Ringo John William Weaver 01 W lustrze

John Ringo


W Lustrze


(Into The Looking Glass )



DEDYKACJA


Docowi Travisowi, piekielnie zdolnemu fizykowi, bez którego książka ta byłaby pozbawiona większego sensu.



Uwaga od autora


Książka zawiera kilka rozmyślnych błędów w zakresie fizyki (ze względów bezpieczeństwa), a jestem pewien, że znajdzie się w niej również kilka niezamierzonych. Powiadomienia o wszelkich pomyłkach, celowych czy przypadkowych, należy przesyłać na mój adres.



ROZDZIAŁ PIERWSZY


Epicentrum eksplozji, której siłę oszacowano później na równowartość 60 kiloton trotylu, znajdowało się na Uniwersytecie Środkowej Florydy. Wybuch nastąpił w sobotę o godzinie 9:28, w spokojny marcowy dzień w Orlando, kiedy na niebie brakło chmur, panował przyjemny chłód i było stosunkowo sucho jak na Florydę. Do eksplozji doszło bez żadnego ostrzeżenia, a jej skutki odczuwano daleko poza terenem uniwersytetu.

Golfiarzom z Fairways Country Club dany był zaledwie moment na doświadczenie oślepiającego rozbłysku i żaru, gdy pochłaniała ich ognista kula. Dwaj młodzieńcy, którzy sprzedawali na University Boulevard „najlepsze, markowe magnetofony” i „nie mogli z nimi wrócić, bo szef by ich zabił”, nie mieli nawet tak krótkiej chwili. Kula ognia rozprzestrzeniała się we wszystkich kierunkach. Biały klosz rozrastającej się plazmy przemienił w popiół podmiejskie osiedla, pożarł uniwersytet, domy mieszkalne, rodziny, psy i dzieci. Ściana plazmy wytworzyła potworną falę uderzeniową powietrza, która dążyła na zewnątrz niczym tornado, niszcząc wszystko, co znalazło się na jej drodze. Na południu fala uderzeniowa dotarła aż do US 50, gdzie poranni klienci sklepów zostali oślepieni i zasypani płonącymi odłamkami. Poraziła ludzi mknących szosą Greenway, ciskając samochodami ponad pół kilometra. Na północy sięgnęła niemalże do miasteczka Oviedo, po drodze równając z ziemią rejon Goldenrod, na zachodzie dotarła aż do Semoran Boulevard, a na wschodzie do Lakę Pickett. Grzmot detonacji dał się odczuć aż w Tampa, Cocoa i Ocala, zaś wzbijający się ku jasnemu niebu poranka grzyb pyłu, w którym kotłowały się fioletowe i zielone błyskawice, widziano nawet w Miami. Płonące odłamki opadły na Park Avenue w Winter Park, powodując natychmiastowy zapłon prastarych dębów, miło ocieniających drogę, i zrujnowały westybul St. Paul’s Church.

W warsztatach Kompanii Charlie, 2. Batalionu, 53. Brygady, Gwardii Narodowej Sił Zbrojnych USA na Florydzie żołnierze, dokonujący po zakończonej misji drobnych prac remontowych w wozach wielozadaniowych Humvee i ciężarówkach Hemem, spojrzeli na rozbłysk i skulili się bojaźliwie. Ci, którzy pamiętali coś ze swojego szkolenia, rzucili się na ziemię, osłaniając głowy ramionami. Inni pobiegli do przestarzałego magazynu uzbrojenia, szukając schronienia w stalowych klatkach. Służyły one do zabezpieczenia wojskowego sprzętu wtedy, gdy zajmowali się zadaniami cywilnymi lub – wówczas znacznie bardziej powszechne – byli wysyłani z misjami na Bałkany, do Afganistanu czy Iraku.

Specjalista Bob Crichton sporządzał listę strat w swojej kwaterze, kiedy usłyszał grzmot. Jednostka wróciła ledwie tydzień wcześniej z rocznej służby w Iraku i wyglądało na to, że prawie wszyscy „stracili w boju” swoje maski ochronne. Ich aktualny stan odzieży ochronnej nie przekraczał 30 procent prawidłowego stanu. To była czysta głupota. Wszyscy wiedzieli, że prędzej czy później jakieś dzikusy uderzą na nich jakąś bronią masowego rażenia; chemiczną, radiologiczną, a nawet jądrową, odkąd Pakistan przekazywał Saudyjczykom głowice jądrowe. Ale przecież nikt nie przepadał za odzieżą ochronną czy maskami gazowymi i „gubił” je tak szybko, jak tylko mógł. Zasadzka na konwój? Cholera, te dzikusy musiały rąbnąć mi maskę. Wymiana ognia? Gdzie się podziała ta odzież ochronna?

Podniósł wzrok na ścianę, gdzie wisiał jego oprawiony dyplom zaawansowanego kursu szkoleniowego Korpusu Chemicznego Sił Lądowych USA, i spostrzegł, że szkło w ramkach pękło. Jeszcze zanim dokument spadł ze ściany. Mrugnął nerwowo dwa razy i zanurkował pod metalowe biurko, zaciskając dłonie na uszach i jednocześnie otwierając usta w celu wyrównania ciśnienia, na moment przed wtargnięciem fali uderzeniowej. Nawet w huku eksplozji, która zdawała się obejmować cały świat, wyłowił dźwięk, z jakim wielkie szyby magazynu uzbrojenia runęły na posadzkę sali musztry. Rozległ się odgłos rozdzierania metalu, przypuszczalnie jednego ze starych dźwigarów, podtrzymujących strop sali musztry, po czym zapadła względna cisza, wyjąwszy jakieś stłumione okrzyki. Odczekał chwilę, słysząc skrzypienie starego budynku, ale doszedł do wniosku, że jest tak samo bezpieczny jak zwykle, zatem wygrzebał się spod biurka i udał się do gabinetu dowódcy kompanii.

Sierżant sztabowy i sierżant operacyjny właśnie wygrzebywali się spod swoich biurek, gdy Crichton wparował bez pukania, co normalnie stanowiłoby kardynalne wykroczenie, lecz uznał, że to moment równie dobry jak każdy inny na zignorowanie tej dyrektywy.

Niech nikt nie wychodzi na zewnątrz przez co najmniej 30 minut, Top – oznajmił przestępując z nogi na nogę w progu. – Potrzebny mi jest mój zespół rozpoznawczy, czyli Ramage, Guptill, Casey, Garcia i Lambert. I tak szybko jak tylko będzie można, muszę mieć pluton, żeby zacząć napełniać worki z piaskiem do hunweech...

Zwolnij – odezwał się sierżant sztabowy, na moment zasiadłszy w swoim fotelu, a następnie uniósłszy się, by strącić z niego okruchy gruzu opadłe z naruszonego sufitu.

Sierżant sztabowy był wysoki i chudy. Aż do zeszłego roku pracował jako główny śledczy w Urzędzie Szeryfa Lakę County. Gdy zostali wysłani z misją, lekceważąc „Ustawę o żołnierzach i marynarzach”, dał szeryfowi zgodę na wyznaczenie jego zastępcy do pracy w urzędzie szeryfa. Kiedy więc wrócili, zgodził się na mniejszą pensję i zabrał się do pracy jako sierżant. Na miejscu zbrodni orientował się we wszystkim tak świetnie, jakby był przy przestępstwie. Sprawdzał się nawet całkiem nieźle w przypadku wydobywania kompanii spod ataku moździerzowego czy zasadzki na konwój. Należał do najlepszych na świecie, jeśli chodzi o szkolenie żołnierzy w wyszukiwaniu ukrytych ładunków wybuchowych, broni i innych zakazanych materiałów – traktował to tak samo jak przetrząsanie domu jakiegoś dilera. Jednak nuklearny atak był dla niego czymś zupełnie nowym i potrzebował kilku chwil, żeby dojść do siebie.

Nie mogę zwolnić – odparł. – Muszę założyć stację radiologiczną, zanim ktokolwiek wyjdzie na zewnątrz nawet po upływie pierwszych 30 minut.

O co chodzi z tymi 30 minutami? – wtrącił się sierżant Wolf.

Sierżant operacyjny był średniego wzrostu, a swoją wagą znacznie przekraczał akceptowane wojskowe normy. I wcale nie były to mięśnie, jak w przypadku kierowcy dowódcy, cholernego zapaśnika, lecz tłuszcz. Ale za to był całkiem łebski. Ów incydent poruszył go – najwyraźniej potrzebował jeszcze więcej czasu niż sierżant, by przywyknąć do sytuacji – ale po prostu był łebski. Gdy nie przebywał na tym czy innym zadupiu trzeciego świata, pełnił funkcję menadżera w Kinkos.

Chodzi o spadające odłamki – powiedział Crichton. – Nie wiemy, czy to broń jądrowa. Pewnie tak, choć równie dobrze mogło dojść do uderzenia asteroidy. Takie kolizje powodują wyrzucenie wielkich kawałków płonącej skały do stratosfery, które po pewnym czasie muszą opaść z powrotem.

Top? – Usłyszał głos zza pleców. Specjalista chemik odwrócił się i ujrzał, że w czasie rozmowy podszedł do nich zastępca dowódcy plutonu moździerzy.

Zastępca dowódcy plutonu, sierżant, był w cywilu kurierem w UPS i mógł pochwalić się potężną budową ciała, rozwiniętą przez wiele lat rzucania pudłami – często całkiem ciężkimi. Teraz, gdy przez dziesięć miesięcy w roku siedział za biurkiem, nabrał nieco tuszy, ale wciąż był wielkim facetem, którego nie chcielibyście spotkać w ciemnej uliczce.

Dajcie Crichtonowi jego zespół rozpoznawczy – rozkazał sierżant sztabowy spoglądając na rozrzucone na biurku papiery. Nagle przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. – Wyślijcie sierżanta Burella. Niech powiadomi wszystkich, żeby pozostali wewnątrz, aż się wszystko wyjaśni. Potem niech skontaktuje się z pozostałymi zastępcami dowódców plutonów w Swamp. Wolf, leć do batalionu, sprawdź, co się dzieje.

Gdzie dowódca? – zapytał Bob, zerknąwszy na zamknięte drzwi na tyłach pomieszczenia.

Na śniadaniu z dowódcami plutonów i dowódcą batalionu – odpowiedział cierpko były śledczy. – Musimy poradzić sobie z tym, zanim wrócą. Ruszajcie.


FLASH to komunikat najwyższego uprzywilejowania w amerykańskiej łączności wojskowej, mający nawet wyższy priorytet niż bezpośredni rozkaz operacyjny. Satelity na orbicie odnotowały potężny wybuch, a komputery naziemne automatycznie zaszeregowały go jako eksplozję jądrową.

Jasna cholera! – wymamrotał sierżant sił powietrznych nadzorujący konsolę ostrzegania o ataku jądrowym i poczuł silny ścisk w żołądku. Dawnymi czasy złapałby za słuchawkę telefonu. Teraz wcisnął trzy przyciski, potwierdzając trzy oddzielne komunikaty wyświetlające prośbę o potwierdzenie, po czym bezzwłocznie została wysłana wiadomość o priorytecie FLASH do Krajowego Centrum Dowodzenia Wojskowego w Pentagonie. Potem, gdy w zazwyczaj cichym pokoju w Sunnyvale w Kaliforni rozległy się syreny alarmowe, podniósł słuchawkę telefonu.


* * *


Cudowne wynalazki systemu łączności wojskowej i komputerów sprawiły, że prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej otrzymał wiadomość o prawdopodobnym ataku jądrowym na obszarze Środkowej Florydy zaledwie 30 sekund przed tym, jak ów news pojawił się w stacji telewizyjnej Fox.

Wiem, że nie potrafimy jeszcze powiedzieć, kto to zrobił – oświadczył spokojnie prezydent. Przyjechał do Camp David na Florydzie na weekend, lecz większość wysokich rangą członków administracji była już z nim w stałej łączności telefonicznej. – Ale mógłbym pozwolić sobie na trzy próby odgadnięcia, z których sensowne wydają się tylko dwie.

Panie prezydencie, nie wyciągajmy pochopnych wniosków – rzekła jego doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. Była specjalistką w zakresie strategii nuklearnej i przeprowadzała analizę zagadnienia terroryzmu od czasu ataków z 11 września 2001 roku. Incydent nie pasował do schematu ataku terrorystycznego. – Przede wszystkim nikt nie wierzy, by zyskali dostęp do jakiejkolwiek broni jądrowej. Bomba radiologiczna, być może. Ale to wygląda na broń jądrową. Jednakże taki wybór celu nie miałby najmniejszego sensu dla terrorysty. Za cel wybrano teren Uniwersytetu Środkowej Florydy. Po co marnować broń jądrową na uniwersytet, skoro można ją wykorzystać do zniszczenia Nowego Jorku, Waszyngtonu, Los Angeles czy Atlanty?

Muszę to przemyśleć z ludźmi z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA), panie prezydencie – orzekł sekretarz obrony. – To nie wygląda na atak. Jaka jest szansa, że był to jakiś wypadek?

Nie wiem aż tak dużo na temat działań na Uniwersytecie Środkowej Florydy – przyznała specjalistka w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego. Dawniej była dziekanem sporej uczelni wyższej, lecz od kilku lat zajmowała biurko doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego w czasie działań wojennych. Jak podkreślała, jej ambicją po zakończeniu pracy dla rządu jest osiągnięcie stanowiska prezes Narodowej Ligii Futbolu Amerykańskiego (NFL). – Ale nie sądzę, żeby zajmowali się jakimś programem badań jądrowych. Jestem pewna, że zapamiętałabym to. Poza tym wypadki z bronią jądrową nie przydarzają się tak po prostu. W ogóle niezwykle trudno ją uruchomić.

A więc wstrzymujemy się z podjęciem działań? – zapytał prezydent.

Tak, sir – przyznał sekretarz obrony.

Musimy jak najszybciej wygłosić oświadczenie – zaznaczył szef sztabu. – Zwłaszcza jeśli mamy pewność, że nie był to atak terrorystyczny.

Przygotujcie je – polecił prezydent Stanów Zjednoczonych. – Idę się trochę zdrzemnąć. Domyślam się, że to trochę potrwa.


* * *


Dobra, Crichton, co masz?

Dowództwo 2. Batalionu mieściło się wraz z Kompanią Charlie w magazynie uzbrojenia. W tym momencie batalion, w którym powinien znajdować się sierżant oraz dwaj specjaliści jako zespół do spraw broni jądrowej, biologicznej i chemicznej, nie miał żadnego z nich. Od zeszłego roku Bob Crichton był jedynym odpowiednio wyszkolonym specjalistą w dziedzinie tych broni w całym batalionie. Z goryczą odnotował fakt, że choć odwalał robotę sierżanta i sześciu innych ludzi, nie miało to żadnego przełożenia na jego awans.

Żadne z moich urządzeń nie wykazuje wzrostu promieniowania tła, sir – wyrecytował bez wahania specjalista.

Spotkanie sztabu batalionu i dowódców kompanii odbywało się w batalionowej sali konferencyjnej, niedużym pomieszczeniu z wielkim stołem i ścianami obwieszonymi insygniami, nagrodami oraz trofeami jednostki. Gdy przestępował przez próg, nawiedziło go pewne pytanie. Ledwie parę minut temu otrzymał polecenie „by zabierać swą dupę do dowództwa batalionu i zameldować się przed starszym sierżantem sztabowym”. W międzyczasie przygotowywał swoje zespoły rozpoznawcze.

Radiologiczne zespoły rozpoznawcze wydzielano ze zwykłych kompanii i wysyłano, by sprawdzić, gdzie jest największe natężenie promieniowania po ataku nuklearnym. Był to jeden z wielu scenariuszy, które siły zbrojne USA miały w podręcznikach, ale rzadko przywiązywały do nich większą wagę. Szeregowi oraz sierżant zostali wybrani do zespołu rozpoznawczego kompanii wiele miesięcy wcześniej i do tej pory powinni zostać wyszkoleni. Zawsze jednak trafiały się jakieś ważniejsze rzeczy do zrobienia i pilniejsze ćwiczenia, zwłaszcza w czasie rozwijania sił. Musiał więc zaznajomić tych ludzi z podstawowymi zagadnieniami teraz, w tym samym czasie, kiedy usiłował kontrolować odczyty wszystkich instrumentów pomiarowych, przygotowywał raport na temat zagrożenia nuklearnego dla szefów sztabów połączonych sił zbrojnych, a jednocześnie miał zorientować się w całej sytuacji, która na pierwszy rzut oka nie miała żadnego sensu!

Znał wszystkich oficerów w sali konferencyjnej i szczerze mówiąc nie przepadał za nimi. Oficer operacyjny, major, pozostawał w służbie czynnej tak długo, jak tylko mógł, ponieważ w cywilu był nauczycielem w szkole podstawowej i trenerem piłki nożnej. Jako major zarabiał trzy razy tyle, ile dostawałby w swoim cywilnym zawodzie. Potrafił zanudzić każdego w batalionie na śmierć. Zdołał „utrzymać głowę powyżej powierzchni wody” na swoim obecnym stanowisku tylko dzięki swemu sierżantowi operacyjnemu, który w cywilu pracował jako kierownik dużej firmy zajmującej się dystrybucją narzędzi i farb. Oficer dowodzący batalionem był małomiasteczkowym gliną. Miły gość, trzeba mu przyznać, w całkiem niezłej formie, choć miał skłonności homoseksualne i nie należał do najbystrzejszych. Jak udało mu się dostać awans na majora, to było pytanie! Dowódca batalionu był dobrym kierownikiem i przyzwoitym przywódcą, ale jeśli poprosilibyście go, żeby na moment „postarał się myśleć nieschematycznie”, to zapytałby was, o jaki właściwie schemat wam chodzi. A jak na razie wszystko, co się działo, nie pasowało do żadnego schematu znanego Crichtonowi.

Rzecz w tym, że to wcale nie wygląda na atak jądrowy, panie pułkowniku – wyznał.

Stamtąd, gdzie stałem, wyglądało na atak jądrowy jak cholera – odparł oficer pełniący obowiązki, marszcząc brwi. – Wielki błysk, grzyb pyłu, ogłuszający huk. Jak atom.

Nie ma żadnego promieniowania ani EMP – podkreślił Bob kręcąc głową.

Co...? – Dowódca Kompanii Charlie potrząsnął głową. – Wiem, że powinienem to wiedzieć, ale niech mnie diabli, nie wiem. Co to jest... to, co powiedziałeś?

EMP, sir – odpowiedział. – Impuls elektromagnetyczny. Zasadniczo ładunki jądrowe wpływają na wszystko niczym ogromne generatory magnetyczne. – Sięgnął do kieszeni, by wyjąć telefon komórkowy. – Zadzwoniłem do mojej matki, żeby powiedzieć jej, że nic mi się nie stało i żeby się nie martwiła. Nie myślałem o tym...

W porządku – rzekł dowódca batalionu. – Wszyscy zachowaliśmy się podobnie.

Tak, sir – zaprotestował Crichton – ale ja chcę powiedzieć, że dopiero, gdy skończyłem rozmowę, coś sobie uprzytomniłem. Przy bombie jądrowej o takiej sile impuls elektromagnetyczny unieruchomiłby wszelkie urządzenia elektroniczne w Orlando. To znaczy wszelkie nieosłonięte. Telefony, komputery, samochody. Natomiast wszystko działa – czyli to nie była bomba jądrowa.

Słuchaj, Crichton, zadzwonił do mnie osobiście szef sztabu – powiedział oficer dowodzący batalionem. – Mam na myśli szefa sztabu Sił Zbrojnych USA. W drodze jest grupa speców z Zespołu Szybkiego Reagowania do Spraw Zagrożeń Nuklearnych (NEST), żeby to sprawdzić, ale on chce mieć jakieś dane natychmiast. Co mam mu powiedzieć?

Specjalista zmarszczył czoło. Szef sztabu z pewnością przekaże to, czego dowie się od niego, komuś jeszcze wyżej postawionemu. Przypuszczalnie prezydentowi. Jeśli się pomyli...

W tym momencie ten... incydent nie odpowiada schematowi ataku jądrowego, sir – orzekł z przekonaniem. – Nie ma żadnych oznak EMP ani promieniowania. Ani... – przerwał, po czym skrzyżował ramiona na piersi. – Ani nie wygląda to na uderzenie asteroidy.

Co takiego? – wtrącił się oficer operacyjny.

Proszę posłuchać – powiedział Crichton, pospiesznie zbierając myśli. – Czy widzieli panowie kiedyś film pod tytułem Armagedon? Albo może Dzień zagłady?

To coś fantastyczno-naukowego, prawda? – skrzywił się major. – Ja nie oglądam takich rzeczy.

Asteroida prawdopodobnie doprowadziła do zagłady dinozaurów, sir – wyjaśnił, starając się mówić tak, żeby nie brzmiało to, jakby mówił do dziecka. – To nie science-fiction, coś takiego może wydarzyć się w każdej chwili.

Ale otrzymalibyśmy jakieś ostrzeżenie, racja? – zapytał oficer pełniący obowiązki. – Jest jakaś grupa ludzi, która obserwuje takie zjawiska. Już kilka lat temu mówili przecież, że wydawało im się, iż jakaś asteroida zmierza w kierunku Ziemi...

Nie, sir, nie otrzymalibyśmy żadnego ostrzeżenia – odpowiedział Crichton potrząsając głową. – Chyba że mielibyśmy naprawdę sporo szczęścia. Specjaliści prowadzący projekt Spacewatch potrafią objąć tylko około 10 procent nieba. Asteroida czy meteor może nadlecieć z każdej strony. Ale z drugiej strony nie ma żadnych śladów, że to uderzenie takiego obiektu. Asteroidy rozpadają się na kawałki. Składających się na nie brył skalnych może być całe mnóstwo, a niektóre bywają naprawdę wielkie, zwłaszcza w przypadku ognistych kul takich jak ta, która najwyraźniej dotarła do samej powierzchni ziemi. Meteory zwane chondrytami rozrywają się w atmosferze nad ziemią – przypuszczalnie coś takiego stało się nad Tunguską...

Uczą tego na kursach dla speców od broni jądrowej, biologicznej i chemicznej? – zainteresował się oficer operacyjny.

Nie, sir, ale w ciągu ostatnich dziesięciu lat zarejestrowano takie uderzenia, to są potwierdzone informacje – orzekł specjalista. – Mam kontynuować?

Mów dalej, specu – polecił dowódca batalionu. – Zatem zmierzasz do tego, że to nie wygląda na meteor.

Nie wygląda – potwierdził. – W międzyczasie wyłowiłem parę istotnych informacji z mediów. Nad miejscem eksplozji unosi się ogromna kula pyłu, zaś śmigłowce stacji telewizyjnych trzymają się w pewnej odległości od niej ze względów bezpieczeństwa. Mimo to załogi helikopterów spostrzegły, że schemat rozkładu zniszczeń jest niemalże kolisty. To raczej niezwykłe dla meteorów.

Dlaczego? – spytał oficer pełniący obowiązki. Bob westchnął.

Kąty, sir.

Siadaj, Crichton – rzekł major dowodzący batalionem. – I spokojnie to wytłumacz. Ja też się na tym nie znam.

Dziękuję panom – odpowiedział, podsuwając sobie krzesło, następnie uniósł dłonie ku górze, zaginając je w kształt kuli. – To jest Ziemia, tak? Żeby spowodować zniszczenia idealnie koliste, asteroida musiałaby przylecieć pod kątem prostym. – Wskazał drugą ręką na miejsce zagięcia dłoni, potem pokazał miejsca nieco po bokach. – Lecz meteor może nadlecieć z dowolnego kierunku. Znacznie wyższe jest prawdopodobieństwo, że uderzy pod pewnym kątem. Jeśli tak się stanie – złączył ręce, po czym ponownie je rozpostarł – to przypomina to wrzucenie kamienia do kałuży z błotem. Większość błota rozbryzga się na boki. Niektóre rozbryzgi będą za miejscem uderzenia. Inne, nieco mniejsza ilość, za nim. Uważa się, że meteoryt, który spowodował wymarcie dinozaurów trafił w Jukatan. „Rozbryzgi” powstałe w następstwie jego uderzenia dotarły do Europy. Fala plazmy przemierzyła większą część Ameryki Północnej. Przyjmijmy, że nasza asteroida nadleciałaby z zachodu. Przede wszystkim powinniśmy dostrzec lub dowiedzieć się o jakimś śladzie w atmosferze. Czymś w rodzaju „spadającej gwiazdy” za dnia. Ponadto po uderzeniu płonące kawałki skał powinny spadać jak deszcz wszędzie stąd aż po Cocoa.

Ale tak się nie stało – oznajmił dowódca batalionu, kiwając potakująco głową. – Ludzie z urzędu szeryfa w Orange County chcą wysłać śmigłowiec nad ten obszar, aby ocenić zniszczenia i dowiedzieć się, co się właściwie stało. Będzie z nimi jakaś osoba odpowiedzialna za reakcję na zagrożenia chemiczne i biologiczne, ale chcą też mieć jakiegoś wojskowego, który wie coś na temat broni jądrowej. Jeśli o to chodzi, to mamy tylko ciebie. Zgłosisz się na ochotnika do tej misji?

Tak jest, sir – przystał na to Crichton z błyskiem w oczach.

To może być niebezpieczne – zaznaczył dowódca.

Tak jak podróż autostradą Highway One, sir – odparł specjalista. – Ale dałbym sobie odciąć lewą rękę, żeby znaleźć się w pierwszym zespole rozpoznawczym. Dla nas to coś takiego jak dla żołnierza piechoty wkroczenie na pierwszego przez drzwi domu zajętego przez wroga. Dla specjalisty w zakresie broni jądrowej, biologicznej i chemicznej to jest matka wszystkich drzwi.

Okay – rzucił oficer z uśmiechem. – Zadzwonię do nich, a potem zadzwonię do szefa sztabu.


* * *


To był szef sztabu sił zbrojnych – oznajmił sekretarz obrony. Podróż śmigłowcem UH-60 Blackhawk z Waszyngtonu do Camp David trwała 40 minut. Wysłano trzy helikoptery, które zabrały doradczynię do spraw bezpieczeństwa narodowego, szefa Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, sekretarza obrony i szefa sztabu sił zbrojnych. Wiceprezydent znajdował się na pokładzie Air Force Two, zataczającego kręgi nad Środkowym Zachodem, ale utrzymywał stały kontakt telefoniczny. – Rozmawiał z miejscowym dowódcą Gwardii Narodowej. Jego zespoły rozpoznawcze jak dotąd nie odnotowały żadnych śladów promieniowania ani impulsu elektromagnetycznego. Twierdzi też, że nie wygląda to na uderzenie meteorytu. Nie wiem, na ile pewne mogą być te informacje, najwyraźniej dowódca opierał się na opiniach jakiegoś podwładnego, zaś schematy uderzeń meteorytów nie należą do elementów ich szkoleń.

Ten podwładny zgadza się w swoich opiniach z Federalną Agencją Zarządzania Kryzysowego – zaznaczyła doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – A także Dowództwem Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej. Ślady nie wskazują na uderzenie meteorytu, a ja osobiście także mam wiele wątpliwości, jeśli chodzi o meteoryt trafiający dokładnie w ważną placówkę naukową.

W takim razie, co to jest? – zapytał prezydent. Uciął sobie 20-minutową drzemkę, a teraz przechadzał się po pomieszczeniu tam i z powrotem, co chwila zerkając na ekran telewizora. – Jakie są szacowane straty?

Nie mamy jeszcze takich danych – oświadczył szef Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Technicznie rzecz biorąc, powinien obarczyć tym raportem Federalną Agencję Zarządzania Kryzysowego (FEMA), ponieważ podlegała Departamentowi Bezpieczeństwa Narodowego. Ale lubił i szanował doradczynię do spraw bezpieczeństwa narodowego, więc nie robił z tego sprawy. Ponadto z natury był flegmatykiem – człowiekiem, który w kryzysie nigdy nie działał w pośpiechu, lecz zachowywał spokój oraz podejmował szybkie i rozsądne decyzje. Wielu sądziło, że został zatrudniony przez prezydenta, ponieważ był wcześniej gubernatorem stanu niezwykle ważnego w czasie kampanii wyborczej, w rzeczywistości jednak to jego spokojna i rzeczowa postawa zapewniła mu to stanowisko. – FEMA nie chce sporządzić nawet wstępnej analizy liczby ofiar, ale minimalna szacunkowa ocena, którą od nich wyciągnąłem, to około 50 tysięcy.

Mój Boże – szepnął prezydent.

Tak, sir, jest bardzo źle – przyznał szef bezpieczeństwa wewnętrznego. – Lecz sytuacja jest już opanowana, a lokalne służby kryzysowe spisują się tak dobrze, jak można się było spodziewać.

Zadzwonił telefon i specjalistka w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego podniosła słuchawkę, po czym przekazała ją głowie państwa.

Pański brat, sir.

Cześć, Jeb – odezwał się prezydent opanowanym głosem. – To czarny dzień.

Tak.

Dobrze, natychmiast. Powodzenia i niech Bóg ma cię w swojej opiece.

Oddał słuchawkę i skinął głową w kierunku szefa bezpieczeństwa wewnętrznego.

To była oficjalna prośba od gubernatora, żeby ogłosić stan wyjątkowy. Myślę, że to się liczy.

Przekażę to moim ludziom – odrzekł szef, po czym wstał i opuścił pokój.

Helikoptery stacji telewizyjnych, czające się nieopodal kuli pyłu, skupiły się na biało-zielonym śmigłowcu z symbolem urzędu szeryfa Orange County, który zbliżał się do miejsca tragedii. Widać było teraz obszar całkowicie ogołocony z wszelkiego życia, roślinności i zabudowań, choć pozostały fundamenty domów. Śmigłowiec zbliżył się powoli i unosząc się nisko nad gruntem wzbijał kurz z ziemi. Ten zaś dołączał do gigantycznego słupa pyłu, znoszonego przez wiatr w kierunku zachodnim.

To pierwsze pomiary – poinformował cicho sekretarz obrony.

Krajowe Centrum Dowodzenia Wojskowego (NMCC) przesłało już swój wstępny bilans ofiar. NMCC dysponowało programami i protokołami do szacowania strat pochodzącymi jeszcze z okresu zimnej wojny. Analiza ta, poparta nowoczesnym komputerowym opracowaniem, wymagającym wytężonej pracy kilku wielkich serwerów przez niemal 50 minut, stwierdzała, że pierwsza ocena sytuacji, przedstawiona przez Federalną Agencję Zarządzania Kryzysowego, zdecydowanie zaniżała straty.

Niemalże o rząd wielkości.

Pobraliśmy właśnie trochę pyłu – zawołał Crichton, uchylając drzwi śmigłowca i wystawiając pręcik licznika Geigera. – Tak trzymaj.

Czy to na pewno bezpieczne? – krzyknął facet ze służb kryzysowych, przeciwchemiczny skafander tłumił jego głos, tak że był niemal niesłyszalny w huku łopat wirników.

Nie – odpowiedział specjalista chemik. – Ale wolisz umrzeć w łóżku?

Gość ze służb kryzysowych, Bob jakoś nie zapamiętał jego nazwiska, zwykł zajmować się przypadkami skażenia środowiska na odcinku autostrady w Orlando. Wiedział wszystko o tym, jak poradzić sobie z przewróconą cysterną pełną fluorku węgla. Znał się nawet na zagadnieniach skażenia i oczyszczania składowanego materiału radioaktywnego. Jednak broń jądrowa zdecydowanie wykraczała poza jego normalny zakres prac.

To samo mógł powiedzieć Crichton. Ale przynajmniej miał podręczniki, którymi mógł się posłużyć. I potrafił ekspresowo wkuć niezbędną wiedzę, gdy tylko poznał szczegóły swojej misji. Znał na pamięć zasady dotyczące pomiarów naziemnych, jednak pomiary powietrzne zaledwie mgliście kojarzył z książek, a we wszystkich publikacjach zakładano, że śmigłowiec powinien być wyposażony w zewnętrzne systemy pomiarowe. Ta maszyna nie miała żadnych takich urządzeń, więc kartkując cały podręcznik, natrafił w końcu na fragment o „przeprowadzaniu w warunkach polowych doraźnych pomiarów z powietrza”. Był to opis znacznie mniej szczegółowy niż w przypadku standardowej misji. Zbliżyć się do strefy zniszczeń, utrzymując się od strony zawietrznej, wzniecić trochę kurzu i sprawdzić odczyty urządzeń. Gdyby okazało się, że jest gorąco, trzeba natychmiast zbierać dupę w troki.

Licznik pokazywał normalne odczyty.

To nie broń jądrowa – mruknął.

Co?! – wydarł się pilot. W maszynie istniała łączność wewnętrzna i hełmofony, ale nie pasowały na ich skafandry przeciwchemiczne.

Jest czysto! – krzyknął w odpowiedzi. – Podleć bliżej.


O ile bliżej?

Tyle, ile się da – oświadczył. – Albo posadź helikopter i mnie wysadź!

Śmigłowiec powoli nachylił się nieco do przodu, gdy Bob trzymał swój licznik w podmuchu powietrza spod wirnika. Wciąż nic.

Ląduj! – wrzasnął. – Jest czysto! Muszę zrobić pomiary na ziemi.

Jesteś pewien?

Nie ma żadnego skażenia!

U mnie to samo – orzekł facet ze służb kryzysowych taksując pojrzeniem Crichtona. – To nie ma sensu!

Nie ma, cholera – mruknął specjalista.

Czekajcie – wtrącił się drugi pilot. Obserwował przestrzeń przed maszyną, kiedy pierwszy pilot rozglądał się za jakimś względnie płaskim obszarem do lądowania. – Widać coś u podstawy tej chmury pyłu.

Podstawa obłoku pyłu była ciemna, gdyż kurz skutecznie przesłaniał światło, mimo iż słońce nawet nie dotarło do zenitu. Ale tuż przy powierzchni ziemi ziała jeszcze głębsza ciemność. Widniał tam także krater, przypominający do złudzenia olbrzymi lej po bombie. Mrok jednak wcale nie czaił się na dnie krateru. Nagły podmuch wiatru przepchnął nieco zwały pyłu na bok i odsłonił tę osobliwość. Była to kula atramentowej czerni, ciemniejszej niż przestrzeń międzygwiezdna w bezchmurną noc. Zdawała się wręcz pochłaniać światło wokół siebie. Co więcej unosiła się ponad kraterem, dokładnie tam, gdzie wcześniej musiała znajdować się powierzchnia ziemi.

To wygląda na czarną dziurę! – wrzasnął drugi pilot. – Cofaj!

Nie! – krzyknął Crichton. – Spójrzcie na pył! Gdyby to była czarna dziura, kurz sączyłby się do niej! – Podejrzewał zresztą, że gdyby znajdowała się tutaj tak duża czarna dziura, to śmigłowiec, większość Florydy, a może i cały świat, zostałyby zassane przez nią szybciej, niżby zdążyli się obejrzeć. Pył nie był przez nią absorbowany, ale mężczyzna spostrzegł, że wpadający w nią kurz nie wyłaniał się z powrotem.

Powiadomię śmigłowce dziennikarskie i ściągnę jeden, żeby nakręcił materiał filmowy – zawołał pilot. – Jeśli jesteś pewien, że nie ma promieniowania.

Crichton zerknął na licznik ściskany w dłoni, o którym niemalże zapomniał, i pokręcił głową.

Wciąż nic.

W porządku! – odkrzyknął pilot, po czym zmienił częstotliwość i odezwał się przez radio.

Specjalista wyjrzał przez okno i zauważył, że jeden, tylko jeden helikopter podlatuje bliżej. Najwyraźniej pragnienie zdobycia sensacyjnego materiału nie przewyższało zdrowego rozsądku. Przeniósł wzrok z powrotem na dziwną kulę, nadal bezczynnie tkwiącą na swoim miejscu, a następnie wyrwał mu się okrzyk zdumienia. Coś z niej wypadło, uderzając o dno krateru.

Gigantyczny owad.

Nie.

To był... Miał czarne i czerwone ubarwienie, był cętkowany, choć nie tak jak biedronka, lecz podobny kolorystycznie. To był... nie potrafił dokładnie ocenić odległości i perspektywy. Nie mógł być tak wielki, jak się wydawał, ale jeśli nie był tak wielki, to pilot na przednim siedzeniu musiał być rozmiarów dziecka, zaś jego głowa wielkości piłki baseballowej. Bob potrząsnął głową, gdy stworzenie, korzystając z pomocy wielu odnóży, zaczęło się wiercić w miejscu i wreszcie stanęło na nogi. Miało kształt karalucha, barwę czerwono-czarną i więcej, znacznie więcej niż sześć nóg. Wyglądało... nienormalnie. Wszystko w tym stworze wydawało się nienormalne. Przeraził go bardziej niż jakikolwiek pająk, którego spotkał w swoim życiu – a na Florydzie egzystowało sporo całkiem dużych i jadowitych pająków.

To coś nie było z tego świata. Nie z tego czasu. Ani z żadnego minionego czasu. I miejmy nadzieję, że nie z przyszłości... Stwór pochodził z jakiegoś innego miejsca.

To była istota pozaziemska.

Jasna cholera!



ROZDZIAŁ DRUGI


Większość kadry uniwersyteckiej prawdopodobnie znajdowała się poza kampusem, gdy doszło do tego incydentu – streścił: swoje informacje facet z FBI. Federalne Biuro Śledcze należało do kilkunastu agencji rządowych starających się zrozumieć sens; owego „incydentu”. Dotychczas nie przylgnęła do niego żadna nazwa własna. Żadne „Pearl Harbor”, „19 września” czy „katastrofa Challengera”. Wciąż jeszcze był to „incydent”. Dzień jeszcze się nie skończył. Nazajutrz lub może dzień, dwa dni później jakiś wygadany dziennikarz wymyśli dla niego nazwę, która się przyjmie i wejdzie do powszechnego użycia. Póki co jednak ludzie ślęczący przed ekranami telewizorów oraz prowadzący nerwowe rozmowy telefoniczne z rodziną i przyjaciółmi odnosili się do tej katastrofy tak samo jak rzecznik Białego Domu – jako do „incydentu”. – Prawdopodobnie, ponieważ wiele spośród tych osób mieszkało w pobliżu kampusu – dodał gość z Federalnego Biura Śledczego. – Prezydent na szczęście przebywał w Winter Park, poza strefą rażenia, i skontaktował się z nim jeden z naszych agentów. W samym sercu tej eksplozji, gdzie teraz unosi się...

Kula – podsunęła mu doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Lub może dziura.

Gdzie unosi się teraz... kula... mieściło się wcześniej laboratorium fizyki wielkich energii.

Może więc to wypadek przemysłowy – rzekł prezydent Stanów Zjednoczonych, po czym roześmiał się nerwowo. Zapoznał się już z szacunkami strat przygotowanymi przez Departament Obrony, a także „uaktualnionymi” danymi z FEMA – wraz z upływem dnia oceny strat stawały się coraz bardziej tragiczne. – Matka wszystkich przemysłowych katastrof. Kto?

Prezydent nie chciałby bezpośrednio wskazywać palcem winnego, ale uważamy, że przypuszczalnie może to być skutek nieudanego eksperymentu tego człowieka – orzekł wskazując widniejącą na monitorze twarz o nieco azjatyckich rysach. – Profesor Ray Chen, dyplom ukończenia studiów i doktorat z fizyki na Uniwersytecie Kalifornijskim. Pomimo wyglądu pochodzi z rodziny od trzech pokoleń amerykańskiej. Wcześniej zajmował stanowisko wykładowcy w MIT. Profesor zaawansowanej fizyki teoretycznej na Uniwersytecie Środkowej Florydy. Podobno przeniósł się tam, pomimo obniżki zarobków i nieco niższego prestiżu, ze względu na pogodę w Bostonie.

Dlaczego nie wybrał Kalifornii? – zapytał prezydent i po chwili machnął ręką. – Zresztą nie ważne, to bez znaczenia.

Tylko pozornie, panie prezydencie – odparła doradczyni. – Dzięki Bogu doszło do tego na Uniwersytecie Środkowej Florydy, a nie w Massachusetts Institute of Technology czy Jet Propulsion Laboratory w California Institute of Technology. Gdyby wypadek nastąpił w jednym z tych miejsc, ofiary śmiertelne sięgnęłyby miliona. A ja wiem co nieco o profesorze Chenie. Choć nie wystarczająco dużo.

Bob – odezwał się przywódca państwa, zwracając się w stronę doradcy do spraw naukowych. Doradca naukowy nie należał zazwyczaj do najbliższego kręgu, ale tym razem wezwano go z oczywistych powodów. Miał jednak dyplomy naukowe w dziedzinie biologii molekularnej i immunologii; został więc wybrany ze względu na doświadczenie w dziedzinie broni biologicznej, na wypadek ataków terrorystycznych z jej użyciem. Wiedział, że nie należy do pierwszej ligi. – Doradca do spraw naukowych jest prawdopodobnie tak samo biegły w tej dziedzinie jak ja. Potrzebujmy fizyka i to szybko, naprawdę dobrego fizyka, który potrafi myśleć w biegu.

Panie prezydencie? – rzucił sekretarz obrony. – Kiedy zlokalizowano epicentrum wybuchu w miejscu dawnego budynku Instytutu Fizyki Wielkich Energii, poleciłem moim ludziom sprowadzić jakiegoś fizyka. Ma doświadczenie w dziedzinie zaawansowanej fizyki teoretycznej i inżynierii oraz wykonuje ściśle tajne projekty dla mojego departamentu. Jest konsultantem w dużej firmie zajmującej się dostawami usług i sprzętu dla wojska.

Ile czasu... – zapytał z uśmiechem prezydent – to znaczy, jak szybko może tu dotrzeć?

Jest już w budynku, sir – odpowiedział spokojnie sekretarz obrony. – Nie chcę wywierać nacisków, ale...

Wprowadź go tutaj – przerwał mu zwierzchnik państwa.

Jajogłowy z uniwersytetu – burknął szef bezpieczeństwa wewnętrznego, uśmiechając się krzywo, gdy czekali na fizyka. – Bez urazy – dodał na użytek doradcy do spraw naukowych.

Nie wziąłem tego do siebie – rzekł naukowiec, który nie opublikował niczego od siedmiu lat. – Jakie on ma doświadczenie, panie sekretarzu?

NASA, potem firmy wykonujące projekty na zlecenie wojska – wyjaśnił sekretarz uśmiechając się nieznacznie. – Doktorat z fizyki, inżynierii lotniczej, optyki, elektroniki i kilka innych specjalizacji. Całkiem bystry gość. Bardzo błyskotliwy i pełen zapału.

Pewnie po pięćdziesiątce, łysiejący – dodał szef bezpieczeństwa wewnętrznego chichocząc. – 30 kilo nadwagi, wypchana kieszeń koszuli, długopisy w pięciu kolorach i wielki kalkulator przy pasku.

Sekretarz obrony odpowiedział tylko uśmiechem.

Człowiek, który wszedł do pomieszczenia, minąwszy agentów Secret Service, nie był zbyt wysoki. Miał jasnobrązowe włosy, nieco potargane i lekko ustępujące po obu stronach czoła. Poruszał się jak lekkoatleta lub mistrz sztuk walki, a jeśli ciążył mu jakiś tłuszcz na brzuchu, to nie było tego widać. Jego ramiona o osobliwie gładkiej skórze prężyły się od mięśni. Miał jasnoniebieskie oczy i twarz o urodzie amanta filmowego. Nosił jasnozieloną jedwabną koszulę i wytarte dżinsy wypuszczone na wierzch kowbojskich butów.

Panie i panowie, doktor William Weaver – przedstawił go sekretarz nieco rozbawionym głosem. – Starszy specjalista z Columbia Defense Systems.

Przepraszam za mój strój, panie prezydencie – odezwał się naukowiec, zajmując jeden z foteli na znak prezydenta. – Nie sądziłem, że będzie mi potrzebny garnitur w ten weekend; zostawiłem je wszystkie w domu. – Miał ledwie wyraźny, lecz zauważalny akcent południowca.

To żaden problem – odparł prezydent machnąwszy ręką. W odróżnieniu od swojego poprzednika upierał się przy garniturach i krawatach w pracy i nigdy nie pozwalał sobie na zdjęcie urzędowego stroju w swoim gabinecie. Przebrał się, gdy tylko wrócił z Camp David. Wszyscy członkowie prezydenckiego sztabu nosili garnitury lub garsonki. – Gdzie pan mieszka? Nie jest pan z Waszyngtonu?

Nie, sir. Mieszkam w Huntsville – oznajmił Weaver.

Nie mamy zbyt wielu danych dla pana – orzekł przywódca Stanów Zjednoczonych. – Ale ten dzisiejszy incydent najwidoczniej miał początek w gmachu Instytutu Fizyki Wielkich Energii na terenie Uniwersytetu Środkowej Florydy. Podejrzewamy, że mogło to mieć jakiś związek z badaniami fizyka o nazwisku...

Ray Chen – podpowiedziała doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego, która wciąż obserwowała nowoprzybyłego.

Naukowiec przymknął oczy i skrzywił się wyraźnie.

Ray Chen z MIT? – zapytał, nie podnosząc powiek.

Tak – potwierdziła kobieta.

No to, wielkie gratulacje, Ray – rzucił fizyk w stronę sufitu. – Właśnie trafiłeś na karty podręczników. – Przeniósł wzrok z powrotem na prezydenta i zmarszczył brwi. – Mogę podjąć się przedstawienia pewnej hipotezy. Co prawda tylko zgaduję, lecz robię to na podstawie posiadanych danych. Powiedzmy, wiarygodne na siedem stopni w skali od jednego do dziesięciu.

Póki co, musi to wystarczyć – uznał prezydent. – Jak zła jest sytuacja?

Nie aż tak zła, jak mogłaby być – odpowiedział Weaver, ewidentnie zastanawiając się nad tym, jak powinien sformułować swoje myśli. – Wszyscy mogliśmy po prostu zniknąć, jak gdyby nigdy nas tutaj nie było. To mało prawdopodobne, ale możliwe. Będę musiał to wyjaśnić i spróbuję przy tym zaznaczyć, w którym miejscu będę pozwalał sobie na czyste spekulacje.

Proszę bardzo – przystał na to przywódca opadając głębiej w swój fotel.

Ray Chen pracował nad cząstką elementarną nazywaną bozonem Higgsa – zaczął naukowiec kręcąc głową. – Pierwsza rzecz, jaką należy mieć w pamięci, jest taka, że mechanika kwantowa, może doprowadzić normalnego człowieka do szaleństwa, więc jeśli wyda się państwu, że gadam od rzeczy, to proszę mieć na uwadze, iż sama fizyka kwantowa jest szalona, nie ja. Bozon Higgsa to hipotetyczna cząstka elementarna nazwana na cześć szkockiego fizyka Petera Higgsa, który zaproponował ją jako sposób wytłumaczenia pewnych zjawisk zachodzących w fizyce wielkich energii i fizyce próżni. Niektórzy naukowcy, jak również pisarze specjalizujący się w fantastyce naukowej, wierzą, że zawiera ona; w sobie cały wszechświat. Jeśli chodzi o mnie, to zawsze twierdziłem, że to tylko ponowne wynalezienie zjawiska fluktuacji energii, tak zwanych „drgań zerowych”.

Ma pan na myśli galaktykę? – dopytywał się sekretarz obrony.

Nie, panie sekretarzu, wszechświat. Całą fizykę składającą się na wszechświat, który nie jest taki sam jak ten, całą matematykę, wszystkie galaktyki, które się uformowały. Teoretycznie.

To znaczy... – Szef bezpieczeństwa wewnętrznego przerwał chichocząc. – To nie obłęd, to fizyka, tak?

Tak jest – potwierdził Weaver, skinąwszy przy tym głową. – Rzecz w tym, że one wymagają ogromnych poziomów energetycznych do uformowania się. CERN w Szwajcarii pracował nad nimi od dawien dawna i nie zdołał ich uzyskać. Ale z drugiej strony istnieje inna teoria, mówiąca, że kiedy taka cząstka się uformuje, może po prostu... pochłonąć ten wszechświat.

Pochłonąć? – spytał szef państwa. – Czyli zastąpić?

Mniej więcej, panie prezydencie – rzekł fizyk. – Dlatego właśnie powiedziałem, że sytuacja nie jest aż tak zła, jak mogłaby być. Moglibyśmy nawet nie zorientować się, co się stało, a już byłoby po wszystkim. Od lotów na Księżyc po portret Mony Lisy – wszystko by przepadło, tak jakby nigdy nie istniało. A razem z tym wszystko w całym wszechświecie. Największym argumentem przeciwko tej hipotezie jest fakt, że do tego nie doszło, a przecież coś, gdzieś w tym wielkim wszechświecie, musiało wytworzyć bozon Higgsa wcześniej.

Rozumiem – podkreślił prezydent.

Inna hipoteza mówi, że mogłoby dojść do otwarcia przejścia do innego wszechświata. Mam wrażenie, że możemy tutaj mieć do czynienia raczej z czymś takim. Takie przejście nie utrzymałoby się długo, nawet gdyby udało się je stworzyć. Choć wewnątrz tamtego wszechświata mógłby upłynąć cały jego czas. Istniałoby ono w tym uniwersum przez kilka nanosekund, w tamtym zaś przetrwałoby Wielki Wybuch, tworzenie się kosmosu, powszechne oziębienie, formowanie się gwiazd i planet, narodziny życia, rozszerzanie się i kurczenie. Miliardy lat w tamtym wszechświecie skompresowane w mniej czasu, niż zabiera komputerowi dodanie dwa plus dwa tutaj. Wiem, że jest pan człowiekiem bogobojnym, panie prezydencie, ale w przypadku teorii dotyczącej bozonu Higgsa, Bogiem mógł stać się Ray Chen, naciskający przycisk ze słowami: „Przekonajmy się, co się stanie”.

Zatem pan rozumie, co się stało? – zapytał prezydent. – Jeśli takie są potencjalne skutki podobnego eksperymentu, to dlaczego ktoś nad nim pracował?

Cóż, rozpoznane negatywne skutki stanowiły bardzo niskie prawdopodobieństwo, panie prezydencie – odpowiedział Weaver. – Były badane wielokrotnie i ostatecznie stwierdzono, że można je zignorować. Ja sam je odrzuciłem i wciąż uważam, że postąpiłem słusznie. Normalnie przy wytworzeniu bozonu Higgsa nastąpiłby wielki rozbłysk światła, powstałyby pewne cząstki elementarne i byłoby po wszystkim. Możliwe, że nawet nie udałoby się potwierdzić, że rzeczywiście się tego dokonało. Jednak tak stałoby się w normalnych warunkach, które obejmują zastosowanie potężnych akceleratorów liniowych.

Mieli kiedyś taki akcelerator na Uniwersytecie Środkowej Florydy – wtrącił agent FBI, zerknąwszy w swoje notatki. – Początkowo przypisywaliśmy eksplozję awarii takiego właśnie urządzenia.

Co dowodzi, że nie pamiętacie fizyki ze szkoły średniej i nie macie kompletnego pojęcia o tych zagadnieniach – odparł naukowiec równie spokojnym tonem. – Coś takiego nie mogłoby powstać nawet w wielkim kolizerze, a już na pewno nie w czterometrowym, znajdującym się na Uniwersytecie Środkowej Florydy. Poza tym w ogóle nie da się uzyskać bozonu Higgsa z czegoś takiego. Trzeba potężnego nadprzewodzącego superakceleratora, który został zbudowany w Waxahachie Teksasie. To był jeden z zaplanowanych tam eksperymentów. Lecz Ray Chen chciał sam stworzyć bozon Higgsa.

Dlaczego, na Boga? – zdziwił się zwierzchnik Stanów Zjednoczonych. – Jeśli istniała możliwość, że zgładzi on całe życie na Ziemi?

A dlaczego chce pan, panie prezydencie, żeby to pańska drużyna baseballowa wygrała najważniejsze rozgrywki? – spytał Weaver. – Poza tym utworzenie takiej cząstki i przypatrywanie się jej rozpadowi powiedziałoby nam bardzo wiele na temat prawideł funkcjonowania całego wszechświata. Zrozumieć fizykę, to pojąć wszystko, panie prezydencie. Wszystko, od telefonów komórkowych po GBU-43 MO AB, zwaną „matką wszystkich bomb”. A Ray był w tym dobry. Bardzo zdolny, nieco szalony w taki sposób, jaki jest niezbędny, by zrozumieć mechanikę kwantową. Czytałem artykuły, w których twierdził, że istnieje pewien sposób wytworzenia bozonu Higgsa „na skróty”. Nie będę się w to zagłębiał, ale Ray sądził, że w określonych warunkach można zmienić zasady fizyki na bardzo ograniczonym obszarze. I po takiej zmianie zasad fizyki można byłoby stworzyć bozon Higgsa. Odnoszę wrażenie, że to właśnie ta droga „na skróty” doprowadziła do tragedii.

Twierdzi pan, że on zmienił prawa fizyki na małym obszarze? – zainteresowała się doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Czy to mogło wywołać eksplozję?

Być może – powiedział William. – Ale to mało prawdopodobne. Teraz mamy tam do czynienia z pewnym rodzajem bramy. Proszę wziąć pod uwagę, że są to tylko takie naukowe spekulacje, być może jednak doszło do jakiegoś przenicowania wszechświata, może wywróciło nas na drugą stronę.

Co? – rzucił prezydent.

Niech pan wyobrazi sobie balon, panie prezydencie – podsunął fizyk, marszcząc brwi w próbie przełożenia skomplikowanej teorii naukowej na jakąś czytelną i sensowną analogię. – Robi pan dziurę w balonie i ucieka z niego powietrze. Ale balon nadal istnieje. Teraz niech pan sięgnie przez dziurę do środka i przeciągnie przez nią balon. Wcześniej byliśmy na zewnątrz, teraz jesteśmy wewnątrz.

To... – szef bezpieczeństwa wewnętrznego przerwał swój komentarz.

...szaleństwo, zgadzam się – dokończył jego myśl Weaver. – Rzecz w tym, że jeśli bozon Higgsa został wytworzony, to był to jakiś wszechświat. W nieodpowiednich warunkach moglibyśmy zostać zassani przez ten wszechświat i stałby się on naszym „zewnętrznym” wszechświatem. Potrafię sobie wyobrazić pewne skutki uboczne czegoś takiego.

Takie jak wybuch jądrowy – podpowiedziała cierpko kobieta.

Takie jak bardzo potężne uwolnienie ogromnej ilości energii kinetycznej – powiedział naukowiec, skinąwszy głową. – Co wyglądałoby na potworną eksplozję jądrową. Lecz w tym momencie zapuszczamy się na teren spekulacji, ponieważ nie istnieje żadna teoria tłumacząca to, co obserwujemy. Ta wielka czarna dziura to mógłby być bozon Higgsa, ale nie odpowiada on teorii bozonu Higgsa ani hipotezom na temat skutków oddziaływania tej cząstki. Owszem, coś przesłania naszą stronę, coś, co mogło pochodzić z wszechświata bozonu Higgsa, jednak znów nie pasuje to do istniejącej teorii. Nie powinno być możliwe wskakiwanie lub wyskakiwanie z uniwersum. Poza tym fizyka także powinna być inna, na tyle odmienna, że albo zanikłaby natychmiast, albo doszłoby do eksplozji – co jest bardziej prawdopodobne. Nastąpiłby drugi wybuch podobny do jądrowego, ale znacznie potężniejszy, gdyż cała masa stworzenia zamieniłaby się w energię. Tak się nie stało. Powstała natomiast brama lub tunel czasoprzestrzenny. Najwyraźniej prowadzący na inną planetę. Być może na jakąś planetę w naszym wszechświecie. Być może na planetę istniejącą w przyszłości, ale najprawdopodobniej nie. Istotne pytania brzmią: Czy to jest stabilne? Czy po prostu zniknie? Czy będzie uwalniało energię z tamtej planety lub wszechświata do naszego świata? Czy się powiększa? Kurczy? A najciekawsze ze wszystkiego jest to, co jest po drugiej stronie? Inny świat? Może świat bram? Tutaj powstaje wielka przestrzeń otwarta na domysły.

W porządku, mamy więc bramę, lecz brak teorii na temat przyczyn jej postania – dopytywała się doradczyni w zakresie bezpieczeństwa narodowego.

Nie, proszę pani, mam pewien pomysł odnośnie do tego, jak mogła zostać uformowana, który opieram na artykułach Raya Chena. Dotyczy on raczej inżynierii niż fizyki, ale fizykę jesteśmy w stanie wywieść z niego w miarę szybko. Jeśli wie się już, że, coś jest możliwe, a zwłaszcza jeżeli można to coś zbadać, to mamy dziewięć dziesiątych sukcesu. Choć może to wymagać doprowadzenia do podobnej eksplozji...

Taką eksplozję potrafimy zorganizować – rzekł sekretarz obrony potakując głową. – Zakładając, że chodzi o wybuch w miejscu takim jak Los Alamos. Oczywiście na poligonach, nie w laboratorium.

Muszę coś powiedzieć – prezydent podniósł nieco głos. – Nie chcę, żeby wykonywano ten pomysł aż do chwili, gdy lepiej zapanujemy nad sytuacją. Ani w MIT, ani w Kalifornii, ani nawet w Los Alamos. Mamy wystarczająco dużo problemów z terroryzmem. Nie chcę, żeby nasze miasta zamieniły się w fajerwerki. Nie chcę mieć na sumieniu śmierci kolejnych 250 000 ludzi.

Przepraszam, panie prezydencie – rzekł Weaver – jeśli przekroczyłem swoje kompetencje.

Nic nie szkodzi. Chciałem, żeby to było jasne – podkreślił rozmówca.

Doktorze Weaver, mogę o coś spytać? – odezwał się doradca do spraw naukowych. – Dokumenty doktora Chena były ogólnodostępne?

Nie, nie były, sir – odpowiedział fizyk potrząsając głową. – Gdyby były, prezydencki rozkaz w oczywisty sposób byłby niemożliwy.

Gdzie pan...? – doradca naukowy przerwał nagle, widząc uniesione brwi sekretarza obrony.

Doktor Weaver poprzez swoje powiązania z Departamentem Obrony ma dostęp do zastrzeżonych dokumentów...

Chce pan powiedzieć, że to był projekt Departamentu Obrony? – spytał szef Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a jego tłusta twarz spurpurowiała ze złości. – Zatem w zasadzie to był projekt budowy bomby?

Nie – kategorycznie odrzucił ten pomysł sekretarz. – Postarajmy się zostawić plotki prasie, dobrze? Doktor Chen otrzymał fundusze z Państwowej Akademii Nauk – wyjaśnił, wskazując na doradcę naukowego, który w jednej chwili zbladł. – Od co najmniej trzech organizacji pozarządowych oraz od Departamentu Obrony. Były to głównie środki prywatne. Jednak ze względu na fundusze z Departamentu Obrony, przeznaczane na konkretne cele, musiał utajniać przedkładane nam raporty i plany. Nie mam pewności, czy wszystko jest dostępne, lecz wszystko w ciągu ostatniego roku było ściśle tajne. Szczerze mówiąc, nie wiem nawet dlaczego i jak otrzymał fundusze od nas. Ale przecież finansowaliśmy już parę czysto teoretycznych projektów, które czasami się opłacały.

To właśnie te utajnione dokumenty pan widział? – zapytał prezydent.

Tak, sir – odpowiedział Weaver. – Interesowałem się fizyką. Jeśli udałoby się zmienić prawa fizyki na pewnym obszarze, można by dokonać wielu rzeczy. Nie przewidziałem takiego rodzaju eksplozji, gdyż inaczej uderzyłbym na alarm. Ale istnieje wiele innych zastosowań. Na przykład zmiana grawitacji na ograniczonym obszarze umożliwia opracowanie lepszego śmigłowca. Nie wspominając o kwestii odciążenia ekwipunku piechoty. Jeśli zmieni się fizykę w niewłaściwy sposób, to, owszem, można spowodować wybuch. Ja myślałem głównie o konkretnych zastosowaniach, które mógłbym przedłożyć ludziom opłacającym moją pensję, panie prezydencie. Ponadto fascynowała mnie matematyka. Lecz nie przewidziałem tego wszystkiego.

W porządku, mamy więc bramę i fizykę, której nie rozumiemy, ale możemy za pewien czas zrozumieć – orzekła doradczyni. – Ale ponieważ póki co nie rozumiemy tej fizyki, nie wiemy, jakie mogą być skutki.

Nie, proszę pani.

Mimo to najwyraźniej po drugiej stronie znajduje się jakiś inny świat – powiedział szef państwa. – Doktorze Weaver, czy chciałby pan się tam udać? Zakładając, że w tym drugim świecie panują warunki, w jakich człowiek jest w stanie przeżyć?

Sir, potrzeba by całego plutonu marines, żeby powstrzymać mnie przed przejściem przez tę bramę.

Wiedziałem, że pan tak powie – skwitował jego słowa sekretarz obrony z nikłym uśmiechem.


* * *


Jestem specjali... sierżant Crichton, sir – rzekł Crichton, salutując przed oficerem marynarki wojennej w pustynnym kamuflażu. – To ja jestem tym facetem pokazywanym w NBC, który przeprowadził pierwsze pomiary.

Porucznik Glasser – przedstawił się komandos z morskiej grupy desantowej marynarki wojennej US Navy SEAL, salutując, a następnie ściskając mu dłoń. – Widziałem tę akcję; dobra robota.

Dziękuję, sir – odrzekł specjalista.

Wiedział, że woda sodowa zaczyna mu uderzać do głowy, ale nie miał pojęcia, co z tym zrobić. W końcu sam dowódca batalionu przekazał mu słowa pochwały od szefa sztabu. Jego ocena sytuacji, że nie była to broń jądrowa ani asteroida, lecz brama, znacznie wyprzedziła ocenę FEMA, rządowego doradcy naukowego i Bóg wie kogo jeszcze. Teraz zaś usłyszał komplement od komandosa z Navy SEAL.

Glasser tylko skinął głową i spojrzał na dziurę. Morska grupa desantowa była w bazie sił powietrznych McDill w Tampa, siedzibie Dowództwa Operacji Specjalnych (SOCOM), gdzie odstawiała cyrk, odczytując sprawozdania przed nowym dowódcą. Takiego gówna „Foki”, jak nazywano komandosów z morskiej grupy desantowej, na ogół byli w stanie uniknąć, jednak nowym dowódcą SOCOM został zielony beret, żołnierz sił specjalnych wojsk lądowych USA, który miał ograniczone doświadczenie w dowodzeniu lub zarządzaniu oddziałami Navy SEAL i większości pozostałych formacji wojskowych, jakie znalazły się pod jego komendą. Wybrano morską grupę desantową, ponieważ znajdowała się w terenie, nie robiąc przy tym niczego ważnego, i miała rozległe doświadczenie – począwszy od starszego sierżanta sztabowego Millera, który był komandosem w Navy SEAL chyba od swojego chrztu i uczestniczył we wszystkich akcjach od czasów Grenady, po starszego szeregowego Sansona, który wciąż jeszcze nie wysypał z butów piasków Coronado.

Zresztą żaden z nich nie zdążył choćby wypastować swoich butów, zanim zostali załadowani na ciężarówki i przejechali do Orlando w konwoju policyjnym z prędkością ponad 200 kilometrów na godzinę, po czym zostali wyrzuceni na przejmującym pustkowiu, podejrzanie przypominającym Bejrut. W telewizji udało im się zobaczyć tyle, że mogli się z grubsza zorientować, co się dzieje. Nie mieli jednak zbyt wiele do oglądania poza bandą żołnierzy Gwardii Narodowej, stojących w pobliżu i popijających kawę w świetle jarzeniowych reflektorów.

No i poza kulą.

Jeśli dojdzie do penetracji kuli, to znaczy od naszej strony, to bierzemy zadanie na siebie – oświadczył Glasser. – Nie ma w tym przypadku stałych procedur operacyjnych, to zabawa w science-fiction. Czytuje pan fantastykę naukową?

Crichton nie był pewien, co odpowiedzieć. Większość oficerów wojska śmiertelnie nie znosiła fantastyki naukowej. Porucznikowi jednak to raczej nie przeszkadzało.

Ja kiedyś czytałem – zamyślił się porucznik Glasser. – Czytałem dużo. Bardzo niepokoi mnie biologiczne czy chemiczne skażenie. Co się stało z tym robalem?

Są teraz dwa robale, sir – odpowiedział Bob Crichton, biorąc łyk kawy. – Sierżant Grant i ja wyciągnęliśmy je oba z dziury. Mieliśmy na sobie odzież ochronną i przeszliśmy potem dekontaminację.

Piana odkażająca może nie działać na robale z innego świata – zaznaczył żołnierz z Navy SEAL. – Tak jak mówiłem, brak stałych procedur operacyjnych.

Racja, sir, ale użyliśmy także wybielacza – rzekł specjalista z satysfakcją. – Sir, jeśli to coś wytrzyma działanie wybielacza, nie sądzę, by mogło przetrwać w tym świecie.

Gdzie są robale? – spytał komandos, ignorując tę uwagę.

Razem z sierżantem obwiązaliśmy je taśmą klejącą, a potem wrzuciliśmy na pakę hunweego, na którym zaciemniliśmy wszystkie szyby i wywiesiliśmy wielkie napisy, żeby go nie otwierać. Ale one są martwe, sir. Po chwili spazmów przestały się ruszać.

Pewnie coś po tej stronie okazało się dla nich trujące – powiedział Glasser. – Co jest pierwszą dobrą nowiną dzisiaj. Ale jednocześnie złą, jako że to nie oznacza, że tamta strona nie jest trująca dla nas. Ma pan jakieś pomysły?

Nie, sir – odparł Crichton. – Poruszały się całkiem sprawnie i okazały się bardzo silne. Sierżant Grant pomógł mi – za – i zwyczaj pracuje on na farmie krokodyli, mocując się z aligatorami. Musieliśmy obaj nieźle się napracować, żeby obwiązać je taśmą. Nie atakowały nas ani nie walczyły, jednak przypominało to przejażdżkę na słoniu, jeśli wie pan, co mam na myśli; po prostu wydawało się, że nie czują naszego ciężaru, nawet ten mniejszy. Gdybym miał zgadywać, sir, powiedziałbym, że po tamtej stronie istnieje jakiś świat o większej grawitacji, zaś zabiło je prawdopodobnie coś w naszej atmosferze, dwutlenek węgla lub tlen. To tylko strzał w ciemno, sir. Obszedłem ze wszystkich stron tę kulę i sprawdziłem odczyty, lecz moje instrumenty nie wykryły niczego niebezpiecznego wydobywającego się z wnętrza.

Pan jednak czytuje science-fiction – zauważył porucznik uśmiechając się do niego. – Crichton, tak?

Tak, sir. Czasem czytam, o ile mam wolną chwilę.

Moi chłopcy mogą ubić wszystko, co zobaczą – rzucił żołnierz morskiej grupy desantowej, nieco zamyślony. – Potrafią poruszać się jak żywe srebro, dotrzeć wszędzie, wykonać każde polecenie. Ale z wyjątkiem starszego sierżanta sztabowego, który rytualnie czyta „Kawalerię kosmosu” raz przed każdą misją zamorską, chyba ani jeden nie przeczytał żadnej powieści fantastycznej. Zapewne też nie myśleli o tym, jak inny od naszego może być świat obcych. Co pan na to?

Lepiej, żeby pan ich wprowadził w to zagadnienie, sir.

Raczej my, sierżancie. Lepiej żebyśmy ich w to wprowadzili. Proszę mi wierzyć lub nie, ale „Foki” mają skłonność do tego, by słuchać tylko tych ludzi, którzy wiedzą, o czym mówią. A wbrew powszechnej opinii są dość bystrzy. Co może wiele zmienić. Albo nie zmienić niczego.


* * *


Symbol wywoławczy międzynarodowego portu lotniczego Orlando brzmiał MCO. Był to skrót od McCoy. Wcześniej była to bowiem baza sił powietrznych McCoy – kiedy bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych w obliczu radzieckiego arsenału atomowego polegało na doktrynie wzajemnie zapewnionego zniszczenia (MAD), zaś bombowce dalekiego zasięgu stanowiły jedną z trzech podstaw tego wiązanego układu.

W miarę jak Orlando się rozrastało i nabierało znaczenia, przekształcając się z małego prowincjonalnego miasteczka z paroma firmami zajmującymi się obronnością w ośrodek badań i rozrywki, powiększało się także MCO, gdzie odbywało się coraz więcej lotów, zwiększając tłok na płycie lotniska. W końcu pojawiły się nowe pasy startowe. Głównymi pasami pozostały jednak te, które zbudowano już w latach 50., gdyż były one bardziej niż odpowiednie do obsługi F– 15. A taką właśnie maszyną doktor Weaver dotarł z bazy sił powietrznych Andrews – ten lot miał zresztą zapamiętać na długo.

Regulacje Federalnego Zarządu Lotnictwa Cywilnego (FAA) zakazywały wojskowym odrzutowcom przekraczać barierę dźwięku nad terenami zamieszkanymi. Piloci odrzutowców ponaddźwiękowych musieli więc ograniczać się do trenowania nad wodą lub wyludnionymi obszarami pustynnymi.

Bill Weaver latał już wcześniej F– 15, włącznie z wykonywaniem akrobacji powietrznych specjalnie po to, żeby doprowadzić się do mdłości. Nie udawało się. Tym razem jednak było zupełnie inaczej. F– 15 niosąc dodatkowe zbiorniki paliwa pod skrzydłami, wzbił się na odpowiednią wysokość, wykorzystując coś, co określa się jako „maksymalny wojskowy ciąg”. Ponieważ F– 15 należy do niewielu samolotów na świecie, które mają większą siłę ciągu niż masę, oznaczało to dosłownie pionowe wzbijanie się przez półtorej minuty. Przypominało to zapewne coś, co wyobrażamy sobie jako start wahadłowca kosmicznego, gdyby tylko w wahadłowcu można było rozglądać się we wszystkich kierunkach. Kiedy maszyna osiągnęła optymalną wysokość niemal 20 000 metrów, zwróciła się na południe, zaś pilot wcisnął dopalacze do maksimum. Z tej wysokości prawie nie sposób wyczuć zmiany ruchu w stosunku do powierzchni ziemi. Podczas gdy z ziemi wydaje się, że odrzutowiec leci bardzo powoli, tak samo z perspektywy odrzutowca wszystko na ziemi wydaje się bardzo stabilne. Ale bynajmniej tak nie jest przy prędkości 3 Machów. Upłynęło 30 minut od chwili, gdy pilot zrobił zwrot ku południu, a już wykonywał manewr wyrównania samolotu przed przyziemieniem i szykował się do lądowania w Orlando. Ziemia, która i z tak dużej wysokości ma wyraźną krzywiznę, zdawała się zmienić nieco swój ruch obrotowy od zachodu na wschód i z południa na i północ. Bill odczuwał całkowitą pewność, że nawet przelatując na znacznej wysokości, zostawili za sobą ślad roztrzaskanych szyb.

Nie rozmawiano zbyt wiele. Personel naziemny pomógł mu wbić się w skafander przeciw przeciążeniom i nałożyć nakrycie głowy, wyjaśnił znaczenie dwóch przełączników, których wolno mu dotykać, pokazał spust katapulty, który można było uruchomić tylko w obliczu oczywistych okoliczności. Pilot miał równie mało do powiedzenia.

Mogę spytać, kim pan jest? – zainteresował się pilot, podpułkownik, kiedy osiągnęli wysokość przelotową i miażdżące kości przyspieszenie nieco zelżało.

Jestem jajogłowym z uniwersytetu – odpowiedział Bill, zachwycając się widokiem za oknem. Słońce wisiało nisko nad ziemią na zachodzie, ale oni wciąż trzymali się na takiej wysokości, gdzie docierało dużo światła słonecznego. Poza tym znaleźli się na tyle wysoko, że niebo miało barwę fioletu i można było oglądać gwiazdy. Nigdy wcześniej nie był tak blisko przestrzeni kosmicznej, a od dziecka marzył, by tam polecieć.

Spróbuj nabrać kogoś innego – powiedział rozmówca.

Nie, poważnie, wysyłają mnie do Orlando, żebym się temu przyjrzał. Jestem fizykiem.

Domyśliłem się, że nie wysyłają cię do Disney World, ale nie wyglądasz mi na naukowca.

Musisz częściej spędzać czas w barach w Huntsville.

Doktor słyszał to już kiedyś. Jeśli ma się południowy akcent i wygląda się jak trener futbolu amerykańskiego, wszyscy zakładają, że stroisz sobie żarty. Ale na poziomie fizyki, która była jego specjalnością, możesz wykonać równie wiele „pracy”, uprawiając kolarstwo górskie, nurkowanie bez akwalungu czy wspinaczkę skałkową, jak również siedzieć w zaciemnionym biurze za zamkniętymi drzwiami i ze zdjętymi ciuchami kontemplując własny pępek. Czemuś takiemu właśnie oddawał się jeden z jego znajomych z uczelni. Wszystko układa się w głowie, aż przychodzi czas, by usiąść i zacząć kreślić równania, które, jeśli wcześniej wykonało się odpowiednią gimnastykę umysłową w zasadzie piszą się same. Jeżeli zaś dodatkowo przyszło się na świat z ciałem wymagającym zaledwie dwóch godzin snu nocą umysłem niczym zaawansowane liczydło oraz poziomem energii znerwicowanego chomika, to trzeba znaleźć jakiś sposób na spalenie tej całej energii fizycznej i mentalnej. Tak więc Bill uprawiał kolarstwo górskie, udzielał konsultacji Departamentowi Obrony, jeździł na krajowe turnieje kung-fu stylu Wah Lum, a od czasu do czasu stawał przed białą tablicą na kilka godzin. Potem przez trzy dni zamykał się w pokoju, pisząc dokument o objętości 30 000 słów, który wysyłał do National Journal of Physics and Science z niezmąconą pewnością że przejdzie on etap recenzji naukowej i zostanie opublikowany.

Wielu spośród jego znajomych odnosiło się do niego żartobliwie jako do „niezmordowanego sukinsyna”.

Ostatnio zastanawiał się nad pójściem na jakąś uczelnię, żeby zrobić kolejny doktorat. Jedyne pytanie brzmiało: w jakiej dziedzinie? Dupna fizyka, czyli dla niewtajemniczonych astrofizyka, odpadała. Całe to środowisko stanowili jajogłowi, nie potrafiący oddzielić rzeczywistości od wyobraźni, zaś większość z nich w swoich fantazjach skłaniała się ku liberalnej stronie sceny politycznej. Może inżynieria atomowa, ale jedyną uczelnią która miała taki wydział, był MIT. Ble. Wśród innych dziwactw Weaver był wiernym, zagorzałym konserwatystą w sferze polityki i miał poważne militarne zacięcie. Rok, czyli tyle, ile by mu to zajęło, zamiast „zalecanych” trzech lat, w Ludowej Republice Massachusetts, to było więcej, niż potrafiłby znieść.

Może genetyka albo biologia molekularna – małe urozmaicenie specjalizacji.

Lecz to było wczoraj, przed „incydentem”. Jeśli właśnie nie otwierała się całkiem nowa, wielka dziedzina fizyki, to już zupełnie stracił nosa. A przecież znajdował się praktycznie w miejscu jej narodzin.

Matematyka jednak prawdopodobnie da mu popalić. Na pewnym poziomie nawet najbardziej lotni fizycy niekiedy musieli ustąpić przed gośćmi parającymi się czystą matematyką. Na przykład: Ray Chen był człowiekiem, do którego należało się zgłosić o pomoc w zakresie pomiarów cząstek elementarnych i wielowymiarowych równań pola, ale nawet on kilka razy musiał pochylić głowni i skonsultować się z pewnym matematykiem z Wielkiej Brytanii. Jak on się nazywał? Gonzales? Coś w tym stylu.

Fizyk układał w myślach listę ludzi, z którymi przypuszczalnie będzie musiał się skonsultować, gdy zorientował się, że podpułkownik zaczyna już zniżać samolot przez lądowaniem. Ledwie zrobił ostatni zwrot, wykonał podejście na pełnej mocy. Musieli usunąć wszystkie inne maszyny z drogi odrzutowca. Pilot wyrównał maszynę przed przyziemieniem, uruchomił przeciwny ciąg silnika, po czym opadł na pas lądowiska tak gwałtów– I nie, że wydawało się, iż przekoziołkuje.

Spieszy się pan, pułkowniku? – zapytał naukowiec.

Bardzo – odpowiedział pilot. – W czasie lotu dostałem na– I wet dwukrotnie rozkaz przyspieszenia. Ktoś bardzo pilnie tu pana potrzebuje.

Cóż, dzięki za przejażdżkę, mam nadzieję, że to kiedyś powtórzymy.

Na samolot oczekiwali żołnierze, najwyraźniej nie mający pojęcia, jak rozpiąć wszystkie klamry i rozsupłać linki, które przytrzymywały go na miejscu. Pilot rozpiął się i go wyplątał, po czym zeskoczył z myśliwca na lądowisko.

Pan Weaver? – odezwał się jeden z żołnierzy. – Jestem sierżant Garcia. Proszę tędy.

Mogę wydobyć się z tego skafandra? – spytał Bill rozpinając jeden z suwaków. Sięgnął i zdołał otworzyć niewielki przedział, gdzie wcześniej umieszczono jego torbę. Wetknął skafander antyprzeciążeniowy do odpowiedniej przegrody i wyciągnął plecak, a następnie pomaszerował do czekającego nań samochodu.

Rozumiem, że wie pan, co tu się dzieje – powiedział sierżant wdrapując się na siedzenie kierowcy. Drugi żołnierz wskoczył na tylne siedzenie.

Nie bardzo – odrzekł. – Ale rozumiem, co się mogło stać, I mam kilka teorii na temat tego, co się dzieje i co się może wydarzyć. I znam kilka pytań, na które trzeba odpowiedzieć. Poza tym jestem w kropce.

Sierżant Garcia zaśmiał się i potrząsnął głową.

Może pan to wyjaśnić po ludzku?

Raczej nie, chyba, że wie pan, co to jest bozon Higgsa – oznajmił Bill, świadom, iż będzie to musiał tłumaczyć jeszcze wielokrotnie.

Jest to hipotetyczna cząstka elementarna w mechanice kwantowej, która może zawierać wszechświat – odparował żołnierz. – Ale nie można ich utworzyć, jeśli nie ma się naprawdę potężnego superakceleratora. Zgadza się?

Zgadza – przyznał naukowiec spoglądając na rozmówcę ze szczerym zdumieniem. – Czy ktoś dzwonił już w tej sprawie?

Nie – odparł sierżant skręcając w Greenway. Raz w życiu ulica była prawie pusta. Następnie udał się ulicą Sunpass, mimo iż nie miał transpondera. – Pracowałem nad magisterium z fizyki, gdy wszystko się pochrzaniło. W zasadzie to studiowałem optykę.

Ja mam doktorat z optyki – rzekł Bill. – I z fizyki też.

Proszę mi wybaczyć, doktorze, nie wiedziałem – podkreślił krzywiąc się Garcia.

Nie wymagam, żeby wszyscy nazywali mnie doktorem, sierżancie – odparł z uśmiechem. – Jestem tylko przeedukowanym facetem z prowincji, nie jakimś wymuskanym akademikiem. Jak więc trafił pan do Gwardii Narodowej?

Długa historia – rzekł sierżant. Po chwili wzruszył ramionami. – Pracowałem nad moim magisterium na temat niebieskich laserów. Na jednym z zajęć musiałem dokonać recenzji naukowej artykułu przeznaczonego do publikacji. Zna pan tę procedurę.

Jasne.

Nie mogłem przeprowadzać swoich eksperymentów z laserami tak długo, jak chciałem, więc popełniłem pewien błąd. Zmęczyło mnie gadanie o likwidacji zakładów wyzyskujących energię nuklearną więc przeprowadziłem studium porównawcze poziomu radioaktywnych odpadów z elektrowni atomowej w Turkey Creek z ogromną elektrownią węglową na wschód od Orlando.

Proszę pominąć wnioski – mruknął Weaver. – Węgiel to naprawdę brudne świństwo.

Wiedziałem o tym i pan o tym wie, ale przeprowadziłem badania, po czym okazało się, że nie ma ani jednej zrecenzowanej pracy porównawczej.

Ani jednej?

Ani jednej. Wykonałem więc testy i okazało się, że w okolicy Turkey Creek nie ma żadnego wykrywalnego promieniowania, zaś w sąsiedztwie elektrowni węglowej było go tyle, że można by spokojnie upiec kurczaka, a przy okazji odpady te trafiały wprost do pobliskiej strumienia. Przedstawiłem swoje wyniki badań. Przesłałem je do magazynu „Physics”. Otrzymałem odpowiedź po miesiącu. Artykuł został odrzucony przez recenzentów naukowych. Nie przyjęto go do druku. Podobno chodziło o to, że miałem pewne kompetencje w zakresie optyki, ale nie fizyki jądrowej.

To... dziwne – rzekł Bill. – Coś mi tu śmierdzi.

Też tak pomyślałem. Zwłaszcza, gdy wkrótce potem zostałem skreślony z listy studentów. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać z wyjątkiem jednego profesora, który kazał mi przysiąc, że nie zdradzę żadnego nazwiska, bo będzie jeszcze większy smród. Choć mi było już oczywiście wszystko jedno. Zna pan senatora z Zachodniej Wirginii?

O nie – rzekł fizyk zamykając oczy. – Król węgla.

Dokładnie. Najwyraźniej zawarł układ już w latach 60. Floryda otrzymała cały kompleks NASA, lecz do jego zasilania musiała zbudować elektrownię na węgiel. I musiała ją utrzymać. Chroni węgiel tak, jakby to było jego własne dziecko, co poniekąd, jak podejrzewam, jest prawdą. Tak czy inaczej, młody fizyk bez dyplomu ściągnął osobisty gniew wpływowego senatora. Senator stwierdził, że ów naukowiec musi odejść z uczelni natychmiast. Proszę, nie kłopocz się składaniem papierów na inne uczelnie wyższe. Jesteś najsłabszym ogniwem. Żegnaj.

Nie znoszę polityki – wyznał Weaver i wzdrygnął się. – Ale to właśnie dlatego Huntsville ma ośrodek wojskowy Redstone Arsenal, a Houston ma ośrodek kontroli lotów kosmicznych Space Center. Ponieważ zdobyłem wykształcenie dzięki temu pierwszemu, sądzę, że nie powinienem specjalnie narzekać. Jednak muszę przyznać, że to śmierdząca historia. Z drugiej strony dla mnie to nawet lepiej.

Dlaczego?

Będziemy musieli zmierzyć to coś, a ja mam żołnierza, który potrafi obsługiwać sprzęt laserowy. To wielka pomoc.

W porządku – rzekł mężczyzna chichocząc. – Czy dostanę podwyżkę?

Wątpię – przyznał Bill. – Ale zobaczymy. Myślał pan kiedyś o podróży na inne planety?

Trzeba by mnie było siłą przeciągnąć przez tę bramę – oświadczył sierżant. – Widziałem te robaki. Nie chciałbym znaleźć się na planecie, na której one żyją. To gorsze niż arachnofobia. Chciałem zwinął się w kłębek i wyć. Nie mam pojęcia, jak Crichton i Grant byli w stanie ich dotykać.

Dotykać? A skażenie?

Proszę poczekać, aż będziemy na miejscu, doktorze – powiedział żołnierz. Zjechał na podjazd prowadzący na University Boulevard. Kierowano ich pomiędzy punktami kontrolnymi, a podjazd z grubsza oczyszczono z gruzu. Ale droga mimo to była trudna.

University Boulevard to czteropasmowa autostrada powiązana z licznymi drogami bocznymi i lokalnymi osiedlami mieszkalnymi. Jeden pas ruchu częściowo oczyściła armia cywilnych buldożerów i wojsko, a kilka pojazdów służb kryzysowych przedzierało się teraz tym jedynym przejezdnym pasem. Przedmieścia po obu stronach zostały zniszczone, jak gdyby uderzeniem potężnego huraganu. Gdy posuwali się dalej na wschód, stawało się jeszcze gorzej, aż dotarli do obszaru, który został całkowicie ogołocony z wszelkiej roślinności za wyjątkiem kęp grubej trawy. Został także oczyszczony ze wszystkich domostw aż po fundamenty. Bill potrząsnął głową, gdy zaczął w pamięci podliczać liczbę zgładzonych ludzkich istnień. Rodziny, dzieci, psy, koty, ryby, ptaki na drzewach i same drzewa – wszystko to znikło. To było wstrząsające i przerażające, a po kilku chwilach stało się tak przytłaczające, że umysł zaczynał odmawiać posłuszeństwa.

Cieszę się, że nasza kompania zabezpieczyła to miejsce – rzekł Garcia, zauważając, jak Weaver przygląda się zniszczeniom.

Dlaczego?

Wszystkie inne kompanie znajdujące się w pobliżu wycofano do akcji poszukiwania i ratowania ofiar.


* * *


Crichtonowi w końcu nadarzyła się okazja, by zdjąć strój ochronny i wrzucić coś na ząb. Batalion udał się do restauracji Dominos Pizza na Kirkman Road, jednej z największych w kraju, i dostał od jej właścicieli pizzę dla całej Kompanii Charlie po kosztach. Gdy Bob wreszcie dostał kawałek, wszystko było już zimne. Niemniej jednak to jakieś pożywienie, pomyślał, wgryzając się w ciasto z serem, stanowiące pierwszy posiłek w ciągu całego dnia od chwili wrzucenia kilku sucharów na śniadanie. Znalazł trochę gruzu, fundamenty jednego z budynków uniwersyteckich, usiadł i zaczął właśnie obserwować aktywność wokół dziury, gdy dosłyszał cichy głos.

Przepraszam...

Odwrócił się i na skraju światła sączącego się z jarzeniowych reflektorów ujrzał małe dziecko, sądząc po ubranku i fryzurze, dziewczynkę, która pilnie mu się przyglądała. W ramionach ściskała coś, co wyglądało na wypchanego zwierzaka, może jakiegoś „potwora”. W każdym razie wyglądało na wypchanego stwora do chwili, gdy wygrzebało się z uścisku i wskoczyło jej na ramię.

Cześć – odezwał się tak spokojnie, jak tylko zdołał. – Skąd jesteś?

Z domu – powiedziała dziewczynka. – Jestem głodna.

Jak się nazywasz?

Mimi Jones, mieszkam przy Mendel Road 12138, Orlando, Floryda, 32826.

Zgubiłaś się? – zapytał. Próbował przypomnieć sobie, gdzie jest Mendel Road i zastanawiał się, kto mógłby odprowadzić dziewczynkę do rodziców, zakładając, że żyją. Wyglądało na to, że nie odniosła żadnych obrażeń, zatem niemożliwe, by znajdowała się I na obszarze eksplozji. Ale przecież nie ocalało nic w promieniu I ponad kilometra od epicentrum. Jeśli więc przyszła spoza pierścienia wybuchu, to musiała pokonać kawał drogi.

Tak – odpowiedziała. – Nie mogłam znaleźć mojego domu ani mojej mamy. A mama mówiła mi, żebym nie rozmawiała z nieznajomymi, ale pewnego razu, gdy byliśmy w supermarkecie, powiedziała też, że żołnierze są w porządku.

Jest tutaj także policjant – oznajmił specjalista wstając. – Na pewno uda mu się znaleźć twoją mamę. I znajdziemy ci coś do jedzenia. Chodź.

Chciał zapytać małą, co ma na ramieniu, ale uznał, że może lepiej poczekać, aż wyjdą na światło dzienne i przyjrzeć się temu nieco dokładniej. Mogła to być jedna z tych mechanicznych zabawek, które stanowiły najnowszy krzyk mody.

W świetle stwór wcale nie prezentował się lepiej. Niemal całkowicie pokrywało go futro, za wyjątkiem krótkich, jakoś głupawo wyglądających łap. Miał ich mniej więcej dziesięć, rozmieszczonych w równej odległości od siebie wokół całego korpusu. Nie stwarzał najmniejszego zagrożenia, po prostu siedział sobie na jej ramieniu.

Wóz dowodzenia zaparkowano na skraju oświetlonej strefy, więc Crichton zaprowadził dziewczynkę do grupy stojącej z drugiej strony samochodu. Znajdował się tam Weaver i dowódca „Fok” z jakimś sierżantem z urzędu szeryfa Orange County, wysłanym w charakterze łącznika. Była tam również jakaś kobieta, której nie widział wcześniej, wysoka brunetka, dokładne przeciwieństwo grubaski, z długimi, kasztanowymi włosami. Miała na sobie dżinsy i flanelową, roboczą koszulę.

Cześć – powiedział, gdy się zbliżył. – Ta dziewczynka właśnie do mnie podeszła. Zdaje się, że jest z obszaru „incydentu”. Mówi, że ma na imię Mimi.

Cześć, Mimi – odezwała się kobieta, przykucnąwszy przed małą. – Jestem doktor McBain. Nie jestem takim doktorem, jakiego pewnie masz na myśli, jestem biologiem. Studiuję rośliny i zwierzęta. A to jest doktor Weaver, on bada gwiazdy i różne inne ciekawe zjawiska. Jak ty się nazywasz? Znasz swój adres?

Jestem Mimi Jones, mieszkam przy Mendel Road 12138, Orlando, Floryda, 32826 – ponownie wyrecytowało dziecko.

A co masz na ramieniu? – spytała McBain przyglądając się temu czemuś czujnie.

To mój przyjaciel – oświadczyła Mimi głaszcząc stwora. – Ma na imię Tuffy.

Czy wiesz, gdzie jest twoja mama? – zapytała biolog.

