JOHN RINGO
MICHAEL Z. WILLIAMSON
BOHATER
Tytuł oryginału: THE HERO
Robertowi A. Heinleinowi, Z nadzieją, że nam się uda spłacić dług.
John Ringo jest autorem bestsellerowej serii „New York Timesa" o wojnie z
Posleenami, w której skład jak dotąd wchodzą „Pieśń przed bitwą", „Pierwsze
uderzenie", „Taniec z diabłem" (bestseller „New York Timesa") i „Doktryna piekieł"
(bestseller „New York Timesa"). Jest też najpopularniejszym pisarzem science fiction
od czasu debiutu Davida Webera. Jako weteran Osiemdziesiątej Drugiej
Powietrznodesantowej, Ringo odwołuje się w swoim pisarstwie do własnych
doświadczeń. Odwiedził dwadzieścia trzy kraje, a zanim skończył liceum, uczęszczał
aż do czternastu szkół.
Michael Z. Williamson (ur. 1967) jest pisarzem science-fiction oraz military-fiction.
Urodził się w Birkenhead w Anglii, lecz wraz z całą rodziną przeprowadził się do
Kanady, a w 1978 roku do Stanów Zjednoczonych. „Mad Mike", jak mówią o nim
jego fani, w amerykańskim wojsku odsłużył w różnych formacjach dwadzieścia lat.
Jego pierwszą książkę, „Freehold", wydano w styczniu 2004 roku. Powieść
osadzona jest w alternatywnej przyszłości, w której ONZ to faszystowskie imperium.
Kolejna książka Williamsona, „Bohater", powstała wespół z Johnem Ringo, wziętym
pisarzem z „New York Times" i osadzona jest w świecie stworzonym przez Ringo w
„Dziedzictwie Aldenaty". Oprócz tego Williamson jest autorem wielu krótkich
opowieści, opublikowanych w różnych antologiach, a także pięciu innych dzieł: „The
Weapon", kontynuacji „Freehold" opowiedzianym z innej perspektywy; „Better To
Beg Forgiveness", historii ze świata „Freehold", ale nie związanej z serią Wojen
Grainn; a także serii „Target: Terror", na którą składa się „The Scope of Justice",
„Targets of Opportunity" oraz „Confirmed Kill".
Jego hobby obejmuje pracę oraz parę innych rzeczy: czytanie, pisanie,
rekonstrukcje historyczne, wykuwanie mieczy oraz sztyletów, skoki spadochronowe,
wspinaczkę, wycieczki po górach, karate, kung fu, strzelanie, łucznictwo, dobre
trunki, dobre jedzenie, a także psioczenie na polityczną, społeczną oraz moralną
kondycję naszego świata.
Jest żonaty z Gail, ma dwójkę dzieci, Morrigan i Erica oraz kilka kotów.*
* Biografa Michalca Z. Williamsona w tłumaczeniu Leszka Ściocha.
BOHATER
Sala odpraw Sekcji Głębokiego Zwiadu była funkcjonalna i zużyta jak sama
sekcja. Ściany, podłogę i sufit zrobiono z matowej szarej plastali; nie było tu szafek,
stołów ani innych świadectw ludzkiej obecności. Na przeciwległych ścianach znajdo-
wało się dwoje drzwi, jedne i drugie z ciężkiej plastali niczym w bankowym sejfie. O
użytych tutaj materiałach zadecydowały kwestie bezpieczeństwa - power packom i
skrzyniom z amunicją zdarzały się wypadki, a kiedy power packi miały wypadek,
słowo „katastrofa" było najłagodniejszym z możliwych określeń tego, co się wtedy
działo.
Nikt też nie chciał, żeby wypadki zdarzały się żołnierzom, ale lepiej stracić SGZ
niż całą bazę. Tak przynajmniej uważała reszta bazy.
Fretka pojawił się w sali pierwszy, niosąc krótki, tępo zakończony przebijak.
Następna czwórka weszła z karabinami grawitacyjnymi i boczną bronią- oficjalnie
nieautoryzowaną, ale mało kto miał ochotę dyskutować z żołnierzami na temat ich
prawa do jej noszenia. Przeważały pulsery. Był też dodatkowy miotacz granatów i
parę wielkokalibrowych pistoletów. Sztylet wszedł ostatni, machając swobodnie
swoim snajperskim gaussem.
Fretka właśnie śmiał się z Thora, który wyzwał Sztyleta na pojedynek strzelecki.
- Co, szykujesz się na olimpiadę?
Thor skrzywił się.
Był przekonany, że używając standardowej broni, pokona Sztyleta - w końcu
karabin snajperski to obrzydliwie drogi i rzadki sprzęt, którego właściwe ustawienie
trwa kilka godzin - ale po pojedynku konto Thora zubożało o pięćset kredytów, a
jego wynik miał go prześladować jeszcze przez wiele dni; doskonale wiedział, że
koledzy długo nie dadzą mu o tym zapomnieć.
Sztylet, który używał standardowego karabinu grawitacyjnego, wpakował dziesięć
kul z odległości pięciuset metrów w sam środek tarczy, naciskając spust najszybciej
jak się dało, a następne dziesięć prawie tak samo szybko z tysiąca metrów. W tym
drugim przypadku raz chybił, umieszczając pocisk na samej krawędzi koła za cztery
punkty. Mogłoby się zdawać, że w ogóle nie celował, a zaraz po ostatnim strzale
odwrócił się od tarczy, nie czekając, aż na ekranie pojawi się wynik. Strzelał
nieludzko celnie, a jego ruchy były szybkie, płynne, bezbłędne, jak na snajpera
przystało.
Thor znów się skrzywił, a pozostali parsknęli śmiechem.
- Dobra, to się robi nudne - oznajmiła w końcu Lala, dając sygnał do zmiany
tematu.
Fretka wcisnął przycisk i z podłogi wysunęły się krzesła i stoły. Były tak samo
szare jak wszystko w tym pomieszczeniu. Lala oparła swoje chude ciało o ścianę i
stuknęła łokciem w przycisk - dłonie wciąż miała zajęte pękatym działkiem szturmo-
wym - i ze wszystkich stron rozległa się łomocząca muzyka. To był jeden z tych
męczących kawałków tanecznych, które lubiła, ale ustawiony tak cicho, by nikt nie
narzekał. Na ścianach rozbłysły też hologramy malowideł wykonanych przez
żołnierzy jednostki. Jeden z nich przedstawiał straszny szlak zniszczenia: porozbijane
czołgi, poskręcane haubice rakietowe, zmiażdżone boty bojowe. Po lewej stronie
widać było kapsułę desantową, a po prawej karykaturę olbrzymiego, kanciastego
sierżanta w czarnym berecie komandosa SGZ. Mężczyzna miał w rękach ciężki
karabin grawitacyjny, na jednym ramieniu miotacz granatów, a na drugim lekki
moździerz; cała uprząż bojowa była obwieszona nożami i toporkami, a z jednej
kieszeni wystawał mu pluszowy miś. Podpis brzmiał: „Najmocniej przepraszam, ja
tylko tędy przechodzę". Na drugim malowidle widać było straszliwe skutki
nieudanego desantu - wszędzie walały się potrzaskane pancerze bojowe i rozbite
promy, a ostrzał artylerii wciąż wzbijał chmury kurzu; wszystko to pokrywały rojące
się małe killer boty. Na środku stał facet z dystynkcjami majora i stukał w klawiaturę
komunikatora dalekiego zasięgu. Podpis brzmiał: „Uwielbiam, kiedy plan się
sprawdza". Wszystkie te obrazki były grzeczne w porównaniu z tymi, które krążyły
po sieci i które umieszczano to i ówdzie na ekranach, opatrując je rozwinięciem
skrótu SGZ: „Sekcja Głównie Zabitych" albo „Stanowczo Gówniane Zajęcie" (chociaż
mało kto powiedziałby to żołnierzowi SGZ prosto w oczy, chyba że byłby jego bardzo
dobrym znajomym). Podstawowym wymogiem do prowadzenia rozpoznania na
wrogim terytorium był masochizm, więc SGZ umiała sobie radzić z dużymi stratami,
ale potrafiła też powodować ich tyle, ile sama ponosiła, a nawet trochę więcej.
Rozmowy nieco ucichły, kiedy żołnierze wyłożyli na stoły swoją broń i zaczęli ją
rozkładać do czyszczenia. Wszyscy byli oblepieni błotem, smarami i resztkami
roślinności, ale broń była brudna jedynie z powodu jej używania. Żołnierze dbali o
swoją broń, bo to od niej zależało ich życie. Obecność piratów, dzikich Posleenów
wciąż wałęsających się od czasu zakończenia wojny, która omal nie zgubiła
ludzkości, oraz nowe zagrożenie ze strony Blobów - wszystko to sprawiało, że
zwiadowcy w każdej chwili byli gotowi do akcji.
Łoża karabinów były pokryte substancją maskującą, która upodobniała się do
koloru i wzoru powierzchni otoczenia. Kiedy położono je na stole, natychmiast stały
się prawie niewidoczne. Fretka zaklął.
- Maskowanie działa cały czas, nawet wtedy, kiedy nie ma już dość zasilania,
żeby strzelać.
Wcisnął przycisk maskowania i broń powróciła do neutralnej szarości.
- Nie, nie cały czas - odpowiedział Goryl jako jeden ze specjalistów techników -
ale długo. System jest mały, a tutaj otoczenie nie wymaga dużych zmian. Ale nie
próbowałbym wyciągnąć takiej wydajności z kombinezonu intrudera, chociaż z
drugiej strony łatwiej go wykryć.
- Nie bądź taki mądry - odparł Fretka. - „Doświadczony zwiadowca korzysta ze
swoich umiejętności i sprytu, zamiast polegać na urządzeniach".
Wzruszył ramionami i wrócił do swojej broni.
Sprawne palce żołnierzy bez żadnego wysiłku radziły sobie z częściami
karabinów; komandosi potrafiliby je rozłożyć i złożyć nawet po ciemku. Matowe
małokalibrowe lufy z wewnętrznymi sterownikami grawitacyjnymi jak zwykle
położono na środku stołu, łoża odsunięto na samą krawędź, a między nimi rozłożono
części mechanizmów spustowych i celowniczych. Przebijaki miały dość prostą
konstrukcję: wysuwana jednostka zasilania, z którą nie trzeba było się patyczkować,
i szkielet. Każdy żołnierz miał swój ulubiony schemat układania części broni, chociaż
wszyscy przechodzili taki sam proces szkolenia. Jedynie Sztylet siedział sam przy
stoliku i niemal pieszczotliwie czyścił swój karabin snajperski. Sztylet taki już był: za-
wsze w zespole i zawsze sam.
Thor wyciągnął komorę swojego karabinu grawitacyjnego i zajrzał do środka,
wdychając ostry zapach palonego metalu, a potem zaklął na widok tego, co tam
zobaczył. Niestety używana przez nich amunicja była niezgodna ze standardami. Pro-
ducent zalecał pociski z rdzeniem ze zubożonego uranu w powłoce na bazie węgla,
dopalone kropelką antymaterii. Uderzenie energii uwalniało antymaterię, a potem jej
dezintegracja nadawała pęd pociskowi. Republika Islendzka nie miała jednak
możliwości produkowania tak zaawansowanej technicznie amunicji, dlatego karabiny
były zasilane z zewnętrznych akumulatorów, a rdzeń pocisków był ze zwykłego
zubożonego uranu w grafitowym płaszczu.
Problem polegał na tym, że przy niewiarygodnie dużej prędkości wylotowej
pocisków węgiel, a potem uran sublimowały i pokrywały komorę oraz gwint lufy
substancją bardzo zbliżoną do stopu uranu z węglem. I niemal tak samo trudną do
usunięcia.
Thor sięgnął do plecaka po bańkę napoju ze swoich „awaryjnych" racji.
- Co jest, do cholery? - mruknął, namacawszy coś twardego i niepodobnego
kształtem do bańki. Złapał to coś i wyciągnął. To był kamień, na oko
pięciokilogramowy. Zwykły kamień.
- Szubrawcy - powiedział z obrzydzeniem. To był stały dowcip jego kolegów. Za
każdym razem, kiedy wracali z misji albo polowych ćwiczeń, jakiś palant podrzucał
mu do plecaka kamień. W rogu swojej kwatery miał zrzuconych na kupę już ze
czterdzieści kamieni. Nikt nie wiedział, po co je trzyma, i on też nie - to były po
prostu jakieś tam pamiątki. Miał nawet jeden kamień pochodzący z Ziemi.
Wszyscy zaśmiali się głośno, tylko Sztylet parsknął pod nosem.
- Jeszcze jeden do twojej kolekcji, Thor - powiedział Goryl.
- Jasne. Kamienie, próbki betonu od saperów... Prędzej czy później ktoś mnie
przymknie za szmuglowanie Rumakiańskiej Świętej Granitowej Bryły czy innego
gówna. Ale wtedy zmuszę was, żebyście za mnie zapłacili grzywnę.
- Będziesz musiał - powiedział Fretka - bo Sztylet będzie miał całą twoją kasę.
Wszyscy znów się roześmiali, nawet Sztylet, i znowu zaczęły się docinki na temat
pojedynku.
- „Cześć, jestem Thor i nie umiem trafić nawet w dłuższy bok hangaru".
- „Sztylet, zastrzel mnie, zanim znów spróbuję cię pokonać."
- „He, ja być Thor, ja myśleć, ja strzelać do celu". „To nic, powiedziała młoda
dziewica, nie chcąc go zawstydzać, ja też nie czuję się najlepiej!".
Thor milczał, czekając, aż z nudów zajmą się czymś innym.
- Lepiej, żebyś strzelał do Blobów celniej niż do tarczy - rzucił Fretka i wreszcie
się zamknął, a wtedy wszyscy zaczęli się zastanawiać, jakie może być ich następne
zadanie. Nie mieli żadnych wątpliwości, że zostaną wysłani przeciwko Blobom.
Innych zagrożeń obecnie było niewiele, no i żadne z nich nie wymagało wyjątkowych
umiejętności SGZ. Pytanie brzmiało, czy to będzie atak, zwiad, kolejna próba
porwania, czy jakiś nowy pomysł bezmózgowców ze Sztabu Strategicznego.
Tak zwane Bloby, czyli Tslek, były nowym wrogiem planet tworzących
Konfederację Islendzką. Były to ciemne, miękkie istoty bez trwałego kształtu,
poruszające się na nibynóżkach. Jak dotąd mało kto widział Tsleka z bliska, a
przynajmniej mało kto mógł o tym później opowiedzieć. Centra administracyjne kilku
dalej położonych kolonii zostały zamienione przez coś, co nazywano bronią
kinetyczną i co miało większą moc niż zwykłe spadające kamienie, w rozżarzony do
białości opar. Podobnie jak atomówki i broń antymateryjna, takie urządzenia były
zakazane wśród cywilizowanych ras, zwłaszcza ludzi. Po pierwszych doniesieniach o
ataku kosmos przeżył szok. Natychmiast wysłano okręty Zwiadu i Operacji
Specjalnych, by zbadały naturę zagrożenia, ale tylko niektóre z nich wróciły.
Tslek zajmowali bliżej nieokreśloną liczbę układów planetarnych na skraju
zbadanego przez ludzi kosmosu. Na razie znaleziono tylko jedną planetę, na której
obecne były cywilne Bloby - a przynajmniej dosyć duża ich grupa - ponieważ trudno
ich było odróżnić od wojskowych Blobów. Dowódca ludzkich sił przeprowadził serię
kinetycznych ataków odwetowych i wycofał się. Obecnie sytuacja przypominała
dziwną wojnę - obie strony nawzajem się badały - ale na dziwnej wojnie można zgi-
nąć tak samo, jak na prawdziwej. Front jest płynny, ale jak najbardziej prawdziwy.
Do tej pory Blobom szło lepiej. Spadli na pogranicze, pozostawiając za sobą
miliony zabitych kolonistów, ale gdyby dotarli do gęściej zaludnionych światów,
liczbę cywilnych ofiar można by liczyć w miliardach.
Okręty zwiadowcze donosiły, że Bloby zaplanowały atak siłami dużej floty na
Rdzeń. Normalnie stosowaną techniką było wpuszczenie napastnika, a potem zajście
go od tyłu lekkimi siłami i przecięcie linii zaopatrzenia. Kwestią sporną pozostawał
tylko kierunek ataku. Ziemia i Rdzeń mogły się tym nie przejmować, ale Republika
Islendzka nie chciała znaleźć się na jego drodze.
Bloby najwyraźniej miały takie same potrzeby jak ludzie: wodór do tankowania
okrętów, części zamienne, tlen, woda i świeża żywność. Używały także takich
samych systemów napędowych: niskoenergetycznych „napędów dolinowych", prze-
noszących statki z układu do układu „dolinami" między gwiazdami, zwanymi też
trasami tranzytowymi, oraz „napędów tunelowych", które ludzie i ich sprzymierzeńcy
przejęli od wrogich Posleenów. Statki te potrafiły kosztem olbrzymiej energii
„tunelować" z prędkością nadświetlną przez dowolne rejony przestrzeni, ale od czasu
do czasu musiały uzupełniać wodór do napędów dolinowych oraz antymaterię do
tunelowych, nie mówiąc już o innych zapasach. Część dostaw mogły im przywozić
okręty zaopatrzeniowe - lepiej dowozić żywność niż hodować własną, gdyż rośliny
zajmowały miejsce, które mogło być potrzebne na amunicję, i nie były tak skuteczne
w oczyszczaniu powietrza, jak systemy recyklingowe - ale część, zwłaszcza paliwo,
łatwiej było zbierać po drodze.
Właśnie z tych powodów Bloby musiały założyć na drodze swojego przelotu bazę,
która spełniałaby pewne wymagania: dostęp do co najmniej jednej dobrej trasy
tranzytowej, obecność w pobliżu jednej planety typu jowiszowego na paliwo oraz
prawdopodobnie jednej typu ziemskiego, ze śladami hiobowego rolnictwa.
Planeta typu ziemskiego nie tylko zapewniałaby obszary pod hodowlę i
przetwarzanie żywności bez dodatkowych kosztów
budowy kopuł oraz innych instalacji niezbędnych na księżycach; pozwalałaby też
załogom wypoczywać w godziwych warunkach. Biosfera dawała także bardzo dobrą
osłonę przed wszelkimi próbami wykrycia - odbijała cząstki oraz inne ślady życia,
wśród których można by się ukryć.
Bloby nie sprawiały wrażenia głupich i najwyraźniej posługiwały się tym samym
systemem logicznego rozumowania co ludzie. Oznaczało to, że tak samo jak ludzie
były świadome swoich potrzeb i domyślały się, że ludzie o tym wiedzą, dlatego
najpewniej były przygotowane na jakieś misje zwiadowcze.
A misje takie bywały bardzo brutalne i krótkie. Sekcja wiedziała, że każde zadanie
może być ich ostatnim, zwłaszcza że najświeższe wydarzenia trudno było nazwać
obiecującymi, ale żołnierze starali się z tego żartować lub w ogóle ten temat omijać
w rozmowach. Parę sekcji niedawno zniknęło, ale nikt nie wiedział, dokąd poleciały
ani co się stało; żołnierze otrzymali tylko raporty informujące, że sekcja taka i taka
jest „zaginiona, prawdopodobnie stracona".
Żołnierze rozmawiali właśnie o zaginionych towarzyszach, kiedy pojawił się
dowódca ich sekcji. Zwykle nie reagowali na jego widok, gdyż codziennie z nimi
pracował, a poza tym przepisy zabraniały marnowania czasu na salutowanie, jeśli nie
było przy nim oficera w stopniu powyżej kapitana. Ich stosunki były wystarczająco
oficjalne, by przestrzegać dyscypliny, i wystarczająco swobodne, by mogli odnosić
się do siebie jak towarzysze. Ale tym razem żołnierze zesztywnieli i natychmiast
zamilkli - kapitanowi towarzyszyła dziwna istota, niemal niespotykana: Darhel w
mundurze.
Wszyscy instynktownie się zjeżyli. Nawet po blisko tysiącu lat kontaktów z
Darhelami nie byli oni lubiani. Odkąd w pewnym momencie zostali panami ludzkiej
rasy, wciąż mieli reputację nieuczciwych, niegodnych zaufania cwaniaków. Uważano,
że są zmienni jak pogoda i wredni jak grzechotniki - Darhelowie wydawali się czerpać
przyjemność nie tylko z samego zarabiania
pieniędzy, ale także z dymania przy tym innych. Żaden z żołnierzy sekcji nigdy się z
nimi nie zadawał, ale wszyscy znali krążące o nich opowieści.
Przyniósłszy ostrzeżenie przed Posleenami, żarłocznymi międzygwiezdnymi
istotami, które pustoszą planety jak szarańcza pola, Darhelowie dali ludzkości
technologię i broń w zamian za jej doświadczenie i sztukę wojenną. Ale technologię
dawkowali tak, że kiedy Posleenów wreszcie powstrzymano, straty w niedostatecznie
wyposażonych ludzkich siłach były straszliwe. Darhelowie upierali się, że to było
nieuniknione i wynikało z kwestii logistycznych, ale nikomu nie umknął fakt, że
zginęło osiemdziesiąt procent ludzkiej rasy, że niedobitków przez niemal sto lat
traktowano jak niewolników i że ci, których podczas wojny przeniesiono „dla ich
bezpieczeństwa", rozproszyli się po galaktyce, gdzie asymilowali się w obcych
społecznościach i niemal całkowicie zapominali o ludzkich procesach myślowych.
Darhelowie oczywiście wspomagali ludzkość w dziele odbudowy i ponownego
zasiedlania Ziemi za „rozsądną cenę" - którą to cenę sami ustalali. Nie podzielili się
też swoimi technologiami - większość tego, co ludzie posiadali, przetworzono z
resztek, które przetrwały wojnę.
Ostatecznie okazało się to śmiertelnie poważnym błędem Darhelów. Powinni byli
pozostawić ludzkość jej własnemu losowi albo potraktować ją uczciwie. Kiedy stało
się jasne, że nie zrobili ani tego, ani tego, reakcja ludzi była... typowo ludzka. Tylko
niektórzy Darhelowie przetrwali programy eksterminacji wprowadzane w życie przez
ocalałe państwa.
Ten Darhel, który do nich przyszedł, miał bladą, prawie przezroczystą skórę i oczy
o pionowych źrenicach. Większość z nich miała zielone albo purpurowe tęczówki - on
miał purpurowe z delikatną turkusową obwódką. Jego twarz była typowo dar-
helska, wąska i lisia, a włosy miał podobne do ludzkich, srebrno-czarne; czasami
obcy mieli metalicznie złote włosy. W przypadku Darhelów określenia „złoty" i
„srebrny" należało traktować dosłownie, gdyż ich włosy nie były po prostu blond czy
siwe. Obcy mieli spiczaste uszy, którymi strzygli w chwilach stresu, oraz rekinie zęby.
Rzadko się uśmiechali. Wyglądali jak klasyczne elfy z powieści fantasy. Ten
konkretny Darhel nie strzygł uszami i miał na ustach wyćwiczony powitalny uśmiech
zaciśniętymi wargami. Sądząc po jego oczach, ten uśmiech mógł oznaczać
wszystko... lub nic.
Co gorsza, nosił paski starszego sierżanta. Ciekawe, czy dochrapał się ich
kombinatorstwem, w nagrodę za swoje cwaniackie zdolności, czy zdobył je uczciwie,
w walce w polu? Ale czekała ich jeszcze jedna niespodzianka: znaczek sensata nad
lewą kieszenią.
Po tysiącach lat starań ludzkość wreszcie zaczęła stawiać pierwsze kroki na polu
ponadzmysłowej percepcji. Zwłaszcza wojsko zaczęło ją stosować do
najrozmaitszych celów. Wprawdzie mało który wojskowy sensat potrafił „czytać w
myślach", ale wielu wyczuwało na odległość emocje, a nieliczni potrafili określać
przyszłość.
Jak można było się spodziewać, wszyscy obawiali się ich zdolności zaglądania do
prywatnych zakamarków umysłu - każda istota myśląca ma myśli, których wolałaby
nie zdradzać
- dlatego większość uważała sensatów za bardzo niewygodne towarzystwo.
Paru sensatów trafiło do Sekcji Głębokiego Zwiadu. Byli to zazwyczaj empaci,
którzy potrafili wyczuć zasadzkę na podstawie emocji przeżywanych przez
zaczajonych przeciwników, nawet z odległości paru kilometrów.
- Witajcie. Mam nadzieję, że ćwiczenia dobrze wam poszły
- przywitał ich kapitan. Żołnierze coś odruchowo wymamrotali, cały czas gapiąc się
na Darhela.
Kapitan najwyraźniej był przygotowany na taką reakcję.
- Przedstawiam wam Tirdala San Rintai - powiedział, nie marnując czasu.
Darhel skinął głową i cierpliwie czekał. - Tirdal ma ograniczone zdolności empatyczne
klasy drugiej i ukończył
kurs na sensata SGZ z drugą specjalnością medyka polowego. Będzie wam
towarzyszył podczas następnej misji.
Rozległy się pomruki niezadowolenia, które przerwał Sztylet.
- Bez urazy, sir, Tirdal - skinął głową Darhelowi - ale jesteśmy razem od dawna
i tworzymy dobrze zgrany zespół. Nie potrzeba nam nikogo nowego na początku
misji, bez czasu na przygotowania czy trening. Będzie nam raczej przeszkadzał niż
pomagał.
Kapitan przygwoździł Sztyleta spojrzeniem.
- Tak ci się wydaje? A skąd wiesz, jaki jest cel waszej misji? - Nie dając
Sztyletowi czasu na odpowiedź, mówił dalej, ucinając wszystkie inne sprzeciwy, które
mogłyby się pojawić. - Fakty są takie: mamy rozkaz przygotować się do zrzutu na
planetę, która prawdopodobnie jest w rękach Blobów, żeby zdobyć informacje oraz
być może artefakty i jeńców. Jedyna sekcja, która wróciła z takiego zadania, miała
ze sobą sensata, dlatego my też zabierzemy sensata. Koniec, kropka. Masz z tym
jakiś problem, sierżancie?
Powiedział to z naciskiem, patrząc na Sztyleta; wyraźnie dawał mu do
zrozumienia, że ma dość kwestionowania każdego rozkazu. Snajper potrafił strzelać
jak nikt inny i umiał podejść nawet geparda, ale jego szacunek dla przełożonych
pozostawiał wiele do życzenia.
Sztylet odpowiedział mu stanowczym, ale niezbyt hardym spojrzeniem.
- Zrozumiano, sir - odparł. - Tirdal, witamy w oddziale.
Darhel wreszcie się poruszył - wystąpił do przodu z wyciągniętą dłonią.
- Witam cię, Sztylet. Jestem pewien, że nasza współpraca się uda.
Głos miał dźwięczny i niski, a uścisk dłoni mocny. Potem chwyt jego palców stał
się miażdżący, a purpurowo-turkusowe oczy zajrzały w oczy Sztyleta, jakby chciał
przez nie spojrzeć w głąb jego mózgu.
Sztylet mocno zacisnął dłoń. Oprócz tego, że był znanym na wielu planetach
strzelcem, był też jednym z najsilniejszych w tym oddziale bardzo silnych mężczyzn,
ale mimo to nie mógł pokonać Darhela. Po chwili poczuł, że obcy zaczyna jeszcze
mocniej zaciskać rękę - miał wrażenie, że jego dłoń znalazła się w uchwycie
mechanicznej prasy - i na jego twarzy pojawił się grymas bólu, a wtedy Darhel znów
się uśmiechnął i puścił jego dłoń.
Sztylet nie dał niczego po sobie poznać, mimo że czuł się zaskoczony
niepokojącym zachowaniem i siłą Tirdala.
- Jasne, nie ma sprawy - mruknął, powstrzymując się, żeby nie potrząsnąć
obolałą dłonią.
- Nie mogę się doczekać naszej wspólnej akcji. - Obcy kiwnął głową, ani na
moment nie odwracając spojrzenia oczu o pionowych źrenicach od twarzy snajpera.
Potem pozostali przywitali się z nim i przedstawili. Tirdal skinął każdemu z nich
głową, nie mówiąc już nic więcej.
Odprawa przed misją nie przyniosła żadnych niespodzianek. Najpierw
wyświetlono niewyraźne nagranie z sondy, zawierające naukowe dane o geologii,
meteorologii, botanice i zoologii planety. Nagranie było nieostre, gdyż sonda miała
rozmiary piłki do koszykówki i przemknęła nad planetą z prędkością meteoru.
Potem podano listę sprzętu obowiązkowego i do wyboru oraz drugą, na której
znajdowały się przedmioty zakazane. Nie było tam niczego niezwykłego: nie wolno
zabierać niczego, co mogłoby zdradzić położenie zamieszkanej planety, żadnego
sprzętu bez mechanizmu samozniszczenia, żadnych rzeczy osobistych wskazujących
na kulturę bądź język itd. Tak samo nużący był dla żołnierzy opis sytuacji. Siły wroga
- nieznane. Siły sprzymierzeńcze - brak. Sprzyjające okoliczności - brak. Byli po-
trzebni natychmiast, a czasu na przygotowania mieli jak na lekarstwo. Obiecano im
wprawdzie przynajmniej dwa dni, żeby otrzaskać się z nowym członkiem sekcji, ale
wojsko jak zwykle było na swój sposób wspaniałomyślne: pierwszy dzień był dzisiaj,
cały przegadany, a drugi dzień miały zająć ćwiczenia polowe.
- Planeta jest bardzo podobna do Ziemi - powiedział dowódca sekcji o
pseudonimie Dzwon. - Klimat jest umiarkowany. Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało
zanadto optymistycznie, ale wszystko wskazuje na to, że w porównaniu z naszymi
zwykłymi misjami to będzie spacer po parku.
- Jak zostaniemy zrzuceni? - spytała Lala.
Odpowiedział jej jeden z pajaców z Wywiadu.
- Zakamuflowany statek badawczy znalazł otwarty tunel prowadzący do układu.
Było to bardzo mało prawdopodobne, ale jednak znalazł. Układ składa się zarówno z
licznych planet typu jowiszowego, jak i interesującej nas planety wysokiej jakości.
Kiedy wykryto słabe emisje energii i hiperścieżki, zrzucono sensor boty, które
pobieżnie przeczesały biosferę i zlokalizowały emisje.
- Naszym zadaniem jest dokonać zrzutu - ciągnął Dzwon - przedostać się w ten
rejon i ustalić - nie pozwalając, aby nas wykryto - czy tam jest baza Blobów. Coś tam
na pewno jest, ale to mogą być Bloby, wolni koloniści albo piraci. Albo jakaś zupełnie
inna, nieznana nam rasa. Mamy się tego dowiedzieć i do tego będzie nam potrzebny
nasz sensat.
- Tirdal, baczność - powiedział, a Darhel strzelił obcasami. - Tirdal dość długo
służył jako analityk Wywiadu i śledczy przesłuchujący. Dopiero niedawno przeszedł
kurs SGZ, ale ponieważ ma pewne doświadczenie i obycie z rangą, będzie trzeci w
łańcuchu dowodzenia po mnie i Sziwie. Tirdal, spocznij.
- Tym z was, którzy przespali wszystkie sesje szkoleniowe, przypominam, że
klasa druga oznacza, iż potrafi odbierać na odległość emocje i procesy myślowe, ale
nie jest w stanie pozyskiwać symboli myślowych. Będzie jednym z naszych systemów
wczesnego ostrzegania, dzięki którym być może nie wejdziemy w sam środek
imprezki Blobów. Poza tym jeśli potrafi odbierać sygnały na odległość, może nie
będziemy musieli zapuszczać się za daleko w głąb planety. Na pewno wszyscy po-
traficie to docenić.
Oczywiście, że potrafili - wszystko, co zmniejsza ryzyko, jest bardzo pożądane.
Żołnierze jeszcze raz popatrzyli na Darhela, chłodnego jak planeta Oort w swoim
nowiutkim mundurze. Większość spojrzeń wyrażała zaciekawienie, a kilka było
zimnych, ale na nim nie zrobiło to żadnego wrażenia.
- Skoro mamy to już za sobą, czy są jakieś sprawy, których nie poruszono na
waszej odprawie albo nie umieszczono w pakietach informacyjnych?
Nie było. Wszystkie pytania, które sekcja mogłaby chcieć zadać, znajdowały się
na nieoficjalnej liście zakazanych pytań. „Po co my to robimy?". „Czy faktycznie są
szanse, że przeżyjemy?". „Czy to dobry moment, żeby prosić o przeniesienie?". Były
to pytania, które pojawiały się w głowach wszystkich, przynajmniej od czasu drugiej
misji, ale których nie wolno było zadać na głos. Byli SGZ i nigdy nie doszliby tak
daleko, gdyby się poddali.
- W takim razie najlepiej sprawdźcie sprzęt i załatwcie ostatnie sprawy.
Zaczynamy jutro siódma zero zero. Wstępny rozkaz operacyjny w czwartek o
dziewiątej. Wyruszymy prawdopodobnie między siedemnastą a dziewiętnastą. To
wszystko. Tirdal, proszę za mną. - Dowódca wiedział, że nie powinien teraz zosta-
wiać Darhela samego. Sekcja wciąż dochodziła do siebie po ostatnim ćwiczeniu i nie
zareagowałaby dobrze na stres związany z obecnością obcego-sensata. Już sobie
wyobrażał ich gderanie.
Mimo krótszych nóg Darhel bez trudu dotrzymywał kapitanowi kroku. Doskonale
wyczuwał sprzeczne myśli człowieka - pod powierzchownym zmieszaniem kryły się
ład i pewność siebie - i zanim Dzwon otworzył usta, Tirdal już odczytał jego pytanie.
- I co myślisz, Tirdal?
- O sytuacji, kapitanie? O sekcji? O przygotowaniach?
- Na razie o sekcji.
- Chyba za mną nie przepadają - odpowiedział wolno (Darhel zawsze mówił
wolno) i poruszył prawym uchem.
Po obu stronach duraplastowego korytarza, którym szli, wisiały rysunki i
hologramy różnych bitew i miejsc. Dzwon przyglądał się im uważnie, choć bez
wątpienia widział je już tysiące razy.
- Mają prawo na razie cię nie lubić - powiedział wreszcie, marszcząc brew. -
Małe sekcje wymagają zaufania i pracy zespołowej.
Ponieważ jesteś nowy i nie brałeś razem z nimi udziału w ćwiczeniach ani misjach
bojowych, naturalnie spotkasz się z pewnym oporem - tak to już jest, kiedy się jest
nowym - ale nie powinno cię to martwić. Rób swoje, a wszyscy zapomną, że...
- Że jestem nic niewartym darhelskim dziwolągiem? - podpowiedział mu Tirdal,
strzygąc uchem.
- Jeśli przyjmiesz ten punkt widzenia, sytuacja rzeczywiście będzie bardzo
nieciekawa - powiedział kapitan, zatrzymując się i spoglądając Darhelowi w oczy - a
ja nie będę tolerował dyskryminacji.
- Tak jest, sir. - Tirdal był zachwycony szczerością kapitana. Ku jego zdziwieniu
dla dowódcy sekcji był tylko „zielonym" członkiem oddziału, a nie Darhelem,
zdradzieckim demonem z piekła rodem. Przy tym jednak kapitan izolował go od
pozostałych, by mniej się stresowali jego obecnością, i Tirdal właściwie był mu za to
wdzięczny, chociaż nie był to dobry znak. Musieli się nauczyć zachowywać przy nim
swobodnie, jeśli mieli wspólnie normalnie funkcjonować.
- Musisz jednak szanować ich jedność i zapracować na ich szacunek -
powiedział Dzwon, jakby sam był sensatem. - Jeśli będziesz zadzierał z
doświadczonymi wygami, zglanują cię. Jesteś nowicjuszem i naucz się, jak sobie z
tym radzić.
- Tak jest, sir. Jestem na to przygotowany.
- Dobrze. Będą... Będziemy okazywać szacunek należny twojej randze, ale to ty
musisz udowodnić, że jesteś wart, żeby tutaj być, a nie my.
- Tak jest, sir. - Właśnie dotarli do biura kapitana.
- Na pewno masz swoje własne sprawy - powiedział Dzwon, zatrzymując się
pod drzwiami. - Rozkaz operacyjny ćwiczeń o dziewiątej zero zero. Ta sama sala
odpraw.
Tirdal znów zastrzygł uchem i odszedł, kiedy tylko dowódca zamknął drzwi.
Tymczasem do sali odpraw sekcji powrócił dowodzący podoficer. Najpierw się
spóźnił, a potem wyszedł wcześniej, żeby
dopilnować szczegółów, i nikt jeszcze nie miał okazji z nim porozmawiać. Sziwa - tak
był nazywany - wszedł w sam środek gorącej dyskusji na temat Darhela.
- Zrzucili nam na kark cholernego darhelskiego sensata, sierżancie - poskarżył
się bez słowa powitania Thor.
- Wiem, byłem tutaj - odparł spokojnie Sziwa. On zawsze był spokojny.
Zważywszy na rodzaj misji i charakter żołnierzy, była to bardzo pożądana cecha, i
Sziwa zaszedł tak daleko i dochrapał się swojego stopnia właśnie dzięki opanowaniu.
- Świetnie. I co pan z tym zrobi?
- Nic - odparł. - Nic nie mogę zrobić, takiego przydzielili nam sensata. Przykro
mi, Thor, będziecie musieli się do niego przyzwyczaić.
- Pewnie odpuścili tej larwie kurs kwalifikacyjny - wtrącił Goryl. - Sensatom
zawsze dają fory.
Mówił niskim i chropawym głosem, który świetnie pasował do jego potężnej
sylwetki.
- Tak wam się zdaje?
- A co, nie mam racji?
- Nooo... - na twarzy Sziwy pojawił się uśmiech i sierżant rozparł się wygodnie
na krześle - dostał maksymalną ocenę. Dzwoniłem do Roya z kursów i dowiedziałem
się, że instruktorzy byli pod wrażeniem. A większość z nich go nie znosiła, więc nie
było mowy o żadnym faworyzowaniu.
- To pewnie tak samo jak z laskami - powiedziała Lala. - Cały czas jest nas tak
mało, że wszyscy uważają, że kobiety, obcy i cywilni specjaliści są specjalnie
traktowani. - Spojrzała na Sztyleta, który dokuczał jej bezlitośnie, kiedy do nich trafi-
ła, ale w końcu niechętnie musiał przyznać, że znała się na swojej robocie. - Prawda,
Sztylet?
Snajper chował właśnie narzędzia do czyszczenia broni. Bez przerwy majstrował
coś przy swoim karabinie i nosił w tym celu dodatkowe przyrządy. Prawdopodobnie
nie wolno mu było poprawiać fabrycznych ustawień, ale strzelał na tyle dobrze, że
nikt nie śmiał zwracać mu uwagi. Odłożył miernik i bardzo lekko wzruszył ramionami.
- Będę go traktował tak samo, jak wszystkich innych. Jeśli będzie robił swoje,
nie ma problemu. Jeżeli Sziwa mówi, że miał maksymalną ocenę z kursu, to
zakładam, że będzie za nami nadążał, siedział cicho i nas wspierał. - Sztylet
zatrzasnął korpus karabinu gaussa, przełączył mechanizm i wcisnął trzpień,
nasłuchując trzasku obwodu zapłonowego. - Jeśli spieprzy sprawę, będę miał więcej
roboty. A potem wszyscy będziemy mieli problem.
Lala, Goryl i Sziwa popatrzyli na siebie nawzajem. Nie na Sztyleta - on nie
zwracał na nich uwagi, a przynajmniej tego nie okazywał. To pewnie była część jego
roli. Uwielbiał odgrywać zimnego mordercę. Wszystkich to irytowało, ale taki już był.
- Cholera, dlaczego to musi być Darhel? Dlaczego nie ludzki sensat? - mruknął
Thor.
- Bo mamy ich za mało - odparł Sziwa. Ludzie-sensaci nie tylko byli rzadkością,
ale też potrzebowano ich do produkcji galtechowskich materiałów, ponieważ na tym
poziomie zaawansowania trzeba było to robić tak samo jak Indowy - poprzez
modlitwę. W rzeczywistości były to bardzo intensywne medytacje, i ci, którzy
medytowali, nie nadawali się potem do targania wielkich plecaków przez
niebezpieczne odludzia. Michia Mentat, największa szkoła sztuk sensorycznych, już
od czasów, kiedy kilkaset lat wcześniej Republika Islendzka odłączyła się od Sojuszu
Układów Solariańskich, zatrzymywała wielu sensatów dla siebie. Pełnili oni rolę
dyplomatów między Rubieżą a SUS i zawarty traktat pokojowy eliminował ich z
działań wojskowych. Nie brali udziału w rebelii, ale wszyscy wiedzieli, jaki kiepski los
czekałby Ziemię i jej sprzymierzeńców, gdyby sensaci się w nią zaangażowali. - Nie
wyobrażam sobie ciebie na teście sensackim, Thor.
- Mogło być gorzej. To mógłby być sensat Indowy, którego musielibyśmy
dosłownie nieść - wtrąciła Lala.
- Damy sobie radę - powiedział Sztylet i jeszcze raz trzasnął obwodem
zapłonowym. Wszyscy odwrócili głowy w jego stronę.
- Jasne - powiedział Sziwa, przerywając ciszę. - Jeśli zamierzacie dzisiaj
wieczorem schlać się, pociupciać albo cokolwiek innego, przygotujcie od razu sprzęt.
Nie będziecie musieli potem się tłumaczyć, ja nie będę miał pretensji i wszyscy będą
zadowoleni. Ruszamy od razu po dwudniowej rozgrzewce, dlatego bierzcie się do
roboty.
Przygotowania skończyły się grubo po siedemnastej. Sziwa wciąż zajmował się
sprawami administracyjnymi, którym nie było końca - żołnierze musieli mieć
potwierdzenie czasu spędzonego na strzelnicy, wizyt lekarskich i innych drobiazgów
wojskowego życia. W tym czasie Dzwon gromadził dane, które mogą się przydać
jego ludziom w tej operacji, a oprócz tego przygotowywał rozkazy i zatwierdzał dane
z odpraw. Ale takie jest wojsko: jednego dnia prosto w ogień, a następnego w biu-
rokratyczny banał.
Thor mianował sam siebie dowódcą przelotu po barach i ruszył po pokojach, aby
zebrać pozostałych. Pierwszego dorwał Sztyleta.
- Dzięki - odparł snajper - ale jeśli mam strzelać, wolę być trzeźwy.
Sztylet doskonale pasował do stereotypu psychotycznego samotnika. Przed misją
zmieniał się niemal w mnicha, ale po powrocie też nie był zbyt częstym
imprezowiczem. Raz czy dwa podobno wypił trzy piwa, raz - pięćdziesiątkę drogiej
ziemskiej whisky. Ale Sztylet nie był skąpcem, tylko purystą.
Następny był Tirdal. Kiedy otworzył drzwi swojego pokoju, miał nieco zmieszaną
minę. Światła w środku były przygaszone, a na biurku widać było mały,
przypominający świecę przedmiot, książkę oraz kilka innych rzeczy, których Thor nie
rozpoznał. Były to przedmioty religijne albo osobiste, dlatego nie chciał naciskać. Nie
z uprzejmości - po prostu czuł się skrępowany.
- Chcesz, żebyśmy pojawili się publicznie jako grupa - powiedział Tirdal,
zaproszony do udziału w wyprawie - spróbowali znaleźć jakąś intymną rozrywkę, a
potem wrócili się przespać?
- Mniej więcej - przytaknął Thor. - Mamy się zabawić i trochę zrelaksować.
Darhel zastanawiał się przez chwilę.
- Myślę, że moja obecność może spowodować zamieszanie, które wcale nie
wyjdzie wam na dobre. A co do „relaksowania się", na pewno będę medytował i
rozmyślał o ostatnich wydarzeniach. Muszę też dokładniej zbadać problemy ludzkich
interakcji i kwestie techniczne, dlatego chyba odmówię. Ale dziękuję za zaproszenie.
Może już po wszystkim pora będzie bardziej stosowna.
- No, jeśli chcesz badać ludzkie interakcje, miałbyś dobrą okazję.
- Zdaję sobie sprawę, że to jest intrygujący pomysł, ale przeważają inne
względy. Mam jednak nadzieję, że będziecie dobrze się bawić na tym waszym
„przelocie".
- No to dzięki - powiedział Thor, czując się nieco niezręcznie. - A ja mam
nadzieję, że będzie ci się dobrze medytowało.
Wydawało mu się, że właśnie to należało powiedzieć.
Potem zapukał do drzwi Fretki i zastał specjalistę leżącego na koi z rękami za
głową.
- Pora na przelot po barach - powiedział.
- Wchodzę w to. - Fretka zerwał się z łóżka i zaczął wsuwać buty.
- Miło mi to słyszeć - odparł Thor. Nie było niczego gorszego niż przelot po
barach w pojedynkę. - Sierżant nie może, kapitana nie chcemy, Sztylet jak zwykle, a
Tirdal chyba nie łapie koncepcji.
- I bardzo dobrze. Każdy z nich płoszyłby laski, a bijatyki też nam nie potrzeba.
W ten oto sposób Goryl, Fretka, Thor i Lala poszli szukać rozrywki przed
zesłaniem ich na dwa miesiące w kosmos. Spotkali
się tuż za bramą bazy, gdzie znajdowało się wszystko to, czego mógł pragnąć
stęskniony za domem młody żołnierz.
Był tu sklep „Uczucia, Inc.", firmy, która miała swoje filie przy wszystkich bazach
wojskowych na trzech planetach i sprzedawała żołnierzom błyskotki jako „biżuterię ż
klasą" dla ich ukochanych, przy czym ceny nie były tak niskie jak jakość.
Z salonu gier wideo dobiegał terkot i popiskiwania, a przez drzwi błyskało
światło. Wszystkie automaty były ustawione na maksymalną trudność. Sprzęt
rozrywkowy wypożyczano za wysoką opłatą, ale wypożyczający byli spokojni o swoje
zarobki, ponieważ zawsze mogli zgłosić w bazie numery identyfikacyjne żołnierzy,
których zasoby gotówki okazały się niewystarczające, i w ten sposób wyegzekwować
należność.
Na dawnym sklepie z elektroniką szyld głosił „Seksowna Bielizna Bambi". Kiedyś
widniał tam dopisek „Prywatne pokazy", dopóki jakiś mądrala nie przerobił tego na
„Dupki i cipki", co spowodowało, że „Bambi" została zamknięta przez miejscowego
burmistrza i policję, dbających o moralność swojego miasteczka, choć taka troska o
staroświecką solariańską „moralność" na takiej planecie jak Islendia była zapyziała i
nieżyciowa.
Pieczą tą nie objęto jednak reszty ciągu niewielkich placówek usługowych, które z
determinacją uwalniały żołnierzy czy kosmicznych od całej gotówki, jaką mieli przy
sobie. Wszyscy uwielbiali wojsko, dopóki wojsko miało forsy jak lodu, ale potem
wojsko mogło wracać do bazy albo spędzić nockę na miejscowym dołku. Dymanie
żołnierzy nie wzbudzało protestów natury moralnej, dopóki chodziło o ich czas i
pieniądze, a nie seks. Chyba że seks poprzedzało wydanie odpowiedniej ilości
pieniędzy w „Short Time Saloon", jedynym porządnym barze w okolicy.
Ponieważ nie byli stęsknionymi za domem żółtodziobami - prawdę mówiąc, byli o
wiele bardziej wyrobieni, niż można by się spodziewać po ludziach w wieku około
dwudziestu lat - minęli Żołnierską Aleję, nie oglądając się za siebie.
- Tańce - upierała się Lala. Umalowała się na jasny błękit, tak samo ufarbowała
nastroszone włosy. Miała na sobie powłóczystą tunikę skrywającą jej ramiona i
biodra. Nie chodzi o to, że była nieatrakcyjna - po prostu jej wzrost i grube kości
sprawiały, że mężczyźni się jej bali, tym bardziej kiedy się dowiadywali, że jest z
SGZ. Doprowadzało ją to do rozpaczy, dlatego ukrywała ramiona i biodra, a zamiast
tego eksponowała coś innego - jej ubranie miało dekolt sięgający poniżej pępka.
- Chlanie - powiedział Goryl. To był ich stały spór. Goryl założył do szortów
marynarkę i krawat, aby wyglądać elegancko i jednocześnie swobodnie. Nigdy się nie
malował, bo uważał, że makijaż wygląda głupio na jego kanciastej twarzy.
- Chlanie, tańce i kupa lasek - zdecydował Thor. Thor miał dziwne upodobania
co do stroju - nosił marynarkę z syntetycznej skóry, co najmniej od dziesięciu lat
niemodną, i prążkowane trykoty. Miał nadzieję, że podkreśla w ten sposób swoje
masywne uda i szerokie bary.
- Chlanie i tańce, laski na bok - poprawiła go Lala.
- Właśnie tam będę je zabierał - zażartował Thor i wyszczerzył zęby w
uśmiechu.
- Tam gdzie ostatnio czy idziemy w nowe miejsce? - spytał Fretka. Był lekko
umalowany, ubrany w dżinsy i rozciętą tunikę, pod którą widać było klatkę piersiową
i w ogóle był jak zwykle wyluzowany.
- Kto ostatnio pociupciał? - spytał Goryl.
- Ja - przyznała Lala - ale musiałam drogo się sprzedać, żeby coś podłapać.
Chodźmy do jakiegoś mniej snobistycznego lokalu.
- Właśnie - poparł ją Thor. - Gdzieś, gdzie rozpoznają że mają do czynienia z
zimnymi, wyrachowanymi mordercami i ludzkimi seks maszynami.
- Aha, Thor chce się wybrać do „Krainy Marzeń". - Fretka wyszczerzył zęby i dał
mu kuksańca.
- No jasne. Tam jest autobus - odparł Thor, pokazując palcem. - Lepiej się
spocić, kiedy już znajdziemy laski.
Wskoczyli na pokład autobusu w chwili, kiedy pojazd wzbijał się już na wysokość
dziesięciu metrów. Kierowca popatrzył na nich kwaśno, gdyż łamali przepisy i to
jemu dobrano by się do dupy, gdyby coś im się stało. Po ich ubraniach od razu widać
było, że to wojskowi. Ich swobodny stosunek do wysokości zdradzał, że to
komandosi, tak samo jak krótko przycięte włosy i grube karki.
Nie przejmowali się nieprzyjaznymi czy rozbawionymi spojrzeniami. Interesowało
ich tylko zainteresowanie innych młodych ludzi, w miarę możliwości atrakcyjnych,
choć „atrakcyjni" było śliskim określeniem, kiedy w grę wchodziły alkohol czy inne
środki odurzające.
Ponieważ ich zawód wymagał całkowitej dyskrecji, w czasie wolnym mogli to
sobie odbić i zachowywać się głośno i nachalnie. Choć nie zdradzali żadnych
szczegółów, w okolicy stacjonowało wystarczająco dużo komandosów, by nikt nie
wątpił, że są jednymi z nich. Świadczyła o tym dodatkowo ich cięższa niż normalnie
boczna broń.
Sam fakt posiadania broni nie wzbudzał wielkiego zainteresowania, ale sprawność
w posługiwaniu się nią wywoływała przychylność otoczenia. Gdyby na przykład dziki
Posleen nadbiegł ulicą i rzucił się do szarży, gdyż żarłoczna żądza odezwała się w
jego bezmyślnym móżdżku, obecność zawodowego zabójcy byłaby mile widziana.
Tak więc mimo szczeniackich zachowań żołnierze cieszyli się sporą popularnością.
Islendia może i była nowoczesna i zurbanizowana, ale bywała też surowa i dzika.
Wydarto ją z łap Posleenów wielkim kosztem; poszarpany krajobraz i rozbite okręty
desantowe obcych świadczyły o szerokim zastosowaniu broni antymateryjnej.
Posleeni - bardzo płodni i rozmnażający się z jaj - zostali pokonani, ale nie
całkowicie wybici. Były ich dwa rodzaje: „normalsi", którym wystarczało inteligencji
zaledwie na to, by rzucić kamieniem albo wycelować broń, jeśli ktoś ich w nią
wyposażył, i „Wszechwładcy" - więksi, myślący i budzący grozę. Każdy
Wszechwładca mógł kontrolować do pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu normalsów,
przesuwając nimi jak żetonami w grze planszowej za pośrednictwem grupy
nadnormalsów. Posleeni byli partenogenetycznymi mięsożercami, wyglądającymi jak
skrzyżowanie centaura, krokodyla i kucyka. Ich główną cechą była żarłoczność -
bardzo szybko zamieniali ciała wrogów w surowe lub suszone mięso.
Kiedy przybyli do tego sektora, uzbrojeni w napęd gwiezdny i zaawansowaną
technicznie broń, zaczęli jak szarańcza obdzierać wszystkie planety, na których
wylądowali, aż do gołej ziemi. Potem jednak natknęli się na ludzi. Większość ludzkiej
rasy nie przeżyła tego spotkania, ale posleeński najazd również nie. I tak jak w
starym dowcipie o „niepowstrzymanej sile zderzającej się z zaporą nie do ruszenia",
skutki uboczne były bardzo liczne. Jednym z nich byli „oswojeni" Darhelowie, drugim
- Posleeni Tular.
Posleeni Tular byli osiadłym, godnym zaufania gatunkiem, który bardzo rzadko
zjadał istoty myślące - a jeśli już, to innych Posleenów - i trzymał się swoich planet.
Ale dzicy pozostawieni na innych planetach byli rozszalałymi bestiami, które należało
eksterminować, i każdy, kto nie posiadał broni, starał się trzymać blisko kogoś, kto ją
miał.
To właśnie między innymi popchnęło Islendię, jej nieco ponad trzydzieści planet i
podobną liczbę kolonii do rebelii. Ziemia chciała powrócić do ścisłej kontroli
posiadania broni i standardów ochrony środowiska, które rozwijała przed posleeńską
inwazją, ale światy Rubieży sprzeciwiały się temu wielkim głosem. Nie osuszać
bagien, bo to może „naruszyć naturalną równowagę"? Przecież ta równowaga już
jest naruszona obecnością Posleenów na mokradłach! A pomysł, by występować o
pozwolenie na automatyczne działko z inteligentnym naprowadzaniem i pociskami z
antymaterią, żeby rozprawić się ze wspomnianymi Posleenami, tylko dlatego, że jakiś
ziemski biurokrata uważa taką broń za „nieodpowiednią" dla cywilów, nie podbił serc
i umysłów mieszkańców Rubieży.
Lot autobusem w promieniach zachodzącego słońca, prosto w nakryty kopułą
labirynt miasta, nie trwał długo - lecieli zaledwie jakieś dwieście kilometrów. Islendia
przypominała Ziemią i była księżycem potwornie wielkiego gazowego giganta
zwanego Julianą. Juliana wchodziła w fazę pełni, kiedy Isel, gwiazda układu,
zachodziła; planeta jawiła się wtedy jako pozornie nieskończona plamista fala
kolorów na horyzoncie. Po wzejściu Juliana ukazywała pierścienie w kolorze ochry i
piasku, nakrapiane jaskrawoczerwonymi wirami wodoru. Widok pierścieni planety i
miriad jej satelitów był wielką atrakcją dla turystów, których stać było na wysokie
opłaty przewozowe. Złożony obrót Juliany i Islendii wokół Isel powodował bardzo
dziwne cykle dobowe.
Żołnierze jednak nie zwracali na to uwagi. W końcu wychowywali się z wiszącym
nad głową mandarynkowym potworem, a poza tym widywali już o wiele bardziej
ekscytujące rzeczy na innych planetach. Sztylet pochodził z dalekiej Rubieży i na
pewno uznałby to za interesujące, gdyby był tu z nimi i potrafił przyznać się do
pewnej ludzkiej słabości - poczucia estetyki, ale oni skupiali uwagę tylko na
widocznych w dole tętniących życiem siedliskach rozpusty.
Były to kolejne atrakcje Islendii dla pruderyjnych, ale bogatych mieszkańców
SUS. Łagodne prawo i niskie podatki pozwoliły stosunkowo biednej kolonii uzyskać
solidną nadwyżkę w wymianie handlowej z gęściej zasiedlonymi wewnętrznymi
światami, jednak turyści przyjeżdżali coraz rzadziej, odkąd Ziemia i jej pijawkowate
dodatki zaczęły zamykać się w sobie.
Autobus cały czas utrzymywał jednakową wysokość, przelatując między wysokimi
budynkami oświetlonymi na różne kolory. Starsze miały zwykłe oświetlenie, nowsze
były pokryte paletami kolorów i obrazów, które zmieniały je w trójwymiarowe dzieła
sztuki widoczne dziesiątki metrów ponad ulicznym ruchem. Reklamy sięgały jeszcze
wyżej. Ponieważ duże meteory pojawiały się na Islendii dość często - co wynikało z
natury układu Juliany - i dwudziestopięciomegatonowy wybuch w stratosferze wciąż
źle wpływał na spójność konstrukcji, żaden budynek nie miał więcej niż trzydzieści
pięter. Kopuły raczej nie pękały, ale sama fala wstrząsowa mogłaby zburzyć
budowle, dlatego ludzka aktywność odbywała się głównie pod ziemią, mimo że
budowanie w dół zamiast w górę sprawiało sporo trudności.
Kierowca posadził autobus na platformie, wciąż jakieś dziesięć metrów nad
ziemią, a wtedy cała czwórka wypadła na zewnątrz jak z lądownika desantowego
pod ostrzałem i ruszyła w stronę szerokich staroświeckich schodów prowadzących do
klubu „Sektor A", oświetlonego pasującą do wystroju wnętrza ciemną czerwienią.
Thor jako pierwszy machnął czujnikowi swoim identyfikatorem, a kiedy marker
zostawił mu ślad na dłoni, wszedł do środka, rozglądając się dookoła. Błyskające
światła i zmieniające się hologramy bardzo utrudniały wypatrzenie jakiegoś wolnego
miejsca. Wreszcie zdecydował się na budkę w kącie i ruszył do niej biegiem,
wyprzedzając innego mężczyznę, który spojrzał na niego z irytacją ale nie próbował
się wykłócać. Budka była jedną z wielu umieszczonych wysoko na ścianie, do których
wchodziło się po drabinie, i zapewniała doskonały widok na parkiet. Thor wspiął się
po drabinie, a reszta sekcji ruszyła za nim.
-No proszę! - zawołał Fretka, zajmując miejsce z boku. - Dobre, czyste pole
strzału.
- Dla twoich rzygów? - spytał Goryl i przywarł plecami do ściany, żeby nie
zasłaniać pozostałym widoku swoimi szerokimi barami.
- Fretka, tylko niech nas nie wyrzucą za rzucanie piwami, dobrze? - powiedział
Thor. - Chociaż to wspaniałomyślny gest, robi się przy tym chlew i ochrona się
wkurza.
- Zaraz wracam! - zawołała radośnie Lala i przeskoczyła przez poręcz. Jeden z
ochroniarzy zaczął na nią krzyczeć, ale ona już sunęła w podskokach ku tańczącemu
samotnie mężczyźnie. Wykonała w jego kierunku gest co najmniej tak stary jak
podróże gwiezdne i złapała go za łokieć. W pierwszej chwili mężczyzna był
zaskoczony, ale zaraz potem się uśmiechnął i wtopili się razem w rosnący tłum.
- Lala punkt - powiedział Goryl. - Uderzamy do panienek czy najpierw pijemy?
- Najpierw pijemy - odparł Thor. - Będzie mniej bolało, kiedy nas wyrzucą przez
Fretkę.
Ale lokal nie zdążył się jeszcze zapełnić, kiedy już się znudzili i wyszli. Ich
potrzeby były natychmiastowe, a sposobem na znalezienie towarzystwa był ciągły
ruch. Tak długo wpadali do kolejnych klubów, aż dopisało im szczęście albo nuda czy
świt zmusiły ich do powrotu do bazy. Każde z nich potrafiłoby dostrzec
nieracjonalność takiego podejścia, gdyby się zatrzymali i pomyśleli, ale w tej chwili
należało unikać myślenia.
Z „Sektora A" poszli do „Edenu", klubu oświetlonego tylko ultrafioletem. Budynek
był przebudowanym komisariatem policji z wczesnych lat islendzkiej kolonizacji i było
tu wiele ciemnych zakamarków i gabinetów służących teraz jako kryjówki dla par.
- Hej, popatrzcie na tych dyplosratów! - powiedział trochę za głośno Fretka. -
Jakie mają garnitury!
- Cicho - podchwyciła żart Lala. - Nie wypada tak się gapić.
Dyplomaci pochodzili z Sojuszu Układów Solariańskich. Zawsze zabawnie było
patrzeć na statecznych, konserwatywnych facetów, gapiących się z zawstydzeniem i
jednocześnie podziwem na wymalowanych mężczyzn i kobiety, którzy wypacali w
lokalach swoje żądze. Przybywając tutaj, spodziewali się zobaczyć prostaków -
wszyscy mieszkańcy ich planet wiedzieli, że Republikę Islendzką zamieszkują
wymachujący bronią zacofani farmerzy - a tymczasem ci farmerzy po prostu mieli
głębokie zrozumienie dla spraw seksualności i brawurowe podejście do życia. Jutro
może pojawić się meteor, który będzie zbyt wielki dla sieci ochronnej, dziki Posleen,
który oderwie komuś nogę, albo - co gorsza - Wszechwładca, który poprowadzi
pięćdziesiąt gadów na jakąś szkołę, dlaczego więc nie jeść, nie pić i nie pieprzyć się
dzisiaj, skoro robota z głowy i rachunki popłacone?
Konfederacja miała w sobie życie i kolor, których brakowało wewnętrznym
światom. Choć były one o wiele bardziej zaawansowane technologicznie, to właśnie
na Rubieży rodzili się poeci, artyści i aktorzy tworzący rozrywkę, której wewnętrzne
światy łaknęły. Codzienny dramat walki o przeżycie na Rubieży, balansowanie na
krawędzi życia i śmierci zdawały się sprzyjać sztuce bardziej niż spokojny, bezpieczny
żywot Rdzenia.
Mieszkańcy Rdzenia często dostrzegali jedynie barbarzyński spektakl, ale spektakl
piękniejszy niż to wszystko, co można było znaleźć od Ziemi aż do Antaresa.
Z „Edenu" przeszli do „Mac's Place", potem do czterech czy pięciu innych klubów,
których nazw nie będą potem pamiętać, ale odtworzą je po znaczkach
pozostawionych na rękach. Gdzieś między „Pralnią i Bistro Sudsy Capone", cenionej
za oryginalny wystrój, a „Salą Orbitalną" z pijanymi dziewczynami i ryczącą muzyką,
Thora naszła chęć na filozoficzne rozważania.
- Czy to nie dziwne - powiedział - że my, młode, atrakcyjne, wzbudzające
pożądanie ciała, oprócz Goryla oczywiście, polujące na lodzika, ciupcianko czy
cokolwiek innego, mamy takiego pecha?
- Mów za siebie - zachichotała Lala i zakręciła na palcu męskimi majtkami. -
Miałam szybki numerek w „Edenie", kiedy ty byłeś zajęty tą blondynką. Zresztą moim
zdaniem to był facet...
- Zapewniam cię, że to była kobieta - przerwał jej Thor. - Bardzo kobieca
kobieta i...
- Tak? To gdzie są jej majtki? - spytał Goryl. - Znasz zasady. Nie ma pamiątki,
nie ma punktu.
Thor westchnął.
-
Tak daleko jeszcze nie doszliśmy. Chodzi mi o to, że ci beznadziejni biznesmeni
mają więcej szczęścia.
-
Po prostu mają więcej kasy, niż ty kiedykolwiek będziesz miał - powiedziała Lala.
- A w ogóle gdzie jest Fretka?
-
Został w „Sudsy" - parsknął śmiechem Goryl. - Kiedy ostatnio go widziałem, czyli
wtedy, kiedy Thor turlał się w suszarce, skradał się za pralki z czymś
nieprawdopodobnie kobiecym.
-
Zgadza się, widziałam - potwierdziła Lala. - No, ale dosyć tej twojej głębokiej
filozofii, Thor. Fretka i ja mamy po punkcie, ty masz pół za styl, bo jesteśmy
wspaniałomyślni, a Goryl nie ma żadnego, ale noc jest jeszcze młoda.
-
Jest trzecia rano - zauważył Thor - a o siódmej mamy zbiórkę.
-
Nic nie szkodzi. Myślę, że dzisiaj zaliczę dwa razy. - Przez chwilę przyglądała się
mężczyźnie, który z drinkiem w ręku opierał się swobodnie o ścianę w pobliżu baru. -
Cel namierzony, ognia - powiedziała uwodzicielskim głosem, który zupełnie nie
pasował do jej codziennej roli i tych słów.
Thor i Goryl roześmiali się.
- Dobranoc, Lala. Do zobaczenia za cztery godziny.
Pomachała do nich za plecami i podeszła do nieznajomego,
obdarzając go uśmiechem, który obiecywał mnóstwo świetnej, choć krótkiej zabawy.
Goryl sapnął, zerwał się i ruszył biegiem. Siódma rano przyszła za wcześnie.
Pobudka o szóstej - jeszcze bardziej. Nie miał kaca, ale zły humor i zmęczenie nie
opuściły go nawet po dawce narkotyków, które miały go obudzić i ustabilizować jego
metabolizm. Wiedział, że nie powinien był pić przed wczesną pobudką, a jednak to
zrobił. Obiecał sobie, że to ostatni raz, ale zdawał sobie sprawę, że kłamie - to była
skaza na jego skądinąd bardzo silnej osobowości.
A teraz nie było jeszcze południa, a on pędził w górę zbocza w oporządzeniu
szturmowym i dodatkowym opancerzeniu, targając kanciasty pakunek pełen killer
botów i sensor botów, i czuł, jak ostry kamień uwiera go w bucie, a ciało zlewa pot.
Na wyświetlaczu zabłysło ostrzeżenie i Goryl skoczył za gęsty krzak, uchylając się
przed kłującymi cierniami. Po jego lewej Lala otworzyła ogień z działka
szturmowego. Hałas miał trzy częstotliwości: basowy ryk ognia, harmoniczną
szybkość wystrzałów i naddźwiękowy trzask pocisków. Spod nich przebijało ledwie
słyszalne wycie mechanizmu odrzutu. Broń nie była tak celna jak karabin Sztyleta,
ale przy dwunastu tysiącach pocisków na minutę nie musiała być. Potem Lala znów
się schowała, by zmylić przeciwnika co do swojej pozycji.
Goryl odczepił od swego zestawu kulę i rzucił ją delikatnie w splątaną trawę. Kula
rozwinęła się w sporego owadopodobnego bota i popełzła przed siebie, ciągnąc
kable, żeby można było odbierać odczyty jej czujników z mniejszym ryzykiem
wykrycia niż przy wiązce, a tymczasem Goryl zajął się programowaniem killer
biobotów, gdyż wiedział, że będą im potrzebne.
Zaraz po rozbłysku ostrzeżenia wybuchła strzelanina - najpierw puknięcia i
trzaski, potem ryki, wycia i huki. Na wyświetlaczu pojawił się komunikat: „ALARM
URUCHOMIONY. DRUŻYNA CZERWONA SIERŻANTA TIRDALA: NATARCIE NIEUDANE
- POWSTRZYMANE. PUNKT DLA DRUŻYNY NIEBIESKIEJ".
- Cholera by wzięła tego dziwoląga - mruknął Goryl pod nosem, gdy zaraz
dostał następną wiadomość. „KONTYNUOWAĆ ĆWICZENIE OD MIEJSCA
NIEPOWODZENIA". Kiwnął głową. Mieli udawać, że wszystko poszło tak jak trzeba, i
dalej próbować. Ponieważ musieli teraz uważać na obrońców z drużyny niebieskiej,
skoro oni, atakujący z drużyny czerwonej, zostali zlokalizowani, zadanie było o wiele
trudniejsze. Jeśli niebiescy zaliczą jeszcze kilka „zwycięstw", zanim wreszcie ogłoszą
zakończenie, przy przeliczniku „piwo za punkt" finisz zapowiada się bardzo
kosztownie.
- Piwo stawia ten niezdara Darhel - mruknął jeszcze raz.
W tym momencie dostał wiadomość od Sziwy.
- Goryl, czy mógłbyś nam tutaj zrobić jakąś małą dywersję?
Sziwa wciąż był opanowany, nawet w obliczu nadlatujących rojów kierowanych i
niekierowanych pocisków oraz „symulowanych" wybuchów, wciąż wstrząsających
ziemią i targających powietrzem.
- Tylko na to czekałem, sierżancie - odparł. Wziął głęboki oddech - poczuł
zapach wypalonej ziemi i metaliczny swąd materiałów wybuchowych - wywołał
porządny obraz mapy i wcisnął przycisk.
Cztery małe killer bioboty popędziły do przodu, każdy wyładowany kilogramem
symulowanego hiperplastiku. Goryl rzucił okiem na podzielony wyświetlacz,
pokazujący obraz ze wszystkich botów. Mknęły i skakały przez zarośla jak króliki
- i nic dziwnego, w końcu zostały z nich genetycznie wyprowadzone. Kiedy dobiegły
do linii pięciuset metrów od obrońców, uwolnił je i wypuścił trzy latacze. Te
natychmiast rozleciały się w trzy strony i w losowo wybranych punktach wystrzeliły
świecą w górę, a potem ruszyły w kierunku wroga i zanurkowały. Każdy stanowił
równowartość pół kilograma hiperplastiku i był wyposażony w działko strzelające
samonaprowadzającymi się fleszetkami. Goryl przełączył się na sensor bota, który
truchtał w dole pod tym wszystkim, i przekazał reszcie drużyny widok z jego
czujników. Potem powrócił do panelu sterowania i wycelował orbitujący już rój
pszczół-morderców na terminal, za linią domniemanych pozycji wroga.
Pomniejszony obraz z jego wyświetlacza ukazywał się także kapitanowi i
sierżantowi. Mogli widzieć, co się dzieje, jeśli chcieli lub jeśli SI uznała, że informacje
są istotne - albo, tak jak w tej chwili, kiedy Goryl dał im znać czerwonym sygnałem.
Podprowadził dwa kolejne boty do linii wroga i „zrobił dywersję", po prostuje
wysadzając. Kiedy wróg rzucił się w poszukiwaniu osłony, czujniki lataczy
natychmiast wychwyciły ruch. Rój był wolniejszy, bo musiał elektronicznie rozprowa-
dzić informację po swoim zbiorowym intelekcie.
W pewnym sensie się udało. Ogień zdmuchnął latacze z nieba, pszczoły-
mordercy poniosły straty, tyle że każda „śmierć" nie zatrzymywała ich, tylko
spowalniała ich myśli, dwa króliki zniknęły w ogniu, ale za to trzeci potężnie
„eksplodował". Jeśli wszystko poszło dobrze, przynajmniej dwóch niebieskich zostało
wyeliminowanych.
I wtedy w uszach Goryla zawył alarm, a po plecach przebiegł mu lekki dreszcz.
- Cholera - zaklął i dołączył w symulowanej śmierci do Darhela, którego
tymczasem po raz drugi trafiono. Był za bardzo zajęty kierowaniem botami, żeby się
w odpowiednim momencie ruszyć.
Ale jego dywersja się udała - reszta drużyny znów zdołała się ukryć. Teraz Lala
pruła ogniem ciągłym, a Thor prowadził ogień krzyżowy z karabinu grawitacyjnego,
przerywany szczęknięciami podwieszonego pod lufą granatnika. Potem jego broń
zamilkła, kiedy „zginął", ale Sziwa i Fretka nadal byli na drugiej flance. Jeden z
naprowadzanych pocisków Sztyleta zanurkował na dopalaczach grawitacyjnych za
głazem, za którym ukrywała się wroga drużyna, a wtedy kapitan zasypał okolicę
ogniem kryjącym.
Ogień niebieskich zelżał - najwyraźniej ponosili straty. Sziwa „zginął" i
podoficerem dowodzącym został Sztylet,
Sztylet, jak to Sztylet, nie zaprzątał sobie głowy resztkami swojej drużyny - Lalą i
Fretką - tylko dalej strzelał. A szło mu dobrze.
- Sztylet, co robimy? - spytała Lala.
- Dalej na nich - usłyszała spokojną odpowiedź. Dodającą otuchy, ale mało
konkretną.
Goryl westchnął. Jego dwa ostatnie boty, oba króliki, były łatwe do odstrzelenia.
Zanim „zginął", miał nadzieję, że uda mu się zlokalizować strzelców, którzy będą
chcieli je zabić.
W pewnym sensie tak wyszło. Jeden z botów został zastrzelony, a wtedy Sztylet
odpowiedział ogniem i kolejny niebieski zginął. Na drugiego bota nikt nie zwracał
uwagi; widocznie SI uznała, że siła jego wybuchu jest za mała, by zniszczyć osłonę
wroga. Lala prowadziła ogień zaporowy, dopóki jej nie zmiotło, a potem latacz zdjął
Sztyleta. W ten sposób z całej drużyny pozostał tylko kapitan z przebijakiem i Fretka
z karabinem gaussa przeciwko okopanym siłom wroga z bronią wsparcia i botami.
- Koniec! - oznajmił Dzwon. - No, to było boskie.
Sztylet odezwał się od razu, co wskazywało, że jest wściekły.
- Tirdal, czy potrafisz zrobić chociaż jeden krok tak, żeby czegoś nie włączyć?
To było już drugie ćwiczenie, podczas którego Darhel ich zdemaskował, za wolno
odpowiadając ogniem.
-A ty, Sztylet - powiedział Sziwa tonem swobodnej konwersacji -zapomniałeś, że
jesteś dowódcą sekcji ogniowej, kiedy ja dostałem?
- Wystarczy - przerwał im Dzwon. - Chodźmy obejrzeć nagranie. I nie przejmujcie
się tak bardzo. Przynajmniej dobrze działaliśmy jako zespół prawie do samego
końca. - Nie wspomniał o Sztylecie, ale ta myśl była dla wszystkich jasna. - A nawet
wtedy zadaliśmy straty jeden i sześć do jednego przeciwko umocnionym pozycjom
wroga.
Po zakończonych ćwiczeniach przyleciał po nich skoczek. Szybko opadł - kropka
na niebie zmieniła się w odwrócony stożek, który runął na ziemię, nie odbijając się
od niej dzięki mechanizmowi kompensującemu - a oni wgramolili się na półkę
biegnącą wokół spodu transportera, wsuwając się tyłem we wnęki mieszczące
większość ich wyposażenia. Tylko Goryl był za wysoki i musiał przykucnąć na
ugiętych kolanach. Miał tak przebyć całą drogę, barwnie przeklinając wiozące ich
urządzenie.
Tirdal jako ostatni zapiął uprząż na piersi i pozwolił, by cząsteczkowe sploty się
zazębiły. Osprzęt z tyłu jego hełmu przesunął się do przodu, zapewniając mu w ten
sposób łączność i dopływ tlenu. Kilka osób syknęło niecierpliwie na jego opieszałość,
ale nagły start skoczka i ciążenie trzykrotnie większe od lokalnego spowodowały, że
wszyscy ucichli.
Ziemia szybko kurczyła się w dole; skoczek osiągnął pułap trzech tysięcy metrów
w siedemnaście sekund. Tam przez chwilę jakby zatrzymał się na szczycie paraboli
swojej trajektorii, a następnie runął w dół.
Projektanci skoczków może i byli sprytni, ale nie myśleli po wojskowemu. Z
bardzo nielicznymi wyjątkami skakanie wysoko nad polem bitwy było samobójstwem.
Z jeszcze bardziej nielicznymi wyjątkami personel tyłów nie lubił takiej szybkości i
wysokości, zwłaszcza przypięty na zewnątrz tego środka transportu („pojazd" byłby
tutaj zbyt uprzejmym określeniem). Urządzenie nie nadawało się do warunków bojo-
wych, a jednostki wsparcia bały się go tak, że odmawiały wejścia na pokład. Nie
licząc bardzo konkretnych operacji ratunkowych - na przykład w głębokich
rozpadlinach, ale nawet wtedy było to niebezpieczne ze względu na sterczące skalne
półki - skoczki powinny były przemieszczać się tylko po poligonach. Jakim cudem to
dziadostwo przeszło etap selekcji, kto na tym zarobił i kto jest aż takim
popieprzonym masochistą, żeby chętnie skakać z obiadem podchodzącym do gardła
- wszystko to było tematem długich dyskusji przy piwie.
Skoczek opadał jak kamień. Skaczący na bungee myślą, że wiedzą, co to znaczy
adrenalina, ale gdyby się domyślali...
Mimo dużego doświadczenia wszyscy oprócz Sztyleta i Tirdala zacisnęli zęby.
Sztylet w takich sytuacjach nie pozwalał sobie nawet na mrugnięcie okiem, a Tirdal
chyba nie bardzo rozumiał, co ludzie mają na myśli, stękając: „O cholera, już po nas.
Skoczek uderzył w ziemię, wtłaczając im żołądki w buty, a potem znów lecieli w
górę, roztrzęsieni, z krwią odpływającą z mózgów.
Na szczęście do punktu kontrolnego były tylko dwa skoki.
- Cholera, nic teraz nie przełknę - powiedział pozieleniały na twarzy Thor, kiedy
wreszcie wysiedli.
- Ja też, najpierw chwilę posiedźmy - zaproponowała zadyszana Lala i oboje
opadli na drewniane ławki pod wiatą. Turysta pewnie uznałby je za rustykalne, ale
dla żołnierzy było to jedynie świadectwo skąpstwa wojska jako instytucji. Po co
wydawać pieniądze na szeregowców, skoro tyle sal konferencyjnych wymaga
szamoniowych stołów? Wciąż chwiejąc się na nogach, wszyscy pozostali zwalili się na
ławki, rzucając plecaki i uprzęże za siebie. Broń trzymali na kolanach albo opierali o
ławki, ale wciąż uważając, by nie kierować luf na siebie nawzajem. Przypadkowy
wystrzał z tak małej odległości, nawet ćwiczebnego pocisku znikającego po
zetknięciu ze zbroją, mógłby być zabójczy.
Niedługo potem wyrósł przed nimi hologram.
- Tirdal! - powiedział Dzwon.
-
Sir - odparł Darhel. Tak jak wszyscy pozostali, doskonale wiedział, co się teraz
stanie.
-
Masz zręczność stada gunjaków. - W głosie kapitana pobrzmiewało lekkie
obrzydzenie.
-
Przepraszam, sir. - Na taki zarzut nie mógł nic innego odpowiedzieć;
rzeczywiście był niezdarny.
- Sztylet!
- Yo - odparł snajper z pełnymi ustami.
-
„Yo, sir", jeśli łaska. A „dalej na nich" to nie jest zbyt dobry rozkaz, zgodzisz się
ze mną?
-
Cholera. Przepraszam, sir, ale miałem dobre pole ostrzału, a wszyscy
wiedzieliśmy, że i tak mamy przesrane.
-
„I tak mamy przesrane". - Kapitan przez chwilę milczał. - Z takim podejściem -
to fakt. Ale popatrz tutaj. - Poczekał, aż wszyscy spojrzą we wskazane miejsce. -
Gdybyś zwracał uwagę na coś więcej oprócz swojego strzelania, mógłbyś kazać resz-
cie kryć Lalę i pozwolić jej postawić stąd zaporę ogniową. - Machnął wskaźnikiem i
na obrazie rozeszły się drobne fale zmarszczek. - A wtedy wszyscy mogliby bliżej
podejść. Jak myślisz, czy w ten sposób zadalibyście większe straty?
- Tak jest, sir - odparł skarcony Sztylet.
-
Przyznaję, że to było dobre strzelanie, ale miej też oko na inne rzeczy. Goryl!
