JOHN TOLAND
TOM 1
(Przełożył: Bohdan Drozdowski)
Rodzinie Matsumara poświęcam
W ostatnich latach znaczną część mego zawodowego życia poświęcałem studiom i pisaniu o dziejach stosunków między Stanami Zjednoczonymi i Japonią przed drugą wojną światową i w czasie jej trwania. Jednakże nawet najskrupulatniej przebadana historia daje zaledwie prawdę przybliżoną. Dlatego właśnie zwróciłem się ku fikcji, najwierniejszemu zwierciadłu człowieczeństwa. Zetkniecie się z postaciami zmyślonymi, przeczytacie rozmowy, których nie słyszałem i sceny, jakich nie byłem świadkiem. Mimo to wierzę, że opowieść, którą za chwilę zaczniecie czytać, jest równie - jeśli nie bardziej - prawdziwa niż sama historia.
Wystąpią tu także osobistości historyczne, i autentyczne są oddziały wojsk. Znaczna część akcji skupia się wokół l Batalionu 6 Pułku Piechoty Morskiej (Marines). Wybrałem tę jednostkę nie tylko dla jej niezwykłych dziejów przed drugą wojną światową, ale też ze względu na czyny, wedle mnie, typowe dla działań Amerykańskiego Korpusu Piechoty Morskiej na Pacyfiku. W walce był to klan prawdziwie braterski i takim pozostał w czasie pokoju. Nie znam żadnego dowódcy batalionu, z żadnej armii, darzonego większym szacunkiem i miłością, niż jego dowódca, podpułkownik (później generał porucznik) William K. Jones. Wszystkie, występujące na następnych stronicach, postaci z tej jednostki zostały jednak zmyślone, wszelkie więc podobieństwa do osób rzeczywistych są przypadkowe.
Jeńcy wojenni, z kilkoma istotnymi wyjątkami, to także postaci fikcyjne, ale obozy jenieckie - prawdziwe, poza 13 w Kiusiu, który jest kompilacją czterech obozów rozmieszczonych na obszarze Japonii.
McGLYNNOWIE
Profesor Frank McGlynn Floss McGlynn Toda, jego córka Will, jego starszy syn Mark, jego młodszy syn Maggie, bliźniacza siostra Marka
TODOWIE
Akira Toda
Emi, jego żona
Tadashi, ich najstarszy syn, ożeniony z Floss McGlynn
Shogo, ich średni syn
Ko, ich najmłodszy syn
Sumiko, ich córka
Masao, syn Tadashiego i Floss
Yuji, kuzyn Akiry
l BATALION 6 PUŁKU PIECHOTY MORSKIEJ
Sierżant artylerzysta
Harold „Bestia” Kelly
Sierżant Edward Mahoney
Sierżant Tullio Rossi
Kapitan Kevin „Wściekły Pies” McCarthy
Kapitan Willis „Księżyc” Mullins
Podpułkownik William Joseph „Billy J.” Sullivan
JEŃCY WOJENNI I JAPOŃSKI PERSONEL OBOZOWY
Podpułkownik Harry Abbot
Szeregowy Scotty Adams
Wielki Speedo
Wiluś Dzieciuch
Porucznik Jamieson Bliss
Podpułkownik Harrison Diggs
Inouye-san
Hijiri Kitano
Mały Speedo
Szlauch McGee
Ojciec Thomas O'Malley
Szeregowiec Popov
Anioł
Jednoręki Bandyta
Pan Wada
Porucznik Wakasugi
Major Susumu „Dżentelmen Jim” Watanabe
Porucznik Fred Wilkins
Benny Williams
INNI
Ojciec Joseph „Skaczący Józio (Joe)” Callaghan
Porucznik Mateo Domingo
Pułkownik Henry A. „Hank Ciężka Łapa” Evans
Jack Finn
Hinemoa Finn, jego córka
Shimpei Fujita
Porucznik Fukuda
Michiko Goto
Hajime Goto, jej syn
Tamiko Goto, jej córka
Kapral Akira Isobe
Hiroko Kato
Jun Kato, jej kuzyn
Panna Kuroki
Porucznik Edwin McDowell
Hideo Maeda
Ojciec Joseph „Wielki Józio (Joe)” O'Brien
Major Ricardo Paraguaya
Pocatello Kid
Molly Pritchard
Sierżant Merwin Redd
Socorro
Tomohiko Yabe
Generał Korechika Anami
Ojciec William Cummings, M.M.
Pułkownik James Cushing
Major Harry Fenton
Wiceadmirał Shigeru Fukudome
Profesor Kiyoshi Hiraizumi
Major Kenji Hatanaka
Cesarz Japonii Hirohito
Sekretarz stanu Cordell Hull
Generał brygady Albert Jones
Kapral Kiyoshi Kamiko
Markiz Koichi Kido
Premier Kuniaki Koiso
Premier książę Fumimaro Konoye
Saburo Kurusu
Generał Douglas McArthur (Doug, Mac)
Generał George C. Marshall
Kontradmirał Miller („Szyper Min”)
Admirał Osamu Nagano
Katsuo Okazaki
Ernie Pyle
Prezydent Filipin Manuel Quezon
Prezydent USA Franklin Delano Roosevelt
General major Lemuel C. Shepherd, Junior
Robert Sherrod
Admirał Shigetaro Shimeda
General Holland „Wyjący Wariat” Smith
Sekretarz wojny Henry L. Stimson
Marszałek polny Gen Sugiyama
Premier Kantaro Suzuki
Podpułkownik Masahiko Takeshita
Hedenari Terasaki
Minister spraw zagranicznych Shigenori Togo
Premier Hideki Tojo
Pułkownik Masanobu Tsuji
Kapitan Tsuneyoshi
Generał Yoshijiro Umezu
Major Jesus (Jess) Villamor
Generał porucznik Jonathan „Skinny” (Chudy) Wainwright
Generał porucznik Tomoyuki Yamashita
Admirał Mitsumasa Yonai
Shigeru Yoshida
Bogowie wojny żywią się człowieczą pychą
Frank McGlynn, „When East Met West”
Wczesnym popołudniem tamtego dnia nad Tokio wisiały niskie chmury. Miasto leżało pod grubą pierzyną śniegu, a zapowiadano, że jeszcze przed wieczorem spadnie go więcej. Takich zamieci nie widziano tu od pięćdziesięciu czterech lat. Ruch kołowy był znikomy, zdawało się, że życie zamiera. Jednakże pod tą senną powierzchnią dojrzewał spisek zagrażający ulicom chaosem.
Tuż poza starymi kamiennymi murami obszernego dziedzińca Pałacu Cesarskiego, w koszarach l Dywizji, grupa oficerów rozczarowanych wskutek nędzy mas i korupcji w sferach rządowo-przemysłowych, knuła przewrót. Ostrzeżono władze, że ci młodzi idealiści jeszcze tegoż dnia zamierzają zgładzić doradców cesarza. I choć podobne akty przemocy nie należały tu do wydarzeń niezwykłych, Kempeitai - organizacja żandarmerii wojskowej - niezbyt się nimi przejmowała. Mimo to, na wszelki wypadek, kilku podejrzanych poddano obserwacji, zaś czołowym osobistościom przydzielono ochronę.
Dwaj członkowie gabinetu, mający się właśnie udać do gmachu Kaikan w Tokio w sąsiedztwie Hotelu Imperiał, narzekali na temat zamieszania, jakie może to spowodować. Zamierzali jechać na przyjęcie weselne - międzynarodowe spotkanie towarzyskie z okazji ślubu zawieranego przez dzieci dwu znanych rodzin - japońskiej i amerykańskiej.
Było już po ceremonii w obrządku chrześcijańskim, odprawionej kilka mil dalej, w Aoyamie. Do ołtarza prowadził pannę młodą jej ojciec, znany profesor historii orientalnej, Frank McGlynn. Obecne przy tym były jedynie rodziny młodej pary i najbliżsi przyjaciele. Floss, wysoka i smukła, miała na sobie ten sam welon, w którym przed trzydziestu laty brała ślub w tym samym małym, skromnym kościółku jej matka Klara. Ceremonii dopełniał ojciec Klary, zasłużony misjonarz, Robert Dalrymple, który bezskutecznie sprzeciwiał się małżeństwu swej córki z irlandzkim hołyszem, świeżo upieczonym absolwentem i jednorocznym stypendystą Harvardu.
Rok później urodziła się Floss, a niepokorny McGlynn musiał przyjąć posadę wykładowcy w Aoyamie, uczelni prowadzonej przez metodystów. W ciągu następnych siedmiu lat nie tylko zarobił na tytuł profesora nadzwyczajnego, ale i opublikował historię restauracji dynastii Meiji, która - ku zaskoczeniu jego teścia - przyniosła mu uznanie i propozycję wykładów w macierzystej Almae Matris. Na Harvardzie odniósł szybki sukces. Studenci, z wyjątkiem paru ofiar jego ostrego, irlandzkiego dowcipu, przepadali za nim. Wkrótce po przybyciu McGlynnów do Cambridge*1 urodził się im syn. Willard był bystrym, szczęśliwym dzieckiem i - ku radości ojca - wyrósł na bystrego, szczęśliwego chłopca. Do roku 1920 McGlynn napisał następne dwie książki o Azji i został uznany za jednego z czołowych amerykańskich japonistów, a jedną ze sprawczyń tego sukcesu była Klara. Wątpił, zanim ją spotkał, czy się kiedykolwiek ożeni, znosił bowiem jedynie towarzystwo osób sobie równych. Ponieważ ta potomkini mocnych kobiet szkockich dorównywała mu, wkrótce poddał się jej gustom, sądom i charakterowi. W Wigilię Bożego Narodzenia urodziła bliźnięta, chłopca i dziewczynkę. Dwa dni później zmarła.
McGlynn był załamany. Stracił nad sobą panowanie i - jak wielu innych Irlandczyków - zaczął pić. Za obopólną zgodą opuścił Harvard, sprawami rodziny zajęła się Floss. W wieku zaledwie lat czternastu stała się matką Marka i Maggie. Jedyną posadę, jaką McGlynn mógł otrzymać, zaoferowała mu ponownie szkoła w Aoyamie. Wziął się więc w garść, został profesorem zwyczajnym i napisał następne dwie książki, w tym jedną bardzo dobrze przyjętą biografię pierwszego amerykańskiego ambasadora w Japonii, za którą w 1931 otrzymał Nagrodę Pulitzera. Przyszła za tym propozycja objęcia katedry historii współczesnej w kolegium Williamsa. Bliźnięta, po latach spędzonych w surowych szkołach japońskich, zostały prymusami w klasach maturalnych gimnazjum w Williamstown, więc ich ojciec chodził dumny jak paw. Rzadko odwoływano jego wykłady, miewał niezmiennie pełną salę słuchaczy; administracja bez entuzjazmu udzieliła mu rocznego bezpłatnego urlopu na badania w Japonii potrzebne do następnej książki. Tak więc, jeszcze tej jesieni rodzina, z wyjątkiem Willa, studenta ostatniego roku Harvardu, przeniosła się z powrotem do Tokio. Bliźnięta kończyły szkołę średnią, a Maggie zawczasu została przyjęta na pierwszy rok do Bennington, Mark zaś na Harvard. Dopiero wtedy Floss poczuła się wystarczająco wolna, by poślubić Tadashiego Todę. Czekali na to pięć lat, głęboko w sobie zakochani; kochankami jednak jeszcze nie zostali. McGlynn dziwił się szczerze, że Tadashi wybrał sobie Floss, ponieważ mógł on mieć niemal każdą. Ale czas sprzyjał właśnie Floss. McGlynn był przekonany, że wraz z ładną sylwetką, swój sympatyczny wygląd odziedziczyła po Klarze.
Podchodząc do ołtarza, Floss złowiła spojrzenie Tadashiego. W przeciwieństwie do wielu Japończyków, potrafił nosić frak z godnością. Był wysoki i szczupły jak jego ojciec, obserwujący go z pierwszego rzędu ław. Akira Toda dał się nawrócić na chrześcijaństwo ojcu Klary, i został bliskim przyjacielem McGlynnów. Trwające w ostatnich latach napięcia i konflikty między ich krajami wzmocniły łączące obu więzi, ponieważ widzieli ograniczenia własnych rządów. Po prawicy Tody usiadła jego żona, Emi, drobna i smukła, a mimo to promieniująca powagą. Należała kiedyś do typu mogą, dziewczyn nowoczesnych. W przeddzień swego umówionego małżeństwa z synem bankiera w Nagasaki, odmówiła pójścia z nim do ślubu. By załagodzić niełaskę rodziny, umknęła do Tokio i wpadła w objęcia chrześcijaństwa, a potem, często ku ubolewaniu swego męża, wdawała się w reformatorskie ruchy społeczne i inne niepopularne sprawki.
Ceremoniał był prosty jak sam kościół. Jedyną niezręczność, zresztą bez większego znaczenia, popełnił młodszy brat pana młodego, Shogo, w wymuskanym mundurze porucznika cesarskiej armii, który sięgnął po obrączki do niewłaściwej kieszeni.
Weselny orszak limuzyn i taksówek wyruszył do tokijskiego Kaikanu na przyjęcie w stylu japońskim. Mark i Maggie jechali z ojcem, ciągle zagniewanym na młodszego syna. Tuż przed wyjazdem do kościoła doniesiono profesorowi, że Mark wycofał podanie o przyjęcie do Harvardu. Wstąpił natomiast na uniwersytet Williamsa. Wzajemne ich stosunki były napięte od lat. Mark to urodzony buntownik, niecierpliwy i narwany - zupełnie jak ojciec. Zbyt dumny, by tłumaczyć, dlaczego wybrał uniwersytet Williamsa. Nie chciał iść w ślady Willa, który przodował w swojej klasie, był mistrzem międzyuczelnianych rozgrywek squasha i członkiem najlepszych klubów.
W tokijskim Kaikanie rozsadzono gości wokół dwudziestu okrągłych stołów. Obok krewnych, byłych nauczycieli młodej pary, przyjaciół rodziny, kolegów szkolnych i po fachu, było tam wielu notabli oraz dwóch członków rządu. Na honorowych miejscach posadzono urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zwierzchników i kolegów Tadashiego, który był asystentem szefa Departamentu Ameryki w MSZ. Ukończywszy Tokijski Uniwersytet Cesarski, Tadashi spędził trzy lata w ambasadzie w Waszyngtonie, rok studiował w Amherst College język i literaturę angielską, po czym rad przyjął posadę w Tokio. Tadashi pragnął kiedyś powrócić do Waszyngtonu na odpowiednie stanowisko, by działać na rzecz umacniania dobrych stosunków z narodem, który zdołał pokochać. Zarówno miłość do Floss, jak i do Ameryki, była tyleż ambarasująca, co przysparzała jego ojcu powodów do poważnych obaw. W tych niepewnych czasach małżeństwo z Amerykanką nie pomagało w awansach. Dla uzyskania zgody na małżeństwo z Floss potrzebna była pomoc wpływowych przyjaciół rodziny Todów w Ministerstwie Spraw Zagranicznych; mogli pomóc Saburo Kurusu, ożeniony z Amerykanką, i Shigenori Togo, żonaty z Niemką. Obecność tak wielu ważnych osobistości napawała otuchą.
Obok Floss i Tadashiego zasiedli świadkowie - były ambasador w Anglii Hatano z żoną, blisko zaprzyjaźnieni z rodziną Todów. Floss przebrała się w stylową suknię z burgundzkiej satyny, Tadashi zaś w ciemnobłękitny garnitur kupiony w Londynie. McGlynn był zdania, że stanowili najwspanialszą z par, jakie widział.
Uroczystość otworzył ambasador Hatano, składając gratulacje państwu młodym - oboje znał od lat - najpierw po japońsku, potem - krócej - po angielsku. Ten grzeczny, lecz oschły dyplomata zakończył mądrą małżeńską poradą: „Jako stary wyga mogę zaświadczyć, że życie w służbie zagranicznej także stwarza wiele problemów. W tych krytycznych czasach będziecie musieli zdać wiele egzaminów za oceanem, ale na szczęście oboje pochodzicie z dobrych domów i razem potraficie stawić czoło wyzwaniom”. Popatrzył na młodych z ufnością. „W tych czasach sprawdzą się ludzkie charaktery. Nie wolno wam zdradzać ideałów ani zmieniać celów. Musimy jednak postępować rozsądnie i ostrożnie”.
Floss wiedziała, że ich stary przyjaciel nawiązuje do otwartej opozycji Tadashiego wobec tych pracowników Ministerstwa, którzy stawiali na zacieśnienie stosunków z Hitlerem, a także wobec tych militarystów, którzy domagali się zajęcia północnych Chin. Jednakże drogi Tadashi, w przeciwieństwie do jej porywczego ojca, nie należał do zwolenników konfliktu. Był uprzejmym, wyrozumiałym idealistą. Tym ją ujął. Jej instynkty macierzyńskie, rozbudzone w czasie opieki nad bliźniętami, skupiły się więc na Tadashim.
Podczas gdy goście jedli i pili, ambasador wzywał najgodniejszych spośród nich, by gratulowali młodej parze, a jej najbliższych przyjaciół, by opowiadali o niej anegdoty. Choć McGlynn czuł, że uroczystość stanowiła słabo maskowany publiczny pokaz moralnego poparcia dla obojga młodych, wzruszył się szczerymi wyrazami uznania i uczucia, wypowiadanymi przez nauczycieli i przyjaciół Floss, a także oświadczeniem zwierzchnika Tadashiego, że to małżeństwo utwierdza serdeczną przyjaźń między dwoma wielkimi krajami. Po nim wystąpił z wylewną pochwałą tego związku radca ambasady amerykańskiej Eugene Dooman, mówiąc płynną japońszczyzną, która całą salę przepełniła uczuciem spontanicznego koleżeństwa. Nawet McGlynn, który nie cierpiał sentymentów, poczuł ucisk w gardle. Była to okazja radosna, mimo wyczuwalnej, choć skrywanej i zrozumiałej u niektórych uczestników przyjęcia, dezaprobaty dla tak mieszanego małżeństwa.
Gdy goście wychodzili, szef Departamentu Ameryki odciągnął Todę na bok. Tadashi, powiedział, zostanie wysłany na placówkę zagraniczną.
- Waszyngton?
- Nie.
Toda był ostrożny.
- Londyn?
- Niestety, Meksyk.
Toda odebrał to jak cios. Kara za poślubienie Amerykanki spadała błyskawicznie.
Gdy tylko młoda para odjechała limuzyną na miesiąc miodowy do kurortu znanego z gorących źródeł, Toda odciągnął na stronę McGlynna. Zazwyczaj po takiej ceremonii rodziny się nie spotykały, ale zaszło coś, co należało przedyskutować. Todowie mieszkali w Azabu, na obszarze historycznym, słynnym ze starych świątyń, sklepów i rezydencji zbudowanych przed wiekami przez panów feudalnych. Ich podupadający dom, jeden z najstarszych w Azabu, miał malowniczy ogród, drewniane wrota i prowadzące do hallu kamienne schody.
Podczas gdy Maggie i Mark grali w parchesi z dwójką najmłodszych Todów - czternastoletnim Ko i jego siedmioletnią siostrą, Sumiko - Toda zabrał McGlynna do swego gabinetu. Poinformował go o skierowaniu Tadashiego do Meksyku, przy czym obaj zgadzali się, że to rodzaj kary, ale nie można temu przeszkodzić. Potem Toda wyznał, że jeszcze bardziej martwi go Shogo. „Zapewne zauważył pan jego nieobecność na przyjęciu. Powiedział, że był zajęty czymś takim czy owakim, ale to kiepski łgarz”.
McGlynn wiedział, że jego stary przyjaciel trapił się tym, że Shogo odmówił dziadkowej ofercie i nie przejął rodzinnej firmy jedwabniczej. Wstąpił natomiast do wojska. Cztery lata wcześniej, gdy radykalni oficerowie zamordowali premiera Inukaiego, o zgodę na zajęcie miejsca zabójców na ławie oskarżonych poprosiło dziewięciu młodych mężczyzn, którzy na dowód swej dobrej woli załączyli dziewięć małych palców zamarynowanych w dzbanku z alkoholem. Jeden z tych palców należał do Shoga, który był wówczas kadetem.
- To dobry chłopiec, stawia sobie ambitne cele. Zupełnie jak jego matka! Ostatnio jednak wdał się w bardzo niebezpieczne koszarowe towarzystwo. Ci chłopcy są przekonani, że wysocy urzędnicy państwowi, zwłaszcza ustawieni najbliżej tronu potężni finansiści i biurokraci, usiłują stopniowo, dla swoich egoistycznych interesów, skorumpować rząd i armię. Zdaje się, że sobie z nim nie poradzę. On nie rozumie, że proszę go, by robił tylko to, co jest dla niego najlepsze.
- To znaczy co?
- Żeby się trzymał z dala od tych niebezpiecznych radykałów. To wyjście najrozsądniejsze.
- Od lat próbuję wpoić zdrowy rozsądek Markowi. Obawiam się, stary druhu, że obaj znajdujemy się w sytuacji beznadziejnej.
- Dlaczego nie może być taki, jak Tadashi?
- Dlaczego - dodał McGlynn kwaśno - Mark nie może być taki jak Will?
Shogo, wraz z tysiącem czterystu innymi zbuntowanymi oficerami i żołnierzami elitarnych oddziałów wyznaczonych do obrony terenów pałacowych, kończył przygotowania do rewolty. Tuż przed świtem oddziały szturmowe miały zaatakować jednocześnie sześć tokijskich obiektów. Byli gotowi położyć siłą kres niesprawiedliwości społecznej w Japonii, dokonując zabójstw - w przekonaniu, że do tak kryminalnej akcji upoważnia ich tradycja.
I gdy trwały nader, do tych ataków, zawiłe przygotowania, na ciemniejące ulice wyroili się poszukiwacze przyjemności, pragnący rozerwać się w Gizie, która była niegdyś bagnistym obszarem dobrym do polowania na kaczki, a teraz przemieniona została w romantyczny symbol wolnego świata młodych Japończyków - w baśniową krainę neonowych świateł, butików, kafejek, sal tanecznych w stylu zachodnim, sąsiadujących z tradycyjnymi sklepami i restauracjami. Kilka mil dalej, w rejonie Akasaka, zaznawała nocnych rozkoszy także stara Japonia. Po wąskich, obrosłych wierzbami uliczkach riksze przewoziły gejsze wyglądające jak relikty dalekiej przeszłości. Lampy były tu przymglone, a tradycyjne czerwone latarki policjantów rzucały na śnieg miękką, nostalgiczną poświatę.
W urzędowej rezydencji premiera Okady zlekceważono zagrożenie. Wydawał właśnie bankiet z okazji najświeższego zwycięstwa swej partii w wyborach powszechnych do Izby Reprezentantów. Dwaj inni mężczyźni, których zamierzano zabić, także bawili na przyjęciu kilka przecznic dalej, w ambasadzie amerykańskiej. Ambasador Grew wydawał kolację dla trzydziestu sześciu osób na cześć odsuniętego premiera, wicehrabiego Saity, właśnie mianowanego na stanowisko Strażnika Prywatnej Pieczęci. Drugim w hierarchii gościem był Kantaro Suzuki, Wielki Kanclerz Cesarza. Atrakcję wieczoru stanowił prywatny pokaz filmu „Niegrzeczna Marietta” z udziałem Jeannette McDonald i Nelsona Eddy'ego. Stary Saito nigdy dotychczas nie oglądał filmu udźwiękowionego, więc Grew oczekiwał, że przyśnie. Był jednak tak podekscytowany, że wytrwał do samego końca seansu. Gdy wreszcie samochód Saity o wpół do jedenastej odjechał, padał bezgłośnie rzadki śnieg.
Dopiero o czwartej nad ranem 26 lutego przywódcy buntu wyprowadzili poborowych, z których większość wyobrażała sobie, że idzie na kolejne ćwiczenia. Gdy oddziały rozchodziły się w różne strony Tokio, śnieg padał już gęsty, dużymi płatami.
Jeden z oddziałów, dowodzony przez Shogę, załadował się do samochodów i ruszył poza miasto, by zabić hrabiego Nobuakiego Makinę, byłego Strażnika Prywatnej Pieczęci i doradcę cesarza. Wykrywszy, że zameldował się w uzdrowiskowym hotelu w górach, podpalili gmach. Wnuczka hrabiego, Kazuko, pomogła mu uciec tylnymi drzwiami, a gdy buntownicy zaczęli strzelać, zasłoniła starego człowieka własnym ciałem, rozpościerając rękawy kimona.
Odwaga dziewczyny wywarła na Shogu takie wrażenie, że wybiegł przed oddział i podniósł ramiona, by przerwano kanonadę. „Zwycięstwo!” - krzyknął. „Teraz pozwólmy odejść stąd temu diabłu”. Kilku zaprotestowało mówiąc, że powinni robotę skończyć, ale Shogo wymógł na nich uwolnienie obojga.
Zamachy w Tokio bywały niezwykle krwawe, ale zabiwszy siedmiu ludzi, buntownicy poddali się dobrowolnie następnego dnia. Dla większości obcokrajowców bunt ów był jedynie kolejną ultranacjonalistyczną krwawą łaźnią; tylko nieliczni zdawali sobie sprawę z jego znaczenia, tak jak Frank McGlynn, który domyślił się, że doprowadzi do ekspansji na Chiny i prawdopodobnie do konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi.
McGlynn miał słuszność. Bunt wygasł, ale przyczyny niezadowolenia pozostały, jego zaś echa rychło poczęły się rozbiegać poprzez Pacyfik na Wschód, jak fala na stawie, gdy się weń wrzuci kamień.
Stało duszne sobotnie popołudnie, ale na ulicach stołecznego miasta tłoczno było od zabieganych przechodniów i zniecierpliwionych taksówkarzy. Wszyscy zdawali się wypełniać misje wielkiej wagi, jakby wreszcie dotarła do Waszyngtonu świadomość skutków rozszerzenia się wojny w Europie. Jakkolwiek w chwili, gdy profesor McGlynn wysiadał przed Białym Domem z taksówki, nie dostrzegł wojskowych, domyślił się, że wielu spośród tych zaambarasowanych mężczyzn, niosących pękate teczki, już powołano do służby.
Rok temu Roosevelt poprosił go, by wziął bezterminowy urlop z Uniwersytetu Williamsa i przystał do sławnego Trustu Mózgów jako doradca do spraw Azji, ale obawiał się politycznego konfliktu z innymi doradcami prezydenta. W końcu McGlynn wyraził zgodę na udzielanie porad okazjonalnych i właśnie po raz trzeci w tym roku przyjął zaproszenie na naradę. Wyjechał z Williamstown zirytowany, że znowu opuszcza pracę, lecz pochlebiał sobie, iż może trafia mu się szalona okazja wywarcia wpływu na zmianę biegu historii. Prezydent stosował się dotychczas do jego rady, kontynuując negocjacje z Japończykami i nie dając się wodzić za nos sekretarzowi wojny Stimsonowi, sekretarzowi spraw wewnętrznych Ickesowi i lobby chińskiemu; wszyscy oni naciskali nań, by był „wobec Japońców twardy”. Musiał się pojawić zapewne jakiś nowy kryzys i profesor domyślał się, że może on mieć związek z nagłym - w ubiegłym miesiącu - najazdem Hitlera na Rosję. Informator z Tokio doniósł mu, że doprowadziło to do wielkiej wojny między armią, która pragnie uderzyć na Syberię, i marynarką wojenną, która chce przeć na południe po ropę naftową i inne surowce. Wszystko zapowiadało, że górę bierze ta pierwsza.
Prezydent serdecznie powitał swego starego szkolnego kolegę, wyciągając ramię poprzez biurko i szeroko się uśmiechając.
- Słyszę, że dobiłeś do sześćdziesiątki. Gratulacje! Przy twoim irlandzkim temperamencie to prawie cud. - Przez kilka minut wspominał ich beztroskie dni spędzone w Cambridge, napomknąwszy, że jemu samemu brakuje do sześćdziesiątki całego roku, po czym zagadnął profesora uprzejmie o jego ostatnio wydaną książkę, w której ten wysunął tezę, iż za rosnące między Japonią i Stanami Zjednoczonymi różnice, jednakową odpowiedzialność ponoszą oba kraje. Krytycy, którzy wysoko oceniali inne książki, przewidywali, że ta przesądzi o końcu jego kariery.
- Nie bronię Japonii - rzekł. - Jest niemal wyłącznie odpowiedzialna za doprowadzenie się na skraj wojny z nami. Ale jej agresja w Mandżurii i Chinach stanowi niewątpliwy skutek wysiłków Brytanii - i naszych - zmierzających do wyeliminowania Japonii jako rywala na polu ekonomii. Uwzględniając kryzys, gwałtowny przyrost ludności i konieczność znajdowania nowych źródeł zaopatrzenia i rynków zbytu dla utrzymania się na pozycjach pierwszorzędnego mocarstwa, a wreszcie komunistyczną groźbę zarówno ze strony Rosji, jak Mao Zedonga.
- Nie powiesz mi, Frank, że zaczynasz widzieć czerwonych pod każdym łóżkiem?
- Kiedy oni tam są, panie prezydencie. - Pochylił się ku przodowi. - Zadziwia mnie liczba pańskich doradców pokrzykujących o Żółtym Niebezpieczeństwie, którzy jednocześnie lekceważą Japonię jako przeciwnika uzbrojonego. Składane panu raporty wywiadu o małej sprawności japońskich pilotów są po prostu niedorzeczne. Tak samo jak nie są marne japońskie okręty i samoloty. Widziałem wczoraj film rysunkowy przedstawiający małych japońskich żołnierzy z wystającymi zębami i marynarzy jako niezdary, z których należy się raczej śmiać, niż ich obawiać. Niedocenianie ich to błąd, panie prezydencie. Obawiam się, że poczucie wyższości rasowej kusi podświadomie Stimsona i Hulla do wywierania na pana nacisku, by doprowadził ich do granic wytrzymałości.
- Przeczytaj to. - Roosevelt podał mu przekład przechwyconej depeszy japońskiego ministra spraw zagranicznych do swego ambasadora w Vichy. Armia japońska wkroczy do Indochin 24 lipca bez względu na to, co rząd Vichy postanowi. Roosevelt wyrwał papier z rąk zafrasowanego McGlynna. - Oczywiście nigdy tego nie widziałeś. - Włożył do swojej długiej fifki nowego papierosa. - W przeddzień tej daty Vichy wyraziło zgodę na pokojowe wejście wojsk japońskich. - Wysunął inną depeszę, tym razem od ambasadora japońskiego w Vichy do ministra spraw zagranicznych. - Gdy to zobaczył Hull, klął jak szewc.
McGlynn czytał: „Francuzi wyrazili zgodę na żądania Japonii żwawo, ponieważ widzą jak stan owcza jest nasza determinacja i jak szybko działamy. Krótko: nie mają wyboru, muszą się ugiąć”. McGlynn oddawał depeszę powoli, milcząc.
- Hull chce, żebym obłożył Japonię nowym embargiem. Facet jest naprawdę ostry. Stary Stimson myśli, że powinniśmy zarządzić zamrożenie japońskich kont w Ameryce.
McGlynn zacisnął pięści.
- Czy pan wie, panie prezydencie, jakie miałoby to skutki?
- Wiem. Skończyłby się cały handel z Ameryką.
- Ale, sir, Ameryka jest głównym źródłem ich importu.
- Wiem o tym dobrze, Frank.
- Praktycznie to jest wypowiedzenie wojny.
- Nie wyciągałbym aż takiego wniosku.
- Ale tak to z pewnością potraktują Japończycy. Proszę spróbować spojrzeć na to ich oczyma. Weszli do Indochin dzięki negocjacjom z Francją Vichy. Wiem, że nie uznaje pan Vichy, ale uznajemy ich kraj, a Japończycy mają prawo międzynarodowe po swojej stronie.
- To był najazd. Zaczynasz gadać jak ich adwokat, Frank.
- Mam nadzieję, że gadam jak historyk. Zamrożenie zostanie uznane w Tokio za ostatnie ogniwo łańcucha pętającego ich imperium z woli mocarstw ABCH*2. Za odebranie przysługującego Japonii miejsca przywódczyni Azji i za wyzwanie rzucone jej prawu do istnienia.
- A ja mam nadzieję, że potraktują to jako ostrzeżenie udzielone tym, którzy ośmielą się napadać.
- Ale proszę pomyśleć o konsekwencjach, panie prezydencie. Ten ruch wyrwie dywan spod nóg naszych przyjaciół w Tokio. A mamy tam wielu dobrych i potężnych przyjaciół. Naczelny doradca cesarza, markiz Kido, jest człowiekiem pokoju. Tak samo cesarz. Premier Kinoye pragnie pokoju. W pewnych sprawach to pospolity dureń, ale jestem przekonany, że ambasador Grew powiedział panu jak był pomocny, on i inni wpływowi Japończycy, w wypracowaniu rozsądnego porozumienia między dwoma naszymi krajami.
Roosevelt zachichotał. - Frank, ty jesteś jak haust świeżego powietrza!
- Czasem myślę, że traktuje mnie pan jak dmuchawę gorącego powietrza.
- Dałeś mi sporo do przetrawienia - odparł prezydent spokojnie - i jestem ci bardzo wdzięczny za to, żeś poświęcił swój cenny czas na udzielenie mi kolejnej lekcji historii. - Uścisnęli sobie dłonie.
- Mówią, że twój chłopak, Will, okazał się wielce pomocny George'owi Marshallowi. Myślę, że będzie od ciebie sprytniejszy.
- Mam nadzieję.
- Odwiedził mnie na krótko twój młodszy syn. Przypomina mi ciebie, Frank.
McGlynn był zdumiony. Roosevelt - ubawiony.
- Widziałem go tylko z daleka. Pikietował mnie z Amerykańską Mobilizacją Pokoju.
McGlynn czuł, że się czerwieni z zażenowania.
- Nie bierz tego poważnie, Frank. Lepszy czerwony, niż młody republikanin.
Miał zaraźliwy uśmiech. - Dziękuję ci jeszcze raz - rzekł poważniejąc. - Wszystko, coś mi dziś powiedział, ma ręce i nogi, ale niestety, naszym biednym światem rządzi rzeczywistość polityczna. Nawet jeśli nie zawsze stosuję się do twoich rad, chcę żebyś wiedział, iż z reguły biorę je pod uwagę. Zapewniam cię, że jeszcze nie powziąłem decyzji. Powtarzam, dałeś mi sporo do przetrawienia. Dziękuję ci.
Wyszedłszy z Białego Domu McGlynn myślał: biedny Franklin - wystaje trochę ponad innych w Waszyngtonie, ale jest skazany na żywot politycznego zwierzęcia. Bo jakże mógłby przywódca narodu bogatego w surowce i ziemie, i wolnego od strachu przed najazdem, zrozumieć sytuację Japonii, małego, przeludnionego, wyspiarskiego cesarstwa ubogiego w zasoby naturalne, lękającego się ataku ze strony swego bezwzględnego sąsiada, Związku Sowieckiego? Roosevelt wiedział, że Ameryka miała swój udział w podsycaniu atmosfery nienawiści i podejrzliwości, zakazując imigracji z Japonii, ale nie dostrzegał, że to podgrzewa rasowe i z kolorów skóry wywodzone uprzedzenia, które słusznie doprowadzają dumnych Japończyków do wściekłości. Franklin dawał się powodować strachowi przed Hitlerem i miłością do Anglii, i szedł na pasku Churchilla. A ów stary zbój nigdy wszak nie dopuścił, by demokracja przekroczyła Kanał Sueski.
Istniała tylko jedna szansa na sto, że w odniesieniu do embarga jego uniwersytecki kolega posłucha raczej głosu dalekowzrocznego rozsądku, niż pragmatyzmu. Zaklął, potem się uśmiechnął. Franklin miał bowiem pewną cechę pociągającą. McGlynn przypomniał sobie jesienny dzień roku 1932, gdy gubernator Roosevelt przemknął przez Williamstown w czasie swej kampanii prezydenckiej, gdy rywalizował z Hooverem. Gubernator Massachusetts, Ely, alumn Williamsa, podbechtywał Roosevelta, by ten przemówił do studentów ze swego kabrioletu. Zatrzymał się był na wzgórzu, w pobliżu kaplicy. McGlynn i mały Mark znaleźli się tuż przy samochodzie i obydwaj zauważyli wściekłość na twarzy Ely'ego, gdy studenci, niemal w komplecie republikanie, gwizdali, nie dopuszczając Roosevelta do głosu. Ten zaś uśmiechał się, jakby mówił: „To jest właśnie to, czego się spodziewałem po prowincjonalnym klubie uczelnianym”. Owa spokojna reakcja w niepojęty sposób podniosła prestiż Franklina, skuteczniej, niż jego wylewne przemówienia. Wściekły na te niegodziwości McGlynn pociągnął Marka do następnego rogu, gdzie zgromadziło się kilkuset robotników z nadbrzeżnej fabryki. Jadąc samochodem powoli, Franklin zdjął swój słynny potem, filcowy kapelusz i uśmiechał się, a był to uśmiech obezwładniający. Zatrzymując ciepłe spojrzenie na każdej z robotniczych twarzy, wywołał szczere owacje, pozostawił niezatarte wrażenie. Był to Roosevelt, jakiego McGlynn nie znał w Cambridge, ten, którego nadal popierał wbrew dzielącym ich licznym różnicom.
McGlynn skinął na taksówkę i po dziesięciu minutach był już w apartamentach Floss i Tadashiego, kilka przecznic od ambasady japońskiej przy Alei Massachusetts. Na przekór kłopotom ostatnich lat pięciu, jej twarz nie zdradzała napięcia. Jaśniała pogodą taką samą, jaka cechowała Klarę. Po dwu denerwujących latach w Meksyku, wypełnionych kontraktami handlowymi, spuszczono Tadashiego w dół drabiny, do Hawany, na stanowisko podrzędnego wicekonsula, które zapowiadało krach wszelkich nadziei. Potem, z początkiem 1941 nadeszła zaskakująca wiadomość, że wraca do Waszyngtonu. Jego podniecenie stłumił komunikat odebrany tuż po przybyciu na miejsce, że ściągnięto go tylko dlatego, że włada płynną angielszczyzną. Ponieważ został jednym z głównych tłumaczy ambasadora Nomury, do naczelnych jego zadań należało zapoznawanie się ze wszystkimi dokumentami - zarówno amerykańskimi jak i japońskimi - mówiącymi o negocjacjach między Ameryką i Japonią. Nomura, admirał, rzadko zasięgał jego rady polegając na swojej długiej znajomości z prezydentem. - Jestem przyjacielem Japonii - powiedział Roosevelt, pozdrawiając go na stanowisku ambasadora. - Pan jest przyjacielem Ameryki, który dobrze zna nasz kraj. Możemy więc rozmawiać szczerze.
Niestety, Nomura rozmawiał niemal wyłącznie z sekretarzem stanu Hullem, upartym Teksańczykiem, przekonanym, że Japończykom wierzyć nie można.
Tadashi próbował ostrzegać ambasadora, że manifestowana przez Hulla przyjaźń była jedynie fasadą, bo znajdował się on całkowicie pod wpływem prochińskich doradców ze swego sztabu. Teraz Tadashi uznał za oczywiste, że negocjacje przeżyją kryzys. Przypomniał sobie dziadka, handlarza jedwabiem, który opowiadał mu o czarnych statkach przywożących czerwonych barbarzyńców z Ameryki, niepożądanych na świętych wyspach Nipponu. Stary ów człek zwykł był swym zamierającym głosem śpiewać pieśń:
Przypływają z krainy ciemności
kudłate olbrzymy o haczykowatych nosach, niczym górskie skrzaty,
śliskie i czerwone. Wydarły obietnicę
naszemu świętemu panu
i tańczyły radośnie, żeglując z powrotem
do dalekiej krainy ciemności.
Amerykanie powracali, wyjaśniał dziadek, ale nigdy nie zrozumieli tego świętego kraju, zaś ludzie świętego kraju nauczyli się od tych czerwonych barbarzyńców tylko tego, co naraża ich na nieprzyjemności. Statki nadal pływają tam i z powrotem, myślał Tadashi, ale te dwa kraje odsunęły się od siebie dalej niż kiedykolwiek. Kilku, takich jak on, wie, że nie ma między nimi większych różnic. Ale ci czerwoni barbarzyńcy i dzieci bogów jeszcze do tego nie doszli.
Tadashi czuł, że wojna jest nieunikniona. Co wtedy stanie się z Floss i ich pięcioletnim synem, Masao? Powtarzał Floss, że nie ma się czego obawiać; nie do pomyślenia, by między ich dwoma krajami doszło do kolizji. Ale ona wiedziała lepiej. Udawała, że wierzy jego optymistycznym zapewnieniom, niby ufna i beztroska jak zawsze.
Will przyszedł po kolacji, przepraszając, że nie mógł zjawić się wcześniej. Jego niezdarny chód przypominający poruszanie się Jimmy'ego Stewarta mógł mylić, o czym przekonali się, ku swemu zresztą przerażeniu, przeciwnicy z boiska squasha. Mylący był także powolny, niemal prostacki sposób mówienia, o czym przekonali się jego oponenci w czasie debat. Ukończywszy wydział prawa Uniwersytetu Harvarda jako niemal najlepszy z roku, asystował sędziemu Sądu Najwyższego Frankfurterowi. Ostatnio Frankfurter podsunął mu myśl wstąpienia do wojska i służenia w sztabie generała George'a Marshalla. Wnioskując, że wojna jest nieuchronna, Will posłuchał rady. Był wielbicielem Roosevelta, przekonanym, że New Deal jest czymś, co ma przyszłość. Ale tak naprawdę to wierzył jedynie w sens należenia do, i gry w zwycięskiej drużynie. Grać trzeba uczciwie a przegrywać godnie. Znacznie lepiej, rzecz jasna, wygrywać niż przegrywać, i Will robił to niemal zawsze. Pozostał skromny, wygrawszy mistrzostwa kraju w squashu i w końcu zaprzyjaźnił się z człowiekiem, którego pokonał. Will próbował przekazać tę lekcję Markowi. Zawsze byli sobie bliscy, ale Mark nigdy nie słuchał praktycznych rad. Na Uniwersytecie Williamsa odmówił wstąpienia do korporacji studenckiej i zdawał się robić karierę stroniąc w kampusie od wszystkich ekscentryków. Sprawiał wrażenie człowieka, który musi wybierać najtrudniejsze z dróg.
Will ciepło powitał ojca. - Rozumiem, że byłeś dziś znowu w Owalnym Gabinecie. - Dumny był z przyjaźni McGlynna z prezydentem, ale nie rozumiał dlaczego ojciec nie chciał zostać jednym z jego stałych doradców, jak Harry Hopkins. Dlaczego, mogąc wydeptywać korytarze władzy, wolał pozostawać w małym college'u?
Domyślił się z mrukliwej odpowiedzi ojca, że ten nie zdołał odciągnąć FDR od ogłoszenia embarga. Jego własne biuro krzątało się całymi dniami wokół planów zastępczych. Zarówno Marshall, jak i jego odpowiednik we flocie wojennej, admirał Stark, radzili prezydentowi, by nie działał pochopnie, ponieważ nie są jeszcze gotowi do wojny na Pacyfiku. Obydwaj naciskali natomiast, by skupił się na Hitlerze. Generał pokazał Willowi ostrzeżenie z Departamentu Planów Wojennych marynarki, że takie embargo spowodowałoby prawdopodobnie atak japoński na Malaje, dla zdobycia ropy, i może ono wciągnąć Stany Zjednoczone w przedwczesną wojnę na Pacyfiku.
Rozmowa, jak zwykle w obecności Tadashiego, była wyważona. Nie wspomnieli o narastającym niebezpieczeństwie wojny. Główny temat stanowił Mark. Ten zawsze był narwany i głupio uparty, skarżył się McGlynn. Uparł się na Uniwersytecie Williamsa, że będzie pracował i mieszkał w bursie dla ubogich studentów. Po drugim roku oznajmił, że wybiera się autostopem do Kalifornii, i wrócił dopiero w przeddzień nowego semestru. W następnym roku znowu odmówił wyjazdu do rodzinnego domku nad jeziorem Squam. Jeździł natomiast pociągami towarowymi i wysyłał czyste kartki pocztowe adresowane do Floss, i wskazujące miejsca nadania. Na Williamsie zarobił tyle pieniędzy jako impresario - organizując specjalne pociągi do Nowego Jorku, zakładając biuro pisania na maszynie i zarządzając studencką księgarnią, że facet ze Standard Oil zaoferował mu po studiach znakomite stanowisko. Ale on znowu wolał spędzić lato włócząc się pociągami towarowymi, po czym wyjechał do Nowego Jorku, by tam wstąpić do partii komunistycznej. Obecnie za dnia sprzedaje maszyny do szycia Singera, a wieczorami współorganizuje uliczne zbiegowiska. McGlynn irytował się zwłaszcza tym, że Maggie pojechała za swoim bliźniakiem do Nowego Jorku i została początkującą reporterką Herald Tribune.
Floss nie potrafiła powstrzymać uśmiechu przy tych skargach McGlynna, że Mark wydaje się skazany na uleganie lada impulsowi.
- Co cię tak śmieszy? - spytał.
Miała ochotę odpowiedzieć: „Wykapany ojciec”. Tyle kłopotów profesora wynikało z jego własnej potrzeby ulegania impulsom. On i Mark byli pod tym względem identyczni. Obydwaj porywczy, nigdy nie przyznawali się do winy. Obydwaj mieli natury buntownicze, zawzięte i niecierpliwe. Obydwaj byli niepoprawnymi obrońcami słabszych i upośledzonych. Ojciec, z urodzenia katolik, porzucił parafialną szkółkę będąc w siódmej klasie, po tym jak zakonnica niesłusznie sprała go po łapie metalową linią. Uparł się, że pójdzie do szkoły publicznej, a potem rozwścieczył ojca odmową wejścia do Notre Dame. Porzucił natomiast Sioux Falls w Dakocie Południowej, by wstąpić do zagrzybionej szkółki na zgrzybiałym Wschodzie.
Tadashi słuchał McGlynna bez komentarzy, myśląc o swych własnych niesnaskach z ojcem. Być może nie zlekceważyłby jego mądrej rady, by nie żenił się z Floss. Dzwonek telefonu przywrócił go rzeczywistości. Podniósł słuchawkę i pobladł. Doniesiono mu, oznajmił, że prezydent zarządził zamrożenie wszystkich japońskich aktywów w Ameryce. Przeprosił obecnych i wybiegł szybko do ambasady.
Jadąc taksówką do hotelu, McGlynn klął w myślach idiotów, którzy namówili prezydenta do popełnienia tego błędu. Oba kraje, które kochał, zostały skazane na zniszczenie. Zarówno Roosevelt jak i cesarz pragnęli pokoju, ale obydwu pętały ograniczenia własnych kultur i systemów politycznych. Nawet japońscy militaryści nie byli winowajcami, lecz ludźmi zakleszczonymi w systemie ciągle feudalnym. Nie byli złoczyńcami Stimson, Hull ani Ickes, mimo iż popełnili ten fatalny błąd, zapędzając przeciwników w róg, nie dając im alternatywy jak tylko kapitulację lub wojnę.
Złoczyńcą był czas, i McGlynn lękał się o swoje dzieci. Co za okropna przyszłość czeka Floss! Maggie zaś i Mark są tak naładowani energią, że niechybnie jakoś się w to niebezpiecznie włączą. Możliwe tylko, że roztropny Will przetrwa, w Waszyngtonie będzie bezpieczny przy Marshallu.
Wrócił myślami do Japonii. Todowie i inni przyjaciele zostali skazani. Jakże mały Nippon może stawić czoła potędze Ameryki? Zostanie zmiażdżony, a jego lud, zarówno cywilny jak wojskowy, zdano na niewyobrażalne cierpienia, trudności i tragedie.
Floss, czekając na Tadashiego, zastanawiała się co z nimi będzie, gdy wojna wybuchnie. Czy na czas jej trwania zostaną internowani? Jeśli tak, najciężej przeżyje to Tadashi, ponieważ o ich położenie zacznie oskarżać siebie.
Mark i Maggie, wróciwszy do Nowego Jorku, usłyszeli tę wiadomość podczas niedzielnego śniadania. Dzielili parterowe mieszkanie w małym domku przy Zachodniej 143 ulicy, w pobliżu Riverside Drive. Oboje rozumieli, że oznaczało to szybki krok w kierunku wojny. Maggie nie potrafiła opanować myśli, że choć wojna jest straszna, to może dać szansę spełnienia się jej wielkich zamierzeń. Ponieważ McGlynn zabrał ją przed dwoma laty do Europy i przedstawił Sigrydzie Schulz, wiedziała, że nie zazna. spokoju, dopóki nie zostanie korespondentką wojenną. Patrząc tylko jak Sigryda, mająca ledwie pięć stóp wzrostu, staje się przedstawicielką prasy nazistowskiej, Maggie postanowiła z nią współzawodniczyć. A wojna oznacza, otwarcie zarówno Europy, jak i Azji.
Mark był przybity i zakłopotany. Przed najazdem Hitlera na Rosję jego życie zaczynało nabierać prawdziwego sensu. Żadne miejsce na świecie nie było dla postępowej walki o pokój równie podniecające jak Nowy Jork. Mark brał bowiem czynny udział nie tylko przy organizowaniu ulicznych zbiegowisk Amerykańskiej Mobilizacji Pokoju, ale pełnił także funkcję delegata narodowego lewicowego sympozjum pokoju i uczestniczył w poważniejszych zgromadzeniach w Madison Square Garden i innych wielkich halach. Podczas tych mityngów stykał się z wieloma interesującymi młodymi radykałami, ale nigdy nie spełniła się jego nadzieja spotkania pięknej młodej komunistki. Najlepszą, z jaką miał randkę, była dynamiczna organizatorka związkowa zwana Czerwoną Różą. Zawróciła mu w głowie jej zwierzęca witalność, lecz jego namiętność ochłodła, gdy dziewczyna zachorowała na raka. Jako dżentelmen Mark nie mógł podać prawdziwego powodu tak nagłego jej porzucenia i otrzymał za to burę od kolegów.
Został komunistą, ponieważ ta partia, jako jedyna, stała po stronie skrzywdzonych i poniżonych. Była to także jedyna partia zwalczająca antysemityzm i Jima Crowa, i głosowała za pokojem. Jednakże po czerwcowym najeździe na Rosję, gdy partia w jednej chwili zmieniła AMP w ugrupowanie prowojenne, Mark zaprotestował. Nadal wierzył w pokój, tylko jakże to tak można w sobotę uznawać wojnę za imperialistyczną, a w niedzielę za demokratyczną? Dopiero długa rozmowa z elokwentnym działaczem ze śródmieścia spowodowała powrót Marka do szeregu, po czym w ciągu kilku tygodni sprzedawał The Daily Workera na dziedzińcu I.R.T., gdy wychodzili z pracy robotnicy metra, późnym popołudniem. Początkowo bawił się tym zajęciem i wkrótce pozyskał pół tuzina stałych odbiorców, i to znamienite osiągnięcie przywróciło go do łask. Nadal jednak wściekała go partyjna dyscyplina, a główną pasją jego życia stał się romans z ponętną żydowską dziewczyną imieniem Miriam, którą poderwał w kinie Thalia. Dwa razy w tygodniu zabierał ją do małego domku przy 143 ulicy. Maggie była temu przeciwna, ponieważ dziewczyna pracowała w wytwórni ciastek, ale ilekroć Mark się z nią zabawiał, posłusznie wychodziła z domu.
- Idę - powiedział Mark i wyszedł na kolejną długą wycieczkę po Waszyngtońskich Wzgórzach. Partia go rozczarowała, znudziło sprzedawanie maszyn do szycia i zaczynał żałować, że się rozkochał w Miriam. Była to słodka, dobra z natury dziewczyna; intrygowała go opowieściami o koszmarach pracy w wytwórni ciastek, gdzie stale była narażona na wstrętne obłapki starszych kobiet. Teraz jednak zaczynała mówić o małżeństwie.
Niedzielny New York Times scharakteryzował embargo jako „najdotkliwszy, poza wojną, cios”, ale zgodnie z przewidywaniami McGlynna, przywódcy Nipponu uznali to za zagrożenie samego istnienia Japonii. W Tokio był poniedziałek, dwudziesty ósmy lipca. Szef sztabu marynarki wojennej, Nagano, jeszcze oszołomiony, zaczął od zapewnienia cesarza, że pragnie uniknąć wojny, a to można osiągnąć przekreślając Pakt Trójstronny, który flota wojenna zawsze uważała za zawadę na drodze do pokoju z Ameryką, potem ostrzegł, że zasoby ropy naftowej wystarczą ledwie na dwa lata i podsumował: - W takich okolicznościach to raczej my powinniśmy przejąć inicjatywę. Zwyciężymy.
Cesarz nie miał wyglądu monarchy. Łaził po pałacu w workowatych portkach, z krzywo zawiązanym krawatem, sennie spozierając poprzez szkła grubości drzwiowych wizjerów. Tak bardzo lekceważył swój wygląd, że niekiedy zapinał zachodniego kroju marynarkę wtykając guzik w niewłaściwą dziurkę. Ale wygląd mylił. Był wystarczająco bystry, by rozumieć, że Nagano bredzi. W swoim krótkim sprawozdaniu wstawił słowo o pokoju, oczyścił flotę wojenną od odpowiedzialności za jakąkolwiek katastrofę dyplomatyczną, zapowiedział głód ropy, zaproponował desperacki atak i przewidział zwycięstwo. Ten niepozorny monarcha o okrągłych ramionach, który wyglądał i działał jak wiejski wójt, posiadał jednak zalety człowieka wielkiego. Pozbawiony pychy czy ambicji, pragnął jedynie tego, co dla narodu najlepsze.
- Odniesiecie wielkie zwycięstwo? - spytał. - Takie jak w bitwie pod Cuszimą? - miał na myśli zmiażdżenie floty rosyjskiej w 1905.
- Przykro mi, ale to nie będzie możliwe.
- Wobec tego - stwierdził Jego Majestat ponuro - ta wojna będzie beznadziejna.
Akira Toda siedział w swoim biurze, w gmachu Stali Nipponu, analizując, czy i jak byłoby możliwe połączenie kopalń i hut w Chinach Środkowych. Ukończywszy tokijskie Studium Języków Obcych - posłany tam przez ojca, by przygotował się do przejęcia rodzinnej firmy handlującej jedwabiem, spędził w niej - zanim uzyskał niechętną zgodę na poszukiwanie zajęcia bardziej mu odpowiadającego - męczący rok.
Oderwał go telefon od kolegi ze studiów, Tomohiko Yabe. Obydwaj byli faworytami nauczyciela języka angielskiego, potomka lorda Tennysona, i systematycznie spotykali się z wieloma ważnymi osobistościami Zachodu. Tomohiko był teraz drugim sekretarzem markiza Kido, Strażnika Prywatnej Pieczęci i głównego doradcy cesarza. - Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć - powiedział po angielsku, jakby w obawie, że rozmowa może być podsłuchiwana przez Tokko - policyjny kontrwywiad.
Toda był tak zaskoczony stroskanym głosem przyjaciela, że zgodził się spotkać z nim w parku Hibiya. Pół godziny później Yabe powiadomił go o embargu. Dla Tody była to wiadomość szokująca, ponieważ nie znalazł wcześniej czasu na przeczytanie gazet. Zamyślił się, wydając przez zęby dziwny, ssący dźwięk, który większość cudzoziemców uznałaby za świst, po czym rzekł: - Głupie! Głupie!
- Prywatna Pieczęć jest bardzo zatroskany - powiedział Yabe.
- Poprosił mnie, żebym się ostrożnie rozwiedział u paru najbliższych przyjaciół mających powiązania z Zachodem, czy nie byłby to dobry pomysł, doprowadzić do prywatnego spotkania premiera Konoyego z prezydentem?
Toda wiedział od McGlynna, że Roosevelt ma skłonności do działań niekonwencjonalnych. - Myślę, że to by prezydentowi odpowiadało. Oczywiście, Stimson, Hull i inni będą temu przeciwni, ale być może istnieje jedna szansa na dziesięć, że to się uda. Tak czy owak musimy spróbować, albo... - Nie skończył myśli, ale jego przyjaciel wiedział, co ma na uwadze i pognał, by przekazać informację panu Kido.
Toda szedł przez park. Szansę pokojowych negocjacji wydawały się znikome. Wiedział, że Prywatna Pieczęć był zagorzałym przeciwnikiem rosnącego japońskiego militaryzmu i nasilających się w kołach, popychających Japonię do wojny ze Stanami Zjednoczonymi, nastrojów zacietrzewienia. Cesarz to także człowiek pokoju, ale gwałtowne ruchy Ameryki w rodzaju tego embarga jedynie prowokowały militarystów i czyniły wojnę nieuchronną.
Wiedział, że wobec przeważającej amerykańskiej potęgi przemysłowej, Japonia nie ma szans. Jaka więc przyszłość czeka trzech jego synów? Wszyscy odziedziczyli po matce niepokojące raczej poczucie niezależności i idealizmu. Ich najstarszy syn poślubił Amerykankę dobrze wiedząc, że to zahamuje jego karierę w dyplomacji. Ko, najmłodszy, studiował w Tokijskim Uniwersytecie Cesarskim, ale większość czasu poświęcał malowaniu i głośnej krytyce militaryzmu. Emi nalegała dopóty, dopóki ojciec nie zgodził się wysłać chłopca na długie wakacje do Paryża. Największą jednak troską napawał go syn średni, Shogo. Szczęśliwie nie został aresztowany po nieudanym buncie 1936, ale od tamtej pory stał się zagorzałym zwolennikiem pułkownika Masanobu Tsujiego, którego błyskotliwy, niezależny charakter sprawiał, że młodzi radykalni oficerowie uwielbiali go wręcz fanatycznie. Czcili w nim japońskiego „Boga Działań”, Nadzieję Wschodu. On zaś marzył o przemienieniu Azji w jedno wielkie bractwo, w Azję dla Azjatów. To można osiągnąć jedynie wypychając z niej Zachód siłą.
Minister wojny Tojo dostrzegał w Tsujim geniusza, ale także szaleńca, i zesłał go na Formozę; Shogo, jeden z jego adiutantów, wyjechał z nim dobrowolnie.
Yabe składał Strażnikowi Prywatnej Pieczęci sprawozdanie ze swych ustaleń w Domu Służb Cesarskich stojącym nie opodal Pałacu. Wbrew nierównym szansom, markiz Kido postanowił podjąć próbę doprowadzenia do spotkania obu głów państw. Wolał przy tym pozostawać w cieniu i zlecił zadanie podejścia do Konoyego Yabemu.
Ten ostatni spotykał Konoyego przy wielu oficjalnych okazjach, ale teraz miał się z nim po raz pierwszy spotkać osobiście i był ciekaw, jak też się z tego zadania wywiąże. Książę z urodzenia i socjalista ze skłonności, Konoye miał zainteresowania tak różnorodne, że mógłby sympatyzować z przeciwstawnymi poglądami politycznymi. Wskutek tego wszyscy byli przekonani, że Konoye zgadza, się właśnie z nimi. Każdą decyzję podejmował długo, lecz gdy ją podjął, nikt i nic nie potrafiło zmienić jego zdania.
Także Yabe był świadom tego, że Konoye zdawał się być demokratą przechylonym w stronę socjalistów, lecz wszystkich traktował jednakowo uprzejmie. W głębi duszy pozostawał tylko arystokratą. Czyż bowiem nie wywodził się z rodziny Fujiwarów, równie dobrej jak cesarska?
Konoye przywitał Yabego serdecznie. Najpierw rozmawiali o Ameryce, ponieważ przyjaźnie Yabego z cudzoziemcami były dobrze znane. Potem Konoye zapytał o postępy Prywatnej Pieczęci w grze w golfa - Strażnik znany był jako „Kido Zegar” dla swych precyzyjnych wahnięć - i uśmiechał się ze zrozumieniem, gdy Yabe odparł „takie jak zawsze”. Przechodząc do sugestii Kidy, Yabe z pewnym zakłopotaniem zmienił temat. Książę zachował się tak, jakby tego nie zauważył.
Potem Yabe opowiedział panu Kido o swym niepowodzeniu, ten zaś tylko się uśmiechnął i rzekł „poczekaj”. Kilka dni później Konoye wezwał dowódców armii i floty, i oznajmił, że zaproponował prywatne spotkanie z Rooseveltem w celu ostatecznego rozwiązania kwestii Chin.
- Jeśli te rozmowy zostaną przeprowadzone inteligentnie, jestem przekonany, że dojdziemy do porozumienia. Przyrzekam wam, że ani nie będę zbyt nalegał, ani się szczególnie palił, by dopiąć celu; nie przyjmę też pozy zbyt wyniosłej, ani nie będę zbyt uległy.
Wywarło to wrażenie zarówno na ministrze wojny Tojo jak i na ministrze marynarki wojennej, ale obydwaj odmówili współpracy przed porozumieniem się z kolegami. Pomysł przyjęto z entuzjazmem we flocie, ale w armii Tojo spotkał się ze sprzeciwem. Odpisał Konoyemu, że choć istnieje obawa, iż spotkanie to osłabi aktualną politykę Japonii, armia podporządkuje się jego ustaleniom przy założeniu, że książę obieca poprowadzić wojnę przeciw Ameryce w przypadku, gdyby Roosevelt odmówił wzięcia pod uwagę sytuacji Japonii.
Następnego ranka Konoye powiadomił o swych zamiarach cesarza. Jego Wysokość, uprzedzony przez Kidę, zachował się tak, jakby o niczym nie wiedział. - Powinieneś natychmiast spotkać się z Rooseveltem - rzekł.
W Waszyngtonie przyjęto propozycję grzecznie, ale bez entuzjazmu. Czyżby Amerykanie grali po prostu na czas? Każdy dzień zwłoki oznaczał spalenie dwunastu tysięcy ton cennego paliwa.
Sesję wspólną Konferencji, rozpoczętej w dniu 3 września o jedenastej rano, przesłoniło poczucie beznadziei. Było to spotkanie nieoficjalne premiera, ministra spraw zagranicznych, ministra wojny, ministra marynarki wojennej wraz z dowódcami armii i floty.
- Z każdym dniem będziemy coraz słabsi, aż w końcu nie potrafimy utrzymać się na nogach - protestował szef sztabu floty, Nagano. - Mimo iż jestem pewien, że w tej chwili mamy szansę wygrać wojnę, obawiam się, że ta szansa z upływem czasu przepadnie. Nie było sposobu sprawdzenia atutu nieprzyjaciela - jego potencjału przemysłowego - ale początkowe zwycięstwo mogłoby zdecydować o wszystkim. Mamy jedyną szansę, gdy uderzymy pierwsi!
Szef sztabu armii skoczył na równe nogi i zaszokował obecnych cywilów propozycją nowego, niebezpiecznego posunięcia - wyznaczenia nieprzekraczalnego terminu. - Musimy spróbować osiągnąć nasze cele dyplomatyczne do 10 października. Jeśli to się nie powiedzie, musimy uderzyć. Te sprawy nie mogą się wlec w nieskończoność.
Książę Konoye nie wyraził sprzeciwu i po siedmiu godzinach dyskusji uzgodniono, że negocjacje potrwają do 10 października - potem wojna z Ameryką, Brytanią i Holandią. Plany operacyjne wojny właśnie ukończono. Nastąpi równoczesny atak na Pearl Harbor, Hongkong, Malaje i Filipiny. Zadziwiające, że flota nie powiadomiła generała Tojo o planowanym ataku na Pearl Harbor aż do tej chwili.
W naturze Konoyego leżało opóźnianie; dwa dni nie wracał więc do biura Strażnika Prywatnej Pieczęci. W końcu ogłosił, że musi poprosić Konferencję Cesarską o zgodę na urzędowe ogłoszenie ostatnio podjętej decyzji. Przewidziano ją na następne rano. Dwadzieścia minut przed jej rozpoczęciem, cesarz posłał po Kidę.
- Czy Japonia może wygrać wojnę z Ameryką? - spytał. Prywatna Pieczęć wątpił. - A jak tam negocjacje w Waszyngtonie?
Odpowiedź Kidy stanowiła porada, by cesarz w czasie spotkania milczał.
- Ale gdy się dyskusja skończy, Wasza Wysokość może uczynić precedens. - Kido przerwał, ponieważ to, co zamierzał zaproponować, sprzeciwiało się wszystkiemu, czego cesarza nauczono: powinien przestać panować i przejąć władzę bezpośrednią. To znaczy działać osobiście. - Proszę polecić szefom sztabów, by dla zapewnienia negocjacjom sukcesu współdziałali z rządem. - Tylko takie zdecydowane przełamanie tradycji, wyjaśniał Kido, może odwrócić potencjalną, zawartą w ultimatum katastrofę.
Dokładnie o dziesiątej, wojskowi i cywilni przywódcy Japonii, w ponurym nastroju, świadomi, że tu stawką będzie los Nipponu, wypełnili salę konferencyjną. Wojskowi mieli pewność, że wojna jest nieunikniona, zgadzało się z nimi tylko paru cywilów. Przeciwnicy wiedzieli, że istnieje mała szansa odwrócenia biegu spraw, ale obiecali Kidzie, że postawią weto. Cesarz zasiadł na tronie i znieruchomiał jak rzeźba.
Po wyjaśnieniu ze strony wojskowych, że jeśli nie zostaną zaspokojone minimalne potrzeby Japonii trzeba będzie wziąć w rachubę wojnę, powściągliwy cywilny poplecznik Kidy, prezes Tajnej Rady, Hara zadał naczelnemu dowództwu pytanie, „czy nacisk zostanie położony na dyplomację, czy na rozwiązanie militarne?”.
Zapadła kłopotliwa cisza. Jego Wysokość patrzył na uczestników narady, po czym uczynił coś, czego nigdy nie dokonał żaden z jego poprzedników. Przemówił głośno, wysoko postawionym głosem: - Dlaczego nie odpowiadacie?
Odrzucił bierną rolę cesarza, który panuje, ale nie rządzi. Zdumiał słuchaczy timbre jego głosu. Po długiej, męczącej chwili, wstał minister marynarki wojennej.
- Zaczniemy przygotowania do wojny, ale, rzecz jasna, dołożymy także starań, by najpoważniej traktowano negocjacje.
Usiadł, po czym nastąpiła długa przerwa, ponieważ obecni czekali na wystąpienie któregoś z szefów sztabów, lecz obydwaj siedzieli jak sparaliżowani.
- Przykro mi, że dowództwo naczelne nie ma nic do powiedzenia - rzekł cesarz. Wyjąwszy z kieszeni arkusz papieru, przeczytał:
Wszystkie morza i oceany
Są sobie braćmi, dlaczegoż więc wiatry
I fale waśni z taką zaciekłością
Toczą się przez świat?
Słuchacze, zarówno wojskowi jak i cywilni, siedzieli zdjęci strachem. Wiedzieli, że ten wiersz napisał jego dziad. Nikt, w obliczu takiej krytyki, nie śmiał się odezwać. Członkowie Rady niemal wstrzymali oddech.
- Czynię zasadę z odczytywania tego wiersza, od czasu do czasu, by przypomnieć sobie o umiłowaniu pokoju przez cesarza Meiji. A co wy sądzicie o tym wszystkim?
W końcu zmusił się do powstania szef sztabu marynarki wojennej. Z pochyloną głową mamrotał słowa przeproszenia za brak odpowiedzi. Wstał także szef sztabu armii. Wyjąkał odpowiedź: - Jakkolwiek jestem onieśmielony, usłyszawszy jak Wasza Wysokość mówi nam wprost, że Wasza Wysokość ma za złe nasze milczenie... - Zapewnił cesarza, że dowództwo naczelne odda pierwszeństwo dyplomacji, nie wojnie.
Cesarz uczynił wszystko, co w jego mocy, teraz był zmuszony przyłożyć swą pieczęć i wyrazić zgodę na postanowienie o powstrzymaniu się od działań zbrojnych do zakończenia negocjacji w dniu 10 października. Decyzję podjęto, lecz niezadowolenie Hirohity pozostawiło zwątpienie nawet wśród wojskowych. Cywile zaś ulegali złudnemu przypływowi nadziei, ostatniej szansy zachowania pokoju.
Tsuji otrzymał na Formozie jawnie bezużyteczne zadanie zbierania danych o działaniach wojennych w warunkach tropikalnej dżungli. Zamiast się nad sobą rozczulać, całą energię skupił na obmyślaniu błyskotliwej operacji zajęcia Malajów.
Odkrył, poprzez swoje własne źródła informacji, że wyspa Singapur, połączona z cyplem Półwyspu Malajskiego groblą długości tysiąca stu jardów, od strony morza była twierdzą nie do zdobycia. Od tyłu jednak nie miała niemal żadnych umocnień i Tsuji właśnie stamtąd zaplanował swój atak.
Na penetrację Azji Południowo-Wschodniej wysłał Shogę, dodawszy mu jeszcze jednego oficera. Chciał mieć informacje z pierwszej ręki. Shogo, z fanatyzmem równym fanatyzmowi Tsujiego, studiował języki i geografię Birmy, Tajlandii i Malajów. Spędził już tak dużo czasu w ostatnim z tych krajów, że znał jego historię, ludzi i teren. Podając się za agronoma, Shogo spędził na Malajach kilka tygodni. Przekupił miejscowych urzędników, by pozwolili mu sfotografować plaże i strategiczną cieśninę między cyplem Malajów i wyspą Singapur. Liczne rozmowy z tubylcami, wśród nich z wysoko postawionymi, odsłoniły przed nim siły i słabości obrony brytyjskiej i przekonały go, że Malaje można wziąć tylko w sposób niekonwencjonalny.
Uzbrojony w te informacje, Tsuji zarządził tajne manewry na Hainanie, dużej wyspie w Zatoce Tonkińskiej. Tu poddał próbie nowe pomysły operacji lądowania. Wysyłanie transportów ludzi i koni w tropik uważano początkowo za samobójcze. Tsuji upierał się, że jest to tylko kwestia treningu, dyscypliny i ducha, i przetrzymywał ludzi wraz z końmi w przegrzanych do niemożliwości ładowniach statków przez tydzień i niemal bez wody. Ludzie tak dali się Tsujiemu obłaskawić, że w złych warunkach wylądowali na plażach wręcz wzorowo.
Tymczasem przyjaciele ze sztabu armii przekonywali Toja, żeby wykorzystał znakomite talenty operacyjne Tsujiego. Odwołano go więc wraz z Shogiem do Tokio i rozkazano przygotować plan operacji zajęcia Malajów. Przybywszy, stwierdzili, że wielu oficerów sztabu generalnego parło do ataku na Rosjan. Hitler niewątpliwie zmiażdży Sowiety na froncie zachodnim.
Następnego wieczoru, podczas kolacji w kasynie oficerskim wybuchł spór. Tsuji płomiennie przekonywał do parcia na południe. - Jeśli Japonia przystąpi do wojny - rzuci na szalę los całego narodu, czemuż więc miałaby wspierać Hitlera w jego walce z Rosją? Jeśli Niemcy zwyciężą, zajmą Rosję i Syberię na wschód od jeziora Bajkał, co na tym zyska Japonia czy Azja? Hitler to po prostu kolejny czerwony barbarzyńca z Zachodu. Wszystkich białych należy z Azji wyrzucić.
Shogo czuł się niezmiernie dumny, ponieważ siedział tuż obok Tsujiego. Skupili się wokół nich oficerowie z innych stołów, by wysłuchać, co miał do powiedzenia; Shogo widział w wielu twarzach zapał neofitów.
- Przez całe minione stulecie, albo dłużej - ciągnął Tsuji, podnosząc głos, by wszyscy mogli go słyszeć - Brytania rządziła dziesięć razy większą liczbą ludności Azji niż Rosja. Kluczem do południowo-wschodniej Azji jest Singapur. Jego zajęcie wyzwoli prześladowane ludy Azji i walnie przyczyni się do załagodzenia incydentu chińskiego. - Powstał. - Żadnej wojny z Rosją! - krzyknął. - Atakujemy południe!
Tejże nocy, przed udaniem się na spoczynek, Tsuji wyznał Shogowi, że nie lubi większości sztabowych oficerów starszych wiekiem.
- Pracują jedynie dla medali. Za wiele czasu trwonią na przyjęcia i figle z gejszami. - Kiedyś, w stanie moralnego oburzenia, Tsuji podpalił dom z gejszami wypełniony oficerską bracią. - Wiem, że mnie nienawidzą, ponieważ mam odwagę mówić tak, jak ostatniego wieczoru. Mimo to sądzę, że dowództwo naczelne zgodzi się właśnie ze mną.
Miał słuszność. W ciągu kilku dni postanowiono dla jednej operacji na południu poświęcić zmniejszające się z dnia na dzień japońskie zapasy paliwa. W końcu września Tsuji i Shogo polecieli do Sajgonu, by naszkicować ostateczny plan operacyjny. Tsuji musiał w tym celu zebrać dokładne informacje o przypływach i odpływach na plażach, które wybrał ostatecznie jako miejsce inwazji. Musiał mieć także opis terenu od odcinka lądowania do singapurskiej grobli. Dla pewności wysłał dwu ludzi, Shogę i bystrego oficera sztabowego nazwiskiem Asaeda. Poprzednio Shogo został przebrany za niechlujnie odzianego, krótkowzrocznego naukowca. Teraz był obdartym chłopem i łaził nie zauważony po miastach Singora i Patani. Po dwu dniach wiedział o plażach wszystko i pieszo udał się na południe, w kierunku Singapuru.
Po upływie dwu, z małym naddatkiem, tygodni, Shogo wrócił z Asaeda do Sajgonu, i siedząc ze skrzyżowanymi nogami na matach sali operacyjnej, opisywał sytuację posługując się rozpostartą mapą. W połowie listopada nadejdzie północno-wschodni monsun i na plaże spadnie trzymetrowej wysokości wodny walec. Będzie trochę ofiar. W tym czasie terenu tego broni tylko garstka wojsk tajskich, nie będzie zasieków ani bunkrów. Drogi do Singapuru nie są dobre, ciężarówki mogą grzęznąć.
Usłyszawszy to ostatnie ostrzeżenie, Tsuji powiedział:- Rowery.
Zapadła cisza, sztab sądził, że kpi.
- Rowery - powtórzył. - To Brytyjczyków zaskoczy. - Jego entuzjazm był porywający. Wyżsi rangą powątpiewali, ale głównodowodzącemu generałowi pomysł się spodobał, zwłaszcza gdy Tsuji zapewnił go, że większość rowerów można zarekwirować tubylcom.
Tsuji przyśpieszył tempo prac, pocił się wraz ze swoim sztabem nad szczegółami operacyjnymi kampanii. Pracował niemal bez przerw na sen, a jadł tylko wtedy, gdy Shogo podsuwał mu coś na ząb. Pułkownik zapadł na obsesyjne przekonanie, że wygrana lub przegrana Japonii zależy wyłącznie od niego, a jego fanatyzm udzielał się także podwładnym. Liczba cierpiących na kurzą ślepotę i nerwowe załamanie rosła. Zdawało się, że nie skończą na czas.
Pewnej nocy, siedząc na macie, Tsuji złożył bogom przysięgę, że przestanie pić wino i palić tytoń aż do ukończenia zadania. Shogo znalazł go w stanie przypominającym trans. Ale Tsuji odwrócił się i rzekł:
- Porzucam przyziemne namiętności, pożądania i apetyty. Nawet życie i śmierć. Całe moje jestestwo skupia się na przygotowaniu zwycięstwa. - Spojrzał przed siebie, świecąc potem na ogolonej czaszce. - Zwyciężymy - zaśpiewał - zwyciężymy!
Oświadczenie sekretarza stanu, Hulla, złożone w początkach października, że proponowane spotkanie prezydenta i Konoyego trzeba będzie odłożyć, przyśpieszyło rezygnację tego ostatniego ze stanowiska premiera. Siedemnastego jushina siedmiu byłych premierów wybrało na ten urząd Toja. Generał przebywał w swym skromnym niewielkim domu zastanawiając się, co go czeka. Wiedział, że Jego Wysokość nie będzie uszczęśliwiony dominującą rolą, jaką odegrał przy upadku Konoyego. Gdzie go teraz poślą? Na jakieś nieważne stanowisko w Chinach? Żona wezwała go do telefonu. Dzwonił Wielki Kanclerz, który rozkazał bez wyjaśnień:
- Proszę natychmiast przyjść do Pałacu. - Tojo pośpiesznie wrzucił do teczki papiery, którymi mógłby podeprzeć swoje stanowisko.
Spięty, wsiadł do służbowego samochodu, który zawiózł go na tereny pałacowe; wstępując do Pałacu był przeświadczony, że jego kariera jest skończona. Doprowadzony w milczeniu z poczekalni przed oblicze Jego Majestatu czuł lęk, więc zrazu nie uwierzył uszom usłyszawszy, że cesarz każe mu sformować Gabinet.
- Sądzimy, że sytuacja państwa jest bardzo poważna. Proszę sprawić, by w tym czasie współpraca między armią i flotą była jeszcze ściślejsza. Później wezwiemy ministra marynarki wojennej, by mu powiedzieć to samo.
Tojo poczuł suchość w gardle, lecz w końcu zdołał poprosić o czas do namysłu i wycofał się do poczekalni. Co powinien uczynić? Bycie premierem to wielki zaszczyt, ale czy potrafi służyć Jego Majestatowi i narodowi na takim stanowisku? Zmagał się ze sformułowaniem odpowiedzi, gdy podszedł doń Kido. Tajna Pieczęć zmontował wybór Toja i już doradził był Jego Majestatowi, by ten poprosił Toja o ponowne przemyślenie decyzji z 6 września o przystąpieniu do wojny. Tak nadzwyczajne posunięcie cesarza mogłoby zmusić najbardziej wpływowych ludzi armii do myślenia w kategoriach pokoju. Kido liczył na szacunek Toja w stosunku do Jego Majestatu, który sprawi, że zastosuje się do prośby.
- Biorąc pod rozwagę postanowienia co do istoty naszego narodowego bytu - powiedział -jest wolą cesarza, by dokonał pan wyczerpującego przeglądu stanu spraw wewnętrznych i zagranicznych, nie zważając na decyzje podjęte w dniu 6 września podczas Cesarskiej Konferencji. Przekazuję to panu jako rozkaz cesarza.
Tojo patrzył na Kidę zdumiony. W historii Japonii nie miało to precedensu. Nigdy przedtem cesarz nie podważał decyzji Konferencji Cesarskiej.
- Ma pan rozkaz - powiedział Kido, postać niewielka, ale godna - zacząć wszystko od zera. Musi pan wyjść od czystej tabliczki i najuczciwiej negocjować z Ameryką warunki pokoju.
Tojo trwał w oszołomieniu. Jeszcze nie potrafił ogarnąć wszystkiego, co się z nim w ciągu kilkunastu ostatnich minut stało. Zabrakło mu słów, w końcu jednak wykrztusił: - Przyjmuję odpowiedzialność, złożoną na mnie przez cesarza.
Opuścił Pałac, niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co robi i rozkazał, by go zawieziono do Świątyni Yasukuni, wzniesionej ku czci poległych, by dawała ulgę ich duszom. Ponieważ trwało właśnie jesienne święto Reitaisai, było tam wielu członków rodzin, którzy przyszli, by oddać hołd poległym na wojnach krewnym, przynosząc im ryż, sake, ryby, ciasta, jarzyny i suchary. Samochód Toja wjechał na dziedziniec świątyni i stanął przed hallem przyjęć. Wszedł, wpisał się do Księgi Gości, po czym kapłan poprowadził go do Temizushy, małej świątynki z oczyszczającą wodą, by przepłukać usta i umyć dłonie. Potem poprowadzono Toja do Izby Modłów, gdzie kapłan przepędzał złe duchy machając gałązką świętego drzewa.
Szli godnie, cicho, w górę kamiennych stopni Nawy Głównej. U jej końca stał stół, na którym leżała tamagushi, ceremonialna szyszka. Kapłan wręczył ją Tojowi, ten zaś złożył szyszkę na drugim stole przed ołtarzem, w którym przebywali bogowie. Tojo skłonił się dwakroć, klasnął w dłonie dwa razy i znowu skłonił.
- Zaczynam zupełnie nowe życie - powiedział do siebie. - Od tej chwili muszę myśleć jak cywil, nie jak żołnierz. Mój rząd musi być narodowy, nie wojskowy. Nade wszystko zaś muszę skrupulatnie wykonywać życzenia cesarza.
Po skończonej ceremonii Tojo wrócił z kapłanem do hallu przyjęć, gdzie siorbali zieloną herbatę. Później, jadąc z powrotem do swej rezydencji, Tojo miał w oczach niepożądane łzy i przysiągł kierować się w życiu zasadą „Cesarz zwierciadłem moich sądów”. Każdą zaplanowaną akcję, każdą podjętą decyzję przedłoży cesarzowi. Gdy zwierciadło cesarza pozostanie czyste, Tojo przystąpi do działań. Lecz jeśli się bodaj odrobinę zamgli, przemyśli sprawę ponownie.
Pięć dni później średni syn Tody został wraz z Tsujim zamknięty w nie oznakowanym samolocie - nie uzbrojonym dwusilnikowcu. Opuścili Sajgon przed świtem. Misja była szpiegowska. Tsuji chciał, by Shogo wskazał mu owe plaże, które przyjdzie im szturmować. Obydwaj, na wypadek przymusowego lądowania na terytorium brytyjskim, mieli na sobie mundury wojskowych pilotów. Przelecieli Zatokę Tajlandzką i coraz wyraźniej widzieli wschodnie wybrzeże Malajów. Shogo wskazał na lewo.
- Kota Bharu! - krzyknął poprzez złożone w trąbkę dłonie. Było to najdalej na północ wysunięte miasto brytyjskich Malajów. Potem wskazał stronę prawą i dwa mniejsze nadbrzeżne miasta. - Patani i Singora!
- Na dół, zejdźmy niżej! - rozkazał Tsuji pilotowi przykładając tubę do ust. Samolot zniżył lot tak, że mogli rozróżnić fale na plażach Singory. - Dobrze! - krzyknął Tsuji. W oczach miał blask. Było tak, jak sobie wyobrażał: widział teraz swoje oddziały wynurzające się na brzeg. Gdy się zbliżali do żałośnie mizernego lotniska, mogli z łatwością po obu stronach drogi rozpoznać plantacje kauczuku. Tsuji skierował ku nim swój aparat, pstryknął kilka zdjęć.
- Jeden batalion! - krzyknął do Shoga pod wiatr. Ten wiedział, że Tsuji sądzi, iż jeden dobry batalion może zagarnąć to lotnisko i użyć jako bazy operacyjnej.
Wspięli się i polecieli ku zachodniemu wybrzeżu Malajów. Deszcz siekł o kadłub, potem rozszalała się istna ulewa, tak obfita, że Tsuji poprosił pilota, by ten zszedł niżej. Nagle, z wysokości 6500 stóp, jak poprzez mgłę, ujrzeli wielkie lotnisko.
- Alor Star! - powiedział Shogo. Była to baza brytyjska. Lecieli na południe i ku zaskoczeniu Tsujiego minęli dwa równie imponujące porty lotnicze. Rozkazał pilotowi ponownie zawrócić na północ. Po upływie połowy godziny odkryli jeszcze dwie duże bazy brytyjskie. Shogo był równie zdumiony jak Tsuji. Wszystkie te bazy, z wyjątkiem jednej, były mu nie znane. Albo zbudowano je w ostatnich dniach, albo je przeoczył. W każdym razie czuł się upokorzony. Pilot oznajmił, że kończy się paliwo. - Koniec rekonesansu - powiedział Tsuji niechętnie. Zawrócili w stronę Sajgonu. Gdy samolot dotknął kołami miękkiego lądowiska, pilot wyłączył silnik i odwrócił się, szczerząc szeroko zęby. - Zostało paliwa na dziesięć minut.
- Co chciałem zobaczyć, zobaczyłem - powiedział Tsuji. -Teraz wiem, że zwyciężymy.
Gdy zeskoczyli na ziemię, Shogo oczekiwał bury, ale Tsuji rzekł tylko: - Nie możemy Singory użyć jako bazy. Samoloty byłyby natychmiast zmiecione przez ataki z nowych brytyjskich lotnisk. Musimy za wszelką cenę zająć Alor Star i Kota Bharu. Natychmiast po wylądowaniu.
Obydwaj, nie zmieniwszy mundurów, pojechali sztabowym samochodem do kwatery nowego dowódcy 25 Armii. W Tokio postanowiono, że bitwą dowodzić ma rzutki generał Yamashita. Złożywszy raport ze swych ustaleń, Tsuji podszedł do wielkiej mapy Malajów.
- Musimy opracować nowe operacje równoczesnych lądowań w Singorze, Patani i Kota Bharu. Oddziały z dwu pierwszych - mówił - zajmą most strategiczny na rzecze Perak i okupują lotnisko Alor Star. Inne muszą bez zwłoki zająć Kota Bharu wraz z jej bazą lotniczą, potem zaś mają ruszyć ku wschodniemu wybrzeżu w kierunku Singapuru.
Zanim Yamashita i jego sztab jednogłośnie przyjęli plan Tsujiego, zadali zaledwie kilka pytań. Po paru dniach ten drastycznie zrewidowany plan zatwierdził Sztab Cesarski.
Ku zdumieniu swych towarzyszy broni, Tojo dotrzymywał przysięgi i przejął urząd premiera po cywilnemu, a na czas trwania pertraktacji dyplomatów w Waszyngtonie - wojskowych zrzędów odsunął na bok. Ostatniego dnia października poddał pod rozwagę trzy możliwe rozwiązania: unikanie wojny; natychmiastowe wypowiedzenie wojny; podtrzymywanie rozmów przy zachowaniu gotowości bojowej, na wszelki wypadek.
- Osobiście - rzekł - mam nadzieją, że dyplomacja zapewni pokój.
Ważna wspólna narada zwołana na dzień następny na Dworze Cesarskim zaczęła się niemrawo. Szef sztabu, Sugiyama i inni wojskowi byli wyraźnie zdegustowani. Tojo przemawiał raczej jak cywil niż generał! Jako nowy premier nie uległ naciskom i po wyczerpującej, gwałtownej debacie, która trwała do późnej nocy, armia i flota zgodziły się wysłać do Ameryki propozycję ostatnią. Minister spraw zagranicznych Togo - często przez Amerykanów mylony z Tojo, nawet gdy jego nazwisko wymawiano jak Tognho, już przygotował dwa projekty. Propozycję A, rozcieńczoną wersję ofert poprzednich, zgodę na wycofanie wszystkich sił japońskich z Chin z chwilą wygaśnięcia komunistycznego zagrożenia. Propozycję B, która miałaby zastosowanie tylko wówczas, gdyby odrzucono pierwszą. Japonia obiecywała w niej nie dokonywać żadnych więcej agresywnych posunięć na południu; z chwilą zaś przywrócenia pokoju w Chinach lub ustanowienia powszechnego pokoju na Pacyfiku, Japonia natychmiast przesunie wszystkie wojska z południowych Indochin na północ. Ameryka w zamian sprzeda Japonii milion ton benzyny.
Rankiem czwartego listopada salę przeznaczoną na cesarskie konferencje zapełniło trzynastu pełnych powagi mężczyzn. Jako ostatni wszedł czternasty, cesarz, i ceremonia potoczyła się zgodnie ze zwyczajem. Wyjaśniwszy, że decyzja z 6 września została przemyślana na nowo, premier Tojo rzekł:
- Rezultat jest taki, że doszliśmy do wniosku, iż musimy się gotować do wojny, wyznaczając wstępnie datę rozpoczęcia działań na l grudnia. Tymczasem będziemy dokładać wszelkich starań, by rozwiązać problem drogą dyplomatyczną.
Jego Majestat, zgodnie ze zwyczajem, milczał. Mówił admirał Nagano:
- Nasze plany wojenne muszą pozostać w tajemnicy, ponieważ los Nipponu zależy od decydującego zwycięstwa w pierwszych chwilach wojny.
Wbrew śmiałym przemówieniom, dawał się w tej obszernej sali wyczuwać niepokój, wzmocniony jeszcze, gdy poproszono ministra spraw zagranicznych, by określił szansę powodzenia zawarte w propozycji A lub B. - Na negocjacje pozostały tylko dwa tygodnie. Przeto, jak sądzę, szansę powodzenia są znikome. - Przyrzekł uczynić wszystko, co w jego mocy. - Z przykrością muszę stwierdzić, że widzę małe nadzieje na sukces. Jest może dziesięć procent szansy.
- Czterdzieści procent! - przebił Tojo optymistycznie, lecz kilka chwil później on także ostrzegł przed długą wojną. - Nie widzę końca naszych kłopotów. Ile miesięcy czy lat naród nasz będzie w stanie ją znosić? - Mimo owych „czterdziestu procent” szans ogłoszonych przed chwilą, Tojo przyznał trzeźwo, że także lęka się, iż będą zmuszeni przystąpić do wojny. - Obawiam się, że jeśli będziemy siedzieć cicho, w ciągu dwu-trzech lat staniemy się krajem trzeciorzędnym. - Przysiągł, że nie będzie to wojna ras. - Macie coś jeszcze do dodania? Jeśli nie - uznam, że propozycja została przyjęta w swojej pierwotnej postaci.
Panowała cisza. Tak jak podczas każdej Konferencji Cesarskiej, wyjąwszy poprzednią, cesarz nie wyrzekł ani słowa. Kido przekonał go, że nie ma już drugiego asa w tej rozgrywce. Decyzja zależała od Waszyngtonu.
W Białym Domu było, jak na ironię, dwóch dowódców wojskowych, którzy ostrzegali prezydenta, by nie robił niczego, co mogłoby spowodować kryzys. Zarówno Marshall jak Stark źle przyjęli embargo i wspólnie utrzymywali, że naczelnym ich zadaniem winno być pokonanie Hitlera. Nalegali, by prezydent nie wysyłał do Tokio ultimatum. - Przynajmniej nie w ciągu trzech lub czterech jeszcze miesięcy. Do tego czasu umocnimy Filipiny i Singapur tak, by odparły każdy atak.
Roosevelt im podziękował. - Przytrzymani moje psy wojny na smyczy - powiedział ze śmiechem. Nieco później tego samego dnia wezwał sekretarza wojny, Stimsona. - Pułkowniku - rzekł - musimy w jakiś sposób zyskać na czasie, żeby umocnić się na Filipinach.
- Pracuję nad tym z Hullem - obiecał Stimson.
Tegoż popołudnia admirał Nomura przywiózł na spotkanie z Hullem specjalnego wysłannika. Minister spraw zagranicznych do asysty przy negocjacjach skierował Sabura Kurusu. Wystarczyło jedno spojrzenie na tego drobnego człowieczka w okularach, z gładko przyczesanym wąsem, by sekretarz stanu doszedł do wniosku, iż nie wolno mu zaufać. Prezydent, ze swej strony, powitał przybysza uprzejmie, poinformowany przez McGlynna, że to szczery zwolennik pokoju. Przedstawiona przez Kurusu i Nomurę trzy dni później „propozycja B” wywarła na Roosevelcie takie wrażenie, że - wbrew protestom Hulla utrzymującego, że to nic innego jak parszywe ultimatum, naszkicował ołówkiem kontrpropozycję zapewniającą sześciomiesięczne zawieszenie broni, oraz - jeśli Japonia nie wyśle dalszych oddziałów wojskowych do Indochin - zniesienie embarga na ropę.
Po czym nadeszły raporty o japońskich wojskach inwazyjnych kierowanych na południe; wzburzony prezydent wycofał się i polecił Hullowi wysłać do Tokio odpowiedź utrzymaną w ostrym tonie.
26 listopada, po południu, sekretarz stanu posłał po Nomurę i Kurusu. Wręczył im nową ofertę, napisaną poprzedniej nocy. Kurusu zdawał się skonsternowany. Wyglądało to raczej na ultimatum niż propozycję.
Nomura nie mógł nawet mówić. Warunki postawiono surowsze od zawartych w amerykańskiej propozycji z czerwca. W końcu Kurusu odpowiedział uprzejmie po angielsku: - Czy nie moglibyśmy przedyskutować tej propozycji nieoficjalnie, zanim wyślemy ją do Tokio?
Hull powiedział przez zaciśnięte usta: - To wszystko, na co możemy sobie pozwolić.
Przygnębiony Kurusu odparł: - Wobec tego pańska nota oznacza prawie koniec.
Dwa dni później Kurusu wezwał potajemnie do swego biura Tadashiego Todę i jednego z pierwszych sekretarzy nazwiskiem Hidenari Terasaki. Zamknąwszy drzwi, specjalny wysłannik poprowadził ich w daleki kraniec sali. - Wszyscy mamy coś, co nas łączy - rzekł z półuśmiechem - amerykańskie żony. - Obniżył głos do szeptu. - Wezwałem was tu, by poprosić o wielką przysługę. To, co mam zamiar zaproponować, jest sprzeczne z instrukcjami ministerstwa i rządu. - Tadashi poczuł przypływ nadziei. Kurusu był o wiele zdolniejszym dyplomatą od Nomury i musiał mieć nowy plan. - Jedyny sposób zapobieżenia wojnie - powiedział - to prywatna depesza prezydenta do cesarza.
Tadashi nie potrafił ukryć entuzjazmu. - Meian desu ne! (To wspaniały pomysł!).
- Zasugerowałem to ministerstwu, wysyłając odpowiedź Hulla, ale pomysł odrzucili. Dlatego ambasador Nomura i ja nie możemy podejmować tej kwestii oficjalnie. Musi to być wykonane przez osobę trzecią. Ma ona sprawić, by depeszę prezydenta dostarczono bezpośrednio cesarzowi i nie poprzez ministerstwo czy premiera Toję. - Przyglądał się badawczo obu słuchaczom. - Chcę, żebyście popracowali nad Rooseveltem przez osobę trzecią. Zadanie to bardzo trudne, ale obaj macie wielu wpływowych amerykańskich znajomych. Sądzę, że wszystko pójdzie wam gładko.
- To doskonały pomysł - powiedział Terasaki. - Sam myślałem o czymś bardzo podobnym.
- Muszę ostrzec was obu, że jeśli to się wyda, zostaniecie uznani za zdrajców.
- To oczywiste - potwierdził ponuro Tadashi.
- Oznaczałoby to waszą śmierć, a także śmierć waszych rodzin - dodał Kurusu.
Tadashi się zawahał. Jakże mógłby narażać na niebezpieczeństwo swoją rodzinę? Spostrzegł jednak, że kiwa głową, że się zgadza.
- Dyplomaci powinni być gotowi na śmierć za swój ojczysty kraj - powiedział Terasaki.
Tej nocy Tadashi miotał się i wiercił, aż zbudził Floss.
- Źle się czujesz? - spytała.
- Poprawię się - powiedział. Postanowił leżeć spokojnie. A jeśli go zdemaskują, nie pozwoli, by Floss i Masao odesłano z nim do Japonii.
Przez radio JOAK nadano nową patriotyczną pieśń:
Syreny, syreny, nalot, nalot!
Czym to jest dla nas?
Przygotowaliśmy się doskonale.
Związki sąsiedzkie są trwałe,
postanowienie obrony nieugięte.
Samoloty wroga to tylko moskity i ważki.
Zwyciężymy, musimy zwyciężyć.
Cóż po nalotach?
Nie znamy klęski.
Przylećcie do nas po to, by tu spaść.
Dawała wyraz oburzeniu i determinacji tyleż cywilnych, co wojskowych przywódców - po przeczytaniu apodyktycznej odpowiedzi Hulla na „propozycję B”. Żądania amerykańskie były obelżywe, ultymatywne. Wystarczyło, że Japonia zaoferowała bezzwłoczne wycofanie swych wojsk z Indochin. Teraz Hull żądał natychmiastowego wycofania wojsk z Chin. To niemożliwe. Mandżuria została zdobyta potem i krwią, a jej strata oznaczałaby gospodarczą katastrofę. Podobnemu naciskowi nie uległby żaden naród, posiadający bodaj najmniejsze poczucie honoru.
Tragedia polegała na tym, że gdyby wysłano pierwotną propozycję prezydenta, prawdopodobnie uzyskano by zgodę. Tojo przygotował już ofertę zawierającą nowe ustępstwa, ponieważ przysiągł wypełniać życzenia cesarza i unikać wojny. Wojna, której nie należało toczyć, zdawała się teraz nieunikniona.
Wykryte przez Amerykanów, płynące ku Malajom wojska inwazyjne dotarły na dalekie południe. Nie wiedziano jeszcze w Stanach, że ku Pearl Harbor na Hawajach płynie flota uderzeniowa złożona z sześciu potężnych lotniskowców wiozących 360 samolotów. Jej dowódca otrzymał rozkaz zawrócenia w przypadku, gdyby w ostatniej chwili zawarto pokój. Godziną zero miał być dla tej wojny dzień 8 grudnia, który na Hawajach będzie siódmy. Tak więc w pierwszym dniu tego miesiąca, podczas Konferencji Cesarskiej, Jego Wysokość był zmuszony postawić ostatni formalny krok w stronę wojny.
- Sprawy osiągnęły punkt - oznajmił Tojo, rwąc sylaby - w którym Japonia musi, dla zachowania swego państwa, zacząć wojnę ze Stanami Zjednoczonymi, Wielką Brytanią i Holandią.
Gdy Tojo szczegółowo omawiał długą, nużącą historię waszyngtońskich rozmów, cesarz na swoim podium pozostawał bierny i milczący. - Drżymy z lęku w obecności Jego Majestatu - powiedział, kończąc. - Jeśli Jego Majestat zdecyduje o wojnie, uczynimy wszystko co w naszej mocy, by wykonać nasze wobec niego powinności; zacieśnimy związki między wojskiem i rządem szczelniej niż kiedykolwiek, uznajemy bowiem, że zwyciężyć może tylko naród zjednoczony w niezbędnych wysiłkach dla osiągnięcia założonych celów. I tylko to ulży sercu Jego Majestatu.
Członkowie Rady złożyli cesarzowi ukłon. Nie wypowiedziawszy słowa, nie poruszywszy ani jednym mięśniem twarzy, opuścił salę. Kilka minut później dostarczono mu do podpisu dokumenty wypowiadające wojnę. Zostawszy bez świadków, popadł w zadumę, po czym wezwał Kidę i rzekł: - Żądania Hulla są zbyt uwłaczające. - Cesarz uczynił wszystko, co w jego mocy, by wojnie zapobiec, złamał tradycje i rutynę. Ociągając się, przyłożył do tych historycznych papierów swoją pieczęć. Postanowienie o wojnie nabrało mocy.
O godzinie czternastej tegoż popołudnia, marszałek polny Sugiyama wysłał do dowódcy Armii Południowej złożoną z dwu słów depeszę: HINODE YAMAGATA. Był to szyfr wyznaczający datę rozpoczęcia operacji: 8 grudnia. Admirał Yamamoto wysłał nieco dłuższą depeszę do sił uderzeniowych płynących w kierunku Pearl Harbor: NITAKAYAMA NOBORE 1208. Oznaczało to: atak zgodnie z planem 8 grudnia.
W Nowym Jorku był to 30 listopada, kilka minut przed północą. Tego ranka Mark porzucił zajęcie sprzedawcy maszyn do szycia i większą część dnia spędził na jałowej włóczędze po najbliższej okolicy. Kolację zjadł samotnie, ponieważ Maggie miała zajęcia w New Haven. Był pochłonięty Biesami Dostojewskiego. Niesamowity gang radykałów przypominał mu niektórych jego własnych towarzyszy, zwłaszcza śródmiejskich płukaczy mózgu. Dać by im jakiś wznioślejszy cel, a usprawiedliwią wszystko, łącznie z morderstwem. Dziwił się sobie, że tak długo pozwalał się im ogłupiać.
Zadzwonił telefon. Terkotał cały wieczór, więc znowu Mark nie podniósł słuchawki. Musiał to być Manny, przywódca grupy, chcący się dowiedzieć, dlaczego opuścił trzy kolejne spotkania. Czuł się osobliwie winny. Wystąpienie z partii to coś w rodzaju rozwodu; trudno mu się było przyzwyczaić do myśli, że to, w co wierzył całym sercem, nagle utraciło znaczenie, stało się wręcz wstrętne.
Dzwonek w końcu umilkł, ale po kilku minutach zadźwięczał ponownie. Manny był uparciuchem. A może dzwoniła Miriam. Zarwał, pod kulawym pretekstem, dwie albo trzy ostatnie randki i ze wstrętem myślał o wymyślaniu kolejnego. Była to dziewczyna tak słodka, że uraza w jej głosie napełniała go wstydem. Nie potrafił jednak dłużej udawać, że ją kocha. Na myśl o małżeństwie, o uwiązaniu do niej w małym mieszkanku, popadał w przygnębienie.
Powinien był chyba opuścić miasto wraz z jego problemami. Wyjście na drogę zawsze stanowiło dobry sposób oczyszczenia mózgu. Jazda pociągami towarowymi to z pewnością ostatnia z możliwych w Ameryce przygód. Doskonale radził sobie z podobnymi doń twardzielami. Byli bezpośredni, nieskomplikowani i łatwo się przyklejali. Więcej tam działo się w ciągu dnia (podkradanie żarcia, unikanie kolejowych detektywów, wyszukiwanie legowiska na noc) niż w ciągu miesięcy zwykłego życia. Znajdował więcej uprzejmości i zrozumienia wśród biednych niż wśród bogatych. Uśmiechnął się szeroko. Uczucie, jakie żywił dla wydziedziczonych, było tym, które zapędziło go do partii. Jednakże jej troska o pokrzywdzonych - nabrał teraz co do tego pewności - nie była szczera. Traktowała biednych tylko jako narzędzia.
Spoza drzwi frontowych dobiegła go sprzeczka. Usłyszał, gdy się otwarły, protestujący głos Maggie: „Nie, Arnoldzie, proszę cię!”. Mark poznał, że wypycha tego sprytnego, młodego reportera. Zapewne namówiła go, by ją odwiózł do New Haven. Usłyszał jej śmiech i trzask zamykanych drzwi.
- Mam to! - powiedziała. Jej szelmowska twarzyczka jaśniała podnieceniem. Wysłano ją do Yale, by spróbowała uzyskać wywiad z młodym instruktorem, wylanym za uprawianie radykalnej agitacji w klasie i poza klasą. - Arnold zgodził się jechać ze mną. Byli kolegami z jednego roku w nowojorskiej uczelni.
- Widzę, żeś się go pozbyła swoim starym sposobem.
- Chciałbyś mieć w nim szwagra? - z pasją zmierzwiła Markowi włosy. - To nie jest czas na romanse. Zanim się spostrzeżemy, wybuchnie wojna, muszę więc zakręcić się koło jakiejś większej pożyczki, żebym mogła wyjechać za ocean.
