Beethoven naszych czasów
wczoraj, 13:18
Paweł Piotrowicz / Onet Muzyka
John Williams (fot. Getty Images)
Jego "Gwiezdne wojny" słyszało prawdopodobnie więcej osób niż "V Symfonię" Beethovena. Jest najpopularniejszym kompozytorem muzyki filmowej wszech czasów. Zdobył 5 Oscarów i 47 nominacji - więcej miał tylko Walt Disney. Napisał muzykę do ponad 100 filmów. Właśnie kończy 80 lat. I ani myśli o emeryturze.
Rok 1993. Po nakręceniu swojego kolejnego filmu Steven Spielberg jak zwykle spotyka się ze swoim przyjacielem i stałym współpracownikiem, kompozytorem Johnem Williamsem. Mają porozmawiać o muzyce do "Listy Schindlera". Po projekcji dopiero co zmontowanego obrazu Williams, wstrząśnięty tym, co właśnie zobaczył, mówi. - Steven, potrzebujesz lepszego kompozytora ode mnie do tego filmu...
- Tak, ale oni wszyscy nie żyją - słyszy w odpowiedzi.
Żywa ikona
Ta anegdota, często przy różnych okazjach przypominana, dobrze obrazuje, z jakim fenomenem mamy do czynienia, gdy mówimy o Johnie Williamsie. To nie jest tylko najbardziej znany i ceniony na świecie twórca muzyki filmowej. To prawdziwa instytucja, kompozytor, dyrygent i pianista [przez laików bywa mylony z identycznie nazywającym się gitarzystą - Onet.], którego kariera trwa nieprzerwanie od początku lat 50., wymieniany jednym tchem obok takich ikon amerykańskiej muzyki XX wieku jak Leonard Bernstein, George Gershwin i Aaron Copland. Tyle że teraz mamy już drugą dekadę XXI wieku, a on nadal komponuje, dyryguje i… zachwyca.
Jakość dwóch jego zeszłorocznych filmowych partytur - radosnych i żywiołowych "Przygód Tintina" i nieco sentymentalnego "Czasu wojny" - nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Obie, zupełnie od siebie różne, wylądowały na szczycie wszelkich podsumowań muzyki filmowej za rok 2011.
Mistrz czyni Mistrza
Fakt, że dla zdecydowanej większości kompozytorów filmowych Williams jest niedoścignionym wzorem, nie powinien dziwić. Jego muzykę cechuje wszechstronność (od brzmień niemal kameralnych, poprzez flirty z jazzem, na pełnych przepychu symfonicznych fanfarach kończąc), niezwykła chwytliwość, mistrzowskie wykonanie i znakomite orkiestracje - zresztą, jego orkiestratorzy zgodnie przyznają, że ich praca ogranicza się właściwie do przepisywania nut z brudnopisu. Jego dorobek obejmuje przeszło 100 tytułów, z których większość na stałe zapisała się w historii kina. Jedna czwarta powstała wyłącznie dla Stevena Spielberga.
Oscary 2012 w serwisie Onet.Film! Zobacz serwis specjalny!
Ale ceni go również świat muzyki klasycznej - jako osoba gruntownie wykształcona i wieloletni szef Boston Pops Orchestra (1980-1993, obecnie honorowy), jest tak naprawdę jego częścią, zwłaszcza że współpracuje z najlepszymi orkiestrami świata i cieszy się opinią znakomitego dyrygenta. - Ten człowiek sprawia, że muzyka filmowa staje się sztuką - mówi słynny skrzypek Itzhak Perlman.
Maestro popkultury
Cechą charakterystyczną jego stylu jest również nośność i przebojowość - jego tematów ze "Szczęk", "Parku Jurajskiego", "Supermana", "Kevina samego w domu" czy filmów o "Indianie Jonesie" i "Harrym Potterze" po prostu się nie zapomina, wskutek czego żyją własnym życiem także poza obrazem. Tego popkulturowego sznytu zazdrości mu wiele gwiazd popu i rocka. Pierwszą był niejaki Meco, który już w latach 70. podbijał listy przebojów… dyskotekowymi wersjami filmowych tematów Williamsa.