- Sir - powiedział olbrzym.
-
Jeśli lubisz siedzieć nieruchomo i wystawiać się na strzał, to da się to załatwić.
- Wiem, sir.
- I zapłaciłeś za to. Ale cholernie dobrze ci poszło z tymi stworami - powiedział
kapitan z uśmiechem. - Umiesz to zrobić w biegu?
- Tak, sir, potrafię.
- Lala!
Potem jedli, oglądając na hologramie, jak dali ciała; przy okazji w stronę Tirdala
poleciało kilka uszczypliwych uwag. Darhel zrobił więcej błędów, niżby należało, bo
był nowy, ale szedł do natarcia równie szybko jak inni i znalazł sobie dobrą osłonę.
Trzeba go jeszcze doszlifować, ale nie był niedołęgą, i pozostali doskonale o tym
wiedzieli.
- Musicie wiedzieć - ciągnął Dzwon - że częstotliwość incydentów z dzikimi
Posleenami wzrosła o sześćdziesiąt procent. Być może słyszeliście, że trzech
Wszechwładców przeszło się w weekend po Bergen.
Żołnierze pokiwali głowami. Atak był skoordynowany, trzech Wszechwładców
przyprowadziło blisko dwie setki normalsów. Byli uzbrojeni głównie w kije i kamienie,
mieli też parę złupionych strzelb i trochę mieszanek zapalających, i miejska milicja
straciła całe popołudnie, zanim ich osaczyła i wytłukła. Szkody określono jako
„umiarkowane", co oznaczało kilka zniszczonych budynków i czterdzieści ofiar, z
czego przynajmniej sześć śmiertelnych.
- Cóż, gubernator generał Sunday nie jest zadowolony, dlatego mamy zacząć
serię patroli, żeby to cholerstwo znów przetrzebić. Kiedy tylko wrócimy z misji,
możecie być gotowi na polowanie. Wiedziałem, że się ucieszycie - dodał na widok ich
entuzjastycznej reakcji.
Sam kapitan się nie ucieszył. Patrole jeszcze bardziej rozwalą jego plan
przeprowadzenia oceny żołnierzy, ale za to mogą zniszczyć parę rzeczy i zabić kilku
Posleenów, a w końcu po to właśnie się ich trzyma.
- Generalnie wiemy zatem, co zrobiliśmy nie tak, a ja pozwoliłem, żebyśmy tak
zrobili, bo byłem ciekaw, jak się sprawy potoczą. Przydałoby się nam więcej ćwiczeń,
ale mamy tylko tyle czasu. Zresztą podczas tej misji i tak powinniśmy unikać
kontaktu z wrogiem. Zrobimy jeszcze jedno ćwiczenie po południu, i tym razem
spróbujemy się podkraść zamiast szturmować. Tirdal, trzymaj się blisko Fretki i
naucz się, jak być cicho. Potem szykujemy się do startu.
Tirdal kiwnął głową, pozostali coś wymamrotali, i wszyscy pospiesznie dokończyli
obiad, mając w perspektywie pakowanie.
Okazało się, że mamrotali na temat Tirdala, i miało to potrwać jeszcze jakiś czas,
dopóki Darhel nie nauczy się zachowywać cicho.
Na niewidzialnym statku desantowym było ciasno i nie zrobiono tu niczego, co
mogłoby uprzyjemniać załodze czy pasażerom lot, ale właściwie było mało
prawdopodobne, by statek kiedykolwiek zobaczył jakichś pasażerów, może z
wyjątkiem kuriera, a sekcje komandosów traktowano raczej jak ładunek.
Pod gołym sufitem biegły rury, wzdłuż grodzi i przejść ciągnęły się rzędy skrytek,
a z każdego wolnego miejsca sterczały elementy konstrukcji. W powietrzu unosił się
smród palonego metalu, ozonu i przesycony kurzem i potem zapach starości, z
którym nie radziły sobie systemy podtrzymywania życia. Wszystko było białe, ale
mimo regularnego sprzątania i napraw nieco wyblakłe ze starości. Jedynym
kolorowym akcentem była jaskrawoczerwona śluza. W ładowni było ciasno i
żołnierze musieli siedzieć ściśnięci, a Goryl niemal zgięty wpół, gdyż sufit był na
wysokości niespełna dwóch metrów.
- Szkoda, że nie robią takich w rozmiarze dla normalnych ludzi - marudził. Tak
naprawdę był już do tego przyzwyczajony; czasem wydawało mu się, że całe życie
spędził w kucki. Zresztą na statku wszystkim było ciasno, tylko jemu bardziej to
doskwierało.
W pokładzie pod ich stopami zionął otwarty właz, przez który wpadało do środka
jaskrawe białe światło z olbrzymiego okrętu, do którego przycumowali. Okręty miały
przeciwnie ustawione wektory ciążenia, a nieważkość w śluzach sprawiała, że
przejście z jednego na drugi było niełatwe. Przyczyną
otwartego włazu był stojący przed Dzwonem młody podporucznik Marynarki, drugi
pilot statku desantowego i oficer odpowiedzialny za „ładunek".
- Z naszej strony wszystko gra - powiedział. - Na trasie było kilka przypadków,
które wyglądały na piractwo albo ostrą konkurencję handlową, zwłaszcza w bliskich
układach. Kilka statków zniknęło. W locie widać nas jak na dłoni, a nasze pukawki
niewiele mogą wskórać przeciwko okrętom wroga albo porządnemu piratowi.
Ponieważ „Zivotinovitch" jest okrętem eskortowym, przycumowaliśmy do niego tylko
na czas drogi. Dotrzemy tak do punktu najkrótszego dystansu, a dalej polecimy
sami. Zaoszczędzimy w ten sposób jakieś sześć dni.
- Brzmi nieźle, poruczniku - powiedział Dzwon. - Im szybciej tam będziemy, tym
lepiej.
- Tak właśnie pomyśleliśmy. - Tak naprawdę wcale nie mieli wyboru, a Armia
co najwyżej mogła ponarzekać Sztabowi Generalnemu, jeśli jej się to nie podobało. -
Chcecie się rozgościć na pokładzie „Ziva"?
- Nie, dzięki, synu - skrzywił się Dzwon. - Jesteśmy w szczytowej formie,
dlatego wolałbym się teraz zahibernować, niż pozwolić, żebyśmy się upaśli na tym
cholernym statku wycieczkowym.
- Jasne, ja też tak pomyślałem - odparł porucznik. Cholerne trepy z Armii, tylko
by sobie życie utrudniali. Są zadowoleni, gdy są mokrzy, poobijani i mają breję w
miskach. - Ale kazano mi przekazać zaproszenie.
- Och, doceniamy ten gest i pewnie skorzystamy z tego w drodze powrotnej,
jeśli starczy miejsca, ale nie teraz. Przyzwyczailiśmy się do błota i zimna, i tak musi
zostać.
- Co „Ziv" robi na tej trasie? - spytał Fretka. Udało mu się przecisnąć obok
Goryla do skrytki. Tam zrzucił z ramion plecak i zaczął go wpychać do środka razem
z innym sprzętem. - Myślałem, że to flagowiec Drugiej Floty.
- Wycofali go z powodu problemów z butlą fuzyjną - zaskoczył go porucznik.
Fretka nie wiedział, że mężczyzna stoi tuż za nim.
- To świetnie. - Kiwnął głową, nieco speszony. - Miejmy nadzieję, że dobrze ją
naprawili, bo inaczej to może być bardzo oświecająca wycieczka.
Porucznik na wpół się uśmiechnął, a na wpół skrzywił.
- No, pakujcie się na dół i ruszajmy - powiedział.
Dowcip nie był nowy, ale piechociarz nie mógł wiedzieć, o co w nim chodzi.
Korekty fuzyjnych pól ograniczających były dość częste i pewne czynności nie
powodowały żadnego zagrożenia, a jedynie zmniejszały wydajność. Ale gdyby doszło
do prawdziwego wycieku, mógłby on spowodować wyłom w polu i skażenie
maszynowni - irytujące, ale niezbyt poważne - za to gdyby nastąpiła kompresja w
polu i jego przerwanie, wszystko stałoby się tak szybko, że nikt by niczego nie
zauważył.
Kiedy Tirdal wchodził jako pierwszy na pokład, Dzwon uścisnął mu rękę.
Oczywiście na pokaz, żeby załoga statku wiedziała, że jest oficjalnie akceptowany
(Widzisz tego Darhela pod komendą człowieka? To na pewno jakiś konsultant), i
żeby taka pogłoska rozeszła się po statku z prędkością niewiele ustępującą prędkości
światła. Tirdal zabezpieczył swój sprzęt, a potem zaczął obserwować wchodzących
na pokład.
Odbywało się to dość niezdarnie. We włazie panowała nieważkość. Żołnierze
wchodzili do środka, obracali się i opadali w dół, początkowo szybko, potem coraz
wolniej, aż wreszcie dotykali stopami pokładu. Polem sterował komputer traktujący
wszystko jako osobny pakiet, więc każdy człowiek w polu poruszał się we własnym
tempie. Przy wyjściu trzeba było lekko podskoczyć - pole unosiło człowieka w górę i
wyrzucało na zewnątrz. Wnętrze śluzy było tak niskie, że wskoczenie w nią, a nawet
wpełznięcie nie było trudne, ale mimo to pole działało, by ułatwiać przenoszenie
ładunków i niedoświadczonych pasażerów.
Ładownia, którą mieli zajmować na czas podróży, była jeszcze bardziej
zatłoczona niż przedział „na górze". Mogła się w niej poruszać tylko jedna osoba,
najwyżej dwie, dlatego musieli wchodzić pojedynczo. Tak naprawdę był to korytarz z
pryczami po obu stronach, w tym momencie skonfigurowanymi w leżanki z lekko
uniesionymi do góry nogami i plecami. Cztery prycze znajdowały się przy samym
włazie, a po dwie z przodu i z tyłu. Korytarz był tak ciasny, że Goryl musiałby się
obrócić bokiem i zgiąć wpół, dlatego zajął pryczę najbliżej włazu. Jego karabin
gaussa z granatnikiem wisiał zabezpieczony na stelażu nad jego głową; specjalista
miał na sobie uprząż bojową z amunicją, pulserem w kaburze, nożem bojowym i
innymi sprzętami. Nie przeszkadzały mu; nosił je jak bieliznę i zdejmował tylko do
kąpieli, a często nawet z nimi spał.
Wszyscy wiedzieli, że nie przepada za zamkniętymi pomieszczeniami.
- Miło i przytulnie, co, Goryl? - zażartował Thor. - Chcesz misia?
Prycze z podniesionymi teraz poręczami zabezpieczającymi wyglądały trochę jak
dziecięce kojce.
Wyściółka, która uniosła się z poduszek, i pamiętające tworzywo jako
wzmocnienie spowiły członków sekcji kokonami, z których wystawały tylko ich głowy
i szyje. Dla Goryla z jego klaustrofobią to był koszmar.
- Może kapitan trochę cię odkryje - zaczął się z niego nabijać Thor.
- Jak będziemy wracać - odparował Goryl - podrzucę ci na pryczę parę robali i
węży, Thor.
Thor natychmiast się zamknął - nie znosił węży.
Spadające z góry maski automatycznie przywarły do twarzy żołnierzy, a
podporucznik i kobieta marynarz z załogi „Ziva" zaczęli im robić zastrzyki. Po takim
zastrzyku pacjent nieruchomiał i jego twarz stawała się woskowo-szara. Były to
typowe skutki działania hiberzyny. Potem marynarz wcisnęła przycisk i pamiętające
tworzywo zalało ciała żołnierzy, tak że każdy z nich zamienił się w kostkę matowego
szarego plastiku. Hibeizyna i opakowania sprawiały, że komandosi znaleźli się w
stanie staży.
Tirdal przyglądał się z uwagą całej tej procedurze, gdy nagle sanitariuszka odwróciła
się do niego.
- Kładziesz się?
Tirdal zastrzygł uchem.
-
Nie, hiberzyna niezbyt dobrze działa na Darhelów. Wywołuje nieprzyjemne
efekty uboczne.
-
To dziwne. - Kobieta zmarszczyła brwi. - Myślałam, że Darhelowie wynaleźli ją
najpierw dla siebie, a dopiero potem przystosowali dla ludzi.
-
Nie - odparł Tirdal z ponurym wyrazem twarzy. - Została opracowana dla ludzi
przez Tchpth, na życzenie Darhelów, jakieś cztery tysiące waszych lat temu.
Odwrócił się, zręcznie wyskoczył w górę do włazu i ruszył na pokład pancernika.
Zdziwiona sanitariuszka popatrzyła na strzykawkę, a potem spojrzała na
podporucznika.
-
Myślałam, że spotkaliśmy Darhelów dopiero tysiąc lat temu.
- Ja też.
I w tym momencie oboje wymienili nieco zaniepokojone spojrzenia.
Kiedy kokon spłynął i Thor otworzył oczy, zobaczył Darhela. Wyprostował się i
przeciągnął, choć właściwie nie czuł takiej potrzeby. Dla sekcji upływ czasu był
niezauważalny, a poza tym hiberzyna tłumiła wszelką aktywność na poziomie
komórkowym i nie odczuwali żadnego zmęczenia ani napięcia.
Tirdal wyglądał tak samo, jak przed ich zaśnięciem, za to podporucznik i
sanitariuszka byli zdenerwowani. Kobieta podawała żołnierzom antidotum na
hiberzynę, a porucznik sprawdzał, czy wszyscy dochodzą do siebie tak jak trzeba.
Hiberzyna nigdy nie dawała żadnych znaczących skutków ubocznych, ale ponieważ
sposób jej działania nadal pozostawał tajemnicą - jako że nie była wytworem ludzi -
wciąż traktowano ją z dużą ostrożnością.
Wszyscy pozostali otworzyli oczy i rozejrzeli się wokół. W ich pojęciu nic się nie
stało. Jedynym, który jakoś zareagował, był Goryl, wyraźnie zadowolony, że
wydostał się z kokonu. Zaraz po przebudzeniu zsunął się z wyściółki i usiadł na
kratownicy podłogi, byle tylko znaleźć się jak najdalej od pryczy.
Dzwon sprawdził czasomierz w nanokompie w głowie i zmarszczył czoło. Byli w
stazie przez trzy miesiące, a podróż miała trwać tylko półtora miesiąca. Skąd takie
opóźnienie?
- Co się stało z rozkładem, do cholery? - spytał ostro.
- Sytuacja z Blobami trochę się skomplikowała - odparł pilot ze zmartwionym
wyrazem twarzy. - W sektorze doszło do kolejnego dużego starcia i najwyższe
dowództwo chce wiedzieć, czy powstaje tutaj nowy front. Z powodu walk nie
mogliśmy wykonać skoku z zaplanowanego układu i musieliśmy skoczyć poza
tunelem, a potem uzupełnić paliwo przed drugim skokiem. Przy okazji znaleźliśmy
gniazdo piratów, które udało nam się oczyścić. Na Rubieży nie ma chwili spokoju -
dodał, krzywiąc się.
Dzwon nic nie odpowiedział, jedynie też się skrzywił.
- Co do lokalnych informacji - ciągnął pilot - będziemy sprawdzać anomalię wokół
drugiego olbrzyma gazowego, kiedy sekcja będzie na powierzchni planety. Poza tym
zmierza ku nam drugi niewidzialny desantowiec jako wsparcie.
Dzwon pokiwał głową, ale nie zadawał żadnych pytań. Pewnie za drugim
statkiem leci co najmniej grupa uderzeniowa - całkiem możliwe, że w układzie jest
ich jeszcze z tuzin - ale on nie musi wiedzieć nic więcej oprócz tego, kto może ich
odebrać. Nie wiadomo, czy Bloby przesłuchują więźniów i czy w ogóle ich biorą, ale
zasady bezpieczeństwa wciąż obowiązują: im mniej wiesz, tym mniej możesz
zdradzić.
- Przyszła aktualizacja misji - dodał podporucznik - i standardowy update
wiadomości. Oznaczyłem je jako pilne, jeśli chcecie się podłączyć i je ściągnąć. Idę
zająć się przygotowaniami do zrzutu.
- Dzięki - rzucił Dzwon już do jego pleców. Pomyślał, że pilot jest jeszcze
jednym typem z Marynarki, który nie chce lub nie potrafi zrozumieć żołnierzy Armii i
nie chce się z nimi zadawać. Cóż, ta niechęć była obustronna.
Żołnierze zaczęli przeglądać nagłówki, sprawdzając, co ich ominęło w ciągu
jednej czwartej roku, a tymczasem Tirdal usadowił się w fotelu desantowym. Dzwon
zauważył, że sanitariuszka zerka na Darhela z ukosa, i uznał, że należy ją o to wy-
pytać na osobności. Dał znak ręką Sziwie, by zatrzymał całą resztę wewnątrz małego
statku, a sam wyskoczył z pomocą pola na pokład na górze.
Podporucznik był zdenerwowany i co chwila oglądał się przez ramię, jakby się
bał, że ktoś go podsłuchuje.
- Co się dzieje? - spytał Dzwon.
- Cóż, nie będzie tego w żadnym pakiecie danych, ale w ostatnim starciu
Republika straciła sporo okrętów. Bloby zatrzymały się na myśliwcach, ale nieźle
skopały nam tyłki. Jeśli wezmą się za myśliwce, będziemy tkwić po uszy w gównie.
- Jest aż tak źle?
- Aż tak - przytaknął porucznik. - Poza tym Darhel strasznie dziwnie się
zachowywał. Ćwiczyliście z nim przed odlotem?
- Bardzo krótko. A czemu pan pyta?
- Był dziwny. Trzymał się na osobności, z nikim się nie zadawał i ćwiczył na
siłowni pancernika. Wszyscy denerwowali się w jego obecności i już pierwszego dnia
jeden z kosmicznych próbował sprowokować go do bójki.
- I jak to się skończyło? - spytał nagle zaniepokojony Dzwon.
- Darhel się nie dał. Zlekceważył zaczepki, mimo że tamten go popchnął, i po
prostu go wyminął.
- To wszystko? - Dzwon spodziewał się, że Darhel będzie w takiej sytuacji
walczył. Człowiek z SGZ na pewno by tak zrobił.
- No, niezupełnie. Darhel podszedł do sztang, założył ciężarki i zaczął raz za
razem wyciskać prawie pięćset kilogramów, jakby to nic nie ważyło. Wszyscy
zaniemówili i po prostu sobie poszli, i to był koniec całej awantury.
- Cholera - zaklął cicho Dzwon.
- To nie wszystko. Potem Darhel rzadko bywał w siłowni razem z innymi, ale
kiedy już tam był, zawsze ćwiczył w ciążeniu dwa przecinek pięć - musiał je
zmniejszać nawet dla specjalistów od wysokiego ciążenia, kiedy przychodzili - i
zawsze wyciskał pięć albo sześć razy tyle co inni. Ludzie się wystraszyli; nikt z nas
nie miał pojęcia, że ci cholernie Darhelowie są tacy silni.
- Ja też nie - odparł Dzwon, również zaskoczony. Odwrócił się i zszedł z
powrotem na dół. To coś, o czym koniecznie należy pamiętać i o co należy zapytać w
stosownej chwili. Cholera, nikt nie wie o Darhelach tyle, ile powinien. Obcy mogliby
uczyć wywiad, jak dochowywać tajemnic.
- Są jakieś wieści? - spytał, wchodząc do ładowni.
- Oprócz spraw wojskowych - odparł Sziwa - które prasa jak zwykle
poprzekręcała, Sojusz Układów Solariańskich pogrąża się w filozoficznym letargu. Nie
w tym rzecz, że nie widzą zagrożenia ze strony Tslek, po prostu mają je gdzieś. Ich
ambasador wyraził zaniepokojenie, ale twardo powtarza, że SUS nie będzie się
angażował w „regionalny konflikt". Moglibyśmy przepuścić następną większą
ofensywę, żeby dać im nauczkę.
Sziwa wyciągnął się na tyle wygodnie, na ile pozwalała na to ciasna koja.
- Czasem się zastanawiam, czy SUS to ludzie, czy Indowy - powiedział Dzwon.
Indowy byli nieszkodliwą, dobroduszną rasą naukowców, którym żądza walki była
zupełnie obca. Kiedy ludzie zostali wciągnięci w wojnę, Indowy ginęli miliardami, a
mimo to wciąż zachowywali pokojowe nastawienie do innych. To była kwestia
genów.
- Jak to? - spytał Tirdal.
Biorąc pod uwagę napięcie narastające wokół osoby Darhela, Dzwon był
wdzięczny, że ma okazję z nim porozmawiać.
- Co wiesz o historii ludzkości, odkąd... - zawahał się, wiedząc, że nie może
powiedzieć „odkąd pogoniliśmy was, darhelskie bydlaki" - zapewniliśmy sobie byt
jako jedna z ras galaktyki?
- Bardzo mało.
- No cóż, przedstawię ci to w skrócie.
- Tak jest, sir. - Darhel sprawiał wrażenie, że jest gotów wysłuchać go uważnie
i wszystko zapamiętać. Może rzeczywiście tak było.
- Ziemi i Barwhon udało się zniszczyć do końca posleeńską zarazę. Miały
wystarczającą liczbę mieszkańców, by przeczesać całe planety i wybić dzikich.
Niedługo potem ich populacje znów zaczęły się liczyć w miliardach. Tymczasem
większość światów Rubieży była odcięta po drugiej stronie głównej fali Posleenów.
Pamiętaj, że zatrzymaliśmy tylko małe natarcie; w tym samym czasie kwadryliony
obcych posuwały się w innych kierunkach.
- Dlatego daliśmy wam technologię, której sami nie mogliśmy użyć, żebyście
mogli niszczyć całe systemy gwiezdne.
- Rubież, a konkretnie Federacja, powstała z tych planet, które wtedy
zdobyliśmy i które teraz tworzą bufor między SUS i Posleenami Tular, jedynymi,
którzy się opamiętali, kiedy zabiliśmy ich całe miliardy. W każdym razie kiedy Ziemia
została odbudowana, zapragnęła wrócić do normalności.
- Do normalności? - spytał Tirdal.
- Tak, postanowili przestać walczyć - powiedział Dzwon. - Twierdzą, że to nie
jest dla nas naturalne.
Zapadła cisza, a kiedy Darhel się odezwał, w jego głosie było więcej
zaniepokojenia niż kiedykolwiek, odkąd go poznali.
- Walka jest dla ludzi nienaturalna? Przecież wasze siedem milionów lat ewolucji
to jedna wielka krwawa bitwa. Spotykaliście agresywne zwierzęta, mieliście braki
zaopatrzenia, kiepską technologię wytwarzania żywności i okropne środki łączności.
Na wiek przed naszym pojawieniem się eksterminowaliście czterdzieści milionów
własnego gatunku. A podczas Lat Śmierci wymordowaliście ponad piętnaście
milionów członków mojej rasy.
- Och, a więc coś o nas wiedzieliście, kiedy się poznaliśmy - powiedział Sziwa,
ignorując drugą część wypowiedzi Tirdala. - Zawsze tak podejrzewaliśmy.
- Nigdy się tego nie wypieraliśmy.
- Nie - powiedział wolno Sziwa - ale i nie potwierdzaliście.
- Tak czy inaczej - podjął Dzwon - Ziemia i SUS próbują wrócić do modelu życia
trochę podobnego do życia Indowy. Brak przemocy, technologia tylko jako
narzędzie, koncentracja na filozofii... Jak my to nazywamy?
- Arystotelesowskiej - podpowiedział mu Sziwa.
- Dzięki - uśmiechnął się kapitan. - A my na Rubieży stawiamy czoła dzikim
Posleenom i potencjalnym obcym zagrożeniom, takim jak Tslek.
- A więc tworzycie dwie odrębne kultury w ramach jednej rasy?
- Więcej niż dwie - odparł Sziwa. — Różnimy się pod każdym względem.
- To interesujące - powiedział Darhel. Wszyscy czekali na dalszy ciąg, ale on
tylko znowu zrobił wyczekującą minę.
- Dlatego się podzieliliśmy - podjął Dzwon - i dlatego Michia Mentat była zajęta
produkowaniem broni do walki z Posleenami i nie wzięła udziału w rebelii. I bardzo
dobrze, bo to by sprowokowało Ziemię do drastycznych posunięć, a w tej sytuacji
uznała tylko, że jesteśmy kosztownym kłopotem.
- Dlatego mamy mało własnych sensatów - wtrącił Sziwa. - Mentaci są wciąż
niedostępni, wciąż zajmują się własnym rozwojem intelektualnym i duchowym i nie
interesuje ich przyziemny świat drapieżników i atomówek.
- Mógłbym ich polubić - powiedział Tirdal, wywołując tymi słowami wybuch
śmiechu.
- A więc - powiedział Sziwa - spodziewam się, że w nadchodzącej wojnie
będziemy uczestniczyli my, może Tular, może trochę Darhelów - wszyscy przeciwko
Tslek - a Ziemia będzie sobie siedziała na tłustej dupie i próbowała za naszymi
plecami podkopać naszą kulturę.
- Myśli pan, że jest aż tak źle, kapitanie? - spytał Goryl.
- Tak - odparł kapitan. - Jeśli coś nie przeważy szali na naszą stronę, Tslek
wciągną nas nosem. Och, do cholery z tym. Jak Grendelsi radzą sobie w deathballu?
Niedługo potem nadszedł czas, aby przejść z przedziału osobowego do kapsuły
desantowej. W małym kulistym statku żołnierze siedzieli w kręgu, twarzami do
siebie; fotele grawitacyjne przymocowane były do ścian, a sprzęt i broń leżały
między nimi. Żołnierze przeglądali wyposażenie i sprawdzali, czy jest odpowiednio
solidnie umocowane przed czekającym ich runięciem w atmosferę planety-celu.
Tirdal siedział najbliżej dowódcy i za przykładem pozostałych mocował swój
plecak i broń, a Dzwon zerkał na niego, zastanawiając się, czego jeszcze nie wie o
Darhelach, a powinien wiedzieć. On i wszyscy inni mogli się opierać jedynie na
wynikach testu sprawnościowego Tirdala, które rzeczywiście robiły wrażenie, ale czy
mogli mu ufać? „Nigdy się tego nie wypieraliśmy". „Nie, ale i nie potwierdzaliście".
Jakie tajemnice kryją się w tych złoto nakrapianych oczach?
Kiedy wszyscy zaczęli już zapinać pasy, Dzwon przypiął swój sprzęt, sprawdził
rzeczy pozostałych, przechodząc wzdłuż foteli - całe pięć kroków - a potem zrobił
kolejne okrążenie i sprawdził uprzęże. Wreszcie kiwnął głową, opadł na fotel i także
zaczął się zapinać. Kiedy skończył, wetknął kabel w gniazdo hełmu.
- Do pilota, jesteśmy gotowi do zrzutu.
- Zrozumiałem. Wszystkie stanowiska w gotowości - zabrzmiała odpowiedź.
Klapa włazu opadła ze szczękiem i zassała się. Cokolwiek ma się stać, nie ma już
odwrotu. Być może to sprawa psychosomatyczna, ale Dzwon zawsze miał wrażenie,
że wraz z zamknięciem włazu w środku robi się duszno. Kapsuła miała specyficzny
plastikowo-chemiczny zapach, do którego nigdy nie można było się przyzwyczaić.
Niewykrywalny statek leciał torem balistycznym, udając kometę czy jakiś inny
fragment kosmicznego śmiecia. Niemal czarne zewnętrze kadłuba pochłaniało lub
odbijało wiązki systemów wykrywania. Planeta-cel miała jednego dużego,
obracającego się wokół niej satelitę. Plan zakładał ostre hamowanie w cieniu satelity,
relatywnie do planety, a potem przemknięcie obok niej z niższą prędkością, tak by
siła ciążenia wypchnęła statek znów poza układ. Gdyby któraś z tych trajektorii
została wykryta, będzie wyglądała na trasę przelotu meteoru. Tuż po hamowaniu
wszystkie systemy wyłączą się i statek stanie się dziurą w kosmosie. Na pokładzie
zapanuje mikrograwitacja, ale dla żołnierzy nie będzie to nic nowego - już ćwiczyli w
takich warunkach. Taki stan będzie trwał około jednego dnia, a potem w strefie
niskiej orbity statek zrzuci kapsułę. Kapsuła będzie hamować na początku silnikami,
potem zaś już samym tarciem atmosferycznym.
Wiązało się z tym kilka niebezpieczeństw. Jeśli na „tylnej" stronie satelity są
jakieś czujniki, mogą wykryć manewr hamowania - a będą mogli się o tym przekonać
tylko w jeden sposób: widząc lecącą w ich stronę nieludzko szybką rakietę Blobów.
Przy sporym ułamku prędkości światła nie będzie to trwało długo.
Wróg mógł także zestrzelić kapsułę prewencyjnie. Gdyby nie fakt, że obawiał się
wykrycia, chętnie zestrzeliwałby każdy meteor, który teoretycznie mógł być statkiem
desantowym. Jak dotąd taka technika zrzutów sprawdzała się za każdym razem,
kiedy ją stosowano - tak przynajmniej żołnierzom było wiadomo - chociaż sekcje i
statki bez przerwy znikały z nikomu nieznanych przyczyn.
Spadanie w stronę układu było potwornie nudne. Ktoś opisał kiedyś wojnę jako
„długie okresy nudy przerywane chwilami grozy", i choć była to prawda, nie
oddawała nadziei, jaka towarzyszyła owej nudzie, że jakaś akcja ją przerwie, a
zarazem - że żadnej akcji nie będzie. W tej chwili jakakolwiek akcja oznaczałaby
natychmiastową, nieuniknioną śmierć, dlatego wszyscy woleli nudę.
Najlepszym wyjściem był sen, ale nie da się spać w nieskończoność, zwłaszcza w
mikrograwitacji. Każdy z żołnierzy zamierzał spać przez jakieś cztery godziny - w ten
sposób zostawało im prawie dwadzieścia godzin, kiedy można było jedynie się
zamartwiać.
Lala słuchała dance'u ze stroboskopami na wyświetlaczu hełmu, co najwyraźniej
wystarczyło, by wprowadzić ją w trans. Fretka i Sziwa obserwowali ją przez chwilę,
mrucząc coś pod nosem i kręcąc głowami. Dziwna laska. Fretka śledził wiadomości, a
kiedy czuł się już znudzony rzeczywistością, przeskakiwał do fikcji, czyli oglądał
filmy. Sziwa przedzierał się przez dziesiątki programów dokumentalnych o różnych
planetach, przyswajając w zadziwiającym tempie wiadomości z dziedziny biologii,
historii, sztuki i kultury. Zakres jego wiedzy był wprost oszałamiający.
Sztylet gapił się w ścianę. To była kolejna z jego masek... albo osobowości. Nikt
nie wiedział, jak jest naprawdę, i nikt nie chciał ani nie śmiał spytać. Sztylet był na
swój własny pokręcony sposób tak samo dziwny jak Lala. Cholera, wszyscy oni byli
dziwni, ale nie można służyć w SGZ i być normalnym. Jedyną rzeczą, która ich
wszystkich łączyła, był wysoki próg odporności na ból i niewygody.
Goryl ani na chwilę nie wyłączał wizji i fonii full surround. Nie chciał nawet myśleć
o rzeczywistości, dopóki był zamknięty w tej kulistej trumnie. Dlaczego ktoś z taką
fobią w ogóle zgłosił się do służby, tego nikt nie wiedział, ale trzeba przyznać, że
zawsze potrafił nad sobą zapanować. Siedzący obok niego Thor czytał książki w
staromodny sposób - tekst na ekranie. Powieści historyczne, fantasy, podróżnicze,
romanse, przygodowe, geekpunk i wszystko to, co wpadło mu w ręce. Dzwon podej-
rzewał, że Thor byłby o wiele lepszym żołnierzem, może nawet oficerem, gdyby od
czasu do czasu przeczytał coś innego niż fikcja. Wszystko to, co czytał, było
eskapizmem, ale jeśli pomagało mu zapanować nad sobą, kapitan nie miał nic prze-
ciwko temu. Nieważne, jak daleko ucieka od rzeczywistości, byle jego zmysły dobrze
działały w polu i żeby celnie strzelał.
Tirdal był wielką niewiadomą i wszyscy oprócz Sztyleta zerkali na niego
ukradkiem. Wydawał się całkowicie spokojny i wpatrywał się martwym wzrokiem w
Sztyleta, jakby przeszywał go na wylot. Lekki, enigmatyczny uśmiech, który
wykrzywiał mu usta, trochę ich niepokoił - czy Darhel zupełnie się wyłączył?
Medytuje? A może kipnął? - ale nikt nie chciał zapytać. Sztylet tak samo gapił się
przed siebie martwym wzrokiem, jakby chciał nim przebić ścianę na wylot. Obaj
wyglądali po prostu upiornie.
Dzwon mógł tylko martwić się o swoich żołnierzy, misję, testy gotowości bojowej,
które trzeba było przeprowadzić, wojnę
lub nie oraz o takie drobiazgi, jak jego własne szanse na awans czy przeżycie. Jego
myśli tak długo się zapętlały, aż wreszcie uświadomił sobie, że miele w głowie wciąż
to samo, nie dochodząc do żadnych wniosków, i że nie uda mu się zasnąć. Misja
wspaniale się zaczynała.
Po dłuższym czasie wzdychania, kręcenia się, jęków, okrzyków frustracji,
przeciągania się i bezcelowego myślowego dryfowania w słuchawkach kapitana
rozległ się głos pilota.
- Sprawdzić sprzęt i potwierdzić zabezpieczenia. Przygotować się do hamowania
i mikrograwitacji.
Kokony spowiły żołnierzy tak samo jak poprzednio, ale tym razem wszyscy byli
obudzeni.
Deceleracja uderzyła w nich jak młot, kiedy statek zaczął walczyć, by wytracić
prędkość, do której rozpędził się podczas podejścia. Przeciążenie wynosiło około
sześciuset G, ale odczuwalne jedynie sześć. Kompensatory pracowały pełną mocą,
by choćby tyle osiągnąć, ale wszyscy żołnierze SGZ czuli się miażdżeni jak piloci
myśliwców atmosferycznych. Na szczęście fotele pomagały skompensować
przeciążenie, utrzymując ciśnienie płynów, by krew dopływała do rdzenia kręgowego
i mózgu.
Thor próbował ukryć zdenerwowanie.
- Nie jest tak źle. Pamiętacie zrzut na Haley? - Głos miał nieco zduszony z
powodu ciśnienia.
- To był pierwszy czy drugi raz, jak się porzygałeś? - spytał Fretka. On też
usiłował zachowywać się swobodnie i też mu to nie wychodziło.
- Fretka, czy... to nie wtedy... mnie... obrzygałeś? - spytała Lala. Jak to często
bywa z kobietami, gorzej znosiła przeciążenie, ale nikt nie pamiętał, żeby chociaż raz
się porzygała.
- Tirdal, jak u ciebie? - spytał nieco z wysiłkiem Dzwon.
- Dobrze - odparł Darhel. - Ile trwa ta faza?
W jego niskim, spokojnym głosie nie było śladu napięcia.
- Jeszcze około dziewięciu minut - powiedział kapitan, wywołując na
wyświetlaczu monitory fizjologiczne żołnierzy.
Wszyscy byli zestresowani i mieli podwyższone odczyty. Goryl jak zwykle w
zamkniętej przestrzeni panikował: puls 125, respiracja 41, wszystkie inne wielkości
wskazujące na ból albo stres, ale Goryl był do tego przyzwyczajony i wiedział, jak
sobie z tym radzić, więc Dzwon nie zwracał na to uwagi. Odczyty Darhela mieściły
się w wyraźnie określonej normie. Częstość bicia serca 186 była u niego „dolną
normą", a wykresy alfa miał... dziwne, ale również w normie. Wszystko to
świadczyło, że Darhel w ogóle się nie boi. A może fizjologia jego rasy jest zupełnie
inna? Tak, to musi być to. Żadna istota nie może w ogóle nie reagować na tak
nienaturalny stan.
Hamowanie zakończyło się bez żadnego ostrzeżenia i zapanowała
mikrograwitacja. Kokony wycofały się do pozycji wyjściowej i wszyscy oprócz Tirdala
usiedli w swoich fotelach. Sądząc po dobiegających z hełmu Fretki wrzaskach i
odgłosach wystrzałów, zwiadowca włączył pakiet rozrywkowy, a Lala zaczęła kiwać
głową w rytm swojej muzyki i wykonywać różne gesty, niektóre nieco prowokujące.
Sziwa nie po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy zanim stała się zbyt wysoka i
chuda, nie pragnęła być tancerką. Nie była brzydka, ale przy takim wzroście i tak
długich kończynach nie mogłaby utrzymać równowagi niezbędnej w tańcu. Widać
było, że w fotelu jest jej za ciasno.
-
Co czytasz, Thor? - spytał Sziwa, chcąc przerwać ciszę.
-
Nową powieść Deviego Weavera „Pył sukcesu" - odparł z entuzjazmem
Thor. - Walki międzygalaktycznych flot kosmicznych. Polityka państwowa, użeranie
się z administracją, kretynizm władz i wybuchające okręty. Chyba opiera się to
trochę na bitwach morskich z czasów napoleońskich i drugiej wojnie światowej na
starej Ziemi.
-
Podoba ci się?
-
Ogólnie tak. Polityka mnie nie interesuje, ale lubię wybuchające okręty.
-
A czytałeś kiedyś o bitwach morskich starożytnych Greków i okrętach
wiosłowych?
- Nie, to brzmi dość nudno.
Sziwa westchnął i zaczął się zastanawiać nad jakąś inną przynętą. Jako jedyni w
tym towarzystwie czytelnicy powinni mieć jakąś wspólną płaszczyznę.
Nawet Sztylet przestał się gapić przed siebie martwym wzrokiem i włączył jakąś
strzelaninę. Inną niż Fretka, z rzadszymi i bardziej przemyślanymi wystrzałami, ale
wrzaski dobiegające z jego hełmu były tak samo paskudne. Na twarzy mężczyzny
szybko pojawił się uśmiech, a jego żylaste ciało co jakiś czas sztywniało, gdy
instynktownie napinał mięśnie do skoku czy biegu.
Nie było żadnych odgórnych poleceń. Żołnierze mieli po prostu wyluzować się i
przygotować na to, co ma nastąpić, mogli więc spać do woli i zasysać z foteli posiłki
w formie pasty.
- Sziwa - powiedział Dzwon, przerywając rozmyślania przeleć my jeszcze raz
scenariusz, a potem ludzie będą mogli rzucić okiem na mapy, kiedy je dostaniemy, i
przygotować się do wyładunku.
- Tak jest, sir! - odparł Sziwa zadowolony, że może się czymś zająć, zamiast
biernie czekać, i wywołał ekran taktyczny.
Jakiś czas później, kiedy żołnierze przejrzeli już szkice map sporządzonych na
podstawie zdjęć z przelatujących sond i wszyscy oprócz Tirdala wyrazili na ich temat
niepochlebne opinie, statek zaczął drugi przelot, gotów zrzucić ich na powierzchnię
planety. Kapsuła znajdowała się w wyrzutni zamontowanej prostopadle do toru lotu
statku. Pilot przesłał wszystkim na ekrany wykres trajektorii, z punktem odpalenia
zaznaczonym czerwonym X. Obecne położenie na krzywej lotu zaznaczono niebieską
kropką, a w prawym górnym rogu wyświetlaczy zegar odliczał czas do zrzutu. Fotele
znów opatuliły żołnierzy i wszyscy - prawie wszyscy - zesztywnieli.
Kiedy statek zbliżył się do punktu odpalenia, żołnierze wstrzymali oddech i napięli
mięśnie. Ten etap zrzutu był związany ze zmianą wektora, która miała istotny wpływ
na ludzką umysłowość, a poza tym mieli świadomość, że jeśli popełnią błąd, rozbiją
się lub polecą w pustkę. W tym drugim przypadku ratunek byłby trudny, w
pierwszym - niemożliwy.
Kiedy zegar pokazał zero, a niebieska kropka doszła do X, rozległo się głośne
ŁUP! i sprężony wodór i pływ magnetyczny wyrzuciły ich ze statku na nową
trajektorię prowadzącą do planety. Przeciążenie było bardzo duże, lecz krótkie (może
dziesięć G przez dwie sekundy), a potem powróciła mikrograwitacja.
Kapsuła weszła na orbitę eliptyczną, która miała ich wprowadzić pod
odpowiednim kątem w atmosferę, skąd mogliby rozpocząć lot. Od tej chwili dzieliła
ich blisko godzina mikrograwitacji. Znów włączono gry i muzykę. Żaden żołnierz SGZ
nigdy nie przyznałby się, że się boi podczas zrzutu, ale jednak większość się bała.
Pierwszy dotyk atmosfery zaszeptał złowrogo na polu otaczającym kapsułę i
zaczął się właściwy zrzut. Lot przez atmosferę był takim przeżyciem, że żółtodzioby
moczyły się w spodnie, a nawet doświadczeni żołnierze czuli się nieco
zdezorientowani. Konieczność kamuflażu uniemożliwiała manewry z użyciem
silników. Statek spadał jak kamień, z włączonymi polami siłowymi, które chroniły go
oraz jego zawartość przed atmosferyczną plazmą wytwarzaną przez tarcie
„powierzchni" statku o rozrzedzoną atmosferę. Z zewnątrz wyglądał jak meteor.
Wewnątrz lot przypominał jazdę kolejką górką skrzyżowaną z lataniem tuż nad
ziemią samolotem pilotowanym przez wariata na prochach. Kapsułą rzucało na boki,
obracało, szarpało i miotało z różnym natężeniem i prędkością. Im głębiej spadali,
tym bardziej rosła temperatura wnętrza, ponieważ nie było jak oddawać
gromadzonej energii. Od zderzeń z gęstszymi obszarami atmosfery wszystkim
szczękały zęby, hełmy uderzały o grodzie, a kolana o sprzęt. Nikt nic nie mówił,
jedynie co chwila po każdym bolesnym uderzeniu rozlegały się stęknięcia i jęki.
Czasem ktoś zaklął. Żołnierze mieli zamknięte oczy, ale nie ze strachu, lecz by
zmniejszyć dezorientację. Za taki lot uzależnieni od adrenaliny cywile chętnie
zapłaciliby nawet bardzo duże pieniądze.
Ale to wszystko było niczym w porównaniu z finałem.
Pod pokrywą chmur „skrzydła" przekształciły się w hamulce spowalniające
kapsułę do „rozsądnej" prędkości. Gdyby nie tłumiki inercyjne, załoga mogłaby
zostać zmiażdżona przez gwałtowną decelerację. Tylko dzięki długoletniej praktyce
nikt nie zwrócił obiadu. Kapsuła pędziła do góry nogami z prędkością pięciu tysięcy
metrów na sekundę, a w następnej chwili leciała nosem w dół poniżej lokalnej
prędkości dźwięku. Kiedy wreszcie znalazła się nad oceanem, wpadła w fale przy
wtórze wściekłego syku pary. Nie było to lądowanie jako takie, raczej kontrolowana
katastrofa.
Hamulce znów przesunęły się w polach siłowych i zmieniły w małe płetwy.
Jednocześnie włączyły się koła łopatkowe niskiej mocy. Pozostały etap zrzutu miał
się odbywać pod wodą, z niewielką prędkością. Proces był półautomatyczny: Dzwon
wskazywał trasę, a SI kapsuły zajmowała się resztą dzięki czemu można było się
obyć bez załogi, zwłaszcza że większa część tej procedury była albo zbyt
skomplikowana dla człowieka-pilota - na przykład zrzut i hamowanie - albo zbyt
prosta i nudna, by go angażować.
Kapsuła nie miała opływowego kształtu, lecz jej pola siłowe mogły bez trudu
przyjąć dowolny kształt. Ale prędkość dźwięku w wodzie jest o wiele mniejsza niż w
powietrzu, a fale dźwiękowe zdarzają się pod wodą rzadko i prawie nigdy nie są
zjawiskiem naturalnym, dlatego po przebyciu wielu lat świetlnych w kilka dni i wielu
tysięcy kilometrów w kilka minut, w ostatnim etapie pokonanie kilkuset kilometrów
miało im zająć wiele godzin.
Żołnierze oddziałów specjalnych przechodzą długie, nużące szkolenia, a potem
już w praktyce uczą się, jak pozostać przy zdrowych zmysłach, nic nie robiąc. Każdy
z nich ma swój własny sposób radzenia sobie z tym problemem. Dobry oddział to
taki, którego członkowie nauczyli się nie doprowadzać siebie nawzajem do szału
irytującym zachowaniem, na przykład głośnym oddychaniem czy miarowym
poruszaniem nogą, tak że po dziesięciotysięcznym razie jeden ma ochotę rozłupać
drugiemu czaszkę. Tirdal był pod tym względem wielką niewiadomą i wszyscy
podświadomie zdradzali lekki niepokój, czy nie zakłóci ich dobrze sprawdzonych
układów.
Kapsuła wykorzystywała najcichszy napęd, jaki potrafiła wytworzyć technologia
Republiki. W miarę jak ocean robił się coraz płytszy, a wybrzeże bliższe, prędkość
musiała spadać, gdyż nawet delikatne odgłosy byłyby bardzo ryzykowne. Z tego sa-
mego powodu w kabinie panowała cisza. Kiedy już włączono obwody izolacyjne
hełmów i od tego momentu można było rozmawiać przez przewodowy interkom, by
jeszcze bardziej zmniejszyć poziom niekontrolowanych emisji, wszyscy byli za-
dowoleni, że męczarnie wreszcie się skończyły i że dzięki rozmowie będzie można
choćby na kilka chwil uciec od rozmyślań o grożących im niebezpieczeństwach.
Tylko Sztylet i Tirdal milczeli.
- Wylądowaliśmy - powiedziała Lala.
- Znów wykiwaliśmy kostuchę - dodał Thor.
- Aha - mruknął Goryl i jego tętno spadło poniżej 120. Kiedy ekran przed
oczami zasłaniał ciasnotę kapsuły, a w uszach słychać było głosy towarzyszy, dawał
sobie radę. Dałby sobie radę nawet w ciasnej skrzynce - tak było na szkoleniu - ale
jeśli mógł wykorzystać technologię i ułatwić sobie zadanie, chętnie to robił. - Ile
jeszcze do wybrzeża, kapitanie?
- Trzydzieści siedem godzin - odparł Dzwon. - Macie mapę.
Wyświetlił j ą Gorylowi i zostawił łącze otwarte dla pozostałych.
- Omijamy ten półwysep, wpływamy tutaj do zatoki i wynurzamy się w delcie
rzeki. Miejmy nadzieję, że nie będzie zbyt bagnista. Przedostaniemy się w tym
punkcie, jakieś dwadzieścia klików w górę rzeki, i stamtąd zaczynamy.
Omawiany punkt był znany już wcześniej, ale dokładne dojście mieli opracować
dopiero wewnątrz układu, po zapoznaniu się z terenem.
- Spory kawałek do przejścia - zauważył Thor. To nie była skarga, ledwie
stwierdzenie faktu. - Goryl, dasz radę z tą swoją skrzynią botów?
- Jasne - odparł zwalisty żołnierz, odruchowo napinając twarde jak głaz bary.
Boty nie były lekkie ani poręczne, ale w miarę posuwania się naprzód ładunek miał
się zmniejszać.
- Kto idzie na szpicy? - spytała Lala. Zawsze interesowały ją szczegóły.
- Chcę znów puścić przodem Thora - odparł Sziwa - Tirdal drugi, ty trzecia jako
wsparcie ogniowe, potem Goryl, kapitan i Sztylet. Ja i Thor idziemy na końcu,
pilnujemy waszych tyłków.
Rozległy się pomruki zgody i jedno czy dwa „tak".
- Dobra - ciągnął sierżant - teraz będą osobiste uwagi. Możecie ze sobą
rozmawiać.
Kilka chwil później jego głos rozległ się w słuchawkach Tirdala.
- Tirdal, słyszysz mnie?
- Słyszę, Sziwa - odparł Darhel. - Co powinienem wiedzieć?
- Bardzo dużo. Pamiętaj, że jesteś numerem trzecim w hierarchii dowodzenia.
Jeśli ja zginę, zajmujesz moje miejsce, choć trzeba przyznać, że to nie będzie łatwe
przy tej publice.
- Jako specjalista nie przywykłem do odgrywania aktywnej roli przywódczej. -
Głos Tirdala brzmiał jeszcze bardziej dźwięcznie przez mikrofony i filtry.
- Masz odpowiedni stopień i odpowiednie przeszkolenie. Lepiej, żebyś się
sprawdził w tej roli - odparł z naciskiem Sziwa. Jeszcze tylko tego brakuje, żeby ten
cholerny Darhel teraz wymiękł.
- To prawda. Dam sobie radę, jeśli oni sobie dadzą.
- Dadzą. - Sziwa miał nadzieję, że Thor i Sztylet nie będą niczego utrudniać.
Zapisał sobie w pamięci, żeby im o tym przypomnieć. - Jeśli stracimy też kapitana,
będziesz musiał pokierować misją.
W jego głosie słychać było wyraźnie, że nie jest najszczęśliwszy, mając na takim
stanowisku niewiadomą, obcego, Darhela, ale patrząc na sprawę rozsądnie, musiał
przyznać, że nikt inny nie nadawałby się do tego lepiej niż on. Lala była sprawnym
żołnierzem, lecz towarzyskim dziwolągiem, i nie posłuchaliby jej. Sztylet był
wariatem, a przynajmniej takiego udawał, i żołnierze baliby się go bardziej niż
Blobów. Thor i Fretka nie mieli doświadczenia, a Goryl miał na głowie boty.
- Jeśli będę musiał, dam sobie radę - zapewnił Tirdal. - Znam podstawy taktyki.
Znam sprzęt. Wiem, że dowódca powinien być pewny siebie i wydawać rozkazy, a
nie urządzać głosowania. Skończyłem podoficerski kurs dowodzenia.
- Tam też miałeś maksymalną notę, tak?
-Tak.
- Maksimum punktów to nie to samo co doświadczenie, dlatego przypomnij
sobie wszystko, co powinieneś wiedzieć, na wypadek, gdybyś był potrzebny.
-Takjest, sierżancie.
- Jest jeszcze jedna rzecz - powiedział Sziwa, krzywiąc się. To nie był łatwy
temat. - Darhelowie nie myślą tak samo jak ludzie.
- To prawda - zgodził się Tirdal. - Do czego nawiązujesz?
- Ludzie i Darhelowie współistnieją od tysięcy lat - przez sto lat byliśmy niemal
waszymi niewolnikami - a my przez ten czas nie dowiedzieliśmy się o was prawie
niczego. Wiemy tylko, że macie zasadniczo inne podejście do wielu spraw niż ludzie,
zgadza się? I nie najlepiej się dogadujemy. Bez urazy, to tylko spostrzeżenie.
- Ogólnie to wszystko prawda. - Głos Tirdala był jeszcze bardziej wyprany z
emocji.
- Musisz pamiętać, że działamy tutaj na ludzkich warunkach - powiedział
ostrożnie Sziwa. - Będziesz musiał spróbować działać tak jak my, a nie jak Darhel.
- O co konkretnie chodzi?
- Cholera, nie wiem, jak to dyplomatycznie ująć. Z naszego doświadczenia
wynika, że Darhelowie często wycofują się, kiedy robi się gorąco. - Nie użył słowa
„tchórzostwo", ale zawisło ono w powietrzu. - Nie narażają życia dla grupy. Nie są
skłonni walczyć do ostatka, jeśli nie mają czego osobiście zyskać. My, ludzie, kiedy
jesteśmy w opałach, walczymy za siebie nawzajem. Dlatego muszę zapytać: czym
będziesz się kierował, kiedy zaczną padać trupy?
- Jestem tutaj po to, żeby wykonać zadanie, a żeby je wykonać, zrobię
wszystko, co będzie konieczne - odparł Tirdal. Jeśli nawet poczuł się urażony, nie
było tego słychać w jego głosie. - Trudno to wyjaśnić człowiekowi. Dla Darhela być
w takim miejscu jak to i robić to, co my robimy, to filozoficzny wybór. Gdybym był w
stanie zwrócić się przeciwko tej filozofii, nie byłoby mnie tutaj. Nie jestem tu ani dla
ciebie, ani dla Lali. Jestem tylko i wyłącznie po to, żeby wykonać zadanie. I
wykonam je najlepiej, jak potrafię.
- To dobrze - powiedział Sziwa. - Nie tylko z tobą będę o tym rozmawiał.
Wszyscy muszą wiedzieć, że wymiękanie to najszybszy sposób, żeby umrzeć. Pewnie
o tym wiedzą, ale i tak im przypomnę. I w ten sposób dochodzimy do sedna sprawy.
- Tak? - spytał Tirdal. Z powodu hełmu nie widać było, jak zastrzygł uchem.
- Kto wzywa lądownik? - spytał sierżant. - Żeby kapsuła wystartowała, musi
dostać polecenie. Teoretycznie zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że ktoś posika się
w gacie ze strachu i da nogę. Gdyby dostał się do kapsuły, reszta zostałaby tutaj
uwięziona. Nie wiem, jak to jest z Darhelami, ale strach to część ludzkiej natury,
wada bardzo pospolita i trudna do wyeliminowania, dlatego tylko dowódca może
wezwać lądownik.
- Rozumiem - odparł Tirdal. - Ludzie mają dwa rodzaje cech charakteru: te,
które okazują na zewnątrz i z których korzystają, i te, które w sobie chowają, których
się boją i których nie potrafią kontrolować. Przez to, że nie rozmawiają o tych nega-
tywnych cechach, są narażeni na utratę kontroli nad samym sobą i uciekanie się do
instynktów. Nie jesteście aż tak bardzo rozwinięci, jak wam się często wydaje.
Ton jego głosu nie był właściwie oskarżycielski, ale mimo to jego słowa mocno
Sziwę zabolały.
- Wracając do naszej rozmowy - powiedział - kapsuła nie będzie reagować na
polecenia kogoś, kto nie dowodzi. Będzie co jakiś czas kontaktować się z naszymi
czujnikami medycznymi i odleci jedynie wtedy, kiedy otrzyma rozkaz od najstarszego
stopniem. Młodsi stopniem będą ignorowani. A czasami... fakt, że młodszego
stopniem żołnierza nie ma na pokładzie, też musi być zignorowany, jeśli tego
wymaga powodzenie misji. Dlatego dowodzący może mieć problem natury moralnej
do kwadratu, kiedy wszystko trafi szlag.
- To ostrzeżenie czy rozkaz? - spytał Tirdal.
- Jedno i drugie - odparł Sziwa. Jego wyrazu twarzy również nie było widać
spod hełmu.
Następny do rozmowy był Sztylet. Za nim też nikt nie przepadał, ale trzeba
przyznać, że był bardzo dobry w swojej robocie.
- Ten cholerny elf ma być numerem trzecim?
- Dość tego, Sztylet - warknął Sziwa. - Musisz to przełknąć. Zresztą i tak nie
powinno do tego dojść.
- Jasne, chyba że wszystko szlag trafi, ale wtedy możemy założyć, że obaj tego
nie dożyjemy.
- Sztylet, przestań - upomniał go jeszcze raz Sziwa.
- Och, nie będzie z tym żadnego problemu. Może będziemy mieli szczęście i
Darhel zginie jako pierwszy.
- Sztylet!
-
Luz, sierżancie. Nie zamierzam go sprzątnąć, tylko rozważam różne
ewentualności.
- On zajmie się swoją robotą, a ty swoją. Capichel
- Nie ma sprawy.
Sztylet zawsze stwarzał problemy, ale potrafił robić swoje i robił, nawet jeśli czasami
doprowadzał dowódców do szału.
Sziwa rozmówił się po kolei z pozostałymi. Goryl niczym się nie przejmował; był
specjalistą i jechał z nimi tylko po to, żeby wykonać swoją robotę.
-
No, miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - powiedziała Lala. - I że jest tak
dobry, na jakiego wygląda.
Thor i Fretka tylko coś wymamrotali - wiedzieli, że i tak stoją nisko w hierarchii.
Kiedy Sziwa skończył, zameldował się Dzwonowi.
- Rozmawiałem ze wszystkimi, sir.
- Tak, słyszałem - padła odpowiedź.
- Myśli pan, że jest dobrze?
-
Chyba tak. Sztylet jest zdenerwowany i próbuje udawać twardziela, ale reszta
nie powinna sprawiać kłopotów. Tirdal wydaje się równie gotowy jak pozostali.
- Cóż, taką mamy sytuację, sir, i to musi nam wystarczyć.
- Będzie dobrze - zapewnił go Dzwon.
- To dlaczego jestem cały roztrzęsiony?
- Też się denerwujesz.
-
Jasne, to na pewno przez to. Chyba trochę poczytam, dopóki nie dotrzemy na
miejsce. - Sziwa nigdy nie bywał roztrzęsiony. Całą swoją karierę zbudował na
spokoju i opanowaniu.
-
Dobrze, sierżancie. Kiedy się prześpimy, przejrzymy jeszcze raz dane wywiadu,
powiedzmy od drugiej do siódmej.
- Tak jest, sir. Powiem im.
Nawet Sztylet grał teraz w jakąś grę. Podróż trwała za długo, żeby mógł utrzymać
swoją maskę. Thor i Fretka zaczęli grać we dwóch. Coś takiego należało pochwalić -
ćwiczyli koordynację działań. Nie było to tak dobre jak symulator treningowy,
ale co interakcja, to interakcja. Goryl nie odrywał wzroku od ekranów - wolał patrzeć
na cokolwiek, byle nie na ciasną kabinę. Lala na zmianę grała i słuchała muzyki.
Jedynie Tirdal nie uruchomił żadnych programów hełmu. Wyglądał tak, jakby
medytował; jego wskazania biometryczne były na samym dole darhelskiej normy. Po
trzech godzinach, kiedy Lala przełączała się z gry na muzykę, zobaczyła, że nadal
siedzi nieruchomo, ale w czerwonej poświacie lamp kapsuły widać było, że jego
czujne oczy są otwarte.
- Co robisz, Tirdal? - spytała na ogólnej częstotliwości.
- Rozmawiam z wielorybami - odparł, odwracając się lekko w jej stronę.
- To bardzo zabawne, Tirdal - mruknął Sziwa. - Nie wiedziałem, że Darhelowie
rozumieją ludzkie poczucie humoru.
On też miał włączony ogólny obwód.
- Tylko częściowo - odpowiedział Tirdal.
- No, nieważne, ale jeśli mamy działać jako zespół, musisz bardzo się starać
dopasować do pozostałych. Jeśli to, co robisz, to jakaś prywatna sprawa, powiedz
nam i nie będziemy więcej pytać, ale jeśli nie, mów prawdę. Musimy cię poznać tak
samo jak ty nas. A więc co robisz?
- Głównie medytuję. To mi pomaga skupić się na zadaniu. Poza tym mój...
Zmysł... nastraja się na Tslek. - Była to niemal prawda.
- Słyszysz jakichś? - mruknął Sziwa.
- Ja nie tyle słyszę, co wiem, przeczuwam. Wyobraźcie sobie, że widzicie na
horyzoncie światła miasta. To właśnie tego rodzaju wrażenie, dopóki nie podejdę
wystarczająco blisko, żeby wychwycić jakieś szczegóły.
- Cholera, Tirdal - wtrąciła Lala - tyle to my sami potrafimy.
W jej głosie słychać było obrzydzenie.
- Oczywiście, że potraficie - odparł z niewzruszonym spokojem - ale kiedy się
zbliżymy, lokalne formy życia i ich otoczenie zagłuszą wasze zmysły, podczas gdy
moje się wyostrzą. Wyszukam pojedyncze osobniki i będę mógł określić ich stan
umysłu tak samo wyraźnie, jak teraz wyczuwam twoją frustrację spowodowaną
faktem, że wczoraj w nocy nie udało ci się „podupczyć".
Po chwili milczenia wszyscy parsknęli śmiechem, jednak szybko ucichli, kiedy
uświadomili sobie, jak bardzo są otwarci na moce Darhela.
Thor szybko zmienił temat.
- Ile wynosi tutejsze ciążenie, sierżancie?
-Eee... Sto dwanaście procent ziemskiego, Thor - odparł Sziwa.
- To pewnie dlatego czuję się jak w domu.
- Jesteś z Ridloe? Tak, to pewnie przez to.
- Przypomina mi się Talin - wtrącił Goryl.
-
To tam wygrałeś ten konkurs pieprzenia wieprza, tak, Goryl? - spytał Fretka.
- Zapasy z wieprzem - poprawił go Goryl.
-
Jasne. Ja tam wiem, co widziałem. - Fretka zakwiczał, a pozostali się zaśmiali.
-
Następnym razem sam możesz spróbować. Te genetycznie zmodyfikowane dziki
są cholernie zawzięte.
-
Nie, dzięki - odparł Fretka, nie znajdując żadnej dowcipnej riposty. To był kawał
świni, a Goryl nie był nawet pijany. Postanowił po prostu spróbować miejscowej
rozrywki i po kilku chwilach tarzania się w błocie cisnął dzikiem o mur, ogłuszając go.
Nawet miejscowi byli pod wrażeniem.
Rozmowy znów ucichły. Nikt nie zadawał Tirdalowi więcej pytań - bali się
odpowiedzi.
Godzina pierwsza w nocy była oficjalną porą snu. Lala i Goryl jeszcze trochę
wytrzymali, natomiast pozostali zaczęli zamykać oczy i zasypiać, mimo że ciasnota i
pionowa pozycja - ani wygodna, ani naturalna dla ludzi - a także (jak dotąd) brak
ruchu bardzo im to utrudniały. Ale jakiś odpoczynek był konieczny. Od wybrzeża
dzieliły ich jeszcze godziny, a może dni drogi, i nawet niespokojny sen był lepszy niż
żaden.
Mogliby skorzystać z rozmaitych narkotyków i technik, które stosowano w przeszłości
do „wymuszania" snu, nie wspominając już o takich, które eliminowały potrzebę snu,
„nudę", problemy z klaustrofobią i różne inne stresy związane z metodami
podróżowania SGZ, jednak większość z nich - z wyjątkiem hiberzyny - wywoływała
długoterminowe skutki uboczne, dlatego żołnierze SGZ unikali dostępnych im
środków chemicznych i po prostu „zaciskali zęby", a hiberzynę brali tylko podczas
długich podróży międzyukładowych.
O siódmej obudził wszystkich dzwonek i głos Sziwy.
-
Pobudka, chłopcy i dziewczęta. Mamy kolejny wspaniały, pełen wrażeń dzień w
SGZ. Dzień bez bólu to jak dzień bez słońca! Zaczniemy od śniadanka: jajka na
grzankach i kawka Celebes Kalosi...
-
Cholera jasna, sierżancie, wystarczy! - warknął Thor. Udało mu się zasnąć
dopiero o czwartej i nie czuł się wypoczęty.
- Przestanę, jak wszyscy mi się zameldują. Sztylet?
- Yo - nadeszła nieco zduszona odpowiedź.
- Lala?
- Jestem - powiedziała i ziewnęła. Głos miała niemal seksowny, gdyby nie chrypa.
- Fretka?
- Jestem, skoro muszę.
- Goryl?
- Słyszę.
- Tirdal?
- Nie śpię. - Darhel wydawał się jak zawsze czujny.
- Dobra, nie mamy jajek na grzankach, ale mamy coś ciepłego. Na lądzie nie
będziemy mieli, dlatego jedzcie, póki można. Jeszcze tylko dwadzieścia godzin
plastikowego żarcia i wygodnych łóżeczek.
-
„Wygodnych" - jęknął Fretka. - Moim zdaniem Armia i Marynarka tworzą sitwę,
żeby te cholerne kapsuły były tak
niewygodne i żebyśmy wychodzili z nich z radością, choćby to miało oznaczać
śmierć.
-
No i sekret się wydał - odparł Sziwa. - Wychodzi na to, że będziemy musieli cię
stuknąć, żeby to się nie rozeszło.
Przy wtórze dalszych narzekań wszyscy wyciągnęli z plecaków swoje racje polowe.
Po otwarciu opakowania umieszczony w nim katalizator podgrzewał jedzenie. Jeśli
marudzący żołnierz to zadowolony żołnierz, to ich morale faktycznie było bardzo
wysokie.
- Kto się zamieni na tuńczyka z kluskami? - spytała Lala.
- Mam kurczaka z ryżem - odparł Goryl. - Może być?
-
Proszę - powiedziała z ulgą. Tuńczyk z kluskami to nie jest jedzenie dla ludzi -
nadaje się tylko do przesłuchiwania jeńców. Poczuła obrzydliwy zapach rumiankowej
herbaty Goryla, ale nic nie powiedziała. Jeśli dzięki temu chłopak może się odprężyć,
ona jakoś to zniesie. Ale jakim trzeba być masochistą, żeby pić rumiankową herbatę?
Tirdal miał darhelskie racje. Widać było, że są inne.
-
Darhelowie nie mogą jeść ludzkiej żywności, Tirdal? - spytał Dzwon. Do tej pory
myślał, że mogą.
-
Możemy - odparł Tirdal. - Musimy tylko unikać kilku enzymów, ale większość
tego, co wy jecie, ja też mogę.
- To dlaczego masz specjalne racje? - spytał Thor.
-
To pożywienie roślinne, które ma maksymalną wartość odżywczą. Unikamy
mięsa.
- Nie możesz jeść mięsa czy nie chcesz? - spytał z kolei Sztylet.
- Mogę i jadłem, ale wolę nie jeść.
-
Boisz się skrzywdzić niewinną krówkę? - dociskał go snajper.
-
Podaj mi swój kawałek - odparł Tirdal. Widać było, że zamierza podjąć
wyzwanie.
-
Jasne. - Sztylet rzucił mu swoją porcję. Darhel złapał ją i po krótkiej chwili
wahania ugryzł. Jego twarz była kompletnie pozbawiona wyrazu, gdy zęby -
najwyraźniej przeznaczone do radzenia sobie z mięsem - bez żadnego wysiłku
rozgryzały wysuszony plaster mięsa. Potem Darhel powoli je przeżuł, połknął i rzucił
resztę z powrotem Sztyletowi. - Zadowolony?
- Nie ma problemu - powiedział tamten. - Tak się tylko zastanawiałem.
Nie on jeden. W ramach szkolenia żołnierze SGZ przechodzili kurs przetrwania,
kiedy to jedli robaki, węże i wszystko, co tylko napotkali na swojej drodze. Gdyby się
okazało, że Tirdal nie chce bądź nie może jeść mięsa, to by oznaczało, że prześliznął
się przez kurs, niezależnie od tego, co było w jego oficjalnych aktach.
Ale widać było, że jedzenie mięsa go stresuje - a przynajmniej dostrzegł to
Sztylet. To pasuje do plotki, że Darhelowie nie potrafią zabijać, pomyślał, i dlatego
zmusili ludzi szantażem, żeby to oni stawili czoła Posleenom. Co by nie mówić,
Darhel jest drugoligowcem.
- Daj spokój, Sztylet - wtrąciła Lala. - Wiesz, że ja potrafię zjeść wszystko, co
przede mną postawisz, a też nie lubię smaku ssaków. Ohyda.
- Tak się tylko zastanawiałem - powtórzył.
Nikt nie skomentował ilości jedzenia, jaką wrzucił w siebie Tirdal. Może jadał
rzadko, ale za to dużo. Może był zdenerwowany i jadł, żeby się uspokoić. Może miał
szybszy metabolizm - wszak wspominał, że to żywność „wysokoenergetyczna" - a
może po prostu był łakomy. Zresztą to nie było zbyt ważne, a poza tym nikt nie
chciał o to zapytać, zwłaszcza że po zagrywce Sztyleta atmosfera była napięta.
Poranek upłynął sekcji na przeglądaniu danych i wykonywaniu izometrycznych
ćwiczeń w miejscu. Kapsuła była zbyt mała, żeby więcej niż dwóch żołnierzy
poruszało się w niej jednocześnie, a nawet wtedy mogli co najwyżej chodzić w kółko.
Ciasnota była jedną z tych rzeczy, do których ich przygotowano podczas szkolenia,
ale to wcale nie znaczy, że było im przyjemnie. Po obiedzie większość włączyła w
hełmach obrazy otwartych przestrzeni, by zwalczyć klaustrofobię, która po tylu
godzinach zamknięcia zaczynała już wszystkim dokuczać. Tylko Goryl nie wyłączał
obrazów nawet podczas spania i jedzenia.
- Płyniemy na północ i to już ostatni etap, jeśli to kogoś interesuje -
poinformował Dzwon i wszyscy włączyli mapy. - Zatoka to formacja lodowcowa; to
ciekawe, bo przecież jesteśmy na trzydziestym siódmym stopniu szerokości
geograficznej. Klimat jest tutaj trochę dziwny. Zatoka jest głęboka i wąska, a delta
rzeki dość solidna i niezbyt bagnista, więc powinno się łatwo maszerować. Na razie
nie mam dobrego obrazu wybrzeża, więc załóżmy, że jest gęsto porośnięty
roślinnością. Jeśli nie, tym lepiej dla nas.
- A teraz wszyscy chodźmy spać - zaproponował Sziwa. - Obudzimy się, zjemy
coś i wyłazimy na brzeg. Kiedy zapada zmierzch, sir?
- Jeśli prześpimy sześć godzin i zostawimy sobie dwie na jedzenie i
przygotowania - powiedział Dzwon - wyjdziemy na brzeg akurat o zmroku.
- Słyszeliście - powiedział Sziwa. - No to dobranoc.
Dzwonek budzenia został zagłuszony mocnym głosem Sziwy.
- Och, jaki piękny poranek!
Zaraz po tym nastąpiły jeszcze głośniejsze przekleństwa Sztyleta, Thora i Fretki.
- Już czas - przypomniał im Sziwa. - Jemy ostatni gorący posiłek, całujemy na
do widzenia mamę na ekranie i szykujemy się na błotną kąpiel.
Posiłek został skrócony z powodu przeglądu sprzętu. Plecaki, uprzęże,
wyświetlacze hełmów, mundury - wszystko to zostało sprawdzone, a Sziwa i Dzwon
uruchomili program serwisowy, który miał dopilnować, aby żołnierze niczego nie
przeoczyli. Goryl już się uspokoił i sprawiał wrażenie niemal wesołego - chciał jak
najszybciej wydostać się z kapsuły na ląd, nawet jeśli był to wrogi ląd - za to Lala i
Fretka byli trochę bardziej spięci niż pozostali, choć nie więcej niż podczas
poprzednich zadań. Tirdal z fizjologicznego punktu widzenia wciąż mieścił się w
normie. Zapis fal alfa wskazywał, że chyba w ogóle nie spał, ale Darhelowie byli tak
bardzo inni niż ludzie, że nie było co do tego pewności.
- Sucho - oznajmił Dzwon, kiedy osiągnęli głębokość, która nie pozwalała na
dalsze zanurzanie. - Możecie skorzystać z ostatniej okazji i sobie ulżyć.
Wszyscy posłuchali jego rady, a potem odłączyli od kombinezonów sprzęt
kanalizacyjny. Jeśli chodzi o darhelską anatomię, była nieco dziwaczna, ale nikt nie
miał ochoty roztrząsać tego tematu, więc nie padły żadne pytania. Wytarci
ręcznikami z powodu braku prysznica i wbici w mundury szturmowe, ugryźli jeszcze
ostatni kęs czy dwa i przykucnęli nad sprzętem. Na środku kapsuły zrobił się tłok.
- Tirdal, wyczuwasz coś? - spytał Dzwon. Czuł się głupio, wypowiadając te
słowa - w jego uszach brzmiały zanadto dramatycznie.
- Jakieś zwierzęta - odparł Darhel, nie komentując faktu, że kapitan
najwyraźniej czuje się nieswojo. - I ich prymitywne myśli o głodzie i bólu. Nic
ponadto. Nie licząc sekcji, w okolicy nie ma żadnych istot myślących.
- Dzięki. Goryl, dawaj.
Na znak Goryla wypuszczono bocznym włazem pierwszego robota. Odpłynął od
kapsuły i skierował się cicho w stronę brzegu, ciągnąć za sobą cienki jak włos kabel
sterujący. Mimo przybrzeżnych prądów po dłuższej, przepełnionej niecierpliwym wy-
czekiwaniem chwili dotarł do kamienistej plaży.
Ten konkretny bot został wybrany ze względu na to, że nie rzucał się w oczy -
wyglądał jak wielka stonoga, był niewysoki i pasował do wielu ekosystemów - i był
bardzo skutecznym urządzeniem. Kiedy robot dotknął ziemi, jego „czułki" natych-
miast zaczęły wyszukiwać w powietrzu śladów chemikaliów, dźwięków i ruchu. Nie
wyczuwając niczego, bot przełączył nogi z trybu wioseł na przyczepne stopy i ruszył
po skalistym gruncie w kierunku pobliskich krzaków.
Przekazywany stamtąd obraz pojawił się na monitorach wszystkich żołnierzy w
wybranym przez nich spektrum.
- Chyba podczerwień trzy wygląda najlepiej - powiedział Goryl i pozostali zaczęli
przełączać się na ten widok.
- Las strefy umiarkowanej? - spytała Lala, przyglądając się ciemnym kępom
roślinności.
- Tak jakby - odparł Dzwon. - To sagowce i palmy, ale nie jestem pewien, czy
akurat te drzewa tutaj przeważają. Poszycie jest bardzo gęste.
Rzeczywiście kamera przekazywała obraz zbitej, splątanej roślinności. Nad
zaroślami rozpościerały swoje korony drzewa przypominające palmy sabałowe albo
drzewa gumowe. Jeszcze wyżej strzelały w górę spiczaste olbrzymy o liściach tak
kolczastych jak kaktusy. Roślinność była wyjątkowo gęsta na samym brzegu, gdzie
docierało najwięcej słońca. Ilastą glebę pokrywała warstwa gnijących liści,
podziurawiona zwierzęcymi norami. Słońce chowało się za drzewa na tle różowo-
niebieskiego nieba.
- Jest jakieś zwierzę - powiedział Sztylet, jak zwykle czujny na wszelki ruch.
- Widzę - potwierdził Goryl i włączył zbliżenie z jednej z kamer. - To największy
cholerny karaluch, jakiego widziałem - dodał, przekazując zbliżenie pozostałym.
- Raczej trylobit albo rybik - zauważył Dzwon.
- Wszystko jedno, to owad. Jeśli ktoś się boi robali, ma kłopot.
- Boisz się robali, Goryl? - spytał Thor.
- Tylko od środka - odparował i wszyscy parsknęli śmiechem. - A to akurat tutaj
może być możliwe. Jest jeszcze jeden, inny gatunek. Wygląda na to, że owady są
tutaj dominującą formą życia.
- Być może, ale jeszcze jest za wcześnie na tego rodzaju stwierdzenia - wtrącił
Dzwon. - Mogą tutaj także żyć potworne ptaki, które się nimi żywią.
- Słuszna uwaga, kapitanie.
- Jasna cholera, popatrzcie na szczęki tego bydlaka! - krzyknął Fretka i
podświetlił stwora kursorem.
- Niezłe żuwaczki - potwierdził Sziwa. Omawiany owad przegryzał się właśnie
przez dziesięciocentymetrowej grubości łodygi roślin, które nie wyglądały na
gąbczaste, a raczej na zdrewniałe jak bambus. Kiedy rośliny padały, stwór pakował
je do otworu gębowego szczypcami podobnymi do szczypiec homara, zupełnie tak
samo, jak dzieciaki wpychają frytki. I znikały mniej więcej tak samo szybko.
-
Pytanie brzmi: czy tutaj żyje coś, co na niego poluje? - mruknął Fretka.
-
Czy ucieszy cię, jeśli powiem, że bot znalazł odchody i ustalił, że zawierają
resztki mięsa? - odparł Goryl.
- Nie - przyznał Fretka z drżeniem.
-
W tej chwili nie wyczuwam żadnych mięsożerców - wtrącił Tirdal. - Jeśli są
jakieś w pobliżu, nie są przytomne.
-
Ssakokształtne! - krzyknął nagle Dzwon. - Tam! - Na ekranie zajaśniało kółko i
Goryl zrobił zbliżenie.
- Przypomina trochę kapibarę - powiedział.
- Kapibarę? - spytał Tirdal.
- Takiego dużego gryzonia z Ziemi.
- Dziękuję.
-
Jest też jakaś mała istota latająca - powiedział Sziwa, wskazując na ruch w
górze.
-
Powoli, nie tak szybko! - zaprotestował Goryl. Ułożył obrazy w kolejności i
ponumerował je do obejrzenia, a dopiero potem przesłał wszystkim zbliżenie
latającego stworzenia.
Była to również istota ssakokształtna, nieco przypominająca nietoperza, ale o
dłuższym pysku. Zarówno ona, jak i kapibara miały żółto-brązowe ubarwienie oraz
długie zakrzywione pazury.
-
Stado - powiedział Goryl, kierując kamerę na południe. Pasły się tam owady -
olbrzymie, mierzące co najmniej metr w „kłębie". Ich karapaksy były dla kamuflażu
w prążki; w plątaninie cieni na przemian pojawiały się i znikały.
-
Żadnych śladów Blobów ani inteligentnego życia? Żadnej widocznej technologii?
- spytał Dzwon.
- Nic, sir. Szczury, nietoperze i robale - brzmiała odpowiedź.
- W takim razie działamy dalej - rozkazał Dzwon.
-
Tak jest, sir - odparł Goryl i wcisnął kolejny przycisk. Kabel pierwszego bota
został odcięty, dzięki czemu miał teraz większą swobodę ruchu, i cztery kolejne boty
wystartowały. Kiedy tylko dopłynęły do brzegu i potruchtały w krzaki, kapsuła wy-
sunęła dwie rury zaślepione polami siłowymi.
Podczas gdy boty rozkładały swoje elektroniczne czujki w poszukiwaniu zagrożeń,
sekcja zaczęła przygotowywać się do wyjścia na ląd.
Fretka był pierwszy. Wepchnął swój sprzęt w jedną rurę, a sam wsunął się w
drugą. Często się zastanawiał, czy właśnie tak czuje się noworodek podczas
narodzin. Rura była długa, ciemna, ciasna i utrudniała oddychanie. Pole siłowe
pochwyciło go i pociągnęło aż do drugiego końca rury. Wziął głęboki oddech i
wsunął się w zimną wodę, a potem sięgnął do drugiego otworu i wyjął najpierw
przebijak, a potem plecak otoczony nadmuchiwaną kamizelką unoszącą go na
wodzie. Ważący blisko sto kilogramów ładunek był za ciężki, żeby z nim pływać.
Fretka ostrożnie wystawił hełm nad powierzchnię wody, a potem lekkimi, żabimi
ruchami nóg wypłynął do góry.
Oczywiście czujniki botów nie uznały za stosowne przekazać, że pada. Deszcz
zakłócał obraz wideo, ale nie był aż tak ulewny, by uznać go za przeszkodę. Dawał
osłonę zarówno komandosom, jak i wszystkiemu temu, co mogłoby im zagrażać, i
doskonale pasował do powiedzenia „świetny dzień dla kaczek i SGZ".
- Pada zimny deszcz, ale nie ma żadnych bezpośrednich zagrożeń - zameldował
szeptem.
- Zrozumiałem - odpowiedział Sziwa. - Tirdal, twoja kolej. Przygotuj się.
- Tak jest, sir - odparł Darhel, podchodząc do rur.
- Jazda - powiedział Sziwa kilka chwil później i Tirdal poczuł, jak pole chwyta go
i wciąga w głąb rury. Wziął głęboki oddech, przechodząc przez pole siłowe, a zaraz
potem znalazł się w wodzie. Złapał przebijak i plecak i wynurzył się obok Fretki.