Nie, oglądałam właśnie Atomówki w telewizji, gdy nagle ocknęłam się w ciemnościach. Bałam się, ale Tuffy powiedział mi, że wszystko będzie dobrze, a potem poszłam do światła. Jestem głodna.

Tuffy ci powiedział? – dopytywał się Weaver, również kucnąwszy obok.

Tak jakby – odparła dziewczyna i zachichotała. – On nie mówi, nie ma ust tak jak my. Ale wiem, co on ma na myśli. Naprawdę bardzo się bałam, a on sprawił, że nabrałam odwagi i powiedział, żebym poszła do światła i znalazła coś do jedzenia. Jestem głodna.

Pizza już nam się skończyła – stwierdził Bill Weaver i machnął na oficera Navy SEAL. – Masz ochotę na trochę pysznego gotowego posiłku wojskowego?

Nie wiem – wyznała dziewczynka. – Ale nie lubię zielonego groszku.

Nie będzie żadnego groszku – obiecał Weaver, gdy komandos z Navy SEAL, kręcąc głową, poszedł po paczkę żołnierskiej racji żywnościowej.

Doktorze Weaver – odezwał się policjant, który zbliżył się i przykucnął obok pozostałych. – To niemożliwe.

Co pan ma na myśli?

Byłaś w domu, Mimi? – spytał zastępca szeryfa spokojnym głosem. – To znaczy, kiedy zasnęłaś?

Tak – odpowiedziała Mimi.

To niemożliwe – powtórzył policjant. – Mendel znajdowało się jakieś trzy przecznice stąd.

Mieliście piwnicę, Mimi? – zapytał Weaver. – Byliście w piwnicy?

Nie – odpowiedziała. – Mieliśmy normalne mieszkanie. Na pierwszym piętrze. Lubiłam rzucać balony z wodą na schody, aż mama dowiedziała się o tym i kazała mi przestać.

To naprawdę niemożliwe – powtarzał gliniarz. – Gdzie tak naprawdę byłaś, Mimi?

Bill nie miał dzieci, ale wiedział, że potrafią zmyślać. Jednak kłamstwa Mimi nie miałyby najmniejszego sensu i odnosił wrażenie, że ona wcale nie fantazjuje.

Nie wydaje mi się, żeby kłamała, sierżancie – rzekł cicho. – Proszę mi zrobić przysługę i nie podnosić na nią głosu. Nie chcę, żeby się zdenerwowała, ani ten stwór.

Ona nie mogła przyjść z Mendel, doktorze Weaver – protestował zastępca szeryfa. – Ta ulica przestała istnieć.

Quod erat demonstrandum – odpowiedział fizyk. – Co było do udowodnienia. Skąd więc się tutaj wzięła? Wszystko w promieniu kilometra stąd zostało unicestwione. Ona ma sześć lat, nie mogła zajść tak daleko. Ergo, przyszła skądś, skąd nie mogła przyjść, zaś ulica Mendel to tylko jedna z wielu równie nieprawdopodobnych możliwości.

Jak więc przeżyła? – zapytał gliniarz, wyraźnie poirytowany.

Nie mam pojęcia – szczerze odpowiedział Weaver.

Jakiś rodzaj efektu toroidalnego? – podsunęła McBain.

Nie – stwierdził fizyk. – Gdyby zaistniał minimalny efekt toroidalny, a nie wydaje mi się, żeby zaistniał, to i tak uległoby zniszczeniu wszystko na wysokości pierwszego piętra. A ona nie wyszłaby z tego bez najmniejszego draśnięcia. Słuchajcie, to wszystko nie ma sensu zgodnie ze standardowymi teoriami, więc pozwolę sobie na przypuszczenie, że może otworzyła się jeszcze jedna brama, a ona spadła do niej, gdy po okolicy przeszła fala uderzeniowa. Problem w tym, że nawet gdyby otworzyła się dokładnie pod nią, nie miałaby czasu na to, żeby do niej wpaść.

Może zatem otworzyła się na niej – podsunęła kobieta. – A ona wypadła z niej po przejściu fali uderzeniowej?

Możliwe. – Naukowiec wzruszył ramionami. – Lub może Tuffy ją ocalił.

Tak właśnie było – podkreśliła stanowczo dziewczynka. – Tuffy powiedział mi, że mnie uratował.

Mamy więc odpowiedź – rzekł Weaver z uśmiechem. – Problem rozwiązany.

Ale nie wszystkie problemy – zaznaczył zastępca szeryfa. – i Powinniśmy odizolować każdego rodzaju istotę obcą. A jeśli to nie jest istota pozaziemska, to już w ogóle nie wiem, czym jest ten stwór. Wiadomo, że może roznosić jakąś zarazę. A ona nie będzie mogła zabrać go ze sobą do schroniska.

Nie wiemy też, w jaki sposób ją uratował – dodała z naciskiem McBain.

Sęk w tym, że musimy to odizolować – powtórzył policjant. – I ją także, jeśli się nad tym zastanowić. Mimi, przykro mi, ale będziesz musiała oddać mi Tuffy’ego – mówił dalej gliniarz, wyciągając parę gumowych rękawiczek.

Nie oddam – odrzekła z uporem. – Tuffy to mój przyjaciel i uratował mnie. Nie zabierzecie go, żeby go uśpić.

Nie uśpimy go, dziecko – obiecała kobieta. – Ale on może roznosić jakieś zarazki. Musimy upewnić się, że jest bezpieczny.

Nie ma zarazków – oświadczyła Mimi. – Powiedział mi, że i jest bezpieczny.

Ale mimo wszystko musisz mi go oddać, Mimi – oznajmił zastępca szeryfa wyciągając ręce po stworzenie.

Nie! – krzyknęło dziecko cofając się. – Nie oddam go wam. Zostawcie mnie! Jesteś złym człowiekiem!

Mimi... – wtrącił się fizyk, gdy stworzenie stanęło dęba. Dostrzegł przelotnie coś, co przypominało pyszczek, a następnie dwie łapy stwora nadzwyczajnie rozciągnęły się, formując się na końcach w szpony. Szpony trafiły w przedramię policjanta tuż poniżej chroniącej go kamizelki kuloodpornej. Rozległo się osobliwe skwierczenie, po czym mężczyzna padł na ziemię i dostał konwulsji.

Weaver cofnął się, przyjmując pozycję bojową, gdy biolog również się wycofała. Policjant trząsł się cały od stóp do głów, po chwili jednak przestał. Wciąż oddychał.

Lekarza! – zawołał Glasser, upuściwszy paczkę gotowego posiłku wojskowego, którą właśnie przyniósł, i chwycił zastępcę szeryfa. Zaciągnął go na tył samochodu i podłożył mu ramię pod głowę.

Mimi – powiedział Bill Weaver z takim spokojem, na jaki zdołał się zdobyć. – Powiedz Tuffy’emu, że go nie zabierzemy, dobrze?

Dobrze – zgodziła się, obracając głowę i mamrocząc coś do istoty. – On mówi, że temu człowiekowi nic nie będzie.

Świetnie.

Wyglądało to tak, jakby został porażony paralizatorem na prąd – rzekł komandos podchodząc z paczką racji żywnościowej. – Mimi, to jest kurczak po chińsku. Niestety, ma trochę groszku, ale to najlepsze, co mamy. Podgrzałem go dla ciebie. – Wyjął składany nóż, naciął wierzchnią część paczki, po czym otworzył ją i spokojnie podał jej razem z widelcem.

Mimi spojrzała na paczuszkę z niepewnością i niechęcią, którą doskonale znały miliony żołnierzy na całym świecie, następnie szturchnęła sztućcem jej zwartość. Nabrała trochę papki i spróbowała, po czym zaczęła pochłaniać ją łapczywie, wyciągając kawałki kurczaka.

Gdy to robiła, Tuffy zszedł po jej piersi i trzymając się koszuli wystawił łapki, żeby wziąć trochę pożywienia. Wydawało się, że przegrzebuje danie w poszukiwaniu warzyw. Ponieważ dziewczynka wyjadała głównie mięso, był to sprawiedliwy podział. Bill przypatrywał się ze zdumieniem, w jaki sposób stworzenie wyławiało kawałki z sosu, zamykało na nich małe szpony i przenosiło ku dolnej części ciała, gdzie je najwyraźniej konsumowało.

Mimi – rzekła nagle biolog z tonem przerażenia w głosie. – Właśnie coś sobie pomyślałam. To może zaszkodzić Tuffy’emu.

Tuffy mówi, że to nie jest złe – oświadczyła dziewczynka z ustami pełnymi jedzenia. – Powiedział, że umie dostosować swoją fizjologiczną niekompatybilność. – Najwyraźniej nie miała pojęcia, co to znaczy, i nie dbała o to.

Jasny gwint – mruknął Weaver.



ROZDZIAŁ TRZECI


Zamierzamy zastosować regułę młodszego żołnierza, generale – oznajmił porucznik Glasser wskazując na plan na tablicy.

Generał brygady Hank Fullbright był zastępcą szefa operacyjnego w Dowództwie Operacji Specjalnych (SOCOM). Najwyraźniej toczyła się batalia w Waszyngtonie o to, kto miał nadzorować badania bramy, jednak ze względu na jej bliskość chwilowo kontrolę tę sprawował SOCOM. Fullbright został wysłany na miejsce niemalże tak szybko jak drużyna „Fok”, siedział teraz na bujanym fotelu w Hummerze dowództwa, kiwając głową w czasie odprawy. „Regułę młodszego żołnierza” znała większość wojskowych, a szczególnie goście posyłani na front i do trudnych zadań. W przypadku, gdy nie było sposobu na przetestowanie, powiedzmy, trującego gazu, najmłodszy rangą żołnierz był wykorzystywany jako królik doświadczalny.

Starszy szeregowy Sanson został przygotowany do dokonania wstępnego przejścia – dodał Glasser, poklepując po ramieniu młodego komandosa stojącego obok niego. Miał on na sobie niebieski skafander środowiskowy i trzymał pełną maskę gazową po pachą. – To zwykły rekonesans. Wejdzie tam, podejmie wszelkie niezbędne środki bezpieczeństwa, nakręci krótki materiał filmowy i wróci.

Jesteś gotów, żołnierzu? – rzucił generał.

Tak jest, sir – zawołał komandos, nieco podenerwowany.

Zapomnij o obowiązku, synu – rzekł generał Fullbright łagodniejszym głosem. – Przyznaję, że reguła młodszego żołnierza ma sens, ale chcę wiedzieć, czy nie masz jakichś zastrzeżeń co do tego zadania.

Mam pewne obawy, sir, tak, sir – odparł starszy szeregowy. – Ale otrzymałem wszystkie niezbędne informacje w czasie odprawy, a ktoś musi się tego podjąć. Jestem chętny, wyszkolony i gotowy, sir.

Okay, więc ruszaj – rozkazał spoglądając na swój zegarek. – Jest 23:30. Planujecie to jeszcze dzisiaj, poruczniku?

Tak jest – odpowiedział oficer. – Pierwsze wejście. Otrzymaliśmy sugestię, żeby tego dokonać tak szybko, jak to możliwe ze względu na potencjalną awarię bramy, jak również ze względu na konieczność szybkiej oceny zagrożenia po drugiej stronie.

Innego niż zdychające robactwo – dokończył Fullbright uśmiechając się mizernie. Kolejny wypadł przez bramę niespełna godzinę wcześniej i został starannie przebadany przez doktor McBain.

Tak jest, sir – odparł Glasser.

Nie znam się na całej tej fantastyce naukowej – przyznał generał. – Jest pan pewien, że zadbał o wszystko?

Na ile to było możliwe, generale – podkreślił Weaver. – Nie wiemy niczego o warunkach atmosferycznych panujących po drugiej stronie z wyjątkiem tego, że robale mają płuca, zatem musi tam być jakieś powietrze. Są też w stanie przetrwać pewien czas po naszej stronie. Sanson będzie miał na sobie skafander środowiskowy. Na pewno go nie zdejmie. Daliśmy mu bardzo solidne i łatwe w użyciu urządzenia do sondowania atmosfery. Może doświadczyć wyraźnych zmian grawitacyjnych, różnic w świetle, inaczej też może wyglądać rzeźba terenu. W zasadzie on nie ma pojęcia, co tam znajdzie, a my po prostu mamy nadzieję, że w ogóle uda mu się wrócić. Wysłaliśmy już opancerzony pojazd, który miał na chwilę wjechać do środka i wrócić. Nie wrócił.

To niedobrze – przyznał Hank Fullbright. – Może po prostu dałoby się tam wsadzić kamerę na jakimś długim pręcie?

Zrobiliśmy to, sir – powiedział porucznik Glasser. – Pręt został złamany.

Synu, nadal chcesz tam iść?

Tak, sir – rzekł zwięźle Sanson.

No cóż, powodzenia – powiedział generał, wstał i uścisnął mu dłoń.

Grupa znów wyszła na oświetlony obszar. Pod kulą sklecono platformę. Była chwiejna jak diabli. Na dole pewien facet w kasku spoglądał w górę i kręcił głową.

Kim pan jest? – zapytał Bill Weaver, kiedy doszli do podnóża schodów.

Bill Earp z FEMA – odpowiedział mężczyzna. – Jestem koordynatorem do spraw bezpieczeństwa. – Był wysoki i mocno zbudowany, miał czarno-siwą brodę przyciętą po bokach specjalnie pod aparat tlenowy; niebieski kombinezon, który nosił, nadawał mu wygląd brodatego niebieskiego Buddy.

Jeśli chce mi pan powiedzieć, że platforma nie jest bezpieczna – rzekł fizyk – to właściwie sami to zauważyliśmy. Jednak musimy dziś w nocy dokonać przejścia na drugą stronę.

Tak naprawdę to cała ta sytuacja jest piekielnie niebezpieczna – rzekł przedstawiciel FEMA z uśmiechem. – Jestem tu tylko po to, żeby zapoznać was z podstawowymi środkami bezpieczeństwa. Kto przechodzi na tamtą stronę?

Starszy szeregowy Sanson – powiedział Weaver wskazując na komandosa.

W porządku, szeregowy Sanson, oto twoja odprawa dotycząca bezpieczeństwa – rozpoczął gość z FEMA, znów się uśmiechając. – Musisz mieć świadomość, że platforma, po której tam przejdziesz, jest źle skonstruowana, więc może się zawalić. Pamiętaj, że po drugiej stronie bramy możesz spotkać się z powietrzem znacznie gorszej jakości. Pamiętaj, że po tamtej stronie bramy możesz odczuć mniejszą lub większą siłę oddziaływania pola grawitacyjnego. Wyjście po drugiej stronie może nie znajdować się na powierzchni ziemi i możesz doświadczyć jakiegoś upadku. W czasie powrotu może okazać się, że nie trafiłeś na platformę, wobec czego spadniesz z wysokości około 20 metrów na ziemię. Brama może w ogóle nie wrócić do tego samego miejsca i w takim wypadku możesz znaleźć się w dowolnym miejscu w tym wszechświecie lub nawet w innym. Skafander środowiskowy, którego używasz, nie ma gwarancji producenta na jego stosowanie w warunkach pozaziemskich, a zatem korzystasz z niego na własne ryzyko. Czy rozumiesz znaczenie tego ostrzeżenia?

Tak, sir? – odpowiedział niepewnie komandos.

Sprawdziłeś, czy masz dopasowaną maskę? – zapytał przedstawiciel FEMA.

Wziąłem w niej parę oddechów – rzekł żołnierz.

To nie wystarczy – oświadczył mężczyzna. – Chodź ze mną.

Z bagażnika samochodu należącego do wypożyczalni aut specjalista z FEMA wyjął tester dopasowania maski. Wetknął otwór wylotowy do maski, zaczepił aparat tlenowy, następnie spędził kilka minut na upewnianiu się, że jest idealnie szczelna. Po czym pomógł Sansonowi nałożyć kaptur. Stanowił on integralną część skafandra i po nałożeniu mocno zachodził na resztę stroju. Suwak znajdował się z tyłu kombinezonu. Nałożyli kaptur, zamknęli go, następnie zasunęli tylną część. Człowiek z FEMA sprawdził szczelność zamka błyskawicznego, poprawił co trzeba, a później poklepał go po ramieniu.

Tak lepiej – zaznaczył. – Wcześniej miałeś 15-procentową nieszczelność; jeśli byłoby coś szkodliwego w atmosferze po tamtej stronie, padłbyś w kilka sekund. Życzę szczęścia.

Dziękuję, sir – rzekł chłopak z Navy SEAL. Jego głos był mocno przytłumiony. Nie zdjął już maski, gdy podszedł bliżej platformy.

Kiedy dotarł do platformy, Glasser podał mu M-4, po czym zapiął wojskową uprząż – która szczęśliwie dała się założyć na cały skafander i aparat tlenowy – i zamocował kamerę wideo na jego ramieniu.

Powtórz swoje rozkazy – polecił.

Włączyć kamerę. Przejść przez bramę w pozycji taktycznej. Uważać pod nogi. Obrócić się, żeby sprawdzić, czy jest bezpiecznie. Opuścić broń, podnieść kamerę. Wykonać jeden powolny obrót z kamerą. Wrócić. – Sanson wyjął magazynek z karabinu, upewnił się, że jest pełny, zatrzasnął go, załadował kulę do lufy i zabezpieczył.

Jeżeli nie wrócisz, nie ruszymy za tobą w ciągu najbliższej godziny – zaznaczył porucznik. – Jeśli nie będziesz mógł wrócić ze względu na niemożność dosięgnięcia kuli po drugiej stronie, przyjmij pozycję taktyczną i czekaj; wyślemy kogoś po ciebie.

Tak jest, sir – odparł komandos, wiedząc, że ma tlenu na zaledwie 45 minut. Oni byli ponad tego rodzaju ewentualnościami. – Mogę iść?

Tak – rzucił Glasser, wskazując na chybotliwe schodki.

James Thomas Sanson pragnął być członkiem US Navy SEAL od chwili, kiedy w wieku siedmiu lat obejrzał program telewizyjny o nich na Discovery Channel. Gdy podrósł, uczył się wszystkiego, co tylko mógł znaleźć na temat „Fok”, oraz wszystkiego, co mogłoby mu się przydać, zanim jeszcze do nich wstąpił. W szkole średniej grał w football i trafił do drużyny lekkoatletycznej. W jego szkole nie było basenu, ale jeździł nad rzekę, latem i zimą, i pływał tyle, ile tylko mógł. Czasami leżał w wodzie zimą, ucząc się ignorowania zimna. Pewnego razu niemalże zmarł wskutek hipotermii, lecz uznał to za bardzo cenny „element treningu”.

Ponadto był dobrym uczniem i lubił czytać. Skończył szkołę ze średnią 3,5, przeczytawszy dosłownie wszystkie biblioteczne książki o historii wojskowości oraz militarne książki fabularne.

Uważał, że przygotował się do szkolenia „Fok” tak dobrze, jak tylko mógł i z wyjątkiem jednego przeklętego tygodnia nie było ono dla niego tak koszmarne jak dla wielu innych nowicjuszy. O tym wyjątku zadecydowało zmęczenie. Zignorował fakt, że adepci US Navy SEAL byli trzymani bez snu przez cały okres Piekielnego Tygodnia, co niemalże go wykończyło. Jednak przeszedł to. Zachował spokój w Fazie Pierwszej i Drugiej i radził sobie całkiem nieźle, skończył jako jeden z najlepszych w klasie. Kiedy dostał się do swojej pierwszej grupy desantowej, wiedział, że będzie musiał zmierzyć się z typowymi szykanami, ale to przecież nic osobistego, po prostu upewnianie się, że stanowi odpowiedni materiał na komandosa. Stale robili sobie z niego niewybredne żarty, on zaś przygotowywał się starannie. Sądził, że jest gotowy zmierzyć się ze wszystkim, co będzie musiał wykonać w szeregach komandosów morskiej grupy desantowej.

Aż do tego momentu.

Gdy dotarł na szczyt platformy, uświadomił sobie, że zamiast czytać wojskowe podręczniki i powieści, powinien czytać fantastykę naukową. Niezależnie od wszystkich odpraw zdał sobie sprawę, że nie ma bladego pojęcia, o czym oni wszyscy mówią. Inna atmosfera? Inne słońce? Inna grawitacja? No i na dokładkę pozostawały jeszcze te cuchnące, dziwaczne robaki.

To wszystko mocno mu śmierdziało.

Włączył przeklętą kamerę wideo i już szykował się do zrobienia kroku przez bramę. W ostatniej chwili powstrzymał się. Jeśli czekał go upadek, wolał złączyć nogi. Ścisnął je razem, trzymając broń wysoko uniesioną w pozycji taktycznej, po czym skoczył do kuli.

Doświadczył chwilowej dezorientacji, tak jakby znalazł się na kolejce górskiej do góry nogami i w ciemnościach, potem zaś, zamiast spaść, trafił na coś palcami stóp i potknął się. Odruchowo przeturlał się po czymś miękkim, uderzył w coś twardego i zamarł przykucnięty w pozycji bojowej z bronią uniesioną do strzału.

W pierwszej chwili największe wrażenie zrobiła na nim pomarańczowa barwa; w otoczeniu dominował pomarańczowy kolor. Oświetlenie było raczej skąpe; niezwykle bujna roślinność przesłaniała słońce. „Drzewa” przypominały gigantyczne pnącza, które splatały się ze sobą, pnąc w górę ku światłu. Była to jakaś niezwykła trzypiętrowa dżungla. Jednak brakowało zieleni pnączy i mchu, wszystko mieniło się odcieniami barwy pomarańczowej. Wszędzie było tego aż nadto. Trafił na niewielki wycinek „gleby” (pomarańczowej), ale był to tylko mały kawałek. Większość gruntu pokrywały bujne korzenie pnączy.

Odruchowo uniósł się i wykonał powolny obrót, wyszukując jakichkolwiek zagrożeń. Wyglądało na to, że w pobliżu nie ma nawet żadnych robali, choć dostrzegł jakiegoś mniejszego „żuczka” na „drzewie” za swoimi plecami. Zobaczył też, jak brama wygląda z drugiej strony. Zamiast kuli widniał lustrzany krąg. Był trudny do wyłowienia i znajdował się właściwie w środku drzewa, niczym jakieś niezwykłe lustro zagłębione w korze. Połowicznie w drzewie, połowicznie poza nim. Nie tkwiło też idealnie równo w stosunku do miejscowej grawitacji, lecz nieco pod kątem, spoczywało częściowo na boku, odrobinę przechylone.

Grawitacja. Wyższa niż ziemska. W pierwszej chwili nie uderzyło go to; po prostu czuł się trochę słaby. Jednak z pewnością chodziło właśnie o grawitację. Czuł się tak, jakby miał na sobie wielki plecak, z tym że nie na plecach, lecz na całym ciele. Dokończył pierwszy obrót, po czym uniósł kamerę wideo i zrobił kolejny. Żadnych nieprzyjaciół, żadnych śladów cywilizacji, tylko te olbrzymie, przytłaczające drzewa.

Po chwili targnęła nim kolejna fala dezorientacji, mająca jednak nie zewnętrzne, a wewnętrzne źródło. To nie była Ziemia. To nie było nawet coś zbliżonego do Ziemi. Obca planeta, całkowicie i skrajnie odmienna. Na moment ogarnął go niewiarygodny strach. To jakieś piekło – jeśli brama nie zadziała, może tu utknąć, a raczej nie marzył o spędzeniu reszty życia w tym miejscu.

Odpowiednie szkolenie znów uratowało mu życie. Wykonał swoją misję. Jeden obrót, żeby sprawdzić otoczenie, jeden obrót z kamerą. A teraz...

Spierdzielam stąd – wymamrotał. Wyłączył kamerę, sprawdził, czy broń jest zabezpieczona, i odwrócił się do bramy. – Cholera, którędy tu wszedłem? – rzucił. Nie stał wprost przed bramą. Gdyby wskoczył z powrotem pod niewłaściwym kątem, mógłby zafundować sobie śmiertelny upadek. – Dlaczego nie mogli rozwiesić jakieś siatki asekuracyjnej? – mruknął. W końcu przyjrzał się lustru na drzewie, rozłożył ramiona szeroko na wypadek, gdyby nie trafił i musiał złapać się rusztowania platformy, i skoczył.


* * *


Do tej pory wysłaliśmy grupę zwiadowców na drugą stronę i wygląda na to, że jest to jakaś dżungla o trzech piętrach roślinności – rzekł Weaver przez wideotelefon. Był w połowie zdumiony, a w połowie rozbawiony skutecznością wojska, jeśli chodzi o zakładanie kwater wokół dziury. Najpierw stał tam tylko Hummer dowództwa, teraz zaś rozbito namioty, ustawiono generatory elektryczne, kuchnie polowe, biurka, komputery, ustanowiono łączność wideo z Białym Domem; a wszystko to w zaledwie kilka godzin od chwili zjawienia się na miejscu generała. – Ja również byłem po tamtej stronie. Bez wątpienia jest to obcy świat; wstępne analizy biologiczne jednego z robali, który stamtąd pochodził, wskazują, że nie mają one nawet DNA, a w każdym razie doktor McBain nie znalazła żadnych jego śladów. Posiadają proteiny, lecz nie przypominają one niczego, co znamy: nie ma w nich żadnych ziemskich aminokwasów. Wyższe poziomy dwutlenku węgla, znacznie niższe tlenu, ponadto całkiem sporo tlenoazotu w atmosferze. Grawitacja równa się 1,3 naszej standardowej grawitacji, co sprawia, że jest nieco ciężko, ale da się przeżyć. Szczerze mówiąc, po wyplenieniu roślinności wokół przejścia, założeniu jakiejś maski gazowej, można w zasadzie spokojnie zamieszkać po tamtej stronie. To wszystko jest niezwykle ciekawe.

Świetnie – powiedziała doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Ale naprawdę muszę mieć pewność... Czy nie ma tam żadnych zagrożeń? Ani biologicznych, ani militarnych?

Jak dotychczas nie – zawahał się fizyk. – Na podstawie analizy biologii tych organizmów muszę stwierdzić, że byłbym zdziwiony, gdyby mogły one w ogóle wchodzić w jakąś interakcję z naszą biologią. Nie jest to niemożliwe, lecz bardzo mało prawdopodobne, a doktor McBain zgadza się z tym. Z całą pewnością musimy sprowadzić tu grupę najlepszych biologów, włącznie ze specjalistami w dziedzinie biologii molekularnej. Lub będziemy musieli przesłać im te organizmy.

Pracuję nad tym – oświadczył doradca naukowy. – Potrzebujemy próbek dla Ośrodka Kontroli i Zwalczania Chorób Zakaźnych (CDC) oraz wydziału chorób nowych i zakaźnych na University of Georgia. University of Georgia ma znakomitych specjalistów w dziedzinie biologii molekularnej.

W sprawie zagrożeń militarnych, proszę pani – wtrącił się generał – jak na razie po tamtej stronie nie natknęliśmy się na żadne ślady cywilizacji.

Cywilizacji w znanej nam postaci – podkreślił Weaver. – Nie próbuję się sprzeczać, generale, ale o ile nam wiadomo, owe liany po drugiej stronie tworzą pewną cywilizację. Wszystko pozornie wydaje się całkiem podobne do naszego świata, jednak pamiętajmy, że w żadnym razie nie jest to Ziemia.

Racja – przyznał wojskowy. – Ale gdyby cokolwiek wrogiego usiłowało tędy przejść, mamy tu kompanię piechoty i jednostkę US Navy SEAL wokół kuli. To powinno przynajmniej spowolnić nieprzyjaciół.

Proszę mi jeszcze powiedzieć, co się stało z tą dziewczynką i stworzeniem pozaziemskim? – zapytała doradczyni.

Cóż, jest to z pewnością spora zagadka, proszę pani – rzekł naukowiec uśmiechając się cierpko. – Niewątpliwie jest ona tym, za kogo się podaje; miejscowa policja skontaktowała się ze szkołą i zdobyła jej dokumenty. Mimi Jones z Mendel Road, było nawet zdjęcie. Rzeczywiście mieszkała w doszczętnie zniszczonym obszarze, praktycznie w samym epicentrum. Natomiast istota pozaziemska przynajmniej na pierwszy rzut oka nie wygląda, jakby pochodziła z tej samej grupy struktur biologicznych; po tamtej stronie, jak dotąd, nie znaleźliśmy niczego, co przypominałoby futro. Wysłaliśmy na Mendel Road grupę Gwardii Narodowej z GPS-ami, jako że nie ma innej możliwości, by stwierdzić, gdzie jest to miejsce po eksplozji. Nie udało im się znaleźć niczego, co przypominałoby drugą bramę. Proszę mi pozwolić zaznaczyć, że nie mamy pewności, czy obserwujemy alternatywny wszechświat, czy raczej inną planetę w naszym. Szczerze mówiąc, nie ma powodu, aby jakakolwiek brama otworzyła się na niezamieszkanej planecie. Już bardziej prawdopodobne jest to, by otworzyła się w próżni. Zaś dwa różne gatunki obcych istot pojawiające się wskutek jednego incydentu to coś, co budzi poważny niepokój.

Rozumiem – oznajmiła specjalistka od bezpieczeństwa narodowego. – To bardzo słuszne uwagi. Ma pan jakieś teorie, doktorze?

To zależy, co pani rozumie pod pojęciem teorii, proszę pani – zaznaczył fizyk. – Tak naprawdę wciąż nie wiemy niczego o świecie po drugiej stronie tej bramy. Na pewno jest jakaś przyczyna, z której otworzyła się tutaj. Jakiś rodzaj podobieństwa, który stworzył sposobność do otworzenia się przejścia. Lub może po tamtej stronie istniała kiedyś cywilizacja potrafiąca tego dokonać i jest to tylko jakiś rodzaj rezonansu... Wszystko to jednak nie wyjaśnia obecności Tuffy’ego.

Tuffy’ego? – przerwała mu doradczyni do spraw bezpieczeństwa, uśmiechając się szczerze.

Tak właśnie ta dziewczynka, Mimi, nazywa to pozaziemskie stworzenie – wtrącił się generał.

Wszystko to na razie nie układa się w jakąś sensowną całość – orzekł Weaver. – Z czasem zorientujemy się, co się dzieje. Ale póki co, możemy tylko gromadzić dane i starać się przedstawić pewne hipotezy.

Dobrze – powiedziała, szczypiąc się w grzbiet nosa i ziewając. – Czego jeszcze wam potrzeba?

Mamy zapotrzebowanie na pewne urządzenia pomiarowe – powiedział fizyk. – Przypuszczalnie będziemy też musieli założyć tutaj laboratorium. Musimy podjąć zdecydowane kroki w celu zachowania protokołów bezpieczeństwa biologicznego...

Z całą pewnością – rzekł doradca naukowy.

I musimy dowiedzieć się, czy to rzeczywiście bozon Higgsa, a jeśli tak, to czy jest stabilny, czy zwiększa się, czy zmniejsza. Jeśli ulega degradacji, to jakie będą skutki uboczne... – Doktor Weaver pokręcił głową. – Mnóstwo pytań, niewiele odpowiedzi. Przykro mi.

Nie, wykonuje pan dobrą robotę – stwierdziła doradczyni. – Tak trzymać. Generale, niech pan sprowadzi tam również jakąś kompanię marines. Ale nie zabijajcie od razu wszystkiego, co przejdzie przez bramę; może to być jakiś ich odpowiednik młodego komandosa, wysłanego na rekonesans.

Tak jest, proszę pani – rzucił wojskowy z powątpiewaniem.

Ujmę to w następujący sposób, generale – powiedziała z delikatnym uśmiechem. – Naprawdę nie chcemy wszcząć międzyplanetarnej wojny przez to, że kogoś świerzbi palec na spuście. Mamy wystarczająco dużo problemów na Bliskim Wschodzie.

Tak jest, proszę pani.

I proszę trochę odpocząć – dodała ziewając. – Jutro będzie naprawdę długi dzień.

Bill Weaver skinął głową i przekaz się zakończył, ale nie obiecał, że odpocznie. Byłby naprawdę zdumiony, gdyby zdołał się wyspać w ciągu najbliższych kilku dni; zbyt wiele było do zrobienia, zobaczenia i przemyślenia.

Skinął głową w kierunku generała, po czym odszedł do laboratorium, które założył w namiocie. Był tam Garcia, kiwający się nad instrumentami, tak jakby zapadł w półsen. Dotychczas dostali już laserowy sprzęt pomiarowy i zmontowali trochę bardziej precyzyjny licznik promieniowania, lecz na tym koniec. Miał nadzieję, że do końca jutrzejszego dnia znajdzie jakiś sposób na to, żeby naprawdę dokładnie zmierzyć poziom emisji. Czułby wielkie zdziwienie, gdyby okazało się, że cząstka nie wydziela niczego, nawet jeśli sprzęt, którym teraz dysponowali, niczego nie wskazywał. Były to standardowe instrumenty wojskowe, zaprojektowane w celu wykrywania cząstek alfa i może beta. Nie miały służyć wykrywaniu emisji kwarków.

Coś nowego? – zapytał żołnierza wstukując odpowiedni program do laserów.

Nic? – rzucił Garcia budząc się z lekkiej drzemki. – W każdym razie nie pojawiło się nic nowego, gdy ostatni raz sprawdzałem.

Lepiej idź się przespać – rzekł Bill wyganiając go z fotela.

Dzięki – odpowiedział sierżant. – Do zobaczenia jutro.

Weaver nie wspomniał, że już było jutro rano, dochodziła bowiem godzina 4.00. Ale nie dbał o to. Marzył tylko o tym, żeby mieć choćby połowę naprawdę dobrego sprzętu. Pragnął zrozumieć tę cząstkę, jeśli rzeczywiście była to cząstka. Potrzebował bardziej precyzyjnych instrumentów do pomiaru rozmiarów. Musiał dowiedzieć się, czy obiekt ma jakąś masę. Chciał wiedzieć, czy w ogóle coś konkretnego da się o niej powiedzieć. Chciał ją rozłożyć na czynniki pierwsze, rozwałkować, okaleczyć.

Póki co, był w stanie tylko przypatrywać się jej z bezradną irytacją. Przecież powinna się jakoś zachowywać. Nie tak po prostu tkwić tam – wielka, czarna enigma. Jeśli to miało przypominać fantastykę naukową, to powinna stworzyć jakiś spektakularny pokaz. Na jej powierzchni powinno iskrzyć się od elektryczności. A tu nic.

Prychnął, spoglądając na instrumenty, wstał i wyszedł z namiotu. Skierował się w stronę światła dochodzącego z laboratorium McBain, po chwili zapukał do drzwi.

Mogę wejść? – zawołał.

Proszę – odezwała się biolog ze znużeniem. Kiedy wszedł, ślęczała zgarbiona nad stołem, wlepiając wzrok w mikroskop.

Masz coś? – spytał.

To najdziwniejsza fizjologia, jaką kiedykolwiek widziałem – odpowiedziała McBain. – Oczywiście, można było spodziewać się czegoś takiego. Istnieją pewne podobieństwa do organizmów ziemskich. Podobne płuca, coś, co pełni funkcję serca, muskulatura, egzoszkielet. Ale poza tym wszystko jest po prostu dziwaczne. Nie znalazłam żadnych zmysłów wzroku, brak też zmysłów słuchu. W rejonie głowy znajduje się coś, co jak sądzę, stanowi jakieś sensory, ale nie mam pojęcia, do czego służą. Może to są jakieś szczęki służące do przyswajania pokarmu. Płuca wyglądają na delikatne; powiedziałabym, że owo stworzenie jest niezwykle wrażliwe na dodatkową zawartość tlenu i właśnie to mogło je zabić, ale to tylko przypuszczenie. Następnego żywego robala, którego mi przyniosą, chciałabym umieścić w środowisku o zmniejszonej zawartości tlenu, o ile uda mi się takie stworzyć.

Żałujesz, że nie ma tu Spocka, co? – rzucił fizyk zerkając jej przez ramię.

Albo Bonesa – odpowiedziała patrząc na niego z uśmiechem.

Zawsze był moim ulubieńcem. Cholera, Jim, jestem doktorem, nie masonem! Cóż, zajmuję się biologią ziemską, nie jestem ksenobiologiem.

Teraz już jesteś ksenobiologiem – poprawił ją Bill. – Jak dotychczas chyba jedynym.

Będzie ich więcej – odparła smutno. – Zrób, co możesz, kiedy możesz, wiesz przecież, że to wszystko nam zabiorą.

Tak? – zainteresował się Weaver. – Dlaczego?

Wojsko przejmie nad wszystkim kontrolę – westchnęła. – „Foki” zbierają materiał biologiczny, co tak naprawdę lepiej zrobiliby studenci biologii. Żołnierze pilnują twoich instrumentów...

Poprosiłem o niego – wyjaśnił naukowiec. – Robił kiedyś magistra z fizyki.

Tak, ale jakaś bandycka korporacja prędzej czy później przejmie to wszystko i głęboko zakopie, wiesz, że tak się stanie.

Cóż, dopóki to będzie Columbia Defense Systems, jestem bezpieczny – rzekł Weaver i uśmiechnął się serdecznie. – Jak sądzisz, jak mnie znaleźli?

Naprawdę? – spytała. – Pracujesz dla nich?

Przez większość czasu – odpowiedział fizyk. – I nie jest to wcale żadna choroba społeczna czy coś w tym stylu. Na pewno część twojej pracy jest tajna, ale zazwyczaj możesz publikować. Zaś płacą o niebo lepiej niż na uniwersytecie. W każdym razie przez większość czasu mogę się bawić w inżyniera.

Zatem chyba rzeczywiście jesteś tu bezpieczny – mruknęła pod nosem.

Ty też możesz się tu czuć pewnie, jeśli nie wkurzysz się wszystkim, co się tu będzie działo – podkreślił Weaver. – Część tej pracy będzie tajna. Ale zamierzam opowiedzieć się za odtajnieniem większości. Społeczność naukowców mających dostęp do tajnych danych nie jest wystarczająco duża, żeby sobie z nimi poradzić, zaś większość światowej klasy specjalistów potrzebna, żeby to przeanalizować i zrozumieć, nie jest skłonna do pracy przy tajnych projektach. Choć części tego na pewno lepiej nie upubliczniać. Nie chcemy przecież, żeby wszyscy nagle zabrali się za tworzenie bozonu Higgsa, jeśli efektem jest bomba jądrowa.

Masz słuszność – przyznała.

Już teraz mówią przecież o sprowadzeniu specjalistów w zakresie chorób tropikalnych z University of Georgia – zauważył. – Nie sądzę, żeby którykolwiek z nich miał uprawnienia do pracy nad czymś ściśle tajnym. Nie martw się więc o to zawczasu. Udało ci się już przyjrzeć bliżej temu Tuffy’emu? – dodał, zmieniając temat.

Maleństwo – rzekła. – Minii zaczęła czuć zmęczenie, nic dziwnego, bo ja również. Tuż przedtem, nim zasnęła, namówiłam ją, żeby pozwoliła mi go potrzymać przez chwilkę. Bałam się, ale nic mi nie zrobił. Jest idealnie symetryczny, pokryty sierścią i ma paszczę pod spodem. To właściwie wszystko, co potrafiłam stwierdzić. Został mi mały fragment futra na ręce, więc przyjrzałam się mu, gdy tylko dostałam sprzęt do analizy. Zawiera proteiny i jakiś gęsty, długi łańcuch molekuł węgla. Znów nie wykryłam żadnego DNA. To wszystko, co udało mi się z tego wyciągnąć. Żadna z tych molekuł nie przypominała niczego, co wydobyłam z tych delikwentów – dodała wskazując na pokrojone robale spoczywające na stole.

Gdzie ona jest? – spytał.

Śpi w jednym z namiotów oficerskich – powiedziała Susan. – Prędzej czy później będziemy musieli ją przekazać najbliższym krewnym.

O ile są gdzieś tutaj – zaznaczył Weaver. – Nie chcą wypuszczać stąd niczego, dopóki nie przejdzie dekontaminacji. Sądzę, że jest nieco późno; przecież mamy tu mnóstwo żołnierzy przechodzących tam i z powrotem. Jeśli miałaby nastąpić jakaś ostra zaraza, i tak już złamano zasady kwarantanny.

Miejmy nadzieję, że nie – westchnęła McBain, a po plecach przeszedł jej dreszcz. – Ale naprawdę bym się zdziwiła, gdyby ta biologia była w stanie wejść w jakąś interakcję z naszą. Na dziś koniec. Idę trochę odpocząć.

Odpocznij – rzekł Bill. – Ja nie jestem zmęczony.

Udał się z powrotem do swojego namiotu i zaczął robić notatki o wszystkim, co wiedział, czego nie było zbyt wiele, a także o tym, czego chciał się dowiedzieć. Tego było bardzo dużo. Wciąż wracał myślami do Tuffy’ego. Gdyby druga brama otworzyła się w czasie eksplozji, nie byłby to ograniczony incydent. Podejrzewał, że czekało ich jeszcze mnóstwo niespodzianek.


* * *


Otworzył się zamknięty świat wygłosił Kolektyw 153 79, – Nastąpiła intencjonalna formacja bozonu z drugiej strony.

Rekonesans? spytał Kolektyw 47.

Już zarządzony – odpowiedział 15379. – Na razie cztery równoległe bramy i ekspansja po dostępnej linii fraktalnej. Tunel czasoprzestrzenny otworzył się przy jednym z pobliskich przejść. Zespół rekonesansowy właśnie wkracza.

Proszę o raport w sprawie możliwości kolonizacji.


* * *


911, służby ratunkowe – odezwała się operatorka notując czas połączenia na papierowym bloczku. – Policja, straż pożarna, pogotowie?

Policja! – odpowiedział kobiecy głos. Na monitorze widniał adres 1358 Jules Ct. Eustis. Jak na razie wszystko wydawało się w normie, z wyjątkiem strzałów w tle.

Czy to strzelanina? – zapytała.

Tak! Jakieś demony atakują mój dom! Mój mąż wziął strzelbę!

Proszę pani, proszę się uspokoić – rzekła operatorka. Wstukała coś na klawiaturze komputera, wysyłając wóz patrolowy. „Niewykluczony przypadek obłędu, słyszalne strzały”. – Wszystko będzie dobrze.

Nie, nie będzie – kobieta zaczęła szlochać. – Dobierają się do tylnych drzwi! Nie słyszycie ich?

W tym momencie rozmówczyni zdała sobie sprawę, że rzeczywiście słyszy coś w tle, dziwaczne wycie przywodzące na myśl rozstrojoną syrenę strażacką. Brzmiało to... demonicznie. Jak coś nie z tego świata. Wstukała znów coś na klawiaturze, przesyłając informacje o najściu na dom i prosząc o wsparcie wszystkie pobliskie jednostki.

Proszę pani, policja już jest w drodze – oznajmiła spokojnie. – Czy to 1358 Jules Cort?

Tak, one są... – W tle rozległ się krzyk. – Błagam, pospieszcie się! Nadchodzą... – Jej wołanie urwało się nagle.


* * *


Porucznik Doug Jones był głównym śledczym w urzędzie szeryfa w Lakę County. Otrzymał to stanowisko i awans ze stopnia sierżanta, kiedy szeryf i jego były szef zgodzili się, że jest mało prawdopodobne, żeby były szef, który wstąpił do Gwardii Narodowej, wrócił na stanowisko wcześniej niż przed rokiem. Teraz żałował tego awansu.

Generalnie odpowiadał za śledztwa w sprawie włamań, dość częstych, gwałtów, niezbyt częstych, morderstw, raczej rzadkich, a przede wszystkim handlu narkotykami oraz używania narkotyków. Lakę County znajdowało się na przecięciu kilku dużych autostrad, więc narkotyki napływały tu z południa, z Miami i Tampy, i często były rozprowadzane lub sprzedawane w Lakę County.

Nie przywykł jednak do dochodzenia w sprawie inwazji demonów na dom mieszkalny.

Spojrzał na plamę... Jak to nazwał technik medycyny sądowej? Ach, tak” juchy” na ziemi i pokręcił głową.

Coś mi tu śmierdzi – rzekł, podnosząc wzrok na funkcjonariusza, który pierwszy wszedł do domu. – Nie widziałeś niczego?

Nie, poruczniku – odparł funkcjonariusz. – Gdy tu dotarłem, na ulicy stali już sąsiedzi. Na podstawie moich informacji udałem się do tylnego wejścia. Drzwi kuchenne były wyważone i leżały na podłodze kuchni. Na schodach i na piętrze leżały wszędzie łuski po pociskach ze strzelby, znaleźliśmy też dwunastostrzałowy shotgun. Na podeście schodów widniały ślady krwi, podobnie jak w sypialni na piętrze, na podłodze leżała bezprzewodowa słuchawka telefonu. I... – Wskazał na plamę schnącego, zielonego czegoś. – To coś było na schodach, na podeście, a ślad urywał się przy drzwiach. Gdzieniegdzie mieszała się z tym krew.

Mamy więc tutaj do czynienia z demonami zjawiającymi się znikąd, napadającymi na dom, mordującymi lub raniącymi dwoje emerytów, wywlekającymi ich z domu i... – Spojrzał na pagórek za domem, porośnięty dębami i cyprysami. Wydawał się taki sam jak dziesiątki, przez które przechodził wcześniej, choć tym razem jawił mu się jakiś dziwnie mroczny i złowieszczy. – ...I zaciągnęli ich gdzieś w te ciemności. Nie podoba mi się to wszystko.

Mnie też nie – przyznał się policjant, przełknąwszy nerwowo ślinę. – Po wstępnych oględzinach poprosiłem o wsparcie i wezwałem śledczych, zabezpieczyłem teren i czekałem na posiłki.

Musiała tu być niezła sieczka – westchnął Jones. Spojrzał ponad głową szefa oddziału SWAT i wskazał ruchem brody. Tak jak w większości małych miast służba w jednostce specjalnej SWAT stanowiła drugą fuchę w stosunku do codziennych zajęć. I tak jak w większości małych miast jednostka składała się z ludzi, którzy woleli raczej wybulić kasę na własny sprzęt, niż liczyć na możliwości finansowe SWAT. Jednak jednostka SWAT w Lakę County była całkiem niezła, biorąc wszystko pod uwagę. Większość członków stanowili starzy, dobrzy chłopcy, którzy dorastali ze strzelbami w dłoniach i naprawdę wiedzieli, jak ich używać. To mogło okazać się bardzo przydatne.

Hej, Van – zawołał do dowódcy oddziału SWAT. Porucznik VanGelder miał 180 centymetrów wzrostu, imponującą muskulaturę i wygląd twardziela. Przeszedł wszystkie dostępne szkolenia, za które jego przełożeni byli gotowi zapłacić, a nawet kilka, za które zapłacił z własnej kieszeni. Z drugiej strony – walka z mocami piekielnymi nie była przerabiana na żadnym z tych kursów. – Chcę się przekonać, dokąd prowadzą ślady krwi.

Dobra – rzucił VanGelder. – Czekałem tylko na pańską zgodę; zatrzemy wszystkie ślady, kiedy tam wejdziemy.

Jakoś nie wydaje mi się, żebyśmy zdołali postawić tych sprawców przed sądem – rzekł cierpko śledczy. – Proszę pani, czy rozpoznaje pani wśród tych osób jakieś demony, które widziała pani nocą 26.?

Taaa... – zgodził się dowódca i machnął ręką na resztę jednostki. – Okay, trzeba brać się do roboty. Pójdziemy po śladach krwi, niezależnie gdzie prowadzą.

VanGelder zsunął swoją kominiarkę, nałożył hełm i uniósł shotgun. Rozważał użycie M-5, ale shotgun wywoływał większy respekt. Jeśli trafisz coś z takiej strzelby, to pozostanie to już na swoim miejscu.

Ruszył po śladach krwi, widocznych wyraźnie niczym w dzień, prosto na zadrzewiony pagórek. Szlak wił się pośród cyprysów i dębów i miał kilka rozgałęzień, ale prowadził generalnie w kierunku północnym. Gdy usunął część zwartej roślinności, ujrzał to. Duże, lśniące lustro tkwiące pośrodku niewielkiego lasku. Rozciągało się od powierzchni ziemi aż po wysokość jakichś trzech metrów i było idealnie okrągłe. Ślad krwi prowadził prosto do niego i znikał w jego wnętrzu.

Ja chrzanię – mruknął jeden z członków jednostki. – To przedsionek piekieł.

Co? – spytał dowódca jednostki obracając się.

Przedsionek piekieł – powtórzył Knapp. Był najniższy w całym oddziale, mniejszy od pozostałych niemal o głowę. Reszta miała około 180 centymetrów wzrostu, zaś Knapp niespełna 160 centymetrów. Z drugiej strony był nie tylko najlepszym spośród nich specjalistą od sztuk wałki, ale też bardzo przydawał się w sytuacji, gdy trzeba szybko dostać się na pierwsze piętro. W czasie zawodów pięciu z nich po prostu brało go i wrzucało przez okno. Teraz mężczyzna odwinął swoją kominiarkę i pokręcił głową. – To jak przedsionek piekieł, sir. Mówi się, że istnieje brama do innego świata w tej kuli w Orlando. Stawiam wszystko, że to jest jeszcze jedna. To nie były demony; to były obce istoty.

Uprowadzenie przez obcych w Lakę County – wymamrotał jeden z członków oddziału. – Już widzę te nagłówki. Po prostu, kurna, świetnie.

Dobra – rzucił VanGelder włączając swój mikrofon. – Dyspozytor, tu SWAT Jeden. Mamy tu coś, co wygląda na bramę teleportacyjną na tyłach domu na Jules Cort. Sprawcy incydentu najwyraźniej uciekli z miejsca przez tę bramę. – Przerwał na chwilę, nie mając pewności, co można do tego dodać. Uciekł się więc do chyba najstarszego policyjnego tekstu. – Oficer prosi o wsparcie.



ROZDZIAŁ CZWARTY


Och, to naprawdę wspaniałe – powiedział Glasser.

Czyta mi pan w myślach – zgodził się z nim Weaver. McBain porównała już juchę znalezioną ma miejscu z płynami dwóch innych organizmów i nie znalazła żadnych powiązań. Wszystkie trzy zdawały się mieć całkowicie odmienne ewolucyjne pochodzenie. – Jakieś pomysły? Inne niż żeby się okopać i czekać?

Pluton inżynieryjno-saperski zajmował się wyrębem drzew na pagórku, gwałcąc przy tym wiele regulacji dotyczących środowiska, którymi nikt się chwilowo nie przejmował, podczas gdy kompania gwardzistów narodowych usiłowała się okopać na miejscu. Tak jak na większości obszarów Florydy, wody gruntowe były tu położone wysoko.

Sprawdźmy, co jest po drugiej stronie – zaproponował porucznik.

Jeśli oni są wrogo nastawieni, a muszę przyznać, że na to wygląda, pomysł ten może okazać się niezbyt szczęśliwy – zaznaczył fizyk.

Może wrzucić najpierw garść ładunków podręcznych, sir? – odezwał się starszy sierżant sztabowy. Starszy sierżant sztabowy Miller miał około 180 centymetrów wzrostu i niemal tyle samo w pasie, łysą głowę i patyk lizaka sterczący przy lewym policzku. Przesunął lizaka w ustach i splunął na ziemię, bez chwili wytchnienia celując lufą swojego karabinu M-4 w połyskujące lustro. – Potem dokonamy taktycznego wejścia, rozejrzymy się i wycofamy?

A jeśli nastąpi eksplozja powrotna przez bramę? – zapytał Glasser.

Zdaje się, że z tylnej strony brama nie wygląda na tak samo funkcjonalną jak z przodu, sir – odparł Miller. – Powiedzmy, że wrzucimy je, przypadniemy do ziemi i poczekamy chwilę w pozycjach kucznych, po czym przejdziemy tam i zaraz wrócimy.

Jeśli o mnie chodzi, to może być – rzekł oficer. – Do dzieła. Aha, starszy sierżancie sztabowy?

Tak, sir?

Nie będziesz pierwszy, który przejdzie.

Tak jest, sir – powiedział z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Ani ja. Ale będę w drużynie.


Najpierw skafandry środowiskowe. Komandosi z morskiej grupy desantowej używali ich po drugiej stronie bramy w Orlando tak chętnie, że do tej pory zdołali do nich przywyknąć. Najpierw maska, kaptur, kamizelka ochronna. Potem zbiornik z tlenem, uprzęż z amunicją. Na samym końcu broń i hełm.

Szkoda, że te maski nie stanowią ochrony przed pociskami – stwierdził Glasser, gdy Weaver pomagał mu dopasować wszystkie elementy.

Baw się dobrze – rzekł Bill.

Przecież zawsze to robię, prawda?

Pięcioosobowa drużyna zebrała się przy bramie, a dwaj mężczyźni spośród tej piątki nieśli w dłoniach ładunki podręczne. Ładunki podręczne to na ogół nylonowa torba wypełniona materiałami wybuchowymi. Zapalnik czasowy jest połączony z detonatorem. Trzeba nacisnąć detonator, rzucić pakunek i chwilę poczekać na wielką eksplozję.

Tylko pamiętajcie – ryknął Miller przez radio. – Gdy tylko uruchomicie zapalnik, „pan ładunek podręczny” przestaje być waszym przyjacielem.

Glasser, Miller i Sanson kucnęli za bramą, podczas gdy dwaj pozostali wrzucili do niej materiały wybuchowe i błyskawicznie przypadli do ziemi. Wszyscy zasłonili uszy dłońmi i czekali na moment eksplozji. Rozległ się potworny huk, który jednocześnie zdawał się dziwacznie przytłumiony. Chwilę później zespół ruszył.

Każdy komandos Navy SEAL miał swój numer i pewną misję. Numer jeden, Howee, miał wejść pierwszy, rozejrzeć się na lewo i na prawo, następnie skupić na tym, co będzie miał przed sobą. Numer dwa, Woodard, miał rozejrzeć się natychmiast po wkroczeniu do akcji, po czym skoncentrować na tym, co będzie miał po lewej stronie. Numer trzy, Sanson, ubezpieczał wszystkich z prawej. Czwarty, starszy sierżant sztabowy Miller, pilnował góry i pleców. Piąty, Glasser, dowodził.

Sformowali się błyskawicznie już przed bramą następnie umieściwszy lewą rękę na lewym ramieniu, trzymając bronie opuszczone i wymierzone w bok, biegiem przedostali się przez bramę.

Tym razem nie doszło do żadnego upadku. Druga strona znajdowała się na tym samym poziomie, co ziemski świat, z którego przyszli. Jednak było to zupełnie inne środowisko niż ziemskie, a także środowisko tej innej, wciąż nienazwanej planety. Wydawało im się, że trafili do jakiejś wielkiej sali, choć ściany i posadzka zdawały się osobliwie organiczne. Światło było bardzo słabe, a wszystko – lub właśnie owo nikłe światło – miało barwę zieloną. Pomieszczenie sprawiało wrażenie ogromnego owalu, pomimo że najbardziej odległe ściany znajdowały się poza zasięgiem wzroku w tym półmroku.

Glasser włączył latarkę na karabinie i przeczesał pomieszczenie strugą światła. Było wystarczająco duże, żeby promień światła nie dotarł do przeciwległej ściany czy stropu. Najwyraźniej brama znajdowała się w samym środku tego pomieszczenia. Posadzka okazała się zielona, zaś rozproszone światło zdawało się wypływać z niej oraz ze ścian. Miejsce, w którym eksplodowały ładunki, ziało czernią tak jakby coś, co emitowało światło, zostało uszkodzone. Nie miał jednak więcej czasu na obserwację, gdyż nagle rozległ się krzyk Howee’a.

Coś przypominającego gigantycznego komara przywarło mu do szyi, zaś kolejne stworzenia nadlatywały ze wszystkich stron. Sanson strzelił do jednego z nich, i chybił, zaś dowódca natychmiast zorientował się, że znaleźli się w beznadziejnym położeniu. Sytuacja wymagała raczej użycia środków owadobójczych lub co najwyżej shotguna, nie zaś karabinów M-4.

Wycofać się! – zawołał, bezzwłocznie wracając do bramy i przez nią.

Sierżant chwycił zaatakowanego żołnierza i przerzucił go przez plecy, po czym pomknął jak piorun przez drzwi, podczas gdy reszta oddziału go osłaniała, ostrzeliwując całe pomieszczenie. Howee był jednak jedyną ofiarą, gdy komary zatrzymały się w sporej odległości od bramy.

Leżał już na ziemi i pochylał się nad nim miejscowy sanitariusz, kiedy porucznik, który ostatni wszedł do akcji i ostatni z niej wyszedł, przeszedł w końcu przez bramę. Stworzenie, które w półmroku po drugiej stronie wyglądało jak gigantyczny komar, w jasnym świetle pogodnego dnia w żadnym razie już go nie przypominało. Miało zielonkawą barwę i długie skrzydła naznaczone licznymi żyłkami. Korpus był całkowicie jednolity, bez wyraźnie odcinającej się głowy, kadłuba czy odnóży. Istota była jednak przyczepiona do szyi żołnierza i dziwacznie pulsowała.

Co on mu robi? – zapytał Sanson odsuwając się o krok.

Z jego ciała wystawały czułki, w miarę jak się przypatrywali, dostrzegali, że zagłębiają się w skafandrze środowiskowym i przypuszczalnie w ciele Howee’a. Twarz mężczyzny była nabrzmiała jak balon, z ust wystawał mu język i wyglądał na martwego.

Mamy tutaj poważne zagrożenie biologiczne – stwierdził Bill Weaver. – Przynieście worek na zwłoki. Musi znaleźć się w pomieszczeniu ochrony biologicznej poziomu czwartego.

Musi jechać do szpitala – sprzeciwił się temu Glasser.

Jak dla mnie, to wygląda na całkiem martwego – powiedział naukowiec. – A wolałby, żebyśmy nie zakazili całego świata tym czymś. Musimy znaleźć sposób na ich powstrzymanie, jeśli zechcą przejść przez bramę.

Zatrzymały się w pewnej odległości od niej – rzekł Miller, który poszedł do ambulansu i wrócił z workiem na zwłoki. – Sanson, pomóż mi go w to zapakować.

Co my, do cholery, mamy zrobić – rzucił porucznik potrząsając głową. – Jeśli te przeklęte demony wrócą, możemy zacząć do nich strzelać. Ale są za małe, za szybkie. Może powinniśmy użyć shotgunów.

Raczej wielkich puszek środka na komary – podsunął Woodard, gdy starszy sierżant sztabowy i starszy szeregowy wsadzili martwego komandosa do foliowego worka i pospiesznie zamknęli go razem z owadem w środku. – Albo tych wozów z działkami wodnymi.

Nie mamy pewności, że środek na owady je zabije – zaznaczył Weaver. – Ale możemy je schwytać, gdy się tu przedostaną. Musimy zdobyć trochę tych lekkich sieci do chwytania ptaków i rozwiesić je nad tą bramą. Najwyraźniej te stwory nie będą miały ich czym przeciąć. Jak oni to nazywają? „Babie lato” czy coś w tym stylu.

Gdzie tego szukać? – spytał porucznik Glasser.

Najbliżej pewnie będzie Uniwersytet Florydy – podpowiedział fizyk wzruszając ramionami. – W międzyczasie...

Padnij! – ryknął starszy szeregowy, mierząc swoim M-4 w pierwszego stwora, który przedarł się przez bramę.

Weaver zrozumiał, dlaczego najwidoczniej nieżyjąca już pani Edderbrook nazywała je demonami. Istota mierzyła około półtora metra i była czworonożna. Miała małe oczka ocienione kościstymi wyrostkami, a spora ilość podobnych wyrostków ozdabiała także jej pierś i plecy. Głowa, o rozmiarach mniej więcej psiego łba, kończyła się dziobem niczym u drapieżnego ptaka. Zasadniczo miała ona zielony kolor, choć miejscami była nakrapiane brzydkim fioletem. Jej przednie i tylne łapy wieńczyły szpony. Ponadto miała kolce sterczące z ramion i piersi oraz cały kołnierz kolców wokół krótkiej szyi. I była szybka.

Pierwszy stwór, który przedostał się przez bramę, chwycił Woodarda za nogę i powalił go na ziemię, szarpiąc jego kończyną niczym wściekły terier, bez większego wysiłku rozrywając dziobem ciało, czemu towarzyszył odgłos trzaskających kości. Ale na tym nie koniec. Stworzenia zdawały się wylewać przez bramę niekończącym się strumieniem.

Bill zrobił krótki przegląd sytuacji i uznał, że zdecydowanie nie jest to najlepsze miejsce dla fizyka. Wziął nogi za pas i skierował się ku budowanej linii okopów, licząc na to, że nie dopadnie go żadna z tych istot i nie zginie w chaotycznej strzelaninie. Gwardia Narodowa otworzyła już ogień i wyraźnie słyszał świat pocisków, gdy pędził ku umocnieniom obronnym. Słyszał również wrzaski za plecami i miał nadzieję, że komandosi mieli dość rozsądku, żeby również wziąć nogi za pas.


* * *


Sanson, Miller! – krzyknął Glasser, padając na jedno kolano i otwierając ogień do bestii, która trzymała Woodarda za nogę. – Za mną!

We trzech sformowali trójkąt i strzelali nieprzerwanie do stworów, wysypujących się przez bramę. Jednak jeśli nie otrzymaliby wsparcia ze strony Gwardii Narodowej, w kilka sekund byłoby po nich. Gwardziści trzymali w pogotowiu wszystkie swoje karabiny maszynowe, zarówno plutonowe ciężkie M-240, jak i lekkie karabiny automatyczne piechoty M-249, wymierzone w bramę i obsadzone ludźmi. Kiedy więc pierwsze bestie wyłoniły się z bramy, musieli tylko odbezpieczyć broń i otworzyć ogień.

Gdy sześć M-240 i piętnaście lekkich M-249 wypełniło bramę ołowiem, w efekcie rozpętało się istne szaleństwo. Intruzi byli mocno opancerzeni, ale odpowiednia ilość żelaza mogła ich uśmiercić, zatem ich zwłoki szybko utworzyły stertę pod bramą, spod której rozlewała się szerokim kręgiem zielona posoka, podczas gdy oddział Navy SEAL stopniowo się wycofywał. Kiedy tylko komandosi znaleźli się poza bezpośrednim zagrożeniem i stało się jasne, że piechota jest w stanie powstrzymać wroga, cała trójka „Fok” odwróciła się plecami do bramy i popędziła do linii ziemnych umocnień.

Weaver machał do nich z okopu za głównymi umocnieniami obronnymi, oni zaś ruszyli pędem prosto w jego stronę. Przebiegli pomiędzy płytkim stanowiskiem strzeleckim, gdzie leżał jeden z gwardzistów narodowych, posyłając intruzom dobrze wymierzone serie z M-16A2 i krzycząc przy tym wniebogłosy, oraz drugim nieco głębszym, staranniej przygotowanym stanowiskiem, gdzie leżał żołnierz obsługujący M-249. Strzelał seriami po trzy, pięć strzałów, pomiędzy którymi wydawał z siebie odgłosy przypominające wariacki chichot.

Glasser, Miller i Sanson zanurkowali do głębokiego okopu głowami w dół, po czym zajęli pozycję i dołożyli własny ogień do trwającej rzezi.

Sanson wziął na muszkę jednego ze stworów i wypalił doń precyzyjnie, przypatrując się trafieniom. Wycofując się, musieli pluć ołowiem dookoła tak szybko, jak tylko było to możliwe, i choć nie mógł mieć pewności, zdawało mu się, że większość pocisków odbija się od obcych istot. Na pewno, gdy trafił jednego z potworów w głowę, on nawet tego nie zauważył. Stwory miały zachodzące na siebie łuskowate płytki pancerzy, jak również kościste osłony pod spodem. Skuteczniejsze były strzały mierzone w ich boki, jako że przebijały zbroję i zagłębiały się w cielsku broczącym zielonym juchą. Nie mógł jednak stwierdzić, czy strzał w głowę był śmiertelny, ponieważ niemal jednocześnie z jego trafieniem bestię dosięgnął pocisk z jednego z M-240, i padła natychmiast. Karetka, która dostarczyła worek na zwłoki dla Howee’a, znajdowała się na linii ognia ustawionych w półkręgu gwardzistów narodowych, zaś stworzenia usiłowały wykorzystać ją jako osłonę przed kulami. Jednak po drugiej stronie ich pozycji było puste pole i strzelający stamtąd gwardziści szybko wypełniali przestrzeń zwłokami obcych.

Najwyraźniej jednak intruzi pomimo ognia rozprzestrzeniali się coraz bardziej, docierając dalej od bramy.

Potrzebujemy większej siły ognia – krzyknął Glasser przez maskę.

Nie skończył jeszcze tego mówić, gdy salwy z moździerzy zaczęły opadać na polankę wokół bramy. Moździerze nie uśmiercały jednak stworów, chyba że pociski spadały bezpośrednio na nie, ponieważ odłamki nie wyrządzały im większej krzywdy.

Weaver usłyszał ryk silnika samochodu za plecami, obrócił się, i ujrzał jeden z wozów wsparcia. Wielka pięciotonowa ciężarówka zatrzymała się za okopami. Zamontowano na niej wielkie działko automatyczne na okrągłej podstawie, które wkrótce zaczęło grzmieć niczym młot pneumatyczny, dołączając się do lawiny ognia całej kompanii.

Ma Deuce – rzekł porucznik, mierząc dokładnie i posyłając krótką serię. – Kaliber 50. Dobrze wykonuje swoją robotę.

Pancerze stworów nie były w stanie powstrzymać dużych pocisków działka. Masywna amunicja przeszywała wszystko – głowy, korpusy, kończyny. Strzelec obsługujący działko znał swój fach, ostrzeliwując gromadę intruzów z zewnątrz w kierunku środka, spychając ich nabrzmiewającą falę, tak że musiała ścieśnić się wokół bramy. Wówczas jednak przerwał ogień.

Musi zmienić lufy – wyjaśnił komandos na widok wzdrygającego się przed tym widokiem Billa. – Chcesz broń?

Nie wiedziałbym, jak jej użyć – przyznał fizyk. – Ale chętnie się nauczę ją obsługiwać, gdy tylko się stąd wydostaniemy.

Muszę odnaleźć dowódcę kompanii – oznajmił Glasser. – Miller, Sanson, miejcie oko na doktora. Jeśli zrobi się za gorąco, zabierzcie go stąd. – Z tymi słowy wstał i pobiegł za linie.

Jak było po drugiej stronie? – spytał Weaver.

Wyglądało to tak, jakbyśmy znaleźli się w wielkim zielonym żołądku – odpowiedział starszy sierżant. Ściągnął swoją maskę i znów zaczął żuć gumę. – Myślę, że to było wnętrze jakiegoś olbrzymiego organizmu. Naprawdę olbrzymiego. Pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy, miało co najmniej 100 metrów długości.

Cholera – rzucił starszy szeregowy, wyrzucając pusty magazynek i zatrzaskując nowy.

Przyczyna jego zachowania była jasna. Przez bramę zaczął się przedostawać nowy gatunek obcych istot. Były one dwunożne i dość duże, ale poza tym w zasadzie podobne wyglądem do wcześniejszych najeźdźców. Wielka różnica polegała na ich uzbrojeniu. Górna część ich dziobów wydawała się pusta w środku i doktor wkrótce ujrzał, jak zaczynają razić linie obrońców pociskami. Dwa stwory skoncentrowały się na dużym działku automatycznym, które już wróciło do akcji, i dwaj członkowie obsługi zostali zasypani gradem pocisków – ich krew rozbryznęła się po całej ciężarówce pomalowanej w barwy pustynnego kamuflażu.

Stworzenia były też ciężko opancerzone, wyglądało na to, że nic sobie nie robią z większości docierających do nich pocisków. Tylko ciężka amunicja z karabinów maszynowych M-240 przebijała ich pancerze, więc bestie skupiły się szybko na tym, by wyeliminować jedno po drugim stanowiska tej właśnie broni.

Czysta rozkosz – rzucił Weaver, obracając się na ziemi i wyjmując swój telefon komórkowy. Zauważył, że ekipy dziennikarskie ustawiły się za liniami strzelających żołnierzy. Inwazja obcych na żywo. Czysta rozkosz.

Wyjął palmtop i odszukał numer, który niedawno otrzymał, po czym wybrał go.

Biały Dom, biuro doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Mówi doktor William Weaver – powiedział. – Chciałbym rozmawiać z panią doradczynią, jeśli nie jest w tej chwili zajęta.

Przykro mi, doktorze, w tym momencie jest na spotkaniu – oświadczyła sekretarka. – Czy to, co słyszę, to strzelanina?

Tak – odrzekł. – Może zechce pani przekazać jej wiadomość, że właśnie jesteśmy świadkami inwazji obcych istot, zaś kompania Gwardii Narodowej, która próbuje powstrzymać najeźdźców, wkrótce zostanie zalana przez hordy wroga. Wszystko powinno już być na CNN. To właściwie wszystko, co chciałem powiedzieć. Dziękuję. Do widzenia – po tych słowach przerwał połączenie.


* * *


Oddział SWAT porucznika VanGeldera z radością pozwolił Gwardii Narodowej zabezpieczyć miejsce. Ale z drugiej strony to było Lakę County, zaś brama stanowiła wyraźne i realne zagrożenie. Polecił więc swoim ludziom pozostać w okolicy, a w pokojach na piętrze domu Edderbrooków założył swoją kwaterę dowodzenia. Gdy rozległy się strzały, większość członków jednostki specjalnej znajdowało się w jednym z pokojów domu. Natychmiast podbiegli do okna, żeby ujrzeć rozwijającą się wymianę ognia.

Większość członków SWAT było uzbrojonych w MP-5, które nie sprawdzały się zbyt dobrze w walce. Jednak w wozie jednostki specjalnej znajdowała się również cięższa broń. Była tam nawet tak ciężka broń, że jednostka SWAT miała poważne problemy za jej posiadanie.

Jenson, Knapp – wycedził, gdy mniejsze stwory zaczęły wylewać się przez bramę, a oddział Navy SEAL rozpoczął wycofywanie się. – Przynieście Barretty.


* * *


Bill Weaver wystawił głowę nad krawędzią okopu w idealnym momencie, by ujrzeć jedną z wielkich bestii zapadającą się z powrotem, z dziurą ziejącą w piersi. Z tyłu rozległ się głośny huk, słyszalny nawet wśród odgłosów panującej wszędzie wokoło strzelaniny.

To karabin Barrett – oznajmił starszy sierżant sztabowy Miller, wypluwając strugę przesączonej tytoniem śliny. – Pewnie chłopcy ze SWAT. Doktorze, zdaje się, że czas się stąd zbierać.

Zgadzam się – odpowiedział fizyk w chwili, gdy jeden ze stworów obrócił się i posłał strumień pocisków w ich kierunku. Weaver przypadł do ziemi i spojrzał za plecy, gdzie część pocisków wbiła się w drzewo. Wyglądały jak kolce o długości około 5 centymetrów, lśniły czernią na tle szaro-brązowej kory. – Tylko jak?

Tuż przy ziemi – rzucił dowódca. – Przeczołgaj się do tyłu. Trzymaj nisko tyłek i głowę. Przed nami jest wystarczająco wysoki parapet, by nas osłaniał, o ile będziemy trzymać się nisko. Będziemy tuż za tobą.


* * *


VanGelder celował starannie, żeby broń namierzyła kolejnego stwora, po czym zmrużył oko, zerkając przez celownik. Przy tej odległości lepiej byłoby użyć żelaznego celownika, ale nie było czasu, by zdjąć lunetę, a tym bardziej na to, aby wyzerować klasyczny celownik. Używał więc tego, co miał pod ręką. Namierzył kolejną bestię na celowniku lunetki, nacisnął spust, i posłał kulę.

Mam go – rzucił Knapp. Stał obok z kolejnym magazynkiem i zerkał na porucznika. – Na lewo, potwór w prześwicie.

Dowódca jednostki specjalnej próbował powstrzymać histeryczny śmiech, gdy wycelował w lewo i ustrzelił kolejną obcą istotę. Niestety, wszystko to było jak splunięcie do oceanu. Prawe skrzydło kompanii Gwardii Narodowej cofnęło się, zaś większość średniej wielkości karabinów maszynowych została zlikwidowana przez atakujących. I wciąż wylewało się coraz więcej nowych stworzeń.

Wystrzelił ponownie, zmienił magazynek, po czym zrobił szybki przegląd sytuacji. Większość gwardzistów narodowych starało się wygrzebać ze swoich stanowisk i uciec. W żadnym razie nie zamierzał ich za to krytykować; sytuacja zdecydowanie wymykała się spod kontroli.

Z drugiej strony, pomyślał, niech mnie diabli, jeśli uda im się dokonać inwazji na Lakę County, przynajmniej nie póki on będzie miał tu coś do powiedzenia.

Łap się za radio. Wezwij dyspozytora. Każ im przysłać wszystko, co mamy. Jeśli nie zdołamy powstrzymać ich przy bramie, to znaczy, że w ogóle nie potrafimy ich powstrzymać. Do licha, nadajcie jawną prośbę o wsparcie cywilne – przyda się każdy ochotnik z bronią dużego kalibru. Mogą być nawet strzelby myśliwskie. Rusz dupę. Musimy je tutaj zatrzymać.

Robi się – rzucił Jenson. – Tam jest ekipa telewizyjna, im też to przekażę.

VanGelder skinął głową i znów spojrzał przez celownik lunety. Potwór w prześwicie.


* * *


Sanson przyklęknął przy oknie, posyłając pojedyncze kule z broni ustawionej na ogień ciągły. Miller przechwycił jeden z porzuconych M-240, którego obsługa już nie żyła, i otworzył ogień z drugiego okna.

Doktor Weaver zajął pozycję na kanapie w jednym z pokojów i przyglądał się aktywności bramy. Jak dotąd była jedna brama, która powstała w następstwie eksperymentu ludzkiego, oraz jedna, która najwyraźniej pojawiła się wskutek wrogiego działania obcych. Istnienie pierwszej bramy miało nawet sens. Bozon Higgsa wytworzył coś w rodzaju efektu tunelu czasoprzestrzennego, prowadzącego na inną planetę w tym wszechświecie lub w innym. Druga brama nie miała sensu. Pozostawało jeszcze hipotetyczne przejście, przez które na Ziemię trafił Tuffy. Czy mogło ich być więcej? I dlaczego pojawiły się teraz?

Ponownie sięgnął po telefon i wybrał numer.

Garcia.

Czy detektory przyjechały?

Jakąś godzinę temu i miałeś rację. Brama wydziela całkiem stały strumień subatomowych cząstek. Sądzę, że ulega powolnej degradacji.

W porządku, dobrze – orzekł Weaver.

Czy to, co słyszę, to strzelanina? – spytał sierżant Garcia.

Tak, nastąpiła inwazja – potwierdził Bill i ziewnął. – Potwory z ósmego wymiaru czy coś takiego. Wydaje się, że zaraz nas zaleją.

Jezu! Zabieraj się stamtąd!

Cóż, tak jakby jesteśmy odcięci – wyznał naukowiec. – Posłuchaj, jakie to są cząstki?

Miony i coś jeszcze – oświadczył żołnierz. – Naprawdę chcesz teraz o tym mówić?

Tak.

No dobrze, jest więc trochę mionów, tak jak powiedziałem, ale otrzymujemy też odczyty jakichś innych. Nie są to żadne mi znane, nie mezony, nie kwarki, mają bardzo wysoką masę. Zgaduję, że mogą to być bozony.

To się nie trzyma kupy – oznajmił Weaver, marszcząc brwi, gdyż karabin maszynowy zagłuszał go niemal ciągłym warkotem. – Nie wielkie cząstki, miony. Spodziewałbym się czegoś takiego jak neutrina.

Tak się składa, że chwilowo nie mamy detektora neutrin – rzekł sarkastycznie Garcia. Wykrywanie neutrin wymagało wielkich zbiorników substancji chemicznych, zazwyczaj w ilości dziesiątków tysięcy litrów. Gdy neutrina natrafiają na specjalne chemikalia, są przyspieszane do prędkości większej od prędkości światła, wytwarzając promieniowanie Czerenkowa rozpoznawalne jako fioletowawo-niebieskie rozbłyski świetlne.

Japończycy zdołali zminiaturyzować taki zbiornik do rozmiarów cysterny czy coś w tym stylu – mruknął fizyk i po raz kolejny ziewnął. – Może uda się to pożyczyć. Ale cała reszta ma sens. Jeśli ulega degradacji, przypuszczalnie nastąpi wzrost ładunku każdej kolejnej z uwalnianych cząstek. To znaczy, że początkowo są mniejsze bramy, zaś większe potem, w miarę jak postępuje rozpad. Lub może będą one sięgać coraz dalej. A pierwsze bramy, które się otworzą, pojawią się w pobliżu. W końcu zaczyna to nabierać sensu.

Sanson podszedł i wcisnął pistolet w pustą dłoń naukowca.

Wiesz jak tego używać? – zapytał starszy szeregowy.

Trzeba wycelować i nacisnąć? – rzekł Weaver nieco rozbawiony.

Tak, mniej więcej – zaśmiał się komandos z Navy SEAL. – Ale najpierw sprawdzasz, czy jest odbezpieczony. Potem dotkniesz spustu i wystrzeli. Pamiętaj tylko, żeby mierzyć z tego do złych gości.

Posłuchaj, jeden z komandosów właśnie wręczył mi pistolet – powiedział Bill, trzymając palec z dala od spustu. – To chyba zły znak. Pogadamy później, dobra?

Dobra – odpowiedział Garcia. – Rozpada się, uwalnia cząstki, cząstki otwierają bramy.

Coś w tym stylu. I zwiększa swój ładunek, co oznacza albo większe bramy, albo bramy bardziej oddalone od siebie wraz upływem czasu – Tuffy był mały, czy to oznacza małą bramę? Jednak była wystarczająco duża, by pomieścić Mimi? Drzwi frontowe otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadł jeden z mniejszych stworów, wyjąc jak szalony. Sanson obrócił się i posłał mu serię, która odbiła się od pancerza. Gdy potwór zwrócił się w stronę komandosa, fizyk wycelował i wypalił ze swojego pistoletu. Pierwsza kula poszybowała wysoko, strącając gruz ze ściany, ale gładko obniżył lufę i drugi strzał spowodował rozbryzg zielonkawej posoki. Dwa kolejne pociski załatwiły sprawę. Istota wierzgała nogami i szarpała się konwulsyjnie na podłodze, brudząc zieloną juchą niebieski dywan.

Na nas już czas – oznajmił Weaver. – Doktorze...

Do zobaczenia potem, Garcia.

Jeszcze jedna bestia wskoczyła do pokoju i Bill strzelił do niej, chybił, wziął poprawkę, i za drugim razem trafił. Druga seria trafiła stwora w zad, a jego nogi opadły bezwładnie. Mimo to pełzał naprzód na frontowych nogach. Dwa kolejne strzały Weavera znów chybiły celu, wybijając otwory w przeciwległej ścianie i roztrzaskując szkło obrazka przedstawiającego zdjęcie jakiegoś marynarza na tropikalnej wyspie. To był ostatni pocisk, zamek H&K zatrzasnął się na pustym magazynku.

Chyba skończyły mi się kule – krzyknął, wstając i cofając się za kanapę.

Trzymaj! – zawołał Sanson rzucając mu magazynek. Weaver chwycił go, lecz nie miał pojęcia, co należy z nim zrobić. Na szczęście był inżynierem, więc powinien domyślić się, jak to działa. Obca istota pełzła ku niemu, on zaś cofał się w głąb pokoju, licząc na to, że odciągnie ją od dwóch „Fok”, jednocześnie usiłował ustalić, jak przeładowuje się magazynek. Spójrzmy, dwie dźwignie na chwycie broni, jedna blokowana przez zamek. Dźwignia blisko spustu. Poruszył dźwignią, i pusty magazynek wypadł na podłogę. Czubki kul do przodu, wsunąć magazynek. Eureka! Jednak zamek nie przesunął się do przodu i naciskanie spustu nie przynosiło efektu. Chwycił zamek, odciągnął do tyłu i po chwili sam zaskoczył. W tym momencie stwór niemalże przy czołgał się do niego. Mężczyzna odskoczył w tył, po czym wycelował pistolet i wystrzelił kilkakrotnie.

Uważaj! – warknął Miller, gdy jeden z pocisków załomotał w jego kamizelkę kuloodporną. – Oszczędzaj kule!

Hej, załatwiłem go, prawda? – zainteresował się w odpowiedzi, gdy nagle zadzwonił jego telefon.

William Weaver – rzekł, trzymając dymiącą lufę pistoletu w górze, tak żeby nie postrzelić żadnego komandosa.

Mówi doradca do spraw bezpieczeństwa, oglądamy wiadomości, gdzie pan jest?

W domu Edderbrooków – odpowiedział. – Zdaje mi się, że jesteśmy odcięci.

Jezu! Niech pan się stamtąd wynosi.

To raczej niemożliwe – odparł, gdy kolejny z tych przeklętych stworów rzucił się przez drzwi. Tym razem wymierzył starannie i zdołał trafić go pierwszym strzałem. Jednak pocisk zaledwie odłupał kawałek pancerza obcemu, który obrócił się i natarł na niego.

Proszę chwilkę poczekać – rzucił do słuchawki, wskoczył za kanapę i wyskoczył z drugiej strony, strzelając bestii w plecy. Jeden z pocisków musiał ugrzęznąć w kręgosłupie, ponieważ jej tylne nogi stały się bezwładne, dokładnie tak samo jak w przypadku poprzedniego intruza. Wymierzył dobrze i wypalił parę razy w jej kark, aż przestała się poruszać. Zorientował się, że stracił kontrolę nad sobą, gdy zamek znów szczęknął głucho, dając znak, że magazynek jest pusty. – Znów skończyły mi się kule! – zawołał. – Przepraszam, ale jestem teraz trochę zajęty. Możemy porozmawiać później?

Oczywiście – zgodziła się doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Powiedziałem Garcii, co się moim zdaniem dzieje – rzekł. Nie udało mu się schwycić magazynka rzuconego przez Millera, ale złapał w garść kolejny od Sansona. Przeładował i podniósł drugi pełny magazynek z podłogi, jednocześnie mówiąc do telefonu. Najważniejsza jest podzielność uwagi.

Porozmawiamy później – odparła specjalistka do spraw bezpieczeństwa.

Tak, później – powtórzył, gdy dwie nowe kreatury zjawiły się w drzwiach, a trzecia wpadła przez roztrzaskane okno. – Słuchajcie! Tym razem chyba sobie sam nie poradzę!

Starszy szeregowy Sanson odwrócił się i powalił strzałami stwora przy oknie, zaś Miller ubił jednego z tych, które wpadły przez drzwi. Opróżnił jednak cały magazynek, więc ostatni stwór pozostał dla Weavera.

Na górę, po schodach – rzucił starszy sierżant popychając naukowca przed sobą.

Na szycie schodów stała jednak masywna barykada z wielkiego drewnianego łoża.

Hej – wrzasnął Miller. – Przepuśćcie nas!

Łap – odpowiedział jakiś głos po drugiej stronie zapory i jednocześnie spadła w ich kierunku część grubej liny.

Starszy sierżant sztabowy podał ją fizykowi, jednak na chwilę zatrzymał się, wziął jego pistolet i przesunął jedną z dźwigni. – Trzeba zabezpieczyć.

Racja – odparł Bill. – Dzięki za lekcję. – Wrzucił telefon komórkowy do jednej kieszeni i wetknął pistolet do drugiej, po czym z pomocą starszego sierżanta wdrapał się po linie i po chwili opadł na podłogę po drugiej stronie podestu schodów.

Dwaj komandosi poszli w jego ślady, następnie zajęli pozycje na górnych piętrach.

VanGelder – odezwał się głos za nim. – Jednostka specjalna SWAT z Lakę County. Kim pan jest?

Weaver odchylił głowę i spojrzał w górę na jasnowłosego olbrzyma.

Doktor William Weaver – przedstawił się. – Jestem fizykiem badających te bramy.

Jakie wnioski? – spytał VanGelder.

Lepiej, żeby Ray Chen nigdy się nie urodził – odpowiedział naukowiec.

VanGelder zachichotał i wskazał na pistolet.

Wie pan, jak się tym posługiwać?

Zabiłem cztery lub pięć stworów na dole – odparł Weaver. – Ale szczerze mówiąc, nie. I wciąż brakuje mi kul.

Knapp ma H&K – rzekł dowódca jednostki specjalnej. – Przekaże panu parę magazynków. Chce pan shotgun?

Bardzo podoba mi się shotgun – wyznał Bill.

Dobrze, zostanie pan przy barykadzie i będzie pilnował, żeby żaden nie dostał się na górę – polecił porucznik VanGelder i odszedł. – I dostanie pan shotgun.

Weaver wyjrzał przez szczelinę w barykadzie, ale najwyraźniej żaden ze stworów nie pchał się na górę. Na dole rozległ się jakiś trzask i dziwaczne wycie, lecz intruzi nie byli chyba zainteresowani wyższymi piętrami. Wszędzie wokół domu trwała strzelanina i dało się słyszeć charakterystyczny odgłos kolców uderzających w jego ściany oraz przekleństwo kogoś w jednym z pomieszczeń.

Porucznik stanął i upuścił cztery magazynki na podłogę, po czym wręczył mu shotgun.

Cztery naboje w zapasie i jeden w komorze – rzekł członek SWAT. – Wiesz, jak tego używać?

Odciąga się chwyt do siebie – powiedział doktor pokazując. Zrobił, co widział, a nabój wypadł z boku. – Widziałem w telewizji.

Tutaj się przeładowuje – poprawił go VanGelder oschle, wskazując na wąski otwór w dolnej części i wręczając mu upuszczony przez niego nabój. – Jeśli chodzi o celowanie, to sam się domyśl. – Postawił pudełko z amunicją na podłodze i wrócił na swoje stanowisko w jednym z pokoi.

Weaver wsunął nabój z powrotem do shotguna i wystawił lufę przez otwór w barykadzie w sam raz, by ujrzeć jedną z tych psich bestii pełznącą w górę po schodach. Wyglądało na to, że obca istota miała trudności z ich pokonaniem, unosiła nogi zbyt wysoko i nie trafiała w niektóre schodki. Posłał jej trochę ołowiu z shotguna, co zwaliło ją z nóg. Gdy ze straszliwym wyciem sturlała się na dół, wymierzył jej kulę w bok. Solidna porcja gorącego ołowiu zrobiła jej dziurę, w którą można byłoby zmieścić obie pięści. Stwór wierzgnął i znieruchomiał, ale w tym czasie kolejny już wspinał się po schodach. Strzelił do niego, ten zaś nie padł, lecz nadal właził z brzuchem blisko schodów. Strzelił jeszcze dwa razy i drugi pocisk najwyraźniej przeszył jakiś ważny narząd, ponieważ potwór zatrzymał się i zwinął w kłębek, wgryzając się we własny brzuch. Wypalił raz jeszcze i po chwili broń wydała odgłos oznaczający, iż komora jest pusta.

Gorączkowo załadował nowe naboje, lecz gdy spojrzał, na schodach nie było żadnych nowych intruzów. Wsparł głowę o barykadę i przez dosłownie kilka sekund rozważał myśl, że dla fizyka jest to naprawdę głupie miejsce, by umrzeć. Kiedy otworzył oczy, na schodach czaiły się już trzy stwory, węszące wokół martwych kamratów.

Strzelił do tego, który najostrzej go zaatakował, powalając istotę od razu, ale dwie pozostałe niezdarnie rzuciły się w górę, ku niemu. Jakimś cudem dorwał jednego, jednak trzeci wdrapywał się już na barykadę, a znów zabrakło mu amunicji. Upuścił shotgun i podniósł pistolet, na ślepo opróżniając magazynek w brzuch potwora, który znalazł się w zasięgu ognia bezpośredniego. Gorący ołów powstrzymał bestię, ale zdołała ona częściowo ściągnąć barykadę swoimi szponami. Teraz na schodach było już znacznie więcej stworów. Zmienił magazynek i zaczął strzelać do nich tak szybko, jak tylko potrafił.

Miał już śmierć w oczach, gdy nagle na zewnątrz domu rozległy się nowe salwy ognia. Shotguny, strzelby myśliwskie, ciężkie blam-blam-blam, brzmiące trochę jak wielkie działko automatyczne na ciężarówce, a także jakieś głośniejsze huki, które nie pasowały mu do niczego, co znał. Monstra nie przestawały jednak szarpać szponami barykady, nadal więc nieprzerwanie mierzył do nich i strzelał. Nagle u jego boku znalazł się Sanson. Miał inny karabin i staranniej wybierał cele, powalając jednego przeciwnika za drugim.

Co się dzieje na zewnątrz? – ryknął Weaver. Cała ta strzelanina niemalże pozbawiła go słuchu.

Chyba zjawiła się kawaleria – wyjaśnił komandos.


* * *


Jim Holley nigdy w całym swoim życiu nie parał się czymś, co większość ludzi nazywa „normalną pracą”. Po wyjściu z wojska wrócił do swojego rodzinnego miasteczka Eustis i wykonywał dorywczo to jedno, to drugie zajęcie. Sprzedawał czasopisma, kierował kilkoma fundacjami dobroczynnymi, bawił się w politykę i spędzał sporo czasu, zajmując się handlem hurtowym i detalicznym. Najbardziej jednak wziął sobie do serca zabawy z bronią.

Wszystkie, mocno ograniczone, wolne środki finansowe przeznaczał na kolekcję broni, która w ciągu lat rozrosła się do całkiem imponujących rozmiarów. Był doskonale znany we wszystkich sklepach militarnych w rejonie Eustis i w każdy weekend obowiązkowo pojawiał się na każdym organizowanym w okolicy pokazie broni czy też zawodach strzeleckich.

