jedną z najsilniejszych i najlepszych, jakie spotkałam. I tak po prostu...
- Znajdziemy go - zapewniła Barbara. Wciąż wzbierał w niej sprawiedliwy gniew. - I postawimy przed obliczem sprawiedliwości w taki czy inny sposób. Stanie przed Panem i zostanie osądzony. A dla takich jak on wyrok może być tylko jeden.
- Nie dotarłyście do sedna sprawy - zauważył Greg. - Dlaczego posunął się do zabójstwa? Dlaczego nie uciekł? Jesteście ekspertkami, musicie się nad tym zastanowić.
- Daj mi chwilę, dobrze? - rzuciła Janea, ocierając oczy. - Był moim przyjacielem, rozumiesz?
- Chyba nie mamy już ani chwili do stracenia - naciskał Greg. - Zwłaszcza jeśli ten facet wyrywa ludziom dusze i potrafi zabijać tak szybko i tak cicho. Dlaczego morduje? To zupełnie nie pasuje do jego ustalonego modus operandi.
- Chodzi o moc - odezwała się nagle Barbara. - O, mój Boże.
- Gromadzi siły - dodała Janea, potwierdzając to skinieniem głowy. - Szykuje się do bitwy. Z nami.
- To znaczy, że Timson nie będzie ostatnią ofiarą - stwierdziła Barbara. - Greg, wezwij wsparcie. Natychmiast.
- Uczyniłbym to, gdybym mógł - oświadczył agent, zerkając na swój telefon komórkowy. - Czy któraś z was odbiera sygnał?
Okazało się, że żaden z trzech telefonów nie ma zasięgu.
- Sprawdziłem już telefony hotelowe - podkreślił Greg. - Nawet Internet nie działa.
- W takim razie musimy przynajmniej współpracować z miejscową policją - orzekła Janea, wskazując na Timsona. - Mamy na rękach krew człowieka.
- Zobaczę, co da się zrobić - odparł Greg, marszcząc czoło. - Wy obie zostańcie tutaj, ja skontaktuję się z kierownictwem hotelu. Na razie nie traktujemy tego jak zabójstwa. Nie ma żadnych śladów agresji i to mi, póki co, wystarcza.
***
- To straszne!
Kierownik hotelu był wysokim, dystyngowanym Hindusem. Barbara widywała go wcześniej w całym obiekcie, gdy rozwiązywał rozmaite problemy, i zawsze stawał na wysokości zadania. Teraz zaniepokojony i zmartwiony wyłamywał nerwowo palce.
- Koszmarny rozgłos! - jęknął. - A do tego taka tragedia dla młodego człowieka i jego rodziny! To naprawdę straszne! Musiał chyba przedawkować, tak? Nie pozwalam gościom na narkotyki! To przyzwoity hotel!
- To rzeczywiście bardzo porządny hotel, proszę pana - zgodził się Greg uspokajająco. - Ale musimy zadzwonić na policję i sprowadzić ich tutaj.
- Jest pan z FBI, prawda? - zapytał hotelarz, wyraz jego twarzy zmieniał się co chwila. - Nie poradzi pan sobie z tym sam? Najlepiej dyskretnie?
- To sprawa należąca do jurysdykcji miejscowej policji - oznajmił agent, wzruszając ramionami przy tym kłamstwie.
- Ale nie damy rady skontaktować się z policją - rzekł kierownik. - Już próbowałem. Linie telefoniczne wysiadły. Nie mogę zadzwonić nawet pod 997. Drogi zamknięto z powodu śniegu. Nikt nie zdoła tak po prostu stąd wyjechać. To się nie godzi. A gdyby znalazł go ktoś inny...
- Jezu... - rzucił Greg, kręcąc głową.
- Spróbuj innego przekleństwa, agencie Donahue - wtrąciła Barbara. - Będziemy potrzebowali kamery, dobrej kamery. A ponadto plastikowych worków, takich dużych, na śmieci. I jeszcze klucza do drzwi prowadzących na dach.
- Nie możemy aż tak zmieniać miejsca zbrodni! - oburzył się Greg. - Wszystko należy drobiazgowo odnotować. Nie wystarczy zwyczajnie wrzucić zwłok do worka i wystawić ich za drzwi!
- Czyżby? - spytała Barbara. - Jak długo mamy go tutaj zostawić, agencie Donahue? I co zrobić - postawić przy nim strażnika? Ochrona hotelowa wyjechała wczoraj wieczorem, kiedy śnieg zaczynał sypać. Czy wybierzemy kogoś spośród uczestników konwentu? - Zawahała się i spojrzała Gregowi prosto w oczy, rzucając mu wyzwanie. Była całkowicie pewna, że jeśli nie uda im się szybko dopaść nekromanty, nie będą to ostatnie zwłoki znalezione tego dnia.
- Pani też jest z FBI? - zapytał niepewnie kierownik.
- Jestem konsultantką specjalną - oświadczyła Barbara, po czym wskazała na Janeę. - Obie jesteśmy.
- Dobrze, już dobrze - fuknął Greg. - Tak, będą nam potrzebne duże worki i kamera. I trochę spokoju. Czy może pan to załatwić?
- Tak, oczywiście - zapewnił mężczyzna, skinąwszy głową. - Już idę.
- Potem będziemy jeszcze potrzebowali wózka na bieliznę i dużo więcej worków - dodała Janea, zaciskając zęby. - Będzie ciężko, Greg.
- Musimy znaleźć sprawcę - odparł agent. - I to już.
- Zapytam uczestników LARP-a, czy wiedzą, z kim miał się spotkać Timson - powiedziała Janea, ostatni raz spoglądając na byłego kochanka. - Naprawdę, gdy tylko go odnajdziemy, będzie miał do czynienia z najstraszliwszym berserkiem.
- Ja popytam, czy ktoś go widział - obwieściła Barbara. - Oprócz mnie - dodała, blednąc nagle. - Przeszedł tuż obok mnie na klatkę, a potem na górę, żeby spotkać się z... kimkolwiek on jest.
- Czy ktoś wchodził na górę przed nim? - zapytał Greg.
- Nie - stwierdziła Barbara. - Był jedyną osobą, którą widziałam na schodach. Sprawca musiał przejść z jednego z pozostałych poziomów. Zejdę i zapytam, czy ktoś jeszcze widział Timsona albo osobę, z którą miał się spotkać.
- Jak to zrobić? - zapytała Janea. - Powiedzieć ludziom, że nie żyje?
- W końcu będziemy musieli to ogłosić - rzekł Greg. - Cholera, szkoda, że nie spróbowaliśmy wcześniej wykurzyć tego mordercy.
- To mój pomysł - podkreśliła Janea.
- Tak - przyznał Greg, uśmiechając się bez radości. - Ale ja się na to zgodziłem. Gdy tylko odwalimy tę przeklętą robotę i go zlikwidujemy, porozmawiam z członkami komitetu tego konwentu i powiem im, co się stało. Nie możemy jednak dopuścić do wybuchu paniki. Powiedzmy wszystkim, że nie znamy przyczyny śmierci, albo że cierpiał na utajone schorzenie serca, ale że znaleźliśmy ślady na to, że była z nim jeszcze inna osoba. I chcemy się dowiedzieć kto to.
- Może się uda - stwierdziła Barbara. - Pójdę na niższe piętra i rozejrzę się trochę.
- To dochodzenie naprawdę wymyka się spod kontroli - dodał agent FBI, kręcąc głową.
- Nie - poprawiła go Janea. - Po prostu towarzyszą mu „szczególne okoliczności”. Lepiej, żebyś nie wiedział, jak to jest, kiedy coś naprawdę wymyka się spod kontroli.
Na drugim piętrze w pobliżu miejsca bezpośrednio poniżej tarasu na dachu, tam, gdzie znaleziono Timsona, nie było widać nikogo. Jednak na pierwszym piętrze Barbara dostrzegła kilkoro otwartych drzwi, za którymi odbywały się jakieś imprezy. Podeszła do pierwszych i wetknęła głowę przez framugę.
Pomimo niskiej temperatury i oficjalnego zakazu palenia w hotelu, jedno z okien było uchylone, a przy nim siedziała grupka ludzi z papierosami. Wśród nich znalazł się Folsom Duncan i Barbara od razu zorientowała się, że trafiła do pokoju Portowych Szczurów.
- Barb - zawołał Duncan z drugiego końca pomieszczenia. - Wejdź do nas. Napij się z nami! I tak nie masz nic lepszego do roboty!
- Przecież ty pijesz herbatę - spostrzegła, wchodząc do środka. Rozpoznała kilkoro Portowych Szczurów i skinęła głową znajomych uczestnikom konwentu, wymieniając uprzejmości. Zauważyła od razu, że brakuje Mandy i Norma.
- Ale ja wcale nie miałem na myśli alkoholu - odparł z uśmiechem. - Choć krąży po pokoju. Jest sporo alternatywnych napojów w wannie, dla tych zaś o silniejszej woli uszczknąłem co nieco z mojego zapasu indyjskiej czarnej herbaty.
- Nie masz żadnych paneli? - zapytała Barbara.
- Dopiero jutro - odpowiedział, wzruszając ramionami. - I tak przyjdzie garstka ludzi. Pogoda nam nie sprzyja.
- A do tego mamy seryjnego zabójcę! - dorzucił ze śmiechem jeden z Portowych Szczurów.
- No właśnie - skwitował to Duncan, równie rozbawiony. - Niech tylko wejdzie do tego pokoju - dodał.
- Nie chwytam tego żartu - powiedziała Barbara, marszcząc czoło.
- Och, jesteś taka opanowana - rzekł Folsom, cały czas się uśmiechając. - Boisz się broni?
- Wcale - odrzekła, nadal nie rozumiejąc, o co chodzi.
- George, przypilnuj drzwi - polecił Folsom, dając koledze znak ruchem brody. Kiedy George stanął przy drzwiach, kiwnął głową. - Portowe Szczury... prezentuj broń!
Dosłownie wszyscy w pomieszczeniu sięgnęli za plecy, do biodra lub torby i wyciągnęli broń. I niemal od razu wszyscy zaczęli ją sprawdzać i czyścić. Barbara zdawała sobie sprawę, że gapi się na nich idiotycznie, chociaż to chyba nawet za mało powiedziane. Zwłaszcza gdy Szczury zaczęły wyciągać z toreb karabiny szturmowe.
- Pytałem, czy nie przeszkadza ci broń - zagadnął Folsom, kładąc na stole pistolet H&K w wersji dla oddziałów specjalnych, identyczny jak ten, który nosiła w torebce.
- Przeszkadza - oświadczyła Barbara. - W rękach ludzi, którym nie ufam.
- Wszyscy, którzy właśnie wyciągnęli broń, mają na nią pozwolenie - zaznaczył Duncan. - W jednym lub drugim stanie. I wszyscy spełniają minimalne kryteria, żeby móc jej legalnie używać.
- Wszyscy ją zabezpieczyli? - zapytała Barbara, sięgając do torebki, z której wyjęła własny pistolet H&K. Sprawdziła go i położyła obok broni Duncana.
- Kobieta jak marzenie - obwieścił na to z uśmiechem.
- Możliwe - rzekła, podnosząc pistolet z powrotem, załadowała go i włożyła do torebki. - Przejdziesz się ze mną i porozmawiasz w cztery oczy?
- Z tobą? - spytał Duncan, wstając. - Zawsze.
- Dokąd pójdziemy?
- Do pokoju obok - zdecydował Folsom, wskazując gestem drogę. Zaprowadził ją do sąsiedniego pomieszczenia i zatrzasnął drzwi. - Nie będzie ci przeszkadzało, że zamknę drzwi?
- Przeszkadzałoby mi, gdybyś je zamknął bez pytania - odpowiedziała Barbara. - Znasz Timsona?
- Nazwisko niewiele mi mówi. Ale ja mam problemy z zapamiętywaniem nazwisk.
- Był przywódcą Łowców w grupie graczy w LARP-a - wyjaśniła. - Znaleziono go martwego. Najwyraźniej przedawkował.
- Już wiem, o kim mówisz - przyznał Duncan, wzrok mu się nieco rozjaśnił. - To przyjaciel Krake'a.
- Naprawdę? - rzuciła zaskoczona Barbara.
- Był z Krakiem na panelu poświęconym pisarstwu - dodał Duncan, kiwając głową. - Chcieli razem napisać pewną serię książek. Krake jest specjalistą w dziedzinie historii starożytnej Grecji i Rzymu, a ten... Timson?... specjalizował się w starożytnych tekstach, aż po pismo klinowe. Przynajmniej tak mówił Krake.
- Cóż, teraz już taka seria nie powstanie - podkreśliła Barbara. - Timson jest sztywnym trupem.
- Pojawiły się pewne plotki - wyznał Duncan, skupiając na niej przenikliwe spojrzenie. - Prowadzą do ciebie i dotyczą seryjnego zabójcy na konwencie.
- Ciało nie nosi oznak użycia przemocy.
- A skąd gospodyni domowa może być tego pewna? - zapytał Duncan, rozdrażniony. - Wybacz, ale podejrzewam, że za chwilę powiesz mi, że naprawdę nazywasz się panna Marple.
- Co takiego?
- Mówi ci coś nazwisko Agatha Christie? Zresztą nieważne. Posłuchaj, nie wiem, kim jesteś, ani w co się bawisz...
- Współpracuję jako konsultantka z FBI - wyznała Barbara, unosząc ręce. - Wystarczy? Wiesz, że Greg Donahue jest agentem FBI, prawda?
- Ale on nie przyjechał tutaj służbowo... - zaczął i po chwili przerwał. - A jednak? Pracuje tutaj nad jakąś sprawą? - Jego twarz straciła jakikolwiek wyraz.
- Tak, jest na służbie - westchnęła Barbara. - I rzeczywiście to my rozpuściliśmy plotkę, żeby skłonić zabójcę do ujawnienia się i ucieczki. Jednak zamiast uciec, on zmienił sposób działania. Timson wygląda, jakby zmarł z przyczyn naturalnych. Nie mamy... pewności, jak zginął.
- Nie potrafisz kłamać - oświadczył Duncan rozgniewany. - Ktoś już próbował dzwonić na zewnętrz, ale bezskutecznie. A teraz mówisz mi, że bawimy się w Dziesięciu Małych Indian?
- Jeśli masz na myśli to, że na nas poluje, to masz rację - przyznała ponuro Barbara. - Na lotnisku w Roanoke czeka brygada antyterrorystów z HRT w pełnej gotowości. Ale nie możemy się z nimi skontaktować, ani nawet ściągnąć tutaj szeryfa.
- Cholera - burknął Duncan, podniósł się i zaczął przechadzać nerwowo tam i z powrotem. - Istny wypas kotów... - mruknął.
- O czym ty mówisz? - spytała Barbara.
- Zastanawiam się, jak uratować tych ludzi - odparł. - Greg myśli przede wszystkim o tym, jak schwytać sprawcę, ty tak samo, choć sądząc po twoim wzroku, niezupełnie o „schwytanie” ci chodzi. Ja natomiast myślę o tym, jak zminimalizować liczbę ofiar. Po pierwsze potrzebujemy solidnego policyjnego wsparcia. Musimy skontaktować się z agentami z HRT i ściągnąć ich tutaj oraz sprowadzić zastępców szeryfa. Trzeba odciąć to miejsce, zweryfikować po kolei każdą osobę, wybrać podejrzanych i ustalić, kto rzeczywiście jest sprawcą. A to znaczy, że musimy nawiązać kontakt.
- Drogi zablokowano - wspomniała. - A do najbliższego skrzyżowania z większą trasą prawie kilometr. Poza tym nie ma gwarancji, że tam coś będzie. Próba przeprawy przez burzę śnieżną to samobójstwo.
- W gronie Portowych Szczurów naliczyłem kilka osób ze świetnym treningiem i doświadczeniem w poruszaniu się w środowisku naturalnym w ekstremalnych warunkach pogodowych - oświadczył Duncan, kręcąc głową. - To nie jest filmowy horror. Po prostu sprowadzimy tu specjalistów i pozwolimy im zrobić resztę. A żeby ich tutaj ściągnąć, wyślemy grupę naszych ludzi z najlepszym dostępnym tutaj sprzętem. Może zajmie im to kilka godzin, a może całą noc, ale nie ma innego wyjścia. Zastanawiam się tylko, co się wydarzy w tym czasie...
- A jeśli zaatakuje tę grupę? - zapytała Barbara.
- Ha! - zawołał Duncan. - Niech spróbuje. Żaden z tych facetów nie nauczył się takich przepraw dzięki popołudniowym spacerkom po lesie. To bez wyjątku ludzie, którzy służyli w wojsku, w dodatku uzbrojeni. Wśród Szczurów na tym konwencie jest przynamniej sześciu byłych członków piechoty, dwaj komandosi z sił specjalnych i jeden człowiek z SEAL. A zanim zapytasz, co się stanie, jeśli sprawca wejdzie w skład grupy, odpowiem, że nie ma to większego znaczenia. Wszyscy przejdą drobiazgową odprawę, najlepiej poprowadzoną przez agenta Donahue. Nie zdoła zlikwidować wszystkich członków grupy. Nawet jeśli będzie jednym z nich. Tak czy inaczej dotrą do telefonu, prześlą wiadomość od Grega, a HRT wkroczy do akcji, nawet jeśli będzie to wymagało użycia Gwardii Narodowej i transporterów opancerzonych.
- Właściwie... - odezwała się ostrożnie Barbara, gdy nagle rozległo się wściekłe pukanie do drzwi.
- Pani Goldberg - rzekł Duncan, unosząc pytająco brwi, gdy w progu stanęła kostyczna żydówka.
- Gdzie ona jest? - rzuciła Goldberg, mijając Duncana i wchodząc do środka. - Ty głupia...
- Wiem - odparła Barbara, kręcąc głową. - Nie musisz na mnie naskakiwać, już i tak dostałam za swoje. Wszyscy troje dostaliśmy.
- Komu przyszedł do głowy ten idiotyczny pomysł, żeby go wypłoszyć? - zapytała Kay, ignorując wymijające przeprosiny.