Zadzwonił telefon. Podbiegła doń. - Marku - zawołała. -To znowu Miriam! - Krzywiła się zwykle na jego wybranki. Ale ta Królowa Ciastek była przynajmniej lepsza od La Rosy z rakiem. Wysłuchała z rozbawieniem Markowych wymówek. Bogu dzięki. Przestaną ich zasypywać torby ciastek z odrzutu, jakie Miriam zawsze przynosiła.
Po chwili, gdy Mark strapiony i zawstydzony odwiesił słuchawkę, telefon odezwał się ponownie.
- To Manny - powiedziała Maggie.
- Powiedz mu, że wyjechałem na Alaskę.
- Mówi, że mają bardzo ważne spotkanie polityczne w śródmieściu, jutro.
Mark podszedł do aparatu powoli. - Manny, jestem zbyt zajęty. - Wysłuchał cierpliwie długich wyjaśnień. - Przykro mi, Manny, ale klamka zapadła. Dobrze wiesz, co mnie żre. Nie mogę tego dłużej znosić. - Odwiesił słuchawkę.
Maggie się przelękła. Przywykła do jego zmian nastrojów, ale zazwyczaj depresję rychło zastępował przypływ entuzjazmu. Od chwili najazdu na Rosję znajdował się w stanie zapaści. Znikł w ostatnim tygodniu, zadzwonił następnego dnia, że jest w Bowery. Wrócił po kilku dobach, cuchnął paskudnie po nocach przespanych na podłodze w Armii Zbawienia, i bez pięknych włosów, które mu ściął jakiś czeladnik balwierza.
Maggie czuła, że tylko ona wie, iż ekscentryczne wyczyny Marka w rodzaju wypraw towarowymi pociągami, czy przystąpienie do komunistów, nie były wyrazem buntu wobec ojca, lecz poszukiwaniem czegoś, co stale wymykało mu się z rąk. Wiedziała, bo była jego bliźniaczką, i ulegała podobnym nastrojom. Jako dziewczyna nie miała jego możliwości zaznania przygody, a jej manifestacje niezależności nie sprawiały na ojcu wrażenia. Tych dwoje musiała łączyć jakaś wspólna reakcja chemiczna.
Profesor zdawał się rad, gdy oznajmiła mu, po spotkaniu Sigrydy Schulz, że ponad wszystko pragnie zostać korespondentką zagraniczną. Gdyby chciał tego Mark, prawdopodobnie doszłoby do ostrej wymiany zdań. Ojciec jednak namówił swego dobrego przyjaciela, szefa Herald Tribune, by wziął ją na listę płac za dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo. Pierwsze udane teksty napisała o czymś, co redaktor działu miejskiego uważał za pospolite, takie jak wywiad z Mikem Quillem z Narodowego Związku Marynarzy, który niespodziewanie ujawnił przed nią polityczne zamiary związku.
Mark nie mógł usnąć. O czwartej nad ranem przekonywał siebie, że powinien opuścić miasto. Nigdy się nie włóczył w zimną pogodę, teraz mógł doświadczyć tego, czego doznają prawdziwe trampy. Mógł przy tym trafić na okazję zobaczenia się z Pocatello Kidem, swym najlepszym przyjacielem z poprzednich eskapad. Poky napisał mu niedawno, to wręcz niesamowite, że ma już stały adres w Seattle. W końcu się ustatkował.
Cicho spakowawszy plecak, Mark napisał do Maggie liścik, przepraszając, że bywał ostatnio tak nieznośny. Załączył czek na 250 dolarów na pokrycie swojej części czynszu. Potem naskrobał kartkę do Poky'ego uprzedzając, że stawi się w Seattle za jakiś tydzień. W końcu zmusił się i napisał do Miriam, przepraszając ją za to, że wyjeżdża tak nagle. Usiłował wymyśleć uprzejmy sposób powiadomienia jej, że ich romans jest skończony. Napisał, że nie wchodzi w grę inna dziewczyna i niech jej to wystarczy. Był z siebie rad i przeklinał własnego kutasa, który sprawiał mu ból, gdy odtrącał, albo wstyd, gdy bywał odtrącany.
Narzucił na gruby sweter kożuch, naciągnął wełnianą czapkę. Listy wrzucił do skrzynki na rogu ulicy i pojechał metrem do stacji Holland Tunnel. Wkrótce potem gnał ciężarówką w kierunku Pensylwanii. Zanurzywszy się w tunel, przypomniał sobie Gorkiego, trampa w młodości, który już jako wzięty pisarz udał się ponownie w trasę, tym razem sentymentalną. No cóż, Mark nie był ani wziętym pisarzem, ani nie uważał się za sentymentalnego. Ale byłoby fajnie znów spotkać Poky'ego. Poky, drugi po ojcu człowiek, którego Mark podziwiał najbardziej.
Następnego dnia rano Tadashi i Terasaki zdecydowali, że najlepszym pośrednikiem byłby misjonarz-metodysta, dr E. Stanley Jones. Umówiono, poprzez żonę Terasakiego, spotkanie w restauracji Purpurowy Irys. Ku satysfakcji spiskowców, Jones natychmiast zgodził się udać do prezydenta.
Tegoż wieczora Tadashi był bliski wyznania Floss o swym niebezpiecznym zaangażowaniu, ale w końcu uznał, że winien poczekać z tym do spotkania wielebnego z Rooseveltem.
Przechwycona z Tokio depesza do Hitlera, że „wojna może wybuchnąć szybciej, niż się komukolwiek śni”, postawiła urzędników w Waszyngtonie w stan alarmu. Jedyne pytanie: kiedy? Tego ranka zarówno w gmachu Munitions jak i Navy dawał się wyczuwać wzrost napięcia; pewien dowcipniś, były księgowy, wyliczył, że zanim dzień się skończy, z piętra na piętro i ze skrzydła do skrzydła przeleci 1776 plotek, a wszystkie fałszywe.
Marshall wezwał Willa. - Wyślemy pana na wycieczkę, kapitanie - powiedział bez wstępów. - Poleci pan do Manili. Oficjalnie uda się tam pan po to, by przyśpieszyć zaokrętowanie zaopatrzenia dla generała MacArthura. W rzeczywistości ma pan sprawdzić, na ile są wiarygodne nadsyłane nam przezeń raporty. - Zebrał papiery. - Tu jest rozkaz wyjazdu. Obaj z prezydentem mamy powody kwestionować pewne dane generała MacArthura. Chcemy, żeby pan pokopał i dokładnie ustalił, co się tam dzieje i komu możemy ufać. Będzie nas pan informował specjalnym szyfrem.
Will, nadal zdezorientowany, odebrał rozkaz wyjazdu.
- Samochód sztabowy czeka przed domem. Ma się pan stawić u prezydenta, potem spakować manatki i w południe odjechać do Boiling. Poleci pan do Hamiltonu, a stamtąd do Hickam Field. - Marshall wyciągnął dłoń. - Życzę dobrej podróży, młody człowieku, i szczęśliwego powrotu.
Rozmowa z Rooseveltem trwała krótko. Prezydent powtórzył to, o czym mówił Marshall, podkreślając znaczenie misji, i pożegnał go serdecznie. - Powiadomię twego ojca, że będziesz czas jakiś nieobecny, bo pełnisz dla mnie misję osobistą. - Uśmiechnął się szeroko. - Zrobię to bardzo dyskretnie. Myślisz, że go to zmartwi?
- Znając mego ojca, sir, jestem pewien, że tak.
- Dobrze mu to zrobi. Szczęśliwej drogi.
Kilka minut po dwunastej w południe wyleciał na zachód bombowiec średniego zasięgu, z Willem na pokładzie. Mimo iż wiedział, że zmierza ku niebezpieczeństwu, był tyleż podniecony, co zadowolony. Nareszcie robił coś doniosłego. A to przypuszczalnie zapowiadało awans.
Tegoż popołudnia w Ogden, stan Utah, Mark zeskoczył z pociągu towarowego Union Pacific. Przemarzł, ponieważ jechał w wagonie wypełnionym żwirem. Twarz miał popstrzoną przez sadze spadające do otwartej węglarki w całym szeregu tuneli, przekopanych przez pasmo Gór Skalistych. Ze względu na ziąb nie wytrzymywał trudów podróży. Gdy się gramolił ku stacji przetokowej Western Pacific, opadły go wspomnienia. Tu, w Ogden, po raz pierwszy spotkał Poky'ego. Aresztowano ich za wtargnięcie na tereny kolejowe, kilka dni spędzili na przygotowaniu miejscowej areny na lipcowe rodeo. Potem Poky nauczył go techniki jazdy pociągami towarowymi. Widział go jeszcze, z jakim wdziękiem wskakuje do pędzącego pociągu tuż przed nosem wściekłego kolejowego detektywa a potem, na dachu wagonu-chłodni, pstryka się błazeńsko w nos niczym Dyl Sowizdrzał. Był to prawdopodobnie największy z żyjących trampów. Przejechał przez Moffat Tunnel, dosiadał Mae West (ekspresu bananowego z Nowego Orleanu do Chicago) i turlał się w ciemnej bagażówce Twentieth Century Limited.
Ojciec Marka nigdy nie mógł pojąć, dlaczego syn tak wytrwale jeździł pociągami towarowymi. Jak mógł mu Mark wytłumaczyć, że lepiej się czuł przy samym dnie Ameryki, gdzie każdy dzień wypełniała przygoda? Trzeba było walczyć z wiatrem i deszczem tak, jak z piekącym słońcem i dworcową policją. Głód stawał się czymś tak pospolitym, że byle żarcie miało posmak uczty. Było to życie surowe, ale zdawało się zaspokajać jakieś jego wewnętrzne potrzeby. Widział, jak mężczyźni i chłopcy zagadują ból żartami. Widział, jak wygląda strach i jak wygląda nadzieja. Widział odwagę i koleżeństwo. A w kobietach i dziewczynach widział dzielność i wiarę w obliczu głodu, zimna i rozpaczy.
Czy to życie ubarwiał? Czyjego wędrówki po drogach były tylko ucieczką od rzeczywistości, a nie samą rzeczywistością? Trudno dociec.
Mimo iż dr Jones zgodził się spotkać z prezydentem tak szybko jak to możliwe - ponieważ Roosevelt przebywał w Warm Springs, stan Georgia, przemycono Jonesa do Białego Domu dopiero 3 grudnia, i to tajnym wejściem, żeby uniknąć reporterów. Prezydent przyrzekł wysłać depeszę bez oporów. Jones nakłonił go, by jej nie wysyłał poprzez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, ale bezpośrednio do cesarza, bo inaczej nigdy doń nie dotrze.
- Myślę głośno - zastanawiał się Roosevelt. - Nie mogę pójść do działu depesz i powiedzieć, że chcę wysłać depeszę prezydenta Stanów Zjednoczonych do cesarza Japonii. Ale mogę ją posłać do Grewa.
Jones wychodząc poprosił prezydenta, by nigdy nie wymieniał nazwiska Terasakiego, który doń przyszedł z tym pomysłem. - Może być spokojny - obiecał Roosevelt.
Tegoż popołudnia Tadashi, Terasaki i Kurusu uczcili to po cichu w pobliskiej kafejce. Gdy wieczorem Tadashi wrócił do domu, Floss spostrzegła, że tak był nerwowo podniecony, iż poczerwieniał. Ułożywszy Masao w łóżku, spytała męża, co go trapi.
- W ostatnich dniach byłeś taki rozdrażniony.
Powiedział jej wreszcie o tej depeszy, niemal z poczuciem winy.
- Dziś wielebny Jones widział się z prezydentem i prezydent zgodził się ją wysłać.
Dumna zeń, objęła go, potem odsunęła na długość ramion.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?
- Nie chciałem cię niepokoić - odparł ze skruchą. - Jeśli to się wyda, mogę być oskarżony o zdradę stanu.
- Ale mówisz, że prezydent przyrzekł nie ujawniać zaangażowania Terasakiego.
- Tak wiele może się nie udać. To ja pierwszy nie powinienem się był angażować.
- Ja bym ci to sama doradziła. Jestem z ciebie dumna. Nie był tym pocieszony.
- Popełniłem błąd. Nie sądzisz, że ryzykuję życiem twoim i Masao tyle samo co własnym? Pocałowała go.
- Ty głuptasie, chodźmy do łóżka.
Dwa dni później Shogo pocił się w ładowni transportowca wojskowego Ryujomaru, zakotwiczonego u wybrzeży wyspy Hainan. Nadzorował zaokrętowanie oddziałów i zaopatrzenia. Ostatni człowiek wszedł na pokład długo po północy, Shogo zaś zbiegł do kajuty, by towarzyszyć pułkownikowi Tsujiemu, który przy kiepskim świetle lampy studiował papiery. O świcie konwój, złożony z dwudziestu jednostek, miał wyruszyć w drogę. Tsuji wyłączył światło i legli na kojach, by pospać bodaj parę godzin.
Obudził ich ruch statku; Tsuji poszedł na mostek, gdy konwój posuwał się w ciszy na południe, ku Półwyspowi Malajskiemu. Po prawej oddalało się najbardziej na południe wysunięte wybrzeże Chin. Ich statek nie przewoził broni; przypominał z zewnątrz statek handlowy. Statek-widmo, myślał Shogo. To ociężałe pudło zaczęło się zapadać i chwiać. Dzięki Bogu nie musieli tkwić pod pokładem.
I gdy ci dwaj patrzyli jak maleje Hainan, Tsuji ujrzał oczyma duszy matkę, potem żonę i dzieci. Ciemnoczerwone słońce jęło się zwolna wynurzać na wschodzie, podczas gdy księżyc przypominający miskę znikał na zachodzie. Słychać było jedynie uspokajający, dochodzący z głębi puls maszyny. Poza tym panowała cisza.
- Kości zostały rzucone - powiedział Tsuji. Przyszłość narodu została uzależniona od ich działań. - Los Japonii - powiedział bardziej do siebie niż do Shoga -jest losem Azji Wschodniej.
Księżyc wisiał wysoko, gdy Will, dźwigając na ramionach spadochron i wlokąc ciężki worek, wspinał się do Latającej Fortecy. Noc kalifornijska polśniewała gwiazdami. Ktoś z załogi poradził mu, żeby rzucił swoje klamoty na kupę worków zaopatrzenia i rozesłał sobie koję. Wreszcie potężny samolot ruszył wyjąc czterema silnikami tak, jakby miały za chwilę eksplodować.
- Powinniśmy dolecieć do Hickam zaraz po świcie - powiedział któryś z załogi.
Zdawało się Willowi, że upłynęły minuty, gdy zbudził go gwałtowny wstrząs.
- Hej, szyper powiada, że może chciałbyś przyjść na dziób i coś zobaczyć.
Will ruszył ostrożnie przed siebie. Już świtało. Samolot zatoczył łuk i Will ujrzał Diamentową Głowę. Pilot wyciągnął ramię: - Hickam.
Nie opodal jawił się widok zaiste wstrząsający. Dziesiątki potężnych okrętów na kotwicach. - Pearl Harbor - wyjaśnił pilot. Zagwizdał tak, jak spadająca bomba. - Bum! Ale tort!
W Hickam Field Will starał się nie rzucać w oczy; na ile to było możliwe, unikał rozmów udając śpiącego. Po kilku godzinach dał się wreszcie wsadzić do następnej Latającej Fortecy, przy czym ta, w przeciwieństwie do pierwszej, była przygotowana do walki. Karabiny maszynowe odczyszczono ze smarów i zgromadzono amunicję. - Możemy mieć jakieś kłopoty, zanim dolecimy do Wake - powiedział Willowi bombardier.
Długą, nudną podróż do owego małego atolu rozjaśnił na chwilę widok lotniskowca i około dwunastu innych okrętów, płynących na wschód.
- To musi być Enterprise - zauważył drugi pilot. - Mieli zawieźć trochę „Dzikich Kotów” Grummana, wraz z pilotami, na Wake.
- Will był ciekaw, skąd drugi pilot zna tego rodzaju supertajne informacje i został nagrodzony śmiechem tych, którzy go usłyszeli.
- Wszyscy tu wiedzą niemal wszystko.
Ktoś krzyknął, że przelecieli właśnie międzynarodową linię dat i stracili jeden dzień. Był teraz 6 grudnia. Wkrótce ujrzeli małą wysepkę.
- Wake - powiedział któryś. - Dupa Pacyfiku. Dwie i pół kwadratowej mili koralowego gruzu. Nie chciałby jej który kupić za butelkę piwa?
Nie było chętnych.
W czasie trzygodzinnego postoju Will wypożyczył jeepa, by tę dupę Pacyfiku objechać. Błękitna woda była piękna, ale sama wyspa przypominała nagą kupę gruzu. Cieszył się, kiedy wystartowali w kierunku wyspy Guam. Są tam przynajmniej drzewa i jacyś ludzie, w tym także dziewczyny, zauważył strzelec pokładowy.
- Brzydkie, ale zawsze dziewczyny.
Czas na pokładzie Ryujomaru mijał bez incydentów. Jednakże w południe dnia 7 grudnia czasu tokijskiego - japońskie okręty utrzymywały czas tokijski w każdym miejscu globu - nadeszła wiadomość o zestrzeleniu nieprzyjacielskiego samolotu zwiadowczego. Czy pilot zdążył wysłać ostrzeżenie? Późnym popołudniem, ku ogólnemu odprężeniu, mgła i ciężkie chmury zwarły się nad konwojem w Zatoce Tajlandzkiej.
Will siedział w klubie oficerskim Korpusu Powietrznego na wyspie Guam. Panowało w nim miłe ciepełko i było mnóstwo filipińskiego piwa. Najbardziej zaciekawiła Willa wiadomość, że gubernatorem wyspy był kapitan żeglugi wielkiej nazwiskiem McMillin.
- Marynarka zawsze potrafi obsadzać najmiększe fotele - ktoś zauważył. Pilot poradził Willowi, by dopił szybko swoje piwo, bo wystartują do Clark Field po zapaleniu pierwszej latarni.
Na Hawajach był to wczesny wieczór, 6 grudnia, i ani admirał Kimmel, ani jego odpowiednik w wojskach lądowych, generał Short, nie podejrzewali, iż sześć japońskich lotniskowców pruje całą naprzód, z prędkością dwudziestu czterech węzłów w kierunku bazy wyjściowej do ataku - dwieście mil na północ od Pearl Harbor. Mieli być na miejscu o świcie.
Mark tłoczył się w tandetnie skleconej jadłodajni na skraju dworcowego dziedzińca w Stockton, Kalifornia. Pożerał kopiastą miskę „tysiącmilowej fasoli” zapewniającej każdemu twardzielowi przetrwanie choćby i tysiącmilowej trasy. Za ileś godzin miał złapać pociąg towarowy zmierzający do Seattle i Poky'ego.
O godzinie 8 czasu waszyngtońskiego Tadashi otrzymał wiadomość, że Roosevelt wysłał do cesarza depeszę. Opóźnił ją Hull, tłumacząc, że tego rodzaju apel winien zostać nadany tylko w ostateczności. Tadashi zatelefonował do ambasady, by poinformować Kurusu, ale powiedziano mu, że ten jest na obiedzie w posiadłości byłego ambasadora Belina, w Georgetown. Piętnaście minut trwało łączenie z wysłannikiem specjalnym, który wrócił do stołu, by powiadomić towarzystwo o depeszy. - Mądre posunięcie - powiedział Kurusu, jak gdyby nic mu o tej sprawie nie było wiadomo - ponieważ cesarz nie może ani odpowiedzieć po prostu „nie”, ani nawet „tak”. To niewątpliwie przyprawi Tokio o ból głowy i zmusi do ponownego przemyślenia sprawy.
Depesza doszła do Tokio w południe, ale zgodnie z najnowszą dyrektywą, została rutynowo przetrzymana dziesięć godzin i ambasador Grew odebrał ją dopiero o dziesiątej trzydzieści wieczorem, mimo że opatrzona była stemplem DOSTARCZYĆ NATYCHMIAST. Piętnaście minut po północy Grew, z rozszyfrowaną depeszą w dłoni, dotarł wreszcie do oficjalnej rezydencji ministra Togo.
Togo zatelefonował do domu Tajnej Pieczęci. - W okolicznościach tak nadzwyczajnych - powiedział Kido - Jego Majestat może być budzony nawet w środku nocy.
Togo pojechał do służbowej rezydencji premiera Tojo.
- Czy to przesłanie zawiera jakieś ustępstwa? - spytał Tojo z nadzieją.
- Nie.
Tojo spojrzał na zegarek. Za kilka godzin bomby spadną na Pearl Harbor. - No cóż, nic się więc nie da już zrobić, nieprawdaż? Dokładnie nic się nie dało już zrobić.
Ludzie na japońskim lotniskowcu Kido Butai przebywali w pomieszczeniach zbiorowych. O godzinie 3.30 poderwano z koi pilotów i załogę. Przywdziali czyste mawashi (przepaski na biodra) i pasy o tysiącu szwów. Żony, matki i siostry wystawały na rogach ulic, prosząc przechodniów o przeszycie jednego szwu, przeto każdy pas zawierał tysiąc modlitw o szczęście i powodzenie w walce. Paznokcie i pasemka włosów już zostały włożone do ostatnich listów.
Dowódca formacji wysłał cztery samoloty zwiadowcze godzinę przed świtem, by się upewnić, że flota amerykańska nadal przebywa w Pearl Harbor a nie w Lahainie. Wkrótce sześć lotniskowców dopłynie do bazy wyjściowej, dwieście mil na północ od celu.
Daleko na zachodzie, trzema formacjami, płynął do Półwyspu Malajskiego wielki konwój. Siła główna, szesnaście okrętów, zmierzała w kierunku Singory. W tej grupie był Shogo Toda. Po lewej, trzy okręty zbliżały się do wioski Patani. Tą eskadrą dowodził przypadkowo Tsuji z zamiarem uderzenia rodem wręcz z awanturniczego filmu. Pomysł wziął ze snu, w którym widział zajęcie neutralnej Tajlandii przez tysiąc przebranych w tajskie mundury Japończyków. Wylądowawszy w Singorze, użyją jako osłony powybierane z barów dziewczęta i tancerki. Zarekwirują autobusy i, pod dowództwem Tsujiego, jako ogromna, hałaśliwa eskapada dojadą w komplecie do granicy Malajów. Żołnierze, powiewając flagami tajskimi i brytyjskimi, będą wymachiwać radośnie czym się da, wykrzykując kilka dobrze dobranych angielskich słów, których nauczył ich niepohamowany Tsuji: „Żołnierz japoński jest straszny!”. I: „Niech żyją Brytyjczycy!”.
- Straż graniczna - Tsuji zapewnił o tym swych zwierzchników - zostanie przez te wrzaskliwe Jaja” tak zbita z pantałyku (objaśnienie im znaczenia brytyjskiego slangu zajęło mu nieco czasu), że przeprowadzi Japończyków na Malaje wręcz na przełaj.
Tsuji nie sprawował żadnej kontroli nad trzecim lądowiskiem, w Kota Bharu. Trzy okręty desantowe dotarły tam jako pierwsze. Zrzuciły kotwice o północy, tuż obok miasta. Po godzinie i piętnastu minutach eskorta marynarki wojennej podjęła ostrzał wybrzeża. Wojna na Pacyfiku zaczęła się przez pomyłkę, ponieważ na Hawajach była to dopiero godzina 5.45 rano. Nie wskutek błędu dowódców japońskich na Malajach, ponieważ był to czas uzgodniony. Ale tak wielu pilotów na Kido Butai skarżyło się na egipskie ciemności w czasie startu do ataku na Pearl Harbor, że ich wyloty opóźniono.
Piloci wraz z załogami przypasywali się do foteli samolotów; na wschód od Kido Butai zaczynało świtać. Na południu zbierały się pasma chmur, a długie, ciężkie fale kołysały sześć lotniskowców w amplitudzie piętnastu stopni. W czasie ćwiczeń, gdy kołysanie przekraczało już pięć stopni - manewry odwoływano.
Na maszcie okrętu flagowego Akagi podniesiono flagę Z, dokładną kopię tej, jakiej admirał Togo użył w Cuszimie; na chwilę zapanowała konsternacja. „Z” oznaczało: „Od tej jednej bitwy zależy los narodu. Niech każdy żołnierz uczyni wszystko, na co go stać”. Kilku oficerów sztabowych zaprotestowało, ponieważ w minionych latach flaga Z stała się zwykłym sygnałem taktycznym.
Marynarze z sąsiedniego lotniskowca Kaga tak się obruszyli na widok flagi Z, że - aby spowodować ściągnięcie jej w dół - wciągnęli swoją własną. Kilka chwil później, z pasa startowego okrętu flagowego z hukiem wystartował pierwszy Zero. Kolejne Zera wylatywały z innych lotniskowców jak wystrzeliwane z katapulty. W ciągu trzydziestu minut wzeszło na wschodzie po lewej olśniewające, olbrzymie słońce. Jeden z pilotów maszyn torpedowych, imieniem Mori, nigdy z powietrza nie widział wschodu słońca. Samoloty będące już wyżej, odcinały się na czerwonym tle czarnymi sylwetkami. Był to widok tak romantyczny, porywający, że Mori nie mógł uwierzyć, iż leci ku najbardziej decydującej z japońskich bitew. Dla innych pilotów był to jedynie cudowny widok, zwiastujący świt nowej ery.
Dotknąwszy stopami piachu Singory, Tsuji poczuł ulgę, stwierdził bowiem, że raport Shoga był dokładny. Grunt zdawał się solidny. Ale jego wyśniony plan pękał od samego początku. Ich łącznik na plaży, major udający urzędnika konsulatu, nie przybył. Nie było widać ani dziewczyn z kafejek, ani tancerek, ani autobusów. Tsuji pragnął teraz jedynie dołączyć do innych grup i pomóc im wedrzeć się na Malaje bardziej tradycyjnym sposobem.
Żołnierzy, którzy dobili do plaż Kota Bharu, przywitał tak gęsty ogień z bunkrów, że musieli się wycofać w morze i kryć głowy pod wodą. Brytyjskie samoloty nurkowały ku trzem okrętom desantowym a baterie nadbrzeżne zasypywały te bezbronne jednostki gradem pocisków. Dwa stanęły w ogniu, ale ostatnie z grup desantowych wyskoczyły bezpiecznie za burty, i utrzymywane na fali przez kamizelki ratunkowe, powoli posuwały się ku brzegowi. Myśliwce zaczęły ostrzeliwać i bombardować, ale zawzięci najeźdźcy zdołali w końcu wykopać na plaży płytkie rowy. Obrzucili granatami strzelnice bunkrów i linię obrony nieprzyjaciela.
Oddział Shoga natknął się pod Patani na inną przeszkodę. Zdawało się zrazu, że wszystko pójdzie jak z płatka. Desant wysadzono na głębokości pięciu stóp, bez żadnych strat. Ale gdy Shogo wyskoczył za burtę, obciążony pełnym bojowym ekwipunkiem, poczuł, że grzęźnie w mule. Uczucie to koszmarne, ponieważ spodziewał się twardego dna. Ale piękny w czasie odpływu, widoczny na brzegu biały piach nie wchodził w wodę. Żołnierz, który niósł obok niego karabin maszynowy, bezskutecznie starał się utrzymać głowę nad jej powierzchnią. Shogo próbował mu pomóc, ale sam tylko zapadał głębiej. Udało mu się wybrnąć i w końcu mógł odetchnąć. Ale cekaemista znikł. Tak jak strzelec idący przed nim. Shogo runął naprzód, siłą rozpaczy wyciągając nogi ze ssącego mułu. Każdy krok był torturą, wszyscy zdani tylko na siebie. Ci, co ocaleli, strawili godzinę, zanim zdołali dobrnąć do białego piasku. Znalazłszy się pod tajskim ostrzałem, Shogo począł szaleńczo wkopywać się w piach, w nim szukając schronienia. Modlił się, by jego pułkownik miał więcej szczęścia.
Dochodziło południe, gdy Mark dotarł w końcu do schroniska w Seattle, z którego korzystały zarówno trampy, jak i pełniąca tu służbę miejscowa straż. Była to ulubiona „meta” Marka. Odpowiadało mu jej położenie w pobliżu doków i stały dookoła rwetes. Każdy wieczór jawił się niby przedstawienie z udziałem kapeli Sally'ego, mówców związkowych, zbieraniny dziwaków i zelotów zanoszących modły o zbawienie, o potępienie, o bezpieczeństwo socjalne, o faszyzm lub komunizm.
Dom Poky'ego odnalazł u zachodniego krańca przytuliska. Farba dawno zeń odpadła, walił się i przekrzywiał na jedną stronę jak kulawiec. Ktoś z pierwszego piętra powiedział mu, że Poky mieszka piętro wyżej. - Ale go tam ni ma, siedzi na główny tamie, ale w niedziele utarg mo mały.
Mark wiedział, że Poky żebrze. Nigdy nie był w tym dobry, bo zawsze wstydził się prosić o pieniądze. Ale dlaczego żebrze teraz? Usłyszał zgrzytliwy hałas. Spostrzegł połowę człowieka zjeżdżającego z pochyłości: odpychał się rękoma, siedząc na deskach przymocowanych do wrotek. Do desek przybito z przodu wąską platformę, a do platformy, po obu jej stronach, dwie furkocące amerykańskie chorągiewki. Pocatello Kid zatrzymał pojazd fachowo, posługując się dwoma zakończonymi gumą kołkami, i to one wydawały ów nieprzyjemny zgrzyt. Śmiał się całą gębą.
Mark musiał stoczyć ze sobą walkę, by nie okazać wstrząsu doznanego na widok beznogiego przyjaciela. Uścisnęli sobie dłonie, Mark powstrzymał się z wyrazami współczucia. Twarz Poky'ego nie uległa zmianie - nieco zbrużdżona, ale nadal promieniejąca. Uśmiechał się nieśmiało. - Tera gliniarze nie mogo mię zgarniać za żebraninę. - Potrząsnął cynowym garnuszkiem, częściowo wypełnionym monetami. - Nieźle jak na niedziele. Dostałżem lycencje. - Wskazał kartę przypiętą pinezką do platforemki wózka, do której przymocowano także blaszaną puszkę wypełnioną nowymi ołówkami.
- Chodź, obglądniesz moje nowe mieszkanie - powiedział z dumą. Z pomocą swych długich, mocnych ramion, dostał się do budynku całkiem sprawnie. Zaparkowawszy pojazd w korytarzu, wspiął się po schodach. Był dumny ze swej niemal pustej izby. Pokazał Markowi, jak potrafi gotować i korzystać z łazienki, a potem rzeczowo opowiedział o swoim wypadku. Jechał Wielką Kozą, linią północną. Byli już blisko dworca w Seattle, gdy Poky, przeskakując z jednego wagonu na drugi, obsunął się pod koła.
Jednym z najbardziej cenionych przezeń przedmiotów własnych było sklejone w kilkunastu miejscach radio na baterie. Włączył je, i Mark podziwiał jego ton. Nagle wdarł się w muzykę drżący z emocji głos podnieconego spikera, który komunikował, że właśnie Japończycy zbombardowali okręty amerykańskie w miejscowości o nazwie Pearl Harbor. Mark nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Pomyślał o Floss. Co się stanie z jej małą rodziną? Potem poczuł głód. Tchórzliwy atak! Jak ci Japończycy mogą być aż do tego stopnia głupi!?
Maggie kończyła właśnie pisanie krótkiej notki o napływie na Waszyngtońskie Wzgórza zbiegłych z Niemiec Żydów. Redaktor działu miejskiego potnie ją na paski, albo wrzuci do kosza. Gdy przełączyła na falę WQXR, chcąc złapać koncert Rodzińskiego w CBS, przerwał go spiker, by powiadomić o Pearl Harbor. Ona także pomyślała najpierw o Floss, potem o Marku. Wczoraj otrzymała lakoniczną kartkę z Cheyenne, w stanie Wyoming: powiadamiał, że jedzie do Seattle. Czy będzie aż tak głupi, by jutro rano wracać i wstąpić do wojska? Tak. Poczuła dreszcz. Była to również dla niej szansa zostania korespondentką zagraniczną. Może ojciec ma wpływowego przyjaciela.
McGlynn nie był zaskoczony, ale bardzo się tym strapił.
Wszystko, co przewidywał, zaczynało się najzwyczajniej spełniać. Tadashi zostanie przypuszczalnie internowany, ale co z Floss i chłopcem? I co się stanie z tymi nieszczęsnymi lodami w Tokio?
Floss grała z Masao w japońską grę w karty i nie wiedziała nic aż do telefonu Tadashiego.
- Stało się! - powiedział przerażony. - Jak mogli zrobić coś równie głupiego?
- Zrobić co?
- Pearl Harbor! Zbombardowały je nasze samoloty z lotniskowców!
- To koniec Japonii. Wojna.
Potrafiła zapanować nad sobą i próbowała go uspokoić. Powiedział, że w Amsterdamie wszystko stanęło na głowie.
- Lada minuta odetną wszystkie nasze telefony. Kocham cię, miła moja. Bądźcie dzielni, ty i Masao.
- Nic nam nie będzie. Wszystko pójdzie dobrze, ale musimy trzymać się razem.
- Wątpię, czy to się uda - powiedział. - Żegnaj. - Wkrótce znowu będziemy razem.
Nie odpowiedział i odłożył słuchawkę.
Naród japoński dowiedział się o ataku 8 grudnia o godzinie siódmej rano, gdy spiker NHK ogłosił: - Mamy dla was pilną wiadomość. Dziś o świcie podjęto działania zbrojne przeciwko siłom amerykańskim i brytyjskim na Pacyfiku.
Toda siedział przy śniadaniu tylko z żoną.
- Poważna sytuacja - rzekł ponuro, choć nie był tą złą wiadomością naprawdę zaskoczony. Czy na czas wojny internują Tadashiego? Emi na chwilę zaniemówiła. Instynktownie zakryła dłonią usta. Shogo! Wiedzieli jedynie, że przebywał gdzieś na południu. Jest tak narwany i śmiały!
W radiu rozległa się muzyka wojskowa. Było to nagranie „Umi Yukaba”.
Płyńmy przez morza, trup zostanie w wodzie;
Idźmy przez góry, trup zostanie w ziemi.
Umrę jedynie za Cesarza,
Nie oglądając się nigdy za siebie.
- Co będzie z Shogiem? - szepnęła zrozpaczona, wstrzymując łzy.
- O co chodzi? - odezwał się z nemaki zaspany Ko.
- Wojna z Ameryką i Brytanią - powiedział Toda.
- Nie! - Oznaczało to przekreślenie jego wyprawy do Paryża. Planował skrycie, że pozostanie w Europie i będzie studiował malarstwo wiedząc, że matka mu w jakiś sposób pomoże. To go przygnębiło, a potem, dostrzegłszy strach na twarzy matki, usiłował ją pocieszyć.
Sumiko wyszła wczesnym rankiem, by przygotować się do egzaminu. Chodziła teraz do usytuowanej na przedmieściu szkoły chrześcijańskiej. Opuszczała stację metra Shibuya w nastroju pogodnym, był to bowiem dzień szczególny, jej trzynaste urodziny. Matka przygotowała uroczysty obiad, jak zawsze na specjalne okazje. Idąc jeszcze w stronę stacji, z jednego z licznych głośników rozmieszczonych na ulicach Tokio, usłyszała głos wzywający do nastawienia uszu.
Wiadomość o ataku podziałała jak grom z jasnego nieba. Ludzie przystanęli na chodnikach wstrząśnięci. Zahuczała muzyka wojskowa i wielu zaczęło klaskać w dłonie, jakby byli na meczu baseballa. Zdawało się, że ciemne, przygnębiające chmury zwisające od miesięcy nad krajem - nagle znikły. Sumiko wyczuła w tłumie coś w rodzaju tłumionego entuzjazmu, choć sama była tym zmartwiona. Todowie będą walczyć z McGlynnami. A Japonia nie ma szans na zwycięstwo. Przyjaciel przysłał rodzinie pismo Life, i każdy kartkujący jego reklamy wszelkiego rodzaju pojazdów i ekwipunków, i ilustrowane zdjęciami opisy amerykańskiej potęgi przemysłowej domyśli się, że mała Japonia, kraik wielkości zaledwie Kalifornii, nie powinna rzucać wyzwania takiemu olbrzymowi. Ileż to razy ojciec napomykał, że byłaby to tragedia! Czuła się bezradna i zaniepokojona, ale do szkoły pobiegła. Miała zdawać egzamin z angielskiego...
Starsi obywatele podążali już w stronę Pałacu, by modlić się o zwycięstwo, bez uniesień, ale z godnością. Przebiegali po placu gazeciarze z wydaniami specjalnymi, dzwoniąc uwieszonymi do nadgarstków dzwonkami tak hałaśliwie, że było ich słychać w trzecim salonie recepcyjnym wschodniego skrzydła Cesarskiego Pałacu. Trwało tam posiedzenie Rady Przybocznej, opracowującej projekt cesarskiego listu do narodu.
Cesarz przyłożył doń pieczęć tuż przed południem i wojna została wypowiedziana oficjalnie. Dodał jeden wers, wyrażając prywatne ubolewanie, że w wojnę z Brytanią i Ameryką Cesarstwo zostało wciągnięte. Stonował także nieco zdanie końcowe: „...podnosząc tedy i umacniając sławę Cesarskich Praw wewnątrz i na zewnątrz Kraju” na „zachowując przeto sławę naszego Cesarstwa”.
Około dwu tysięcy kilometrów niżej, na południu, samolot B-17 Willa zbliżał się do Manili. Nikt na pokładzie nie miał pojęcia, że Ameryka jest w stanie wojny, ponieważ tak marny był odbiornik radiowy. - Do południa powinniśmy być w Clark Field - powiedział pilot. Wiatr od czoła opóźniał lot, a pół godziny po przewidywanym czasie przylotu Will, przebywający teraz w kabinie pilotów, zauważył wyrastającą z wielkiej równiny niezwykłą, stożkowatą górę.
- Góra Arayat - powiedział pilot. - Według Filipińczyków, w szczerbie tego stożka osiadła arka Noego. - Skręcił wielki samolot w lewo. Will dostrzegł przed sobą Clark Field, z wieloma starannie ustawionymi samolotami. Stało tam co najmniej piętnaście wielkich maszyn, najpewniej Latających Fortec. Pilot rozkazał mu wrócić na miejsce i przypiąć się do fotela; za chwilę mieli lądować.
Will, zlazłszy na pas startowy, poczuł falę upału. Gdy żołnierz pakował na jeepa bagaże i spadochrony, Will rozluźnił mięśnie zdrętwiałych nóg. Narastał dobiegający z oddali łoskot, i żołnierz wyjaśnił: - Zbliża się nasza flota.
Odwrócili głowy i ujrzeli dwadzieścia, a może trzydzieści nadlatujących z północy maszyn. - Okręty, jasny gwint! - krzyknął ten drugi. - To skurwysyńskie japońskie bombowce! - Pchnął Willa na przednie siedzenie jeepa, potem jął zrzucać zeń cały bagaż. Reszta załogi wcisnęła się na łeb na szyję, i jeep skoczył jak z katapulty w stronę pasa startowego. Rozległ się dźwięk podobny do łoskotu pociągu towarowego w chwili hamowania. Eksplodował przed nimi hangar.
- Kryć się, bandyci! - ktoś krzyknął i wszyscy prysnęli w poszukiwaniu jakiejkolwiek osłony. Ryczała syrena alarmowa. Coś na Willa spadło. Woda kapała mu na twarz. Ale była czerwona. Leżący na nim człowiek krwawił obficie. Nie miał głowy. Will zawył, nie zauważając, że z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Stał wyprostowany niczym rzeźba do chwili, gdy ktoś ucapił go i właściwie niemal cisnął nim w płytki dół. Will nadal był tak zszokowany, że próbował wstać.
- Leż, głupcze! - krzyknął jego zbawca, mały PFC*3. - Zaraz będą tu Zera!
Will rozpłaszczył się w chwili, gdy przelatywała nad nimi seria pocisków wystrzelonych z bombowca. Czuł, że serce wali mu tak, jakby chciało wyrwać się z piersi. Próbował dziękować temu PFC, ale język stanął mu kołkiem. Usłyszał świst powietrza, odwrócił się i ujrzał wbitą w ziemię bombę-niewypał. - Spierdalaj stąd! - wrzasnął PFC, wspinając się na górę, po czym wskoczył do głębszego dołu.
Will ruszył także i spadł mu na kark. - Przepraszam - rzekł.
- Nic nie szkodzi - odparł mały PFC. - Jedno ciało więcej dla kuli, zanim dojdzie do mnie.
Nierówny łoskot motorów napastniczych maszyn gasł w oddali, i poczęli zwolna wyłazić z rowów ci, co ocaleli. Pole zaścielały szczątki ciał. Jeden człowiek, niepojętym zaiste sposobem, został rozsadzony przez pocisk dum-dum, niczym balon. Wydawało się Willowi, że jest niemal przezroczysty. Przeleciała obok ociekająca krwią ciężarówka. Wypełniona rannymi, gnała w stronę szpitala w Forcie Stotsenburga. Lżej ranni wlekli się oszołomieni, jak w transie.
Znad hangarów i budynków unosiły się słupy dymu. Will widział dziesiątki starannie ustawionych samolotów, które płonęły z hukiem obok pasów startowych. W ciągu sekund wszystko to zamieniało się w wydające przeraźliwy trzask, stopione szkielety, jakby konały z krzykiem. Wtedy Will zdał sobie sprawę, że słyszy krzyki rannych, i że sam jest zlany krwią poległego żołnierza.
Mark siedział z Pokym długo w noc; wspominali dawne czasy. Gdy się położyli, Mark nie mógł zasnąć, choć koce na podłodze mościły najlepsze, od chwili wyjazdu z Nowego Jorku, legowisko. Jego myśli stanowiły teraz mieszaninę rozważań o wojnie - i Pokym. Ledwie usnąwszy, ujrzał Mark, jak Poky przeskakuje niczym widmo z wagonu na wagon, potem nagle osuwa się i spada, i znika z oczu między dwiema węglarkami. Widział Poky'ego, jak siedzi obok torów, trzymając dwie skrwawione nogi i śmiejąc się szeroko. - Zrobiłem to - mówił. - Zrobiłem, zrobiłem. - Mark zbudził się z biciem serca i kroplistym potem na czole. A potem nie mógł, albo nie chciał usnąć ponownie. Usiłował myśleć o wszystkim, oprócz Poky'ego, który miękko pochrapywał kilka stóp dalej. Myślał o drogiej Floss, która była dlań kimś o wiele bliższym niż siostra. Często miewał sny o koszmarnym trzęsieniu ziemi w Tokio i o stojącym w płomieniach domu. Nie zapomniał ulgi doznanej w chwili, gdy Floss wyciągnęła go z żarłocznych płomieni. Czy teraz wróci do Japonii? Pomyślał o ojcu, który jest zapewne przygnębiony tym, że Roosevelt go nie posłuchał, a potem o Todach. Muszą się martwić o Shoga, który prawdopodobnie już walczy.
On sam miał tylko jeden obowiązek - wstąpić rano do wojska. Jak ci Japończycy mogli być tak głupi i zdradzieccy? Nie chciał walczyć przeciw starym przyjaciołom, ale zawsze nienawidził nazistów. Wstąpi więc do Marines*4 i poprosi o skierowanie do Europy.
Powitał ranek z lekkim sercem, wyskoczywszy z legowiska z prężnością ducha, która szczęśliwie jest udziałem młodych - i nie zaprzątał sobie głowy światem przeludnionym starcami. Czuł, że czeka go nowe doświadczenie. Ubrał się po cichu i wyszedł z izby podniecony na samą myśl o czekających go przygodach. Schronisko opustoszało, ale znalazł na wzgórzu otwarty kiosk z gazetami. Nie opodal znajdowała się całonocna jadłodajnia, wszedł, i jedząc śniadanie złożone z gorącej kaszy, przypieczonych angielskich bułek i kawy, czytał o wojnie. Wszystko zdawało się niemożliwe.
Drogę do biura werbunkowego piechoty morskiej ochoczo wskazywał mu Poky, i gdy Mark znikł we wnętrzu, jego przyjaciel jął potrząsać cynowym kubkiem i serdecznie pozdrawiać jednakowo strapionych przechodniów. Tak samo było w całym kraju. Po raz pierwszy od lat Stany Zjednoczone zjednoczyły się naprawdę. Bogaci i biedni, republikanie i demokraci, a nawet komuniści, myśleli w znakomitej większości przede wszystkim o kraju, dopiero potem o sobie. Ludzie z ulicy wymieniali spojrzenia z nowym poczuciem wspólnoty i świadomości tego, co się dzieje. Zażarte kłótnie między interwencjonistami i izolacjonistami straciły teraz na znaczeniu. Nieliczni podniecali się przyszłymi zyskami, i równie nieliczni, urodzeni za granicą, bardziej przejmowali się losami swoich ojczyzn, niż Ameryki. Były to istotnie rzadkie wyjątki. Praktycznie cała Ameryka, 130 milionów obywateli, akceptowała wojnę totalną. Mark nie należał do wyjątków. Podobnie jak miliony innych młodych mężczyzn, czuł przypływ patriotyzmu i palił się do walki. Wybrał piechotę morską, ponieważ ta zawsze biła się pierwsza. Jego doświadczenie włóczęgi było podobne do bitewnego, wyobrażał więc sobie, że da mu pewną przewagę.
Sierżant rekrutujący do Marines był wysoki, szczupły. Nosił na ostro wyprasowanych błękitnych spodniach czerwone, spływające z obu nogawic, lampasy. Uda miał osiemnastolatka, ale włos mu już siwiał. Żwawo podszedł do Marka. Lewą rękę miał czarną i po bliższym przyjrzeniu się, gdy sierżant zdejmował mu odciski palców, Mark spostrzegł, że jest sztuczna, wykonana z jakiejś gumowej masy. Zawsze myślał, że aby dostać się do Marines trzeba być okazem zdrowia, zastanawiał się więc, jak mogli wziąć tego człowieka.
Sierżant zaprowadził Marka do sąsiedniej izby przyjęć marynarki wojennej. Został tam poddany oględzinom i odpowiadał na kłopotliwe pytania w rodzaju „kiedy miałeś ostatni stosunek płciowy?”. Słyszał, jak trzej młodzieńcy przed nim dawali na nie męską odpowiedź „wczoraj”, choć najpewniej wszyscy trzej byli prawiczkami.
- Wszyscy na pokład! - krzyknął sierżant tuż przed dziesiątą.
- Będzie przemawiał prezydent. - Włączył radio i po chwili, jak wszyscy Amerykanie, doznali wstrząsu, usłyszawszy znajomy głos, który mówił: - Wczoraj, 7 grudnia 1941 - tadata wejdzie do kronik hańby - Stany Zjednoczone zostały niespodziewanie i z premedytacją napadnięte przez morskie i powietrzne siły Cesarstwa Japonii...
Po badaniach sierżant zaprowadził Marka na lunch. Mark wszystkie pieniądze zostawił Poky'emu. Sierżant uśmiechnął się:
- Synu, to na koszt Korpusu. - Weszli do małej restauracji, gdzie sierżant zamówił dania i suchy prowiant na podróż Marka do obozu szkoleniowego w San Diego. Podczas posiłku opowiadał o swojej służbie w Nikaragui i China Station, każdym słowem dając do zrozumienia, że jest z tego dumny. Trzy złote naszywki na jego błękitnej bluzie, wyjaśniał, oznaczają stopień. A te dwa złote paski u dołu rękawa to oznaka stażu: każdy pasek - cztery lata służby. Miał także Purpurowe Serce, które zaświadczało, że był ranny, oraz cztery baretki, jedną za Chiny, jedną za Nikaraguę i jedną za dobre sprawowanie. Mark był ciekaw, za co otrzymał czwartą - błękitną z siedmioma gwiazdkami, i gdy sierżant wyszedł po blankiet ankiety, jego gburowaty asystent powiedział: - To jest M.H. synu. - Był to „Medal of Honor”, najwyższe odznaczenie, jakie może otrzymać morski piechur. - Dostał go za walkę w Nikaragui, z Sandinem. Chwycił w locie granat ręczny. Uratował swój pluton i stracił ramię. Korpus Marines dba o swoich ludzi.
Mark uznał, że jest nikim. I po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że wchodzi w krąg szczególnego braterstwa.
Jednoręki sierżant przeczytał wypełnioną przez Marka ankietę, i choć wywarła na nim wrażenie informacja, że Mark należał do Phi Beta Kappa, to strapił się wyliczeniem dwunastu wyroków sądowych i tym, że Mark należał kiedyś do partii komunistycznej. Gdy Mark wyjaśnił, że wystąpił z partii z uczuciem wstrętu, a te wyroki otrzymał za jazdę pociągami towarowymi lub za wchodzenie na tereny prywatne, sierżant podał mu nowy blankiet. - Tym razem nie wspominaj o żadnym z tych gówien.
Mark z pewnym ociąganiem spytał, czy mógłby zostać wysłany do Europy. Nie wspomniał, że mówi biegle po japońsku, ponieważ niechybnie użyto by go jako tłumacza na Pacyfiku.
- Powiedz to tym w obozie. Słynny 6 Batalion Marines ćwiczył już w Islandii, i z pewnością jako pierwszy stoczy bój z nazistami.
Poprowadzono Marka wraz z innymi rekrutami do innego pomieszczenia, gdzie za mocno wypucowanym biurkiem siedział poważny facet. Stały za nim dwie flagi. Po prawej pasiasto-gwiaździsta, po lewej w barwach Korpusu Marines. Ten piechur morski miał pełną pierś medali, a na kołnierzu nosił srebrno-złote kotwice i globusy. Na każdym ramieniu miał srebrny liść dębu, oznaczający, że jest podpułkownikiem.
- Czy któryś z was ma jakieś zastrzeżenia? - spytał. Nie odezwał się żaden. - Wstępujecie do rodziny i oczekuje się, że przede wszystkim będziecie piechotą morską. Proszę podnieść prawe ręce i powtarzać za mną przysięgę Korpusu.
Gdy wymaszerowali z biura, Mark czuł przypływ dumy. Był jednym z Marines.
Rano obudził Floss młody, bardzo poważny agent FBI w schludnym służbowym uniformie. Poinformował ją, że Tadashi został zamknięty wraz z innymi urzędnikami w ambasadzie Japonii. Ona zaś może dokonywać zakupów i spacerować tylko pod nadzorem FBI. Uczucia antyjapońskie przybierają na sile, wyjaśniał, a środki zastosowane przez pana Hoovera mają nie tyle ograniczać, co ochraniać.
- Czy Masao może chodzić do przedszkola?
- To nie byłoby mądre - powiedział, a ona nie zaprotestowała.
Na zakupy udali się całą trójką, potem Masao otrzymał zgodę na zabawę w pobliskim parku. Podbiegł do matki zrozpaczony.
- Mamo, patrz! - Jedno z drzew wiśniowych, podarowanych Waszyngtonowi przez Japonię, zostało ścięte i porąbane na kawałki. - Kto to zrobił?
- Jakiś głupiec - powiedziała Floss. Zwróciła się do swego strażnika. - Kiedy zobaczę mego męża?
- Nie wiem, proszę pani.
- Czy mogę do niego zatelefonować?
Współczuł jej szczerze. - Przykro mi, proszę pani. Musi pani być cierpliwa.
Ojciec jej napisał do Roosevelta, że duch panazjatyzmu, głoszony przez Japończyków i wyśmiewany przez amerykańskich ekspertów jako grubiańska propaganda, naprawdę włada całym Wschodem.
„W głębi serc wszyscy Azjaci czują, że biały człowiek jest, albo może być, ich wspólnym wrogiem. Nawet ci, którzy są naszymi aliantami, jak Filipińczycy i Chińczycy, skrycie obserwują nasz stosunek do własnych Murzynów czy ludzi Orientu”. Ostrzegał, że na całym świecie umacnia się solidarność kolorowych. „Większość białych albo nie zdaje sobie sprawy, albo nie rozumie tego, że może wystąpić całkowicie inny układ sympatii ludów, w zależności od rasy i koloru skóry. Proszę mi wierzyć, Panie Prezydencie, Azjaci o tym wiedzą. Nadszedł czas, byśmy zaczęli działać i pozbyli się garbu rasowych uprzedzeń. W przeciwnym razie przegramy wojnę na swoim własnym terenie. Proszę mi wybaczyć tę szczerość, ale jestem głęboko zaniepokojony nawoływaniem grup uprzedzonych, byśmy uwięzili naszych japońskich obywateli z Wybrzeża Zachodniego”.
Jego syn zameldował się tymczasem w kwaterze głównej MacArthura w Manili, przy ulicy Wiktorii, pod numerem l, za miejskimi murami obronnymi; nabył letni mundur, odszukał kwatery BOQ*5 i wykonał kurtuazyjny telefon do Bazy Marynarki Wojennej w Cavite. Nadal znajdował się w stanie szoku po przeżytym bombardowaniu i ostrzale, ale ulgę sprawiała mu świadomość, że nie tylko on jeden był bliski załamania. Wkrótce spotkał człowieka z Harvardu, komandora- porucznika i wieczorem został mile podjęty jako gość Klubu Oficerskiego. Rozmawiano głównie o kolosalnym bardaku u MacArthura, który kilka godzin po ataku na Pearl Harbor dopuścił do zmasakrowania Clark Field... Stos pacierzowy sił powietrznych, włącznie z większością bombowców, został zmiażdżony.
- Rozumiem - powiedział jeden z oficerów marynarki - rozumiem lotników, którzy ukuli nowy slogan, „niech szlag trafi torpedy, zmiatajmy w góry”.
Will milczał. Mógł wspomnieć o panice trwającej w Clark Field całą noc, ale był zbyt zajęty obmyślaniem pierwszego raportu dla Marshalla. Następnego ranka, dziesiątego grudnia, Will wrócił do kwatery głównej armii, by poinformować szefa sztabu MacArthura, generała Sutherlanda, że został przez Marshalla upoważniony do zapewnienia MacArthura, iż zostanie mu dostarczone możliwie wszystko, czego potrzebuje. Sutherland, z uśmieszkiem, który mógł być ironiczny, odparł, że właśnie odebrali radiogram od Marshalla, zapewniający MacArthura, że Departament Wojny darzy go całkowitym zaufaniem.
Will jadł lunch z innymi oficerami w hotelu Manila nad zatoką, gdy rozległ się huk nadlatujących maszyn. Wszyscy wybiegli na zewnątrz w porę, by ujrzeć przelatujące bombowce ze wschodzącym słońcem na skrzydłach. Ktoś naliczył ich dwadzieścia pięć, ktoś inny dwadzieścia siedem. Zaczęły spadać bomby. Dym wzniósł się znad przedmieścia. - Nichols! - ktoś krzyknął. Bombardowali bazę myśliwców. Potem dał się słyszeć wysoki skowyt i przeleciała im nad głowami falanga Zer, które miały roznieść Nichols Field.
W Manili uderzono w kościelne dzwony. Po chwili nadleciała z północy kolejna fala bombowców.
- Teraz nam przypieprzą! - krzyknął Will. Gdy oficerowie rozbiegli się w poszukiwaniu schronów, samoloty skręciły w prawo i zaczęły zrzucać bomby na okręty zacumowane w manilskiej zatoce.
Trzecia duża formacja nadlatywała znad wyspy Corregidor, tworząc wielkie V. Will patrzył jak te aparaty przelatują nad Cavite, niczego nie atakując, potem nagle zawracają i zrzucają swój ładunek nad bazą morską. Otworzyły ogień trzycalowe działka w Cavite, lecz ich pociski wybuchały znacznie poniżej lecących bombowców. Cała baza morska stanęła w szalejących płomieniach, Will modlił się, żeby nie dotarły do składu amunicji. Wtedy wiatr zmienił kierunek. Płomienie frunęły wyżej, lecz szczęśliwie do wielkiej eksplozji nie doszło.
Późnym popołudniem, posłużywszy się swoją małą książeczką szyfrów, Will wysłał pierwszy raport. Opisał krótko bombardowania, ocenił przypuszczalne straty i powtórzył to, czego się dowiedział o pogromie Clark Field. Generał Brereton, dowódca sił powietrznych MacArthura, dowiedziawszy się o Pearl Harbor, zażądał zbombardowania przez podległe mu Latające Fortece portu Takao na Formozie, ale MacArthur odmówił - nie mogli działać wbrew jego woli. Odniósłszy raport do armijnego wydziału depesz, Will czuł się podle. Wszystko w tej wojnie zdawało się chybiać celu.
Następnego ranka Manila przeżywała emocje spowodowane wielką bitwą morską w Zatoce Lingayeńskiej. Łoskot salw artyleryjskich słyszano wiele mil dalej. Japończycy usiłowali wysadzić desant, ale 21 Dywizja Armii Filipińskiej zatopiła większość barek desantowych i zatoka została zatkana pływającymi ciałami; plaże pokrywały trupy Japończyków.
W kwaterze MacArthura przy ulicy Wiktorii pod numerem l, Will nie uzyskał zbyt wielu informacji, ale tego jeszcze wieczoru dowiedział się, że Carl Mydans z Life'u odbył wycieczkę do Zatoki Lingayeńskiej, gdzie nie znalazł ani wraków, ani bodaj jednego ciała na plażach, nie licząc ciał opalających się żołnierzy. Była to więc lipa, ujawnił Mydans, nawet jeśli wystrzelono wiele ton pocisków. Mimo to poranne gazety manilskie wywaliły na czoło zeznania, naocznych świadków sensacyjnego zwycięstwa, potwierdzonego przez rzecznika prasowego MacArthura, majora Dillera. Ten wręczał informację zawierającą szczegółowy opis odniesionego zwycięstwa. Inni reporterzy ruszyli hurmem, by kompilować swoje sprawozdania, ale Will zauważył, że Mydans bierze Dillera na stronę i usłyszał jego protest.
- To pić, byłem w Lingayen, tam nie ma nawet śladu żadnej bitwy. Diller wskazał na właśnie odczytany przez siebie komunikat:
- Tu mam tak napisane.
Nikt, z wyjątkiem Willa, nie zwrócił na Mydansa najmniejszej uwagi. Kwatera główna przeżywała euforię także z powodu innego wielkiego zwycięstwa i kreowania nowego superbohatera Ameryki, kapitana Colina Kelly'ego. Oddał życie, zatapiając japoński okręt wojenny Haruna.
Japońscy sztabowcy w Tokio wyśmiali obydwa komunikaty MacArthura. W Zatoce Lingayeńskiej nie było ani jednego japońskiego okrętu wojennego, a Haruna znajdowała się półtora tysiąca mil dalej, w Zatoce Tajlandzkiej, w chwili kiedy jakoby zniszczył ją Kelly. Okręt trafiony przez bomby Kelly'ego był dużym frachtowcem i został przez nie zaledwie nieznacznie uszkodzony.
Kilka dni później Floss otrzymała telefoniczną wiadomość, że Tadashi zostanie wkrótce przywieziony do domu, ale będzie musiał rano wracać do ambasady. Głos urzędnika oznajmił, że będzie mogła z nim wrócić także ona. Odwiesiła słuchawkę, decyzję podjęła już wcześniej. Ale gdy przyjechał Tadashi, wyczerpany i przygnębiony, wyjawił, że oznacza to, iż do Japonii będą musieli wrócić wraz z nim oboje, Floss i Masao.
- Oczywiście - powiedziała spokojnie. Ujął obie jej dłonie.
- Nie pojmujesz. Japonia zostanie zmiażdżona.
- Wiem.
- Wkrótce życie wszystkich Japończyków stanie się tam nie do zniesienia. Wyobraź więc sobie, jakie życie będą mieli wrogowie.
- Nie jestem wrogiem.
- Wiesz, co mam na myśli. Nasi sąsiedzi w Tokio będą ci robić świństwa.
- Musimy być z tobą, Tadashi.
- Będą się znęcać nad Masao za to, że jest pół-Amerykaninem. Podparła podbródek.
- Masao i ja potrafimy o siebie zadbać.
- Ale co się stanie, jeśli odkryją, że byłem zamieszany w depeszę do cesarza? Mogą cię uwięzić.
- Jeżeli, jeżeli! A co, jeżeli jutro spadnie na nas meteor? Jedziemy z tobą i tyle. - Znów zaczął protestować. - Moja prababka przyczyniła się do zaludnienia Dakoty Południowej, bo miała dziewięcioro dzieci. Ja mam tylko jedno.
Spór wygasł, ale tej nocy Tadashi nie mógł zasnąć. Obudził Floss.
- Możesz zostać z ojcem w Williamstown.
- To byłoby gorsze niż Tokio. - Pocałowała go, odwróciła się i znowu zasnęła.
Sytuacja na Filipinach z każdym dniem była gorsza. 21 grudnia amerykański okręt podwodny potwierdził obecność wielkiego konwoju zmierzającego ku Zatoce Lingayeńskiej. O godzinie 2.00 nad ranem, pierwsi spośród 43 110 żołnierzy japońskich zaczęli opuszczać pokład pierwszego transportowca. Ich dowódca, generał-porucznik Masaharu Homma, oczekiwał z niepokojem na jakąś reakcję z brzegu. Jedyny dźwięk wydała barka desantowa, ocierając się o burtę transportowca. Jedynym wrogiem był przypływ.
MacArthur molestował Marshalla przez radio o wsparcie z morza i powietrza. Czy nie mogłaby Flota Pacyfiku Kimmela przywieźć myśliwców, które miałyby w zasięgu Filipiny? „Czy mogę oczekiwać czegoś w tym rodzaju?”. Żądał niemożliwego. Po ataku na Pearl Harbor Flota Pacyfiku znajdowała się w stanie rozkładu, ale nawet gdyby była w najlepszym stanie, nie mogłaby ryzykować równie nierozważnej i głupiej wyprawy.
W ciągu paru dni oddziały Hommy pokonały dwie zielone dywizje filipińskie, usiłujące po desperacku zatrzymywać uzbrojoną po zęby i wspieraną przez czołgi japońską piechotę - karabinami maszynowymi chłodzonymi wodą, które się systematycznie zacinały. MacArthur dysponujący jedynie żałosnymi resztkami sił morskich i powietrznych nie mógł osadzić nieprzyjaciela na plażach tak, jak to sobie zaplanował. Jego oddziały musiały brać pod uwagę wycofanie się zgodnie z planem wojennym „Pomarańcza 3”. Była to stara operacja, pomyślana pierwotnie dla obrony Zatoki Manilskiej. Powstrzymujące teraz Japończyków wojska lądowe powinny się powoli wycofywać ku półwyspowi Bataan, gdzie mogłyby się bronić co najmniej przez sześć miesięcy. W tym czasie flota Stanów Zjednoczonych niewątpliwie zdąży przybyć i dowieźć posiłki wraz z zaopatrzeniem.
Następnego ranka nadeszły kolejne złe wieści. W ciągu nocy dwadzieścia cztery japońskie transportowce wysadziły desant w zatoce Lamon, sześćdziesiąt mil w linii powietrznej na południowy wschód od Manili.
- Teraz jesteśmy wzięci w dwa ognie - powiedział ponuro siedzący z Willem przy śniadaniu porucznik piechoty. - Słyszę, że wódz ma zamiar wydać Parkerowi rozkaz wycofania dwu jego dywizji z południowego Luzonu i skierowania ich na Bataan. - Oznaczałoby to, mówił, że bitwa na południu skończyła się, zanim się zaczęła.
Dwie godziny później przypuszczenie zostało potwierdzone; przed południem pośpiesznie zwołano naradę sztabu MacArthura. Gdy potem ludzie ci opuszczali w przygnębieniu pokój, dostrzegł Willa jeden z poruczników.
- Sutherland powiedział nam, że kwatera główna przenosi się dziś w nocy na Corregidor. - Była to mała, ufortyfikowana wysepka u wejścia do Zatoki Manilskiej. - Możemy zabrać ekwipunek polowy i jedną walizkę albo worek. Wszystkiego najlepszego!
Rozmowę przerwał narastający huk samolotów. Ktoś krzyknął:
- Nalot!
Zawyła syrena. Will uskoczył w bok w samą porę, widząc jak bomba trafia w będący siedzibą sztabu floty wojennej gmach Marsmana. Wkrótce cały teren portu stał w płomieniach. Kilka przecznic dalej, zostawiwszy za sobą zwijające się groteskowo gąsienice, wjechał w dom ciągnik. Chmury kurzu ze sproszkowanego betonu i kamienia mieszały się z czarnymi kolumnami dymu, zawieszając nad całym terenem śmiertelny całun.
Will próbował wysłać do Marshalla kolejny raport, ale centrum łączności było zbyt zajęte przygotowaniami do ewakuacji. Postanowił pójść do ambasady i spróbować stamtąd. Ulice były zatarasowane wojskowymi pojazdami i zarekwirowanymi, pękatymi autobusami filipińskimi, pełnymi zgaszonych żołnierzy i sprzętu. Długie węże pojazdów poruszały się w piekącym słońcu powoli. Wszystkie zmierzały na północ - na Bataan. Znalazł ambasadę także w stanie chaosu. Ludzie miotali się wokół roztargnieni, przy czym każdy zdawał się wypełniać jakąś poważną misję. Nikt nie miał czasu, by poświęcić mu więcej niż chwilę, wyszedł więc rozczarowany. W jeepie na bulwarze dostrzegł znajomka z Korpusu Lotniczego. Jechał do Fortu McKinleya, gdzie mieściła się teraz kwatera główna sił powietrznych, zaproponował Willowi podwiezienie. Znaleźli tę instytucję w stanie szoku. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Jakiś zgryźliwy kapitan złapał Willa za klapę i jął przeklinać wysokie szarże. - Nadymają się, zwiewają, nas wystawiając dupą do wiatru. Ostatni z nas mają się ewakuować łajbą. Pychota! - Ale pobiegł, żeby się na wszelki wypadek spakować.
Will, wraz ze swym przyjacielem z Korpusu Lotniczego, wrócił na ulicę Wiktorii. Oficer sztabowy odprowadził go na bok i poradził w zaufaniu, by przed zmierzchem stawił się w dokach. Mieli odpłynąć małym parowcem na Corregidor. Will postanowił pójść, ponieważ stamtąd mógłby nadać wiadomość do Waszyngtonu. Odnalazł czas jakiś potem w dokach ów parostatek, na który miał wejść; nazywał się Don Esteban. Po godzinie zaczęli się schodzić inni z walizkami i tobołkami. Wtedy Will uzmysłowił sobie, że wszystkie swoje rzeczy pozostawił przy ulicy Wiktorii. W końcu przybył generał MacArthur i statek ruszył przez zatokę w stronę wysepki w kształcie kijanki, owego Corregidoru, położonego zaledwie trzydzieści mil dalej. Wkrótce zapadł zmierzch. Powietrze było balsamiczne i świecił księżyc. Will usiadł wraz z innymi na pokładzie. Ludzie rozmawiali ściszonymi głosami. Widzieli za sobą płomienie nad zbiornikami paliwa w Cavite. Ktoś, pomyślał Will, robi wreszcie coś konkretnego.
- Wesołego Bożego Narodzenia! - powiedział głos z ciemności.
Rankiem, wysławszy raport, Will obszedł wysepkę. Dowiedział się, że nazywają ją „Skała”. Trafna nazwa, pomyślał, ponieważ natura ukształtowała ją dla celów obronnych. Stojąc na głównym korpusie tej kijanki mógł widzieć Manilę. Z niektórych jej dzielnic buchał dym. Obróciwszy się w lewo, spojrzał na ogon kijanki i spostrzegł, że jest na poziomie morza. Był na niej krótki pas startowy. Ledwie trzy mile, w linii powietrznej, dalej na północ, widział południowe wybrzeże cypla półwyspu Bataan. A jeszcze dalej wyrastały stożkowate, masywne góry. Domyślił się, że to prawdopodobnie wygasłe wulkany.
Na szczycie Corregidoru, ponad pięćset stóp nad poziomem morza, wiała chłodna bryza, podczas gdy niżej ludzie zalewali się potem. Zrozumiał powód, dla którego tu przybył MacArthur. Ktokolwiek posiadał tę wysepkę, wetkniętą w gardziel zatoki niczym kość, kontrolował Zatokę Manilską w całości. Zszedł bardzo krętą szosą, aż dobrnął do szeregu potężnych, dobrze zamaskowanych dział osadzonych w betonowych bunkrach, wciętych z kolei w skałę. Droga kończyła się w dokach, tam gdzie wysadzono ich poprzedniej nocy. Przeszedł kilkaset jardów po płaskim terenie w stronę ogromnego garbu masywnej skały. Żołnierz powiedział mu, że to wzgórze Malinta. Will dostrzegł obszerne wejście do tunelu i stwierdził, że ma on liczne odgałęzienia skonstruowane tak zmyślnie, że w jego wilgotnych katakumbach mogło żyć dziesięć tysięcy ludzi bez lęku przed bombami czy pociskami. Wewnątrz tunelu zainstalowano biura.
Dowiedział się, że generał mieszka w małym domku, pół mili za drugim końcem tunelu. Tego bożonarodzeniowego ranka przebywał tam MacArthur, który miał o czym myśleć. Nie otrzymywał wsparcia ani z morza, ani z powietrza. Było to dlań poniżające.
Boże Narodzenie w ambasadzie japońskiej przy Massachusetts Avenue było przygaszone. Dzieci z radością powitały olbrzymią, świecącą lampkami choinkę w hallu na parterze, ich rodzice natomiast ze smutkiem myśleli o czekających Japonię i ich samych trudnych dniach. Todowie urządzili w swoim niewielkim pokoju skromną uroczystość. Masao, z ciekawością i upodobaniem wszystkich innych dzieci w tym kraju, rozwijał otrzymane prezenty.
- Kocham Boże Narodzenie - powiedział.
Dwa dni potem kazano im się pakować. Wyjeżdżali do hotelu w Hot Springs, w Wirginii. Postanowiono ich tam internować do czasu zorganizowania wymiany na dyplomatów amerykańskich urzędujących w Japonii. Ambasadora odwieziono na dworzec kolejowy samochodem, reszta miała podróżować autobusami. Tłum u bram ambasady wrzeszczał na tych, którzy - by wejść do pojazdów - tworzyli kolejkę. Japończycy, przed wejściem, zdejmowali kapelusze i składali ambasadzie niski pokłon. To wywoływało nowe wrzaski. Gdy Floss przepychała do wehikułu Masao, kilkoro z tłumu, spostrzegłszy, że nie jest Japonką, zaczęło ją wyzywać.
Znacznie gorzej było na Union Station. Tłum zachowywał się jeszcze agresywniej. Ze wszystkich stron strzelały flesze aparatów fotograficznych. Policjanci w cywilu odsuwali napierających i w końcu udało się im wejść do pociągu. Łoskot kół i sam ruch jadącego na południe wagonu uspokajał Floss. Tadashi milczał. Byli zaledwie na początku drogi, długiej drogi do domu. Ale jak tam ich przyjmą? Co ich czeka?
Brat Tadashiego, Shogo, celebrował z pułkownikiem Tsujim kolejne zwycięstwo. Zajęli strategicznie ważne miasto Ipoh, nie ponosząc niemal strat, i zbliżali się do Kuala Lumpur, stolicy Malajskich Stanów Sfederowanych. Tsuji polegał teraz na strategii Japonii całkowicie. Wszystko szło bowiem zgodnie z planem, a w ciągu ostatnich kilku dni wiele energii poświęcał sprawie równie ważnej: politycznej i moralnej indoktrynacji starannie dobranych młodych oficerów. Chodził z Shogiem od jednej jednostki frontowej do drugiej i, gdy trafiali na chwile wieczornego wytchnienia, zbierał tych, co zdradzali tęsknotę do starych cnót, i przy szklance zdobytej na Brytyjczykach whisky rozmawiali o przeszłości. Shogo, na polecenie Tsujiego, wynajdywał zawsze miejsca ustronne, na przykład w zaciszu plantacji kauczuku. Potem, przy blasku niewielkiego ogniska, Tsuji opowiadał długą historię łupiestwa uprawianego w Azji przez Zachód; mówił o arogancji Brytyjczyków, Holendrów i Portugalczyków; o uzurpatorskim potępieniu okupacji Mandżurii, potępieniu przez Amerykanów, którzy u siebie zmietli z powierzchni ziemi Indian. Mówił o tym, jak państwa ABCH zmówiły się, by powstrzymać wzrost japońskiej potęgi przemysłowej i jak ją osaczyły, zatrzymawszy dopływ ropy naftowej. Shogo słyszał to wielokrotnie, ale zawsze dawał się ponosić namiętnej logice wywodów Tsujiego.
Shogo byłby chory i rozczarowany, gdyby się dowiedział, że jego dowódca odbywa także tajemne spotkania z czołowymi oficerami, którzy podzielali jego fanatyczne przeświadczenie, że zajęcie Malajów stanowi tylko pierwszy krok na drodze do uwolnienia całej Azji. Po uwolnieniu każdego z jej krajów, agitował Tsuji, następnym zadaniem musi być wymierzenie kar tym zdradzieckim tubylcom, którzy spiskują z czerwonymi barbarzyńcami. Ich także trzeba zetrzeć na proch, to będzie lekcja moralności. To jedyny sposób, by Azja naprawdę wróciła w ręce Azjatów. Tsuji mówił owym wybrańcom o tym, jak ich dziadowie oczyszczali Nagasaki z zalewu chrześcijańskiej korupcji, i opowiedział, jak palono, krzyżowano i poddawano torturze wody japońskich odstępców i portugalskich klechów.
- Bezlitosne okrucieństwo! - krzyknął. - Musimy się wewnętrznie wzmocnić, by działać tak, jak nasi dziadowie! - Z twarzą, którą w pełgjiwym świetle ogniska wykrzywiał grymas zemsty, słuchaczom, palonym pragnieniem przyłączenia się do jego krucjaty - przypominał boga.
Pod koniec grudnia Tsuji był zarówno psychicznie jak fizycznie zupełnie wyczerpany. Shogo namawiał go na jakiś odpoczynek, ale on tym czynniej działał, im bliżej byli Singapuru. Twarz miał wychudłą, ale w oczach żar. Porywczy, wściekał się na lada uchybienie i wymógł na dowództwie, by pozostawiało go zawsze na pierwszej linii frontu, czym doprowadzał swoje oddziały do granic wytrzymałości.
Pośpiesznie przygotowany odwrót na Bataan zmienił się w koszmar, ponieważ kolumny pojazdów wojskowych, wlewające się na półwysep z północy i południa, nie miały końca. W bazie bataańskiej zostało tylko paru żandarmów wojskowych, więc ruch co chwila zastygał. Niecierpliwość, z jaką wojsko pragnęło wydostać się w bezpieczne miejsce, doprowadzała do licznych zderzeń i korków. Chaos potęgowały tysiące przerażonych cywilów uciekających przed szybko sunącymi zagonami Hummy. Jechali wozami zaprzężonymi w woły, cartelasami i rozklekotanymi samochodami. Nikt nie próbował ich zatrzymać, ponieważ pierwotny plan WPO-3 zakładał ewakuację wszystkich zamieszkałych na półwyspie Filipińczyków. Nie mając pojęcia, co się dzieje, wieśniacy w osłupieniu wlepiali wzrok w nieustającą paradę ciężarówek, samochodów osobowych i armat, z hukiem przejeżdżających po mulistych drogach obok ich barrios, bambusowych chat pokrytych grubą warstwą kurzu.
Will nie miał już czego poznawać na Corregidorze. Otrzymał zezwolenie na wyjazd do Manili szalupą marynarki wojennej. Późnym popołudniem stwierdził, że miasto żyje w jeszcze większej panice. Ulice przelotowe były zatkane pojazdami i armatami kierujących się na Bataan wojsk z południowego Luzonu.
Cywile miotali się bezładnie z dobytkiem niesionym na plecach albo wiezionym na małych wózkach. Jedni szli z wojskiem, inni w przeciwnym kierunku, bo im się zaczął zdawać bezpieczniejszy. Will poszedł piechotą na ulicę Wiktorii pod numer l, gdzie pozostawił swój lotniczy worek. Gmach sztabu był pusty jak otchłań - żadnych mebli, żadnych teczek; znikła nawet instalacja elektryczna. Nie pozostało nic, prócz gór zmacerowanych papierzysk i odpadków. Wszedł do męskiej ubikacji. Ją także czyściciele ogołocili. Nie ocalały krany nad umywalkami. Znikły nawet deski sedesowe. Próbował spuścić wodę, ale i tej zabrakło. Wspiął się na piętro, do sali operacyjnej sztabu, choć był pewien, że jego rzeczy znikły wraz ze wszystkim, co miało jakąkolwiek wartość. Biura ograbiono doszczętnie, jeśli nie liczyć bezużytecznych rupieci i papieru. Zdumiony, spostrzegł swój błękitny lotniczy worek, pękaty i nienaruszony. Mógł się teraz ogolić własną brzytwą i kremem! I zmienić bieliznę.
Pociemniało. Uznał, że będzie bezpieczniej spać w opuszczonym gmachu. Moszcząc posłanie z papierzysk, przypominał sobie opowieści Marka o tym, jak to sypiał on w węglarkach, owinięty w zwoje gazet. Nigdy dotychczas o tym nie myślał, ale przewracając się z niewygody z boku na bok, dociekał, jakież to szaleństwo popychało Marka ku dobrowolnemu przeżywaniu podobnych męczarni. Wytrzymał do późnych godzin nocnych, po czym opuścił to widmowe gmaszysko. Na zewnątrz panowały egipskie ciemności. Z miasta za murami nie dochodził najlżejszy szmer. Wyglądało to tak, jakby był ostatnim człowiekiem na ziemi. Potem usłyszał z oddali huk ciężkich motorów i pobiegł w stronę zatoki. Kilka zaciemnionych pojazdów sunęło na północ. Wszedł na bulwar, po którym jechała kolumna samochodów osobowych i transporterów. Przypuszczał, że to kolejne oddziały z południowego Luzonu. Pomachał dłonią załodze jednej z ciężarówek. Nie przystanęła, ale nadjechał brudny, pogięty wóz sztabowy. Otwarły się tylne drzwi.
- Wskakuj, synu - powiedział ktoś.
Will usiadł przy dwu oficerach na tylnym siedzeniu.
- Nie mam pojęcia, jak ktokolwiek przy zdrowych zmysłach może się tu pętać - zauważył pogodnie jeden z siedzących obok. Przedstawił się: - Jones. Dowodzę całym tym majdanem. - Will słyszał o generale brygady o tym nazwisku, niedawno postawionym na czele sił południowego Luzonu. Mówiono, że to stetryczały Walijczyk, westpointczyk, który wiedział, jak się chadza własnymi drogami.
Jechali na północ, w stronę małego miasteczka odległego o jakieś dwadzieścia mil. - Właśnie mi powiedziano, że mają nadzieję, iż tam dojadę i zatrzymam Japońców. Czym? - Mruknął wściekły.
Czas pewien milczał, po czym zwrócił się do sąsiada z lewej. - Coś musiało się przytrafić Chudemu - rzekł. - Nie czekali na niego w tym tygodniu na Bataanie. - Chudy, o czym Will wiedział, to generał Wainwright, dowódca wszystkich wojsk północnego Luzonu.
Godzinę później kierowca umieścił nowy punkt dowodzenia Jonesa w budynku szkolnym. Pierwsze światło dnia odsłaniało typowo filipińskie miasto. Jones studiował mapy rozłożone na dużym stole. Zdążały ku nim, tuż przed nacierającym Hommą, resztki dwu filipińskich dywizji. Pierwsze pododdziały niedobitków widziano kilka mil dalej na północ.
- Użyjcie ich, jeśli wam się uda - polecił Jones. Własnemu, rozkraczonemu na drodze batalionowi, wydał rozkaz marszu na północ.
Will odnosił wrażenie, że Jones miał zadanie niewykonalne, ale generał dyslokował swoje szczupłe oddziały tak fachowo, że z nastaniem nocy zatrzymał nacierających Japończyków. Will patrzył z podziwem, jak po szaleńczym dniu generał kończy dzieło.
- Teraz nie mam nic innego do roboty, jak czekać i mieć nadzieję - powiedział Jones. - Wyjdźmy przed dom i pooddychajmy świeżym powietrzem.
Wyszli w ciemność. Miasto zdawało się wymarłe. Bitwa ucichła. Jasny księżyc oświecał fontannę i Jones ruszył w jej kierunku. Obrazek zupełnie sielankowy: legł na wznak na kamiennych płytach i podparłszy głowę ramionami wpatrywał się w lśniące niebo. Will usiadł przy nim i objął dłońmi kolana. Wieczór pachniał egzotycznym aromatem frangipani - kremu migdałowego. Dobiegł ich uszu daleki łoskot, grzechot ciężarówek i autobusów jadących z Manili na Bataan.
- To nasi - powiedział cicho Jones. - Uda się im? - Po chwili siadł i wyszczerzył zęby. - Sądzisz, że George'a Marshalla ucieszyłby taki dzień, jak ten?
- Myślę, że tak, sir.
MacArthur czytał w swoim małym domku na Corregidorze radiogram Marshalla: „Dlaczego prezydent Quezon nie przyleciał do Ameryki i nie utworzył rządu na wygnaniu?”. MacArthur zastanowił się chwilę, po czym napisał ołówkiem odpowiedź.
Każda ewakuacja prezydenta Filipin byłaby zbyt niebezpieczna. Ponadto jego wyjazd „spowodowałby wśród Filipińczyków zanik woli walki”. Większość armii MacArthura stanowili Filipińczycy. „Wobec ich wysiłków” - gryzmolił - „Stany Zjednoczone muszą przyjść im z poważną pomocą albo wycofać się z Orientu ze wstydem”. Czy nie za ostro? Nie, nic nie jest powiedziane za ostro, jeśli może zmusić tych z Munitions Building*6 do jakiegoś działania.
Poszedł na górę, żeby spojrzeć na Manilę. W mieście nie było innych, niż pożary, świateł. To zapewne płonął jeszcze Fort McKinleya. A także lotniska Nicholsona, Nielsena i Cavite. Najwyżej chyba biły płomienie z pól naftowych Pandacanu. Co za marnotrawstwo! Ale niczego nie wolno pozostawić Japończykom. Wróg stał u bram tego niegdyś pięknego miasta. Generał był ciekaw, czy zbombardowali także Hotel Manila. Może pozostał nietknięty luksusowy, siedmiopokojowy apartament, ofiarowany mu przez rząd Filipin?
Wróciwszy powoli do swego domku, ucieszył się z raportów donoszących mu, że zwiódł Hommę i że wiele jego oddziałów przypuszczalnie wymknie się na Bataan. Wydawanie rozkazów odwrotu upokarza, ale ten rozkaz oznaczał, że walka trwa dalej. Aż do nadejścia odsieczy z Pentagonu.
Przybywszy z generałem Jonesem na Bataan, Will został odesłany na głębsze tyły, do kwatery Chudego - Wainwrighta, który dowodził jednym z dwu Korpusów wyznaczonych do obrony półwyspu. MacArthur dowodził z Corregidoru oboma Korpusami. Do 7 stycznia piętnaście tysięcy Amerykanów i czterdzieści pięć tysięcy Filipińczyków przygotowano do odparcia pierwszych japońskich ataków. MacArthur winien wytrwać sześć miesięcy, czyli wykonać niewykonalne, ponieważ tylko dziesięć tysięcy Filipińczyków było pełnowartościowym wojskiem z elitarnej dywizji. Reszta nie przeszła prawie żadnego przeszkolenia.
Na szczęście Bataan pokrywały w większości góry i gęsta dżungla z fortyfikacjami niewykrywalnymi z powietrza. Półwysep, szerokości piętnastu mil i długości trzydziestu, przecinały tylko dwie drogi.
Szosa główna biegła wzdłuż płaskiego, bagnistego wschodniego wybrzeża; druga przecinała Bataan niczym pas poprzez dolinę między dwoma wygasłymi wulkanami.
Siedem lub osiem mil na północ od tej właśnie drogi MacArthur zamierzał rozmieścić swoją główną linię obrony. Było to położenie strategiczne, ponieważ korzystało z przeszkody naturalnej - góry Natib. Wulkan ów był tak poszarpany i stromy, że stanowił osłonę nie do pokonania. Wystarczyło rozmieścić wojska jedynie po jego lewej i prawej stronie.
Wainwright miał utrzymywać lewą flankę. Will, widząc jak w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wyczerpane, zgnębione oddziały, dobrnąwszy na pozycje odzyskiwały ducha walki - sam nabrał otuchy. Jedzenie i odpoczynek dokonywały cudów, po raz pierwszy poczuł przypływ optymizmu. Pożyczył jeepa i pojechał kamienistą drogą w odwiedziny do dowódcy wojsk prawego skrzydła, generała Parkera.
Wrócił do sztabu Wainwrighta na drugim krańcu półwyspu, gdy zapadał zmierzch. Podczas kolacji twarze wcale nie były ponure. Wszyscy postanowili trwać tutaj długo. Wainwright usiadł naprzeciw Willa.
- Panowie - rzekł - jutro rano będziemy mieli gościa. Przyjeżdża do nas generał MacArthur. - Zwrócił się do majora. - Chciałbym mieć pod ręką wszystkich oficerów.
Po raz pierwszy od tygodnia Will spał aż do chwili, gdy ktoś go, tarmosząc, obudził. Przy śniadaniu Wainwright poradził mu, by dołączył do Sztabu l Korpusu. - Jestem pewien, że Douglas rad ujrzy pana jeszcze wśród żywych.
Mała grupka generałów posuwała się ku polance w pobliżu zachodniego końca brukowanej drogi. Wkrótce od strony linii obronnych Parkera wychynął konwój czterech samochodów. MacArthur zszedł ze swego forda na ziemię i szparkim krokiem ruszył ku Wainwrightowi.
- Jonatanie - rzekł serdecznie - rad jestem, żeś wrócił z północy w jednym kawałku. Sposób, w jaki się wycofałeś i twój nadzór nad osłoną odwrotu wojsk z południowego Luzonu, był doprawdy majstersztykiem na miarę historii.
Will odebrał to jak przemówienie i już niemal oczekiwał, że MacArthur przypnie Wainwrightowi order. Ten ostatni przybrał szelmowski wyraz twarzy, jakby wątpił, czy wart jest równie grzmiących pochwał.
- Gdzie są twoje stupięćdziesiątkipiątki?
- Przejdźmy się, to je zobaczymy - powiedział Wainwright.
- Nie chcę ich widzieć - odparł MacArthur - chcę usłyszeć. To dobrze powiedziane, pomyślał Will. Pasowałoby do filmu. MacArthur przeszedł przed szeregiem generałów z Pierwszego Korpusu i z każdym zamienił kilka słów. Dostrzegłszy z tyłu Willa, ominął ich i uścisnął mu dłoń.
- Cieszę się, że cię widzę przy życiu, młodzieńcze - rzekł. Potem się odwrócił, by przemówić do grupy. Powiedział, że jest pełen entuzjazmu i optymizmu, jakim napawa go przebieg spraw.
Obserwujący tę scenę żołnierze nie mogli słyszeć słów MacArthura, ale wygłaszali zjadliwe uwagi o jego lekkiej kurtce, starannie odprasowanych spodniach i krawacie.
- Chudy - zauważył któryś - wygląda przy nim, jakby właśnie wylazł z okopu. - Wainwright i jego oficerowie odziani byli w pomięte mundury khaki, poplamione błotem, potem i krwią. - Odpicowany gang Douga - zauważył inny - wygląda, jakby się wybierał na bal.
MacArthur był rad ze wszystkiego, co zobaczył i usłyszał. Ponieważ miał tegoż popołudnia wyjechać, spytał Willa, czy nie chciałby powrócić na Corregidor. Will przyjął zaproszenie. Marshall powinien się dowiedzieć, jaka jest rzeczywista sytuacja na Bataanie. Patrząc na znikające wybrzeże półwyspu, Will czuł się po trosze jak dezerter, ale tuż po wejściu do tunelu Malinta uznał, że postąpił słusznie. Na wysokich szczeblach dojrzewał kryzys. Prezydent Quezon zaczynał okazywać rozczarowanie, ponieważ Waszyngton nie potrafił przyjść mu z odsieczą.
- Słyszałem, że ma zamiar wyjść z nerwów - powiedział Willowi komandor floty - ale zdaje się, że Mac o tym nie wie.
Wkrótce nadeszły z Bataanu niepokojące wieści. Pozycje obronne Wainwrighta w poprzek półwyspu - linia Abucay - jeszcze się trzymały, ale nacisk nieprzyjaciela potężniał. Po czym, 24 stycznia, nadeszła wiadomość, że pułk japoński dokonał czynu nieprawdopodobnego: wspiął się na górę Natib, wciągnął małe działka artylerii górskiej i wyszedł teraz na tyły linii amerykańskich. Linię Abucay obiegły pogłoski o przełamaniu obrony. Obrońcy przeszli do desperackiego kontrnatarcia, ale już po południu stało się oczywiste, że ich położenie jest beznadziejne. O zmierzchu zaczął się odwrót i wkrótce szosa wiodąca na tyły została zatłoczona autobusami i pieszymi. Ponieważ nie świecił księżyc, Japończycy, którzy zdołali się przedrzeć - mniej więcej takiego wzrostu jak Filipińczycy, z łatwością dołączyli do tej smutnej rejterady i niedostrzeżeni szli na południe. Szczęśliwie nad tym zdyscyplinowanym rozgardiaszem nie zapanowała histeria. Modlono się przede wszystkim, żeby na drogę nie spadły pociski.
MacArthur pisał na Corregidorze radiogram do Marshalla. Utracił 35 procent wszystkich swych wojsk i wycofywał się za linię Pilar-Bagac, autostrady będącej w istocie kamiennym gościńcem. „Wybrałem tę pozycję osobiście i przygotowałem ją. Jest silna”.
Następne dwadzieścia cztery godziny mogły przesądzić o przyszłości Bataanu i Lotnictwa Stanów Zjednoczonych Dalekiego Wschodu.
Tsuji przechodził od oddziału do oddziału zachęcając żołnierzy do walki własnym przykładem a nie groźbami. Obydwaj z Shogiem wystawiali się na ogień nieprzyjaciela tak, jakby byli kuloodporni. To podrywało żołnierzy do czynów wręcz bohaterskich. Wszystko teraz zdawało się działać na korzyść Tsujiego. Myślał jasno i opracował taktykę operacyjną, która zapewniała szybkie postępy.
Posługiwał się już nowym hasłem: Tempo! Tempo! Tempo! Mimo iż przeciwnik miał nad Japończykami dwukrotną przewagę liczebną, Tsuji naciskał na miejscowych dowódców, by nie umacniali zdobytych terenów, nie przegrupowywali oddziałów, ani nie czekali na dowóz zaopatrzenia. Yamashita był na tyle roztropny, że popuścił Tsujiemu cugli. Najeźdźcy parli naprzód głównymi drogami Malajów, jadąc tysiącami rowerów. Nie powstrzymywało ich nic. Napotkawszy zburzone mosty, brali rowery na ramiona i przełazili rzeki w bród. Na głębszej wodzie przechodzili po chwiejnych kładkach, podtrzymywanych ramionami nierównych wzrostem saperów.
Stwierdziwszy, że dętki rowerowe pękają od piekielnego żaru, Tsuji kazał jechać po brukowanych drogach na obręczach. Grzechotały głośno jak czołgi i przerażały obrońców. Przypuszczalnie jedynym człowiekiem, którego w ogóle nie zdumiewało tempo japońskiego najazdu, był sam Tsuji. Tego „boga działań” nigdy nie zaskakiwało powodzenie, porażka - zawsze.
Pod koniec stycznia niedobitki sił brytyjskich zepchnięto na sam cypel półwyspu. O północy trzydziestego pierwszego, po grobli szerokości siedemdziesięciu stóp łączącej półwysep z wyspą Singapur, przeszła większość z nich. Po świcie, przy pisku kobz, dziewięćdziesięciu żołnierzy, szczątki Batalionu z Argyll, raźno wmaszerowały na most. Pochód zamykał ich dowódca, ostatni człowiek, jaki opuszczał Malaje. Oddziały dywersyjne zakładały pod groblę ładunki wybuchowe. O godzinie ósmej rano rozległ się głuchy grzmot, i gdy dym opadł, świadkowie ujrzeli wodę wdzierającą się w szeroką wyrwę. „Twierdza Singapur” została skutecznie odcięta od Japońców. Wyspa rozciągała się na długości dwudziestu sześciu mil ze wschodu na zachód i szerokości czternastu z północy na południe. Większość ludności stłoczono w mieście wzniesionym na jej krańcu południowym. Istniało tam kilka rozrzuconych miasteczek, ale pozostałe tereny obsadzono plantacjami kauczuku lub zarastała je dżungla. Generał Percival postanowił umieścić swoje stanowisko na plaży. Na papierze miał przewagę. Japończycy mieli jedynie trzydzieści tysięcy żołnierzy (sądził, że dwa razy tyle), on zaś miał osiemdziesiąt pięć tysięcy. Spośród nich piętnaście tysięcy jeszcze nie wąchało prochu, a wielu pozostałych nie przeszło solidnego przeszkolenia i było marnie uzbrojonych. Ale Japońce poniosą straszliwe straty przy każdej próbie ataku poprzez cieśninę Jahore.
Yamashita wybrał na swoją kwaterę Zielony Pałac, wysoki, ceglany i pokryty dachówką gmach z widokiem na groblę wiodącą przez cieśninę Jahore. Punkt dowodzenia umieszczono na szczycie pięciopiętrowej wieży obserwacyjnej, co dawało Japończykom perspektywę strategicznego wglądu w północne wybrzeże wyspy Singapur. Gdy jeden z oficerów zaprotestował mówiąc, iż będą łatwym celem, Tsuji odparł: - Brytyjczycy nigdy nie zdobędą się na tyle wyobraźni, by pomyśleć, żeśmy aż tak głupi, żeby to zrobić.
Yamashita zaśmiał się. - Jestem pewien, że ostrzał tak pięknego budynku nie leży w zwyczaju Brytyjczyków.
Umocniony tym zdaniem Tsuji przesiedział całą noc, podtrzymując przytomność umysłu filiżankami herbaty parzonej przez Shoga, i opracowując plan, który miał doszczętnie wytrącić flegmatycznych Brytyjczyków z równowagi. Domyślał się, że za wszelką cenę będą bronili plaż. Dlatego plan powinien być nie tylko nietypowy, ale przeprowadzony bez względu na straty. Zwycięstwo można osiągnąć w ciągu dwu pierwszych dni, albo ponieść całkowitą klęskę. Shogo był tego samego zdania.
Po licznych obrachunkach, Tsuji postanowił co następuje:
- Przystąpimy do głównego ataku siłami dwu dywizji, po prawej stronie grobli. Nocą.
Wczesnym rankiem Tsuji przedstawił swój plan. Yamashita zatwierdził go skinieniem głowy.
- Powodzenie - powiedział Tsuji - zależy od zachowania ścisłej tajemnicy. Wszyscy mieszkańcy pasa szerokości dwunastu mil od cieśniny mają być ewakuowani, a w tym czasie obie dywizje szturmowe zajmą pozycje.
Yamashita wezwał czterdziestu młodszych i wyższych oficerów na odprawę do pobliskiej plantacji kauczuku. Tsuji wraz z Shogiem trzymali straż, gdy generał czytał rozkazy dotyczące ataku. Był z podniecenia aż zarumieniony. Do manierek nalewano kikumasamune, ceremonialne wino. Wypili toast: - Możemy tu zginąć, ale to miejsce będzie nasze!
Podniecony przed bitwą Will wsiadł do szalupy. Znowu kierowano go z Corregidoru na Bataan, gdzie powstały dwie świeże linie obrony. Raz jeszcze podzielono półwysep między dwu dowódców, przy czym Wainwright utrzymywał jego połowę zachodnią, Parker zaś wschodnią.
Will wysiadł na cyplu Bataanu, w miasteczku Mariveles. Czekał tam nań marynarz w poobijanym samochodzie i powiózł w górę wschodniego wybrzeża. Podniósł Willa na duchu widok ocalałych z rozgromionej linii Abucay, już wypoczętych i zdolnych do walki. Potem zawieziono go z powrotem do Mariveles a stamtąd na zachodni brzeg półwyspu. Wainwright rozmawiał z kilkoma oficerami. Wychudł jeszcze bardziej niż przedtem, ale wzrok zachował bystry i przenikliwy. Spojrzał z uśmiechem.
- Rad jestem, że znów pana widzę, kapitanie. Jak się pan tylko rozpakuje, proszę przyjść do mojej przyczepy.
Następnego ranka Will jechał przed siebie z generałem i jego doradcą. Dokonali na linii frontu inspekcji kilku kompanijnych stanowisk dowodzenia, rozmawiali z oficerami i szeregowcami. Wracali ostrzeliwani; pociski padały z obu stron drogi. Samochód szarpnął i stanął, wszyscy z wyjątkiem Wainwrighta wyskoczyli do rowów strzeleckich. On zaś siadł na stercie worków z piaskiem i rozmawiał z kapitanem piechoty.
Zdumiony Will obserwował ich ze swego rowu. Generał konferował tak, jakby się znajdowali w Munitions Building. Gdy kanonadę przerwano, Will powiedział:
- Nie sądzi pan, sir, że to trochę głupie: ryzykować życiem w taki sposób?
Generał uśmiechnął się krzywo.
- Willu - cedził - co mamy oddziałom do zaoferowania? Więcej żarcia? Więcej amunicji? Nie możemy dać tym biednym diabłom niczego, prócz morale. Oto dlaczego co dzień przychodzę na linię frontu.
Przez ponad tydzień Will objeżdżał oba brzegi półwyspu, rozmawiał z poborowymi i oficerami, zarówno Amerykanami jak i Filipińczykami. Najlepiej zorientowanym i interesującym spośród spotkanych tu ludzi był kapitan Jess Villamor, rzadkiej klasy filipiński as lotniczy. Spotkali się pewnego upalnego poranka na jedynym lotnisku Bataanu, w pobliżu Mariveles. Był to nagi skrawek ziemi wydarty zboczu niewielkiego wzgórza; mogły stamtąd startować tylko myśliwce i samoloty zwiadowcze. Villamor zgłosił właśnie ochotniczo chęć fotografowania z powietrza terenów na południowy wschód od Cavite. Generalicja ze „Skały” potrzebowała tych informacji, wyjaśnił, ponieważ mądrze zamaskowane japońskie działa nękały z tego obszaru Corregidor.
- To trochę samobójcze - powiedział Will.
Villamor uśmiechnął się kwaśno. - Myślałem, że dadzą mi szybki samolot. Stwierdziłem, że nie można posługiwać się kamerą lotniczą na P-40. A jedyny, jakim mogę latać - jest tam. - Wskazał stary samolot szkolno-treningowy sterczący beznadziejnie na końcu pasa. - Stearman PT-11 - dodał. - Nie osiąga wysokości bojowej, ledwie parę tysięcy stóp. Nie uzbrojony. Prędkość maksymalna może osiemdziesiąt dwie mile na godzinę.
Will był wstrząśnięty. - Będzie pan tarczą strzelniczą dla Zer.
- Ale dostanę eskortę całej floty powietrznej.
Sześć maszyn typu P-40, ostatnie amerykańskie myśliwce na Filipinach, rozgrzewały właśnie silniki. - Mam nadzieję, że później pana zobaczę, kapitanie - powiedział Villamor i pomaszerował w stronę swego zaniedbanego samolotu.
Will słyszał uszczypliwe uwagi pewnych Amerykanów o walce Filipińczyków. Chciałby teraz, żeby zobaczyli, jak mały samolot Villamora podryguje wzdłuż pasa i powoli wspina się ku swojej eskorcie. Podszedł do grupy ludzi wpatrzonych w znikające samoloty. Zdawało się, że obserwują puste niebo całą wieczność. Wreszcie nad wierzchołkami drzew na południowym wschodzie dostrzegli lecące nisko i na zwolnionych obrotach P-40-stki; osłaniały opiekuńczo od góry wolno sunący samolocik. Ktoś powiedział: - Mój Boże, toż są za nisko! - Nagle dał się słyszeć ostry, przeszywający jazgot silników i runęło z góry sześć myśliwców.
- To Zera! - krzyknął oficer wywiadu lotniczego. Rozległ się płaski grzechot działek. Ludzie przypadli do ziemi, jakby pociski były kierowane w nich. Uziemiony pilot zacisnął pięści i wywrzaskiwał przekleństwa.
Will widział, jak jeden z Zer odrywa się od swej formacji i kieruje w stronę Villamorowego Stearmana. Mógł go roznieść pierwszą serią. Villamor, ścigany przez pasiaste Zero, schodził do lądowania na pełnym gazie.
Gdy koła Stearmana lekko dotknęły ziemi, z jednej jego strony wystrzeliła fontanna kurzu. Drugi Zero spadał w dół jak jastrząb. Był już blisko Stearmana, gdy Villamor wykonał gwałtowny skręt i uszedł także jego serii. - Wywinie kozła! - powiedział któryś. Ale Villamorowi udało się wyrównać bieg małego, szkolnego samolociku. Obniżył lot kolejny maruder i strzelił. Nad kabiną Villamora przeleciały strzępy prawego skrzydła. Samolocik skręcił w przeciwnym kierunku i w chwili, gdy to prawe skrzydło jęło trzepotać, druga seria rozdarła lewe. Samolocik sunął ku ścianie na końcu pasa. Rozległ się pisk hamulców. Stearman szarpnął się i w chmurze pyłu, pacnąwszy w ścianę nosem, stanął. Kamerzysta wyskoczył z samolotu, unosząc film, za nim Villamor. Ścigani przez kolejne Zero, pędzili pod osłonę kępy bambusów.
Chwilę później stoczono nad lotniskiem całą bitwę. Zera i P-40-stki wypryskiwały w górę i nurkowały, wykonywały gwałtowne skręty i zwroty, walcząc w malowniczy zaiste sposób. Zapierały dech pojedynki. Will był oszołomiony. Przypominało to sceny z pierwszej wojny światowej. Słyszał klekot długich i krótkich serii, gdy P-40-stki każdym calem konstrukcji poddawane różnorakim naprężeniom, miotały się po całym niebie. Chciał krzyczeć, żeby ociężałe P-40-stki się nie wspinały! Widział, jak jedną z nich prześciga Zero, zdawało się małe jak motyl. Trzasnęła krótka seria i P-40 stanął w ogniu i runął w dół. Jednakże inne P-40-stki nurkowały ku swoim mniejszym przeciwnikom. Dały się widzieć równocześnie dwa wybuchy płomieni i dwa Zera jęły spadać tak, jakby ich spadanie ułożył choreograf.
W końcu wszystko się skończyło i Villamor mógł zdać swym zwierzchnikom raport.
- Dobrze nam dziś poszło - zwierzał się Willowi. - Strąciliśmy czterech, ale teraz, kiedy już wiedzą jak postępować z Zerami, jest za późno - dodał rozgoryczony. - Większość naszych chłopców strącono, próbowali się wspinać nad Zera, ale Zera są lżejsze, szybsze. Stone zdjęcia kupił.