Znajdował się akurat w sklepie z przyborami wędkarskimi i bronią Dużego Boba, przyjacielsko przekomarzając się z jego właścicielem na temat różnicy pomiędzy brytyjskim. 303 i. 30-06, kiedy obaj usłyszeli w radio apel jednostki specjalnej SWAT z prośbą o wszelkie możliwe wsparcie ze strony ludności. Jeśli Gwardia Narodowa i oddziały SWAT nie mogły sobie poradzić z sytuacją, to musiało być naprawdę źle.

Duży Bob przewałkował cygaro z jednego kącika ust do drugiego i pokręcił głową.

Chyba nadszedł czas, żeby wytoczyć armaty, Limbo. Co ty na to?

Jim tylko skinął głową i obaj pomaszerowali na zaplecze sklepu.

Holley miał sporą kolekcję, natomiast Bob Taylor zajmował się dostarczaniem wszystkiego, czego tylko mogliby zażyczyć sobie jego klienci. Zaś jego wizja tego, czego klienci mogliby zapragnąć, była mocno eklektyczna. Magazyn na zapleczu, do którego wpuszczał tylko wybranych przyjaciół, był spełnieniem marzeń kolekcjonera broni. Bob miał dwa wielkokalibrowe półautomatyczne karabiny wyborowe Barrett, M-82A1 i M-95. W arsenale znajdowały się też karabiny Armalite, MP-5, Garand, Thompson, Steyr AUG, a nawet Sten oraz wiszący na najbardziej eksponowanym miejscu Tyrannosaur. 477. Na podłodze stał wielki karabin na dwójnogu – fiński: Lahti m/39 20 mm – „przenośna” machina destrukcji.

Do chwili, kiedy otworzyli tylne drzwi i zaczęli ładować amunicję, sklep zaczął zapełniać się ludźmi. Niektórzy przyszli po pomoc, ponieważ usłyszeli, co się dzieje, i uznali, że nadszedł dzień, gdy powinni sprawić sobie jakąś broń. W większości jednak był to zwyczajny tłum gapiów i pieniaczy. Ci ostami szybko wtargnęli na zaplecze i zabrali się za opróżnianie pomieszczenia i załadunek broni.

W niespełna kwadrans dwa pickupy były już po brzegi załadowane bronią, której wystarczyłoby na wyposażenie bardzo eklektycznej kompanii piechoty. Wkrótce potem cały konwój podniszczonych pickupów, minivanów i zwykłych aut ruszył ulicą w kierunku Jules Court.

Na pierwszego stwora natknęli się prawie przecznicę dalej. Niszczył dziecinny rowerek, którego właścicielka, mała dziewczynka, siedziała na drzewie i wrzeszczała w niebogłosy.

Jim stał na pace pickupa Dużego Boba i błyskawicznie posłał w bok bestii porcję 12-gramowych pocisków ze starego Browninga, którego trzymał w pogotowiu na dachu wozu. Mimo iż jechali z prędkością 25 kilometrów na godzinę, udało mu się wysłać w stronę stwora trzy kule, które powaliły go na miejscu.

Czas wysadzać dupy z wozu! – zawołał Bob.

Nie! – krzyknął w odpowiedzi Holley. – Podjedź bliżej. Zmniejszmy jeszcze dystans do tego gówna!

Do chwili, gdy Jules Court znalazło się w zasięgu wzroku, zorientowali się jednak, że będą musieli opracować podejście taktyczne. Potwory wybiegły na ulicę. Niektóre były jak te pierwsze, wielkości dużych psów i pokryte kolcami. Inne były dwunożne i najwyraźniej strzelały czymś ze swoich nozdrzy. Jim strzelił do jednego z nich ze swojego Brauninga, po czym musiał złapać się dachu, gdy Bob Taylor gwałtownie zahamował.

Mam coś specjalnego dla tych drani – rzekł były żołnierz, szperając za czymś w bagażniku i wybierając broń kalibru 20 milimetrów. Zdołał ustawić ją na dachu i wsunął magazynek. – Posmakujcie trochę fińskiego żelaza obce dziwolągi!

Naboje w karabinie 20 mm w rzeczywistości nie były zwykłymi ołowianymi kulami, lecz pociskami eksplodującymi. Gdy jeden z nich zagłębił się w cielsku jednej z większych bestii, wybuchł, rozrzucając kawałki obcego we wszystkich kierunkach i pokrywając jego najbliższe otoczenie zieloną mazią.

Reszta prowizorycznej ochotniczej milicji opuściła samochody i zaczęła zasypywać intruzów ogniem, wybierając na cel mniejsze stwory, większe zaś pozostawiając dla broni cięższego kalibru. Do wymagań dla „stałego klienta” sklepu z przyborami wędkarskimi i bronią Dużego Boba należała dobra orientacja w temacie militariów. Oznaczało to, że nie można o tak sobie rozwodzić się o względnych zaletach karabinu Sharps Buffalo, lecz po prostu trzeba wiedzieć, do czego on rzeczywiście służy. Taylor lubił ludzi takich jak Jim, osoby z autentyczną wojskową przeszłością. Gliniarze byli w porządku, ale tylko pod warunkiem, że wiedzieli jak strzelać, by wyrządzić prawdziwe szkody, zaś Bob wiedział z własnego doświadczenia, że większość z nich nie odpowiada tym kryteriom.

Większość jego stałych klientów miało więc pewne wyobrażenie o tym, co należy robić w sytuacji, w której demony dokonywały inwazji na Ziemię przez bramę prowadzącą wprost z piekła. To znaczy: nie szczędzić ołowiu, żeby je powstrzymać.

Holley opróżnił magazynek Brauninga i sięgnął za siebie po kolejny. Wsunął go i zajął się kolejną z dwunożnych bestii, posyłając jej serię trzech pocisków w tors, która niemal ją rozpołowiła. Wydawało się, że jeden większy stwór przypada na jakieś dziesięć, może dwadzieścia mniejszych. Po obu stronach ulicy ludzie z karabinami i starszymi strzelbami oczyszczali teren z mniejszych intruzów.

Dopiero, gdy ostami dwunożny potwór na widoku padł, Jim spostrzegł, że z pierwszego piętra jednego z domów prowadzony jest ogień do obcych. Zaś na drugim końcu drogi stała grupa żołnierzy w pustynnym kamuflażu, która trzymała szyk obronny stosowany w manewrach wycofywania się.

Bob, musimy się ruszyć – rzucił. – Odepchnąć je z powrotem do bramy, gdziekolwiek ona jest.

Tak – odpowiedział, jakby nieco zamyślony, właściciel sklepu. Pomachał w kierunku jakiegoś mężczyzny, który wystawił rękę z okna pierwszego piętra domu. Wewnątrz budynku również trwała strzelanina. – Niech wszyscy kierują się do tego domu! – krzyknął. – Wsiadaj i prowadź, ja zostanę przy karabinie na dachu.

Były żołnierz wskoczył do środka i wrzucił bieg, po czym powoli ruszył naprzód, podczas gdy piechota po obu stronach dotrzymywała mu kroku. Dwukrotnie zatrzymał się, kiedy nowe fale kreatur wylewały się na ulicę, raz musiał mocno się przychylić, gdy porcja czegoś przypominającego kolce zadudniła o blachę pickupa. Przekonał się, że osobliwe pociski są bardzo twarde, gdy dotknął jednego, który przebił się przez drzwi kierowcy. I bardzo ostre – niechcący skaleczył sobie palec. Miał nadzieję, że nie są zatrute.

W końcu dotarli do domu i Taylor nakazał się zatrzymać. Po drodze stracili dwóch ludzi wskutek trafień kolcami. Kiedy zaparkował na podjeździe, ze środka budynku wybiegli z wyrazami ulgi na twarzach członkowie jednostki specjalnej SWAT z Lakę County, zaś z innych pobliskich domostw zaczęli wysypywać się gwardziści narodowi.

Cieszę się, że wam się udało – odezwał się VanGelder.

Gdzie jest brama? – odpowiedział pytaniem Duży Bob, zsuwając się po pace pickupa i następnie odbierając karabin 20 milimetrów, który ktoś podał mu z góry. Broń miała prawie dwa metry długości i ważyła jakieś 25 kilogramów, więc raczej nie nadawała się do użycia „z ręki”. Bob jednak wrzucił ją na ramię, a drugą ręką schwycił skrzynkę z przeznaczoną do niej amunicją.

Za domem – poinformował go porucznik SWAT. – Na tylnym podwórzu aż roi się od tych stworzeń.

Wejdę do domu i będę was osłaniał z góry – rzekł właściciel sklepu.

Dobra – VanGelder skinął głową. – Zajmij się tymi miotaczami kolców, my zabierzemy się za psy.


* * *


Nasza kawaleria to banda wieśniaków w pickupach – cierpko orzekł Sanson.

Nie obrażaj ich – odpowiedział starszy sierżant sztabowy, splunąwszy na podłogę. – Mają większą siłę ognia, niż widziałem gdziekolwiek poza Afganistanem.

Coraz więcej miejscowych tłoczyło się na parterze domu, a jakiś wielki facet z gigantycznym karabinem na ramieniu minął Weavera, kierując się do sypialni. Kolejny mieszkaniec okolicy w koszulce Lynard Skynard pomaszerował za wielkim gościem z trzema dużymi skrzynkami amunicji. Następni szli ich śladem z różnorodnym asortymentem broni – tylko i wyłącznie dużego kalibru. Ostatni niósł największy „normalny” karabin, jaki Bill widział w swoim życiu. Miał trzon zamkowy i przypominał nieco broń do polowań na jelenie, z tym że był dwa razy większy.

Co to takiego? – zapytał Millera.

Czy to jest to, co myślę, że jest? – rzekł starszy sierżant do miejscowego w tym samym momencie.

Jeśli myśli pan, że to Tyrannosaur, to ma pan rację – odparł tamten z uśmiechem.

Cholera – mruknął komandos. – Muszę przeprowadzić się na Florydę. W Wirginii za coś takiego grozi kara śmierci.

Strzelanina rozpoczęła się na nowo na tyłach domu i szybko zaczęła narastać, aż przeszła w jeden wielki huk niemal nie do zniesienia. Od czasu do czasu rozległ się jakiś krzyk, jednak kontratak przynosił systematyczne postępy. Początkowo fizyk słyszał strzały w okolicy parteru, potem zaś przesuwały się one coraz dalej w kierunku bramy. Nie dało się jednak powstrzymać tych istot samym tylko strzelaniem. Należało jakoś zamknąć bramę.

Musimy zamknąć bramę – rzekł Miller, spoglądając na niego, zupełnie jakby czytał mu w myślach.

Nie wiem, jak ją wyłączyć – przyznał Weaver. – Ale może zaparkujemy jeden z buldożerów tuż przed nią? Przynajmniej będziemy mieli jakieś ostrzeżenie o ich kolejnym ataku.

Ja nie mam pojęcia, jak się prowadzi buldożer – zaznaczył starszy sierżant z niejakim zawstydzeniem. – A pan?

Nie – odparł naukowiec. – Ale założę się, że któryś z miejscowych tak.

Starszy szeregowy Sanson wrócił chwilę później z facetem, który niósł „Tyrannosaura”.

Chcemy zablokować bramę takim spychaczem – wyjaśnił mu Weaver.

Tak mi powiedziano – odrzekł miejscowy. – To ma sens. Gdzie jest sprzęt?

Jeden stał – trochę na lewo od bramy – zauważył fizyk. – Ale też trochę za nią. Nie wiadomo, czy te stwory rozlazły się w tamtą stronę.

Możemy objechać bramę od tyłu – oznajmił członek ochotniczej milicji. – Spróbujemy podjechać tuż pod nią.

To może przyciągnąć ich uwagę – zwrócił uwagę starszy sierżant. – Jak na razie mamy do czynienia zjedna osią zagrożenia. Coś takiego natomiast uczyniłoby zagrożenie wielowymiarowym. Wtedy mielibyśmy naprawdę wielki problem.

Hej, przecież jesteście Navy SEAL, prawda? – rzucił miejscowy, a spod jego brody rozległ się stłumiony chichot. – Chcecie żyć wiecznie?

Najchętniej – odpowiedział Miller. – Ale przekonajmy się, czy wiesz, na co się porywasz.

Do chwili, gdy dotarli do pickupa, miejscowi oraz resztka kompanii Gwardii Narodowej z powrotem zajęli pozycje strzeleckie i przy wsparciu ostrzału z ciężkiej broni z domów otaczających przejście trzymali monstra na niedużym obszarze w promieniu samej bramy. Potwory wciąż usiłowały się przedrzeć, lecz dodatkowa siła ognia ze strony okolicznych mieszkańców przyszpiliła je do bramy. Gdy Bill Weaver wraz z innymi stłoczył się na przednim siedzeniu pickupa, dostrzegł jakieś stwory, które wyglądały jak obce „komary”, unoszące się tuż przy bramie. Przestraszył się ich bardziej niż miotaczy kolców czy „psów”, ale okazało się, że nie były to wcale półpasożytnicze komary. Czym są te stwory, okazało się dopiero wówczas, gdy jeden z helikopterów stacji telewizyjnej podleciał wyjątkowo blisko pola bitwy.

Jedno ze stworzeń załopotało skrzydłami i zaczęło się wznosić. Kiedy znalazło się na wysokości około 10 metrów nad ziemią, gwałtownie złożyło skrzydła i wystrzeliło z odwłoka strumień ognia. Nadspodziewanie szybko przyspieszyło, zupełnie jakby dysponowało napędem odrzutowym, po czym uderzyło w helikopter. Śmigłowiec eksplodował wlocie, a jego płonące szczątki rozsypały się szeroko po okolicy.

Jezu – rzucił jeden z grupy cywilnych ochotników, wrzucając bieg i wycofując się z podjazdu.

Świetnie – rzekł sierżant Navy SEAL. – Mają więc obronę przeciwlotniczą. Co jeszcze? Broń przeciwpancerną? Organiczne czołgi?

To pomieszczenie, w którym się znaleźliście – spytał Weaver – wyglądało na jakiś gigantyczny organizm, tak? Można więc sobie wyobrazić, że potrafi wyhodować coś tak dużego jak czołg.

To nie jest dobra wiadomość – zauważył Miller.

Nie – potwierdził Bill z wymuszonym śmiechem.

A więc gdzie one są? – spytał Sanson.

Przypuszczalnie w tym samym miejscu, gdzie nasze – orzekł naukowiec strapionym głosem. – Niezbyt blisko bramy. Dobra, uformowali bramę. I pewnie szykują się do inwazji. Lecz pomieszczenie, w którym byliście, było mniej więcej puste, racja?

Zgadza się – odpowiedział Miller.

Zatem... komar, który dopadł jednego z waszych komandosów, był czymś w rodzaju strażnika, może jakiegoś antyciała. Był zaprojektowany po to, by bronić przejścia i być może wszcząć alarm. Choć podejrzewam, że wrzucenie paru ładunków podręcznych do czyjegoś brzucha samo w sobie wywołało wystarczająco duży alarm.

Ups – wyrwało się rozmówcy. – Twierdzi pan, że to my to sprowokowaliśmy.

Nie – odrzekł Weaver. – Ale być może przyspieszyliśmy cały proces. Teraz więc rzucają przez bramę wszystko, co mają pod ręką. Przypuszczalnie też ich najcięższa broń nie znajdowała się w jej pobliżu. Lub może nawet jeszcze jej nie wyprodukowali, ale wkrótce to uczynią. Lub produkują ją już teraz i zjawi się lada moment.

Lepiej więc jeśli zablokujemy tę bramę jak najszybciej – podkreślił miejscowy szarpiąc gałką skrzyni biegów.

Na pewno – potwierdził fizyk, gdy zadzwonił jego telefon. Wyłowił go z kieszeni i odebrał. – William Weaver.

Doktorze Weaver, mówi doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. Dowództwo Operacji Specjalnych donosi, że straciło kontakt z oddziałem Navy SEAL, Gwardia Narodowa nie ma kontaktu z ich kompanią, zaś ostatnio jeden ze śmigłowców telewizji został przez coś zestrzelony. Zakładam, że wydostajecie się z tego obszaru? Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy w ogóle zdoła mi pan odpowiedzieć.

Wciąż jesteśmy na tym terenie – odpowiedział Weaver, gdy półciężarówka wzięła zakręt na dwóch kołach. – Spróbujemy zablokować bramę buldożerem. Niestety, nie wiem, co się stało z porucznikiem Glasserem, ale dwaj ostatni komandosi są ze mną w pickupie.

Pickupie?

Grupa miejscowej ludności udzieliła nam pomocy – wytłumaczył Weayer. – Powiedziałbym jakiś żart na temat wojowniczych wieśniaków, ale sam jestem jednym z nich. Tak czy inaczej, udało im się odeprzeć potwory z powrotem pod bramę i spróbujemy ją zamknąć lub przynajmniej zatarasować jednym z buldożerów, które oczyszczały wcześniej teren. Muszę przy tym zaznaczyć, że omawialiśmy tę kwestię i sądzimy, że przypuszczalnie istnieją też większe monstra, które jeszcze się tutaj nie zjawiły. Uważamy, że powinniście sprowadzić tutaj jakieś naprawdę ciężkie jednostki.

Tak zrobimy – odpowiedziała specjalistka do spraw bezpieczeństwa. – W drodze jest już batalion z Fortu Benning, ale zdoła dotrzeć na miejsce najwcześniej jutro rano.

W takim razie sugeruję, żebyście sprowadzili tutaj wszystko, co tylko się da, tak szybko, jak to możliwe – podkreślił Bill. – Ci goście najwyraźniej nie mają dobrych zamiarów. A jak mniemam, dotychczas widzieliśmy zaledwie ich odpowiednik naszej piechoty. Wolę nie myśleć o tym, co jest w drodze. Powiedziałbym, proszę pani, że jest to wyścig... – przerwał na chwilę. Słyszał już gdzieś to powiedzenie. – ...Wyścig o to, by sprawdzić, kto może osiągnąć więcej jak najszybciej.

Nastąpiła chwila milczenia, ale niemalże widział, jak doradczyni skinęła głową.

Rozumiem. Przekażę to wszystko z odpowiednim komentarzem do Pentagonu.

Tak jest, proszę pani – skwitował to Weaver, gdy pickup zatrzymał się obok buldożera. – Muszę już iść. Odezwę się później. Dowidzenia.

Właściwie – rzucił pod nosem sam do siebie. – To jest prawie tak samo ekscytujące jak obrona artykułu naukowego.

Chyba żartujesz – podsumował wypowiedź starszy sierżant sztabowy, który usłyszał te słowa, wychodząc z półciężarówki i obserwując zachowanie stworów. Jeden z psów siedział na buldożerze, więc go zestrzelił. Poza tym okolica wydawała się czysta.

Może trochę – odpowiedział naukowiec. – Ale zdziwiłby się pan, jak brutalna bywa taka obrona. – Niósł shotgun i pomacał ręką kieszeń, w której trzymał zapasowe naboje. Pistolet, zabezpieczony, tak jak go nauczono, miał zatknięty za spodnie, a ostatni magazynek wetknięty do tylnej kieszeni. – Poza tym tam nie pozwalają ci strzelać do ludzi, którzy atakują cię bez powodu.

Czterech mężczyzn wdrapało się na buldożera i miejscowy odpalił silnik. Maszyna drgnęła i ruszyła w kierunku bramy.

Zamierzam podprowadzić ją z boku i obrócić – wyjaśnił kierowca. – Będzie ciężko, nikt nie będzie mógł strzelać, bo znajdziemy się na linii ognia.

Cóż, zrobię co w mojej mocy – rzekł Miller. Ujął Tyrannosaura. 477, zaś swój M-4 przerzucił przez ramię. – Sanson, ty zajmij się psami, ja załatwię miotaczy, doktorze, pan może zaopiekować się tym, co dostanie się na buldożera.

Miejscowy uniósł łopatę buldożera, gdy jeden z miotaczy kolców, który dopiero co wyłonił się z bramy, posłał strumień pocisków w ich stronę. Większość kolców powstrzymała łopata, ale kilka zagłębiło się w kabinie ponad siedzeniem kierowcy.

Komandos wsparł się o kabinę i wypalił z Tyrannosaura, odrzut niemal go powalił.

Niech mnie! – zakrzyknął, majstrując przy zamku i jednocześnie poruszając barkiem.

Nieźle kopie, co? – rzucił ochotnik.

Sanson zdejmował demoniczne psy po obu stronach, a Weaver szybko zorientował się, że powinien wypatrywać zagrożeń, zamiast przyglądać się starszemu sierżantowi. Rozejrzał się wokoło i oczywiście ujrzał, jak jeden z psów wskakuje na tył pojazdu. Posłał mu prosto w łeb garść ołowiu, która nawet jeśli go nie uśmierciła, to przynajmniej strąciła z maszyny. Kolejny stwór próbował ominąć obracający się bieżnik wielkiej opony z boku, on zaś strzelił mu w plecy. Istota straciła władzę w tylnych nogach, ale nadal próbowała wpełznąć na buldożer.

W tym samym momencie jednak kierowca obrócił maszynę, nieświadomie miażdżąc rannego obcego, po czym obniżył łopatę spychacza, wyrównując ją z otworem bramy. Przy bramie leżała cała sterta rannych i martwych istot, które buldożer zepchnął z powrotem do dziury wraz z nowym, wyłaniającym się z niej miotaczem kolców. Kupa ciał obcych zachrzęściła, następnie łopata buldożera, szersza niż międzyplanetarne przejście, zetknęła się z bramą i zatrzymała się w tej pozycji.

Wszyscy czterej poczuli silne szarpniecie do przodu, gdy pojazd gwałtownie stanął. Miejscowy wyłączył silnik, lecz opony nadal obracały się w miejscu.

Jasny gwint – warknął Miller. – To dziwne.

Bardzo – przyznał Bill. Nie miał pewności, co się stało, ponieważ łopata była szersza niż otwór, ale gdyby próbował pokusić się o jakieś przypuszczenie, to stwierdziłby, że spychacz chciał jechać dalej, jakby brama w ogóle nie istniała, skutkiem czego przejście znalazło się teraz pośrodku maszyny. Jednak wyglądało na to, że miało całkiem realną obecność fizyczną. Tak czy inaczej zostało przynajmniej częściowo zablokowane. Udało się jeszcze jakiemuś psu wypełznąć pod łopaty, ale starszy szeregowy natychmiast położył go trupem.

Opuść trochę łopatę – rzekł starszy sierżant sztabowy. Milicjant-ochotnik uczynił to, obniżając ją aż do poziomu gruntu i pozostawiając górną połowę bramy otwartą. Chwilę potem miotacz kolców wgramolił się na przeszkodę i został trafiony ogniem trzech różnych karabinów maszynowych, więc szybko spadł z powrotem do dziury.

Wykopmy umocnienia ziemne – zaproponował Sanson. – Zepchnijmy tutaj trochę ziemi, tak żeby przesłonić przejście całkowicie.

Przekopią się – rzekł Miller. – Już lepiej zostawmy to tak, jak jest. Ustawimy broń maszynową tak, żeby ubezpieczała przejście. Jestem pewien, że prędzej czy później wymyślą sposób, aby się przedrzeć, ale na razie to wystarczy.

Czterej mężczyźni zeszli z buldożera i pospieszyli zmęczonym truchtem w stronę linii umocnień obronnych. Byli w połowie drogi, gdy eksplozja za plecami powaliła ich na ziemię.

Weaver przekoziołkował i spojrzał w stronę bramy, gdzie wciąż tkwił dymiący buldożer, choć połowa jego łopaty została oderwana.

Wiedziałem, że coś wymyślą – stwierdził starszy sierżant Navy SEAL z wyraźną złością. – Ale nie tak szybko!

Ruszcie się! – krzyknął Bill, zrywając się na nogi i pędząc do okopów, które zajmowali w chwili pierwszego ataku. Za nim rozległa się druga eksplozja, a potem kolejna.

Wskoczył do wykopu i uprzytomnił sobie, że zostawił za sobą shotgun, zaczął więc wracać po niego, gdy nagle kopcący spychacz zatrząsł się i został dosłownie odepchnięty od bramy.

To, co wyłoniło się z dziury, wydawało się nieprawdopodobne – stworzenie wielkości mniej więcej nosorożca o sześciu masywnych nogach, pokryte łuskowatymi płytami, miało najwyraźniej dość siły, żeby poruszyć wielką maszynę D-9. Wydało z siebie niski ryk, od którego zadrżała ziemia, po czym obróciło głowę i odpaliło kulę zielonego ognia spomiędzy rogów. Kulisty piorun zdawał się unosić w powietrzu, ale w rzeczywistości musiał przemieszczać się bardzo szybko, ponieważ niemal w tej samej chwili, gdy został odpalony, trafił w linię okopów i eksplodował, wyrzucając w powietrze jedno ze stanowisk karabinów maszynowych.

Co za pieprzone gówno – mruknął starszy szeregowy posyłając serię za serią w nowe monstrum. Pociski jednak tylko iskrzyły na płytach jego pancerza, najwyraźniej nie przenikając go.

Teraz już wiemy, jak wyglądają ich czołgi – stwierdził starszy sierżant. Wciąż miał ze sobą Tyrannosaura i mierzył w potwora, lecz nie strzelał. – No chodź, skurczybyku – mamrotał.

Potwór odpalił kolejną płomienną kulę – i jeden z domów za ich plecami stanął w ogniu. Stwór zatrzymał się i ponownie wydał z siebie ryk.

Gdy to uczynił, sierżant Miller posłał w niego jeden pocisk.

Weaver sądził, że świat wybuchł, gdy kreatura odpaliła pierwszą kulę, teraz jednak zyskał nową perspektywę. Powietrze nagle stało się białe, on zaś został porwany w powietrze przez potworną siłę niczym przez gigantyczną, niezbyt delikatną dłoń. Nawet się nie zorientował, kiedy uderzył o tylną ścianę wykopu. Wiedział, że stracił przytomność, ale na pewno nie na długo, ponieważ grzmot wybuchu wciąż jeszcze pobrzmiewał, gdy uniósł głowę i otworzył oczy. Przez chwilę sądził, że został oślepiony, lecz uprzytomnił sobie, że po prostu widzi pobojowisko po eksplozji; wszystko było mleczno-białe. Poczuł na twarzy coś płynnego, więc sięgnął do niej dłonią. Z nosa i uszu ciekła mu krew.

Sanson leżał na dnie rowu bez ruchu. Oddychał, ale poza tym był bez życia. Członek miejscowej milicji znajdował się na ziemi obok niego i miał głowę odchyloną pod tak dziwnym kątem, że raczej nie żył. Starszy sierżant sztabowy Miller spoczywał koło niego przy ścianie okopu. Po chwili jednak usiadł z głośnym jękiem. Wówczas właśnie Weaver zdał sobie sprawę, że wszystko, co słyszy, to dzwonienie w uszach.

Powoli usiadł i spojrzał na bramę. Przed nią widniał głęboki krater. Buldożer leżał na boku. Z dziury nic nie wychodziło.

Starszy sierżant sztabowy spojrzał na niego i coś powiedział. Naukowiec dosłyszał słowa, choć niewyraźne i stłumione. Żołnierz pytał, czy jest cały.

Tak – odparł, skinąwszy głową, i wskazał na swoje uszy. – Ale nie słyszę! – Zdał sobie jednocześnie sprawę, że dopadł go najstraszliwszy ból głowy.

Komandos skinął głową w odpowiedzi i wskazał na własne uszy.

Ja też nie – poruszył ustami. Otworzył zamek Tyrannosaura, ociężale wyciągnął kilka pocisków i włożył je do komory. Następnie zamknął zamek, odchylił się w tył, opierając o ziemię, przymknął oczy i potrząsnął głową. Najwyraźniej odsuwał od siebie nieludzkie zmęczenie, kurczowo ściskając broń przy piersi. Po chwili zacisnął szczęki, pochylił się do przodu i wycelował karabin w bramę. Zerknął przez ramię na Weavera i sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej starą złotą monetę. Wskazał na jej awers. Widniała na nim ludzka postać i motto: „Łatwe dni należą już do przeszłości”.

Doktor Weaver przyjrzał się komandosowi z Navy SEAL, który krwawił z nosa i uszu, ale najwyraźniej był przygotowany do dalszej walki, pokręcił głową i stracił przytomność.



ROZDZIAŁ PIĄTY


Pierwszy raport dotyczący Bramy 417 – wygłosił Kolektyw 15379.

Proszę.

Wstępne raporty obiecujące. Grupa dziesięciu jednostek bojowych naziemnych poziomu 1 wysłana na rozpoznanie. Napotkany niewielki opór.

Natychmiast przy wkroczeniu?

Tak. Lub wkrótce po nim. Jedna jednostka bojowa naziemna odniosła terminalne obrażenia, ale została poddana naprawie i recyklingowi. Dwa tubylcze osobniki zdobyte, jeden w stanie terminalnym, jeden w krytycznym. Oba zgładzone i zbadane – Kolektyw wyczuł przepływ biologicznej informacji dotyczącej zmarłych państwa Edderbrooków. Został wysłany wstępny pakiet oddziałów inwazyjnych, zanim jednak ukończył dojrzewanie doszło do eksplozji o sile 249 przy bramie i pięć jednostek bojowych z tamtej strony, ocenianych na poziom od 1 do 3, wkroczyło przez bramę na nasz teren. Doszło do kontaktu ze strażnikami, spośród których jeden osiągnął pełny kontakt. Drobne odstępstwa od wstępnej analizy tubylczych osobników. – Kolejny przepływ danych, tym razem określających ochronny strój Howee’a jako zewnętrzny pancerz. – Został wysłany pakiet zaczepny, składający się z jednostek bojowych naziemnych poziomu 1 i 2; jednostki tamtej strony manualnie zablokowały bramę. Do tego czasu przybyła grupa jednostek poziomu 6 i oczyściła bramę. Wstępne wkroczenie uznane za udane, choć pierwsza jednostka poziomu 6 została zniszczona nieznanymi metodami. Fala uderzeniowa poważnie uszkodziła dwie kolejne jednostki poziomu 6, ale nadają się do ponownego przetworzenia. Ponieważ w pobliżu bramy mamy tylko dwie sprawne jednostki poziomu 6, a wszystkie jednostki poziomu 1 i 2 uległy zniszczeniu, atak został odwołany aż do chwili dojrzenia większej liczby jednostek poziomu 6. Pakiet kolonizacyjny dojrzewa i oczekuje na udane pełne otwarcie bramy.

Silna obrona – zauważył Kolektyw 47.– Jaki rodzaj broni?

Środki chemiczne, palne i wybuchowe. Nie wykryto żadnych broni plazmowych i kwarkowych.

Wysłałem wiadomość do wszystkich pobliskich Kolektywów i tych, którzy zlokalizowali dostępne bramy, by przesłali wszystkie dostępne jednostki bojowe naziemne od poziomu 3 do 7 i rozpoczęli 10-procentowe zwiększenie dojrzewania wszystkich systemów bojowych. Gdy osiągniemy przytłaczającą przewagę sił, uderzamy. Będzie to wymagało co najmniej siedmiu cykli.

Rozumiem i zgadzam się.

I wyślijmy jednostkę emisaryjną.

Emisaryjną?

Sprawdźmy, na ile są łatwowierni.


* * *


Doktorze Weaver? – odezwał się jakiś głos.

Bill otworzył oczy i natychmiast z powrotem zacisnął powieki, zraniony światłem. Takich właśnie chwil obawiał się w swoim życiu. Jak na razie wszystko wyglądało nieźle. Czuł pościel i był w stanie wyłowić strzępy rozmów lekarzy w szpitalu. Podobnie jak zapachy.

Doktorze Weaver – powtórzył głos. Kobiecy. Pielęgniarka czy lekarz? Musiał otworzyć oczy, żeby to sprawdzić.

Duża, piersiasta kobieta o rudych włosach, w kitlu i zabawnym wielokolorowym czepku na głowie, w których pielęgniarki zdają się być rozkochane, stała przy jego łóżku z kubkiem wody.

Zanim pan spyta, wyjaśnię, że przebywa pan w Shands Hospital w Gainsville na Florydzie – oświeciła go siostra przytykając mu słomkę od ust.

Wziął łyk, oczyszczając nieco gardło z czegoś, co przypominało gliniany knebel w jego ustach i jęknął.

Kąpiel?

A może kaczka? – uśmiechnęła się.

Nie – odpowiedział, siadając i krzywiąc się z powodu bólu głowy. – Mogę się ruszać. – Sprawdził ruchomość kończyn, żeby przekonać się, czy tak jest w rzeczywistości. Wszystko działało. Był koszmarnie słaby, ale to minie. Bywał wcześniej w gorszym stanie. – Mogę chodzić.

Nie powinien pan – stwierdziła zdecydowanie pielęgniarka i stanowczo naparła na niego dłonią, żeby położyć go z powrotem na łóżku.

Zsunął swoją dłoń na nią i nacisnął jej kciuk na tyle silnie, by dać jej do zrozumienia, że to mogłoby boleć.

Mogę chodzić. Zamierzam wstać. Pani może mi natomiast pomóc z tą kroplówką.

Popatrzyła na niego posępnie, po czym potrząsnęła głową i pomogła mu dostać się do łazienki. Gdy wrócił do łóżka, zastanawiał się już całkiem poważnie, czy miał dobry pomysł; był słabszy, niż sądził.

Brama? – zapytał. Nie miał tak naprawdę pojęcia, gdzie znajduje się Gainsville i Eustis, ale jeśli stracili bramę, wolał nie być blisko.

Nic nowego przez nią nie wyszło – oznajmiła kobieta, pomagając mu ułożyć się na łóżku i moszcząc jego pościel ku swojej wyraźnej satysfakcji. – Wszystko widziałam w wiadomościach. Teraz wokół niej jest znacznie więcej Gwardii Narodowej, regularnego wojska i marines.

Byli ze mną komandosi z Navy SEAL – przypomniał Weaver. Wciąż miał przed oczami widok Sansona leżącego na dnie rowu.

Obaj są tutaj – uspokoiła go pielęgniarka. – Młodszy wciąż jest nieprzytomny, ale nie w śpiączce, szybko wydobrzeje. Starszy opuścił już łóżko wbrew zaleceniom lekarzy i przeklinając wszystkich, którzy próbowali mu to wyperswadować. A teraz niech pan już położy się i odpocznie. Lekarz wkrótce do pana zajrzy.

Gdy wyszła, fizyk podniósł się – leżenie sprawiało więcej bólu niż siedzenie – i włączył telewizor. Nie musiał długo zmieniać kanałów; wszystkie z wyjątkiem Discovery i Disneya cały czas nadawały wiadomości.

Nadajemy na żywo z Eustis na Florydzie, gdzie jednostki 3. Dywizji Piechoty, te same, które zajęły Bagdad, zaczynają napływać na miejsce. Bob Tolson towarzyszy Kompanii Bravo 1. Batalionu 39. Dywizji Piechoty. Co u ciebie, Bob? – Głos lektora płynął z Nowego Jorku lub Waszyngtonu, lecz materiał wideo pochodził z helikoptera stacji telewizyjnej. Na miejscu znajdowało się sporo zielonych buldożerów wojskowych i trochę żółtych, cywilnych, wykopujących wielkie dziury, jak również cały sznur pociągów drogowych, wyładowanych czołgami i transporterami opancerzonymi. Bill pomyślał o płonących szczątkach spadających z nieba i zastanawiał się, jak wielkie trzeba mieć jaja, żeby latać śmigłowcem nad tym obszarem tylko dlatego, by nakręcić ładny materiał filmowy.

Peter, powinieneś widzieć aktywność wokół mnie – powiedział miejscowy reporter. – Z powietrza może to wyglądać jak wielki chaos, ale powiedziano mi, że to bardzo starannie zorganizowane prace inżynieryjne. Rozmawiam z kapitanem Shanem Griesem, który jest dowódcą Kompanii Bravo. Shane, dzięki za to, że znalazłeś chwilę, żeby z nami porozmawiać.

Żaden problem, Bob. – Operator zrobił zbliżenie na to, co się dzieje na dole, i pokazał młodego mężczyznę o kwadratowej szczęce, w założonym hełmie i wyglądającego bardzo schludnie.

Jak sądzisz, jaką mamy szansę? – spytał dziennikarz.

Cóż, Bob, nieprzyjaciel z całą pewnością dysponuje sporą siłą ognia – odpowiedział dowódca kompanii. – Ale jego plan działania będzie musiał być bardzo prosty. Możliwy jest tylko jeden kierunek natarcia. Zaś jeśli lekka piechota, czyli oddziały, które pierwsze zmierzyły się z wrogiem, zdołały odeprzeć atak, to moi chłopcy rozetrą go w pył swoimi czołgami Bradley i Abrams.

Mówiąc o lekkiej piechocie ma pan na myśli miejscowe ochotnicze oddziały milicji? – zainteresował się reporter. – Jak je nazwano? Brygadą Wieśniaków?

Bob, nie zamierzam obrażać tej miejscowej ludności – rzekł kapitan kręcąc głową. – Udało im się oczyścić bramę i ponieśli przy tym ogromne straty. To wspaniali Amerykanie i patrioci i prawdę mówiąc, prawdopodobnie strzelają lepiej niż większość moich chłopców. Niektórzy wciąż trzymają się w pobliżu i mogą tu zostać, jak długo zechcą.

Nie stroiłem sobie z nich żartów – zapewnił rozmówca szczerym głosem.

Wiem, ale wszystkie te szyderstwa na temat wieśniaków zalazły moim chłopcom za skórę – odpowiedział żołnierz śmiertelnie poważnie. – W chwili, gdy któryś z was dziennikarzy zechce zaatakować bramy piekieł przy wykorzystaniu uzbrojenia z okresu drugiej wojny światowej, będziecie mogli się wymądrzać. Do tego czasu traktujcie ich z szacunkiem, na jaki zasługują. To oni razem z Gwardią Narodową zamierzają tutaj zostać przynajmniej do momentu, aż zjawi się reszta batalionu. Powiedziano mi, że w krótkim czasie ma się tu stawić cała brygada, która rozmieści się na przygotowywanych stanowiskach obronnych. Co będzie potem, tego nie wiem. Ale sądzę, że nawet miejscowa ludność przyzna, że batalion piechoty zmotoryzowanej prawdopodobnie wystarczy.

Zauważyłem, że wycofaliście się na większą odległość od bramy – rzekł dziennikarz, zmieniając szybko temat. – Czy to mądre?

Nasze Abramsy i Bradleye to broń dalekiego zasięgu – wyjaśnił spokojnie kapitan. – Wykopujemy dla nich umocnione skarpy i gdy tylko wojskowi inżynierowie i cywilni podwykonawcy skończą przy nich pracę, zabiorą się za bunkry dla piechoty, które będą wysunięte przed tę linię. Nie chciałbym jednak, żeby moje dowództwo znalazło się w zasięgu następnej takiej eksplozji; gdyby wróg wkroczył natychmiast po wybuchu tego czołgu-nosorożca, szybko opanowałby stanowiska obrońców. Pozycje piechoty są więc cofnięte o 200 metrów, zaś stanowiska Bradleyów i Abramsów o 250 metrów. To powinno dać wystarczająco duży dystans naszym siłom. I proszę mi zaufać, z takiej odległości potrafimy całkowicie wypełnić ogniem przewidywaną drogę natarcia.

No dobrze, kapitanie. Jestem pewien, że wszyscy są zadowoleni, że to pan kieruje tymi robotami – rzekł reporter. – Wracamy do ciebie, Peter.

Z Eustis docierają do nas dobre wiadomości – powiedział redaktor prowadzący serwis informacyjny. – A wracając do innych wiadomości, dziewczynka, która cudownie przeżyła eksplozję w Orlando, wróciła do swej ocalałej rodziny. – Obraz z kamery zmienił się na materiał o Mimi, z Tuffy’m uczepionym wokół szyi, przytulającej krępą kobietę w wieku trzydziestu kilku lat. – Najbliższą krewną uratowanej Mimi Jones jest Vera Wilson, na którą spada teraz odpowiedzialność wychowania nie tylko siostrzenicy, ale także przygarniętej przez nią niezwykłej obcej istoty. Nasza reporterka, Shana Kim, rozmawiała dzisiaj z panią Wilson.

Sceneria zmieniła się i wyemitowano wyraźnie edytowany materiał z Verą Wilson siedzącą na sofie i odpowiadającą na pytania. Gruba kobieta miała tym razem zdecydowanie zbyt ostry makijaż jak na występ w telewizji.

Razem z Hermanem cieszymy się, że zaopiekujemy się Mimi – oświadczyła kobieta przecierając oczy. – Brakuje mi mojej Loretty, znaczy się mojej siostry, oczywiście, ale za sprawą łaski Bożej Mimi ocalała. Herman i ja nie mamy własnych dzieci, choć wcale nie dlatego, że nie próbowaliśmy, i oboje bardzo kochamy Mimi i cieszymy się, że tu z nami będzie. Ona również tęskni za Lorettą, ale spisuje się naprawdę świetnie. W ogóle prawie nie płakała. Znaczy się, wie, że jej mama odeszła, ale pewnego dnia wszyscy spotkamy się w niebie i ta myśl przynosi jej błogosławioną ulgę.

Co się stanie z tą obcą istotą? – zapytała reporterka. Kamera zrobiła krótkie ujęcie dwudziestokilkuletniej jasnowłosej kobiety, poważnie wyglądającej i kiwającej potakująco głową. – Czy nie ma pani co do niej żadnych obaw?

Chodzi o Tuffy’ego? – spytała kobieta. – W pierwszej chwili jest nieco przerażający. Znaczy się, wygląda jak wielki, stary pająk. Ale nie robi niczego złego. Chciałam zganić Mimi pewnego razu, to nie było nic wielkiego, po prostu nie zjadła całego obiadu, ale bałam się to zrobić. A Mimi tylko kiwnęła głową i uczyniła to, czego sobie od niej życzyłam, a potem wyjawiła mi, że Tufify jej powiedział, że tak trzeba, i że ja miałam rację. To było całkiem dziwne, przyznaję, ale jak mówiłam, on nie robi nic złego. Wiem, że podobno zranił tego policjanta, ale jestem pewna, że zaszło jakieś nieporozumienie czy coś. Nie boję się Tuffy’ego, właściwie jest całkiem słodki. Prawdę powiedziawszy, jest jak dobry pies stróżujący i cieszę się, że jest z nami, tyle się teraz słyszy o tych porwaniach dzieci. Kilkoro sąsiadów pytało mnie, czy Mimi wie, gdzie mogliby znaleźć takie zwierzątka dla swoich własnych dzieci. Oczywiście, nie wiedziała. Przecież nie pamięta, skąd się wziął.

Zdaje sobie pani sprawę, że Mimi wzbudza ogromne zainteresowanie – zaznaczyła reporterka. – Jak zamierza pani sobie z tym poradzić?

Cóż, zamierzamy ją wychować, najlepiej jak umiemy, na bogobojną młodą niewiastę – odpowiedziała pani Wilson. – Zaś co do dziennikarzy i takich tam, to sądzę, że przy tym wszystkim, co się dzieje, Mimi i Tuffy szybko przestaną wzbudzać tak wielką ciekawość.

Rzadko słyszy się tak dobry opis zwrotu, jednodniowa sensacja” – oświadczył prezenter telewizyjny z uśmiechem. – Ustanowiono fundusz charytatywny wsparcia dla Mimi Jones. Datki można przekazywać na adres Fundacja Mimi Jones, 4687, Orlando, Floryda, 32798-4687. A teraz przejdźmy do pozostałych wiadomości...

Najwyraźniej to będzie bardzo bogata mała obca istota – rzekł jakiś głos spoza drzwi.

Weaver spojrzał w tę stronę i uśmiechnął się na widok starszego sierżanta sztabowego Millera, który miał na sobie szpitalną koszulę związaną z tyłu.

Wiesz, że twój tyłek sterczy na przeciągu, co? – zażartował Bill, wyłączywszy telewizor.

Owszem – odpowiedział starszy sierżant wchodząc do pokoju.

I masz IV wetkniętą w rękę?

Owszem – potwierdził Miller, zajmując krzesło. – I oświadczyłem im, że mają pół godziny na to, żeby to wyjąć lub zrobię to sam i zabryzgam im krwią całą tę lśniącą podłogę. Jak leci, doktorze?

Jestem zmęczony, obolały, łeb mi pęka.

Ból to słabość, która opuszcza ciało – wyrecytował starszy sierżant Miller. – Jesteś gotów wynieść się stąd?

Z rozkoszą – przyznał Weaver. – Nie sądzę, żeby lekarze mieli pojęcie, co robią; w końcu nie bez powodu nazywają to „praktyką” lekarską. Ale obu nam brakuje odzieży.

Ściągnąłem tu paru gwardzistów narodowych z sucharami – rzekł SEAL. – Potem na polecenie naszej znajomej doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego udamy się na małą przejażdżkę do miasteczka o nazwie Archer.

Co tam jest? – spytał naukowiec krzywiąc się w grymasie.

Zgadnij.


* * *


Emma May Sands miesiąc wcześniej skończyła 79 lat. Przed dwudziestu laty, kiedy jej zmarły mąż Arthur odszedł na emeryturę, sprzedali swój dom w Buffalo w stanie Nowy Jork i przenieśli się do małego, prowincjonalnego miasteczka Archer. Nie było to typowe osiedle dla emerytów, dlatego właśnie je wybrali. Archer stanowiło niewielką miejscowość, zaludnioną głównie przez młode pary, które pracowały w Gainsville i okolicy, zazwyczaj zajmując się czymś dotyczącym prac uniwersytetu. Było też kilka domów często wynajmowanych studentom. Generalnie miasto tchnęło atmosferą młodości i pomimo faktu, że Emma i Arthur zdawali sobie sprawę z tego, że są starzy, nie chcieli tak się czuć. Przeprowadzili się więc tam, gdzie mieszkało wielu młodych ludzi, by odczuć ten świeży powiew życia i witalności.

Jednocześnie byli blisko Shands, jednego z najlepszych szpitali na Północnej Florydzie. Arthur miał chore serce i sąsiedztwo dobrej placówki medycznej miało spore znaczenie.

Bliskość Shands Hospital niewiele jednak pomogła, gdy Arthur dostał śmiertelnego udaru mózgu. Zmarł we śnie, dzięki Bogu, odszedł lekko i spokojnie. Po jego śmierci życie Emmy radykalnie się zmieniło. Musiała nauczyć się gotować dla jednej osoby, ale nadal dzieliła swój czas pomiędzy prace na rzecz Kościoła Episkopalnego oraz udzielanie się w miejscowym Komitecie Demokratycznym, pełnym zadowolonych z siebie mądrali, którzy nie pojmowali, że można być równocześnie demokratą i patriotą.

Tak działo się do chwili, gdy pewien mniej więcej metrowej wysokości kot zaskrobał do jej tylnych drzwi i spokojnie wszedł do salonu, żeby obejrzeć talk show Oprah Winfrey.

Nie bardzo wiedziała, co począć. Kot wszedł na tylnych łapach, gdy ona była roznegliżowana – na szczęście zwierzak był wyraźnie płci żeńskiej, więc nie czuła się tak bardzo skrępowana. Kotka miała szare futro, przechodzące w czerń wzdłuż kręgosłupa. Jej brzuch był jaśniejszy, niemalże biały, choć jego środek przecinała kolejna ciemniejsza linia, za to końcówki uszu były wręcz śnieżnobiałe. Miała skośne oczy i albo jakiś dziwaczny makijaż, albo kolejne rozjaśnienia futra, biegnące od ślepi ku tyłowi.

Emma śledziła telewizyjne wiadomości – nie sposób było tego uniknąć, chyba że chciało się przez cały dzień oglądać Discovery – więc wiedziała, że obce istoty lub coś podobnego wylądowało w Orlando, ale wszystko to wydawało się jej bardzo odległe. Życie w Archer płynęło tak samo jak wcześniej. Owszem, w sklepach panowało pewne zamieszanie, tak jak przed huraganem lub inną katastrofą naturalną, zaś część jej znajomych zachęcała ją do powrotu do Buffalo i zatrzymania się u dzieci, aż sprawa się uspokoi.

Ale nie oznaczało to, że może podnieść słuchawkę telefonu i zadzwonić na policję, żeby oświadczyć, że w jej salonie siedzi metrowy kot i ogląda telewizję. Staruszki, które tak postępowały, trafiały do domów opieki społecznej. Na przeprowadzkę do takiej placówki miała jeszcze czas i wcale się tam nie spieszyła.

Poczłapała więc do pokoju i obejrzała Oprah. Niestety talk show został przerwany w połowie i nadano informacje o nowych obcych istotach, złych istotach, które wylądowały w Eustis, które było znacznie bliżej Archer, niżby sobie życzyła. Pomiędzy obcymi intruzami i Gwardią Narodową rozgorzała zacięta bitwa. To jej się nie podobało, a kiedy kocica ujrzała obcych syknęła, wyrzuciła z siebie coś, co brzmiało jak pełne gniewu słowa, więc jak gdyby na życzenie kotki zmieniła kanał na Lifetime i zaczęła oglądać jeden z odcinków The Golden Girls. Gdy program się skończył i zaczęło już robić się nieco późno, kotka podniosła się i lekko skłoniła głowę.

Muszę już iść – powiedziała całkiem wyraźnie. – Zobaczymy się jutro, Blanch.

Emma położyła się do łóżka o normalnej porze, ale nie mogła zasnąć. Po chwili wstała i zeszła na dół do salonu, po czym przejrzała kolekcję książek Arthura. Wolała czytywać powieści grozy i historie na temat różnych tajemnic, zaś jej mąż był wielkim fanem tej śmieciowej literatury fantastyczno-naukowej. Podejrzewała, że gdzieś wśród tych licznych tomów żółknących wydań kieszonkowych znajduje się coś, co potrzebuje wiedzieć, żeby porozmawiać z pozaziemską kocicą i powiedzieć jej na przykład, gdzie jest kuweta z piaskiem.

W końcu wybrała książkę, która wyglądała, jakby była czytana wielokrotnie – nosiła tytuł Księżyc to okrutna pani. Miała przynajmniej statek kosmiczny na okładce. Próbowała ją czytać, ale wydawała się jej bezsensowna. Autor w ogóle nie potrafił pisać, nie radził sobie nawet z gramatyką. W końcu po pięćdziesięciu stronach poddała się i wyłączyła światło, niemal natychmiast wpadając w lekki sen starczego wieku.

Rankiem, gdy przyrządzała herbatę, ponownie rozległo się skrobanie w drzwi. Znów zjawiła się kotka, która tym razem miała na sobie długi trencz i kapelusz z szerokim rondem, który chronił ją przed poranną mżawką.

Dzień dobry, Blanch – rzekł niezwykły gość, staranie wypowiadając słowa, zdjął płaszcz i strząsnął krople wody z kapelusza.

Mam na imię Emma – odpowiedziała staruszka, wzięła od kotki dziecinnych rozmiarów okrycie i powiesiła je na kaloryferze, a na wierzchu grzejnika położyła mokry kapelusz.

Ja mam na imię Nyarowlll – oznajmiło stworzenie. – Witaj, Emmo. Mogę pooglądać telewizję?

Bardzo proszę – zgodziła się Emma. – Właśnie robiłam herbatę i zamierzałam przegryźć muffina. A może poszukam jakiejś puszki ze strawą dla kota?

Nie, dziękuję, Emmo – rzekła Nyarowlll. – Nie jestem głodna.

Kobieta znów pogrzebała wśród książek Arthura i wyciągnęła tom zatytułowany Dzieci Matuzalema. Miała podtytuł Ekscytująca powieść o nowym pierwszym kontakcie, więc uznała, że może okazać się pomocna.

Książka nie była zbyt długa, ale nie znajdowało się w niej zbyt wiele o obcych istotach – dopiero pod koniec. Gdy nadeszła pora lunchu Emma przygotowała sobie kanapkę z tuńczykiem, proponując też trochę ryby Nyarowlll na osobnym talerzu. Kot oglądał jakiś program science-fiction, w którym występował wielki niezdarny robot i facet w srebrnym kombinezonie, ale powiedział, że nie ma ochoty na tuńczyka.

Kiedy starsza pani wróciła do salonu, zauważyła, że książkę napisał ten sam autor, co wcześniejszą głupawą powieść o księżycu. Najwyraźniej w końcu nauczył się gramatyki. Może powieść o księżycu stanowiła jego pierwsze dzieło; pierwsze utwory często nie są zbyt udane.

Dokończyła lekturę książki – potrafiła czytać całkiem szybko – przed obiadem. Kiedy Nyarowlll przyszła do pokoju, szukając Emmy, staruszka podejrzliwie zwęziła oczy.

Nie zamierzasz chyba zmieniać naszych dzieci, co? – zapytała. Miała czworo dzieci, zaś dwoje z nich wciąż przywoziło do niej swoje wnuki. Lepiej, żeby obce istoty nie zabrały się za zmienianie dzieci. – Nie tolerujemy tutaj takich rzeczy.

Nie, Emmo – rzekła kocica. Poprawiła jeszcze swoją dykcję* wygładziła ją, zaś jeśli miała jakiś akcent, to może delikatny ze środkowego Zachodu. – Nie zmieniamy dzieci, Emmo. Muszę powiedzieć ci coś innego: zabierz mnie do swojego przywódcy. – Wyciągnęła do niej jedną łapę, jakby do uścisku dłoni.

Emma ostrożnie ujęła jej łapę. Nyarowlll wyglądała na delikatną niczym ptak. Lekko potrząsnęła jej łapą, po czym położyła na niej drugą dłoń.

Może po prostu zadzwonię po kogoś, dobrze?


* * *


Wokół niewielkiego rancza rozstawiono wielką policyjną barierę. Dwaj funkcjonariusze siedzieli na masce swoich wozów patrolowych, paląc papierosy, kiedy Weaver i sierżant Miller podjechali pod wskazany adres. Pokazali dokumenty policjantom, po czym podeszli do frontowych drzwi domu, którego pilnował sierżant jednostki specjalnej SWAT.

Weaver machnął na sierżanta i znów pokazał mu swoją legitymację z Pentagonu.

Jestem doktor Weaver z Departamentu Obrony – powiedział.

To jest starszy sierżant sztabowy Miller z Grupy Piątej US Navy SEAL. Co tu macie?

Otrzymaliśmy telefoniczne powiadomienie, że nie nastawiona wrogo obca istota odwiedzała ten dom. Właścicielem domu jest pani Emma Sand. Kiedy pierwsi oficerowie przybyli na miejsce znaleźli tutaj metrowego... kota, który chodzi na dwóch łapach. Właścicielka domu utrzymuje, że kot odwiedzał ją od dwóch dni i oglądał telewizję. W czasie spotkania z oficerami policji kot zażądał, żeby go „zabrać do naszych przywódców”. – Sierżant SWAT wyraźnie się pocił. – Po dochodzeniu zlokalizowaliśmy kolejną bramę w zaroślach za domem pani Sand. W tym momencie skontaktowaliśmy się z Departamentem Bezpieczeństwa Wewnętrznego, zabezpieczyliśmy teren i czekaliśmy na dalsze wskazówki. Obecnie cały obszar podlega kwarantannie, ale do czasu naszego przybycia zasady kwarantanny zostały już naruszone.

Felinoid – rzekł cicho naukowiec. – Metrowy felinoid. Wygląda jak kot, ale jest z innego świata, więc tak naprawdę nie jest to kot. Zaś drugi termin, którego wam brakowało, to „istota dwunożna”. To znaczy taka, która chodzi na dwóch nogach. Trzeba się nauczyć żargonu.

Tak jest, sir – odparł sierżant.

Już dobrze – rzekł Miller poklepując żołnierza po ramieniu.

Takie rzeczy nie przydarzają wam się na co dzień w Archer, co?

Nie...

Starszy sierżancie sztabowy.

Nie, starszy sierżancie sztabowy, my nie.

Nie przejmuj się – pocieszył go Miller, znów poklepując po ramieniu. – Widujemy to ciągle.

Weszli do salonu, gdzie sympatyczna staruszka siedziała przed serwisem do herbaty, rozmawiając cichym, spokojnym głosem z, i owszem, metrowym, dwunożnym felinoidem.

Witam – odezwał się Weaver do staruszki skłaniając głowę.

jestem doktor William Weaver z Departamentu Obrony, a to jest starszy sierżant sztabowy Miller z marynarki wojennej. Czy to pani jest pani Sand?

Sands – poprawiła go kobieta, zaczęła wstawać, ale została w fotelu na widok gestu Billa. – Emma May Sands.

A kim jest pani gość? – zapytał Weaver.

To jest Nyarowlll – przedstawiła ją Emma, starając się wypowiedzieć głoski jak najstaranniej i jednocześnie upodobnić słowo do miauczenia.

Witam, Nyarowlll – powiedział Bill.

Doktor to ktoś, kto zajmuje się fizjologią waszej ludności? – zapytała ostrożnie Nyarowlll.

To również termin na naukowca – wytłumaczył fizyk. – Jestem naukowcem, który studiuje bramy.

Ja także jestem naukowcem – oznajmiła istota, jakby nieco podekscytowana. – Studiuję fizyczne procesy naszego świata.

Przypuszczalnie jesteśmy naukowcami podobnej kategorii – odpowiedział z nikłym uśmiechem.

Zaś wasza marynarka wojenna, jak rozumiem, zajmuje się prowadzeniem walki na morzu – spytała Nyarowlll spoglądając na starszego sierżanta. – Czy też nie? Ale z całą pewnością jest to sytuacja odpowiednia dla lądowych służb bezpieczeństwa.

Jestem członkiem morskiej grupy desantowej SEAL, proszę pani – wyjaśnił Miller. – Zajmujemy się także walką na lądzie.

Ach, tak – rzuciła wykonując osobliwy, gibki ruch głową. – Widziałam program o was na Discovery Chanel. Bardzo dobrzy żołnierze.

Komandos postanowił tego nie komentować.

Co możemy dla ciebie zrobić, Nyarowlll? – zapytał Bill.

Jestem kimś, kogo nazwalibyście ambasadorem z mojego świata – odpowiedziała. – Musiałam przybyć na ten świat, żeby nawiązać przyjazne stosunki i otworzyć handel. Chciałabym spotkać się z przywódcami waszego świata, o ile nie ma żadnych przeciwwskazań. Chciałabym też, aby ktoś, kto jest w stanie nawiązać taką komunikację, przybył do naszego świata na spotkanie z naszymi przywódcami.

Aha – rzucił Weaver, chwilowo skonfundowany. – Musisz rozumieć, że mamy pewne... obawy co do kontaktów za pośrednictwem tych bram. Pierwsi strażnicy, których... spotkaliśmy, pochodzący z innej inteligentnej społeczności, rozpoczęli z nami walkę.

To musiały być T!Ch!R! – oświadczyła Nyarowlll, wyrzucając z siebie ciąg dźwięków, wśród których były głównie mlaśnięcia i syki. – My również mieliśmy z nimi do czynienia. To rodzaj szkodników, które występują wraz z bramami.

Pozwól, że do kogoś zadzwonię i sprawdzę, co jestem w stanie zaaranżować – powiedział Bill wychodząc z pokoju. Wyciągnął telefon komórkowy i zadzwonił do doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. W tym momencie miał już doskonałe kontakty w Pentagonie, lecz ta sytuacja wymagała chyba bardziej bezpośredniego podejścia.

W końcu udało mu się z nią połączyć i wyjaśnić, czego właśnie się dowiedział.

Cholera – rzekła doradczyni. – Wszyscy będą lgnąć do nich, a my w zasadzie nie wiemy, czy ona jest przyjaźnie nastawiona.

Tak, proszę pani – potwierdził fizyk. – Zastanawiam się, co wiedzą o bramach. Ten gość nie zdradza żadnych oznak zaawansowanej techniki. Ale to nie mówi nam niczego o tamtym świecie.

Czy pan i starszy sierżant sztabowy Miller zechcielibyście odbyć podróż na drugą stronę i zbadać tę społeczność, podczas gdy ja tutaj stoczę batalię z władzami państwowymi? – zapytała.

Tak, proszę pani – zgodził się Weaver z westchnięciem. – Jeśli Nyarowlll może przetrwać po naszej stronie, prawdopodobnie możliwa też jest odwrotna sytuacja.

Powiedz jej, że porozumiałeś się z przywódcami w naszym rządzie. Potem przedostań się tam, nawiąż kontakt z ich rządem, ale niczego nie obiecuj, rozumiesz?

Tak, proszę pani – rzekł Bill.

Powodzenia.

Nyarowlll – powiedział Weaver. – A może powinienem mówić doktorze Nyarowlll?

Nyarowlll wystarczy – odpowiedział kot.

Porozumiałem się z naszymi przywódcami i powiedziałem im o tej sytuacji. Poprosili mnie, żebym udał się na drugą stronę i skontaktował się z waszymi przywódcami. Czy to możliwe?

Z pewnością – rzekła Nyarowlll i wstała. – Teraz?

Sierżancie? – spytał Bill.

Pójdę po swój plecak – oznajmił komandos i wyszedł z pokoju. Kiedy wrócił, miał ze sobą M-4, a na sobie wojskową uprząż. – Dobra, jestem gotowy.

Czy to będzie problem, jeśli weźmiemy ze sobą broń? – spytał naukowiec.

Żaden – odpowiedziała kocica i poszła w stronę tylnego wyjścia z domu. – To usprawiedliwione postępowanie. Jednakże gdy spotkacie się z cesarzem, broń będzie musiała zostać na zewnątrz.

Bill rozważał to, gdy zbliżali się do bramy. Dwaj członkowie jednostki SWAT pilnie ich obserwowali, jak gdyby zadowoleni, że pozbywają się kłopotu. Nyarowlll przeszła przez bramę z niezachwianą pewnością siebie, zaś doktor Weaver podążył za nią do lustra.

Po drugiej stronie znajdowało się duże pomieszczenie, o wysokości mniej więcej piętnastu metrów, z betonową posadzką i ścianami. Strop, który również wyglądał na betonowy, był podtrzymywany przez ciężkie metalowe belki połączone nitami. Konstrukcja wydawała mu się dziwnie znajoma, ale nie potrafił jej zidentyfikować. Wówczas zauważył zapach. Wszędzie unosiła się woń kociego piżma, ale oprócz tego czuć było aromat drewna i dymu węglowego. Nie czuł zapachu takiego dymu od wielu lat, ale był on bardzo charakterystyczny. Czuło się też woń jakiejś niezbyt świeżej ryby lub słonych bagien; miejsce musiało znajdować się w pobliżu oceanu. W pomieszczeniu panował chłód, było zdecydowanie chłodniej niż wieczorem na Środkowej Florydzie, zaś nieopodal stały trzy niewielkie, pękate piece ogrzewające całą przestrzeń. Jeden z nich jarzył się intensywną, wiśniową czerwienią. Całą salę oświetlało mnóstwo lamp, które Bill wstępnie zidentyfikował jako lampy olejowe.

W komnacie znajdowało się około dwunastu kotów, w większości ubarwionych tak jak Nyarowlll i prawie nie do odróżnienia, ale część miała jasnobrązowe lub ciemnobrązowe zdobienia. Niektóre nosiły skórzane fartuchy, a inne uprzęże ze skóry, a także były uzbrojone w coś, co wyglądało jak laserowe pistolety przymocowane do drewnianych kolb. Jedno ze stworzeń w fartuchach szybko zbliżyło się do ich przewodniczki i obie istoty odbyły konwersację, która przypominała odgłosy walczących kotów, jednocześnie pocierając sobie nawzajem uszy. Po chwili Nyarowlll wróciła do gości i wskazała łapą na jedne z drzwi.

Mamy tu urządzenie transferowe – powiedziała, otwierając niskie drzwi i zapraszając ich do środka.

Fizyk musiał niemalże złamać się w pół, zaś kiedy dotarł na drugi koniec krótkiego tunelu, ujrzał jeszcze jedną bramę.

Ta brama nie prowadzi na inną planetę, lecz jest połączona z bramą w naszym świecie – oświadczył felinoid i ruszył naprzód. – Jest całkiem bezpieczna.

Bill zerknął na komandosa, po czym wzruszył ramionami i wszedł za kotem do następnego lustra.

W jednej chwili znalazł się w nowym pomieszczeniu. Sala była znacznie mniejsza, miała piękną drewnianą boazerię i mozaikową posadzkę, zastawiono ją niskimi – nawet jak dla kotów – ławkami pokrytymi gęstymi futrami o niezwykłym odcieniu błękitu. Znajdowały się tutaj kolejne dwa koty-żołnierze, większe i masywniejsze niż tamte z pierwszej komnaty. Oba miały laserowe pistolety czy karabiny i czujnie obserwowały „Fokę”.

Wrócę za moment – rzekła Nyarowlll. – Będziecie musieli zostawić swoją broń tutaj.

Kocica przemówiła do obecnych tu kotów, następnie przeszła przez drzwi, zdawkowo witając się ze strażnikami.

Doktor dokładniej przyjrzał się broni noszonej przez koty i doszedł do pewnych wniosków. Jej oprawę wykonano z czegoś, co wyglądało na plastik lub ceramiczny kompozyt, miała metalową lufę, przypuszczalnie z jakiegoś ciężkiego metalu. Kolba z drugiej strony była drewniana i połączona z główną częścią broni metalowymi taśmami, które owijały się wokół bardzo dziwacznie zakrzywionej rękojeści pistoletu. Ładownice na amunicję uformowano z twardej skóry, zabezpieczonej miedzianym zatrzaskiem. Wydawały się zawierać jakieś potężne pociski.

Doktorze – odezwał się Miller rozglądając się po pomieszczeniu. – Te istoty nie produkują tej broni.

Zgadza się – odpowiedział Weaver. Spojrzał na komandosa, który wyglądał, jakby cierpiał na niestrawność. – Co się dzieje?

Nic takiego – odparł żołnierz stłumionym głosem. Rozglądał się po posadzce z grymasem bólu na twarzy i w końcu przełknął gorzką ślinę.

Nie wiesz, co zrobić z tytoniowym sokiem? – spytał Bill z uśmiechem.

Zawsze coś da się zrobić – jęknął komandos. Rozpiął wojskową uprząż i położył na jednej z ławek, a na wierzchu złożył M-4. Następnie wyjął scyzoryk z kieszeni, pistolet ze spodni i nóż z buta. – Lepiej, żeby to tutaj było, jak wrócę – dodał wskazując na małą stertę broni.

Jeden z felinoidów wykonał sinusoidalny ruch głową, po czym podszedł do pozostawionych przedmiotów, opuszczając swoją broń, którą do tej pory trzymał uniesioną do strzału. Wskazał na karabin z zaciekawieniem.

Miller podniósł M-4 i wyjął magazynek, po czym wyłuskał pocisk z komory i wręczył pustą broń kotu. Ów po chwili wahania dotknął zatrzasku własnej broni, usunął mały, srebrny prostokąt i przekazał broń komandosowi.

Nie ma tutaj żadnych oznakowań – stwierdził starszy sierżant sztabowy, gdy felinoid ważył w łapach M-4, a następnie spojrzał na celownik. Powiedział coś do swojego towarzysza, który odpowiedział serią prychnięć. Mogły to być wyrazy niesmaku, mógł to być śmiech. Kot podniósł M-4, domyślił się, jak skrócić chwyt, dopasował broń do siebie i zerknął przez celownik, trzymając łapę z dala od spustu. Uchwyt broni był dla niego za duży, ale tak samo było w przypadku karabinu plazmowego.

Założę się, że każdy z nich wytrzymałby kopnięcie M-4 – zauważył Weaver, gdy istota opuściła broń i obejrzała magazynki. Pokazał kule swojemu kamratowi, który wykonał sinusoidalny ruch głową i splunął kilka razy. Rozbrzmiała dyskusja, która przypominała dźwięki szamotaniny dwóch kotów zamkniętych w jednej beczce, gdy nagle otworzyły się drzwi i ukazała się Nyarowlll w towarzystwie felinoida, który wyglądał na starszego.

Cesarz was przyjmie – rzekła wskazując na drzwi.

Nie baw się tą bronią pod moją nieobecność – zaznaczył Miller, oddając karabin plazmowy i przyjmując z powrotem M-4.

Za drzwiami otwierał się krótki korytarz zakończony następnymi drzwiami strzeżonymi przez dwa „ciężkie” koty. Te miały przy sobie nie tylko karabiny plazmowe, ale też krótkie miecze i wyglądały jakoś uroczyście. Starszy kot otworzył drzwi, goście schylili się, jako że przejście było bardzo niskie, mimo iż korytarz miał normalną wysokość, po czym weszli od środka. Obcy, który zdawał się być w wieku Nyarowlll, siedział przed niskim biurkiem pokrytym papierami. Po jednej stronie biurka sterczała z posadzki dziwaczna rura z przykrywką. Za nim znajdowało się duże okno, uchylone pomimo chłodu. Zza okna docierały odgłosy ulicy, o ile osobliwe dźwięki w rodzaju szczęku jakiegoś metalu na kamieniach, mogły być odgłosami ulicy.

W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze pięć kotów, dwa cięższe, jeden przy drzwiach i jeden przy oknie przy przeciwległej ścianie oraz trzy, które były starsze od zasiadającego za biurkiem. Jeden z nich nosił wojskową uprząż, brakowało w niej jednak ładownicy na amunicję. Za to miał srebrne naszywki, które mogły stanowić symbole rangi. Był to stary kocur, wyliniały w kilku miejscach, jedno ucho miał niemal oderwane, nosił opaskę na prawym oku, a nawet brakowało mu kawałka prawej łapy tuż poniżej łokcia. Kończyna została zastąpiona metalowym szkieletem, który kończył się hakiem. Pomimo swojego nieszczęsnego wyglądu sprawiał wrażenie stwora, który mógłby żuć gwoździe i je wypluwać, po to, by drażnić mordercze rottweilery. Miller spojrzał na niego krótko i zasalutował.

Generale – rzekł komandos trzymając salut.

Kot patrzył na niego przez chwilę, po czym skrzyżował łapy przed sobą, wydając osobliwy syk. Miller opuścił rękę i zwrócił się w stronę istoty za biurkiem.

Doktorze Weaver, starszy sierżancie sztabowy Miller, mam zaszczyt przedstawić Jego Wysokość Mrooola, cesarza wszystkich Mreee – wyrecytowała Nyarowlll.

Wasza wysokość – przemówił Weaver, położył dłoń na piersi i nieznacznie się skłonił. Zapewne popieprzył wszystkie zasady protokołu. Prawdopodobnie powiedział właśnie coś w tym stylu, że Stany Zjednoczone są częścią włości Waszej Wysokości lub coś podobnego. Ale w tym momencie wydawało się, że tak właśnie należało uczynić.

Dobra jest wasza wizyta tutaj – mruknął cesarz. – Nie wiele słów was. Nyarowlll powie, kto tutaj.

Obecni są tutaj – rzekła wskazując na trzy starsze koty stojące przy ścianie. – Sekretarz Owrrrllll, który jest jakby ministrem spraw wewnętrznych, generał Thrathptttt, dowódca naszych wojsk, oraz akademik Sreeee, który jest ministrem spraw pozabramnych, kimś w rodzaju waszego ministra spraw zagranicznych lub sekretarza stanu. – Owrrrllll był kocurem pręgowanym, tak samo jak Sreeee. Mniej więcej połowa wszystkich strażników była płci żeńskiej.

To dla nas honor, panowie – rzekł fizyk, ponownie wykonując lekki ukłon. – I drogie panie.

W naszym interesie leży nawiązać handel między naszymi narodami – powiedziała Nyarowlll, gdy rozległ się świst w rurze sterczącej przy biurku. Cesarz otworzył jej przykrywkę, wypowiedział jakieś zdanie i zatrzasnął ją. – Mamy parę rzeczy, które moglibyśmy wam zaoferować. Nasza broń jest znacznie lepsza od waszej i mamy urządzenia teleportacyjne, których wy nie macie. Nie mam pewności, co wy jesteście w stanie nam zaoferować. – Ponownie zarzuciła nieznacznie głową, jak gdyby dając znak do wyjścia.

Sam nie wiem – mruknął Weaver oschle, doskonale rozpoznający blef, gdy tylko miał z nim do czynienia – pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi na myśl, to system telefoniczny.



ROZDZIAŁ SZÓSTY


Miller i Weaver stali na zewnątrz pałacu obserwując życie ulicy. Było zimno i mgliście, więc naukowiec drżał w cienkim pustynnym mundurze polowym, który otrzymał w szpitalu. Komandos zdawał się nie dostrzegać chłodu.

Na ulicy panował tłok, toczyły się wozy ciągnięte przez długie, przysadziste zwierzęta, przypominające nieco sześcionożne, kudłate hipopotamy. Przechodnie nosili płaszcze trochę podobne do trenczy, a wielu miało też kapelusze typu fedora. Poza tym śmierdziało, i to bardzo mocno, jakimiś dziwnymi substancjami chemicznymi oraz amoniakiem – najwyraźniej ulatniał się z odchodów tych dużych zwierząt pociągowych. Weaver spostrzegł po raz pierwszy, że żaden z miejscowych, to znaczy Mreee, z wyjątkiem strażników, nie ma butów. I tylko nieliczni poświęcili ludziom trochę więcej uwagi niż tylko przelotne spojrzenie. Nie znaczy to, że byli nieuważni. Po prostu przybysze nie budzili w nich zbyt wielkiego zainteresowania.

Musimy dowiedzieć się, skąd bierze się zaawansowana technika – oświadczył Miller.

Zgadzam się – odpowiedział Weaver kręcąc głową. – To wszystko wygląda mi na poziom technologiczny naszego XIX wieku. W żaden sposób nie tłumaczy to ich zdolności do otwierania bram między światami. Nie widzę tu nawet żadnych śladów elektryczności.

Jest jeszcze coś – zaznaczył żołnierz. – Ten kocur nie odniósłby tak poważnych obrażeń w żadnej wojnie domowej. Ich „cesarstwo” może przypominać Imperium Brytyjskie, ale wszyscy oni zachowują się tak, jakby nie istniały żadne inne państwa. Gdzie więc odniósłby tak straszliwe rany? W czasie wewnętrznego przewrotu, rebelii?

Może dochodzi się u nich do wysokich stopni wojskowych dzięki zasługom bitewnym – Bill wzruszył ramionami. – Mam dość tej pogody, sierżancie.

Ja też – rzekł Miller. Odzyskał swoją broń po spotkaniu z cesarzem i teraz wygodniej zawiesił M-4 na ramieniu. – Przekonajmy się, do jak wielkiej szczerości jesteśmy w stanie nakłonić Nyarowlll.


* * *


Odszukali przewodnika, który zaprowadził ich do niewielkiego pomieszczenia w zespole pałacowym. Gmach, a w zasadzie kompleks budynków, był ogromny. W sercu całego założenia mieścił się masywny zamek na szczycie wzniesienia, z którym sąsiadowały mniejsze zabudowania na wszystkich stokach góry. Cesarz, o dziwo, miał swoją rezydencję na samym skraju zespołu, przy jednej z bocznych ulic.

Siedziba Nyarowlll, a w każdym razie rezydencja, którą zajmowała, znajdowała się bliżej zamku, już na wzniesieniu, i była częściowo zagłębiona w ziemi; jedną ze ścian domostwa stanowił szary kamień skalnego podłoża góry. Główny pokój ogrzewał niewielki piec węglowy, przymocowany do rury komina.

Nyarowlll – przemówił Weaver, zajmując miejsce na podłodze zamiast na jednej z patykowatych ławek. – To całkiem oczywiste, że nasza cywilizacja stoi na znacznie wyższym poziomie rozwoju technologicznego niż wasza społeczność. I że to nie wy wytwarzacie te urządzenia transportowe czy broń. Skąd one pochodzą? – Zapewne istniały jakieś zasady bardziej dyplomatycznego sformułowania tego pytania, ale on nie był dyplomatą.

To prawda – przyznała Nyarowlll. – Otrzymaliśmy to od rasy N!T!Ch!, która z kolei dostała od @5!Y!

Możesz powtórzyć? Jak to się wymawia? – wtrącił fizyk. – Zresztą nieważne.

Musimy płacić bardzo dużo za tę broń i urządzenia teleportacyjne. Nasze kopalnie zostały dosłownie oczyszczone ze szlachetnych kamieni i cennych metali. Ale potrzebujemy tej broni, żeby walczyć z T!Ch!R! – przerwała, jakby uświadomiła sobie, że i tak już powiedziała zbyt wiele.

O rany – mruknął Miller.


* * *


Wojsko utworzyło bezpieczne centrum łączności przy bramie dawnego Uniwersytetu Środkowej Florydy, nie musiało więc już dłużej posyłać w cały świat swoich sekretów. W tym momencie Weaver miał co do tego mieszane uczucia.

Titcher to rasa istot myślących i czujących, która dysponuje zdolnością do otwierania bram, dokonuje przez nie inwazji i kolonizuje inne światy – obwieścił doktor spoglądając na ekran przedstawiający mniej więcej połowę rządzącego gabinetu. – Mreee walczyli z nimi przez około 50 lat. Mieli trzy bramy, w tym tę, która łączy ich z nami. Jedną otworzyła rasa Titcher, jedną rasa Nitch, zaś ostatnią, tę, co prowadzi do nas, otworzyli oni sami przy wykorzystaniu technologii sprzedanej przez Nitch. Nyarowlll jest kimś w rodzaju naukowca przyrodnika; w rzeczywistości z całego zasobu swej wiedzy jeszcze nie wydzielili odrębnych dziedzin, takich jak fizyka, biologia i chemia. Jest więc ona najlepszym specjalistą w zakresie technologii tych bram oraz technologii obcych istot. Nie chciała właściwie omawiać sytuacji militarnej, jednak wydaje się, że Titcher całkiem nieźle mają się już na świecie Mreee, oni zaś są gotowi spróbować wszystkiego, co tylko możliwe, żeby powstrzymać intruzów. Broń, którą otrzymali od Nitch, jest najwyraźniej bardzo potężna, jednak siły Titcher, gdy tylko wtargnęły na ich teren, wyprodukowały ogromne bojowe organizmy biologiczne oraz dosłownie miliony tych psów i miotaczy kolców. Sądzę, że do tej pory widzieliśmy tylko to, co są w stanie zmieścić w bramie.

A jeśli pokonają Mreee? – spytała doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Wtedy będą atakować nas przez dwie bramy?

Zgadza się, proszę pani, ale to nie wszystko – podkreślił Weaver. – Pytałem Nyarowlll o technologię bramy i była ona zdumiona naszą wiedzą techniczną. Zdołali otworzyć zaledwie kilka bram i wymaga to technologii, którą otrzymali od Nitch, którzy z kolei otrzymali ją od... Nie potrafię tego nawet wymówić. Od Fiwerockpit. Ale rzecz w tym, że nie wiedziała, dlaczego nasze bramy właśnie się otworzyły, ponieważ dotychczas mieli kontakt z Nitch i Titcher.

Teraz mamy otwarte dwie kolejne – orzekł prezydent. – Jedną w południowej Georgii, z której wydobywa się lawa, drugą zaś w Boca Raton i to jest po prostu katastrofa.

Nie rozumiem – rzekł fizyk.

Wszyscy ludzie w promieniu 80 kilometrów od Boca Raton nie żyją lub postradali rozum – odpowiedział z cierpieniem w głosie szef Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. – Wszyscy. Miliony ludzi. Nie mamy pojęcia, dlaczego tak się stało, ani nie znamy tego przyczyny.

Uprzedzę pana pytanie, nie, nie pojedzie pan do Boca Raton – wmieszała się specjalistka do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Jest linia, której nie można przekroczyć. Wysłany tam samolot rozpoznawczy rozbił się, wszyscy przekraczający tę linię popadają w obłęd. I rzeczywiście jest to linia, jeśli wierzyć otrzymywanym raportom. Powinna gdzieś tam być teczka o nazwie „Stanowisko Enigma”; niech pan zobaczy, czy może ją znaleźć.

Bill rozejrzał się po rozrzuconych, wbrew przepisom w centrum łączności, po całym biurku teczkach z pieczątkami „Ściśle Tajne” i odnalazł tę z napisem „Stanowisko Enigma”. Otworzył ją, po czym przejrzał zdjęcia satelitarne.

Wszystko, co tam widać, to szara plama – stwierdził.

W rzeczy samej – powiedziała doradczyni. – Szara plama o średnicy około 60 metrów i wysokości około 100 metrów, która nie rzuca żadnego cienia.

Nikt ze środka nie wychodzi, z wyjątkiem tych, którzy znaleźli się na samej krawędzi – ciągnął szef do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego. – A wszystko, co możemy z nimi zrobić, to wsadzić ich w kaftany bezpieczeństwa i naszpikować środkami uspokajającymi. Psychiatrzy podtrzymują nadzieję, że przy intensywnej terapii farmakologicznej, może zdołają przywrócić niektórym pozory normalności. Ale to na razie tylko płonne nadzieje.

Czy oni coś mówią? – spytał Weaver.

Tylko jakieś brednie o bezkształtnych formach i wielkich stertach śmieci – rzekła kobieta. – Choć większość nawet nie jest w stanie powiedzieć czegoś takiego. Tylko wrzeszczą.

Jezu – mruknął Bill pod nosem. – Handel z Mreee będzie ciężki. Możemy od nich zdobyć trochę broni, to znaczy z trzeciej ręki od Fiwerockpit, ale nie jestem pewien, czy jest warto. Nie wiem, szczerze mówiąc, co oni nam mogą dać. Nie mają zbyt wiele tych urządzeń teleportacyjnych, a broni ledwo dla nich wystarcza. My jednak mamy szeroką wiedzę, która może im pomóc i której oni naprawdę potrzebują. Jestem więc gotów dostarczyć im ją, zakładając, że niezależnie od tego, co im damy, chyba lepiej nie mieć jeszcze jednej otwartej bramy, przez którą przełaziliby Titcher.

Czy ma pan jakiś pomysł, kto otwiera te bramy? – zainteresował się prezydent. – Albo gdzie będą się otwierały?

Nie, sir – przyznał Weaver. – Lecz jak dotąd biegałem z jednego pola walki na drugie i nie miałem zbyt wiele czasu na spokojne przestudiowanie sytuacji. Taka analiza jest następna na mojej liście.

Kiedy pan spał ostatnio, doktorze? – zapytała doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Kiedy spałem? – powtórzył. – Kilka dni temu. Ale w porządku. Przez jakiś czas potrafię się obejść bez tego. Prawdopodobnie zdrzemnę się trochę tej nocy.

Dobrze więc, porozmawiamy jutro – oświadczył szef państwa. – Miejmy nadzieję, że w międzyczasie nie otworzy się kolejna brama.


* * *


Laboratorium znajdowało się teraz w wielkiej przyczepie. Garda ślęczał przed komputerem, obserwując pozornie chaotyczne białe gryzmoły na czarnym tle, które Bill Weaver natychmiast rozpoznał jako ścieżki rozchodzenia się cząstek elementarnych.

Powiedz mi wszystko, Garcia – rzekł doktor zapadając się w biurowym fotelu.

Wygląda na to, że brama generuje jeden bozon co 47 minut – powiedział sierżant Garcia. – Jeśli to one powodują powstawanie bram, do tej pory powinniśmy ich mieć ponad 100. Jednak odczyty z Eustis pokazują, że choć dochodzi do pewnych emisji mionów, nie zachodzi formowanie się bozonu.

Nyarowlll powiedziała, że bramy mogą się formować tylko w „cienkich” punktach – oznajmił Weaver. – Choć mogą się w nich otwierać z dowolnego miejsca. Ciekaw jestem, co oznaczają te „cienkie” miejsca. Czy to są właśnie te miejsca, gdzie bozony się zatrzymują?

Zwiększała się także ich masa – poinformował żołnierz. – I najwyraźniej tworzą się w przypadkowych kierunkach, choć niektóre podążają taką samą ścieżką jak wcześniejsze.

Doktor spędził nieco czasu zastanawiając się, jak wyznaczyć kurs grup cząstek we własnym systemie, następnie analizował je przez dłuższą chwilę. Występował chyba pewien schemat, ale nie mógł mieć pewności, czy nie jest to tylko twór jego wyobraźni. Wyciągnął program komputerowy do rozpoznawania takich schematów, wprowadził do niego trochę danych, a po chwili program wyświetlił trochę równań, które fizyk rozpoznał jako skomplikowane fraktałe. Podając uzyskane dane dotyczące kierunków ścieżek cząstek elementarnych i wprowadzając odpowiednie równania, uzyskał złożony wzór dla każdego bozonu. Każdy był inny, ale rozchodziły się dziwacznie i pozornie, ale tylko pozornie, w nielogiczny sposób. Na końcu wyciągnął program do wykreślania map na powierzchni ziemi i wprowadził do niego część uzyskanych fraktali.

Mam – oświadczył.

Co takiego? – spytał Garcia ziewając. – Wiesz, że jest druga w nocy, prawda? Pracowałeś nad tym cztery godziny?

Chyba tak – odpowiedział Weaver. – Ale możemy już ustalić, dokąd zmierzają bozony i kiedy dotrą w różne miejsca na swoim kursie. I chyba potrafię stwierdzić, nawet na podstawie naszych ograniczonych danych, gdzie się zatrzymają.

Żartujesz, prawda? – spytał sierżant przysuwając swój fotel.

Wcale nie – odparł Bill. – Spójrz na tę ścieżkę, A-4, wytworzoną mniej więcej godzinę po tym, jak ustawiłeś sprzęt; za co, przy okazji, wielkie dzięki.

Żaden kłopot – odpowiedział Garcia.

Zyg i zag, 17-stopniowe skręty, żyg, zag, zwiększenie momentu o ułamek i powtórka. Wprowadziłem to do równania, nałożyłem jedno na drugie i proszę bardzo, przechodzi dokładnie przez Eustis, na Florydzie, po tym jak ominął mniej więcej równym łukiem Stanford i Daytona Beach. Nie do końca pokrywa się z Jules Court, ale jest diabelnie blisko, wystarczająco blisko jak na możliwości tych instrumentów i tej mapy.

A pozostałe? – spytał rozmówca.

W tym momencie głównie się cofają – rzekł Weaver. – Sądzę, że bozon z Boca Raton to B-14.1 sam powiedz, czy ja sobie coś ubzdurałem, czy zwiększa się ich masa?

Zwiększa się ich masa – stwierdził Garcia. – Albo się zmienia, w tym momencie nie jestem pewien.

Ładunek... – rzucił naukowiec. – Teraz to nabiera sensu. – Zabrał się znów do komputera i zaczął wstukiwać jakieś liczby, które uzyskiwał z danych pochodzących z instrumentów pomiarowych. – Muszę przeprowadzić eksperyment w terenie. Znajdź kogoś z samochodem.

Teraz?

Teraz – potwierdził, nawet nie patrząc w kierunku sierżanta. – Jedziemy do Disney World.


* * *


Oficer dyżurny niechętnie myślał o wypożyczeniu samochodu i kierowcy, lecz kiedy doktor Weaver zaznaczył, że zamierza złożyć rano raport prezydentowi, nie wspominając o tym, że ma zamiar odnaleźć miejsce kolejnego wtargnięcia Titcher, sprawy potoczyły się znacznie łatwiej. Ziewający kierowca zabrał ich niemalże opustoszałą szosą Greenway aż do miejsca, gdzie stykała się z drogą międzystanową nr 4, po czym skręcił na południe w County Road 535. Po kilku następnych zakrętach dotarli do budki strażniczej, obsadzonej przez młodego mężczyznę w niebieskim mundurze i nylonowej kurtce z wyraźnie widoczną naszywką przedstawiającą słynną na cały świat mysz.

Mogę w czymś pomóc? – odezwał się strażnik patrząc na kierowcę humveego. Jedynym dostępnym o tej porze samochodem był wóz rozpoznania, który miał zamontowany 40-milimetrowy granatnik.

Owszem – odpowiedział Bill nachylając się do kierowcy. – Może mnie pan pokierować do Bear Island Road?

To teren zamknięty – odparł mężczyzna. – Rozumiem, że uważa pan, że powinien tutaj wjechać, ale należymy do potencjalnych głównych celów ataków terrorystycznych. Nikt nie może tu wjechać bez przepustki, którą musi zatwierdzić biuro ochrony. Nie widzę u was żadnej przepustki. Jeśli nie ma przepustki – nie ma wjazdu.

Fatalnie – rzekł naukowiec z uśmiechem. – Ja mam polecenia od doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego i działo na dachu samochodu, że nie wspomnę już o bardzo wkurzonym i sennym komandosie na tylnym siedzeniu, co oznacza, że mogę wjechać, gdzie mi się tylko spodoba. A teraz może mi pan wskazać dojazd do Bear Island Road?

Starszy sierżant sztabowy Miller dopiero co położył się na chwilę pierwszy raz od dwóch dni, kiedy poczuł, że ktoś kopie w jego but.

Ruszaj się, Miller, zwierzyna czeka – oświadczył Weaver rzucając mu karabin M-4.

Co tym razem? – burknął Miller wstając. Rozbudził się niemal natychmiast, co nie znaczy, że był wypoczęty. Spojrzał na zegarek i jęknął. – Jezu, ledwo co wyszedłem z Dowództwa Operacji Specjalnych godzinę temu!

Jesteś „Foką”? Narzekasz na niewystarczającą ilość snu? Poza tym jak dużo czasu spędziłeś w Shands?

Co? – spytał komandos. – Utrata przytomności się nie liczy!

Nie ważne, chodź już...

W każdym razie nie był w nastroju, żeby wysłuchiwać jakiegoś ochroniarza. Chyba większą część swojego dorosłego życia czekał na moment taki jak ten.

Synu – przemówił, wystawiając głowę przez właz strzelca i majstrując przy MK– 19, aż niedbale wycelował go w pierś strażnika. – Nie mamy nastroju na zabawy w Myszkę Miki. Z drogi.