Ciężko dyszał i z trudem utrzymywał się na powierzchni wody. Chwilę później
uspokoił się i prawie przestał poruszać - najwyraźniej jakiś moduł jego wyposażenia
zajął się unoszeniem go na wodzie. Czyżby pływanie było dla Darhelów aż tak
trudne? Może są ciężsi od ludzi, a może ich kończyny wyrastają pod złym kątem?
Nieważne, teraz daje sobie radę. Ale, niech go szlag, strasznie świeci w
podczerwieni. Albo z powodu wysiłku, albo taki ma metabolizm.
Fretka kiwnął głową i popłynął naprzód, nie wychylając się zanadto nad
powierzchnię wody i ciągnąc za sobą swój plecak. Nie mógł mieć pretensji do Tirdala
o jego wysiłek. Pływanie przez spienione fale z ciągnącym w dół sprzętem oraz - jak
się przekonał blisko brzegu - pokonanie mułu i zielska było cholernie trudne. Na
dodatek woda była bardzo zimna. Mimo to Fretka wyrobił się w dobrym czasie: w
pięć minut trzysta metrów w górę i w dół po falach, co jakiś czas nurkując. Wielo-
miesięczne szkolenie wyrobiło w nim odruch wstrzymywania oddechu, kiedy tylko
woda dostawała mu się do nosa. Nos swędział go niemiłosiernie, ale z tym trzeba
było zaczekać, aż dopłynie do brzegu.
Jego kombinezon był wystarczająco wytrzymały, by służyć jako osłona
balistyczna, ale był cienki i piasek ze żwirem otarły Fretce kolana do żywego; teraz
otarcia szczypały go od słonej wody. Teoretycznie mógłby kombinezon uszczelnić w
nieprzepuszczalną membranę, ale to sprawdzało się tylko w zimnym klimacie; tutaj
zależało im na dobrej wentylacji i szybkim wysychaniu. Kiedy wreszcie dotarł na
płyciznę, przyciągnął do siebie plecak i spuścił powietrze z kamizelki wyposażonej
dodatkowo w cztery cylindry z gazem. Potem już z plecakiem na ramionach kucnął i
ruszył w stronę nadbrzeżnych zarośli. Tam wytarł buty z mułu i obejrzał się za siebie.
Tirdal był w połowie drogi do brzegu, a za nim płynęła ledwie widoczna Lala.
Tirdal okazał się o wiele lepszy, niż im się wydawało. Gdyby nie tylna kamera
hełmu, Fretka nie wiedziałby nawet, że Darhel już dopłynął i kuca jakieś pięć metrów
za nim z bronią wymierzoną przed siebie i skupionym wyrazem twarzy. Zwiadowca
wydmuchał z nosa smarki, słoną wodę i piasek, a potem
wytarł twarz rękawem i znów ostrożnie wychylił się ponad czubkami traw.
Chwilę później pojawiła się Lala. Choć była o wiele drobniejsza od Goryla, miała
niemal tak samo duży ładunek. Oprócz trójlufowego działka wsparcia, dźwigała
power packi, amunicję i część sprzętu łącznościowego. Energia wydzielana przez jej
potężną broń wskazywała na chłodnice o większej wydajności, które dodatkowo
zwiększały ciężar ładunku. Poruszała się powoli, zapadając się w błotnisty piach.
Cała trójka ostrożnie ruszyła w głąb lasu, wypatrując i nasłuchując
niebezpieczeństw, kiedy na brzegu pojawił się Goryl. Jego plecak ze sprzętem
technicznym był tak wielki, że olbrzym musiał się położyć, żeby ukryć się w
zaroślach. Następny był kapitan, potem Sztylet, a na końcu na brzeg wyszli Sziwa i
Thor.
Potem na rozkaz Goryla boty ruszyły przez zarośla w głąb lądu. Co jakiś czas
któryś z nich zatrzymywał się, nie mogąc znaleźć zdatnej do przejścia drogi, i czekał
na wskazówkę Goryla, który obserwował małe roboty na swoim wyświetlaczu. Sekcja
posuwała się za tyralierą botów, wypatrując i nasłuchując zagrożeń, których zmysły i
ograniczona umysłowość botów mogły nie dostrzec.
Nagle jeden z botów został zaatakowany przez jakiegoś owada. Segmentowany,
szponiasty drapieżnik schwytał go tak, jak to robi modliszka, i próbował przegryźć
karapaks tuż za głową, ale jego żuwaczki tylko ślizgały się po twardej molekularnej
powierzchni. Bot zareagował zgodnie ze swoim programem: wysunął
monomolekularne kolce i rozorał nimi brzuch mięsożercy. Atakujący owad jeszcze
przez chwilę wił się i rzucał, zanim skonał, a potem bot zawlókł zwłoki pod rozłożysty
krzew, ukrył je tam i wrócił na swoją pozycję w szeregu.
- Nie chciałbym zobaczyć morskiej wersji tego czegoś - skomentował to szeptem
Fretka. - Homar z Loch Ness.
Tylko Sziwa i Dzwon parsknęli śmiechem. Reszta być może tego nie zrozumiała -
nigdy nie byli na Ziemi - ale Tirdal prawie na pewno nie zrozumiał, zresztą kto wie,
co mogłoby go rozśmieszyć? Sztylet może i załapał, tylko że on uwielbiał swoją
maskę obojętności. Ale i tak dwóch śmiejących się z mało zrozumiałej uwagi to
całkiem niezły wynik.
Tymczasem zapomniana teraz kapsuła wolno skryła się w głębinie. Później miała
przepłynąć do punktu ewakuacyjnego i tam czekać na ich powrót. Gdyby nie dostała
żadnej wiadomości przez dwa tygodnie, miała przepłynąć do drugiego punktu, dalej
na południe, i tam czekać dziewięćdziesiąt sześć godzin. Trzeci punkt, awaryjny,
znów dostępny przez dziewięćdziesiąt sześć godzin, był wyznaczony na północy.
Wszyscy jednak mieli nadzieję, że nie będą musieli z niego skorzystać, ponieważ to
oznaczałoby, że w pobliżu prawdopodobnie jest wojskowa placówka Blobów i wróg
wie o ich obecności. W takiej sytuacji kapsuła miała uznać sekcję za poległą i uciec
zaplanowaną trasą, aby spróbować dostarczyć Republice taką wiadomość.
Dzwon spojrzał na mapy systemów hełmu. Mieli podróżować mniej więcej
dziesięć dni, przez niewielki łańcuch wzgórz czy niskich gór, aż do punktu
obserwacyjnego. Stamtąd mieli się udać do punktu ewakuacyjnego trasą, której
przebieg będzie zależał od tego, co tam znajdą.
- Czujesz coś? - spytał Tirdala. Ich hełmy wykorzystywały system łączności
wynaleziony przez legendarnych Aldena- ta, o którym wiadomo było, że jest
całkowicie bezpieczny. Mimo to nie należało zachęcać ludzi do niepotrzebnych roz-
mów, ponieważ w ten sposób wykształcali w sobie nawyk gadania również w
sytuacjach, kiedy nie korzystali z systemu łączności. A ponieważ nikt tak naprawdę
nie wiedział, na jakiej zasadzie to draństwo właściwie działa, większość żołnierzy mu
nie ufała.
-Nie sądzę, żebym wyczuwał jakichś Tslek, ale... szum tła bardzo mi przeszkadza
- przyznał sensat. - Mój Zmysł sięga tylko na pewną odległość.
- Jak daleko?
- Najwyżej kilka kilometrów. Emanacje nie są osłabiane przez odległość, ale
bliższe myśli i uczucia są wyraźniejsze, bardziej skupione. W zależności od liczby istot
żywych, poza pewną granicą wszystko zlewa się w szary szum tła. Nie umiem tego
dobrze wyjaśnić, ale ten las tętni zwierzęcym życiem i w pobliżu nie ma żadnych
Tslek. Nic więcej nie mogę teraz powiedzieć.
- To wystarczy - powiedział Dzwon i przełączył się na ogólny kanał. - Naprzód.
Punkty nawigacyjne macie podświetlone na mapach.
Dziesięć dni infiltracji to nie dziesięciodniowy camping. Całą noc brnęli w
ulewnym deszczu, który spływał im po karkach pod ubrania wraz z włóknami roślin i
błotem. Woda drażniła wszystkie otarcia, siniaki i zadrapania, których dorobili się po
drodze. Boty szły przodem, żołnierze za nimi, uważając na wszelkie
niebezpieczeństwa z tyłu. Potykali się o korzenie, obijali o głazy, sztywne trawy i
liście cięły ich skórę. Ciążenie było tu nieco większe niż na Ziemi, i kiedy musieli się
czołgać pod pnączami czy gramolić po głazach, wtedy cholernie mocno dawało im
się we znaki. Powietrze było obce i wilgotne, przesiąknięte zgnilizną, z lekkim
posmakiem soli od morza.
Żuli w marszu zimne racje polowe, dokładnie zbierając po sobie wszystkie śmieci.
Odpadki w obozie przyciągały szkodniki, ale odpadki w polu były groźniejsze -
przyciągały wroga. Tutaj mogły ściągnąć na nich i jedno, i drugie. Co dwie godziny
zatrzymywali się na odpoczynek, wytrząsali z butów błoto i ostre patyki, wyciągali
ciernie z ubrań i wycierali brud z karków i twarzy. Sprawdzali szybko swój sprzęt,
wypijali kilka łyków wody i ruszali dalej. Oddawali mocz do przywiezionego specjalnie
w tym celu słoja, by zmniejszyć ryzyko pozostawienia tropu, a potem, kiedy już
rozbili obóz, mogli bezpiecznie zakopać jego zawartość. Idący na szpicy Fretka nie
musiał dźwigać słoja, ale za to pełznąc - a często musiał to robić - trafiał dłońmi na
zimne, lepkie zwierzęce odchody.
Insektoidy wydalały coś, co przypominało skrzyżowanie koprolitów i odchodów
jaszczurek i miało wielkość krowich placków.
Tirdal zaimponował Dzwonowi. Kapitan był przekonany, że Darhelowie są
mieszczuchami, a ich planety są wysoce zurbanizowane, a tymczasem Tirdal
poruszał się w terenie cicho i bardzo ostrożnie. Sprawiał wrażenie tak silnego, jak
mówiły plotki, i stąpał bez najmniejszego trudu, czy to wyprostowany, czy zgięty
wpół. Było jednak oczywiste, że szedł za Fretką i nie zwracał uwagi na to, co się
działo dookoła. Czyżby tak ufał swojemu Zmysłowi? Tak czy inaczej, Dzwon zapisał
sobie w pamięci, żeby nie wyznaczać Tirdala na szpicę.
Każda planeta ma pewne charakterystyczne cechy. Tutaj najważniejszą był brak
jakichkolwiek zwierzęcych odgłosów. Najwyraźniej insektoidy porozumiewały się za
pomocą sygnałów chemicznych bądź jakichś innych, a ssakoidy nie wydawały
żadnych dźwięków, żeby nie przyciągać drapieżników. Taka cisza miała swoje plusy -
nie było obawy, że nagłe milczenie zwierząt na widok sekcji mogłoby zdradzić ich
obecność - ale także i minusy: odgłosy natury mogłyby zagłuszać ich marsz.
W tej ciszy słychać było jedynie szelest krzaków i liści przypominających
paprocie, lekkie powiewy wiatru, szum deszczu -jak z płyty z relaksującymi
odgłosami natury - oraz chlupotanie i cmokanie błota. Żołnierze słyszeli także tupot
robali walczących o samice, uciekających przed drapieżnikami, łowiących ofiary i
parzących się. Co jakiś czas trzaskały gałęzie. A poza tym... nic.
Nagle, kiedy przeprawiali się przez wąski strumień, coś z buczeniem i łopotem
przemknęło przed twarzą Fretki i Lali.
- Cholera! - mruknął zwiadowca, a dziewczyna tylko sapnęła.
Wszyscy podrzucili broń i zaczęli rozglądać się wokół.
- Brak zagrożenia - powiedział Fretka. - To tylko te cholerne nietoperze.
- U mnie czysto - zameldowała Lala. - Chociaż przysięgam, że jeden
rozpłaszczył mi się na osłonie i pokazał fiuta.
- I jak ci się podobało? - mruknął z rozbawieniem Thor.
- To był najlepszy fiut, jakiego widziałam od początku tej wyprawy.
- Cisza! - rozkazał Sziwa. Wszyscy byli spięci i potrzebowali chwili wytchnienia,
ale bez przesady - pora wracać do pracy. Widział na swoim wyświetlaczu, że
żołnierze nieco się podgrzali, a Fretka i Lala nawet o kilka stopni. Ich kolory bladły w
miarę, jak schodziła z nich adrenalina. Ale i tak metabolizm pracował jak wściekły.
Tego typu zadania można by sprzedawać jako metodę odchudzania, pomyślał. Jeśli
cywile uważają, że nowa moda na pseudoobozy wojskowe jest ekscytująca, powinni
spróbować czegoś takiego.
- Wkrótce świt, Sziwa - powiedział Dzwon niedługo po ataku nietoperzy. -
Rozbijmy obóz, jeśli łaska.
- Tak jest, sir - potwierdził sierżant i przełączył się na ogólny kanał. - Ludzie,
pora na obóz. Macie jakieś pomysły?
- Po lewej jest niewielka polana - powiedział Thor. - Teren nieco wybrzuszony,
gęste zarośla.
- Może się nadać. Niech zerknę. - Sziwa wycofał się za Thora, spojrzał na
zaproponowaną polanę i uznał, że nadaje się do ich celów.
W normalnych okolicznościach woleliby zagłębienie, bo łatwiej byłoby się w nim
ukryć, ale w czasie takiej ulewy nikt nie miał ochoty utonąć, zwłaszcza że ryzyko
wykrycia było minimalne. Niewysoka górka otoczona była gęstwiną krzaków po-
splatanych pnączami, tworzących rodzaj tunelu. Wejście, które znalazł Thor,
znajdowało się nad samą ziemią i było osłonięte od góry.
- Wycofać się po kolei do obozowiska - rozkazał Sziwa, zajmując pozycję
niedaleko wejścia do tunelu. Thor wszedł do środka jako pierwszy, za nim zniknął
Dzwon, Lala i Tirdal, a Sziwa i Fretka weszli jako ostatni.
Rozbicie obozu nie trwało długo. Każdy z nich miał cienką membranę, którą
okrywał swój mundur, grubszą od spodu, by zapewnić izolację i zapobiec otarciom.
Wygrzebując rękami zagłębienia w ziemi, przygotowali sobie legowiska. Od góry
zasłonili się dopiero co zerwanymi - nie ściętymi - gałęziami, gdyż tylko takie dłużej
były świeże i nie zostawiały śladów zdradzających wrogowi ich obecność. Boty
Goryla rozstawiły się kręgiem wokół obozu; ich czujniki, mikrofony i sieć laserowa
gwarantowały - oczywiście w granicach rozsądku - że zbliżające się zagrożenie ich
nie zaskoczy. Sztylet wykopał z boku wąską latrynę i nalał do niej enzymów, które
szybko redukowały zawartość do postaci czystych molekuł, a potem opróżnił słój.
Chociaż jedli w marszu, jednak usiedli do kolacji - tak nakazywała tradycja.
Wszyscy w milczeniu żuli, siorbali i ssali zawartość racji polowych. Najlepsze, co
można było o nich powiedzieć, to że były pożywne i że po zjedzeniu każdej z nich
mieli o pół kilograma mniej do dźwigania.
- Warta od końca. Przykro mi, Thor - rozległ się w sieci głos Sziwy.
- Nie ma sprawy - odparł. - Następnym razem znajdę miejsce na obóz w
bagnie.
Z tonu jego głosu jasno wynikało, że wcale się nie przejął. Przykucnął na środku
obozowiska z karabinem na ramieniu, przygotowany na cierpliwe siedzenie, a
pozostali ułożyli się twarzami na zewnątrz, z bronią w śpiworach, i zaciemnili zasłony
hełmów przed wstającym świtem. Na wilgoć nie można było nic poradzić.
Thor siedział w deszczu, skulony pod swoim poncho. Co jakiś czas rozglądał się
dookoła, po czym zmieniał pozycję, zwrócony twarzą w innym, losowo wybranym
kierunku. Na wyświetlaczu cały czas miał przekazy z botów, a czujniki ustawił na
alarm, w razie gdyby w pobliżu pojawiło się coś dużego. Tylko raz napędziły mu
stracha, wyłapując dwa wielkie żuki, ale poza tym było zupełnie spokojnie.
Dwie godziny później Dzwon obudził się i wypełzł ze śpiwora, by go zmienić.
- Jak tam wschód słońca? - spytał szeptem.
- Niewiele widziałem, sir, z powodu deszczu i mgły. Przestało padać jakąś
godzinę temu.
- To dobrze, będzie gorąco i parno. - Rozejrzał się po miękkich kłębach mgły
wijącej się między drzewami. - Powinniśmy trochę wyschnąć, zanim ruszymy z tych
nadmorskich bagien w głąb lądu. Dobranoc, Thor. Zmieniam cię.
- Dobranoc, sir. - Thor przeczołgał się do miejsca, które sobie wcześniej
przygotował, i ułożył się do snu.
Mimo wyczerpania wszyscy bardzo źle spali; przeszkadzały im wilgoć, robaki,
nieruchome, gęste powietrze, jaskrawe światło oraz grawitacja różna od tej, do
której przywykły ich ciała. Ale jednak był to jakiś odpoczynek, a jeśli dzisiejszy nie
spełnił ich oczekiwań, może następny, kiedy się zaaklimatyzują i bardziej zmęczą,
będzie lepszy. A może będą już martwi. Filozofia żołnierza polega na przyzwyczajaniu
się do tego, co nieprzyjemne.
Zmiana Tirdala była tak samo nudna jak pozostałe, ale Sztylet cały czas
ukradkiem mu się przyglądał. Wciąż nie ufał elfowi, chociaż inni już go
zaakceptowali. Oczywiście Tirdal niczym nie zdradził, że wie, iż Sztylet nie śpi, choć
jeśli snajper potrafił wyczuwać takie rzeczy, tak jak o nim mówili, to pewnie o tym
wiedział.
Wszyscy obudzili się o zmierzchu. Fretka, któremu przypadła ostatnia warta, był
już gotowy.
- Wiecie, co robić - powiedział Sziwa. - Zwijać obóz. Higiena, a potem
przygotować się do wymarszu.
Wszyscy skorzystali z latryny, a potem Thor przykrył dół odłożonym na bok
kawałkiem darni i przydeptał go nogą. Kąpiel nie wchodziła w grę, więc wytarli się
gąbkami nasączonymi nanitami, które usuwały brud i zabijały bakterie. Tymczasem
Tirdal krzątał się dookoła, bardzo skutecznie zacierając ślady ich bytności. Znalazł
przy tym trzy paski folii z racji żywnościowych, wzbudzając tym niechętny podziw
pozostałych.
- Jak ty to robisz? - spytał Thor.
- To Zmysł - odparł Tirdal. - Rośliny nie mają uczuć, ale mają... „normalność", i
tak długo nimi poruszam, aż wydają się jak najbardziej normalne. Nie umiem lepiej
tego wytłumaczyć po angielsku. To działa tylko z bliska.
- Jak byś tego nie opisał, najważniejsze, że działa - stwierdził Sziwa. Nawet
Sztylet pokiwał głową z aprobatą. Polana wyglądała na nietkniętą.
Zebrali śmieci, sprawdzili wszystko po raz ostatni i ruszyli. Boty Goryla szły
przodem. Ich power packi miały wystarczyć jeszcze na kilka tygodni, a poza tym
mogły uzupełniać energię za dnia za pomocą nano-termokolektorów umieszczonych
pod zewnętrznymi pancerzami.
Noc przypominała poprzednią, tyle że nie padało i okolica stopniowo wysychała.
Kombinezony przywierały do skóry, powoduj ąc swędzenie, dopóki wilgoć nie
wyparowała; to samo działo się pod siatkowymi wyściółkami hełmów. W miarę jak
oddalali się od nadbrzeżnych mokradeł, grunt robił się coraz suchszy. Lepka breja
zmieniła się w gęste błoto, a po jakimś czasie w ubitą ziemię.
Maszerowali zaledwie od godziny, kiedy Fretka usłyszał w słuchawkach głos
Tirdala.
- Fretka, padnij!
Rzucił się na ziemię, nurkując w wysokich chwastach, a w miejscu, w którym
jeszcze pized chwilą stał, przeleciało jakieś duże zwierzę. Przetoczył się na plecy i
wystrzelił, ale spudłował. Stwór wylądował, ryjąc ziemię, zawrócił i zaszarżował.
Teraz wystrzelił Tirdal, ale on też spudłował; promień jego przebijaka połamał tylko
łodygi roślin. Potem odezwało się automatyczne działko Lali; jego grzmot rozdzierał
uszy nawet mimo wytłumienia. Ciężkie hiperszybkie igły przeorały owada, a zaledwie
kilka mikrogramów antymaterii w ich rdzeniach rozwaliło go na oślizgłe strzępy.
Żołnierze byli zawodowcami, więc pozostali natychmiast ustawili się w perymetr,
osłaniając siebie wzajemnie i szykując się do otwarcia ognia.
- Meldować! - warknął Dzwon.
- Wyczułem pojedynczego drapieżnika - powiedział Tirdal - i ostrzegłem Fretkę,
a on uchylił się i chyba jest cały. Lala zabiła stworzenie. Nie mam żadnych innych
wrażeń, nie czuję żadnych bezpośrednich zagrożeń.
- Zrozumiałem. Nie opuszczać pozycji, dopóki się nie upewnimy, że jesteśmy
bezpieczni - rozkazał dowódca. Ich broń nie była tak głośna, jak chemicznie
napędzane pociski czy materiały wybuchowe, jednak była wystarczająco donośna i
obca w tym środowisku. Cała nadzieja w tym, że w okolicy nie ma nikogo, kto
mógłby ją usłyszeć, albo że roślinność wytłumiła hałas do poziomu dalekiego gromu
czy innych naturalnych odgłosów.
Przez długie minuty wszyscy tkwili bez ruchu, wypatrując i nasłuchując przez
czujniki, czy nie pojawi się jeszcze jakieś niebezpieczeństwo.
- Jesteśmy bezpieczni - powiedział w końcu Dzwon. - Ściągnąć perymetr. Ten
strzał wyglądał trochę dziwnie, więc chciałbym obejrzeć nagranie.
Przewinął film ze starcia z drapieżnikiem, nagrany przez hełmy Tirdala i Lali, aż
znalazł te klatki, o które mu chodziło.
- Popatrzcie tutaj - powiedział. - Strzałki nie przebiły pancerza. Wszystkie
uszkodzenia pochodzą od antymaterii.
Na nagraniu widać było bruzdy w pancerzu wyżłobione przez pociski. Stwór
został ranny dopiero w chwili, kiedy trafił go jeden z pocisków eksplodujących.
- To niemożliwe - powiedział Sztylet. - Chciałbym spróbować w to strzelić.
- Właściwie to całkiem dobry pomysł - stwierdził Sziwa. - Sprawdźmy, jak nasza
broń daje sobie z tym radę. Ludzie, trzymać perymetr.
Kawałek pancerza wielkości tacy, wciąż ociekający żółtym śluzem, oparto o pień
drzewa.
- Najpierw przebijak - postanowił Sziwa. - Tirdal, spróbuj.
Tirdal kiwnął głową, wycelował i wystrzelił. Fragment pancerza podskoczył,
zakręcił się w powietrzu i spadł, wzbijając tuman kurzu. Lala podeszła i podniosła
skorupę.
- Nic - powiedziała i postawiła ją z powrotem pod drzewem. To niesamowite.
Toroid energii z przebijaka wybijał w większości materiałów dziurę głębokości kilku
metrów. Była to świetna broń rażenia powierzchniowego i przeciwpiechotna, ale na
ten pancerz jej energia najwyraźniej była za mała.
Pocisk z karabinu Thora, standardowy bez antymaterii, zrykoszetował, tak samo
jak mocniejszy ładunek Sztyleta. Dopiero jego przeciwpancerny się przebił, więc Lala
wystrzeliła krótką serię samych przeciwpancernych. Potem jeszcze jedną. Po dwu-
dziestu pociskach wreszcie udało jej się przebić pancerz. Sziwa wystrzelił pocisk z
antymaterią ustawiony na zerową penetrację i wybuch rozdarł fragment pancerza na
kawałki niczym skorupę gotowanego kraba.
- Ciekawe - mruknął sierżant, patrząc na przypalony odłamek. - Wygląda na to,
że musimy je ustawić na detonację powierzchniową.
- A co z przebijakami? - spytał Dzwon. - Macie jakieś pomysły?
- Możemy tylko mieć nadzieję, że je ogłuszymy - powiedział Fretka.
- Pamiętajcie, że u większego zwierzęcia powierzchniowe trafienie może nie
uszkodzić żadnych wewnętrznych organów - przypomniał im Sziwa. - Cholera, nawet
nie wiemy, gdzie one mają te organy, zakładając, że w ogóle jakieś mają dlatego
musimy być bardzo ostrożni.
Żołnierze pokiwali głowami, ustawili broń i ruszyli dalej. -
Minęło kilka godzin, kiedy Goryl kazał im się zatrzymać.
Fretka zatrzymał się w pół kroku na czworakach i nawet nie drgnął, dopóki Goryl
nie powiedział, że mogą się wygodniej ułożyć, ale nie wolno im ruszać ze swoich
pozycji.
Potem pokazał im obraz wideo, który jemu z kolei przekazały dwa boty.
- Panie kapitanie, niech pan rzuci na to okiem - powiedział na otwartym kanale.
Widok, który ujrzeli, był jak z horroru: stado małych drapieżników atakowało
większego roślinożercę. Dereszowaty roślinożerca przypominał olbrzymią biedronkę,
a opadające go szare karaluchowate drapieżniki, wymachujące wściekle czułkami,
były wielkości owczarków niemieckich. Ich żuwaczki były tak twarde, że bez trudu
wyrywały kawały kuloodpornego pancerza ofiary.
Sekcja trwała nieruchomo z palcami na spustach, na wypadek, gdyby sami zostali
zaatakowani. Wielki owad galopował w kółko, aż drżała ziemia, łamiąc drzewka
piętnastocentymetrowej średnicy i ryjąc odnóżami ziemię. Spod błota pokrywającego
jego owadzie nogi błyskały kopyta z superchityny, ostre jak kły dzika.
Nawet z odległości ponad stu metrów widać było kołysanie się drzew
potrącanych przez wierzgającego megażuka. Kopyta miał straszliwe, ale wobec takiej
liczby napastników niewiele mógł nimi zdziałać.
Najpierw jeden z drapieżników odgryzł mu nogę, a potem okaleczył drugą z tej
samej strony, i owad zaczął utykać. Później napastnicy oderwali mu czułek, potem
jeszcze jedną nogę, sterczący kawał boku i wreszcie ostatnie odnóże.
- Goryl, obejrzyjmy to dokładniej - rozkazał Dzwon.
- Robi się - potwierdził Goryl i zwiadowcze boty zaczęły pełznąć w tamtą stronę
ze skanerami wycelowanymi w makabryczną scenę.
- Och, fuj - powiedział Fretka, kiedy kamera ukazała okaleczone ciało wciąż
żywego i drgającego kolosa.
-
Aha - dodała Lala. Pozostali milczeli, kiwając tylko głowami.
Sześć ocalałych drapieżników wygryzło dziury między górnym a dolnym pancerzem,
po czym na oczach żołnierzy jeden z nich zniknął jak szczur w norze w miękkim ciele
sympatycznego i wciąż poruszającego się chrząszcza. Reszta karaluchów po chwili
zrobiła to samo.
-
Cofam to, co powiedziałem, że nie boję się robaków - powiedział Goryl. - Jeśli
któryś z nich mnie dopadnie, zastrzelcie mnie.
- Albo szybko rozwalcie granatem - dodał Sztylet.
-Jasne - odpowiedział Dzwon. - Goryl, Fretka, jeśli te...
istoty... podejdą bliżej, najpierw strzelajcie, a dopiero potem mi meldujcie. Nie
czekajcie na pozwolenie.
- Tak jest, sir - odpowiedzieli chórem żołnierze.
Przed świtem rozbili kolejny obóz, a o zmierzchu wstali, by wyruszyć dalej w
drogą. Tutejsza doba trwała nieco ponad dziewiętnaście godzin, a oni maszerowali
przez trzynaście, co było wyjątkowo wyczerpujące. Łatwiej zasypiali, ale to nie był
odświeżający sen - zaledwie zmiana pozycji.
- O rany, mam dość - mruknął cicho Thor, opierając się o drzewo i otwierając
rację żywnościową. - Ugryzienia, ukłucia, siniaki, zadrapania. Na coś takiego powinni
byli nam dać opancerzone kombinezony bojowe.
- Mamy szczęście, że w ogóle dali nam kameleony - odparła równie cicho Lala.
- Wiesz, że dobry sprzęt jest niezwykle rzadki.
- No tak. Nie warto wydawać na nas forsy.
- Nie wiedziałeś? - spytał Sziwa.
- Czego nie wiedziałem?
Sziwa przycupnął na kikucie złamanego drzewa, szturchnąwszy go uprzednio
kilka razy patykiem, żeby sprawdzić, czy w środku nie ma czegoś kąsającego.
- Słuchaj i ucz się, młody człowieku, historii naszego gatunku.
Najpierw wszyscy zachichotali, ale potem okazało się, że Thor i Lala najwyraźniej
mają ochotę słuchać. Goryl przestał grzebać przy swoim kontrolerze i podszedł dwa
kroki bliżej. Sztylet też nadstawił ucha ze swojej kryjówki za głazem, a Tirdal
przysiadł ostrożnie obok Fretki.
- Przede wszystkim cała ta technologia to GalTech - zaczął Sziwa. - Część
pochodzi od Indowy, część od Tchpth, część od Darhelów... i cholernie dużo z
sekretnych magazynów Aldenata. Umiemy konstruować sprzęt łącznościowy, ale
wciąż nie mamy pojęcia, jak działa, chociaż minęło już ponad tysiąc lat, odkąd się z
nim zetknęliśmy. Część zbudowaliśmy z tego, co sprzedali nam Darhelowie, ale oni
nigdy nie chcieli nam powiedzieć, jak to działa. Bez urazy, Tirdal.
- Nie obrażam się - odparł Darhel, skinąwszy głową; ten gest podpatrzył u
ludzi, żeby wydawać się bardziej ludzkim. - To nie moja dziedzina i mnie też o takich
sprawach nie mówią. Nasz lud dzieli się pod względem specjalizacji na... kasty?
Sekty? Zresztą my i tak nie produkujemy sprzętu łącznościowego, o którym mówicie.
Skupiamy się niemal wyłącznie na tym, co wy nazwalibyście „technologią informacji".
- Chyba zawsze o tym wiedziałem, ale nigdy nie ująłem tego w słowa -
powiedział Dzwon. - Mów dalej, Sziwa.
-A więc ta technologia w ogóle jest ograniczona - podjął sierżant - a poza tym
takie rzeczy jak pancerze muszą powstawać w kadziach za pomocą kontroli psi.
Potrzeba do tego potężnych umysłów, stąd wysoka pozycja Michia Mentat. - Zamilkł
na chwilę.
- W chwili rebelii my, czyli Federacja Islendzka, zanim zostaliśmy republiką,
zasiedliliśmy parę planet, głównie spustoszonych przez Posleenów, i w ten sposób
znaleźliśmy się pomiędzy SUS a Tular. Była to sytuacja nie do pozazdroszczenia.
Ziemia rozpoczęła długoterminowy plan rozbrojenia, spodziewając się, że pójdziemy
w jej ślady, ale my nie poszliśmy, bo wciąż mieliśmy na głowie Posleenów, a teraz
także Bloby. Właśnie z tego powodu wciąż mamy większość instalacji wojskowych,
sporo galtechowskiej broni i niemal całą broń ludzkiej produkcji, Ziemia zaś ma
pieniądze i polityków. I dobrze, że tak się stało, bo inaczej by nas tutaj nie było.
- Wcale bym nie narzekał, gdyby mnie tutaj nie było - zażartował Thor.
- Zamknij się, Thor - powiedział Fretka. - Chcę to usłyszeć.
- Toczyliśmy potyczki przez prawie sto lat, mając po jednej stronie SUS, po
drugiej terrorystów i dzikich Posleenów, a wzdłuż całej granicy niedobitków oolt -
podjął Sziwa. Widać było, że historia jest jego pasją.
- Terroryści należeli głównie do grup Wolnej Rubieży i chcieli odciąć się od
Rdzenia razem z nielicznymi lokalnymi separatystami. Ani jedni, ani drudzy nie mieli
dużego społecznego poparcia, ale nastraszyli wielu ludzi i narobili dużo hałasu.
Spowodowali też, że trzeba było kierować na Rubieże coraz więcej i więcej wojsk.
- W końcu Ziemia zdała sobie sprawę, że nie może nam dyktować warunków
(to właśnie wtedy próbowała nam narzucić prawo wojenne). Większość ich sił
naziemnych pochodziła z planet Rubieży - praktycznie wszyscy oficerowie byli
stamtąd - tak samo jak spora część przemysłu ciężkiego i prawie wszystkie bazy. My
byliśmy dobrze wyszkoleni, ale oni trzymali w garści GalTech. Michia oczywiście
zachowała neutralność, i bardzo dobrze, gdyż inaczej mielibyśmy światy spustoszone
przez samych ludzi. Tak czy inaczej, dowódcą Floty w sektorze islandzkim był Patrick
Sunday.
- Słyszałem o nim - wtrącił Thor.
- Kto by nie słyszał. - Sziwa uśmiechnął się. - Pochodził z Rdzenia, a jego
rodzina służyła w wojsku od czasów, kiedy powstał SUS. Potrafił wyczuć, skąd wieje
wiatr, i zawarł układ z SUS. Rubież została praktycznie odcięta od Rdzenia. Nie pła-
ciła podatków, wojsko ignorowało rozkazy, kolejne planety zdawały sobie sprawę, że
są zdane na siebie, i zaczynały organizować własną milicję. Do tego wszystkiego
dochodziły rajdy Tular, narastający problem piractwa i oczywiście terroryści.
- W końcu SUS się poddał. Sunday przekonał większość zamachowców i ich
zwolenników do zaprzestania walki i ujawnienia się. Zostali objęci amnestią, ale nie
dopuszczono ich do sprawowania urzędów. Ci, którzy się nie podporządkowali, zo-
stali bezlitośnie wybici, między innymi przez swoich dawnych kolegów. A Ziemia
pozwoliła, by Republika się odłączyła.
- To nie mogło być takie proste - powiedział Sztylet. - Gdzie jest kasa?
- To absolutnie nie było proste, ale trzeba przyznać, że żadna planeta nie
została zmieniona w żużel ani nie zdetonowano żadnego słońca. Tak naprawdę
Ziemia odpuściła tylko dlatego, że posiadaliśmy większość normalnego sprzętu, choć
nie mieliśmy zbyt dużych ilości GalTechu. Mogliśmy być dla nich zagrożeniem,
którego nie należało ignorować, nie bylibyśmy też wiarygodni jako sojusznicy. Na
szczęście układ sił był wyrównany, bo gdybyśmy byli słabsi albo silniejsi, na pewno
doszłoby do walki. Dlatego właśnie pancerze wspomagane są tak rzadkie na Rubieży
- Sziwa spojrzał na Thora - i zarezerwowane na bardzo wyjątkowe okazje. I ciesz się,
że takiego nie masz, bo z reguły jeśli je gdzieś rzucamy, to sygnał, że sytuacja jest
spieprzona i giną ludzie. Ciesz się, że masz przynajmniej kameleona. A poza tym
znaleźliśmy się w SGZ dlatego, że jesteśmy masochistami, a nie dlatego, że mamy
okazję często zabijać.
- To chyba wszystko tłumaczy - powiedział Thor. - Ale kiedyś na Tenarifie
miałem okazję nosić taki pancerz i było cudownie.
- Tak? - zdziwił się Dzwon. - Nie widziałem tego w twoich aktach.
- To było nieoficjalnie. Byłem wtedy jeszcze w piechocie. Pamięta pan, że
zakwalifikowałem się do SGZ w zeszłym roku.
- Aha, no i jak było? - spytał Sztylet.
Spojrzenie Thora stało się zamglone.
- Pancerz cię wspiera. Chcesz spać, to się kładziesz, a on może cię obudzić albo
uśpić. Ma sztuczne sprzężenie nerwowe, takie samo jak goła skóra. Nano-chirurgia
leczy drobne rany. - Podniósł dłoń pociętą przez ostre trawy i pogryzioną przez
insekty. Łatwiej było rozeznać się w otoczeniu gołymi rękami, ale trzeba było za to
płacić sporą cenę. - Większe zranienia zamyka w polu staży. OSI rozmawia z tobą,
przekazuje ci informacje, zatrzymuje bzdury, których nie musisz wiedzieć, i nadaje
priorytet ważnym sprawom. Poza tym masz prawdziwy śrut z antymaterią i nie
potrzebujesz power packów. Cholera, pancerz wymasuje ci nawet obolałe mięśnie i
zaśpiewa kołysankę, jeśli będziesz chciał. Nosiłem taki przez tydzień na ćwiczeniach.
- Słyszałem o nich - powiedział Goryl, drapiąc się w zamyśleniu po brudnym
zaroście. - Dobrze byłoby się w takim przespać.
Często budził się ze skurczami mięśni, gdy musiał wciskać swoje wielkie ciało w
ciasne szczeliny.
- Aha, skoro mowa o spaniu - powiedział Sziwa - to chyba pora szykować się do
snu. Ale ja ci nie zaśpiewam kołysanki, Thor.
- Nie ma sprawy. - Thor wyszczerzył zęby. - Może Lala wymasuje mi ramiona.
- Jasne - odparła. - Kamieniem.
Thor znów stanął na warcie, a reszta - oprócz Tirdala - położyła się spać.
- Medytujesz, Tirdal - spytał Thor - czy po prostu nie możesz zasnąć?
Ale nie doczekał się odpowiedzi. Darhel siedział bez ruchu w pozycji lotosu, z
oczami utkwionymi w przestrzeń. W końcu żołnierz odwrócił się, nie chcąc dłużej
patrzeć w te gapiące się martwo oczy, ale mimo to wciąż czuł na sobie ich
spojrzenie.
Następnej nocy dotarli do podnóża wzgórz. Półwysep, z którego przyszli,
przechodził stopniowo w grzbiet łączący się z łańcuchem górskim. Sekcja miała iść
wyżyną dotąd, aż dotrą do równin.
Zbliżała się północ.
- Padnij! - rozkazał nagle Goryl ochrypłym szeptem i wszyscy rzucili się w
zarośla. W oddali rozległ się jakiś rumor, nieco stłumiony przez gęste drzewa.
Żołnierze wstrzymali oddech i zamarli w bezruchu, ściskając broń.
- Pozostać w pogotowiu - powiedział Goryl i uruchomił program diagnostyczny.
- Przed nami jest urwisko. Jeden z botów spadł i można go spisać na straty.
- Jest zniszczony? - spytał Dzwon. - Myślałem, że trudno je uszkodzić.
- Nie wtedy, kiedy spadają w dół razem z lawiną i zostają przygniecione przez
dwustukilogramowy głaz.
- Uważajcie, gdzie stawiacie stopy - przypomniał im Sziwa.
Kiedy podeszli bliżej, ujrzeli w noktowizorach biegnącą ukośnie ciemną krawędź
urwiska; rozpadlina stopniowo przechodziła w nierówny skalisty grzbiet, potem w
strome zbocze, a wreszcie łączyła się z linią wzgórz. Ruszyli wąską ścieżką wzdłuż
krawędzi urwiska, trzymając się pnączy i gałęzi; zmęczone mięśnie z trudem
utrzymywały ich na skalistej półce. Pod leżącymi na ścieżce kolczastymi liśćmi
pozostało dużo wilgoci z wczorajszego deszczu i łatwo było się na nich pośliznąć.
Sytuację pogarszał nierzeczywisty obraz z noktowizorów. Kiedy wreszcie dotarli do
stromego zbocza, Dzwon przystanął.
- Sprowadź nas na dół, Fretka. Za jakieś dwieście metrów powinno się zrobić
płasko.
- Zrozumiałem, sir - odparł zwiadowca.
Przeszli zaledwie kilka metrów, kiedy usłyszeli w sieci wrzask Fretki, a po chwili
już wszyscy rzucali się i klęli. Jakieś drobne istoty zaczęły kąsać ich obnażoną skórę,
powodując ostry, kłujący ból. Najwyraźniej wdepnęli w gniazdo i jego mieszkańcy
protestowali przeciwko takiemu najściu.
Nagle Sziwa złapał za hełm, pospiesznie rozpiął paski i zerwał go z głowy. Nie
krzyczał, ale wyraz twarzy miał nieciekawy. Owady oblazły mu głowę i kark.
- Wycofać się na sto metrów żabimi skokami, w porządku, już! - rozkazał
Dzwon i żołnierze zaczęli wykonywać polecenie, łamiąc przy tym nieco dyscyplinę,
ale drobne zranienia były bardzo nieprzyjemne.
-
Utrzymać perymetr. Sziwa, Tirdal, opatrzyć ludzi. Thor, Lala, dajcie znać, jeśli
coś podejdzie bliżej. I niech ktoś mi złoży raport!
-
To mrówkopodobna istota - zameldował Fretka - ale wygląda bardziej jak
karaluch. Te małe skurwysyny gryzą jak wściekłe szczury. Chyba potrafią latać albo
skakać. Wszedłem na zwalony pień, a one stamtąd wyskoczyły.
-
Zrozumiałem. Uważać na zwalone kłody. Sziwa, wszystko w porządku?
-
Tak jest, sir. Będę miał wielkie bąble na policzkach, uszach i karku, ale dam
sobie radę.
W chwili, kiedy to mówił, podszedł do niego Tirdal i zaczął spryskiwać ukąszenia
jakimś środkiem znieczulająco-odkażającym.
-
Chyba widzę fragment żuwaczki - powiedział. - Będę musiał go wyciągnąć, więc
proszę o zgodę na użycie światła, sir.
Darhelowie widzieli w ciemnościach lepiej niż ludzie, ale tym razem chodziło o bardzo
mały kawałek żądła.
- Pozwalam, tylko nas czymś zasłoń i nie świeć za jasno.
Tirdal wyciągnął z plecaka śpiwór, rozłożył go i naciągnął na siebie i sierżanta. Tak
osłonięty mógł oświetlić ranę i ostrożnie wyjąć igłą i cążkami tkwiący tam mały
odłamek żuwaczki.
- Su... kin... syny! - mruknął Sziwa.
-
Gotowe - powiedział Tirdal. - Ze skaleczenia leci krew, ale niech leci. Nie widzę
potrzeby rozcinania tego dalej.
- Dzięki - odparł Sziwa. - Teraz twoja kolej.
Ręce Tirdala również były pokryte bąblami, chociaż sierżant nie przypominał sobie,
żeby słyszał z jego ust jęk bólu. Wziął nanity przeznaczone dla Darhelów i spryskał
nimi dłonie Tirdala. Tkwiące w skórze żądła wyszły bez żadnego problemu i ze
skaleczeń popłynęły kropelki fioletowej darhelskiej krwi.
Kiedy skończyli, zabrali się do pozostałych. Z Fretką było najgorzej - miał pogryzioną
szyję i ręce prawie po łokcie, gdyż ogniste mrówki - z braku lepszej nazwy tak je
nazwali – wlazły mu w rękawy. Sztylet zachowywał niemal tak samo stoicki spokój
jak Tirdal, za to Lala wykazała się niezwykle bogatym słownictwem - miała
paskudnie opuchnięte grzbiety dłoni. Thor, który szedł na końcu, został tylko raz
ugryziony.
- Ma drań szczęście - skomentował to Goryl. On sam miał kilka bąbli.
Kiedy wszyscy zostali opatrzeni, a śmieci i sprzęt pozbierane, ruszyli dalej. Fretka
poprowadził ich z dala od gniazda mrówkopodobnych istot, omijając wszystkie
przegniłe pnie. Nie było potrzeby powtarzać tego doświadczenia.
Dzień przespali skuleni pod starymi, przeżartymi erozją głazami, ogrzewani
promieniami słońca przeświecającego przez podłużne liście. Obudzili się zesztywniali
i obolali.
- No, cholera by to... - mruknął Goryl.
- Co jest? - spytali jednocześnie Dzwon i Sziwa.
- Straciłem kolejnego bota. - Goryl zaczął grzebać przy kontrolerze. -
Potrzebuję osłony, muszę po niego iść.
- Robi się - powiedział Sztylet, wychylając się zza głazu z karabinem gotowym
do strzału, a Thor ruszył w ślad za Gorylem jako bliskie wsparcie. Znaleźli urządzenie
pięćdziesiąt metrów dalej.
- Po jednej stronie strzeliły serwomechanizmy - oznajmił Goryl. - To z powodu
zmęczenia materiału, brudu i tych wszystkich kilometrów marszu. Nie mogę tego
tutaj naprawić, zresztą to i tak mój najstarszy bot. Mam go nieść, sierżancie?
Czujniki wciąż działają.
- Damy sobie radę bez niego - odpowiedział Sziwa po namyśle. - W walce nam
się nie przyda, no i musimy go nieść, a poza tym mamy więcej botów.
- Jasne. Ustawię na samozniszczenie.
Trzydzieści minut później, kiedy sekcja odeszła spory kawałek w dół zbocza, a
słońce wciąż wisiało nad horyzontem, w jamie pod wielkim głazem doszło do reakcji
enzymatycznej zakończonej niewielkim rozbłyskiem. Razem z botem spaliły się
wszystkie zebrane do tej pory śmieci. Jedynym śladem po maszynie była gęstniejąca
plama metalu i plastiku. Ten drugi miał za kilka godzin popękać i rozpaść się w pył,
nie pozostawiając żadnych śladów.
Maszerowanie gęsiego wybraną przez Fretkę wąską ścieżką, po ciemku, ze
sprzętem na plecach, po błocie, śmieciach i liściach, na których można było się
pośliznąć albo w nie zaplątać, nie było niczym przyjemnym. Bagaż Lali był tak ciężki,
że dziewczyna co i rusz się ślizgała, a raz nawet rozdarła wytrzymały materiał
kombinezonu - zjeżdżając na siedzeniu w dół zbocza, zaczepiła o złamaną gałąź.
Trochę potem utykała, zwłaszcza kiedy musiała oprzeć cały ciężar ładunku na prawej
nodze, ale jej jedyną reakcją było połknięcie dwóch pigułek przeciwbólowych i
naklejenie na skaleczenie nanitowego plastra, kiedy zatrzymali się na odpoczynek.
Zresztą wszyscy się pokaleczyli. Na tym między innymi polegała ich praca.
Stłuczenia, nadwerężenia, siniaki i zadrapania, wyczerpanie, odciski na stopach, ból
pleców pod ciężkimi do granic wytrzymałości plecakami - wszystko to było im zna-
jome i znienawidzone. I ignorowane. Podejmując się takich zadań, doskonale zdawali
sobie sprawę z ryzyka, i chociaż narzekanie stało się ich ulubioną rozrywką,
skamlenie było niedopuszczalne.
Wreszcie weszli w las porastający niewielkie pagórki. Tu i tam w zagłębieniach
między pagórkami zebrało się błoto, na którego powierzchni pełno było miejscowych
odpowiedników glonów i alg, i Fretka musiał ich prowadzić między takimi prze-
szkodami, gdyż chlapanie się w błocie spowalniało marsz i robiło niepotrzebny hałas.
Sądząc po ilości połamanych młodych drzewek i gałęzi starszych drzew, niedawno
przeszło tędy tornado. Ostre jak włócznie pnie kłuły niebo, a połamane konary
chyliły się ku ziemi.
Przez wyrwy w sklepieniu lasu widać było wirujące w górze gwiazdy, jasne i
czyste na tle nieba wolnego od przemysłowych
wyziewów i innych zanieczyszczeń cywilizacyjnych. Miejscowy księżyc był rudawy, a
nie niebieskawy, i znajdował się akurat w fazie niewielkiego półksiężyca.
- Ładnie tutaj - powiedział Thor, unosząc w górę głowę.
-
Nigdy nie widziałem tak jasnych gwiazd - przyznał Tirdal. - Na naszych
planetach jest mało przyrody.
- Widać je tylko poza Rubieżą - dodał Fretka.
- To prawie...
Tirdal przerwał i błyskawicznie się odwrócił - najwyraźniej coś wyczuł. To był duży
insektoid, podobny do tego, który wcześniej rzucił się na Fretkę. Darhel uchylił się
przed jego atakiem i podrzucił przebijak, ale strzał poszedł bokiem. Robak skręcił się
w dziwnym ośmionożnym podskoku, zawrócił i znowu ruszył do ataku. Kiedy był w
pół skoku, z szeroko otwartymi straszliwymi żuwaczkami, jego ciało pękło z hukiem i
wylądowało na kolanach Tirdala. Łeb robaka leżał dwa metry dalej, a czułki i
żuwaczki wciąż się poruszały w groteskowej imitacji życia.
-
Wszystko w porządku? - spytał Sztylet, który od razu pojawił się u boku
Darhela.
-
Tak - odparł Tirdal bez tchu. Może to z wysiłku po tym, jak wylądował na nim
pięćdziesięciokilogramowy robak, a może w końcu się zdenerwował. - Ty go
zastrzeliłeś, Sztylet?
-
Aha. W szyję, pociskiem powierzchniowym. Nie wiem, gdzie to coś ma mózg, ale
uznałem, że bez łba reszta będzie mniej groźna.
- Dobry strzał! - Lala była pod wrażeniem.
- Dzięki.
-
Mam u ciebie dług, Sztylet - powiedział Tirdal. - Powiedz kiedy, a przyjmę na
siebie strzał skierowany w ciebie.
- Naprawdę? - To nie brzmiało zbyt darhelsko.
- Oczywiście, ale tylko w nogę.
Rozległy się stłumione śmiechy.
- Poza tym wszystko OK, Tirdal? - spytał Sziwa.
- W porządku, jestem gotowy do wymarszu - odparł Darhel.
- A pozostali? - Wszyscy pokiwali głowami. - No to jazda.
Jak dotąd mieli niezły czas, ale następne dwa dni znacząco spowolniły tempo ich
marszu. Doszli do trawiastej równiny, która prowadziła do właściwej sawanny na
północy. Trawa i krzaki były wystarczająco wysokie, by ich zasłaniać, ale jed-
nocześnie ograniczały widoczność.
Goryl przełączył boty na ręczne sterowanie i kazał im wolno pełznąć w trawie.
Kierował nimi za pomocą inercyjnego joysticka połączonego kablem z hełmem. Z
drugiej strony do hełmu przyczepiony był mały moduł, do którego dochodziły kable
botów. Cienkie jak włos przewody rozwijane przez roboty były dość wytrzymałe, ale
uważano je za przedmioty jednorazowego użytku, gdyż nawinięcie ich z powrotem
wymagałoby zainstalowania w botach dodatkowych mechanizmów, a poza tym kable
i tak były pokryte brudem, nawet jeśli nie popękały. Goryl miał w plecaku paczkę
zapasowych, ale nie było ich zbyt wiele.
- Co pan chce zrobić, kapitanie? - spytał, przekazując obraz do hełmu dowódcy.
- Chcę więcej widzieć - odparł Dzwon po chwili zastanowienia. - Możesz
wypuścić kilka lataczy?
- Już się robi. - Gdyby się okazało, że jest bezpiecznie, oszczędziliby sobie dużo
czasu - nie musieliby skręcać na południe i mogliby pójść na wprost.
Goryl sięgnął do kolejnej przegrody swojego bezdennego plecaka, wyjął garść
czegoś pierzastego i uniósł to delikatnie w górę. Gromada małych dronów rozplątała
się i zaczęła zataczać kręgi nad trasą ich przemarszu, cichutko brzęcząc; wszystkie
przekazywały obrazy raz w podczerwieni, a raz we wzmocnionym świetle dziennym.
SI sortowała dwanaście takich obrazów i wyświetlała je Gorylowi i kapitanowi.
Rój ominął szerokim łukiem stado stworzeń wielkości nosorożca, których
pancerne grzbiety wystawały ponad trawy.
- Zwierzęta stadne - powiedział Goryl. - Najpewniej mało inteligentne, ale
niebezpieczne, jeśli mają takie same kopyta jak tamten chrząszcz.
Naukowcy mieliby tu używanie, pomyślał Dzwon. Miejscowe owadopodobne
formy życia nigdzie indziej nie występowały na taką skalę, a do tego miały pancerne
karapaksy, które mogły wytrzymać ogień z broni ręcznej. Co jeszcze czeka ich tu no-
wego i nieznanego?
- No, to mamy potwierdzenie moich przypuszczeń - mruknął Goryl z
niesmakiem.
- Co się stało? - spytał Dzwon.
- Miejscowe istoty latające atakują moje drony. Straciłem już dwa z tuzina.
- W takim razie może warto ograniczyć liczbę utrzymywanych w powietrzu,
skoro mamy już skan okolicy - doradził kapitan.
- Robi się. - Goryl ściągnął osiem z pozostałych lataczy, pozwalając im
wylądować na swoich ramionach jak ulubionym zwierzątkom, chociaż ulubionych
zwierzątek zazwyczaj nie zbija się w kulkę, nawet ostrożnie, a potem nie chowa do
hermetycznej przegrody uprzęży.
- Dobra - powiedział Dzwon - możemy ruszać. Zajmie nam to pewnie dwie
noce. Będziemy musieli często się zatrzymywać i obozować. Fretka, idziesz przodem,
potem Lala. Tirdal, ty idziesz za Gorylem. Daj mi znać, jeśli coś wyczujesz.
- Zrozumiano, tak zrobię - potwierdził Darhel. Człowiek mógłby się poczuć
urażony, gdyby go przerzucono na tył szyku jako zagrożenie kamuflażu, ale Darhel
chyba przyjął to spokojnie (właściwie nie wiadomo, gdyż nikogo to nie obchodziło;
wiedzieli tylko, że nie stać ich na żaden błąd, który mógłby spłoszyć stado).
Szli skuleni przy samej ziemi, przedzierając się przez trawy. Zakurzyli się, spocili i
utytłali w górach odchodów chrząszczy, które mniejsze nibyskarabeusze rozkładały
na malutkie kopce, by zgniły i rozmyły się w ziemi. Łajno śmierdziało tak samo jak w
świecie ludzi i najprawdopodobniej Darhelów - zgniłym odorem fermentacji i bakterii
beztlenowych.
Jakąś godzinę przed miejscowym świtem, kiedy Dzwon i Sziwa zaczęli się już
denerwować, Fretka zameldował:
- Mam tu suche zagłębienie. To dobre miejsce, żeby się okopać.
- Doskonale. Wszyscy stać - zarządził Sziwa i przecisnął się do przodu, aby
zobaczyć miejsce, które Fretka wybrał. - Tak, nadaje się. Szybko do środka,
nadchodzi świt.
Dzień zastał ich skulonych w wykrocie, owiniętych w trawę, z cylindrycznymi
ekranami maskującymi nad głowami. Pełnili wartę po dwie osoby, ukryci w płytkich
okopach od północy i południa.
Zaraz po tym, jak słońce stanęło w zenicie na niebieskim niebie udekorowanym
majestatycznymi, kłębiastymi cumulusami, miejscowa fauna dała o sobie znać -
podczas warty Goryla i Dzwona nadeszło stado mniejszych roślinożerców. Najpierw
zaczęły obchodzić obóz bokiem, potem jednak, jakby przyciągnęły je obozowe
zapachy, skręciły w ich stronę.
- Co robimy, sir? - spytał Goryl.
- Przede wszystkim nie płoszmy ich. Miejmy nadzieję, że przejdą bokiem, jeśli
nie będziemy ich zaczepiać.
- Tak jest, sir - zgodził się Goryl, mocno ściskając broń, kiedy rodzina sześciu
chrząszczy zaczęła dreptać nad ich kryjówką, uważając, by nie stąpać po jego
plecach. Ich żuwaczki cięły trawę tuż obok niego, potem otarły się o jego prawy
policzek i ucho. Był przerażony, ale mimo to tkwił nieruchomo, zaciskając szczęki,
dopóki stworzenia wielkości kucyków nie uznały, że nie nadaje się do jedzenia, i nie
poszły dalej.
- Dobrze, że już po wszystkim - mruknął.
- Może być jeszcze gorzej - przypomniał mu kapitan.
- Dziękuję, sir. Zawsze można na pana liczyć.
I rzeczywiście wkrótce pojawiły się miejscowe odpowiedniki nietoperzy, które
przypominały rozmiarami pterozaura. Pięć
z nich leniwie unosiło się na ciepłych prądach powietrznych nad morzem traw, a
potem zbliżyły się, by zbadać znalezisko. Już po chwili wszystkie krążyły nad
obozowiskiem jak potworne sępy. Gdyby któryś z nich przycupnął nad żołnierzami z
rozłożonymi skrzydłami, jego cień byłby wystarczająco duży, by osłonić całą sekcję
przed słońcem.
- Co teraz, do cholery, sir? - spytał Goryl.
- No, nie strzelamy. To mogłoby je rozdrażnić.
- Tak jest, sir, ale chciałbym coś zrobić, żeby się ich pozbyć - nie ustępował
Goryl. - To jak latający billboard ogłaszający naszą obecność. I chyba krążą coraz
niżej, a ja wolałbym, żeby mnie nie potraktowały jako swój obiad.
- Jasne. Masz tu jakiegoś bota? - W głowie Dzwona już wykluwał się pewien
pomysł. Cholera, to może się nawet udać.
- Jakieś pięćdziesiąt metrów przed nami, sir. Chyba wiem, do czego pan
zmierza. Każemy mu się pokręcić dookoła i zobaczymy, czy któryś z nich zaatakuje.
- Tak, ale bądź gotowy, żeby pryskać, jeśli im odbije. Nie wiemy, na ile są
podobne do ziemskich sępów czy roków z Garambi.
- Nie ma sprawy, sir. Mam strzelać, jeśli ześwirują?
- Tylko jeśli bezpośrednio cię zaatakują. Dawaj, teraz są zdecydowanie niżej.
- Tak jest, sir.
Goryl wywołał bota i posłał go do przodu; zwaliste urządzenie zataczało się,
jakby miało ranną prawą stronę.
Na jego widok jeden z latających stworów oderwał się od stada - zadziwiająco
przypominał myśliwiec z filmów dokumentalnych - zanurkował z rozpostartymi
skrzydłami i otworzył pysk. Jego zęby najwyraźniej były przystosowane do roz-
gryzania skorup i rozdzierania ciał. Był olbrzymi - rozpiętość jego skrzydeł mogła
sięgać ośmiu metrów.
Dopadł bota, hamując w locie skrzydłami, i jego szczęki zacisnęły się na ciele
ofiary. Sztuczny chrząszcz zareagował zgodnie z programem: wypuścił
monomolekularne kolce i przebił pysk napastnika. Stworzenie zaskrzeczało, opadło
na ziemię i zaczęło trzepotać skrzydłami - ich zakończone szponami palczaste koń-
cówki uderzały w niejadalny kąsek, który tkwił w jego paszczy. Bot schował obronne
igły, ale rany zostały już zadane i napastnik wreszcie padł na ziemię, wijąc się w
agonii.
Wyczuwając coś nieznajomego i wyraźnie nieprzyjemnego, pozostałe cztery
stworzenia zaczęły uderzać skrzydłami, aby nabrać wysokości, po czym odleciały w
poszukiwaniu łatwiejszej ofiary.
- Załatwione - westchnął z ulgą Goryl. - Chyba wrócę do obozu i pójdę do kibla,
zanim zabrudzę spodnie. Mogę, sir?
- Rzeczywiście, to działa na nerwy - potwierdził Dzwon. - Pora na zmianę.
Obudź Sztyleta i zrób to, co masz do zrobienia. I pospiesz się, jestem następny w
kolejce.
O zmroku, kiedy przygotowywali się do wymarszu, Goryl odkrył, że bot został
uszkodzony bardziej, niż przypuszczał, więc z żalem wrzucił go do latryny, gdzie
enzymy i mechanizm samozniszczenia mogły odpowiednio zadziałać.
Po drugiej stronie zagłębienia, w którym rozbili obóz, znowu ciągnął się
porośnięty lasem grzbiet górski. To z tego miejsca mieli nadzieję zobaczyć rano swój
cel. Na razie okopali się w zaroślach u jego podnóża i wystawili warty parami.
Latające boty Goryla przycupnęły na gałęziach drzew, wypatrując wszystkimi
czujnikami niebezpieczeństw, ale Goryl i tak nie spał, odpędzając sen chemikaliami.
Tej nocy miało się rozpocząć właściwe zadanie.
Zbocze było strome, a wspinaczkę utrudniały potrzaskane odłamki lawy kryjące
się pod splątaną warstwą trawy i chwastów. Kamienie usuwały im się spod stóp i rąk
i spadały w dół, wzbijając kurz. Ten kurz i obce pyłki sprawiały, że żołnierzom ciekło
ze spuchniętych nosów i piekły ich oczy. Nawet mimo rękawic ostre odłamki kamieni,
drzazgi i ciernie nieprzyjemnie kaleczyły im ręce. Lala i Goryl kilka razy zjechali w dół
zbocza przez swoje ciężkie i niewygodne ładunki, i musieli, klnąc i narzekając,
wspinać się z powrotem na górę. Ku skrywanemu zadowoleniu niektórych Tirdal
wyraźnie się męczył, ślizgając się i obsuwając w dół, ale dzięki swojej budowie ciała
znacznie szybciej wspinał się do góry, wczepiając się palcami rąk i stóp we wszystko,
co tylko mógł.
Wreszcie po kilkuset metrach natrafili na tak mocne rośliny, że można się było ich
łapać. Wspinaczka stała się teraz łatwiejsza, choć do kolekcji skaleczeń i stłuczeń
doszły obolałe ramiona. Po jakimś czasie szorstkie, włókniste łodygi z liśćmi podob-
nymi do pokrzywy ustąpiły miejsca niskim, miękkim zaroślom, a potem drzewom.
Krajobraz był absolutnie nieziemski. W przeciwieństwie do ziemskich wzgórz, które
pokrywały warstwy iłu, potrzaskanych skał i na samej górze litego bazaltu, tutaj po
łuszczących się kamieniach następowała lita skała pokryta warstwą iłu, a powyżej
linii drzew widać było skały podobne do łupków. Ciekawe, co to za dziwna erupcja
mogła do tego doprowadzić? Może płytkie jezioro, do którego spłynęła lawa,
wyparowało, a potem woda znów napłynęła ze szczelin w gruncie i roztrzaskała
dno? Może to wszystko osunęło się z góry? A może zostało odsłonięte przez warunki
atmosferyczne i zwierzęta, a potem zerodowało?
Przełęcz była długa i kręta, dlatego Dzwon postanowił, że przetną ją w poprzek,
zamiast pójść wzdłuż niej. W głębi ducha zastanawiał się, czy to dobry pomysł, choć
rozum podpowiadał mu, że tak należy zrobić.
Kilka chwil później zaatakowała ich kolejna kolonia mrówkopodobnych stworzeń.
Te były większe - mały prawie pięć centymetrów długości - i przegryzały się przez
materiał kombinezonów tak, jakby to były pancerze jakiegoś innego gatunku.
- Nie ruszać się! - krzyknął Goryl. - Wysyłam boty!
Małe latacze uniosły się na wietrze i zawisły nad żołnierzami, a potem zaczęły
wydziobywać napastliwe insekty z ich ubrań i sprzętu.
- Kapitanie, Thor, nie ruszajcie się. Wasze mrówki zabiły już wszystkie latacze,
więc będziemy musieli je zdjąć ręcznie.
- Pospiesz się, Goryl - mruknął Dzwon. - Czuję, że te cholery przegryzają się
przez materiał.
- Już się robi.
Kiedy wreszcie pozbyli się wszystkich uciążliwych, kąsających napastników,
okazało się, że Dzwon wcale nie przesadzał. W jego kombinezonie ziały dwie dziury;
jedna przechodziła prawie na wylot przez prawy pasek plecaka. Był to materiał hodo-
wany molekularnie, który zatrzymywał ciosy noży, większość nabojów pistoletowych,
a nawet wolne pociski kinetyczne z karabinów, a mimo to żuwaczki tych stworzeń go
pokonały. Ale na szczęście nikt nie został ranny, a z uszkodzeniami nie dało się nic
zrobić, więc ruszyli dalej.
Wieczór był tak samo parny i upalny jak dzień. Ze wszystkich lał się pot, nawet
woskowa twarz Tirdala lśniła. Jego oddech był szybki i urywany.
- Miły wieczór na spacer, co? - zażartował Sziwa. W odpowiedzi usłyszał słabe
pomruki i parsknięcia. - W porządku, Tirdal?
- Nic mi nie jest - padła odpowiedź. - Skupiam się na Zmyśle i medytuję, by
uspokoić ciało.
- Nawet dla ciebie za dużo wysiłku, co? - spytał złośliwie Sztylet.
- Nigdy nie udawałem, że jestem kimś innym, niż naprawdę jestem. Jeśli ktoś
tutaj nosi maskę, to na pewno nie ja.
- Dobra, skoro możecie pyskować, to znaczy, że możecie się wspinać -
stwierdził Sziwa, ucinając dalsze dyskusje. - Do roboty.
Thor i Lala jęknęli i zaczęli coś mamrotać pod nosem, ale były to ciche protesty
pro forma.
- Chyba zaczynam wyczuwać Tslek - powiedział Tirdal, kiedy ruszyli w górę.
- A jakieś szczegóły? - spytał Dzwon.
- Na razie żadnych, sir. Tylko ślady obecności.
- Dobra, niech to będzie ostrzeżenie. Ludzie, cisza i dyscyplina. Nie muszę wam
tłumaczyć, co to oznacza.
- Nie musi pan, ale wytłumaczy - wtrącił Sziwa. - A ja powtórzę. Żadnych
głupot.
Wspinaczka między drzewami odbywała się dość szybko, chociaż chodzenie po
korzeniach wymagało ostrożności. Niektóre drzewa, proste i wysokie, przypominały
sosny. Wydzielały też lepki sok, który był bardzo śliski, o czym przekonali się Fretka i
Tirdal, przechodząc zbyt blisko jednego z nich.
Kiedy dotarli do grzbietu, roślinność znów się zmieniła; rosły tutaj niskie krzaki i
od czasu do czasu pojedyncze drzewa. Oświetlone blaskiem księżyca skrawki ziemi
miały kolor zaschniętej krwi. Żołnierze zaczęli ostrożnie się czołgać po otwartym
terenie. Ich kombinezony przystosowały się do okolicznych barw i zmieniły emisje
podczerwieni, ale miało to swoją cenę: ciepło pozostawało wewnątrz kombinezonów.
Pancerze wspomagane miały świetne systemy chłodzenia, ale maskujące intrudery,
które nosiła sekcja, mogły wydalać ciepło jedynie przez krótki czas, dlatego wszyscy
bardzo się ucieszyli, kiedy wreszcie mogli się schować za głazem i pozbyć
uciążliwego gorąca. Choć noc była duszna, na zewnątrz było o wiele chłodniej niż w
kombinezonach.
- W porządku - powiedział Dzwon z nutką satysfakcji w głosie. - Jesteśmy
gotowi do zabawy. Goryl, Sztylet, wyjrzyjcie na drugą stronę.
Po tylu dniach morderczej wędrówki wreszcie mogli zabrać się do właściwego
zadania. Postanowili zostawić największe plecaki pod skalną półką - mieli je zabrać
po zakończeniu misji - by móc szybciej i swobodniej się poruszać, i Sztylet ruszył w
górę z zahermetyzowanym kombinezonem i skanerami w ręku. Kiedy Goryl zaczął
wypakowywać bota z plecaka, kapitan spojrzał na Tirdala. Żołnierze potrafili już
odczytywać wyraz jego twarzy i wiedzieli, że teraz Darhel najwyraźniej się kon-
centruje.
- Masz coś? - spytał Dzwon.
- Być może. - Tirdal zastrzygł uchem. - Jestem pewien, że tam jest Tslek. Czuję
go, ale jest pewien problem.
- Jaki problem?
- Kapitanie, wyczuwam tylko jednego.
- Jednego? - Dzwon poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba, a ramiona
pomimo gorąca pokrywa gęsia skórka.
-Tak.
- To bardzo niedobrze, Tirdal. Jesteś pewien?
- Jestem pewien, że czuję tylko jednego. Inni mogą się kryć za jakimiś
osłonami albo mnie wyczuwają i wpływają na mój umysł, chociaż nie sądzę, żeby tak
było.
- Może są pod ziemią?
- Nie, tam też bym ich wyczuł. Ten Tslek jest... bardzo spokojny. To nie jest
wojskowy. Sprawia wrażenie kogoś, kto zajmuje się dobrze mu znanymi
czynnościami.
- Na moich czujnikach nie ma żadnego materiału genetycznego Blobów -
wtrącił Sztylet. - Żadnej pozananitowej aktywności cząsteczkowej oprócz nas, ale
robimy sporo „hałasu", który może tłumić takie rzeczy. I nie widzę tam niczego... –
wskazał na dragą stronę wzgórza - co wskazywałoby na obecność czegoś większego
od szczura. Teren jest czysty. Trochę tutaj straszno - dodał.
- To bez sensu - powiedział Sziwa. - Każda baza, nawet nieczynna, powinna
mieć patrole, warty i techników. Tylu, żeby pracowali na zmianę przez całą dobę,
czyli przynajmniej trzydziestu, czterdziestu.
- Wiem - przytaknął Tirdal - ale wyczuwam jednego. Tylko jednego.
- No, przyznaję, że się boję - wymamrotał Thor. - Co robimy?
- Poczekamy, aż boty Goryla powiedzą nam, co widzą - odparł Sziwa - a potem
rozejrzymy się po okolicy i podejmiemy jakąś decyzję.
- Zgadzam się - powiedział Dzwon. - Goryl, gotowy?
- Gotowy, sir. - Specjalista postawił małe „zwierzę" na ziemi i pozwolił mu
czmychnąć.
- Gdyby to była duża baza, powinny być patrole - mruknął Sztylet - a ja nie
wykrywam nawet cząstek zapachowych metalu ani plastiku, które zawsze występują
przy botach. Jeśli wypuścili patrole, to świetnie się kamuflują a przecież nie ma
powodu, żeby tak się kamuflowali. Nie wiedzieli, że przyjdziemy.
- Nie? - spytał Thor. - A mogli wiedzieć?
- Nie ma takiej możliwości - zapewnił go Fretka, potrząsając głową. - Gdyby
mogli wiedzieć, już byśmy nie żyli. Po co mieliby czekać? Ale dlaczego nie ma tutaj
patroli, choćby botów? To bez sensu.
Próbował także sobie samemu dodać odwagi.
- Tirdal - spytał Thor - czy jesteś pewien, że dobrze odczytałeś swoje wrażenia?
Skąd wiesz, co czuje Blob, skoro żadnego przedtem nie wyczułeś?
- Nie potrafię wytłumaczyć kolorów ślepemu, ale wiem. Wierz mi albo nie, ale
mówię to, co czuję. -I Darhel spojrzał na Thora niemal wilkiem.
- Uspokój się, Thor - rozkazał Dzwon. - Goryl, co z botem?
- Biegnie, sir. Mam go na molekularnym kablu. Jest już w połowie zbocza.
- Opisuj, proszę, co widzisz.
- To dolina polodowcowa, bardzo gęsto zalesiona - ledwie można zajrzeć pod
korony drzew. Po drugiej stronie widać jakieś ciemne plamy, pewnie jaskinie. Chwila,
mam jakiś ruch. Jest obraz - powiedział, przesyłając go na wyświetlacze pozostałych.
- Włączam powiększenie.
Rzeczywiście coś się poruszało.
- Czy to boty? - spytała Lala. Podświetliła kursor i poruszyła nim w rejonie, o
który jej chodziło.
- Możliwe - odparł Goryl. - Za chwilę będzie lepszy obraz. Uwaga.
Obraz zbladł, kiedy bot pobiegł naprzód, wyłączając w gęstszych zaroślach
większość czujników. Pozostawił tylko włączoną nawigację i obwody alarmowe.
Sekcja czekała cierpliwie, aż bot podejdzie bliżej celu. Czekanie to było to, co
trenowali częściej i dokładniej niż cokolwiek innego. Gwiazdy przesuwały się po
niebie, obok co jakiś czas przebiegało coś małego. Minęło półtorej godziny.
- Mam. Tutaj - powiedział w końcu Goryl. Na ekranach znów pojawił się obraz.
Skrawek otwartego terenu tętnił aktywnością. Boty pionowej obsługi pracowały
przy pojazdach, kule czujnikowe kołowały w górze po małych orbitach, omijając
drzewa i inne przeszkody jak inteligentne piłki tenisowe, a opancerzone boty bojowe,
inne niż te Sojuszu czy Republiki, krążyły po perymetrze.
Na znak Goryla na ekranie zaświeciły lokalizacje sensorów, min i broni
samonaprowadzającej - bot wykrywał ich słabe sygnały czuwania i ekstrapolował.
Nie robił tego tak dokładnie, jak po dłuższej obserwacji, ale na początek to
wystarczyło.
Kamera robota przesuwająca się wzdłuż granicy obozu ukazała grupę Blobów
maszerujących w szyku klina. Patrol przetoczył się przez polanę i zniknął między
drzewami po drugiej stronie w niesamowicie szybkim tempie.
Wszyscy to widzieli. Dzwon popatrzył na Tirdala, a ten tylko wzruszył ramionami,
chociaż nie był to darhelski gest.
- Nie wiem dlaczego, ale w ogóle ich nie wyczuwam, tak samo jak żadnych
zakłóceń pochodzących z maszyn. Cały czas czuję tylko jednego Tslek.
- Mnie coś jeszcze zastanawia - powiedział Sztylet. - Ta polana jest za mała,
żeby to była baza.
- Co masz na myśli? - spytał Thor.
- Właściwa baza miałaby drugi perymetr, drzewa byłyby wykarczowane i albo
usunięte, albo wykorzystane na umocnienia - wyjaśniła mu Lala. - Nie mają także
bezpiecznej strefy i każdy napastnik pieszo albo w skimmerze może bez trudu
dotrzeć do samej granicy obozu.
- To bez sensu - powiedział Thor. - Znają się na zabezpieczeniach i dyscyplinie
w warunkach zagrożenia tak samo jak my. Dlaczego są tacy głupi?
- Może wcale nie są- odezwał się Sztylet. Jak nikt inny potrafił podkraść się do
każdego celu i przeniknąć przez każdy perymetr. Jego oczy w spoconej, brudnej i
zarośniętej twarzy zalśniły.
- O co ci chodzi, Sztylet? - spytał Sziwa po chwili milczenia.
- Tirdal mówi, że wyczuwa tylko jednego. Załóżmy, że to prawda. Mamy
jednego Bloba i mnóstwo gadżetów. Mamy także gówniany perymetr, z którym
mogłaby sobie poradzić nawet drużyna Skautów Kosmosu. Mamy maszerującą w tę i
z powrotem formację czegoś, co wygląda jak Bloby. Wreszcie czujniki niczego nie
wykrywają, choćby odpadów. Moim zdaniem to fałszywka.
Sziwa i Dzwon zmarszczyli brwi. Pierwszy odezwał się sierżant.
- To duży obóz. Jeśli to są hologramy, to po to, żeby oddział zwiadowczy
przyszedł w takie miejsce jak to - dźgnął palcem w ziemię - zobaczył to wszystko, co
Bloby chciały, żeby zobaczył, i pospiesznie dał nogę, nie rozpoczynając walki z tak
przeważającymi siłami. Ale po co?
-
Bo chcą, żebyśmy zameldowali o budowanej tutaj dużej placówce i wezwali
wsparcie kosmiczne - wywnioskował kapitan. - Marynarka przysyła dużą grupę, a oni
czają się, żeby ją roznieść.
- Tirdal, mówisz, że mogą cię zablokować? - spytała Lala.
-
Oczywiście, to możliwe - przyznał. - Nigdy przedtem się nie zdarzyło, ale nie
mogę tego wykluczyć. Na tej samej zasadzie oni mogliby was wykryć. Ja umiem
tłumić swoje emanacje i cały czas to robię, ale ludzie nie będący sensatami tego nie
potrafią.
- Co ci przyszło do głowy, Lala? - spytał Sziwa.
-
Jeśli wyśledzili nas podczas podejścia i chcą, żebyśmy wycofali się z tymi
informacjami, to w porządku, ale jeśli jeszcze nas nie namierzyli, lepiej, żeby tego
nie zrobili. Nie możemy zakładać, że to tylko hologramy.
- Można to sprawdzić tylko w jeden sposób - wtrącił Goryl.
- Kret biotyczny.
- Nie po to go dźwigaliśmy taki kawał, żeby teraz nie używać
- powiedział rozsądnie Dzwon. - Zaczynaj, ale bądź ostrożny.
-
Niech mi pan wierzy, sir, że na widok tego, co tam się dzieje, jestem bardzo
ostrożny.
Urządzenie, o którym rozmawiali, było bioanimatem - mózgiem z maleńkimi
czujnikami umieszczonym w ciele chomika, którego inteligencja pozwalała mu tylko
jeść, wydalać i iść tam, gdzie mu kazano. Nie nadawał się do żadnych trudniejszych
zadań, ale w takich jak obecna sytuacjach doskonale się sprawdzał.
-
Wyślij go tam, niech biegnie i dotknie czegoś, najlepiej głupiego bota - rozkazał
Dzwon. - Potem zobaczymy. Lala!
-Sir?
-
Przygotuj przekaźnik. Jeśli nas namierzą, meldunek musi pójść, zanim zginiemy.
Ale nie wysyłaj nic bez mojego rozkazu.
- Tak jest, sir. - To jasne, że gdyby to zrobiła, mieliby gruntownie przejebane,
gdyż awaryjny przekaźnik musiałby wysłać przez podprzestrzeń wystarczająco mocny
sygnał, by radiostacja Marynarki odebrała go trzydzieści pięć lat świetlnych stąd.
Równie dobrze mogliby więc odpalić fajerwerki i zacząć skakać, wołać i machać
rękami.
- Nasze zadanie to zdobyć informacje i wycofać się - ciągnął Dzwon. -
Wolałbym prysnąć niż walczyć, więc się nie napalajcie.
Goryl skończył grzebać w plecaku i teraz na jego dłoni siedziało nieruchomo
maleńkie stworzonko. Jedyną oznaką życia był mały bobek, który akurat teraz
postanowiło zrobić. Nie zwracając na to uwagi, Goryl wprowadził polecenia na
ekranie dotykowym, posadził zwierzątko na większej „stonodze", która miała je
zanieść pod perymetr obozu, i ruszył razem z dwoma urządzeniami wyżej, aż na
wierzchołek wzgórza. Tirdal szedł za nim - te kilka metrów mogło mu ułatwić
wyczuwanie - a za nimi pełzł niczym jaszczurka Sztylet z czujnikami.
Kiedy dotarli na sam szczyt, Goryl postawił większego bota na ziemi i wysłał go w
drogę. Zaprogramował go tak, aby sprawiał wrażenie, że się pasie. W razie potrzeby
mógł modyfikować jego drogę przez kabel, który bot rozwijał za sobą, biegnąc pod
zwalonymi kłodami i wokół głazów. Urządzenie zatrzymywało się co jakiś czas i
przesyłało obraz z kamer.
- Nie chciałbym cię poganiać, Goryl - powiedział Dzwon - ale do świtu zostały
jakieś trzy godziny i niedługo będziemy musieli ruszać w drogę.