- Chyba trochę za późno na oskarżenia - wmieszał się Duncan, zasiadając z powrotem w swoim fotelu. - Najpierw musimy wybrnąć z tarapatów, a dopiero potem przyjdzie na nie pora. Ale bez obaw. Póki co, Portowe Szczury są gotowe na wszystko, by dotrzeć do telefonu. Dzięki temu skontaktujemy się z agentami Hostage Rescue Team i będziemy uratowani.
- Tak ci się wydaje - burknęła Goldberg, wbijając wzrok w Barbarę. - Masz zamiar się na to zgodzić?
- Zamierzałam wszystko wyjaśnić - westchnęła Barbara.
- Nic z tego - ucięła Kay. - Jeśli zechce zlikwidować twój zespół, zrobi to bez trudu. Jedynym powodem, dla którego nie posunął się jeszcze do masowego mordu, jest albo Barbara, albo jej przyjaciółka.
- Co takiego? - prychnął Duncan. - Barbara to czarująca osoba, ale...
- Zamknij głupią gębę, chłopcze - burknęła Goldberg z wyrazistym żydowskim akcentem. - Nie wiesz, z czym masz do czynienia.
- Oświeć mnie - odpowiedział Duncan poważnie.
- Kim jesteś? - zapytała Barbara, spoglądając bacznie na pisarkę.
- To nie twoja sprawa, ale... - zaczęła Kay, marszcząc brwi.
- Barbaro Everette - wtrącił się Duncan, kiwając głową w kierunku Goldberg. - Pozwól, że przedstawię ci podpułkownik Hegę Moszen z Sił Obronnych Izraela, a następnie Shin Bet. Chociaż wydaje mi się, że twoją najwyższą rangą w Siłach Obronnych Izraela był stopień majora, prawda, pani pułkownik?
- Pułkownik Shin Bet? - zawołała zdumiona Barbara. Podejrzewała, że mała, twarda żydówka była co najwyżej sierżantem lub agentem Mossadu niskiego szczebla.
- Tak - opowiedziała Kay po dłuższej przerwie. - Dowodziłam też izraelską jednostką do spraw „szczególnych okoliczności”
- No dobra, rozumiem wszystko z wyjątkiem ostatniej części - zaznaczył Duncan, bezradnie machając ręką. - Właściwie to wiedziałem wszystko z wyjątkiem tego ostatniego. Co to za jednostka od „szczególnych okoliczności”? Chodzi o seryjne zabójstwa?
- O jeszcze bardziej szczególne przestępstwa - stwierdziła Kay, spoglądając na Barbarę. - Ona też należy do takiej jednostki - dodała, wskazując ruchem brody na gospodynię domową. - Tylko że amerykańskiej.
- Kim właściwie był Goldberg? - zapytała cicho Barbara.
- Czy ktoś zechce odpowiedzieć na moje pytanie? - spytał żałosnym tonem Duncan.
- Moim mężem - odrzekła Kay równie cicho. - Był naszym najlepszym adeptem.
- W porządku już - rzekł Duncan z naciskiem. - Umówmy się, że niczego nie słyszałem. Albo raczej powiedzcie mi, że się przesłyszałem i ten ktoś nie był adeptem.
- „Szczególne okoliczności” to eufemizm na określenie dochodzeń w sprawach o charakterze paranormalnym - wyjaśniła Barbara z westchnieniem, wciąż wpatrując się w Kay. - Sprawca jest nie tylko seryjnym zabójcą, ale i nekromantą. Na ciele Timsona brak śladów przemocy, bo po prostu wyrwał mu duszę. Jeśli usuwa się duszę z ciała, ciało przestaje działać.
- No, sam nie wiem - mruknął Duncan, starając się nadążyć. - Znałem kiedyś pewnego kierownika...
- Ona wcale nie żartuje - przerwała mu brutalnie Kay. - Ja też nie. Jeśli wyślesz drużynę na zewnątrz, nic nie ochroni ich przed nekromantą.
- Nie będą bezbronni, jeśli jedna z nas pójdzie z nimi - podsunęła Barbara.
- A w ogóle wiesz coś o takich marszach? - zapytał Duncan z uśmiechem. - Bo jeśli zginiesz, to kto mnie ochroni?
- Zgodziłbyś się, żebym cię chroniła? - odrzekła Barbara, posyłając mu uśmiech. - Zapomniałeś, jak sam mówiłeś, że to kobietom i dzieciom należy się szczególna ochrona?
- Ale mówiłem też, że kobieta może zostać wojowniczką - przypomniał Duncan. - Zresztą cały czas zachodzę w głowę, czy przypadkiem obie nie napaliłyście się peyotlu. Nie mam też ochoty tanio sprzedać własnej skóry. Jestem do niej bardzo przywiązany. Bardzo.
- Ty zapewne przeżyjesz - oświadczyła Barbara, przypatrując mu się z uwagą. - Nie chroni cię wiara, tak jak mnie, ale masz coś w sobie. Brak mi wprawdzie doświadczenia, ale wydaje mi się, że dysponujesz dużą mocą.
- Dostrzegasz po prostu moją naturalną seksualną charyzmę - orzekł Duncan, unikając jej wzroku.
- Co przed nami ukrywasz? - spytała ostro Kay.
- To głupota - stwierdził Duncan. - Nie wierzę w żadne czary mary.
- Wierzysz w Boga? - dopytywała się Barbara.
- Może - odpowiedział mężczyzna i znów wzruszył ramionami. - Bliski mi jest agnostycyzm. Ale...
- Ale? - naciskała Kay.
- Zanim się ożeniłem, spotykałam się z kilkoma dziewczynami - powiedział, patrząc na Barbarę. - Niektóre parały się czarami. Nie zwracałem na to uwagi, jeśli były dobre w łóżku i nie zrzędziły za bardzo. Ale jedna z nich... Myślę, że jeżeli nie żartujecie, można by powiedzieć, że miała dużą moc. Nigdy nie pozwalała mi uczestniczyć w rytuale. Mówiła, że jestem czymś w rodzaju naturalnego pochłaniacza energii. Nazywała mnie czarnym jedwabiem.
- Nie do końca wiem, o co jej chodziło - przyznała Barbara niepewnym głosem. - Zajmuję się tym od niedawna. Ale wydaje mi się, że nekromanta nie zdołałby tak po prostu wyrwać ci duszy. Może by cię zabił, lecz... - zawiesiła głos i spojrzała na niego. - Mogę zrobić na tobie mały eksperyment?
- Nie krępuj się - przystał na to Duncan. - O ile nie zamierzasz wyrwać mi serca i wtrącić do piekła. Nie znoszę wysokich temperatur. Choć pewnie nieźle zniósłbym Dziewiąty Krąg. Ten przyjemny lód...
- Nie bój się... - rzuciła Barbara, sięgając myślami w głąb siebie. Odkryła dwa źródła mocy, jedno z nich stanowił jej mentalny kanał, łączący ją z bogiem, drugie zaś, jak przypuszczała, pochodziło z jej wnętrza. Nie wiedziała właściwie, co począć, ale uznała, że Bóg nie potępi jej za próbę rzucenia uroku. Na zajęciach w Fundacji mówiono jej, jak to zrobić, choć nigdy tego nie próbowała, ponieważ metodę uznała za bardzo inwazyjną. Teraz skupiła się i spróbowała nakłonić Duncana, żeby wyciągnął broń i odłożył ją na stół.
- Czuję coś dziwnego? - odezwał się Duncan z grymasem. - Czy zrobiło się jeszcze zimniej?
- Nie wiem, czy dobrze to robię - wyznała Barbara nieco rozpaczliwie. - Pani pułkownik, czy mogę...
- Śmiało - odparła Kay, skinąwszy głową. - Będę to kontrolować, jeśli chcesz.
Kiedy po raz pierwszy próbowała rzucić czar na Duncana, wysłała ku niemu swoją moc, która po prostu... zniknęła. Tym razem usiłowała nakłonić pułkownik Hegę, żeby schyliła się i podniosła długopis. Zamiast tego natknęła się na jakąś barierę. Była silna, ale Barbara wiedziała, że pokonałaby ją, gdyby tylko się postarała.
- Mogłabym złamać twój opór - rzekła, otwierając oczy.
- Ja też to wyczuwam - przyznała Kay, rozchylając powieki. Wydawała się zmęczona. - Na Jahwe, jesteś silna. Czy moc pochodziła z twojego kanału?
- Nie - rzekła Barbara, biorąc głęboki oddech. - Duncanie, wydaje mi się, że nikt na tej planecie nie zdołałby rzucić na ciebie czaru.
- Tobie się udało - odpowiedział mężczyzna, figlarnie trzepocząc rzęsami. - Wystarczyło, że się uśmiechnęłaś.
- Mam na myśli zaklęcia magiczne - westchnęła. - To jak walka z mgłą.
- Oto cały ja. - Duncan bezradnie wzruszył ramionami. - To chyba dlatego że nigdy nie ma mnie w teraźniejszości.
- Chciałabym wiedzieć, co to właściwie jest - zaznaczyła Barbara. - Wątpię, by dało się to tak łatwo wyjaśnić. Ale tobie nekromanta nie zdołałby wyrządzić krzywdy.
- Chyba żeby go zwyczajnie zabił - przypomniała Kay. - Kula uśmierca równie skutecznie, jak wyrwanie duszy.
- Ale to zależy już od tego, kto szybciej wyciągnie broń - przekonywał Duncan. - Zaryzykuję.
- Nekromanta może wykorzystać swoją moc, żeby odebrać ci broń - podkreśliła Kay. - Żeby unieszkodliwić pociski. Zmienić tor ich lotu. Widywałam to na własne oczy. To... irytujące. Kołki nie należą do mojej ulubionej broni.
- Och - prychnął. - I tak nie marzyłem o długim marszu w śniegu. Mam chore serce, przecież wiecie. Za dużo cygar.
- Powinieneś rzucić palenie - odpowiedziała automatycznie Barbara.
- Lekarz wciąż mi to powtarza - odrzekł. - Ale przecież życie rządzi się własnymi prawami. Tracimy tu czas. Musimy znaleźć sposób, by zgromadzić ludzi w jednym miejscu, tak abyśmy mogli uważać na wszystkich i skutecznie ich chronić. Problem w tym, że na takim konwencie to jest...
- Wypas kotów - dokończyła Barbara. - Powiedziałeś to już wcześniej.
- A wypasać koty można tylko w jeden sposób - dodał Duncan z uśmiechem. - Trzeba rzucić im zabawkę tam, gdzie chcesz, żeby pobiegły, a następnie zamknąć drzwi. Tego też nauczyła mnie pewna dziewczyna.
- Tak, panno Ruby - powiedział kierownik, nerwowo machając rękami z powodu awarii elektryczności. - Hotel jest pozbawiony prądu. Większość gości to członkowie państwa konwentu. Proszę im powiedzieć, że otworzymy restaurację oraz bar i udostępnimy je gościom. Mamy dość energii, żeby ogrzać te pomieszczenia, ale wszystkie pozostałe pokoje zostaną bez ogrzewania.
- To szaleństwo - oznajmiła Ruby, łapiąc się za głowę i próbując opanować emocje. - Powiadomię wszystkich, ale to nam zajmie mnóstwo czasu choćby dlatego, że trzeba postawić na nogi cały personel. Kiedy otwieracie jadalnię?
- Już - orzekł kierownik, cały czas gestykulując. - Już jest otwarta! Ale trzeba przynieść koce, poduszki. Nie mamy niestety pokojówek, nikt nie zdołał dzisiaj przyjechać do pracy.
- Ciągle powtarzam, że powinniśmy przenieść tę imprezę na lato - mruknęła Ruby posępnie.
Kiedy odeszła, kierownik wrócił za ladę recepcji, gdzie zbierali się już poirytowani goście, po czym schował się w swoim gabinecie.
- Zrobione - rzekł, potrząsając głową. - Mój kuzyn odciął zasilanie we wszystkich skrzydłach. Mam prąd tylko tutaj w lobby oraz w restauracji i barze.
- Otwórz bar - polecił Greg. - Nie chodzi o to, żeby rozdawać drinki za darmo, ale po prostu udostępnij to pomieszczenie. Dzięki temu zyskają kolejny powód, żeby tutaj przyjść. Musimy zgromadzić tam jak najwięcej osób.
- A potem zapolujemy - dodała Barbara, wstając i wychodząc przez boczne drzwi.
- Zatrzymała się, kiedy wyszła na zewnątrz i spojrzała w niebo. Śnieg ledwo prószył, ale wszystko pokrywała jego gruba warstwa, a po północnej stronie budynku zebrały się wielkie zaspy. Będą mieli sporo szczęścia, jeśli zdołają się stąd wydostać za tydzień.
- Co robisz? - Janea wychynęła przez drzwi za jej plecami. - Ale ziąb!
- Myślę - powiedziała Barbara. - Dlaczego nie zaatakował ponownie?
- Nie wiem - przyznała Janea. - Może odpoczywa po zabójstwie. W zależności od zaklęcia niekiedy to konieczne. A może komunikuje się ze swoim demonem.
- Wyczułybyśmy coś takiego - zaznaczyła Barbara. - Czyż nie?
- Nie, jeśli używa kręgu - odparła Janea. - I robi to wewnątrz niego, czego ja nigdy nie ważyłabym się uczynić. Nie wiem jednak, jak jest oddany swemu demonowi. Nie mamy też pojęcia, gdzie odnalazł zaklęcie pozwalające zgromadzić tak wielką moc. Zazwyczaj w nekromancji traci się większość mocy. Następuje przypływ, który można wykorzystać, ale siły szybko zanikają. Sądząc po kamieniu, nekromanta odkrył metodę przechowania tej energii.
- Do czego zamierza jej użyć? - Barbara zmarszczyła czoło.
- Do wielkiego zaklęcia przywołania - odparła Janea i wzdrygnęła się na tę myśl. - Naprawdę wielkiego.
- Jak wiele dusz? - zapytała smutno Barbara.
- Mnóstwo. Jeśli to Tiamat, to całe mnóstwo. A potem...
- Rozpęta się piekło. I to dosłownie - zakończyła Barbara.
***
- Musisz mnie stąd wydostać - powiedział mężczyzna, odwracając się od obrazu demona.
- Uciekniesz, tak mówi nasza umowa - ryknął demon. Dźwięk przypominał buczenie roju os. - I przeżyjesz. Jeśli w mojej mocy będzie ci pomóc. Ale musisz działać. Bez zwłoki.
- Nie ma możliwości, żebym to zrobił i nie trafił do więzienia - parsknął wściekły mężczyzna. - Są dowody, ty głupi stworze!
- To da się zmienić - odpowiedział demon. - Zajęło mi to trochę czasu, ale poznałem możliwości tego świata. Da się to zmienić. Kogo innego uczynimy zabójcą. Ty będziesz jednym z ocalałych. I staniesz się sławny, co jeszcze zwiększy sprzedaż twoich dzieł.
- Moich i mojej przyjaciółki - poprawił mężczyzna.
- Nie. Tylko twoich - prychnął demon. - Twoja przyjaciółka to część umowy. Gwarantuję ci przetrwanie, ale tylko gdy...ona zniknie. To nasza umowa. Ostateczne zobowiązanie.
- Zgoda - westchnął mężczyzna po chwili intensywnego namysłu.
- Oprócz ciebie przeżyje jeszcze garstka ludzi - zadumał się demon. - I ten, który zostanie wybrany, by pójść do więzienia zamiast ciebie. Odmienię umysły ludzi, komputery, gazety. Dzięki potędze, którą zgromadzisz, wszystko będzie możliwe. Moja Matka wróci.
- Umowa obowiązuje nawet twoją Matkę - orzekł mężczyzna. - Zapisałem to starannie: znajomość prawa ma swoje dobre strony. Nie zostawiłem wam drogi ucieczki. Musisz zachować mnie przy życiu i sprawić, że będę sprzedawał najwięcej książek na świecie. Albo umowa zostanie zerwana.
- Tak postanowiono - przyznał demon. - Teraz jednak nadszedł czas działania. Ludzie gromadzą się już na rzeź. Musisz jednak zdobyć więcej mocy. Co najmniej dwadzieścia osób zginie, zanim będziesz mógł stanąć do bitwy z wiedźmą Białego Boga. Ta druga się nie liczy; jej bogini jest słaba.
- A ludzka broń? - zapytał mężczyzna.
- Ona również nie ma znaczenia - obiecał demon. - Zbadałem ją dobrze. Proste właściwości chemiczne, które łatwo modyfikować. Pamiętaj jednak, że wiedźma Białego Boga jest silna. Ona to twój jedyny prawdziwy przeciwnik. Wszyscy pozostali upadną do naszych stóp, a wtedy... moja Matka objawi się na ziemi!
***
- Ruszajcie się, ludzie, zbieramy się. Weźcie żarcie i trunki - zawołał Leo, unosząc skrzynkę piwa domowej roboty. - Jeśli mamy utknąć na dłużej w tej restauracji, przynajmniej się zabawmy.
- Ja nie zdołam wytrzymać długo z tymi ludźmi... Ile to potrwa? - zapytała Sadie, podnosząc paczkę chipsów.
- Zawsze możemy stamtąd wyjść - zauważył Don, zabierając laptopa i butelkę glenlivet. - Chociażby po to, żeby zapalić. Niestety, będzie zimno. Lepiej weźmy tyle ciepłej odzieży, ile tylko damy radę zebrać.
- M...m...m...ożemy zrobić tak jak na Żo...żołnierzach kosmosu - zająknął się Baron. - Będziemy się ro...ro...rozgrzewać własnymi cia...ciałami.
- Możesz sobie co najwyżej pomarzyć, Baronie - rzuciła Sadie, pokazując mu język.
***
- Idź południowym korytarzem. Kiedy dotrzesz na drugie piętro, wyjmij kamizelkę z torby. Potrzymaj ją przez dwie minuty, po czym zejdź po schodach i wróć do pokoju.
- Jesteś pewny?
- Tak.
- A co ty będziesz robił?
- Będę ci skrycie towarzyszył.
***
- Co tu robisz, Baronie? - zapytała Barbara, gdy mijała wejście do restauracji.