Gzie jesteśmy i po co tu jesteśmy? – zapytał Miller, gdy Hummer zatrzymał się na skrawku pustynnej drogi. Tuż przy drodze widniało coś, co przypominało niewielką fabrykę. Widać było światła i coś jak szczyt Zamku Kopciuszka nieco na lewo. Na prawo mieścił się rów odwadniający, w połowie wypełniony wodą, a obok gęsty las.

Chyba wiem, gdzie znajduje się kolejny bozon – oznajmił fizyk, wygrzebał się z samochodu i otworzył pokrywę włazu. – Muszę zrobić trochę pomiarów. Pomóż mi z tym.

To” okazało się skrzynią mniej więcej metr na pół metra. Były jeszcze dwa akumulatory samochodowe do przeniesienia.

Potrzebujemy więcej ludzi – uznał sierżant podnosząc skrzynię z jednej strony. Nie była wcale taka ciężka, jednak potwornie nieporęczna. – Dokąd z tym idziemy?

Tędy – odpowiedział Weaver, spoglądając na przenośny GPS i następnie wskazując na drzewa.

W tym samym momencie jakiś samochód wziął zakręt z piskiem opon przy końcu drogi i zbliżył się, połyskując żółtawymi światłami. Zatrzymał się gwałtownie i wyskoczyło z niego dwóch nowych strażników, jeden dotknął palcem jego ramienia.

Jeśli jeszcze raz położysz na mnie swój palec, nakarmię cię nim – ryknął Miller unosząc M-4 do pozycji strzeleckiej z biodra.

Co tu się dzieje? – spytał kierowca obchodząc wkoło samochód. Kiedy ujrzał komandosa z Navy SEAL mierzącego w jego stronę z M-4, zatrzymał się i uniósł ręce. – Sir?

Uważam, że w tych zaroślach jest bozon – wyjaśnił Bill. – Dzięki, że się zjawiliście. Potrzebujemy pomocy.

Dwaj strażnicy ponieśli skrzynię, Weaver i żołnierz Gwardii Narodowej zabrali akumulatory, starszy sierżant sztabowy Miller pomaszerował z nimi, opuściwszy już swoją broń. W ten sposób udało im się przenieść sprzęt przez rów odwadniający i wejść pomiędzy drzewa.

Jakieś 75 metrów w tym kierunku i zrobimy pierwsze pomiary – odezwał się Weaver wskazując nieco na prawo.

Las składał się z sosen z gęstym poszyciem, więc bardzo trudno się przez niego przedzierało. Jedyne światło padało z latarki wojskowej, którą Miller przymocował do M-4 i która doskonale nadawała się do oświetlenia mniej więcej metrowego skrawka ziemi, a poza tym była bezużyteczna. Strażnicy stale wpadali na niskie, kolczaste zarośla poszycia i od czasu do czasu wyrywał im się okrzyk wściekłości, gdy jakiś kolec przebił spodnie.

Mogę o coś spytać? – jęknął kierowca, już nieco zdyszany. Niesienie skrzyni na bagnistym podłożu i ponad gęstymi zaroślami sprawiało sporo trudności.

Jasne – odpowiedział Weaver. Spojrzał na GPS i stanął. – Wystarczy. Spróbujcie znaleźć kawałek płaskiego gruntu.

Rośliny, głównie karłatki, tworzyły gęste, zwarte poszycie, ale gdzieniegdzie były nagie fragmenty ziemi i strażnicy z wyraźną ulgą postawili skrzynię na jednym z nich, po czym krzywiąc się zaczęli oglądać dłonie, jakby pokaleczyli je cienkimi uchwytami.

Co to takiego ten bozon? – zapytał kierowca pociągając nosem. – Czujecie jakiś dziwny zapach?

Bozon to coś, co powoduje tworzenie się bram – wyjaśnił fizyk. Na dnie skrzyni znajdowały się poziomice, a on starał się umieścić je w pozycji poziomej. – A to jest detektor mionów. Bozony powinny emitować miony, a my powinniśmy wykryć je z odległości około 100 metrów.

Doktorze – wtrącił komandos.

W środku są dwie powlekane plastikowe płyty. Kiedy miony trafiana te płyty, wywołają promieniowanie Czerenkowa, które wydziela błysk świetlny. Czujniki światła rejestrują rozbłysk, zaś przy dwóch płytach potrafimy odczytać kierunek, z którego napłynęły. W ten sposób możemy sprawdzić, gdzie znajduje się bozon i go odnaleźć. Sama cząstka prawdopodobnie będzie niewidzialna dla ludzkiego oka...

Doktorze – powtórzył Miller zachrypniętym głosem.

Ale będziemy wiedzieć, w którym miejscu powinien się znajdować. Zaś na tej podstawie będziemy mogli wywnioskować, gdzie mogą otworzyć się kolejne bramy...

Doktorze!

Co? – odpowiedział w końcu Weaver i podniósł wzrok, uzmysławiając sobie, że nikt go nie słucha.

Nie dalej niż siedem metrów od nich duże i krągłe zwierciadło odbijało światła Zamku Kopciuszka.


* * *


Planeta po drugiej stronie ma nieco rzadszą atmosferę i krąży wokół obiektu, który wygląda na słońce klasy F.

Wojsko zareagowało nawet szybciej teraz, kiedy istniały już stałe procedury operacyjne dla takiej sytuacji. W niespełna dwie godziny ustanowiono łączność utajnioną i cały sznur namiotów i przyczep wzdłuż Bear Island Road, zaś doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego, przecierając zaspane oczy, potrząsała głową nad najnowszymi doniesieniami fizyka.

Żadnych oznak życia; równie dobrze mogłaby to być pierwotna Ziemia. Bardzo niska zwartość tlenu, wysoki poziom amoniaku, chloru, metanu i dwutlenku węgla. Skaliste podłoże, bardzo sucho. Nieznaczne nadciśnienie, tak więc spora część ich atmosfery przecieka na naszą stronę.

Żadnych śladów Titcher? – spytała doradczyni.

Żadnych – odpowiedział Weaver. – Z tego, co powiedziała mi Nyarowlll, planeta ta nie powinna budzić wielkiego zainteresowania Titcher. Ale nie rozumiem, dlaczego ta brama w ogóle się otworzyła. Opracowałem mapę miejsc na podstawie GPS i przekazałem tę listę miejscowej policji, żeby podjęła odpowiednie kroki. Ale jeśli ta brama się otworzyła, to znaczy, że większość lub przynajmniej wiele innych również się otworzy. Tłumaczy to przynajmniej obecność lawy wylewającej się z bramy w Georgii.

Sądzi pan, że to ta sama planeta? – zapytał dyrektor do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego. – Oglądałem materiały o dawnej Ziemi, mnóstwo lawy...

Takie pokazy są... nieco udramatyzowane – ostrożnie przerwał mu naukowiec. – Na tym etapie rozwoju planety po drugiej stronie formacje krustalne wydają się być zakończone, zatem spodziewalibyśmy się podobnej aktywności sejsmicznej jak na Ziemi lub znacząco niższej. To będzie doskonała sposobność, żeby przekonać się, co jest bliższe prawdy.

Ale obiekt nie stanowi zagrożenia? – upewniła się specjalistka od bezpieczeństwa narodowego.

Jak na razie dochodzi tylko do drobnego przecieku atmosfery na naszą stronę – odrzekł fizyk.

Jak wiele tych obiektów można się jeszcze spodziewać? – spytał dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Cóż, anomalia na terenie Uniwersytetu Środkowej Florydy wytwarza około 30 bozonów dziennie – oznajmił Weaver.

Mój Boże... – mruknęła doradczyni.

Jeśli każdy otworzy bramę, to nasz świat przemieni się w świat cierpienia – dokończył Bill ze wzruszeniem ramion.

Nawet jeśli nie... – westchnęła kobieta. – Jak te obiekty się... rozprzestrzeniają?

W ogromnej większości poruszają się zgodnie z pewnymi kierunkami wyznaczanymi przez fraktale – wyjaśnił Weaver. – Przemieszczają się zygzakiem w pozornie przypadkowy sposób, zaś kiedy dotrą do określonego punktu, co zależy od ich poziomu energii, zatrzymują się. Poziom energii zwiększa się jednak, więc każdy kolejny przemieszcza się dalej.

I rozprzestrzeniają się po całym świecie – rzekła doradczyni. – Jeśli na północy dotarły do Georgii, to na południu dotarły do Kuby.

Tak.

Otwierają się również na oceanie.

Prawdopodobnie.

Schowała twarz w dłoniach.

Żaglówki przepływają przez takie punkty i nagle lądują na innych planetach.

Ale musiałyby to być raczej małe żaglówki – zaznaczył Bill. – W innym razie raczej rozbiłyby się.

Frachtowce – dodał dyrektor do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego. – Liniowce wycieczkowe! Musimy wydać ostrzeżenie dla załóg na morzu!

Jest to wskazane – skomentował fizyk.

Musimy jakoś... wyłączyć tę anomalię – powiedziała doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – I to szybko. Do ilu takich bram mogą mieć dostęp Titcher?

Nie wiadomo – przyznał Weaver. – Jak dotąd mamy tylko jeden taki przypadek. Jeśli będziemy mieli kilka nowych, uda mi się zdobyć jakieś bardziej konkretne dane. W międzyczasie nie mam bladego pojęcia – tak samo jak państwo.

A jak możemy wyłączyć tę anomalię? – spytała.

Hmmrn... – Naukowiec potrząsnął głową. – Pamiętają państwo, jak wspomniałem o wielkiej stalowej kuli?

Czy to ją wyłączy? – spytała doradczyni. – Miliard dolarów to będzie kieszonkowe w porównaniu z tym.

Pamiętam też, jak wspomniał pan o dziesięciu latach – przypomniał dyrektor z kwaśną miną.

I to jej nie wyłączy – podkreślił fizyk. – Być może uda mi się pokierować bozony w jakiś kontrolowany sposób. Być może. Nyarowlll przyznała, że ich bramy są otwierane w sposób kontrolowany na niewielkich wyspach z potężnymi kompleksami obronnymi. Może udałoby się je wszystkie skierować na jakieś atole lub sam nie wiem, do strefy 51.

Przekażę to prezydentowi – rzekła specjalistka oschle. – W międzyczasie proszę zastanowić się nad tym, jak zlikwidować anomalię i zamknąć przynajmniej niektóre bramy.

Skieruję część moich ludzi do monitorowania ich, gdy tylko zostaną zlokalizowane, będziemy też potrzebować sporej ekipy do rekonesansu światów po drugiej stronie – powiedział dyrektor do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego, westchnąwszy. – Nałożę na FEMA obowiązek znalezienia tych ludzi. Oni znajdą wszystkie amerykańskie firmy specjalizujące się w badaniach środowiska. Wkrótce to zacznie nas kosztować naprawdę duże pieniądze.

Proszę nie zapominać o pozytywnej stronie – dodał Weaver.

Istnieje jakaś pozytywna strona? – zapytał dyrektor z ponurym uśmiechem.

Oczywiście. Poza przyspieszeniem postępu naukowo-technicznego uda nam się przyjrzeć wielu światom, nadającym się do kolonizacji. To prawda, że dotychczas nie ma wiele godnych uwagi, zaś Stany Zjednoczone raczej nie są zainteresowane pozbywaniem się nadmiaru ludności. Ale jeśli nauczymy się przekierowywać te obiekty do Chin lub Indii...

To rzeczywiście jeden z pozytywów – rzekła doradczyni. – Wielkich pozytywów.

Dotychczas poznaliśmy dwie cywilizacje – powiedział Bill. – Jedną wrogą i jedną przyjazną. To, jak sądzę, całkiem niezły wynik.

Trzy – sprostowała. – Jeśli doda się do tego anomalię w Boca Raton. Jednak nie wiem, czy jest ona wroga, czy po prostu tak niepojęta, że zawsze pozostanie w sferze anomalii.

Niemniej jednak rzecz w tym, że natknęliśmy się też na przyjazne – zwrócił uwagę Weaver. – Nie wszystko jest ponure i złe. Jest też po prostu bardzo osobliwe. Ale przecież Stany Zjednoczone są mistrzami w radzeniu sobie z osobliwościami. Dziś telefony komórkowe i Internet są przyjmowane jako coś całkowicie normalnego i naturalnego. Jestem przekonany, że z czasem zaakceptujemy bramy tak samo sprawnie, jak przyjęliśmy wszystkie inne zmiany i nowinki. I na pewno jeszcze na nich zarobimy – dodał z chichotem.

W porządku – rzekła rozbawiona doradczyni. – Powiem to wszystko prezydentowi. Gdy tylko się obudzi. Na pewno wkrótce wrócimy do rozmowy, doktorze.

Tak jest, proszę pani – potwierdził fizyk i zakończyli rozmowę.

Wstał i rozciągnął kręgosłup, po czym odblokował drzwi do centrum łączności i wszedł do innego pomieszczenia przyczepy. Miller siedział przy krótkofalówce z nogami na stole i zamkniętymi oczami.

Myślałem, że „Foki” nigdy nie sypiają – odezwał się Weaver.

Dałem tylko trochę odpocząć oczom – natychmiast odparował sierżant i rozwarł powieki. – Rozmawiałem z szefem ochrony parków. Na szczęście spotkanie z tym facetem miało znacznie lepszy przebieg niż moja wcześniejsza dyskusja z ich ochroniarzami. Mają lepsze skafandry środowiskowe niż FEMA, większy zespół kryzysowy specjalistów od ochrony środowiska niż większość wielkich miast oraz „lokalny” oddział SWAT, przydzielony wyłącznie do parku, który wygląda na wyjątkowo sprawny. Wraz z szefem ochrony, byłym zielonym beretem, zrobiliśmy mały wypad na drugą stronę. To niezupełnie ogródek dla dzieci, ale przecież znasz zarząd Disneya. Rozmawiał już z szefem ochrony parków, zamierzają zamienić to w „międzyplanetarną przygodę” za niewielką opłatą. Będą ubierać gości w skafandry środowiskowe i zabierać ich na przechadzkę po „pierwotnej Ziemi”.

Dopiero co powiedziałem doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego, że ktoś znajdzie sposób na zbicie fortuny na tych zjawiskach – rzekł Bill i usiadł. – Wiesz, ona chce, żebym albo zlikwidował tę anomalię, albo znalazł sposób na przemieszczanie bram. Wydaje mi się, że pracownicy techniczni Disneya naprawdę by się przy tym przydali. To jest grupa najlepszych na świecie inżynierów, a z całą pewnością najlepiej opłacanych.

Porozmawiamy z nimi później – oznajmił Miller, wstał i ujął fizyka za ramię. – Teraz wracamy do bazy. Musisz położyć się do łóżka. I będziesz spał, nawet jeżeli w tym celu będę musiał rąbnąć cię w głowę pałką. Ja też się zdrzemnę. I zamierzam wstać dopiero jutro. Do tego czasu będzie jeszcze więcej niespodzianek, więcej bram, więcej danych i więcej kryzysowych sytuacji. Ale w międzyczasie my będziemy spali. Zrozumiano?

Tak jest? – rzekł Weaver z uśmiechem. – Jeśli coś się urodzi, powiem im, że wypadło ci coś nagłego gdzie indziej.

Dobra – odpowiedział komandos. – Właściwie zamierzam wynająć pokój w hotelu. Może władze mnie tam nie znajdą.

W końcu odbyli jeszcze rozmowę z szefem ochrony, który albo był wdzięczny za tak szybką reakcję na potencjalne zagrożenie na terenie Disney World, albo był szczęśliwy, że komandos Navy SEAL nie zabił jego strażnika, ale tak czy inaczej załatwił im pokoje w Grand Floridian. Kiedy dotarli do hotelu, wstał już nowy dzień, lecz oni nawet nie zwrócili na to uwagi. Bill rozebrał się, wyłączył telefon komórkowy, podłączył go do ładowarki i natychmiast zapadł w głęboki sen. Nie zdążył się nawet przykryć, po prostu padł jak długi.


* * *


Shane Grieg siedział na tylnej osłonie swojego wozu bojowego M-2 Bradley, połykając hamburgera z Burger Kinga, kiedy usłyszał odległe ŁAM-ŁAM-ŁAM 25-milimetrowego karabinu maszynowego. Upuścił hamburgera dokładnie w tej samej chwili, gdy kierowca, który obsługiwał broń na jego własnym pojeździe, otworzył ogień, zaś pierwsze Abramsy zaczęły strzelać z ogromnym hukiem. W kilka sekund założył swój hełm i przełączył się na łączność wewnętrzną, zanim wystawił głowę przez właz dowódcy. Ujrzał istny koszmar.

Coś przypominającego olbrzymiego robaka wyłaziło przez bramę, wypełniając ją całą od brzegu do brzegu. Gdy tak patrzył, jakaś kula błyskawic wyskoczyła z rogu na odwłoku jednego z segmentów i pomknęła ku jednemu z Abramsów, ten zaś eksplodował w obłoku ognia. Widział, jak 25-milimetrowe pociski odbijają się od pancerza stwora i kiedy właśnie zaczął zastanawiać się nad skutecznością pocisków Abramsa, jakaś „srebrna kula” nadleciała z odgłosem rozdzieranego płótna, trafiła w pancerz robaka, po czym w zdumiewający sposób odbiła się. Pocisk zawierający zubożony uran rozpadł się na kawałki miotając skry, – Jasna cholera! – wymamrotał wyszukując częstotliwość wsparcia lotniczego.

Alfa Siedem tutaj Romeo Dwa-Osiem!

Romeo Dwa-Osiem, tu Alfa Siedem. Zanim poprosisz o wsparcie: już wszczęliśmy procedurę bombardowania z użyciem ładunków typu JDAM. Uderzenie za 45 sekund. Niebezpieczeństwo w rejonie waszych pozycji jest cholernie wysokie!

Shane przełączył częstotliwość na łączność w obrębie całej kompanii i krzyknął:

JDAM! JDAM! JDAM!

Jakiś bombowiec B-52 lub B-l bez przerwy krążył w pobliżu już godzinę po zjawieniu się jego kompanii. Znajdujące się na wyposażeniu bombowców potężne ładunki naprowadzanych GPS-em bomb zmasowanego ataku bezpośredniego typu JDAM zostały zaprogramowane na bramę. Ze względu na zagrożenie, jakie prezentowało przejście, miały na pokładzie uzbrojenie w postaci 1000-kilogramowych bomb M-82. W przypadku ich użycia piechota mogła jedynie paść na ziemię i modlić się, że bomby trafią w cel, nie zaś w nich. Gdyby spadły gdzieś w pobliżu linii obrońców, najpewniej położyłyby trupem połowę kompanii.

Pociski artyleryjskie zaczęły już opadać, ale nie wyrządzały one potworowi większej krzywdy niż pociski Abramsów. Z przerażeniem przyglądał się też, jak coraz więcej ognistych kul wylatuje ze stwora ku górze. Podniósł wzrok – i skrzywił się na widok pierwszej tytanicznej eksplozji nad głową. Rozległ się straszliwy ryk w powietrzu i gęsta smuga kondensacyjna, która świadczyła o obecności B-52 na niebie, nagle przepadła w gigantycznej chmurze ognia i dymu.

Przez bramę przedostały się w tym momencie już trzy segmenty, wszystkie buchające rozbłyskami ognia. Artyleria zaczęła słabnąć, gdy część błyskawic przechwytywało pociski w powietrzu, a eksplozje powodowały deszcz odłamków padający na znajdującą się pod stałym ostrzałem kompanię piechoty. Dostrzegł jednak, że pierwszy segment doznał pewnych uszkodzeń. Wyglądało na to, że zwiotczał i był popychany naprzód przez dalsze segmenty, przestał też strzelać. Jednak można było zranić owo monstrum.

Wszystkie jednostki! – zawołał. – Starajcie się celować stale w jedno i to samo miejsce. Spróbujcie przebić się przez pancerze tej bestii.

Strzelec zasiadł na swoim miejscu, zastępując kierowcę, który w tym czasie odpalał już pojazd.

Przełącz się na TO W – polecił Shane kierowcy, wracając na częstotliwość kompanii. – Załogi wszystkich Bradów, przejść na TO W! – TO W, czyli przeciwpancerne, namierzane optycznie i naprowadzane przewodowo pociski, stanowiły najlepszą przeciwpancerną broń na wyposażeniu Bradleyów. System ten dawał radę wyeliminować główny czołg bojowy wroga z odległości jakichś 4000 metrów. Z drugiej strony charakteryzował go brak dokładności na odległości poniżej 1000 metrów, a w tym przypadku była ona mniejsza. Zaklął ponownie, myśląc o rozkazie, który zmuszał go do „pozostawania w bezpośredniej bliskości bramy”. Znajdował się poza optymalnym zasięgiem rażenia i nie miał żadnej możliwości manewru w obliczu tego piekielnego stwora.

Rozejrzał się wokół i przekonał się, że stracił dwa ze swoich cennych Abramsów – z obu pojazdów unosiły się ku niebu kłęby ognia i dymu. Wydawały się w dużej mierze nienaruszone. Co prawda wybuchły zapasy amunicji, ale lufy wciąż były na swoim miejscu. Choć ich załogi z pewnością zginęły. Czymkolwiek strzelał ów potwór, pociski zdawały się przeszywać pancerz Abramsów, jakby był zrobiony z papieru.

Utrzymywać ogień – rozkazał. – Jeśli to możliwe, strzelać wciąż w to samo miejsce. Nie wycofywać się. Powtarzam, zostańcie na miejscu, nie pozwólcie temu...

To były jego ostatnie słowa, przekaz urwał się, gdy kula plazmy wyrzuciła jego Bradleya wysoko w powietrze.


* * *


Weaver przekręcił się na drugi bok i jęknął na dźwięk walenia w drzwi. Usiadł na łóżku, zachwiał się i zaklął.

Tak, tak, już wstaję – rzucił, wstał i otworzył drzwi. Okazało się, że to starszy sierżant sztabowy Miller walił w jego drzwi, zaś wyraz jego twarzy w jednej chwili do końca rozbudził Billa. – Co się stało?

Kompania w Eustis znów została załatwiona – oświadczył żołnierz wchodząc do jego pokoju. – Wszystko jest w wiadomościach.

Pozwól, że przynajmniej wezmę prysznic – burknął fizyk. Włączył jednak najpierw telefon komórkowy – i wzdrygnął się na liczbę nieodebranych wiadomości. Ale mogły jeszcze trochę poczekać, aż weźmie prysznic.

Pewien dobrze mu znany pisarz specjalizujący się w literaturze science-fiction zawsze nosił przy sobie czarny plecak, który nazywał „zestawem na wypadek uprowadzenia przez obcych”. „Tutaj mam wszystko, co niezbędne, żeby przetrwać 24 godziny w niemal wszystkich warunkach środowiskowych panujących na naszej planecie”. Ale był to w istocie bardzo przydatny zestaw – pomocny na przykład na wypadek, gdyby niespodziewanie wylądował na noc w czyimś mieszkaniu, czy też na wypadek zgubienia wszystkich bagaży przez linie lotnicze. Weaver zatem również zaczął nosić taki plecak i teraz naprawdę był z tego rad. Mógł ogolić się własną maszynką i wyczyścić zęby własną szczoteczką. Zużył butlę wody dzień wcześniej, ale temu można było łatwo zaradzić.

Gdy tylko skończył się myć, uczesał włosy, założył nową bieliznę, po raz kolejny podziękował sobie w duchu za „zestaw na wypadek uprowadzenia przez obcych”, gotów stawić czoła wyzwaniom nowego dnia.

Lub może raczej popołudnia.

Od razu wyszli przed hotel, licząc na to, że miły szef ochrony pokryje wszelkie koszty ich pobytu i Bill zaczął sprawdzać wiadomości w swoim telefonie. Doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego chciała, żeby do niej zadzwonił. Sekretarka z Columbia Defense Systems przypomniała mu, że nie stawił się na spotkaniu z klientem umówionym na rano. Jego dziewczyna z Huntsville chciała wiedzieć, kiedy przylatuje jego samolot, i przypomniała mu, że mieli iść razem na przyjęcie tego wieczoru. Pomimo szokujących wiadomości prasowych impreza wciąż miała się odbyć, choć Buddy przemianował ją na „przyjęcie z okazji inwazji obcych”. Dziewczyna pytała więc, co Bill na siebie włoży... Operator sieci komórkowej, z którego usług korzystał, przypomniał, że minął ostateczny termin płatności i jeśli jego rachunek w wysokości 300 dolarów nie zostanie zapłacony w ciągu dwóch dni, to zostaną mu zablokowane połączenia wychodzące w telefonie.

To z kolei przypomniało mu, że nie ma pojęcia, jak ma wystawić rachunek za swoją pracę. Powinien pracować dla Columbii, ale jeśli się nad tym zastanowić, to nie podpisał żadnego kontraktu. W zasadzie miał tylko umowę słowną z sekretarzem obrony. Z drugiej strony to powinno wystarczyć. Jednak nie rozmawiał na ten temat ze swoim przełożonym w Columbia Defense Systems.

Wybrał numer i dodzwonił się do sekretarki, tej samej, która przesłała mu smsa o spotkaniu, na które się nie stawił. Zbył ją szybko i połączył się z Danem Heistandem, wiceprezesem działu zaawansowanych projektów w Columbia Defense Systems.

Cześć, Dan – odezwał się Weaver, gdy sierżant właśnie wjechał na Autostradę I-92.

Weaver, gdzie ty się do diabła podziewasz? – zganił go Heistand. Zazwyczaj był raczej miłym i spokojnym facetem, więc ton jego głosu zaskoczył Billa.

Pracowałem nad anomalią z terenu Uniwersytetu Środkowej Florydy – odpowiedział. – Nikt cię nie poinformował?

Nie – odparł wiceprezes, nieco spokojniej. – Kto cię wynajął?

Sekretarz obrony. Spotkałem się z nim w gabinecie wojennym w sobotę rano.

Chyba żartujesz.

Nie, przysłał dwóch ludzi z Żandarmerii Wojskowej do mojego pokoju hotelowego. Za który zresztą nie zapłaciłem.

Gdzie teraz jesteś?

W Disney World.

W Disney World? Co się tam do diabła dzieje? Kto za to wszystko płaci? Ile godzin przepracowałeś? Jaki jest numer twojego kontraktu?

Nie mam żadnego numeru kontraktu – westchnął Bill. – Posłuchaj, kiedy sekretarz obrony, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego i prezydent mówią ci, że masz jechać do Orlando i posyłają po ciebie F-15, który zabierze cię z prędkością 3 Machów, to nie mówisz: „Przykro mi, panie prezydencie, ale najpierw musi pan przedłożyć kontrakt dla Columba Defense Systems, żeby zgadzały się rachunki”. Jasne? Jeśli zaś chodzi o liczbę godzin mojej pracy, to z wyjątkiem czterech godzin snu dziś popołudniu i jakichś trzech godzin stanu nieświadomości wczoraj, to przepracowałem całą resztę. W porządku?

Byłeś nieprzytomny?

Dostałem pociskiem z jednego z tych nosorożcowych czołgów – rzekł naukowiec. – To stało się zaraz po oblężeniu w domu. Hej, czy wiesz, że pistolet H&K USP kaliber. 45 jest w stanie zabić te psie demony, jeśli odpowiednio się trafi?

Bill – odezwał się Dan, po czym przerwał na chwilę. – Zapomnij o wszystkim, co mówiłem.

Już zapomniałem – odparł Weaver. – Jeśli chcesz pomóc, dowiedz się, kto powinien podpisać takie kontrakty, a ja już widzę, jak zawyją, kiedy zobaczą moje stawki za godzinę pracy. Sprowadź też cały nasz zespół w rejon anomalii. Mam tu pewnego gwardzistę narodowego, który kiedyś studiował fizykę, a teraz przeprowadza dla mnie wszystkie obserwacje, wyliczenia i analizy. Jest bardzo przydatny i chciałbym, żeby z nami został, ale przyda się dodatkowa pomoc.

Załatwione.

Spróbuj też namierzyć faceta o nazwisku Gonzales lub Gonzalves z Anglii, jak sądzę. To matematyk. Ray Chen korzystał z jego pomocy przy obliczeniach dotyczących bozonu Higgsa, których sam nie był w stanie przeprowadzić. I przyślij mi świeże ubrania. I niech ktoś opłaci mój rachunek za telefon.

W porządku – rzekł Heistand chichocząc. – Patrząc na to z perspektywy czasu muszę uznać, że dzisiejsze poranne spotkanie nie należało do najważniejszych, mimo iż można było na tym zarobić dwa miliony dolarów, a ty stanowiłeś gwiazdę tego przedstawienia.

Diabli tam, Dan, prawdopodobnie zarobiłem już ćwierć tej sumy w sam ostatni weekend – stwierdził Bill. – No dobra, zatrzymujemy się w McDonaldzie na jakieś śniadanie. Gdy tylko zwolnimy trochę obroty, na tyle, żeby sporządzić jakiś raport, to od razu ci go prześlę.

Na razie, Bill – rzucił Dan. – I postaraj się nie wylecieć znów w powietrze, dobra? Jesteś moim ulubionym pracownikiem.

Masz to u mnie jak w banku – odpowiedział Weaver ze śmiechem. Potem pomyślał o czymś bardziej istotnym i zmarszczył brwi.

Jeszcze jedno, Dan – dodał. – Przyślij Wiwerny.

To tajny program, Bill – przypomniał wiceprezes. – Nie mogę otworzyć tej działki tak po prostu na twoje życzenie.

Mam odpowiednie upoważnienie i potrzebuję tego – westchnął fizyk. – Ale czy naprawdę chcesz, żebym uruchomił ten kanał? Zadzwoń do Departamentu Obrony, wyjaśnij sytuację i otwórz tę działkę. W międzyczasie umieść je w kontenerach i sprowadź do Orlando. Już jestem zmęczony tym, że w każdej chwili ktoś może mi odstrzelić dupę. Przyślij Wiwerny. I pełen zestaw akcesoriów.

Jak też muszę zadzwonić do mojego szefa – wtrącił Miller. – Czego chcesz?

Przede wszystkim dietetyczną Colę – odpowiedział.

Komandos złożył zamówienie i przejechał hunweem z Mk-19

przez plac pod restauracją. Pracownicy przy oknach byli widocznie zaskoczeni widokiem wozu wojskowego z granatnikiem na dachu prowadzonego przez ciężko uzbrojonego członka morskiej grupy desantowej.

Mój oddział nie wiedział, gdzie byłem; sądzili, że poległem w Eustis – rzekł starszy sierżant sztabowy. – Wysłali nawet do mojego domu przeklętą delegację z informacją o moim zgonie: kapelana, kapitana i tak dalej. Moja żona nie wiedziała, czy cieszyć się jak cholera z tego, że żyję, czy wkurzać się na mnie, że nie zadzwoniłem wcześniej i nie powiedziałem jej, że się pomylili. Nie wiedzieli nawet, że Sanson trafił do szpitala. Większość ofiar w Eustis to były osoby „zaginione i uznane za zmarłe”, włącznie ze staruszkiem.

Przykro mi – powiedział Weaver. – Glasser był dobrym człowiekiem. – Spojrzał na Millera, który prowadził wojskowego Hammera jedną ręką, w drugiej zaś trzymał Big Maca. – Nie wiedziałem nawet, że jesteś żonaty.

Trzy szczęśliwe lata – wyjaśnił starszy sierżant z ustami pełnymi jedzenia. – I dwanaście, które nie były najgorsze. Cholera, za każdym razem, gdy opuszczam dom, ona jakimś cudem domyśla się, że nie wrócę szybko. Dzieci ledwie wiedzą, kim jestem. Ale ona nie wścieka się na mnie za to. Nie tak bardzo. Może nieco bardziej, gdy wracam zza grobu.

A dzieci? – spytał Bill ściskając mu ramię. – Jakoś nie pasują do wizerunku komandosa podróżującego po świecie. Ile masz dzieci?

Trójkę – odpowiedział Miller. – Bycie „Foką” to praca taka sama jak wiele innych. Na początku wszystko wydaje się super. Jesteś komandosem z Navy SEAL! I jedziesz walczyć w Bangkoku! Potem przychodzi czas, kiedy myślisz, dobra, jestem „Foką”, to moja praca, i wkrótce przechodzi faza myślenia o tej robocie jak po prostu o najciekawszej na świecie. Potem jest faza „kochanie, muszę iść do roboty”, w której chyba znajduję się teraz.

Naukowiec roześmiał się.

I jedna z moich pociech jest w wojsku – dodał starszy sierżant sztabowy. – Zajmuje się komputerami. Pozostałe są w szkole średniej i podstawowej. Szesnaście, piętnaście i dziewięć lat. Dwóch chłopców i dziewczynka.

I to ona jest oczkiem w głowie tatusia? – uśmiechnął się Weaver.

Jest codziennym koszmarem tatusia – jęknął komandos. – Córki to naturalna zemsta za postępowanie ojców. Już teraz chodzi za nią sznur chłopaków. Kiedy będzie nastolatką, to stanie się nie do wytrzymania. Poważnie myślę o ukryciu jej w beczce, kiedy skończy dwanaście lat. Nie wypuszczę jej stamtąd aż do osiemnastego roku życia – a potem to już nie mój problem.

A najlepiej zamknąć ją w jakiejś brudnej beczce całkiem – zaznaczył fizyk. – Może nawet wypełnionej błotem? I myć ją raz na tydzień?

Może być.


* * *


Kiedy dotarli do obozowiska, wciąż rozstawianego i powiększanego, wokół anomalii w Orlando, mieli pewne trudności z dostaniem się do głównego obozu. Strażnicy nie słyszeli o doktorze Weaverze, mieli gdzieś to, że poruszali się samochodem Gwardii Narodowej, a także nie interesowali się faktem, że starszy sierżant sztabowy Miller był członkiem Navy SEAL i należał do pierwszych ludzi, którzy przeszli przez bramę.

Po kilku telefonach i wezwaniu oficera dowodzącego strażą, przepuszczono ich, ale pod warunkiem, że zgłoszą się do dowództwa obozu i uzyskają tam właściwie przepustki.

Weaver poprosił Millera, żeby wyrzucił go pod przyczepą mieszczącą laboratorium fizyczne, które pod jego nieobecność zyskało wyraźne oznakowanie. Teraz nazywało się „Centrum Badań Fizycznych nad Anomalią”. Opatrzone było też dodatkowym napisem: „Tylko dla upoważnionych. Zakaz wstępu dla osób postronnych. Czyli dla ciebie!”. Uznał, że może jednak załatwi sobie później odpowiednie papiery.

Strażnik przy przyczepie miał jednak inne zdanie.

Przykro mi, proszę pana, nie mogę wpuścić nikogo bez odpowiedniej przepustki – orzekł strażnik, szeregowiec z 82. Dywizji Powietrznodesantowej.

Posłuchaj, synu – odpowiedział cierpliwie fizyk. – To moje laboratorium! To mój projekt! Zaś o ile sekretarz obrony albo doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego nie zwolni mnie z tej roboty, to w środku jest mój sprzęt!

To możliwe, sir. – Strażnik spojrzał spode łba. – Ale jeśli nie zdobędzie pan odpowiedniej przepustki, nie wejdzie pan do środka.

Weaver właśnie otworzył usta, kiedy zadzwonił telefon. Wyłowił go z kieszeni, zaś strażnikowi dał znak ręką żeby czekał.

William Weaver.

Mówi sekretarz – oznajmił sekretarz obrony. – Na miejscu powinien być przedstawiciel FEMA, żeby koordynować namierzanie tych bram. Rozmawiał pan już z nim?

Jeśli jest w moim laboratorium, to odpowiedź brzmi: nie – oświadczył Bill potrząsając głową. – Mam kłopot z dostaniem się do niego.

Dlaczego? Zgubił pan klucze? – zachichotał rozmówca.

Nie, przemiły młody żołnierz, który stoi pod drzwiami, nie chce mnie przepuścić.

Zapadła krótka cisza, gdy sekretarz przetrawiał ten fakt.

Porozmawiam z nim.

Weaver wręczył żołnierzowi telefon.

Starszy szeregowy Shaw Parrish, sir – odezwał się grzecznie szeregowiec.

Nie, nie rozpoznaję pańskiego głosu, sir.

Tak jest.

Nie, sir – te słowa wypowiedział z lekkim napięciem, ale wciąż z pewnością siebie. – Ale chętnie wezwę dowódcę straży, sir.

Przez chwilę słuchał i nie odzywał się, ale jego twarz robiła się coraz bardziej szara. – Tak jest. – Tak jest.

Tak jest – te słowa wypowiedział już z kredowobiałym obliczem.

Dziękuję, sir.

Doktorze Weaver, muszę wezwać dowódcę straży – oznajmił szeregowy łamiącym się głosem i oddał telefon. Wyciągnął cywilną wielozakresową krótkofalówkę i zaczął coś do niej mówić.

Bill spędził kolejne trzy minuty na rozważaniach natury bozonów, problemu wykrywania mionów i kwestii rozpadu cząstek elementarnych. W ciągu kilku ostatnich dni zastanawiał się nad tym już dość często, gdy tylko akurat nie atakowały go obce istoty ani nie zwiedzał obcych planet, czyli głównie podczas jazdy samochodem lub spożywania pospiesznych posiłków, ale każda chwila takich rozmyślań okazywała się cenna.

Sierżant, którego przyprowadzili dwaj szeregowi, był wyraźnie zdyszany.

Co tu masz, Parrish? – rzucił sierżant, patrząc spode łba na Weavera, który wdział pustynny maskujący mundur polowy, ale brakowało na nim takich elementów jak naszywka z nazwiskiem czy insygnia, poza tym miał na sobie tenisówki i cywilną podkoszulkę.

Strażnik wziął przełożonego na bok i zniżył głos do szeptu, z którego naukowiec zdołał wyłowić tylko pytanie:

Kto? Jesteś pewny?

Doktorze Weaver? – zagaił sierżant. – Czy mogę prosić o jakiś dokument tożsamości?

Weaver wyjął prawo jazdy i przepustkę z Pentagonu, podał je sierżantowi i czekał, aż ten obejrzy dokumenty i porówna je z listą, którą podał mu strażnik.

Sir, wyprostujemy to wszystko – rzekł wojskowy oddając dokumenty. – Tymczasem prowizorycznie dołączę pańskie nazwisko do listy przepustek na moją odpowiedzialność. Niech pan dopilnuje, żeby wyrobili panu odpowiednie papiery tak szybko jak to możliwe.

Oczywiście – zgodził się Weaver. – Mogę już przejść?

Tak, sir.

Dziękuję.

Sir, mogę jeszcze o coś spytać?

Tak.

Czy to był naprawdę sekretarz obrony? – spytał sierżant, najwyraźniej mając nadzieję, że nie.

Owszem – odpowiedział fizyk. – Chce pan, żebym do niego oddzwonił, tak żeby pan mógł się upewnić?

Nie, sir!

Sierżancie, biegam jak kurczak z odrąbaną głową od soboty, kiedy sekretarz obrony, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego i prezydent kazali przewieźć mnie tutaj na pokładzie F-15. Od tego momentu musiałem nauczyć się obsługi pistoletu i shotguna, żeby nie pożarli mnie obcy, dowiedziałem się o teleportacji przez te bramy więcej, niż bym chciał, wyleciałem w powietrze i spędziłem jakieś cztery godziny na spaniu i trzy godziny w stanie nieprzytomności. Może pan zrobić mi drobną przysługę?

Tak, sir – powiedział żołnierz uśmiechając się.

Niech pan ściągnie kogoś, żeby odwalił za mnie całą tę papierkową robotę. Jeśli musi pan porozmawiać z generałem Fulbrightem, to proszę to zrobić. Jak to tramie ujął komandos z Navy SEAL, który mi towarzyszył, kiedy usiłowaliśmy wedrzeć się na teren Disney World i zatrzymali nas strażnicy – nie mam czasu na Myszkę Miki. Jasne? – Tak jest, sir.

Dzięki – powtórzył Weaver i wszedł do przyczepy.

W głównym pomieszczeniu znajdowały się trzy osoby. Dwie z nich chyba rozpoznawał; trzecią była całkowicie nieznajoma blondynka. Wcale nie wyglądała źle, nieco rozjaśnione włosy, ale znośnie dla oczu. Przeprowadzała jakieś obliczenia na nowym sprzęcie komputerowym, zainstalowanym pod jego nieobecność.

Doktor Weaver – rzekła jedna z osób, wstając i podchodząc, żeby uścisnąć mu dłoń. – Miło pana znów widzieć.

Miło mi – odezwał się specjalista z FEMA. – Pierwsze, czego dowiedzieliśmy się o Eustis, to to, że już po tobie.

Doniesienia o mojej śmierci były znacznie przesadzone – oświadczył doktor. – Muszę jednak z przykrością stwierdzić, że Howee i prawdopodobnie porucznik Glasser, nie mieli tak dużo szczęścia. Sanson, sierżant Miller i ja trafiliśmy do szpitala Shands. Gdzie jest Garcia?

Odpoczywa, sir – odpowiedział drugi mężczyzna, młody żołnierz. – Jestem Crichton. Byłem na miejscu...

To pan zrobił pierwsze pomiary, oczywiście – przerwał mu Bill.

Sprawdziłem odczyty radiologiczne – rzekł Crichton. – Próbuję tylko w czymś pomóc, przede wszystkim mam oko na liczbę bozonów.

FEMA przysłała mnie, żebym koordynował prace poszukiwacze bozonów – powiedział Earp. – Jestem chemikiem, nie fizykiem, ale znam melodię i wiem, jak do niej tańczyć.

Robin Noue – odezwała się młoda kobieta machając dłonią.

Jestem programistką... byłam programistką na Uniwersytecie Środkowej Florydy w laboratorium sztucznej inteligencji.

Dobrze, wszystko jasne – rzekł Weaver. – Jaka jest liczba bozonów i czy zbadano już nowe miejsca?

Liczba wzrosła do ponad stu – oznajmił specjalista z FEMA.

Zdołaliśmy wyznaczyć trzydzieści prawdopodobnych miejsc powstania bram. Dwadzieścia z nich już zbadano. W pięciu otworzyły się bramy, jedna prowadzi w próżnię, ku niezadowoleniu ludzi, którzy się o tym przekonali na własnej skórze; jeden z nich niemal został zassany. Wysłaliśmy wykrywacze mionów w dwa miejsca, w których nie otworzyły się bramy. To wszystkie wykrywacze, jakimi dysponujemy, a mamy pilne zapotrzebowanie na więcej. Nasi ludzie wykryli nieaktywne bozony w obu przypadkach. Dość blisko wyznaczonej ścieżki ich rozchodzenia się.

Próbowałam udoskonalić ten program – powiedziała Robin. – Troszkę go doszlifowałam, tak że jest nieco dokładniejszy. Gryzie mnie to, że jak się zdaje, rozchodzą się one po niemal idealnej sferze, przystającej do kierunków rozkładu pola grawitacyjnego wokół Ziemi.

Mnie to również gryzie – przyznał fizyk. – I pięć otwartych bram z dwudziestu bozonów gryzie mnie jeszcze bardziej. Ponieważ uważam, że pozostałe są „dostępne”, czyli mogą je otworzyć Titcher.

Nie byłoby dobrze – rzucił przedstawiciel FEMA.

To niedopowiedzenie stulecia – skwitował to Bill. – Może nawet tysiąclecia. Ile jest podstawowych kierunków?

Jak dotąd szesnaście – odpowiedział Bob Crichton. – Co i raz jakiś bozon wyrusza swoją własną radosną ścieżką. Ale większość z nich mieści się w tych szesnastu podstawowych grupach, a większość z nich wybiera w zasadzie „cztery główne”.

Który jest ścieżką Titcher i czy jest taki sam jak ścieżka Mreee?

Ścieżka Titcher jest przypisana do grupy trzeciej – poinformował Bob. – I rzeczywiście brama Mreee mieści się na tym samym kierunku. Brama w Disney World i jeszcze inna otwarta niedaleko Miami w Everglades znajdują się w grupie pierwszej. Anomalie w Boca i Georgii znajdują się w grupie szóstej, a na całej ścieżce w grupie szóstej pojawiły się dotychczas tylko dwa bozony.

Czy są jakieś martwe bozony w grupie trzeciej? – spytał Weaver.

Zajebiście dużo – rzucił Crichton. – Najmocniej panią przepraszam.

W porządku – powiedziała programistka.

Dobra, wydaje mi się, że one stanowią potencjalne zagrożenie – doszedł do wniosku Bill. – Mam takie przeczucie. Ale powiedziałbym, że jest to obszar, w który powinniśmy skierować więcej wojska i policji. Jeśli chodzi o otwarte bramy, to sądzę, że Titcher nie mogą przez nie atakować. Przez zamknięte natomiast być może zaatakują, a najprawdopodobniej będą wykorzystywać bramy grupy trzeciej; są one jedynymi, które zostały otwarte celowo od drugiej strony. Może bozony na tej ścieżce można szczególnie łatwo wykryć czy coś w tym stylu; to tłumaczyłoby także zjawienie się Mreee. Anomalia w Boca też może być groźna, ale nie mam pojęcia, czym ona jest.

Ja mam – oznajmił Crichton. – Ale to nie zda się na wiele.

Co? – spytał Weaver, dostrzegłszy grymasy cierpienia na twarzach Earpa i Noue.

Nie spodobało im się wyjaśnienie – rzekł śmiertelnie poważnie żołnierz Gwardii Narodowej. – To Cthulhu.

Co? – powtórzył naukowiec, po czym potrząsnął głową. – Nie wygłupiaj się!

W latach 20. XX wieku pisarz o nazwisku Howard Phillips Lovecraft napisał serię krótkich opowiadań grozy. Wśród nich znalazły się opowieści o obcych istotach, które kontrolowały Ziemię w zamierzchłej przeszłości, po czym wymarły lub zostały wyparte przez innych obcych, pozostawiając otwartą możliwość dla rozwoju rasy ludzkiej. Pozaziemscy przybysze zostali podobno także uwięzieni w niedostępnych miejscach, takich jak głębiny oceanu, i co pewien czas próbowali się „obudzić”. Najsłynniejsze opowiadanie z tego zbioru „Zew Cthulhu” opowiada o takim właśnie przebudzeniu.

Nie, wysłuchaj mnie – powiedział sierżant kręcąc głową. – Nie twierdzę, że to dosłownie Cthulhu, ale czy znasz przyczynę, z której H.P. Lovecraft zaczął pisać te opowieści?

Nie – przyznał Weaver. – Ale to nie znaczy, że zamierzam kupić logikę twojego rozumowania. Choć z drugiej strony możesz przynajmniej o tym opowiedzieć.

Lovecraft był studentem astrofizyki – zaznaczył Crichton ze śmiertelną powagą. – Doszedł do wniosku, że gdyby człowiek naprawdę kiedyś spotkał obce istoty, to byłyby one tak odmienne, że nie istniałaby możliwość nawiązania z nimi prawdziwego kontaktu. Zaś jeśli przemierzyliby przestrzeń międzyplanetarną, to byliby tak potężni i rozwinięci technicznie, że postrzegaliby nas niczym jakieś mrówki. Totalny brak porozumienia. „Źli” obcy w opowieściach Lovecrafta nie są źli, są obojętni w stosunku do ludzi. Ale ich obojętność i siła, nie wspominając już o odmienności i osobliwości, zabija nas. Niszczą nas tak samo bezwzględnie, jak my możemy zabijać mrówki. Twierdzę, że cokolwiek zjawiło się w Boca Raton, odpowiada definicji pozaziemskich przybyszów przedstawionej przez Lovecrafta; jest to potężna obca istota, obojętna wobec skutków ubocznych, które wywołuje. Zaś owe skutki uboczne to nie efekt prowadzenia obrony, lecz raczej istotna funkcja tego, czym to coś jest.

To wszystko? – spytał Bill.

Tak – westchnął Bob. – Głupie, co?

Tylko w takim ujęciu – odparł fizyk. – Nie powinieneś mówić, że to Cthulhu, ale raczej, że jest to „Cthulhoidalna forma istnienia”. Nazwanie tego Cthulhu jest nieprawidłowe z tego względu, że jeśli zapytasz to coś o imię, z pewnością nie odpowie ci „Cthulhu”, a ponadto stanowi powód do odrzucenia twojej hipotezy jako fantastyczno-naukowej bzdury.

Racja – zgodził się Earp. – Ale samo wytłumaczenie anomalii ma głębszy sens. Tylko dlaczego doprowadza ona ludzi do szaleństwa?

Cóż, odpowiedź na to pytanie jest nieco nie z tej ziemi – rzekł Crichton. – Ale pomyślcie przez sekundę o pozaziemskiej rasie, która uznaje mechanikę kwantową za logiczną. Pamiętam, jak mój profesor fizyki żartował na ten temat i na temat Lovecrafta. Jest taka gra odnosząca się do opowiadania „Zew Cthulhu” i za każdym razem, gdy natrafia się na jednego z potworów, trzeba rzucić kością test zdrowia psychicznego.

Nigdy w to nie grałem – powiedział Weaver. – Ale rozumiem, do czego zmierzasz.

Tak czy inaczej, profesor zawsze żartował, że kiedy zaczynamy dyskusję o mechanice kwantowej, powinniśmy wykonać test zdrowia psychicznego. Teraz zaś pomyśl o istotach, które naprawdę uważają mechanikę kwantową za całkowicie logiczną.

Dobra – rzekł fizyk, krzywiąc twarz w grymasie.

Wykonałeś swój test zdrowia psychicznego? – zapytał sierżant z uśmiechem.

Ledwie mi się udało – roześmiał się Bill. – Chyba straciłem sporo punktów.

W porządku. Teraz więc pomyśl o takim gatunku, który jest całkowicie logiczny, jak rasa Vulcan ze Star Trek, może nawet posiada wyższą formę wrażliwości, to znaczy totalnej wrażliwości, absolutnej do tego stopnia, że nie ma żadnej podświadomości. Po prostu czysta myśl i logika.

W porządku – powtórzył naukowiec.

Teraz pomyśl o tym gatunku, że potrafi porozumiewać się telepatycznie.

Do diabła – szepnął Bill. – Teraz rozumiem, co masz na myśli. Nie zła rasa, lecz całkowicie obojętna i krwiożerczo niebezpieczna.

Bingo – rzucił Crichton. – Cthulhoidalna forma istnienia. Jej cele działania są prawdopodobnie nie do pojęcia na naszym poziomie.

To może nawet nie być realny byt – podsunęła Robin. – To może być coś w rodzaju próbnika. Cały odbierany przez nas „przekaz” może stanowić skutek uboczny czegoś, co owe istoty wykorzystują do analizy swojego otoczenia.

Robin – poprosił Weaver – zapisz to wszystko i ułóż z tego zgrabną teorię, prześlij siecią do Columbia i opatrz to sugestią, żeby spróbowali opracować jakieś specjalne czujniki, żebyśmy mogli się przekonać, czy zdołamy wychwycić jakieś konkretne ślady tego, co się tam wytwarza. Nie wierzę, że wszystko jest dla nas nie do pojęcia.

Nawet mechanika kwantowa? – wyraził zainteresowanie uśmiechnięty gwardzista.

Nawet mechanika kwantowa – powtórzył Bill. – Jakie są wieści z Eustis?

Titcher przejęli pełną kontrolę na obiema stronami bramy – oznajmił Earp. – Do akcji włączyło się więcej jednostek 3. Dywizji Piechoty, ale nie są w stanie odzyskać kontroli nad bramą.

Wojsku udaje się ograniczyć ekspansję obcych do okolicy bramy, ale ponosi przy tym ciężkie straty.

Trzeba zrzucić na to broń jądrową – oświadczył Weaver.

Z orbity? – spytał Crichton. – Czy to jedyny sposób?

Pewnie tak – przyznał fizyk. – Nie wiem, czy Najwyższe Dowództwo Narodowe zorientowało się, jakiego rodzaju problem stanowią Titcher. Jeśli nie odepchniemy ich zdecydowanie i nie zamkniemy bramy, to już po nas. Mam na myśli rasę ludzką, a nie Stany Zjednoczone.

Nie są w stanie zmieścić niczego więcej przez tę bramę – zaprotestował specjalista z FEMA. – Możemy ich powstrzymać, tylko potrzebujemy na miejscu większej ilości wojska.

A co będzie, jeśli otworzą następne? – zapytał Bill. – Poza tym, to z czym teraz mamy do czynienia, to to, co udało im się do tej pory zmieścić przez bramę. Nie widzieliśmy tego, czym atakują Mreee. Myślę, że to, czego dotychczas doświadczyliśmy, stanowi wierzchołek góry lodowej. Gdy tylko zaczną hodować swoje jednostki po tej stronie bramy, zacznie się prawdziwy koszmar. – Westchnął i potarł twarz. – Chyba muszę powiedzieć Waszyngtonowi, jak prowadzić tę wojnę. Znowu. – Wyjął telefon komórkowy i wybrał numer doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Biały Dom, biuro doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Mówi doktor Weaver. Muszę porozmawiać z panią doradcą.

W tej chwili jest na spotkaniu, mogę jej coś przekazać?

Niech pani poprosi ją, żeby oddzwoniła do mnie tak szybko jak tylko można – rzekł naukowiec. – I będzie musiała udostępnić mi połączenie utajnione. Jest coś, co musi wiedzieć. – Obrócił się do trojga osób w przyczepie i zmarszczył czoło. – Żadna część tej rozmowy nie może wydostać się poza tę przyczepę, rozumiecie?

Rozumiemy – rzekł sierżant Crichton spoglądając na pozostałą dwójkę. Oboje cywile wydawali się wstrząśnięci, ale skinęli głowami.


* * *


Mówi pan poważnie? – spytała doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Bill nie miał żadnych trudności z dostaniem się do przyczepy łączności utajnionej. Zjawił się po niego jakiś podpułkownik, najwyraźniej zaznajomiony z poprzednią sytuacją, ponieważ był służalczo grzeczny. Wystawiono mu przepustki, przewieziono go Hammerem na miejsce i wprowadzono do wewnętrznego sanktuarium przed całą grupę oficerów, z jakimś widocznie wkurzonym generałem dywizji.

Tak, proszę pani – odpowiedział Weaver. – Zdecydowanie sugeruję zrzuceni broni jądrowej na to miejsce i stworzenie czegoś w rodzaju nuklearnych min lądowych przy wszystkich pozostałych bramach.

Specjalistka od bezpieczeństwa narodowego przesunęła językiem po wyschniętych wargach i skinęła głową.

Wszyscy są tutaj. Myślę, że mogę ich sprowadzić. Proszę tam zostać, a ja postaram się ściągnąć ich wszystkich do sali spotkań kryzysowych.

Naukowiec czekał cierpliwie, aż widniejący na monitorze obraz pustego fotela doradczyni do spraw bezpieczeństwa zamienił się w widok sali spotkań kryzysowych. Byli to ci sami ludzie, z którymi miał do czynienia w sobotę. Prezydent, sekretarz obrony, doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego oraz szef bezpieczeństwa wewnętrznego. Wszyscy wyglądali na znużonych; dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego wyglądał nawet na wycieńczonego.

Czy wyprostowano sprawę pańskich przepustek, doktorze? – spytał na wstępie sekretarz obrony.

Tak, dziękuję, sir.

W porządku, Weaver – odezwał się prezydent. – Wyjaśnij, dlaczego uważasz, że powinienem zrzucić bomby nuklearne na własne miasta?

Panie prezydencie, to, czego dowiedziałem się od Mreee, pozwala mi sądzić, że jest to najlepsza możliwa opcja i nie możemy czekać zbyt długo – zaczął Bill. – Titcher mają opracowane standardowe metody inwazji. Zajmują najpierw przyczółek, zakładają kolonię przetwarzającą glebę i następnie zaczynają replikować się na podstawie materiału biologicznego znajdującego się po drugiej stronie. Proces przetwarzania gleby obejmuje stworzenie tutaj jakiegoś biologicznego tworu, który pożera i niszczy wszelkie miejscowe życie, rozprzestrzeniając się na zewnątrz z początkowego przyczółka. Gdy zdobywają więcej materiału, można go uznać za rodzaj nawozu, zaczynają się rozwijać i tworzyć coraz większe organizmy bojowe. Mreee powstrzymują ich przy pomocy karabinów plazmowych, które sądząc po ich efektach, muszą być całkiem potężne. My, z tego, co wiem, jeszcze ich nie mamy. Nasze czołgi są w stanie ledwie uszkodzić ich robaki-czołgi, a z tego, co mówili Mreee, te pancerne robale to tylko lekka broń. Jeśli nie powstrzymamy ich wkrótce, będziemy musieli przeprowadzić exodus z Florydy. Poza tym wykryliśmy ponad trzydzieści punktów, do których prawdopodobnie Titcher mogą mieć dostęp, a kolejne wciąż się formują. Możliwe, że trzeba będzie bombardować je bronią jądrową nie raz, lecz wielokrotnie z biegiem czasu.

Szef państwa zamknął oczy i przygarbił się w swoim fotelu, chowając głowę w dłoniach.

Wysłucham was po kolei – rzekł, wstając i rozprostowując ramiona. – Co na to bezpieczeństwo wewnętrzne?

Wolałbym przekazać te kompetencje sekretarzowi obrony, panie prezydencie – westchnął szef bezpieczeństwa wewnętrznego. – Możemy ewakuować cały obszar. Większość ludzi i tak uciekła stąd na własną rękę. Myślę, że wystarczy jakieś dziesięć godzin, żeby przeprowadzić ewakuację pozostałych. Czysta broń zminimalizuje opad radioaktywny. Możemy to przeżyć. Jeśli doktor Weaver ma rację, a mamy takie same raporty od personelu Departamentu Obrony i Departamentu Stanu, który kontaktował się z Mreee, to... nie widzę innej opcji. Jeśli obcy przedrą się na bardziej zaludniony teren... będzie jeszcze ciężej. Eustis... to małe miasteczko. Jeśli dostaną się do Atlanty, Cleveland czy Los Angeles... Wydaje mi się, że to nie wymaga wyjaśnienia.

Panie sekretarzu? – spytał prezydent.

Mamy czystą broń – oświadczył sekretarz. – Stosunkowo czystą. Opad radioaktywny nie musi być tak wielki, zwłaszcza gdybyśmy mogli przeprowadzić detonację w powietrzu, co będzie trudne ze względu na ich środki obrony. Chciałbym, żebyśmy mogli użyć bomb neutronowych, ale... nie dysponujemy nimi. Straciliśmy prawie całą brygadę i mnóstwo ludzi z początkowych sił, w tym Gwardii Narodowej, usiłujących utrzymać obcych bezpośrednio przy bramie. W chwili obecnej nie mamy środków, które pozwoliłyby ich zatrzymać wewnątrz obwodu umocnień obronnych. Rozważałem sugestię doktora Weavera przez kilka ostatnich godzin i muszę się z nim zgodzić. Dostarczenie broni, zwłaszcza drogą powietrzną, będzie jednak... bardzo trudne.

Co na to bezpieczeństwo narodowe? – kontynuował pytania zwierzchnik państwa.

Zgadzam się – powiedziała krótko doradczyni.

Prezydent Stanów Zjednoczonych splótł palce i skinął głową.

Doktorze Weaver, dziękujemy za pańską pomoc. Oczywiście ufam, że będzie pan kontynuował swoją pracę. Nie muszę podkreślać, jak wielkie znaczenie ma ustalenie, w jaki sposób można kontrolować to zjawisko. Do pańskiej wiadomości – moja decyzja jest pozytywna. Środki i metody działania pozostawię Departamentowi Obrony w konsultacji z Departamentem Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Proszę zachować to tylko dla siebie aż do czasu wystosowania oficjalnego oświadczenia.

Oczywiście, panie prezydencie – odpowiedział Bill.

Prezydent podniósł wzrok i spojrzał z rozdrażnieniem na kogoś poza polem widzenia kamery, a po chwili doktor ujrzał jakiegoś oficera z wiadomością do sekretarza obrony. Sekretarz obrony przeczytał ją, skinął głową i zwrócić się z powrotem ku kamerze.

Doszło do kolejnego wdarcia się Titcher na nasz teren, tym razem na wzgórzach Tennessee – oznajmił. – Odkrycia dokonała grupa poszukująca jednego z nieaktywnych bozonów. Wygląda na to, że obcy dokonują już kolonizacji. Kilka wzgórz zostało pokrytych czymś, co określono jako „zielony grzyb”. Zdaje się, że doktor Weaver trafił w sedno.

Prezydent znów złapał się za głowę i westchnął ze złością.

Doktorze Weaver – rzekł spoglądając wprost w oko kamery. – Musi pan znaleźć sposób na zamknięcie tych bram.

Zrobię to, sir – obiecał Bill.



ROZDZIAŁ SIÓDMY


Mamy autoryzowany kod odpalenia, potwierdzacie? – odezwał się kapitan „USS Nebraska”.

Potwierdzam – rzekł oficer dowodzący, ciężko przełykając ślinę. Do tego czasu przeprogramowali już cel pocisku.

Potwierdzam – powiedział zastępca oficera dowodzącego, wyciągając czerwony klucz wiszący na łańcuszku na jego szyi. Oficer broni odpowiadał za upewnienie się, że broń została odpalona i podąża odpowiednią trajektorią, ale jeśli okręt podwodny nie wiedział, gdzie dokładnie się znajduje, to mogłaby ona trafić w niewłaściwe miejsce. W przypadku broni jądrowej nie ma czegoś takiego jak trafienie prawie w cel, czyli w języku wojskowym „chybienie bliskie”. Pomylisz się w wyliczeniach o ułamek i uderzenie spadnie na Orlando lub Gainesville. Dwukrotnie sprawdzili kurs i położenie, a nawet wyszli na głębokość peryskopową, żeby sprawdzić odczyty GPS. Mimo to nadal nie byli specjalnie zadowoleni, że muszą wystrzelić pocisk nuklearny w Środkową Florydę.

Potwierdzam – rzekł oficer techniczny. Swój klucz trzymał już w dłoni.

Potwierdzam – powtórzył oficer broni. Najmłodszy z pięciu oficerów niezbędnych do potwierdzenia odpalenia łkał bezgłośnie.

Proszę włożyć klucze – polecił kapitan. Gdy wszystkie pięć kluczy znalazło się na miejscu, mówił dalej. – Liczę do trzech: raz, dwa, trzy – i wszyscy przekręcili klucze. W zasadzie mieli na to kilka sekund, jednak lepiej było mieć pewność, że zrobią to równocześnie. Światła z zielonych stały się czerwone i rozległ się dźwięk klaksonu.

Wyrzutnia numer 12 jest otwarta – oświadczył oficer broni. – Wyrzutnia 12 jest uzbrojona i gotowa do wystrzału. – Jego dłoń drżała na przycisku.

Ja to zrobię – rzekł kapitan. Stanął za oficerem i uniósł osłonę spustu. – Czy cel jest namierzony?

Tak jest – odparł oficer broni, cofnął się od konsoli, której wolałby już nigdy więcej nie oglądać w swoim życiu.

Odpalam – oświadczył kapitan wciskając przycisk.

Rozległ się głuchy łoskot, który przemienił się w silne wibracje, gdy gaz pod ciśnieniem wypchnął pocisk z wody, po czym zapalił się jego silnik odrzutowy. Okręt poruszał się, więc pocisk zapalił się już za nim, ale mimo to brzmiało to, jakby tuż obok burty eksplodował ładunek głębinowy.

Prześlijcie wiadomość do sztabu – rozkazał kapitan oficerowi łącznościowemu. – Czas 1432 Zulu, data dzisiejsza, odpalony jeden pocisk z wyrzutni numer 12. Cel: Eustis, Floryda.


* * *


Należało zrobić znacznie więcej, niż po prostu oczyścić teren. Rosjanie nie byli już mocarstwem nuklearnym, lecz mimo to nadal utrzymywali kontrolę nad użyciem broni jądrowej, więc poinformowanie ich o wszystkim stanowiło dobry sposób, by uniknąć przypadkowego wybuchu trzeciej wojny światowej. Pozostawała jeszcze prasa i Organizacja Narodów Zjednoczonych. Pod adresem rządu USA wysuwano zajadłe oskarżenie nawet przed bombardowaniem w Tennessee, które ze względu na fakt, że był to obszar niezamieszkany, nastąpiło jako pierwsze. Pojawiły się protesty w Waszyngtonie, Nowym Jorku, San Francisco, nie wspominając już o Europie, gdzie donoszono o dużych manifestacjach ludności. Istniał też „Układ o zakazie prób jądrowych”, zakazujący przeprowadzania testów broni jądrowej, zwłaszcza na powierzchni ziemi. Spisano orzeczenie prezydenckie dotyczące tego faktu, w którym prezydent stwierdzał, że nie była to próba jądrowa, lecz działania wojenne. „Układ o zakazie prób jądrowych” nie stosował się do takich działań. Pomimo tego Francja, Chiny i Pakistan natychmiast oświadczyły, że uznają ów traktat za unieważniony i zamierzają bezzwłocznie rozpocząć własne próby jądrowe.

Titcher zaatakowali pociski wielogłowicowe typu MIRV, gdy spadały w kierunku ziemi. Istniały pewne obawy, że mogą one eksplodować przedwcześnie – broń tych istot powodowała jakiś rodzaj reakcji fuzji jądrowej – ale tak się nie stało. Cztery spośród głowic pocisku MIRV z pierwszego bombardowania oraz trzy w Eustis osiągnęły swoje cele, pomimo obrony podjętej przez Titcher, i wybuchły.

Poproszono nas, abyśmy ponownie ostrzegli ludzi, żeby nie patrzyli w kierunku Eustis – powiedział prowadzący. Wyglądał na znużonego i zmizerniałego, spędziwszy przed kamerą prawie całe ostatnie trzy dni. Robił za komentatora obrazu z kamery, która obecnie ukazywała otwartą przestrzeń z linią rzadkich sosen niedaleko horyzontu oraz księżycem wznoszącym się nad nimi. – Nasze kamery zostały wyposażone w specjalne ekrany, ale każdy, kto spojrzy nieosłoniętymi oczami na eksplozję z odległości około 80 kilometrów, zostanie oślepiony. Jeśli ktoś dozna oślepienia przez taki rozbłysk, niech zadzwoni na pogotowie i zachowa spokój. Ta ślepota minie. Każdy w promieniu 110 kilometrów od epicentrum jest proszony o pozostawienie otwartych okien w domu, zdjęcie obrazów ze ścian, zabezpieczenie delikatnych przedmiotów. Wojsko twierdzi, że do wybuchu może dojść lada moment. Możemy tylko czekać.

W telewizji zapadł okres krótkiej, nieco dziwnej ciszy, po czym ekran rozjarzył się bielą. Wykorzystywana na bieżąco kamera nie była w ogóle ekranowana, ale Nowy Jork natychmiast przełączył się na inną, która miała specjalny ekran. Na ekranach pokazała się seria kopuł ognia. Rozbłysk musiał być rzeczywiście oślepiający; porażająco jasny nawet pomimo ciężkich filtrów założonych na kamerę.

Doktor Weaver podniósł się z fotela i podszedł do drzwi, otworzył je i wychylił się przez framugę, spoglądając ku północy. Tak jak się spodziewał, zobaczył splatające się ze sobą grzyby po eksplozjach. Robin podeszła do drzwi i przylgnęła do niego. To było coś, co miał zapamiętać do końca życia – widok grzybów atomowych pnących się ku troposferze, kotłujących się i nabrzmiałych złem i jednocześnie dotyk niedużych, ale jędrnych piersi przytulonych do jego pleców. Zauważył, że jest nadzwyczaj podniecony. I przypomniał sobie, że zapomniał zadzwonić do Sheili i powiedzieć jej, że nie jest w Waszyngtonie i nie wróci w najbliższych czasie do Huntsville.

W tym momencie nadszedł wstrząs i musiał złapać się futryny, żeby utrzymać się na nogach. Programistka przywarła do niego, żeby nie wypaść z przyczepy, co tylko pogorszyło sprawę.

Musimy wracać do środka, zanim czoło fali uderzeniowej dotrze tutaj – rzekł chowając się z powrotem do przyczepy.

Tak – powiedziała cicho.

Jesteśmy dokładnie na skraju obszaru, w którym wojsko pozwoliło zostać cywilom – mówił reporter z ekscytacją w głosie. – Właśnie ogarnęła nas fala uderzeniowa... – Przez chwilę został zagłuszony, gdy otoczyła ich ściana grzmotu. Wstrząsnęło całą przyczepą, a jeden z komputerów zaskwierczał i na monitorze pojawił się komunikat: „Brak sygnału”. Poza tym jednak nie było żadnych zniszczeń. – To było przerażające, ale znajdujemy się w bunkrze i znieśliśmy to dobrze.

Czy jest jakieś niebezpieczeństwo skażenia radioaktywnego tam, gdzie przebywasz? – spytał prowadzący.

Mamy tutaj detektory promieniowania, które jak dotąd nie włączyły się – odpowiedział reporter. – Wojsko twierdzi, że bomby są tak czyste, jak tylko można, ponieważ wybuchają w powietrzu. Wiatr wieje z zachodu, więc eksplozja nastąpiła z wiatrem w stosunku do naszej obecnej pozycji. Jednostki 3. Dywizji Piechoty są rozlokowane tuż obok i słyszę, jak uruchamiają silniki w swoich pojazdach bojowych i czołgach. Pojadą wprost do strefy wybuchu, gdy tylko dostaną na to zezwolenie, i spróbują przejąć bramę z rak Titcher. Jak rozumiem, będzie to znacznie trudniejsze niż w Tennessee, gdzie ukształtowanie terenu nie zmuszało ich do podjeżdżania pojazdami bojowymi pod samą bramę.

Dziękujemy ci za tę relację, Tom – rzekł prezenter wiadomości. – I uważaj na siebie, słyszysz? Mamy kolejne doniesienie z Oak Ridge w Tennessee, które jest tuż obok tamtejszej bramy. Na żywo mówi stamtąd dla państwa Melisa Mays.

Jestem w Oak Ridge, gdzie dzieje się coś, co mogę opisać jako jakieś świętowanie – stwierdziła reporterka rozbawionym głosem. – Mniej więcej tysiąc osób, pracowników laboratoriów, sklepikarzy i mieszkańców, włącznie z dziećmi, oglądało atak jądrowy na pozycje Titcher. Wszyscy nosili te same ciemne okulary, które rozdało nam wojsko, a kiedy bomby eksplodowały, wszyscy wybuchli spontanicznym śmiechem. Od tej chwili mamy tutaj istny karnawał. Ludzie otwierają puszki z piwem i ustawiają grille na rynku miejskim. Rozmawiam z burmistrzem Oak Ridge, Phillipem Lambertem. Dziękuję, że zechciał pan z nami porozmawiać, panie burmistrzu.

Cała przyjemność po mojej stronie, Melisso – odparł tęgi mężczyzna. W jednym ręku trzymał kanapkę, w drugiej piwo, zaś na jego szyi wisiały gogle o bardzo ciemnym szkle.

Może pan wyjaśnić te niezwykłe wydarzenia?

No cóż, o ile rozumiem, na Uniwersytecie Środkowej Florydy wytworzono jakąś niezwykłą cząstkę...

Nie – przerwała mu dziennikarka. – Mam na myśli to... świętowanie. Większość ludzi raczej zalewałaby się łzami na widok detonacji bomby jądrowej tuż obok ich domów...

Droga panienko – powiedział mężczyzna takim tonem, jakby przemawiał do małego dziecka. – Od 1943 roku, kiedy rząd Stanów Zjednoczonych uznał, że najlepszym miejscem do ukrycia ośrodka badań nad nową superbombą będzie nasze małe, spokojne miasteczko w górach stanu Tennessee, Oak Ridge pozostawało głównym poligonem prac nad bronią jądrową w całej Ameryce. Niektóre miasta mają huty stali, inne fabryki samochodów, natomiast Oak Ridge wytwarza broń jądrową. Nie produkujemy jej już tutaj, ale żyjemy z jej obecnością przez całe nasze życie, a większość lokalnych mieszkańców nigdy nie widziało grzyba...

Czego?

Detonacji bomby jądrowej – ciągnął burmistrz. – Próby na powierzchni ziemi zakończyły się na długo, zanim pani przyszła na świat, ale dawniej zabierano naszych rodziców do Los Alamos, by mogli obejrzeć grzyby atomowe, tak samo jak pracowników innych fabryk zabiera się, by zobaczyli, w jaki sposób są wykorzystywane części, które produkują. Poza tym, z tego, co wiem o tych Titcher, była to najmądrzejsza rzecz, jaką prezydent mógł uczynić i wymagało to wielkich... wielkiej odwagi. Wolę więc oglądać takie fajerwerki, niż pozwolić im najechać na nasze miasteczko.

Nie obawiacie się skażenia wskutek opadu radioaktywnego? – obstawała przy swoim reporterka. Z pewnością przynajmniej niektórzy wiejscy idioci musieli zdawać sobie sprawę, że odpalenie broni jądrowej było znacznie gorsze niż jakakolwiek wyobrażalna alternatywa.

Droga panienko... Przepraszam, jak pani się nazywa?

Melissa Mays – odpowiedziała dziennikarka zwięźle.

Panno Mays, czy miała pani jakąś pracę w szkole średniej?

Owszem – odparła dziewczyna. – Ale pytałam o opad radioaktywny.

Jaka to była praca? – naciskał burmistrz.

Reporterka zawahała się przez chwilę, po czym odpowiedziała.

Pracowałam w McDonaldzie.

Założę się, że była pani gwiazdą w zespole cheerleaderek – rzekł tęgi mężczyzna nadzwyczaj miłym głosem. – Wiem, że myśli sobie pani, że jestem męskim szowinistą, ale nie dbam o to. – Posłał jej uśmiech. – Panno Mays, w szkole średniej, a także przed studiami, pracowałem w ekranowanym ołowiem pomieszczeniu, przelewając całe wielkie kadzie zielonej, świecącej mazi z jednej zlewki do drugiej. W laboratorium poznałem kobietę, która wciąż jest moją żoną. Mamy dwoje ślicznych dzieci, wzorowych uczniów, i żadne z nich nie ma dwóch głów. Panno Mays, naprawdę sądzi pani, że będę się martwił niewielką ilością cezu w powietrzu?

Nie – przyznała kobieta skruszonym tonem. – Dziękuję, burmistrzu Lambert – dodała i zwróciła się z powrotem do kamery. – To były najświeższe wiadomości z Oak Ridge w stanie Tennessee, gdzie zabawa zapewne potrwa do godzin porannych.

Dziękujemy, Melisso za tę... pouczającą relację – powiedział rozbawiony prezenter.

Uwielbiam wieśniaków zaznajomionych z zaawansowaną techniką – rzekł Weaver ściszając dźwięk w telewizorze.

Na miłość boską, nie mogę uwierzyć, że zrobili sobie imprezę – oznajmiła Robin.

Ja mogę – wtrącił Earp. – Najwyraźniej nigdy nie byłaś w Oak Ridge. Myślę, że burmistrz się myli, promieniowanie wywarło na nich wpływ: wszyscy oszaleli. Choć może raczej są zwariowani, nie obłąkani. Wiedzą, o czym mówią, i to sprawia, że trochę wariują. Burmistrz miał rację w jednym. Zbombardowanie Eustis to tragedia; ludzie stracili domy i majątki, które kochali, i nigdy ich nie odzyskają. Z pewnością znaleźli się też tacy, którzy przegapili ewakuację i zginęli na miejscu. Natomiast na wzgórzach Tennessee zginęły tylko jelenie i niedźwiedzie, salamandry, a być może także trochę rzadkich gatunków roślin. Ale przecież to wszystko i tak by przepadło, gdybyśmy nie powstrzymali Titcher. Ta rasa stawia za swój cel stwarzanie zagrożenia dla wszystkiego i sprawianie, że wszystkie inne gatunki stają się rzadkie lub wymarłe. Są jak wrzód na tyłku. Chciałbym, żebyśmy my stali się dla nich takim wrzodem.

Fizyk uśmiechnął się na tę myśl, ale szybko mu przeszło.

Możesz to powtórzyć?

Titcher stawiają za swój cel...

Nie, ostatnie zdanie – poprosił Bill przymykając oczy.

Chciałbym, żebyśmy my stali się dla nich takim wrzodem na tyłku – powiedział specjalista z FEMA.

Właśnie – rzekł Weaver otwierając oczy. – Dzięki. Muszę odnaleźć sierżanta Millera.


* * *


Rozmawiałem dzisiaj z trzema lub czterema innymi fizykami – oświadczył doktor Weaver sekretarzowi obrony i doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. Prezydent i szef bezpieczeństwa wewnętrznego kajali się i próbowali wytłumaczyć, dlaczego konieczne było zbombardowanie bronią jądrową dwóch miejsc na terenie kontynentalnych Stanów Zjednoczonych. – I wszyscy mniej więcej zgadzamy się co do tego, że bozony tworzą stabilne tunele czasoprzestrzenne.

Co to za tunele? – spytał sekretarz obrony.

Zasadniczo to, co widzimy – odpowiedział Bill. – Natychmiastowe „bramy” prowadzące do innych miejsc. Meisner, Horn i Wheeler to najważniejsi znawcy tematu; rany, to właśnie dlatego podręcznik do ogólnej teorii względności określa się raczej skrótem MHW niż „Grawitacja”, tak jak ją zatytułowano. Wysłałem e-mail do Kipa Thorna i jednego z jego kolegów, Michaela Morrisa, ale otrzymałem automatyczną korespondencję zwrotną z informacją, że w tej chwili są poza biurem. Próbowałem potem skontaktować się ze Stephenem Hawkingiem, ale nie zareagował, tylko stwierdził, że „zainteresował się tym”, co znaczy, że będzie nad tym myślał przez kolejnych osiem lat, a potem wynajdzie kilka rzeczy, które ja przegapiłem, ale dojdzie do wniosku, że miałem rację, mimo iż nie byłem zbyt skrupulatny w moich założeniach. Coś, czego na pewno nie uda nam się uzyskać to emisje neutrin, lecz wykrycie neutrin jest niezwykle trudne. Zgłosiłem zapotrzebowanie na przenośny detektor neutrin, ale jedyny znajduje się w Japonii. Rzecz w tym, że jedna z teorii tuneli czasoprzestrzennych mówi, że jeśli skieruje się do nich wystarczająco dużo energii, to ulegną destabilizacji.

Jak wiele energii? – spytała specjalistka od bezpieczeństwa narodowego. – Elektrycznej czy jakiejś innej?

Cóż, raczej rzędu gigadżuli – odpowiedział naukowiec. – Czyli takiej jak energia bomby jądrowej.

Chcesz posłać kolejną? – warknął ze złością sekretarz obrony. – Do tunelu czasoprzestrzennego? Wybuch naziemny? Czy wiesz, jak wielkie skażenie to spowoduje?

Tak, sir – odparł Bill. – Ale przecież nie planuję detonacji po naszej stronie.

Aha.

I wydaje mi się, że powinniśmy wysłać grupę rozpoznawczą po wybuchu, zresztą przed wybuchem może również.

Nie uda się przesłać pojazdu opancerzonego przez tę bramę – zaznaczył sekretarz obrony. – Zaś ludzie poza takimi pojazdami będą narażeni na działanie promieniowania resztkowego.

Nie, jeśli będą w Wiwernach, to nie.


* * *


O, mój Boże. – Starszy sierżant sztabowy Miller wypowiedział te słowa z wyraźną czcią.

Kombinezon stał na nieco przygiętych kolanach, wieloprzegubowe metalowe palce rozczapierzały się szeroko na niedawno wysypanym żwirze. Jego „pierś” była otwarta, a w środku wyraźnie było widać fotel i uchwyty sterowania rękami oraz bardzo skomplikowany panel kontrolny. Miał kształt z grubsza humanoidalny – niczym artystyczne przedstawienie jakiegoś robota z wyidealizowaną ludzką twarzą na „hełmie”.

Oryginalny projekt pochodził z pewnej firmy produkującej gry – rzekł Bill Weaver spacerując wokół skafandra. W świetle lamp sufitowych lśnił srebrzyście, nałożono bowiem tytanową skorupę na kevlarową warstwę wewnętrzną. – Pierwsze były pozbawione napędu i chodzenie w nich stanowiło najlepszą formę aerobiku, jaką można sobie wyobrazić. Ale zostały zaprojektowane specjalnie z myślą o późniejszych wersjach z własnym napędem. Zmodyfikowaliśmy jeszcze trochę projekt, umieściliśmy w nim piezoelektryczne silniki napędowe, sterylne zamknięcie, systemy ochrony środowiskowej i udoskonalone urządzenia elektroniczne. Dodaliśmy też warstwę ochronną przed promieniowaniem radioaktywnym.

Po co? – zainteresował się członek Navy SEAL.

Widzisz wielką skrzynkę na tyłku? – odpowiedział Bill pytaniem na pytanie. – Źródło energii na Amerykę.

Jeśli więc go użyję, to zostanę napromieniowany? – dopytywał się komandos.

Spędziłem setki godzin w jednym z nich – westchnął fizyk. – Nosisz ze sobą licznik promieniowania przy reaktorze. Przez długie godziny testów otrzymałem taką dawkę napromieniowania, jaką ty otrzymałbyś podczas smażenia się na plaży na Florydzie. Nie zmuszaj mnie do tego, żebym powiedział ci o lataniu; zabrałem kiedyś licznik ze sobą w czasie lotu i włosy stanęły mi dęba na głowie.

Naprawdę? – spytał znów Miller. – Latałem wieloma samolotami.

Naprawdę – odrzekł Bill. – Poza tym to jedyne źródło, jakim dysponujemy, które jest w stanie napędzać te urządzenia dłużej niż przez parę godzin. Sprzęt ma swoje niedociągnięcia, od czasu do czasu sprawia wrażenie, jakby chciał zmusić cię do tańca, ale da się z tym żyć. To w końcu tylko prototyp, sam rozumiesz.

Trudno nauczyć się używania tego? – zapytał komandos.

Całkiem łatwo – powiedział fizyk. – Trzeba oswoić się z elektroniką. Chodzi się w tym jak Frankenstein i odnosi się wrażenie, jakby cały czas stąpało się po lodzie, ale nie można upaść.

Nie podoba mi się pomysł zachowywania postawy stojącej przez cały czas – zauważył żołnierz. – Coś takiego sprawia, że jesteś stale łatwym celem.

Widzisz kółka na łokciach, kolanach i pod brzuchem – odpowiedział na to Bill. – Właściwie łatwiej w tym pełzać po płaskiej powierzchni, niż chodzić. Niczego wtedy nie widać, jeśli nie uruchomi się kamery na czubku hełmu.

Chcę – zdecydował Miller. – Chcę to włożyć. Pieprzyć te niedociągnięcia.

Świetnie – skwitował to naukowiec. – Ten jest twój. Gdy tylko cię przygotujemy.

Jak to? – rzucił komandos podejrzliwie.

Przejdziemy się na mały spacer – wyjaśnił Bill.

Dokąd?

Do Eustis.

O cholera.


* * *


Jechali na przedniej, pochyłej płycie pancerza M– I Abramsa, jedną ręką trzymając się lufy głównego działa, drugą ściskając własną broń, podczas gdy ich podkute buty łomotały o pancerz pojazdu.

Do „akcesoriów” dołączonych do Wiwern należał kontener wypełniony po brzegi odpowiednią bronią. Znalazły się tam karabiny maszynowe kaliber. 50, sędziwy M-2 czy Ma Deuce, pochodzące jeszcze z drugiej wojny światowej, ale także bardziej nowoczesne zabawki – od „Dover Debil” po najnowszy Czech 12,7 milimetrów. Wśród tego wszystkiego dominowało zaś masywne działko na jednej ze ścian kontenera.

Co to takiego? – spytał starszy sierżant sztabowy Miller. Najwyraźniej nigdy nie widział wielkiego gnata, który by mu się nie spodobał.

To południowoafrykański 130-milimetrowy karabin bezodrzutowy – oświadczył z dumą zbrojmistrz. Był to tęgi dżentelmen pod pięćdziesiątkę z rzadkimi siwymi włosami, wypchaną kieszenią koszuli, zawierającą pięciokolorowe długopisy, i kalkulatorem Hewlett-Packard wiszącym u pasa. Najwyraźniej był nieprzyzwoicie dumny ze swojej broni. – To był jeden z karabinów, których szukali dla pojazdu opancerzonego Stryker, ale go odrzucili. Znajdował się w magazynie przez kilka lat, zanim go tam odnaleźliśmy.

Da się go używać w Wiwernie? – upewniał się sierżant Miller głaszcząc dwuipółmetrową lufę. Miał olbrzymią kolbę mniej więcej w jednej trzeciej długości oraz przerośnięty chwyt i spust.

O, tak – potwierdził zbrojmistrz. – Oczywiście przeładowywanie jest nieco powolne.

Biorę go – oznajmił komandos. – I jeden z tych wielolufowych Gatlingów. A ma pan jakieś pistolety? Lub może miecze?

Sierżancie – wtrącił się Bill chichocząc. – Nawet w Wiwernie możesz wziąć tylko tyle, ile zdołasz udźwignąć. Dlaczego nie weźmiesz karabinu 30-milimetrowego?

Jakiego karabinu 30-milimetrowego? – spytał żołnierz. – Poza tym, jeśli mam do wyboru 30 milimetrów i 130 milimetrów, to zawsze biorę 130 milimetrów. Po prostu potrafię szybko przeładowywać broń.

Mówię o tym – rzekł fizyk wskazując na jakąś broń wiszącą na ścianie na lewo od nich.

Wyglądało to... dziwnie. Sprzęt został zmodyfikowany i dostosowany specjalnie do używania go razem z mechakombinezonem, ale oprócz tego lufa wyglądała na dziwacznie... skróconą.

Co to jest, do licha? – zdziwił się Miller.

Przecież znasz te karabiny wykorzystywane w A-10... – rzekł Bill z uśmiechem.

Nie chrzań! – rzucił żołnierz Navy SEAL, ewidentnie zachwycony. – Poza tym to niemożliwe, żebyś strzelał z czegoś takiego z ręki nawet w Wiwernie. Odrzut urwałby ci ramię.

Musieliśmy zmodyfikować nieco amunicję – przyznał Weaver. – Tak samo jak w Bushmasterze, którego zamierzam dźwigać osobiście. Ale nadal ma pociski penetrujące ze zubożonym uranem i sądzę, że zdziwisz się, czego można dokonać w Wiwernie. Pamiętaj tylko, żeby nachylić się nieco ku przodowi przy strzale.

Ostatecznie obok starszego sierżanta znalazł się 30-milimetrowy karabin maszynowy ze spustem mechanicznym, zaś przy Billu zmodyfikowany 25-milimetrowy Bushmaster, ten sam, który znajdował się na wozach bojowych Bradley. Na plecach mieli zintegrowane plecaki z amunicją, ale ostrzeżono ich, że przy długim prowadzeniu ciągłego ognia pocisków nie starczy na długo. Mieli też zewnętrzne liczniki promieniowania, które właśnie zaczynały dochodzić do poziomu czerwonego, wewnętrzne liczniki poziomu radu, wciąż trzymające się bezpiecznego żółtego poziomu, zaś z tyłu w najbardziej eksponowanym miejscu solidnie tkwił duży worek.

Technik od materiałów wybuchowych, który przygotował specjalny ładunek podręczny, wyjaśnił wszystko najdokładniej, jak tylko mógł.

Materiał w tym urządzeniu to ładunek ekspansywny – oznajmił technik. – Zamiast wybuchnąć w jednym miejscu, materiał wybucha wielokrotnie i w ten sposób coraz silniejsza fala uderzeniowa przemieszcza się przez otwartą przestrzeń. Testowali go w starej kopalni przed wojną w Afganistanie i zdołał on wywalić stalowe drzwi na drugim końcu trzystumetrowego tunelu. Rzecz w tym, że jest w stanie zniszczyć wiele, prawdopodobnie nawet te ich wielosegmentowe czołgi. Ale przypuszczalnie wybuch wydostanie się z bramy. Nie jest tak samo skuteczny na otwartej przestrzeni jak w zamkniętej, lecz i tak powstanie piekielna eksplozja. Lepiej więc uciekajcie, ile sił w nogach.

Ile mamy czasu? – spytał komandos.

Ile macie?

Siedem sekund.

Jakieś tysiąc metrów od bramy stał zaparkowany niepełny batalion Abramsów i Bradleyów. Zamknięto wszystkie pokrywy włazów, a ciśnieniowe systemy środowiskowe pracowały pełną parą. Wysokie skażenie przy powierzchni ziemi sprawi, że pojazdy będą musiały przejść procedurę dekontaminacji po ich wycofaniu. Bardziej prawdopodobne jednak, że zostaną po prostu złomowane;

po kilku godzinach w punkcie zerowym zaczną świecić niczym bożonarodzeniowa choinka.

Detonacje broni jądrowej w powietrzu były stosunkowo czyste i powodowały ograniczony opad radioaktywny. Jednak impuls powstały w następstwie eksplozji termojądrowej napromieniował wszystko w wielkim promieniu od epicentrum. Cząstki alfa i beta, tak samo jak promieniowanie gamma, porażały zwykłe materiały, węgiel, krzem, żelazo, które kończyło się przekształceniem ich w radioaktywne izotopy. Niekiedy były one rozszczepiane i stawały się wysoce radioaktywnymi izotopami lekkich pierwiastków.

Dlatego punkt zerowy nawet najczystszej eksplozji jądrowej był wysoce radioaktywny. Promieniowanie zanikało z czasem, większość cząstek ulegało degradacji w ciągu mniej więcej roku i choć niektóre miały przetrwać tysiące lat, radiacja nie przekraczałaby już wówczas wyraźnie promieniowania tła. Hiroszima, która została zbombardowana stosunkowo „brudną” bombą, była ponownie zasiedlana już od lat 50. Jedynym śladem po jej zniszczeniu przez broń atomową pozostał pomnik w centrum miasta.