Tego popołudnia Will odbył podróż do filipińskiej dywizji w Korpusie Parkera. Powiedziano mu, że chce z nim rozmawiać syn jednego z najbliższych przyjaciół Quezona. Dwie godziny stracił na poszukiwanie podporucznika Mateo Dominga, małego, żylastego, spiętego młodego człowieczka, który porzucił wydział prawa, by wstąpić do wojska. Piętnaście minut wylewał z siebie skargi. Amerykanie przeklinają ten i tak przeklęty kraj, za wojnę, za moskity i za swój wszawy wikt! - Jego żołnierze nienawidzili Jankesów za ich sposób bycia. - Wszyscy tu myślą, że was się lepiej karmi. A tak nawiasem, czyja to wojna? Dajemy wszystko, co posiadamy, a mamy z tego gówno.
W końcu Will skorzystał z okazji i spytał, w czym mógłby pomóc.
- Może pan pojechać ze mną na Corregidor, gdzie opowiem o sytuacji prezydentowi Quezonowi.
Gdy Will zaprotestował, Domingo dodał szybko: - Mam pozwolenie od generała Lima. Pan może prezydentowi potwierdzić to, co powiem.
- Co ma pan na myśli mówiąc, że mogę potwierdzić? Domingo, niemal o całą stopę niższy, podniósł ku górze spojrzenie szczerych oczu. - Spotykali się z panem pewni nasi ludzie i oni sądzą, że pan z nami sympatyzuje.
- Oczywiście, że z wami sympatyzuję, ale...
- Prosimy jedynie o to, by powiedział pan prawdę - taką jak ją pan tu widzi.
Will zgodził się niechętnie, ciekaw jak mu się uda uniknąć zrażenia sobie MacArthura. Podczas całej nudnej jazdy do Mariveles czuł się niezręcznie, ale gdy weszli na pokład małej łodzi rybackiej i o zmierzchu odbili od brzegu, górę wzięło w nim podniecenie i tą przygodą. Nie było księżyca, Corregidor majaczył tylko jak tajemnicza bryła. Gdy dobijali do wyspy, woda zaczęła się burzyć. Domingo zdejmował ubranie.
- O co chodzi? - spytał Will.
- Dalej rybak nas nie powiezie. Boi się, że jakiś amerykański szybki Bili zacznie do nas strzelać. - Will rozebrał się niechętnie i posmarował, jak przed chwilą Domingo, grubą warstwą gęstego oleju. Patrzył ubawiony, jak jego mały towarzysz przywiązuje sobie do pleców tobołek. - Pas ratunkowy - wyjaśnił - jest wypełniony piłeczkami pingpongowymi. To jedyne, co Amerykanie podarowali nam w dużych ilościach.
- Piłeczki pingpongowe!?
Podał Willowi podobny pakunek. - Nie możemy dostać żadnych prawdziwych kamizelek ratunkowych - rzekł, potem dodał coś w rodzaju przeprosin - przykro mi, ale pływam niezbyt dobrze.
Will milczał. Ten człowiek musi być szalony. Odrzucił pakunek na bok. Tylko mu zawadzał. Mała łódź kołysała się teraz niebezpiecznie. Domyślił się, że mają przed sobą silny prąd. Łódź stanęła i rybak machnął dłonią, żeby wyskakiwali. Will spojrzał przed siebie. Znajdowali się prawie o milę od brzegu. Był dobrym pływakiem, przepłynął kiedyś dziesięć mil na jeziorze Squam. Trzymając w jednej dłoni swoje zwinięte ubranie, zanurzył się w wodę. Była zaskakująco zimna. Odwrócił głowę i ujrzał, jak jego towarzysz przełazi niemrawo przez burtę, niemal wywracając łódź.
Domingo płynął powoli, nieefektywnym „pieskiem”. Nakryła go wysoka fala i zaczął łapczywie chwytać oddech. Po chwili był już przy nim Will. Godzinę później wpadli w mocny, przeciwny prąd. Domingo znowu miał kłopoty i Will musiał go wlec pięćdziesiąt jardów, na spokojniejszą wodę. Ten kurdupel to wariat, myślał, ale z jajami. Domingo próbował podziękować, łyknął wody i znów potrzebował pomocy. Wreszcie usłyszeli plusk wody o plażę.
- Cicho - powiedział Will. - Powoli, starając się w miarę możliwości nie pluskać, płynęli do chwili, gdy ich stopy dotknęły piasku. Domingo triumfalnie wyciągnął ramię. Byli w pobliżu wejścia do tunelu Malinta. Nie dostrzegli nikogo. Rozwinęli ubrania i włożyli je na siebie. Domingo był tak wyczerpany, że Will musiał mu pomagać, gdy weszli do tunelu i skierowali kroki wprost ku siedzibie rodziny Quezonów. Po kilku minutach stali w oświetlonym korytarzu przed dwiema młodymi kobietami.
- Nini! - zawołał Domingo. - Baby! - Były to dwie córki prezydenta. Żadna nie poznała Dominga od razu.
- Bardzo schudłeś! - zauważyła jedna i otworzyła drzwi do gabinetu ojca.
- Papo! Popatrz, kto przypłynął na Corregidor. Mateo Domingo! Domingo zasalutował, potem - na znak szacunku dla starszego - ucałował Quezona w dłoń.
Przedstawił Willa. Prezydent poprosił, by usiedli. - Aleś schudł, Mateo. A jak tam na Bataanie?
- W porządku, ekscelencjo. - Domingo wrócił do sił. Potem opowiedział o narastającej niechęci między żołnierzami amerykańskimi i filipińskimi.
- Amerykanina trzeba poznać, żeby go zrozumieć - powiedział prezydent spokojnie. - Jest gburowaty i szorstki, ale taki właśnie jest. - Spojrzał na Willa. - Mam nadzieję, że pana nie uraziłem.
- W najmniejszym stopniu, sir.
- Ale, ekscelencjo - zaprotestował Domingo - dlaczego otrzymują lepsze racje niż my? Dlaczego nie dostajemy tego samego? Jemy tylko łososie i sardynki. Jedna puszka na trzydziestu ludzi, dwa razy dziennie.
- Co? - Quezon był zdumiony i oburzony.
- Czyż nie tak, kapitanie? - Domingo spojrzał na Willa.
- Tak, sir - przyznał.
- Jedna puszka łososia na trzydziestu, dwie gantas ryżu i dwie puszki skondensowanego mleka na śniadanie.
Quezon patrzył na zafrasowanego Willa. Ten musiał skinąć potwierdzająco głową. Gdyby MacArthur wiedział, co on tu wyprawia!
- Puneta! - krzyknął rozwścieczony Quezon. - Nie wiedziałem o tym.
I wtedy wszedł do gabinetu MacArthur. Serce Willa zamarło, ale podobnie jak Domingo, szybko odzyskał rezon.
- Generale - powiedział Quezon - to jest Mateo Domingo, syn Rigoberta, jednego z członków mojego rządu.
MacArthur uścisnął dłoń Dominga.
- Sądziłem, że pan jest na Bataanie, McGlynn - powiedział generał, nie wyciągając doń dłoni.
Quezon oddychał z trudem. Domingo pomógł mu dojść do fotela.
- Mateo - cedził Quezon, dysząc ciężko - chcę, żebyś powiedział generałowi to, co przed chwilą powiedziałeś mnie.
Gdy Mateo mówił, Will spostrzegł, że za MacArthurem wchodzi chyłkiem kilku oficerów. Jeden złowił spojrzenie Willa i zrobił groźną minę.
Quezon zwrócił się do generała. - Żądam, żeby pan poprawił racje.
- Z pewnością to zrobimy, ekscelencjo - MacArthur ponownie uścisnął dłoń Dominga. - Wykonałeś dobrą i odważną robotę, młody człowieku. - Spojrzał na Willa.
- Przyszedłem, by wysłać stąd raport do Waszyngtonu, sir - powiedział Will.
Twarz MacArthura pozostała nieporuszona. - Następnym razem, kapitanie, może go pan wysłać z Bataanu. Pan przecież wie, że przerzuciliśmy tam kabel.
- Dziękuję, sir.
Natychmiast po wyjściu MacArthura i jego oficerów, słaniający się Quezon otoczył Dominga ramieniem i rzekł smutno: - Gdybym miał tylko czterdzieści lat mniej, byłbym z wami. Powiedz swoim towarzyszom na Bataanie, że myślami zawsze jestem z nimi.
Szturm na wyspę Singapur przeprowadzony wedle planu Tsujiego zaskoczył Brytyjczyków, a podniesione na duchu, choć ponad dwukrotnie mniej liczne, wojska japońskie parły nieubłaganie w stronę miasta. Po trzech dniach dochodziły do toru wyścigowego na jego obrzeżu, ale amunicji miały niebezpiecznie mało, i żadnych rezerw. Zaczęto mówić o konieczności odwrotu, gdy Tsuji zaproponował, by zwieść dowódcę sił brytyjskich, generała Percivala, i domagać się kapitulacji.
Kilka godzin później japoński samolot zwiadowczy zrzucił na przedmieściu oblężonego miasta pomalowaną w białe i czerwone pasy tubę. Zawierała wezwanie do Brytyjczyków, aby poddali się w imię ocalenia życia nie tylko wojsk, ale i cywilów. Dwa dni nie otrzymywali odpowiedzi.
- Jeżeli wytrzymają przez następne dwadzieścia cztery godziny - Shogo wróżył ponuro rankiem 15 lutego - pobiją nas. - Rozjęczał się polowy telefon. Dzwonił podniecony adiutant. - Jest raport z frontu. Brytyjczycy wysyłają parlamentariusza z białą flagą.
Tegoż popołudnia Tsuji i Shogo patrzyli, jak grupa kapitulacyjna wychodzi z samochodu przed fabryką Forda w pobliżu podmiejskiej wioski.
- Zabluffowaliśmy - szepnął do Shoga. - Pobiliby nas, gdybyśmy musieli walczyć w mieście.
Zawieszenie broni podpisano o 19.50. Czterdzieści minut później, zgodnie z umową, bitewny łoskot nagle ucichł. Singapur, miasto lwa, jedna z najsłynniejszych twierdz świata, należała do Nipponu. Brytyjczycy, od tak wielu lat będący panami Orientu, zostali przez ludzi tegoż Orientu zmiażdżeni.
Tej nocy Tsuji rozkazał Shogowi utrzymywać porządek na nowym stanowisku dowodzenia. Spotkał się potajemnie ze swymi radykalnymi zwolennikami.
- Dowiedliśmy naszym azjatyckim braciom, że można białego człowieka pokonywać! - rzekł świecąc oczyma. Potem wygłosił tyradę na temat zdradzieckich Chińczyków, którzy kolaborowali z Brytanią. - Widzieliście, jakim kamiennym wzrokiem patrzyli na nas w czasie przemarszu? Są gorsi od białych barbarzyńców. Muszą dostać nauczkę.
Dojechawszy do San Diego, Mark wyłabudał się wraz z innymi rekrutami z pociągu i ujrzawszy stojącego na peronie wysokiego, szczupłego i nikczemnego z wyglądu sierżanta Marines, usiłował o coś spytać.
- Spadać! - ryknął ów sierżant. - Idioci, trzymajcie japy do chwyly, kedy pozwole wama je rozewrzyć! - Spod krawędzi jego tropikalnego hełmu świeciły małe oczka, zapadła więc nagła cisza. - Dwójkamy do tamtygu wi-hi-kuła, marsz! - kiwnął kciukiem w stronę ciężarówki.
Mark wspiął się na platformę ciekaw, czy ten sierżant się zgrywał, czy może jest takim gburem, na jakiego wyglądał. Po ordynarnym powitaniu w Korpusie Marines, rekruci siedzieli cicho, czujnie. Gapili się na palmy i malowniczą hiszpańską architekturę. Większość z nich nigdy nie dotarła tak daleko na południe, podniecała ich świadomość, że są zaledwie dwanaście mil od granicy z Meksykiem. Patrzyli na Marines powracających z przepustek do bazy, a Mark na widok bramy Centrum Szkolenia Rekrutów poczuł narastające podniecenie. Wartownik sprawdzał wyjazdy i wjazdy.
Dla Marka była to czarodziejska chwila, podobna do tej, kiedy po raz pierwszy wchodził do schroniska, ciekaw, jakie czekają go tam przygody.
Ciężarówka przejechała pod hiszpańskim ozdobnym łukiem na wielki wyasfaltowany plac ćwiczeń. Po jednej jego stronie stały dwupiętrowe, ozdobne koszary. Po przeciwnej sterczały szeregi namiotów i półcylindryczne baraki z falistej blachy, wsparte na drewnianych klockach. Namiot mieścił ośmiu rekrutów, blaszany barak szesnastu.
Zafascynował Marka ruch na rozległym placu ćwiczeń, liczne plutony młodych mężczyzn, maszerujących miarowo w takt śpiewnej kadencji pokrzykiwań nauczycieli musztry. Czasem obraz ten załamywał się, gdy pluton stawał sztywno na baczność, a instruktor, z rękoma na biodrach i z nosem niemal tuż przy nosie bezradnego rekruta, rugał go od ostatnich.
Ciężarówki podjechały do baraków. Sierżant wrzasnął: - Złazić!
- nawet się nie obejrzawszy. Po minucie nowo przybyli otoczyli go lękliwym kręgiem. Omiótł ich już innym wzrokiem. - Poniektóre z was, gnoje, żujo gumę. Wypluć to! - Któryś zaczął wypluwać.
- Nie na plac, gnojku. To twoja guma, połykni jom!
Gdy powiedział im, że przez kilka jeszcze dni nie zostaną podzieleni na plutony, Mark spytał: - A gdzie tu męska ubikacja?
- Jeezuuskuu, gnojku, skryńć łep tam! Mów jak Marinę, uczony Józiu!
- Czy mógłbym przeprosić? - spytał Mark.
Sierżant wydął wargi. - Czi mogie psieplosić!? Idź, pókiś nie nawalił w galoty. - Potem, gdy Mark odszedł, dodał: - A gdy już tam beecie, czyścić po sobie. Każden jeden bałaś!
Po paru następnych dniach koszary były już pełne. Gdy zaczęli napływać młodzi ludzie ze stanów na zachód od Missisipi, pojedyncze prycze zamieniono na piętrowe. Chłopcy byli wszelkiego wzrostu, postawy i narodowości. Wywodzili się z farm, fabryk, uczelni, stacji benzynowych i szkół średnich. Mark był najstarszy. Większość miała po osiemnaście lat, szeroko otwarte oczy, masę nadziei i lęków. Wtedy Mark poznał nowy dla siebie język, równie go fascynujący jak język kolejowych wagabundów. Wiele zwrotów miało swój źródłosłów w terminologii morskiej: top oznaczał górę, sterburta - stronę prawą lub w prawo; pokład - podłogę; górny pokład - sufit; przegroda - ścianę; trap - schody; baryłka - plotkę; dzicz - bagna i trzęsawiska albo wszelki zacofany kraj; schodaki - buty zniszczone na takim terenie.
- Nie jezdeście cywile - oznajmił im twardo instruktor szkolenia - i macie gadać jak Marines. - Zaczął od palców: - To jes karabyn a nie strzelba. To som gacie a nie majtki. To jes Józiek a nie kawa; to jes mu do waszy kawy, a nie śmetana; to jes gówno na goncie, a nie smażony hamburger na toście. To jes napletek na toście a nie wołowyna z frytkamy...
Przerwał mu schludny bobas. - Sierżancie, mam zamiar napisać list do mamusi i tatusia. Ma pan na nich jakieś specjalne określenia?
- Nie - odparł sierżant uprzejmie - ale mam specjalne okryślenie na „wleczesz dupe”. Oznacza to: zrobisz dziesińć okrążyń placu ćwiczyń dwa razy.
Cisnęli się po sorty mundurowe, otrzymali tropikalne hełmy, koszule khaki, paski, portki, szorty, podkoszulki, skarpety i sztywne skórzane buty z zapinanymi cholewkami. Potem pobrali oporządzenie: ładownice, bagnet z pochwą, pakiet opatrunkowy, menażkę i plecak. Wszystko pomieszczone w marynarskim worku. Na końcu otrzymali karabin, pierwszy, jaki kiedykolwiek większość z nich, z Markiem włącznie, trzymała w rękach. Potem ich w błyskawicznym tempie zaszczepiono, ostrzyżono, potem każdy otrzymał dmuchany materac, prześcieradła, koc, pokrycie na materac, poduszkę i poszwy.
W końcu sformowano plutony i grupa Marka zawyła w duszy stwierdziwszy, że ich sierżantem będzie ów chudy gbur.
- Woda się wama w dupach zagotuje, chłopacy - wycedził. - Macie mie. I macie szczynście. Macie przydział do budy ze drzwiamy a nie do tych pierdolonych namiotów na piasku. Gnój! Moskity tu naokół tag wielgie, że mogom wypierdolić indyka i bez tam żadnych ceregielów!
Poprzydzielał im prycze. - Na wierch, uczony Józiu! - rozkazał Markowi, wskazując pryczę górną. Jego sąsiadem z dołu został rumianolicy młody farmer ze stanu Iowa, nazwiskiem Marvin Owens. Ten zwierzył się, że nigdy nie wyjeżdżał poza swój stan. Mark spotykał w czasie włóczęgi setki takich jak on i był rad, że nie dosadzono mu jakiegoś pyskacza. Gdy się już rozmieścili, sierżant kazał im stanąć w szeregu.
- Ja się zwe Redd, przez dwa d na kuńcu, a wy się macie do mie zwracać sir! Jezdem z Missisipi i żem z tygu dumny. A wyście wszystka głomby, gnojki i nie chce słyszyć, żeby mi jaki wszawy Jankes tu pyszczył. Nie chce słyszyć słowa od żadnygo skurwensyna, jeźli mu ja gadać nie rozkaże. My tu zwimy każdom gadkę w szeregu, każde skrzywinie gymby, każden ruch - wiercidupstwym. A wiercidupstwo znaczy kłopot. Jasne? A teraz powidz mi, jak ty się zwiesz.
Na koniec wrzasnął: - Owens! - Marvin tak się zdenerwował, że zapomniał języka w gębie. - Nie słyszę cie, gnojku! Gadej! Marvin poczerwieniał ze wściekłości: - Nie jestem gnojkiem!
- Jezdeś gnojkiem, sir! - Redd szturchnął Marvina w pierś końcem szpiruty, a gdy młody człowiek się cofnął, kopnął go brutalnie w goleń. - Pedziałem ci, żadnygu mi wiercidupstwa! - Kopnął Marvina w drugą goleń.
Mark, stojący przy Marvinie, ruszył w proteście na Redda. Redd chwycił go łapą za koszulę: - To jes tyż wiercidupstwo, uczony Józiu! Tera weź swojom szczotkę do zymbów i wypucuj sracze do ostatnigu gówinka! I postarej się! Ruszaj, zaczem ja naprawdę sie wścieknę! - Odwrócił twarz do pozostałych i powiedział z przyprawiającym o mdłości śmiechem: - Chłopacy, żebyście wiedziely, chłopacy, że ja koham mojom mamusie, koham moigu tatusia, koham moigu braciszka i koham mojom maciupkom siostrzyczkę. Jezdem po prawie klawy facet - podniósł głos - nawet jak któren z was, gnojki, myśly, żem kruczy szajs na skałce, bo jazem sie wyląg na słonku.
Kilka następnych tygodni upłynęło w nieustannym kieracie wpajanego im drylu; na marszobiegach, na nauce walki na bagnety, na pokonywaniu toru przeszkód wokół placu ćwiczeń i na zwyczajnym staniu na baczność, niekiedy godzinę lub dłużej. Pomiędzy tymi ćwiczeniami Redd musztrował pluton wokół jego własnych baraków przed inspekcją i zmuszał do wiercidupstwa, żeby móc stosować coraz wymyślniejsze kary. Podszedł kiedyś do Marka i spytał świdrującym głosem. - Chcesz wypierdolić mojom żone?
- Nie, sir.
- No, nie jes dla ciebie dość dobra? Uczony Józiu? No to obaczem, jak zrobisz sto ząbków!
Następnego dnia Redd zadał Markowi to samo pytanie.
- Tak, sir - odpowiedział Mark.
- Zdyjm z facyjaty tyn uśmieszek gównojada, panie McGlynn, skurwensynie! - Redd kazał mu całą noc maszerować wokół placu ćwiczeń z karabinem i ciężkim workiem piasku.
Kolejnego ranka Redd powtórzył pytanie. Tym razem Mark milczał.
- Co jes, uczony Józiu? Pietrasz sie pędzić swoje zdanie? Co to, do kusego, za Marines mamy tutej? Widzisz tyn maszt tamuj? Ano zrób dwa okrążynia i krzycz , jezdem gnojek z Yamasu!” I radzę ci, gazem. - Mark obleciał dwa razy maszt i wrócił.
Inni instruktorzy musztry posługiwali się podobnymi metodami, ucząc żołnierzy panowania nad sobą, ale byli raczej twardzi niż grubiańscy. Jeden z nich, łajać rekrutów, powiedział: - Tyleście warci, co bycze cycki! - Najpierw kilku się roześmiało, ale po paru tygodniach żaden nawet nie mrugnął okiem, gdy ten sam sierżant rzekł: - Jesteście tyle warci, co zderzak na piczce mniszki.
Kapral plutonu, Benz, także był służbistą, tyle że z siermiężnym poczuciem humoru, które przełamywało monotonię. Obudziwszy mieszkańców baraku dźwiękami hymnu narodowego, Benz wrzeszczał:
- Na dół siurki, łap za kurki... Albo: Na dół ciule, łap koszule... Potem, gdy się ubierali, zwykł wygłaszać wykład poranny: - I to całe tempo, na jakie was stać, chłopcy? To na to musiały patrzyć co ranka wasze mamcie, jakeście wyłazili z łóżek? - Następnego ranka kazał im wszystkim stać nago, z materacami zrolowanymi pod lewą pachą. Większość miała erekcję, kutasy sterczały sztywno jak wyciory. Wtedy Benz wrzeszczał wystarczająco głośno, żeby go słyszano w promieniu stu jardów: - W moim plutonie żaden mi nie stanie w sztorc!
Po trzech tygodniach podobnego maglowania Redd ogłosił, że wieczorem pójdą na film. Chłopcy nie mogli uwierzyć swemu szczęściu i o zmierzchu pomaszerowali bez karabinów do kina. Weszli i siedli. Przez chwilę Mark nieomal zapomniał, gdzie jest. Rozglądał się po kolegach: stado oskalpowanych orłów, zbyt wystraszonych, by oddychać za głośno, żeby mówić, nawet żeby wypocząć. Kablował po więzieniach, ale tam ludzi aż tak nie gnojono. Zachowywali się jak skazańcy w pierdlu. Był ciekaw, czy wytrzyma, zanim dadzą mu prawdziwe zadanie bojowe. Pocieszał się przynajmniej tym, że nie jest sam. Wszyscy wyglądali jak poparzone koty. Pamiętał, co przeczytał w broszurze o Marines w Komisji Rekrutacyjnej: „Wytrzebimy wszelki indywidualizm z korzeniami”. Robili to w nadziei, że dryl ocali im życie w bitwie.
W końcu pluton przywdział zielone bluzy, spodnie i szykowne skórzane pasy, takie same, jakie nosili instruktorzy. Nareszcie przybrali wygląd prawdziwych Marines. W tym czasie walka między Reddem i Markiem osiągnęła nowy poziom. Ktoś nafajdał do skrzynki na buty Redda. Ten gwizdnął i zebrał ich wokół siebie, po czym wpakował gówno w dłoń Marka.
- Podej dali - rozkazał i gówno szło kołem, z ręki do ręki, aż się po drodze w całości roztrwoniło. Wtedy Redd przystawił nos tuż do nosa Marka. - Tyżeś to zrobił, gnojku?
- Nie, sir.
- A wisz, kto to zrobił?
Mark zawahał się przez ułamek sekundy, ponieważ wiedział.
- Tak, sir.
- No to kto to jes? - Mark milczał. - Spytałżem, do kurwy nędzy, kto to. - Gdy Mark milczał nadal, Redd dźgnął go brutalnie końcem szpicruty w brzuch. Mark zgiął się z bólu, wtedy Redd kopnął go kolanem w obojczyk.
- No dobra, parzydupo. Beesz dyrdać calom noc z plecakim kamini.
Konflikt osiągnął pułap podczas pierwszej lekcji dżiu-dżitsu.
Instruktor, były zawodowy zapaśnik, demonstrował sztukę rozbrajania i zaskakiwania przeciwnika, po czym wezwał kogoś, kto by się ochotniczo zgodził udawać Japończyka. Wskazał na Marka. -Ty - Mark brał lekcje judo w Japonii i ostrożnie wystąpił naprzód. Miał pozwolić instruktorowi powalić się na ziemię.
- Dej, ja mu pokaże - powiedział Redd, stając za instruktora. Wyższy i cięższy, podszedł ostro do Marka i wykonał błyskawiczny ruch. Mark, miast się cofnąć, skoczył w przód i rozpłaszczył Redda na piasku. Tylko wielotygodniowy dryl powstrzymał pluton od wybuchu radości.
Redd, wściekły, stanął z trudem na nogach.
- Poślizłem się - wyjaśniał. - Sprobujem jeszcze raz. - Gdy teraz ruszył na Marka, cisnął mu w oczy garścią piasku. Mark padł na ręce i kolana, przetoczył się w bok i kucnął. Mimo iż na wpół oślepiony piaskiem, spostrzegł, że Redd się nań zwala. Cisnął garścią piasku w twarz sierżanta i podstawił mu nogę.
- Szybko myślisz, synu - powiedział były zapaśnik do Marka, pomagając Reddowi wstać. - Robisz naprawdę dobrą robotę w swoim plutonie, Redd.
Resztę popołudnia Mark spędził na bieganiu wokół placu ćwiczeń z karabinem i pełnym plecakiem. Szczęśliwie dlań, następnego dnia wysłano pluton na strzelnicę, na trzytygodniowy kurs strzelecki. Dla Marka były to niemal wakacje. Instruktorzy, fachmani kuci na cztery nogi, byli wyrozumiali. Nastrój wśród poborowych panował doskonały. W ciągu ostatnich dwu miesięcy dostali twardą szkołę i przetrzymali okrucieństwa Redda. Wiedzieli, jak się posługiwać bagnetem, mogli pokonywać tor przeszkód bez zadyszki, umieli okopywać działa i siebie. Musztra z bronią przestała być już przekleństwem, a włosy odrosły im na pół cala. Nabrali pewności, że są prawdziwymi Marines.
Na strzelnicy mogli sobie nieco dorobić do dwudziestu dolarów i osiemdziesięciu centów miesięcznego żołdu. Każdy, kto osiągał wyniki celujące, otrzymywał dodatkowe pięć dolarów; kto zostawał strzelcem wyborowym - trzy. A najważniejsze, że to, czego nauczyli się w owych dniach, mogło uratować im życie. Wszyscy instruktorzy byli wymagający; Mark nigdy nie zapominał słów jednego z nich: - Traktuj karabin jak własną ukochaną. Kiedy jesteś z nią w łóżku, to szarpiesz ją za sutek, czy go delikatnie ściskasz? Tak samo delikatnie naciskaj spust, nie szarp go! Nabierz powietrza w płuca, zatrzymaj je, a potem tkliwie i łagodnie naciśnij spust.
W pozycji leżącej Mark czuł się zrazu dość podle. - Nie unoś zadka jak byle kurwa - radził instruktor i przygniatał go do ziemi. - Leż płasko, o tak. - Trwało to całe wieki, dzień po dniu. W końcu pluton mógł strzelać na punkty. Czterech rekrutów otrzymało stopnie najwyższe. Jednym z nich był Mark.
Pluton opuszczał strzelnicę buńczucznie i dumnie. Każdy czuł się już mistrzem w strzelaniu, a do egzaminów pozostał tylko tydzień. Mark otrzymał wysokie noty i radę dowódców, żeby napisał raport o przyjęcie do jednej ze szkół specjalistycznych. Zaskoczył ich prośbą o przydział do 6 Pułku Piechoty Morskiej, który właśnie wracał z Islandii. Przypuszczał, że zostanie on jako pierwszy skierowany na front walki z Hitlerem.
Pluton nie potrzebował zachęt ze strony Redda czy kaprala Benza, by się solidnie przygotować do defilady końcowej. Od powrotu ze strzelnicy Redd szereg razy przypatrywał się Markowi, ale go już nękać nie próbował. Wreszcie rozległ się gwizdek na ostatnią zbiórkę. Redd i pozostali instruktorzy obeszli szeregi tam i z powrotem, sprawdzając każdego żołnierza, poprawiając oporządzenie i czapki. Potem, ubrani w czyste, zielone mundury, maszerowali ostro i dumnie przez plac apelowy. Stanowili Piechotę Morską Stanów Zjednoczonych i mieli nią pozostać do końca życia. Mark nigdy nie przypuszczał, że ulegnie podobnym emocjom, ale gdy orkiestra zagrała hymn Marines, poczuł ucisk w gardle. Zniewagi, niewygody, poniżenia, jakich nie szczędzili mu instruktorzy, nie znaczyły nic, ponieważ wiedział, że było to przygotowanie do bitwy. Tylko maszerujący na czele Redd, sztywny jak wycior, był kimś innym. Był zgniłkiem.
Gdy pluton zbierał manatki i gotował się do wyjścia z tej piekielnej nory, wstrząsały barakiem krzyki radości. Nagle rozległo się ostre:
- Baoś! - To wszedł Redd. - Mam parę słów. Jezdeście doś klawy rzut, jak nie liczyć parę kpów i głombów. Pamientajcie, czegom was wyuczył, a możecie przeżyć. Tak czy siak - powodzenia!
Podeszło kilku, by mu uścisnąć dłoń, reszta tylko nań patrzyła. Wtedy przejął pałeczkę kapral Benz.
- Mam wasze przydziały, koledzy. - Zostali w większości skierowani do kompanii wartowniczych. Kilku wyznaczono do szkół specjalnych, jeden został instruktorem strzeleckim. - McGlynn, ty i Owens dołączycie do 6 Pułku Marines.
Gdy Benz skończył, rozległy się radosne okrzyki i wszyscy pragnęli uścisnąć mu dłoń. Redd obrócił się na pięcie i wyszedł.
Mark i Marvin zawieźli swoje worki do koszar w bazie, gdzie skierowano ich do zupełnie przypadkowej kompanii, w której mieli czekać kilka tygodni na powrót 6 Pułku Piechoty Morskiej do pobliskiego Camp Elliott. W okresie rekruckim Mark miał czas jedynie na karty pocztowe, teraz mógł pisywać długie listy do Maggie, do Poky'ego, do Willa i Floss. Krótszy list wysłał do ojca, który - jak wyczuwał - nie byłby zainteresowany szczegółami szkolenia rekrutów.
Mieli niewiele do roboty, prócz zbierania niedopałków i pilnowania terenu. Początkowo nie umieli się przyzwyczaić do swobody i wolnego czasu. Mark szwendał się z Marvinem sztywno wokół bazy, spodziewając się, że lada chwila usłyszą chamskie „Baoś!” Ale nikt nie zwracał na nich żadnej uwagi. Przez tydzień pozostawali w bazie, chodzili na filmy, odwiedzali przyjaciół na pobliskich polach namiotowych, pisali i czytali listy. Kupując w sklepie garnizonowym poduszkę dla Floss, ręcznie haftowaną! dowiedział się, że Maggie jest teraz w Grand Hotelu. Pół godziny później odnalazł ją w zatłoczonym, zadymionym hallu. Podbiegła doń i ucałowała.
- Mój Boże, twoje włosy! - Zmierzwiła mu calowej długości czuprynę. -Jesteś tak opalony i inny. - Był szczuplejszy, twardszy, pospolitszy. Objęła go, a zauważywszy zabawną, trzymaną przezeń pod pachą poduszkę, spytała: - Co to jest?
Był to melanż jaskrawych barw - czerwieni, błękitu, zieleni, pomarańczy - z wielkim buldogiem - maskotką Marines w środku.
Obrożę psa zdobił napis „Syty walki”. Wyszczerzył w uśmiechu zęby. - To dla Floss. Wybuchła śmiechem i głośno przeczytała wiersz wydrukowany pod buldogiem:
MOJA MATKA
Zawsze myślę o matce, bez względu na to, gdzie jestem –
Zawsze myślę o matce, choć tyle mil nas rozdziela.
Często zawodzą nas obcy i kłamie głos przyjaciela,
Tylko nas Matka nie zwiedzie, bo serce zawsze ma czyste.
- Sądzisz, że to się spodoba Floss? - spytała.
- Spodoba! Ona to pokocha!
A gdy szli ulicą, trzymając się pod ręce, Maggie spytała, czy nie zamierza wstąpić do szkoły oficerskiej. Zaśmiał się.
- Ja i złote naszywki!? Nie bądź śmieszna. Ja po prostu chcę walczyć, a nie robić w Marines karierę.
Cały Mark, pomyślała Maggie. Powiedziała mu, że Todów internowano w hotelu, w Hot Springs. Potem odesłano ich wszystkich do Japonii. Oboje zgodzili się, że Floss, przy jej pogodnym usposobieniu i odwadze, utrzyma rodzinę na powierzchni także w Tokio.
Maggie powiedziała Markowi, co sama porabia na Zachodnim Wybrzeżu. Jest teraz latającą reporterką Inside, waszyngtońskiego tygodnika wydawanego przez Maxa Steinera, starego przyjaciela ojca. Mianował siebie następcą Lincolna Steffena i innych łowców skandali, przy czym rozbawiał czytelników, kadził im i uczył poprzez najbardziej ambarasujące opowieści o słabostkach i występkach popełnianych przez tych, którzy wydeptują korytarze władzy.
- Polubiłbyś Maxa. Nie można go ani kupić, ani obrazić. A nosi garnitur nie prasowany od czasu, kiedy Roosevelt został prezydentem. Przysłał mnie tu, żebym popatrzyła na internowanie niseiów*7 w Kalifornii.
Zdumiał się Mark, ponieważ nie czytał o tym nigdzie ni słowa.
- Ale większość z nich, to obywatele Ameryki! Jakąż to mamy, u diabła, demokrację?
- To mój pierwszy wielki materiał. - Kipiała podnieceniem. - Za kilka dni otwierają pierwszy obóz koncentracyjny w miejscu pod nazwą Manzanar. I ja tam będę!
Przeląkł się. - Może być marnie. Nie kłap językiem.
- I kto to mówi! To rodzinne przekleństwo!
Minęli trzech poborowych, którym zaczynały odrastać włosy...
- Wyglądają jak skazańcy - powiedziała Maggie. - Zarozumiali skazańcy.
- Wszyscyśmy tacy byli - powiedział Mark.
Kilka dni później Mark i Marvin otrzymali wiadomość, że pododdziały 6 Pułku Piechoty Morskiej przyjeżdżają na stację kolejową, sąsiadującą z Miramar. Wzięli taksówkę i wysiedli dokładnie w chwili, gdy odziani w zimowe mundury i futrzane czapy żołnierze wyładowywali się niespiesznie z wagonów. Dźwigali karabiny Springfield model 1903. Mieli ponaszywane łaty ze skór polarnych niedźwiedzi i naramienne fourragére - odznaczenia przyznawane za bohaterstwo Francuzom pod Belleau Wood. Byli nie ogoleni, zmęczeni i zgrzani. Na rozkaz „broń na pas” i „na lewo patrz!” ruszyli marszowym krokiem w stronę Camp Elliott. Wkrótce zaczęli się pocić w słońcu i wlec nogi za sobą. Z przeciwnej strony nadchodził oddział wojsk lądowych. Nie padł żaden rozkaz, a Marines jak jeden mąż wyrównali krok, przybili i dumnie przeżeglowali przed wydłużonymi gębami, rozdziawionymi na taki widok w Kalifornii.
- O rany! - westchnął Marvin.
- Zupełnie jak stara gwardia Napoleona - powiedział Mark. Ci byli starsi i twardsi niż Marines z bazy.
- Myślisz, że sobie damy radę z takimi facetami?
- Czemu nie? - odparł Mark. Usłyszał ostrzegawcze dzwonienie w uszach.
Czas w Hot Springs mijał Todom powoli. Hotel Homestead był komfortowy i każdego popołudnia dawano w hallu koncert.
Troskliwa straż dbała, by wszystko wyglądało przyjemnie. Internowanym pozwalano czytywać New York Timesa oraz pisma i książki niepolityczne. Mimo wszystko, było to więzienie i Floss z trudem udawało się podnosić Tadashiego na duchu. Przygnębiały go nadchodzące każdego dnia coraz nowe pogłoski. Najpierw pozwolono im uwierzyć, że wyjadą z San Francisco za tydzień, potem nadeszła wiadomość, że wypłyną za dwa tygodnie z Nowego Orleanu.
Masao zawarł przyjaźnie i bawił się zjeżdżaniem na sankach z sąsiedniego wzgórza. Tadashi natomiast albo spacerował bez końca, albo siedział w pokoju, wyglądając przez okno. Floss nie zdradziła mu więc, że od dwu miesięcy jest w ciąży.
Will nie wrócił z porucznikiem Domingiem na Bataan, został w Malinta Tunnel, by się dyskretnie wywiedzieć, jakie rzeczywiste zamiary mają MacArthur i Quezon. Marshall musiał je znać. Prowadzone od tygodni śledztwo nie trafiło na nic, prócz pogłosek. Potem, pewnego popołudnia, oficer łącznikowy zaprowadził go potajemnie do obskurnego pomieszczenia, daleko od kwatery MacArthura. Starannie zamknął drzwi i pokazał Willowi kopię dokumentu podpisanego w dniu 3 stycznia przez Quezona. Miał nagłówek: „Rozkaz wykonawczy Nr l”. Porucznik marynarki wojennej dostał ten papier od armijnego skryby za dwie butelki whisky.
- Mój Boże! - krzyknął Will. - Nie mogę w to uwierzyć! - W uznaniu znakomitych usług wyświadczonych Commonwealthowi Filipin, MacArthur i trzej inni oficerowie „otrzymują niniejszym rekompensatę i nagrodę, zapewne nieadekwatną, za szczególną pomoc, okazywaną między 15 listopada 1935 i 30 grudnia 1941...”.
Will był przerażony nagrodą MacArthura. „Pięćset tysięcy dolarów amerykańskich”. Mniejsze sumy przyznano szefowi sztabu MacArthura, zastępcy szefa jego sztabu i adiutantowi. - Nie mogli wziąć tych pieniędzy!
- Ale mają zamiar je wziąć sakramencko spokojnie - powiedział porucznik.
- Przecież przyjmowanie podarunków jest sprzeczne z regulaminem!
- Pan zaczeka, a sam zobaczy! - Podniósł radiogram. MacArthur wysłał go do Departamentu Wojny zawiadamiając, że Quezon pragnie przelać 640 000 USD z Chase Manhattan Bank, dysponującego funduszami Filipin, na konta MacArthura i trzech jego podwładnych.
- To jest koniec MacArthura! - powiedział Will.
- Nic z tych rzeczy. Dziś nadeszła odpowiedź z Waszyntonu, że MacArthurowe pół miliona przelano spokojnie na jego konto w Chemical National Bank i Trust Company w Nowym Jorku.
Zdumienie Willa zmieniło się w gniew. - Nie uwierzę, że swoją zgodę mógł na to wyrazić Departament Wojny.
- A jednak wyraził. Z jakiegoś kretyńskiego powodu. - Porucznik zaśmiał się ponuro. - Teraz rozumiemy, dlaczego MacArthur odmówił odwołania rozkazu Quezona, zabraniającego wywozu ryżu i cukru z prowincji. I dlaczego na każde żądanie Quezona przesuwano terminy bombardowań. Ale pan nic o tym nie słyszał. Pan, oczywiście, wie, jak Mac spuszcza z wodą prośby Waszyngtonu o dostarczenie Quezona do Ameryki. Zbyt to ryzykowne, powiada. Proszę zgadnąć, co się stanie jutro. Jutro Quezon opuszcza Skałę na pokładzie Swordfisha. Flota otrzymała ten rozkaz w godzinę po tym, jak Mac dowiedział się, że jego pieniądze są już w Chemical Bank. Zbieg okoliczności? Ha, ha! Moja mama zawsze mówiła, że pieniądze są gadatliwe.
Czuł się wyczerpany. Musiała zajść jakaś pomyłka. Przypuszczalnie wszystko to miało jakieś swoje złożone powody. Co do jednego był pewny: George Marshall nigdy nie wziąłby ani centa. Musiała być więc jakaś istotna przyczyna, dla której on i prezydent przystali na ten niecny interes. Ale społeczeństwo nigdy, nigdy się o tym nie dowie. I chyba nie należy mu o tym mówić.
Napisał do Marshalla ostatni raport, zostawił go w centrum łączności i poprosił o pozwolenie powrotu na Bataan. Powietrze w Malinta Tunnel było zbyt duszne. Zatęsknił, choć to nie miało sensu, za tymi biedakami, którzy teraz po prostu walczyli.
Przybył po zmierzchu. Słychać było z oddali pomruk dział, ale na półwyspie panował względny spokój. Następnego jednak ranka w kwaterze Wainwrighta Will stwierdził, że morale wojsk jest niskie. Narzekano głównie na brak żywności. Jednostki liniowe otrzymywały zaledwie trzecią część dziennych racji. Żołnierze wyglądali jak chodzące szkielety. Wainwright powiedział Willowi przy skąpym lunchu, że większość carabaos - bawołów wodnych, została zjedzona.
- Końskie mięso też nie jest takie złe, kapitanie. Pozostało im jeszcze 250 koni kawaleryjskich i prawie 50 mułów.
Jednym z tych koni był jego własny, wyścigowy medalista - Joseph Conrad... Wainwright wstał od stołu i zwrócił się do oficera intendentury. - Zacznie pan od zabijania koni, natychmiast, majorze. Jako pierwszego zabije pan Josepha Conrada. - Zanim generał zdążył się odwrócić, Will dostrzegł w jego oczach łzy.
Tego popołudnia Will odwiedził kilka jednostek. Niektórzy żołnierze leżeli obok swoich rowów strzeleckich, powaleni przez malarię.
- Czemu nikt się nimi nie zajmuje? - spytał.
- Sir - wyjaśnił smutnooki adiutant - szpitale stacjonarne są przepełnione. Tak samo punkty zbiorcze i lazarety polowe, i punkty sanitarne. Gdzie, u diabła, mam ich, według pana, podziać?
Rowy strzeleckie zalegali żołnierze wyczerpani przez głód, malarię, dyzenterię, beri-beri i dungę - gorączkę tropikalną. Jak długo mogą wytrzymywać? Sytuację pogarszały oficjalne komunikaty z Corregidoru, że wkrótce przybędą olbrzymie dostawy żywności, samolotów, amunicji i posiłków. Jeszcze niedawno wszyscy wierzyli, że bajkowy „milowej długości” konwój właśnie się zbliża. Niektórzy dali nawet wiarę fantastycznym pogłoskom, że konwój przywiezie całą dywizję kawalerii murzyńskiej, która przegalopuje Bataan na śnieżnobiałych koniach.
Teraz jednak nawet najnaiwniejsi wiedzieli już, że nic nie nadpływa. Okopowi poeci pisywali sarkastyczne wierszyki o Roosevelcie i „Zakopanym Dougu” a ich towarzysze narzekali, że na tyłach otrzymują o wiele więcej żarcia i stalowych hełmów niż frontowcy. Skargi były zasadne. Tylko jeden z czterech miał koc. Około dwudziestu tysięcy nie otrzymało butów. A chodziły pogłoski, że ci na Corregidorze opływają we wszystko, mają więcej papierosów, niż są zdolni wypalić i mnóstwo alkoholu.
Gdy kilka tygodni później nadeszła wiadomość, że MacArthur opuścił Corregidor ścigaczem, na Bataanie zapanowała konsternacja. Wybierał się na Mindanao, a potem z lotniska Del Monte miał wylecieć do Australii. Żołnierze czuli się porzuceni. „Zakopany Doug” opuszczał tonący okręt. Tydzień później Wainwright odebrał telefoniczną wiadomość z Corregidoru. Dzwonił generał Beebe, zastępca MacArthura, który zapewne przekazywał rozkazy otrzymane z Australii.
- Mam dla pana całkiem dobrą nowinę, generale - powiedział Beebe. Tyle było na linii zakłóceń, że Wainwright nie rozumiał. - Nadeszła właśnie depesza z Waszyngtonu, że został pan awansowany...
- Tak, tak, proszę mówić dalej - powiedział Wainwright.
- ...awansowany do stopnia generała-porucznika. Wojska na Filipinach otrzymują od tej pory nazwę Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych na Filipinach i pan zostaje ich wodzem naczelnym. Czy mógłby pan przybyć tu jutro rano? Wyślę po pana szalupę.
- Będę w dokach Mariveles o ósmej.
Wczesnym rankiem Wainwright przekazał dowództwo nad wojskami Luzonu generałowi majorowi Edwardowi Kingowi. Trzecie gwiazdki dla Wainwrighta wycięto z cynowej puszki i przypięto mu do koszuli.
- Żołnierzowi należałaby się troszkę bardziej uroczysta ceremonia, gdy dostaje kolejną gwiazdkę - powiedział, żegnając się ze swymi oficerami i Willem. Rwało go do wyjazdu na Skałę i do objęcia dowództwa. - Lee maszerował na Gettysburg z mniejszą liczbą żołnierzy, niż ja mam tutaj - powiedział. - Żaden gnojek się nie potrudził, żeby rzucić na nas bodaj oczkiem...
Żołnierze z pierwszej linii przekazywali sobie z rąk do rąk wierszyk napisany przez porucznika Henry'ego G. Lee. - Bataan - pisał, został
...uratowany na kolejny dzień,
Uratowany na głód, rany i skwar,
Na powolne konanie i ponury odwrót,
Na stracone nadzieje i na pewną klęskę.
Generalny atak Japończyków, którego się wszyscy obawiali, nastąpił ostatecznie w Wielki Piątek, 3 kwietnia. Celu tego ataku: urwistego, porosłego dżunglą wzgórza o nazwie Mount Samat, broniła 41 Dywizja generała Lima. Gdy Will, rozmawiając tego ranka z porucznikiem Domingiem, znalazł się na linii frontu, pięćdziesiąt jardów przed nimi, na stoku, wybuchł pocisk artyleryjski. Obsypały ich odłamki, obydwaj wskoczyli do rowu.
- To jest to - powiedział Domingo, uznawszy, że zaczęli przygotowanie artyleryjskie. Ale nic się nie działo. Artyleria japońska dawała tylko o sobie znać. Godzinę później zaczęła strzelać na wiwat, pociski leciały tak szybko i gęsto, że Will odnosił wrażenie, iż wybuchają wpadając na siebie wzajem. Obydwaj mężczyźni zapadli w niewielki wykop. Straszliwy hałas, kurz, dym i wstrząsy zdawały się niemal nie do zniesienia. Will słyszał świszczący dźwięk, następujący po nim chrzęst i głuchy łoskot. Bomba zaryła się w pobliżu i wybuchła pod ziemią. Potem nadleciał pomruk samolotów. Wybuchły następne bomby. W końcu ludzie zaczęli wypełzać z okopów. Płonęły im oczy, snuli się jak we śnie. Oficerowie wrzeszcząc kazali wracać i kryć się. I znowu samoloty! Will spostrzegł wiązki bezładnie latających prętów. Suche listowie i bambusy stawały w płomieniach.
Ktoś krzyknął: - Bomby zapalające!
Nalot trwał, bomb zapalających spadało coraz więcej. Od Zatoki Manilskiej dmuchnął wiatr, rozszerzając ogień. Płomienie w jednej chwili rozszalały ze wszystkich stron. Żar buchał falami. Z okopów wyskakiwali, szukając schronienia, żołnierze. Zaczęli hurmem uciekać ku drugiej linii obrony. Ale osłonę zmiotło i teren przypominał Willowi widziane kiedyś pocztówki z czasów Wielkiej Wojny, przedstawiające Ziemię Niczyją.
Panikę powiększyła następna kanonada. Pociski świstały i wybuchały wszędzie. Silny podmuch przeniósł ogień nad nagą ziemią w bujną dżunglę poza nią. Will widział dziesiątki ludzkich pochodni, krzyczących, wijących się, padających. Ocaleni wbiegali na zbocze niczym oszalałe zwierzęta. Will bezskutecznie rozglądał się za Domingiem, po czym dzięki swym długim nogom wyszedł na czoło stada. Płonęły mu płuca, ale zmuszał się do biegu. Widział poprzez dym zieloną dżunglę i dobiegł do niej. Mógł wreszcie głęboko odetchnąć. Popełnił błąd, połknął coś i zaczął się krztusić. Kaszlał dopóty, dopóki nie oczyścił gardła.
Zatoczył się nań kapitan. - Polizali nas! - Machał ramionami jak szaleniec. - Upiekli moich ludzi żywcem! - W oczach miał obłęd przerażenia, włosy skudlone, mundur popalony. Zaraził paniką innych. Major filipiński wyciągnął swoją 45-tkę i przystawił kapitanowi do łba. - Stul pysk, gnoju!
- Zabij mnie! No, dalej, zabij mnie! Ale to oni nas roznieśli! Major trzasnął go w twarz i szykował się do drugiego ciosu, gdy kapitan powiedział: - Przykro mi, sir.
- Mnie też - odparł major, spojrzawszy przedtem na Willa. Obydwaj wyprowadzili kapitana na polankę. Wtedy major wyjął dwa starannie owinięte papierosy. Jednego podarował kapitanowi, drugiego Willowi, który wziął go machinalnie, ponieważ nie palił.
- Japońce wyślą chyba teraz czołgi. Pomóżcie mi zorganizować linię obrony.
Czołgi istotnie wyszły godzinę później, przetoczyły się przez marną obronę i przed samą górą Samat wyrwały dziurę szerokości trzech mil. Will, wraz z paroma innymi, uszedł, wlazłszy na zbocze. Całą noc przedzierała się ta garstka przez gąszcz dżungli. O świcie trafili na uciekających artylerzystów, których działa zniszczyły bomby.
- Idziemy na północ - powiedział Willowi amerykański porucznik. - Potem mamy zamiar zawrócić na wschód i dojść do szosy na wybrzeżu.
Nie było drogi, szli w palącym słońcu powoli i z trudem. Nie mieli prawie co jeść, tylko paru niosło manierki. Will dostał szczęśliwie dwa łyki wody od sierżanta. Tej nocy ktoś trafił na mały strumyk i żołnierze wskoczyli do wody, szybko zmieniając ją w błoto.
Świt Wielkiej Niedzieli wstał jasny i czysty. Po godzinie upał był już nieznośny. Słyszeli za sobą odgłosy walki. Kilka mil za nimi Japończycy szturmowali Mount Samat i przed południem zatknęli na jej szczycie Wschodzące Słońce. Mieli teraz wgląd z góry na rozbite linie Amerykanów.
Tej nocy oddział Willa dobrnął do małej polany. Niebo było olśniewające. - Krzyż Południa - ktoś zauważył. Wstrząsający widok. Nieprawdopodobnie piękny. Upał. W ciągu godziny doszli do drogi zatłoczonej żołnierzami uciekającymi przed nacierającym wrogiem. Chorzy i ranni wypadali z szeregów, jęczeli w udręce i przerażeniu. Koledzy byli zbyt osłabieni, by ich wlec i wiedzieli, że pozostawiają słabszych od siebie na łasce losu. Lada wystrzał z północy, a strzały karabinowe padały gęsto, powodował panikę i żołnierze z tyłu parli jak szaleni na tych, co szli przed nimi.
Will utracił poczucie czasu. Wreszcie ujrzeli drogę wschodnią, zatłoczoną ludźmi prącymi powoli na południe niczym stado owiec. Wymienili słabe okrzyki powitania i przyśpieszyli kroku. Jednakże uczucie ulgi, jakiego doznali osiągnąwszy ten cel, ustąpiło przerażeniu, gdy spadły na uciekinierów japońskie samoloty, bombardując ich i ostrzeliwując. Ludzie prysnęli w dżunglę, pozostawiając za sobą setki zabitych towarzyszy.
Oficerowie krzyczeli i grozili, żeby ściągnąć ludzi z powrotem na drogę. Niektórzy wracali pod lufą pistoletu, ale większość przepadła. Will nadal szedł drogą i wkrótce rzednąca rzeka ludzi wezbrała ponownie grupami wyciekającymi z dżungli niczym wiosenne potoki.
Potem przeżyli następne bombardowanie i ostrzał. I znowu ludzie uciekali w dżunglę, ale tym razem nie udało się tylu namówić do powrotu. Will pozostał na drodze. Usłyszał z oddali natarczywy jazgot klaksonów i ujrzał pół tuzina pojazdów wypełnionych ludźmi. Amerykański kapral, siedzący na platformie pierwszej ciężarówki, krzyknął:
- Urwało się piekło! Japońce są tam, na drodze! - Wychylił grzbiet za burtę i podał Willowi dłoń. Ten chwycił ją i dał się wciągnąć. Inni wędrowcy usiłowali wejść za nim, ale ich zrzucano kopniakami.
Ulice Cabcaben wypełniał rój przerażonych cywilów. Konwój ciężarówek parł poprzez ciżbę z rykiem klaksonów. Po drugiej stronie miasta droga skręcała ostro na prawo. Przejechali obok lotniska Bataan, gdzie Will był świadkiem odważnego lotu Villamora. Kręta droga na wzgórze była także wąska, jechali więc nieznośnie wolno. W końcu dobili na szczyt. Will ujrzał wielki biały krzyż z prześcieradeł rozłożonych na polu i domyślił się, że tak oznakowano teren resztek szpitala polowego numer 1. Było już po zmierzchu i Will nie miał ochoty zjeżdżać dalej po ciemku stromą, zygzakowatą dróżką. Podziękował kierowcy i zeskoczył, potem owinął się w koc, położył tuż obok szpitala i wkrótce zasnął.
Następnego ranka - też był pogodny i skwarny - nad białym krzyżem zaczęły krążyć japońskie bombowce. Will poznał wtedy chudolicego, siwiejącego już księdza, który przedstawił mu się jako ojciec William Cummings. Wbrew zakazowi swego zwierzchnictwa porzucił parafię, by zostać kapelanem wojskowym.
Wywarł na Willu wrażenie. - Czy to nie ojciec powiedział, że w okopach nie ma ateistów? - Ojciec Cummings skinął głową.
Will uśmiechnął się. - Sądzę, że to samo można by powiedzieć o agnostykach.
Nieprzyjacielskie samoloty zeszły niżej i Cummings pobiegł na oddział ortopedyczny szpitala, a Will za nim. Usłyszał niesamowity gwizd, potem przerażający grzmot. Bomba trafiła w wóz amunicyjny na pobliskiej drodze. Osypały cynowy dach szrapnele, kamienie i grudy ziemi. Will widział, jak pielęgniarki i żołnierze przecinają w pośpiechu linki wyciągów, by ranni mogli się stoczyć z łóżek. Ojciec Cummings, w przekrzywionych okularach na nosie, wciągnął ramiona i tonem nie znoszącym sprzeciwu zarządził, by wszyscy powtarzali za nim Ojcze Nasz.
Ktoś, po serii wybuchów, krzyknął, że trafili w kasyno. I w kwatery lekarzy i pielęgniarek! Potem przeszył uszy trupi zgrzyt rozrywanej blachy i drewna. Łamały się w połowie żelazne łóżka, trzaskając jak zapałki. Skowyt pacjentów. Obawa, że wybuchnie panika, wybiegną na zewnątrz i zostaną rozsiekani. Ojciec Cummings wlazł na stół pielęgniarek i zaczął odmawiać modlitwę tak głośno, że przekrzykiwał huk samolotów. Potrafił swoją czynną obecnością przywrócić spokój. Sam Will doświadczył dziwnego pokrzepienia, jakby i jego los zawisł od modłów tamtego człowieka. Stojąca obok pielęgniarka płakała z wyrazem ukojenia. Inni po prostu krzyczeli. Łoskot samolotów zacichał. Kapelan niezdarnie zlazł ze stołu.
- Niech mi kto pomoże - szepnął. - Jestem ranny. Powiedziano Willowi, że nic tam po nim, wrócił więc na drogę, po której sunął z wolna kolejny konwój. Wylegli na nią pacjenci, krzycząc: - Zabierzcie nas! - ale wszystkie ciężarówki były przepełnione i kierowcy ignorowali te żałosne okrzyki. Will zeskakiwał po stromym zboczu i po godzinie trafił na konwój zatrzymany dla naprawy. Zawołał go jakiś szofer.
- Kapitanie, pan mnie nie pamięta? Jestem Grimes, szofer generała Jonesa. - Skinął i Will wszedł do kabiny. Gdy konwój ruszył ponownie i wraz ze stromizną zygzakowatej drogi nabierał prędkości - Will wolałby iść piechotą. Przeżycie tej wariackiej jazdy zdawało się niemożliwe, ale w końcu kolumna dotarła cało do Mariveles, ostatniego miasta Bataanu. Tłumy zdezorganizowanych żołnierzy z niezliczonych jednostek brnęły po obu stronach drogi. Wszyscy zamierzali dotrzeć do doków, ponieważ kilka zacumowanych tam statków przyjmowało pasażerów na Corregidor.
Ciężarówkę Willa zatrzymał jakiś brygadier. - Nie możecie jechać na Corregidor! - krzyknął.
- A co ze statkami? - spytał Grimes.
- Nie są dla takich, jak my - odparł ów jednogwiazdkowy generał, kwaśno krzywiąc twarz. - No, dalej, zawracaj - rozkazał znużonym głosem. - To dotyczy nas wszystkich. Poczekamy tu, aż Japy nas wystrzelają albo wyłapią.
Will zeskoczył na ziemię. Widział, jak odciągano statki w głąb zatoki, by je wywracać do góry dnem, potem słyszał świst przelatujących nad głową pocisków. Wybuchały wśród setek bancas i tratew płynących ku wątpliwemu bezpieczeństwu Skały. Słyszał słabe okrzyki tonących. Pomagał generałowi i Grimesowi wyganiać przywiezionych ciężarówkami żołnierzy. Tylko paru stawiało im opór, ale i ci wkrótce ujrzeli całą daremność prób wejścia na pokłady statków ewakuacyjnych. Ciemności zapadły nagle, jakby zrzucono kurtynę. Will wszedł z kapralem Grimesem na wzgórze panujące nad Mariveles, i legł w kępie drzew mangowca, by pospać. Obudził go drżący Grimes.
- Zamarzam - powiedział, zapinając kołnierz koszuli. Will dotknął dłonią jego czoła.
- Masz gorączkę.
Kapral zaklął. - Och, gówno, malaria.
Z dołu bił wściekły blask. Pożary trawiły Mariveles, czerwieniało niebo. Potem odczuli głębokie, głuche wstrząsy. - Ktoś wysadza amunicję - snuł domysły Grimes. Niebo oświetlały fantastyczne eksplozje pocisków, kolorowe światła i słupy tęcz: materiały wybuchowe i amunicja tryskały w górę jak wulkan. Grimes szczękał zębami, więc Will okrył go własnym złachmanionym kocem.
Drżała ziemia. Słyszeli, jak leżący w pobliżu człowiek krzyczał przerażony: - To koniec świata!
Will przeżył w Japonii wiele trzęsień ziemi, a to przypominało mu wstrząsy z roku 1923. Idźmy stąd! - wyciągnął Grimesa spod drzew mangowca, bo zaczęły się chwiać i niebezpiecznie tańczyć. Ale ziemia nagle zamarła. Trwały pomniejsze wybuchy. Był to koniec Bataanu.
Will pomógł Grimesowi dobrnąć do Mariveles. Płonęły słomiane chaty. Ludzie wirowali w przerażeniu. Usłyszeli rozkazujący głos: - Wyrzućcie japońskie pamiątki. Podać dalej! - Ktoś chciał wiedzieć dlaczego, Will więc wyjaśnił, że wkrótce zostaną schwytani. Ludzie zaczęli palić dokumenty osobiste i zapiski służbowe. Szeregowiec wrzucił w ogień amerykańską flagę, a Filipińczyk go spoliczkował. Gdy flaga płonęła, jeden z żołnierzy płakał. Will także z trudem hamował łzy.
Świt odsłonił rumowisko i masy rozbitych, brudnych ludzi.
Z ruin nadal buchał gryzący dym. Kurz sponad drogi, zmieszany z dymem, tworzył duszący, biały proch. Patrząc na południe, Will widział teraz wielki, wygasły wulkan - Mount Bataan. Można było sądzić, że to on wybuchł ostatniej nocy i spalił cały cypel półwyspu. Potem dostrzegł u końca drogi wściekły zamiot kurzu. Parły ku nim dziwne z wyglądu czołgi, przypominające niesamowite monstra. Z zarośli wyłazili japońscy żołnierze i szli z bagnetami zatkniętymi na lufy karabinów. Odskoczyło wieko wieżyczki pierwszego czołgu i wychynął z niej japoński oficer. Zaczął krzyczeć: - Michi ni dero!
- Wszyscy na drogę! - przełożył Will. - Złazić i przynieść swoje klamoty. - Pomógł Grimesowi wstać.
- Nie dam rady - powiedział Grimes.
- Musisz - nalegał Will i pomógł mu przejść kilka jardów. Ale Grimes iść nie chciał. - Położę się.
Leżącego na ziemi Grimesa żołnierz japoński szturchnął kolbą karabinu. Will stanął między nimi i zaprotestował. - Yamete kudasai!
Żołnierz strzelił Grimesowi w głowę i wykonał zwrot, jakby zamierzał pchnąć bagnetem w pierś Willa, ale zatrzymał go ostry rozkaz oficera, który pomógł Willowi wstać.
- Ukończyłem Columbię w trzydziestym piątym - powiedział. Wspiął się na czołg i tym razem przemówił do jeńców po angielsku. - Cesarska armia japońska zatroszczy się o was należycie. Otrzymacie dobre wyżywienie i traktowanie. Wybaczcie postępki paru głupich żołnierzy. Będziemy przestrzegać Konwencji Genewskiej.
Godzinę później Will, nadal wstrząśnięty śmiercią Grimesa, brnął z powrotem zygzakowatą drogą na wzgórze ze szpitalem numer 1. Rowy zapełniały wraki spalonych ciężarówek, samobieżnych dział, karabiny i wszelkiego rodzaju zaopatrzenie. Zatrzymali jeńców nadchodzący japońscy piechurzy i błyskawicznie ograbili ich z koców, zegarków, klejnotów, żyletek, żywności a nawet ze szczoteczek do zębów. Pożądali zwłaszcza pierścieni, i jednemu z amerykańskich oficerów, który nie mógł zdjąć z palca ślubnej obrączki, obcięli palec.
Gdy Will doszedł, wraz ze swą grupą, na szczyt wzgórza i do szpitala numer l, było już niemal południe. Nad głównym korpusem gmachu powiewało Wschodzące Słońce. Zauważył, że strażnicy japońscy z jednostki pancernej patrolowali teren, nie pozwalając innym jednostkom molestować lub łupić pacjentów. Być może Japończycy istotnie mieli zamiar przestrzegać Konwencji Genewskiej.
Niemal wszyscy odwrócili twarz na zakręcie drogi, by po raz ostatni spojrzeć na pokiereszowany Corregidor. Kilku westchnęło, jeden powiedział:
- Ostatnia cytadela.
Wiedzieli jednak, jak jeden mąż, że jej dni są policzone. Już spowijał ją dym i kurz wybuchających bomb i pocisków. Szli w dół piaszczystej drogi. W pobliżu najniższego jej poziomu trafili na przerażający widok. Z bocznego traktu wlewały się tysiące rannych Filipińczyków ze szpitala numer 2, by dołączyć do maszerujących na południe. Uwierzyli pogłosce, że Japończycy uwalniają wszystkich obywateli Filipin i, wbrew perswazjom lekarzy, ulegli masowej histerii. W ślad za nimi, zataczając się, szli ciężko ranni w brzuch.
Will krztusił się kurzem. Któryż to raz mijał lotnisko na Bataanie, skąd droga skręcała gwałtownie na północ, w kierunku Cabcaben. Płynął pod miastem strumień; straż pozwoliła jeńcom pić i myć się, i prać w nim ubrania. Minęła godzina, a strażnicy nadal wypoczywali w pobliżu, paląc papierosy i zupełnie na nich nie zwracając uwagi. Jeńcy po raz pierwszy odczuli ulgę, i nawet ich to bawiło. Nagle wstrząsnęła nimi, tak, że ucichli, seria złowieszczych grzmotów. Poczęły nad ich głowami lecieć w kierunku Corregidoru pociski z dział ciężkich, rozmieszczonych na tyłach. Kilka sekund później, gdy wybuchały, nad Skałą zakwitły pióropusze dymu.
Żołnierze patrzyli po sobie ze smutkiem. Will dosłyszał dźwięk taki, jaki wydaje wóz mleczarza na wyboistej drodze - grzechot tysięcy butelek w drucianych pojemnikach.
- Moździerze ze Skały - powiedział porucznik i odczołgał się w poszukiwaniu kryjówki. Will wskoczył wraz z innymi do rowu w chwili, gdy ziemia wokół nich zaczęła wybuchać gejzerami. Osypały go grudy ziemi, ale ten brud można było sczyścić szczotką.
Strażnicy dmuchnęli w gwizdki i jęli wywlekać jeńców z rowów, kopiąc tych, co ruszali się zbyt wolno, i wrzeszcząc dopóty, dopóki ich rozkazy nie zamieniły się w równy krok. Marsz spowolniał, gdy weszli do Cabcaben zamienionego w kopcące ruiny bez znaku życia, jeśli nie liczyć tuzina chudych psów węszących między trupami. Strażnicy cisnęli w nie kamieniami i pośpiesznie przystąpili do przegrupowywania maszerujących oddziałów.
Will był w pierwszej grupie, która wyruszyła na północ drogą wytyczoną po wschodniej stronie Bataanu. Po lewej majaczył szczyt zbrużdżonego przez czas krateru spowitej w chmury Mount Bataan. Po prawej świeciły błękitnozielone wody manilskiego portu. W czasach pokojowych był to widok zapierający swoim pięknem oddech. Teraz jednak barwne niegdyś listowie pokrywał kurz, a samą drogę, gdy ku maszerującym jechały z hukiem działa, ciężarówki i czołgi - zamieniono w pasmo skłębionej kurzawy. Jacyś piechurzy na ciężarówkach pokrzykiwali radośnie, wskazując sobie jeńców palcami. Inni wymachiwali długimi bambusowymi kijami, próbując strącać z głów maszerujących czapki i hełmy. Późnym popołudniem, jadący w stronę jeńców batalion czołgów stanął, więc żołnierze mogli sobie porzucać w jeńców kamieniami. Szedł za nimi rozproszony szereg japońskich piechurów. Ci podawali spragnionym jeńcom swoje manierki, a ich oficerowie oddawali Willowi honory. Zdawało się, że w sprzecznych ze sobą zachowaniach Japończyków brak było ładu i składu.
- Co to, u diabła, są za ludzie? - pytał Willa jakiś poborowy.
- Są inni niż my - odparł. Wiedział, że żołnierze japońscy przechodzą brutalną musztrę i nawykli do obrywania od swoich podoficerów po pysku, do kopniaków i pałowania. Wiedział także, iż uczono ich, by poddanie się traktowali jako coś bezwzględnie hańbiącego. Świadom tych różnic, nawet Will nie potrafił zgłębić obserwowanych niekonsekwencji.
O zmierzchu wyczerpaną gromadę ostatecznie zatrzymano w pobliżu barrios, złożonych z kilku pokrytych palmowymi liśćmi chat i dwu zdezelowanych sklepików. Strażnicy poprowadzili ich do dwu zaczopowanych studni artezyjskich. Początkowo żołnierze łykali wodę wprost z kranów, ale oficer japoński zaczął ich pouczać po angielsku, że to nie tylko niehigieniczne, ale przy tym samolubne i rozrzutne. Powinni napełniać tylko manierki i robić to w kolejności, albo nie będzie więcej wody. Jego przemówienie spodobało się większości żołnierzy, kilku nawet złożyło dłonie do oklasków. Zaprowadzono jeńców do sąsiadującego z polem trzcinowym obozu, gdzie ułożyli się do snu.
Obudziło Willa słońce. Czuł, że boli go całe ciało i sądził, że to malaria. Straż ustawiała oddziały i wysyłała je w drogę, ale grupa Willa nie ruszała aż do przedpołudnia, a do tego czasu otaczający go ze wszystkich stron, porażeni słońcem żołnierze poupadali na ziemię. Drugiego dnia droga jeszcze bardziej dusiła kurzem. Złożona z kilkuset ludzi, grupa Willa poszła wkrótce w rozsypkę. Strażnicy próbowali utrzymywać jeńców w zwartych formacjach, ale już po pół mili słabi zaczynali odstawać. Inni, wysuszeni przez słońce i kurz, przyklękali, by nabrać wody z dołów. Język stanął Willowi kołkiem od kurzu, ale wody z dołów nie tknął. Postanowił przeżyć.
Zatrzymano marsz po godzinie i popołudnie spędzili siedząc w polu otoczonym drutem kolczastym, nie opodal opuszczonego barrio, pod gołym niebem i prażącym słońcem. Było to gorsze niż marsz, kilku zaczęło paplać jak dzieci. Obiecano im tego dnia dobre jedzenie, ale nie dano żadnego. Noc była parna, a ludzi w tym zamknięciu tak wielu, że z trudem przewracali się z boku na bok. Dopełniały udręki chmary moskitów. Ale wbrew wszystkiemu, Willowi udało się w końcu zasnąć.
Okrucieństwa pierwszych dwu dni były nie zamierzone, ale sytuacja uległa zmianie wraz z przybyciem pułkownika Tsujiego, który sprowokował zamordowanie pięciu tysięcy Chińczyków w Singapurze, „za popieranie brytyjskiego kolonializmu”.
Przybycie Tsujiego tłumaczono tym, że pragnął być świadkiem zaplanowanej w Tokio końcowej ofensywy japońskiej. Tsuji przekazał szczegóły operacji Shogowi, podczas gdy sam spędzał większość czasu na przekonywaniu wyższych oficerów ze sztabu generała Hommy, że ta wojna jest wojną ras, i że wszyscy jeńcy wzięci na Filipinach winni być skazani na śmierć. Amerykanie zasłużyli na to, ponieważ są kolonialistami, Filipińczycy zaś za zdradę braci Azjatów.
Tak się to Tsujiemu powiodło, że rozkazy napisane bez zgody Hommy rozesłano już poprzedniej nocy do niemal wszystkich większych jednostek na Bataanie. Szereg dowódców, powątpiewających, czy instrukcja wyszła z Cesarskiej Kwatery Głównej, odmówiło jej wykonania bez pisemnego rozkazu. Inni przyjęli rozkaz ustny na wiarę, przeto okrucieństwa przybrały charakter bardziej oficjalny już w trzecim dniu marszu oddziału Willa. W drodze do Balangi widział tuzin żołnierzy przebitych bagnetami lub zastrzelonych za odstawanie od kolumny. Jednego z wyczerpanych Filipińczyków wtrącono do dołu i zakopywano żywcem. Ocuciła go woda. Próbował wstać. Strażnik obalił go ponownie kopniakiem i rozkazał Willowi oraz innemu Amerykaninowi zarzucić go błotem. Will się zawahał, otrzymał pchnięcie bagnetem w plecy. Gdy robotę wykonali, wychynęło spod ziemi niesamowite ramię. Will ruszył przed siebie i dopiero kolejne dźgnięcie bagnetem zawróciło go na drogę.
Dochodzili do przecinającej półwysep brukowanej szosy, na którą wlewały się od jego zachodniej strony tysiące jeńców, gdy spadł ulewny deszcz. Początkowo prysznic sprawiał im frajdę, jeńcy rozkoszowali się chłodną kaskadą, unosząc ramiona, otwierając przed strugami spieczone gardła i omywając spocone ciała. Wkrótce jednak wszyscy poczęli odczuwać chłód. Droga zamieniła się w bagno, utytłane błotem buty ciążyły jak ołów.
Słońce wróciło równie nagle, jak przedtem znikło. Miłe były jego promienie do chwili, gdy mokre mundury zaczęły parować, powiększając udrękę. Przebrnęli po błocie to, co było kiedyś linią Abucay, i późnym popołudniem dotarli do miasta Balanga, stolicy prowincji Bataan. Po obu stronach tego okrutnie zniszczonego miasta rozlokowano większe grupy jeńców. Will wyczuwał już upiorny smród ludzkich odchodów i trupów tych, którzy przechodzili tędy wczesnej.
Dziesiątki tysięcy, wlewające się teraz do Balangi, podzielono na oddziały i rozmieszczono w kilku ogrodzonych miejscach. Jedne otaczał drut kolczasty, inne były otwartymi dziedzińcami. Stłoczyli ich na podwórcach starych budynków wzniesionych przez Hiszpanów i w miejskich więzieniach.
Po raz pierwszy zapanowało coś w rodzaju porządku i zorganizowanej próby nakarmienia pędzonych. Mimo to niektóre grupy wchodziły i wychodziły tak szybko, że miały czas tylko na wodę. Grupa Willa, stłoczona w tymczasowym areszcie, miała tyle szczęścia, że dano jej jeść - kulę ryżu i szczyptę kamiennej soli. Siedzący obok Willa żołnierz jadł tak żarłocznie, że się porzygał. Will jadł powoli, ze smakiem, mimo iż ten ryż skwaśniał, a wargi miał spierzchłe. Nie zrażony wszechobecnym zaduchem, spał dobrze po raz pierwszy od Wielkopiątkowego ataku.
Wymaszerowali z Balangi wczesnym rankiem następnego dnia. Przyglądało się im niewielu Filipińczyków. Jakiś człowiek mrugnął do Willa i dał mu ukradkiem, palcami, znak V. Kobieta podała łyżkę ryżu, ale strażnik podbił ją bagnetem i ryż rozsypał. Kobietę spoliczkował. Godzinę później wyszli na polanę bez cienia. Rozkazano mi usiąść, twarzą do wschodzącego słońca. Opieszałych w zdejmowaniu czapek i kapeluszy kopano. Słońce prażyło niemiłosiernie. Will zgarniał pot z twarzy i karku. Gdy usiłował łyknąć z manierki, strażnik dźgnął go bagnetem w udo.
Oficer przemówił do nich po angielsku: - W Nipponie panuje porządek i dyscyplina. Ja was uczę porządku i dyscypliny.
Wróciwszy do Balangi, pułkownik Tsuji dokonywał inspekcji punktów zbiorczych. Był zdegustowany postawą i wyglądem jeńców. - Czy możecie sobie wyobrazić żołnierzy japońskich sprowadzonych do poziomu zwierząt? - rzekł do Shoga. - Oni nie mają ani dyscypliny, ani dumy.
- Ale, panie - powiedział Shogo, który był równie zdegustowany - czy to nie do nas należy zapewnienie warunków sanitarnych? - Udawali, że różnią się w poglądach.
- Ci tchórze szli w niewolę tak żwawo, że generał Homma nie był na to zupełnie przygotowany. Poza tym wszyscy, poddając się, przestali być mężczyznami i nie zasługiwali na lepsze traktowanie.
Shogo także nie szanował żadnego mężczyzny, który się poddaje, mimo to im współczuł. Dawno już odstąpił od chrześcijaństwa, ale uznawał jego wartości czysto ludzkie.
Tsuji zlecił mu nadzór nad drugą połową marszu z Balangi do San Fernando, skąd ci, co przeżyją, zostaną przewiezieni wagonami towarowymi do obozów jenieckich na północy. On sam, oznajmił, uda się na południe, na inspekcję. Prawdziwym celem tej jego wyprawy było sprawdzenie, czy stosowano się do ustnej instrukcji karania Filipińczyków na równi z Amerykanami.
Kilka minut później Shogo przejeżdżał obok dużej grupy jeńców siedzących w kucki, z obnażonymi głowami, i uczonych dyscypliny tak, jak się uczy japońskich rekrutów. Tsujiemu to się podobało, ale Shogo im współczuł. Nadal trwał przy żarliwym przekonaniu, że wszystkich białych należy z Azji przepędzić, ale nie w ten sposób. Dochodził do wniosku, że Tsuji, człowiek, którego darzył najwyższym szacunkiem, jest ślepy na niekonieczne okrucieństwa popełniane tu i teraz.
Grupa Willa siedziała ze skrzyżowanymi nogami, w parzącym słońcu, już ponad dwie godziny. Tych, którzy mdleli, cucono kopniakami. Wreszcie oficer kazał im nałożyć czapki i stanąć na baczność. Prostowanie ciał było czynnością bolesną, zwłaszcza dla ludzi starszych i po tak długim siedzeniu. Willowi, mimo iż był lekko ranny dźgnięciem bagnetu, musiał pomóc we wstawaniu kapral.
- Ano, kapitanie - ponaglał - da pan radę. Pomógł mu przejść kilka jardów.
- Już w porządku - powiedział Will i pokuśtykał naprzód o własnych siłach.
Następny dzień był równie piekielny; na jedenastomilowej trasie do miasta Orani, podczas próby ucieczki przez pole trzciny cukrowej zastrzelono dwóch Filipińczyków. Trzech innych jeńców, amerykańskiego kapitana i dwóch filipińskich żołnierzy zakłuto bagnetami, gdy nazbyt osłabli, by wytrwać w szeregu. Rowy zapełniały skrwawione trupy tych, których pędzono wcześniej.
Will sądził, że nie ma miasta, które cuchnęłoby bardziej niż Balanga, ale gdy weszli, już o zmierzchu, między zabudowania Orani, wyczuł smród jeszcze obrzydliwszy, smród gazu. Było to, podobnie jak Balanga, miasto upiorne. Większość budynków w ruinie. Spędzono jeńców z drogi na coś, co przypominało wybieg dla bydła; ziemię paskudziło ruszające się od robactwa gówno. Tak musiało to wyglądać, pomyślał Will, w Andersonville. Setki ludzi cierpiało na dyzenterię. Jedni mogli jeszcze dobiec do latryn, inni obsrywali siebie i sąsiadów. Ciemność przyniosła kolejną groźbę - chmary wściekłych moskitów. Nocne powietrze dławiło, a godziny płynęły powoli.
O wschodzie słońca podano jeńcom lugao, ryżową papkę.
- Smakuje jak klajster - protestowałktóryś, ale inni ją przełknęli. Tego ranka nie poddano ich torturze słońca, ale zaordynowano jeńcom morderczy marsz. Will podsłuchał, jak jeden strażnik powiedział drugiemu, że dowódca chce, żeby przed zmierzchem doszli do następnej stacji w Lubao, szesnaście mil dalej. Miał skurcze w udach i, aby iść, musiał staczać ze sobą walkę. Gdy słońce wzeszło wyżej, jego promienie stały się nieznośne. Odpadało coraz więcej ludzi, spychano ich wtedy kopniakami do rowów, by tam pomarli.
Przed południem doszli do bazy Bataan. Przekroczyli most i zawrócili na północny wschód. Will jęknął na widok prostej, płaskiej drogi. Bez śladu cienia.
Od dwu dni nie oddawał moczu i przeżywał torturę. Wreszcie upuścił kilka kropli. Piekły tak, jakby mu w penisa wetknięto rozpalony drut, ale odczuł niewypowiedzianą ulgę. Nigdy by sobie nie potrafił nawet wyobrazić, jak można być wdzięcznym za tak parzący ból.
W południe doszli do banio z tryskającą studnią artezyjską. Will zatoczył się na stojącego przed nim, kościstego szeregowca. Szeregowiec odwrócił twarz.
- Proszę chwycić za mój pas, kapitanie - powiedział. Will ujął go za pas i dzięki temu szedł jeszcze godzinę. Potem obie nogi pod nim osłabły, nie do użytku. Szeregowiec powiedział: - Oprzyj się - i powlókł Willa dalej.
Uszedłszy kilkaset jardów, Will dostrzegł parę chałup z nipa i kępę drzew. Migotały niczym oaza. Musiał tam dojść. Zachwiał się na drodze. Szeregowiec podźwignął go i podtrzymał. - Może pan tam dojść. To już niedaleczko.
Ale Will nie mógł ruszyć z miejsca. Zaczął, tracić przytomność. I jak w sennym majaku, dostrzegł oficera, który mówił doń coś po japońsku. Zadzwoniło mu w uszach i poczuł, że bardzo, bardzo powoli zapada w ziemię. Twarz japońskiego oficera puchła. Człowiek ów przypominał Shoga. Will próbował wypowiedzieć swoje nazwisko, ale z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Zapamiętał z tej chwili tylko ostry trzask, jak wystrzał z pistoletu i przekonanie, że umrze.
Poczuł na czole i policzkach zimną wodę. Ktoś troskliwie obmywał mu twarz. Otworzył oczy i ujrzał czyjeś łagodne oblicze.
- Jestem ojciec O'Malley. Martwiliśmy się o pana. - Will próbował podnieść głowę, lecz został delikatnie powstrzymany. - Spokojnie. - Kapłan - był w średnim wieku i nosił naszywki kapitana - przytknął Willowi do ust łyżkę z wodą zaczerpniętą z zardzewiałej puszki. Will rozpoznał nad sobą dziwny sufit. Czyżby leżał na czymś w rodzaju areny? Gubił się w domysłach. Dlaczego nie umarł?
- Przywiózł tu pana wczoraj oficer japoński - powiedział kapłan.
Will przypomniał sobie wpatrzoną weń twarz. - Jak wyglądał?
- Jak większość Japońców. - Kapłan wlał w Willa kilka łyżek wody. - Jesteś w San Fernando, mój synu, na końcu drogi. Dalej pojedziesz koleją.
- Oficer japoński? Myślałem, że mnie zastrzelił. - Czy to naprawdę mógł być Shogo, czy halucynacja?
- Nie chciał wyjść, dopóki go nie zapewniłem, że się tobą zajmę.
Will usiadł. Przez chwilę czuł zawrót głowy. Potem oprzytomniał. Rozejrzał się dokoła. Była to obszerna arena do walki kogutów, zatłoczona teraz jeńcami. Jeden z nich krzyknął:
- McGlynn! - Był to porucznik Domingo, chudy jak szyna, z maską pośmiertną w miejscu twarzy. - Właśnie widziałem się z ojcem - powiedział cicho. - Japońcy wzięli mnie do koszar, żebym go mógł zobaczyć. Był tam z pułkownikiem kempeitai, który powiedział, że mój ojciec jest jednym z członków nowego rządu Laurela i zaproponował mi, żebym z nim pojechał do domu. Powiedziałem, że nie mogę porzucić towarzyszy, dlatego tu jestem. - podszedł bliżej i szepnął: - Ale ojciec nie jest kolaborantem, Will. Powiedział mi, że prezydent Quezon kazał Laurelowi i jemu udawać kolaborację z Japończykami, wierzysz w to, prawda? - pytał ufnie. - Ojciec nigdy nie mógłby zostać kolaborantem.
- Wierzę ci - powiedział Will, ale nie wierzył.
- Powiedział mi, że on sam, a z nim inni, działają wraz z generałem Hommą na rzecz zwolnienia wszystkich Filipińczyków z obozów jenieckich. A ja powiedziałem: śpiesz się, papo, bo umieramy jak muchy...
Następnego dnia Will i Domingo znaleźli się wśród tych, którzy maszerowali ku pobliskiej stacji kolejowej. Na ulicę wylegli cywile. Wielu udało się zmylić straże i podać jeńcom kubki wody, koszyki z żywnością. Gdy ładowano ich do małych wagonów towarowych, ludzie jawnie lamentowali nad niedolą zmaltretowanych żołnierzy z Bataanu. Willa i Dominga wepchnięto wraz z ponad setką innych. Miejsca wystarczyło, by stać, i gdy tylko zatrzaśnięto drzwi, zapanował straszliwy zaduch. Niewielka była przestrzeń także nad głowami, gęste powietrze stało, więc ci z tyłu nie mieli czym oddychać. Pogarszali sytuację, krzycząc: - Otworzyć drzwi! - Kilku popadło w histerię i zaczęło przeć ku szparom między deskami. Gdy lokomotywa dobiła do wagonów, odczuli wstrząs. Strażnik otworzył jedne drzwi i mogli wreszcie odetchnąć. Ci, którzy cierpieli w końcu wagonu, zostali bez żadnej dyskusji przepchnięci bliżej drzwi, by nawdychali się słodkiego, świeżego powietrza. Will poczuł, że mu ściska gardło widok tych, którzy dobrowolnie przesuwają się na tył wagonu. Jakże dobrym stworzeniem może być człowiek.
Gdy pociąg pędził z łoskotem na północ, w kierunku Clark Field, ludzie w zatłoczonym wagonie zamieniali się miejscami dobrowolnie. Z upływem każdej godziny powietrze cuchnęło coraz bardziej. Cierpiący na dyzenterię nie mogli nad sobą panować. Zatrzymywano pociąg co godzinę i straż pozwalała wychodzić tym, którzy musieli sobie ulżyć. Na każdym przystanku otaczali pociąg cywile z podarkami w postaci pomidorów, ryżu, smażonego mięsa, łodyg trzciny cukrowej, cukierków i butelek z wodą. Strażnik Willa był wyrozumiały i patrzył na to w milczeniu. Inni strażnicy odpędzali ludzi, ale ci przerzucali wtedy głodnym jeńcom żywność ponad ich głowami. Jakiś lokalny telegraf powiadomią! o posuwaniu się pociągu i tłumy rosły na każdej następnej stacji.
Po około trzech godzinach pociąg podjeżdżał do Angeles i stojący przy drzwiach puścili domysł, że może ich tu wysadzą, ponieważ do Clark Field pozostała tylko jedna mila. Ale pociąg nawet nie zwolnił biegu. Jechał jeszcze godzinę do Capas, gdzie strażnicy zeskoczyli pierwsi i poczęli niecierpliwie wypędzać jeńców z wagonów. Domingo pomagał Willowi w schodzeniu. Wiele wagonów pozostawało zamkniętych, a kiedy i te otwarto, jeńcy poczęli z nich wypadać niczym jabłka z rozdartej torby. Wdychali świeże powietrze tak, jakby to był skarb. Mnóstwo cywilów przeszukiwało oczyma wysiadających w nadziei znalezienia krewnych lub przyjaciół, co chwila więc wybuchały okrzyki radości i płaczu. Dwaj przyjaciele obłapili Dominga i gawędzili z nim przez moment, po czym strażnik przerwał ich spotkanie.
- Jedziemy do obozu O'Donella - powiedział Domingo Willowi. Były to częściowo tylko wykończone koszary armii filipińskiej. - To raptem sześć mil stąd.
Jeńcy ruszyli piaszczystą, pozbawioną cienia drogą. Świeże powietrze smakowało jak eliksir, a ludzi uszczęśliwiało samo przebywanie na otwartej przestrzeni. Z pomocą Dominga Will odzyskiwał siły. Podtrzymywał go na duchu ciepły przypływ przyjaźni okazywanej mu w ciągu całej drogi od San Fernando.
Strażnicy popędzali do marszu, ale bez szturchańców i bicia. Tych, którzy odpadali wyczerpani, pozostawiano na poboczach drogi z zapewnieniem, że zabiorą ich wkrótce ciężarówki. Nikt nie został zastrzelony, a w końcu rzeczywiście pojawiły się ciężarówki i pozbierały osłabionych.
Przeszedłszy pierwszą milę, Will nabrał dość sił, by iść bez pomocy. Najgorsze miał za sobą. Przetrwał. Ze szczytu wzgórza dojrzał gmatwaninę zrujnowanych budynków, rozrzuconych po obszernej, wyschłej, sfalowanej dolinie chełpiącej się jedynie paroma rachitycznymi drzewami. To musi być obóz O'Donella! Podszedłszy bliżej dostrzegli, że istotnie, większości baraków nie wykończono. Jedne nie miały dachów, inne składały się jedynie z bambusowych szkieletów pokrytych strzechami z trawy. Wyglądało to jak kiepsko zaprojektowane osiedle, dawno opuszczone z braku funduszów i popadające w ruinę.
Obóz otoczono wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego, przetykanym drewnianymi wieżyczkami strażniczymi. Uzbrojone straże gapiły się na nadchodzącą armię wynędzniałych, brudnych jeńców. Will patrzył na ów świat za drutami. Nie było w nim śladu życia, prócz kęp wysokiej, szorstkiej trawy cogon, nieruchomej w upalnym, stojącym powietrzu. Will, wchodząc poprzez wąskie wrota, między wieżyczki najeżone karabinami maszynowymi, przypomniał sobie ostrzeżenie Dantego: porzućcie wszelkie nadzieje, którzy tu wchodzicie...
Szedł za tłumem po wypalonym, wyschłym na pieprz placu apelowym. Jego grupę przeliczono i obszukano, czy nie ma broni. Każdy przedmiot, jaki spodobał się strażnikowi, ulegał konfiskacie. Podoficer wywrzeszczał rozkaz i poprowadzono jeńców na wzgórze, do budynku, na którym zatknięto japońską flagę.
Stali w piekącym słońcu godzinę, zanim wyszedł z budynku oficer. Był to komendant obozu, kapitan Tsuneyoshi. Niski i krzywonogi, stąpał służbiście pobrzękując szablą w stronę podium, na które wspiął się tak, jakby był generałem Tojo. Chwilę wodził lustrującym wzrokiem dokoła, po czym zaczął wrzeszczeć piskliwie, robiąc nagłe przerwy, by dać stojącemu przy nim pulchnemu, małemu Filipińczykowi, czas na tłumaczenie.
- Kapitan mówić, że jesteście są jego wrogi - powiedział Filipińczyk bojaźliwie. - Kapitan mówić, teraz jesteście jego. Winniście wdzięczne wielka cesarska armia japońska, że daruje wam życie! - Tsuneyoshi wrzeszczał nadal, wymachując gwałtownie ramionkami. - Kapitan mówić, że będą traktowani jak nieprzyjacielskie niewolniki, a nie jak jeńcy od wojna. - Tłumacz się pocił. - Kapitan mówić, że Nippon zająć Jawer, Sumater i Nowy Guynyah. Kapitan on mówić, że my rychło mieć Austrayler i Nowy Zeylander. Kapitan mówić, że wy nie zachowuje sobie jak żołnierze. Nie macie dyscypliny. Nie stoicie na baczność. Jak kapitan mówić.
Tłumacz spozierał naokoło i powiedział niemal potulnie: - Kapitan mówić, wy będzie mieć kłopot z nim.
Im bardziej się Tsuneyoshi zapalał, tym potulniejszy stawał się Filipińczyk. Wymachując gniewnie pięścią, kapitan przeklinał Teodora Roosevelta za to, że ten wtrącał się w negocjacje japońsko-rosyjskie w 1905.
- Kapitan mówić wy zapomnieć Ameryka. Wy teraz pracować twardo dla odbudowa Nowe Filipiny w Porządek Nowego Świata Azji dla Azjatów. Nigdy więcej przeklęty anglo-amerykański imperializm!
Jeńcy tęsknili do wody i cienia, ale nie dano im wytchnąć.
- Kapitan mówić, macie chodzi dwadzieścia stopy od kolczasty drut, straż zastrzelić was na śmierć - zakończył tłumacz niemal przepraszająco.
Kapitan strzelił obcasami i odmaszerował niczym burza. Podzielono wtedy jeńców: oficerów i poborowych według stopni. Will, oddzielony do Dominga, otrzymał wraz z piętnastoma innymi amerykańskimi oficerami skierowanie do zniszczonej chałupy na północnym krańcu obozowiska. Ludzie najbardziej ze wszystkiego łaknęli wody. Tuż za szeregiem chat biegły dwie rury, ale z kranów nie wyciekła ani kropla. Silnik pompy był nieczynny. Kilka godzin później zezwolono odkomenderowanemu oddziałowi przynieść wody w wiadrach, z rzeki płynącej przez dżunglę milę za bramą obozu. Gdy oddział przyniósł wodę, grupa Willa ugotowała ryż przydzielony przez komendanta obozu. Były to najwyraźniej zmiotki z podłogi młyna ryżowego, ponieważ zamieniły się w purpurową maź. Will wziął to do ust i popełnił błąd, przełykając. Miało koszmarny smak. Pluł tym potem bez końca. Trująca reszta pozostała w żołądku.
- Musimy się nauczyć jeść to gówno - powiedział szkieletowały major, świecąc oczyma z głębokich oczodołów. - Trzeba to żreć, albo skonać z głodu.
Willowi spodobał się twardy wyraz jego twarzy. Przeżył i miał zamiar żyć nadal. Włożył do ust następną porcję odrażającej mazi i tym razem ją zatrzymał. Skręciło go, potem zmusił się do uśmiechu, przypomniawszy sobie stary dowcip, opowiedziany mu przez Marka.
- To smakuje jak gówno - rzekł - ale ja to lubię... Zaśmiali się i, acz ze wstrętem, sięgnęli po tę czarcią mieszaninę.
Jeden z młodych, porucznik, wypluł ją i gwałtownie wybiegł z baraku.
- Ten nie przetrzyma - powiedział major i wetknął sobie w usta kolejną garść. - Ja, tak.
Dwa dni po doprowadzeniu Willa do obozu O'Donella, nad Tokio pojawiło się trzynaście B-25, które zaczęły zrzucać bomby. Zbiegiem okoliczności, kilka minut przed przylotem Amerykanów urządzono nalot pozorowany, wielu obywateli witało więc samoloty Doolittle'a wymachiwaniem rąk. Mimo iż pierwsze, pomniejszające to wydarzenie sprawozdania nie spowodowały paniki, to lepiej poinformowani obywatele szli następnego ranka do pracy w nastroju ponurym. Od stuleci wpajano im wiarę, że kraj ojczysty nigdy nie zostanie zaatakowany. Teraz w to, w głębi swych dusz, zwątpili.
Sam nalot, jeśli zliczyć dokonane przezeń zniszczenia fizyczne, był nieskuteczny, ale wywarł ogromne wrażenie na całej Ameryce. Naród, przygnębiony upadkiem Bataanu, uznał ów pojedynczy śmiały wyczyn za dowód, że Ameryka nareszcie przystąpiła do ofensywy. Podniosło to na duchu aliantów na wszystkich polach bitew, a jeńcom wojennym na Filipinach, którzy się o tym jakoś dowiedzieli, przywróciło nadzieję.
Powszechnie odczuwaną radość podsycił sam prezydent Roosevelt, ogłaszając ze swym niezrównanym zmysłem wielkiego aktora, że te bombowce, które wystartowały z lotniskowca, wyleciały w istocie z tajnej bazy lotniczej na Pacyfiku o nazwie Shangri La. Shangri La to sekretny raj z powieści Jamesa Hiltona pod tytułem „Zagubiony horyzont”. Była to kolejna bajka, podobna do tej, jaką opowiadano po ucieczce MacArthura przed Japończykami i jego szczęśliwym lądowaniu w Australii. Generał, wyjaśniał prezydent zaraźliwie szczerząc zęby, przebrał się za japońskiego rybaka i płynąc przeciekającą wiosłową łodzią, oszwabił całą Cesarską Flotę Wojenną Japonii.
Mimo iż ucieczka MacArthura oraz nalot Doolittle'a podniosły naród na duchu, pracownicy z gmachów dowództw armii i floty przy Constitution Avenue wiedzieli, że właściwie nie ma się z czego cieszyć. Uwolnienie Filipin nie nastąpi tak szybko. Flota japońska zmiotła praktycznie opór aliantów w bitwie na Morzu Jawajskim, zaś liczba statków zatapianych przez U-booty wzdłuż amerykańskiego Wschodniego Wybrzeża i w Zatoce Meksykańskiej znacznie przewyższała liczbę nowo wodowanych. Flota Stanów Zjednoczonych, stanowiąca od dawna dumę kraju, zdawała się bezradna. Hitler zaś przygotowywał potężną ofensywę w Rosji.
W końcu kwietnia, w wydziale Op-16-W w gmachu Dowództwa Marynarki Wojennej zameldował się nowo zwerbowany cywil. Profesor McGlynn porzucił na pewien czas spokojne Berkshire Hills, by pomóc wygrać wojnę z Japonią w roli doradcy tajnej operacyjnej agencji wywiadowczej Marynarki Wojennej, wyznaczonej do prowadzenia wojny psychologicznej w strefie Pacyfiku.
Młodszy jego syn przebywał w Kearny Mesa na północ od San Diego, w pobliżu La Jolla, i wspinał się w pełnym rynsztunku na nagie wzgórze o przezwisku Cycek Nellie. Było to w Camp Elliott, w bazie szkoleniowej Marynarki Wojennej na Zachodnim Wybrzeżu. Teren tam niegościnny - pagórkowaty, skalisty i piaszczysty, o skromnej wegetacji roślinnej, ale świetny jako poligon ćwiczebny wycieczek i ucieczek, od drużyny do batalionu. Kilka mil na zachód rozciągały się wydmy i puste plaże Del Mar, idealne do ćwiczeń z pontonami.
Mark był szeregowcem w jednym z plutonów karabinów maszynowych Kompanii D, l Batalionu, 6 Pułku Piechoty Morskiej. Kompania ta, w skład której wchodził także pluton 81-mm moździerzy, była trzykrotnie większa od Kompanii Strzelców A, B i C, dlatego dowodził nią major. Drugim w hierarchii dowódców był oficer operacyjny, kapitan William Joseph Sullivan, odpowiedzialny także za batalionowe karabiny maszynowe. Wskutek tego trzy plutony karabinów maszynowych podlegały Sullivanowi; pełnił więc w istocie takie funkcje jak dowódcy kompanii strzelców. Mark uznał weteranów z Islandii za o wiele bardziej interesujących od rekrutów. Na Islandii przypadało sześć dziewczyn na jednego Islandczyka, przeto nawet najszkaradniejszy piechur morski mógł sobie znaleźć przyjaciółkę.
Zanim upłynął pierwszy miesiąc pobytu Marka w Elliott, został on, wraz z nowym zaciągiem rekruckim, poddany obróbce w postaci licznych odczytów o sławie i chwale 6 Pułku Marines. W 1918 stanowił on trzon 2 Dywizji i siał strach wśród Niemców swymi piekielnymi atakami na Belleau Wood. Ci legendarni Marines szturmowali gniazda karabinów maszynowych całą dobę, tracąc 1087 oficerów i żołnierzy zabitych i rannych. Gdy załamał się ostatni ich atak, weteran sierżant wykrzyczał te nieśmiertelne słowa: „A cóż to, sukinsyny, chcecie żyć wiecznie?”. Runęli więc naprzód, zajęli lasek i zarobili na te swoje naramienne fourragère od wdzięcznego rządu francuskiego. „Noście je z dumą”, mawiał zazwyczaj lektor. „To sakramencki wabik. Dziewczyny z Dago będą wam same wskakiwać do łóżek!”.
Ćwiczenia z karabinami maszynowymi polegały na symulowaniu tak szybkiego przygotowania broni do użycia, jak to tylko możliwe pod ogniem nieprzyjaciela; wycelowania w jeden z wielu białych palików ustawionych kilka jardów dalej, i utrzymywania ostrzału mimo nieustannie ponoszonych ofiar. Mark jako amunicyjny poza własnym karabinem M-1 musiał przenosić w każdej ręce ważącą czterdzieści funtów skrzynkę z nabojami. Był to ładunek ciężki, wolałby więc zostać pomocnikiem cekaemisty, nosić pistolet i tylko piętnastofuntowy trójnóg.
Szybko opanowawszy przydzielone mu zadanie, znudził się powtarzanymi ćwiczeniami. Doprowadziło to do konfliktu z pierwszym sierżantem, małym niezmordowanym Irlandczykiem o nazwisku Mahoney, który przypominał Markowi Jimmy'ego Cagneya. Mahoney miał złamany nos i wbrew swemu wzrostowi, gdy oparłszy dłonie na udach opieprzał winowajcę, wyglądał straszliwie. Szczyt, jak go przezwano, czepiał się Marka nieustannie za jego rozlazły jakoby stosunek do zajęć. Przyłapawszy go podczas inspekcji bez ładownicy czy bagnetu, kazał mu nosić pas z nabojami owinięty wokół szyi przez dwa bite dni, we śnie i na jawie. Po kilku podobnych występkach przeciw dyscyplinie, gdy Mark spóźnił się pół godziny na poranną poniedziałkową musztrę, Mahoney po prostu nie mógł puścić tego płazem. „Zgłosisz się do dowództwa kompanii w godzinach pracy, McGlynn”.
Idąc pod konwojem do biura dowódcy kompanii, Mark odczuwał lęk. Majora nie było, zastępował go oficer szkoleniowy. Mimo iż Mark widywał kapitana Sullivana tylko z oddali, bał się tego przerażającego faceta jak każdy skierowany na jego dyżur. Zwracano się doń przeważnie per „kapitanie”, oficerowie zaś i starsi podoficerowie per „Szyper”, ale nazywano go także poza jego plecami, bez szacunku, „Billym J.”. Islandczycy poszliby za nim w ogień. Wielki oficer i najlepszy facet, jakiego sobie można wyobrazić, mówili. Jeżeli mu się nie podpadnie. Wówczas ten błękitnooki jak niemowlę zmienia się w zimnego drania. Człowiek wolałby już być trupem.
Kapitan Sullivan przeglądał jakieś papiery. Mark stanął przed jego biurkiem na baczność i rzekł:
- Szeregowy McGlynn melduje się na rozkaz, sir.
Sullivan podniósł wzrok. - Spocznij. - Mówił cicho. W ogóle nie był straszny. - Dlaczego spóźniłeś się na apel? - spytał spokojnie.
- Spóźniłem się wieczorem na ostatni autobus w San Diego, sir. Zegarek mi stanął. - Mark wyjaśnił, że nie miał pieniędzy na taksówkę i łapał się na łebka autostopem aż do La Jolla. - Spałem do rana w parku, sir. Podrzucono mnie do obozu, ale trochę za późno na apel poranny.
Sullivan, starszy od Marka tylko o dwa lata, był człowiekiem dojrzałym. - Szeregowy McGlynn, dlaczego wasz zegarek stanął?
- Zapomniałem go nakręcić, sir.
Sullivan spojrzał Markowi w oczy. - Dlaczego nie przyszedłeś z La Jolla do obozu piechotą, zamiast spać w parku?
- Nie pomyślałem o tym, sir.
Oczy Billy'ego J. nagle przybrały kolor stali. - Oczekuję od moich Marines, że wypełnią swoje obowiązki w ogniu i wodzie. To to samo, jakbyś przy ołtarzu powiedział „przyrzekam”. Przysięgałeś, że będziesz wykonywał obowiązki. Rozumiesz to? - Jego szorstkie słowa zdawały się odbijać od ścian jak rykoszety 45-tki.
- Tak, sir.
- Ponieważ to twoje pierwsze przewinienie, zwalniani cię tylko z ostrzeżeniem. Postaraj się, żebym cię po raz drugi tu nie oglądał. Teraz wyjdź.
- W tył zwrot! - warknął Mahoney. - Naprzód marsz!