- Na...Należę do pe...personelu - odparł chłopak. - S...S...sprawdzam tych, którzy wcho...o...dzą i wychodzą. Jest li...li...lista. Po...powinna pani wejść.
- Ja też należę do personelu - wyjaśniła Barbara. - Czy ktoś stąd wychodził?
- Pa...pa...palacze - oświadczył Baron, wskazując na korytarz. - A niektórzy go...goście nie chcą o...o... opuścić po...pokojów.
- To nic - powiedziała Barbara. - Zobaczę, czy uda mi się znaleźć jakichś maruderów.
- Pa...pani jest ma...maruderem - zauważył młodzieniec.
- Niezupełnie - zaprzeczyła. - Mogę zerknąć na listę?
- Chyba tak - uznał chłopak i wręczył jej podkładkę.
Na przypiętej do niej kartce widniał spis wszystkich uczestników konwentu i gości hotelu, wśród których znalazło się kilku „przyziemnych”, wypełniony aż do dołu strony. Wcześniej Barbara zauważyła grupę ludzi na końcu korytarza na drugim piętrze, ale uznała ich za członków stowarzyszenia Czarnej Róży, czymkolwiek ono było. Janea nie wyjaśniła tego, ale stwierdziła, że oni na pewno nie stanowią problemu. I co ważniejsze, zjawili się po pierwszym sygnale od nekromanty.
Zgodnie z listą większość uczestników konwentu, gości czy sprzedawców, znajdowała się na obszarze restauracji, baru i lobby. W kilku przypadkach odnotowano, że zjawili się i wyszli. Barbara rozpoznała parę nazwisk.
- Dzięki - powiedziała, oddając podkładkę z szerokim uśmiechem. - Czy za jakiś czas ktoś cię zmieni?
- Tak, p...pro...oszę pani - odparł Baron. - Wła... aściwie ja tylko ko... kogoś zastępuję.
- Spróbuję wyciągnąć ludzi z ich pokojów - oświadczyła Barbara. Poszła korytarzem do drzwi prowadzących na zewnątrz i wyjrzała. Na dworze przebywała para dzieciaków, którzy wyglądali jak gracze w LARP-a, i palili papierosy w towarzystwie Portowych Szczurów, którzy robili dokładnie to samo. Postanowiła zaryzykować i wyjść na mróz.
- Cześć, Barb - odezwała się Sadie, uniosła papierosa drżącą ręką. - Alle... zzzimno!
- Powiedziałaś to prawie jak Baron - stwierdził Leo z uśmiechem. - Nie jest aż tak strasznie. W Inchon w Korei było znacznie gorzej.
- Tylko że ciebie tam nie było, Leo - zachichotał Duncan, machając cygarem. - Ledwie pojawiłeś się na świecie.
- Dobra, ale i tak jest zimniej tam, gdzie jeżdżę na polowania - rzekł Leo, wzdrygnął się i owinął ciaśniej połami kurtki. - Co tu robisz, Barb?
- Właściwie należę teraz do personelu - odpowiedziała, spoglądając na Duncana. - Próbuję zebrać maruderów.
- Tutaj jesteśmy tylko my - zaznaczył Duncan, wzruszając ramionami, a po chwili kiwając jej znacząco głową. - A gdy tylko wbijemy do końca te gwoździe do trumny, wracamy do środka.
- Dobra - odrzekła, skinąwszy mu głową w odpowiedzi. Wciąż nie mogła się zdecydować, czy umieścić go na liście podejrzanych, czy nie. Szczerze wierzyła, że nie jest nekromantą, ale głęboko niepokoiła ją otaczająca go tarcza. - Gdzie Don?
- Nie wiem - odparł Duncan. - Pukałem do jego drzwi, ale nie odpowiadał. Pewnie odsypia wczorajsze. Nie martw się, na pewno nie zamarznie na śmierć, ma zbyt wiele odmrażacza w krwiobiegu.
- Zajrzę do niego - uznała, marszcząc brwi. - Nie powinien zachowywać się tak nonszalancko, biorąc pod uwagę to, co wie. Ale może nadal myśli, że to gra.
Gdy wracała korytarzem do lobby, dostrzegła Davida Krake'a rozmawiającego poważnie z Baronem. Miał na sobie długi, ciężki płaszcz i śnieg na butach.
- Wszystko w porządku? - zapytała.
- Nie mogę znaleźć Charlotte - odparł Krake zwięźle. - Nie ma jej ani w pokoju, ani w restauracji. W ogóle nie wpisano jej na listę.
- Czy mogę zasugerować, żebyś pozostał w restauracji? - spytała uprzejmie Barbara. - Należę do osób wyznaczonych do zbierania maruderów. Poszukam jej, obiecuję.
- Możesz sugerować, co chcesz - odparł cierpko Krake. - Ale sam ją znajdę, dzięki. Powiedziała, że tu będzie.
Barbara ponownie zerknęła na listę, odnotowując kilka faktów, gdy maszerowała korytarzem w stronę palarni. Zauważyła, że Mandy, Larry'ego i Angie też nie było na liście. - Norm i Erie zostali wpisani, choć najwyraźniej obaj opuścili potem bezpieczny obszar. Nie odbierała żadnych sygnałów od nekromanty, zatem zapewne żyli. Jednak w tym wszystkim niepokoiła ją pewna prawidłowość.
- Janeo - odezwała się, odchodząc trochę od wejścia i włączając krótkofalówkę.
- Mów - rzuciła Janea.
- Wyciągnij ludzi z Czarnej Róży z ich pokojów, dobrze? - poprosiła grzecznie. - A kiedy tam będziesz, użyj klucza uniwersalnego i sprawdź pokój 304. Brakuje Donalda Draxona. Zobacz, czy przypadkiem nie śpi.
- Zrozumiałam - odparła Janea. - Co zamierzasz?
- Przejdę się do zachodniego skrzydła i zobaczę, czy nie ma tam więcej maruderów - odpowiedziała. - Greg?
- Jestem. - Agent FBI zajął pozycję w gabinecie kierownika. Prowadziły z niego wyjścia do restauracji, na zewnątrz i do lobby, w razie problemów mógł więc błyskawicznie udać się w dowolnym kierunku.
- Słyszałeś?
- Tak - odrzekł niepocieszony. - Uważajcie na siebie.
- Oczywiście - rzekła Barbara, przechodząc do opuszczonego atrium. Być może z powodu plotek o morderstwie uczestnicy konwentu rzeczywiście lgnęli teraz do siebie jak stado owiec. W tym również było coś, co ją niepokoiło.
Weszła do zachodniego skrzydła i zaczęła wchodzić po schodach, po czym zamarła i wyciągnęła radio.
- On jest tutaj - oznajmiła. - Gdzieś w zachodnim skrzydle. Janeo, zabierz stąd ludzi z Czarnej Róży. Nieważne jak.
Popędziła schodami w górę i dotarła na pierwsze piętro. Potrafiła tylko stwierdzić, że nekromanta jest gdzieś ponad nią i nieco na zachód.
Na pierwszym piętrze nie było żywego ducha, ale zorientowała się, że przeciwnik czeka jeszcze wyżej. Kiedy jednak dobiegła na drugie piętro, wrażenie... zniknęło.
Wypadła na korytarz i wyjrzała, ale nie dostrzegła nikogo. Na drugim końcu usłyszała jednak trzask drzwi przeciwpożarowych.
Robiła to już wcześniej, więc wróciła na klatkę i popędziła w dół, na pierwsze piętro, wyglądając na korytarz. Kiedy nikt się tam nie pojawił, natychmiast skierowała się na najniższą kondygnację.
Kiedy wyskoczyła z klatki schodowej, niemalże wpadła na Duncana.
- Co ty tu robisz, do diabła? - rzuciła ostro. Wychodził właśnie drzwiami z atrium, oczywiście nie mógł zatem kręcić się na najwyższym piętrze.
- Szedłem po dodatkowy płaszcz - wyjaśnił spokojnie. - Mam zapasowy w pokoju.
- Musisz wracać do pozostałych - oznajmiła Barbara kategorycznie. - Nasz przyjaciel jest gdzieś w tym skrzydle.
- Interesujące - rzekł, rozglądając się wokoło. - Przecież powiedziałaś, że nie da rady rzucić na mnie czaru.
- Ale nie mam pewności, czy to nie ty jesteś sprawcą - oznajmiła Barbara bez ogródek.
- No cóż, ja mam taką pewność - odparł, skinąwszy jej głową. - Wezmę tylko płaszcz i zaraz wrócę. Wokół mnie będzie na pewno wielu świadków, gdy ktokolwiek zginie.
- Cholera - rzuciła, kręcąc głową.
Mężczyzna poszedł na pierwsze piętro, więc Barbara, nie mając nic lepszego do roboty, ruszyła jego śladem.
- Upewniasz się, czy idę tam, gdzie mówiłem? - zapytał Duncan.
- Owszem - odrzekła krótko.
Duncan zatrzymał się przy drzwiach swojego pokoju i włożył klucz do zamka, zapraszając ją gestem do środka.
- Zostanę tutaj - oświadczyła, niepewna, czy sprawdza go, czy raczej ochrania.
Wyszedł chwilę potem z kilkoma flanelowymi koszulami, parą nieprzepuszczających wody spodni oraz kurtką z goreteksu z futrzaną podszewką.
- Proszę bardzo, widzisz? - Pokazał ubrania. - Mam wszystko, o czym mówiłem. Wracamy?
- Odprowadzę cię do atrium - powiedziała. - Nekromanta jest gdzieś w tym budynku.
Kiedy Duncan znalazł się w atrium, Barbara odprowadziła go jeszcze kawałek wzrokiem, po czym potrząsnęła głową.
Nie bardzo wiedząc, co robić, poszła na drugi koniec najniższej kondygnacji i wyjrzała przez drzwi. Powinny być zamknięte, ale nie były. Zamek zaklejono taśmą, na posadzce widniały plamy śniegu, a na zewnątrz widać było odciski stóp. Całkiem świeże, ktoś musiał je zostawić już po tym, jak śnieg przestał padać.
Wyszła na dwór na śnieg, spostrzegając, że szybko się zmierzcha, i poszła po śladach prowadzących wokół budynku. W pierwszej chwili wydawało jej się, że ślady prowadzą z powrotem do hotelu przez drzwi kuchenne, ale dalej, przy rampie do załadunku towarów, znalazła kolejny zestaw odcisków butów. Wyglądało na to, że ślady pozostawiły dwie osoby. Pędem puściła się z powrotem w stronę hotelu. Czuła w kościach, że coś się święci.
- Zrobione - obwieściła kobieta, podbiegając z torbą w ręku. - Ale musisz z tym skończyć! Nic nie jest warte tego, co robisz.
- Dzięki - odparł mężczyzna, posyłając jej uśmiech. - Wkrótce dam sobie spokój. Bardzo niedługo. Nie musisz się już o to martwić.
- Dobrze - powiedziała, kręcąc głową. - Kocham cię, wiesz o tym.
- Wiem - rzekł mężczyzna smutnym głosem. - Dlatego właśnie pozwolę ci zachować duszę.
Ledwie złowiła kątem oka błysk metalu, gdy nóż przebił jej przeponę i zanurzył się w sercu.
- Remolus powiedział, że to konieczne - stwierdził zabójca z kamienną twarzą. - Ale nie mówił, że muszę zabrać ci duszę. Tę ostatnią rzecz robię dla ciebie, moja miłości.
Odczekał, aż światło zniknie z jej oczu, a następnie położył ciało na hotelowej podłodze.
- Teraz muszę uśmiercić tę wiedźmę starych bogów - oznajmił, sięgając do torby.
***
- Jasna cholera, sprawa jest poważna - krzyknęła Janea. - Włóżcie pieprzone ubrania i wynoście się do restauracji!
- Och, daj spokój - odezwał się mężczyzna, bawiąc się trzymanym w ręku pejczem. - Zapewne wiesz, jak tego używać! Przyłącz się do zabawy. Ogrzewamy się w najbardziej naturalny sposób: poprzez zdrowe ćwiczenia fizyczne.
Większość sąsiednich drzwi była otwarta, a w pokojach znajdowali się nadzy ludzie oddający się... zdrowym ćwiczeniom fizycznym. Janea czuła, że niemalże popełnia grzech, nie przyłączając się do nich, ale przecież był czas na miłość i czas na walkę. Wyglądało to wszystko bardzo kusząco: kilku mężczyzn uznała za naprawdę przystojnych, a parę dam wręcz porażało urodą. Musiała przyznać, że gdyby wszyscy poświęcili się bogini, zapewniłoby to jej poważny zastrzyk energii. Czuła tę siłę wokół siebie poprzez więź z boginią, a nawet sama czerpała z niej do pewnego stopnia.
- Ludzie, posłuchajcie - obwieściła, przywołując część boskiej energii i podnosząc własną atrakcyjność z dozą dominacji. Nawet osoby o skłonnościach sadystycznych musiały skupić na niej uwagę. - Mamy poważny problem. Nie chodzi tylko o ogrzewanie. Współpracuję z FBI jako konsultantka. Na konwencie wytropiliśmy seryjnego zabójcę. Dotychczas uśmiercił siedem kobiet, a przed chwilą zabił jednego z mężczyzn. Wszyscy gromadzą się w restauracji tak naprawdę po to, by zagwarantować im bezpieczeństwo. Chcę, żebyście zabrali ciepłą odzież i wynieśli się stąd do jasnej cholery! - Ostatnie słowa wygłosiła gromkim głosem, z nutą mocy bogini. Brzmiało to tak, jakby już nigdy nie mieli uprawiać seksu, gdyby nie posłuchali.
- Rany, ludzie! - zawołał facet, który wcześniej przenosił kłody drewna, a teraz tkwił zakuty w łańcuchy. - Zdejmijcie to ze mnie!
Janea potrząsnęła głową i wyszła na korytarz, zatrzymując się na widok nadchodzącego mężczyzny.
- Wciąż szukasz... - zaczęła i urwała, gdy jego oczy zaczęły się jarzyć.
***
Barbara poczuła falę mocy niczym wiadro pomyj wylane na głowę. Jednak natychmiast otworzył się jej kanał mentalny, przepełniając ją siłą. Ruszyła biegiem.
- Janeo! - krzyknęła, uruchamiając krótkofalówkę. - Janeo!
***
- Przepełnia mnie światło i świętość Freyi! - zawołała Janea, szeroko rozkładając ręce i nogi. Czuła, że jej kanał mentalny napełnia ją siłą, ale zrzedła jej mina, kiedy uderzyła w nią moc nekromanty.
- Twoja bogini jest słaba - ryknął mężczyzna głosem przypominającym brzęczenie roju os. Odrzucił do tyłu poły płaszcza, odsłaniając kamizelkę pokrytą księżycowymi kamieniami lśniącymi czerwono od tkwiącej w nich energii. - Remolus cię wzywa, przyjdź do niego, a twa dusza zostanie oszczędzona!
- Śmierć w bitwie to moje najwyższe powołanie - orzekła Janea, sięgając za plecy, aby wyciągnąć broń. - A nawet nekromanta zginie od kuli.
Jednak kiedy pociągnęła za spust, kurek wydał głuchy trzask. Wiedziała, że pistolet jest naładowany, mimo wszystko odciągnęła kurek ponownie i znów nacisnęła. Kolejny tępy trzask.
- Myślałaś, że mój Pan nie potrafi przezwyciężyć ziemskiej broni? - rzucił nekromanta, śmiejąc się głośno. Wykonał gest i jakaś siła wyszarpnęła pistolet z jej dłoni. - Ale za to zabiorę ci duszę.
Uniósł rękę i kamienie rozżarzyły się jaszcze jaśniej, Janea zaś poczuła straszliwy ciąg. Wiedziała, że jej kanał mentalny napełnia się siłą bogini, ale miała wrażenie, jakby całą energię zasysała czarna dziura.
- Remolus to Pożeracz Dusz! - ryknął mężczyzna. - Twoja moc jedynie karmi czarną pustkę, kapłanko słabej bogini! Każda cząstka mocy, którą czerpiesz, osłabia ją tylko na próżno!
Janea czuła, że słabnie, lecz słyszała również członków stowarzyszenia Czarnej Róży, wybiegających przez drzwi z krzykiem po tym, jak ujrzeli starcie magicznych mocy w korytarzu. Osunęła się na kolana i potrząsnęła głową, pełznąc w kierunku nekromanty. Usiłowała stoczyć bitwę do końca.
- Jeśli zginę, aby ocalić choć jedną duszę, zginę godnie - rzekła, dysząc, gdy napełniła ją czerń. - Moja dusza spocznie na wieki w Lśniących...
***
Barbara wpadła w korytarz na drugim piętrze i zatrzymała się, dysząc, po czym opadła na kolana.
W przejściu dostrzegła rozciągnięte dwa męskie ciała. Nie musiała się nawet do nich zbliżać, by wiedzieć, że nie żyją. Wokół unosiła się ta sama aura, którą odczuwała, gdy znalazła zwłoki Timsona. Janea leżała twarzą do ziemi nieco dalej. Podbiegła do niej i obróciła ją, ufając wbrew nadziei, że dziewczyna jeszcze żyje.
Dotknęła jej szyi i wyczuła nikły puls, jednak Janea była ledwie żywa. Barbara otworzyła mentalny kanał i sięgnęła ku przyjaciółce, próbując ustalić, co się z nią dzieje.
Janeę zawsze otaczała silna aura pewnej... cudowności. Jasność, której nie dało się zaćmić. Teraz natomiast nie było w niej dosłownie niczego, jak gdyby usunięto jej duszę. Lub prawie usunięto... Barbara wyczuwała też sączący się strumień energii docierający skądinąd. Nagle uprzytomniła sobie, że to bogini Janei utrzymuje dziewczynę przy życiu, sącząc w nią siłę życiową.
- Panie - szepnęła Barbara, wyciągając ręce nad ciałem leżącym na podłodze. - Wiem, że jest to kobieta, która nie cieszyłaby się szacunkiem większości Twoich wyznawców. Lecz Twój Syn uczył: „Kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamieniem”. A ona jest naszą towarzyszką broni, wojowniczką Światła. Proszę, Panie, daj mi siłę, abym mogła jej pomóc. Nie mam pewności, co tu robię, więc poprowadź też moją rękę. Błogosławione niech będzie Imię Twoje, amen.