Póki co jednak w Eustis było gorąco niczym w piekle.

Gdy Abramsy zatrzymały się przed bramą, sytuacja nie przedstawiała się wesoło. Wsparcie ogniowe ze strony wozów bojowych zajmujących pozycje defensywne za nimi było zablokowane. Gdyby Titcher przeszli przez bramę, Abramsy uniemożliwiałyby ostrzał. Od eksplozji żaden organizm Titcher nie pojawił się w przejściu. Jednak złe rzeczy mają skłonność wydarzać się w najgorszych możliwych momentach.

Nic więc dziwnego, że Weaver i komandos z Navy SEAL spieszyli się, jak mogli. Zaplanowali to starannie i przećwiczyli raz, wykorzystali na to tyle czasu, na ile w ich przeczuciu mogli sobie pozwolić. Skierowali broń w dół, zsunęli po pancerzu Abramsa i zdjęli wielką bombę z opancerzonej płyty. Była zabezpieczona taśmą klejącą, ale siła szarpnięcia dwóch Wiwern pozwoliła łatwo ją rozerwać.

Postawili bombę pół metra od bramy, podnieśli swoją broń, położyli ją po obu stronach bomby, po czym doktor machnął w kierunku Abramsa, którego kierowca natychmiast wrzucił wsteczny i przydeptał pedał gazu.

Tymczasem starszy sierżant sztabowy Miller zdawał się wykonywać jeden z numerów z „Gorączki sobotniej nocy”, poruszał nogami do przodu i do tyłu, i na boki, jednocześnie szaleńczo łopocząc rękami.

Podekscytowany? – rzucił do niego Bill przez radio.

Przeklęty taniec disco, miałeś rację – odparł zasapany Miller.

Uspokój się, po prostu postaraj się mocno, a za chwilę wszystko się uspokoi – podsunął mu Weaver. Po chwili tak się stało, a sierżant Miller pochylił się i chwycił jeden z uchwytów bomby obiema rękami, zaczepiając zawleczkę o kciuk.

Gotów?

Gotów – rzekł fizyk, garbiąc się i unosząc bombę.

Raz – wyrecytował komandos i zaczął kołysać bombą.

Dwa – dodał Weaver.

Trzy! – zawołali obaj, zataczając nią ostatni łuk i puszczając w ostatniej chwili.

Naukowiec obrócił się i podniósł swojego Bushmastera, po czym zaczął niezgrabny bieg. Mechakombinezony sprawiają, że chodzi się jak Frankenstein, problem polega na braku ruchomości w „przegubach” stroju i całkowitym braku sprzężenia zwrotnego, ale pozwalają osiągnąć całkiem dużą prędkość. Pędził więc z szybkością około 20 kilometrów na godzinę, wtem jakby jakiś olbrzym uniósł go i cisnął nim w kierunku, w którym i tak zmierzał.

Uderzył ciężko i zaświeciło mu się przed oczami żółte światło, które oznaczało, że wysiadł system napędowy jego lewego ramienia. Fatalnie.

Po kilku wierzgnięciach przeturlał się na brzuch, umieścił pod sobą prawe ramię, następnie użył go, by dźwignąć się na nogi. Byłoby to niemal niemożliwe dla normalnego człowieka, jednak projekt Wiwerny czynił to zadziwiająco łatwym. To była dobra wiadomość, ponieważ odnosił wrażenie, że w przypadku lewego ramienia mógł liczyć tylko na siłę własnych mięśni. Wewnętrzny licznik radu pokazywał wyższy odczyt, więc domyślił się, że szczelność stroju została naruszona. To oznaczało, że naprawdę miał przechlapane.

Starszy sierżant sztabowy również stał już na nogach i biegł z powrotem do bramy, Weaver podjął więc żołnierską decyzję, by zignorować te drobne problemy. Podniósł Bushmastera i niezgrabnie potruchtał do bramy, niosąc broń prawą ręką.

Wszystko w porządku? – spytał sierżant Navy SEAL.

Nie mogłoby być lepiej – odpowiedział Bill, poprawiając sobie taśmę z amunicją. – A z tobą?

Kapitalnie – odpowiedział komandos, ręcznie odbezpieczając 30-milimetrowy karabin. – Dobra, damy czadu.

Przy tych słowach obaj nachylili się – mechakombinezony miały wysokość 4 metrów i ledwie mieściły się w bramie – przeszli, a raczej przeleźli na czworakach, przez lustro.


* * *


Myślę, że nie daje już rady – odezwał się Crichton pogłaśniając dźwięk w czasie wiadomości telewizyjnych.

Kto? – spytał Earp podnosząc wzrok znad najświeższego biuletynu FEMA.

Prezenter z CBS – odpowiedział sierżant.

Prezenter zaczął zdradzać wyraźne oznaki wycieńczenia, niemalże nie był w stanie wytrzymać natłoku nowych informacji.

Kolejna brama Titcher otworzyła się w Staunton w Wirginii – rzekł, wypowiadając nazwę miejscowości jako Stanton. – Jednostki Gwardii Narodowej zareagowały na tę sytuację, ale pierwsza próba stłumienia owego ataku podjęta przez miejscową policję zakończyła się niepowodzeniem i przyniosła ciężkie straty wśród funkcjonariuszy. Departament Stanu oświadczył, że Mreee oficjalnie poprosili o dostawę mobilnej broni jądrowej i Rosjanie zgodzili się sprzedać Stanom Zjednoczonym kilka mobilnych wyrzutni rakiet SS– I9... – Reporter, który zdobył ostrogi w Wietnamie, donosząc o wszystkim, co było szkodliwe dla Stanów Zjednoczonych, i który był cichym, ale oddanym orędownikiem środowisk antynuklearnych i antymilitarnych od dziesięcioleci, przekazywał najnowsze wiadomości ze sztucznym uśmiechem.

Mreee przekazały prośbę od Nitch, rasy inteligentnych istot podobnych do pająków... – Przerwał i zachichotał nerwowo. – Nie powiem tego. Tak, wiem, widzę to na moim teleprompterze, ale to niemożliwe! To nie może dziać się naprawdę! To po prostu niemożliwe!

Obraz zniknął, a po chwili ukazała się prezenterka, która nerwowo pocierała nos palcem wskazującym. Podniosła wzrok w zdumieniu, ale szybko doszła do siebie.

Najwyraźniej mamy jakieś trudności techniczne w łączności z Nowym Jorkiem – oznajmiła z wyuczoną obojętnością. – Jeśli zaś chodzi o inne informacje...

Kolejna ofiara nadmiaru rzeczywistości – podsumował Bob, gdy znów ściszył dźwięk. – Nie przeszedł testu zdrowia psychicznego.

Jestem dumny, że tu jestem – oznajmił przedstawiciel FEMA.

Muszę o to spytać – mruknął sierżant. – Posłuchaj, Earp to nie jest zbyt popularne nazwisko...

Mój pra-pra-dziadek był jego kuzynem – rzekł Earp. – w Wanten Felon w pobliżu Dodge City. Mieli dżentelmeńską umowę: Wyatt nie pojawiał się tam, gdzie był Ryan, zaś Ryan nie zbliżał się do Tombstone.

Tak myślałem, że to może być coś w tym stylu...


* * *


Weaver potknął się niemal natychmiast na ścierwie zdechłego demonicznego psa po drugiej stronie bramy.

Druga strona była dosłownie usłana martwymi i konającymi obcymi, spośród których wiele istot miało kończyny poodrywane potężnym wybuchem. Gdy skradał się naprzód, złowił kątem oka widok jednego z tych nosorożco-czołgów, leżącego na boku, z oderwaną jedną nogą i zieloną poświatą falującą na jej powierzchni.

W pomieszczeniu bramnym znajdowały się tysiące obcych, a większość spośród nich odniosła poważne obrażenia w wyniku eksplozji bomby ekspansywnej. Wielu jednak było po prostu oszołomionych lub powalonych, teraz zaś zaczynali podnosić się na nogi i kierować swój gniew na ludzi, na tyle nierozważnych, żeby wtargnąć na ich teren.

Bill poczuł radość, że upadł, gdy chmara igieł przecięła przestrzeń, którą zajmowałby, gdyby stał na nogach. Pancerz kombinezonu przypuszczalnie powstrzymałby je, ale jednak zawsze lepiej znaleźć się poza linią strzału. Włączył górną kamerę, uniósł Bushmastera jedną ręką na wysokość ramienia, wymierzył go najlepiej, jak umiał lewą ręką, i otworzył ogień.

Nie widzę! – krzyknął Miller. On również leżał z uniesionym karabinem maszynowym, ale strzelał sporadycznie i wiele pocisków przecinało pustą przestrzeń ponad głowami obcych.

Włącz górną kamerę! – ryknął Weaver. – Ustawienie trzecie! Ustawienie trzecie! – wymierzył w nosorożco-czołg, dźwigający się właśnie na nogi, i z radością przekonał się, że 25-milimetrowe kule przebijają jego bok, z którego tryska maź. Czołg zadygotał, zrobił kilka chwiejnych kroków i z powrotem padł na ziemię, konwulsyjnie wierzgając nogami. Na szczęście nie wybuchł.

Poza tym nie bardzo wiedział, co się dookoła dzieje. Oświetlenie w pomieszczeniu było poważnie uszkodzone, prawdopodobnie wskutek wybuchu, lecz wystarczająco silne, żeby zakłócać pracę kamer kombinezonu, automatycznie dostrojonych do słabego oświetlenia. Wciąż samoczynnie przełączały się z normalnego ustawienia na ustawienie odpowiednie przy słabym świetle. Unosił się też zapach, ostry, chemiczny, z lekką nutą czegoś przypominającego odór gnijącej ryby. Wiedział, że gdzieś już wcześniej czuł ten smród, ale nie potrafił przypomnieć sobie, gdzie. Z drugiej strony wiedział z całą pewnością, że sterylność jego systemu została poważnie naruszona, a właściwie przestała istnieć.

W pobliżu mrowiło się od miotaczy kolców i psów, posyłał więc pocisk za pociskiem, w pojedynczych strzałach, starannie celując przy pomocy laserowego celownika na karabinie. Standardowe Bushmastery nie miały laserowego namierzania ani przełącznika zmiany ognia, ale zbrojmistrz, który miał doktorat w zakresie inżynierii wojskowej, był człowiekiem przewidującym i pełnym pomysłów, dokonał więc paru ulepszeń. Fizyk spostrzegł, że komandos zaczął strzelać w sposób bardziej kontrolowany, co oznaczało, że udało mu się uruchomić kamery.

Właściwie co my tu robimy? – spytał Miller, gdy położył strzałami kolejny nosorożco-czołg. W pomieszczeniu znajdowało się tak wiele Titcher, że czołgi najwyraźniej nie potrafiły się zdecydować, czy mają strzelać, czy też nie. Lub może nie chciały uszkodzić pomieszczenia. I dobrze.

Rzucamy okiem na to, co jest po drugiej stronie, zanim poślemy tutaj atomówkę – wyjaśnił Weaver.

Świetnie, więc chyba mamy to już za sobą – orzekł komandos. – Czas na „sprint Mogadiszu”.

Co?

Biegnij, biegnij, ile sił w nogach!

Jasne – odrzekł Bill. Wsunął rękę pod siebie i pchnął się w górę, wstając na kolana, a następnie dźwignął się do pozycji stojącej. Wtedy zamarł.

Co do kur...? – Usłyszał urwane przekleństwo Millera.

Istota prawdopodobnie miała dokładnie takie rozmiary, żeby zmieścić się przez bramę. W zasadzie był to ruchomy zielony stożek, wyglądający jak dziwaczna kupa gnoju. Czułki, które miały barwę zbliżoną do fioletu, wystawały z jej podnóża i lekko lśniły. Przy tym zmierzała wprost na nich, pomimo że w całym pomieszczeniu panował chaos.

Za cholerę nie wiem, co to jest – rzekł Weaver, robiąc krok wstecz i unosząc Bushmastera jedną działającą ręką. – Ale myślę, że powinniśmy strzelać.

Święte słowa – rzucił starszy sierżant, przełączył spust z półautomatycznego na pełen automat i posłał w kierunku stwora serię pocisków penetrujących ze zubożonym uranem.

Zaprawiony w walkach członek morskiej grupy desantowej nie wziął pod uwagę faktu, że wcześniej strzelał z pozycji leżącej, w której masa skafandra pozostawała w kontakcie z ziemią. Ponadto strzelał pojedynczymi strzałami, z których każdy przesuwał ciężki skafander o kilka centymetrów. Gdyby nie panował tak wielki chaos, zapewne uprzytomniłby sobie siłę odrzutu tych pocisków. Ale nie zrobił tego. Kiedy więc nacisnął spust, zamierzając posłać kontrolowaną serię trzech pocisków, odrzut odrzucił go do tyłu przez bramę, podczas gdy jego dłoń odruchowo zacisnęła się – w małpim odruchu obrony przed upadkiem – na spuście.

Pierwsza kula jednak dosięgła stwora, wbijając się prosto w środek stożka. Druga uderzyła nieopodal jego wierzchołka, nieco na lewo od niewielkiej, jasno świecącej plamy. Gdzie trafiła trzecia, nie miało już większego znaczenia, ponieważ do tego momentu stwór eksplodował.

Naukowiec również został odrzucony wskutek działania odrzutu swojej broni, lecz był już w trakcie przechodzenia przez bramę, kiedy nastąpił wybuch, sklasyfikowany potem na podstawie śladów jako równy 60 megatonom.


* * *


Kolektyw 15379 nie odpowiadał. To ciekawe.

Kolektyw 12465, proszę o raport dotyczący warunków fizycznych w pobliżu Kolektywu 15379– wygłosił Kolektyw 47.

Grzyb atomowy i emisja promieniowania obliczona na 60 megaton wskutek uwolnienia energii kwarkowej. – Doniósł 12465. – Zewnętrze procesy kolektywów 12465, 3456, 19783 uszkodzone. Wszystkie funkcje życiowe 15379 przerwane.

15379 donosił o atakach z użyciem broni opartej na rozszczepieniu lub syntezie jądrowej i odnotował zamiar zareagowania na to przy pomocy jednostki kwarkowej. Kolektyw 47 automatycznie wyraził aprobatę. Gdyby przyczółek został opanowany z wystarczającą przewagą siły po drugiej stronie, by zapobiec możliwości destabilizacji tunelu czasoprzestrzennego, jednostkę kwarkową by zdetonowano, po czym, już po oczyszczeniu okolicy z wrogich sił, zostałaby dokonana kolonizacja.

Coś jednak przedwcześnie zdetonowało jednostkę kwarkową.

Nie można powiedzieć, żeby Kolektyw 47 czuł jakąś złość czy smutek z powodu ustania funkcji życiowych Subkolektywu 15379. Kolektywy były zasadniczo nieśmiertelne, a 15379 mógł z czasem wytworzyć tak wiele subkolektywów jak Kolektyw 47, tym samym powiększając Rasę i zapewniając jej większe bezpieczeństwo. Nie mówiąc już o tym, że subkolektyw był ważnym dostawcą wanadu i kilku innych mikroelementów, jak również, dzięki przetwarzaniu osobników dwóch ras niewolniczych, wielkim źródłem materiału biologicznego.

Stratę Kolektywu 15379 można przeboleć. Do pewnego stopnia obniży to status Kolektywu 47 i zmniejszy jego wpływy w wymianie handlowej. Ale to także można było znieść. Pytanie brzmiało, czy Rasa mogła sobie pozwolić na to, by inny gatunek zranił ją tak dotkliwie. W trakcie swojej ekspansji od bramy do bramy Rasa napotkała wiele gatunków, a niektóre z nich, na przykład Alborge, stanowiły znaczące zagrożenie dla przetrwania samej Rasy. Gdyby Alborge kiedykolwiek zdobyli się na większy wysiłek, mogliby zniszczyć Kolektyw w przeciągu czasu, który nie miał większego znaczenia. Tak czy inaczej byłby bardzo, bardzo krótki. Tubylcze istoty ze świata 47– I5379-ZB mogły z czasem stać się taką rasą. Tego nie można było tolerować.

Do wszystkich subkolektywów – wygłosił Kolektyw 47. – Proszę nawiązać ponowny kontakt z bramami do świata 47– I5379-ZB. Zainicjować 25-procentowy wzrost produkcji wszystkich jednostek bojowych naziemnych, powietrznych, przestrzennych i płynnych, z przewagą systemów z poziomów od czwartego do siódmego. Polecić wszystkim rasom niewolniczym wszczęcie planów ataku; plan zwodzenia wroga zostaje przerwany.

Kolektyw 47 ruszał na wojnę.


* * *


Susan McBain była zdumiona.

Portal w Mississippi, który tak bardzo zaskoczył grupę rozpoznawczą próżnią po drugiej stronie, otworzył się jednak na planetę. Nie była to tak do końca próżnia, lecz po prostu bardzo rzadka atmosfera. Mniej więcej taka, jakiej należałoby się spodziewać na Marsie. Zresztą planeta wyglądała trochę podobnie do Marsa z tym wyjątkiem, że wisiało nad nią jaśniejące fioletowo słońce, które zachodziło na wschodzie. Planeta była sucha i opustoszała, grunt spękany na długości wielu kilometrów, coś jak na przedmieściach Newark.

To wszystko jednak nie wywołało zdumienia Susan.

Martwiła ją biologia tej planety w jej pierwotnym stanie.

Otrzymała próbki z pierwszego rozpoznania – i uznała, że po prostu nie mogą być autentyczne. Zespół rozpoznawczy stanowiła firma zajmująca się ochroną środowiska, która na co dzień zajmowała się usuwaniem niebezpiecznych odpadów. Udała się na drugą stronę, zebrała próbki gleby i powietrza, po czym wróciła. Następnie na bramie umieszczono masywną metalową płytę, by zapobiec dalszej utracie atmosfery.

Pomimo faktu, że zespół rozpoznawczy miał unikać kontaktu z próbkami, to jednak jego wytrawni specjaliści najwyraźniej musieli jakoś do tego dopuścić. Bowiem w innym razie biologia obcej planety nie miałaby najmniejszego sensu.

Z całą pewnością była obca. Wstępnie zidentyfikowała jakiś rodzaj prymitywnej bakterii w glebie, niepodobnej do czegokolwiek występującego na Ziemi. Lecz tak naprawdę niepokojące były dychotomie. Gleba była niemal całkowicie wyzbyta składników odżywczych; brakowało w niej fosforanów, azotanów, jakichkolwiek śladów substancji wykorzystywanych przez rośliny. Był to niemal, choć nie do końca, czysty krzem i żelazo z pewną śladową zawartością węgla.

Jednak nie była tak całkiem „czysta”. Oprócz prymitywnych bakterii znajdowały się w niej liczne ślady protein. Znacznie więcej protein niż powinno występować na przykład w czystym piasku pustynnym. Zaś proteiny nie były tymi samymi, co w prymitywnych bakteriach. Wręcz nie miały z nimi nic wspólnego. Przede wszystkim wykorzystywały zupełnie inne aminokwasy. Aminokwasy różniące się i od ziemskich, i od tych z planety Mreee. Właściwie jedynymi organizmami, w których wykryła takie aminokwasy, były szczątki Titcher. Dlatego właśnie podejrzewała zanieczyszczenie próbek. Ta sama firma przeprowadzała oczyszczanie terenu ze zwłok Titcher, więc jedyna rzecz, jaka przychodziła jej do głowy to to, że specjaliści zanieczyścili próbki.

Musiała więc powołać się na osobiste badania Anomalii i zdobyć samolot od wojska, by przetransportował ją na miejsce. Zamiast wcześniejszej metalowej płyty zainstalowano śluzę powietrzną, zatem musiała najpierw wbić się w skafander środowiskowy, by następnie przejść dekontaminację. Po czym przeszła na drugą stronę.

Wojsko chciało wysłać razem z nią oddział zabezpieczający, ale przypomniała im o możliwości zanieczyszczenia. A tak po prostu czuła już zmęczenie stałą obecnością żołnierzy.

Świat po drugiej stronie był taki, jak go opisywano, ale Susan dostrzegła coś, co przegapili specjaliści z zespołu rozpoznawczego. Owszem, z pewnej perspektywy przypominało to porzuconą, pierwotną planetę. Ale McBain dorastała na obszarze kopalni fosforanów na Florydzie, gdzie najwyższe wzgórza w okolicy stanowiły stare hałdy. Tutaj zaś, jeśli popuściło się nieco wodze wyobraźni, wszystko wyglądało jak ogromna kopalnia odkrywkowa. Może tak wielka jak cały świat.

Odsunęła od siebie te myśli i odeszła spory kawałek od bramy, aż dotarła do skraju wzniesienia, którego z całą pewnością nie badali specjaliści z zespołu rozpoznawczego. Przyklękła i zaczęła zbierać próbki. Teoretycznie powinna rzucić pobierak i upewnić się, że wybiera naprawdę przypadkową próbkę, ale w tym momencie próbowała też zaspokoić własną ciekawość.

Gdy umieszczała próbkę w naczyniu, pojemnik przewrócił się i Susan zorientowała się, że ziemia drży. Rozważała możliwość trzęsienia ziemi, lecz to dudnienie było rytmiczne i szybkie, BUM-BUM-BUM, bardziej jak jakaś artyleria lub coś mechanicznego. Podniosła wzrok – i wtedy to ujrzała.

Na wschodzie znajdowały się wzgórza, lecz w rzadkiej atmosferze trudno było ocenić jak daleko, zaś bez żadnych punktów odniesienia – choć wcześniej przyjęła, że naprawdę daleko – może 30 lub 50 kilometrów. Musiały też być całkiem wysokie. Najwyraźniej jednak tkwiły znacznie bliżej i musiały być mniejsze, ponieważ na skraju najbliższego pasma ujrzała kroczące gigantyczne, choć cienkie, zielone odnóża. Sięgały co najmniej do połowy góry. Zakręciło jej się w głowie, gdy nadaremnie usiłowała porównać stwora z czymkolwiek, co znała. Po chwili spostrzegła, że potworowi towarzyszyło mnóstwo mniejszych stworzeń, biegających pomiędzy jego sześcioma odnóżami. Nawet z wielkiej odległości potrafiła rozpoznać nosorożce i gigantyczne stonogi Titcher. Były z nimi jednak również inne istoty, podobne do małych pająków, mniej więcej dwukrotnie większe od nosorożco-czołgów. Lecz wszystko to wydawało się miniaturowe niczym ziarnka piasku w zestawieniu z gigantycznymi cienkimi odnóżami. Bestia była tak wielka jak góra, może miała jakieś tysiąc metrów wysokości. I szła w jej stronę.


Co się stało? – odezwał się Miller, gdy otworzył oczy. Znajdował się w szpitalu. To stawało się już irytujące. I znów miał rozrywający ból głowy. Wolał go zignorować; przecież ból to słabość, która opuszcza ciało.

Jest pan w szpitalu Shands – odpowiedział kobiecy głos. – Przy bramie doszło do eksplozji.

Nie pierwszy raz – mruknął. – Posłuchaj, zadzwoń do mojej żony i powiedz jej, że tym razem przeżyłem; ostatnio była wściekła, gdy zniknąłem bez wieści.

Dopilnuję, żeby się o tym dowiedziała – rzekła pielęgniarka śmiejąc się cicho.

Co z doktorem Weaverem? – spytał starszy sierżant sztabowy siadając. Czuł się wyjątkowo słaby, jakby przechodził grypę czy coś w tym stylu. Ale odsunął te refleksje od siebie. Miał sporo do zrobienia.

Nie wiem – odparła siostra. Była myszowatą kobietą z krótkimi, kasztanowymi włosami. – Nie trafił do nas żaden doktor Weaver. – Wyciągnęła rękę, gdy zaczął wstawać z łóżka. – W tym stanie nie powinien pan nigdzie chodzić, panie Miller.

Chrzanię to – rzucił komandos, wysunął nogi spod pościeli i usiadł na łóżku. W ramieniu miał kroplówkę i spostrzegł, że tym razem był to żółtawy płyn, który rozpoznał jako plazmę lub płytki krwi. – Gdzie dostałem?

Nie dostał pan nigdzie – odrzekła dziewczyna. – Ale doznał pan poważnych uszkodzeń radiacyjnych. Wygląda na to, że po drugiej stronie bramy został zdetonowany ładunek jądrowy. Najwyraźniej wyemitował sporą ilość promieniowania.

Cholera.

Bramy w Eustis, Tennessee i Staunton są wszystkie zamknięte, a przy każdej doszło do potężnych emisji promieniowania. I jakiś admirał pyta o pana co parę godzin.

Szlag, niech to szlag...


* * *


Bill próbował otworzyć oczy i uzmysłowił sobie, że nie ma oczu, które mógłby otworzyć. Nie miał żadnego wrażenia ciepła czy zimna, nie czuł własnego ciała. Nie docierał do niego żaden dźwięk, żadne światło, żadne inne bodźce zmysłowe. Wszechświat był bezkształtny i pusty.

Deprywacja sensoryczno. – pomyślał Weaver. Dobra, ale co się stało? Pamiętał, jak przechodził z powrotem przez bramę. I nastąpił jakiś rozbłysk, pomyślał. – Czyja żyje?

Raczej tak, to jasne, skoro zadaję sobie to pytanie.

Czym jestem? – spytał sam siebie. Pytanie „gdzie jestem?” mogło poczekać. Trzeba zacząć od podstaw. – Jestem istotą myślącą. – Dobrze, zatem przynajmniej istnieje w jakiejś postaci. Jednak deprywacja sensoryczna była zwodnicza. Mózg oczekiwał stałego sprzężenia zwrotnego, drobne sygnały przesyłane nerwami i odbierane z powrotem niczym sieć komputerowa bezustannie przesyłająca swoje pakiety danych. Jeśli nie było reakcji zwrotnej, mózg wysyłał coraz więcej i więcej pakietów, i dochodziło do przeciążenia. Właśnie dlatego deprywacja sensoryczna stanowiła tak popularne narzędzie tortur.

Z drugiej strony wynika z tego, że mam mózg – pomyślał. – I nerwy.

To beznadziejne – skwitował. Co więc się stało? Razem z Millerem trafili stożkowatą istotę, gdy wycofywali się przez bramę. Coś musiało się wówczas wydarzyć. W pomieszczeniu za bramą znajdowało się niewiele jednostek zdolnych do ataku, które dopiero szykowały się do natarcia. Prawdopodobnie więc stożkowaty stwór miał przyłączyć się do tego natarcia. Może stanowił jakąś broń? Broń jądrową? Być może. Mogło zatem dojść do przedwczesnej detonacji. Jeśli tak, to eksplozja tuż przy tunelu czasoprzestrzennym mogła doprowadzić do jego destabilizacji. Jeśli tak, co to oznaczało dla niego? Może zginął i znajduje się już w zaświatach? Jeśli tak, to gdzie są aniołowie? Następnie rozważył kilka swoich uczynków za życia, w rezultacie uwzględnił również alternatywę. Dobra, gdzie zatem są demony i ognie piekielne?

Ani cząstka, ani fala – przeszło mu przez głowę. Uwięziony w skrzynce Schródingera. Jestem kotem, który może być żywy i może być martwy. Gdybym tylko miał jakiś ekwiwalent przeciwstawnego kciuka lub jeszcze lepiej łomu. – Halo? Wypuścicie mnie stąd?

Nagle znalazł się w samochodzie pędzącym w dół krętą, górską drogą. W lusterku wstecznym widział wielkiego TIR-a z naczepą, jadącego tuż za nim, dosłownie centymetry od zderzaka. Instynktownie zdał sobie sprawę, że jeśli zwolni, ciężarówka przewali się po nim, a on naprawdę przestanie istnieć. Nie mógł jednak jechać zbyt szybko, ponieważ na każdym zakręcie stały nisko zawieszone samochody policyjne, a obok nich czujni funkcjonariusze z radarami. Gdyby przemknął obok nich zbyt szybko, złapałaby go policja i również przestałby istnieć. Nie miał pojęcia, skąd to wiedział, ale miał co do tego absolutną pewność, równie silną jak to, że musi oddychać, by żyć.

Zerknął na prędkościomierz i nieznacznie zwolnił, lecz niemalże wypadł z drogi, odbił się od bariery ochronnej i ledwo zdołał odzyskać kontrolę nad pojazdem. Wrócił na drogę, ale jednocześnie stracił orientację odnośnie do tego, jak szybko jechał, więc próbował znów spojrzeć na prędkościomierz. Było to niemożliwe, nie mógł w tym samym momencie spoglądać na prędkościomierz i patrzeć, dokąd jedzie.

Cholera – mruknął, mknąc ciasną, wijącą się drogą i usiłując patrzeć jednocześnie na drogę i deskę rozdzielczą, ale bez powodzenia. – Jestem elektronem.

Szalony wyścig po krętej drodze trwał jakiś czas, częściowo w górę, a potem nagle znów w dół, choć nie dotarł na wierzchołek wzniesienia. Ciężarówka wciąż siedziała mu na ogonie i uderzała w tylny zderzak, gdy tylko zwolnił za bardzo. Kiedy jechali pod górę, oddalała się trochę bardziej, za to jednak zbliżała się złowrogo, gdy znów pędzili w dół. I wszędzie było mnóstwo policji.

Wpadł w stan swoistego transu, w którym już tylko mgliście zdawał sobie sprawę z tego, w którym miejscu na drodze się znajduje, czy jak szybko jedzie. Nie zachowywał idealnej kontroli ani nad jednym, ani nad drugim, choć był tego bliski. A przy tym pędził zygzakiem po całej szosie. Niespodziewanie jednak droga skończyła się barierką ochronną za kolejnym ostrym zakrętem. Dał z całej siły po hamulcach, lecz TIR uderzył w niego od tyłu, i chwilę potem Bill leciał w powietrzu. Samochód runął z urwiska, trafił w przeciwległą ścianę rozpadliny i wybuchł.

Wylądował u stóp wzgórza pośród rozrzuconych wszędzie dookoła fragmentów samochodu. Ledwie je dostrzegał kątem oka. Próbował poruszyć głową, ale nie dawała się przesunąć, miał jedynie możliwość wodzenia wzrokiem odrobinę w górę i na lewo. Wywrócił oczyma – i dostrzegł swój tors, tylko trochę zakrwawiony, leżący obok na ziemi. Spoczywała na nim jedna noga. Po chwili noga poruszyła się i przemieściła w okolice ramienia, po czym przyłączyła się do stawu ramiennego.

Tak jest źle – wymamrotał fizyk, zastanawiając się przy tym, jak w ogóle jest w stanie mówić, gdy jego głowa nie jest połączona z płucami.

Wokół niego rozległo się huczenie i dudnienie, a po chwili mógł już obrócić głowę. Niezdarnie stanął na własnych nogach, przechylając się nieco na jedną stronę i zerknął w dół.

Za „nogi” służyła mu jedna noga i jedna ręka przymocowana do biodra. Zamiast prawej ręki natomiast miał nogę, a lewa ręka została zamocowana odwrotnie – w miejscu prawej. Jeden z pośladków miał na piersi, ale od razu zorientował się, że nie jest to pierś, lecz plecy. Głowę miał więc przekręconą odwrotnie. Ponadto coś uparcie łaskotało go w rękę.

Wykręcił rękę za plecy, tak żeby mógł ją zobaczyć. Okazało się, że łaskotał go Tuffy.

Jesteś rzeczywisty – rzekł. Zorientował się znów, że niczego nie czuje. Ani zakrętów na drodze, ani ziemi pod stopami. Widział, ale brakowało zapachów, dźwięku wiatru i jakichkolwiek innych wrażeń. Czuł tylko łaskotanie futerka Tuffy’ego.

A co to jest rzeczywistość? – Słowa w jakiś sposób uformowały się w jego głowie. Właściwie nie były to nawet słowa, a raczej wiedza o tym, że takie słowa się uformowały.

Jestem fizykiem, nie filozofem – odparł Bill. – Jesteś prawdziwy.

Na twoim poziomie jaka jest różnica? – Słowa ciążyły mu w umyśle niczym ołów.

Jesteśmy lepsi w liczeniu – odpowiedział Weaver. – A ty istniejesz naprawdę.

Sądziłem, że fizycy nie lubią, gdy ludzie mówią o liczeniu – rzekło stworzenie, szczerze zdumione.

Mam nogę tam, gdzie powinienem mieć rękę, a ty sprzeczasz się o kwestie semantyczne?

Niemniej jednak, gdy wszystko było niepewne, ty szukałeś ratunku w pewnej filozofii – powiedział stwór.

Kartezjusz był jednym z największych matematyków wszechczasów – wyjaśnił Bill. – Nie czytałem o nim na zajęciach z filozofii, ale na zajęciach z matematyki. To jego „myślę, więc jestem” było tylko oznaką ślepej paniki.

Jednak nie przestajesz korzystać z mózgu i stosować logikę, nawet gdy masz pośladek na piersi. Większość ludzi popadłoby w obłęd.

Wykonałem test zdrowia psychicznego – objaśnił naukowiec. – Byłem elektronem. No wiesz, ta bzdurna sytuacja w samochodzie, że „nie mogłem jednocześnie poznać swojej prędkości i położenia”. Teraz jestem rozwalonym elektronem, który został niewłaściwie złożony do kupy. Przypuszczam, że to jakaś metafora. Wciąż próbuję domyślić się znaczenia gliniarzy. Wyglądali jak zwyczajny patrol stanowy z Wirginii, z tym że funkcjonariusze z Wirginii nie ociekają jadem i nie mają żółtych ślepiów.

Jak sądzisz, kto trzyma pieczę nad cząstkami w twoim wszechświecie, by mieć pewność, że nie przekroczą prędkości światła? I kto je niszczy, gdy ją przekroczą?

Gliniarz z kłami i żółtymi ślepiami? – spytał Bill. – To ma tak samo wiele sensu, jak wszystko, co mówił Einstein. – Pomyślał o czymś innym i niespodziewanie wybuchnął śmiechem. – I te niebieskie światła!

Znów znalazł się w samochodzie i mknął drogą w dół zbocza. Tuffy wisiał na lusterku wstecznym niczym brązowa, kudłata kostka do gry, przyczepiona nieskończenie cienką srebrną nitką i kołysząca się tam i z powrotem.

Zasada niepewności – mruknął fizyk. – Po raz pierwszy ją zrozumiałem. – Jego ciało znów było całe, ręce znajdowały się na kierownicy, rozpaczliwie usiłując utrzymać wóz na wstędze czarnego asfaltu.

Cała rzeczywistość opiera się na niepewności – orzekł Tuffy. – Pewność jest niemożliwa.

Bill był jednak pewien, że policja zabije go, jeśli przyspieszy. Więc przyspieszył. Wkrótce ciągnął się za nim sznur policyjnych samochodów, połyskujących niebieskim światłem kogutów. Jeden z nich dogonił go i jechał obok. Spojrzał na kierowcę, który wyglądał jak policjant z patrolu stanowego z Wirginii, co zatrzymał go kiedyś na drodze 1-81, kiedy był na tyle głupi, by pojechać do Waszyngtonu autem, zamiast tam polecieć. Ta sama nalana twarz, ten sam wyraz niedbałego braku zainteresowania. Różnicę stanowiły jednak wspomniane kły ociekające jadem i żółte ślepia jak u węża. Różniło się także zachowanie funkcjonariusza, który usiłował go staranować. Doktor nagle uprzytomnił sobie, co musi zrobić, i zepchnął go z drogi w przepaść. W końcu spodziewał się raczej mandatu i jakiegoś pouczenia na temat bezpiecznej jazdy na krętych drogach.

Kolejny wóz policyjny zrobił to samo, a za nim cały sznur radiowozów pomknął w przepaść i rozbił się o przeciwległą ścianę kanionu.

Bill ocknął się na ziemi. Tym razem obie jego ręce znajdowały się tam, gdzie powinny być nogi, pierś zamieniła się miejscami z brzuchem, zaś głowa była przymocowana bokiem. Tuffy przycupnął mu na pośladku, który mieścił się tam, gdzie normalnie byłoby ramię. Wtedy właśnie Weaver zorientował się, że ma głowę w...

Jesteś rzeczywisty – stwierdził Bill. – Nie wiem nic o całej reszcie tego Heisenbergowskiego szaleństwa i nie chcę już wierzyć, że jestem elektronem, zwłaszcza z własnej woli. Ale ty istniejesz naprawdę. I odnoszę wrażenie, że próbujesz mi coś powiedzieć. Nie mogłeś mi, dajmy na to, wysłać e-maila?

Tak, Bill, jestem prawdziwy – odpowiedziało stworzenie. – Jestem najbardziej rzeczywistą istotą, którą kiedykolwiek spotkałeś. Bardziej niż góra waląca się na twoją głową. Bardziej niż planety czy gwiazdy. Zdecydowanie bardziej rzeczywisty niż śmierć. Jestem rzeczywisty tak, jak tylko można być.

Ale to wszystko nie jest prawdziwe, wiem to – odparł Bill. – Nie mógłbym chodzić i mówić bez płuc.

Kto twierdzi, że ty mówisz? – zauważył Tuffy.

Wtedy dopiero zorientował się, że w zasadzie nie słyszy samego siebie.

Czym zatem jest rzeczywistość? – zapytał. – Tak naprawdę.

Chcesz się przekonać? – spytała istota.

Zawsze chciałem – wyznał fizyk. – Od kiedy po raz pierwszy sam sobie zadałem to pytanie.

Mówiłeś, że nie jesteś filozofem – podkreślił oschle Tuffy.

Cóż, miałeś rację, na tym poziomie jedyna różnica polega na tym, że potrafimy lepiej liczyć.

Zgoda. Pokażę ci rzeczywistość.

Nagle Bill poczuł, że jest ściskany ze wszystkich stron. Wszędzie wokół niego znajdowały się stwory identyczne z Tuffym, napierając na niego, sprawiając, że ledwie mógł oddychać. Były na jego plecach, we włosach, wdzierały się do jego ust.

Czas na test zdrowia psychicznego – uznał, gdy uprzytomnił sobie, że właściwie nie musi oddychać i że tak naprawdę wcale nie mówi. Była to tylko pewność formułowania słów.

Nieźle sobie radzisz – odezwał się Tuffy. Właściwie jednocześnie odezwał się do niego jeden Tuffy oraz wszystkie. – Jest to ostateczna rzeczywistość.

Co? Kudłate, wypchane zwierzaki? – zauważył, że choć przeżył moment paniki, właściwie było mu całkiem wygodnie. Spostrzegł również, że stał na Tuffych, które wierciły się pod jego stopami.

Wasi naukowcy opisują wszechświat jako bańki mydlane – odpowiedziało stworzenie.

Jeśli chodzi o masy, to tak – przyznał Weaver. – Potrafię dobrze liczyć.

Rozwiązywać równania, Bill.

Nie, jeśli jesteś przeedukowanym wieśniakiem – odparł. – Wtedy jest tylko liczenie.

Jak wolisz. Ale naukowcy nie zadają sobie jednego pytania: w czym unoszą się te bańki mydlane?

Ależ zadają sobie – sprzeciwił się Bill. Miał kiedyś dziewczynę, która obsesyjnie zbierała lalki małych dzieci. Przyszło mu na myśl, że mogła mieć lepsze wyczucie rzeczywistości niż on.

Niekiedy bańki tworzą się w bańkach – wyjaśniła istota. – Kiedy docierają do ściany zewnętrznej bańki, jeśli po drugiej stronie też jest bańka, to otwierają przejście pomiędzy bańkami. Zaledwie na krótką chwilę lub na wieczność, ujmując to z innej perspektywy. Ta postać, którą postrzegasz, oczywiście nie jest naszą prawdziwą postacią. Jesteśmy tym, co jest na zewnętrz baniek mydlanych. Dziecko zostało pochwycone w chwili tworzenia się bańki, schwytane w szczeliny pomiędzy ich ścianami, gdzie my żyjemy. To ta dziewczynka w pewnym sensie stworzyła tę postać, postać, którą potrafiła zrozumieć i pokochać. Zatem tak, z punktu widzenia was, ludzi, rzeczywistość to właściwie pluszowe zabawki dziecięce.

Teraz zaś ja zostałem tu uwięziony – rzekł mężczyzna. – To coś eksplodowało i wrzuciło mnie w te szczeliny, tak?

Tak, jest to najbliższe rzeczywistości ze wszystkiego, co potrafiłbyś pojąć – odpowiedział Tuffy.

Jak mogę wrócić? – spytał Bill. – Mam stuknąć obcasami i rzucić „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”?

To jest rzeczywistość, która jest wszędzie i nigdzie. Zawsze byłeś w domu.

Nastąpiła krótka chwila dezorientacji i znów leżał na plecach. Był w Wiwernie. Kamery nie działały, ale mógł obserwować świat przez niewielką, zbrojoną płytkę na piersi. Nad nim rozciągało się niebieskie niebo, poprzecinane wysokimi obłokami cirronimbusów. Cały sprzęt elektroniczny Wiwerny wysiadł, lecz on wciąż był w stanie poruszać rękami i nogami. Na szczęście palce były tam, gdzie powinny być palce.

Poruszył ramionami urządzenia i przewrócił się na brzuch, następnie dźwignął się na bok.

Znajdował się na skraju miasta. Ściany pobliskiego supermarketu były poznaczone dziurami po pociskach i z jednej strony spalone.

W oddali, jakby nieco wyżej, dostrzegał zabudowania. Miejsce coś mu przypominało i po chwili domyślił się, dlaczego.

Staunton – wymamrotał. – Dlaczego, do diabła, wylądowałem w Staunton?


* * *


Major Thomas „Bomber” Slade był oficerem operacyjnym 229. Batalionu Inżynieryjno-Saperskiego stacjonującego we Fredericksburgu w Wirginii. Niski, przysadzisty, wyprężony jak struna wojskowy przybył trzy godziny przed głównym korpusem batalionu inżynieryjnego, który otrzymał zadanie zaprojektowania i rozpoczęcia budowy krzyżowych umocnień obronnych mających powstrzymać powiększanie się stref zajętych przez Titcher wokół bramy tunelu czasoprzestrzennego w Staunton. Obecnie obserwował bramę z przedniego pancerza wozu inżynieryjnego M-88, zaparkowanego w takiej odległości, gdzie skażenie radioaktywne nie należało jeszcze do największych.

Major Slade był oficerem „czynnej rezerwy”. To znaczy, że nie należał do kadry regularnego wojska, choć został wykształcony w Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point w stanie Nowy Jork. Opuścił szeregi armii w stopniu kapitana, żeby rozpoczął karierę cywilnego inżyniera. Zrobił licencjat w dziedzinie inżynierii cywilnej w West Point, a ponadto uzyskał stopień magistra na Rensselaer Polytechnic w Nowym Jorku jeszcze podczas służby w wojsku. Po odbyciu służby wojskowej w wielu różnych funkcjach, między innymi jako dowódca kompanii Kompania Inżynieryjna 82. Dywizji Powietrznodesantowej, czuł, że ma niewielką szansę na ewentualny awans do naprawdę wysokiej rangi w regularnym wojsku. Był to skutek pewnego incydentu, po którym uzyskał przezwisko „Bomber”.

Jako młody porucznik otrzymał zadanie oczyszczenia z niewybuchów pewnego poligonu. Jego pluton spędził dwa tygodnie na starannym przegrzebywaniu wspólnego poligonu wielu formacji sił zbrojnych w poszukiwaniu niewybuchów – od niewielkich moździerzowych pocisków typu sabot, równie groźnych jak petardy, po 250-kilogramowe bomby. Przeczesywali fragmenty terenu o wymiarach 100 metrów na 100 metrów i umieszczali białe flagi na wszystkich wykrytych ładunkach. Następnie, po dokładnym sprawdzeniu obszaru, ostrożnie umieszczali niewielkie materiały wybuchowe w postaci C-4 na każdym z niewybuchów, „sprzęgali” te materiały w celu zapewnienia równoczesnej detonacji, po czym wycofywali się na bezpieczną odległość i detonowali ładunki, które jednocześnie powodowały eksplozję niebezpiecznej, nieużytej amunicji znajdującej się w ziemi.

Robili to przez dwa tygodnie, zaś około godziny 15.00 w kolejny piątek porucznik Slade oświadczył, że teren został oczyszczony.

Niestety, porucznik był bardzo drobiazgowym oficerem i upewniał się, żeby na każdym ładunku znalazło się tylko tyle C-4, by nieuchronnie spowodować jego wybuch. Ponadto na poligonie nie wykryto tak wielu niewybuchów, jak się początkowo spodziewano. Dlatego też pozostała spora ilość C-4, około 700 kilogramów. Kiedy już raz pobrało się materiały wybuchowe z wojskowej składnicy służb uzbrojenia, wyjątkowo trudno było je zwrócić, nawet jeśli znajdowały się, tak jak to bywało w większości przypadków, w zamkniętych skrzyniach. Wymagało to strasznie żmudnej papierkowej roboty i irytujących, wielokrotnych przesłuchań prowadzonych przez różnych oficerów służb uzbrojenia i wszelkiej maści podoficerów, którzy ze zrozumiałych powodów nie są nader szczęśliwi, gdy mają „nadprogramową” amunicję zbunkrowaną w swoich magazynach.

Stąd właśnie wzięła się decyzja porucznika Slade’a, żeby zdetonować C-4 na poligonie.

Można to było uczynić w sposób staranny i ostrożny, wysadzając w powietrze cały materiał stopniowo i w niewielkich porcjach. Ale przecież było już piątkowe popołudnie, pluton harował na pieprzonym poligonie od dwóch tygodni i wszyscy myśleli tylko o tym, żeby wrócić do koszar, wziąć prysznic, po czym uderzyć do barów na Bragg Boulevard. Thomas Slade nie należał do wyjątków. Stąd wzięła się jego decyzja, żeby zdetonować całą stertę C-4 od razu – coś w stylu prezentu na do widzenia po wyczerpującej pracy przy oczyszczaniu obszaru.

Ponieważ był to poligon wielu formacji różnych sił zbrojnych, w rozsądnej odległości znajdowało się wystarczająco dużo bunkrów i okopów, by zapewnić bezpieczeństwo, zaś górę C-4 umieszczono z dala od wszystkiego, co mogłoby doznać jakiegokolwiek uszczerbku, takiego jak choćby przejeżdżający czołg. Po ułożeniu sterty przeznaczonej do wysadzenia pluton wycofał się do bunkrów, a porucznik Slade uruchomił detonator, połączony ze spłonką bardzo długim przewodem.

Eksplozja była więcej niż ekscytująca. Wszyscy wetknęli sobie w uszy zatyczki, lecz mimo to kilka osób poskarżyło się na dzwonienie w uszach, zaś szeregowiec Burrell doznał drobnego krwotoku z nosa. Pomimo tego faktu pluton, przekrzykując się z powodu ogłuszenia, spakował się i udał z powrotem do koszar, czując satysfakcję ze sprawnie wykonanej pracy.

Porucznik i jego zastępca, sierżant sztabowy, który potem odszedł z wojska mniej więcej w tym samym czasie co Slade, nie uwzględnili jednak sposobu, w jaki rozchodzą się czoła fal uderzeniowych po wybuchu. Zasadniczo są to fale dźwiękowe. Dlatego też skutki uboczne mogą być wytłumiane wskutek obecności przeszkód, takich jak pnie drzew, otaczające poligony w Fort Bragg w odpowiednich miejscach. Jednak jeśli nie ma na ich drodze przeszkód, wytłumiają się one tylko samoczynnie wraz z odległością. To zaś była bardzo „głośna” eksplozja.

Koszary 82. Dywizji Powietrznodesantowej mieszczą się pomiędzy ulicą Ardennes i Gruber Road. Na drugim końcu Grubber Road znajdują się warsztaty dywizji, zaś na ich tyłach tereny treningowe przypisane poszczególnym batalionom. Rozpoczynają one wielkie połacie poligonu, które składają się na znaczną część rezerwatu Fort Bragg. Na tym końcu Grubber Road stoi niewiele budynków poza zabudowaniami warsztatów. Wyjątek stanowi kwatera główna dowództwa dywizji, umieszczona na szczycie wzniesienia nieopodal kwater dywizji. Przednią część kwatery głównej, skierowaną ku koszarom dywizji, przeznaczono recepcję i pomieszczenia ochrony, jak również biura osób niższej rangi w dowództwie. Tylna część gmachu natomiast jest przeznaczona dla oficerów wyższej rangi. Natomiast na samym końcu mieści się gabinet generała dowodzącego. Za jego biurkiem znajduje się wielkie okno ze szkła walcowanego, tak żeby generał obracając się na swoim fotelu, mógł obserwować rozległe połaci ziemi, na którym jego żołnierze pracowicie odbywają swoje ćwiczenia. Generał dowodzący 82. Dywizji Powietrznodesantowej kończył swoją papierkową robotę u schyłku tygodnia i myślał tylko o chłodnym Martini i może przychylnym uśmiechu żony, gdy nagle na jego plecy posypało się szkło wskutek potężnego huku po eksplozji, gdzieś na poligonie.

Thomas Slade musiał gęsto tłumaczyć się z rozumowania, które doprowadziło do zniszczenia szyby generalskiego gabinetu. Ponadto incydent został przedstawiony w jego następnej ocenie kwalifikacji oficerskich. Oceny kwalifikacji oficerskich są uważnie rozpatrywanymi raportami, nadającymi nowe znaczenie pojęciu „hiperboli”. Porucznicy, którym udało się uniknąć obsikania przełożonych lub zaciągnięcia do łóżka nieletniej córki generała dowodzącego, posiadają w raportach na ich temat opinie wskazujące, że są kolejnymi wcieleniami Napoleona, lecz z wyższymi standardami moralnymi. Tak opisywani oficerowie są zawsze awansowani w pierwszej kolejności – przed tymi, którzy nie są tak przedstawiani. Zakładano, że jeśli ktoś nie jest drugim Napoleonem, to raczej nie nadaje się do amerykańskiego wojska.

W kolejnym raporcie na temat kwalifikacji porucznika Slade’a znalazło się zdanie: „niekiedy skłonny do czynów wynikających z niezbyt wyrachowanej logiki”. W środowisku cywilów coś takiego można przeoczyć. Ale dla ambitnego porucznika był to pocałunek śmierci z perspektywy jego kariery wojskowej.

Dlatego „Bomber” Slade pomimo wzorowej – z jednym wyjątkiem – kariery musiał odwiesić mundur do szafy i wrócić do swojego rodzinnego miasteczka, Fredericksburga w Wirginii, gdzie zabrał się za budowanie apartamentowców i kontrolowanie prac budowlanych w prywatnych firmach deweloperskich działających na przedmieściu.

Nie opuścił jednak armii całkowicie. Wstąpił do Gwardii Narodowej w Wirginii, której kwatera główna Batalionu Inżynieryjnego znajdowała się w Fredericksburgu (był to jeden z głównych powodów tego, że w ogóle poszedł do wojska), a po kolejnym dowództwie kompanii i pracy sztabowej w końcu został awansowany na stopień majora (pomimo nieprzychylnej oceny kwalifikacji i prawdopodobnie dzięki wsparciu stowarzyszenia absolwentów West Point). Przez pewien czas pracował jako zastępca głównego inżyniera dywizji, po czym został batalionowym oficerem operacyjnym. Życie nie układało mu się wcale aż tak źle. Oczywiście wolałby pojechać do Iraku wraz ze starą dywizją (dawni członkowie 82. zawsze nazywali japo prostu dywizją, tak jakby istniała tylko jedna). Jednak życie musi toczyć się dalej. Zamiast tego postawił sporo całkiem ładnych i równych ścian.

Wtedy pojawiły się bramy.

Teraz bez wątpienia wykonywał pracę, o której marzył przez całe dorosłe życie i większość dzieciństwa: bronił Stanów Zjednoczonych przed atakiem uzbrojonych wrogów. Oczywiście były to istoty obce, ale to nawet lepiej. Czytywał fantastykę naukową i w jego oczach obcy byli bardzo wygodnymi, moralnie jednoznacznymi nieprzyjaciółmi. Nie można było mieć wyrzutów sumienia z powodu sterty zwłok obcych istot. Jedyny syndrom stresu pourazowego, który mógł wiązać się z możliwością walki z Titcher, mógłby wynikać z przegapienia tej walki.

W tej chwili jednak wróg wydawał się nieosiągalny.

Powtarzano doniesienia, że jakaś grupa wojskowych przeszła przez bramę w Eustis i coś tam się wydarzyło. Jednocześnie liczniki promieniowania jednostek, które walczyły w Staunton, dosłownie oszalały. Obcy, którzy wylewali się stamtąd najwyraźniej niepowstrzymaną falą, nagle przestali wychodzić przez bramę. Pozostałości, głównie demoniczne psy i miotacze kolców oraz kilka nosorożcowych czołgów, zostały sprzątnięte przez ocalałych żołnierzy z pierwszej kompanii Gwardii Narodowej oraz miejscowych, którzy tak samo jak na Florydzie stawili się ze wszelką dostępną bronią – od strzelb myśliwskich po jeden oddział w transporterze opancerzonym M– I13 wraz z karabinem maszynowym M-2 kaliber. 50.

Nikt z nich nie zdołał się zbliżyć do przejścia, ponieważ pomiary przy powierzchni ziemi wskazywały, że wciąż było tam bardzo gorąco. Nie doszło do żadnej eksplozji, po prostu niespodziewany skok odczytów liczników promieniowania. Teraz zaś brama zachowywała się... dziwacznie. W miejscu płaskiej powierzchni ciemnego zwierciadła pojawił się falujący, odbijający światło wzór, mieniący się wszystkimi kolorami tęczy.

Nie było to jednak zmartwienie majora Slade’a. Jego zadanie polegało na zaprojektowaniu systemów obronnych zamykających ze wszystkich stron bramę. Na wzniesieniu znajdowały się okopane czołgi i wozy bojowe, ale dowódca dywizji chciał stworzenia kompletnych i starannych umocnień defensywnych ze strefami ognia krzyżowego, bunkrami, systemem okopów i całą resztą.

Major Thomas Slade siedział więc na przedniej płycie pancerza pojazdu inżynieryjnego, rozłożył sobie na kolanach mapę, wyciągnął teczkę w barwach kamuflujących, odsunął suwak, i otworzył znajdujący się w środku blok z arkuszami formatu A-4 z wyznaczonymi liniami. Następnie wyjął długopis z kieszeni na lewej piersi i zaczął szkicować, od czasu do czasu unosząc do oczu lornetkę lub zerkając na mapę spoczywającą na jego kolanach.

Analizował właśnie martwe strefy wokół bramy, punkty, w których nie można razić wroga bezpośrednim ogniem, gdy pojawił się mecha-kombinezon. Zdawał się wisieć w powietrzu, przez chwilę niemal nierzeczywisty, ale mogło to być złudzenie optyczne, bo po chwili spoczywał już na ziemi. Kombinezon miał ludzki kształt i wysokość około 4 metrów – a w każdym razie miałby taką wysokość, gdyby stał. Ponownie na niego spojrzał i skrzywił się w grymasie niepewności. Miał troje dzieci, samych chłopców, zapalonych miłośników gier komputerowych, kiedy tylko nie oglądali japońskich filmów anime. Major Slade również przez kilka lat fanatycznie czytał serię Battletech, aż całkowicie podupadła. I potrafił bezbłędnie rozpoznać mecha-kombinezon, gdy go ujrzał. Zaś o ile wiedział, Stany Zjednoczone nie dysponowały żadnymi kombinezonami mechanicznymi. Gdyby bowiem miały, to on gotów byłby zaciągnąć się raz jeszcze do wojska jako szeregowiec, jeśli tego właśnie trzeba, żeby taki kombinezon założyć.

Mechaniczny żołnierz przekręcił się na bok i zdawał się przez chwilę przypatrywać miastu; na piersi znajdował się niewielki prostokąt, który wyglądał na szybkę. Po chwili przekręcił się znów na plecy, jak gdyby wyczerpany.

Thomas Slade załomotał w kabinę kierowcy rękojeścią swojego zablokowanego scyzoryka. Po chwili wyłonił się z niej dowódca w masce gazowej.

Musimy tam podjechać i zabrać tego żołnierza – oznajmił Slade.

A co to takiego, do cholery? – zapytał zdumiony dowódca pojazdu. Było jasne, że nikt z załogi nie obserwował bramy, co z uwagi na możliwość zjawienia się Titcher w każdej chwili jawiło się karalną głupotą. Zapewne wszyscy siedzieli tak wysoko nad ziemią, jak tylko mogli, z przerażeniem gapiąc się na detektory radiacji, – To kombinezon mechaniczny – wyjaśnił major, zebrał swoje rzeczy i wdrapał się na opancerzony pojazd inżynieryjny. – Jeden z naszych.

Nie wiedział, że wojsko dysponuje mecha-skafandrami, ale to nie oznaczało, że w kombinezonie znajdowała się obca istota. Co prawda potrafił sobie wyobrazić jakąś rasę, jeszcze nie napotkaną mającą mecha-kombinezony. Istniało wiele argumentów przeciwko zastosowaniu takiego mechanicznego skafandra jako systemu bojowego. Przeguby były bardziej podatne na uszkodzenia mechaniczne niż prosty system napędowy jakiegokolwiek opancerzonego wozu bojowego. Miały też większą wysokość niż czołgi i większą powierzchnię, w którą było łatwiej trafić. Major wiedział jednak, że wojsko z czasem musi stworzyć coś w rodzaju mechanicznego kombinezonu dla piechoty. Ciężary, które żołnierze piechoty nosili na plecach, rosły z każdym dniem, w miarę jak odkrywano coraz to nowe „niezbędne” systemy. Poprawnie zaprojektowany mecha-kombinezon zwiększyłby możliwości pieszych żołnierzy.

Dlatego inna rasa mogłaby używać ich w walce, na przykład przeciwko Titcher; jeden z nich mógł zostać „zassany” przez coś, co doprowadziło do destabilizacji bramy. Można też było sobie pozwolić na rozumne założenie, że były to istoty humanoidalne; zbieżna ewolucja i temu podobne. A nawet na logiczne przypuszczenie, że mieli zbliżone do ludzkich rysy twarzy; widział przecież maskę wyrzeźbioną na „twarzy” kombinezonu. Choć to ocierało się już o pułapkę łatwowierności.

Jednak tuż obok mechanicznego żołnierza spoczywało coś, co wyglądało na zmodyfikowany karabin Bushmaster 25 milimetrów. Projekt tej broni miał nieco potwierdzonych wad.

Ergo, musiał to być człowiek. Ponadto musiał to być człowiek z czasu bliskiego teraźniejszości. A najprawdopodobniej z teraźniejszości.

I leżał w samym środku jednego z najbardziej gorących skrawków napromieniowanej ziemi na tym świecie.

Wóz szarpnął, gdy ruszył z miejsca, a Slade wdrapał się ostrożnie i przywarł do wieżyczki strzeleckiej dowódcy wozu, kiedy pojazd powoli pokonywał gruzowisko na zboczu wzniesienia.

Mecha-żołnierz stanął na własne nogi, a następnie niepewnym krokiem ruszył w kierunku miasteczka. Nie radził sobie zbyt dobrze z chodzeniem; każdy krok zdawał się być wykonywany z wielkim trudem, jakby resztką sił. Nie robił też zbyt zgrabnych kroków, zataczając się ciężko, stawiał nogę za nogą, ręce trzymając z boku. Porzucił Bushmastera na ziemi i mozolnie piął się w górę, każdorazowo wykonując zaledwie jeden krok.

Chyba dostrzegł pojazd inżynieryjny dopiero, gdy znalazł się w odległości około 50 metrów od niego. Wówczas stanął i uniósł prawą rękę, powoli machając nią w obie strony, zupełnie jak android C3PO w Gwiezdnych Wojnach, z tym że wolniej i znacznie mniej entuzjastycznie. Gwardzista machnął do niego w odpowiedzi i dał mu znak, żeby został tam, gdzie stał.

Kiedy wóz inżynieryjny zatrzymał się, znalazł się w odległości metra od mechanicznego żołnierza. Slade poprosił o licznik Geigera i zbliżył się, machając pręcikiem nad mecha-kombinezonem. Na jego powierzchni było tak gorąco, że można by usmażyć jajka.

Zostań w tym – zawołał. Dostrzegał ludzką twarz zerkającą na niego przez opancerzone szkło.

Wdrapał się z powrotem na wieżyczkę i rozkazał podnieść mechaniczny kombinezon ramieniem manipulatora.

Ramię manipulatora stanowiło stosunkowo nowe uzupełnienie wyposażenia pojazdu inżynieryjnego. Zostało zaprojektowane specjalnie w celu zbierania min i „prowizorycznych ładunków wybuchowych”. Powinno jednak dać sobie radę z uniesieniem mecha-kombinezonu. Jeśli w ogóle działało... jako że było bardzo skomplikowane i nawalało przy lada okazji.

Na szczęście ramię manipulatora działało; wyłoniło się z ochronnej osłony i wygięte skierowało się w stronę mechanicznego żołnierza. Operator, najprawdopodobniej dowódca wozu, raczej nie miał dużego doświadczenia w jego obsłudze. Zdołał jednak przyczepić je do piersi niezwykłego kombinezonu i unieść go, zahaczając o niego pod ramieniem.

Wydostańmy się ze strefy radu – krzyknął Thomas Slade do załogi wozu.

Obserwował uważnie mechaniczny kombinezon, żeby upewnić się, że nie zostanie uszkodzony w trakcie tej operacji. Jednak kierowca pojazdu miał to na uwadze, zatem uniósł mecha-żołnierza wysoko nad ziemię, by uniknąć zderzenia z jakimiś przeszkodami, gdy wóz wrócił z powrotem w górę zbocza na sam wierzchołek i pomknął dalej w dół, na drugą stronę wzniesienia.

Fale promieniowania wysłane w następstwie eksplozji przez bramę zostało na szczęście zablokowane przez wzgórze. W innym razie znaczna większość obrońców zginęłaby wskutek silnego napromieniowania. Przeciwny stok wzgórza był jednak czysty, więc u jego podnóża założono stację dekontaminacyjną. Kierowca obrócił samochód i zawiózł tam mecha-żołnierza. Opuścił go na ziemię pośrodku drogi, przy której założono stację.

Co jest, kurwa? – zaklął spod maski jeden z członków zespołu zajmującego się odkażaniem. Miał na sobie gumowy skafander środowiskowy w połowie pokryty pianą i trzymał w dłoni szczotkę do szorowania. Hummer, nad którym pracował, tkwił na środku asfaltowej jezdni.

Mecha-kombinezon – rzekł major z pojazdu stojącego w bezpiecznej odległości. – Jeden z naszych. Ktoś jest w środku. Jak sobie z tym poradzisz?

Gdy zadał to pytanie, mecha-żołnierz przekręcił się na bok, następnie bardzo powoli dźwignął się na kolana. Zespół dekontaminacyjny cofnął się i jeden z żandarmów ze skażonego Hummera wyciągnął rękę w stronę broni przy pasie.

Odłóż to – rzucił Slade. – Powiedziałem ci, że to jeden z naszych.

Nie mamy czegoś takiego, sir – odparł żandarm.

A raczej nie wiemy, że mamy – poprawił go Thomas.

Przednia część kombinezonu otworzyła się. Wyszedł z niego jakiś mężczyzna w czarnym, obcisłym stroju, po czym szybko oddalił się na pewną odległość, pocierając i rozprostowując jedną rękę.

Obrócił się i pomachał do Slade’a, gdy tylko znalazł się dość daleko od kombinezonu.

Dzięki za podwózkę. To Staunton, prawda?

Zgadza się – powiedział Slade.

Muszę uzyskać dostęp do linii łączności utajnionej z Pentagonem – oznajmił mężczyzna. – Zaraz po tym, jak wezmę to, co dają przeciw skutkom napromieniowania. Ach, i przydałaby się butelka dobrego piwa.


* * *


Mamy raport sierżanta Millera w sprawie wydarzeń przy bramie w Eustis – rzekł sekretarz obrony. – Zakładaliśmy, że zginął pan w eksplozji.

Nie, zostałem uwięziony wskutek awarii bramy – odpowiedział Bill. – I doświadczyłem raczej niezwykłego kontaktu. Zrobię raport na ten temat, gdy tylko wyrobię sobie zdanie, co z tego wszystkiego było prawdą, a co halucynacją wywołaną przez deprywację sensoryczną. Ale chyba już wiem, co się dzieje, i mam całkiem niezły pomysł dotyczący przejęcia kontroli nad bramami.

Dobrze – oświadczyła doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Jak to zrobić?

Anomalia w Orlando to generator bozonów – rzekł fizyk, biorąc łyk piwa Miller Light. – To znaczy, jest to całkiem oczywiste, ale teraz już wiem, jak on działa. Do wytworzenia bozonów potrzeba wielkich energii. Anomalia otwiera się na sferę poza normalnym pojęciem „wszechświata”. Nie otwiera się na inny wszechświat, lecz na całkowitą nierzeczywistość. Przyczyna, przez którą powstają bramy na inne planety jest taka, że połączone bozony wytwarzają stabilne tunele czasoprzestrzenne prowadzące poprzez tę pośredniczącą nierzeczywistość. Przyczyna, z której znajdują się one na powierzchniach innych planet jest taka, że są to nieaktywne bozony pozostawione na ich miejscach przez jakieś wcześniejsze pokolenia. Sadzę, że jeśli dobrze rozejrzymy się w miejscu wszystkich anomalii, to odnajdziemy tam ślady dawnych cywilizacji. Ponadto bozony rezonują ze specyficzną częstotliwością. I łączą się tylko z bozonami o tej samej częstotliwości. Sądzę, że właśnie dlatego Titcher są w stanie przedostać się tylko przez niektóre bozony.

Czy mogę zadać pytanie nieco nie na temat? – wtrącił prezydent. – Raczej w sprawie formalnej. Nie jest to zwyczajem, że jeden z moich podwładnych siedzi w obiekcie łączności utajnionej, sącząc sobie piwo w trakcie składania oficjalnego raportu.

To zalecenie lekarskie – odparł Weaver i wychylił kolejny łyk. – Bóg mi świadkiem, panie prezydencie. Wiem, że pan o to nie dba i nie interesują pana przyczyny tego, ale staram się zrównoważyć zdrowie i potrzeby. Jedyne, co można zrobić w przypadku choroby popromiennej, to wydalić jak najwięcej promieniowania z ciała, tak szybko jak to możliwe. Najlepszym sposobem na to jest transfer wody, zatem trzeba dużo pić i często chodzić do toalety. Piwo jest pod tym względem znacznie lepsze niż woda. Gdy tylko skończę naradę z wami i wydam kilka istotnych poleceń, zamierzam zasiąść przy skrzynce piwa i pić je tak szybko, jak tylko zdołam. Póki co jestem jeszcze po stronie trzeźwych. W miarę.

Ach – mruknął zwierzchnik państwa. – W takim wypadku mam nadzieję, że nigdy nie zostanę napromieniowany.

Przy okazji, pańska teoria, że wystarczająco duża energia zdestabilizuje tunele czasoprzestrzenne, wydaję się słuszna – rzekł sekretarz obrony, zmieniając temat. – Bramy Titcher, tak samo jak brama Mreee, zamknęły się i wytworzyły falę uderzeniową promieniowania twardego. Nie jestem pewien dlaczego, jeśli chodzi o bramę Mreee.

Dlatego, że Mreee sapo stronie złych – oświadczył Bill biorąc kolejny łyk.

Co? – zdziwiła się doradczyni.

Mreee współpracują z Titcher – wyjaśnił naukowiec. – Wykorzystują bozony tej samej częstotliwości, co Titcher, zaś kiedy udałem się do pomieszczenia bramnego po stronie Titcher, szczelność mojego systemu ochrony środowiskowej została naruszona. Wówczas poczułem ten sam zapach, co przy bramie Mreee. Jestem pewien, że niemal wszystko, co mówili nam Mreee, to kłamstwa, a przynajmniej wszystko, co twierdzili o tym, jak usiłują powstrzymać Titcher. Pomieszczenie bramne, całe z betonu, prawdopodobnie znajdowało się wewnątrz jakiegoś organizmu Titcher. Nie na wyspie. Kłamstwo o wyspie miało tłumaczyć ów zapach. Oni nie próbują powstrzymać Titcher; już przegrali.

Niech to szlag – rzucił szef Departamentu Obrony. – Jest pan pewny? Mreee zabrali kilku naszych oficerów, żeby mogli przyjrzeć się, jak wałczą. Używali tych swoich promieni śmierci, żeby powstrzymać Titcher.

Dezinformacja – uznał Bill. – Titcher nie dbają o zniszczenia tak długo, jak długo pozostawimy bramę otwartą i niestrzeżoną. My nawet szykowaliśmy się do przesłania wsparcia, którego nie moglibyśmy użyć przeciwko Titcher przy innych bramach. Ale tak naprawdę, to jak dużo wiemy o Mreee? Widzieliśmy tylko to, co pokazali nam, gdy nas wzięli na przechadzkę po ich świecie. Całkowity obszar wielkości kilkunastu kilometrów kwadratowych, w większości zabudowania i miasta. Dowody przemawiające przeciwko Mreee są bardzo mocne. Przykro mi, że opowiadałem się po ich stronie w mojej początkowej ocenie sytuacji. Mój błąd. Na szczęście zorientowaliśmy się na czas.

Mamy tam grupę naszych ludzi – powiedziała specjalistka od spraw bezpieczeństwa narodowego – z Departamentu Stanu i Departamentu Obrony.

Możliwe, że nic im nie będzie, jeśli brama otworzy się ponownie – rzekł fizyk. – Wówczas sugeruję, żeby zostali „wezwani na konsultację” z powrotem do nas. Ale właściwie podejrzewam, że znikną w międzyczasie. Nawet jeżeli nie, pomieszczenie bramne musiało zostać obrócone w perzynę. Była w tej samej grupie bozonów, co reszta. Przypuszczalnie spowodowało to emisję fali uderzeniowej cząstek elementarnych.

Zaatakowali z pewną siłą, choć nie tak wielką jak zwykle, na innej ścieżce – oznajmiła doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Otwarty bozon w Mississippi. Powstrzymaliśmy ich i chwilowo najwyraźniej się wycofują.

Zgaduję, że była to pozostałość jakiejś dawnej cywilizacji na tej planecie – powiedział Bill, zamyślony. – Nie było żadnego organizmu przy bramie, musieli więc przenieś je skądś, gdzie mieli swoje siły. Co po raz kolejny przypomina nam, że naprawdę musimy powstrzymać ich tutaj.

Dlaczego? – zapytał sekretarz obrony.

Otwieramy mnóstwo bozonów należących do wielu ścieżek – zaznaczył naukowiec. – Titcher są najwyraźniej ograniczeni do jednej częstotliwości, jednej ścieżki czy jednej grupy bozonów; chyba nie mają naszej wersji generatora tych cząstek. Jeśli dostaną się na Ziemię, otworzymy im dostęp do wszystkich pozostałych; w ich zasięgu znajdzie się tysiące światów, których wcześniej nie byli w stanie tknąć. Zaś generator nie przestanie działać przez tysiące lat.

O cholera.


* * *


Bozon w Horse Cave w Kentucky był w zasadzie niewidoczny gołym okiem. Zespół rozpoznawczy z Louisville, który go odnalazł, znów pewna firma ochrony środowiska na co dzień zajmująca się wyciekami powstającymi przy linii kolejowej CSX, nie zauważyłby go, gdyby jeden członek zespołu nie przeszedł wprost przez niego. Nie wydzielał żadnego promieniowania wykrywalnego licznikiem Geigera. Nie miał wyraźnej fizycznej obecności. Jednak emitował stały strumień mionów.

Gdy Weaver zbierał materiały potrzebne do eksperymentu, pilnie obserwował też wiadomości, które przyjmował teraz z jeszcze większym cynizmem, niż to miał w zwyczaju. Fakt, że bozony generowały miony, stał się powszechnie znany i wywołał prawdziwą histerię, przewyższającą jeszcze, o ile to możliwe, histerię związaną z użyciem broni jądrowej. Która z kolei była znacznie większa niż histeria wywołana przez inwazję obcych, choć spośród trojga to właśnie obcy stanowili największe zagrożenie. Miony to cząstki mniejsze niż jądra atomowe. Wytwarzały pewne „promieniowanie”, nie powodowały nowotworów i nie prowadziły do narodzin dwugłowych dzieci. Do diabła, na poziomie morza jest przecież jakieś 10 000 mionów na metr kwadratowy, pochodzących z jądra galaktycznego, kwazarów i innych obiektów kosmicznych, i nie rodziły one żadnych problemów przez 5 miliardów lat. Ale spróbujcie powiedzieć to reporterom.

Dziennikarze znaleźli zgraję tak zwanych „naukowców”, fabrykujących wyszukane... kłamstwa na temat zagrożeń ze strony mionów i bozonów. Czy zawracali sobie głowy tym, żeby powiedzieć ludziom, że cząstki światła to bozony? Gdzie tam! Nie opierali się na żadnych naukowych podstawach, po prostu fałszywe informacje były bardziej interesujące dla mediów niż rzadko spotykana prawda, głoszona przez fizyków, którzy naprawdę wiedzieli, o czym mówią. Ludzie, którzy nigdy nie słyszeli słowa „mion”, aż do chwili, gdy zobaczyli coś takiego na ekranach telewizorów, wpadali teraz w panikę i usiłowali znaleźć detektory mionów lub wzywali firmy ochrony środowiska, by zlecić im sprawdzenie ich domostw pod kątem obecności mionów i bozonów.

Bill wziął udział w naukowej konferencji, na której pewien psycholog wyłożył teorię histerii. W społeczności szympansów, gdy pojawiało się wielkie lub wcześniej nieznane zagrożenie, takie jak słyszany po raz pierwszy dźwięk wystrzału ze strzelby, cała grupa działała w sposób histeryczny. Niektóre osobniki próbowały walczyć, część uciekała, inne udawały, jeszcze inne chowały się lub po prostu nieruchomiały. Kiedy nie miały możliwości logicznej oceny niebezpieczeństwa, tego rodzaju przypadkowość zachowań stanowiła gwarancję, że przynajmniej niektóre osobniki przetrwają i będą mogły się reprodukować. Była to ewolucyjna metoda przetrwania.

Był to prawdziwy wrzód na tyłku również w przypadku ludzi.

I te protesty. Boże! Manifestanci zniszczyli wydział fizyki Uniwersytetu Kalifornijskiego, niszcząc owoce setek godzin ludzkiej pracy, również badań dotyczących bozonów, które mogłyby pomóc uporać się z anomalią na Florydzie. Antynaukowa histeria ogarniała cały kraj, mało tego, cały świat. Obszar anomalii przekształcił się w obóz wojskowy, przy którym manifestanci postanowili stale pikietować.

W Horse Cave w Kentucky jednak było spokojniej. Bozon wytworzył się na otwartym polu niedaleko Park, naturalnej depresji, płytkiego zagłębienia o powierzchni około 16 hektarów, przeciętej strumieniem. Przy lokalnej drodze, mniej więcej pół kilometra na północ od tego miejsca, stał znak drogowy ze starym wozem konnym, wskazujący, że teren ten zajmowali Amisze. Okręg przesłał kilka radiowozów, zaś z Louisville przyjechało paru reporterów, zadali mu pytania, on zaś kłamał albo wykręcał się od odpowiedzi, powołując się na bezpieczeństwo narodowe, dzięki czemu reporterzy szybko wyjechali. Na szczęście uczynili to, zanim zjawiły się oddziały wojska z Fort Knox.

Ten właśnie bozon został wybrany do eksperymentu z kilku powodów. Był to obszar wiejski, z dala od głównych dróg, jeśli więc wydarzyłoby się najgorsze, ludzie doznaliby minimalnych szkód. Nawet gdyby przez bramę przedostała się istota cthulhoidalna, najgorsze, co mogłoby się stać, to zmiana przebiegu drogi 1-65 o kilka kilometrów. Depresja sprawiała, że okolice bozonu były dogodne do obrony. Ponadto miejsce leżało zaledwie dwie godziny drogi od Fort Knox, czyli arsenału Sił Lądowych Stanów Zjednoczonych, gdzie znajdował się także spory zestaw wozów opancerzonych Gwardii Narodowej z Kentucky. Całkiem dużo takich pojazdów bojowych zgromadziło się na zboczach skarpy okalającej zagłębienia.

Jest to obszar pierwszej ścieżki bozonów – rzekł Weaver do dowódcy batalionu Gwardii Narodowej. – Titcher atakujący w Mississippi przechodzą przez bramę należącą do grupy pierwszej, ale wygląda na to, że jest to świat jakiejś innej cywilizacji; po drugiej stronie nie było organizmu Titcher. Jak dotąd wszystkie bramy, które oni otworzyli, należały do grupy pierwszej. Przypuszczamy więc, że po drugiej stronie tej bramy ich nie ma. Z drugiej strony nie znaczy to, że nie ma tam czegoś wrogiego. Najważniejsze jednak jest to, iż większość bram miało charakter neutralny. Możliwe, że nie uda nam się jej otworzyć. Może okazać się, że po drugiej stronie nie ma niczego. Po prostu tego nie wiemy.

W porządku – powiedział podpułkownik. – Kiedy ją otworzycie?

Gdy tylko zajmiecie pozycje – odpowiedział Bill.

Bardziej gotowi nie będziemy – odparł żołnierz. – Odpalaj, doktorze.

Akceleratory cząstek to delikatne urządzenia, które zazwyczaj można spotkać tylko w laboratoriach. Zaś reszta użytego sprzętu była jeszcze gorsza, nie wspominając o tym, że zespół specjalistów z Columbia Defense Systems montował go bardzo pospiesznie. Dzięki uprzejmości Sił Lądowych USA znalazła się tam też nadmuchiwana powłoka, zakrywająca bozon.

Fizyk przeszedł w dół skarpy, porośniętej trawą po kolana i uroczymi białymi kwiatkami, do miejsca, gdzie jego zespół z Columbia przeprowadzał ostatnie poprawki. Sprzęt wymagał również ogromnych ilości energii, co było kolejnym argumentem za wykorzystaniem tego właśnie bozonu – na tyłach owego obszaru przebiegała linia wysokiego napięcia. Wojskowi specjaliści od elektryczności wraz z grupą wesołych elektryków z pewnej lokalnej firmy podłączyli się do tej linii, założyli polową wojskową podstację elektryczną i poprowadzili grube jak ramię kable do urządzeń rozstawionych w namiocie. Wszystkie już podłączono i wkrótce miały pobrać tyle energii, że cała okolica z pewnością pogrąży się w mroku.

Wszystko gotowe? – spytał.

Mark Rosenberg należał do jego zespołu współpracowników naukowych w Columbii. Krępy, ciemnowłosy mężczyzna nieco poniżej średniego wzrostu był inżynierem elektrykiem z dużym doświadczeniem w zakresie techniki jądrowej. Przesłał podanie do Columbia Defense Systems, spodziewając się, że dostanie pracę w jednym z ich pozostałych zakładów przemysłu zbrojeniowego. Zamiast tego został jednym ze współpracowników Billa i w ostatnim tygodniu miał pełne ręce roboty. Do chwili pojawienia się bram zadanie jego zespołu polegało na wynajdywaniu wszelkiego rodzaju problemów amerykańskiego wojska i opracowywaniu ich rozwiązań. Były to ściśle tajne prace, które niekiedy przynosiły spektakularne sukcesy, ale często również drobne niepowodzenia. Mimo wszystko jednak wojskowi otrzymali wiele rozwiązań trapiących ich kłopotów, poza tym woleli pompować pieniądze w takie firmy, niż obarczać tymi zadaniami oficerów, którzy mieli prawdziwą, codzienną, żmudną pracę. Dobrych oficerów specjalizujących się w rozwiązywaniu takich problemów zawsze brakowało. Więcej sensu miało zatrudnienie ich do usuwania trudności, które tylko wojsko było w stanie zlikwidować, choćby do obliczenia metodą prób i błędów, jak wielką siłę ognia należy wykorzystać do walki z partyzanckimi siłami reżimu irackiego, niż ustalanie tego na ślepo. Od czasu do czasu umiejętności zespołu naukowego przynosiły wyraźne efekty, więc wojsko czuło, że jego środki finansowe są dobrze wydatkowane. Jedno uratowane życie żołnierza amerykańskiego równało się milionowi dolarów, zaś zespół w sumie ocalił prawdopodobnie setki ludzkich istnień.

Ale od chwili, gdy został wezwany do Orlando, Mark znajdował się na „szpicy”, jak to się mówi w wojskowym żargonie. Do tej pory przebierał się w skafander więcej razy niż w ciągu całej pracy w Savannah River, obserwował dwie eksplozje nuklearne i zdobywał więcej dziwacznego sprzętu z rozmaitych źródeł, niż mógłby to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Na przykład akcelerator liniowy trzeba było ręcznie zbudować na miejscu z części pościąganych z wielu laboratoriów badawczych, zakładów przemysłowych i fabryk rozrzuconych od Missouri (huta stali) po Anglię (Reading University). Natomiast cykliczny magnetyczny coś-tam-coś-tam, jak brzmiała jego tymczasowa „oficjalna” nazwa, powstał jako urządzenie owijania rur warstwą plastiku. Znalazł je na aukcji internetowej e-Bay jako produkt wystawiony na sprzedaż przez pewną firmę w Seattle, która miała dosyć tego, że maszyna nieustannie się zacina. Ekspresowa przesyłka z dostawą w ciągu 12 godzin kosztowała więcej niż samo urządzenie.

Prawdopodobnie – powiedział sprawdzając połączenie. – Tak naprawdę chyba nie widziałem większej prowizorki od chwili przyjścia na świat.

To musi funkcjonować zaledwie przez kilka sekund – odparł Bill. – Albo zadziała, albo nie.

Bozon generował miony we wszystkich kierunkach. Ale dzięki uważnej analizie odkryli, że w jednym kierunku, mniej więcej na zachód i nieco w dół ku ziemi, wytwarzał ich stokroć więcej niż w jakimkolwiek innym. Urządzenia ustawiono bardzo starannie. Cykliczny magnetyczny coś-tam-coś-tam został ustawiony pionowo w stosunku do strumienia, podczas gdy akcelerator umieszczono po przeciwnej stronie. Za kilka sekund mieli przekonać się, czy możliwe jest celowe otworzenie bramy. Gdyby udało im się otworzyć choć jedną, to może byliby również w stanie zamknąć inne.

Wynośmy się stąd – rzekł Weaver wskazując na drzwi schronu.

Ja na pewno nie zamierzam kręcić się w pobliżu – odpowiedział Rosenberg, zamknął drzwiczki i wytarł dłonie kawałkiem szmaty. Jedną z rzeczy, które podobały mu się w ostatniej pracy, to częste brudzenie rąk. Zarówno praca w Savannah River, jak i w Columbia, polegała przede wszystkim na przesiadywaniu w pomieszczeniach, a nie budowaniu czegokolwiek. On zaś szczerze uwielbiał majstrować przy elektrycznych wynalazkach.

Pomaszerowali skarpą w górę i minęli pole starodrzewu, gdzie najwyraźniej stało niegdyś jakieś wiejskie domostwo, następnie przeszli przez drogę i zeszli w dół zbocza po drugiej stronie. Nieco dalej na polu tytoniowym wojsko uprzejmie zbudowało bunkier. Była to w zasadzie dziura w ziemi zakryta, wycyganionymi skąd popadnie, ciężkimi belami drewna, belkami dwuteowymi i grubymi warstwami zbrojonej blachy stalowej, które wrzucono na kupę wraz z sześcioma warstwami worków z piaskiem. Bill ze zdumieniem i pewnym rozbawieniem spostrzegł, że armia amerykańska dysponowała automatycznym napełniaczem worków z piaskiem. Przy wykorzystaniu cywilnych spychaczy, napełniacza worków i małej armii żołnierzy konstrukcja bunkra zajęła niespełna sześć godzin. Schron był na tyle obszerny, by pomieścić cały specjalistyczny zespół wraz z jego sprzętem. Kolejny bunkier w pewnej odległości od pierwszego, połączony z nim umocnionym i osłoniętym okopem, mieścił wojskowe stanowisko dowodzenia.

Bill podniósł telefon polowy i odezwał się do słuchawki.

Kompania Bravo – rozległ się głos po drugiej stronie.

Czy wasi ludzie są gotowi? – spytał Bill.

Chwileczkę – odpowiedział żołnierz. Po chwili był z powrotem. – Wszystko gotowe.

Zaczynamy – rzucił Weaver, skinąwszy Markowi głową.

Mark odpowiedział takim samym gestem i wcisnął przycisk na pospiesznie skleconym pulpicie kontrolnym.

Powinna nastąpić jakaś eksplozja lub potężny rozbłysk światła. Jakiś porządny efekt specjalny. Lecz nic takiego nie nastąpiło. Kamery pod nadmuchiwaną osłoną pokazały, że coś-tam-coś-tam zaczyna się obracać. Nabrał pełnej prędkości i nagle, gdy światła w bunkrze wyraźnie przygasły, ukazało się okrągłe lustro wiszące tuż nad ziemią.

Wyłączcie to – nakazał Bill. – Wyślijcie grupę analityczną.

Doktor Weaver wyszedł ze schronu, po czym popędził w górę zbocza, pomiędzy drzewa, i przyglądał się, jak humvee pędzi w dół, w głąb doliny. Pięciu ludzi w skafandrach środowiskowych wyposażonych w zróżnicowaną, ciężką broń, wyskoczyło z samochodu, a następnie weszło pod nadmuchiwaną kopułę. Naukowiec czekał niecierpliwie. Po chwili jeden z nich wyszedł na zewnątrz i pomachał do niego ręką.

Bill zabrał się do samochodu z dowódcą batalionu, który akurat zjeżdżał na dół. Gdy dotarł na dno depresji, pomachał ręką starszemu sierżantowi sztabowego Millerowi, który zdejmował właśnie swój skafander środowiskowy. Żołnierz stracił trochę włosów, choć i tak nie miał ich za wiele, ale poza tym całkiem nieźle zniósł ekspozycję na podmuch neutronów i twardych promieni gamma.

Środowisko pustynne – rzekł Miller. – W pobliżu jakieś góry. U podnóża gór coś, co wygląda na ruiny. Żadnych zwierząt ani roślin. I z całą pewnością nie ma żadnych Titcher. Czujniki atmosferyczne podają, że jest wystarczająca zawartość tlenu i nieco podwyższony poziom dwutlenku węgla. Ciśnienie w normie, zbliżone do ziemskiego. Ale zimno jak cholera; temperatura po tamtej stronie wynosi jakieś – I5 stopni Celsjusza.

Powiedziałeś ruiny? – odpowiedział pytaniem fizyk.


* * *


Nie możemy kategorycznie stwierdzić, że cały ten świat jest pustynny – zaznaczył Bill w rozmowie za pośrednictwem bezpiecznego łącza. – Widzimy tylko drobny fragment tego, co jest po drugiej stronie bramy. Archeolog, którego zwerbowaliśmy z University of Kentucky, ocenia wiek tych reliktów na co najmniej 10 000 lat. Dotychczas wykryliśmy pewne organizmy biologiczne, lecz wszystkie sana niskim szczeblu rozwoju, to odpowiedniki naszych owadów i porostów.

Czy to Titcher ich zniszczyli? – spytał prezydent.

Nie, nie ma żadnych śladów biologii Titcher – odpowiedział naukowiec ze wzruszeniem ramion. – Wszystko ma swój czas, panie prezydencie. Gatunki powstają i giną, przynajmniej jeśli spogląda się na to z perspektywy ewolucyjnej – podkreślił ostrożnie. – Cywilizacje również rozwijają się i upadają, podobnie jak planety. W końcu także nasze Słońce zgaśnie, i ziemia przejdzie do historii. W naszym przypadku nie wydarzy się to przez najbliższe miliony lat, ale wygląda na to, że doszło do czegoś takiego jakiś czas temu na tamtej planecie. Byłbym zdziwiony, gdyby ruiny nie okazały się wiele starsze niż na to wyglądają. Podejrzewam, że rasa, która wzniosła te obiekty, wymarła lub opuściła swoją planetę w poszukiwaniu cieplejszej. Bozon, z którym się połączyliśmy, był pozostałością czasów, kiedy oni zamieszkiwali tę planetę, wychowywali potomstwo i budowali swoją cywilizację.

To smutne – rzekła doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Ale niewiele to zmienia w naszej obecnej sytuacji.

Przynajmniej wiemy, że możemy otwierać bramy. Nie sądzę, żeby Titcher mogli przechodzić przez bramę otwartą na świat, którego nie kontrolują. Z drugiej strony uśpione bozony stanowią pewne zagrożenie.

Tak samo jak bramy – oschle podkreślił sekretarz obrony. – Nie wiemy, czy Titcher to jedyne zagrożenie. Pomyślcie o Mreee. Nie wspominając już o anomalii w Boca Raton. Musimy wymyślić sposób, jak je zamknąć i utrzymać zamknięte.

Wydaje mi się to niemożliwe przy użyciu naszej technologii, panie sekretarzu – odparł Bill. – Rozmawiałem z kilkoma innymi specjalistami i zasadniczo wszyscy zgadzają się co do tego, że trwałe zamknięcie tunelu czasoprzestrzennego, wymagałoby mocy większej o kilka rzędów wielkości, i to bardzo precyzyjnie użytej. Połączyliśmy uśpione bozony w celu wykazania, że jest to możliwe, ale to, jak do tego doszło, pozostaje zagadką. Na podstawie naszych eksperymentów udało nam się tylko dojść do tego, jak skanalizować kierunek wypłynięcia bozonu z generatora w Orlando. Bozony zdają się wybierać swoje kanały na podstawie maksymalnego prawdopodobieństwa wystąpienia w lokalnym środowisku. Stosując pole indukcyjne, pole indukcyjne bardzo wielkiej mocy, zdołaliśmy skłonić bozony do ominięcia ścieżki trzeciej. Nie ma więc już więcej bozonów tworzonych w grupie wykorzystywanej przez Titcher. Istnieje jednak obecnie ponad 100 uśpionych bozonów rozproszonych na tej ścieżce, od Florydy po Francję. Najwyraźniej wciąż pozostaje zamknięta, ale może otworzyć się w każdej chwili.