Na pierwszy rzut oka Billy J. przypominał oseska. Teraz Mark już wiedział, co chłopcy mieli na myśli mówiąc o jego lodowatych błękitnych oczach. Mówiły one, że potrafi być twardy jak stal w razie potrzeby. Mark nie umiał odróżniać Billy'ego J. i podoficerów - od Islandii. Byli twardzi, żadnych co do tego wątpliwości, i tracili poczucie humoru, gdy sprawa tyczyła Korpusu Piechoty Morskiej; tyleż nieobliczalni, co jedyni w swoim rodzaju. Gdy się nie jest jednym z nich, jest się nikim. Mahoney postawił Marka do raportu, ponieważ ten zrobił o jeden wygłup za wiele, dlaczegoż więc Billy J. nie spuścił mu na łeb bomu?
Nagle uświadomił sobie, że Billy J. postąpił jak sędzia, który z braku dowodu winy, wierzy świadectwu sprawcy. Wyraźnie mu zaufał. Mark zganił się za to, że nie potrafił tych ludzi ocenić. Postanowił nigdy już nie zasłużyć na postawienie do raportu.
Ćwiczenia stały się bardziej wyczerpujące w czasie trzy-, czterodniowych manewrów, a nawet dłuższych wycieczek w upalnym słońcu. Piętnastomilowy marsz do Del Mar zakończył się całkowitym zaskoczeniem. Zamiast biwakować w namiotach, zostali po czterech umieszczeni w czystych boksach stajni toru wyścigowego. Potem był niezwykły ranek, bo nie zbudziło Marka sklamrzenie towarzysza, który nazywał siebie Okrętem Wojennym.
Próby z pontonami zaczęli następnego dnia na plaży po północnej stronie Hotelu Del Mar. Otrzymali łodzie cztero- i siedmioosobowe. Żołnierze uczyli się wiosłować pod fale i pływać z przybrzeżnymi falami ku plaży. Żadna z tych umiejętności nie należała do łatwych, klęli więc i cholerowali co niemiara, gdy łodzie wierciły się na fali. Wkrótce zabawy z pierwszych prób przeszły w ciężki mozół. Bolały ramiona i karki. Przez dwa pierwsze dni mieli na sobie tylko kąpielówki, a ćwiczenia trwały jedną godzinę, ale już trzeciego dnia Billy J. kazał nałożyć mundury polowe, korkowe hełmy, parciane pasy i wydłużył czas ćwiczeń. Czwartego i piątego dnia zabrali cały ekwipunek, z wyjątkiem broni. Mark był rad z krótkiej odmiany w rutynie ćwiczeń, ale czas spędzony na zmaganiach z pontonami uważał za marnowany. Tylko skończony idiota na tych niezdarnych łajbach może machać pagajami w stronę brzegu obsadzonego przez wroga.
Gdy wyruszyli w długi marsz z powrotem do Camp Elliott, zapał kilku ostatnich dni powoli w nich stygł. Mark pogubił się w myślach. Czuł, że ćwiczenia mają się ku końcowi. I było już oczywiste, że batalionu do Europy nie wyślą. Wkrótce też skierowano ich ku okupowanym przez Japończyków wyspom Pacyfiku.
Maggie zostawiła Marka w San Diego, zdecydowana drążyć zjawisko rosnącej fali histerii i nienawiści do niseiów w Kalifornii. Traktowała to tylko jako swój pierwszy krok na drodze do kariery korespondentki zagranicznej z prawdziwego zdarzenia. Nigdy, w skrytości ducha, nie lubiła być dziewczyną; od dzieciństwa molestowała Marka, by pozwalał jej brać udział w swoich wybrykach i przygodach. Nienawidziła tej zgrai dziewcząt z wyższej klasy średniej, których jedyną ambicją było wyjście za mąż za prezesa Standard Oil. Przysięgła nigdy nie zostać mężatką. Bo tak po prawdzie, jakiż mężczyzna może się równać z ojcem, Willem czy Markiem?
Jej ambicja dorównywała pragnieniu wykonywania ciężkiej pracy i rzadkiemu talentowi do ciągnięcia ludzi za języki. Potrafiła w kilka minut namówić większość z nich do wyjawiania najgłębiej skrywanych tajemnic. Promieniowała z niej wiarygodność, i w rzeczy samej, przysięgła nigdy nie zdradzać źródeł uzyskiwanych informacji, nawet gdyby FBI zagroziło jej wtrąceniem do więzienia. Uwięzienie stanowiłoby mile widziane doświadczenie, uczyniłoby z niej jeszcze lepszą korespondentkę. Dotychczasowa rzeczywistość nie poddawała tego zapału próbom, lecz Mark, spytany o ich skomentowanie, odpowiedziałby, że skoro jest wariatką z urodzenia, pójdzie do aresztu jako pierwsza ochotniczka, a do sklamrzenia za kratami będzie ostatnia.
Płonącą w niej ambicję podsycało oburzenie na sposób traktowania niseiów. Nie tylko dlatego, że została wychowana w Japonii, lecz że jako pół-Irlandka, była urodzoną bojowniczką o prawa słabszych. Objechała Kalifornię, przeprowadzając wywiady z najwyższymi urzędnikami i z ofiarami nieuzasadnionej paniki zalewającej Wybrzeże Zachodnie. Nie zrażona chłodem osób urzędowych, tak długo szturmowała drzwi władzy, aż ją w końcu, wprawdzie niechętnie, przyjmowano. Spędzała także nieskończoną liczbę godzin w smutnych domach oszołomionych Japończyków, gotowych na wszystko, co nieuniknione. Z dociekliwością prokuratora ujawniała dla Inside obłudę szanowanych liberałów. Earl Warren, na przykład, oświadczył prasie na początku lutego, że Jeśli zaczniemy dyskryminować ludzi z powodu ich przodków, podkopiemy własny wysiłek wojenny”, a kilka godzin później powiedział grupie antyjapońsko nastawionych osób, iż wierzy, że dowództwo wojskowe przesiedli „każdego lub wszystkich Japończyków ze strefy przyfrontowej”, i że to „winno być zrobione”, i że „armia ma prawo to zrobić”. Dla niego strefą przyfrontową była, oczywiście, Kalifornia. Ostrzegał przy tym, że jeśli ci amerykańscy Japończycy nie zostaną szybko ewakuowani, może dojść do powtórzenia Pearl Harbor.
Mimo iż większość Japończyków na Zachodnim Wybrzeżu posiadała obywatelstwo amerykańskie, określano ich teraz jako „wrogo nastawionych cudzoziemców”. Szczególnie wściekało Maggie to, że jej dobrze ułożeni i postępowi przyjaciele domagali się wsadzania tych niewinnych ludzi do obozów koncentracyjnych, podczas gdy obywatele pochodzenia niemieckiego bywali niepokojeni tylko czasem.
Nastawienie antyjapońskie nie ograniczało się do wybrzeży Pacyfiku. Badania opinii publicznej, przeprowadzone w całym kraju wykazały, że cztery osoby na pięć były zdania, iż „naród japoński zawsze będzie dążył do wojny, by stać się tak potężnym jak to tylko możliwe”. Roosevelt, polityk namiętny, liczył się z tymi głosami. Mając poparcie Amerykańskiego Związku Wolności Obywatelskich i innych obrońców demokracji, nakazał Departamentowi Wojny przystąpienie do masowej ewakuacji niseiów, nikogo nie zaskoczyło więc uznanie tego posunięcia przez Sąd Najwyższy za legalne.
Maggie wykryła, że pierwszy Obóz Przesiedleń Wojennych znajduje się w miejscowości o nazwie Manzanar w Kalifornii. Była tam w końcu marca, widziała pierwsze nieszczęsne rodziny wchodzące do przydzielonych im nędznych nowych domostw. Potrafiła wejść do obozu, oczarowawszy strażników uśmiechami i bajeczką o tym, że jest przedstawicielką Amerykańskiego Czerwonego Krzyża. Skromnie ubrana, atrakcyjna dziewczyna budziła zaufanie.
Manzanar znaczy po hiszpańsku Jabłoniowy sad”, ale Maggie ujrzała w nim pustynię. Leżały nie opodal jakieś zielone spłachetki pól obsadzonych dynią i innymi warzywami, ale sam obóz tonął w tumanach wirujących piasków. Na zachodzie wyrastała góra Whitney, najwyższy szczyt Stanów Zjednoczonych; na południowym wschodzie natomiast ziała Dolina Śmierci. Obszar o tak szalonych a przyrodzonych mu kontrastach, cechowały upalne dni i zimne noce, zaś administracja jeszcze tego obozu nie wykończyła. Stolarze i hydraulicy pracowali przy czternastu wysmołowanych barakach mieszczących pojedyncze izby o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia pięć stóp. W jednej takiej izbie ścieśniano po dwie, zwykle obce sobie, rodziny.
Maggie odkryła szybko, że tylko w dwu z tych baraków zainstalowano prysznice i klozety spłukiwane wodą. Mieszkańcy pozostałych baraków musieli się zadowolić zimną wodą i latrynami podwórzowymi, dezynfekowanymi chemicznie. Rozumiała przerażenie skrupulatnie czystych Japończyków na widok warunków tak niehigienicznych. Jakaś starsza niewiasta, babcia, powiedziała jej o tajemniczym telefonie odebranym przed paroma tygodniami. Ktoś ostrzegał ich, prawdopodobnie ktoś z FBI, że zostaną ewakuowani „wcześniej niż przypuszczacie”. Godzinę czy dwie później pojawiło się dwóch facetów, deklarujących gotowość wykupienia ich dobytku za śmieszne ceny. Ukochany fortepian poszedł za pięćdziesiąt dolarów, samochód za siedemdziesiąt pięć, a piec gazowy i wszystkie sprzęty kuchenne za dwadzieścia pięć.
Rodzina, dzieląca z nimi izbę, miała doświadczenie podobne. Załadowali towary ze swego sklepu na ciężarówki, wywieźli do Los Angeles na aukcję i otrzymali tylko pięć tysięcy dolarów za przedmioty o wartości ponad trzydziestu.
Maggie widziała, jak te dwie rodziny spokojnie godziły się dzielić izbę. Przeciągnęli przez środek drut i zawiesili na nim prześcieradła. Na widok tego poniżenia Maggie nie mogła powstrzymać łez, choć mieszkańcy izby nie zgłaszali skarg.
- Traktujecie to z takim spokojem - protestowała. Ojciec jednej z rodzin podziękował za współczucie.
- Jakże możemy protestować przeciw swemu własnemu rządowi? Jesteśmy w stanie wojny i mamy zamiar służyć mu wedle naszych sił.
Wszyscy obecni w izbie Japończycy, młodzi i starzy, kiwali głowami na znak, że się z nim zgadzają.
- Naszym obowiązkiem jest lojalność i służba. Jesteśmy ludźmi odpowiedzialnymi. - Ale Maggie, wychodząc, spostrzegła, że większość kobiet z trudem powstrzymuje łzy.
Materiał dostarczony przez Maggie ucieszył wieprzowatego, niechlujnego redaktora i właściciela Inside'u. Steiner kazał jej zwrócić uwagę zarówno na tych, którzy występowali przeciw nielegalnym poczynaniom rządu, jak i na owych, co je popierali. Duszek przekory buszował w Marku i Maggie, z satysfakcją odkryła więc, że szacowny rzecznik demokracji, Walter Lippman, zgadzał się w Warrenem co do tego, że problem Piątej Kolumny na Zachodzie jest bardzo poważny i szczególnego rodzaju. „Wybrzeże Zachodnie jest bezpośrednio zagrożone równoczesnym atakiem od wewnątrz i z zewnątrz” - powiedział. I dlatego ci niebezpieczni niseiowie muszą być zamknięci w obozach. W przeciwieństwie do nich J. Edgar Hoover, arcywróg demokracji, jeśli wierzyć zwolennikom postępu, wywierał silny nacisk na prezydenta, by ten nie podpisywał ustawy o ewakuacji. „Żądanie takiej akcji – pisał - podyktowane jest raczej i przede wszystkim przez naciski polityczne, niż dane faktyczne”.
Maggie buszowała wokół stolicy, dogrzebując się ułamków informacji ze źródeł rządowych i prywatnych, i ciesząc wydawcę Inside'u takimi smakołykami, jak donos do prezydenta, autorstwa Johna Forda, producenta filmowego z Hawajów, kręcącego film o Pearl Harbor. Ostrzegał on FDR, że większość amerykańskich Japończyków na Hawajach jest „skażona” i nie zasługuje na żadną litość. Gdziekolwiek ten twórca filmów zajrzał, stwierdzał, że „większość kluczowych stanowisk zajmują Japońcy”. Z tego samego źródła w Białym Domu Maggie otrzymała wiadomość, że prezydent jest pod wrażeniem listu otrzymanego od mieszkańca Pensylwanii, informującego, że wszyscy Japończycy śmiertelnie boją się nietoperzy, i że można wygrać wojnę zrzucając nietoperze na ich ojczyste wyspy, „wywołując tym strach, demoralizację i rozniecając przesądy w całym Cesarstwie Japonii”. Prezydent przesłał ów list do „Dzikiego Billa” Donovana, naczelnika OSS - Biura Służb Strategicznych z listem stwierdzającym, że „ten człowiek nie jest idiotą” i choć pomysł z nietoperzami wydaje się zupełnie wariacki, to „warto mu się przyjrzeć”. Po czym Donovan zatrudnił kuratora wydziału ssaków z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej i wciągnął do współpracy Korpus Powietrzny Sił Lądowych. Maggie nie mogła trafić na nikogo, kto kiedykolwiek sprawdził, czy to prawda, że Japończycy boją się nietoperzy. Sama mogłaby powiedzieć, że nie. W każdym razie zanotowała, że bombowce Korpusu Powietrznego już się do tej misji przygotowały, zrzucając nietoperze na spadochronach, mimo iż ssaki te w samolotach wysokiego pułapu notorycznie zamarzały na śmierć.
Czytając to sprawozdanie, wydawca Inside'u omal nie wywrócił ze śmiechu fotela.
- Szkoda, że nie możemy tej historyjki wykorzystać - powiedział Maggie - wysłaliby nas do Leavenworth jako zdrajców. W kwietniu wysłał ją do Hot Springs w stanie Wirginia, dla zebrania informacji o internowaniu japońskich urzędników i zwykłych obywateli. Maggie była rada, ponieważ przyrzekła już Markowi, że uczyni wszystko co w jej mocy, by zobaczyć się z Floss i jej rodziną. Mając kartę prasową mogła zaaranżować spotkanie.
Okazało się jednak, że Homestead Hotel to forteca nie do zdobycia. Ani jej karta prasowa, ani uśmiechy nie wywarły na uprzejmych strażnikach z FBI żadnego wrażenia. Straciła kilka dni na wypytywanie miejscowych rezydentów i dwu dziewczyn pracujących w gospodzie, a dowiedziała się jedynie, że uprzejmy człowiek z FBI podarował jej siostrzeńcowi Masao kilka zabawek, i że ambasador Nomura powołał komitety przygotowujące personel do życia w Japonii. Jeden taki komitet - założyła się, że należy doń Floss - uruchomił szkołę dla uczniów szkół podstawowych i średnich. Naczelnym jej zadaniem było poprawienie japońskiego akcentu u tych, którzy chodzili do szkół amerykańskich.
Ostatniego dnia Maggie wymyśliła ostateczny, namiętny pretekst by zobaczyć się z siostrą bodaj przez kilka minut.
- Pozwólcie po prostu pocałować ją na pożegnanie. - Agent się wzruszył, ale nadal utrzymał, że to wbrew przepisom. - Czy nie mogłaby więc wejść na dach i pomachać mi ręką?
- Tego przepisy nie zabraniają.
Kilka minut później serce skoczyło jej do gardła na widok Floss i Tadashiego, podbiegających z małym Masaem do krawędzi dachu. Pomachali.
- Nie martw się, kochana! - krzyknęła Floss i wybuchła płaczem. Masao krzyknął coś, czego Maggie nie mogła zrozumieć, ale dostrzegła, że chłopiec nie płacze. Tadashi nadal machał ręką ponuro.
Maggie panowała nad łzami.
- Tatuś i Mark przesyłają wam serdeczności! - krzyknęła.
- Nie poddawajcie się! - Po czym także zalała się łzami wściekłości i ludzie z FBI uprzejmie chwycili ją za ramię. Pomachała ostatni raz.
Dotarła do małego domku przy 143 ulicy dopiero o północy. Bez Marka przypominał grobowiec. Gdy znużona i smutna kładła się do łóżka, zadzwonił telefon. Mówił Jason Frederics. Ocknęła się z letargu. Był to właściciel szeregu gazet Środkowego Zachodu, od Columbus w stanie Ohio do Kansas City. Przede wszystkim pogratulował jej kawałków z Inside'u.
- To nie ja je napisałam, panie Frederics...
- Wiem, ale pani te materiały wygrzebała. Ma pani dobre wyczucie wartości materiału. Nie zechciałaby pani popracować dla mnie?
Zaskoczona niemal do utraty tchu, spytała: - Jako kto?
Chciał, żeby natychmiast poleciała na Hawaje i rozpytała, jak są traktowani i jak się zachowują niseiowie na tamtym strategicznie ważnym obszarze. Może zarazem pisać i dokumentować. To właśnie było marzeniem jej życia, wyjąkała więc zgodę. Nadal drżąc z podniecenia, zadzwoniła do ojca. Minęło kilka minut zanim podniósł słuchawkę i warknął:
- Kto tam znowu, u diabła? - Zbudził się z głębokiego snu, ale usłyszawszy nowinę, złagodniał.
Drżąc jeszcze, wykręciła numer Steinera. Usłyszawszy o tej propozycji, milczał chwilę, po czym czknął.
- Powodzenia, malutka - powiedział. - Wiedziałem, że cię zbyt długo nie utrzymam. - Spytała, dygocąc, czy dwutygodniowe wymówienie wystarcza. - Dwutygodniowe? Do diabła, mała, wal do Kansas City, zanim się ten stary bździoch rozmyśli. - Zaczęła mu dziękować. - W porządku, trzymaj się tego, mała!
Po tygodniu była już na Hawajach, rozweselając i wykańczając kolegów lawiną pytań. Niezmordowanie przeczesywała wszystkie kąty miejscowych niseiów i isseiów (urodzonych w Japonii). Dowiedziała się, że żołnierze nisei z miasteczka namiotowego w Schofield, nie opodal śródmieścia Oahu, kilka dni po ataku na Pearl Harbor obudzili się, by stwierdzić, że są otoczeni kręgiem żołnierzy z karabinami maszynowymi. Kilku Japończyków aresztowano pod zarzutem szpiegostwa lub sabotażu. Nie było przy tym wybuchu antynisejskiej histerii, ani aresztowań na wielką skalę. Co najważniejsze, nie istniała jeszcze groźba ewakuacji do obozów przesiedlenia.
Nienawiść i strach przeniosły się na inny poziom, ludność japońska żyła już od pewnego czasu w chmurach podejrzeń.
Uprzedzenia rasowe, powściągane przed Pearl Harbor, stały się o wiele bardziej jawne i dokuczliwe. Maggie bywała świadkiem paskudnych scen, gdy żołnierze i robotnicy zatrudnieni w wojsku dawali publicznie wyraz swojej niechęci do Japończyków, którzy - w znacznej większości - odpowiadali stoickim spokojem. Kilka zamożnych Amerykanek skarżyło się Maggie, że ich japońskie służące i robotnice niepatriotycznie domagają się podniesienia zarobków, albo po prostu porzucają pracę. Badając to zjawisko, odkryła, że skarżące się damy były całkiem nieznośne i wymagały posług wręcz niewykonalnych. Do szału doprowadzały ją listy drukowane w honolulskich gazetach, besztające młodych amerykańskich Japończyków za ich arogancję, brak ogłady i obojętność wobec toczącej się wojny.
Wypytując japońskie rodziny stwierdziła, że nie są skłonne do skarg. Starsze kobiety manifestowały swą lojalność, wyznając ochoczo, że nie pokazują się już publicznie w kimonach czy getach. Pragnęły być tak amerykańskie jak to tylko możliwe, rewolucjonizowały nawet starodawne obyczaje weselne i pogrzebowe. Zaniedbały już trzy podstawowe instytucje: buddyjskie świątynie, szintoistyczne kapliczki i szkoły języka. Dalsze dociekania odkryły, że owa potrzeba odcięcia się od przeszłości prowadziła do niszczenia fotografii, zapisków rodzinnych, paszportów a nawet dowodów wysiedlenia z Japonii.
Owe samoograniczenia nie były następstwem paranoi, lecz smutnych doświadczeń. Kobiety, które przed wojną nosiły kimona na głównych ulicach Honolulu nie wzbudzając komentarzy, po Pearl Harbor zaczęto wygwizdywać. Głośne publiczne rozmowy prowadzone po japońsku narażały na zniewagi i groźby pobicia. Wywieszenie flagi japońskiej w domu uważano za niebezpieczne, przeto wraz z samurajskimi mieczami i innymi dziełami sztuki starego kraju, zakopywano je po kryjomu nocą na podwórzach. Niektórzy niseiowie zmienili urzędowo nawet swoje nazwiska na hawajskie lub portugalskie. Pewien Akira Aoki poszedł tak daleko, że przybrał nazwisko Angusa MacDonalda.
Dla Maggie było oczywiste, że ci Japończycy, aczkolwiek bardzo przywiązani do Hawajów, w olbrzymiej większości mieli jedynie mętne pojęcie o historii Ameryki, o jej momentach zwrotnych czy o instytucjach. W konsekwencji ich lojalność odnosiła się raczej do tych wysp niż do Stanów Zjednoczonych. Po dwu tygodniach Maggie poczuła, że jest gotowa do napisania pierwszego artykułu. W „Nisei: pokolenie próby” usiłowała wyjaśnić zrozumiałym językiem położenie tych ludzi, uwięzionych między dwiema kulturami, zmuszonych teraz do udowadniania szczerej wierności jedynie w stosunku do Ameryki. Od jakichś trzydziestu lat byli traktowani jak obywatele drugiej kategorii, a teraz bomby zrzucone na Pearl Harbor zmusiły ich do podjęcia rozdzierającej serca decyzji zmieniającej umiłowany od lat styl życia, pod groźbą zakwestionowania ich amerykanizmu. Maggie zakończyła cytatem z Shunzo Sakamakiego, prezesa Komitetu Samoobrony Obywateli Oahu: „Teraz już nie ma odwrotu, żadnego kompromisu z wrogiem. Japonia wybrała walkę z nami, musimy więc walczyć. Będzie to zacięta walka aż do końca”.
Wysłała artykuł do Fredericsa w Kansas City z drżeniem, obawiała się bowiem, że zbyt uległa emocjom, że zanadto sympatyzuje z niseiami. Odpowiedź telegraficzna z Kansas City była zwięzła: DOBRY KAWAŁEK STOP PISZ DALEJ.
Maggie tak się wbiła w pychę, że postanowiła wgryźć się w sprawy wojska. Spotkała młodego oficera Marynarki Wojennej związanego z wywiadem i pozwoliła się poderwać. Podbijając mu bębenka wyrazami podziwu dla rodzaju jego pracy, dowiedziała się po kilku drinkach, że Japończycy planują kolejny Pearl Harbor. Nie zaskoczyła jej więc opowieść o wielkim amerykańskim zwycięstwie niedaleko wyspy Midway, odniesionym 4 czerwca. Japończycy mieli tam utracić kwiat swoich sił morskich i powietrznych łącznie z czterema lotniskowcami średniej wielkości oraz lotniskowcem wielkiego formatu za cenę jednego lotniskowca Stanów Zjednoczonych.
Wydzwaniała do swego porucznika Marynarki Wojennej, ale ten nie dawał znaku życia całe dwa dni. Zaproponowała kolację gdzieś na przedmieściu, w cichej restauracyjce. Jego zaś rozsadzało poczucie misji, bez większych więc oporów zdradził szczegóły jeszcze oficjalnie nikomu nie znane. Ujawnił, na przykład, zestaw okrętów japońskich, podał nazwy czterech lotniskowców Sił Uderzeniowych, a także czterech krążowników osłaniających wojska inwazyjne. Oczekiwał, że zaliczy ten wieczór na swoje dobro i bardzo był rozczarowany, gdy Maggie zaledwie pocałowała go lekko w policzek, mówiąc, że ma nóż na gardle, po czym wybiegła.
Godzinę później przetelegrafowała informację do Kansas City. Z jakiegoś powodu nie zauważył jej cenzor, i rankiem 7 czerwca gazety Fredericsa wybiły wiadomość na pierwsze kolumny, nie powołując się na Maggie ani słowem. Zbiegiem okoliczności, parę godzin później wyszła chicagowska Tribune z tą samą informacją otrzymaną od własnego korespondenta, Stanleya Johnstona. Marynarka Wojenna dostała szału. Obawiano się tam, że opublikowanie tak dokładnych informacji ostrzeże Japończyków, bo uzmysłowi im, że ich supertajny szyfr został złamany. Tak samo zirytował się prezydent. Rozważano nawet postawienie Tribune i Fredericsa w stan oskarżenia. Ostatecznie uznano jednak, że zaszkodziłoby to wysiłkowi wojennemu. „Niechaj skarżą ich historycy”, miał podobno powiedzieć Roosevelt.
Frederics wysłał do Maggie ciepły list i przyrzekł skromny wzrost poborów. Początkowo poczuła się lekko urażona, że nie wymieniono jej z nazwiska, ale list zapowiadał, że już wkrótce może być wysłana w strefę wojny. Dała się ponieść ekstazie, nie usnęła przez całą noc, wyobrażając sobie triumfy przyszłości, którymi przyćmi nawet samą Sigrydę Schulz.
Obawy Białego Domu, że doniesienia gazet wystawiają na szwank tajemnicę, która umożliwiła zwycięstwo na Midway, okazały się płonne. Dowództwo floty wojennej Japonii trwało w przekonaniu, że jego szyfr jest nie do złamania, i generał Tojo, nadal noszący zarówno kapelusz premiera jak i ministra wojny, wydał już zarządzenie zakazujące ujawniania prawdy o Midway tak wysokim urzędnikom, jak i szerokiej publiczności. W dzień po otrzymaniu raportu o tej porażce poinformował cesarza, nie wspominając jednak ani słowem o Midway. W czasie zamkniętej odprawy Cesarskiej Kwatery Głównej, Tojo zalecił, by odwrócono uwagę ludności od klęski floty, nagłaśniając operację aleucką. Trzy dni po Midway inna formacja floty zajęła małe, lecz strategicznie położone wysepki Attu i Kiska, nie ponosząc przy tym strat.
I tak oto w dniu 11 czerwca tytuły w gazetach Japan Times i Advertiser krzyczały: FLOTA ZALICZA KOLEJNE EPOKOWE ZWYCIĘSTWO! Dwa następne nieprzyjacielskie „monstrualne okręty wojenne” zatopiono podczas niespodziewanego ataku na Dutch Harbor na Aleutach i na wyspę Midway. „Tak się złożyło, że z siedmiu lotniskowców, jakie Ameryka posiadała na początku wojny, pozostały jej tylko dwa. Na zamieszczonym powyżej rysunku artysta Ken Matsugae przedstawia lotniskowiec płonący u wybrzeży Midway”.
Tegoż ranka Akira Toda telefonował do swego przyjaciela Yabego, że „Nippon Steel” właśnie polecił mu przenieść personel do Chin Środkowych i zreorganizować wielką stalownię oraz kopalnie rudy żelaza.
- Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć - odparł Yabe, drugi sekretarz markiza Kidy. Zaintrygował Akirę niepokój w głosie przyjaciela. Umówili się na spotkanie w parku Hibiya. Pół godziny później Yabe mówił Todzie, że Kido odebrał niepokojące wieści o tak zwanych wielkich zwycięstwach na Midway i Aleutach. Oficer Marynarki Wojennej zdradził głównemu doradcy cesarza, że zatopiono cztery japońskie lotniskowce, i że lotnictwo floty morskiej nigdy nie zdoła uzupełnić olbrzymich strat w pilotach. Strażnik Tajnej Pieczęci - dodał - obawia się, że może to stać się punktem zwrotnym tej wojny i poprosił Yabego, by ten dyskretnie wysondował paru bliskich przyjaciół mających związki z Zachodem, czy nie udałoby się, mimo że Japonia nadal wymachuje mieczem, zasadzić drzewka pokoju.
Toda zaprzeczył ruchem głowy. Znał wielu generałów i był pewien, że armia uznałaby podobne rozpoznanie za zdradę. Było za wcześnie na tego rodzaju propozycje, nawet gdyby je podejmowano w porozumieniu z cesarzem.
- Najpierw rzucą nas na kolana, potem premier Tojo zastanowi się nad zawarciem pokoju.
Toda wrócił do biura, oczyścił biurko i odjechał do domu, by przygotować wyjazd do Chin. Jego córka, Sumiko, właśnie wyszła ze szkoły. Dzień był podniecający. Inspekcjonował szkołę młody nadęty oficerek wojsk lądowych, który po jej obejściu, wielce krytycznym tonem zwrócił uwagę pannie Kuroki, kierowniczce, że na najwyższym piętrze wisi portret kobiety z Zachodu. Panna Kuroki, absolwentka Wellesley, nie potrafiła ukryć uśmiechu, ponieważ była to reprodukcja Mony Lisy.
- Tu nie ma się z czego śmiać, kierowniczko. Portret cesarza wisi na piętrze p o d tamtą kobietą gaijin. Tak nie może być.
- Chyba rozumiem - odparła panna Kuroki spokojnie. - Poleciłam już, by usunięto z budynku portret Jego Majestatu. Widział pan, że nasz biedny dom jest drewniany, więc nalot bombowy z pewnością spowoduje spalenie portretu cesarza. Dziękuję za pańską uczynność, poruczniku.
Młody człowiek poczuł się tak, jakby otrzymał reprymendę od kierowniczki swojej własnej szkoły, oblał rumieńcem, schylił głowę i przeprosiwszy, wyszedł. Wydarzenie szybko obiegło klasy, wzbudzając w chrześcijańskich i niechrześcijańskich uczniach jeszcze cieplejsze dla kierowniczki uczucia. Pod szczególnym wrażeniem była Sumiko, która przysięgła sobie w duszy zawsze bronić swych przekonań z taką samą odwagą. Jadąc pociągiem do domu zauważyła dwie urodzone w Ameryce uczennice rozmawiające po angielsku. Siedzący obok mężczyzna w średnim wieku nagle wydał okrzyk obrzydzenia, zdjął jeden ze swych zori - sandałów i spoliczkował nim obie dziewczyny. Wybuchnęły płaczem, a Sumiko tak tym została wstrząśnięta, że niezdolna była uczynić bodaj gestu. I gdy tamten oburzony mąż wysiadł na następnej stacji, Sumiko poczuła wstyd. Gdzie się podziała jej, tak przed chwilą potrzebna, odwaga?
Idąc piechotą ze stacji metra do domu, myślała z lękiem o Shogu. Gdzie był teraz? I o Ko, który pragnął tylko malować obrazy. Wkrótce ukończy Uniwersytet Tokijski i będzie musiał wstąpić do armii lub marynarki. Miała ochotę pomówić o tym wszystkim z matką, ale gdy weszła do domu, pragnęła niemal z progu opowiedzieć jej o tym, jak panna Kuroki spławiła aroganckiego oficerka. Emi otwarła drzwi i powiedziała:
- Ojciec wrócił dziś wcześniej. Za kilka dni wyjeżdża do Chin. - Sumiko wyczuła w jej głosie niepokój. - Wyjeżdża na długo. Nie wiemy, kiedy wróci. Nie wiemy nic.
Sumiko zastała ojca zajętego przygotowaniami do długiej nieobecności. Wielekroć wyprawiał się na krótko, pisywał kartki pocztowe i przywoził prezenty. Teraz jednak wyjeżdżał daleko i na wiele miesięcy. Miała go utracić; zastanawiała się, czy matka, która przy wielu okazjach przekonywała ją o konieczności polegania przede wszystkim na sobie, czuła się teraz niepewna i bezradna.
Przy kolacji Toda powiedział synowi Ko: - Teraz ty zostajesz głową domu. Polegam na tobie. Będzie bardzo trudno.
- W jakim sensie, ojcze?
- No bo wojna, i to wszystko... - odparł mętnie.
Późnym wieczorem Ko poszedł z wizytą do Juna Kąty, bliskiego przyjaciela, który w Collegium Aoyamy wyróżniał się doskonałą angielszczyzną.
- Słyszałeś pogłoskę - powiedział Ko - że robimy dyplom następnej jesieni i idziemy do wojska?
- Mam nadzieję, że nie - odparł Jun. Drżał na myśl, że będzie musiał walczyć z Ameryką, ponieważ przyszedł na świat w Honolulu. Przed dziesięcioma laty przywiózł go do Japonii wraz z oseskiem-siostrzyczką ojciec, wojujący dziennikarz, zdolny - wedle swego mniemania - utrzymać tylko dwóch starszych synów. Tak więc Jun wraz z siostrą został podrzucony dziadkom, rolnikom ledwie wiążącym koniec z końcem.
Jun, widząc, że jest dzieckiem nie chcianym i porzuconym, dorastał modląc się o wyzwolenie i powrót do ukochanej Ameryki. Wstąpił potajemnie do niedzielnej szkółki metodystów i zdobył stypendium na studia w Aoyamie. Wściekły nań zrazu dziadek-rygorysta dał się w końcu przekonać swej żonie i pozwolił chłopcu korzystać ze sposobności.
Pearl Harbor wstrząsnął Junem do głębi. Z taką mnogością złożonych uczuć i rozdartą lojalnością nie potrafił poddać analizie własnej reakcji. Później zaskoczyła go seria zwycięstw i nie mógł zapanować nad uczuciem dumy, że mała Japonia osiąga tak wiele. Mimo to coś w nim nie chciało uznać tych zwycięstw za własne. Nadal wspominał ze wzruszeniem hymn Stanów Zjednoczonych i przysięgę na wierność gwieździstemu sztandarowi składaną każdego ranka w trzeciej klasie, z ręką na sercu.
Z biegiem lat, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, stał się Japończykiem. Nie potrafił jednak reagować na tę wojnę jak przeciętny Japończyk. Pragnął, by jej nie przegrała ani Japonia, ani Ameryka. Po wstąpieniu do armii lub marynarki wojennej będzie musiał walczyć z krajem, który nadal kochał.
Wyszli z wynajmowanego przez Juna pokoju i, jak przystało na młodych mężczyzn, udali się na randkę z dwiema studentkami koedukacyjnej Aoyamy. Zbliżywszy się do stacji metra, usłyszeli krzyki, po czym zza rogu wynurzył się pochód z latarniami. Sąsiedzi czcili wielkie zwycięstwo na Midway. Obydwaj studenci patrzyli na podniecony tłum mężczyzn, kobiet i dzieci pokrzykujących w drodze do kapliczki szintoistów - „Banzai!”. Zapewne ci sami maszerowali krzycząc to samo po ataku na Pearl Harbor, i po upadku Singapuru, i będą maszerować krzycząc po każdym następnym zwycięstwie.
- Sądzisz, że Japonia wygra? - spytał Ko.
- Oczywiście - odparł Jun niepewnie i zmienił temat. Nie chciał o tym myśleć.
Pojechali metrem do stacji Shibuya, by spotkać się ze swymi dziewczynami przed kawiarnią; przyłapani na ulicznym spacerze, zostaliby aresztowani, ponieważ wydano zakaz utrzymywania tego rodzaju związków aż do zwycięstwa. Zdenerwowane dziewczęta - były studentkami pierwszego roku Aoyamy - podniecała perspektywa randki ze studentem końcowego roku Cesarskiego Uniwersytetu Tokijskiego i człowiekiem należącym do klasy wyższej. Przesiedziawszy w kawiarni ponad godzinę, Jun zaprosił je do swego pokoju, na płyty z muzyką jazzową. Dziewczyny miały ochotę, ale jako młode, dobrze ułożone damy, nie mogły zaproszenia przyjąć. Nawiasem mówiąc, słuchanie takiej muzyki także było zakazane. Młodzi mężczyźni, mający nadzieję, że przynajmniej potrzymają je za ręce i skradną całusa, nie nalegali.
Następnego ranka, w piątek, gazety tokijskie doniosły, że prezydent Roosevelt, zgnębiony poniesionymi przez jego flotę stratami, zwołał na specjalną sesję Radę Wojny na Pacyfiku. Japoński „błyskawiczny manewr” oraz klęskę Midway i Aleutów uznano za znaczące. „Nieuzasadniony optymizm ludności wprawia w zakłopotanie amerykańskie czynniki oficjalne, które w desperacki zaiste sposób usiłują ukryć najnowszy sukces Japonii odniesiony na Wyspach Aleuckich”.
W sobotę Toda pożegnał się ze wszystkimi, udzielił kilku dobrych rad i wyjechał. Rodzina przywykła do jego nieobecności, ale Emi czuła się tak, jakby go wyprawiała na wojnę. Jechał do Szanghaju, na nie znany sobie teren, bardzo odległy i niebezpieczny. Młody człowiek, który dostarczał im ryż, zmarł w Chinach, podobnie jak dostawca warzyw. Emi zwierzała się ze swych niepokojów Matsu, jedynej służącej, jaka pozostała w domu.
Nazajutrz rano przyszedł Jun, by razem z Ko udać się do kościoła. Ruszyli ku stacji metra, a za nimi, w sporej odległości, Sumiko z matką. Pora deszczowa jeszcze nie nadeszła, mijane ogrody jaśniały kameliami i pierwszymi kwiatami czerwca.
Mały kościół Aoyamy był niemal wypełniony. Sumiko zauważyła w jednej z tylnych ław nową twarz, młodego porucznika wojsk lądowych, twarz cherubina. Stał sztywno wyprostowany, notując coś w małym czarnym zeszyciku. Kolejny kontroler, pomyślała, który przyszedł sprawdzić, czy metodyści nie głoszą jakichś wywrotowych idei. Zjeżyła się na tę myśl. Jakim prawem wchodzą do domu Boga z notesem? Matka, zazwyczaj tak bojowa, nie wyraziła sprzeciwu, gdy pierwszy taki kontroler zarządził, by zaczynano nabożeństwa od zwrócenia się ku Pałacowi, od ukłonu i odśpiewania hymnu narodowego.
- Bądź rozsądna - powiedziała nad uchem Sumiko. - Nie powinniśmy mówić niczego, co mogłoby zaszkodzić naszej rodzinie. - Sumiko nadal nosiła w sobie bunt i podziwiała pannę Kuroki, która jawnie uświadamiała dziewczęta, że istnieje tylko jeden Bóg, i że choć powinny darzyć szacunkiem cesarza jako swego suwerena, to pamiętając, że jest on tylko człowiekiem.
Po nabożeństwie młody porucznik odciągnął Juna i Ko na stronę.
- Odnoszę wrażenie, że i wy, chłopcy, jesteście gotowi umrzeć za cesarza. - Byli gotowi. - Kto więc jest ważniejszy, cesarz czy Bóg?
Podczas gdy obaj chrząkali i sapali wtrąciła się Sumiko, zdecydowana popisać się odwagą równą odwadze panny Kuroki. - Jest tylko jeden Bóg Wszechmogący - powiedziała. - Szanujemy cesarza jako swego suwerena, ale jest on tylko człowiekiem.
Porucznik się żachnął: - Radzę ci, dla twojego dobra, panuj nad językiem! - Serce Sumiko załomotało trwożnie.
Ko i Jun czekali przed kościołem. Pogratulowali Sumiko odwagi i to ją tak speszyło, że co rychlej podbiegła do matki, która swą dumę okazywała w milczeniu.
- Ona mi przypomina moją kuzynkę Hiroko - powiedział Jun. Rozstali się i Jun w drodze do domu myślał o Hiroko. Była od niego młodsza o cztery lata, ale znaczyła więcej, niż wszystkie dziewczyny razem wzięte. Pod wieloma względami przypominała Sumiko. Obie zbuntowane, tyle że Hiroko była nawet jeszcze bardziej bezkompromisowa. I za kilka tygodni miała wyjechać do Hiroszimy. Posłał ją tam ojciec, by zamieszkała u ciotki i chodziła do tamtejszej szkoły. Teraz miała powrócić na tę zapomnianą przez Boga wyspę Saipan, gdzie ojciec prowadził cukrownię. Od urodzenia ojciec traktował Hiroko, podobny w tym do wielu japońskich ojców, jak coś, co sprawiło mu smutny zawód, ponieważ nie było chłopcem.
Przyszłość Juna rysowała się mętnie. Wkrótce będzie musiał wstąpić do wojska. Przykrość sprawiały mu nawet ćwiczenia w Aoyamie. Na szczęście trwały tylko dwie godziny i obowiązywały dwa razy w tygodniu. Przyuczano ich do surowego drylu, który był nudny, ale nie odrażający. Potem zarządzono ćwiczenia z bagnetami; te były podniecające, ale wstrętne. Nawet przebijanie bagnetem wypchanego trawą manekina wywracało w nim wnętrzności: nie potrafił sobie wyobrazić zrobienia tego samego Amerykaninowi.
Floss przeniosła się w kwietniu z rodziną z The Homestead do innego komfortowego hotelu o nazwie Greenbrier, zaledwie trzydzieści mil dalej. Nadal była wzburzona po smutnym pożegnaniu z Maggie, z dachu The Homestead. Wybuch wojny rozjątrzył jej niepokój o rodzinę. Ojciec, oczywiście, będzie się miał dobrze, podobnie jak Will, urodzony szczęściarz, który też zawsze wyjdzie na swoje. Ale bliźniaki mogą mieć kłopoty. Maggie pójdzie własną drogą jak zawsze i zostanie korespondentką wojenną. Mark natomiast już uległ swej obsesji i za pierwszym impulsem wstąpił do Marines, tej najsurowszej ze służb. Cud, że przeszedł obóz rekrucki i nie stanął przed sądem wojennym.
Życie w Greenbrier miało swoje uroki. W Appalachach leżało jeszcze nieco śniegu i Masao spędzał szczęśliwe godziny, zjeżdżając z innymi dziećmi na sankach z pobliskiego zbocza. Miało też swoje strony ciemne. Umieszczono tam także kilkuset internowanych Niemców i Floss musiała pilnować Tadashiego zawsze, gdy wykrzykiwali swoje Heil Hitler! unosząc w pozdrowieniu ramiona na każą wieść o sukcesie nazistów. Zawsze w takich chwilach głośno wyrażał niesmak. Floss musiała używać całej swojej dyplomacji, by załagodzić sprawę i zaprowadzić go na piętro.
- Ci Niemcy są w większości bardzo mili - mawiała, zgadzał się z nią, by natychmiast dodać, że niektórzy są jednak odrażający. Obiecywał, że będzie nad sobą w przyszłości panował, ale nie umiał ukryć niepokoju o ich losy w Tokio. Obawiał się, że ze względu na jego prozachodnie sympatie zostanie zepchnięty na jakieś pomniejsze, nudne stanowisko.
- Najpewniej wsadzą mnie do jakiegoś biura prasowego albo dadzą jakąś mdłą urzędniczą posadkę. - Przypomniała mu, że mają wpływowych przyjaciół w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, na przykład Kurusu. - No i z pewnością wstawi się za tobą dobrym słowem Terasakisan.
- A kto się za mną wstawi dobrym słowem, jeżeli wyjdzie na jaw, że obaj jesteśmy zamieszani w telegram Roosevelta do cesarza?
Tego wieczoru, przy kolacji u pary Japończyków, bystrooka pani domu spytała, kiedy Floss będzie miała dziecko. Tadashi doznał wstrząsu i gdy tylko zostali sami, wyliczył ku swemu przerażeniu, że drugie ich dziecko przyjdzie na świat z początkiem września. Powiedziała mu, że nie ma się czym martwić. Niemal nie odczuwa porannych mdłości, a lekarz obiecał, że nie powtórzą się komplikacje pierwszego porodu.
- Dlaczego, u licha, nie powiedziałaś mi o tym, kiedy byłaś w Waszyngtonie?
Pocałowała go. - Ponieważ zrobiłbyś z tego wielkie halo i próbował odesłać mnie do Williamstown.
Z końcem maja Niemców odesłano do domów. Przedtem między tymi dwiema grupami zadzierzgnęło się wiele przyjaźni, przeto większość Japończyków zgromadziła się w hallu. Todowie oraz ci, którzy mieli podobne poglądy, po łzawych z kilkoma osobami pożegnaniach, wyszli. Zwolennicy Osi pozostali, by odśpiewać patriotyczny marsz i trzykroć wrzasnąć Niemcom „Banzai!”. Niemcy odpowiedzieli chóralnym „Heil, Deutschland!”.
Tadashi, patrząc na to z oddali, zaciskał pięści. Floss, otoczywszy go ramieniem, odprowadziła wzburzonego małżonka dalej. Ale rano to ją trzeba było powściągać, gdy przeczytała ostatnie doniesienia w New York Timesie o obozach przesiedlonych niseiów.
- Powinno sieje nazywać obozami koncentracyjnymi! - burczała. Tadashi był równie oburzony, ale akceptował internowanie jako zło konieczne. - To samo robią z Amerykanami w Japonii - powiedział.
Floss kłóciła się rzadko, ale tego dnia była zbyt wzburzona, na ów beznamiętny opis masowych przesiedleń do obozów. - Przecież oni są obywatelami Ameryki! Amerykanie w Japonii są gaijin. Ta analogia jest absurdalna! - Umilkła nagle, a po kilku minutach przeczytała mu optymistyczne doniesienie z Departamentu Stanu, że wypłyną do kraju na pokładzie szwedzkiego statku Gripsholm.
Tydzień później w Greenbrier wybuchła radość po komunikacie, że wszyscy mają 10 czerwca wsiąść do nocnego pociągu, który zawiezie ich do Nowego Jorku. Radość tę przygasiła wiadomość o wielkim zwycięstwie amerykańskiej floty wojennej pod Midway. Floss cieszyła się w ciszy, lecz małe zasmucone grupki omawiały pogłoski, że taka odmiana amerykańskich losów może bardzo utrudnić dostarczenie statków potrzebnych do repatriacji. Tadashi wyjaśnił Floss, że Midway oznacza, iż ich powrót do Japonii zostanie opóźniony. Uznała to rozumowanie za cudaczne. Miała rację. Następnego dnia otrzymali z Departamentu Stanu polecenie spakowania się i przygotowania do wyjazdu. Zapowiedziano, niestety, że nie wolno zabierać ze sobą zwierząt domowych, polało się więc sporo łez - a płakali także dorośli, gdy dzieci musiały pozostawić swoje ulubione koty i psy. Masao, który popłakiwał nieczęsto, tego dnia uronił łzę współczucia dla rodzin posiadających zwierzaki.
Po całonocnej jeździe dusznym pociągiem dotarli do New Jersey i po dokuczliwych formalnościach zostali odstawieni na pokład szwedzkiego liniowca. Urzędnicy najwyżsi rangą a także dyrektorzy firm handlowych zostali umieszczeni wraz z rodzinami w kabinach na pokładzie A. Todowie czuli się usatysfakcjonowani przydzieloną im, stosunkowo wygodną, kabiną na pokładzie B. Potem nastąpił tydzień posępnego oczekiwania i młyn plotek znowu ruszył pełną parą. Gadano, że mają ich cofnąć do Greenbrier. Nie, wyślą ich na kwatery o wiele gorsze. Pewna kobieta powiedziała, prawie wpadając w histerię, że wszystkich zapakują do federalnego więzienia na cały czas trwania wojny.
Dzieci znosiły oczekiwanie w lepszym nastroju, grały w karty i w ping- ponga. Masao był nieustannie podniecony, ponieważ okazał się najlepszym graczem w swojej grupie wieku. W końcu, 18 czerwca, statek wyruszył w drogę. Trójka Todów stała na pokładzie, patrząc jak wysokie gmachy Manhattanu powoli zanurzają się w morzu. Floss próbowała powstrzymywać łzy. Czy jeszcze kiedyś zobaczy swój kraj? I co ją czeka? Czy nie potraktują jej jak wroga? A najważniejsze, czy Masao zostanie zaakceptowany przez szkolnych kolegów? Czuła w sobie ruchy nowego człowieka, zakleszczonego między dwiema kulturami. Czy takie dziecko ma w czasie wojny jakąkolwiek przyszłość?
Dla większości pasażerów długa podróż do domu zdawała się nie mieć końca. Mieli za to zbyt wiele czasu na zmartwienia. Statek płynął na południe, 2 lipca zabrał z Rio de Janeiro jeszcze 380 Japończyków. Potem zmienił kurs na wschód, w kierunku Afryki, opłynął Przylądek Dobrej Nadziei i rzucił kotwice w Lourenço Marques, porcie portugalskim na wschodnim wybrzeżu Czarnego Lądu. Był 20 lipca i samopoczucie pasażerów uległo poprawie, ponieważ to tu miano wymienić statki z Amerykanami płynącymi z Jokohamy. Dwa dni później przybiły z Japonii dwa statki, jeden Conte Verde, wyczarterowany z Włoch, i drugi - Asama Maru. Większość pasażerów obserwujących je z pokładu Gripsholma wiwatowała na cześć powiewającego na statku japońskim Wschodzącego Słońca. Przenoszenie bagaży w afrykańskim upale to zajęcie wyczerpujące, więc Floss wspinała się po trapie z wielkim trudem.
Zaokrętowano Todów na Asama Maru, który dziesięć dni później przemierzył Ocean Indyjski i dopłynął do Singapuru. Ruchliwy ten port wypełniały statki z japońskimi flagami, przystań powitała ich jazgotem gwizdków i trąbek. Na pokład wdarli się reporterzy. Kilku obstąpiło Tadashiego i Floss, ale Floss odtrąciła ich paroma niewinnymi uwagami i zamknęła drzwi kajuty. Pozostali w niej, pozwoliwszy Masao buszować z innymi dziećmi po pokładzie. Dopiero gdy Floss wyczuła, że statek rusza, wyszła z dusznej kabiny na górę. Dostrzegła wraki alianckich samolotów, prawdopodobnie brytyjskich i modliła się, by ich załogi ocalały. Zauważył ją pracujący na nabrzeżu jeniec brytyjski. Uniósł dwa palce rozstawione w znak V jak Victory. Nawet z oddali dostrzegła, że się szeroko uśmiecha. Pomachała dłonią, ponieważ biegł ku niej Masao. Młodzieniec pomachał jej entuzjastycznie. Kilku innych zrobiło także znak V.
Floss poczuła, że ktoś odciąga ją w tył. To Tadashi: był przerażony. Gdy wrócili do kajuty, ostrzegł Floss i Masao, że od tej chwili winni zachowywać się tak, jakby już byli w Japonii i ostrzegł, by nie dawali publicznie żadnych dowodów swych sympatii. Masao był zdumiony. Floss pozwoliła mu wyjść i bawić się, po czym podziękowała Tadashiemu za ostrzeżenie, prosząc zarazem, by ograniczył swoje rady do niej. Chłopca tylko nimi rozstrajał. Ona sama potrafi utrzymać go w ryzach.
I tak jak ostrzegał Tadashi, po wyjściu statku z Singapuru pojawił się na jego pokładzie nowy duch. Oficerowie Marynarki Wojennej wygłaszali odczyty dowodząc, że Japonia prowadzi sprawiedliwą wojnę z zachodnim imperializmem. Zwycięstwo jest pewne dopóty, dopóki wszyscy Japończycy będą wykonywać to, co do nich należy. Obecność była obowiązkowa i Floss zmuszała się do zachowania powagi wbrew słyszanym idiotyzmom. Ludzie floty cesarskiej nieustannie nawiązywali do niebezpiecznych myśli, jakimi repatrianci mogli byli przesiąknąć w Stanach Zjednoczonych, i serdecznie namawiali, by oczyszczono się z podobnych miazmatów koniecznie, zanim mogłyby zainfekować ludzi w Ojczyźnie.
Teraz Floss musiała ostrzec Tadashiego, by zachował ostrożność. Oburzony na te zawoalowane pogróżki, byłby nieomal stracił nad sobą panowanie, gdy oficer wywiadu Marynarki Wojennej wezwał Floss na przesłuchanie. Wypytywał o Amerykę. Odpowiadała chętnie, zapewniwszy potem Tadashiego, że udzieliła jedynie informacji takich, jakich może dostarczyć każdy turysta.
Asama Moru wszedł do portu Jokohamy w dniu 20 sierpnia. Floss oczekiwała z niepokojem kolejnej inwazji reporterów, ale pozwolono im zejść na ląd nie odpowiadając na żadne z pytań.
W porcie spotkało ich ciepłe powitanie ze strony matki Tadashiego, Ko i Sumiko. Posypały się uwagi o Masao.
- Jaki to duży chłopiec! - zachwycała się babka Masao, a Ko udawał, że nie może go unieść z ziemi, taki to duży chłop!
Wsiedli do specjalnego pociągu dla repatriantów i po niecałej godzinie wjechali na tokijski dworzec. Oczekiwały na nich samochody, którymi pojechali do Nijubashi - podwójnego mostu - wejścia do Pałacu. Tam wszyscy, łącznie z Floss, skłonili głowy, po czym Emi i Ko zabrali przybyłych do małego mieszkania, wynajętego dla nich w miłej dzielnicy, odległej o kilka minut spaceru od domu Todów.
Ich domek stał na szczycie wzgórza i Masao biegał od okna do okna, odkrywając nowe widoki. Poniżej leżał cmentarz buddyjski, na którym niewielka grupa ludzi uczestniczyła w pogrzebie kogoś bliskiego. Ko wskazał sławniejszą świątynię buddyjską, w której w roku 1856 Townsend Harris otworzył pierwsze amerykańskie poselstwo. Ko obiecał Masao, że pokaże mu sławne drzewo - miłorząb japoński - siedemsetletnie! W tym miejscu zasadził swoją laskę słynny kapłan Shinran Shonin, oznajmiając, że od tej chwili w taki sposób należy odprawiać modły w przyszłości.
Wkrótce laska zaczęła wypuszczać pąki i rozrosła się w okazałe drzewo, którego pień ma dziś trzydzieści stóp obwodu.
Floss, mimo iż zupełnie wyczerpana, nie narzekała. Emi widziała jednak, jakie jest jej samopoczucie i zapewniła ją, że już umówili dla niej porządny szpital. - Kiedy się spodziewasz?
- Za jakieś pięć minut - odparła żartując. - W ciągu dwu tygodni, jak sądzę.
Sumiko, dotychczas milcząca skromnie, wystąpiła w końcu, by ofiarować im mały pakuneczek, prezent. Tadashi rozwinął go i znalazł trzy małe kostki mydła. Ko zdumiał się szczerze. Gdzie, u licha, znalazła taki skarb? Sumiko wyznała, że wymieniła je za cenny egzemplarz Life'u. Floss żachnęła się na ten pierwszy sygnał przyszłych niedostatków. Potem powiedziano jej, że zarówno gaz jak elektryczność są racjonowane, zaś gorącą wodę do kąpieli można puszczać jedynie w ciągu dwu godzin wczesnego wieczoru.
Emi odciągnęła Tadashiego na stronę i spytała, dlaczego nalegał na wynajęcie mieszkania. Najstarszy syn winien mieszkać w domu rodziców. Powiedział jej o prywatnym orędziu przesłanym przez Roosevelta do cesarza.
- Byłoby najmądrzej, gdybyście widywali nas tak rzadko, jak to tylko możliwe. Mogą być kłopoty, a nie chcę, żeby was w to włączono.
Emi obiecała, że będzie ostrożna, ale przysięgła sobie w duchu, że postara się, by ich życie w Tokio było co najmniej znośne.
Todowie przynieśli także prowianty na kolację, więc przybysze nie musieli schodzić ze wzgórza do sklepów. Tadashi mówił mało, ale gdy Masao poszedł do łóżka w miniaturowym pokoju, niemal w całości wypełnionym przez tapczan, przeprosił za to, że pozwolił sobie przywieźć do Tokio swoją małą rodzinę.
- Co ja zrobiłem?! - powiedział. - Życie w tym nieprzyjaznym kraju będzie dla was bardzo trudne. - Objął Floss bacząc, by nie nacisnąć jej wydatnego brzucha.
Rano wrócił Ko. Zapewnił brata, że zaprowadzi ich tylko do nowej szkoły Masao, potem dopiero zastosuje się do zalecenia Tadashiego, i będzie trzymał się z dala. Dojazd metrem do prywatnej szkoły podstawowej, prowadzonej przez metodystów, zajął pól godziny. Kierownik zapewnił Floss, że Masao będzie tu mile widziany. Porozmawiawszy z chłopcem, westchnął:
- Do licha, cóż za akcent! Nie obrażaj się, Masao, kiedy klasowi koledzy będą się śmiać z twojej wymowy. - Chłopiec nie odpowiedział, tylko się nachmurzył.
W drodze powrotnej Masao i Floss stali się w metrze przedmiotem zaciekawienia. Podróżni popatrywali na nich ukradkiem, potem szybko odwracali głowy. Floss podsłuchała, jak jedna z matek mówiła swojej małej córeczce, że siedzi obok gaijin, więc żeby się zanadto nie przysuwała.
- Oni są gorsi od Koreańczyków i mają okropne charaktery. - Dziewczynka cofnęła się lękliwie tak daleko od Floss, jak pozwalała ławka.
Stojący w przejściu między ławkami stary mężczyzna uśmiechał się do Masao do chwili, gdy jadąca z nim młoda kobietka, prawdopodobnie wnuczka, pociągnęła go gwałtownie za rękaw i powiedziała głośno: - Myślę, że to Amerykanie.
Inni pasażerowie wypowiadali nieprzyjemne komentarze sądząc, że gaijin nie rozumieją. Floss zauważyła, że Masao się jeży i powiedziała mu, żeby nie zwracał na te docinki uwagi. Sama się uśmiechała, jakby wszystko było w najlepszym porządku, ale na najbliższym przystanku przesiadła się wraz z nim do wagonu z mniejszą liczbą pasażerów.
Dziesięć dni później urodziła ważącą sześć funtów córeczkę. Nadali jej unię Ryuko. Gdy Tadashi wziął ją na ręce po raz pierwszy, powiedział: - Na jakiż to sprowadziliśmy cię świat?
Kilka dni po dobrnięciu do obozu O'Donella koledzy Willa namówili go, by poszedł ze swoim udem do lekarza. Pokuśtykał więc na teren szpitala. Z obszernego baraku wyciekała długa kolejka posępnych jeńców, wijąca się wokół jego rachitycznej konstrukcji. Zajął miejsce w wolno sunącym szeregu. Ci z tyłu naciskali, pragnąc wleźć pod zacienioną ścianę budynku i uniknąć prażącego słońca.
Po godzinie stanął we frontowych drzwiach lekarz.
- Cześć, McGlynn, cieszę się, że pan tu dotarł. - Will spotykał go w ostatnich dniach Bataanu, w szpitalu numer l. Lekarz potrząsnął z ubolewaniem głową. - Nasi ludzie są brudni, zakrwawieni i w ogóle ledwo żyją. - Ściszył głos. - Pan spojrzy na tego biedaczynę. Kończyny mu obrzmiały, ma je dwa razy grubsze niż normalnie.
- Popatrzył na czekających. - To najsmutniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałem. Co panu dolega?
- Japoniec dźgnął mnie bagnetem w udo. Trochę narywa, a potem zdaje się drętwieć.
- Powinien pan pójść do Rosena. On zna się na tym lepiej ode mnie. - Uścisnęli sobie dłonie. - Pan powie Rosenowi, że jesteśmy przyjaciółmi.
W końcu Will dotarł do otwartych drzwi. Na sam widok zupełnego braku łóżek szpitalnych, narzędzi medycznych, tuzina lekarzy siedzących na krzesłach i badających pacjentów, doznał wstrząsu. Dosłyszał, jak zupełnie załamany człowiek mówił pierwszemu z brzega lekarzowi, że wypróżnia się pięć albo sześć razy dziennie. - I nic nie wychodzi, doktorze, oprócz szarej mazi i krwi.
- Dyzenteria - powiedział lekarz. - Nie mamy na to dla pana żadnego lekarstwa. Japońce obiecali, że niedługo coś dostarczą.
- I wcale nie może mi pan pomóc? - nalegał człowiek.
- Coś tam może i mogę. Za barakiem stołówki znajdzie pan miejsce, gdzie wyrzucają popiół drzewny. To jest węgiel drzewny. Niech pan go porządnie żuje i połyka. Następny.
Następny podszedł chwiejąc się na nogach i uchwycił się małego biurka, żeby nie upaść. - Ostatniej nocy trzęsło mnie jak diabli i myślałem, że zamarznę na śmierć.
- Malaria, synu. Zostaniesz w szpitalu. Odpoczywaj i jedz tyle, ile możesz, nawet jeśli cię będzie skręcać z obrzydzenia. Musisz się wzmocnić. - Skinął na dyżurnego. - Połóż go tam. - Wskazał kąt izby, gdzie na gołej podłodze leżało już dwunastu innych. - Za kilka dni dostaniemy łóżka, synu. Klapnij sobie tam.
Człowiek stojący przed Willem narzekał, że od tygodnia nie wydusił z siebie nawet balaska. - Jezusie! - krzyknął zagniewany lekarz. - Mam tu kolejkę facetów, co srają dwanaście razy na dzień i strasznie cierpią. Zmiataj stąd i nie zawracaj mi głowy! - Spojrzał na Willa. - Tak?
- Rozmawiałem właśnie przed barakiem z doktorem Websterem. Kazał mi zameldować się u doktora Rosena, mam ranę od bagnetu.
- Ja jestem Rosen. Spuść portki. - Obejrzał udo, po czym cmoknął: - Ropa. Nie lubię tego widoku. Ale widziałem dziś gorsze.
- Czy mogę coś z tym zrobić?
- Tak, może się pan pomodlić, żeby Japońcy przywieźli trochę sulfamidu. Podobno jedzie kilka ciężarówek z lekami i wyposażeniem.
- Niech się pan postara nie drażnić rany, ale niech nie przesiaduje całymi dniami bez ruchu. Ruszaj się pan! Następny!
Will przepchnął się powoli przez zwarty tłum jeńców i powlókł do baraku. Przypominał sobie rosyjskie więzienie z którejś książki Dostojewskiego. Minął go oddział pogrzebowy, odwożący dwanaście trupów. Był to amerykański Oddział Umarłych. Will przeszedł wzdłuż długiego jak barak szeregu jeńców stojących w kolejce po wodę z jednego jedynego kranu. Każdy mógł napełnić tylko własną manierkę. Pod kranem stał zbiornik o pojemności pięciu galonów, by nie przepadła ani kropla wody cieknącej między jedną manierką a drugą. Will spytał stojącego blisko celu jeńca, jak długo czeka.
- Pięć godzin, i mam szczęście. Ci chłopcy z tyłu postoją po osiem. Powód? Japończycy puszczali wodę tylko w pewnych porach dnia, a ten kran obsługuje kilka tysięcy ludzi.
Każdy dzień w obozie O'Donella wydawał się długi jak wieczność. Dotychczas otwierano stołówkę na trzy posiłki dziennie i zawsze podawano wstrętnawe lugao. Niekiedy dodawano parę camotes - słodkich patatów, i była z nich wodnista zupa. Niektórzy nie potrafili zatrzymać w żołądkach tej nieosolonej mazi i co słabsi powoli dryfowali w stronę śmierci.
Każdemu posiłkowi towarzyszyły chmary olbrzymich mięsnych much. Will musiał zakrywać swoje żarcie kawałkiem tektury i uchylać tylko jej rąbka, by pośpiesznie zanurzyć łyżkę. Nawet wtedy muchy frunęły za nią chciwie do jego ust, i zdarzało się nieraz, że połykał jedną albo dwie. Roje much, swoim wiecznym bzyczeniem i natarczywością dokuczały ludziom nieustannie, czyniąc życie codzienne trudnym do zniesienia. Krzaki uginały się pod ciężarem tego przeklętego plugastwa aż do ziemi.
Jakkolwiek złe były warunki życia Amerykanów, Filipińczycy mieli znacznie gorsze. Strażnicy spędzali ich na otwarte pole i wygłaszali, inspirowane przez Tsujiego, odczyty o „Strefie Dobrobytu Wielkiej Azji” i o tym jak szkodliwe jest wszelkie poparcie ludzi Orientu, udzielane „czerwonym barbarzyńcom” a nawet zwykła wobec nich uległość. Usiłując odnaleźć porucznika Domingę, Will przysłuchiwał się jednemu z tych odczytów, ukryty w cieniu. Gdy ludzie ci rozpełzli się w końcu powoli do baraków, na ziemi pozostało ze dwudziestu martwych lub umierających Filipińczyków. Wkrótce pojawił się oddział pogrzebowy, by wynieść zmarłych na kocach przywiązanych do bambusowych kijów. I gdy taki kondukt sunął w stronę cmentarza, Will rozpoznał na końcu jednego nosidła Domingę. Uginał się pod ciężarem zwłok. - Nadal umieramy jak muchy - powiedział, przechodząc obok.
- Nie gadać! - wrzasnął strażnik i kopnął Domingę tak, że ten potknął się i zwłoki wypadły na piach.
Między Amerykanami coraz częściej dochodziło do ostrych kłótni o żarcie i wodę. W ruderze, sąsiadującej z barakiem Willa, spór zaczął się od złapanego w pułapkę szczura. Jeden z ludzi już go był ugotował i wcinał, gdy jego partner, który pomógł przy budowie tej pułapki, wskoczył na towarzysza i zaczęła się krwawa bijatyka na pięści; musieli ją w końcu przerwać świadkowie, bo niechybnie jeden z nich padłby trupem.
Kiedy indziej Will przechodził obok magazynu żywności w chwili znoszenia dostaw z ciężarówki kwatermistrzostwa. Widok żarcia przyciągnął tłum, wtedy jeden z Japończyków podniósł w górę wołowy zad. Był to pierwszy kawał żywego mięsa, jaki jeńcy widzieli od czasów Bataanu. Żołnierz przerzucił mięso do drugiego Japończyka, który uczynił gest:
- Chcecie kawałek? - Wszyscy wrzasnęli, że chcą, w tym także Will, choć obawiał się, że Japończycy robią sobie z nich jaja. Ale żołnierz schylił się i odciął kawał mięsa ważący ze dwadzieścia funtów. Wymachiwał tym płatem tak, jakby karmił psy w klatce, po czym rzucił go między jeńców. Upadło to obok Willa i Will to porwał. A gdy odcinał kęs ukrytym przed Japończykami scyzorykiem, jeńcy opadli go jak sępy.
- Cofnąć się! - krzyknął, zaciskając wołowinę pod jednym ramieniem i wymachując nożem. Cofnęli się o kilka stóp, a on odciął kilka funtów. Pozostawiwszy całą resztę mięsa, odszedł i omal nie został zadeptany przez rozwścieczony tłum. Widząc tych klnących, prących, wrzeszczących, bijących, pomyślał: mój Boże, co się z nami stało.
Chowając mięso pod koszulą, Will pokuśtykał do baraku. Na widok takiego łupu wybuchł wrzask radości, po czym któryś powiedział:
- Na litość boską, stulcie gęby! Ściągniecie tłum! - Przygotowali ucztę w sekrecie. Każdy wniósł jakiś swój wkład: ukrywaną dotychczas camotę, cebulę lub polny chwast. Postanowili jednomyślnie przyrządzić gulasz, po czym mięso i jarzyny pokroił scyzorykiem Willa któryś z poruczników. Usiedli kręgiem i patrzyli, jak się warzy w kociołku. Willowi przypomniało to scenę z czarownicami w „Makbecie”.
O zmierzchu kilku ludzi tak się zniecierpliwiło, że zażądali degustacji. Honor ów przypadł Willowi. Wyjął mały kąsek mięsa i powąchał tak, jak się wącha wino w wytwornej restauracji. Skinął głową z aprobatą. Każdy miał menażkę i Will zaczął rozdzielać mięso, kawałek po kawałku. Dobył kęs większy od pozostałych. Przyjrzawszy mu się bliżej, zobaczył, że to żaba. - Musiała wykonać do kotła swój ostatni skok - powiedział i był gotów ją wyrzucić.
- Daj mi ją - podszedł jeden z poruczników, wziął żabę i szybko się oddalił.
Podjadłszy, ludzie zaczęli gawędzić w mroku o pamiętnych daniach domowych. Rozmawiali aż do wygaśnięcia ostatniego węgla w piecyku. Potem się wczołgali na swoje twarde prycze, a Will stwierdził, zdumiony, że nie czuje się zwycięzcą. Był zgnębiony. Żarcie nie siedziało dobrze w żołądku, kilka razy miał wrażenie, że zaraz wyjdzie i zwymiotuje. Postępowali jak zwierzęta. Głód zepchnął ich na najgłębsze dno. A co się stanie za miesiąc, za rok, za dwa lata? Jeśli przeżyją, czy będą życia warci?
Rankiem zgłosił się ochotniczo do Oddziału Umarłych. Minionej nocy spadł długotrwały, ulewny deszcz. Trawiaste strzechy przeciekły w wielu miejscach i ludzie lgnęli do siebie w poszukiwaniu ciepła. Will wstał o świcie. Jego grupie pogrzebowej kazano wynieść trupy z Oddziału O, mieszczącego się tuż za szpitalem. Wyglądał jak mały dom towarowy i w promieniu kilkuset jardów roztaczał ohydny odór. Dowódca oddziału, sierżant Dix, owiązał nos chusteczką i wszedł do budynku. Will pomyślał, że zemdleje od tego wszechogarniającego smrodu. Słońce, przebijające dziurawy dach, zmieniło to wnętrze w palenisko. Ludzie leżeli pokotem na wilgotnej podłodze, we własnych odchodach. Ich kości zdawała się utrzymywać w kupie tylko wyschła skóra. Byli szkieletami. Szczęśliwsi leżeli na bambusowych okiennych żaluzjach. Jeden stał. Powoli sunął w stronę Willa.
- Co tu robisz, żołnierzu? - spytał Will.
- Ot, czekam na śmierć. Dlatego mnie tu wsadzili. - Wyszczerzył zęby w straszliwym uśmiechu. - Ale mam dla nich wiadomość. Zamierzam przetrwać. Wychodzę z tej trupiarni, mister!
Stanowił w tym wielkim pomieszczeniu jedyną iskrę życia. Inni porzucili wszelkie nadzieje. Człowiek o pustych oczach zatoczył się i kucnął, żeby się wypróżnić, jęczał z przeszywającego bólu. Szczypał się w pośladki i próbował znowu, bez skutku. - Hemoroidy - powiedział. - Nie srałem od dwu tygodni.
- Czemu nie pójdziesz do medyków?
Człowiek spojrzał w górę bez nadziei. - Sam jestem medykiem.
Inni z Oddziału wynosili już zwłoki na własnych nosidłach. Will ujął pod ramiona człowieka, który zmarł na podłodze. Spostrzegł przerażony, że skóra zostaje mu w rękach. Gnijące ciało ułożyli w końcu na noszach. Musiało nieść je czterech mężczyzn, z których każdy był chodzącym szkieletem o zapadłych oczach, wklęsłych policzkach i wystających żebrach. Nosidła Willa były zbyt krótkie, więc zwisały z jednego ich końca nogi nagiego trupa, zgięte w kolanach, z drugiego zaś ramiona i głowa, wskutek czego rozwarły się powieki, rozdziawiły usta i wywiesił język. I gdy ten kondukt dwunastu zwłok ruszył w drogę, wyszedł mu naprzeciw drugi, ze szpitala.
- Zmiana na Oddział O - powiedział sierżant Dix z wisielczym humorkiem.
Kolumna pogrzebowa przeszła przez obóz. W pierwszych dniach ci, którzy patrzyli, stawali na baczność i salutowali. Teraz śmierć stała się czymś tak zwyczajnym, że nikt nawet na nią nie spojrzał dwa razy. Nikt się tym zdawał nie przejmować. Prawdopodobnie był to jedyny sposób samoobrony ludzi przed szaleństwem.
Zatrzymano ich przy barakach. Ktoś wskazał dół budynku. Jakiś kolejny biedaczyna czołgał się spod niego, by umrzeć. I tu dołączył do grupy ojciec O'Malley. Poznał Willa i spytał o stan rany.
- Lepiej, ojcze - odparł, choć każdy krok sprawiał mu ból.
- Nie pozwalają mi odprawiać żadnych nabożeństw - powiedział. - Ale zazwyczaj udaję, że należę do Oddziału. - Zastąpił Willa na końcu noszy. Will zaprotestował, ale kapłan rzekł: - Chcesz, żebym miał kłopoty? Przejmiesz to za kilka minut.
Gdy podeszli do bramy, sierżantowi Dixowi wręczono japońską flagę. Ruszyli ku skalistym zboczom cmentarzyska, z długim, na poły zajętym już masowym grobem. Deszcz wypłukał ciała na powierzchnię. Sterczały nogi i ramiona. Szarpały je myszołowy. Dix spędził ptaki i wskazał miejsce, gdzie mają złożyć zwłoki. Will drgnął na myśl, że musi ich dotykać. Ale sierżant, stary fachowiec, pokazał im, jak się kręci sznurki z wysokiej trawy cogon:
- W ten sposób możecie podnosić zwłoki z nosideł bez obrywania mięsa.
Will wraz ze swym partnerem ostrożnie złożyli trupa w podmokłym grobie. Ojciec O'Malley mruknął coś po łacinie i rzucił na zwłoki garść piasku. Potem, gdy Will zaczął je zasypywać szuflą, rzekł:
- Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć...- Ciało wyłaziło na powierzchnię, toteż dwaj ludzie musieli je przyciskać kijami.
Irlandzki szeregowiec o wyglądzie zabijaki, nazwiskiem Kelly, rozpoznał następne zwłoki do pochówku.
- Porucznik Murphy! - krzyknął triumfalnie. - Powiedziałem temu skurwysynowi, że naszczam na jego trupa, nawet gdybym go musiał wygrzebać!
Rozpiął rozporek i obsikał ciało, zanim ktokolwiek zdążył mu w tym przeszkodzić.
Gdy Oddział maszerował z powrotem do obozu, Kelly opowiadał ze szczegółami o swych pretensjach do Murphy'ego, ale cała jego nerwowa energia zniknęła nagle, gdy tylko doszedł do swego baraku. Wpełznął do środka niczym stary pies.
- Stawiam perły przeciw orzechom, że jutro będziemy go musieli wyrywać stamtąd siłą - powiedział sierżant Dix. - Nienawidzili się obaj, on i Murphy. Teraz, jak już go obeszczał, nie ma tam po co łazić.
Will miał wrażenie, że nigdy nie dojdzie do swego baraku. Padł na siennik. Sąsiad, porucznik o twarzy niemowlęcia, nazwiskiem Benny Williams, przyniósł mu kubek wody. Will wypił ją kilkoma łykami i poprosił o jeszcze. Potem czuł się tak, jakby brzuch miał mu eksplodować. Paliły wnętrzności. Ktoś mu poradził, żeby poszedł na Izbę Chorych, ale nie zniósłby powrotu na teren szpitala. Nie poszedł nawet do stołówki, bo cóż daje walka o życie?
Tej nocy wydało mu się, że otacza go zewsząd odór cmentarzyska. Miał jeszcze w nozdrzach smród gnijących ciał, rzygowin, kału i ropiejących ran Oddziału O. Ciszę tej nocy rozdarł skowyt. Skowyt z baraków. Rozbrzmiały potem gniewne głosy, jęki i rzężenia. Po chwili usłyszał także dalekie wycie zdziczałych psów. Wiedział, dlaczego wyją. Wykopywały zwłoki i żarły je. Powrócił doń odrażający widok myszołowów rozszarpujących ramiona i nogi. Wciągnął głęboko powietrze i zatkało go. Odór śmierci nie był złudzeniem, snuł się tuż obok. Czuł w ustach smak śmierci i był to smak rzeczywisty. Umierał.
Usnął wyczerpany. Obudził go Williams. Benny, kościsty chłopiec, tegoroczny absolwent uczelni, wyglądał jak nastolatek. Wytrzymał marsz i „O'Donella” bez słowa skargi, a do Oddziału Umarłych zgłaszał się ochotniczo częściej, niż musiał. Pogodnie lekceważył zgodę pozostałych na nieustanną lekturę „Nauki i zdrowia” Mary Baker Eddy.
- Zabieram pana na Izbę Chorych - powiedział.
Will zdołał się uśmiechnąć. - Pomyślałem, że należysz do kościoła Christian Science*8...
- Bo jestem - odparł Benny - a pan nie jest. - Zmusił Willa do powstania i pomógł mu dojść do lazaretu. Podszedłszy blisko, natknęli się na Oddział Umarłych. Wynosił kolejne zwłoki. Panujące w lazarecie warunki, od pierwszej w nim bytności Willa, bardzo się pogorszyły. Niektórzy nadzy pacjenci leżeli poza budynkiem, na gołej ziemi, bez przykrycia.
Dr Rosen, ujrzawszy Willa przy życiu, zdawał się zaskoczony.
Potrząsnął smutno głową. - Moi prezbiteriańscy koledzy nigdy nie uwierzą w to, co im opowiem - rzekł. - Założywszy, że wrócę. Niech pan spojrzy na tych nieszczęśników. Cierpią na dyzenterię, malarię, beri-beri i na coś, co nazywamy mokrym beri-beri. Pan spojrzy na tego człowieka. Złapał coś, co porządkowi nazywają „ryżowym brzuchem”. Niedożywienie. Niedożywienie, niech to szlag! Toż to pospolite wygłodzenie! Ci faceci ze spuchniętymi nogami? Obrzęk. - Kazał Willowi spuścić spodnie. Delikatnie dotknął miejsc wokół ropiejącej rany. - Puchnie, musi boleć.
- Tak, sir. Ostatnio miewałem wrażenie, że mi arterie wysadza z nóg.
Rosen obejrzał nogę uważniej. Zanim wypowiedział słowo, minęła zapewne wieczność.
- Nienawidzę tego, co powiem, kapitanie - rzekł - ale musi pan sam zdobyć tabletki sulfy. Albo straci pan tę nogę.
- Jezu Chryste - jęknął Will. Mówiono że muszą tu operować bez żadnej dezynfekcji i że ktokolwiek raz usłyszy krzyk operowanego, nigdy go nie zapomni. Jeszcze gorzej iść przez życie na jednej nodze. Nigdy więcej tenisa, nigdy żadnej wspinaczki. A jaką szansę przeżycia w tej czarciej kloace ma jednonogi człowiek? Boże... wolałbym umrzeć zeszłej nocy. - Usłyszał brzęczenie i zdał sobie sprawę, że to mówił do niego ten lekarz.
- Może potrafię wygrzebać kilka tabletek sulfy, kapitanie, ale niech pan na nie nie liczy. - Rosen wyszedł z budynku.
Will poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
- Nie poddawać się - powiedział Benny cicho. Wracała nadzieja. Wrócił także, zwiesiwszy głowę, Rosen.
- Przykro mi, kapitanie, nie ma tam ani jednej tabletki sulfy. - Pochylił się ku przodowi. - Będę musiał operować. Albo pan z pewnością umrze. - Ujął Willa pod ramię.
Will wyrwał się i krzyknął: - To wolę umrzeć! - Lekarz próbował go powstrzymać, ale Will pokuśtykał do drzwi tak szybko, jak tylko mógł. Dyżurny usiłował go zatrzymać. Benny odepchnął go na bok i pomógł Willowi zejść ze schodów. - Nie umrzesz, Will - powiedział. - Nie możesz umrzeć.
Omal się nie zderzył z ojcem O'Malleyem, który zaciągnął Willa do bambusowej chaty na pogawędkę w cztery oczy. - Obserwowałem cię, synu - rzekł, kiedy zostali sami. Był niezmiernie wychudzony, wyglądał tak, że mógłby go zdmuchnąć lada powiew. Ale jego zmizerowana, ascetyczna twarz emanowała spokojem.
- Chcę umrzeć - powiedział Will.
- Nie - zaprotestował O'Malley - Bóg tego nie chce.
- Pan nadal sądzi, że istnieje Bóg przy tym całym piekle wokół nas?
- To wszystko jest zrozumiałe tylko wtedy, jeśli Bóg istnieje. Jak człowiek może być aż tak głupi, pomyślał Will.
- Wierzę, że zdobędę dla ciebie kilka tabletek sulfy - powiedział kapłan. Will poczuł przypływ nadziei. - Skąd?
- Czy masz jakie pieniądze, synu?
Will miał dwie amerykańskie dwudziestodolarówki ukryte w bucie.
- Mam kogoś w Forcie McKinleya, Filipińczyka, który był urzędnikiem u generała Breretona. Przysłał mi już trochę chininy.
- Wyjaśnił, że do Fortu McKinleya przeniesiono dużą grupę z Korpusu Łączności, bo zmagazynowali tam spore ilości kabli telefonicznych z Bataanu. Oddział ów zajmuje się teraz przenoszeniem tego materiału z McKinleya do strefy portowej Manili. Co dzień dosyłają nowe uzupełnienia. - Nie chciałbyś tam pojechać? - spytał ojciec O'Malley.
- Chciałbym, ojcze.
Dwa dni później, tuż przed świtem, zbudził Willa chudy szeregowiec.
- Jestem Mike. Przysłał mnie ojciec O'Malley - to wszystko, co powiedział. Inni już się zbierali w różne oddziały, gdy ci dwaj mężczyźni szli ku kantynie oficerskiej. Za porozbijaną małą ciężarówką stało sześciu jeńców. Will i Mike wdrapali się na platformę i po paru minutach wóz przejechał bramę.
- Kim jest ten Amerykanin siedzący z przodu, między szoferem i japońskim strażnikiem? - spytał Will.
- To szeregowiec Popov - odparł Mike - największy skurwiel w obozie O'Donella, nie ma na niego siły.
Will słyszał o nim. Popov przed powołaniem do wojska był bokserem, rządził więc swoim barakiem tak, jakby był samym MacArthurem. Charakter miał nieokiełznany i jednym ciosem potrafił posłać na deski każdego, kto mu się sprzeciwił. Strażnicy tolerowali go, ponieważ dbał o porządek. Dyrygował największym czarnym rynkiem w obozie i potrafił, za pomocą łapówek, przynajmniej raz w tygodniu zorganizować wycieczkę do „McKinleya” lub Manili po żywność, papierosy i najprzeróżniejsze towary obozowego użytku. Opowiadano, że ten wszędobylski Popov, przybywszy do Manili, wdarł się do szemranego nocnego klubu i od tej pory robi interesy z miejscowymi gangsterami.
- Byłem w jego kompanii na Bataanie - powiedział Mike. - Brał każdą ciężką robotę i przybierał na wadze, a my, reszta, konaliśmy z głodu.
Powietrze było nadal chłodne i Will rozkoszował się rzadką chwilą wolności. Gdy przejeżdżali przez barrio, ludzie przyglądali się im ze stoickim spokojem, paru tylko zrobiło nieśmiało znak V. Wjechali między wypalone budynki, ale większość manilskich przedmieść pozostała nietknięta. Ludność była tu ostrożniejsza i zdawała się ich nie dostrzegać. Will, wjeżdżając we wrota McKinleya, przypomniał sobie ostatni swój tu pobyt, panikę, rozpacz tych, których pozostawiono własnemu losowi. Ciężarówka stanęła przed domem towarowym i Will zszedł z niej wraz z innymi. Mike trącił go i wskazał Filipińczyka stojącego obok zwoju kabla telefonicznego; notował coś na pulpicie. - To ten.
Serce Willa zabiło tak mocno, że pewnie było je słychać. Podszedł do Filipińczyka ostrożnie. - Ojciec O'Malley powiedział mi, że mógłby pan postarać się o jakieś pastylki sulfy.
- Być może - odparł ów, ledwie poruszając ustami.
- Ile?
- Ile masz?
- Czterdzieści amerykańskich dolarów.
- W porządku. - Filipińczyk wziął pieniądze wyćwiczonym, niezauważalnym ruchem, - Przyjdź tu o szóstej, kiedy ciężarówka wraca do O'Donella.
- Potrzebuję dużo - zaczął Will, ale Filipińczyk odwrócił się i odpłynął, podszedł natomiast strażnik japoński i walnął Willa kolbą w plecy.
Ładując kable na ciężarówki, Will był już w południe zupełnie wyczerpany, pokuśtykał więc w cień domu towarowego, by nieco odsapnąć. Ruszył ku niemu groźnie strażnik, ale w tejże chwili wyszedł z domu towarowego szeregowiec Popov w towarzystwie kaprawookiego japońskiego porucznika. Popov coś mu szepnął i ten, gestem jawnie pijackim, odpędził strażnika na bok.
- Wstań pan, kapitanie - powiedział Popov, stawiając Willa na nogi. Poprowadził roztargnionego do pobliskich koszar. - Tu kwateruje służba wartownicza. - Will tęsknie spojrzał na rzędy łóżek. - Weź sobie jakieś porządne odzienie - powiedział, wskazując równy szereg szafek. - Tu się gnieździły facety z lotnictwa i nie zabrały wszystkich swoich klamotów. - Will znalazł w końcu pasujący na siebie mundur koloru khaki z naszywkami kaprala. Popov włożył koszulę Filipińczyka, drugą podrzucił Willowi. - Włóż ją teraz. Ja i ty i tyn porucznik Japoniec, pojedziem do mniasta, ciut się ozerwać. - Wyjaśnił, że poi porucznika trunkiem skonfiskowanym w Klubie Oficerskim.
Popov pomógł porucznikowi wsiąść do kabiny szoferki z powiewającymi u zderzaków chorągiewkami ze wschodzącym słońcem, potem usiadł z Willem z tyłu. I gdy japoński kierowca wyprowadzał wóz za bramę, strażnicy salutowali. Porucznik odwrócił się i bąknął: - Onna.
- Hai, hai - powiedział Popov i kazał szoferowi jechać na bulwar nad Zatoką. - On chce dziewczyn - tłumaczył Popov i poprowadził kierowcę pod zapyziały kabaret. Pomógł wyjść z szoferki porucznikowi. Will czuł się z tyłu głupio, a przy tym trochę się bał. Wszedłszy do środka, porucznik klapnął na krzesło i zaczął krzyczeć, żeby Will zatańczył z jedną z dyżurnych dziewcząt. Wybrał dlań najwyższą.
- Ty Niemiec? - spytała po „angielsku”.
- Taa... - odparł mając nadzieję, że to skończy konwersację.
- Mówisz po angielsku?
Wykonał gest kciukiem i palcem wskazującym. - Trochę.
Dziewczyna zaśmiała się, potem szepnęła: - Amerykanin?
Skinął głową. Przewirował obok nich kapitan japoński ze swoją partnerką. - Jestem jeńcem wojennym, nie wydaj mnie. - Dziewczyna obłapiła go. - Lubię Jankesów - szepnęła.
Ledwie zdążył usiąść obok coraz bardziej pijanego porucznika, gdy podeszła druga dziewczyna i poprosiła go do tańca. Gdy tylko stanęli na parkiecie, spytała, czy nie widział w „O'Donellu” szeregowca Guillenna Peralty. Odbiła go jej trzecia dziewczyna, pragnąca dowiedzieć się czegoś o swoim bracie. Tak był eksploatowany, że w końcu musiał się tłumaczyć, iż jest ranny i nie zdoła przetańczyć ani kroku. Dziewczyna zaproponowała, że wyprowadzi go tylnymi drzwiami i on po prostu zniknie w czeluściach Manili. Było to kuszące, ale odmówił. Gdyby uciekł, ukarano by innych z jego grupy.
Porucznik domagał się dziewczyny, krzykiem. Chciał jednej, i to natychmiast, ale nie po to, by z nią tańczyć.
- Zawołaj szofera - rozkazał Popov. Will pomógł mu doholować porucznika do wozu. Wrzucili go na tylne siedzenie, tam opadł na oparcie i zasnął.
Tuż przed godziną szóstą wieczorem wrócił pod dom towarowy Filipińczyk. Will i Popov czekali nań przy pustej ciężarówce.
- Masz to? - spytał Will.
Filipińczyk skinął głową. Wyjął niewielki pakuneczek.
- Ale to mnie kosztowało dwadzieścia dolarów więcej. Will był zrozpaczony. - Nie mam więcej.
Filipińczyk wzruszył ramionami. - Przyjedź tu jeszcze raz.
- Aż to gnój! - warknął Popov i zatopił pięść w brzuchu Filipińczyka. Rzucił paczuszkę Willowi, po czym przeszukał kieszenie powalonego, który jęczał. Znalazł dwie dwudziestodolarówki i oddał je Willowi.
- Zostaw mu.
- To oszust. Jeśli ty ich nie chcesz, ja chcę. - Wsadził pieniądze do kieszeni i wskoczył do kabiny ciężarówki. - Włazuj - skinął na Willa. - Siadaj z przodu. - Z koszar wyłonił się kierowca z torbą jedzenia podarowanego mu przez żołnierzy wojsk liniowych. Popov wychylił się i wskazał palcem Filipińczyka, którego powalił. - Spróbuj jeszcze raz, Flipie, a dam cie Japońcom na przekąskę!
Will liczył pastylki sulfy. Było ich dwanaście. Połknął jedną i pociągnął łyk z manierki. Wiedział, że ulega złudzeniu, ale natychmiast poczuł się jakby lepiej. Zamknął oczy i dziękował Bogu. Pod koniec tygodnia rana zaczęła się goić, a to już nie było złudzenie. Nie odczuwał parzących pchnięć ani głębokiego, rwącego bólu. Pokazał gojące się udo ojcu O'Malleyowi.
- To cud, mój chłopcze - powiedział. Stał się cud, czy zadziałał lek, czy jedno i drugie? Willowi było to obojętne, podziękował kapłanowi za wszystko, co ten czynił dla ludzi.
- Oni są bliżsi Boga niż ja - powiedział kapłan. - Oni są bliżej śmierci i wkrótce będą u Niego. To, co ja dla nich robię, mało znaczy.
- Co jeszcze mógłby ojciec robić? - spytał Will.
O'Malley wyszczerzył zęby. - Muszę wyznać, Willu, że czasem nie przesypiam nocy, marząc o zapachu solidnego steku z polędwicy z tłuczonymi ziemniakami, młodą marchewką i kufelkiem piwa.
Z początkiem czerwca obóz obiegła pogłoska, że mają ich przenieść gdzie indziej i że pierwsza grupa odjedzie już rano. Ludzie z chaty Willa nie potraktowali tego poważniej, niż ostatnią plotkę o zamordowaniu Hitlera. Jednakże tejże jeszcze nocy zostali w kilkuset chłopa przepędzeni na teren szpitala i zapakowani do i tak już przepełnionych baraków lazaretu. Zaczęło potwornie lać, ale miło było słuchać niegroźnego bębnienia ciężkich kropel o twardy blaszany dach. Deszcz ustał przed świtem. W szarej poświacie ładowano ludzi na ciężarówki jak bydło.
- Jedziemy na północ - zauważył któryś, gdy skręcili na szosę wiodącą do Capas. Po niecałej godzinie dojechali na przedmieścia jakiegoś miasta. Ktoś powiedział, że to Cabanatuan. Stanęli. Otoczył ich tłum. Ludzie zaczęli wrzucać do ciężarówki kulki ryżu i innego jadła. Strażnicy zachowywali się tak, jakby ich znudziło i nie zdobyli się nawet na grożący gest.
Miła dziewczyna z bardzo głębokim dekoltem zaczęła przesyłać buziaki mężczyznom z ciężarówki Willa.
- Chryste - westchnął chuderlawy szeregowiec. - Ta ale ma piłeczki! Popodbijałbym se je mojem kijkiem! - Will nie reagował, czuł się tym jakoś upokorzony.
- Tyn głupol wyobracałby i maupe, gdyby mu jo podstawić - zauważył drugi z niesmakiem.
- Jooo! - dodał inny. - Ja to bym chętni dostał takigo soczystygo hamburgera! - Nastrój Willa poprawiło entuzjastyczne poparcie tej właśnie propozycji.
Gdy konwój wjechał na piaszczystą drogę, ktoś przypomniał, że jest właśnie rocznica. Dokładnie przed sześcioma miesiącami Japończycy napadli na Pearl Harbor. Will w ciągu tych sześciu miesięcy przeżył więcej, niż w całym poprzednim życiu. Niewiarygodne, co jemu i innym z tej ciężarówki przyszło przecierpieć w czasie tak przecież krótkim. A jednak im się udało, przetrwali. Tylko cudem można tłumaczyć, że przeżyli bitwy, głód i choroby na Bataanie, marsz, obóz O'Donella. Widział więcej śmierci i bólu, więcej marności, tchórzostwa i bohaterstwa, niż jakikolwiek bohater powieściowy kiedykolwiek o tym przeczytał. A tu doświadczali tego wszyscy. Ile na tym stracił? Po raz pierwszy zastanowił się, czy nie stwardniał, znieczulony seryjnością okrucieństw. Czy został odczłowieczony? Ujrzał chudą, ascetyczną twarz ojca O'Malleya. Nigdy w dotychczasowym życiu nie spotykał ludzi równie szlachetnych. Potem pomyślał o tej nieszczęsnej bijatyce o ochłap mięsa, o samolubstwie oficerów, którzy chomikowali żarcie tylko dla siebie, o tym Irlandczyku, co obszczał zwłoki swego wroga.
Jedno nie ulegało dlań wątpliwości: nie był już tamtym zadufanym Willem McGlynnem, któremu szło jak z płatka wszystko, czego się tknął. Pragnienie zaimponowania generałowi Marshallowi i wymoszczenia sobie drogi na szczyt, wydało mu się miałkie. Teraz postawił przed sobą jeden tylko cel: przetrwać, byle nie cudzym kosztem. Czuł, że wibruje w nim coś więcej niż sama nadzieja. Prawdopodobnie przeżyje mniej niż co trzeci z tej ciężarówki; wiedział, że on będzie jednym z nich. Przypuszczalnie wielu spośród ocaleńców dopnie tego oszukując, chomikując, donosząc, a on sobie przysiągł, że nigdy nie zostanie żadnym z nich.
- Hej, kapitanie! - krzyknął ktoś z tyłu ciężarówki. Obejrzał się. Twarz niewiarygodnie chuda. - Pamięta mnie pan?
Will nie dowierzał własnym oczom. Był to ten sam człowiek, którego widział słaniającego się wokół Oddziału O i uznał za trupa.
- Powiedziałem panu, zrobię tych skurwysynów w konia.
Alianci, w drodze do Tokio, pierwszy krok postawili na spokojnej z pozoru wyspie Archipelagu Salomona, położonej dziesięć stopni poniżej równika. Nazywała się Guadalcanal i była najdalej na południe wysuniętym przyczółkiem Japonii. Z lotu ptaka wyglądała jak tropikalny raj. Na ziemi okazała się piekłem parującej dżungli, wściekłych białych mrówek, krokodyli, pijawek, skorpionów, prażącego słońca i ulewnych deszczów.
Zadufanie japońskiej floty wojennej, które doprowadziło do Midway, nie uległo wskutek tej druzgocącej klęski osłabieniu. Naczelne dowództwo Japonii nie spodziewało się tak szybkiego kontrataku, przeto Amerykanie wylądowali na Guadalcanal bez strat. Gdy coraz głębiej wdzierali się w japońskie pozycje, w Tokio dochodzono do wniosku, że trzeba się zdobyć na jakiś drastyczny krok. Wrócił do Tokio, przywiózłszy ze sobą Shoga, pułkownik Tsuji, i ów „bóg działania” wymógł na zwierzchnictwie zgodę na swój wyjazd na południe, gdzie chciał osobiście sprawdzić, co się właściwie dzieje na Guadalcanal. Przestudiowawszy w sztabie 17 Armii w Rabaulu problemy zaciekle toczonych walk, zażądał od jej dowódcy, generała Hyakutakego, zgody na przeprowadzenie nowej operacji w celu odbicia jedynego na tej wyspie lotniska, na którym Amerykanie umieścili swój sztab. Ostateczny plan uderzenia na Pole Hendersona, jak teraz zaczęto je nazywać, opracował Tsuji przy współpracy Shoga i oficera sztabowego 17 Armii. Po czym Tsuji, jako doradca nieoficjalny, wyleciał ochotniczo na Guadalcanal, by uczestniczyć we wprowadzeniu własnego planu w czyn.
W przeddzień wylotu z Rabaulu Tsuji zwołał konferencję prasową. Shoga usiłował na czas jej trwania odstawić, nie chciał, żeby ten młody idealista słyszał, co ma do powiedzenia. Ufał Shogowi, ale zdawał sobie sprawę, że nie jest on jeszcze przygotowany, by wyrazić zgodę na stosowanie drakońskich środków. A były one niezbędne. Młody człowiek odrzucił chrześcijaństwo, ale nadal pozostawał zbyt wrażliwy, by pojąć, że naprawdę cel uświęca środki. Tyle że Shogo, przy całej swej niewinności, poszedł za dowódcą nie prosząc o zgodę, i słyszał, jak ten krzyknął: - Hej, gazeciarze! Znacie takie wyrażenie gashin-shotan? - Znali, uprzedzeni przez swoich zwierzchników, że czekają ich całe lata gashin-shotan. Dosłownie znaczyło to „spać na rozżarzonych węglach i lizać wątrobę”, ale w tym przypadku zwracano się do narodu, by znosił trudy i niewygody, ponieważ są niezbędne dla wygrania tej wojny. Jednakże w ustach Tsujiego gashin-shotan stanowiło wezwanie do zemsty. Dramatycznym gestem podniósł w górę coś, co wyglądało jak bryła czarnego cukru. - To jest wątroba wroga. Liżę ją każdego dnia. - Rzeczywiście, lizał.
Shogo doznał wstrząsu. Jeszcze okropniejszy wydał mu się uśmiech na twarzy Tsujiego. Co tego wielkiego człowieka doprowadziło do tak straszliwych skrajności?
9 października transportowce wiozące uzupełnienia na Guadalcanal, oraz niszczyciel ze sztabem 17 Dywizji na pokładzie, wysadziły swój desant bez przeszkód w Tassafaronga. Hyakutake ze sztabem i Tsuji z Shogiem dobrnęli do brzegu pieszo. Shogo, stanąwszy na suchym lądzie, poczuł zimny dreszcz. Co mogło go tu czekać? Gdy zniesiono na brzeg stosy worków z ryżem i innym żarciem, ujrzał jakieś obdarte postacie wysuwające się z zarośli. Lękliwie podeszli do tych dostaw. Czy te chodzące szkielety były naprawdę żołnierzami? Włosy mieli długie, brudne; postrzępione, utytłane szmaty nie przypominały mundurów. Jeden z tych ludzi wyjąkał Tsujiemu, że ocaleli po bitwie z amerykańskimi Marines stoczonej w górach, nie opodal lotniska.
- Przyszliśmy pomóc wam w wyładunku zaopatrzenia...
Poprowadzili nowo przybyłych wzdłuż plaży do sztabu polowego 17 Armii. Świtało, gdy dobrnęli do celu nad małą rzeczką. Podczas śniadania przybiegł goniec ze złą wieścią. Większość ryżu złożonego na plaży ukradli ochotnicy-kulisi. Hyakutake, zamiast się rozgniewać, westchnął:
- To moja wina, że doprowadziłem tak lojalnych żołnierzy do podobnego stanu. Niech napełnią brzuchy naszym jadłem i niech ich ono przerobi z powrotem na dobrych żołnierzy.
Shogo z trudem przełykał pokarm. Cóż za szlachetny facet z tego generała! Przez cały tydzień wychodzili z dżungli ostatni z tych, którzy walczyli w górach z Marines. Sterczały im żebra. Ich włosy przybrały barwę brudnobrunatną. Któryś wyciągnął otwartą garść. Wypadały im brwi i rzęsy. Któryś ugryzł kawałek mięsa i wypluł kilka zębów.
Shogo spostrzegł, że jakiś żołnierz pije łapczywie morską wodę i spytał, jak to możliwe. Ów odparł, że jego ciało tak łaknie soli, że woda morska wydaje mu się słodka. Ale ta woda sprawiła mu ból, usiłował ją wyrzygać i nie miał siły. Kilku innych także zwijało się w męczarniach. Pomagali sobie wzajem, wtykając w gardła palce. Co za ulga! Gdy Shogo opowiadał o tym, Tsuji potrząsał z rozpaczy głową. Jego konsternację pogłębiła wiadomość, że Marines zaliczyli kolejne zwycięstwo o pięć mil dalej, nad rzeką Mataniko. Nad Mataniko poległa niemal trzecia część wszystkich sił zdolnych do walki, które przyszli zastąpić.
Hyakutake wysłał do Rabaulu radiogram: SYTUACJA NA GUADALCANAL O WIELE POWAŻNIEJSZA NIŻ OCZEKIWANO. Zażądał natychmiastowych uzupełnień zaopatrzenia. Ostatnie zwycięstwo Marines zmusiło Tsujiego do opracowania całkiem nowego planu bitwy, którą zamierzał stoczyć za dziesięć dni. Zamiast przypuścić atak wzdłuż brzegu po drugiej stronie rzeki Mataniko, uderzą niespodzianie, nocą, na Pole Hendersona, i to od tyłu. Świeże uzupełnienia, druga dywizja, przedrą się dżunglą u stóp wzgórza Austen, skalistej kopy za lotniskiem, i uderzą dwoma zagonami.
Zaczęta przed miesiącem budowa łukowatej drogi za Mount Austen była niemal na ukończeniu. Biegła jakieś piętnaście mil przez dżunglę tak gęstą, że wyprostowany człowiek nie mógł przedrzeć się przez nią dalej niż parę kroków. Oddziały saperów miały jedynie narzędzia ręczne do ciecia olbrzymich drzew i przebijania się poprzez pnącza grubości męskiego ramienia. Przez błota przerzucono pnie zwalonych drzew, zaś odcinki odsłonięte, biegnące poprzez trawiaste równiny, zamaskowano sieciami. Nad szerokimi parowami przewieszono grube liny, cieńsze służyły za poręcze na stromiznach. Powodzenie planu Tsujiego zależało od wycięcia drogi w terminie tak, aby podwójne uderzenie dało się skoordynować.
6 Pułk Marines szykował się do zaokrętowania, nie znając kierunku wyprawy. Sądzono powszechnie, że popłyną na Guadalcanal, gdzie 5 Pułk Marines zmagał się z Japońcami, ponosząc ciężkie straty. I, jak zwykle, szóstemu przyjdzie ich ratować. Mark był podniecony tak jak inni, ale się w skrytości bał. Jak się zachowa, kiedy zaczną nad głową latać pociski?
Późnym popołudniem l Batalion zaczął kompaniami wchodzić na pokład luksusowego liniowca o nazwie Matson. Żołnierz rozprowadzał kompanię D po niżej położonych kajutach. Mark odłożył koce, zawiesił plecak u nóg dolnej koi, przywiązał karabin do kraty koi górnej. Pół tuzina chłopaków z kompanii D, wiedząc, że załadunkiem ma kierować ich własny dowódca, kapitan Sullivan, przeszmuglowało na pokład instrumenty muzyczne. I Billy J. namówił ich do śpiewu. Rozległa się wokół kocia muzyka, aż w końcu uciszył ich sierżant i zarządził apel.
- Pora nam jechać - powiedział. - Jeśli się nie beecie zachowywać jako te wytrzebione wałachy, to was pośle na górę.