Ułożyła dłonie na brzuchu Janei i sięgnęła do własnego kanału mentalnego, śląc energię do ciała kobiety.
Czuła przepływ mocy, choć nie tak wielki, jak wtedy, gdy walczyła z Almadu, ale mimo to wyraźny. Janea jęknęła i wygięła się w łuk, jak gdyby targnął nią prąd elektryczny, a gdy opadła z powrotem na podłogę, rozchyliła powieki.
- Widziałam Lśniące Krainy - szepnęła, gapiąc się w sufit.
- Janeo, kto ci to zrobił? - spytała Barbara.
- Było tak... pięknie - szepnęła Janea, po czym zamknęła powieki.
Miała silny puls, ale straciła siły życiowe. Nawet kilka policzków nie zdołało jej obudzić. Pozostała nieprzytomna, może w śpiączce, może tylko spała. Żyła jednak, dzięki bogom.
Barbara spojrzała na Janeę i pokręciła głową. Po chwili przeciągnęła ją przez próg najbliższego pokoju. Wewnątrz znajdowały się rozmaite... akcesoria, a na jednej ze ścian wisiał duży krzyż św. Andrzeja. W końcu zrozumiała, dlaczego Janea nie chciała wytłumaczyć jego przeznaczenia, gdy ujrzała przymocowane do niego kajdany. To pozwoliło jej wyobrazić sobie, do czego służył.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, gdy odeszła. Niech spróbuje się tam dostać. Każdy miałby poważny problem z wejściem do środka.
***
- Co się dzieje? - zapytała Sadie, gdy Baron wyszedł zza budynku.
- Zzzgraja na...nagich ludzi po...po...po prostu wbiegła do lllobby, wrzeszcząc o ja...jakiejś walce na d...d...dru...gim piętrze - odparł Baron.
- Ciekawe, o co poszło? - rzucił Leo, wyglądając przez drzwi. - Może ktoś potrzebuje pomocy...
- Ach, tu jesteś - odezwał się mężczyzna, który wyłonił się zza rogu tuż za Baronem. - Liczyłem na to, że kogoś znajdę.
- Na drugim piętrze odbyła się walka - powiedział Leo, skinąwszy mu głową. - Nic panu nie jest? Wygląda pan trochę...
- Mając w sobie moc tej kapłanki, potrzebuję jeszcze tylko dziesięciu dusz - oświadczył mężczyzna, odrzucając poły płaszcza i pokazując kamizelkę z księżycowymi kamieniami. - Wy tutaj to już trzy. Tak mi przykro - dodał, zwracając się do Barona, który gapił się z rozwartymi ustami. - Zawsze byłeś taki pomocny. I taki nudny.
***
- Co tu robicie? - rzuciła Barbara, gdy wyszła bocznymi drzwiami. Larry, Erie i Angie stali na zewnątrz w śniegu.
- Angie pali - odparł Larry. - A reszta próbuje uniknąć pobytu w restauracji, którą przejęli ograniczeni, wieśniaccy fani fantastyki naukowej.
- Na trzecim piętrze tego budynku leżą martwi ludzie - ryknęła Barbara, wyciągając broń i wysuwając magazynek. - Czy ktoś tędy wychodził? - Usunęła kulę z komory i zamieniła ją na inny pocisk.
- Nie - odpowiedział Erie, szeroko otwartymi oczami gapiąc się na broń. - Nie powinnaś nosić przy sobie...
- Zamknij się - rozkazała. Wycelowała pistolet w bok i odciągnęła kurek. Dał się słyszeć tylko tępy trzask. Umieściła następną kulę, odciągnęła kurek i tym razem ładunek wypalił. - Cholera!
- I czemu to miało służyć? - zapytał Larry.
- Wracaj do restauracji - rzuciła ostro Barbara. - Albo z pomocą Bożą strzelę ci prosto w łeb. Jeśli zobaczę, że kręcisz się gdzieś tutaj, wyeliminuję cię bez zastanowienia. Czy wyrażam się jasno?
- Czy ty żartujesz...? - zaczęła Angie, usta układały jej się do uśmiechu, który zgasł, gdy tylko ujrzała twarz Barbary.
- W okolicy grasuje zabójca - odparła Barbara. - Nie wiem, kto to jest. Może to wy. Znalazłam was tutaj niedługo potem, kiedy na górze doszło do morderstwa - dodała. - Przemyślcie to.
- Ale nie możesz tak po prostu zabijać ludzi... - protestował Larry.
- Powstrzymaj mnie - parsknęła Barbara, celując mu prosto w głowę. - Jeden. Dwa...
- Idziemy - orzekł Erie, łapiąc Larry'ego za ramię. - Rusz się.
Barbara prowadziła ich korytarzem, kiedy poczuła, że znów ogarnia ją fala zła.
- No dobra, to pewnie nie wy - zawołała, ponaglając ich. - W takim razie jesteście celami zabójcy. Biegiem!
Wyprzedziła ich, mimo że wszyscy troje biegli niezgrabnie, i skręciła w stronę północnej części hotelu. Tak jak wcześniej, fala mocy pojawiła się nagle, narastała, po czym zniknęła dokładnie w chwili, gdy dotarła na tyły hotelu i wyskoczyła na otwartą przestrzeń.
Sadie, Leo i Baron leżeli na ziemi nieopodal drzwi, a nad nimi nachylał się Duncan.
- Nie ruszaj się! - wrzasnęła, mierząc z broni w środek jego głowy. Nagle uświadomiła sobie, że nigdy nie widziała go bez kurtki. Jego odzież miała jedwabną podszewkę, która zamaskowałaby wszystko, co się pod nią kryło.
- Nie żyją - oznajmił, zerkając na nią przez ramię.
- To akurat wiem - odparła, wciąż celując mu w głowę z czterdziestkipiątki. - Wyjmij broń i połóż ją na ziemi. I to już.
- Są kurewsko martwi - powtórzył cicho, obrócił głową na bok i zwymiotował na ziemię.
- Powiedziałam: wyciągnij broń i połóż ją na ziemi - powtórzyła Barbara z naciskiem.
- Proszę bardzo - odpowiedział, ocierając usta. Wyjął pistolet i odłożył go na bok. - Kto to zrobił?
- Próbuję podjąć decyzję, czy to ty - wyznała Barbara.
- No to decyduj się szybko - odciął się Duncan, wstając. - Ponieważ za moment podniosę ten pistolet i sam ruszę na polowanie.
- Broń nie działa - oznajmiła Barbara, opuszczając lufę ku ziemi. - Kule Janei w jakiś sposób zostały unieszkodliwione. Nie wystrzeliły.
- Rozumiem, że zdecydowałaś, iż nie jestem zabójcą? - zapytał Duncan, odwracając się twarzą do niej.
- Rozchyl płaszcz - rozkazała, przyjmując pozycję obronną.
- Co? Jest piekielnie zimno!
- Rozchyl płaszcz - powtórzyła Barbara.
Duncan patrzył na nią przez moment i potrząsał głową, ale rozpiął długą kurtkę i rozsunął jej poły.
Barbara otaksowała go spojrzeniem, szukając ukrytych kamieni. Miał zapalniczkę i składany scyzoryk, ale jedyną jego biżuterią była obrączka ślubna.
- Po co to wszystko? - zapytał.
- Zabójca musi nosić kamienie księżycowe - wyjaśniła Barbara. - Zapewne sporo. Ty nie masz żadnego. Przypuszczalnie zatem nie jesteś sprawcą. Teraz właź do restauracji. Pozwól, że to ja zapoluję. Wiem, co robię, jasne?
- Cóż, może powiadomię co bardziej rozsądnych Portowych Szczurów o tym, co tu się naprawdę dzieje - rzekł Duncan. - I poproszę, żeby pomogli mi zabrać stąd tych troje. Nie powinni tutaj tak po prostu leżeć. Broń nie działa. Dobrze. Znajdziemy coś, co zadziała.
- Zrób tak - zgodziła się Barbara, skinąwszy głową. - Ja muszę odnaleźć tego faceta, zanim znów uderzy.
***
- Och, to ty - odezwał się Larry, gdy mężczyzna szedł w ich stronę po śniegu. Razem z Eirkiem i Bobem wyszli do atrium, jako że nie mogli już znieść widoku i odgłosów imprezujących Portowych Szczurów. - Jedna z twoich sługusek biega po okolicy z bronią, bełkocząc coś o zabijaniu.
- Moja sługuska? - zapytał mężczyzna głosem pozbawionym emocji.
- Ta blondynka, ma chyba na imię Barbara - odpowiedział Erie, marszcząc brwi. - Jest w twoim typie.
- Ale nie jest moją sługuską - orzekł mężczyzna, radując się z tego żartu. - Wręcz przeciwnie. Stara się mnie powstrzymać.
- Co? - rzucił Bob zmieszany.
- Powiedziałem, że próbuje mnie powstrzymać, ty liberalny kretynie - odparł mężczyzna, rozpinając płaszcz. - Chce mi przeszkodzić w zgromadzeniu energii niezbędnej do przywołania mojego demona. Ale już jest za późno.
- Jasna cholera... - rzucił Larry, gdy ujrzał jaśniejące kamienie na kamizelce.
- Nie, raczej mroczna - rzekł mężczyzna, machając ręką. Wszyscy trzej natychmiast znieruchomieli, poruszali jedynie gałkami ocznymi. - I bardzo plugawa... - dodał, gdy wyciągał nóż.
***
Barbara nie przejmowała się Larrym i jego kompanami. Ale zginęli w okrutny sposób; krew i kawałki ciała były rozrzucone na białym śniegu w dużym promieniu. To, co uczynił Bobowi, wydawało się już wystarczająco bestialskie, a w przypadku Larry'ego było jeszcze gorzej. Biedny Erie... w każdym razie podejrzewała, że to Erie. Wskazywał na to niektóre kawałki ciała.
- Bawi się ze mną - mruknęła, rozglądając się wokół. W pobliżu śnieg był mocno wydeptany, więc nie miała pojęcia, w którą stronę się oddalił. Przy tej ilości krwi ofiar powinien się nią ubrudzić. Ale od miejsca zbrodni nie ciągnęły się smugi czerwieni.
Zmuszał ją do biegania w kółko, a ona była już tak zmęczona, że się zatrzymała. Uznała, że to najrozsądniejsze wyjście: zatrzymać się i pomyśleć.
Prawie, ale niezupełnie uśmiercił Janeę. Dlaczego pozostawił ją przy życiu? Ponieważ Barbara wyczuła, że ją zaatakował, i dotarła tam, zanim zdążył wykończyć dziewczynę? Czy nie zdawał sobie sprawy, że Janea przeżyła? Najwyraźniej miał wystarczająco dużo czasu, żeby się upewnić.
Przecież wysysał dusze. Barbara czuła przepływ mocy, kiedy walczył z Janeą, a gdyby po prostu chciał zabrać jej duszę, walka skończyłaby się momentalnie. Zatem nie tyle pochłaniał dusze, co raczej energię. Czy Janea miała aż tyle energii, że nie zdołał wchłonąć jej całej?
Wiedziała, że jest blisko, ale jeszcze nie znalazła odpowiedzi.
Jeśli mógł zwyczajnie absorbować energię kapłanki, nawet gdy stała za nią bogini, to gdyby spróbowała zaatakować go mocą, sama oddałaby mu się w ręce. Przecież karmił się energią. Jednak kule także okazały się nieskuteczne.
„Nóż wbity w plecy czarowników zabija równie skutecznie, jak magia”.
Nie miała pewności, gdzie to słyszała, ale brzmiało jak dobra rada.
A była tylko jedna rzecz lepsza niż porządny sztylet.
***
Czuł się pełny, nasycony, a moc kamieni była ledwo uszczknięta.
Nadszedł czas Wielkiego Rytuału. Czas, by zabić wszystkich tych bezwartościowych fanów i zająć godne miejsce.
Gdy szedł w stronę restauracji, wręcz wyzywał tę sukę, żeby spróbowała go powstrzymać.
It's a long way to Tipperary
It's a long way to go.
It's a long way to Tipperary,
To the sweetest girl I know!
Goodbye Piccadilly,
Farewell Leicester Square!
It's a long way to Tipperary,
But my heart’s right there.
- Myślę, że dzięki temu konwent jest nawet ciekawszy - stwierdził Sean, po raz kolejny napełniając szklanicę piwem i obserwując grupę ludzi zgromadzonych w restauracji. - Impreza przez cały długi weekend!
- To rzeczywiście świetna sprawa - odparł Duncan zachmurzony. - Jedyna wada polega na tym, że giną ludzie.
- A jeśli już o tym mowa, to gdzie Leo i Sadie? - zapytała Mandy.
- Sadie pewnie chowa się w którymś z pokojów - uznał Sean, wzruszając ramionami. - Wiesz, jak źle znosi tłum.
- A David ostatecznie postanowił jednak przyłączyć się do zabawy - rzekł Norm, machając w stronę wejścia. Pisarz rozpinał właśnie płaszcz, wchodząc do nagrzanego pomieszczenia. Miał na twarzy dziwny uśmieszek, a jego oczy...
- Chyba mamy problem - rzucił Duncan, natychmiast się podnosząc.
- Co, do cholery... - zaczął Sean i przerwał. Oniemiały gapił się tylko, gdy energia kamieni na kamizelce Davida Krake'a zalała salę światłem.
Najbliżej drzwi stała grupa graczy i Duncan ujrzał, jak przewracają się na ziemię. W swoim czasie widział niejednego trupa, a oni bez wątpienia padli trupem. Reszta zebranych w restauracji umilkła, tak jakby wszystkimi zawładnęła jakaś moc. Wydawało się, że nie objęła ona tylko jego.
- Widzę, że jest tu jeszcze jeden specjalista od „szczególnych okoliczności” - rzekł Krake, uśmiechając się blado.
- Nie... po prostu jestem nieco dziwny - odparł Duncan. Krake stał po drugiej stronie zatłoczonej sali i Duncan wiedział, że nie udałoby mu się oddać do niego czystego strzału. Ale przecież pozostały inne rodzaje broni... - Wiem, że mnie zabijesz, ale czy mogę przynajmniej zapytać dlaczego?
- Nie da się tego wytłumaczyć - stwierdził Krake, unosząc dłoń.
- Och, daj spokój - rzucił Duncan. - Sam wiesz, że chcesz o tym komuś powiedzieć. A ponieważ i tak zginę...
Wydawało się, że Krake rozważa tę propozycję. Potem wzruszył ramionami, przez moment wyglądał nawet na nieco zawstydzonego.
- Demony ofiarowują ziemską władzę... - rzekł w końcu i uśmiechnął się lekko. - Potrafią nawet manipulować wielkością sprzedaży książek.
- Chodzi o tego przeklętego Roberta Nile'a, prawda? - spytał zdumiony Duncan. - Zrobiłeś to wszystko tylko po to, żeby... żeby co? Zwiększyć sprzedaż? Opanować rynek fantasy?
- Jestem w tej branży od trzydziestu lat! - krzyknął Krake, na usta wystąpiła mu piana. - A ten facet wypisuje jakieś bzdury! Gdzie tu sprawiedliwość!? Pracowałem tak ciężko. A on pojawia się ni stąd ni zowąd i sprzedaje miliony egzemplarzy kompletnego gówna! Co jest złego w moich książkach? Co się dzieje z ludźmi, że chcą czytać niekończące się serie, które prowadzą donikąd? Dziewiętnaście stron o żniwach? Dwieście stron drobiazgowych opisów każdego najmniejszego ruchu każdej, nawet najmniej istotnej postaci? Czy ludzie powariowali?
- Zatem zabijesz wszystkich tych ludzi, żeby zwiększyć wyniki sprzedaży - powiedział Duncan, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Miałem o tobie lepsze zdanie, Davidzie.
- Przekonasz się, jak to jest, gdy będziesz u schyłku kariery, ty początkujący draniu. - Znów uniósł dłoń, po czym znieruchomiał, jakby zaskoczony.
Duncan... coś wyczuwał, jakby jakaś dłoń gmerała mu przy piersi. Zatoczył się przed siebie i sięgnął po nóż, gdy wrażenie się nasiliło.
- Kim ty jesteś? - zapytał zdziwiony Krake.
- Wojownikiem Boga, sukinsynu - odparł Duncan, wyjmując nóż i otwierając ostrze. - Nie jakąś zabawką demona. I nigdy nie podobały mi się twoje książki! Święty Michale, patronie spadochroniarzy, miej nas w opiece!
Niespodziewanie nóż wyleciał mu z dłoni i ze szczękiem upadł na podłogę, podczas gdy Krake wydobył zza pleców pistolet.
- Też mi wojownik - burknął z wyższością. Ostatnią rzeczą, jaką widział Duncan, był rozbłysk lufy.
***
Krake skończył wypisywać runy na podłodze i cofnął się o krok.
- Remolusie, przybądź do mnie! - zaintonował. - Tutaj jest moc, tutaj są dusze, objaw się na ziemi. R'gom h'bameen sul!
Sięgnął ku piersi Candice, wyrwał jej bijące serce i uniósł ku niebu. Krew spływała mu po rękach.
- Droga stoi otworem, drzwi są otwarte, ściany pękły, Remolusie, przybywaj! R'gom R'mula! H'bamen sul!
Wyczuwał tę głupią sukę z FBI. Była blisko, lecz nie dostatecznie blisko, żeby zakłócić rytuał. Najwyraźniej nie nauczono jej jeszcze maskowania mocy i jej energia jaśniała wyraźnie. Nie miała wystarczająco dużej siły, jego zaś przepełniała po brzegi moc dusz wykradzionych dla Remolusa.
- Remolusie, przybądź do mnie! - krzyknął, gdy w plecy wbiła mu się strzała.