- Ja naprawdę ważę słowa, kiedy mówię, że to Beethoven naszych czasów - mówi Zbigniew Hołdys. - Tego, co tworzy, nie sposób nazwać inaczej niż arcydziełami, na pewno nie mniejszej rangi niż V czy IX Symfonia. To są cudowne kompozycje, mistrzowsko wykonane. To bezdyskusyjny geniusz muzyki filmowej, a jego soundtracki, słuchane bez obrazu, są najzwyczajniej w świecie arcydziełami.
Williams kontratakuje
Tymi najbardziej znanymi są oczywiście "Gwiezdne wojny", często nazywane muzyką filmową wszech czasów. Williams pracował przy wszystkich sześciu odsłonach cyklu George'a Lucasa, a za "Nową nadzieję" otrzymał swojego trzeciego Oscara. Stworzył tu przynajmniej kilkanaście niezapomnianych tematów, z "Main Title" i "Imperial March" na czele. - Dla mnie "Gwiezdne wojny" to coś na kształt opery - mówi Lucas. - Dialogi są po prostu librettem, ale nic nie byłoby możliwe bez Johna i jego orkiestry.
W przypadku "Gwiezdnych wojen" Williams dokonał jeszcze jednej rzeczy - nawiązując do najlepszych tradycji Złotego Wieku Hollywood, doprowadził do gatunkowej kontrrewolucji, przywracającej muzyce filmowej zatracone w latach 60. poczucie romantyzmu.
I przy okazji po raz pierwszy naprawdę dobrze zarobił… Ścieżka dźwiękowa z pierwszego filmu sagi sprzedała się w czterech milionach egzemplarzy, co jak na owe czasy (1977) i taką muzykę (na listach królowało disco), było liczbą niebotyczną.
Ćwiczenia za dnia, praktyka nocą…
John Williams urodził się 8 lutego 1932 roku w Nowym Jorku, jako syn jazzowego perkusisty Johnny'ego Williamsa. W wieku siedmiu lat zaczął pobierać lekcje gry na pianinie, uczył się również gry na puzonie, trąbce i klarnecie. - Wszyscy dorośli, których znałem, byli muzykami, więc myślałem, że takie lekcje są czymś normalnym w trakcie dorastania - wspomina dziś. - Wygląda na to, że nie miałem innego wyjścia jak podążyć ich śladem.
I podążył. Po przeprowadzce rodziny do Los Angeles, gdy był w szkole średniej, uczęszczał na kursy mistrzowskie u słynnej nauczycielki Rosiny Lhévinne. Na okres studiów wrócił do Nowego Jorku, kończąc prestiżową Julliard School of Music. Jednocześnie grywał jazz w nocnych klubach. Wcześniej, podczas służby wojskowej, był członkiem zespołów U.S. Air Force.
Od orkiestratora do kompozytora
Jak trafił do Hollywood? Najpierw podglądał ojca, który był członkiem orkiestry nagrywającej dla Columbia Pictures, później sam został pianistą nagrywającym dla takich mistrzów jak Henry Mancini ("Peter Gunn"), Leonard Bernstein ("West Side Story") czy Jerry Goldsmith ("Miasto strachu", "Studs Lonigan"). Wtedy jeszcze nie planował, że sam zacznie pisać na potrzeby X Muzy. - Dopiero co ukończyłem studia, musiałem więc jakoś zarabiać na życie. Nie wyobrażałem sobie, że można się utrzymać z komponowania, chyba że miałoby się fart do pisania popularnych piosenek.
Wkrótce potem został orkiestratorem takich legend Hollywood jak Bernard Herrmann, Franz Waxman i Alfred Newman. Na tyle się w to wciągnął, że wytwórnia 20th Century Fox zaproponowała mu stały kontrakt kompozytorski. Pisał dla telewizji ("Lost In Space", 1965), jak i dla kina. Zadebiutował w 1958 roku niskobudżetowym kryminałem "Daddy-O".
Katastrofa goni katastrofę
W latach 60. Williams specjalizował się w tworzeniu brawurowych, jazzowo-orkiestrowych ścieżek dźwiękowych do komedii "(Wieczór kawalerski", "Jak ukraść milion dolarów", "Nie z moją żoną!"). Podpisywał się pod nimi "Johnny". Zmieniło się to w 1969 roku, podczas pracy nad westernem "Koniokrady". Wtedy po raz pierwszy świat usłyszał o Johnie Williamsie.