- Jasne, sir. Wprowadzę go tylko między drzewa i potem będzie mógł
przyspieszyć.
I rzeczywiście, kiedy teren się wyrównał i stał mniej kamienisty, Goryl rozpędził
bota do szybkiego truchtu. Własne obwody urządzenia dawały mu możliwości
wyboru trasy, dzięki czemu posuwał się całkiem szybko.
- Zostały niecałe trzy tysiące metrów - zameldował Goryl. - Znów zwalniam.
Bot zatrzymał się w bezpiecznej (taką mieli nadzieję) odległości dwustu metrów
od zewnętrznego perymetru, a wtedy biobot zeskoczył z jego grzbietu i czmychnął
pod osłonę gęstej trawy. On również był zaprogramowany tak, by poruszać się w
miarę naturalny sposób. Węsząc, pobiegł przed siebie, aż znalazł małą zwierzęcą
ścieżkę prowadzącą do obozu. Dla każdego czujnika był tylko małym futrzanym
zwierzątkiem. Nie miał na sobie żadnych elektronicznych systemów, niczego, co by
wskazywało, że to konstrukt. Był niewidzialny, chyba że sensory byłyby ustawione na
wykrywanie pozamiejscowych form życia.
Ale wszystko wskazywało na to, że nie były, bo małe stworzenie żadnego nie
uruchomiło. Głębiej na terenie bazy najpewniej były „czyste" strefy, do których nie
przedostałaby się nawet mysz, ale w zewnętrznej części obozu biobot był zaledwie
jednym z licznych biegających tutaj małych ssakopodobnych stworzeń. W pewnym
momencie dostrzegł kamień, pod którym siedziało kilka miejscowych odpowiedników
karaluchów, a ponieważ były jadalne dla ziemskich zwierząt, biobot zaczął na nie
zawzięcie polować. Zajęty pogonią za karaluchami, w ostatniej chwili zobaczył
nadchodzącą kolejną grupę Blobów - a może była to ta sama grupa, co poprzednio.
Biobot szybko wbiegł na drogę i stanął w miejscu, obok którego żwawo poruszające
się niewysokie szare istoty musiały przejść.
- Uwaga - powiedział Goryl i wszyscy wbili wzrok w obraz przekazywany z jego
kontrolera. „Tslek" przeszli tuż obok bio- bota, nie czyniąc mu żadnej krzywdy, tak
samo jak trawie i gałązkom. A więc byli doskonałymi hologramami, niczym więcej.
A baza była pułapką.
Goryl popatrzył na Tirdala - ten odpowiedział mu spojrzeniem, ale nie zmienił
wyrazu twarzy - a potem na resztę sekcji.
- Mogę wysłać biobota w kilka innych miejsc i być może zdobyć więcej
informacji, sir - powiedział - ale z każdym kolejnym użyciem wzrasta ryzyko jego
wykrycia. A poza tym myślę, że już mamy krótką i jasną odpowiedź.
Dzwon pokiwał głową, a potem posykując i dając sygnały rękami, kazał
pozostałym wycofać się. Komunikatory oparte na technologii Aldenata, które
posiadali, były absolutnie bezpieczne, ale kapitan nie zamierzał ich używać tak blisko
nieprzyjacielskiej bazy, do tego urządzonej jako pułapka. Musieli teraz wycofać się
inną trasą, by uniknąć wykrycia, a potem dostarczyć zdobyte informacje do
dowództwa sektora. To, czego się dowiedzieli, choć nie było tego wiele, mogło
wykluczyć wiele błędnych hipotez, a to czasem bywa więcej warte niż konkretne
odpowiedzi.
Ale o tym mieli zadecydować analitycy. Zadaniem sekcji było wycofać się i
pozostać przy życiu.
Postępując zgodnie z zaprogramowanymi rozkazami Goryla, biobot powrócił na
zwierzęcą ścieżkę. Większy bot też już wracał - Goryl kazał jemu i jego towarzyszowi
iść przodem. Podróż powrotna miała być krótsza - powinna im zająć tydzień.
Zapowiadał się trudny tydzień ostrożnego przemykania się i dokładnego
kamuflowania. Niezależnie od tego, czy Tslek zamierzali im pokazać swoją bazę, czy
nie, musieli zakładać, że obcy już wiedzą, iż przejrzeli ich podstęp, dlatego wykrycie
oznaczałoby teraz śmierć.
Sekcja rozbiła obóz wśród drzew - bliskość Blobów była mniej niebezpieczna niż
szybka ucieczka w świetle dnia. Postanowili odłożyć marsz na następną noc.
Później tego samego dnia biobot pokonał wzgórze i znalazł miejsce, w którym
miał się zameldować. Przycupnął cierpliwie pod skalną półką i czekał na sygnały albo
rozkazy, ale niczego się nie doczekał. Straciwszy kontakt ze swoim kontrolerem,
zaczął węszyć dookoła w poszukiwaniu dziury w ziemi, do której mógłby wejść i
zdechnąć. Specjalnie wyhodowane bakterie miały rozłożyć jego ciało w niecałe trzy
godziny, pozostawiając jedynie smród i parę kostek. W pewnych okolicznościach
wszystko można uznać za niepotrzebne.
Droga powrotna biegła przez niewysokie wzgórza, które były podnóżem wyższych
pasm gór wznoszących się na wschodzie i zachodzie polodowcowej doliny. Stare
ślady aktywności wulkanicznej wskazywały, że ta okolica miała bardzo burzliwą
młodość.
Kiedy tylko oddalili się od „instalacji" Tslek, ruszyli szybko i pewnie, z dala od
szlaków zwierząt. Z oczywistych powodów drapieżniki je uwielbiały, a nikt nie chciał
z nimi walczyć. Pragnęli jak najszybciej uciec z planety, więc narzucili sobie szybkie
tempo marszu. Fretka wykazywał się dużą umiejętnością wyszukiwania tras o
dobrym podłożu i pozbawionych przeszkód, a zarazem wystarczająco zarośniętych,
by można było się ukryć. Tylko raz kazał im ominąć szerokim łukiem zwaloną kłodę,
w której mogło być gniazdo kąsających mrówek. Tirdal przez cały czas obserwował
Fretkę i próbował dojść, jak on to robi; on sam nie miał takich umiejętności.
Drugiej nocy dotarli do dość głębokiego i rwącego strumienia, płynącego w
rozpadlinie między skałami.
- Musimy pójść w dół nurtu, aż znajdziemy przeprawę - powiedział Fretka. -
Chyba że zbudujemy linowy most.
- Nie - odparł Sziwa. - Naokoło będzie szybciej, a pewnie i bezpieczniej. Pięć
minut odpoczynku i idziemy dalej.
Droga w dół strumienia była zasłana gruzem skalnym i olbrzymimi głazami; bliżej
brzegu drzewa rosły pod najdziwaczniejszymi kątami, ale już kawałek dalej były
proste i wysokie. Gleba była czarna i bogata w minerały z potrzaskanych skał
i zgniłej roślinności. Dla wyszkolonych żołnierzy nie była to trudna trasa - prowadziła
w dół i było tu mnóstwo uchwytów dla rąk - więc szybko przebyli trzy kilometry,
poprzedzani przez boty.
- Przed nami płaski teren - oznajmił Goryl.
Dziesięć minut później znów wkroczyli na polodowcową równinę, gdzie znaleźli
miejsce nadające się do przeprawienia przez strumień.
- Hola! Anomalia - zatrzymał ich Goryl.
- Jakiego typu? - spytał Dzwon, a Sziwa natychmiast ustawił żołnierzy w
perymetr.
-Nie tutaj. - Goryl pokręcił głową. - Przed nami i na zachód. Mam jakiś odczyt
energii. Słaby i nieruchomy.
- Po prostu doskonale - zadrwił Dzwon. - Dobra, trzymaj boty w bezpiecznej
odległości, ale dowiedz się tyle, ile zdołasz. Wszyscy siedzą na miejscu. Tirdal, co dla
mnie masz? Wyczuwasz coś?
- Tak, teraz tak. - Darhel kiwnął głową. - Jest bardzo słabe i to nie jest Tslek.
Chyba nawet nie jest żywe. Nic więcej nie umiem powiedzieć, ale to na pewno nic
żywego.
- Dobra, Fretka idzie przodem, ty blisko za nim. Pamiętaj, że on ma większe
doświadczenie w skradaniu się. Goryl, rozstaw szeroko swoje boty i posuwaj się
powoli naprzód. Nie chcemy tego czegoś spłoszyć, ale musimy na to rzucić okiem.
Sziwa, zaplanuj dwie trasy ucieczki: jedną do powolnego i ostrożnego marszu, drugą
do spieprzania. Dobra, zaczynamy.
Tirdal i Fretka zarzucili plecaki na grzbiet i ruszyli naprzód. Obraz przekazywany
przez boty Goryla pomagał im trzymać się blisko ziemi i omijać wystające z ziemi
korzenie. Ziemia znów była miękka i wilgotna, a w powietrzu unosił się zapach zgnili-
zny. Jedynymi żywymi istotami, jakie dotąd widzieli, byli najmniejsi padlinożercy i
roślinożercy. Właśnie czołgali się pod rozłożystymi krzakami, kiedy na ich drodze
wyrósł miejscowy odpowiednik mrowiska, po którym krzątały się niewielkie istoty
podobne do chrząszczy. Fretka strząsnął z siebie kilka, kiedy próbowały go użądlić,
biorąc go za martwe źródło białka.
-Au - mruknął. - Będę miał bąble. Nie są aż takie złe jak tamte małe dranie, ale
uważaj na nie, Tirdal.
- Widzę je - odparł Darhel. - Popatrz.
Wyjął z plecaka kawałek słodkiego ciastka, pomachał nim obok gniazda, a potem
rzucił metr dalej. Łakome małe potworki rzuciły się na ciastko, nie zwracając już
uwagi na obcych.
- Zobaczmy, co widzą boty - zaproponował Fretka i Goryl przekazał mu obraz
znad samej ziemi w widzialnym spektrum. Przed nimi rozciągała się słabo zarośnięta
polana, jedno z tych miejsc, gdzie można zrzucić desant z lądownika albo rozbić
mały obóz. Boty zatrzymały się, gdyż zaprogramowano je w taki sposób, by
reagowały za każdym razem, kiedy napotkają coś, co nie pasuje do wzorca
„naturalnego", a to, co tam było, z całą pewnością nie pasowało.
- Co to jest? - spytał Fretka.
- Nie wiem - odparł Goryl.
Na ekranach widać było wznoszące się między nielicznymi drzewami niewielkie
kopce. Przypominały kurhany jakiejś zaginionej cywilizacji, zmurszałe z powodu
upływu czasu. Cała okolica emanowała czymś niepokojącym.
- Nie wiem, co to jest - powtórzył Goryl - ale nie widać żadnych zagrożeń. Oba
boty obserwują polanę, a latacze siedzą na drzewach po przeciwnej stronie. Nie ma
tu niczego oprócz miejscowych form życia.
- Goryl - rozkazał Dzwon - wyślij jednego bota powoli naprzód. Krok po kroku.
Fretka i Tirdal mogą podejść do skraju polany, a my zostaniemy z tyłu jako wsparcie.
Thor i Shiwa, miejcie oko na nasze tyłki.
Wszyscy potwierdzili rozkazy i ruszyli
Przeszli może pięć metrów, kiedy Goryl powiedział:
- Stop.
Wszyscy zamarli z palcami na spustach.
-Nie ma żadnego zagrożenia, ale zidentyfikowałem źródło emisji. Środkowy
kopiec, o tam. Są emanacje energii, ale bardzo słabe.
-W porządku, idziemy - zarządził Dzwon. - Fretka i Tirdal, czekajcie tam, gdzie
jesteście. Lala i ja zajmiemy pozycję po lewej, Sztylet i Sziwa po prawej. Goryl
zmieni Fretkę, a wtedy Fretka ruszy naprzód.
Po bliższym obejrzeniu polany okazało się, że w pewnej odległości od
środkowego kopca drzewa są nieco skarłowaciałe, a spod ziemi wystają kamienie. To
właśnie karłowate drzewa i brak śladów zwierząt tak ich zaniepokoiły.
- Promieniowanie? - spytał Dzwon.
-Niewiele ponad poziom tła - odparł Goryl, spojrzawszy na odczyty czujników.
-Emitowana częstotliwość równomiernie pulsuje - dodał Sztylet. - To nie jest dla
nas niebezpieczne, ale po odpowiednio wielu latach mogłoby się tego zbyt wiele
nagromadzić. W zależności od tego, co to za urządzenie, w glebie mogą też być
różne substancje chemiczne. Odczyty powierzchni są tutaj inne, a te kamienie są
dziwne.
Dotarli do kopców. Fretka i Thor stanęli odwróceni plecami do środka, tak samo
jak Lala, z wycelowanymi przed siebie automatycznymi działkami.
Tymczasem Tirdal wytarł jeden z kamieni i schylił się, by przyjrzeć się temu, co
się ukazało spod warstwy brudu. To był odlany blok, a nie kawałek miejscowej skały.
- Plaston - powiedział cicho.
Pozostali ostrożnie przysunęli się bliżej.
- Co powiedziałeś? - spytał Dzwon.
-Plaston - powtórzył Darhel. - Spójrzcie na ślady odlewania i teksturę.
Lala przeciągnęła palcami po obtłuczonych rogach skalnego bloku.
- Jak stary musi być plaston, żeby tak się pokruszyć i popękać?
- Powiedziałbym... i wyczuł Zmysłem, że bardzo stary - odparł Tirdal.
Sekcja rozproszyła się, by obejrzeć pozostałe głazy. Okazało się, że są w ruinach
jakiegoś budynku albo szańca sprzed wielu setek czy nawet tysięcy lat. Pozostało po
nim zaledwie kilka kopców pokruszonego plastonu, porośniętych karłowatymi drze-
wami o uszkodzonym materiale genetycznym i splątanymi pnączami. W zimnej
mżawce i półmroku wyglądało to dziwnie i trochę strasznie.
Goryl kazał botowi ostrożnie rozkopać środkowy kopiec. Robot nawiercił parę
otworów, potem poszerzył szczeliny między nimi pneumatycznym dłutem i na koniec
usunął gruz. Fretka, Sztylet i Sziwa przez cały ten czas trzymali się zewnętrznego
perymetru - nerwy mieli napięte do granic wytrzymałości - gotowi zareagować na
jakikolwiek ślad zagrożenia czy w ogóle ruch, a druga połowa sekcji przygotowywała
się na spotkanie z tym, co może się wyłonić z kopca.
- Źródło energii - zameldował Tirdal.
- Tak? Jakie? - zapytał Dzwon.
- Nie jestem pewien, gdyż wszystkie fale - cieplne, radiowe, ultrafiolet -
odczuwam podobnie. Mam po prostu wrażenie bardzo słabego i nieszkodliwego
promieniowania.
- Słyszałeś, Goryl? - spytał Dzwon.
- Tak - potwierdził specjalista, zmieniając ustawienie bota, by mógł nieco
szerzej kopać. - Będziemy musieli albo schować to, co on wytnie, albo wkleić to z
powrotem na miejsce. Sterta kamieni zdradzi naszą obecność.
- Czy jeszcze dużo pracy mu zostało?
- Już koniec - odpowiedział za niego Tirdal.
- Tak, mój bot skończył - potwierdził Goryl, patrząc na ekran. - To jakieś źródło
energii zamknięte w plastali.
Dzwon zwiększył rozdzielczość wyświetlacza hełmu i spróbował zajrzeć w otwór
ponad niedorzecznie wielkimi łapami niedużego bota.
- O cholera - zaklął cicho.
- Co to? - spytała stojąca najbliżej Lala i włączyła swój własny wyświetlacz. -
Rzeczywiście „o cholera".
W otworze widać było pojemnik, którego budowa w połączeniu z odczytami
energii czyniła sprawę jasną dla każdego, kto studiował historię albo zagadnienia
wojskowości.
Był to artefakt Aldenata. Najwyraźniej działający.
Aldenata byli wymarłą rasą. To oni wyhodowali Posleenów i zrobili z nich
wędrowną plagę. To oni stworzyli Darhelów, którzy potrafili doskonale
administrować, ale nie umieli walczyć we własnej obronie. To oni mieszali się w
sprawy Indowy, Tchpth oraz prawdopodobnie także ludzi. Oprócz niedoskonałych
ras, pozostawili po sobie w tej części galaktyki parę instalacji i artefaktów. To, co ich
dopadło - nikt nie wiedział, co to było, a przynajmniej ludzie nie wiedzieli, gdyż inne
rasy nie były na ten temat zbyt rozmowne - rozprawiło się z nimi bardzo skutecznie.
Prostokątny pojemnik nie był zbyt wielki, miał około pół metra długości. Na
wierzchu pokrywy, widać było dwa dziwaczne uchwyty oraz jakieś przyciski i parę
wyrytych znaków.
- To może nic nie znaczyć - mruknęła Lala, zmiatając pył z napisów i wyjmując
miarkę oraz kamerę. Nie mogli teraz tego odczytać, ale przynajmniej mogli zapisać
obraz.
- Owszem, ale każda korporacja przemysłowa chętnie zapłaci za to z miliard
kredytów - powiedział Dzwon. Nawet gdyby artefaktu nie sprzedano, żołnierze mogli
się spodziewać wystarczająco dużych premii, by żyć w dostatku do końca swoich dni.
- Dziesięć procent z miliarda podzielić na osiem... - Sztylet przysunął się bliżej,
aby zajrzeć w otwór. Już wyliczał najbardziej prawdopodobną wysokość znaleźnego,
gdyby władze sprzedały artefakt.
- Sztylet, wracaj na swoje miejsce - warknął Dzwon. Snajper był potrzebny do
wypatrywania zbliżających się Blobów, a nie do liczenia zysków.
- Tak, jasne - mruknął Sztylet i odsunął się od dołu.
- Kapitanie, czy mam zrobić zdjęcia dla naszych badaczy? - spytał Tirdal. -
Mamy więcej niż wy doświadczenia ze sprzętem Aldenata.
- To dlatego, że nie chcecie podzielić się informacjami, które macie, ale proszę,
zrób - powiedział Dzwon, w końcu zdradzając się ze swoimi uprzedzeniami. Tirdal
jednak zignorował jego słowa i zrobił kilka zdjęć urządzenia.
Potem odwalili jeszcze kilkanaście głazów i kazali botom wykonać parę
dodatkowych odwiertów.
- Niczego więcej nie wyczuwam - stwierdził Tirdal. - Czuję tylko moc bijącą od
tego urządzenia. Sprawia wrażenie, jakby na coś czekało.
Tylko pełna ekspedycja archeologiczna - gdyby ludzie kiedykolwiek zajęli tę
planetę - mogłaby coś więcej wyjaśnić.
- Dobra, posprzątajmy i chodźmy stąd - rozkazał Dzwon. - Zabierzemy artefakt
ze sobą i niech eksperci się nim bawią.
Goryl wysłał boty do pracy przy układaniu na miejscu kawałów plastonu,
żołnierze zaś zaczęli zacierać ślady kopania i wiercenia, tak jak tylko żołnierze
Operacji Specjalnych potrafią.
- Z bliska widać zniszczenia - powiedział Tirdal, kiedy skończyli - ale z większej
odległości nawet nie rzuci się to w oczy zwykłemu obserwatorowi.
- Ja widzę - zaprotestował Sztylet - a skoro ja widzę, inni też zobaczą, jeśli
będą odpowiednio uważnie patrzeć. Ale na szczęście nikt nie powinien tutaj niczego
szukać, zanim nie damy nogi.
- Mimo to spróbujmy lepiej zatrzeć ślady - zaproponował Sziwa.
- Zgadzam się - powiedział Dzwon i żołnierze wśród westchnień wrócili do
pracy.
Cała sztuka dobrego maskowania polega na tym, żeby nie przesadzić, inaczej
kamuflowane miejsce zamienia się w „ogród", schludny i rzucający się w oczy.
Zgodnie z doktryną Zen, zrobić mało jest trudniej niż zrobić dużo. Ale o zmierzchu,
kiedy zaczęło padać, pozostało bardzo niewiele śladów świadczących o tym, że coś
się tutaj działo. Zorganizowane poszukiwania mogłyby coś ujawnić, ale pobieżna
obserwacja w żadnym razie nie. Oczywiście wszystkie większe pęknięcia plastonu
mogą wyjść na jaw, kiedy woda wypłucze miękką ziemię, dlatego na wszelki
wypadek woleli jak najszybciej stąd zniknąć.
Dzwon przymocował artefakt do plecaka pod maskującym okryciem, a kiedy go
podnosił, aż stęknął z wysiłku - choć przedmiot nie był specjalnie masywny, w
żadnym razie nie był lekki.
Brnięcie w błocie to wojskowa tradycja trwająca od czasów, kiedy ludzie zaczęli
walczyć - czyli od zawsze. To coś, do czego każda wojskowa organizacja musi się
przyzwyczaić, ale - mimo żartów - nigdy się nie przyzwyczaja. Błoto spowalnia kroki,
lepi się do butów, a potem wciska do środka - zimne, mokre, lepkie, miejscami
drapiące. Ogólnie nie jest niczym przyjemnym. W każdym pokoleniu projektanci
chwalą się, że opracowali buty „odporne na błoto", i w każdym pokoleniu żołnierze
śmieją się histerycznie, kiedy błoto wciska się do środka przez zapięcia, szwy i
spojenia.
Tak więc sekcja brnęła brzegiem rzeki na przemian w błocie, strumykach wody i
kałużach, pod drzewami, których gałęzie jak upiorne palce sięgały ponad ich
głowami do wody, co powinno było osłaniać ich przed większością czujników, nawet
termowizją.
Szukali brodu. Uważali, że przeprawienie się przez ciek wodny powinno utrudnić
pościg, ale z drugiej strony nie chcieli płynąć na drugi brzeg rzeki, aby bez potrzeby
nie tracić sił.
Pierwszy bród, na jaki się natknęli, z pewnością był płytszy niż koryto rzeki
powyżej, ale woda dość szybko rwała po kamieniach i przeprawa w tym miejscu nie
wydawała się zbyt łatwa.
- Pochylić się - poradził Dzwon szeptem. W ten sposób nie tylko byli mniej
widoczni, ale też łatwiej im było utrzymać równowagę. - Fretka, idziesz pierwszy.
- Fretki nie lubią pływać - burknął drobny zwiadowca, ale posłusznie ruszył po
kamienistej płyciźnie w stronę głębszej wody, trzymając się sterczącego korzenia
jednego z nadbrzeżnych drzew.
Bulgoczący płytki strumyk zmienił się po paru krokach w spienioną rzeczkę
sięgającą aż do kolan, a potem w rwący potok zwalający z nóg i zalewający zasłonę
hełmu. Fretka pochylił się i chwycił za sterczący z wody głaz, po czym zrobił krok do
przodu, potem złapał się następnego głazu i zrobił kolejny krok, nie zważając na to,
że woda sięga mu już do piersi i ochlapuje twarz. Brnął w ten sposób coraz dalej,
ślizgając się na gładkich, porośniętych glonami kamieniach. W dwóch trzecich drogi
natrafił na przeszkodę w postaci jeszcze silniej rwącego nurtu, szerokiego na jakieś
dwa metry. Nie trzeba było długo się zastanawiać, by dojść do wniosku, że sam nie
da rady go przebyć. I że w świetle dziennym to musi znacznie gorzej wyglądać.
Jeszcze przez kilka długich chwil przyglądał się rwącemu potokowi, a potem
zaczął pełznąć do tyłu. Kiedy dotarł do ostatniego głazu, włączył przekaźnik - huk
wody był tak głośny, że musiałby krzyczeć, gdyby pozwalała na to dyscyplina.
- Za bardzo rwie. Goryl da radę, jest wyższy i cięższy. Będziemy musieli użyć
liny - powiedział.
—Cholera. Zrozumiałem - odparł Dzwon.
Chwilę później Goryl wszedł do wody. Dzięki większej masie szybko posuwał się
naprzód i już wkrótce dotarł do Fretki.
- Trzymaj mój plecak i powiedz, czego ci trzeba - powiedział, uwalniając z
uprzęży swoje długie jak u albatrosa ręce.
- Nurt jest głęboki i rwący. Jeśli dasz radę przeskoczyć na drugą stronę,
będziemy mogli przeciągnąć linę, bo inaczej ten drań zabierze kogoś na przejażdżkę.
- Jasne.
I dwumetrowy żołnierz rzucił się w wodę. Jemu też nie poszło łatwo; siła nurtu
była niewiarygodna, rozciągała go jak rozgwiazdę. Po kilku minutach cofnął się i
przywarł do głazu.
- Chyba łatwiej byłoby przejść dalej w dół strumienia - powiedział - ale jeszcze
czegoś spróbuję.
Włożył rękę pod wodę i wyłowił kamień wielkości mniej więcej jego dłoni.
- Owiąż go liną i rzuć na drugą stronę.
Plan wydawał się rozsądny. Fretka dwa razy okręcił kamień sznurem i zawiązał
dwa węzły zaciskowe. Kiedy Goryl kiwnął głową i pokazał kierunek, cisnął kamień
między duży głaz i sterczący korzeń drzewa, a potem pociągnął za sznur i lina się na-
pięła. Goryl chwycił ją i w kilka sekund przeprawił się na drugą stronę rwącego
nurtu. Potem w ten sam sposób Fretka dostarczył mu jego plecak.
A później on sam został bezceremonialnie przeciągnięty na drugą stronę rzeki,
wykonując kombinację skoków, ślizgów i upadków. Na brzegu nie było żadnej
solidnej osłony, dlatego musiał zanurzyć się w wodzie w pobliżu dużego kamienia.
- Czysto - zameldował. - Dajcie mi jakieś towarzystwo.
Teraz na znak Sziwy do wody wszedł Tirdal. Dzięki krępej budowie ciała bez
problemu dotarł do miejsca, gdzie czekała na niego lina. Przywiązał do niej swój
plecak, a potem złapał za sznur. Na moment zniknął pod wodą - najpierw widać było
wystającą z niej jedną rękę, a później dołączyła do niej druga - i już po chwili Tirdal
pojawił się przy głazie po drugiej stronie rwącego nurtu. Goryl złapał go za rękę i
próbował wyciągnąć, ale głowa Darhela wychynęła nad powierzchnię wody dopiero
wtedy, kiedy odepchnął się mocno od dna, a Goryl zaparł się piętami i z całej siły
szarpnął. Wreszcie Tirdal wspiął się na kamień, sapiąc z wysiłku.
- Jasna cholera, Tirdal, ile ty ważysz? - spytał zdyszany Goryl.
- Moje kości i mięśnie są znacznie gęstsze niż ludzkie - odparł Darhel i ruszył
dalej, aby zająć pozycję Fretki, kiedy ten wypełzł już na brzeg.
Teraz przyszła kolej na Lalę. Ponieważ tylko Fretka był wystarczająco lekki, by
płynąć razem z całym wyposażeniem, Lala najpierw przeprawiła przez rzekę swoje
działko, potem plecak, a dopiero na końcu samą siebie. Ważyła mniej, niż można by
sądzić po jej wzroście, i nurt szarpał nią jak wiatr proporczykiem, dopóki Goryl nie
złapał jej za rękę. Na drugim brzegu usadowiła się w błocie, aby osłaniać resztę
sekcji, a Fretka robił za żywy wykrywacz niebezpieczeństw. Przyzwyczaił się już do
roli szpicy i nabrał do niej filozoficznego podejścia, miał jednak nadzieję, że niedługo
dostanie awans.
Sztylet omal nie wyszedł ze skóry, starając się tak podać Gorylowi swój karabin,
żeby go nie zamoczyć. Nie bał się wilgoci, lecz tego, że obijanie o głazy może popsuć
wszystkie ustawienia. W rzeczywistości karabinowi nic takiego nie groziło, gdyż był
bardzo wytrzymały, a Sztylet po prostu miał obsesję na jego punkcie, ale Goryl
poszedł mu na rękę i złapał broń za lufę, nadwerężając mięśnie przedramienia. Był
pewien, że później Sztylet będzie bardzo długo suszył karabin i cackał się z nim.
Potem przyszła kolej na Sziwę, Dzwona z artefaktem i Thora, i w końcu cała
sekcja znalazła się na drugim brzegu rzeki. Przemoczeni, oblepieni błotem, glonami i
kawałkami roślin, wtapiali się w tło jeszcze lepiej niż przedtem. Mimo ciepłego
powietrza marzli aż do szpiku kości. Najlepszym sposobem ograniczenia straty ciepła
w wodzie było zmniejszenie przepuszczalności kombinezonów, tkwili więc
pomarszczeni jak suszone śliwki w chlu- poczących, pełnych wody skorupach,
czekając, aż można będzie zwiększyć przepuszczalność kombinezonów i odparować
do sucha wilgoć.
- Goryl, daj nam dobry skan - rozkazał Dzwon.
- Robi się, ale tylko jednemu botowi udało się przeprawić. Drugi zamókł - w
plecaku musi być dziura - i nie będzie działał, dopóki nie wyschnie - odparł
specjalista. - Mam także wysłać latacze?
Dzwon przez chwilę się zastanawiał. Należało się liczyć z tym, że mogą stracić
kolejne latacze w wyniku ataków drapieżników, ale ryzyko ich wykrycia było
minimalne, a informacje, które posiadali, mogły się okazać bardzo istotne.
- Tak - zdecydował wreszcie. - Kiedy tylko wystartują, ruszamy. Przynajmniej
się wykąpaliśmy.
- A to dopiero kwiecień - zażartował Fretka. Uważał, że mu wolno - w końcu to
on ich przeprowadził przez gniazdo karaluchów, bagna, urwiska i równiny, to dzięki
niemu dotarli do Tslek, artefaktu Aldenata i tej cholernej rzeki. A przedtem były
jeszcze dwie inne planety.
- Poszukajmy jakiegoś miejsca, żeby schować się na dzień - powiedział Sziwa. -
Potrzebne nam są na wszelki wypadek porządna osłona i kamuflaż. Rozglądajcie się
uważnie.
Mimo świetnego wyszkolenia i wielkiego doświadczenia to była bardzo
wyczerpująca misja. Wszyscy byli poobijani i pokaleczeni, zmęczeni osobliwym
cyklem dobowym, wyższą grawitacją, dziwnym powietrzem i obcym otoczeniem.
Ryzyko i ciągłe zagrożenie wyczerpały ich też umysłowo, tak samo jak
niewiarygodne poczucie samotności, spowodowane tym, że w promieniu trzydziestu
pięciu lat świetlnych byli jedynymi ludźmi na planecie - zupełnie tak, jakby byli sami
w całym wszechświecie i w razie niebezpieczeństwa nikt nie mógł im pomóc. Do tego
dochodziły jeszcze tak przyziemne drobiazgi, jak monotonne pożywienie i odciski.
No i Tirdal. Darhel wlókł się razem z nimi krok w krok, w milczeniu, robił swoje - i
robił to dobrze - w ogóle nie narzekając. Na dodatek umiał zajrzeć człowiekowi w
głąb duszy. Nikt nie potrafił go zrozumieć, ale też nikt zbytnio się nie starał. Gdyby
po zakończeniu misji miał zostać w sekcji, być może to by się zmieniło.
- Mogłoby się chyba nadawać... tam - przerwał ciszę Fretka.
Podświetlił miejsce, o którym mówił, i wszyscy spojrzeli
w tym kierunku. Była tam spora skała otoczona drzewami oraz niżej na zboczu kilka
mniejszych głazów.
- Stop - rozkazał Sziwa. - Co pan o tym sądzi, sir?
- Powinno się nadać, sierżancie - odparł Dzwon. - Połóż ich spać.
- Jasne. Fretka i Goryl, sprawdzić perymetr. Lala, osłaniaj ich stąd. - Wskazał
wyższy głaz. - Reszta, okopać się.
Lala odetchnęła z ulgą, stawiając działko na zakończonej kolcem podpórce -
żyroskopowe stabilizatory utrzymywały broń w równowadze i pozwalały ją obrócić
jednym dotknięciem dłoni - a potem zdjęła hełm i zaczęła się drapać po splątanych
włosach i swędzącej skórze głowy.
Mimo piankowej wyściółki, którą dodała, hełm coraz bardziej jej dokuczał.
Łupieżem się nie przejmowała - to była normalna sprawa w tej pracy - znikał bez
śladu po powrocie do domu, poza tym nie było tutaj nikogo oprócz chłopaków.
Goryl szybko wypakował swoje czujniki wyposażone w funkcję min i już po chwili
boty znalazły się na pozycjach, latacze na głazach, trzy małe killer boty niżej na
zboczu, a jedyna ocalała stonoga powyżej obozu. Sziwa wskazał żołnierzom miejsca,
w których będą ukryci i skąd będą mogli wspierać się nawzajem ogniem, i kazał
rozwinąć śpiwory. Tym razem dla wygody i bezpieczeństwa wykopali latrynę w
samym środku obozowiska.
- Nie będzie głęboka, sierżancie - powiedział Sztylet. - Niecałe pół metra w dół
są już skały.
-Wystarczy - odparł sierżant, kończąc temat.
Podczas kiedy Sziwa zajmował się pracami porządkowymi, Dzwon zabrał się do
oglądania artefaktu. Macał palcami jego powierzchnię, szukając jakichś przycisków
albo spojeń, ale w tym oświetleniu niczego nie widział. Wzruszając ramionami,
sięgnął do plecaka i wyjął nadajnik. Prawdopodobnie to nie było konieczne i trochę
przesadzał, ale za nic nie chciałby stracić takiej zdobyczy. Przymocował nadajnik w
samym rogu pokrywy, a cienki na jedną warstwę molekuł film natychmiast przywarł
do powierzchni artefaktu, stając się jego częścią.
Drgnął, kiedy Sztylet niepostrzeżenie podkradł się do niego. Cholera, nienawidził,
kiedy snajper to robił, a on robił to tylko dlatego, że umiał i że kręciło go, iż w takiej
sytuacji ma nad drugim człowiekiem przewagę.
- Tak, Sztylet? Przyszedłeś wykorzystać politykę otwartych drzwi dowódcy? -
spytał.
- Nie, chciałem tylko rzucić okiem na to pudło, sir. Wcześniej nie dałem rady się
przyjrzeć - odparł, przysuwając się bliżej. Siedzieli teraz ramię w ramię i Dzwon czuł
się nieswojo. Szczerze mówiąc, wolałby mieć tak blisko Tirdala niż Sztyleta. Jeden
był wielką niewiadomą, ale drugi wielkim utrapieniem.
- Sztylet, to jest artefakt. Artefakcie, poznaj Sztyleta - powiedział, próbując
wnieść w tę sytuację trochę humoru.
- Miło mi - zażartował Sztylet. Co tam, nie jest taki najgorszy, pomyślał Dzwon.
Kiedy przyszedł do naszej sekcji, sprawiał wrażenie dzieciaka, który myśli, że musi
komuś coś udowadniać, ale teraz trochę udaje. To minie, a jeśli zdarzą się takie
sytuacje, że będzie mógł zachować się jak dojrzały człowiek, trzeba z tego
skorzystać.
Sztylet przez dłuższą chwilę pochylał się nad urządzeniem, wodząc palcami po
wypukłych symbolach, które mogły być nie- działającymi przyciskami, a potem po
obudowie, aż wreszcie dźwignął artefakt.
- Co to jest i skąd się tutaj wzięło? - rzucił w przestrzeń.
- Być może nigdy się nie dowiemy - odparł Dzwon. - Niektóre dają się otworzyć
wewnątrz pola staży, chociaż mają systemy samozniszczenia, ale inne nie reagują.
To, że ten wciąż ma jakieś zasilanie, to dobry znak.
- Nawet się pan nie domyśla, co to może być, sir? - Bystre oczy Sztyleta wciąż
wpatrywały się w pojemnik, badając każdy jego centymetr, każde pełne brudu
zagłębienie.
- Nie mam pojęcia. Skrzynka kontrolna statku raczej nie. Może komputer bazy,
chociaż myślę, że zabraliby go, kiedy opuszczali bazę, albo przechwyciłby go
nieprzyjaciel. Nic innego nie umiem wymyślić. Miałem kursy na ten temat, ale nie
jestem ekspertem.
I wzruszył ramionami.
-
Widzę coś, co musi być spojeniami, ale nie wiem, jak je poruszyć. Będziemy to
nosić na zmianę?
-
Nie, Sztylet - odparł Dzwon z uśmiechem. - Tym razem dowódca weźmie na
siebie ciężar dźwigania, by oszczędzić swoim ludziom wysiłku, którego nie
przewidywał pierwotny plan. Poza tym to moja głowa poleci, jeśli to stracimy.
-
Aha, już to sobie wyobrażam. „Znaleźliśmy artefakt Aldenata - był bardzo fajny -
ale wpadł nam do jeziora. Przepraszamy". Nie sądzę, by to kupili.
-
Właśnie. - Dzwon parsknął śmiechem. - Dobra, zapakuję go, więc koniec
oględzin.
-
Tak jest, sir. Będę miał na niego oko dzisiaj w nocy. Mogę też ustawić część
czujników jako dodatkowe alarmy, jeśli pan chce.
-
Dobrze - zgodził się dowódca i Sztylet wrócił do swojego sprzętu. Wcale nie jest
taki zły, kiedy coś go zainteresuje, pomyślał Dzwon. To nuda sprawia, że nie da się z
nim żyć.
Znów nadeszła pora kolacji. Wszyscy mieli nadzieję, że podczas tej misji nie będzie
ich już dużo.
- Znowu tuńczyk - jęknęła Lala. - Kto je to świństwo?
-
Przykro mi - powiedział Thor - ale nie oddam ci swojej wieprzowiny w cieście.
- Nieważne - odparła, wzdychając z rezygnacją. - Zjem to.
- Zaraz wracam - powiedział Sztylet. - Muszę się odlać.
Wstał i ruszył w stronę dużego głazu.
-
Dlaczego nie wysikałeś się do strumienia, tak jak my wszyscy? - zażartował
Thor. A potem zauważył ze zdziwieniem, że snajper trzyma w dłoni karabin. - Hej,
Sztylet, latryna jest...
Mijając głaz, Sztylet zerwał z uprzęży neurogranat i cisnął go za siebie, w sam
środek obozu.
Tirdal poczuł uderzenie agresji Sztyleta. To uczucie było namacalne, złowrogie i
pod powierzchnią całkowicie pozbawione emocji. I ogromnie silne. Uderzyło go i
przetoczyło się po nim, tworząc na ułamek sekundy sprzężenie zwrotne. Czuł zimny
uśmiech na swojej/Sztyleta twarzy, widział granat wyrzucony swoją/Sztyleta dłonią.
Zobaczył w snajperze przelotnie, ale bardzo wyraźnie, fangara, drapieżnika z Shartan
- on nie tylko popełniał wielokrotne morderstwo, ale najwyraźniej to mu się
podobało. To było bardzo intensywne przeżycie, sensacki odpowiednik orgazmu.
Tirdal właśnie w tym się specjalizował: zawsze wiedział, kiedy ludzie w jego
otoczeniu biorą udział w mordzie.
Wiedział też, że nie ma dość czasu, by temu zapobiec. Jego przebijak mógłby
przestrzelić skałę, za którą skrył się snajper, ale kiedy Darhel zerwał się na nogi,
granat już leciał. Zatrzymanie się, żeby zabić snajpera, dałoby tylko tyle, że
zginęłaby cała sekcja i istotne informacje oraz być może jeszcze ważniejszy artefakt
nie dotarłyby tam, gdzie trzeba.
Cały ten proces myślowy trwał zaledwie chwilę i Tirdal już wiedział, co musi
zrobić. Ratowanie sekcji nie wchodziło w grę - nie zdążyłby w porę dopaść granatu i
go odrzucić - mógł tylko sam uniknąć śmierci i dopilnować, aby pojemnik nie dostał
się w ręce zdrajcy.
Ale żeby tego dokonać, musiał wykorzystać hormon tal.
Tirdal pozwolił, by gniew spowodowany zdradą snajpera wsunął maleńką mackę
za umocnienia, za którymi krył się hormon, i by jej dotyk uruchomił gruczoł tal. Ten
uwolnił dawką hormonu do krwiobiegu Darhela, spowalniając jego subiektywne
postrzeganie upływu czasu. Tirdal sięgnął po pojemnik.
Dzwon powoli, ze zdziwieniem podniósł na niego wzrok, ale Darhel nie zwracał na
to uwagi. Kapitan - bardzo porządny facet, naprawdę - był już martwy, tylko jeszcze
o tym nie wiedział. Tirdal uderzył kantem dłoni w jego rękę trzymającą artefakt,
łamiąc ją, a potem złapał pojemnik i zanurkował za głaz. Cały świat jakby zwolnił i
Tirdal widział kątem oka przerażenie Sziwy i Lali na widok granatu. Jego pole
widzenia rozdzieliło się i teraz jedno oko śledziło potencjalne zagrożenia z prawej, a
drugie z lewej strony, skąd nadlatywał granat. Ludzie tego nie potrafią, przypomniał
sobie. Ta wiedza może później okazać się bardzo przydatna.
A kiedy tylko schował się przed granatem za granitową bryłą, postanowił, że
nauczy snajpera paru rzeczy o Darhelach.
Przede wszystkim tego, że nienawidzą zdrajców - przynajmniej Darhelowie z
Bane Sidhe.
Skoczył w tył, podpierając się jedną ręką o głaz, i nieco poobijany wylądował na
plecach w kępie splątanych zarośli. Zdawał sobie sprawę, że takie lądowanie na
pewno nie spotkałoby się z pochwałą ze strony jego Mistrzyni. Zaraz potem zaryczał
neurogranat.
Oddychając wolno i głęboko, by zapobiec lintatai, Tirdal odwrócił się na brzuch i -
ostrożnie kontrolując reakcję tal - wystrzelił w kierunku miejsca, z którego snajper
rzucił granat. Strzelał tylko do głazów i piachu, a nie do człowieka. Gdyby człowiek
znalazł się na linii strzału, to czystym przypadkiem - on nie strzelał
po to, żeby zabić. Nigdy nie strzelał po to, żeby zabić.
Fretka właśnie się odwracał, kiedy uświadomił sobie, że coś jest nie tak. W
pierwszej chwili nie zorientował się, co to za przedmiot wylatuje zza głazu, ale od
razu wiedział, że to nic dobrego.
Na szczęście szykował sobie pozycję za niską, podłużną skałą - chciał mieć
choćby złudzenie prywatności - więc teraz rozciągnął się na ziemi, mając nadzieję, że
głaz zasłoni go przed skutkami głupiego kawału Sztyleta. Nie obchodziło go, czy ktoś
go potem wyśmieje za leżenie nosem w piachu. Jeśli to miał być żart, to w kiepskim
guście.
Zobaczył jaskrawy błysk przed oczami, a zaraz potem poczuł wściekłe uderzenie
granatu i przeszywający ból w nogach. Był ranny, ale żył. Jego ciało było zasłonięte
przed promieniami granatu, ale stopy wystawały poza skałę i teraz bolały jak jasna
cholera.
Doszedł do wniosku, że musi się ruszyć. To nie mógł być wypadek, Sztylet na
pewno zamierzał go zabić. Nagle zauważył, że wśród leżących w pobliżu ciał nie ma
Tirdala. Czyżby ten cholerny Darhel też maczał w tym palce? Niedobrze. Cokolwiek
tutaj się dzieje, nie jest dobrze. Doczołgał się do szczeliny między dwoma głazami i
spróbował się przecisnąć, ale utknął. Jego stopy były niesprawne, ale nerwy były w
porządku i bolało jak kurwa mać. Z tyłu dobiegał odgłos strzałów, które nie
zapowiadały niczego dobrego.
Szarpnął całym ciałem, czując potworny ból mięśni, choć ten ból był niczym w
porównaniu z bólem stóp, i wreszcie udało mu się przecisnąć przez wąską szczelinę.
Znieruchomiał, widząc Tirdala pędzącego w dół strumienia z artefaktem w rękach.
A to sukinsyn, pomyślał. To wszystko po to, żeby zdobyć artefakt? Czy Tirdal i
Sztylet dobili wieczorem targu?
- Kapitanie? - szepnął do komunikatora, pragnąc usłyszeć uspokajający głos
dowódcy, ale nie było żadnej odpowiedzi. Wiedział, że wszyscy nie żyją, ale musiał
to sprawdzić. Zaczął przełączać kanały.
- Sierżancie? Lala? Thor? Goryl?
Nikt nie odpowiadał. Poczuł rosnącą panikę, kiedy uświadomił sobie, że teraz on
dowodzi, ma przeciwko sobie dwóch zdrajców i wkrótce zostanie zabity. A nawet
gdyby nie został zabity, nie można przeprowadzić amputacji i nie ma mowy o
leczeniu nerwów w warunkach polowych, więc pewnie niedługo dostanie gangreny i
umrze.
Wczołgał się trochę wyżej na skałę, podpierając się rękami; musiał uważać, aby
jego bezwładne stopy nie zostawiały wyraźnych śladów. Teraz martwił się nie tylko
Blobami - Sztylet na pewno ruszy jego tropem, a Tirdal będzie mógł czytać w jego
myślach. Nie wiedział, czy w tej sytuacji istnieje w ogóle jakaś bezpieczna kryjówka,
ale nie mógł tak po prostu leżeć i czekać.
Fretka był przerażony i nie bał się do tego przyznać. Był w takim wieku, że akurat
zaczynał pojmować ideę śmierci, a tymczasem ona patrzyła mu prosto w oczy. Tych
kilka godzin czy dni, które mu jeszcze pozostały, miały dla niego większą wartość niż
wszystko inne.
Ostrożnie ruszył dalej w górę, ukrywając się pod gęstymi gałęziami i splątanymi
łodygami. Musiał pozostawać w ukryciu, gdyż szukały go oczy i czujniki Sztyleta (a
to, jak strzelał w pojedynku z Thorem, było po prostu niesamowite), no i Tirdal z
tym swoim Zmysłem, dzięki któremu mógł zaglądać mu w duszę.
Fretka wziął głęboki oddech i spróbował się uspokoić. Wiedział, że panikuje,
wiedział, że jest w szoku, i wiedział, że jego serce bije o wiele za szybko, żeby mu to
wyszło na zdrowie.
Natknął się na zarośnięte krzakami i nieco wilgotne zagłębienie w ziemi. Póki co
może się w nim schronić. Jego ciepło zrównoważy chłód parującej ziemi i powinien
być w stanie wtopić się w otoczenie. Dotarł na łokciach i kolanach do brzegu niecki i
wśliznął się do środka.
Sztylet był szczęśliwy. Nie zdarzało się to często, ale tym razem miał z czego się
cieszyć. Za miliard kredytów można sobie kupić dużo szczęścia. Za miliard kredytów
mógłby się przenieść na Kali i tam przez resztę życia szaleć z kapłankami. Mógłby się
odmładzać tyle razy, ile by chciał, a nawet gdyby odmłodzenie nie wyszło, mógłby
przenieść swój mózg do nowego ciała i dalej dobrze się bawić. Może dla jaj nawet do
ciała kobiety. Za miliard kredytów można sobie kupić dużo przyjemności.
Wyszedł zza głazu, kiedy tylko granat przestał emitować, i popatrzył na
nieruchome ciała. Dobrze. I tak byli dupkami. Ale gdzie, do cholery, jest...
Tirdal nie potrafił zlokalizować uczucia zadowolenia, ale usłyszał ruch, który
bynajmniej nie był rzucaniem się umierającego, i strzelił w tamtym kierunku. A kiedy
to zrobił, wyczuł zaskoczenie i emocje towarzyszące ucieczce. Poprawił serią
strzałów w miejsce, w którym według niego był snajper, ale wiedział, że chybił i że w
tej chwili nic więcej nie może zrobić, chyba że Sztylet przypadkiem wpadnie w
promień energii. Jaki miał motyw? Czy wystarczyła zwykła chciwość, żeby wyszko-
lony zawodowiec pozabijał swoich kolegów z sekcji? A może Sztylet nosił w sobie
jakąś głębszą urazę? Doszedł do wniosku, że ludzki umysł trudno jest zrozumieć, a
póki co motywacja nie jest ważna.
Nie przestając strzelać, ruszył biegiem w dół zbocza z artefaktem w dłoni.
Zostawiał wyraźne ślady, ale potrzebował zyskać na odległości i czasie.
Sztylet zauważył już, że cholerny artefakt zniknął. Wykrywacz ciepła jego
karabinu namierzył Darhela, więc wystrzelił pocisk-szerszenia i prysnął za skały, aby
ukryć się przed dudniącym przebijakiem obcego. Potem usłyszał kolejne strzały. Na
razie niezbyt celne, ale to może się zmienić. Co się stało, do cholery? Widział
przeklętego Darhela na polanie i był pewien, że zabicie tego cwaniaka elfa to jak
zjedzenie wisienki na torcie. Tirdal na pewno go wyczuł, ale jakim, kurwa, cudem ten
mały drań zdołał złapać artefakt i dać nogę za skały, zanim granat detonował?
Tirdala bolał bark, ale zignorował to i wstał. W tym samym momencie zza głazu
wyleciał pocisk-szerszeń.
Szerszeń mógł się naprowadzać na kilka rzeczy, ale kombinezon maskujący
wydzielał tyle ciepła, że to było najłatwiejsze. Pocisk leciał ze stosunkowo niewielką
prędkością, dopóki nie uznał, że dość dobrze namierzył cel, a wtedy zaczynał
nabierać szybkości.
Sztylet wystrzelił go na oślep. Obronne czujniki uprzęży Tirdala zarejestrowały
emisję energii już przy wystrzale, i kiedy pocisk wyleciał zza głazu, napotkał strumień
protonów wysokiej energii. Protony sprawiły, że korpus pocisku zaczął emitować
własne pole elektromagnetyczne, które wyłączyło jego elektronikę i większość
kontrolujących go systemów. I chociaż pocisk leciał dalej w stronę Darhela, daleko
mu było do jego zabójczej prędkości.
Mimo to uderzył w Tirdala z szybkością ponad tysiąca metrów na sekundę.
Pociski-szerszenie czy hiperszybkie śruciny nie przewracają ludzi, ale siła uderzenia
strzaskała dolną część płyty piersiowej Darhela i wypchnęła powietrze z płuc.
Krzywiąc się z bólu i kontrolując oddech, by nie stracić przytomności, wcisnął się
głęboko pod skalny nawis. Jego przebijak cały czas był wycelowany w górę i w
przód, na wypadek, gdyby pojawił się Sztylet. Po chwili mimo iskier przed oczami i
ryku krwi w uszach jego mózg znowu zaczął pracować.
Wyczuwał Zmysłem ciszę w małym obozie. Szum tła ludzkiego życia ucichł.
Wyczuwał także snajpera, ale jego zmysł empatii, doskonalony ćwiczeniami Bane
Sidhe, nie był zbyt precyzyjny. Potrafił mu powiedzieć, czy coś jest bardzo blisko, czy
bardzo daleko; wszystko, co było pomiędzy tym, było tylko szarością. Snajper
właśnie opuszczał „blisko", co znaczyło, że najpewniej szuka dobrego miejsca do
oddania strzału, a to z kolei oznaczało, że pora ruszać dalej.
W obozowisku pozostały rzeczy, których Tirdal potrzebował: jego sprzęt, żywność
opracowana z myślą o jego ograniczeniach enzymatycznych i dużym
zapotrzebowaniu na kalorie, czysta woda. Killer boty, które niósł Goryl, też by się
przydały, ale pójście do obozu nie wchodziło w grę. Sztylet niedługo znajdzie dobrą
kryjówkę, a wtedy jedynym uczuciem, jakie Tirdal będzie mógł odebrać, będzie
uczucie towarzyszące naciskaniu delikatnego neurospustu karabinu snajperskiego.
Zerknął na pojemnik będący przyczyną wszystkich jego kłopotów, a potem
rozejrzał się dookoła. Okolica była pofałdowana i rzadko zalesiona, spod ilastej gleby
sterczały kości ziemi. Jeśli będzie trzymał się zagłębień terenu i drzew, jest szansa,
że snajper nie będzie mógł do niego strzelić. Ale to oczywiście znacznie wydłuży czas
marszu.
Gdyby udało mu się oderwać od Sztyleta, mógłby ruszyć grzbietami wzniesień.
Darhelowie pochodzili od drapieżników ze świata o dużym ciążeniu, dlatego ta
planeta była dla niego tym samym, czym Mars dla ludzi, i z łatwością mógłby
zostawić snajpera w tyle.
Z drugiej jednak strony nie ulegało wątpliwości, że Sztylet ma nad nim przewagę.
Zdobył o wiele więcej doświadczenia w polu - szkolenie Tirdala dotyczyło głównie
jego umysłu i osobowości - a jego karabin ma dziesięciokrotnie większy zasięg niż
jego broń. Dlatego musi albo zostawić przeciwnika daleko w tyle, albo wejść w
zwarcie i zabić go - zakładając, że da radę to zrobić, nie powodując przeładowania
tal - w przeciwnym razie oznacza to niepowodzenie misji.
Teoretycznie skoro nie może zabrać stąd artefaktu, powinien go zniszczyć na
miejscu, ale energia przebijaka nie wystarczy, by rozbić spojoną molekularnie
osłonę, na dodatek wzmocnioną polem siłowym. Musi zatem nieść pojemnik do
chwili, kiedy będzie mógł się go pozbyć. Ani Sztylet, ani żaden inny człowiek nie
może dostać w swoje ręce tego urządzenia.
Sztylet pewnie spodziewa się, że Tirdal wróci do obozu, a tymczasem on już wie,
że nie może tam wrócić po zapasy i że musi uciekać, zanim snajper dojdzie do tego
samego wniosku.
Pobiegł truchtem w dół zbocza w stronę rzeki, a potem brzegiem na zachód.
Prawdopodobnie Sztylet okopał się gdzieś na południu i na niego czeka, powinien
więc mieć wystarczająco dużo czasu, by zerwać kontakt z przeciwnikiem.
Sztylet wczołgał się pod skalną półkę i wystawił karabin na zewnątrz. Ten
cholerny przebijak sprawia, że Darhel jest bardzo niebezpieczny na krótki dystans, a
jego przeklęta uprząż eliminuje większość naprowadzanych pocisków. Ale te niena-
prowadzane powinny zadziałać. To takie typowo darhelskie: zawsze i wszędzie
muszą się wepchnąć ze swoimi sprytnymi łapskami. Gdyby Tirdal miał dość
przyzwoitości, by zginąć razem z resztą, on sam byłby już prawie w domu.
Przesunął holograficznym celownikiem z boku na bok i zaklął. W zagłębieniu
poniżej leżeli członkowie sekcji, poskręcani w pozycjach charakterystycznych dla
ofiar neurogranatu, ale nie zwracał na nich uwagi; interesował go tylko sprzęt. Nie
potrzebował urządzeń do nawiązywania łączności, za to zapasy botów Goryla bardzo
by mu się przydały, ale ponieważ walka zapowiadała się jeden na jednego,
postanowił pieprzyć te elektroniczne gówna. Nieco dłużej zastanawiał się nad
wykrywaczem z uprzęży Fretki i kontrolerem nadajnika z uprzęży kapitana. Lepiej je
zabrać.
Jedyne emanacje ciepła pochodziły ze stygnących ciał; ten darhelski sukinsyn,
gnojek, zniknął. A może po prostu dobrze się schował? Celownik powinien
wychwycić najmniejszy ślad ciepła, ale można go oszukać - wystarczy tylko zamknąć
kombinezon tak jak skafander kosmiczny. Oczywiście w taki ranek jak ten Tirdal
naraża się na śmierć z przegrzania, biorąc pod uwagę wilgoć, która pozostała w jego
kombinezonie po przeprawie przez rzekę.
Dlatego to mało prawdopodobne, by Darhel siedział w zamkniętym hermetycznie
kombinezonie i czekał na jego ruch. Celownik nie wychwycił żadnego śladu, a
komputer twierdził, że w okolicy nikogo nie ma, więc pieprzony elf uciekł z
cholernym artefaktem.
Ale ma małe szanse, żeby go przechytrzyć. Po pierwsze, kapitan umieścił na
artefakcie nadajnik, jakby czuł, że znalezisko może zaginąć. Czy Darhel o tym wie?
Pewnie nie, bo inaczej nie marnowałby czasu na to, aby go przechwycić. Przez swoją
chciwość musi teraz dźwigać nieporęczny przedmiot, który na dodatek ułatwia jego
znalezienie. Po drugie, w całej galaktyce nie ma drugiego takiego jak on tropiciela.
Potrafił wytropić Himmita na skale, więc wytropienie wychowanego w mieście
Darhela nie może być zbyt trudne.
Znowu zaczął się zastanawiać nad rzeczami, których mógłby potrzebować. Fretka
miał wykrywacz oznak życia, który potrafił namierzyć złożone układy nerwowe z
odległości do stu metrów oraz zbierał materiał genetyczny, taki jak krew i włosy.
Zaprojektowano go z myślą o ludziach, ale z Darhelem pewnie też dałby sobie radę i
szybko znalazł tego elfiego drania. A nadajnik kapitana wyposażony był w odbiornik,
dzięki któremu nawet ślepy mógłby wytropić Darhela. Ale jeśli Tirdal gdzieś tam na
niego czeka, może go roznieść na krwawe strzępy strzałem z przebijaka. Lepiej więc
nie ryzykować, a poza tym nie potrzebuje żadnych gadżetów - to będzie pojedynek
na spryt.
Ale nie, cholera, jednak ich potrzebuje, i nie zamierza pozwolić, żeby strach
powstrzymał go przed zrobieniem tego tak, jak trzeba. Jeszcze raz rozejrzał się po
okolicy, a kiedy uznał, że jest bezpiecznie, zbiegł na dół zgięty wpół. Zarzucił karabin
na plecy - pasek uprzęży przytrzymywał go na plecaku - i chociaż było to trochę
niewygodne, dzięki temu miał wolne obie ręce i mógł w nich trzymać pistolet
szynowy i nóż. Dobiegł do zagłębienia i rozejrzał się za ciałem Fretki. Leżało tutaj, a
teraz... zniknęło. Cholera, Fretka też przeżył. To kolejne niepotrzebne utrudnienie.
Ale zostały wyraźne ślady, świadczące o tym, że Fretka przeczołgał się między
głazami, a to znaczy, że prawdopodobnie jest ranny. Szybki skan okolicy nie wykazał
żadnych emanacji ciepła, więc albo uciekł, albo się schował.
Tak czy inaczej, na wypadek, gdyby jeden albo drugi wrócił, trzeba szybko zabrać
się do tego dupka kapitana. Nie będziesz mi więcej kazał kopać sraczy, pomyślał,
pochylając się nad ciałem dowódcy, i zachichotał.
Kapitan leżał twarzą do ziemi na granicy obozowiska. A więc ten tchórz próbował
uciekać, zamiast walczyć. To typowe, po oficerach zawsze można się spodziewać, że
będą walczyli z drugiej linii. Co mu się stało w rękę, do cholery? Była nie tylko
złamana, ale wręcz potrzaskana. Palce i przedramię spuchły, a kości były tak
pogruchotane, że kończyna wisiałaby jak parówka, gdyby nie skurcz mięśni po
wybuchu neurogranatu. Ale to nieistotne, ważne jest tylko to, żeby znaleźć
odbiornik, i to szybko.
No, kurwa, pięknie. Ten dupek wsadził go do kieszeni na udzie i ustawił
kombinezon na dużą przepuszczalność wilgoci, co oznacza, że gówno i szczyny z
rozluźnionych zwieraczy przesiąkły do urządzenia. Sztylet przewrócił ciało na plecy i
spojrzał w twarz zastygłą w grymasie zaskoczenia. Głupi drań pewnie nie miał
pojęcia, co się dzieje.
- Następnym razem zdychaj czyściej, gnoju - szepnął i splunął na twarz kapitana.
Potem wybiegł z obozu, kopiąc po drodze, ot tak sobie, poskręcane zwłoki Lali.
Pojebana suka.
Ruszył szybko na wschód. Na szczęście od bazy Blobów oddzielało go pasmo
wzgórz i przy odrobinie szczęścia nie powinno ich tutaj być. Biegł schylony, tak że
drzewa cały czas przesłaniały mu widok grobu jego byłych kolegów. Fajnie byłoby
zobaczyć, pomyślał, co lokalna fauna zrobi z trupami. Czy tak samo jak ziemscy
padlinożercy najpierw wyżre oczy, a potem odrze ciała, nawet w kombinezonach, do
gołych kości? Czy raczej pojawi się coś szakalowatego i od razu ich zeżre? A co ze
sprzętem? Czy zostanie gdzieś zakopany jako trofeum czy ciekawostka, tak jak to
robią szczury, czy pozostawiony na miejscu, by za następnych tysiąc lat jakaś obca
rasa go znalazła i uznała za artefakt?
Odpowiedzi na te pytania były interesujące, ale nie aż tak, żeby ryzykować przez
nie utratę pojemnika wartego miliard kredytów. Na pewno jednak będzie się bawił
tymi myślami w wolnych chwilach w przyszłości. Do cholery, mógłby kazać to
odegrać jeńcom na Kali i patrzeć, jak się rozkładają.
Dotarł do niewielkiego wybrzuszenia terenu, które zapewniało dobrą widoczność.
Słońce właśnie wstawało, wypalając opar, który uniósł się z ziemi zaledwie kilka
minut wcześniej, i wprowadzając w całą historię element podniecenia. Elfowi łatwiej
będzie wykrywać ruch w świetle dnia, tak samo jak Fretce, choć ten drugi nie
stanowi dużego zagrożenia. Jemu też będzie łatwiej, ale z drugiej strony słońce nie
pozwoli mu korzystać z niektórych urządzeń, na przykład wykrywaczy ciepła.
Pomarańczowe jak dynia słońce zaświeciło równie jasno jak ziemskie - akurat wtedy,
kiedy dotarł do punktu obserwacyjnego. Przy tak krótkim dniu bardzo szybko
wstawało.
Sztylet usadowił się pod gęstwiną liści - jego kombinezon od razu wtopił się w tło
- i rozejrzał przez lunetę po okolicy, ale nie zobaczył żadnych śladów elfa ani Fretki.
Albo ten mały pokurcz rzeczywiście tak dobrze się skrada, albo już leży martwy w
krzakach. To nie ma żadnego znaczenia, ale miło byłoby wiedzieć.
Tirdal najwyraźniej pobiegł w drugą stronę, a więc pora wracać na dół i poszukać
jego śladów. Będzie to przypominać tropienie nosorożca na wystawie ceramiki, gdyż
elf nie ma pojęcia o poruszaniu się w lasach, i bez Fretki, za którym mógłby iść,
będzie zostawiał mnóstwo śladów.
A co do Fretki, jeśli jeszcze nie wykorkował i jest ranny, powinien mieć dość
przyzwoitości, by wczołgać się w krzaki i tam zdechnąć.
Tirdal powinien był bez trudu zerwać kontakt z przeciwnikiem, ale nie wziął pod
uwagę rany w płycie piersiowej. Kombinezon został uszkodzony i z małego otworu
ciekła krew.
Płyta piersiowa Darhelów była nie tylko substytutem żeber. Osłaniała serce, płuca
i węzeł nerwowy, który u Darhelów był mniej więcej w tym samym miejscu, co u
ludzi, oraz była odpowiednikiem przepony. Tirdal zaczął marsz w dobrym tempie, ale
po paru kilometrach poczuł przeszywający ból w piersi. Szybki skan medyczny
potwierdził jego najgorsze obawy. To, co uważał za drobne pęknięcie, było szczeliną
biegnącą niemal przez całą pierś, nie mógł zatem używać płyty piersiowej do
zasysania i wypychania powietrza, zwłaszcza w szybkim tempie. Niesiony na
ramieniu artefakt bardzo mu ciążył, przez co pierś z każdym krokiem coraz bardziej
go bolała. Tirdal przełożył przebijak do lewej ręki, a artefakt do prawej. Tak było
trochę lepiej. Przypomniał sobie niejasno, że ludzie zazwyczaj są tylko praworęczni, i
postanowił o tym pamiętać.
I właśnie wtedy dotarło do niego, że snajper musi go zabić. Nawet gdyby Sztylet
przestał na niego polować i postanowił uciec, kapsuła nie wystartuje bez niego,
chyba że on też zginie. Ale on również nie może zbliżyć się do punktu
ewakuacyjnego, dopóki Sztylet żyje. Na tym właśnie polega podstęp - obaj muszą
dotrzeć do kapsuły, ale żaden nie może pozostawić drugiego przy życiu.
Ale o tym postanowił później pomyśleć. Na razie oderwał się od przeciwnika, ale
musi jeszcze zdobyć taktyczną przewagę i zlokalizować cel. Przypomniały mu się
wszystkie podręczniki ze szkolenia i uświadomił sobie, jak skrupulatnie ludzie unikają
rozmów o oczywistych rzeczach, zagrzebując je we frazesach. Wiedział dokładnie, co
musi zrobić, ale nie miał pojęcia, jak się za to zabrać. Była to prawdopodobnie jedna
z tych rzeczy, o których mówiono: „Nauczą cię tego w docelowej jednostce". Jakie to
dziwne, że ludzie wymagają tylu rytuałów, aby zajrzeć w głąb siebie i ustalić, czy
nadają się do jakiegoś zadania. Darhel po prostu medytuje, rozważa zagadnienie i
sam decyduje, czy może się go podjąć, a potem zaczyna się szkolenie.
No dobrze, skoro nie ma odpowiedniego przygotowania, musi zdać się na
rozsądek. Sztylet będzie próbował ustalić, gdzie on jest, a potem podejść na
odległość pozwalającą na oddanie strzału, i ani trochę bliżej - Darhel już wcześniej
widział u niego pewne oznaki tchórzostwa - dlatego należy znaleźć nowy teren, taki,
który nie będzie sprzyjał strzelaniu z dużej odległości.
Tirdal spojrzał na widoczną między drzewami rzekę. U Darhelów stosunek masy
kości do reszty ciała był większy niż u ludzi, a ponadto mieli bardzo cienką tkankę
tłuszczową dlatego szli na dno jak siekiera. Jemu jednak woda nie była obca - na-
uczył się używać sprzętu do oddychania pod wodą i umiał skonstruować
odpowiednią tratwę - ale popłynięcie w dół rzeki, choć mógłby w ten sposób zgubić
snajpera, byłoby samobójstwem. Gdyby Sztylet poszedł wzdłuż rzeki, miałby świetne
warunki do strzału. Ale jeśli nie pójdzie, będzie remis, a remis oznacza śmierć, bo
kapsuła pozostawi ich obu na tej planecie.
Dlatego jedynym wyjściem - nieważne, jak kiepskim - jest zostać w lesie. Jak
długo Sztylet może czekać, żeby sprawdzić, czy Darhel wróci do obozu? A może już
splądrował cały obóz i ruszył jego śladem?
Tirdal pomyślał o osobowości Sztyletą którą wyczuł w chwili ataku. Była zdradliwa
i wyprana z emocji, chyba że emocją można nazwać okrutną przyjemność z
odbierania życia. Nie taka jak u Blobów, bardzo wyraźnie złowroga, i nie taka jak u
większości ludzi, którzy z przyjemnością unikają konfrontacji, jeśli się da, a za to
podobna do psychiki co podlejszych Darhelów. Motywy działania Sztyleta są inne, ale
skutki podobne.
Ktoś taki na pewno uwierzył w powszechnie panujące przekonanie, że Darhelowie
to tchórzliwi zdrajcy, i doszedł do wniosku, że Tirdal raczej nie pojawi się w obozie,
dlatego Sztylet najpewniej go w tej chwili tropi.
Musi więc iść dalej. Skupił swoje myśli na bólu, pozwalając, by szkolenie insira
pochwyciło go i ściągnęło na drugi poziom poniżej świadomości. I podczas kiedy
jego podumysł zajął się zranieniem płyty piersiowej, Tirdal mógł skoncentrować się
na bieżących sprawach. Szedł w bezpiecznym tempie, przedzierając się między
gałęziami i korzeniami, ale po jakimś czasie otrzymał od podumysłu sygnały bólu i
musiał nieco zwolnić. Pojemnik na ramieniu bynajmniej mu nie pomagał.
Drugi wniosek był taki, że ktoś o osobowości Sztyleta nie będzie ryzykował.
Zajmie dogodne miejsce i spróbuje zaatakować go z zasadzki, dlatego tym bardziej
musi trzymać się w przodzie, najlepiej przez ziemski tydzień - dziewięć lokalnych dni
- bo tyle czasu dzieli ich od pierwszej zaplanowanej ewakuacji.
Dotarcie o czasie do pierwszego punktu ewakuacyjnego nie było konieczne, gdyż
kapsuła miała dwukrotnie zmienić miejsce oczekiwania, zanim opuści planetę na
zawsze. Pytanie brzmiało, jak długo Tirdal przeżyje w starciu ze snajperem.
Darhelowie potrafili obywać się bez odpoczynku przez długi czas - ich mięśnie
gromadziły toksyny zmęczenia, tak jak niektóre ziemskie zwierzęta wytrzymywały
niedobór tlenu - dlatego Tirdal mógł maszerować nawet trzy doby bez snu. W
ekstremalnych warunkach dociągnąłby nawet do tygodnia, ale mogłoby to być
bardzo ryzykowne.
Ale za to miał do pokonania inne przeszkody: nie umiał poruszać się w lesie i był
ranny. Rana szybko się zagoi, lecz brak umiejętności tropienia to jednak poważny
problem. Do tego dochodziły kwestie tal, lintatai i konieczności zabijania. Sztylet już
pokazał, z jaką łatwością ludzie potrafią zabijać, ale dla Darhela to było o wiele
trudniejsze. No i jeszcze był problem metabolizmu - Tirdal był już głodny. Jego
konwerter mógł prawie wszystko przerobić na żywność, ale zgromadzenie
odpowiedniej ilości tłuszczów i białek wymagało zebrania bardzo dużej ilości
najróżniejszych roślin, a on nie rozróżniał ich gatunków ani nie miał czasu
wykopywać korzeni, a poza tym pozostawione ślady byłyby dobrą wskazówką dla
snajpera.
Gdyby zrobił to, czego przeciwnik po nim się spodziewał, i pobiegł do punktu
ewakuacyjnego, gdzie czekała kapsuła, na pewno zostałby schwytany. Może i
mógłby przeżyć kilka zasadzek, ale w końcu i tak by poległ.
Gdyby ruszył w nieznany teren, mógłby zwiększyć swoje szanse - Sztylet nigdy by
nie wiedział, gdzie Tirdal się pojawi.
Podjąwszy decyzję, Darhel ruszył na północ. Musi natychmiast przekroczyć rzekę
i oddalić się od punktu ewakuacyjnego, ciągnąc Sztyleta za sobą by zakończyć
pojedynek, zanim kapsuła wyruszy na północ.
Póki co postanowił nie zawracać sobie głowy maskowaniem. System kamuflujący
kombinezonu zużywał energię, którą można by w razie kolejnych ataków pocisków-
szerszeni spożytkować na czujniki i wyładowania protonowe, a poza tym i tak
pozostawiał za sobą ślady, po których Sztylet mógł iść. Maskowanie niewiele da bez
znalezienia porządnej kryjówki.
Tirdal wszedł w nurt rzeki, w tym miejscu szerokiej na sto metrów. Prąd był silny,
spychał go w dół, a na dodatek niesiony na ramionach ciężar utrudniał zachowanie
równowagi. Woda sięgała mu do pasa, potem do piersi, a zaraz potem aż pod szyję.
Wziął głęboki oddech i zanurzył się.
Woda była dość przejrzysta - osady z górnej części biegu opadały tuż za rwącym
odcinkiem rzeki, a muł, który podnosił stopami z dna, szybko znikał. Widział
przepływające obok muszle, miejscowe węgorzowate ryby i kawałki śmieci. Według
ludzkich standardów temperatura wody była niska, ale dla niego tylko odświeżająca,
gdyż Darhelowie pochodzili z zimnego świata. Miała zaledwie dwa metry głębokości,
ale prąd naciskał na jego zranioną pierś, i wiedział, że to będzie jego największy
problem.
Coraz bardziej brakowało mu tlenu, ale na szczęście dno zaczęło się podnosić i
zamiast kamieni pojawił się gładki piasek. Podskoczył i wziął głęboki oddech, co nie
spodobało się jego zranionej piersi. Zanim odzyskał oparcie dla stóp, silny prąd
zniósł go kilka metrów w dół rzeki, a potem dno znów raptownie opadło i wpadł w
głębszy dół. Nie wiedział, czy jest blisko środka rzeki, czy bliżej brzegu.
Znów dotknął twardego dna i stanął, aby móc Zmysłem i zmysłami zorientować
się w kierunkach. Dno szybko wznosiło się w jednym kierunku, a zatem to musiał
być brzeg. Bardzo dobrze, gdyż potrzebował powietrza. Tak bardzo, że płuca bolały
go bardziej niż rana na piersi. Wbijając stopy w muliste dno, ruszył w stronę brzegu;
desperacko pragnął jak najszybciej wydostać się z wody.
Wreszcie wyszedł na brzeg, ciężko dysząc. Mięśnie bolały go od skutków
ubocznych tal, wyczerpania i niedoboru tlenu, ale za to był na drugim brzegu, leżał
w zaroślach i mógł odpocząć.
Chociaż właściwie nie mógł, bo połamana roślinność zdradzała jego obecność.
Tirdal podniósł się na kolana i łokcie, odetchnął głęboko i zarzucił artefakt na ramię
(nawet nie pamiętał, kiedy go upuścił), a potem zniknął w lesie, zastanawiając się,
jak pokrzyżować Sztyletowi plany.
Fretka napił się wody z rurki pod brodą, zmusił się do przeżucia oślizgłego,
gumowatego kawałka kurczaka z racji polowych i czekał, aż środek przeciwbólowy
zacznie działać. Połknął również nanity, chociaż te przeznaczone były do łatania
małych skaleczeń i ochrony przed infekcjami. Nie wiedział, co mogłoby pomóc w
przypadku rozległej traumy zakończeń nerwowych, liczył jednak na to, że
przynajmniej odwlecze w czasie to, co nieuniknione.
Poczuł wracające czucie w prawej kostce. Poruszenie nią powodowało
przeszywający ból, ale przynajmniej mógł to zrobić. Lewa stopa wciąż bezwładnie
zwisała. Fretka nie wiedział, jakim cudem martwe zakończenia nerwowe, które
powodowały, że cała kończyna stawała się bezużyteczna, mogły dawać tak wściekły
ból. Czuł, że płonie aż po same jaja.
Wcześniej z obozowiska dobiegły go odgłosy krzątania. Chciał zejść na dół, ale
przecież to mógł być Sztylet albo Tirdal, którzy wrócili po łupy. Postanowił więc
pozostać w ukryciu, choć nie dawało mu to spokoju. Trąciło tchórzostwem - wszak
jego obowiązkiem było nie pozwolić, by Darhel uprowadził artefakt.
Przez godzinę nic się nie działo i dzięki lekarstwom udało mu się nieco otrząsnąć
z szoku. To jednak był szczyt jego umiejętności lekarskich. Jedynym medykiem na
całej planecie był ten przeklęty Darhel, który właśnie uciekał z artefaktem.
Fretka doszedł do wniosku, że zabicie członków sekcji i kradzież artefaktu to
musiał być impuls ze strony Sztyleta i Tirdala, że cała misja nie mogła być pułapką.
Gdyby Darhelowie chcieli przechwycić pojemnik, mogliby to zrobić na własnych
statkach, a Tirdal mógł poprowadzić sekcję z dala od miejsca, w którym leżał
artefakt, albo od razu załatwić ich granatem. Musieli we dwóch szybko ustalić podział
zysków, a potem zabrać się do roboty.
A on nie może tak po prostu leżeć i czekać na śmierć albo dać się znaleźć i zabić
któremuś z tych dwóch. Musi ruszać w drogę. Oni na pewno kierują się do punktu
ewakuacyjnego, więc on też musi to zrobić, aby dotrzeć tam pierwszy i ich za-
trzymać. Najpewniej zginie, ale nie może im pozwolić, aby zabrali artefakt. Takie
rzeczy są niebezpieczne, zwłaszcza kiedy wpadną w łapy wariatów czy grup
ekstremistów.
Najgorsze było to, że prawdopodobnie mógłby się uratować. Mógł wysłać sygnał
za pomocą przekaźnika Lali - znał się na tym wystarczająco dobrze, by to zrobić - i
ściągnąć tutaj wojsko, a ponieważ na miejscu był tylko jeden Tslek, on sam miałby
spore szanse, żeby pozostać w ukryciu. Ale gdyby Tslek również przysłali tutaj swoje
siły, wybuchłaby wojna, byłyby setki tysięcy ofiar, a artefakt i tak by zniknął. Gdyby
zrobił coś takiego tylko po to, żeby siebie ocalić, to rzeczywiście by mu się udało, ale
potem spędziłby resztę życia w więzieniu. Nie zależało mu na takiej sławie, a takie
życie wcale nie było lepsze od śmierci. Nie mógł tego zrobić ludziom.
Ale z drugiej strony miał wątpliwości, czy uda mu się bronić kapsuły przez kilka
dni. Czy ma szanse tak długo przeżyć?
Chyba jednak warto spróbować - artefakt jest wystarczająco ważny, by
zaryzykować.
Najpierw powinien zgadnąć, gdzie oni się znajdują. Niech to szlag, Tirdal umie
czytać w myślach, a Sztylet ma sprzęt przynajmniej tak dobry jak jego własna broń.
Mimo to musi odzyskać artefakt, a to oznacza, że najprawdopodobniej będzie musiał
obu zabić. Nie wiedział tylko, czy jest w stanie to zrobić.
Wziął głęboki oddech i powoli się uspokoił. Istotny jest fakt, że tak naprawdę już
jest martwy. Cierpi nieludzkie katusze i chyba gorzej już być nie może. Każda chwila
jest darem, a on zamierza wykorzystać je co do jednej. Poza tym to jego zawodowy
obowiązek, choćby nawet nikt nigdy się o tym nie dowiedział.
Sięgnął do plecaka po wykrywacz śladów życia, zaciskając z bólu zęby. Każde
poruszenie stopami na nierównej nawierzchni powodowało wysyłanie elektrycznych
szpil w górę nóg. Otworzył futerał i ustawił urządzenie na minimum, aby
wyszukiwało pozostałości DNA, feromonów bądź ciepła. Wykasował wszystko, co
wskazywało na niego samego, i pozwolił urządzeniu działać.
Nad strumieniem było coś, co nie pochodziło stąd. Odczyty nie pasowały do
Sztyleta, a ponieważ Tirdal pobiegł w tamtą stronę, to musiał być Darhel.
Fretka zastanawiał się przez chwilę, co ma zrobić. Tirdala łatwiej jest tropić niż
Sztyleta, łatwiej go podejść. Do tej pory nie najlepiej dawał sobie radę w lesie,
właściwie nawet był dosyć niezdarny. Do tego ma przebijak o znacznie niniejszym
zasięgu niż karabin Sztyleta, dlatego logika nakazuje w pierwszej kolejności tropić
Darhela. Poza tym to on ma artefakt. Gdyby mu się udało go przejąć, miałby mocną
kartę przetargową podczas rozmowy ze Sztyletem.
Ten argument przeważył. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu niebezpieczeństw,
po czym ostrożnie się podniósł, aby sprawdzić, na co stać jego szarpane bólem nogi.
Zalała go fala nudności - omal nie zadławił się śliną - ale już po chwili złapał
równowagę.
Mógł iść. Niezbyt dobrze, ale było to wykonalne. Prawa kostka zginała się tak jak
powinna, w lewej nie miał czucia, ale mogła się poruszać. Potrzebował tylko jakiejś
podpory, bo nie czuł, jak idzie, jeśli nie patrzył pod nogi.