Zachwiał się do przodu, przyklęknął i obrócił się, gdy dosięgnął go kolejny pocisk. Kay Goldberg w towarzystwie agenta FBI stali w drzwiach wejściowych do restauracji. Kay właśnie umieszczała kolejną strzałę na cięciwie. Uśmiechała się zagadkowo, a on zdał sobie sprawę, że ledwie ją wyczuwa. Mimo to wyciągnął dłoń i zaczął pożerać jej moc.
- To za Benjamina - oświadczyła była agentka Shin Bet, gdy wypuściła kolejną strzałę prosto w jego twarz.
***
Barbara wyskoczyła z salonu sprzedaży i pomknęła korytarzem do restauracji. Czuła zmagania mocy i krótką bitwę, wszechobecną śmierć i rytuał niczym mrowienie przed burzą. Coś jednak przeszkodziło nekromancie.
Gdy dotarła do ostatniego zakrętu przy restauracji, rozległ się przeraźliwy ryk, który pobrzmiewał niczym brzęczenie miliarda rozwścieczonych os.
***
Kay cofnęła się przerażona, gdy ciało leżące na podłodze zaczęło się wić i przemieniać. Skóra na twarzy pisarza popękała i rozstąpiła się wzdłuż rany po strzale; na moment ukazały się kości pokryte czymś, co przypominało gadzią skórę. Zwłoki zaczęły nabrzmiewać, nogi mężczyzny ugięły się i pękły, jednocześnie pojawiła się mgła, przywodząca na myśl parę wydobywającą się z trupa. Strzały poczerniały, jak gdyby z powodu działania ogromnego żaru, po czym zajęły się ogniem.
Gdy mgła zrzedła, pośród runów stała nieludzka postać.
Kay uniosła łuk, lecz zanim zdołała oddać strzał, broń pękła w jej dłoniach.
- Dziękuję, że otworzyłaś dla mnie przejście - odezwał się Remolus głosem podobnym do brzęczenia os.
***
Gdy Barbara wyłoniła się zza rogu, Kay i Greg leżeli u wejścia do restauracji. Nie musiała się nawet zatrzymywać, by sprawdzić, czy żyją. Żywi ludzie mają głowy przymocowane do reszty ciała.
Wskoczyła do środka i zamarła, zdezorientowana. Restauracja zniknęła. Sala zdawała się przemieniać, Barbara zaś usiłowała znaleźć jakiś punkt zaczepienia dla wzroku i oparcie w rzeczywistości, gdy ściany po przeciwnej stronie zaczęły zanikać. Podłoga przybrała wygląd czarnych kamieni brukowych, a na ściany wystąpiły zacieki z krwi, podczas gdy gdzieś w oddali zawodziły niesamowite głosy przepełnione bólem i złością. Pośrodku widniał półokrągły otwór z chodnikiem wyniesionym ponad podłogę na mniej więcej metr i niknącym w tylnej ścianie. Chodnik miał kamienne barierki sięgające mniej więcej na wysokość piersi. Wsporniki tych balustrad wykonano z dziwacznych posągów, których zdeformowanych kształtów za wszelką cenę starała się nie identyfikować.
Nie wiedziała, czy znalazła się w innej rzeczywistości, czy może była to jakaś wizja przeszłości albo jeszcze bardziej przerażającej przyszłości. Poprzez ten obraz nikle przezierały okna restauracji ze spokojnym, śnieżnym krajobrazem. Kiedy sięgnęła do najbliższej ściany z ciemnego kamienia pokrytej osobliwymi płaskorzeźbami oczu, przed których rozpoznaniem wciąż się wzbraniała, poczuła, że mur jest solidny. Choć był też ciepły i lekko buczał, jakby przenosił wibracje jakiegoś odległego silnika. Jednak pośrodku tej nierzeczywistej scenerii tkwiła jedna całkiem konkretna sylwetka.
Wielki demon klęczał na podłodze, gryzmoląc runy na płytach brukowych za pomocą tego, co wpadło mu w rękę - oderwanych fragmentów leżących nieopodal ciał ociekających krwią. Miał co najmniej 5 metrów wysokości i sylwetkę zbliżoną do ludzkiej. Pokrywała go skóra, która wyglądała na grubą i twardą. Dziwaczne nogi sprawiały wrażenie, jakby wyposażono je w dodatkowe kolana, a łeb wieńczyło kilka rogów. Palce dolnych i górnych łap kończyły się szponami, splamionymi krwią ofiar. Co najmniej dwanaścioro ludzi nie żyło, pozostali byli sparaliżowani.
Barbara ruszyła naprzód, gdy demon podniósł się i obrócił w jej kierunku.
- Stań do walki - rzucił buczącym głosem. - Spróbuj zabrać mą moc, a wyssę ci duszę na wiór! Podziel się ze mną siłą Białego Boga, wiedźmo Wskrzeszonego!
- Raczej nie - odparła Barbara, sięgając za plecy po ostrze Murasaki i przyjmując postawę motyla. - Demona można wypatroszyć na wiele sposobów.
- Ludzkie ostrza nie mogą mi zaszkodzić - orzekł demon, rozdziawiając gębę w uśmiechu, który ujawnił trójkątne rekinie zęby i długie kły.
Barbara przymknęła oczy, starając się wyczuć duszę miecza. Wówczas otworzyła mentalny kanał i przelała energię w stalowe ostrze. Kiedy znów rozchyliła powieki, metal lśnił białym światłem.
- Co ty na to? - rzuciła, skacząc przed siebie i siekając go mieczem na krzyż.
Ciosy powinny rozciąć demona na połowę, lecz jego skóra okazała się twarda niczym żelazo. Mimo to na jego piersiach pojawiły się szerokie, zielonkawe smugi, a potem zalśniły nieco osobliwym czerwonawym światłem.
Demon ryknął i cofnął się, podnosząc z podłogi jedno z ciał, po czym cisnął je w kierunku przeciwniczki.
- Przejście jest otwarte! - zawył. - Jesteś na mojej ziemi, suko! Użyję twej duszy, by sprowadzić tutaj Matkę Wszystkich!
Barbara uchyliła się przed żywym pociskiem. Gracz trafił w odległą ścianę, osuwając się bezwładnie na ziemię z potrzaskanymi kośćmi, ona zaś natychmiast zmniejszyła dystans do demona.
Remolus wyskoczył w górę i opadł pod ścianą na drugim końcu sali, tuż przy balustradzie, po czym znów wzbił się w powietrze, oddalając jeszcze bardziej, wreszcie uderzył w pozornie gładką ścianę i zniknął.
Barbara ruszyła za nim, potykając się o leżących na podłodze ludzi, którzy zaczęli otrząsać się z paraliżującego otępienia.
- Z drogi, do cholery! - krzyknęła, kopnęła jednego z nich w głowę i wskoczyła na balustradę. Był to nie lada wyczyn i w odróżnieniu od demona, musiała wdrapać się na chodnik. Niestety, tam również leżały ciała. Ostatecznie zaczęła więc biec po poręczy, balansując niczym linoskoczek, aby uniknąć zderzenia ze zgromadzonymi tam ludźmi. Gdy dotarła do końca chodnika, rozległy się krzyki przybierające na sile, gdy Remolus znów pojawił się w otworze, który wybił w ścianie. Tym razem jednak dzierżył szeroki obosieczny miecz dwuręczny, choć trzymał go jedną ręką. Ostrze lśniło czernią.
Barbara zeskoczyła z balustrady na środek pustoszejącej sali, wylądowała w przysiadzie i przybrała pozycję obronną.
- Jeśli chcesz zatańczyć, to proszę bardzo - parsknęła.
- Kiedy cię zabiję, zabiorę twą duszę - zagrzmiał Remolus, ruszając przed siebie. - Jedną z wielu do przywołania mojej Matki. Nie dla ciebie raj, Biała Wiedźmo. Nikt z tego pomieszczenia tam nie trafi, a piekło nastanie na ziemi!
- Najpierw musisz mnie zabić - odparła Barbara, w wdziękiem się do niego przysuwając. - Podejmę to ryzyko.
Demon rąbnął mieczem z góry na dół, trafiając w jej ostrze. Barbara zdała sobie sprawę, że nie będzie to igraszka. Monstrum okazało się zdumiewająco silne, a przy tym zadawało ciosy tak szybko, że ledwie nadążała z blokadą. Każde uderzenie krzesało iskry, tryskające na wszystkie strony niczym srebrzyste błyskawice. Barbara wycofywała się przez pokój, szukając stopami pewniejszego oparcia na podłodze zalanej krwią, ale demon napierał na nią cały czas z taką samą lub nawet coraz większą szybkością, uderzając raz po raz. Nie mógł się pochwalić finezją, ale dzięki zasięgowi i sile nie musiał.
Wkrótce zapędzi ją do kąta, doskonale o tym wiedziała. Znajdowała się mniej więcej w połowie długości zbryzganej krwią posadzki i gdyby posunęła się jeszcze dalej, zapewne oparłaby się plecami o chodnik. Niestety niewiele mogła na to poradzić. Jedyny pożytek, że ludzie uciekali teraz z pomieszczenia niczym spłoszone stado gazeli. W sali pozostała tylko ona i ciała zabitych. Może więc potworowi zabraknie mocy, by przywołać Tiamat.
Musiała skręcić albo dostać się na chodnik. Każda z tych opcji wydawała się niemożliwa. Za każdym razem, gdy usiłowała zrobić unik w bok, długi miecz demona blokował jej posunięcia. A gdyby wdrapała się na chodnik, zostawiając potwora za plecami, z pewnością nie dowiodłaby tym swojej rozwagi.
Niespodziewanie demon ryknął i obrócił się, machając łapą obok ramienia, w którym tkwiła strzała.
W otworze, który wybił w ścianie, stała Janea, w ręku ściskała łuk i nakładała na cięciwę kolejną strzałę.
- Freyo, napełnij mnie mocą - szepnęła, naciągając łuk drżącymi dłońmi. - Poprowadź moje oko i rękę, daj mi siłę bogów! - Strzała pomknęła, pozostawiając smugę białego światła, i zagłębiła się w boku demona.
Barbara nie mogła liczyć na lepszą okazję. Uderzyła z góry w odsłonięte cielsko, przecinając ścięgna pod kolanem potwora, a następnie odrąbała mu prawą łapę. Czarne ostrze zagrzechotało o posadzkę, gdy monstrum zatoczyło się i padło na jedno kolano, wyjąc z bólu i kurczowo chwytając za nadgarstek, który buchał czarną juchą.
- W imię naszego Pana Jezusa Chrystusa - zawołała Barbara, unosząc jaśniejący miecz niczym tłuczek. - Przepędzam cię z powrotem do piekła, które wydało cię na świat!
Łeb Remolusa odskoczył od bryzgającego juchą kikuta karku i potoczył się po schodach. Przeciął ukończone w połowie runiczne napisy, rozmazując je tak, że stały się nieczytelne, po czym znieruchomiał pod odległą ścianą.
Barbara znowu poczuła porażającą zmianę rzeczywistości i opadła na kolana, starając się powstrzymać torsje, bo odnosiła wrażenie, jakby coś przenicowało jej wnętrzności. Wsparła się na mieczu i przymknęła oczy; rozchyliła powieki dopiero, gdy uczucie ją opuściło. Wówczas ujrzała, że pomieszczenie znowu stało się hotelową restauracją, w której spoczywały rozrzucone zwłoki lub fragmenty ciał. Demon również tu był, jednak natychmiast zaczął się rozpadać, zamieniając w ohydną ciecz otaczającą kości, a następnie w cuchnącą bezkształtną masę.
Barbara spojrzała w kierunku wejścia i zdumiona spostrzegła, że stoi tam Don Draxon, jednym ramieniem otaczając Ruby, a drugim ściskając do połowy opróżnioną butelkę szkockiej.
- Dobry Panie - odezwał się Draxon, rozglądając po zlanym krwią pomieszczeniu i zatrzymując spojrzenie na demonie rozpuszczającym się na jego oczach. - Ruby, moja droga, chyba musimy wrócić do pokoju i ogrzać się samemu. Tutaj jest dla mnie za gorąco.
Ruby zemdlała, padając na ziemię jak kłoda.
- Znowu pozostawiasz po sobie bałagan, który trzeba posprzątać - powiedział Augustus Germaine, wyglądając za okno.
- Hm - mruknęła Barbara z zadumą. - Prasa zajmie się tą sprawą tak chętnie, jak muchy gównem, i nagłośni wszystko. - Nie wydawała się szczególnie zmartwiona i postanowiła nie rezygnować ze swoich obowiązków.
- Masowe morderstwo dokonane przez seryjnego zabójcę na konwencie miłośników fantastyki naukowej - stwierdził Augustus, kręcąc głową. - To będzie pierwszy news we wszystkich wydaniach serwisów informacyjnych.
- A co z tymi, którzy widzieli Remolusa? - zapytała Barbara.
- To zdumiewające, co ludzie potrafią przeoczyć - odpowiedział Augustus, odwracając się od okna. - Poza tym myślisz, że gazety naprawdę uwierzą zgrai fanatyków literatury fantastycznej twierdzących, że widzieli demona? Zresztą są sposoby, aby skłonić świadków... Ale nieważne. Zapomnij o tym.
- Szkoda, że nie możesz mi tego wymazać z pamięci - rzekła Barbara, potrząsając głową. Nadal patrzyła w dół.
- Jeśli jeszcze o tym nie mówiłem, muszę przyznać, że spisałaś się świetnie - pochwalił Augustus, siadając naprzeciw niej. - Ty i Janea. Nie przewidywałem pełnej inkarnacji.
- Demony przychodzą i odchodzą - oznajmiła Barbara, nie podnosząc wzroku. - Myślisz, że po tym, jak go przepędziłyśmy, ktoś z tych, którzy zginęli, będzie miał szansę...
- Decyzje niebios są nieodgadnione - przerwał jej Augustus i wzruszył ramionami. - Ale... nie. Nie wiem na pewno, czy ich dusze pozostaną w piekle, czy nie. Jednak na pewno nie przekroczą bram Niebios aż do powtórnego przyjścia Chrystusa. A dzień paruzji może się odwlec.
- Bóg zapewnia, że u kresu wszystkich rzeczy odnajdą spokój - westchnęła Barbara. - Szkoda, że nie działałam sprawniej. Żadnej duszy nie powinno się tracić na rzecz takiego... stwora. Czy on... może wrócić?
- Gdy został przepędzony, utracił całą moc, którą zgromadził - rzekł z namysłem Augustus. - Kamizelka z kamieniami księżycowymi uległa zniszczeniu i również przestała działać. Szkoda, bo liczyłem na to, że odkryję, jakiego zaklęcia użyto do jej wytworzenia. Gdyby nie było doszczętnie skażone przez zło, mogłoby okazać się przydatne. Chciałbym wiedzieć, gdzie Krake je znalazł.
- Potrafił świetnie odnajdywać informacje - podkreśliła Barbara. - Ale myślę, że to raczej zasługa Timsona.
- Timsona?
- Był pierwszą osobą, którą Krake tu zabił - wyjaśniła Barbara.
- Janea twierdzi, że miał głęboką i rozległą wiedzę. A Duncan wyjawił mi, że współpracował z Krakiem podczas badań. Sądzę, że jeśli w ogóle można cokolwiek odnaleźć, to trzeba szukać w notatkach Timsona. O ile je znajdziesz.
- Będę to miał na uwadze - odparł Augustus, uśmiechając się blado. - Jak długo zamierzasz go polerować?
- Ja nie poleruję - poprawiła go Barbara, uparcie przesuwając jedwabną tkaninę wzdłuż ostrza Murasaki. - Ja ostrzę.
***
Barbara postawiła torbę przy drzwiach garażu i wzięła głęboki oddech. Znowu w domu.
- Mamo! - zawołał Brandon, już pędził korytarzem, a tuż za nim Brook.
Barbara uściskała dwoje młodszych dzieci i rozejrzała się za Allison. Prawdopodobnie siedzi nadąsana w swoim pokoju.
Po przywitaniu dzieci pomaszerowała przez kuchnię i zajrzała do salonu. Mark tkwił przed telewizorem, gapiąc się na powtórki emitowane na programie sportowym ESPN.
- Witaj, skarbie - odezwała się z uśmiechem. - Tęskniłeś?
- Tak - odparł Mark, nie odrywając wzroku od ekranu. - Jak było na konferencji czy raczej rekolekcjach?
- Pouczająco - odpowiedziała, a oczy pociemniały jej na moment na samo wspomnienie.
- To świetnie. A co będzie na kolację?
- Nie spuszczaj wzroku z piłki, Allison! - zawołała Barbara, gdy jej córka zamachnęła się kijem i nie trafiła w piłkę. - Uderzasz zbyt szeroko!
- Naprawdę angażujesz się w to całym sercem - stwierdziła Cindy Hudson, uśmiechając się do zdenerwowanej matki. Jej własna córka dopiero co wypadła z gry, ale usłyszała tylko łagodne: „Następnym razem pójdzie ci lepiej, kochanie”.
W odróżnieniu od wysokiej, jasnowłosej przyjaciółki Cindy była niską brunetką. Wiedziały, że tworzą dziwaczną parę, ale aż do ostatniej zimy większość wolnego czasu spędzały razem, ich rodziny jeździły nawet wspólnie na wakacje. Jednak od wyjazdu Barbary w rejon bayou i jej wypadku samochodowego Cindy dostrzegała pewną zmianę w zachowaniu przyjaciółki. Niekiedy widziała, jak przechodzi ją dreszcz spowodowany czymś więcej niż tylko chłodem, a jej wzrok staje się odległy i obcy. W trakcie wycieczki z pewnością wydarzyło się coś więcej niż wypadek, ale Cindy nigdy nie potrafiła spytać o to wprost. Obawiała się, że Barbara została zgwałcona, uważała jednak, że dobrze wychowane członkinie Kościoła episkopalnego nie rozmawiają po prostu o pewnych sprawach, nawet jeśli są bliskimi przyjaciółkami.