Na początku lat 70. marka kompozytora była już tak duża, że mógł przebierać w propozycjach i coraz częściej pisywał na potrzeby nieco poważniejszych filmów. W 1972 roku otrzymał swojego pierwszego Oscara - za adaptację muzyki do filmowego "Skrzypka na dachu" Normana Jewisona. W tamtych latach stał się też specjalistą od bijącego rekordy popularności kina katastroficznego - jego kompozycje idealnie oddawały nieujarzmioną potęgę sił natury: ognia w "Płonącym wieżowcu", morza w "Tragedii Posejdona" i tytułowego "Trzęsienia ziemi". Wtedy jeszcze nie wiedział, że największe sukcesy ma dopiero przed sobą. Wtedy jeszcze nie znał pewnego reżysera…
Temat jak z westernu
Ze Stevenem Spielbergiem spotkał się po raz pierwszy 39 lat temu na lunchu w jednej z modnych restauracji w Beverly Hills. - Czułem się jak na spotkaniu z nastolatkiem, który nigdy nie zamówił kieliszka wina i nie do końca wie, jak obchodzić się ze sztućcami - wspomina kompozytor. - Był bardzo młody, niewiele starszy od moich dzieci, ale wydawał się wiedzieć więcej o mojej muzyce niż ja. I nawet nucił mi jakieś poboczne tematy z moich westernów.
Oscary 2012 w serwisie Onet.Film! Zobacz serwis specjalny!
Pierwszym ich wspólnym filmem był zapomniany już dziś dramat z Goldie Hawn "The Sugarland Express". Był rok 1974. Od tamtej pory obaj stworzyli wspólnie 25 filmów kinowych, w tym w tym "Szczęki", "Bliskie spotkania III stopnia", "E.T", "Hooka", "Listę Schindlera", "Park Jurajski", "Amistad", "Szeregowca Ryana", "Sztuczną inteligencję", "Monachium" i cztery części przygód "Indiany Jonesa". W zeszłym roku premierę miały dwa kolejne, "Przygody Tintina" i "Czas wojny", a pod koniec tego na ekrany wejdzie biograficzny "Lincoln". W historii kina nie było drugiej tak długiej i owocnej, również komercyjnie, współpracy na linii reżyser-kompozytor.
Prawie jak w małżeństwie
Jak dziś zgodnie podkreślają, są bliskimi przyjaciółmi i nigdy sie nie pokłócili. - John jest najważniejszą osobą, z którą kiedykolwiek współpracowałem. Dzięki niemu moje filmy są lepsze niż mógłbym sobie wymarzyć. Jego praca trafia prosto do serca i porusza duszę - podkreśla Spielberg. - To jest niemal jak małżeństwo - dodaje Williams. - Tyle że bez sprzeczek i nieporozumień.
Jak wygląda ich zwyczajowa współpraca? Najpierw wspólnie oglądają świeżo nakręcony film, potem dyskutują o tym, w których momentach powinna znaleźć się muzyka, a w których nie. Następnie Williams, mając stały dostęp do kopii filmu, przystępuje do pracy. Komponuje i w pełni rozpisuje dwie-trzy minuty muzyki dziennie. Po kilku tygodniach zaprasza Spielberga do swojego biura i gra mu powstałe tematy na fortepianie. - Nigdy mi nie powiedział: "Tego nie lubię" albo "To nie jest dobre".
Cios prosto w "Szczęki"
W przypadku "Szczęk", za które kompozytor otrzymał swojego drugiego Oscara, ten model współpracy wprowadził na początku lekkie zamieszanie. Powód? Choć cała partytura jest pod każdym względem wyrafinowana, słynny główny temat, dziś jeden z trademarków muzyki filmowej, składa się z zaledwie dwóch nut. Ale to właśnie dzięki nim odczuwamy strach przed rekinem, którego na ekranie właściwie nie widzimy.