Grała marynarska orkiestra. Rodziny, przyjaciele; dziewczęta powiewały, wywoływały. Marines, stłoczeni ciasno przy burcie, krzyczeli w odpowiedzi. Mark tylko patrzył.
Do kajut wracali nawet spokojnie. Rozdano ludziom zadania. Mark pełnił wachtę na rufie. Nagle uwolnieni od rekruckiego drylu, zdawali się przygaszeni. Dotychczas większość z nich nie pomyślała nawet, że Japońcy mogą ich zatopić przed dopłynięciem do Guadalcanal.
Dni mijały powoli, niemal co wieczór wyświetlano dla relaksu film - zazwyczaj już kiedyś obejrzany. Kapitan statku biadał, że piechota morska zużywa za dużo wody i zaczął ją wydzielać, po jednej manierce na dzień do picia i mycia. Pod koniec tygodnia ładownia cuchnęła dymem tytoniowym, odorem ciał i potem. Odebrali wiadomość, że popłyną do Nowej Zelandii, do Auckland, a nie na Guadalcanal. Dzięki Bogu, pomyślał Mark, najpierw przejdą dodatkowe ćwiczenia.
Dwunastej nocy dobili do Auckland. Port był piękny, miasto zaś, zamieszkane przez trzecią część całej ludności dwu głównych wysp Nowej Zelandii, wyglądało nader malowniczo. Gdy otoczyły statek holowniki i promy, powitała nowo przybyłych miejscowa orkiestra. Radosny nastrój prysł, gdy dowiedzieli się, że są w niewłaściwym porcie. Powinni byli wejść do Wellingtonu, jakieś pięćset mil na południe.
Do Wellingtonu dopłynęli następnego dnia. Faliste wzgórza pokrywała bujna zieleń, na tle której wiktoriańskie w stylu budowle i przytulne domy przypominały niektórym San Francisco. Był początek listopada, jeszcze trwało lato, lecz żołnierze schodzili na ląd w zimnej mżawce. Ludność witała Amerykanów jak wybawców, zaś młodzi Marines, zszedłszy na obcy ląd, w większości po raz pierwszy w życiu, maszerując wypinali dumnie piersi. Weterani, ci z Islandii, już czuli się tu jak u siebie w domu. Wiedzieli, że przybywają w samą porę.
Przydzielono im na obóz teren położony jakieś trzydzieści pięć mil na północny wschód, w pobliżu wioski Paekakariki. Mieli tam spędzić sześć tygodni na budowie obozu, ćwiczeniach i wspinaczce po otaczających obóz zielonych, trawiastych górach, by wrócić do formy. Wspinaczka po stromych, urwistych zboczach góry (wkrótce przezwanej Birmańską Drogą), z pełnym plecakiem, w letnim skwarze była katorgą, ale dla Marka cztero-pięciomilowe marsze po skałach i przełęczach, z walącym przy każdym kroku w krzyże plecakiem, były czymś znacznie gorszym. Gdy schodził w dół, gięły się pod nim kolana, drewniały nogi.
Wszedł, na dobitkę, w zwarcie z połową załogi namiotu. Odmówił wyjścia do Wellingtonu mówiąc, że to „zwyczajna wiocha”, z zapałem czytywał natomiast ulubione, kupione w San Diego, książki. Pewnego dnia szeregowiec przezwiskiem Goldie, którego nie znosił od czasów „Elliotta”, porwał jego „Wojnę i pokój” i przerzucił do innego żołnierza. Mark próbował zrazu odebrać książkę drogą perswazji, ale obydwaj burzyciele jego spokoju przerzucali ją sobie po szczeniacku z rąk do rąk. Mark, straciwszy w końcu cierpliwość, zaczął zwalać rzeczy Goldiego na podłogę. I tylko wejście Mahoneya zapobiegło bijatyce.
Mark miał już na pieńku ze starszym sierżantem za noszenie czapki zsuniętej na tył głowy i dwukrotne rzucenie papierosa na ziemię. Następnego dnia wybiegł na zbiórkę tylko z karabinem, nie widział bowiem powodu obwieszania się ładownicą i bagnetem, ponieważ tego dnia miała być tylko tak zwana sucha zaprawa. Był w plutonie jedynym, który sobie na to pozwolił: inni zdawali się zbyt tępi, by dostrzec to, co oczywiste. Na Marka nieszczęście, w czasie ćwiczeń plutonu przeszedł obok Mahoney.
- McGlynn! - wrzasnął. - Przynieś no ładownice i bagnet, i staw no mi sie tu, ale migiem! - Mark pobiegł, próbując obmyślać usprawiedliwienie, ale Mahoney nie dał mu szansy.
- Owiń ładownice wokół szyi - rozkazał szorstko. - Beesz jo nosić przy jedzeniu, podczas snu i w czasie wolnym. Noś jom, póki ci nie powiem, że masz jom zdjońć.- Zanim Mark zdążył zaprotestować, sierżant rzekł: - Zmiataj.
Tego popołudnia Billy J. zauważył pas zwisający z Markowej szyi.
- Co to jest? - spytał, a gdy Mahoney wyjaśnił, rzekł:
- Kiedy uznasz, że McGlynn poszedł po olej do głowy, przyślij go do raportu jeszcze raz.
Po dwu dniach Mark stawił się przed Billym J., ponieważ dowódca kompanii poszedł do lazaretu. Poniżenie i niewygoda zaczęły go z wolna przekonywać, że tego systemu nie przełamie.
- Szeregowy McGlynn melduje się na rozkaz.
- Spocznij. - Sullivan zadał sobie trud starannego przejrzenia poczynań Marka i był ciekaw, dlaczego absolwent wyższej uczelni, wyróżniający się student, może postępować jak ostatni głupek. Powinien być z niego dobry morski piechur, a najpewniej zostanie oficerem. Mark rozstawił elegancko nogi i splótł dłonie na tyłku.
- McGlynn, szybko zdobywasz sobie w oddziale opinię malkontenta. Może myślisz, że kiedyś się stawił ostatni raz, byłem frajerem, bom uwierzył w twoje tłumaczonka. Puściłem cię, ale ostrzegłem, że oczekuję od swoich Marines wypełniania obowiązków zawsze. Powiedziałem ci też, że nie chcę cię widzieć po raz drugi na raporcie. - Jego błękitne oczy przybrały ten sam lodowato-stalowy wygląd, który tak Marka zmroził za pierwszym razem. - To jest ostrzeżenie ostatnie. Skończysz z maminsyństwem, zaczniesz postępować jak żołnierz piechoty morskiej. Zrozumiałeś mnie?
Mark zalał się rumieńcem zakłopotania. - Tak jest, sir.
- Lepsi od ciebie próbowali mojej wytrzymałości, McGlynn, i lądowali w karcu o chlebie i wodzie. - Spojrzał na Marka i dodał cicho: - Przykro ci było nosić na karku ładownicę. Pewien facet powiedział, i to się sprawdza, „im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju”. Moje zadanie polega na tym, żebym cię odstawił żywego do mamy i taty. Oczekują od nas, że będziemy się o was troszczyć. Wiem, że wszystkich was nie ocalę. Ale odwiozę tylu, ilu to w ogóle będzie możliwe. Co się stanie, jeżeli nie wsadzisz bagnetu na broń, bo uznasz to za niepotrzebne? Możesz zginąć. Co ważniejsze, możesz spowodować śmierć kolegi. Nie będziemy tego znosić. Masz robić swoje. Jeżeli nie zadbasz o własną dupę, masz zadbać o dupę kumpla. W Marines polegamy na sobie - jak bracia. - Jego oczy zdawały się przeszywać Marka na wylot. Nie były teraz lodowate, przebijała z nich troska. - Możesz odejść - powiedział cicho.
- W tył zwrot, naprzód marsz! - burknął Mahoney.
Mark przysiągł sobie po wyjściu nigdy już nie narazić się na podobne reprymendy tego człowieka, bo bardzo go podziwiał. Postanowił dowieść Billy'emu J., że nie jest maminsynkiem.
Następnego dnia Mahoney pozwolił mu zdjąć z karku ładownicę i, po sforsowaniu - tam i z powrotem - Drogi Birmańskiej, dołączył do tych, którzy udawali się do Wellingtonu. Wellington, w przeciwieństwie do Auckland, nie był miastem koszar, świetnie więc spędzało się w nim czas wolny od zajęć. Druga dywizja piechoty morskiej była pierwszą większą amerykańską jednostką wojskową, jaka tu przybyła, przeto drzwi najlepszych nawet domów w mieście stały przed nią otworem, a dziewczęta okazywały przyjaźń zarówno oficerom, jak szeregowcom. Poszedł za tłumem do Cecil Club. Wszystkie dziewczęta były tam niezwykle przystępne, ale najładniejsze już chłopcy zajęli. Wyszedł więc na ulicę. Kilka razy zatrzymywali go przechodnie, zapraszając do swoich domów. Odmawiał grzecznie. Polował na dziewczynę. W końcu wszedł do piwiarni Pod Trzema X, by stwierdzić jedynie, że kobiety nie miały tu prawa wstępu. Zaprosiła go wylewnie do środka tylko pucołowata barmanka: - Hej, Jankesie, odlej się i właź do baru.
Podziękował i już miał wychodzić, gdy jakiś szeregowy z jego plutonu zaprosił go do stolika. Siedziało tam już kilku rozrabiaczy. Mark zawahał się chwilę, po czym jednak zdecydował stanąć w szranki ze swym plutonem. Zamówił piwo i ledwie umoczył w nim wargi, gdy inni zaczęli wrzaskliwie wyśpiewywać sprośne piosenki, podsłuchane u tych, co służyli na Islandii. Zaczęli od „Railly z jednym jajem” a kończyli na takiej, której koniec brzmiał:
Ta łajba zwała się Wenera,
rany boskie - ruja szczera!
Kurwę z wyrkiem w dziobie miała,
maszt jej furczał modą wała,
Cudny był tam z nami boy:
wraził w zad se - draka znana –
szyjkę zbitej flachy... A hooooj!
I obrzezał kapitana...
Miała ta pieśń niezliczoną ilość zwrotek, jedną sprośniejszą od drugiej, więc Mark, przeprosiwszy, że musi wyjść na chwilę, wyszedł na dłuższą przechadzkę po ulicach. Dotarł do dworca kolejowego, by wrócić do obozu, ale dowiedział się, że następny i ostatni pociąg odjedzie dopiero za godzinę. Wstąpił do baru.
- Co byś sobie życzył, Jankesiku? - spytała kelnerka.
- Kawy - powiedział.
- I to wszystko? - Zaproponowała placek domowego wypieku.
- Nie, dziękuję. - Miała miłą twarz i zgrabną figurkę. A także ciemnorude włosy i była pierwszą rzeczywiście sympatyczną dziewczyną, jaką spotkał w tym mieście, która nie wyglądała na spętaną.
- Myślę, że wszyscy tu jesteście znudzeni taką kupą Amerykanów.
- Dlaczego mielibyśmy być? Wszyscy nasi chłopcy są w Afryce Północnej, liczymy więc na was, że potrzymacie Japońców na dystans. Podłażą coraz bliżej.
Zauważył, że nosi obrączkę. - I tam jest twój mąż?
- Poległ, w Grecji.
- Przepraszam.
Odeszła, by obsłużyć innego piechura morskiego, szeregowca, który był wyraźnie pijany. Nieduży młodzik, prawdopodobnie ze wsi.
- Hej, ślicznotko! - krzyknął. - Cho-no-tu i dej mi kubuś Józia! Podała mu filiżankę kawy. - Nie masz czem by tego posłodzić?
Słodziuchna? - Podała mu cukiernicę. - No nieee, myślałem o całusku!
- Tego nie ma w menu, Jankesie - powiedziała z czarującym uśmiechem.
- Wychodzisz tylko z oficerkami i podoficerkami? Nie wiesz, że mają przeważnie syfa? To latego ichnie niebieskie portki majo czerwone wielkie plamy. - Wyciągnął po nią ramię. Mark wstał, podszedł do niego i klepnął w kark. - Cześć, Mac - powiedział ów. - Wiem, że nie lubisz draki. Biere z Sheilo ślub za tydzień. - Tym razem Mark walnął go w plecy.
- Co ty na to: ja zapłacę za twoją kawę, a ty pójdziesz stąd w diabły? - Schwycił go za kołnierz.
- Kurde, nie chciałem urazić - powiedział szeregowiec i wyszedł chwiejnym kroczkiem.
- Dziękuję - powiedziała kelnerka. - Ale mam na imię Molly i moja mała nie życzy sobie, żebym wychodziła za Jankesa.
- Dlaczego?
- Bo oni ciągną człowieka do łóżka już na pierwszej randce.
- Ile ma lat?
- Cztery.
- Chciałbym ją któregoś dnia poznać. Mieszkasz niedaleko?
- Dosyć. Mam małe mieszkanko.
Zaczął wypytywać o Nową Zelandię i był zdumiony, że nie ma tam węży.
- To jak w Irlandii - rzekł. - Wyprowadził je stamtąd pewien święty.
- Myślę, że u nas nigdy ich nie było. Węży, nie: świętych. Albo może wypędzili je Maorysi.
Maorysi go fascynowali.
- Bardzo ich tu dyskryminujecie? - Nie zrozumiała. - No wiesz, jak my Murzynów w Stanach. - Przyznała, że małżeństwa mieszane są źle widziane, ale większość szczyci się Maorysami. Sławny był ich batalion.
Mark zmienił nagle temat. - W następny czwartek jest Dzień Dziękczynienia i będę miał przepustkę do poniedziałku. Może byśmy wtedy mogli się spotkać? Wiesz, kino albo kolacja?
Zawahała się. Nagle spostrzegł, że już po północy. - Mój Boże, straciłem ostatni pociąg! - Sklął się za swoje gapiostwo.
- Możesz wynająć taksówkę - poradziła. - Zawsze spotkasz jeszcze paru Marines, co też spóźnili się na ostatni pociąg. - Mark ruszył ku drzwiom. - Nie wstąpiłbyś tu w przyszły czwartek? Może też będę miała wolne.
Mark odwrócił się i uśmiechnął. - Do zobaczenia. A nawiasem, mam na imię Mark.
Spotkał na ulicy trzech szeregowców targujących się z taksówkarzem. Spytał, czy może dołączyć. Byli radzi, bo z nim płacili mniej. Pakowali się do środka, gdy wychynął skądś sierżant Mahoney. Mark pobladł na myśl o kolejnych rekolekcjach z Billym J. Nie był więc w szampańskim humorze.
- Zmieszczę się? - powiedział starszy sierżant i wlazł na tylne siedzenie. Przy nim nie mogli przemykać do obozu przez dziurę w płocie. Będą zmuszeni przejść główną bramą i wszystko skończy się raportem. Tym razem Mark miał pewność, że postawią go przed sądem polowym, wiedział, że znajdzie się na czele listy czyścicieli sracza Billy'ego J. Gdy podjeżdżali do obozu, czuł się już jak skazaniec. Pozostali trzej szeregowcy mieli humory równie podłe.
- Zatrzymaj taksę - rozkazał Mahoney, zanim dostrzeżono ich z wartowni. - Wyłazić i zapłacić człowiekowi. - Zapłacili, wyleźli.
- Za mną - powiedział i przeprowadził ich przez dziurę w płocie. Starszy, pomyślał, jest albo sam na lewiźnie, albo równy z niego gość. Mahoney szedł po cichu w stronę terenu kompanii D, nie zauważając, że Mark depcze mu po piętach, i bez słowa skręcił do swego namiotu.
Gdy Mark wsunął się bezszelestnie na pryczę, postanowił nigdy już nie nawalać. Nie nosić czapki na tyle głowy, rzucić palenie, porządnie wykonywać musztrę i jako pierwszy wbiec na szczyt Birmańskiej Drogi, i zbiec z niej na dół. I zżyć się z kumplami z namiotu. Czemuż to, rozumował, nigdy nie miał podobnych kłopotów w czasach włóczęgi. Wśród trampów nigdy nie bywał snobem. Dlaczego jest nim teraz? To głupie. Wkrótce ci chłopcy wraz z nim staną twarzą w twarz ze śmiercią i jego życie będzie zależeć od nich. Zrozumiał, że ćwiczenia znudziły go tak bardzo, ponieważ wykonywał je niejako poza grupą współmieszkańców namiotu. Nie pokusił się nawet o to, by poznać, jacy są naprawdę i czego oczekują od życia.
Szaleńcze japońskie przeciwnatarcie na guadalcanalskie Pole Hendersona skończyło się katastrofą. Plan Tsujiego zakładał równoczesne zajęcie różnych pozycji wyjściowych do ataku przez wszystkie siły japońskie, zgromadzone na wyspie. Uciążliwa droga zwolniła jednak tempo marszu pewnych oddziałów. Zostały w rezultacie przez Amerykanów zniszczone.
Tsuji i Shogo znaleźli się wśród tych ocalonych, którzy stanęli wobec konieczności niemożliwego, jak sądzili, odwrotu do wybrzeża. Wielu odpadło z wyczerpania, modląc się o śmierć. Ku zdumieniu Shoga, jego dowódca zdawał się z każdą przebytą milą odzyskiwać siły. Poprawiał mu się nastrój. Ujrzawszy dowódcę batalionu, leżącego na poboczu przecinki, skrwawionego od pasa w dół, Tsuji rzekł: - Trzymaj się, kogoś po ciebie przyślemy.
- Nie miałem nic w ustach od trzech dni - odparł tamten słabym głosem.
Tsuji otworzył swoją hango i przeniósł z niej pałeczkami szczyptę ryżu do ust rannego oficera. Ten zjadł, potem drugą szczyptę, potem wskazał ruchem głowy kilku leżących opodal poborowych. Shogo wstrzymał z emocji oddech, patrząc jak ten „bóg działań” karmi ich troskliwie po kolei niczym pisklęta wróbli, bo tak otwierali usta. Czy to ten sam człowiek wykonał tamtą pamiętną farsę gashin-shotan?
Tsuji był nieugięty, namawiał innych, by jedli korzonki, pączki drzew, cokolwiek, byle przeżyć. Trzeciego jednak dnia drogę zaścieliły gnijące trupy. Pod wieczór ulewny deszcz zapędził ich do jakiejś rudery. Trzej powaleni na podłogę żołnierze umierali na malarię. Czwarty już nie żył. Obok jego głowy leżał twardy suchar, podsunięty przez przyjaciela na drogę do Nirwany. Żaden z ludzi, jacy tędy przeszli, nie tknął tego cennego pokarmu.
Tej nocy Tsuji i Shogo spali obok umarłego i umierających, budzeni raz po raz przez zaciekle atakujące moskity. Rankiem ruszyli dalej. Młodszych żołnierzy podoficerowie musieli podpędzać witkami, żeby tylko chcieli iść. Shogo z trudem przestawiał stopy. Późnym wieczorem wyszedł z ciemnej dżungli w palmowy zagajnik. Miał przed sobą nieskończony przestwór zielonego oceanu. Wyszli na Point Cruz, siedem mil na zachód od pola walki.
- Oi! Morze! - krzyknął jakiś żołnierz i pobiegł ku sunącej fali. Łyknął wody morskiej. Tsuji pokazywał Shogowi, jak można odzyskać część utraconej wraz z potem soli: ścierając pot z twarzy i ciała, i ssąc chusteczkę. Jednak ból spowodowany odsoleniem ciała był nie do zniesienia, więc Shogo łapczywie chłeptał wodę morską do chwili, gdy Tsuji kazał mu przestać.
Dobrnąwszy do kwatery głównej 17 Armii, Tsuji kazał posłać na front przede wszystkim ryż, potem wystosował do szefa sztabu armii depeszę tej treści:
MUSZE WZIĄĆ NA SIEBIE CALA ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZA KLĘSKĘ 2 DYWIZJI KTÓRA DZIELNIE WALCZYŁA CZTERY DNI I W STRACEŃCZYCH ATAKACH UTRACIŁA PONAD POLOWE STANU STOP PRZEGRALI PONIEWAŻ NIE DOCENIŁEM SIŁ BITEWNYCH PRZECIWNIKA I WYMOGŁEM PRZE-PROWADZENIE MOJEGO PLANU OPERACYJNEGO KTÓRY BYŁ BŁĘDNY.
Dodawszy, że zasłużył na „tysiąckrotną śmierć”, poprosił o pozwolenie pozostania z 17 Armią na Guadalcanal.
Jeżeli Shogo powątpiewał w szlachetność Tsujiego, to ta depesza odesłała zwątpienie do rezerwy.
Tsuji otrzymał jednak z Tokio rozkaz natychmiastowego powrotu. Po kilku więc dniach, pożegnawszy się z przyjaciółmi, zabrał Shoga i wyjechał.
Mark, teraz już jako starszy szeregowiec, przestał miewać kłopoty ze starszym sierżantem Mahoneyem i współmieszkańcami namiotu. Awansował na pomocnika cekaemisty i otrzymał przywilej noszenia nie tylko pistoletu z czasów pierwszej wojny światowej kalibru 45, ale i dźwigania stosunkowo lekkiego trójnogu. Bardziej mu to odpowiadało, niż przynależność do studenckiej konfraterni Phi Beta Kappa. Kiedy więc koledzy z namiotu zaczynali mówić o sobie albo o swoich rodzinach, słuchał i starał się ich rozumieć. Nawet śpiewał razem z nimi sprośne piosenki. Jedna zwłaszcza, „Pieska pieśń”, tak go wzięła, że ją zapisał dla Willa. Dobrze mu zrobi, jeśli pozna, jak żyła druga strona. Przebywał w jakiejś tajnej misji dla FDR. Godny zaufania, stary Will, który znał wszystkich właściwych ludzi po to, by wyciągnąć z tej wojny wszystko, co się da.
Zjechały się na mityng Psy,
te z bliska i te z dala,
żaden im transport nie był zły,
dopóki nie nawalał.
Każden gdy już do holu wpadł,
rozglądnął się za hakiem,
gdzie by mógł swój powiesić zad -
reguły były takie.
Nagle przed zbite stado psie -
sukinsyn, kawał byka,
wyskoczył buldog: pali się!
Zrobiła się panika.
Piekielny kocioł łap i chrap,
gdy pieski duch podupadł -
zrywały z haków na łap cap,
nieważne, czyja dupa.
Ten bajzel taki skutek miał,
ku wielkiej psów niedoli,
że każden cudzą dupę wdział,
a biegać z cudzą - boli.
Dlatego to Pies do dziś dnia
odbiegnie gnatów kupy,
by wąchać zad drugiego psa,
bo własnej szuka dupy.
Mark poczynił także pewne awanse w stosunku do Molly .W Dzień Dziękczynienia poszli do kina, a w czasie dwu następnych weekendów zabierał ją na tańce do Cecil Club i na kolację. Tydzień przed Bożym Narodzeniem zwolniła się wcześniej i zabrała go do swego mieszkania. Jej czteroletnia córeczka była zachwycona Markiem, bo pozwalał włazić sobie na plecy i bawił się z nią w rodeo. Gdy poszła do łóżeczka, Mark przespał się z Molly na sofie.
Później ze sobą na ten temat nie rozmawiali, Molly przytuliła się do Marka. Wreszcie wyszeptała:
- To trwało tak długo. - Pocałowała go w kark i sięgnęła pod poduszkę. - Przypal mi jednego - poprosiła. Przywykła, że partner zawsze przypalał jej papierosa.
Sięgnął po paczkę, przypalił. Smakował nieświeżo, dziwił się, że mógł w ogóle zacząć palić w Elliotcie. Pociągnęła kilka dymów, westchnęła z ulgą. Odwrócił się od dymu i spojrzał ukradkiem na zegarek. Ostatni pociąg odjedzie za półtorej godziny, może więc spokojnie pobyć tu jeszcze godzinę.
Molly zgasiła papieros i znowu przytuliła się do Marka. Była to miła dziewczyna, ale nie miał ochoty na kolejny stosunek. Przypominała mu Miriam, też rudowłosą i tak dalej, sklął się więc w duchu.
- Tak milczysz, Mark. Coś nie w porządku. Czy ja...? Pocałował ją w czoło. - Ty byłaś wspaniała.
- Za tydzień jest Boże Narodzenie. Dostaniesz znowu długą przepustkę, prawda, kochany?
Zawahał się, poszukując wymówki.
Usiadła, strwożona. - Wyjeżdżasz! Wiem, że wyjeżdżasz!
Znienawidził siebie za to, że stchórzył i nie powiedział jej prawdy.
- No cóż, to kolejna plotka, że jedziemy na Guadalcanal. Przywarła doń mocno. - Pokochaj mnie jeszcze raz, kochany! Zmusił się do tego stosunku. Leżeli potem długo, milcząc, wreszcie ona powiedziała: - Kocham cię. Nie mógł wyrzec tego kłamliwego słowa i tylko ją pocałował.
- Miły mój, będę się o ciebie modlić - powiedziała. Potem znowu zapadła cisza.
W końcu przyszła pora odejścia i Mark zaczął się ubierać.
- Nie chciałabym stracić także ciebie - powiedziała, dodając szybko: - Ona jakoś sobie poradzi. - Zbiła go z tropu. - To znaczy, Nowa Zelandia jakoś sobie poradzi.
- Nie wstawaj - powiedział całując ją.
Przywarła do niego. - Myśl o mnie w tamtej zgniłej dżungli.
- Będę myślał - powiedział z przekonaniem i wybiegł, przepełniony uczuciem wstydu.
Obawy Molly wkrótce miały się spełnić. 24 grudnia Marines wyruszyli w kolumnach marszowych ku dokom Wellingtonu, by tam zaokrętować się na cztery duże transportowce. Statki te, które przewoziły na Guadalcanal Marines z poprzedniej grupy, przezwali „Piekielną karetą”. Oddział Marka przydzielono na statek President Hayes, na który musieli się przedzierać po stosach sieci z zaopatrzeniem. Mark, wspiąwszy się po trapie, podsłuchał jak jeden sierżant artylerii mówił do drugiego:
- Twardziele. Gotowi.
Nie czuł się jednak ani twardzielem, ani nie uważał za gotowego. Duszno było w ładowni i ludzie psioczyli, że to sakramencki niefart spędzać Boże Narodzenie w takich warunkach.
Im dłużej Mark czekał na wejście ostatniego żołnierza na pokład, tym dotkliwiej odczuwał mdłości, a gdy wreszcie statek powoli ruszył, poczuł się tak, jakby płynął na Guadalcanal po pewną śmierć. Zaczął wracać myślami do Molly i jej ostatnich słów.
Dziewięć następnych dni upłynęło na pełnieniu różnych wacht, myciu pokładów i ćwiczeniu lądowań z pełnym obciążeniem. Wieczorami jedni pisywali listy, inni śpiewali lub grali bez końca w pokera i Mark ożywiał grę śmiałymi licytacjami. Gdy dopływali do równika, upał i zaduch w ładowni stał się niemal nie do zniesienia. Śpiewali rzadko, ale poker trwał bez przerwy i Mark wygrał ponad tysiąc dolarów.
Dziewiątej nocy byli już jakieś pięćset mil poniżej równika. Mark pełnił wachtę z jakimś drugim żołnierzem. Parę godzin po północy dostrzegli w oddali czarną piramidę.
- Savo! - powiedział kolega. Była to niewielka wyspa wulkaniczna tuż przy zachodnim brzegu ukrytej w mgłach Guadalcanal. President Hayes wpłynął na spokojne wody. Cisza była taka, że Mark dostał gęsiej skórki. Kilka minut później bryza wiejąca od Guadalcanal przygnała odory bagien i dżungli. Mgła uniosła się nagle i Mark ujrzał pasmo gór ostro odcinających się od rozjaśnionego nieba. Poczuł ucisk w gardle. Gdzie przyjdzie mu polec?
Rankiem „Canal”, jak teraz nazywano wyspę, nie miała w sobie nic złowieszczego, wyglądała raczej jak plakat reklamujący raj mórz południowych. Lądowanie przebiegło bez przeszkód. Na długiej plaży, obrosłej pełnymi wdzięku palmami, panowała cisza jak w kurorcie. Poszli w głąb wyspy mijając plantacje kokosów. Ruszyli w kierunku Pola Hendersona. Nagle opadli ich tubylcy, czarniejsi niż Murzyni, jakich Mark widział kiedykolwiek. Łamaną angielszczyzną zaczęli proponować wymianę żywności na kokosy. Z zapadnięciem nocy Mark po raz wtóry poczuł strach przed tą wyspą. Potem cisza, przerywana głosami dżungli, zaczęła mu działać na nerwy. W plutonie nikt poza nim nie odczuwał podobnych lęków. Żartowali i gawędzili jak w czasie manewrów. Kilka następnych dni posuwali się wolno naprzód, wykonując rozkazy głównodowodzącego siłami na wyspie, generała armii. Marines klęli na ślimacze tempo marszu. Pragnęli działań i przeklinali armię lądową.
Amerykanie nie wiedzieli, że japońskie naczelne dowództwo postanowiło wycofać się z Guadalcanal w dniu Bożego Narodzenia. Ich niefortunne wojska odchodziły w sposób zdyscyplinowany, pozostawiając za sobą ariergardy, którym rozkazano tak powstrzymywać nieprzyjaciela, by za każdy zdobyty jard płacił cenę najwyższą. Żołnierze japońscy opuścili swoje domy rodzinne po to, by umrzeć za kraj i cesarza. Bitwy się skończyły, ale uparte wycieczki japońskiej ariergardy pomnożyły liczbę ofiar. Mark nie potrafił sobie wyobrazić gorszego miejsca do walki. Było tu parno, duszno, błotniście, deszczowo. Odór śmierci i gnijących roślin przygnębiał, a dżungla w niektórych miejscach była tak gęsta, że musieli sobie wycinać w niej drogę maczetami.
6 Pułk Marines maszerował w głąb wyspy, by uwolnić 2 Pułk, przypominający teraz, gdy się z nim mijali, kawalkadę duchów. Większość z jego żołnierzy chorowała na malarię i żółtaczkę. Walczyli pięć miesięcy bez przerwy. Wody mieli tyle, ile mogli wypić i wymyć zęby. Jedli racje C, zwykle zimne, z puszek konserw.
- No, jeśli to nie jest towarzystwo asekuracyjne, ten 6 Pułk - Mark usłyszał uwagę wypowiedzianą przez jakiegoś sierżanta - to co was tu właściwie ciągnie, chłopcy, w tę koszmarną rzeź?
- Jeszcze możecie - odpalił Mahoney - wystawić swoje miękkie dupy. - Gdyby was tak, małpojeby, zostawić tu dłużej, to ta cała pierdolona wyspa wyglądałaby nie przymierzając jak nowojorska barka na odpadki z rzeźni. Jesteś pewien, żeście są jeszcze Marines? Mnie się coś widzi, żeście jakby stond.
Kolumna 6 Pułku Marines wspinała się na szczyt pasma wzgórz, które opadało gwałtownie w gęstą dżunglę. Pagórki mogił usypane na stoku wzgórza zaznaczały miejsca, gdzie ludzie padli i zostali pochowani w takim pośpiechu, że tu i ówdzie wystawały z ziemi ich ręce lub nogi. Widok ten przyprawił Marka o mdłości, ale był on w plutonie jedynym, który nie nienawidził Japończyków i musiał ukrywać swoje uczucia. Popełnił głupstwo, że nie zaciągnął się na Wschodnim Wybrzeżu. Wówczas niewątpliwie kazaliby mu bić nazistów.
Tylko weterani z Islandii spali pierwszej nocy na linii frontu. Około północy ktoś przyniósł do Batalionu wiadomość, że w zarosłym dżunglą wąwozie widać żarzące się papierosy Japończyków. Żeby zniszczyć nieostrożnego wroga, który po zmierzchu palił papierosy, zwieziono kupę artylerii. Świst przelatujących nad głowami pocisków i łoskot wybuchów w kotlinie, obudziły Billy'ego J. i sierżanta Mahoneya, którzy wyszli, by popatrzeć, co się tam dzieje. Podniecony zwiadowca wskazywał Japończyków nadal, mimo ostrzału, palących papierosy. Billy J. potrząsnął tylko głową, podczas gdy Mahoney wrzasnął tak głośno, że słyszano go na całej długości frontu:
- Na rany Chrystusa, nie widzisz, głąbie, że to robaczki świętojańskie? Przerwać ogień! Wystawić warty! Dajcie trochę pospać!
W ciągu paru kolejnych dni pluton Marka nie poniósł żadnych strat. Ale jego przerażenie rosło. Najgorsze były noce, zwłaszcza gdy ktoś za linią frontu zaczynał jęczeć. Dowódca plutonu, porucznik Tufts, zwany pogardliwie „Kasprem Lękliwym” przekonywał ich, że to japoński podstęp: chcą zwabić kogoś, by wyszedł na ratunek.
Pod koniec pierwszego tygodnia skarpety Marka przegniły a on sam był tak brudny, że przysiągł sobie zawsze po powrocie do domu nosić wyłącznie białe koszule. Co noc lało, w rozmiękłych okopach nie dało się spać. Przywykł już do skrzypliwych, pełzających szelestów powodowanych przez kraby lądowe, ale one nadal szeleściły, jak skradający się przez linię frontu Japończycy, musiał się więc brać w karby, żeby nie zacząć strzelać z pistoletu.
Doznał ulgi, przekonawszy się, że nie był jedynym w kompanii D, który żył w niemal nieustannym strachu. Dziewiątego dnia sierżant „Tygrys” Rogers, posiadacz złotych bokserskich rękawic mistrza, istne wcielenie typowego piechura morskiego, został za odmowę wyjścia z dołu strzeleckiego odesłany na tyły. Był to człowiek, rokujący nadzieje, że zdobędzie pierwszy złoty medal. Ich dowódca plutonu, niepozorny z wyglądu mały porucznik Tufts, działał tak cicho, jakby się znalazł z powrotem w Nowej Zelandii. Ten były księgowy prowadził wojsko poprzez kokosowe gaje po cichu, ale stanowczo. W każdej drużynie wyznaczył chłopców do wypatrywania snajperów ukrytych w konarach drzew, podczas gdy inni wyczesywali z zarośli resztę nieprzyjaciół. Po wykryciu snajpera, w koronę palmy pluła ogniem cała drużyna. Czasem ciało spadało na ziemię, kiedy indziej pojawiała się tylko stopa lub głowa, ponieważ Japończycy przywiązywali się do drzew.
Gdy z początkiem stycznia Batalion dobrnął do rzeki Kokumbona, wystawiono gęste posterunki po jej drugiej stronie i ludzie mogli się ogolić, wykąpać i wyprać brudną odzież. Sanitariusze obchodzili brzeg udzielając pomocy najbardziej przez dżunglę poturbowanym. Rytuał przeglądu stóp dokonywany przez dowódców plutonu, niegdyś w Elliotcie uznawany przez Marka za idiotyzm, teraz nabrał sensu.
Jakaż to rozkosz, myślał Mark, pobrykać w rzece z takim Skim, ulicznikiem z Los Angeles o przezwisku Peewee, czy Goldiem, sutenerem.
- Mój Boże - myślał - zaczynam tolerować Goldiego! - Tej nocy okopali się po drugiej stronie rzeki, a następnego dnia maszerowali dalej wzdłuż brzegu, w stronę Tassafaronga Point. Nie uszli nawet pięćdziesięciu jardów, gdy idący w szpicy patrol dostał się pod silny ostrzał. Tufts spokojnie skinął na jednego z dowódców drużyn, potem wskazał zagajnik, z którego strzelali snajperzy. Po starannej zaprawie w Nowej Zelandii, dowódca drużyny zrozumiał, o co chodzi i w ciągu sekund drużyna rozbiegła się parami, po czym z kokosowych drzew zaczęli spadać Japończycy. Wtedy Tufts skinął na innego dowódcę drużyny i wskazał kępę gęstych krzaków. Drużyna zaczęła siec po niej jeszcze gęściej. Porucznik nie musiał już nawet wyznaczać celu drużynie Marka; rozwinęli się w półkole i otoczyli zarośla. Za porucznikiem szli cekaemiści. Ustawiając karabin maszynowy, cekaemista Ski otrzymał postrzał w brzuch. Mark zdrętwiał na widok strumienia krwi.
- Przejmij - wymamrotał ranny i skonał. Próbując bezskutecznie zatamować upływ krwi, Mark z szaleństwem w oczach odciągał kolegę na tyły.
- Dokąd go wleczesz?
Mark odwrócił się przerażony. Był to kapitan Billy J. Sullivan, dowódca kompanii.
- Niosę go do lekarza, sir! Postrzelili go!
- Połóż go. - Sullivan wezwał sanitariuszy. - Dostaniesz pochwałę za to, że myślisz o koledze, McGlynn. Podoba mi się to, ale wlokąc go narażasz kolegów, których atak miałeś osłaniać ogniem.
- On nie żyje - powiedział sanitariusz.
- W porządku - skwitował Billy J. - McGlynn, gdyby każdy robił tak jak ty, gdzie byśmy, jak sądzisz, teraz byli? Straciłeś głowę, nie chciałbym, żebyś ją stracił jeszcze raz. Zrozumiałeś?
- Tak, sir - Mark nawet nie drgnął.
- Mam nadzieję. Wracaj do drużyny.
Mark wrócił. Zachowałem się jak smarkacz, myślał. Jak wtedy, kiedy wkurzyłem sierżanta. A Billy J. wiedział o tym. Czemu nie nazwał mnie żółtodziobem? Żeby mi dać kolejną szansę? Pobiegł z powrotem, by stwierdzić, że jest już po walce, a dowódcy drużyn komplementują Tuftsa za jego wyczyn.
Następnego dnia natknęli się na silniejsze zgrupowanie Japończyków. Mark był przerażony okrucieństwem tych kolegów, którzy zdawali się rozkoszować zabijaniem Japończyków, odzieraniem ich z pamiątek, a nawet wybijaniem im złotych zębów kolbami karabinów. Czaszki wrzucali na jeepy. Kilku schwytanych Japończyków nigdy nie dotarło na tyły.
Trwał powolny marsz naprzód, Mark, w chwilach bezczynności, próbował pisać listy do Molly. Nie potrafił jednak fałszywie zapewniać jej o miłości, ani powiedzieć prawdy. Gdyby go zabito, sprawa byłaby załatwiona.
Przekroczyli kolejną rzekę, w której znowu mogli się wymyć. Widok był pospolity: posterunki wystawione po drugiej stronie rzeki i osłaniające flanki plaży; karabiny w kozłach, w nierównych rzędach, a przed nimi plecaki i hełmy; nadzy Marines, piorący bieliznę, opryskujący się wzajem wodą. Po śmierci Skiego, teraz Mark został dowódcą drużyny i ku swemu zdumieniu cieszył się tą nową funkcją. Nawet Goldie wykonywał jego rozkazy bez protestu.
Porucznik Tufts zrównał z Markiem krok i spytał go, jak się sprawuje drużyna. Mark usłyszał nagle zdumione westchnienie i zobaczył, że porucznik pada. I gdy wlepił weń otępiałe spojrzenie, Tufts chwycił go za ramię.
- Snajper! - powiedział. - Kryj się! - Mark sprężył się, odciągając Tuftsa w krzaki.
- Dostałem w ramię - wycedził porucznik przez zaciśnięte zęby.
- Czysta rana, mało krwawi.
Mark rozpiął jego mundur nad krwawiącym miejscem, wyjął opatrunek pierwszej pomocy i zabandażował ranę tak delikatnie, jak tylko potrafił. Rozkazał dwóm żołnierzom, by odnieśli porucznika do sanitariuszy. - A reszta niech szuka snajpera.
Po minucie wypatrzył snajpera Goldie i jednym strzałem sprowadził go na ziemię. Peewee pochylił się nad ciałem, obracając je butem.
- Chudy drań! - powiedział. - Bandaże na jednej nodze, całe ciało w błocie. Kurde, on chyba już zdychał. Oni chyba chorych wystawiają na drzewa jako snajperów.
- O.K. Na koń i w drogę - rozkazał Mark. Chryste, pomyślał niepewnie, zaczynam się zachowywać jak Billy J.
Kontakt z wrogiem bywał nadal sporadyczny, ale przy odpowiednim wietrze Mark potrafił go wywęszyć. Pozbawieni wody do mycia, Japończycy oblewali się wodą kolońską.
- Pierdolona woda fu-fu! Te kundle zasmrodzo nam dżungle! - biadał Goldie! - Śmierdzi to jak pierdolony koci przytułek we Frisco.
Wszyscy zdążyli się przyzwyczaić do odoru gnijących ciał. Smród człowieka był obrzydliwszy od smrodu wszystkich innych gnijących zwierząt.
Około połowy stycznia pojawiło się czterdzieści Zer. Czekały już na nie samoloty armii i floty, i runęły z góry. Na niebie rozgorzała walka powietrzna; Marines oglądali ją jak widowisko. Nagle rozległ się huk silników i siedem bombowców Mitsubishi 97 przeleciało tuż nad koronami drzew, zrzucając bomby wzdłuż plaży i w głębi wyspy. Po paru sekundach znikły, ale ciało Goldiego pofrunęło dziesięć jardów i spadło krwawą miazgą.
Od chwili zastąpienia drugiego pułku Marines, pierwszy batalion posunął się jakieś pięć tysięcy jardów, ale w ciągu paru dni pluton Marka stracił rannego porucznika Tuftsa i dwu zabitych, Skiego i Goldiego. Widok krwi nie mdlił już Marka, potrafił też rozróżniać normalne i nietypowe odgłosy nocy. Schudł, utracił dwadzieścia funtów wagi. Ale nadal żył.
Nocą l lutego 1943 japońskie niszczyciele ewakuowały z północnej części Guadalcanal 5425 żołnierzy. Uratowani odpływali w nastroju ponurym, zgorzkniali wskutek poniesionej klęski i z uczuciem poniżenia, ponieważ zostawiali za sobą towarzyszy, nie pochowawszy ich z należytym ceremoniałem. W ciągu następnego tygodnia owym niebezpiecznym kanałem przez Wyspy Salomona przezwane przez Amerykanów „Ryglem” wywieziono jeszcze osiem tysięcy. Ale dwadzieścia pięć tysięcy innych, zabitych i bliskich śmierci, pozostawili za sobą. W końcu Guadalcanal została przez Marines, działających wespół z armią lądową, oczyszczona całkowicie, tyle że większość Amerykanów powaliła malaria, dyzenteria i gnilec dżunglowy, lepiej znany jako skrzep.
Posuwając się etapami z powrotem ku miejscu wyznaczonemu na obozowisko w okolicy Lunga Point, batalion Marka przystawał nad każdą rzeką, by się umyć i uprać odzież. I mimo że wyznaczono im obronę wybrzeża, wiedzieli, że ich bitwa już się skończyła. Każdego jednak dnia któryś zaczynał się trząść w nie dający się opanować sposób i zgłaszał do lazaretu. W kompanii Marka zapadli na malarię niemal wszyscy.
Wreszcie, w początkach lutego, na horyzoncie pojawiły się szare transportowce. Tydzień później l Batalion właził po trapach na pokład Prezydenta Adamsa. Każdy żołnierz dźwigał pękaty plecak. Mark był jednym z niewielu nie chorujących na malarię dzięki matczynemu gestowi porucznika Tuftsa, który podzielił się z nim atabriną, ale twarz miał od tego leku żółtą. Wspinał się po trapie bez większego wysiłku, lecz zauważył, że Billy J. idący tuż za nim dźwigał ciało z trudem. Każdy szczebel był dlań torturą. Wreszcie dobrnął do burty. Wyciągnął ramię, ale zasłabł. Byłby spadł, lecz Mark pochwycił go za plecak i przeholował przez okrężnicę*9. Billy J. runął na pokład, ciekaw, nim stracił przytomność, kto uratował mu życie.
Mark dołączył do skupionych przy burcie, wpatrzonych w tę nieszczęsną wyspę. Z oddali wyglądała porywająco. Ale cóż to za piekielny koszmar!
- Uwaga, słuchajcie! - rozległ się szorstki głos w megafonie. - Nasz kurs: Wellington, Nowa Zelandia! - Żołnierze wrzasnęli z radości i zaczęli baraszkować. Mark także uległ podnieceniu. Wracali w chłodną pogodę, do raju! Przypomniał sobie o Molly. Co jej powie?
Tego wieczoru słońce zaszło w chwili, gdy konwój ciężarówek z O'Donella podjeżdżał do nowego obozu. Skłębione burzowe chmury znikły jak zaczarowane i Will dojrzał, jakieś dwadzieścia mil na wschód, strzępiasty stożek góry Arayat. Na zachodzie ciągnął się masyw górski Zambales, majaczący niby szereg olbrzymich rozstawionych wacht. Ktoś powiedział, że to obóz Cabanatuan, i że kiedyś była tu amerykańska stacja rolnicza, potem zamieniona na obóz szkoleniowy 91 dywizji filipińskiej.
Nawet z dużej odległości było widać, że budynki są masywniejsze i porządniejsze, niżeli roztrajdane szałasy O'Donella. Na niebie pojawiła się tęcza. Will pomyślał, że to dobry znak, że może nadchodzą lepsze dni? Gdy wjeżdżali w obręb obozu, jeńcy gapili się na nich, jakby byli cudakami.
- Sakramenckie przyjęcie - powiedział sąsiad Willa. - Myślą, że im nas więcej przyjeżdża - tym mniej żarcia dla nich.
Ciężarówki stanęły na podjeździe i gdy Will złaził obolały, poznał majora Marines, którego spotkał kiedyś na Corregidorze.
- Harry! - zawołał, ale został zlekceważony. Zawołał raz jeszcze, wtedy major spojrzał nań szyderczo.
- Kim jesteś, u diabła?
- McGlynn.
Szczęka majora opadła. - Mój Boże, co się z tobą stało? Musiałeś stracić z siedemdziesiąt pięć funtów!
- Tak sądzisz? - Will obejrzał swoją kościstość, do której już przywykł, i zdał sobie sprawę, że na tle zwalistego morskiego piechura musiał wyglądać jak szkielet. Widok ludzi z Corregidoru dodał mu otuchy. Wszyscy prezentowali się dość zdrowo a to dobrze mówiło o Cabanatuanie.
Nowo przybyłych ustawiono w kolumnach, czwórkami. Człowiek stojący obok Willa był wycieńczony przez dyzenterię i wymagał pomocy.
- Znowu chce mi się srać - powiedział.
Will skinął na strażnika i na migi wyjaśnił mu, że chory pragnie na stronę. Strażnik skinął głową i Will odprowadził kolegę do latryny. Ten stękał i wykrzywiał twarz, ale szła zeń tylko krew.
Dopiero po godzinie, złożoną ze stu jeńców grupę Willa odprowadzono do baraków długości około sześćdziesięciu stóp, skleconych z bambusów, nipy i sawali. Na całej ich długości stały piętrowe prycze, każda długości około ośmiu stóp. Przeznaczano je dla dwóch, a musiały mieścić po pięciu. Za posłanie służyły liście bambusa. Wszyscy, ku swemu zadowoleniu, otrzymali koce. Oficer dyżurny krzyknął:
- Macie, chłopcy, szczęście. To są ostatnie baraki z kocami. Deszcz zaczął bębnić w nipowy dach. Will zdziwił się, że nie przecieka. To kolejna zapowiedź lepszych czasów.
- Wy nowi, uwaga, pamiętajcie, trzymać się z dala od zasieków. Komu się zechce srać po nocy, wali prosto do latryny i tak samo nazad. Nie szwendać się naokoło, bo któryś ze strażników strzeli. Zrozumiano? Róbcie tak, jak reszta tych, co tu siedzą dłużej. Japońce kochają strzelać.
Teraz padał deszcz.
- W porządku - ciągnął oficer dyżurny. - To czas przeżuwania. Dostaniecie tu żarło.
I gdy stu mężczyzn zaczęło szykować menażki do pierwszego posiłku w Cabanatuan, rozległ się szczęk metalu. Do baraku weszło dwóch mężczyzn, każdy z kotłem o pojemności pięciu galonów. Ten, który szedł w stronę Willa, wrzeszczał: - Dziś zupa ryżowa, chłopcy! - Na znak zadowolenia rozległo się kilka gwizdów.
Will wystawił przykrywkę swojej menażki i otrzymał solidną porcję ryżu. Potem menażkę wypełniła zupa ugotowana z zieleniny. Ryż nie był zły, Will nie potrudził się nawet, by wydłubać kilka zauważonych wołków zbożowych.
- Wystrzałowa zupa - powiedział nalewający. - Rozmiłujesz się w niej.
Warzywa były miękkie i dość nawet smaczne; Will przełykał wszystko bez oporów. Z kranów ciekła woda, Will wyszedł więc, by umyć naczynia. Inni za nim. - Pokój z bieżącą wodą - powiedział ktoś i śmiech powitał jego słowa. Był to dźwięk niezwykły. Kolejna dobra wróżba, myślał Will. Lecz gdy tylko wrócił do swojej nyży, poczuł, a z nim kilku innych, silne skurcze żołądka. Ból był rozdzierający.
Will wił się w męczarniach. Poczuł na czole zimny, mokry okład i usłyszał czyjś uspokajający głos. - Spokojnie. - Skurcze ustąpiły, ale ulga trwała tylko chwilę. Poczuł straszliwe parcie. Zerwał w pośpiechu spodnie i koszulę, i pobiegł, w samych szortach, do latryny. Ziemia wokół wykopu zamieniła się już w błoto, poślizgnął się i omal nie wpadł do tej kloaki. Zdawało mu się, że eksploduje, po czym uczuł ulgę. Powlókł się poprzez ulewę do baraku, osuszył kocem, po czym nałożył spodnie i koszulę.
Deszcz rzedniał, postukując miękko, tak jak postukiwał w dach jego niewielkiego pokoju w Williamstown. Wskoczył pod wilgotny koc, zwijając się w kłębek tak mały, jak to tylko było możliwe. Próbował ogrzewać się własnym oddechem i w końcu zapadł w męczący sen. Obudziły go skurcze żołądka, dokuczliwsze niż za pierwszym razem. Miał takie wrażenie, jakby ta wystrzałowa zupa gotowała się w nim i uznał, że powinien natychmiast lecieć do latryny. Ale zaledwie zdążył spuścić nogi z pryczy, gdy wnętrzności popuściły. Pociekły mu po nogach mokre ekskrementy. Wiedział, że jeśli wstanie, zostawi po sobie obrzydliwy ślad, więc się wyczołgał. Deszcz siąpał, a w kranach było za mało wody, żeby się obmyć. Rozejrzał się dokoła. Po drugiej stronie zasieków stał wartownik. Potem odszedł. Will poszukał oczyma większej kałuży, dostrzegł jedną w odległości około stu jardów. Zrzucił odzież. Cuchnęła wystrzałową zupą. Najpierw obmył się sam szortami. Potem je wyżął i nałożył. Znowu pojawił się japoński strażnik i Will znieruchomiał. Strażnik rozejrzał się i znikł mu z oczu. Will wyprał resztę odzieży i był już tak wyczerpany, że ledwie się czołgał. Był w połowie drogi, gdy wrócił strażnik, padł więc w błoto na płask. Po chwili ruszył w swoją bolesną golgotę ponownie, a siły starczyło mu tylko na tyle, by się dowlec do baraku. Był znowu brudny, ale brudem czystym, i wkrótce zapadł w sen.
Poczuł, że ktoś go trąca łokciem w bok. To oficer dyżurny, i był już ranek. - Wyłaź stamtąd.
Will się wyczołgał.
- Co tu do diabła porabiasz? Will wyjaśnił.
- Gdzie się myłeś? - Will powiedział mu, gdzie. - Ty sakramencki głupku, gdyby zobaczył strażnik, zastrzeliłby.
- Nie mogłem wracać do baraku obesrany.
Oficer dyżurny potrząsnął głową, jakby mówił: „Teraz wiem już wszystko”. Zaczęły padać wielkie krople deszczu. Coraz szybciej.
- No cóż, to spieprzaj do baraku. Za parę minut przyniosą śniadanie.
Will chwycił się za brzuch i zaczął biec ku latrynie. Zdążył w porę i tym razem był dość ostrożny, by nie ślizgać się po błocie. W drodze powrotnej deszcz obmył mu twarz. Dostrzegł dwu ludzi taszczących kotły do jego baraku i stwierdził, ku swemu rozbawieniu, że jest głodny. Stanął w szeregu w samą porę, by dostać chochlę lugao.
- Dziś nie ma wystrzałowej zupy - powiedział rozlewacz, szczerząc zęby.
Pierwsze dwa tygodnie w Cabanatuan minęły Willowi szybko, poczuł się mocniejszy, jadł teraz sporo. Wraz z siłą wróciło postanowienie przetrwania choćby po to, by poinformować Marshalla o kretynizmach wysokich szarż. Przeniesiono jego oddział na wschodnią stronę obozu, do małego baraku zajętego przez czterdziestu oficerów. Obliczony był na dwunastu, więc na każdego przypadała przestrzeń o szerokości dwu stóp. Will sypiał między dwoma młodymi oficerami wojsk lądowych, na górnej pryczy; trzeba się było na nią wspinać po słupie. Pozwolono im przyjmować wizyty przyjaciół z Corregidoru, dowiedzieli się więc wreszcie, co się tam działo w ostatnich dniach. Oficer łącznikowy marynarki wojennej, który powiedział Willowi o półmilionowym podarku MacArthura, pozdrowił go serdecznie.
- Słyszałem, że ci się udało - powiedział i uścisnął mu dłoń.
- Słyszałeś, braciszku, że nasz Mac dotarł do Australii? - dorzucił ze złośliwym uśmiechem. - Teraz uchodzi za bohatera.
Dołączyli doń dwaj majorowie ze sztabu Wainwrighta i jęli psioczyć na MacArthura.
- Spuścił nas z wodą, skurwiel - powiedział pierwszy.
- W Australii wygłosił wielką mowę - dodał porucznik marynarki. - Powiedział: „przebiłem się i wrócę tam”.
Posypał się stek plugawych wyzwisk. Porucznik trącił Willa łokciem.
- Jasne, wróci. Też bym wrócił za pół miliona zielonych i Hotel Manilla. Odciągnął Willa na stronę i opowiedział o ostatnich koszmarnych godzinach na Corregidorze. Twarz miał ponurą.
- Nigdy nie myślałem, że spuszczą nasz sztandar i podepczą. Sukinsyny. Chlasnął dłonią o pięść drugiej ręki. - Nie mam na myśli tych wszawych Japońców. Mówię o MacArthurze i jego fagasach! - Skinieniem głowy wskazał dwu majorów. - Sztab Chudego. Oni się nie boją mówić, co myślą o MacArthurze. Gdyby dziś pojawił się w obozie, daliby mu niezły wycisk.
Barakiem Willa dowodził serdecznie znienawidzony kapitan Marines o nazwisku Bligh.
- Jemu się zdaje, żeśmy w obozie rekrutów - powiedział Wilkins, który miał problemy z utrzymaniem jadła w żołądku. Był osłabiony i zgnębiony. - Zjedz tę resztkę - podsunął Willowi swą menażkę. Will namawiał Wilkinsa, by przełknął jeszcze kilka łyżek. Ale ten rzucił łyżkę. - Nic już nie ruszę, ale obiecuję, wieczorem zeżrę wszystko.
Kapitan Bligh rozkazał, między innymi, by wszyscy obsługiwali się sami. Mimo to, na kolację Will ześlizgnął się po słupie na podłogę z dwiema menażkami.
Bligh stał z założonymi ramionami, rozkraczony nad pięcio-galonowym kotłem.
- Tylko jedna menażka - powiedział.
- To dla Wilkinsa, jest zbyt słaby, żeby zejść na dół.
Bligh odebrał menażkę Wilkinsa. - Ma zleźć i przyjść osobiście. Żadnych wyjątków. - Will zaprotestował. - Ruszaj, zatrzymujesz kolejkę. - Po czym kapitan zaczął strofować innych kolejkowiczów.
- Stać prosto jak żołnierze! Wyglądacie jak kupa łachudrów przed barem mlecznym.
Will wrócił ze złą nowiną. - Ach, niech szlag trafi ten wszawy ryż - powiedział Wilkins. Odwrócił się. Will dotknął jego czoła. Było rozpalone.
- Musisz spróbować - powiedział Will. - Nie poddawaj się. Wilkins z trudem ukląkł i począł zsuwać się po słupie. Stękał i sapał, ale w końcu, acz nadludzkim wysiłkiem, dotknął stopami podłogi. Inni przestali jeść, by patrzeć, jak się czołga w stronę pięciogalonowego kotła, trzymając w jednej dłoni menażkę, w drugiej kubek. Miał do pokonania przestrzeń mierzącą ledwie dwadzieścia stóp, ale Will był przekonany, że Wilkinsowi musiała się ona wydawać długa na milę. Poruszał się jak na zwolnionym filmie, towarzysze dopingowali go po cichu. Wreszcie wyciągnął menażkę i stuknął nią o kocioł.
- Okay - powiedział Bligh. - Połóżcie go z powrotem. - Trzeba było czterech mężczyzn, by podnieść Wilkinsa na górną pryczę. Bligh podał mu wypełnioną menażkę i kubek.
Will pomógł Wilkinsowi usiąść. A ten, patrząc zgaszonym wzrokiem, rzekł: - Dlaczego on mi to robi? Dlaczego kazał mi się czołgać do kotła z ryżem, a potem odnieść mnie nazad?
- Ludzie umierają, ponieważ się poddają - powiedział ten trzeci na pryczy, porucznik Bliss, który zawsze brał stronę Bligha.
- Kapitan usiłuje ratować ci życie. Jeśli sam sobie nie pomożesz, to tak jakbyś sobie sam wykopał grób i sam się zagrzebał. - Bliss, absolwent Swarthmore, który miał nadzieję, że zostanie lektorem języka angielskiego, wsadził w dłoń Wilkinsa łyżkę. - Teraz jedz, niech cię diabli!
Wilkins zaczął wpychać ryż do ust. Wyczerpany legł na wznak i zasnął. Minęła północ, gdy Will usłyszał, jak mamroce modlitwę, potem jęczy: - Boże!
- Co się dzieje? - szepnął Will.
- Krzyż! - powiedział Wilkins słabym głosem. - Nie widzisz tego krzyża? Na stopę wysoki i świeci, jak nie wiem! - Usiłował usiąść.
- Nie widzisz?
- Nie.
- Był tuż przede mną. A teraz nie czuję się wcale chory. Wcale nie czuję się chory. - Opadł na plecy i zasnął jak zanarkotyzowany. Rano jednak zaczął boleśnie jęczeć. Will zszedł na dół z dwiema menażkami. Tym razem Bligh pozwolił mu wziąć obie porcje. Ale ani Will ani Bliss nie potrafili namówić Wilkinsa do jedzenia.
- Spróbuj choć! - namawiał Will! - No, masz!
- Jak twój przyjaciel nie chce, ja bym to zjadł - powiedział ktoś z dolnej pryczy. Bliss oparł stopę na twarzy intruza i pchnął.
- Spierdalajże ty stąd. Gdybyś miał okazję, tobyś trupom oczy wyżerał. Cuchnący sęp! - Bliss, usiłując nad sobą zapanować, dyszał ciężko. - Nie daję rady - powiedział w końcu. - To nie Japońcy są naszymi największymi wrogami. To głód. - Z pomocą Willa pomagał Wilkinsowi usiąść.
- W porządku, stary, teraz łyknij łyżeczkę za mamusię. - Spierzchłe wargi Wilkinsa rozwarł mizerny uśmiech i udało mu się, acz z trudem, przełknąć łyżkę ryżu. Will pomógł mu łyknąć nieco wody. Wilkins sięgnął po drugą łyżkę ryżu, ale nie zdołał donieść jej do ust. Bliss otrzepał jego koc, a Will otarł mu usta. – Dobra - powiedział Bliss, niosąc następną łyżkę. - Teraz przekąsimy za twojego nauczyciela z trzeciej klasy. - Wilkins przełknął z trudem.
W owym czasie podzielono jeńców na dziesięcioosobowe drużyny. Za ucieczkę jednego, rozstrzeliwano pozostałych dziewięciu. Szczęśliwie Willa wcielono do grupy wraz z Wilkinsem, Blissem i siedmioma innymi, którzy złożyli sobie przysięgę, że nigdy nie uciekną w pojedynkę, a jeśli - to wszyscy razem. Bliss ufał swoim dwóm sąsiadom z pryczy, ale w duchu nie dowierzał pozostałym siedmiu i głosem złowieszczo cichym, grając muskularni, oznajmił, że złamie kark każdemu, kto bodaj pomyśli o ucieczce.
Wraz z dowiezieniem następnych grup jeńców z obozu O'Donella, porcje stawały się coraz mniejsze i gorsze. Najzasobniejsi zorganizowali się w quan. Każdy guan konstruował ręcznie piecyk, na którym przyrządzał najdziwaczniejsze potrawy, od chwastów począwszy a na szczurach skończywszy. Poszukiwanie jadła nosiło nazwę quanningu, Will zastanawiał się, czy ojciec umiałby sobie wyobrazić go chwytającego szczura w rowie odwadniającym. Rów, szeroki na stopę i głęboki na dwie, stanowił linię komunikacyjną rosnącego pogłowia szczurów. Łowcy czyhali godzinami, patrząc nieruchomo w trawę porastającą krawędzie rowu. Gdy szczur zaczynał biec wzdłuż rowu, łowcy wydawali wojenne okrzyki i spuszczali na szczura kije. Szczęśliwiec przynosił tę padlinę do domu i gotował. Jeśli szczur był dobry, smakował jak młoda wiewiórka, tak utrzymywali ci, którzy jadali wiewiórki w cywilu.
Jakość ryżu pogarszała się z każdym dniem, coraz więcej znajdowali w nim wołków zbożowych, było ich tyle, że każda porcja wyglądała jak siarczyście popieprzona. Pojawiło się w dodatku mnóstwo białych robaków z brunatnymi główkami i wielkimi oczyma. Nie było soli ani przypraw, żeby to żarcie uczynić bardziej zjadliwym, ale Will jadł wszystko, łącznie z wołkami zbożowymi, z robakami, wychodząc z założenia, że zawierają proteiny. Nawet Wilkins pochłaniał to podłe żarcie i był już w stanie złazić po słupie na dół i odbierać swoje racje.
Niemal każdej nocy, przed zaśnięciem, Will wyobrażał sobie ulubione kiedyś dania: pieczone kurczę, oblane sosem, stek pieczony na węglu drzewnym, na pół surowy i tłusty. Czuł zapach stęka, gdy kroił go w myślach, plaster po plastrze. Potem przypominał sobie dania nie lubiane: brokuły, brukselkę, wątróbkę, krwistą kiszkę. Jakżeby mu smakowały soczyste brukselki! Pewnej nocy przypomniał sobie opowieść Marka o jedzeniu Ken-L-Ration na toście, na ciemnych, bezkresnych równinach wschodniego Kolorado. W Cabanatuan byłaby to uczta. Will z wdzięcznością przełykał w ostatnim tygodniu mięso gotowanego szczura, nogi kota, jaszczurki i szarańczę. Czuł, że niektórzy spośród towarzyszy niewoli, gdyby się nadarzyła okazja, popadliby w kanibalizm. A on sam? Oczywiście, nie! Oczywiście, nie? Nie był tego pewien.
Jadło stawało się obsesją, Will przestał sypiać, ponieważ ciągle burczało mu w brzuchu. Musiał więc jeść, albo umrzeć. Następnego dnia uczynił coś, do czego kiedyś nie byłby zdolny nawet we śnie. Wiercił się po śniadaniu wokół kuchni i wyciągnął menażkę po repetę, jak kiedyś Oliver Twist. I jak Oliver, został przepędzony. Potem zauważył dwu mężczyzn taszczących kocioł do innego baraku. Poszedł za nimi niespiesznie, a gdy tamci skręcili wreszcie ku barakowi poborowych, pobiegł ku drugim drzwiom i ukradkiem przystał do jednej z kolejek. Oczekiwanie zdawało się nie mieć końca. Pocił się ze wstydu i strachu, że zostanie zdemaskowany. Ludzie w baraku byli jednak tak apatyczni, że nikt nie spostrzegł w nim obcego. W końcu nadeszła jego kolej. Wystawił menażkę i otrzymał wielką chochlę lugao.
- Zupy? - spytał nalewający.
Zapomniał przynieść kubek, więc rzekł szybko: - Dziś nie, dziękuję.
- Nie obrażam się.
Will wymknął się na zewnątrz, w obawie, że za chwilę ktoś go klepnie w ramię. Przemknął na drugą stronę baraku, jakby szukał miejsca, gdzie mógłby usiąść i zjeść, ale ponieważ horyzont był czysty, wślizgnął się do własnego baraku. Nikt nie zauważył, jak wspiął się na swoją pryczę z drugą porcją żarcia. Prycza, dzięki Bogu, była pusta. Zaczął jeść lugao, tłumacząc się sobie, że prawdopodobnie ktoś z innego baraku wślizguje się do jego baraku po dodatkową porcję. Ujrzał głowę. Był to Bliss. Will szybko schował menażkę za siebie, rumieniąc się ze wstydu.
- Nie siadaj na swojej menażce - powiedział Bliss ostrzegawczo.
Will wyjął menażkę z poczuciem winy. - Poszedłem do drugiego baraku - wyznał.
- Nie ty pierwszy. Nie ostatni. Wszyscy kradniemy - tak czy owak. Nawet ty. I ja - Bliss zszedł na podłogę, pozostawiając Willa samego. Do menażki wpadł jakiś brud, ale Will wyskrobał jadło do ostatniej drobiny. Czuł się upokorzony i przysiągł sobie już nigdy nie poniżyć się do tak marnego podstępu. I nigdy nie zganić niczyjego samolubstwa.
Tej nocy znowu burczało mu nieznośnie w brzuchu, postanowił temu zaradzić w sposób, który nie byłby zawstydzający. Poszedł rankiem na drugi kraniec obozu, gdzie, jak mu powiedziano, pewien poborowy uprawiał z powodzeniem lewy handel. Znalazł wreszcie owo miejsce. Był to barak poborowych strzeżony przez dwu rosłych szeregowców wyposażonych w pałki. Na dwu pryczach piętrzyły się konserwy, owoce, papierosy, używana odzież. Był to mały sklep! Na bujaku kiwał się szeregowiec Popov! Uśmiechnął się poznawszy Willa. Zatarł ręce, emanowało zeń poczucie władzy. Wyjaśnił, że ciągnie interes dzięki znajomościom z czasu pokoju, przekupując Japończyków procentami od przeszmuglowanych z Manili towarów.
- Nie mam żadnych pieniędzy - powiedział Will. - Mógłbym dostać coś w rodzaju kredytu?
Popov potrząsnął głową. - Przekonałem się, że jak się zaufa oficerom, kapitanie, to ma się kłopoty.
- No cóż, to dziękuję - Will odwrócił się i ruszył niemrawo ku wyjściu.
- Chwileczkę. Myślę, że moglibyśmy coś wykombinować. Will odwrócił się ochoczo. Serce biło mu mocno. – Zrobię wszystko - powiedział, potem dodał szybko - w granicach rozsądku.
- Ja nie pierdolę koszałków, kapitanie - powiedział Popov, podnosząc się gwałtownie z bujaka. Miał posturę byka.
- Nie to miałem na myśli - odparł Will.
Popov usiadł ponownie i uśmiechnął się złośliwie. - Musiałem dać wycisk jednemu majorowi, co chciał mnie zrobić w konia. - Po czym stał się solidnym sklepikarzem. - Wiem, że pan jest równy gość, kapitanie. Dam panu kredyt do dwustu dolarów. Pan tylko podpisze ten czysty czek i wypłaci mi po wojnie.
Will nie wierzył własnym uszom. Była to wspaniałomyślność granicząca z idiotyzmem. Szansę odbioru długu minimalne. Szybko naskrobał na czeku swoje nazwisko i wpisał nazwę swego banku w Waszyngtonie. Popov osuszył atrament chuchnięciami i włożył czek do niezwykle pękatego pugilaresu.
- Pan mnie nigdy nie stawiał na baczność, kapitanie, jak inni oficerowie. Teraz wybieraj pan, co chcesz.
Will pół godziny przeglądał zasoby sklepu i wyszedł unosząc puszkę tuńczyka i puszkę wołowiny. - Dwadzieścia pięć dolarów - powiedział Popov, notując w zniszczonym zeszycie.
Mimo iż osłabiony, Will podreptał do baraku, kryjąc swoje skarby pod koszulą. Wilkins i Bliss uwijali się wokół „piecyka” quonu, starego żelaznego gara osadzonego na trójnogu. Will potajemnie podsunął obie puszki Blissowi. - Do kotła - powiedział.
Tej nocy Bliss otworzył puszki pożyczonym scyzorykiem i mieli ucztę.
W ciągu dwóch tygodni Will wykorzystał cały swój dwustudolarowy kredyt i nie protestował, kiedy Popov oświadczył, że więcej dać nie może. Pogłowie szczurów także zdawało się maleć, przeto trzej przyjaciele zostali skazani na głodowe racje.
Pod koniec czerwca obóz obiegła plotka. Głosiła coś ważniejszego, niż przybycie amerykańskich lotniskowców czy śmierć Hitlera, i posiadała większą wartość. Tego wieczoru mieli otrzymać danie specjalne, zupę wątrobianą!
Podnieceni ludzie przez całe popołudnie omawiali możliwość otrzymania mięsa w zupie, zamiast zwykłej „wystrzałowej” mazi. Dla większości z nich byłby to pierwszy od miesięcy smak prawdziwego mięsa. Jakiś człowiek przyszedł do baraku Willa z niezbitym dowodem. Mijając kuchnię wyczuł nosem zapach wątroby! Kilku pobiegło natychmiast w stronę kuchni, by sycić się tym zapachem. Will usiadł przed barakiem na ławie. Widział skupionych wokół kuchni mężczyzn. Unosili głowy i wąchali jak psy na tropie czegoś godnego uwagi. Widział, jak kiwają głowami i uśmiechają się. To na pewno zupa!
W końcu przybył do baraku pięciogalonowy kocioł. Mężczyźni otoczyli go jak dzieci oczekujące na rozpakowanie świątecznych podarków. Jeńcy, którzy się nigdy do siebie nie odzywali, zaczęli rozmawiać jak starzy przyjaciele. Duch się w narodzie podniósł, urazy chwilowo zapomniano. Chochlę ujął osobiście kapitan Bligh, by każdemu odmierzyć równą porcję. I gdy mieszał tę wątrobianą zupę długą drewnianą łychą, ludzie wpatrywali się łakomym wzrokiem w pływające kawałki mięsa.
Zapadłooki Wilkins dygotał z niecierpliwości. Wysunął menażkę, błysnąwszy oczyma, gdy wpadł do niej szczególnie pokaźny kawał mięsa. Także Will otrzymał ładną porcję. Zupa była ciemnobrunatna, mętna, ale smakowała znakomicie. Ludzie siedli naokoło i gadali, jakby to był Dzień Dziękczynienia.
Will mył naczynia, gdy podszedł doń Bliss. - Niezłe żarło, co?
Will zgodził się ochoczo.
- Ale to nie była wątroba - powiedział Bliss. - Japońce zarżnęły carabao, a to, cośmy dostali, to skrzepła krew.
- Mów ciszej - powiedział Will. - Jeżeli to wyjdzie na jaw, większość facetów rzygnie. - Bliss zrobił to w latrynie, jeszcze przed nim.
Zupa wątrobiana zdarzała się rzadko, a wskutek zmniejszonych racji, dyzenterii, malarii i beri-beri zmarło już siedmiuset pięćdziesięciu ludzi z O'Donella. Obóz pokrył całun przygnębienia. Potem obiegła go kolejna plotka, ta „prosto z dziury numer jeden”. Czwartego lipca Amerykanie mieli dokonać potężnego bombardowania ich terenu, po czym wysadzić zbawczy desant. Informacja ta, zapisana na jajku, została do obozu przemycona przez zaprzyjaźnionego małego Filipińczyka.
Will i Bliss byli przeświadczeni, że to zwykła brechta, ale wielu uwierzyło w nią naprawdę i w dniu 3 lipca kapitan Bligh zwołał ludzi w pokaźny tłum.
- To prawdopodobnie gówno prawda - rzekł. - Ale jeżeli przylecą amerykańskie samoloty, macie spokojnie wracać do baraków, gdziekolwiek się znajdziecie. Nie gadać, nie spieszyć się. Patrzył groźnym wzrokiem. - Jeszcze coś. W żadnym wypadku, powtarzam, w żadnym wypadku nie opuścicie obozu, chyba że go zajmą oddziały Stanów Zjednoczonych. Jeśli chcecie, żeby was pozabijali, dołączcie do filipińskich partyzantów. Są pytania?
Przyszedł czwarty lipca i nie zdarzyło się nic, wyjąwszy parę dodatkowych porcji wystrzałowych zup i zarobaczonego ryżu.
Jeńcy popadli w jeszcze większą apatię i przygnębienie. Wyżsi rangą oficerowie psioczyli na MacArthura coraz siarczyściej.
- Wiedział skurwysyńsko dobrze, że skazują nas na śmierć, wszystkich - powiedział generał brygady William Broughter. - On i jego sztab wiedzieli, że będziemy gnić w zawszonym obozie jeńców. Teraz żrą steki z jajami w Australii. Szlag z nimi.
- Broughter zaproponował, by po wojnie założyli organizację weteranów, do której mogliby należeć tylko wyżsi stopniem oficerowie, jacy pozostawali na Filipinach po pierwszym kwietnia 1942. - To wykluczy zawszony gang MacArthura!
Zgasił te uczucia Chudy Wainwright.
- Musimy zatrzymać nasze żale dla siebie, nie roznosić ich po świecie. - Sprawy przybrały gorszy obrót, gdy wśród pułkowników zaczęły wybuchać kłótnie o rozdział żywności i o prycze. Gdy doszło do rękoczynów, Wainwright zebrał oficerów liniowych.
- Panowie, przez całe lata mieliście łatwy żywot. Teraz poznajecie smak pewnych niewygód i staje się jasne, że niektórzy z was nie potrafią się dostroić. Nie życzę sobie zachowań w rodzaju tych, jakich byliśmy ostatnio świadkami.
Niesnaski przycichły i starsi oficerowie zaczęli wydawać rozkazy tak, jakby mieli pełnię władzy. Jednakże ów dobry w zamyśle zamiar zaprowadzenia porządku wkrótce się załamał. Słuchali tylko nieliczni, bo tu przeważało prawo dżungli, przeżyć mogli jedynie najlepiej doń przystosowani.
Mimo upadku autorytetów szarż, niektórzy wyżsi oficerowie starali się o swoich ludzi w miarę sił i środków. Walczyli o ich prawa w czasie pracy i w barakach. Inni troszczyli się wyłącznie o własną wygodę. Will musiał się powstrzymać, by nie trzasnąć na odlew jednego, który mówił: - Oficerowie tej armii prostaków zawsze stanowili klasę uprzywilejowaną, nie widzę więc powodu do zmiany tego stanu rzeczy.
Will zapisał to w swoim cennym małym notesiku.
W Waszyngtonie zaś przyszły odbiorca tego notesika, George Marshall, wysłał właśnie do przebywającego w Australii MacArthura radiogram zalecający odznaczenie Wainwrighta Medalem Honoru. To najwyższe odznaczenie zostało wręczone MacArthurowi po jego ucieczce do Australii, przy aprobacie nieomal wszystkich Amerykanów, a ten nie wierzył, że godzien go także Wainwright. Odpowiedział stylem urażonego, że napisane przez Marshalla uzasadnienie „nie oddaje i nie odpowiada prawdzie”. Przyznanie Wainwrightowi Medalu Honoru byłoby poważną niesprawiedliwością w stosunku do innych generałów działających na Bataanie, którzy „wykazali się przywódczymi zdolnościami i dawali przykład znacznie przewyższając pod tym względem generała Wainwrighta, a zatem o wiele bardziej przyczyniając się do umocnienia pozycji dowództwa i powodzenia w prowadzeniu kampanii. Odznaczenie to mogłoby w przyszłości wywołać kłopotliwe reperkusje, stanowiłoby więc poważny błąd”.
Oskarżenie miażdżące. Marshall był nim głęboko zmartwiony, ale „kłopotliwe reperkusje” wzbudzały wątpliwości. Czyżby Chudy uczynił coś nagannego, o czym tu nie wiedziano? Czy to nie wyszłoby na jaw po przyznaniu odznaczenia i nie byłoby dla armii kłopotliwe?
Marshall zlecił przestudiowanie tej sprawy swemu szefowi sztabu. Następnego dnia generał McNarney zameldował: „Ja osobiście powątpiewam w motywy MacArthura i gorąco popieram wniosek o przyznanie tego odznaczenia”. McNarney zgadzał się zarazem, że zarówno Chudy jak i wojsko ucierpieliby, usłyszawszy o całej sprawie. Marshall przyjął, acz niechętnie, jego zalecenie, by nie nadawać jej dalszego biegu. Odłożył propozycję na półkę, obiecując sobie, że dopilnuje, by pewnego dnia Chudy otrzymał ten medal. Uwłaczające uwagi MacArthura otrzymały stempel „Ściśle tajne” i zostały umieszczone w sejfie.
Lato przechodziło we wczesną jesień, a życie w Cabanatuan wlokło się niemiłosierne. Z upływem czasu Japończycy zezwolili jeńcom - by zapobiec zupełnemu ich rozkładowi - na organizowanie rozrywek i odczytów. Ludzie posiadający szczególne kwalifikacje mówili o ogrodnictwie, pszczelarstwie, rzemiosłach i o różnych dziedzinach kultury. Ze szczególną niecierpliwością oczekiwano na pogadankę majora Springa, którego córka Molly była hollywoodzką gwiazdką. Jej fotografia wisiała w wielu ziemiankach, a Spring obiecał, że opowie o „kulisach życia wielu gwiazd”, które spotykał. I jakby z tej okazji, przed samym odczytem, Japończycy wydali kolejną superkolację: po kopiastej menażce fasoli z dodatkiem zwykłej porcji ryżu.
Will, jak większość pozostałych, zmieszał fasolę z ryżem, by dłużej delektować się smakiem fasoli. Pierwszy nalał do opróżnionej menażki wody, zamieszał ją, by odkleiła najmniejszą drobinę fasoli i wypił, jakby była nektarem bogów, powoli i z namaszczeniem, starannie potem oblizując wargi.
Tych, którzy zamierzali pójść na odczyt, kapitan Bligh odprowadził do sąsiedniego baraku. Wkrótce zapełnił się on dość szczelnie. Gdy major Spring zaczął mówić o gwiazdach Hollywoodu, ktoś krzyknął:
- Nie mógłbyś zapuścić żurawia za kulisy Betty Grabble? - Inny domagał się „spojrzenia od frontu”. Major z niezmąconym spokojem ciągnął opowieść o swoich fascynujących eskapadach do Hollywoodu do chwili, kiedy któryś pierdnął głośno w ostatnim rzędzie. Nie zwrócono na to uwagi. Wtedy pierdnął głośniej. Tłum ryknął śmiechem. - Hej, chłopcy! - wrzasnął ów paskuda. - Pierdnąłem, ale nie nasrałem w portki! - To wywołało kolejną salwę śmiechu.
Major Spring uśmiechnął się i zaczął mówić o Garym Cooperze, gdy rozległo się trzecie pierdnięcie, tym razem skomentowane:
- Dej posłuchać o Garym Pooperze! - Zapomniano o Hollywoodzie, gdy czterech zaczęło pierdzieć równocześnie. Minutę trwało, zanim ich tłum uciszył, ale major Spring nie miał już ochoty mówić dalej. Wstał nie drgnąwszy ani jednym mięśniem twarzy i pożeglował przez barak, unosząc swoje krzesło. Jego wyjście dało sygnał i zaczęła się kanonada pierdnięć. Towarzyszyły im krzyki i śmiech do chwili, gdy zaczęły tłuc w dach wielkie krople dżdżu. Ludzie rozbiegli się do baraków.
Grupa Willa dobiegła do swego tuż przed nadejściem ulewy.
I gdy opowiadali o odczycie tym, co w baraku pozostawali, Bliss, który nie zadał sobie trudu uczestniczenia w odczycie, wychylił się ze swojej pryczy:
- Wzdęcia - rzekł swoim profesjonalnym stylem - Chaucer uważał za przyrodzoną część codzienności. Szekspir traktował je jak prawowity składnik teatru. Oznajmił, że w czasie swych studiów odkrył, iż z samego „Hamleta” późniejsi purytańscy cenzorzy usunęli pewien dramatyczny epizod zawierający pierdnięcia. - Zsunął się na podłogę. - Ja wam to zademonstruję. - Było już ciemno, ale wszyscy widzieli, jak ściąga spodnie i szorty, i wypina tyłek. Błysnęła zapałka, rozległo się pierdnięcie i z jego zadka wystrzelił długi na stopę błękitny płomień. Było to tak zdumiewające, że zapadła grobowa cisza. Po czym Wilkins wybuchł wysokim, zaraźliwym śmiechem. Śmiali się wszyscy i zaczęli domagać się bisu.
Bliss wykonał pełen godności ukłon.
- Tylko jeszcze jeden raz! - zapowiedział.
Rumor ucichł, zaczęły się niecierpliwe posykiwania. Kolejna zapałka i głośniejsze pierdnięcie, i jeszcze dłuższy błękitny płomień. Wybuchł taki śmiech, fee w ścianę baraku załomotał strażnik, wrzeszcząc: - Cisza tam! Co się dzieje?
Ktoś próbował wyjaśnić łamaną japońszczyzną. Strażnik nie zrozumiał i było oczywiste, że jest zły. Wtedy odezwał się po japońsku Will: - Szanowny strażniku, człowiek podpalił zapałką swój wiatr.
Zapadła krótka cisza. - Dlaczego? - spytał oszołomiony strażnik.
- Długi błękitny płomień - powiedział Will - to widok dość niezwykły.
- Zwariowani Amerykanie! - skwitował strażnik, pukając się w czoło.
Kilka dni później strażnicy obchodzili baraki poszukując jeńców posiadających koszule w znośnym stanie. Wśród wybrańców znaleźli się Will i Bliss. Załadowano kilkuset na ciężarówki i wywieziono na teren pusty i pagórkowaty. Tu rozdano im nowe spodnie, stalowe hełmy i karabiny. Po czym poprowadzono kolumnami na pole, gdzie na bambusowym podwyższeniu stał japoński cywil. Zaczął krzyczeć przez megafon, dobrą angielszczyzną:
- Kręcimy film. Jesteście amerykańskimi żołnierzami i za chwilę przypuścicie atak z tego zagajnika. Będzie trochę wybuchów, ale niegroźnych. - Strażnicy rozrzucali kawałki kokosów tak, jakby jeńcy mieli grać psy, a potem rozstawiali Amerykanów w zagajniku. Jeńcy z uznaniem ważyli w dłoniach japońskie karabiny.
Japoński reżyser zaczął krzyczeć przez megafon, najpierw po japońsku, potem po angielsku:
- Uwaga! Proszę o uwagę! Proszę łaskawie nie naciskać spustów!
- Zaskoczył jeńców. - Zaszła pewna pomyłka - ciągnął reżyser - strażnicy oddali własne karabiny, są załadowane, przepraszam.
- Sytuacja była cudaczna. Nie uzbrojona i mniej liczna straż w obliczu kilkuset uzbrojonych jeńców.
Pierwszy ruszył porucznik Bliss. Podszedł do strażnika i oddał mu swoją broń. Japończyk skłonił się dziękując, a Bliss mu się odkłonił tak samo. Will oddał swoją broń i też odebrał podziękowanie. Potem uczynili to wszyscy.
Przejął megafon stojący obok reżysera amerykański major.
- Zbierzcie się teraz, panowie, u stóp tamtego wzgórza. - Wskazał punkt odległy o pięćdziesiąt jardów, gdzie stał z dwiema białymi flagami inny amerykański oficer. Gdy doszli do niego, wyjaśnił, że dwaj ludzie mają nieść białe flagi i iść na kamerzystę. - Wszyscy ruszą za nimi i będą iść do chwili, gdy reżyser każe nam stanąć. Potem będziemy mijać operatora do końca sceny.
Reżyser wystąpił naprzód i krzyknął: - Uwaga, kamera start!
- Kolej na nas - powiedział oficer amerykański. - Naprzód. Wystawił obie białe flagi, ale nikt nie chciał ich brać. Rozległy się głośne japońskie wrzaski. Oficer amerykański nalegał:
- Weźcie te flagi, na litość boską! Albo będzie z nami krucho.
- Szlag by to trafił - powiedział Bliss. - Poddawałem się raz. Mogę to zrobić znowu.
Wziął jedną flagę. Will odebrał drugą i jeńcy zaczęli wspinać się na wzgórze. Podchodząc do szczytu, Will ujrzał płonące ciężarówki i bomby wybuchające kłębami dymu. Ludzie opływali jednak kamerę tak nonszalancko, jakby szli główną ulicą własnego miasta. Gawędzili, a wielu żuło kokosy.
Asystent reżysera, stojący na wierzchołku pagórka, pisnął: - Nie gadaaaaa! Nie żujeeee! - Odesłano jeńców pod wzgórze. Tym razem większość z nich omijała kamerę w ponurym milczeniu. Jeden wszakże nie wytrzymał, wsadził kciuk w uszy, pomachał palcami i zrobił zeza. Byłby się młody wojak wywrócił, gdyby go nie podtrzymali dwaj inni i nie odciągnęli na bok.
Tego wieczoru Will nie mógł zasnąć. Czuł, że płonie i tonie we własnym pocie. Dostał mdłości, pośpiesznie zszedł na ziemię, ale nie zdzierżył, zanim zdołał wybiec. Gdy ukląkł, by zebrać kał, Bliss postawił go na nogi. - My to zrobimy - powiedział, i pomógł mu wyjść z baraku. Powietrze, mimo obozowego smrodu, było przyjemne.
- Masz chyba malarię - powiedział Bliss. Pomógł Willowi wdrapać się z powrotem na pryczę. Zmył mu twarz mokrą szmatą. Will zaczął szczękać zębami. Trząsł się z zimna. Bliss i Wilkins narzucił nań swoje koce. Wkrótce zaczął się znowu pocić i koce stały się nieznośne.
Następnego ranka Wilkins i Bliss zanieśli Willa do szpitala.
- Malaria - orzekł badający lekarz. - Gdybyśmy mieli chininę, postawiłaby pana na nogi. Może dostaniemy trochę w przyszłym tygodniu. - Wskazał puste miejsce na podłodze. - Połóżcie go tam.
Przyjaciele rozłożyli na gołej podłodze koc i delikatnie złożyli na nim Willa. - Jakoś zdobędziemy dla ciebie chininę - powiedział Bliss. - Nie poddawaj się.
Will zdołał skinąć głową. Wiedział, że najlepszym lekarstwem jest własny duch, postanowił więc żyć. Pocił się trzy dni. Wymiotował tuzin razy dziennie i niemal na sucho. Wilkins dwa razy przyniósł mu kubek mleka kupionego za cztery papierosy. Mimo iż Will nie potrafił utrzymać w żołądku mieszaniny ryżu i mleka, zdawała się dodawać mu sił.
Instynkt życia wyostrzało w nim powolne konanie sąsiada, kapitana piechoty, znanego z odwagi w boju. Żołnierze uwielbiali go, a mimo iż przynosili mu co dzień dodatkowe porcje, kapitan ukradkiem wrzucał je w dziurę w podłodze i marniał w oczach. Zmarł po upływie tygodnia.
Wreszcie Bliss przyniósł cztery tabletki chininy. Nie chciał zdradzić, skąd je wytrzasnął, ale Will zauważył, że nie nosi już na ręce ulubionego zegarka. Protesty Willa Bliss kwitował szczerzeniem zębów:
- Diabli tam, facetowi, który go ma, jutro go ukradną albo mu go skonfiskują.
Wszyscy leżący obok Willa byli w obozie nowi. Ci, którzy leżeli wcześniej, pomarli albo zostali odstawieni na Oddział Zero, skąd szło się już tylko na cmentarz. Will wiedział, że aby przeżyć, trzeba się ruszać i czołgał się z pustymi manierkami swych sąsiadów do kranu z wodą. Napełnienie wszystkich zajmowało godzinę, bywał więc tak zajęty, że dni mijały mu szybko. Stał się faworytem medyków, czasem więc jeden z nich wciskał mu po kryjomu tabletkę chininy. I ten właśnie konował był przez większość pacjentów znienawidzony. Zwykł obchodzić szeregi nieruchomych mężczyzn i bił pałką w stopy tych, którzy zamykali oczy.
- Jeśli facet nie chce żyć, mamy go stąd usuwać - wyjaśnił Willowi. - Potrzebujemy miejsc dla tych, którzy potrafią walczyć o życie. - Skinął głową na człowieka wpatrzonego weń z drugiej strony izby. - Nie cierpi mojego zachowania, ale przetrwa. - Ruszył ku temu człowiekowi i wykonał zamach pałką, potem obejrzał się na Willa i posłał mu zbójecki uśmiech.
Sąsiad Willa zmarł i jego miejsce zajął młody żołnierz cierpiący na chorobę tropikalną podobną do elephantiasis. Miał osiemnaście lat, niewinne, krągłe, błękitne oczy i włosy koloru kukurydzy.
- Nazywam się Scotty Adams i jestem z Iowy - powiedział. Medycy sporządzili dla niego specjalne łoże z podpórką, żeby mógł sypiać w pozycji siedzącej. Obok niego umieszczono drewniany ceber, który lekarz wycyganił od Japończyków.
- Co to jest? - spytał Will.
- Przenośna toaleta - odparł medyk. - On nie może chodzić do latryny. Kiedy mnie nie będzie, pomoże mu pan?
- Oczywiście. - Tego wieczoru Scotty opowiadał o życiu na farmie i o dziewczynie, którą tam pozostawił. Łzy spływały mu po policzkach. Will usiłował go pocieszać. - Muszę zrobić kupę - powiedział. - Może mnie pan na tym posadzić?
Will rozpiął ogromną koszulę Scotty'ego i w to, co ujrzał w mętnym świetle, nie mógł uwierzyć. Jądra miał niemal wielkości piłek do siatkówki. Will ustawił ceber i zaczął przesuwać Scotty'ego. Chłopiec jęczał z bólu. Will przerwał operację, po czym starał się ją przeprowadzić delikatniej. Wreszcie, po sześciu próbach, z wielkim trudem udało mu się Scotty'ego posadzić. Gdy ów skończył, rzekł: - Nie mogę się podetrzeć. Czy może pan to za mnie zrobić?
Will zacisnął zęby, sama myśl o tej czynności była obrzydliwa, ale ją wykonał, potem dołożył starań, by odnosząc młodzieńca na posłanie nie narażać go na zbyt wielki ból. Było to dla obu mocno uciążliwe, gdy Scotty został wreszcie posadzony na swoim miejscu, Will nie mógł się prawie ruszyć.
- Dziękuję, kapitanie - powiedział Scotty. - Równy z pana gość. Will poczuł do nieszczęśnika sympatię, pomyślał, że podcieranie go nie będzie już tak wstrętne. Nie mógł usnąć, mając w oczach jego groteskowe jaja. Dlaczego Bóg, czy Natura, czy cokolwiek postąpiło z tym chłopcem tak okrutnie? Usnął wreszcie, ale go natychmiast obudził dźwięk, jaki wydaje krztuszący się człowiek. To Scotty opadł na bok i chwytał powietrze. Will zdołał go posadzić.
Lubił Scotty'ego z każdym dniem coraz bardziej. Chłopiec nigdy się nie skarżył, a ilekroć krzyknął z bólu, gdy Will pomagał mu siadać na toalecie, przepraszał. Po szczególnie bolesnej wyprawie na ceber, pewnej nocy Scotty westchnął: - Myślę, kapitanie, że odchodzę.
Will nie zrozumiał jego słów. - Nie martw się, ja cię oczyszczę.
- Nie, kapitanie... umieram... - westchnął, by łyknąć powietrza. Will skoczył na równe nogi i wyprostował Scotty'ego.
- To na nic - powiedział młodzik. - Nie mogę oddychać. Nie mogę... Cieszę się, kapitanie. - Wyciągnął ku Willowi ramię: - Daj rękę! - Will zacisnął dłoń na jego dłoni. Scotty wbił w dłoń Willa paznokcie, ale ten nie czuł bólu. - Mm-matko! - Scotty poderwał się jak ryba wyskakująca z wody, potem nagle opadł. Nie żył. Will płakał.
Pod koniec trzeciego tygodnia Will był już dość silny, by chodzić bez niczyjej pomocy, odesłano go więc do baraku. Wiedział, że zaszła w nim nieodwracalna zmiana. Nie mogąc tej nocy usnąć, myślał że to szczęście mieć takich przyjaciół jak Bliss i Wilkins; i że miał szczęście poznając Scotty'ego. Myślał o jego rodzinie. Jakże on ją kochał. Razem z jej dziwactwami i sztuczkami, które czyniły ją jeszcze droższą. Przysięgał sobie, że gdy wróci, postara się raczej zrozumieć, niż sądzić. Ujrzał brzydki dom w Williamstown. We wspomnieniach wszystkie izby były czyste. Wspominał wycie wichru wokół kalenicy nad jego łóżkiem i muzykujący brzęk linii telefonicznej. Słyszał deszcz postukujący w okno. Wszystko to było takie sympatyczne. Czuł słodkie zapachy unoszące się schodami znad kuchni w owe cudowne dni, kiedy im matkowała Floss. Wszyscy uważali, że jest do tego powołana. A kiedy odeszła, by zacząć własne życie z Tadashim, uznali to, włącznie z Willem, za dezercję. Byliśmy tacy niesprawiedliwi, pomyślał. Deszcz tłukł o dach, cofając go w myślach ku Cabanatuan i przypomniał mu wielką burzę nad Tokio, gdy drzewo padło na dach. Krzyczał przerażony. Przybiegła mama, by go uspokoić. Miał wtedy trzy, czy cztery lata? Jeszcze słyszy jej słowa: - Zawsze, gdy coś cię przestraszy, gdy pomyślisz, że nie masz przyjaciela, i że cały świat jest przeciw tobie, zmów małą modlitwę. Zabawne, nie pamiętał wyglądu matki, ale zawsze słyszał jej słowa. Nie modlił się od wielu lat, zaczął się modlić teraz. Zapadł w głęboki sen i śnił coś rozkosznego. Był w domu, ale dom nie przypominał tego z Williamstown; siedział przy długim stole, wokół którego zebrała się cała rodzina, mama i reszta, a stół był zastawiony najsmakowitszym, pachnącym jadłem, jakie kiedykolwiek widział. I było go więcej niż dość dla wszystkich. Ogromny indyk i ziemniaki purée, i parujący sos, wielki talerz żurawiny i płaskie bułki, i mleko, placki z dynią i cytrynowe bezy, i orzechy, i cukierki. I wszyscy się śmiali. Nie było kłótni, swarów ani pretensji.
Zbudził się odświeżony i pełen nadziei. Nabrał teraz pewności, że przeżyje. Odzyskał wiarę, miał dobrych przyjaciół, musiał się tylko czymś zająć. Po śniadaniu oświadczył obu przyjaciołom, że ma zamiar zgłosić się ochotniczo na nadzorcę w obozowej fermie. Oficerowie nie musieli pracować, ale ci, którzy chcieli coś robić, mogli obejmować kierownictwo nad grupami.
Tego ranka Will stanął w szeregu załogi obozowej fermy. Miał na głowie cenny, acz zmacerowany, kapelusz Wilkinsa z szerokim rondem. Wyprowadzono jeńców za bramę, a potem piaszczystą drogą do fermy. Była to obszerna połać o powierzchni jakichś trzystu akrów, na której uprawiano ryż, kukurydzę i warzywa.
- Warto tu być - powiedział Will.
Wysoki, kościsty człowiek spojrzał nań jak na wariata.
-To pewnie twój pierwszy dzień - bąknął kątem ust. - Stul gębę, nadchodzi Anioł.
Wyrósł obok Willa krępy, krzepki, trójgwiazdkowy japoński szeregowiec z długim na cztery stopy styliskiem motyki.
- Schylić kark!
Will udał, że nie zrozumiał, wtedy strażnik brutalnie przygiął mu głowę i złoił mu plecy półtuzinem razów.
- To za gadanie - szepnął kościsty facet.
Will kulał, kościsty musiał mu pomóc, by dotrzymał kroku grupie.
- Ruszaj się i milcz.
Szczęśliwie do fermy pozostało tylko parę jardów. Grupy zaczęły się rozchodzić do różnych zajęć. Jedne nosiły wodę; inne gracowały; jeszcze inne plewiły. Dowodzący grupą amerykański major odciągnął Willa na stronę i objaśnił, jak ma dowodzić oddziałem plewienia.
- Dbaj, żeby ludzie plewili w dobrym tempie, byle nie za szybko. Dwaj najgorsi strażnicy to Anioł i taki mały gnojek, którego przezywamy Nalot. To prawdziwy skurwiel. Pamiętaj, należy się ruszać. - Przedstawił Willa oddziałowi. - McGlynn jest tu pierwszy dzień, więc nie próbujcie robić go w konia. Nalot jest w podłym nastroju. Chce, żebyście wyrwali z tej grzędy każdy chwast. Nie wolno wam kucać ani klękać. Musicie się zginać w pasie i stać na prostych nogach.
Kuku jęknęło.
- Nalot chce dziś widzieć tu tylko łokcie i dupy. Teraz do roboty. Will spostrzegł, że większość ludzi miała drewniaki swojej roboty zwane naprzodami, wycięte na łapu-capu. Wkrótce słońce zaczęło dopiekać i jeden z ludzi ustał. Will ostrzegł go, że musi się ruszać i kazał mu wypiąć tyłek. W tejże chwili pojawił się ów krzepki trójgwiazdkowy japoński szeregowiec i wrzasnął:
- Speedo! Speedo! - Machnął żwawo kijem, powtórzył to słowo kilka razy i ruszył dalej.
- To jest Wielki Speedo - ktoś poinformował Willa. -To jedyne angielskie słowo, jakie zna. Macha tym kijem, ale nigdy nikogo nie uderzył. Ale, och, nadchodzi Mały Speedo. - Ludzie zaczęli pracować pokazowe, ponieważ nadchodził drobny, paskudny na gębie strażnik. Ten też wykrzykiwał swoje „speedo! speedo!” ale słowo to akcentował na plecach jeńców okrutnymi razami długiego bambusowego kija.
W ciągu jednej godziny Will poznał jeszcze dwunastu strażników i uznał, że należą do trzech typów: żołnierzy regularnej armii już po trzydziestce, którzy byli surowi, ale po wojskowemu powściągliwi, młodych rekrutów, którzy nie wąchali prochu i pragnęli się wykazać służbistością, oraz poborowych z Formozy, których traktowano źle i którzy swoją niedolę odbijali na jeńcach.
O jedenastej odprowadzono ludzi z powrotem do obozu na posiłek południowy. Grupa Willa była wykończona męczącym odchwaszczaniem, a on czuł wyrzuty sumienia, ponieważ tylko ich nadzorował. Dwugodzinna przerwa przywróciła im siły, wrócili na swoje grzędy w nieco lepszym nastroju.
Gdy popędzono ich z powrotem do obozu, nawet Will czuł się zmęczony. Ledwie zdążył lec na wyrku, by odpocząć przed kolacją, gdy do baraku wpadł jakiś i wrzasnął: - Pułkownik robi inspekcję! - Rozległy się jęki dezaprobaty. Asystent komendanta obozu, pułkownik Bartlett, oficer kwatermistrzostwa z Corregidoru, zatruwał życie swoimi częstymi inspekcjami. Will spuścił moskitierę i ukrył w posłaniu dodatkową odzież, jaką udało się jemu i dwóm współkolegom zgromadzić. Bliss i Wilkins chowali w pośpiechu pod barakiem dodatkowe puszki, butelki i naczynia kuchenne quanu.
- Nadchodzi ten sukinsyn! - ktoś krzyknął i ludzie zaczęli się niemrawo ustawiać przed pryczami w nierówny szereg. Pułkownik Bartlett, który nie widział żadnej bitwy, wparadował jak nie przymierzając komandos, wysunął do przodu szczękę niczym okręt dziób. Rozejrzał się wokoło.
- Ładnie, panowie! Wszystko gra! - Zrobił przymilny grymas. Gdy wychodził, ktoś czknął, ale Bartlett to zlekceważył i nie zmylił kroku.
- Amerykanie - powiedział Bliss - posiadają ten szczególny dar obrzydzania sobie podłej egzystencji.
- Ten skurwiel robi to jakby tylko dlatego, żeby tu wleźć i zagrać ważniaka - dodał zazwyczaj wyrozumiały Wilkins.
Gdy następnego ranka ludzie ustawiali się w kolumnę przed wymarszem na pole, zaszło coś niezwykłego. Wielki starszy szeregowiec, znany pod przezwiskiem Ponury GUS, gadał sobie rozkosznie.
- Nie zaśmiał się ni razu od czasu, kiedy w marszu dostał kopa w jaja - ktoś tłumaczył. - Raz się tylko odezwał, kiedy spytał, jak się też, kurwa, wytłumaczy żonie, że mu już nie staje.
Ponury GUS triumfował. Poprzedniej nocy śnił mokry sen. Znów był mężczyzną.
Tego dnia oddział Willa miał nosić wodę z pobliskiego strumienia na grządki. Każdy musiał dźwigać dwa pięciogalonowe wiadra. Ludzie napełniali je tylko do połowy, bo przeniesienie takiego ciężaru na odległość dwustu jardów było fizyczną niemożliwością. Wzdłuż trasy ustawili się trzej strażnicy i Anioł, by pilnować, czy który nie wylewa wody po drodze.
Kark pękał od tej roboty, zaś Anioł zamieniał ją w katorgę, waląc styliskiem motyki każdego, kto uronił bodaj kroplę wody.
Po przerwie popołudniowej zwolniono więźniów z noszenia wody i ponownie skierowano do pielenia chwastów. Wszystko odbyło się spokojnie. Anioł łaził tak, jakby pragnął przyłapać kogoś na nieróbstwie, ale ludzie pracowali uczciwie. Ponury GUS nadal przeżywał euforię i wyrywając chwasty zaczął podśpiewywać. Nagle wyrósł za nim Anioł i rąbnął styliskiem w żebra. Ponury GUS potknął się i odwrócił. Anioł wgapił się weń niczym rozeźlony kocur. Uniósł swoje stylisko, ale GUS zasłonił twarz prawym ramieniem. Stylisko walnęło z przeraźliwym trzaskiem. GUS oślepł z bólu. Anioł walił go raz za razem, aż Gus upadł.
Podbiegł dyżurny amerykański major, ale zamiast protestować, wrzeszczał na więźniów: - Wracajcie do roboty! Pilnujcie własnego nosa!
Wróciwszy do obozu, ludzie zaczęli obmyślać odwet - nie na Aniele, ale na własnym majorze. Will starał się odwieść ich od zamiaru, ale czuł, że kilku z tych zapaleńców zasadzi się pewnej nocy i sprawi skurwielowi kocówę. Jednakże koledzy oficerowie zatroszczyli się o niego na swój sposób. Został zdjęty z dowództwa oddziału i zamknięty na obszarze przeznaczonym tylko dla oficerów. Tydzień później Ponury GUS umarł.