Obie panie miały na sobie krótkie płaszczyki ze względu na wczesnowiosenny ziąb i znajdowały się w otoczeniu podobnie ubranych rodziców, dziadków, znajomych i rodzeństwa graczy. Odzież zgromadzonych była różnego sortu - od firmowych, designerskich kurtek i dżinsów Barbary i Cindy po upaprane olejem portki, opatrzone tylko etykietkami z nazwiskami właścicieli - ale na trybunach rodzice stanowili jedną grupę, połączoną przeświadczeniem, że tylko ich dziewczynki mogą zdobyć Wiosenny Puchar Redwater County.
- Wszystko powinno się robić jak najlepiej w miarę własnych możliwości - odrzekła Barbara, biorąc głęboki oddech, żeby opanować uczucie podenerwowania. - Allison potrafi grać dużo lepiej. Najwyraźniej boi się tej miotaczki.
- Przecież wygrywają - podkreśliła Cindy z irytacją.
- Tylko dlatego, że Charlotte udało się powstrzymać Pentry - odparła Barbara, znów zaczerpnąwszy powietrza. - Nie spinaj się, Allison! Tylko patrz na piłkę i rób swoje!
Zdawało się, że nastoletnia blondynka nie zwraca uwagi na pokrzykiwania matki. Poruszyła kijem softballowym, po czym ustawiła się w pozycji gotowości. Miotaczka wzięła pełny zamach i zdecydowała się posłać szybką piłkę prosto nad bazę. Allison przecięła kijem powietrze... nie trafiając po raz trzeci.
- Wypadasz z gry!
***
- Co się z wami dzieje? - wrzasnął trener Sherman na dziewczynki zgromadzone przy ławce rezerwowych. - Gdyby Charlotte nie wyeliminowała większości ich uderzających, wylądowalibyśmy na szarym końcu w tym sezonie! Jeśli nie macie ochoty bardziej się postarać, zbiorę drużynę piątoklasistek i wygram z nimi! Na sobotę mamy w planach dodatkowy trening...
- Ale panie trenerze... - zaczęła protestować Sandy Adams.
- Nie chcę tego słyszeć! - przerwał jej trener. - Nie interesują mnie randki, tańce i cała reszta. Punktualnie o 20.00 na boisku West Park. Przekażcie rodzicom, że będziemy trenowali do późna i nie chcę ich tam widzieć! Tu chodzi o grę w softball, a nie strojenie min do mamuś i tatusiów. Musimy wygrać turniej w tym sezonie albo wszyscy pójdziemy prosto do piekła! Czy wyrażam się jasno, moje panie?
***
- Czy w sobotę nie zamierzałaś iść na tańce? - spytała Barbara, gdy jej córka wsiadła do forda expedition.
- To nie w porządku - poskarżyła się Allison. - Miałam umówioną parę i wszystko przygotowane...
- Ale naprawdę kiepsko grałaś - podkreśliła Barbara zgryźliwie. - Myślałaś o tańcach, a nie o grze, prawda?
- Sama nie wiem - skamlała Allison. - Po prostu trudno było mi się skupić. Mamo, ja już nie chcę grać. Nie lubię trenera Shermana. On nie jest taki jak pan Foss.
- Może to dobrze - stwierdziła Barbara, gdy wreszcie przedarła się przez korek na parkingu i wjechała na jednopasmową drogę dojazdową. Mimo podwójnej linii pośrodku jezdni wyprzedziła ślamazarnego minivana, gwałtownie przeskakując z pasa na pas wielką terenówką, która przy manewrze zakołysała się na resorach. - Trener Foss był bardzo miły, ale nie osiągał takich wyników, jak pan Sherman. Mamy szczęście, że udało się go tutaj ściągnąć.
- Rozmawiałaś kiedyś z trenerem Shermanem? - zapytała Allison.
- Osobiście nie - przyznała matka. - Czemu pytasz?
- On jest... dziwny - rzuciła nadąsana Allison. - Sprawia, że przechodzą mi ciarki po plecach.
Barbara się nad tym zastanowiła. Zboczeńcy mogli występować pod każdym przebraniem, ale rodzice powinni szczególnie baczyć na ludzi o tak wpływowej pozycji, jak trener. Szkopuł w tym, że Allison nieraz potrafiła odwoływać się do silnego instynktu macierzyńskiego matki tylko dlatego, że pragnęła zarzucić coś, co przestało jej sprawiać przyjemność. A ponieważ uparcie buntowała się przeciwko lekcjom sztuki walki w tym roku, poza softballem już tylko cheerleading i gimnastyka utrzymywały ją w formie.
- Rozważę to - oświadczyła Barbara. - I muszę przyznać, że to stawia w innym świetle sobotni trening. Pójdziesz tam tak czy inaczej. Ale ponieważ żywisz podejrzenia co do trenera, ściśle trzymaj się zasad.
- Nie zostawaj sam na sam z dorosłym - wyrecytowała Allison, wzdychając. - Jeśli poprosi o prywatne spotkanie, nalegaj, żeby była przy tym inna dziewczynka lub dorosła kobieta. Zapamiętaj wszelkie podejrzane zachowania i wypowiedzi, a potem opowiedz o nich.
- I wszystko będzie dobrze - podkreśliła Barbara, starając się nie zdradzać zaniepokojenia tonem głosu. Całkiem niedawno jej córka przeszła intensywny kurs dotyczący tego, jak nieprzyjemne rzeczy mogą się przydarzyć pozostawionej bez dozoru nastolatce.
***
Barbara jak zwykle odebrała córkę z wieczornego treningu. Allison najwyraźniej ucieszyła się na widok matki, bo szła do samochodu, uśmiechając się od ucha do ucha.
Boisko znajdowało się na skraju lasu Hernando State Forest, na terenie, który hrabstwo odkupiło od władz stanowych, żeby urządzić miejscowy park. Większość tego obiektu stanowiły obszary zalesione, wśród których wycięto ścieżki i wykopano niewielkie jezioro. Była to inwestycja na wyrost, stworzona z myślą o oczekiwanym rozwoju miejscowości, dlatego też na boisku do ćwiczeń niemal zawsze wiało pustką.
- Jak trening? - rzuciła Barbara, gdy Allison zasiadła w terenówce.
- Nieźle - odpowiedziała dziewczynka, patrząc w dal nieobecnym wzrokiem. - Słuchałyśmy głównie o psychicznej motywacji i koncentracji. Prawie nie ćwiczyłyśmy uderzania.
- Aha - skwitowała to Barbara, marszcząc brwi. Nie miała nic przeciwko treningowi motywacji; był bardzo przydatny, tylko że nie musiał odbywać się w tak odludnym miejscu.
- Myliłam się co do trenera Shermana, mamo - zaznaczyła Allison, jakby czytając jej w myślach. - To ciekawy człowiek. Ma oryginalne spojrzenie na wszystko. Chyba rozumiem, dlaczego jego drużyna odnosiła tyle zwycięstw.
- To dobrze - odparła Barbara, nadal zaniepokojona. Nastrój Allison zmieniał się bardzo szybko od chwili, gdy weszła w okres dojrzewania, ale nigdy nie aż tak diametralnie. Wcześniej tego wieczoru musiała ją niemalże siłą wywlec z domu na zajęcia - zapierała się rękami i nogami. Dwie godziny zajęć całkowicie ją odmieniły.
***
- Marku? - odezwała się Barbara, gdy szykowali się już do snu. Mark spędził większą część wieczoru na kanapie, oglądając program sportowy ESPN. Przyszła jej nawet do głowy niechrześcijańska myśl, że mężowi lepiej zrobiłaby dieta i trochę ruchu niż chrupanie chipsów przed telewizorem.
- Tak? - rzucił Mark, usiadł na skraju łóżka i ściągnął koszulę, która zsunęła się na podłogę.
- Pamiętasz, co mówiłeś o trenerze Shermanie? - spytała Barbara, wcierając w wargi balsam, żeby usta nie spierzchły w ciągu nocy. Liczyła również na to, że Mark prawidłowo odczyta ten sygnał. Ostatnio „magia”, taki miły eufemizm na określenie seksu, zaczęła zanikać w ich związku. Nie wiedziała, czy ma to związek z jej wyglądem, czy po prostu z wiekiem spadała potencja Marka. Fakt faktem, że wcześniej kochali się niemal co noc, teraz zaś ograniczali się do seksu raz w tygodniu.
- Masz na myśli trenera Allison? - spytał Mark, rzucając na stertę pozostałą część odzieży z wyjątkiem bielizny. - Bob Ruckert twierdzi, że był ważną postacią w okolicy Mobile. Jego drużyny zdobyły mistrzostwo trzykrotnie w ciągu czterech lat, a raz nawet sięgnęły po tytuł stanowy.
- Więc dlaczego się przeniósł? - spytała Barbara, kładąc głowę na poduszkę i uwodzicielsko układając włosy.
- Nie mam pojęcia - przyznał Mark, wskazując do łóżka i moszcząc się wygodnie. - Może chciał zmienić pracę na lepszą? Jak wiesz, oni nie pracują za pieniądze.
- Pewnie tak - rzuciła Barbara, przekręciła się, żeby spojrzeć na męża, po czym uniosła się na łokciu tak, że jej piersi ułożyły się kusząco pod kusą koszulką nocną. - Marku?
- Hm?
- Czy to ci coś przypomina? - spytała Barbara, unosząc brwi.
Mark obrócił się i patrzył na nią przez moment, najwyraźniej ważąc w myślach plany na resztę wieczoru. Barbara wyraźnie widziała malujące się na jego obliczu zmagania.
- Chyba nie - rzuciła, położyła się z powrotem na plecach i skrzyżowała ręce na brzuchu.
- Skarbie, wyglądasz świetnie... - powiedział Mark, również wyciągając się na łóżku. - Ale jestem naprawdę zmęczony.
- Rozumiem - odrzekła cicho Barbara. - Dobranoc, kochanie.
- Dobranoc.
***
- Znowu trening w sobotę? - spytała Barbara niedowierzająco.
- Trener Sherman twierdzi, że nie można przedawkować ćwiczeń - oznajmiła Allison, gramoląc się do wozu. Jej drużyna znów wygrała i Barbara musiała przyznać, że tym razem jej córka znacznie lepiej radziła sobie z kijem. - Chociaż to właściwie nie jest trening. Trener nazywa to zajęciami „budowania drużyny”. Mamy przynieść kije do chodzenia, bo podobno ruszymy na marsz po lesie.
- Nocą? - dopytywała się Barbara zaintrygowana.
- To część strategii „budowania drużyny” - orzekła Allison. - Powiedział, że trzeba poznać swoją ciemną stronę, żeby wydobyć wewnętrzne światło. Idziemy więc na nocny marsz, żeby przywyknąć do ciemności.
- W porządku - stwierdziła Barbara, kręcąc głową. - Jeśli to ma wam pomóc w wygrywaniu...
***
Allison nie była już tak radosna, kiedy Barbara przyjechała po nią na spowite mrokiem boisko w następny sobotni wieczór. Właściwie wyglądała tak, jakby płakała.
- Co się stało? - spytała zmartwiona Barbara.
- Nic - mruknęła Allison, wpakowała się na przednie siedzenie samochodu i zasiadła z opuszczoną głową.
- „Budowanie drużyny” szło aż tak opornie? - dopytywała się Barbara, wyjeżdżając z parkingu. Zapadła noc, do tego było pochmurno, ale sierp księżyca przezierał od czasu do czasu przez zwały obłoków.
- Tak - przyznała Allison. Nadal siedziała ze zwieszoną głową.
- A co robiłaś? - Barbara musiała wyciągać z niej odpowiedzi.
- Nic, o czym chciałabym mówić - burknęła dziewczynka, odwracając się do okna.
- Allison, żądam prostej odpowiedzi - oznajmiła Barbara nieco ostrzej. - Czy stało się coś złego?
- Nie, mamo! - odparła, spoglądając na matkę. - Chodzi o to, co mówił trener. My po prostu... chodziliśmy i... rozmawialiśmy.
- Chodziliście i rozmawialiście, tak? - powtórzyła Barbara. - To dlaczego płakałaś?
- Wcale nie płakałam - odparła Allison, po czym wzruszyła ramionami. - Tylko coś mi wpadło do oka.
- Jesteś kiepską kłamczuchą, złotko - stwierdziła spokojnie Barbara. - Masz to po mnie. Dlaczego płakałaś?
- Ja... - zaczęła dziewczynka, ale przerwała i wzruszyła ramionami. - Mówiliśmy o rzeczach, które nas gryzą. To było pewnie coś takiego jak terapia. Dlatego płakałam. To wszystko, mamo, naprawdę.
Barbara otworzyła usta do odpowiedzi, ale uznała, że to nie najlepszy moment na dyskusję.
- Za tydzień znowu odbędą się te zajęcia „budowania drużyny”?
- Nie - odpowiedziała Allison. - Przecież jest przerwa wiosenna, nie pamiętasz?
- Tak, pamiętam - rzekła Barbara. - Mam nadzieję, że trener Sherman również.
***
Tuż po przerwie wiosennej sezon rozpoczął się z hukiem dwoma meczami w ciągu trzech dni. Oba mecze dziewczynki wygrały. Jak dotąd drużyna softballowa szkoły dla dziewcząt Algomo Middle miała na koncie serię zwycięstw, a magiczny trener Bobby Sherman nie dawał wytchnienia swojemu nowemu zespołowi.
Na ten tydzień zaplanował dwa dodatkowe spotkania związane z „budowaniem drużyny”, wkrótce też widać było po dziewczynkach, jak wiele czasu i wysiłku wkładają w te treningi. Do końca tygodnia Allison miała już cienie pod oczami od nocnych zajęć towarzyszących normalnym pracom domowym, chearleadingowi i gimnastyce. Ponadto przyszła do domu z formularzem zgody na „całodzienne zajęcia budowania drużyny” w sobotę. Dziewczynki miały być przywiezione na miejsce treningu w południe i odebrane o północy.
- Tego już za wiele - stwierdziła Barbara, machając formularzem, gdy dosłownie krzyczała do słuchawki w rozmowie z Cindy. - Czy on kompletnie oszalał?
- To ty zawsze wywierasz na dziewczynki presję, żeby bardziej się przykładały - odparła niezadowolona Cindy.
- One mają po czternaście lat - podkreśliła Barbara.
- Barb, uważam, że masz rację - rzekła Cindy. - Ale trener Sherman stawia to za warunek dalszej pracy. Szczerze mówiąc, zastanawiam się nad tym, czy nie zabrać Brandi z drużyny. Zaczyna wyglądać na przemęczoną.
- Allison też - powiedziała z goryczą Barbara. - Wcale mi się nie podoba, że jakiś obcy facet spędza tyle czasu z moją córką w miejscu, do którego nie dopuszcza rodziców.
- Zadzwoń do niego - podsunęła Cindy. - Jesteś w tym lepsza niż ja. Na pewno nie tylko my zaczynamy mieć dość tego „budowania drużyny”...
Niezwykle trudno było namierzyć trenera Shermana. W końcu jednak Barbara zdołała skontaktować się z jego żoną, kobietą dość bezbarwną, sądząc po rozmowie przez telefon, i umówiła się na spotkanie w kawiarni Starbucks w galerii handlowej Hazelwood Mail. Okazało się, że trener pracuje w sklepie Claire's Boutique w tej właśnie galerii, co eliminowało możliwość, że przyjechał tutaj ze względu na lepszą posadę. Chyba że w Mobile pracował w McDonaldzie.
Sherman był mężczyzną średniego wzrostu, ale sprawiał wrażenie dobrze zbudowanego. Miał szerokie ramiona i silne ręce, jak gdyby w młodości zajmował się wyczynowo jakimś sportem siłowym. Z biegiem lat nabrał jednak ciała i wypracował sobie pokaźny mięsień piwny. Miał ciemne włosy i karnację, a także nieco latynoskie lub może indiańskie rysy twarzy. Spojrzenie jego ciemnych oczu było osobliwie przeszywające. Barbara wcześniej widziała go tylko z pewnego dystansu i nie zdawała sobie sprawy, że trener ma tak niepokojące oczy. Zrozumiała od razu, dlaczego Allison nazwała go „okropnym” przy pierwszym spotkaniu. Na dodatek na prawym kciuku mężczyzny dostrzegła niewielki, nieco niewyraźny tatuaż, ale nie udało jej się go zidentyfikować.
Podejrzewała, że niektóre kobiety mogłyby uznać go za atrakcyjnego. Barbara tak by go jednak nie określiła. Za bardzo pasował to stereotypu „macho”. Oczywiście do grona jej znajomych należeli członkowie policyjnych oddziałów specjalnych i agenci specjalizujący się w rozwiązywaniu spraw związanych ze „szczególnymi okolicznościami”, którzy niemal na co dzień spoglądali w twarz śmierci - w sytuacjach wywoływanych zarówno przez naturalne, jak i paranormalne zjawiska. Ten człowiek jednak wcale nie pasował do tej grupy.
- Miło mi pana poznać, trenerze Sherman - rzekła Barbara, wstając od stolika i ściskając mu rękę.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł trener, który nawet nie starał się ukrywać, że patrzy na jej piersi. Na spotkanie ubrała się konserwatywnie, więc nie widać było nawet rowka między piersiami, ale mężczyzna i tak się im przyglądał. Dość długo studiował jej wdzięki, po czym wreszcie podniósł wzrok, spojrzał Barbarze w oczy i mrugnął do niej. Następnie jak gdyby niechętnie puścił jej rękę, przeciągając przy tym kciukiem po wnętrzu dłoni.
Barbara znała już tę sztuczkę, która zawsze wywoływała u niej dreszcz pobudzenia seksualnego. Sądziła również, że to jedno z najbardziej niskich zagrań wobec kobiet; reakcja wydawała się całkowicie mimowolna i nie miała nic wspólnego z rzeczywistym odczuwaniem pociągu. Dla niej było to równoważne z podszczypywaniem w tyłek.
Już wówczas zdała sobie sprawę, że musi zabrać Allison z drużyny. Człowiek ten - nieważne, czy potrafił wygrywać zawody, czy nie - był drapieżnikiem. Nie tylko flirtował, lecz wręcz otwarcie dawał jej do zrozumienia, o co mu chodzi. Biorąc pod uwagę fakt, że była mężatką oraz matką jednej z jego podopiecznych, albo był szalony, albo musiał myśleć, że to pomoże mu w tej konfrontacji. A to znaczyło, że jednak pomieszało mu się w głowie.