Zobaczył w odległości paru kroków proste, mocne drzewka. Trzema lekkimi
uderzeniami noża ściął jedno z nich, a potem przyciął je na odpowiednią długość,
zostawiając jedną gałąź, żeby się na niej opierać. Wyszła mu całkiem niezła kula.
Teraz musiał tylko pozbyć się części ciężaru.
Zatrzymał dwa granaty, jeden power pack do przebijaka i nóż jako broń, a resztę
postanowił zakopać. Oczywiście zamierzał też zabrać wykrywacz i dwie racje
żywnościowe, by uzupełniły gówno produkowane przez konwerter. Nie potrzebował
liny, rękawic ani większości tego, co było w jego plecaku, mógł zabrać tylko plecak
patrolowy.
Tak odciążony pokuśtykał przed siebie. Nerwy trochę mniej go bolały - albo
środki przeciwbólowe i nanity zaczynały działać, albo nerwy obumierały. W tej chwili
jedno i drugie było dla niego zadowalające.
Ruszył w dół zbocza, najpierw opierając kulę, a dopiero później bardzo powoli i
ostrożnie dostawiając obie nogi. Każdy krok czuł jak dotyk żagwi- Nie zamierzał
zbliżać się do obozowiska - była to strefa największego zagrożenia, najpewniej
zaminowana. Musiał polegać na swoim sprycie i broni.
Sztylet usadowił się w kolejnej kryjówce i rozejrzał wokół. Był na niewielkim
wzniesieniu nad polaną przy rzece, wśród gęsto splątanych gałęziami drzew. Było tu
spokojnie jak na strzelnicy, i tak samo jak na strzelnicy musiał się pojawić cel. Sztylet
miał stąd dobry widok na całą dolinę rzeki.
Darhel musiałby mocno nadłożyć drogi, by ominąć tę polanę, a kiedy sprawdzał
ostatni raz, znalazł ślady fioletowej krwi elfa; szerszeń musiał trafić, chociaż nie zabił
tego małego gnoja.
Zerknął na odbiornik nadajnika artefaktu i zmarszczył brwi. Sygnał był daleko na
północy, z dala od trasy prowadzącej do kapsuły. Co ten cholerny elf sobie
wyobraża? I nagle zrozumiał: Tirdal chce się bawić w podchody. W porządku, nie ma
sprawy. Jedyna dostępna gra nazywa się „Sztylet wygrywa". Ale powinien był
częściej zerkać na odbiornik, wtedy dopadłby elfa tak jak należy, zwłaszcza że był od
niego szybszy.
Ale to później, teraz pora na obiad. Urwał trochę liści z najbliższego drzewa i kilka
kawałków korzeni wystających z ziemi i włożył je do konwertera. Może procesor
mógłby zrobić coś innego niż zwykle? Przewinął listę dostępnych specjałów. O,
cielęce móżdżki. Brzmi interesująco.
Tirdal przykucnął na brzegu strumyka i wypił łyk wody. Na gliniastym brzegu było
mnóstwo kryjówek i miejsce nadawało się na krótki odpoczynek, lecz Darhel nie miał
pojęcia, jak daleko pozostawił snajpera w tyle. Był ofiarą, a Sztylet myśliwym, i w
każdej chwili mógł go zaatakować, więc szkoda mu było czasu na postoje.
Zamiana ról byłaby niełatwa. W przeciwieństwie do snajpera, Darhel nie umiał
tropić ludzi, nie miał najmniejszego pojęcia, jak się za to zabrać. Niejasno pamiętał
opowieści o połamanych gałązkach, śladach stóp w trawie i podobnych tropach, ale
nie wierzył, żeby umiał to odpowiednio zinterpretować. Wystarczająco długo
obserwował Fretkę, by wiedzieć, że ta umiejętność to po części efekt szkolenia, ale
także zasługa talentu i filozofii. Nawet gdyby miał talent i nauczył się myśleć, nie
miał jak zdobyć doświadczenia, a skutki popełnienia błędu w czasie nauki mogłyby
być zabójcze. A co do jego Zmysłu, wychwytywał ślady... z odległości co najwyżej
metra, a przecież on musiał trzymać się jak najdalej od Sztyleta.
Jeśli Sztylet wystrzeli, będzie musiał użyć hormonu tal, ale korzystanie z niego
wiąże się z dużym ryzykiem. Wciąż był zdziwiony, że miał tyle szczęścia w obozie;
tamto użycie tal przewyższało wszystko, czego do tej pory próbował. Spojrzał na
pojemnik i zastrzygł uchem. Do diabła z Aldenata, jak powiedzieliby ludzie
(Darhelowie mieli podobną starożytną klątwę). Póki co musi znaleźć jakieś
wzniesienie na trasie, którą przyszli, i spróbować zwabić Sztyleta bliżej.
To było bardzo dobre, pomyślał Sztylet. Powinien spróbować nieco bardziej
niecodziennych potraw, kiedy będzie już miał pieniądze. A kiedy odstrzeli elfa,
sprawdzi, jak smakują Darhelowie. Pewnie jak kurczaki, ale kto to może wiedzieć? W
ogóle niewiele o nich wiadomo. Gdyby go jakoś sensownie zastrzelił, mógłby zabrać
trupa ze sobą. Dokładna analiza darhelskich zwłok przydałaby się ludziom i jakieś
laboratorium na pewno zapłaciłoby za nie kilka kredytów. Nie może się to równać z
miliardem, który wynegocjuje za artefakt, ale wynagrodzi stratę nerwów na to
przeklęte coś. Poza tym byłby to dowód potwierdzający prawdziwość jego opowieści.
Tak czy inaczej, musi ruszyć tropem elfa. Założył odbiornik j sygnału na szyję,
żeby go mieć pod ręką podniósł karabin do biodra, czując jego dodającą otuchy
wagę, a potem rozejrzał się i ruszył naprzód.
Jak, do cholery, ten gnojek przeprawił się przez rzekę?, zdziwił się. Nie doceniał
Darhela, a to bardzo niedobrze. Poszedł i prosto w stronę rzeki, przedzierając się
przez zarośla i nie przejmując się pozostawianym tropem. Fretka mógł pójść za nim,
ale Sztylet był pewien, że ma nad nim przewagę. Fretka zna się na tropieniu, a nie
na strzelaniu. Nie żeby nie umiał strzelać, ale on potrzebuje powodu. W
przeciwieństwie do Sztyleta, który potrzebuje tylko celu.
Kiedy dotarł do rzeki, uświadomił sobie, że to będzie bardzo trudna przeprawa.
Zawiesił karabin na pasku i wszedł do wody. Gdy zanurzył się aż po pierś - wszedł do
wody dalej niż Tirdal, bo był wyższy — odepchnął się od dna i zaczął wiosłować
rękami. Pływanie szło mu cholernie ciężko.
Woda była zimna, oporządzenie ciągnęło go w dół, kombinezon spowalniał ruchy
i przyprawiał o ból mięśni, a głowa w hełmie co chwila uderzała w lufę karabinu.
Prąd znosił go w dół rzeki i Sztylet szybko się zmęczył. Owszem, posuwał się do
przodu, ale bardzo powoli. W pewnym momencie między wymachami rąk zrobił
wdech i zachłysnął się wodą. Zakaszlał i skulił się, nie mogąc złapać tchu. Jak ten
pokurcz tędy się przeprawił? Nawet go za bardzo nie zniosło. Nieważne, on sam był
już prawie na drugim brzegu. Udało mu się złapać zwisającą nad wodą gałąź i
zdyszany popłynął dalej, wlokąc gałąź za sobą, dopóki nie zaczęła być bardziej
przeszkodą niż kotwicą chroniącą go przed zniesieniem w dół rzeki. Wreszcie dotarł
na płyciznę.
Od razu skręcił w górę rzeki, zamierzając ruszyć tropem Tirdala, by nie
wydeptywać nowego szlaku. Poza tym łatwiej będzie go zaatakować od tyłu. Sztylet
wypatrywał uważnie śladów, takich jak połamane gałęzie czy pogniecione liście. Ktoś
niedawno tędy przeszedł - widać było pogięte łodygi roślin, a potem odcisk buta. A
więc niezdarny mały troll już jest jego.
Uśmiechnął się i ruszył za nim.
Wejście do wody przyniosło Fretce ulgę. Jego ciało płonęło z wyczerpania, stresu
i bólu, mimo że ustawił kombinezon na największą możliwą przepuszczalność. W
wodzie jego stopy były znacznie mniej obciążone, gdyż płynął, używając samych rąk.
Silny nurt zniósł go spory kawałek w dół rzeki, obok miejsca na brzegu, które
wyglądało tak, jakby ktoś wychodził tutaj z wody. Chciał zawrócić, ale przebijak na
uprzęży stukał go w prawy łokieć i pierś, a prowizoryczna kula zaczepiała o lewą
rękę i nogę. Może to nie był najlepszy pomysł, żeby ją zatknąć za uprząż, ale gdyby
ją teraz wyciągnął, mógłby nią sięgnąć dna.
Spróbował i udało się. Wbił kij w muł, a prąd obrócił go dookoła niego, potem
wbił go jeszcze raz i powtórzył całą operację. Nie była to wydajna metoda, ale
pozwalała odpocząć ramionom i woda nie znosiła go tak szybko. Mógł również
oceniać głębokość, chociaż czasami zdarzało się, że dźgał kijem w dół i nie czuł
żadnego oporu.
Kawałek dalej w dół rzeki poczuł pod kolanami dno, więc wyczołgał się na
czworakach, nie chcąc ryzykować, że stopy uwięzną mu w błocie albo potknie się na
kamieniach, w rezultacie
czego cały był wysmarowany cuchnącym, lepkim mułem. Musiał teraz przebyć
bagnisty odcinek brzegu, który wznosił się w tym miejscu wyżej niż reszta okolicy.
Dobrze, że przynajmniej był w stanie poruszać się stosunkowo szybko na rękach i
kolanach, nawet jeśli trzymanie stóp uniesionych w górę było bardzo niewygodne.
Czuł, że powinien tutaj być bezpieczny, gdyż ani Tirdal, ani Sztylet chyba nie
dopłynęli tak daleko w dół rzeki.
Wyprostowanie się było bolesne, cholernie bolesne, i łzy popłynęły mu spod
zaciśniętych powiek. Dopiero kiedy wyszeptał pod nosem: „Boli jak sto
skurwysynów", od razu poczuł się lepiej. Czasami wulgaryzm jest konieczny, i to była
właśnie jedna z takich sytuacji.
Mimo bólu powoli zaczynał przyzwyczajać się do swojego kuśtykania, zwłaszcza
że miał nawet nie najgorsze tempo. Odpychając się lewą nogą jednocześnie całym
ciężarem ciała opierał się na kuli, natomiast prawa radziła sobie całkiem nieźle, tyle
że przy każdym kroku czuł się tak, jakby stąpał po rozżarzonych węglach.
Wkrótce dotarł do miejsca, w którym ktoś (albo coś) wypełzł z wody. Znów opadł
na kolana i wczołgał się jak jaszczurka albo wąż pod pierzaste zarośla. Oparł
przebijak na rękach i podciągał się lewym łokciem, tak by prawa ręka była wolna na
wypadek, gdyby musiał szybko strzelać. Kula przypięta do plecaka stukała go w
hełm, a spocona głowa niemiłosiernie swędziała.
Jedne ślady na brzegu wyraźnie należały do Sztyleta, więc drugie musiały być
Tirdala. W takim razie już połączyli siły. Cholera, niedobrze.
Ślady Tirdala były bardziej miękkie i starsze - pochodziły może sprzed trzydziestu
minut - za to Sztylet przechodził tędy pięć czy dziesięć minut temu. A więc obaj idą
na miejsce spotkania.
Jego głównym celem był teraz Sztylet, gdyż miał broń o większym zasięgu i nie
wahał się zabijać. Fretka przypomniał sobie wymianę ognia między Sztyletem i
Tirdalem i zadrżał. Tak, Sztylet musi zginąć pierwszy, i to szybko. Tirdal jest wielką
niewiadomą, chociaż wiadomo, że nie potrafi się ukrywać i tropić tak jak Fretka.
Obaj najwyraźniej nie spodziewają się, że ktoś ich będzie tropił, więc trzeba
szybko ruszać dalej. Fretka podniósł się, pomagając sobie kulą, i poszedł przed
siebie.
* * *
Podnóża wzgórz były gęsto zalesione. Z jednej strony drzewa dawały dobrą
osłonę, ale z drugiej korzenie i gęste poszycie utrudniały Tirdalowi wędrówkę. Nie
przypominało to zadbanych zagajników czy półdzikiej prerii na Darhelu - to była gę-
sta, poplątana puszcza z jakiejś wczesnej epoki planetarnego rozwoju. Tirdal
wiedział, że zostawia ślady, po których Sztylet będzie mógł iść, przez co trudno
będzie zrobić zasadzkę, ale po całonocnym chlapaniu się w wodzie i bieganiu z
artefaktem na plecach czuł się ogromnie zmęczony. Wrodzony brak tkanki
tłuszczowej, a przez to niedobór długoterminowych zapasów energetycznych,
oznaczał, że po dniu lub dwóch wytężonego wysiłku Darhel zaczynał czerpać z masy
mięśniowej. A brak tłuszczu i cukru we krwi spowalniał jego reakcje.
Chociaż miejscowe gatunki roślin były bogate w złożone cukry, zawierały
minimalne ilości zdatnych do wykorzystania białek i tłuszczów. Gdzieś na pewno były
takie, które dostarczały jednego i drugiego, ale Tirdal nie miał czasu ich szukać.
Stanął więc przed nieprzyjemną koniecznością zjedzenia mięsa, chociaż każde
włókno jego umysłu głośno protestowało przeciwko takiemu pomysłowi.
W pobliżu zobaczył jeszcze jeden mały strumyk o brzegach porośniętych gęstą
zielenią, płynący z szumem po omszałych kamieniach. Pewnie tam będzie łatwo
zdobyć coś do jedzenia. Tirdal pochylił się ostrożnie nad wodą, starając się, by
niczego nie spłoszyć, i wtedy zobaczył swój posiłek pełzający między długimi pędami
wodorostów. Z ulgą zrzucił to, co niósł na plecach, i usiadł, po czym sięgnął pod
wodę. Przy trzeciej próbie, kiedy potrafił już przewidzieć reakcje zwierzęcia, złapał je
za ogon, ale i tak mu się wyśliznęło. Dopiero za szóstym razem wyjął z wody wijące
się w jego zaciśniętej dłoni małe stworzenie.
Było oślizgłe i mimo gadzich nóg miało zewnętrzne płuca. Być może było to
stadium larwalne większych, ssakopodobnych zwierząt. Jak by nie było, stworzonko
było dobrym źródłem białka, a nawet prosty zestaw czujników Tirdala określał je
jako jadalne.
Teraz tylko musiał je zjeść.
Ale wijące się w jego ręku stworzenie obudziło w nim atawistyczne żądze, których
istnienia nawet się nie domyślał, i spowodowało, że Tirdal musiał się zmagać z
autonomicznymi procesami zachodzącymi w jego organizmie. Wyczuwając
nadchodzący moment zadania śmierci, gruczoł tal dostał przedorgazmowych spa-
zmów; gdyby wyrwał się Darhelowi spod kontroli, mógłby wpuścić całą swoją
zawartość do jego krwiobiegu, co zupełnie nieprzypadkowo uruchomiłby genetyczny
mechanizm „zombie" zainstalowany przez dawno nieistniejących Aldenata.
Gdyby cząsteczkowe wykrywacze rozrzucone po mózgu Darhela osiągnęły
odpowiedni poziom nasycenia hormonem tal, wprowadziłyby go w stan zwany
lintatai, a wtedy Sztylet bez trudu by go znalazł i zabrał mu artefakt, albo
przekręciłby się z powodu odwodnienia i głodu, bo nie mógłby jeść, pić ani
wykonywać jakiejkolwiek czynności bez czyjegoś polecenia.
Dlatego zmagając się z gruczołem tal, tak naprawdę walczył o przeżycie.
Wykorzystując ćwiczenia Jem, które praktykował od wielu lat, zapanował nad
niewiarygodnie nęcącym pragnieniem uwolnienia hormonu. Było to doświadczenie
orgazmiczne - jego ciało drżało z rozkoszy na samą myśl o tym - i wśród Darhelów
było wielu uzależnionych od tal, którzy igrali z własnymi ciałami przez oglądanie scen
pełnych przemocy czy udawanie gwałtownych zachowań. Ale tylko Bane Sidhe
nauczyli się, jak tłumić działanie gruczołu i jak nad nim panować. Jak go
wykorzystywać, kiedy jest potrzebny, a jak w innych sytuacjach odcinać wszystkie
towarzyszące mu uczucia i emocje. Tylko Darhelowie z Bane Sidhe i ich kuzyni
Michoń nauczyli się w ciągu pięćdziesięciu tysięcy lat zabijać tak, by potem móc
spokojnie o tym opowiadać.
Ale nawet Bane Sidhe nigdy nie zabijali i nie zjadali drgającej jeszcze ofiary.
Darhel Tirdal ścisnął odpowiednik traszki w drżących dłoniach i wziął głęboki
oddech. Umysł jest zwierciadłem duszy, dusza jest zwierciadłem umysłu. W lustrze
wody przegląda się nieruchome niebo... Mając kompletną pustkę w głowie, skręcił
stworzeniu kark.
Cholerny elf miał tak dobry czas, że Sztylet aż nie mógł w to uwierzyć. Przez
ostatnich kilka godzin posuwał się w linii prostej, i według nadajnika na artefakcie
Sztylet go doganiał. Elf zatrzymał się nad strumieniem, ale ponieważ był zaledwie
dwa kilometry od niego, snajper uznał, że nie będzie podchodził aż tak blisko do
jego przebijaka. A więc gdzie się zaczaić?
Okolica była górzysta i umiarkowanie zalesiona, dlatego niezbyt się nadawała do
strzelania z daleka. Ale las zaczynał rzednąć i gdzieś przed nimi rozciągał się
płaskowyż - ten, który przebyli, albo inny, podobny. Jeśli ten głupi elf będzie dalej
szedł prosto, wejdzie wprost w krainę snajperów; a wtedy będzie po nim.
Z drugiej strony gdyby trzymał się nizin albo lasów u podnóża wzgórz, od czasu
do czasu też byłby widoczny. Dlatego może warto iść prosto na wzgórza i spróbować
go tam dorwać, a jeśli to się nie uda i elf pozostanie na nizinie, zawsze będzie można
się cofnąć.
Ale jest jeszcze lepszy sposób, żeby go wypłoszyć.
System łączności używany przez sekcję był doskonały; stworzono go na bazie
jednego z systemów Aldenata i był całkowicie niewykrywalny. Był to system
wyłącznie głosowy i nie przenosił pewnych częstotliwości, przez co głosy brzmiały
dziwacznie, ale pozwalał się komunikować bez obawy, że Bloby to wykryją.
Sztylet otworzył kanał i skontaktował się z Darhelem.
Tirdal spokojnie wydłubał spomiędzy zębów kawałek pseudotraszki i zjadł. Niezła.
Smakowała trochę jak ludzki kurczak, którego musiał spróbować na szkoleniu. Przez
cały dzień powtarzał ćwiczenia Jem, aby kontrolować gruczoł tal podczas ucieczki,
jedzenia, przeprawy przez rzekę, kiedy walczył, by nie wciągnąć wody do płuc; teraz
był w stanie, który ludzie nazywają zen. A może to endorfinowy haj, w jaki się
wpada na skutek stresu albo bólu. Z rozbawieniem zastrzygł uchem i zdjął z ramienia
przebijak, trzymając go w pozycji gotowości. I właśnie wtedy odezwał się jego
komunikator.
- Zdajesz sobie sprawę, że już jesteś martwy?
Wzdrygnął się, ale błyskawicznie nad sobą zapanował. To, że Sztylet przerwał
ciszę radiową, oznacza, że się boi. Uznał, że jego umiejętności nie wystarczą, żeby
pokonać Darhela, więc próbuje podejścia psychologicznego. Tirdal zamierzał zrobić
to samo, tylko chciał poczekać dzień czy dwa, żeby Sztylet zaczął się bardziej
niepokoić.
- Wszyscy jesteśmy martwi, Sztylet - odparł. - Nasz koniec rozpoczyna się już w
chwili narodzin. Dla jednych przychodzi wcześniej, dla innych później, ale nie da się
go uniknąć.
- Tak, ale twój koniec nadejdzie niedługo, elfie. - Gniew Sztyleta był namacalny
nawet mimo złej jakości połączenia. Jak go wykorzystać?
- Doprawdy, Hubercie, obelgi nie są konieczne. - Tirdal domyślał się, że
prawdziwe imię Sztyleta może być jego słabym punktem.
I najwyraźniej było.
- Nazwij mnie tak jeszcze raz, elfie, a rozstrzelam cię staw po stawie -
powiedział zduszonym głosem. - Najpierw kostki, potem kolana, wreszcie ręce. A
potem tym maleństwem rozpierdolę ci kręgosłup.
- Nie będę mówił do ciebie „Hubert", jeśli ty nie będziesz mnie nazywał elfem.
Sztylet, sprawiasz wrażenie bardzo spiętego.
O czym chciałbyś ze mną porozmawiać? - spytał Tirdal tonem swobodnej
konwersacji.
Nie było żadnej odpowiedzi.
Sztylet był rozdrażniony - nie takiej reakcji oczekiwał. Darhel jest bezczelnym
gnojkiem, ale już niedługo to się zmieni. Może z Fretką pójdzie mu lepiej. Zmienił
częstotliwość.
-I co, Fretka, dalej chowasz się w krzakach? - spytał.
Usłyszał ciche sapnięcie zaskoczenia i zachichotał. Oto reakcja, jakiej pragnął.
-
Nie, Sztylet - odparł Fretka. - Poluję na was dwóch, bydlaki. Chcesz się założyć,
że cię dopadnę?
Dopiero po dłuższej chwili dotarł do niego sens słów zwiadowcy: Fretka myśli, że on
i Tirdal działają razem! To dopiero. Musiał wyłączyć na kilka chwil mikrofon, żeby
zdrowo się uśmiać, na wszelki wypadek tłumiąc śmiech kombinezonem.
Rozumiał, jak to się stało. Artefakt zniknął, Sztylet i Tirdal też zniknęli, więc co
innego mógł pomyśleć? Ale nie ma powodu, żeby wyprowadzać go z błędu. Zanosi
się na niezłą zabawę.
-
Myślisz, że możesz załatwić Tirdala? - spytał. - Nie byłbym taki pewien. Jest
lepszy, niż można by sądzić po pozorach. A jeśli chodzi o mnie, doskonale wiesz, że
cię przerastam.
-
Zobaczymy, wy mordercze chuje. - W głosie Fretki słychać był ból, i to nie tylko
emocjonalny. Czyżby był ranny? Najwyraźniej tak.
-
Co się stało, Fretka, załapałeś się na granat? O rany, to nie mogło być
przyjemne.
-
Nic mi nie jest, dupku. - Odpowiedź Fretki była pełna hamowanego gniewu. -
Lepiej martw się o siebie.
-
Jasne. Do zobaczenia z odległości dwóch tysięcy metrów, chyba że wolisz bliżej.
Klik! - Ostatni dźwięk niepokojąco przypominał cichy trzask obwodu spustowego.
Cholera, tego Darhela też mógł w taki sam sposób podejść - powiedzieć, że on i
Fretka są sprzymierzeńcami. Zresztą wszystko jedno, byle tylko nie dać im spokoju.
Trzeba poszczuć jednego na drugiego, i wtedy może Fretka załatwi za niego Darhela,
a potem on wykończy chłopaka.
Sztylet uśmiechnął się pod nosem, z trudem hamując kolejny głośny wybuch
śmiechu, i ruszył tropem Tirdala. Był przekonany, że Fretka nie jest już żadnym
problemem.
Fretka zatrząsł się ze złości. Zdradził w tej rozmowie o wiele za dużo. Ile razy im
mówili o zasadach bezpiecznej łączności? Ile razy powtarzali, że wszystko, co
powiesz albo czego nie powiesz, może być podpowiedzią? A Sztylet nie jest głupi -
co to, to nie, najwyżej jest szurnięty - i dlatego najlepiej było siedzieć cicho i nie
reagować na prowokacje.
Ale za to on ma wykrywacz oznak życia, który daje mu strategiczną przewagę -
wie, że oni obaj żyją i że Tirdal jest ranny.
Po raz pierwszy tego dnia na brudnej i wykrzywionej bólem twarzy pojawił się
uśmiech. Nie był ładny, ale za to autentyczny.
Zaraz potem dopadła go biologia - poczuł, że koniecznie musi postawić klocka - i
nie wiedział, jak ma to zrobić, zachowując ostrożność, wypatrując drapieżników czy
wrogów i jednocześnie nie obciążając nóg. W ostateczności mógłby to zrobić w
kombinezonie, ale wolał tego uniknąć - w końcu nikt nie lubi siedzieć i chodzić w
gównie.
Po kilku gorączkowych chwilach poszukiwań znalazł zwaloną przegniłą kłodę,
porośniętą oślizgłymi grzybami. Opierając się jedną ręką na kuli, a drugą trzymając
przebijak, zdołał załatwić to, co miał do załatwienia, a potem zsunął się na ziemię,
aby zasypać ślady kolbą karabinu.
Wreszcie z trudem uniósł się na kolana i ruszył dalej, wolno i nieustępliwie. Miał
nadzieję, że tamci dwaj nie będą zbyt szybko się poruszać z artefaktem, chociaż
mogliby narzucić niezłe tempo, gdyby jeden szedł przodem, a drugi go osłaniał. Ale
przypomniał sobie, że Tirdal był nieco wolniejszy ze względu na krótsze nogi. Zresztą
w tym momencie nie mógł zrobić nic innego, tylko ich śledzić. Zgnieciony liść i
pogięte trawy powiedziały mu, którędy ma iść.
Tirdal wciąż szedł. Wiedział, że cierpliwość jest kluczem do zwycięstwa. Należy
zachować spokój, pozostać przytomnym i czujnym. Gniew, głód, ból i zmęczenie
muszą sprawić, że Sztylet w końcu zacznie popełniać błędy, a wtedy będzie mógł je
obrócić na swoją korzyść.
Na razie musiał coś zjeść i zastanawiał się, czy kolejne zadanie śmierci będzie
teraz łatwiejsze, czy trudniejsze. Przez kilka minut rozważał też możliwość zjedzenia
„fasolowego twarogu" wyprodukowanego przez jego konwerter żywności. W końcu
postanowił jednak zaryzykować - ludzkie racje polowe były ledwo jadalne.
Mógł też potraktować to jako ćwiczenie, żeby nauczyć się lepiej polować, tym
bardziej, że w lesie było mnóstwo jedzenia na łapach. Żuki, przypomniał sobie z
wykładów na kursie SGZ, w osiemdziesięciu pięciu procentach składają się z
przyswajalnych białek. Bardzo prawdopodobne, że z ich tutejszymi odpowiednikami
jest tak samo, zważywszy na większą masę egzoszkieletów i narządów. Pytanie
tylko, jak złapać takiego chrząszcza i jak go otworzyć.
Przykucnął i zaczął wyszukiwać swoimi zmysłami oraz Zmysłem przedstawicieli
miejscowego życia. Jakieś dziesięć metrów przed nim wyczuł roślinożernego żuka;
Tirdal widział oczami wyobraźni jego czułki, o wiele zręczniejsze niż u analogicznych
owadzich form na Ziemi i Darhelu.
Zaczął skradać się w jego stronę, uważając na poruszenia roślin czy innych
żywych stworzeń, które mogłyby zaalarmować jego Zmysł. Było to żmudne i
wymagało ogromnego skupienia, ale Tirdal wierzył, że mógłby się tego nauczyć już
po paru tygodniach ćwiczeń. Zresztą owad nie był tak czujny jak Sztylet. Był
genetycznie zaprogramowany na odgłosy wydawane przez miejscowe drapieżniki, i
wkrótce Darhel znalazł się pięć metrów od niego. Rozejrzał się wokół. Miejsca na
atak było wystarczająco dużo.
Sztylet czy każdy inny człowiek byłby zdumiony tym, co potem nastąpiło. Tirdal
pochylił się do przodu i runął przed siebie jak sprinter czy futbolowy obrońca z
przebijakiem wciśniętym pod lewą pachę. Żuk gwałtownie wyprostował czułki, a
potem poderwał się do ucieczki, ale zanim zdążył się poruszyć, Darhel złapał go za
krawędź skorupy i przewrócił na grzbiet. Ból w klatce piersiowej sprawił, że aż się
zgiął wpół, ale natychmiast odrzucił to uczucie. Ból jest ostrzeżeniem, niczym więcej,
a on już wie, że jest ranny.
Zabicie owada nie było trudne, raczej niewygodne. Stworzenie szarpało się i
próbowało zaczepić o coś łapami, ale po kilku próbach Darhelowi wreszcie udało się
wcisnąć nóż między płyty pancerza i zadać chrząszczowi śmiertelny cios. W środku
skorupy było czyste białe mięso. Tirdal skupił się teraz na ćwiczeniach Jem, by
zredukować ilość uwalnianego do krwiobiegu hormonu tal. Krew huczała mu w
uszach, ale nie z wysiłku, bo to nie wymagało zbyt wiele wysiłku. To był szał
zamkniętej w nim bestii, która domagała się wypuszczenia - lecz udało mu się go
stłumić i mógł zabrać się do jedzenia.
Jego nadumysł analizował całą sytuację. Podkradł się tak jak trzeba i dobrze
zaatakował, ale walka chrząszcza o życie jednak musiała zaalarmować wszystkich w
promieniu kilometra. Wciąż miał we włosach suche liście i kolce; jeden wbity pod
kombinezon nieprzyjemnie go kłuł. Ta część ataku wymaga zatem dopracowania.
Przebijak wciąż był na swoim miejscu, a artefakt niecały metr dalej. Dobra robota.
Tirdal pociął mięso zębami i szybko połknął śliskie pasma. Potem spróbował
wyssać tkankę z nóg, gdyż nie mógł ich połamać ani rękami, ani nawet rękojeścią
noża.
Ale delikatne mięso nie chciało ustąpić. Gryzł, ssał i naciskał językiem, lecz nie
chciało odejść od pancerza. I właśnie wtedy, kiedy Tirdal koncentrował się
najedzeniu, wewnętrzna bestia wyskoczyła z wyciem na powierzchnię. Łaknęła tego
mięsa bardziej niż on i żądała wypuszczenia na wolność.
Tirdal upuścił resztki chrząszcza i zadrżał, kiedy samokontrola i dyscyplina Jem
przystąpiły do krótkiej, lecz bolesnej potyczki. Tal nie mogło wygrać, gdyż lintatai -
nieważne, jak rozkoszne - oznaczało śmierć. Pocił się obficie, walcząc coraz bardziej
zaciekle. Kiedy przeciwnik naciera, wojownik się cofa, robi uniki. Wojownik
przystępuje do bitwy tylko na własnych warunkach. Siłę przeciwnika trzeba złamać
jak drzewo w czasie burzy, ale... tym przeciwnikiem był on sam, a odwrót nie
wchodził w grę. Świadomość Tirdala zaczęła się rozmywać w niewyraźny opar.
A potem wróciła. Był blisko, ale się nie poddał. Miał nauczkę na przyszłość:
szybko zjeść, pozbyć się trupa i ruszać dalej. Zadowolenie z siebie jest
niedopuszczalne. Uświadomił sobie, że tak będzie za każdym razem, kiedy będzie
stawiać czoła tal, i poczuł przygnębienie. Setki lat filozofii, ćwiczeń i prób nie prze-
zwyciężyły genetycznej skazy Aldenata. Ile jeszcze ras zostało unieszczęśliwionych
wskutek ich zabaw w bogów? Posleeni, ludzie, Indowy, Tchpth, Himmici, Ruorgla... a
to tylko te, które Darhelowie znali. Czy nawet Tslek są dziełem Aldenata?
Jeśli to wszystko przeżyje, będzie miał wiele do zameldowania swoim Mistrzom.
Będą wdzięczni za tę wiedzę, a Sztuka zrobi dzięki niej krok naprzód.
Jego rozmyślania przerwał następny kontakt radiowy.
- Witaj, Tirdal.
- Co mogę dla ciebie zrobić, Sztylet? - odparł, ciesząc się,
że coś odciąga go od tych niewesołych myśli.
- Możesz zdechnąć, ty mały popaprańcu - warknął Sztylet. Czemu to tak długo
trwa? Darhel nie ma odpowiednich warunków fizycznych, by szybko się poruszać, i
powinien był już go dogonić.
- Co za zbieg okoliczności, Sztylet, właśnie chciałem cię poprosić o to samo.
Ton głosu elfa sugerował, że Tirdal w ogóle nie jest w stresie, zupełnie jakby
sobie spacerował po parku.
- Chciałbyś, co? Bo sam nie możesz mnie wykończyć.
- Darhelom bardzo trudno jest zabijać - przyznał Tirdal - ale możemy to robić. A
w tym przypadku to będzie przyjemność.
- W takim razie powodzenia. - Sztylet uśmiechnął się. - Ślad, który zostawiasz,
mnie ułatwi sprawę, a tobie utrudni.
- Uznałem, że dam ci fory, Sztylet. Wy, ludzie, jesteście tak słabi, że chce mi się
z ciebie śmiać.
Ten mały drań wciąż się nie przejmuje. Trzeba go nastraszyć.
- Hej, popatrz, co właśnie znalazłem! To kamień! Nie jakiś tam kamień, Tirdal,
ale odwrócony przez ciebie spodnią częścią do góry. A na tym zdeptanym liściu jest
odciśnięty twój ślad buta. Chyba że jest tutaj jakiś inny Darhel z rozmiarem buta
czterdzieści trzy i nacięciem w kształcie litery „v" na trzecim bieżniku prawego buta.
Co ty na to?
Tak naprawdę to Sztylet widział wcześniej odcisk buta Darhela, ale i tak miał
wystarczająco dużo śladów, po których mógł iść, a do tego odbiornik. Ale trzeba
przyznać, że ten chujek rzeczywiście przemieszcza się w cholernie niezłym tempie.
- Cieszę się, Sztylet - odpowiedział natychmiast Tirdal. - Jeśli jesteś w stanie
utrzymać to tempo przez dziewiętnaście godzin dziennie przez następnych dziesięć
miejscowych dni, możemy się spotkać przy kapsule i rozstrzygnąć sprawę. Pomijając
umiejętność tropienia, obaj wiemy, który z nas jest inteligentniejszy.
Cholera, wcale nie jest zmartwiony. Sztylet ma go na widelcu, zna każdy jego
krok, a ten cholerny elf zachowuje się tak, jakby to był jakiś drobiazg.
- Gdybyś naprawdę był taki mądry, Tirdal, zdechłbyś od razu, kiedy byłoby to
jeszcze bezbolesne - powiedział i od razu sobie uświadomił, jak mizernie to
zabrzmiało. Postanowił spróbować inaczej. - Oczywiście jesteś takim samym
tchórzem jak wszyscy Darhelowie. Nie umiecie i nie chcecie walczyć.
Wykorzystaliście ludzi, żeby prowadzili za was wasze wojny, ale musieliście użyć do
tego siły i kłamstw, i zachowaliście dla siebie technologię, której potrzebowaliśmy.
Żywi ludzie są dla was zagrożeniem i wy o tym wiecie.
- Sztylet, do tej pory byłem bardzo cierpliwy, i jeśli nie chcesz, żebym się teraz
rozgniewał, wymyśl jakiś inteligentny powód sporu albo poważną groźbę. A twoja
prostacka, dziecinna wiedza na temat wydarzeń politycznych i historycznych jest po
prostu śmieszna. Pamiętaj też, że zabijanie to dyscyplina umysłu, a nie oglądanie
kamieni i liści. Pozwoliłem ci dotąd żyć, bo tego wymagała moja filozofia, a ty mylisz
to z tchórzostwem. Nie jestem tchórzem, a jeśli będziemy to dalej ciągnąć, dowiesz
się, co to jest Bane Sidhe. Kojarzysz tę nazwę, Sztylet?
- Pierwszy raz słyszę - warknął snajper. - To jakiś darhelski diabeł?
- Nie, Sztylet. - To, co pojawiło się w głosie Tirdala, było rozmyślną pogardą. -
Bane Sidhe to demon, który wzywa ludzi na śmierć. Ale on nie będzie cię wzywał,
przyjdę po ciebie osobiście. - Dźwięczny głos zmienił się nagle w złowrogi warkot. -
Zabiję cię, Sztylet. Zamierzam wyrwać ci serce, jeszcze bijące, a potem, skoro to dla
ciebie takie ważne, zjeść je na surowo, na oczach twojego gasnącego truchła.
- Jejku, jej, ale nas zdenerwowało załatwienie tej gromady dupków. - Sztylet
próbował się zaśmiać. Jego przeciwnik nie sprawiał wrażenia rozdygotanego
neurotycznego sensata bez doświadczenia bojowego. Mówił jak zabójca, prawie tak
samo jak on. Snajper wiedział, że Tirdal udaje, ale mimo wszystko zadrżał. Ten
zimny i spokojny głos był nieprzyjemny. Czy ten mały drań może mówić poważnie?
- Oni się nie liczą, Sztylet - usłyszał w odpowiedzi. - To sprawa dla twoich
przełożonych. Ja zabiję cię za to, że próbowałeś, używając twojego określenia,
„wyruchać mnie".
- Wyruchać cię? - Sztylet wściekł się, zapomniawszy o strachu. - Kto ma to
cholerne pudło? I co zamierzasz z nim zrobić, jeśli pozwolę ci żyć?
- Pojemnik to nie twoja sprawa, skoro dla ciebie to tylko pieniądze. Ale skoro
pytasz, zamierzam go oddać odpowiednim władzom.
-Odpowiednim władzom?! - zawołał Sztylet z niedowierzaniem. - Odpowiednim
władzom? Jest wart miliard kredytów. Miliard! Nawet po odliczeniu podatków,
gdybyśmy nie mogli tego jakoś obejść, to cholerna fortuna. „Fortuna" to nawet za
mało powiedziane. To jak wygrana na loterii, tyle że ciężko zapracowana. Te
pieniądze są moje, ale gdybyś nie był takim durniem, mógłbym się z tobą podzielić.
Wiem nawet, przez kogo to załatwić.
- Z jakiegoś powodu wcale mnie to nie dziwi. A więc zabiłeś całą sekcję dla
pieniędzy?
-Tak, Tirdal. - Sztylet zaśmiał się. Najwyraźniej zaskoczył elfa, który uważał siebie
za geniusza. - Właśnie tak. Nazwij to słabością, ale miliard kredytów jest dla mnie
wart więcej niż te jęczące cipy. A dzięki tobie będę miał alibi. „Darhelowi odwaliło w
stresie, pękł w obliczu wroga". Rzuciłeś w panice granatem, a ja cię wytropiłem i
załatwiłem. Jestem bohaterem. Potem idę na przepustkę, żeby wrócić do siebie po
stracie przyjaciół, i znikam. Laski ustawiają się w kolejkę, żeby zrobić mi loda cztery
razy dziennie, i mam posiadłość pełną niewolnic.
Dotarło do niego, że gada od rzeczy. Jasna cholera, panuj nad sobą, skarcił
samego siebie.
- To fascynujące - odparł Tirdal. - Jestem pewien, że psychiatra - tak ich
nazywacie, prawda? - z przyjemnością przeprowadziłby analizę twoich neuroz. A
może to psychozy? Nie jestem na bieżąco z ludzkimi schorzeniami umysłowymi. Jest
ich za dużo, żeby się w tym połapać, a ty może nawet masz jakieś do tej pory
nieznane. Ale twoja chciwość mówi mi, że byłbyś doskonałym Darhelem, a
przynajmniej tym, co wy uważacie za Darhelów.
Sztylet dyszał, i to bynajmniej nie ze zmęczenia. Cholera, dlaczego ogarnęła go
panika? Atak paniki dopadał go zawsze
wtedy, kiedy musiał stawić czoła czemuś poważnemu. Dlatego właśnie został
snajperem, dlatego robił wszystko, żeby ludzie się go bali - żeby unikać konfrontacji.
A Darhel jest w sąsiednim hrabstwie, więc nie powinien tak na niego reagować.
-
C...co? - wyjąkał. - Chcesz po prostu zwrócić artefakt? Nawet bez znaleźnego?
Co z ciebie za Darhel?
Odpowiedź znów padła natychmiast.
-
Taki, który jest dumny z siebie, swojego klanu i swojej rasy, nie mówiąc już o jej
przetrwaniu. I twojej także, Sztylet. Na Rubieży są planety, które nie mają
należytych stosunków z innymi gatunkami. Naprawdę chciałbyś, żeby dostały w
swoje ręce to, co my tutaj mamy?
-
Patrzcie go, jaki altruista - zadrwił Sztylet. - Myśli tylko o innych.
Bezinteresowność i wyrozumiałość. Byłaby z ciebie doskonała ludzka cipa.
-I tą obelgą, Sztylet, na razie kończymy. Do widzenia.
-
Tirdal! Tirdal! Wracaj, ty tchórzliwy mały elfie, nie skończyliśmy jeszcze
rozmawiać! - krzyknął Sztylet.
Ale wszystko wskazywało na to, że jednak skończyli.
Nogi Fretki już tak bardzo nie bolały. Szedł prawie w normalnym tempie i mógł
wyrzucić kulę. Wciąż utykał, ale jednak poruszał się o własnych siłach. Z
medycznego punktu widzenia malejący ból oznaczał rozległe uszkodzenia tkanek z
powodu gangreny albo czegoś podobnego. Fretka miał szansę przeżyć, gdyby
pokonał tamtych dwóch i wezwał kapsułę. Na pokładzie były dobre urządzenia
medyczne ze sztuczną inteligencją. Wciąż zastanawiał się, dlaczego odrzucił kuszący
pomysł wezwania wsparcia przez przekaźnik Lali. Tak naprawdę on sam wcale by się
nie przejął, gdyby wybuchła wojna, ale dowództwo dobrałoby mu się do tyłka, gdyby
przeżył. Tak czy inaczej, odrzucił tę możliwość i zamartwianie się w niczym mu nie
pomoże.
Jego rozmyślania przerwał głos w słuchawkach.
-I jak tam, Fretka, jak sobie radzisz?
Zacisnął mocno usta. Im dłużej nie będzie się odzywał, tym wyda się groźniejszy.
Niech Sztylet się boi - to broń sama w sobie.
- Fretka?! Wiem, że tam jesteś, ty durniu.
Nadal milczał i w głosie snajpera pojawiło się zniecierpliwienie.
- Dobra, Fretka, zagramy po twojemu. Zaczekaj tylko, aż się spotkamy. To
będzie ostatni raz. Do widzenia.
Najwyraźniej był zdenerwowany. Bardzo dobrze.
Odczyty na wykrywaczu nie trzymały się kupy. Wciąż pokazywały, że Tirdal
wyprzedza Sztyleta o prawie pół godziny, a Sztylet jest jakieś pół godziny przed nim.
Dlaczego Tirdal nie zaczekał na Sztyleta? Wciąż mieliby nad nim sporą przewagę.
Sztylet najpewniej gra na czas, mając nadzieję, że rany go wykończą.
Chyba że zaplanowali, żeby się rozdzielić i go otoczyć. Jeśli tak, tym ważniejsze
jest zachowanie milczenia.
Mimo to żałował, że nie wie, co zamierzają zrobić. I że nie ma z kim
porozmawiać. I że cały czas go boli.
Tirdal pozwolił, żeby Sztyleta męczyła niepewność. Jak ludzie na to mówią?
„Gotować się we własnym sosie". Właśnie tak. Powiedzenie to było podwójnie
trafne, gdyż ogromny wysiłek powodował także olbrzymi stres metaboliczny i
wzmożoną perspirację. Z tego, co wiedział o ludzkiej fizjologii, taka sytuacja musiała
być dla Sztyleta tak samo nieprzyjemna. I bardzo dobrze. Sztylet może i lepiej znosił
gorąco, ale Tirdal był wytrzymalszy i na pewno bardziej odporny na stres. Im gorzej
się zrobi, tym większą będzie miał przewagę.
Ale mimo to był w niebezpieczeństwie. Sztylet potrafił lepiej tropić i miał broń o
wiele większym zasięgu. Sprawiał też wrażenie całkowicie obłąkanego. Może już
wcześniej taki był, tylko ukrywał się za maską? A może to było coś uśpionego, co
zostało uruchomione przez jego ostatnie czyny? Czy samotność nie potęguje ludzkich
emocji?
Nie ma czasu na takie dywagacje, pomyślał. Pora odsądzić się na kilka
kilometrów, nie wychodząc przy tym z lasu. Wstał i ostrożnie podniósł artefakt, a
potem ruszył naprzód. Pozostawił za sobą skorupę swojego obiadu, która wciąż
jeszcze co jakiś czas poruszała odnóżami, chociaż nie miała już ciała ani mózgu.
Tutejsze słońce opadło nisko nad horyzont i sytuacja mogła znacząco się zmienić.
Tirdal z natury widział lepiej niż Sztylet, ale snajper był bardzo dobrze wyszkolony w
nocnym widzeniu, a poza tym ciało Darhela, którego temperatura wzrosła na skutek
szybszego metabolizmu, będzie teraz świecić
w termowizji. Sztylet za to nie spał już od dziewiętnastu godzin, a Tirdal, nie licząc
pragnienia i głodu, nie był specjalnie zmęczony. Dlatego sytuacja może się wkrótce
zmienić na jego korzyść. Potrzebny jest tylko spokój i cierpliwość. Fale ścierają skałę
w piasek, piasek wygładza wszystkie ślady. Bądź jak fale: uparty, spokojny,
niestrudzony...
Sztylet był wściekły, że został zignorowany. Szkoda, że ci dwaj frajerzy nie
zdechli razem z pozostałymi, bo cholernie zaleźli mu za skórę. Jakiś obcy dziwoląg i
pieprzony żółtodziób zmuszają go do zmiany planów i marnowania czasu. Wydaje im
się, palantom, że nie tylko się liczą, ale że na dodatek są męczennikami.
Gniew pomagał mu radzić sobie z wieloma rzeczami. Jedną z jego sekretnych
fobii, kiedy był mały, był strach przed ciemnością. Wydawało mu się, że ma to już za
sobą. Przeszedł nocne szkolenie, szkołę przetrwania, był na setkach ćwiczeń i kil-
kunastu bojowych misjach, a mimo to wzdrygnął się, kiedy gałąź dotknęła jego
policzka. Odepchnął jąze złością. Nie bał się, do cholery, ale jednak podtrzymywał w
sobie uczucie gniewu.
W ludzkich osiedlach na gęsto zaludnionych planetach w nocy zawsze było jakieś
światło i gwar. A tutaj nie było absolutne niczego. Niczego oprócz bazy Blobów
zbudowanej z samych hologramów. Niczego oprócz miejscowych stworów, które
chciały go pożreć. Nikogo oprócz Darhela, który przed nim uciekał, choć jego groźby
brzmiały serio. Nikogo oprócz Fretki, który gdzieś tam był, ale nie chciał się odezwać.
Nikogo oprócz duchów jego byłych kolegów z sekcji. Umysł zaczynał mu płatać figle,
gdyż nagle usłyszał wprawiającą w trans muzykę Lali, potem dobiegło go chrapanie
Goryla, a wreszcie poczuł obecność kapitana i spokój Sziwy. Obejrzał się za siebie -
nikogo tam nie było, i on o tym wiedział, ale mimo wszystko było upiornie jak
cholera.
Tak naprawdę każdy na jego miejscu by się bał. Jest ciemno, cicho, wokół pełno
zagrożeń, a on jest sam. Tak długo tłumił swoje słabości, że ich pojawienie się teraz
go przerażało. Żeby pokonać swoje lęki, trzeba im stawić czoła, a on przez całe życie
tego unikał.
Ale musi iść dalej. Ten cholerny Darhel wciąż mu ucieka, niech go szlag. Kiedy
ten szczur się zmęczy? Gdzieś w głębi umysłu Sztyleta pojawiła się myśl, że Darhel
podobno dostał maksimum punktów na kursie. Snajper zaczął się zastanawiać, czy
to prawda, a wtedy uświadomił sobie, że maksymalny wynik nie oznacza górnej
granicy zdolności tego bydlaka, lecz dolną, i ta myśl naprawdę była przerażająca.
Nie, nie mógł być aż tak dobry, a on bywał już w prawdziwych opałach i teraz nie
ma czego się bać. Tylko cipa boi się ciemności. Może strzelać do robali tak samo
szybko, jak one mogą atakować, a Tirdal jest daleko stąd.
Zaskomlał, kiedy coś szturchnęło go w żebra. Przełknął ślinę i wściekle odepchnął
gałąź.
A potem wpadł w szał.
Przyspieszył kroku, przechodząc w wyciągnięty trucht. Odtrącał gałęzie, nie
zdając sobie sprawy, że rezygnuje z kamuflażu na rzecz szybkości. Wiedział tylko, że
musi złapać tego cholernego Darhela i że nie boi się ciemności. Nagle potknął się o
jakiś korzeń i jego gniew jeszcze bardziej przybrał na sile. Biegł, nie zważając na
własne bezpieczeństwo; jedyne, co się liczyło, to dopaść tego przeklętego Darhela.
W miarę jak tracił czucie w nogach, Fretka szedł coraz szybciej. Mrowienie i
kłucie sięgało już do bioder; ledwie czuł, że przedziera się przez krzaki. Dobrze,
pomyślał, że to ja tropię, bo na pewno zostawiam wyraźne ślady. Ale przynajmniej
ból minął. To dziwne nie czuć własnych stóp, ale najważniejsze, że można iść, nawet
jeśli lewa noga przypomina raczej drewnianą nogę manekina niż ludzką.
Zapadająca ciemność będzie działać na jego korzyść. Jeśli tamci dwaj, zwłaszcza
Sztylet, nie pilnują dobrze tyłów, nie powinien na nich wpaść, a kiedy zobaczy odczyt
podczerwieni, powinien być w stanie bez problemu śledzić ich z oddalenia. W
ciemności trudniej poruszać się niepostrzeżenie. Sztylet może nie zostawia dużo
śladów, ale Tirdal na pewno, i tropienie ich obu naraz powinno być łatwe.
Dostał nagłych zawrotów głowy i przykucnął, żeby złapać oddech, a potem runął
jak długi w krzaki, czując aromat soku z połamanych gałązek i nieco błotnisty zapach
ziemi. Prawdopodobnie pośliznął się na roślinności. Pomyślał, że musi być jeszcze
bardziej ostrożny, bo przecież nie ma czucia w stopach.
Zastanawiał się, czy mdłości były spowodowane ranami nóg. Nie, to połączenie
szoku, bólu, narkotyków i braku jedzenia i snu - po wielu dniach niedosypiania nie
spał od prawie dwudziestu ośmiu godzin. Ale teraz nie mógł się zatrzymać.
Najlepsze, co mógł zrobić, to iść dalej i mieć nadzieję, że tamci w którymś momencie
też będą musieli odpocząć.
Tyle że oni mimo wszystko mieli nad nim przewagę. W czasie odpoczynku mogli
na zmianę stawać na warcie, a on był sam.
Jeszcze raz spojrzał na wykrywacz. Przewaga Tirdala nad Sztyletem zmniejszyła
się, ale obaj oddalili się od niego. Musi więc zrobić wszystko, co w jego mocy, by
przyspieszyć. Westchnął i sięgnął do apteczki po kolejne środki przeciwbólowe i
silniejsze stymulanty. Nie znosił ich używać - leki przeciwbólowe otępiały, a od
symulantów dostawał mdłości - ale jeśli chciał tamtych dwóch dogonić, musiał je
wziąć.
Potem otworzył ostatnią rację polową, żeby pogryzać coś w marszu, wepchnął ją
za pas i ruszył dalej. Musiał przyznać, że pomimo kuśtykania osiągał niezłą prędkość.
Ból był trochę mniejszy, a kiedy świeży środek zacznie działać, będzie mógł jeszcze
bardziej przyspieszyć.
Nietrudno było iść po śladach nawet w ciemności. Fretka wychowywał się na
jednym ze światów Rubieży i polował, odkąd skończył pięć lat, więc dla niego każdy
teren był jak książka. Pogniecione liście i połamane gałązki powiedziały mu, że ktoś
tędy przechodził. Zadrapanie na drzewie i rozchylone gałęzie krzewu wskazywały na
długą broń - Sztyleta. Płaskie zagłębienia w ziemi to były ślady stóp o innej niż
ludzka geometrii - Tirdala.
W zaroślach był trop pozostawiony przez miejscową formę życia. Coś szybko tędy
przemknęło, ścigając coś mniejszego. To na pewno drapieżnik, ale Fretka wolałby
nie strzelać, żeby nie zdradzić swojego położenia. Nie był pewien, czy dałby sobie
radę samym nożem, ale wszystko wskazywało na to, że to jedyna możliwość cichego
załatwienia sprawy. Co do strzelania, szanse przeżycia na pewno byłyby większe,
chociaż oczywiście wszystko zależało od tego, czy broń da radę przebić ten straszny
egzoszkielet noszony przez tutejsze zwierzęta.
Nagle znów pojawił się drapieżnik. Był wielkości mniej więcej królika, a za nim
biegły kolejne trzy. Prawdopodobnie przywołało je utykanie Fretki, wywołujące
rytmiczne, ale nierówne wibracje gruntu. Widząc, że skręcają gwałtownie w jego
stronę, wyszarpnął z pochwy polowy nóż i stanął do walki.
Z pierwszym poszło łatwo. Głupi stwór próbował ugryźć klingę noża zrobioną z
polimeru dużej gęstości z przymocowaną cząsteczkowo ceramiczną krawędzią tnącą i
sam oderżnął sobie pysk. Przez ułamek chwili Fretka widział w goglach wijącego się,
przebierającego odnóżami stwora podobnego do japońskiego żuka, który zaraz
potem zniknął w trawie.
Pozostałe trzy próbowały zaatakować jednocześnie. Uchylając się przed
pierwszym, Fretka upadł. Poczuł w nogach świeże fale bólu, ale za to uniknął
ukąszenia. Cios zadany chwilowo zdezorientowanemu żukowi nie przeciął chityny, ale
zmiażdżył mu odnóża - robak nie zdążył ich schować.
Jednak pozostałe dwa dopadły tropiciela. Jeden wgryzł się w jego prawy but -
przynajmniej miał nadzieję, że to but, bo chociaż nie miał czucia w stopie, była mu
potrzebna - a drugi zaczął atakować plecak, chrobocząc mu do ucha.
Najpierw zajął się tym na nodze, gdyż łatwiej go było dosięgnąć. Spokojnie
wcisnął nóż, tępą krawędzią do dołu, między stopę i chrząszcza, mając nadzieję, że
stwór nie będzie próbował wspiąć się po ostrzu i wgryźć w jego rękę. Stworzenie
jeszcze przez chwilę czepiało się buta, a potem jego pancerz przyciśnięty nożem do
kory drzewa pękł.
Fretka zwolnił zaczepy szelek plecaka, zrzucił go z pleców i odwrócił się, by zabić
ostatniego napastnika, ale żuk szybko uciekł.
Ciężko dysząc, nagle jeszcze przytomniejszy niż po narkotykach i czując ciepło
krążącej w żyłach adrenaliny, obejrzał się dookoła, czy nie ma tutaj więcej
chrząszczy.
Na szczęście nie było. Ostrożnie schował nóż do pochwy, spojrzał na swój but,
upewniając się, że jest cały, chociaż jego twarda powierzchnia była mocno
poszarpana, a potem przymocował z powrotem szelki do plecaka, zarzucił go na
ramiona i wygodnie rozłożył ciężar. Oczywiście żeby nie było mu za dobrze, nie
potrafił ustawić szelek tak jak przedtem, ale za to żył, prawie niedraśnięty, nie licząc
skóry zdartej z pogryzionej wcześniej przez robaki dłoni i obitego biodra, i znów był
w ruchu.
To strach kazał Sztyletowi odezwać się do Fretki, choć nigdy by się do tego nie
przyznał. Sam dźwięk ludzkiego głosu czy - gdyby Fretka nie chciał się odezwać -
świadomość, że tam jest, zmniejszała jego lęk przed czarnym piekłem, przez które
szedł. Czarnym piekłem, które we wzmocnieniu światła robiło się jasne, sięgało ku
niemu gałęziami niczym skrzydłami i ocierało się o jego nogi lub - co gorsza - głowę.
Sztylet szczękał zębami, trzęsły mu się kolana, ale dalej brnął przed siebie. Szlag by
trafił tego Darhela, musi złapać tego małego popaprańca, gdyż w przeciwnym razie
będzie mu cholernie trudno to wszystko wytłumaczyć i postawią go przed plutonem
egzekucyjnym.
- Jesteś gotowy się poddać, Fretka? - spytał. Sam fakt mówienia sprawiał, że
strach trochę malał.
Nie usłyszał odpowiedzi, więc mówił dalej.
- Wiesz, że zajdziemy cię z flanki i zabijemy, ty mała ofiaro.
Wciąż nic.
-Ale chcę być w porządku, Fretka. Powiedz, komu mam przesłać pozdrowienia, to im
powiem, że poległeś jak bohater.
Teraz odpowiedź nadeszła.
-
Jak bohater? - W głosie Fretki był gniew. To dobrze. Sztylet niemal słyszał, jak
tamten zgrzyta zębami. - Zwalisz wszystko na Darhela i jego też zabijesz? Bo na
pewno nie zwalisz winy na Bloby.
Sztylet nie miał na to gotowej odpowiedzi i odrobinę za długo milczał.
-
Właśnie tak zamierzasz zrobić, co? - ciągnął Fretka. - On wcale nie jest twoim
sprzymierzeńcem, tylko przydatnym narzędziem.
Sztylet prychnął. Nie tak to zaplanował.
A Fretka mówił dalej.
-
Ciekawe, czy mi się uda go o tym przekonać, co, Sztylet? Byłoby z tobą bardzo
źle, gdybyśmy zaczęli polować na ciebie we dwóch.
Na to mógł odpowiedzieć.
-
Wcale nie, Fretka. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby naprowadzić celownik
na twoją twarz i patrzeć, jak się rozbryzguje. Chętnie bym się pośmiał. Nie
wyobrażasz sobie chyba, że jakiś pieprzony Darhel będzie dla mnie problemem, co?
Myślisz, że on ci uwierzy? „Wiesz, nie rozmawialiśmy jeszcze ze sobą, ale jestem po
twojej stronie". Świetny pomysł.
-
On problemem? Nie, ale ja mogę cię śledzić lepiej niż ty mnie. Wcale nie muszę
rozmawiać z Tirdalem, żeby wiedzieć, gdzie obaj jesteście. Na razie, frajerze.
Następny dźwięk, jaki usłyszysz, to będzie eksplozja twojej klatki piersiowej.
Sztylet postanowił szybko porozmawiać z Tirdalem. Gdyby udało mu się sprawić, że
ci dwaj będą się bali jeden drugiego, mógłby to wykorzystać.
- Hej, Tirdal - powiedział.
- Co, Sztylet, skończyliśmy z obelgami?
- Na razie, Tirdal, na razie. - Sztylet wyszczerzył się wesoło, chociaż nikt go nie
widział. - Mam dla ciebie niespodziankę.
- Och, jakiś prezent? Z jakiej to okazji? - Tirdal starał się jak mógł, by utrzymać
pogodny ton, ale przy jego niskim głosie nie wychodziło to najlepiej - właściwie
brzmiało upiornie.
- Tak jakby, Tirdal. Fretka żyje i jest tutaj ze mną. Pamiętasz, że obaj umiemy
dobrze tropić?
- To interesujące, Sztylet. Zdajesz sobie oczywiście sprawę, że bardzo trudno
mi w to uwierzyć. Gdybyś naprawdę miał sojusznika, zostałbym szybko otoczony
albo jeden z was zabrałby artefakt, zanim wykończyłeś całą swoją sekcję.
W głosie Tirdala nie słychać było niepokoju. Ten rozsądny, logiczny tok
rozumowania był kolejnym powodem, dla którego zamierzał go zabić.
I nagle zrozumiał: Tirdal myśli, że obecność Fretki to blef, a to znaczy, że jego
Zmysł jest bardzo ograniczony. Dobrze o tym wiedzieć.
- No, to był fart - powiedział, próbując zapanować nad sobą. Musi zacząć
ćwiczyć riposty przed rozmowami z tym cholernym elfem. - Ale kiedy zrozumieliśmy,
jak bardzo obaj nienawidzimy Darhelów i ile jest wart pojemnik, poszło z górki. Obaj
cię załatwimy, obaj dostaniemy forsę. To dla nas obu świetny układ. To, że nie
możesz wyczuć Fretki, daje nam jeszcze większą przewagę, choć w sumie jej nie
potrzebujemy. Już jest po tobie.
- Dobrze, Sztylet, masz sprzymierzeńca. A swoją drogą to niesamowite, jaką
przewagę musisz mieć nad nędznym Darhelem, żeby czuć się bezpiecznie. Zaczynam
podejrzewać, że nie jesteś aż taki groźny, jak próbowałeś wszystkim wmówić.
Trochę go to zabolało. Tirdal potrafi posługiwać się słowami lepiej niż on sam.
Ale stawką jest miliard kredytów i słowa niczego nie zmienią.
- Tirdal, nie mam nic przeciwko temu, żeby podzielić się tym miliardem, dlatego
proponowałem ci udział, ale skoro nie chcesz, zostanie więcej dla mnie i Fretki.
Wszyscy wiemy, że Fretka jest najlepszym tropicielem, ja najlepszym strzelcem, a ty
nikim. Nie będziemy niczego udowadniać, po prostu cię zabijemy.
- Pozwolisz, że posłużę się banałem: najpierw musicie mnie złapać. Do widzenia
ponownie.
Sztylet wiedział, że nie ma sensu tracić czasu na odpowiedź, bo Tirdal nie będzie
go słuchał. Ale ziarno wątpliwości zostało zasiane. Jeśli będzie dalej szczuł ich na
siebie, obaj staną się jego sprzymierzeńcami, wyobrażając sobie, że są przeciwko
niemu. Być może nawet Fretka załatwi za niego Darhela, a potem on bez problemu
znajdzie Fretkę po odgłosie wystrzału.
Tak, wszystko powinno się jakoś ułożyć.
Im szybciej nadejdzie świt albo wyjdą z lasu, tym bardziej będzie zadowolony.
Tutaj nie jest zbyt przyjemnie. Skrzywił się.
- Nie jestem żadnym pieprzonym tchórzem, po prostu jest ciemno.
Ale nie poprawiło mu to nastroju. Cholera, nie ma tu niczego oprócz paru
robaków, które mógłby zastrzelić.
I Fretki. Dlaczego Fretka wciąż żyje? Zatrzymał się, zwrócony plecami do drzewa,
a potem zatoczył koło wokół pnia, wypatrując przez celownik jakiegoś ruchu w
podczerwieni. Widział tylko małe robaki, ale żadnych drapieżników. I żadnego śladu
Fretki.
Fretka uznał, że powinien porozmawiać z Tirdalem. Musi podwójnie uważać na
to, co mówi i czuje, skoro ten mały dziwoląg potrafi czytać w myślach, ale
potrzebuje jednak informacji. Wszystko, czego dowie się od Darhela, może mu się
przydać. Najpewniej nie będzie tego wiele - ten niski, dźwięczny głos był całkowicie
wyprany z emocji, o co Tirdal jako obcy musiał się specjalnie starać - i będzie musiał
wyciągać wnioski z bardzo drobnych poszlak. To zupełnie nowy rodzaj tropienia.
Wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić, i wybrał kanał.
- Tirdal?
- Fretka - usłyszał odpowiedź. - A więc żyjesz.
Zmniejszył głośność. Ustawił ją na początku wysoko, bo chciał usłyszeć wszystkie
detale i nieprzefiltrowane odgłosy tła, ale przy takim poziomie głosu nie słyszał
własnego otoczenia, a w ciemnym gąszczu słuch był podstawowym zmysłem.
- Zdziwiony, Tirdal? - spytał. - Czy wiesz, że Sztylet tak naprawdę nie jest
twoim sprzymierzeńcem? Wykorzystuje cię tylko po to, żeby zgarnąć całą forsę dla
siebie.
- Jako Darhel, czyli niby ktoś, kogo nazywacie „kapitalistą", jestem zdumiony
waszą pazernością - odparł Tirdal. - Pieniądze to narzędzie do osiągania celów, ale
wy bardzo często myślicie o nich jako o symbolu statusu. Co zrobisz z pół miliarda
kredytów, Fretka? Czy trzynaście milionów by ci nie wystarczyło? Zwłaszcza że to był
raczej szczęśliwy przypadek niż przewidywany zysk.
Co to za gra?
- Nie chcę pieniędzy, Tirdal. Chcę zobaczyć was dwóch martwych, a artefakt w
rękach Biura Naukowego Republiki.
- To bardzo zabawne, Fretka. Nie doceniasz mojej inteligencji.
- Jak to? - Ten obcy pokurcz był niepokojący - emanował pewnością siebie.
- Fretka, gdybyś chciał się ze mną sprzymierzyć, zaproponowałbyś mi pomoc,
kiedy razem ze Sztyletem strzelaliśmy do siebie.
- Co? Słyszałem, jak strzelaliście do rannych, dranie. A potem uciekłeś z
artefaktem, gdy tymczasem Sztylet ograbiał zabitych. Myślisz, że jestem głupi?
Fretka nie mógł uwierzyć, że Tirdal próbuje takich sztuczek. Czy Sztylet tak mu
podpowiedział? Czy aż tak nisko go ocenia? Był wściekły. Nie jest politycznym
geniuszem ani wielkim cwaniakiem, ale jest inteligentny i bardzo dobry w swojej
specjalności. W tym momencie zobaczył kolejny ślad na piasku, co dodało mu wiary
w siebie. Sztylet tędy przechodził.
W co Tirdal próbuje grać? Myśli, że może go zlekceważyć? Jeśli naprawdę uważa,
że obaj ludzie działali wspólnie, dlaczego nie jest bardziej wystraszony? A może ma
jakiegoś asa w rękawie przeciwko snajperowi?
I czy to możliwe, że każdy z nich ma własne plany co do pojemnika? Sztylet
rozwalił sekcję, a Tirdal wykorzystał sposobność i zwinął artefakt, a teraz walczą
przeciwko sobie. A więc on mógłby walczyć z każdym z nich osobno, bo nie pomogą
sobie nawzajem. To dobra teoria i wyjaśnia, dlaczego nie podróżują razem. Jego
rozmyślania przerwał głos Tirdala.
- Nie uważam cię za głupca, Fretka, dlatego nie będę słuchał twoich propozycji
sprzymierzenia się ze mną. Widziałem tę technikę na ludzkich widach - Sztylet gra
złego, a ty uczciwego - i nie dam się oszukać. Czy masz mi coś ważnego do
powiedzenia, czy wracamy do polowania?
To wyzywające pytanie znów rozwścieczyło Fretkę. Nie mógł uwierzyć, że Tirdal,
mając w rękach przedmiot wart miliard kredytów, chce odgrywać niewinną ofiarę.
- O tak, to polowanie - odparł - a ty możesz od razu zdechnąć, jebany Darhelu.
- Taki był plan od samego początku, Fretka. Szkoda tylko, że potrzeba dwóch
ludzi, żeby sprostać jednemu Darhelowi. Do widzenia.
- Ty dupku! - Fretka niemal krzyknął do mikrofonu, zapominając o konieczności
zachowania ciszy.
Nie było żadnej odpowiedzi.
Tirdal sięgnął swoim Zmysłem i zmysłami w ciemność. Otoczenie było surowe i
pierwotne, ale nie wrogie. Kilka insektoidów zauważyło jego obecność, ale nie
przejęły się nim, gdyż nie wydzielał żadnych chemicznych oznak zagrożenia. Dla in-
nych nie był ofiarą i jako taki został zignorowany. Jeszcze inne nabrały czujności,
węsząc posiłek, ale w ich przypadku to był zwykły głód, a nie nienawiść czy gniew.
W okolicy był tylko jeden płomień gniewu i znajdował się daleko stąd. Mimo dużej
odległości płonął białym żarem.
A niedaleko za Sztyletem wyczuł drugi, bardzo słaby płomień. A więc Fretka ich
goni. Nie jest tak zawzięty jak Sztylet i dzięki odległości mniej groźny. Bardzo
prawdopodobne, że tamci dwaj niedługo się spotkają i wtedy zagrożenie będzie
większe. Tirdal postanowił, że będzie uważać na wypadek, gdyby się rozdzielili, by
go zajść z dwóch stron.
To możliwe, że wcale nie są sprzymierzeńcami, ale z jego punktu widzenia obaj
stanowią zagrożenie. Obaj chcą go zabić.
Był pewien, że poza tym nie ma tutaj żadnych innych ludzi. Niepokoiło go, że
Fretka uszedł jego czujności, choć od dawna był tak blisko. Może to wina
uszkodzonych nerwów, a może zbiorowy wrzask pozostałej czwórki go zagłuszył.
Mimo to nie wolno mu polegać na samym Zmyśle - najwyraźniej ma swoje
ograniczenia.
Nie było żadnych innych ludzi, ale był głód. Tirdal był śledzony przez kilka dużych
drapieżników i przynajmniej jednego latającego ssakopodobnego stwora. Większość
z nich zawracała, kiedy opuszczał ich teren, niektóre jednak cały czas się zbliżały. Od
czasu do czasu któryś z nich przerywał pościg tylko po to, by zostać zastąpionym
przez innego.
Szczególnie jeden był coraz bliżej, a jego głód był wyjątkowo silny. Tirdal był
pewien, że zamierza zaatakować. Wzywając dyscyplinę Jem, siłą woli obniżył poziom
tal, spodziewając się jego wzrostu, kiedy zada śmierć, podniósł przebijak i
przygotował się na atak. Czuł, że to nastąpi niedługo. Istota biegła po jego lewej
stronie, była pobudzona i emanowała zwierzęcym podnieceniem.
Atak nastąpił w chwili, kiedy Tirdal mijał gęstą kępę drzew. Zwierzę skoczyło,
cicho chrobocząc, jakby chciało mu zdjąć głowę, ale jednocześnie ustawiło się w
idealnej pozycji do strzału z przebijaka.
Tirdal odwrócił się twarzą do napastnika, podniósł broń i strzelił. Dla ludzkiego
obserwatora ten strzał był wprost podręcznikowy. Szybki, bez wysiłku, trafił zwierzę
prosto w łeb. To nie był strzał istoty niezdolnej do zabijania.
Zwierzę było miejscowym odpowiednikiem lamparta - wielkim, sprawnym
samotnym myśliwym o dużej inteligencji. Kiedy trafienie z przebijaka wypaliło mu
pysk, wylądował z wyciem na ziemi, łamiąc sobie kark.
ŚMIERĆ! Tirdal zachwiał się i padł. Sprzężenie zwrotne napływające przez Zmysł
pozwoliło mu poczuć szybki, lecz bolesny koniec zwierzęcia. Kłujące, lodowate iskry
przeszyły jego mózg w emocjonalnej eksplozji, a do krwiobiegu trysnął hormon tal.
Napotykając ból, zmył go jak fala powodziowa zmywa odpadki, i z rykiem runął do
mózgu i jaźni. Tirdal nie poczuł nawet, jak pokruszone krawędzie płyty piersiowej trą
o jego nerwy.
Klęczał na czworakach, trząsł się i jęczał, kiedy rozkoszne drgawki szarpały jego
ciałem, a z podstawy czaszki buchał żar. Wystawił się na działanie emocji istoty, a
teraz odbierał nagrodę. Była słodka i gęsta jak syrop, a poruszała się z taką prędko-
ścią, że zalała go całego i nie mógł nic zrobić.
Lintatai. Myślał, że ją czuł, kiedy wysysał mięso z łap owada, ale wtedy to był
tylko jej cień. Teraz przesyciła całe jego jestestwo, mknąc wzdłuż kręgosłupa aż do
koniuszków palców. Przetoczyła się falami przez jego umysł, aż zobaczył ją i usły-
szał, potężną jak tropikalna burza nad oceanem.
A potem nadszedł koniec. Nie cofnęła się, ale i nie przybrała na sile, kiedy jakaś
głęboko skryta resztka jego determinacji zatrzasnęła wrota Zmysłu i powstrzymała
dalszy napływ lintatai. Jego żelazna dyscyplina wyciągnęła go na płyciznę, gdzie
mógł utrzymać swoje ja pod kontrolą na tyle długo, by móc się zastanowić. Dał się
porwać fali, ale tylko na chwilę, a potem zapanował nad sobą. Wciąż zalewało go
morze potężnych uczuć, ale był czujny i w pełni świadomy.
Myślał, że zaciska zęby, a tymczasem przygryzał dolną wargę. Mokra ziemia
otarła mu policzek i wcisnęła się do nosa. Nad nim zwieszały się gałązki poruszane
jego umęczonym oddechem. Wszystko to było prawdziwe, obecne, i chwycił się
tego, by zyskać siłę. Chłodne powietrze. Ciemność. Wypróżnił się, kiedy stracił
panowanie nad sobą, i to również było rzeczywiste - choć nieprzyjemne - doznanie.
Zapragnął sięgnąć Zmysłem w przestrzeń, ale powstrzymała go jego samokontrola.
Żadnego Zmysłu. Atak jest mniej niebezpieczny niż przyjęcie większej ilości tal.
Potrzeba było wielu minut wolnego, równomiernego oddychania, by hormon
osiągnął możliwy do zaakceptowania poziom. Tirdal rozpiął przód kombinezonu, by
wypuścić ciepło. Chłód parującego potu dodał mu sił - był czymś prawdziwym i
zewnętrznym. Powróciły siła i równowaga, ale dalej leżał na ziemi, z głową na
wyciągniętej ręce, w której nadal ściskał przebijak. Chciał jeszcze trochę poczekać,
zanim wstanie.
Od tej chwili ma nauczkę - musi powściągać Zmysł podczas walki. Jego zdolności
dają mu przewagę, dopóki nie zacznie się starcie, a potem należy go wyłączać.
Niektórych rzeczy nie wolno odczuwać, a walka jest jedną z nich. Walka musi
pozostać sprawą intelektu, dlatego teraz będzie walczył tak jak człowiek.
Jego twarz wykrzywił uśmiech. Dostał kolejną cenną lekcję, i to taką, którą
będzie mógł od razu zastosować. Sztylet myśli, że lubi zabijać? Myśli, że jest
niebezpieczny?
Sztylet nawet nie ma o tym pojęcia.
Ciemność powoli zmieniała się w bezkształtną szarość, aż wreszcie nadszedł świt.
Sztylet uspokajał się i stopniowo powracał do tego, co u niego uchodziło za normę.
Nigdy nie przyznałby się do tego nawet przed samym sobą, ale cieszył się z na-
dejścia dnia.
Postanowił jak zawsze trochę postraszyć swoich przeciwników.
- Dzień dobry, Tirdal. Jadłeś już śniadanie?
- Owszem, Sztylet, zjadłem jakieś niewielkie latające stworzenie. Smakowało
trochę jak kaczka, jeśli to porównać do ludzkich zwierząt, albo darhelski bligrol. Ale
ty oczywiście nigdy tego nie próbowałeś.
- Tirdal, obaj wiemy, że kłamiesz z tym mięsem - odparował Sztylet ze złością.
Mały dupek jest irytująco niewzruszony, ale niedługo go ruszy, kiedy zdmuchnie mu
ten pieprzony łeb z karku.
- Wydajesz się bardzo pewny siebie, Sztylet, więc po co ze mną rozmawiasz?
Czujesz się przez to mniej samotny? Czy zaprzeczanie faktom sprawia ci
przyjemność? Powiedz, czy mam cię szukać w górze rzeki, jeśli utoniesz?
Ale Sztylet zignorował jego słowa i dalej kpił.
- Powiedz mi, Tirdal, czy wciąż jesteś gotów przyjąć za mnie kulkę w nogę?
- Oczywiście, Sztylet. Gdzie mam cię szukać? - odparł Tirdal, przedzierając się
przez krzaki. Ziemię pokrywało tutaj coś w rodzaju zeschniętego sosnowego igliwia.
Igły były nieco śliskie, nasuwały się jedna na drugą, więc Tirdal schylił się, by
obniżyć środek ciężkości. Pierś już mniej go bolała, ale maszerując w tak
nienaturalnej pozycji, szybciej się męczył.
- Może ja cię znajdę, Tirdal?
- Powiedz tylko, gdzie mam cię szukać, chyba że się boisz. Przyprowadzisz ze
sobą Fretkę? Czy on na ciebie poluje, czy tylko dotrzymuje ci towarzystwa w
ciemności?
- Mam wrażenie, że ukrywasz własne tchórzostwo, darhel- ski chłopcze.
- Czemu, Sztylet? Przecież powiedziałem, że się z tobą spotkam. Jeśli naprawdę
tego chcesz, wiesz jak mnie wytropić, w końcu ty lepiej to potrafisz. To ty bardziej
się boisz. Nie tylko śmierci, ale porażki w pojedynku z darhelskim mieszczuchem.
Może nie jesteś aż tak dobrym tropicielem, jak chciałbyś wszystkim wmówić. Bo na
pewno nie jesteś odważnym zabójcą.
Zachowanie Sztyleta niespodziewanie się zmieniło.
- Cóż, nawet jeśli się co do tego zgodzimy, faktem jest, że to ja jestem zabójcą,
a nie ty. - Mówił teraz nieznacznie bardziej pojednawczym tonem.
- Jeśli chcesz to tak ująć, zgadzam się - powiedział Darhel.
- Hej, pieprz się, Darhelu! - krzyknął Sztylet. - Ja próbuję... Och, do diabła z
tym.
To koniec naszej rozmowy, pomyślał Tirdal. Ale czemu Sztylet tak się wściekł?
Miał nadzieję, że sprawa z czasem sama się wyjaśni. Nagle poczuł dźgnięcie
samokontroli. Co to?
To był jego Zmysł, który w miarę rozwoju wydarzeń stopniowo zyskiwał na ostrości.
Teraz powiedział mu, z której strony nadchodzi Sztylet i że snajper jest jeszcze spory
kawałek od niego. Historyczne przekazy nie do końca były jasne, ale w dawnych
czasach Darhelowie ścigali swoje ofiary, kierując się obrazami ich myśli. Właśnie to
samo musiało się teraz
dziać. Prawdopodobnie dobrze się stało, że Tirdal nie posiadał pełnego Zmysłu
swoich przodków, gdyż ilość danych w tak gęsto zamieszkanym świecie jak ten
najpewniej doprowadziłaby go do szaleństwa.
Najdziwniejsze było to, że Sztylet nie szedł bezpośrednio za nim, ale trochę z
boku.
- Sztylet! - zagadnął snajpera, zamierzając go podręczyć tą wiedzą.
Ale po zastanowieniu doszedł do wniosku, że to nie jest dobry pomysł. Im mniej
zdradzi, tym lepiej.
- O co chodzi, Darhelu? - odparł snajper podnieconym głosem.
- Jak sobie radzisz zjedzeniem? Ja zjadłem oprócz latacza dwie miejscowe
jaszczurki i dużego insektoida. Smakowały trochę jak kurczak.
- Obaj dobrze wiemy, że nie możesz zabijać, Darhelu, więc nie wciskaj mi kitu.
Jego głos i Zmysł Tirdala wyraźnie świadczyły, że Sztylet nie jadł niczego oprócz
żywności z procesora. Ciekawe. Albo nie umie polować, albo brzydzi się surowego
mięsa, dlatego uwagi Tirdala na ten temat mocno mu dopiekły. Tego jednak także
lepiej póki co nie wykorzystywać; wszystkiego można użyć w odpowiednim czasie.