Do początku grudnia spośród ludzi przywiezionych z O'Donella zmarło dwa tysiące, ale samo życie w Cabanatuan stało się znośniejsze. Mniej było bicia, a komendant obozu pozwolił jeńcom na rozrywki, łącznie z organizowaniem przedstawień teatralnych na scenie zbudowanej przez nich na wolnej przestrzeni; powstały warsztaty rzemieślnicze i pracownie artystyczne, a na Boże Narodzenie kapłani urządzili festiwal sztuk uprawianych przez jeńców i konkurs na pieśni. Zwyciężyła sentymentalna piosenka miłosna. Takaż otrzymała nagrodę drugą. Trzecia była frywolną, sprośną satyrą na życie w Cabanatuan, którą Will i inni uznali za godną pierwszej nagrody.
Wilkins był dyrygentem orkiestry obozowej, która akompaniowała wszystkim przedstawieniom. Umiał grać na czterech instrumentach, w tym. na skrzypcach, i w czasie jednego z przedstawień rzucił widownię na kolana pokazem gry jednorękiego skrzypka. Wszedł na scenę z pustym lewym rękawem i jedną ręką zagrał przejmującą melodię. Zyskał aplauz, po czym skłonił się lekko, w podziękowaniu. Nagle w jego rozporku pojawił się środkowy palec niewidzialnej ręki niczym mały penis i chwycił smyczek. Tłum zawył z radości. Ludzie walili się po karkach. Strażnicy japońscy nie mogli zrozumieć, co się dzieje, a wyjaśnienia wprawiały ich w jeszcze większe osłupienie.
Uroczystości bożonarodzeniowe uświetniło nadejście pierwszej dostawy paczek Czerwonego Krzyża. Najwyżej ceniono sobie papierosy i wkrótce stały się one zamiennikiem pieniędzy. Niepalący, jak Will, mogli wymieniać ich paczkę za solidne jadło. To zaś, łącznie z dostawami Czerwonego Krzyża, pozwoliło mu odzyskać siły.
Jeńcy w większości wydzielali sobie porcje stopniowo, niektórzy zaś pożerali je w całości pierwszego dnia. Co najmniej pięciu zmarło z przejedzenia, a całe dziesiątki innych śmiertelnie się pochorowały. Niektóre paczki były splądrowane przez strażników; szczęśliwie nie lubili wołowiny w konserwie ani topionego sera.
Pierwsze dni roku 1943 przyniosły kolejne oznaki poprawy sytuacji. Najpierw puszczono plotkę, że wolno im będzie wysłać pocztę do domów i odebrać stamtąd odpowiedzi. Kilku nadal trzymało listy doręczone na Bataanie. Te umiłowane, zmaltretowane kartki czytano setki razy. Wreszcie wezwano wszystkich do baraku Willa. Wręczono im kartki z wydrukowanymi na nich kilkoma zdaniami. Polecono im podkreślić wybrane słowa bez dopisywania własnych. Rozległy się jęki i protesty, ale Bliss jak zwykle potrafił to objaśnić filozoficznie:
- Najważniejsze, to dać naszym znać, że żyjemy i nie upadliśmy na duchu.
Wilkins nieomal płakał. - Tyle miałem jej do powiedzenia. - rzekł, po czym zamilkł na dobre.
W następnym tygodniu mieszkańcy baraku Willa otrzymali zaproszenie na kolejną ucztę. Znaleźli się wśród tych szczęśliwców, dla których przygotowano seans filmowy. Był to „Room Service” braci Marx. Ludzie śmiali się z tych błaznów, ale wpatrywali jedynie w Lucille Ball i Ann Miller.
- To strasznie fajnie, móc znowu widzieć amerykańskie dziewczyny - powiedział któryś, wyrażając myśl całej widowni. - Naprawdę wyglądają prześlicznie! - Rozległ się chór entuzjastycznych cmoknięć. Po filmie wyświetlono kronikę filmową ukazującą postępy Japończyków w Azji Południowo-Wschodniej. Potem pokazano nalot na Pearl Harbor. Widok płonących okrętów przerażał. Siedzący obok trącił Willa łokciem: - Chciałoby się znowu w to wskoczyć, no nie?
Na początku lutego w monotonnym życiu obozowym Willa i dwu jego sąsiadów zdarzył się kolejny wyłom, ponieważ zostali przydzieleni do oddziału wyjeżdżającego do miasta Cabanatuan. Zbudzono ich pewnej niedzieli o 5.30 rano i po śniadaniu załadowano wraz z innymi oficerami na ciężarówkę. Wstrząsający był widok chodzących wokół ludzi. Powietrze pachniało świeżością i słodyczą. Gdy wjeżdżali do miasta, w kościele kończyła się msza. Wyległy setki dziewcząt w radośnie barwnych sukienkach. Wszystkie w swoje czarne włosy wpięły kwiaty.
Will zauważył, że park miejski roni już nasiona, a plac zabaw opustoszał. Dziedziniec przed gmachem kapitolu, niegdyś starannie utrzymywany, zarósł wysokimi chwastami. Ciężarówka wiozła ich na miejscowe wysypisko. Cuchnęło tam, ale przywykli do znacznie gorszych smrodów. Kazano im ładować śmieci na ciężarówki. Było gorąco, robota wyczerpująca, ale straż pozwalała luzować się wzajem w piętnastominutowych zmianach. W czasie tych przerw jeńcy odpoczywali w cieniu drzew nad strumieniem.
Był to dzień targowy i Filipińczycy przechodzili obok niosąc wielkie toboły kukurydzy, oberżyny i innych warzyw. Cywile bali się nawet patrzeć na Amerykanów i odzywali do obstawy tylko, gdy ich zaczepiano. Bliss przekupił jednego ze strażników paczką papierosów, by ten pozwolił im kupić kukurydzy, a jednemu z chłopców ją dla nich ugotować. Była pyszna nawet bez soli i masła. Później, tegoż popołudnia, Wilkinsowi udało się psim swędem zbliżyć do ulicy, żeby szeptem poprosić Filipińczyka o lody.
Piętnaście minut później przybył inny Filipińczyk z małym wózkiem. Strażnik, po pewnej perswazji, pozwolił jeńcom kupować lody. Will wręczył pięć papierosów, za co otrzymał filiżankę wypełnioną kokosowymi lodami. Połknął ten zimny przysmak tak szybko, że mało brakowało, a oczy wypadłyby mu z orbit. Inni jeńcy utworzyli kolejkę i dołączyli do nich strażnicy. Will próbował dostać drugą porcję, ale wszystkie zostały sprzedane. A mógłby zjeść dwie kwarty.
Jeńcy wracali w nastroju podniosłym. Will i dwaj jego kompani nadal byli w dobrym humorze wchodząc do baraku, w którym duża grupa otaczała ponurego kapitana Bligha.
- To dotyczy was - powiedział do przybyłych. - Dziś po południu czterech z waszej grupy próbowało nawiać podczas pracy na farmie. Złapano ich jednak i odstawiono do aresztu. Chyba ich teraz przesłuchują. Sądzę, że rozstrzelają.
Serce Willa waliło niczym kafar. Oznaczało to, że sześciu pozostałych z braterskiej grupy także zostanie straconych. Spojrzał na Blissa, który zaproponował, by przeszli się pod areszt i popatrzyli, jak sprawy stoją. Dołączył doń Wilkins, ale Bligh rzekł: - Tam już jest tłum.
Widzieli, jak z budynku administracji obozu wypada japoński sierżant i znika w areszcie. Po chwili strażnicy wypchnęli z jego drzwi trzech amerykańskich oficerów. Za nimi szedł japoński sierżant, mały facet z nieustannie zabandażowaną prawą dłonią. Mówiono, że stracił trzy palce na Bataanie.
Sierżant zaczął bić Amerykanów pałką. Will patrzył przerażonymi oczyma, więc Bliss odciągnął go za niewielki budynek, skąd mogli patrzeć nie dostrzeżeni. Byli ciekawi, co się stało z czwartym jeńcem.
Po pięciu minutach Amerykanie, okrwawieni, padli. Wówczas mały sierżant, znawca dżiu-dżitsu, podniósł kapitana i trzasnął na odlew. Amerykanin runął na ziemię jak wór ziemniaków. Jęknął, został ponownie podniesiony. Will nie mógł znieść tego widoku, słyszał tylko ciężki łomot i krzyk udręki. Ten sam rodzaj kary wymierzono pozostałym dwom Amerykanom. Gdy było już po wszystkim, zmuszono każdego z jeńców do uklęknięcia. Pod kolana wsunięto kije bambusowe długości dwu stóp. Ręce skrępowano im na plecach sznurem przeciągniętym przez kark, przez ręce, do nóg. Było dla Willa oczywiste, że bambus zatrzyma obieg krwi i gdy ofiara uśnie, sznur ją udusi.
Gdy wszystkich trzech powiązano, przeszli obok nich strażnicy. Niektórzy spluwali na jeńców, inni policzkowali. Otwarły się drzwi w budynku administracji i pojawił się w nich czwarty Amerykanin, major, z okrwawioną głową, podskakujący na jednej nodze. Uczepił się niezdarnie poręczy, żeby nie spaść ze schodów. Strażnik dźgnął go w bok i zepchnął ponuro na ziemię. Major próbował wstać, ale potrzebował pomocy strażnika, który popchnął go naprzód. Kuśtykał cierpiąc, w stronę małego sierżanta, który ujął go tak, jakby miał zamiar zastosować chwyt dżiu-dżitsu. Ale pchnął go pogardliwie na ziemię, gdzie został związany.
Tej nocy lało i Will zastanawiał się, czy to tamtej czwórce ofiar przynosi ulgę, czy stanowi dodatkową torturę. W baraku było chłodno, więc zawinął się w swój własny cenny koc. Strasznie muszą cierpieć na powietrzu tamci czterej nieszczęśnicy.
Następnego ranka oznajmiono, że wszyscy jeńcy, z wyjątkiem pracujących, mają zakaz wychodzenia poza swoje tereny w ciągu trzydziestu dni. Racje zostaną zredukowane do jednego posiłku dziennie. Gdy oddział roboczy przechodził przez bramę, Will spostrzegł czterech jeńców przywiązanych do słupów już poza zasiekami, przy drodze głównej. Trzej mieli na sobie szorty, czwarty, utykający kapitan, stał nagi.
Gdy oddział wrócił na przerwę południową, Will spostrzegł, że w prażącym słońcu wszyscy czterej są bliscy śmierci. Strażnicy zmuszali filipińskich przechodniów do bicia Amerykanów bambusowymi kijami. Jeden ze strażników wrzasnął na Filipińczyka, że ten nie uderzył dość mocno, walnął go pałą i rozkazał uderzyć mocniej. Filipińczyk wykonał rozkaz, płacząc rzewnymi łzami.
Następnego ranka, gdy oddział przechodził przez bramę, Will ujrzał ku swemu przerażeniu, że ładują czterech Amerykanów na ciężarówkę. Stali wyprostowani, bez wyrazu, choć było oczywiste, że ich powiozą na egzekucję. Gdy ciężarówka z wolna ruszyła, jeńcy z drugiej strony zasieków stanęli na baczność i zasalutowali.
Ciężarówka stanęła jakieś sto jardów od zagonu dyń plewionego w tym dniu przez oddział Willa, mógł więc widzieć tę czwórkę ustawianą plecami do świeżo wykopanych mogił. Ręce związano im na plecach. W spękane i krwawiące usta wsadzono papierosy i zapalono. Po kilku głębokich zaciągnięciach dymem odebrano je. Wmaszerowała na pole dwunastoosobowa drużyna strzelców i w nierównym szeregu stanęła przed skazańcami. Stali hardo. Żaden nie skamlał ani błagał o litość.
Oficer japoński uniósł szablę a drużyna egzekucyjna karabiny do ramion. Szabla opadła, trzasnęła salwa. Jeden wpadł do mogiły, drugi ukląkł, trzeci runął twarzą w przód. Ale ten czwarty, potężny rudowłosy major, stał wyprostowany, patrząc przed siebie z podniesioną brodą. Oficer znowu podniósł szablę i padły strzały. Młody Amerykanin potknął się i stoczył w swój grób, po czym Will spostrzegł wyłaniające się dwie dłonie a za nimi rudy czub. Amerykanin wyczołgał się na wykop, oficer zepchnął go butem, wyciągnął pistolet i skończył jego mękę wystrzałem w głowę. Przeszedł potem przed pozostałymi dołami i strzelił do każdego z ciał. W końcu wywrzeszczał rozkaz. Drużyna egzekucyjna wykonała w tył zwrot i połamanym szykiem odmaszerowała. Przechodzili tak blisko, że Will widział ich zafrasowane twarze; jeden z młodych żołnierzy miał w oczach łzy. Poszli za nimi czterej strażnicy z farmy, śmiejąc się i wygłupiając.
Następnego dnia znowu pobito paru jeńców w samym obozie, po którym zrobił rundę żołnierz niosąc nabitą na kij, odciętą głowę Filipińczyka. Pod głową dyndał napis: „On pomaga Amerykan”.
Tegoż wieczora w baraku Willa pojawił się strażnik. Odczytał nazwiska sześciu tych, którzy należeli do oddziału wraz z czterema rozstrzelanymi uciekinierami. Will, Wilkins, Bliss i trzej inni jeńcy wystąpili i w zmierzchającym świetle dnia zostali odprowadzeni do centralnego aresztu. Zamknięto ich bez wyjaśnień, ale wieczorem zauważyli, że wzmocniono straże strzegące budynku.
Z dnia na dzień oczekiwali przesłuchań, ale minęły dwa tygodnie bez słowa z ust posępnego wartownika, który dwa razy dziennie wsuwał im miski zgniłego ryżu. Kapitan, mający żonę i dwoje dzieci, nie mógł tego dłużej znieść i krzyknął strażnikowi, że Japońce naruszają Konwencję Genewską. Bliss próbował go uciszyć, ale ten ciągnął swą tyradę dalej, do chwili, gdy strażnik trzasnął go w głowę jego własną menażką.
- Nie rozstrzelają nas, mam nadzieję? - powiedział kapitan. - Nie mają zamiaru nas rozstrzelać?
Nikt nie odpowiedział. W końcu przemówił Bliss, jakby tę kwestię przemyślał: - Nikogo poza tym nie rozstrzelali, nieprawdaż?
- Ale czemu nas tu trzymają?
Ktoś inny dowodził, że strzeże ich Konwencja Genewska.
- Czytał ją który? - spytał Bliss. Nikt nie czytał. - Nie czytali jej także Japońcy - powiedział z krzywym uśmieszkiem. Tego dnia przybył, schludnie odziany, japoński major, by oznajmić szkolną angielszczyzną, iż wróci rano, by odczytać im wyroki.
Nocą żaden nie zmrużył oka. Rozmawiali o swoich domach i miłościach, i o rodzicach. Któryś odczytał na głos list od żony, na co dotychczas nie godził się za żadną cenę oferowaną przez współlokatorów. Wysłuchali długiego opisu pierwszego dnia w szkole ich sześcioletniego syna; lekcji tańca jego córki; kłopotów z teściową, która psuje dzieci. Najlepsze było wzruszające zdanie końcowe: „Dobranoc, kochany mój Harry, kiedyś znów wezmę cię w ramiona. Kochająca Glenda”.
Wilkins opowiedział o ostatniej bożonarodzeniowej kolacji, spożytej w Wisconsin, ze szczegółami wyglądu, zapachu i smaku każdej potrawy. - Opowiedz jeszcze raz - poprosił młody porucznik, gdy ten skończył. - Za takie żarcie chętnie dałbym się rozwalić.
- Do diabła - powiedział inny - mnie by wystarczyła jajecznica z tuzina jaj na połówce funta skwierczącego boczku i kubek kawy.
Tuż przed dziewiątą ktoś dostrzegł idącego ku aresztowi japońskiego majora na czele dwunastu uzbrojonych w karabiny żołnierzy. Zajrzał w ich okno przyjaciel Willa, który porządkował teren wokół aresztu. - Przyjm to jak mężczyzna, Will - wypalił.
Cała szóstka uścisnęła sobie dłonie. Ustalili, że nie dadzą Japońcom satysfakcji: żadnych błagań, żadnych załamań. Wyprowadzono wszystkich sześciu i ustawiono w szereg. Major stanął przed nimi i uroczyście odczytał ich nazwiska. - Teraz usłyszycie wasze kary.
Will przypomniał sobie, jak Dostojewski oczekiwał na wyrok śmierci - i to jego cudowne odroczenie. Dostojewski nienawidził tych, którzy skazali go na ową krótką chwilę potwornego cierpienia. Will modlił się o taki sam los.
Oficer japoński oznajmił, że na dwa tygodnie zostaną zamknięci w swych barakach. Będą mogli porozmyślać o tych, którzy uciekali i przyznać, że zostali straceni słusznie. Jeden z Amerykanów nie zdzierżył, krzyknął coś. Pozostali zachowali spokój. Will dziękował Bogu za ocalenie.
Major uniósł ostrzegawczo ramię. Jeden z sześciu, rzekł, musi ponieść karę dokuczliwszą niż reszta, jako nauczkę dla pozostałych w obozie. Zostanie przywiązany do słupa tuż za zasiekami, na cały tydzień. Wskazał teren, którego unikano ze względu na czerwone mrówki.
Major spytał: kto na ochotnika? Nikt nie wystąpił. Major przesunął wzrok wzdłuż szeregu. Will westchnął z ulgą, gdy zimne jego oczy przesunęły się dalej. Ale oczy majora zawróciły i zatrzymały spojrzenie na Willu. Major skinął głową.
Zaledwie odarto Willa z ubrań do naga i przywiązano do słupa, a już czerwone mrówki zaczęły piąć się wzwyż po jego nogach. Zrazu wydały mu się niegroźne, trochę irytujące. Potem ukąsiła go pierwsza. Było to jak ukłucie gorącej szpilki. Potem ukąsiła druga i cały tuzin jednocześnie. Will krzyknął z bólu. Przechodził strażnik i uderzył go lekko kijem w tył głowy. - Tylko tchórz krzyczy - rzekł.
Po godzinie Will czuł, że więcej bólu nie zniesie i zaczął analizować jego istotę. Nie pomogło. Zaczął się modlić. Bez skutku. I w chwili, gdy pomyślał, że jest u kresu wytrzymałości, mrówki, po kilku pożegnalnych ukąszeniach, odeszły. Dziękował Bogu. Piekło go całe ciało, dygotał. Pokąsane miejsca puchły. Nagim jego ciałem wędrował nowy ból. Był to pulsujący ból, któremu towarzyszyło swędzenie. Próbował czochrać się o ship, ale mógł go dotykać tylko niewielkimi połaciami ciała. Uczuł lęk, że zaraz, nie mogąc się podrapać po tysiącach swędzących miejsc, zacznie jęczeć.
Pot zalewał mu twarz. Zamknął oczy, ale słońce przebijało powieki. W końcu zakrył mu twarz cień słupa. Cóż za niewymowna ulga. Po minucie stanął przy nim strażnik. Obrócił go i znowu głowę miał w pełnym słońcu.
Wreszcie słońce zapadło za góry Zambales i zapanował błogosławiony chłód. Patrzył na obóz, widział szeregi jeńców oglądających go spoza drutów. Jeden przypominał Blissa, ale oczy Willa ucierpiały od słońca, piekły, nie był więc tego pewien. Strażnicy obserwowali jeńców wewnątrz zadrutowanego obozu, ale ich nie przepędzali. Najwyraźniej komendant obozu chciał, aby towarzysze Willa odebrali jego męczarnie jako lekcję poglądową.
Wraz z ciemnością nadbiegł chłodny wiatr. Will zadrżał. Potem zaczął padać na jego skłute ciało miękkimi, kojącymi kroplami cudowny deszcz. Ale rychło jął siec szybciej i mocniej. Bryza przeszła w wicher. Zatęsknił do swego koca, pewien, że zanim wróci przyjazny słoneczny skwar, zamarznie tu na śmierć.
Następnego ranka promienie słońca podziałały jak najgorszy wróg. Sprowadziły ponownie mrówki, a te zdawały się atakować go jeszcze zacieklej. Wargi mu spuchły, czuł, że się odwadnia. Pragnienie było dokuczliwsze od mrówek. Huczało mu w głowie; odnosił wrażenie, że otaczający go krajobraz wiruje. Odzyskał przytomność wczesnym popołudniem, gdy twarz okrył mu cień. Ale ulga trwała krótko. Strażnik odwrócił go znów w stronę słońca. Zamknął oczy.
Otworzył je, by zobaczyć wpatrzonego weń szeregowca. Nie było w jego twarzy okrucieństwa, Will powiedział po japońsku: - Wody, proszę.
Strażnik spojrzał ukradkiem na wieżyczkę, gdzie siedział z karabinem drugi strażnik. Pokręcił ze smutkiem głową. - To zabij mnie, już nie mogę wytrzymać.
Strażnik przytknął, znowu ukradkiem, manierkę do jego warg, ale zanim Will zdążył przełknąć bodaj kroplę, rozległ się gniewny wrzask. Biegł ku nim, wymachując szablą, oficer. Strażnik cofnął manierkę. Stanął na regulaminową baczność, gdy oficer beształ go, a potem odmaszerował, by ponieść swoją własną karę. Spłynęło po Willu ledwie parę kropel i to jeszcze wzmogło jego pragnienie. Potem nastąpił kolejny atak mrówek, potem znowu cudowny zachód słońca i zmierzch, i ciemność. I wbrew cierpieniom ostatniej nocy, Will modlił się o nową ulewę, która by przyniosła ulgę spieczonemu ciału. Tej nocy rozbłysły gwiazdy, a księżyc świecił tak jasno, że można było przy nim o północy czytać gazetę. Wiedząc, że nie wytrzyma następnego dnia, zaczął walić głową w ship, ale był zbyt osłabiony, by wyrządzić sobie poważniejszą szkodę. Próbował raz po raz, modlił się o śmierć i tym razem był jej pewien.
Długa chmura zakryła księżyc i nagle wszystko zapadło w ciemność. Usłyszał brzęk zasieków, potem ujrzał, że coś się ku niemu czołga. Jakieś zwierzę? Może któryś z dzikich psów, co wygrzebywały zwłoki z mogił i żarły je? To coś podpełzło bliżej, ale się go nie bał. Księżyc wychynął znów na chwilę, dość długą jednak, by Will ujrzał człowieka, leżącego teraz bez ruchu, twarzą w dół. Po kilku sekundach długa chmura zawlokła ciemność na nowo.
Był to Popov. Zwilżył wargi i twarz Willa, potem powoli napoił go wodą. Will chciał więcej, ale go Popov powstrzymał. Ten król czarnego rynku natarł mu ciało maścią o smrodliwym zapachu, ale dającą nieopisaną ulgę. Popov nakarmił go wołową konserwą tak, jak się karmi niemowlę, potem skondensowanym mlekiem.
- Tylko ty nie traktowałeś mnie jak skunksa - powiedział. Długa chmura miała się ku końcowi. - Wrócę jutro w nocy. - Odczołgał się miękko, przelazłszy pod drutami, zanim księżyc wychynął znowu spod chmur.
Will poczuł, że odzyskuje siły i nadzieję. Błagał o wybaczenie za modlitwę o śmierć. Miał żyć - dzięki człowiekowi, którym gardzili wszyscy. W minionym roku Will przekonał się, że w jednym człowieku mogą współistnieć najbardziej sprzeczne cechy. Najbardziej samolubny jeniec w obozie zaryzykował własnym życiem, by uratować innego.
Will postanowił żyć, i przysięgał sobie, że jakimś sposobem z tego wyjdzie i zaniesie dowody okrucieństw popełnionych przez Japończyków.
Gdy konwój z Guadalcanal zbliżał się do Wellingtonu, było późne lato. Szósty Pułk Marines oblepił burty. Chłopcy ujrzeli porosłe bujną zielenią wzgórza i wielu z nich poczuło lęk, że po raz wtóry już ich nie zobaczą. Podzwaniająca w takielunku ciepła, przyjemna bryza przynosiła pożądaną ulgę po parnych dżunglach Canalu. Gdy statki podchodziły do doków, Mark dostrzegł stojącą obok dywizyjnej orkiestry kompanię honorową z innych pułków. Muzycy jak jeden mąż uderzyli w ton „Semper Fidelis”. Mark dostał gęsiej skórki i poczuł ucisk w gardle. Wyobraził sobie w tej chwili szyderczy grymas ojca.
Na widok tłumu kobiet przy nabrzeżu na pokładzie wybuchł szał entuzjazmu, tylko Mark poczuł się winny. Powinien był uprzedzić Molly. Ale jak?
Obóz był jeszcze nie wykończony, ponieważ dużo Nowozelandczyków przebywało poza krajem. Wiele ciężarówek pracujących przy budowie prowadziły kobiety, które rozładujący ich wozy Marines pozdrawiali nader hałaśliwie. Mark pracował przy stawianiu namiotów, znosił koje, podgłówki i koce. Kilkunastu zasłabło z nadgorliwości i trzeba było odesłać ich do szpitala.
Służba w pierwszych dniach była lekka i przepustek do Wellingtonu udzielano bez ograniczeń. Chłopcy oblegali bary mleczne, zapijając się mlekiem, zajadając lodami i kefirami. Potem zaczęli poszukiwać dziewczyn, popijać miejscowe ciepłe piwo i wszelkie mocne trunki, jakie tu ocalały.
Mark nie chciał towarzyszyć swojej kompanii w wyprawach do miasta, musiał się więc w końcu wytłumaczyć dlaczego. Nie szczędzili mu porad. „Powiedz jej, że jebanko się skończyło”, powiedział jeden. „Albo że Japońcy odstrzeliły ci jaja” - podsuwał drugi i trzeci. „Powiedz jej, żeś się zabujał w Tuffy”. Było to przezwisko dowódcy ich plutonu, który po wyczynach w Guadalcanal zwany był Casparem Milquetoastem. Śmiech urwał się nagle, gdy wszedł między nich porucznik, już wykurowany z ran. Nie komentował, tylko się słabo uśmiechnął i poprosił Marka do biura.
- Nie miałem okazji pogadać z tobą w cztery oczy, McGlynn, o twoim zachowaniu w zasadzce. - Mark wyjaśnił, z duszą na ramieniu, że zatrzymał go wtedy kapitan Sullivan, opieprzył i odesłał na tyły. - W takim razie - powiedział Tufts - nie mam nic do dodania. Odmaszerować. - Gdy Mark zrobił w tył zwrot, porucznik dodał: - Nie mogłem nie usłyszeć, że masz problem. Nie chciałbyś jakiejś rady?
Mark odwrócił się i rzekł: - Chciałbym, sir.
- Powiedz jej prawdę, ale osobiście.
- Osobiście, sir? Nie listem?
- To kwestia męskiego honoru - rzekł Tufts.
Wracając do namiotu, Mark myślał, że Tufts przypomina teraz bardziej, niż zwykle, druha drużynowego. Tego popołudnia wsiadł jednak do przepełnionego pociągu i pojechał do Wellingtonu. Do restauracji poszedł niechętnie. Za barkiem stała inna dziewczyna. Poczuł ulgę. Spytał:
- Gdzie jest Molly?
- W domu, chora.
Włóczył się godzinę po ulicach, potem kupił maoryską lalkę i szparkim krokiem pomaszerował do mieszkania Molly. Drzwi otworzyła Betsy, pisnęła radośnie i skoczyła mu w ramiona. Dał jej lalkę, przytuliła ją. Wtedy ujrzał Molly. Jej twarz pożółkła. Wyglądała starzej.
- Myślałam, że poległeś! - podeszła do niego ze łzami w oczach. Objął ją ramieniem. Betsy przywarła do jego nóg, domagając się zabawy, żeby wziął ją „na barana”. W końcu jednak, gdy Mark opowiedział jej bajkę o kocie imieniem Czarnuś - pozwoliła się położyć do łóżka.
- Co cię sprowadza? - spytała Molly. - Zachowujesz się dziwnie. Dlaczego nie przyszedłeś od razu?
Wyschło mu w gardle. - Uc...uciął mnie robak, rozumiesz, malaria, wylądowałem w szpitalu.
Objęła go. - Och, Mark!
Uwolnił się z jej ramion. - Nie. - Powiedział prawdę. Każde słowo sprawiało ból. Molly nie płakała, nie wyrzekła ni słowa. Zdawało się, że panuje nad sobą całkowicie.
- Rozumiem - szepnęła w końcu.
Mark usiłował wymyślić coś, co by złagodziło cios. Próbował, ale go powstrzymała.
- Nic nie musisz dodawać - odprowadziła go do drzwi, otworzyła je. Patrzyła nań bez urazy. - Nic się jej nie stanie, rzekła, w znaczeniu „wszystko będzie dobrze”.
Malaria wytrącała z szeregów coraz więcej ludzi. Wkrótce szpital pułkowy został przepełniony, cięższe przypadki odsyłano do stacjonarnego szpitala w Silverstream. Reszta pozostawała w namiotach pod opieką przyjaciół i personelu, który ładował w nich tyle chininy, ile byli w stanie połknąć. Choroba powaliła ponad osiemdziesiąt procent stanu batalionu. Dla tych, którzy mogli się jeszcze poruszać, uruchomiono kino.
Mark korzystał z takiego obrotu spraw i wałęsał się w wolnym czasie po Wellingtonie. Często myślał o Willu, ponieważ Maggie doniosła mu w liście, że Will dostał się do niewoli na Filipinach. Całe życie Willa płynęło gładko, może więc nie wiedzieć, jak przeżyć. Mark nie potrafił sobie nawet wyobrazić go, jak poluje na żarcie i zatęsknił za jego towarzystwem. Razem z pewnością dawaliby sobie radę ze wszystkim.
Któregoś dnia wsiadł do wagonika kolejki linowej na wzgórze Kelburn, skąd roztaczał się zachwycający pejzaż, ale na widok tuzinów piknikujących Marines, wtulonych w krągłości swoich panienek, zjechał na dół następnym wagonikiem. Łaził po dzielnicach mieszkaniowych, gdzie spotykanie innych Marines było mniej prawdopodobne. Kilka razy zapraszano go na obiad, albo na popołudniową herbatkę i zawsze okazywano serdeczną gościnność.
Pod koniec marca zmarł na malarię Mahoney. Wezwał Marka nowy sierżant. Tullio Rossi był niski, ważył zaledwie 135 funtów, ale ci, którzy ośmielili się go zlekceważyć, raz-dwa padali na deski. Wygrał dziesiątki zawodów w zapasach i miał morderczy prawy prosty. Liczył lat dwadzieścia dwa, ale Markowi wydał się bardzo dojrzały.
- Major Sullivan chce cię widzieć w Silverstream. - Podał Markowi pakiet listów. - Przekaż mu pocztę.
Mark się strapił. - Czego ode mnie chce?
- Jego spytaj. Weź kompanijnego jeepa, ale nie odwalaj sobie wycieczki.
Szpital mieścił się w miejscu położonym w połowie drogi do Wellingtonu. Jadąc tam, Mark się niepokoił. Czyżby Billy J. miał zamiar odesłać go na kontynent za to, co zrobił na Canalu? To się już przytrafiło wielu poborowym. Byłoby to upokorzenie większe niż wina. W szpitalu pokój majora był pusty. Mark znalazł go w kolejce po wiśnie w czekoladzie.
- Starszy sierżant mi powiedział, że chce mnie pan widzieć. - Wręczył mu listy i czekał na miecz Damoklesa.
- Już cię gdzieś widziałem przedtem w kompanii. Mark się zawahał. - Byłem w zasadzce, sir.
Sullivan przypomniał go sobie. - A, tak. Chciałem ci tylko powiedzieć, że doszedłem do wniosku, iż uratowałeś mi życie na Adamsie. Chciałem ci podziękować.
- Tak jest, sir.
Sullivan uśmiechnął się. - Przypominam sobie teraz. To tyś się u mnie stawił do raportu. Pas z nabojami na karku, mam rację?
- Tak, sir.
- Wszyscy popełniamy omyłki, McGlynn. - Rozmawiali potem o Guadalcanal - jego zaduchu i bagnach. - Jeśli istnieje piekło, to musi być wzorowane na tamtym koszmarze - powiedział, po czym zmienił temat. - Teraz jestem szefem sztabu batalionu.
- Słyszałem o tym, sir.
- Mark, przenoszę cię do Kompanii Sztabowej.
Mark był tak zaskoczony, że nie odpowiedział. Sullivan sądził, że jest temu niechętny.
- Nic na tym nie tracisz. Dostaniesz lepszą kwaterę. Bez hałasu. Będziesz mógł sobie znaleźć kogoś, kto umie grać w szachy.
Major Sullivan objął szefostwo l Batalionu już po tygodniu. Jego zwierzchnik, wyznaczony na inne stanowisko, spędzał tyle czasu w sztabie pułku i dywizji, że Billy J. stał się de facto dowódcą batalionu. Czekało go zadanie kolosalne. Ludzie tak osłabli, że poważne ćwiczenia do następnej kampanii były niemożliwe. Uzupełnienia nadchodziły dla całej dywizji, ale pierwsze transporty, młodych i surowych, nie obiecywały zbyt wiele.
Mimo iż nowe zajęcia należały do męczących, Mark był zadowolony. Kompania sztabowa składała się ze specjalistów znających się na rzeczy. Byli lepiej wykształceni, mniej hałaśliwi i bardziej skłonni do zajmowania się własną robotą. Tullio Rossi od początku szanował Marka za jego wydajność w każdym rodzaju papierkowej roboty. Wywarło na nim wrażenie także wykształcenie Marka, jego pochodzenie i nigdy nie męczyło go słuchanie opowieści o życiu w kampusie. Dla Marka równie fascynujące były gawędy Tullia o życiu w obskurnym górniczym miasteczku w Pensylwanii. Bliscy stali się dla niego - słabujący ojciec Tullia, choleryczna matka i starszy brat Tony, walczący teraz we Włoszech.
Zupełnie inny Rossi objawił się Markowi w dniu, kiedy towarzyszyli grupie z uzupełnień podczas dziesięciomilowej wycieczki, by się jej lepiej przyjrzeć. Tullio podawał rytm przez ostatnie pięć mil, potem do nich przemówił. Wyglądali zadziornie, radzi z siebie, oczekiwali, że schludny Rossi ich pochwali. Wyglądał, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. Karabin zawiesił na ramieniu, a jego kolba błyszczała tak jak buty. Pas i kabura, zbielałe od wielu zmoczeń słoną wodą, były tak nieskazitelne jak on sam. Zaczął mówić cicho, jakby miał zamiar śpiewać w niedzielnym chórze miejscowej kaplicy.
- Panowie - zaczął - nie starajcie się wyglądać cudnie. Pomyślcie, że jesteście teraz wielką kupą włochatych Marines. Na rany, czy żeśmy nie skończyli z rekructwem, i czy dowódca nie przypiął nam baretek za osiągi i dobre strzelanie? A dziś mieliście taki paskudny dzień. Nie myślimy czasem, że stoi z tyłu dobry kapral i zaprowadzi pod ciepły prysznic? Tak mnie się zdaje. A czy ta ostatnia mila nie była straszna? A wam się udało ją podwoić. Pozwólcie mi opowiedzieć wam krótką historyjkę.
Rekruci poruszyli się niespokojnie.
- Mam w Pensylwanii starą matkę, ona dziewięć miesięcy nosiła w swoim brzuchu tego strasznego potwora, ale całe pranie robiła ręcznie, wieszała, żeby wyschło, potem prasowała każdy wyprany kawałek cal po calu. Ale na tym nie kończyła; przed pójściem do łóżka przyrządzała jedzenie, oporządzała każde z naszej dziewiątki i jeszcze znajdowała czas, żeby każdemu opowiedzieć osobną bajkę. Robiła to, bo mój stary był zbyt pijany, albo go w domu w ogóle nie było. Ta mała kobietka ważyła ledwie dziewięćdziesiąt pięć funtów i mierzyła niecałe pięć stóp. A tu mamy przed sobą grupę najlepiej wykształconych, najlepiej odżywionych, najlepiej odzianych facetów na świecie. Nie mówcie mi, że muszę napisać do tej starej kobiety z Pensylwanii, żeby przyjechała tu i ponosiła wam ten mały plecaczek i ważący siedem funtów karabin.
Chłopcy zrobili w tył zwrot, naładowali plecaki kamieniami i zawrócili, pod dyktando Tullia i Marka, tam skąd przyszli. Zdumiał się Mark, bo zrobili to bez pojękiwań i protestów.
- Nie pozwolą, żeby mała, stara kobieta była silniejsza i twardsza od nich - powiedział Tullio.
Tej nocy Mark zwalił się na pryczę wyczerpany. Trąbka, która go zbudziła, przypomniała mu, że miał dziś dzień wolny. Perspektywa była nużąca. Kolejny nudny dzień w Wellingtonie. Ale to lepsze niż wałęsanie wokół obozu. Po śniadaniu ze stęka, jaj, kaszki i szklanki mleka, a przed nałożeniem munduru, dokonał lustracji terenu. Potem włożył zieloną wyjściową czapkę, całkowicie zielony mundur z ładnym skórzanym pasem, wyjściowe buty. Poszedł za swoją drużyną do biura sierżanta sztabowego po przepustkę. Rossi także miał na sobie zieleń.
- Masz jakiś konkretny na dziś adres, Mark? - spytał.
- Nie.
- Może byś poszedł ze mną do Domu Miłosierdzia?
- Do Domu Miłosierdzia? Nie, dziękuję. Nigdy na niego nie płaciłem.
Tullio był zawiedziony.
- Myślisz, że o czym ja mówię? Dom Miłosierdzia jest katolickim sierocińcem, prowadzą go zakonnice. Bestia i paru innych oficerów idą tam także.
Bestia! Mark uszom nie wierzył. Był to facet potężny, już po trzydziestce, o twarzy noszącej ślady setek ulicznych i knajpianych mordobić, i o długich, krzepkich ramionach zwisających mu do kolan jak gorylowi.
- Myślę, że dobrze by ci zrobił dzień spędzony wśród dzieci. Spotkasz tam też ładne dziewuszki, ochotniczki z Wellingtonu.
Mark, Tullio i czterech zatwardziałych podoficerów sztabowych poszli pieszo dwie mile, do McKay Crossing. Wszyscy sierżanci nieśli pudła na amunicję do karabinów maszynowych, pomalowane na zielono, a wypełnione cukierkami i ciasteczkami.
Tego popołudnia Mark nie zapomni nigdy. Najpierw przeżył wstrząs, ujrzawszy dzieci bawiące się z tak niechlujnymi zazwyczaj, ohydnymi zwierzakami o brudnych pyskach, jakich w życiu nie widział. Jeden uczył gry w klasy sześciolatka, drugi woził na grzbiecie kulawego chłopca, trzeci - był nim sam Bestia - tulił trzyletnią dziewczynkę jak najdroższy skarb, nie zważając na to, że odrywała jego baretki i zginała blaszki dystynkcji.
Zastali w sierocińcu ponad tuzin Marines, w tym majora i podpułkownika. Obecny był także ojciec O'Brian, lepiej znany jako Wielki Józio, katolicki kapłan pułku. Powitał Marka tak serdecznym uściskiem dłoni, że mu ręka ścierpła.
- Nie widziałem cię na mszy, synu.
- Nie jestem katolikiem, ojcze.
- I nazywasz się McGlynn? - zaśmiał się. - Połowa tych, którzy przychodzą, też nie należy do naszego kościoła, Mark. Miło cię tu widzieć. - Zauważył, że Mark wlepia wzrok w jedną z ochotniczek, najbardziej egzotyczną dziewczynę, jaką widział kiedykolwiek. - Hinemoa - zawołał Wielki Józio - chciałbym, żebyś poznała jednego z naszych nowych chłopców.
Była wysoka, szczupła i poruszała się jak tancerka. Skórę miała jasnobrunatną i długie czarne włosy. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką Mark widział w całym swym życiu, zamurowało go więc tak, że niemal nie mógł wydobyć głosu. Mówiła miękko, a jej uprzejmy uśmiech wprawił serce Marka w dziki popłoch. Rozmawiali kilka minut, ale Mark nie pamiętał potem, co mówił, nie licząc mruknięcia przy pożegnaniu, że ma nadzieję, iż się jeszcze spotkają za tydzień.
W pociągu do obozu Mark odzywał się tylko monosylabami. Tullio, który usadowił się w siatce na bagaże tak, jakby to był hamak, wychylił głowę w dół i rzekł:
- To ładna dziewczyna, ta z którą rozmawiałeś.
- Co Maoryska może robić w katolickim sierocińcu?
- Jest katoliczką. Nie zauważyłeś u niej krzyżyka? Jej ojcem był chyba Irlandczyk. Nazywa się Flynn albo jakoś tak. Jest półkrwi.
Mark się zaperzył. - To głupie tak mówić.
- Co cię w tym wścieka? Powiedziałem tylko, że ma białego ojca.
- Ale to powiedzenie obraźliwe.
- Nie chciałem obrażać - odparł tamten, próbując go udobruchać. - Ale jak u diabła mam ją określić?
Mark próbował znaleźć właściwe określenie, ale nie potrafił. Zaśmiał się.
- Cudna - rzekł - to określenie najlepsze.
Tej nocy marzył o niej. Zwykle miewał sny czarno-białe. Tym razem sen przypominał film w technikolorze. Jej przedziwne brązowe oczy przybrały barwę fioletu, a mówiła coś w języku, którego Mark nie rozumiał.
Sześć następnych dni wlokło się Markowi niemiłosiernie. Sterczał nad maszyną do pisania i wystukiwał tysiące razy unię „Hinemoa”. Tullio, urodzony romantyk, wystrzegał się przy Marku jakichkolwiek uwag o tej dziewczynie. Gdy wyjechali na następną przepustkę, Mark także wiózł zieloną skrzynkę wypełnioną słodyczami. Ledwie tylko reprezentacja batalionu przestąpiła próg sierocińca, opadła ją gromada uradowanych dzieci.
- Co przynieśliście dzisiaj? - spytał mały chłopczyk Bestię. Bestia podał mu skrzynkę. - Mogę ją wziąć? - spytał chłopczyk.
- Jasne, robaczku - powiedział zwalisty morski piechur. - A co ty mi dasz w zamian? - Chłopiec przywarł do jego nogi.
Mark dał swoją skrzynkę dwu małym dziewuszkom wyglądającym na bliźniaczki. Patrzyły na jej zawartość zaciekawione, ale żadna nie śmiała niczego dotknąć. Rozległ się miękki głos:
- Te dziewczynki przybyły przed paroma dniami i nie wiedzą, co jest w papierkach. - Była to Hinemoa.
Mark, żeby skrzynki nie upuścić, postawił ją na podłodze i rozwinął czekoladkę Milky Way, po czym leciutko nadgryzł. Podał tabliczkę jednej z dziewczynek, która ostrożnie dotknęła jej czubkiem języka. Twarzyczkę dziecka oblał rumieniec. Podała tabliczkę siostrze. Dzieliły się nią, kęsek po kęsku, z takim ukontentowaniem, że Mark zrozumiał, iż była to najsmaczniejsza czekoladka w ich życiu.
Przez całe to popołudnie towarzyszył Hinemoi w urządzaniu zabaw, w rozdawaniu lodów i ciastek. I gdy ochotniczki gotowały się do wyjścia, spytał, czy nie mógłby odprowadzić jej do domu. Odpowiedziała, że nie chadza na randki. Była zaręczona z chłopcem służącym w batalionie Maorysów. Powiedział, że bardzo go interesuje kultura Maorysów i pragnie zadać tylko parę pytań. Na przykład, czyjej imię ma jakieś specjalne znaczenie? Odpowiedziała, że ojciec nadał jej to imię, ponieważ takie nosiła bohaterka jednej z najulubieńszych legend. Hinemoa zakochała się w Tutanekaim, przystojnym, lecz ubogim wojowniku, który mieszkał na wyspie, na jeziorze Rotorua. Rodzice zabronili jej wychodzić za niego, lecz pewnej chłodnej nocy dzielna Hinemoa przepłynęła na wyspę kochanka, wiedziona muzyką jego fletu, i poślubiła go.
Zanim skończyła opowieść, znaleźli się w tramwaju.
- Twój ojciec - rzekł - dając ci takie imię, dowiódł, że ma duszę poety.
Zaśmiała się cichutko. - Jest stolarzem. Ale lubi, po paru drinkach, recytować. - Nazywał się Jack Finn, a jego ojciec pochodził z hrabstwa Cork.
Gdy dojechali do Wellingtonu Mark, wbrew protestom Hinemoi, innym tramwajem zawiózł ją do domu. Był to mały, schludny domek na zboczu wzgórza nad Wschodnią Zatoką.
Odprowadził dziewczynę do drzwi. Otworzył je barczysty człowiek o rozczochranych, czarnych włosach i szerokim uśmiechu. Wciągnął Marka na przyjacielskiego drinka. Matka dziewczyny była niska, pulchna i głos miała tak miękki jak jej córka. Finn był rad, dowiedziawszy się, że Mark także jest Irlandczykiem i zrobiła na nim wrażenie wiadomość, iż jego ojciec to profesor historii, który pisze książki. On także ma zamiar napisać książkę; obmyślił już dla niej nawet tytuł: „Irlandczyk w Raju”. Będzie to jego własna biografia i - rzecz jasna - odniesie wielki sukces. Czy Mark także pisze?
Mark odpowiedział, że nie ma talentu, potrafi tylko słuchać ludzi bardziej interesujących niż on sam. Finn poprosił, by Mark pozostał na kolacji, ale ten roztropnie odmówił. Jednakże ojciec, wbrew sekretnym znakom protestu, dawanym przez Hinemoę, namawiał, by pobył z nimi, kiedy otrzyma następną trzydniową przepustkę, wówczas zawiezie go na dworzec kolejowy swoim pojazdem na gaz drzewny.
Tej nocy Mark napisał do Maggie, że zakochał się, i że tym razem jest to coś na serio.
Następnego ranka rozeszła się wiadomość, że batalion obejmuje Billy J. Chłopcy krzyczeli z radości tak, jakby sami awansowali. Byli dumni, że ich Billy, w dwudziestym szóstym roku życia, został najmłodszym liniowym dowódcą batalionu Marines. Po śniadaniu wyprowadził cały batalion na dziesięciomilową przechadzkę, żeby po przerwie w zajęciach wrócić do formy. Nazajutrz zaś zarządził powtórkę ze starej harówy, każąc się im w pocie czoła wspinać na Drogę Birmańską i wracać. W przeciwieństwie do innych dowódców, nie towarzyszył im jadąc jeepem, ale prowadził pieszo. Nie potrzebował krzyczeć, by zmusić chłopców do wysiłku. Wróciwszy do formy, bawili się trudnymi ćwiczeniami. Sprawcą tego był Billy J. Mark, jak wszyscy w Batalionie, bardzo starał się go naśladować. Pogoda była teraz bardzo rześka, więc 1/6 (pierwsza kompania 6 Batalionu) pomaszerowała Birmańską Drogą w pełnym obciążeniu, nie gubiąc przy tym kroku. Wszedłszy na szczyt, chłopcy wykonali co trzeba, zjedli gorący lunch, po czym zbiegli w dół w takim pędzie, jakby mieli na plecach Japońców spychających ich na McKay Crossing, a przed sobą pocztę. Zbiegłszy na dół byli gotowi ostatnią milę do obozu przetruchtać albo nawet przebiec. W końcu tygodnia wezwano Marka do biura Sullivana.
- Nie zostałbyś moim pomocnikiem, Mark? - spytał. Mark tak się tym zdumiał, że zawahał się.
- Pracowałbyś tu. Musiałbyś być ze mną cały czas. I robiłbyś to, co przy twoim wykształceniu i wychowaniu, mogłoby ci się wydać poniżające. Ja jestem zmuszony nieustannie troszczyć się tu o innych Marines i starać, żeby mieli co jeść i pić, żeby byli bezpieczni i robili to, co powinni. Będziesz musiał odbierać moje racje i napełniać moją manierkę. Będziesz kopał dla mnie dołki strzeleckie. Będziemy zawsze razem. Gdzie ja, tam i ty.
- Chętnie, sir. Robienia tego wszystkiego wcale nie uznaję za poniżające.
- Mark, będziesz moim kumplem, bliższym mi od wszystkich w Batalionie. W pewnym sensie będziesz także moim ochroniarzem, moją przyboczną strzelbą. Kiedy dowódca Batalionu wykonuje swoją robotę, adiutant musi mieć oczy otwarte na snajperów i inne zagrożenia.
- Tak jest, sir - powiedział Mark z entuzjazmem. - Będę się starał. - Potem, acz niechętnie, dodał: - Cholernie się w tamtej zasadzce przestraszyłem. Myślę, że to dlatego wyciągnąłem kumpla na tyły.
- Tak - powiedział Sullivan. - Poznałem, że miałeś pietra, ale tego nie musisz się wstydzić. Wszyscy go miewamy od czasu do czasu.
- Pan, sir?
- Tak, Mark. Tylko pieprzone głupki nie boją się nigdy. Strzel takiemu nad uchem, a pomyśli, że trzeba zmienić podkoszulek. Ważne, żeby strachowi nie ulegać. Prysnąłbyś w krzaki.
Mark pomyślał: Billy J. ma tylko dwadzieścia sześć lat, ale już jest mężczyzną.
- Dlaczego mi pan nie wytknął mojego strachu?
- Bo bym cię zawstydził przed kumplami. Gdybym to zrobił, nie nadawałbyś się już do tej gromady. Nie życzę sobie żołnierza, który nie ufa sobie ani swoim kumplom. - Uśmiechnął się. - Możesz być pewny, że jeśli jeszcze raz się cofniesz, roztrąbię to na cały powiat.
- Przeniesie mnie pan do innego oddziału?
- Sam piorę moje brudne łachy. - Wyszedł zza biurka i położył dłoń na ramieniu Marka. - Przestań już wątpić w siebie. Gdybym ja w ciebie wątpił, myślisz, że zawierzyłbym ci własne życie?
Mark postanowił nie wracać do sierocińca w obawie, że Hinemoa może odwołać zaproszenie. Dwa tygodnie później stanął z workiem u progu Finna. Hinemoa jeszcze nie wróciła z pracy na pół etatu w małym sklepie z rozmaitościami, a Jack Finn coś gdzieś komuś wykonywał. Mark spędził więc zajmujące popołudnie z matką, która opowiadała mu o pierwszych Maorysach, jacy siedmioma łodziami przybyli na Nową Zelandię w roku 1050. Przypłynęli z Hawaiki, wyspy położonej na zachód od Tahiti, spędziwszy na morzu wiele miesięcy, a wylądowali na północ od Wellingtonu, na wschodnim wybrzeżu Wyspy Północnej.
Matka opowiadała o krwawych bitwach staczanych z białymi ludźmi i o walce Maorysów o honorową ugodę. Od tamtej pory stosunki między pakeha i Maorysami ulegały stopniowej poprawie. Gdy była młoda, powiedziała z półuśmiechem, chłopiec pakeha mógł spotykać się z maoryską dziewczyną tylko w sekrecie. Albo się zeń naigrawano.
- Dziś już nie jest tak źle.
W czasie kolacji zdominował rozmowę Jack, potem namówił Marka na wypad do pobliskiego pubu, do Shamrocka, gdzie przedstawił swego nowego gościa. Gdy wrócili do domu, domownicy spali, a w małej sypialni przeznaczonej dla Marka panował przenikliwy ziąb. Nawet gorąca cegła, zawinięta w ręcznik, nie zdołała rozgrzać łóżka. Wreszcie nadszedł jednak świt, a z nim obfite śniadanie, przy którym Mark odtajał. Tego dnia Hinemoa miała wolne i Jack wymógł na niej, by oprowadziła Marka po mieście. Mark zdawał sobie sprawę, że dziewczyna czyni to niechętnie. Gdy wyszli z domu, podsunął myśl, by odwiedzili sierociniec. Cały dzień spędzili z dziećmi.
Następnego ranka Jack zaproponował przejażdżkę krajoznawczą swoim małym wozem. Wrócili dość wcześnie, by Hinemoa zdążyła się przebrać i zjedli kolację w Majestic Cabaret. Gdy mówili sobie w saloniku dobranoc, cmoknęła go w policzek i pobiegła na górę. Nazajutrz wyjechali na wieś, w odwiedziny do owczej fermy dziadka Finna. Tegoż wieczora poszli do kina i Hinemoa pozwoliła Markowi trzymać się za rękę.
Gdy Mark wyjeżdżał do obozu, rodzice poprosili go o rychły powrót. Jack wybierał się odprowadzić gościa na przystanek tramwajowy, ale żona odciągnęła go do kuchni. Zostawszy sam na sam z Hinemoa, Mark spytał, czy nie mógłby jej pocałować.
- Nie rób tego, proszę - powiedziała, cofając się nieco. Uwolnił ją bez protestu, spojrzawszy tylko tkliwie. Poczuła przypływ ciepła i pocałowała go znienacka. Odwzajemnił delikatnym pocałunkiem.
- Czy mogę cię zobaczyć w przyszłym tygodniu? Skinęła głową.
Mark obawiał się zrazu, że znudzi go psia służba przy Sullivanie, ale stwierdził, że każdy dzień przynosi nowe, fascynujące sprawy. Został nieomal doradcą i spostrzegł, że dzieli z majorem wszystkie troski i sukcesy. Tego ranka musieli znaleźć następcę dowódcy kompanii sztabowej. Kapitan Barker, dotychczasowy dowódca, nie był w stanie poradzić sobie ze służącymi w niej indywidualistami: znęcał się nad specjalistami, którzy uważali pomysły w rodzaju inspekcji za czystą stratę czasu.
Mark zaproponował porucznika Księżyca Mullinsa, szefa sztabu kompanii B., uważanego w Batalionie za playboya. Gdy zabierał kompanię na wyprawę, wdziewał nieregulaminowe kowbojskie buty i nieregulaminowy pas, zabierał także piłkę futbolową i nierzadko zatrzymywał marsz, by pograć nią z chłopcami. Mimo to jakimś sposobem doprowadzał ludzi na szczyt Birmańskiej Drogi przed innymi oddziałami. Nie musiał też upominać swojej kompanii, gdy ociągała się z powrotem do obozu. Mistrz gry na okarynie, po prostu wyciągał z kieszeni ten swój słodki kartofel i przygrywał rozkosznie.
Sullivan zgodził się na Księżyca, choć nie pochwalał uprawianej przezeń fraternizacji. Mimo to postanowił wziąć go do Kompanii Sztabowej. Nawiasem biorąc, mógł mieć go lepiej na oku. Poprawa morale tych primadonn dała się zauważyć natychmiast.
Było jeszcze tak zimno, że piecyki w namiotach grzały nieustannie. Nasilenie ćwiczeń rosło wraz z nowymi zadaniami w polu, a te Marka wyczerpywały, ponieważ major wymagał od niego bezpośredniego nadzoru uczestniczącego. Przechodzili od pododdziału do pododdziału i w końcu, podobnie jak Billy, poznał wszystkich chłopców w Batalionie.
W lipcu, wskutek pojawienia się na McKay Crossing Eleonory Roosevelt, rutynowe ćwiczenia nabrały rumieńców. Dokonywała objazdu Nowej Zelandii, wizytując szpitale, rozmawiając z rannymi w taki sposób, jakby była ich ciotką. Rozbawiała także cywilów zachowaniami wręcz bezceremonialnymi: pocierała na przykład nosem nosy maoryskich kobiet. Batalionowi, umundurowanemu z okazji jej przyjazdu na zielono, spodobała się prostota i przyjacielskość żony prezydenta. Mark, między innymi wyznaczony do rozmowy z nią, walczył z pokusą spytania jej, czy mógłby dowiedzieć się czegoś o Willu, zamkniętym w obozie jeńców. Lecz gdy przyszła na niego kolej i pani Roosevelt wyciągnęła dłoń, zdobył się tylko na podziękowanie za to, że przebyła taki szmat drogi i raczyła zejść tak nisko, by się z nimi zobaczyć.
Opisał Maggie spotkanie z panią Roosevelt i ponaglał ją, by nalegała na ojca, aby ten z kolei wykorzystał swoje wpływy u prezydenta i wywiedział się o Willa. W swoich własnych krótkich listach do profesora dał zwięzłą charakterystykę ćwiczeń i pochwalił przyjazny do nich stosunek Nowozelandczyków; doniósł też, że właśnie został kapralem. Dla Maggie sporządził długi list, w którym odmalował typy w rodzaju Bestii, Księżyca Mullinsa, Tullia Rossiego i Billy'ego J. Opowiedział szczegółowo o randkach z Hinemoą. Ze byli na tańcach w Cecil Club, gdzie przygrywała orkiestra 2 Dywizji. Może Maggie wierzyć albo nie, ale nauczył się tańczyć jitterbuga i nauczył go Hinemoę. Starał się entuzjazmować wielkimi nadziejami Maggie na posadę korespondentki wojennej z obszaru Pacyfiku, ale nienawidził samej myśli, że ją zakwaterują w sąsiedztwie bandy Marines o niewyparzonych pyskach lub jeszcze gorszych facetów z poboru. Żywił skrytą nadzieję, że zatrzymają ją na Hawajach. Tam już było wystarczająco plugawię.
W zalotach robił postępy powolne, ale nie ulegało wątpliwości, że przez kilka tygodni niemal hipnotyzował Hinemoę samą swoją obecnością. Zdawało się, że działa na nią z jakąś nieprzepartą, niepohamowaną siłą. Był jakby stworzeniem z innej planety, tak różnym od chłopców, z którymi się wychowywała, ale jego namiętna do niej miłość przełamywała wszystkie wątpliwości. Z początkiem września, w jasny wiosenny dzień, wyznała mu, że napisała do Tary, swego maoryskiego narzeczonego, że za niego nie wyjdzie, po czym jakby ze wstydem ukryła twarz w dłoniach. Jednakże uczucie wstydu stopniowo w niej wietrzało i rodzice uznali za oczywiste, że jest zakochana w Marku.
Następnym razem, gdy Mark przyjechał do Wellingtonu, zabrali z sierocińca pięcioro dzieci na piknik na szczycie Kelburnu, potem na lody do śródmiejskiej kafejki. Czas nigdy nie płynął Markowi tak powoli. Wreszcie znaleźli się w tramwaju tylko we dwoje. Otoczył ją ramieniem i pocałował.
- Wiesz, jak bardzo cię kocham - powiedział, i zanim zdążyła wyrzec słówko, spytał: - Wyjdziesz za mnie?
Mimo iż nie zaskoczył jej tym pytaniem, spojrzała nań ze zdumieniem. Po krótkiej przerwie odparła: - Tak.
Zaczął wyliczać jej swoje wady: niecierpliwość, upór, niedojrzałość...
- Mówisz mi to w samą porę - powiedziała, ale uśmiechnęła się uszczęśliwiona.
Obiecał, że będzie cierpliwszy, mniej uparty, dojrzalszy. Gdy wrócili do domu Finna, Jack popadł w zachwyt, a pani Finn ucałowała zarówno Hinemoę jak i Marka. Wyjaśnił, że musi uzyskać zgodę swego dowódcy, ale ponieważ są dobrymi przyjaciółmi, nie będzie to trudne. W następnym tygodniu Mark otrzymał trzydniowy urlop i Jack namawiał młodych, by wzięli rodzinny samochód i zwiedzili północną część wyspy. Pani Finn radziła, żeby spędzili przynajmniej jeden dzień w Rotorua, gdzie mieszkali jej krewni.
Wróciwszy do obozu, Mark natychmiast musiał się komuś zwierzyć. Obudził Tullia.
- To mnie nie dziwi - powiedział ów, bardziej ujęty, niż urażony tym, że go wyrwano z łóżka. - To bardzo ładna dziewczyna i oboje będziecie ze sobą szczęśliwi. - Uprzedził, że mogą być pewne przeszkody. Mark musi przede wszystkim uzyskać zgodę kapelana, potem Billy'ego J. Zakładał, że Mark pójdzie do kapelana protestanckiego, Małego Józia, ale Mark zaprzeczył.
- To zimna ryba. Nie mógłbym pójść do Wielkiego Józia? Ten jest mądrzejszy. - Rossi uznał, że to, iż Mark nie jest katolikiem, nie ma znaczenia.
Późnym popołudniem Mark wszedł do namiotu ojca O'Briena. Na zawieszonej przed nim tablicy ogłoszeń przypięto obszerną wkładkę z Esquire'a ze zdjęciem pięknej kobiety w negliżu, jadącej bryczką. Kapłan napisał pod nią: „Jeśli dziewczyna, którą chcesz poślubić, nie jest równie piękna jak ta, nie zawracaj sobie nią głowy”.
Mark zapukał w ramę wejścia do namiotu i został zaproszony do środka. Powiedział, że chce się ożenić. - Zakładam, że widziałeś obrazek na zewnątrz?
- Tak, ojcze.
- Sądzę, że jest równie miła, nieprawdaż?
- O wiele milsza, sir.
- To ładnie, opowiedz mi o niej.
- Ojciec ją zna, jak sądzę, Hinemoa Finn. Spotkałem ją w Domu Miłosierdzia.
- Tak, to śliczna dziewczyna z dobrej rodziny. - Westchnął. - Ale są pewne problemy.
Mark żachnął się. - Ponieważ jej matka jest Maoryską?
- Oczywiście, że nie, synu. To ma mniejsze znaczenie. Myślę, że pochodzicie oboje z dwu zbyt różnych światów.
- Chodzi o to, że ona jest katoliczką, a ja protestantem?
- Nie, nie w tym rzecz. Nigdy tego przeciw tobie nie wyciągniemy, choć nosisz dobre irlandzkie nazwisko.
Mark nie chciał się uśmiechnąć. - Kochamy się, to tylko jest ważne.
- Tak myśli każdy, kto tu przychodzi. Zakładam, że kochacie się z wzajemnością. Ale przebywasz za długo poza Stanami. Tam czeka na ciebie więcej pięknych dziewczyn, niż możesz sobie zamarzyć.
- Nie jestem osiemnastolatkiem, ojcze. Proszę mnie nie traktować jak jednego z nich - odparł Mark.
- W porządku. Po prostu próbuję ustalić fakty. Mówił mi coś niecoś o tobie major Sullivan. Twój ojciec jest słynnym profesorem, jej zaś hydraulikiem.
- Jest stolarzem.
- Ale wiesz, o co mi chodzi. Pochodzisz z kulturalnej rodziny, a nagłe przeflancowanie Hinemoi na grunt, z którego ty wyrosłeś, będzie dla niej bolesne. Poza tym jak twoi rodzice przyjmą tak piękną maoryską dziewczynę?
- Moja rodzina nie ma głupich uprzedzeń - zaprotestował Mark.
- Nigdy nie wyjeżdżała poza Nową Zelandię. Ani jej rodzice. W tobie widzi coś w rodzaju Marsjanina.
- Już się zgodzili na nasze małżeństwo, sir. Doskonale się rozumiemy.
- Ale skąd masz pewność, że Hinemoa polubi Amerykę? To bardzo wrażliwa dziewczyna, śliczna dziewczyna. Czy to w porządku z twojej strony, zabierać ją z miejsca, które kocha i wrzucać w kulturę zupełnie jej obcą? Będzie nieszczęśliwa i ty będziesz nieszczęśliwy. A to może oznaczać, że twoje małżeństwo od początku naprawdę nie ma szans.
- To tylko przypuszczenia, ojcze. Wezmę je pod uwagę, sir, jeśli podpisze pan to podanie.
- Ach, podpiszę je. - Coś nabazgrał. „Nie wyrażam zgody”.
- Ojcze - powiedział Mark - czy to w porządku z pańskiej strony, decydować za nią?
Kapelan podarł papier. - To twoja sprawa. Przynieś mi następne za tydzień. Tymczasem ja porozmawiam z Hinemoą.
W najbliższy piątek Mark wybrał się z Hinemoą na północ małym samochodem na gaz drzewny. Był jasny wiosenny poranek, wiał lekki chłodny wiatr z pasmami ciepła. Wykonali wiele zdjęć bujnych, zalesionych wzgórz upstrzonych białymi owcami i bydłem, a późnym popołudniem dotarli do New Plymouth, którego domki i gmachy obrastały morski brzeg. Wzięli osobne pokoje w małym, schludnym hoteliku z malowniczym widokiem na pokrytą śniegiem górę Egmonta. Tego wieczoru Mark wszedł do jej pokoju. Opowiedział o swoich poprzednich dziewczynach, nie wyłączając Molly. Słuchała, potem rzekła:
- Ja także mam się z czego wyspowiadać.
- Z Tary? - Tak. „
- Kochaliście się?
Oblała się wściekłym rumieńcem. - Nie, to znaczy mało brakowało.
Zaśmiał się, pocałował ją i wrócił do swego pokoju.
Wczesnym rankiem następnego dnia pojechali w głąb wyspy i przed południem ujrzeli kilka dymiących wulkanów. Minęli wielki łańcuch parujących jezior i gorących stawów bulgocącego błota. Jeziora były tak zasobne w minerały, że niektóre miały kolor ciemnego błękitu, inne zaś pięknej, przejrzystej zieleni. Wczesnym popołudniem dojechali do miasteczka uzdrowiskowego Rotorua, słynnego ze swych siarczanych i mineralnych kąpielisk. Pojechali do pobliskiej wsi, Whakarewarewa, by odwiedzić jej dziadków mieszkających we whare, tradycyjnym maoryskim domku. Skóry mieli znacznie ciemniejsze niż Hinemoą, i powitali Marka z pełną godności prostotą. Wieś przetykały tuziny sadzawek wrzącego błota, które pluło i bulgotało.
Wieczorem oglądali, wraz z innymi turystami, ognisty taniec wojenny peruperu w wykonaniu wojowników, wywijających długimi kijami. Przewodnik wykrzykiwał rozkazy, oni zaś odpowiadali chórem, tupiąc stopami jak jeden mąż, gestykulując ramionami, obracając oczyma i robiąc straszliwe miny.
- To przerażające - powiedział Mark.
- Powinieneś to zobaczyć w wykonaniu młodych.
Potem kobiety i dziewczęta zaczęły tańczyć pełen wdzięku, łagodny taniec poi. Odziane w srebrzyste suknie miały w czarnych włosach ozdoby z zielonych kamieni nefrytu, a w dłoniach obracały kule poi splecione z sitowia, śpiewając przy tym rytmiczną pieśń.
Mark pragnął już iść do hotelu w Rotorua, ale Hinemoą powiedziała mu, że dziadkowie czuliby się obrażeni, gdyby nie spędzili tej nocy w ich whare.
W drodze powrotnej zjedli lunch w polu, na zboczu niewielkiej góry. Legli potem na plecach obserwując przepływające chmury i całując się do chwili, gdy Hinemoą stwierdziła, że jest późno. Gdy się zbierali, Mark poczuł, że ziemia faluje mu pod stopami. Trzęsienie! Porwał Hinemoę i pociągnął ją ku drodze.
- Nie ruszaj się - powiedziała spokojnie.
Obejmował ją mocno. Dawał się słyszeć dziwny rumor, po czym tuż przed nimi, na długości ponad pięćdziesięciu jardów, ziemia rozwarła się w cudowny sposób i zastygła. Hinemoą powiedziała, że to już po wszystkim, ale Mark był tak oszołomiony, że długo nie potrafił wykonać żadnego ruchu. Nigdy nie był równie przerażony - nawet w Guadalcanal. Hinemoą ruszyła spokojnie ku długiej szczelinie i spojrzała w dół. Mark podszedł za nią ostrożnie i zerknął także. Nie dostrzegł dna. Rzucił w tę wąską czeluść pokaźny kamień. Nie usłyszał dźwięku.
Wróciwszy do obozu dowiedział się najpierw, że wrócił batalion Maorysów i poprzedniej nocy doszło w kinie do klasycznego mordobicia. Jeszcze większe draki wybuchły poprzedniego dnia, ponieważ wielu Maorysów, którym Marines odbili dziewczyny, było w nastroju zaczepnym. Jak zwykle przed rozpoczęciem seansu filmowego odegrano hymn brytyjski i wszyscy wstali. Potem puszczono hymn Stanów Zjednoczonych i Maorysi jak jeden mąż usiedli. Tej zniewagi było już chłopcom z piechoty morskiej za wiele, uruchomili pięści. Maorysi, tęskniący do okazji wypuszczenia z siebie pary, wyrwali spod tyłków krzesła i poumieszczali je na łbach Amerykanów. Marines, choć w mniejszości, mieli w takich zwadach zaprawę. Pozdejmowali pasy i jęli lać Maorysów po łbach sprzączkami. Przyjechały żandarmerie - nowozelandzka i własna Marines, przerwały bójkę, ale poszedł słuch, że batalion maoryski w komplecie przysiągł, iż w następny weekend ma zamiar wszystkich Marines przepędzić z Wellingtonu na zbity pysk. Mimo to Mark postanowił odwiedzić Hinemoę w sobotę. Do tego czasu będzie już po rozmowie z Wielkim Józiem i małżeństwo z pewnością uzyska aprobatę.
Ojciec O'Brian spotkał się z Hinemoą w piątek, w Domu Miłosierdzia.
- Widzę, że się oboje kochacie - rzekł bez wstępów. - Ale nie widzę dla was udanego małżeństwa. Nie uczyniłbym wam przysługi wyrażając na to zgodę. - Powtórzył argumenty, które wyniszczył Markowi.
Odpowiedziała, że pragnie zamieszkać w Ameryce, ponieważ bardzo kocha Marka, ale przyznała, że niepokoi się na myśl o spotkaniu jego rodziców. To może być początkowo kłopotliwe, tłumaczyła, ale kochają się oboje i jakoś sobie dadzą radę.
- Moja droga - odparł - nie ma wielkiego sensu wychodzenie za człowieka, który wyjedzie na wojnę i może wkrótce polec.
Nie potrafiła powstrzymać łez.
Ujął ją za dłoń. - Ty wiesz, że myślę tylko o twoim szczęściu, prawda?
- Tak, ojcze.
- Wiem, że Mark to dobry człowiek i kocha cię szczerze. Ale czasy są okropne i musimy myśleć o przyszłości. Chciałbym cię zapytać o coś bardzo osobistego, i proszę, nie obrażaj się o to. - Skinęła głową. - Czy miałaś już z Markiem stosunek cielesny?
- Och, nie, ojcze!
To mu ulżyło. - Bo to by mnie bardzo zmartwiło. Proszę, weź teraz do serca, co powiem, o co poproszę, o co błagam, żebyś zrobiła. Bądź cierpliwa. Pozwól Markowi wyjechać na front bez poczucia odpowiedzialności za pozostawienie dziewczyny, którą kocha. Istnieje tylko niewielka szansa na to, że wróci tu przed końcem wojny. Ale gdy przyjdzie czas, pobłogosławię wasze małżeństwo. Przemów do rozumu twojemu chłopcu.
Opowiedziała o tym wielce strapiona Markowi, ze szczegółami, w sobotę. Zaperzył się.
- Poprze mnie Billy J. - Prawie pięciuset chłopców już otrzymało zgody na poślubienie nowozelandzkich dziewczyn. - powinienem był pójść do kapelana protestantów. Nie powstrzyma nas jeden głupi katabas.
- Mark! Jak możesz tak się wyrażać o ojcu O'Brianie?
- Nie jest nieomylny. Nie jest Bogiem.
To nią wstrząsnęło. - Prosi nas tylko o cierpliwość.
- Co tu ma do rzeczy cierpliwość? - palnął Jack Finn, wróciwszy z baru po paru kolejkach. Gdy Mark zdał mu sprawę, zaczął przeklinać ojca O'Briana. - Opieprzę tego czarnego irlandzkiego drania!
Mark nie mógł powstrzymać śmiechu.
- On jest pijany - przepraszała Hinemoą.
- Przypomina mi w pewnym sensie mojego ojca - powiedział Mark. Pocałował ją delikatnie. - Nigdy ci nie pozwolę odejść, moje kochanie.
Ktoś załomotał w drzwi. Stanął w nich wściekły młody człowiek w mundurze Kiwi. - Tara! - krzyknęła Hinemoą. Wszedł, spojrzał na Marka. - A więc to ty jesteś tym Jankesem! - Ja. Stanęła między nimi Hinemoą.
- Dostałem twój list - powiedział Tara, zaciskając pięści.
- Przykro mi - odparła roztrzęsiona dziewczyna.
- Chciałem ci tylko powiedzieć...
Wtoczył się Finn, z butelką piwa w jednej dłoni. - Co ty tu, na rany Chrystusa, robisz? - rzekł, gotów do bitki. Tara podszedł do Hinemoi.
- Chciałbym, żebyś wiedziała, że ci dobrze życzę.
Finn w jednej chwili zmienił się w dobrego gospodarza. - No to zostań i wychyl z nami parę kolejek. Tara odmówił i szybko wyszedł.
Mark widział, jak bardzo to Hinemoę zmieszało, powiedział, że także musi iść. Pocałował ją krótko i wyszedł. Postąpił jak mężczyzna.
Nazajutrz rano spytał majora Sullivana, czy nie mógłby kilku minut poświęcić na jego sprawy prywatne.
- Rozumiem, dlaczego Wielki Józio nie zgodził się na małżeństwa młodszych chłopców. Ale ja mam coś za sobą, jestem dość dojrzały, żeby wiedzieć co robię.
Billy J. jął zadawać niemal identyczne pytania jak Wielki Józio, Mark zastanawiał się, czy to tylko przypadek.
- Czy rozmawiał pan o tym z ojcem O'Brianem?
- Nie, są to pytania, które zadaję w takich przypadkach zawsze. Sądzę, że popełniasz wielki błąd.
- Majorze, to najpiękniejsza dziewczyna, jaką spotkałem w życiu, jestem w niej cholernie zakochany.
- W to nie wątpię, Marku. I nadal myślę, że w Stanach poczuje się jak ryba na piasku.
- Znam co najmniej jeszcze pięciuset Marines, którzy otrzymali zezwolenie na ślub. Dlaczego robi się takie wielkie halo w moim przypadku? Jeśli mi pan pozwoli na szczerość, sir...
- Wal.
- Marines nie powinni się wpieprzać w moje prywatne życie.
- Chwileczkę. Trochę się zagalopowałeś. Jesteś mój Marinę, i ja za ciebie odpowiadam. Odpowiadam za to, żebyś sobie nie spaprał życia. Bo jeśli je sobie spaprzesz, stracisz na wartości jako Marinę.
Mark opowiedział o rozmowie Wielkiego Józia z Hinemoą.
- Śmiertelnie ją obraził. Kto mu dał do tego prawo?
- Gdybyś naprawdę tę dziewczynę kochał, nie stawiałbyś jej w tej sytuacji. Możecie do siebie pisywać listy. No a po wojnie, jeśli nadal będziecie się kochać, wrócisz do Nowej Zelandii i poślubisz ją.
Mark widział, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Zły, że spotkał się z odmową człowieka, na którym polegał, stanął sztywno na baczność.
- Mark... - zaczął Billy J. - Ach, cóż, odmaszerować.
W sztabie 2 Dywizji zainstalowanym w Hotelu Windsor, w śródmieściu Wellingtonu, oficerowie operacyjni, przedstawiciele marynarki wojennej i lotnictwa sił lądowych głowili się nad planami kolejnej ofensywy. Celem miał być atol Tarawa na Wyspie Gilberta. Ustalono, że wstępne lądowanie nastąpi na malutkiej wyspie Betio, przemianowanej w szyfrach na Wyspę Heleny - z powietrza przypominała grot kotwicy. Nieprzyjaciel instalował tam swoje główne umocnienia. Wielu spośród Marines zaprotestowało. Wstępne lądowanie, argumentowali, należy wykonać na pobliskich wyspach tak, by rozmieszczona na nich artyleria mogła wesprzeć główne lądowanie na Betio.
Grupa oficerów Marines, mających dowodzić siłami inwazyjnymi, wymieniała w czasie przerwy gorzkie komentarze. Obawiali się znacznie silniejszego oporu wskutek wywiadu, jakiego MacArtur udzielił we wrześniu gazetom Hearsta.
- Ten skurwysyn szpanuje, bo będzie drugim smyczkiem - powiedział pułkownik - i ujawnia, że flota ma zamiar przeprowadzić główne uderzenie, skacząc z wyspy na wyspę. Teraz Japońcy będą już tylko na nas czekać spokojnie, aż staniemy na jakiejś plaży.
Dostali z pułku przeciek, że wkrótce wyruszą, Mark uprosił więc Tullia, by dał mu w ten weekend wolne, bo chce zobaczyć się z dziewczyną. Przyniósł ze sobą grubą paczkę jednofuntowych banknotów, przeważnie wygranych w pokera. Powiedział, żeby wpłaciła to na swoje nazwisko w banku oszczędnościowym. Pod koniec wojny, powiedział, będzie ich dość na kupno domu i zaczątek jakiegoś przedsięwzięcia. Pobladła.
- Wyjeżdżasz?
- Niezadługo. - Zapewnił ją, że nie ma się czym przejmować. Jest pomocnikiem dowódcy Batalionu i przez cały czas pozostanie u jego boku. Będą zawsze na tyłach, a tam jest bezpiecznie. Nie mogła wydobyć słowa, tylko do niego mocniej przywarła.
Powiedział jej, że major Sullivan nie chce się mieszać w decyzje ojca O'Briana. Ale ma pomysł. Dlaczego nie mogłaby powiedzieć Wielkiemu Józiowi, że obawia się, iż jest w ciąży?
- Z tym się nie żartuje - odparła, a gdy ją zapewniał, że mówi poważnie, wydała się wstrząśnięta. - Nie mogłabym skłamać księdzu! Jaką ja, wedle ciebie, jestem katoliczką?
- No więc ja mu to powiem.
- Nie, nie możesz. - Była tak rozgniewana, że Mark się szybko wycofał. Przebaczyła mu i godzinę spędzili na powtarzaniu sobie do widzenia.
Rankiem nadszedł rozkaz zwijania obozu i przygotowania do wyjazdu. Trzy dni później weszli na pokład transportowca. Zamiast jednak popłynąć na Tarawę, statek zawrócił na północ, w stronę Hawke Bay, dla dokonania próby generalnej przed lądowaniem na Betio. Ćwiczenia się nie udały, burzliwe morze wywróciło wiele gumowych łodzi.
Ku zaskoczeniu i radości Nowozelandczyków, 2 Dywizja wróciła do Wellingtonu i została odwieziona do pustych obozów. Podjęto na nowo ćwiczenia, lecz żołnierze, palący się do walki, stawali się coraz bardziej niesforni. Wreszcie, pod koniec października, w Oriental Bay zrobiło się ciasno od statków. Dwudziestego ósmego Batalion zaczęto ładować na Felanda. Szalupy okrętowe kursowały tam i z powrotem każdej nocy. Markowi pozwolono popłynąć pierwszego i trzeciego wieczoru. Spędził cały czas z Finnami.
Asystując Billy'emu J. dowiedział się czwartego dnia, że odpływają nazajutrz o świcie. Poprosił o przepustkę, ale Tullio powiedział, że nie ma go na liście, ponieważ wykorzystał już dwie. Skróciwszy wodze swojej pysze, Mark odwołał się do majora Sullivana.
- Jesteś na liście, Mark? - Nie, sir.
- De wziąłeś przepustek od dnia zaokrętowania?
- Dwie.
- To dość jak na kaprala. - Przedyskutował tę sprawę z Tulliem i obaj doszli do wniosku, że nie byłoby mądrze dawać Markowi przepustkę na tę ostatnią noc. Mógłby prysnąć.
- Ależ majorze...
- Nie, Mark. Sprawdziłeś cały mój ekwipunek?
Sprawdziwszy ekwipunek Sullivana, Mark nabył przepustkę za funta od trębacza i nie zauważony przez Tullia przełazi za burtę. Grupa spłakanych dziewcząt oczekiwała w dokach na swoich Marines. Witały chłopców przeważnie w milczeniu, potem, ująwszy się za ręce, odchodzili dokądś ze smutkiem.
W czasie kolacji u Finnów wszyscy byli zgaszeni. Nawet Jack nie miał prawie nic do powiedzenia, jeśli nie liczyć paru zjadliwych uwag o ojcu O'Brianie. Potem Mark rozmawiał cicho z Hinemoą o planach na przyszłość. Poradził jej, żeby wykorzystała część pieniędzy na naukę w szkole sekretarek, wtedy otrzyma lepszą pracę. To ją także, mówił, czymś zajmie. Zgodziła się skwapliwie. Rodzice, pożegnawszy Marka serdecznie, poszli na górę, żeby pozostawić młodych sam na sam.
Hinemoą, gdy usiłował zapewniać ją, że przy Billy'm J. będzie bezpieczny, przywarła do niego, pocałowała ogniście, po czym, po raz pierwszy, oddali się sobie do końca. Gdy było po wszystkim, Mark nie posiadał się z radości. Całując ją tkliwie, spostrzegł, że ma mokre policzki.
- Co się dzieje? - spytał, mimo iż wiedział. Szepnęła, że się wstydzi. Zgrzeszyła.- Jesteśmy już więc małżeństwem - powiedział.
Była nieutulona w żalu. - To tylko moja wina - powiedziała. Potrząsnęła jego głową. - Tak bardzo cię kocham. Długo rozmawiali po cichu, przysięgali sobie wieczną miłość. Już w tramwaju spostrzegł skonsternowany, że jest po dziesiątej i że ostatnia szalupa odpłynęła. Przeraził się nie na żarty. W dokach trafił na cudaczny widok. Księżyc Mullins, awansowany właśnie na kapitana, wygrywał skoczną melodyjkę na swoim słodkim kartoflu niczym szkocki fletnista i prowadził za sobą pół tuzina rozbrykanych Marines.
Przysłano po spóźnialskich specjalną łódź. Gdy Mark wlazł na pokład Felanda, Tullio uchwycił go za ramię.
- Gdzieżeś ty przepadł, do diabła? Szukaliśmy cię cały wieczór. - Był zły, ale rozluźniony. - Do kurwy nędzy, Mark, nie miałeś przepustki, prysnąłeś...
Mark milczał, przeklinał się tylko w duchu, że popadł w tak bezsensowne tarapaty.
Tullio odprowadził go wraz z sześcioma pozostałymi maruderami do kabiny.
- Sierżant się z wami rozliczy, kiedy przyjdzie na to czas. - powiedział Rossi. Minęła godzina. Długie czekanie doprowadzało ludzi do szału. Czy ich posadzą do karceru na chleb i wodę? Czy wpakują do pierdla? Omawiali możliwości. Pierwsza alternatywa byłaby katastrofalna, ponieważ nie byliby w formie do walki. Niektórzy myśleli, że dostaną opieprz od sierżanta, a potem Sullivan wygłosi im pogadankę. Ale Mark wiedział, że Sullivan każe sobie drogo zapłacić. Gdyby nie to, połowa Batalionu poszłaby na lewiznę bez przepustki przed następnym rejsem na front.
W końcu rozwarły się drzwi, wszedł sierżant, skinął, żeby się zbliżyli. Obejrzał ich zelżywym oczkiem, potem opierdolił głośno i obelżywie, wyzywając od najgorszych całą litanią epitetów, jakich się nauczył w ciągu dwudziestu lat służby.
- No - rzekł w końcu - teraz obejrzy was major. Poczekajcie w korytarzu. - Zaprowadzono ich w końcu do kajuty Sullivana. Kazano wejść jednemu. Wyszedł po pięciu minutach, blady jak kreda. - Robota w magazynowni - mruknął i wybiegł. Mark wszedł jako ostatni. Stanął na baczność.
- Kapral McGlynn - powiedział - melduje się na rozkaz, sir. Billy J. spojrzał nań spoza małego biurka z niesmakiem.
- Zawiodłem się na tobie - powiedział cicho. Mark skurczył się po tych mrożących krew w żyłach słowach. - Kim ty jesteś? Tchórzem? Boisz się?
- Nie miałem zamiaru nie wrócić na statek - zaprotestował Mark. - Po prostu chciałem po raz ostatni zejść na ląd.
- Nawet bez przepustki. Co by było, gdyby postąpił tak cały ten pieprzony Batalion?
- Nie wiem.
- To są Marines. Oto dlaczego tak nie postąpili. A ty masz czelność nosić nasz mundur. Łudziłem się co do ciebie. Ale teraz widzę, żeś dupa a nie Marinę. - Rzucił mu niszczące spojrzenie. - Cóż, spuścimy cię na ląd i pozwolimy obsługiwać tyły. Myślę, że mogę ci zapewnić robotę w jednym z batalionów usługowych.
W Marka jakby piorun strzelił. - Nie może pan tego zrobić.
- Mogę, i to bardzo, niech to szlag, mogę. Ty w ostatnich miesiącach postępujesz jak mazgaj. Sądzisz, że mógłbym iść w bój z mazgajem u boku?
Mark próbował przepraszać.
- Wyjście bez przepustki już było czymś nikczemnym. Ale spóźnienie jest niewybaczalne. - potrząsnął głową. - Nie musisz mi mówić, co robiłeś tego wieczoru. Byłeś u - jak ona ma na unię? - Byłeś tam?
- Tak, sir. Sądziłem, że mam prawo. Wyście mi nie pozwolili się z nią ożenić, pomyślałem, że powinienem przynajmniej raz jeszcze się z nią spotkać, być z nią do ostatniej chwili...
Sullivan przerwał mu uprzejmie. - Przysięgałeś być Marinę, i wiedziałeś, że oczekujemy posłuszeństwa. Ale bardziej martwi mnie, McGlynn, to, że wybrałem cię na stanowisko wymagające mojego najwyższego zaufania, na swojego ordynansa. I tyś to zaufanie zawiódł.
- Sir, jedno z drugim nie ma nic wspólnego - zaprotestował Mark.
- Co to za gówno, to , jedno z drugim nie ma nic wspólnego”? Otrzymałeś rozkazy, tak? Masz zobowiązania wobec Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych i twoich współkolegów Marines. - Uczynił znaczący gest. - Muszę mieć do mojego ordynansa absolutne zaufanie. Muszę wiedzieć, że jest tam, gdzie spodziewam się, że jest, kiedy tam być powinien. Od tego zależy moje życie. - Zdawał się przewiercać Marka wzrokiem. - Zachwiałeś moją wiarę w ciebie, McGlynn. Wynoś się stąd.
- Rozkaz, sir.
Mark wykonał zgrabnie w tył zwrot i zrozpaczony wyszedł.
Statki, płynąc dość szybko jak na transportowce, znikły. Ci na pokładach, którzy uwierzyli pogłosce, że wracają na ćwiczenia do Hawke Bay, już następnego ranka zdali sobie sprawę, że byli w błędzie. A gdy na horyzoncie zamajaczyły krążowniki i niszczyciele, stało się oczywiste, że płyną ku bitwie. Ale nie znał celu nawet Billy J., zaś zygzakowaty kurs, mający mylić wroga, uniemożliwiał jego odgadnięcie.
Pod koniec drugiego dnia od wyjazdu z Nowej Zelandii, podniecenie Pierwszej Kompanii Szóstego Batalionu na myśl o bitwie zmieniło się w nudę. Nie mieli nic do roboty, nie licząc ćwiczeń na górnym pokładzie, a gdy musieli wracać do kabin, narastał w nich wstręt, mogli bowiem tam tylko grać w pokera, czytać, pisać listy albo czyścić i tak już lśniący ekwipunek. Mark wraz z sześcioma kolegami zesłanymi do roboty w maszynowni, uważał ich życie za rajskie. Kazano im zdjąć mundury i wdziać workowate szmaty, które niegdyś były roboczymi kombinezonami majtków. Włosy, z przyczyn sanitarnych, obcięto im do gołej skóry, jak rekrutom. Pozwalano niekiedy wychodzić z tej piekielnej maszynowni - na pół godziny rano i na pół godziny po południu, a także na posiłki - podczas których kumple naigrawali się z nich niemiłosiernie, wrzeszcząc „pieczydupki, wyprażuchy”!
Mark znosił dzielnie harówkę pod pokładem, zniewag nie cierpiał, ale zdawszy sobie sprawę, że Billy J. w ten sposób dawał mu nauczkę, postanowił mimo wszystko zostać najlepszym ordynansem, jakiego Billy J. miał kiedykolwiek, chociaż nienawidził w tej chwili majora. Czwartego dnia spotkał go przypadkiem na pokładzie. Powiedział, że wiele się na dole nauczył, ale rad powróciłby do prawdziwej roboty.
Sullivan popatrzył nań chłodno. - Jeszcze nie postanowiłem, McGlynn, czy cię wezmę z powrotem czy też poszukam sobie kogoś, komu będę mógł zaufać bardziej, niż tobie. Starszy sierżant powie ci, co będziesz robił potem.
Mark był zdruzgotany. Wrócił do maszynowni świadom marności czekającego nań życia czarnoroboczego szmaciarza. Mogą go nawet odesłać do Stanów - perspektywa mrożąca w krew w żyłach.
Następnej nocy stare wygi na pokładzie Felanda wyczuły ląd. Rano ci z mostku dostrzegli dużą, pokrytą bujnym lasem wyspę. Była to Efate należąca do Nowych Hebrydów. Minęli port zatłoczony szarymi cielskami okrętów wojennych - niszczycieli, krążowników, pancerników z Pearl Harbor. Maryland, połyskując wypucowanymi do bitwy potężnymi, szesnastocalowymi działami, sunął pełną parą na spotkanie przybywających, których kierowano do Mele Bay. Okrętem flagowym dowódcy była Old Mary.
W ciągu sześciu kolejnych dni oddziały szturmowe ćwiczyły lądowanie na gorących plażach, tylko chłopcy z maszynowni wymykali się na górę tak często, jak to tylko było możliwe, by dopaść ostatniej baryłki z wodą. 12 listopada po południu Mark wraz ze swymi sześcioma współtowarzyszami niedoli otrzymał rozkaz stawienia się w kajucie starszego sierżanta.
- Wypływamy o szóstej rano - oznajmił i kazał im założyć mundury. Mark się właśnie przebierał, gdy Tullio pozdrowił go przyjaźnie.
- Major chce cię widzieć.
- Zostanę w Kompanii Sztabowej? - spytał niepewnie.
- Mam nadzieję. Billy J. nie bąknął na twój temat ani słowem. Mark, z duszą na ramieniu, zapukał do drzwi gabinetu Sullivana i usłyszawszy „wejść”, wszedł.
- Kapral McGlynn stawia się na rozkaz, sir.
Sullivan spojrzał nań obojętnie i Mark upadł na duchu. Wówczas Billy J. spytał: - Nadal chcesz być moim ordynansem?
- Tak, sir!
- Dobrze. Możesz odejść. Potem pogadamy o zajęciu dla ciebie.
- Tak jest, sir! Dziękuję, sir!
Czekały nań dwa listy. Krótki, od ojca, zawiadamiający, że Floss i Tadashi wrócili do Tokio, a siostra oczekuje dziecka, i że Will nadal siedzi w niewoli na wyspie Luzon. Drugi list, od Maggie, był długi i gadatliwy; streszczała swoją wielką epistołę o Midway (czym przeraziła Marka) i swoje artykuły o niseiach na Hawajach (czym go ucieszyła). Miał nadzieję na wiadomość od Hinemoi, mimo iż wiedział, że tak szybkie nadejście listu z Nowej Zelandii na Efate graniczyłoby z cudem.
Następnego ranka konwój zaczął z wolna wychodzić z Mele Bay. Z sąsiedzkiego Savannah Harbor wypłynął Maryland z dwoma innymi starymi pancernikami, ciężkim krążownikiem, trzema lekkimi krążownikami, dziewięcioma niszczycielami, dwoma małymi trałowcami i dziwnym okrętem transportowo-desantowym z czternastoma średnimi czołgami typu Shermann i kompanią żołnierzy z V Korpusu Amfibii.
Mark obserwował z zachwytem sposób, w jaki okręty transportowe i wojenne formowały szyk po wyjściu z Efate. Zanim jeszcze znikły z oczu trzy imponujące szczyty wulkanów tej wyspy, daleko od portowych świateł rozległ się głuchy grzmot. To trzy pancerniki odpalały ćwiczebne salwy. Tym dodającym otuchy hukom towarzyszyła tajemniczym sposobem niemal jednocześnie przebiegająca z pokładu na pokład pogłoska, że płyną ku wyspie Wake. Mieli pomścić Marines, którzy na samym początku tej wojny bili się tak dzielnie! Każdy batalion miał nadzieję, że zostanie wyróżniony i wyląduje jako pierwszy. Nadzieje te rozwiał następnego dnia rozkaz nadany z Marylanda: „Poinformować cały stan o ogólnym kształcie zamierzonej operacji, szczegółowiej tylko tych, którzy będą dowodzić pododdziałami”. Po czym ujawniono kolejno na wszystkich transportowcach, że ich celem była długa, chuda, mała wysepka o nazwie Betio i nieznany atol Tarawa. Pierwsza Kompania Szóstego Batalionu doznała jeszcze jednego rozczarowania. To nie oni mieli lądować jako pierwsi, trzymano ich w rezerwie. Billy J. miał własny powód do niezadowolenia.
Zapewnił ich: - Będziecie mieli wszystko, do czego was tak rwie.
Lądowali po sześciu dniach i bataliony lądujące jako pierwsze jęły pomiatać trzymanymi w rezerwie. Personel pływający transportowców nie mógł pojąć radości tych, których wybrano do najtrudniejszej walki, że bali się jedynie, iż ostrzał artyleryjski i bombardowanie zabiją przed ich przyjściem zbyt wielu Japońców.
Gdy konwój podszedł do Tarawy, Mark, mimo iż zdawał sobie sprawę z tego, że postępuje jak bezczelny osioł, przykładał się do roboty i tak był wydajny, że Tullio przezwał go mróweczką. Godziny mijały żołnierzom powoli, nie mieli niemal nic do roboty a pod pokładem, ponieważ zbliżali się do równika, panował upalny zaduch. Wszystko, co było do przeczytania, zostało zaczytane do szczętu, wyjąwszy książki przyniesione przez Marka. Kupił w antykwariacie na Nowej Zelandii tomy Trollope'a i Szekspira, ale nikt poza nim nie był ciekaw nudnych opowieści wieszcza o pastorach. Mark przeczytał już Barchester Towers i właśnie pochłaniał nieszczęsne szalone przygody księcia Hala, które przypominały mu poniekąd jego własne idiotyzmy.
Generał Julian Smith, dowódca 2 Dywizji, w czasie odprawy na okręcie flagowym słuchał zniecierpliwiony, gdy dowódca floty oznajmiał, iż poprowadzi okręty na odległość tysiąca jardów od brzegu i wtedy zacznie przygotowanie artyleryjskie. Jego pancerze pozostaną więc nieosiągalne dla ognia nieprzyjaciela. Inny dowódca okrętu oznajmił, że ma pancerze grubsze, może więc podejść bliżej. Smith dłużej nie zdzierżył. Powstał.
- Panowie, gdy Marinę walczy z wrogiem na bagnety, jedynym jego pancerzem jest koszula koloru khaki.
W dniu D minus trzy, krążowniki Piątej Floty zaczęły ostrzał Betio. Następnego dnia bombowce nadesłały sprzeczne sprawozdania; jedne, że nie napotkały żadnej obrony przeciwlotniczej, inne, że owszem, napotkały. Niektórzy podpokładowi eksperci z transportowców utrzymywali, że Betio może się okazać drugą Kiską, i że zastaną na niej najwyżej jakiegoś starego psa. Potem odebrali zatrważającą wiadomość, że rafa, ponad którą mieli przepłynąć do ataku, została zabarykadowana koralowymi głazami połączonymi stalowym kablem.
W południe przed dniem D, przepłynąwszy trzy tysiące mil od Wellingtonu, zbliżali się do równika. Za kilka godzin mieli dobić do celu. Warunki życia w ładowniach Felanda stały się o wiele gorsze od wszystkiego, z czym się Mark spotykał w czasie swych dawnych wędrówek. Było to coś takiego, jak życie na miejskim śmietnisku, dokąd co kilka godzin dowożą nowe odpadki. Temperatura nigdy nie spadała niżej 100° F; powietrze było zgniłe, a na domiar złego grupa bydlaków wymyśliła najgorszy ze sposobów przemieniania piekła w jeszcze obrzydliwsze piekło: pierdząc okrutnie w ciemnościach. Wreszcie trzeba było szczać do własnego hełmu i spać w takim ścisku, że między jednym a drugim, z lewej czy prawej, z góry czy z dołu palca byś nie wcisnął.
Poborowi przypominali już sforę dzikich psów, gotowych przegryźć sobie drogę do piekła. Nawet plaża natkana Japońcami byłaby im milsza, niż kolejny dzień w ładowniach. Być może, wnioskował Mark, wymyślił to wszystko jakiś zapiekły sadysta.
Późnym popołudniem Wielki Józio odprawił na pokładzie ostatnią mszę.
Mark towarzyszył Billy'emu J. Był mile widziany; tylko nieliczni wyznawali katolicyzm. Mark wzruszył się prostotą ceremonii, potem wyobraził sobie niesmak ojca na wiadomość, że syn uczestniczył w podobnie prymitywnym obrzędzie.
Po zmierzchu żołnierze pisali ostatnie listy do domów. „Droga Mamuśku, za kilka godzin wylądujemy na małej wysepce, o jakiej tyś nigdy nawet nie słyszała...”. Mark napisał do Hinemoi, Maggie i ojca. Potem przejrzał swój plecak: ponczo, koc, ostry jak brzytwa nóż, zmiana bielizny osobistej i skarpety. Och, no tak, naboje, masę nabojów. Całą resztę, w tym cenne powieści, musiał zostawić jako bezużyteczne w bitwie. Z jednym wyjątkiem. Zachował wiotki, zniszczony egzemplarz Henryka V.
Tych, którzy jeszcze spali na Felandzie, obudził o świcie 20 listopada ogłuszający łoskot. To Piąta Flota zaczęła metodycznie kłaść pokotem - palmy i drzewa kokosowe wyspy Betio. Mark był już wraz z Księżycem Mullinsem na pokładzie i obserwował, jak ostrzał dziobie powierzchnię wyspy. Straszliwy był widok płaskiej, małej Betio, zamienianej w morze ognia.
- Biedne gnojki - powiedział Księżyc. - Muszą tam mieć piekło.
Spostrzegli, że z sąsiedniego transportowca Marines zsuwają się do łodzi Higginsa. - Kiedy dopłyną do plaży, nie zastaną tam przy życiu nikogo - zauważył Mark.
Księżyc potrząsnął głową. - Nie widzisz, jak te czternasto- i szesnastocalowe pociski odskakują od koralu rykoszetem? Działa są za blisko. Powinni je wycofać dalej, wtedy trajektoria pocisków byłaby wyższa, spadałyby wprost na cel i niszczyły co trzeba. - Zagdakał jak kwoka. - Zanosi się na kolejny francowaty wir.
Podszedł do nich major Sullivan. Mark spostrzegł, że on także był zafrasowany, mimo liczby spadających na wyspę pocisków. Gdzież, u diabła, jest lotnictwo? Miało pokryć wyspę bombami rozpryskowymi, wybuchającymi przy zetknięciu z ziemią i miotającymi śmiercionośne odłamki. Bombowce nurkujące i myśliwce bombardujące z lotniskowców nie czyniły wielkich szkód, ponieważ wyspę całkowicie przesłaniał dym. Wiatr z południowego wschodu zwiewał dym na umocnienia nadbrzeżne i rafy.
Było oczywiste, że pierwsza fala Marines zostanie przygnieciona ciężkim ogniem nieprzyjaciela. Ocalało zbyt wielu Japończyków. Świadkowie mogli jednak zaledwie zgadywać, co się dzieje poza tym całunem wirującego dymu. Z upływem godzin na pokładzie Felanda zapanowało uczucie grozy. Kiedy ich kolej? Pierwszy widomy dowód tragicznych strat napłynął z powracającymi amfibiami. Sullivan widział przez szkła lornety ofiary podnoszone na pokład. Ten widok tylko na chwilę przygasił zapał Pierwszej Kompanii Szóstego Batalionu; potem niektórzy zaczęli pohukiwać, że pora na 6 Batalion, ten jak zwykle zrobi porządek! Młodsi oficerowie zaczęli się zakładać o to, który z nich jako pierwszy trafi na Japońców. Tych ludzi, zauważył Mark, na Guadalcanal nie było.
Tej nocy nie mógł usnąć ze strachu przed tym, co się stanie nazajutrz, gdy przypuszczalnie poślą ich w to piekło. O świcie ponownie przejrzał ekwipunek Billy'ego J. i swój własny. Wyszedł tylko na śniadanie i lunch. Potem wezwano Sullivana do dowódcy jednostek desantowych. On, Mark i sztab popłynęli na LCVP czyli na prawdziwej barce desantowej z ładownią. Z burty transportowca zrzucono z rozmachem sieć, zwykle służącą do transportu skrzyń, na pokład barki. I gdy sześciu Marines naciągnęło ją pod kątem, zaczął się po niej wspinać Billy J. Mark nie mógł sobie nie przypomnieć własnej ostatniej wspinaczki po sieci na Canal. Tym razem Sullivan wspinał się jak małpa.
- Za mną, majorze - powiedział Marinę czekający nań na pokładzie i poprowadził Sullivana do kabiny dowódcy. Mark czekał na zewnątrz. Zdjął z pasa karabin, odłożył hełm i stał gotów trzasnąć kopytami, gdyby wylazł skądś jakiś oficer.
Wewnątrz zaś powiedziano Sullivan owi, że 1/6 wyląduje następnego dnia w wąskiej gardzieli u północno-wschodniego cypla Betio. Ale gdy Sullivan złaził już z Markiem po sieci, wezwano ich ponownie. Nadeszła właśnie dobra wiadomość, że major Mike Ryan umocnił swoje pozycje na zachodnim paśmie plaży, wgryzłszy się w wyspę na jakie sto jardów. Dlatego 1/6 za kilka godzin zejdzie na ląd u Zielonej Plaży zachodniego krańca wyspy.
Po południu 1/6 zaczęła się ładować na barki desantowe, z których każda holowała 6 pustych pontonów. Serce Marka zabiło mocniej, gdy siedząc obok Billy'ego J. patrzył na rozmazane przez mgłę wybrzeże Betio. Miał nadzieję, że nie zwymiotuje. Ale nie strzelano. U rafy koralowej, tysiąc jardów od wyspy, żołnierze przeleźli do pontonów i zaczęli wiosłować w stronę lądu. Morze było spokojne, ale czuło się burzę. Łodzie zdawały się rozpływać od krańca po kraniec horyzontu.
- Boże! - mruknął Sullivan nad uchem Marka - jak ja mogę zapanować nad tymi chłopcami? - Wzywał przez radio wszystkich po kolei dowódców kompanii, by składali raporty z czynionych postępów. Jeszcze żaden nie nadział się na żadną z min rozmieszczonych na rafie. Mark dostrzegł dwie z nich wolno przepływające pod łodzią i niemal ocierające o jej dno.