Ponadto sprawiał ogólne wrażenie „uwodziciela”. Dysponował całym mnóstwem tandetnych trików, prawdopodobnie działających na kobiety lub dziewczęta, które nigdy wcześniej nie miały do czynienia z takim typem „amanta”. Barbara była na zbyt wielu firmowych bankietach i otrzymywała zbyt wiele zakamuflowanych i otwartych propozycji, kiedy jeszcze pracowała w nieruchomościach, aby ją to choć trochę zainteresowało. W przypadku nastoletnich dziewczynek sprawa mogła wyglądać zgoła inaczej.
- Chciałam porozmawiać z panem o dodatkowych zajęciach - oznajmiła, ignorując mrugnięcie okiem i muśnięcie dłoni kciukiem. - Niektórzy rodzice, w tym również ja, uważają, że dziewczynki są przemęczone, ponieważ poświęcają temu zbyt wiele czasu. Większość z nich ma także inne ważne zajęcia. Spędzanie całego wolnego czasu na grze w softball jest dla nich nużące.
- Rozumiem to, pani Everette - odrzekł Sherman, pochylając się, by spojrzeć jej prosto w oczy. W jednej chwili wskoczył w skórę „profesjonalnego trenera”, jak gdyby w ogóle nie przybierał pierwszej pozy bawidamka. - Mogę tylko niezbicie stwierdzić, że te metody się sprawdzają. Moja praca, moja misja polega na osiąganiu zwycięstw. Nie tylko w tym roku, ale w każdym kolejnym. Doprowadziłem do perfekcji program „koncentracji na zwycięstwie” i wiem, że on działa. Dowiodłem tego. Jeśli wy, rodzice, chcecie przeciętnej drużyny, która wygra kilka meczy, a kilka przegra, to nie potrzebujecie takiego trenera jak ja. Jeśli zaś pragniecie drużyny, która wygrywa, musicie trzymać się mojego programu. Nie jest wcale łatwy. Przedstawiłem go w broszurze informacyjnej, którą rozpowszechniłem za pośrednictwem dziewczynek na początku tego sezonu. Jeśli Allison chce opuścić drużynę, zależy to wyłącznie od niej i od pani. Ale jeśli nadal zamierza w niej grać, musi trenować zgodnie z moim planem. I musi uczestniczyć w zajęciach budowania drużyny. W sporcie umysł jest dziesięciokrotnie ważniejszy od ciała. Dziewczynki muszą skoncentrować się na zwycięstwie. Aby to osiągnąć, powinny wyzbyć się wszelkich uprzedzeń w stosunku do samych siebie i swoich koleżanek z zespołu. Muszą poznać swoje rzeczywiste silne i słabe strony, a także zalety i wady zespołu. I muszą stworzyć drużynę. Każdy etap ich szkolenia, każdy trening na boisku, każde zajęcia budowania drużyny służą umacnianiu tych elementów. Uderzanie kijem czy chwytanie przychodzą potem automatycznie, tak jak oddychanie, o ile umysł będzie na to przygotowany.
Odsunął się i pochylił głowę, podnosząc filiżankę kawy. Zachowywał bardzo prostą sylwetkę, jak gdyby prowokował Barbarę do dyskusji na temat, w którym był ekspertem.
- Rozumiem to doskonale - odpowiedziała, sącząc kawę z mlekiem. Wybrała bezkofeinową, ponieważ chciała zachować całkowicie czysty umysł podczas tego spotkania. - Mogę zadać kilka pytań?
- Naturalnie - przystał na to z rezerwą.
- Dlaczego przyjechał pan tutaj z Mobile? - spytała Barbara. - Mobile ma znacznie większą ligę, a pan był tam podobno grubą rybą. Nie przeniósł się pan tutaj ze względu na pracę, zatem...
- Jestem ambitny - wyznał Sherman. - Owszem, Mobile ma większą i bardziej znaczącą ligę. Jednak stanowiska kierownicze w szkołach zajmują osoby niekompetentne. I zajmują je przez całe życie. To taka grupa starych kumpli, w której nie toleruje się obcych. Chcę zawodowo zajmować się trenowaniem softballu, a żeby tak się stało, muszę przez pewien czas pracować w szkole wyższej. Każda uczelnia jest równie dobra. Jednak żeby dostać taką funkcję w jakimkolwiek college'u, trzeba albo mieć jakiegoś bogatego wychowanka, albo odnosić wielkie sukcesy w trenowaniu drużyn ze szkół średnich. Naprawdę spektakularne sukcesy. Rozglądałem się w wielu miejscach i wyjątkowo spodobała mi się drużyna Syren. Chcę ją trenować w tym roku, a potem zająć się szkoleniem dziewcząt ze szkoły średniej w Algomo. Jeśli uda mi się z tą drużyną, a potem z dziewczynkami ze szkoły średniej, zdołam dostać się na uniwersytet. Nie chodzi tylko o ten rok, lecz o kilka lat. Jeśli mi się powiedzie, osiągnę swój cel. Kluczem do sukcesu są skuteczne metody pracy. Niektórzy twierdzą, że chodzi o grę i zabawę. Gówno prawda, za przeproszeniem, droga pani. Tutaj chodzi o zwycięstwo. Jeśli mi pozwolicie, wasze dziewczynki na pewno wygrają. A jeśli nie potrafią znieść presji, to i tak nie osiągną takiego poziomu, na jaki chciałem je wynieść. Wszystko więc zależy od państwa.
Barbara musiała przyznać, że trener trafił w jej czuły punkt. Wierzyła w możliwość zwycięstwa wbrew wszelkim przeciwnościom. Gdyby tak nie było, jej szkielet spoczywałby już w luizjańskim bayou, ogryziony przez krokodyle.
Szkopuł w tym, że za grosz nie ufała temu człowiekowi, o ile potrafiła go przejrzeć już na pierwszy rzut oka.
Trzeba zmienić taktykę.
- To też rozumiem doskonale - podkreśliła, kiwając głową. Nie zamierzała pozwolić, aby świdrujące spojrzenie rozmówcy zbiło ją z tropu. - Jest jednak pewien drobny problem. To nie lata pięćdziesiąte. Istnieją zrozumiałe obawy dotyczące mężczyzn spędzających znaczną ilość prywatnego czasu z podatnymi na różne wpływy młodymi dziewczętami.
- Dlatego też nigdy nie przebywam sam na sam z żadną z dziewczynek - odrzekł Sherman, skinąwszy głową. - I nigdzie i nigdy nie zarzucano mi napastowania seksualnego, pani Everette. Ani razu.
Barbara wierzyła w to równie głęboko, jak w resztę gładkiej gadki, ale nie dała tego po sobie poznać. Z drugiej strony uważała to za możliwe. Zwłaszcza że zapewne potrafił zastraszać dziewczynki. Sporo zboczeńców czekało długie lata na to, by ktoś w końcu zechciał przerwać zmowę milczenia. Miała nadzieję, że Allison przyszłaby do niej, gdyby stało się coś złego. Przede wszystkim jednak lepiej, żeby nic złego się nie stało.
- Twierdzi pan zatem, panie Sherman - odezwała się w końcu - że jeśli chcemy, aby dziewczynki wygrywały, musimy przystać na pański program lub dziewczynki wylecą z drużyny.
- Te informacje znalazły się w broszurze informacyjnej - odparł, znów skinąwszy głową. - Jeśli chcecie, żeby dziewczynki odniosły zwycięstwo, musicie przystać na mój program. A ja potrafię zagwarantować sukces.
- Niczego nie można zagwarantować, trenerze Sherman - odparła Barbara łagodnym głosem. - Z wyjątkiem końca świata. Nawet śmierć nie jest nieodwracalna, czego dowiódł Jezus Chrystus wskrzeszeniem Łazarza i swoim zmartwychwstaniem. Choć trzeba przyznać, że podatki są niemalże nieuchronne - dodała z bladym uśmiechem.
- Nie zdawałem sobie sprawy, że jest pani tak... zagorzałą chrześcijanką, pani Everette - rzekł niepocieszony trener Sherman.
- Nie wymachuję Biblią, panie Sherman - oznajmiła. - Ale wiara w Boga rzeczywiście jest we mnie bardzo silna.
- Wiara w Jezusa nie pomoże wygrać zawodów softballu - podkreślił.
Barbara starała się nie okazać złości z powodu tych słów. Odnotowała za to wyraźny nacisk położony na słowo „Jezusa”.
- Wiara czyni cuda, trenerze Sherman - odrzekła, wpatrując się w niego zmrużonymi oczami.
- Co do tego muszę się z panią zgodzić - stwierdził, łypiąc na nią z ukosa. - A zatem sprzeciwi się pani moim treningom? Mam wrażenie, że jeśli to pani zrobi, drużyna się rozpadnie.
- Zamierzam przedyskutować to z pozostałymi rodzicami - wyjaśniła z pokerowym obliczem. - Gdyby dziewczynki kontynuowały trening, musiałyby zrezygnować z innych zajęć. To bardzo poważna zmiana.
- Jeśli postanowi pani opowiedzieć się za moim programem, na pewno zwyciężymy - oświadczył Sherman. - Jeśli zaś nie zależy wam na tym tak bardzo, podejmijcie odpowiednie decyzje. Wiem, że wygramy. Choć idzie nam nieźle, to bardzo trudna liga. Maggie Anderson z Shipman jest jedną z najlepszych miotaczek w stanie w swojej grupie wiekowej. Jeśli mamy zdobyć mistrzostwo, trzeba będzie czegoś więcej niż wiara w Jezusa, pani Everette.
***
- Fundacja Miłości i Wiary Powszechnej, słucham.
- Tu Barbara Everette, czy mogłabym rozmawiać z Sharice?
- Poczekaj chwilę, Barb, już łączę.
- Sharice, niech błogosławi cię nasza Dobra Pani.
- Sharice, tu Barb - odezwała się Barbara i przygryzła wargę, mknąc slalomem wśród innych aut z telefonem komórkowym przytkniętym do ucha.
- Co słychać? - spytała Sharice. - W rodzinie wszystko dobrze?
- Raczej tak - odpowiedziała Barbara, przyspieszyła i gwałtownie wskoczyła na lewy pas tuż przed maską tira, niemalże ocierając się o zderzak jadącego przed nią samochodu, który akurat zwolnił. Wykonała manewr bezrefleksyjnie, prowadziła wóz w stanie alfa. - Potrzebuję informacji w sprawie czegoś, co wzbudziło mój niepokój.
- Rozumiem - rzekła Sharice powoli. - Z tego, co słyszę w słuchawce, rozmawiasz przez telefon komórkowy?
- Tak.
- Może powinnaś pogadać o tym z którymś z naszych znajomych w okolicy, skarbie - podpowiedziała Sharice. - Zapewne jest to sprawa osobista i nie chciałabyś, żeby podsłuchał nas ktoś ze skanerem.
- Och - rzuciła Barbara, zmieniając się na twarzy, gdy z powrotem wskoczyła na prawy pas, a następnie skręciła w najbliższy zjazd z autostrady. - Może powinnam.
- Jeśli to coś naprawdę ważnego, jestem pewna, że ktoś bezzwłocznie do ciebie przyjedzie - oświadczyła Sharice.
- Nie tym razem - odparła Barbara. - To chyba nic ważnego. Mam tylko złe przeczucia co do pewnej osoby.
- Mogę ci tylko powiedzieć, że w twojej okolicy nie ma niczego, co zwracałoby uwagę Fundacji - dodała Sharice.
- A sprawdzisz, czy nie było czegoś takiego w zeszłym roku w Mobile? - spytała Barbara.
- Poczekaj chwilkę, skarbie.
Barbara zerknęła w lewe lusterko i zahamowała gwałtownie w tumanie dymu z rozgrzanych opon, żeby nie wjechać przed rozpędzoną ciężarówkę. Chwilę potem Sharice znów była na linii.
- Myślę, że powinnaś porozmawiać z naszym znajomym, skarbie - oświadczyła, a skoncentrowana Barbara zmarszczyła czoło. - Od zeszłego roku prowadzimy pewną sprawę z rejonu Mobile, ale miejscowa komórka nie wykryła niczego istotnego. Jeśli masz złe przeczucia, odnoszące się do Mobile, warto porozumieć się z którymś z naszych wspólnych znajomych.
- Zrozumiałam - skwitowała to Barbara, zatrzymując się pod sklepem ogólnospożywczym. - Tak też uczynię.
- Niech cię błogosławi nasza Dobra Pani, trzymaj się, Barb - rzekła Sharice.
- I niech dobroć Pana będzie z tobą, przyjaciółko.
***
- Dzień dobry, panie Patek - odezwała się Barbara, wzięła paczkę gum do żucia i podała sprzedawcy pięciodolarowy banknot.
- Dzień dobry, pani Everette - odrzekł Hindus, skłoniwszy się jej lekko. - Niech Wisznu oświeca pani drogę.
- I niech Pan Bóg nigdy cię nie opuszcza - odparła Barbara, gdy właściciel sklepu wsunął do kasy liścik ukryty pod banknotem.
***
Trzy dziewczynki odeszły z drużyny, bo nie zdołały wytrzymać zabójczego tempa treningów, ale Barbara i Cindy pozostawiły w niej swoje pociechy, a zamiast tego zrezygnowały z zajęć gimnastyki i tańca.
Drużyna nadal wygrywała. Odbywały się kolejne zajęcia „budowania drużyny”, a Barbara nadal martwiła się o Allison, która coraz mniej mówiła na temat tych „nadprogramowych ćwiczeń”. Niepokoiła się również, że nie otrzymała żadnych sygnałów z Fundacji. Musiała odrzucić jedną z misji, kiedy Mark ostro sprzeciwił się wyjazdowi żony z domu na kolejny tydzień. Jak dowiedziała się w rozmowie telefonicznej z Julie Lamm, w dochodzeniu ustalono jednak, że chodzi o „zwykłego” seryjnego zabójcę z manią wielkości. Poza tym nie miała od nich żadnych wieści.
Wreszcie w pewną sobotę, mijając znak stopu nieopodal domu, ujrzała niewielki krzyż maltański przyczepiony do słupa. Właśnie zawiozła Allison na kolejne wieczorne „budowanie drużyny”, miała więc wystarczająco dużo czasu, żeby zatrzymać się przy sklepie Fast Mart.
- Dobry wieczór, panie Patek - zawołała, biorąc zwyczajową paczkę gumy do żucia. Nie lubiła żuć gumy, a ponieważ dzieciom również na to nie pozwalała, zakup na ogół trafiał do Marka lub po prostu do kosza.
- Dobry wieczór, pani Everette - odpowiedział właściciel. - Życzę wszystkiego dobrego. Mam broszurkę na temat podobieństw Wisznu i Chrystusa, o którą pani prosiła.
- Dziękuję pięknie - rzekła Barbara, podnosząc broszurkę, na okładce której widniał wizerunek krzyża oraz postać Wisznu w pozycji lotosu. - To bardzo miłe z pana strony.
- Niech Najwyżsi roztaczają nad panią opiekę, pani Everette - rzekł Hindus, wydając jej resztę.
- I niech Bóg pana strzeże, panie Patek.
Barbara zatrzymała się na parkingu sklepu Wal-Mart, znalazłszy wygodnie miejsce tuż przy wejściu, po czym w świetle lampki samochodowej zaczęła czytać informacje wydrukowane w broszurze.
„Pogłoski o kulcie satanistycznym związanym z dziewczęcą drużyną softballową w rejonie Mobile zbadały FBI i lokalna policja. Policja z Mobile odmówiła wszczęcia śledztwa w tej sprawie, jednak personel komórki do spraw „szczególnych okoliczności” przeprowadził pobieżne dochodzenie. Przywódcą kultu miał być wysoki kapłan sekty satanistycznej Robert Sherman, który zawarł pakt z Mocami Ciemności dotyczący zwycięstw w zawodach softballowych, w zamian oferując młode dziewczęta z drużyny - w dużej części jeszcze dziewice - jako akolitki i potencjalne ofiary. Jedna z młodych członkiń drużyny podobno zaginęła bez śladu, choć jej zniknięcie może nie mieć związku z rzekomą aktywnością satanistyczną. Dziewczynka pozostawiła list wskazujący na to, że nie była szczęśliwa w rodzinie, więc policja potraktowała to jako zwykły przypadek ucieczki z domu. Tajni agenci operacyjni w tym rejonie nie wykryli żadnego śladu nieziemskich emanacji, lecz byli to agenci pierwszej klasy z ograniczonym doświadczeniem w pracy w terenie.
Pogłoski o istnieniu kultu satanistycznego rozeszły się po zwycięstwie w zawodach softballowych, kiedy część członkiń zwycięskiej drużyny napomknęła o „pakcie z Diabłem”. Przepytywane przez nauczycieli i szkolnych psychologów ujawniły, że Sherman organizował z udziałem dziewczynek praktyki „specjalnego budowania drużyny”, jednak żadna z nich nie chciała zdradzić charakteru tych zajęć.
Być może Robert Sherman to osoba znana pod pseudonimem Monereaus, zaangażowana w aktywność niewielkiej sekty satanistycznej z obszaru Środkowej Florydy. Doniesienia wskazują, że wywodzi się on z grona wyznawców santerii i ma na kciuku nieduży tatuaż anioła, świadczący o sympatyzowaniu z wyznawcami santerii i marielitami. Ten szczególny tatuaż wskazuje na związki z kubańskim podziemiem i specjalizację w uwodzeniu młodych kobiet w niemoralnych celach. Prowadzi to do podejrzeń, że nazwisko Robert Sherman to tylko pseudonim. Kult ze Środkowej Florydy nie wykazywał jednak cech wskazujących na istnienie „szczególnych okoliczności” i wydawał się całkowicie „ziemski”. Brak aktualnych informacji dotyczących miejsca pobytu i działalności Roberta Shermana”.