A ten czas może wkrótce nadejść, uświadomił sobie sensat. Las się skończył i
pojawiła się niemal okrągła łąka - pewnie pozostałość po dawnym pożarze - o
średnicy kilku kilometrów. Miał do wyboru albo zawrócić i przeciąć trasę Sztyleta,
albo wejść na płaski teren, co zupełnie mu się nie uśmiechało. Mógł też obejść łąkę,
ale to by długo trwało i Fretka mógłby w tym czasie pójść bokiem i zaatakować go z
flanki. Sztylet mógł pójść na przełaj, bezpieczny dzięki broni o większym zasięgu, ale
Tirdal nie. Już wiedział, na czym polega problem snajpera. To zmęczenie i lęk przed
porażką. A wszystko to zaczęło się tej nocy. Czyżby Sztylet bał się też ciemności?
Czy dlatego naciskał, sondował, próbował go sprowokować, aby S2ybko zakończyć
całą sprawę? Jeśli tak, to tym bardziej należy się wykazać cierpliwością.
Przystanął, żeby rozejrzeć się po okolicy. Zawsze można znaleźć coś na pierwszy
rzut oka niewidocznego, co można by wykorzystać. I rzeczywiście zobaczył to, czego
szukał: strumień płynący z północy wyżłobił dolinkę w żyznej glebie łąki. Mógłby
tamtędy się poruszać z przyzwoitą prędkością, a nawet gdyby Sztylet go znalazł,
miałby zaledwie kilka okazji do strzału, i to niełatwych. Wziął się w garść i pobiegł w
stronę płytkiego strumienia.
Fretka był zmęczony. Sytuacja była równie ciężka jak w czasie piekielnego
tygodnia w szkole SGZ. Nigdy nie podejrzewał, że jeszcze kiedyś będzie musiał tak
się trudzić, a tu proszę: ranny, głodny i wyczerpany, z umysłem otępionym
narkotykami, mimo starań, by minimalizować dawki. Początkowy ból znacznie osłabł;
Fretka miał teraz drętwe stopy, a kiedy szedł, czuł tępe pulsowanie. Ale pojawiła się
nowa uciążliwość: jego kolana i zdrowa kostka bolały od wysiłku wleczenia
bezwładnych stóp. Biodra też zaczynały protestować. Do tego wciąż się potykał, co
powodowało ogólne zmęczenie mięśni i skurcze.
W czasie marszu wpychał liście do konwertera i zjadał placki, które z niego
wychodziły. Co prawda można je było doprawiać smakowo, ale nie miały
odpowiedniej konsystencji i nie były zbyt bogate w białka. Właściwie tutejsze liście
były niemal bezwartościowe. Witaminy z reguły były rzadkością, minerałów, oprócz
potasu, nie potrzebował na tak krótki czas, a tłuszcze i białka pochodziły z korzeni i
nasion. Ale placki przynajmniej osłabiały nieco głód, chociaż Fretka najchętniej
zjadłby tuńczyka z kluskami z racji polowych.
Nagle przerwał rozmyślania. Jego uwagę przyciągnęły ślady, po których szedł. Na
wszelki wypadek podniósł wykrywacz.
O cholera. Wciąż tropił Tirdala, jednak Sztylet nie dawał żadnego odczytu. Należy
więc założyć, że odbił w bok, by zajść jednego bądź drugiego z nich z flanki.
Cofnął się myślą do momentu, kiedy ostatni raz widział ślad Sztyleta. Było to
jakieś pięć minut temu. Ślad pochodził sprzed piętnastu do dwudziestu pięciu minut,
bo w ciemności nieco nadrobił dystans, co było kolejnym dowodem, że jest lepszym
tropicielem niż tamci dwaj.
Bardzo dobrze, jeśli Sztylet ruszył przeciwko Tirdalowi, ale bardzo źle, jeśli jego
celem jest on sam. Nagle poczuł się zupełnie odsłonięty, a kark i głowa zaczęły go
łaskotać ze strachu. Skóra pod włosami zdrętwiała mu od wyściółki hełmu; zamierzał
go na chwilę zdjąć, teraz jednak postanowił się z tym wstrzymać. Nie żeby hełm
cokolwiek miał pomóc w zetknięciu z pociskiem z karabinu gaussa, mógł jednak
zmienić tor lotu pocisku na tyle, by go uratować. W każdym razie w hełmie czuł się
mniej nagi.
Uznał, że dobrze byłoby znów nawiązać kontakt i dać tamtym dwóm znać, że
wciąż tutaj jest. Poza tym chciał im zadać kilka pytań, chociaż doskonale wiedział, że
może się nie doczekać odpowiedzi. Ale brak odpowiedzi też może wiele wyjaśnić.
Może dowie się, dlaczego Sztylet zboczył z tropu.
-Tirdal!
Darhel niemal natychmiast odpowiedział.
- Tak, Fretka?
- Wciąż za tobą idę, Tirdal.
- Oczywiście, że za mną idziesz. Nie możemy nic innego robić, dopóki nie
dotrzemy do punktu ewakuacyjnego, prawda?
- Prawda - zgodził się. - Tirdal, pytałeś, dlaczego nie skontaktowałem się z
tobą, kiedy Sztylet wszystkich wykończył. Mógłbym ci zadać to samo pytanie,
prawda? Fakt, że wtedy milczałeś, bardzo wiele mówi.
- Mówi, że albo myślałem, że wszyscy nie żyją, albo nie chciałem, żeby ktoś mi
przeszkadzał. Oczywiście sam musisz
zdecydować, co z tego jest prawdą, choć to raczej bezcelowe. Żaden z nas nie może
ufać pozostałym.
- A dlaczego miałbym ci ufać, Tirdal? Zabrałeś pojemnik. Po co go wziąłeś?
- Żeby nie wpadł w ręce Sztyleta.
-
Dobrze, zgoda, ale czemu wciąż go masz? Mogłeś go schować i zaczaić się na
Sztyleta, kiedy by po niego przyszedł.
-
To by było głupie - odpowiedział Darhel. - Wszyscy wiemy, że nie umiem tropić.
-
To prawda. Ale Sztyletowi śledzenie ciebie wychodzi całkiem dobrze, więc
dlaczego nie spróbowałeś przygotować zasadzki? Albo, skoro on nie może opuścić
planety bez ciebie, mogłeś zostawić mu to cholerne pudło, żeby je niósł, a ty
mógłbyś go dorwać, kiedy zbliży się do kapsuły.
-
Nie mogę podejmować takiego ryzyka. Muszę zatrzymać artefakt.
- Dlaczego?
- Już ci powiedziałem.
-
To bardzo kiepskie powody. Przez ten artefakt idziesz wolniej i ułatwiasz sprawę
Sztyletowi. - Coś się tutaj nie zgadzało, a Fretka nie wiedział co.
-
Są powody, które moim zdaniem wystarczają - odparł Tirdal.
-
Na przykład jakie? - spytał zbyt szybko Fretka, ale naprawdę chciał wiedzieć.
Zapadła cisza.
-
Tak, tak myślałem - odpowiedział sam sobie zwiadowca. - Chcesz tego artefaktu
tak samo jak Sztylet. Obaj jesteście łajdakami.
-
Fretka - odparł Darhel - nie potrafię cię przekonać, ale to, co robię, robię dla
twojego dobra.
-
„Dla mojego dobra". Jasne. Ludzie są najszczęśliwsi jako niewolnicy, tak?
- Naprawdę mi przykro - powiedział Tirdal i zamilkł.
No, skoro on nie chce rozmawiać, może Sztylet będzie chciał.
- I jak tam, Sztylet, noc była czarna i zła?
- O, Fretka, wciąż żyjesz? Powiedziałem Tirdalowi, że ma zawrócić i cię
sprzątnąć, ale on jest zbyt uprzejmy.
- Nie pieprz, Sztylet. Wszyscy wiemy, że wy dwaj nawzajem siebie unikacie. To
dlatego próbujesz zajść z boku.
To była niebezpieczna uwaga, chociaż Fretka nie sprecyzował, kogo Sztylet
miałby zachodzić z boku. Miał jednak nadzieję, że snajper najpierw sprzątnąłby
Tirdala.
- On chce zainkasować ten miliard tak samo jak ty - ciągnął. - A ja zamierzam
mu pomóc i zabić ciebie pierwszego, bo z nim pójdzie już łatwiej.
- A więc widzisz we mnie zagrożenie - odparł Sztylet. - To dobrze, Fretka.
Dostaniesz ładny strzał w głowę.
Zwiadowca zignorował zaczepkę.
- Idę po ciebie, Sztylet. Jesteś między mną a Tirdalem, więc z taktycznego
punktu widzenia to słuszne. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że zabijanie może
być przyjemne. Dzięki ci za to.
- Oczywiście, że jest przyjemne, Fretka. Ci, do których celujesz, najczęściej nie
mają pojęcia, że zginą. Patrzysz w lunetę i widzisz, jak idą prosto do piekła. Ale
czasami wiedzą, co ich czeka i kiedy popełnili błąd. Tak samo będzie z tobą. A ja z
przyjemnością będę patrzył na twoją twarz, kiedy będę z niej robił galaretę.
- Wiesz co, Sztylet, ty naprawdę potrzebujesz pomocy - odparł Fretka, ale
groźba snajpera jednak nim wstrząsnęła i znów poczuł się słaby. Czy Sztylet go
obserwuje? Nie, nie z takiej odległości i między drzewami, ale mimo wszystko musi
uważać, żeby Sztylet go nie okrążył i nie zaatakował od tyłu. W tej nowej wojnie
zasady się zmieniły.
Sztylet zaśmiał się.
- Wybrali najbardziej odpowiednich ludzi do takiej roboty. Ty się czaisz i
skradasz, ja zabijam, a Darhel to tylko pionek.
- Ale na razie nie udało ci się złapać tego pionka, kolego. Wygląda na to, że
dobrze sobie radzi. Oczywiście może być i tak, że dotrze do kapsuły przed nami i
zostawi nas tutaj.
Na chwilę zapadła cisza. Najwyraźniej Sztylet rozważał swoje położenie.
- Nie sądzę, Fretka. Wiem coś, czego wy dwaj nie wiecie. On nie odleci z
artefaktem.
Podziałało, uświadomił sobie Fretka. Sztylet jest bardzo zamknięty w sobie i
trudno go sprowokować, ale może dałoby się go nacisnąć jeszcze bardziej?
- Zdajesz sobie sprawę, że z nim rozmawiałem, Sztylet? - rzucił na próbę. -
Obaj wiemy, co zamierzasz. Możemy usiąść i się dogadać, ale najpierw musimy
ciebie zabić. Na szczęście nie będzie trudno, kiedy dotrzemy do odpowiedniego
miejsca. Obaj będziemy mieli czyste pole ostrzału.
-A ja nie będę czekać, Fretka. Zabiję cię, kiedy tylko będę mógł. A potem
rozwiążemy z Tirdalem sprawę jeden na jednego, ale ty już tego nie zobaczysz.
- Ładna historyjka, Sztylet. Mógłbyś ją opowiedzieć psychiatrze, gdybyś pożył
wystarczająco długo, żeby wrócić do domu.
Zamknął kanał. Ten bezduszny socjopata Sztylet był trochę zaniepokojony, ale on
też.
Rzucił się do przodu, zmuszając stopy do ruchu. Po tylu godzinach nabrał już
wprawy i jego kuśtykanie było co najmniej tak samo szybkie jak normalny krok.
Najpierw zabije Sztyleta, potem tego Darhela. Jeśli sam nie wyjdzie z tego żywy,
przynajmniej nie pozwoli, żeby im się udało.
Sztylet, tak samo jak Tirdal, zobaczył, że teren się zmienia, i uśmiechnął się
ponuro. Piłka wróciła na stronę przeciwnika. Tirdal może albo pójść prosto, w trawy,
i dać się zastrzelić, albo zawrócić i dać się zastrzelić, albo wybrać drogę naokoło łąk i
pozwolić, aby on zaszedł go z boku i zastrzelił. Jeśli wybierze
to pierwsze, sprawa będzie prosta - jego śmierć będzie wyraźnie widać na ekranie
celownika i można ją będzie później wiele razy odtwarzać. Gdyby Darhel wybrał
którąś z dwóch pozostałych możliwości, on mógłby pospiesznie zbudować kryjówkę i
podpuścić małego gnoja bliżej, żeby zobaczyć jego minę, kiedy będzie umierał. Tym
myślom towarzyszył dreszczyk rozkoszy. Gdyby ten dupek poszedł naokoło, tak jak
przystało na tchórza, będzie mógł go wyprzedzić. Odbiornik pluskwy pokazywał, że
właśnie tak się dzieje.
Prawdziwym problemem był Fretka. Ten mały sukinsyn był jak wysypka, której
nie można się pozbyć. Sztylet nie wiedział, gdzie dokładnie jest zwiadowca.
Najpewniej szedł tropem Tirdala, ale równie dobrze mógł, jako osoba wyjątkowo
podstępna, iść za nim. Szkoda, że Fretka nie miał dość przyzwoitości, by umrzeć,
kiedy wybuchł granat.
Jeśli zwiadowca jest sprawny fizycznie, to przy jego umiejętnościach mógł już
sprzymierzyć się z Darhelem. To, że tego nie zrobił, było dla Sztyleta dobrym
znakiem. Wiedział, że ma ich obu przeciwko sobie, a to, czy działają razem, czy nie,
nie jest istotne. Ważne, że żaden z nich nie może ufać drugiemu, i on musi zadbać o
to, żeby tak zostało.
Fretka nie może być za blisko, a poza tym jeszcze niedawno mówił, a ludzie,
którzy mówią, zwykle nie strzelają. Musi szybko przygwoździć Tirdala, a potem zaczai
się na Fretkę; jego broń ma większy zasięg, a poza tym przewyższa go stopniem,
więc mógłby wezwać kapsułę i po prostu czekać. Ale w pierwszej kolejności trzeba
załatwić Tirdala.
Pobiegł skulony do miejsca, gdzie drzewa przechodziły w krzaki, a potem opadł
na kolana i zaczął się czołgać, trzymając karabin na ramieniu. Nie zwracał uwagi na
muchy i chrząszcze. Dzień był ciepły i suchy, zarośla wyschnięte i twarde, a on
niebezpieczny i świetnie wyszkolony w sztuce infiltracji. Wzbierające w nim
zadowolenie zastąpiło resztki wcześniejszych trosk.
Dwadzieścia minut później warknął z frustracji. Kręciło się tutaj zbyt wiele
stworzeń i to go bardzo rozpraszało. Według odbiornika pojemnik przemieszczał się
przez łąkę z południowego wschodu na północny zachód, a tymczasem on niczego
tam nie widział. Nie było mowy, żeby próbował stąd strzelać. Cholerny czujnik w
hełmie był prymitywny i nie na wiele się zdawał, gdyż wykrywał większość bardziej
złożonych form życia. Gdyby miał wykrywacz Fretki, mógłby zmienić jego roz-
dzielczość tak, by pokazywał tylko ludzi albo tylko samego Darhela.
Za to Fretka mógł go zlokalizować z dokładnością do paru metrów. To fakt,
przebijak nie miał zasięgu karabinu gaussa, ale ten mały osioł zaczynał się robić
upierdliwy i naprawdę niebezpieczny. Poza tym w ogóle się nie odzywał, więc Sztylet
założył, że Fretka tropi Tirdala - że obaj go tropią - bo Darhel ma artefakt i jest
łatwiejszy do zabicia.
A potem będzie jeszcze ciekawiej. Ani on, ani Fretka nie będą chcieli dźwigać
pojemnika, ale też żaden z nich nie będzie chciał za bardzo się od niego oddalać. On
ma lepszą broń, więc będzie musiał tylko trzymać Fretkę na dystans, dopóki nie
zdoła go zabić albo dopóki się nie dogadają. Ale zwiadowca nie jest głupi, nie da się
łatwo zmylić i potrafi dobrze tropić.
Najpierw jednak trzeba załatwić Darhela. Nie ma znaczenia, kto to zrobi, ale
Sztylet wolał zająć się tym sam, żeby móc zaliczyć sobie punkt i mieć pewność, że
Tirdal nie żyje.
Może wejść na drzewo? Było tu kilka karłowatych i na oko kruchych drzew, ale
powinien znaleźć również takie, na które dałoby się wspiąć na wysokość metra czy
dwóch. To powinno wystarczyć, by nie znaleźć się w zasięgu jego przebijaka, więc
czemu nie? Fretka też powinien być wystarczająco daleko, gdyby więc udało mu się
zrobić to, co zamierzał, zdążyłby zejść na ziemię i ukryć się.
To zadanie dla systemów kamuflujących, pomyślał. Włączył je i patrzył, jak po
powierzchni kombinezonu przechodzą drobne fale,
a potem kombinezon staje się prawie niewidoczny. Istnienie pola można było
wykryć, ale miało tak mały pobór energii, że niełatwo je było zlokalizować. Fretka
dowie się więc tylko tyle, że Sztylet jest w pobliżu, a to dla niego nic nowego.
Snajper wstał i schylony przekradł się do wybranego drzewa, nieco podobnego
do paproci z zieloną i miękką korą. Konary wyrastały z pnia wystarczająco nisko, by
bez problemu mógł do nich sięgnąć. Wspiął się na górę i powiódł wzrokiem wzdłuż
koryta strumienia. Coś się tam poruszało - chyba jacyś roślinożercy przy wodopoju.
Przełączył widok z lunety na celownik, z powrotem na lunetę, i w końcu zobaczył
poruszenie za kępą szorstkiej trawy. Tam jest, gnojek! Kryje się za wysokim
brzegiem strumienia.
Sztylet zaczął się zastanawiać nad strzałem. Pocisk-szerszeń mógłby przeskoczyć
wysoki brzeg i trafić w cel, ale uprząż Darhela najpewniej zniszczyłaby go na
ostatniej trajektorii. Gdyby jednak była okazja do strzału podstawowym pociskiem,
naddźwiękowym i niekierowanym, mogłoby się udać. Taki strzał wymagał większych
umiejętności, ale w końcu był doskonałym snajperem. Wszyscy wiedzą, że jest
najlepszy, a ta mała łasica też zaraz się o tym przekona. Załadował pocisk,
uśmiechając się zaciśniętymi ustami, i wycelował w szczelinę w osłonie.
Najpierw zobaczył jakiś ruch na skraju szczeliny, a potem pojawił się Darhel.
Biegł powoli, oszczędzając prawą stronę ciała. W lewej ręce trzymał artefakt, w
prawej broń. Sztylet nie miał czasu na dokładne wycelowanie, ale ten strzał
najwyraźniej wystarczył, by go wykurzyć z kryjówki.
Tirdal biegł z prędkością może ośmiu kilometrów na godzinę, a czas lotu pocisku
wynosił pół sekundy. Potrzebne jest, powiedzmy, metrowe wyprzedzenie. Zrobił
głęboki wdech...
Strzelanie zawsze było lepsze niż seks. Wojsko Republiki starało się odsiewać z
Operacji Specjalnych „porąbanych" żołnierzy, ale żaden system nie był doskonały, a
Sztylet zawsze był doskonale maskującym się psychopatą. Dla niego bycie snajperem
w sekcji oznaczało władzę. Był myśliwym. Obserwował swój cel, czekał na właściwy
moment i potem go zdejmował. To ogromna władza nad drugą istotą myślącą,
lepsza niż cokolwiek innego. I silny narkotyk.
Strzał był doskonały. Sztylet obserwował przez lunetę fluktuacje fal cieplnych w
powietrzu; pocisk leciał prosto tam, gdzie był Darhel... ale jego już tam nie było.
Tirdal poczuł łaskotanie Zmysłu i uśmiech Sztyleta. Wiedział, że jest namierzany,
ale mógł jedynie dalej biec przed siebie. Miał chęć przyspieszyć kroku, lecz pęknięta
płyta piersiowa wciąż mocno go bolała i nie chciał ryzykować uszkodzenia organów
wewnętrznych. Biegł miarowo, rozchlapując wodę, i starał się nie zwalniać. Kulił się,
kiedy wbiegał na kamienie, prostował tam, gdzie brzeg był wyższy, i cały czas
utrzymywał Zmysł w pogotowiu.
Sztylet emanował okrucieństwem, frustracją, egoizmem i nienawiścią. Potem
nagle wszystkie te uczucia wygasły. To dziwne. W pobliżu nie było niczego takiego,
co mogłoby Zmysłowi przeszkodzić.
Tirdal w samą porę uświadomił sobie, co się dzieje. Sztylet wpadł w trans,
przygotowując się do strzału, a potem jego emocje opadły, gdyż skupił się na
zadaniu i wszedł w stan alfa.
I wtedy napłynęła przytłaczająca fala okrutnej przyjemności. Snajper wystrzelił i
pocisk był w drodze.
Tirdal skoczył do tyłu, powodując kolejną eksplozję bólu w piersi, spotęgowaną
jeszcze przez ciążący mu artefakt. Potem, ignorując cierpienie, przebiegł przez
otwarty odcinek terenu - kiedy pierwszy strzał go ominął - i potoczył się po ziemi.
Systemy jego hełmu buczały jak wściekłe, wyliczając pozycję snajpera, ale Sztylet
znajdował się daleko poza zasięgiem przebijaka. Tirdal poczuł, że nienawiść i
frustracja snajpera znów gasną, i zrozumiał, że taka zabawa w kotka i myszkę będzie
się ciągnąć dopóty, dopóki nie przebiegnie całej szerokości łąki. Doszedł do wniosku,
że pora znów przycisnąć Sztyleta.
Uspokoił oddech, żeby w jego głosie nie słychać było wysiłku i bólu.
- Mogę tak bez końca uskakiwać przed twoimi pociskami - powiedział. - Bardzo
łatwo odbieram twoje emocje - nawet chrząszcze są cichsze - i wiem na kilka sekund
wcześniej, że zamierzasz strzelić... z tego drzewa, na którym siedzisz. Może więc od
razu się poddasz, a ja ci obiecam bezpieczny powrót do domu i uczciwy proces za
bunt, kradzież i zamordowanie członków swojej sekcji?
Jedyną odpowiedzią była potężna fala wściekłości oraz salwa pięciu szerszeni.
Jego uprząż odpaliła sygnały obronne i dwa pociski wbiły się w piach. Jeden
zrykoszetował z ostrym dźwiękiem od skały, a ostatnie dwa trafiły dwójkę
roślinożerców z pasącego się obok małego stada. Nie przebiły pancerzy, ale musiały
ukłuć, gdyż zwierzęta natychmiast ruszyły truchtem przed siebie.
Tirdal pobiegł za nimi, wykorzystując je jako osłonę.
- Naprawdę, Sztylet, wybuchy emocji nie rozwiążą problemu - zakpił.
Dyscyplina Jem różniła się od ludzkich sztuk walki, ale widać było pewne wyraźne
podobieństwa. Postanowił dać Sztyletowi najbardziej podstawowe instrukcje, by
jeszcze bardziej go rozdrażnić.
- Najpierw zastanów się nad swoim środkiem. Spójrz w głąb siebie, wolno
oddychając, i znajdź „hradir", czyli to, co my nazywamy sferą. Jest okrągła, równa i
spokojna. Nasze emocje sprawiają, że powstają na niej fale, ale tak jak każdy
zbiornik wodny, sfera absorbuje energię i ją przechowuje. Jeśli to jest zbyt
skomplikowane, pomyśl o bańce mydlanej. To często pomaga w przypadku ludzi o
chaotycznej umysłowości albo dzieci.
Jedyną odpowiedzią były kolejne dwa strzały. Pierwszy przeszedł dość blisko, ale
Tirdal zdążył paść płasko na ziemię, kiedy jedno ze zwierząt się cofnęło. Drugi pocisk
przeleciał kilka metrów dalej, zdradzając, że Sztylet już nie wie, gdzie w tej chwili
jest Tirdal.
Fretka usłyszał daleko w przodzie wystrzał i rzucił się na ziemię. Chociaż
twierdzenie, że umiałby się schować nawet pod liściem, było jedynie żartem, w
mgnieniu oka zniknął. Potem ustawił sensory na maksimum, a one potwierdziły, że
ciche trzaski to karabin gaussa, typ snajperski. Sprzęt szybko ocenił ciśnienie
dźwięku, atmosferę, ukształtowanie terenu, i wyświetlił przybliżoną odległość. Potem
padło jeszcze siedem strzałów w dwóch salwach. To ciekawe - Sztylet strzelał do
Tirdala i chybiał? A może strzelał do czegoś innego? Fretka dobrze pamiętał, że
miejscowe formy życia są odporne na większość typów kul. Czy Sztylet ma do
czynienia z kilkoma mniejszymi, czy jednym dużym stworzeniem? A może to Tirdal
go zaatakował i ściągnął na siebie jego ogień?
Informacje, które zdobył, nie powiedziały mu niczego nowego, czego by nie
wiedział z własnych obserwacji i odczytów wykrywacza oznak życia, jedynie to
potwierdziły. Wstał i powoli ruszył naprzód. Pora, aby ich wyprzedzić.
Las rzedł, więc można było się domyślać, że strzelali do siebie na płaskim terenie.
Sztylet najpewniej znalazł drzewo albo jakiś inny wysoki punkt. Jeśli włączył
kameleona, trudno było go zobaczyć, a Darhelowie nie mogą zabijać, i dlatego Tirdal
uciekał.
Poprawka: nikt nigdy nie widział, żeby Darhelowie zabijali, ale Tirdal z całą
pewnością jest inny. Dlatego trzeba przyjąć, że zabijanie jest dla niego
nieprzyjemne, ale możliwe.
Postanowił jeszcze raz z nim porozmawiać.
- Tirdal, Sztylet jest mniej więcej w połowie odległości między nami.
Spróbujemy go zajść z flanki?
Darhel odezwał się po krótkiej chwili.
- To by był dobry pomysł, Fretka, gdybym wiedział, gdzie jesteś, i gdybyśmy
mogli sobie ufać. Obawiam się, że mnie
zastrzelisz, kiedy tylko zlokalizujesz moją kryjówkę, dlatego nie mogę się na to
zgodzić.
- Cholera, Tirdal, Sztylet jest większym zagrożeniem.
Ten obcy jest taki... obcy. Precyzyjny, logiczny. Człowiek byłby w takiej sytuacji
przynajmniej zaniepokojony, jeśli nie przerażony, ale nie Tirdal - i to doprowadzało
Fretkę do szału.
- Zgadzam się, ale być może ujawnienie się byłoby zaproszeniem was dwóch,
żebyście spróbowali najpierw mnie załatwić. W wojnie na trzy strony ginie ten, który
się pierwszy ruszy.
Fretka nie zamierzał na razie przekonywać Tirdala. Postanowił poczekać, gdyż w
tej chwili pogróżki tylko by pogorszyły sytuację.
- W porządku, Tirdal - powiedział więc - widać, że teraz nie możemy się
dogadać. Ale pamiętaj, że Sztylet jest zagrożeniem, które musimy najpierw
wyeliminować, a potem możemy spróbować się porozumieć.
Chociaż, prawdę mówiąc, gdyby mógł strzelić do Darhela, na pewno by to zrobił.
- Dobrze, Fretka. Szczęśliwych łowów.
- Tobie też... dopóki polujesz na Sztyleta.
- Oczywiście nie mogę cię co do tego przekonać, więc teraz, jeśli pozwolisz,
chyba na tym skończymy.
Zmęczony, zdenerwowany, czując swędzenie i drętwienie głowy, Fretka
pokuśtykał dalej przed siebie. Postanowił teraz podokuczać trochę Sztyletowi. Gdyby
udało mu się zmusić go do ujawnienia się albo popełnienia jakiegoś błędu, mogliby
się go pozbyć. Miałby też dobrą kartę przetargową w rozmowie z Tirdalem.
Uśmiechnął się lekko. Każdy kawałek jego ciała był albo zdrętwiały, albo bolał.
Zawsze myślał, że nie chce umrzeć w łóżku, ale teraz zaczynał dochodzić do
wniosku, że to jednak ma pewne zalety.
-I jak tam, Sztylet, nie najlepiej ci idzie, co?
-Aha, wydaje ci się, że coś widzisz. Powiedz mi, Fretka, gdzie jesteś? -
odpowiedział lekkim tonem snajper.
- Niech cię szlag, Sztylet, ty tchórzu - wybuchnął Fretka. - Mam ochotę ci
powiedzieć, że chętnie bym cię rozwalił.
- Chcesz mnie zabić? - Sztylet parsknął śmiechem. - Podlizujesz się Tirdalowi?
Przecież wiesz, że on trzyma ze mną, prawda? Dlatego ci nie pomaga.
Fretka już wiedział, że to nieprawda i że Sztylet wcale nie jest takim twardzielem,
jakiego udawał, tyle że w ciągu ostatnich dwóch dni - czy to naprawdę były tylko
dwa dni, bo wydawało mu się, że dwa miesiące? - wszystkie moralne skazy tego
człowieka wyszły na jaw.
- Nie pomaga mi, bo to popapraniec bez jaj - powiedział - i obaj o tym wiemy.
Ja się go nie boję, ale ty powinieneś się bać mnie.
- Fretka, mój przyjacielu, przecież ty cierpisz z powodu wybuchu neurogranatu.
Chcesz tutaj przykuśtykać i mnie załatwić?
Cholera, Sztylet wie, jak uderzyć. Fretka przełknął łzy i siłą woli zapanował nad
drżącym głosem. Przy każdym kroku miał wrażenie, że ktoś wbija mu w nogi
metalowe kolce, a przy potknięciu, kiedy stopa nie mogła znaleźć oparcia, czuł prąd
biegnący od pięty w górę nogi. Chwytały go skurcze nóg, bioder, a nawet szyi i
barków. Silny ból zdrętwiałej od hełmu głowy powodował napady mdłości, więc
trudno mu było przełknąć choćby wodę.
- Och, skutki wybuchu granatu są niewielkie. Wciąż chodzę, wciąż mówię i
wciąż mam broń. Na twoim miejscu nie liczyłbym na przewagę zasięgu. Może i lepiej
strzelasz, ale ja mam dobrą pozycję taktyczną i działko Lali - skłamał.
- Kłamiesz - odpowiedział Sztylet. - Powiedziałbyś o tym wcześniej.
-Jasne, że kłamię. Chodź tutaj i się przekonaj. Chcesz się spotkać na dwóch
tysiącach metrów i każdy z nas pokaże, na co go stać?
Odpowiedzi nie było, więc Fretka postanowił dokręcić śrubę.
- A może bardziej po męsku? Sto albo pięćdziesiąt metrów. Prawdziwy facet
może to nazwać wyzwaniem. Widziałem, co Lala zrobiła z tym potworem z
pięćdziesięciu metrów. W sumie byłoby to sprawiedliwe, gdyby to jej działko
rozchlapało cię na pół kontynentu. Jesteś gotowy, stary kumplu?
- Fretka, nie bawię się w macho, i dobrze o tym wiesz - odparł Sztylet i przez
chwilę brzmiało to tak, jakby coś mu stanęło w gardle. - Jak tylko cię zobaczę, zabiję
cię, więc jeśli naprawdę masz to działko, lepiej go użyj.
- Och, użyję, Sztylet. - Fretka poczuł przypływ energii, który po raz kolejny
dodał mu sił. Jednak nie znosił jechać na narkotykach. - Na pewno użyję.
Sztylet był coraz bardziej wkurzony i zmęczony. Te dwa karaluchy nie zdychają,
nie uciekają i nawet się nie boją tak, jak powinny. Obaj powinni już nie żyć. Obaj
powinni być gnijącą karmą dla robaków. Ale nie miał okazji, aby oddać strzał z da-
leka, a nie zamierzał podchodzić bliżej.
Najgorsze było to, że już nie mógł się z tego wykręcić, nawet gdyby chciał.
Zostałby osądzony za bunt, dezercję i morderstwo, a potem albo dostałby strzał w
kark, albo trafił do komory próżniowej. Popełnił tyle zbrodni karanych śmiercią, że
nie miał już odwrotu. Wiedział, co robił, kiedy rzucał granatem, był gotów
zaryzykować spotkania z robakami i statkami Blobów, bo stawka była olbrzymia, ale
to, co się teraz działo, to był po prostu koszmar.
Ten cholerny elf miał rację, uznał, wracając myślami do swojego strzelania. Musi
podejść bliżej i o wiele spokojniej, a wtedy czas lotu pocisku będzie tak krótki, że
Darhel nie zdąży się uchylić. Dobrze byłoby wykorzystać uwagi przemądrzałego
Tirdala i okazać zadowolenie, że strzał był udany, dopiero po trafieniu. Potem będzie
mógł się śmiać aż do upadłego.
Celownik wychwycił wśród stada roślinożerców ślad cieplny o innej
charakterystyce. Sztylet powoli nacisnął spust i patrzył, wciąż w transie, jak
paraboliczny stożek lotu pocisku mknie w tamtą stronę.
Jakby czytając w jego myślach - bo rzeczywiście czytał - irytujący mały dziwoląg
upadł, zanim został trafiony, a na brzegu wzbiła się chmurka kurzu. Sztylet
westchnął i powstrzymując gniew, spróbował jeszcze raz. Tym razem zamknął oczy -
chciał cierpliwie poczekać, aż kula dotrze do celu. Ale wiedział, że to dobry strzał, i
najwyraźniej to wystarczyło, żeby tamten dupek coś odebrał, gdyż nie było go w tym
miejscu, do którego doleciał pocisk. Kula skosiła trawę, sypiąc źdźbłami w powietrze,
ale Darhela nawet nie tknęła. Sukinsyn.
Mały drań szybko uciekał poza zasięg jego broni. Według specyfikacji snajperski
karabin donosił na odległość piętnastu tysięcy metrów, ale rzadko widziało się
przeciwnika na odległość większą niż trzy kilometry, a Darhel parę razy był w
odległości kilometra, ale on tak się skupił na strzelaniu, że nawet go nie ścigał.
Cholera, ten mały szczur tak go zajął, że w ogóle przestał myśleć.
Snajper zeskoczył z drzewa i nisko pochylony ruszył w pościg. Cienie się
wydłużały, noc zapadała tutaj bardzo szybko. Musi zmniejszyć dystans.
I musi też wziąć stymulant. Nie spał już prawie od trzydziestu sześciu godzin,
mało co jadł, a jeszcze mniej pił. Miał nadzieję, że z tym rannym małym trollem
wcale nie jest lepiej i że już niedługo zacznie zwalniać. Zastanawiał się też, jak się
czuje Fretka. Zwiadowca szedł ostatni i teoretycznie mógł się zatrzymywać na
odpoczynek i posiłki.
Właściwie w co on gra? Chce zyskać trochę punktów, zatrzymując go? Albo
Tirdala? Przez chwilę Sztylet nawet myślał, że tamci dwaj się sprzymierzyli, ale
potem doszedł do wniosku, że Fretka po prostu musiał widzieć Tirdala z artefaktem
w ręku i wyciągnął z tego błędny wniosek. Gdyby udało się go napuścić na Darhela,
mógłby sobie oszczędzić wiele stresu. Uśmiechnął się i otworzył kanał.
- Hej, Fretka!
- Jesteś, Sztylet. A więc chybiłeś siedem razy. Jaka szkoda. - Fretka był w
dobrym humorze. Pora to przerwać.
- Siedem razy trafiłem - skłamał. - Wiesz, że zawsze trafiam. Ale nie dlatego się
odezwałem.
- Jasne, to czego chcesz?
Sztylet uśmiechnął się szeroko.
- Pamiętasz, że Tirdal jest starszym sierżantem, najwyższym stopniem spośród
nas? To on wzywa kapsułę. Najlepiej by było, gdybyś zajął się najpierw nim, a
dopiero potem martwił się o mnie.
- A więc cię wyruchał, co?
- Oczywiście, że tak, Fretka. - Najlepiej było kłamać na całego. - Naprawdę
myślałeś, że sprzymierzyłbym się z tym darhelskim ścierwem? To mnie obraża.
Kiedy to powiedział, uświadomił sobie, że naprawdę poczuł się obrażony. Jak
Fretka mógł pomyśleć, że on dogadał się z tym brudnym małym elfem? Cholera, za
każdym razem, kiedy miał z nimi do czynienia, szlag go trafiał.
- Sztylet, ty za parę groszy sprzedałbyś do burdelu nawet własną matkę.
Wszyscy widzieli, jak ci stawał na widok tego pojemnika. Cholera, myśleliśmy, że
zaczniesz go ruchać już tam, na miejscu.
- Ale granatu nie zobaczyliście, co? - Sztylet zaśmiał się.
- Nic z tego, Sztylet - powiedział zimno Fretka. - Ty zginiesz pierwszy. I dzięki,
że dałeś mi znać, że się boisz i że jak przychodzi co do czego, gówniany z ciebie
strzelec.
Odpowiedziała mu cisza.
Sztylet ścisnął ze złością karabin, aż pobielały mu knykcie. Nie tak to sobie
wyobrażał. Ci dwaj frajerzy robią z nim, co chcą. Pamiętaj, pomyślał, że ludzie,
którzy rozmawiają, nie strzelają. A więc przyszła pora, żeby przestał rozmawiać.
Jeszcze raz spojrzał na odbiornik. Darhel był około dwóch kilometrów od niego, a
więc nie mógł użyć swojego przebijaka. Sztylet wskoczył do strumienia, żeby nabrać
wody. Zanim będzie się nadawała do picia, kombinezon będzie musiał ją prze-
tworzyć, ale dobrze jest uzupełnić zapasy, dopóki można. Połknął stymulant, popił
go resztkami ciepłej wody z manierki w kombinezonie, a potem wsadził do niej na
wszelki wypadek rurkę do ssania.
To niesamowite, jak tutaj szybko zapada zmierzch. Zanim dotarł do linii drzew po
drugiej stronie polany, cienie były już bardzo długie. Tirdal wciąż był dobre dwa
kilometry przed nim i nadal poruszał się w szybkim tempie.
Gdyby był na miejscu Darhela, zatrzymałby się i urządził zasadzkę. To, że ten
gnojek tego nie zrobił, świadczy o jego tchórzostwie. Jeśli będą dalej szli na północ,
dojdą do sawanny, gdzie Tirdal będzie musiał albo wyjść na otwarty teren, albo
zawrócić w jego stronę, a wtedy będzie mógł go załatwić. Jeszcze raz uśmiechnął się
do tej myśli. Już niedługo.
Po wejściu do lasu wszystko się zmieniło. Słońce migotało jak płomienie
pomiędzy ruszającymi się na wietrze liśćmi i gałęziami, rzucając cienie, coraz gęstsze
i ciemniejsze w miarę jak światło gasło, aż wkrótce znalazł się w smolistych ciemno-
ściach. Wciąż utrzymywał na wyświetlaczu widok w podczerwieni i wzmocnieniu
światła, żeby nie widzieć otaczającego go mroku. Teraz już wiedział, jak się czuł
Goryl. Przez wiele miesięcy śmiał się z jego fobii, ale własny strach odrzucał, przez
co nigdy nie dał sobie z nim rady.
Jakieś drzewo zastąpiło mu drogę, inne wyciągnęło po niego swoje gałęzie, a
korzenie chwytały go za nogi. Ruszył biegiem, zatrzymując się co kilkadziesiąt
kroków, żeby się rozejrzeć. Drzewa śmiały się z niego, łapiąc go za lufę karabinu i
nachylając się ku niemu.
To musi być skutek zmęczenia i stymulantów, pomyślał. To niemożliwe, żeby się
bał. Nie ma się czym przejmować.
W chwili, kiedy to pomyślał, poczuł na twarzy trzepocące skrzydła nietoperza.
I wrzasnął.
Tirdal nie usłyszał krzyku, ale sensory jego kombinezonu wychwyciły go i zgłosiły
anomalię jako być może rannego „kolegę z sekcji". Uśmiechnął się szeroko, słysząc
potwierdzenie swoich domysłów. A więc Sztylet boi się ciemności. Niedobrze
się złożyło, że nie może wykorzystać sposobności i go zabić, ale niedawne zgładzenie
drapieżnika uświadomiło mu, że pozbawienie istoty myślącej życia wtrąci go w
otchłań lintatai. Wciąż musi być cierpliwy i czekać na odpowiednie warunki do
starcia.
Póki co nic nie stoi na przeszkodzie, by wbić przeciwnikowi kilka szpilek.
- Cześć, Sztylet - powiedział do komunikatora. - Co u ciebie?
- Ś... Świetnie, ty popaprańcu - usłyszał w odpowiedzi.
- Ciekawe, chyba poczułeś ulgę, słysząc mój głos.
-
No, oczywiście wolałbym słyszeć twoje krzyki, ale dopóki nadajesz, wciąż jest na
to szansa.
- Rozumiem. A więc nie boisz się ciemności?
Sztylet zaśmiał się, ale był to nieco wymuszony śmiech.
- Skąd taki pomysł?
Tirdal cofnął zapis sensorów i odtworzył wzmocnione nagranie, zagłuszane
odgłosami przebywających w pobliżu stworzeń.
-
To nie twój paniczny wrzask, Sztylet? A może uderzyłeś się w palec u nogi?
- Ty brudny skur...
Snajper przez ponad minutę wylewał z siebie potok obelg.
-
To nie było mądre - powiedział Tirdal, kiedy Sztylet przerwał, by złapać oddech
- chociaż na pewno szczere. Poza tym twoje propozycje są niewykonalne nawet dla
ludzi, a co dopiero dla Darhelów, ale za to mówią wiele o twoich osobistych
upodobaniach. Ponieważ jednak nie masz mi nic konstruktywnego do powiedzenia,
powinniśmy skończyć tę rozmowę. Chyba że chciałbyś, żebym dotrzymał ci
towarzystwa w ciemnościach.
Znów posypały się wyzwiska, jeszcze głośniejsze i bardziej histeryczne. Wyglądało
na to, że Sztylet bardzo chciałby mieć w nocy towarzystwo, ale nigdy się do tego nie
przyzna.
-
Dobrze, Sztylet - powiedział Tirdal, kiedy snajper znów się zmęczył - zamykam
kanał. Może powinienem teraz przyjść
i zakończyć twoje cierpienia, więc wypatruj mnie w ciemnościach - dodał ponurym
głosem, zasłyszanym na jednym z ludzkich filmów o „wampirach". Oczywiście nie
zamierzał atakować, ale gdyby Sztylet tak pomyślał, byłoby... zabawnie.
Znowu skoncentrował się na powiększeniu dzielącego ich dystansu. Mimo fobii i
moralnego tchórzostwa snajper był naprawdę dzielnym człowiekiem, jeśli przez
„dzielność" rozumieć robienie tego, co do niego należy, nie zważając na strach. Gdy-
by tylko to sobie uświadomił, mógłby stać się lepszym człowiekiem, ale on
najwyraźniej przez całe życie próbował to w sobie zdusić. Co za marnowanie
potencjału.
Coś się poruszyło i Tirdal zamarł. Potem powoli przykucnął i schował się za
gęstym krzakiem. Podniósł przebijak, mając nadzieję, że jednak nie będzie musiał go
użyć. Przyzwał Jem, gotów zablokować przepływ tal, gdyby musiał zabić, i ostrożnie
sięgnął w przód Zmysłem.
Jego wzrok miał o wiele większy zakres częstotliwości niż ludzki, więc do tej pory
obywał się bez sprzętu noktowizyjnego. Teraz go włączył, bo cokolwiek to było,
znajdowało się już poza zasięgiem jego wzroku. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby
się uspokoił. To zwierzęta. Stado dużych roślinożerców, cicho skubiących miejscową
zdrewniałą trawę podobną do bambusa czy feldy. Ale mimo wszystko powinien
ominąć zwierzęta.
A może lepiej nie? Mógłby wpaść na czające się na roślinożerców drapieżniki.
Przypomniał sobie, że cztery dni temu - to było zaledwie cztery dni temu? - zwierzęta
nie przejawiały większego zainteresowania członkami sekcji. A więc równie dobrze
może pójść przez sam środek stada i liczyć na to, że ich obecność i hałasy jeszcze
bardziej przestraszą Sztyleta.
Ograniczając Zmysł do odległości kilkudziesięciu metrów, wstał i wolno ruszył w
stronę zwierząt, z bronią w pogotowiu na wypadek, gdyby musiał je spłoszyć.
Trzaski łamanych i przeżuwanych łodyg były imponujące. Stworzenia były
wielkości co najmniej dużych koni czy bawołów z Ziemi i żadne zwierzę z ubogiego
Darhelu nie mogło się z nimi równać. Na jego widok zareagowały tylko lekkimi
ruchami czułek, a zaraz potem go zignorowały. Nie był ich pożywieniem, nie był też
drapieżnikiem, a więc nie należał do ich świata. On również zachowywał dystans, by
ich nie spłoszyć. Dzięki temu, że wyskubały trawę aż do gołej ziemi, mógł przebyć
polanę w dość krótkim czasie.
Wszedł z powrotem do właściwego lasu - gęstego, ciemnego i przytłaczającego.
Wilgotność powietrza była tutaj większa i przy spadającej temperaturze tworzyła się
otulająca go ze wszystkich stron mgła. Zwolnił, gdyż musiał często omijać
przeszkody w postaci splątanych drzew, obrośniętych chwastami i pnączami.
Tirdalowi najpierw przyszło do głowy, żeby wycinać sobie drogę, ale szybko odrzucił
ten pomysł - zostawiałby zbyt wyraźne ślady. Przedzierał się więc przez zarośla, a
czasami obchodził je bokiem albo górą. Rosnące tutaj cierniste krzaki zemściły się na
nim za to najście licznymi skaleczeniami i zadrapaniami. Westchnął. Fretka ze swoimi
czujnikami nie musiałby się martwić zostawianiem śladów, a Sztylet i on muszą.
Tirdal wyjął z plecaka kierunkową minę i położył ją pod paprocią. Może
niepotrzebnie, ale i tak nie mógłby jej użyć gdzie indziej, a jeśli nawet to nic nie da,
przynajmniej będzie miał trochę mniej do dźwigania. Zaprogramował mechanizm,
zarzucił pojemnik z artefaktem z powrotem na ramię i ruszył dalej.
Odszedł jakiś kilometr od stada, kiedy Sztylet znów wrzasnął. Tym razem było go
słychać nawet mimo szumu lasu.
- O, Sztylet, widzę, że znalazłeś stado.
Fretka też usłyszał wrzask. W pierwszej chwili pomyślał, że może Tirdal załatwił
Sztyleta, ale przecież nie było żadnych wystrzałów z przebijaka. A więc wrzask
świadczy o tym, że Sztylet jest mieszczuchem, który nie radzi sobie z ciemnością. I
znów idzie za Tirdalem. Doskonale.
Domyślił się również, że snajper korzysta z naprowadzającej pluskwy. Wypatrzył
Darhela na tyle skutecznie, że mógł do niego strzelać - pewnie w tym celu wspiął się
na drzewo - ale chybił. Strzelał pociskami-szerszeniami do celu będącego poza
zasięgiem wzroku?
A więc ma pluskwę, najpewniej umieszczoną na artefakcie. Założył ją tam Sziwa
albo Dzwon, na wszelki wypadek. Raczej Dzwon. Zatem jeśli uda mu się wykończyć
Tirdala, będzie mógł wykorzystać pojemnik jako przynętę na Sztyleta, a jeśli
najpierw załatwi Sztyleta, będzie mógł wyśledzić Darhela i zastrzelić go z broni o
większym zasięgu. I tak dobrze, i tak dobrze.
Ale niestety wciąż pozostawał w tyle. Ból, narkotyki, głód i zmęczenie odciskały
na nim straszne piętno. Miał tylko nadzieję, że wreszcie coś przerwie ten pat albo
jeden z tej dwójki zginie i pozostanie jeden na jednego, lecz to mogła być płonna
nadzieja.
Oprócz tego Fretka martwił się, czy w rany nie wdaje mu się gangrena. Miał
coraz silniejsze mdłości - co prawda miewał je już wcześniej, czasem takie, że dławił
się własnym językiem - ale teraz czuł się inaczej. Miał nadzieję, że to kwestia
środowiska, innego ciążenia i światła, a nie dowód, że zbliża się jego koniec.
Mimo wszystko jeśli będzie mógł chociaż przeszkadzać tamtym dwóm, dopóki
jeden nie wykończy drugiego, na początek dobre i to, a potem się zobaczy. Może
uda mu się zbliżyć na tyle, by oddać skuteczny strzał. Gdyby wszyscy trzej zagłodzili
się tutaj na śmierć albo zostali zżarci przez karaluchy, nie byłby szczęśliwy, ale
ludzkiej rasie wyszłoby to na dobre.
Uzmysłowił sobie, że wcale się nie boi takiego końca, i ta myśl go przestraszyła.
Co za ironia, bardziej niepokoi go zmiana jego nastawienia do śmierci niż jej widmo.
Wziął jeszcze jeden głęboki oddech, by zmniejszyć trochę ból w piersi, i ruszył
przed siebie. Ciemność była jego sprzymierzeńcem. Jeśli tylko będzie miał w tej
sprawie coś do powiedzenia, Sztylet już jest martwy.
- Pewnie myślisz, Darhelu, że to zabawne, co? - wycharczał Sztylet. Słychać
było, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Sam tego nie dostrzegał; zauważał
natomiast tropy prowadzące w gęstwinę, o tam, i ślady darhelskiej krwi. A więc
cwany mały drań w końcu dał ciała i teraz będzie mógł go zabić. I to bardzo powoli.
- Zabawne? - usłyszał w odpowiedzi. - Nie, uznałem, że na otwartym terenie
będzie ci lepiej niż wśród tych upiornych drzew, dlatego cię tam zaprowadziłem.
Chyba nie przestraszyłeś się stada nieszkodliwych roślinożerców?
Sztylet wyłączył przekaźnik, a potem cicho warknął z tak mocno zaciśniętymi
zębami, że aż zbielała mu szczęka. Musi coś zabić, i to natychmiast. Tam! Parę
metrów dalej chrząszcz wielkości stopy wspinał się po pniu drzewa. Podszedł bliżej,
podniósł karabin i walnął kurestwo kolbą. Nie zważając na tryskającą na boki maź,
uderzył jeszcze raz. Chrząszcz przebierał łapami, a on uderzał raz za razem.
Zadyszał się i zlał potem, czuł serce łomoczące w piersi i huk tętna w uszach, ale
przynajmniej się uspokoił. Rozejrzał się wokół, po części ze strachu, choć się do tego
nie przyznawał, a po części dla zdobycia informacji.
Zobaczył słaby ślad ciepła. Ten mały chujek nie może być dalej niż kilometr stąd,
a może nawet bliżej. Zapominając o strachu i dyscyplinie śledzenia, Sztylet ruszył
naprzód. Jego fobia jednak wciąż dawała o sobie znać - podświadomie czuł, że bli-
skość Darhela oznacza towarzystwo i bezpieczeństwo.
Szedł po śladach krwi; widać było, że Tirdal nie ma pojęcia, jak przekradać się
przez las, gdyż często wybierał największą gęstwinę.
Sztylet był wściekły. Niezdarny mały elf wędrował przez las jak dziecko, a mimo
to od dwóch dni skutecznie przed nim uciekał. To była dla niego obelga i nie
zamierzał pozwolić, żeby ten drań uważał siebie za lepszego od niego. Zamierzał go
dopaść i zadać mu ból.
A potem zostawić go tutaj okaleczonego, żeby umarł z głodu albo został pożarty
przez robaki. Do cholery, wyświadczy Darhelowi przysługę. Ponieważ tamten nie
może go zabić, on też go nie zabije, tak samo jak Fretki. Potraktuje go jak człowiek
człowieka. Uśmiech rozjaśnił jego twarz, kiedy wyszedł z gąszczu pnączy i ujrzał
rzadkie leśne poszycie.
Zrobił zaledwie trzy kroki, kiedy systemy kombinezonu wykrzyczały mu w uszy
ostrzeżenie.
Padł płasko na ziemię i w tym momencie poczuł ból w prawej łydce. Co to, do
cholery? Sięgnął po pistolet, nie puszczając karabinu, i odwrócił się na plecy,
odpychając się zdrową nogą Z wytrzeszczonymi ze strachu oczami, spocony i z walą-
cym sercem, rozejrzał się w panice za Darhelem.
Nic, pusto. Ale zaraz potem poczuł zapach parującego drewna, a przez
wyświetlacz hełmu zaczęły się przesuwać symbole raportu. To była kierunkowa
mina, na pewno zostawiona przez Tirdala. Leżała pod drzewem, a jej fleszetka
mogłaby go okaleczyć, gdyby nie był taki szybki.
Szlag by trafił tego Darhela! Ten mały bydlak powinien już nie żyć! Sztylet
podciągnął się do siadu i przykleił na ranę nanobandaż. Zranienie było
powierzchowne, i jeśli odpowiednio szybko przyłożył opatrunek, powinien uniknąć
zesztywnienia nogi.
Miał już dowód, że Darhel jest blisko i że ten skończony tchórz nie może go
osobiście zabić. Zapanował nad swoim oddechem - miał dość tlenu, więc mógł nie
oddychać przez kilka sekund - i dopiero wtedy się odezwał.
- Hej, Darhelu, spudłowałeś.
- Co za pech, Sztylet - usłyszał w odpowiedzi. - Postaram się wyciągnąć wnioski
z moich błędów.
- Nie będziesz żył tak długo, żebyś móc popełnić jeszcze jakieś błędy, kolego. -
Sztylet znów był pewny siebie, i to nie miało nic wspólnego z szarością wstającego
świtu.
- Cóż, dziękuję ci, Sztylet, ale biorąc pod uwagę darhelską długość życia,
pewne błędy są nieuniknione. Mimo że jesteśmy lepiej od was rozwinięci, nie
jesteśmy doskonali.
Sztylet nie chciał tego więcej słuchać, więc wyłączył komunikator.
Fretka usłyszał trzask fleszetkowej miny i uśmiechnął się. To był bardzo
charakterystyczny dźwięk i oznaczał, że Sztylet i Tirdal się spotkali. Wspaniale.
Wytężył wszystkie swoje zmysły. Podczerwień jego i Sztyleta wykryją siebie
nawzajem mniej więcej w tym samym czasie, ale to on jest z tyłu. Póki co uszczelnił
kombinezon, mimo że czuł się jak garnek bulgocącego sosu do spaghetti.
Potrzebował osiągnąć przewagę, bez względu na cenę. Gdyby udało mu się zbliżyć
na tyle, by choć przez chwilę widzieć Sztyleta, spróbowałby go zmusić do pojedynku
ogniowego w ciemności przedświtu.
Nie minęło wiele czasu - chociaż w duchocie zamkniętego kombinezonu
wydawało mu się, że upłynęły całe godziny - i dotarł do miejsca, w którym leżała
mina. Znalazł molekularny osad i feromony, dzięki czemu jego wykrywacz mógł
uaktualnić dane. Sztylet i Tirdal przechodzili tędy całkiem niedawno. Sztylet został
ranny, ale ślady wskazywały na powierzchowną ranę, za to Tirdal na pewno był
poważnie ranny, sądząc po ilości zarejestrowanej krwi.
Przyszła pora, by z nimi porozmawiać. Fretka otworzył kanał ogólny.
-I co teraz, panowie? Sztylet jest przerażony, a Tirdal krwawi. Wygląda na to, że
teraz ja mam przewagę.
Starał się mówić wesołym głosem, nie zdradzając bólu, i miał nadzieję, że sensat
nie będzie mógł tego wykryć. Jak dotąd chyba był bezpieczny - Tirdal musiał być
bardzo blisko, żeby wychwycić szczegóły.
- Cóż, Sztylet - odparł Darhel - wygląda na to, że jest nas dwóch przeciwko
temu, który pierwszy popełni błąd.
- To będziesz ty, Darhelu - powiedział szybko Sztylet. - To ty krwawisz.
- Wiążesz wszystkie swoje nadzieje z moim drobnym zranieniem, a ignorujesz
kwestie psychologiczne. Nie, myślę, że ja i Fretka jesteśmy w o wiele lepszym stanie,
jeśli wziąć pod uwagę to, co się naprawdę liczy.
- Tylko ja jeden nie jestem ranny - wtrącił Fretka. - Sztylet chyba też oberwał
twoją miną.
- Skaleczyłem się o patyk - odparował natychmiast snajper. - Zresztą to
nieważne, mogę was obu zabić jedną ręką.
- Przyjmuję zakład, Sztylet - oznajmił zwiadowca. - Zrobisz to teraz?
Przez chwilę Sztylet milczał.
- Sztylet - znowu wtrącił się Tirdal - fakt, że skłamałeś, mówiąc o swoich
sprzymierzeńcach, wskazuje, że sam uważasz swoją sytuację za niepewną. Ta
słabość ducha cię zgubi, bez względu na wszelkie fizyczne zagrożenia.
- Powiedz mi, Tirdal - warknął snajper - jaki dźwięk wydaje zdychający Darhel?
Dlaczego prowadzimy tę głupią rozmowę? Czy możemy przestać gadać i wreszcie
zacząć zabijać? Wiem, że ja mogę, lecz wy dwaj wydajecie się niechętni.
W jego głosie słychać było histeryczne napięcie.
- Próbujesz znaleźć pretekst, żeby zerwać łączność? - spytał śpiewnie Tirdal. -
Musisz pamiętać, że tylko najstarszy stopniem może to zrobić. Moim zdaniem ta
rozmowa jest pożyteczna i chciałbym ją kontynuować.
- Ja znikam - powiedział Fretka. - Mam robotę. Ale jeśli go zabijesz, Tirdal, i
zakopiesz artefakt tak, żebym mógł go znaleźć, obiecuję, że cię nie zabiję.
- Przykro mi, Fretka, ale nie mogę się zgodzić na taki układ.
- To dlatego, że nie masz odwagi zabijać - prychnął Sztylet.
- Tak myślałem, Tirdal. Szkoda, że nie mogę ci pozwolić żyć i cieszyć się tym
miliardem. Na razie, frajerzy.
I Fretka zamknął kanał. Ta rozmowa była bardzo pouczająca. On i Sztylet byli
agresywni i zaczepni, najpewniej ze zmęczenia, a cholerny Darhel wydawał się
świeży jak stokrotka. Tirdal już wie, że on nie jest sojusznikiem Sztyleta, Sztylet wie,
że on wciąż się nie poddaje, a on wie, że tamci dwaj to zdrajcy, których musi zabić.
Westchnął i pokuśtykał dalej, czując nowe pulsowanie w łydkach.
Wstający świt był balsamem na jego zmysły, ale to nie wystarczyło; zmęczenie i
kiepskie odżywianie sprawiły, że posuwał się coraz wolniej. Teraz na dodatek był
ranny. Wiedział, że musi dopaść Tirdala jeszcze dzisiaj, gdyż inaczej nigdy nie będzie
w stanie tego zrobić. Poza tym jest jeszcze ten cholerny Fretka. Ten mały drań jest
dobrym tropicielem, twardym jak skała, skoro wciąż ich śledzi. I nie robi tego nawet
dla pieniędzy - frajer działa z obowiązku i wydaje się myśleć, że to ma jakieś
znaczenie.
Sięgnął po słomkę z manierki i pociągnął, ale wody już nie było. Pocił się przez
całą noc i wszystko wypił. Musi zrobić przerwę i zjeść coś porządnego, a także
uzupełnić zapas wody. Nie było wyjątkowo upalnie, ale marsz kosztował go dużo wy-
siłku. Cholera, samym oddychaniem tracił pewnie z litr wody dziennie, nie mówiąc
już o sikaniu. Gdyby się domyślał, że po wybuchu granatu czeka go poważna walka,
zabrałby ze sobą racje żywnościowe. Wyrzucił duży plecak, bo nie spodziewał się, że
będzie go jeszcze potrzebował. Całe szczęście, że ma karabin; nie potrzebował go,
ale nigdy go nie odkładał, o ile nie musiał. Niejasno przypomniał sobie tydzień
szkolenia dotyczącego logistyki i zaopatrzenia. Większość czasu przespał, czekając
tylko na popołudniowe strzelanie i bieganie.
Jego położenie, pomyślał, jest ironią losu. Zawsze wyśmiewał ludzi za to, co
jedzą, bo tak naprawdę wcale nie był takim twardzielem, jakiego udawał, i nie znosił
surowego mięsa, brzydził się owadami, robakami i larwami, a teraz znalazł się
w sytuacji, gdy musiał je jeść, aby przeżyć. Gniew, który poczuł, trochę go otrzeźwił.
Wszechświat wydaje się czerpać rozkosz z robienia mu wbrew, ale on z tego wyjdzie
i wspomnienia całej tej sprawy będą przez to jeszcze słodsze.
Gdzieś tutaj muszą być latacze albo jakieś małe ssaki. Potrzebował jedzenia, ale
musiałby być o wiele bardziej głodny, żeby zjeść surowego robaka. A więc to musi
być ssak, coś, co ma w środku kości. Rozejrzał się dookoła, starając się nie myśleć o
wszystkich robakach, które widział. Kojarzyły mu się z tym strasznym tygodniem
szkolenia, kiedy musiał je zjadać.
Wkrótce znalazł zagłębienie terenu wypełnione wodą. Mieszkały w niej jaszczurki,
a Sztylet uznał, że jaszczurki mogą być, ponieważ przynajmniej są strunowcami.
Mógłby się podkraść i jedną złapać, ale to zajęłoby mu sporo czasu, a poza tym
czuł nieprzepartą chęć zastrzelenia czegoś. Poczułby się lepiej, wyładował trochę
agresji i mniej zmęczył, niż gdyby próbował złapać gada żywcem. Pistolet
elektromagnetyczny był prawie bezgłośny i gdyby ustawił prędkość wylotową poniżej
prędkości dźwięku, nie byłoby słychać trzasku pocisku. Dziesięć sekund zajęło mu
ustawienie broni, pięć sekund - celowanie, a potem wziął oddech... i już miał jasz-
czurkę. Po dwóch następnych strzałach miał jeszcze dwie. Reszta się rozpierzchła,
ale w niecałe trzy sekundy zastrzelił trzy jaszczurki.
Podszedł i podniósł trupki, bezgłowe lub prawie bezgłowe po wstrząsie
hydrostatycznym małych śrucin. Wyciągnął nóż, odrąbał łebki oraz łapki i położył
korpusy na pniu, a potem szybkim ruchem je wypatroszył i podzielił na torsy i nogi.
Kiedy poczuł, że zapanował nad swoimi zmysłami, podniósł pierwsze udko do ust
i wgryzł się w ciepłe, oślizgłe mięso, odrywając je od kości. Rosło mu w ustach i z
trudem je połknął, usiłując nie zwymiotować. Może gdyby zastrzelił jaszczurkę
wczoraj, teraz mięso byłoby suche i łatwiejsze do przeżucia, nie przypominałoby
surowej ośmiornicy Znów ugryzł kęs, omal nie zwracając go razem z pierwszym, i
zaczął żuć, starając się nie dotykać mięsa językiem, dopóki nie nazbierał dość śliny,
by siłą wepchnąć je do gardła.
Krzywiąc się, schował resztę do kieszeni, wytarł w kombinezon ręce umazane
lepką jaszczurczą krwią i wstał. Potrzebował wody, żeby móc połykać to świństwo
małymi kawałkami, tak jak lekarstwo. Nie mógł się zmusić, żeby to żuć. Dopóki się
nie napije, wciąż będzie czuł w ustach ten ohydny smak.
Tirdal kłamał, mówiąc, że jadł te paskudztwa. Wcale nie smakowały jak kurczak.
Tirdal z kolei musiał się zmagać z własnymi demonami. Gra w kotka i myszkę,
która u ludzi powodowałaby wydzielanie się adrenaliny, u niego zalewała organizm
hormonem tal. Było to niebezpieczne, ale żeby pozbyć się substancji z krwiobiegu,
musiał ją zużyć. Musiał uwolnić demony i zaryzykować katatoniczny stan lintatai, jeśli
chciał wygrać ze snajperem. Wczoraj sięgnął daleko swoim Zmysłem i zobaczył, co
robi Sztylet, a teraz podtrzymując ten stan, będzie mógł go przechytrzyć.
Do tego musiał zdobyć więcej jedzenia. Sztylet mógł przez jakiś czas jeść
konwertowane rośliny albo zastrzelić jakieś zwierzę i zjeść je bez obaw, natomiast
Tirdal był zmuszony walczyć z sobą, ale musiał - po prostu musiał - zjeść kilka
każdego dnia. Co gorsza, zbliżał się do granicy zmęczenia - właśnie mijała
czterdziesta siódma godzina pościgu. Jedzenie dałoby mu siłę do dalszego marszu,
gdyż czuł już stres i uszkodzenia mięśni spowodowane metabolizmem czerpiącym
energię z masy ciała. Wypatrywał więc jakichś stworzeń o minimalnej inteligencji;
gdyby miały samoświadomość, znów mógłby znaleźć się na skraju przepaści lintatai.
Wreszcie znalazł dwa duże pseudokaraluchy, które mógł rozedrzeć i pożywić się
ich białym mięsem, nie przerywając marszu. Teren robił się coraz łatwiejszy do
marszu, dzięki czemu zostawiał mniej śladów dla Sztyleta i mógł szybciej się
przemieszczać, ale wkrótce wywnioskował, że znów zbliża się do sawanny, gdzie
zasięg strzału z broni Sztyleta dramatycznie się zwiększy, mimo że snajper musi już
być bardzo zmęczony. Gdyby udało mu się przetrwać kolejny dzień, z pewnością
zrujnowałby jego skuteczność, a przecież Tirdal był uczony cierpliwości.
Co za ironia losu, że próbuje przebić w czekaniu ludzkiego zawodowca w tej
dziedzinie. Końcowy rezultat mógłby jednak być pouczający - zakładając oczywiście,
że przeżyje i będzie mógł o tym zameldować. Jeśli mu się nie uda, będzie pouczający
tylko dla niego samego.
Teren był już bardziej otwarty, drzewa rosły rzadko, poszycie znów gęstniało -
docierało tutaj więcej światła słonecznego - a krzaki przechodziły w wysoką trawę.
Tirdal opadł na kolana i wczołgał się w trawę, szukając kryjówki, którą mógłby
później wykorzystać. Czołganie się na łokciach i podtrzymywanie pojemnika nad
głową było bardzo niewygodne.
Znalazł koryto strumienia, być może to samo, z którego wcześniej korzystał. Było
węższe i płytsze niż w lesie na południu, co miało sens, gdyż strumień płynął na
rozległym płaskowyżu pomiędzy bujnym lasem i starożytnymi wzgórzami. Koryto da-
wało osłonę, być może jedzenie, wodę, chłód i odświeżenie oraz maskowanie
sygnatury w podczerwieni, a obecność innych żywych istot mogłaby Sztyleta zmylić.
Postanowił przez jakiś czas iść tym korytem.
Fretka doszedł do wniosku, że jeszcze raz zaapeluje do Tirdala. Gdyby mu się
udało namówić go na współpracę, mogliby zajść Sztyleta z flanki, a potem ustalić, co
z artefaktem. Być może musieliby się o niego nawzajem pozabijać, ale może warto,
do cholery, spróbować.
- Tirdal - powiedział - musimy się rozprawić ze Sztyletem.
- Oczywiście, że musimy - odparł Darhel i Fretka odetchnął z ulgą. - A Sztylet i
ja musimy rozprawić się z tobą, a wy dwaj
ze mną. - Fretka zgrzytnął ze złości zębami, ale Tirdal mówił dalej. - To ironia losu,
delikatnie rzecz ujmując. Motywacja Sztyleta jest oczywista: pieniądze. Twoją
pobudką wydaje się lojalność, ale oczywiście nie możemy w to wierzyć. Mną kieruje
podobny powód oraz jeszcze inne sprawy. Wiesz, że nie możesz zaufać ani
Sztyletowi, ani mnie. Ja wiem, że nie mogę zaufać zarówno Sztyletowi, jak i tobie,
chociaż gdybym mógł ci pewne rzeczy wyjaśnić, mam wrażenie, że moglibyśmy się
dogadać. A Sztylet wie, że obaj go zabijemy, jeśli tylko będziemy mieli okazję.
Darhelowie tak naprawdę nie znają pojęcia ironii, ale ja już zaczynam je rozumieć.
To diabelska koncepcja.
- Skoro zgadzamy się co do Sztyleta - powiedział Fretka - zajmijmy się nim, a
potem pogadajmy. Szedłeś za mną przez całą misję i wiesz, jakim jestem
człowiekiem.
- To kusząca propozycja, Fretka, tyle że ja nie mam jak sprawdzić, czy nie
składasz takiej samej propozycji Sztyletowi. Powodem wszystkich naszych kłopotów
jest artefakt.
-No to ukryj to cholerne pudło, Tirdal! - warknął Fretka niemal błagalnie.
Naprawdę nie chciał walczyć z nimi dwoma i naprawdę nie chciał zabić Darhela -
wydawał się przyzwoitym człowiekiem, chociaż był obcy. Naprawdę nie chciał, żeby
któryś z nich jego zabił albo żeby rany go wykończyły. - Nie potrzebuję go! Muszę
tylko wiedzieć, że ani ty go nie masz, ani Sztylet. Moglibyśmy wspólnie zapolować na
Sztyleta, a potem powiesz mi, gdzie jest pojemnik. Ja go wezmę, a ty będziesz
kontrolował kapsułę, żeby była równowaga sił.
- W innych okolicznościach byłaby to rozsądna propozycja, Fretka, ale teraz nie
mogę tego zrobić. Muszę zachować kontrolę nad artefaktem. Rozumiem, że to
wzbudza twoją nieufność, ale nic na to nie poradzę.
- Tirdal, do cholery, jestem po twojej stronie!
- To być może prawda, ale obaj wiemy, że nie mogę sobie pozwolić na to, by w
to uwierzyć.
- Cholera jasna! Nie możesz odczytać moich myśli?
- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, choć odpowiedź powinna być
oczywista.
Fretka pewnie mówił prawdę. Cały scenariusz nie był na tyle dobrze obmyślany,
by mógł być efektem spisku, a Fretka rzeczywiście wydawał się mieć czyste motywy,
choć oczywiście były to ludzkie, a nie darhelskie motywy. Ale choć było to okrutne,
Tirdal nie miał żadnego powodu, by sprzymierzyć się z rannym człowiekiem, za to
zależało mu, by obaj nadal rozpraszali uwagę Sztyleta.
- Dobrze, Tirdal, możesz mi powiedzieć, gdzie jest Sztylet? Pójdę do niego
postrzelać.
- Chyba mogę ci to powiedzieć, Fretka, chociaż strzelanie do niego nie będzie
wystarczającym dowodem twojej niewinności. Jeśli go zranisz bądź zabijesz,
pokażesz tylko, że zależy ci na artefakcie lub własnym życiu bardziej niż na życiu
Sztyleta. Widzisz więc, przed jakim problemem stoimy.
Gdyby udało mu się skłonić Fretkę do współpracy, zwiększyłoby to jego szanse.
Mógłby też spowodować, że zwiadowca wpadnie w panikę, ale to wymagałoby
bardzo silnych emocji.
- Sztylet jest za mną, ale nie mogę nic dokładniej powiedzieć. Co do
koordynatów... - Zastanawiał się przez chwilę, jak nie zdradzić swojego położenia, a
jednocześnie podzielić się wiadomościami o wspólnym wrogu.
- Jeśli uznamy pozycję kapsuły w miejscu, w którym wyszliśmy na brzeg, jako
południk zero, oto koordynaty Sztyleta. - I wyrecytował kilka liczb. - Dokładność
powinna wynosić do pięciuset metrów. Moim zdaniem mniej niż połowę tego, ale
nie gwarantuję poprawności moich obliczeń.
- Mam je, Tirdal - powiedział Fretka. Wow, to zaledwie kilometr przed nim. A
więc poruszają się tak samo wolno jak on. Oczywiście, trzy dni zmęczenia, rany i
artefakt spowalniał ich wszystkich. - Spróbuję go załatwić. Przyłączysz się potem do
mnie?
- Przykro mi, nie mogę - odparł Darhel wciąż bardzo spokojnym głosem.
- Cholera, Tirdal, jestem po twojej stronie! Proszę! - Fretka czuł, że wpada w
panikę.
- Nie znam się na ludzkich głosach, by rozróżniać emocje ich właścicieli. Jesteś
wzburzony, to wszystko. Możesz się bać Sztyleta, a może po prostu cię boli.
W odpowiedzi Fretki słychać było smutek i ból.
- A więc pierdol się, ty popaprany gnoju.
Tirdal wciąż miał problemy ze zrozumieniem ludzi. Powodowani kaprysem bądź
gniewem, ludzie potrafili zmieniać strony, choć zazwyczaj trzymali się jednej. Czasem
jednak działali pod wpływem chwili, nieprzewidywalnie i nielogicznie, a wtedy
potrafili zrobić coś całkowicie niepotrzebnego.
Co rozsądnego Fretka i Sztylet mogliby zrobić? A co nierozsądnego mogliby
zrobić? Takie spekulacje były mu potrzebne, choć zdawał sobie sprawę, że ich wynik
najprawdopodobniej jest błędny.
Drzewa przechodziły teraz w niskie zarośla i Sztylet domyślił się, że ma przed
sobą równinę. To dobra pora, by odbić na wschód i poszukać jakiegoś wzniesienia.
Gdyby udało mu się wejść na urwisko, które widział, mógłby iść równolegle z Tir-
dalem i znaleźć okazję do kilku dobrych strzałów. Był obolały i zmęczony, cierpiał
głód i pragnienie, ale koniec był już blisko; niedługo będzie mógł odpocząć, a może
nawet ugotować sobie trochę mięsa. Trzeba przyznać, że ten pokurcz cholernie
dzielnie walczy. Nieźle jak na miejskiego wymoczka.
Z trudem biorąc głębszy oddech przez spękane usta, poprawił paski plecaka i
ruszył dalej. Szedł jednak lżejszym krokiem, gdyż koniec był już w zasięgu wzroku.
Zbocze prowadzące w górą, do urwiska, było bardziej strome, niż się wydawało,
co, jeśli się nad tym zastanowić, było dobrym znakiem. Większa wysokość to lepsze
pole widzenia i łatwiejsze strzelanie. Pochylił się do przodu i zaczął się wspinać,
chwytając dłońmi w rękawiczkach kępy trawy i skały. Wokół jego głowy zafurkotała
gromada podobnych do ciem insektoidów i jeden z nich wpadł mu do ust. Sztylet
rozgniótł go wargami i wypluł suche strzępki, krzywiąc się z obrzydzeniem. Niech to
szlag, potrzebuje wody.
Ale w pobliżu nie było wody; będzie dopiero wtedy, gdy zejdzie na dół, a więc
najlepiej przestać jęczeć i wziąć się do roboty. Wyjął paczkę liofilizowanych owoców,
które zabrał z racji polowych. Były włókniste i twarde, ale rozpuściły się powoli w
ustach, dając mu nieco odświeżenia i bardzo potrzebnego cukru. To fizyczne i
psychologiczne dopalenie pozwoliło mu trochę przyspieszyć.
Wreszcie znalazł się na długim, paluchowatym wzniesieniu, które sięgało aż do
zalesionych podnóży wzgórz. Był zdumiony, że Darhel wybrał tę długą drogę z
powrotem do bazy Blobów.
Czy to możliwe, że jest z nimi w zmowie? Sztylet zaczął gorączkowo rozmyślać.
Może tak być. Tirdal nie przejmuje się Blobami, za to mimo przechwałek
najwyraźniej jego się boi. To by wiele tłumaczyło. Po powrocie będzie musiał o tym
zameldować.
O czym zameldować, Sztylet? Przecież tam nie wracamy, upomniał samego
siebie. Och, wracamy tylko po to, żeby napisać raport, więc chyba mogę o tym
wspomnieć. Ale właściwie kogo to tak naprawdę obchodzi? Kali i Ziemia czekają, a
Sojusz i Republika mogą sobie zdechnąć.
Ale wracając do obecnej sytuacji, jeśli Tirdal San Cośtam współpracuje z Blobami
i może skontaktować się z nimi swoim umysłem, jego sytuacja nie wygląda najlepiej.
Nic jednak nie może na to poradzić, więc musi iść dalej. Poza tym Tirdal miał dwa
dni, żeby coś zrobić, a jednak nic nie zrobił. Warto by to także zgłosić - może nawet
dałoby się stworzyć teorię spiskową co do „zniknięcia" Sztyleta, gdyby opowiedział o
tym w kilku barach. To dobry pomysł.
A co do Fretki, on nie ma żadnych szans. Szkoda, że nie mógł odpalić małemu
działki, przynajmniej na samym początku.
I właśnie w tym momencie usłyszał głos zwiadowcy.
Fretka był niedaleko Sztyleta. Nie chciał za bardzo się zbliżać, tylko tyle, żeby
dobrze wymierzyć z przebijaka i załatwić dupka. Nawet zranienie byłoby tak samo
dobre jak zabicie. Mógłby podejść po ciemku, gdyby nie sygnatura podczerwieni.
Łatwiej byłoby zbliżyć się w dzień, przy dobrej widoczności, gdyby nie równie dobre
warunki dla przeciwnika. Najlepiej byłoby to zrobić jak najszybciej, dopóki ból i
zmęczenie nie zwaliły go jeszcze z nóg. Już kilka razy wydawało mu się, że na chwilę
zemdlał. Mógł to być jedynie hipnotyczny skutek bólu, ale tak czy inaczej, pora to
skończyć. Był pewien, że nie starczy mu sił jeszcze na jeden dzień.
A może powinien wykorzystać swój ból? Udać przed Sztyletem bezradnego, by
snajper go zlekceważył, albo zrobić z siebie przynętę? A co tam, dość biegania po
lasach, pora na konfrontację. Miał już tego wszystkiego dosyć.
- Posłuchaj, Sztylet - powiedział. - Nie obchodzi mnie, czy zatrzymasz ten
cholerny artefakt. Nie obchodzi mnie, czy ten gnojek zginie. Chcę się tylko stąd
wydostać. Czy nie możemy się dogadać?
I w tym samym momencie, kiedy powiedział te słowa, zrozumiał, że śmierć z
wycieńczenia, gangreny czy z rąk Sztyleta byłaby straszniejsza, o wiele bardziej
skręcająca bebechy niż śmierć z rąk Blobów czy Posleenów.
- To mogłoby być możliwe, Fretka, ale musiałbyś udowodnić swoją dobrą wolę.
Zabijesz Tirdala i umowa stoi - odparł Sztylet.
Fretka nie musiał być sensatem, żeby wiedzieć, że snajper nie zamierza
dotrzymać warunków umowy i że jedynie szuka pomocy gdzie się da. Jest łajdakiem
i, co gorsza, zupełnie się tym nie przejmuje.
- A więc pomóż mi go znaleźć. Nie mam dobrego sprzętu - skłamał.
- Och, Tirdala nietrudno będzie znaleźć. - Niemal zobaczył uśmieszek Sztyleta
przez łącze audio. - Jest na sawannie, na zachód od wzgórza, na którym stoję.
Fretka zawahał się z odpowiedzią. Czy Sztylet nie zdaje sobie sprawy, że właśnie
zdradził ważną informację? Nie przychodził mu do głowy żaden rozsądny powód, dla
którego to zrobił. To musiało mu się po prosta wymsknąć. Tak czy inaczej, ma
chwilową przewagę i zamierza ją wykorzystać.
W duchu już wznosił okrzyki triumfu. A więc tam jesteś, pieprzona łajzo! Sztylet
był na tym wzniesieniu na wschodzie. Miało powierzchnię być może dwustu metrów
kwadratowych i było dłuższe z północy na południe niż ze wschodu na zachód.