Jakieś sugestie dotyczące tego, co możemy z tym począć? – zadał pytanie szef państwa.

Pamiętacie państwo wielki, potężny generator Van Der Graffa, o którym wspominałem? – zagaił Weaver. – Uważam, że bozony dają się przemieszczać, gdy potraktuje się je odpowiednim ładunkiem, tak samo jak to może być z bramami. Jednak potrzebujemy ogromnych generatorów Van Der Graffa, by wzbudzić taki ładunek. Potem sugeruję przeniesienie ich w jakieś odludne miejsce, przychodzą mi na myśl na przykład francuskie niziny, i pozostawienie ich tam. Może nawet niezłym pomysłem byłoby zakopanie ich w jakiejś starej kopalni lub coś w tym stylu, a na dodatek zamontowanie w ich pobliżu ładunków jądrowych dla bezpieczeństwa. Nie uda nam się tego wszystkiego dokonać w ciągu najbliższych tygodni, może nawet lat, być może w grę wchodzą dekady, ale jest to do zrobienia. Przy założeniu, że rzeczywistość odpowiada teorii.

I nie potrafi pan wyłączyć generatora w Orlando? – upewniła się specjalistka do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Nie, proszę pani – oznajmił fizyk. – Ten sam problem. Przeglądałem część ocalałych notatek Raya Chena; miał ich trochę w swoim domowym komputerze. Omawiałem wszystko z doktorem Hawkingiem i doktorem Gonzalvezem. Wniosek jest zawsze ten sam. Potrzebujemy około jednej GAEE, czyli globalnego rocznego zużycia energii – to jest około 1 x 10 (do 18-tej potęgi) dżuli... innymi słowy piekielnie dużej ilości energii. Ponadto potrzebujemy czegoś, co zdołałoby ją praktycznie skanalizować – żeby dosłownie wpompować wystarczająco dużo energii w jedną z tych bram, i w rezultacie zamknąć ją. A coś takiego nie istnieje nawet w teorii. Istnieją pewne szaleńcze materiały teoretyczne, które można by w tym celu wykorzystać, ale sądzę, że nawet wówczas wszystko, co udałoby się nam osiągnąć, to destabilizacja i wyparowanie materii w czasie jednej mikrosekundy lub dwóch. Takie wyparowanie byłoby incydentem przebiegającym z uwolnieniem wielkich energii, czytaj: eksplozją. Moglibyśmy przerzucić głowicę jądrową na drugą stronę przez niektóre bramy należące do innych grup i spróbować zdestabilizować te ścieżki bozonów. Lecz już znamy skutki uboczne. Jak wiele obszarów zamierzamy napromieniować? Jedna z bram jest na przedmieściach Los Angeles, jeszcze inna w sercu Cleveland. Obie otwierają się na opuszczone światy. Natomiast przerzucając broń jądrową przez jedną z bram tej grupy, moglibyśmy uzyskać impulsy neutronowe we wszystkich innych.

Niedobrze – rzekł prezydent.

Niedobrze, panie prezydencie – powtórzyła doradczyni. – Zwłaszcza, że kilka bram otworzyło się również w Europie. Potrafię wyobrazić sobie reakcję Francuzów.

Czy wiedział pan, że jedna z planet została wstępnie zidentyfikowana? – zainteresował się prezydent Stanów Zjednoczonych.

Nie, nie wiedziałem – odrzekł Bill, szczerze podekscytowany.

Nie znam szczegółów – dodał prezydent. – Ale podobno znajduje się ona stosunkowo blisko.

BT-315-9 – rzekła doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego, zerkając do swoich notatek. – To gwiazda podobna do naszej...

Klasy G? – spytał naukowiec.

Tak, tak mam tutaj napisane. Jest w odległości około 60 lat świetlnych. Należy do grupy pierwszej. Brama znajduje się w Missouri. Jedna z członkiń zespołu rozpoznawczego zna się trochę na gwiazdach i stwierdziła, że potrafi ją rozpoznać. Potem na drugą stronę przeszła grupa astronomów i przyjrzała się gwieździe. Są całkiem pewni, że to właśnie ta gwiazda. Zrobili jakieś pomiary, a wszyscy uzyskali taki sam wynik. Teraz przysyłają nam żarliwe raporty, powtarzają coś o triangulacji i chcą założyć dużą bazę astronomiczną po drugiej stronie.

Doskonale rozumiem ich ekscytację – powiedział Bill. – I zgadzam się. Jednak ma to pewien wpływ na inny problem. Chciałbym, żeby przeprowadzono pewne badania przy innych otwartych bramach. Może okazać się, że te planety są stosunkowo blisko. Tym samym powiedziałoby nam to, jak wiele energii potrzeba do otwarcia bramy, która nie prowadzi do stosunkowo bliskiego świata. I dzięki temu dowiedzielibyśmy się, czy przynajmniej jesteśmy w tym samym wszechświecie. Czyli... praktycznie po sąsiedzku. Wcześniej podejrzewaliśmy, że otworzyły się przejścia do innego wszechświata, a już na pewno nie do tego samego kwadrantu galaktyki.

Dlaczego to jest takie ważne? – zdziwił się sekretarz obrony.

Cóż, osobiście chciałbym wiedzieć, czy Titcher istnieją w „realnej” przestrzeni, panie sekretarzu – zaznaczył Weaver. – Na wypadek, gdyby dysponowali także technologią podróży kosmicznych.

Ma pan całkowitą słuszność – przyznał sekretarz.

Mogą ją mieć lub nie – rzekł Bill, podekscytowany. – Ale wyjaśnia to również istotną kwestię, że bramy mogą otwierać się w tym wszechświecie. To zaś, panie prezydencie, to naprawdę bardzo dobra wiadomość.


* * *


Otwieramy jeszcze jedną? – jęknął sierżant Miller.

Owszem – potwierdził Weaver. Nowy bozon został zlokalizowany w Indianie, w samym sercu wielkiego pola kukurydzy. 17-hektarowy sektor został pospiesznie skoszony, a na ogołoconym terenie zbudowano umocnienia defensywne dla Gwardii Narodowej z Indiany. Prezydent wydał rozkaz powołujący wszystkie formacje Gwardii Narodowej do służby federalnej. Kongres nawet specjalnie nie krzyczał o odpowiedni projekt ustawy; w tym momencie niemal we wszystkich stanach znajdowały się otwarte bramy, a także liczne niezidentyfikowane bozony, a o wielu spośród nich media złowieszczo mówiły jako o „bozonach Titcher”.

Jesteś pewny, że to dobry pomysł? – zapytał Miller, gdy Bill i Mark sprawdzali ustawienie akceleratora liniowego. Akcelerator został zmodyfikowany tak, że mógł być obracany po wąskim łuku, zarówno poziomo, jak i pionowo.

Tak – odparł Bill. – Chcesz założyć skafander?

Kiedy pozbędę się tego koszmarnego stroju? – burknął żołnierz, ale poszedł się przebrać.

Nie zamierzasz mu powiedzieć? – spytał Rosenberg, gdy tylko komandos wyszedł z budynku.

Nie – odpowiedział fizyk. – Mogę się mylić. Nie chcę, żeby osłabił czujność.


* * *


Wpatrywali się w monitory na tym samym pospiesznie skleconym pulpicie kontrolnym. Mark Rosenberg wykorzystał kilka godzin na sporządzenie dokładnego schematu poprawnie zaprojektowanego systemu otwierania bram. Columbia wahała się przez kilka dni, czy go opatentować, czy utajnić, i zdecydowała się na pierwsze rozwiązanie. Teraz firma konstrukcyjna z Tajwanu pracowała nad nowszą, ulepszoną wersją. Biorąc pod uwagę to, że Columbia miała patent na tę procedurę, gdyby eksperyment powiódł się, akcje firmy poszybowałyby ostro w górę.

Zaczynamy – rzekł wciskając przycisk. Cykliczny generator indukcyjny, wcześniej nazywany cykliczny magnetyczny coś-tam-coś-tam zaczął się obracać. Światła przyćmiły się na moment. Nic.

Nie doszło do formacji – oświadczył Mark.

Namierz go trochę inaczej – podpowiedział Bill. – Może źle wycelowaliśmy.

Urządzenie, wciąż uruchomione, zostało przechylone nieco tam i z powrotem.

Wykorzystujemy ogromną ilość mocy – zaznaczył Rosenberg.

Rząd za wszystko płaci – odparł Weaver.

Nagle w powietrzu pojawiło się okrągłe lustro.

Mamy formację – orzekł Bill przez radio, gdy Mark zaczął wyłączać systemy. – Niech zespół rozpoznawczy wkracza do akcji.

Obserwowali zewnętrzne monitory, gdy kolejny humvee pomknął w dół skarpy. Z samochodu wyszła grupa ciężko uzbrojonych ludzi w skafandrach środowiskowych, ich postawa sugerowała, że byli mocno sponiewierani. Żołnierze weszli do nadmuchiwanego namiotu, a następnie do lustra.


* * *


Przypominało to akcję taktycznego wkroczenia do domu. Trochę przypominało. Nigdy nie wiesz, co jest po drugiej stronie drzwi. Miller zdawał sobie sprawę, że powinien do tego podchodzić rutynowo i bez emocji, ale było wręcz przeciwnie, każde kolejne przejście coraz bardziej targało mu nerwy. Niepokoiło go także coś w postawie Weavera. Ostatnio spędził z nim tak wiele czasu, że potrafił poznać, iż doktor planuje coś nikczemnego.

Przedsięwziął więc odpowiednie kroki. Gdyby zrobiło się naprawdę gorąco, lepiej żeby to on potrafił pierwszy odnaleźć się w tej sytuacji, a nie zostawiał wszystko na głowie nowicjuszy, których dopiero co przysłali z Coronado. Złapał pewniej M-240, który zaczął nosić jako broń osobistą, po czym zerknął przez ramię na pozostałych członków grupy, również ciężko uzbrojonych.

Jeśli ktoś mi wejdzie w drogę, to ubiję go, nawet jeśli przeżyje tę przygodę – ryknął, następnie przeszedł przez lustro. Odruchowo wykonał krok do przodu, żeby pozwolić grupie rozproszyć się w sąsiedztwie bramy, po czym błyskawicznie przyklęknął na jedno kolano. Spojrzał w lewo, krajobraz przypominający ziemski, spojrzał w prawo, zielona trawa, błękitne niebo, spojrzał przed siebie, wzgórze, karabiny, czołgi!

Uniósł M-240 z palcem na spuście, delikatnie go zaciskając, ale zdołał się powstrzymać.

Niech nikt się nie rusza! – krzyknął starszy sierżant przez radio. Rozejrzał się raz jeszcze i opuścił karabin. – Zabiję tego skurwiela.


* * *


Kansas! – rzucił Miller przez telefon komórkowy. – Myślałem, że przechodzimy na inną pieprzoną planetę, a ty wysyłasz mnie do Kansas?!

Wolałbyś inną planetę? – zainteresował się Bill.

Nie, raczej nie – przyznał starszy sierżant sztabowy. – „Co dziś robiłeś, tatusiu?”, „Eh, znów byłem na innej planecie. Tym razem miała silną grawitację i rozpłaszczyło mnie tak, że wyglądałem jak naleśnik”. Musi do tego dojść prędzej czy później.

Zgadzam się – rzekł fizyk. – Dlatego właśnie musimy zacząć przemieszczać bozony tak, by tworzyły wewnętrzne bramy na Ziemi. Transport w mgnieniu oka! Ludzkość marzyła o tym od wieków!

Jedna lub dwie osoby za jednym razem – zauważył komandos. – Przesyłane przez bramy ustawione w jakichś dziwacznych miejscach. Raczej nie zastąpi to samolotów w najbliższym czasie.

Racja, ale cały czas produkujemy coraz więcej bozonów – przypomniał Bill – które rozprzestrzeniają się po całym świecie. Już teraz mamy możliwość otwarcia jednego, dajmy na to, w Wirginii, a drugiego, powiedzmy, we Francji. A ludzie mogą po prostu wchodzić jednym, a wychodzić drugim. Przepływ łudzi także można kontrolować – stworzyć odprawę celną i temu podobne. Obecnie istnieje bezpośrednie połączenie między Kansas i Indianą. Przyznaję, że nie do końca wiem, jakie będzie miało praktycznie zastosowanie, lecz potrafię wyobrazić sobie firmę kurierską montującą mechaniczną taśmę przenośnikową, bez przerwy przesyłającą towary przez bramę. Choćby FedEx.

Otworzą jedną w Nowym Jorku i drugą w Kalifornii, i w rezultacie nie będą musieli organizować lotów „przez cały kraj” – powiedział Miller zrzędliwie.

Wiem nawet, które byłyby to bramy – zaznaczył naukowiec. – Są następne w kolejności na liście. Problem tkwi w kontroli przepływu ludzi.

Wypożyczalnie samochodów będą cię kochać – uśmiechnął się komandos.

Tak samo jak mój szef – dodał Weaver. – Mój kontrakt z Departamentem Obrony ma punkt o „cywilnym zastosowaniu” tego, co odkryję w czasie moich badań. Księgowi w Columbii już teraz dostają spazmów. Postrzegają to niczym licencję na drukowanie pieniędzy. Opłata za otworzenie bram i procent od wszelkich zysków.

Ludzie z innych krajów będą otwierać potajemne bramy do Stanów Zjednoczonych – zauważył Miller. – Nowy nielegalny problem Zimbabwe.

Jesteś zrzędą – zaśmiał się Bill.

Najpierw trzeba otworzyć bramy Titcher – rzekł sierżant.

Oczywiście – odpowiedział Weaver. – Pytanie tylko skąd dokąd. Gdy już będą otwarte, wciąż nie wiemy, jak je zamknąć. Zaś przesunięcie ich będzie... trudne.


* * *


Bill w końcu zadzwonił do Sheili i powiedział jej, że był trochę zajęty sprawami, o których nie wolno mu rozmawiać, a ponadto nie może wrócić w najbliższym czasie do Huntsville. Zrozumiała aluzję i wysłała mu e-mail opisujący drobiazgowo wszystkie powody, z których cieszyła się, że nie ma już go w jej życiu, włącznie z informacją, że jego najlepszy przyjaciel z Huntsville był od niego znacznie lepszy w łóżku.

Firma Columbia Defense Systems miała dział zajmujący się cywilnym zastosowaniem wszelkich ich wynalazków. Dział ten przejął system otwierania bram, gdy tylko zostało uruchomione pierwsze przejście pomiędzy pewnym wiejskim polem w Hudson Valley i pewnym podwórkiem na przedmieściu w East Orange County w Kalifornii. W opinii Billa słabo sobie z tym radzili, a serwisy informacyjne skupiały się w większym stopniu na uśpionych bramach niż zagrożeniu ze strony Titcher. Doktor wymyślił odpowiednią teorię; chrzanienie się ze sprawami marketingu i public relations należało do innych ludzi.

Ostatnio zaczął wyraźnie tracić formę, zatem wybrał jeden z rowerów górskich w sklepie sportowym w South Orlando i sprowadził go na teren anomalii. Po przeczytaniu e-maila od Sheili zdjął rower z wieszaka, przypiął sobie telefon komórkowy i udał się na przejażdżkę.

Większość ocalałych dróg wokół anomalii zostało zamkniętych, a znaczna część obszaru „incydentu” wciąż była zamknięta dla osób nieupoważnionych. Co znaczyło, że za wyjątkiem najtrudniejszego terenu miejsce idealnie nadawało się do uprawiania kolarstwa. Skierował się drogą w stronę rzeki na zachodzie i popedałował po czymś, co niegdyś było podmiejskimi ulicami. Przyroda zaczęła już zajmować ten obszar. Trawy, które nie zostały usunięte z korzeniami, wypuszczały zielone kiełki, a wzdłuż rzeki, częściowo osłoniętej, także zaczynały wyrastać młode kiełki. Część drzew, które zostały zaledwie przewrócone, wytwarzała nowe odroślą, pnące się ku górze. Życie musiało płynąć dalej.

Chyba że wróciliby Titcher. Obcy przemieniliby wszelkie życie w swoje zielone grzyby, a grunty w rozległe kopalnie odkrywkowe. Przeanalizowano dane z bramy w Mississippi, następnie ustalono, że był to świat, który Titcher wyniszczyli i porzucili.

Zatrzymał się przy strumieniu i spojrzał w nurt w zamyśleniu. Woda była brązowa od mułu przez kilka pierwszych tygodni po eksplozji, lecz teraz po przetoczeniu się najcięższego brudu i ponownym pojawieniu się roślin, znów stała się czysta jak gin. Podejrzewał, że nawet czystsza niż przed eksplozją. Pływały w niej duże ryby, jak również małe, gupikowate stworzenia z jasnoniebieskimi ogonami.

Nie byli w stanie zamknąć pozostałości bozonów Titcher. Destabilizacja zdawała się stopniowo obejmować całą „ścieżkę”. Co znaczyło, że poza bramami w Tennessee, Eustis, Staunton i Archer, musieli jeszcze martwić się około trzydziestką nieaktywnych bozonów rozrzuconych na obszarze od północno-zachodniej Florydy po Saskatchewan. On zaś nie miał pojęcia, jak szybko powinien minąć okres destabilizacji. Na podstawie bardzo ograniczonych teorii miał jednak całkiem niemiłe przeczucie, że nie potrwa to długo.

Wskoczył z powrotem na rower i popedałował w górę niskiego wzniesienia w kierunku terenu, gdzie dawniej stał Uniwersytet Środkowej Florydy. Anomalia nadal produkowała bozony, choć przynajmniej udało im się ograniczyć ich produkcję do trzech grup: pierwszej, drugiej i trzeciej. W tym momencie znajdowały się one już na całej zachodniej półkuli, z wyjątkiem Ziemi Ognistej, i rozprzestrzeniły na inne części świata aż po Filipiny i Tybet. Teraz pojawiały się nieco wolniej, w ciągu ostatniego miesiąca straciły przeszło cztery sekundy. Co znaczyło, że tempo nie powinno się zauważalnie zmienić w najbliższym czasie. Jednocześnie bozony stanowiły zagrożenie, mogąc wygenerować w dowolnej chwili kolejne anomalie takie jak w Boca Raton czy bramy do świata Titcher, ponieważ nie zamykały się tak szybko, jak tworzyły.

Rozwiązanie tego problemu leżało w jak najszybszym połączeniu bram, co było jednym z powodów, przez które irytowało go postępowanie Columbii. Media stawały się natarczywe, ponieważ postrzegały to jak przywłaszczenie sobie kury znoszącej złote jajka ze strony Columbia Defense Systems, która była nie tylko wielką korporacją, ale też, o zgrozo, dostawcą usług i sprzętu dla wojska. Nikt nawet nie wspomniał o fakcie, że tak długo, jak bramy pozostawały otwarte, były dostępne dla wszelkich ras, dysponujących możliwością ich otwierania, zarówno przyjaznych, jak i wrogich. Zaś pomimo początkowych oświadczeń wszystkie dotychczas napotkane gatunki wydawały się wrogie.

Niewątpliwie niepokoiło to specjalistów z SETI, ale obwiniali sposób, w jaki rząd poradził sobie z pierwszym kontaktem. Najwyraźniej ignorowali fakt, że pierwszym kontaktem z Titcher było uprowadzenie dwojga Bogu ducha winnych emerytów.

Tymczasem dział zastosowań cywilnych w Columbii zatrudnił armię prawników. Bramy stanowiły natychmiastowy i bezpieczny środek transportu z punktu A do punktu B. Jednak to nie wystarczyło prawnikom. Musieli uwzględnić wszelkie potencjalne zagrożenia, by uchronić się przed procesami. Gdyby ktoś przewrócił się, wychodząc z bramy, kogo należałoby pozwać? Korporację Columbia, oczywiście. Gdyby ktoś został potrącony przez ciężarówkę, dajmy na to, dostarczającą jakiś towar do bramy, kogo należałoby pozwać? Tak jest, Columbię. Gdyby bramę otwarto w danym punkcie B, zaś uznano by, że inny punkt B byłby bardziej korzystny ekonomicznie, kogo należałoby obwiniać? Zgadnijcie sami.

Bramy pozostawały zatem zamknięte, podczas gdy media trąbiły o monopolu, Kongres powołał komisje w celu ustalenia faktów, a lobbyści biegali wszędzie, prosząc o wyjątkowe środki finansowe, natomiast nieznane, potencjalne obce istoty zacierały ręce ze złośliwą satysfakcją na myśl o wszystkich dostępnych bozonach.

Transport zaś dalej odbywał się za pośrednictwem samochodów, pociągów i samolotów.

Ludzie nie mogli być jedyną obdarzoną uczuciami rasą w tej części kosmosu, która mogła prędzej czy później wykryć dostępne bozony. Ktoś podobny musiał wkrótce zacząć je otwierać. Bill natomiast, tak jak w przypadku Titcher, podejrzewał, że nastąpi to raczej wcześniej niż później.


* * *


Bozon czternasty łączy się z odległym aktywnym bozonem; kierunek: centrum galaktycznego dysku.

Tcharl spojrzał na monitor i zmarszczył się na widok grymasu swego kamrata, Tsho’an.

Dreen?

Przypuszczalnie nie; to jest bozon Klasy Dziewiątej, nie Klasy Szóstej.

Ale to może być relikt – zauważył Tcharl.

Dopiero przed chwilą rozpoczął połączenie – sprzeciwił się Tsho’an. – A to sugeruje, że drugi bozon został uformowany niedawno. Nie jesteśmy sami. To znaczy nie licząc towarzystwa Dreen.

Tak – odpowiedział Tcharl, mruknąwszy na ten czarny dowcip. – Potrzebujemy zgody Wspólnej Rady na otwarcie odległej bramy. Zwłaszcza po katastrofie z bramą siódmą. Prześlę prośbę.

Myślisz, że ją dostaniemy? – spytał Tsho’an.

Naprawdę nie wiem. Sądzę, że woleliby, żeby wszystkie bozony zostały wyłączone. Gildie transportowe skarżyły się znów na naruszenie ich wpływów. Przenieśmy go możliwie najszybciej do Sektora Dziewiątego na wypadek, gdyby doszło do kontaktu z wrogimi istotami. Jeśli tak się stanie, będziemy musieli zaprowadzić kwarantannę. Prześlę wiadomość do Wspólnej Rady. Musimy dopilnować bezpiecznego otwarcia.

To może być przyjazna rasa – zaznaczył Tsho’an. – Przydałoby się każde wsparcie przeciwko Dreen.

Zamierzałem poruszyć ten temat – przyznał Tcharl przerywając połączenie.


* * *


Był uśpiony przez dwa tygodnie – oznajmił fizyk z Francuskiej Akademii Nauk. Doktor Weaver znał go trochę z konferencji naukowych, w których obaj brali udział przed anomalią Chena. Zgadzał się z Billem niemal w każdej większej naukowej kwestii, zwłaszcza jeśli miała ona podtekst polityczny. W rzeczywistości serdecznie się nie znosili. Ale byli kumplami. Przynajmniej w porównaniu z większością obcych, których spotykali ludzie. – Uformowała się brama. Rolnik, właściciel winnicy, oczywiście bezzwłocznie skontaktował się z władzami. Później zjawili się oni. Zanim zdołała przybyć nasza grupa kryzysowa.

Oni”, jak się okazało, to pięć istot w zbrojach z plamami ledwie widocznego kamuflażu w barwach piaskowych. Dwunożne istoty miały wzrost prawie trzech metrów, a dłonie zwieńczone trzema palcami i kciukiem. Poza tym trudno było przekonać się, jak wyglądały, ponieważ okrywały ich skafandry. Możliwe, że obcy wcale nie byli wysocy, jeśli mieli kombinezony wspomagane mechanicznie, podobne do Wiwern.

Jedna z istot próbowała porozumieć się przy pomocy pantomimy z człowiekiem w skafandrze środowiskowym. Broń pozaziemskich istot, prawdopodobnie broń, którą miały przy sobie w czasie przejścia przez tunel czasoprzestrzenny, została złożona przy bramie. Były to duże karabiny przypominające strzelby, ale zamiast konwencjonalnych luf miały szeroko rozszerzające się na końcach rury, przypominające nieco garłacze. Weaver podejrzewał jednak, że strzelały czymś innym niż gwoździe. Grunt w całej okolicy był zryty gąsienicami i oponami pojazdów opancerzonych, a francuskie czołgi Leclerc Mk2, które otaczały bramę, skutecznie zniszczyły winnicę.

Bill podszedł do grupki razem z naukowcem. Dotknął ramienia osoby w skafandrze środowiskowym i uśmiechnął się, gdy kobieta odwróciła się do niego, po czym przywitała go zdumionym spojrzeniem, widząc, że nie jest ubrany tak jak pozostali.

Sprawdziła ich pani, prawda? – spytał. – Jak dotąd na żadnym ze światów nie natknęliśmy się na nic zakaźnego. – Sięgnął

do plecaka; wyjął zdjęcie, następnie uniósł tak, żeby najbliżej stojące obce istoty mogły je ujrzeć.

Jeden z obcych wydał dźwięk stanowiący połączenie syku i cichego wycia, przypominający nieco głos psich demonów i który można by opisać jako „Dreeen”. Było to zdjęcie martwego psiego demona.

Tak – rzekł doktor kiwając głową. – Nazywamy ich Titcher. – Po chwili wyjął swój laptop i otworzył go. Nie był ekspertem w dziedzinie modelowania trójwymiarowego, lecz znalazł sporo dostępnych programów grafiki 2-D, które się sprawdziły. Uruchomił jeden z takich programów i puścił krótki film, który zmontował w drodze.

Pierwsze było nagranie wideo przedstawiające Titcher, zrobione w czasie ataku w Eustis przez operatora telewizyjnego, który prawdopodobnie zdobył jakąś pośmiertną nagrodę. Następnie zaprezentował film ukazujący Nyarowlll witającą się z Billem, najwyraźniej w przyjacielski sposób. Po chwili pojawiły się sceny ataków jądrowych w Eustis i Tennessee oraz zdjęcia pobojowiska, koncentrujące się na ciałach martwych Titcher. Potem przedstawił niezbyt udany film animowany ukazujący Nyarowlll uśmiechającą się do Billa, a gdy ten odwrócił się plecami, wbijającą mu w plecy nóż. W końcu wyświetlił kolejną krótką kreskówkę z kocicą przyjacielsko obejmującą demonicznego psa Titcher.

Obcy, z którym rozmawiał, machnął na czterech pozostałych i wszyscy zgromadzili się wokół niego, podczas gdy on ponownie wyświetlił całą projekcję wideo. Po chwili obcy skinęli głowami, wyginając szyje tam i z powrotem, ale choć spod ich skafandrów dochodziły jakieś osobliwe dźwięki, zdawali się nie rozmawiać ze sobą. Bill po chwili zorientował się, że zapewne komunikują się przez radio lub jakiś podobny system łączności.

Pierwszy obcy, najwyraźniej jakiś zwierzchnik, machnął w kierunku ekranu laptopa, żeby puścić film po raz trzeci, a naukowiec zrobił pauzę na zdjęciu Nyarowlll.

Dreeen – oświadczyła istota.

Mreee – odparł Bill. – Ten osobnik to Nyarowlll.

Obcy przechylił głowę na bok.

Nyarowlll, Mreee – powtórzył.

Weaver dotknął własnej piersi.

Bill – rzekł, po czym pokazał na monitor. – Nyarowlll. – Następnie wskazał na siebie i pozostałych ludzi dookoła. – Ludzie.

Uudzie – powtórzył obcy. – Adar – dodał pokazując na siebie.

Ludzie – powiedział Bill, po czym wskazał na Nyarowlll. – Mreee. Bill. Nyarowlll.

Wrócił do miejsca, gdzie Nyarowlll była przyjacielska, a potem do kreskówki pokazującej, jak wbija mu nóż w plecy, a chwilę później do scen, w których bratała się z Titcher. Następnie wyświetlił kolejne wideo obcych istot w skafandrach, Adarów, stojących ramię w ramię z Titcher i obejmujących ramieniem miotacza kolców.

Zwierzchnik obcych wydał z siebie syk i machnął łapą, plując, klekocząc i gdakając w widocznym gniewie.

Fizyk znów pokazał sceny z Nyarowlll, a potem machnął na zdjęcia. Potem uniósł dłoń i wzruszył ramionami. Nie był to z pewnością uniwersalny gest, ale obcy, Adar, najwyraźniej zrozumiał ten przekaz. Ludzie już raz się sparzyli – i to sprawiło, że muszą zachować ostrożność.

Adarowie przez chwilę machali do siebie, aż ich zwierzchnik ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął jednego z przycisków laptopa, uruchamiając odtwarzanie. Przewinął filmy aż do eksplozji jądrowych i zatrzymał się przy obrazie grzybów atomowych.

Dreeen.

Ludzie – poprawił go Bill. – To nasze dzieło.

Adoool – powiedział obcy. – Adoool. – Pokazał na zgromadzone wokół czołgi. – Adoool.

Żołnierze? – zainteresowała się Francuzka w skafandrze środowiskowym. – Wojna?

Raczej – podsunął Weaver – sądzę, że to znaczy coś w stylu „sprytnie” lub „dobra robota”.

Istota uniosła rękę i przez moment majstrowała przy klamrach na karku, na co jedna z pozostałych zaczęła machać ręką. Zwierzchnik machnął coś w odpowiedzi i zdjął hełm, po raz pierwszy wdychając ziemskie powietrze.

Nie był ładny. Miał troje oczu, dwoje rozmieszczonych po obu stronach głowy i jedno mniej więcej w miejscu ludzkiego czoła. Tuż pod nim znajdował się otwór, zaś jeszcze niżej szeroki dziób, płaski i obły. Jego skóra miała bladoniebieską barwę.

Tchar – oznajmił obcy przez nos; jego dziób pozostał zamknięty. – Tchar – dodał stukając się w pierś. Potem wskazał na Billa. – Bill. Tchar.

Witaj, Char – powiedział fizyk. – Miło mi cię poznać. Mam nadzieję.


* * *


Wydaje się, że Adarowie wyprzedzają nas o jakieś pięćdziesiąt, może sto lat. Używają implantów nerwowych, ich podstawowym środkiem transportu są suborbitalne rakiety oparte na technologii odpalania laserowego, mają zaawansowany technicznie sprzęt komputerowy, zaś karabiny, które nosili przy sobie, wydają się jakimiś generatorami plazmotronowymi. Nie jest to superbroń, ale ze zdjęć pokazanych mi przez Tchara wynika, że prawdopodobnie przewyższa wozy bojowe Bradley. Wygląda na to, że nie przyjaźnią się z Titcher czy Dreen, jak sami ich nazywają. Pokazywali mi obrazy ze swojej planety, wysłali jedną grupę naszych ludzi na suborbitalnej rakiecie, z której widać było spory obszar. Wydaje się, że chcą nam pokazać, że tym razem nie podłożymy głowy za „sojuszników”. Raz sparzeni jesteśmy dwakroć bardziej ostrożni, ale tym razem te obce istoty naprawdę wydają się przyjazne.

To dobrze – rzekł prezydent. – O ile tak jest rzeczywiście.

Tak, panie prezydencie, o ile tak jest rzeczywiście – powtórzył Weaver.

Przez większość swojego pobytu na Ziemi grupa Adarów używała swoich komunikatorów – powiedziała doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Zdaje się, że są to jakieś urządzenia radiowe, emitujące częstotliwości radiowe, ale nie udało nam się jeszcze ustalić, jak właściwie nadają przez nie ani też co między sobą komunikują. Nie zdołaliśmy więc jeszcze poznać zbyt dobrze ich języka. Doktor Avery z Departamentu Stanu porozumiewał się jednak z nimi po drugiej stronie, nie wiemy czy miał kontakt z przywódcami. Avery robi błyskawiczne postępy. Jak dotychczas zdołał przyswoić około pięciuset ich słów.

Avery jest naprawdę niezwykły – rzekł sekretarz obrony do prezydenta. – Potrafi rozgryźć dowolny ziemski język, po prostu przysłuchując się mu przez kilka godzin. Jeśli ktokolwiek jest w stanie rozszyfrować ich język, to właśnie on.

Oni również są w tym zakresie bardzo pomocni – zaznaczyła specjalistka od bezpieczeństwa narodowego, przygryzając wargę. – Tym razem skłaniam się ku temu, że są to istoty przyjazne. Na tyle przyjazne, na ile można by się tego spodziewać. Zdaje się, że również mają kilka otwartych bram i znają sposoby ich przenoszenia; najwyraźniej opracowali teorię tuneli czasoprzestrzennych i potem zaczęli produkować bozony. Doktor Weaver zapewne z wielką radością dowie się, że przemieszczają je przy użyciu wielkich generatorów Van Der Graffa.

Tak – odezwał się Bill. – Może uda nam się kupić od nich kilka.

Tym razem jednak upieram się przy pełnej analizie sytuacji – podkreślił prezydent Stanów Zjednoczonych. – Musimy dowiedzieć się tak wiele, jak tylko zdołamy o ich ekonomii i sposobie prowadzenia wojen. Nie chcę znów wyjść na głupca. Nie przynosi to niczego dobrego w polityce i niczego dobrego dla Ameryki. Doktorze Weaver, ma pan jakiś pomysł, kiedy mogą otworzyć się bramy Titcher?

Nie, panie prezydencie – odpowiedział naukowiec. – Tchar zabrał mnie w miejsce, które nazywają bramą Dreen. Jest na tym samym terenie, co brama łącząca ich z nami, na wielkim pustynnym obszarze z jakimiś wysokimi górami w oddali. Pomimo nieco żywszych kolorów wygląda jak Groom Lakę. Ich brama Dreen, otoczona ze wszystkich stron czołgami, znajduje się w wielkim zagłębieniu w ziemi, które mogą dosłownie zasypywać pociskami. Dokładnie naprzeciwko niej znajduje się też jakieś wielkie urządzenie. Wyjaśniali mi wszystko przy pomocy gestów, ale odniosłem wrażenie, że jest to coś w rodzaju broni jądrowej, którą mogą odpalać, kiedy ich brama się stabilizuje. Teraz jednak nie była stabilna; tak samo jak nasza falowała i mieniła się kolorami.

Próbowałem obmyślić jakiś sposób, by dowiedzieć się od nich, jak długo utrzymuje się stan destabilizacji, jednak to było zbyt skomplikowane. Jeśli nawet Tchar domyślił się, o co pytam, to i tak nie potrafił mi odpowiedzieć. Najwyraźniej między innymi nie mają zegara w naszym rozumieniu. Zdaje się, że na ich planecie panuje trzydziestogodzinna doba, a nie mam pojęcia, ile może liczyć ich rok. Starałem się skłonić go, aby policzył mi to w sekundach Plancka, ponieważ każdy fizyk we wszechświecie musi mieć o nich pojęcie, ale... słowo daję, że nie potrafiłem wpaść na to, jak pokazać pantomimą: jaki jest upływ czasu, jeśli policzyć ją w najmniejszych możliwych odcinkach czasu dozwolonych w naszym wszechświecie? W tym względzie jestem otwarty na wszelkie sugestie.

Niech pani poprosi doktora Avery’ego, żeby skupił się na tym pytaniu – polecił szef państwa doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Tak zrobię, sir – zgodziła się doradczyni, po czym zawahała się. – Rzecz w tym, że mogą uznać to za prośbę o informacje na temat ich arsenału nuklearnego. Będziemy musieli poznać takie sprawy jak siła rażenia ich broni i metody jej przenoszenia. Gdyby oni zaczęli zadawać nam takie pytania, czułabym się zaniepokojona.

Najpierw trzeba im wytłumaczyć, dlaczego o to pytamy – rzekł prezydent. – Jestem pewien, że w tym wypadku to zrozumieją. – Zmarszczył brwi i potrząsnął głową. – Choć mogą mieć słuszne pretensje. Czy my nie mamy jakichś głowic jądrowych odpalanych przez artylerię? Czy istnieje jakaś przyczyna, z której nie możemy zmontować czegoś podobnego przy naszych bramach?

Chyba nie mamy żadnej na składzie... – oznajmił sekretarz obrony.

Nie mamy – oświadczyła kategorycznie doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Ale powinien istnieć jakiś sposób, by przystosować naziemną wyrzutnię dla standardowych wielogłowicowych pocisków MIRV Mark 81, a tych mamy na składzie mnóstwo. – Przez chwilę uśmiechała się i w końcu pokręciła głową. – Powinniśmy sami przedstawiać takie propozycje, panie prezydencie. Co pan chce zrobić, zastąpić nas na naszych stanowiskach?

Nie, ale chcę się upewnić, że Titcher pozostaną po swojej stronie bramy – odpowiedział. – Zmontujcie coś takiego najszybciej jak to możliwe. Nie tylko przy otwartych bramach, ale również przy nieaktywnych cząstkach. Nie chcę, żeby znów przyłapali nas z opuszczonymi spodniami. Pozostaje cały czas problem tych nieaktywnych cząstek. Doktorze Weaver, otwieranie ich zajmuje zdecydowanie zbyt wiele czasu Columbii.

Muszę się z panem zgodzić, panie prezydencie – odparł Bill oficjalnym tonem. – To nie moja działka i już raz, gdy poruszyłem ten temat, zostałem upomniany.

Ja nie obawiam się znów poruszyć ten temat – odrzekł prezydent Stanów Zjednoczonych lekko poirytowany.

Skontaktuję się z Kelvinem Bornem z Columbii – oświadczył sekretarz obrony. – Wiem, że mają pewne problemy i tak naprawdę nie chcą nam nimi zawracać głowy. Dowiem się, o co chodzi, może pan być tego pewny, panie prezydencie.

Po prostu niech to już zostanie załatwione – polecił szef państwa.

Jest jeszcze taka kwestia, że wciąż mamy tylko jeden generator bram – zaznaczył fizyk. – Ustawienie go zajmuje zespołowi specjalistów około dziesięciu godzin, a do tego dochodzi jeszcze czas transportu z miejsca na miejsce. Nawet gdyby błyskawicznie podejmowali decyzje i lekceważyli głosy dotyczące tego, gdzie powinny być otwarte poszczególne przejścia, nie udałoby się połączyć zbyt wielu bram na Ziemi. Istnieje pewna firma, która miała zająć się budową kolejnych generatorów, ale nie wiem, jaki jest stan tych prac.

Porozmawiam z KeMnem i pogonię go trochę – rzekł sekretarz. – Jeśli jest coś poza prawnikami, co wstrzymuje te prace, to z pewnością pieniądze są rozwiązaniem tej zagadki. O tym także porozmawiam.

To chyba wszystko, co mamy – orzekł prezydent. – Miejmy nadzieję, że bramy Titcher nie otworzą się zbyt szybko.


* * *


Robin – odezwał się Bill ze swojego gabinetu. – Możesz tu zajrzeć na chwilę?

Jasne – odparła programistka podchodząc do drzwi.

Wejdź do środka i zamknij drzwi – powiedział Weaver, otwierając lodówkę, którą miał w biurku. – Napijesz się coli?

Spytał po wsypaniu strychniny do puszki? – rzuciła Robin.

Nie – odparł Bill chichocząc. – Otrzymałem telefon od przedstawiciela Columbii w Paryżu. Adarowie pytają o generator bozonów. Komunikacja z nimi nadal jest utrudniona, poproszono więc mnie, żebym tam poleciał i postarał się zorientować, o co chodzi, i opisał im przebieg inwazji w naszym ujęciu. Jesteś lepsza ode mnie w modelowaniu trójwymiarowym. Chciałbym, żebyśmy zrobili prostą kreskówkę na temat tego, co naszym zdaniem się stało i co się teraz dzieje. Dałabyś radę?

Jasne – odpowiedziała kobieta z uśmiechem. – To w ogóle nie wymaga modelowania. Po prostu zrobię RIP na silniku gry Unreal Tournament; będą mieli wszystkie szczegóły jak na dłoni.

Świetnie – rzekł Weaver. – Możesz to zrobić w samolocie?


* * *


Największy problem stanowiły paszporty; Robin nie miała go w ogóle. Jednak do chwili, gdy znaleźli się w Waszyngtonie, przygotowano jej dokument i mogła bezzwłocznie odbyć transatlantycki lot pierwszą klasą na pokładzie samolotu British Airways.

Było to o niebo przyjemniejsze niż jego pierwszy lot do Paryża, kiedy zapakowano go na pokład F– 15 i przetransportowano do Europy bez międzylądowania, za to z tankowaniem w powietrzu. Zwłaszcza obsługa była znacznie milsza – kilka całkiem ładnych i młodych angielskich stewardes – a Robin również była świetną towarzyszką podróży.

W drodze do Waszyngtonu opracowali scenariusz tego, co chciał przedstawić, po czym programistka zaczęła pracę graficznego modelowania na swoim laptopie. Do lądowania w Paryżu wideo, pomimo kilku usterek, było w zasadzie gotowe. Spędzili noc w ambasadzie i polecieli francuskim śmigłowcem Alouette na miejsce, w którym otworzyła się brama Adarów.

Francuskie wojsko ewidentnie nie zamierzało wierzyć obcym na słowo. Winnica została otoczona pierścieniem okopów, a ponadto wznoszono już wielki betonowy bastion. Jednak przedstawiciel Adarów, używający respiratora, najwyraźniej wolał zignorować takie formalności. Być może dlatego, że kiedy przeszli przez bramę, również nosząc aparaty tlenowe, gdyż w atmosferze planety Adarów znajdowało się znacznie więcej dwutlenku węgla niż na Ziemi, po drugiej stronie ujrzeli podobne wojskowe zabezpieczenia. Stało tam także duże urządzenie o wyglądzie czołgu bez gąsienic. Widniała na nim broń w postaci wielkiej rury rozszerzonej na końcu, choć nie większa niż działa Abramsów. Bill podejrzewał jednak, że było to coś znacznie potężniejszego niż czołgowe działo 120 milimetrów. Wyglądało na to, że gdyby ludzie okazali się mniej przyjaźni niż na pierwszy rzut oka, Adarowie zamierzali szybko zamknąć bramę przy użyciu wszelkiej dostępnej siły.

Zamiast obwozić niezapowiedzianych dyplomatów po całej swojej planecie, Adarowie założyli centrum konferencyjne nieopodal ziemskiej bramy. Weaver widział tam trochę ludzi, zapewne dyplomatów z różnych państw, męczących się z aparatami tlenowymi i wałęsających się tam i z powrotem. Adar, który przywitał ich po ziemskiej stronie, towarzyszył im w przejażdżce naziemnym pojazdem do centrum konferencyjnego, założonego w dużym budynku sprawiającym wrażenie hangaru podzielonego na niniejsze części pospiesznie zamontowanymi plastikowymi ściankami działowymi, po czym przekazał ich innemu przewodnikowi. Ten z kolei zaprowadził ich na tyły ośrodka, gdzie mieściło się bardziej zaciszne biuro.

W pomieszczeniu znajdował się doktor Avery w masce tlenowej i z butlą tlenową, a także trzej Adarowie. Mieścił się tam również stół konferencyjny dopasowany do rozmiarów gospodarzy, otoczony fotelami dla Adarów oraz kilkoma fotelami obrotowymi dla ludzi, które wcześniej przetransportowano przez bramę. Wszystkie miejscowe istoty wyglądały w oczach Billa tak samo, lecz podejrzewał, że ludzie także byli postrzegani przez nie identycznie. Mimo to jeden z obcych podszedł bliżej, skrzyżował łapy na piersi i skłonił się lekko.

To jest Tchar, doktorze Weaver – oznajmił Avery. Był szczupłym, prosto trzymającym głowę mężczyzną, byłym oficerem amerykańskiej armii, który przed odejściem ze służby osiągnął rangę kontradmirała. Ważył 78 kilogramów, tyle samo, ile wtedy, gdy wstępował do Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych w Annapolis. – Spotkał go pan już wcześniej.

Miło cię znowu widzieć, Tchar – rzekł naukowiec, zdejmując aparat tlenowy i odkładając go na bok.

Myśli pan, że zdołamy wyjaśnić zjawisko bram Adarom?

Nie umiemy go wytłumaczyć nawet samym sobie, admirale – wyznał Bill. – Panno Noue?

Robin postawiła laptop na stole, zaś Avery i gospodarze zasiedli przy stole. Przenośny komputer znajdował się niemalże na wysokości oczu Avery’ego ze względu na wysokość stołu Adarów. Włączyła odtwarzanie wideo i również usiadła.

Film rozpoczął się od sceny dziennej, najwyraźniej ukazywanej z góry. Kamera przesunęła się nad jakimiś podmiejskimi drogami i ulicami, następnie ukazała pobieżnie wykonany kampus uczelni. Garstka studentów wałęsała się po jego terenie, nosząc książki i laptopy. Kamera zrobiła zbliżenie na budynek, a następnie na ścianę laboratorium, po czym ukazała wnętrze. Kilka osób w laboratorium skupiało się wokół pewnego urządzenia. Jedynym jego wyraźnie widocznym fragmentem był akcelerator liniowy. Człowiek, który nie wyglądał jak Ray Chen, ale miał azjatyckie rysy twarzy, rzekł: „Przekonajmy się, co się stanie”, po czym wcisnął przycisk.

Kamera wycofała się na zewnętrz budynku i pokazała potężny rozbłysk. Oddaliła się jeszcze bardziej, śledząc falę uderzeniową, która przetoczyła się po całym terenie, a wkrótce potem ukazała grzyb atomowy.

Kolejną część projekcji stanowiło nagranie wideo ze śmigłowców stacji telewizyjnych, które zjawiły się w miejscu katastrofy feralnego dnia. Zdjęcia pokazały zbliżenie jakiegoś helikoptera policyjnego, unoszącego się u podstawy chmury pyłu, a następnie Anomalię Chena, jak również robala, który z niej wypadł.

Po tym filmie znów ukazała się komputerowa animacja. Przedstawiono anomalię i ulatujące cząstki elementarne. „Kamera”

ukazała kilka cząstek przemykających pomiędzy budynkami, po czym wykonała oddalenie, pokazując, iż pokryły one znaczną część kuli ziemskiej. Jedna z nich zatrzymała się w pewnym miejscu, a po kilku chwilach otworzyła się tam brama.

Inna przedstawiona cząstka przemieściła się niedaleko od anomalii, a przejście pojawiło się w ciemnych zaroślach. Psie demony, które okazały się najtrudniejsze do animacji, wyskoczyły z bramy, węsząc grunt. Pobiegły do jednego z domów, później wyciągnęły z niego dwoje ludzi, następnie zawlokły ich do bramy. Na końcu ukazano ujęcie z walk w Eustis.

Resztę już wiecie – orzekł Weaver po zakończeniu materiału filmowego.

Jeden z Adarów powiedział coś do Tchara, ten zaś wykonał gest przypominający końskie zarzucanie łbem. Powiedział coś admirałowi Avery’emu, krzyżując przy tym ramiona na piersi.

Tchar mówi, że jest mu przykro z powodu wyrządzonych nam cierpień – przetłumaczył Avery. – Ale jest również zdziwiony – dodał tłumacz i skinął na istotę, by kontynuowała.

Mówi, że zaskoczyła go scena w laboratorium. O ile nie mamy czegoś, o czym on nie wie, a co wyzyskuje potężną moc, chyba ma na myśli jakieś nadprzewodniki, to na pewno musiało brakować mocy na wytworzenie nawet pojedynczego bozonu, a co dopiero wielu. Pyta też, ile bozonów wytworzyliśmy. Nie jestem pewien, czy możemy na to odpowiedzieć. Ponadto drugi z dżentelmenów nazywa się Tsho’futt. Wydaje się, że bardzo szybko uczy się angielskiego.

To wiedza powszechna w naszym świecie – zaznaczył Bill. – Prędzej czy późnej dowiedzą się o tym, a nawet ja nie znam dokładnej liczby. Powiedz mu, że ponad trzydzieści na każdy ich dzień. I nie, akcelerator Raya Chena nie byłby w stanie wygenerować nawet jednego bozonu, a tym bardziej tak wielu.

Zostało to przetłumaczone, a Tchar wykonał kolejny gest głową, po czym powiedział coś, machając jedną ręką.

Tylko do jednego bozonu wygenerowanego przez nich mają dostęp T!Ch!R! – rzekł Avery, wypowiadając to słowo najdokładniej, jak dotychczas Weaver słyszał. – Chce wiedzieć, czy wiecie, że T!Ch!R! mają dostęp tylko do niektórych bozonów i czyje zidentyfikowaliście.

Tak – oznajmił fizyk. – Dwadzieścia jeden spośród nich zostało wygenerowanych na tym fraktalu, zanim dowiedzieliśmy się, jak temu zapobiec. Są rozrzucone po całym kraju, ale nie ma ich w innych państwach i na pewno nie ma żadnego we Francji, czyli w pobliżu ich bramy.

Tsho’futt wydał dźwięk, który brzmiał jak okrzyk bólu, a po chwili podobnie uczynił Tchar, gdy tylko przetłumaczono mu słowa Billa.

Co w tej sprawie uczyniliście? – zapytał Tchar przez admirała.

Po stronie Dreen doszło do eksplozji, która zdestabilizowała cały fraktal. Ale nie wiemy, na jak długo. Macie jakiś pomysł?

Czy to był wasz sprzęt? – spytał rozmówca.

Nie, to jeden z nich – odpowiedział Bill wyjmując rysunek stwora w pomieszczeniu bramnym. Był to najlepszy portret pamięciowy, jaki zdołał zrobić na podstawie wspomnień swoich i Millera; nagrania z obu ich kamer, które rejestrowały wszystkie wydarzenia, zostały bowiem wymazane. W przypadku komandosa stanowiło to oczywiste uszkodzenia wskutek działania impulsu elektromagnetycznego; zauważalne były bowiem poparzenia. Weaver nie miał co do tego takiej pewności; systemy nie działały, kiedy wrócił na Ziemię, ale po zastąpieniu kilku części sprzęt funkcjonował świetnie. Mimo to chip pamięci z nagraniem został wymazany. Był całkowicie sprawny, po prostu nie zawierał żadnych danych.

Adar obejrzał obrazek i odłożył go na stół.

Nie widzieliśmy niczego podobnego – przetłumaczył Avery. – Co do kwestii czasu, doktorze Weaver, pracujemy nad tym. Pokazaliśmy im jednostki miary czasu, które mamy, i vice versa, ale nadal pracujemy nad tym, co one mogą oznaczać – Słuchał słów Tchara kiwając głową. – Tchar powiedział, że musieli trzykrotnie destabilizować bramę od chwili, gdy się otworzyła. Zostali zaatakowani przez T!Ch!R!, kiedy po raz pierwszy utworzyli bozon, był to ciężki atak, który odparli na miejscu. Potem sprowadzili to... to nie jest urządzenie do strzelana głowicami jądrowymi, nie mamy pewności, co to jest, ale jest to broń. Uruchomili to przy bramie i ją zamknęli. Ale otworzyła się ponownie... – Słuchał i wyciągnął kawałek kartki. – Myślę, że to się stało po upływie siedemnastu ich dni od destabilizacji.

Jasna cholera... – rzucił Bill. Dzień adarski trwał mniej więcej trzydzieści ziemskich godzin. To znaczyło więc mniej niż trzy tygodnie. Dotychczas zaś upłynęło już więcej czasu niż trzy tygodnie. – Czy wiedzą coś... co my powinniśmy wiedzieć. Jakich używają jednostek miary?

To znacznie trudniejsze – powiedział stary wojskowy, gdy wszystko przetłumaczył. – Choć robimy stałe postępy. Mam też świadomość, że nauka powinna być językiem uniwersalnym, ale tylko w zakresie pewnych konkretnych reguł i jednostek, a nie definicji. – Uśmiechnął się blado po tym żarcie.

Doktor Weaver doskonale zdawał sobie sprawę, że wiele podstawowych naukowych pomiarów dokonywano na podstawie wcale nie uniwersalnych stałych. Metr stanowił fragment średnicy kuli ziemskiej, na tyle dokładny, na ile można było ją zmierzyć w XVII wieku, a dopiero znacznie później zdefiniowano go jako wartość równą 1 650 763,73 długości fali w próżni pewnego szczególnego promieniowania. Dżule, standardowa, międzynarodowa jednostka energii, była podobnie arbitralnie przyjęta. Ale istniała jedna, która nie była.

Przejście singletowe – rzekł Bill wyjmując kartkę. Postawił na papierze kropkę, narysował koło wokół tego punktu i umieścił na kręgu mniejszy punkt. Potem nakreślił zawiłą linię przecinającą krąg. Następnie narysował większy krąg wokół tego wszystkiego i przedstawił punkt przeskakujący z wewnętrznego do zewnętrznego kręgu. – Powinienem przedstawić to w kreskówce, ale większość fizyków zrozumiałaby, gdybym im to pokazał – dodał podsuwając obrazek po stole Tcharowi. Istota przechyliła głowę i przez chwilę zastanawiała się na rysunkiem, po czym skłoniła głowę w drugą stronę. Po chwili podniosła długopis i zaczęła rysować.

Szkic, który obcy oddał fizykowi był... niezrozumiały. Na kartce znajdowała się skomplikowana grupa figur, pośrodku której znajdowała się jedna figura owalnie spłaszczona po bokach. Kolejne trzy symbole zostały rozmieszczone w pewnych odległościach od środkowego. W sumie wyglądało to jak jakieś chińskie zaklęcie czy wróżba. Bill nie miał pewności, co oznacza ten obrazek.

Co to jest? – spytał patrząc na admirała Avery’ego.

Mówi, że to rysunek atomu – odpowiedział tłumacz. – Posłuchaj, Bill, niektóre rzeczy są intuicyjnie oczywiste dla ludzi, ponieważ nasze społeczności rozwijały się we wzajemnych powiązaniach ze sobą. Nie mam pojęcia, co dokładnie to znaczy; nie posunęliśmy się tak daleko. O ile wiem, to może symbolizować to samo, co twój rysunek. Jak to się nazywało... równanie singletowe?

Energia niezbędna pobudzonemu elektronowi do tego, by przejść z jednego poziomu orbitalnego na kolejny. To podstawowe równanie dotyczące energii.

Może spróbujemy czegoś innego? – podsunęła Robin. – Kalorie? To po prostu energia konieczna do tego, żeby jeden gram... cholera, musielibyśmy mieć najpierw definicję grama, prawda?

Prawda – rzekł Weaver, wcisnął się głębiej w swój fotel i splótł dłonie. Po pewnym czasie wyprostował się i wskazał symbole. – Czy to symbolizuje atom? Możemy być tego pewni?

Tak – odpowiedział admirał Avery. – Co ciekawe, oni uznają, że to stan przejściowy. Ale bez wątpienia jest to atom. – Odezwał się do Tchara i po chwili wzruszył ramionami. – Tchar mówi, że to najmniejszy możliwy atom.

Wodór, dobrze – mruknął Bill. – Jaka ilość energii uwalnia się, gdy jeden z tych atomów łączy się z następnym w kolejności największym atomem?

Avery przetłumaczył to i Adar zamyślił się. Tłumacz wyjaśnił, że właśnie komunikuje się z ich siecią danych.

Ciekawe, czy jest taka, jak nasza – wtrąciła dziewczyna. – W jednej trzeciej informacje, a w dwóch trzecich pornografia i serwisy dla samotnych?

Tsho’futt wydał z siebie dziwaczne chrząknięcie i przetłumaczył pytanie. Tchar nadal wydawał się nieobecny, ale trzeci Adar, który nie został przedstawiony z imienia, coś powiedział.

Ogłoszenia o Tcheer – odezwał się Tsho’futt całkiem nieźle po angielsku. – I bardzo dużo ogłoszeń o ziołowych lekach zapobiegających utracie młodości.

Tcheer to osiąganie okresu zdolności do rozmnażania się płciowego – rzekł zwięźle admirał. – Bezuczuciowo. Podejrzewam, że właśnie odkryliśmy, jak wygląda ich pornografia.

Cuda nauki – dodał fizyk.

Tchar przemówił i Avery natychmiast skupił na nim swoją uwagę.

Tchar twierdzi, że rozumie, o co nam chodzi, i uważa, że możemy dojść do pewnych uzgodnień w sprawie jednostek miary – oznajmił tłumacz. – Gdy już będziemy to mieli, możemy dokonać pomiarów siły rażenia ich broni. Chętnie powiedzą nam, jaka jest moc ich broni, jeśli my powiemy im, jaka jest moc naszej.

Au! – rzucił Bill. – Przygotujemy materiały, ale jeśli chodzi o resztę, to będziemy musieli zapukać do drzwi na górze.


* * *


Po upływie trzech gorączkowych godzin mieli wyniki pomiarów.

Dziesięć megaton, mniej więcej – oznajmił Bill Weaver podnosząc wzrok znad kalkulatora w laptopie. – Zastanawiam się, czy to prosty postęp geometryczny, czy nieliniowy, czy jeszcze jakiś inny?

Weaverl i Tchar oraz Avery jako tłumacz spędzili większość czasu na dyskusji o tworzeniu bozonów, bramach między światami i ich cechach. Doszli do porozumienia w kwestii pojmowania mionów, neutronów, neutrin i kwarków. Ponieważ kwarki nie były generowane przez nieaktywne bozony ani broń jądrową, poszło im z nimi nieco trudniej, ale Bill był całkowicie pewny, że mówią o tych samych cząstkach. Rozmawiali także, choć bez większych sukcesów, o mechanice kwantowej. Naukowiec odniósł wrażenie, że Adarom tak samo jak ludziom zakrawa ona na obłęd.

Zjawił się francuski fizyk, doktor Bernese, i na chwilę przyłączył się do dyskusji, po czym grzecznie przeprosił i wycofał się z niej, gdy rozmowa zeszła na kwestie uzbrojenia. Był oddanym członkiem komitetu do spraw rozbrojenia i likwidacji arsenałów jądrowych, a choć rozumiał obecną konieczność użycia takiej broni, odmawiał rozmowy na jej temat.

Z drugiej strony Bill nie poruszając niczego, co mogłoby zagrozić bezpieczeństwu, mówił o niej z pełną beztroską. Okazało się, że Adarowie nie używali urządzeń do roszczepiania i syntezy jąder atomowych, ale czegoś innego. Tchar wzbraniał się przed dokładnym opisem tego, lecz zauważył, że opisywane przez Weavera skutki w pomieszczeniu bramnym, mogły powstać w wyniku działania takiego samego urządzenia. Bill miał niemalże pewność, że istota w pomieszczeniu bramnym była jakimś systemem przechowującym antymaterię. Kiedy jednak po żmudnej próbie wytłumaczenia, o co mu chodzi, poruszył temat antymaterii, Tchar bardzo chętnie chciał go podjąć. Ergo, nie był to ich system broni.

Antymateria stanowiła przeciwieństwo normalnej materii; w najprostszym ujęciu antypozytron był elektronem, który miał ładunek pozytywny zamiast negatywnego. Antymateria w zetknięciu ze zwykłą materią mogła gwałtownie eksplodować – przy czym obie wydzielały ogromną ilość energii. Została wyprodukowana w minimalnych ilościach w wielkim akceleratorze cząstek w CERN w Szwajcarii. Skrajnie małe ilości pojedynczych antyprotonów i pojedynczych atomów antywodoru. Wytworzenie ich wcale nie było takie trudne, jednak przechowywanie ich przez dłuższy czas zużywałoby tyle energii, że ostateczny rezultat doświadczenia uznano za negatywny.

Doktor zasugerował, że istota, którą widział przy bramie po stronie Titcher, stanowiła jakiś nośnik antymaterii. Pozytrony mogły nie być dopuszczane do kontaktu z normalną materią dzięki wytworzeniu wokół nich pola magnetycznego, tak jak w urządzeniu nazywanym butelką izolacyjną. Stworzenie to przypominało nawet butelkę izolacyjną, zwłaszcza jeśli uwzględni się fakt, iż obcy gatunek wykorzystywał organizmy biologiczne zamiast urządzeń mechanicznych.

Tchar zauważył jednak, że istnieje coś jeszcze, pewien znacznie potężniejszy środek wybuchowy niż antymateria. I Adarowie go mieli. W wystarczającej ilości, by stosować jako broń.

Coś takiego byłoby wspaniałym źródłem paliwa – rzekł fizyk, podchwytując tę informację.

Jest to coś, nad czym pracowałem, zanim otworzyliśmy pierwszą bramę – wyznał rozmówca, po czym zmienił temat.

Adarowie wygenerowali bozony celowo, pragnąc stworzyć bramy dla komunikacji w obrębie ich własnego świata. Właśnie kończyły im się łatwo dostępne zasoby paliw kopalnych, więc w dużej mierze opierali się na wykorzystaniu energii rozszczepienia jąder atomowych jako źródła napędu. Nawet suborbitalne rakiety, których na ogół używali zamiast samolotów, były napędzane urządzeniami wykorzystującymi energię rozszczepienia jąder atomowych. Ale takie paliwo dawało podobne produkty uboczne jak wszędzie we wszechświecie: zużyte ogniwa paliwowe, nawet poddawane recyclingowi, pozostawiały niezdatne do żadnego użytku radioaktywne odpady, które musiały być składowane przez długie stulecia. Adarowie nie przejawiali jednak typowego dla ludzi, często irracjonalnego, lęku przed energią atomową i jej produktami ubocznymi. W każdym razie Tchar nie zdradzał żadnych tego rodzaju obaw. Ale tak naprawdę, w ciągu trzech godzin rozmów, Bill doszedł do przekonania, że obcy poza tym, że był pomysłowym fizykiem, byłby też świetnym graczem w pokera.

W końcu jednak ukończono ustalanie wszystkich jednostek miary i wykonano obliczenia.

Używali tej samej broni za każdym razem? – spytał Weaver.

Avery’emu najwyraźniej nie przeszkadzało trzygodzinne tłumaczenie dialogu, w którym niekiedy poruszano bardzo ezoteryczne zagadnienia. Stary admirał był równie rześki jak wtedy, gdy zaczynali. Chyba nawet wyglądał na bardziej ożywionego tą wymianą poglądów.

Tak – odpowiedział Tchar. – Po pierwszym ataku pojawiły się sugestie, aby zróżnicować poziom mocy, by ustalić, czy portale pozostaną zamknięte dłużej czy krócej, ale Wspólna Rada, rząd, wolał nie ryzykować.

Nie wiemy też, jakie były skutki użycia broni po stronie Dreen – zadumał się Bill. – Okay, Tchar, Tsho’futt, panie Nieprzedstawiony, dziękuję wam za informacje. Czy jest coś, co mógłbym wam jeszcze powiedzieć, a co umknęło mojej uwadze?

Stary wojskowy przetłumaczył te słowa i wzruszył ramionami.

Chyba nie mamy żadnych niezbędnych im informacji. Z wyjątkiem danych dotyczących formowania się bozonu, które wykraczają poza moje możliwości translatorskie.

Ja chciałbym poruszyć jeszcze jedną sprawę – rzekł naukowiec. – Ale za pozwoleniem Adarów, chciałbym przedyskutować ją tylko z Tcharem i chciałbym, jeśli jest to możliwe, żeby na pewien czas zachował wszystko wyłącznie dla siebie. Nie dotyczy to bezpieczeństwa żadnego z naszych światów, ale... filozofii fizyki.

Avery zmarszczył brwi, ale przełożył jego prośbę. Adarowie na chwilę pogrążyli się w dyskusji, aż wreszcie przemówił Tchar.

Ten, który nie został przedstawiony – przekazał admirał – chce zostać. Czy zna pan japońską metodę negocjacji?

Nie – przyznał Bill. – Miałem do czynienia raczej z Rosjanami...

U Japończyków, najwyższy w hierarchii spośród negocjatorów często nie odzywa się przez całą wymianę zdań. Niższy w hierarchii zajmuje się rozmową. W tym przypadku wygląda na to, że pańska prośba prowadzi do całkowitego zlekceważenia tego trzeciego uczestnika, który jak sądzę, jest jakimś ważnym naukowcem lub politykiem.

Naukowcem – rzekł niespodziewanie nie przedstawiony Adar. – I lingwistą.

Chcę podkreślić, że te informacje są znane bardzo niewielu ludziom – oświadczył doktor. – Naszemu prezydentowi, jego doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego i sekretarzowi obrony. Poza tymi osobami nikomu o tym nie mówiłem. Natomiast pomimo faktu, że ze względu na wymienione osoby może to sprawiać wrażenie sprawy dotyczącej bezpieczeństwa narodowego, to zapewniam, iż wcale tak nie jest. Ma to jednak związek z fizyką formowania bozonów i tworzenia bram. I wolałbym omówić to tylko z jednym Adarem. O ile potrafią zrozumieć znaczenie zachowywania informacji w ścisłej tajemnicy.

Istoty omówiły to między sobą, po czym Tsho’futt wstał i opuścił pomieszczenie.

Twoja artass zostanie czy wyjdzie? – spytał Tchar wskazując Robin.

Admirał Avery przez chwilę wyglądał na zmieszanego, po czym zaśmiał się cierpko.

Uznali, że ponieważ Bill cały czas gadał, Robin była jego zwierzchniczką.

Mam nadzieję, że nie – rzekł Bill przenosząc wzrok na dziewczynę. – Jest coś, co chcesz mi powiedzieć?

Tylko tyle, że mam nadzieję, iż uda mi się dowiedzieć, o czym rozmawiacie – odparła programistka.

Robin, jesteś wspaniała osobą, ale...

Odpowiedź brzmi nie – oznajmiła wzruszając ramionami. – Znajdę sposób, żeby to z ciebie wyciągnąć. Pewnego dnia. – Zabrała swoje rzeczy i wyszła.

Czy twój artass chce tłumaczyć? – spytał Avery, starannie wypowiadając to zdanie.

Tchar odpowiedział ruchem głowy, który oznaczał, że nie chce. – Admirale Avery – zaczął fizyk. – Muszę zadać jedno techniczne pytanie. Jakie ma pan uprawnienia?

Chłopcze złoty – odpowiedział admirał cierpko. – Prowadziłem negocjacje w zakresie zbrojeń atomowych z Ruskimi, kiedy ty jeszcze byłeś oczkiem w głowie swojego tatusia. Mam wyższe uprawnienia niż ty. Możesz sam osądzić, czy to wystarczy, ale ja nawet nie mówię przez sen.

Proszę o wybaczenie – rzekł Bill z uśmiechem. – Dobrze więc, zaczynajmy. Pierwszą rzeczą, którą muszą zrozumieć, jest to, że ludzie ulegają halucynacjom.

Nie znam adarskiego słowa na określenie tego – powiedział stary wojskowy, po czym odezwał się do Tchara. – Dobrze, mają coś podobnego. Wydaje mi się, że mogę tego użyć, choć ma pewne konotacje religijne.

No cóż, to, co chcę powiedzieć, też ma – westchnął Weaver i zaczął opowiadać o swoich przeżyciach w Eustis w czasie zaburzenia pracy bramy. Pominął fakt, że był wówczas przemęczony, nie spał zbyt wiele i był maksymalnie nakręcony, co stwarzało świetną pożywkę dla halucynacji. Korzystał przy tym z notatek, które sporządził wkrótce po tych doświadczeniach, po to, żeby nic nie zamazało się w jego pamięci. Był tak bliski werbalizacji doświadczonego przez siebie kontaktu, jak tylko potrafił. Wypchane zabawki dziecięce stanowiły pewien problem translatorski, ale zdołał zobrazować Tuffy’ego i Mimi na swoim laptopie. Kiedy skończył, wciąż nie przedstawiony artass przysunął się bliżej w swoim fotelu i zaczął obracać głowę na boki, uważnie przyglądając mu się trzecim okiem, które znajdowało się wysoko na czole, jak gdyby badał zagrożenie.

Jestem ciekaw, czy miewasz sny – rzekł artass. Wypowiedział słowa przeciągle i z dziwnym pogłosem.

Tak – odpowiedział Bill, spoglądając w osobliwą twarz obcego i zachodząc w głowę, co mógł mieć na myśli.

Obcy zaczął coś mówić, ale przerwał i zwrócił się do Tchara, który z kolei zaczął coś opowiadać Avery’emu.

Ziemscy naukowcy próbują rozgraniczyć naukę od tego, co moglibyśmy nazwać filozofią czy religią – powiedział Avery. – Adarowie tak nie czynią. Twierdzą, że jedną rzeczą w twoich wynurzeniach, która miała głęboki sens, było to, że na naszym poziomie nauka i filozofia są braćmi. Dla nich nauka, filozofia i religia przeplatają się wzajemnie.

Adarski tłumacz spojrzał na artass, który wykonał jakiś gest głową. Istota kontynuowała.

Nasi wielcy święci – tłumaczył admirał – doznawali takich wizji jak twoje, wizji, które skłaniały ich do otwarcia umysłu i zbadania, czym jest rzeczywistość. Czym jest wszechświat? Jeśli bozony mogą zawierać wszechświat, któż może stwierdzić, że nie jesteśmy obiektami eksperymentu w jakimś kosmicznym laboratorium? Czy jesteśmy wytworem jednego z takich wypchanych Tuffych, który rzucił: „Zobaczmy, co się stanie!”? Czy Bóg jest jeden? Czy jest wszechwiedzący i wszechmocny? Czy też raczej Bóg to wielu naukowców, badaczy, starających się lepiej pojąć własną rzeczywistość? Czy jesteśmy stworzeni na obraz Boga jako króliki doświadczalne? Czy też my również jesteśmy badaczami, poszerzającymi Jego próbę pojęcia wszystkiego? Na naszym poziomie fizyki są to istotne kwestie, których nie można ignorować. Tak jak wyje najwyraźniej ignorujecie. – Tchar wykonał kolejny gest głową, gdy Avery dokończył przekład, po czym dodał coś po cichu.

Wyraża swój żal, że nie otwieracie swojego umysłu na cuda wszechświata.

Weaver przez większość życia nie robił niczego innego, tylko dziwił się światu.

Właściwie – westchnął fizyk ze wzruszeniem ramion – to, co mówisz, brzmi sensownie. Ale są to raczej pytania osób religijnych, a nie naukowców. Na moim poziomie większość naukowców, którzy zajmują się zaawansowaną fizyką, nie mają nic przeciwko temu, żeby Bóg był naukowcem, a my jego asystentami. Być może w ten sposób przedstawia się Boga wśród moich współbraci. Bardzo niewiele osób głęboko religijnych jest naukowcami i wice versa. W początkach nauki wiele spośród naszych odkryć dokonywały osoby religijne. Jednak z biegiem czasu struktura wierzeń religijnych coraz bardziej zdaje się nie pasować. Dla większości naszych osób wierzących, jeśli w ogóle o tym myślą, rzeczy albo istnieją, albo nie. Bóg stworzył grawitację, żeby nie pozwolić ludziom odlecieć z Ziemi w przestrzeń kosmiczną. To im wystarcza. Taka postawa stwarza wystarczające podłoże do konfliktu, ale dla fizyków konflikt ten polega po prostu na tym, że nie schylą głów przed bezmyślnością i nie stwierdzą: „Tak, masz rację w sprawie Boga, przerwę więc swoje poszukiwania naukowe, bo są one bezcelowe”.

Tchar zerknął przez ramię, ale artass tylko przypatrywał się pilnie Billowi.

Może więc – rzekł ostrożnie Tchar – powinniśmy porozmawiać z waszymi przywódcami religijnymi.

Powodzenia – zaśmiał się doktor pusto. – Mam nadzieję, że nie zostaniecie zlinczowani.

Avery skrzywił się, ale przetłumaczył ostatnie zdanie.

Coś takiego naprawdę mogłoby się stać? – spytał rozmówca.

Może nie w Stanach Zjednoczonych – przyznał Bill. – Ale jeśli pojedziecie do Mekki i będziecie nauczać swojego słowa Bożego, to zostaniecie usunięci. Zresztą nie sądzę, żeby reformowani baptyści okazali się bardziej otwarci.

Wymagało to dłuższej wymiany zdań pomiędzy Averym i Tcharem, każde wyjaśnienie wymagało bowiem kolejnych. W końcu artass przemówił do admirała, ten zaś skinął głową.

Oni również mają sekty religijne – wytłumaczył Avery. – Ale niewiele z nich jest antynaukowych, choć niektóre są do pewnego stopnia zbrojne. Jedna z sekt zapewnia im znaczną część ich wojska. W rzeczywistości, tak jak to powiedzieli, religia i nauka zdają się iść w parze u Adarów. Sądzę, że kiedy rozpracuję już ich język, będą mogli bardzo pouczająco spędzić czas na rozmowie z niektórymi znanymi mi przywódcami religijnymi.

Bardzo uważnie rozważę twoje słowa – rzekł Weaver, zastanawiając się, czy mógłby wyobrazić sobie Boga jako naukowca. Z pewnością miało to więcej sensu niż opowieść, że „szóstego dnia stworzył On Ziemię, a potem wyrzucił Adama z ogrodu edeńskiego z powodu jego ciekawości”.

Może o to chodziło. Od samego początku ciekawość była tłumiona przez religię. „Nie spożywaj owocu z drzewa poznania, bo będziesz wyrzucony z Edenu”.

Wiedział, że religia silnie wspierała wczesną naukę. Nawet niektóre miejskie legendy dotyczące „religijnej bigoterii” w stosunku do nauki były fałszywe. Na przykład Galileusz padł ofiarą nie tyle religijnej ciemnoty, co raczej prostego niepowodzenia w zakresie rygorystycznego uzasadnienia swoich wniosków. Wyjaśnienie teorii planet krążących wokół Słońca i Księżyca krążącego wokół Ziemi wymagało najpierw stworzenia teorii grawitacji i rachunku matematycznego. Ponieważ Galileusz nie potrafił przedstawić konkluzywnego dowodu na to, dlaczego jego teoria działała, najtęższe naukowe umysły jego epoki, podparte błędnymi teoriami tworzonymi od czasów Arystotelesa, odrzuciły jego dzieło jako niezgodne z prawdą i oszukańcze. Ale przecież to on wykazał się niezdolnością do zaprezentowania odpowiedniej metody naukowej i właśnie ten fakt, a nie sama religijna bigoteria, sprowadził na niego zgubę. To, jak również fakt, że był buntowniczym sukinsynem. Ówczesny papież starał się chronić go przed przeciwnikami, lecz tylko tyle mógł uczynić. Sam Galileusz sprawił, że nie dało się zrobić nic więcej.

Podobnie zresztą wcale nie ci, co wierzyli, że Ziemia jest płaska, najbardziej zapalczywie występowali przeciwko wsparciu misji Kolumba, który znalazł „Nowy Świat”. Byli to najwybitniejsi naukowcy z dworu królewskiego Izabeli, którzy twierdzili, iż podróż na zachód zamiast wokół przylądka Horn czyniła niemożliwą do realizacji, jak na technikę owych czasów, wyprawę do Indii. Określili rozmiary kuli ziemskiej i odległości na niej, i ustalili, że Kolumbowi zabraknie żywności i pitnej wody, zanim osiągnie połowę drogi.

Na szczęście zanim pokonał jedną trzecią tej odległości, wylądował na Karaibach. Ówcześni naukowcy nie wiedzieli jednak, że są tam Karaiby. Zaś Izabela, biedactwo, była zbyt głupia, żeby zrozumieć ich wyliczenia matematyczne.

Niemniej jednak religijna bigoteria kierowana przeciwko nauce istnieje naprawdę. Wciąż uparcie próbuje się lansować „kreacjonistyczną naukę” jako stanowiącą równie pełnoprawną, co ewolucjonizm. Historia dotycząca obecnego tworzenia się bozonów była podtrzymywana i podsycana przez przywódców religijnych.

Zastanawiał się, czy pierwszym z ludzi, którzy nawrócą się na nauki Kościoła Adarów, nie będzie William Weaver.

Przemyślę to – powtórzył Bill.

Zrób tak – rzekł artass. – Otwórz swój umysł. Inaczej wszyscy możemy upaść.

Admirał Avery wyprowadził go z sali konferencyjnej, odnaleźli wyraźnie zaintrygowaną Robin i skierowali się z powrotem do bramy. Gdy znaleźli się po drugiej stronie, poza zasięgiem Adarów, stary wojskowy dotknął ramienia naukowca.

Właśnie przyszło mi coś do głowy – oznajmił.

Co takiego? – zapytał Bill, zastanawiając się, czy Tuffy rzeczywiście jest Bogiem. Kościół Tuffy’ego. Jakoś mu to nie pasowało. Kościół Odkupienia Tuffy’ego? Nie. Przypomniał sobie wywiad z ciotką Mimi i wyobraził sobie, co ta dobra kobieta powiedziałaby mu, gdyby próbował jej wmówić, że Tuffy był prawdziwym Bogiem.

Chodzi o te umocnienia obronne po stronie Adarów – rzekł Avery, rozglądając się, aby upewnić się, że nikt go nie usłyszy.

No i co?

Nie są przeciwko nam. Są na wypadek gdyby... Titcher nas pokonali.


* * *


Najpotężniejszą bronią jądrową w naszym arsenale jest Mk-81 – obwieściła podenerwowana doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Ma moc około dwóch megaton. Twierdzi pan, że zamknie ona bramę na jak długo? Kilka tygodni?

Może trzy – odparł doktor. – Obecnie pozostaje zamknięta przez ponad miesiąc. A podejrzewam, że coś o takiej mocy nie zamknęłoby równocześnie wszystkich bram.

Przekonstruowaliśmy głowice Mk-81 i umieściliśmy je przy trzech bramach – oznajmił sekretarz obrony. – Ale przy tym tempie...

Głowica jądrowa co trzy tygodnie na każdą z dwudziestu dwóch bram – podpowiedział Bill. – Przy założeniu, że wszystkie zadziałają; nigdy nawet nie rozważaliśmy procentu usterkowości w przypadku broni jądrowej.

To prawda – potwierdziła specjalistka od spraw bezpieczeństwa narodowego, przygryzając wargę. – Dla pewności powinniśmy mieć dwie lub trzy przy każdej bramie. I nie ma pan pojęcia, jakim systemem broni oni się posługują?

Nie, proszę pani – przyznał Weaver. – To znaczy mam kilka teorii, ale nic, co można przetestować.

Pomiędzy 22 i 66 nuklearnymi głowicami co trzy tygodnie – rzekł sekretarz potrząsając głową. – Będziemy musieli zacząć likwidować nasz arsenał atomowy, żeby zużyć go do zamykania bram. Trzeba wrócić do rozbudowy arsenału atomowego. W ciągu dziesięciu lat będziemy mieli sieć reaktorów paliworodnych, żeby nadążyć z produkcją plutonu. A jeśli którekolwiek z urządzeń nawali...

To będziemy musieli odbijać bramę – dokończył fizyk. – Gdziekolwiek będzie, od Eustis po Sasketchewan. Zaś jedynym sposobem na to będzie broń jądrowa.

A rozmieszczamy ją wyłącznie przy aktywnych bramach – zaznaczyła doradczyni. – Doktorze Weaver, jest pan pewien, że nie uda się zdestabilizować wszystkich bram jedną głowicą jądrową?

Nie, proszę pani – rzekł Bill. – Ale nie spodziewałbym się, że zdestabilizują się tak jak teraz. Możliwe że eksplozja naruszy równowagę części, a może wszystkich. Może też zdestabilizować tylko jedną bramę. To coś, czego po prostu jeszcze nie wiemy, czego jeszcze nie przetestowaliśmy.

A mógłby pan? – spytał prezydent.

Oczywiście – odpowiedział naukowiec. – Mógłbym przetestować to na jednej z bram, które sana jakimś bezludziu. Zrzucić na nią bombę i przekonać się, czy wybuch nuklearny zdestabilizuje całą ścieżkę bozonową. – Zastanowił się nad tym przez chwilę i skinął głową. – Myślę, że najlepsza będzie grupa czwarta. Jest pewna brama w północnym Ohio, w wiejskiej okolicy. Planeta po drugiej stronie ma niskie ciśnienie atmosferyczne i jest praktycznie pozbawiona życia. W każdym razie nie napotkaliśmy tam niczego obdarzonego inteligencją czy wrażliwością zmysłową. Musi pan zrozumieć, że to doprowadzi do napromieniowania najbliższej okolicy, tak samo jak wybuch w Eustis napromieniował Staunton. Ale możemy zrobić taką próbę.

Nie ma jakiejś bardziej odległej bramy?

Jest parę bozonów na obszarach pustynnych – powiedział Bill. – Przypuszczalnie moglibyśmy zaryzykować otwarcie ich i sprawdzenie, co jest po drugiej stronie. Lub może stworzyć połączenie pomiędzy dwoma bozonami na pustynnych terenach, ale w ten sposób jedna eksplozja jądrowa nastąpiłaby na Ziemi. Myślę, że to na pewno naruszałoby „Układ o zakazie prób jądrowych”.

Nie mówiąc już o zrujnowaniu jakiejkolwiek szansy na reelekcję – dodał szef państwa z goryczą. – Doktorze Weaver, niech pan na moją odpowiedzialność przygotuje operację przesłania broni jądrowej przez bramę w Mississippi; ściągnijmy tych Titcher z naszych karków przynajmniej na jakiś czas. Potem zorganizuje się oczyszczenie terenu. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął z niej kartkę, która wyglądała trochę jak złota karta kredytowa American Express, po czym pokręcił głową. – Kiedy objąłem urząd, byliśmy mniej więcej w stanie pokoju. Od tego czasu mieliśmy 11 września, wojnę w Iraku i teraz to. Żaden prezydent nie wyraził zgody na użycie broni atomowej od 1945 roku. Teraz ja doszedłem do momentu, że muszę rozpieczętować japo tylu latach.

Doktorze Weaver, niech pan znajdzie jakieś lepsze rozwiązanie. Musimy modlić się do Boga, żeby znalazł pan jakieś lepsze rozwiązanie.

Tak jest, panie prezydencie – oświadczył Weaver. – Myślę, że powinien pan któregoś dnia porozmawiać z moim odpowiednikiem z rasy Adarów.

Dlaczego? – spytał prezydent zaintrygowany.

Poradził mi prawie to samo wczoraj: że powinienem modlić się do Boga.


* * *


Pani Wilson, naprawdę muszę porozmawiać z Mimi w cztery oczy – powiedział Bill.

Tak jak przewidziała pani Wilson, z wyjątkiem bardzo okazjonalnych „lokalnych” programów emitowanych w czasie słabszej oglądalności, media zdawały się zapomnieć o Mimi i Tuffym.

Wilsonowie mieszkali na ranczo w zachodnim Orlando, na dość starym osiedlu, choć całkiem przyjemnym i nie podupadłym, przypuszczalnie wzniesionym w czasie pierwszej fali budowania domów po ukończeniu Disney World. Panowała tu atmosfera „starej Florydy” z dębami na dziedzińcach, które w ciągu trzydziestu lat zdążyły rozrosnąć się bardzo pięknie.

Wnętrze było schludne, jak spod igły, a przy tym urządzone w wiejskim stylu. Mimi została starannie ubrana na tę rozmowę w sukienkę w kwiaty, Tuffy natomiast przycupnął jej na ramieniu. Ciocia posadziła ją na tej samej wzorzystej kanapie w szkocką kratę, którą doktor widział wcześniej w wiadomościach telewizyjnych, a która stała w „salonie Florydy”, pomieszczeniu pełnym okien wpuszczających światło słoneczne do wnętrza. Weaver przysiadł przy jednym z boków nadmiernie wypchanego fotela z kompletu. Pani Wilson zasiadła obok Mimi po przeciwnej stronie Tuffy’ego łypiąc na niego podejrzliwie.

Nie wiem, czy tak można – odezwała się. – Nie wiem, czy to właściwe.

Proszę pani – powiedział Bill, tak grzecznie, jak tylko potrafił. – Jestem tu z polecenia prezydenta Stanów Zjednoczonych, żeby zadać Mimi kilka pytań. Jeśli chce pani zostać, musi pani zrozumieć, że pytania te i wszelkie odpowiedzi, które mogę na nie uzyskać, dotyczą bezpieczeństwa narodowego USA. Nie może pani nikomu o nich powiedzieć.

Zamierza pan zadać Mimi pytania, tak? – powtórzyła pani Wilson, zdziwiona. – A jeśli ona będzie o nich rozpowiadała?

Mam przeczucie, że ona nie zechce – wyjaśnił. – Ma to pewien związek z Tuffym. Spotkałem chyba inne obce istoty, takie jak on. I szczerze mówiąc, to jemu muszę zadać kilka pytań. Ufam, że mi odpowie.

Różni ludzie zadawali mu już wcześniej pytania – oznajmiła kobieta.

Oni to nie ja – odparł fizyk. – Jeśli pani zostanie, musi pani zrozumieć, że to tak, jakby poznała pani nazwiska wszystkich szpiegów i wiedziała, jak skonstruować broń jądrową. Nie może pani nigdy nikomu powiedzieć o tych rzeczach.

A ty powiesz? – zapytało niespodziewanie dziecko. Bill spojrzał na nią i wzruszył ramionami.

Gdybym miał to zrobić, nie powiedziałbym ci tego.

Ciociu – powiedziała Mimi. – Tuffy prosi uprzejmie, żebyś pozwoliła nam porozmawiać. W cztery oczy. Uważa, że nie spodobałyby ci się niektóre rzeczy, o których będzie mowa.

A ty, skarbie? – spytała pani Wilson.

Nic mi nie będzie, ciociu – odpowiedziała dziewczynka monotonnym głosem. – Pan jest moim pasterzem.

Pani Wilson rozważyła to powoli, po czym wstała.

Długo to potrwa?

Wątpię – odrzekł Weaver. – Jeśli tak, to będzie to bardzo niezwykła rozmowa.

Kobieta, co chwila zerkając przez ramię, opuściła salon.

Kim jesteś? – spytała Mimi. – Mówiłeś, że jesteś doktorem.

Jestem fizykiem – odpowiedział Bill. – Nazywają mnie doktorem, ponieważ długo chodziłem na studia.

Kto to jest fizyk? – dopytywała się mała.

Ktoś, kto uczy się o tym, jak działa świat – odparł. – Na przykład dlaczego grawitacja ściąga wszystko na dół?

Bo nas lubi – odrzekła Mimi i zachichotała. – Tuffy mówi, że grawitacja to świat, który obejmuje nas w przyjacielskim uścisku. Ja też będę fizykiem, kiedy dorosnę. Muszę poznać wiele trudnych słów. Dla Tuffy’ego. On jest mądry, taki mądry, że czasem czuję się głupiutka. Ale pomaga mi w pracy. Nie robi niczego za mnie, ale wyjaśnia mi, jak mogę to zrobić. Szkoła staje się naprawdę nudna.

Mówiłaś komuś jeszcze o tym? – spytał Weaver.

Nie, Tuffy mówił, że nie powinnam – odpowiedziała dziewczynka. – Moi nauczyciele myślą, że jestem naprawdę mądra. Nie wiedzą, że Tuffy jest mądrzejszy od nich. Jest nawet mądrzejszy od ciebie. Mówi też, że już cię spotkał. Nie w miejscu, gdzie wszystko wybuchło. Gdzieś indziej. Nie rozumiem, co mówi. Coś o miejscu między małymi częściami.

O przestrzeni pomiędzy atomami – rzekł Bill głosem zdradzającym zamyślenie.

Mówi, że coś w tym stylu. Nawet pomiędzy mniejszymi cząstkami.

Możesz przekazać Tuffy’emu, że muszę zamknąć bramy? – zapytał mężczyzna. – Przechodzą przez nie złe potwory. Zniszczą wszystko. Nie wydaje mi się, że zniszczyliby ciebie, Tuffy na pewno by cię obronił. Ale cała reszta przepadnie. Nie będzie żadnej uczelni, do której mogłabyś pójść na studia.

Mimi zastanawiała się nad tym starannie, a potem spojrzała na gigantycznego pająka na swoim ramieniu.

Tuffy mówi, że nie znam słów – odpowiedziała cicho. – Nie znam matematyki. Pokazywał mi trochę, ale doszliśmy tylko do czegoś, co nazywa się algebrą. Mówi, że to nie wystarczy. On nie potrafi wypowiadać słów. – Spojrzała znów na pająka i skinęła głową. – Tuffy mówi, że kiedy weźmiesz ziarnko piasku i przetniesz je, potem przetniesz je raz jeszcze i jeszcze, czyniąc je coraz mniejszym, to dojdziesz do najmniejszych kawałków, które jesteś w stanie przeciąć. Kiedy dojdziesz do kawałków mniejszych niż one, takich, których nie można przeciąć, bo unoszą się jak powietrze, płyną jak woda, których nie możesz przeciąć, bo to tak, jakbyś chciał przeciąć słoneczne światło, to znajdziesz sekret zamykania bram. Ale potrzebujesz ich bardzo dużo. Więcej niż jego zdaniem potrafisz ich zrobić. Wystarczająco, żeby utknęły w przestrzeni pomiędzy bramami, w przestrzeni pomiędzy najmniejszymi kawałeczkami i jeszcze mniejszymi, i wystarczająco, by zlikwidować bramy. Bramy to zamek i jednocześnie klucz do zamka – Mimi złapała się za głowę i potrząsnęła nią, kropelki łez napłynęły jej do oczu.

Tuffy mówi, że to wszystko, co potrafię znieść – rzekła bardzo cichym głosikiem, nagle znów zamieniając się w sześcioletnią dziewczynkę. – Mówi, że nie powinnam o tym teraz rozmawiać. Że jeśli złe potwory przyjdą, on weźmie mnie w ramiona, jak Jezus wziął małe dzieciątka, i zabierze mnie w miejsce, gdzie nie ma żadnych potworów.