Nadal nikt z plaży nie strzelał, Mark sądził, iż Japończycy po prostu czekają, żeby podpłynęli bliżej. Po lewej nastąpił wybuch. Jedna z barek, wioząca zaopatrzenie, wyleciała w powietrze. Zginęło sześciu.
Nie opodal łódź wioząca Księżyca Mullinsa i Tullia Rossiego rozdarła się na rafie i zatonęła. Tullio znikł z oczu, ale Księżyc wyciągnął go i wziął na ramiona. Wręczył tylko sierżantowi pudełko cygar i butelkę whisky.
- Pilnuj tego jak siebie samego - powiedział Księżyc i z brodą tuż nad powierzchnią wody powoli popłynął ku brzegowi.
Teraz rozległy się na wyspie strzały z broni małokalibrowej.
- To ludzie majora Ryana osłaniają nas ogniem - powiedział Sullivan.
Już wypełzali na plażę, gdy światło dnia zaczęło szybko zmierzchać. Czekał na nich major Ryan i powitał, siedząc w kucki. Coś przekazywał Sullivanowi, gdy radzista powiedział:
- Sir, chce z panem mówić pułkownik Shoup. - Sullivan podjął .mikrofon. - Billu, tu Shoup. Wiesz, że tutaj dowodzę?
- Tak, sir.
- Plan jest taki. - Następnego ranka 1/6 miał wyprzedzić Ryana i pójść wzdłuż prawego brzegu lotniska na południe wyspy. - Uderzysz na Kyle. - Jego Batalion, pierwszy w Drugim Pułku Marines, utknął w połowie drogi, na lotnisku, między pasem startowym i plażą.
Sullivan wezwał swoich dowódców kompanii i kazał paść, ponieważ nad ich głowami przelatywały zabłąkane pociski. Studiował mapę w blasku flesza, Mark narzucił mu na ramiona poncho. Skinął na majora Ryana.
- Mike, te dwa twoje czołgi będą jutro do wzięcia? Ryan chrząknął.
- Tobie chyba nie będą potrzebne. - Ryan odpowiedział wymijająco, ponieważ te czołgi już uratowały mu skórę. Sullivan argumentował jednak tak przekonująco, że Ryan w końcu się zgodził, ale wymusił na Sullivanie solenną obietnicę - jak jeden dobry irlandzki katolik na drugim irlandzkim katoliku - że ten mu zwróci czołgi po ataku.
Mark próbował wykopać dla siebie i majora dołki strzeleckie, ale po każdej wyrzuconej łopatce piasku, opadała w dół następna. Znalazł lepsze miejsce na plaży, nieco wyżej, i zdołał w końcu wygrzebać dwa płytkie dołki. Tuż po północy usłyszał narastający łoskot samolotów.
- Japońce! - ktoś krzyknął i Mark zapadł tak głęboko, jak to było możliwe. Rozległ się świst spadających bomb i głuche wybuchy kilkaset jardów dalej. Spadło na nich kilka bomb na Guadalcanalu, ale to był pierwszy prawdziwy nalot, jakiego Batalion doświadczał. Nie mieli nic do roboty, jak tylko się modlić. Bomby spadały coraz bliżej, krzyczeli trafieni odłamkami.
Nikt jednak nie został zabity i 1/6 zachował praktycznie pełnię sił, gdy o brzasku poderwał się do ataku. Ponieważ między krawędzią lotniska a plażą biegło wąskie pasmo ziemi, atakowano zagonami kompanii, za dwoma przecierającymi drogę czołgami. Za tymi wozami szła Kompania B w szyku plutonami. Atak był okrutnie zwolniony, ponieważ co jakieś dziesięć jardów zatrzymywał ich bunkier albo ziemianka wyłożona kijami bambusowymi, pokryta betonem i piaskiem. Trzeba było je wysadzać granatami, a potem jeszcze wypalać miotaczami ognia. Sullivan popędzał tych z pierwszych szeregów, by szli szybciej, a następnym kazał czyścić to, co tamci ominęli. Po godzinie mogli przyśpieszyć kroku i w południe dobili do osaczonych z Drugiego Pułku. Ludzie Sullivana przeszli sześćset jardów najsilniej ufortyfikowanego terenu wyspy, ale parli naprzód. Straty ponieśli niewielkie, jak na razie, ale jedna sprawiła, że Billy J. zacisnął zęby i odmówił cichą modlitwę. Dowódcę Kompanii B sparaliżował postrzał w kręgosłup. Sullivan rozkazał Kompanii A wyminąć B i kontynuować atak. Żołnierze byli znużeni, a słoneczny skwar i płonące ziemianki zdawały się nie do zniesienia. Sam wysiłek przeskakiwania z jednego okopu do drugiego, albo od nasypu do nasypu tak męczył, że ludzie spowolnieli, zobojętniali nawet wobec własnego życia. Straty rosły.
Sam Sullivan z Markiem u swego boku, wysunął się naprzód tak daleko, jak to było możliwe. Przebiegali chyłkiem z jednego leja do drugiego. Przestrzeń między laguną i lotniskiem była tu szersza, a krok wolniejszy. Meldowano o coraz poważniejszych stratach, ale Shoup, dowódca pułku, kazał atakować nadal. Dodał przy tym: - Myślę, że twoje dwa czołgi mogłyby przelecieć lotnisko, wyślij je więc.
- Nie mogę.
- Czemu, u diaska?
- Obiecałem zwrócić je Mike'owi.
- Sram na to.
- Tak jest, sir - powiedział Billy J. i kazał czołgi wycofać. Potem rozkazał Markowi znaleźć starszego sierżanta i Mark pobiegł naprzód. Tullio z dwoma jeszcze żołnierzami szedł wyprostowany, jak na defiladzie, w stronę bunkra. Widział, jak Tullio wrzuca granat w stanowisko karabinu maszynowego i zmierza ku drugiemu bunkrowi, zbudowanemu z pni drzew kokosowych i worków z piaskiem. Ziemię pokrywały zwłoki Japończyków i sprzęt wojenny, karabiny, hełmy, małe tobołki odzieży. Mark poczuł mdłości. Jedne z tych zwłok mogą przecież okazać się zwłokami starego przyjaciela...
Gdy podbiegł, nadal chyłkiem, Tullio rzekł: - Tu się nie trza pocić - i pomaszerował ku następnemu bunkrowi. Wyciągał zawleczkę granatu, gdy zaczął w nich pluć cekaem. Z bunkra wyfrunął grad granatów. Niemal w zasięgu ramion wybuchł granat moździerzowy i urwał głowę idącemu obok Tullia młodemu Jenksowi. Głowa w hełmie potoczyła się ścieżką niczym kula do kręgli. Tullio dał nura w trzeci bunkier, Mark wskoczył mu na plecy. Osłupieli obaj. Znaleźli się w małym pomieszczeniu, dwanaście na sześć stóp. Światło wdzierało się przez wejście i dziurę po pocisku. Mark miał mokre dłonie i trwało tylko chwilę, nim spostrzegł, że to nie woda, lecz mieszanka krwi i moczu. Pluł nią Tullio. Usłyszeli dziwny bulgot, a gdy oczy przywykły do mroku, spostrzegli, że są w pomieszczeniu pełnym martwych i rannych Japończyków.
Żywi byli tak oszołomieni, że nie poznali w przybyszach wrogów. Tullio gestem kazał Markowi milczeć i obydwaj zwolna się stamtąd wyczołgali. Mark był ogłuszony. Jego drelich nasiąkł wodą, krwią i uryną. Tullio wyglądał jeszcze gorzej. Pluł nadal, żeby się pozbyć z ust obrzydliwego smaku. Smród i wygląd jego drelichu były tak odrażające, że mimo iż mundur rychło wysechł w równikowym słońcu, zdawało mu się, że zesztywniał.
Oczyściwszy dłonie piaskiem, Mark zameldował majorowi, że Tullio doznał straszliwego szoku i teraz wraca do sił. Do stanowiska dowodzenia Kompanii Sztabowej z rękami do góry zbliżało się pięciu japońskich jeńców.
- Co, u diabła, mam wedle ciebie z nimi zrobić? - wybuchł Tullio, gdy podprowadzili ich doń dwaj jego Marines. Możliwość odesłania jeńców przed zmierzchem na okręt była niewielka, ale nie jego kłopot i gówno go obchodził ich dalszy los.
Nie puścił jednak na ten temat ani pary z ust, pojął go tylko w lot pyszałkowaty sierżant z plutonu moździerzy i podniósł broń. Już miał strzelać, gdy z dołka wylazł kapitan Mullins. Poczerwieniał:
- Zabijanie jeńców jest sprzeczne z Konwencją Genewską! - powiedział.
Pyszałkowaty sierżant pomyślał, że to jeden z żartów Księżyca i znowu uniósł broń. Księżyc zepchnął ją w dół. Nikt nigdy nie widział go w nastroju równie poważnym. On naprawdę powiedział to, co myślał.
- Okay, kapitanie - rzekł na to sierżant. - Ale co u diabła mamy z tymi kurduplami robić?
Księżyc wskazał czterech żołnierzy. - Ty, ty, ty i ty - weźcie ich na plażę, ale biegiem. A jeśli usłyszę po drodze strzały, dobiorę się do waszych dup.
Żołnierze popędzili jeńców przed sobą. Jeszcze takim Księżyca nie widzieli, ale żaden nie miał mu tego za złe. Tullio zaś był pod wielkim wrażeniem. Wszyscy ci Japończycy byliby już trupami wskutek jego głupiej reakcji, gdyby Księżyc nie otrzeźwił jego ludzi.
Zmierzchało; Batalion, który od rana posunął się o tysiąc sześćset jardów i dotarł do krańca lotniska, otrzymał z pułku rozkaz okopania się na noc. Linie 1/6 rozciągały się na Kompanię C między laguną i północną stroną lotniska. Po lewej Kompania A sąsiadowała z Kompanią B. W owej chwili linię frontu obsadzał sam Pierwszy Batalion. Sullivan poradził Księżycowi, żeby umieścił punkt dowodzenia za Kompanią B, przy jego sztabie i plutonie moździerzy. Znajdowali się zaledwie pięćdziesiąt jardów za linią frontu.
Po raz pierwszy od wczesnego ranka kompanie rozdzielały żołnierzom zaopatrzenie. Rozdano amunicję, ale woda przywieziona z Nowej Zelandii w pięciogalonowych bańkach stała się niezdatna do picia, ponieważ panujący w ładowniach upał rozpuścił na nich jakąś warstwę lakieru. W konsekwencji nadawała się jedynie do chłodnic karabinów maszynowych. Wodę zdatną do picia zawierały tylko dwie manierki wypełnione przez żołnierzy przed opuszczeniem statków. Mark widywał jednak podczas ataku dziennego, jak kilku Marines oddawało ostatnie krople swojej cennej wody rannym kolegom.
Ostatecznie budowę linii obronnych ukończyli przed nocą, pod baldachimem bezładnej palby przelatujących tuż nad ich głowami pocisków kalibru 30 i świetlnych, i na oko były to linie dla wroga nieprzekraczalne. Przy każdym z dział ustawiono miotacz płomieni, by ochronić artylerzystę przed możliwym przełamaniem linii nagłym atakiem Japończyków, dziko wrzeszczących swoje rytualne banzai. Miało to także znaczenie psychologiczne, trzymało artylerzystę na wyznaczonej mu i ostatecznej linii obrony. Do wieczora działa ustawiono, rowy wykopano, żołnierzy trzymano w gotowości.
Panowała zupełna cisza. Milczały ptaki, zwierzęta i ludzie. Nagle rozległ się odległy trzask, wystrzelił karabin, potem serię puścił kaem. I znowu nad małą wysepką zapanowała cisza.
Mark w punkcie dowodzenia Batalionu starał się złowić uchem każdy przed sobą szelest. Znowu huknął pojedynczy strzał karabinowy i cisza. Podpełznął doń Tullio.
- Na rany Boga, uprzedź mnie, jakby co.
Głos miał świszczący. - Nie zaczynaj strzelać do przyjaciół. Chciał się dowiedzieć, czy Billy J. wydał jakieś rozkazy na tę noc i następny ranek.
- Właśnie wylądował 3 Batalion i minie nas już o siódmej ł zajmie resztę wyspy - szepnął Mark. - Jak ci?
- Ciągle cuchnę. - Uprał upaćkany drelich najstaranniej, jak potrafił. - Wiem, że cuchnę, ale nic nie czuję. Nie czuję żadnego smaku. - Chwilę później dodał. - Wrócę do tamtego bunkra, kiedy zajmiemy tę wyspę.
- Po co?
- Żeby zobaczyć, czy to takie potworne, jak mi się zdało. Sullivan był niemal w szampańskim nastroju. Dumny ze swoich chłopców. Przeszli ponad tysiąc jardów skomplikowanego systemu obrony i ponieśli stosunkowo małe straty. Ufał, że odeprą każdy nocny atak. Chciał rozmawiać, a opowiadał o przeżytym dniu z takim entuzjazmem, że Mark, przytłoczony bujnymi opisami zwycięstwa, nieomal zapomniał o dręczącym go doświadczeniu z bunkrem. Strzały rozległy się bliżej. Sullivan wezwał dowódców Kompanii A i B. Obaj byli już ostrzelani. I obaj pewni, że „dadzą sobie radę”. Sullivan rozkazał im, by nie strzelali z broni automatycznej aż do rozpoczęcia ataku. Polecił niszczycielowi ze swojej prawej flanki ostrzelać pociskami zapalającymi i burzącymi pięćset jardów terenu przed Kompaniami A i B. Potem wyznaczył linię ostrzału dla artylerii wspierającej, kilku haubic kalibru 75 mm, jedynej artylerii, jaką byli w stanie ściągnąć na brzeg. Zażądał więcej światła i gdy tylko Mark wysunął głowę nad nasyp swego dołka, ujrzał jasno jak w dzień fruwające pnie palm, pogruchotane drzewa kokosowe. Światło chwyciło kilkanaście skradających się ku nim postaci, które czmychnęły z powrotem.
- Oni tylko sprawdzali - powiedział Sullivan. - Próbowali ustalić dokładne położenie naszych linii. Uderzą na nas. - Był czemuś niespokojny. Nie miał odwodów. W dzień otrzymał rozkaz wysłania Kompanii C na lotnisko. Kazał Markowi poszukać szefa sztabu i oficerów liniowych, sam zaś wezwał Księżyca Mullinsa i dowódcę plutonu moździerzy. Gdy się zeszli, wydał im rozkaz, by utworzyli rezerwę złożoną z nosicieli amunicji plutonu moździerzy i z tych żołnierzy ochrony sztabu, których można odkomenderować: pisarzy, maszynistów, gońców, łącznościowców, kucharzy i piekarzy.
- Bagnet na broń - powiedział Sullivan cicho zwracając się do tych ludzi. - Nie wiem, kiedy was użyję, ale gdy zaatakują i rozetną nasze linie, wy macie wkroczyć i wyrzucić ich na zbity pysk. - Mark oczekiwał, że któryś z tych tyłowców obrazi się i wybuchnie, ale wszyscy, łącznie z wiecznymi malkontentami, dali się uwieść tym kilku słowom majora. Obraziłby ich dęty frazes. Billy J. po prostu wiedział, że wypełnią, co do nich należy.
Minęło kilka godzin. Kolejny pocisk świetlny ujawnił kilkunastu japońskich obserwatorów. Palba z broni ręcznej rozpędziła ich skutecznie. Około trzeciej nad ranem Sullivan rzekł:
- Myślę, że wkrótce nadejdą. - Po dziesięciu minutach ciszę rozdarł śpiew, który Marka przeraził.
- To banzai!- powiedział Billy J. i rozkazał niszczycielowi położyć zaporę ogniową z pięciocalowych pocisków sto pięćdziesiąt jardów za linią frontu. - I utrzymujcie flary!
W ich świetle Mark dostrzegł zbliżające się postaci. Sullivan rozkazał cofnąć artylerię o sto jardów. Japończycy szli nadal i Mark usłyszał ich krzyk: - Marines, wy umrzeć! i: - Japończycy pić krew Marines!
Karabiny maszynowe otworzyły ogień w jednym ułamku sekundy. Krzyżujące się salwy amunicji świetlnej, niczym niezliczone a splecione palce światła, ukazywały kierunek splunięć ciężkich, bo kalibru 30 mm karabinów maszynowych, wyrzucających po czterysta pocisków na minutę, krótkimi seriami. Krzyki bólu przeszyły powietrze razem z wrzaskiem Marines.
- Sanitariusz, do mnie!
- Dawaj amunicję!
- Chryste, patrz, jak padają!
- No, ale skurwiele ido dali!
W blasku flar smrodliwy dym artyleryjski sięgał bioder niczym jesienna mgła.
Wyglądało na to, że nieprzyjaciel stara się wbić między Kompanie A i B.
- Przebiją się przez nas! - meldowała B. - Nie mogę ich zatrzymać.
- Zatrzymasz ich - powiedział Sullivan. - To rozkaz.
- Powiedziałem ci, nie mogę ich zatrzymać! Potrzebuję wsparcia!
- Powiedziałem ci, i powtarzani, zatrzymasz ich, to jest rozkaz. Zrozumiałeś?
- Tak, sir.
Teraz włączył się na linię dowódca Kompanii A, kapitan Murphy.
- Są na naszej linii, majorze - powiedział to tak, jakby zapowiadał nadejście upragnionych gości.
- Trzymasz ich?
- Odeprzemy ich - odparł. - Myślę, że odcięli nas od Kompanii B. Widzę, że wchodzą przez wyrwę w sam środek.
Mimo iż przyszło Japończykom atakować w deszczu wybuchów, parli naprzód.
Sullivan zwrócił się do Księżyca Mullinsa, opisał sytuację i rozkazał mu uderzyć ową w pośpiechu skleconą kompanią odwodu. Księżyc pokicał, by wydać rozkazy. Tymczasem jacyś Japończycy podchodzili do punktu dowodzenia Batalionu. Jeden z nich, oficer, wrzeszcząc i wywijając szpadą, nieomal nie wskoczył do okopu. Mark przebił go bagnetem. Wyrwał zeń ostrze i wyszedł z okopu.
- Wracaj tu, do cholery! - krzyknął Billy J. nie bacząc, że inny Japończyk już weń mierzył z karabinu. Mark strzelił pierwszy i Japończyk stoczył się w dół. Trzeci Japończyk strzelił tuż przy głowie Marka i przekrzywił na głowie hełm. Huczało mu w uszach, chciał strzelić, ale karabin się zaciął. Nie mając czasu na użycie bagnetu, wyrżnął wściekle napastnika kolbą w twarz.
Sullivan krzyczał, żeby Mark wracał do okopu, kule bzykały nad głowami coraz częściej. Ale Mark stał wyprostowany, oszołomiony.
- McGlynn, schowaj że dupę w tym dole! Ale już!
Mark wskoczył do wykopu. - Dostałem go! - powiedział. - Zabiłem skurwionego Japońca!
Z tyłu wpadł do rowu żołnierz trzymający w jednej ręce bańkę pojemności galonu.
- Co ty robisz? - spytał Sullivan. - Czego chcesz?
- Majorze, przesyła to panu główny mechanik.
- Mechanik? Co to jest, u diabła? - Alkohol, sir.
- Dobra, synu - powiedział major. - Dziękuję. Przekaż głównemu mechanikowi nasze podziękowania. Teraz zrób w tył zwrot i spierdalaj stąd, zrozumiano?
- Tak jest, sir! - odparł ów i z wdziękiem wyczołgał się z okopu. O świcie Sullivan potrząsnął Markiem.
- Popatrzymy. Kompanie A i B wysłały rano patrole, powiedziałem, że ich odwiedzę.
Mark czuł się podle i niezdarnie wypełznął z wykopu. Ferwor walki ustąpił miejsca wyrzutom sumienia. Nie opodal leżał tuzin japońskich zwłok. Poszedł za Sullivanem ku pozycjom Kompanii B. Tu teren był zarzucony ciałami, przeważnie Japończyków. Żołnierze wyłazili ze swoich nor. Sullivan zmierzwił włosy niskiemu młodzieńcowi o brudnej twarzy.
- Synu, byłem z was, chłopcy, dumny ostatniej nocy. Chłopiec uśmiechnął się szeroko.
- Pan kazał nam się trzymać, sir. No i, chwała Bogu, wytrzymaliśmy.
Leżeli przed nim dwaj martwi Marines, tak rozciągnięci, jakby szukali po omacku dwu martwych Japończyków. Sullivan miał w oczach łzy, ale w głosie spokój.
W następnej drużynie Sullivan poklepał po ramieniu wszystkich po kolei, mówiąc: - Dziękuję.
- Daliśmy im rady - powiedział czupurny kapral.
Jeden z tych, którzy dali im radę, patrzył na kolegów martwymi oczyma. Billy J. odwrócił twarz. Spostrzegł żołnierza, który stawał do raportu co najmniej sześć razy.
- Shilstone, usiłowałem się ciebie pozbyć, jeszcze zanim opuściliśmy „Elliotta”. A tyś tu?
Shilstone zaśmiał się: - Ja także jestem twardy, majorze. Gdy zeszli na pozycje Kompanii A, Sullivan rzekł: - Murphy, daj mi drużynę. Chcę się przejść przed frontem moich linii.
- Czy mogę iść z panem? - spytał ów gorliwie.
- Oczywiście.
Także drużyna była zadowolona z wyjścia przed front. Wszyscy pragnęli zobaczyć, jak bliski był ostrzał ostatniej nocy. Mark zauważył, że leje nie są zbyt wielkie, ponieważ strzelano pociskami rozpryskowymi. Ciała Japończyków szpikowały odłamki szrapneli, pourywało im kończyny i głowy.
Murphy liczył. - Doliczyłem się dwustu Japońców zabitych przed linią naszych okopów, majorze. Ale niech pan spojrzy, jak blisko kładła ogień artyleria. Zdawało się, że walą w nas.
- Tak im kazałem - powiedział Sullivan ze śmiechem. - Ratowałem wasze zadki i makówki, przyjacielu.
- Taa - skomentował Murphy. - Ale to był mój zadek i moja makówka, nie pańskie. Następnym razem niech pan ma na uwadze co najmniej mój zadek.
Wyszedłszy jakieś siedemdziesiąt pięć jardów przed okopy, stanęli.
- Boże - mruknął któryś. - Popatrzcie na tę jatkę! - Teren przeorany przez artylerię i działa okrętowe grubą warstwą pokrywały martwe ciała, w tym wiele doszczętnie rozszarpanych.
- Ciężko zliczyć - powiedział Murphy cicho, zasłaniając oczy dłonią i rozglądając się dokoła - ale tak na oko będzie tu jeszcze ze stu dwudziestu pięciu Japońców, którzy nie doszli do naszych okopów. Zdumiewające, że jednak tylu doszło.
Nigdzie znaku życia. Nie strzelił żaden snajper. Za lotniskiem, po drugiej stronie wyspy, widać już było zatokę. Wszędzie panowała cisza. Godzinę później Trzeci Batalion, poprzedzany przez dwa masywne czołgi, poszedł czyścić daleki kraniec wyspy z wkopanych w ziemię Japończyków. Dla 1/6 bitwa była skończona. W ciągu nocy stracił pięćdziesięciu pięciu zabitych i stu czterdziestu czterech rannych. Sullivan i Mark odwiedzili każdego z rannych, zanim ich ewakuowano na barki. Jednym z nich był Księżyc Mullins, który otrzymał postrzał w ramię. Zachował, jak zwykle, dobry nastrój i miał tylko jedną prośbę, żeby ktoś wydostał jego ukochaną okarynę, zwaną słodkim kartoflem, z plecaka.
Dostarczono z transportowców czystą wodę, Batalion zaczął się więc żwawo golić i myć zęby. Potem ich nakarmiono, jęli więc snuć wojenne opowieści, obnosili z dumą bandaże i nie pozwalali ich zdejmować, nawet gdy były już okrutnie brudne.
Billy J. urządził sobie nowy punkt dowodzenia w obszernym po japońskim wykopie i pozwolił Markowi nieco odpocząć. Ale Mark nie mógł spać w świetle dnia i szukał ukojenia w Szekspirze. Doszedł do miejsca w Henryku V, które uderzało aktualnością.
- Majorze - powiedział - niech pan posłucha. - I przeczytał:
My tu nieliczni, szczęśliwi braterstwem,
Bo ten co ze mną dzisiaj krew przelewa
Jest moim bratem; lecz dość już tej rzezi,
Niech dzień, co minął, furie w nas uśmierzy.
Sullivan był wstrząśnięty. - Pisał chyba o Marines.
O zmierzchu Tullio przyniósł smutną wiadomość. W czasie przenoszenia noszy z Księżycem na amfibię zaczął strzelać snajper. Trafił Księżyca w głowę i ten zmarł lub umiera. Ponura wieść obiegła Batalion w ciągu minuty. Żołnierze posmutnieli. Wściekało ich, że nie mogą natychmiast wyskoczyć i zatłuc paru Japońców w odwecie.
Rano Mark odniósł wrażenie, że otacza go zewsząd odrażający odór śmierci. Przenikał wszystko - drelichy, żywność, towarzyszy. Wszystko i wszyscy cuchnęli śmiercią. Wyczuwał ten smród już wcześniej, ale że był zbyt otępiały i wyczerpany, sprawiał mu tylko przykrość. Teraz był czymś ohydnym. Mark wykonywał swoje obowiązki automatycznie. Dbał o wodę, żeby major miał się w czym umyć; odbierał dla niego racje żywnościowe, czyścił jego oporządzenie i czekał na kolejne rozkazy.
Billy J. zauważył, że coś go trapi i kazał mu odszukać majora Bemisa z oddziału dywizyjnej logistyki. Musiał być gdzieś na plaży, nadzorował wyładowanie zaopatrzenia dla tych Marines, których nie ewakuowano lub których wysyłano na czyszczenie innych wysepek atolu.
- Daj mu tę kartkę. Potrzebujemy do tego alkoholu trochę soku grapefruitowego. - Położył dłoń na ramieniu Marka.
- Myślałem o tym cytacie z Szekspira - o tych nielicznych a szczęśliwych braterstwem. Kiedy wrócisz, przepisz to dla mnie. Nie śpiesz się, pilnuj tyłka, kiedy będziesz zbiegał na plażę.
Mark przebiegł lotnisko. Dochodziła dopiero ósma, ale słońce już paliło niemiłosiernie. Plażę po lewej Japończycy gęsto zaminowali i obsadzili podwójną spiralą kolczastych zasieków. Przełazi przez szczątki dużego bunkra. Mógł z jego dachu widzieć Betio od krańca po kraniec. Pozostały na niej jedynie obdarte drzewa kokosowe, stojące niczym martwe czaty przed wielką kostnicą. Opodal oddział grabarzy wrzucał zwłoki do wielkiego masowego grobu.
Miał przed sobą teren, który 1/6 pokonywał piędź po piędzi, wycinając przed sobą ścieżkę śmierci. Grabarze jeszcze tego obszaru nie oczyścili, ciała leżały dokoła i wewnątrz wszystkich bunkrów. Wśród nich wielki Marinę, skulony do przodu, z karabinem w dłoni - atakujący po śmierci. Mark zeskoczył na dół, potem przelazł przez następny bunkier. Czy nie był to ten, do którego wpadł razem z Tulliem? Minął go pośpiesznie, potykając się nieomal o ciało tak zmasakrowane, że nie mógł w nim rozpoznać ani Japończyka, ani żołnierza Marinę. Potem dostrzegł na resztce nogi zasznurowane getry. Był to więc Marinę. Żywy Marinę stał i patrzył z kupy gruzu na martwe ciało. Twarz miał posępną.
- On tego nie zrobił - rzekł. - To ja.
Mark zawrócił ku północnemu brzegowi i wkrótce ujrzał lagunę, na której pierwszego dnia poległo tylu kolegów. Wlazł na falochron i przeraził się widokiem dryfujących ciał. Były wzdęte jak balony. Czemuż, u diabła, jeszcze ich nie wyłowiono? To nieprzyzwoite.
Odnalezienie majora Bemisa zajęło mu kilka minut; ten przeczytał kartkę i uśmiechnął się.
- Twój szef chce, żebym zwolnił skrzynkę soku grapefruitowego.
Ładunek był pokaźny, toteż nim Mark zaniósł go na lotnisko, po twarzy ściekał mu rzęsisty pot. Żołnierze leżeli nad laguną w małych, zgranych grupkach. Tego ranka nie było już ani śladu chełpliwości okazywanej po ataku banzai. Usiadł przy kilku przyjaciołach z Kompanii B. Rozmawiali o kumplach, którzy polegli albo zaginęli.
- Cóż, rozwalili większość tych, co zostali z twojej starej drużyny, Mark - zauważył któryś. - Widziałem Tuffy'ego, jak leżał na swoim karabinie, z palcem jeszcze na cynglu, ale już bez nabojów; za nim leżał twarzą na dół szef, a Te Boyle na plecach i prawie bez twarzy. Wyglądało to tak, jakby ich załatwił Japoniec jednym granatem.
- A co z Peeweem i Panchem? - spytał Mark. Boże, pomyślał, Ski i Goldie na Guadalcanal, teraz ci trzej.
- Nie widziałem Peeweego - odpowiedział Marinę - ale Pancho tu się kręcił dokoła z głupawym uśmiechem na gębie. - Po czym, niemal szeptem, zaczęli mówić o Księżycu. Nigdy już nie będzie drugiego takiego oficera, jak stary Księżyc. Zachowują się tak, pomyślał Mark, jakby czuwali przy zwłokach. Wszyscy przeżywali to jak wspólną tragedię.
Znalazł Billy'ego J. pod namiotem przywiązanym do bambusowych kijów. Udzielał wywiadu trzem reporterom, którzy właśnie wylądowali. W przeciwieństwie do Boba Sherroda, który przybył pierwszego dnia, nie widzieli bitwy i prosili Billy'ego o jakiś barwny opis. Sullivan, korzystając z chwili przerwy, wstał by sporządzić cocktail z sokiem grapefruitowym. Mark spytał, czy może wrócić do kompanii i pobyć z kolegami.
- Oczywiście. Ale wróć przed zmierzchem - odparł i spytał reporterów, czy nie mieliby ochoty na gin z sokiem grapefruitowym.
Zjedli lunch z Kompanią D - była to uczta, ponieważ dostarczono na brzeg dodatkowe racje. Oni także rozmawiali o tych, co polegli. Potem przyszedł Tullio i zarządził pochówek. On, Mark i tuzin innych, poczłapali zabrawszy poncha. Potem, na polu stoczonej przez nich wczoraj bitwy, złożyli ciała na ponchach i odnieśli je na cmentarz obok punktu dowodzenia dywizji, założony jeszcze przed końcem strzelaniny. Tu każdy Marinę został owinięty we własne poncho i z szacunkiem złożony w płytkiej, wygrzebanej w piasku mogile. Miejsce pochówku zaznaczał prosty słupek z przybitą doń połówką tabliczki identyfikacyjnej, drugą pozostawiono na zwłokach. Inne oddziały pogrzebowe grzebały ciała przeciwników w mogile zbiorowej, w dole po stanowisku wykopanym przez Japończyków dla czołgu.
Wracając na teren bunkrów, Mark i Tullio spotkali młodego szeregowca-Indianina z włosami przyciętymi modą Apaczów. Szczypcami wyrywał Japończykowi złote zęby. Wił się, mamrotał, chrząkał przy tym. Trudno było w ten widok uwierzyć. Czerwony z wściekłości Tullio ucapił draba za gardło. Mark i jeszcze jakiś żołnierz oderwali go od niego siłą.
- Do diabła - powiedział Indianin - toż on nic nie czuje a tam, dokąd idzie, zęby mu niepotrzebne.
Zapewnił Tullia, że więcej już taka dentystyka się nie powtórzy. Starszy sierżant zagroził, że odeśle żołnierza do Stanów i postawi przed sądem wojskowym, po czym ochłonął i kazał mu wracać do roboty.
W czasie następnej wyprawy Tullio zwierzył się Markowi, że trapi go bardzo przymus składania ciał, jedno przy drugim, wprost w piasku.
- Uczono mnie, że ciało jest rzeczą świętą i ma być grzebane na cmentarzu, czyli w miejscu poświęconym. - Złożyli ciało starannie w piaszczystym dole. - Pójdę za to do piekła - powiedział Tullio.
- Ale, ale, gdzie u diabła jest Wielki Józio? - spytał Mark. - Czy nie powinien spełniać tu ostatniej posługi, albo jak to się tam zwie?
- Jest na plaży, pomaga przy ewakuacji rannych. Pracuje od czterdziestu ośmiu godzin bez chwili snu.
W czasie trzeciej ekspedycji dotarli do owych trzech bunkrów, gdzie biednemu Jenksowi urwało głowę. Odnaleźli jego tors, głowa przepadła. Korespondent Sherrod był oszołomiony.
- Cóż to za sakramencki rodzaj śmierci!
- Może pan sobie wybrać lepszy - powiedział Tullio. Wyjął z kieszeni nóż i wyskrobał na desce nagrobnej, w porażającym słońcu, napis:
Por. Frank Jenks
z Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych
Poległ w walce 21 listopada 43
na Tarawie
- Resztę tych nieboraków można pochować bez nagrobka, ale nie Jenksa.
Przybyła nad ten grób delegacja wysokich szarż Marines i oficerów marynarki wojennej. Ze swymi gładko ogolonymi twarzami, w nieskazitelnych mundurach, stanowili przy ludziach z oddziału pogrzebowego rażący kontrast. Patrzyli, gdy Mark i Tullio składali do grobu, delikatnie jak to tylko możliwe, ciało Jenksa. Tullio był wściekły.
- Te skurwiele nas lekceważą, jakbyśmy byli trędowaci! Podszedł doń kapitan floty.
- Sierżancie - rzekł - czy wszystkim tym trupom zabrał pan dokumenty?
Mark widział, jak przyjaciel zaciska pięści.
- Nie, sir - odparł Tullio zwięźle. - Niech pan nie każe tego robić moim ludziom. Oni już tym rzygają.
Kapitan poczerwieniał na twarzy. Już miał coś powiedzieć, ale się wyraźnie powstrzymał i odszedł.
- Jesteśmy bandą szmaciarzy, i w ich oczach nigdy nie zyskamy uznania - powiedział Tullio. - Pójdę chyba i powiem tym gnojkom, co o nich myślę - dodał z rosnącym gniewem.
Mark chwycił go za ramię. - Nieboraki, których grzebiemy, płacą cenę za pomyłki tych oficerków.
Oficerowie zaś ruszali właśnie ku bunkrom.
- Ustawić by w tych bunkrach parę pułapek - powiedział Mark.
- Poszczaliby się ze strachu.
Wrócili po kolejne zwłoki i dostrzegli w pobliżu działobitni szwendającego się pijackim kroczkiem wychudzonego psa. Mark zagwizdał, Tullio krzyknął i pies począł ku nim biec, ale padł na pysk i zdechł.
Tuż przed zmierzchem, gdy Mark usiłował uporządkować smutne doświadczenia minionego dnia, usłyszał graną na okarynie piosenkę „Dobra łajba Wenera”. Skoczył na równe nogi. - Majorze, słyszał pan?
Billy J. już stał.
Tak grać potrafił tylko Księżyc. Wybuchły radosne wrzaski. Zbliżał się do stanowiska dowodzenia niczym sławny Żołnierz Rewolucji Amerykańskiej, z ramieniem na temblaku i niedbale obandażowanym czołem - Księżyc. Otoczony przez grupę rozradowanych żołnierzy, poklepujących go miłośnie.
- Szczęśliwym trafem - tłumaczył, przekrzykując wrzask - oberwałem w łeb. Tylko mi się wahnął. W ramieniu mam czystą dziurę.
- Oznajmił, że dopisał w szpitalu kilkanaście nowych zwrotek do „Tej dobrej łajby Wenery” i wręczył Billy'emu J. plakietkę, przypuszczalnie od generała Smitha, za wielki wyczyn, jakim było szczęśliwe lądowanie stu pięćdziesięciu pontonowych łodzi. Zaadresowano ją do „Admirała Floty Kondomów”.
O świcie Tullio chwycił Marka za ramię. - Chodź, obejrzymy tamten pierdolony bunkier. Muszę sprawdzić, czy mi się nie przyśnił. Pomysł był odrażający, ale Mark nie mógł odmówić. Wszystkie ciała oblegające bunkier znikły, mimo to odór zgęstniał. Stali obaj kilka minut na zewnątrz. Wreszcie Tullio, przyświecając sobie latarką, wszedł do środka. Mark tuż za nim. Małe pomieszczenie żyło rojem brzęczących much. Ujrzeli w słabym świetle cztery czy pięć gnijących ciał. Smród krwi wywracał kiszki. Mark runął w drzwi. Tullio pobladł.
- Musiałem to zobaczyć - powiedział. Wracając, Tullio wyznał, że w bunkrze nie czuł smrodu.
- Myślę, że już nigdy w życiu nie poczuję żadnego zapachu.
- Mark nie wiedział jak go pocieszyć. - Ma to swoje dobre strony - rzekł Tullio i umilkł.
Następny tydzień wlókł się ospale. Grzebano kolejne zwłoki, odbywano nieskończoną ilość rejsów na statki i ze statków na wyspę, ładowano i rozładowywano. W końcu Mark znalazł chwilę, by pomyśleć o domu i Hinemoi. Z uporem odsuwał od siebie pamięć o nich w czasie bitwy i w koszmarnych dniach po bitwie. Teraz był na tyle wolny, by napisać listy do niej i do Maggie, i kartkę do ojca. Opisał im bitwę, ale ominął to, czego cywile wiedzieć nie powinni. Jakże by mogli zrozumieć tamten bunkier albo sposób grzebania zwłok? Łatwiej było opisać triumfalne zmartwychwstanie Księżyca i nabierającą teraz rozpędu walkę o pamiątki. Wspomniał o znajdowanych właśnie mieczach i pistoletach, o japońskich dokumentach i sztandarach, za które kupuje się żarcie i trunki. Każda kompania sumuje łupy i wycenia je. Potem wysyłają swoich najlepszych ajentów na okręty, by ubijali interesy z personelem pływającym. Kompania Sztabowa powierzyła to zadanie Markowi, a Billy J. się temu nie sprzeciwił. Popłynął na łodzi Higginsa, wrócił z kupą forsy i wspaniałego żarcia.
Wreszcie nadszedł rozkaz odjazdu i do 4 grudnia Batalion załadowano na jeden z transpacyfików. Był wielki, czysty i dość wygodny. Najcudowniejsze było to, że nie ciągnęło z dołu smrodem. Jeszcze gdy statek odpływał, Markowi się zdawało, a stał na pokładzie, że czuje Betio. W końcu ta mała wyspa zniknęła z pola widzenia jak wchłonięta przez morze. Ale odór pozostał i Mark odgadł, że to cuchnie jego drelich, mimo iż prał go kilkanaście razy. Kto wie, może ten odór zostanie z nim na zawsze. Mimo to był w lepszej sytuacji niż Tullio, którego ograbiono z jednego ze zmysłów.
Modlił się Mark, by skierowano ich do Nowej Zelandii i Hinemoi. Przed wieczorem rozeszła się wiadomość, że płyną ku wielkiej wyspie Hawajów. Tam ich przeszkolą do następnej operacji. Co to będzie? Kolejna mała, nieznana płaska wyspa? Żywił nadzieję, że znajdą na niej przynajmniej zielone góry i możliwość wytchnienia przed przeklętym słońcem. Napisał kolejny list do Hinemoi. 1/6 nie wraca do Nowej Zelandii, donosił, ale on tam jest sercem. Wyraził nadzieję, że Hinemoa czyni postępy na kursach dla sekretarek.
Odcięto Willa od słupa rankiem, po nocnych odwiedzinach Popova. Dziwił się, że go uwolniono przed terminem, a przyczynę tego poznał natychmiast po doprowadzeniu do koszar. Około dwustu pięćdziesięciu oficerów odsyłano do Davao na jednej z najbardziej na południe wysuniętych wysp Filipin - Mindanao, i na ich liście znalazł się także Will. Niestety, nie było na niej dwu jego najbliższych przyjaciół, Blissa i Wilkinsa.
Tydzień później grupę Willa wprowadzono do miasta Cabanatuan. W owym czasie, dożywiony przez przyjaciół dodatkowymi porcjami, czuł się stosunkowo nieźle. Zanim słońce stanęło w zenicie, jeńcy dotarli do Cabanatuanu, a ich samopoczucie poprawiło się radykalnie, gdy zostali załadowani do pociągu towarowego. Tym razem wagonów nie zatłoczono, a straże pozostawiły otwarte drzwi. Pociąg stanął na następnej stacji i Will usłyszał szczebiocące głosy. Wyjrzał. Kobiety i dzieci niosły im części pieczonych kurcząt, banany i kulki ryżu.
Otrzymał kawałek kurczaka i banan. Urwał zębami kęs mięsa. Było smakowite. Gdy pociąg ruszał zwolna, usłyszał śpiew. Mijali grupę chłopców pomrukujących „Boże, nłogosław Amerykę!”. Odżywał. Filipińczycy nie utracili odwagi ani ciepłych dla Ameryki uczuć. Był pewien, że pomogą mu uciec. Wszystko zdało się lepsze od zesłania do następnego obozowego piekła. Tłumy rosły. Na każdym kolejnym przystanku obdarowywano ich jadłem: gotowanymi jajami, chicoiem, ryżem, zawijanym w skórki bananów. Nieliczni mężczyźni jawnie dawali znak V, nurkowali w tłum i znikali. Kobiety spoglądały na Amerykanów ze współczuciem, dzieci posyłały im pocałunki. Nikt w wagonie Willa nie zauważał skwaru i czas płynął szybko. Przed południem wyładowano ich w handlowych dokach Manili, po czym, w prażącym słońcu, popędzono ulicą wiodącą do więzienia Bilibid. Na chodnikach stały tysiące ludzi. Filipińczycy milczeli posępnie, Will dostrzegł w ich łagodnych, brązowych oczach łzy. Wielu czyniło nieznaczne, tajone gesty uznania. Jakaś kobieta krzyknęła Willowi ciepło „Zwycięstwo, Józiu, Mabuhay!”. No tak, ci mu pomogą, byle tylko sam się uwolnił.
Trzy dni spędzili jeńcy w zbudowanym przez Hiszpanów więzieniu, otoczonym wysokim murem z cegły. Nie było tam dla przybyłych ani łóżek, ani pościeli, tylko nagi beton podłogi. Żarcie dostali nie lepsze niż na Cabanatuanie, ale po raz pierwszy od czasów Bataanu mogli pić wody do woli i zażywać codziennej kąpieli, a to był luksus.
Will poczuł, że w pełni odzyskuje siły, dopiero gdy jego grupę wyprowadzono za bramę więzienia. Dzień był duszny i dokuczliwy a widok zniszczeń przygnębiający. Wiele budynków ziało oczodołami, a całe dzielnice mieszkalne zamieniono w kupy popiołów. Najsmutniej wyglądał piękny niegdyś Bulwar Deweya, biegnący wzdłuż zatoki. Niegdyś przypominał Amerykanom zamożną aleję Południowej Kalifornii z zachodnimi hotelami, bankami, sklepami, luksusowymi rezydencjami. Teraz był to ciąg ohydnych ruin z paroma zauważalnymi wyjątkami. Nietknięty pozostał luksusowy Hotel Manila, Klub Oficerów Marynarki oraz dom amerykańskiego Wysokiego Komisarza. Jednakże te symbole amerykańskiego oraz filipińskiego dostatku i współpracy dodawały tylko tragizmu wielkim zwałowiskom gruzów i żelastwa.
W rejonie doków Will przełazi po chwiejnej kładce na kursujący między wyspami parostatek i zszedł spiralnymi schodkami do ładowni. Było w niej dość miejsca dla wszystkich, mogli się wyciągnąć, nie potrącając sąsiadów.
Panował skwar, ale poprzez luki dopływało świeże powietrze. Późnym popołudniem usłyszeli łoskot maszyn i poczuli, że statek rusza. Wychodził w morze. Ktoś zauważył, że niebawem będą mijać Corregidor. Wszyscy pragnęli spojrzeć nań choć ten jeszcze raz. Will wspiął się po schodach. Żołnierz japoński, stojący na pokładzie, wymierzył weń groźnie karabin.
- Złaź! - Will udał, że nie rozumie i wyłaził nadal. - Benjo! - powiedział, kalecząc niemiłosiernie japońską nazwę ustępu.
Strażnik był zapewne rekrutem, ponieważ się zawahał. Will powtórzył benjo! dwukrotnie, po czym tamten pozwolił mu, acz niechętnie, wyjść na pokład. Will rozejrzał się dokoła. Strażnik wskazał mu prowizoryczny sracz skonstruowany na burcie statku. Will usiadł. Widok miał przed sobą cudowny. Słońce zachodziło za Corregidorem. Polśniewały złote wody Morza Chińskiego. Na chwilę zapomniał o pozostawionym za sobą Cabanatuanie i o czekającym go piekle przyszłości.
- Pospiesz się! - krzyknął strażnik, waląc kolbą w bok jego „toalety”.
Will zszedł na pokład, spojrzał po raz ostatni na Corregidor. Przez chwilę poranione szczyty wyspy zdawały się płonąć złotym blaskiem, potem słońce przesłoniła ciemna chmura. Will skłonił się strażnikowi i rzekł:
- Dziękuję.
Zaskoczył tym młodego człowieka. Uśmiechnął się zafrasowany i szturchnął Willa od niechcenia karabinem.
Następne dni upłynęły dość przyjemnie. Strażnicy wydający posiłki zachowywali się niemal w sposób cywilizowany, a jedzenie było dobre. Każdy jeniec otrzymywał sporą porcję świeżego ryżu i menażkę zupy. Czasem gotowano ją z kapusty i pływały w niej smakowite skwarki wieprzowiny. Przy dwu specjalnych okazjach podano jeńcom pokaźne płaty pieczonej wołowiny.
Wszyscy zgadzali się co do tego, że nigdy nikt w japońskiej niewoli nie był aż tak fetowany. Być może Davao w niczym nie przypominało O'Donella ani Cabanatuanu. Tego rodzaju nadzieje nie powstrzymywały Willa przed planowaniem ucieczki. Postanowił za wszelką cenę wrócić do Ameryki i opowiedzieć o doznanych okrucieństwach. Wieczorem, podczas drugiej uczty z wołowiną, Will podsłuchał, jak strażnik mówi do kolegi, że podchodzą do wyspy Cebu i przed świtem wylądują w Cebu City. Znaczyło to, że są już na morzu Visayan i płyną między wyspami Leyte i Cebu. Na tej ostatniej działały duże siły partyzanckie pod wodzą legendarnej postaci, Jima Cushinga. On i jego dwaj bracia byli górnikami na Luzonie, i podobno mieszańcami - półkrwi meksykańskiej i półkrwi irlandzkiej.
Will odczekał do chwili, gdy uznał, że jest około czwartej rano, po czym wspiął się po schodach odziany jedynie w parę starych majtek spiętych jednym guzikiem. Strażnik na pokładzie garbił się nad karabinem. Will powiedział miękko benjo! Strażnik ocknął się i był tak oszołomiony, że nie zaprotestował, gdy Will szedł ospale ku toalecie zamocowanej na salingu. Przystanął, jakby się delektując świeżym powietrzem i ostrymi konturami wzgórz na zachodzie. Dalej za nimi wyrastały góry. Musiała to być Cebu. Przypuszczalnie dzieliły go od brzegu trzy mile. Księżyc świecił tak jasno, że Will omal nie zrezygnował z zamiaru. Byłby, co najmniej przez minutę, łatwym celem. Nagle przeskoczył przez burtę. Leciał pięćdziesiąt stóp, ale powierzchni wody dotknął wpierw stopami, i szybciej, niż się spodziewał. Upadek oszołomił go, pomyślał, że nigdy nie wypłynie na powierzchnię. Woda była zimniejsza, niż przypuszczał i czuł się tak, jakby przebił dach. Gdy zaczerpnął powietrza, usłyszał trzask wystrzałów. Kule biły blisko. Być może jego szamotanina wywoływała fosforyzujące błyski. Nabrał w płuca powietrza, dał nura i popłynął pod wodą jak morświn. Gdy wychynął na powierzchnię tak powoli, jak to było tylko możliwe, usłyszał strzały, ale już z daleka. Dryfował bez ruchu. Strzelili jeszcze kilka razy, potem zaległa cisza.
Morze było lekko wzburzone. Zlokalizował sylwety wzgórz i ruszył w ich kierunku. Początkowo, mimo fal, płynął szybko. Potem poczuł opór. Odpływ cofał go najwyraźniej w morze.
Mocował się z nim uparcie i był już bliski kresu sił, gdy dostrzegł palmę. Dopływał! Opuścił stopy, lecz zanurzył się z głową. Wyskoczył nad powierzchnię i zaczerpnął powietrza. Łagodna fala popchnęła go do przodu na spokojną wodę. Ostatkiem sił poruszył ramionami. Dotknął piasku, opadł na plażę i usnął.
Obudził się, drżąc. Bolała go prawa stopa. Musiał nią uderzyć o rafę. Poczuł pierwsze promienie wstającego słońca i zasnął ponownie.
Coś szturchnęło go w żebra. Ocknął się oszołomiony i ujrzał wpatrzoną weń twarz. Był to ciemnoskóry chłopiec.
- Patrol Japońców - szepnął, i popchnął Willa w stronę sporego zagajnika. Serce waliło mu młotem, gdy patrzył, jak chłopiec wyskakuje na plażę i zaciera ślady jego stóp, potem własnych.
Will słyszał głosy Japończyków, ostre i przerażające. Kogoś szukali. Chłopiec zniknął, gdy pojawili się trzej żołnierze. Jeden krzyknął „patrzcie tu, tu ktoś był!”. Will widział jak przeszukują miejsce, na którym spał, potem ruszają ku niemu. Już miał uciekać, gdy wyskoczył spoza palmy chłopiec, krzyknął i pobiegł w głąb wyspy. Trzej żołnierze ruszyli za nim.
Następną godzinę Will spędził w udręce. Nie wiedział co począć. Czy złapali chłopca? Czy patrol nie wróci? Czy powinien podjąć próbę przedarcia się w głąb wyspy? Uznał jednak, że za dnia byłoby to zbyt niebezpieczne. Nagle pojawiła się czyjaś twarz i omal nie krzyknął spłoszony z przerażenia. Tak bezszelestnie wrócił chłopiec. Uśmiechnął się.
- Okay, Joe.
Powiedział, że zawlókł Japońców na bagna odległe o milę stąd, i będzie im trudno się stamtąd wydostać. Skinął, żeby Will szedł za nim, po czym przeszedłszy kilkaset jardów zanurzyli się w wysokie zarośla.
- Poczekaj - powiedział. - Ciemno wrócę tu. Nie ma pot, Joe. Chłopiec uśmiechnął się znowu, przedstawił jako Hipolito, i zniknął. Godziny mijały powoli. Trwał upał, moskity cięły niemiłosiernie.
Ale przynajmniej nie było czerwonych mrówek. Umierał z pragnienia. Nie czuł się tu lepiej niż na Cabanatuanie, tyle że był wolny. Wolny! Cudaczny pomysł! Każdej chwili mogli go schwytać i skatować, wystawić na pokaz i zabić. Przypomniał sobie owe potworne godziny na mrowisku i modlitwę o śmierć. Nic nie mogło się z tym równać. Był przecież śmiertelnie wyczerpany. Teraz tylko bał się śmierci. W końcu zapadł zmierzch i szybko po nim zupełna ciemność. Rozległ się dyskretny szelest, a potem gwizd ptaka. Wrócił Hipolito.
Will dreptał za nim po omacku. Doszli w końcu do palmowego gaju a tam łatwo już znajdował drogę, bo zaświecił jasny księżyc. Wiał przyjemny, balsamiczny wietrzyk. Kwiaty pachniały słodko i mocno, potem wmieszał się ostry zapach barrio. Gotowano strawę i słyszał wesoły śmiech kobiet. Minęli kilka chat z nipy, stały na palach.
- Tu - powiedział chłopiec i wspiął się do następnej chaty. Wewnątrz siedziały trzy kobiety - jedna stara, z głębokimi zmarszczkami, pozostałe dwie były młode. Will słyszał o ładnych kobietach na Cebu, ale nigdy nie wyobrażał sobie, że są aż tak piękne. Miały muślinową skórę, o ślicznej ciemnej barwie, rysy delikatne. Były zarazem szczupłe i piersiaste. Dziewczęta uśmiechały się wstydliwie.
- Siostry - powiedział Hipolito. Will zdumiał się usłyszawszy, że mają zaledwie po trzynaście i czternaście lat, i że stara kobieta nie była ich babką, lecz matką.
Podczas posiłku, złożonego z pieczonych bananów z ryżem, Hipolito wyjaśnił, że następnej nocy przyjdzie ktoś, kto zaprowadzi go do obozu partyzantów w górach. Oczywiście, matka bardzo się niepokoiła; była w stosunku do Willa uprzejma, ale patrzyła nań podejrzliwie. Mimo iż Will nauczył się paru zwrotów w języku tagalog, używanym w północnych Filipinach, niewiele rozumiał z tego, o czym w tej rodzinie mówiono. Domyślając się, że matka wolałaby go nie mieć w swoim domu, powiedział, że wyjdzie. Dzieci nie chciały o tym słyszeć, otrzymał więc siennik w kącie, jako całe zresztą posłanie.
Dzień minął szybko. Siostry znały tylko kilka angielskich słów, ale uczyły go miejscowych gier w karty. Brat wrócił o zmierzchu z koszulą, portkami i parą zdartych trzewików. Portki były złachane, a koszula tak mała, że nie mógł jej dopiąć. Na szczęście Will miał małe jak na swój wzrost stopy i mógł je wcisnąć w buty.
Jedli wieczorny posiłek, gdy ktoś załomotał w drzwi. Błyskawicznie schowano Willa w małym pomieszczonku. Usłyszał podniecony męski głos, potem harmider. Hipolito powiedział, że Japończycy przeszukują sąsiednią wieś Maslog i idą ku ich barrio. Wsadził Willa do skrzyni na opał pod chatą i nakrył wiązkami chrustu. Po kilku minutach Will usłyszał ciężkie kroki i rozmowę o zbiegłym jeńcu, prowadzoną po japońsku. Potem głosy ucichły i mógł odetchnąć.
Po północy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Will ujrzał w ciemności małą figurkę odzianą w biały habit zakonnicy. Hipolito szepnął, że właśnie przyszła jego przewodniczka. Will pragnął wyrazić słowa podziękowania, ale chłopiec kazał mu się pospieszyć. Uścisnęli sobie dłonie. Jedna z sióstr Hipolita wcisnęła mu w dłoń medalik. Druga powiedziała coś po cebuańsku i pocałowała go w policzek.
Przewodniczką była mała mniszka. Poszedł za nią w dżunglę. Szła bezgłośnie, on tylko potykał się co krok. Po dwu godzinach wreszcie przystanęła.
- Tu bezpiecznie - rzekła chropawym głosem, który brzmiał tak, jakby była przeziębiona. Chciał zobaczyć jak wyglądała. W ciemności widział jedynie, że jest malutka. - My spać - powiedziała grzecznie i zwinęła się na ziemi.
Był zbyt pobudzony, żeby spać. Głosy nocy brzmiały przerażająco. Słyszał jęki, stękania, rzężenia, wycie. Potem zapadła równie przeraźliwa cisza. Dlaczego wszystkie te zwierzęta i ptaki umilkły tak nagle? Czy to nadchodzą Japończycy? Uspokoił go miarowy oddech mniszki. Jacyż ci Filipińczycy są wspaniali, pomyślał, i zasnął.
Obudził się mokry od rosy, drżąc śmiesznie w podartych majtkach. Tuż przed pierwszymi promieniami słońca mniszka rozwinęła się z kłębka, jak zbudzona przez budzik. Will zamknął oczy, ale czuł, że nań patrzy. Udawał, że się właśnie budzi. Była teraz ubrana tak, jak wszystkie kobiety we wsi. Drobna, pospolita i nader poważna.
- Idźmy - powiedziała i żwawo podreptała wąską ścieżką. Po godzinie zaczęli się wspinać, ale mniszka szła tak równo, że Will musiał poprosić o chwilę odpoczynku. Przeszła jednak jeszcze sto jardów, aż dotarli do wąskiego, bystro płynącego strumyka. Legła nad nim i jęła pić łapczywie. Zrobił to samo. Wyjęła z małego plecaczka suszoną rybę i kawałki chleba.
Podeszli do polany, za którą Will dostrzegł kilka chat z nipy. Szła jednak ku zaroślom, wyjaśniając, że muszą ominąć wieś, żeby ich nikt nie zauważył. W zaroślach panował skwar. W końcu doszli do obszernego tekowego gaju o liściach w kształcie słoniowych uszu. Błagał o upragniony odpoczynek w ich cieniu. Zgodziła się niechętnie i po raz pierwszy zaczęła zdradzać zainteresowanie Willem. Oceniała go tak, jakby był koniem na sprzedaż i zdawała się aprobować. Spytała o O'Donella i Cabanatuan. Gdy usłyszała, że ze szczególnym okrucieństwem traktują tam Filipińczyków, w jej ciemnych oczach błysnął gniew. Powiedziała coś po cebuańsku, co zabrzmiało jak przekleństwo. Było to dlań dość szokujące. Zakonnica, a klnie?
Spytał, czy idą do obozu Cushinga. Wstała w milczeniu i ruszyła morderczym krokiem. Musieli ominąć jeszcze dwie wioski i o zmierzchu Will był zupełnie wyczerpany. Ona zaś pozostała świeża i z werwą zajęła się przygotowaniem posiłku z mieszaniny jadalnych zielsk, pędów paproci, plasterków zielonej papai i resztek chleba. Wszystko to zawinęła w kilka warstw bananowych liści i parzyła w żarze.
Następnego ranka zaczęli się wspinać na strome zbocze niewielkiej góry. Pierwszą milę Will przecierpiał okrutnie, ale mniszka była bezlitosna i parła naprzód bez wytchnienia. Will skamlał, jęczał, w końcu usiadł w proteście. Mniszka zlekceważyła go, a gdy znikła, zmusił się do powstania i poczłapał za nią. Dostrzegł ją w końcu, gdy ścieżka, teraz odarta z poszycia i drzew, skręcała w podkowę. Zaklął gniewnie. Zaśmiała się i szła dalej. Rozeźliła go tym jeszcze bardziej, przyspieszył kroku. Chciał kląć, ale był zbyt zmęczony. Wspinał się zawzięcie i wkrótce ujrzał ją, siedzącą na skale. Uśmiechała się doń przyjaźnie.
- Wiedziała, że ty tu dojdzie - rzekła. Po pięciu minutach wstała i nie pytając go o zdanie, ruszyła dalej. Już miał ją zbesztać, gdy nagle spostrzegł, że nie jest zmęczony i że mięśnie już go nie bolą. Odwróciła się. Powagę jej twarzy zastąpiła figlarność. - Ja Socorro. Znaczy Ta Co Pomagać. - Wyglądała bardziej na skrzata niż mniszkę, a żywość liczka uczyniła ją ponętną.
Było późne popołudnie, gdy dobrnęli do pasma wyniosłych gór. Will odwrócił twarz, by spojrzeć na malowniczy widok rozciągający się aż do ciemnobłękitnego morza, do którego wskoczył był ze statku. Przycupnęła za krzakiem.
- Odpoczywać do wieczór - rzekła. Zbyt było niebezpiecznie iść wzdłuż pasma gór za dnia, ponieważ zabrakło jakiejkolwiek osłony. Ścieżka przed nimi zwężała się do szerokości dwu stóp. Po lewej sterczała skalna ściana, po prawej ziejąca przepaść głębokości kilkuset stóp. Will zbladł.
- Lepiej odpocząć - powiedziała i natychmiast zaczęła chrapać. Na myśl o marszu po wąskiej górskiej steczce, po ciemku, Will nie mógł zasnąć. Gdy ruszyli znowu, nie świecił księżyc. Chmury przesłoniły większość gwiazd. Szedł za majaczącą figurką mniszki, wlepiając wzrok tuż przed siebie. Strącił kamień, który potoczył się z łoskotem w przepaść. Spojrzał w prawo - ciemna otchłań.
- Nie patrzy w dół - powiedziała Socorro cicho. - Położy ręka na mój ramie. - Minęli ostry zakręt nad urwiskiem, Will wtulał się w skalną ścianę. Powłóczył nogami.
- Podnosi stopy - rozkazała. Wreszcie podpełzli ku sporej kępie drzew.
- Las Balamban - powiedziała. Rozbili w nim obóz na noc. Rankiem zaskoczyły Willa monstrualne wymiary tych drzew, bo wyrastały niczym katedry. Z każdego zwisały długie liany. Socorro przecięła nożem jedną z najbardziej pękatych. Trysnął sok, napełnili nim menażki.
Ruszyli dalej w dobrym nastroju i wkrótce stanęli na skraju lasu. Ścieżka zwężała się ponownie, ale teraz Will nabrał już takiej pewności, że szedł bez cienia strachu. Ostrzegła go, żeby uważał, dopiero gdy się poślizgnął na zboczu. Spadając chwytał się szaleńczo krzaków. Stoczył się jakieś czterdzieści stóp, i zatrzymał tuż nad przepaścią. Socorro wskazała mu solidniejsze zarośla. Wreszcie wyczołgał się w bezpieczne miejsce. Miał skrwawione dłonie. Socorro, zmywając delikatnie jego rany, beształa go po macierzyńsku.
Parli dalej, aż doszli do miejsca, skąd roztaczał się widok na cichą dolinę, porosłą drzewami bananowców i kokosów. Na obszernym polu kukurydzy krzątały się małe figurki. Socorro pomachała dłonią, figurki odpowiedziały tym samym. - Przyjaciele.
Znowu szli w górę, aż późnym popołudniem dotarli do raźnie płynącego górskiego strumienia. Wyżej leżał obszerny staw o piaszczystym dnie. Poradziła, żeby się wykąpał; sama poszła do innego stawu, za kępą krzaków. Will wskoczył do wody głową naprzód, a była tak lodowata, że wyprysnął z krzykiem. I gdy opływał staw, jego mokre plecy grzało słońce przeświecające poprzez konary drzew. Słyszał dobiegający zza krzaków śmiech Socorro.
Wyłaził ze stawu i wchodził doń kilkanaście razy, zanim Socorro kazała mu się ubierać. Wyszedłszy, szukał jej bezskutecznie.
- Jestem za twój tył - powiedziała. Odwrócił się i ujrzał, że podgląda go z krzaków.
Pół godziny szli po bardzo stromym zboczu. Will czuł się teraz krzepko, nie trapiąc się nawet poranionymi dłońmi. Wdrapali się na potężną skałę, która przypominała mu szczyt góry Chocorua w New Hampshire. Tuż u jej wierzchołka znajdowała się pieczara, szeroka półka pod skalnym nawisem. Gdy nazbierali zielska na posłanie, Will usiadł na swoim, by podziwiać kanion gęstych zarośli po drugiej stronie.
Był to raj. Po kolacji Socorro wyjęła dwa cygara. Wetknęła jedno w usta i przypaliła je z wprawą starej palaczki. Drugie podarowała Willowi. Powiedział, że rzucił palenie, ale nalegała, żeby choć spróbował jej cygara. Pociągnął dwa razy i doznał zawrotu głowy. Ucieszył ją ten widok, ale mu cygaro odebrała. Dopiero wówczas doszło do niego, że widok palącej zakonnicy jest jakby nieprzystojny.
O zmierzchu spadł ostry chłód. Byli teraz na wysokości trzech tysięcy stóp. Rozpalili ognisko u wejścia do pieczary. Powiedziała mu, że następnego dnia dojdą do obozu Cushinga.
- Jim wielki człowiek - dodała. - Jim i jego bracia, wyjaśniała, byli amerykańskimi górnikami. Walter nadal przebywał na Luzonie, organizując własny oddział partyzancki. Obaj bracia są pomysłowi i dzielni. Jest jeszcze trzeci brat, który mieszka wedle niej pod Manilą. Dobrze żyją z Filipińczykami. Ale Jim ma partnera, Harry'ego Fentona, który nie dowierza większości Filipińczyków z oddziału, choć ma filipińską żonę. Fenton - naprawdę nazywał się Aaron Feinstein - przybył na Filipiny jako żołnierz z poboru, do pracy w Szpitalu Sternberga w Manili. Udało mu się uzyskać zwolnienie i został spikerem radia KZRC, w Cebu City. Przed kapitulacją dał się w swoich audycjach poznać jako bezwzględny oskarżyciel Japończyków. Przeniósł urządzenia radiowe w góry i teraz z lubością kontynuuje swoje tyrady przeciw okupantom. Nienawiść do Japończyków rozciągnął na wszystkich kolaborantów i wiesza, bez sądu, każdego ze schwytanych a podejrzanych. Ludzie Fentona, powiedziała Socorro, boją się go, ale Cushing za nim przepada. Ten ostatni sprzeciwia się niby gwałtownym poczynaniom Fentona, ale uważa za konieczne działać razem z nim. Ich sztab podzielono na dwie części. Fenton, zarządzający administracją, rozbił obóz siedem mil od Cushinga, który kieruje walką. Na papierze jest to układ solidny, przyznawała Socorro, ponieważ Fenton ma smykałkę do zarządzania, a także do propagandy, zaś Jim, urodzony przywódca, utworzył siejący postrach oddział partyzancki. Niestety, Fenton w rzeczywistości wykończył tylu podejrzanych, że zagrożony jest cały ruch powstańczy na wyspie Cebu. Ponadto Cushing cierpi na malarię i nie jest w stanie sprawować nad Fentonem żadnej kontroli.
Poinformowała z dumą, że Cushing ufa jej do tego stopnia, że awansował ją na oficera. - Byłam porucznik.
Socorro wrzuciła do ognia tyle drew, żeby płonęło do świtu, potem zwinęła się w kłębek jak kotka. Po kilku minutach Will usnął także. Śnił, że kocha piękną, młodą kobietę. Obudził się, by stwierdzić, że obejmuje go Socorro. Całowała go i wtulała się weń oraz bliżej. Mój Boże, pomyślał, uwodzi mnie zakonnica! I po raz pierwszy od roku doznał pełnej erekcji.
Szepnęła coś, czego nie zrozumiał.
Zdobył się tylko na to, by powiedzieć: „Nie!” i próbował ją z siebie zrzucić.
Zaśmiała się pogodnie. - Nie ma strachu, Weel – powiedziała - nieprawdziwa zakonnica. - Habit był tylko przebraniem. Usiłował zrzucić ją z siebie tak uprzejmie, jak to było możliwe, ale okazała się zadziwiająco silna.
- Japońce śmierć Socorro mąż.
- To nie o to chodzi. - Ku jego zafrasowaniu odpadł ostatni guzik od majtek, a ponieważ koszula jakimś sposobem uniosła mu się ponad biodra, wyczuł twarde, ciepłe ciało.
- Myśli Socorro brzydka?
- Och, nie!
- Ty mieć żona w dom?
- Nie.
- Ach, Socorro szczekać w nie to drzewo. Ty lubisz chłopcy?
- Oczywiście, że nie!
Zbił ją z pantałyku. - Więc ty musi lubi dziewczyny, nie? - poruszyła ciałem zmysłowo.
- Tak, lubię dziewczyny, ale...
- Dawno, dawno dla Socorro, za dawno. - Pocałowała go.
- Myślę, że jesteś ponętna...
- Nie gada, Weel - szepnęła i wprowadziła go w siebie.
Jak na kobietę szczupłą, była zaskakująco lubieżna i Will spostrzegł, że współpracuje z nią ochoczo, ale gdy skończyli, położył ją delikatnie na boku. Wtedy naszła go paskudna myśl. Co by na to powiedział generał Marshall?! Słynął z pruderii, i Will żywo wspominał ów czas, kiedy wyciągał z Claire Chenneult informację na temat sposobów zwalczania Zer, mrucząc, jak możesz ufać takiemu rozpustnikowi”. Dowódca Latających Tygrysów miewał, jak powiadano, przygody z Chinkami, łącznie z madame Czang Kai Szek. W rezultacie jego sprawozdań, opisujących szczegółowo sposoby, jakimi Latające Tygrysy strącały Zera, nie przekazano pilotom myśliwskim na Filipinach, i ci spadali z nieba niczym ulęgałki.
Socorro spostrzegła, że jest czymś strapiony i spróbowała go uspokoić.
- Jest naturalne w te dni, że Jim i Fenton mieć filipiński żony. Całując Willa w policzek, Socorro przytuliła się doń, a po paru minutach spała już, gdy on zamartwiał się całymi godzinami, zanim stracił rachubę czasu. Gdy się obudził o świcie, nie znalazł jej przy sobie. Poczuł zapach jadła i usiadł. Socorro krzątała się przy ognisku. Przyniosła mu posiłek na liściu.
- Tutaj - powiedziała, jakby nocą nie zdarzyło się nic - coś do apetyt dla tobie.
Will spiął majtki ostatnią szpilką, po czym wyszli z doliny na otwartą przestrzeń. Nadal nie zamienili ani słowa o tym, co zaszło minionej nocy. Dotarli do sitio, gdzie domy pobudowano z trawy cogon. Ludzie, pykający z ukontentowaniem dym z własnoręcznie wykonanych cygar i papierosów, byli nastawieni przyjaźnie, a Socorro powitali wręcz serdecznie. Wkrótce potem wspinali się na kolejny stromy grzbiet i po południu dotarli do urwistego pasma gór porosłych wysokimi drzewami.
Socorro wskazała dłonią: - Tabunan - powiedziała. Było to obozowisko partyzantów. Will nie dostrzegł niczego. Zaszyli się w gęstą dżunglę. Socorro gwizdnęła i wychynął mały Filipińczyk. Skinął na nich. Zagłębili się w zarośla i w końcu wyszli na posterunek. Strażnik, gdy go mijali, skinął głową. Dostrzegli małe szałasy z trawy, połączone wyciętymi w buszu przesmykami. Will był zaskoczony widokiem wielu kobiet i dzieci. Nieliczni Amerykanie zachowali się przyjaźnie, ale niektórzy Filipińczycy gapili się na Willa podejrzliwym okiem. Większość mężczyzn nosiła długie włosy i brody.
Osiedle było całkowicie zakryte przed okiem z góry - pod gęstym baldachimem koron drzew. Socorro prowadziła Willa do głównego budynku, który jak wyjaśniła, służył za siedzibę sztabu, kaplicę i dom społeczny. Powiedziała, że tam znajdzie Cushinga.
- Przykro mi - wyjąkał Will.
- Nie martwi się. Socorro nigdy nie wygadać. Może nigdy nie zobaczy znów - dodała i odbiegła.
Wszedł do sieni. W kącie, na koi typu wojskowego, leżał człowiek. Lat około trzydziestu i w okularach. Miał skórę koloru mahoniu, głowę ogoloną. Otworzył jedno oko, żeby się Willowi przyjrzeć. Nie wyglądał ani na Filipińczyka, ani na Amerykanina.
- Szukam majora Cushinga - powiedział Will.
Człowiek wskazał kciukiem pokój wewnętrzny. Dochodziły stamtąd gniewne głosy. - Konferencja - powiedział człowiek, robiąc przy tym grymas.
- Długo jesteś z Cushingiem?
Człowiek przypalił papierosa i nonszalancko opadł na plecy, paląc go w stylu Humphreya Bogarta.
- Za długo - odpowiedział z ospałością południowca. Kaczor dziwak.
- To znaczy? - nawiązując kontakt z podobnym człowiekiem Will czuł się nieswojo.
- On się pietra, ale żaden z tych gnojków o tym nie wie. Nie chce mu się nawet tego sprzętu, co tu jest. Woli siedzieć ze swojo babo i dzieciakiem w tych górach, z dala od wojny. - Puścił kółko dymu, potem zakaszlał. - Jim woli raczy pić, niżeli walczyć. - Zatrzasnął wieczko pustej bańki objętości galona. - Był zapaśnikiem i bokserem, ale nigdy się niczego nie dorobił. - Starł z twarzy pot brudną chustką do nosa. Oparł się na łokciu. - Nie wie pan, że na tej wyspie jest kupa różnych partyzanckich band? I nie ma takich dwu, co by szły razem. Są jak te ujadające psy. Tylko stary Jim mógł je zebrać do kupy.
Zachichotał niczym Mefistofeles. - Pieprzone głupki. Nawet święty by ich nie pogodził. - Głosy w sąsiedniej izbie przybrały na sile. Will przygiął karku, wszedł, wyciągnął dłoń i przedstawił się.
- Pan jest majorem Cushingiem, nieprawdaż?
- Myślałem, że się pan tego nie domyśli - uśmiech Cushinga był ujmujący i zdradziecki zarazem. Otarł twarz, potem zaczął drżeć. Naciągnął na siebie koc zszyty z jutowych worków.
Z sąsiedniej izby wpadło trzech mężczyzn, dwaj Filipińczycy i jeden Amerykanin. Ten ostatni wściekle wymachiwał przed tamtymi pięścią. W jego oczach płonęła furia.
- To są zdrajcy! - wrzasnął. -Trzeba ich rozwalić! - Jego długie, żółtawe włosy i urodziwa twarz przypominała Willowi obrazkowego Jezusa. Ale oczy miał zimne, nieufne. Musiał to być zatem Harry Fenton.
Jeden z Filipińczyków skinął na Cushinga. - Ten skurwysyn zabił mojego brata!
- Pracował dla Japońców. Mam dowody!
- Fenton ma tylko słowo śmierdzącego sołtysa, co Japońcom całuje dupy!
- To był kolaborant, Paraguaya! - krzyknął Fenton. - Nie dałbym psiego gówna za to, że to twój brat.
Drugi z Filipińczyków przyszedł ze skargą innego rodzaju.
- Jim, on ciągle nie chce drukować pieniędzy ani płacić ludziom. Straciłem już ze sześciuset dobrych żołnierzy. Muszą mieć jakiś grosz dla rodzin.
- Słusznie - powiedział Cushing. - Co miesiąc tracimy dziesięć procent naszych ludzi. - Zwrócił się do obu Filipińczyków. - Ale Harry też ma swoją rację. Gdybyśmy drukowali pieniądze, rychło by straciły na wartości. Może lepiej polegać na prawdziwych pieniądzach, jakie zbiera dla nas gubernator Abellana.
Wzmianka o przedwojennym gubernatorze Cebu wywołała kolejny wybuch wściekłości Fentona.
- Jego ucieczka od Japońców to podstęp! On dalej pracuje dla nich! Nie uwierzę mu za chińskiego boga!
Cushing uśmiechnął się sardonicznie.
- Harry, myślę czasem, że ty nie wierzysz nawet mnie. - Usiadł z widocznym trudem. - Jeśli wy trzej się nie dogadacie, wracam do rodziny. Możecie bić Japońców beze mnie. Kłóćcie się gdzie indziej. Muszę odpocząć. - Tamci trzej wyszli, spokorniali, lecz nadąsani.
Cushing nakrył się jutowym kocem. - Żałujesz, żeś wyskoczył ze statku, McGlynn?
W ciągu paru następnych tygodni Will przystosował się do nowego życia, jako partyzant. Początkowo spędzał bezsenne noce na klepisku małej chaty wypatrując robactwa zagnieżdżonego w ścianach z kory drzew - stonóg wielkich jak jego kciuk, których ukąszenie może powodować ślepotę, i olbrzymich krocionogów, których ukłucia powodują wysoką gorączkę, a niekiedy śmierć. Upłynął pewien czas, zanim przywykł do niezwykłego pożywienia, ale mógł już jadać kurczaki, mięso dzików, carabao i jarzyny. Nie męczyły go polowania na żarcie, potrafił brodzić po wyboistym, górzystym terenie godzinami, bez wytchnienia. Zdobył zaufanie Cushinga, który najwyraźniej przygotowywał go na swego szefa sztabu.
Codzienne doniesienia z sąsiednich wsi potwierdzały, że nadawane wieczorami audycje Fentona stały się tak obelżywe, że Japończycy mścili się na cywilach. Mimo iż kilku ludzi Fentona zdezerterowało, organizował nocne wypady na instalacje japońskie. Powodowało to kontrataki na całej wyspie, Cushing musiał więc rozkazać swoim oddziałom, by się przyczaiły aż do nowego przegrupowania. Zaopatrzenie i amunicja były na wyczerpaniu, wydawało się więc, że cała ta partyzantka jest bez szans. Wtedy nadeszła wiadomość, że na wyspie Negros, na zachód od Cebu, wylądował z okrętu podwodnego oddział wysłany przez sztab MacArthura. Oddział ów miał koordynować działania grup partyzanckich. Dowódca, major Villamor, wysłał swego przedstawiciela na konsultacje z Cushingiem i Fentonem.
Ku zaskoczeniu Willa, Cushing nie okazał entuzjazmu.
- Harry go chyba nie zechce słuchać - wyjaśnił. A i sam MacArthurowi nie ufał.
Will spytał, czy ów Villamor nie jest owym pilotem spotkanym przezeń na Bataanie. Cushing potwierdził znużonym skinieniem głowy.
- Temu możesz z pewnością zaufać - powiedział Will.
- Ale Harry nie wierzy nikomu.
Tydzień później Fenton przyszedł do Tabunanu z jeńcem, który nazywał się Martin, a był amerykańskim profesorem chemii na Uniwersytecie Sillimana. Martin, mając lufę na plecach, wyjaśnił, że przysyła go Villamor z propozycją od MacArthura.
- Sztab Generalny pragnąłby ustanowić jednego dowódcę wyspy. Który z was dwu może objąć to stanowisko?
Oczy Fentona zapłonęły. - Będzie tak jak było - wspólne dowództwo. - Wrogo popatrzył na Willa, słyszał bowiem, że Cushing ulega wpływom tego przybysza. - Ja prowadzę robotę organizacyjną i papierową. Jim kieruje walką. Na jakiej podstawie sądzisz pan, że chcemy uznania ze strony MacArthura? Co on może dla nas zrobić?
- No cóż, Harry, ale to nie jest zła propozycja - powiedział Cushing. - I dlaczego nie odstawisz tej swojej lufy?
- Gówno mi po tym żelastwie - Fenton machnął pistoletem.
- Nie chcemy żadnego uznania - z ostatniego słowa uczynił epitet - ani niczego w tym rodzaju od MacArthura ani od nikogo innego, dopóki tu znowu nie załopoce amerykańska flaga.
Will był skonsternowany, Martin także; nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał, zwrócił się więc desperacko do Cushinga, który uczynił lekki, ostrzegawczy ruch głową. Martin nie zrozumiał przesłania.
- Jeśli wasi ludzie nie otrzymają uznania, na jakie zasłużyli - rzekł - mogą złożyć broń i poddać się Japońcm.
Fenton aż podskoczył. - Niech tylko spróbują! - wrzasnął.
- Spokojnie, Harry - powiedział Cushing. - Napijmy się lepiej. Fenton utracił jednak panowanie nad sobą. - Powiedz Villamorowi, żeby następnym razem nie czekał powrotu żadnego z tych, których tu zechce przysłać! Jeżeli nie jest aż takim kretynem, żeby to zrobić. - Gdy Martin zaczął protestować, Fenton zamachnął się w jego stronę, a Cushing usiłował wstać.
- Harry - bądź dobrym kumplem, pomóż mi dowlec się do pryczy.
I gdy Fenton towarzyszył Cushingowi, ten dał Willowi wymowny znak i Will spokojnie wyprowadził Martina z izby do lichej ziemianki położonej z dala od kwatery Fentona.
Cushing obudził Willa przed świtem.
- Musimy wyprowadzić stąd Martina, zanim się Fenton obudzi. - Dygotał okrutnie i owijał się poszarpanym kocem. Tuż przed pierwszym blaskiem wyruszyli we trzech, w asyście czterech przewodników, i poszli wąską ścieżką. Cushing pragnął przejść z nimi bodaj pierwsze pół mili. Po czym stanął i rozkazał przewodnikom, by zaczekali sto jardów dalej. Wpatrywał się w Martina z wyrazem rozpaczy w oczach. Chwilę się wahał.
- Mam nadzieję, że raport, jaki złoży pan Villamorowi o sytuacji na Cebu, nie będzie całkiem nieprzychylny. Harry był zeszłego wieczoru w jednym ze swoich kiepskich nastrojów. To naprawdę dobry człowiek. Niech pan to spróbuje zrozumieć. - W jego głosie nagle zadrgała udręka. - Ale ja tak nie mogę dłużej. - Potrząsnął dłoń Martina, odwrócił się powoli i poczłapał z powrotem do obozu, a każdy krok sprawiał mu ból. Will ruszył za nim.
7 maja, w pierwszą rocznicę upadku Corregidoru, Cushing wyznał Willowi, bujając się na hamaku, że był to dlań dzień hańby, jakiej nie potrafi zapomnieć. Opowiedział o tym, jak w połowie marca 1942 przybył na wyspę generał Chynoweth i zastał marazm. Jego poprzednik nie przygotował żadnego sensownego planu obrony, wojnę partyzancką wyobrażał sobie jako pozycyjną i kazał dłubać system okopów. Morale było niskie, amunicji mało, a ci, co chcieli walczyć, stanowili mniejszość. Chynoweth starał się bardzo, ale na wszystko było za późno. Wykrzywił usta.
- Ja byłem jednym z tych kretynów, którzy palili się do walki. - Westchnął. - Szkoda, żeś mnie nie widział, zanim złapałem malarię - byłem jak nie przymierzając Errol Flynn wyspy Cebu! - Zachichotał. - W owym czasie Harry Fenton naprawdę był jednym z tych, co tworzyli nasz oddział. Potem zaszło coś, co wprawiło go w szał. Któryś z oficerów Fentona, Filipińczyk, wpadł i żeby się ratować, zdradził kryjówkę metyskiej żony Fentona i jego dziecka. Japończycy przysłali wiadomość, że uwolnią ich, jeżeli podda się Fenton. - Oczywiście tego nie zrobił - powiedział Cushing - potem doniesiono nam, że zabili żonę i dziecko. Od tamtej pory Fenton nie wierzy nikomu, zwłaszcza Filipińczykom.
W ciągu paru następnych tygodni robili niewiele, ponieważ Cushinga, który nadal kurował się z malarii, trzeba było niemal przenieść do nowej kryjówki w wyższych regionach gór. Gdy go zabrakło, żeby hamował zapędy Fentona, audycje stały się jeszcze bardziej dla Japończyków obelżywe i liczba patroli wysyłanych w ten rejon wzrosła. Coraz więcej ludzi uciekało z szeregów Fentona. Złapanych rozstrzeliwał na miejscu, likwidując zarazem resztki lojalności okazywanej mu przez wieśniaków.
Cushing, wbrew protestom Willa, wylazł ze swego hamaku, powrócił do bazy głównej i wysłał Fentonowi informację, że sprawy stoją tak źle, iż trzeba będzie sięgnąć po pomoc z zewnątrz. Fenton przyjechał nazajutrz. Will nigdy nie widział człowieka tak sinego z wściekłości.
- Żadnej pomocy z zewnątrz! - wywrzaskiwał, a gdy Paraguaya, brat rozwalonego człowieka, zaprotestował, Cushing musiał użyć całej siły posiadanych argumentów, żeby nie doszło między nimi do strzelaniny.
Cushing objął Fentona ramieniem. - Harry - powiedział cicho - przekonałeś mnie, masz słuszność. Żadnej pomocy z zewnątrz. Teraz się na chwilę uspokój. Za bardzoście się rozpalili. - Odprowadził Fentona kilkaset jardów zbiegającą w dół ścieżką. Wrócił do szałasu wyczerpany. Upadł na posłanie. Will obmył mu spocone czoło.
- Willu - powiedział wreszcie - pojadę do Negros, zobaczyć się z Villamorem. Chcę, żebyś ty i paru, którym możemy zaufać, pojechał także. - Bazgrał coś na skrawku papieru, potem pokazał to, co napisał. Było to adresowane do majora Paraguayi, rozkaz objęcia dowództwa nad wszystkimi oddziałami w przypadku, gdyby on, Cushing, został schwytany. Podpisał to, zapieczętował w kopercie i posłał po Paraguayę.
- Tu są spisane rozkazy - wręczył Paraguayi kopertę. - Jeśli uznasz to za konieczne, aresztujesz Fentona. Ale tylko wtedy, kiedy całkiem przegnie pałę.
- Rozkaz, sir - powiedział Paraguaya i wyszedł.
Will popadł w przygnębienie i Cushing o tym wiedział.
- Musiałem to zrobić - powiedział ten były bokser. - Bóg jeden wie, co jeszcze Fenton wymyśli. Połowa naszych ludzi już zbiegła na inne wyspy. Brakuje żywności, organizacja może się rozsypać.
- Nie podobał mi się wyraz twarzy Paraguayi.
- Ani mnie. Masz lepszy pomysł? - Nie usłyszał odpowiedzi. - W takim razie trzeba się przygotować. Dojazd do Villamora zajmie nam ponad miesiąc.
Cushing wybrał, prócz Willa, jeszcze czterech zaufanych dowódców oddziałów, samych Filipińczyków. Aż do południowego krańca wyspy towarzyszyła im Socorro. Stamtąd piątka mężczyzn miała wiosłować dwiema łodziami wąskim kanałem na Negros. Posuwali się poprzez masyw górski powoli i z wielkim trudem. Cushing musiał często odpoczywać. Drugiego dnia zmoczyła ich burza z piorunami. Rano ślizgali się po rozmokłej ścieżce. Spłukane z wysokich krzaków kleszcze wpijały się w twarze i ramiona, i rychło obrzękły od krwi. Will początkowo je wyrywał, ale stwierdził, że pozostawia w ciele ich szczęki powodujące dokuczliwy ból. Można było je uśmiercać na dwa tylko sposoby - przypalonym końcem papierosa, albo drzazgą bambusa, którą należało wetknąć pod kleszcza i potem starać się go z siebie wydłubać.
Gdy dotarli do drogi łączącej Cebu City na wybrzeżu wschodnim z Toledo na zachodnim, Cushing sam włożył na siebie i kazał Willowi zrobić to samo, biały habit mnicha. Will nie chciał do chwili, gdy Cushing, w rzadkim u niego przypływie gniewu, kazał mu wykonać rozkaz i stulić gębę.
Doszli bez przeszkód do wyżej położonych barrios Toledo i spędzili noc w zaprzyjaźnionym domu. O świcie zbudziła ich horda kobiet z dziećmi, żądając chrztu. Sytuację uratował Will, mówiąc, że zabrakło mu święconej wody.
Brnęli na południe za Socorro, która szła przodem, przebrana znowu w biały habit mniszki, przeszukując każde barrio i wieś. Po dziesięciu dniach pozostawili ją w portowym mieście Alegria i przepłynęli wąski przesmyk na wyspę Negros dwiema małymi łodziami.
Po drodze Cushing spytał Willa, czy coś wie o Socorro. - To bardzo niezwykła kobieta.
- Powiedziała mi o swoim mężu.
- Nikomu nie opowiada, jak ją porwały Japońcy. Słyszałem o tym od jej teściowej. Zeszłego roku odwiedzała swoją wieś i ktoś ją zasypał. Japońcy bili ją dwa dni - stąd ten jej chropawy głos - ale nie zdradziła mojej kryjówki. Drugiej nocy zgwałcił ją strażnik. Przysnął, wyjęła jego bagnet, poderżnęła mu gardziel i zwiała. Niezwykła kobieta.
Will był ciekaw, czy Cushing wie, że kochał się z Socorro, ale doszedł do wniosku, że zachowała to dla siebie.
Wkrótce po przybyciu na Negros zatrzymała ich infekcja po starej ranie od szrapnela, jaka odnowiła się w nodze Cushinga, i trwało tydzień, zanim grupa spotkała na południu Negros oddział ochrony, wysłany po nią przez majora Villamora. Ten kazał eskorcie doprowadzić Cushinga na odległy drugi brzeg strumienia, sam zaś oglądał go z ukrycia, by się upewnić, czy to naprawdę on. Villamor zdawał się zaskoczony, ujrzawszy wyłaniającego się z gęstego poszycia niedużego faceta, który przystanął nad brzegiem strumienia. Był cudaczne przebrany za mnicha. Stał za nim drugi mnich, bardzo wysoki, a dalej czterej Filipińczycy w mundurach khaki, z karabinami.
Villamor domyślił się, że tym małym mnichem jest Cushing. Czyżby jednak ta niewielka postać mogła być naprawdę owym wielkim Cushingiem, facetem, za którym stali murem wszyscy mieszkańcy Cebu, i którego ścigali wszyscy Japończycy? Wyglądał kiepsko, jak żaden ze spotykanych dotychczas partyzanckich watażków. Villamor wyszedł z zarośli i wyciągnąwszy ramiona, przeszedł przez strumień.
- Witaj na Negros, Cushing. Jestem Villamor.
Cushing szeroko rozwarł oczy. Chwilę milczał. Potem rozjaśnił twarz przyjaznym uśmiechem. - Rad jestem bardzo - rzekł. Padli sobie w ramiona.
Cushing przedstawił Willa, którego Villamor nie rozpoznał, po czym wszyscy trzej usiedli na ziemi. Ręce Cushinga dygotały, gdy z pasją opowiadał o kłopotach partyzantki na Cebu.
- Jestem ostatnim z poważniejszych dowódców partyzantki, którego jeszcze nie uznano - powiedział. Miał w oczach łzy. - Jeśli MacArthur mnie nie uzna, cały ruch partyzancki na Cebu pójdzie w rozsypkę. Potrzebuję przede wszystkim pieniędzy. A także upoważnienia ze strony MacArthura do emitowania własnej waluty zastępczej, dzięki której oddział dałoby się utrzymać.
Villamor zaprowadził ich na tereny mieszkalne swojego sztabu i gdy przybyłych rozkwaterowywano, nadał do MacArthura radiogram o przybyciu Cushinga i jego żądaniach. Odpowiedź z Australii była zwięzła: emisja waluty należy do zadań Filipińskiej Administracji. Villamor był zaskoczony i rozczarowany. Cushing załamany, Will odniósł wrażenie, że się zaraz popłacze. Czterej dowódcy oddziałów milczeli ponuro.
Minęły dwa tygodnie bez dalszych wyjaśnień z Australii, więc Villamor wysłał kolejną prośbę o pieniądze dla Cushinga. Odpowiedziano, że od tej chwili Cushing będzie pobierał rozkazy i pieniądze od dowódców partyzantki na Negros i Mindanao. Cushing był rozdrażniony. Will odszukał Villamora.
- Czyż oni nie wiedzą, że Cushing zrobił Japończykom więcej szkód, niż wszyscy inni przywódcy na tych wyspach razem wzięci?
Villamor westchnął. - Proszę to zatrzymać dla siebie, ale Jim ma tam wpływowych wrogów. Obydwaj wiemy, że zasługuje na uznanie i pieniądze. - Nie wymienił nazwiska, ale jakiś szanowany filipiński ekspert przekonał MacArthura i generała Courtneya Whitneya, który był szefem alianckiego Biura Wywiadu, że nie można Jimowi ufać, ponieważ przed wojną był on zaledwie zbieraczem tego, co wyrzucał na brzeg Pacyfik.
Sprawy przybrały poważniejszy obrót, gdy nadszedł od MacArthura rozkaz, by Cushing stawił się natychmiast u swego zwierzchnika, dowódcy partyzantki na Mindanao. Cushing wpadł w szał. Czemuż to ma się wybierać na tak niebezpieczną wycieczkę na Mindanao? Co ona da dobrego? Po trzech dniach dąsów napisał do MacArthura depeszę, zawiadamiając, że się uda na Mindanao, ale przez Cebu, żeby zabrać ważne papiery.
- Powiem mu, że cierpię wskutek malarii, nie zdziwi go więc, kiedy potem uznam, że jestem niezdolny opuścić Cebu.
Will, podobnie jak Villamor, zdawali sobie sprawę, że Cushing igra z ogniem, ale ten tak się palił do działania, że major, acz o oporami, przesłał depeszę Cushinga bez żadnych zmian.
Dwa dni później grupa Cushinga była gotowa do odjazdu. Villamor podszedł do Cushinga, znowu wyciągając ramiona. Widział, że się w nim gotuje i czuł rosnącą do tego bardzo nie rozumianego, bardzo oszkalowanego człowieka, sympatię. - Uważaj na siebie - powiedział, ujmując jego dłonie.
- Postaram się, niech mnie nagły szlag - odparł ów schrypłym głosem. Po czym odwrócił się gwałtownie i odmaszerował.
Kilka godzin po wylądowaniu na Cebu, wyszła im na spotkanie Socorro. Twarz miała ponurą.
- Oni uśmiercić Harry - powiedziała.
- Kto zabił kogo? - spytał Cushing, blednąc na twarzy.
- Paraguaya uśmiercić go. Zwołali sąd i uznali go winnym zdrady i mordów.
- O Boże!
Opowiedziała, jak Paraguaya zwołał naradę dowódców batalionu i przekonał ich, że powinni zlikwidować Fentona. Twierdził, że Harry rozwalił Patricka Druma, misjonarza z Cebu, za kolaborację z Japończykami.
- Zrobił to Harry?
- Być może - odparła Socorro. Rozstrzelano ojca Druma, ale nie ma dowodów, że zrobił to Fenton.
Cushing zaklął. - Paraguaya szukał tylko usprawiedliwienia.
Paraguya, powiedziała, zaczął przeorganizowywać całą strukturę partyzantki. - W twoje imię, Jim - mówiła. - On mówić nam wszystko on robi w twój najlepszy interes.
Tej nocy, gdy Will miał wartę, przypełzła doń Socorro. Pokochali się bez słowa, ale tym razem to Will grał pierwsze skrzypce.
Rankiem Cushing wyznaczył kurs na północ, szli niemal bez wytchnienia. Will starał się zwalniać tempo marszu, ale Cushing się zawziął. Zrzucił przebranie mnicha i lekceważył względy bezpieczeństwa. Parł na północ. Nim doszli do przecinającej wyspę szosy, dopadł ich goniec z najnowszymi wieściami. Paraguaya nie tylko przejął wszystkie zgromadzone przez Fentona skarby, ale je roztrwonił.
Było dla Willa oczywiste, że Cushing gonił ostatkiem sił. Mimo to parł naprzód i poganiał innych. Kilka razy omal nie zleciał w przepaść z krawędzi wąskiej górskiej ścieżki, wiodącej do Karczmy pod Białym Koniem. Dodawało mu to energii. O dzień marszu od własnej siedziby wyszło im na spotkanie paru dowódców oddziałów, którym Cushing zawsze ufał. Siedząc w chłodzie początku listopada wokół małego ogniska, przybysze opowiedzieli o tym, jak Paraguaya próbował - zanim powróci Cushing - przejąć pełną kontrolę nad oddziałami. Jeszcze bardziej zatrważający był niezbity dowód, że Paraguaya zgodził się przekazać Cushinga Japończykom za sześćdziesiąt tysięcy pesos.
Cushing chciał wiedzieć, czy ludzie z obozu nadal są mu wierni. Oburzył tym czterech dowódców swego batalionu. Oczywiście! Ludzie czekają tylko na powrót Cushinga, by zwrócić się przeciwko Paraguayi. Postanowiono, że opóźnią wejście do obozu następnego dnia aż do wieczora, żeby wziąć Paraguayę z zaskoczenia.
Gdy oddział Cushinga podchodził do obozu, panowała w nim zupełna cisza. Uprzedzono warty, żeby przepuszczały grupę bez pytania o hasło. Will zastanawiał się, czy to nie była pułapka, perfidny plan Paraguayi, by z zaskoczenia wziąć właśnie Cushinga? Wyszedł im na spotkanie tuzin milczących partyzantów. Cushing wszystkim uścisnął dłoń. Otrzymawszy kilka wyszeptanych poleceń, ludzie rozbiegli się, by otoczyć chatę dowództwa. Zahuczała ponuro sowa, po czym kilkanaście canjonów zaczęło wyć jak hieny. Will dostrzegł dwie siedzące wewnątrz postaci: obstawę. Sylwetki ludzi Cushinga, gdy się czołgali ku obstawie, były na tle ściany chaty ledwie widoczne. Rozległo się ciche szurnięcie, po czym zaśpiewał ptak.
- Dobra - powiedział Cushing i śmiało wkroczył do chaty. Will tuż za nim. Obaj strażnicy potulnie milczeli. Podszedł do drzwi oszołomiony, patrzący mętnym okiem Paraguaya w towarzystwie długowłosej rozczochranej dziewczyny.
- Wróciłem - to było wszystko, co Cushing powiedział Paraguayi. - Zwiążcie go.
Następnego ranka Cushing opuścił obóz wraz z Willem i małą asystą, by odwiedzić oddalone oddziały i przywrócić w nich porządek. Wrócili po trzech tygodniach i dowiedzieli się, że Paraguaya został osądzony, uznany winnym zdrady i rozstrzelany.
Cushing udawał zaskoczenie, ale Will wiedział, że tylko gra.
- Mój Boże, Jim - powiedział - kiedy przestaniemy zabijać swoich własnych ludzi?
- Niedługo, Willu, niedługo - odparł Cushing z rozbrajającym uśmiechem. - Ale najpierw musimy znowu zacząć zabijać Japońców. - Położył dłoń na ramieniu Willa i uścisnął je po bratersku. - Dobrze na mnie działasz.
Cushing patrzył na niego chytrymi oczkami z pozbawionym skrupułów uśmiechem Mefistofelesa. Will nie mógł powstrzymać śmiechu.
Rok 1943 był w Japonii Rokiem Owcy. Dla aliantów był to rok spotkań i narad prowadzonych od Casablanki do Kairu i od Quebecu do Teheranu. Roosevelt i Churchill zamierzali spotkać się ze swym sprzymierzeńcem Stalinem na pierwszej z tych konferencji. Idealnym miejscem na tego rodzaju nadzwyczajne spotkanie wydawała się Casablanca, której sama nazwa była synonimem tajemnicy i intrygi, lecz podejrzliwy Stalin nie wyraził na nią zgody, tłumacząc to koniecznością poświęcenia całego swego czasu powstrzymywaniu najazdu hord Hitlera.
Amerykańscy dowódcy wojskowi - Szefowie Połączonych Sztabów - odbyli wstępne dyskusje już w połowie stycznia, w Hotelu Anfa, cztery mile za rogatkami Casablanki, by dogłębniej omówić problematykę strategii globalnej po niespodziewanych sukcesach odniesionych przez aliantów w dwu poprzednich miesiącach i to na obu półkulach. Teraz nadeszła pora, by opracować długoterminowe plany dla zapewnienia zwycięstwa zarówno w Europie, jak i na Dalekim Wschodzie. Szefowie Połączonych Sztabów odnosili wrażenie, że ich partnerzy brytyjscy, pragnący - do czasu pokonania Hitlera - ograniczenia wojny na Pacyfiku, nie doceniali potęgi Japonii.
Z chwilą rozpoczęcia konferencji, uargumentowane żądanie Amerykanów, dotyczące szybkiego zajęcia Truku i Marianów, na Brytyjczykach wywarło wrażenie słabe, utrzymywali oni bowiem, że w żadnym przypadku nie wolno zmniejszać nacisku na Niemcy. Stetryczały admirał King odpowiedział lodowato: „To, kiedy i gdzie uderzymy na Pacyfik, zależy wyłącznie od Amerykanów”. Trzeciego wieczoru, po wymianie uszczypliwości, Brytyjczycy ustąpili z poprzednio zajmowanego stanowiska, zdawszy sobie sprawę, że nazwy takie jak Pearl Harbor, Bataan czy Guadalcanal znaczą dla Amerykanów więcej niżeli Rzym, Paryż i Berlin. Zgodzono się więc, że w Roku Owcy „operacje na Pacyfiku będą kontynuowane w celu wzmocnienia nacisku na Japonię”, ale że nie będą one nadmiernie eksploatować zasobów Europy.
Znacznie jednak głębsze i wstrząsające wrażenie wywołało udzielone prasie, w czasie z nią pogawędki, ogólnikowe oświadczenie Roosevelta na temat przebiegu wojny. „Eliminacja japońskich, niemieckich i włoskich sił zbrojnych” - powiedział z ostentacją - „oznacza bezwarunkowe kapitulacje Niemiec, Włoch i Japonii”.
Zaskoczyło to wszystkich, z wyjątkiem Churchilla, który zdanie to usłyszał z ust prezydenta już w czasie prywatnego obiadu. Churchill zmarszczył brwi, lecz zaraz potem powiedział z uśmiechem: „Doskonale! Wyobrażam sobie, jak Goebbels i cała tamta banda będą kwiczeć!”.
Profesor McGlynn przeczytał to przy śniadaniu. Miał ochotę rozwalić filiżankę z kawą, tak jak robiło to wielu jego irlandzkich przodków w podobnych przypadkach. Opanował się jednak cisnąwszy stekiem wyzwisk. Skąd u Franklina tyle pychy! Sam bywał pyszny, podświadomie, ale ta cecha drażniła go u innych. Oto do czego dochodzi, gdy Roosevelt ma za sąsiada kogoś w rodzaju Morgenthau'a, którego poglądy na ten temat są powszechnie znane. McGlynn ostrzegał prezydenta, że publiczne domaganie się bezwarunkowych kapitulacji dadzą Tojo i Hitlerowi bezcenny atut propagandowy, zachęcający ich narody do zaciekłego oporu aż do samego końca. Teraz Alianci będą musieli zniszczyć przeciwnika siłą oręża. Broń dyplomatyczna została odrzucona, byli więc nieodwołalnie skazani na surowe prawidła wojny niczym nie ograniczanej. Zginą nie tylko kolejne setki tysięcy istnień, ale zniszczenia w Niemczech i Japonii muszą po zwycięstwie doprowadzić do chaosu.
McGlynn przysiągł sobie, że już nigdy nie udzieli Rooseveltowi żadnych rad, ale to, co się stało w Azji na jesieni, skłoniło go do napisania, za zgodą kapitana Ellisa Zachariasa, szefa wydziału Op-16-W, długiego elaboratu, w którym dowodził prezydentowi, że główny instrument japońskich celów politycznych - Strefa Wspólnej Pomyślności Wielkiej Azji, nie jest taką farsą, jaką widzą w niej zachodni analitycy.
Zamysł ów, wyobrażający Azję zjednoczoną „w duchu powszechnego braterstwa” pod wodzą Japonii, powstał z inicjatywy japońskich idealistów, pragnących uwolnić Azję od wyzysku ze strony białego człowieka. „Jak to bywa z wieloma marzeniami”, pisał McGlynn, „zostało ono podchwycone i wykorzystane przez realistów, lecz ich odwoływanie się do panazjatyzmu nie utraciło na ogół posłuchu w masach całej Azji”.