- Gdy John mi je zagrał, w pierwszej chwili byłem przekonany, że się ze mnie nabija - przyznaje reżyser. - Ale po chwili zrobił to ponownie. I grał tak długo, aż przestałem się śmiać.
Zabójstwo bez zabójstwa
Williams ma na koncie współpracę z wieloma wielkimi reżyserami, choćby Johnem Fordem ("Flashing Spikes", 1962), Robertem Altmanem (m.in. "Obrazy", 1972), Alfredem Hitchcockiem "(Intryga rodzinna", 1976), Arthurem Pennem ("Przełomy Missouri", 1977), Sidneyem Pollackiem ("Sabrina", 1996), Barrym Levinsonem ("Uśpieni", 1996), Jean-Jacques Annaudem ("Siedem lat w Tybecie", 1997) czy Alanem Parkerem ("Prochy Angeli", 1999).
Trzykrotnie komponował dla niepokornego Olivera Stone"a - w "Urodzonym 4 lipca" (1989), "JFK" (1991) i "Nixonie (1995). - Jest zupełnie innym człowiekiem niż Spielberg czy Lucas, ale te filmy wspominam dobrze - zapewnia. - Oliver wyznaje nieco inną filozofię pracy. Dla przykładu, kiedy robiliśmy "JFK", miał pomysł, bym zilustrował scenę zabójstwa prezydenta Kennedy"ego bez jej oglądania. Tak więc zrobiłem, a on potem nakręcił całość pod moją muzykę.
Kompozytor na medal
Zdobył łącznie pięć Oscarów - oprócz "Skrzypka na dachu", "Szczęk" i "Gwiezdnych wojen" także za "E.T." i "Listę Schindlera". Nominowany był do tej nagrody był 47 razy - w tym roku jest za "Przygody Tintina" i "Czas wojny" - co czyni go drugą najczęściej nominowaną osobą w historii, po Walcie Disneyu (59 nominacji). Zdobył 21 Grammy, 4 Złote Globy (59 nominacji), 3 Emmy oraz 5 statuetek BAFTA. Siedemnaście uczelni, w tym Berklee College of Music, Julliard School i Amerykański Instytut Filmowy - przyznało mu honorowe doktoraty.
Trzy lata temu Williams otrzymał z rąk Baracka Obamy National Medal of Arts (Narodowy Medal Sztuki), najwyższe odznaczenie państwowe w USA nadawane artystom i mecenasom sztuki. - Dalej nie mogę wyjść z szoku - komentuje. - Jest tylu innych ludzi, którzy na to zasłużyli. Jedyne, co mogę z wdzięczności zrobić, to starać się być jeszcze lepszym. Mam nadzieję, że będę miał czas, by to udowodnić.
Aria dla prezydenta
Williams komponuje nie tylko do filmów. Jest autorem między innymi dwóch symfonii, piętnastu koncertów na orkiestrę i różne instrumenty, tematu głównego NBC News, musicalu "Thomas and the King" oraz kilkudziesięciu kompozycji związanych z donośnymi wydarzeniami i miejscami, jak "Fanfare for a Festive Occasion", "A Hymn to New England", "Liberty Fanfare", "Jubilee 350 Fanfare czy "Song for World Peace". Napisał hymny czterech Igrzysk Olimpijskich, w Los Angeles, Seulu, Atlancie i Salt Like City. - Muzyka koncertowa o tyle różni się od filmowej, że nie muszę podporządkowywać jej dialogom czy akcji. To daje mi zupełną wolność.
W 2009 roku skomponował "Air and Simple Gifts", które uświetniło ceremonię inauguracji Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Utwór, inspirowany muzyką Aarona Coplanda, wykonany został między innymi przez jego dwóch przyjaciół i częstych współpracowników Williamsa, wiolonczelistę Yo-Yo Mę i wspomnianego skrzypka Itzhaka Perlmana. - Możliwość partycypowania w tym wydarzeniu byłą z pewnością jednym z najbardziej niezwykłych doświadczeń w moim życiu - zapewnia.