Mimi – powiedział delikatnie Bill. – Zamierzam uczynić wszystko, co w mojej mocy, żeby potwory nie przyszły tutaj i żebyś nie musiała stąd odchodzić. I dziękuję ci bardzo za pomoc. Jesteś dobrą dziewczynką, najlepszą na świecie, a Tuffy to wielki przyjaciel nas wszystkich.

Naprawdę możesz powstrzymać potwory? – spytała Mimi.

Jeśli znajdę odpowiednio mały nóż – odpowiedział, spoglądając na unoszące się drobiny kurzu, widoczne w strumieniu światła wpadającego przez okno.


* * *


Była godzina 3.00 nad ranem, a Bill wciąż nie mógł spać. Pojechał z powrotem do obozu wokół anomalii o 2.00, wiedząc, że jest na tyle zmęczony po podróży z północnego Orlando, by móc wyłączyć swój umysł. Ale tak się nie stało. Funkcjonował nadal całkiem sprawnie, chyba że był opanowany przez nawracające majaki. Tuffy, potrzaskane ciało, wozy patrolowe ze złymi policjantami, drobiny kurzu w świetle słońca, bozony i radosne twarze na nich. Ray Chen z uśmiechem wciskający guzik, który zmienił świat. Wałkował w te i z powrotem teorię cząstki, lecz bez skutku. Wypił drinka, jednak i to nie pomogło, po prostu zaczął myśleć szybciej i bardziej chaotycznie. W końcu podniósł się z kanapy, na której zasiadał, i ruszył od jednego cienia do drugiego, aż dotarł do swojego roweru do ćwiczeń i zaczął wściekle kręcić pedałami trenażera.

Robił to od jakiejś godziny, starając się zużyć całą energię swojego organizmu, tak żeby znękany umysł wreszcie odpoczął, kiedy otworzyły się drzwi jego przyczepy, i weszła Robin.

Słyszałem skrzypienie tego cholerstwa z mojej przyczepy – oznajmiła dziewczyna.

Przepraszam – odpowiedział zatrzymując maszynę do ćwiczeń. – Po prostu nie mogę zaprzęgnąć mojego mózgu do pracy. Wszystko wiruje w nim jak niekontrolowany bozon. Muszę się czymś zajmować.

Próbowałeś drinka? – spytała, wchodząc do przyczepy i zapalając światło nad piecykiem. Miała na sobie koszulę nocną i kapcie z królikami.

Tak – powiedział naukowiec, nachylając się nad kierownicą roweru i marszcząc brwi.

Może więc lepsza będzie szklanka ciepłego mleka? – zaintonowała z lekkim akcentem południowca.

A może ovaltin? – odparł Bill z uśmiechem. – Chciałbym znaleźć jakąś książkę w zacienionej, zakurzonej komnacie. Ale są tylko te dziwaczne, senne obrazy i wskazówki, a ja powinienem być dość bystry, żeby je zrozumieć.

Straciłeś trochę włosów – powiedziała Robin marszcząc czoło. Podeszła do niego i dotknęła miejsca, z którego odpadło kilka włosów.

Uszkodzenia popromienne – wyjaśnił Weaver ze wzruszeniem ramion. – Odrosną. Większość.

Jeszcze jakieś złe skutki uboczne? – spytała.

Liczba moich białych krwinek spadła na pewien czas – przyznał Bill. – Poza tym wszystko w porządku.

W porządku? – spytała, przeciągle i prowokacyjnie wypowiadając to słowo.

W porządku – powtórzył, w końcu zrozumiał aluzję.


* * *


Kwarki! – krzyknął Bill.

Co? – sapnęła Robin, najwyraźniej wyczerpana. – Czy to normalne krzyczeć coś takiego w takiej chwili? Zazwyczaj jest to raczej coś w stylu „O mój Boże!”.

O nich właśnie mówili! – oznajmił ujmując jej twarz w dłonie. – Kwarki!

Nie mam pojęcia, o co ci chodzi – rzekła chłodno dziewczyna. – Ale jeśli natychmiast nie wrócisz do tego, co przerwałeś, nie będziesz w stanie wyjaśnić tego już nikomu. Chyba że, o ile będę delikatna, sopranem.

Jasne, wybacz.


* * *


Kluczem do bramy są kwarki – oświadczył Bill. W tym momencie miał już znacznie więcej niż czyste spekulacje. Mając w ręku ten sznurek, wyraźnie dostrzegał teorię tworzenia się bram, a nawet rozpracował większość związanej z nią fizyki. Nie czekał na żadną naukową recenzję; między innymi dlatego, że zależało mu na utajnieniu danych w równym stopniu, co rządowi. Ponieważ jego odkrycie mogło działać zarówno jak brama, jak i broń. – Kiedy utworzyła się Anomalia Chena, nie doszło do inwersji wszechświata; doszło natomiast do wysokiej emisji niepowiązanych kwarków. To właśnie one spowodowały wybuch.

O jakiej liczbie kwarków mówimy? – spytała doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Och, całkowita emisja to prawdopodobnie około 200 000 lub 300 000 cząstek – oznajmił fizyk.

I to wszystko? – spytał prezydent. – One są mniejsze niż atomy, prawda? Potrzeba znacznie więcej uranu, żeby spowodować jądrowy wybuch...

Zgadza się, sir – odparł Weaver. – Ale ich moc niszczycielska jest o rzędy wielkości większa niż jakiejkolwiek substancji z wyjątkiem tak zwanej materii dziwnej. My zaś nie mamy żadnej teorii dotyczącej tworzenia czegoś takiego w jakiejkolwiek ilości. Nawet największe superkolizery generują zaledwie jednego lub dwa, a one niemal natychmiast się ze sobą wiążą. Rzecz jednak w tym, że być może zdołamy dostosować jeden z nieaktywnych bozonów, tak by wytworzył strumień unikatowych kwarków, pewnego szczególnego rodzaju, osobliwych, czy jak je tam zwą. W ten sposób wcale się nie połączą; to coś jak przysuwanie do siebie tych samych biegunów magnesu. Jeśli to nam się powiedzie, może je przechwycić i skierować do jednej z bram. Kiedy się otworzy, wprowadzimy je do środka i uzyskamy gigantyczną eksplozję z niską emisją neutronów po drugiej stronie lub przypuszczalnie zapadnięcie się bramy. Jestem niemal pewny, że wystarczająco duża ich ilość całkowicie zniszczy portal. Trwale. Nie tylko zamknie bramę, ale wyeliminuje bozony po obu stronach.

Chwileczkę – wtrąciła doradczyni. – Wiem wystarczająco dużo o kwarkach, by zdawać sobie sprawę, że one zawsze się wiążą. Mion to dwa kwarki, prawda?

Tak – rzekł Bill marszcząc brwi. – Ale muszą mieć odpowiedni kolor, żeby się połączyć.

Kolor?

Aj-aj-aj – westchnął naukowiec, znów marszcząc czoło. – Okay, kwarki są opisywane jako występujące w różnych kolorach i smakach. Dlaczego? Ponieważ zostały odkryte przez fizyków, którzy nie mieli nic innego do roboty poza wymyślaniem dziwacznych terminów naukowych. Rzecz w tym, że muszą istnieć kwark i antykwark dwóch różnych kolorów, żeby wytworzyć mion. W tym przypadku wytworzymy strumień kwarków jednego typu, przypuszczalnie osobliwych, gdyż z pewnych powodów one są najłatwiejsze do wytworzenia.

Prowadził pan już takie eksperymenty? – zainteresowała się specjalistka w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego.

Owszem – odpowiedział Bill. – W innym razie nie mówiłbym o tym po próżnicy. Problem nie polega na dostrojeniu bozonu tak, żeby je produkował, problem tkwi w ich przechwyceniu...

I uda się panu to zrobić? – spytała doradczyni, szczerze zafascynowana.

Mamy przed sobą dwie możliwości – przyznał fizyk. – Możemy umieścić dwa bozony odpowiednio blisko. Zmusić jeden z nich do produkcji strumienia mionów podobnego koloru, takich, które nie mogą wiązać się z osobliwymi kwarkami, i wygenerować pole magnetyczne, by powstało coś w rodzaju naczynia przechwytującego. Miony przepłyną przez pole, w efekcie wytworzą rodzaj strumieniowego pola, które otoczy kwarki. Nie mam pewności, czy to się sprawdzi, ale wymaga mniejszych ilości energii niż drugi sposób.

Jaka jest zatem druga opcja? – zapytał prezydent.

Cóż – zaczął Bill, wyraz jego twarzy nagle się zmienił. – Drugi sposób polega na wytworzeniu miniaturowego białego karła. Lecz to pochłonie mnóstwo energii.

Białego karła? – rzekł sekretarz obrony śmiejąc się. – Mówi pan poważnie?

Tak, panie sekretarzu – odparł Weaver. – Biały karzeł to po prostu zbiór elektronów. My wytworzymy pole elektronowe, a następnie użyjemy pola magnetycznego w celu wytworzenia pułapki na elektrony. Potem wystrzelimy sporą porcję kwarków w stronę tej pułapki i zawiniemy elektrony wokół kwarków, jednocześnie dokonując ich kompresji, tak jak przy łapaniu wody w dłoń. Część kwarków ucieknie, ale miejmy nadzieję, że nie dość dużo, by zniszczyć naczynie. Szkopuł w tym, iż jego utrzymanie pożre mnóstwo energii. Ale z całą pewnością zadziała.

A potem umieści pan to urządzenie w bramie? – spytał sekretarz. – I ono zniszczy bozony.

Tak, sir.

Niszcząc całe wszechświaty? – spytał prezydent Stanów Zjednoczonych.

E... możliwe – odpowiedział Bill. – Choć obecnie naukowcy skłaniają się ku nowym teoriom co do natury bozonów; obecnie uważa się je za bramy do innych wszechświatów lub łącza z nimi, a nie same wszechświaty.

Jak wiele? – zadał pytanie sekretarz obrony. – Jak wiele cząstek?

Prawdopodobnie rzędu miliona, panie sekretarzu – oświadczył fizyk. – Musimy przekonać się, jakie tempo emisji kwarków mają bozony.

Ile czasu zabiorą przygotowania do eksperymentu? – spytała doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Istnieje pewien bozon bardzo wygodnie położony w Dolinie Śmierci – odpowiedział doktor. – Musimy zgromadzić sprzęt i założyć tam bazę. Tydzień, może trochę mniej. Kluczem do sukcesu będzie zdobycie wystarczającej mocy.

Chcę, żeby doktor Weaver dostał wszystko, czego mu będzie trzeba do przeprowadzenia tego eksperymentu – oznajmił prezydent sekretarzowi obrony.

Dopilnuję, żeby to otrzymał – odrzekł sekretarz. – Twierdzi pan, że ten wynalazek to odpowiednik broni jądrowej?

Tak, panie sekretarzu – powiedział Bill marszcząc brwi. – Lub raczej jądrowego materiału wybuchowego. Dlatego właśnie byłem bardzo ostrożny z głoszeniem tej teorii. Jeśli jest prawdziwa, wytworzenie niepowiązanych kwarków, a następnie przechwycenie ich jest dziecięcą igraszką. Każdy przyzwoity fizyk z dostępem do bozonu mógłby tego dokonać.

Dając każdemu lichemu państwu na świecie broń jądrową do rąk – skrzywiła się doradczyni.

Zamknij puszkę Pandory, a my otworzymy następną – skwitował to prezydent.

To nauka w służbie polityki, panie prezydencie.


* * *


Pamiętajcie o Rayu Chenie – rzekł Weaver, gdy jego ręka znieruchomiała nad przyciskiem inicjującym.

Bazę założono 15 kilometrów od nieaktywnego bozonu. Bunkier, skonstruowany z betonu wypełnionego workami z piaskiem i stalowymi prętami, powstał w odległości zaledwie ośmiu kilometrów. Wygodnie chłodzony specjalnym systemem klimatyzacji miał niezależne źródło energii i systemy pozwalające na jego odkopanie, gdyby został przysypany ziemią w następstwie eksplozji. Tam właśnie zebrał się zespół przygotowujący przewidywaną formację kwarków.

W końcu wybrano plan utworzenia pola mionów. Krótki, nieco traumatyczny eksperyment dowiódł, że nie byli w stanie utrzymać pola zamkniętego wystarczająco szczelnie, żeby zatrzymać odpowiednią ilość kwarków. Bill był niemal pewny, że pogrzebanie przy tym naprawiłoby problem, ale nie mieli czasu na zabawę z tym pomysłem, więc zamiast tego wybrali plan utworzenia butli izolacyjnej w celu uwięzienia białego karła.

Problemem było oczywiście jej przenoszenie; zamierzali wykorzystać kilka megawatów mocy tylko do wygenerowania pola i mniej więcej pół megawata na każdą godzinę do jego podtrzymania, jeśli w ogóle uda im się utworzyć z elektronów pierścień. Wojsko próbowało znaleźć przenośny półmegawatowy generator, lecz jak dotąd bez sukcesów.

Na miejscu był Mark, który zmontował kolejne urządzenie coś-tam-coś-tam w mniej niż tydzień. Bill Earp z FEMA, który podkreślił, że przynajmniej raz jego agencja zdoła przyjrzeć się wszystkiemu przed katastrofą. Sierżanci Garcia i Crichton, którzy byli bardzo przydatnymi łącznikami z wojskiem. Robin od czterech dni, przez osiemnaście godzin dziennie, pisała program komputerowy z drobną pomocą Garcii. Jedyną brakującą osobą był starszy sierżant sztabowy Miller, którego doktor po drobnej dyskusji wysłał do innego projektu. W końcu jednak wszystko było na swoim miejscu i nadszedł czas, żeby przekonać się, czy działa.

Zobaczmy, co się stanie – powiedział Earp wsadzając sobie zatyczki do uszu. – Wszyscy mają zatyczki? Przede wszystkim bezpieczeństwo.

Weaver miał już zatyczki w uszach i liczył na to, że nie okażą się potrzebne. Jeśli wszystko poszłoby tak, jak zaplanowano, nie powinno wydarzyć się nic poza drobnymi zmianami odczytów pewnych bardzo czułych instrumentów pomiarowych.

Rozejrzał się po otoczeniu raz jeszcze.

Wszyscy gotowi? – spytał Bill.

Gotowi, sir – odparli Garcia i Crichton.

Jedźmy z tym – rzekła Robin i ziewnęła.

W końcu trzeba to kiedyś przetestować – oznajmił Mark.

Rozpiera mnie duma, że tu jestem – zaintonował Earp.

Bill wcisnął przycisk.

Nic nie wyleciało w powietrze. Choć światła bardzo wyraźnie przygasły.

Weaver spojrzał na Garcię, który wydawał się zaniepokojony.

Coś się stało – oznajmił sierżant. – Mamy fluktuacje w magnetycznej butelce izolacyjnej.

Moc gdzieś ucieka – dodał Rosenberg. – Trochę. Jeśli to dłużej potrwa, to naruszymy rezerwy energetyczne Kalifornii.

Jeszcze większe fluktuacje – dodał Garcia po kilku minutach, gdy wszyscy już sobie gratulowali. Tkwił jak przyklejony przy swoim monitorze, a jego czoło przecinały głębokie zmarszczki. – Elektrony zaczynają przeciekać. Myślę, że tracimy...

Nastąpił drobny wstrząs ziemi i wszyscy natychmiast skierowali wzrok na zewnętrzne monitory. W oddali unosił się kurz po niewielkiej eksplozji, która zamieniła ich kosztowny i trudny w konstrukcji generator kwarkowy w stertę plastikowego i metalowego złomu.

...nasz generator – dokończył gwardzista. – Brak sygnału.

Wracamy do fazy planowania – obwieścił doktor Weaver.


* * *


Wydaje się, że tym razem działa – powiedział Garcia, uważnie obserwując swoje monitory. – Hotel Kwarków otwiera swoje podwoje.

Analiza danych, które uzyskali przed eksplozją, wykazała, że część kwarków zamiast znaleźć się w butelce izolacyjnej, zostało uwięzionych w magnetycznym wirze. Kiedy zgromadzony ładunek wziął górę nad przechwytującym go wirem, doszło do reakcji, dość gwałtownej, z otaczającą materią i uwolnienia reszty kwarków z jeszcze większą mocą.

Butelka izolacyjna została ulepszona i przeprojektowana, żeby jak to ujął sierżant Garcia: „Kwarki weszły do środka, ale żaden z niej nie wyszedł”.

Natychmiast została przezwana Hotelem Kwarków.

Emisja promieniowania ujemnego – rzekł Crichton. – Ale tempo uwalniania jest naprawdę niskie. Wydaje się, że nie większe niż jeden kwark na sekundę.

To za mało – stwierdził Bill. – Potrzebujemy zwiększyć tempo o kilka rzędów wielkości.

Zwiększyć moc wejściową? – spytał Mark. – Tak czy inaczej musimy zwiększyć rozmiary butelki izolacyjnej.

Możliwe – zgodził się Weaver. – Prawdopodobnie chwytamy tylko ułamek potencjału strumienia. Ale nie mamy do tego generatorów. Już teraz czerpiemy 100 kilowatów. Żeby zwiększyć tempo będziemy potrzebowali ogromnej mocy. Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli to zrobić tutaj, chyba że dostaniemy naprawdę monstrualne generatory, a wówczas będziemy ciągnąć tyle ropy, że eksperyment natychmiast stanie się głośny.

Co zatem robimy? – spytała Robin.

Wyłączamy to – polecił naukowiec. – Uda nam się, potrzebujemy tylko jeszcze jednego bozonu, który ma dostęp do dużej ilości energii. Musimy podładować trochę nasze kwarki. I tak musimy przekonać się, czy jesteśmy w stanie przemieścić butelkę izolacyjną. Uderzę z tym do drzwi na górze.


Tak właśnie wygląda sytuacja – rzekł Bill. – Możemy zbudować naczynie, możemy je nawet zapełnić i przetransportować stosunkowo bezpiecznie. Ale potrzebujemy mocy większej o kilka rzędów wielkości. Nie sądzę, żeby tempo przechwytywania było liniowe, raczej asymptotyczne...

Słucham? – przerwał prezydent. – Zazwyczaj nieźle pan sobie radzi z unikaniem naukowego żargonu, doktorze Weaver, ale...

To znaczy, że przy trochę większej mocy uzyskamy znacznie większy efekt, panie prezydencie – wyjaśnił fizyk. – Tak czy inaczej potrzebujemy mocy rzędu megawata lub większej. Będziemy musieli przenieść się w jakieś miejsce, w którym taka moc jest łatwo dostępna.

Savannah River? – podsunął sekretarz stanu, spoglądając na doradczynię do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Oak Ridge, Savannah River, Hanford – doradczyni wymieniła wszystkie nazwy ze wzruszeniem ramion. – Wszystkie ośrodki mają kanały łączności utajnionej i wszystkie zabezpieczenia, mają również dostęp do ogromnych zasobów energii. Proszę sobie wybrać.

Savannah River – zadecydował naukowiec. – Mark tam pracował. Będzie wiedział, jak się tam poruszać i do kogo się zgłosić, gdy będziemy czegoś potrzebowali. Poza tym niewiele zostało z Oak Ridge.

Proszę się zabierać do dzieła, doktorze – polecił prezydent Stanów Zjednoczonych. – Raczej nie mamy wiele czasu. – Podniósł wzrok, gdy ktoś wkroczył do sali narad. Poruszony posłaniec podszedł do sekretarza obrony i szepnął mu do ucha coś, od czego na obliczu mężczyzny nagle uwidocznił się każdy rok z siedemdziesięciu lat jego ciężkiego życia.

Rozłączamy się.


* * *


Pomimo rozwiniętej logistyki przygotowania zabrały znacznie mniej czasu niż trwał okres destabilizacji bram. Kolektyw 47 mógł korzystać z dziewięciu subkolektywow, po wykluczeniu uśmierconego Kolektywu 15379. Wygenerowanie bozonów pochłaniało sporo energii, ale sześć kolektywów wytworzyło przynajmniej jeden, w niektórych przypadkach dwa. Kolektyw 47 był w stanie wygenerować trzy bozony.

Ponadto każdy kolektyw chwilowo przerwał prowadzenie wymiany handlowej i wewnętrzne ulepszenia swoich struktur w celu zwiększenia produkcji jednostek bojowych. Przy każdej z potencjalnych bram, jak również trzech otwartych wcześniej, stacjonowały teraz przytłaczające siły, składające się ze zróżnicowanych jednostek bojowych naziemnych klas od pierwszej do siódmej z liczbą jednostek obrony powietrznej zwiększoną o 20 procent w stosunku do standardowego poziomu. Tym razem organizmy biologiczne nowego świata nie będą mogły zrzucać swojej broni jądrowej na przyczółki.

W końcu, choć nie miało to decydującego znaczenia, wszystkie trzy podrasy Kolektywu 47 zostały wezwane jako wsparcie. W niektórych przypadkach obejmowało to jednostki bojowe. Przede wszystkim jednak inne materiały biologiczne były przetwarzane w jednostki bojowe Kolektywu. Jedną bramę całkowicie powierzono podrasom – miała zostać zaatakowana przez łączone siły Mreee i N!T!Ch! przy wykorzystaniu broni, którą N!T!Ch! uzyskali od Slenów. Jednak również oni będą wspierani przez jednostki obrony powietrznej Kolektywu.

W miejsce dawnego 15379 został utworzony nowy subkolektyw, oznaczony jako 16743. Był chwilowo w wieku dziecięcym, raczej na szczeblu organizacji kolonii, nie w pełni funkcjonalnym kolektywem, ale służył jako wsparcie dla sił przesłanych do otwartych bram przez inne kolektywy. Ponadto dodano do subkolektywu organizmy biologiczne Mreee, żeby przyspieszyć jego formację; kolektyw ten był bowiem ważny i potrzebował dodatkowej stymulacji, jako że posiadał dostęp do dwóch otwartych portali.

Gdy fraktal bramy znów się ustabilizował, wszystko było gotowe.

Do wszystkich kolektywów – wygłosił Kolektyw 47.– Zainicjować formacją bram.

Nawet w przypadku kolektywów zajmowało to kilka chwil. W międzyczasie Kolektyw 16743 przesłał słabą emisję.

Detonacja broni jądrowej, Brama 763, Brama 765, Brama 769, formacje szturmowe zniszczone. Bramy zamknięte. 20 procent zniszczeń kolektywu. Naprawa zainicjowana.

Najlepiej skończyć to tak szybko, jak to możliwe. Kolektyw 47 rozważał wyzyskanie rasy nowego świata jako podrasy, ale okazała się ona po prostu zbyt niebezpieczna. Wszystko trzeba zniszczyć.

Do wszystkich kolektywów – przemówił Kolektyw 47, gdy bramy się otworzyły. – Rozpocząć szturm.


* * *


Dave Pearce rzucił swoją damę karo na stertę kart i przypatrywał się, jak John Horn przykrywa ją królem. W porządku, to było jego jedyne karo. Kiedy ktoś wyciągał asa, którego trzymał w rękawie, on też zawsze miał przygotowaną jakąś niespodziankę.

Dave cicho pogwizdywał, co stanowiło pewny znak, że pozbył się jednego koloru, pomyślał sierżant Horn. Znał tę melodię, była to piosenka o Hallach lub Harlack, lub coś w tym stylu. Pearce gwizdał ją ciągle, do tego stopnia, że działało mu to na nerwy. Zwłaszcza gdy oznaczało, że specjalista pozbył się jednego koloru i teraz się przyczaił. Można by pomyśleć, że z asem, przy królewskiej kombinacji, dostałoby się przynajmniej dwie lewe. Ale w ciągu ostatnich dwóch tygodni mógłby przysiąc, że widział każdą możliwą kombinację lewych i roberów występującą w grze w piki. Niewiele pozostawało poza grą.

Służba była niewiarygodnie, nieznośnie nudna. Choć o niebo bardziej wygodna niż w Iraku. Bozon grupy trzeciej uformował się w salonie w podmiejskim domu w Woodmere, w Ohio, wskutek czego ewakuowano okoliczne domy, a potem znaczną część miasteczka. Dom, przytulne jednopiętrowe siedlisko na ranczo, został oczyszczony poprzez firmy zajmujące się przeprowadzkami, a następnie zrównany z ziemią tak samo jak kilka pobliskich domostw i większość ich otoczenia, żeby utworzyć czyste pola ostrzału. Na końcu rozmieszczono stanowiska obronne wokół bozonu i oddziały Gwardii Narodowej z Ohio zajęły pozycje. A raczej miały zająć pozycje. Jeden żołnierz z danego oddziału cały czas przebywał na straży, ale większość pozostałych członków brygady rozlokowała się w opuszczonych domach; było tam znacznie wygodniej. Miejscowa firma energetyczna w geście patriotyzmu nie przerwała dostaw prądu. Dzięki temu żołnierze mieli zimną i ciepłą wodę, miejsce do spania pod dachem i działające toalety. Pojawiły się połówki, a potem łóżka. Z wyjątkiem nudy, którą osładzało oglądanie telewizji i niekończące się partyjki gry w karty, nie wspominając o grach Nintendo, Sega i Gameboy oraz funkcjonującym Internecie dla nielicznych szczęściarzy, nie była to uciążliwa służba. Zdecydowanie lepsza niż wcześniejszy sześciomiesięczny pobyt w Trójkącie Sunnickim.

Wszyscy zdawali sobie sprawę, że zabawa może rozpocząć się w każdej chwili i uprzedzono ich, iż stanie się to bez żadnego ostrzeżenia. Lecz domyślili się, że tęgie mózgi pracujące dla Waszyngtonu ostrzegą ich przed tym choćby z minimalnym wyprzedzeniem.

Sierżant Horn był więc bardziej niż trochę zdziwiony, gdy rzucił na stół swojego asa, w pełni przygotowany, że Pearce przebije przeklętą kartę, a zamiast tego nastąpiła eksplozja miny Claymore’a.

Miny Claymore’a stanowiły ładunki kierunkowe, niewielkie skrzynki na nóżkach, które mogły zostać wycelowane w dowolnym kierunku prawdopodobnego ataku nieprzyjaciela, w tym przypadku zaś były skierowane bezpośrednio na nieaktywny bozon. Normalnie detonowano je na rozkaz, to znaczy jakiś żołnierz zamykał „obwód”, po którym przepływał sygnał elektryczny do miny, przekazujący jej, że nadszedł czas, by wypełniła swoje zadanie, czyli wypluła z siebie 700 kulistych pocisków z prędkością bliską prędkości pocisku karabinowego.

Jednak kiedy specjaliści z oddziałów inżynieryjno-saperskich rozbudowywali umocnienia obronne wokół bozonu, rozmieścili całkiem rozległe pole minowe wokół betonowej płyty, pozostałej po stojącym tu niegdyś wiejskim domu. Pierwszą linię obrony stanowił szereg automatycznie uruchamiających się min-pułapek Claymore’a, tak żeby cokolwiek, co przelezie przez bramę, gdyby się znów otworzyła, nadziało się na grad gorących kul.

Służyły one również za bardzo skuteczny sygnał alarmowy, mówiący, że gówno właśnie wpadło do wentylatora.

Czterej gracze rzucili swoje karty i porwali broń, po czym popędzili do bunkrów ile sił w nogach. W domu w tym momencie było jednak dziewięciu ludzi i do chwili, gdy Horn przecisnął się przez drzwi, rozerwały się kolejne miny. Potem zaś pierwszy pocisk wroga raził dom.

Broń plazmowa trafiła w dach i rozrzuciła płonący gruz po całym salonie, zapaliła stół, przy którym dopiero co grali, i rozsypała w powietrzu płonące karty.

Ciśnienie wybuchu wyrzuciło bezwładnych sierżanta Horna i specjalistę Pearce’a przez drzwi. Sierżant pierwszy doszedł do siebie, usiadł, potrząsając głową, i chwycił swój M– I6, po czym ruszył do bunkra. Lub tam, gdzie wcześniej był bunkier. Teraz zaś ziała dziura w ziemi.

W pobliżu znajdowało się ochronne umocnienie ziemne, wzniesione wokół bozonu, i Horn podczołgał się do niego i podciągnął, żeby rzucić okiem znad krawędzi. Ujrzał koszmar.

Kolektywy nie zawracały sobie głowy atakiem na bramy z użyciem naziemnych jednostek bojowych niskiej klasy. Przez bramę przechodziła natomiast segmentowa jednostka bojowa klasy siódmej. Miotała ładunki plazmy ze swoich rogów na wszystko, co w ich mniemaniu mogło stanowić zagrożenie. Cztery Abramsy przemieniły się już w kopcące wraki, podobnie jak Bradleye i większość bunkrów, które miały stanowić osłonę dla piechoty. Stwór właśnie wychodził z bramy niczym gigantyczna stonoga rodem z koszmaru, plująca ogniem we wszystkich kierunkach.

Kiedy przyglądał się temu, monstrum natknęło się na jedną min przeciwczołgowycłi zainstalowanych przez inżynierów. Potężny wybuch targnął stworem, wysyłając potworny spazm przez pierwszy segment. Eksplozja wtórna, nawet z odległości pięciuset metrów, odrzuciła sierżanta od umocnienia ziemnego na trawiasty dziedziniec płonącego domu.

Odnalazł w sobie jeszcze trochę życia i znów wdrapał się na umocnienie, żałując, że nie miał w bunkrze swojej uprzęży z kieszeniami na dodatkową amunicję. Jedyną bronią, którą mógł teraz wałczyć, był M– I6 z jednym magazynkiem.

Nie miało to jednak większego znaczenia. Przedni segment potwora zamienił się w dymiącą stertę, ale został odrzucony, zaś pozostała część napierała dalej. Skierowała teraz ogień ku niebu, przechwytując nadlatujące pociski artyleryjskie. Na terenie wokół bozonu znajdowało się więcej min przeciwczołgowycłi, lecz Horn miał niezbitą pewność, że one nie wystarczą.

Niech ktoś znajdzie radio! – krzyknął. – Zadzwońcie do kogoś i powiedzcie, że tej bestii nie uda się szybko zatrzymać!


* * *


Mówi Bruce Gelinas z Woodmere w Ohio, gdzie jednostki miejscowej Gwardii Narodowej znów zostały powstrzymane przy próbie odbicia Bramy Cleveland. Toczą się tu podobno zacięte walki, a widok ofiar utwierdza mnie w tym przekonaniu. Oprócz segmentowego czołgu wdarły się tutaj także czołgi-nosorożce i coś przypominającego wielkie, pancerne pająki, jak również spora liczba psów i miotaczy kolców. Jednostka musiała wycofać się ze swoich pozycji dwukrotnie i teraz po prostu usiłuje spowolnić inwazję potworów na tyle, na ile jest w stanie. Na miejsce sprowadzane są kolejne oddziały, ale sytuacja wygląda bardzo źle.

Bruce, czy udało ci się porozmawiać z kimś z tamtejszej Gwardii Narodowej? – spytała redaktor prowadząca z Nowego Jorku.

Nie, rzecznicy Gwardii Narodowej są niedostępni – odrzekł Bruce. – Z tego, co słyszałem, otrzymali broń i zostali wysłani na miejsce, by uzupełnić straty w szeregach piechoty, która zbiera tęgie baty. Przez chwilę rozmawiałem z pewnym sierżantem, rannym w trakcie pierwszego szturmu...

Obraz się zmienił, ukazało się nagranie przedstawiające jakiegoś żołnierza na noszach, który miał zabandażowane lewe ramię oraz wypalone ślady na mundurze. Miał też częściowo obandażowaną twarz – i widział tylko na jedno oko.

Sierżancie Horn, był pan w siłach broniących bramy? – spytał reporter.

Nie byliśmy w stanie tego powstrzymać – rzekł sierżant, niemal łamiącym się głosem. – Zniszczył Abramsy, zanim w ogóle się zorientowaliśmy, rozwalał wszystko w zasięgu wzroku! Wpełznął na trzy miny, ale one go nie powstrzymały, po prostu parł dalej!

Mamy doniesienia, że próba strategicznego zrzucenia broni jądrowej zakończyła się niepowodzeniem – obwieścił znów na żywo dziennikarz. – Wydano rozkazy przygotowania ataku, my zaś otrzymaliśmy ostrzeżenie, ale nic się nie wydarzyło. Od strony bramy widać było ciężki ostrzał, najwyraźniej obcy przechwycili i zniszczyli nadlatujące głowice jądrowe. Tak jak powiedziałem, w tym momencie wydaje się, że nic nie jest w stanie powstrzymać Titcher. Mówił Bruce Gelinas z Woodmere w Ohio.

Dziękujemy za tę... niepokojącą relację, Bruce – powiedziała prezenterka. – Mamy doniesienia o wtargnięciu obcych istot przez wszystkie nieaktywne bozony od Georgii po Kanadę. Przy bramie w Oakdale w Kentucky mamy do czynienia z inwazją wojsk Mreee, a także gigantycznych, srebrzystych pająków, oprócz natarcia Titcher. Łączymy się teraz na żywo z Erikiem Kittlesenem, który relacjonuje wszystko niemalże z linii frontu. Eriku?

Nadajemy na żywo z Oakdale w Kentucky – krzyknął reporter do mikrofonu w chwili, gdy nastąpiła jakaś bardzo silna i stosunkowo bliska detonacja. – Jestem z Kompanią Alfa 1. Batalionu 149. Batalionu Piechoty Gwardii Narodowej z Kentucky! – Zerknął przez ramię na ścianę ziemi za swoimi plecami, a potem z powrotem na kamerę. – Najeźdźcami są tutaj Mreee oraz istoty zdaniem wojska należące do rasy Nitch, czyli gigantyczne srebrne pająki, o których wcześniej słyszeliśmy od Mreee. Teraz stało się już jasne, że Mreee od początku byli sojusznikami Titcher!

Eriku, docierają do nas bardzo niepokojące relacje od innych obrońców – odezwała się kobieta. – Jak wygląda wasza sytuacja?

Niedobrze, Roberto! – wrzasnął reporter, po czym runął na ziemię, gdy potężny wybuch nastąpił na tyle blisko, że rozbłysk był doskonale widoczny w kamerze wycelowanej na ścianę okopu. Po chwili znów był na swoim reporterskim stanowisku i kamera została skierowana na niego. – Mreee i Nitch wykorzystują jakieś samoczynnie kierowane pociski wybuchowe. Nawet kiedy wydaje się, że nie trafiają pociski nakierowują się na nasze pojazdy bojowe i bunkry! Piechota radzi sobie nieco lepiej, ale niewiele. Najeźdźcy mają też wsparcie przeciwlotnicze i przeciwartyleryjskie w postaci jakiejś broni Titcher. Chwilowo wojsko utrzymuje ich w obrębie pierścienia umocnień obronnych, ale coraz więcej Mreee i Nitch napływa przez bramę, zaś przejście znajduje się na szczycie wzniesienia, mogą więc łatwiej zasypywać ogniem nasze linie i trudno jest zyskać przewagę nawet przy całej...

Ekran wygasł, a po chwili znów ukazała się prezenterka.

Mamy jakieś problemy techniczne – oznajmiła. – Spróbujemy ponownie połączyć się z Erikiem tak szybko jak to możliwe.

Nie na tym świecie – burknął Miller odstawiając butelkę z piwem.

Raczej nie – zgodził się Bill zerkając przez splecione palce.

Siedzieli sami w przyczepie fizyków w pobliżu anomalii. Członek US Navy SEAL miał na sobie obcisły kombinezon jednoczęściowy, zaś Weaver mundur polowy. Bill podniósł wzrok i potrząsnął głową.

Cuchniesz jak kozioł – burknął naukowiec.

To twoja wina – odpowiedział wymijająco komandos. – Co zamierzasz zrobić?

Dlaczego wszyscy chcą żebym to ja coś zrobił? – odparł Weaver ze złością.

Bo jesteś facetem, który zawsze ma jakiś plan – wyjaśnił mu Miller, wzruszając ramionami i biorąc kolejny łyk piwa. – Zatem... co zamierzasz zrobić?

Do chwili, gdy wytworzymy wystarczająco dużo kwarków, nie będziemy w stanie dostać się do żadnej bramy – rzekł Bill, zamyślony. – Nawet gdybyśmy już teraz byli gotowi w Savannah. A nie jesteśmy. I nie możemy odeprzeć żadnego z ataków bronią jądrową, ponieważ zmarnowaliśmy arsenał połowy okrętów podwodnych, strzelając do nich bez żadnego efektu. To coś, czego zapewne nie wywęszyli jeszcze dziennikarze. Ale jest jedna jasna strona.

Jaka?

Wiemy, że przy odpowiedniej technologii, systemy osłony antyrakietowej mogą być bardzo skuteczne – rzekł wciąż poważny fizyk.

Bardzo śmieszne.

Myślę, że możemy zrobić tylko jedno – oznajmił Bill wspierając się o fotel.

To znaczy?

Błagać.

Mamy błagać Titcher, żeby nas nie zabili? – spytał starszy sierżant sztabowy. – Myślę, że to nic nie da.

Nie, musimy błagać o pomoc – odparł Weaver wyjmując telefon komórkowy. Bateria prawie całkiem się rozładowała; zapomniał ją podładować ostatniej nocy. Miał nadzieję, że wystarczy. – Najpierw zamierzam błagać o samolot. Kilka. Jeden dla mnie, jeden lub więcej dla ciebie.

Po co?

Polecę do Francji. Ty polecisz do Kentucky.

Wydaje mi się, że ja zrobię lepszy interes – rzekł Miller oglądając koniec świata na żywo.


* * *


Potrzebujemy Tchara – rzekł Bill przekraczając bramę Adarów z admirałem Averym. – Co ważniejsze, potrzebujemy tego ich artass.

Nie przemawiaj bezpośrednio do niego – zaznaczył Avery. – To ważne. Jeśli okaże się niedostępny, nie możemy nawet zapytać, gdzie jest.

Potrzebujemy kogoś takiego jak on – rzekł fizyk. – Kogoś, kto może podejmować decyzje polityczne.

Dostaniemy to, co dostaniemy – rzekł admirał.

Avery przemówił do jednego z adarskich strażników przy bramie i został skierowany do sali konferencyjnej, gdzie mieli zasiąść w jednym z wydzielonych pomieszczeń.

Nasz świat umiera, kiedy my tu siedzimy – oznajmił Weaver.

Wiem to tak samo dobrze jak pan, doktorze – odpowiedział cierpko admirał, a Bill przypomniał sobie, że zaczynał on karierę jako specjalista od „atomówek”, opracowując różne rzeczy dla floty atomowych okrętów podwodnych. Jego niezwykły talent językowy został wykorzystany dopiero później. Admirał na swój sposób był wojownikiem, człowiekiem noszącym klucz, mogącym doprowadzić do eksterminacji milionów istnień, który w każdej misji miał do czynienia z ryzykiem pokusy użycia go.

Ale podejrzewam – dodał w zamyśleniu stary wojskowy – że im dłużej tu siedzimy, tym lepiej.

Dlaczego?

Gdybyśmy zostali przyjęci natychmiast, zjawiłby się tutaj najwyżej Tchar – rzekł tłumacz. – Jeśli kazali nam czekać, to dlatego, że wezwali i wprowadzili we wszystko kogoś, kto ma uprawnienia do rozmów politycznych.

Doktor Weaver wzruszył ramionami, po czym wyjął kalkulator i zaczął naciskać przyciski.

Podróż z McCoy do Francji trwała cztery godziny. Do tej chwili Bill spędził już mnóstwo czasu w tym odrzutowcu. Później był krótki lot śmigłowcem, który czekał na nich na lotnisku z uruchomionym wirnikiem. Do czasu, gdy dotarli do bramy, wieści stały się znacznie gorsze. Rozległe obszary wokół bram zostały zajęte przez Titcher, na tych terenach można było dostrzec nawet z dużej odległości, że rozwija się już „grzyb” Titcher. Nawet, gdyby zamknęli bramy, mogło być już za późno na ocalenie świata.

Wreszcie po niekończącym się oczekiwaniu, które jak się okazało, trwało dwadzieścia minut, do kwadratowego pomieszczenia wszedł kolejny Adar i gestem ręki nakazał, żeby poszli za nim. Zabrał ich do tej samej sali konferencyjnej, gdzie toczyli rozmowy w czasie wcześniejszej, mniej pospiesznej wizyty. Tchar czekał na nich, a razem z nim, ku wielkiej uldze naukowca, nie wymieniony z imienia artass.

Tchar – odezwał się Bill nachylając ku niemu głowę.

Tchar przemówił szybko do admirała, który pokręcił głową.

Zostali już poinformowani o inwazji – przetłumaczył Avery. – Pytają, czy twoim zdaniem jest możliwe powstrzymanie Titcher.

Nie jestem szefem sztabu naszego wojska – odpowiedział Weaver. – Ale szczerze mówiąc: nie.

Zatem po co tu przyszliście? – przekazał admirał. – Czy szukacie schronienia dla swojego ludu? Nasza żywność nie nadaje się dla was. Nie mamy możliwości zaoferować znaczącego wsparcia dużej liczbie waszych uchodźców po naszej stronie. Jeśli ty i kilku innych chcecie szukacie azylu, możemy was przyjąć.

Nie – rzekł Bill. – Przyszedłem po pomoc. Rozmawiałem z Bogiem, tak jak mi radziliście, on zaś powiedział mi, że jest sposób na zniszczenie bram. Jednak wymaga to wielkiej ilości kwarków, wolnych kwarków. Wymyśliliśmy sposób na ich wyprodukowanie, lecz nie w wystarczającej ilości i nie na czas. Ufam, że wy znacie taki sposób, znacie taką broń. Myślę, że ją macie.

Zakładając, że ją mamy, co byście uczynili z taką bronią, gdybyśmy wam ją dali? – zapytał rozmówca.

Jest jedna brama, którą możemy odbić – odrzekł doktor. – Wykorzystałbym ją przy tej właśnie bramie. Jeśli wykonałem prawidłowo wyliczenia matematyczne, zniszczyłbym cały fraktal. W najgorszym razie zamknie to wszystkie tunele czasoprzestrzenne, co z kolei da nam czas na ich oczyszczenie i utworzenie bardziej skutecznych stanowisk obronnych. Ale powtarzam, w moim rozumieniu to wyłączy bramy lub może nawet więcej.

Artass niespodziewanie nachylił się w fotelu, taksując Billa jednym okiem na czole. Wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym przemówił.

Twierdzisz, że rozmawiałeś z Bogiem – przetłumaczył jego słowa Avery. – Co powiedział?

Powiedział, żeby pociąć materię na jak najmniejsze kawałki, aż nie będzie można jej pociąć, ponieważ będzie jak światło, będzie jak woda. To jest sekret bram – odpowiedział mężczyzna, wpatrując się w niego równie intensywnie.

Jeśli powiedziałbym ci, że próbowaliśmy tej metody, i ona się nie sprawdziła? – zapytał artass.

Powiedziałbym, że nie dość się staraliście – odparł Bill. Odwrócił się do Tchara i skinął głową. – Myślę, że powinienem coś dodać. Kiedy Titcher zajmą naszą planetę, uzyskają dostęp do bozonów już wytworzonych przez generator. To znaczy, że dowolny bozon, będzie potencjalną bramą do was. Możecie znaleźć się w równie rozpaczliwej sytuacji co my.

Tchar nie odpowiedział, tylko zapadł w swoim fotelu, spoglądając na admirała. Nie odwrócił głowy w stronę artass.

Proszę – odezwał się Weaver, patrząc teraz wprost na artass. – W imię wszystkiego, co święte, w imię Boga, proszę. Pomóżcie nam.

Artass przyglądał mu się przez chwilę oczyma po obu stronach głowy, po czym wymówił jedno zdanie.

Nie rozpoznaję tego – rzekł Avery. – Artune a das? Choć są pewne podobieństwa do innych słów. Niszczyciel Małych Rzeczy?

Jest takie urządzenie – wyznał Tchar podrywając się z miejsca. – Chodźcie ze mną.

Wyprowadził ich z budynku w stronę, gdzie stał sznur niewielkich pojazdów, przypominających wózki do wożenia golfiarzy. Wszyscy czterej weszli do jednego z nich, a potem obcy uruchomił maszynę.

Bill wcześniej już widział, jak Adarowie jeżdżą, ale nigdy nie był w środku ich pojazdów. Wyglądały jak wózki stosowane na polach golfowych i były otwarte ze wszystkich stron, ale poruszały się jak Ferrari. Z duszą na ramieniu kurczowo trzymał się, gdy Tchar, najwyraźniej uznając to za coś całkiem normalnego, pędził przez rozległy kompleks ośrodka konferencyjnego, a następnie wśród szeregu zabudowań. Piesi najwidoczniej nie mieli pierwszeństwa, więc niemal przejechał tylko kilku nieszczęsnych ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o adarskich przepisach ruchu drogowego.

Zatrzymali się u podnóża gór, w połowie otaczających pierścieniem cały obszar, w miejscu, gdzie znajdował się tunel wiodący do wnętrza jednego ze wzniesień.

Tchar i artass prowadzili; strażnicy przy wejściu wyposażonym w rodzaj automatycznych drzwi pancernych, które Weaver widział tylko w bardzo niewielu obiektach wojskowych, rozstąpili się przed nimi, salutując po adarsku ze skrzyżowanymi ramionami.

Z rozkoszą dowiedziałbym się, kim jest ten artass – szepnął admirał, gdy maszerowali wykafelkowanym korytarzem. Schodził w dół długimi schodami, zmierzając głęboko do trzewi góry.

Jestem K’Tar’Daoon – odpowiedział czystym angielskim. – Wspólna Rada składa się z dziewięciu członków, spośród których każdy ma inny zakres odpowiedzialności. Nie naruszamy tego, w przeciwieństwie do was, ludzi. Jestem kimś w rodzaju waszego sekretarza obrony i zajmuję się wysoko rozwiniętą techniką. Obecnie jestem, tymczasowo, przewodniczącym Wspólnej Rady.

Jasny gwint – szepnął Bill, po czym zdał sobie sprawę, że pytanie nie zostało przetłumaczone. – Przepraszam.

Twierdzisz, że rozmawiałeś z Bogiem – powiedział artass. – I nie wyczułem w tobie kłamstwa. Jesteś szczęściarzem, że mogłeś rozmawiać z Bogiem dwukrotnie. Taka osoba nie zasługuje na śmierć z rąk Titcher. – Przerwał przed pancernymi drzwiami i wykonał skomplikowany gest ręką. – Z drugiej strony filozof/naukowiec Edroon podkreślił, że sojusze tak samo jak przyjaźń opierają się na wzajemnej potrzebie. Twoja uwaga o Titcher zajmujących waszą planetę była bardzo trafna. – Przed tymi drzwiami także stali strażnicy, a doktor uznał, że zachowują się nerwowo. Trudno było odczytywać mowę ciała obcych gatunków, ale ci Adarowie nie wyglądali na spokojnych i zadowolonych.

K’Tar’Daoon położył dłoń na małym pulpicie i nachylił czoło nad zakrzywioną płytką. W ten sposób jego oko znalazło się naprzeciwko płytki, więc Bill podejrzewał, że było to jakieś urządzenie do skanowania siatkówki oka. Gdy przewodniczący Wspólnej Rady odsunął głowę od płytki, drzwi rozsunęły się bezgłośnie.

Nie były to w żadnym wypadku ostatnie wrota, przez które przechodzili. W sumie przebyli cztery takie przejścia. Otwarcie ostatnich wymagało tego, aby dwaj Adarowie, którzy ich oczekiwali, podali swoją tożsamość i wyrazili na to zgodę.

Kiedy otworzyły się ostatnie drzwi, ukazały niewielkie pomieszczenie z półkami rozmieszczonymi wzdłuż ścian. Na półkach stało wiele urządzeń, a także długa linia czegoś, co wyglądało na niewielkie pociski artyleryjskie. Przy przeciwległej ścianie mieściła się krypta, którą artass otworzył przy pomocy szyfru. Było to pierwsze nieelektroniczne urządzenie, jakie Weaver tam widział.

Obcy wydobył z krypty jakąś skrzynkę, po czym otworzył ją. Bill zdołał zauważyć, że we wnęce stały jeszcze dwie inne. Poza tym krypta była pusta.

Dwaj nieznajomi Adarowie usunęli się na bok, gdy artass wyszedł ze skrzynką. Oni także wydawali się dziwnie podenerwowani, obracali głowy z boku na bok i z pozorną obojętnością zerkali na skrzynkę, którą przewodniczący niósł za jeden z dwóch uchwytów, umieszczonych po obu stronach.

Pojemnik miał mniej więcej pół metra długości i ćwierć metra szerokości, i wysokości, miał też miłą barwę łagodnego fioletu. Mógł być zrobiony z czegoś podobnego do plastiku lub włókna węglowego. Na wierzchu widniały rzędy symboli i jakieś wskaźniki.

Poinstruuję cię dokładnie jak używa się tego sprzętu – oznajmił artass. – Potem przeniosę go na drugą stronę naszej wspólnej bramy. Od tamtej chwili to, co z tym zrobisz, będzie zależało tylko od ciebie.

Tak jest – odparł naukowiec nie spuszczając wzroku ze skrzynki.

To jest ardun – rzekł przewodniczący Wspólnej Rady. – Ardun wymaga pewnego czasu, by stał się przydatny. – Nacisnął jakiś przycisk, a pasek na wierzchu podświetlił się na niebiesko i zaczął powoli migać. – Potrzeba pół cyklu, jakieś piętnaście waszych godzin, żeby materiał stał się w pełni użyteczny.

Piętnaście godzin – powtórzył Bill. – Rozumiem.

Każdy ardun wymaga innego klucza odpalającego – dodał artass wskazując na symbole. Doktor spostrzegł, że było ich piętnaście, po pięć w trzech rzędach. – W tym przypadku musisz wcisnąć tych pięć – ciągnął Adar, tak naprawdę nie dotykając przycisków. – Gdy to uczynisz, ten wskaźnik zacznie migać. – Pokazał na wskaźnik, który teraz pozostawał całkowicie wygaszony. – Wciśniesz ten przycisk, a urządzenie nastawi się na odpowiedni czas. Jest on liczony w naszych sadeen, które równają się 2/3 waszej sekundy.

W porządku – powiedział fizyk.

Nastawia się najwyżej na trzydzieści sadeen – dodał artass. – Czyli dwadzieścia waszych sekund.

Okay – rzekł Bill, czując nagły uścisk w żołądku.

Wówczas musisz ponownie wprowadzić kod. Masz trzydzieści sadeen na ponownie wprowadzenie kodu, po ich upływie licznik resetuje się i musisz zaczynać wszystko od początku. Kiedy zakończysz powtórne wprowadzanie kodu, rozpocznie się odliczanie.

Dobrze – rzucił mężczyzna z przejęciem. – Czy mogę wybrać wszystkie przyciski kodu z wyjątkiem ostatniego, o ile nie przekroczę trzydzieści sadeen?

Tak.

Czy mogę to wyłączyć? – pytał dalej Weaver. – To znaczy po uruchomieniu odliczania?

Ponownie wprowadzasz kod – odparł K’Tar’Daoon. – Jeśli zdążysz.

Ponownie wprowadzam kod. – Skinął głową, uprzytamniając sobie wreszcie, dlaczego strażnicy i dwaj pozostali Adarowie, zapewne równie wysokiej rangi jak artass, tak nerwowo podchodzili do tego urządzenia. Był to sprzęt służący do nuklearnego samobójstwa. – Taki rodzaj zabezpieczenia. Rozumiem.

Jeszcze kilka ostrzeżeń dotyczących arduna – powiedział artass. – Oczywiście to urządzenie musi zostać użyte bezzwłocznie. Jeśli zabierzesz je na drugą stronę bramy i tam zostanie, to wszystko jest w porządku. Jednak jego wpływ na obszar tuż przy bramie może być niszczycielski.

Na pewno, pomyślał Bill.

I ostatnie ostrzeżenie – dodał obcy. – Urządzenie jest opancerzone. Jest tak dlatego, jak zapewne sam się domyślasz, że zawiera materiał wybuchowy. Jeśli pancerz zostanie przebity lub pojemnik się zepsuje, nastąpi detonacja. Uaktywnianie się tego środka wybuchowego jest jednak nieliniowe. Od tej pory musi minąć co najmniej jedna wasza godzina, żeby stał się on znacząco niebezpieczny. Mimo to, gdy osiągnie swoją pełną moc, a obudowa zostanie naruszona, powiedzmy przez broń plazmową Titcher, rezultaty mogą być... niemiłe.

Jaka jest siła wybuchu? – spytał Bill.

Wy określilibyście tę moc jako sześćset megaton – odpowiedział artass. – Jeśli to nie zniszczy bram, to z pewnością zniszczy wasz świat, najprawdopodobniej rozerwie go i pośle jego fragmenty w przestrzeń kosmiczną. Oczywiście również w takim przypadku nasz świat będzie bezpieczny.

Niemiłe to niedopowiedzenie... wszechczasów!

Skąd mam wiedzieć, że nie wybuchnie od razu, gdy wprowadzę kod? – zapytał Weaver.

Tego nie możesz wiedzieć.


* * *


Kiedy dotarli na ziemską stronę bramy, artass wręczył Billowi bombę, po czym wrócił na swoją stronę bez spoglądania za siebie. Tchar przypatrywał się mu przez dłuższą chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, następnie pomaszerował w ślad za swoim zwierzchnikiem.

Doktor spojrzał na admirała i wzruszył ramionami.

Wracasz? – zapytał. – Rozumiem, że założyli tam cieplarnię. Jeśli to cudo wybuchnie po niewłaściwej stronie, zapewne tam trafisz.

A jaki to miałoby sens? – odpowiedział admirał. – Wszystkie moje dzieci i wnuki są tutaj. Nie, chyba spakuję swój namiot i zobaczę, czy uda mi się załapać na lot do Stanów. Jeśli mamy wszyscy zginąć, wolę wyzionąć ducha na rodzimej ziemi.

Cóż, ja muszę złapać swój samolot – rzekł Bill zerkając na pasek stanu na ardunie. Wciąż ledwie wykazywał jakikolwiek wzrost.

Zrób tak – odparł admirał Avery. – Powodzenia.

Dzięki.


* * *


F– 15 miał bardzo nowoczesne urządzenia łącznościowe i znajdował się pośrodku Atlantyku. Było to nawet lepsze miejsce na bezpieczną wymianę zdań niż większość pomieszczeń z systemami łączności utajnionej.

Dostałem od Adarów pewne urządzenie – powiedział Weaver grupie, którą ochrzcił mianem Trójcy. – Zdestabilizuje ono, a przypuszczalnie nawet zniszczy bramy i cały bozonowy fraktal. Wszystko, co muszę zrobić, to podrzucić je na drugą stronę.

To będzie trudne – przyznał sekretarz obrony. – Właściwie jest to nawet małe niedopowiedzenie. To jest cholernie blisko niemożliwości.

Powstrzymujemy Mreee, prawda? – spytał Bill. – Czy możemy ściągnąć siły z innych miejsc i rzucić je na tamtą bramę? Muszę tylko przenieść to urządzenie na ich stronę na kilka sekund, a potem zagrożenie ze strony Titcher przestanie istnieć już na zawsze. A w każdym razie na wystarczająco długo. We wszystkich pozostałych miejscach przegrywamy, prawda? Niech Titcher zajmą nieco więcej terytorium, później je odzyskamy. Musimy tylko zamknąć bramy.

To ma sens – oznajmiła doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Jest pan pewny, że to zamknie bramy?

Tak – odparł kategorycznie Weaver. Ale cień drżenia w jego głosie musiał go zdradzić.

Jakie przewiduje się skutki uboczne? – zapytała ostrożnie doradczyni.

Jeśli dostanę się na drugą stronę, to po naszej stronie będą minimalne – odpowiedział fizyk. – Nie wydaje mi się, by dotarł tutaj nawet impuls neutronowy. Nie widzę powodów, żeby coś się miało stać. Bramy po prostu znikną tak jakby nigdy nie istniały.

A jeśli nie dostanie się pan na drugą stronę? – zapytał prezydent. – I urządzenie uruchomi się po naszej stronie?

Bramy również zostaną zamknięte – odparł naukowiec. – O ile zdołam dotrzeć w pobliże jednej z nich.

Jakie będą skutki uboczne? – powtórzyła swoje pytanie specjalistka od spraw bezpieczeństwa narodowego.

Fatalne – rzekł lekko Bill. – Tak fatalne, jak tylko można sobie wyobrazić. Może niektóre załogi łodzi podwodnych przeżyją o ile znajdą się akurat gdzieś głęboko pod powierzchnią wody, pośrodku Pacyfiku. Na niektórych z tych okrętów są kobiety, prawda? Zatem ludzka rasa nie zostanie całkowicie wyeliminowana. Jeśli świat nie pęknie i nie zamieni się w nowy pas asteroid – dodał, całkowicie szczerze, głosem rodem z koszmaru.

Na pewien czas zapadła cisza, którą przerwało chrząknięcie sekretarza obrony.

Doktorze Weaver, o jakiej mocy ładunku tutaj mówimy?

Sześćset megaton – odrzekł Bill, zerkając na skrzynkę, którą trzymał na kolanach.

Nastąpiła kolejna dłuższa przerwa wypełniona milczeniem.

Doktorze Weaver – odezwała się doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego głosem nieco uniesionym i zdradzającym napięcie. – Przypomniałam sobie pewne powiedzenie z okresu wojny wietnamskiej. Coś o zniszczeniu świata po to, żeby go uratować.

Tak czy inaczej jesteśmy zgubieni, proszę pani – oznajmił zdecydowanie fizyk. – Adarowie dysponowali tą bronią od pewnego czasu, choć nie wiem jak długiego, ale na pewno wystarczająco długiego, żeby zastosować ją do zamknięcia własnej bramy. Nie zrobili tego. Pytanie: dlaczego?

Dlaczego? – spytał spokojnie prezydent.

Ponieważ nie znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji, panie prezydencie – wyjaśnił Bill. – Najważniejsza jest teraz kwestia, w jak głęboko rozpaczliwej sytuacji my jesteśmy?

Znów zapadło milczenie.

Panie sekretarzu? – przemówił w końcu szef państwa.

Sir?

Proszę przemieścić wszystkie dostępne siły do bramy w Oakdale – polecił prezydent. – Doktorze Weaver?

Tak, panie prezydencie?

Niech pan postara się uruchomić to po tamtej stronie. I niech Bóg przyniesie nam zwycięstwo.


* * *


F-15 nie wrócił do Orlando. Zamiast tego wziął stosunkowo bezpieczny kurs wokół obszaru opanowanego przez Titcher, wyrównał samolot przed przyziemieniem i wylądował na lotnisku Louisville International, w najbliższym porcie lotniczym z odpowiednio długim pasem startowym. Śmigłowiec Blackhawk, wersja stosowana przez żołnierzy operacji specjalnych, jak zauważył, czekał tuż przy lądowisku i poderwał się w powietrze, gdy tylko Bill wskoczył do środka, po czym przypiął się pasami na jednym z foteli załogi. Miał stamtąd doskonały widok przez duże pleksiglasowe okno. Lot rozpoczął się nisko nad ziemią i schodzili coraz niżej, w miarę jak zbliżali się do miejsca wtargnięcia obcych.

Bill myślał, że lot F– 15 był czymś wariackim, i nie mylił się, ale mimo iż Blackhawk przemieszczał się z prędkością wielokrotnie niższą niż myśliwiec, fakt, że czynił to już pod koniec przelotu, w zasadzie poniżej wierzchołków drzew, dodawał doświadczeniu smaczku. Podobnie jak gwałtowne szarpnięcia maszyny w górę, żeby uniknąć zderzenia z liniami wysokiego napięcia, a następnie w dół, aby uniknąć trafienia ogniem ostrzału z wzgórz znajdujących się na wschód od helikoptera.

Z Louisville International do bramy w Oakland było 210 kilometrów w linii prostej. Nawet w śmigłowcu Blackhawk pokonanie tego dystansu zajmowało około godziny lotu pełnego nagłych zwrotów i skrętów wykonywanych na krawędzi możliwości doświadczonego starszego chorążego. Pod koniec szaleńczej trasy maszyna skręciła ostro na południe, pokonując wybrzuszenie dzielące ją od bramy, a następnie mijając portal, by wylądować w punkcie zbiorczym armii w Jackson.

Naturalnie, pomyślał Bill, brama najbardziej nadająca się do przeprowadzenia kontrataku, musiała być najtrudniej dostępna. Sieć drogowa na owym obszarze była, delikatnie mówiąc, prymitywna. Sprowadzenie wielkiej ilości sił wojskowych do tego regionu wymagało użycia objazdu Autostradą nr 402 z Lexington przez Winchester, a następnie do Autostrady nr 15. Autostrada nr 402 była wielopasmową drogą szybkiego ruchu z ograniczonymi drogami dojazdowymi na całej jej długości. Teraz została wyłączona ze zwykłego ruchu, aby umożliwić transport wielkiej floty czołgów i pojazdów bojowych, zmierzających do bramy. Z kolei Autostrada nr 15 stanowiła dwupasmową, krętą drogę, wijącą się pomiędzy okolicznymi wzgórzami, które w tym rejonie zaczynały tracić zieloną trawę i wyrastać w skaliste Appalachy. Na autostradzie nr 402 panował gigantyczny korek wojskowych ciężarówek usiłujących skręcić w Autostradę nr 15, która była dużo gorszą trasą.

Znaczną część żołnierzy przysłanych do odbicia bramy stanowili członkowie Gwardii Narodowej z Ohio, z niezrozumiałych powodów usunięci z własnych domostw, których zamierzali bronić, i przewiezieni w dzikie tereny Kentucky. Byli oni, mówiąc łagodnie, niezbyt podekscytowani. Inne siły napływały z Tennessee – gwardziści narodowi z żołnierzami z oddziałów desantowo-szturmowych batalionu 101. Dywizji Powietrznodesantowej z Fort Campbell. Przemieszczali się oni Daniel Borne Highway, będącą także drogą szybkiego ruchu z ograniczonym dostępem, lecz udostępnioną na potrzeby wojska, po czym skręcali na północ w tę samą Autostradę nr 15.

Co bardziej bystrzy żołnierze spostrzegli brak pojazdów wsparcia. W zatorze na drogach brakowało ciężarówek z paliwem, żywnością i amunicją, które zazwyczaj towarzyszyły ich formacjom. Otrzymali podstawowe racje żywnościowe i minimalną ilość amunicji w punkcie zbiorczym w Louisville, zaś czołgi zostały napełnione. Ale najwyraźniej nie było żadnych planów uzupełniania ich szyków. Dla tych bystrych żołnierzy było to bardziej dołujące niż fakt, że wyrwano ich niespodziewanie z domów i odłączono od rodzin.

Ponadto obszar koncentracji sił okazał się koszmarem. Niewielkie miasteczko liczące ledwie 2500 dusz stanowiło niewiele więcej niż skrzyżowanie dwóch dróg. Była to siedziba Breathitt County i największe miasteczko tego okręgu. Na terenie niespełna czterech kilometrów kwadratowych równiny zajmowało ono część dużego, względnie płaskiego i stąd podatnego na powodzie brzegu North Kentucky River.

Jako punkt zgromadzenia batalionu czołgów, a tym bardziej małej dywizji – oświadczył cierpko generał brygady Rand McKeen – miejsce to pozostawia wiele do życzenia.

W tle słychać było wielkie wojskowe ciężarówki, z rykiem usiłujące ustawić się w najlepszych pozycjach do rozładowania wszystkich przewożonych czołgów i pojazdów bojowych. Miasteczko już przed przybyciem potężnych posiłków wojskowych zostało w znacznej mierze opuszczone, a załogi czołgów parkowały na podwórkach, alejkach przydomowych i ulicach, starając się upewnić, gdzie znajdowali się ich przełożeni, a co ważniejsze, z której strony może nadejść nieprzyjaciel.

Nawet zdefiniowanie „przełożonych” okazało się trudne. Jednostki ściągane z różnych dywizji: dwie brygady Gwardii Narodowej z Kentucky, jedna brygada z Ohio, jedna z Tennessee, batalion lekkiej piechoty 101. Dywizji. Generał McKeen, zastępca dowódcy 101. Dywizji, objął główne dowództwo.

I nie jest pan oficerem uzbrojenia, sir – zauważył starszy sierżant sztabowy Miller.

Nie – odrzekł McKeen uśmiechając się blado. Był wysokim, kostycznym mężczyzną z wystającą szczęką, noszącym hełm bardzo prosto, ciasno przypięty paskiem pod brodą. Obciążała go pełna uprząż bojowa piechoty. Był również objuczony magazynkami i nosił karabin M-4. – Nie jestem. Ale nagle obarczyli mnie czterema brygadami Gwardii Narodowej i rozkazem prezydenta, żebym przy ich pomocy zdobył i utrzymał jedno wzniesienie. Jak sądzę, to właśnie będę musiał uczynić.

Na pewno ma pan wystarczające siły – włączył się Weaver.

I tak, i nie – odparł generał. – Mreee i Nitch, jeśli tak nazywają się te pająki, nie stawiają aż tak zaciekłego oporu. Miejscowy dowódca Gwardii Narodowej zajmował pozycje wzdłuż wszystkich wyniesień terenu wokół bozonu. Część z naszych ludzi została z nich wyparta, a Mreee zajęli miasteczko Oakdale, przesunęli się w dół doliny i zajęli Athol, następnie dotarli w sąsiedztwo skarpy w rejonie Warcreek. Jednak miejscowe oddziały Gwardii Narodowej powstrzymały ich na wszystkich kierunkach, pomimo iż Mreee mają liczniejsze siły i te swoje przeklęte karabiny plazmowe. Ta plazmowa broń najwyraźniej nie namierza piechoty. To właśnie miałem na myśli, mówiąc „tak i nie”. Gdybyśmy otwarcie uderzyli wzdłuż 52. ze wszystkimi tymi Abramsami i Bradleyami, ich ogień posłałby nas wszystkich w diabły, doktorze. Szczerze mówiąc, lepiej byłoby po prostu odesłać całą 101. Zamiast tego rozdzielimy się na drobne i rozpoczniemy kilka akcji. Tak więc siedzę tu sobie, specjalista od lekkiej piechoty z klasyczną misją dla lekkiej piechoty, a mam całą grupę piechoty zmotoryzowanej pod moim dowództwem.

Co zatem pan zamierza? – spytał Bill.

Odbiję bramę – odpowiedział uśmiechając się blado po raz kolejny. – To, jak to uczynię, doktorze Weaver, to moja sprawa. Jak rozumiem, moja misja polega na wprowadzeniu pana i waszej grupy Navy SEAL do bramy. Najważniejsze, żeby zachował pan życie. Tego właśnie zamierzam dokonać. Jak – to moja działka. Zgodnie z moimi rozkazami do pana natomiast należy decyzja – kiedy.

Naukowiec zerknął na zegarek i pokręcił głową.

Urządzenie, które musimy umieścić w bramie, będzie gotowe dopiero za dziewięć godzin – uznał fizyk. – Utrzymamy się tak długo?

O ile Titcher osobiście nie wzmocnią szeregów swoich sojuszników – odparł McKeen. – W zasadzie cieszę się, że przynajmniej tyle czasu zajmie panu... naprawienie tego niezwykłego sprzętu. Normalnie tego rodzaju manewr zabiera kilka dni z przyczyn, które musi pan rozumieć, jeśli widział pan, co dzieje się na tych drogach... W tej sytuacji uczynimy wszystko, co w naszej mocy przy tak krótkim czasie. Wolałbym nawet dziesięć godzin.

Urządzenie będzie gotowe za dziewięć godzin – odrzekł Bill. – Potem... cóż, czy chce pan siedzieć na jądrowym granacie ręcznym, z którego usunięto już zawleczkę, a nie wybucha tylko dlatego, że ktoś kurczowo przytrzymuje jego rączkę?

Rozkosznie – rzekł generał, jego twarz poszarzała. – Czy to jest właśnie to?

Gorzej – wyjaśnił Miller z ponurym grymasem. – Znacznie gorzej.

W najlepszym razie doniesiemy to do bramy, potem przez bramę i zdetonujemy po drugiej stronie – powiedział doktor Weaver, pogwizdując. – Potem wszystkie bramy zamkną się, a my pójdziemy na piwo.

Na Millera – rzucił komandos wykrzywiając jeden kącik ust w grymasie imitującym uśmiech. Weaver dokładnie wyjaśnił, czego Sanson i reszta plutonu będą strzegli.

Mniej idealny scenariusz, a jest to naprawdę silny ładunek, mówi, że doniesiemy to blisko bramy, to znaczy niewystarczająco blisko, i wtedy wybuchnie – dodał Bill.

Jak silny jest ten ładunek? – zapytał generał McKeen.

Wolałby pan tego nie wiedzieć – odparł fizyk.

Naprawdę – dodał starszy sierżant Miller. – Żałuję, że mi powiedział.

Jest aż tak źle? – westchnął generał. – Ja wolę nie żałować, że mi nie powiedział. Jeśli dostarczycie to w pobliże bramy, ale nie przez nią to, co się stanie?

Zdetonuję ładunek – oznajmił Bill. – To zdestabilizuje tę fraktalową ścieżkę. Może nawet gorzej. Nie mam pewności, jakie będą skutki dla Adarów lub dla nas, jeżeli do tego dojdzie, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby Titcher dokonali inwazji. Tu chodzi o coś więcej niż Ameryka, więcej niż jakiekolwiek prywatne potrzeby, zachcianki i pragnienia, więcej niż pragnienia ludzkości, chodzi tu bowiem o przyszłość wielu różnych ras w naszym wszechświecie. Jeśli Titcher dostaną się na tę planetę, gdzie działa generator bozonów Ray’a Chena, nic ich nie powstrzyma. Przy odrobinie szczęścia trochę ludzi ocaleje w okrętach podwodnych czy miejscach takich jak góra Cheyenne.

A najgorszy scenariusz mówi, że nie zbliżycie się do bramy – powiedział McKeen i oblizał zaschnięte wargi. Nie zdawał sobie sprawy, że będzie aż tak źle. Po dwudziestu pięciu latach służby mundurowej przywykł do podejmowania ryzyka w swoim życiu i w dowodzeniu żołnierzami, którzy powierzali mu swoje życie. To jednak oznaczało ryzykowanie przyszłości całej ludzkiej rasy.

Tak, sir – zaznaczył komandos. – To jest naprawdę śmierdzące gówno.

Pierwszy raz dzisiaj zrozumiałem moje rozkazy – orzekł dowódca. Zasalutował fizykowi i wrócił do kancelarii prawniczej, którą zajął na swoje centrum dowodzenia.

Myślisz, że się uda? – spytał Miller.

Zgodzę się nawet na cud.


* * *


Brama znajduje się u końca tego wąskiego wąwozu, odchodzącego od głównego zagłębienia doliny Clover Branch – oznajmił z palcem na mapie formacji operacyjnej, która otrzymała nazwę Wspólnej Grupy Operacyjnej Oakdale. Major na co dzień był oficerem operacyjnym 37. Pancernej Brygady Gwardii Narodowej z Ohio. Jako pełnowymiarowy rezerwista był przyzwoicie przygotowany do zaplanowania operacji jego brygady, niezależnie od tego, czy były to letnie ćwiczenia, czy duże manewry dla batalionów rozmieszczonych na terenie całego Ohio, czy misje pokojowe w Bośni, Iraku i Afganistanie.

Zaplanowanie desperackiego ataku na wzgórze w Kentucky siłami czterech brygad i batalionu regularnego wojska, to inna para kaloszy.

Mreee opanowali większość Twin Creek Valley, jak również Keen Fork i Bear Fork, ale są utrzymywani w obrębie granic doliny przez Gwardię Narodową z Kentucky.

Na końcu zatłoczonego namiotu rozległ się okrzyk „Uuuła!”, więc oficer operacyjny uśmiechnął się blado.

Częściowo jest to spowodowane prawdopodobnie tym, że Mreee najwyraźniej wolą pozostawać na swoich pozycjach. Jednak przez bramę wciąż napływają posiłki, zarówno Mreee, jak i Nitch. Uważamy, że planują przeprowadzenie natarcia, gdy tylko zbiorą wystarczające siły. Przypuszczalnie w kierunku Jackson. Większość posiłków przesuwało się w kierunku Twin Creek Valley, by zająć pozycje naprzeciw umocnień obronnych niedaleko Elkatawa.

Spojrzał na mapę i zmarszczył brwi.

Atak na przyczółek poprowadzimy wzdłuż czterech linii. Większość 35. Brygady zajmie pozycje naprzeciw Chenowee i przygotuje się na bezpośredni, frontowy atak w górę Autostrady nr 52. W międzyczasie 1. Batalion 149. Dywizji Piechoty przy wsparciu oddziałów 2. Batalionu 123. Pancernej przesunie się w pobliże Lawson, gdzie przygotuje się na atak na stoki skarpy wzdłuż osi Warcreek-Filmore Road. Gdy umocni swoje pozycje na skarpie, przemieści się wzdłuż linii Keen Fork. Jest tam jakaś nienazwana droga prowadząca wzdłuż strumienia, która krzyżuje się z linią Warcreek-Filmore w pobliżu linii skarpy. Spodziewamy się, że większość tego manewru będzie odbywała się pieszo, jako że oznaczone drogi są jedynymi nadającymi się do transportu systemów zmotoryzowanych. 35. Brygada, tylko jeden batalion, przejdzie tak szybko jak to możliwe w rejon Copebranch. Kiedy zajmą tam pozycje, przemieszczą się w dół, by uderzyć na pozycje nieprzyjaciela w pobliżu Athol. To musi być pierwsze przeprowadzone natarcie. Ma za zadanie zmusić wroga do przegrupowania sił w celu odparcia ataku, zanim do bitwy włączą się dwie inne brygady. Kolejny batalion 101. Dywizji Powietrznodesantowej, zostanie przeniesiony w pobliże Elkatawa. Następnie przejdzie na stoki skarpy zajmowane obecnie przez 2. Batalion 146. Dywizji Piechoty Gwardii Narodowej z Kentucky. Ich zadanie będzie polegało na przemieszczeniu się, miejmy nadzieję w sposób niezauważony, wzdłuż stoków skarpy w okolice 541, a następnie na wszczęciu pieszego natarcia na bramę pod osłoną pieszych i zmotoryzowanych ataków z innych kierunków. Waszą północną granicą będzie główna linia z Warcreek do drogi Warcreek-Filmore, zaś południową – skarpa, z której rozciąga się widok na Autostradę nr 52. Manewr ma być wykonany wzdłuż stoków skarpy. Patrole Gwardii Narodowej z Kentucky odkryły coś, co może stanowić wolną pozycję niedaleko bramy. 2. Batalionowi będą towarzyszyli członkowie Grupy Piątej Navy SEAL i doktor Weaver, który będzie niósł urządzenie zamykające bramę.

Zatem chodzi tutaj – odezwał się dowódca 1. Brygady – o wielkie działania dywersyjne.

Tak – rzekł generał McKeen zerkając przez ramię. – Czy to problem?

Nie, sir – odparł pułkownik uśmiechając się. – Pokażemy im, co to znaczy dywersja.

Jeśli którykolwiek z oddziałów będzie w stanie zdobyć bramę, zróbcie to – polecił generał. – Przyjcie uparcie w jej kierunku. Ale mamy nadzieję, że kluczem będzie batalion 101. Mają większe doświadczenie w pieszym poruszaniu się po kryjomu i przypuszczalnie potrafią sprawniej pokonać góry niż wasi żołnierze. Wydaje się, że Mreee unikają obsadzania stoków skarpy, skupiając się na koncentracji swoich sił w dolinie. Zamierzamy wykorzystać to, żeby dopaść ich od tylca. Gdy tylko doktor Weaver z „Fokami” umieszczą urządzenie w tunelu czasoprzestrzennym, brama zostanie zamknięta. W tym momencie pozostanie tylko pozamiatać. Nie tylko tutaj, ale wszędzie. W Ohio, Tennessee, Georgii, Alabamie, od Florydy po Saskatchewan. Wszystko zależy od nas. Musimy więc zrobić, co do nas należy. Jakieś pytania?

Nie było żadnych. Dowódca operacyjny przekazał dalsze prowadzenie odprawy zastępcy, który omówił dokładne linie manewrów, rubieże pośrednie natarcia i inne specjalistyczne szczegóły ataku. Rozmyślnie zignorował część dotyczącą wsparcia artyleryjskiego; nie było bowiem żadnego takiego wsparcia z tej prostej przyczyny, że nie sprawdzało się ono w tej walce. Ominął również przegrupowanie po ataku. To była walka o wszystko. Nie miało być żadnego wycofywania sił, zaś gdyby akcja nie powiodła się, nie miałoby sensu żadne przegrupowanie.

Bill nie słuchał słów, lecz próbował wyciszyć własne obawy. Zapisał instrukcje na temat tego, jak uruchomić bombę, ale jeśli artass popełnił choćby drobny błąd, nieprzyjemnie byłoby odkryć to przed bramą. Jak dotąd znajdowali się tam tylko Mreee i Nitch, jednak nie znaczyło to, że Titcher nie mogą zjawić się lada moment. Prowadzili wyścig z czasem, w którym nie znali wszystkich planów i terminów. Po raz kolejny zerknął na zegarek. Pięć godzin.

W końcu odprawa dobiegła końca i oficerowie różnych formacji wysypali się z wielkiego namiotu, niektórzy zdobywali się na nieco wysilone żarty. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że wchodzą do matni, z której większość spośród nich, żołnierzy, ich dzieci, nie wyjdzie cało.

Doktorze Weaver? – odezwał się podpułkownik, gdy wychodzili. – Podpułkownik John Forsythe, jestem dowódcą batalionu 101. Idzie pan ze mną. – Był wysokim mężczyzną o schludnym wyglądzie i kwadratowej szczęce. Wyglądał jak hollywoodzki wzór amerykańskiego dowódcy dywizjonu lotniczego.

Spotkamy się przy miejscu zgrupowania, sir – wtrącił się Miller. – Musimy zgromadzić specjalny sprzęt i mamy własny transport. Dotarł wraz z dostawą wojskową.

W porządku – rzekł podpułkownik, niezrażony. – Stawcie się na czas.

To my wyznaczamy czas, pułkowniku – oznajmił Weaver. – Wszystko zacznie się wtedy, kiedy my będziemy gotowi. – Spojrzał na zegarek. – Za pięć godzin.

Rozumiem – rzucił John Forsythe, najwyraźniej niczego nie rozumiejąc. – Po prostu stawcie się tam.

Tak jest, sir – odrzekł starszy sierżant sztabowy. – Zwarci i gotowi.


* * *


Jak się okazało, rozmieszczenie wszystkich jednostek na pozycjach zajęło ponad cztery godziny. W tym czasie podpułkownik Forsythe dowiedział się, po jaki „specjalny sprzęt” pojechali.

Wybaczcie moją francuszczyznę, ale co to, do kurwy, jest? – spytał podpułkownik gapiąc się na klęczący mecha-kombinezon.

Po tym, jak pierwsze Wiwerny okazały się tak skuteczne, Bill przekonał Columbia Defense Systems, by przyspieszyć konstrukcję kombinezonów Mark II. Mark II miał nieco lepszą płynność, mniejszą tendencję do „tańca disco” w niewłaściwych momentach, a także usuniętą stylizowaną twarz. Cała górna część została znacząco obniżona, zaś pancerz zmodyfikowano tak, by miał krawędzie odbijające pociski. Kombinezony miały również kamuflaż i w przypadku dziewięciu „Fok”, którzy zostali w nie odziani, były też pokryte specjalną kamuflującą siatką, która maskowała ich zarysy.

To opancerzony mechaniczny kombinezon Wiwerna Mark II – odpowiedział fizyk. Miał teraz na sobie przylegający do skóry czarny kostium, niezbędny, żeby dokładnie „wpasować się” do Wiwerny. Niemal z uczuciem przesunął dłońmi po kombinezonie. – Mają opancerzenie mniej więcej takie jak Bradley i mogą udźwignąć naprawdę ciężką broń. Ponadto stanowią pewną osłonę dla arduna.

Tego czegoś? – spytał podpułkownik.

Urządzenia zamykającego bramę – wyjaśnił Bill spoglądając kątem oka na fioletową skrzynkę. Została ona ostrożnie ustawiona na pace ciężarówki, która przywiozła Wiwerny w obszar zgrupowania sił. Nawet na moment nie spuszczał jej z oczu, zaś większość komandosów kręciła się cały czas w jej pobliżu. Niebieski pasek naładowania na pojemniku wskazywał teraz pełną gotowość urządzenia. Wiwerna doktora została naprędce zmodyfikowana poprzez dodanie metalowej klatki do przeniesienia bomby, a on w międzyczasie upewnił się, że system palców rąk mecha-kombinezonu jest na tyle sprawny, żeby obsłużyć przyciski uzbrajające ładunek. Nie miał jednak dość odwagi, by naprawdę wcisnąć właściwą sekwencję przycisków. – „Foki” i ja pozwolimy ci poprowadzić atak aż do bramy, ale jeśli utkniesz, będziemy musieli przedrzeć się i będziemy mieli naprawdę niezłą jazdę. Ardun musi zostać przetransportowany na drugą stronę, a ja muszę uruchomić urządzenie, w taki czy inny sposób.

Chcę, żeby wasi ludzie coś zrozumieli – oznajmił Forsythe. – Wiem, że jesteście komandosami z morskiej grupy desantowej. Wiem, że „Foki” to najlepsi z najlepszych. Wiem, że misja ma kluczowe znaczenie. Ale wy nie ruszycie, dopóki ja wam nie powiem, że możecie, zrozumiano?

Tak – odpowiedział Weaver. – Z zastrzeżeniem, że kiedy przyjdzie czas, ty rozpuścisz swoje psy.

Tak zrobię – orzekł pułkownik. – Ale to ja rozpuszczę. To moje zadanie, ja tutaj dowodzę. Wy jesteście tylko nadprogramowymi członkami mojego batalionu aż do chwili, gdy dotrzemy do bramy. Jesteście w szeregu pomiędzy kompaniami Bravo i Charlie, bezpośrednio przed moją sekcją. Ubieraj się, doktorze.

Bill skinął głową i wszedł do kombinezonu. Wiwerny już po wstępnym dopasowaniu zdejmowało się i zakładało stosunkowo łatwo. Umieścił ręce na przyciskach kontrolnych, a stopy na ich wspornikach, i nacisnął przycisk. Frontowa część mecha-kombinezonu zamknęła się i natychmiast był gotów do walki. Z jednym drobnym wyjątkiem.

Miller podszedł do niego, dźwigając zarówno broń własną, jak i jego. Starszy sierżant sztabowy upierał się przy karabinie 30 milimetrów, natomiast doktor optował za ciężkim wielolufowym karabinem Gatlinga kaliber. 50. Mreee i Nitch nie stanowili tak trudnych celów jak jednostki bojowe Titcher, a Bill przeczuwał, że ta broń, pierwszy sprzężony karabin Gatlinga wyposażony w półautomatyczny przełącznik zmiany ognia, lepiej nadawał się w przypadku tych nieprzyjaciół. Z drugiej strony filozofia Millera nie uległa zmianie. Większa siła ognia – to lepsza siła ognia. Naukowiec wziął wielki karabin w jedną rękę i odczekał, aż starszy sierżant sztabowy zaczepi rurę doprowadzającą amunicję i sprawdzi połączenia. Następnie włączył zewnętrzny głośnik i zasalutował, unosząc jedną rękę do połowy wysokości.

Jesteśmy gotowi, jeśli i pan jest, pułkowniku – rzekł Bill.

Może powinienem pomyśleć o tym, żeby przekazać ci dowództwo – odparł podpułkownik, po czym wziął w garść swój M-4. – Okay – rzucił donośnym głosem. – Ruszamy!


* * *


Tu Juliet Pięć-Cztery – odezwał się dowódca 35. Brygady przez sieć łączności. Jego głos niemalże zniżył się do szeptu, pomimo szczęku Bradleya, w którym jechał. – Nasze grupy zwiadowcze nawiązały kontakt wzrokowy z liniami Nitch. Gotowi do rozpoczęcia akcji.

Juliet Pięć-Cztery, tu Sierra Jeden-Jeden – odpowiedział dowódca grupy operacyjnej. – Pozostańcie w gotowości. Czekamy na wieści, czy jednostki Lima Osiem-Sześć sana miejscu.

Pieprzona 101. – zaklął pułkownik. – Uważają się za takich cholernych kozaków, a siedzimy tu i czekamy tylko na nich.

No nie wiem, sir – powiedział oficer operacyjny. – Te skaliste skarpy są naprawdę drańskie. Poluję od czasu do czasu w tej okolicy. Ciekawe... Jak można wykonać taki manewr niepostrzeżenie w trzy godziny? Byłbym potwornie zaskoczony.


* * *


To była piekielnie ciężka marszruta.

Odległość nie była zbyt wielka, niespełna 5 kilometrów w prostej linii, ale oni nie szli prosto. Przewodnikiem z jednostki w Kentucky był niski, przysadzisty sierżant z ciemnymi włosami przykrytymi kapeluszem typu Boonie i ciemnym zarostem wyraźnie widocznym w świetle zmierzchającego dnia. Poprowadził ich w górę i w dół przez wzniesienia, strumienie i wzdłuż ostrych jak brzytwa krawędzi skał na skarpie, nigdy nie utrzymując zbyt długo jednego kierunku.

Naukowiec cieszył się, że Mark II miał większą swobodę i precyzję ruchów, w innym razie bowiem marsz byłby niemożliwy. Niekiedy mecha-żołnierze musieli stawiać jedną nogę przed drugą w linii prostej, co było nie do wykonania w Mark 1.1 choć nie specjalnie wyrywali się do przodu, z pewnością nie czuli się spowalniani przez żołnierzy maszerujących przed nimi; dotrzymanie im kroku stanowiło po prostu szczyt możliwości mecha-kombinezonów.

Oddział jednak zatrzymał się, wszyscy żołnierze przykucnęli i wypatrywali zagrożeń, podczas gdy podpułkownik trzymał radio przy twarzy i rozmawiał z kimś.

Bill ustawił swój zewnętrzny kierunkowy mikrofon, po czym bezwstydnie zaczął podsłuchiwać, gdy przewodnik z Kentucky dołączył do oddziału i przysiadł przy dowódcy batalionu.

Klnę się na Boga, sir – oznajmił zwiadowca. – Nie było ich tam pięć godzin temu.

Pikieta – odezwał się Miller przez radio. „Foki” trenowali z tymi nie wymagającymi większego wysiłku fizycznego kombinezonami przez dwa tygodnie, więc poznali trochę ich zalet i wad. Takich jak kierunkowe mikrofony. – Mreee mają pikietę wartowników na naszej linii przemarszu.

Co robimy? – spytał Weaver, gdy podpułkownik kręcił głową i oglądał mapę.

Zdejmujemy ich – odparł sierżant, robiąc kilka kroków i pochylając się. – Przepraszam, pułkowniku.

Tak, sierżancie sztabowy – rzucił Forsythe, ewidentnie poirytowany.

Sir, likwidacja wartowników to nasza specjalność – zaznaczył Miller, ignorując fakt, że podpułkownik ominął część „starszy”.

Nie sądzę, żebyście mogli podejść tych Mreee pomimo waszego cudownego kamuflażu – rzekł sarkastycznie pułkownik. Kombinezony były dobrze zakamuflowane optycznie, ale tak głośne jak pluton regularnej piechoty, nawet przy wszystkich udoskonaleniach.

Nie zamierzamy do tego użyć kombinezonów, sir – wyjaśnił uprzejmie komandos. Obrócił się i dał szereg gestów dłonią pozostałym „Fokom”, którzy klęczeli na kolanach i wspierali się na łokciach, żeby zminimalizować widzialność. Jeden z mecha-żołnierzy podniósł się, przyklęknął i otworzył przednią część stroju. Komandos wyszedł z kombinezonu i obszedł go dookoła, by otworzyć boczną pokrywę skrzyni ze składem amunicji. Wyjął stamtąd M-4 z tłumikiem, czarną kominiarkę, uprząż polową i kamuflujący ciężki mundur wykonany z takiej samej jak na mecha-kombinezonach siatki maskującej przeplatanej delikatnie barwioną tkaniną. W jednej chwili był gotowy i bezgłośnie podbiegł do miejsca, w którym stał Miller. Bill spostrzegł, że miał na sobie coś, co wyglądało jak zafarbowane na czarno mokasyny.

Russell to snajper naszej grupy, sir – oświadczył starszy sierżant sztabowy. – Wiatr nam sprzyja. Może zdjąć pikietę i tyle.

Żołnierz popatrzył na dwóch komandosów i pokręcił głową.

Przepraszam, sierżancie – powiedział. – Powinienem wiedzieć, że nie jest pan idiotą. Ruszajcie.

Russell popatrzył na przewodnika i skinął brodą w kierunku awangardy batalionu.

Bill dostroił kierunkowy mikrofon i odprowadził ich poza zasięg wzroku, prowadząc nasłuch. Słyszał, jak zwiadowca po cichu przedziera się przez zarośla wzdłuż stoków skarpy, ale nie mógł wyłowić żadnego odgłosu snajpera pomimo niewygodnego, ciężkiego munduru maskującego. Odczekał chwilę, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, aż usłyszał dwa stłumione trzaski, coś jak ciche, małe fajerwerki zapalone w pudełku.

Załatwieni – rzekł podpułkownik. – Wygląda na to, że nie mieli żadnego radia ani innego sprzętu łącznościowego.