- W porządku, Sztylet - powiedział, panując nad swoim głosem. - Wytropię
ścierwo i załatwię go, jeśli dam radę. W najgorszym razie wystawię go tobie. Potem
zabiorę pojemnik, a ty przyjdziesz i pogadamy. Umowa stoi?
- Jasne, Fretka. - Snajper mówił swobodnym, pewnym siebie głosem. Czyżby
naprawdę nie zdawał sobie sprawy, że ujawnił swoją pozycję i że Fretka ma go jak
na widelcu? - Zawsze możemy się dogadać.
- A więc do roboty. Ruszę na zachód, znajdę go i dam ci znać, kiedy będę
gotów. W którąkolwiek stronę będzie chciał uciekać, znajdzie się w krzyżowym
ogniu.
- Nie mogę się już doczekać - zakończył rozmowę snajper.
Zaraz potem Fretka wywołał Tirdala.
- Tirdal, Sztylet jest na tamtym wzgórzu i próbuje ustawić się do strzału.
-
Oczywiście, że tak. - Darhel wcale nie wydawał się zaskoczony.
W sumie nie miał powodu - było to całkowicie logiczne.
- Tak, ale on czeka, aż ja cię załatwię. Myśli, że to zrobię.
-
Ja też myślę, że mógłbyś, zważywszy na okoliczności. Nawet gdybyś wcześniej
nie miał do tego przekonania, teraz nie masz nic do stracenia. Możesz mnie zabić,
zrzucić na mnie winę i podzielić się zyskiem ze Sztyletem. Albo zapłacić mu za swoje
życie. Chociaż myślę, że byłbyś głupi, wierząc w to, co ci powiedział.
- Nie ufam temu morderczemu łajdakowi. Ufam tobie.
-
To by było korzystne odwrócenie biegu Wypadków - odpowiedział Tirdal, lecz
nawet jak na darhelskie standardy bez cienia entuzjazmu w głosie. - Ale nie masz jak
tego udowodnić.
-
A więc powiem ci, Tirdal... - to była propozycja rozejmu, po części
spowodowana desperacją, a po części zawodową koniecznością- że jestem ranny i
potrzebuję pomocy medycznej.
-
Naprawdę ci współczuję, Fretka, ale nie mogę aż tak się do ciebie zbliżyć.
- To powiedz mi, co mam robić. Przecież jesteś medykiem.
-
Możemy tak zrobić - zgodził się Tirdal. - Opisz mi swoje rany.
-
Oberwałem neurogranatem w obie stopy i lewą nogę. Mam częściowe czucie w
prawej kostce, reszta jest drętwa i boli jak chuj. Ledwie mogę chodzić. Wziąłem
środki przeciwbólowe, stabilizator i med na drobne rany.
-
Jeśli to prawda, Fretka, jestem zaskoczony, że w ogóle możesz chodzić.
-
O wiele lepiej, niż Sztylet myśli, ale boli jak diabli i nie chodzę aż tak dobrze, jak
muszę.
- Opisz szczegółowo ból.
Fretka wziął oddech, zanim zastanowił się nad swoim cierpieniem.
- To był potężny wstrząs całego ciała, jak porażenie prądem, a potem tylko
przeszywający ból nóg. Po odpoczynku i środkach przeciwbólowych bolą mnie stopy i
tylko w prawej mam częściowe czucie. Kiedy poruszam stopami, czuję kłujący ból aż
do kolan. Do tego dochodzą mdłości, którymi się nie przejmuję, ale przez cały czas
obawiam się gangreny.
- Gangrena jest mało prawdopodobna, dopóki utrzymujesz krążenie -
powiedział Tirdal. Jego głos był jakby odrobinę bardziej przyjazny. To niesamowite,
jak kalectwo zmienia nastawienie innych ludzi. - Akurat chodzenie to dobra rzecz.
Skoro centralna tkanka nerwowa nie została uszkodzona, powinieneś odzyskać pełne
zdrowie. Bez terapii potrwa to wiele miesięcy, a przy odpowiednim leczeniu kilka
godzin lub dni.
- Naprawdę, Tirdal? To nie jest na trwałe? - Fretka był wniebowzięty.
Naprawdę będzie mógł z tego wyjść? Zmusił się do spokoju. Wciąż musi stoczyć
bitwę. A ponieważ teraz wychodzi z lasu, będzie musiał się czołgać.
- Nie powinno być. Czasami ludzie zdrowieją po obrażeniach od neurogranatu.
- W porządku, Tirdal, a więc muszę się leczyć. Masz odpowiednie leki?
Czołganie się było łatwiejsze niż chodzenie, choć sporo wolniejsze, ale pozostali
dwaj byli zaledwie kilkaset metrów od niego. Dopóki jest czujny, wszystko powinno
być w porządku. A gdyby miał leki...
Tirdal nie odpowiedział od razu.
- Fretka, mam urządzenie do indukcji nerwowej, którego działanie często jest
opisywane jako „przerażająco bolesne", ale zarazem jest łatwe do wykrycia dobrymi
skanerami i Sztylet na pewno by mnie zlokalizował. Poza tym potrzebujesz na- nitów
do odtworzenia tkanki. Mam też nanity, ale nie możemy tak bardzo się do siebie
zbliżyć.
Fretka poczuł, jak ogarnia go panika.
-
Cholera, Tirdal, musisz mi pomóc! Czy nie możesz gdzieś zostawić tego sprzętu,
a ja go znajdę?
Od trzech dni targały nim na przemian nadzieja na przetrwanie i groźba zagłady.
Miał już tego dosyć.
Tirdal znów odpowiedział po chwili przerwy.
-
To mogłoby być możliwe, zwłaszcza że mnie się nie przyda, bo ten sprzęt jest
przeznaczony tylko dla ludzi. Szkoda, że przed opuszczeniem obozu nie zabrałeś
sprzętu Sziwy.
W tym momencie cierpienie zwiadowcy osiągnęło taki poziom, że Darhel mógł je
wyczuć swoim Zmysłem.
Fretka mówił prawdę, rzeczywiście jest ciężko ranny.
-
Fretka - powiedział Tirdal - wyczuwam, że twój stan jest taki, jak twierdzisz.
Spotkam się z tobą, ale wolałbym, żebyś odłożył broń.
- Odłożył broń? Nie mogę tego zrobić!
-Nie musisz się jej pozbywać, po prostu nie możesz jej mieć pod ręką, kiedy się
spotkamy. Wystarczy, że będzie w zasięgu wzroku. Kiedy cię opatrzę,
przedyskutujemy dalszą strategię.
- A co z tobą? Ty też się rozbroisz?
Tirdal był pewien, że Fretka o to spyta.
-
Dysponuję sprzętem medycznym, której potrzebujesz, i mam artefakt wart
miliard kredytów, dlatego moja pozycja przetargowa jest o wiele lepsza. Zdajesz
sobie sprawę, że wiele ryzykuję. Obaj ryzykujemy.
- Tak - odparł Fretka. - Tak myślałem.
-
A więc powiedz mi, gdzie teraz jesteś. Być może będę musiał ci wskazać jakieś
bardziej bezpieczne miejsce.
-
Wiem, Tirdal - powiedział Fretka, a Darhel znów wyczuł jego szczerość. Zdradzić
swoje położenie to w tych okolicznościach przerażająca sprawa, i Fretka nie mógł
tego ukryć. - Jestem na skraju lasu, pewnie jakieś tysiąc czterysta metrów na
południe od ciebie.
Tirdal zastanowił się. Nie mógł się cofnąć, gdyż wystawiłby się Sztyletowi na
bardzo płaskim terenie, a tutaj przynajmniej miał minimum osłony Gdyby udało mu
się wyleczyć Fretkę, który dotarł tak daleko z takimi obrażeniami, mieliby przewagę
taktyczną. Ale Fretka na pewno będzie zadawał pytania, a on nie potrafi wymyślić
żadnego przekonującego kłamstwa, żeby nie wyjawić prawdy.
Leczenie Fretki zajmie też trochę czasu, a Sztylet na pewno nie zostawi ich wtedy
w spokoju. Filozofia życia to zaiste ścieżka prawdy. Ranni i słabi muszą umrzeć, żeby
zwiększyć szansę gatunku. Nie ma czasu, żeby to teraz zmieniać.
- To nie jest w tej chwili dobre miejsce, Fretka - powiedział. - Jest za bardzo
odsłonięte. Możesz iść dalej?
- Mogę - odparł niepewnie tropiciel - ale nie bez końca.
- Tak długo raczej nie będziesz musiał. Jeśli wytrzymasz do zmroku, możemy
się spotkać i wyleczyć twoje obrażenia. Sztylet na pewno spróbuje zaatakować nas
nocą, więc będziemy mogli czuwać na zmianę, pod warunkiem, że dojdziemy do
porozumienia.
Tirdal do tej pory nie potrzebował aż tak bardzo odpoczynku, ale teraz osiągał
poziom zmęczenia wywołujący dezorientację. Jak ci dwaj ludzie sobie z tym radzą,
było dla niego tajemnicą. To fascynujące istoty, warte dalszych badań. Nagle
uświadomił sobie, że jeśli ich przekona, iż potrzebuje odpoczynku, skutecznie
wprowadzi ich w błąd. Poza tym w ten sposób mógłby użyć Fretki jako przynęty i być
może wciągnąć snajpera pomiędzy ich dwóch. Ten ciągnący się w nieskończoność
remis musi się wreszcie skończyć.
W głosie Fretki słychać było żal i rezygnację.
- Dobrze, Tirdal, wytrzymam do zmroku.
- W takim razie pozostajemy w kontakcie i wieczorem się spotykamy.
-Tak jest.
Sztylet był zadowolony, że Fretka się do niego odezwał. Oznaczało to, że kończą
mu się siły i nie może dalej iść. Prawdę mówiąc, snajper był zdumiony, że zwiadowca
dotarł aż tak daleko. Ale teraz pora, żeby jako prawdziwy ekspert zakończył te
podchody. Niby przypadkiem zdradził swoje położenie, mając nadzieję, że Fretka
spróbuje go podejść i zastrzelić, chociaż nie było takiej możliwości. Teoretycznie
zasięg broni Sztyleta wynosił piętnaście tysięcy metrów, a Fretki - zasięg wzroku, a
poza tym promień przebijaka tracił raptownie moc na skutek spotkania się fotonów i
atmosfery. No i Sztylet wyraźnie widział ze swojego miejsca linię drzew, więc jeśli
Fretka się poruszy, zginie.
A skoro o tym mowa, doszedł do miejsca, z którego mógł zacząć obserwację i
strzelanie. Przyklęknął, pamiętając o maskowaniu. Robił to już tak długo, że nie
musiał o tym myśleć. Nawet z takiej wysokości widział panoramę równin oświetla-
nych przez późnopopołudniowe słońce. Trawy falowały żółcią i bladą zielenią,
przełykaną gdzieniegdzie niebieskimi plamami jakichś roślin. Po równinach poruszały
się w różnych kierunkach stada zwierząt. Wiatr wiał w stronę Sztyleta, z połu-
dniowego zachodu, co najpewniej nie miało znaczenia, ale jeszcze nigdy nie
zaszkodziło.
Teraz trzeba znaleźć cel. Zawsze myślał o wrogu jako o celu. Przypomniał sobie
pogadankę, którą wygłosił uczniom będącym w bazie na wycieczce. Nauczycielka
była słodziutka, ale nie zwracała na niego uwagi. Ponieważ nie mógł się do niej
dobrać, postanowił ją przerazić. Jeden z uczniów zadał stare jak świat pytanie: „Jak
można kogoś zastrzelić?".
Sztylet popatrzył na niego, potem na nauczycielkę, i odparł:
- Ustawiasz krzyżyk celownika na czyimś czole, a potem strzelasz do krzyżyka.
Warto było zobaczyć wyraz twarzy nauczycielki.
Teraz właśnie ustawi krzyżyk na czole Tirdala, kiedy tylko go zlokalizuje.
Siedząc po turecku w trawie, podniósł karabin i czujniki celownika zaczęły
pracować. Miał oko na kręcące się w niewielkiej odległości dwa superżuki. Nie byłoby
dobrze, gdyby któryś z nich go zaatakował albo on je spłoszył. Fretka natychmiast
rozpozna wystraszone zwierzę i podkradnie się do niego, a to nie pasuje do jego
wyobrażenia o własnych kompetencjach.
Potem skierował celownik na piaszczysty brzeg rzeki, gdzie Tirdal najwyraźniej
się chował, ale oprócz licznych zwierząt ryjących w wysokiej trawie niczego nie
widział. To nic, Darhel prędzej czy później jednak będzie musiał się pojawić. Sztylet
opuścił celownik i wyciągnął z przedniej kieszeni uprzęży kable. Jednym podłączył
wykrywacz do wyświetlacza hełmu, a drugi podpiął do celownika, żeby móc szybko
obejrzeć coś w powiększeniu albo w różnych spektrach.
Teraz pozostało mu tylko czekać. Było ciepło, ale nie gorąco, jednak słońce i
wysiłek sprawiły, że bardzo się pocił. Dobrze przynajmniej, że jeszcze mógł, bo
gdyby przestał się pocić, oznaczałoby to wyczerpanie z gorąca i rychłą śmierć.
Fretka zauważył kątem oka jakiś ruch i szybko odwrócił głowę.
- Cholera, Tirdal, stado wielkich nietoperzy leci do ciebie.
- Widzę - odparł Tirdal po dłuższej chwili - ale są jeszcze daleko.
- Niedługo chyba będą nad tobą. Pamiętasz, co kapitan o nich mówił?
Stworzeń było sześć i kołowały w słońcu nad sawanną - najwyraźniej zobaczyły
coś, co im się spodobało. Fretka przestraszył się, że tym czymś może być Tirdal.
Oczywiście te same stworzenia niedługo mogą przylecieć także do niego.
- Ta dyskusja mnie ominęła, Fretka. Kapitan rozmawiał chyba z Gorylem -
powiedział Darhel. - Ale w tym momencie nic nie mogę zrobić.
-
Tirdal! Chodzi nie tylko o to, że to drapieżniki. Jeśli Sztylet się domyśli, że ciebie
wypatrzyły, już po tobie.
-
Zdaję sobie sprawę, ale w tej chwili nic nie mogę zrobić - powtórzył spokojnie
Tirdal. - Jestem otwarty na propozycje.
-
Zastrzel jakąś przynętę - zaproponował Fretka. - Jeśli będą miały świeże mięso,
przestaną się tobą interesować.
-
Gdybym znalazł w zasięgu strzału przebijaka jakąś zwierzynę, byłaby to
doskonała propozycja. I... - Darhel zawał się przez chwilę - gdybym mógł wytrzymać
kolejny psychiczny cios po zabiciu istoty, która ma świadomość.
No jasne, przypomniał sobie zwiadowca. Wśród darhelskich ochotników są niemal
sami sensaci, i jeśli oni tak silnie odbierają emocje otoczenia, nic dziwnego, że
trudno im zabijać albo być przy zabijaniu.
- Cholera, Tirdal - powiedział. - Przepraszam, nie wiedziałem.
-I miałeś nie wiedzieć, tak samo jak inni ludzie, ale w tej
chwili to już nie ma żadnego znaczenia. Jeśli możesz podejść na tyle blisko, by trafić
jednego z tych nietoperzy, zaufam ci, zwłaszcza że nie mam wielkiego wyboru.
Fretka przez chwilę się zastanawiał.
- Tirdal, jeśli któryś z nas strzeli, Sztylet od razu nas namierzy.
Tymczasem pterozaury zatrzymały się, jakby wypatrzyły cel.
-
Uwaga, przekazuję - powiedział Darhel i Fretka nagle usłyszał głos Sztyleta.
-
No, Tirdal, ptaszki mi mówią, że sam pachniesz jak kurczak.
-
O czym ty mówisz, Sztylet? - spytał, udając, że nie wie, o co chodzi.
Albo to nie wystarczyło, albo snajper był za cwany, żeby w to uwierzyć.
- Krążą nad tobą, przyjacielu.
-
A, te. Widzę je, Sztylet. Są kawałek stąd. Może kręcą się nad Fretką, bo kiedy
ostatnio z nim rozmawiałem, był umierający. Może pójdziesz sprawdzić?
Fretka zaśmiał się bezgłośnie. Tak, Sztylet, chodź i sprawdź, a wtedy ja odstrzelę ci
twoją żałosną dupę.
- Nie sądzę, Tirdal - powiedział snajper.
-
Nie? A więc może go wywołaj? Fretka przestał odpowiadać, a ja już go nie
wyczuwam. Przez całą drogę był dosyć słaby.
-
Jasne. Nie jestem taki głupi, jak myślisz, elfie. Ale niedługo się zobaczymy.
-
Powtarzasz to już od ponad trzech dni. Szermujesz obietnicami jak ludzki
polityk.
- Do widzenia, elfie. -I Sztylet zamknął kanał.
-
Cóż, Fretka - powiedział Tirdal - widzisz, jak wygląda sytuacja.
-Aha - odparł i w tym momencie wywołał go Sztylet. On również przekazał łącze
Darhelowi jako gest dobrej woli.
- Fretka, jesteś tam?
Zwiadowca znieruchomiał.
-
Za chwilę strzelę do Darhela - ciągnął Sztylet. - Wiesz, że go dopadnę. A ciebie,
kolego, nie zabiję, tylko tutaj zostawię. Nie sądzę, żebyś wytrzymał sześć tygodni
mojej drogi powrotnej i kolejnych sześć tygodni podróży w tę stronę, zakładając, że
ktoś postanowi zbadać nasze odkrycia. Możesz spróbować sam siebie wykończyć
albo podejść do bazy Blobów i mieć nadzieję na celną atomówkę.
Fretkę korciło, żeby wyzwać go od psychopatów, wariatów, gnojków, ale zacisnął
tylko zęby i słuchał.
- Dobrze, Fretka. Jeśli nie żyjesz, spoczywaj w pokoju.
I zamknął kanał.
-
Tirdal - powiedział natychmiast Fretka - teraz chyba wszyscy wiemy, na czym
stoimy.
- Tak, Fretka, bardzo dokładnie.
-
Świetnie. Ale kiedy rozwalimy tego skurwysyna, powiesz mi, po co ci ten
pojemnik.
-
Fretka, w przeciwieństwie do Sztyleta, nie będę kłamał. Ta informacja jest
tajna. Są rzeczy, o których nie wolno mi
rozmawiać, tak samo jak ty nie możesz rozmawiać z Darhelami o pewnych sprawach
dotyczących Armii Republiki. Ale wiemy, na czym stoimy, jeśli chodzi o Sztyleta.
Fretka westchnął z frustracji i bólu.
- Dobrze, Tirdal, póki co ufam ci. Ale nie wiem, co zrobić z tymi latającymi
stworami.
- Ja też nie.
Sztylet siedział i cierpliwie czekał. W tym był najlepszy. Często bywał
sfrustrowany podczas długiego czołgania czy pościgu, ale nie wtedy, kiedy czekał.
Nagrodą zawsze był dobry strzał. Słońce jasno świeciło, sprzęt go uwierał, a hełm
był ciężki. Chętnie bo go zdjął, nie bojąc się ostrzału, ale musiał widzieć ekran.
Jednak o wiele bardziej doskwierała mu suchość w ustach i popękane wargi, tak
samo jak burczenie w brzuchu i ciążące powieki; co i rusz prawie zasypiał i znów się
budził.
Nie wierzył, że Fretka już nie żyje. Na pewno niedługo pociągnie - on z
przyjemnością przyłoży do tego rękę - ale teraz zwiadowca jeszcze żyje. Pluskwa
wskazywała, że pojemnik, a więc i Tirdal, jest mniej więcej pod tymi krążącymi
gadami. Fretka celowo milczy - szkoda, ale już niedługo załatwi Tirdala i będzie mógł
znów zająć się małym zwiadowcą.
O, jest ślad. Poruszał się równomiernie, umożliwiając porównanie go z cechami
terenu, a przed nim był ułatwiający oddanie strzału odcinek niskiego brzegu. Sztylet
podpełzł do krawędzi urwiska, gdzie dzięki wysokiej trawie był prawie niewidoczny.
Włączył obwód maskujący i stał się całkowicie niewidzialny.
Na wyświetlaczu miał ekran taktyczny. Czekał, gotów wyłączyć go i przełączyć się
na właściwy celownik. Ustawił karabin w odpowiedniej pozycji i wcisnął przycisk
wysuwania dwójnogu. Podpórki dotknęły ziemi, a broń spoczęła na nich, mak-
symalnie stabilna. Teraz musiał tylko czekać.
Kropka przesunęła się na północ, bliżej obniżenia brzegu, gdzie rzeka rozlewała
się szerzej i pieniła na kamieniach, lśniąc w słońcu. Cholera, woda wygląda na
chłodną i smaczną. Ale już niedługo, powiedział sobie, teraz się nie rozpraszaj.
Tam! Nad skrajem skarpy mignął maskujący hełm Tirdala. Sztylet wiedział, że
pociski z jego karabinu są w stanie przebić się przez miękki piach. Nawet jeśli
pierwszy strzał tylko zrani Darhela, to i tak nie będzie miało znaczenia, bo gdy tylko
Tirdal zwolni, on zajmie odpowiednią pozycję i rozstrzela go staw po stawie. Albo
spróbuje nakłonić Fretkę, żeby to zrobił za niego, co oszczędziłoby mu wiele wysiłku.
Skupił wzrok na celowniku, wziął głęboki oddech i wypuścił część powietrza, a potem
znieruchomiał, patrząc na obraz. Postać Tirdala pokryła się z trzecią linią krzyżyka,
co powinno wystarczyć jako poprawka na odległość. Oscylacje wywołane drżeniem
ciała Sztyleta były minimalne, zważywszy na jego stan, i snajper nacisnął spust.
Karabin lekko szarpnął, tak jak to robi broń gaussa, i znieruchomiał. Rozległ się
trzask naddźwiękowego pocisku, a Sztylet zobaczył na swoim wyświetlaczu niemal
płaski ślad, jaki zostawiła kula, i chmurkę piasku ponad skarpą.
I mały gnojek padł!
Fretka usłyszał wystrzał. Był wystarczająco blisko, by był głośny i wyraźny. Szybki
skan sensorami zawęził źródło strzału do siatki o boku około stu metrów. A
wewnątrz tego kwadratu był Sztylet - oczywiście strzelał ze wzgórza - ale bez lunety
Fretka nie mógł oddać celnego strzału. Nie mógł też siać pociskami na oślep, bo
Sztylet mógłby namierzyć wyładowania energii. Wszystko to było bardzo frustrujące.
Mógł jedynie przesłać dane Tirdalowi, mając nadzieję, że wciąż żyje. Gdyby
zaczęli we dwóch tropić snajpera, być może zmusiliby go do ucieczki. A gdyby
jeszcze znów zrobiło się ciemno, może dałoby im to przewagę, której potrzebowali.
A jeśli im się uda, Tirdal będzie musiał udzielić odpowiedzi na kilka bardzo
trudnych pytań.
Fretka dołączył siatkę do przekazu i wysłał go Tirdalowi, a potem Sztyletowi, żeby
wiedział, że jest obserwowany. Twarz zwiadowcy wykrzywił uśmiech, który
przeraziłby jego samego, gdyby miał lustro. Ból, strach, zmęczenie i brud sprawiły,
że mógłby spłoszyć nawet gargulca.
Tirdal poczuł strzał i skoczył w wodę, odrzucając na bok artefakt. Śrut przeleciał z
trzaskiem, obsypując go piaskiem i trawą- wystarczająco blisko, by nie tylko go
usłyszał, ale też poczuł falę uderzeniową. Dopiero potem zrozumiał, że pocisk go
trafił, przechodząc przez plecak i ramię. Była to niewielka rana, ale bardzo bolesna.
Mimo to nie mógł pozwolić, by Sztylet pomyślał, że mu się udało.
- To był dobry strzał, Sztylet - zakpił, kontrolując swój głos i narastający ból. -
Oczywiście nie dość dobry dla inteligentnego celu, ale w sam raz, aby trafić w
kamień albo kukłę na strzelnicy.
- Ja bardzo dobrze strzelam, elfie - warknął Sztylet z wściekłością - a ty po
prostu jesteś brudnym małym oszukańcem.
Zachowanie Darhela bardzo go zdenerwowało. Zupełnie, jakby Tirdal tylko
dlatego nie zginął, żeby mu ubliżyć.
- Ja oszukuję, Sztylet? Przecież to nieoficjalne motto SGZ: „Jeśli nie oszukujesz,
to znaczy, że się nie starasz". Idąc tym tropem, jeśli gra ma być rozegrana tak jak
należy, każdy gracz musi korzystać ze swoich umiejętności. Tak wielki strzelec jak ty
powinien był przewidzieć moje uniki. Jeśli jesteś taki bystry, jak ci się wydaje, już
dawno powinieneś był dostrzec pewną prawidłowość.
To było niebezpieczne stwierdzenie, ale chciał sprawić, by Sztylet zaczął jeszcze
mniej myśleć, co pozwoliłoby wyrównać ich szanse.
W tym momencie nadszedł sygnał od Fretki. Darhel oczyścił ekran i obejrzał
mapę. Jego własny sprzęt mógł mu pokazać te same dane, ale oczywiście Fretka o
tym nie wiedział, za to w ten sposób udowadniał, że jest jego sprzymierzeńcem,
przynajmniej dopóki Sztylet nie zostanie wyeliminowany.
- A co do oszukiwania - ciągnął ludzkim tonem złośliwej wesołości - to nie ja
rzuciłem granat między odpoczywających kolegów, chowając się za głazem.
Chyba poskutkowało, gdyż nad jego kryjówką przeleciały z gwizdem cztery
pociski, sypiąc piachem w wodę, a Zmysł pokazał mu otoczenie Sztyleta, dzięki
czemu łącząca ich więź nagle się skonkretyzowała. Zobaczył obraz z celownika -
siebie samego jako maleńką figurkę, która w samą porę się schowała. Sztylet był na
urwisku na wschodzie, tak jak powiedział Fretka, mniej więcej w zasięgu przebijaka,
gdyby teraz do niego strzelił. Przebijak, przypomniał sobie, strzela z prędkością
światła.
Trzeba tylko pamiętać o czasie ładowania wynoszącym 0,7416 sekundy i ukrywać się
między kolejnymi strzałami. Położył artefakt i zabrał się do roboty.
Przesunął się na nieco mniej stromy odcinek brzegu wyschniętego rowu, a potem
wstał, strzelił i skoczył w prawo za sterczący głaz, znowu strzelił i przeskoczył w lewo
za płaski łupek; po kolejnym strzale schował się za stwardniałą bryłę gliny. Jeszcze
przez jakiś czas strzelał i uskakiwał raz w prawo, raz w lewo, aż wreszcie zauważył,
że Sztylet już nie strzela.
Poczuł Zmysłem, że snajper spanikował. Wyszczerzył w uśmiechu swój garnitur
zębów, zabrał artefakt i ruszył przed siebie.
Kiedy zaczęła się strzelanina, Fretka leżał i odpoczywał. Sztylet najwyraźniej
kiepsko strzelał. To ciekawe. Na strzelnicy był niesamowity, na ćwiczeniach świetny,
dobrze sobie poradził z robakami, które ich napadły, ale co do prawdziwych bitew,
Fretka nigdy nie słyszał o żadnych konkretnych pochwałach za strzelanie.
Najwyraźniej maska zimnego, wyrachowanego Sztyleta była tylko maską. I wcale nie
był aż tak doskonałym strzelcem, kiedy przychodziło co do czego.
Słońce było na zachodzie i świeciło Sztyletowi prosto w oczy. Po czterech
strzałach Fretka zlokalizował snajpera w kwadracie o boku dziesięciu metrów, biorąc
poprawkę na zniekształcenie dźwięku przez trawę. Był pewien, że mógłby teraz
strzelić, mimo że odległość była na skraju zasięgu.
I wtedy Tirdal odpowiedział ogniem. A więc Darhelowie mogą strzelać, potrafią
poradzić sobie z filozofią, która zabrania im udziału w wojnie, pomyślał. W samą
porę, wreszcie będą mogli trochę odciążyć ludzi. Po chwili jednak doszedł do wnio-
sku, że ludzie powinni mieć na nich oko. Walczący Darhelowie to nic dobrego, a już
zwłaszcza mający dostęp do galtechowskich technologii.
Przez chwilą Fretka tylko leżał i się uśmiechał, a potem jego przemęczony mózg
uświadomił mu, że pora ruszać. Zaczął pełznąć wśród kołyszących się traw, mając
nadzieję, że uda mu się znaleźć wystarczająco blisko Sztyleta, by strzelić ze
skutecznego zasięgu.
Oczywiście musiałby to być dobry strzał, gdyż potem Sztylet odpowiedziałby mu
ogniem i mógłby trafić, nawet jeśli teraz nie popisywał się celnością. Tirdal robił
uniki, a on chwilowo nie był aż tak zręczny.
Pole widzenia Sztyleta zasłoniła przysłana przez Fretkę mapa. Obejrzał ją szybko,
zastanawiając się, co to jest, ponieważ niczego nie włączał. Dopiero po chwili
zrozumiał, że to mapa jego pozycji. Ten mały drań żyje i sprzymierzył się z
Darhelem. No i bardzo dobrze, bo i tak zamierzał go zabić, a w tej sytuacji to będzie
o wiele przyjemniejsze. Mimo to warknął ze złością. Dupek.
Wzdrygnął się, kiedy pierwszy pocisk uderzył w urwisko. Tirdal strzela, a więc
rzeczywiście potrafi! To nie była przyjemna myśl - czeka go prawdziwy pojedynek.
Ale dla przebijaka to skraj zasięgu, a elf nie ma dużych umiejętności celowania.
Mimo to Sztylet przygotował się do strzału, na wypadek, gdyby gnojek znów się
pokazał. I pokazał się, obsypując snajpera deszczem ziemi. Drugi pocisk uderzył po
lewej, trzeci parę metrów poniżej, następny jeszcze niżej. Sztylet skrzywił się. Ten
żałosny mały bydlak za cholerę nie umie strzelać. On sam nawet z przebijaka
potrafiłby celniej strzelać. Zaklął, zły, że temu popaprańcowi udało się go
przestraszyć.
I wtedy świat usunął mu się spod nóg - urwisko zaczęło się osuwać w dół.
Zerwał się i rzucił w tył, ale było już za późno - lawina była w ruchu. Na szczęście
nie spadł daleko, zaledwie jakieś osiem metrów. Wylądował na miękkim osuwisku, a
potem zaczął się zapadać w piach.
Wstrzymując oddech i starając się nie wpaść w panikę, zaczął rozpaczliwie
machać rękami, aż wreszcie udało mu się wydostać na wierzch i wciągnąć do płuc
pyliste powietrze. Dookoła wciąż unosiły się kłęby czerwonego glinianego pyłu. Czuł
ziemisty zapach świeżego wykopu i krzemowy smród promienia przebijaka,
zmieniającego piach w opar. Wypluł trochę ziemi i znów zapragnął wody.
Rozejrzał się, przerażony, że zobaczy Tirdala albo Fretkę, i sięgnął po karabin, ale
broń wciąż była zakopana w piachu. Wsadził rękę aż po bark i ze sporym trudem
wyciągnął oblepiony ziemią karabin. Musi szybko znaleźć kryjówkę i go rozłożyć. Na
razie wystukał z lufy tyle piachu, ile zdołał, a potem wystrzelił w ziemię z
przyłożenia. Pocisk nie wydał żadnego dźwięku - nie miał czasu wytworzyć fali
uderzeniowej - a lufa do końca się oczyściła. Prawdopodobnie wewnątrz mechani-
zmu zostało jeszcze trochę piachu, ale na razie to musi wystarczyć. Potem Sztylet
spróbował wstać, ale upadł, czując zawroty głowy, mdłości i ból. Co się dzieje?
To oczywiste, co się dzieje. Skręcił kostkę, cierpi z powodu pierwszych objawów
odwodnienia i jest wyczerpany. Potrzebuje odpoczynku, wody, porządnego jedzenia i
opieki medycznej. Ciekawe, w jakim stanie jest tamten gnojek? Najwyraźniej ma
wodę i nie potrzebuje jedzenia. Zaraz, moment, przecież on zawsze potrzebował
bardzo dużo jedzenia, więc... może zjada zwierzęta? No dobrze, ale w takim razie co
z jego awersją do zabijania? Może chodzi o zabijanie istot myślących, gdyż wtedy
następuje jakieś sprzężenie zwrotne z jego umysłem? Cholera, może żeby go
ogłuszyć, wystarczy strzelić parę razy do dużych zwierząt w pobliżu. Dlaczego
wcześniej na to nie wpadł? A co z Fretką? Jak ten mały gnój się trzyma? To prawda,
jako ostatni mógł się zatrzymywać po wodę, ale też cierpi z powodu obrażeń i
zmęczenia.
Sztylet czuł, że musi odpocząć, i to już. Po prostu nie może dłużej działać w
takim tempie, a poza tym, cholera, znów robi
się ciemno. Pozwolił, by grawitacja pociągnęła go w dół, na miękką ziemię, by mógł
odetchnąć.
I wtedy kolejny strzał z przebijaka rzucił mu w twarz piachem.
Odskoczył na bok. Jego mózg, doświadczony w takich sprawach, nawet jeśli
chwilowo zdezorientowany, uświadomił mu, że strzał padł z południa. A więc to musi
być Fretka. Jeśli tamci dwaj ze sobą współpracują, znalazł się w złym miejscu,
złapany w krzyżowy ogień. Podrzucił karabin, pozwolił celownikowi namierzyć szybko
rozpraszający się tunel plazmowy do miejsca, z którego nadleciał strzał, i oznaczył
lokację.
Potem ześliznął się w dół zbocza, rezygnując z zasięgu i dobrej pozycji na rzecz
bezpieczeństwa i wygodnej kryjówki. A więc ten mały dupek tam jest i próbuje grać
cwaniaka. Zobaczymy. Tylko chwilę zajęło mu podświetlenie miejsca na celowniku i
posłanie tam kulki. Jeśli Fretka się stamtąd nie ruszył, już jest martwy. A jeśli
przeżył, przekona się, że on potrafi tak samo dobrze tropić.
A jednak Fretka znów wystrzelił. Snajper przeturlał się, wycofał na brzuchu i
strzelił. Zniknęły resztki strachu, pozostało tylko to, dla czego żył: wyzwanie dla jego
sprytu i refleksu.
- Dawaj, Fretka - powiedział do komunikatora. - Mam tu kulę, a na niej twoje
imię.
Fretka zrozumiał, że popełnił błąd. Powinien był spróbować podejść bliżej, kiedy
Sztylet był w opałach. Pomyślał wtedy, że ma spore szanse trafić i jest stosunkowo
bezpieczny, ale nie przewidział, że tamten tak szybko określi kierunek zagrożenia i
zareaguje. Sztylet cholernie dobrze strzelał - pierwszy strzał minął Fretkę o metr,
drugi omal nie zerwał mu skóry z twarzy.
- Cholera, Sztylet, nie martwię się tą kulą, na której jest moje imię -
zripostował, szykując się do strzału i zaraz potem skoku - ale strasznie mnie
wkurzają te wszystkie zaadresowane do tutejszych mieszkańców.
Podziałało, pomyślał, kiedy kolejny pocisk przemknął obok niego. Ale teraz nie
było już odwrotu. Chował się w niewielkim zagłębieniu, z którego wystawały tylko
jego ręce i twarz, i każdy celny strzał mógłby go zabić tak szybko, że nawet by się
nie zorientował.
Postanowił leżeć nieruchomo, obserwować ruchy Sztyleta i strzelać tak blisko
niego, jak tylko się da. Celownik przebijaka nie był nawet w przybliżeniu tak dobry,
jak celownik precyzyjnego karabinu gaussa, ale wystarczająco skuteczny na
dystansie poniżej tysiąca metrów. Za to broń teoretycznie była bardziej celna, skoro
strzelała z prędkością światła, a z bliska miała większą siłę przebicia, stąd się brała
jej potoczna nazwa.
Widząc pocisk, który Sztylet wystrzelił, powiększył obraz najbardziej jak mógł, i
kiedy zobaczył jakieś poruszenie - to mógł być zamaskowany Sztylet - strzelił.
Najwyraźniej chybił, bo zaraz potem nadleciała kolejna kula. Skosiła trawę tak
blisko, że poczuł falę uderzeniową. Jak na tak drobny śrut była imponująca.
Postanowił jeszcze raz strzelić
i potem zmienić pozycję. Lekko przesunął lufę broni.
Sztylet patrzył na nadlatujące pociski. Jeśli będą dalej w ten sposób prowadzić
wymianę ognia, prędzej czy później trafi Fretkę, chociaż oczywiście on też może go
trafić. Być może należałoby poszukać jakiejś osłony.
Zniewaga ze strony zwiadowcy mocno go zabolała. Kim on, kurwa, jest, żeby
krytykować jego strzelanie? Kim, kurwa, jest Tirdal? Myślą, że są wyjątkowi?
Fretka musi zapłacić za tę obrazę, postanowił. I właśnie wtedy go zobaczył.
Trawa minimalnie się poruszyła i ujrzał leżącego w niej Fretkę. Nie włączył
maskowania. Albo miał problemy techniczne, albo po prostu zapomniał. Wreszcie
nadeszła chwila, kiedy wszystkie wyrzeczenia zaprocentują.
- Niedobrze, Fretka - powiedział. - Chyba zapomniałeś o kameleonie.
I wraz z ostatnim słowem dotknął spustu.
Na ułamek chwili dwa umysły - myśliwego i ofiary - połączyły się. Ofiara
wiedziała, że popełniła ostatni, tragiczny błąd, i podniosła wzrok. Na twarzy Fretki
nie było strachu, choć być może krył się gdzieś głębiej. Był za to wyraz
zdegustowania z powodu porażki po tak wielu ciężkich zmaganiach, smutku i żalu, że
artefakt opuści planetę wraz z którymś z dwóch pozostałych.
A myśliwy wiedział, że to już koniec. Sztylet uśmiechnął się okrutnie, czując
wzbierającą w nim niemal seksualną rozkosz. Im trudniejszy cel, tym większe
podniecenie, a Fretka był cholernie ciężkim przeciwnikiem. Palec snajpera nacisnął
spust i karabin gaussa z trzaskiem wystrzelił.
Przy tej odległości czas lotu pocisku był nieistotny. Przez lunetę widać było jego
ślad w powietrzu, fale rozchodzące się od stożkowatego łuku. Jak się nazywa taka
figura?, pomyślał leniwie Sztylet. Musi to kiedyś sprawdzić.
Pocisk przeorał twarz Fretki i wtedy spod powłoki ukazało się kilka mikrogramów
antymaterii. Było to niepotrzebne, gdyż każdy inny pocisk też by zabił, ale Sztylet
wolał być przesadnie ostrożny. Rozległa się cicha, głucha eksplozja, którą miał usły-
szeć dopiero za sekundę czy dwie; reakcję stłumiły na chwilę kości i ciało,
rozniesione przez falę uderzeniową zbyt szybko dla ludzkiego oka. Fretka po prostu
zniknął - jego ciało od pasa w górę wyparowało w wyniku połączenia fali
uderzeniowej i eksplozji pary. Jego przebijak upadł, pociągając za sobą oderwane od
ciała ręce, a z dolnej połowy ciała chlusnęły czerwone, różowe i szare wnętrzności,
tworząc cuchnący stos.
- Uroczo - szepnął Sztylet z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Jednego
dupka mniej, został tylko Darhel. - Hej, Tirdal!
- rzucił w komunikator. - Fretka leży przede mną martwy, a ty jesteś następny.
Tirdal oczywiście zaraz odpowiedział - był tak wyszczekany, że zawsze miał
gotową odpowiedź.
- Tak sądziłem. To bardzo dla niego niefortunne, ale dla mnie jego śmierć
upraszcza sprawę, bo teraz będzie mnie ścigał tylko słabszy umysł. Niedługo się
zobaczymy, Sztylet, a przynajmniej jeden z nas zobaczy drugiego.
- Módl się, żebyś to był ty, chociaż niewiele możesz zrobić oprócz uników. Z
tąpukawkąnie podejdziesz wystarczająco blisko.
- Modlitwa o ocalenie jest obca Darhelom - odparł Tirdal. - Po prostu
zobaczymy. „Powodzenia", jak mówią ludzie.
- Tak, ty też się pierdol, Darhelu. Sześcioro padło, został jeszcze tylko jeden.
Sztylet czuł się teraz o wiele lepiej, mając na koncie konkretny wynik.
Zmrok szybko zapadał i mimo uniesienia snajper czuł ołowianą falę zmęczenia.
Najlepiej byłoby odejść kawałek dalej i znaleźć jakieś miejsce, by schować się na
noc. Słowo to nie brzmiało przyjemnie, ale przecież on chce schować się przed
Tirdalem i miejscowymi zwierzętami, a nie przed ciemnością. Byłby wystarczająco
blisko, żeby móc obserwować osuwisko, na Wypadek, gdyby elf przyszedł je
obejrzeć. Chociaż mógłby się założyć, że Tirdal jest na to zbyt lękliwy i
niedoświadczony.
Póki co potrzebował jedzenia i wody. Jego procesor potrafił wyprodukować coś
przypominającego sałatę, co zawierało dużo wilgoci. Smakowało jak trawa, ale na
razie podtrzymałoby go przy życiu. Doszedł do wniosku, że wzgórze, które zajmował,
jest najlepszym miejscem, aby się ukryć.
Ale konkretnie gdzie? Mógłby się wturlać pod ziemny nawis, schować głowę i
ramiona pod plecakiem podpartym kamieniami i patykami, a potem pozwolić, żeby
piach go przysypał. Tak,
to powinno się udać. Może nawet będzie chłodno, jeśli zmniejszy przepuszczalność
kombinezonu. Ziemia wchłonie wydalane przez niego ciepło i rozproszy je na tyle, by
nie było wyczuwalne.
Ale po kolei. Musi połknąć nano na kostkę, wepchnąć dużo trawy do procesora i
oczyścić lufę karabinu.
Zaczął ostrożnie się czołgać - dzięki temu nie rzucał się w oczy i oszczędzał
wściekle bolącą kostkę i pulsujące tępo kolano - i rwać całe garście trawy, które
następnie wpychał w podajnik procesora. Potem otworzył uszczelkę buta, podwinął
nogawkę i przycisnął do kostki pojemnik nanitów. Najpierw zrobiło mu się zimno,
potem kostka zaczęła swędzieć, wreszcie zdrętwiała. Przy odrobinie szczęścia o
świcie powinna być zdrowa.
Zamiast całkowicie rozebrać broń, musi się ograniczyć do przeczyszczenia lufy
wyciorem. Nie może ryzykować zgubienia jakiegoś elementu. Musi także założyć, że
luneta wciąż jest dobrze ustawiona. W przypadku Fretki wszystko się udało, ale to
był niecały tysiąc metrów, a nie wiadomo, jak blisko miejsca, w które celował, pocisk
trafił. Kilka mikroradianów odchylenia wystarczy, by w miarę zwiększania dystansu
celność była coraz gorsza. Poza tym celownik mógł się obluzować, a wszelkie luzy
też źle wpływają na precyzję strzału. Ale póki co nic nie można z tym zrobić.
Było już prawie ciemno; słońce gasło tutaj tak szybko, jak w ziemskich tropikach.
Sztylet zajrzał do procesora. Były tam kruche, mokre prostokąty przypominające
liście sałaty. Łapał je tak szybko, jak szybko procesor je wysuwał, wpychał do ust i
przeżuwał. Pół godziny jedzenia mogło mu zapewnić wodę na cały dzień.
Wzmocniony posiłkiem, poczuł, że jest ogromnie wyczerpany. Wciąż bolała go
noga, do tego dochodziło wiele stłuczeń i nadwyrężeń oraz brak snu. Podczołgał się
pod nasyp, naciągnął osłonę na głowę i ramiona i kopnął zdrową nogą wznoszący się
nad nim
zwał piachu. Piach osunął się z cichym szumem i zakrył go całego, oprócz twarzy,
ale przy włączonych obwodach maskujących nawet ona nie powinna być widoczna.
Jutro, pomyślał, zapadając w sen, zobaczę, co z tym cholernym elfem.
Tirdal uznał, że musi odpocząć, zanim ruszy dalej. Mógł to zrobić, skoro Sztylet
się uspokoił, choć nie miał pewności, czy to będzie długo trwało. Nie wiedział, jaka
jest różnica między Sztyletem śpiącym i Sztyletem w snajperskim transie, więc na
wszelki wypadek zamierzał być ostrożny i dobrze się maskować. Nie wyczuwał swoim
Zmysłem obecności Fretki, a kiedy Sztylet strzelił, odczuł krótki rozbłysk strachu, ale
mimo to spróbował nawiązać z nim kontakt.
- Fretka, jesteś tam?
Nie było żadnej odpowiedzi. A więc Fretka pewnie nie żyje. To wielka szkoda.
Ten młody człowiek pokazał, co potrafi, mimo kalectwa śledząc ich dwóch aż przez
dwa dni, i zasłużył na coś lepszego.
Latające istoty, które go przedtem mocno niepokoiły, teraz krążyły w gasnących
promieniach słońca bardziej na południe. Najwyraźniej strzał, który trafił Fretkę,
spowodował, że w okolicy rozszedł się zapach krwi. To by wyjaśniało ich obecność w
południowych rejonach. Tirdal nie wiedział, czy zwierzęta prowadzą nocny tryb życia,
ale cieszył się, że pozbył się ich towarzystwa.
W całym tym zajściu Fretka bardzo wiele z siebie dał i w przyszłości będzie o
czym meldować. Darhel żałował, że nie zdążył lepiej poznać jego umysłu. Fretka był
przerażony, ranny i wyczerpany, a mimo to, mimo wszystkich przeszkód
konsekwentnie dążył do celu. Był to zaiste umysł wojownika, choć niewyszkolonego i
niedoświadczonego.
Ale wszechświat nie jest sprawiedliwy, a rozpamiętywanie tego nic nie zmieni.
Później pomedytuje i pomyśli o Fretce; na
razie ma pilne potrzeby na tym świecie. Osunął się najgłębiej jak mógł do suchego
koryta rzeki, upewniając się, że jego głowa jest poniżej krawędzi.
Najpierw zajął się raną na plecach. Była w takim miejscu, że normalnie
poprosiłby o pomoc kolegę, ale to nie wchodziło teraz w grę. Tirdal otworzył
kombinezon i zsunął go, unikając wdychania smrodu własnego potu. Dwieście
siedemdziesiąt ziemskich godzin w kombinezonie bez kąpieli to kolejny chwalebny
aspekt służby wojskowej.
Sięgając ostrożnie w tył, nakleił na ranę bandaż nanitowy. Za parę dni się zagoi,
uznał, chociaż pozostanie blizna, którą będą musieli się zająć specjaliści. Póki co nie
będzie obciążał tego ramienia pojemnikiem.
Najrozsądniej byłoby włożyć go do plecaka patrolowego. Gdyby zacisnął pas
biodrowy i użył przepaski na głowę, mógłby równomiernie rozłożyć ciężar, ale wtedy
byłoby mu mniej wygodnie.
Doszedł do wniosku, że musi więc pozbyć się zbędnego ciężaru, zwłaszcza że
miał parę rzeczy, które mu nie były, szczerze mówiąc, potrzebne. Zajrzał do środka
plecaka i zaczął sortować jego zawartość.
Uznał, że zmieni kombinezon. Ten uszkodzony można zostawić, bo nawet gdyby
systemy maskujące zawiodły, będzie już tak daleko stąd, że zdąży uchylić się przed
strzałem Sztyleta, a kamuflaż jak dotąd się nie przydał, po co więc nosić podarty
kombinezon? Szybko przebrał się, trzymając się nisko przy ziemi. Nasypało mu się
sporo piasku do środka, ale to było nieuniknione. Lżejszy o pięć kilo, zastanawiał się,
co jeszcze mógłby zostawić.
Skarpety. Zostawi jedną parę, resztę wyrzuci. Przyszło mu do głowy, czyby nie
wykorzystać ich jako dodatkowe wyściół- ki pod paski plecaka, ale przecież miał go
odchudzić, więc po co zawracać sobie głowę skarpetami?
Amunicja. W przebijaku miał akumulator jeszcze na osiemdziesiąt strzałów z
pełną mocą. To powinno wystarczyć. Zabrał
jeden zapasowy, na wszelki wypadek, a cztery postanowił wyrzucić. Lepiej za to
zatrzymać kamerę i nagrywarkę - nie ważą wiele, a zawierają ważne informacje.
W ten sposób plecak stał się lżejszy o kolejnych dziesięć kilogramów.
I w tym momencie uświadomił sobie, że snajper na pewno ma gdzieś pluskwę, a
najbardziej logicznym miejscem umieszczenia jej jest pojemnik. Usiadł, położył
artefakt na kolanach i zaczął go uważnie obracać. Wreszcie ją znalazł. Była niemal
niezauważalna - wyglądała jak plamka brudu, tyle że nie chciała zejść. Pluskwy
można było zdjąć jedynie specjalnym rozpuszczalnikiem. Tirdal spróbował zeskrobać
ją nożem, ale tylko podrapał osłonę artefaktu.
Był więc nie tylko tropiony, ale i namierzany. Powinien był pomyśleć o tym
jeszcze w obozie, i wtedy, kiedy Fretka zaczął strzelać, oddać kilka strzałów na oślep.
Przynajmniej pomógłby zwiadowcy i przeszkodził Sztyletowi. Prawda była taka, że
jego darhelski umysł powinien był podjąć decyzję o strzelaniu, a on jej nie podjął i
teraz będzie musiał za to zapłacić.
Ciekawe, czy Sztylet wie, że on zdaje sobie sprawę z tego, że jest namierzany?
Od czasu wydarzeń na łące snajper był mniej rozmowny, ale Tirdal wyczuwał jego
gniew. Gdyby się nie domyślił, że Tirdal zostawił gdzieś urządzenie... Tak, to bardzo
dobry pomysł.
Zrobiło się cicho. W gasnącym świetle jego Zmysł też odbierał ciszę. Czyżby
Sztylet postanowił odpocząć? Jeśli tak, Tirdal mógłby go podejść i zabić.
Problem w tym, że musiałby to zrobić bez użycia Zmysłu, gdyż inaczej wpadłby w
otchłań lintatai. A bez Zmysłu był odsłonięty na strzały Sztyleta.
Przyszło mu do głowy, by zawrócić na południe, na miejsce morderstwa, ale
szybko zrezygnował z tego pomysłu. Wprawdzie tam jest sprzęt, ale nie tak cenny,
by usprawiedliwiać taką
podróż, a poza tym znalazłby się pomiędzy Sztyletem a punktem ewakuacyjnym, co
ograniczałoby jego możliwości. Dobrze byłoby mieć trochę sprzętu, ale nie za taką
cenę. Wykrywacz śladów życia Fretki mógłby się przydać, zwiadowca miał też
prawdopodobnie amunicję i wodę, ale on i tak nie umiał używać wykrywacza, a
próbując go zabrać, za bardzo by się narażał. Nie warto.
Dlatego na razie postanowił odpocząć, a wyruszyć tuż po przebudzeniu się
Sztyleta. Rozpostarł swój Zmysł, sprawdzając pogodę i obecność zwierząt, zwłaszcza
jednego konkretnego zwierzęcia, a potem oparł się o plecak, by odpocząć. Jego
nadumysł mógł się odprężyć i odzyskać siły, podczas kiedy podumysł pozostawał
czujny. Nie było to aż tak dobre jak prawdziwy sen, ale porządna medytacja też
powinna pomóc.
Sztylet obudził się.
Okazało się, że przespał parę godzin. Znów świtało, niebo w górze robiło się
purpurowe. Czuł się o wiele lepiej i doszedł do wniosku, że pora załatwić tego
cholernego Darhela.
Wyczołgał się ostrożnie ze swojej prowizorycznej kryjówki i rozpiął kombinezon,
żeby się wysikać i wypróżnić. Kiedy skończył i wytarł twarz i ręce z kurzu, zjadł
jeszcze trochę mokrych liści. Pomogły, choć przydałoby się trochę prawdziwego
jedzenia, ale z tym trzeba zaczekać.
- Dzień dobry, Tirdal! - powiedział, starając się sprawiać wrażenie weselszego
niż naprawdę był. Założył sprzęt i włączył sensory.
- Dzień dobry, Sztylet. Dobrze się spało?
Cholera, elf wciąż nie wydaje się zaniepokojony. Czy to jakaś maszyna? Nie, nie
maszyna, po prostu też odpoczął. Nie wolno mu przypisywać żadnych cech ponad te,
które rzeczywiście posiada.
- Bardzo dobrze, Tirdal - odparł. - Uznałem, że przyda ci się trochę wolnego
czasu, żebyś rozważył swoje położenie. Sam, tam na dole, objuczony pojemnikiem i
bronią krótkiego zasięgu. Może warto byłoby się poddać, co?
- Słuszna uwaga - nadeszła odpowiedź. - Ale nie jestem pewien, czy możemy
sobie nawzajem ufać.
- Oczywiście, że możemy. - Sztylet dokładnie to przemyślał. - Będziesz wiedział,
kiedy rzuciłem karabin. Cholera, zrzucę go nawet na dół. Ty wyrzucisz przebijak,
kiedy stwierdzisz, że jestem nieuzbrojony. Potem obaj rozładujemy pistolety i
podniesiemy je do góry, żeby to udowodnić, a później porozmawiamy o pojemniku. -
A ja wepchnę ci nóż w gardło, dupku, pomyślał.
- To dobry pomysł, Sztylet... - snajper już zaczął się uśmiechać pod nosem, ale
zrzedła mu mina, kiedy usłyszał dalszy ciąg - ale powinniśmy to byli zrobić trzy dni
temu. Twoja „dusza", jak wy to nazywacie, jest oślizgła i pokrętna. Szczerze mówiąc,
wolałbym raczej negocjować z jakimś drapieżnikiem. One przynajmniej są logiczne i
mają określony cel, który potrafię zrozumieć.
Sztylet zmusił się do zachowania spokoju.
- Masz strasznego pecha, Tirdal, bo w takim razie muszę cię zabić. - A jesteś w
doskonałym miejscu do oddania strzału.
- Już wcześniej o tym wiedzieliśmy, prawda? - odparł Darhel. Wciąż był
spokojny, niech go szlag! - Ale może ja pierwszy ciebie zabiję.
I sygnał znikł.
Dobrze, a więc tak chce to rozegrać. Jest jakieś pięćdziesiąt metrów na północ od
miejsca, gdzie wczoraj zastał go zmrok. A więc trzeba przysunąć się do krawędzi
wzniesienia, ostrożnie, żeby nie spaść, ułożyć się, ustawić karabin i przygotować się
do zemsty na Darhelu.
Tirdal wiedział, co się stanie. Obaj wiedżieli. On się ruszy, a Sztylet strzeli. Sztylet
zakłada, że Tirdal zginie, a on zakłada, że uniknie kuli. Ten pat, jak nazywają to w
szachach, był bardzo męczący, i Darhel zamierzał go przerwać, ale żeby to zrobić,
najpierw musiał wystawić się na strzał. Wiedział, że nie ma innego wyjścia.
Zarzucił plecak na ramiona, czując ich ból i sztywność. Przykre dolegliwości
nasilały się za każdym razem, kiedy poruszył głową obciążoną hełmem. I tak miał
szczęście, gdyż strzał o kilka centymetrów niżej strzaskałby mu oba ramiona.
Postanowił
zmusić Sztyleta do strzelenia, a żeby być gotowym, potrzebował hormonu tal w
krwiobiegu, by wzmocnić Zmysł. Sięgnął w głąb siebie i uwolnił odrobinę hormonu.
Nie działo się to tak szybko, jak by chciał - być może sam zaczynał odczuwać
skutki zmęczenia i jego podumysł nie dawał się tak łatwo kontrolować - dlatego
przypomniał sobie uczucie zabijania i smak mięsa z poprzedniego dnia. To pomogło.
Poczuł przypływ energii, a zaraz potem jego Zmysł się rozwinął, wyczuł pobliskie
stada, potem Sztyleta, a później ilość tal wzrosła.
Teraz hormon utrzymywał stały poziom, regulowany przez dyscyplinę Jem.
Dzisiaj nieco łatwiej było go kontrolować - być może ze względu na znajome
warunki. Nie wiadomo, jak poradziłby sobie z nowymi czynnikami.
Wreszcie Sztylet strzelił. Tirdal rzucił się do przodu, a pocisk przeleciał mu nad
głową i bryznął wodą ze strumienia. Wstał i ruszył naprzód, a wtedy wściekły Sztylet
znów strzelił. Tym razem Tirdal uskoczył w bok, żeby snajper nie mógł przewidzieć,
w którym miejscu upadnie. Wylądował na kupie piasku, a ze skały na drugim brzegu
posypały się odłamki. Wstał i poczuł, że Sztylet natychmiast strzeli, więc znowu padł,
zanim kolejny trzask poprzedził wybuch fontanny w strumieniu.
To powinno wystarczyć, pomyślał. Sztylet najbardziej na świecie nie lubi
pudłować, więc przy takiej szalejącej burzy uczuć łatwo będzie go wyśledzić. Tirdal
już wiedział, jak ma przeprowadzić swój plan.
A tymczasem Sztylet był wściekły. Bardzo wściekły. Zmiażdżył żuka
spoczywającego na skale, zanim ten zdołał czmychnąć, a potem patrzył, jak
pseudostonoga wije się z bólu. Ten cholerny Darhel po prostu uchylił się przed
pociskami. Jasne, to teoretycznie możliwe, nawet przy dużej prędkości „głupich"
pocisków snajperskich, ale najpierw trzeba wiedzieć, że snajper zamierza strzelić. Po
to właśnie używa
się takich pocisków - nie powodują żadnych emisji, które można by wykryć bez
użycia aktywnego systemu wykrywającego.
A więc ten przeklęty sensat wyczuwa, kiedy on chce strzelić. Żeby temu zapobiec,
trzeba nic nie czuć przy zabijaniu tego gnoja. A to, prawdę mówiąc, odbiera całą
przyjemność. Po co sobie zawracać głowę, jeśli nie można poczuć podniecenia wy-
wołanego zabijaniem?
Przecież w zabijaniu chodzi właśnie o to, żeby coś odczuwać, prawda? A więc po
co ma zabijać Darhela? No tak, miliard kredytów.
Tym razem nie powinien zatem nic czuć, nawet podniecenia miliardem kredytów,
dopóki pojemnik nie wpadnie mu w ręce, a Darhel nie będzie martwy. Nie może nic
czuć. To powinno być łatwe - w końcu normalnie tak właśnie żył.
Jego umysł był prymitywny, paranoidalny, pełen obaw przed porażką i
niekompetencją czy okazaniem strachu albo zwątpienia. Dla niego każda emocja,
każda ludzka cecha była słabością.
Tirdal zassał papkę z procesora i zaczął porządkować myśli. Nie mógł się zdobyć
na zabicie jeszcze czegoś do jedzenia. Jego uczucia już za bardzo wymknęły się spod
kontroli, a przecież porządek jest najważniejszy; anarchia prowadzi do śmierci.
Kiedy dorastał, nigdy nie rozumiał Darhelów uzależnionych od tal, którzy robili
różne rzeczy, by dojść na skraj lintatai. Teraz ich zrozumiał. Tal był najmocniejszym
dostępnym narkotykiem i produkowały go ich własne ciała. Po bardzo krótkim bólu
przychodziła fala przyjemności, a potem uczucie pustki i spokój, w którym łatwo
można się było zatracić - nic nie robić i niewiele czuć.
Każdego roku uzależnienie od tal zabijało tysiące, miliony Darhelów - nikt nie
zawracał sobie głowy tymi, którzy ulegli lintatai. Było to okrutne, lecz konieczne.
Dojście w ewolucji do takiego punktu, że mimo wielkiego ryzyka można było tal
wykorzystywać, trwało setki tysięcy lat. Mogą minąć dalsze setki, zanim Darhelowie
na powrót staną się tym, kim byli, nim Aldenata zmienili ich los.
Tirdal znał siebie i swoje ograniczenia. Wiedział, że jego opanowanie zmieni się
podczas pościgu - czy gry, jeśli ktoś chciałby to tak nazwać - i jeśli zostanie
przyciśnięty, może nie być w stanie powstrzymać pełnego orgazmu tal, który...
oznacza śmierć.
Był bowiem coraz bardziej uzależniony od tal. Nigdy nie doświadczył takiego
wachlarza emocji, na jakie teraz sobie pozwalał. Nawet uczucia Sztyleta były
przyjemnym doznaniem, przyprawą na talerzu znanych przyjemności.
Wiązało się to ze zwiększonym zasięgiem Zmysłu. Kiedy w pełni kontrolował tal,
jego zdolność wykrywania snajpera malała; był w stanie go odnaleźć dopiero wtedy,
kiedy uwalniał do organizmu małą dawkę hormonu.
Kiedy już zakończy tę misję, będzie miał o czym medytować i rozmawiać ze swoją
Mistrzynią. Może nawet z samymi mistrzami Sztuki.
Wziął głęboki oddech i zaczął rozważać swoje położenie. Kapsuła ma wyruszyć za
dwa lub trzy dni. Jeśli pójdzie prosto do następnego punktu ewakuacyjnego, Sztylet
zaczai się po drodze. Jeśli ruszy na wzgórza, snajper będzie miał jeszcze więcej
możliwości zastawienia pułapki. Niedobrze.
Wszystko wskazywało na to, że przyszła pora, by Darhel znów zapolował. Ta
świadomość była ekscytująca, ale zarazem zdawał sobie sprawę, że to nie zabawa,
że los trzech ras i setek planet, może nawet całej galaktyki, zależy od tego, co Tirdal
San Rintai zrobi i jak jego umysł poradzi sobie z genetycznym zaprogramowaniem.
Przez kilka chwil zastanawiał się, co ma zrobić z pojemnikiem. Rozejrzał się
wokół, a potem się uśmiechnął. Był to bardzo drapieżny i złowrogi uśmiech.
Elf przemieszczał się w stałym tempie w stronę bazy Blobów, ale teraz zawrócił
na zachód i przeprawił się przez strumień, w kierunku rozległej sawanny. Sztylet nie
umiał powiedzieć, co Tirdal chce tam robić, ale także ruszył na zachód i zszedł z
urwiska, rezygnując z przewagi wzrokowej, jaką mu dawało. Zamierzał przeciąć
Darhelowi drogę. Elf był już na sawannie porośniętej samą trawą i niskimi krzakami;
prawdopodobnie zamierzał uciec poza zasięg strzału i wzroku. Ale żeby dotrzeć do
punktu ewakuacyjnego, musiałby zawrócić na wschód i południe albo północ.
Najlepiej byłoby tam na niego zaczekać. Jeśli Tirdal od razu skręci, będzie wiedział,
który punkt ewakuacyjny wybrał, i mógłby wysforować się przed niego, ale jeśli
Darhel będzie zwlekał dłużej niż dwa dni, i tak będzie musiał ruszyć na południe.
Doskonale.
Sztylet skulił się w trawie, mając wszystkie zmysły i czujniki nastrojone na
jakikolwiek ruch w okolicy, i obserwował trasę poruszania się pojemnika.
Była to technika, którą Tirdal rzadko praktykował. Alonial, adept Indowy, był
mistrzem projekcji, ale Tirdal nigdy nie wykazywał w tej dziedzinie większych
zdolności. Mimo to chyba należycie sobie radził. Nie wiedział, czy duzi roślinożercy
postrzegają go jako jednego ze swoich, czy nie, i czy się go boją. Ich prymitywne
oczy były nieruchome i trudno było zgadnąć, w którym kierunku patrzą, a ruchome
czułki również niewiele zdradzały. Jednak nie uciekały, więc chyba wszystko było w
porządku. Utrzymanie iluzji wymagało małego strumyczka tal. Oczywiście ten
strumyczek utrudniał panowanie nad dwukrotnie zranionym ciałem i skupianie uwagi
na Sztylecie, ale...
Olbrzymie insekty były jednak spokojne i nie zwracały uwagi na tego dziwnego
dwunoga, który kręcił się wśród nich.
Ich przywódca był wielkości dużego bizona albo małego słonia. Żeby egzoszkielet
mógł utrzymać tak duży ciężar, musiał być zbudowany z o wiele mocniejszego
materiału niż chityna, a pancerz owada był grubości co najmniej dłoni. Pewnie nie
dałoby się go zabić z przebijaka, a pociski Sztyleta też miałyby z tym kłopot.
Przeciwpancerne i antymateria na pewno by sobie poradziły, choć być może trzeba
by było wystrzelać wieloma pociskami głęboki krater w pancerzu. Ale Tirdal nie
musiał i nie zamierzał zabijać zwierzęcia.
Przyczaił się na moment, a potem wyskoczył w górę. Chociaż włączył kameleona,
było to niebezpieczne, i musiał szybko działać, zanim Sztylet go zobaczy i strzeli. Do
tego owad mógł się spłoszyć i zrzucić go z grzbietu, a być może nawet stratować.
Już po chwili siedział okrakiem na jego grzbiecie, a przed sobą miał plecak.
Otworzył górną klapkę i jedną ręką wyjął artefakt, a drugą wyciągnął rolkę taśmy
klejącej; zrobił to tak sprawnie, że mógłby zaimponować niejednemu ziemskiemu
akrobacie.
Nie było to łatwe zadanie, skoro miał do obsługi taśmy tylko jedną rękę i usta,
ale udało się. Przykleił już trzy kawałki taśmy i właśnie rozwijał czwarty, kiedy nagle
zwierzę wierzgnęło, a on znalazł się w powietrzu. Olbrzymia stonoga miała zręczność
ziemskiego żuka, ale na szczęście szybkość ślimaka, i dzięki temu przywódca stada
miał teraz na swoim wspaniale prążkowanym pancernym grzbiecie artefakt Aldenata
z wiszącym kawałkiem taśmy. Tirdal wreszcie mógł zacząć polowanie.
Co ten cholerny elf sobie wyobraża? Przeszedł wschodnim krańcem sawanny
sprawiającej wrażenie wyschniętego jeziora, potem skręcił ostro na zachód, a
później na północ. Teraz znów idzie na zachód, i to po otwartej równinie. Powoli -
raczej błąka się, niż idzie - a przecież zna się na taktyce i musi wiedzieć, że tego nie
wolno robić.
Sztylet znalazł samotne drzewo i wspiął się na nie, żeby lepiej widzieć.
Zasadniczo nie znosił strzelać z drzew - jeśli dasz się wykryć, jesteś idealnym celem -
i wolał leżeć płasko na ziemi, ale sawannę porastała wysoka pseudotrawa i krzaki i z
poziomu gruntu nie było dobrej widoczności. Spojrzał na wyświetlacz odbiornika
pluskwy, a potem spróbował wypatrzyć to miejsce na sawannie, ale nie widział tam
niczego, co przypominałoby Darhela. Zobaczył za to duże stado tych cholernych
żuków, które już wcześniej stanęły mu na drodze. Darhel mógł się schować między
nimi. To niezła taktyka - on musiałby podejść bliżej, żeby strzelić, a do tego wiele
rzeczy by mu w tym przeszkadzało.
Powiększył obraz z lunety i nagle zaklął: pojemnik był przymocowany do szarego
grzbietu jednego z tych cholernych roślinożerców.
Bez namysłu ruszył w dół. Tirdal na pewno teraz po niego przyjdzie, ale przecież
on nie może zabijać. To jedyna rzecz, jaką wiadomo o Darhelach: oni nie umieją
zabijać.
Czyżby sytuacja teraz się odwróciła? No, po prostu uroczo.
Dlaczego ten dupek nie ma dość przyzwoitości, żeby zdechnąć?
Tirdal zatrzymał się i kilka razy głęboko odetchnął. Czuł, że niebezpiecznie igra z
ciemną stroną swojej osobowości. Tal reaguje na nienawiść, strach i agresję,
wszystkie demony czające się w darhelskiej duszy, i wzmacnia je, tworząc sprzężenie
zwrotne. Będąc na tropie swojej ofiary, Tirdal bezustannie musiał zapędzać demony
z powrotem do ich jaskini. A skoro jest tak źle, kiedy tylko próbuje wytropić
snajpera, co będzie, kiedy przyjdzie pora... zabić?
Odepchnął myśli o tal, wstał i ruszył biegiem pochylony, by nie być widocznym
ponad wierzchołkami traw. Miał nieprzyjemną świadomość, że pozostawia za sobą
połamane, zdeptane łodygi, ale nie mógł na to nic poradzić.
Przyzwał Jem i głęboko odetchnął, przegrupowując siły swojej samokontroli.
Oddech spowodował ból wciąż niewyleczonej płyty piersiowej. Gdyby mógł dłużej
odpocząć, rana byłaby już zagojona; teraz tylko trochę się podgoiła i wymagała
późniejszej opieki medycznej, gdyż w przeciwnym razie krzywo zrośnięte pęknięcie
już na zawsze pozostanie jego słabym punktem. Ból ramion wciąż dawał mu się we
znaki, chociaż pozbycie się części sprzętu i artefaktu trochę pomogło. Czuł głód.
Pragnienie jeszcze mu nie doskwierało, gdyż nad strumieniem uzupełnił zapasy
wody. I mimo krótkiej drzemki osiągał poziom zmęczenia, który mógł mieć wpływ na
jego działania. Tal wydawał się przyspieszać metabolizm, który zużywał coraz więcej
energii.
Ciągle ten tal. Każdy problem darhelskiej psychiki i fizjologii sprowadzał się do tal.
Jak im się udało tak wiele osiągnąć z taką kulą u nogi? To kolejne pytanie, które
należy zadać, kiedy już będzie po wszystkim. I kolejny powód, by nienawidzić
Aldenata.
Ale teraz musi biec, dopóki Sztylet nie zareagował, a on nie wyczuł go Zmysłem.
Truchtał na wschód, nie starając się nawet maskować. Albo Sztylet go zauważy i
zacznie strzelać, albo on się przemknie i zajdzie go od tyłu. Nie chciał odbiec za
daleko, bo Sztylet mógłby zabrać artefakt i zniknąć, a wtedy nie miałby przynęty i
ryzykowałby pozostanie na planecie, ale z drugiej strony wiedział, że nie da się nic
zdziałać bez ryzyka.
Przebiegł około trzystu metrów, kiedy Sztylet znów pojawił się w jego zasięgu.
Spodziewał się strzału i wszystko w nim krzyczało, żeby się schować, ale zamiast
tego wziął głęboki oddech, wyrównał krok, by nie myśleć, i rozpostarł Zmysł, czując
wzbieranie gotowego do działania tal.
Wystrzał!, krzyknął Zmysł. Tirdal rzucił się w bok, przeturlał kawałek po ziemi i
znieruchomiał w skoszonych przez pocisk źdźbłach trawy i nasionach. Trzask
udręczonego powietrza dzwonił mu w uszach i odbijał się głośnym echem od wzgórz,
a on wdychał zapach trawy i ziemi. Broda, którą w momencie upadku uderzył w lufę
przebijaka, mocno go bolała. Odetchnął, żeby się uspokoić, i przez chwilę leżał bez
ruchu. Ale natychmiast sobie uświadomił, że bezruch pozwoli Sztyletowi zakończyć
wszystko drugim strzałem, więc poderwał się na nogi i pobiegł. Zamierzał to tak
ciągnąć dopóty, dopóki Sztylet nie osiągnie odpowiedniego stanu umysłu.
Wystrzał! I znów się uchylił, padając na ziemię. Rozbryzg ziemi tuż przed nim
wskazywał, że Sztylet próbował go trafić w nogi. To był trudny strzał, ale snajper
najwyraźniej sądził, że da sobie radę. Niedobrze. Może trzeba było nie prowokować
go na takim terenie, ale to i tak lepsze niż uciekać i liczyć na przypadek. Tirdal czuł
napierający na niego tal.
Wystrzał! Sztylet zaczynał się złościć i Darhel to czuł. Tym razem zanurkował
daleko przed siebie, mając nadzieję, że po jego ostatnich dwóch unikach Sztylet nie
będzie celował ze zbyt dużym wyprzedzeniem. Gdyby miał rację, zyskałby kilka
chwil, kiedy snajper będzie się ustawiał do następnego strzału, ale gdyby się mylił,
mógłby tylko mieć nadzieję, że pancerz ograniczy obrażenia. Skoczył szczupakiem,
lądując płasko na brzuchu i uderzając w ziemię dłońmi i palcami stóp, by zmniejszyć
wstrząs. Przy tak niedużym ciążeniu było to łatwiejsze niż na ćwiczeniach, chociaż
jego własna broń znów wyrżnęła go w głowę. Natychmiast się poderwał i schylony
ruszył przed siebie, przemykając przez zarośla jak miejscowy padlinożerca. Wysoka
trawa i chwasty rozstępowały się przed nim, ułatwiając Sztyletowi celowanie, a do
jego twarzy przyklejały się drobne owady i kurz.
Poczuł kolejny strzał i przeturlał się w kierunku, z którego strzelano, mając
nadzieję, że nisko lecący pocisk minie go górą. I rzeczywiście go minął, ale Sztylet
już wiedział, gdzie ma celować, i że ostatni pocisk wylądował bardzo blisko. Nie
trzeba wielu następnych, żeby to wszystko się skończyło.
Nadleciał jeszcze jeden pocisk, tym razem szerszeń, skręcając z wyciem w
powietrzu. Kombinezon wystrzelił sygnał i martwy pocisk stuknął Tirdala w biodro;
Darhel poczuł ból, ale nie został ranny. To dobrze. Sztylet jest sfrustrowany i pewnie
zaczyna wątpić we własne umiejętności strzelania.
I wtedy coś się wydarzyło.
Słabe połączenie między nimi uległo wzmocnieniu i przez ułamek chwili Tirdal
widział to samo, co snajper, a potem poczuł, że Sztylet strzela. Rzucił się w bok i
szybko zerwał - pocisk zrył ziemię tam, gdzie jeszcze przed chwilą leżał - a potem
ruszył po skosie naprzód. Zawył kolejny szerszeń, ale on wiedział, że nadlatuje, i
skoczył przed siebie, tak że pocisk znowu o włos spudłował.
Potem połączenie się zerwało. Sztylet był wściekły. Dyszał, pocił się i zaczynał
dygotać, ale nie strzelał.
A Tirdal wiedział, że snajper ukrył się na niskim wzgórku na północnym
wschodzie. Teraz przemieszczał się w stronę wyższego wzniesienia, porośniętego na
północy drzewami. Bardzo dobrze, będzie tam mógł się z nim spotkać. Iść za nim czy
okrążyć go od wschodu?
Za nim. To jeszcze bardziej Sztyleta wzburzy. Mimo drętwiejącego biodra,
bolących ramion i piersi, swędzenia skóry podrażnionej przez pot, skręcającego
trzewia głodu i mdłej obietnicy tal znów się uśmiechnął.
Pozwolił, by tal narósł, aż poczuł oszałamiające podniecenie. Wciąż mógł siebie
kontrolować, choć wymagało to sporego wysiłku, ale zdawał sobie sprawę, że będzie
musiał bardzo szybko odciąć hormon, kiedy dojdzie do czegoś, co będzie przy-
pominało zabijanie. Oby tylko nic go nie zaatakowało na sawannie. Cały czas z
łatwością wyczuwał Sztyleta. Potwierdziwszy jego lokalizację, ruszył nisko pochylony,
roztrącając trawy hełmem. W pewnym momencie wyczuł inne życie, ale okazało się,
że to tylko stado zajęte przeżuwaniem oraz jakieś mniejsze niemyślące istoty. Nie
było tutaj żadnych drapieżników; wyczuł kilka tak daleko, że nie musiał się nimi
przejmować, więc skupił uwagę na Sztylecie.
Snajper kierował się do małego zagajnika, który najpewniej w wyniku jakiejś
geologicznej sztuczki miał wodę i substancje odżywcze, bo drzewa stały samotnie na
bardzo twardym gruncie. Sztylet prawdopodobnie zamierza wspiąć się na jedno z
nich, by mieć dobre miejsce do strzelania.
Czy zaryzykować strzał? Czy spróbować wziąć Sztyleta żywcem? Jedno i drugie
wiązało się z ryzykiem, ale musiał szybko podjąć decyzję.
I nagle zobaczył snajpera. Był daleko, ale dobrze widoczny. Odległość wynosiła
około kilometra, Tirdal widział jego głowę i karabin. Snajper był tak rozwścieczony i
tak pewny siebie, że nie zawracał sobie głowy żadną osłoną. Bardzo dobrze, kilka
niecelnych strzałów jeszcze bardziej go rozwścieczy. Darhel zatrzymał się i dokładnie
wycelował.
Pierwszy pocisk trafił w piach tuż przed Sztyletem. Snajper wydał z siebie
mentalny wrzask strachu, ale zaraz potem w dobrze wyćwiczonym odruchu rzucił się
na ziemię. Tirdal strzelił jeszcze raz w to samo miejsce, wzbijając w górę kawałki
ziemi i strzępy roślin. Strach Sztyleta był namacalny, niemal dorównywał jego
wściekłości. Az drugiej strony czuło się zmęczenie, rozpacz. Emocje nakładały się na
siebie, zmagając się o to, która będzie najsilniejsza. Tirdal rozumiał, że nie może
żądać od Sztyleta poddania się - byłoby to postrzegane jako słabość - i że musi tak
długo naciskać, aż wreszcie snajper pęknie i sam będzie chciał się poddać. Tak
byłoby najlepiej, ale kapitulacja musiałaby być wybłagana, a nie tylko
zaproponowana.
Sztylet znów się poruszył, wolno i nisko przy ziemi, i Tirdal znowu strzelił.
Najlepiej byłoby rozłożyć strzały tak, żeby siedemdziesiąt ładunków wystarczyło na
wiele minut. Przypomniał sobie ludzki żart o prawie termodynamiki Murphy'ego:
sytuacja pogarsza się pod wpływem ciśnienia. A więc niech będzie ciśnienie.
Właściwie mógłby wywołać pożar. Pożary łąk pewnie nie były tutaj rzadkością,
nawet jeśli poziom tlenu nie był za wysoki, dlatego Tslek nie powinni zwrócić na to
uwagi, a to może doprowadzić Sztyleta do załamania.
Dokonał małej korekty ustawień przebijaka i promień nieco się rozszerzył.
Oznaczało to mniejsze ciśnienie plazmowej powłoki każdego pocisku, dzięki czemu
suche badyle pokryte kurzem mogą zająć się ogniem.
Szkoda, że ta broń nie może szybciej strzelać, ale cztery czy pięć strzałów w to
samo miejsce powinno wystarczyć; lekkie ruchy powietrza mogą rozniecić pożar i
spowodować przenoszenie się ognia. Tirdal wybrał odpowiednie miejsce, odmierzył
dystans i zaczął strzelać.
Sztylet znieruchomiał i skulił się, kiedy kolejny promień przebijaka spowodował
rozbryzg ziemi. Cholerny Darhel znalazł sposób, by go namierzyć. Najpierw pomyślał,
że Tirdal zabrał z obozu jakiś sprzęt, który dopiero teraz nauczył się obsługiwać, ale
potem doszedł do wniosku, że Darhel może tylko wtedy wytropić przeciwnika, kiedy
ten jest najbardziej sfrustrowany. A więc to jest to cholerne sensackie gówno. Darhel
chyba wyczuwa, kiedy Sztylet zamierza strzelić, a zatem wciąż odbiera jego emocje.