Upadek Singapuru w 1942, zauważał McGlynn, oznaczał wyzwolenie się kontynentu azjatyckiego spod dominacji Zachodu i wszystkim ludziom Orientu dał poczucie dumy. Zwycięstwo Japonii uderzyło do głowy większości Azjatów i w chwili obecnej znaczne połacie tego kontynentu gotowe są współdziałać ze zwycięzcami. „Tak więc” - ciągnął - „zanim alianci pokonają Japonię, muszą pozyskać serca Azjatów. Musimy zwyciężyć i zwyciężymy na polu walki, ale uczyńmy to tak humanitarnie i z taką dalekowzrocznością, jak to jeszcze jest możliwe”.
McGlynn wysłał ten elaborat do Białego Domu w dniu 27 listopada, kiedy Roosevelt i Churchill zakończyli konferencję w Kairze i udawali się na spotkanie Wielkiej Trójki do Teheranu. Ameryka, Chiny i Brytania nie zgodziły się w Kairze nie tylko na przyznanie militarnego pierwszeństwa Chinom, ale i co do politycznej przyszłości Azji. Każde z tych państw rozważało osobną wojnę z osobnych powodów. Churchill w ogóle nie chciał brać pod uwagę rozczłonkowania brytyjskich kolonii; Czang Kajszek pragnął zrazu eliminacji komunistów, całej władzy nad krajem dla siebie; Roosevelt zaś zmierzał wyłącznie do złamania Japonii w jak najkrótszym czasie i przy najmniejszych stratach wśród Amerykanów.
McGlynn czytał sprawozdania z konferencji kairskiej z ponurym wyrazem twarzy. Kolega z Harvardu nie przejął się ani jego uszczypliwościami, ani uwagami Pearl Buck, że Azjaci postanowili uwolnić się od panowania Zachodu bez względu na to, kto wygra tę wojnę. Obawy McGlynna spotęgowały relacje z historycznego spotkania w Teheranie, gdzie Stalin, pochwaliwszy sukcesy na Pacyfiku, obiecał wysłać posiłki do wschodniej Syberii zaraz po pokonaniu Niemiec. „Wówczas”, powiedział, „zwyciężymy wspólnym wysiłkiem”. Roosevelt był tak uradowany, że w czasie nieoficjalnego lunchu następnego dnia, zaproponował przyznanie Rosji praw do wykorzystywania nie zamarzającego portu Dairen w Mandżurii.
McGlynn cały dzień strawił na rozmyślaniach o Konferencjach Roku Owcy. Nie oczekiwał po nich żadnych korzyści. W każdym razie skończył się czas rozmów, o następnych decyzjach przesądzą ludzie na polu walki, tacy jak Mark.
Podczas gdy Akira Toda objął na czas trwania wojny w Chinach zarząd nad stalownią i kopalnią rudy żelaza, całą odpowiedzialność za decyzje w sprawach domowych wzięła na siebie Emi i nie zawracała nimi głowy mężowi. Nie przyznała się, że zaniepokoił ją wielce przyjaciel domu nazwiskiem Obata, który ostrzegł, że wkrótce sytuacja się znacznie pogorszy; powinna więc inwestować pieniądze w materiały i odzież taką jak kimona i pasy jedwabne obi, suknie i płaszcze, by mieć je na wymianę, gdy pieniądz straci wartość. Na razie, ostrzegał Obata, odczuwa się nieznaczne braki żywności i towarów powszechnego użytku, ale jeśli wojna potrwa jeszcze rok, a był pewien, że potrwa, nie utrzyma rodziny na powierzchni, jeśli nie będzie miała wielu rzeczy na zamianę. Obata powiedział: „Nie możemy mieć nadziei na zwycięstwo w tej wojnie, Amerykanie będą walczyć aż do kapitulacji Japonii. Sytuacja jest bardzo poważna”. Niestety, armia wysłała go ostatnio do Korei, żeby zadbał o surowce, nie miała więc do kogo zwracać się po radę. Kto mógłby pomóc jej w niesieniu tego ciężaru? Taka decyzja wymagałaby koniecznej konsultacji z Akirą, ponieważ potrzeba wielkich sum pieniędzy na zakup przedmiotów, których wystarczyłoby na przetrwanie rodziny w latach niedoborów. Wiele rzeczy już niemal nie można było dostać, a ich ceny rosły. Nie mogła nie odczuwać niesmaku na myśl o posługiwaniu się podobnymi sposobami, gdy inni tak wiele ofiarowywali wojnie - nie tylko z tego co posiadali, ale nawet życie. Akira i Emi dobrowolnie oddali rządowi swoje obrączki ślubne i inne drobiazgi z metali szlachetnych. Teraz jednak Emi musiała zaplanować środki na przetrwanie rodziny.
Emi obawiała się, że Akira, jako człowiek honoru, mógłby nie pochwalić jej angażowania się w przedsięwzięcia uznawane przezeń za niepatriotyczne i egoistyczne. Trudno byłoby jej omawiać tego rodzaju sprawy w listach. Nie zrozumiałby domowej sytuacji, drastycznie teraz odmienionej. Akira zmartwiłby się tym jedynie, że podnosi podobne kwestie. Praktyczna Emi postanowiła więc działać samodzielnie, mężowi zaś zdać z tego sprawozdanie później. Ko wkrótce zostanie wcielony do armii lub marynarki wojennej, Tadashi zaś dźwigał dość obowiązków, zaopatrując własną małą rodzinę. Emi była jego małżeństwu przeciwna, ale Floss okazała się skarbem. Była silna, trzeźwa, opromieniona poczuciem humoru. W nadchodzących trudnych czasach będzie lojalną żoną. Chętnie korzystała ze stałej i odważnej pomocy teściowej, a także z jej porad, jak oszczędzać opał, jak kupować, jak gotować, i jak sobie radzić z publicznymi zniewagami.
Był to rok trudny. Mała Ryuko chuda, chorowita, wymagała stałej troski. Masao zaś, który w kwietniu wstąpił do szkoły podstawowej, miał kłopoty. Nauczyciele bezskutecznie usiłowali poprawiać jego wymowę, zaś koledzy klasowi wyśmiewali jego pomyłki. Dręczył Floss także chłód, z jakim odnosiły się do niej dawne szkolne przyjaciółki. Dawno temu przysięgły sobie wieczną przyjaźń, teraz jednak większość z nich starała się unikać z nią spotkań. Tylko kilka miało odwagę zachowania lojalności, podtrzymywały ją na duchu ich regularne odwiedziny. Przychylnie odnosiły się do niej dwie mieszkanki kamienicy, pozostałe na widok „wroga”, swobodnie chodzącego po korytarzach domu, okazywały wyraźnie wstręt. Gdy tak wiele kobiet pracowało w fabrykach zbrojeniowych, trudno było o służącą. Ilekroć Emi jaką znalazła, dziewczyna wkrótce odchodziła wskutek bezczelnych spojrzeń i docinków, że można tak nisko upaść, żeby służyć Amerykance.
Dla kogoś, kto przywykł do przedwojennych warunków komfortu, pierwsza zima zdała się czymś porażającym. Jedyne ciepło emitowały przenośne grzejniki gazowe. Jak wszystkie inne kobiety, nosiła teraz monpei, roboczy kombinezon farmerki. Portki przypominały workowate pumpy. Pod spód wdziewała ciężkie wełniane kalesony, wełnianą koszulę i wełniane pończochy. Tadashi krzywił się na ten mało gustowny ubiór, Floss chwaliła jego ciepło.
Z początkiem 1943 towarzystwo zaopatrujące w gaz oznajmiło, że ponieważ zużywają za dużo gazu, zostanie on im odcięty. Floss kupiła przenośny piecyk na węgiel drzewny. Gdy podpaliła w nim po raz pierwszy, mieszkanie wypełniły chmury dymu. Należało go rozpalać na zewnątrz, w niewielkim przedsionku, a wnosić do środka dopiero, gdy dym rzedł. Nigdy nie była zamiłowaną kucharką, ale zaprzyjaźniona sąsiadka udzielała jej lekcji tak, że wiosną potrafiła już na tym swoim małym piecyku upiec nawet placek.
Masao nie mógł dłużej wytrzymywać wyzwisk ze strony klasowych kolegów, którzy w czasie ferii pokrzykiwali nań „ty mieszańcu” albo „amerykański diable!”. Wyzwał na pojedynek największego z chłopców, wyższego odeń o pół głowy. Masao dwakroć padał, ale wracał do bitki wymachując ramionami z taką furią, że duży chłopiec dał drapaka.
- Dlaczego oni mnie przezywają, mamo? Nie jestem od nich gorszy.
Jego zmartwienia i rozterki raniły Floss boleśnie.
- Nie zrobiłeś nic złego, mój drogi. To wszystko przez tę wojnę. Kobiety na targu znieważają także mnie - powiedziała. - Ja te docinki po prostu lekceważę, ale kiedy któraś próbuje się wcisnąć w kolejce przede mnie, stawiam na swoim. Inne kobiety nawet mnie za to szanują.
- Chcesz, żebym robił tak samo?
- Tak - odparła, niepewna, czy daje mu naprawdę dobrą radę. Latem najpoważniejszym problemem stało się racjonowanie żywności. Ostatnia informacja o dostępnych artykułach nadeszła do kumicho, szefa organizacji sąsiedzkiej, do której Floss należała, z centrum zaopatrzeniowego. Rozesłała więc w zamian do piętnastu stowarzyszonych domów gońców wykrzykujących Haikyu ga mairimashita!, po czym Floss ustawiała się wraz z innymi kobietami w długiej kolejce.
Lato 1943 minęło bez poważniejszych wydarzeń, poza długotrwałym atakiem kokluszu, który Japończycy nazywają „kaszlem stu dni”, jaki dopadł Masao. W tradycyjnych strukturach japońskich rodzin wojna spowodowała drastyczne zmiany. Powszechnie odczuwane trudności zmusiły rodziny do korzystania z pomocy raczej sąsiadów, niż krewnych, jeśli ci mieszkali dalej. Kobiety z wszystkich warstw społecznych uczestniczyły w ćwiczeniach przeciwlotniczych. Zamożne i ubogie nosiły, ręka w rękę, wiadra z wodą, nosze, budulec i piach.
Floss musiała wykopać schron dla rodziny na zapleczu kamienicy i zadbać o to, by znalazł się w nim plecak z opatrunkami, ryżem, patelnią i pikowanymi bawełną kapturami, mającymi chronić od oparzeń. Podczas jednego z sąsiedzkich zgromadzeń Floss wywołała zamieszanie ostrzeżeniem, że owo pikowanie zajmie się ogniem i spowoduje jeszcze gorsze poparzenia. Kilka kobiet pomrukiwało, że ta gaijin jest chyba szpiegiem, lecz inne doszły do wniosku, że trzeba by to sprawdzić.
Najbardziej martwiła się Floss o Tadashiego, który fatalnie znosił swoją służbową degradację. Każda próba uzyskania poważniejszego stanowiska spotykała się z przepraszającym wyjaśnieniem, że chwilowo nie ma żadnego wakatu. Co gorsza, nie cierpiał obowiązkowych getrów, noszonych do narodowych uniformów. Żądano ubierania się w mundury każdego ósmego dnia miesiąca, ku czci nalotu na Pearl Harbor; gdy więc pewnego dnia Tadashi pojawił się w biurze po cywilnemu, zwierzchnik poinformował go szorstko, że powtórzenie się podobnego „niedbalstwa” spowoduje poważne konsekwencje.
Po tej reprymendzie odciął się od świata jeszcze bardziej, mogła więc sobie wyobrazić, jak przybiłaby go wiadomość, że łazi za nią mężczyzna, i to prawdopodobnie facet z wojskowego wywiadu Kempeitai. Potem doszła do wniosku, że popełnia błąd, ukrywając podobne sprawy przed Tadashim. Tak przywykła do roli matki w stosunku do bliźniąt, że i własnego męża traktowała jak syna.
- Muszę z tobą porozmawiać - powiedziała i wspomniała o tym kempei.
- Mój Boże! Dlaczego się zgodziłem na twój tu przyjazd! Przez chwilę żałowała swego postępku, potem rozdrażniona wybuchła: - Męczą mnie te twoje wieczne przeprosiny! Oboje zdecydowaliśmy, że rodzina musi żyć razem. Jak ja się, sądzisz, z tym czuję? Potrzebuję twojego wsparcia, nie przeprosin! Jestem tu obca, w nieprzyjaznym mi kraju, ale odkąd tu jestem, to ja ciebie podnoszę na duchu!
- Nie zdawałem sobie z tego sprawy. - Objął ją. - Przykro mi. Odepchnęła go. - Do cholery! Nie waż mi się nigdy powtórzyć, że ci przykro!
Zdumiał się szczerze: - Po raz pierwszy usłyszałem, że umiesz kląć!
- Ale to nie będzie po raz ostatni, jeśli nie przestaniesz przepraszać. - Przytuliła się doń. - Kochany mój, to moja wina. Nie traktowałam cię jak mężczyznę.
Pocałował ją. - Czas, żebym zaczął postępować jak mężczyzna. Ustawię tego diabła z Kempeitai.
- To najgorsze, co możesz zrobić. Musimy po prostu mojego szpicla zlekceważyć. Łazi, bo jestem Amerykanką i ma wszystkie powody, żeby mnie śledzić. Ma ze mną tyle roboty, że chyba pada na twarz.
Tadashi zaśmiał się po raz pierwszy od miesiąca. I po raz pierwszy od przyjazdu do Japonii Floss poczuła się bezpieczna.
Emi musiała w końcu polegać tylko na Sumiko. Łączyły je stosunki nieczęsto spotykane, ponieważ Sumiko, poza tym, że była jedyną córką, miała silny zmysł niezależności i pozbawiona ojca, trudy wojny pokonywała w milczeniu. Myślała po swojemu, wiedząc jak przyjmować wymówki i nie powtarzać błędów. Ważny wpływ wywierała na nią kierowniczka szkoły, panna Kuroki, która uczestniczyła w misji pokojowej do Stanów Zjednoczonych i jakimś sposobem potrafiła poskromić ducha nacjonalizmu, rozzuchwalonego w innych szkołach. Owszem, Sumiko była dzieckiem zuchowatym, jej przedłużeniem; Emi życzyłaby sobie, żeby mieli więcej jej cech także chłopcy. Sumiko zaś mocno kochała matkę, ale pragnęła czasem, żeby ta była bardziej jak inne matki, matczyna - łagodniejsza, nie tak wymagająca.
W sierpniu 1943 uczniowie szkół średnich otrzymali rozkaz włożenia mundurów. Swój otrzymała Sumiko w szkole. Był w kolorze niebieskim, uszyty z tkaniny syntetycznej, sufu. Regularna nauka trwała do października, kiedy starsi uczniowie zostali skierowani do prac w małych, sąsiadujących ze szkołą fabryczkach, gdzie przyszywali do mundurów marynarskich guziki albo obrabiali jakieś wyroby z bakelitu. Klasę Sumiko posyłano do tokijskiej pralni, położonej nie opodal wojskowego poligonu Yoyogł, gdzie prały wojskowe mundury i pościel. Była to obszerna, trzypiętrowa drewniana budowla, zarządzana, przez chrześcijankę, znajomą panny Kuroki. I tu, w przeciwieństwie do praktyk stosowanych w innych fabrykach, do których skierowano uczniów, koleżankom Sumiko pozwalano na uczestnictwo w mszach porannych, a co drugi dzień na lekcje angielskiego, udzielane przez nauczycielkę domową, panną Narahashi. Podzielono dziewczęta na grupy zmieniające się do różnych zadań - do prania, do suszenia, prasowania, pakowania i naprawiania żelazek. Szorowanie rękawów i kołnierzy ubrań cywilnych w sodzie i wodzie Sumiko uznała za robotę mokrą i zimną, zaś czyszczenie brudnych łachów za uciążliwe i nieprzyjemne. Ostatecznie umieszczono ją w prasowalni, tam podobało się jej bardziej i wkrótce stała się w tej dziedzinie nie lada specjalistką.
Gdy tylko uczniowie i uczennice opanowali robotę, życie w pralni stało się nudne i męczące. Przy braku jakichkolwiek rozrywek, wiele dziewcząt poczęło żarłocznie czytać w czasie przerw i dojazdów. Panna Narahashi studiowała w Ameryce i wróciła do domu jako kobieta nowoczesna. Podobnie jak kierowniczka, była prawdomówna i wyzwolona. Jawnie nosiła naszywkę z napisem PAX. Sumiko szukała tego słowa i stwierdziła, że po łacinie oznacza pokój. Cóż za odwaga! myślały dziewczęta, zaintrygowane także stylem jej ubiorów. Przychodziła do pralni odziana w kamizelkę bez rękawów narzuconą na bluzkę z długimi rękawami. Nikt poza nią nie ośmieliłby się tak ubrać! Kiedyś Sumiko zauważyła, że czyta w pociągu angielską książkę. Jakiś starzec krzyknął Hikokumin! (zdrajczyni!), ale spokojnie czytała nadal. A gdy ów człeczyna zaczął jej wygrażać paluchem, spojrzała nań tak lodowato, że wyszedł, coś tylko do siebie gadając. „Kiedyś”, przysięgła sobie Sumiko, „będę taka jak panna Narahashi”.
Do października sytuacja wojenna stała się tak rozpaczliwa, że zawieszono także odroczenia dla studentów uniwersytetów i egzaminy końcowe na roku Ko na Uniwersytecie Tokijskim zarządzono natychmiast, nie czekając do marca następnego roku. Ko oraz jego najlepszy przyjaciel, Hideo Maeda, jawnie potępiali znęcanie się nad nimi władz wojskowych.
- Oni zatruwają kulturę - zapewniał Maeda, który marzył o zostaniu poetą i powieściopisarzem. Uważał jednocześnie, że coś dla tej Japonii jednak zrobić muszą.
Ko zgadzał się, że trzeba bronić kraju na froncie, nawet kosztem zarzucenia malarstwa.
- Ale - powiedział Maeda - ja chyba nigdy nie ukończę mojej powieści o Don Juanie.
Inny serdeczny przyjaciel Ko, Jun Kato, także ukończył studia w Aoyamie przed terminem. Wyznał Ko, że wdzięczny jest szmerom wykrytym w jego sercu, ponieważ o dwa miesiące odsuwają datę stawienia się przed wojskową komisją lekarską. Czuje się, twierdził, lojalny wobec Japonii, ale jak ma walczyć z Ameryką, w której się urodził? Tymczasem otrzymał zajmującą posadę reportera w redakcji zagranicznej tokijskiej gazety Shimbun.
Zbliżył się do starszego jegomościa z działu ekonomicznego, Fujity, który poradził mu, jak ma się wymigać przed komisją.
- Nigdy nie umieraj za przegraną sprawę - powiedział. Fujita nigdy nie wspominał o marksizmie, ale było oczywiste, że należy do tajnego ruchu lewicowego.
Mimo iż Fujita mógł czytać wszystkie doniesienia z zagranicy dotyczące gospodarki, nie miał dostępu do materiałów na temat polityki zagranicznej. A ponieważ Jun należał do nielicznych, którzy ten przywilej mieli, starszy pan regularnie wyciskał z młodzieńca wieści o ostatnich wydarzeniach. Potem zwykł dodawać własne informacje i podsumowywał temat. Było to coś w rodzaju kursu nauk politycznych. Fujita otwarcie objaśniał militarne i polityczne pomyłki popełniane przez rząd, uważał przy tym za oczywiste, że jedyna nadzieja Japonii leży we wczesnym zawarciu pokoju. W biurze Fujita był ostrożny i powściągliwy, prywatne rozmowy odbywali więc zawsze podczas spaceru po Parku Hibiya albo w porze dyżurów nocnych.
Ko i Maeda postanowili wstąpić raczej do armii, niż marynarki wojennej. - Prawdopodobnie wcisną nas na jakąś marną, małą wysepkę - powiedział ten ostatni. Wstąpienie do regularnych wojsk było jednak bezdyskusyjnym obowiązkiem oddanych sprawie studentów.
Noc przed wyjazdem Ko na ćwiczenia podstawowe była smutna i cicha. Roztrzęsiona matka wiedziała, że jej młodszy syn nie utrzyma się w wirze, który go wciąga, ale kryła niepokój. Sumiko starała się nie zasmucać ostatniej, spędzanej przez Ko nocy w domu.
Przespawszy noc niespokojnie, wstał godzinę przed świtem, by sprawdzić zawartość plecaka. Stwierdził, że spakował zbyt wiele książek i strawił godzinę na usuwanie wszystkich, z wyjątkiem wierszy Rimbauda i szkicownika. O brzasku wszedł do małej izdebki na tyłach domu, w której matka pozwalała mu malować. Stał na sztaludze obraz wielkiej skały Nagatoro, który niedawno ukończył. Czy to ma być jego dzieło ostatnie? Po śniadaniu pożegnał się z matką i siostrą tak krótko, jak to było tylko możliwe, ze strachu, że może się załamać, więc ich rozstanie miało charakter nieomal formalny. Na dworcu kolejowym czekał nań Maeda. Był tam także Jun Kato. Rozmawiali konfidencjonalnie, ukrywając prawdziwe uczucia i wszyscy odczuli ulgę, gdy wreszcie nadjechał pociąg.
W całej Japonii około stu trzydziestu tysięcy absolwentów uczelni po wydziałach prawa, literatury, ekonomii czy rolnych jechało o tej porze na prostackie ćwiczenia wstępne do ośrodków szkoleniowych Cesarskiej Armii i Floty.
Jun wrócił do biura mieszczącego się po przeciwnej stronie ulicy, przy której stało Refektorium Hibya, współczując obu przyjaciołom, że pojechali ku życiu, skazującemu na niesmak, ciężki trud i niemal pewną śmierć. W następnych dniach dzięki stosunkom z Fujita życie Juna otrzymało nowe podniety i blask. Nigdy nie spotkał dotychczas człowieka doświadczonego równie wszechstronnie. Zawsze mówił logicznie, cicho; nigdy nie wchodził w spór ani nie posługiwał się przesadnym stylem. Jun był zaś chłonnym studentem, wsysał w siebie wszystkie te zdumiewające informacje i poglądy bez zastrzeżeń.
Poza tłumaczeniem depesz zagranicznych i czytaniem sprawozdań japońskich korespondentów prasowych z Singapuru, Manili, Pekinu i Hongkongu, Jun pracował także dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Biura Informacyjnego Rządu. Oba te urzędy mieściły się w odległości piętnastominutowego spaceru i w obu Fujita przedstawił go urzędnikom wysokich szczebli. Urzędnicy należeli do probrytyjskich i proamerykańskich frakcji, usiłujących doprowadzić do pokoju, zanim Japonia zostanie całkowicie zniszczona. Jeden z nich, dyplomata, powrócił właśnie z Szanghaju i podarował Junowi pirackie wydanie dzieła Edgara Snowa „Czerwona Gwiazda nad Chinami”. Jun pochłonął tę książkę w dwie noce. Wstrząsnęły nim rewelacje Snowa, lecz dzięki wykładom Fujity uwierzył w każde przeczytane słowo. Zaprzyjaźnił się także ze starszym bratem Ko, Tadashim Todą. Mieli wiele wspólnego, często razem zjadali lunch i bywali na prasówkach.
Z początkiem listopada Jun otrzymał biały świstek - nakaz stawienia się na badanie lekarskie w ciągu dwu dni. Jego pułk stacjonował w Yamaguchi, mieście położonym u południowego krańca wyspy Honshu. Koledzy biurowi urządzili mu pożegnalne przyjęcie i obładowali prezentami. Podarunkiem Fujity był długi spacer po parku z końcowym upomnieniem: „Postaraj się wrócić do Tokio z życiem”, i poradą, co ma zrobić, żeby odpaść po badaniu. Jun zamknął swoje biurko i pojechał pociągiem do Iwakuni, by się pożegnać z dziadkami. Stary człowiek powitał go z niezwykłym u niego namaszczeniem, było oczywiste, że przepełnia go duma, ponieważ wnuk wkrótce zacznie służyć krajowi jak mężczyzna. Sprosił nawet rówieśników Juna na łyczek sake, który przeciągnął się do późnej nocy. Do Yamaguchi dojechał Jun następnego dnia. Było zimno, dżdżysto, ale stosując się do porady Fujity - celowo nie włożył płaszcza. W Yamaguchi wsiadł do autobusu, którym dojechał do obozu 42 Pułku Piechoty i gdy stawił się na miejscu, siąkał już nosem i miał wysoką gorączkę.
W ciągu dziesięciu następnych dni wyfasował mundur, buty, getry i przeszedł długą serię badań. Promienie X wykryły mgliste plamy na prawym płucu, lekarzy niepokoił jego kaszel i wysoka temperatura. Dziesiątego dnia lekarz poinformował go, że niestety, nie jest zdolny do służby. „Postaraj się dojść do siebie przed komisją w przyszłym roku”. Ukrywając zadowolenie, Jun przyrzekł, że bardzo się będzie o to starał. Przybrał smutny wyraz twarzy i odmaszerował do autobusu. Dopiero w pociągu jadącym do Tokio pozwolił sobie na uśmiech. Udało się! Był wolny. Nie wysiadł w Iwakuni, wiedząc, że dziadek byłby mocno urażony. Słyszał, że niektórzy rodzice, na wieść o odrzuceniu syna, popełniali samobójstwa. Koledzy w Tokio powitali go ciepło, Fujita, by to uczcić, zaprosił go na kolację.
Todowie otrzymali właśnie kolejny list od głowy rodu. Był to, jak zwykle, zwięzły komunikat donoszący, że stalownia w Środkowych Chinach pracuje dobrze i że on ma nadzieję, iż rodzina radzi sobie i nie odczuwa nadmiernych niedostatków. W postscriptum pytał, czy nie mają wiadomości od Shoga. Czy nie przebywa jeszcze w Chinach, gdzie wysłano go z pułkownikiem Tsujim, po fiasku na Guadalcanal?
Kilka dni później nadszedł list od średniego syna, pierwszy od sześciu miesięcy. Nie zawierał więcej informacji, niż list ojca. W Nankinie wszystko w porządku, nie licząc paru różnic w poglądach Tsujiego i dowódcy japońskich sił ekspedycyjnych w Chinach. Shogo pisał mętnie o własnych obowiązkach, napomknął tylko, że często z pułkownikiem podróżuje, bo wymagają tego inspekcje. Nie wspomniał, że wiele z tych podróży inicjował sam Tsuji, potajemnie, jak zwykle, kaptując młodych oficerów do udziału w swojej radykalnej krucjacie - Azja dla Azjatów. Shogo nie wspomniał także, że jego własny zapał dla tej krucjaty szybko wygasał. Obawiał się, że idol jest już półwariatem.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Will i Cushing wrócili do swego górskiego obozowiska na Cebu, major Jess Villamor przypłynął okrętem podwodnym do Perth. Miał stos informacji i planów lepszej koordynacji ruchu partyzanckiego. Przybywszy do kwatery MacArthura w Brisbane, oczekiwał ciepłego przyjęcia. Generał Willoughby, szef wywiadu, był miły i zapalony jak zawsze, ale Courtney Whitney, który stał się jednym z najbliższych doradców generała, okazał chłód. Sutherland, szef sztabu, zachowywał rutynowy dystans.
W następnych dniach Villamor odczuwał trudny do określenia niepokój. Czyżby popadł w środek walki o względy, rywalizacji o władzę? Ostatecznie pewnego wieczoru ostrzegł go podczas kolacji jeden z kolegów, żeby uważał, bo rzeczywiście wpadł między miecze Willoughby'ego i Whitneya-Sutherlanda.
Villamor całą energię poświęcił pisaniu długiego sprawozdania ze swych ustaleń. Jeden rozdział omawiał stan różnych oddziałów guerrilli, a kończył się prośbą o natychmiastowe uznanie Cushinga i pomoc w zaopatrzeniu. Na Willoughbym, zgodnie z oczekiwaniem, raport wywarł pozytywne wrażenie i zapewne to spowodowało, że MacArthur wyraził zgodę na wysłanie Villamora do Stanów Zjednoczonych, by raport swój przekazał osobiście prezydentowi Quezonowi. Gdy Villamor przybył do Waszyngtonu, było zimno i paskudnie, a prezydent Filipin bardzo chory.
- Nie mogę uczciwie powiedzieć, że wszystko idzie dobrze - powiedział Villamor leżącemu w łóżku Quezonowi.
Twarz Quezona stężała. - Powiadasz więc, że nie ma żadnej nadziei na natychmiastowe rozwiązanie palących problemów?
- Właśnie. Ale na szczęście ludność popiera guerrillę. Quezon, gestem słabej ręki, kazał Villamorowi usiąść obok siebie.
- Myślę, że Kwatera Główna mogłaby zrobić więcej. - Prezydent potrząsał głową z ubolewaniem: - Są w sztabach pewni ludzie, którzy starają się szkodzić Filipińczykom, nie przypuszczam więc, żeby dopuszczali do MacArthura tego rodzaju informacje. - Przekartkowawszy kilkadziesiąt stron Villamorowego sprawozdania, Quezon puknął się w czoło. - Czy MacArthur czytał ten raport?
- Nie wiem, panie prezydencie - powiedział rozczarowany Villamor.
- To nie twoja wina. Wiem, kto w sztabie MacArthura może ci rzucać kłody pod nogi. Mógłbyś być paskudną zawadą w ich powojennych planach.
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem wezwano Jessa do łoża Quezona.
- Muszę ci teraz coś powiedzieć, Villamor. - Jego ciemne oczy płonęły. - A nie chcę, żebyś o tym kiedykolwiek zapomniał. Kiedy wrócisz na Filipiny, powiedz ludziom, że ci ze sztabu MacArthura, te hijos de putas - usiłował się skupić - że te skurwysyny nie zrobią naszym ludziom wody z mózgu. - Opadł na wznak, wyczerpany, i zaczął kaszlać tak, że drgał całym ciałem. - Nikomu nie pozwolę zrujnować przyszłości naszego kraju! Puneta! Oni myślą, że jesteśmy ich „mali brunatni bracia”. Te protekcjonalne gnojki.
Ogniste słowa Quezona rozpaliły wygasłe nadzieje Villamora, zapragnął więc co rychlej wrócić do Australii, potem na Filipiny, żeby przekazać ludziom słowa prezydenta. Quezon wziął dłoń Villamora w swoje obie. - Przysięgam ci, Villamor, nie pozwolę naszemu narodowi dmuchać w kaszę!
Cushing, z pomocą Willa, przebudowywał chwiejną strukturę swojej organizacji. Chociaż uporał się z długotrwałą malarią, łamał go artretyzm, miał kłopoty z chodzeniem. Mimo to eksploatował siebie i Willa bezlitośnie. Morale w oddziałach uległo poprawie, wiara ludzi w Cushinga odżyła. Japończycy w odwet przystąpili w połowie stycznia do ciężkich ataków. Trzy wypady wypuszczono na kwaterę Cushinga, ostatni udało się odeprzeć tylko kontrnatarciem zaiste straceńczym. Japończycy jednak wzmagali napór i nocą 27 stycznia uderzyli na siły Cushinga z kilku stron jednocześnie.
Cushing wywołał przez radio Partię Planety na wyspie Negros, błagając o amunicję, ale nie mieli tam żadnych rezerw.
- Niech to szlag trafi, Willu - ryczał - dlaczego MacArthur nie pozwala mi komunikować się ze sobą bezpośrednio, zamiast poprzez Negros? Dlaczego posyła amunicję na Bohol, a nam nic? Moi ludzie nie rozumieją, dlaczego mnie MacArthur nie uznaje. - Porwał ołówek i zaczął pisać. - Nadam na Negros, żeby powiedzieli MacArthurowi, że może mnie pocałować w dupę.
- Daj, ja napiszę tę depeszę - powiedział Will spokojnie. Zirytowany Cushing rzucił ołówek Willowi. - Ale napisz poprawnie - w DUPĘ!
Will zaśmiał się, więc i Cushing nie mógł powstrzymać uśmiechu. Po kilku minutach Will podał mu następujący tekst:
JAPOŃCY ATAKUJĄ OD 27 STYCZNIA W PIĘCIU PUNKTACH. WRÓG ZAJĄŁ JEDNĄ MAKIETĘ RADIOSTACJI. ZROBIĘ WSZYSTKO BY WYKONAĆ WSZYSTKIE ROZKAZY BY ZASŁUŻYĆ NA ZAUFANIE JAKIEŚCIE MI OKAZALI. WSZYSTKIE DAWNIEJSZE WYSIŁKI IMITUJĄCE PROGRAM OKAZAŁY SIĘ KATASTROFALNE...
Cushing zaniósł się śmiechem. - Will, ty skryty sukinsynu! Żałuję, żem nie chadzał na Harvard! - Czytaj dalej.
...NASZ WYWIAD DONOSI BOHOL DOSTAŁ BROŃ I OKOŁO 160 SKRZYŃ AMUNICJI. POTRZEBUJEMY 80 SKRZYŃ KALIBRU 30 STATKIEM. POWODZENIA I STOPY WODY POD KILEM.
- Podoba mi się ten ostatni wers - powiedział Cushing, po czym spytał rzeczowo: - Myślisz, że dostaniemy coś, nie licząc kolejnego kazania?
- Jako twój adwokat - odparł Will - radzę ci, wyślij to. Nic nie dostaniemy, paląc za sobą mosty.
Depeszę wysłano do obozu Partii Planety na Negros, skąd przekazano ją do Australii. Po miesiącu zaczęło dopływać do Cebu zaopatrzenie, broń, sprzęt i inne niezbędne rzeczy. Potem, ku rozbawieniu wszystkich z wyjątkiem Willa, Kwatera Główna przysłała silną radiostację krótkofalową wraz ze specjalnym szyfrem. Pod koniec marca nadeszła wiadomość, że MacArthur uznaje podpułkownika Cushinga za dowódcę Obszaru Cebu.
Ucztowano dwa dni. Mimo iż Cushing żłopał tęgo, nie dał tego po sobie poznać. Był pijany szczęściem. Mógł teraz zwracać się po broń i amunicję, leki, urządzenia sygnalizacyjne, pieniądze i odzież bezpośrednio do MacArthura. Nie wiedział, że Courtney Whitney, niegdyś przeciwnik, przestudiowawszy raporty o jego akcjach, stał się jednym z zagorzałych opiekunów i to on przekonał MacArthura o celowości spełnienia żądań Cushinga. W wystosowanym do MacArthura memorandum Whitney wysoko ocenił ducha walki Cushinga i walory przywódcze.
- Sądzę, że on i jego podwładni zasługują na wszelką pomoc w rozsądnych granicach naszych możliwości.
Podniesione w ślad za tym morale oddziałów Cushinga wywarło natychmiastowy wpływ na ich ducha walki i jej skuteczność. Nie tylko odparto japońskie ataki, ale i na całej wyspie zorganizowano sprawną sieć wywiadowczą. Ta wyświadczyła zbawienne usługi sprawie Aliantów już w pierwszym dniu kwietnia. O drugiej nad ranem dolatywał do Cebu na resztkach paliwa czterosilnikowy hydroplan Kawanishi. Wystartował z Palau i przewoził admirała Shigeru Fukudomego, szefa Sztabu Połączonych Flot. W księżycowej poświacie Fukudome widział długą, wąską wyspę, lecz gdy samolot opadł, morze utonęło w ciemnościach. Zdezorientowany pilot utracił kontrolę. Fukudome, doświadczony lotnik, pochylił się i wymacał teczkę. Szarpnąwszy koło sterowe na siebie, żeby wyrwać pękaty kadłub z zanurzenia, szarpnął za mocno. Kawanishi stanął dęba, po czym bezwładnie skozłował w morze.
I gdy samolot tonął, Fukudome przedzierał się na powierzchnię, nadal kurczowo trzymając teczkę. Zawierała „Operację Z”, plan decydującej bitwy morskiej pod Leyte, ostatniej nadziei Japonii na zwycięstwo w tej wojnie.
Rybacy z wybrzeża nie opodal barrio Bahed dostrzegli na wodzie wielki błysk światła. Nie mogła to być błyskawica, ponieważ była czerwona i żółta. Wyobrażając sobie, że to wybuch, wysłali kilka swoich bancas w nadziei znalezienia czegoś wartościowego. Dostrzegli Fukudomego beznadziejnie uczepionego jednym ramieniem poduszki fotela. Fukudome obawiał się, że w nadpływającej łodzi mogą siedzieć guerrilleros, wypuścił z ręki cenną teczkę. Jeden z rybaków dostrzegł ją, gdy już tonęła i wyłowił.
Rybacy wyłowili także admirała wraz z dziewięcioma innymi Japończykami i przekazali stacjonującym nie opodal partyzantom. Ich dowódca, człowiek, który rok studiował na Cesarskim Uniwersytecie Tokijskim upomniał, by traktowano Fukudomego z respektem należnym oficerowi wysokiej rangi, bo mógł to być nawet generał. Na tym partyzanckim wodzu wywarła pewne wrażenie pieczątka ŚCIŚLE TAJNE na papierach z teczki Fukudomego, napisał więc o tym notatkę i posłał przez gońca Cushingowi. I nie czekając na odpowiedź, wyruszył ze swym oddziałem ku górskiej kwaterze Cushinga. Dziewięciu jeńców szybko odzyskało dość sił, by iść, ale Fukudomego, który podczas katastrofy zranił się ciężko, trzeba było nieść w lektyce. Było to męczące nie tylko dla niego, ale i dla tragarzy przedzierających się przez gęste zarośla, liany i pnącza. Jeszcze bardziej wyczerpująca była wspinaczka krętymi ścieżkami po urwistych zboczach: niekiedy godzinę trwało pokonanie stu jardów. Minął tydzień, a od celu dzieliła ich jeszcze cała mila.
Tej nocy Cushing nadał do MacArthura depeszę, że jeńcy japońscy znajdują się w drodze do jego kwatery.
PROSZĘ PORADZIĆ CO ROBIĆ. STAŁY NAPÓR WROGA CZYNI SYTUACJĘ BARDZO NIEPEWNĄ. DALSZE INFORMACJE OD JEŃCÓW POTEM.
Wyprawa dotarła wczesnym rankiem następnego dnia. - Jesteście tak długo bezpieczni, jak długo pozostaniecie w moich rękach - powiedział Cushing, Fukudome skłonił głowę w podziękowaniu. Cushing pozwolił mu na parogodzinny odpoczynek. Po dobrym posiłku Will przesłuchał go po japońsku. Fukudome, wyczerpany po długiej, dokuczliwej podróży, twierdził, że nie jest w stanie odpowiadać na pytania, może tylko przyznać się do nazwiska -jest generałem Furumeim, dowódcą sił lądowych i morskich na wyspie Macassar.
Will odciągnął Cushinga na stronę.
- Myślę, że kłamie. Odnoszę wrażenie, że to wysoki stopniem oficer marynarki wojennej. Pozwolili Fukudomemu spać, gdy Will tymczasem studiował dokumenty. Część kartek uległa rozmazaniu i Will nawet myląc ideogramy wiedział, że to papiery wielkiej wagi.
- Jim, to może być plan kontrofensywy morskiej! - Inny zestaw dokumentów zapisano szyfrem w całości. - Dobrze by było ostrzec MacArthura.
W chwilę po wysłaniu tej informacji do Australii, przybiegła Socorro, wyczerpana i ze złymi wiadomościami. Dwom ocaleńcom z katastrofy hydroplanu udało się zbiec do Cebu City i patrole japońskie są już o milę stąd. Will zauważył plamę krwi na plecach jej koszuli, ale odtrąciła wszelką próbę obandażowania, mówiąc że to tylko „pęk”, co Cushing zrozumiał jako „sęk”. Wydał rozkaz zwinięcia obozu.
Zapakowano Fukudomego do lektyki i wysłano z pierwszą grupą, która poprowadziła oddział w wyższe rejony gór, gdy sam Cushing pisał w pośpiechu do swoich pułków rozkazy aktywnego odwrotu, możliwie przy minimalizacji strat własnych. Wysłał dwunastu ludzi na zachód, by powstrzymywali nacierających Japończyków, po czym kazał zniszczyć swoją wielką radiostację. Zabrali tylko małą ATR4A, z pomocą której mogli się komunikować z MacArthurem za pośrednictwem Negros.
Huknęły karabiny. - W górę! - rozkazał Cushing, i poprzedzony przez Wielkiego Duńczyka, Sentę, ruszył po stromym zboczu. Mimo artretyzmu szedł tak szybko, że Will nadążał za nim z trudem. Nim zapadł zmierzch, doszli do bezpiecznej kryjówki, by w niej spędzić noc, i tam dobili do nich ci, którzy mieli opóźniać atak Japończyków. Cushing miał dwudziestu pięciu żołnierzy, Socorro i jeszcze jedną kobietę w stopniu porucznika, kilka pielęgniarek i dziesięciu jeńców. Nie można było w porę oczekiwać pomocy ze strony jakiegokolwiek pułku, natomiast wyglądało na to, że otacza ich coraz szczelniej pięciuset Japończyków.
Cushing wezwał Willa i trzech oficerów dla omówienia - w zupełnych ciemnościach -tego, co może się zdarzyć. Najważniejsze było odesłanie tajnych papierów okrętem podwodnym do Australii. Było też oczywiste, że MacArthur - powiedział Cushing - zechce mieć także tych dziesięciu jeńców. Któryś rzucił myśl, żeby umówili spotkanie z okrętem podwodnym u południowo-wschodniego wybrzeża Cebu, ale Cushing uznał, że z tak dużą grupą jeńców nigdy tam nie dotrą. Najdogodniejsze byłoby wybrzeże północno-wschodnie. Mogą w tym samym czasie zmylić Japończyków, udając, że chcą uciec na Negros albo na wyspę Bohol. W słabym świetle małego ogniska Cushing, wespół z Willem, ułożył depeszę:
JEŃCY JAP Z PALAU. WRÓG ZNA ICH OBECNOŚĆ TUTAJ. WPADAMY W PIEKŁO. UDAJEMY WYCOFYWANIE Z TEJ WYSPY BY COFNĄĆ NAPÓR CZEKAJĄC NA WASZE DALSZE ROZKAZY. POŁUDNIOWO-WSCHODNIE CEBU TERAZ NIEMOŻLIWE. ZROBIMY WSZYSTKO BY ZATRZYMAĆ JAPOŃSKIEGO GENERAŁA I NASTĘPNEGO STOPNIEM OFICERA. PROSZĘ SZYBKĄ ODPOWIEDŹ. PÓŁNOCNO-WSCHODNIE WYBRZEŻE NADAL DOSTĘPNE DLA OKRĘTU PODWODNEGO.
I gdy depeszę przekazywano na Negros, Socorro opowiadała Cushingowi i Willowi o czymś, czego nie powinni byli dowiedzieć się inni. Japoński komendant wyspy, podpułkownik Seito Onishi, rozesłał na całą wyspę Cebu biuletyn grożący spaleniem wsi i egzekucją mieszkańców, jeśli jeńcy nie zostaną natychmiast zwróceni.
Po chwili ponurego milczenia, Cushing spytał Willa o opinię. Will był temu niechętny. Jako oficer armii USA winien był radzić Cushingowi zatrzymanie „generała” za wszelką cenę. Ale ostatecznie powiedział: - Myślę, że powinniśmy wszystkich jeńców oddać.
Cushingowi ulżyło. - Gdybyśmy tego nie zrobili, nigdy już nie otrzymalibyśmy wsparcia od tutejszej ludności. - Polecił Socorro odszukać czołowy oddział i sprowadzić japońskiego generała. Dzień później wróciła z Fukudomem niesionym przez czterech ochroniarzy.
- Generale - powiedział Cushing - myślę o zwolnieniu pana i pańskich ludzi. Ale najpierw musi pan rozkazać pańskiej armii, by w odwecie za schwytanie pana nie krzywdziła ludności cywilnej.
Fukudome wyraził zgodę. Notę napisano po japońsku, podpisał ją jako admirał Koga, dowódca Połączonych Flot. Will uśmiechnął się.
- Dziękuję, admirale.
- Admirale? - zdziwił się Cushing. - Nie generale?
- Admirale, pułkowniku Cooshing - powiedział Fukudome po angielsku.
Socorro odeszła z notą Fukudomego o zmierzchu, schowawszy ją troskliwie. Minęła godzina. Jeńcy byli widocznie zdenerwowani, admirał zachował spokój. Leżał w swojej lektyce, pieszcząc Cushingowego Wielkiego Duńczyka, który na pozostałych Japończyków warczał szczerząc kły. Will usiadł obok Fukudomego i zaczęli rozmawiać o urokach Hakone. Dołączył do nich Cushing. Przede wszystkim wyraził podziw dla stoickiej zgody admirała na ból i ten podziw przerósł, wbrew naturalnej antypatii Cushinga do wszystkich Japończyków, w uczucie przyjaźni. Zapytał Fukudomego o rodzinę.
Po godzinie usłyszeli szelest. Senta zaszczekał, zanim Cushing zdołał go uciszyć. Zagwizdał ptak. Była to Socorro. Wręczyła Cushingowi kartkę; ten przekazał ją Willowi. Will uśmiechnął się.
- Pułkownik Onishi obiecuje, że wykona polecenie.
Późnym popołudniem Cushing serdecznie uścisnął dłoń Fukudomego. Czterej partyzanci podnieśli jego lektykę i jęli schodzić po zboczu, a za nimi reszta jeńców. Grupę tę, prowadzoną przez Filipińczyka niosącego białą płachtę, eskortował nie uzbrojony pluton guerrilleros. W pewnej odległości za nimi szedł Will i Socorro. Godzinę później ten mały oddział podszedł do potężnego drzewa banyan, pod którym czekała nań ponad setka japońskich żołnierzy.
Oddział partyzantów przystanął. Will i Socorro z przejęciem obserwowali ze szczytu niewielkiego żlebu, jak te dwie grupy patrzą na siebie w milczeniu. I zapewne na rozkaz Fukudomego jeńcy japońscy ruszyli przodem, za nimi lektyka i nie uzbrojeni guerrilleros. Szli ku sobie w milczeniu. Potem żołnierz japoński wyciągnął do partyzanta paczkę papierosów i ten ją jakby od niechcenia wziął. Pozostali Japończycy częstowali papierosami, które przyjmowano. Obdarci, wymizerowani partyzanci i dobrze odżywieni Japończycy przypalili, pykając kłębami dymu. A gdy lektyka z Fukudomem przeszła w inne ręce, guerrilleros uczynili w tył zwrot i pomaszerowali z powrotem ku żlebowi. Admirał usiadł w lektyce i pomachał im dłonią. Była to, pomyślał Will, chyba najdziwaczniejsza scena w tej całej krwawej wojnie.
O zmierzchu oddział Cushinga powrócił do Tabunanu. Cushing zastanawiał się z Willem do północy, co powiedzieć MacArthurowi i Will był zdania, że trzeba się trzymać faktów i nie przesadzać z przeprosinami. Zgodzili się na:
JEŃCY JAP ZBYT DLA NAS PARZĄCY ŻEBY TRZYMAĆ. PONIEWAŻ ZABITO WIELU CYWILÓW POSTAWIŁEM WARUNEK ŻEBY NIE PRZEŚLADOWALI LUDNOŚCI W ZAMIAN ZA JEŃCÓW. CHOĆ NIEPRZYJACIEL O TYM NIE WIEDZIAŁ MIELIŚMY TYLKO 25 ŻOŁNIERZY PRZECIW SIŁOM ATAKUJĄCYM W LICZBIE OKOŁO 500. NIE MOGLIŚMY OPUŚCIĆ NASZYCH STANOWISK. TERAZ WRÓG WYCOFUJE SIĘ DO MIASTA.
Depeszę przechwycili partyzanci na Mindanao i przekazali do Kwatery Głównej, skąd wściekły Sutherland replikował:
UWOLNIENIE PRZEZ WAS WAŻNYCH JEŃCÓW PO NEGOCJACJACH Z WROGIEM JEST KARYGODNE I KAŻE MI WĄTPIĆ O WASZYM ROZSĄDKU I SKUTECZNOŚCI. ZOSTAJE PAN NINIEJSZYM ZWOLNIONY Z FUNKCJI DOWÓDCY 7-GO DYSTRYKTU WOJSKOWEGO.
Wściekłość Cushinga przemieniła się w płacz.
- Ten sukinsyn zdegradował mnie do szeregowca! Kiedy wróci na Filipiny, ześle mnie na bryg!
Will poradził mu, by wysłał generałowi depeszę przepraszającą za to, że okoliczności zmusiły go do zwrócenia jeńców.
- I przypomnij mu, że palisz się, żeby mu przekazać przechwycone dokumenty. - A kiedy Cushing pisał depeszę, złorzecząc jednocześnie MacArthurowi, przybiegł partyzancki zwiadowca z ulotką zrzuconą z japońskiego samolotu. Była zaadresowana do pana Jamesa Cushinga i podpisana przez dowódcę japońskiego Cesarskiego Garnizonu Floty Wojennej na Cebu. Żądała, by Cushing w ciągu tygodnia zwrócił merowi San Fernando „wszystkie dokumenty, torby i odzież wyłowione z rozbitego samolotu lub zrabowane jego pasażerom i załodze”.
Cushing nie miał już czasu na gniew. Był gotów do działania. Powiedział, że muszą przekazać dokumenty na Negros, gdzie umówiono alternatywne miejsce spotkania z okrętem podwodnym nie opodal obozu Partii Planety. Dodał tę informację do swej depeszy przepraszającej, proponując spotkanie w ciągu dziesięciu dni.
- Myślisz, że będziesz w stanie dostarczyć te papiery na Negros? - spytał Willa.
- Tak.
- Dam ci do pomocy moich dwu najlepszych ludzi. Japońcy dali nam na zwrot tych dokumentów tydzień. Potem urządzą tu piekło. Im wcześniej wyruszysz, tym lepiej.
Will z trudem powstrzymał wybuch entuzjazmu. Przekazawszy dokumenty dowódcy okrętu podwodnego, będzie mógł zażądać przewiezienia do Australii, aby mógł dostarczyć Marshallowi dowody japońskiego okrucieństwa. Gdyby Cushing wiedział, co zamierza, niechybnie wysłałby kogo innego, nie zdradzał mu się więc z niczym.
- No to ruszaj - powiedział Cushing niecierpliwie.
Will poszedł ku swojej chacie, potem nagle zawrócił. - Jim, pozwól mi odpłynąć na tym okręcie.
Cushing był oburzony. - Jesteś mi potrzebny tu.
- Przede wszystkim odpowiadam przed Marshallem.
- Bimbaj na to, Will. Więcej dobrego zrobisz tu. Wyślę kogo innego.
- Powiedziałbym Marshallowi, jak cię MacArthur gniecie. Cushing zaklął po tagalosku. - Ty przebiegły sukinsynu! - Westchnął. - Dobra, kurwa, jedź.
Po godzinie, nie posiadający się z radości Will, był już spakowany. Potem pogalopował do chaty Socorro. Przyjęła wiadomość spokojnie. Pocałował ją, ale bez wzajemności.
Uśmiechnęła się smutno i ofiarowała mu katolicki medalik.
- Nie daj umieraj.
Pocałowali się i Will wyszedł z poczuciem winy za to, że był aż tak podniecony. Uścisnął dłoń Cushinga.
- Do diabła z tobą, Willu. Kto mnie teraz będzie prostował? - Po czym rzekł przytomnie. - Vaya con Dios.
- Nie wiedziałem, że jesteś wierzący, Jim.
Uścisnęli sobie dłonie tak, jakby się już nigdy nie mieli spotkać. Dokumenty owinięte w naoliwioną skórę i zapakowane w pustą skrzynkę po pociskach do moździerza włożono do plecaka razem z racjami żywności. Will zgodził się to nieść, każąc swoim dwóm kompanom dźwigać karabiny i pojemniki z wodą. W przeciwieństwie do pierwszej wyprawy Willa na Negros, ta szła szybko, odpoczywała krótko. Wszyscy trzej mężczyźni byli w dobrej formie. Na górskich ścieżkach obu niższym pomagała ich zwinność, ale na terenach płaskich z trudem nadążali za długimi krokami Willa. Po tygodniu dotarli na południowy cypel Cebu, choć parokrotnie ledwie uszli z życiem.
Przeprawa w ciemności przez kanał na Negros omal nie skończyła się katastrofą, kiedy w chwilę po odbiciu od brzegu ich bańce wytropiły światła japońskiej łodzi patrolowej. Will leżał bez ruchu, gdy dwaj Filipińczycy dwukrotnie zmieniali kierunek, po czym pełną parą powiosłowali ku tamtej malutkiej wyspie. Łódź patrolowa, rycząc silnikiem, wykonała nagły zwrot przez ich kilwater. I gdy banco prześlizgiwała się pomiędzy dwiema wyspami, chwyciły ją strumienie świateł. Kule świsnęły tuż nad głowami wioślarzy.
Kolejna seria z karabinu maszynowego położyłaby ich trupem na miejscu. Rozległ się jednak nagle tuż za ich plecami zgrzytliwy jazgot rozdzieranych blach, a potem zapadła ciemność. Filipińczycy w śmiech. Wciągnęli ścigających na dużą ostrą skałę leżącą o stopę pod powierzchnią wody.
Dobili o Negros godzinę przed świtem, ale nadal od obozu Partii Planety dzielił ich dzień marszu. Gdy dobrnęli wreszcie do starego obozowiska Villamora, zapadał zmierzch. Jego następca powitał ich wyraźnie spięty. Okręt podwodny przybył przed czasem, powiedział. Wynurzy się na spotkanie o północy, muszą więc pośpieszyć, żeby dotrzeć na czas. Godzinę później, pędząc okrutnie, Will potknął się o korzeń. Powstał z trudem. Ból w prawej kostce był paraliżujący, ale pokuśtykał naprzód tak szybko, jak tylko potrafił.
Podchodząc do brzegu natknęli się na japoński patrol. Will wiedział, że nie zdołają mu umknąć. Przeklinając swój podły los, zrzucił plecak. - Odciągnę tych Japońców - szepnął. - Wy walcie dalej.
Wkuśtykał z trzaskiem w zarośla tuż za plażą, ścigany wystrzałami z karabinów i krzykami. Pół godziny parł niezdarnie przez dżunglę. Potem się potknął o pień. Oszołomiony na chwilę, wstał oślepiony światłem reflektora.
Podniósł powoli ramiona, pewien, że dał Filipińczykom dość czasu, by przekazali Operację Z na okręt podwodny.
Obowiązki profesora McGlynna, jako jednego z cywilnych asystentów kapitana Ellisa Zachariasa, szefa wydziału Op-16-W były tyleż fascynujące, co denerwujące. McGlynn zasłużył sobie na szacunek lub pogardę, ponieważ atakując „tych ciemniaków”, którzy postawili sobie za cel wymuszenie na Japonii bezwarunkowej kapitulacji, nie ściągał cugli swojej zgryźliwej inteligencji.
Mógł przy tym swobodnie doradzać we wszystkich sprawach dotyczących wojny na Pacyfiku. Prezydent nie zasięgał jego opinii od kilku miesięcy, czyli od opublikowania na łamach waszyngtońskiej gazety Post listu otwartego, w którym porównuje traktowanie Japończyków na Zachodnim Wybrzeżu do tego, co z Żydami czynił Hitler. Jego znękany zwierzchnik, Żyd, jakkolwiek zgadzał się z nim osobiście, błagał, by profesor przestał kąsać Biały Dom, ponieważ może to utrudnić realizację ich własnej nadziei na doprowadzenie do jakiegoś sensowniejszego rozstrzygnięcia.
Poszedł na kompromis, pisząc do prezydenta listy ostrzegawcze, których nigdy nie wysłał. Był jednak tak przekonany o ich błyskotliwości, że wysłał je do Maggie, przebywającej w Honolulu.
Napisał jej też obszernie o rosnącym zaniepokojeniu losami Willa. Dowiedział się od przyjaciela, pracującego w biurze Marshalla, że posłano Willa wraz z innymi oficerami statkiem na Mindanao. Nie dotarł tam jednak, przypuszczalnie więc próbował ucieczki. Uprzedzono McGlynna, że może oczekiwać najgorszego, ale nie potrafił sobie wyobrazić śmierci Willa. Musi jakoś przeżyć.
W krótkim dopisku McGlynn donosił, że od roku, to znaczy od przyjazdu do Japonii, Floss i Tadashi nie dają znaku życia.
Pisał także do Marka, ale te listy były krótsze i bardziej bezosobowe. Usiłował się rozluźnić, nie potrafił. Mark miał w sobie coś, go powstrzymywało, jakąś barierę, której nigdy, mimo wielu prób, nie potrafił przekroczyć. Zdawało się, że za każdym razem, kiedy jeden z nich próbował ją przełamać, drugi się jeżył. Przypuszczalnie zawiniła ich „chemia”.
Mark był w połowie drogi na Hawaje. Statek cuchnął śmiercią. Nie było czystych mundurów, a próby sprania smrodu krwi i ropy okazały się jałowe. Jak wielu innych, Mark stracił swoje oporządzenie, udało mu się jednak zarobić kilkaset dolarów, sprzedając marynarzom zdobyczne pamiątki. To, plus wygrane w pokera, złożyło się na „Fundusz Hinemoi” w wysokości ponad dwu tysięcy dolarów.
Pomagał Tulliowi pisać i poprawiać meldunki o poniesionych stratach. Uganiali się po całym statku za kumplami zaginionymi w boju, starając się ustalić jak, gdzie i kiedy żołnierz został trafiony lub zaginął. Nie istniał system sporządzania meldunków, nie było formularzy ani ksiąg ewidencyjnych. Tullio musiał używać papieru toaletowego i ogryzka ołówka; jego biurkiem polowym był własny hełm. Sporządzanie większości rozkazów dziennych Billy J. pozostawiał Tulliowi. Sam poświęcał swój czas bolesnemu zadaniu - pisał listy do rodziców poległych i ciężko rannych chłopców.
Najbardziej przygnębiający był dzień 22 listopada, kiedy to wezwano na pokład wszystkich Marines, którzy mogli chodzić o własnych siłach, by utworzyli kompanię honorową dla tych, których miano pochować w morzu. Stanowili żałosny tłum, odziani w brudne, przepocone drelichy, niektórzy w bandażach, inni nie ogoleni, a jeszcze inni tak osłabieni, że musieli się wspierać na kolegach. Kiedy ojciec O'Brian i kapitan statku zakończyli ceremoniał, marynarz przeciął linkę i pierwszy człowiek ześlizgnął się do oceanu. Mark patrzył, jak uderza w wodę i znika na zawsze. Ciała spadały po kolei. Mark zadrżał na wspomnienie, że nie tak dawno niektórzy z tych umarłych płynęli razem z nim i wdrapywali się na łódź Higginsa. Nie udało się im i teraz tonęli, opadając na dno Pacyfiku, bez nagrobka. Gdy trębacz odegrał sygnał, w oczach najtwardszych Marines błysnęły łzy.
Ujrzeli wreszcie zarysy dwóch szczytów i ląd porośnięty bujną zielenią. Była to wielka wyspa Hawajów. Statek zacumował w zatoce Hilo i przeładowano żołnierzy na barki desantowe. Miasto Hilo pstrzyły palmy. Żyły tam ładnie wyglądające dziewczyny, ale w oczach Marka żadna nie dorównywała urodą Hinemoi. Było przyjemnie ciepło, rajsko, chłopcy mogli wreszcie zażywać komfortu w bajkowym wręcz obozie. Wszystko na tej wyspie działało uspokajająco i chłopcy ochoczo wskakiwali na ciężarówki, mające zawieźć ich do obozu Tarawa, położonego - jak im powiedziano - po drugiej stronie wielkiego wulkanu. Mieli przed sobą wycieczkę długości sześćdziesięciu pięciu mil a pierwszy jej etap, wzdłuż wybrzeża, był kurzliwy, lecz stosunkowo przyjemny dla tych, który jechali w szoferkach. Mark i Tullio siedzieli na platformie, gdzie straszliwie trzęsło.
- Czuję się tak, jakby mi własna dupa chciała wyskoczyć przez usta - biadał Tullio.
Mark, mający doświadczenia z jazdy pociągami towarowymi, poradził mu, jak ma łagodzić uderzenia, ale Tullio zdobył się jedynie na „myślę, że odwalam kitę”. Zakaszlał, na chusteczkę bluznęła krew.
- Przesadzę cię do szoferki, tam nie trzęsie tak strasznie - powiedział Mark.
Tullio osadził go. - Jeśli pójdę na przód, cała reszta zacznie kląć tę jazdę.
Ogarniał ich kurz pustynny, wzbijany przez ciężarówki jadące przodem. Mieszały się z nim ciężkie spaliny. Oczy, nosy i usta wypełniał kurz. Potem zaczęli się wspinać i na szczycie wulkanu ujrzeli śnieg. Robiło się chłodnawo, a kiedy dotarli do obozu w Tarawie, było tam tak jak w grudniu na Alasce. Obóz, rozmieszczony na obszernym Ranczu Parkera, leżał w siodle między dwoma wulkanami, Manua Loa i Manua Kea, ale nikomu nie spodobał się ich przecież imponujący widok. Mark zaczął pomagać Tulliowi w złażeniu, ten jednak zeskoczył całkiem zwinnie, ukrywając ból.
- Podnieście dupy! - krzyknął głośno. - Spadajcie, i pokażcie, że umiecie chodzić po drodze. - Tego, co ujrzeli było dość, by nawet najtwardszy piechur morski zastanowił się, co u diabła przeskrobali, żeby zasłużyć na taki los. Było przenikliwie zimno i chłopcy, którzy dopiero co walczyli niemal na równiku, odziani nadal w lekkie mundury, przeżyli wstrząs. Wiatr wirował jak w Kansas w czasie burzy piaskowej. To miał być ten bajkowy obóz? Szeregi kanciastych tarasów, nad którymi nawet nie ustawiono namiotów. Byli sierotami w zimnym kraju, co nazywał siebie rajem.
- Te same stare śmieci - powiedział Tullio i kazał ludziom rozbijać namioty. Nie czekała na nich gorąca strawa, na kolację musieli zjeść na zimno zwykłe racje C. Mark udał się potem na krótki spacer. Zachodziło słońce. Wiatr ustał, rozciągał się przed nim cudowny widok. Byli na płaskowyżu o sfalowanej powierzchni, rozciągniętym na mile pomiędzy dwoma wulkanami.
Ziąb właził nawet pod koce, Mark włożył więc pomiędzy nie gazety - stary sposób trampów - i zasnął twardo. Obudził go sadystyczny trębacz. Usłyszał najpierw głos kogoś, kto wrócił widać z obchodu.
- Jasny gwint, równie dobrze możemy być w New Mexico. Kaktus, kurz, agawy i wiatr!
Billy J. wydał chłopcom maski gazowe, żeby ich ochronić przed kurzem, po czym tłumaczył, że miejsce to wybrano dla nich nie przez lekceważenie, ale dlatego, że zimny klimat pomoże cierpiącym jeszcze na malarię wykurować się porządnie. Sam zaś teren doskonale nadawał się do ćwiczeń, ponieważ zarówno plaże jak i góry były w zasięgu ręki.
Mimo iż otrzymywali dobre żarcie, prawdziwe amerykańskie piwo i trupa aktorów dała porywające przedstawienie, Boże Narodzenie większość chłopaków spędziła na ponuro. Mgła i chłód obrzydzały życie tym, którzy jeszcze nie wykurowali się z ran psychicznych i fizycznych, odniesionych w walce, i dręczonym myślami o domu. Zdając sobie sprawę, że jakoś temu trzeba zaradzić, Billy J., dowodzący teraz Batalionem, wezwał Tullia oraz sierżanta-intendenta i otworzył skrzynkę alkoholu. Był pewien, powiedział, że wiedzą co z tym zrobić. No i ci dwaj zmieszali masywną beczułkę trunku, soku grapefruitowego i pomarańczy. Posłali cynk, że można się za frajer napić w namiocie starszego sierżanta między dziesiątą wieczór a północą.
Przed dziesiątą zebrał się tłum z kubkami. Mark pociągnął tylko jeden łyk tej mocnej mikstury. Rozpaliła mu ogień w oczach, a w brzuchu piekła jak wrzód. Tullio nie chciał jej nawet spróbować, ponieważ wybierał się na pasterkę i nie powinien był ani pić mocnych trunków, ani czegokolwiek jeść. W ciągu godziny teren Batalionu przybrał wygląd wrzaskliwego baru. Nigdzie ni śladu oficera, który by chłopaków uśmierzył. Jakimś cudem nie dochodziło do bijatyk. Do pół do dwunastej dziesiątki zalanych w trupa chłopaków uwaliły się pokotem wzdłuż obozowych uliczek.
Najpierw Tullio doglądał z Markiem usuwania ciał, potem poszedł na pasterkę. Mark wrócił do namiotu, ale tak w nim cuchnęło nie przetrawionym alkoholem, że zabrawszy przybory do pisania uciekł do stołówki. W odpowiedzi na dwa listy, otrzymane właśnie od Hinemoi, napisał jeden długi. Mimo iż jej listy nie były nazbyt płomienne, a takich oczekiwał, nazwała go „Moim Najdroższym”, a skończyła „kocham bardzo”.
Opisał jej pobieżnie Tarawę, bez nieciekawych szczegółów, dodając że wyśle wygrane w pokera, gdy tylko znajdzie okazję. „Mamy teraz przynajmniej zadatek na dom”. Skreślił list do ojca, dokładniej odmalowując bitwę, lecz ani słowem nie wspomniał o pokerze. W końcu wyliczył Maggie te wszystkie zabawne epizody, jakie się zdarzają na Tarawie, dodając, że dowiedział się, iż major Sullivan wysunął jego kandydaturę do odznaczenia Brązową Gwiazdą. Namawiał ją, by przyjechała na Wielką Wyspę na uroczystość wręczania odznaczeń. Jest reporterką, nie powinna więc mieć trudności z opisem tego wydarzenia. List zawierał głównie wykaz cudownych cech Hinemoi, wyznanie, iż zaznał szczęścia, ponieważ ją znalazł i zdobył. Wyraził nadzieję, że także Maggie znajdzie w końcu kogoś godnego miłości.
Odpisała, wyliczając zabawne przygody, jakich doznawała polując na tematy. Nudziło ją pisanie artykułów o szkoleniu żołnierzy i o tym, jak zacnie zachowuje się ludność terenów przylegających do linii frontu. Pragnęła zobaczyć samą wojnę. Łaknęła działania, a nie tylko tej kupy... Tu zaszokowała Marka, używając słowa pospolitego wśród chłopców z 1/6. Życie korespondentki ma na nią zły wpływ, pomyślał.
Całą 2 Dywizję czekało zadanie najwyraźniej beznadziejne. Wszystkie kompanie zostały przerzedzone wskutek poniesionych strat, a wielu spośród rannych i chorych nigdy już nie miało powrócić na front. Wyrwy uzupełniano głównie siedemnastolatkami, którzy nie wąchali bitewnego prochu.
Samoloty zwoziły ze Stanów także oficerów różnych stopni, wśród nich podpułkowników, bo sześciu dowódców batalionów piechoty było tylko majorami. Ponieważ Billy J. był o wiele za młody, wyglądało na to, że czasowo utraci dowództwo 1/6, ale ku uldze i radości Batalionu - otrzymał awans na podpułkownika. Mark towarzyszył Billy'emu J. na uroczystości promocji w sztabie dywizji i z dumą patrzył, jak złote liście majora zamieniano mu na srebrne.
W owym czasie stosunki między Markiem i podpułkownikiem należały już do poprawnych i ten ostatni, gdy wracali z ćwiczeń plutonu moździerzy, w czasie których strzelano ostrą amunicją, znowu podniósł kwestię strachu na polu walki.
- Niektórzy chłopcy, dobrze spisujący się na Tarawie, mogą następnym razem odpaść - zauważył. - Mam nadzieję, że nie, ale to nigdy na pewno nie wiadomo. Jeden, albo dwu chłopców, może spowodować reakcję domina i gdy nie znajdzie się tam taki, co by którego z nich kopnął w dupę, albo zawstydził ich własnym przykładem, zastygną, staną się dla wroga martwym celem. Wielu może zginąć.
Gdy weszli do pokoju Sullivana, zdumiał ich widok kapitana Mullinsa. Nadal nosił ramię na temblaku.
- Co u diabła robisz poza szpitalem? - spytał Billy J. - Nie miałeś być zwolniony przed upływem dwóch tygodni.
- Jasne, pułkowniku - wycedził Księżyc - zdaje się, że zrobiłem gafę, podrywając pielęgniarkę, która okazała się ulubioną laleczką naczelnego chirurga. A już mnie nawet zaczynała lubić. - Uśmiechnął się jak kot z Cheshire.
- Cieszę się, że cię tu widzę, zbóju. - Uścisnęli sobie dłonie.
- Napisałem coś o dyscyplinie, do wiadomości nowych oficerów. Zwróć na to uwagę swoim.
Księżyc czytał: - „To nie jest obóz YMCA, drużyna harcerska ani piłkarska. Nie uważaj zespołu za coś, czego możesz być trenerem albo osobistym przyjacielem swoich ludzi, spoufalając się z nimi.”
- Tak jest, sir! - powiedział Księżyc, wiedząc, że tekst ów został napisany dla takich facetów jak on. - Przekażę to. - Zasalutował lewą ręką, wykonał zgrabny w tył zwrot i odmaszerował.
- Nienawidzę myśli, że go tracę - mruknął pułkownik. - To szalona pała, ale wie jak się osiąga wyniki.
Następnego ranka, gdy Mark zameldował się na dyżur, Billy J. wręczył mu papier.
- Rekomendowałem cię do odznaczenia Brązową Gwiazdą, ale obniżono je do Listu Polecającego. Przykro mi.
Mark nie okazał rozczarowania. - Jutro przylatuje z Pearl admirał Nimitz z kupą brązu, żeby go rozdać w dywizji. Medale.
Mark skrzywił się. - Idę o zakład, że moja siostra wciśnie się do tego samolotu - powiedział, po czym dodał z zażenowaniem:
- Napisałem jej, że otrzymam Brązową Gwiazdę.
- Kto cię zepchnął? - Sullivan był rozdrażniony.
- Sir, naprawdę chce pan, żebym powiedział?
- Daj spokój.
Następny dzień był dżdżysty, zimny i wietrzny. Ceremonia odznaczania na płaskim nagim polu była prosta. Żadnej defilady, żadnej orkiestry. Obecni tylko odznaczani. Mark widział z oddali, jak z aut wychodzi imponująca delegacja oficerów, kilkunastu fotografów i reporterów, z których jedną była Maggie, w wojskowym trenczu i czapce. Admirał Nimitz najpierw uhonorował tych, którym przyznano Krzyże Marynarki Wojennej. Potem oficerów i żołnierzy, którzy otrzymali Srebrne Krzyże. Admirał szedł wzdłuż szeregu i podszedł wreszcie do Billy'ego J. Przypiął mu Srebrną Gwiazdę, potrząsnął dłonią. Potem Nimitz szedł przed frontem dłuższego szeregu odznaczonych Brązowymi Gwiazdami. Mark widział, że Maggie wypatruje go bezskutecznie.
Później przyprowadził ją do biura Billy'ego J., na jego własne życzenie. Wyraziwszy kilka pochlebnych uwag o Marku, pułkownik powiedział im, że mogą pozostać w jego gabinecie tak długo, jak zechcą, po czym zostawił ich samych. Jej twarz lśniła, włosy miała zwichrzone. Objęła Marka. - Co się stało?
Powiedział jej o Liście Polecającym.
Była oburzona i obiecała, że się poskarży admirałowi Nimitzowi w czasie lotu do Pearl Harbor. - To stary gładysz!
- Na litość boską, Maggie, nie!
Przeczytawszy pospiesznie List Polecający, była oburzona jeszcze bardziej. - Mój Boże, tyś powinien był otrzymać Medal Honoru!
- Nie bądź śmieszna. To, co zrobiłem, jest niczym w porównaniu z wyczynami niemal wszystkich w oddziale. - Błagał ją, żeby mówiła ciszej i przestała wymachiwać Listem. Ciekawscy przechodnie zaczęli bowiem zaglądać poprzez otwarte okna gabinetu.
- Ach, Mark, jestem taka z ciebie dumna! Czy mogę dostać kopię tego?
- Weź to. Mnie niepotrzebne.
- Wyślę kopię papie. Napuszy się, zobaczysz.
Mark nie komentował, wątpił. Przekazał Maggie pokerowe wygrane z prośbą, żeby wpłaciła je na jego konto w Nowym Jorku a ona jęła go namawiać na urlop w Honolulu. Po czym pocałowała go i wybiegła, by samochodem „Starego Gładysza” pojechać na lotnisko.
Następnego dnia Billy J., w obecności Marka, powiedział oficerowi wyszkolenia:
- Musimy ożywić ćwiczenia. Stare roczniki przeszły dość piekła, żeby się poddawać zwykłemu drylowi. - Miał program łączenia pracy i zabawy. - Musimy zarazem taić przed nimi następny cel.
Zaczął osobiście kierować ćwiczeniami na pontonach, a przeprowadzał je na wspaniałej, pobliskiej plaży niczym zawody sportowe. Początkowo chłopcy dawali się znosić ku brzegowi, jakby to były nie pontony, ale deski surfingowe. Po paru dniach, gdy zaczęli wyczuwać naturę ciężkiej fali przybrzeżnej i swoich lekkich łodzi, powracali szykiem i można było utrzymywać łączność między drużynami strzeleckimi, plutonami i kompaniami. W godzinach popołudniowych Billy J. i oficerowie pływali, jeździli na nartach wodnych, grali z żołnierzami w piłkę nożną i siatkówkę.
Długie marsze w góry przeplatano czasem wyprawami na plantacje trzciny cukrowej Rancza Parkera. Te pouczające eskapady żołnierze traktowali jak wakacje. Nie zdawali sobie sprawy, że Sullivan chce ich otrzaskać z polami wyspy Saipan. Następnym ćwiczeniem było zdobywanie bunkrów zbudowanych przez saperów. Każdy musiał się zapoznać nie tylko z bazukami, ale i miotaczami płomieni.
Z początkiem marca Mark otrzymał kolejny list z Nowej Zelandii. Jak zwykle, czytanie odłożył na czas powrotu do biura. Każdy list od Hinemoi stanowił dlań ucztę, którą pragnął cieszyć się bez świadków. Na ten jednak tak był nie przygotowany, że zrazu nie pojął, iż otrzymał list z rodzaju tych, na które żołnierze mają tylko jedno określenie. I gdy wreszcie przeczytał: „Z prawdziwym bólem muszę Ci donieść, że nie mogę wyjść za ciebie” - odebrał to jak niespodziewany cios w żołądek. Był tak oszołomiony, że musiał upłynąć pewien czas, zanim zdołał przeczytać, że ona kochała go zawsze, ale że w nowym dla niej świecie nie byłaby szczęśliwa. Ojciec O'Brian miał rację. W Ameryce czułaby się jak ryba na piasku. „Kiedy opowiadałeś o Twojej Nowej Anglii, brzmiało to cudownie, ale teraz, kiedy cię tu nie ma, myślę, że wyschłabym w Twoim kraju”. List kończyło zdanie najbardziej gorzkie: „Wyjdę za mąż za jednego z ludzi mojego pokroju, za Tarę. Proszę, nie czuj do mnie nienawiści. Będę się za ciebie modlić każdego dnia mego życia”. Załączyła wyciąg bankowy wszystkich wpłat, jakich dokonał na jej konto.
W pierwszym odruchu miał ochotę podrzeć czek i odesłać jej. Łzy ciekły mu po policzkach, ale ich nie czuł. Wyrżnął pięścią w ship i zaklął. Zabolało, ale cieszył się z bólu. Pobiegł do namiotu, wyrwał z szafki wszystkie jej listy i drobne upominki. Wpakował to, łącznie z lokiem czarnych włosów i czekiem, do wielkiej koperty i wysłał do Nowej Zelandii. Tej nocy leżał w ciemnościach i odtwarzał w pamięci list Hinemoi, słowo po słowie. Widział ją wyraźnie, gdy go pisała, tak schludna i jasna, tak poskładana i roztropna, tak pozbawiona przebiegłości. Poczuł ból w piersiach, a w oczach gorące źródła łez.
Nikomu się nie zwierzył z otrzymania listu z gatunku „Drogi Jasiu”, ale było oczywiste, że stało się coś w tym rodzaju. Tullio wahał się, czy zadać mu to pytanie i poszedł do pułkownika.
- Porozmawiam z nim - obiecał Billy J. Spytał Marka, co go gryzie.
Mark wygrzebał list, który wielekroć chciał podrzeć na strzępy. Sullivan przeczytał go uważnie. Współczuł mu. - To przykre. - Mark milczał.
Po dłuższej przerwie Billy J. powiedział: - Dlaczego nie pogadasz z Wielkim Józiem?
- On przecież powie „a nie mówiłem”. - Mark odebrał list. - Czy mogę odejść, sir?
Przez cały następny tydzień sypiał krótko. Jadł mało, pracował mechanicznie. Wreszcie Billy J. nie mógł tego zdzierżyć.
- Dość mam twojego mazgajstwa, Mark. Znowu postępujesz jak niemowlak. W dywizji jest pewnie ze stu chłopaków, którzy dostali „Drogiego Jasia” w tym tygodniu, ale nie widzisz, żeby który tak się z tym obnosił. - Położył dłoń na Markowym ramieniu. - Powiem ci coś, o czym nikt w oddziale jeszcze nie wie. Przed wojną obowiązywał w Korpusie Piechoty Morskiej zwyczaj, że oficer zawodowy nie żeni się w ciągu pierwszych dwu lat służby. Jeśli to zrobił, unieważniano kontrakt. Korpus Piechoty Morskiej nie życzył sobie, by młodsi oficerowie żenili się, zanim było ich stać na utrzymanie żony przynajmniej na przyzwoitym poziomie. No cóż, Mark. Ja z moją dziewczyną chodziłem jeszcze na uczelni. Powiedziałem jej o tym dwuletnim zakazie i ona zrozumiała, że musimy zaczekać, choć kochaliśmy się bardzo.
Mark, który słuchał tego zniecierpliwiony, zaczął wykazywać zainteresowanie.
- Kiedy byłem na Islandii, pisywaliśmy do siebie nieustannie. Po odwołaniu z Islandii pół Batalionu dostało dwutygodniowe urlopy, można było przejechać cały kraj na przełaj w drodze do Elliott. Byłem jednym z tych szczęściarzy. Przede wszystkim zadzwoniłem z Nowego Jorku do mojej dziewczyny. Bąknęła coś o zaręczynach z jakimś pułkownikiem lotnictwa. Powiedziałem, żeby nic nie robiła do mojego powrotu. Wiedziałem, że muszę ją od tego odwieść. Wyjechałem więc z Nowego Jorku z trzema kolegami i ruszyliśmy do Kansas City. Wieczorem zadzwoniłem do starego kumpla i powiedziałem mu, że mam się następnego dnia spotkać z moją dziewczyną. A on mi na to: „Billu, Mary jutro wychodzi za mąż za pułkownika korpusu lotniczego. Wiem, bom otrzymał zaproszenie”. Marku, nigdy w życiu nie czułem się tak głupio. Dwaj moi kumple nigdy nie robili ze mnie wała, ale ja zacząłem wariować. Myślałem o tym ślubie i o miodowym miesiącu, i tak mi to padło na mózg, że byłem gotów wszystko jej wygarnąć. Wtedy coś mi powiedziało: „Boli cię przede wszystkim twoje ego - twoja fałszywa duma. Chcesz być z siebie dumny - tak, dumny z tego, że jesteś Marinę”. Powiedziałem sobie, że znajdę inną dziewczynę, właściwą dziewczynę, i ożenię się z nią we właściwym czasie. - Usiedli, patrząc w milczeniu na Mauna Loa. - Zapamiętaj, co ci powiedziałem. Chcę, żebyś przeszedł nad tym do porządku i zobaczył się z Wielkiem Józiem. Radzę ci to jak przyjaciel i jako twój dowódca.
Billy J. zaczął chichotać. - Niech to szlag trafi, ale ja byłem na tego forsiastego pułkownika wściekły. Na Mary też. Twoja dziewczyna przynajmniej gra w otwarte karty. Moja nie. Twoja będzie cię kochać zawsze. Kieruje się rozumem, nie sercem.
Mark milczał jak grób.
- Wielki Józio wie o takich sprawach więcej niż ja. To mądry facet, pomyśli, jakby wam obojgu dogodzić. Zobaczysz się z nim?
- W porządku - odparł Mark z ociąganiem.
Kiedy wstał, żeby odejść, Sullivan rzekł: - Czeka nas ciężka kampania, Marku, jeśli chcesz ocalić swój zadek, skup się lepiej na tym, o reszcie zapomnij.
- Tak jest, sir.
Następnego dnia Mark pokazał list ojcu O'Brienowi. - To dobra dziewczyna, Mark. Podjęła słuszną decyzję za was oboje. Pozostaniecie szczerymi przyjaciółmi do końca życia. Będziesz się interesował nią i jej rodziną. Ona będzie śledziła losy twoje i twojej rodziny. Masz szczęście, żeś trafił na taką dziewczynę, która potrafi nosić w sobie równie czystą miłość do ciebie i za ciebie się modlić.
- Szczęście? - też coś, pomyślał Mark z goryczą.
- Przykro ci. A nie możesz sobie wyobrazić jak boleśnie odbiera to Hinemoa? Ona cię kochała naprawdę, ale wasze małżeństwo byłoby najpewniej nieudane.
Mark wstał. - Dziękuję, ojcze.
- Możesz wpaść do mnie jeszcze kiedyś, pogadamy sobie dłużej.
- Oczywiście - odparł Mark rozczarowany i wyszedł.
Hinemoa czytała odpowiedź Marka. Płakała ujrzawszy wszystkie swoje listy i lok własnych włosów, które przecież mógłby sobie zatrzymać. Od kilku tygodni chodziła zgnębiona, a nazajutrz miała wyjść za Tarę. Stało się tak nie dlatego, że jej miłość do Marka wygasła, ale ponieważ doszła do wniosku, że życie w nieprzyjaznym, obcym kraju byłoby dla niej nie do zniesienia. Sama by zmarniała i unieszczęśliwiła Marka. To samo, co fascynowało w jego pierwszych czynach, nawet słowach, przepełniło ją lękiem, że nigdy nie potrafi dotrzymać mu kroku.
Opowiedziała o wszystkim Tarze, doznał wstrząsu, dowiedziawszy się, że jest w ciąży, ale była pewna, że nigdy tego przeciw niej nie wykorzysta. Kochał ją bardzo i ona darzyła go coraz cieplejszym uczuciem.
Gdy pokazała matce podpisany czek, ta poradziła jej założyć konto dla dziecka, nic nie mówiąc Tarze, w przekonaniu, że kiedyś Tara zgodzi się w końcu, żeby użyć tych pieniędzy na opłacenie szkoły.
Mark nie miał zamiaru spotykania się ponownie z Wielkim Józiem, ale w tydzień później stwierdził, że coś go ciągnie do namiotu kapłana; tym razem zwierzył się z niemożności nawiązania bliższych stosunków z ojcem.
- Żebym nie wiem jak próbował go udobruchać, zawsze mnie ofuknie.
- Może te twoje próby udobruchania go nie były właściwe? Może jest jednym z tych, którzy nie potrafią okazywać uczuć.
- On bez trudu okazuje uczucia Willowi i Maggie.
- A tobie się to nie podobało i prawdopodobnie dawałeś mu to odczuć.
- Czy to nie jego wina?
- Oczywiście, jego, ale co to ma do rzeczy? Rozmawiam z tobą, a nie z twoim ojcem.
- Co więc, u diabła, miałem robić?
- Kochać go.
- Kochałem!
- Za mało.
Mark zamyślił się, po czym rzekł. - Ojciec nie wie, że mój papa jest z rodziny katolickiej?
- To mnie nie zaskakuje.
Mark opowiedział mu o zakonnicy, która prała go żelazną linijką.
- Znienawidziłem katolików. Ogarniał mnie wstręt, gdy musiałem przechodzić obok katolickiego kościoła. Ale pewnego dnia jeden z kolegów zaciągnął mnie do środka. Niesamowite były te wszystkie figury, ołtarze, zapach świec i kadzideł. Skręciło mnie. - Zaśmiał się z zażenowania. - Kilka lat później zacząłem ukradkiem podczytywać Biblię. Wstydziłem się tego, wiedząc, że ojciec by mnie wyśmiał. Ale zafascynował mnie Jezus. Ojciec rozumie, jako postać. Spodobał mi się sposób, w jaki rozpędził tych sytych sukinsynów ze świątyni.
Wielki Józio zaniósł się śmiechem. - Podczas następnej mszy wygłoszę chyba kazanie o Jezusie i tych tłustych sukinsynach. - Zaprosił Marka na pogawędkę zawsze, ilekroć poczuje taką potrzebę.
Wychodząc, Mark spostrzegł na biurku Wielkiego Józia wiersz.
- Co za intrygujący tytuł, Ojcze - „Niebiański Ogar”.
- To cudaczny utwór Anglika nazwiskiem Thompson. Przyłapali go na ćpaniu, kiedy był młokosem, i skończył w rynsztoku. Przygarnęła go prostytutka i postawiła na nogi. W owym czasie odzyskał wiarę. W tym wierszu opisuje całe to swoje doświadczenie. Tym Ogarem, który go ściga, jest Chrystus. Pisze językiem bardzo fantazyjnym. Mógłby ci się spodobać.
- Mogę go wypożyczyć?
- Oczywiście. Jest w nim kilka ważnych myśli. Mogą mieć znaczenie także dla ciebie.
Tego wieczoru Mark przeczytał ów wiersz. Zafascynował go i odrzucał. Jakże by ojciec wykpił ten ekstrawagancki język i tę wyobraźnię.
Nagi czekam na sztych Twej wzniosłej miłości!
Zdarłeś ze mnie po sztuce całą moją uprząż,
i powaliłeś na kolana;
jestem istota pokonana.
Zda mi się, żem spał i się zbudził,
i dostrzegł z wolna, że mnie odarto we śnie.
W żwawej zmysłowości mych młodzieńczych sił
strzepnąłem kolumniejące godziny
ściągnąłem na się swoje życie; zapiekły w plamach
stoję w kurzu skupionych lat –
i zległa pod ich kupą moja okaleczona młodość.
Dni moje trzasły i frunęły z dymem,
pykam i błyskam jak drgawki słoneczne w strumieniu.
Mark był poruszony i wykpiwał siebie za to, że się wzruszył. Te słowa nie pozwalały mu zasnąć do świtu. Po tygodniu zwrócił wiersz Wielkiemu Józiowi.
- To dziwaczne, ojcze. Ja tego nie rozumiem. To dla mnie za trudne. - Był zdenerwowany. Powiedział w końcu: - Nie chcę, żeby ojciec komukolwiek o tym powiedział, ale jak ojciec sam został katolikiem?
Kapłan nie zapałał entuzjazmem do zaproponowanego tematu.
- Nie wskakuj lepiej w coś tak ważnego, jak to, młodzieńcze.
- Myślałem o tym, co mi ojciec powiedział. Może tę wyrwę w moim życiu wypełni...
- Wolnego. Nie jestem pewien, czyś gotów do nawrócenia. Nie powinieneś myśleć o przejściu na katolicyzm z jakichś powodów emocjonalnych, w rodzaju poszukiwania balsamu na ból po utracie Hinemoi albo sposobu na odzyskanie ojca.
- Mogłem tak zacząć - przyznał Mark - ale przez kilka ostatnich dni próbowałem dociec, co jest ze mną nie w porządku. Nie wiedział ojciec, że na Canal niemal narobiłem w portki. Spanikowałem.
- To się może zdarzyć każdemu z nas. A jak radziłeś sobie na Tarawie?
- Nieźle, ale nadal diablo się bałem.
- Wszyscy się boimy. Każdy, kto czuje, boi się.
- Ale ludzie w rodzaju Sullivana i Tullia zawsze potrafią wziąć się w garść. Wydaje się, że potrafią zapanować nawet nad - walczył z tym słowem - śmiercią.
- Dobra - powiedział ksiądz. - Myślisz więc, że twój dowódca i Tullio to faceci z jajami. Być może sądzisz, że ja także jestem facetem z jajami. Ale tak się składa, że wszyscy trzej jesteśmy katolikami. Możesz sobie wyobrażać, że twój świat wartości wywiera wpływ na to, co w życiu robisz, na śmierć, na wszystko; ale wśród katolików, jak w każdej grupie społecznej, ludzie są różni. Sama nazwa pochodzi z greckiego, znaczy „powszechny”. Jako katolik, jeśli postanowisz zostać jednym z nas, prawdopodobnie dojrzejesz do akceptowania, w szerokim pojęciu tego słowa, ludzi takimi, jacy oni są, tak jak to zdaje się czynić Bóg - pokochasz ich, razem z ich wszystkimi niedoskonałościami, ponieważ próbują być lepsi. Łaska tworzy charakter, postępuj najlepiej jak potrafisz z całym danym ci przez Boga wyposażeniem, a On ci to wynagrodzi. W gruncie rzeczy, kiedy ci się życie gmatwa, być może to „Bóg pisze prosto krzywymi wersami”.
Mark uśmiechnął się. - To brzmi bardziej po chińsku, niż irlandzku.
- Zgoda, myślę, że to przysłowie starobelgijskie. Być może Bóg ma co do ciebie własne plany. A co do przejścia na katolicyzm, przemyśl to i jeśli nadal będziesz je traktował poważnie, przyjdź za jakiś tydzień. - Klepnął Marka po ramieniu. - Wpadnij, nawet jeżeli już nie będziesz o tym myślał poważnie.
Mark nie wspomniał o spotkaniu Billy'emu, ale zwierzył się zeń Tulliowi. Ostrzegłszy Marka przed pochopnym nawróceniem, Tullio zgodził się zabrać go ze sobą na mszę.
Z nadejściem wiosny ćwiczenia nabrały tempa. Współdziałanie czołgów, piechoty i saperów, które okazało się tak skuteczne na Tarawie, nabrało sprężystości. Samoloty transportowe, zachowując rozsądną ostrożność, pikowały, zrzucając oddziałom ostrą amunicję. Pod koniec kwietnia dywizja była gotowa do walki.
Mark odwiedzał Wielkiego Józia regularnie. Podczas kilku pierwszych sesji kapłan wyciskał z Marka wszystko, co ten już wiedział o Bogu, wszechświecie i stworzeniu, ponieważ nakłonił Marka do studiowania katolickich objaśnień. Podarował Markowi książkę, katechizm.
- Studiuj pytania i odpowiedzi. Wchłaniaj wszystko, bądź bardzo krytyczny.
Gdy Mark wrócił i to z całą masą zastrzeżeń, Wielki Józio wdał się z nim w spór, który czasem bywał nader gwałtowny.
- Nie mogę przyjąć niektórych rytualnych banialuków - powiedział Mark - ale nadal chcę zostać katolikiem.
- Nie sądzę, żebyś był gotów. Ty wszystko przeintelektualizowujesz.
W pierwszym dniu maja rozeszła się wieść, że wieczorem na zapleczu obozu będzie mnóstwo piwa. Weterani z Nowej Zelandii wiedzieli, co to znaczy, ponieważ to samo zdarzyło się przed załadowaniem na Tarawę. Oficerowie i podoficerowie zrywali insygnia z kołnierzyków i rękawów, i mieszali się w tłum żołnierzy jak równi. Racje żywnościowe i alkohole zbierano od kilku tygodni i o zmierzchu żołnierze 6 Batalionu zaczęli dryfować ku łące, na szczęście dość płaskiej. Najpierw sobie porządnie podjedli, popili i pogadali. Potem siorbanie piwa przeszło w fazę żłopania. W tym czasie cały Batalion jeszcze trzymał się kupy i trwało coś w rodzaju sportowej rywalizacji: - Potrafisz wypić całą butelkę jednym duszkiem? - albo – Idę o zakład, że porucznik da ci radę. - Wyzwania podejmowano i wkrótce oficerowie siłowali się z szeregowcami a podoficerowie z każdym. Inni wyśpiewywali rozmaite piosenki, baranimi głosami, nie do taktu, bez akompaniamentu. Śpiewali o armii, o flocie, wcale nie pochwalnie, dodając a vista nowe strofki.
Oficerowie dowiedzieli się po raz pierwszy, jakimi to żołnierze ochrzcili ich przezwiskami. Z jednym wyjątkiem. Istniało w Batalionie niepisane prawo, że pułkownik Sullivan nigdy nie może się dowiedzieć, że nazywają go Billy J. Feta trwała i choć stoczono wiele zaciekłych zapasów, nie doszło do mordobicia. Nie użyto ani jednego pasa. Piekielnie to był dobry pomysł: ukazać, że wszyscy są sobie równi. Dało to oficerom i podoficerom okazję do pokazania żołnierzom, których mieli poprowadzić do boju, że także są ludźmi. Obaliwszy wszystkie bariery, pozwolili chłopcom wypuścić całą parę. Szeregowiec mógł powalić oficera i obaj nie tracili dla siebie szacunku. Jakimś cudem, przypuszczalnie dzięki błogosławionej obecności Billy'ego J., wrzawa ani razu nie przerosła w drakę i przed północą zawiązały się przyjaźnie, które miały przetrwać całe życie.
Poborowi i młodsi oficerowie nie wiedzieli, że 2 Dywizja miała wyjechać na Saipan w Marianach. Skierowano transport zrazu ku wyspie Maui, której długie plaże nadawały się do przećwiczenia na nich operacji lądowania. Ci, którzy sądzili, że lądowanie na Hawke Bay w Nowej Zelandii było porażką, która miała być ostatnią, doznali srogiego zawodu podczas kolejnego - w zatoce Maalalea. Wszystko zdawało się sypać. Na domiar złego, podniesiono jeszcze alarm - groził atak spod wody. Ruszyły niszczyciele, jęły obrzucać cały obszar bombami głębinowymi, powodując pewne falowanie, które popsuło szyki barkom desantowym. Okręty podwodne okazały się dwoma wielorybami.
- Marna próba generalna, dobre przedstawienie - mruczał generał Holland Wyjący Wariat Smith, po krytyce, gdy wszyscy oczekiwali, że straci panowanie nad swoim sławnym charakterkiem. Rozkazano okrętom, przed skierowaniem na Saipan, udać się do Pearl Harbor dla zmylenia przeciwnika i na rehabilitację.
W dniu przyjazdu pułkownik Sullivan dał Markowi, Tulliowi i paru innym podoficerom przepustkę na ląd. Mark chciał iść wprost do hotelu Maggie, ale Tullio namówił go na drinka z podoficerami.
- Bestia myśli, że jesteś żółtodziób - wyjaśnił Tullio - bo nigdy nie łazisz z nami po barach.
- Nie lubię ani chlać, ani się lać.
- Któryś z tych chłopaków może ci się przydać w następnej walce. Pokaż im, że jesteś równy gość. - Poszli więc w sześciu do obskurnego, podejrzanego baru, okupowanego już przez dziesięciu żołnierzy. Bestia przepchnął się do bufetu, uśmiechnął i zamówił butelkę whisky.
- Stawiam wszystkim. - Żołnierze powitali to z zadowoleniem.
- Taaa - powiedział Bestia słodko - nawet wam, psie synki.
- Warknął chrapliwie. Ruszył nań duży wojak z krzesłem w garści.
- Spokój, chłopcy - powiedział Mark, usiłując mediować. - On tylko robi sobie jaja.
- Jasne - odparł Bestia, kiwając swoją pokiereszowaną w bitwach głową. - Hau, hau, wracaj do swojej psiarni, łajzo.
Żołnierz wyrżnął Marka krzesłem. Gdy Mark padł, ruszył naprzód Tullio. Mimo iż niższy o całą stopę od napastnika, walnął go pięścią w kałdun tak, że ów złapał się zań i stęknął. Tullio odgiął wtedy korpus w lewo i prawą wyciął faceta w szczękę. Żołnierz runął na podłogę. Tymczasem z obu stron przybywały posiłki. Bestia, zdjąwszy pas, krzyknął radośnie i machnął nim naokoło powodując straszliwe skutki. I gdy Tullio zwalał z siebie jednego żołnierza, drugi doń podbiegł i trzasnął go w łeb rozbitą butelką. Mark chwycił faceta za ramie, wykręcił. Żołnierz zawył z bólu, wypuścił butelkę. Skoczył na Marka drugi żołnierz, wywijając małym baseballowym kijem. Mark pozwolił mu machnąć, odchylił głowę i podciął mu nogi. Usłyszawszy krzyk Bestii „Z tyłu! Mark!” odwrócił się w porę, by ujrzeć szarżującego nań zwalistego sierżanta. Umknął w bok jak torreador, i gdy facet go minął, wyrżnął go w kark od tyłu.
Ktoś wtedy krzyknął „Patrol!” i Mark poczuł, że wyciąga go tylnymi drzwiami Bestia. Przystanęli przy następnej przecznicy i zaczęli chełpić się swymi przewagami. Bestia walnął Marka w kark. - Jesteś w porządku, mały - powiedział.
Pół godziny później Mark przepraszał Maggie za spóźnienie, próbując wytłumaczyć się z opłakanego stanu swego munduru. Powiedziała, że nadal nie ma wieści o Willu ani o Floss, ale jej samej obiecano, iż będzie mogła pojechać w strefę działań wojennych.
- Tam nie ma miejsca dla kobiety - mruknął jeżąc się na myśl, że dziewczyna znajdzie się gdzieś na tyłach, wśród bandy Marines, którzy zwykli zabawiać swoje panny śpiewką o „Tej dobrej Łajbie Wenerze”. Dał jej następne wygrane w pokera.
- Wszystko mi jedno, na co to wydasz - dodał i opowiedział jej o Hinemoi.
Nie potraktowała tego poważnie. - Zawsze nadjeżdża drugi tramwaj.
Czuł się urażony, ale milczał.
- Przykro mi - przeprosiła.
- Nie szkodzi.
Jej twarz zdradzała niepokój. - Szykujecie się do ataku na kolejną plażę?
Próbował ją spławić, ale zgadywała: - To dlatego pozbywasz się wszystkich swoich pieniędzy? Och, Mark! - Przytuliła się do niego.
- Po prostu ćwiczymy lądowanie. Nie ma się czego obawiać. - Nie wierzyła mu. - Mam w batalionie najbezpieczniejszą robotę, jako ordynans Billy'ego J.
Opowiedział jej o swoich przygotowaniach do nawrócenia.
- Żartujesz chyba! - Ale jego poważna twarz mówiła, że nie żartuje.
- Tatuś dostanie kota!
- Nareszcie - powiedział i oboje wybuchnęli śmiechem.
Niepojętym cudem cała flotylla, wyładowana słodką wodą, amunicją, sprzętem opuściła West Loch w dniu dwudziestym piątym maja. Powolne, ociężałe statki płynęły ku celowi odległemu o trzy i pół tysiąca mil w kierunku zachodnim. Pięć dni później ruszyły transportowce szybsze.
Tullio pisał do matki z małego, górniczego miasteczka w Pensylwanii: „Jesteśmy już blisko dnia D, który będzie dniem lądowania, i następnym Japom damy to, co się im należy. Gdy otrzymasz ten list, będę wiedział więcej - gdzie, kiedy, dlaczego i z kim.
Jedzenie dobre, mieszkam w kabinie szefa, mam prawdziwą pościel, prysznic i inne luksusy. Często wpuszczam tu jednego kumpla, Marka, żeby się wykąpał. Staraj się nie martwić, Mamo. Nie będzie między moimi listami większych przerw. Pamiętaj, że myślę o Tobie zawsze, myślę też o dziewczynkach i o Tonym. Ciekaw jestem, gdzie teraz ten zbój przebywa. Założę się, że rychło zdobędzie kolejny medal gdzieś w Europie. Kochający Cię syn, Tullio”.
11 czerwca żołnierze otrzymali instrukcje. Około 19 tysięcy Japońców broni wyspy w kształcie małpiego skoku o powierzchni siedemdziesięciu dwu mil kwadratowych. Na jej środku stoi szczyt wulkaniczny, Mount Tapotchau. Wylądują na plażach wybrzeża południowego Saipanu, między wsiami Charan Kanoa i Garapan, i dwudziestotysięcznym miastem Chamorros, które może się okazać przyjazne. Rafa koralowa chroniąca plażę ciągnie się jakieś pięćset do tysiąca stóp od brzegu.
13 lipca Billy J. napisał do rodziców, że są w drodze ku największej z dotychczasowych akcji. „Mogę was zapewnić, że będzie to zajmujące, a Japończykom sprawimy solidne lanie. Nie przyjdzie to łatwo, ale nie możemy nawalić. Zarówno żołnierze jak oficerowie są o tym przekonani. Sądzę, że wszyscy potrafimy się ze wszystkim uporać”. Wszyscy byli szczęśliwi z powodu wielkiego lądowania we Francji w dniu D. „Brzmi to sakramencko dobrze. My tu mamy zamiar wykonać, co do nas należy po tej stronie świata. Lądujemy za dwa dni i jesteśmy już gotowi”.
Tej nocy statek dokładnie zaciemniono. Billy J. obchodził chłopców siedzących na pokładzie małymi grupkami. Wpatrywali się w gwiazdy i cicho rozmawiali. Mark zauważył, że nawet w ładowniach ściszają głos. Ale wszyscy byli pewni swego. Każdy należał do najlepszej drużyny w najlepszym plutonie najlepszej kompanii najlepszego batalionu najlepszego pułku z całej tej pieprzonej dywizji Marines. Na Guadalcanal walczyli z nienawiścią, na Tarawie z zaciekłością. Tym razem będą walczyć jak zawodowcy.
Rano odbyli ostatnie ćwiczenia na pokładzie. Każdy stanął na właściwym miejscu, właściwie wyposażony, o właściwym czasie. Mark wszedł na pokład po zmierzchu i wypatrzył z oddali rozmazany zarys kadłuba: wyspę Saipan. Widział eksplozje ognia, ciekaw co to. A to były ostatnie przejawy trzydniowego ostrzału artylerii pokładowej i ataków maszyn startujących z lotniskowców z Task Force 58.
Zszedł na dół, żeby wysłuchać ostatniej mszy. Ładownię wypełniał tłum. W tym wielu, jak on, niekatolików. Ceremonia była prosta, wzruszająca. Wielki Józio czytał słowa Chrystusa z Ostatniej Wieczerzy: Jedzcie i pijcie, to jest ciało moje i krew moja.
W mętnawym świetle Mark dostrzegł, jak pułkownik Sullivan przyjmuje komunię, cienki opłatek. Potem Billy J. posłał mu przyjazny półuśmiech.
Koniec tomu pierwszego
1* Cambridge w stanie Massachusetts - od 1636 siedziba Uniwersytetu Harvarda.
2* Ameryka. Brytania. Chiny. Holandii
3* PFC - Private First Class, ktoś w rodzaju szeregowca z cenzusem.
4* Piechota morska.
5* Bachelor Officers' Quarters - kwatery oficerów nieżonatych.
6* Gmach Naczelnego Dowództwa armii USA, inaczej „Arsenal”.
7* Japończycy urodzeni i wykształceni w USA.
8* Christian Science - system nauki oparty na Piśmie Świętym, leczący chorych sposobami psychologicznymi i duchowymi zapoczątkowany w ok. 1866 przez Mary Baker Eddy.
9* Górna część burty.