Życie i pasje
Williams mieszka w ze swoją żoną Samanthą Winslow, fotografką i dekoratorką wnętrz, w 500-metrowej willi w Las Angeles, którą kupił w maju 1976 roku za 170 tysięcy dolarów. Pobrali się w 1980 roku, sześć lat po śmierci pierwszej żony Williamsa, aktorki Barbary Ruick (zmarła nagle na udar mózgu, podczas pracy nad filmem w Nevadzie). Ruick była żoną kompozytora od 1956 roku. Oboje doczekali się trojga dzieci - synów Josepha (ur. 1960) i Marka (ur. 1958) oraz córki Jenny (ur. 1956).
Oscary 2012 w serwisie Onet.Film! Zobacz serwis specjalny!
Synowie są również muzykami - największy rozgłos zyskał Joseph, który od dwóch lat jest wokalistą zespołu Toto (był nim również w okresie 1986-1989). Natomiast Jenny to ceniona w Beverly Hills psychoterapeutka. - Jest niewyobrażalnie skromnym człowiekiem - mówi o swoim ojcu. - Nigdy się niczym nie chwali ani nie mówi o sobie niczego dobrego. Uważa, że to nieuprzejme.
Kompozytor jest członkiem położonego nieopodal jego domu golfowego klubu Bel-Air Country Club - smykałkę do tej gry odkrył dopiero kilkanaście lat temu. Podobnie jak Krzysztof Penderecki, pasjonuje się również dendrologią. Drzewom poświęcił dwie kompozycje - koncert na fagot i orkiestrę "Five Sacred Trees" oraz "Treesongs" na skrzypce i orkiestrę.
Praca jak z nut
Jak często komponuje? Sześć dni w tygodniu, mniej więcej pięć godzin dziennie (kiedyś nawet dziesięć), zawsze od rana. I nie ma znaczenia, czy akurat pracuje nad filmem czy nie. Komponowanie, jak podkreśla, jest przyjemnością, ale też i przyzwyczajeniem. - Robię to od tylu lat, że stało się to moją naturalną czynnością. Są lepsze i gorsze dni, ale odkryłem, że kluczem do sukcesu jest codzienna dyscyplina. Dopiero gdy napiszę odpowiednią liczbę nut, czuję, że dzień był dobrze spełniony.
Williams należy do wymierającej dziś kasty kompozytorów, którzy do swojej pracy nie używają komputera, jedynie papieru i ołówka. Nie korzysta też z żadnych syntezatorów - wystarcza mu pianino. Dlaczego? - Zdaję sobie sprawę, że dla młodszych kolegów może to wyglądać przedpotopowo, ale wykształciłem się w czasach, gdy nie było takich technologii - wyjaśnia. - A później byłem zbyt zajęty, by za tym wszystkim podążać.
Liczy się tylko teraz
Maestro, choć kończy właśnie 80 lat, nie myśli o emeryturze. - Mogę przestać dyrygować, ale nie wyobrażam sobie, bym mógł wycofać się z komponowania. Muzycy często mówią, że im są starsi, tym bardziej kochają to, co robią. I coś w tym jest. Im dłużej jest się kompozytorem, tym bardziej szczodrze muzyka się rewanżuje.
Jak mówi, zdaje sobie oczywiście sprawę, że czas płynie bardzo szybko. Dlatego pozwala sobie na komfort wyboru osób, z którymi chce pracować. Ku rozczarowaniu fanów, wycofał się z filmów o "Harrym Potterze" po znakomicie przyjętym "Więźniu Azkabanu", a po kilku latach nie był zainteresowany powrotem do cyklu przy jego dwóch ostatnich odsłonach. Pisze za to dużo muzyki niefilmowej, a na jego koncerty przychodzi nawet po pięć tysięcy widzów. Swoją drogą, jego dyrygencka stawka wynosi 50 tysięcy dolarów, a filmowa - nie mniej niż milion.
W ostatnich latach John Williams osiągalny jest właściwie wyłącznie dla Stevena Spielberga. - Kiedy razem pracujemy, skupiamy się na tym, co jest teraz. Nie ma przeszłości, nie ma przyszłości. Zajmuję się tym wystarczająco długo, bym mógł pomyśleć: "Mój boże, mam 80 lat, co się wydarzyło?". A ja wiem, co się wydarzyło - dobrze spędzony i pełen skupienia czas.