A więc należy po prostu... wyłączyć się. Wejść w medytacyjny trans, zmienić się w
skałę. Co ten Darhel powiedział? „Pomyśl o bańce mydlanej...". Dobrze, teraz to wy-
korzysta. Wyparł wcześniejsze porównanie do stawu i powierzchni wody. Czy ten
oślizły dziwoląg wyczuł w jego psychice ślad po tym, jak Sztylet miał osiem lat i
miejscowi chuligani podtopili go w okolicznym stawie? Czy to zbieg okoliczności, czy
Darhel próbował go rozwścieczyć złymi wspomnieniami? Jeśli tak, to mu się udało. A
więc lepiej o tym nie myśleć. Trzeba myśleć o bańce mydlanej. Zignorować obraźli-
wy podtekst, że to proste i dziecinne. Czas na dumę będzie po oddaniu strzału.
Znów podskoczył, kiedy kolejny promień trafił tak blisko, że poczuł zapach
palonej limonki. Ten darhelski drań szybko się uczy; ciekawe, czy nie spotkał się albo
nie porozmawiał z Fretką? Coraz trudniej go zabić, a powinno być coraz łatwiej.
Jak on mógł uchylić się przed tyloma pociskami? Sztylet był pewien, że kilka jego
strzałów przynajmniej się o niego otarło. To powinno było wystarczyć, żeby
spowolnić tego śmiecia, a jednak tak się nie stało. Czyżby miał aż tak dobry
kombinezon? Jeśli tak, to on sam może znaleźć się aż po uszy w gównie. Ale z
drugiej strony gdyby tak było, Tirdal by nie uciekał.
Teraz jednak nie ucieka, lecz atakuje. Nagła zmiana taktyki może oznaczać
desperację. A więc Tirdal jest w kiepskim stanie. Na myśl o tym po twarzy Sztyleta
przemknął słaby uśmiech. Dupek próbuje go nastraszyć, ale wcale nie idzie mu za
dobrze. Jak dotąd najskuteczniejsza była próba spowodowania osunięcia zbocza.
Wszystko wskazuje na to, że Tirdal wciąż nie może zabijać.
Nagle do jego nozdrzy i mózgu zakradł się znajomy zapach. Był przyjemny i nieco
go relaksował. To było coś, czego tutaj jeszcze nie czuł, to był... dym?
I wtedy między falującymi łanami zobaczył równie znajomy pomarańczowy błysk.
- Ty dupku! - szepnął i zaczął w panice się wycofywać. Któryś z wystrzałów
musiał trafić w coś łatwopalnego na tym suchym pustkowiu.
Płomieni było coraz więcej i szybko się rozprzestrzeniały. Otulił go oleisty szary
dym, łaskoczący w nos i szczypiący w oczy. Cholera. Wszystko po lewej stronie
płonęło.
Może warto wykorzystać te płomienie jako osłonę, i to szybko, bo wiatr wieje
właśnie z tamtej strony? Bryza ma prędkość pięciu kilometrów na godzinę - tempo
szybkiego marszu - więc on musi być szybszy.
Czując, jak frustracja, panika i strach walczą z wyczerpaniem i stresem, Sztylet
podniósł się i popędził na północny wschód. I tak zamierzał udać się w tamtym
kierunku, ale nie znosił - wprost nienawidził - kiedy zmuszano go do jakiegoś
działania. Ale pożar sawanny to jednak coś, czego nie da się zignorować i co nie
zareaguje na jego broń.
Zwalczył dreszcze i pomyślał o tym, jak najlepiej pozbyć się gniewu i... i...
strachu. Może przypuścić mentalny atak na tego sensackiego bydlaka i zobaczyć, co
się stanie?
Czytasz mi w myślach, Darhelu Tirdalu, tchórzliwy mały draniu?, pomyślał. To
przeczytaj to, dupku.
Tirdal znów doznał krótkiego połączenia z umysłem wroga, z jego myślami,
uczuciami i wszystkimi zmysłami. Poczuł straszną, palącą nienawiść. Siła doznania
była taka, że poziom tal wzrósł i musiał walczyć, żeby go obniżyć. To był ciągły pro-
blem - utrzymywać poziom hormonu odpowiednio wysoko i jednocześnie nie spaść z
tego wierzchołka.
Zobaczył także przelotnie otoczenie Sztyleta. Snajper był teraz dalej na północny
wschód, prawie przy samych drzewach na skraju prerii. Ogień za nim przygasł już do
czarno-czerwonej blizny, której czerwień przechodziła w szarość popiołu; słup dymu
wzbijał się w górę i rzedł, rozpływając się w chłodniej szych warstwach powietrza.
Wykrywalność Sztyleta słabła i wzrastała w miarę, jak Tirdal zmagał się z
poziomem tal. Snajper wydawał się „słabnąć", jakby przygotowywał się do strzału
albo, co bardziej prawdopodobne, próbował maskować swoje uczucia. Było w nim
mnóstwo gniewu. Pora jeszcze bardziej go podkręcić. I przestać strzelać, żeby nie
wystawiać się na zwrotny ogień. Tirdal położył się na ziemi i zaczął się czołgać,
rozgarniając rękami trawę.
A potem wywołał Sztyleta i znów zaczął mu mieszać w głowie.
-I jak tam, Sztylet, co u ciebie? Tak naprawdę to nie muszę pytać, ponieważ
czytam ci w myślach.
Zatrzymał się w miejscu, gdzie wśród traw widać było ścieżkę wydeptaną przez
stado olbrzymich insektoidów. Przez ostatnie trzy dni wiele się nauczył. To jeszcze
jedna rzecz, którą Darhelowie powinni przećwiczyć albo na sztucznie stworzonych
„dzikich" terenach, albo na odległych planetach. Ludzki monopol na przemoc stanie
się potencjalnie mniej groźny, jeśli ich wiedza taktyczna będzie wzrastała.
Sztylet odpowiedział trochę zdyszanym, ale zaskakująco opanowanym głosem.
- Rozumiem, że nigdy nie widziałeś prawdziwego pożaru lasu, ty mały gnoju.
Wiesz, że ogień potrafi się rozchodzić pod wiatr, rozciągać w długie linie, tworzyć
burze ogniowe, które wysysają powietrze, i w ogóle zachowywać się nie tak, jak by
się chciało?
Tirdal doskonale zdawał sobie sprawę, że obaj mieli szczęście, że trawa była tylko
nieco sucha, a nie wypalona przez długotrwałą suszę. Z drugiej strony ryzyko jest
nieodłączną częścią wojny. Skoro Sztylet wydaje się zdenerwowany, należy jeszcze
mocniej go przycisnąć.
- Sztylet, parę stopni ciepła i tlenek węgla z siarką nie przeszkadza Darhelom.
Może zrobię to jeszcze raz.
- Och, nie pieprz, widziałem Darhelów poparzonych w wypadkach. Tak samo
łatwo się pieczecie jak my. Albo to był wypadek, albo zupełnie nie masz pojęcia, co
robisz.
- Jeśli tak, to nie świadczy dobrze o ludziach, od których się uczyłem - odparł
Tirdal.
Sztylet najwyraźniej postanowił to zignorować - chyba zmądrzał - i zmienił temat.
- Ukrycie pojemnika na grzbiecie robaka było całkiem sprytne. Jeszcze lepiej
byłoby przyczepić to niżej, tak żeby nie było widoczne jak siodło na dzikiej świni.
W jego głosie słychać było pewność siebie. Było dla Tirdala oczywiste, że Sztylet
z całych sił stara się stłumić swoje uczucia, chociaż wcale nie powinien tego robić.
Emocje powinny płynąć, a nie być zamykane. Sztylet postępował dokładnie od-
wrotnie, niż by należało.
- Uznałem, że potrzebujesz podpowiedzi - powiedział, żeby go zdenerwować. -
Jak dotąd wykazałeś się umiejętnością przechytrzenia tylko tępych żuków.
Tirdal właśnie schował się za jednego z nich - były wielkości wymarłych ziemskich
nosorożców.
- Wytropiłem Fretkę, a to podobno był niedościgniony mistrz. Pamiętasz Fretkę?
Chyba zlał się w spodnie, kiedy dotarło do niego, że go widzę. A był dobrze
osłonięty, lepiej niż ty kiedykolwiek. A skoro jesteś taki dobry, że chcesz mi
podpowiadać, czemu porzuciłeś pojemnik i schowałeś się w krzakach?
- Z bardzo prostego powodu, Sztylet. Jakiś czas temu znalazłem twoją pluskwę
i nie chciałem, żebyś za nią szedł. To był podstęp, żeby zatrzymać cię tam, gdzie
Fretka mógłby cię zaskoczyć - powiedział. Mógł wykorzystać Fretkę jako mitycznego
sojusznika, bo skoro tamten już nie żyje, Sztylet nie może tego sprawdzić. - Teraz,
kiedy Fretka nie żyje, nie muszę ci już niczego ułatwiać. Musisz zacząć naprawdę
mnie tropić. Pora, żebyś nauczył się paru rzeczy.
- Zabiję cię, ty obca gnido - warknął Sztylet.
- Sztylet, powinieneś osiągnąć prawdziwy spokój, a nie tylko zewnętrzne
objawy. Należy skupić się nie na pustce w sobie, lecz na pustce poza sobą...
- Mam dla ciebie filozoficzne pytanie, Tirdal - przerwał mu snajper.
-Tak?
- Jeśli rozwali się Darhelowi łeb w samym środku lasu, czy drzewa cokolwiek
usłyszą?
- Proszę bardzo, Sztylet, zrobiłeś postępy. Zaakceptowałeś swój gniew. Teraz
pozwól mu pociągnąć za sobą twój strach przed niekompetencją i naucz się
odczuwać. Dopiero wtedy będziesz w stanie wytropić Darhela bez pomocy pluskwy.
Trzask pocisku poniósł się echem po sawannie. Jeden z wielkich roślinożerców
wzdrygnął się, a potem ruszył galopem w koło, wyrzucając spod ostro zakończonych
łap kępy ziemi i trawy. Szukał przeciwnika i był zdezorientowany, nie mogąc go
znaleźć. Kilka chwil później namierzył w pobliżu byka i ruszył do ataku. Biegł
zupełnie normalnie - przeciwpancerny pocisk zarysował mu jedynie karapaks i go
zirytował. I to powinna być kolejna nauczka dla Sztyleta, pomyślał Tirdal. Myśli bestii
zakotłowały się po strzale, a teraz wracają do normy. Snajper musi zrobić to samo i
zniknąć wśród hałasu miejscowego życia.
Sztylet nie był głupi i wiedział, że ta rozmowa miała rozproszyć jego uwagę -
dobry snajper najlepiej pracuje w ciszy. Cholerny elf próbował grać fair, ale on nie
wierzył w „fair play", kiedy chodziło o skuteczność. Zamierzał wykorzystać pluskwę,
większy zasięg swojej broni, swój spryt i precyzję. Oraz ludzką umiejętność zabijania.
Postąpić inaczej byłoby głupotą. Niech Darhel mamrocze swoje filozoficzne banały,
on i tak będzie strzelał.
Oddychał głęboko, żeby dodać sobie brakujących sił i uspokoić nerwy. Teraz musi
wprowadzić się w stan, którego Tirdal nie będzie mógł wytropić, a to da mu
przewagę.
Darhel jest w rozpaczliwym położeniu, przypomniał sobie. Mówił, biegał, chował
pojemnik, podkładał ogień. Było to bardzo irytujące i głupio niebezpieczne i
oznaczało, że skończyły mu się pomysły. Najwyraźniej ma problemy z zabijaniem i
liczy na to, że uda mu się zranić go przypadkiem, a potem tchórzliwie porzucić.
Przypomniał sobie przelotnie swoje groźby pod adresem Fretki, ale tamto to była
zemsta, a nie konieczność wynikająca ze strachu. Zresztą Fretka nie żyje, czysto
zabity, jeden na jednego.
Jeśli zaś chodzi o Tirdala, musi tylko pokazać to, czego Darhel nie zniesie. W
końcu stał twarzą w twarz z Fretką, więc z pozbawionym jaj trollem powinno być
łatwiej. Bo Tirdal to nie elf, ale troll. Brudny mały pokurcz z rasy pokrak, które
potrzebują ludzi, by za nich walczyli.
Sztylet zamierzał dojść do linii drzew i zająć tam dobrą pozycję - z tej odległości
będzie mógł oglądać mózg Darhela rozchlapywany przez pocisk. To będzie coś
wspaniałego.
Cholera! Spokój, to tylko ćwiczenie. Zlokalizować cel, namierzyć i strzelić. Jak
przy okazji zakładu z Thorem. Jak na strzelnicy. Potem przyjdzie pora na piwo i
nagrody, chociaż jedyną nagrodą, jakiej pragnął i potrzebował, był artefakt. Wkrótce
stanie się bohaterem krążących po ludziach opowieści wojennych. A najlepsze jest
to, że ta opowieść będzie prawdziwa.
Wykonał manewr, z którego jego instruktorzy byliby dumni. Mając wroga na bliski
dystans, wydostał się niezauważony i zajął nową pozycję. Jego kameleon pracował
pełną mocą bo to była jedna z rzeczy, których Darhel nie mógł namierzyć, ale kiedy
pełzł jak wąż pośród traw, tak naprawdę nie obchodziło go, ile zużyje na to energii,
bo jutro już nie będzie mu potrzebna. Starał się zostawiać za sobą jak najmniej
uszkodzonych roślin. Karabin miał zarzucony na ramię, a jego pasek ściskał w dłoni.
Płoszył żuki i małe latacze - na szczęście nic większego - ale one denerwowały się
tylko jego obecnością, a nie dziwnym wyglądem.
Jakiś ruch z przodu kazał mu się zatrzymać i wstrzymać oddech. Minął go mały
padlinożerca, długi na jakieś pół metra. Sztylet ruszył dalej, w kierunku widocznej na
horyzoncie kępy drzew. Zamierzał wybrać sobie jedno drzewo w odległości około
trzech metrów od skraju kępy, co dałoby mu wystarczająco czyste pole ostrzału, a
zarazem trochę osłony.
W miarę jak zbliżał się do pierwszych drzew, trawa rzedła, a grunt nieco się
wznosił. Sprzęt namierzający pokazywał, że Tirdal wciąż jest jakieś tysiąc pięćset
metrów w tyle, chociaż ten mały dupek cholernie szybko się poruszał. No i dobrze,
będzie łatwiej, tym bardziej że kieruje się wprost na niego. On sam musi bardzo
szybko przebiec przez otwarty teren, bo nie ma czasu szukać lepszej drogi, a potem
równie szybko znaleźć pozycję do strzału. Ma na to może ze dwie minuty.
Odetchnął głęboko, żeby dodać sobie odwagi i wciągnąć do płuc więcej tlenu, i
pobiegł jak jaszczurka przez odsłonięty teren, nie spuszczając wzroku z upatrzonego
drzewa. Nie myśl, tylko oddychaj, powtarzał sobie. Masz cel, a ten cel jest tylko
celem. Tarczą, skomputeryzowaną kukłą, taką samą jak tysiące innych. To będzie
strzał zaliczający. Pokaż generałowi, jakich ma dobrych żołnierzy, a potem idź na
piwo. Pamiętasz ten stary dowcip? Jeden strzał, jeden trafiony i pij kawę.
Kiedy wreszcie dotarł do wybranego drzewa i spojrzał na cel...
Ze zdumieniem odkrył, że cel jest niecałe siedemset metrów dalej. Jak on to robi,
że tak szybko się porusza?
Szybko wspiął się na drzewo, ciągnąć za sobą karabin. Jakieś pięć metrów nad
ziemią znalazł solidny konar, z którego miał nawet lepszy widok, niż się spodziewał.
Gałęzie sąsiednich drzew otulały go niczym ramy. Stojąc na rozwidleniu gałęzi,
połączył wszystkie swoje sensory z lunetą, żeby szybko namierzać cel. Zamierzał
zaliczyć ten strzał, więc musiał go szybko oddać.
Ale tam, gdzie jeszcze przed chwilą był cel, nic się nie poruszało. Była tylko
trawa. Sprawdził wszystko jeszcze raz, ale niczego nie widział, nawet mgiełki
kameleona. Dopiero potem zobaczył prawdopodobnie źródło podczerwieni, chociaż w
promieniach słońca było jak duch.
Cel czołgał się, tyle że to było najszybsze czołganie, jakie Sztylet kiedykolwiek
widział. Jasna cholera, jak on pędzi! A więc w tym ćwiczeniu należy na zmianę
stosować szerszenie i przeciwpancerne i strzelać najszybciej jak się da. Trzeba prze-
chytrzyć przeciwnika.
Tirdal wyczuwał obecność Sztyleta. Snajper chyba czegoś się nauczył, gdyż jego
umysł był spokojny i uporządkowany. W normalnych okolicznościach to by
wystarczyło, żeby go ukryć, ale Tirdal pompował tal aż do granic kontroli i miał
Zmysł, który mu podpowiadał, gdzie jest Sztylet, i zamierzał to właśnie teraz
wykorzystać.
Sztylet wciąż liczył na to, że strzelanie do człowieka będzie dla Darhela bardzo
trudne, a może nawet niemożliwe, dlatego nie myślał o tym, że Tirdal mógłby
strzelać na przykład w drzewo.
Szczerząc się w uśmiechu, który dla każdego człowieka byłby triumfalnym
uśmiechem, Tirdal wysunął do przodu przebijak i strzelił.
Rozbłysk powiedział mu, że Sztylet też strzela, ale nie mógł zrobić nic innego,
tylko atakować dalej, aż do końca. Jego dokładnie wymierzony pocisk przestrzelił na
wylot drzewo rosnące za tym, na którym chował się Sztylet, jeśli jego wyliczenia były
słuszne.
Próbował zignorować nadlatujące trzy szerszenie. Pierwszy sypnął mu w twarz
piachem, drugi uderzył w but z siłą od której zdrętwiała mu stopa, a trzeciego nie
zdołał zidentyfikować, oprócz tego, że go nie trafił. Znów zaczął strzelać w drzewo
rosnące za tym, na którym siedział snajper, wyłączając Zmysł na wypadek, gdyby
mu się poszczęściło i ustrzelił Sztyleta. Z trafionego konara posypały się gałązki i
kawałki kory. Potem Tirdal przesunął celownik na podstawę drzewa i znowu zaczął
strzelać. Trzy strzały w nieco ponad półtorej sekundy sprawiły, że drzewo zaczęło
przechylać się na bok, zaczepiają gałęziami o sąsiednie drzewa. Tirdal z powrotem
skierował broń na to, na którym siedział Sztylet, i oddał kolejny strzał w główny
konar. Nie zauważył kuli Sztyleta, która omal nie oderwała mu dłoni, ani następnej,
która z wyciem przeleciała mu nad głową - na szczęście pudło, bo snajper nie mógł
się skupić, gdyż padające drzewo runęło na to, na którym siedział.
Kolejne trzy strzały trafiły prosto w pień drzewa Sztyleta. Tirdal znów się
wyszczerzył w uśmiechu i przeniósł ogień na następne.
Sztylet wystrzelił właśnie trzeciego szerszenia w plamę ciepła w trawie, kiedy
drzewo przed nim eksplodowało, obryzgując go mokrym sokiem, drzazgami i
odłamkami kory.
Krzyknął głośno z przerażenia. Jakim cudem Darhel to zrobił? Czy on rzeczywiście
strzela po to, żeby zabić? Huk przebijaka nie milkł, Tirdal nie przerywał ognia.
Sztylet mógł jedynie wrócić na pozycję i dalej strzelać. Poprawił uchwyt na
karabinie, dobrze się ustawił i znów zaczął strzelać, tym razem „głupimi" pociskami.
I wtedy gałąź nad jego głową eksplodowała. Duży jej fragment uderzył w jego
hełm, ogłuszając go, drugi wyrżnął w jego karabin. Zanim Sztylet zdołał dojść do
siebie, poczuł kolejne uderzenia i całe drzewo zadrżało pod ciężarem upadającego
sąsiedniego drzewa. Z trudem złapał równowagę i spróbował przyjąć z powrotem
pozycję strzelecką ale kiedy drzewo zatrzęsło się konwulsyjnie, a potem jeszcze raz,
domyślił się, co się dzieje, i szybko zeskoczył na ziemię.
Spadł między gałęzie zwalonego drzewa i zaczął się przez nie przedzierać z
wysoko uniesionym karabinem, żeby się nie zaplątał. Słyszał, że drzewo, na którym
się ukrywał, już trzeszczy; mogło runąć i go zmiażdżyć, gdyby nie uciekł na czas.
Kolejne drzewo sypnęło drzazgami.
Sztylet pobiegł przed siebie. Postanowił znaleźć kryjówkę kawałek dalej i tam
zaczekać na Tirdala. Próbował uspokoić oddech, ale się bał, a przyznanie się przed
samym sobą do strachu jeszcze bardziej go przeraziło. Słyszał walące się za nim
drzewa i zastanawiał się, gdzie mógłby mieć czyste pole do strzału i nie był narażony
na ogień. Ten mały szczur już dwa razy udowodnił, że niezdolność zabijania wcale
nie jest dla niego przeszkodą. Musi lepiej się ukryć, poczekać, aż Tirdal wybierze
trasę, a potem go przechwycić. Tłukł karabinem pnącza i gałęzie, poświęcając
kamuflaż na rzecz szybkości.
Czy ten bydlak w ogóle nie zamierza spać? Pięciogodzinna drzemka wydawała się
teraz odległa o wieki i prawie wcale nie zmniejszyła jego zmęczenia. Ale dopóki
Darhel nie odpoczywa, on też nie może. Co by było, gdyby Tirdal zastrzelił go we
śnie? Albo po prostu pogrzebał? Sztylet wiedział jednak, że nie wytrzyma kolejnych
trzech dni bez snu, jeśli kapsuła ruszy do drugiego punktu ewakuacyjnego.
Wtedy uświadomił sobie, że teraz to Darhel go tropi i że trzeba szybko znów
odwrócić role.
Przed sobą miał kolejne wzniesienie. Gdyby się tam ukrył, miałby kępę drzew w
zasięgu wzroku i mógłby zastrzelić cholernego Darhela, kiedy się z niej wyłoni. No i
w okolicy nie ma niczego, co mogłoby się na niego zawalić. Uspokoił oddech, opadł
do parteru i zaczął się czołgać z karabinem gotowym do
strzału w razie pojawienia się jakiegoś zagrożenia.
Tirdal nie zamierzał iść za Sztyletem - prawdopodobnie zostałby namierzony.
Snajper jeszcze żył, choć Darhel wyczuwał swoim Zmysłem ślad zranienia czy bólu.
To bardzo dobrze.
Był przekonany, że zdoła wciągnąć Sztyleta w zasadzkę na wybranym przez
siebie terenie, a potem przygwoździć go i zadać mu rany. To, czy mógłby go zabić,
było inną kwestią, ale okaleczony Sztylet byłby o wiele bardziej skłonny do targów.
Darhel wycofał się w stronę strumienia, nie przejmując się tym, że zostawia ślad.
Zamierzał dotrzeć do terenu porośniętego gęsto splątanymi drzewami, który
niedawno mijał. Było tam pełno kamieni i miejsc, w których można by się ukryć i
strzelać. Ponieważ myśli Sztyleta znów nabierały spójności, zaczął biec zygzakiem,
żeby nie stać się łatwym celem.
Wreszcie dotarł do skarpy nad strumieniem i skoczył na dno koryta. Sztylet znów
był czujny i już ruszył z miejsca. Bardzo dobrze.
Przebiegł przez strumień, rozchlapując wodę, i wbiegł na szlak wydeptany przez
zwierzynę, który prowadził na południe, mniej więcej równolegle do strumienia.
Wiedział, że zostawia trop, ale nic nie mógł na to poradzić. Teren był kamienisty, z
przewagą wapienia; z boku wznosiła się spora skała, prawie urwisko. Tirdal
popatrzył na nią, na otaczające drzewa, na swoje wyraźne ślady butów w błocie, i
uśmiechnął się.
Sztylet ruszył na wschód, starając się zachowywać spokój i o niczym nie myśleć.
Ale to było trudne, bardzo trudne. Teraz role się odwróciły i po raz pierwszy Tirdal
był myśliwym, a nie ofiarą, a to oczywiście oznaczało, że się zbliża. Kiedy Sztylet go
zobaczy, będzie już za późno, żeby uchylić się przed strzałem.
Na południu był górzysty teren, i gdyby udało mu się ominąć Darhela, który na
pewno idzie na wschód, i dotrzeć do wzgórz, miałby sporą szansę, aby jako pierwszy
oddać strzał. Darhel na pewno nie potrafi dokładnie go namierzyć, on tylko niejasno
wyczuwa jego położenie. To powinno się udać, jeśli tylko zachowa spokój.
Tirdal wyczuł zmianę w nastawieniu Sztyleta. Silne uczucie triumfu zaczęło
słabnąć, aż stało się prawie niewyczuwalne. Najwyraźniej snajper wziął sobie do
serca jego uwagi o ukrywaniu uczuć.
Darhel uwolnił odrobinę gniewu i poczuł, jak hormon tal napełnia go uczuciem
lekkości. Ale nawet z takim wzmocnieniem postrzegania mógł tylko oceniać, czy
snajper jest blisko, czy daleko.
Sztylet najwyraźniej zawracał, by znaleźć się na tropie Tirdala. Ponieważ plan
zakładał wciągnięcie go w kolejną pułapkę, należało nawiązać z nim kontakt, a
potem go przerwać. Ale przy słabym wyczuciu lokalizacji byłoby to niełatwe - albo
on, albo Sztylet mogliby wpaść na siebie, nawet o tym nie wiedząc.
Wszedł w zarośla i okazało się, że jest tutaj tak źle, jak przypuszczał. Pnącza
łapały go za buty, ostra trawa czepiała się kombinezonu, na drodze wyrastały
najróżniejszej wielkości kamienie. Obok przemykały małe latacze, a raz uskoczył mu
spod nóg insekt wielkości buta, który wkopał się w panice pod spłowiałą trawę.
Potem zaczęły się kłujące pnącza, sztywne rośliny i sękate, niskie drzewa. Okolica
była surowa, odludna i doskonała.
Tirdal ruszył skrajem sawanny na południe, wyszukując wszystkimi zmysłami
choćby najmniejszego śladu Sztyleta.
Dlatego właśnie nie zauważył żuków-tygrysów.
Istoty te nie były oczywiście ani tygrysami, ani żukami; były dwumetrowymi
drapieżnikami na krótkich nogach, których żuwaczki potrafiły przecinać pancerze
tutejszych roślinożerców jak otwieracz do puszek, i bez trudu poradziłyby sobie z
rozdarciem na strzępy samotnego Darhela. Nauczyły się bezszelestnie skradać, tak
by ofiara nie zdążyła ich zdeptać kopytami czy ugryźć. Takie ukąszenie nie byłoby od
razu śmiertelne, ale okaleczyłoby drapieżnika i z czasem doprowadziło do śmierci
głodowej. I właśnie takie żuki-tygrysy bezszelestnie zbliżały się teraz do tej
dziwacznej małej przekąski, to podbiegając, to zamierając w bezruchu.
Tirdal wyczuł atak, zanim jeszcze usłyszał szelest poszycia, kiedy więc potwory
rzuciły się na niego, zdążył się uchylić przed pierwszym z nich. Ale jego Zmysł
powiedział „siedem" i Darhel zrozumiał, że będzie musiał strzelać.
Sztylet usłyszał na wschodzie głuchy huk przebijaka i wyszczerzył wesoło zęby.
Elf wpadł na coś, przed czym nie mógł uciec, i teraz musi za to zapłacić. Snajper
natychmiast skręcił na południowy wschód. Nasłuchiwał strzałów, oceniając odle-
głość i kierunek. Darhel musi być w zaroślach na drugim brzegu strumienia! Sztylet
rzucił się do biegu z uniesioną bronią nasłuchując przebijaka, wypatrując Darhela i
uważając na przeszkody pod stopami.
To był dobry kilometr drogi, a jeśli dodać do tego brak wody i snu, zmęczenie,
skręconą kostkę i kilka nowych skaleczeń - kiedy dobiegł do strumienia, był mocno
zasapany i wyczerpany.
Tirdal sam nie wiedział, jak obronił się przed pierwszym atakiem. Dwa drapieżniki
padły - jeden jeszcze drgał, drugi miał potrzaskany pancerz - a dwa kolejne zostały
trafione, ale żeby ich zabić, trzeba by strzelać w ośrodek nerwowy, czyli w kark albo
brzuch. Owady polowały w stadzie i atakowały w ściśle określonym porządku: jeden
odwracał uwagę ofiary, drugi nacierał z tyłu, a reszta z boków. Tirdal wyczuwał
Zmysłem ich skoki na ułamek chwili wcześniej i na razie to wystarczało, ale jak długo
może mieć szczęście? Po pierwszym uniku poczuł szarpiący ból w dolnej części płyty
piersiowej. Drugi omal nie pozbawił go przytomności. Część jego mózgu przeczuwała
Zmysłem ruchy wroga, część kontrolowała ból, część panowała nad tal i
powstrzymywała mdlącą słodycz lintatai, i tylko mocno przetrzebione procesy
myślowe zajmowały się trzymaniem przebijaka, uchylaniem przed ostrzami żuwaczek
i pozostawaniem w ciągłym ruchu.
Cykl ładowania przebijaka wynosił trzy czwarte sekundy i przerwy między
strzałami były najdłuższymi trzema czwartymi sekundy, jakie mógł sobie wyobrazić.
Pogodził się już z faktem, że będzie musiał podziurawić każdego z drapieżników jak
durszlak, zanim trafi w ośrodek nerwowy, ale pytanie brzmiało, kto pierwszy zostanie
rozdarty na strzępy. Uchylił się przed następnym atakiem, potoczył w lewo przez
gęste chwasty, wyplątał z nich, odskoczył w tył i strzelił. Wybrany cel zachwiał się, a
lintatai napłynęła falą do jego mózgu. Szamotanina na zewnątrz była zaledwie
cieniem wewnętrznych zmagań hormonów i samokontroli. Było to niemal tak samo
trudne, jak powstrzymywanie rozpoczętego orgazmu, tyle że ten orgazm mógłby go
zabić.
Insekty znów otoczyły go kołem. Wycofał się, potykając o grube, gęste łodygi, a
kiedy przebijak się naładował, wycelował i strzelił z biodra, tak jak go uczono na
strzelnicy, w głowę najbliższej bestii. Akurat była wyciągnięta w biegu i pocisk trafił
ją w krótką, odsłoniętą teraz szyję. Nie wszedł idealnie, bo głowa poleciała między
przednie nogi i zawisła na ścięgnach między folgami pancerza, jednak insekt padł i
zaczął podrygiwać w agonii. Przypływ tal sprawił, że wszystko w polu widzenia
Tirdala miało teraz jaskrawe aureole. Sensat wziął głęboki oddech, przesycony
miedzianym smrodem krwi, ziemistym zapachem wnętrzności owada i ozonową
wonią wystrzałów, i skupił się na innych, znacznie przyjemniejszych doznaniach.
Zobaczył spokój jeziora, prądy biegnące pod powierzchnią wody, drobne fale
omywające brzeg...
Znów poczuł ból, tym razem w prawym udzie. Zmysł rozproszył się i nie ostrzegł
Tirdala o nowym ataku. Uderzył kolbą, odrywając żuwaczki owada razem z
kawałkiem kombinezonu i ciała, a potem strzelił z przyłożenia w otwarty pysk
drapieżnika. Odrzucając rozdzierający ból piersi i nogi, przeskoczył przez trupa
wielkości konia, który walił jeszcze łapami o ziemię w śmiertelnych skurczach, i
ruszył na pozostałych trzech napastników. Żuki-tygrysy nie miały dość rozsądku, by
przerwać bitwę, którą przegrywały, a może były za bardzo głodne, a Darhel pachniał
jak kurczak, w każdym razie znów zaatakowały.
Tirdal rzucił się za ciało napastnika, który wciąż jeszcze przebierał nogami w
agonii, i wycelował prosto w przelatujące nad nim żuki. Jednego trafił w tylną część
brzucha. Owad pękł, tylne łapy i odwłok odpadły, ciągnąc za sobą wnętrzności w
rozbryzgu żółtej mazi, i zwierzę runęło na ziemię w śmiertelnych drgawkach. Tirdal z
bólem podciągnął pod siebie stopy, odepchnął się najmocniej jak mógł i przeskoczył
nad trupem na drugą stronę. Kostka jego zranionej stopy zareagowała zbyt wolno
przy lądowaniu i poczuł chrupnięcie - wstrząs natychmiast nadwerężył miękką
tkankę. Nacisnął spust, ale nic się nie stało - nie minęły trzy czwarte sekundy.
Tymczasem pozostałe dwa żuki rozdzieliły się, i kiedy broń się naładowała, Darhel
strzelił, znowu trafiając jednego z nich w brzuch, a potem jeszcze raz padł,
przetoczył się za ciało zabitego drapieżnika i czekał na przeładowanie przebijaka i
następny atak.
Ale ostatni żuk po wylądowaniu na ziemi pobiegł przed siebie i zniknął.
Tirdal zrobił to, co zrobiłby każdy człowiek znający sztuki walki: zaczął głęboko i
wolno oddychać, zmuszając płytę piersiową do posłuszeństwa, co zmniejszyło nieco
ból, a potem ułożył się w wygodnej pozycji, zdusił wszystkie myśli i przez chwilę po
prostu dryfował, cofając się ze skraju utraty przytomności. Wrócił do siebie na tyle,
by poczuć lintatai, i teraz musiał sobie z tym poradzić. Wiatr porusza liśćmi,
pomyślał. Liście kołyszą drzewo. Drzewo gnie się i prostuje, ale nie łamie, bo drzewo
jest giętkie. Umysł też jest giętki. A emocje to tylko liście na wietrze istnienia...
Trwało to tylko minutę, ale była to dobrze spędzona minuta. Powróciła
samokontrola, bicie serca i ciepło emocji.
Teraz mógł się zająć dziurą ziejącą w jego udzie i skręconą kostką. Na to
pierwsze potrzebny był samoleczący opatrunek. Tirdal rozciął uszkodzony
kombinezon i wsunął opatrunek do środka, a potem przycisnął krawędzie, żeby go
aktywować. Plaster miał zdezynfekować ranę, zatamować krwawienie i wstrzyknąć
do środka nanity. Rana zagoiłaby się w ciągu jednego dnia, gdyby tylko Tirdal mógł
odpocząć i coś zjeść, ale to oczywiście nie wchodziło w grę.
Z wielkim trudem wstał, podpierając się przebijakiem, i przycisnął opatrunek do
karku, uwalniając do krwiobiegu lekki środek przeciwbólowy i kolejne nanity. Tak
naprawdę potrzebował darhelskiego odpowiednika narkotyku i środka
rozluźniającego mięśnie, ale o tym też nie mogło być mowy.
Zadrapania i drobne skaleczenia musiały poczekać. Pora ruszać. Zgarbiony,
zanurkował w gęste zarośla.
Kiedy Sztylet zszedł ze wzgórza, strzelanina już ucichła. To mogło oznaczać, że
elf albo nie żyje, albo jest okaleczony, albo wygrał starcie i teraz znów trzeba
uważać. Wsunął się powoli w gęstwinę, z karabinem gotowym do strzału na
najmniejszy sygnał, że coś jest nie w porządku. Jeżeli Darhel żyje, prawdopodobnie
jest ranny, gdyż liczba strzałów wskazywała na walkę z drapieżnikiem.
A więc trzeba uważać na drapieżniki i zranionego Darhela. Trzeba zastrzelić
jednego i drugiego, a pytania zadawać potem, pomyślał, odsuwając gałęzie lufą
karabinu. Poszycie było gęste i splątane i musiał uważać na każdy krok.
Musiał unosić ostrożnie gałęzie, przechodzić pod nimi i delikatnie je opuszczać,
żeby nie trzeszczały. Każdy krok, zanim stopa dotknęła ziemi, był przemyślany. Tam,
gdzie się dało, ustawiał się bokiem, by zostawiać jak najmniej śladów. Słońce grzało,
w powietrzu śmigały spłoszone przez niego małe latające istoty, a strąki i nasiona
przyczepiały się do jego skóry i sprzętu. W przeciwieństwie do ziemskich, które były
głównie kłujące, te były lepkie - pewnie dlatego, że większość tutejszych form życia
miała skorupy, a nie futra czy pióra.
Nagle natknął się na złamany patyk. Obok widać było spłachetek przydeptanej
trawy, a kilka chwil później Sztylet znalazł to, czego szukał: na wysokim źdźble trawy
lśniła kropla fioletowej krwi.
Uśmiechnął się - takim tropem mógłby iść nawet pijany ślepiec. Niezdarne nogi
połamały łodygi, przeciskające się przez zarośla ciało pogięło i podarło liście. Teraz
trzeba tylko zająć dobrą pozycję, by zdjąć Darhela, chociaż sądząc po ilości krwi,
Tirdal nie jest już groźny. Kolejne fioletowe krople i lepkie smugi zdradzały, że jest
ranny.
Gdyby Sztylet zobaczył polanę, która wyglądała jak po przejściu tornada, i trupy
porozrywanych na strzępy sześciu żuków- tygrysów, nie byłby taki pewny siebie.
Był przekonany, że Tirdal będzie teraz szukał schronienia, by opatrzyć rany i
odpocząć. To powinno go spowolnić, a on zamierza to wykorzystać, znaleźć go i
załatwić. Spokojnie i metodycznie, jak prawdziwy zawodowiec, a potem wreszcie bę-
dzie mógł świętować.
W końcu to był cholernie ciężki pościg i ostra walka – tym słodsze więc będzie
nadchodzące zwycięstwo.
Węsząc i wymachując czułkami, miejscowi padlinożercy zbliżyli się do miejsca
starcia. Było tu mnóstwo protein - sześć dużych, dobrze odżywionych drapieżników
leżało martwych, z otwartymi już pancerzami. Mięso będzie znikać w coraz to
mniejszych paszczękach, aż wreszcie mrówcze legiony oczyszczą szkielety do czysta,
a potem słońce je wysuszy i pozostanie z nich tylko gruby pył. Dlatego lepiej szybko
się pożywić, zanim inni drapieżcy upomną się o swoje. Padlinożercy rzucili się na
truchła, a wtedy zobaczyli ślady krwi - innej, interesującej. Ciekawe, jaki smak
mogłaby mieć ta zraniona istota, gdyby była martwa?
Przywódczyni stada zachrobotała i pomachała czułkami, i owady ruszyły przez
zarośla tropem dziwnej krwi. Tylko jeden zatrzymał się, by oderwać jeszcze kęs z
trupa żuka-tygrysa.
Tirdal wyczuwał snajpera, gdyż samokontrola Sztyleta ustąpiła teraz miejsca
podnieceniu łowami. Spodziewał się, że snajper pójdzie jego śladem, ale nie
przypuszczał, że będzie wtedy miał odgryzione pół uda.
Przebrnął z powrotem na drugi brzeg płytkiego strumienia; miał nadzieję, że na
suchej skale nie będzie widać śladów. Miał na głowie dużo problemów: liczne
zranienia, wyczerpujący brak snu, hormon tal również reagujący na rany i stres, a do
tego przez cały dzień nic nie jadł. A tymczasem jedyne, co mógł teraz zrobić, to
przyczaić się gdzieś i spróbować zastawić pułapkę.
Czuł, że Sztylet jest coraz bliżej, ale miał nadzieję, że zdąży zająć pozycję.
Cokolwiek będzie się działo, na takich dystansach to on powinien mieć przewagę.
To dobre miejsce, uznał, chowając się za solidną skałą. Powinna go zasłonić
przed kulami z karabinu, a jeśli Sztylet będzie próbował przeprawić się przez
strumień, wystawi się na jego strzał. Na nic lepszego nie można w tych warunkach
liczyć.
Tirdal nie miał żadnego specjalistycznego sprzętu tropiącego, ale jego
kombinezon miał wbudowane czujniki ruchu, i teraz ustawił ich rozdzielczość, żeby
wychwytywały wszystko o masie powyżej dwudziestu kilogramów. Nie wiedział, na
ile dobrze Sztylet się skrada - może jego sygnatura audio albo ruchowa jest bardzo
mała i dwadzieścia kilogramów jest w sam raz.
Potem zapieczętował kombinezon. Rękawice i buty połączyły się hermetycznymi
uszczelkami z mankietami. Membrana opadająca z hełmu zamknęła dekolt. Materiał
kombinezonu usztywnił się na poziomie cząsteczkowym i stał się nieprzepuszczalny.
Tirdal miał teraz na sobie niemal litą osłonę, dzięki której żaden skan genetyczny czy
chemiczny nie powinien go wykryć. Szczelność psuła jedynie dziura na udzie, ale nic
nie mógł na to poradzić. Oparł się o skałę i uruchomił kameleona; będzie działał
kilka godzin i zapewni mu praktycznie niewidzialność, o ile nie będzie się poruszał.
Oczywiście od razu poczuł się jak w szybkowarze. Zrobiło się duszno i wilgotno,
ale oceniał, że jeśli ograniczy aktywność do minimum, wytrzyma około godziny.
Odrobina medytacji Jem, dla odmiany bez użycia tal, zmniejszyła świadomość nie-
wygody.
Znów rozpostarł Zmysł. Kiedy zlokalizuje już Sztyleta, będzie mógł ograniczyć się
do oczu i uszu. Gdyby przyszło do bezpośredniego strzału, musiałby wszystko
wyłączyć. Wciąż nie był pewien, czy da radę zabić, ale porządne okaleczenie też
spełniłoby swoją rolę, gdyż zatrzymałoby Sztyleta i artefakt na planecie. Nie było to
optymalne rozwiązanie, ale lepsze niż opuszczenie planety przez pojemnik.
Zmysł powiedział mu, że Sztylet jest gdzieś blisko, a więc najpewniej po drugiej
stronie strumienia. Tirdal skupił się na tym (zostanie ostrzeżony przed drapieżnikami
w ostatniej chwili, ale tak musi być, aby się nie rozpraszać), gdyż tylko Sztylet
powinien teraz zajmować jego Zmysł, aby nie uwalniać więcej tal. Taka ilość, jakiej
teraz używał, i tak była niebezpieczna po tym wszystkim, co się do tej pory zdarzyło.
Teraz trzeba tylko czekać.
Stado wiedziało, że ich ofiara poszła w stronę brodu. Czuło, że ma przed sobą
dwa zapachy, ale spodziewało się, że kiedy dotrze do strumienia, pokona chociaż
jeden z nich, a potem się pożywi. Samica alfa utrzymywała pozostałych w skupieniu,
wydzielając odpowiednie substancje. Zraniona ofiara może być niebezpieczna i do jej
obezwładnienia będą potrzebne wszystkie siły. Może nawet jedno czy dwoje z nich
zginie, a wtedy również staną się dla stada pożywieniem. W stworzeniach tych
nie było wiele myśli, tylko głód i skupienie.
Sztylet popatrzył na wyświetlacz i zmarszczył czoło. Trop prawdopodobnie
prowadził na drugą stronę strumienia, a to dobre miejsce na zasadzkę. Nie był
pewien, czy Tirdal rzeczywiście nie będzie mógł do niego strzelić, mimo że dowody
wskazywały na to, że nie może. Nie było tutaj skarp, które mogłyby się na niego
osunąć, ani drzew, które mogłyby go przygnieść. Te wspomnienia na chwilę obudziły
w nim gniew, ale szybko go stłumił. Spokój. Zachowaj spokój, przypomniał sobie.
Znajdź cel, traf w cel, zdobądź punkty dla drużyny. To tylko ćwiczenie jak wiele
innych.
Tak, trop prowadził do błotnistych brzegów strumienia. Cel przeskoczył go, nie
zostawiając śladów butów, ale widać było w tym miejscu wyślizganą trawę i
podniesiony z dna rzeki muł. Nie mógł zatem przechodzić tędy więcej niż kilka minut
temu.
Sztylet najeżył się, rozpościerając ludzką wersję Zmysłu Tir- dala. Nie był w tym
zakresie ani wyszkolony, ani doświadczony, ale uznał, że wszystko, co będzie nie tak,
potraktuje jako ostrzeżenie. Powoli osunął się na kolana - zajęło mu to ponad
minutę, gdyż jego skręcona kostka źle to zniosła, tak samo jak zmęczone i obolałe
mięśnie.
Potem ułożył się na ziemi - trwało to ponad pięć minut - i wysunął spomiędzy
źdźbeł trawy zakamuflowaną lufę karabinu.
W porządku. Celu, gdzie jesteś? Potrzebuję tych punktów, żeby wygrać.
Tirdal z cichym westchnieniem oparł się na kamieniu. Oddychał powoli, równo, a
jego nadumysł kontrolował ból i wzrastającą temperaturę i uważał na wszelkie
kłopoty z normalnymi zmysłami. Podumysł zaś czuwał nad Zmysłem i pracował nad
gojeniem ran.
Miejscowe odpowiedniki żuków i mrówek chodziły po jego butach i kombinezonie.
Siedział nieruchomo, dlatego potraktowały go jako dziwny element terenu, ale nie aż
tak niezwykły, by zaniepokoić te bezmyślne istoty. Mógł tylko czekać, dopóki Sztylet
nie przejdzie z „bliska" do „bardzo bliska", chyba że wcześniej ujrzy jego obraz w
myślach.
Chciał mieć pewność, że trafi go pierwszym strzałem, dlatego spokojnie czekał.
Sztylet wpadł w idealny trans strzelecki, choć oczywiście nawet nie zdawał sobie
z tego sprawy. Wiedział, że Tirdal ukrywa się gdzieś prawdopodobnie za głazem - to
było najlepsze miejsce - i zastanawiał się, czy powinien tam puścić parę szerszeni i
zobaczyć, co się stanie, ale doszedł do wniosku, że oprócz głazu może tam być jakaś
inna osłona, której z tego miejsca nie widać. Szerszenie nie potrafią dokonywać
cudów, często służą tylko do odwrócenia uwagi, dlatego lepiej zaczekać na dobry,
czysty strzał. Podczołgał się do przodu kilkanaście centymetrów, by zająć lepszą
pozycję, z lepszym polem widzenia.
Stado czuło zapach ofiary, która prawdopodobnie zabiła stado żuków-tygrysów,
ale mimo niebezpieczeństwa głód gnał zwierzęta naprzód. Samica delikatnie
wysunęła przed siebie czułki. Nie czuła żadnego ruchu, ale zranione zwierzęta też
często się nie poruszają, dopóki nie zostaną zaatakowane. Rozpyliła hormonalny
sygnał dla pozostałych i wcisnęła się między dwa źdźbła trawy.
Sztylet wysunął do przodu wykrywacz chemiczny lunety. Cel najprawdopodobniej
uszczelnił kombinezon, ale w powietrzu wciąż unosił się zapach potu przesyconego
ketonami i feromonami. A więc cel jest w pobliżu, najpewniej za tym głazem po
prawej, i czeka, aż on się pokaże albo strzeli.
Hełm Sztyleta wyświetlił niewielki ślad w podczerwieni jako prawdopodobne
zagrożenie, ale snajper starannie zdławił wszelkie emocje. Cel zwleka ze strzałem, aż
go zobaczy, i to go zgubi, bo on zamierza strzelić z tego miejsca, w którym leży. Po-
tem przesunie się w prawo i znów strzeli, i w ten sposób obejdzie cały głaz. Ten
wystający cień może być głową albo ręką, ale dla pocisku z antymaterią to żadna
różnica. Dotknął kciukiem selektora, odetchnął, rozluźnił się i nacisnął spust.
W wyniku eksplozji Tirdal został obsypany odłamkami skały; kłuły go przez
kombinezon, chociaż nie przebiły materiału. Darhel przeklął Aldenata, przez których
znalazł się w opałach.
Sztylet go przyszpilił, ale to samo można powiedzieć o nim. Jeśli będzie miał okazję
choćby raz strzelić, zdejmie snajpera, lecz jeśli się poruszy, sam stanie się celem.
Ale... przebijak można ustawić tak, by przekazywał obraz do systemów hełmu. Tirdal
przełączył obraz z celownika na swój wyświetlacz, wygaszając bezpośredni obraz -
póki co nie potrzebował wiedzieć, co się dookoła niego dzieje, musiał za to zobaczyć
to, co widzi broń - a potem wystawił przebijak odrobinę poza krawędź skały...
Sztylet posłał w kierunku Darhela kolejny pocisk i uśmiechnął się. Gdyby Tirdal
chociaż raz wystrzelił, mógłby go załatwić, zwłaszcza że w przypadku przebijaka nie
ma mowy o jakichkolwiek przeszkodach. Darhel nie ma dokąd się wycofać ze swojej
pozycji, a i on sam nigdzie się nie wybiera, więc wszystko sprowadza się do tego, kto
kogo przeczeka. A snajper to wzór cierpliwości. Znów coś się poruszyło, więc strzelił
w skraj skały, odłupując sporo odłamków.
Zdusił podniecenie, kiedy wykrywacz ciepła wykrył z boku jakiś ruch. Widząc broń
Darhela wysuwającą się zza kamienia, zebrał luz spustu...
Stado zatrzymało się, słysząc trzask pierwszego wystrzału, a potem całą serię
następnych. Odgłosy były dziwne, ale mięso to jednak mięso. Pomachały czułkami.
Zapachy dochodziły ze wschodu. Mięso jest blisko, bardzo blisko. Kusząco blisko. A
to dziwne zwierzę prawie w ogóle się nie rusza.
Tirdal przeklął własną głupotę, kiedy broń wyleciała mu z ręki, rozwalona na dwie
części i ze zwisającymi z nich wnętrznościami. Obudowa przebijaka była mocna, ale
nie dla antymaterii. Skulił się i ostrożnie wyciągnął z kabury pistolet
elektromagnetyczny. To jego ostatnia szansa, chociaż emitowane przez pistolet pole
elektromagnetyczne jest łatwe do
wykrycia przez każdy czujnik. Spokój. Trzeba zachować spokój. Czyste niebo odbija
się w falach, pomyślał. Fale są równe i spokojne. Fale czekają na brzeg, nie spieszą
się do swojego przeznaczenia...
Stado przystanęło. Byli padlinożercami, a nie drapieżnikami, ale ta ofiara nie
wydawała im się groźna. Owady pomachały czułkami w chwilowym
niezdecydowaniu, a potem skoczyły.
Sztylet usłyszał szelest, a kiedy się odwrócił, zobaczył szarżujące stonogi
wielkości psa. Ich żuwaczki były większe nawet od żuwaczek drapieżników i
przystosowane do szybkiego wyrywania mięsa ze świeżo zabitych ofiar. Pierwsza
stonoga chwyciła lewą nogę snajpera i mimo wytrzymałego materiału kombinezonu
odgryzła stopę w kostce. Druga wyrwała dziurę w udzie.
A potem zaczęły go wszędzie kąsać - przez materiał, przez skórę i mięśnie, aż do
kości. Próbował się wyrwać i skierować karabin w ich stronę, ale zrozumiał, że ma za
mało miejsca, i sięgnął po pistolet.
Tirdal zamarł, słysząc wrzask, a potem wyjrzał zza głazu, kiedy rozległa się
kanonada wystrzałów z pistoletu. Widząc, co się dzieje, schował się z powrotem,
żeby zaczekać. Ze swojej kryjówki słyszał odgłosy szamotaniny, przekleństwa,
wrzaski i strzały, a w tle - ledwie słyszalne chrobotanie i chrzęst superchityny.
Pistolety, przypomniał sobie, nie mają raczej szansy w starciu z tymi istotami, a
sądząc po odgłosach, Sztylet nie próbował uciekać. Po kilkunastu sekundach strzały
stały się rzadsze, a wrzaski cichsze. Wkrótce zmieniły się w chrapliwe jęki.
Kiedy Tirdal w końcu wyszedł ze swojej kryjówki, nad lasem zapadła niesamowita
cisza. Jeden rzut oka potwierdził, że walka się skończyła. Część napastników uciekła,
a te, które zostały, ogryzały poodrywane części ciała snajpera.
Darhel ostrożnie przeprawił się przez strumień i podszedł bliżej do połamanych
zarośli, w których rozegrała się walka, nasłuchując myśli Sztyleta. Snajper był ciężko
poraniony, mimo to Tirdal trzymał pistolet w pogotowiu. Zwinął Zmysł do minimum,
kontrolując tal żelazną ręką woli, by sprzężenie zwrotne z umierającym nie cisnęło
go poza krawędź lintatai.
Wreszcie zobaczył leżącego Sztyleta - był cały zakrwawiony. Parę rzuconych
kamieni i dwa ostrożnie wymierzone strzały odpędziły resztę padlinożerców.
Najpierw zwierzęta gniewnie zachrobotały, ale w końcu ustąpiły miejsca czemuś, co
postrzegały jako silniejszego drapieżnika, i odeszły, wlokąc za sobą części ciała
Sztyleta, aby pożywić się gdzie indziej.
Tirdal odciągnął karabin od drgającego ciała snajpera. Jego pistolet leżał daleko,
ściskany odciętą dłonią renegata.
Renegat, zdrajca, sprzedawczyk. Ludzie mają bardzo bogate słownictwo
określające taki typ zdrady. Gardzą Darhelami, mimo że oni zawsze przestrzegają
warunków kontraktu, traktując to jako kwestię honoru, sami jednak nie widzą
niczego złego w „ruchaniu siebie nawzajem", „robieniu kogoś w jajo", a nawet
„ocyganianiu kogoś". To ostatnie określenie było dla Tirdala wciąż niezrozumiałe;
kojarzyło mu się jedynie z rasizmem i wymagało dalszych badań.
Popatrzył jeszcze przez chwilę na Sztyleta, a potem uśmiechnął się po darhelsku,
szczerząc zęby, zastrzygł uszami i - co za ironia losu! - zaczął opatrywać rany
nieprzytomnego snajpera.
W końcu jego drugą specjalizacją jest medyk polowy.
Sztylet powoli odzyskiwał przytomność. Ból pulsował w każdym centymetrze jego
ciała. W powietrzu śmierdziało krwią, moczem i przypalonym, gnijącym ciałem, i już
po chwili zrozumiał, że to jego ciało. Chciał osłonić oczy prawą ręką i wtedy odkrył,
że jego dłoń została odcięta w nadgarstku. Stuknął kikutem w policzek, rozmazując
na nim galaretowatą krew. Nie bolało - opatrunek uciskowy zabił ból. Lewa noga
zniknęła pod kolanem; odkrył to, kiedy próbował przeturlać się na bok. Ją też
podwiązano. Ból przeszywał całą jego istotę, pulsował, ostro kłuł i rozdzierał ciało.
Ziejące poszarpane rany obwiązano bandażami, ale nie znieczulono. Każdy dotyk
sztywnych traw i kolczastych liści bolał, a pole widzenia przesłaniała czerwona mgła,
która mogła być skutkiem bólu, a może zalewającej oczy krwi.
Dziwny, lecz nęcący zapach mięsa niedługo zwabi kolejne zwierzęta, tym razem
większe, dlatego potrzebuje karabinu. Uśmiechnął się w duchu - ten cholerny elf nie
dał rady go zabić! - i sięgnął po karabin. Mając tylko lewą rękę, wciąż będzie mógł
strzelać.
Ale karabinu nie było. W miejscu, gdzie upuścił broń, zobaczył tylko wygniecioną
trawę i zryty piach.
Był za to pistolet. Wciąż tkwił w jego potrzaskanej, zakrwawionej dłoni,
przyciskając kartkę z wiadomością.
Wiadomość napisano równiutkimi drukowanymi literami, jakby pisał ją ktoś, kto
nauczył się angielskiego jako drugiego języka.
„Zostawiłem ci jeden pocisk. Tirdal San Rintai".
Z zarośli po prawej stronie dobiegł szelest, a potem nieprzyjemny chrobot.
Tym razem Sztylet nie tłumił wrzasku.
Wreszcie Tirdal został sam. Mógł i zamierzał odpocząć, ale najpierw musiał
odzyskać pojemnik. Powinien uważać. Baza Tslek była oczywiście pułapką, ale jeśli
Bloby odebrały jakiekolwiek sygnały walki, przylecą, aby zbadać sytuację, a wtedy
nie obroni się nawet przed jednym botem, mając do dyspozycji tylko pistolet i
karabin Sztyleta. Poza tym jego obecność będzie świadczyć o tym, że sekcja
przejrzała podstęp Tslek.
Kiedy odzyska już pojemnik, ruszy szybko w drogę, zatrzymując się tylko na
krótki odpoczynek. Tak naprawdę odpocznie dopiero na pokładzie kapsuły. Na razie
może przynajmniej zwolnić tempo i jeść rośliny zamiast mięsa. Jego nadumysł
uspokoił się na tę myśl, ale podumysł oburzył. Rozstrzygnięcie konfliktów między
myślami i emocjami wymaga dalszych medytacji, pomyślał.
Przede wszystkim jednak musi odzyskać artefakt. Sztylet nie domyślał się jego
prawdziwej wartości, nie wiedział, że jest wart więcej niż pieniądze. A dla Tirdala jest
wart więcej niż życie, dlatego zamierza go odzyskać bez zwłoki.
Wciąż potrzebował działania tego przeklętego tal! Poraniony, wyczerpany i
głodny, mógł tylko dzięki temu dalej funkcjonować. Zawęził działanie Zmysłu do
kilku metrów, uważając jedynie na drapieżniki. Gdyby pojawili się Tslek, i tak nic by
nie mógł zrobić, więc o to się nie martwił. Wykonał kilka prostych ćwiczeń, by uspo-
koić nadumysł. Podumysł - ta dzika bestia w klatce, usiłująca sięgnąć szponami po
jego świadomość - musi poczekać.
Odbiornik kapitana pomógł mu odnaleźć pojemnik i stado. Zwierzęta odeszły
dobrych pięć kilometrów na północ. Miał sześć dni na dotarcie do północnego punktu
ewakuacyjnego, więc przy forsownym trzy-czterodniowym marszu powinien dojść na
czas.
Kulejąc z powodu ran, Tirdal ruszył truchtem na północ, kierując się sygnałem
odbiornika. Gęstwina ustąpiła miejsca niskim zaroślom, te zaś z kolei trawom. Łykał
w biegu wodę i jedzenie, pokrzepiając się co jakiś czas środkami przeciwbólowymi i
leczącymi nanitami. Oczywiście mógłby pozbyć się bólu medytacjami, ale i bez tego
miał wystarczająco zajęty umysł. Miał nadzieję, że jego Mistrzowie nie będą zbyt
rozczarowani tą decyzją, zważywszy na okoliczności.
To była zabawna myśl i po raz drugi tego dnia zastrzygł uszami.
Słońce chowało się już za horyzontem i temperatura była dla Darhela idealna.
Niedługo będzie zbyt chłodno nawet dla niego, ale wtedy po prostu ustawi
odpowiednio kombinezon. Nie musi już się gotować ani zamarzać, a przyjemna
temperatura pomoże mu się uspokoić prawie tak samo jak medytacje i leki.
Było już całkiem ciemno, kiedy zbliżył się do wskazywanego przez wykrywacz
stada. Szedł powoli, uważając na drapieżniki, które mogły iść za stadem, czerpiąc
więcej tal - znowu! - i skupiając myśli na projekcji.
Wszedł między zwierzęta, wciąż zdumiony, że projekcja działa, a on jest
niewidoczny. Być może była to po części zasługa kameleona. Postanowił go używać,
skoro nie był już potrzebny do niczego innego. Co za ironia losu, że Sztylet dzień
wcześniej pomyślał to samo.
Odbiornik pokazywał mu, że pojemnik jest już blisko. Można by zmienić jego
rozdzielczość, ale musiałby poświęcić dużo czasu na odkrycie, jak to się robi, a nie
było sensu, skoro na pewno chodziło o to stado.
Wreszcie wyświetlacz pokazał w różnych pasmach spektrum wyraźne
wybrzuszenie na obłym grzbiecie jednego ze zwierząt. A więc pojemnik wciąż był
bezpiecznie przymocowany.
Tirdal podszedł bliżej. Odgłosy przeżuwania grubych łodyg i zachodzących
procesów trawiennych oraz erupcje gazów zagłuszały
jego kroki. Za każdym razem, kiedy widział ten konkretny gatunek, zwierzęta jadły.
Czy one nigdy nie śpią? A może śpią bardzo krótko? Czy w czasie snu jakaś część ich
umysłu czuwa? Trudno powiedzieć, zresztą to nie jest coś, czym musiałby się
kłopotać. Powinien zająć się odzyskaniem artefaktu, ale rzeczywiście trzeba
przyznać, że żuki wydają się zjadać niesamowite ilości trawy.
Zastanawiał się, jak ma się wspiąć na grzbiet stworzenia i zerwać taśmę, kiedy
przyszło mu do głowy, że gdyby zerwał ją tylko z jednej strony, artefakt sam spadnie
pod własnym ciężarem. To będzie łatwiejsze niż skakanie na grzbiet zwierzęcia w
jego obecnym stanie.
Wyjął pistolet i dokładnie wycelował. Lekki pocisk nie powinien spowodować
uszkodzeń, a może nawet nie zostanie zauważony, ale za to przerwie taśmę. Tirdal
ustawił kciukiem przełącznik na ogień automatyczny i strzelił. Wycie pocisków
przeszyło nocne powietrze.
Spodziewał się jakiejś reakcji - spłoszone stado mogłoby się rozbiec, żuki
mogłyby zaszarżować na siebie nawzajem albo na Tirdala - nie był jednak
przygotowany na brak jakiejkolwiek reakcji.
Taśma została przerwana, a kiedy żuk ruszył przed siebie, po dwustu metrach
pojemnik zsunął się na bok, zakołysał na kawałku taśmy i spadł. Tirdal podszedł,
podniósł go za uchwyty i zarzucił na zmaltretowane ramiona.
Pierwszy krok wykonany.
Znów był obładowany sprzętem, ale przynajmniej nikt go już nie ścigał i mógł co
jakiś czas odpoczywać. Postanowił podróżować nocą, a odpoczywać w dzień, tak jak
robili na początku misji. W świetle dziennym łatwiej będzie znaleźć bezpieczną
kryjówkę, a ponieważ zwierzęta prowadzą tutaj raczej dzienny tryb życia i drapieżniki
także polują w dzień, będzie mniejsza szansa, że trafią na jego trop.
Ponownie zawrócił na północny wschód. Miał nadzieję, że to już ostatnia zmiana
kierunku.
Wielkim plusem obecnej sytuacji było to, że Tslek byli daleko za nim i od dawna
niewyczuwalni i że nie było ludzi, do których musiałby się dostosowywać, więc mógł
biec z niezłą prędkością. Zatrzymywał się dwa razy dziennie, żeby zjeść, napić się i
odpocząć (raz przespał pięć godzin), i już w niecałe cztery miejscowe dni znalazł się
w drugim punkcie ewakuacyjnym. Było to jednak tylko moralne zwycięstwo. Pięta
Tirdala, zraniona strzałem Sztyleta, zdrętwiała i wymagała leczenia. Postrzelone barki
były sztywne i obolałe i być może wdało się w nie zakażenie. Z rany ciekła ropa,
zaczynała też cuchnąć. Płyta piersiowa wymagała operacji, gdyż krzywo się zrosła.
Rana w udzie zadana przez zwierzęta oraz kostka wymagały lekarstw oraz dyscypliny
Jem. Tak naprawdę zwyciężył tylko przez przypadek, dzięki padlinożercom, ale
szczęście jest nieodmienną częścią każdej wojny. Niesiony ładunek pogarszał
sprawę, ale artefakt trzeba było zabrać, a karabin Sztyleta był w tym momencie
jedyną wystarczająco ciężką bronią by móc skutecznie walczyć.
Chociaż najadał się konwertowanymi liśćmi, wciąż miał ogromną ochotę na
mięso. Musiał jednak unikać mięsa i dalszego pogrążania się w tal. Za to z wodą nie
miał żadnych problemów; Darhelowie mieli bardzo wydajne „nerki" i nie potrzebowali
dużo płynów, by dobrze się czuć.
W oddali widział coś, co najprawdopodobniej było wybrzeżem. Rozejrzał się
ostrożnie, chociaż wiedział, że to niepotrzebne, ale byłaby to straszna ironia losu,
gdyby zginął tak blisko końca podróży. Wysłał sygnał i jeszcze raz się rozejrzał.
Wszędzie było spokojnie. Przeczołgał się przez łagodne wydmy porośnięte
szorstką trawą ciągnąc za sobą sprzęt, i przy kępie trzcin wszedł do wody. Wkrótce
zanurzył się aż po szyję, i wtedy przyszło mu do głowy, że mogą tutaj żyć jakieś
niebezpieczne wodne drapieżniki, ale już było za późno, żeby wyjść z powrotem na
brzeg.
Kapsuła powoli podpływała, wynurzając się z wody jak to coś - cthulhu? - z
ludzkiej opowieści grozy. Puścił się wpław, chociaż Darhelowie nie pływali ze
względu na gęstość ich ciał, a już zwłaszcza obciążeni artefaktem Aldenata i
karabinem. Wszystkie pozostałe przedmioty pozostawił w trawie na brzegu wraz z
pakietem enzymów przyspieszających zniszczenie. Rośliny powinny szybko porosnąć
nierozłożone pozostałości, a poza tym tak naprawdę to już nie jest jego zmartwienie.
Łagodne fale zmęczyły go, ale za to znacząco zmniejszyły ból stopy. Dysząc
ciężko i czując krew łomoczącą w skroniach, złapał w końcu za wystający pręt i
podciągnął się w górę, do włazu. Potem po raz ostatni się rozejrzał. Spędził tutaj
zaledwie piętnaście dni, a mimo to ten czas pozostanie w nim na zawsze, wraz ze
wszystkim, co się tutaj wydarzyło. Sekcja. Spotkania z insektami i lataczami. „Baza"
Tslek. Pościg. Bez wątpienia Fretka. No i najbardziej Sztylet.
Ale to już przeszłość. Teraz pora na przyszłość.
Ciąg zmniejszył się, kiedy statek wszedł na niską orbitę. Tirdal San Rintai
poparzył na hologram planety w holotanku. Przyjemne miejsce dla ludzi, jeśli
kiedykolwiek uda im się wyprzeć stąd Tslek. Ze swoją godną pozazdroszczenia
umiejętnością zabijania będą mogli trzymać drapieżne insektoidy pod kontrolą. To
interesujące miejsce także dla Darhelów, ale nie ich dom, chociaż klimat jest tak
miły.
Dotknął przycisku katapulty odpadków i pojemnik Aldenata wraz z
przymocowanym do niego karabinem Sztyleta ruszył w powolną podróż przez
kosmos ku unicestwieniu. Tirdal nie umiał powiedzieć, dlaczego to zrobił, ale
wydawało mu się to właściwe. Już widział w wyobraźni, jak pojemnik -
pomarańczowa kropeczka na tle mglistego łuku atmosfery - zaczyna płonąć. Szkoda,
że po tylu trudach musiał go zniszczyć, ale nie można dopuścić, by wpadł w ręce
ludzi albo Tslek. Tarcie atmosferyczne i siła upadku dokonają tego, do czego
potrzeba by broni wysokiej energii.
Tirdal ułożył się wygodnie na profilowanym fotelu i zaczął dumać o
prawdopodobnej reakcji ludzi.
Pomieszczenie było skromnie urządzone, by unikać zbędnej stymulacji wizualnej,
ale jednocześnie zachowało elegancję i atrakcyjność. Na dwóch ścianach wisiała z
geometryczną precyzją broń przypominająca noże i włócznie. Wyszkolony ludzki
wojownik potrafiłby określić przeznaczenie większości z nich.
Tirdal siedział ze skrzyżowanymi nogami niedaleko niedużego koksownika na
węgiel drzewny, nad którym wisiał darhelski odpowiednik czajnika. Parzące się w nim
zioła były bardzo aromatyczne. Wszystko to składało się na atmosferę tego miejsca -
egzotyczną dla niewyszkolonych, lecz znajomąi sprzyjającą tym, którzy rozumieją
Sztukę. Czysty, węglowy zapach ognia docierał do Tirdala, a napar przypomniał mu
herbatę Goryla. Osiągnięcie takiego spokoju zajęło mu wiele dni. Najpierw wrócił do
„normy" narzuconej jego rasie przez inną rasę, która śmiała się bawić w bogów,
potem osiągnął punkt krytyczny, a jeszcze później... znalazł się tutaj. W harmonii z
samym sobą, cieleśnie i psychicznie, w harmonii ze swoją Mistrzynią, w harmonii z
wszechświatem. Błagające albo żądające macki tal, szarpiące jego umysł i duszę,
wycofały się za próg tego, co uważano za bezpieczne i niekłopotliwe. Ich odwrót
pozostawił tylko wspomnienia, na podstawie których można będzie - dzięki jego
opanowaniu Sztuki - stworzyć następnym razem, kiedy będzie musiał igrać z lintatai,
by przeżyć, jeszcze silniejsze pęta kontroli.
Atak żuków-tygrysów był bardzo pouczający - okazało się, że Tirdal jest w stanie
zabijać - i owocny, gdyż w jego wyniku zginął Sztylet. Mimo to Tirdal nadal nie umiał
zadać śmierci istocie myślącej, chociaż radził sobie z uśmiercaniem prostszych form
życia. To dlatego Sztylet do samego końca miał przewagę, mimo że był wyczerpany,
wściekły i przerażony. Ludzie wciąż wymagają wiele uwagi, pomyślał. Zadziwiająco
trudno jest ich zabić, potrafią też być bardzo zdeterminowanymi i śmiertelnie
zajadłymi wrogami. Poprzednie pokolenia to dostrzegły i słusznie oceniły ich jako
potencjalne zagrożenie. Należałoby przeprowadzić teraz nowe badania.
Ale to nie twój problem. Skup się na Sztylecie, jego czynach, myślach i słowach,
skarcił samego siebie. Zapamiętaj wszystko, co się wydarzyło, bo tego wymaga
wiedza, oceń wagę tego wszystkiego, bo tego wymaga mądrość, i uszanuj siłę tam-
tego umysłu, nawet chorego i spaczonego, bo tego wymaga honor.
Skup się na Fretce, który zrobił to, co musiał, nie wiedząc dlaczego. On jeden
miał czyste motywy. Okaleczony, słaby, przeczuwał własną śmierć, a mimo to
walczył z dwoma silniejszymi fizycznie przeciwnikami, wiedząc, że jeden z nich
przewyższa go zasięgiem broni i skutecznością. Mógł wezwać całą flotę, korzystając
ze sprzętu Lali, a jednak cicho i bez protestu poświęcił swoje życie, by dotrzymać
tajemnicy. Żaden człowiek nigdy się nie dowie o jego dzielności, tylko nieliczni
Darhelowie, a obowiązek uczczenia Fretki spada właśnie na niego.
Tirdal wyczuł obecność Gludy San Rintalar, zanim ją usłyszał, i otworzył oczy,
kiedy obeszła palenisko i usiadła naprzeciwko niego. Była starszą z jego własnej linii,
bardzo szanowaną.
Jej twarz wydawała się lekko falować w ciepłym powietrzu z koksownika. To też
była część medytacji. Tak postrzegana Mistrzyni miała w sobie bezcielesność, która
przypominała Uczniowi, że oczy są tylko jednym z wielu zmysłów, a nie są Zmysłem.
- Bądź pozdrowiony, Rintai - powiedziała.
- Dziękuję za pozdrowienia i zwracam ci je, Rintalar.
- Doszedłeś już do zdrowia?
- Jestem spokojny. Mam wiele wspomnień do omówienia.
- Z niecierpliwością oczekujemy twojego raportu. Byłeś w stanie zabijać i zjadać
zwierzęta, a nawet zabić myślącego wroga, choć pośrednio. To niesłychana
wiadomość i przynosi chlubę twojemu wyszkoleniu - powiedziała. Jej ciało drżało z
podniecenia i nawet żelazna dyscyplina nie była w stanie tego powstrzymać.
- Jeśli ktoś zasłużył tutaj na pochwały, to ty, która mnie wyszkoliłaś, Rintalar.
Jestem zaledwie Rintai - odparł oficjalnie. Jednak jej pochwała była szczera -
zaimponował swoim instruktorom.
- Twoja skromność, Rintai, jest niesłuszna. Dokonałeś tego, co wciąż uważane
było za niemożliwe. Zostaniesz na zawsze zapamiętany.
- W takim razie dziękuję ci, Rintalar.
- Oczywiście - ciągnęła już mniej oficjalnie - wciąż mamy wiele pytań. Dlaczego
na przykład pozbyłeś się artefaktu? Dobrze byłoby go przywieźć jako dowód,
zwłaszcza że ludzie zdenerwowali się utratą całej sekcji.
- Aż tak bardzo? - spytał.
- Aż tak - przyznała. - Pytali nawet, czy Darhel może oszaleć i być mordercą^
chociaż wiadomości na nasz temat w kwestii prowadzenia wojen i przemocy sprawiły
chyba, że to pytanie było dla nich bardzo zawstydzające.
- Wydawało mi się, że pozbycie się artefaktu to najrozsądniejsze wyjście.
Ludzie mają dane na temat pułapki Tslek, mają mapy narysowane z mojej pamięci i
tego, co zostało w kamerach. - Zastrzygł uszami. Trudno było usunąć część nagrań,
tak żeby to wyglądało na uszkodzenie w czasie „bitwy", którą stoczyli z botami Tslek.
- Jak rozumiem, ludzie są zadowoleni ze strategicznego efektu.
- Są zadowoleni, Tirdalu San, i nie ma żadnych wątpliwości, że dobrze sobie
poradziłeś, ale kasta jest po prostu ciekawa twoich motywów.
- Moim celem było dostarczenie artefaktu naszym naukowcom albo jego
zniszczenie. Poza tym chciałem pozostać przy życiu, by móc tego dokonać - odparł.
- Tak, i wydaje się, że to drugie było bardzo niełatwe.
- Bardzo - przyznał. - Jednak właśnie dzięki temu dowiedziałem się, do jakiego
stopnia Jem może powstrzymywać tal i lintatai, a jednocześnie pozwalać je
wykorzystywać. Skoro przeżyłem i czegoś się dowiedziałem, uznaję ten incydent za
pozytywny. Gdybym mógł ocalić artefakt, zrobiłbym to, ale jako jedyny ocalały
członek misji spodziewałem się szczegółowych przesłuchań i uznałem, że
bezpieczniej będzie go zniszczyć.
- Co do pozostałych spraw - ciągnął - Ziemia chyba przyjęła moją wersję
wydarzeń i wyraziła wielkie zadowolenie, że dowiedziałem się o pułapce Tslek.
Szkoda, że podczas pierwszego starcia czujki Tslek zabiły resztę sekcji. Żołnierze
jednak dzielnie walczyli, by dostarczyć dane wywiadowi. Gdyby nie moje sensackie
zdolności i nieco szczęścia, ja też bym zginął. Dobrze, że miałem przy sobie tak
kompetentnych zawodowców, od których mogłem się uczyć i którzy mnie chronili.
Żałuję tylko, że nie zachowały się żadne dane z czujników.
Strzyżenie uszami nie wystarczyło, więc wyszczerzył się w uśmiechu.
- Oczywiście - powiedział - flota ludzi już leci na miejsce, by oczyścić układ i
przeprowadzić ofensywę. Wygląda na to, że marny Darhel wpłynął na losy kilku
światów.
- Być może wpłynął na los całej ludzkości. - Gluda pokręciła głową. - Czy
artefaktem naprawdę był lindal?
- Z całą pewnością - odparł Tirdal. - Miał charakterystyczne oznaczenia, choć
nieco dziwny kształt. Przypuszczam, że to był najstarszy typ. Miałem potwierdzające
to zdjęcia, ale przepadły wskutek wypadku. - Znów zastrzygł uszami.
- Tak, to bardzo nieszczęśliwy zbieg okoliczności - powiedziała Gluda, której
uszy również wyrażały rozbawienie. - To musiała być stacja badawcza Aldenata z
czasów, zanim udało im się wszczepić lintatai w nasze geny. Może nawet z czasów,
zanim posiedli Moc lindai.
- Zgadzam się. Tak właśnie pomyślałem, kiedy zobaczyłem to urządzenie. Była
to pełna napięcia chwila, ale udało mi się nie zdradzić głębi mojego zainteresowania.
- Tak, to nie uszło naszej uwagi. Wtedy też dobrze się spisałeś.
- Dziękuję - odparł Tirdal. - Postanowiłem również nie zdradzać ludziom wiedzy
o możliwości sztucznego wywoływania u Darhelów lintatai.
-Słusznie, i jesteśmy ci za to wdzięczni. Jednak szkoda, gdyż stacja byłaby
kopalnią skarbów dla ludzkich i darhelskich badaczy. W tych kopcach są
prawdopodobnie inne urządzenia, tak samo jak i w innych miejscach na tej planecie i
w układzie.
- Wydaje się to niemal pewne, ale póki co układ znajduje się w rękach Tslek i
artefakty byłyby im tak samo przydatne jak nam. A ja osobiście wolałbym, by nikt z
nich nie skorzystał - tak straszna broń nie powinna ujrzeć światła dziennego.
- W rzeczy samej - padła odpowiedź - dlatego podjęliśmy działania zmierzające
w tym kierunku. Poprosiliśmy Bane Sidhe 0'Nealów o przysługę, i jeśli wszystko
pójdzie dobrze, uda nam się uniknąć udostępnienia tej wiedzy, dopóki lintatai nie
odejdzie w przeszłość. A ty, Tirdalu San Rintai, bardzo dobrze się spisałeś. Twoje
osiągnięcia w warunkach trudniejszych, niż ktokolwiek mógł przewidzieć, są
bezprzykładne. Przywiozłeś nam dużo nowej wiedzy i danych.
Gluda podniosła się. Spotkanie się skończyło, oboje mieli swoje obowiązki i
medytacje.
Tirdal również wstał.
- Dziękuję, Rintalar. Przekaż, proszę, wszystkim moje podziękowania.
- Zrobię to, a ty powinieneś już zacząć przygotowania do egzaminu Rintanal.
Pojawiająca się szansa rozwoju nie była zupełnie niespodziewana, ale mimo to
przyjemna. Była też dowodem uznania dla jego zdolności.
- Jestem zaszczycony, Rintalar. Zrobię wszystko, by osiągnąć odpowiedni
poziom.
- Oby tak było - powiedziała, strzygąc uchem. - A nasza
Linia będzie patrzeć, jak sobie radzisz, młodzieńcze.
Niszczyciel zamigotał i pojawił się w odległości równej zaledwie średnicy planety
od niej samej. Taki skok był ryzykowny, ale nie tak niebezpieczny, jak długie
podejście do takiego celu. Przez wiele milisekund nic się nie działo - obliczano czyn-
niki i robiono wstępne kalkulacje - a potem pojawił się rój rozwścieczonych kropek,
lecących prosto jak meteory, które miały naśladować. Broń kinetyczna weszła w
atmosferę, a wtedy rakiety i promienie z naziemnych wyrzutni skoczyły im na spo-
tkanie i część z nich zniszczyły. Samotny Tslek rozpaczliwie wystrzeliwał drony z
wiadomościami, ale ocalałe pociski namierzyły już bazę i zmieniły swoje idealnie
proste kursy w nieregularne łuki, a potem z hukiem spadły na ziemię, rozbłyskując
wielokilotonową jasnością i wyrzucając bazę-pułapkę do stratosfery i wyżej. Jasne
kule detonacji zmieniły się w chmury w kształcie grzybów, które miały się unosić
jeszcze przez wiele dni, dryfując wokół globu długimi, żarzącymi się smugami. W
kosmosie zamigotały kolejne rakiety i promienie i zniszczyły nieliczne wystrzelone
drony. Prędzej czy później Tslek i tak się dowiedzą, co się stało, ale każda zwłoka
miała znaczenie taktyczne.
Trzy pociski planetarne, być może zmylone przez systemy bazy, spadły na
południowy zachód od celu, ale białe rozbłyski zniszczenia zauważyły tylko wielkie
roślinożerne żuki.