- Już są - mruknęła Barbara pod nosem, wyraźnie rozwścieczona. Zacisnęła zęby i usiłowała poskromić emocje. Jeśli ten łajdak... - Pan jest ze mną - rzekła spokojniejszym głosem, kontrolując oddech. - Nie zejdę w otchłanie nienawiści i gniewu. - Wykorzystała wiarę, by zapanować nad charakterem, który odziedziczyła wraz z rudosłomianymi włosami. Jej matka nazywała to „irlandzką połową”, ale po spotkaniu z Janeą Barbara miała niemal pewność, że chodzi raczej o „połowę wikingową”.
Pozostawała kwestia, co począć z tą informacją. Technicznie rzecz biorąc, mogła zadzwonić do Fundacji i powiadomić ją o miejscu pobytu i działalności Roberta Shermana.
Problem w tym, że według raportu brakuje dowodów, że w tej sprawie występują „szczególne okoliczności”. Gdyby trener rzeczywiście współpracował z Mocami Ciemności, udałoby się wykryć obecność emanacji. A Barbara nie wyczuwała niczego ze strony Allison. Głos w głębi duszy podpowiadał jej, że dzieje się coś niedobrego, ale przecież mogły do niej przemawiać tylko nadmiernie rozbudzone instynkty macierzyńskie.
Cóż, w końcu była adeptem poziomu trzeciego. Potrafiła przeprowadzić samodzielne dochodzenie. Jak mawiał jej tata, zawsze łatwiej najpierw zadziałać, a potem poprosić o zezwolenie.
Wyjechała z parkingu i skierowała się ku ustronnemu boisku do gry w softball.
***
Mark i dzieci nigdy nie pytali o zawartość niebiesko-żółtej torby spoczywającej w bagażniku forda expedition. Torba wglądała tak, jak inne używane przez nią do przewożenia strojów treningowych, a Barbara często ćwiczyła, więc nie wywoływało to podejrzeń. Jednak ta torba nigdy nie znikała z wozu, bo Barbara nie wiedziała, kiedy może jej potrzebować. Raz dała się zaskoczyć. I nigdy więcej.
Wyhamowała terenówkę, zbliżając się do parku, po czym rozejrzała się za drogą, którą odnotowała w pamięci już wcześniej. Był to dojazd dla służb serwisowych i dostawców prowadzący do Ośrodka Gościnnego, z dala od głównej drogi do parku. Ale i tak nie zamierzała jechać nim do ośrodka.
Gdy zatrzymała wóz, spojrzała na zegarek i kiwnęła głową. Miała wystarczająco dużo czasu, aby przeprowadzić rekonesans, zanim trzeba będzie odebrać Allison z zajęć. Jeśli Mark zacznie wypytywać, gdzie się podziewała, obwieści mu po prostu, że ma romans. Chociaż nie - przemawiała przez nią złość. Zresztą mąż zapewne w ogóle nie zauważy, że nie wróciła do domu o normalnej porze.
Zgasiła światła, wysiadła z wozu i podeszła do bagażnika.
Na codzienną odzież naciągnęła czarny kombinezon. Na jego powierzchni widniały subtelne srebrne krzyże, dodatek, który kosztował dość słono, ale nieźle zaskoczył niejedną nadnaturalną istotę z piekła rodem. Materiał był także ognioodporny, co od czasu do czasu bardzo się przydawało. Dodatkowo kombinezon wyposażono w kaptur i maskę, które w razie potrzeby dawały się odczepić. Obok poskładanej odzieży znajdowały się wojskowe buty, zapinane na boku na suwak.
Następnie przywdziała pancerz ze specjalnych tworzyw. Nie przydawał się przeciwko istotom nadnaturalnym, ale okazywał się skuteczny, gdy złoczyńca posługiwał się zwykłą bronią. Ta zbroja była cięższa niż typowe ochraniacze ciała, jako że zawierała warstwę kolczugi ze srebra - podarunek od Hjalmara.
Potem uzbrojenie taktyczne. Pistolet kalibru .45 w kaburze przymocowanej do uda, krótkolufowy pistolet z dodatkowym zapasem amunicji, jednostrzałowym miotaczem święconej wody z zawiesiną azotanu srebra, powleczony srebrem nóż, jednostrzałowy miotacz z drewnianym palikiem. Oba jednostrzałowe miotacze były niewielkie i mieściły się za kamizelką ochraniacza. Nie miała przy sobie dzwonka, księgi ani świecy, ponieważ nikt zajmujący się „szczególnymi okolicznościami” nigdy nie znalazł praktycznego zastosowania dla żadnego z tych przedmiotów. Na koniec zawiesiła sobie u lewego boku długi nóż z kutego żelaza wielkości krótkiego miecza. Ostrze Murasaki spoczywało w szafie w jej domowej sypialni. Gdyby okazało się przydatne w tej misji, będzie bardzo żałowała, że go nie wzięła.
- Panie, pobłogosław mnie tej nocy - rzekła, spoglądając na mroczny las. - Pobłogosław mnie i strzeż mojej córki. I daj mi siłę, odwagę i mądrość, bym mogła wypełnić Twoje dzieło. Amen.
Z tymi słowy zanurzyła się w zarośla jak szara zjawa.
***
- Lordzie Szatanie, obdarz nas swą mocą! - zaintonował trener Sherman.
Allison przygryzła wargę i starała się nie uronić łzy. Nie potrafiła rozumieć, w jaki sposób cała drużyna wdała się w ten koszmar. Wszystko działo się tak powoli, tak subtelnie, że nie potrafiła stwierdzić, kiedy przekroczyli granicę. Początkowo zajęcia „budowania drużyny” rzeczywiście miały charakter integracyjny. Chodzili na spacery i wspólne siedzieli przy ognisku, coraz lepiej poznając się nawzajem. Trener Sherman mówił, że to pierwszy krok ku stworzeniu zwycięskiej drużyny, i wydawało się, że nie ma w tym nic złego. Potem rozmowy stawały się coraz głębsze i dziwniejsze, trener zaś przekonywał, że istnieje tylko jeden sposób, by zapewnić sobie wygraną w zawodach. Była to metoda sekretna i wszystkie musiały złożyć przysięgę, że nie będą o niej z nikim rozmawiać.
Trener podkreślał, że siły, które przywołuje, uczynią z nich lepsze zawodniczki, stworzą lepszą drużynę. I to chyba naprawdę działało. Bez treningu bardziej uciążliwego niż dotychczasowy rzeczywiście lepiej sobie radziły. Potrafiły sprawniej łapać piłki, skuteczniej uderzać kijem i bardziej skupiały się na grze. Wszystkie o tym po cichu plotkowały. W ich poczynania musiała ingerować jakaś zewnętrzna moc, wszystkie o tym wiedziały. Ale wtedy jeszcze miały wrażenie, że wszystko jest w porządku.
Kiedy jednak odeszły Corine, Cheryl i Shelly, pozostałe dziewczynki zaczęły jeszcze bardziej zgłębiać „tajemnice”. Trener wreszcie im wyjawił, skąd pochodzi „moc”. Wówczas zrozumiały, że nie ma odwrotu. Allison była dobrą chrześcijanką, no zgoda, w miarę dobrą. Nie była taką przeklętą świętoszką, jak matka, ale też nie włóczyła się z chłopakami i starała się być miła dla ludzi. A tu nagle przywoływała moc diabła, żeby wygrywać w głupich zawodach softballu.
Na ostatnie zajęcia trener przyniósł kota. Początkowo myślała, że to jego pupil. Ale on zamierzał złożyć go w ofierze. Chciał poderżnąć kociakowi gardło, żeby „zwiększyć moc”.
To nie było w porządku. Ale niezależnie od tego, jak bardzo się starała, nie potrafiła nawet otworzyć ust, by zaprotestować. I żadna z pozostałych dziewczynek też się nie sprzeciwiła. Zbyt wiele już powiedziały, zbyt wiele przysiąg złożyły. Allison odnosiła wrażenie, jakby już straciła duszę. Oczywiście możliwe, że to naprawdę stało się po to, by „zwiększyć moc”. Jeśli jej dusza już była zgubiona, zamierzała przynajmniej wygrać te zawody.
Trener paplał coś w dziwnym języku, może po łacinie, choć część słów brzmiała z hiszpańska, część zaś przypominała bełkot. Jednocześnie związał zwierzęciu łapki i przyczepił je do pnia drzewa.
Musiała odwrócić wzrok, kiedy opuścił nóż, ale doskonale słyszała wrzask, który urwał się przeraźliwym odgłosem charczenia zwierzęcia i chrzęstu ostrza.
- Droga stoi otworem - oznajmił trener Sherman, wznosząc skrwawiony nóż ku księżycowi w pełni. - Niech moc popłynie przez ten krąg, Lordzie Szatanie. Niech twoja moc przyniesie nam zwycięstwo nad naszymi wrogami!
***
Barbara zatrzymała się na skraju polany. Nie patrzyła prosto w płomienie ogniska, gdyż czekała, aby jej oczy przywykły do nikłego oświetlenia. Dziewczynki siedziały w półokręgu, częściowo zwrócone twarzami w jej kierunku. To musiało stanowić pierwszy problem dla prowadzącego rytuał. Nie ze względów taktycznych, lecz czysto magicznych. Przestudiowała wystarczająco wiele rozmaitych obrzędów, by wiedzieć, że cokolwiek chciał uczynić Sherman, wymagało to pełnego kręgu. Była tam jednak cała drużyna. Barbara zauważyła, że Allison i wszystkie pozostałe dziewczynki odwróciły głowy, gdy nóż rozpruł zwierzę.
Widziała, co się stało, ale o dziwo niczego nie poczuła. I to musiał być drugi problem z perspektywy prowadzącego rytuał. Całą grupę ogarniały dziwne miazmaty, ale uprzytomniła sobie, że odbiera je dzięki temu, że sama stara się kanalizować energię. Nie czuła obecności żadnych obcych sił. Nic. Facet właśnie zamordował biednego czarnego kociaka - najwyraźniej na darmo.
Zamarła, gdy trener uniósł skrwawiony nóż, po czym rzekł coś do dziewczynek. Niektóre pokręciły głowami, ale kilka zbliżyło się niepewnym krokiem. Gdy jednak zanurzył palce we krwi, Barbara miała już dosyć.
- Trzeba to przerwać natychmiast - mruknęła, maszerując w stronę czerwonej poświaty ogniska.
***
Allison szeroko otworzyła oczy, gdy widmowa postać niespodziewanie zjawiła się tuż przed nimi. Kobieta, sądząc po głosie, była ubrana od stóp do głów w kombinezon, dzięki któremu prawie stapiała się z tłem. Z trudem ją dostrzegła. Poczuła, że do jej oczu napływają łzy.
- W imię Pana Jezusa Chrystusa natychmiast zakończ tę farsę! - rozkazała kobieta, pochodząc zdecydowanym krokiem do „ołtarza”.
- Nie masz tu władzy! - obwieścił trener Sherman, ale w jego drżącym głosie pobrzmiewała niepewność.
- Tak ci się zdaje, pozerze - odrzekła kobieta. - Nie masz bladego pojęcia o mocy! Tutaj nie pojawiły się żadne siły. Jesteś takim wysokim kapłanem, jak ja Dziewicą Marią. To nie rytuał, lecz idiotyczna rzeź biednych bezbronnych stworzeń!
Dziewczynki zaczęły się wycofywać od ogniska, ale Allison stała w miejscu jak wryta. Mogłaby przysiąc, że zna ten głos...
- Co ty wiesz o mocy, chrześcijanko - parsknął trener Sherman.
- Twój Bóg jest słaby! Śpiewacie tylko te swoje hymny i...
- Słaby? - syknęła tajemnicza postać. - Walczyłam z demonami z piekieł objawiającymi się na ziemi, ty błaźnie. Zwyciężałam bestie, które zmroziłyby ci krew w żyłach, wstrętny imbecylu. I nie pozwolę, żebyś nabierał te dziewczynki na swoje piękne oczy i uwodzicielskie sztuczki!
Allison odniosła wrażenie, że wokół kombinezonu tworzy się błękitnawa poświata, gdy kobieta podeszła do ołtarza i uniosła krwawiącego kota.
- Panie - rzekła, skłoniwszy głowę, i uniosła zwierzę przed sobą. - To taka sama bitwa o dusze tych niewinnych dzieci, jak każda, w której walczyłam dla Ciebie w przeszłości. Proszę Cię, Panie, o moc, którą obdarzasz mnie w walce. Napełnij mnie nią tej nocy, Panie, aby te dzieci ujrzały światło i piękno Boga i Jego Jedynego Syna, Jezusa Chrystusa. Niech Duch Święty napełni mnie, Panie, tak jak podczas walki przeciwko Almadu i Remolusowi.
Teraz Allison nie miała już żadnych wątpliwości. Osobliwa kobieta była jej matką - otoczoną błękitną poświatą, która zaczynała przyćmiewać światło ogniska. Odwróciła głowę, gdy poświata stała się zbyt jasna, aby móc na nią patrzeć.
***
Barbara przytuliła kota do piersi, nie mając pewności, czego właściwie się spodziewa. Wiedziała tylko, że musi pokazać dziewczynkom, a zwłaszcza Allison, że Bóg jest silniejszy niż manipulacje Wroga. Czuła przepływającą moc i wydawało jej się, że odbiera zmysłami każdą żyłkę, każde ścięgno własnego ciała, naprężające się w oczekiwaniu działania. Czuła też kota, ale nie jako drobny ciężar w ramionach, lecz jako żywą istotę... czy raczej istotę, która może powrócić do życia.
Jakiś głos w jej umyśle zdawał się powtarzać pytanie, ważne pytanie. Nie miała pewności co do treści tego pytania, uprzytamniała sobie tylko, że jest bardzo ważne. Pytano ją o zgodę na to, czy gotowa jest poświęcić coś bardzo cennego. Została poproszona o ofiarę. W tym miejscu, w tym momencie, biorąc przykład z Boga i Zbawiciela, nie mogła uczynić nic innego, jak tylko na to przystać.
Poczuła teraz każdą część kota jako coś, co sięgało ku niej, splatało się z jej ciałem, jej krwiobiegiem; czuła zamykającą się ranę, a nawet krew znikającą z oczyszczającego się futerka. Potem poczuła, jak coś, coś więcej niż życiodajny płyn, przepływa z jej żył do organizmu kota. Na końcu coś straszliwie nią szarpnęło, jak gdyby coś wyrwano wprost z jej serca, mózgu, całego ciała, z każdej cząsteczki istnienia, z rdzenia jej duszy, a następnie przekazano stworzeniu, które trzymała w ramionach.
Otworzyła oczy i spojrzała ponad pniem drzewa na „wysokiego kapłana”. Kociak w jej ramionach najpierw usiadł, potem cicho zamiauczał, a wreszcie wdrapał jej się na ramię.
Na ten widok trener Sherman zemdlał.
Barbara spojrzała na notatkę w dłoni i skinęła głową.
„Barbaro,
Nadszedł czas, abyś znów podjęła dzieło Boże.
Przygotowano dla ciebie bilet do Chicago. Lot liniami Delta numer 386 z Jackson do Chicago w czwartek.
Musisz się tam stawić, E Nomine.
Augustus”
Wysiadła z forda expedition i pozwoliła Łazarzowi wskoczyć sobie na ramię, po czym pomaszerowała wraz z nim do domu.
Allison zmywała naczynia, a Brandon czyścił podłogę w kuchni. Nigdy nie rozmawiała z córką o nocy w lesie, i nie zamierzała o tym mówić w najbliższym czasie. Choć ukryła twarz, dziewczynka zapewne bez trudu rozpoznała ją po głosie. Poza tym pozostawał jeszcze Łazarz.
Z jakiegoś powodu nastolatka przestała się skarżyć na konieczność chodzenia do kościoła czy nawet szkółki niedzielnej. I wykonywała wszystkie obowiązki z zadziwiającą starannością. Uczyła się nawet kontrolować emocje i zajmowała się młodszymi dziećmi. Innymi słowy z całych sił próbowała upodobnić do matki.
A to mówiło Barbarze o tamtej nocy w lesie wszystko, co pragnęłaby wiedzieć.
***
Mark siedział przed telewizorem i oglądał kanał Fox, gdy przycupnęła obok, pozwalając Łazarzowi zsunąć się na jej kolana.
- Nie znoszę tego kota - burknął, łypnął na nią, a potem z powrotem skierował wzrok na ekran.
- Mimo to zostanie z nami - stwierdziła Barbara, uśmiechając się łagodnie.
- Jest jakiś dziwny - oznajmił Mark, omijając wzrokiem czarnego kota, który wpatrywał się w niego z kolan Barbary. - Wydaje mi się, że nie powinniśmy trzymać w domu takiego dziwadła. Sąsiedzi uważają, że to śmieszne. Poza tym wiecznie łazi za tobą lub na tobie wisi. On nawet zachowuje się tak ja ty. To sprawia, że przypominasz czarownicę.
- Marku, muszę wyjechać z miasta - ucięła Barbara, ignorując wywody męża.
- Tylko nie to. Znowu? - rzucił rozzłoszczony Mark, odwracając się od telewizora. - Kiedy ostatni raz wyjechałaś, doszło do totalnej katastrofy.
- Marku, to jest dzieło Pana - rzekła spokojnie, ale zdecydowanie. - Zamierzam wyjechać w czwartek. Wyjaśnię Allison, co ma robić pod moją nieobecność. Ale muszę jechać.
- Tracisz kontrolę nad tymi spotkaniami religijnymi - prychnął Mark. - Ja też chodzę do kościoła, jak zapewne zauważyłaś, ale pamiętam też o obowiązkach względem rodziny! Nie możesz tak po prostu wyjechać tylko dlatego, że ci się zachciało. Słowo daję, Barbaro, czasami...
Barbara czekała na to, co powinno paść po słowach „czasami”, ale kiedy stało się jasne, że Mark już skończył, po prostu kiwnęła głową.
- Lepiej zabiorę się za pakowanie.
- I to wszystko? - zapytał zdumiony Mark. - Powiedziałem, że nie chcę, żebyś jechała!
- Ale Bóg chce - odparła cicho Barbara. - Możesz być panem i władcą w tym domu. Ale ja jestem przede wszystkim i nade wszystko sługą Boga.
KONIEC