Bill zastanawiał się nad tym, myśląc o Adarach i ich wynalazkach. Jednak Mreee rzeczywiście zdawali się stosunkowo słabo rozwiniętą technicznie rasą, która jakimś sposobem otrzymała ograniczony zestaw zaawansowanych technicznie gadżetów. Batalion znów ruszył, ale mecha-komandosi musieli poczekać aż do powrotu Russella. Snajper bardzo szybko znalazł się na widoku i pospiesznie spakował zdjęte rzeczy, wdział kombinezon i mogli dołączyć do reszty.

Gdy przechodzili obok zwłok dwóch Mreee, Weaver zastanawiał się, co myśleli, wysłani na obcą ziemię przez swoich sojuszników? Postawieni na szczycie wzgórza, w miejscu, które w niczym nie przypominało ich ojczyzny. Co mogli myśleć? Czy liczyli na to, że wrócą żywi do domu, do swoich współbraci? Do swojego potomstwa? Czy raczej chcieli tylko zabijać ludzi?

Zastanawiał się również, co myśleli żołnierze w takich chwilach. Nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, by wstąpić do wojska; nie miał nic przeciwko niemu, ale nauka stanowiła jego największą pasję od dzieciństwa. Co czuł Russell? Czy miał jakiekolwiek uczucia związane z zabijaniem takich kociopodobnych istot o wzroście dzieci?

Przypomniał sobie wyraz twarzy „Foki”, gdy zdjął kominiarkę i spakował rzeczy. Komandos wydawał się zimny, nieskażony, profesjonalny, zainteresowany tylko i wyłącznie zdjęciem swojego stroju i powrotem do mecha-kombinezonu tak skutecznie i szybko jak to tylko możliwe. Co kierowało tymi ludzkimi maszynami do zabijania?

Bozony miały więcej sensu.

Słońce zaszło i z dala od miejskich świateł panowała ograniczona widoczność. Wszyscy żołnierze 101. mieli jednak na hełmach opuszczane monokulary i zmniejszona ilość światła najwyraźniej wcale im nie przeszkadzała. Oczywiście kombinezony zaopatrzono w systemy noktowizyjne, więc komandosi widzieli wszystko niemal równie dobrze jak za dnia. Mieli nawet systemy termowizyjne i Bill włączył go, żeby przekonać się, jak to jest uczestniczyć w prawdziwej nocnej misji. Żołnierze przed nim wyglądali jak białe zjawy, zaś ogólne wrażenie było znacznie gorsze niż w przypadku noktowizorów. Szybko wyłączył termowizję.

Batalion dotarł do pierwszej rubieży pośredniej, Autostrady nr 541, i rozproszył się po obu stronach drogi, wypatrując wartowników Mreee. Nie znaleziono żadnego. Osamotniona pikieta na wzgórzu była chyba jedynym oddziałem, który felinoidy miały na tym skrzydle. Gdy tylko wszyscy zajęli swoje pozycje, dowódca przesłał kodowany sygnał i cały batalion oraz mecha-komandosi szybko opuścili drogę i rozmieścili się w lesie po drugiej stronie autostrady. Znajdowali się w odległości mniej więcej półtora kilometra od bramy i wciąż nie zostali wykryci.

Podpułkownik Forsythe odezwał się przez radio, po czym dał znak batalionowi, żeby się rozłożył na miejscu; nadszedł czas czekania. Doktor włączył zewnętrzny system audio, żeby wsłuchać się w odgłosy nocy. Dotarło do niego pohukiwanie sowy, nieświadomej, że planeta została najechana przez pozaziemskie istoty, wzywającej samca na gody. Kaszlnięcie. Cichy szczęk jakiegoś metalowego sprzętu gdzieś w pobliżu. Potem w oddali dźwięk strzałów, szybko rosnący w siłę. Wstrząsająca eksplozja. I strzały, coraz liczniejsze, nieco bliżej.

Dowódca wciąż czekał, konsultując się przez radio. Bill zerknął na zegar w kombinezonie, i odnotował fakt, że bomba powinna już się całkowicie uzbroić; tak wiele czasu zabrało im zajęcie pozycji. Ale teraz dzieliła ich od bramy tylko jedna wyniosłość terenu. Do strzelaniny na południu i na zachodzie dołączyły odgłosy walki na północy, po czym nastąpił krótki rozbłysk aktyniczny na południu, który na chwilę oświetlił przykucniętą piechotę. Wreszcie podpułkownik wstał i powiedział coś przez radio. Po obu stronach rozległy się szmery, gdy batalion zaczął ruszać w górę stromego stoku.

Wciąż nic się nie działo. Po chwili jednak od północy dotarł do nich odgłos kanonady strzałów i kula plazmy rozświetliła niebo.

Kontakt.

Weaver przełączył się na termowizję i dostrzegł postacie przypominające duchy na szczycie wyniesienia. W zasięgu wzroku było ich zaledwie kilka, lecz kiedy wziął którąś na cel przy pomocy lasera zamontowanego na karabinie Gatlinga, kula plazmy przecięła powietrze i uderzyła nieopodal linii piechoty, powalając na ziemię dwóch żołnierzy, którzy zwinęli się w agonalnym bólu śmiertelnych poparzeń trzeciego stopnia.

Bill zacisnął palec na mechanizmie spustowym, plując ogniem w postacie na wyniesieniu skarpy. Wyglądało tak, jakby jedna z nich rozpadła się na dwoje, zaś inna została odrzucona w tył.

Teraz słyszał już głośne strzały po swoich obu stronach, ale czujniki dźwięku szybko się uspokoiły. Sylwetki na wyniosłości znikły. Dosłyszał jakiś krzyk i zorientował się, że to jego głos, ryczący z wściekłości, gdy usiłował zmusić mecha-kombinezon do wdrapania się na strome zbocze. Bliżej wierzchołka wzniesienie stawało się trudniejsze do pokonania; widoczne było nieduże nadskarpie. Naukowiec zdał sobie sprawę, że w ten sposób nigdy może mu się nie udać dostać się w mechu na szczyt, rozejrzał się więc za miejscem, po którym mógłby się wspiąć. Niespodziewanie poczuł, że coś go unosi i wrzuca na górę. Padł na twarz i leżał, po czym zaczął przemieszczać się naprzód na kółkach zamocowanych do kolan i łokci ku płaskiemu miejscu, gdzie mógł wreszcie się podnieść. Kolejny kombinezon wylądował obok niego, a jego systemy automatycznie zidentyfikowały go jako starszego szeregowego Sansona.

Bill znalazł się dokładnie w tym miejscu, w które strzelał, i po raz pierwszy wyraźnie ujrzał efekty użycia sprzężonego wielolufowego karabinu Gatlinga. Na ziemi spoczywały dwie postacie, których kontury zacierało nieco wewnętrzne ciepło. A właściwie trzy, ponieważ jedna z nich była rozcięta na połowy przez ogień broni. Zaczęło zbierać mu się na wymioty, ale powstrzymał się wielkim wysiłkiem woli; z pewnością nie zabiłoby go to ani nie uszkodziło elektroniki kombinezonu, lecz byłoby cholernie nieprzyjemne.

Przesunął się naprzód, rozglądając się na boki, i dostrzegł ludzkie sylwetki biegnące przez szczyt skarpy. Uruchomił mapę obszaru. Okazało się, że znajdują się nie więcej niż kilkaset metrów od przejścia do innego świata. Podciągnął się i po chwili znów pochylił, gdy kula plazmy przecięła powietrze. Z pobliża bramy dochodziło coraz więcej odgłosów strzelaniny, więc Weaver wystawił na chwilę głowę, żeby się rozejrzeć. Nie wiedział, jak wiele Mreee i Nitch przeszło przez bramę ani jak wiele zostało przemieszczonych na teren ich planowanego ataku, ani jak wiele zostało zlikwidowanych w trakcie wcześniejszych ataków. Przyglądając się dolinie, mógł jednak stwierdzić, że większość obcych wciąż tam tkwiła. System termowizyjny nie był w stanie nawet oddzielić poszczególnych postaci.

Pociski plazmowe uderzały teraz na całej długości stoku, gdy siły inwazyjne wokół bramy zorientowały się, że zostały oskrzydlone. Bill słyszał krzyki po obu swoich stronach i zdał sobie sprawę, że nie ma możliwości wyjścia na linię ognia i przeżycia. Z drugiej strony w dolinie kłębiło się tak wiele celów, że trudno było spudłować. Uniósł więc swojego Gatlinga powyżej krawędzi wzgórza i wypalił z niego na oślep.

Inni mecha-żołnierze dołączyli do niego, robiąc to samo. Większość dysponowała karabinami Gatlinga, tylko dwaj mieli karabiny 25 milimetrów, zaś starszy sierżant – 30 milimetrów. Miller należał do nielicznych, którzy nie strzelali. Leżał sobie na boku, najwyraźniej bez stresu przyglądając się walce i od czasu do czasu sięgał za siebie, dłubiąc przy ziemi.

Dobrze się bawisz, sierżancie? – spytał Bill zerkając na swój licznik amunicji. Gatling pożerał naboje w zatrważającym tempie. Postanowił, że przerwie ogień po osiągnięciu jednej czwartej początkowego zapasu pocisków.

Świetnie – odparł tamten. – Gdy czekaliśmy, przygotowałem parę prowizorycznych ładunków wybuchowych; kilka paskudnych min typu „Bouncing Betty” z zapalnikami. Uznałem, że to właściwa okazja, żeby je wykorzystać.

Przydałoby się nam wsparcie ogniowe – oznajmił fizyk przez zaciśnięte zęby. Utrzymywanie karabinu nad głową i strzelanie z niego, nie należało do łatwych nawet przy mechanicznym wsparciu kombinezonu. Jeden z komandosów wrzasnął i został odrzucony do tyłu – jego ręce odpadły spalone plazmą. Był to raczej okrzyk zdziwienia niż bólu, gdyż plazma raziła tylko mecha-kombinezon, a „prawdziwe” ręce miał nienaruszone.

Oszczędzam pociski na bardziej odpowiednią chwilę – odpowiedział starszy sierżant sztabowy.

Bill opuścił broń i wychylił się do przodu, pospiesznie taksując wzrokiem dolinę.

Tam, gdzie wcześniej było zbyt wielu obcych, by móc ich policzyć, teraz były... ciała zbyt wielu oby eh, by móc ich policzyć. Jednak dla odmiany większość z nich już się nie poruszała. Choć niektórzy nie dali za wygraną i ogniste kule plazmy nadal spadały na szeregi ludzi. Niekiedy niebezpiecznie blisko pozycji zajmowanych przez mecha-komandosów. W końcu jednak natarcie prowadzone przez piechotę, przy nieco słabszym ostrzale ze strony obcych, zaczęło brać górę. Doktor widział linie pocisków smugowych powolnie napływających do doliny, wysoko mijających obrany cel, a następnie korygujących lot, i uderzających w jednego z poruszających się gigantycznych pająków. Stwór padł. Karabiny maszynowe średniego kalibru, używane przez piechotę, zostały rozstawione wzdłuż krawędzi zagłębienia i teraz systematycznie eliminowały opór najeźdźców.

Bill podniósł Gatlinga i zaczął wyszukiwać cele, zaś reszta mecha-żołnierzy poszła jego śladem. Nawet Miller wychylił się nad krawędzią zagłębienia i zaczął posyłać pojedyncze pociski w dół. Przekonawszy się, że nie jest w stanie stwierdzić, czy trafia, przełączył na ogień w pełni automatyczny i co chwila pociągał za spust, posyłając serię za serią, praktycznie każdą trafiając w plątaninę ciał w sercu doliny. Linie eksplozji łatwo było wykryć z pomocą termowizji – rozjarzające się krótko jasne punkty białego żaru, które stopniowo wsiąkały w tło chłodnej nocy. Czasami pozostawiały po sobie również stygnące ciała.

Chyba czas ruszać – odezwał się Weaver.

Potwierdzam – rzucił lapidarnie Miller. – Przełącz się na częstotliwość dowództwa batalionu.

Billowi zabrało trochę czasu odnalezienie skrawka papieru, na którym miał zapisaną tę informację, odczytał ją przy mdłym, czerwonym oświetleniu wnętrza kombinezonu, po czym wybrał odpowiednią częstotliwość. Gdy to zrobił, znalazł się w samym środku jakiejś dyskusji.

...mam to gdzieś, Uniform Dwa-Cztery – oznajmił jakiś głos, którego nie rozpoznawał. – Wciąż napotykamy opór. Zostańcie na pozycji do czasu jego stłumienia.

Są w odwrocie, majorze – rzekł komandos zwięźle. – Musimy umieścić tę skrzynkę na miejscu teraz, zanim zdołają się przegrupować lub otrzymają posiłki!

Gdzie jest podpułkownik? – spytał fizyk.

Lima Osiem-Sześć Bravo jest nieosiągalny – oświadczył nowy głos. – Mówi Lima Cztery-Pięć; ja przejąłem dowodzenie.

Podpułkownik Forsythe zginął – wyjaśnił Miller. – Major White był zastępcą dowódcy batalionu, teraz on tu dowodzi.

Słyszałeś o łączności utajnionej, Uniform Dwa-Cztery? – spytał oficer, najwyraźniej doprowadzony do wściekłości.

To szyfrowane łącze, majorze – westchnął komandos. – Zaś nasi przeciwnicy nie zdradzają żadnych oznak zdolności przechwytywania naszych przekazów. A my nie mamy czasu na zabawę w kody. Musimy już ruszać, sir, i to w tej zasranej chwili.

Ja dowodzę tą operacją, Uni... Mi... – charknął major. – Ruszycie wtedy, kiedy ja wam powiem i ani sekundy wcześniej.

Na litość boską, majorze – rzucił Miller niemalże krzykiem. – Proszę nie roztrząsać swoich lęków. Musimy ruszać!

Pewnie tak właśnie myśleli SEAL w Panamie, co? – parsknął White. – To, co tu robimy, jest znacznie ważniejsze niż upewnienie się, czy Noriega nie wsiadł na pokład samolotu. I nie ruszymy, aż do chwili przejęcia pełnej kontroli nad sytuacją! Tu Lima Cztery-Pięć, bez odbioru!

Przełącz się na sieć wewnętrzną – rzekł „Foka”. – Pieprzę tę ich sieć bezpiecznej łączności.

Bill wybrał odpowiednie numery innej częstotliwości, które znał na pamięć, i włączył mikrofon.

Co robimy, Miller? – spytał. Osiągnął ćwierć wyjściowego zapasu amunicji i przestał strzelać. Miller wciąż posyłał okazjonalne serie pocisków w tłum obcych. Odpowiedziała mu tylko jedna źle wymierzona kula plazmy.

Miller? – ponownie spytał Weaver, gdy cisza się przedłużała. – Hej, czy jestem na dobrej częstotliwości?

Tak – odparł jakiś głos. Był to jeden z komandosów, choć nie rozpoznał go po głosie. – Nie odzywaj się.

Miller! – zawołał Bill, na poły przestraszony, na poły wściekły.

Grupa Piąta SEAL – oznajmił Miller lodowatym głosem. – Odmeldować się.

Sześć.

Cztery.

Siedem.

Pięć.

Osiem.

Dziewięć.

Trzy. Broń uszkodzona – Dwa? – rzucił komandos. – Dwójka?

Dwójka przepadła. – Tym razem naukowiec rozpoznał głos należący do Sansona. Choć brzmiał... jakoś zimno.

Grupa Piąta SEAL – oświadczył Miller. – Przygotować się do natarcia na bramę na mój sygnał. Trójka, zostajesz na miejscu.

Bill manipulował przy ustawieniach swojego radia, przygotowując się do wstania. Ustawienia można było zresetować, tak żeby dowódcy mogli przemawiać do wybranych podwładnych i do siebie nawzajem nie słyszani przez innych. Była to ta sama częstotliwość, ale każdy, kto nie miałby właściwych ustawień, słyszałby zaledwie szum w słuchawkach. Kombinezony Weavera i Millera zostały dostrojone do takich ustawień.

Miller? – rzekł Weaver. – Czy to dobry pomysł?

Taktycznie? – odpowiedział komandos Navy SEAL. – Tak.

Mam na myśli to, czy wojsko jest pobłażliwe dla sierżantów, nawet starszych sierżantów sztabowych, nie słuchających poleceń majorów?

Owszem – odrzekł sierżant lapidarnie. – To nosi nazwę niewykonania bezpośredniego rozkazu głównego dowódcy w warunkach bojowych. Oznacza to, że nie dostanę już więcej żołdu. Z drugiej strony zostanę zakwaterowany przez rząd Stanów Zjednoczonych całkowicie za darmo w miłym miejscu o nazwie Leavenworth. Zanieś tę pieprzoną skrzynkę do bramy, doktorze. O resztę sam się będę martwił.

Grupa Piąta SEAL – rzekł Miller, jego głos zabrzmiał zimno i zawodowo, gdy przełączył się znów na kanał wspólny. – Zaczynamy bal!

Bill zaczął wstawać, ale zamiast tego przeturlał się i opuścił nogi nad skalistym nadskarpiem na szczycie. Stok skarpy prowadzący w dół doliny był pokryty rzadkimi zaroślami – najwyraźniej został oczyszczony kilka lat wcześniej – które łamały się pod ciężarem mecha-kombinezonu. Schodzenie w dół w tym ciężkim sprzęcie okazało się jednak trudniejsze niż wchodzenie pod górę. Dlatego też mniej więcej zjechał na tyłku, ledwie zachowując nad tym kontrolę, aż do miejsca, gdzie zaczynała się w miarę płaska powierzchnia. Poczuł raczej, niż zobaczył kilka plazmowych detonacji, ale nie były dość blisko, by musiał sobie nimi zawracać głowę. W tej sytuacji, bez większej kontroli nad spadkiem, nie mógł jednak strzelać. Ledwie zdołał utrzymać broń.

Wreszcie niekontrolowany ślizg skończył się, a on ujął Gatlinga, dźwignął się na nogi i zaczął szykować się do natarcia na bramę. Jednak na moment się wstrzymał. Prawdę mówiąc, oczyszczenie drogi należało do zadań komandosów. On miał tylko umieścić w bramie arduna. Niech oni idą przodem.

Rozejrzał się wokoło, i przekonał się, że zaskakująco trudno było ich rozpoznać; kombinezony miały wentylator na plecach, tuż poniżej akumulatora amerykowego, lecz poza tym raczej nie emitowały ciepła. Była to kolejna zaleta mecha-kombinezonów i gdyby przeżył, zamierzał dołączyć to spostrzeżenie do raportu z owego testu wynalazku w warunkach polowych.

Nie spadały już na nich pociski plazmy i „Foki” posuwali się naprzód w kierunku bramy, lekko kołysząc bronią i wypatrując zagrożeń.

Była ona widoczna nawet w podczerwieni, ponieważ emitowała nieco wyższą temperaturę niż tło. Planeta po drugiej stronie musiała być cieplejsza niż Ziemia, a przy pewnej różnicy ciśnień smużki czegoś, co w termowizyjnym urządzeniu wyglądało jak mgła, sączyło się z wnętrza bramy. Szybko przebiegł pięćdziesiąt metrów do portalu i umieścił karabin Gatlinga na ziemi, po czym zaczął majstrować przy pojemniku zawierającym arduna, dokładnie w tej samej chwili, gdy jeden z mecha-kombinezonów wybuchł w pióropuszu plazmy.


* * *


Generale Thrathptttt! – Biegacz był zdyszany, ale wyprostował się i skłonił przed dowódcą połączonych sił inwazyjnych Mre-ee i N!T!Ch! – Grupa piechoty Ziemian przeniknęła w rejon bramy. Zepchnęli siły ze skarpy na wschód. Usiłują przejąć bramę.

Generał Thrathptttt zaklął siarczyście i spojrzał na mapę. Nie należała do zbyt szczegółowych, została znaleziona w jednym z ludzkim sklepów w małym miasteczku, które zajęli, lecz stało się jasne, co się dzieje. Ludzie użyli ciężkich sił w celu dywersji, po czym wysłali oddział infiltracyjny w celu przechwycenia bramy i odcięcia posiłków. Pozostawił lekkie oddziały na wierzchołku skarpy, wspierając się wysuniętymi pikietami wartowników, by donosili mu o ataku z tamtej strony. Gdyby do niego doszło, siły nieopodal bramy powinny być w stanie łatwo wzmocnić wzgórze. Ludzie jednak okazali się chytrymi, godnymi przeciwnikami. Był zadowolony.

Może niech posiłki same się z tym uporają – podsunął jeden z jego adiutantów. Uaktualnił mapę i dodał marker oznaczający nieznany oddział wroga przy bramie.

Nie – odrzekł Thrathptttt. Zamyślony podrapał się łapą w łatkę na głowie. Minęło wiele czasu od chwili, gdy Mreee musieli zmierzyć się z jakimś godnym przeciwnikiem, i pamiętał, co się wówczas stało. Ale ludzi nie trzeba było obawiać się tak bardzo jak Władców.

Poślij biegaczy do kompanii Mraown i kompanii S!K!L! Niech Mraown ruszą na nich. Wy zajmijcie skarpę i otwórzcie ogień osłonowy. Niech N!T!Ch! ruszą wzdłuż drogi i przejmą bramę.

To osłabi nasze linie obrony wzdłuż drogi do Waaaaarcrick – zaprotestował adiutant.

I w końcu ludzie je przekroczą – osądził generał, spoglądając na mapę i ponownie drapiąc się po głowie. – Dzięki czemu Mraown znajdą się na pozycji pozwalającej przygwoździć ich ogniem z flanki. Możemy także rzucić posiłki z Flefrfpt w górę wzgórza, gdy tylko się zjawią. Niech Mraown i S!L!K! odbiją bramę. Reszta pójdzie gładko.


* * *


Sukinsyn – parsknął Miller. Nie widział, czy to oddziały wycofujące się po atakach mecha-komandosów, czy jednostki odesłane dla wzmocnienia bramy. Wiedział jednak, że były naprawdę zaprawione w bojach. Linia szczytowa skarpy w kierunku zachodnim była teraz usiana jednostkami wyglądającymi na Mreee. Dostrzegał też całą zwartą grupę, kompanię, może nawet batalion Nitch pędzący wzdłuż drogi do zagłębienia.

– „Foki”, utworzyć pierścień wokół doktora – rozkazał. – Zdejmować wybrane cele przy każdej sposobności. Zatrzymajcie ich ogniem z dala od doktora.

Było to diabelnie trudne. Nitch mieli po osiem nóg i dwoje „ramion” – używanych do przenoszenia nieco większych wersji broni plazmowej, w którą byli uzbrojeni Mreee. Ewidentnie mieli problemy z poruszaniem się wśród drzew – ich nogi miały zasięg prawie trzech metrów – ale potrafili mknąć skokami wzdłuż drogi. Co gorsza, były przy tym dość stabilne, by prowadzić ostrzał. I tak właśnie robili. Wciąż znajdowali się w odległości kilkuset metrów i większość prowadzonego przez nich ognia przecinała powietrze ponad głowami komandosów, lecz mimo to niebezpieczeństwo było ogromne.

Natomiast Mreee na linii skarpy mogli przykrywać ich ogniem dokładnie tak samo, jak wcześniej oni i żołnierze 101. zasypywali pociskami Mreee i Nitch, których ciała leżały teraz wszędzie wokoło. Trzeba przyznać, mieli pewne trudności z wyłowieniem sylwetek członków Navy SEAL w ciemności, a ich ogień był fatalnie niecelny. Jednak za każdym razem, gdy któryś mecha-komandos strzelał, sprzęt namierzający na broni zdradzał ich stanowiska. Ogień nieprzyjaciela położył już jednego z komandosów i wkrótce musiał dosięgnąć następnych.

Majorze, potrzebujemy tu silnego wsparcia ogniowego – rzekł sierżant na częstotliwości batalionu. Zajął bardziej dogodną pozycję leżącą i posyłał starannie wymierzone serie w Nitch szarżujących przy drodze; uznał ich za gorsze z dwóch zagrożeń.

Już się robi – odpowiedział dowódca. – Właśnie dlatego mówiłem, żeby się wstrzymać.

Miller nie próbował nawet tłumaczyć, że gdyby major wcześniej rozpoczął natarcie, to bomba już dawno byłaby w bramie.

Tak jest, sir – rzucił krótko. – Docenimy wszelkie możliwe wsparcie ogniowe.

Alfa, Bravo, skoncentrujcie się na pająkach – polecił major na częstotliwości batalionowej, lekceważąc kodowane znaki rozpoznawcze. – Charlie, zajmijcie się kotami na szczycie skarpy. Maksymalna siła ognia; utrzymajcie ich z dala od „Fok”.

Tak zapewne musiał czuć się Shughart – mruknął Russell na częstotliwości mecha-kombinezonów, gdy Miller z powrotem się na nią przełączył.

Środowisko obfitujące w cele – odparł Ryan. – Miło wiedzieć, że ktoś nas...

Siódemka dostał – oświadczył Russell.

...nas kocha.


* * *


Dla Sansona było to coś na miarę spełnienia marzeń. Co prawda nie wyłonił się z fal morskich, by objąć wartę na plaży, ale była to niemal równie idealna sytuacja. Nigdy nie należał do jakichś maniaków anime, lecz musiał przyznać, że kombinezony były niesamowite, a moc ognia, jaką dysponowały, przerażająca. Używał karabinu Gatlinga kaliber 0.50 tak samo jak doktor. Ta broń dosłownie siekła wielkie pająki, a tym bardziej małe kociopodobne stwory, na pół. Z drugiej strony pochłaniała pociski, jakby nie miało być jutra, on zaś co i raz naciskał spust, przypatrując się, jak ciekłokrystaliczny licznik zbliża się w szaleńczym tempie do zera. Jednocześnie obcych stworów zdawało się być coraz więcej. W pewnym sensie to też było super. Środowisko obfitujące w cele. Lepsze niż Mogadiszu. Znacznie lepsze niż opowieści starszych kumpli o Iraku czy Aszkanistanie.

Posłał następną serię, ledwie musnąwszy spust, i kolejnych dziesięć kul wystrzeliło z luf Gatlinga, rozpruwając jednego pająka na dwoje tak, że na ekranie termowizyjnym można było wyraźnie dostrzec dwie upadające części. Pewnie załatwił też stwora stojącego za tamtym. I to by było na tyle. Pociągnął spust raz jeszcze i usłyszał tylko niemiły głuchy szczęk i świst obracających się luf. Kurwa.

Nie mam naboi! – krzyknął, odsuwając broń na bok i rozglądając się wokoło. W plecaku miał jeszcze M-4, ale nie mógł dostać się do niego bez opuszczania tej skorupy, czego wolałby nie robić. Z drugiej strony leżał na wierzchu jakiegoś martwego Nitch, wykorzystywał jego kadłub jako osłonę, a na ziemi nieopodal spoczywał karabin plazmowy Nitch. Podkradł się do niego i uniósł go, próbując rozpracować. Termowizja nie pozwalała jednak na rozpoznanie żadnych szczegółów. Przełączył się na noktowizję, w rezultacie zobaczył, że na broni znajdują się jakieś dźwignie i przyciski. Nie było jednak niczego, co przypominałoby rękojeść pistoletu. Nieco dziwacznie oparł sprzęt o ramię, raczej niezgrabnie uniósł go lewą łapą mecha-kombinezonu i wcisnął jeden z przycisków. Nic. Wcisnął kolejny. Nic. Wtedy ponownie wcisnął pierwszy guzik.

Z przedniej części broni trysnęło światło i rozległ się syk, po czym jakieś dziesięć metrów dalej nastąpił wybuch, obrzucając ich kawałkami roślinności i błota.

Hej! – zawołał. – Plazmowe karabiny działają!

Następnym razem wycelował bardziej starannie. Nacisnął przycisk i świetlisty piorun wystrzelił, by poszybować nad głowami nadciągających Nitch. Poczuł się jak ostatni głupiec, nie trafiwszy w tak wielki cel z tak bliska. Obniżył nieco lufę i wypalił jeszcze raz. Tym razem dwaj Nitch obrócili się w pajęczą maź, a kilka innych za nimi padło na ziemię, szaleńczo wierzgając odnóżami.

Niezłe... – szepnął komandos. Nawet nie poczuł porażenia kulą plazmy, która spadła na niego ze skarpy nad ich głowami.


* * *


Miller spojrzał tam, gdzie Sanson przemienił się w kopcącą stertę węgla i tytanu, a potem zwrócił się z powrotem ku nadbiegającym Nitch. Choć nie było ich aż tak wielu. Ostrzał ze strony „Fok”, nie wspominając o wsparciu ogniowym z góry, przyniósł zamierzony efekt. Przełączył swój karabin 30 milimetrów na pojedyncze strzały i wypluwał z niego pocisk po pocisku. Każda kula rozwalała jedną bestię, był to naprawdę pogrom, ale pomiędzy jego strzałami i salwami pozostałych komandosów, falanga pająków coraz bardziej zmniejszała dystans dzielący ją od ludzi.

Wciąż też byli nękani przez Mreee ze szczytu wzgórza. Oni właśnie dostali Sansona i Ryana, a jeśli nie zostaliby zdjęci w najbliższym czasie, to komandosi byli zgubieni.

Oczywiście, jeśli doktor zdoła umieścić skrzynię w bramie, to mogliby wykonać „sprint Mogadiszu” i zostawić resztę do sprzątnięcia Gwardii Narodowej. Jeśli...

Jak ci idzie, doktorze? – spytał spokojnie. Nie chciał stresować faceta, który majstrował przy czymś takim.


Weaver leżał za stertą kombinezonu martwego podoficera Ryana, wykorzystując go jako osłonę przed ogniem z góry i z rejonu drogi. Nie chodziło o to, że należał do ludzi bojaźliwych, choć każdy byłby nieco podenerwowany w takiej sytuacji. Gdyby jeden z plazmowych pocisków trafił w arduna, Ziemia wyleciałaby w powietrze. A to nie była miła perspektywa.

Początkowo wylądował na boku ze skrzynką na ziemi. Po przeturlaniu się zdołał otworzyć metalowy pojemnik i wyjął z niego arduna. Przeciągnął skrzynkę w miejsce, w którym mógł na nią spojrzeć przez opancerzoną szybę na piersi kombinezonu, i zaklął pod nosem. Panowały ciemności nocy, więc niczego nie widział. Przeniósł ją tam, gdzie była widoczna, i włączył funkcję wzmocnienia swojego wewnętrznego podświetlenia. Symbole na froncie obudowy były niewidoczne; nie widział wystarczająco wielu szczegółów.

Miller – rzucił tak spokojnie, jak potrafił. – Czy ktoś ma latarkę? – Upierał się, żeby zamontować jakieś oświetlenie na kombinezonach, ale wojsko nie chciało czegoś takiego. Nie chcieli białego światła, którego właśnie potrzebował. Symbole były purpurowe na fioletowym tle; czerwone światło nie pozwalało ich odczytać.

Cholera – mruknął Miller. Na chwilę przestał strzelać i zaczął grzebać w pojemniku, w końcu wyjął coś i uzbroił. Cisnął w pobliże bramy, gdzie rozbłysło białym żarem.

Co to ma być, do diabła? – spytał Bill. Kombinezon nieżyjącego Ryana rzucał cień na skrzynię, podniósł więc ją tam, gdzie docierała wystarczająca ilość poświaty. Było jasno jak w dzień.

To granat termitowy – wyjaśnił komandos. – A ja właśnie oświetliłem nasze pozycje, więc zawijaj się z tym trochę szybciej.

Nosisz granaty termitowe? – zapytał fizyk, gdy zaczął wybierać przyciski. Raz, dwa, trzy...

Nigdy nie wiesz, kiedy się przydadzą – oznajmił żołnierz. Plazma opadła wszędzie wokół ich stanowisk, wreszcie Mreee mogli wyraźnie je zobaczyć w rozproszonych ciemnościach. Rozległ się kolejny krzyk, gdy następny mecha-żołnierz padł rażony ogniem.

Cztery... Bill został uderzony w bok, a skrzynka wypadła mu z rąk, gdy jakiś Nitch wyłażący z bramy złapał go jednym z przednich odnóży. Chwycił za jedną łapę i z rozpaczliwą siłą, wspomaganą przez mechanikę kombinezonu, oderwał ją od kadłuba stwora. Gdy Nitch, broczący jakąś juchą z rany, zatoczył się, Weaver uderzył w górę i raził go w odwłok. Uderzył odruchowo, zadając cios wyćwiczony w walkach Wah-Lum, ale wzmocniony siłą mecha-kombinezonu. Jego ręka zagłębiła się w odwłoku aż po łokieć.

Wychodzą z bramy! – wrzasnął Bill, turlając się w miejsce, w którym upadła skrzynka. – Cholera, cholera! – Uniósł ją jedną ręką i wycelował karabin kaliber 0.50 w bramę, posyłając pocisk z nadzieją, że zdoła powstrzymać oddziały nadciągające z drugiej strony.

Co?! – krzyknął Miller.

Poza tym, że jesteśmy otoczeni i wkrótce zostaniemy zalani przez ich chmary? – zaśmiał się histerycznie Weaver. – Wybrałem tylko połowę kombinacji! Nie wiem, czy mam zacząć od nowa, czy co!? – Przytargał skrzynię tam, gdzie mógł ją wyraźnie zobaczyć, ale światło z granatu termitowego już przygasło. – Nie mam światła!

Spokojnie! – rzucił sierżant. Obrócił się i zaczął rzucać coś przez bramę. Jeden z przedmiotów rozerwał się, zanim do niej doleciał, i zarzucił odłamkami cały kombinezon Billa.

Nie traf w arduna! – zawołał rozpaczliwe fizyk. – Potrzebuję światła!

Jeden z „Fok” wstał z karabinem plazmowym w garści i zaczął strzelać w górę. Przy drugim strzale zdołał porazić koronę majestatycznego dębu majaczącego nad okolicą bramy. Do tej pory cudownym sposobem zdołał uniknąć ognia. Ale uderzenie plazmy sprawiło, że błyskawicznie stanął w płomieniach. Komandos padł rażony pociskiem wroga, zanim zdołał choćby opuścić broń. Kopcące nogi mecha-żołnierza zostały rozrzucone w dwie strony. To było wszystko, co zostało z całego kombinezonu.

Masz światło! – sapnął Miller.

Bill gorączkowo myślał o swoich instrukcjach. Nie zapytał, co się stanie, jeśli wprowadzanie szyfru zostanie zakłócone. Lepiej spróbować go dokończyć. Uderzył ostatni symbol, a odpowiedzią było migające światełko. Zaczął wybierać symbole na liczniku.

Ile czasu?! – krzyknął.

Niewiele – odparł starszy sierżant sztabowy rozglądając się wokoło. Obok niego stało na własnych nogach tylko dwóch komandosów.

Naukowiec wcisnął pięć znaczków na liczniku, czyli mniej więcej siedem sekund, pomyślał jednak o konieczności ponownego wybrania kodu, po czym wcisnął jeszcze pięć. Potem wybrał szyfr, ujął skrzynkę w obie ręce i cisnął ją przez bramę, ile miał sił.

Pojemnik wpadł do środka, on zaś zaczął dźwigać się na nogi, lecz po chwili ardun wrócił i wylądował na ziemi obok niego. Natychmiast za nim pojawiła się pancerna stonoga Titcher.

Kurwa! – krzyknął Bill. – Jest uzbrojony, ardun jest uzbrojony, stonoga!


* * *


Miller obrócił się i wyciągnął swój ostatni granat termitowy. Spostrzegł, że stonogi mają w przedniej części jakąś paszczę czy narząd oddechowy. Był on ciężko opancerzony i skierowany ku dołowi, co zatem czyniło niemożliwym trafienie go pociskiem, ale on nie zamierzał do niego strzelać. Pociągnął zawleczkę granatu, zrobił dwa kroki i wetknął go do otworu tak mocno, jak zdołał, pochylając mecha-kombinezon do paszczy czołgu i szybko się cofając. Starał się przy tym powstrzymać stwora od wylezienia w całości przez bramę. Stracił grunt pod nogami, gdy odliczał:

Trzy, dwa, jeden – wymamrotał, zastanawiając się, jak wygląda piekło. Zapewne tak jak Leavenworth, choć trwa trochę dłużej.


* * *


Weaver położył jedną rękę na skrzynce i obrócił się. Cielsko stonogi wypełniało przejście niemalże w połowie, ale zrobił dwa kroki i skoczył na nią, dokładnie pomiędzy dwa generatory plazmy przypominające rogi. Chwytając skrzynkę w obie ręce, cisnął arduna do bramy z całej siły.


* * *


Bill nigdy nie był pewny, co widział w tym momencie. Przez dosłownie sekundę miał wrażenie, że w bramie pojawiły się gwiazdy, gdy pociemniała, a potem rozjarzyły się w niej światła. Jednak wydawało mu się, że były to światła ruchome, poruszające się zgodnie z jakimś złożonym wzorem, który wymykał się rozumieniu. Obraz ten utrzymywał się zaledwie przez moment, ale odcisnął się silnym piętnem w jego duszy. W głębi serca wiedział, że nie były to tylko gwiazdy, nie płonące kule gazowe, lecz dusze, istnienia. Może jakieś włochate dziecięce zabawki, machające mu na pożegnanie. W krótkiej chwili poczuł, że naprawdę wie, jak to jest dotknąć twarzy Boga.

Potem cały świat zalała biel.


* * *


Miller widział, jak brama na chwilę ciemnieje i znika, pozostawiając resztę stonogi i końce ramion mecha-kombinezonu doktora Weavera po drugiej stronie lub w jakimś innym miejscu wszechświata. Potem poczuł, jak wybucha granat termitowy.


* * *


Eksplozja nie była wybuchem plazmy. Przypominało to raczej wybuch dużego transformatora. Bardzo dużego. Sierżant poczuł, jak unosi się w powietrze i leci. Wrażenie to na chwilę przepełniło go dziwnym spokojem, było znacznie przyjemniejsze niż rozpaczliwa walka, w którą zaangażował się wcześniej. Trwało to do chwili, gdy uderzył w płonący dąb.


* * *


Doktorze Weaver?

Ból. Wszechogarniający ból. Dużo bólu.

Weaver rozchylił jedną powiekę i jęknął albo raczej spróbował jęknąć; wyszedł mu raczej skrzek. Przysiągł, że jeśli Bóg zabierze ten ból, będzie odtąd wiódł dobre życie i nigdy więcej nie pisze się na żadne, choćby najmniejsze ryzyko. Wah-Lum? Nigdy w życiu. Kolarstwo górskie? I ryzykowne zjazdy po szosach? Raczej kupi sobie konia. Nigdy nie będzie nawet chodził po schodach ani biegał. Tylko chodził. Nie zrobi nic, od czego mógłby się zadrapać. W domu tylko tępe noże. Wszystkie ostre krawędzie pokryje gumą. Czuł, że ma stargane nerwy. Proszę, Boże, niech tylko ten ból minie.

Zerknął na sufit – i nie było dobrze. Wyglądało na to, że jest w namiocie. Tuż obok rozległy się jakieś jęki i końskie rżenie. Usiłował poruszyć palcami, lecz znów przeszyła go lanca bólu, tak przenikliwego, że niemal siknął.

Doktorze Weaver? – odezwał się ponownie jakiś głos.

Au – tylko tyle zdołał z siebie dobyć.

Czuje pan ból?

Auuuuu!

Wezwę lekarza.

Poruszył jedną zdrową gałką oczną i dostrzegł, że obok stał szereg łóżek z rannymi. Był w namiocie, wielkim namiocie.

Doktorze Weaver? – przemówił kobiecy głos. – Podam panu trochę Valium w płynie. Kończy nam się morfina; mamy więcej ofiar, niż jesteśmy w stanie zmieścić w tak małym szpitalu polowym. Nie grozi panu żadne niebezpieczeństwo. Ma pan trochę poważnych oparzeń elektrycznych i złamaną rękę. Poza tym jest pan w dobrym stanie w porównaniu z większością rannych. Wkrótce zamierzamy przenieść pana do innego szpitala. Póki co niech pan odpoczywa, o ile pan może.

Uhhh – wysapał Bill, a potem Bóg wysłuchał jego próśb, i ból odpłynął.


* * *


Hej, doktorze, jeszcze nie wstałeś z łóżka?

Weaver podniósł wzrok znad masy kleiku, którą personel szpitalny uważał za odżywczy posiłek, i spojrzał na Millera, wtaczanego na wózku przez drzwi przez szpitalną wolontariuszkę. Starszy sierżant sztabowy miał wielki bandaż na jednym oku, rękę i nogę w gipsie, natomiast w zębach surowo zakazane w szpitalu cygaro. Zdołał jednak gdzieś wyszperać komplet munduru polowego, a na kołnierzyku miał nowe insygnia – żółtą belkę z czarnym znaczkiem, którą Bill rozpoznał jako oznakę stopnia chorążego.

Wracasz bez przerwy, jak zły szeląg – rzucił fizyk szczerząc zęby w uśmiechu. Przez ostatnie dni uśmiechał się dość często; świat się nie skończył.

Choć nie wszystko układało się pomyślnie. Bramy i bozony grupy trzeciej, które je generowały, przepadły na dobre. Ale zanim do tego doszło, Titcher/Dreen zdołali ustanowić rozlegle przyczółki. Wykorzystywali swoje ocalałe wojska i opanowane tereny do rozpoczęcia kolonizacji, wciąż tworząc nowe potwory, które nie dawały się łatwo pokonać w walce. Powoli jednak spychano ich coraz bardziej. Tam, gdzie istniała możliwość, by obserwować przyczółki z dużej odległości, widać było jak na dłoni, że Dreen, jak teraz nazywano tych obcych, zbudowali struktury specjalnego przeznaczenia do wytwarzania jednostek bojowych: demonicznych psów, miotaczy kolców i wybuchających moskitów. Równie oczywiste było to, że ziemska artyleria rozpoczęła bombardowanie tego obszaru z dużego dystansu, unieszkodliwiając obronę powietrzną aż do zniszczenia struktur wytwarzających pociski i opancerzone stonogi-czołgi, które jako jedyne powstrzymywały naloty wojskowe. Gdy udało się to osiągnąć, wystarczyło uśmiercić parę potworów i wznoszone przez nich organiczne formacje szybciej, niż obcy byli je w stanie produkować. Powoli i systematycznie udało się tego dokonać.

W międzyczasie jednak „prawdziwy” świat dalej żył własnym życiem. Trzeba było wycofać oddziały wojska z Iraku – rodząca się w bólach demokracja w tym państwie przeżywała trudne chwile z powodu wzmożonej aktywności miejscowych partyzantów. Terroryści wysadzili bombę w ciężarówce-pułapce w Nowym Jorku, uśmiercając prawie pięćdziesiąt osób. Prawdopodobnie jednak był to szczyt tego, do czego mogło dojść po 11 września; Bliski Wschód miał bowiem inne problemy.

Ogniska Dreen pojawiły się w kilku innych, zdecydowanie dziwnych miejscach. Wszystkie takie skupiska znajdowały się z dala od utartych szlaków i zostały spostrzeżone dopiero, gdy już umocniły swoje pozycje i zaczęły się rozprzestrzeniać.

Jedno ognisko obcych mieściło się w Dolinie Bekaa w Libanie, nieopodal ośrodka rekrutacji i szkolenia członków Hamas i Hezbollahu. Hamas, Hezbollah i Syryjczycy, do których należało to terytorium, natychmiast zrzucili winę na Stany Zjednoczone i rozesłali oświadczenia, że błyskawicznie usuną tę plagę. Oświadczenia takie wysyłano spokojnie przez tydzień. Nie było żadnych oznak, by odniosły jakikolwiek sukces. W rzeczywistości w doniesieniach dziennikarskich, mających swoje źródło w kręgach amerykańskiego rządu, podawano, że obrazowanie satelitarne dowodziło, iż obcy powiększyli swoje terytorium o co najmniej 25 procent.

Inne ognisko znajdowało się nieco na północ od świętego miasta Kum w Iranie. Najwyraźniej wytworzyło się u końca doliny, w której mieściła się eksperymentalna stacja prowadzona przez Irańską Radę Rządzącą – radę fundamentalistów religijnych rządzących w Iranie zgodnie z prawem szaria’tu i w istocie stanowiącą zakulisowy rząd. „Anonimowe źródła współpracujące z USA” podawały, że stacja badawcza stanowiła jedno z miejsc w Iranie, gdzie podejrzewano prowadzenie tajnego programu rozwoju broni biologicznych. Irańczycy żywiołowo zaprzeczali tym oskarżeniom i twierdzili, że jest to spisek Wielkiego Szatana oraz że siły Gwardii Rewolucyjnej szybko opanują i zlikwidują tę plagę. Jednak tamtej sza narośl, tak samo jak w Dolinie Bekaa, systematycznie się powiększała.

Podobnie jak kolejne ognisko na południe od Mekki, tym razem wygodnie blisko skraju innej „stacji doświadczalnej”. Obszar był zastrzeżony dla saudyjskiego wojska, więc saudyjska Gwardia Narodowa zaatakowała obce istoty przy wykorzystaniu czołgów Abrams i pojazdów bojowych Bradley. Żołnierze ocaleli po tym ataku twierdzili, że po wkroczeniu na teren objęty grzybem, zaatakował on czołgi, zatykając ich systemy.

Rząd Arabii Saudyjskiej nie oskarżył Stanów Zjednoczonych o zakażenie Ziemi Świętej naroślami Dreen, ale mułłowie na całym świecie z wielką radością przypisywali to wszystko Wielkiemu Szatanowi.

Kum to najświętsze miasto w szyickiej wersji Islamu, natomiast Mekka to najświętsze miasto Islamu i kropka. Zarówno Irańska Rada Rządząca, jak i mułłowie z Mekki ogłosili dżihad przeciwko pozaziemskim najeźdźcom, zaś mudżahedini od Filipin po Algierię, nie wspominając o wielu państwach europejskich, byli sprowadzani przez Saudyjczyków i Irańczyków, by spróbować podjąć walkę z grzybem. Większość ich wojowników prawdopodobnie pochodziła z Doliny Bekaa, ale musieli mieć pełne ręce roboty. Lub byli przerabiani na kolejne potwory.

Grzyb i struktury wzrostu Dreen były w tym momencie poddawane drobiazgowym badaniom przez rząd Stanów Zjednoczonych. Ustalono, że grzyb roznosił się poprzez drobne stworzenia przypominające robaki, które zostały specjalnie zmodyfikowane i przystosowane do tego, by przekształcać biologię ziemską na biologię Dreen. Gdy stworzenia te przetwarzały glebę, pożerając roślinność i materiał zwierzęcy, „grzyb” rozprzestrzeniał się wraz z nimi. Był on niczym innym jak jakąś istotą, która nie tylko gromadziła energię, tak jak ziemskie rośliny gromadzą ją za pośrednictwem chlorofilu, ale miała rozległą sieć naczyniową do przenoszenia materiałów z jednego miejsca w drugie. Ponadto istota ta potrafiła wydawać z siebie struktury reprodukujące megafaunę, odwalała brudną robotę Dreen. Grzyb, pozostawiony samotnie na świetle słonecznym z pewną ilością materiałów do „pożarcia”, wystarczył w tym wypadku choćby czysty nawóz, mógł swobodnie rosnąć i powiększać swoje terytorium. Przy tym był niezwykle trudny do powstrzymania, gdy miał dostępny materiał organiczny. Wypuszczał odroślą niszczące wszelkie pojemniki, w których go umieszczano. Został sklasyfikowany jako substancja biologicznie niebezpieczna poziomu czwartego. Stwór był jednak podatny na działanie ognia, kwasu i niektórych silnych herbicydów, poza tym nie rósł zbyt dobrze na glebie, która nie została przygotowana przez robaki.

Pewien naukowiec przeprowadził analizę, po czym doszedł do wniosku, że jedno ludzkie ciało mogło zostać przerobione na psiego demona w ciągu dwóch dni. Lub dwa ludzkie ciała w jednego miotacza kolców.

Doniesienia z Doliny Bekaa wskazywały na to, że zużywszy większość rakiet typu Katiusza i znaczną część pocisków artyleryjskich w celu przedarcia się przez linie wroga w kilku miejscach, siły wojskowe Syryjczyków, Hamasu i Hezbollahu atakowały teraz obcych z bronią ręczną i miotaczami ognia, ponosząc ciężkie straty. Reakcja pewnego rzecznika amerykańskich kręgów wojskowych na ów fakt była wyraźnie pozbawiona współczucia.

Nieźle wyglądasz – rzekł Miller. – Hej, skarbie, mogę porozmawiać z przyjacielem sam na sam przez minutę? – dodał komandos w stronę szpitalnej wolontariuszki.

Oczywiście, panie Miller – odpowiedziała dziewczyna z uśmiechem. – Wrócę za kwadrans, dobrze?

Świetnie – odparł wojskowy. Wskazał gestem przyciszony odbiornik telewizyjny, który wyświetlał przekaz najświeższych wiadomości z Mekki za pośrednictwem telewizji Al-Dżazira. – Kawał drania, co?

Wiem, że nie maczałeś w tym palców – rzucił Bill chichocząc. – I wiem, że ja też nie maczałem w tym palców.

I tak się składa, że ja wiem, że nie zrobił tego nikt z naszych – rzekł Miller kręcąc głową. – Ale możemy chyba przypisać sobie część zasług, co? Poza tym kontaktowałem się ze znajomymi z różnych sił specjalnych, a oni z całą pewnością wiedzieliby, gdyby odpowiadały za to jakieś służby amerykańskie. Zrobili to sobie sami. No, może z drobną pomocą Izraelczyków.

Zapewne – zgodził się naukowiec.

Wszystkie przypadki zakażenia nastąpiły na obszarach, w których zdaniem specjalistów pracuje się nad bronią biologiczną – orzekł komandos, zaciągnął się cygarem i puścił dymka. – Nie wiemy, jak sprowadzili tam materiał organiczny Dreen, ale taki wybór miejsc ataku nie jest przypadkowy.

Masz jakieś wieści o tym, co my zamierzamy zrobić? – spytał Weaver.

Nasi żołnierze siedzą sobie wygodnie, patrzą się na ekrany i zaśmiewają się przy piwku – odpowiedział Miller. – Arabowie za cholerę nie potrafią walczyć. Istnieje wiele kulturowych uwarunkowań takiego stanu rzeczy, niektóre są niezwykle skomplikowane, ale to prawda. W sytuacji takiej jak ta stanowią najgorszą możliwą grupę wojska z punktu widzenia zatrzymania ekspansji Dreen. Mimo to hodują całe hordy swoich wojowników, właśnie takich drani, jak ci, którzy z ukrycia strzelają do naszych żołnierzy, wysadzają niewinnych izraelskich cywilów i sprowadzają odrzutowce pasażerskie na nasze wieżowce. Mają niezliczone rzesze mudżahedinów, ale niezależnie od tego, jak wielu z nich rzucana Dreen, nie powstrzymają ich. Dreen są niczym najlepszy lep na muchy dla tych gości. Poczekaj rok, a na całej Ziemi nie będzie dość mudżahedinów, by zdołali pogrzebać swoich zmarłych. Jeśli w ogóle będą w stanie odnaleźć ciała.

Poczekaj rok, a Dreen będą produkować czołgi wielkości góry, które doktor McBain widziała na świecie Ashholm.

Oni nie będą czekać roku – oznajmił członek Navy SEAL. – Domyślam się, że w ciągu kilku miesięcy wszyscy dostaną nieoficjalną wiadomość, że Stany Zjednoczone są gotowe im pomóc. Tą pomocą będzie zrzucenie broni jądrowej. Właściwie kilku ładunków jądrowych, bo tylko one dają pewność. Zgodzą się albo nie. Ale po kilku miesiącach raczej się zgodzą. Liczba mudżahedinów stopi się do ułamka ich początkowej liczebności, a pewnie wciąż jeszcze zostanie parę robali do ubicia. Turbany również zrozumieją, co Stany Zjednoczone mogą zrobić, jeśli będzie im zależało na tym na tyle, by przesłać im choćby dobre słowo. Broń jądrowa będzie im potrzeba, a mułłowie nie będą mogli jej zlekceważyć. Podejrzewam, że zyskają nieco inne zdanie na temat „Wielkiego Szatana”, gdy ostrożnie zrzucimy parę głowic nuklearnych, tak aby nie trafiły w Mekkę czy Medynę.

Pociski nuklearne nie dotrą do celu – rzekł Bill kręcąc głową. – Trzeba najpierw wysłać artylerię, unieszkodliwić obronę, sprawić, by skończyły im się wybuchające moskity i wtedy... BUM.

Tak – zaśmiał się Miller, spowity obłokiem dymu tytoniowego. – BUM. Myślę, że przy okazji powinni zrzucić po jednej na Tikrit i Falludżę, ale mnie nikt nigdy nie pyta o zdanie. Do licha, wstrząśniemy atomówkami Doliną Bekaa i już będę szczęśliwy. Niech Dreen zajmą się wszystkim, a potem ich wykończymy.

Ja jestem na tak – powiedział fizyk.

Ale mamy coś jeszcze do zrobienia, doktorze Weaver – oświadczył żołnierz bardzo oficjalnym tonem. – Potrzebuję twoich wpływów.

Jak bardzo? – spytał Bill. – Zauważyłem, że wcale nie jesteś w Leavenworth i chyba dostałeś awans.

Tak – odrzekł komandos z nutą zakłopotania w głosie. – Dostarczyłem szczery raport na temat akcji przejęcia bramy. Przyznaję, że doszło wówczas do jednego nieco niezręcznego momentu lub może dwóch, ale przecież głupio byłoby dręczyć w sądzie rannego bohatera. Wyraźnie podkreślono fakt, że spędziłem w armii ponad dwadzieścia lat, a ja dobrze zrozumiałem tę aluzję. W ten sposób zasugerowali, że gdy tylko będę zdatny do służby, może powinienem przejść na emeryturę, a ja chyba pójdę im na rękę. Do diabła, już raz ocaliłem świat, następną taką akcję mogę zostawić młodszym. Wciąż jednak pozostaje jedna sprawa, którą musimy się zająć.

Jaka?

Thrathptttt.


* * *


Panie prezydencie, to, co powiedział chorąży Miller ma sens – powiedział ostrożnie doktor Weaver. – Potrzebujmy informacji.

Zgadzam się z tym – odpowiedział prezydent. – Ale nie mam pewności co do reszty.

Generał Thrathptttt został ujęty przez jedną z brygad Gwardii Narodowej po zamknięciu bramy – zaznaczył Bill. – Zapewne pan sekretarz zgodzi się z tym?

Owszem – odparł kategorycznie sekretarz obrony. – Tak było.

Powiedział wówczas, że podda się warunkowo lub zginie w walce – zauważył naukowiec. – Miał możliwość wydania rozkazu, który doprowadziłby do zabicia dużej liczby naszych żołnierzy. Wiedział, że tak czy inaczej jest zgubiony. Wolał jednak darować życie naszym żołnierzom. Sądzę, że jesteśmy mu to winni. I nade wszystko potrzebujemy informacji; Dreen nadal tam są, gdzieś.

Prezydent spoglądał na Weavera na monitorze wideokonferencyjnym przez długich dziesięć sekund, po czym skinął głową.

Wyrażam zgodę.


* * *


Miller i Weaver stali, kiedy strażnicy przyprowadzili generała Thrathptttta do sali przesłuchań. Weaver był w cywilnych stroju, a Miller w pustynnym mundurze polowym z płóciennym pasem, miał też w kaburze pistolet H&K USP kaliber. 45.

Sierżant z dwoma strażnikami zmarszczyli brwi i pokręcili głowami.

Nie może pan mieć broni w pomieszczeniu, w którym przebywa jeniec – orzekł sierżant. – To wbrew przepisom.

Sierżancie – odpowiedział Bill, zanim jego towarzysz zdołał otworzyć usta. – Czy widział pan przypadkiem moje rozkazy?

Tak jest, sir – odparł żołnierz niepewnie.

Moje rozkazy mówią, że pańskie przepisy są nieważne, zrozumiano?

Tak jest, sir – odrzekł wartownik.

Może pan odejść.

Sir – powtórzył sierżant, na jego twarzy wyraźnie malowało się cierpienie. – Tutaj nie chodzi o same przepisy. Obaj panowie jesteście ranni...

Sierżancie – wtrącił się chorąży, zachłystując się śmiechem. – W dniu, w którym nie będę w stanie poradzić sobie z metrowym kotem, nawet z pogruchotaną jedną ręką i złamaną nogą, sam będę musiał po prostu oddać mój trójząb. Jasne?

Tak jest, sir – westchnął żołnierz.

Dwaj strażnicy posadzili Thrathptttta na fotelu naprzeciw biurka, po czym wszyscy trzej towarzyszący mu żołnierze wyszli. Był to regulowany fotel obrotowy, więc Mreee mógł siedzieć przed biurkiem na mniej więcej normalnej wysokości.

Weaver i Miller dostali nieco mniej wygodne składane metalowe krzesła, na których od razu usiedli.

Generale – rzekł komandos, ukłoniwszy się lekko.

Sierżancie Miller – odkłonił się generał. – Doktorze Weaver. Cieszę się, że obaj panowie przeżyliście.

Cieszy się pan na tyle, by zgodzić się z nami porozmawiać?

Nie – odrzekł felinoid. – Nie muszę odpowiadać na wasze pytania.

Nie musi pan – przyznał członek Navy SEAL. – Choć Bóg jeden wie, że mamy ich sporo. Musimy dowiedzieć się paru rzeczy na temat Dreen. Gdzie oni są? Czy dysponują zdolnością podróży międzygwiezdnych? Jeśli tak, to kiedy mogliby się tutaj zjawić? Jest mnóstwo tego, czego chcielibyśmy się dowiedzieć. A żaden z was, kotów, nie chce z nami gadać. Schwytaliśmy zaledwie garstkę Nitch, jako że jakoś nikt nie chciał cackać się z trzymetrowymi pająkami, zaś z tymi, które pojmaliśmy, nikt nie potrafi się porozumieć. Dlatego naprawdę chcielibyśmy zapytać pana o Dreen i wolelibyśmy, żeby pan odpowiedział na te pytania. Ale, musi pan zrozumieć, panie generale, że wcale nie zamierzam pana o to wszystko pytać.

Dobrze – powiedział generał prostując się w fotelu. – Czy mogę już wyjść?

Nie, ponieważ zamierzam pana spytać o jedną rzecz, generale – oznajmił komandos nachylając się w kierunku jeńca. – Dlaczego? Kiedy zobaczyłem pana po raz pierwszy, pomyślałem sobie: to jest kurewsko twardy kocur. Nie darzę szacunkiem zbyt wielu ludzi, a tym bardziej obcych, przy pierwszym spotkaniu. Ale pana szanuję. A znam się na ludziach i potrafię ocenić ich na pierwszy rzut oka. Całkiem nieźle mi to wychodzi. I wciąż muszę powiedzieć, że jest pan żołnierzem honorowym. Dowodzi tego również to, że pozwolił pan ujść z życiem ludziom z Gwardii Narodowej na polu walki. Nie jest to moje osobiste zdanie. Myśli tak również nasz prezydent. Muszę więc spytać, generale, jak żołnierz żołnierza. Dlaczego?

Thrathptttt patrzył na niego dłuższą chwilę z miną taką, jakby zamierzał wypluć kulkę z połkniętych włosów, po czym odwrócił wzrok. Milczał. Bill był dość inteligentny, by trzymać język za zębami. Miller także nie odzywał się przez pewien czas.

Może pan zastanawiać się, czy naprawdę rozmawiamy tu jak żołnierz z żołnierzem, gdy sprowadziłem ze sobą tego wymoczka, naukowca. Przyprowadziłem go tutaj, ponieważ on również zasługuje na to, by usłyszeć odpowiedź.

Jeśli mój świat przepadnie, to nawet lepiej – rzekł cicho generał. Zapadła długa cisza, a potem rozległo się nikłe miauknięcie. – Powód, przez który nie rozmawiamy z panem, panie Miller, jest taki, że my zdajemy sobie sprawę z głębi hańby. I trudno, a nawet niemożliwe jest się nią dzielić.

Cóż, ja wykonuję czarną robotę – wyznał mężczyzna, pochylając się znów ku niemu. – Nie wszystkie operacje są chwalebne. Jest takie jedno nasze motto: „Robimy wiele rzeczy, których wolelibyśmy nie robić”. Więc: dlaczego?

Felinoid wydał z siebie kolejne ciche miauczenie i odwrócił wzrok, przez chwilę pozostawał zamyślony, po czym przeniósł spojrzenie na Millera.

Byłem młodym oficerem, w randze waszego porucznika, kiedy Władcy zjawili się w naszym świecie. Sztandary Tchraow pływały od morza do morza, z symbolem słońca, które nigdy nie zachodzi. Pokonaliśmy Raaown, podbiliśmy Troool, starożytną, potężną krainę. Biała Cesarzowa objęła władnie nad rozległym i pięknym imperium. Wówczas dotarła do nas wieść, że na niezamieszkanych lądach wyrosła jakaś nowa potęga. Byłem młodym oficerem dowodzącym niewielką jednostką w ekspedycji wysłanej w celu spacyfikowania tego nowego zagrożenia. Natknęliśmy się na siły Władców daleko od ich baz. Oddziały istot, które wy nazywacie demonicznymi psami i miotaczami kolców. Nasi jeźdźcy sraaah spadli na nich w straszliwej szarży – i była to kompletna klęska. Piechota utrzymywała swoje szyki przeciwko Władcom tak długo, jak zdołała, ale wtedy do ich odparcia mieliśmy tylko działa i prymitywne strzelby. Rozgromili nas. Pułk, który nigdy nie zaznał goryczy przegranej, został złamany łatwo niczym gałązka. Poniesiono mnie z powrotem na noszach setki kilometrów stamtąd. To właśnie pamiątka po Równinach Shraaaan – wyjaśnił wskazując na oko. – I inne rany. Ale przeżyłem. Zgromadzono wszystkie siły imperium Troool, zastęp po zastępie. Generał Mreooorw, który pokonał Raaown, został wysłany z Tchraow, choć był już stary, bardzo stary. Pan nazywa mnie generałem? – powiedział kot spoglądając na Millera. – To był generał! Nigdy nie przegrał żadnej bitwy, aż do tamtego czasu. Spotkaliśmy ich na Płaskowyżu Mraaa, wielka armia, połyskująca w promieniach słońca. Wytoczyliśmy działa bateria po baterii i rozmieściliśmy je w perfekcyjnym ustawieniu, nasza piechota wypełniła dolinę, zastępy jazdy sraaah przypominały fale skłębionego oceanu. – Przerwał na moment, rozkoszując się obrazem w pamięci. – Rozbili nas w puch. Potężna armia została dosłownie zdziesiątkowana. Byłem jednym z tych nieszczęśliwców, którzy zdołali opuścić żywcem to ponure pole bitwy. Raz po raz ścieraliśmy się z nimi, ale nigdy nie byliśmy w stanie pokonać Władców. Z czasem straciliśmy Troool, a część z nas, część Tchraow, którzy tam panowali, uciekła z powrotem do ojczyzny. Tchraow znajdowało się daleko od Troool, więc sądziliśmy, że tam możemy być bezpieczni. Posyłaliśmy kolejne wojska, także siły z innych krain, całe życie upłynęło mi na tej służbie, jednak za każdym razem Władcy byli niepokonani. Przenosili się z krainy do krainy, niekiedy powoli, niekiedy wielkimi skokami. Wytworzyli różnorodne narzędzia wojny, istoty powietrzne, które przesłaniały światło słońca, gigantyczne stwory podobne do Nitch, palące ziemię, po której stąpały, ziejąc ogniem z paszczy i siejąc grozę i zniszczenie przy każdym kroku. Woda nie stanowiła dla nich przeszkody, ponieważ potrafili latać. Wielkie odległości także nie były problemem. W końcu wysłali do nas Nitch! Istoty te były ich niewolnikami na długo przedtem, nim rozpoczęli podbój naszego świata, i nawiązały z nami łączność. Dreen opanowali setki, może tysiące światów. Rozprzestrzeniali się przez bramy, lecz także za pośrednictwem systemów biologicznych, dryfujących przez układy słoneczne i wyszukujących żyznych planet. Właśnie jeden z nich odkrył naszą planetę – i zostałaby ona całkowicie skolonizowana, gdybyśmy nie poddali się Władcom. Władcy zgodzili się, by część z nas została przy życiu, o ile dostarczymy im daninę. Metale, a wśród nich wiele takich, o których wcześniej w ogóle nie słyszeliśmy, wybrane rodzaje kamieni szlachetnych i... – przerwał, po czym wycedził przez zęby – materiał „biologiczny” dla ich ekspansji.

Materiał „biologiczny”? – spytał Bill. – Taki jak zwierzęta gospodarskie?

Zwierzęta i nasze ciała – wyznał generał z chrapliwym jękiem. – Zostaliśmy pokonani. Wiedzieliśmy o tym. Nie mieliśmy wyboru. Zawarliśmy zatem diabelski pakt. Wysyłaliśmy najlepszych z najlepszych, by pracowali niewolniczo w kopalniach Władców. Wysyłaliśmy nasze potomstwo do „przetworzenia”. Nasze stada, nasze własne ciała, wszystko, czego żądali, by tylko pozostać przy życiu. A kiedy wezwali nas, żebyśmy was oszukali, myślicie, że się zawahaliśmy? Myślicie, że się tym przejmowaliśmy? Po tym, jak oddaliśmy im własne ciała? Moje dzieci... – kocur przerwał, a na jego obliczu pojawił się grymas gniewu. – Moje dzieci...

Generale – odezwał się Miller po chwili milczenia. – Prosimy pana o wielką przysługę dla nas. Musi pan poprosić swoich podwładnych, żeby przekazali nam informacje. Musimy dowiedzieć się wszystkiego o Dreen.

Dreen – wycedził kot. – Lepiej ich tak nazywać. My nazwaliśmy ich T!Ch!R!, ponieważ takiej właśnie nazwy używali N!T!Ch! Wkrótce dowiedzieliśmy się, że to oznacza po prostu „Władcy”. Oni uznawali ich po prostu za bogów. Myślę, że my też byśmy mogli w odpowiednim czasie. To wszystko – rzekł, unosząc ramię – oddałem Dreen. Moje oko, moje ramię, kawałki ciała, moje dzieci. Mój honor.

Zwiesił głowę i zawył, okrzyk złości i żalu zdawał się wisieć w powietrzu jeszcze długo po tym, gdy ucichł. Po chwili przybrał jednak spokojniejszy wyraz twarzy.

Wydam moim podwładnym rozkazy, żeby rozmawiali z wami – rzekł spoglądając Millerowi prosto w oczy. – Mamy mało czasu. Na tej planecie nie ma dla nas pożywienia. Żywności, którą dają nam wasi naukowcy, wciąż czegoś brakuje. Krótko mówiąc, my, prawdopodobnie ostatni z naszej rasy, umieramy i nie ma od tego ucieczki. Pomożemy wam, ale chcę też czegoś od was. Za mój świat i moje dzieci.

Powiedzcie Sraaan, mojemu adiutantowi, że kod brzmi „Mraaa”. To był ostatni, najlepszy okres dla naszego ludu. On już będzie wiedział, co robić. – Generał znów zwiesił głowę, ale po chwili podniósł wzrok na Millera. – Zostawicie mi teraz jakiś wybór?

Tak – powiedział komandos, skinąwszy głową. Wyciągnął pistolet i włożył kulę do komory. Następnie wyjął magazynek i schował go do kieszeni. – Cieszę się, że moje pierwsze wrażenie mnie nie myliło. Szkoda, że wszechświat jest tak okrutny. Szkoda, że nie będziemy mogli stanąć razem, ramię w ramię, w bitwie. Obyśmy spotkali się na polach skąpanych w słońcu, walczyli ze złem przez cały dzień, ucztowali całą noc, a świtem wstali, by znów ruszyć do boju.

To nie jest wcale wasza, lokalna wiara – rzekł generał, zaciekawiony.

Nie jestem chrześcijaninem – rzekł Miller kładąc broń na stole. Powoli wstał i zasalutował przed generałem. – Do zobaczenia w Walhalli, generale Thrathptttt.

Weaver również się podniósł i skłonił głowę, po czym obaj wyszli z sali. Wartownik przy drzwiach otaksował ich spojrzeniem, zerknął na pustą kaburę Millera i z pytaniem w oczach sięgnął po radio.

Chorąży uniósł jedną dłoń i spojrzał mu w oczy.

Jestem tutaj z polecenia prezydenta, synu – oznajmił komandos. – Nie zmuszaj mnie do tego, bym kazał ci zjeść to radio. – Rozległ się huk wystrzału, a Miller przymknął oczy, wargi mu drżały. Bill wciąż miał w pamięci wizję dalekich pól skąpanych w słońcu.



EPILOG


Nasz bozon Dreen również się zamknął – oświadczył Tchar, kiwając głową na powitanie, gdy Weaver przeszedł przez bramę Adarów.

Słyszałem – odpowiedział Bill rozglądając się po obiekcie Adarów. Było w nim więcej ludzi niż na polu bitwy w Kentucky. – Co nie tłumaczy mojej obecności tutaj. Kręci się tu mnóstwo dyplomatów.

Artass chciałby z tobą porozmawiać – rzekł obcy zapraszając go gestem dłoni do jednego z adarskich skuterów.

O czym? – rzucił doktor, choć zdawał sobie sprawę, że to raczej nie przyniesie skutku.

Artass wszystko wyjaśni – odparł Tchar, gdy uruchomił bieg i gwałtownie ruszył, opuszczając obszar bramy.

Bill kurczowo trzymał się, gdy kierowca szaleńczym pędem oddalał się od obiektu przy bramie i zbliżał się do łańcucha górskiego za rozległą surową równiną. Niczym w Groom Lakę cały portal został umieszczony możliwie daleko od cywilizowanego świata, przypuszczalnie ze względu na bezpieczeństwo ich świata. Weaver żałował, że nie mogą uczynić tego samego na Ziemi. Generator Chena jednak wciąż wypluwał z siebie kolejne bozony. Zaczęli je wreszcie przesuwać i łączyć, wkrótce też powinny pojawić się ich pierwsze zastosowania komercyjne. Ziściło się marzenie o błyskawicznej podróży. Trzeba było jedynie nie dopuścić do tego, by bozony łączyły się z bramami na innych światach. Prędzej czy później Dreen znaleźliby inną drogę inwazji.

Dotarli do gór, rozwinąwszy na płaskiej powierzchni prędkość co najmniej 300 kilometrów na godzinę. Bill spostrzegł, że na skraju gór znajdował się duży budynek, wtapiający się w skały. Był niski i najwyraźniej wykonany z czegoś w rodzaju betonu. Przypominał raczej bunkier niż dom i zapewne stanowił coś w tym rodzaju.

Obcy zwolnił, kiedy się nieco zbliżyli, po czym skręcił w stronę długiego podjazdu na skalnej półce, wciąż wyciskając pewnie ze 150 kilometrów na godzinę. Fizykowi udało się kurczowo przyczepić do orurowania, ale gdy znaleźli się na końcu podjazdu, a Tchar wcisnął hamulce, rzuciło nim silnie do przodu.

Następnym razem ja poprowadzę – oznajmił Weaver.

Urządzenia sterujące nie są przystosowane dla ludzi – odparł Tchar zapraszając go gestem do wejścia przez drzwi bunkra.

Zeszli trzy piętra do ciężkich, pancernych drzwi strzeżonych przez dwóch adarskich żołnierzy. Następnie pokonali szereg korytarzy, docierając do niewielkiego pomieszczenia, które zdaniem Billa musiało mieścić się gdzieś na tyłach kompleksu.

Usiądź proszę – powiedział Tchar wskazując ziemski fotel ustawiony przy adarskim biurku. – Masz ochotę na coś do picia? Mamy wodę i waszą Coca-Colę. Wygląda na to, że wasza kofeina ma podobny skład chemiczny do naszego gadam i wywiera podobny efekt. Właściwie kofeina jest sporo silniejsza. Poza tym Coca-Cola jest przyswajalna przez Adarów. Stała się nawet przebojem w naszym świecie.

Można się było tego spodziewać – mruknął naukowiec. – Poczekajcie, aż McDonalds rozpracuje waszą żywność. Ale nie, dziękuję, po prostu poczekam.

To nie potrwa długo – dodał rozmówca, wyszedł z pokoju i zamknął drzwi za pomocą skanera tęczówki oka.

Bill wyjął swój palmtop. Zaczął przeglądać nowy zestaw artykułów, ściągnięty przed przelotem do Francji. Nie zaskoczyło go, że liczba incydentów terrorystycznych w Izraelu i na całym świecie spadła niemal do zera. Większość wojowników w typie mudżahedinów, przejętych „świętą walką”, w ciągu ostatnich miesięcy zamieniło się w pożywkę dla Dreen. Pozostawała niedostateczna garstka mudżahedinów pragnących walczyć z Dreen, niezależnie od tego, ile oferowało się pieniędzy. Mało tego, po prostu została dosłownie garstka mudżahedinów i kropka.

Arabia Saudyjska była pierwszym państwem, które poprosiło Stany Zjednoczone o pomoc, i tak jak to przewidział Miller, skończyło się na użyciu głowic jądrowych. Iran nadal próbował przekonywać swoich, że potrafi uporać się z tą kosmiczną plagą, ale w Libanie nie panowano już nad niczym. „Uchodźcy”, wielopokoleniowe rodziny w każdym normalnym świecie, którzy mieszkali w rejonie plagi Dreen, stali się prawdziwymi uchodźcami, gdy Dolina Bekaa stopniowo pokryła się grzybem. Tak zwany rząd libański, całkowicie kontrolowany przez Syryjczyków, w zasadzie spakował się i uciekł. W kraju panował totalny chaos. Nikt nie wiedział, kto za co odpowiada i czym kieruje, i znów wybuchła zaciekła wojna domowa, choć tym razem ludzie walczyli o to, by uwolnić się od Dreen. Narośl powiększała się, z grubsza rzecz biorąc w kierunku Izraela, i Weaver był pewien, że Izraelczycy po prostu zrzucą na to bombę jądrową i co będzie, to będzie.

Wielkie pytanie, które zadawali sobie wszyscy, brzmiało: czy Dreen mogą przybyć na Ziemię z przestrzeni kosmicznej? I to doprowadziło do nowego wyścigu w rozwoju technologii kosmicznej, ale tym razem międzynarodowego. Zdaniem Billa nie układało się to zbyt dobrze; w Stanach Zjednoczonych programem badań kosmosu nadal rządziła NASA, zaś NASA nie zamierzała ruszyć swój ego tyłka, by ocalić Ziemię. Przynajmniej pompowano w te badania tak wiele środków finansowych, że prędzej czy później musiało to zaowocować niezłymi pomysłami. Wciąż jednak ludzkość bawiła się rakietami na paliwo chemiczne, a to nie wystarczy, jeśli Dreen rzeczywiście dysponują zdolnością podróży międzygwiezdnych.

Istniało sporo teorii dotyczących napędu nadświetlnego, spośród nich część mogłaby się rzeczywiście sprawdzić. Fizyk zamierzał wykorzystać swoje wpływy i znajomość fizyki bozonów, by dać innym dobry przykład. Musiały istnieć sposoby wyzyskania energii bozonów do napędzania wielkich pojazdów, może nawet okrętów nadświetlnych. Byłoby to zawsze coś lepszego niż rakiety chemiczne.

Przełączył się na inny ekran i zaczął rozwiązywać równania, gdy drzwi otworzyły się i wkroczyli przez nie Tchar i artass.

Bill wstał i skłonił się przed artass, którego teraz uważał za kogoś w rodzaju prezydenta adarskiego świata. Przewodniczący Wspólnej Rady udał, że nie zauważył gestu, po czym po prostu zasiadł po jednej stronie stołu, gdy Tchar usiadł na drugim jego końcu.

Mamy pewne urządzenie – rzekł Tchar, po czym osobliwie, bezgłośnie dmuchnął. Doktor podejrzewał, że jest to coś w rodzaju chrząknięcia czy oczyszczenia gardła. – Znaleźliśmy je na pewnym opuszczonym świecie. Zdaje się, że jest to jakaś starożytna technologia. Jak dotąd przeprowadziliśmy z nim parę eksperymentów, lecz nie zdołaliśmy ustalić jego przeznaczenia. Wiemy, że uwalnia ono energię, której ilość znacznie przewyższa moc wejściową, ale nie jesteśmy pewni, dlaczego. Po prostu takie uwolnienie energii nie wydaje się... racjonalne.

Ilość energii znacznie większa niż moc wejściowa, to brzmi świetnie – orzekł Bill marszcząc czoło. – Potrafię wyobrazić sobie wiele zastosowań czegoś takiego.

Nie czegoś, co uwalnia energię w taki sposób jak to – odparł rozmówca wyciągając z kieszeni jakieś papiery. – To wyniki eksperymentów. Kazaliśmy je przetłumaczyć na język angielski. Zalecono, żebyś właśnie ty osobiście otrzymał to urządzenie w celu kontynuowania eksperymentów.

Cóż... dziękuję – odpowiedział mężczyzna spoglądając na artass. – Ale jeśli wy nie...

Dotknąłeś twarzy Boga – przerwał mu K’Tar’Daoon spokojnym głosem. – Jesteś tego godny. Niech twe podróże będą chwalebne i pogłębią twoją wiedzę. – Skinął głową w stronę Billa, wstał i wyszedł.

Sugeruję, żebyś uważnie przeczytał tę dokumentację – polecił Tchar i również wstał.

Jak duże jest to urządzenie? – spytał fizyk. – Czy można je przenieść przez bramę? Jak wygląda?

Wszystko jest opisane w tych papierach – oznajmił Adar. – Można je przenieść przez bramę bez trudu. Wasi inżynierowie mają takie wyrażenie, „mała, czarna skrzynka”, prawda?

Tak – odparł Bill, głęboko zamyślony.

Obcy sięgnął do kieszeni i wyjął... wyglądało to jak mała, czarna talia kart. Lub raczej monolit z filmu 2001 o kształcie i rozmiarach talii kart. Ostrożnie postawił ją na stole i podsunął Weaverowi.

Uważaj, żeby to nie weszło w kontakt z prądem o wysokim napięciu – rzekł i znów świsnął bezgłośnie. – To byłoby... straszne.

Naukowiec podniósł małe, czarne pudełko i przyjrzał mu się uważnie. Chciałoby się rzec – była to klasyczna anomalia.

To wszystko? – spytał z niedowierzaniem w głosie.

Niech twoja podróż ku wiedzy okaże się bardziej owocna niż moja – oznajmił Tchar wskazując gestem drzwi. – Strażnik odprowadzi cię z powrotem do bramy.


* * *


Po starannym przejrzeniu adarskiej dokumentacji postanowiono przeprowadzić pierwszy test na pustynnym świecie połączonym z Ziemią przez jedną z bram. Bill wciąż nie wierzył własnym oczom, gdy spoglądał na krater o średnicy piętnastu kilometrów.

Taaa... – odezwał się chorąży Miller, wychylając się ze swojego wózka, żeby splunąć. – Potraktowanie tego prądem rzeczywiście robi sporo huku i wielką dziurę.

Dwa paluszki – orzekł Weaver potrząsając głową w niedowierzaniu. – Dwa pieprzone 1,5-woltowe paluszki. Mam nadzieję, że nikt nigdy nie spopularyzuje takiej technologii w naszym świecie, bo dzieciaki zaczną produkować 100-megatonowe bomby jądrowe na zajęciach z fizyki w szóstej klasie.

Podjechali na miejsce świeżo utworzonego, jeszcze cieplutkiego krateru, a Bill nie spuszczał wzroku z licznika Geigera. Nie wykrył jednak praktycznie żadnego promieniowania wyższego niż tło. Detonacja wyrzuciła mnóstwo ziemi w powietrze, ale brakowało jakichkolwiek śladów eksplozji nuklearnej. Gleba nawet nie uległa zeszkleniu.

W końcu dotarli do punktu w pobliżu centrum krateru i zaczęli przeczesywać teren. Zajęło im to prawie godzinę, lecz oczywiście znaleźli małą, czarną skrzynkę spoczywającą w pyle, całkowicie nienaruszoną, jakby dopiero co im tam upadła.

To ci zagadka – mruknął fizyk i wciąż kręcąc głową podniósł pudełko. – Nawet się nie rozgrzało.

Za to ja tak – skwitował to Miller. – Spadajmy stąd.

Musimy znaleźć nowy świat do wysadzenia w powietrze – rzekł Bill uruchamiając czterokołowy pojazd terenowy.


* * *


Niech mnie szlag! – rzucił komandos, gdy wyszli z bramy. Odczekali kilka godzin, żeby obszar się ochłodził, ale wciąż jeszcze huraganowy wiatr rozrzucał wszędzie tumany pyłu. – Co zrobiłeś tym razem, doktorze?

Spójrz na niebo – rzekł szczerze zdumiony Bill. Chmury pędziły po niebie we wszystkich kierunkach, jak gdyby cała atmosfera planety została zaburzona. Tak właśnie powinno być, biorąc pod uwagę oszałamiającą ilość widocznego pyłu. Wybuch najwidoczniej wyrąbał jeszcze większy krater, którego zbocza wyglądały jak nieduże pasmo górskie. – Mam nikłą nadzieję, że nie dokopaliśmy się do płaszcza Ziemi!

Teraz potrzebujemy więcej ludzi do poszukiwań – stwierdził Miller. – Następnym razem użyjemy niniejszej mocy.

Ale to był tylko akumulator samochodowy! – odparł Weaver. – Jak mogłem przypuszczać, że 12 pieprzonych woltów spowoduje taką eksplozję? Nie ma żadnego racjonalnego wytłumaczenia dla czegoś takiego!


Jasny gwint! – rzucił chorąży ze zdumieniem. Włączył odrzut gazowy na swoim plecaku do pracy w warunkach kosmicznych i obrócił się. Niewątpliwie brama unosiła się w przestrzeni kosmicznej. – Czy wczoraj nie zostawiliśmy tego na planecie?

To nie jest wcale najbardziej przerażające – powiedział Bill, również się obracając. – Czy tam nie było wcześniej słońca?

Aha... – rzucił Miller. Rzeczywiście najbliższa gwiazda znajdowała się teraz ogromnie daleko. – Przesunęliśmy je?

Nie, sądzę, że raczej unicestwiliśmy – oznajmił fizyk, spoglądając w kierunku czegoś, co jak sądził, było niewidoczną elipsą. Choć być może pozostała tam nikła linia światła rozciągająca się we wszystkich kierunkach. – Mamy tu raczej do czynienia z czymś takim jak supernowa.

To tłumaczy, dlaczego wybuch objął również obszar po drugiej stronie bramy – powiedział komandos. – Dobrze, że przekierowaliśmy to przez dwie planety. Gdyby wybuch nastąpił w Arkansas, byłoby naprawdę źle. A przy okazji, jak znajdziemy małą, czarną skrzynkę pośrodku międzygwiezdnej przestrzeni?

Znamy kierunek – odparł Bill z westchnieniem. – Jeśli zachowała swoją postać, to musi unosić się dokładnie tam względem bramy, gdzie ją zostawiliśmy.

Uruchomili napęd i zaczęli się przemieszczać. Znaleźli urządzenie w niecały kwadrans. Wydawało się nietknięte, podczas gdy cała reszta zwyczajnie się... ulotniła.

Dobra – wycedził zdyszany naukowiec, chwycił tajemnicze pudełeczko, po czym włożył je do kieszeni. – Prąd trzyfazowy zdecydowanie się do tego nie nadaje!


* * *


Chyba wiem, jak to działa i dlaczego – oświadczył Bill, zwracając się do Trójcy, do której dołączył teraz doradca do spraw naukowych. – To coś formuje mikroskopijną czarną dziurę.

Coś o nich słyszałem – wtrącił prezydent. – Zdaje się, że zasysają wszystko, tak?

Jest to prawdą w przypadku stabilnej czarnej dziury, panie prezydencie – odpowiedział doktor. – Natomiast taka mikroskopijna czarna dziura jest niestabilna. Teoretycznie tworzyły się one tylko w czasie wielkiego wybuchu. I wcale nie pochłaniały materii, lecz ją wydzielały. Wygląda na to, że urządzenie to przechwytuje wszelką materię na określonym obszarze, mniejszym lub większym w zależności od dostarczonej mu mocy wejściowej, po czym wykorzystuje ją do uformowania czarnej dziury. Jednak część materii stanowi jego źródło mocy. Kiedy się kończy, czarna dziura ulega destabilizacji i uwalnia całą uwięzioną materię w postaci energii.

Powodując wielki wybuch – dodała doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Bardzo wielki wybuch. – Bill potwierdził to skinieniem głowy.

Zatem to jest bomba. – Doszedł do wniosku sekretarz obrony. – Nuklearny granat ręczny wielokrotnego użytku?

Możliwe – powiedział Weaver. – Możliwe, że nie. Mam inny pomysł.

Niech nie każe nam pan zgadywać, doktorze Weaver – wtrącił zgryźliwie doradca do spraw naukowych.

Muszę się nad tym zastanowić – odparł zagadkowo Bill. – Był taki odcinek serialu Star Trek, w którym Romulanie próbowali wykorzystać takie mikroskopijne czarne dziury do ulepszonego systemu hipernapędu...

Myśli pan, że to jakiś system napędowy? – zapytała specjalistka od bezpieczeństwa narodowego. – Poważnie?

Owszem – odpowiedział z uśmiechem. – I sądzę, że wiem, jak dostarczyć mu energię, żeby utworzyć czarną dziurę z określonej strony. Przy użyciu czegoś takiego możemy wygenerować pole hiperprzestrzenne. Teoretycznie. Wydaje się to bardziej sensowne, niż stosowanie tego jako bomby wielokrotnego użycia.

Teraz naprawdę jest nad czymś myśleć – uznał prezydent moszcząc się w fotelu. – Możemy wyruszyć na poszukiwanie Dreen, ale...

Są miliony „ale”, panie prezydencie – wtrącił Bill kiwając głową. – Jednak prawda jest taka, że możemy spróbować odnaleźć Dreen, zanim oni nas znajdą. Dysponujemy technologią, którą możemy dostosować dla większej liczby statków. Raczej nie uda nam się zreplikować tego urządzenia, ale możemy rozpocząć prace nad czymś podobnym.

Zastanawiam się nad międzynarodowymi skutkami – powiedział szef państwa marszcząc brwi. – Wszyscy będą chcieli mieć w tym udział. A szczerze mówiąc, nie wiem, czyja sam chcę brać w tym udział.

Niełatwo będzie skonstruować prawdziwy statek kosmiczny – rzekł sekretarz obrony. – Analizowałem sporo materiałów związanych z przestrzenią kosmiczną dla celów obrony narodowej. Pamiętam, że ze statkami kosmicznymi jest mnóstwo problemów.

Wszystkie problemy można przezwyciężyć – oznajmił fizyk. – Opracowałem już w myślach podstawowe rozwiązania. Możemy ruszyć w kosmos, znaleźć Dreen, zanim oni nas znajdą i odpowiedzieć im wojną. A przy okazji zbadać wszechświat. Jesteśmy w stanie przemierzyć kosmos, panie prezydencie! Nie wyruszyć z misją na Księżyc czy na Marsa, ale ku innym gwiazdom!

Wyruszyć tam, gdzie nie był jeszcze żaden człowiek? – podpowiedziała z uśmiechem doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Jeśli chce to pani ująć w ten sposób – odrzekł Bill. – Ale dla dobra nauki i dla naszego bezpieczeństwa musimy spróbować.

Ile? – spytał prezydent.

Dużo – przyznał naukowiec. – A jeśli chce pan zachować sekret, to nawet więcej. Jednak... podstawową wersję takiego statku można zapewne zbudować na podstawie projektu okrętu podwodnego. Chyba moglibyśmy nawet pozwolić na skonstruowanie takiego pojazdu Grotonowi lub BAE. Oni potrafią trzymać język za zębami. Okręt międzygwiezdny będzie musiał być ogromny, można go nazwać nowym, wielkim okrętem podwodnym klasy...

Dwadzieścia, trzydzieści miliardów – oświadczył szef Departamentu Obrony z grymasem cierpienia. – Batalia z Kongresem o takie środki będzie piekielnie trudna.

Weaver zwrócił się do prezydenta z proszącym wyrazem twarzy.

Panie prezydencie?

Prezydent Stanów Zjednoczonych wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym spojrzał zamyślony w dal. Wszyscy milczeli, gdy rozważał tę kwestię. W końcu ponownie przeniósł wzrok na fizyka.

Nikt nie powie, że siedziałem na tyłku, gdy nadarzyła się okazja, by odnaleźć Dreen – oświadczył. – Wyrażam na to zgodę. Jakoś zdobędziemy te pieniądze. Wygląda na to, że Stany Zjednoczone zbudują atomowy okręt podwodny wyjątkowej klasy. A doktor Weaver poleci zobaczyć te swoje gwiazdy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ringo John 01 Księżniczka buław
RINGO JOHN W lustrze
John Norman Gor 01 Tarnsman of Gor
John Williams Imperial March Form Star Wars Sheet Music
John Williams SchindlerSListTheme
Lista Schindlera Temat arr John Williams
John Williams Jewish Town
John Williams Beethoven naszych czasów
John Wells Darklight 01 The Substance of Shadows
Harry Potter III John Williams Double Trouble
Ringo, John Paladin of Shadows 1 Ghost
Ringo John Dziedzictwo Aldenata 05 Bohater
Ringo John Wojny Rady 03 Wbrew fali
Jack Williamson Eldren 01 Lifeburst
John DeChancie Castle 01 Castle Perilous
John Norman Gor 01 Tarnsman of Gor
John Williams Cavatina (The Deer Hunter)
John Williams Cavatina
Toland John Bogowie wojny 01

więcej podobnych podstron